, STANISŁAW YINCENZ NA WYSOKIEJ POŁONINIE ZWADA ni i 6wd />///¦ i*| incrw- v w skutek orycz- n 1860 xn i a norii i. podat-ji, a także 'Wcgo szkolnictwa powszoi hncRO. Szczególną wagę WHtkŚt miały przemysłowe wyręby lasu n» większą skalę, które naruszyły \vic!k:| puszczę karpacką, istny re-MTWtt przyrody, o którym nieco WCZClniej Wincenty Poi się wyraził, że była to największa puszcza leśna w środkowej Kuropie. Wyręby naruszyły także rezerwat społeczny. Nie znane dotąd narzędzia i zabiegi tech-nuy.ne, komunikacja na razie nie tyle ułatwiona, co częstsza i żywsza niż dotąd, przypływ większy niż dotąd nowych ludzi, powolna przemiana pasterzy w samowystarczalnych rolników, a niektórych grup ludzkich nawet w robotników leśnych, wszystko to zdążało ku przemianie. A jednak mimo to wszystko obyczaj, magia, cała umysłowość pasterska jeszcze nie zanika, czasem chowa się, czasem brani sit,-, roznieca się nawet jak po-chodnit gaszona wiatrem, to znów przystosowuje się, także w nowszych WMUnkftCh szukając niezależności. (...) Stanisław Yincenz ir ni ul do no pi ni* we to mii U zir broij wun i NA WYSOKIEJ POŁONINIE ¦ STANISŁAW VINCENZ NA "WYSOKIEJ POŁONINIE PASMO I PRAWDA STAROWIEKU PASMO II NOWE CZASY KSIĘGA PIERWSZA ZWADA KSIĘGA DRUGA LISTY Z NIEBA PASMO III BARWINKOWY WIANEK WARSZAWA 1981 STANISŁAW YINCENZ NA WYSOKIEJ NOWE CZASY KSIĘGA PIERWSZA ZWADA INSTYTUT WYDAWNICZY PAX * © by Irena Viincenz Lausanne Switzerland Obwolutę, kartę tytułową i okładkę projektował Marek Zalejski Redaktor Andrzej Więckowski Redaktor techniczny Adam Malaszewski Korektor ^ : Ewa Nagiel CZĘSC PIERWSZA ŹRÓDŁA ISBN 83-211-0270-0 19- KLUCZ „Wieści li tylko słyszymy, a sami nie wiemy niczego." Tak u kolebki sztuk ludzkich niegdyś wyśpiewał swym ziomkowi Starzec oślepły, mim z wieści wysnuł {katalog toaraibd, Wykaz imienisk i rodów, zamków rycerskich i teudów. Bóstwa chciwie wysłuchał, ludzi wypytał, nim zaczął. Otwórz twe oczy, ślepoto, bo wciąż się w twych oczach zieleni Twa Wierchowiina, wieczysty pomnik i ziemi świadectwo! Ocknij się, słuchaj, głuchoto, bo Palenica wciąż szumi, W pępku ziemi, 100 karmi wciąż źródła Czeremoszowe! Nikt nawet zliczyć nie zdoła, któż się ośmieli wymienić Cięcia, co pępek przeszyły przez Wieki, i groty, co tkwią w nim. Wgłębiony tu i tam karb, xys-cień, snu świadectwo tajemne, Blizny zaskorupione, nieznaczne i niby bez znaczeń. Z Indyj przez Aleksandrię, z Syjonu przez Grecję, Bułgarię Szły procesjami kopuły tod złotych wierchów Kijowa, Albo tajemnym płaikiem —chodnikem Dniestru od morza, Z Perstji, z Turcji, z Mołdawii przemówki szeptane się wdarły, Albo podziemnie, wprost k pagód dzwony brachmańskie wzywały. Dotąd wzywają echami, leci znak, szuka przez morza. Wieść każdą, każdą pieśń, każdy list iz nieba, list z Bierni Tutaj wzywamy na świadków, i zapraszamy was ezemnych Gazdów, rębaczy, cesarzy, księży, rabinów, wdeszczuoów, Was gości znanydi-nieznanych, do pępka ziemi na poitasz. I. 2RÓDŁA i 1 ¦ ' „Pępek świata jest w Rzymie, innego nie będzie." Czyliż to znaczy, aby któryś chrześcijanin, Żyd, Turek, boż-kochwalca, bezbożnik czy człek innej wiary miał się wyrzec własnego pępka? Bez własnego jedynego pępka nikt się nie narodził na Boży świat. Znijaczyć pępki, pomieszać je — na nic się nie przyda, nie uda się nikomu. Gorzej jeszcze: taki co w swoim tylko pępku rozlubowany wpatruje się w siebie, co więcej, wypina się, aby być pępkiem pępków, pozostanie na zawsze ucięty, zmarniały. Nie odszuka swojej pępowiny, nie odnowi trwałego związku między tym co porozcinane. A nie jest to łatwe. Po czarnym człowieku nietrudno domyśleć się czarnych przodków, po pstrokatym — mieszanych. Ano poznajcie po pępku! Tam dopiero w najmarniejszym zaspanym kąciku ukryte tajniki. Wiedza o pępkach niełatwa, może jes-zcze nie istnieje. Nie poprzestanie wcale na oglądaniu wstydliwie ukrytych, nic nie znaczących szczątków, lecz dąży do odbudowy jednoczesnej w stronę widzialną i niewidzialną. Odbudowując żywą sieć świata, podąży od małego ku najmniejszemu w jedną stronę, a w drugą ku wielkiemu. I powiąże na nowo co zdawałoby się rozcięte na znwszc: żywych i umarłych. Koniec końców los człowieka — być pępkiem, ogniwem malutkim, na krótko z całym światem połączonym, a potem nędzną resztką, śladem. Na zawsze czy na długo? Także każdy kraj ma swój pępek. Najdalszy klin Wier-chowiny puszczowej, węzeł górski, co promieniście rozrzucił wokół siebie pasmo zbudowane z najstarszych, praskalnych pokładów, nazwano dopiero od niedawna i przypadkowo Palenicą. To róża wiatrów, a także róża wód. Z tego kąta wysączają się na wszystkie strony świata: ku południowemu zachodowi źródła Yaszeru, ku wschodowi źródła Saraty i Perkałabu, ku r 8 Zwada północy źródła Czeremoszu, a ku południowi? To zobaczymy jeszcze. Na mapach i dokumentach dawnych — niedawniej wszakże niż od sześciuset lat — oznaczano Palenicę jako kąt trzech państw: Polski, Węgier i Wołoszczyzny. Tam to gdzieś odkrył Wincenty Poi głaz z wykarbowanymi literami F. R. Finis Rei-Publicae. Innych karbów ni śladów państw czy państwowości nie doszukamy się wśród stepów górskich, wśród czarnych lasów 0 przepastnych stokach, w sieci wód i moczarów. Chociaż rozległe i pojemne są połonińskie harcowiska Palenicy i całego pogranicza pustynnych połonin, od wieków nikt nigdy nie słyszał ani nie zapisał, aby królowie trzech krajów: polscy, madiarscy czy wołoscy, bądź jacyś hetmani, wojewodowie czy rycerze na tanecznych koniach kiedykolwiek, choćby raz zjechali się tam dla spotkań granicznych, dla honorów lub turniejów. Za to kto wie od kiedy, każdej jesieni z płodności, co szumnie rozpręża się z żywych ciał, majestatyczny las wyrasta nagle na szczytach i płynie poprzez chmury wysokimi połoninami. Nie las to i nie buńczuki orszaku królewskiego, to rogi-korony 1 rogi-świeczniki niesione przez orszaki jeleni królewskich, rodem z puszcz trzech krajów. Naprzód uroczyście, potem w tanecznych skokach i gonitwach. W końcu rogi jak włócznie bodą się, szarpią się, trzaskają i łamią się, aż pokonany przeciwnik spadnie od razu spod chmur do przepaści. Gdy noc okryje połoninę spotkania są czulsze, spełnia się cel rojów. Tęskne głosy jeleni przerywające ciszę, trembitają przez puszcze noc w noc. Jelenie zazwyczaj samotne, tylko raz do roku zbierają się w takie rzesze. Podobne roje i orszaki samotników znane są wszakże wodom podszczytowym: oto pstrągi, żyjące zresztą samotnie — każdy w miejscu swych łowów, w przyzwoitej odległości jeden od drugiego — jesienią w wędrówkach ku źródłom zgęszczają się w rzesze, a nawet w oku morza skalnego, to jest w samym pępku ziemi, nabywają się gromadnie, tańczą i szaleją. Gdy nadejdzie ich pora, w blasku słońca, a jeszcze częściej w pełnię księżycową, zawsze zwracając oczy w górę biegu wód, pomykają strumieniami ku źródłom dla schadzek najustronniej-szych: smukłe wodnice o wdzięcznych główkach, oczepionych pierzastymi czujkami, strojne w srebrzyste łuski o jedwabnych poszewkach, aksamitnych, cieniowanych złotawo staniczkach, Źródła 9 ściskających drobną pierś, panienki o szyjach nabrzmiałych jajnikami — drżą tanecznie. A za nimi srebrno-pancerni giermkowie w porywie odmierzonym lecz między sobą w walce nieustępliwej. Dla wielkich wesel i szaleństw rybich przedzierają się jeszcze dalej, do ukrytych pod szczytami zatok morza pod-skalnego, skąd w dół od działu wód wytaczają się źródła na wszystkie strony świata. Jedyne ślady ludzkie, dziejowe, a raczej przeddziejowe, na obszarach Palenicy, to płaje grzbietowe zachowane o tyle, o ile pozwolił na to układ pasem. W którąkolwiek stronę nimi podążymy, do stałych siedzib ludzkich nie dotrzemy prędzej niż w ciągu dwóch, trzech dni. Zegarów ani wahadeł dziejowych tam nie słychać. Cisza zagłębi górskich i leśnych łon, nawet wiatru silniejszego nie dopuszcza. Jedyne wahadła to rytmy szumów, pomiędzy szeptaniem kropel wiosennych zbudzonych spod lodów a letnią szumawą wód, to rytmy strzałów od trzaskania lodów wiosennych do letnich gromów. Z Palenicy rodzą się wiatry, rodzą się rzeki, a rzek i wiatrów tam nie ma. Pozwala ona igrać grzecznie tylko własnym dzieciom, zrodzonym na miejscu strumieniom i powiewom palenickim. To jajo w łuskach i obwłóczkach wielu jaj, ten rdzeń Wier-chowiny, ściśnięty wieloma słojami wierchowin i połonin, mędrcy górscy nazwali sobie potajemnie Pępkiem ziemi. Dlaczegóż pępek? Czemuż nie głowa? Czemuż nie drugi życiowy biegun ¦— narząd płodzenia? „Szimbałe-szimbałe! cóż to za zagadka?" Nie tak trudno odgadnąć, jeśli pamiętamy, co to jest pępek: ślad rzeczywistego współżycia, ostatnie widzialne ogniwo zakrytego łańcucha matek, pramatek, rodów, prarodów. Któż ogarnie, któż i jak rozpłacze to drzewo pępowin, z korzeniami sięgającymi nieba, drzewo co wypuściło pierwszy pęd z łona pierwszej matki? Pępek to miejsce, choćby kropeczka, w której z nieskończoności lecący grot i w nieskończoność przepadający, przeciął to co zamknięte, skończone. Po cięciu tego grota pępek jest blizną i to niezwykle dobrze zagojoną, mało podatną dla jątrzeń i chorób. Wskazuje, że przewód żywiący zalążek ciała, to przeszłość skończona na zawsze, bo oddał zadanie swe innym narządom. W samym pępku już nic się nie dzieje. Jest najskromniejszy. Im głębiej wchłonięty, tym doskonalsze łono. A przecież jest kluczem sklepienia w czasie, utrzymał całą budowlę żywej istoty. Gdzieś tam pomiędzy nim a łonem matki jest tajemnicze święte świętych, jak niegdyś ołtarz w Delfach. P I 10 Zwada Bo niegdyś przechowany w Dellnch — co były Rzymem dla helleńskich wątpień i sumień — kamień spadły z nieba, który oglądano z drżeniem i czczono rmliożnie i nałożono go na przepyszny marmur wyrzeźbiony w postać pępka. Ów ołtarz centralny nazwano pępkiem świat.i na znak, że Bóg odrywając ludzkość od łona swego dla s<-to memento więzi. Dotąd można Delfy są od dawna pamiątką 1 także? Wierzyć w pępki czy szi< na zawsze przeszłość, a w zamia nie inaczej? Czy z drżeniem z czyhać: a może tnm z przeszłości si(>bie, z zamieci promieni, •/. l.il nych !mr/.yi'i i slatrk, ro/.s/.inm lid? MnJn /(|nntiu> i| i )«)»tt tftk'/i! uym sk 11 p lym w wursi nic czuło, l>nt<< koco c u(in hIocI i i »lt, n OHttite-iii i łych liu> t Idl /npndn ilft I. i tnk s i|kładami górskimi, wodami z jego prądami, wiatrami, n ziemi ziemski puls, jeden i ektórych miejscach ziemia ,? Węzeł ten nie tylko wyła-ir, co zgęszczone piętrzą się kie. Jako puls przyciągania terną pracownią tysiąca rąk, iem, to jest własnym powie-y szczególnie lekkie, giętkie, lonne i wnikliwe, że zdoła iur w najcieńsze nici i przę- potrafi przepracować je w de rozłożyć i wchłonąć całą bez znaczniejszych opadów, psotną lecz dobrotliwą, a ra-żystą, że brylaste, gradowe ymi niedźwiedziami na Pale-•wody, coraz bardziej bezcie-ce, czyli w migotliwe rosy, loczary leśne, w strugi. Źródła 11 Zanim się to stanie, można nieraz oglądać, o zachodzie słońca i przed nocą, jak pasma górskie i pasma chmurowe, podobne zapamiętanym kochankom, wymieniają się swymi światłami i swymi ciemnościami. Czasem chmury bywają czarniejsze. Miażdżą czarnością szczyty, aż jakaś niespodziana odsiecz, nalotem światła z flanki, rozsnuje same góry w pajęczyny świateł. Wówczas oba pasma, czarne chmury i roztopione w świetle wierchy, spojone w jedno cielsko świetlno-czarne, przybierają postać niesamowitego starca, któremu na imię Czas. Umiera, kamieniejąc od głowy, a tylko potężne plecy zachowują do nocy jeszcze boską świetlistość dawności. Kiedy indziej wytryski chmur spłoną tak doszczętnie, że nie ma w nich ani jednej smugi nierozpłomienionej, natomiast wkopane w ziemię góry ponurzą się żałobnie czarcimi kudłami puszcz. I oto pierwszy z synów bożych, Sataniel-Samael, odrąbany od piersi Światła, wali się w dół już zbrzemieniałą od ciężaru ziemi głową. A tylko astralne ciało Samaela wypala się jeszcze, dogasa powoli. Gdy na noc oba ciała Wymienią się istotami, gdy góry i chmury przeniknąwszy się wzajemnie, roztopią się w morze pierwowieku, nie pozostaje już nic z rzeczywistości ziemskiej. Tylko na szczytach Palenicy niebo roziskrzone a powiększone przez kryształowe kopuły powietrza, zniża się, przybliża i otwiera. Przewagę i zwycięstwo pulsu ziemi oglądać można nieraz jesienią w kotlinach Albinu, Popadyńca, Riabyńca, tam gdzie wody, zebrane z wnętrza szczytów, sadowią się już na dobre. Wstydliwym porankiem szczelnie stłoczone chmurzyska maskują umiejętnie i niby to jesiennie długotrwałą pogodę. Zatłoczą potoki, kłębami trzymają się bez ruchu, aż cisza bez stuknięcia, bez głosu, bez pisku ptasiego nawet, ukołysze nieufne lasy, że nikt z krain mgielnych nie wślizgnął się, aby myszkować i podpatrywać. Wówczas lasy i moczary, wchłaniając mgły bez śladu, odsłaniają złotawo roziskrzone ciało nieba. I tylko bardzo przebiegły, a nade wszystko wytrwały szpieg zaniesie do wsi i na doły wieść nieprawdopodobną, że Palenica dzień w dzień łyka chmury, a niebo odsłania łono swe i grzeje tężej niż latem. A przecie ani upał, ani spiekota nie depce nigdy ziem palenickich, nie pali suszą, nie dręczy dusznością. Im więcej słońce gra, błękit gra, tym jaśniej drgają rosy, dźwięczą rosy, 12 Zwada świergocą rosy, wszędzie jak puszcza dałeka-szeroką. Wyłowione przez puls ziemi z chmur hojnie skraplają każ(}ą trawkę, liść, szpilkę i grzybek. Choć lekki wietrzyk pr?e chadza się po rosach i strąca je, wciąż nową rosą rozkwita puszcza. Odradzające się wiecznie rosy, cała ich sieć nieograniczona to niewyczerpane choć najcichsze źródła Czeremoszu Palenica to przybytek, gdzie nie tylko pioruny, nawet pociski szyderstwa rozpłyną się w uśmiechnięte rosy. Jąkaz ironia i gorycz ostanie się wobec starych drzew, choćby już spróchniałych, wobec traw, wobec źródeł i ciszy? Ą ilekroć potoki i huki wzbiorą i rozśmieją się hałaśliwie, jalc rozbrykane goniące się chłopaki, stare drzewa zatopią swawole w niewzruszonym milczeniu. Niornz już rozswawoliły sję w0_ dy i zawsze wsią.kin;ly w i.uny, w mchy, w sieci leśne. Przeto szyderstwo takio Im, uciekać btjdzif w przerażeni^ az „o ukoi hałas miast, i płuca |e(|o nasyci kurzawa g<'ściĄC0W Nie myślcie jt-du.ik wenie, że 1'alonica nie jest gościnna. Nieustannie zapranza (|oAi|e starsze czauic mOrze[ niorze w czasie. ]i(itr/.i ^^ oddflm się od strumienia i znaiazł wo. Podług te^ gkale^ przez który Wpełznął, po czym znów otwór wykuty chodnika zbiizył się do strumienia. Dalej schodami^ kret brzegiem strumienia podziemnego, płynącego stopnie pięły in a Źródła 15 w dole jarem. Dotarł do niskiej lecz obszernej pieczary, którą wypełniało jeziorko, zasilane z góry niewidzialnymi strugami. Dotknął wody, była niezmiernie zimna. Rozbłysnęła nagle jakby zapalona. Niezliczone pstrągi w nagłych susach chowały się pospiesznie. Powietrze było nieco duszne, łuczywo nie rozpalało się należycie, Foka wrócił na dół do lasu. Było oczywiste, że podziemny potok wpadał do Riabyńca, ale Foka nigdy nie mógł odkryć jego ujścia. Co do komory samej domyślił się, że co najmniej przed setką lat któryś z opryszków, co ukrywali się na Wierchowinie puszczowej, wykuł korytarzyk, a później las i mech zamaskowały go na długie lata. Kiedy indziej starał się odszukać źródła potoku, który dopływa do Popadyńca od skały zwanej Mokrynowy Kamień, świecącej z daleka licznymi, krystalicznymi żyłkami, bo zbudowanej z jasnego, drobnoziarnistego wapienia. ^Potok pokazuje się od razu wartką strugą z zębatego gardła skały. Wiosną przeciska się, pieniąc się i sycząc gniewnie, zaś latem, a szczególnie jesienią, gdy woda nieco niższa, bulgoce wesoło. Poniżej opływa duże głazy, pokryte przez większą część roku rudym brodatym mchem. Ten sam mech tylko wczesną wiosną bywa jasnozielony. Było to wiosną, gdy Foka podchodząc ku skale skoczył tuż pod gardzielą Mokrynu na jeden z zielonych głazów, czyhająca tam wydra rzuciła się nagle ku niemu jakby chciała nań napaść, a potem przemknąwszy się między nogami, niewidzialnie zapadła na dno basenu potoka. Niewątpliwie czyhała u wylotu skały na pstrągi. Foka zrzuciwszy obuwie i podkasawszy spodnie, wstąpił do lodowej wody. Zaglądał długo do ciemnego gardła. Wezbrana woda pieniła się wściekle, rozbijając się w nieprzyjaznym bełkocie i syku o zęby skały. Aby wejść trzeba było zanurzyć się, może nurkować. Foka rozebrał się. Zamknąwszy krzesiwo w drewnianej rakwie od masła, trzymając łuczywo przy głowie, a siekierę w drugiej ręce, zanurzył się po szyję. Z trudem przecisnął głowę między zęby skały, wszedł do pieczary. Była niespodziewanie wysoka, woda coraz głębsza. Wyżej, w oddali usłyszał szum sporego wodospadu. Dopłynął do wodospadu, odnalazł stopnie w skale, wyszedł z wody. Drżał z zimna. Strząsał z siebie wodę, dla rozgrzania nacierał ciało silnie. Trzymając wysoko w ręku pochodnię, rakwę, zapasowe krzesiwo i siekierę, wspinał się wzdłuż wodospadu. Stopnie były dość śliskie jakby od niedawnego zalania wodą, lecz wygodne dla stóp i niełomliwe. Zwada Tanaseńko 17 adem znajdowała się druga pieczara jeszcze szer-Za vio&0 wypełniona wodą lecz nieco jaśniejsza, jak gdyby sza ta^eżesiewało się skądś z dołu. Z dala słychać było huk światło ?L Foka dopłynął do drugiego wodospadu, po czym wodoSP trzeciego JeZ^or^a' przedarł się przez trzeci wodos-dotart ^wartej pieczary. Jeziorka ułogami spiętrzone jedno r>ad d° . były jednakowo głębokie lecz coraz obszerniejsze, na di^t wodospady dostępne dla wspinania. Przed czwar-Wszy^1 spadem zatrzymał się Foka. Skała zwężała się ostro tvm 1* "wyższy od poprzednich wodospad spadał nagłym i strO^Ugdzie nie można było postawić stopy. kie^' „ywał w jeziorkach pstrągów, starał się je wypło-WVP ¦ c stopą wodę. Nadaremnie. Jeziorka były głuche. ^\ jednym z wodospadów dwie spłoszone żabki o bar- tej wyskoczyły wielkimi susami na dół i znikły Może Pstrą9ł PrzYbYwałY tu tylko jesienią, a może jeszcze wyżej, ponad czwarty wodospad, dokąd Fo-podeAgł dotrzeć sam bez pomocy. ka H»e -nne samotne wycieczki podniecały Fokę. Lecz po-Te * J otwarcie, nie brakło ostrzeżeń. ^ w okolicy Palenicy, na wprost błyszczącego brze- łkh iih zvć Tvlk'° wie "t0- wie^ał w y M°c<)Viabu. zbudowanego z łyszczykowych, pierwowiecznych pef nóc zapadła, zobaczył ze szczytu skały błyskanie, l' &u myślał, że to odblaski odległych błyskawic, odbite b Lc naki nie ruszały się z Perkałabu i,d &rXi u my, 7 »oc perkałabu. Lecz znaki nie ruszały się z Perkałabu, J i,d&rX ti jkb i śitl Wkł o coś, r Się akuratnie jakby pismo świetlne. Wskazywały światłem. Nadsłuchiwał, lecz skała była daleko, wenia wód nic nie słYszal- Foka nie sPał teJ nocY- j wciąż przez szpary szałasu naprędce z kory sporzą-\VV9 Słyszał coś o tym wszystkim. dzo»e9°esarze wiatrów, sępoludy wraz z rodziną, nie mogli O'0 C leźć lepszego gniazda niż pieczary, krużganki i ko-sot>>e S^ricałabu. Najstarszy z nich dziad-sęp przylatywał nie-moffy dziada gromowego do Krzyworówni, aż na szczyt Chociaż sam gromownik był ślepy, a nikt inny chyba M iał cesarza na oczy, wiadomo od tego czasu, że dziad- aołą szyję ł łb t iki ó któ y, g ogromny łysy łeb, otoczony wiankiem aołą yję "ifwłosów, które grzywą spadają mu na plecy. Sęp-czło- oczy świecące, nos zagięty w dziób, a skrzydła za- ^ całe ciało. I to wiadomo, że młode sępolud_y mają i płaszcz zielonopióry. Kiedy stąpał dziad-sęp, i ii tj kii i Wwłosy p elOldla wlokły mu się po ziemi, potrącając kamienie i zgar- tując liście. Tyle go było słychać. Poza tym przylatywał i znikał bezgłośnie. A jakżeż rozmawiał ze ślepcem gromowym? Tego nikt nie wie. To jedno pewne, że dziad-sęp mówił oczyma, a raczej łyskał oczyma. To była cała jego mowa. W tak głębokiej ciszy, jaka włada nad Palenicą, inna mowa byłaby nie na miejscu. I kto bywał na Palenicy, nie zaprzeczy, że czasem nocą hen spoza Mokryna błyskają długo oczy cesarskie. A nieraz tak przeraźliwie zaświecą, że człowiekowi zaświeci coś poniżej wątroby. Byle przemądry chłystek powie od razu, że cesarz sępolu-dów to jakiś ważniejszy czort — niech sczeźnie. A to głupota, bo czorta — niech sczeźnie — niejeden widział i nieraz widuje gdziekolwiek. A cesarza zwąchał chyba taki, co nie pieszo porusza się po tej ziemi. Na to Foka miał jeszcze czas, do tego był za młody. Nieprędko tam powrócił. Postanowił, że kiedyś powędruje w te zakątki z pobratymem, nawet z kilkoma, że zrobi co możliwe, by przedrzeć się przez czwarty wodospad pod Mokrynem i dalej jeszcze, byle dotrzeć do głównego pępka, gdzie razem świętują zabawy weselne i wiece pstrągi z wszystkich dorzeczy, z węgierskiej, z wołoskiej i z leckiej strony. II. TANASEf^KO Jakiś dziesiątek lat rąbano ten las pański na Ruskim. Nie las to był lecz zaiste cały świat leśny. Nie dziwota, że niegdyś rozdzielał plemiona i narody. Opowiadają, że tam gdzie Ruski, las i wąwozy potoku Ruskiego, niegdyś ostateczny kres był, stara granica nnszej słowiańskiej Rusi. A dalej na południowy wschód i nieco niżej wypędzali skądś aż nad Czeremosz trzody swe Wołochy czy jakieś inne plemiona nieznane. Cóż dziwnego, że w puszczy takiej na granicy dwu światów, gnieździła się przez wieki płomiennooka, skrzydlata żerfwa. Foka Szumejowy od lat najmłodszych znał leśną robotę. Każdy pobyt w połoninie był dlań połączony z wyrąbywaniem przesięków, z wypalaniem pastwisk i łąk. Już jako wyrostek Jasach pańskich pierwsze butyny. Gdy wyposażony Śz'ojća,^ostał gazdą, wciąż jeszcze rąbano lasy na Ruskim, mówiono o tym, ciekaw był tej roboty Italianów, 18 Zwada Granów i naszych butynarów. Postanowił zobaczyć ją na własne oczy. Gdzieś w środku wielkiego postu miał więcej czasu. Czekał aż się ociepli. Któż nie wie, że w połowie marca około świętej Eudokii (Odokii) coś dziwnego dzieje się na wierchach. Dnie słoneczne, błękitne. Jak Boży motyl, szeptem przewionie przez zaspy śnieżne pierwsza pijaność wiosenna. I w ludziach, których oczy na świat Boży otwarte, także zaszepce coś, jak pierwsze kropimy młodego wina. A potem za dzień, za dwa — wracają bezlitosne zawieje śnieżne. Eudokia to znaczy dobra zjawa. Nie wiadomo czy to Bóg wiosenny się uśmiecha poprzez śniegi? Czy to złuda uwodna, Bida groźna? Bo przecież sierocie-pasierbicy wygnanej w ów dzień do lasu po maliny przez macochę bez serca, popadię Odokię, święci pańscy dali dzban malin. Siedzieli sobie gdzieś tam daleko wśród śniegów — gdzie teraz połonina Popadia — przy watrze staruszkowie wędrowni kudłaci, brodaci. Aż tu zwabione jasnością dziewczynisko półzmarzłe się zjawi. — Czego szukasz, biedaczko? — Malin — odpowie. — Nasypali jej hojnie pełny garniec węgli z watry. Już nic nie mówi, idzie, grzeje ręce od garnka. Patrzy: pełen dzban malin. Słodkie i wonne maliny — w środku postu? To zwabiło macochę na wierchy i dzień później zadusiły ją tam wichry i zaspy śnieżne. Jurijko Fedczukowy Hrabczuk, który dożył do naszych czasów, wspominał, że w pogodny dzień przed Eudokią, Fokę skusiło ciepło: osiodłał dwa konie, wziął ze sobą to i owo i pojechał w gościnę na butyn. Po drodze wstąpił do Tanaseńka-Urszegi na Ilcię, niedaleko miejsca, gdzie Rzeczka wpada do Czeremoszu. Choć jasny dzień był, całe domostwo Tanaseńkowe — kilka przestronnych chat połączonych podwórcami — tonęło w cieniu i w dymie. I w błocie także. Po podwórkach myszkowały jak u siebie w domu, ba i hasały i swawoliły różne „maleństwa": cielęta, jagnięta, koźlątka i prosiątka. Dalej już, w rozległych ogrodzeniach spożywały rozrzucone po śniegu siano — liczne dojrzałe trzody. Świadome swej godności krowy i przytępione marzeniem o wiośnie owce. Nawóz był wszędzie. Tanaseńko mawiał: „Cóż z tego, że teraz u tego i owego gazdy koło chaty czysto. Kiedy i w komorze zanadto czysto, bo pusto. U mnie na podwórcach tłusto, to prawda, ale w ko- Tanaseńko 19 morze także." Tanaseńkowa komora -pękała od wszelakiego dobra. Sam Tanaseńko to chwalił się, że wyposażył dzieci jak należy, nawet zanadto i sam już żyje byle jak. To narzekał nawet po trosze, że bieda, że w ogóle już nic nie ma. Przecie miał jeszcze przy chacie ponad tysiąc owiec i ładnych parę setek krów. I chyba nikt w Żabiem nie znał się tak na chudobie jak on. Pamięć miał szczególną. Znał każde cielę, każde jagnię od urodzenia. Zajęty był od świtu do nocy. W ciągu lat Foka niejednego odeń się nauczył. Skoro tylko zobaczył Fokę, zostawił wszystko, posadził go w świetlicy naprzeciw komory, a sam biegiem do komory, aby zmienić zadymione ubranie. Wyszedł po chwili powolnym uroczystym krokiem, w czerwonych portkach, w bialutkiej "koszuli, w nowiutkim kożuchu. Białe, długie i gęste włosy wysmarował starannie masłem. Dopiero teraz witał się długo. Nie mówił na razie więcej, zaczął się krzątać koło gościa. Naprzód zastawił przed nim nieużywane nowiutkie łyżki bukowe i śliwowe. I nowe miski kosowskie i pistyńskie, gła-dziutkie, w zielone wzory polewane. I noże nowe z Riczki, z trzonami rzeźbionymi a raczej odlanymi, jak to się mówi „sypanymi" z mosiądza. I pańskie szklanki z fioletowym połyskiem. Rozłożył na ogromnym stole kilka serów, każdy wielkości kamienia młyńskiego. I tęgą połać jeleniej słoniny, żółtej jak wosk. Zapraszał Fokę. Jeszcze brakło mu czegoś, był roztargniony. Przyniósł nowiutką, pisaną w krzyżyki, drewnianą berbeniczkę z wódką zaprawianą miodem z korzeniami górskimi. Pociągnął głęboko, dał Foce, ale i z tego nie był zadowolony. Coraz pospieszniej wchodząc do komory i zaraz wracając, wciąż znosił coś, aż zastawił wokół Foki jak gdyby stół ze święconym. — Ą może by tak jajeczniczki, choć troszeczkę? — Nie czekając na odpowiedź skokiem przesadził wysoki próg komory, wrócił skokiem i pospiesznie poniósł do kuchni jaką taką kopę jaj w jaworowym korycie. Foka nie opierał się, wiedział, że to na darmo. Po czym gazda sam usługiwał, nikogo z najmitów ani z krewnych przed oblicze gościa nie dopuszczał. Nie widzieli się od dawna, przyglądali się sobie, prawili grzeczności. — Dobrze słychać o tobie, Foko, i to nie od dziś — a widzę, prawdę mówią ludzie. 2G Zwada Foka odpowiedział grzecznie. —¦ Dobrze, kraśnie trzymacie się, gazdo Tanaseńku. — — Dobrze? to niby w czym? — 2e nie staro, że jędrnie, tak. — Alboż ja stary? Nawet nie wiem, synku, kiedy mi przeleciał wiek. Aż tu raz widzę w wodzie odbicie: konopie na głowie, czy co? siwy włos! Fe! Skąd to do mnie? A pytałem niedawno księdza w dolnej parafii, tam gdzie mnie chrzczono. Z metryk wyczytał i powiada, że mi na Pokrowę dziewięćdziesiąt pięć lat minęło. To niedużo, nie, ale — Po wstępnym traktamencie rozgadali się. Mówili o buty-nach. Foka z zaciekawieniem. Tanaseńko z obrzydzeniem. Suchego włókna na I ni ty mich nie zostawił. Nie dał prawie Foce przyjść do słowa. — Ty, Maksymiuku, mi samą Popadię Eudokię na wierchy ruszasz? Do buty mi cię ciągnie? Ej-ha! Patrz, i to bardzo, aby ci nie wystrychnęła czego Popadia. Malin ci się zachciało czy czerwońców? — Nie czekając na odpowiedź wywodził dalej: — Dla sieroty biednej to dobry czas, a jakże, ale kto zbogacić się chce, oj warko, synku! ten węgle za pazuchą przyniesie zamiast malin. — Ależ, Tanaseńku, mnie zawsze las ciągnie, a to nowa praktyka i praca ciekawa. — To praca po twojemu? Jak niedźwiedzie na łańcuchu podskakują. Widzisz gol pi.ua! W każdym razie nie gazdowska. — Tanaseńko podnieca! sum siebie, zapędzał się. — To niewola czysta, łapanka na durnych, jak wędka na pstrąga. Pańszczyzna — to nic jeszcze. Zobaczysz, co z tego będzie: bida taka sunie, jak zasowa śnieżna. Na cały wiek, na całą naszą warstwę. Pijaństwo i niewola. Tanaseńko krzyczał z uniesieniem, jak ksiądz na kazaniu przeciw pijakom. Foka przerwał mu delikatnie. — Ale skądże tylu lasów starczy, aby cały wiek nasz i całą naszą warstwę sp<;t ac? — Lasy im potrzebne? Durnie im potrzebni. Durnych starczy. Zobaczysz jak zasmakują w tym, aby nie myśleć, nie kłopotać się, aby im nawieźli i postawili pod nos jadło i napitek jak chudobie. — No i cóż to im zaszkodzi? — Co zaszkodzi? I ty, Foko Szumojowy, tuk pytasz? Ot, dadzą się wywieźć gdzieś jak te Italiany. A pewnie tam gdzieś razem z nimi węże będą chrupać albo żaby. Tanaseńko 21 — I wy w to wierzycie, Tanaseńku? Widzieliście tych Ita-lianów? Tanaseńko ochłonął. — Czemuż bych nie widział? Zachodzą tu nieraz. Kraśni chłopcy. A najmilszy ten z cyrku, ten Kamio. Jak z berbe-nyczki pociągnie, to cyrkowy ukaz na podłodze wycina. Zwinie się w kulę i katula się jak dymało. Język poprzez nogi wystawia i oczy mu się śmieją. Pociecha z niego! Do łez się śmiejemy. Nie mów tego nikomu, Maksymiuku, bo zaraz plotki pójdą: bardzo korci mnie tego z cyrku za hodowańca przyjąć, usynowić. Stać mnie na to, chociem już biedak. Bo dzieciom moim to wszystko należy się, a wszystkiego mało. Ledwie do sześćdziesięciu lat dociągnęły, niby to gazdowie rodowi, a jakieś stare to i nadęte. Smutne to z bogactwa. A ten pajac jak przyjdzie tutaj, to i z psami bawi się, i z koźlętami fika jak kozieł i cielęta pieści. No, z cyrku. Cieszy się nim wszelka chudoba. I jakoś z nim razem młodo się dzieje. A to bida jakaś bezdomna, wędrowna, lubię go. Ale kto wie jakiego rodu. Co z niego wyleźć może? Nie gazdowskie dziecko. Jeszcze mi tu żaby zacznie smażyć na śmietanie. I do mleka zamiast glegu da na rozczyn sera z robakami żywymi... — TanaSeńko westchnął. — Ale nie w tym rzecz — znów sierdził się Tanaseńko — czy wierzę czy nie wierzę w te żaby. Wiesz czym butyn zaszkodzi? Gazdostwa nie będzie nigdzie! Sami najmici z najmitów i na wieki najmici. — Ależ Tanaseńku, zarobią trochę — Tanaseńko nie słuchał. — Tego jeszcze mało. Kiedy robota wyssie z nich mózg, zdumieją jak ten stary Pańcio wędrowny, co z biedy Boga zaprzeczy. Będą łysi i goli, wytarci jak stare pszczoły. Wtedy dopiero wielki honor ich czeka. — Jakiż to? — wtrącił Foka. Tanasij ogłosił uroczyście. — W gazetach nakarbują o nich, że to półzwierzęta na pokaz. A dotąd nikt nie śmiał — Foka wtrącił nieśmiało. — Dotąd mówili, że my całe zwierzaki, niedźwiedzie. — Całe zwierzaki?! — zaperzył się Tanaseńko. — A któryś to cfily zwierzak? Czy ten co, podług Boga, dla żywociny, dla dychania wszelakiego serce ma otwarte, czy tamten co naród pogania jak chudobę? — Ależ, Tanasiju, po cóż tak czarno. Zarobią trochę. 22 Zwada Tanaseńko przerwał. — Pewno, że czarno, zarobią, przepiją i zadłużą się jeszcze po uszy. Ty nie wiesz tego, że czort na pieniądzach siedzi? A jak człek naraz dużo zarobi, to nie na dobre wyjdzie. — To prawda. Czort kusi, ale nie zmusi. Zarobią, wrócą do swego i gruntów pańskich dokupią. I będą gazdować. — Chyba Żydzi bądą gazdować, bo mają rozum. Do swego, mówisz? A gdzież tam będzie swoje u tych znijaczonych pijaków? Kto z nich dba o swoje? Do tłoku przywykną, aby w kupie paść się jak chudoba, do wszystkiego złe*go przywykną w tych norach. — W jakich norach? — No w tych butynowych, w kolibach. — Cóż tam takiego? — Co? Gorsza od gaury niedźwiedziej jama. W lesie pier-wowiecznym na samym dnie. Dach niższy niż w świńskiej kuczy, a oni sami jak sczeznyki wyklęte, na brzuchach pełzają, albo w kuczki koło watry ślęczą. Tam nawet nie ma gdzie zawiesić obrazy święte. — A to ci nowina. A na połoninie w stai widzieliście kiedy obrazy święte? — A po co obrazy święte tam gdzie słońce blisko, świat szeroki, a Bóg święty dysze naokoło. Ale czekaj, ciągle mi przerywasz, posłuchaj. Byłem tam raz w tej kolibie butynowej na Ruskim. Może to starość dokucza, niepokój jakiś. Czasem pędziłby gdzieś człowiek — przed siebie. I żal mi tych ludzi, choć durni. Toż berbeniczkę z wódką sporą, ot większą od tej, im zaniosłem. Im i wódka nie pomoże. Więcej tam nie pójdę. Bo wiesz co ci powiem na ostatku. Najgorsze to, że tam wszystko szare, a nawet czarne. To sobie zapamiętaj i dobrze patrz, czy kto kiedy ubierze jakie portki czerwone albo chustkę kraciastą, albo przebierze się w niedzielę. Nie poznasz nawet, który z nich ma włosy jasne, a który czarne. Gdzie tam! Miarkuj to sobie: gdzie taka czarność, tam choćby grube tysiące, choćby w wódce się kąpali, tam dobra być nie może. Umrzeć to umrzeć raz, i już. Na to podwórze zdąży każdy. Ale w czarności tej tkwić? nie, nie pójdę więcej — Tanaseńko zasmęcił się. Na szczęście przypomniał sobie o troskach ziemskich. — Ależ ty, Foko, coś słabo pijesz. Oj, słabo! Uważaj, niebogo, bo, nie daj Hospody, krótko pożyjesz. No pij, pij synku. Tanaseńko 23 Sam Tanaseńko rad z okazji, czy dla zapomnienia czarności, pociągał głęboko, aż lęk brał, i mówił dalej. . — No czekaj, dajże mi powiedzieć. Rozpowiadał ten ot, z Iwanenkowych Zełeńczuków, którego do wojska złapali i wy-był tam swoje dwadzieścia pięć lat, ale wrócił — rozpowiadał, że W jakiejś tam kopalni węgla, choroba wie jakiej, jak ci konia na dół pod ziemię spuszczą na to, aby węgiel wózkiem ciągnął, to już go tam zostawią na wieki. To już oślepnie bidna nieszczęsna chudoba, Boże ty mój! Oj, coś mi się zdaje, że i te butynary poślepną od lasu i od koliby. Albo im oczy powy-łażą jak u sowy. Fe! Wiesz co? Pooglądaj sobie tam wszystko i wracaj do mnie jutro na noc. Albo odłóż całkiem tę jazdę. Słuchaj, Maksymiuczku, gdzie chudoby nie ma, tam smutno, 0 śmierci się człek zaduma. A tu, choć jużem biedak, młodą chudobę ci pokażę i nową budowlę. I berbenyczki nowiutkie, kraśnie pisane. A tych stołków kiedrowych rzeźbionych com je sam majsternie wymądrował, nie jesteś ciekaw? Wykładane 1 jaworem i śliwą i cisem. Ale to za dnia. A cisu mam sporo. Narobiłem sobie kołków nowych. Ten durny Buliga, skądś przez Żydów, gwoździ, modnych-żelaznych nakupił i pobił dach gontami. Zaledwie trzydzieści lat przeszło i już rdzewieją te kołki żelazne, wypadają i dziury w dachu. A cisowe kołki? ho-ho, to potrwa sobie. — A skądże ten cis? — Ha, skąd? Skąd wszystko, z ziemi. Zawadzała mi stuletnia smereka na pastwisku. Ściąłem ją i jużem korzeń wydzierał, akuratnie, czekanem, siekierą i łopatą, a tu, hou! stój! Coś stuka pod spodem jak żelazo. Pod korzeniem smereki stary cisowy korzeń. — I nie zginął, nie zgnił? — Bieda mu zginie. Cisowy korzeń — wieczny! Ano zostaw, tak. na sto lat, carynki słobodnie, aby nikt nie kosi!. Znów spod ziemi las cicowy wylezie. — Tak myślicie? — upewniał się Foka. — To pewne. — No to nie martwmy się, Tanaseńku, i nasza warstwa spod ziemi wylezie, butyn nie zaszkodzi. — Tanaseńko otworzył usta, uśmiechnął się ciekawie, chytrze. — Tak mówisz? Może, może... — Znów zniecierpliwił się. — Ale ty gadasz, gadasz, Foko, a nic nie używasz, nie jesz, nie pijesz. U mnie tego nie ma. Foka usprawiedliwiał się. 24 Zwada Śmierć leśna 25 1 — Mocne głowy macie, wy Urszegowy ród. Dotrzymać trudno. — Moje napitki nikomu nie zaszkodziły. A niejednego uzdrowiły. Mądrują nad tym od lat trzydziestu. Tu, miarkuj sobie, chytrze spojone jedno z drugim. Zioła, miód czy wódka i różne różności. Na wszystkich strunach gra jak cymbały. Co jedno osłabi, to drugie podpiera. — Ale jeść tyle? Babyci chwycą, pęknie człek — apelował Foka. — Patrz tam, to doktor najlepszy — wskazał na nową szeroką hrubę kaflową. Na polewanych kaflach kremowego koloru, w jaskrawej zieleni odlane postacie ludzkie przedstawiały sceny budujące i ciekawe, a także ucieszne i nawet nieoby- cznjne. Foka ogląda z uznaniem: opryszki gonią na koniach przed siebie, z lasu wyglądają za nimi puszkary w mącznych mundurach cesarskich, w pokracznych czakach, z długaśnymi karabinami. Inni rozglądają się po górach głupawo. Krowy o dorodnych wymionach idą na połoninę, za nimi pastuchy z trem-bitami, kudłate psy, przed nimi błyszcząca, zieloniutka połonina. Wesele na koniach. Gazdowska panna młoda, tęga, barczysta, na szerokim koniu. Korona świeci jej na głowie promieniście jak słońce. Wokół drużbowie i goście strzelają z pistoletów. Gęsty dym zakrywa połowę sceny weselnej. W kącie pieca skromnie ukryta w cieniu scena ponad wszelką miarę nieskromna. Mołodycia i młodzian pod drzewem w pozycji i ze szczegółami, które nie pozostawiają żadnej wątpliwości. Ale już zbliża się kara. Zazdrosny mąż z toporem pędzi, aby odrąbać narzędzie grzechu. W przeciwległym kącie czort z ogonem tańcząc radośnie karbuje grzechy na wołowej skórze. Powyżej nieco — dobrotliwy a przerażony święty Mikołaj fałdą sukni stara się zasłonić grzeszników. Lecz dalej jedzie na obłoku kolasą zaprzężoną w dwa konie gromowe święty Eliasz z piorunem w ręku. Groźnie spogląda w dół, strach patrzeć... Powiada Tanaseńko: — Wyścielę ci tam! A tam miejsca na trzech. Czerepy rozgrzane lepiej ciepło trzymają niż okład gorący. Na rano wstaniesz mocny jak niedźwiedź, a tymczasem używaj! Foka przynaglony zajadał, popijał a mówił jeszcze mniej. Z tego wszystkiego zrobiło mu się nieco smętnie. I Sam gazda wyścielił mu na noc posłanie na hrubie: cztery nowiutkie włochate liżnyki nie ruszane dotąd i prześcieradła konopiane nowe, jeszcze nie prane. A także poduszkę żydowską fajną, całą czerwoną, mu podłożył. III. SMIERC LEŚNA 1 Już o świcie krzątał się stary gazda, chodził wszakże na palcach, przygotowywał osobiście śniadanie. Gdy zauważył, ¦ że Foka nie śpi, podszedł do niego, szeptał mu tajemniczo z chytrym uśmiechem. — A może ci pieniędzy potrzeba? Czerwonych dukatów, co? Foka dziękował, zapewniał, że nie potrzebuje. Po obfitym śniadaniu mimo dalsze pokusy i namowy, Foka pojechał drogą w górę wzdłuż Czeremoszu przez Krasny Łuh, ponad Bystrec na Ruski. Przed południem dotarł do koliby leśnej. Zastał tam tylko spuzara. Spuzar — to niezaszczytne miano dosłownie oznacza śmie-ciarza, zamiatacza prochu i śmieci. W rzeczywistości podczas nieobecności robotników spuzar utrzymuje cały porządek w kolibie. Przygotowuje opał, podsyca nieustannie watrę, zmienia gałązki smerekowe na posłania. Rano i wieczorem gotuje posiłki dla wszystkich. Spuzar to gospodarz koliby. Dlatego zdarza się czasem, że urząd spuzara sprawują kobiety. Nikomu u nas do głowy nie przyjdzie, to rzecz jasna, jak to słychać o jakichś robotach syberyjskich, aby kobiety pracowały w puszczy przy wyrębie drzewa. Ale jak się urodzi taka jakaś rozmaszysta i niedźwiedziowata i ma do tego ochotę, to owszem, może być z niej dobry spuzar. Miano spuzar to nie pogarda dla człowieka. To zrzucenie całego domarstwa, wszelkich brzemion. Za to żeś się porwał na las, o śmierć się ocierasz, masz człowiecze tę swobodę, żeś cisnął wszystkie kłopoty na śmiecie. Niech się spuzar z tym pora. — Wiecie co, gazdo — powiedział spuzar — ładnie dziś, ciepło, skoczcie na górę. Za godzinkę, za dwie będą spuszczać drzewo — wskazał na stromą ścieżkę tuż przy ryzie. — Ścieżka I 26 Zwada I Śmierć leśna 27 niezła — zachęcał spuzar — tylko uważajcie tam, gdzie ryza blisko albo gdzie ryza przecina ścieżkę, aby was jaka kłoda nie zaczepiła... Bo to gorzej. Foka zostawił konie pod opieką spuzara, wziął tylko dwa pistolety, topór i ostry czekan. Wyślizgana, zlodowaciała prawie ścieżka z początku pięła się równolegle do ryzy, potem przeskakiwała na lewy bok ryzy. Znów zawracała na prawy bok, wreszcie oddaliła się i wzniosła wysoko ponad ryzę. U dołu i naokoło był jeszcze las nieruszany. Stare drzewa strzelały z zawrotnej głębi jedne ponad drugie ku górze, jakby usiłowały dorównać wzrostem szczytowi. W każdym razie chroniły wędrowca na ścieżce od upadku w przepaść. Tu i ówdzie okorowana kłoda zbłąkana z ryzy otulona śniegiem, zatarasowując ścieżkę, zmuszała przy przejściu do zabiegów mozolnych. — Widać, że wyrwie się czasem taka biłania na ścieżkę i wtedy — Foka wspomniał ostrzeżenie spuzara. Jeszcze wyżej ścieżka składała się przeważnie tylko ze stopni wgłębionych stopami w śniegu za każdym pniem. Między jednym stopniem a drugim była ściana zlodowaciała lub pustka. Wędrówka ścieżką polegała na skokach ze stopnia na stopień. Przemyślni Italiany przymocowali kołkami do grubych pni hużwy czyli liny splecione z kory, łącząc w ten sposób pnie, jak gdyby poręczami dla pomocy w skoku. Całkiem wysoko ścieżka zakręcając w tę i w ową stronę, często przecinała ryzę. Foka skakał rześko ze stopnia na stopień. Odpoczywał czasem we wgłębieniach za ochroną pni. Słońce grzało, było coraz goręcej. Nagle trysnął z góry z pustki powietrznej okrzyk: klej-hou, klej-hou! — i zaraz z dołu, z przepaści, poprzez las dziwujący się w mrukliwym chórze, wzdłuż ryzy, od posterunku do posterunku świdrowała ku górze dziarska odpowiedź: kina-tou, kina-tou! — To były ostrzeżenia i znaki gotowości, że kłody będą jechać ze szczytu ryzami. Foka przylgnął do pnia i wkrótce zagrała ryza. Jak gdyby piorun wpadł do lasu. Nie! Jak gdyby święty Eliasz rozwście-klił się, gromami po przepaściach buszował za żertwą oghisto-oką, biczyskiem ognistym chlastał i płoszył swoją zwierzynę, sczeznyków, czortownię wszelaką. To groźnie dudniły, to trzeszczały i boleśnie jęczały tęgie koryta ryzy jakby miały pęknąć. Echem odpowiadały' wszystkie wąwozy naokoło. Grzmiał cały Ruski, jakby wybuchnął od środka. Foka słyszał armaty na ćwiczeniach, przebył niejedną burzę górską, ale taka kanonada — Wisząc na jednej nodze w dobrze wydeptanym stopniu za grubym pniem, trzymając się pnia czekanem, to zadzierał głowę do góry, to spoglądał na dół, z mozołem usiłując wychylić się poza pień. Śmiał się cicho. — Nie gazdowska praca? Hej, Tanaseńku, a może coś więcej? Śmieszna pycha ludzka, choćby u kogo — Nagły okrzyk: ha-bou, ha-bou — powtarzany od dołu ku górze wstrzymał całą pracę. Wyłoskotały się góry. Wybuszo-wały się byrnie. I spoczęły gdzieś na dole. Tu i ówdzie jeszcze las westchnął z przepaści. Potem było cicho jak w cerkwi. Jakaś kania ostrzegała gdzieś z daleka przenikliwym skwirem: bij-toj-bijjjj — Foka znów przeskakiwał pospiesznie w poprzek ryzy raz drugi i trzeci. I znów rozległy się mocne czy groźne okrzyki z powietrza i z przepaści: haJbou, klej-houv kine-tou! Znów biała baszta za basztą grały przez puszczę. Spora jeszcze odległość była od szczytu, a już widział Foka, jak sprężyście atakowali Italiany hakami i czekanami nieruchome biłanie jedną za drugą. Jak z mozołem wytrwałym strącali kłodę po kłodzie. Jak w ostatniej chwili, skoczkom czy pląsarzom podobni, błyskawicznie uskakiwali zanim zagrała ryza. —- Cudowny naród! — lubował się Foka. A z wierzchu od miejsca skąd spuszczali kłody taka jasność szła od słońca, od śniegu, że oczy bolały. Widać zacny Tanaseńko nie dopiął się do szczytu. A może nawet przesiedział cały dzień w kolibie, bo narzekał na ciemność. Już blisko był wierchu. Foka pospieszył się nieco. I czy to postoł zbyt był wyślizgany, czy skoczył niedokładnie, nagle poślizgnął się Foka. Już pociemniało mu w oczach i już leciał w dół ku ryzie. Przecie schwycił się hużwy i jednym ruchem był na stopniu za pniem. Z góry naprzód zagrzmiał"' okrzyk przerażenia a potem śmiech. Foka z ciekawością i ze śmiechem patrzył w dół: jaka by mu tam drożyna się ścieliła. Tym spieszniej znalazł się na górze. — Sława Hospodu, soneczku sjetomu!x — witali go Italiany i Grany i butynary z Bereżnicy i z Ruskiej Polany. Między robotnikami stał śmiejąc się wesoło nie kto inny, jak karcz- 1 Chwała Panu, słoneczku świętemu! (Teksty w językach obcych objaśnił Andrzej Vincenz — przyp. red.). ' 28 Zwada marz z Rozdroża, Joseńko, barczysty, wysoki z jasną brodą i z jasnymi długimi pejsami. — Myrom, Joseńku! I tyś się tu wdrapał? — A coś ty myślał, że moje pejsy tylko na dole mają prawo rosnąć? I tu im się zachciało. Myrom, Foko! Jaki by to kupiec ze mnie, abym nie pamiętał o swoich gościach lubych, kiedy tu bidują. Grany już nauczyli się wcale dobrze mówić po naszemu, a Italiany umieli się rozmówić od biedy, lecz cieszyli się niezmiernie, gdy Foka do nich przemawiał narzeczem wenecjań-skim. Między robotnikami już prawie połowę ludzi stanowili nasi Bereżniczanie, a także ci co przyszli z Węgier z Ruskiej Polany. Ci ostatni byli to zawołani kiermanycze, znawcy tratw i spławaczki. Pilnowali tu na górze, aby kłody z jednego ryzowania, które miały pójść do jednej daraby, były mniej więcej równo. Wokół czekało jeszcze sporo kłód obkorowanych. Leżały senne, pokorne czy przyczajone chytrze. Po obcięciu gałęzi, sęki jak smocze gały oczne śmiały się cichą groźbą. Czy ochota hulania, rozbijania za to, że trwały tu wiekami? — To na dziś jeszcze. Pracy niemało. I Foka pomagał, i Joseńko nie próżnował. Gdy czarnooki Mario, nie gorzej niż diak z Krzyworówni, gładziutkim głosem zaśpiewał: avanti — avanti — attenzione1 — wszyscy jak ogary poszczute na niedźwiedzia, rzucali się na rozwaloną leniwie byrnię, kąsali ją czekanami, pchali wytrwale ku ryzie. Było jeszcze jasno, gdy zryzowali wszystkie biłanie. Siedli na ściętych pniach, grzali się w słońcu. Nie rozmawiali. Słuchali fłojery, palili fajki, popijali wódkę. Wrócili przed zmierzchem do koliby. W kształt ośmioboku zbudowana koliba leśna, ściany ma przyziemne a dach strzelisty. A raczej koliba to stromy dach z dranic, u szczytu z otworem dymnym, zamaskowanym skrzydłami dranicowymi od wiatru i deszczu. Ściany z belek świerkowych, na których wspiera się dach, nie wyższe nad wymiar 1 Naprzód — naprzód — uwaga. Śmierć leśna 29 człowieka w siedzącej postawie, przeważnie z jednej strony wkopane w stok górski, a zaopatrzone starannie mchem, zimą tonęły w śniegu. Tak pogrążone w nim, że niewidzialne. Dla watry poczesne miejsce jak dla ołtarza, dla dymu jak najwięcej swobody dla strzelania w górę, a dla ludzi —- przyziemnie, im ciaśniej tym lepiej! Taka jest myśl koliby. Tylko wejście do koliby i małe sionki koliby z dwoma drzwiami — na ze-wtńątrz i do wewnątrz -— wcinając się w dach wznoszą się na tyle, że człowiek może przejść, zaledwie schylając się lekko. Chociaż tyle, że nie trzeba włazić na czworakach, jak niedźwiedź do gaury. Za to w samej kolibie prócz centralnego miejsca przy watrze, nie można się rozprostować. Im bliżej ścian, tym więcej w kuczki siedzą ludzie, a nawet pełzają, jak to wspomniał zgorszony Tanaseńko. Promieniście wokół watry siedzą i śpią tak samo. Nogami ku watrze, głową ku chłodnym ścianom. Koliba leśna nad Ruskim potokiem była przestronna, przeznaczona nie tylko dla leśnych robotników lecz także dla woźniców, którzy, stosownie do wymagań zwózki, czasem nocowali wraz z końmi w pobliskiej stajni, do połowy zarytej ¦' w stok górski i wtedy przychodzili na wieczerzę. Kiedy indziej zostawali na noc gdzieś o wiele wyżej, i wtedy koliba była luźniejsza. Ale chłodniejsza. Spuzar nieustannie utrzymywał tęgie watrzysko. Gdy robotnicy weszli do koliby, każdy spieszył od razu na swoje miejsce. Siadał tam na świeżym posłaniu smerekowym, niezbyt blisko watry, aby nie przeszkadzać przechodzącym. Spuzar stał koło watry. Gotował mamałygę. Drewnianym pałanyczem mieszał sagan jeden po drugim, przysuwał do watry, to odsuwał potężne) berfok;. Witał się z każdym bez wyjątku. Nieco trwożliwie upewniał się: „A co? Myrom wszystko?" I jakby w nagrodę za cały dzień milczenia, nasycał się rozmową z tymi, co chcieli gadać. • Jeden tylko spuzar był zajęty. Inni odpoczywali. Leżeli, wstępną drzemką strząsając z ciała całodzienne znużenie. Potem zaczynali wieczerzać. Po dziesięć łyżek dosięgało jednego sagana. Naprzód zapraszali gości, którzy przyszli z siół. Goście zaś traktowali robotników mlekiem, korszem i bryndzą. Prócz Italianów i Granów byli tam robotnicy, woźnice i goście co najmniej z sześciu wsi. Porządek dzienny w kolibie jest niezmienny i bardziej mo- Smieić leśna 30 Zwada 31 notonny niż gdziekolwiek. Prócz świąt robotnicy co dzień wychodzą raniutko, a wracają o zmierzchu. Każdy na swoim miejscu i już się nie rusza. Zmęczenie, ciasnota, ciepło. — I tak u was co dnia? — pytał Foka — jednakowo? — Dałby Bóg, aby tak co dnia — odpowiedział spuzar — i dzięki Bogu, że nic się nie dzieje. Bo gdyby tak coś, nie daj Boże — chyba, że ot goście przyjdą ze wsi, jak wy, gazdo. Chyba że w święto jakieś stary Maksymfeo z Jaworza przeczyta nam coś z książki grubej i wiadomości swoje z tamtego świata opowie. A przecie na przekór tym najciaśniejszym granicom życia i zmęczonego ciała, ludzie lubią tę watrę wieczorną. Wspominają ją potem mile. Watra nie tylko grzeje, nie tylko karmi. Watra ściąga gości z pobliskich osad, watra zbliża ludzi, watra cieszy. A tu przecież nikt nikogo nie wiąże, każdy swobodny, robotę opuścić mógłby kiedy zechce. Oddalenie od chat, od rodzin, a także od trosk zwyczajnych czasem wynosi prawie ponad codzienność. Ludzie mają zawsze sobie coś do powiedzenia. Rozmawiają więcej niż kiedykolwiek. A o czym? Rankiem — o własnych snach. To jakby nowiny skądś. Długimi wieczorami — o gadkach dziadowskich wspomnienia pasterskie i myśliwskie. I sieją się później powieści od wsi do wsi. Watra koliby leśnej potrafi wetkać w jakąś tkaninę wzorzystą takie dumy i takie marzenia, które zagasłyby bez niej. Kiedy indziej mówią o sprawach dnia, o wieściach ze wsi, ba, nawet o polityce. O jakiejże? Jasna rzecz że nie o pańskiej, ani o wiedeńskiej, ani o stanisławowskiej, ani nawet o kosowskiej. Ale tak o swojej własnej, o żabiow-skiej, o krzyworówniańskiej. Co dnia niemal grają i śpiewają. A w święta niejedną pieśń ułożą, która powędruje stąd wsiami, wciśnie się w przysiółki odległe, jak wścibski pstrąg w najmniejszą strugę wodną. A przecie jasne, że w pracy związanej tak ściśle z przyrodą zmienną i twardą rozkazuje przyroda. Powiada Foka do spuzara: — Dobrze wam tu, dobrze, powiadacie? Ale czy nie za dużo tego? Jak to jest, kiedy zawieje śnieżne hulają albo odwilż albo powódź? Czyż nie chorujecie? — A co? — przerwał niebieskooki Jurijko — mój ojciec latował dwadzieścia lat po połoninach, a oczy takie ma, że tylko w dal patrzeć, jak ptacha. Powiada on, że takiej hańby jeszcze nie zaznał, aby latował w chacie i spał na hrabię albo i na łóżku. Oj, nie. Tylko tam w stai na sękatej ławeczce, albo na podłodze ubitej koło watry. No, to i ja mogę przezimować jakoś dwanaście zimek tu na Ruskim. — I nie chorujecie? — powtórzył Foka. — No prawda, ot, Czornysz chciał naśladować Matijka Zełenczuka i tak dla zakładów berbeniczkę pełną bryndzy nosił w zębach. A on z innej kości. Popsuł zęby, więc chorował. Śmiali się wszyscy i sam Czornysz śmiejąc się pokazywał przy watrze szczerby w zębach. — Widzicie, jak chorujemy? Chybaby kłoda, chybaby prieczka... — Oby Bóg dał szczęśliwie! — wtrącił pospiesznie spuzar — bo tu co dnia, co godzinę — A właśnie w kolibie leśnej najmniej pamięta się o codziennych niebezpieczeństwach, które czyhają w butynie. Czy może tylko najmniej się o nich mówi. Bo po co wywoływać biedę. Czasem jakieś takie słowo niepotrzebnie wyleci z gęby... Jak nietoperz niesamowity, jak ognisty ptak. Od kiedy Foka z robotnikami weszli do koliby, zanurzyli się w dobrotliwej monotonii, która każdego grzeje i niesie każdego jak fala sndw, dokąd dusza tęskni. Tymczasem już z wieczora załopotała ciemna wieść. Obiegła watrę. Oto jeden z Italianów, Kamio — powiadano — nie wrócił do koliby. I dalej pytania czy pewność? Pewnie coś mu się wydarzyło. Co dnia obchodził i sprawdzał ryzy. Może tym razem-------? Zazwyczaj Kamio wracał z takich wędrówek sam o zmroku. Teraz noc już, a nie ma go i nie ma. Wołano go, gwizdano, nawet w trcmbitę zagrał spuzar na nlarm. Nadaremnie. Cóż robić? Spory /ostęp robotników z łus/nicami smolnymi, z bronią, z łopatami i z czekanami wybrnł się do lasu na poszukiwania. Foku poszedł z nimi. Z trudnością odnaleziono Ka-mia zmarłego i to nie przy ryzie, lecz głęboko w śniegu na dnie wąwozu. Nie było na nim znać ani ran ani obrażeń szczególnych. Może musnęła go kłoda zaledwie. Może zląkł się i zachwiał się i zabił się padając w przepaść? Około północy przyniesiono ciało, ułożono na łożu smere-kowym przed kolibą i przykryto starannie kożuchami. U wylotu lasu rozpalono watrę. Spuzar często wychodził z koliby, wyciągał na trembicie pogrzebowe nuty, łagodnie smutne lecz donośne. Z daleka wracało echo, odpowiadały lasy. Leśne wą- 32 Zwada wozy na Ruskim nie słyszały dotąd takich tonów. Same lasy umierały cicho. Spuzar wracał do koliby zadumany, rozmarzony. Powiadał cicho: — Nie napatrzyłbyś się, brateczku. Tam wysoko nad lasami jakie gwiazdy! Kosarze. Błyszczą. A posłuchałbyś, to i dzwonią kosy. Koszą, koszą. Foka wykładał przyniesione zapasy i traktował wszystkich. — Patrzcie, tu coś ciężkiego — zdziwił się — ha, to Tana-seńko mi wetknął po cichu taki ser wielki jak głaz, abym broń Boże nie zgłodniał — śmiał się Foka. Sięgnął do drugich be-sahów po wódkę. Patrzy, a tam coś takiego ciężkiego. Ha, to ta sama berbenyczka, z której pili wczoraj, znów napełniona. Postarał się Tanaseńko. Któż by go nie poznał. Kosztowali wódki Tanaseńkowej starzy i młodzi. Delektowali się. — W tej wódce delornej — mówił Foka — i Tanaseńko i cała Czarnohora. — Czemuż Czarnohora? — zapytał ktoś. — Ano próbujcie — odpowiedział Foka — i miód jest, miodu sporo i macierzanka i koper i jałowiec. Mało tego. I dzieńdziora z Czarnohory. Aby płuca były zdrowe, abyś ciężary lekko dźwigał na plecach. No i skusywnyk, widzisz, abyś się nie przestraszył w lesie. — A może i madrygan? — zapytał Jurijko Hrabczuk. — Pewnie że jest, ano rozeznajcie dobrze. Cmokali, kosztowali dokładnie. — Hospody '-— przeraził się prawie Jurijko — toż nam się zaraz przywidywać zaczną duchy, a biedny Kamio zasiądzie z nami do wódki. — Nie bój się, nie bój się — odpowiedział Foka —, Tanaseńko mądry, słodkiego miodu dał hojnie, cierpkości i goryczy nie pożałował. Wszystkiego w miarę. No i madryganu wpuścił parę kropli. Tyle co trzeba. Tak dla szaleństwa. Bo bez durijki smaku nie ma ten świat, jak bez wiatru. — Oby tylko, broń Boże, budykrowci nie dosypał, bo to ziele dla nas niepotrzebne i niebezpieczne. Kobiet tu nie ma, a jak zdumiejemy, zaczniemy wszyscy obejmować spuzara i tulić się do niego. Licho nam będzie. Śmiali się wszyscy. Smakowali czarowny napitek. Zakasywali to wędzonką, to serem, to korszem. - - Śmierć leśna 33 I tak sam z siebie, bez tego by ktoś postanowił, by ktoś nakazał, zjawił się — znany nam już — stary obrzęd czuwania przy zmarłym — posiżinie; Naprzód pytania i odpowiedzi żartobliwe, potem przypowieści, gry, przedstawienia zabawne, dowcipy, okrzyki, nawet prawdę mówiąc błazeństwa, tak jak zawsze. Tym zabawniejsze to wszystko, że siedzieli w kucki, w ciasnocie, głowa obok głowy, ramię obok ramienia. Joseńko przynależny do gór i obyty z ludźmi nie brał udziału w obrzędzie chrześcijańskim, a przecież popijał wraz z innymi, zakasywał swoim własnym chlebem i serem Tanaseńkowym. Uśmiechał się przystojnie wtedy, kiedy trzeba było. To znów spuzar wychodził z koliby, , znów trembita smęciła się wspomnieniem i żałością. Wtedy milkli wszyscy, przerywało się posiżinie. Po czym znów gwarno huczała czuwająca koliba. Tylko Italiany i Grany spoglądali zdziwieni, porozumiewali się spojrzeniami przerażeni prawie, jakby w tym obrzędzie było jakieś szyderstwo czy świętokradztwo. Następnie znużeni i zniechęceni drzemali. Przedrzemawszy się, budzili się i ziewali. Spoglądali niechętnie, ponuro. Zapewne bardziej niż kiedy indziej czuli się opuszczeni, osamotnieni w obcej puszczy, na krańcu świata. Foka, siadając w kucki przed każdym z Italianów, zapraszał 1 traktował każdego z osobna. A widząc co się święci, że Ita-lianom nie w smak taka uroczystość, rozmawiał z każdym z osobna. Przystojnie pocieszał Italianów, rozpytywał o Kamia, o jego pochodzenie, jego rodzinę. I zapraszał wszystkich do siebie na Jasicnowo w gościnę. I mówił tak: — Wy może my.ślicin sobie, że nam nie bardzo w głowie Kamio, że nie żałujemy go dlatego, bo obcy. I że dlatego zabawiamy się. Przeciwnie! Ten stary obyczaj chrześcijański jest właśnie dla pocieszenia żałości. , ,, Italiany zakłopotani kiwali od niechcenia głowami, wzruszali ramionami i znów spoglądali jeden na drugiego. Co prawda i oni także niewiele wiedzieli o zmarłym. Tyle tylko, że był niegdyś skoczkiem cyrkowym, o rodzinie nie opowiadał, zdaje się, że nie miał rodziny żadnej. Dobry był chłop — powiadali — żarty lubił, sztuki cyrkowe pokazywał, jednak przeważnie sam po lesie chodził. Mając przed sobą człowieka tak grzecznego, który w do- 2 — Na wysokiej... 34 Zwada datku rozumiał ojczysty łtaliański język, Mario 'odpowiedział Foce nieco śmielej: — Nie dziwcie się, sinior, żeśmy markotni i smutni. Od kiedyż to przy zmarłym towarzyszu weselić się trzeba? I u nas czuwają przy zmarłym, ale jak? U nas, u chrześcijan, po bożemu Ewangelię czytają, u nas przez całą noc śpiewy pobożne śpiewają. A tutaj? Tu pociechy żadnej nie ma. Od tego śmie- v chu hucznego, od zabawy — to chyba smutniej jeszcze i serce boli. Cóż dziwnego? Dla nas to wszystko bezbożne, pogańskie i grzeszne. Nie gniewajcie się, sinior, ale skoro pytacie — Foka przetłumaczył słowa Maria swoim i wówczas jeden przez drugiego przysuwali się ludzie do Maria, siadali w kucki obok i przerywając jeden drugiemu, dogadywali serdecznie, przekonywali gorliwie. — Tacyście sprawni ludzie, bywali i grzeczni, a nie rozumiecie, że chcemy was pocieszyć. — Obyczaju chrześcijańskiego nie rozumiecie. Posłuchajcie, popatrzcie. . „ W takim nieporządku Foka nie mógł dać rady, nie mógł tłumaczyć, co każdy mówił. Co więcej ożywił się także Joseńko. I on pochwalał stary obrzęd chrześcijański. A wtrącając rumuńskie słowa i kalecząc je — bo sądził, że może łatwiej go zrozumieją Italiany — tłumaczył powoli, poważnie. Wszyscy słuchali w milczeniu. — Najświetniejszy nasz rabin, nasz chasydzki rabin, to znaczy najbardziej pobożny, nauczał. — A to głowa taka jasna! Co tu dużo mówić. No, jak słońce tam wysoko na Ruskim — nazywał się reb Nachman fyn Bracław. On powiada tak: Kiedy na święta smutność w kącie płacze, to trzeba ją objąć, przytulić, ot tak, no i porwać do tańca. Niech i smutność tańczy! O! to jest zwyczaj nie byle jaki! To pobożny, solidny zwyczaj. Foka raz jeszcze staraj się wytłumaczyć Mariowi i Italia-nom, że obrzęd to najbardziej chrześcijański. A także, według żydowskiej nabożności — jak nam to mówi Joseńko — przystojny, wskazany. — My wcale nie mówimy, że wasz obyczaj pohany, czy to śpiewy żałobne, czy czytania nabożne. Broń Boże! Tylko że nasz obyczaj stary od ojców i od dziadów i od pradziadów naszych starszy — najlepszy dla nas. I nas przeżyje. Starzy ludzie tłumaczyli, że nam niepotrzebne żałobne pieśni, bo by Śmierć leśna 35 stracili ludzie rozum od żałości. Mówili nawet dawniej, że śmiech i wesołość w kupie, gdy tylko biczem trzaśnie, od razu przepędzi śmierć i siły nieczyste. A czemuż? Któż to wie? Więc chyba powiem już z mojej głowy, bo wydaje się, że tak rozumieć łatwiej. W tym rzecz, tak myślę sobie, że u was sąsiedzi blisko, u was i uliczka i kościół i dzwony. — A u nas? Każde osiedle daleko od świata, każda chata daleko od drugiej, a dawniej jeszcze dalej była. Zajedzie sobie ś"mierć do chałupy, jak możny pan czwórką. Kto wie skąd? Wtarabani się hardo, bezlitośnie. I chapnie sobie kogo zechce. I spanieje: ja tu pan! ja gazda tego świata! No, i innym żywym zęby pokaże, do ściany przyprze, do podłogi zniży, znijaczy. Wtedy jak tylko trembita da znać, że ktoś umarł w chacie, nasypie się zewsząd narodu do chaty jak liścia. Odprawiają posiżinia. No i śmierć przykucnie w kącie. I już się nie sadzi. Lecz wdowy rozpaczają, od zmysłów odchodzą, sieroty .jęczą, a nawet sąsiadki-płaczki rzewne śpiewają płacze. Lecz sąsiedzi, przyjaciele i goście nie opuszczają ich, czuwają całą noc, cieszą ich obrzędem, smutkowi i śmierci nie d&ją przystępu do żywych. Bo-smutek gryzie człowieka, suszy go i dusi. I tak półżywego ku śmierci wlecze. A jeszcze gdzieś po drodze do grzechu, do złości, do nielubstwa zaciągnie. A te stare gody pocieszne nas wiążą, trzymają razem lepiej niż praca. Lubią się wtedy ludzie, przyjaźnią się. I zmarły to widzi i na pewno rad temu. Bo to po ludzku. I Bóg to widzi. A czegóż więcej żąda od nas. Więc to po Bożemu. Gdy jeden liść oderwie się, na ziemię spadnie, bukowinka zaszumi zielona. Tak i my. A tu w lesie, w kolibie — nie mniej niż gdzie indziej. Mario słuchał poważnie. Zapatrzył się gdzieś. Rozpogodził się. Italiany kiwnli (jłowami pr/.yjnźnie, ściskali dłoń Foce, znów popijali, traktowali się wzajemnie. Teraz gazda Foka zwrócił się do swoich. — Posłuchajcie i wy. Nie w tym błąd, że się weselimy, to każdy ,wie. Lecz przecie niedostatek w tym, że nikt tutaj nie zapłakał. Bo ten stary obrzęd to już na pewno nie gorzej pomieszany niż delorna wódka Tanaseńkowa." W nim i ślozy i śmiech, rozpacz i durijka, gorycz i radość. Bez tego wszystkiego razem posizinie nieważne. Bieda tylko w tym, że my Kamia nie znamy, nie wiemy o nim nic, ja sam nie widziałem go na oczy, nawet Italiany niedużo o nim wiedzą. Dlatego proszę Andrijka, aby mu zagrał na flojerze starą prywil. Z mroku z kąta koliby wynurzył się zgięty do połowy wy- 36 Zwada soki chłop z fłojerą w raku. Podobny był do innych z rodu Płytków, których Foka znał z Krzyworówni. Oczy miał piwne, pełne, przepastnie śmiałe. Jak u sępa z marmoroskich gór. Przezywano go żartem w butynie, a potem i po wsiach: Śmierć leśna. Bo Andrijko Płytka, to wiadomo było, wciskał się w najdalszą głusz leśną. Rąbał sam bez towarzystwa. Nad przepaścią czy na dnie wąwozu najgroźniejszej baszcie dawał radę. Rąbał śmielej, sprawniej i prędzej niż ktokolwiek w całym butynie. Gdyś wszedł w głębie lasu na Ruskim, gdzie najtrudniejszy dostęp, przysiągłbyś, że to już koniec świata, że człowiek po raz pierwszy tam zaszedł. A tu nagle — stukanie siekiery. Tam rąbał sobie Andrijko — śmierć leśna. Kto by nie znał Andrijka Płytki myślałby może, że to ponury człek czy niemrawy. A pobratymi jego i sąsiedzi wiedzieli i domyślali się, co korzeniło się w głowie Andrijkowej, kiedy ścinał a po-tem wykorzeniał stare drzewa. I po co nypał po zakątkach puszczy. Troską jego było wyszukać żyzną ziemię i to na stokach niezbyt stromych a zacisznych, aby zawczasu kupić od pana dla siebie, dla swoich, dla sąsiadW z Krzyworówni. Łąki słoneczne, sady czereśniowe i śliwowe, to mu się marzyło. Śmierć lasom starym niósł, a dla nowych osiedli' — życie. Przez to może Andrijko wcale niestary, nie miał więcej niż lat czterdzieści, stroskany czy spracowany wyglądał o wiele starzej. Andrijka zwano jeszcze dawniej — Szeptun, bo mówił cicho, ważko. Zanim zagrał, wyszeptał z namaszczeniem: — Dobrze o tej bukowince mówicie, Foko, zielona ona, soczysta. I chrześcijanin bez ślozy soczysty nie będzie. A tu ten bidak, nasz pobratym, Kamio, choć taki pocieszny, tak przyjazny człek, a zakryty był za życia od świata, tak jak teraz. Nie skrzywił się nigdy. A nikt o nim nic nie wiedział. Ja jeden może coś niecoś wiem o nim... Opowiem potem. Tymczasem niech go wspomina prywił. I zagrał Andrijko na fłojerze, „umarłą nutę", basową, jednostajną. Żałobnie ją rozciągnął. W monotonii zawisła długo a pewnie, jak czarny ptak czuwający w locie nad milczącą puszczą. A potem jednym uderzeniem skrzydeł wzlatywała daleko od ziemi. A potem jeszcze kwiliła jak sokół wędrowny, gdy mu rębacze wybierają ze smereki miękkie bialuśkie pi-sklęta — a przecie samą skargą żywota wzywa mroczne puszcze. I odpowiadało mu z puszcz dudnienie głuche. Milczące umieranie. Poddanie się śmierci groźnych lasów. — To znów Śmierć leśna 37 gawęda szeptana poufnie ze zmarłym, tak przez próg koliby. Tu życie, a tam śmierć: ty bracie dziś, my jutro. Obok Andrijka siedział Jurijko Hrabczuk Fedczukowy, niebieskooki paroBek z rozwianą skrzydlatą czupryną. Patrzył przyjaźnie z uznaniem, prawie z podziwem na mistrza muzyki leśnej. A gdy fłojera rozkwiliła się w zadumane łagodne tony, Jurijko wplatał w leśną nutę stare zwrotki. Dośpiewywał szeptanym basem. « Oj kowała zaizułeńka, kowała, kowala, A jak pryjszla tjeżka zymka, ona sy schowała.1 Andrijko wciąż wpatrywał się nieruchomo, uważnie surowo w zmienną wichrzącą się watrę. I znów grał monotonnie lecz wciąż chwytał skądś, ze świata leśnego i ze świata ludzkiego, nowe smutki. To przenikliwe, to cieniuchne. Po ziarnku jęk dosypywał i po kropelce westchnienia. Potem rzęśnie jak deszcz sypały się westchnienia tych, co trudzą się i co umierają. Dzieje-nadzieje strudzonego człowieka. Fłojera trzepotała nieśmiało z mroku leśnego, z zasp śnieżnych, pytała z przepaści: klej-hou? — Rozpostarła się śmielej, spieszyła wraz z Kamiem do ogrodów ojczystych, nad ciepłe morze. Znów wsnuwał Jurijko szeptem zwrotkę za zwrotką. Pytajiut sy w.s'i ludy De nasz Karano diw sy? W połonini, u Czomohori Hrib zazełenywisy — 2 Andrijkowa fłojera wciąż spajała westchnienia ludzi z wes-tchnionićimi umierającej puszczy, z niestrudzonym wiecznym tętnieniem potoku Ruskiecjo. Foka uważnie przypatrywał się Andrijkowi. Gdy watra przygasła, chude kościste, zaledwie obciągnięte śniadą skórą . oblicze Andrijka żółkło i gasło. Znów buchała watra. A na strudzonym obliczu Płytkowym rozpłomieniały się pełne oczy, oczy śmiałe do orlego zuchwalstwa. „Leśna Śmierć..." Andrijko grał dalej. Foka oglądał sobie zmęczone lub za- 1 Oj kukała kukułka, kukała, kukała, A jak przyszła ciężka aimka, to siłę schowała. [(Huculskie piosenki przetłumaczyła Irena Vtocenz. — przyp. red.). 2 Pytają się wszyscy ludzie, / Gdzie się nasz Kamio podział? W połoninie, w Czarnohorze / Grób się zazieleni} — 38 Zwada dumane twarz*e robotników. To wybuchała watra na chwilę, to przygasała pęłkocąc, szepcąc. I twarze tak samo. Ci ludzie co dzień bliscy śmierci, na chwilkę wypływają z ciemni jak z wody czarnej, wybłyskują jak z mraki ciemnej. I znów pogrążają się w mroku. Może nie dziwota, że przeraził się stary Tanaseńko... Gdy Płytka skończył grać, ©żywiła się znów koliba. Trak--tamenty, żarty, pojedynki główne i wreszcie przedstawienie pocieszne. Nikt by nie donfyślił się, że to po całodziennej ciężkiej pracy.,, Żu-żu-żu— żu-żu-żu — gruchał chór basowy, a odpowiadał drugi chór z przeciwległego kąta cieniutko a melodyjnie naśladujący głosy kobiece — żu-żu-żu------żu-żu-żu — „Żużukało" grało głośniej niż watra. To był wstęp, rytmem mimo woli rozkołysał i wciągnął wszystkich. Dary Boże chadzają także po puszczach i żaden stary obrzęd nie obejdzie się bez nowego talentu aktorskiego, który ożywia go i wskrzesza. Na dzisiejszy wieczór powołanie takie poczuł w sobie Petrycio Siopeniuk, capowaty, zwiędły i małomówny parobek, osadnik bystrecki zamieszkały niedaleko butynu. Naprzód odgrywał kozę .rogatą. Ukostiumował się jak można było najlepiej, a ponurego spojrzenia umiejętnie użył, jako kruszca dla sztuki mimicznej. Rozeźlona, pełechata, rozczochrana koza zuchwale szasta się po kolibie. Młodzi chłopcy drażnią* ją, szarpią za kudły i za ogon. Koza wybałusza oczy coraz groźniej. Siopeniuk dobywa z siebi& głosu nie kozy już lecz raczej buhaja. Śmiech ogarnia kolibę. Co chłopcy przybliżą się, koza skacze, kopie, gryzie. Znów ryczy, znów grozi wzrokiem. Chłopcy, przybierając dziewczyńskie głosy, piszczą niby to w przerażeniu. Podchodei Siopeniuk do Italianów na czworakach. Nos. wykrzywia, węszy i parska, tupie na nich. Patrzy długo bałwa-" nowato, grozi i warczy. Nie wytrzymali Italiany. I ich zaciągnęła dziecinna zabawa. Zaczną drażnić kozę. Jak skoczy na nich koza, jak ryknie. Uciekają, przewracają się. Faluje koliba, jak tratwa na Czeremoszu. Petrycio pokazał w końcu, że nie poszła w las nauka cyrkowa. Jak zwinie się koza pełechata w kulę. Tak właśnie jak Kamio pokazywał. Jak się potoczy ku watrze. Aż sagany poroztrąca, aż na węgle zaleciała! A tam Śmierć leśna 39 wrzaśnie przeraźliwie. Pftdają okrzyki: „Hospody! Kamio, istny Kamio z cyrku." Lecz spomiędzy nóg zwiniętych na szyję nie wesołe oczy Kamia wyglądały lecz wybałuszone niby groźne oczy kozy-Siopeniuka. W najwygodniejszym w kolibie miejscu, plecami ku watrze, oparty o berfełę, na gładkim odzipmku pnia siedział najstarszy bystrecki gazda Śkuluk, wnuk pierwszego osadnika, który zamieszkał pod Czarnohorą. Olbrzymi wzrost i wystający kościsty podbródek i potężny nos, wszystko w postaci Skuluka miało cechy wielikańskie. Gazda olbrzym rozgarniając długie gęste włosy, spadające aż na ramiona, z widocznym zadowoleniem ogląda posiżinie. Koza obchodzi Skuluka z jednej i z drugiej strony. Nie waha się warczeć groźnie także na niego. Skuluk umie dawać sobie radę z chudobą. Dobrotliwie klepie po kudłach zdziczałą kozę. Głębokim basem uspokaja: „Szu-sz,u-sz°u niebogo. Aj, ty bido luba! Kapusty by ci, kapusty? A może by na połoninkę zieloną?" Koza szanuje gazdę, odchodzi. To tylko przerwa. W drugim akcie koza staje się niesamowita. Szaleje jak wilk w zagrodzie owczej, kiedy go opęta szał krwi. Oszalała koza w rozmachu przewraca ludzi, siedzących w kucki, przeskakuje przez głowy, stuka głową o głowę, gryzie za uszy i gwizda w uszy, dmucha w nos, chwyta za nogi i wywraca. Skacze na watrę aż rozpryskują się iskry. I co tu mówić, zmienia się w nietoperza. Chwytając się słupów dachu błyskawicznie skacze od słupa do słupa, huśta się nad głowami, skoczy komu na głowę, zmyka pospiesznie, a wciąż grozi z góry. Italiany znów spoglądają jeden na drugiego: czymże to się skończy. Tymczasem Sioponiuk osiągnął sukces rzadki. Postowi! nu nogi całą ludzkość koliby przeciw upiorne} kozie. Ale też opętał ludzi kozim szaleństwem, wszyscy chwytają się za ręce i ruszając wielkim kręgiem jak kołem tanecznym osaczają kozę. Z konieczności zgięci, krążą w potężnych prysiu-dach, arkanach. Porwani wirem hasają wokół watry, Italiany i Grany chcąc nie chcąc pląsają także. Zkoziony szaleństwem krąg taneczny uzbrojony w bardki i pistolety poluje na kozę. Już podlatują w pląsie z gwizdem bardeczki i już grzmią sta-rowieczne krócice jak armatki. Po strzałach nic nie widać prócz zamglonego blasku watry. Duszący dym prochu zalega kolibę. Krąg hasa w mroku z dzikimi okrzykami: -ha! koza, będzie łoza! 40 Zwada tj się, cni .iz ciaśniej wokół watry. Nadaremnie kóza--nhtopcrz czepia sią belek dachu. Ściągną ją za nogi i prasną obok w«try. Tom siedzi Skuluk, Foka i inni gazdowie-goście, z nie-poruszonym uśmiechem, jak kapłani opętanego tańca-ofiary. U ich stóp szuka koza schronienia. Raz jeszcze szał jej wystrzeli w dziurawiącym uszy piekielnym wrzasku. Odpowiadają joj lasy, echa porywają opętane odgłosy, niosą przez noc zimowa po wąwozach, po potokach. W końcu słabnie koza i jej szaleństwo. Zwycięzcy powalili ją obok watry. Dziesiątki rąk sowicie walą i trzepią ją po skórze z kożuchów. Zdzierają skórę z kozy, niosą ją ku watrze na ofiarę. Koza dojękuje ostatkiem sił, ludzkość tryumfuje hucznym śmiechem. Znów odpowia-duji| lasy, Siopeniuk z kwaśnym uśmiechem zbiera swe kości i wstaje. I zbieru głośne uznanie. Padają okrzyki: - Tuko ma być koza! - ¦ Nie, takiego jeszcze nie było. Obyś wiekował, Petryciu słodki! Mario dodaje ze zrozumieniem: - Teraz już na pewno śmierć się przelękła — Rozochocony uznaniem Siopeniuk dawał przedstawienie jedno za drugim. Naprzód baba zazdrośnica ścigała dziewuchy, usiłujące uwieść dziada, męża jej w sposób nieprzystojny. Dziewuchy uciekały z piskiem, a baba klepała męża po kożuchu. Znów ruch się zrobił i perewertes nie gorszy niż z kozą. Potem weszli Żydzi kupować młyn i targować szczecinę. Cicho przykładnie na palcach. Siopeniuk przypiął sobie i towarzyszom aktorom brody i pejsy z kłaków konopianych. Młyn dudni i turkocze równiutko, to chłopcy ukryci pod ławą. Kupcy obchodzą młyn, nabierają ochoty, cmokają: „Fajny młyn? Ja daję setkę." Targują się coraz śmielej, coraz głośniej, licytują się: „Ja daję dwie setki! Ja daję trzy setki!" Zawistni rozgorączkowani kłócą się, skaczą sobie do oczu, wydzierają brody. A wszystko siedząc w kucki. W ostatecznej rozpaczy wołają Joseńka na rozjemcę. Mimo woli'wciągnięty do zabawy'Joseńko z zabawną powagą rozsądza spory, nie szczędzi kupcom cierpkich słów. To na nic. Im głośniej turkoce młyn, tym bardziej szaleją kupcy opętani żądzą kupowania. Nagle kupiec-Siopeniuk zdławionym głosem, jak gdyby wleciał do jamy, woła: „Oj, reb Josel, reb Joseńko, ratujcie mnie od te rabuśniki!" Młyn popsuł się, przestaje turkotać. Kupcy przytomnieją. Śmierć Jeśna • 41 Młyn rusza i znów powtarza się żydowska kłótnia. Niby to zniecierpliwiony Joseńko przybiera minę surową, wyrzuca za ' drzwi hałaśliwych kłótników. Wyrzuceni kupcy kłócą się dalej zawzięcie. . Bawią się dalej. Zjawia się Ormianin, gruby kupczysko z wypchanym brzuchem, z przylepionym ogromnym nosem. Jedzie wierzchem na koniu bujnym, rozhukanym. Koniem jest Siopeniuk. Wciąż staje dęba i wierzga. Jednym skokiem rzuca się ku watrze, usiłuje zrzucić jeźdźca do ogniska. Lecz nagle riastępuje chwila groźna: jakby spod ziemi wyrośli, zjawiają się zamaskowani i uzbrojeni leśni chłopcy, opryszki. Otaczają rojem kupca. Watażko woła dziarsko groźnie a przecież niby po rycersku: „Panie kupczyku sołodenkij1, pieniądze albo życie!" Przerażony Ormianin usiłuje schronić się dokładnie pod brzuch konia. Tylko przekrzywiony nos wygląda stamtąd. Zaczyna się targ z opryszkami, grzeczny Ormianin umiejętnie ifspokaja napastników, wieszczy koń podszeptuje Ormianinowi odpowiedź. Kupiec, zduszony przez złośliwego konia, sapie ciężko i cedzi przez nos jak to Ormianie: „Panie watażku, oj! Wyście sła\wry a honorowy — oj, jak sam Dobosz! Gjdybym był wiedział, przygotowałbym niejedną strzelbę pańską, ba i może jaki czerwony dukat bym wam sprezentował! No a tam i pasy węgierskie malowane i pierścionki i pacioreczki dla dziewczątek. Dla was wszystko —¦ oj. Tymczasem biedny jestem, nic nie mam prócz brzucha i nosa. Ale to wam obiecuję najświęciej, że wam kiedyś dużo obiecam." Opryszki spoglądają na wodza, watażko połknął wędkę, sadzi się wielkodusznie, po huculsku: „No, skoroście taki fajny panek "—" Koń kłapiąc pyskiem pokrzywia się watażkowi. Znów. radzą się szoptom. Niespodzianie ;koń roztrąca wszystkich, kupiec wsiada w bingu na konin,, uciekając galopem. Poniewczasie opamiętali sii; "piyszki, strzelają gęsto, dym pokrywa scenę ko-liljy. ,.. Siopeniuk uzyskał sobie uznanie całej koliby.. Każdemu słowu, każdej minie Siopeniuka towarzyszy wicher śmiechu. „Obyś doczekał, bratczyku Petryciu!" Italiany naśladują ruchy i miny Petrycia, klepią go po plecach z uznaniem. Wszyscy •traktują go na wyścigi. — No i cyrk się zrobił u nas na Ruskim — powiada basem stary Skuluk — pocieszny jesteś, synku. 1 Paraie kupczyku słodki. 1 ¦ 42 Zwada Potem jeszcze .wspominano Kamia. Andrijko Płytka przymknął oczy, uśmiechał się gorzko. Opowiadał ważkim szeptem. Słuchano yo nie mniej uważnie niż przedtem fłojery. — Tuk bywa u nas — mówił Andrijko — że narzeka ten i ów: to że mu ciasno przy watrze, bo w kupie wszyscy, a tu człek nie ma kąta swego, gorzej niż niedźwiedź w gaurze. To znowu, że tańczyć nie ma gdzie w kolibie. Mało mu tańców ze smerekami. To znów że mu ciemno! A od tej jasnoścf na śniegu tam w puszczy światłość wiekuista może ogarnąć. Toż prawdę chyba powiem, że narzekanie takie, to migi jakieś durne. Towarzystwa ci za dużo, haj! jak pobędziesz sam w-niesamowitym kącie leśnym, to odechce ci się być samym. A tutaj w kolibę i watra — oby się święciła — grzeje nas, jak i iciiiił iiiiiinu cycka. I spuzar — daj mu Boże zdrowieczko —: jak ojciec rod/.ony nakarmi, usłuży, dobre słowo powie. — —* O, Kamio, ty Kamio! Gdybyś-tu był razem z nami! A przechodził przecież.każdy z nas obok niego co dnia, a żaden nie zapytał:*,,A może ci coś brakuje? Dolega coś, Kamio?" Ale te-ruz to każdy by pytał: „Kamio, co z tobą Kamio?" Oho — Co tu dużo mówić, mnie nikt nie zdurzy: my dziś przez cały wieczór o nim tylko myślimy wszyscy. A tak. Każdy z was myśli bez przerwy o Kamiu. A co to za dzjwny chłop był, dobry jak chleb. Jak ptak chyży. A zaradny, a wesoły, choćby nie wiem co. Spotykaliśmy się nieraz. Ja tam gdzieś głęboko w lesie rąbię sam, a on tędy i owędy sam sobie chadza. Raz ryzy kontroluje, innym razem zakątki wszystkie przeszukuję, czy qdzie jakie zabłąkane kłody pod śniegiem nie zostały, aby się nie zmarnowały. To jego robota była. Chodzi sam tak po lesie i nieraz sobie zaśpiewa po italiańsku i zawodzi tak jakoś: „Kicbcła — koza — bacziar -— liaroza." 1 Powiadam do niego: „Co tobie, bracie Kamio, wciąż ta kobyła i koza w głowie?" A on w śmiech: „Idź het, Andrijko, to nie kobyła ani kozs* żadna, a dziewczyna kraśna, kapujesz? Tak, aby ją pocałować." To mu w głowie było! I to wam powiadam, bo wiem: on poszedł w puszczę na te roboty przez to, że był sam, samiutki na całym świecie. Mówił mi to po naszemu, tak jak potrafił: „Mama nima, tata nima, brat nima, żena nima! Niente, niente, 1 Che bella cosa foaciar la rosa. różą. Co za piękna rzecz całować Śmierć leśna 43 nima! Tak ja na ferowija (ito po ichniemu kolej) i "aż tu na butyn..." I to wam jeszcze powiadam: on zginął*także od tego, że był sam. Jedno, jedyne słowo uratowałoby go. Jedno słowo zatrzymałoby go tam przy ryzie. Strzepnąłby z siebie strach, nie zleciałby do przepaści. Bo tu jeszcze w tym rzecz. Ja na przykład niby to sam jestem, ale nie sam. Z lasem potrafię się rozmówić, a Kamio choć lasu się nie bał, przecież mowy nie znał leśnej, ani przemówek nie znał, ani słów pierwowiecz-nych. A przecież słowo Kamia, jego słowo ludzkie mnie raz wyratowało. To było tak. * " Śmiejecie się ze mnie nieraz, że ja „śmierć leśna". A mnie raz byrnie w puszczy w pułapkę złapały. I przez. całą noc naigrywały się ze mnie Bidy rgżne i Czorty leśne. Strachu mi nasypały i dały smak: jaka to śmierć leśna. Kiedyś przed świętami chciałem narąbać machem jak najwięcej, aby z głową swobodną do chaty pójść na święta. Spieszyłem się, rąbałem za porządkiem, jak się dało najprędzej kłodę za kłodą, basztę za basztą. Gruchotała jedna kłoda za drugą, jedna koło drugiej padała. Już wcale nie czyściłem gałęzi, nie robiłem porządku. To na potem. I splątało się to gałęziwo niesamowicie jakoś. Po robocie, przed wieczorem, co prędzej chcę do koliby wracać, zbieram się, a to „hodi". Nie puszczają mnie. Nie mogę wybrnąć. Drapię się po jednej gałęzi, buchnę z powrotem na dół. Drapię się na drugą. A to złapały mnie gałęziska, zdzierają ze mnie serdak, drapią, ranią. Nie puszczają. Rozerwałem serdak, ledwie się wyplątałem. Próbuję tedy dołem podsunąć się. A tu obróci się jakaś gałąź, trzyma mnie, myślałem, że zadusi. Złapały mnie byrnie w kleszcze swoje. Tymczasem mrok, noc. Jak zwieje się wicher, jak zatańczy mi na (|lowio zawija, a w pobliżu nie ma ani jednego drzewa gdzie by się schować. Sam przecież wyrąbałem wszystko. Świat się zaciemnił, śnieg sypnął jak z worka.^ I przysypał całe -to gałęziwo piekielne i byrnie, a mnie na samym spodzie. A koło północy jak ci zacznie Bida wichrowa hulać nade mną. Nie żarty to, ani broń Boże nie byłem pijany, ani mi się nie przyśniło. Nad uchem świstała mi Bida, kąsała mnie w twarz, ażem piszczał z bólu. I rechotała zawzięcie: „ej-ha-ha-ha-hi-hi-hi-hi." Tak coraz zuchwałej szydzi ze mnie Bida i urąga mi głośno: „ty pysznosraka Andrijku, ty chełpisz się, żeś śmierć leśna? Hi-hi-hi-hi! Widzisz teraz, co to śmierć leśna?" Nasypała mi strachu Bida, ażem stężał, ale nie zmogła mnie. No i niby to 44 Zwada Śmierć leśna 45 po dobremu chciała mnie złapać. Z daleka potem tak słodziutko zawodzi, kołysze mnie Bida: „Luli-lułi — Mi-luli — spać dziecino, spać —" Byłem sam, ale nie sam. Słowa przemowne, słowa pierwo-wieczne miałem w głowie. A jakie? To już nie dla dzisiejszego gadania.. Niech Bida szydzi ze mnie, niech zawodzi słodko, nic nie dbam o to. Głośno modlę się i wyklinam głośno. A Bida jeszcze na inne sposoby się weźmie. Z daleka, z wierchu— przysiągłbym że prawda — słyszę głos matki: „Andrijku — Andrijjj..." A ja swoje^ mówię i powtarzam słowa. Przystępu do mnie nie ma. Patrzę, a tu między gałęziami w śniegu coś szeleści. Ptak? — kania. Przebija się przez śnieg, ku mnie podleci, skrzydłem na mnie przyjaźnie machnie. Niech mnie Bóg skarze, jeśli to nieprawda. Oczy miała świecące, ostre trochę, ale mądre. Skrzeczy coś i nawet szepce bardzo cicho: „Andrijku! niech cię Bóg broni abyś nie zasnął. To sługi biesowe tak cię kuszą." — „A cóż zrobić, ptacho boża?" — pytam. — „Ocknij się, do kupy się zbierz, gałęzi nazbieraj co suchszych, watrę zrób tam całkiem w jamie. Przesiedzimy przez noc." I tak zrobiłem. Przy watrze grzaliśmy się i ja i ptak. Co tam sobie mówiliśmy, to już mówiliśmy. A te sługi biesowe, większe i mniejsze czortyki nie miały do, nas dostępu. Tam przebyliśmy tę noc ciężką. Nad ranem uspokoiła się zamieć. My -z ptachą zagrzebani razem w śniegu. Próbuję tedy wybrnąć, wysilam się nad siły, tędy i owędy. Ani mowy! I jeszcze gorzej, dużo gorzej niż z wieczora. Chybabyś skrzydła miał. Myślę sobie: poszli ludziska na święta, nikogo w lesie już nie ma, oho! będę tu świętował na wieki. Już jasno było, biało, miękko, cichutko, ¦a"drzemka taka słodka 'oplata mnie. Niech! Co zadrzemię, ptacha dziobnie mnie leciutko i szepnie: „Broń cię Boże, nie śpij Andrijku!" I tak kilka razy. Jakoś nagle w tej drzemocie coś słyszę gdzieś tam w dole, stukanie jakieś czy co? Nie. Pfzysłyszało mi się.,I znowu stuka coś... Ale skąd? To wiatr / 0 gałęzie stuka. Ale potem słyszę daleko w dole głos słabiutki: „Kiebyła koza..." — Hospody! to Kamio o tej dziewczynie swojej po italiańsku śpiewa. Zacząłem wołać do niego i śpiewać, a on do mnie. Czekałem sporo czasu, zanim przyszedł. 1 piłę miał ze sobą i łopatę do śniegu. Pracujemy cały dzień. -On poprzez gałęzie, poprzez gęstwiny miny swoje do mnie robi. I palcem mi cprozi. Puka w czoło, niby: gdzie rozum? Przerąbaliśmy, przepiłowaliśmy splątane gałęzie i przekopaliśmy przejście. Ptacha czekała aż przybliżył się Kamio. Powia- dam tedy cło Kamia: „Ta ptacha boża i ty, Kamio, uratowaliście mnie". „Jaka ptacha? — mówi — nie widzę żadnej piachy." Gdy tylko to powiedział, kania wzbiła się w górę i uleciała. On nie widział, a ja widziałem. Uratował mnie Kamio. A jego — nie było komu ratować. Leśnych słów nie znał. Nawet tej kani nie zobaczył------ Posiżinie przeciągnęło się do rana. Nad ranem Foka wraz z Matijem Zełenczukiem i Jurijkiem Fedczukowym poszli na przysiółek nad Bystrec. Tam, nad zakrętem Bystreca, na lewym wysokim brzegu, nie dochodząc do klauzy, w ustronnym miejscu pod stokiem stromym stała wówczas kapliczka, którą zbudował stary pan ze Stanisławowa, fWojciech Przybyłowski. Wokół kapliczki był cmentarzyk, tam wykopali grób dla Kamia i przygotowali z Matijkiem i razem z Jurą trumnę smere-kową. I tam na trzeci dzień pochowali Kamia. Teraz na miejscu-kapliczki tylko żelazny rzeźbiony krzyż* stoi, na miejscu dawnych grobów rosną# stare lipy i brzozy. Na dole Bystrec . szumi jak zawsze. . Po pogrzebie zwiała się burza śnieżna. Fala za falą, ławica za ławicą, jak szeregi biesowe sunęły zamiecie z Czarnohory. Ziarnistym ostrym śniegiem sypały w oczy. Pociemniał świat. Młode konie Foki bały się zawieruchy, zawracały i kręciły się często. Wracając wstąpił Foka do Tanaseńka, odszukał go w pracowni stolarskiej. Stary gazda rozczochrany, zadymiony lecz zadowolony trzymał w ręku nową łopatę jaworową z rączką nadmiernie karbowaną wzorami. Cieszył się jak zwykle gościem, pokazywał naokoło nowe berbeniczki, talerze i stołki. W pracowni pachło kiedryną jak wonnym olejkiem. Tanasij witając się, pytał po swojemu cierpko i jakby .z tryumfem: • '— A co Lodowa-baba Eudokia? Zmroziła cię? — Mnie nie, ale Kamia. — Tego pajaca? Ech, gdzie takiemu po naszych puszczach łazić. Przemarzł, co? — Na wieki przemarzł, Tanaseńku. Do przepaści strąciła go kłoda. Tanasij spiorunował gościa wzrokiem przeznaczonym dla mordercy. Podniósł łopatę, jakby chciał nią ugodzić. Otworzył usta, opuścił łopatę na podłogę, złapał się za głowę, całym 46 Zwada ciężarem ciała zwalił siq na ławę. Zerwał się prędziutko, skoczył do komory. Wyszedł z jakąś jaskrawą chustką, ocierając łzy. Spłaszczonym wrzaskiem krzyczał z progu, wywracając brzydko twarz. — Widzisz coście narobili? Wieszać was za to. Z czorta, z kurwy matki-czortowej butyn. Załamał się nagle. —¦ Oj durny ja, durny, Czemuż od razu nie zatrzymałem go n siebie. Ej, Boże, Boże. A wszystko potrafił zrobić. Kochała go chudoba. Przepadło! Żebym choć na posiżinie był zdążył. — Tanaseńku, was także szkoda, nie martwcie się tak! I czyż nie mówiliście, że to nie gazdowska detyna?T coś tam je,szcze o tym jedzeniu italiańskim... Tanaseńko popatrzył spode łba. Rozgniewał się naprawdę. — A cóż mi teraz moją durnotę wypominasz. Fe! Wiesz, kto gazda? Taki ćo życie daje i ludziom i chudobie. I fra-wom i pasznicy także. I — nie gniewaj się, Foko — taki co lasom też zostawia miejsce na świecie! Taki uznaje Boga. Oj, Kamio, synku, Hospody! Gazda Urszegaawciąż wstawał, wychodził, znów wracał. Nie zapraszał gościa do świetlicy. Przyniósł do majsterni tęgą ber-- beniczkę. Nie przebrany lecz tak jak był zadymiony, nieuczesany usiadł koło Foki. " — No, .pijmy, Maksymiuku, proszę cię. Durny ten świat cały, a ja w nim najdurniejszy. J — Ależ Tanaseńku — opamiętywał Foka — taki gazda jak wy! Tanaseńko krzyczał ochrypłym pękniętym głosem. — Puste to gtzdostwo całe! To niewola, to pęta! Na śmiecie cisnę" to wszystko. Zostawię na czortową mać zatrajko-taną, jej urzędowo zapiszę. Niech Ona majątków używa. Kurwa czortowska, caryca tego świata! Taj tak z paliczką płajami, gościńcami gdzieś przed siebie... j? trochę mi chudoby żal... Aby nie skrzywdził kto — Haj staro się dzieje na świecie, ciemno. Pijmy! IV. ROK 1864 Całkowita swoboda, co ostała się na znikomym krajuszku świata, uroiła sobie, że nie ustąpi nikoirfu. A gdzie po prostu musiała ustąpić, tam zaraz odzyskiwała podwójnie, czasem wie- Rok 1864 47 lokrotnie, w puszczach hen ku działom wód, na działach wód i dalej na wołoskim i węgierskim boku. Jest tam tej czerni, tej bezdny puszczowej, jak morza stężałego, jak wiatru zastygłego, któż wyczerpie?! Nie ustąpiła panom wielkim ani małym, ani komisjom królewskim, ani nalotom baszów, ani urzędom cesarskim ni Srogim pacyfikacjom, ani księżom nawet. Nie chciała także ustąpić przed tą dobrowolną pańszczyzną, co głębiej żnijacza, bo na zawsze zgina kark i krzywi plecy: przed pługiem i przed uprawą roli. Zrzekła się wszystkiego, czego nie zrobiła sama. „Niech nas mają naokoło za tępych i za dzikich, a my ich mamy za woły znijaczone", tak hardzili się długo. A przed głodem? Aha, hardzili się także, że nieraz już wywijali się niejednej ciasnej wiośnie, bo były sarny, jelenie, dziki, całe ich stada, bo były tu i tam zamki, dwory i miasteczka dla nalotów, bo były schowki i komory, kryjówki w lasach nietkniętych stopą ludzką. Aż wreszcie dosięgła ich dola, co wyrosła z samej swobody, z jej nadziei. Nowe pokolenia. Coraz więcej dzieci, coraz więcej osiedli, to znaczy coraz więcej gęb. Rok 1864. Wyglądali do nieba, choć nie wspominali, by kiedyś ktoś przekazał, że dla nich stamtąd spadła manna. Uciekać? Jest dokąd, ale kroków głodowych po*dziesięć przypadło na ich jeden. I zaszeleściła nadzieja nie z nieba lecz z lasu. Zaledwie zakończono pański butyn na Ruskim, nieoczekiwany mróz na same święto Piotra i Pawła- ściął paszę, niezbyt jeszcze liczne pola uprawne na samej wierchowinie, a co najgorsze ściął cały urodzaj, na przyległym kraju zwanym Podgórzem. I zaraz niektórzy gazdowie widząc co się święci, pognali woły na wołoski bok. Mieniali poniżej wartości za ziarno. Inni pędzili woły jeszcze dalej, aż za Dniestr, sprowadzali nie tylko ziarno lecz czasem nawet, i to z wielkim trudem, siano. Inni wypasali chudobę po lasach, na skrajach leśnych, tam gdzie pasza nie była zmrożona, karmili ją starym sianem dopóki się dało i czekali bezradnie. " Rolnictwa było bardzo niewiele. Gołębiowski w książce o Hucułach wydanej w Warszawie w roku 1830 stwierdza wprawdzie, że już wówczas siano owies, nawet kukurydzę, ale ma na myśli tylko okolice położone gdzieś koło miasteczka Kuty. O rolnictwie w samym sercu Wierchowiny wiadomo tylko tyle, że już około rófcu 1840 Michał Fergil z buczackiego po- R 48 Zwada wiatu, z 1'odolo, zakupił grunta w Żabim na Magórze i zaczął siać J«;ft t sadzić warzywa. Podobno byli tacy, co brali soblo z niego przykład. Przekazują nawet, że dziad Buliga, który wpiowndził także takie nowości jak gonty, a nawet kołki żelazne* zwane gwoździami, zbudował sobie ogromny I cifjźki pług /. bukowego drzewa, do którego zaprzęgał dla orania aż trzy pary wołów i zbierał żniwo niezłe. Sąsiedzi śmiali sic; z togo zaprzęgu, nie naśladowali go wcale. Co praw-dn na dworskich porach w Krzyworówni na lewym brzegu rzeki orano, siano i zbierano obficie, nie tylko pszenicę, nawet kukurydzę. Ale to pańskie wymysły, któżby je naśladował, na togo zwali siij ta jakaś pańska dola, tak jakby jej duszę za-plinl. Dopiciu ejiły młody Foka sprowadził prawdziwy angielski plu(| do JnMftiowa, gdy zaorał nad rzeką pod Kiczerą spore uba/aiy I y.aiiał je na zimę, ludzie zaczęli się przyglądać co najmniej jodnym okiem. Czy na pewno sczeznyki nie psują I nl(« luniiii pługów, jak się to przydarzało tym, którzy dotąd brali sl<; do pługa? Nadsłuchiwali jednym uchem, czy napraw-dq ziemia śwli;ta nie buntuje się przeciw tym co ją krają? Trzeba przyznać jednak, że po pańskim butynie ci, którzy nie przepili znrobków i cie zadłużyli się dodatkowo, byli górą. Wśród nich Kzczególnie Andrijko Płytka, przezwany Śmierć-leśna, najwięcej ze wszystkich zakupił wysoko na Ruskim leś-norjo gruntu nd pana, nie tylko dla siebie, także dla krewnych i dla sąsiadów ze wsi, to jest z Krzyworówni. Wypalali, kar-rzowali pospiesznie, gorączkowo kopali bukowymi łopatami, zaopatrzonymi w blaszane „postoły", zrobione przez wędrownych Cyganów. A chociaż pod samymi chmurami, Andrijko Płytką zachęt ił swym przykładem, pokazując, że nawet w puszczach, gdzie nikomu nie śniło się żadne żniwo, leśna ziemia podutnn i żye /.liwa, nie tylko dla ziemniaków, konopi i jarzyn, takł.o dlu zboża i dla owoców nawet całkiem wysoko, byleby w osłoniętych kątach. Foka S/.umi-jowy widząc, że domowe zapasy zboża kończą się, uwijał si«j przed zimą po Kutach i po Kołomyjach za zbożem. W ten sposób Szumejowe skarby, zakopane w kociołkach tu i tam, ni« które wcale dawne, tajemne czy watażkowskic-wyczerpały się raz na zawsze. Lecz przezornych było niewielu i gdy przyszedł tuhy rok i na dobre ze>czął skręcać żołądki, nie tylko głodni jasienow-cy, także mi« szkańcy sąsiednich osiedli i wreszcie uciekinie- Rok 1864 49 rzy aż z Podgórza, którzy szli przed siebie wraz z rodzinami, szukając gdzie by rąpżna zarobić i nakarmić się, skupili się wokół takich, co mieli dużo krów i jakie takie zapasy zboża. Pomagali.w gospodarstwie albo nie, a tymczasem jak za dawnych czasów karmili się u Szumejów. Podobne gromadki zgłodniałe obsiadły dwory innych gazdów pępkowych. Także do dworu w Krzyworówni przywieziono sporo pszona z Tyśmie-niczan i rozdawano każdemu kto się zgłosił. Ale tego było za mało, o wiele za mało i wówczas niejedna rodzina, nie po raz pierwszy zresztą, wpadła w szpony lichwiarzy zbożowych. Tym razem gorzej niż kiedy indziej, gdyż pod zastaw gruntu i chat. Pozostały w pamięci te groźne, jak je zwano, weksle gruntowe, zwłaszcza że sąd już blisko, już w Kosowie czyhał na takich dłużników, którzy wówczas kiedy, zadłużali się, nie troszczyli się o to, jak oddadzą, a potem jeszcze mniej. Oto zjawiali się, kto wie skąd, ludkowie skromni, cisi ale rychli i usłużni, tacy co ofiarowywali pieniądze, góry pieniądza, albo lepiej jeszcze, dostawiali do chaty konno zboże i wódkę i kto czego zapragnął — pod zastaw chat i gruntów, których nikt nie ruszał na razie. Potrzeba było tylko jednej całkiem błahej fatygi, podpisać to, albo jeszcze mniej, postawić mały krzyżyk w obecności świadków, a potem złożyć to oświadczenie w sądzie. Brzmiało ono, że w razie niezwrócenia pieniędzy w takim i takim terminie, grunt i chata przechodzą na własność wierzyciela. I tyle. Wierzyciele jak sprawni myśliwcy czyhali na terminy, co gorsze (jak dotąd dokładnie przekazuje się) nieraz ukrywali się p'rzed dłużnikami tuż przed samym terminem, słowem, byli nieosiągalni. Co prawda liczni dłużnicy nie bardzo troszczyli się o te terminy, a nawet cieszyli się chytrze, że wyciągnęli takie sumy za pomocą głupich krzyżyków. Nawet ci jednak, którzy chcąc dotrzymać słowa szukali wierzycieli, aby im oddać należytość z procentami lub choćby sam procent, pocieszali się, gdy ich nie mogli znaleźć, że to widocznie nie pilne, że mają czas. A gdy przyszedł termin, spadały na dłużników pioruny z jasnego nieba. Z jasnego, bo któż i skąd miał wiedzieć, że prócz narodzin ludzkich i prócz śmierci €ą terminy tak samo nieodwołalne. W kraju zawzięcie pasterskim i do niedawna myśliwskim co przetrwał niejeden tuhy rok, a przecie nie zatracił czasu tak rozlewnego dla prac pasterskich i szczodrego dla zabaw i świąt, są swoiste stare przypowiastki o głodzie. Człowiek może się karmić i nasycić drobnostką, byle czym i to przez 50 Zwada dłuższy czas, tylko nie podczas głodu. Bo gdy spadnie tuhy rok, głód co korzeni się w kiszkach, burzani się też w głowie i w sercu. To drugi głód, to gorączka głodu. Dlatego tak gorączkowo szukali lekarstwa. Tymczasem lekarstwo, które wynaleźli, było jeszcze gorsze niż choroba. — Oto następnej jesieni, gdy głód przesilił się prawie, papierki gruntowe naprzód zaszeleściły, potem zaszumiały i niepozorni szarapatkowie, woźni sądowi ze złotymi bączkami na czapkach cesarskich, odbierali osłupiałym dłużnikom to, do czego dotąd prawa nie miał sam pan cesarz: grunta pradzia-dowskie. Czasem od razu wypędzali z chat, w każdym razie od razu wprowadzali wierzycieli w posiadanie. Odbywały się pamiętne przedstawienia, śmiesznie żałosne, rozdzierające serca, bo zabawne lecz czasem zgoła groźne. Wyrzucani prawnie dziedzice na kolanach błagali szarapatków. Kobiety zawodziły, przeklinając Bogu ducha winnych woźnych, dzieci wrzeszczały wtórując chórem. Czasami przepędzano ich kijami lub toporami, kiedy indziej przepędzano wprowadzonych już przez prawo wierzycieli, przysięgano im zemstę, nie brakło wypadków, że zemstę wykonano. Wierzyciele (niekoniecznie oddani miłości bliźniego i przeklinani za to jeszcze po pięćdziesięciu latach) usprawiedliwiali się, że bez weksli gruntowych musieliby się pożegnać na wieki wieczne ze swoimi pieniędzmi, a bez asysty czapek cesarskich przepędzono by ich szpetnie, co najmniej wyśmiano by gładko. Przypominali niedawny wypadek w Ko-sowie, kiedy podobni dłużnicy uspokajali nieco niecierpliwego wierzyciela, który zresztą nie zabezpieczył się wekslami gruntowymi, łagodnie, słodziutko: „Moszku lubyj, my tebe skoro zakutajem". Zakutaty znaczy otulić, zaspokoić lecz także sprzątnąć. Dotrzymali przyrzeczenia, zabili go skrytobójczo. Nikt nie zaprzeczy, że weksle gruntowe były chytrymi pułapkami na głodnych i przerażanych głodem i że w wyniku, mimo że zgodnie z literą prawa, niemało dłużników „zakutały" na zawsze. Na razie żandarmi, nawet oddziały wojska, wreszcie raz i drugi szubienice ukoronowały pamiętny tuhy* rok, chyba najzgubniejszy ze wszystkich. Rok poniżenia, bezrad-, ności dziecinnej i głupoty bezradnej. Zasiewała się nie ozimina lecz zemsta. Kiełkowała długo, dojrzewała powoli. Bo weksle gruntowe nie tylko majątki odebrały ludziom, także odwagę. Znijaczyły i upodliły. Foka z niepewnym jeszcze, jakby kiełkującym zamiarem oglądał lasy rodowe nad Riabyńcem i nad Popadyńcem. Gdy Rok 1864 51 schodził z Riabyńca na dół, odpoczął na granicy lasów. Słońce grzało silnie i Foka schronił się w łęku podwójnej chochła-tej smereki, która w ten sposób wyrosła, że niegdyś dwa wy-' gięte ku sobie drzewa najechały na siebie niby bodące Się capy, a potem wiatr zbliżył je i zrosły się. Spoiły się małżeńskim węzłem na zawsze. Chochłatej smerece towarzyszył nie tak stary buk, który zasiał się w tym zacisznym a słonecznym miejscu. . W jesieni sporo czerwieni, czerwienią się i płoną buki, mienią się jagody jarzębiny i kaliny. Wtedy pojawia się u nas ptak z czerwonym brzuszkiem, gil, zwany słowikiem jesieni. Ukryty w wierzchołku podwójnej smereki czy może buka wyśpiewał Foce wyraźnie. Nie sfeauby watażków, człowiecze, Nie weksle wyleczą głód luty. Zarada, twa głowa, twój butyn. Foka porwał się: otworzyć na Riabyńcu wielki wyrąb, swój własny butyn, z własnymi ryzami, własnymi wodosporami, z własnymi spławami! Przypatrzył się już uważnie butynom, a lasy, bo swoje, i wody, bo swoje, znał lepiej niż którykolwiek pan swoje. Pieniędzy nie miał, lecz powziął myśl całkiem nową współki buty-nowej. Chciał zacząć na własną rękę z pobratymcami wypró-" bowanymi a bez zaprzedania się komukolwiek. Spoglądał w "dół od podwójnego drzewa ku swoim lasom: ani jednej połoniny, ni łysiny, ni golizny. W dół i znów do góry falowały czarnoleśne wały, przeskakując jary, chłonąc przepaście i znów piętrząc się ku niebu. Czarność uderzała w oczy, szumiała, mruczała, szeptała: ^as-las-las... Któż da radę, któż ośmieli się zacząć? AJ:o pewne, że połonin, łąk sianokośnych, a tym mniej ogrodów ni łanów, nikt przenigdy nie odwojuje od tego lasu, bo gdzież taki oracz i siewca jak on sam. Nurtowało go na jawie i we śnie, ale nie pomyślał, by postanowić coś, tym mniej, by coś zacząć bez zgody ojca. O ojcu Maksymie Szumeju wiadomo, że niewiele go widywano w Jasienowie na wsi, nawet w cerkwi rzadko, bo tylko w największe święta, tak jakby chował się przed ludźmi. W domu przebywał przeważnie sam w komorze, w najbardziej ukrytym zakątku zagrody, w środku zbiegających się ścian. Kto nie znał rozkładu zagrody, niełatwo by tam dotarł. i 52 Zwada Rok 1864 53 Także na pastwiskach przebywał sam, bez pastuchów, bo chudoba chociaż liczna, bez trudu dawała się spędzać, zawracać, -zwoływać. Na okrzyk gazdy przybiegała rychło, jak gdyby ją kto popędzał* Czasem nawet gnały za nim zwierzęta, przepędzając jedno drugie, jak gdyby w zazdrości. Widywano z daleka jak stary Maksym lekko biegł na dół, popielista pokrywa włosów wznosiła się w powiewie, a cała chudoba, krowy, konie, owce, kozy i psy doganiała go w wyścigu. O tym szeptano sobie we wsi, że ma do posług i do pomocy „takiego", co zagania czy zachęca chudobę, gdy gazda da znak. Ale ksiądz proboszcz a z nim wszyscy duchowni drugiego stopnia, to jest diaki, pałamary, bracia kościelni i inni, którzy znali Maksyma, zaprzeczali temu gorliwie. Zaś księdzowa powołując się tajemniczo na męża, na całą wieś głosiła, że Maksym jest święty. Także Tanaseńko Urszega z lici, który przyjaźnił się z ojcem Maksyma watażkiem Szumejem i znał Maksyma od chłopca, dorzucał swoje szeptem, gdy miał komu. — Mnie nikt nie odurzy, powiadając, że niesamowity, ale to pewne, że nic nie ciągnie z nieczystej siły ani z zaprzedania. Któż może wiedzieć? — Może watah doskonały? Ale mówić o tym nie wolno, bo przez to dola jego i jego rodu — Boże chroń. Z tego Maksym miał czego chciał, że niewiele spotykał się z ludźmi, a gdy nawet ktoś doń przyszedł, nie rozgadał go. Choć spoglądał ufnie i cicho i sam byl nieśmiały, sam innych onieśmielał. I rodzinę i służbę i Fokę także. • Foka miał mówić z ojcem o tak ważnej sprawie, chciał przeto mówić ma osobności. Zanim wszedł do ojca, kręcił się ciemnymi gankami wokół komory, jakby układał, co i jak ma powiedzieć. Skrzesał ognia, nasłuchiwał, zapytał: „Można?" „Ty synku? Wejdź" — odpowiedział Maksym z komory. Komora była bez okien. Dwie grube świece woskowe w ciężkim świeczniku z drzewa gorzały na długim stole. Oświecały głowę Maksyma, okrytą gęstymi włosami co posiwiały stalowo, jak gdyby czapa popiołu. Reszta stołu była mroczna, lecz widać było różne rodzaje rewaszy, duże i małe, poczerniałe i jasne, pood-dzielane starannie. Komora była chłodna, wszędzie było schludnie. Maksym palił fajkę z głowicą nie mniejszą jak garnuszek, ale nie tytoniem nabitą lecz arniką. Wstał, szczupły i wysoki, wyższy od Foki, schylając się ucałował syna w głowę, a Foka jego w rękę. Niezwłocznie Maksym wycierał i otrzepywał koszulę, pas i kieptar, jakby strzepywał pył. Mruknął: — To dobrze, synku. — Foka ożywił się: — Czemuż dobrze? — Że cię widzę jeszcze zdrowo — odparł Maksym. ^ Maksym usiadł, a Foka stał. Milczeli bez przerwy. — No, trzeba już iść — orzekł Foka. — Czekaj jeszcze, spieszno ci? — pytał Maksym. — Macie mi coś powiedzieć? — pytał Foka. — Nie, ja tylko tak, siadaj. — Foka czekał, Maksym milczał nadal. I Foka wreszcie wypalił. — Butyn chcę urządzić na Riabyńcu, pozwalacie? — Maksym nie ruszał się i nie odpowiadał, a Foka tłumaczył. — Pieniędzy nie mam, ale nie zaprzedam się, tylko z gazdami zrobię spółkę. Drzewo sprzedamy, a ziemia nasza po dawnemu. Teraz w świecie potrzebują drzewa, płacą dobrze. Potem już inni zrobią tak jak my. Maksym jąknął cicho. - — Dla pieniędzy las wyniszczać? — Las odrośnie — odparł Foka twardo. Znów zamilkli. Foka stał, ucałował ojca w rękę: No to już .idę, pozwalacie? Maksym mamrotał. — Rób jak najlepiej, ale aby prawdy starej nie zaprzepaścić. — Jakiej prawdy, strach wam, że łajdakiem się stanę za pieniądze? Maksym biedził się. — Nie, ale pieniądz — najmici z tego, przebrańcy. Butyn chudobę wypłoszy. Swobodę zatracić nietrudno ¦— — Swoboda kosztuje — przybił Foka. Maksym wyrwał się pochopnie. — A czyż może nie warto? — "Warto. Ale czym zapłacić? Maksym poderwał się na ławic, oq#y mu błyszczały, czapa popiołu podniosła się. — Sto krów warto dać zaraz, tak jak Wasyluk niegdyś cesarzowi gołąbki diamentowe. Ja zaraz na* to. Foka przerwał, mówił pewnie. — Ależ nie krowami płacić będziemy ani gołąbkami, tylko dziećmi i wnukami. Ich nędzą. — Foka usiadł. Oczy Maksyma przygasły, pochylił głowę, jakby przed uderzeniem. — Dziećmi płacić, ich nędzą? Komuż? — Doli. Popatrzcie co się zbliża, nowe czasy, nowy świat. I 54 loWsytn wyprostow.il się. WIomki dlii Awiala? To nie tak źle. Zwada Kto wio czy wiosna, może jesień. I jeśli nie zabezpieczy-iii, nit), to biatlu naszym dzieciom i wnukom — zmarnieją! No, mów dalej — wtrącił Maksym. ¦ Drogi pobudują — mówił Foka — chleba nawiozą, wódki też, wszystkiego pod nos: „na masz, żryj, żłop a płać!" A czymże? Wekslami gruntowymi. I potem hajda z chaty i z (jruntu. A potem? — — Co potem? Broń Boże. — Niech wnuki staną się zamiataczami, pomywaczami, wy-rloriK /ami, niech się tak znijaczą, a potem niech biegną do miasta ])(> zarobki. - > To jakże? .Ink złoto mamy drzewo w rękach, a tego im w miastach l ...i i /.Hm. Sami do nas przybiegną, a potem świat otwarty, l irzmy się, pługa, roli, pisma, prawa. Maksym dumał długo: To już połonin i lasów nie starczy, ani prawdy starej, aby uciec z chudobą od dróg i od mody nowej? Foka tłumaczył cierpliwie. — Ciągle uciekać nie można. My z krowami i owcami, a oni dopędzą i przepędzą kolejami żelaznymi i pieniędzmi, a biedą nas będą poganiać. Tu na miejscu trzeba siedzieć, nie dać się. Zabezpieczyć się, uczyć się... Maksym odparł twardo. — Uczyć się od kogo? Od pańszczyźnianych, od tych co wczoraj w pańszczyźnie byli po uszy? My gazdowie. Foka mówił jak gdyby rozkazująco. —' Zakarbujcie na rewąszu: rok 1864, a potem patrzcie do rewasza: naprzód przed siebie. Tymczasem nrspgazdowie, a da-loj co? Ludzi coraz więcVj, mrowie całe, takie roje jak pcheł^ wygłodzonych w kolibie na jesieni. Wnuki, prawnuki, nędzą zapłacą za nasze gazddfwanie, będą żebrakami. — A cesarz, a księża nie ppmogą? — Jakżeż pomóc takiemu, co sam nie chce sobie pomóc, bo rady nie posłucha. — Maksym dumał, a Foka« dodał po chwili. — Miałem właśnie taki sen, żeśmy dla tuhego roku pobudowali dla ludzi domostwa wielkie, dwory, pałace takie jak w Stanisławowie. Ale nie dokończyliśmy, no i ludzie prędziut- W pępku 55 ko rozciągnęli sobie z tego dworu to i owo każdy dla siebie, uciekali z tym co nachapali. A wciąż na nas psioczyli. Dług niewypłacony. Maksym wyprostował się, uderzył dłonią w stół. — Mądrze synku, z rewaszu widać — to dług. Mody nowej się strzeż, ale rób jak najlepiej, ja ci wierzę. Pieniędzy zostało • maluczko juL, ale bierz i to i rób. Maksym wstał, wyprostował się jakby wyrósł. Oddzielał na stole jedne rewasze od drugich przejrzyście, tak że każdy był widzialny z osobna. Znów otrzepywał z siebie kurz, którego nie było, ujął miotłę z kąta, zamiatał proch, którego nie było. — Foka oglądał go uważnie, z podziwem. V. W PĘPKU 1 Aby zrozumieć jak Foka porwał się na butyn, należy powiedzieć, że nasamprzod wyszukał sobie przyjaciół pewnych. Zawarł przede wszystkim, starodawnym zwyczajem, uroczyste pObratymstwo z młodym kiermanyczem, Piotrusiem Sawickim, bo ten najwięcej przypadł mu do serca ze wszystkich, których spotkał w butynie pańskim. Znali się z Jasienowa od dawna, ale przedtem spotykali się rzadko, bo Foka, dziecko gazdów pępkowych, od małego mieszkał na górze, każde lato przebywał na odległych połoninach, gdy Piotruś, kowalski syn i dziecko przybyszów, przez cały rok tkwił przy drodze kosowskiej, w jamie nad Waratynem, gdzie była kuźnia ojcowska. Gdy Foka wracał konno z Riabyńca do domu, dopędził na drodze z Krzyworówni Sawickiego. Rozmawiali o zmianach ostatnich lat, o nowych 'kłopotach, także o wekslach gruntowych, r Sawicki, choć zazwyczaj nieśmiały, od razu powziął zaufanie do Foki, Powierzył mu coś, czego nauczył go ojciec z łacińskiej książki, że gdy w dawne, starożytne czasy, państwo raz było zagrożone przez napad, co więcej przez nawałę nieprzyjacielską, wieszczka poradziła, aby się obwarowali drewnianymi murami. W szczególnym zaufaniu do Foki dodał: — To tak się czyta po łacinie: „Pythia respondit ut moeni-bus ligneis se munirent". Odgadli, posłuchali, i wygrali. 56 Zwada — Drewnianymi murami? Odgadli? A coż to miało znaczyć? — pytał Foka. Sawicki ucieszył się. — To znaczyło wtedy okręty, a u nas będzie znaczyć dara-by. Lasów macie dość, rozumiecie co trzeba zrobić? Wyskoczyć praktycznie i sławnie. » — A któż pomoże w ryzach, w darabach? Italianów już nie ma. Chybaby sprowadzić ludzi z Ruspolany, z węgierskiego boku. Na to potrzeba dużo pieniędzy. — Znam się na tym, pomogę wam do końca. — To, były pamiętne dla obu słowa Sawickiego. Foka olśniony pomysłem wyznał co gil mu wyśpiewał na górze, a także, że ojciec zgadza się. Słowo do słowa, postanowili. I niedługo potem zawarli pobratymstwo. Zaprosili drużbów z Bystreca i starym zwyczajem poszli z oboma drużbami, z Andrijkiem Płytką i z Petryciem Siopieniukiem do cerkwi, dla ślubu pobratymczego. Wybrali cerkiew w Krzyworówni, bo była mniej więcej w środku drogi, między Bystrecem a Ja-sienowską kiczerą, na której mieszkał Foka. A głównie dlatego, bo pociągał ich szczególnie tamtejszy proboszcz ksiądz Buraczyński. Po spowiedzi ślubowali sobie, według starodawnego obyczaju, że w razie potrzeby będą się dzielić tym, co mają, #e nigdy jeden drugiego nie opuści, zwłaszcza w biedzie i w groźnej chwili, że aż do dnia małżeństwa, nigdy żaden nie zboczy do dziewczyny ani do żadnej kobiety i że żaden nie rozgada tego, co mu pobratym powierzył. Na tym miał stanąć butyn. Po ślubowaniu w cerkwi obchodzili raz jeszcze uio-czyste pobratymstwo w zagrodzie Szumejowej. Widywali sio odtąd często, rozstawali się na krótko. Piotruś Sawicki, jakie osiem lat młodszy od Foki, nie urodził się w Jasienowie. Pochodził z rodziny, co niezbyt dawno tam osiadła. Ojciec jego był kowalem. Powiedzmy od *azu, kowalem osobliwym. Choć nie Cygan, jak przeważnie ówcześni, wcale zresztą nieliczni kowale, po przybyciu z miasteczka, pieTwszy osiadł nad Waratynem, opodal Żydowskiego Kamienia, tam gdzie droga wiodąca do Kosowa, wciskając się kreto między skały, od razu wznosi się stromo w górę. W tak ponurym uroczysku żaden pasterz by nie zamieszkał. Łatwo powiedzieć: kowal. I cóż godnego uwagi w kowalu przydrożnym? Przede wszystkim w owe czasy kowal Sawicki był pierwszym dumnym pionierem cudownego żelaza w kraju drzewa. Był też pierwszym, w którego domu raz na tydzień W pępku 57 pieczono na kwasie żytni chleb, rriało znany w kraju mama-łygi. Zamieszkał w pustkowiu przy drodze, gdzie w owe czasy nikt nie mieszkał. Przejezdni nie omijali kuźni, zawsze odpoczywali przed uciążliwym wjazdem na Bukowiec, a także po zjeździe. Czasami przywozili kowalowi jakieś drobne sprawunki z Kosowa. Nierzadko zatrzymywali się w tym celu jedynie, aby przypatrzeć sfę kuźni, jej cudownemu miechowi i samemu kowalowi. Pan kowal Sawicki to wielka osoba — ale biedny. Nie dziwota, że Cygan biedny, woli być biedny, mieszkać byle jak, włóczyć się, niż mieszkać po ludzku i zająć się ludzką pracą. Tego co Cygan zrobi jutro albo za godzinę, nikt nie odgadnie. Cygan to nie żadna osoba, co prawda istota umiejętna, ale niesamowita. Cźarny-czarniuśki do samego dna, niepewny, ukradnie od pobratyma jeszcze chętniej niż od rozpobratyma. Po-zwolł dzieciom swym żebrać w biały dzień. A w górach żebraków nie ma, chyba ci honorni zawodowcy, „podorożni ludę", co raz na rok z dołów rzeszami schodzą się na chram górski, by pokazywać powykręcane członki i śpiewać, przy lirach żałośnie, na to aby ludzie sobie popłakali. I za to łaskawie przyjmują datki od ludzi. Lecz wobec Cyganów nasi ludzie mają serca zatwardziałe. Nie dlatego, że Cyganie nie naszej wiary. Żydzi także innej wiary, nie chrzczeni a przecie mają duiszę, nawet jakieś niebo swoje żydowskie też mają, ino że bez światła, bo tam wieczny szabas i nie ma komu zapalić. A Cygan wciąż szczerzy zęby, bez przerwy śmieje się z chrześcijanina — a sam bez pępka. Nie od matki Ewy pochodzi, chyba od diablicy. Któż odgadnie jakiej wiary? Nie całkiem pewne czy ma duszę, wszystkiego złego można się po nim spodziewać. Toteż ludzie twardzi i bez serca, gdy skrzywdzą kogoś, wykręcają się, żo to Cygan. Najdziwniejsze wydawało sio przeto — o tym szeptano coś, potem zapomniano — że taki człowiek jak stary Sawicki, wcale nie Cygan, porzucił miasto i zamieszkał pod Bukowcem wśród skał. Pana kowala Sawickiego szanowano, bo kowal, a głównie, że chociaż biedny, przecie swobodny i honorny jak to Polak. Wiadomo, Polak, niekoniecznie miły, czasami pyszny, ba, i pyszałek, ale co Polak, to pan, pęknie z głodu, a nie skrzywi się. Pamiętano nade wszystko, że Sawicki niejednego wyciągnął z biedy podczas karkołomnego zjazdu z Bukowca, niejednego nocą pgrzał, nakarmił i napoił, a który był ciekawy, takiemu łopatą wkładał do głowy wiedzę kowalską, 58 Zwada W pępku 59 nigdy jej nie poskąpił. Gdy^Sawicki trzymał rozpalone żelazo w szczypcach i uroczyście dzwoniąc młotem wyginał je jak świeży budź, a złotowłosy Piotruś, wystawiając język z wysiłku, rozdmuchiwał miech, przejezdni oglądali w milczeniu, spoglądali jeden na drugiego, podziwiali szeptem^ „Hospody!" Gdy przy ostrzeniu kos kowal rozpowiadał wspomnienie prawdziwe, że oto we wsi Weriniu nad Dniestrem jest stara kuźnia, gdzie ostrzą kosy kołem obracanym przez konie, przejezdni olśnieni tym jeszcze więcej niż tym, co widzieli, szeptali: „Hos-pody!" Kowalowi Sawickiemu wierzono. Gdy wieści o kowalu dotarły tu i tam, przychodzili stąd i stamtąd, nieraz aż znad Białej Rzeki, ze śródleśniego osiedla nad Hostowcem, czasem z jeszcze, dalszej połoniny,, tacy i owi nie tylko dla oglądania kuźni, także dla pytań: „Skąd bierze żelazo? Jak się robi, do czego jeszcze przydatne?" Te pytania przypierały kowala do muru, szczególnie gdy słyszano lub*wi-dziano na własne oczy, że gnie w ogniu to co nieugięte, że rozciąga jak ciasto co stężałe na zawsze. Bo choć każdy miał topór i siekierę, i kosę, choć z rzadka i powoli zaczęły już docierać piły, przecie w użytku było więcej mosiądzu niż żelaza, a nier.az do żelaza miewano uprzedzenie. Kołki żelazne, po prostu gwoździe z trudem znajdowały uznanie, bo były nietrwałe w porównaniu z kołkami cisowymi. Kowal odpowiadał jak mógł, skąpowato, koniec końców po kowalsku ważko i trwale. Trudniej było, gdy Tanaseńko Ur-szega, chociaż nie wieszczun ani nie molfar żaden, ale jak mówiono mędrzec górski, ponadto bogacz, przyjechał raz z lici na Jasienowo do Sawickiego, aby dniować u niego, to znaczy w odwiedziny na cały dzień, na to, by go poznać, poznać jego robotę i zaprzyjaźnić się: •— Panie kowalu dobrodzieju — pytał Tanaseńko na sam koniec — to jak podług was, żelazo od Boga czy od czorta. Sawicki odpowiedział prosto: — Czort sam nic nie stworzy, ale 'próbować lubi, może i psuć? A człowiek psuje na pewno i nie gorzej od czorta. Jeśli dla czegoś dobrego żelazo, to od Boga, a jeśli dla złego — ha —: któż wie? — No dobrze — pytał Tajjaseńko — ale żelazo nie rośnie jak drzewo z ziemi świętej, słojów i serca nie ma. — Kto wie czy nie rośnie, w ziemi może rośnie. — Powiadacie przecież —. upierał się Tanasij— że wytopić je trzeba, to widać, że bez człowieka nie będzie odlane ani twarde, ani szlachetne jak mówicie. — Drzewa także nie bierzecie jak rośnie. Trzeba je zrębać, korować, ciąć i wyrobić. Bez człowieka skruszeje albo zgnije. Kłody surowej ani korzenia pod chatę nie podłożycie. Tanaseńko pytał już z konia na odjezdnym: — No to co takiego potrzebne, aby żelazo było dla dobrego? — Sumienie i ręka — odparł kowal. Tanasij zapamiętał. Kowal był sufbwy, mówił niewiele, przecież nie"które choć bardzo nieliczne jego powiedzenia rozszerzyły się i przetrwały. „Sumienie i ręka" — mawiał kowal tak surowo, że gdyby nie wiedziano, że to człowiek pomocny, to tylko zabierać się i zmykać czym prędzej. Słyszano także jak mówił do syna przy miechu: „Miech pełny dech, chłód główny grzech", i jeszcze krócej: „Ostro, ostrzej, gorąco." Słyszano zresztą także takie powiedzenia, których nikt nie rozumiał, dlatego tylko panowie i księża je zapamiętali. Wiadomo było, że rodzinne godło Sa-wickich brzmiało: „Na zawołanie". W tych kołach także zapamiętano maksymę kowala: „Crimen capitale eąuum muti-lare."J I tyle pamięci wyraźnej uniósł wiatr i rozsiał po górach od przełęczy Bukowca ponad oba Czeremosze i pod szczyty, do rozsypanych staj pasterskich. Dodatkowo szanowano kowala, bo posągową jego wyprostowaną postawę zdobiła jasna niegdyś, na stare lata stalowa broda, która spływała w strugach włosów wcale gęstych, a raczej w splotach'oddzielonych dokładnie jak u świętego Eliasza, władcy klina gromowego. Trudno powiedzieć kto naśladował* dlaczego i jak. C/.y malarze kosowscy, przedstawiający na jaworowych deszczułkach świętego Eliasza, po prostu odmalowali kowala, czy też on sam upodobnS się do brodatego władcy gromowego. Temu mogły sprzyjać dwa kamienie, dokładniej mówiąc dwa potężne głazy, między którymi osiadł kowal, i to obydwa żydowskie. Niedaleko kuźni leży dotąd wielki jak koliba leśna głaz zwany Kamieniem Żydowskim, dla każdego widzialny, a chociaż kryje dzieje niewidzialne, można by je w końcu wyśledzić i sprawdzić. Drugi kamień, ukryty wysoko nad skałami pod szczytem, nie jest widzialny z drogi, a dzie- ¦ Zbrodnia główna okaleczyć konia. 60 Zwada I jów jego chyba nikt nigdy nie wyśledzi. Tyle wiadomo, że biją weń pioruny bardzo łakomie i może dlatego nazwano go Krzesłem Eliaszowym. Przy tym Krześle działy się przed wielu laty sprawy, o których opowiemy później. Tam mianowicie pustelnik żydowski zwany Jekele, który szukał w ¦górach nad Czeremoszem śladów mistrza Baal Szem Towa i księgi Bożej, ofiarował Eliaszowi syna pierworodnego, aby go przyjął na łono starej wiary i nowej chasydzkiej także. I kiedy Jekele stracił całą rodzinę, wszystkich prócz konia, wyjechał wózecz-kiem przed siebie w świat drogą ku Bukowcowi, wzdychając do Boga i do Eliasza. Przyjęli i jego. Piorun %derzył w górny kamień, głaz stoczył się na drogę i nakrył Jekele wraz z wó-zeczkiem i koniem. Ten właśnie głaz zowie się Kamieniem Żydowskim. Choć Bóg i Eliasz wyzwolili niegdyś pustelnika, nie każdy człowiek chce być od razu wyzwolony i jaki taki przejezdny w czasie burzy uciekał od razu do kuźni i do domku kowala szukając schronienia. Wiedział to każdy, i kowal to wiedział, że pierwszym mieszkańcem jaru przed wielu laty był pustelnik Jekele. I teraz dola naznaczyła kowala na stróża tego miejsca i tych kamieni. A raczej na stróża podróżnych. Bo gdy pioruny zaczęły grać na górze, staczały się na dół mniejsze lub większe głazy. Przejazd był groźny i trudny. Także głos Sawickiego należał do jaru nad Waratynem. Kowal mówił powoli, basem zgęszrzonym, pełnym, rozedrganym. Niejednokrotnie jak to bywa i dzisiaj w jarze Waratynu, pobliskie skały odhukiwały głosom ludzkim. Bas kowala dudnił i szerzył się w pustkowiu nieoczekiwanie, a kogoś kto nic nie . wiedział o Sawickim mógł przepełnić lękiem, który i tak wstawał z uroczyska ciasnego jaru, tak stosownego dla zasadzek i dawniej słynnego z zasadzek. Znajomych bas pocieszał, że kuźnia już blisko, że Sawicki czuwa. Z tym wszystkim dzieje to dość dawne, chyba pradziadowie i dziadowie naszego pokolenia* pamiętali je dokładniej. Możliwe, że w ostatnich czasach o Sawickim jeszcze mniej wiadomo u nas niż' o świętym Eliaszu. Chociaż kuźnia stoi nadal, nie byłoby dziwne, gdyby ktoś stwierdził, że Sawickiego nigdy nie było w jarze nad Waratynem. I że to tylko jak*aś gadka, odblask opowiadań o Krześle Eliaszowym, wcielona w ludzką postać. '% Mówi się teraz zbyt chętnie: „mit". Tym częściej im bardziej się jest ślepym i głuchym na mit, ba, im zuchwałej i niesmacz-niej ktoś zaczyna sobie wyobrażać, że jakikolwiek mit można W pępku 61 ściapać do woli i naprędce, w mniejszej lub większej miseczce, coś tak jak rabin Mojsie Kitower zrobił człowieka, ale bez mądrości i sumienia rabina. Sciapać a potem roztrąbić za-pomocą większej lub mniejszej trąby, i nasypać piasku w oczy za pomocą mniejszego lub większego rozpylacza. A przecie kowal Sawicki to postać prawdziwa i przybliżają ją nam o wiele dokładniej wiadomości całkiem przekonywujące, że był biedny i jak był biedny i jakim cudem utrzymał się w górach. Nietrudno by to nawet było obliczyć co do grosza z ołówkiem w ręku, co przecie żadnemu mifeowi nie przystoi. Pieniędzy było mało, za podkowy płacono kilka groszy, za obręcze do wozów nieco więcej, lecz wozów w górach było podówczas niewiele. Sawicki zaznałby niedostatku, może by musiał z rodziną uciekać z gór, by dalej szukać szczęścia na starość gdyby nie to, że szczęściem uważano go za instytucję. Pastę-, rze górscy składali dowody uznania dJa niej i czy to w zapłacie zamiast pieniędzy, czy z racji świąt i w końcu dla. zaskarbienia względów przynosili, co mieli sami. Darowali masło, bryndzę baryłkami, wełnę,- skóry, nawet sukno, kożuchy, cielęta, nieco rzadziej jęczmień, wszystko co podówczas miało cenę tak samo groszową jak robota kowala. Czasami któryś z panów, co zjeżdżali na krótko do Żabiego, Jasienowa i Krzy-worówni,- Skarbek, Chełmicki, Jabłonowski, Przybyłowski i Strasser, czasem* któryś z księży górskich, dawał wszystko co z żelaza do roboty, zaczynając od podków i obręczy do osij zamków, okuć, zawiasów. i kluczy. Prawdę mówiąc, chcąc przyjść z pomocą, zamawiali nieco więcej roboty niż im było potrzeba. Lecz Sawicki, nieskłonny przyjmować ceny wygórowane, narzucone z łaski pańskiej, czy z księżowskiego miłosierdzia, sam ustanawiał ceny po sprawiedliwości. Bądź co bądź guldeny nie centy wpływały do kieszeni kowala, ale to było dość rzadko, w zimie prawie nigdy. Jak rzekliśmy Sawicki stal się także instytucją ratowniczą co się zowie, dla wszystkich co wjeżdżali na Bukowiec, co ważniejsze dla tych co zjeżdżali z karkołomnych stromizn. Nie tylko dla naprawy woza, kół lub dyszli, także dla ludzi samych. Jedyne światło w jarze czuwało po nocach w domku Sawickiego i nigdy nie gasło. Nocą spoza zakrętów drogi nad Waratynem błyskało czasem przez mgły i deszcz, jak latarnia morska. Zimą nikt chyba nie przejeżdżał obok kucni, aby nie wstąpić i nie zagrzać się. Czasem gdy jSawićki zasłyszał nocą dzwonek lub nawoływanie z góry, wychodził z pochodnią smolastą 62 Zwada 1 na zakręt, aby poświecić. Szczególnie zimą, by pomóc przedrzeć się przez zasypany śniegiem jar, zwłaszcza tam, gdzie sanie „bose" czyli nie podkute, tak powszechne w* naszym kraju mogły łatwo zsunąć się do jaru, do wody lub do jakiejś jamy zwodniczo przysypanej śniegiem, a potem wciągnąć także konie, i wypadek gotów. Kowal w zrozumieniu, że sanie podkute nie wszędzie mogą się przydać, zwłaszcza na puszystym śniegu, nie doradzał podkucia sani, zadowalniał się tym, że je ratował. Co najwyżej radził, by dla drogi dalszej nałożyć na przód sań „postoły", *to jest okucia żelazne, takie, które łatwo można zdjąć, gdy się znów wjedzie w nieutorowany puch śnieżny. Gdy zapowiedziano powrót czy zjazd nocą, kowal albo kowalowa czuwali. Kowalowa modliła się długo przed lampką oliwną, a kowal siedział przy stole i czytał, czasem gdy był zmęczony kładł się na łóżko w ubraniu. Latem podczas powodzi i burzy czuwali jeszcze bardziej niż zimą. O tym wszystkim dawniej nikt nie pomyślał — i któż miał myśleć, skoro nikt nie mieszkał w jarze — że przydałby się strażnik bezpieczeństwa przy karkołomnej drodze na skrętach tuż nad potokiem, i że przydałoby się nieustające światło. Ale s.koro kowal zjawił się z własnej woli, wydawał się niezbędny. Aby to głębiej ocenić, trzeba by powiedzieć coś niecoś o przybyszach, o tych wszystkich zajdach czy zawolokach, jak ich zwano to pobłażliwie, to pogardliwie, którzy szukali przytułku w górach. Od wieków bowiem góry nasze spełniały służbę brzegów morskich — a inne góry od tysiącleci — w tym, że przyjmowały i chroniły wyrzucone przez różne fale resztkir osady ludzkie, rozbitków i zbiegów, i zachowywały ich. Nie tylko skrytki leśne, wąwozy i wierchy przygarniały ich, także życie pasterskie niezmienne, najłatwiejsze a najtwardsze, przejściowo i rzadko życie myśliwskie. Za ten przytułek wymagały góry, i wymagało milcząco pasterskie łono, przystosowania ciała, stroju, codziennego życia: niech każdy przylgnie ściśle do ziemi! Twarde a łaskawe góry nie odbierały nikomu nadziei własności, ani obfitości pasterskiej, ale oprócz odległości nieprzystępnej, nikt tam nikomu niczego nie zabezpieczał, a przez długie wieki «iie broniło nikogo żadne prawo papierowe ani żaden wymiar sprawiedliwości. Każdy musiał W pępku 63 bronić sam siebie, co najwyżej chronił go- stan faktyczny — do czasu. Musiał się przeto zupełnie zdać na Boga, na własną śmiałość, zawziętość i chytrość. Musiał się wyrzec wszystkiego prócz swobody, zagrożonej albo nie. Jeśli nie bardzo żywo wierzył w Boga, to przecie tam, na pustkowiu, w samotności, w ciefiine noce musiał się zakłopotać. Nieodgadniony Bóg udowadniał się, raz gromami i powodzią, raz w słabości i w chorobie, która chwytała „w szpony na odludziu, to znowu obfitością paszy, rozrodczością, mlekiem co lało się obficie, runem owiec, a najwymowniej tym, że dawał rozbitkowi wreszcie miejsce na świecie, którego nie znalazł w świecie ludzi. Za to wszystko wymagał cierpliwości, wytrwałości. Na dodatek darował przybyszowi poza wyznaniami, poza dogmatami to jedno codzienne westchnienie ludzkie: „Boże mój!" Zbieg taki jeśli chciał, mógł utrzymywać swoją wiarę, tradycję, swe zabobony, swe marzenia nawet, takie jak te chmury, które wiatr przynosi z kotliny węgierskiej, albo ze wschodu od stepów Besarabii. Wsiąkają w jary, trzymają się długo w postaci peszarpanych szmat, skraplają się w wąwozach i znów parują, wstają. Nikt nie zniechęcał ani nie zachęcał przybysza. Wszystko zależało od jego przywiązań, od wytrwałości ma-' rżeń i kto wie, czasem może to i owo skropliło się w pieśń albo w obrzęd. Chociaż z osadów tworzą się warstwy, przecież szczęściem czy nie, nieliczni tylko ludzie są rozbitkami. Bo wciąż rodzą się i kwitną cywilizacje szerokie, co usadawiają się nad wielkimi rzekami, na szerokich polach, wokół mórz, na tysiąclecia, a w śmiałych zamiarach na zawsze, coraz szersze, coraz powszechniejsze. Co prawda kłócą się w każdej z nich dwie za-sndy: jedn.i, by zachowiir zdobycze cenne, druga, by przynieść coś zupełnie nowego, niebywałego. Nie pomną, że to co zachowuje sio, może skostnieć, ii z drugiej strony, że to co nowe może podkopać to, co trwałe. A przecież lepiej jeszcze niż owe cywilizacje udowadniają niezniszczalnośc człowieczeństwa, szczególnie w obliczu katastrof największych, te pyły i okruchy człowiecze, co drgają i wiążą się w pustkowiach, w jarach, w połoninach. Klasztory i pustelnie, choćby najpotężniejsze, choćby opętane taką ucieczką od ginącego świata jak niegdyś w Tebaidzie, muszą zabrać ze sobą nakazy wyraźne, wskazówki surowo strzeżone w książkach. I to jest ich siłą. Są wierne, wdzięczne, zaprzysiężone na życie i na śmierć tym jednorazowym, jedynym objawieniom utrwalonym naprzód w 64 Zwada I księgach świętych, potem w niezbędnej organizacji kościoła i dogmatów i to nawet w Himalajach. Ale przeważnie nie podejmują takiego ryzyka, aby Bóg sam przemówił z chmur, z ognln, z drzew, z życzliwości ludzkiej, z okrucieństwa przyrody i aby objawił się albo nie. I za to tamtym, wykołysa-nym i chronionym przez tradycję i codzienny wysiłek bohaterom wiary, byle niedowiarek niemuzykalny, bez ucha dla związków ukrytych, tym mniej bez wdzięcznej chłonności dla szeptów, może zarzucić: „To co wyznajecie, na co powołujecie się, co daje wam siłę, nigdy by samo z siebie w was nie powstało, gdyby nie przeszłość, gdyby nie księgi, przed którymi padacie na twarz, bo tak was nauczono i z tym przyszliście tutaj do waszej pustelni." Lecz szepty puszczy i choroby, pokusy swobody szczególnie groźne, bo trudne do odparcia bez pomocy z zewnątrz, wystawiają na próbę najtwardszą. Mogą dać tę wiedzę: „Tak, nie inaczej, to człowieczeństwo. Powraca wczoraj, dziś i jutro," Góry i puszcze są cierpliwe. Wierchowina huculska najbardziej. I chyba gościnna? Dlaczegóż nie naśladować tej gościnności? Także słuchaczowi, który zapuścił się w nasze gąszcze, lub choćby potrudził się, by przekartkować nasze wspomnienia, dłużni jesteśmy gościnność, na to, by sobie i nam powierzył takie wyznanie: „A cóż bardziej udowadnia, że wiara, wiara w Boga szczególnie, rodzi się ze strachu i stanowi dorywczy, powiedzmy sobie, znachorski lek przeciw strachowi. Toteż gdy człowiek uwolni się od strachu, staje się ona niepotrzebna. Odłóżmy ją do przeszłości, a jeśli już chcemy koniecznie, do wspomnień dobrotliwie osłoniętych, bo-niekoniecznie budujących." Ale czyż naprawdę to co towarzyszy nieustannie nam, wędrowcom, zbiegom i pasterzom należy nazwać wiarą? Nie, bo wiara oznacza zawziętość, szczególnie w obliczu ataku i wątpień, by trzymać się twierdzeń jasnych, wyraźnych, by powtarzać je sobie lub innym, czy ma się do nich przekonanie, czy nie. Ludzie w grozie i w ciemnościach nie tylko znajdują Boga, bo Go szukają, znajdują Go także, kiedy nie szukają, nawet kiedy zasłaniają przed Nim oczy rękami. Góry i puszcze nie trzymają nikogo. Niech kto chce i lubi inaczej, ucieka od laku, od jego cienia nagłego, od cienia cienia, od samego strachu, aby broń Boże kiedyś się nie przestraszył, niech tak chowa dzieci, aby zapomniały ,o~ lęku. Niestety, osiągnie tylko to, że lęk będzie czyhał z każdej szpary ciemnej, z kąta mrocz- W pępku 65 nego, z niedogaszonej zapałki, zewsząd gdzie nie dociera oślepiające światło. Nie pokazujcie nosa w puszczach, nie idźcie tam ani krokiem, dopóki tory, kolejki i asekuracje was nie zabezpieczą! Bo to, że Bóg nalatuje z ciemności, nie przeciw lękowi przemawia, lecz za lękiem. Lękajmy się nadal, ale tylko kto chce, pchajmy głowę w lęk, jak w owe czasy, kiedy pchaliśmy się nad przepaście w wicher, co nas przewracał, w noc pod kule, przez granice państw, pod zasieki, my sami bez broni, bez granatów, z patykiem suchym i z głową suchą, to może wyćwiczymy się w śmiałości. Nie myślmy wszakże, że stary Sawicki od razu przylgnął do ziemi. Przeciwnie, może za to głównie go podziwiano, że w jarze nad Waratynem lepiej niż gdziekolwiek upierał się, że wcale nie jest rozbitkiem, tylko milczącym żołnierzem Sławy, „panem" choć bez fortuny, wcale nie byle zawołoką, lecz niezbędnym kowalem i użytecznym strażnikiem jaru. Jak ślimaczą skorupą otoczył siebie swoim dawnym światłem. A do tego miał nad Waratynem swobody aż za wiele. Wątpić o Bogu wcale nie miał okazji, ani dowiadywać się o nim co kilka dni, jak pasterz otoczony groźbami. Co prawda, świat górski ukrył go od zalewu, ale Sawicki nie włączył się do społeczności pasterskiej. Za to lepiej niż gdzie indziej mógł powtórzyć doświadczenie Hioba, Hioba-człowieka i Hioba-narodu. Dalsze przystosowanie pozostawił synowi. O Sawickich wiedzieli nieco więcej ci z braci szlachty, bogatsi czy biedni, którzy mieli uszy dla tego, w każdym razie nie chłopi i nie ludzie schłopiali, tym mniej nie pasterze i nie gazdowie górscy. Podobno miał kiedyś jakąś fortunę w zaborze rosyjskim, podobno utracił ją nie wiadomo jak. To pewne, że był w powstaniach i że koniec końców przybłąkał się na Pokuć io i że- tiim pr/.y/.cnit su; w zaścianku Berezowie Dolnym. W owych czasach we wszystkich czterech Berezowach u podnóża Rokiety — i to na obie strony Rokiety aż po potok Pru-tee — co datowały się według dokumentów miejscowych, z nadania króla Władysława Jagiełły, zatwierdzone kilkakrotnie w ciągu wieków, sporo jeszcze było pretensji, także strojów osobliwych, dworków swego rodzaju, wreszcie resztki przywilejów szlacheckich, nieco żałosnych, takich jak ten, że szlachcice stali w pierwszych rzędach w kościele czy w cerkwi, ba, że nawet co starsi po dawnemu zasiadali w ławce kolatorskiej. Ale w Berezowach, skutkiem rozdrobnienia gruntu i braku klamki pańskiej, herbowna i harda szlachta z wojowników spa- 3 — Na wysokiej... 66 Zwada i nlo tylko do poziomu, nawet poniżej poziomu życia pod- ¦•'io, wcnlo nle/.omożnego chłopstwa. Już bowiem od po- IX wtekti, r/.i|d austriacki wcale umiejętnie forytował niedawno zwolnionych z pańszczyzny na podgórskich tlnwnych królewszczyzn przejętych przez Kamerę ce- !Ni ; owi Italiany — bo w swoich dalekich krajach, nie znaleźli chleba. Ale dla tych dwóch młodych, którzy chcieli wyskoczyć z zastoju i z bezruchu, butyn był wiosną i sławą. Młody Sawicki nie musiał pozostać w górach, mógł znaleźć zarobek bez trudu, bo znał swe maj-sterstwo, a Foka syn zamożnego gazdy i pasterza nie miał potrzeby oglądać się za zarobkiem, chyba dla sławy, dla nowości, w najgorszym razie dla mody. Dla sławy podkłada się zazwyczaj głowę, lecz oni dawali jeszcze w zastaw cześć, bo zaczęli gołymi rękami, bez pieniędzy. Nie najęli do roboty biedaków, bo Wśród pierwszych rębaczy zaledwie jeden był biedny, tyl- • ko zachęcili junaków ochoczych. Śmiać się z tego można, bo cóż to za sława dla świata, że dostarczono bogatym drzewia-rzom towaru najcenniejszego lub też że banki, trusty drzewne czy też tylko pośrednicy i spekulanci zarobili naraz więcej niż gdzie indziej. Ale sława w każdym kraju inna. Drzewo dla targów i dla rynków, sława nie dla rynku. By sławę zrozumieć, należy znać jej glebę, jej powietrze. Dlatego opowieść o butynie zaczniemy od dzieciństwa młodego Sawickiego. Sawiccy mieli niegdyś więcej dzieci, przy życiu pozostał tylko Piotruś, najmłodsze dziecko późno urodzone. Hodowali go troskliwie, trzęśli się nad nim, rozpuszczali bez miary. Po przybyciu na Jasienowo zaznał swobody górskiej bez granic, takiej co rozbujania i uwodzi, przybyszów o wiele groźniej niż tubylców pasterzy. Bo wiadomo, że niejeden synek zajdów, nie tylko panicz possesjonatus, co osiedlił się w górach i zdziczał dla swego widzimisię, także biedak, syn urzędnika, nawet strażnik lub ,,finans" cesarski, z tych co umyślnie byli posłani przez władzo dla pnryfikarji i wdrożenia gór w ramy państwowo, nli' (ii)si(td(i j<|(- stateczności pasterskiej, podpatrzonej u kiów, -tiiwnl si<; buntownikiem, nawet rozbójnikiem, gorszym od miejscowych. Jak ów ,,panicz" Tosio Pankiewicz z Rlczki Diduszkowej, zwany Rcwizorczukiem, bo był synem rewizora finansów, uwieczniony przez Korzeniowskiego w „Karpackich góralach". Jednak swoboda bywała także czasem jeszcze probierczym kamieniem natury czy tradycji tak złotej/ że żadna pokusa jej nie uwiodła. Gdyby młody Sawicki chciał i umiał opowiedzieć swe dzieje, powiedziałby: „Na początku był bas". Bas ojcowski był pierwszym wspomnieniem i tłem. Na tle tym otrzymał pierwsze nauki, a były to liczne pieśni polskie, których uczyła go matka. Śpiewała z nim razem, zaledwie cho- I M 70 Zw-ada dził, już podśpiewywał całymi dniami. Także ojciec nieco później i ry.iitlv.ioj uczył go pieśni. Możliwe, że Piotruś nie bardzo to lubił, bo były to takie pieśni, przy których ojciec upominał: ..Hnczność". 1 chłopiec skoro zasłyszał te pieśni, prostował się juk. żołnierz, ale tracił ochotę do śpiewania, chociaż tego nie pokuzywał. Instrumentów muzycznych nie mieli, przeto Piotruś rychło nauczył się świstać szczególnie melodyjnie. Na bu-tynie znany był z tego, że wyświstywał długie melodie słuchane chętnie przez butynarów. Dopiero po latach kupił sobie cymbały. • Od małego kręcił się koło kuźni ojcowskiej z własnej chęci. Gasił i przygotowywał węgle bukowe lub operował miechem kowalskim. Lecz, kuźnia nie zawsze miała dużo roboty, przeto Piotruś robił co chciał. Przesiadywał opodal na skałach, chwytał rękami pstrągi w Waratynie, z powodzeniem pasał gęsi, zaganiał je z Waratynu do komórki, albo na stokach wzdłuż drogi, a czasem jeszcze wyżej wypasał krowę, zwaną Pani Dziedziczka, wykochaną z podarowanego cielęcia, którą matka rozpieściła nie mniej niż samego Piotrusia. Prawdę mówiąc nieraz gnał bezradnie za nią, a gdy z czasem przywiązywano ją za rogi aby nie uciekała zbyt daleko, Piotruś okręcał linę wokół ręki. Niestety „Pani Dziedziczka" wlokła go po zaroślach i po skałach tak, że z trudem nadążał, a nieraz podrapał się dotkliwie. Czasem zaplątał się w wysokich trawach i upadł, a krowa pognała dalej swoimi tropami i doganiaj ją. Piotruś nieraz popłakał się przez „Panią Dziedziczkę", może nawet dla ulgi byłby ją przeklinał, ale ojciec surowo zabronił przeklinania. Latem bywało najswobodniej, biegał pół godziny drogi do Czeremoszu, przepływał na drugi brzeg pod stary las, tam gdzie woda zielona i cicha. Godzinami pływał tak i nurkował w rzece, szukając ryb pod kamieniami. Właściwie nikt go nie uczył pływać, chyba że widział, jak inni chłopcy, co przychodzili z dołu od strony cerkwi, pływali na tej samej głębi. Nikt go też nie uczył łowić ryby, chyba ptaszek białobrzuszek, tak upodobniony do wody, bo czarny jak głębie, a spryskany białością jak spienione fale. Białobrzuszek czyhał na brzegu lub nia kamieniach i nurkował, a Piotruś za nim. Stał się dzieckiem wodnym. Jedynym jego towarzyszem był stary pies Cholernik. Oprócz dworu jasienowslkiego niezamieszkałego przez większą część roku, nad potokiem ani nad Czeremoszem chat ani domów wówczas nie było. Resztę /wychowania wypełnili rodzice jak umieli. Matka nau- W pępku 71 czyła go obchodzić i doić krowę i wszczepiła weń niemały zapas modlitw, kościelnych pieśni i kolęd. Ojciec, choć przede wszystkim chciał z niego zrobić rzetelnego rzemieślnika, starał się jednak rozszerzyć ciasny horyzont Waratynu, co było trudnością nielada. Czytał, czytał. Czytywał mu na głos wszystkie książki jakie posiadał. Nie opuścił trudnych i wcale nudnych mądrości, tłumacząc mu jak najdostępniej. Nauczył go czytać na Biblii. Ucząc go pisma, sam strugał umiejętnie gęsie pióra i przykładał syna usilnie do tej podstawy ładnego pisma jaką jest delikatne struganie piór. „Kulawym pismem jak kulawym koniem daleko nie zajedziesz", ,,Gęsie piórko to nie gęsia łaba, uważasz?" Potem nauczał: „Currente calamo"1, a także pobłażliwie: „Lapsus calami".2 Piotruś pisał czyściutko, aku-ratnie, wyraźnie. Po ukończeniu lat dziesięciu matka podarowała mu stary modlitewnik, na którego wstępnych stronicach zapisywano daty urodzin i śmierci członków rodziny Milew-skich z Berezowa Dolnego. Od ojca otrzymał ciężki, gruby jak księga stary zeszyt z szarymi kartkami kratkowanymi drobniutko. Była to jakaś księga handlowa mało zapisana rachunkami. Ojciec przeznaczył ją od dawna dla chłopca. Na pierwszej stronie były napisy: „Omnia cum Deo" 3, a także: „Fluctuat nec mergitur" 4. Miał to być zeszyt dla preparacji łacińskich, chyba na całe życie, bo jako szczyt wszystkiego kowal uczył syna łaciny, więcej jeszcze niż Biblii. Wymagał odeń ściśle przede wszystkim jak największej zwrotności w deklinacjach i koniugacjach. Szare strony zapełniły się setkami słówek we wszystkich formach, doszli w końcu do lektury Corneliusa; Neposa: ,,De viris illustribus" •''. To był sam czubek, więcej książek łacińskich nie było, poza Neposa nigdy nie wyszli. Nieraz <\i\y ojciec odpoczywał, matka wypytywała Piotrusia o słówku, reguły i wyjątki i koniugacje rozsiane na szarych kartkach. W rezultacie Piotruś oprócz ministrantury najlepiej umiał na pamięć Neposa, na wyrywki także. Dawniej zresztą już, stosownie do różnych okazyj, ojciec wdrażał go w łacinę. Piotruś od małego biegał wiele, prawie nie chodził, tylko biegał, przeto ojciec, ilekroć malec rozbił sobie nos, pouczał: „Ca- 1 Nie odrywając pióra od papieru. 2 Pomyłka pióra, czyli błąd w piśmie popełniony przez roztargnienie, tzw. przepisanie się. 3 Wszystko z Bogiem. 4 Płynie i nie tonie (dewiza miasta Paryża). 5 Żywoty sławnych mężów. 72 Zwada ve ne cadas" ' a także: „Ab uno disce omnia"2, co miało znaczyć: ,,Z jednego siniaka ucz się, aby nie było innych". Także kiedy, juk mniemał, wskazywał na coś istotnego, pouczał: „Hic jucet lepus" 3, to znów w kuźni dla dokładnej aplikacji: „Nec sutor supra crepidam"4. Ale zaraz, dla uzupełnienia, aby nie zoniodbać szerszego horyzontu, uczył jakiegoś osobliwego przysłowia: „Nemo faber nisi supra fabricam"5. Piotruś nie tylko słuchał uważnie, ale zobowiązany był także powtarzać vi pamiętać wszystkie powiedzenia. Po latach jeszcze powtarzał księdzu Buraczyńskiemu te swoje łacińskie wiadomości. Nie brakło urozmaiceń i nawet dowcipów łacińskich, wyjątków uczył się Piotruś wierszami: „Mons, dens, pons, rudens, fons, occidens et oriens soi." Albo też: „Fer, papaver, ver, cadaver". I wreszcie gdy uczeń znał już jako tako deklinacje, przynależność zaimków i koniugacje, nauczyciel postawił mu taką pułapkę: „Mea mater, maa pater filium tuum lupus est"6. Piotruś dał się złapać, ale cóż to było za odkrycie! Wybiegł niezwłocznie na gościniec, by pochwalić się przed kimś lub zastawić komuś tę samą pułapkę: „Mea mater, mea pater —" Ale komu? Droga z Bukowca była pusta. Gdyby nawet spotkał przypadkowo kogoś przejezdnego, nikt nie zrozumiałby o co chodzi. Nie mniejsze wrażenie zrobiła na nim jedyna wiadomość z greki, której nauczył go ojciec: „ICHTHYS"7 wraz z wyjaśnieniem, że był to skrót i znak tajemny pierwszych chrześcijan. ICHTHYS! — zawołał Piotruś. Nie wytrzymał, pobiegł w dół ku Czeremoszowi do swoich ryb. Rysował ryby na piasku i pisał: ICHTHYS. Czaił się nad zatoczką i szeptał rybom: ichthys... Ale jak mówią ryby? Ryby są nieme, powiada mama. Ależ skąd?! Czyż sam nie słyszał jak jakiś pstrąg złapany, może przez szczupaka, wydał z wody pisk przeraźliwy. Krzyczą przecie, to pewne, ale któż ich słucha? Wyciągnął ręką z wody szczególnie dorodnego pstrąga i rzucił go na piasek. Pstrąg ciskał się straszliwie, a potem oczy mu wylazły. Wytch- 1 Uważa], abyś nie upadł. 2 Z jednego ucz się wszystkiego. 3 Tu leży zając (= w tym sęk). 4 Szewc nie ma być ponad kopyto (= pilnuj szewcze kopyta). 6 Nikt nie jest (dobrym) kowalem, jeśli nie przerasta kuźni. 6 Spiesz matko, spiesz ojcze, syna twego zjada wilk. Jest to rodzaj pułapki gramatycznej, opartej na grze słów {mea — moja i spiesz. est — jest i je). ' Ryba. . W pępku 73 nął coś: ichthys...? Potem zgasł i stężał. Piotruś oniemiał sam jak ryba. Tak, one mówią...? Stracił ochotę łowić ryby. ICHTHYS— Nie zawsze lekcje z ojcem odbywały się w domu przy stole. Bardzo często repetycje przerabiano w kuźni. Piotruś czekał przy miechu, a ojciec niósł sztabę ku węglom. Mruknął: „Pociśnij". Dodał głośniej: „Ostro!" I wreszcie: „Gorąco." Węgle rozpalały się, trzymane obcęgami żelazo rozżarzało się, kowal niósł je na kowadło, dzwonił młotem i giął. Piotruś czekał nadal przy miechu, a ojciec od kowadła zapytał znienacka. „Quid erat in Miltiade".1 Piotruś odpowiadał od miecha: ,,Cum summa humanitas, tum mira comitas"2. — Znów pytał kowal: „Quis intelligit consilium Pythiae?" „Themistocles solum."3 Kowal kończył swą sztabę: •— Podaj wiadro z wodą. Piotruś pospiesznie spełniał rozkaz, żelazo syczało w wodzie, ojciec odpoczywał i znów pytał: „Quid jussit Thrasybulus?" 4 Odpowiedź brzmiała według Neposa: „Neminem jacentem veste spoliari."5 — Zanieś obręcz do kąta — rozkazał ojciec. — Piotruś dźwicfał żelazo, później od kowadła do kąta dolatywało nowe pytanie: „Quid jurare jussit Hannibali." „Jurare jussit nunąuam se in amicitia cum Romanis fore." 6 Ludzie górscy przywykli już dawno do kuźni, do lampy nocami, a do basu w jarze więcej niż do Waratynu i inaczej, bo Waratyn szumiał wciąż odmiennie, a bas był niezmienny. Wtem ni stąd ni zowąd przyszła taka chwila — a było to zimą w początku 1863 roku — że pan kowal znikł i kuźnia zamilkła. Przecie opieka nad drogą trwała, światło świeciło się po nocach. Po jednym i drugim zapytaniu o pana kowala przestano pytać. Pewnie coś tam szeptano, ale pasterze i kłusownicy ukrywają skrzętnie swe szepty, bo nauczyli się, że niejedna głośna bieda lub zwada wystrzeliła z wygadanego szeptu. I jeśli coś głupiego w szeptach, to niechaj całkiem za- 1 Czym odznaczał się Miltiades? 2 Tak najwyższą ludzkością, jak i podziwu godną uprzejmością. 3 Kto zrozumiał Tadę Pytli? Tylko Temistokles. 4 Co rozkazał Trazybul? 6 Nie zdzierać szaty z nikogo leżącego. 6 Co kazał [ojciec] przysiąc Hannibalowi? Przysiąc kazał, że nigdy nie będzie w przyjaźni z Rzymianami. 74 Zwada cichnie, a jeśli coś mądrego, to i tak pozostanie mądre. Pani Sawickii ciału raz i drugi na mszę, przekazała nawet raz prośbo O msze; do kościoła łacińskiego w Pistyniu, aż za Kosowem. Po jakich ośmiu miesiącach, przy końcu lata nocą wrócił kowal jakimiś ścieżkami i skrótami przez Bukowiec. Broda skróciła się, przeraźliwie jakby była wyskubana. Może odrastała nierówno po ogoleniu? ¦— Znów kuźnia była czynna. Piotruś słyszał to i owo, co rodzice mówili między sobą, ale nie śmiał dopytywać, bo ojciec jeszcze mniej-mówił, nie śmiał się wcale, zresztą polegiwał często na łóżku, choć nie skarżył się na nic. W owym czasie młody dziedzic z Krzyworówni, który po upadku niedawnego powstania coraz częściej tam przyjeżdżał, odwiedził kilka razy Sawickiego. Usiłował go nawet rozgadać co do sprawy, o której więcej, szeptano niż mówiono. Zapytał go raz prosto z mostu. — Panie majstrze, czy pan czasem myśli o tym — co to Polska? Co z nią będzie? Sawicki przyglądał się badawczo młodemu panu, poprawił brodę, wskazał palcem na pierś, zacytował surowo: — lam illis temporibus fortius boni pro libertate loąue-bantui guam pugnabant.1 Dziedzic więcej nie pytał. W czasie nieobecności kowala, syn podrósł nagle. Przyglądali się sobie nawzajem. Piotruś przypatrywał się ojcu baczniej, chodził za nim, jak gdyby czuwał niepostrzeżenie. Także ojciec przypatrywał się na nowo synowi, który z wyrostka zmienił się w młodzieńca. Przy odpoczynku rzekł mu raz od kowadła w kierunku miecha: — Ty mi teraz przypominasz jednego. — Z rodziny? — pytał Piotruś nieśmiało, jak zwykle. — Nie, nie z rodziny. Piotruś nie dopytywał, a ojciec przyglądał mu się i mówił dalej. — Takiego co nie żył długo, a najlepszy — Ci co zginęli, najszczęśliwsi. Pociśnij ostro, gorąco. Kładł sztabę na węgle, spoglądał na syna jakby spode łba. — Tyś nie kowal — Syn popatrzył z lękiem, jakby to był wyrzut, a tymczasem 1 Już w owych czasach dobrzy dzielniej przemawiali w obronie wolności, niż za ndą walczyli. W pępku 75 kowal zaniósł żelazo na kowadło i dzwonił. Wyjaśniał od kowadła: — Jak majster, to ma być dobry, to honor, ale sławę zaprzedać? — nie — to najgorsze. — A jak? — zapytał cicho Piotruś. — Sława — odparł ojciec. Piotruś odważył się na pytanie najśmielsze: — A teraz co? •" — Co teraz, gdzie? - — Z tego co było łam, teraz? To sława? Kowal nasurowił się: — Przypomnij sobie Neposa o Focionie: Hujus rei militaris memoiia est nulla, fama tamen autem magna.1 Kowal zmęczył się, odpoczywał, mówił nieco niezrozumiale: — Wiesz, to jest tak: ci co nie żyją za śladem synów lecą, wieją jak orlica węszy z daleka te swoje małe, gdy już wylecą, po skałach, po jamach. — Czemu? — Doglądają, czuwają, gdzie spojrzysz ty nie widzisz, a oni koło ciebie. Ha, aby tylko wiedzieli gdzie jesteś — — Nie wiedzą? — Szukają szlakiem znanym, a gdzieś w obczyźnie — ślad------ — Przepada czy co? — No nic, pociśnij miech ostro, ostrzej — • Znów rozżarzał sztabę, potem dzwonił nieco raźniej, a Piotruś pytał nieco śmielej: — To co? Nie ruszać się z miejsca? Kowal dzwonił dalej, kazał czekać na odpowiedź, potem wystoknł znów jakoś niewyraźnie: - Wr>(!lu(| doli, \\i'dlug stawy. Cóż z tego, gdy na tym samym miejscu, ,i znajdą cię (jnuśnym, zmartwionym jakimś. — Ojciec wrócił z żelazem ku miechowi. — No pociśnij. — Kowal znów wrócił do kowadła, znów dzwonił, kończył tak: — Kto wie, może tak lepiej, przed siebie, przed siebie — włożył rozżarzone żelazo do wody. Żelazo syczałp, a kowal mówił nieco głośniej: — Sława! niech cię szukają, przynajmniej mają co znaleźć. Piotruś niepotrzebnie pocisnął miech, węgle rozgorzały gwałtownie, a ojciec zatrzymał go ruchem ręki. Spoglądał karcąco: 1 Tej walki pamięć żadna, sława jednak wielka. 76 Zwada' W pępku 77 — Nio trzeba tak ot, tyś nie dziewczyna. Rozstać się rausza, a tęsknić także. No, zanieś to do kąta, ciężkie jakieś. Piotruś sięgnął po sztabę bezwolnie, odwrócony plecami pytał z kata: — I juk? - Co jak? Połóż ją sztorcem, niech będzie. Piotruś wrócił do miecha, kowal przyglądał mu się znów, — Ty pytasz jak? Czemuż by nie? Spotkają się w końcu, ale tak długo muszą szukać jak przedtem. — Przedtem? Kiedy? —" Przed narodzeniem, zasłużyć trzeba, sława — , — Nie blisko krążą? ¦— Krążą, krążą, a jeśli nie czujesz, to źle z tobą. Piotruś zaczął krążyć między miechem a kątem tam i z powrotem bez celu, coraz prędzej. — Przynieś mi wody świeżej do picia, bo gorąco — rzekł ojciec. Już od lat, kiedy przeniósł się w góry, kowal Sawicki wiedział, że tutaj zakończy życie, teraz tym bardziej wiedział od kiecty wrócił. Praca go. męczyła, nogi ciążyły jakoś, słabnął z dnia na dzień. Po tym wszystkim jeszcze korowody ze zdrowiem? Tego jeszcze potrzeba? Najlepiej by położyć się gdzieś od razu. Cmentarz był daleko, na dole aż przy cerkwi, ziemia w jarze kamienna. Najgorsze, że taki ciasny ten jar. Tamte Duchy, chociażby szukały po świecie, choćby wiały, nypały, wąchały -— nie wcisną się. Nawet wiatr nie może się tu wcisnąć. Może lepiej? Po cóż by go mieli odszukać takiego marnego. Ostatecznie, ten kraj górski, ani ten jar, nic mu złego nie zrobił. Przeciwnie. Ale ciemno, ciasno, trudno złapać oddech. Toteż gdy przyszła wiosna, Sawickiego wyganiało z domu. Z jaru najbardziej. Wychodził co wieczora sam na przechadzkę, w <|orę ku Bukowcowi, tam gdzie szerzej i przestronniej. Jednej nocy potok ryczał jak zły zwierz, zniecierpliwiony: nie dość mu tego wszystkiego, ciągle jeszcze pędzi na dół, pędzi? — Po kilku dniach, gdy wody opadły, potok jęczał po nocach: — Oj, cóż mu się stało? — A w kilka dni później Waratyn wzdychał tylko bez jednego jęku, słaby, wyczerpany. Sawicki słuchał jakby wciągał w siebie ciągle nowe głosy potoku obcego, ale cóż zrobić, swego. Jednego wieczora usłyszał coś taki ego, że gdy wrócił do domu zapisał w grubej uniwersalnej księdze dużymi literami tytuł: „In articulo mortis."J Nic dalej pod nim nie napisał, bo stara krowa zwana Panią Dziedziczką" porykiwała żałośnie ze stajenki. Sawicki zwlókł się, wyplątał krowę i wrócił. W kilka dni potem zadrzemał po południu na ławie przy miechu i już się nie obudził. Kuźnia nie osierociała, bo Piotruś już dorósł, tak że matka miała opiekę. Kowala zasłoniło milczenie. Przypadkowe jego powiedzenia — kilka, niewiele — zakryły nawet to milczenie. Rzesze ludzi odprowadziły kowala naprzód do cerkwi, potem na cmentarz jasienowski. Czterech księży prowadziło pogrzeb. Ksiądz Pasjonowicz proboszcz Jasienowa palnął pamiętne kazanie. Chociaż wówczas niestary jeszcze, chociaż Rusin i greckokatolicki unita, nie mógł jakoś polubić swoich parafian, bo nie mógł do nich przywyknąć. Mimo rzetelne perswazje żony, podejrzewał ich o pogaństwo, wypominał im bezbożność, niekiedy nawet wyuzdanie, głównie z powodu przekornych pieśni. Chyba dlatego na kazaniach chętnie i zbyt często mówił o końcu świata. Z tego dziwaczne napięcie wzrastało między duszpasterzem a parafianami. Ksiądz chciał ich poprawić i groził końcem świata nieustannie, a parafianie zniechęcali się, gdyż odbierał im wszelki smak życia i nadziei. Maluczko przenikało od cerkwi — chyba do dzieci zaledwie, to co trwałe a piękne z liturgii i z symbolów — a od ambony, od żywego słowa zapalczywego kaznodziei niejedno odpychało, zwłaszcza mężczyzn. Parafianie nie mogli dosłuchać się ciepłego słowa pobłażania, rozczarowywali się, gdy oczekiwali pokrzepienia i radości z pięknych świąt. Zaś ksiądz mrożony obojętnością i, jak sądził, zatwardziałością, zniechęcał się także. I było coraz gorzej, mur jakiś zaszalowany na szaro — wyrastał. Tuk wyjaławiała się cerkiew. A tu przypomniał się sprzymierzeniec nieoczekiwany, bo dojrzały, pan kowal, co miał powagę i mir, zarówno u księdza, jak i u parafian. Uważał owe starcia parafialne za dziecinadę i sztubactwo. Z tym szerszym zapałem ksiądz wygłosił kazanie ku pamięci kowala. — „Na zawołanie — wołał ksiądz — takie jest hasło rodziny Sawickich z. pierwowieku. Pan Bóg zawołał i zaraz pan kowal rzucił wszystko. Panie Sawicki, zapukaj śmiało do nieba! tam ciebie znają, tam cię zaraz puszczą. Panie Sawicki, pomódl się za tutejszych grzeszników! Ostro! Gorąco! Naj- 1 W obliczu śmierci. I 78 Zwada mniojszo nle«prowlo(lHwość nigdy nie najdzie na sprawiedli-*wofjo. Zapamiętajcie to sobie, ludzie, to nam zostawił pan kowal. Bogn ty ule byl, nie spadek po nim wielki. Bo czyż wy mydlicie nohin, *e świat bez końca będzie się kręcić, gdy nie stanic Kprnwledliwych?! Nie! Koło bez smaru trzaśnie, pana Saw lek logo nie stało i koniec świata bliski, tuż, tuż. Kajcie się, żałujcie za grzechy, bo nie znacie dnia ni godziny. A tymczasem, jeszcze przed końcem, co ranka, co wieczora, gdy myśl grzeszna, gdy język grzeszny, gdy ręka rozmachnie się do grzechu, pomódlcie się za pana kowala i wspominajcie go: sumienie i ręka. Daj mu Boże carstwo niebiesne i niech się z nami podzieli." Pokazało się wtedy ilu przyjaciół miał pan kowal Sawicki i jakich, Stara pani dziedziczka ze Stanisławowa niedostępna i surowa przysłała umyślnym posłańcem wieniec posrebrzany. Ga/.ilowie z wielu wsi odległych przyszli tłumnie. Tyle świec było, że dymy wlokły się smugami za pogrzebem, a tłok taki, że niejeden drugiemu w tłoku kudły podpalił. Baby zawodziły chórem przepisowo i rozdzierająco, raz na nutę Doboszową, a drucji raz na jakąś starowieczną, chociaż wcale nie smutną, nie wzruszała ludzi. Naniesiono Sawickim darów co niemiara. Potem zapomniano powoli, bo choć Piotruś objął kuźnię, nie uznano go za prawdziwego kowala, tym bardziej że był mil-kliwy, któż mógł wiedzieć, niemrawy czy może wiejskim ludziom niechętny, a może po prostu dumny, jak to panicz kowalski. Z tego wszystkiego było coraz ciaśniej, oprócz mleka, ziemniaki z kamiennego gruntu nad Waratynem, ziemniaków sporo, a chleba żytniego — skąd? Czyżby Bóg opuścił? Nie, bo oto otworzyły się butyny u starego pana dziedzica. Piotruś nijał się do roboty leśnej, a od Italianów nauczył się budo-•iniii ryz, zaś od kiermanyczów z Ruspolany, z węgierskiego >ku, spławów wodnych, rzemiosła, które na zawsze umiłor .il. /.nnim objął służbę w butynie, kowałowa z domu Milewska, ¦ iłom /. Berezowa, upomniała pieszczonego jedynaka. • Będziesz koło wielkich majątków, syneczku, sam bez dy-¦ktora. Gdyby złakomiła się na cudze twoja ręka — do ognia nią! Przeciw grzechowi — tak! Tyś szlacheckie dziecko. Z matką mówił zawsze i nadal po polsku, ale od kiedy zgło-1 się do butynu, zjawiła się jakby spod ziemi wylazła, wiel-i trudność, wielka przykrość z rozwartą ziejącą paszczęką. ik się ubrać? Staroświecka świtka ojca przeświecała od sta- W pępku 79 rości, ponadto zbyt obszerna, była już chyba tylko pamiątką dawnych czasów, ze swoich ubrań szarapackich wyrósł dawno. Sawiccy mieli ponadto sporo grubego twardego sukna z podarków gazdowskich. Dotąd nie wiedzieli co z tym zrobić, a przecież dla butynu, dla pracy przy drzewie, dla drzazg, kolców i gałęzi, to twarde i wytrzymałe sukno jedyne. Przebrać się? Czyż ktoś zdaje sobie sprawę co zawiera w sobie to słowo? „Przebraniec", to jedno słowo piętnuje od razu. Przebranka to już potępienie niemiłosierne kobiety, jako osoby rozwiązłej, która udowodniła swój bezwstyd przebraniem. A u Sawickich? Jeszcze jeden fiiehy, wstydliwy skrupuł: ktoś, kto nazywa sią Sawicki, ma się przebrać za chłopa? Ale co tu dużo mówić. Dola tak chciała. Choć matka popłakała się, uszyli w końcu z sukna strój huculski i Piotruś przebrał się, nie aby coś udawać, lecz aby przetrwać. Prawdę mówiąc i to było widoczne, sam był nawet zadowolony z tego, że się nie będzie odróżniać od innych. Ale to niewiele mu pomogło. Nie tylko nadal mówiono doń „paniczu", także o nim mówiono „panicz", a w chwilach rozstrzygających uważano go za panicza. W butynie nazywano go także „rysiem". Piotruś-ryś albo panicz-ryś, tak mówiono. Zapewne dlatego, że w mowie i w chodzie był cichy, w skoku zwinny, a w rozbiegu skakał wysoko i daleko przez płoty i przez wody. Nikt mu w tym nie dorównał. Smukły, jasny o siwych oczach ostrowidza, o wijących się złotawych włosach, mówił z trudem, pomrukiwał chętniej. Toteż mówiono o nim: ryś skacze, ryś mruczy, ryś uśmiecha się pod wąsem.'Za to stary kanonik Buraczyński, który jako proboszcz Krzyworówni przyjeżdżał czasem do kapliczki na Bystrem, nazwał go: jedyny sprawiedliwy. Może sprawiedliwych na Hystrocu nie brakło, lecz stary ksiądz przypatrzy! inu si<; i poznał, że Piotruś chór młody, nie lubi ani pochopnych odruchów, ani żadnej przesady do tego stopnia, że pokonując swą nieśmiałość, gdy zasłyszał jakikolwiek osąd lub potępienie, prostował je niezwłocznie i uparcie. Stąd młodzi towarzysze pracy brali go nieraz za rozjemcę w drobnych sporach, a przecież narzekali, każdy z osobna, że nie można dojść do ładu z paniczem, bo choćby złapano kogoś na tym, że zabił człowieka, on powie zawsze: „czekajcie". Piotruś upierał się także, że dotąd na zbrodni nikogo nie złapano i dalej mówiłr-„czekajcie". Powiadają tak: przyjaźni nie tak dużo, a przecie nie tak mało, inaczej świat już by się dawno rozleciał. Na tym miej- 80 Zwada scu gdzie urodziła sh; przyjaźń dziarska, wyrasta świat. Przyjaźń między takimi, na których ciąży dużo pracy, a przecie nlo 7.wnlnjq jej na kark innym, bo dzień i noc skądś z daleka pnti/ij na nich takie oczy, które przenikają każdego i prze-Ully jałowe pod jarzmem. Na takiej przyjaźni stanął butyn Fo-owy. A przecież dość było spojrzeć na pobratymów, aby zoba- /yć |ak bardzo do siebie niepodobni. Foka krzepki, barczy- ty, 1'iotruś strzelisty, prawie chudy. Jeden czarny, drugi jas- y, prawie biały. Rusin i Polak. Prawnuk gazdów pępkowych ¦'¦/.«x połoniny wzniesionych ponad wszelką politykę, i panicz, bledniały do granic egzystencji, ofiara polityki ostatniego pół .loku. Jeden — watra ochocza, dla której wszędzie jest pali- ¦iii, drugi — źródło ukryte w szczelinach, co przecie z głębi ii) tuczy. Świt, taki jak tryska czasem nad Jasienowem znad 1'isaiiGgo Kamienia, i zmierzch, rozświetlony jakimś zbłąkanym światłem, taki jaki bywa czasem po zachodzie słońca tam, gdzie si(|ł| s/.kodzić? — pytał Sawicki. ml sic; cicho: it ji nio mują i nie boją się nas. O las im chodzi i o nas i . i dodał: — Nie opowiadajcie tego wszystkiego ni- lu>mu, p<> co? — . CZĘŚĆ DRUGA RĘBACZE I I. RĘBACZE 1 Jednak zaczęli bez zwłoki. Co prędzej we trzech zbudowali obszerną kolibę leśną przy ujściu Riabyńca. Przywieźli na koniach narzędzia, stare żelaziwo, ile tego było w Jasienowie u Szumejów i u Sawickich. Za ostatnie guldeny z komory ojca zakupił Foka dwie nowe dornienki-siekiery, dwie sapiny (nowy a lekki rodzaj kilofa) i jedną-jedniutką nowomodną piłę. I tyle. Przybudowali niewielką kuźnię, odłożyli urządzenie jej do zimy, kiedy na karczuhach można zwieźć płajem cięższe żelaziwo. Na sam początek zaprosili dziewięciu najsłynniejszych młodych rębaczy, trzy razy po trzech, nie mniej i nie więcej. Samych bystreckich. Takich, którym nie nowina smo-kowy las nad przepaściami i na dnie przepaści, latem czy zimą, we mgłach czy podczas burzy. Przyprowadził ich nie kto inny, jak Andrijko Płytka, Śmierć leśna. A Szumejowe lasy wokół Riabyńca i nad Popadyńcem, mimo że na falistych stokach, jeśli nie tęższe, na pewno nie były pośledniejsze od pańskiej puszczy nad Ruskim. Zdrowsze nawet, najzdrowsze, bo nie ku południowi skłonione ich stoki, lecz ku północy, ku wschodowi. Twardodrzewy, zakorzenione w ukrytych głazach, przeto cfłuźnc, same gęstolatki, wyparły obficie żywice; na powierzchnie;. Żywiczne a przecie zamszone, przeto wiecznie rosiste. Po ścięciu drzewo kładło się do własnej kolebki starych mchów, tonąc w nich prawie. Nie schło rychło, nie pękało, a otoczone stężałym lepem, nie gniło wcale. Okorowane lub przecięte kłody i deski, skoro postały na powietrzu, złociły się głęboko. W miarę jak schły, srebrniały, żelazu coraz podobniejsze. Las własnym wiekiem uprzątnięty, zatem bez gąszczy, zasłonięty od wiatrów zachodnich, więc bez wiatrołomów. Myślałbyś, że park przed wiekami opuszczony i zapomniany. Wy-niańczył, wypełnił i obetkał mchem każdy jar i jamę, owinął 90 Zwada każdą stromizny. No wet skały i przepaści odziedziczone z bezleśnego pierwowieku wlesił do szczętu. Wciąż jednakowo uroczysty, ,i wciąż zaśniony, nie bronił dostępu nikomu, nie zaprasza! nikogo. Kiedy promienie słońca lub księżyca wdarły si<; doń z trudem, ślizgały się, wyginały się na pancerzach żywicy skrzepłej w lustra. Na krzywych wieloocznycn zwierciadłach roztapiały się w widziadła i dziwy. Nie zapraszał nawet zwierzyny leśnej. W ciągu całodziennej wędrówki nieraz byś nuwet śladu zwierza nie napotkał. Mech chłonął kroki, czasem ukryty dół mógł cicho pochłonąć nieostrożnego wędrowca. Bez końca płynęła leśna fala za falą. Wierch za wierchem, wzgórze za wzgórzem ku szczytowi lekko przejaśnione zwodzi-)o, że kończy się las. Potem znów falując w dół skłonem, pogrążał się w mrok. Kolumna za kolumną, baszta za 'basztą, olbrzym za olbrzymem. Trzech ludzi, pięciu ludzi, siedmiu ludzi potrzeba, by objąć ramionami jedno drzewo. Okrzyk dusił się od razu, potem gdzieś z daleka pojękiwał ostatkiem sił w długiej męczarni, jak topielec leśnej głębi, który nie może się utopić. Wzrok nużył się, nawet podziw stępiał się, tylko lęk wydrążał pierś, pogłębiał się. Zewsząd czyhał sen, "kusił sen groźnie. Na Riabyńcu nietrudno pojąć, dlaczego mistrzowie wielkich katedr, porwani niegdyś nabożnym wysiłkiem podobnego wysokopiennego ogromu, co chociaż żyje — znieruchomiał, wybrali zeń pokornie tylko trzy, najwyżej cztery rzędy kroczących w szeregu jeden za drugim dziesięć pęków •— w każdym po dwanaście strzelistych kolumn — dla podtrzymania sklepu świątyni, na to by w ludzkim skrócie ogarnąć modlitwę lasu. Jakże by musiał wlesić się człowiek, jak zamilknąć, jak wyrzec się, by tam na Riabyńcu uczestniczyć w modlitwie lasu. I.as cicho hardy, sam na sam z Bogiem, bez troski o świat, bez wiedzy o świecie. Nic zeń dla świata, nawet śmiała baśń górska roką przesieką głodnej wiośnie. Naprzód same przysmaki: '.ałutki pańskie na co dzień, kuleszka jaworowa, kropiwka świeżutka z rowu, korzonki i bulby błotnicy zamiast baraboli, czer-woniutka jarzębina zamiast miodu. A potem, w chatach, gdzie spojrzysz przez okno, matki i dzieciska skostniałe. Dziecko przy piersi umarłej matki, staruch mocny, co wszystkich przeżył, charczy i zdycha najdłużej. Na podwórzach dzieci razem ze świńmi i psami chłepcą ciecz z kałuży. Dziewczyny i chłopcy uciekają do lasu dwójkami, sycą się żołędziami, ssą szyszki, potem już tylko sobą, miłowaniem do ostatniego tchu. Większe dzieciaki zgrajami na drogach podgórskich wrzeszczą: „dajcie chleba!!" A po tym wszystkim upiory i te suchożebre, co z głodu zginęły klnąc ziemię, i te krwawe, baniaste z watrami w brzuchach, co ziarno chowały, nażerały się, nie karmiąc <|łodnych, będą jęczeć po puszczach, po osiedlach, po drogach. Nikt nocy spokojnej nie zazna, żadna zastawa tajemna, żadna pizomówka nie da rady. — Nie! My chcemy popatrzeć w oczy !)••/ wstydu naszym starowinkom i naszym dziecis'kom. Rębacze niespokojnie kręcili się na miejscu. Andrijko podniósł głowę, potem schylił ją i ujął w obie ręce. Witrołom wzdychał jak miech, Wichrynka jęknął jak cielę jelenie gonione przez psa, nawet Karawan Łesio całkiem rozwarł senne oczy. Rębacze 95 Z kolei Foka pocieszał opowiadając, że kupcy zagwarantowali zadatek, który pokryje całą robociznę, wszystkie narzędzia i jedzenie, jeśli wyrąbią do świąt jedną trzecią. Co więcej, w miarę ^wyrębu kupcy wypłacą do dwudziestu tysięcy, do rozdziału dla spółki. Przedstawiał obliczenia cen, udział rodu Szumejów, udział założycieli butynu i w końcu obliczał wynagrodzenia najmitów, jeśli znajdą się tacy, na to aby po świętach podwoić wyrąb, a potem bez trudu wielkiego ściągnąć drzewo. Andrijko krzywił się tak jakoś, jakby go brzuch bolał, lecz niektórzy słuchając coraz ciekawiej, wraz z krąglakami, na których siedzieli, przysuwali się ku watrze. Foka czekał. Napychali się jeszcze jedzeniem w milczeniu, po czym zamiast odpowiedzi przykucnięci przy watrze śmiałkowie, z których żaden jeszcze nie osiągnął wieku najmłodszej gałęzi puszczowej, od razu wszczęli sąd nad drzewami, starcami leśnymi. Najstarszy po Andrijku lecz jeszcze nie czterdziestoletni nawet Kuzimbir kudłaty, wąsaty, siwooki, o wytrwałym spojrzeniu puszczowego wilka, ale takim jakby wilk-ojciec w gronie rodziny kłopotał się nad budową legowiska, wypytywał: —• A ileż chcecie wyrębać tej zimy? —: Pięć tysięcy kłód co najmniej — wytchnął Foka, ogłada jąc bacznie to Andrijka, to Kuzimbira. Kuzimbir zmarszczył się. —- Do kiedy? — Aby spławić na wiosnę — odrzekł Foka. • Andrijko nic nie odpowiedział, a Kuzimbir kiwając głową, dobył z głębi piersi: Ho, ho, a czy dumy rach;? ¦-- rozglądał się po innych. Sird/.dcy naprzeciw watry domniemany potomek Doboszowy Pawlo Giełeta, zwany Połowyk, o nieruchomych, zuchwałych oczach, zaciętych ustach, machnął ręką z lekceważeniem. Cedził powoli: — Ach, i dwa razy tyle, byle nie babrać się, mieć pomoc do drobiazgów, no, chłopców, do korowania, do ryzy, hacie gotowe, a nade wszystko dobrą komendę. — Nade wszystko dobrą, nową sarsamę — poprawił Witrołom. — Komenda w głowie i w rękach, a narzędzia, gdy dociągniemy do świąt sami — przypomniał Foka. Najmłodszy ze wszystkich, a jedyny ze wszystkich brzucha- 96 Zwada ty, nie tylko muskularny, Petro Czornysz, przezwany Mandat, białolicy, lnianowłosy poderwał się. Gładząc obfite kędziory, starunrilo wysmarowane masłem, ujmująco zaiskrzył oczyma, rochotuł trzęsąc brzuchem. — Nio takich lasów kosztowaliśmy. I to bez pił! Andrijko Płytka mruknął ostrożnie: — Powiadają, że las tutejszy twardszy niż na Ruskim. — Co mi tam Ruski! '¦— nadymał się Mandat — jeszcze dziad Jura żył, a połonina Raduł, jak sią idzie Czarnohorą do Polan na Węgry, była nasza, brali i mnie tamtędy. Tam każde drzewo we własnych zarębinach i zarwach, kamienie, wywroty korzeni, wiatrołomy — nieprzystępne. Tutaj gładziutko, las nie załomisty. — Ale drzewo twardsze tutaj — upierał się cicho Andrijko. — Nie wierzę — rąbał Mandat — tam drzewo prosto z głazu wyrasta, samo jak głaz, nie odróżnisz. Wszyscy razem jak tu jesteśmy nie dalibyśmy rady. Bo tam nie byle kto porał się z lasem. Dziadowy brat, stary Mandat...! a my wszyscy cicho jak myszy pod jego komendą. I cóż? Las stoi jak był... Taki las! — A po cóż mu było drzewo? — zapytał Petrycio. — Stawiał koliby, zymarki, stajnie, grażdy. A swoją drogą połoniny wydzierał bez ustanku, rozszerzał. Leśnie żył, na dół nie schodził nigdy... —¦ A młodego drzewa nie było tam, albo gałęzi? — Taki las nie dopuszcza ani jednego młodzika, chyba jakieś karzełki dla chwoi na podściółkę. A gałęzie wysoko, jak sięgniesz? Petrycio Siopeniuk był krewnym Czornyszow, znał ich dzieje. Zaśmiał się. — Musiał być grubszy od ciebie, stary Mandat, bo go nie mogli znieść na dół, kiedy umarł. Mandat zarechotał. • - CUlzież mnie do niego. Ot, na pamiątkę przezwali mnie Mandat. — A od kogo dziada przezwali? 1 — Był kiedyś w Kutach mandator brzuchaty, darł z ludzi skórę, postrach na ludzi. I od niego Mandat. — To dziad także miął brzuch? — pytał Petrycio. — Jeszcze jaki brzuch, istne siodło, można by siadać. Ale nie daj Boże, nie było takiego, co by się odważył. Żartów z nim nie było. Dziad Mandat konia podnosił, byka za ogon i Rębacze 97 zatrzymywał, a kiedy huknął z Radułu, to głos rwał lasami wiatrem, że w Polanach było słychać i dolatywało na leckł bok. No, a kiedy umarł, pięciu ludzi nie mogło go znieść w dół. Było tam czterech braci: Semen, Nykoła, Dmytro i Jura. I najmita. Wszyscy nie byle jacy. — Czemuż na konia go nie wsadzili? — Jakżeż nieść konno po wertepach taki szmat drogi? Rozerwałoby ciało. Pochowali go na górze, na Radule. Petrycio dopytywał się z niewinnym uśmiechem. — Nie byłem tam nigdy, to daleko strasznie, ale chyba tam wesołe życie? Mandat wydął wargi. — Wesołe? Jak dla kogo. Siedzący naprzeciw watry Pawło Giełeta wycedził przez zęby: — Dla Ormian najbardziej. — To dawne czasy — opędzał się Mandat. :— Nie tak dawno — mówił z głębi piersi Kuzimbir— dla was młodych dawne, ale ja pamiętam doskonale co opowiadali. — Tak, tak — pośpieszył się Giełeta — niejeden z Ormian, z tych co na Węgry szli z safianem, a wracali z dukatami, przepadł tam na wieki. Stary Mandat miał oko na każdego, kości ormiańskie schowane dobrze, a ttukaty niezgorzej. Wesoło! — cedził Giełeta z zadowoleniem. — Mój Pawle — zmarszczył się Mandat — wszyscy opowiadają, że wasz ród pochodzi od Dobosza i od jego kochanki Giełetychy. I nawet księża to samo mówią. Zresztą co daleko szukać, wasz stryjeczny brat Fudor niejedną głowę rozbił, wszystkie kryminały przewędrował, a niejedno jeszcze zataił. I co wyście temu winni? Tyło co ja za stryjów mego ojca, tych z Raduła — mówił pojednawczo Mandat. — Ja tego nie wymyśliłem — mówił Połowyk — rozpowiadają wszyscy, żeście podobni do dziada z Raduła jak buczek do buczyska. — Rozpowiadają co rozpowiadają, a wszyscy widzą i ja, żeście podobni do stryjecznego braciszka Fudora jak dwa lis-teczki z jednego buka. Doboszowe nasienie — odparł Mandat. — Gadanie — cedził Giełeta pogardliwie — co innego Dobosz — świeci na cały świat. A co innego Fudor, złodziej pa- 4 — Na wy»oki*J... 98 Zwada I luny, |»ńl(|lńwok. I czoit. Jakież tam nasienie, to pidmina i jego d/ierink t«• >.. — .Inku ..pidmina"? —- ciekawił się niby to Petrycio. — Gloletn tłumaczył żywo, jakby nie zauważył pułapki kpia- 't\. — Slipunok. nie było jeszcze wtedy, światła nie palili, gdy lod/.llo się dziecko. Diablica w mig wymieniła swoje dia-i'l,|tko i macie Fudora. A dziecko jego to już jego nasienie. ' )<1 razu widać, że nie człowiek. Całymi dniami w łóżku, a gdy yjdą z chaty, po ścianach się drapie. Niby to nieme, a zawsze nwie Fudorowi, czy ma iść na polowanie czy nie. — Oj to możliwe! — wydobył z głębi piersi Kuzimbir — i. iody rozwściekli się Fudor i zabiera się komuś głowę rozbić, tak śmieje się, że lasami huka. Widać. — Widzicie — potwierdził z uznaniem Giełeta. Kuzimbir dodał sprawiedliwie: — Tak, ale co innego tamten Mandat z Raduła, bez obrazy i niech z Bogiem spoczywa, a co innego nasz Mandat-Petrysko, delikacja! — Ja wcale nie bronię tych z Raduła — tłumaczył Mandat — ale z lasem umieli się porać. Nie dorównamy im. Giełeta cedził uparcie. — A ja mówię: nam z Andrijkiem nikt nie dorówna. Andrijko dmuchnął gwałtownie ustami jakby wypuszczał dym. — Tak czy inaczej — w zadumie mówił Witrołom — a za nic w świecie nie poszedłbym tam na Raduł, tfu! — Strach wam starego Mandata? — śmiał się Petrycio. — Nie strach, ale to miejsce przeklęte, tam każde drzewo krzyczy. Andrijko ożywił się. Oj, dobrze mówisz, krzyczy, c //.omuż to? — pytał Petrycio. - f Idzie takie naruszenia — ciągnął Witrołom z głębi piersi — gdzie sumienie w drzewo zaklepane, samo sumienie krzyczy z drzew. — Oj, krzyczy — potwierdził raz jeszcze smętnie Andrijko. Petrycio odwodził od przykrych dum, martwił się inaczej. — A gdzież podziali takie sumy ci z Raduła? I z Ormian mieli dukaty i z chudoby dochód i w końcu połoninę sprzedali, o ternz — Pawło uprzedził Mandata z zadowoleniem. Rębacze 99 — Więcej baryłek z palinką węgierską wędrowało na górę,, niż baryłek z bryndzą z góry. Mandat posmutniał. — Ach, wiecie, nie w tym rzecz, ino te dzieciska, pełno dzieci! Czornyszowie z takiej kości, że żaden dzieciak nie umrze przedwcześnie, za nic w świecie. I macie! — dodał znów wesoło iskrząc oczyma — dobrze, że mamy butyny. Do innego dzieła nie bierzemy się, nikogo nie naruszamy. Kuzimbir zaśmiał się z głębi piersi. Odwracał rozmowę w swoje koryto. — Dzieciska, oj tak. I ja z takiego obfitego nasienia, że nazwiska musieli zmieniać, bo nikt by ich nie odróżnił. Nasze nazwisko, Biłohołowy to od niedawna. My z Mogorów z Be-reżnicy. U nich po dwanaście, po czternaście dzieci i więcej. Sypią się, sypią. Umierać? Żadnemu się nie przyśni. No i mego dziada, że włosy miał jaśniutkie, przezwali Biłohołowy, i ród jego także. I dalej się to sypie, ja sam, dzięki Bogu, mam już dziewięcioro. A co z tym zrobić? Bóg wie. Nasz ród sami karczownicy. Od dziecka i ja wypalałem w Bereżnicy. Tam miejsca zabrakło, same brzegi, jary. Potem na Bystrecu karczowałem, tam za szeroko, trzeba by życie z siebie wykarczo-wać. No i Bóg pomógł — butyny — w sam czas. I dalej pomoże. To prędszy zarobek niż karczować, wypalać lasy na ca-rynki, hodować chudobę. — Oj tak — zabełkotał nagle z cienia bogacz Bombiuk — wiecie wszyscy, nikt chyba tyle lasu nie wypalił co nasz ród na Koszeryszczu. A karczownicy kto? My pogromcy lasu najstarsi, gazdowie pępkowi. A czym? Naprawdę gołymi rękami, mój Foko. Piła nnwot na Rochmańską Wielkanoc nie przyśniła się nikomu. Sunie balty tępawe, doubnie, ogień. Co innego teraz, nie raówii;, byłoby czym, dzięki Bogu, a gdzież? Chyba w przepaściach, gdzie sypie si(; wszystko. Chudoby dużo, chudoby bez końca, to główne, to najstarsze. A karmić czym? No, i trafiło się teraz szczęście, dziad jakiś zmarł, zostawił pole obszerne na granicy Dzembroni. A krewni jego tacy: ci co najbliżsi w Krzyworówni mieszkają, do pustkowia nie mają ochoty, a tym tutejszym i grunt nie przylega i spłaty niewygodne. Grunt patrzy na mnie. I już jakiś Żyd kręcił się z pieniędzmi koło tych z Krzyworówni. Na gwałt pognałem byki do Szigetu. Sprzedałem, z pieniędzmi machem do Krzyworówni, wepchałem zadatek, reszta na spłaty. Butyn niesie grosz najprędzej. — Najprędszy zarobek z rabunku — cedził uparcie Giełeta. t 100 Zwada Rębacze 101 Antlrłjko polaklwal z kwaśnym uśmiechem. Najnlepozornlojszy z wszystkich, cichy Łesio Gotycz z rodu Karawonów zmiarkował, że winien coś powiedzieć na przekór tym, co się wciąż chwałą. Spod wikłaniny kudłów roz-4wlocaly się na mig szparkowate, leśne oczy i zaraz gasły. Mowa Lesia dźwięczała piersiowo, a przecie kościście, jaikby (|Ids potrącał o kości, nie o struny głosowe. — I'rqdko czy nieprędko, biednemu nic innetjo nie pozostali \ chce czy nie chce. Mój ojciec już na pańskim, ho, ho! Wydarł się głodowi, wyszedł na hatara i na młynarza. I ja powoli. Brzucha takiego jak Mandat nie mam. To wykarmione jakby czterema cyckami, to kaluchate z dziada pradziada, a jam chu-dziak niedokarmiony. A przecie nikt nie powie bym robjł gorzej — rozkogucił się z nieśmiałości Łesio i zakaszlał koś-t iście. — Ależ wiemy, Łesiu, po cóż tak? — uspokajał Foka. Mandat śmiał się głośno, trzęsąc brzuchem. — Łosiu, najprędszy sposób dziedziczyć, wślizgnąć się na hodowańca. Bierz sobie przykład z naszego Pawła. Rozbójnic-two ślicznie zachwala, a sam prędziutko ożenił się z hodowan-kq Bażyły. Sam Bażyło nie śpieszył się nigdy. Całe życie stukał, wypalał, hodował chudobę. Krowa od krowy, taki rząd krów, że gdybyś ustawił, to stąd aż do ujścia lici. No i ci mądrale pośpieszyli się, jednym skokiem odziedziczyli wszystko. I masz jak prędko. Pawło odcinał się. — Jeszcze prędsze bogactwo z procesów, jak u waszego wujka, sławnego Fomy Siopeniuka. Petrycio roześmiał się głośno, rozweselił: — Ach, Foma tak strasznie zbogacił się procesem, że przez cnły tydzień pości i tylko od święta odjada się po krewnych. No i kiedy go dobrze podkarmią, znów sadzi się strasznie, że to on miał wyrobić ten wielki butyn, a nie pan. Bo lasy na Ruskim to jego, a wyrok niesprawiedliwy. Wyrok wywróci sio, Indu dzień, musi się wywrócić, a pan zapłaci koszta, górę pieniędzy zwróci Fomie jak jeden grosz. Wszyscy śmiali się głośno, tylko postawny, dwumetrowy Kostio Matarha o ogromnych rękach, nabrzmiałym byczym karku i stalowej głowie, choć jedyny ze wszystkich ostrzyżony po żołniersku, miarkował zbyt powoli, przeto spóźnił się z przemowa,. Wydobywał z siebie głęboki bas i dławił się basem tak hucznym, jakby za mało było dlań miejsca w byczej piersi. I — Widać, ha, widać, nie bardzo zgodliwa ta cała wasza rodzina, ci Czornysze z Raduła, no i ci procesowicze Siopeniuki, jak mądrala Foma. — Za to wasz bracisko Juroczka jakże zgodliwy — odciął się Mandat. — Niezgodliwy? — ożywił się Kostio. — Tak, Juroczka bije się po pijanemu w niedzielę, to prawda, to wiadomo. Zwiążą go potem, czasem baby go rozwiążą, baby przepadają za nim. I znów się bije. W poniedziałek pojedna się czyściutko, wrogów nie ma. — To prawda — potwierdził sprawiedliwie Kuzimbir — Ju-roczkę każdy lubi, bo to z bujności, a nie aby napadać, rabować, procesować... — Ech, ludzie — westchnął Andrijko Płytka niecierpliwie — wymiećcie raz to stare śmiecie! Skończyły się bójki, zwady, bujności, Ormianie, zasadzki. Nowe czasyl Swoboda! Własny grunt, pilnować swego! Nie ruszać cudzego! I jak kto chce. — Nie bardzo się skończyły — wycedził Pawło, spojrzał ku Cwyriukowi i ku Gotyczowi przezwanemu Niauczukiem, szepnął coś Kostiowi, Kostio mruknął pośpiesznie Mandatowi, Mandat zarechotał głośno i bąknął Kuzimbirowi. Ten słuchał ciekawie, wypytywał przytłumionym głosem i powtórzył Andrij-kowi. Andrijko machnął ręką niecierpliwie i splunął. Omijając ostrożnie wyraźne postanowienie, a pokazując lek-cownżenlo dla olmw i wątpliwości, zaczynali od początku świata, baraszkowali. Dogadywali sobie tak czy inaczej, kłuli żartami w największej y.(|od/.io, Im to to samo osiedle, znajomi od dzieci, bliskie rody, wszyscy prawie krewni, a nade wszystko wszyscy z bractwa butynowogo. O zarobki ani nawet o robociznę nikt nie wypytywał, lecz nikt nie podał ręki. Foka nie naglił. Kuzimbir spoglądając to na Fokę, to na Andrijka trzeźwo wracał do obliczeń wyrębów. — Zatem, ile kłód do świąt? — Około 1650 — odpowiedział Foka. Kuzimbir znów spoglądał wokoło, po,, czym ostrzem laski rysował na ziemi, mruczał i obliczał głośno. 102 Zwada Rębacze 103 — 70 dni roboty, zatem 21 kłód dziennie. Tak od biedy można by nnwot 25 kłód dziennie. To będzie do świąt 1750 kłód. — Połowę do świąt, dwie i pół tysiączki! — hardził się Mondnt. — Ink, to można — potwierdził Giełeta z pychą. Amliijko popatrzył uważnie i splunął. A Kuzimbir przeraził si<;. — Człowiecze nie przechwalaj się, butyn tego nie znosi! A czyż wiesz ile to dziennie? Czyś oszalał? — To niemożliwe i niepotrzebne — potwierdził Foka. — Możliwe i pewne — nadymał się Mandat. — Oblicz — opamiętywał Kuzimbir — 32 kłód dziennie, to najwyżej oo zimą przy krótkim dniu możemy wyciągać. To byłoby 2240 kłód, ale to strasznie ciężko, to niemożliwe. A na to, aby wyciągnąć z dwie i pół tysiączki trzeba by palnąć 35 kłód dziennie. Śmiej się z tego, nie dotrzymasz. Mandat nie odzywał się. Giełeta wycedził nieporuszenie. — My dotrzymamy. Foka postanowił. — Wystarczy 1650 kłód! A zatem zgoda? Rębacze milczeli. Na dworze było już ciemno. Trzykrotny śmiech dziecka rozległ się w puszczy. Zgrzytliwy pogłos szatkował się lasami. Zastygli bez słów, zrozumieli. Myśliwy Cwyriuk zerwał się natychmiast, złośliwy uśmiech zniknął mu z twarzy. Za nim wyskoczył Kużma Gotycz zwany Wichrynka. Wyszli pośpiesznie z koliby. Foka wzruszył ramionami, uspokajając pośpiesznie. ¦— Dotąd tego nie było, nie taki las. Czysty — — Kto przywabił — mruknął Petrycio. Kuzimbir patrzył nieufnie, oglądał wszystkich bacznie, wydobył z głębi piersi. Może już zatęsknił któryś za kobietą? A może —? To worku, togo nie wolno dopuścić! Andrijko syknął porywiście, ten i ów poderwał się, jakby (jo (jud w siedzenie użądlił, a Andrijko szeptał zawzięcie. — Wara, bo zaraza! Zafurczą w was chętki zgłodniałe leśnych dziewek! Wilcze burdelisko — Foka wstał pośpiesznie, odparł cicho. — Takie słowo na butynie, Andrijku? Andrijko stężał i skłonił głowę, a Kostio Matarha wstał tnkżo i pysznił się. — Ho-ho, kto lepiej rozumie to niż my żołnierze. Byłem i ja z kamratami w burdelu onym, prawdziwym. Jak na komendę panienki delikatne, same białe ciasto — któż wie, księżniczki czy krewniaczki cesarskie? — rozkładają się. A niech mi plecie kto chce, a pułapka widoczna, łóżko zapadnie się na dno piekła. Nie tym razem to innym. Nie ruszyłem żadnej. Za to potem — ech... Foka położył palec na ustach, a Kostio uchylił głowy, jakby kto nań zamachnął się kijem, i^siadł. Uderzali jeden po drugim spojrzeniami. Spuścili oczy, umilkli. Po godzinie Iwanysko Cwyriuk i Gotycz Wichrynka wrócili. — Ani śladu — mruknął niechętnie Wichrynka. Cwyriuk szeptał smętnie, bez złośliwego uśmiechu. — Byłyby ślady, byłyby, gdyby śnieg. W mchach szukać daremnie. — Nie odezwał się więcej. Foka przerwał milczenie. \ — No jakże z butynem? — No jakże — dobył z głębi piersi Kuzimbir — dola nasza leśna, na, lesie skrupi się. Powiadam — butyn w samą porę, a teraz tutaj jakby swój własny. Dzięki Bogu — wstał, podał rękę Foce. Za nim wszyscy wstawali, podawali ręce. Tylko Andrijko Płytka wcale już nie miał ochoty nieść śmierci lasom. Zatroskany więcej niż kiedykolwiek, skarżył się wyraźnym szeptem. -— Siły mi ubyło, kłopoty bulgocą, jak woda powyżej uszu — sianokosy, płoty, ogrody, młoda chudoba — jest roboty do końca życia. A tutaj zanadto smutno, las na pół dnia, to zdrowie, n butyn — to wieczna obczyzno. Krowy nie wydoisz, cie-1(11fk nic pohodujesz, kury nic zagdnezą, koguty nie zapieją, konie nie -/.ait.ą, dzieci nie znśinirju. się... Stukasz i stukasz. Nie! — A przecie, bez obrazy niczyjej, wyście najpierwszy rębacz na świecie — przekonywał Foka. — Śmierć leśna — pochlebiał Petrycio. Andrijko ożywił się. — Dość śmierci! Tutaj koniec świata, nikt nie osiedli się nigdy, nie pobuduje, jutro rzuci się nowy las. Przeciw głodowi nie butyn, tylko rola. Po co zagrzebywać tu życie. Nie! Pokwaśnieli, milczeli bezradnie. Wśród ciszy szepnął Łesio Karawaniuk. — Nie dziewięciu tylko ośmiu. — 104 Zwada I - I nie dwunastu — mruknął Petrycio. Kuztmlitr wydobył z głębi piersi. —¦ Co tu mówić, robota groźna, a bez Andrijka — bach! Bnnilm wybełkotał pochopnie. — Aiulrijku, wyrzucacie przez okno takie zarobki? Taki Amlrljko uniósł się niespodzianie. Zerwał się, wyszarpnął zza pasa siekierę i cisnął ją do watry, aż iskry posypały się, n wszyscy oprócz Foki odskoczyli od ogniska. Dotykając głową dachu koliby, Andrijko uderzał oczyma i krzyczał dziko: — Do ognia z tym! Czorty czyhają na hroszach. Precz! Obrażony Bomba bełkotał głucho: — Któż dba o pieniądze? My Ormianie? Żydzi czy poganie? Dla chudoby wszystko. I dla dzieci też. Ośmielony Łesio Karawaniuk wyrwał się z tłumu, w oczach Jego błysnęło coś, jakby sarna przemknęła przez śpiący las. — Ludzie dobrzy — wołał — pokajanie się dzieje, w głowie śle; przewraca! Puszczowy ja człek bidny, a takiemu bogactwu od rci/.u zapisywać duszę? Rębacze zaniepokoili się. Oglądali przelotnie to Fokę, to Andrijka. Sawicki przystąpił do Łesia, położył mu rękę na ramieniu. — A komuż krzywda z tego? Giełeta wyprostował się, wycedził wzgardliwie: ¦— Gdzież jeszcze twoje bogactwo, Łesiu? Pięć tysięcy patyczków czyha na twoje kości. Mandat z ulgą zarechotał: — Biedny! Patrzcie go! Nie rusza sięjz pieca, dzień i noc wysiaduje biedę i modli się o biedę. Oczy Łesia gasły, mrużyły się. Matarha dławił się basem: — Stracha się na wszystkie strony i z tego biedny. Zahukany i onieśmielony Łesio poderwał się jeszcze. Przyskoczył do olbrzyma i szczeknął nań piskliwe, jak mały pies no wielkiego. — Nie stracha się, nieprawda! Tylko swobodny. Andrijko wyciągnął powoli siekierę z watry i usiadł spokojnie. Foka powiedział stanowczo. — Wasza wola. A bez was nie zaczniemy, Andrijku, wyście szczęśliwiec — potem patrzył długo na Łesia. Łesio całkiem onieśmielony usiadł w cieniu. A Foka po-wleriziuł donośnie. Rębacze 105 — Wszyscyście mi lubi, junacy i towarzysze. A wy Łesiu, nie gorszy, wyście dla mnie najmilszy. Ojciec święty biedakom nogi myje w największe święto. Rozczulony Bomba wybełkotał. — Toście kraśnie powiedzieli, gazdo, i dla nas to znak dobry. Znów syknął Andrijko, znów podrywali się, lecz zgodliwe ciepło rozszerzyło się na każdy kąt koliby, usypiało i sama watra zasypiała. Widząc to Petrycio, zerwał się i ciskał z kąta bez rozróżnienia jedną kłodę za drugą do ognia, aż urosły w stos. Już zdawało się, że zaduszą watrę. Lecz rozhulały się jeszcze ostatni raz złowieszczo. Warstwy najsuchszej żywicy, jej płaty już rozsypujące się w proch, przekładane gąbczastymi i gnijącymi kłodami, a także bryłami błota wewnątrz kłód, zawrzały w dwóch kierunkach: rozpętać i gasić. Cichy powiew ze szpar koliby podniecił płomień i żywica przemogła. Z szarpaniny podnosiły się szarpane cienie. Rozpłomieniały się, to z rykiem, to z pluciem. Zerwały się widma do ostatecznego rozhulania. Rębacze zaniepokoili się, sen z nich opadł, prostowali się, oglądali bacznie watrę i jej cienie. Widma watry dopadły się nareszcie: mścić się, tępić, używać! Zalew psów gończych, roje psów rosły, naskakiwały jeden na drugi, goniły, gwałciły, warczące psy na skowyczących sukach parowały się i zaraz raz za razem w miocie płodziły się nowe widma. Mrowiły się, wyskakiwały jeden ponad drugi. Rozdzierać, brzydko, jak najbrzydziej, niech po kotłowisku ohydy nie zamruczy ani jeden wesoły płomyk! Skądżo te widma? Skąd w małej kolibie tyle przestrzeni dla tylu ohydnych tłumów? Ależ to cienie tylko ze spalania żywicy ze /(|tiill'/ni|, jeszcze; znikomsze niż sny. Wypaliła się wreszcie zaschła leśna krew, żywica. Z żaru wylały się bryły gliny i wapna, osyplsku szarego popiołu, wytopiły się kamienie. Watra błyskała w wyrzeczeniu. Rębacze oglądali, wzdychali. Stanęło na tym, że Andrijko zacznie robotę i zaraz potem wróci do domu. Wybrali jednogłośnie Fokę na zawidcę. Nazajutrz- o świcie rozpoczęli. Umyli się starannie, wyszli na czczo 106 Zwada z odkrytymi głowami, nie palili tytoniu, porozumiewali się szeptem, Doszli pod samą połoninę. Gęste mgły siedziały mocno nn wierchach. Na skraju połoniny wyszukał Foka drzewa mtjpiosttzo, znacząc je siekierą. Na pamiątkę zostawił chochła-tq podwójną smerekę w towarzystwie buka. Stamtąd to przeciek zaśpiewał mu gil-czerwonobrzuszek. Nie sfcaoby watażków, człowiecze, Nie weksle wyleczą głód luty, Zairada, twa głowa, twój butyn. Padli na kolana w głębokim mchu. A Foka modlił się głośno. — Jak Bóg pomógł nam przybyć tutaj, zebrać się i zacząć szczęśliwie, tak niechaj Łaska Jego zachowa nas i dopomoże zakończyć. Dla dobra całego narodu, bez krzywdy, bez obrazy niczyjej. Daj Boże do domu powrócić szczęśliwie. Amen —¦ zakończył Andrijko. Amen — powtórzyli rębacze. Proszę, Andrijku Płytka, rozpoczynajcie z Bogiem — mówi t I;oka uroczyście. Andrijko zdjął kożuch, przeżegnał się i wziął się do rąbania. Jednym rozmachem wrębywał dornienką głębokie a ciasne bruzdy na znaczonych drzewach. Na wszystkich buty-nach nazwano to cięcie Andrijkowym. Potem Foka drugą dornienką zazgrzytał w głaźnym drzewie. Potem zadzwoniła uroczyście, jakby z wodnego gardła, jedyna pokazowa brzuchata piła ciągniona przez Andrijka i przez Fokę. W końcu rozjęczało się pięć starych wychudłych pił. Gromem uderzały praojcowskie bałty pobijane ciężkimi kilofami, gruchotały ostatni opór drzewa potworne baby, drewniane doubnie. Trzeszczały i rozdzierały się napadnięte olbrzymy, padały do yicjbokiego mchu. Krótkie siekiery zwane susami doszczeki-waty, odrąbując drzazgi z szyi drzewnych i odłuskując po jed-~ nym pierścieniu kory u spodu ściętych pni. Do południa jasna pogoda roztoczyła się nad wierchami, lecz w lesie nadal było mrocznie i rosiście. Jeden i drugi z rębaczy wspiął się na drzewa graniczne. Po raz ostatni spoglądali z wysokości w stronę zachodnią i północną. Żegnali się •/. lnsem. Pod ciepłym niebem jesieni czarność nieruchomych fal bez kresu. Im więcej światła przez wieki łykał las, tym czarniej błyszczał, bez jednej plamki -światła. Połknął wszystkie blaski zieleni i blaski wód. Oddychał od głębi ku wierzchoł- Rębacze 107 I kom, a świat milczał. Nawet swobodnie gwarliwe górskie wody nie miały nic do gadania. Obwarowane pniami, wdrożone w jamy i miękkie łożyska, chłonięte przez mchy, wlesiły się do kropli, oddychały wyłącznie dla lasu. Ich zatajone światła, przygaszone oczy źródeł, zasklepione mrokiem zwierciadła wód, przecedzone zaroślami piany, zagłuszone wodospady sączyły się w żyłach lasu jednostajnym dudnieniem, docierały do wierzchołków włoskowatą siecią szeptów, piętrzyły się w jedno nieustanne westchnienie: „Las, las, las." Po posiłku, południowym rębali do wieczora. Znużeni, nawet wyczerpani położyli się wieczorem do snu w kolibie, bez pogwarek, bez gry na fłojerze. Nazajutrz przed wschodem słońca Andrijko pożegnał rębaczy. Zatroskany, markotny kręcił się wokół Foki i szeptał: — Dość nagrzeszyłem już, a żal zostawiać was samych — na zwadę. — Na jaką zwadę? — dziwił się Foka. — Z lasem — smęcił się Andrijko. — A ślijcie po mnie, gdy coś takiego... — Cóż takiego? — Sami wiecie — Łesio Karawaniuk ośmielił się, zerwał się, przyskoczył do Andrijka i zaraz onieśmielił się. Andrijko nie patrzył w oczy, nasrożył się. Wybrał się w drogę niezwłocznie. Mieszkańcy koliby w milczeniu towarzyszyli mu na dwór. Andrijko w porywie skoczył na konia. Siedząc na tarnicy wypchanej liżnykami, wyprostował się i wyrósł. Bułana stara kobyła ruszała ospale, brodząc przez potok podnosiła nogi zapobiegliwie, jnkby się bała je zmoczyć. Tuż za potokiem człowiek i koń otarli się o sznropancerną basztę drzewa. Przy niej w mi(| zni jarzyli si<>, zmaleli w mig, jakby czerwona mrówka sied/.inln na żółte) mszycy. Kobyła miesiła starannie leśne błoto na miejscu, Jak gdyby rozcierała na miazgę rozgotowane ziemniaki. Wąchała stare ślndy. Nagle jakby dźgnięta ostrogą, spięła się, poniosła gwałtownie i ciemna szparka lasu ich wchłonęła. Ostry krok koński zacichł za chwilę. Andrijko blisko był, czy już za światami? Nadaremnie rębacze zaglądali przez szpary leśne. Czarny las zbił się, strzelał do nieba. Odrąbani od świata, wpakowani w czarną kieszeń, z dna lasu wznosili oczy ku wschodzącemu słońcu. Z błękitu nad lasem wiekowy stary górski zegar tykał jesiennie, powolutku: „Rób-cie-co-chcecie,-macie-czas." 108 Zwada Prędzej! Prędzej! 109 II. PRĘDZEJ! PRĘDZEJ! 1 uai po odejściu Andrijka mianował Foka Kuzimbira iiiwiłlkirm wyrębów. Rębacze zgodzili się bez słów. Tyle .i'.iiio(jo, że zostali sami młodzi, sami weseli. Nikt nie kwękał, nic straszył, nie wróżył. W takim lesie, w którym błahy stuk siekiery kracze i wieje z jednego końca na drugi — od wewnątrz ciszę rozcinając, jak ból żywe ciało — żgrzytliwe słowo trzepocze się jeszcze dłużej, nie przewiewa, lecz gnieździ się., (jdzie zechce. A gdyby w głowach butynarów? Broń Boże. Z takiego coś — roje ptaszków puszczowych. Od razu rozsadziłyby głowy butynarom, albo by ich zadziobały. Grzebali słowa milczeniem, zakrzątnęli się tym zapobiegli-wioj. Jednogłośnie wybrali Petrycia spuzarem. Tłumaczyli niby to: słabego zdrowia, zmęczy się od razu robotą leśną. A dobrze wiedzieli, że urodzony na spuzara, złoto nie spuzar! Choćby pot przenicował robotników od środka, a deszcz z wierzchu, choćby mroźny wiatr, a nawet lęk przeszył ich do kości, Petry-rio nie zostawi jednego wieczora bez pociechy, bez śmiechu, bez komedii nawet. Utrzymywać watrę, napychać gęby mama-łygą, wymiatać śmiecie —• to> każda baba potrafi. A tam na końcu świata, na bezludziu zacny błazen, dzień w dzień nad watrą i z chochlą, to w jednej osobie ojciec i ojciec duchowny. Przez całą jesień rębali, piłowali, prócz świąt dzień w dzień od świtu do nocy. Zaczynając od połoniny ku dołowi, najeźdźcy osaczali i odcinali od góry las, zrazu dość wąskim lecz okrążającym zagonem, na to by równomiernie oddalać się od szczytu, na to także by w miarę możności ściągać kłody nie tylko przez połać już wyrębaną, najeżoną odziomkami i zaśmieconą, lecz tamtędy gdzie przestronne odstępy, między drzewom u drzewem, wypoduszkowane mchem w miarę suchym, w miarę śliskim. Powoli wdzierała się do lasu od połoniny nieznośna zimna jasność. Za nią wiatr, za nim szron, n później śnieg. Nie mając ochrony lasu, rębactze w dnie deszczowe przemakali do nitki. Zresztą nawet słońce w wyręba-nym lesie, nie im pomagało, raczej lasowi. Wyciągało z nich znój, parzyło, raziło oczy, wyczerpywało nadmiernie. Spieszyli się tym bardziej, aby osaczyć las zawczasu i skutecznie, nn to aby puszcza nie zawezwała na odsiecz któregoś ze swych starych pobratymów. Z początku nie oddalali się jeden od drugiego. Piłowali parami i rębali razem. Przodowali wciąż Witrołom i Matarha, obok nich szli Mandat z Giełetą-Połowykiem, starając się wciąż im nadążyć. Niewiele odstępowali myśliwy Cwyriuk--Łelyk wraz z Niauczukiem. Odstawali powoli Bomba z zawziętym lecz wątłym Łesiem Karawaniukiem. Widząc to Witrołom, zmienił ich. Stanął do pomocy Bombie, a do towarzystwa Łesiowi dał Matarhę. Potem także Mandata i Giełetę rozłączył, aby pomóc nieco słabszemu Niauczukowi. Gdy drzewa były nazbyt potężne, piłowali we czwórkę. Gdziekolwiek za-skowyczała ściśnięta piła, sam Witrołom jednym skokiem zjawiał się i wbijał klin. Czerwony Bomba poszarzał i schudł najprędzej. Ściągnęli się wszyscy, tylko brzuch Mandata sterczał i rechotał. A Łesio Karawaniuk był jednakowo kościsty i chudy. Pogrzebali co wiedzieli, co przypomniał im niewcześnie Andrijko Płytka, on — Śmierć leśna, on co wiedział najlepiej i wiedział wszystko o życiu lasu. Nikt chyba lepiej nie dowie, się, że żyje dychanie, jak ten, który je zabija, rani i kaleczy, choćby nieumyślnie. Rębacze nie tylko znali żywą moc lasu przez to, że każdy miękko omszony pień, do tulenia nie do ranienia zapraszający, od razu twardniał im kamiennie pod piłami i jazgotał pod siekierami. Twardość drzew, wyzywając do wysiłku, przeszywała, wyszarpywała siły z wnętrzności. Dawali życie swe za życie grabione. Obsypani miazgą rdzeni drzewnych, oplatani płatami kory dymiącej, przesiąknięci la-sową krwią-żywicą od czubka głowy do obuwia, do każdego włoska nn ciele, posiwieli od sypiącej się wciąż na głowę suchej żywicy, odchodzili do koliby sami jak wyczerpane upiory drzew, sioj(|< wokół sioblo obłoki śmierci leśnej. Alo nikt nio 7.npomnl bardziej zatwardziałe, że dychanie żyje, jak ten kto czyha na nio po to tylko, aby powalić tułowie, złożyć na stosy, zmierzyć i poznakować liczbami. Rębacze wcale nie byli z tych, co nic wiedzą, że drzewo żyje i płodzi, choruje, cierpi i umiera, ani z tych, co uszkadzają je niepotrzebnie i niszczą z tępoty. Podobnie jak myśliwy puszczowy tropiący jelenia, którym od cielątka przez lata skrycie się lubował, nieraz niechętnie kładzie go trupem. A czasem nawet w ostatniej chwili, gdy już go ma pod strzałem, puści go wolno. Rębacze mieli oczy i czucia dla serc i krwi drzew. Lecz umyślili coś takiego, jak gdyby myśliwy nająwszy się do rzeźni, dostarczał dziennie sto skór, sto wieńców rogów jele- 1 110 Zwada nicli I tyjtląc funtów mięsa jeleniego, a patrosząc je, rozrzucał >o pus/czy wnętrzności jelenie. Dwtul/iPftrln pi<;ć wielikańskich kłód dziennie! Nie! Cóż rt »zalo|)QCtwo! Trzydzieści kłód dziennie! Nie! Jeszcze więcej. Do (r/yd/lcstu dwu kłód dziennie! To było ich marzenie, ich !<>•.('¦ 1 rudość codzienna. Pokrzykiwali, naganiali, klęli jeden ¦Inujiego. Doganiali się i przeganiali się, zziajani, wyczerpani ,.ik łaja wilków, co w wyścigu ostatkiem tchu dogania jelenia. Na butynach o wypadek nietrudno. Nie tylko kłody grożą codziennie. Obeznany z butynem człek wie i pamięta, że powodzie, burze, mgły, a nade wszystko śnieżyce zgubiły niejednego. Obawa przed jakimś ruchem niezręcznym choć nieznacznym, który może zagrozić życiu jednego lub wielu, na-t(;ża także baczność na jakiś świst, szum lub krzyk ptaka, wieszczący burzę albo lawinę. Każe słuchać także znaków niepozornych. Nieraz po latach coś przypomina, co grozi za jakieś przekroczenie. Posłuchajcie, jak nad całym butynem wieje Htigły szept praw, wspólnoty nieustannej i jak ostrzega. Gdy sami ludzie albo rządy stwarzają urzędy lęku, zuchwale kradną całokształt niedosięgły dla człowieka. Ale las i świat pobłażliwie znosi nas, czasem oszczędnie strzęsie z siebie ostrzeżenie jak mroźny szron lęku, aby nas osadzić. Wyzwolić człowieka od lęku? po co? Aby był zuchwały? Kto by zobaczył wszakże naszych młodych rębaczy, pomyślałby sobie od rfeu: można targować z takimi ludźmi, najmować ich, ale chyba nie zostawać z nimi sam na sam w pustkowiu, gdzie wszystko zdane na sumienie... Jakżeż to jest? Gdzież jak nie w puszczy chyba gnieżdżą się ludzie lasowi, rozbójnicy z bajki? Tam miejsce dla twardych, bezlitosnych, okrutnych, jak ich praca. Tak zapewne z dreszczem pomyśli sobie niejeden przybłęda z krajów, z miast i •/. wsi, gdzie ludzie uroili sobie, że żyją w bezpieczeństwie. Czy toż może tam w puszczy, gdzie stykają się i splątują korzenie życia, sumienie nie cichnie wcale? Tylko ciszej karbuje, aż kiedyś dopadnie, chwyci za gardło, zdusi? Nie będzie odkładać aż ludzie sięgną czynów, które naruszają Boga i człowieka. Zawczasu gdy nie usłuchają szeptu, który czasem zwie się zabobonem — zawezwie lawinę, piorun, padające kłody, zniszczy zawczasu. A przez to zawczasu wyzwoli od zamierzeń i czynów, które lęgną się w bezpieczeństwie i z zuchwalstwa bezpiecznego. Dnmyślimy się, a może zobaczymy później, czy mimo opę- I Prędzej! Prędzej! 111 tanie i pośpiech młodzi rębacze słyszeli szepty nie gorzej od innych? Nigdy o tym nie mówili. Aby tułowie drzew odrąbane z ramion, odarte z czułków zieleni, obłupione z kory, ogładzone i równiutko pod miarę odcięte, uprowadzić jak najprędzej i znijaczyć ostatecznie, na to, aby ułożonych w mygły i poznakowanych własna „matka--puszcza" nie poznała, Sawicki z pomocą Foki zabrał się do sporządzania ryz wzdłuż potoków Riabyńca i Popadyńca. Pionierzy butynów, Italiany, byli wielkimi majstrami. Sawicki nauczył się od nich wiele w butynie pańskim na Ruskim, lecz swoją budowlę sporządzał jeszcze mocniej, a nade wszystko dokładniej i ściślej niż Italiany pańską. Dość powiedzieć, a podsłuchano to, że kiedy budował ryzy: poświstywał pieśni dziadów podkościelnych. A nawet rozciągał stepowe melodie, których w górach nikt prawie nie znał, a na pewno nikt nie lubił. Sprawdzał tak każde koryto ryzy, każde spojenie, a przede wszystkim starannie zakładał i sprawdzał podpory. Na dnie wgłębień jarów wbudował na głaźnych posadach mocne wieże zwane kaszycami, czworograniaste, podobnie jak chaty wiązane z belek w klucze. Wypełniał je szczelnie głazami i żwirem, a zabezpieczał z boku ogromnymi podporami, które zwano „niedźwiedzie". Nie mniej cierpliwie, mocno a pewnie — zawsze pod dziadowskie nuty — kładł także podpory wież na wypukłościach i na równych gruniach, tak zwane wory (ogiery) pod spojeniami koryt ryzy, oparte na łabach, wystające główkami na zewnątrz koryta, zaś zwrócone na wewnątrz, ku sobie, ogonami. Dziadowskiej nuty pilnował nabożnie, a trzeba to powiedzieć, o świsty i szepty puszczy nie troszczył się. Foka a tnkże Petrycio pomagali mu zawsze kiedy mieli czas. I.oc/. Toku wciąż pi/crywul robotę, jeździł do wsi po żywność, nawet nu doły dln rozmów z kupcami. Galopował jednym dniem do Jasionowa, zaledwie zdążył odpocząć, zmieniał konia i gonił do Kut. Wracał równie pośpiesznie, nieraz nocą na wyczerpanym koniu, wiodąc po kilka jucznych koni, sam też znużony lecz z pistoletem w ręku, bo wilki zaciekawiły się ruchem i ukazywały się na płajach. Gdy Foka przejeżdżał przez wieś na dół, w Żabiem śmiano się po cichu, potem coraz głośniej: „wozi drzewo do Kut." A kiedy wracał z objuczonymi końmi: „wiezie złoto z Kut." Śmiano się, że rębacze latają z wywalonymi językami po puszczy, a żaden jeszcze nie powąchał grosza. To znów, że Szu- W 112 Zwada Prędzej! Prędze}! 113 I moje na darmo karmią rębaczy jak tuczne prosięta, bo nic ¦/. togo i tnk nic bgd/.io, tymczasem wyczerpują zapasy huślanki, bryndzy i nw|ki, n tylko patrzeć jak sami zaczną biegać za okslnml i|iuntowymi. Wieszczowano, że niepłaceni robotnicy iodiybnle uciekną, w końcu opowiadano koło cerkwi, głoś-ii, ł.o Już się rozbiegli. Usłużni jak zazwyczaj plotkarze powtarzali te wieści Foce. Foka śpieszył się coraz bardziej. Kilkakrotnie spotkał się Foka u starego księdza Buraczyń-skiego z kupcami, a raczej z agentami, którzy czy to zachęceni przezeń, czy znęceni zarobkiem, odważyli się dotrzeć przez Kuty aż do Krzyworówni. Dotąd opowiada się z dumą nad Czarnym a nawet nad Białym Czeremoszem, że „Foka Szu-inojowy miał mir, honor i poważanie u panów. Umiał ich czarować." Bo to było już dużo, czary istne, a samym takim kupcom mogło się wydać honorem nadmiernym, nawet ofiarą, że dotarli wyboistą drogą wzdłuż Czeremoszu do Krzyworówni, gdzie nie było wówczas gospod ani zajazdów. Młody dziedzic z dworu w Krzyworówni, czy to nie chciał z nimi gadać, czy też nie dopuszczono ich wcale do niego, a osiemdziesięcioletni ksiądz przyjął ich od razu gościnnie i zajął się nimi. Lecz wówczas dopiero odkrył Foka, jaka przepaść dzieliła jego drzewo uwięzione w pustantynach od kieszeni kupców, a może więcej jeszcze od ich umysłów, od ich całego świata. Jakich to nowych czarów potrzeba, by rzucić most przez tę przepaść?! O czarach tych nikt się nigdy nie dowiedział, prócz starego księdza, bo Foka nawet ojcu o tym nie opowiadał, a Sawickiemu tylko to co najważniejsze. Trzeba jeszcze przypomnieć, że podówczas kolej żelazna dochodziła, i to od niedawna dopiero, zaledwie do Lwowa. Ale i z tego nic, bo cała południowa część Galicji, przede wszystkim całe pogranicze, pobliska Bukowina i Mołdawia, dokąd miało popłynąć drzewo Foki, nie posiadały, ani długo~ jeszcze nie znały wcale, linii kolejowych. Pozostawała woda, spław potokami i rzekami, pełnymi niespodzianek, skał podwodnych, nagłych zakrętów, lub groźnych płycizn. Poza słynnym butynem w lasach starego dziedzica, praktyka była taka, io ilekroć któryś z kupców czy pośredników chciał wykorzystać pokaźną rozpiętość między nadmiarem drzewa, tanią robocizną i brakiem gotówki w górach z jednej strony, a zapotrzebowaniem i cenami drzewa na odległych rynkach z drugiej, kupował od właścicieli lasów drzewo na pniu i sam organizował zrąb i spław. Bądź też, w najlepszym dla sprzedawcy wypadku, odbierał drzewo zrębane, okorowane i złożone w samym lesie, czasem spuszczone aż nad wodę pobliską, a rzadziej zwiezione Czeremoszem aż do Kut, dokąd od podnóża wielkich lasów trzeba było płynąć co najmniej przez dzień od świtu aż do wieczora. Foka szukał czego innego. Przez pośrednictwo karczmarza z Rozdroża, Joseńka, który czasem jeździł do Czerniowiec, natrafił na takich, którzy zechcieli spławić drzewo wodą aż do Mołdawii i dalej. Przygoda oszałamiająca, groźna dla każdego! Im trudniejsza, tym bardziej wciągała, ba, pochłaniała Fokę. Zaprosił Foka wreszcie czterech dyrektorów dla obejrzenia butynu. Zobowiązali się przywieźć ze sobą pieniądze, by zostawić je u księdza po kontroli butynu i objęciu drzewa w posiadanie. Byli to, jak mówiono, dyrektorzy na Galicję, Bukowinę, Rumunię i jeszcze jakieś kraje. Oczekiwał ich u księdza, a ksiądz tak mu tłumaczył: — Dyrektorzy na te kraje, to tak samo jak biskupi na całą diecezję albo na cały kraj. Bywają takżejbiskupi na okręgi, gdzie wcale nie ma wiernych, albo ich bardzo mało, jak nasi katoliccy na Rumunię. To się nazywa po łacinie — no mniejsza o to. Jest tylko biskup, jakiś tam kościółek, księży malutko, a wiernych jeszcze mniej. Takie i to. — To cóż tam mają do roboty? — pytał Foka. — Myszkują po cichu, może ktoś się nawróci, czekają. .— A dyrektorzy? Ksi(|ilz zawinia! sii; (jłośno. — C/.i-kuji) także, a nuż si(; ktoś nawróci, a myszkują jeszcze żwawiej. Foce już nic od dziś nu|dło się w głowie. Widział kilku z tych panów, oczekiwał po cichu, że dotrze do samego gazdy. A tu każdy nowy — znów dyrektor i każdy mówi, że to i tamto nie od niego zależy, tylko od dyrekcji. Dyrektor nad dyrektorem, a końca nie widać, dyrektorów jak psów na wielkiej stai, biegają naokoło, a dodatkowo w każdej zagrodzie nowy pies, tak jak dawniej u Tanaseńka Urszegi, a teraz u jego syna. A może coś kręcą? Ale nie, bo naprawdę przecież ten jakiś większy dyrektor, co do Czerniowiec nrzyjechał, zgodził się na to, czego poprzedni nie mogli rozstrzygnąć. A te- 114 Zwada raz nowi dyrektorzy, czy może jeszcze więksi? Boże mój! Po;-za dyrektorami dyrektorzy, nad dyrektorami dyrekcja, nad dyrekcją znów dyrektor, a nad tamtym jeszcze jakaś większa dy-rekejn, l'oka wypatrywał gazdy, gdzież on? Opowiadali, że )«it tnkl -- „szef", nazywali go także czasem „czif". Anglik, co »li!(l/.l •/.« morzami, wszędzie-wszędzie, gdzie są porty, przyje-dmr nie może, bo musi być wszędzie, ale na wiosnę przyje-il/lc na Mołdawię do Gałacu dla odbioru drzewa. Szef — to może gazda? — Foka pokazał księdzu gruby bilet, z którego wyrzytali, a jak wymawiali to ich rzecz: British and Continental-Timber-Trust. * Pod spodem były adresy. Ileż adresów? Londyn, Wien, Bu-dnpest, Constantinopole, Jassy. I jakieś litery z kropkami, cał-kinm niezrozumiałe. Ksiądz chociaż uczony w bohosłowiu, choć ciągle sporo czytał, biedził się: --liii, to może takie nazwisko szefa? Ale nie! Czekajcie, to pewnie coś takiego co się nazywa — firma. Niby spółka ynzdów, dużo ich, tylko żadnego nie widać. A może same tlyroktory? — To któż daje pieniądze i któż pobiera je za drzewo? — pytał Foka. — Pewno bank —¦ biedził się ksiądz. — Kto to? — pytał Foka. Ksiądz objaśniał jak mógł, a Foka zaśmiał się wesoło: — Wychodziłoby, że sam pieniądz jest gazdą? Stary, wesoły ksiądz zaśmiał się jeszcze głośniej: — Nie śmiejcie się, tak naprawdę mówią, tak piszą nawet, nic i mnie to dziwne, bo przecież ktoś musi odpowiadać przed Bogiem i przed ludźmi. A tu jak gdyby wychodzi, że jeden chown się za drugiego: ja nie gazda, to od dyrekcji zależy, od kontroli. A na sam koniec mówią jeszcze dziwniej, że — kopit.if. A to co? Jak to wam powiedzieć? Gotówka w kasie, ale nie, bo są joszcze jakieś papierki ważne, akcje, bony, weksle, ech, nikt nie wie naprawdę, co to ten kapitał. — Nikt nie wie? — Foka zasmucił się. Ksiądz zaśmiał się i pocieszał: Brytyjski 1 Kontynentalny Trust Drzewny. Prędzej! PrędzejI 115 W — Kapitał to krowa dorodna, wymiona śliczne, ale doić się nie da, sama doi wszystkich. Foka pytał: — Czy z tego nie wychodzi, że nie zapłacą nam, drzewo zabiorą, a nas zostawią z papierkami? Ksiądz zadumał się: — Bywa i tak, bo piszą w gazetach, że „bankructwo" — to z łaciny ruptum — to znaczy, bank się połamie i nie ma nic, tak jakby ktoś stodołę podpalił albo powódź zatopiła. No, wypadek, ale może być łajdactwo także. — Łajdactwo u takich uczonych panów? W wielkich miastach? — To rzadko -bywa, bardzo rzadtao — pocieszał ksiądz pośpiesznie. — To jakaż rada dla nas? — Dla was? Ha — że z ręki do ręki, tu drzewo, tam pieniądze, złote najlepiej. Bo wy z drzewem nie uciekniecie, i dokąd? A oni z pieniędzmi — no nie, także nie, ale lepiej być pewnym. — Ale czemuż oni tak prędko, prędko chcą? To może także jakoś niedobrze? — Nie, to taka moda u nich. Ktoś czeka gdzieś daleko na drzewo, bo potrzebuje, a ci chcą mu sprzedać, dostawić, a potem znów dalej lecieć z pieniędzmi coraz prędzej, wciąż prędzej. — Czemuż wciąż prędzej, skoro raz zarobią dobrze to chyba już dość? Ksiądz zmęczył się, był bezradny, znalazł wreszcie, odpowiedział pytaniem: — A czemuż wy u siebie na butynie robicie prędzej, coraz prędzej? —¦ To prosta sprawa, to butyn, to jednorazowo, nie mamy wcale pieniędzy, musimy kupić, narzędzia, a gdy butyn się skończy, zagospodarują się wszyscy tak jak Andrijko Płytka i spokój głowie. Spieszyć się nie będziemy, bo po cóż? Ksiądz rozłożył ręce, mówił cicho jakby sam do siebie: — To może tak jak z Panem Bogiem, stworzył sobie świat, a ludzie zrobili, że to dla człowieka tylko. Te banki, te dyrekcje, to nie dla gazdy, to dla urzędników. Foka także mówił do siebie: — Żeby tyle służby rozmnożyło się, a gazdę na bok? Ksiądz zadumał się, popatrzył uważnie na Fokę: 116 Zwada Prędzej! PrędzejI 117 A mn*o tak Inplnj? Foko ni* był wcale trwożliwy, nowości się nie bał, szukał l«h pr/.<»< !<\ nlo skóro mu cierpła i nie taił tego przed księdzem. Jodnu vYlcyi«'klor Zaryga nalegał coraz żywiej. Rzucił chyżo okiem wokoło, Jakby skakał z dyrektora na dyrektora, poczuł się »/.(•/¦•(jńlnie ważny. My także, i ja też, każemy sobie płacić za czas, za to, że tor Poka wenie, nie chcieli psuć interesu, lecz ilekroć ode-»v. aly, nic zachęcali wcale. Kłopotliwa rozmowa ciągnęła lit) Jnk klej z mąki, lecz wciąż rozklejała się, z braku tej cieczy upajającej, która się nazywa wspólnym językiem. Brak tej cieczy jeszcze gorszy dla interesów niż brak płynnej gotówki, a nuda najgorsza. Wszakże niespodziane zdarzenie urozmaiciło nieco rozmowę. Baron, zwany przez kolegów Pali, oglądając ich kpiąco, zachichotał z zadowoleniem: — Ładna historia, wilków nie ma. Zgasili go milczeniem, przeto znudził się zaraz, podszedł do okna, wracał, wciąż ziewał a ziewał. Nagle ożywiony jakimś, pomysłem, zagadnął: — A kapela cygańska jest tu? Ksiądz odpowiedział chętnie: — Raz na rok lub dwa razy przyjeżdża z Bukowiny od krewnych do pani dziedziczki. Baron zmartwił się, lecz pocieszył się zaraz i zapytał: — Ale tańce, tańce? Można je zobaczyć, można by zatańczyć? Ksiądz uradował się, ogłosił ze śmiechem lecz prawie uroczyście, wskazując na Fokę: — Ma pan baron przed sobą najpierwszego tancerza na trzy kraje ościenne, takiego, co tańczy przez dwadzieścia cztery godzin i dłużej, zamęcza kapelę za kapelą, a przetańczy wszystkich. Zwyciężył już kilka razy, nawet dostawał na pamiątkę wianki i pierścienie. Baron zaśmiał się jak chłopiec, podskoczył od okna ku Foce, jakby wyskoczył ze skóry dyrektorskiej. Oczy wypeł-nily mu się, zapłonęły dziecinnym blaskiem jak u zakorzenio-netjo lokknducha. No to jedźmy, jedźmy zaraz, gdzież te tańce, gdzież? Tańczą wszędzie i ciągle, to trzeba przyznać — odparł ksiądz. Najstarszy z dyrektorów Wiedeńczyk z głową przyprószono, siwizną, nazwiskiem Husarek, skrzywił się z niesmakiem, ln|kni)ł: To trzeba przyznać, bo dla pana barona to najlepsza rekonirndncjn dla interesów trustu. Prędzej! Prędzejl 121 Dyrektorowie zakłopotali się. Ormianin spojrzał z leniwą niechęcią na barona, zbyt niemiecki blondyn opancerzony szkłami, ściągnął twarz kamiennie. I zaraz sam baron opanował się, jak gdyby odwoływał: — No tak, ale te góry-lasy to strasznie nudne. Człowiek chciałby coś — prędzej, prędzej — Baron nadął się, znów ziewał przeraźliwie. Znowu zamilkli. Szczęściem zjawiła się księdzowa jako forpoczta i wódz całej baterii dymiących kaw, konfitur i ciast, które na ogromnych tacach niosły dwie dziewczyny wiejskie. Panowie zerwali się, witali się. Księdzowa Leonora była prawie tak wysoka jak mąż, lecz znacznie tęższa. Lice jej obrzękłe, posiekane w drobniutkie zmarszczki uśmiechało się bezbronnie jak u zawstydzonego dziecka. Dyrektor Husarek uwymownił się z ugrzecz-nieniem iście wiedeńskim, przepraszał za najście, prawił uprzejmości. Księdzowa przelękła się na chwilę tak obfitego nalotu niemczyzny, zaniemiała, spuściła oczy, zaczerwieniła się. Dyrektor widocznie bywalec Burgteatru — podówczas jeszcze na Ballplatzu, pod .kierownictwem słynnego dyrektora Laube, wskazywał kolegów i uspokajał panią domu: „Nichts fur ungut Gnadige Frau, lauter beleibte Herren. Lass wohl beleibte Man-ner um uns sein" \ jak Juliusz Cezar w Szekspirze powiedział. Przerażona do reszty księdzowa wyszeptała: — Który Juliusz? Ksiądz pośpiesznie wyjaśniał: — Leonciu, to z literatury, z teatru. Panowie światowi. — Aby uspokoić żonę zapraszał sam gości. Siadali do stołu, księdzowa ratowała się jak mogła z paraliżu nieśmiałości, ugasz-czając osobliwościami kraju, konfiturami z róż i dereniu, sorbetami różowymi a także białymi i ciemnymi. Lecz miała zaraz nowe zuj(;cie, l>o zaledwie weszła, koty, naprzód dwa, potem trzeci, wreszcie c/.w.irty, a za nimi psy, jeden, drugi, trzeci, malutki, ogromny i ni taki ni siaki, wpychały się i garnęły się do pani domu. Księdzowa wstawała, przepędzała swoją chudobę, mimo to zwierzęta czatowały za drzwiami i co która z dziewczyn weszła, wślizgiwały się ponownie. Przepędzaniu nie było końca. Tymczasem Foka oglądał sobie dokładnie dyrektorów, jak gdyby sumował, co dotąd zauważył. Pan Za-ryga — ten Bukowińczyk, który wciąż tłumaczył — to za- 1 Nie szkodzi, łaskawa pani, wyłącEnie tędzy panowie. Niech wokół nas będą tędzy mężczyźni (znany cytat tz niemieckiego przekładu Szekspira). 1 122 Zwada Prędzej! Prędzej! 123 stygal w bezwładnym lenistwie, to jakby przerażał się, że za mnlo czuwn i sknkal oczyma z człowieka na człowieka. Lecz *nf*yi!/.i'nlem. Madiarski pan baron, zwany Pali z czarnymi, palnymi oczyma, to znudzony, to figlarny, raz bawił się dobrze byle czym, to znowu z nudów spoglądał ku oknu i ziewał. Ożywiał s1q nagle, chciał coś powiedzieć i zaraz zapominał. Trzeci najstarszy dyrektor Herr Husarek, najpulchniejszy, już dobrze posiwiały, z wypłowiałymi nieruchomymi oczyma, z wielkim brylantem w grubym krawacie, poważny, prawie uroczysty, wstrzemięźliwy w słowach, ze smakiem dla respektu, oczekując respektu, sam już naprzód traktował innych z respektem. Utkwił oczy w Foce, oglądając go nie mniej badawczo jak Foku jego. Lecz dyrektor Mandl, ów blondyn arcyniemiecki, najwięcej zastanowił Fokę: „Czemuż on taki jakiś zakuty, zakryły, nie tylko wypukłymi szkłami, także ubraniem prosto z l<|ty wyprasowanym nienagannie, a najwięcej słowami ucinanymi, zimnymi?" l.ecz podwieczorek nie był zupełnie spokojny. Po psach 1 kotach zjawili się jacyś klienci księdzowscy. Wywoływano <)0 do nich co pewien czas. — A co tam, wszystko dobrze? — pytała księdzowa męża. — Jak nie ma umierających, to już dobrze. Skoro nie trzeba śpieszyć się konno aż na wierch, to już dobrze. Z umarłymi nie ma tymczasem alarmu. Podczas podwieczorku na skutek odprężenia baron przypatrując się Foce figlarnie zagadnął: — A jakież te wasze tańce? Foka nie śpieszył się z odpowiedzią, a ksiądz wyręczył go chętnie: — 7. kobietami: hucułka, półtorak, koło — to szumi, szumi, Jak Czcroinosz. A jeszcze bardziej bujne tańce samych mężczyzn, w tych tańcach Foka wygrał. Jest arkan — Raubertanz1, Jest krulilek — Beiltanz 2, to idzie schneidig s, prędko-prędzej, Juk panowie lubią. Ksiądz zaśmiał się głośno, baronem rzuciło, znów wyska-kiwa! z dyrektorskiej skóry, wypalił gorąco, skandując po wę-qiorsku: 1 Tnnloc rozbójników. • Tnnlor z toporem. ' D/Innko. — A betyar tancolas * — z toporami! Tak jak u nas na puszcie, sami chłopcy z cepami, u mnie w Zala megye2 także, sami mężczyźni — Baron szukał słów, zaskandował coś po magyarsku, czego nikt nie uchwycił i nie wiadomo czemu wypalił: — Cest epatant, c'est ścrasant.3 — Znów rzucał lękliwe spojrzenia ku kolegom i zaraz jakby od tego zaziewal nieprzyzwoicie. — Księdzowa doceniła, ośmielona zauważyła ze słodyczą: — Herr Baron liebe tańce? Pulchna twarz barona rozpłynęła się we wdzięczności, uchwycił księdzowa za rękę, wyrzucił ze siebie wyuczone: „prósz pani", lecz zaraz zaklął po magyarsku, zgasił się i zamilkł. Odwrócił się jednak całym ciałem ku Foce, przypatrując mu się z lubością, jakby oglądał rzadkiego zwierza. Księdzowa wdzięczna, że ją ośmielił, wyrwała z siebie: —¦ Herr Baron solche sein Mann, solche unser Mann.4 Nikt nie zrozumiał nawet ksiądz, dopiero po porozumieniu się z żoną zdołał wyjaśnić, iż to ma znaczyć: pan baron jest swój człowiek. Lecz najstarszy z dyrektorów, uznając że należy osadzić barona, a zwracając się z wyszukaną grzecznością do księdzo-wej, podkreślał złośliwie każde słowo, zwłaszcza czasy przeszłe. — Nasz pan baron trzymał u siebie w dworze stałą ka-pelę^cygańską, to kosztowało, kosztowało, a potem i teraz — Szczęściem te koligacje najwyższe: niech kosztuje innych — Baron spojrzał z wyrzutem, księdzowa nie dostrzegła intencji, lecz doceniła wielkopaństwo barona i grzeczność dyrektora Husareka. Nic mogąc już skłonić gości, by pochłaniali jeszcze więcej konfitur, starnła się im dogodzić inaczej, wysilała się na wymowę, lecz wciąż przerywała i milkła. Ze swej strony chcąc ułatwić pani domu, dyrektor Husarek dopytywał o zdrowie i o rodzinę. Księdzowa ośmieliła się, wzdychała: — Ach, dzieci tak daleko, In Welt5, my tutaj sami, córka za księdzem, syn tego — a kto wie co z nimi — 1 Hultajskie tańcowanie. * Komitat Zala (w południowych Węgrzech). 3 To zdumiewające, to szokujące. * Pan baron taki swój człowiek, taki nasz człowiek (zdanie w ją-iyku niemieckim niezrozumiałe). * W świecie. I 124 Zwada Ksiądz przerywał, Jak gdyby hamując wylewność żony: Pnn Bóg łaskaw, będzie dobrze. HijcUla dobrze — uspokajał dyrektor Husarek. '/. wdzięczności księdzowa była coraz wymowniejsza: Si>hr llebc, sehr danke, sehr Ehre.1 Panowie dobrodzie-Jowir z takiego wielkiego świata, aż zza Kut, a gar nicht so dum, noin.1 Stary dyrektor uśmiechając się pobłażliwie, upewniał się: — - Wie so, gnadige Frau? Meinen Sie wirklich wir seien (|iir nicht so dumm?8 Ksiądz nie mógł powstrzymać się i zatrząsł się od śmiechu, objaśniał, że żona chce powiedzieć, że panowie nie tacy dumni — gar nicht so stolz — a pomieszało się jej dumni i dumm. Ośmielona księdzowa śmiała się także, powtórzyła dla pewności: — So grosse Herre und gar nicht durne, chcę mówić, nicht slolze. Zanadto niemiecki blondyn rozruszał się odrobinę, przyglądając się księdzowej, przyglądał się Foce szczególnie uważnie, westchnął nieoczekiwanie: — Mówił mi ten pośrednik tutejszy, ten Joseph, no Josel, że Żydzi was cenią, nawet — Ksiądz dosłyszał, z uciechy przerwał usłużnie: — Któż go nie ceni, cenimy go wszyscy. Także księdzowa pukając palcem w gruby stanik w okolicy serca, pośpieszyła się dość śmiało: — Foka hier gut, gold Herz, Kopf także gut, gross Mann bei Christe, Jude und Herre. Sein Vater auch Herż, arme spazieren nach ihm wie bei Rabin. Solche Faceten nicht mehr auf diese Wolt.4 Arcyniemiecki dyrektor Mandl zdjął wypukłe okulary, wy-tiorał je. Oswobodzone od maski szkieł oczy, wcale nie zimne, były bardzo wypukłe i ciekawe. Przypatrywał się to księdzo-woj to Foce. Foka odkrył, że oczy dyrektora były mu jakoś 1 Hnrdzo miło, bardzo dziękują, bardzo honor. • Całkiem nie tacy głupi {dumm znaczy „głupi", nie „dumny"). ' .lak to, łaskawa pani? Czy pani rzeczywiście sądzi, że nie jesteśmy tacy głupi? ¦ Dobre, złote serce. Głowa też dobra, wielki człowiek u chrześcijan, 7.ydów i panów. Jego ojciec też serce, biedni spacerują do niego jnk do rabina. Takich facetów (słowo urobione z wyrazu polskiego, w ]<;zyku niemieckim nie znane) nie ma już na świecie (całe to zdanie powiedziane jest łamaną niemczyzną). Prędzej! Prędzej! 125 znane. Jak mu się wydawało, nie niemieckie, wcale nie dyrektorskie. Po kawie zrobiło się cieplej. „Prędzej, prędzej" — a wcale nie mieli ochoty wstawać, ani mówić o drzewie. I chociaż księdzowa oddaliła się, oni wszyscy zbliżyli się, znali się lepiej. Dyrektorowie czuli się w domu, dopijali jeszcze wodę bur-kucką, szumiącą pianą z soku malinowego, a stary Husarek zrzędził bez złości: — Używamy tu sobie jak gdzieś w Bad Gastein, a sprawa nie idzie naprzód. Foka uspokajał: — Nasi rębacze czuwają za nas, rąbią tak prędko, jak nikt na świecie. Przecie stary dyrektor zaglądając do notesu, tłumaczył coś Foce i niezwłocznie Zaryga, aby okazać się niezbędnym, pochopnie tłumaczył każde słowo niemieckie, przeszkadzając raczej, niż pomagając. Mówili jeden przez drugiego: — Wir haben einen alten Fórster —¦ mamy starego leśniczego na Bukowinie, rodem ze Śląska, był u arcyfcsięcia, nazywa się Kolisko, przyszlemy go wam dla kontroli wyrębu, tempa i odbioru. Wir konnen nicht immerfort herkommen — my nie możemy tu ciągle przyjeżdżać. — Tak nawarstwiali pracowicie przekładaniec niemiecko-polski. Foka grzecznie lecz twardo odparł po niemiecku: — Niech stary pan leśniczy dobrodziej zostanie w lesie panów, niech się nie fatyguje. Ja oddam sam drzewo w Kutach, w Czerniowcach czy w Gałacu, jak umówione. Proszę jechać zaraz na butyn, zobaczycie, zrozumiecie od razu. — A cóż macic przeciw panu Kolisko? -— Nic, ale w swoim lesio ja sam kontroluje;. — Przecież ktoś musi zobaczyć. — Proszę, jedźmy choćby zaraz, noce jasne teraz, konie czekają. Prędzej to prędzej. Foka wstał, baron zachichotał: — Wilków nie ma. Dyrektor Husarek krzywił się na dowcipy, tymczasem dyrektor Mandl jakoś nie bardzo popierał leśniczego, za to nieco nieśmiało, zawsze zwięźle — chłodno, proponował Mechla Sandera, starego drzewiarza z Czerniowiec, aby dojeżdżał i zdawał relację dyrekcji o stanie wyrębów, o ryzach i o wodzie. Foka odpalił. — Jeśli chcecie prędzej, to na nic, Mechel za stary i dycha- 126 Zwada wiczny, nit wybierze siej tak prędko na górę. Teraz panowie oglądnięci* wszystko sami, a do Bożego Narodzenia będzie ty-¦l(|c ftledemiet kłód. Owszem niech przyjeżdża kto chce, ale ilm, znów wstawał, dorzucił przecie: — Naprawdę już póhio. O ty ni wszystkim kiedy indziej, księże kanoniku. Chłop, zwlnnzrzn górski pasterz, to wieczny człowiek, trwa i przetrwa, n my wszyscy, i ja i ci panowie także, to dzieje, to historia, to przechodzi, przemija. Dyrektor Mandl znów zdjął okulary. Znów oczy jego na-ppczniały, lecz wcale nie czule jak przedtem dla księdzowej i księdza. Wzbierały złośliwością. Tymczasem dziedzic pożegnał się nieco cieplej z wszystkimi i wyszedł pośpiesznie. Zaledwie znikł za drzwiami, prysnęło z Mandla szyderstwo. Jakby w osobistym porachunku smagnął niepohamowanie: — Na, diese Grafen von Wichtig-Tun und zu Nichts-Tun langst uberholt! Wo is denn der ewige Mensch? Dahin im Mittelalter.1 Niezwłocznie księdzowa, jakby w obronie, choć nie przyszło jej do głowy natężać się dla zrozumienia Mandla, czule sławiła dziedzica i małżonkę, dokładając wszelkich starań, aby wysłowić się po niemiecku. — Gierechte Mensche, grosse Familie, Frau junge, rumu-• nisch, auch Familie, arbeite, arbeite wie Oxe schwarze.2 Ksiądz potakiwał żywo, tłumaczył gorąco. Dyrektorowie za-kiwali głowami obficie, bez przekonania. Dyrektor Husarek wywinął się grzecznie. — No tak, u was Polaków wszyscy za jednego i jeden za wszystkich — jedność. To się chwali. — Ja wcale nie jestem Polakiem — sprostował ksiądz.. — A kimże? — Rusinem, my tu wszyscy Rusini, i obrządek nasz rusk,i, A może pan dyrektor nawet nie słyszał o takich? Dyrektor pominął pytanie, pytał sam: — Aloż państwo mówicie z sobą po polsku — — Dlnrzogoż by nie, to bardzo ładnie. — To którzy? tu Polacy? — pytał dalej dyrektor. Ksiądz zamyślił sio. odrobinę, jakby obliczał: — Pan dziedzic — no i tam na butynie — Sawicki, ten Piotruś. 1 Aha, ci hrabiowie von Ważna Figura i zu Próżniactwo są już od dawna przestarzali. Gdzież to jest ten wieczny człowiek? Znikł daleko w średniowieczu. 2 Sprawiedliwi ludzie, wielka familia, żona młoda, rumuńska, też familia, pracować, pracować, jak woły czarne (łamana niemczyzna). Pradzej! Piędzejl 133 — I tyle? to dlaczegóż p Galicji mówi się, nawet pisze się: „Polen, Polen." Ksiądz uśmiechnął się: — Może ci wystarczą — jak dla kogo. Na pożegnanie tygodnia, na powitanie niedzieli, a także na dobranoc dzwony cerkiewne w Krzyworówni odzywają się przed północą. Dzwony dzwoniły. Kołysząc się szeroko, dzwon nazywany Pop Iwan zaczął basem; „spać, spać, spaać, spać". I zaraz, wtórując mu bardziej melodyjnie, drugi dzwon rwany Popadia Odokia ostrzegał ostro: „czu-waj-cie-czu-waj-cie-czu-waj-cie". Na koniec trzeci dzwonek cieniutki zwany Diaczkiem, szczebiotliwie i skocznie wyrywał się ku świętu: „za-tańczyć, za-tańczyć, za-tańczyć". I wszystkie razem: „spaaać, czuwajcie, zatańczyć." Pop Iwan górował przemożnie: „spać, spaać..." Na ten znak goście żegnali się. Po trudach i wrażeniach dyrektorowie trustu spali znakomicie na szerokic-h-tirewnianych łóżkach plebanii, w obfitej pościeli. Na plebanii w Krzyworówni śpi się najlepiej w świecie. Powietrze słodkie, Czeremosz kołysze. I dopóki będzie stać plebania, będzie się tam spało najlepiej. Chyba tylko, tuż obok plebanii, na cmentarzu w Krzyworówni śpi się jeszcze lepiej. Nazajutrz dyrektorowie trustu udali się do cerkwi na Służbę Bożą wszyscy prócz dyrektora Mandla. Choć dziedzica nie było, posadzono ich gościnnie w ławce kolatorskiej. Baron nie ziewał wrulo, gapił się na stroje wiejskie, na mołodyce i dziewczyny. Dwaj inni przybrali miny nieprzeniknionej nudy kościelnej. Obernn na mszy ksi(;d/owa wracała raz i drugi do domu dla przyspieszenia obindu, n także by sprawdzić czy dyrektorowi Mandlowi czegoś nio bink, czy zdrów, czy broń Boże nie zgłodniał. Po wczesnym obiedzie ruszyli w drogę. Konie wraz z przewodnikami czekały już od rana poniżej plebanii. Zelektryzowany baron krążył nieustannie, prawie skakał. Inni, którzy może w życiu jeszcze nie dosiedli konia, byli odrobinę zakłopotani. Mandl ostatni opuścił plebanię, kręcił się wokół księdza, podrywał się kilkakrotnie, wreszcie zadecydował: — Hochwiirden1 —- dziękuję, ja — ja — u was, jak w do- 1 Proszę księdza. 134 Zwada mu ojca, Jak Jak — gnnz einzigl* — dziękują. — Chciał jesz- /.c (<>ś powlotl/it;/-, zumiast tego zdjął okulary, cmoknął z lek- .1, m* Jeł/t /o cmoknął głośniej smakowicie, rozłożył race jak p.ity, a wypukłu oczy rozgorzały. Posmutniał, nałożył szkła, .sy./i>y nie? Wstawimy to w rachunek kosztów. 1'nnln kolego, nie śpieszmy się z wydatkami, to potem, piittun. — Monitował cierpliwie dyrektor Husarek. Odtntcr/.nic, jeden po drugim, nie mogąc utaić zadowole-nln, kwnkali i trzaskali: ,,Quite a lot, quite, ąuite, guite."1 Zwrncając się do rębaczy, szafowali obficie jednym słowem, które znali wszyscy: tak, tak — tak, tak. Nie przeczuwali, ja-klo rysie oczy ich świdrowały, jakie ostre wędki czyhały na nich, by łowić z nich nieoczekiwane rybki, jakie złośliwe myśli chwytały, gdzie mogły, zimowe zapasy do kpin. Dla nich zresztą tamci, rębacze, byli wszyscy jednakowi i kto wie czy baron nie zapomniał niezwłocznie, że dziwił się dopiero co Iwnnyskowi. Dopiero pod wieczór wrócili do koliby, jeszcze bardziej znułonl niż w dnie poprzednie. Strzegli się, by nie wyjść wieczorem poza kolibę bez towarzystwa któregoś z rębaczy. Nie bez słuszności, bo goście z dołu, czy ich konie, zwabiły gości z gór. Nazajutrz na szronie porannym odkryto wilcze ślady. Pokazywano je dyrektorom. Baron był zachwycony, miał okazję do nowej zabawy. Powtarzał: „A nie mówiłem. Wilków nie ma, wilków nie ma. Teraz już można zaprosić lorda bez skrupułów." Dyrektor Husarek przypomniał niezwłocznie wszystkie ciężkie obowiązki, terminy i zaniedbania. Dyrektorowie pośpieszyli się gorączkowo do powrotu. Miejsc rozpoczętej roboty, gdzie miały stanąć hacie, nie oglądnęli już, na ryzy popatrzyli z daleka, natomiast przypatrzyli się raz jeszcze szczególnie bacznie Sawickiemu, który od ich przybycia zesztywniał jeszcze bardziej, odbijał ich spojrzenia i nie umiał wykrztusić ani słowa. Dyrektorowie zachęcali, obiecywali rzetelnie, naglili, zaklinali, nby prędzej, jeszcze prędzej zryzować, ustawić w inygły, przygotować hacie, prędzej, prędzej, prędzej! Tym-cznsem najbardziej naglili, aby przerwać robotę i odprowadzić Ich cała. watahą do Krzyworówni. Petrycio i Sawicki zostali we dwójkę, wszyscy rębacze wraz z przewodnikami koni i z Foką, |tt|d josień była ciepła, sucha niezwykle. W niedziele i '.wiijtn 11,'bacze jako tako wypoczęci, przechwalali się robotą lyyodnlo 1 dalej knuli zawzięcie jak osaczyć las od góry, wydrzeć zeń drzewa najwięcej, a potem zwinąć się, aby śnieg nie zaskoczył drzewa wysoko. Kilkakrotnie prosili Sawickiego, aby nio korowodził, bo ryza gotowa, trotehę poklepać, dołatać i jazda. Sawicki milczał, a gdy nalegali, dowiadywali się jednego tylko, że się martwi: — Spuścić drzewo? Ani mowy. Ryzy nie wypróbowane, kto wie jakie. — Paniczu, wy chyba jakąś kolej żelazną stawiacie? — śmiał się Mandat. — Sprzedajmy drzewo panom na pniu i ryzy, te co gotowe i chodźmy do domu — szydził Połowyk. — W pańskim butynie nie było takiej parady z ryzami — zarzucał Matarha. Sawicki odpalił. — Za to były inne parady. — Jakież tam parady? — pytał Matarha. — Pogrzebowe. Zaklepało ich od razu, nie nalegali. — Znów pewnej soboty odpoczywali, a przedrzemawszy sobie z wieczora, gwarzyli do późna. Opowiadali, że na samej górze już szron zmroził rosy, a tylko patrzeć jak zima naskoczy. Witrołom odważył się niezmiernie grzecznie. — No jakżeż tam, paniczyku, spuszczamy kłody? •—¦ Powoli, powolutku — wymawiał się Sawicki. Petrycio nieoczekiwanie zaśpiewał dziadowską pieśń spod kościołów kołomyjskich. Tam bowiem raz do roku, w połowie sierpnia, w wielkie porywające do nieba święto Wniebowzięcia łacinnicy i unici ton jeden raz świętowali wspólnie, jak gdyby byli prawdziwymi chrześcijanami. A dziady podkościelne obu obrządków także, i wówczas butiurzyki znad Prutu, także obu obrządków, przedrzeźniali dziadów na ich wAasną nutę, od święta: Oj cbdadulu, dziaduleńku, powoli, powoli Kośoi łupią, gościec n$ca, stara dupa boli. Prędzej! Prędzej! 14? Tak właśnie zawodzi! Petrycio i cała koliba ożywiła się ze śmiechem na chwilę. Powtarzając dziadowskie nuty, śpiewali wszyscy. Sawicki także. Przecie śmiech uciął się rychło. Oto rębacze rozszeptali się. Szept wyszedł od myśliwego Cwyriuka, a wszyscy utkwili oczy w Sawickiego. Znów Witrołom próbował słodziutko z chytrym uśmieszkiem. — Paniczu, śmiać się dobrze i zdrowo, ale na portaszach górnych już ziemia zapada się pod ciężarem drzewa. Tylko patrzeć a zwali śnieg, nie wyciągniemy. — Może by przecież na próbę? — poparł Foka — choćby jeden spad ryzy, aby uciec z góry z drzewem. Sawicki krzywił się bezbronnie jak dziecko. — Jeden spad — niech będzie, kiedy będzie jak należy, ale tak jak teraz — nie! Witrołom kręcił się koło niego jak kot, oglądał się naokoło, potem spoglądał na Fokę, uśmiechając się dziwnie. — Paniczu, to prędzej nie tak, ale może przecie tak. Jest znak — oglądnął się ku Cwyriukowi. — Cóż za znak znowu — zmarszczył się Sawickf. — Że trzeba co prędzej, bo — idzie coś... — wytchnął Witrołom. Sawicki oglądnął wszystkich po kolei, widział to zakłopotanie, to ponurość, to nawet gniew zatajony. Spojrzał ku Foce, Foka spuścił oczy. Spojrzał ku Petryciowi, ten szepnął: — Pamiętasz światła z Palenicy? Sawicki nie krzywił się więcej, nasurowił się jak pan kowal, stracił cierpliwość i krzyknął: — Któreż czorty ninja komenderować naszą robotą, to z miasta, czy te z lasu? Witrołom splunął, uśmiechał si<; ciorpliwie, szepnął: — Niech sczeźnie, ale kto wie, czy to czort. Sawicki miał w oczach błyski nopastliwe, przemógł sią i wygłosił twardo: — Robota ma iść po Bożemu i po ludzku, a nie pośród zabobonów ani z pośpiechem diabelskim. — A jeśli coś będzie? — wytchnął Witrołom z głębi piersi. Sawicki opuścił ręce. — No, to niech od jutra ktoś inny obejmie ryzę. Umilkli. Po naradach głośnych i szeptanych stanęło na tym, że Foka wyszuka gdzieś w Bereżnicy, w Krzyworówni, albo nawet nad Dolną Rzeką, robotników najemnych do pomocy-, 148 Zwada chociażby chłopców i dziadów, byleby broń Boże nie żabiow-ców. Znów i|>n() Zwada — Slyriycle, jodon Iwanyąko pomagał nieraz chętnie w kopaniu. ikn i Sawicki wiele spodziewali się po nich. Było ich ponad dwudziestu, niewielkimi kupkami ściągali się po świętach powoli lin butyn, Żab/owcy 159 Jak zazwyczaj w okresie świąt zwaliły się śniegi, a w roku butynowym po suchej jesieni jeszcze obfitsze niż od wielu lat.(Już za Żabiem nieuczęszczane podczas świąt dróżki i ścieżki pokryły się jednolitym całunem, ustrojonym tylko kropkowanymi ściegami, kroczkami łasic, ulbo karbowanym płochliwymi skokami zająca. Śnieg ciągle zakrywał nawet te ślady. Na rozdrożach i skrzyżowaniach ścieżek stały nawiane kopice śniegu na wysokość chłopa. Butynary wyruszyli z łopatami, niektórzy bosymi saniami. Grzęźli po pas, zapadali się. Także konie zapadały się po brzuch. Tylko w lesie na Riubyńcu chronione lasem ścieżki były miękkie i łatwe. Zu to odsłoniętą kolibę otulił śnieg, zmieniając jej ostry szczyt w zawiesistą kopułę, co powłóczystym stokiem, jak rozrzucony stóg siana, spadała ku ziemi. Nakryty potok zagłuchł. Rębacze z Petryciem przyszli pierwsi, śladów wilczych nigdzie nie było. Nie bez trudu odkopali zawalone śniegiem drzwi koliby. Sawicki i Foka przyjechali ostatni, na saniach wieźli ciężkie żelaziwo dla kuźni. Sawicki z przewieszonymi przez plecy cymbałami. Gazda koliby, Petrycio, krzątał się jak zazwyczaj. Nad watrą suszyły się rzędem rozwieszone postoły, chołosznie, owija-cze i onuce, a wokół watry suszyły się dziesiątki gołych stóp: białe, gliniasto-żółte, czerwone i żółte od puszczających farbę chołoszni albo zsiniałe od zimna. Różne barwy i różne zapachy. Wszyscy witali się długo, nikt nie pominął nikogo. Potem susząc się w spokoju i zabierając się powoli do jadła, prawili sobie nieodzowne a wyszukane grzeczności. Najemnicy sprzed świąt jeszcze nie wszyscy nadciągnęli i żabiowcy byli na razie w większości. Nu przywitanie l;oki kiermanycz ze Stebnego i z Dolnej Kzeki, 1'odor 1'yrkuluk, który zasłynął, że pierwszy używał piły, pochlebia! (jrzocziiie. — Foko, kiedy galopujecie y. .o najm<|dr/ojszy — ciągnął spokojnie nadal Giełeta — na cały glos krzyczy wszędzie, że nie ma bardziej pohanych ludzi na świecie jak ->.ublowcy. Z całą powagą a także, z cierpliwością berezy z Jasienowa i gazdy butynu uspokajał ich l;oku. — My wszyscy dość dobrzy i wszyscy trochę kiepscy. Gdyby każdy tak swój ogon zachwalał, swoją wieś i swoich najbliższych, to cesarz gorszy od wszystkich bo daleko, a papa- 1 Myślą o strojach. ! W Jasienowie, w Krzyworówni tratwy zbijają. A żabiowcy w Kołomyi zamiatają podwórka (więzienne). 6 — Na wysokiej... 162 Zwada -rymskl n¦ i ]¦ i¦ >rszy — bo jeszcze dalej. Główna ustanowa buty- 71U to ZJJOCl.l. Sawicki potakiwał żywo. Sprzeczki zamilkły, ale grzeczności urwały xh;. lego było dość, aby odnowiły się stare urazy i na tym sio. nie skończyło. Głucha zwada mruczała pod ziemią za-lcnlwie przysypana. Inne wody, inne rody, inne obyczaje, na-wot zasady inne. Każde niemal osiedle żyło wówczas jeszcze w swoim własnym czasie, jak człowiek w swoim własnym wieku, zależnie od tego, czy młody, czy stary. , IV. STARE TŁO Wielkie Żabie nie od dziś zażywało pewnej sławy nie tylko w powiecie, nawet w całej Rzeczypospolitej. Wincenty Poi porównał je z Siczą Zaporoską. Aby to porównanie w dobrym i w złym ocenić, należy pamiętać znaczenie samego słowa. Ża-biowcy nigdy jakoś nie ,,zasiekli się", to jest nie obwarowali się przeciw wrogiemu lub obcemu światu. Watażkowie górscy co pruwdu tu i tam zasiekali lasy przed pogonią, głównie na Czarnohorze, podobno nawet na Bukowcu. Ale na Siczy narzuciła się groźnie władza wspólnoty, która uparła się i zasiekła przeciw całemu światu, a Żabie było krajem skrytek, kątów i krajem rozgrywek małych fakcji. Każdy dla siebie. „Co gruń, to insza ustanowa" — tak mówi się od dawna. Porównać można chyba to jedno, że przyroda-sama, a w Żabiem przestrzeń i lasy wzywały do zasieków. Tymczasem łudziły, że chronią i to zaspokoiło żabiowców. Marzenia i pieśń o Doboszu zwalały na mit odpowiedzialność nadludzką. Go najwyżej dawały wymówki do bijatyk, bo zmowy szajek i partyj grasowały od dawna po dziś dzień. Przecie żabiowcy imponowali innym, a Żabi© uważało się za stolicę huculskiego kraiku. Lecz między Żabiem a innymi osiedlami trwała stara nie-przyjaźń. Niedalekie wsie miały między sobą prawie tyle zwad, co sąsiadujące ze sobą państwa. Od dawna młodzi żabiowcy zezwalali co prawda młodym z innych wsi, aby przychodzili do nich na służbę albo na robotę, ale przepędzali tych (czy to i. 1 lolów czy z Białej Rzeki czy nawet z Krzyworówni) co szukali zubaw na Żabiem. Jeszcze o Bystrecu nikt nie słyszał, a przodkowie bystreczan mieszkali w jarach Bereżnicy, gdynieje- Stare tło 163 den z nich, przechodząc przez Żabie, dostał po głowie całkiem za darmo, lekko albo mocno. Nie tylko napadali przechodzących przez wieś, cierpliwie czyhali na granicach Żabiego i ledwie który je przekroczył, częstowali go kijem albo bardką. Prawdziwe walki i pojedynki odbywały się na chitarach Żabiego. Mało tego: szajkami albo w pojedynkę chadzali na zabawy do Krzyworówni, do Holów i tam bijali gospodarzy na ich własnym śmieciu, a tak byli zawzięci, zaczepni, a tak umiejętni w bitkach, że jeden wyrostek mizerny nasypywał strachu gromadzie. . Patronem Bereżnicy był opiekun dzieci i lirników, łagodny i miłosierny święty Mikołaj. Nad Bereżnicą ciążył też stary dziad gromowy, co sam wyzywał i przepędzał burze stamtąd z góry, z Ihreca, a ludzi wzywał do zgody. Patronem Żabiego był święty Eliasz, srogi władca piorunu, gromowy świątek. Dotąd spotyka się po chatach jego wizerunki. Ale żabiowcy szukali sobie jeszcze inych proroków. Bo trzeba to powiedzieć, żabiowcy byli postępowi, a bystreczanie zacofani. Żabiowcy pijali wódkę od dawna, gdy jeszcze o karczmach się nie śniło, a już dzięki brataniu się z panami i z pankami przywozili sobie na koniach baryłki z pańskich gorzelni na leckim boku, albo przez Czarnohorę z węgierskich targów. Z czasem gdy bójki i zwady rozgorzały, chadzali daleko na Bukowinę do czarnych przemówników, szczególnie do Grablina, do osławionego Daradudy. Zanosili mu gorliwie pieniądze jak później do karczmy za wódkę. Stawali rzeszami przed osadą Daradudy, a potem dopuszczeni przed oblicze przemównika, który siedząc nad watrn w dymie w otoczeniu czarnych kotów, mruczał w stajnio zupełnie pl Jnnyni czy to* w porywio czarnego wieszczowa-nln, zn+.ywnll porywów i clmszrzów czarnych Jak gdyby wódki. I otrzymywnil skutoczno nnslnnin, strznły czarodziejskie i prze-mówkl, wrnz z r.n innymi pilnymi potrzebami do Daradudy, aby zapuścił im muszkr; lubowną pod skórę w dłoń poniżej małego palca. Od tego mały palec zakręcał się na całe życie, ale wabił skutecznie ws/.ystkio dziewczyny, które jego właściciel sobie upodobał. Gdy po latach Żabie napełniło się karczmami, uszczęśliwiły one jedno pokolenie do tego stopnia, że przestało wędrowad za szczęściem daleko. Widocznie jak gdyby nawet przesyciły, bo żabiowcy pomstowali na Żydów i śpiewali pieśni o I 164 Zwada wrolnoici iytlowulclfij, co tak zwabia biedny naród, iż gor-llwlo lannul plrtiln/lzc do karczmy, a chudobę do lichwiarzy. Po Utarli k*ln Hrabia był pionierem i nie chadzał utorowanymi szlakami swojego stanu. Po katastrofach narodowych, osobistych i majątkowych zaczął zawzięcie zbijać majątek. Oskarżono go po cichu o niegodną szlachcica takiego rodu chciwość i nie-przystojne skąpstwo, gdyż stanowczo nie pożyczał nikomu z braci szlachty ani grosza. Szeptano nawet, że nie bardzo litował się nad zbiedniałymi krewnymi tego samego świetnego rodu, którzy nie tak dawno na wystawne, godne szlachcica przyjęcia, nie szczędzili majątku. Insynuowano brzydko, że pa-miętliwy i to dla błahego powodu, bo przedtem ci sami krewni poznając w nim od razu fantastę, ani grosza mu nie użyczyli. A jemu marzyły się sieroty, dobrobyt ludu, co gorsza oświata, nawet budowa teatru! Po prostu — panie dobrodzieju — wieże' babilońskie. Stąd jego mowa z mową braci panów i szlachty prędko i całkiem się różniła. Nawet słynna z piękności żona wyparła się go. Nie dla jakich takich poziomych celów materialnych, tylko dla głosu^serca i tak dalej. Doszło do niesłychanego a słynnego w owe czasy rozwodu. Wprawdzie jeden taki — pamiętano to -- ksiądz lecz bez charakteru, zresztą Jezuita (cl ztiwszr, ktoz nie wic, knują coś i kręcą), szeptał po salonach lvvn\v.ki( h, n polem z uporu głośno mówił, że piękna pani zrujnowała mi;za. Alo nikt zo zdrowo myślących ludzi, szczęściem także księża, nlo w<|tplł u winie męża. Takiego co nie umiał wyrozumieć żonlo słabości, a porozumiewał się z pospólstwem. Z Bójkami — hodowcami wołów, z wiejskimi Żydami, co umieli dlań wyszukać wszystko co potrzeba, i z wo-larzami. W końcu z tymi znad Czeremoszu, co jeszcze dziwniejsze, bo choć to chłopstwo i dzikusy, niedaleko odlecieli od negliżowanej przez hrabiego braci szlachty. Podobnie dokładnie marnowali majątki, rąbali sią jeszcze zawzięciej, a z biegiem czasu procesowali się także. Wtedy pokazano dokumentnie, że hrabia miał nie tylko poczciwe słabości lecz i pychę nieokiełznaną, jakby chciał Zwada Stare tło 167 r I to jakie!? Zbie-Ikże bękarty, boj-=>stu hajdamaków owem, Dniestrem ¦rzęchów hrabiego -teatru Skarbkow-rzyć. Przebaczano cych i to późno, y przyjeżdżali do ¦ciszek Liszt, mu-3cz bądź co bądź sirzystwa... Czaro- innych zyskał na ś trudnej kompo-.jtsz potężnym no-^iat pozna, że nie zmów Rotszyldów, elkich, lechickich zna swoje. =cza gdy zostawił jakimś sierotom, m sporządził swój ziieszczając w nim lub państwa się- _/vypadku ma oaa rodzina wierzyli =łasności i prawa =dów^a nawet po- amentowi i zgono- aia: „fortuna prze- dartym szeregiem zmiałość twierdzić, się słynny wiersz <:al" Anachronizm^ aioszem, gdyż jak tym nie żył już, -woły na handel. proceder był pod-akupował i osobi- tam taniej niż iri--¦a oparła się o sa- mego cesarza. Jeżdżąc tuż za swoimi trzodami, zbudował pierwszy wóz sypialny w czasach, kiedy nie było kolei. Sypiał w swoim powozie i wprost z takiej sypialni wyskakiwał we Wiedniu do hotelu zwanego „Kónig von Ungarn". Gdy zbił dość pieniądzy, po zakupieniu licznych majątków objął także leśne państwo żabiowskie. Nasłuchawszy się wieści o oprysz-kach żabiowskich, odgrnżał się przeciw nim stanowczo w obecności całego ludu przed cerkwią. W odpowiedzi na to zamaskowani ludzie uprowadzili go norą z pałacyku nad samym brzegiem Czeremoszu, a zwiiizuwszy mu oczy, zawiedli w nieznane leśne pustkowie. Tum wsznkżc ugaszczając go przyjaźniej pouczyli go również przyjaźnie, jacy oni opryszkowie i pokazali mu drogę do domu. Od tego czasu hrabia, który nie chadzał szlakami innych, zaprzyjaźnił się z 'nimi i zaprosił do robót stolarskich przy budowie teatru, a rzekomo do robót także w Kaplicy Boimów. Majstrowie żabiowscy wcale nie spadli do poziomu najmitów bezprawnych, poszturkiwanych i krzywdzonych. Pod opieką Skarbka byli uprzywilejowani może także jako znawcy, ba, wynalazczy mistrzowie roboty w drzewie, a także, że nie utracili swej odskoczni. Nie słychać jakoś, żeby który wsiąkł tam we Lwowie, za to ten i ów przywiózł sobie z dołów żonę albo hodowańca, co najmniej naj-mitę. * - .. ' I z tego wszystkiego wyszło, że gdy dla bereżniczan i by-streczan każdy ubrany po pańsku człek nie człowiekiem był —• tylko panem, co mógł chapnąć do wojska albo do pańszczyzny, do toj całoj polityki, i przód takim trzeba było uciekać co tchu, n knidy ksiądz — pupom, którym straszono niegrzeczne dzieci: ,,r/.oknj, r/nkn], pop clo, urhopll", na których widok zatem dzie-rl umyknly jnk Inslr/.ki, w tym samym rznsie żabiowcy sadzili sio,: ,,Nnsz pobrAtym — pnn Sknrb!" /oprosili także później metropolitę zo Lwnwn nn w!zytnr)<; npostolską na Żabie. Wielkodusznie a sobie nn q(ow<;, bo Włndyka Preoswieszczennyj niewdzięcznie gromi! wódkc; z kuznlnicy, o czym świadczy niejedna pieśń. Mimo to niektórzy żnbiowcy pozostali nadal wiel* koduszni i wyrozumiali, mówi^r: „Cóż on biedak winien? To jego urząd." Lecz nawet dzieci żabiowskie zdradzały to samo zuchwalstwo. Gdy metropolita przyszedł łaskawie nn wizytację także do szkoły żabiowskiej jedynej w górach na lekcję rachunków i egzaminował chłopców: „Ile to będzie dziesięć orzechów plus siedem", chłopiec Drahyriowy odpalił: „Naprzód daj, to ci powiem." - I IM Zwada wln»nyml rakami y.l>udnwuć nowe królestwo. I to jakie!? Zbie- il y. alobio chamstwo, sieroty jakieś, także bękarty, boj- . kuju y wiedeńscy oburzyli się i eprawa oparła się o sa- Stare tło 167 mego cesarza. Jeżdżąc tuż za swoimi trzodami, zbudował pierwszy wóz sypialny w czasach, kiedy nie było kolei. Sypiał w swoim powozie i wprost z takiej sypialni wyskakiwał we Wiedniu do hotelu zwanego „KSnig von Ungarn". Gdy zbił dość pieniędzy, po zakupieniu licznych majątków objął także leśne państwo żabiowskie. Nasłuchawszy się wieści o oprysz-kach żabiowskich, odgrnżał się przeciw nim stanowczo w obecności całego ludu przed cerkwią. W odpowiedzi na to zamaskowani ludzie uprowadzili go nocą z pałacyku nad samym brzegiem Czeremoszu, a związawszy mu oczy, zawiedli w nieznane leśne pustkowie. Tum wszakże ugaszczając go przyjaźnie; pouczyli fio również przyjaźnie, jacy oni opryszkowie i pokazali mu drogę do domu. Od tego czasu hrabia, który nie chadzał szlakami innych, zaprzyjaźnił się z 'nimi i zaprosił do robót stolarskich przy budowie teatru, a rzekomo do robót także w Kaplicy Boimów. Majstrowie żabiowscy wcale nie spadli do poziomu najmitów bezprawnych, poszturkiwanych i krzywdzonych. Pod opieką Skarbka byli uprzywilejowani może także jako znawcy, ba, wynalazczy mistrzowie roboty w drzewie, a także, że nie utracili swej odskoczni. Nie słychać jakoś, żeby który wsiąkł tam we Lwowie, za to ten i ów przy^ wiózł sobie z dołów żonę albo hodowańca, co najmniej naj-mitę. - I z tego wszystkiego wyszło, że gdy dla bereżniczan i by-streczan każdy ubrany po pańsku człek nie człowiekiem był — tylko panem, co mógł chapnąć do wojska albo do pańszczyzny, do tej całej polityki, i przed takim trzeba było uciekać co tchu, a knżdy ksindz — popem, którym straszono niegrzeczne dzieci: „czekaj, czole n], pop clę uchopll", na których widok zatem dzieci tiniyknly Jnk tnslc/.ki, w tym samym r/.nsie żnbiowcy sadzili się: „Nasz pobratym ~ pan Sknrb!" Zaprosili także później metropolitę zo Lwowa nn wizytacje; npostolską na Żabie. Wielkodusznie a sobie na i[!ow<;, bo Wlndyka Preoswieszczennyj niewdzięcznie gromił wódko z kazalnicy, o czym świadczy niejedna pieśń. Mimo to niektórzy źobiowcy pozostali nadal wielkoduszni i wyrozumiali, mowlqr: ,,Cóż on biedak winien? To jego urząd." Lecz nawet dzieci żnblowskie zdradzały to samo zuchwalstwo. Gdy metropolita przyszedł łaskawie na wizytację także do szkoły żabiowskiej jedynej w górach na lekcję rachunków i egzaminował chłopców: „Ile to będzie dziesięć orzechów plus siedem", chłopiec Drahyriowy odpalił: „Naprzód daj, to ci powiem." 169 d sądul" Nowsza pieśń ze smutkiem osach ciąga sąsiada, tam nań nieprawdę wadach i bójkach na Żabiem nie tylko nieraz same zagrożone, spisywały pro-wani z zapałem latali do lekarza nie tyle dla zyskania cennych a groźnych pa-¦kodzeniu ciała, a sądy żabiowskie i ko-ubymi papierami. Jedni przeciw drugim ty, apelacjo, szumiało aż do Lwowa. Na siq niektórzy nie mniej zapalczywie jak ystkiego papiery świadczyły przeważnie panowie i podpanki nie innych osądzali że byli lekkomyślni, nieostrożni, zapal-y dobrze nauczyli się, że byśtreoka leś-kryta niewinną głupotą, cierpliwa a nie-rozgryźć panom i sądom. Po zwadach mieli się na baczności, czasem znikali przynajmniej tyle ocalili z prawdy sta-nali się przy wódce. A jak się pojednać je w lesie i nie pije wódki? światu ma łatwiejsze zadanie niż dzie-w nie tylko dlatego, iż łatwiej mu wy-e, lecz także, iż przejrzystsza* dlań jest ystkie wadzące się rody i szczepy nade lubują: chwalić siebie samych. >siedla, może i dziś się chwalą, a naj-oomniały. Dziejopis przeto nie powinien asku bezstronności. Żabiowcy zmarno-rody końskie, ale nie wyrzekli się ni- rowy, n nnwet. kultu krowy, podobnie iticdln. Nłijmnrniojs/.y biedak posiadał kq, rud/or.lwiiry podziwiali ich dorod-kowo udowadniali, że tak nadmiernej 3Źo milr/yrlo wyżywić i wybijali je dla to tylko przotrwanie, a koń to natar- omnioć, że właśnie na Bystrecu najdłu-e górskie, którym człowiek wiele za-ak pułkownik Hackl i inni słusznie sła-skiego, którą nazwali bystrecką, „Der ane przez surową przyrodę konie te umiejętniej i skuteczniej niż którykol-, nie zwad nauczyły się od ludzi. lecz. I 168 Zwada ?.nbl« «lyn<)lo od dawna i długo z hodowli koni, o tym też powlfldn Wincenty Poi. Jeszcze przed rokiem 1870 mimo ninl«hr/« rolmlnlonle Żabie posiadało więcej koni niż później nly pnwint kosowski. Jednak już w owym czasie, o którym "powlndnmy, z powodu częstej sprzedaży koni, Oprowadzania lx ych ras i nieoględnego krzyżowania, i w końcu dzięki mo- (l/l«« i dzięki próżności żabiowskiej, konie marniały powoli, ,i ilość ich ciągle malała. Gdy mały, rozsiany w kieszonkach lotnych światek bystrecki przebijał się przez lasy i trzymał się twardo, żabiowcy marnieli powoli, po części nawet na skutek dostatku. Bystrec uparcie trzymał się swych rodów i swej parafii w Krzyworówmi. Mimo że po drodze były dwie cerkwie ża-biowskie, bystreczanie nadal chodzili do Krzyworówni i nadal należeli do jej parafi. Podczas jazdy do cerkwi zdarzyło się nieraz, napadnięto ich w Żabiem, czasami pokaleczono kogoś lub wrzucono do rzeki, a gdy kto zapuścił się pod noc, ograbiono go na Żabiem. O tym pamiętano na Bystrecu. Bystreczanie dawniej bardzo rzadko kosztowali wódki, chyba przy wielkich okazjach. A jedyny Żyd, który osiadł u wylotu rzeczki Bystrec, zwany Etyk, targował drzewem, wódki nigdy nie sprzedawał, chyba tytoń. Poza tym on i jego rodzina uprawiali pracę cywilizacyjną, rozpowszechniali białe bułki, pokazywali zdumionym górskim sąsiadom toiałe spuchnięte pierzyny i od-cZytywali im teksty rozporządzeń urzędowych, nawet gazety. Zacofani bystreczanie nie chadzali w świat do czarnych czarowników, brzydzili się bezbożnymi zabiegami. Mieli swoich, nie takich co by Boga spoprzeczali albo ludziom szkodzili lecz do pożytecznej pomocy. Mieli swego Maksyma spod Jaworza, który uczył rachmań-skicj, bezkrzywdnej wiary, a takie słowa mówił, że w głowic kręciło się bardziej niż od dymu czarnego czarodzieja Darnchuly. Nie można było nic zrozumieć, ale Maksym spod Jaworza miał najlepsze na świecie oczy dla ludzi i dla zwierząt, niejednego wyleczył i wyratował. Przez długi czas mimo sąsiedztwo Bystrec nie zawierał źwiąz« ków małżeńskich z Żabiem. Aż do ostatnich czasów nieliczne takie ożenki kończyły się smutnie, kłótniami rodzin i nowymi napadami żabiowców. Tak zapewniali i zapewniają solennie bystreczanie. Zresztą w nowszych czasach zapomniano już o prawdzie starowieku; Stare Ho 169 „Pojednać się, z dalą od sądul" Nowsza pieśń ze smutkiem osądza: „Sąsiad po sądach ciąga sąsiada, tam nań nieprawdę świadczy i gada". Po zwadach i bójkach na Żabiem nie tylko straże bezpieczeństwa, nieraz same zagrożone, spisywały protokoły, także poszkodowani z zapałem latali do lekarza nie tyle dla opatrunku, głównie dla zyskania cennych a groźnych papierków o ciężkim uszkodzeniu ciała, a sądy żabiowskie i ko-sowskie zaszumiały grubymi papierami. Jedni przeciw drugim wnosili rekursy, protesty, apelacje, szumiało aż do Lwowa. Na procesy wykosztowali sit; niektórzy nie mniej zapalczywie jak na wódkę. I z togo wszystkiego papiery świadczyły przeważnie przeciw żabiowrom, u panowie i podpanki nie innych osądzali lecz żabiowców. Jnko że byli lekkomyślni, nieostrożni, zapalczywi. A sami żabiowcy dobrze nauczyli się, że bystrecka leśna i nocna zemsta przykryta niewinną głupotą, cierpliwa a nieuchwytna riie da się rozgryźć panom i sądom. Po zwadach i procesach dzień i noc mieli się na baczności, czasem znikali z horyzontu. Żabiowcy przynajmniej tyle ocalili z prawdy starowieku, że chętnie jednali się przy wódce. A jak się pojednać z takim, co wciąż siaduje w lesie i nie pije wódki? Dziejopis naszego powiatu ma łatwiejsze zadanie niż dzie-jopisi narodów i państw nie tylko dlatego, iż łatwiej mu wymknąć się propagandzie, lecz także, iż przejrzystsza" dlań jest ta stara prawda: że wszystkie wadzące się rody i szczepy nade wszystko w jednym się lubują: chwalić siebie samych. Chwaliły się nasze osiedla, może i dziś się chwalą, a największej chwalby przepomniały. Dziejopis przeto nie powinien mjrzil-J.r mi jałowym piasku bezstronności. Żabiowcy zmarnowali wpinwd/.lo swoje rody końskie, ale nie wyrzekli się ni-(|dy (|urliwo| hodowli krowy, u nawot kultu krowy, podobnie jak wszystklo nnnzo onlcdln, Najmnrniejs/.y biedak posiadał krowę i to nio było Jakł|, cudzoziemcy podziwiali ich dorod-ność, a najeźdźcy naukowo udowadniali, że tak nadmiernej ilości krów kraj nic możo nnlożycio wyżywić i wybijali je dla siebie. Wszelako krowa to tylko przetrwanie, a koń to natarcie. Toteż należy przypomnieć, że właśnie na Bystrecu najdłużej zachowały się konie górskie, którym człowiek wiele zawdzięczał. Hipogności jak pułkownik Hackl i inni słusznie sławią odmianę konia górskiego, którą nazwali bystrecka, „Der Bystrezhuzul". Zahartowane przez surową przyrodę konie te broniły się od wilków umiejętniej i skuteczniej niż którykolwiek zwierz puszczowy, nie zwad nauczyły się od ludzi. lecz. 170 Zwada Wilk, koza i kapusta 171 »o!l< unołrl w toJ wnlrn. Ratowały ludzi, pomagały im wdziera** mi; W pw-l/i-Ji), I1-.ii.kI wn/ystkle zwady jedno pobratymstwo pewne. Ponad w*/ iklo i liwnlby ta chwalba najstarsza, zagadka Wiercho- Srynnbałc, is^ymbałe, cóż to za zagadka? ,rInsne pręciki sięgają nieba — I.isY: dęba staje, łapie szoch-połoch — Czujki motyla ostrzejsze od zębów — Gruby piec ToEwala liściaste festunikd — Czterej rębacze mali zgryzą szkło — Iskra w czarnym płaszczu brnie-wybrnie z dymu — Bez ognia łusznioe dwie w wichrze drżą, nie zadrżą Dwaj pobratymi na sześciu nogach — Nad nimi skrzydła niańczą." Zngadka jasna do cotu: To oczy końskie sięgają nieba — To uszy końskie łowią szept i lęk — Węch nozdrzy mięjkfcich rozgryzie wilka — Końska pierś roztrąca gąszcze, gęstwiny — Kopyta końskie rąbią śliski lód — Koń nocą tomie, wybrnie z najgęstszej mgły, Dwie głowy, końska i ludzka, obie bez lęku. Dwaj pobrattymi człowiek i koń — Nad nimi anioł chronlciel. V. WILK, KOZA I KAPUSTA Zdarzyło się wszelako, że wśród żabiowców, kitórzy przyszli na butyn wcale nie było krzywdzicieli ani napastników, ani nnwot ich krewnych. Za to spośród bystreczan Giełeta i Man-(Int nupadali żabiowców słowami. Toteż w odpłacie za to ten I o w z znbiowców nie wahał się ćwikać im w oczy starym Mnndntom z Raduła albo Fudorem Giełetą, chociaż ten nigdy nie bywał na Bystrecu. Docinali ostrożnie, nie wprost ale dość zrozumiale. Sprzeczki odnawiały się pod nieobecność Foki I Snwickiogo, a o ile żabiowcy byli w większości, dochodziło nawet do wzajemnych grubych słów, stosownych chyba dla (nimnrku dnlokiej Kołomyi ale nie dla butynu. Witrołom swoich rozważnie i poprawnie ale bez przeko* nania. Za plecami żabiowcy nazywali założycieli butynu, stosownie do nastroju, dziedzicami lub niedźwiedziami, a tamci ich prosziekami albo Cyganami. Foka wiedział na co się porwał lecz zaskoczyło go, że zwady zjawiły się tak rychło. Oddzielił od razu jednych od drugich. Przybysze zbudowali sobie w zaciszu pod skałą drugą kolibę, a raczej dość mocną chatę-stajnię, na której strychu obetkanym mchem sypiali młodzi robotnicy. Starsi, zarówno kiermanycze ze Stebnego jak i żabiowcy, sypiali w kolibie razem z bystreczanami. Inni przychodzili do koliby tylko rano i wieczorem na jedzenie. Poza tym pracowali zawsze osobno, bystreczanie na Riabyń-cu na wschodnim stoku. Żabiowcy na zachodnim, a także daleko na Popadyńcu. Foka stykał się głównie z bystreczanami, Sawicki z żabiowcami, gdyż sporo z nich pomagało w ukończeniu ryzy i przygotowaniu materiału dla haci. Do pomocy rębaczom w korowaniu nie posłali ani jednego żabiowca, tylko tych wyrostków i dziadów, którzy już korowali przed światami. Mniej wysiłiku na człowieka, przeto robota od razu popłynęła sprawnie, tylko kierownicy pilnowali nieustannie zwaśnionych stron, aby nie narazić się na kłopoty dotkliwsze. Z żabiowców tylko obaj najstarsi Pechkało i Bfrysz sypiali w starej kolibie. Nawet tym obum nieszkodliwym rębacze wciąż uprzykrzali życie. Nietowarzysk,i i małomówny Pechkało całymi wieczorami leżał na swoim posłaniu w ciemnym kącie, nie obok watry. Gdy objął swój kącik, od razu ustawił w nim szereg garnuszków kosowskich. Ukradkiem popijał wodo, z każdego garnuszka za porządkiem, mrucząc coś przy tym. Wstawki przód świtom, (lopołniał w lesie garnuszki wodą i szedł do roboty. Wszyscy wiodzioli, że to zaklęto w wodę przemów-ki. Nikt nie uszkodził garnuszków uni ich nie dotykał, przecie ten i ów ukradkiem iocz uważniu spoglądał w ich stronę. Nikt nie zauważył, i»y Pechkało modlił sn; kiedykolwiek, albo by żegnał się znakiem krzyżu, nie nlo modlił się na wspak jak czarownicy i nie wyglądało wcalo, by odprawiał jakieś bożko-chwalcze, bezbożne praktyki, z których słynęli strzelcy. Strzelby nie miał, w głąb lasu sam nigdy się nie zapuszczał, wieczorem i nocą nosa poza kolibę nie wychylił. Choć zawodowy najemnik, doświadczony w robotach drzewnych, dotychczas pracował jedynie we własnej wsi nad Rzeką. Widocznie bał się lasu. Zauważyli to od razu rębacze, szeptali, pośmiewali się. Jednak Pechkało nie usposabiał nawet do śmiechu, sam 172 Zwada nl« iinial 1I9 1 tarlów 1'etrycia, milczał. Machnęli nań ręką, n«' ' • „wlojukn huzycia". 1 niwo młodszy lecz bardziej sterany od Pechkała, Jł" u oj zawadzał. W kolibie pomagał Petryciowi chętnie, %>, . Hjc w bezbronnym uśmiechu zęby, jak pies na cu- diyin |)o(Iwórzu. Lecz im bardziej usłużny i życzliwy, tym bardziej wydawał się bezbronny, tym bardziej wyzywał rębaczy, filinlzili go zapamiętałej niż Pechkała. Z długiej nader kształtnej głowy Birysza, strzyżonej krótko, pozbawionej wszelkich ozdób, kędziorów lub kudłów, zaledwie kosmyk włosów nad czołem się rozwiewał. Z twarzy niezmiernie chudej, z oczodołów na zewnątrz wygiętych w krzywe łęki, /. całego wizerunku troski, w jaki los włożył ten nieszkodliwy obraz, to żałosne podobieństwo Boże —głębokie siwe oczy Birysza, więcej życzliwe niż zbolałe, usprawiedliwiały się nieustannie. Wokół jego oczu strzelały promieniście fałdy, podobnie jak wokół pach jego zgrzebnej, starej koszuli. Gdy upo-rnł się z robotą kolibową, gdy wymył naczynia i wygarnął popiół spod watry, wpatrywał się w watrę z uśmiechem szczególnie zadowolonym, podobnie jak bywalcy jarmarków ko-sowskich gapią się w szkła modnego fotoplastikonu. Sam Birysz takich szkieł nie widział, ani o nich nie słyszał. Wcale nie ża-biowskiego pochodzenia (takich biednych na Żabiem jeszcze nio było) od kiedy przywędrował, mieszkał w buchni malutkiej, byle jak skleconej z marnego drzewa, na gruncie gminnym, który w zamian za to ogradzał i kosił. Takich nędznych budowli wówczas na Żabiem nie widywano. W Żabiem lubiano (jo, nawet ceniono, bo na każde zawołanie najmował się do wszystkiego chętnie i najtaniej. Nie uważano go wszakże nigdy /.ci swego. Dla bystreckich rębaczy był żabiowcem. Po myśliw-sku świdrowali jego twarz, przeszukiwali i przebuszowali każdy odruch. Zdawało się im w końcu, że go rozgryźli, szepnęli jwlen drugiemu: „fałszywy". Nazwali go niewdzięcznie „ka-ptiRtn". Nawet z tymi dwoma żabiowcami życie nie układało hI(j. Mimo że Birysz czasem zagadnął tego i owego, rębacze nio odzywali się ani ,do niego ani do Pechkała. Z robotników żabiowskich od razu wybił się i odznaczył lutwot młody Jasio Tomaszewski. Znał się na zbijaniu darab, po trosze też na spławaczce, mniej niż kiermanycze jak Gu-¦ ynluk, lecz do roboty był chętny nawet zapalony a pojętny, 1.0 upokojcin i powściągliwie władał każdym ruchem, wyprze- lnny< h. Ody pracowali z niemałym trudem przy zaśnie- WHk, koza i kapusta 173 żonych ryzach, wygartując z nich łopatami zwały śniegu, a potem wzmacniając i łatając ryzy, Tomaszewski w lot zgadywał zamiary Sawickiego. Tak samo jak on walił młotem kowalskim dla próby, wymieniał gorliwie niepewne słupy i polana, spajał klamrami podejrzane skręty ryzy, zabezpieczał je dodatkowo wzniesioną nad poziom koryta kłodą, umacniał podpory stromych spadów ryzy. Pilny, chyży, zawsze pewny siebie, zastępował Sawickiego niezawodnie, stał się jego prawą ręką. Gdy śnieg znów zasypywał niedokończone ryzy, ci sami robotnicy zwozili na knrczuhnch materiał na ryzy, przygotowując go dla wiosny, naprzód nad Riabyniec a potem nad Popa-dyniec. Wyzwolony od trosk i zachęcony pracą tak chętną i wydatną, Panicz-Ryś wesoły jak dziecko przelatywał konno przestrzeń od Riabyńca do Popadyńca. Zawsze w pośpiechu, śpiewał i świstał, rozweselał robotników żabiowskich. Wychudli i poczernieli, lecz słuchali go najchętniej. Tomaszewski zawsze spokojny a małomówny nie odstępował go, a z czasem w jego zastępstwie dowodził robotnikami tym sprawniej, że miał swoją paczkę żabiowskich hulaków, którzy ochoczo wprost i z zapałem słuchali każdego jego skinienia. „Jasio powiedział, Jasio nakazał." Omijał starannie bystreczan, nie zwracał uwagi na ich docinki, czasem tylko przechylił na bok ku nim głowę w milczeniu, uważnie a śmiało, jak bojowy lecz rozważny cap górski. Bystreczanie przezwali go capem. Zawsze chłodny, nieudzielający się, Tomaszewski miał jedną słabość. Nie wiadomo szczerą, czy udaną dla zyskania względów Snwickiego. Witał go codziennie zwięźle a znacząco po polsku: „Dzień dobry panu." I żegnał na noc: „Dobranoc panu." Nio zdrndzał s!<; poza tym, czy umie więcej po polsku, ale dawał to do poznania. Po nieruchomej twarzy Tomaszewskiego trudno zresztą było cos poznać. Gdy znalazł raz sposobność sam na sam, powiedział Sawickiemu. — Cała Huculija to śmierdzące leniuchy. Sawicki zdziwił się. — Birysz i Gucyniuk leniuchy? A chłopcy z waszej paczki? Skądże. — Nie można im wierzyć jak psom — twierdził Tomaszewski chłodno, zawsze pewny siebie — żadnemu Rusinowi. I pan pisarz z fundacji tak samo mówi. — A wy sami co? 174 Zwada Wilk, koza i kapusta 175 — .In nie z ich rodu — sadził się powściągliwie Tomaszew-ski — my Polacy. — Wierzmy im tymczasem — uspokajał Sawicki. Kiedy indziej Jasio narzekając z zaciekłym spokojem 1 z pewnością siebie także na tych, którzy go słuchali i podziwiali, ostrzegał Sawickiego. — Panicz za dobry dla nich. Z Rusinami tak nie można. Sawicki nie był cięty, lecz zniecierpliwił się trochę. — Mój Jasiu, jesteście naprawdę Polakiem? — To się rozumie — potwierdził chłodno Tomaszewski. — A czyż wiecie po czym poznać Polaka? — Że Polak, nie chłop jakiś, głowa, umie robić — odparł bez wahania Tomaszewski. Sawicki przemógł się i powiedział. — Mój ojciec, stary Polak, pouczał, że Polaka po tym poznać, iż nigdy nie mówi źle o przyjaciołach. Honor — Tomaszewski splunął. Opanował się, zamilkł dotknięty, nie mówił więcej o tym. Sawicki nie domyślał się, że w puszczy echo głośniejsze niż słowo, a osamotnienie czyha nie tylko z przestrzeni puszczowej lecz także z ciszy i z czasu, w których dotkliwie rozrasta się uraza. Wieczorami napełniała się koliba i młodzi obyci żabiowcy gwarem, śmiałością i domniemaną znajomością świata zatykali usta rębaczom bystreckim. Szczególnie wesoło hałasowała niewielka paczka pobrałtymów Tomaszewskiego, biedniejsi czy bogatsi, a wszyscy zawodowi hulaki, bywalcy tołok i pijatyk na Żabiem, co z daleka wywąchiwali, czym jaka chata się kurzy, wślizgiwali się proszeni czy nieproszeni na wódkę i na tańce, a z szczególnym zamiłowaniem do samotnych mołodyc i do młodych wdów. Lubili i umieli się bawić. Przewodził im nie kto inny jak Jasio Tomaszewski. Także w kolibie skupili się wokół niego ciepło i gwarno jak pszczoły wokół matki. Chłodny, spokojnie zuchwały Jasio spoglądał na swoją paczkę przelotnie, jakby utwierdzał się, a także pokazywał, że jest ich watażkiem. Niewiele mówił, a inni spoglądali nań w potrzebie uznania, wciąż zwracali się do niego, hałasowali bez troski o to, czy to się podoba gospodarzom koliby. Aby pokazać jaką są walną gromadą, pochlebiali Tomaszewskiemu, opowiadali o powodzeniu jego u kobiet, czasem wymieniając imiona, czasem z chichotem pozwalając się domyśleć. Sławiony bałamut zaledwie raczył słuchać swych zwolenników. Petrycio zasłyszał coś o czarodziejskich zabiegach żabiow-ców, zapytał jak zazwyczaj niby to niewinnie: — A palec zagięty macie, Jasiu? — Jaki palec? — spytał niedbale Tomaszewski. — Muszkę od Daradudy, aby przyciągać „czeled". — Daraduda już dawno poszedł na dno, gdzie jemu droga — pogardliwie odparł Tomaszewski. — To może od Móregoś innego? U was ludzie bywali, uczeni — pytał ciekawie Petrycio. Tomaszewski zamiast odpowiedzi otworzył prawą dłoń. — Cuda! — dziwił się Petrycio — i jakżeż wy to? Tomaszewski milczał wzgardliwie, jego kumpani pośpieszyli się. — U Jasia inna muszka: czarny wąsik — wyrwał się chichocząc Kryniczny, wyrostek blady lecz żywy, śmiechliwy — która spojrzy — przepadła. ¦— I jeszcze coś — mruknął nieco ponury ciemnawy Kraszewski.— Ze spodni przyciąga. Młodzi żabiowcy rechotali zanadto głośno, rębacze bystreccy nie odzywali się. Niski, jasnowłosy i różowy a miły parobczak nazwiskiem Giżycki zachęcał dobrodusznie Krynicznego. — Harasymie, powiedz nam jakąś bajkę, bo tutejsi gazdowie nieciekawi naszych plotek. Kryniczny zachichotał i zaczął opowiadać chętnie i pośpiesznie, zanim go kto zachęcił. — Było to u nas na 2abim bardzo dawno. Wszystkie dziewki i mołodycie chodziły goluśkie tak jak dziś czasami dzieci. Koszul nic było, zapasek nic było, na zimę skóra z owcy i dość. RuJI Pomyślcie sobio, nie trzeba zaglądać, wszystko wyłożone gładzlutko, piorś twardu czy zwisa, pomarszczona czy gładka, huzyczku tak sumo. Od razu widać, wybieraj, choć na ulicy chapaj. . Rębacze słuchali. Hurusymko spojrzał ku nim z zadowoleniem i mówił dalej z ochotą. — Bo wszystko to mocne było, zdrowe, cyckate, choć lizać językiem. Ale, przecie zdarzyło się, że jedna wyrodziła się krzywa, Krywula i Bezcycula. Dopóki dziecko, trzymała się chaty, a kiedy miała iść w wielkie święto na chram, co robić? poszła i ona. A tu za nią śmiech ze wszystkich stron, jak to na Żabiu: „Krywula-BezcYcula!" Uciekła bidula do domu z chra-mu, ani pomodlić się, ani z ludźmi nabyć się. Ani ksiądz ani i kapusta 177 ie był zadowolony. Kuzimbirze, takim sposobem nie pouczysz nikogo. tak myślę — dorzucił głośno Sawicki. dali przyjść do słowa. o co taki cap ma się u nas puszyć. Śmiecie!— wście-iełeta. ś niby-Jasio, Polaka struga '— wcale niewesoło goł się Mandat, eść to! — ryczał Matarha — sami damy sobie radę. — skarżył siq ośmielony Łesio — nawet nie spojrzy ieka. -Niauczuk mówił ponurym, dzikim głosem. .:. ciemne, to wódczane, gdzież im do lasu. Macie 2a- nycze ze Stetonego politycznie nie odzywali się, a dwaj toiowcy na posłaniach także milczeli jak zaklęci. liecierpliwił się: ;ie, to was biesica już opętała. Z sąsiadami nie mo-. pogodzić gorzej niż niedźwiedzie. Co byście robili na iwiecie? Przepadlibyście! rozwikłał swój bas przemożny. Słuchano go uważnie podejrzewał, aby wielka światłość wyniańczyła Dwą głowę, ale był żołnierzem z dwóch wojen, w wiel--yce był światły jak żaden. o — wołał — wy gazda wielki, rodowy, a polityki j, prawa światowego nie kosztowaliście, sibił uderzenie zręcznie. byłem w dalekim świecie, a tam w Wenecji nie przyj- as po niedźwiedziemu. _a ryczał: ^Venecji •— na pańskich paradach — a ja kosztowa--nek. ślicznych, kurtaczy i bajonetów, Turka i Prusa, siedzi, i; Turek pohanej wiary — wtrącił Petrycio — umywa _im moczem zamiast wody święconej. _a miażdżył samym głosem: zia święcona! Spytajcie mego brata Iwanka, był w nie- =kiej. I księża pruscy i biskupi także kropili Prusów ięconą, gdy szli na nas. Tak samo jak u naszych, ce- Każdy sąsiad — pohana wiara. Najstarsza polityka: — Żabie ma do polityki? — obruszył się Foka. J76 Zwada diak, ani wójt jej nie obronił. Idzie bidna Krywula do chaty, płacze I powiada sobie: „Poczekajcie, ja wam oddam za to^1 Po rozum do głowy, naciągnęła skórę jakby w zimie i poszła na do!y. Co tam robiła nie wiadomo, tkała czy co, przyniosła lnu, przyniosła konopi, utkała koszulę do ziemi, przepasała sli;, nitek czerwonych także przyniosła, wyszyła sobie ustawfci szerokie jak na dołach, ubrała postoły. Znów wielki chram, a ona powolutku na samym ostatku do cerkwi się wślizgnie. Cerkiew już pełna, przeciska się przez tłum, klęka pobożnie na samym środku cerkwi i pokłony bije. A ksiądz właśnie śpiewał głośno: „Pomiłuj nas grzeszników". Odwrócił się, jak popatrzył, kielich wypadł mu z ręki, biegnie do niej, a diak gębę.otwo-rzył, książkę z rąk wypuścił i do niej. A wójt co w ławie siedział, wstał, ciężką laskę wójtowską, rewaszową wypuścił i do niej. A dalej wszystkie chłopy do niej się cisną, jeden drugiemu zawadza, nie puszcza. A wtedy popadia z laską na księdza, wójtycha z laską na wójta, diaczycha z laską na diaka, i cap za czuper, i wszystkie baby na swoich chłopów. Pokajanie się robi, i już po służbie Bożej. A Krywula oczy spuściła, cichutko prosi bab: „Puśćcie mnie, ja niewinna, ja tylko ubrałam shj na służbę Bożą, jak tam na dołach między ludźmi." I baby wypuszczają. Bo niewinna. A ona w drzwiach,cerkwi jak pod-niesje koniec koszuli aż pod huzyczkę, tak że koniec huzyczki widać. I w nogi. Jak się puszczą za nią ksiądz, diak, wójt, pa-łamar i radni starzy i młodzi. Z rozpędu poprzewracali baby. Ona już daleko, to spuści koszulę, to znów podniesie, aż hu-zyczka ślicznie w oczy zaświeci. Opętała ich — Rębacze rozmarzali powoli, słuchali z rosnącym zadowoleniem, a potem ze śmiechem. Tylko Cwyriuk wstał już przedtem, przecisnął się cicho aż do Kuzimbira i szeptał mu coś na ucho. Kuzimibir wstał niechętnie i nagle huknął z głębi piersi: — Stój młodziaczku! biesicy do puszczy nie zawabiaj! Inaczej ------! Kryniczny uśmiechał się głupkowato, wtem niespodzianie wszyscy rębacze bystreccy wstali groźnie. Kryniczny spłoszył się i schował się za Tomaszewskiego. Tomaszewski nie poruszył się, plunął pogardliwie, potem krzyknął ostro do swojej szajki: — Zabierajmy się stąd. Wyszedł spokojnie, za nim pozostali żabiowcy wstali pośpiesznie i wyszli. Pechkało i Birysz niezwłocznie ułożyli się na swoim posłaniu. Wilk, koza i kapusta 177 Foka nie był zadowolony. — Mój Kuzimfoirze, takim sposobem nie pouczysz nikogo. — I ja tak myślę — dorzucił głośno Sawicki. Inni nie dali przyjść do słowa. — A po co taki cap ma się u nas puszyć. Śmiecie! — wściekał się Giełeta. — Jakiś niby-Jasio, Polaka struga — wcale niewesoło gorączkował się Mandat. — Wymieść to! — ryczał Matarha — sami damy sobie radę. — Cap — skarżył się ośmielony Łesio — nawet nie spojrzy na człowieka. Gotycz-Niauczuk mówił ponurym, dzikim głosem. ...:. — To ciemne, to wódczane, gdzież im do lasu. Macie Żabie! Kiermanycze ze Stebnego politycznie nie odzywali się, a dwaj starzy żabiowcy na posłaniach także milczeli jak zaklęci. Foka zniecierpliwił się: — Ludzie, to was biesica już opętała. Z sąsiadami nie możecie się pogodzić gorzej niż niedźwiedzie. Co byście robili na dalekim świecie? Przepadlibyście! Matarha rozwikłał swój bas przemożny. Słuchano go uważnie. Nikt nie podejrzewał, aby wielka światłość wynianczyła jego stalową głowę, ale był żołnierzem z dwóch wojen, w wielkiej polityce był światły jak żaden. — Foko — wołał — wy gazda wielki, rodowy, a polityki najstarszej, prawa światowego nie kosztowaliście. Foka odbił uderzenie zręcznie. — I ja byłem w dalekim świecie, a tam w Wenecji nie przyjmowali nas po niedźwiedziemu. Matarha ryczał: — W Wenecji — na pańskich paradach — a ja kosztowałem wojenek ślicznych, kurtaczy i bajonetów, Turka i Prusa, także sąsiedzi. — Ależ Turek pohanej wiury — wtrącił Petrycio —umywa się końskim moczem zamiast wody święconej. Matarha miażdżył samym głosem: — Woda święcona! Spytajcie mego brata Iwanka, był w niewoli pruskiej. I księża pruscy i biskupi także kropili Prusów wodą święconą, gdy szli na nas. Tak samo jak u naszych, cesarskich. Każdy sąsiad — pohana wiara. Najstarsza polityka: — zasię! • — Cóż Żabie ma do polityki? — obruszył się Foka. 179 :h trzeszczą wasze kości, niech pę-1 się szczury, co wywożą spod Ży-v podcierają, kurwom żafoiowskim przy cerkwi jak ten polski zawo-uż kieron, butyn wywraca — śmie- Iko Foka nieco senny zapytał: ie kiedy bajkę, jak pastuch prze-ą i kapustę? ;ym — odparł Foka. 3 Giełeta. wytakże i cap durny — wy! a nie - na tą biedną kapustę, co tam leży przyjdzie się chyba utopić. Wstyd! -zekleństwa, potem zamilkł. ¦wy ukołysał zwadę. * TREWASZ 1 iesiąca Prosińca zimowi łwiąci, lasowi dolę: niech od« y Nie wadzili sią z nikim. Boa gor i do stoków nowych stoków, "/nncznio siali pył śnieżny, potem tc;pnio szeregami raźnych ściegów ziomiq z niebem coraz krótszym ffi om w poprzek, tkali w zasłony. 1 la tym lepili płast na płast, skrzy- płachtę, aż każdy płaj ziemski cażdy stok nakrył się dachem, kai- wirem, każda gałąź obrosła w nej ziemi. Święci robili, co mogli, do cna. To co czyste piętnuje ikiejn sadzy, bryzgiem błota, białą 176 Zwada Rewasz 179 — To ma, że i do nas puścili, do wsł naszej żabiowską lator-nlcę. Durny Dnnyluk złakomił się na Marijkę żabiowską, że wysoka 1 chodzi juk księżna. A pewno na majątek także. A odziedziczył długi. — Jakaż to polityka? — dopytywał się Foka. — Każdy wie — niecierpliwił się Matarha — opętała chłopców durnych, że pod jej komendą napadli na jakichś nieszczęśliwych Madiarów, co uciekali z wojska. Zamiast nakarmić, rozebrali do goła i byliby posiekali, szczęściem stary gazda Gondurak, co szedł z chudobą na Maryszeską, skrzyczał na nich, i to psiarstwo rozbiegło się. A byłaby szubienice i bieda na całą wieś. Potem już przyczaiła się. •— Gdzież ta polityka? ¦— Polityka taka — ciągnął Matarha — że kiedy pokłóciła się z mężem, podjudziła i zaprzęgła całą swoją rodiję, aby napadali na Danyluków i na naszych na Żabiem. Porębali, powrzucali do rzeki, jak zawsze i sami pochowali się, a tamta zabrała się z lubasem, uciekła przed naszymi i przed mężem gdzieś na doły. Bezdzietnica ohydna I Zabiówka istna I Mnie nikt nie oszuka. Na pewno przysiadła sobie rękę po ślubie, aby dzieci przysiąść bezbożnie. I z tego wszystko. I puszczać takie śmiecie do siebie? Zobaczycie, jaka to jeszcze będzie z tego polityka. Patrzcie na tych tutaj. Same bezdzietniki! Matarha zwrócił się jeszcze do Kuźmy Niauczuka: —- Może nie tak, Kużma? Wy to wiecie najlepiej, biedaku. To w waszej rodzinie; Kuźma Niauczuk wyłupił błędne oczy i wytchnął ochryple: — Prawda święta, prawda do cotu. Pecblkało nie spał, podniósł się z pościeli, odezwał się po-muro. -— A u was nie ma bezdzietników? Matarha zakłopotał się. — Bezdzietni są, jak Pan Bóg nie da dzieci, ale hodowań-ców biorą sobie jakby dzieci. A łajdactw z głowy nie snują żadnych. Pechkało mruknął ponuro i znów się położył na posłaniu. Birysz wzdychał. Było już późno. Foka upominał: — Idźcie już spać, jutro robota. Wy więcej biesów zawa-bicie kłótnią niż oni bajkami. Rębacze układali się powoli do snu, warcząc i klnąc po cichu. Tylko Giełeta już leżąc na pościeli, zapamiętale cedził, dusząc płacz wściekłości. — Zakładajcie butyn, niech trzeszczą wasze kości, niech pęka głowa, a potem wślizgują się szczury, co wywożą spod Żydów gówno, panów i popów podcierają, kurwom żatoiowskim wylizują, a na nas haukają przy cerkwi jak ten polski zawo-ło&a Jasio. Ledwie wstąpił, już kieron, butyn wywraca — śmiecie! Inni nie odzywali się, tylko Foka nieco senny zapytał: — Pawle, a wy słyszeliście kiedy bajkę, jak pastuch prze* woził przez wodę wilka, kozę i kapustę? Giełeta mruknął szorstko: — Słyszałem i co z tego? — No to podumajcie nad tym — odparł Foka. — Któż tu wilk — warknął Giełeta. Foka ożywił się. — Wyście nie tylko wilk, wy także i cap durny — wył a nie żaden Jasio. Durny cap, łasy na tą biedną kapustę, co tam lety w kącie. I z tego pastuchowi przyjdzie się chyba utopić. Wstyd! Giełeta mruczał jakieś przekleństwa, potem zamilkł. Głęboki mocny sen kolibowy ukołysał zwadę. * VI. REWASZ 1 Na samym wierchuszku miesiąca Prosińca zimowi Trzej Mędrcy, roz jeszcze powetowali lasowi dolę: niech odosobni się, nnzimowi, nnśnieży. Nio wadzili sią z nikim. Bez zawiewki dosypali nocą do gór i do stoków nowych stoków, nawisów, zasp. Naprzód nieznacznie siali pył śnieżny, potem mżyli gęstym maczkiem, następnie szoregami raźnych ściegów to cięli, to jszyli. Zszywali ziemię z niebem coraz krótszym ściegiem, nizali ścieg za ścieqicm w poprzek, tkali w zasłony. W końcu płasiowcem skrzydlatym lepili płast na płast, skrzydło na skrzydło, płachtę na płachtę, aż każdy płaj ziemski spoczął w grobie śnieżnym, każdy stok nakrył się dachem, każdy krzew okręcił zawolstym wirom, każda gałąź obrosła w skrzydła do odlotu ze skazanej ziemi. Święci robili, co mogli. Obliczyli się także z czarnym do cna. To co czyste piętnuje się byle czym, białość ziarnkiem sadzy, bryzgiem błota, białą 180 Zwada cisza loda tkrzypom. Trzej Mędrcy całunami zarzucili piętna, patrorhy, grzechy, zakosili stuki i szmery. Bez skrzypnięcia rozwarli w nnmyrn pępku ziemi zaworzyny morza podskalnego. W najclchs/łj (jodzinę po śniegu i przed nowym śniegiem buchnęły stnmtqd mgły. Rozprężyły się, zagarniały, skracały widzialny świat niesłyszalnymi, niestrudzonymi piłami. Odcięły widzialność góry od góry, las od góry, drzewo od drzewa, człowieka od człowieka. Wciąż zasilane porwały się nawet na czas, skracały światło dnia. W butynie zaczynano robotę co dnia później, i to nie siekierą, czekanem ni piłą, lecz łopatą i miotłą w codziennej walce ze śniegiem. Tuż po zachodzie słońca łasił się łaskawie chytry mrok, lepił się obleśnie, łapał za oczy. Bezbronni robotnicy coraz wcześniej wracali do koliby, zawsze z mozołem, gdyż przekopane co dnia ścieżki zalepiały się w ciągu dnia. Im głębiej schodzili ku dołowi w las, tym podobniejsi szeregowi ślepców, ściskali się, chwiali, zataczali się, to trzymali się za plecy, podawali sobie laski przez plecy. Czasami gubili się, nawoływali się z cicha. Las nie czarno ich oślepiał i nie biało, lecz niebiesko. Jak z zasnutej kadzidłem krypty wyrywali się oczyma w górę ku powale leśnej, by possać jaką taką kroplinę światła. Lecz mgły szczelnie zatkały pułap leśny. Niejeden na darmo tarł oczy, jak gdyby zdzierał z nich siną łuskę. Potem rozglądał się jeszcze z jakiego to wewnętrznego wybuchu rozpościera się bezcielesny dym. Zamykali oczy, pragnieniem światła wydzierali się poza oczy. Słuchali. Jak potop sinego popiołu, co już pochłonął pożar i wszelki płomień, gasi także wszelki łopot, nawet syk ognia, niebiesko-mroczny lns chłonął wszelki krok, wszelki głos, skrzyp i świst. Także wody, góry, niebo, także dnie i noce pogrążył w ciszę niebieska. Zawzięcie chciał spać, jak stepowy suseł, jak skalny świstak, jak puszczowy niedźwiedź. Bormotał spod ziemi: nie bawcie sio, pusto — spaaaać. Swlnt pośmiał, miesiąc Prosiniec wciąż ciągnął do snu, a lu- il/le cod/.ionnie walczyli ze śniegiem i ze snem. Gdybyż tak ntlell przód sobą co dnia tylko przechadzkę do miejsca pracy, no to by zbadać, czy las jeszcze stoi! Gdyby wyciąg z całej prnry dokonywał się w kolibie, jak bryndza z udojów w stai utłtorsklej. Gdyby jedyną ich pracą było planowanie, licze- le Icsnn koliba pracowałaby wydajnie jak głowa! Ale ryzy /uknly na wykończenie ścisłe, dokładne na pierwszym, dru- :im I (Irl«".!a1ym wiązaniu, a także na próbę, na sprawdzenie Rewasz 181 każdego koryta. Odkopane za dnia ze śniegu zakrywały Się ponownie przez noc. Przeładowane już drzewem portasze nakrywały się nieustannie portaszami śniegu. Po jakim takim wymieceniu, narzucone na nowo kłody >zrtikąły przez noc w śniegu. Nawet świeżo zrębane drzewa, zaledwie położyły się, od razu znikały w śniegu; gdyby ich nie zapchano natychmiast na portasz górny, niełatwo byłoby je nazajutrz odszukać. Wody zasnęły, do kotłów wrzucano lód i śnieg, śniegu bez końca. Chyba nie ubyłoby go widzialnie, gdyby do stopienia podłożono i spalono cały las pod tysiącem kotłów. Śnieg sypał, sypał. W takież popołudnie, w sobotę po Trzech Mędrcach robotnicy wrócili wcześnie do koliby. I tegoż wieczora założono w kolibie Fokowej rewasz butynowy. Nogi były spętane śniegiem, ręce unieruchomione, głowy gorzały, kipiały. Butyn spał w lesie, sama jednak głowa-kołiba czuwała, butynowała zawzięcie. Po wczesnej wieczerzy Petrycio stanął obok watry i ogłosił: — Szymbałe, szymbałe, cóż, to za zagadka: „Żonwa nastu-kała, kieszonka schowała, z mokrego najsuchsze, z małego największe, z wielkiego najmniejsze, z taniego najdroższe, otworzy zawory, skarby, komory?" Koliba umilkła, Harasymko Kryniczny zaśmiał się wesoło, wyrwał siej — Ziele kluczowe. Petrycio nie odpowiadał, uśmiechał się tajemniczo i ciągnął dalej: — Szymbałe, szymbałe, cóż to za zagadka: „Osobno rąb — prosto do hańby kryminału, wspólnie rąb — prosto do sławy majątku." Koliba milczała, a Petrycio wciąż powtarzając wstępną formułkę sypał dalej zagadkę za zagadką: — „Palec przy ręce trzyma się, palec odrąbany trzyma się, palec przyłożony trzyma się." I dalej: — „Wyciągniesz z zasuwki — ciemno, schowasz do kieszeni — wesoło, włożysz zasuwkę — jasno i wesoło." I wreszcie: t — „Wadzili się o cały las, pogodził ich patyczek." Harasymko Kryniczny zaśmiał się głośno. '¦ — To rewasz przecie, to wszystko rewasz. — I naprawdę rewasz — ucieszył się Kuzimbir. 182 Zwada —• R«W«u, rewan — przeszło wesoło przez całą kolibę. ZI« nnMnrM«qn '• Koczerhanów, Witrołoma, Pechkała a tak- 10 obok, sprawdzajcie raz jeszcze każdy rachunek, p u i by nie było omyłki. i ..i> ii-.m .11! obok niego, w kolibie zrobiło się jeszcze ciszej, n . snt jifil>i>>;nle, aż sennie. Rębacze bystreccy wiedzieli, że bę-'t.i wspólnikami i zdając się na Fokę, mimo że już otrzymali /.i.i.itkl, nicjdy nie rozpytywali o rozliczenia. Jeśli co liczyli I knrbowali, to tylko ilość kłód zrębanych codziennie. To jedno wiedzieli wszyscy, że zapłata dzienna dla każdego — także dla ł'oki, Snwickiego i Petrycia — wynosi guldena dziennie, a co do reszty, będzie umowa przy rewaszu taka, jaką sam Foka uzna. Pokazując tablicę, objaśniał Foka. — ¦¦ Ta strona czerwonym znakiem słonkowym zaczęta, to wydntkl, koszty całego butynu, zarobki całej spółki. Obliczeni*! tymczasowe. Gdy będzie zgoda, pokrasimy wszystkie karby czerwono. Odwrotna strona, sino kraszona, wykaże rozliczenie togo, co kto pobrał już i co pobierze zgodnie ze swoim wlnsnyin rewaszem. Foka podniósł głos. — Naprzód wydatki: kto w lesie pracuje, guldena dziennie. Dopłata dla rębaczy do rozdziału guldena od kłody. Dopłata za zsuwanie, ryzowanie, złożenie w por-tnsze i mygły, do rozdziału — guldena za pięć kłód. Zbijanie dnrab, guldena od talby do rozdziału. Kiermanycze za dowiezienie daraby do Kut, 12 guldenów, do Czerniowiec 20 guldenów, do Gałacu w Rumunii 30 guldenów. Ale tylko jeśli dowiozą. Bo jeśli rozbiją darabę i drzewo przepadnie, przepad-nlo i zapłata, gdyż kupcy nam nie zapłacą. Czy zgoda? — Zgoda, zgoda — przeszło żywo przez kolibę. Gdy Foka karbował i krasił czerwono, Petrycio zapytał cicho: — A za życie kiermanycza kto zapłaci? Pokn zatrzymał się. Chcesz powiedzieć, kto zapłaci, gdyby kiermanyczowi, nie rtd) Boi«\ coA sic; przydarzyło? Petrycio zmieszał się. — Pewnie, pewnie, a czyż o to trudno... Polcn żywo zakiwał głową. -¦- Tnk, tnk, to rozważmy, jest dwojaki sposób. Obecni Mkiwuli gwałtownie głowami, jakby chcieli odki- Rewasz 185 — A gdyby------- Witrołom zwracając się ku Foce, dobył głosu z głębi piersi i zaciął się. Petrycio odgadł, zakończył. — A gdyby rębaczom coś przydarzyło się? Foka pośpieszył się: — Ale naprzód zwyczajne koszty, codzienne wydatki, a o wypadkach potem. A zatem jedzenie od świąt do Juria za 110 dni — 200 guldenów (jedzenia do świąt nie liczmy). Narzędzia i przewóz 1000 guldenów. Bystreccy rębacze od początku do świąt i od po świętach do Juria 1440 guldenów dziennej robocizny, pomocnicy sprzed świąt i od po świętach do Juria 1000 guldenów. Inni, zaczynając od świąt do Juria 2228 guldenów. Dopłaty dla rębaczy od kłody do ryzowania i do zbijania darab 14000 guldenów. Dopłata do kopania naci przed świętami 500 guldenów, dopłata do kopania na wiosnę, liczmy 1500 guldenów. Dodajmy to wszystko razem wychodzi 21668. Zakarbujemy tu jeszcze, że dopłatę dla kiermanyczów trudno obliczyć tymczasem, a także straty drzewa jeśli się rozbiją daraby, zatem na to zostawimy osobny zapas drzewa. — Zwrócił się do Koczerhana: — Przeliczcie. — Zwrócił się do koliby: — Czy ktoś ma coś do powiedzenia? Nikt nie zabierał głosu, przeto Fok.a krasił karby czerwono, po czym objaśniał dalej: — Jesteśmy spółką, jesteśmy sami gospodarzami w buty-nie, musimy naprzód myśleć o wydatkach, a potem dopiero o zarobkach. Nasze drzewo płacą lepiej niż inne, już teraz mamy więcej robotników, możemy ściąć więcej drzewa niż zamyśliliśmy na samym początku — około 10000 kłód. Odłóżmy 1000 kłód na bok jako zapas i liczmy ostrożnie: 3000 kłód spławionych do Kut po 10 guldenów od kłody da nam 30000. 3000 kłód do Czerniowiec po 15 guldenów od sztuki da 45000 guldenów. 3000 kłód do miasta Gałacu w Rumunii po 25 guldenów od sztuki da nam 75000 guldenów. Razem 150000 guldenów. Lękliwy szept przefrunął przez kolibę. Łesio Karawaniuk jęknął cicho, a Kuźma Wichrynka głośno, jakby boleśnie, Hara-symko Kryniczny zachichotał głupkowato. Foka przerwał obliczenia, Pechkało ofuknął mrukliwie Harasymka. — Czego piszczysz? — Cieszę się — odparł Harasymko i zachichotał jeszcze głośniej. — Gdy odciągnąć od tego dwadzieścia jeden tysięcy, pozo- IM Zwada Rewasz 187 tinnl* ••<> idrlnAcln osiem tysięcy trzysta trzydzieści dwa i|tiktr>t vińcll sio. do Koczerhana. — Przeliczcie! Koi ;u .»I tjlową powoli i rozważnie. l ul.mi 1.1/ jeszcze — mówił Foka twardo wyraźnie — lyt i-.owr, to plan tylko, bo mogą być większe wydatki H uliniy, ,i teraz rozdział jak uradziliśmy z ojcem: dwanaście jińl ([iihlrna od setki dla rodu Szumejów za drzewo. Wydat- '¦w iins/.ych dawniejszych nie liczymy. To znaczy dla nas pi/.ypndn ponad szesnaście tysięcy guldenów. Podzielimy na tl7.losi(;ć części. Pięć dziesiątych otrzymają założyciele butynu do rozdziału. To słuszne, bo bez nich nie byłoby butynu. Wszy-wy pracują sprawnie, ale któż otworzył butyn, jak nie bys-treccy rębacze? Przeto dla założycieli butynu — razem z An-tlri)klrm Płytką przypada pięćdziesiąt sześć tysiący gulde-flńw. — Podniósł głowę z wyzwaniem, nikt nie odezwał się," przeto Foka mówił dalej: — Po nich przychodzi dwudziestu robotników, rębacze i cugary z Żabiego i z Dolnej Rzeki, którzy zrjlosili się po świętach. Na ruch przypadnie trzy dzie-łlnte, to znaczy trzydzieści trzy tysiące guldenów do rozdziału między dwudziestu. Harasymko jednyrrf susem przeskoczył przez siedzących aż nn środek koliby, odbił się od ziemi aż pod dach i chwycił n;ką wiązania swołoku. Wisząc u pułapu bełtał zabawnie no-(jnmi. Śmiech przeleciał przez kolibę, lecz młodzi towarzysze Hnrasymka pośpiesznie ściągnęli go spod dachu za nogi, n ująwszy za kark posadzili na miejscu. Foka mówił dniej. — Po nich przychodzą pomocnicy dziadkowie i ch'opaki, < o oprócz korowania, widtynu i zhonu pomagali w kopaniu łwici, poza tym są na posyłki i do każdej drobniejszej roboty. Nn nich przypada jedna dziesiąta, to jest jedenaście tysięcy i dwieście guldenów do rozdziału dla dziesięciu. I w końcu jodnn dziesiątą "zostawimy na cerkiew w Krzyworówni, na ¦zkolc w Jasienowie, szpital w Kosowie i na podatki. Do sądu nli> po]ta jak do śpiewu, a uderzając w takt ł z ust słown ważkie. Wszyscy słu- i i)r/.odwrzoraj — mówił rozważnie ¦vns/. hutynowy od niedawna. Przecie -t temu sześćdziesiąt, nie — sześćdiie- "bouhnrskie. Leżały sobie za piecem, ci i deszczułki. Z obu stron cięte, po- ałe. Nikt ich nie tknął. Korciło mnie ¦jemne znaki czy czary?" Ojciec śmiał cże. Z jednej strony woły, dziesiątki, ?ód zamówiono tyle a tyle przez kup-, z Debreczyna, aby im posłali kupcy 188 Zwada Rewasz 189 I g*nów, mi! niodiwiodzi, ani proszieków. Wszyscyśmy dziedzica I v. v»cy pros/leki, bo prosimy Hospoda Boga o łaską, I w»»\ niedźwiedzie, bo w norach, i wszyscy Cyganie, bo M«m<< ml, n wszyscyśmy gazdowie. Mój ojciec mówi: re-WMi f, i/.I i zliczy. Zima groźna, przeciw niej rewasz zwiąże na* (In kupy. /nli-dwlo to powiedział, Harasymko Kryniczny znów prze-il«it sl(j na środek koliby, podskoczył szczupakiem pod dach, mkrzyczał: „Zagrajcie, paniczu, arkana!" — I obracając się na wszystkie strony w przysiadach, tańczył. Sawicki nie śpieszył »lg do gry, a Harasymko nie czekał, tylko wycinając arkana, śpiewał: Mamy rewasze, imamy 'tysiączki, Ja pan na Żafodiu, pan na Kuzywoiównd... Młodzi klaskali w dłonie do taktu, a Harasymko zdyszany powturzał: Ja pan na Żaibiu, pan na Krzyworówni... Gucyniuk opamiętywał: — Gdzież tobie chłopcze do panów?... Harasymko przerwał taniec, rozkraczył nogi zawadiacko i zapytał: — A co? Nie wolno mi z panem mierzyć pucki? — Co za durne gadanie — odburknął Gucyniuk. Harasymko upierał sią przekornie. — Czemuż nie wolno? Pójdę do pana dziedzica albo do pana zarządcy Fundacji, powiem grzecznie: proszę, teraz mierzymy. — I co będziesz miał z tego? — pytał Witrołom z uśmiechom. "~ ¦— Zobaczymy, czy jest rewasz, czy nie ma. Młodzi śmiali się, a Witrołom upominał. — Może każesz wierzbie albo olszy mierzyć szyszki z jodłą? — To co innego — odcinał się Harasymko — wierzba to Inny ród, nie ma szyszki. A za co pan ma mieć większą szyszkę oćti mnie i nawet nie wolno zmierzyć? A jak będzie miał większą, to co? — kpił Mandat. (•Inlcln mruknął: l*r*ytnlo panu dziedzicowi, aby był rewasz. — Nie, broń Boże, nie przytnę — zapewniał Harasymko — ale będę wiedział. A może to nieprawda, że ma większą? — A go cóż ci wiedzieć, chłopcze — śmiał się Witrołom. —• A po cóż taka durna pogaduszka: „gdzież tobie chłopie mierzyć z panem pućkę." Ja zmierzę. Teraz ja także dziedzic — zapewniał Harasymko. Foka nie zwracał nań uwagi, powracał do swego. — Zatem kto ma coś przeciw rewaszowi, albo kto chce o coś zapytać? Gdy niektórzy baraszkowali jeszcze z Harasymkiem, siedzący opodal Foki najstarszy z Koezerhanów wyciągnął z torby okulary i założył z trudem cienki, nieco pogięty drut poprzez gęste kudły na uszy. Uważnie badał tablicę do światła. Od razu przestano się troszczyć o Harasymka, oglądano w milczeniu Koczerhana i jego okulary. Bliskie Kutom osiedla Dolnej Rzeki a także Białej Rzeki wraz z Stebnem butynowały od jakichś pięćdziesięciu lat, a Koczerhan, najstarszy z górskich kierma-nyczów, bywał po świecie. Na Riabyńcu wszelako dotychczas raz tylko przemówił do narodu, zaraz po przyjściu. Polityczny, oszczędny w słowa nie udzielał się łatwo. Gdy oglądał tablicę, wypukłe, podobne korze starego drzewa, czoło jego nadmiernie wysokiej głowy wprawione w czaprak kudłów, zastygło w siedmiu równoległych bruzdach. Nagle bruzdy zagrały jnk kożln skóra nadymanej dudfci, po czym rozluźniły sio, orzy rozszerzyły się. Koczorhan odłożył tablicę, zdjął okulnry, otworzy! ustn jak do śpiewu, a uderzając w takt wypaloną fnjkii, wytac/.nł z ust słowa ważkie. Wszyscy słuchali bez słowa, boz szeptu. — Butyny od wczoraj ! przedwczoraj — mówił rozważnie Koczerhan •— dlatego rnwnsz butynowy od niedawna. Przecie były u nas w chacie — lat temu sześćdziesiąt, nie — sześćdziesiąt trzy, rewasze inne, bouhnrskie. Leżały sobie za piecem, suche, poczerniałe pałeczki i deszczułki. Z obu stron cięte, pocięte, całkiem niezrozumiałe. Nikt ich nie tknął. Korciło mnie i pytałem ojca: „Co to? Tajemne znaki czy czary?" Ojciec śmiał się: ,,I tajemne i czary także. Z jednej strony woły, dziesiątki, nawet setka wołów, naprzód zamówiono tyle a tyle przez kupców z węgierskiego boku, z Debreczyna, aby im posłali kupcy i 100 Zwada t Kul. Potwn w Kutnch tutaj na leckim boku karbowano: ile " ''w wy«yln|«i. 1 /.nów zaświadczenia zarąbane tam za Czarta, ni w Di«ł>rrczyme. A z drugiego boku deszczułki karmę, ]iii'iil. „Obracaj się jak chcesz w koło, nie ominiesz, stanie przed, tobą, zagrodzi ci świat las stromy, zaśnieżony. Drapiesz sią w górę, brniesz po pas, czy daleko? Ej, nie bardzo, trzydzieści drzew. Śnieg coraz głębszy, idziesz coraz dalej, coraz stromiej i już pięćdziesiąt drzew, Sto drzew przed tobą. Pełzniesz na ' czworakach w śniegu, a to setki drzew, cały las wali się na ciebie i ciebie w przepaść. Broń Boże." .- „Jakżeż przejść?" — pytałem. Ojciec śmiał się: „Jak? Co dnia rąbać rewasz, co godzina bodnąć rzetelnie, a potem przeżegnać góry rewaszem: Rozsuńcie się góry, rozstąpcie syhły! I zaruz przejdziesz" — śmiał się ojciec. Koczerhun zamilkł. Tymczasem średni brat jego, Mychajło, też rosły, lecz zgięty pokornio, ośmielił się z kąta koliby. — Mama nieboszczku powiadali, żeście całkiem podobni do ojca, tylko włosy gęste, a u niego — Zamiast odpowiedzi stary Koczerhan wstał nagle, sięgając stromego swołoku głową, pochylił ją. Jak zbudzony rozglądał się wkoło, pokazywał palcem głowę, otworzył szeroko usta. — Ojciec trochę wyższy ode mnie — mówił — a dużo szerszy w plecach. Gdy szedł ze stadami przez wierchy, jeszcze wyższy, bo nie kłapanie na głowę kładł ani czapkę rogatą, tylko rogi prawdziwe, kaptur z głowy byka górskiego z ro- 192 Zwada gami zgiętymi do siebie. Ani topór, ani doubnia nawet nie uszkodziłyby yo. Wciąż stojąc, ożywił się Koczerhan, ,mówił nieco swobodniej. Są tacy jak ojciec, nielękliwi, a są tacy jak ja, nie to, żeby wielki bojahuz, ale czasem zlęknę się, kiedy fala pędzi darabę na Sokolską Skałę, nad karkiem skrzypią i łoskocą da-raba za darabą, kiennanycze jeden za drugim patrzą na mnie, a tu skała otwiera zęby i wciąga. Ale trzymam się: „Tyś czyj? Koczerhana rogatego czy jakiś inny?" No i dobrze. Młody Giżycki słuchał z kąta uważnie, oczy zaświeciły mu się, wyrwał się. — A to prawda, że rogi nosił? — Nad Dolną Rzeka nie kłamią tak jak nad Górną — skarcił go Giełeta. Stary Koczerhan uśmiechał się pobłażliwie. — Kłamią, kłamią umiejętnie, ale to prawda. — To wszyscy tak chodzili z rogami? — pytał Giżycki. — Nie wiem, a ojciec chodził, pamiętam, przezwali go Rogaty — odpowiadał rozważnie Koczerhan. Giżycki błysnął oczyma, znów wyrwał się, jakby w uniesieniu. — To ojciec wasz był jeszcze kraśniejiszy dziad, niż wy. Koczerhan zaśmiał si§. — Kraśny? Ha, mnie się podobał, twardy jak hak żelazny, a wesoły. — Usiadł, namyślał isię, znów mówił z trudem: — Tak to, Foko, słuszny wasz rewasz, a jeszcze przyjazny, miłosierny. Kiedy was słucham i rewasz oglądam, to tak jakbym mego ojca w łysinę pocałował. — Oj tak — wypalił średni brat Koczerhan — właśnie tak. Stary Koczerhan spoglądał nań przez ramię. — Cóż ty możesz wiedzieć? Byłeś jeszcze malutki. — Wiem dobrze, panie bracie — ośmielił się raz jeszcze Michajło Koczerhan. — Łysina bez jednego włoska zachodziła głęboko. Kiedy leżał umarły w choromach, zakradłem się z tyłu, aby nikt nie widział. Od potylicy pocałowałem i pogłaskałem głowę. Była cjładziutka. — To tak, to możliwe — uśmiechnął się smętnie najstarszy Koczetrhan •— głowa była łysa a mocna, sama moc, zdawało się, że chatę rozsadzi, mój Boże, że takiej nie można pochować. No i cóż? Ileż lat temu jak umarł? — I Rewasz 193 — Ile może być? — dopytywał się z kąta najmłodszy brat Iwan. Stary Koczerhan wahał się. — Pięćdziesiąt siedem? Albo więcej. No i patrzcie, pochowana czy nie, a nie gnie się rewasz. Kiedy górą prawo, zgoda i ssrce miłosierne, to tak jakbym tę mocną głowę pocałował. Koliba milczała, Witrołom westchnął. — Daj wam Boże za taką mowę. — I ja tak mówię — dorzucił Foka. Petrycio biedził się niczarudnie. ¦—¦ Od starych ludzi moc straszna... Ruszyć się nie można bez nich, czyż nic tak, paniczu? Sawicki bąknął niechętnie: — No tak. Stary Koczerhan brzękał wypaloną fajką o kocioł, wytrze-pując ją niepotrzebnie. Uśmiechał się. Potem nasrożył oczy i nagle głębokie bruzdy na czole rozluźniły się i wygładziły. Jakby ściągnięte lejcami wlały się w głęboką poprzeczną bruzdę, co jak wrębaina blizna wjeżdżała na nos, przedłużała się nosem. Odwrócił pół twarzy od watry ku kolibie. Prawa strona czerwona od watry i lewa zaciemniona uwydatniały nos hakowaty, jakby zawadiacki. Rąbnął fajką powietrze, otworzył szeroko usta. " — A ja przeciw! — zawołał1 donośnie — przeciw temu, aby stary na zawsze wiązał młodych, aby ich życie giął na swoje koło. A także przeciw temu, aby młodzi porządek świata wywracali. Cóż to za sposób, mój Foko luby — wy człek luby, wy i godny, to tak — ale cóż to za nowa moda, bez obrazy, aby za darmo rozdzielać rodowe majątki. Zarobki ładne, dodatki jeszcze ładniejsze, jedzenie palce lizać, sarsama cesarska, ale ta spółka — nie! Koczerhan przerwał, oglądał sic;, wszyscy milczeli, przeto mówił dalej: — Za co? Nie mówię o bystroczanach, wzięli się przecież gołymi rękami do puszczy, ich rzecz. Ale ja? Tacy jak ja, wstydziłbym się tysiączki niespainiętane w besahach dźwigać do domu. Plecy by mi paliło. A moi bracia czyż nie tak samo? — zapytał ostro. — Tak samo, tak samo, — powtarzali pokornie bracia Ko-czerhany. — A wy Ferkaluku? — zwrócił się do rodaka ze Stebnego. 7 — Na wysokiej... 104 Zwada .In lu nic nic mam do gadania. Foka daruje, jego rzecz. Co Innoyo darować — ciągnął rozważnie Koczerłian — Itnrdkij, czy dukat, czy konia, czy nawet parę wołów, tak (o nlnry Tnnasij Urszega lubi. T to stary młodym ma da-nt-, n nlo młody jak wy. Co innego chram, przyjęcie, to' i\ nlij, (|dy Bóg da zdrowie, przyjdę do was. — iicyniuk zfibormotał nieśmiało. To po waszemu jak? Wszystkie majątki mają sią zbijać jak bryndza do jednej berbenicy dla jednego? A inni — Ciy jak wy o tym? — Inni niech zdychają, żebrzą albo do kryminału — palnął grubiańsko ponury choć młody Kraszewski z Żabiego. Stary Koczerhan jak przystało nabijał spokojnie długą zakręconą fajkę tytoniem, szepnął do Petrycia: „Dajcie węgielka". Potem zadymił i odpowiadał rozważnie. — Taką odpowiedź jak twoja, młodziacżku, to sadza dla zaczernienia i plotka z wiatru. Dlatego ja nie tobie odpowiadam, tylko Gucyniukowi. Nie do jednej berbenicy, mój Gucy-niuku, nie, ale dla tych co umieją zadbać o majątek, przydbać i zagospodarować. U Szumejów zawsze można zarobić, pożyczyć, podkarmić się podczas głodu, poprosić, a nawet, broń nas Boże — można ukraść bez strachu. A co dostaniesz od takiego, który nie dba, zaniedba, przepije, a gdybyś, nie daj Boże, od niego ukradł, procesem cię zniszczy, zedrze z ciebie skórę, aby znów miał co pić. Byli tacy, /co dziedziczyli, o lasy nie dbali zawczasu, a zaczęli dbać sto lat potem, gdy lasy mają cenę, a tymczasem już ktoś zasiedział. Czekali na złodzieja, procesowali się, a tu hou! stój, za późno. Taki nie wart, aby coś mieć, tylko taki co — spojrzał ku Sawickiemu —¦ jak to wasz ujciec mówił, paniczu? — Rzetelny — szepnął Sawicfci. — Właśnie taki — potwierdził z godnością Koczerhan, wypuszczając kłęby dymu. Kraszewski zaśmiał się grubiańsko, niektórzy sykali nań. Witrolom wysławiał się z trudem. — Bywa przecież inaczej. Sami wiecie, że rzetelny wcale nie łapie, bo rzetelny, i z tego potem biedny. Nasz Maksym *pod Jaworowa mówił nawet — --- Dobrze mówicie — spokojnie ucieszył się Koczerhan — dlat pisze. Rzetelna dusza choć żydówka. Pan IlamblrlJ raz przyszodl do niego, a Ichałe znał go do-hrze. I zaraz wyciąga z chałatu nową dziesiątkę srebrną ż cesarzem. Mówi mu cichutko: „Nu, panie majster." Pam Bambirij oglądał dziesiątkę, zmierzył soblo po cichu i powiada mądrze: ,,Nu, nu, Ichałe." Ani słowa wi<;coj żaden z gęby nie wypuścił. I ani Żyd dziesiątki Bambircmu nie dał, bo mądry, a pan Bambirij by jej nie wziął, bo honorowy. Broń Boże. I wtedy pan majster Bambirij ze szlachty rodem najął się do najgorszej roboty. Całe przedwiośnie u gazdy gnój woził, wiosną najął się do drogi, tłukł kamienie. Zarobił jedną dziesiątkę, drugą i wię- 202 Zwada cej. Nakupił mosiądzu, wykupił od bab stare talary z Marią Teresa, aby mieć srebro. I zaczął. Dla takiego majstra marną dziesiątkę zrobić to nic. To mniej niż ćwierć, mniej niż dziesiąta część tej roboty z krzyżem. Szach-mach — od razu dziesiątka. Co tygodnia chadzał do Kosowa do Ichałe, zanosił, mu nową dziesiątkę: „Nu, Ichałe." A Ichałe cichutko: „Mu, nu, panie majster." I zacny Żyd jak brat rodzony, nie chwalił jak ksiądz na kazaniu, nie cmokał —• siedem guldenów cesarskich rzetelnie wypłacał. I tak co tygodnia po dziesiątce, potem po dwie, potem po trzy i więcej. Urósł trochę pan Bambirij, brzuch mu nie urósł, ale już nie zapadał się do dna. Miarkujcie sobie jaki pieniądz! Kupił krowę, dokupił gruntu łatkę, o medalach ani sz<; rhndzcjo na starszego do mojej cesarskiej ,majst(ini, tu nuicio zadatek, a Żyda ezeinnego bierzcie do pomocy." - Tak by zrobił człowiek i (jazdaI Najstarszy Koczerhan westchną!, odezwał się niechętnie: — W kolibie, bracie, możesz sobie bambirzyć do ochoty, ale po wsiach — — Oj tak — westchnął także Pechkało — chyba w za-szeptynaćh leśnych szeptać. Cwyłyniuk uniósł się z siedzenia, podniósł brwi, zakręcił wąsik. Znów uśmiechał się by natężyć uwagę, nagle zawrzesz-czał: — Szeptać? Ludzie, a czyż wy widzicie, co z tego wychodzi? 04 Zwada n nit ma rownszu, złoto starszuje, albo fałszywe złoto, to .lakioi to nie ma rewaszu? — łagodnie oburzył się Ko-¦i linn — a sąd i prawo na czym stoi? 1 wylyniuk znów usiadł. Gdyby rewasz starszował — paplał donośnie — to pan liumbirij złoty człowiek, zamiast wszy bić, dalej biłby sobie swoje dziesiątki. Albo niechby nawet krzyże delorne, byleby i ylko zamiast płacić, karmili go, a nie zabijali. Człowiek jeden drugiego wciąż zabija, niejeden nie chce, niektóry nawet żałuje a zabija. — Was już ktoś zabił? — pytał Petrycio. — Nie zliczyłbym, pewnie i ja drugich także. I teraz już myślałem, że mnie zabiją, ale nie, nie zabili. — A czemuż to tak? — pytał dalej Petrycio. — Bo rewasz wciąż szuka człowieka, człowieka się trzyma. A kiedy człowieka braknie, idzie go szukać dalej, znika. I wtedy złoto przyjdzie, zakrzyczy: „ja tu pan! ze mną będziesz wesoły, beze mnie tyś smutny śmieć!" I kto mu uwierzy, ten już zabity. Nie dlatego, że nie ma co jeść, tylko że mu smutno. Bo złoto potrafi durzyć, umie fałszować, ha-ha, i miebylice pokazywać: „nie smuć się." Mego ojca pan zabił. Petrycio poderwał się z miejsca. — ćo, zastrzelił na polowaniu czy jak? — Nie. Zabił, bo zapomniał. Pojechał sobie w świat, nie pomyślał. Pan był niezły, zresztą każdy pan durny nieboga. — Czemuż durny — zaśmiał się Foka — bo nie umie krów doić? — Także dlatego, a najwięcej dlatego, bo bez złota marnieje, rewaszu nie rozumie, daleko mu do człowieka. — Foka przerwał. — Ale są między nimi tacy i owacy, panowie to także ludzie. — . — Jacyż tam ludzie? — przerwał Cwyłyniuk. —-/ Posłuchajcie, niecli skończę. Mówię: pan był całkiem dobry, ojciec przywykł do niego Jak ja do daruby, miał z niego pociechę. Biegali razem po polowaniach, po lasach jak młode psy. A kiedy pojechał, zapomniał. Ojciec zasmucił .się od razu, nogi mu spuchły. — Spuchły ze smutku? — dziwił się Petrycio. — A z czegóż? Widać! Leżał, ledwo dyszał, umierał, ale zanim umarł, jakoś pan znów przyjechał. Dał mu pieniędzy, Rewasz 205 dał mu wina i wódki, posłał hajduka po lekarstwa. Oho — Pan także posmutniał całkiem i mówi już trochę mądrzejszy: „Łesiu, to ja ciebie zabiłem, goniliśmy po lasach, goniliśmy nieraz obaj z fajkami w zębach. Nawet pieniędzy ci nie posłałem. A teraz co? Człowiek zabija człowieka —tak mówi pan — nawet nie chce, nawet żałuje, a zabija, bo nie pomyśli. Pamiętaj to, chłopczynol" — mówi do mnie pan. Widzicie, zmądrzał! I cóż z tego? Wino i wódka dziurawiły ojca jak nożem. Na nic! Od lekarstwa od razu koniec, nn dobru, godzinkę umierał, spał jak zabity. Aż dał mu pan Jakiejś czarnej braliy gorącej a gorzkiej, nazywa sU; kule. Ojciec pluł, no i patrzajcie, to paskudztwo czarno pumn<|nl!«\ »zyinbnłe — cipko stoit, słabko wysyt, sam tiw>< 1 . oimk' lysyj. u wyrwał się Mandat. ¦ >,¦ tdk(c(|o? — pytał Harasymko poważnie — całkiem itno. A może to będzie to samo: zabyw jak suk, wytieh ,1 ł kińcia kapaje. ii wy rechot porywał bezmyślnie jednych lecz odrażał ;u h. Wtajemniczeni kompany nie wydali Harasymka, śmia~ m; ciszej. Giełeta skąpy w uznanie opanowywał się lecz słuchał ciekawie. -— Więc cóż — niecierpliwił się Harasymko •— nikt nie wio? Po kątach szeptano. Bomba przyznał bez zapału lecz bez szyderstwa. — Za trudne! Gdzież tacy wynalazcy jak w Żabiem! Same fjlowy. Cluryniuk zniecierpliwił się. — Powiedzcież po prostu: pierwsze to igła, drugie — pierścień, trzecie — śliwka, czwarte — ogórek. I po. całej paradzie. Młodzi zakrzyczeli Gucyniuka. — Psujecie zabawę, tak nie sztuka. Tomaszewski dociął. Kto wszystko wie, niech idzie spać, a kto za mądry — m,i wieczny odpoczynek, nie bronimy. Harasymko trzepał dalej lekko, łatwo, bez zastanowienia, iie czekając już na zaproszenia. — Babyno remesło, naokoło obrosło, a w seredyni dyrka. — Boba sy rozłożyła, a didowy wysyt sarsama. Witrołom wstrzymał go. — To nie żadne paskudztwo, to po prostu studnia. Lecz Harasymko popisywał się dalej bez końca wciąż w ten *nm deseń, według którego łatwa sprośność jakby echo wyzy-wn sprośną pewność, a podsuwając pułapkę, zaraz osadza zga-zmuszając go do zastanowienia. Nie wiadomo, co zachęcało, sprośność, do przesytu czyhająca na głupotę yft Harasymko rozchichotał się przekornie, lecz zaraz odrębał się chichot jego, bo z tej i z owej strony zasykąli nań żabiowcy. Tylko Petrycio zażartował. — Nasza Starszyzna Foka i paniiez zaprzysięgli się ślubem od kobiet. To archimandTyci nasi, i nic nam nie grozi, nie dadzą do nas przystępu. Stary Koczeirhan uspokajał. — Zagadka zagadką, zastawi pułapkę, a pośmiechuja sama wyśmieje. Śmiech zdrowy. Foka żartował. — Słusznie mówi Koczerhan, śmiech zdrowy, ale kazanie Witrołoma też zdrowe, na to, abyśmy się pilnowali. Przecie nie bójmy się czarnego i czorta nie czerńmy zanadto, bo przerzuci się na białego i co wtedy? Patrzcie, zima się wzięła do nas rogata, mamy już rewasz, pokażmy jej i my nasze rogi. Złoto czy nie złoto, świeci czy nie, a słusznie mówią, że nie podług gadania będą nas sądzić, tylko podług rąk. Róbmy jak najlepiej. — A jest taki — poprawił Koczerhan — co nie podług słowa sądzi arii podług rąk, tylko podług orzeszka. — Jakiegoż orzeszka? — Zagląda do środka, czy zdrów orzeszek, czy pusty. — Niech dobrze zagląda, aby zrozumiał — odparł Foka. Koczerhan odsłonił myśl. I 212 Zwada » ni* ntlnwlpk. zagląda — No t<> i«<>mń«)!oczoi'istwo kryształów. Robotnicy odszukujący dalsze portasze, docierając do stromizn i szukając kłód porzuconych po losie, zanim odkopali płaje, kierowali się podług zarysów góry przemienionej mgłami i tak zapuszczając się w bezdroża I zaspy, błądzili ciągle. Na dobitek, gdy dobrze zabmęli, już wczrsnym przedpołudniem gęste mgły opuszczały się na las. 0 dwn kroki nie było widać, z braku płaju, tropów i śladów tracili winie czasu. Nawet w biały dzień, las czyhał, omylał, straszył. Pod wieczór mgły ogarniały szczelnie kotlinę, koliby, jednakowo pogrążały i daleki niedostępny i bliski, niby to do-»1«jpny świat. Znów nocą, zawsze to samo, znane gwiaździste niebo odsłaniało się, śnieg tężał, można było stąpać bez' zapa-clonln się, lecz nocą las był zamoknięty dla ludzi, nikt doń nie wchodził nigdy. Zima wsysała leśnogórsfci kraj między Riabyńcem, Czeremoszem a Popadyńcem w swoje królestwo, wabiła do swoich kwietników kryształowych na samo dno potwornego jaja. Jak ze słońca wylęgły ród wężów, razem ze swym królem zimuje w zdrętwieniu pod ziemią na innym świecie, tak; butynary, odcięci od światła, od ojcowizny, od pieców i od chat, od wsi 1 od zabaw, powoli tężeli, milkli. Lecz wydzierali się codzien-nl«>. Być snem, stać się drzewem, co jednakowo na wsze strony wyciąga korzenie czy gałęzie, a ufnie dać się ponieść snom, n>. zolnii nas w skamieliny, w (kryształy, aż uspokoją — taka Jett pokusa zimowego królestwa. Takiej ulec może każdy I no», co o niej opowiada, ale nie ten, co codziennie wyrąbuje driawo I wydziera je z wnętrzności snu, aby uzyskać zeń drewno. !.•(/. po nocach temu, co zbudził się i słuchał stężałej ciszy lub nawet wyszedł z koliby, dzwoniły z nieba i ze śnfegu na-pr/-1 Ichutkie światła, potem coraz nieznośniej rozdzwaniały ¦li; ico światłem kryształy. r llzszej niedzieli, jeszcze za dnia, sanie z Jasienowa, nol wanc żywnością i narzędziami, przedarły się przez za-B)h n odsiecz butynowi. Przodem, odgartując śnieg bukową Groźne źródełko 215 łopatą, brnął główny pastuch Trofym, tuż za nim, młodzi sąsiedzi Szumejów poprawiali łopatami. Za nimi sunęły sanie drewniane, ciągnione przez stare brzuchate kobyły, niekutymi płozami ściskając śnieg z cichym skrzypem, czasem z przenikliwym piskiem. Zostawiały szerokie, ubite gładko koleiny. Po nich stąpały przypędzone na butyn krowy, podejrzliwie wsuwając nogi w śnieg, ślizgając się czasem. Ten cichy pochód był dla butynu hałasem niezwykłym, podniósł od razu wszystkich na nogi. Wysypali się tłumnie z obu kolib na powitanie, a Foka zaznajamiał ludzi z kmwnmi. Niespodziane barwy: czerwone, niebieskawe, buro-szare, wszystkie maści krów i koni wsunęły się w czarnobiałą puszczę. Razem z barwami szło samo życie, ruchy, oddechy, spojrzenia i głosy zwierząt, wfcarbowane od dzieciństwa rytmy i znaki najbliższych istot, bez których dla pasterzy nie ma świata. Przodowała krowom potężna, czerwona, nawet ognista Krasula, dmuchając gwałtownie. Ruchami rogów i pociskami z oczu nakazywała nieznajomym, aby ustępowali z drogi. Jakby zdumiona zatrzymała się na widok Foki, zaryczała przeciągle, po cz.ymiizała mu ręce. Zamykała krowi pochód niepozorna leśna krowa o przypalonym — jak się to mówi „prysz-krumłenym" ¦— czole, zwana Szestula. Foka zalecał ją także uwadze nieznajomych. -X Ta rodem z węgierskiego boku, pilnuje stada przed zwierzem, ostrzega. Krowy „czużyły" się — to jest niepokoiły się obcością — wąchały śnieg nieufnie. Krasula wciągając powietrze i chrapiąc, porykiwała raz po raz i zarazem ryczały jedna za drugą, tylko Szestula zadowoliła się wąchaniem śniegu. Ryki ogrzewały ciszę, jak gdyby zwycięsko niosły się daleko, wieś górowała nad pustkowiem. J.ccz pastuch główny niepokoił się. .- — Kłopot — mówił zatroskany — nie wiadomo czy przypuści mleka, a może chora? Od kiedy weszliśmy w puszczę za Kraśnikiem, Krasula ,,czuży się" bez przerwy i porykuje, a tamte za nią. Zaledwie to orzekł, Harasymko przyskoczył z fłojerą. Tańcząc na śniegu przed krową, przybliżając się i oddalając w przysiadach zagrał krótką Pełechową nutę, raźną jak wyskakujące ze skały źródło, i zaraz Petrycio a z nim cały rój młodych zaśpiewali: 216 Zwada \ W fMiporoU, w wyworoti jawir zeleneńkyj, 1'ohyb, pohyb u Synyciach Pełech mołodeńkyj, Ncumyt wnda zza horoda, klekoce, klekoce —ł 'hoć wody milczały zawzięcie i chyba tylko gdzieś daleko V ryzie zasyczała jakaś ciepliczka i zaraz wsiąkła w śnieg, ¦ iwń atarodawna zaszumiała wodą i wiosną. Krowy uspokoiły Ki«], Hnrasymko pieścił Krasulę, ona lizała go po twarzy. Grał Iłikżc przy pierwszym dojeniu. Krowa przypuściła, mleko było /.drowe. Chłopiec napierał się jeszcze więcej: — Będę grał zawsze przy udoju, dobrze? Foka zgodził się lecz zaraz prawowali się inni: — Harasymko najmłodszy, a ma grać przy dojeniu, czym on lepszy? — Tak ma być, to słusznie, najmłodszy, najbliżej cycki — orzekł Foka i tak zostało. Później jeszcze butynary domagali się jeden przez drugiego, by karmić i doić krowy. Nie było takiego, co by z najcięższej pracy nie spieszył prosto do krów. Niejeden urywał chętnie jaką godzinkę snu przed świtem, by przywitać się z chudobą. Aby nie było wzajemnej zawady i natłoku, Petrycio założył rewasz krowi. Podług niego karbując w nim codziennie, robotnicy po trzech dziennie pilnowali swych praw do krów. Nawet wtedy nie brakło prawowania się, że ten źle czyści stajnię, a tamten porozrzucał siano i nie zgarnął go ze śniegu. Oglądając samych siebie w gałach ocznych krów i trzymając kfowy za wymiona, bronili się przeciw zimie. Bo oto butyn zsuwał się powolutku na same dno zimy, w ojczyznę ściętych kryształów* Za niejednym drzewem, w niejednej jarudze leśnej nakrytej śniegiem czyhała cicha furteczka i jeszcze cichszy /.)n7.d do kryształów. Naokoło, w ołowianym powietrzu pachło rlrłiym nalotem, porwaniem, cichym sczeźnięciem. Piski głod-yrh sokołów i jastrzębi z. daleka przeszywały surowe mgły, i t.a nimi na razie milczały niewidzialne a jeszcze mroczniej-r« ptaszyska grabarze i sprzątacze leśnej śmierci. I.ucz lube rodowym pasterzom oddechy i wyziewy krów ugodziły surowość, przywracały świat. Oczy i wzdychania krów rozdmuchiwały gasnące już westchnienia chat, rodów t wtl do Bożego miłosierdzia, do opieki tego Gazdy, co troska ' paprociach, w wykrotach jawor zieleniutkd, liną), ruin a 1 w Synyciach Pełech młodziutki, d klk klk liną), ruin a 1 w Synyciach Pełech utk ''im! wo zwożono drzewo saniami. Zbliżyli się od razu, choć 1'otryciu jiik zawsze z udaną powagą kpił nieustannie z Pańcia i nawet go drażnił. Pańcio cierpliwie z własnej ochoty posypywał całymi dniami wyślizgane dróżki, przeto robotnicy uchwalili, że ma pobierać dniówki, aby sobie zarobił, i Foka wciągnął go do głównego rewaszu. Zimowe święto Bogarodzicy było w sobotę, i przez dwa dni świąt robotnicy odpoczęli sobie. Mając w świeżej pamięci re-wasz Foki, niektórzy z nich roili, planowali głośno, jak się zbogacą, jak pobudują chaty nowe, dokupią gruntu, wyhodują piękne krowy. Foka półżartem snuł jeszcze śmielsze marzenia o oszklonych dworach, o nowych cerkwiach i kaplicach, a Sa-wicki mruknął tajemniczo: „takie świecące jak raz widzieliśmy..." I dalej: jak hodować będą sady, ogrody, kwietniki, takie jak w*szeroikim bogatym świecie. Petrycio, niby to poważnie, wyciągał z Pańcia jego mniemania, aby się pośmiać. Pańcio kaszlał, mówił przez kaszel, jąkając się często. — Ja bidny, pewnie z tego że durny. A durny, bo bidny. Tak to się kręci, nie wyskoczysz. Ale to wam powiadam sumiennie, pieniądz psuje wszystko, Petrycio pytał: — Cóż psuje, może nam zdrowie popsuje? — Zdrowie najprędzej — potwierdził Pańcio. — Może pochorujemy się, kiedy nie będziemy jeść zgniłych kartofli? Pańcio wykaszliwał. — Pochorujecie się, to pewne, ale na tym nie koniec. Kiedy nabudujecie za wielkie pieniądze, będą domy jak u bogaczy, jak w Kołomyi, jak w Budapeszcie, jak tam w Kremsie nad Dunajem, no i kościoły, no i to wszystko, co należy do boga- 242 Zwada Gody Odokll 243 czy. I co komu z tego? W tych domach ludzie niedobrzy, twardzi. Dobry człowiek tylko w takiej chacie, co do ciała ciasno przylega jak serdak. — A bogacz niedobry? — dowiadywał się Petrycio. — Nie może być dobry, nie ma czasu i nie chce. Bóg z tego nazywa się Bóg, że bogaty. I cóż? Jeśli on naprawdę bogaty, to on nie żaden Bóg, bo niedobry, a jeśli on biedny, to taki sam Bóg jak ja. Słuchacze śmiali się głośno, niemal z zachwytem. Pańcio spoglądał podejrzliwie, namyślał się, kaszlał i śmiał się dalej. — A jakiż ten Bóg naprawdę? — dopytywał Petrycio, pokrywając śmiech smętkiem. — Py-pytajcie księdza, je-jemu za to płacą — jąkał się Pańcio. — A teraz i ja Bóg. — Cóż za Bóg? — Łapię pstrągi, zjadam i grzeję się. Bóg także łapie nas na wędkę i grzeje się. — Nie ma co jeść bidny Bóg? — litował się Petrycio. — A cóż innego będzie jadł? Cała koliba huczała śmiechem. — To po co stworzył świat? — pytał niestrudzony Petrycio. Pańcio zaśmiał się dziwnie. — Che-che-che, kto stworzył świat, dobrze wiem, a wam nie powiem. — A Bóg też chce coś mieć z tego. A zresztą — Pańcio machnął ręką zagadkowo, powracał do swego. — I do-kądże pojadą wasze kłody? Do bogaczy, tam gdzie nikt nie ma serca. — A któż ma serce? Pańcio namyślał się. — Są może gdzieś tacy, sami bidni, sami durni. I naprawdę durni, bo wciąż myślą, że się zbogacą, a to darmo. Foka nie kpił z Pańcia, powiedział rezolutnie. \ — Patrzajcie, Pańciu, durni my czy nie, zbogacimy się czy nie, a przecież coś zrobiliśmy tutaj, żyjemy jako tako — — Zrobiliście — przerwał Pańcio — ha, u bogaczy nie takie budowle. A dla bidnego człowieka nie ma u nich miejsca uni nory. I nie takie hacie u nich, woda z żelaznej naci spada na żelazne koło, z tego iskry jak błyskawki ruszają maszyny. Wszystko kręci się samo, robotnicy już niepotrzebni, niech zdechną. I A bogacze tylko złoto zgarniają, zgarniają... Mandut rechotał, trzęsąc brzuchem. — Ł wody zgartują? — Ależ nie t. wody, jeden z drugiego zdzierają, jak zwyczajnie — tłumaczył Giełeta. Cwyriuk podniósł głowę, uśmiechał się złośliwie, lecz czekał cierpliwie. Kuzimbir dobył głosu z głębi piersi. — Opowiedzcie, proszę, jakżeż to jest. Pańcio mówił raźniej, a wszyscy słuchali w milczeniu. — To się nazywa — elektryka... Opowindają we Wiedniu, że ino rok-dwa poczekać, a wszystko wszyściutko będzie elektryka. Elektrisch! — A cóż to za jodna ta jakaś Elektryka? — Na miajsro Rogo — wypnlił Pnńcio bez zająknienia. — Coł. onn, święta ugodnlcu, Matka Boża, czy co? — dopytywał Potryrio zaniepokojony. — Idż, człowiecze! Iskra wielka, ogień z chmur, rozumiesz? Taka ci matka, że gdy dotkniesz palcem drutu, to spa-pali cie na węgiel. — Jakżeż? Z chmur błyskawki ściągają? — Ależ nie z chmur, z ma-maszyny, irio że podobne jak z chmur. Bogacze potrafią! — rozpalił się Pańcio, rozkaszlał sią zanadto i zamilkł. — Bajki — szepnął ktoś. — Bajki — powtórzyli inni. Pańcio machnął ręką pogardliwie. Mandat lubując się Pań-ciem, zarechotał beztrosko. — Cuda, same cuda. Pańcio rozdrażnił się, — Ta-takie cuda, że pozielenieje ci oko, a brzucłi od razu zapadnie. IX. GODY ODOKII W połowie marca na swoje święto, w pogodne ciepłe przedpołudnie popadia Eudokia rozhulała się jak zazwyczaj swoją ostatnią najgroźniejszą śnieżycą. Wyrębane wyrwy i golimy leśne, ub*ite gładkim śniegiem, zapraszały ją świątecznymi podłogami do tańca. Naprzód najwyżej, na lewym brzegu Riabyńca, u górnej granicy wyrębu, gdzie jeszcze pracowali rębacze bystreccy, dziobały w uszy cieniutkie zrazu a ochocze jej piski, wciąż przerywane, jakby jeden gil nadlatywał za drugim. 244 Zwada Gody Odokii 245 Witrołom oglądał się bacznie, przeżegnał się, po czym piłowali dalej. Od zachodu wynurzyła się sina a długa piła chmurowa. Jej ostre zęby wyciągały się, rosły. Rozbiły się długie rohntyny i przednią strażą pędziły, jak sine ostrza lodowe, kłując jasne niebo. Przepędziły, znów było jasno, piły śpiewały w lesie. Witrołom spoglądał uważnie na Cwyriuka, ten uśmiechnięty jak zwykle, nie zwracał nań uwagi. Potem zza gór żałobny całun wystrzelił, chmura tak czarna jakiej nigdy nie widzieli latem. Wierchami już lasów nie było, już chmurosporne drzewa leżały pokotem albo zjechały na portasz. I mroku, leśnego nie było, sama biel czysta. Przytoczyła się Odokia. W kłębach łachmaniastych, baniasta głowa, baniaste cycki, baniaste biodra, kolana baniaste, spuchnięte. Dostrzegła białość, zarżała wyuzdanie, spadła na nią jak sęp na jagnię. Od razu czarne łachmany wetkały się od góry w las, rębacze nie widzieli jeden drugiego. Zajazgotała Baba, rębacze nie słyszeli jeden drugiego. Piłowane drzewa zawyły, uginały się. Zaskowyczały naraz wszystkie piły tkwiące w brzuchach drzew, ścisnęły się w mig, zachwiali się zatrzymani nagle w rozpędzie rębacze. W mroku — kliny, sapiny i doubnie z trudem dobierały się do uwięzionych pił, aby je wyratować. Popadia ugaszczała na swoje święto. Rozpruła czarne łachmany, sypnęła z czarnych czeluści mączką bialutką tak hojnie, jakby sypała z tysiąca worków. Pusty wyrąb chłonął chciwie czarodziejską mączkę. Stajała niezwłocznie w lepki moczar. Rębacze od razu pobieleli. Zasypani mąką, zakryci żałobnymi spódnicami Baby, zbrzemienieli w moczarze po pas, nie mogli się ruszyć krokiem. Zarechotała Baba, porwała się, pocwałowała dalej. I zaraz pojaśniało. Przemoczeni do skóry rębacze przetrwali nalot, nie uciekali. Wyzwolone piły zachrypiały w zaśnieżonych ranach drzew. Znów Mandat zuchwale rechotał, znów Matarha, piłując i wy-szarpując piłę, porykiwał: „Hou-raz! Hou-raz!" Wyzywali Po-padię. Wtem rozbłysły piły, odstrzeliły światłem. Czyli słońce zagrało na wodach? To wyruszyły procesje Odokii. Od zachodu słońca białe duchowieństwo w iskrzącej kurzawie sypnęło wyrębem z kolędą za Rabą. Preoswiaszczenni1 — gwiazdy na tiarach, tiara 1 1'rzowlclcbni. przy tiarze, srebrna wiecha obok wiechy, złotofcręty kostur za kosturem. Ich straż, złoci puszkaryki, blachowani słońcem. Ich świty w bieli: bialutcy pląsarze wirowali w koło, z nimi dziewczyny otulone w przejrzyste koszule, rozpuszczone warkocze jak snopy wydarte słońcu. Żartowni skoczkowie koziołkowali, z ich łysych czół wciąż łyskało słońce. Światła śpiewały, granie rosło, ¦wrzawa potężniała. Diacz-kowie w zaśpiewach, dziady rozkręcali liry rzewne, kolędnicy gromkie nuty, świszczypały-sopiałki dmuchały piskliwie. Sypał się chichot łaskotny. Ptaszyny cln.nuuwe rozświorgotały się chmarą. Brzcjczuły :niqotno l>i|c/.ki, huc/.uły szalirowe żuczki, fiwkały bukus/.ki-śwU'tliki, cieniutko bzykały tysiącem błyskot-nych żugiclków chramowe komary. Ponad wszystkim potężnie górowały śpiewy Preoswiasiczennych dostojników Odokii. Powszechny chór świateł wielkich i maluczkich. Raduj się lesie, Odokia miecie, Raduj się! Chcąc nie chcąc, rębacze zachłysnęli się igrzyskiem pijanych świateł. Lecz świetlisty korowód oślepił ich od razu, mrużyli oczy, zakrywali dłońmi. Homon świąteczny rozbijał się po wierchach, ogłuszał z dala. Zaniepokoili się, bezradnie naciągali na uszy mokre cza-piska. Zanim ochłonęli, procesje Odokii z godnością duchowną, w miarę jak zbliżały się, zaprzestały hałasu. Z delikatności duchownej okryły się mrokiem, skradały się duchownie. Omroczyły rębaczy i w mig skakały ido gardła. Z wiru mrocznego nalatywały i rosły puchate ptachy-śnieguły, dziobały zawzięcie, raniły. Mary i maszkary dziobate wokoło: — po jednej, po dwie, w samodziesięć, rojem, białe, białe, białe — zagarniały skrzydłami. I zaraz rozdzierały dzioby w puste czarne paszcze — Ależ nie! By nie czynić Ocrzywdy, aby nie przeląc, same znijaczały się w pyły. Pokornie rozsiały się w duchowne kruszyny, w proch. Kruszyny płynęły, pyłki tryskały, świdrowały, parzyły. Rozszeptały się spowiedziami, skruszyły, tryumfowały. Od święta wielkiego roiska duchowne duchały-dusiły nie byle kadzidłem. Ostrym kropidełkiein siały chrzest, zmywały. Dla umocnienia wywiały z połonin raz na stuletni urodny plon. Ziarnem błogosławiąc, nie jak bądź smagały. Naziarniły, bierzmowały duchem-dmuchem, szpony sępie 246 Zwada Gody Odokii 247 wpruły w oczy, w gardło, w przełyk. Kładły rębaczy na kolana, mrozom wychkistały spod samej wątroby pianę na usta, kipiącą modlitwę. Nu chwałę Odokii do sępiej kutii bogato wszastały starty na biel mak z tej połoninki, co ją zwą „Niedajboże." Mak co usypia słodko bez miodu. Kutię sypały Wkoło nabożnie dla dusz zmarłych i na iskon lekki dla tych, co umrą. Każdy dziób powietrza nasyciły kutią, usta modłami rozcięte zlepiły ostatnią namastą. Ściszeni rębacze, zwaleni z kolan, padali nabożnie na brzuchy. Witrołom raz tylko wydarł z siebie krzyk: „Biała śmierć"! Potem zamilkli, sami nie wiedzieli, jak rzucili piły i nie widzieli, jak stoczyli się jeden po drugim na dół w nie wyrąbany jeszcze las. Ścisnęły się usta, jak drzewa wcięte głęboko piłami. Lecz rozwierały isię przecie by chwycić — tchu! Znów zasypane to ścinały się, to rozdziawiały. Kłapały jak u ryb wyrzuconych na forzeg. Oczy jarzyły się, ze stulonych pąków — w pełne róże, z zawianych iskier w spuchnięte węgle, lazły na wierzch: tchu! I przeognione krwią gasły. Przylegli do ziemi, rozgrzebywali śnieg, wciskali nosy w mech byle oddychać, byle nie zatchnąć się, byle żyć. Przecie co chwila wskakiwał któryś po narzędzia, ratował od zamieci, wlókł je na dół, jakby chciał zabrać na tamten świat. Wracając, każdy walił się błyskawicznie na ziemię, ustami do mchu: Tchu! Wyrwami i lasem hulali, to śpiewnie kolędowali, to cicho nucili duchowni Odokii. Pilnowali, -czy wszystko ściszone już, grzebali miękko, przysypywali, sypali. Kto wie, czy długo jeszcze wytrzymaliby rębacze, lecz oto przywiał z pogoni za Odokią sam Pop Iwan, siwy i rozkudłany, zazdrosny i zdyszany. Zagrzmiał krótko wiatrem, raz tylko uderzył jak piorun. Po gromie blask szurnął lasem, jak błyskawica śnieżna. Od razu wymiótł wszystkie białomroczne roje. Ocalił żywych od uduszenia. Z lamentem krzywdy tysiącstrunnej odpływały rzesze Odokii, z daleka gruchała do nich słodko Po-padia. A wszystkie drzewa w lesie zaraz pochyliły się aż do ziemi. Waliły pokłony przed Popem. Naprzód na pobliskiej wapiennej stromiźnie, w płytkiej glinie padały niedobitki lasu. Bach-bach^bach! Za chwilę powyżej rębaczy, w jednym-tym-sa-mym ruchu pękały i padały drzewa. A potem po obu stronach, w końcu też od dołu gruchoitały się jedno za drugim osaczającym nalotem. Pod wodzą Popa czarno-biała nagonka na rębaczy, czy też rąbana czarno na białym nauczka: „Nasypać lęku! Niech nie pchają się na nasze gody, nie podglądają naszych harców, naszych zwad! Bach-bachJbaeh!" Śnieżyca nie dusiła, powietrze było czyste i Witrołom wygrzebał się spod lawiny. Walcząc z hukiem wiatru, z pełnej piersi zawołał: — Hajda, junacy, uciekać póki czas! Białe bryły jak potwornie spuchnięte koniki polne, przewracając się co chwila głową w śnieg, pomykały po miękkim białym bezdrożu. Nagle Niauczuk wrzasnął. — Zostawiłem żolaziwo pud środkową jodłą — jeszcze stoi! • 7alodwio krzyknął, myśliwy Iwanysko trącił go z całej siły w śnieg, zawołał: „przyniosę", sam lekko pomknął ku górze. Iwanysko — i Pop Iwan. Iwanysko zwrotny-lotny i rębacz, lecz słowem spętany i młody. Pop Iwan starzec duchowny-dy-chawiczny lecz puszczołomiec a chytry. Iwanysko pędził w szturm z siekierą — z łopatą — zatrzymał się Pop Iwan, ani mruknął. Czy zaczaił się ze śmiechem, by capnąć z zasadzki? Czy umowę leśną miał ze strzelcem Iwanyskiem? A może się zaciekawił z góry miłościwie: ,,czy to krzak wyrwany wiatrem? Czy przecież chłop, chrząszcz czupurny pcha się pod olbrzymów?" Także drzewa wnet ucichły, tylko baszty powalone w zaworach i splotach, wymierzyły gałęziska ku niebu, ku ziemi, najeżyły się zawzięcie miotłami-igliwiem. Łapiąc się witek, nasz Iwanysko skakał przez zawory. Padał wciąż, wstawał wciąż, jakby pływał w śniegu. Wnet u stóp jodły stojącej stał. A już ledwie rozeznali rębacze od dołu: czy to z śniegu się gramoli boża-krówka biedna czyli najroślej-szy z nich strzelec Iwanysko? Wydarł, wygrzebał z śnieżycy żelazo, puścił się w dół. Zaledwie zrównał się z innymi, Pop--Iwan nie czekał więcej. Znów tupnął krótkim piorunem wichru, znów drzewa zawyły. Pokotem — z łoskotem kładły się do mchu. Rębacze zmykali, zmykali. Śniegi zawaliły od razu cały butyn i ryzy także. Kiedy Pe-trycio Siopeniuk usłyszał z koliby gromy wiatr ołomiste od szczytu, zadął w trembitę na alarm. Foka z Sawickim byli przy ryzach. Bezzwłocznie wraz z innymi, uzbrojeni w łopaty puścili się ku gósse na odsiecz. Okrężny płaj nad Riabyńcem zasypany powyżej pasa śniegiem nie puszczał ich. Przedarli się 248 Zwada przez turszioki nad potokiem i idąc gęstwiną młododrzewu, strącnli płachty ciężkiego śniegu sobie na głowy. Nie uszli daleko, gdy ujrzeli przez gąszcze toczące się bryły śniegowe, uratowanych rębaczy. Nie poznawali nikogo. Najgrubsza z brył wstrząsnęła się głucho przytłumionym śmiechom. — Z tołoki od Odokii. Myrom! — To śmiał się Mandat. — Od czarnej śmierci — ponuro, ledwo dosłyszalnie docierał głos Giełety. ¦— Biała śmierć już nas zatańczyła — z najwątlejszej figury śnieżnej dziarsko wołał Łesio. — Kanonada! — niech uczą się — Prusy — — — z białego słupa borykał się przerywany i zduszony głos Matarhy. Rębacze spuchnięci w zbite bałwany śniegu, tak byli wyczerpani i sponiewierani, że staczali się z góry gwałtownie, bezwładnie, to znów w słabych podrygach jak liście i śmiecie leśne, miecione wichrem jesiennym ze starej bukowiny. Gdy zrównali się z odsieczą, Foka usiłował rozróżniać pod ich zaśnieżonymi czapami osoby. Wszystkie twarze pośmiały jednakowo, oczy poczerwieniały, usta zbielały. Witali się serdecznie, locz rjdy raz przystanęli, ledwie mogli wlec nogi naprzód. Witrołom sapał, oczy wyłaziły mu na wierzch. Przyznał przecie: — Wyratował nas Pop Iwan rzetelnie, w ostatniej chwili. Najmniej zmęczony ze wszystkich, nawet podochocony do mówienia myśliwy Iwanysko Cwyriuk oceniał spokojnie. — Młodsi strzelcy z nagonką, łakomi zdusić od razu i byle jak. A stary? ha, cierpliwy, postraszy gracko zwierzynę, niech pokaże co umie. Polubuje się skokami i odłoży sobie. Hal Gdyby zwierzyna miała rozum — zaśmiał się Iwanysko. Gdy zbliżyli się do potoku, spragnieni rębacze zwalili się pokotem na brzeg i chciwie żłopali wodę. Tylko Iwanysko otrzepywał się starannie ze śniegu, po czym umył ręce i twarz, wreszcie dłonią napił się wody i poszedł naprzód pierwszy. Przywlókłszy się do koliby, rębacze od razu zwalili się na posłanie. Nie czyścili się, nie suszyli, nie rozbierali ani nie rozzuwali. Foka skinął, i wówczas Petrycio i Pańcio wraz z innymi usiłowali pośpiesznie ściągać im z nóg poszarpane a stężało na kamień chołosznie i postoły. Nadaremnie, rozcinali je przeto nożami, ciskali do ognia poszarpane szmaty. Watra co chwil,i sykała mściwie. Jak zniewolony pies leniwie pożerała Gody Odokii 249 parzące mrozem obrzydliwe resztki. Po czym rozcierano rębaczom śniegiem nogi, całe w ranach, co cuchnęły spalenizną od tarcia. Nacierany przez Pańcia Mandat stękając z cicha śmiał się resztką sił. — Pańciu, a może by tak Elektrykę waszą puścić przeciw Odokii? Pańcio nie rozumiał. — Przeciw jakiej? Mandat choć śmiał się nadal, odpowiadał z trudem. — Przeciw zawiei maczkowej, tej corocznej, a także przeciw takiej, co raz na sto Int. Iwanysko podniósł sio żywo /. posłania. Otwierając oczy i mrużąc żarn/, zapytał półgłosem. •— Właśnie, że chciałbym wiedzieć, co tamci robią przeciw — Pańcio oglądał się pytająco. Skurczył się i skrzywił żałośnie, przerwał nacieranie. Tymczasem leżący w kącie Giełeta odpowiadał Iwanyskowi szyderczo: — Nie martwcie się, Iwanysku! Bogacze potrafią, potrafią, ho-ho — ' Mandat w gasnącym śmiechu syknął: — Lepiej od nas uciekać? — Elektrysz, elektrysz — szydził głucho Giełeta. — O czymże mówicie? — wydobył z siebie Pańcio. — O czortach — prysnął Mandat — tych co nas tak — Witrołom poderwał się i krzyknął. — Przestać! Nie wolno! Nam swoje prawa, im swoje. — Ależ czorty widziałem, widzieliście — upierał się Mandat. Pańcio rozjąkał się. — Czy-czyście powariowali? Jakież czorty? Zniemożony Mandat podtrzymywał swoje ze śmiechem. — Czortowa popownia i*o najstarsza! Z tych najbielszych. Któż ich nie widział? Witrołom wrzasnął dziko. — Milczeć, psi pysku! Wara przezywać, naruszać. Gazdo, pogroźcie, bo koniec nam. Zaszczekali jeden przez drugiego, to szydząc, to grożąc, lecz Foka zbliżył się i wnet ucichły żarty i groźby. Foka tłumaczył oględnie Pańciowi. — Rozumiecie? Zamiecica,, urwała się z wierchu śnieżna za-sowa — no, zawiź — 250 Zwada Gody Odokil 251 Pańclo nln rozumiał. — Co to takiego zawiź? Foka oglądnął się, a Sawicki tłumaczył -chętnie. — Po prostu lawina. Pando podskoczył i zaskowyczał. — Chie-chie-chie, lawina! Alboż ja nie wiem? To naprawdę on\ Nam w Alpach cały Gefechtzug1 ppo-je-chał i aus!2 I czemuż nie czort? Prawda nie-święta, najjaśniejszy czort. Foka żachnął się gniewnie. — Kto wam pozwolił? O czym nie wiecie, nie paplajcie! Pańcio zadziwił się, po czym ocknął się i teraz dopiero odpowiedział Iwanyskowi. — A chcecie wiedzieć, Iwanysku, jaki sposób mają na niego bogacze? — No jaki? — mruknął Iwanysko. Pańcio pośpieszył się gorliwie. — Jeden-jedyny tylko! Ciskać tamtemu do pyska, i pod lawiny i w lejące się błoto i pod skały rozbite granatami, pchać mu w zęby żołnierzyków starych i młodych — Na ofiarę! Niech ich chnpnie. Niech śnieg ich zasypie, zadusi, niech błoto ich zaleje, niech sknły rozedrą ich na krwawe szmatki, tak! a niech on się nnsyci, byle tylko bogaczy przepuścił. Niech sobie przejadą bezpiecznie po naszych karkach. — Dość tegol — rozkazał Foka. — Oczyścić się i milczeć. — Sprawiedliwie, gazdo — poddał się Witrołom i dodał spłaszczonym głosem: — My nie chudoba, pomódlmy się razem. Bosi już rębacze chwiejąc się, a nie otwierając zbolałych oczu, klękali do modlitwy, zaczynali kilkakrotnie, napinali i rozstruniali, łykali słowa. Witrołom podniósł głos gniewnie. — No jakże, razem czy nie razem? Iwnaysko też podniósł głos, podchwycił modlitwę, prowadził ją wyraźnie i tak powoli, iż każdy miał czas nadążyć zgodnie. Zakończył: — Twoje królestwo, Twoja moc. Twoja sława, Amen. Pechkało i Birysz przybliżyli się nieznacznie, za nimi inni ża-biowcy krok za krokiem, nastawiali uszu, śledzili każde słowo Iwanyska, porozumiewali się wzrokiem. Mieli swoje powody. Po modlitwie Foka zakończył twardo. — O tamtym ani słowa! Zostawmy je. Mówmy o Bożym! > Pluton liniowy (bojowy). « Koniec. W międzyczasie Petrycio kilkakrotnie zatremibitał, aż zeszli się wszyscy butynary. Nie brakło nikogo. Foka zarządził przerwę w robotach, aż mima burze, stoczą się lawiny i ustali się pogoda. W ciągu dnia wały śnieżne otoczyły kolibę na wysokość chłopa. Żabiowcy z trudem przekopywali się łopatami z jednej koliby do drugiej. Robotnicy nie wydalali się z koliby. Wypoczywali jak w wielkie święto. Baba Odokia świętowała swoje święto na Wierchach, na przepaściach, a oni swoje w kolibie. Grali, śpiewali, opowiadali więcej niż zwykle, więcej niż kiedykolwiek dotąd. Jak w taki czas się godzi, Foka opowiadał o rachmańskiej krainie. — Nie byłem ja tam, może nikt nie był. A powiastował nam na połoninie Maksym jaworzański, ten biały, co kiedyś przez Synycie na tamten świat chodził, kiedy stęsknił się za matką. Był jeszcze dzieckiem wtedy. Rachmanowie niby to biedni, powiada, żaden dla siebie nic nie potrzebuje. A pobudowali tam pod samym wschodem słońca, na najwyższych górach wielkie budowle. Kościoły ze skał, w skałach komnaty wielkie, chodniki oświetlone, skały na figury przekuli. Wszystko świeci się i gra. A po co im to? Dla świętowania, dla zbratania. Nikt tak nie świętuje, nie modli się, nie raduje się, jak oni. Przychodzą nawet do nich, powiada Maksymko, na święta z drugich światów, jak do nas sąsiedzi i znajomi z drugich wsi na chram. I sama praca u nich — także święto. Poszczą długo przedtem i jakoś to się dzieje, że mają więcej sił, niż my po huślankach, banyszach i słoninach. Kiedy dzwonek zawezwie na robotę, z każdego kąta, z każdej połoniny, z każdego jeziora zgłaszają się dzwonki. Przylatują Rachmanowie cicho z najdalszych kątów i witają się najciszej. Mają swoje znaki rąk, złożenie palców czy to w kółka czy kluczki, czy krzyżyki. Porozumiewają się w milczeniu, jak milczące wody. A kiedy pracują — śpiewają. Kiedy przewiercają skały — skalny śpiew, i wtedy skała lepiej im się daje, a kiedy wodę tamują, wodzie po wodnemu śpiewają, woda ich słucha. Hal Gdyby mieli butyny, jakże by śpiewali? Może drzewom po drzewnemu? Ale oni drzew nie ścinają, u nich się liczy, że drzewa z tego samego rodu. To jeszcze można by zrozumieć, a to dziwne jakieś, że drzewa 252 Zwada ścinają tylko na korabie i na ofiarę Bogu, kiedy ono samo zechce. I jeszcze i to, że znajdzie się zawsze 'taki mnich, co skoczy do tej watry ofiarnej i spali się wraz z drzewem, choć go nikt nie zmusza. Nie wadzą się z żadnym stworzeniem, nic wadzą się z ziemią, ni z wodą. Lubują się w wodach nade wszystko. Ich korabie węszą same, widzą same, przewożą przez wielkie jeziora, dokąd im potrzeba. W czasie roboty śpiewa sama rachmańska kraina. Wiatr także śpiewa na wielkich lirach, co zawieszone zawsze na drzewach. Wody ze skał uderzają o wielkie cymbały dzwonowe, także grają. Watry pałają po wierchach, ogień i dym ich przeciska się przez strunowe sito, też śpiewa. „Jacyż oni, bogaci czy biedni?" — pytałem tego z Jaworza. On mi na to: „Oni nie tak rozsądzają, to tylko dwóch półślepców i jeden głuchy tak się sprzeczają. Jeden półślepiec widzi tylko blask, a drugi tylko cienie, a głuchy nie słyszy tego, co obaj słyszą, a widzi to, czego obaj nie widzą. A któryż z nich wie, jak naprawdę jest?" Pytałem jeszcze białego dziadka: „Czyż oni nie zanadto miękcy?" — „Przeciwnie" —¦ mówi Maksym. „Jakżeż tedy, twardzi?" — „Przeciwnie" — mówi dziad. „Zatem ani miękcy ani twardzi, nijacy?" — „Przeciwnie — powiada — niż twardzi i niż miękcy, a także przeciwnie niż nijacy: przezroczyści — ot tacy!" — „No dobrze — mówię — a teraz powiedzcież jeszcze, Maksym-ku, jak wy sami o tym: to bajka czy sen?" A on mi na to: „Słuchaj, chłopcze miły, to stara prawda, zaglądnij do sumienia, powiedz z ręką na sercu, czy sam tak samo nie wiesz, czy to może nieprawda?" I prawda, któż by pi>zeczył, któż by tak nie chciał, aby nie było bogatych ni biednych, ni twardych ni poddanych, ni zwady bliższej ani dalszej — zakończył Foka. — Ależ tam, w rachmańskiej krainie Baba Odokia nie hula ¦— zarzucił Petrycio. — Bracie — pocieszał Foka — alboż to dzisiaj źle wśród zawiei? Nie bójmy się mocarzy, a nie pchajmy się im w drogę! Nie wadźmy się z Babą, a szanujmy święto. Kuzimbir Biłohołowy westchnął, mówił poważnie. — Nie mają grzechów Rachmanowie, nie ciążą im. I człowiek nasz, gdyby się zwolnił od grzechu, zaraziutko będzie leciutki, rachmański. A któż się zwolni? — A cóż wy na to, Pańciu? — pytał znów Petrycio. Pańcio opuścił wargę i dumał. — Ha, grzechy — mówił — jakież to moje grzechy? To że Gody Ódokli 253 bolało mnie, kiedy pędzili przez pałki leszczynowe? I teraz boli. — — Cóż was boli? — odważył się Sawicki. Pańcio ożywił się. — Pa-paniczu Sawicki, za-zapytajcie lepiej, co nie bo-boM! Rana koło rany. I za co? Gdzież mnie, paniczu, do rachmański ch zachcianek! Petrycio nie drażnił już starego. — A wiecie, Foko — zaśmiał się Pańrio — nie sprzedacie dobrze waszych kłńd, ]oAU bqdziocio wędrować — tamtędy... — Dokąd wędrować? -- zmarszczył się Foka. — Razom 7. Maksymom, tym z Jaworza. Widziałem go, ani jednogo słowa nie przemówiliśmy do siebie. Widywałem już głowacza niejednego, biskupów, mnichów też. Nawet cesarzy obu widziałem, starego i młodego. Oni tacy sami jak my. I gorsi, bo z bogaczami. Ą ten Maksym — — Jafciż on? —- pytał' Foka. — Sa^sama tęsknota — odkaszlał Pańcio. — Cóż to znaczy? — Nosi go ta tuha po światach, otwiera mu oczy, uszy — — To wy przecie myślicie, że są gdzieś Rachmanowie. — Kiedyż mam myśleć, bratczyku — Pańcio kaszlał znów i znów mówił — a jeśli są, to cóż z tego? Tu do nas nie przyjdą na pewno, ani im to w głowie. A my tutaj po to wszystko. — Po co wszystko? — Aby pić, do końca pić co gorzkie, co obrzydliwe, gnojówkę samą żłopać, truciznę. Petrycio znów zaczął. — Kiedy Rachmanowie są, to i Bóg czuwa. Pańcio opuścił wargę, skrzywił się żałośnie. — Chłopcze, nie ciągnij mnie za język! i daj mi już raz spokój z twoim Bogiem — kaszlał znów długo, nikt nie śmiał się z Pańcia. Zawierucha huczała bez przerwy wokół koliby. Sawicki zmiarkował, że smutno, zgłosił się. — Chcecie, to wam zaśpiewam nową źabiowską pieśń z Sy-nyci? Niedawno, ma zeszłorocznym Jordanie żabiowcy uznali, że główna, najpiękniejsza ze wszystkich. Mandat mruknął. — O łydkach babskich czy jeszcze dalej? — Ależ nie! — obruszył się Sawicki. — O dawności i jeszcze o tym, co będzie. 254 Zwada Mandat chciał coś dorzucić, lecz Tomaśzewski pośpieszył, — Proszę śpiewajcie, paniczu, śpiewajcie. Żnbiowcy zahałasowali, zagłuszyli wszelki opór, krzyczeli. — Śpiewajcie, prosimy, śpiewajcie. Snwicki zadzwonił w cymbały i śpiewał powoli na nutą żabiowską, wójtową. Na wysokiej połoninie, w Synyciach daleczko Wysłuchują siwe buski z nieba śpiewaneczkę. Ty zaciichnij, wodo wszelka, w zacisza, w zacisza, Och, bo takiej śplewaneozki tutaj nikt nie słyszał. Dziecię Boże przy organach, aniołowie wieńcem Do udałej śpiewaneczki liTy swoje kręcą. Oto prawda staiowieku, prawo Wierchowiny: Krasa, drużba i słoboda — te stare — nowiny. Jak to sławnie ludzie dawni żyli, mieli statek, Sto lat wieku, sto pięćdziesiąt dożywali latek. A wciąż młodzi, bo wciąż w zgodzie, z wierchu na wierch, hajda! Hej jałówki w połoniny przez puszcze, przez berda! Z połoniny w połoninę, h-aj, owieczki, hola! Ludziom mir, a sława Bohu, Jego święta wola. Niedalerako tak od ludzi, a do nieba Ibllsiko, Z połoniny w połoninę, z pastwiska w pastwisko. Oj wy młodzi! Nie zaznacie z niebem pojednania, Już na wiosnę list wasz więdnie, a kwiat główkę skłania, Mrozem przeszło świat szeroki, suchy wicher miecie, Takaż teraz nienawistka nastała na świecie. Od Podgórza przes; Podole aż do morza brzegu Jak szeroki świat zorana ziemia, skiby biega, Zniewolona potem ziemia, ipot pokropił pola, Tam niewola ziarno siała i aibierze niewola. Ale wrócą iznów od wschodu wieści stare-nowe, W' krzesną, łysną, zaświtają zomice gromowe, Za wiosneozką wiosnka wstanie, będą grać zazule, Nowy liść i nowy rój, gniazda nowe, ule, Nowy brzęk i nowy śpiew, nowy głos 1 mowa, Nowy słych i nowy dech, drużyna wierna nowa, Nowe gwiazdy i z gwiazd nowych mowa ozimina. Chrzest, ctoam nowy, stairowieozna radość, a wciąż inna. Dzioci wdzięczne przed dawnośoią niechaj głowy skłonią, DnwnoSć sławią, młodość sławią i modlą się o nią. — To shirhalą siwe buki w Synyciach daleczko, A Mdii |<\ się anioły w niebie śpiewaneoziką. Gody Odokii 255 Gazda Bomba wzdychał, puszczał wielkie kłęby dymu, bełkotał z wolim spokojem lecz ważnie. — Tak było dawno. Po co rozpytywać i dziobać? Ludzie dawni słuchali o Rachmanach, słuchali śpiewanek, każdy milczał sobie, aż zasnął. — Dzień po burzy, już późnym wieczorem przybył konno z By-streca syn Andrijkowy, wyrostek zwany Łubko. Przyjechał na młodym koniu domowego chowu. Mieszkańcy kolib ucieszyli się synem Andrijka, podziwiali konia i pieścili. Oglądali, dotykali, sprawdzali dokładnie. Koń był młody z piersią nie rozwiniętą jeszcze, a już twurdy, suchy, kanciasty choć cienko-kostny. O suchej głowie, wysokim czole, o chodach wypadowych dlu zagarniania przestrzeni. Także oczy zadzierzyste, dalekosiężne, zaborcze śmiały się do dali. Powitał kolibę kilkakrotnym rżeniem. Gdy go pieszczono, osadzone nader głęboko w czaszce skalnej oczy zamykały się i gasły cicho, jak strumień żywy co przepada pod skałą. — Niedawno okoszelił się Andrijko, a już taki koń — mówiono z uznaniem. Także Foka chwalił. — Duma Andrijkowa, nawet Bystreca. — I całej Huculii — wygłosił uroczyście Bomba. — Nie ma co mówić — odezwał się cicho Birysz — domowe koniątko, „babyna detyna", a przecie koń ze syhły i z przepaści. — Nie dziwota, że Andrijko nie dba o butyn — wzdychał kiennanycz Gucyniuk. Bomba stękał. — Oj Bożeńku święty, kiedyż już raz człowiek powróci do tego maleństwa. Butynary w wielkiej liczbie z gorliwością odprowadzili konia do stajni pod skałę, po czym Łubko wszedł do koliby. Niepodobny do ojca ani do rodu Płytków, wcale nie dorodny, długonosy, lnianoczuby Łubko uśmiechał się do wszystkich szafirowymi oczyma, co raczej były dziewczyńskie niż chłopięce. Mimo że przebył dopiero co uciążliwą całodzienną drogę, przysiadł do watry i zaszczebiotał dziarsko, a przecie dziewczyńskim głosem. — Mama powiadają: „czekaj, nie posyłaj chłopca w takie śniegi", a diedia: „jedź, jedź synku, zaraz". Bardzo niespo-^2JnX 9. was, coś mu się wyśniło, martwi się, mówi nam: „ich 256 Zwada butynarskie życie twarde zanadto, nie takie spokojne jak nasze, szkoda ich." Pańcio ożywił się nagle. — A gdzież spokojnie? Łubko odpowiadał ufnie. — U nas spokojnie, w chacie, przy krowach, przy cielętach. Pańcio otworzył usta chytrze, pokazując wszystkie szczerby. Zastawiał pułapkę na chłopca. — A gdzie jeszcze spokojnie? Łubko zamyślił się, szczebiotał dalej. — Najspokojniej w leszczynach, wiosną pszczoły, jesienią orzeszki. Pańcio rozkrzyczał się niespodziewanie. — Chłopczyno, gdzież tam spokojnie!? Czort znajdzie cię wszędzie! Tyś nie dla spokoju. Tyś dla wojny, tyś dla szturmu, dla ran, jak każdy inny! Dla głodowania i aby łajno świńskie żwakać zamiast słoniny! I do lizania kałuży także. Łubkowi wydłużył się nos, oczy pociemniały, oglądał wszystkich po kolei, a Petrycio znów kpił z Pańcia. — A może Łubko także do daraby i do zahaty na wodach? — I do zahaty i do połamania kości i do poparzenia także — krzyczał Pańcio bez zająknienia. Łubko nic rozumiejąc, szepnął. — Za co? — A ja za co? — wrzeszczał Pańcio. Petrycio znów zbijał Pańcia z pantałyku wymowy. — A teraz, Pańciu, do czego wy, powiedzcie. — Chie-chie-chie — śmiał się Pańcio — niech cię broni cały twój Bóg, i wszystkie jego generały, i tego chłopca też, abyście byli do tego, do czego ja teraz jestem. — To łatać garnki tak niespokojnie? — pytał niewinnie Petrycio. — Człowiecze — skrzeczał wściekle Pańcio — gdybyś tej siarki powąchał, co skwierczy naokoło mych garnków, tobyś brał całą darabę, całą zahatę na plecy, sam jeden i uciekał od garnków. Ty masz przynajmniej dokąd uciekać, a ja...? Jakby z ulgi, że się rozkrzyczał do woli, Pańcio nie kaszlał wcale. Znów Piotruś Sawicki zadzwonił w cymbały i nie pytając o zgodę, zaśpiewał starą pieśń. Oj cesiairziu* oesaryczku, nasz cesarzu panie. Czym hodować nas będziecie, gdy chleba nie stanie? Wiosna w butynie 257 Nahoduję was, nakammię. plewami — owsianką, Gnać was będę i poganiać gościńcem-cesaiką. A jakaż ta z plew —owsianeczka gonzka, nie słodziutka! A ta dróżka-cesareczka długasna, nie króika. Pańcio zaskrzeczał. — Ja tę jedną pieśń tylko pamiętam — i zawył skrzeczącoi Naseru-matery! tato umer, Sestra w burdelu, a ja w mi li tor! Sawicki skrzywił się. — A ileż jest ładnych pieśni o żołnierzach! Tego i tam-, tego dokładnie wymieniaj;!, choć'' dawno już nie żyje, wspominają wiernie. —- A gdzież je śpiewają? — pytał Pańcio. — W swojej wsi, w swoim kraju — odpowiadał Sawicki. Pańcio zakończył. — A jest taki, co nie ma swojej wsi ani swego kraju. Kto będzie śpiewać o nim i komu? Iwamysko Cwyriuk zakrzątnął się koło swoich besahów. Kulejąc jeszcze trochę, przedarł się z końca koliby przez tłum i podał Pańciowi sporą bukatę jeleniej żółtej słoniny. X. WIOSNA W BUTYNIE ZIMA I WIOSNA Jak ślepy gad w szczelinie skalnej syczała Hołowyczka — nie dosyczała. Z jasnego nieba czarny sęp-Odokia spadła, wizg-nęła na swych łowców: bij! Spuściła biały rój skrzydlatych dziobów — nie dodziobała. A wiosna przypomniała, że zaczął butyn szczęśliwiec Andrijko. I pokazała, że także Foka — na przekór wszystkim wybielonym czortom — jak śmiałek niejeden i wódz, miał szczęście. Na lat dziesiątki było co wspo- ¦ minąć, głównie to, że butynu nie splamiła taka sapina, co śnieg najgłębiej dziurawi i do spodu — gorąca krew. Nie było ani jednego wypadku śmierci, nikt nie uszkodził się, nawet nie skaleczył poważnie. Jeszcze mogiły białe dławiły brzemieniem żywą ziemię leśną — niezmierzone, nienaruszone, stężało ma , głaz — znak, że nie od ognia zginie kiedyś ten świat, lecz od 9 — Na wysokiej... 258 Zwada białego tężca, jeszcze nikt z ludzi ani żaden zwierz nie wyśnił, jok skończy się ta zapowiedź końca, a już spadły nowe tysią-re kłód i już złożono sporo obok koliby w mygłach wysokich na chłopa. Reszta wyciągnięta równiutko paradowała w por-taszoch, czekała. Szukałbyś z trudem kłody luźnej, nieokorowa-nej, chyba że która od razu wyrwała się rębaczom, zsuwaczom czy ryzownikom, stoczyła się do jaru, przepadła w śniegu. Toteż za to wszystko od razu i na zapas nawściekliła się butynowa zimka, aby ją popamiętali. Biało soliła, czarno pieprzyła, czerwieniła i siniała, jakiej barwy się dorwała, tę wcierała w kości. Sinym porankiem już skręcała kiszki, sino przerażała, aby nikt nie śmiał budzić się ni wstać. Potem przez cały dzień czerwono kąsała ludzi, chudobę, nawet jodły młode, aż skóra i kora p,ękała. Wyżłopała, wyssała wszelką wodę do dna i już bez wody był ten świat, już zamilkł. Zagrzebała wszystko bialuśko, potem nocami siała czarną paszczą, bardziej groźną gdy milczy, niż gdy ryczy. Po długim milczeniu gwizdała długo, szczekała, judziła piekielnie, aż spiętrzyła dębem stado ogierów białogrzywców, srebrnochwostych. Du-chały lodowym parskaniem, rechotały lodowym rżeniem, zatratowały lodowymi kopytami. I już zdusiły żywocinę, nawet ptaki w locie. Zdławiły nawet najlżejszą siwą ptaszynę, co zowie się dym. Już się nie ważył wzlatywać swoim swobodnym płaiczkiem, już nie świstał, nie ćwierkał, tylko chłódł, syczał do samej ziemi poniżony. Oskrzydlała śniegiem, zaskorupiła lodem kolibę, stajnię i szałasy. Brała się do oddechów, do krwi, na to, aby nie swobodni butynary gazdy Foki ruszali się w kolibie, a w stajniach nie jego chudoba dychała i hodowała się, lecz aby zasnęli wiecznym snem zapisani na wieki zimie jej poddani i jej skostniała chudoba. Już trzymała świat w okowach, a wciąż zakuwała na nowo. Zamachnęła się raz i drugi na watrę. A gdy na przekór dzień w dzień słońce rozjarzało się na całe niebo, porywała się wciąż na samo słońce. Ale stój! Naruszyła wszelkie granice, miary przebrała i wyczerpały się jej białosine nurty i ich czarnonocne źródła-zapasy. Wiosna przemogła nagle. Oto jednej nocy zahuczało strasznie i jakby dla zdruzgotania koliby zwaliła się na nią skądś z góry ławica wiatru. Uderzyła, siadła jak oszalały z głodu jastrząb na sieroce kurze jajo. Koliba zatrzeszczała, jęknęła, a pokrywa lodu, co jak skóra pizywarła do dachu, strzeliła krótko, oddarła się i posypała ;.i<; ze szklonym łoskotem. Wszyscy zerwali się ze snu na rów- Wiosna w butynie 259 ne nogi. Tak jak wstali wybiegli na dwór. To pękła zima. Olchy wzdłuż potoku w czarnym szeregu zatrzeszczały suchym zduszonym chichotem. Chuchało gorąco, groźnie z odległego pieca. Ludzie byli bezsilni, koliba bezbronna, nawet śnieg już nie chronił. Pogrążeni w zimie nie spodziewali się wybuchu wiosny, wyrwani ze snu jedno zmiarkowali, że ten zalewający gorącym potopem wiatr, co wyzywał setką, setkami zuchwałych gwizdów, nie marą tylko straszy, nie znakiem jak zimowy, gdy czyha, naleci, zmrozi albo nie, scze/nit; i dalej sobie czyha. Bo nawet gdy burza zimowu wysusza mroźnym tchem dech, gdy zetnie świat w głaz, o ile od razu nie zmrozi, przepędzi Wszystko co żyje do nory, a przynajmniej w swych głaźnych bryłach pozostawi nory dla schowków lub dla usypiającej śmierci. Lecz ten gorący nie tylko dusił i ściskał serca, zbliżał się taką jawą jak tańczony i gwizdany przez rój zbójów arkan. Wywracał od razu świat u podstaw. W obliczu obecnego strachu, strach wspomniany to stary pobratym, a urojony strach to niania miła, co zmieniła głos, zawinęła się chustką, by postraszyć niesforne dziecko. Za to strach jawy, gdy już nie widać innej obrony, w tym jednym przynajmniej przyjazny, że szepcze: uciekać! Nowy lęk, wioisenny, ogarnął butynarów, jak gdyby trzeźwy: czy gorąca burza rozrzuci kolibę, rozmiecie watrę, pożar rozpęta czy powódź, zagarnie chudobę, przepędzi ludzi bez narzędzi, nawet bez portek? Czy wybatoży skądś nowy nalot, mściwy nawrót zimy? Po trzech dniach ustał gorący wiatr, w ciągu tygodnia śnieg gwałtownie stajał, nawet ziemia zaczęła rozmarzać. Już i potoki przelewały się przez brzegi żółtymi mętami, wybielonymi pianą ubitą pędem wód. Nocami gardłowały najgroźniej, dobierając się do gardeł olchom. Przecie laski olch, choć prze-buszowane wodą, zdołały obronić stan posiadania swego rodu. Co prawda, starsze olchy wyrosły czasem po kilka, nawet po tuzinie z jednego korzenia, czasem skupione gęsto po trzy, po cztery na małych kępach, podmywane nieustannie, uderzane bałwanami rozdzierały się (strzelistymi szeptami, tuliły się jedna do drugiej, słaniały się, potem padały z trzaskiem. Jednak choć nawet porwane falą, przecie splatając się wzajemnie, a zlepione mułem, nie opuściły rodzinnego stanowiska. Przeciwnie, wznosząc bezładne tamy, wstrzymywały pęd wód, każąc im rozlewać się jeziorkami. Przez to te olchy które ocalały, szczególnie krzewy olchowej młodzi, zbite w gęstwinę, mimo 261 tać nogę i złamać, co naj- ¦łote zewa dostępnego do napoić do pobliskiego portaszu ! Głęboka flega i maćkoła, i zatopiona w niej dżega cią, a surowiej niż niedaw-liegu, ściślej niż sama noc. niem pośmieszkiwał, teraz to błotom, ho, ho, wiedzia- zerużeniem. teraz przepadło, na cóż to dwzajemniał się Pańciowi: ećcie go bo przepadniemy. pytał zatroskany Pańcio. ortaszom — kpił Petrycio. ieczku, a wy Petryciu nie wą łopatę i miotłę: ipaćkałem się na wojnach, zabraniał, zresztą Pańcio, •tał do lasu, a za nim nie-erhany, Iwanysko, Birysz :z z łopatami, a choć nie-a ratunek, nie do roboty, li nawet na nich uwagi. Co boju nieco śniegu, maćkoła a odkryta dżega zsuwała nie. Odr»ucając błoto za- Pańcio orzekł z przeraże- ga śniegowego i tak zgar- ony: ązną niż dwie i będzie po ¦icy. Oczyścili spory skra- 260 Zwada Wiosna w butynie 261 że zalane, stały bezpiecznie wsysając na zapas wodę całą siecią korzeni i miękkim podłożem kęp. Wyzywały powódź dla bujniejszego, wiosennego rozrostu. Czy też dla kolib i dla ludzi zwiększyły niebezpieczeństwo zalania? Co prawda woda, odszukując jakieś kręte łęgowhiki i stare łożyska przedzierała się strugami, otoczyła osiedle niby półwysep. Za to czuwano po nocach przy watrach przed kolibą i przed mygłami. Wznoszono doraźnie kaszyce dla odparcia wody. Koliba utrzymała się, woda nie odcięła jej od razu, lecz wkrótce dostęp do lasu stał się trudny, potem niemożliwy. Oblany wodą, zasiedziany i zawzięcie pilnowany półwysep roił się chudobą, kłębił się ludźmi, a puszcza choć powalona, tym zacieklej, ba, wściekle broniła przystępu, niby zgruchota-ny jadowity potwór, co choć głęboko zachłyśnięty śmiercią, w rozkładzie potężnego cielska już nie zębami kaleczy, lecz kośćmi przebitymi przez rozpłataną skórę i nie łapami miażdży, lecz dusi pętlami wypuszczonych kiszek, zalewa juchą żółtą i kołom. Tylko na niewielu wsuniętych w jary cienistych ścieżkach trzymał się jeszcze „nabij", czyli śnieg twardo ubity ściąganiem kłód, a przydeptany stopami. Lecz zaczynając od osowni, to jest od odsłoniętych przez wyrąb dosłonecznych łęków i stoków, lały się z leśnego trupa wykaluszone lepkie wnętrzności, zatapiając potworny śmietnik dżegi, czyli resztek lasu. W porównaniu z takim wertepem nie trudne do przebycia nawet najbardziej zbite gęstwiny młododrzewu, wszystkie owe srnerefcowe czyhry i tuisze, bukowe i jaworowe huczę czy jałowcowe albo mieszane dżemory, sprężyste i harde, nieraz kłujące, nie przepuszczały wprawdzie nikogo, lecz ustępowały przed siekierą, a stanowiły wyspy suszy, przystanie przed potopem błota. Lecz od kiedy wyrębano młodnik na szałasy i na podściółki, wyspy takie w pobliżu koliby były nieliczne. Zaledwie kilka kroków za półwyspem, a dalej zaledwie krok lub dwa od naboju, kopny śnieg oblepiał nogi brudnymi bryłami i zaciągał w bardziej niesamowitą flegę, kaszę z przewod-nionego pożółkłego śniegu, spojoną u spodu maćkołą na wpół zmarzłego leśnego czarnoziemu. Oddalić się od naboju było uciążliwiej niż zimą od ścieżki w największą zamieć, a może niebezpieczniej. Wryte we flegę i zagrzebane w niej szczątki dżegi, pogruchotane lomagi, korzeniska grube, czyli komiagi, resztki potężnych odziomków, czyli sztoubury, gnijące już spróchniałe a przemoczone na nowo wiwernyci splątane, czyli sioci z wywrotów korzeni czyhały by wessać, by walnąć znie- nacka po głowie, wybić oko, schwytać nogę i złamać, co najmniej skaleczyć dotkliwie. Gdy robotnicy spuścili resztę drzewa dostępnego do naboju, usiłowali przecież jakoś dotrzeć do pobliskiego portaszu uwięzionego w błocie. Nadaremnie! Głęboka flega i maćkoła, nie wiadomo z dnem czy bez dna i zatopiona w niej dżega zaryglowały dostęp z inną surowością, a surowiej niż niedawno jeszcze mrozem ścięte mogiły śniegu, ściślej niż sama noc. Pańcio zazwyczaj z niedowierzaniem pośmieszkiwał, teraz gryzł się. •-*- Wziął się do was, nie siarką to błotem, ho, ho, wiedziałem to od razu. — Kto taki? — pytał Petrycio z przerażeniem. — Hc-ho-he, ten co wszędzie. A teraz przepadło, na cóż to wszystko? Ten i ów uspokajał, a Petrycio odwzajemniał się Pańciowi: — Weźcie miotłę od spuzy, wymiećcie go bo przepadniemy. -r- A gdzież zacząć? — poważnie pytał zatroskany Pańcio. — Od naboju prosto nosa ku portaszom — kpił Petrycio. Mandat ujął się za Pańciem: — Nie dajcie się wyśmiać, dziadeczku, a wy Petryciu nie znęcajcie się, bo utonie w błocie. Lecz Pańcio uparł się, wziął bukową łopatę i miotłę: — Dla mnie błoto nie nowina, napaćkałem się na wojnach, na egzecyrfcach, chodźcie kto chce. Foka odwodził, lecz na razie nie zabraniał, zresztą Pańcio, nie oglądając się na nikogo podreptał do lasu, a za nim nieliczni robotnicy, trzej bracia Kocźerhany, Iwanysko, Birysz i Cwyłyniuk ruszyli bez zapału lecz z łopatami, a choć niechętnie, wcale pośpiesznie, jakby na ratunek, nie do roboty. Inni zajęci przy mygłach nie zwracali nawet na nich uwagi. Co uprzątnęli ochotnicy przy samym naboju nieco śniegu, maćkoła tryskała od spodu jak źródło błotne, a odkryta dżega zsuwała się na nich leniwie lecz nieuchronnie. OdTaucając błoto zawzięcie, słaniając się ze zmęczenia Pańcio orzekł z przerażeniem: — Woły trzeba by zaprząc do pługa śniegowego i tak zgar-tywać błoto. Stary Koczerhan pomrukiwał znudzony: — Ależ cztery nogi głębiej ugrzęzną niż dwie i będzie po wołach. Przez cały dzień kopali po próżnicy. Oczyścili spory skra- 262 Zwada wek lasu, ale do najbliższego portaszu nie dotarli. W rozpaczy Pańcio tak mocował się z błotem, iż złamał łopatę, która od razu utonęła, a miotła brzozowa przemieniła się w błotnego chochoła. Niepotrzebnie ratując złamaną łopatę ugrzązł w błocie po kolana, potem jeszcze wyżej, wreszcie uwięziony w pływającej leniwie maćkole zaczął zsuwać się w dół bez udzierź-ku. Z trudem dotarł doń Iwanysko z oboma młodszymi Koczer-hanami, lecz i oni ugrzęźli. Sam Iwanysko wydarł się jakby cudem z błota, a nie zdołał pomóc innym. Obaj Koczerhani i Pańcio mimo szarpaninę zapadając w lepkie paszcze, chwiejąc się lecz trzymając się za ręce, zsuwali się powolutku. Ze spaćkanej dżegi bulgotały i łypały chciwie żółte gały czortów leśnych, a z maćkoly sykały ich śmieszki. Iwanysko gwizdnął aż uszy dziurawiło, a inni wołali rozpaczliwie o pomoc. Na to przybiegli na ratunek od mygły czy od haci najsilniejsi i najzgrabniejsi, wśród nich Matarha i Mandat. Nie włażąc sami w błoto ustawili szereg trzymający się za ręce i wyciągnęli tonących za pomocą hużw. Uratowali także Pańcia, zostawiając na ofiarę maćkole jego odwieczne człapaki, coś jakby trzewiki, nazwane przez podobieństwo do krzywych sań giendżoły. Unieśli Pańcia bosego. Zasmarowali się jak nigdy dotąd, a gdy wrócili do koliby, rozeźlony Pańcio gderał nadal, że sami wielcy panowie, nie skosztowali najsmaczniejszego, a jemu to nie nowina. Suszyli się przy watrze, przebierali się jak mogli, nikt z nich nie odpowiadał Pańciowi, tylko stary Koczerhan łagodził: — Człowiecze, zostawcie, to ponacTTuclzkie siły. Pańcio dziawkał: — Kiedy beibefelł, to do wszystkiego jest siła, a kiedy z ochoty — widzicie jak, ja już wiem. — Ależ po co — rzetelnie tłumaczył stary Koczerhan. — Idzie taka miotła chuchająca, taki pług ognisty, że przy nich my wszyscy razem ze wsiami na nic. — Jaka tam miotła i jaki pług — wykrzywiał się Pańcio. Koczerhan mówił głośniej: — Słońce, ulewa wiosenna, wiatr. — Całe szczęście, Pańciu, że nie wojowaliście z maćkołą na Riabyńcu, iboby przegrał pan cesarz — docinał Petrycio. Pańcio machnął ręką smętnie, zamilkł. Pozostawić las w spokoju konania, aż ulewa go spłucze, aż Rozkaz (ausłr.). Wiosna w bułynie 263 wiatr wysuszy, aż słońce wygrzeje, aż wybuch nowej zieleni zakryje trupy i groby lasu — oto co pozostało kolibie. Fobka orzekł: — Mazać się to mazać, ale z pożytkiem i póki czas! Teraz czas dla haci. I macie befel. HACIE I TALBY Oto było słowo: był czas dla haci, dopóki rozklejona ziemia nad potokami, piaskowiec czy ii, jeszcze nie stężała na nowo od suszy. Snwirkieniu /.uświęciły się oczy, sięgnął po cymbały i zaraz pobratyini i kumpany zakrzyczeli, poprosili by zagrał kruhlekn i zaśpiewali nowy porywczy kruhlek. Któż ryzy ścieli — nasz panicz-ryś Któż nas weseli — nasz panicz-iyś Któż kładzie haoi—nasiz panicz-iryś Któż nam wypłaci — nasz ipaoioz-ryś. — Machaj, machaj — zaskrzeczał w porywie stary Koczerhan. — Machaj, machaj — zaryczał Matarha. — Machaj, machaj — zadudniało wiosennie w kolibie a Pańcio już nic nie miał do zrzędzenia. Oczyszczono do końca z kamieni łożysko Riabyńca, opancerzono je z przodu głazami i zatamowano. NasStępnie szczelnie spleciono z przyciosów wiązania, spiętrzono całą cudaczną twierdzę z drzewa i umocniono głazami, bo cały ciężar spartej wody trzymał się na tym drewnianym czole. Szczęściem potok Riabyniec, choć rozbijał echa po stromych brzegach, sainych brzegów nie naruszał. Stateczny, niezbyt obfity w wodę, bez nieobliczalnych dopływów, niby przepastna ryza trzymał w ryzach swe wody. Zalesione stoki a u dołu skalne ściany broniły go od usuwania gruntu, a potężna sieć mchów, co zdołała uwięzić wodę z najobfitszej miejscowej ulewy, chroniła od powodzi. Inny był Popadyniec: łudził płaskim dostępnym wybrzeżem, z przyjaznym pomrukiem czaił się wraz z tuzinem ukrytych, słodko mrukliwych pomocników — wód. Jego dorzecze obszerne, dopływy nieogarnione, zasilane podziemnymi wodami, stąd nieobliczalne. Nie tylko przeto wykopano jeziorko aż do kości, to jest do skalnego podłoża, obwarowano je ponadto 264 Zwada jeszcze przed ustawieniem drewnianej zastawy wałem z iłu twardniejącego, a zawarto głazami spojonymi tym iłem, pozostawiając wszakże u spodu otwór dla spustu wody. Zabezpieczono tq gliniastą i kamienną oprawę haci trzypiętrowymi ka-szycami, a potem dopiero ustawiono hać drewnianą na wysokość czterech chłopów. Zaledwie zima pękła, co nocy strzelał lód na całym pomo-czarzu Popadyńca, jak szeregi strzelców ustawionych w zasadzce z nagonką na zwierza. Potem dopływy zahuczały groźnie, brudne wały staczały się do Popadyńca, wywracając przeszkody, unosząc zgniłe kłody, i zapory gliny. Lecz rychło mchy otrząsły śnieg, lody spłynęły, męty przejaśniły się, a dopływy Popadyńca rozczapierzone szeroką lecz płytką siecią na płaskowyżu puszczy, znów zamaskowały się najciszej. Zasnuły się, jakby nie rodziły się z wytrysków podziemnych, jakby nie hulały dopiero co, jakby nie miały nieco niżej uczestniczyć w szumnych habach i hukach Czeremoszu, jakby na zawsze miały zaklęsnąć w sennym moczarze. Tylko płaskie, żółtawo--tłuste chrząszcze, zwane pływakami pluskały na przyczajonych kłodach, tylko pstrągi pryskały srebrnie między czarno-brzegami. Po wyrównaniu zakrętów jak się dało, po pogłębieniu w miarę możności, dopływy znów przypomniały sobie swój ród, zadudniły wartką groźbą macierzystych podziemnych wód. Po nocach nawet niepokoiły szlochami, jękami, jakby boleśnie ciągnęły na pomoc wody z samego pępka ziemi. Lecz czyhała na nie wszystkie jama wykopana, wspólna hać. Wlewały się z poddaniem a ludziom zdawało się, że starczy tej jamy dla wszystkich skradających się wód. Hać napełniła się, wody cichły. Tymczasem Cwyłyniuk wraz z Sawickim i Koczerhanami zbudowali nad każdą z haci dla kierowników spławu zwanych hatarami, kryte daszkami schronienia. Były to ośmioboczne altanki z krąglaków, otwarte od połowy aż pod dach. Ośmio-spadowy dach każdej altanki, każdy o dwu pokrywach, z których górna jak fałda podniesiona na wysokość dłoni, zachodziła na dolną, spiętrzono u góry kopułą i zakończono krzyżykiem \ jak kapliczkę. Dla każdej altanki Cwyłyniuk wyrzeźbił po jednym (krzyżu jaworowym i umieścił go w kącie każdej, jak gdyby ołtarzyk. Wewnątrz i na zewnątrz biegły wzdłuż ścian nieprzerwane ławeczki z oparciem. Powyżej oparcia przestrzeń aż pod dach była otwarta, tak, że siedzący na wewnątrz i na zewnątrz mogli rozmawiać ze sobą. Wiosna w butynie 265 Niezwłocznie przygotowano daraby, wiążąc huzwami i skrętami młodych smereczek kłody całkowite, nieprzecięte, dobierając równe co do długości krąglaki dla każdej talby, to jest człona daraby. Wiązali mocno lecz luźnie, na to by niesione wodą kłody mogły sobie grać sprężyście na podwodnych kamieniach. Układano ponadto kłody cieńszymi nosami ku przodowi talby, podcinając je od spodu do płaskości, aby bez zaczepiania kamieni prześlizgiwały się lekko, nie zwichrzając kierunku. Oba zewnętrzne słupy każdej talby zaopatrzył jeszcze Sawicki w klamry żelazne, łączące je liną drucianą na to, aby trzymały całość w razie wstrząsu. Przyszedł dzień, że nacie napełniły się wodą, a Sawicki kazał spuścić wodę dla próby w obecności całego butynu. Woda syknęła' chytrze, potem zagrzmiała, rozpogodziła się i rozśpiewała. Przytwierdzone do brzegu talby, uderzane wodą lecz przytwierdzone hużwami, dygotały i drżały niecierpliwie. Do grania wody zaśpiewali butynary na dwa chóry nowy kruhlek. Któż syn kowalski — nasz panicz-ryś Wdowie pociecha — nasz panicz-iyś Żelazo w palcach gnie — panicz-iyś Sercem nie miechem — nasz pandcz-iyś Rozdął ochotą,-—nasz panicz-ryś Kto rączki złote ma — pandicz-ryś Oczy surowe — nasz pamicz-ryś Bez złego słowa — nasz panicznryś A nagiął słowem — naisz panicz-ryś Butyn gotowy — nasz panicz-ryś Któż składa talby — nasz panicz-ryś Kto Bogu chwaiby — nasz pandcz-ryś Kto wierci skały — nasz panicz-ryś A któż w cymbały gra — panicz-ryś Kto zagra wodom — nasz panicz-xyś Spławi nas dodom — nasz panicz^ryś Zdrowo i młodo — nasz panicz-ryś Graj-śpiewaj wodo — nasz panicz-iyś W sławie popłynie — nasz panicz-ryś W sławie zostanie — nasz panicz ryś. W krótkim życiu panicza-rysia hać była jeszcze większym zwycięstwem niż ryza. My starzy, widząc młodość nachyloną nad tą mętną falą, co tryska ze źródeł doli, nad przyszłością, odwracamy oczy. Niechętnie myślimy o tym, że młodość taka, która nie zaznała ni chwili odpoczynku ani zadowolenia innego jak tryskająca nadzieja dla nadziei, może wyczerpać się tak prędko. Zwada *l«ly iloto, nowiutkie, nad nimi altany-kapliczki, pod ¦raby, tioinmi wietrzące wodne szlaki. Butyn udał się "lnl«J duszczułki, do ostatniego kołka. Tylko budowę n odłożono do jesieni. ORDNUNG i .dyby Foka najął do robót nastawnika, ba, podżegacza, )nk gdyby ostrogę przeciw leśnemu snowi, nie znalazłby może lepszego niż ten co- sam się zjawił. Choć wszystko udawało się, t hoc': pogłębiano hać z powodzeniem, choć zastawy rosły a wody zbierały się, nie kto inny jak Pańcio co ranka, a jeszcze chętniej wieczorem zrzędził i prorokował: -•• Oho, szkoda roboty, wszystko przepadło, nic z tego nie będzie. Zachęcał skuteczniej do pracy na przekór, niż gdyby zaklinając wzywał do robót, niż gdyby obiecywał złote góry. Od wiosny Pańcio bardziej jakoś niespokojny rozdrażniał się byle rzym, nawet sam zaczepiał. Lubił postraszyć nieznanym lub dwuznacznym słówkiem, czasem nawet zahaczył któregoś żywiej jaką taką przynętą, a nie chciał wytłumaczyć, jak gdyby na to, aby ciekawość jątrzyła się niby ranka. Wyśmiewa! wów-< zas wyniośle butynarów, jakby oni byli przybłędami, a on (jazdą mocnym na swojej zagrodzie. Przeważnie śmieszył wszystkich. Przecież ten i ów co miał tego za wiele, sarkał na dziadygę, a Matarha pomrukiwał, że skoro już przezimował, to można by mu coś kapnąć, wypłacić jaki grosz i niechaj idzie sobie z Bogiem, garnki łatać. Foka sprzeciwił się: Przyda się, potrzebny nam taki, jak czort Bogu. Story Koczerhan uznawał żywo: Tak, tak. Im więcej tamten dogaduje i wykrzywia się, tym Hospod lepiej poprawi. Potrzebny. Wieczorem, po próbnym spuszczeniu haci odezwał się Foka wesoło do Pańcia: No cóż, nacie grają, porządeczeik?'1 • mrio machnął ręką z poddaniem i powierzył: To się nazywa „ordnung" *, a z tego największy strach. ¦ i uśmiechał się. flnk. Wiosna w butynie 267 — Powodzi się boicie? Gdy hać w porządku nie ma strachu. Pańcio poderwał się jak ugodzony, uniósł się, niezrozumiale. — Człowiecze — krzyknął — wszystko niech będzie. Powódź, ogień, cholera, czarna śmierć, czerwona śmierć, byle tylko nie ordung. — Ależ ordung to nie żaden strach ani cholera — sadził się Matarha. — W feldkompanii* co ranka pan febel2 krzyczy: „Ordnuung mus!" * Co nam bajdurzycie? Pańcio uspokoił się, powierzał dalej: — Wojsko to nic, to dopiero początek, to ćwiczenie, na to by chapnąć was wszystkich za czuper. A butyn także. — Cóż to ma do haci? — pytał Foka. Pańcio upierał się, powierzał dalej tajemniczo. — Ścielicie im drogę, zamiast schować się do dziupła, przynęcacie butynem. I chapną was. — Kto chapnie? jak? czym? — śmiał się znów wesoło Foka. — Poukładają głowy równiutko, poszatkują, do beczki na wieki i będzie z was kiszona kapusta. ' Foka machnął ręką śmiejąc się niedbale, a Pańcio wyczekał, wiożył rękę za pazuchę i jakby wyciągając coś z zanadrza, wyszeptał tajemniczo a wyraźnie: — Egalite. — Jakie to? — pytał Mandat. Pańcio przypatrywał mu się uważnie, znów wyczekał, powierzył jeszcze: — Taka braha, smoła rzadziutka, z początku strasznie chce się pić, a potem obrzydliwsze niż gdybyś żłopał starą gnojówkę. — Dają wojsku czy cywilom? — pytał Mandat. — Wszystkim aby poszatkować. — Słodkie czy gorzkie? Pańcio otworzył usta, biedził się z chytrym uśmieszkiem. — Wy-wygląda tłusto, no, smoła, a skosztujesz dobrze, cieńsze od wody, za to straszny smród po gębie wieje, przez całe życie chce się rzygać. — To po cb1 piją? — dowiadywał się Mandat. — Ho-hooo, niechby który nie wypił, toby go zaraz do li-berte. — A to co? ' 1 Kompania liniowa. 2 Sierżant szef. 3 Porządek musi być. 268 Zwada ¦— Urząd do ścinania głów, guzik pociągnie — panc-panc! zaszatkowany gładziutko. — A kto szatkuje? \ — Herod urzędowy, pensja płynie mu za to, jak woda, a jeszcze od każdej głowy osobno. To nazywa się — — Ależ u nas o tym nie słychać — przerwał Mandat. Pańcio odpowiadał z troską: — U was inna gnojowika, u każdego swoja. — Cóż za gnojówka? — zniecierpliwił się Matarha. — Któż u nas pije gnojówkę? Cwyłyniufc uspakajał: — Zostawcie Małarho, nasz panoczek głębokouki, to nie ta gnojówka, to z książek. Pańcio znów otworzył usta: — U was ta, którą popy was poją, ale teraz leje się nowa, nowa — Stary Koczerhan łagodził z uśmiechem: — Nie troskajcie się, idzie słońce, wiosna, gnojówka wszelka wsiąknie, i dobrze. Matarha oburzał się na Pańcia: — Dym, dym! Nie wstyd wam gazdów pępkowych odurzać jak durnych za to, że was przyjęli jak swego?! Nie słuchajcie go ludzie, to z zawiści. Pańcio, chcąc go zatkać ostatecznie, wypalił niecierpliwie: — Wiecie co nad głową? O konstytucji słyszeliście? Figę! Będzie wam ordnung, butyn i konstytucja. — Właśnie — prosił Cwyłyniuk wcale nie przelękniony — konstytucja, wciąż o tym słychać, rozpowiedzcie nam panoczku. — Ja nie słyszałem, ale opowiedzcie — prosił także Mandat. Obaj, Pańcio i Matarha, zamachali gwałtownie rękami. Matarha wstał i zakrzyczał: ,# — Inny także garnki łata, a nikogo za to nie kąsa. Pańcio wyskoczył nań, stali obaj, młody olbrzym i stary pokraka, jakiby się chcieli rzucić na siebie. Matarha Tyczał: — Gdyby tu był naprawdę ordnung, toby dziada za nogi i za potok. — Siadajcie, Matarho, tak nie sztuka —• rozkazał Foka. — A wy, Pańciu, ze zmory gadacie. Powiedzcież prosto, kto nam co zrobi? Za co? Jakim prawem? — Ten co wszędzie — ujadał Pańcio z góry do ucha Foki. — A takim prawem jak mnie ko-kości leszczyną odbijali. Wiosna w butynie 269 Foka odpędzał ręką krzyk od ucha, jak natrętną muchę: — Ależ to minęło, inne czasy. Pańcio ujadał dalej. — Czas ciągle jednakowy, tyKko wy gazdo za młody jesteście, nie wiecie, że gdzie za dobrze, tam zaraz z tego musi być najgorzej. Cwyłyniuk podniósł palec, trzymał długo aż wszyscy zaczęli słuchać i paplał: — Nie znacie się na panach. A ja hajdukowy syn, przy nich od dziecka. Nasz panoczek jest od głównej mądrości pańskiej, takiej co przy robocie nigdy się nawet nikomu nie przyśni, choćby się na ścianę drapał i choćby pękł, nie przełknie jej, zaraz wyrzyga. — Czemuż nie przełknie? — pytał Mandat. — Bo to dla pańskiej głowy, dla innej formy. -— Jakiej formy? — Jak u garncarskiego majstra do pozakręcanej formy przynależna glina mięciutka jak łajno. I taka sama jest mądrość. — Jakaż tam mądrość? — skrzywił się Foka niedbale. Także Cwyłyniuk skrzywił się z zakłopotania, wstał, przystąpił do watry, znów podniósł palec, ogłosił rozważnie: — Słońce o północy, północ w południe, mróz na świętego Piotra, święto w roboczy dzień, a robota w największe święto. Oto jest pańska mądrość! — Ależ panowie garnków nie łatają, w łatach nie chodzą — wyrwał się Iktoś z głębi koliby. Cwyłyniuk krzywił się jeszcze. — Nie można wiedzieć, bywa taki co poszedł całkiem na żebry, a nic mu nie pomoże, pan, na wieki pan. Zamilkli znudzeni, ten i ów stukał palcem w czoło, a któryś znów szepnął z kąta. — Ordnung. Cała koliba wybuchła burzliwym śmiechem. Pańcio usiadł na posłaniu w swoim kącie, machał ręką coraz słabiej, coraz smętniej. LAS ODNIEMIAŁ Z mgieł wstawał świat pełen głosów. Ze śpiącego poranka wyłuskiwało się złote wiosenne południe, świeże, nawet pijane jak nieustanny poranek. Z pamięci staro-młodej, przywalonej Zwada 270 zimowym całunem, wydzierać to co dawne, na co nie ma jednego żywego świadka, ani znaku widzialnego, to zawsze walka ze snem. Ten który walczy, już budzi się, ale jeszcze wciąga jawę do mary, śni nawet, że zbudził się, że wstał, a wciąż zapada w mgłę, śpi dalej. Śpiącym okiem ogląda wyraźny sen przedświtowy, zaś budzącym się, co chwyci jawę, to zaraz pogrąży ją w sen. Było? wcale nie było? Będzie? Trzmiel co wylęga się w lesie wiosną z czarnej ziemi, od razu brzęczy, rucha się, wynurza się ze szpary, od razu kosmaty i ciepły jak trzmiel stary, jak pierwszy trzmiel po stworzeniu rodu. Także wiosna leśna wynurza się od razu, jak stara wiosna od początków świata i brzęczy nieustannie. Nocą szep-tem-bulgotem wód, lejącymi się głosami żab, glu-glu-glu, che--che-che, aż spłyną w przeciągłym gromie — ho-ho-ho. Dniem głosy skaczą i tańczą. Od ranka odmarzają kałuże, to prysną, to chlupną, to sykną, schnąc i zasypiają z sykiem coraz cichsze. W schnącym błocie wybujały burzany, wieńczą je miotłami, żółtymi i niebieskimi. Ze schnącego błota bzykają roje musz-ni. Od świtu, znad mgieł wydzierają się dzikie gęsi ciągnące na północ ku Dniestrowi. Nawołują się, ostrzegają: gę-gędyr stąd tędy. Nad nimi jeszcze wyżej jednostajnie świdrują powietrze zatroskane żurawie: żur-żuru, kru-kuru, klu-fcluru. Najgłębiej w toniach nieba, chyba tylko z puszczy dosłyszalne, sterują dzikie łabędzie, pojękując cichnącymi odgłosami głębinowego dzwonu: głąb-głąb, prąd-prąd, ląd-ląd. Z ochotą uwijają się w dole za musznią wesołe drozdy: świt-świt, świt-chyst, chyć-chwyć, syć-żyć, chwyt-syt, fit-fit, cyt. Kosy słuchają głosów cierpliwie, wyzywają przekornie: Olej-olej, powoli, do woli, co kto woli. I naśmiewając się z każdego, kpią słodko: „doli-doli, niedoli, boli-boli, nie boli, niech boli, co kto woli." Wtem batog puszczowy świśnie, jastrząb i jastrzębica nawołują się z dalekiego jaru, ze stanowisk myśliwskich: bij-^bij! pij^pij! Zacichnie wszystko w górze i na dole, tylko wody i bajory nie dbają, tylko musznia zatryumfuje i zahuczy, a obudzona ciszą żaba krzyknie drugiej żabie: „kwa-kwa-kwak." Lecz jastrzębie wyrywają się ku górze nie po to, by bić rzesze skrzydlate ani by pić krew. Wiosną szukają innych źródeł, wyżej, coraz wyżej. Szybują ku swoim godom dla parowania, już zatopione, Już niewidzialne, już żadne oko z puszczy nie dojrzy ich, żadne ucho nic dosłyszy. Znów hasają leśne głosy. Skacze także każdy błysk, z wód, ze strug, z gardzieli błot. Na wyschłych brze- Wiosna w buty nie 271 gach łlegi zabłysły niebiesko-złote krople jak gdyby spadły z nieba, to pancerne żuczfci-gudzule. Na skraju błota i suszy grzejący się gad raz po raz tłusto mignie i zniknie. Świeci się i skacze w oczy blaskiem także mech na nowo rozzieleniony, zagarnia błoto, ściska je, zalewa zielenią. Nie zdziwi się las, gdy żuczek niebiesko-złoty przekornym bzykiem zachichoce, gdy tłusty gad świśnie chytrze, a przyczajony mech ciapnie suchym śmieszkiem zwycięstwa nad błotem. Wolność głosu, staromłody świat odniemiał. Lasu już nie było, inaczej niż corocznie osierocone jego dziedziny tratowała wiosna. Nocą przez obezlesione pustkowia przeganiały się zdyszane młode wichry, dopiero co od ziemi odrosłe, których dotąd nikt tu nie znał. Dniem słońce waliło prosto z nieba bez saneczek, bez wózeczków, bez pośrednictwa liści, szpilek i szpar, bez ślizgania się po żywicznych pniach jak niegdyś. Światło a nawet żar wdzierały się do naj-wstydliwszych kieszonek lasu. Wiosna wracała nie tylko' spieszniej, także hałaśliwie, jak gdyby dziatwa przybłędów cygańskich baraszkowała sobie na gruzach majestatycznej świątyni. PSTRĄG I KONSTYTUCJA Po ukończeniu robót, tyle co niezbędne przed ruszeniem d.a-rab, tydzień przed Juriem oczekiwano gości sproszonych z kilku wsi na święto, na zakończenie butynu. Zawczasu poczyniono przygotowania, a było z tym zabiegów niemało. Na warsztatach przerżnięto piłami potężne kłody na łodwy, grubaśne niby-deski, co najmniej na dłoń w przekroju. Z nich pozbijano tyblami z sęków miast gwoździ stoły i ławy. I stoły i ławy wytrzymałyby dziesięć razy tyle luda co sproszono na chram, wytrzymałyby nawet, gdyby wielikany z samego pępka ziemi stanęli żywi i zasiedli przy nich. Sporządzono także po obu stronach koliby nowe szałasy na nocleg dla gości, osobne dla kobiet, osobne dla mężczyzn. Foka i Petrycio postanowili, że będą ugaszczać obok koliby lecz tańczyć obok haci, bo tam przestronniej, twardziej i chłodniej. Przygotowano potrawy chramowe, tyle co mężczyźni sami potrafili i przywieziono od Joseńka z Rozdroża piwo i wódkę. Po wschodzie słońca białe obłoki trysnęły wysoko znad zachodnich przełęczy, potem rozpływały się w niebie. Zapowiadało się ciepło i pogoda. Foka i Petrycio raz jeszcze sprawdzali 272 Zwada przygotowania do chramu, a inni ubrani świątecznie już od rana baraszkowali i podążali powoli ku haci nad Riabyniec. Z czasem znaleźli się tam wszyscy mieszkańcy kolib. Wchodząc po jednym do altanki, klękali przed krzyżem, potem siadając na zewnętrznych i wewnętrznych ławeczkach jak kto chciał, słuchali wody i głosów lasu. Także Foka i Petrycio wpadli na krótko, by od święta pomodlić się w altance." Pańcio choć do altanki nie wstąpił, już od ranka dreptał po stromym brzegu haci w nowych postołach, które otrzymał z zapasów koliby. Odwieczne grube spodnie barwy brudnej wełny spadły mu na stopy wydmuchanymi baniami. Raz po raz zarzucał długą wędkę z takim rozmachem jakby smagał długaśnym biczem czwórkę koni. Lecz wytrawny woźnica, co miłuje swe pieszczone a bujne konie, dba także aby źródlano ufne oczy końskie nie zamąciły się gniewem ni wściekłością i aby z tego, broń Boże, nie rozhukały się jegc wia-tropłynne bieguny, może na zgubę sobie samym i jemu. Z rozmachu strzela biczem wysoko nad głowami koni, a zaledwie muśnie skórę. Tak właśnie władał Pańcio wędką, że choć z rozmachu, osiadałn nn wodzie cichutko, jak jedna jedyna kropla deszczu. Każdy mógł oglądać, jak nabożnie oszczędzał czułe źrenice wód, jak gdyby lękał się zbudzić przyczajone huki i rozhuśtać burzo wodno. W rzeczywistości chytrze oszczędzał, a raczej łudził czujność pstrągów. Toteż co chwila srebrnopromienny a czerwono cętfcowany pstrąg jak błyskawica wiosenna spadał na podłogę opodal altany. Pańcio podnosił go z ziemi, śledził drapieżnymi oczyma, naszczupywal lekko palcami szyję i odczepiał. To z lekkim trzaskiem łamiąc kark pstrągowi wsuwał go do drewnianej korobki, to znów, ilekroć natrafił na szyję nabrzmiałą jajnikami, rzucał tak rozpoznaną samiczkę-pstrążynę z powrotem do wody pojękując: „Panienka, niech hula!" — I znów smagał wędką toń błyskawicznym ciosem, z leciutkim wdziękiem wiru komara, tak iż nawet śpiący w cieple południa pstrąg budził się i chwytał to sennie to żwawo, aby nie wymknęła mu się tłusta gratka, skoro widocznie komar w pogoni miłosnej wtargnął do wody na własną zagładę. Ale czuj-niejszy od pstrąga Pańcio, ani za wcześnie ani za późno, nie-mylnie chwytał drgnienie i już wydzierał wędkę wraz z .pstrągiem z żywiołu w żywioł. Pstrąg fruwał z wody przez powietrze J,ik ptak i spadał jak kamień na twardą podłogę haci. Olśniony świnticm, wstrząśnięty udarem, on jeden, pierwszy i ostatni Wiosna w butynie 273 raz w życiu, przenikał wiedzę Pańcia jak Pańcio jego, że ogarnięci jesteśmy wszyscy żywiołem zagłady. Pańcio był niemal zadowolony, a Cwyłyniuk stąpając za nim na palcach, przyglądał się mistrzowi rybakowi uważnie i z podziwem. Z wiosną zabłąkały się na butyn wiosenne wieści o cesarskich zagadkach czy patentach. To co nie tak dawno nazywało się rewolucją, a teraz znów jakoś inaczej: konstytucją. W roboczy dzień nie pamiętano o tym, ale od święta korciło mówić i wiedzieć. Niedawno nie feto inny jak Pańcio wspomniał o konstytucji, ale zataił zawzięcie, a teraz prócz niedawnego żołnierza cesarskiego Matarhy, który chcąc wszystko lepiej wiedzieć sierdził się nieustannie na Pańcia, oczy znów zwracały się ku staremu połatajce. Bystreczanie pytali i słuchali przeważnie dla zabawy, a bywalcy żabiowscy, którzy w swojej parafii może by nawet nie spojrzeli na takiego dzia-dygę, przyglądali mu się uważnie, nawet z niepokojem. Pierwszy Tomaszewski jak gdyby zawstydzony, że pyta, zapytał: — O konstytucji jak wy? Pańcio nie dosłyszał. Wrzucając pstrążynę do wody jęknął znów: ,— Panienka, niech hula! Witrołom powtórzył głośno: — Wiosna idzie światem, słoboda, słychać że pan cesarz wypuścił konstytucję. Jak wy o tym? Pańcio zapatrzony w wędkę nie odpowiadał, a Cwyłyniuk kiwał palcem ważnie, aby nie przeszkadzali. Zamilkli, tylko las hałasował łagodnie. Słuchali lasu, potem Mandat opowiadał półgłosem: — Od (kiedy głośno w lesie i zielenieje, zaledwie zmierzch, nie mogę przejść spokojnie. Takie małe coś, raz po raz, drap-nie mnie pazurkiem w nogę, drepcze za mną, chichocze, śwista. O północy włazi do koliby i śmieje się do ucha. — Strach wam? — pytał Giełeta. — Nie, ale utrapienie, jakby coś do ucha wlazło. — Wypłukać ucho — radził Petrycio. ¦—• A to prawda? — upewniał się Giełeta. Mandat ożywił się. — Przysięgam, że prawda, dotąd mi coś takiego się nie przydarzyło. Nawet z daleka go słyszę. Witrołom przeżegnał się, a Mandat mówił dalej: — Nadaremne żegnanie, co przeżegnam się to mi świśnie koło ucha: fiut. . 274 Zwadą — Coś będzie — westchnął Witrołom. — Nie — orzekł stary Koczerhan — to nie żaden pohany durh, to głos bez ciała. Cały świat głośny, a taki wesoły szuka sobie wesołego. — Może być — zgodził się Mandat —- tylko po co drapie znienacka? I zanadto już się przyczepił. Stary Koczerhan ogłosił: — Cóż dziwnego, czas taki ładny, że pstrąg by zaśpiewał. 1 opowiadają, że komuś śpiewa. — Komu śpiewa? — pytał Mandat. — Kto go słyszał? — wątpił Giełeta. Koczerhan nie odpowiadał, a Witrołom z trudem wygarniał słowa z głębi piersi. — To możliwe, to pewne, że gdy wodne dychanie wyzwoli się spod lodu, zaśpiewa sobie raz na rok i są tacy co słyszeli. Cwyłyniuk dosłyszał z daleka, obrócił się. By nie płoszyć ryby Paiiciowi mówił półgłosem: — To pewne, że słyszeli, ale taki nigdy nikomu się nie przyzna — — Dlaczego sic; nie przyzna? — pytał Petrycio. Bomba wybełkotał: — Bo życie zmarnuje i broń Boże — — Ależ ryby są nieme — przerwał Giełeta. Petrycio wywracał oczy, mówił z przyduszonym śmiechem: — Jest takie miejsce, jest, gdzie nabywają się pstrągi na weseliskach, ale tam hałas okropny. Sawicki popatrzył nań surowo, chrząknął i mruknął: — Po co opowiadać niebylice. Petrycio pośpieszył się, jakby się usprawiedliwiał: — Cóż to szkodzi, takie sobie bajki. — Bajki nie bajki — ciągnął Witrołom z natężeniem — a tam gdzie morze podziemne wystawia jedno oko z podziemi, tam śpiewają wiosną w jakieś święto, ale nie wiem w które. — Słyszeliście? — pytał Petrycio niewinnie. — Skądże? ¦— odpowiadał Witrołom — nie byłem tam, ale są tacy — .Sawicki i Petrycio oglądnęli się wzajemnie, a Witrołom cią-tjnął dalej: — No i niedobrze, taki co słyszał, może naokoło roznieść biedo jakąś, zarazę. — Od śpiewu pstrąga zaraza? — pytał Petrycio. Wiosna w butynie 275 — Nie od śpiewu, skądże? — żachnął się Witrołom. — Tylko z tego, że taki pcha się do pępka ziemi, do tej śruby. Petrycio śmiał się głośno. — Bajki, bajki. — Bajki nie bajki — troskał się dalej Witrołom — a ja tamtędy za nic w świecie nie pójdę, słuchać nie będę. — A gdzież to? — znów ciekawił się niby to Petrycio. — Szkoda mówić — zakończył Witrołom niechętnie. Pancio zbliżał się bardzo powoli, śledząc ruch ciągnionej wędki, nastawił uszu z uśmiechem, jakby łowił ledwo uchwytne drgnienia czy pluski. Cwyłyniuk szedł z boku na palcach. ,- — A może wy, Pańciu, słyszeliście jak śpiewa pstrąg? —-zaczepiał Petrycio. Pancio oderwał nagle oczy i uszy od wody, ożywił się. Kiwał głową z krzywym uśmiechem. — Opowiedzcie jak to było — prosił Petrycio. — Opowiedzcie — prosił Mandat. Pancio śmignął wędką od wody ku haci, haczyk był pusty. Nie rzucał wędki ponownie, usiadł na skraju haci, opuścił nogi w dół, zamknął oczy. Uśmiechnięty jak we śnie, lepiotał bez złości, słabiutko, poufnie. Wszyscy słuchali. — To ba-bardzo, da-dawno-dalefco. To już nieprawda. I tego kraju już nie ma. Za-zapadł się całkiem. Mały byłem, całkiem m-m-malutki, tyci, no bąjk. Złapałem toto. Złapałem pstrąga ręką, puściłem na piasek. Sam nie wiedziałem jeszcze co i jak, ni be^be, ni me, ni mama-tata, ni mama-łyga, ani jak się nazywam. A toto tak tańczyło na piasku, błyskało, od razu mnie przecięło, za-zaśpiewało: „forel, forel". Oczy-uszy mi rozdarło, od razu wszystko wiedziałem. I ta!k się to ciągnie, ciągnie: „forel, forel..." * No i już dobrze, już zapomniałem jak się sam nazywam, a to wciąż — Pancio zatchnął się, rozłuskał pisk w gasnące zawodzenie: wciąż śpiewa, śpiewa, będzie śpiewać: „forel, forel, forel..." Macie. — Tak pstrąg śpiewał: „forel"? —¦ pytał Matarha z niedowierzaniem. Pancio otworzył oczy, ocknął się, zamachnął ręką: — Tak-tak, nie-nie, forel, forel to po niemiecku. — To pstrąg po niemiecku śpiewa czy wy po niemiecku mówiliście? Pstrąg (z niemieckiego). 276 Zwada Wiosna w butynie 277 Pańcio zamachał rękami gwałtownie: -— Tak-tak, nie-nie, mówię wam, to ba-bardzo dawno, to już nieprawda. A co pytaliście? Aha, o konstytucję. Było cicho, tylko z haci sączyła się woda, tylko wietrzyk łagodnie czesał głowy. Siedząc na haci ze spuszczonymi nogami, wciąż zadowolony Pańcio wykładał o konstytucji: — Dwadzieścia lat minęło jak panowie w miastach zbuntowali się przeciw cesarzowi. Mówiono wtedy: wiosna. Buchała, kipiała ta czarna kapusta, czarna wiosna. To się nazywa — rewolucja. Panowie zaczęli, oni zawsze. Mówią tak panowie: ty panie najjaśniejszy sobie najjaśniejszy, a my także sobie panowie najjaśniejsi, cóż nam zrobisz? A cesarz, ho-ho, chytra sztuka, naprzód batogiem ich ciachnął po skórze. Rozbiegli się, pochowali się po dziurach i dobrze, niech będzie. Ale jemu smutno, bo kto mu paradę zakomenderuje. Wyciąga z biurka wielki, biały papier, napisał, pieczątkę buchnął, posyła do nich, tam do dziury, głównego lokaja. W papierze stoi: Halt! Skoro wy mnie równi, to ludzie pracowici wam będą równi. Konstytucja! — Panów strach przeciął, wyleźli z dziury, przepraszają, paradą komenderują dalej, ani mru-mru. Ale to nad nimi dalej wisi. Widzicie? — Co wisi, mój panoczku? — pytał grzecznie Cwyłyniuk. — Konstytucja, i po to jest: dla groźby. Tomaszewski wydął wargi wzgardliwie, lecz słuchał uważnie, kumpany spoglądali to na niego, to na Pańcia. PecKkało splunął: — Tfu! I z tego wszystkiego znów dla nas nic i gorzej. Pańcio zgodził się pochopnie: — Tak, tak, dla mnie też, było źle, będzie gorzej. Zamilkł i wszyscy zamilkli, tylko las g_warzył wesoło. Mandat zarechotał, wiedział co o tym myśleć, lecz wypytywał dalej: — No i cóż dalej z tą konstralucją? Pańcio uśmiechał się jak cierpliwy nauczyciel: — Człowiecze, nie plątaj postronka jak krowa, bo i tak się nie wypłaczesz. Co innego rewolucja, a co innego konsty-, tucja. Rewolucja to wilcze zęby, a konstytucja, to tak sobie — szczury. — A co gorsze?— pytał Mandat. - Ha, rewolucja gorsza, taki od razu chapnie, wzbogaci się, ucioknie, albo ci jeszcze zęby pokaże i co mu zrobisz? A szczu-iy ¦• to też bardzo paskudne, strach jaka hurma! Chapią też. Ale jest nadzieja, że jakoś dadzą się wytruć. Ho-ho, cesarz twardy, panowie przycichli, u nas nie będzie — tego. — Czego nie będzie, panoczku? — pytał Cwyłyniuk. Pańcio uśmiechnął się, wyszeptał: to się nazywa — egalite, tak jak tam we Francji. Króla wypędzili, na tronie zasiadł pijaczyna z ulicy, szewczyk połatany, potem króla za kark, głowę — pańć! ucięli. Widziałem — — Głowę widzieliście? — pytał Mandat. — Ależ nie głowę, porządki tamtejsze, równość, chleb-wi-no, dużo tego owego, ale — Witrołom przerwał z żalem: — Ładne mi porządki, tata wypędzili, jeszcze głowę zrąbali. W komorze zasiadł pijaczyna z ulicy, tatowym chlebem-winem traktuje. — Ależ tam nikt nikogo nie traktuje. Młóciłem u gazdy, przed wieczorem mi wypłacił, naodliczał tu godzinkę, tam pół godzinki, już mi nie dał ni wieczerzy, ni rano śniadania. Na głodno przenocowałem w szopie na gołej ziemi, głodny poszedłem w deszcz do miasteczka, sam siebie traktowałem. —• To w czymże porządki? — pytał Tomaszewski. — Każdy trzyma w garści, nikt nikomu nic nie da, równość. — Czemuż nie dają? — pytał z troską Tomaszewski. — Słyszeliście, równość, każdy ma jednakową gadzinę w kieszeni, co tylko sięgnie do kieszeni, gad go tak ukąsi, że syknie i nic nie da. Giełeta nieco znudzony zapytał: " — A papie-rymski emu głowy nie ucięli? Ze stołka nie spędzili? — Nie — biedził się Pańcio — do niego jakoś nikt nie ma ochoty, sto-stołek za gorący. — Na węglach? — pytał Petrycio. — Che-ehe-che — śmiał się Pańcio -— niech ci będą węgle, a to gorzej jeszcze... — Czemu gorzej? — pytał Petrycio. Pańcio powierzył tajemniczo: — Zasłania papa, aby — rogów nie było widać spod siedzenia, rozumiecie? Oglądał uważnie słuchaczy, machnął ręką. Matarha podniósł głos do wielkiej polityki, z powodu święta mówił pojednawczo: — Co tu mówić, żal was dziadeczku, wy stareńki. A jakżeż nie wstyd rozpowiadać takie? Wszędzie są cesarze albo kró- 278 Zwada Wiosna w butynie 279 Iowie. Aby króla spędził pijaczyna? tfu! nie pogniewajcie się, a to nieprawda. Także Pańcio odpowiadał od świata cierpliwie: — Matarho, nie bądźcie jak wół dopiero co zwałowany, co zabłądził na cudze podwórze i całkiem zdębiał. Co widzieliście? Turków i to wszystko. — Prusów widziałem, kosztowałem, to najtwardszy ród — wybuchnął Matarha. Pańcio rozdrażnił się: — Prusów i tyle? U nich befel, befel, tacy durni jak nasi i durniejsi. Po-powiadam, pi-pijaczyna, szewczyk połat-połata-ny wydrapał się z ulicy na piętro, wrzasnął „abalrua" * to znaczy marsz do czorta, siadł sobie na tron, macie! — Hospody! — westchnął Witrołom. — I cóż, siedzi na tronie pijaczyna? — pytał Mandat. — Skądże? Zaraz drugi go spędził, raz król, raz cesarz i marsz! I z tego tron u nich na pokaz, jak u was czaszka Diduszkowa, zawieszona na wierchu w Hołowach w rozwalonej chacie. Nikt nie tknie. — Jeśli to prawda, to wychodzi bezbożnie — orzekł Witrołom. — Bezbożnie, jakżeż inaczej — zgodził się PecMcało. — Coś w tym jest — odezwał się Cwyłyniuk. — Nie tak stary jestem, a pamiętam, dawniej nazywano ich u nas „Fran-cuzy bezbożni". No? Najstarszy Koczerhan potwierdził: — Oj, wiadomo, nazywano. Pechkało otworzył usta, przypomniał coś: — A wiecie, naprawdę nazywano! A czemuż? Zapytać by mądrych. — No widzicie — cieszył się Pańcio — nie ma co pytać, bezbożni, i jeszcze jacy! popów wyczesali akuratnie do ostatniej weszM, każdego popa dzieci na śmiech wyzywają „a-bee, a-bee"2. — I cóż komu z tego? — pytał Mandat. — Skasowane gładziutko — cieszył się Pańcio. Foka odezwał się po raz pierwszy: — Coś tu nie tak! Któż nie wie, że ludzie nie równi, ani chudoba nie równa ani nawet drzewa wcale nie równe. '« 1 A bas le rod (franc.) — Pieca z królem. » Abbś (franc.) — ksiądz (tytuł używany przy zwracaniu się. do duchownych). — Nie równi — godził się Pańcio z chytrym uśmieszkiem — ja to wiem najlepiej. To tak jest, gazdo, jak regimentsmuzik. \ wiecie dobrze, równiutko maszeruje, równo zahuczy-zagłuszy, równo zadepcze. A tam na spodzie, pod butami, pod bębnami — jest takie śpiewanie malutkie, najlepsze. I nic, oho! Pańcio przerwał, badał słuchaczy uważnie. Petrycio wtrąci! figlarnie: — Pstrąg śpiewa? Zamiast kijem od wędki lub twardym słowem, Pańcio zdzielił Petrycia gniewnym spojrzeniem. Podrażniony mówił dalej: — A jest znów takie drzowo w lesie, samo cał-kiem puste, bortawe, a sadzi się, wystrzela w górq, ho-ho! Dusi inne drzewa i jeszcze z góry, samo w świetle, kiepkuje sobie. Takie trzeba zaraz zrębać, wykarczować. — A bogaczy też skasowali czy wykarczowali u Franci? — dopytywał się Mandat. Pańcio zasmęcił się, tłumaczył z trudem. — Nie, nie sikasowali. To jest tak, mój Mandacie: skocz ty sobie na ten przykład w Kołomyi do krajsamtu2, aż na górę, na same piętro i krzyknij na krajshauptmana:3 „marsz"! Baretką spędź ze stolca, a sam brzuchem rozwal się na stolcu. Kasę w swoje ręce, a potem huknij na szandarów: „Habt acht4, na moje komando!" I któż cię spędzi? Mandat żachnął się gwałtownie. — Do chrzanu potrzebny mi krajsamt i kasa i siedzieć między szandarami w śmierdzącej Kołomyi, żeby mnie potem spędzili. Tomaszewsfei pytał do rzeczy: — A biedaki wzbogacili się tam we Francji? —¦ Jak który, miękkiemu-głupiemu chuda skóra wystarczy, a który ostry-mądry jeszcze więcej złota nachapał niż król. Ale wypędzą, skasują — uspokajał Pańcio. — Ja bym się nie dał spędzić — warknął głucho Kraszewski. Pańcio nadął się: — Gadanie, ano spróbuj, podpisałeś równość, ciągnij rów--mość, taka konstytucja. Młody Giżycki zapytał bez obawy, odbijając każde słowo-: 1 Muzyka pułkowa (austr.). 2 Krajsamt — urząd powiatowy, starostwo. s Kreishauptman — starosta powiatowy. 4 Baczność! 280 Zwada Wiosna w butynie 281 — Dobrze, ale co to znaczy konstytucja? Pańcio odparł bez zająknienia. — Groźba dla jednego, wędka dla drugiego. Giżycki nie zadowolił się. — Słowo zagraniczne, nie nasze, nie polskie, nie ruskie, to wiem, jakież to? Sawicki jakby chciał ratować, szepnął pośpiesznie: — Łacińskie. Pańcio łapnął ustami jak pies, co chwyta ymuchę, potem zalewając się śmiechem jak na uwięzi pies szczekaniem, odpowiadał: — Łacina łaciną, pa-paniczu, na to żeby lepiej durzyć. W kościele łacińskim trajkoczą po łacinie, aby nikt nie rozumiał, aby umiejętnie chapnąć na wędkę, a w tym drugim uniac-kim bardzo chytrze, niby to rozumieją służbę cerkiewną, a jeszcze majsterniejsza konstytucja. — A co to znaczy konstytucja? — pytał uparcie Giżycki; — Tego na ludzką mowę nie wyłożysz, dlatego po łacinie. Księża wymyślili i zakręcili. To znaczy — ustanowa. Mówią, że Bóg tak samo ustanowił ten świat. Konstytucja taka: urodziłeś się, to będziesz męczyć się i umierać, a męki i śmierci dużo do wyboru. Ożeniłeś się, to masz zdumieć, biedować, a biedy do wyboru. Masz dzieci, to same łajdaki, a łajdactwa do wyboru. Jesteś bogaty, toś od razu i z ochoty wielki rozbójnik, a rozboju do wyboru. Jesteś biedny — Pańcio przerwał. — Biedny jaki? — pytał szeptem kiermanycz Gucyniuk. Pańcio zaśmiał się głośno. — Szczera dusza, niby to mały rozbójnik, a największy, bo biednych dużo, mają do wyboru: zdechnąć z głodu albo rozbijać, taka konstytucja. Żydzi tak tłumaczą konstytucję: „kon-sty — tis te" *, to znaczy, „chcesz to zrób, a nie musisz". I prawda, gdzież ten mus, abym ja zginął akuratnie od bajo-netu, od kartacza, od cholery czy od czerwonki? I prawda, kto zmusza pstrąga, aby łapał przynętę? Czy ja go chwytam ręką? Gdzież tam, ręką wypłoszył bym inne, a do tej wędki, do konstytucji umiejętniej garną się, tłoczą się jeden za drugim, wyskakują z wody. Mandat zachichotał. — Nie płoszcie nas, dziadeczku, my nie pstrągi. — Nie, ja was wcale nie straszę, popatrzcie dobrze sami. Kon»t ty, tist ty (jidysz). — Jak możesz, to robisz. Egalite to jeszcze gorsza konstytucja, to znaczy równość. Równiutko wędki padają, sto wędek, tysiąc wędek, jak kropelki deszczu, nie poznasz co to, i łapie się jednakowo, jak pierwszy tak setny, taka równość. Gucyniuk znów pytał nieśmiało: — To jakżeż, czyż to nie dobrze równość, jak wy o tym? Pańcio roześmiał się zwycięsko. — Jakżeż może być dobrze, pomyślcie! Hurmą naskoczy stado byków, aż czarno i zatratuje. A takiego co sam nie tratuje — od razu na miazgę, ani piśnie. — To cóż zrobić? — pytał cicho Tomaszewski. Znudzony już Pańcio ziewnął, zaśmiał się smętnie. — Che-che-che, najlepiej poradzić się papy rymskiego, a jego i tak nikt nie posłucha. Matarha hamował się widocznie, ale nie mógł się całkiem przemóc. — Wszystko lubię, a wy znów przeciw Ojcu Świętemu. Nakazywał ksiądz ostro, że niemylny i aby nikt przeciw temu, no i my nie przeciwni. To wielka rzecz, nie z Żabiego ani z Ko-sowa. Cwyłyniuk gasił: — Nie mówcie tak, biskup jest trochę większy pop, metropolita trochę większy biskup, a papa-rymski trochę większy metropolita. Mała czy wielka pchła jednakowo czarna i skacze. — To wy na nich, że pchły i sam papa pchła? — żachnął się Matarha. — Broń Boże — odpowiedział grzecznie Cwyłyniuk — nie, że pchły, tylko jak pchły, przykład. Pańcio dosłuchał cierpliwie: — A wy byliście, Matarho, u papy? — Nie, nie byłem. — No to pojedźcie, posłuchajcie, co ten wygaduje, czy go kto posłucha. Matarcha zamilkł niechętnie, a Cwyłyniuk pytał jeszcze: ,— To dawniej było lepiej czy jak? Pańcio spoglądając już ku wodzie domamrotał pośpiesznie, W roztargnieniu: — Dawniej wędkami, teraz sieciami, dawniej pańska trąbka, teraz regimentsmuzifc, było źle, będzie gorzej. Zamilkli. Drozdy zahałasowały: „fit, świst-chyst, chyć-chwyć, syć-żyć, chwyt-syt, fit-fit, cyt". 282 Zwada Wiosna w butynie 283 Pańcio zerwał się, odwrócił się nagle, jakby wykręcony skurczeni, po czym smagnął wodę wędką. Oddalał-się, pojękując cichutko. Pechkało przeżuwał: ¦ - Ładna mi wiosna i ładna konstytucja, tfu! Strach na panów i tyle. — Do niczego — potwierdził Tomaszewski. — Dla biednego nic a nic — dodał Pechkało. — Mnie na wędkę nie złapią ¦— burknął Kraszewski. Foka zerwał się także, wyszedł z altany, powiedział głośno: — Nie słuchajcie tego, ludzie, to fałsz! Dostanę konstytucję, przeczytam wam. Swoboda, prawo dla wszystkich, prawo i ochrona dla każdego — to konstytucja. Pańcio dosłyszał, charknął przez plecy: — Biednemu swoboda i prawo? A brahy mu do putni, niech chłepce, smoły gorącej do gardła, niech się dławi, chleba zeschłego, niech szczerby łamie, potem marsz, spać na sieczkę, kusz! Cwyłyniuk ten raz jeden poprawił Pańcia: ¦— Oj nie, panoczku, u nas najbiedniejszy ma liżnyk z wełny, na sieczkę nie łakomy, a biedny tak samo jak bogaty, do kuleszki przywykł z mlekiem słodziutkim albo z huślanką i do bryndzy też — — Aby żyć — potwierdził Pechkało. Foka zniecierpliwił się: — To wy, Pańciu, przez cały dzień dzisiaj jakąś smołę parzącą biednym do gardła lejecie! I to od święta! Za co? Pańcio wydarł wędkę z wody i spory pstrąg upadł na podłogę. Oglądał go uważnie, szczupał za szyję, zdjął z wędki, strzaskał mu kark i schował do korobki. Odwrócił się ku Foce. Przekrzywiając gębę więcej niż zazwyczaj, zaczął cierpliwie: — Gazdo, wyście wąchali coś niecoś smrodów tego świata, a czy nie dowąchaliście się, że biedny to śmierdzi elnik naj-śmierdzielniejszy, do chrzanu, dobry tylko do tego, aby go grzać, z biedy wyciągać, nakarmić, obuć, ratować — — Ado czegóż ma być? —przerwał Foka. Pańcio wracał wzrokiem do wędki z uśmiechem, znów spojrzał na Fokę z wyrzutem, rozjuszył się: — No tak, a kiedy on już wyciągnięty, wtedy on najpas-kudniejszy, śliniawy gad, niech go piorun spali i siarka i skała pn głowie! Tego tylko wart, ho-ho, ja to wiem. ( 'wyłyniuk zapiszczał grzecznie: — A czemuż on taki, panoczku? Pańcio wściekał się dalej: — Gardziele same, jeden z drugim rura śmierdząca, co z przodu wrzucisz, to z tyłu wyleci! Chapałby tylko, a sam by nic nie dał, ani parszywego włoska z głowy, taki śmierdziel! , Cwyłyniuk dopytywał cierpliwie: — —, A bogacz lepszy? Zimą mówiliście jakoś inaczej. — — Bogatego cały smród szczelnie zawinięty w czyste szmat-ki,-za to chapie stoma łapami, łyka setką pysków, chłepce tysiącem gardeł, sto tysiącem gardeł, ale — nie bójcie się! i jego setki pysków będą chrupać aż do kosteczek. — To któryż dobry? — pytał Cwyłyniuk. Pańcio uspokoił się, dotknął palcem korobki: — Ten pstrąg, za przynętę, za muchę marną daje swoje ciało. I ten człowiek co taki durny jak pstrąg. Także Foka opanował się, zapytał spokojnie: — To po waszemu nie trzeba z biedy wyciągać? — Ha — niby trzeba, ha — niby to jedno dobre, ale z tego nic nigdy nikomu, a biednemu najmniej. — To po cóż wyciągać? Pańcio cisnął wędkę na ziemię, srogo rozjąkał się, potem wypłakiwał męcząco, nieznośnie. — Be-behekacie, ku-ku-kuryczycie się razem z po-popami, żeście chrześcijanie, a któryż z was zawąchał, co ten je-jeden n-na-nakarbował: „By-byłem głodny, a nie nakarmiliście mnie, byłem g-goły, a nie odzialiście mnie. —" Foka przerwał porywczo: — Milczcie! Nie śmiejcie urągać, to Jezus powiedział. — A któż urąga? — wydzierał się Pańcio. — To wy-wy wszyscy urągacie, śmiejecie się z Niego razem z popami. Zmartwiony Petrycio wypulał smętne oczy na Pańcia, a dziobata twarz jeszcze bardziej podziobała się. Jak gdyby dla powszechnej ulgi zaśmiał się, ucieszył się niby to: — No, widzicie, my ludzie grzeszni, a on był z Boga i — Pańcio nie dał mu mówić dalej, dobywał z siebie ostatków wściekłego jejku: — On był z takiego miejsca1; co go wcale nie ma na świecie i 2 takiego dinia, co go nie ma w kalendarzu. Ciało swoje dawał, życie, bez żadnej przynęty, lepiej niż pstrąg. Peliycio uparcie przybijał do zgody: — Mądrze mówicie i za to Hospod Boh go wywyższył. Paćcio ścisnął wargi zawzięcie, jak pies, co wgryzł się zębami w patyik i nie wypuszcza. Cedził zadychając si§: 284 Zwada Wiosna w buty nie 285 — I za to wasz Bóg wysoko go zawiesił, całkiem wysoko do słońca. Patrzcie jaki zakrwawiony! Ja pstrągów nigdy tak nic wieszam. Na durnego Kaina z nieba wrzeszczał: „Gdzie twój brat, Kainie?" A do niego któż śmie z dołu wrzasnąć: „(Jdzież twój syn, Kainie?" Głuchy pomruk oburzenia przeszumiał, niezrozumiałe przekleństwa i ókrzyiki wybuchały wśród siedzących w altanie i wokół altany. Wstawali. Foka stojąc nadal, uspokajał ich niecierpliwym ruchem ręki, a Sawicki skoczył pośpiesznie, rozłożył szeroko ręce, zasłaniając im wyjście, jakby się obawiał, że ktoś zdzieli Pańcia kułakiem. Szeptał urywanie: — Czekajcie, nie sądźcie, nie sądźcie. Petrycio nie burzył się, lecz zniecierpliwił. — A wy adwokata dobrego macie, Pańciu? Pańcio żachnął się ze złością: — Dla mnie adwokat? tfu, po cóż? — Do procesów z Bogiem — wypalił Petrycio. — Wygracie na pewno, jak mój wujko Foma z panem. Opętany Pańcio pytlował nieprzytomnie: — Każda teraz wie psianoga, tyle z Bogiem co bez Boga. A wy mniej rozumiecie niż chudoba. Spytajcie Maksyma, tego spod Jaworza. Skoczył ku wędce jak kot na mysz, chlasnął wodę zbyt głośno, wypulił oczy ku wodzie. Witrołom choć z opóźnieniem, oburzył się gromko: — Maksym nigdy, przenigdy nic przeciw Bogu. — Pańcio zapatrzony w wodę odpowiadał cicho, niedbale: —: Grzeczny starowinka, przeciw nikomu nie mówi, a śmieszek taki kapie mu z wąsa, że widać. — Kto śmiał go pytać, wy? — zagadnął Witrołom. Pańcio przelotnie łypnął złym okiem od wędki, znów patrząc na wodę lepiotał cichutko, by nie płoszyć ryby: — Ja nie, a był co pytał go, czy prawda, że Boga nie ma, a Maksym:— Pańcio zaśmiał się cicho, wpatrywał się dalej w wodę. — Cóż Maksym? — nalegał Witrołom. — Maksym w śmiech i powiada: nie tak się pyta, trzeba inaczej. — Inaczej pytać, rozumiecie? — oddalał się powoli, zupełnie pochłonięty wędką. Witrołom zadumał się, poniewczasie wyszeptał z żalem: ¦- Coś tu wywracacie, dziadeczfcu, u Maksyma inny re- I Pańcio nie dosłyszał, nie odpowiadał, a Foka machnął ręką wyniośle: — Za trudno z nim! — wszedł do altany. — Oj trudno — przyznał Witrołom. Giełeta znudził się zupełnie, podniósł głos: — Ech, odczepcie się, nie tykajcie go, jemu tylko ryba pachnie, a on sam najsmaczniej pachnie czortu. I księdzu też. Niech się obaj, ksiądz z czortem, o niego czuprują, co nam do tego. — To on do nas przyczepił się, jak pies zębami do łydki — odparł Petrycio niewesoło. — Zostawcie go, nio sądźcie — prosił Sawicki. Matarha warczał: — Dym! Dym w oczy gryzie i tumani, gdyby to na mnie, tobym go dawno przepędził. Najmłodszy z Koczerhanów, Michajło, ośmielił się, wołał w ślad za oddalającym się Pańciem: — Cóż my wam złego zrobiliśmy? Gdy Pańcio oddalił się całkiem, stary Koczerhan odezwał się półgłosem: — To inaczej było u Maksyma, nie tak. — Oj, nie tak — powtórzyli jeden po drugim bracia Kocz erhany. — A jak? — pośpiesznie pytał Witrołom. Stary Koczerhan opowiadał rozważnie: — Byliśmy z braćmi nad Górną Rzeką, kiedy o tej rozmowie poszła wieść. Poszliśmy od razu do Tanaseńka Urszegi, to on pytał Maksyma. Tanaseńko śmiechowy, któż nie wie? Próbował tego białego, zarzucił mu kluczkę -i opowiadał nam. Przychodzi aż na górę, na Jaworze, do Maksyma, pyta z miejsca ostro: „Powiedzcie, to prawda, że Boga nie ma?" — Maksym nie dał się, zaśmiał się, i cicho. A Tanaseńka nie trzeba ciągnąć za język, dalej go przypiera: „Powiedzcież". — Wtedy Maksym znów w śmiech: „Człowiecze, jakiś ty dziwny! Podumaj sobie, gdyby kto zapytał: ano powiedzcie, czy nie ma Tanaseńka? Tak nie uchodzi. Pytaj sobie, ale inaczej: „Czemu ja się z nim nie zapoznam, czemu nie pamiętam, czemu nie szukam, czemu nie widzę." — „Jakżeż pamiętać?" — pyta Tanaseńko. — „Tęsknić" — mówi Maksym. — ,,A jak szukać?" — „Po śladach" — odpowiada Maksym. — No i dobrze, cicho. A teraz Maksym zarzuca kluczkę: „A ty czemu nie pytasz jak zapoznać się z Bogiem?" I już Tanaseńko, tak opowiadał sam, 286 Zwada Wiosna w butynie 287 CZŁAP-CZŁAP jak zając uszy po sobie, niby go nie ma w kapuście. A Maksym: „Wiesz jak?" „Jakżeż?" — pyta Tanaseńko. „Oddać"życie" — powiada Maksym. Tanaseńko jakoś rozsumieriił się, pyta inaczej: „No, to nie pogniewajcie się, Mafcsymku, powiedzcie, jak Go zobaczyć?" Maksym bardzo leciutkim śmiechem świdruje i tak mówi: „Kupiec z ciebie nie jaki bądź, już do cielęcia na dokładkę chcesz krowę, a jeszcze za cielę nie zapłaciłeś. Domagasz się dużo, daj sam choć jedno." Ta-naseńkowi zwisł język, ale go jeszcze sztorcuje: „A po waszemu jaka korzyść z Boga?" Ten biały patrzy, patrzy, oczy mu łyskają i szepnął: „Dla kogo?" „No niech będzie dla was" — mówi Tanaseńko. Na to Maksym: „Jest korzyść malutka, taka jalk dziecku z matki, ale większa. A jest korzyść wielka, taka jak komarowi z całego lasu, a także większa. A znów nie tak pytasz, pytaj: jaka korzyść Bogu ze mnie". Tanaseńko zmiarkował, że tamten cichy śmiech mocniejszy, a kluczka na nic. Tak opowiadał nam sam Tanaseńko, słowo w słowo. — Słowo w słowo — powtórzyli obaj bracia Koczerhany, jeden po drugim. Mimo wszystko oglądali Pańcia z daleka jak urzeczeni. Także Cwyłyniuk już mu więcej nie towarzyszył, siedział w altance razem z innymi i patrzył. Pstrąg za pstrągiem spadał na podłogę haci, wyglądało, że Pańcio natrafił na wcale rzadką wiosenną ławicę pstrągów. Słyszeli, jak raz w raz pojąldwał przeciągle. Maindat prysnął śmiechem: —\ Śpiewa pstrągom. — Kołysze — dorzucił Giełeta. Petrycio naśladował z cicha: — Forel — forel... Stary Koczerhan ofuknął surowo: — Ludzie, wy to za lekko! Znów milczeli, tylko hać ciurkała, las gwarzył. Petrycio chwycił się za głowę, przypomniał sobie swoje brzemię kucharskie. Wołał Harasymka, innych chłopców i dziadków do pomocy. Wracali biegiem. Nie było jeszcze południa, gdy Pańcio z kwaśnym uśmiechem nasypał Petryciowi dwa pełne koryta pstrągów dla garnka. To co gdzie indziej uregulowane zwyczajem, zapewnia kolibie odległość: przed południem nie można się spodziewać gości. Tylko trzody jasienowskie przybyły nieco wcześniej. Z powodu wczesnej wiosny wypędzono je na tydzień przed Ju-riem, talk aby wydoić na sam chram leśny na Riabyńcu, a po odpoczynku pognać jeszcze wyżej do zapasów siana jesiennego aż do czasu, kiedy wysokie pastwiska wybujają świeżą trawą. Wyszły z Jasienowa wczoraj po południu, nieprzerwanie skubały po drodze, gdzie mogły, nocowały w zagrodach na Kraśniku tuż przed puszczą. Tam też napasły się na skrajach lasu jak się dało. O świcie ruszyły powoli, człap-człap, kop-kop, drep-drep, pyrsz-pyrsz, bam-bałam, dzyń^dzyń — heej. Za dawnych czasów zazwyczaj już od wiosny pędzono chudobę, o ile jej było dużo, od pastwiska do pastwiska, pilnując jej zawsze z bronią w ręku. Trzody nie oddalały się od swych osiedli dalej, jak na trzy-cztery dni drogi. Lecz naszych syheł, "wądołów, wąwozów, jarów i przepaści leśnych, gdzie każde drzewo inne, każdy krzew i liść wciąż nowy, nikt nie może poznać, choćby dziesiątki lat chadzał. Szlakiem znanym, a nigdy nie poznanym, oto droga pasterzy szczytami. Dlatego gdzie las się trzyma, tam nie zachwieje się stara prawda pasterska. Dopiero gdy siekiery i piły naruszą lub zniszczą las, a drogi poprzecinają, także trzody uszkadzają go i kończą. Wtedy lasowi koniec, a pasterstwu niebawem także. Na wiosnę obcemu wędrowcowi wydaje się czasem, że do świeżej zieleni naszych samotnych puszcz i do wyzwolonych z lodu /strug i zbudzonych wód należą chyba tylko zbudzone wiosną leśne dziewki-niauki, złośliwe sczeznyki, rogate dziady leśne. Już, już wychylają się, skoczą, zapiszczą, sczezną. Pasterze wiedzą, że są i tak, bo czyhają zawsze, a zjawią się kiedy im potrzeba. Dla pasterzy wiosna tak długo nie otworzyła oczu, nie zbudziła się tak długo, dopóki oczy chudoby nie zaświeciły wśród zieleni, dopóki jak żywe szkło powiększające nie przybliżyły pastwisk i lasów. Bez oczu tych wiosna ślepa, jak ślepy świat bez słonfcowego oka i bez gwiazd. I głucha także, dopóki kroki nie zadzwonią na płytach, nie zachlapią po kałużach, dopóki dzwonki nie zabrzęczą: człap-człap, kop-fcop, drep-drep, pyrsz-pyrsz, bam-bałam, dzyń-dzyń —¦ heej. Niestety obcy wędrowcy dostrzegają w chudobie wyłącznie użyteczność ludzką, dla podniebienia, dla brzucha, dla ciała: mleko, I 288 Zwada masło, bryndzę, wełnę, skórę. W oczach pasterzy wiośnie również potrzebna jest żywa chudoba, jak wiosna — chudobie. I na Riabyniec dotarły wreszcie te odgłosy. Zaledwie usłyszeli butynary siedzący wokół haci i w kolibie te budziki wiosenne, pobiegli hurmą nad potok. U czoła pochodu kroczył z trembitą główny pastuch, kudłaty Trofymko. Zajęty wyłącznie trzodami, nie witał się wcale z ludźmi oczekującymi na brzegu. Zbierał spod wymion matek niedawno urodzone jag-niątka do besahów i układał na miękkiej otawce. Bowiem jag-niątika, mimo że miały łapki nadmiernie grube, jak gdyby spuchnięte, nie mogły jeszcze same nadążyć za stadem, Z nieruchomych czarnych ich pyszczków wysuwały się nadal do ssania różowe języczki. Matfci-owce skupiły się koło Trofymka, wąchały i pobekiwały żałośnie. Pastuchowi towarzyszył nieodstępny skalny cap, kosmaty i brodaty. Cały zmieniony w sprężynę, podnosił przednią nogę, zatrzymał się jak do skoku, wznosił brodę, węszył, zabeczał z żałosnym ostrzeżeniem, jak gdyby przed smutną dolą. Czujnie mierzył dal oczyma. Poskoczył raźnie naprzód, myszkował wszędzie z natężoną uwagą, słuchał. Potem odwracał głowę ku pastuchowi. Czekał lub zawracał. Choć pastuch nie witał butynarów, przecie przebiegał badawczo oczyma wszystkie lica. Potem jeszcze śledził przenikliwie choć pośpiesznie jednego po drugim, czy nie uchwyci ostrego o!ka, uroczliwego spojrzenia. Uspokoił się, machnął ręką, lecz zaraz złapał się za głowę, przypomniał sobie coś., wmieszał się w czeredę owczą. Odszukał rozczochraną, sro-katą owcę, poskrobał ją paznokciami pod brodą. Potem odszukał inną siwą, schylił się, cyrknął jej raz i drugi trochę mleka z wymion. Tak było im potrzeba, tak były przyzwyczajone. I pastuch i cap zajęci tylko chodem połonińskim, jakby tyllćo oni sami byli na świecie, nie troszczyli się o nic więcej. Wysłuchiwali żubrowego rogu z dalekiej połoniny, skąd wzywa święty Jurij, junak Boży, w zaroszonych postołach, w pancerzu lśniącym od ros wiosennych. W tym samym czasie tysiące podobnych pastuchów i capów, tysiące trzód słucha jego rogu. Jak ruchome listki przesadzają się z dolin w połoniny, wsuwają się w świeżą zieleń, liżą ciepłe rosy, dziwują się zbudzonym wodom. Od greckich mórz, od Bałkanu przez Karpaty, poprzez Alpy i przez Pireneje, aż nad Ocean strumieniami sypią się żywe krople boże w górę ku pastwiskom: nidicare, chód połoniński. Alpengang, transhumance. Bo wszę- Wiosna w butynis 289 dzie ten sam junak święty wabi młódź czule — „małe, małe" *, wszędzie zachęca potężnie: ,,heej!" Zazwyczaj strzyże się owce przed wypędzeniem w połoninę, lecz Maksym Szumej, wobec wiosny wczesnej, przeto niepewnej, odłożył strzyżenie. Cała trzoda owcza wyruszyła kudłata, tak jak przezimowała. Dwa barany, u przodu czarny z dwiema parami rogów, wielką zakręconą a drugą ostrą, jafcr. by wystawioną do uderzenia, i drugi baran nieco mniejszy, biały, przy końcu pochodu pilnowały i trzymały w ramach wciąż rozlewające się stado owiec. Czasami pastuch gwizdnął, a stado dreptało raźnie za nim, czasem baran dawał kierunek, a pastuch zmiarkował, że zagapit siej i szedł za baranem. Żadna fala żywa nie bywa tak podobna fali wodnej jak botej owczy. Ludzie cisnący się tłumnie zazwyczaj starają się przepędzić jeden drugiego, rozpychają się lub odpychają się, owce wciskają się jedna obok drugiej, jak najciaśniej dla schowku z lęku, a dla zagrzania się tulą się wełna obok wełny. Ludzie nie tylko nie odkryli dotąd niczego cieplejszego od wełny owczej, lecz życzą sobie jeszcze w dnie uroczyste: „obyście tak obrośli jak owca". Co prawda, choć w owczej kupie nie ma takiej gorączki jak w ludzkiej i owce nie szkodzą tak jedna drugiej, przecież jeszcze zapobiegliwiej dbają o przyrost wełny, bo skubią, gdzie mogą każdą trawkę, każdy kosmyk po drodze. A przecie fala boteju jeszcze jest jak gdyby bardziej bezwolna, bo czujniejsza. Choć wylewa się za brzegi, wciąż daje się ściągać do kupy. Zwrot capa, gwizd pastucha, ruch rogatego barana zawraca ją i zwraca w każdej cnwili, jak gdyby niewidzialny pastuch wód zatrzymywał wodospad i jak gdyby na jego znak fala wspinała się w górę. Konie, same wybierając drogę, szły równo i rozważnie jak. w zaprzęgu. Bardziej niesfornie poruszały się krowy, lecz najniesforniejsze były źrebięta. Wciąż odstawały i odlatywały. Psy urzędowały, trzeba czy nie trzeba, jak to urzędnicy. Hasały czujnie a niepostrzeżenie od przodu ku tyłowi, znienacka podpędzały szczekaniem. Czasem chwyciły za nogę niesfornego źrebaka i w mig zmykały przed jego wierzgnięciem. Zadowolone z wyczynu przybiegały do pastucha. Lecz gromadki kóz, ciekawych i samodzielnych uskakiwały w gąszcze, nie dając wcale psom rządzić sobą. A gdy który pies zapomniał się, nie umykały Wcale, uparcie wyczekiwały nastawiając ro- 1 Wołanie na jagnięta,- tak jak się nawołuje kury: cip-cip. lii — Na wysokiej... 290 Zwada I gów, nawet naskakiwały nań z rogami, broniąc swego własnego porządku. Człap-człap, kop-k#p, drep-drep, pyrsz-pyraz, bam-bałam, dzyń-dzyń, heej. Trzody kołysały się bardzo powoli, przeto niektórzy goście chramowi, przybywający od wsi, zaczęli je wyprzedzać. Gdy TroTymlko zobaczył gości, chwycił się za głowę, gwizdnął na psy, pospieszył osobiście ku tyłowi, przynaglał trzody, pokrzykiwał na ludzi, zaklinając by mu nie pło-szyji chudoby. Znów śledził lica gości, szczególnie kobiet, czy nie posypią się od nich złe uroki na rosiczkę bożą i na jej mannę. Rozjuszone gwizdem psy pomagały ratować, natrętnie oszczefcując odstające zwierzęta, ostrzegawczo szczekały na gości, aby nie zbliżali się do chudoby. Cap podskoczył raźnie naprzód, barany wysunęły się pośpiesznie, za nimi polała się żywiej czereda owcza. Może kto widział kiedyś latem poobiednią wspólną drzemkę owiec na połoninie? Gorące słońce wyciąga z nich ceremoniał niezwykły a niezapomniany dla tego, który go odkrył. Wiele setek owiec ściska się gęsto, jak najgęściej, owca przy owcy, owca za owcą. Tylne szeregi wsuwają głowy między tylne nogi przednich szeregów, w których śpią starsze owce. Wsuwają jak gdyby chowały je w kołdrach czy w pochwach. Stojąc wśród miękkich traw, śpią wszystkie w ciszy. W upojeniu jeden tylko jedyny ruch wykonują, ruch oddechu wspólnego. Ale tak są silne pchnięcia ku przodowi jakby zatchnęły się i ratowały1 się od uduszenia. Albo jak gdyby zatopiły się w parowaniu. Nie między osobnikami lecz w parowaniu powszechnym gromady. Prawie jak gdyby we wspólnych modłach. Niewiele tylko owiec śpi oddzielnie, leżąc na trawie, a jeszcze mniej pasie się swobodnie, stojąc na nogach trzeźwo, bez snu. Te które śpią wielkim a wspólnym snem, chwycą czasem jakąś trawkę spod stóp i żując ją znów zasypiają. Czasem narusza się równowaga zatopionej we wspólnym śnie gromady, bo stojące na samym przedzie starsze owce poruszą się w półśnie o kilka kroków. I niezwłocznie te, które kryły głowy między ich tylnymi nogami, szereg za szeregiem, budzą się zaledwie, posuwają się o kilka kroków, szukają schowków między nogami, aby nie przerwać łańcucha ciepła i owczej wspólnoty. W tym zatopieniu nie dojrzysz ani śladu codzienności owczej ani lęku, ani płochliwości, ani beczenia jękliwego. Cisza i bezpieczeństwo. Na stokach i polanach Riabyńca Szumejowe owce rozpoz- r Wiosna w butynie 291 nały swoją ojcowiznę. Od południa słońce rozogniło się nagle, a w kotlinach nie było arii powiewu, toteż owce oddały się uroczystej wspólnocie. Gospodarz i goście chramowi szanowali owcze nabożeństwo. Nikt nie zbliżał się do nich, a jeśli kto je oglądał z daleka, to tylko ukradkiem, z uśmiechem zachwytu, jak gdyby powracał do dawnego wspólnego świętowania, do wiosny powszechnej. Bo nieraz już" od małego układają się pastuszki w słońcu razem z owcami w podobny sen. Śpią tak jedne na drugich, jedne pod drugimi, jak na żywych poduszkach. W ten sposób jeszcze przed strzyżeniem, przed przędzeniem i motaniem i przed tkaniem wełny, dzieci dowiadują się niejednego o wełnie. Bo we śnie takim ufnie trzymają się owiec za szyje, za rogi, za kędziory. Dowiadują się wówczas także, że wełna w tym samym rytmie snuje się i zakręca, co rogi owcze. A budząc się i przyglądając się dokładnie sprawdzają: gdzie rogi proste — tam proste kędziory, u której owcy rogi faliste, u tej i wełna falista, a u której rogi kręte, wełna zakręcona. SZEPTY' I CHĘTKI Wśród gości mężczyzn było niewielu, głównie dlatego, że zbierali się do chodu połonińskiego albo wiosnowali naprędce. Za Wszystkich mężczyzn wszakże starczył jeden najważniejszy, nie byle Otto, i nie kto inny jak głowa wielkiego Żabiego, sam wójt i to taki, którego panowie i mieszczanie het, aż poza daleką Kołomyję i poza Stanisławów nazwali gubernatorem Żabiego. Na razie napływały przeważnie kobiety, od święta jak zazwyczaj ubrane nie tylko suto, nawet ciężko. Żony, matki, siostry i córki butynarów, ostatecznie te, i to przeważnie młode, które IkiŁo zdążył zaprosić. Dobrze wiadomo od dawna, że na pasterskich stajach nie wolno się zbliżać do kobiet, ani zaczepiać ich nawet w żarcie nie wolno, gdyż niechybnie dziki zwierz zacznie zaczepiać chudobę i chapać, tak iż odechce się zaczepek i żartów. Bez głośnych zakazów zresztą unosi się nad stąjami stara prawda, rada szeptana, by nawet nie myśleć o kobietach. A na butynie szczególnie zimą jeszcze surowiej, bo z tęsknoty wypełznie bie-sica, ujawni się w postaci wytęsknionej kobiety, zaprowadzi od razu na samo dno zimy. Tym bardziej nie wolno zaczepiać I 292 Zwada Wiosna w butynie 293 kobiet, gdyby się przypadkiem zjawiły na butynie, ani igrać z nimi swawolnie, bo zaraz kłoda zaczepi i roztrzęsie kości albo rozigrają się wody podziemne, rozwalą hać, zniszczą pTa-c<> nlbo nalecą nocą ma samą kolibę. Jako kierownik wyrębu Kuzimbir Biłohołowy, zwany zazwyczaj Witrołom, pilnował jak mógł szczególnie młodych ża-biowców i ich brudnych pysków, aby nie wyzwali czegoś niesamowitego, ustawiał nawet tamy dla myśli. Choć z trudem udało mu się widocznie, bo mimo zaczepną zimę i odwilż niespodzianą, nic nie zaczepiło ani nie naskoczyło. Co innego po ukończeniu robót, święto podczas chramu to całkiem inny rewasz. To prośba z pomocą tańca, tak jak jest kamień co próbuje złoto: na oścież bramy, w górę zastawy, niech tańczą wody! To próba czy człowiek bez pętli i bez pałki może być człowiekiem. Może i taka próba, czy rękę można dopuścić do rzeźby, czy niechaj lepiej na zawsze pozostanie przy korowaniu. Niech ściska jeden i drugi dziewuchy i mołodycie w tańcu, niech mu głos zardzewieje od hałakania, niechaj po-stoły potrzaskają od tańca, niechaj sam pada ze zmęczenia i niech potem śpi jak kamień, a przecież on człowiek! Inaczej jeśli rozlakomi się zanadto, a przez to zapomni o obyczaju i przystojności, lepiej mu będzie by na zawsze pozostał w jarzmie. Takiemu najzdrowiej będzie, jeśli nazajutrz po chramie pójdzie sobie od razu do kryminału na wytrzeźwienie, na to aby nie było za późno. Leśne święta nie często, przeto obrażać przystojność jeszcze bardziej warko. W lesie człowiek całkiem niziutko przy ziemi leży na sumieniu, tak jakby się schował w głębokim mchu. Lepiej niech się od razu zapadnie, bo już go potem nic nie uchroni przed kłodą, przed powodzią, przed lawiną. Najgorsze to, że zaciągnie innych w niebezpieczeństwo, bo powodzie i lawiny pochopne, nie mają czasu siebie pilnować, a ludzie pilnują jeden drugiego. Na wieść, że zbliżają się goście, kto żyw wybiegł nad potok. Tomaszewski wraz z kumpanami ustawili się w podwójnym szeregu dla powitania przybywających kobiet. Jedne jechały konno, inne idąc pieszo z trudem ciągnęły za uzdy oporne lub szarpały płoszące się konie i dlatego nieraz te, które szły piechotą bez koni, wyprzedzały inne. Na przedzie jechała gazdyni Bombicha z Koszieryszcza, w wieku rzekłbyś od dwudziestu do pięćdziesięciu lat, przysadzista, niedźwiadkowata, o siwych wypłowiałych oczach, głęboko wtłoczonych w wystające oczodoły. Dopędzała ją i przepędzała Kateryna Biłohołowa, żona Witrołoma, z dzieckiem na ręku, dorodna i wysoka, o szyi szczególnie kształtnej, wyprostowana a ściśnięta mocno w pasie szeroką krajką. Kołysała się w szerokich biodrach. Jasio i kumpany zaczęli swój zawód świąteczny. Jak taksatorzy gminni oglądali i oceniali to szeptem, to głośno. Gęsiecki mruknął na Jasia: — Bombicha bombistsza od swego Bomby. Bombicha słysząc coś lub czując spojrzenia zmrużyła oczy, jakby weszła z ciemności w jaskrawe światło. Jasio odmruk-nął głośniej, oceniając dokładniej: — "Wydmuchany czerep na czerepie, głowa bez szyi, nogi kończą się prędko, sam brzuch tylko i łapy niedźwiedzie. Zwrócił uwagę na Biłohołowa, pomrukiwał przychylnie: — Za to ta zaprasza nieźle, miejsca na tuziny bachorów, dobrze że Witrołom uciekł na butyn, dziewięcioro dzieci to dosyć. j— A tak — śmiał się Gęsiecki — taka jak ta może rodzić co miesiąca, a Witrołom zmarniałby całkiem. Bombicha przejechała prędzej bokiem jak gdyby ukradkiem, bezradnie odwracając głowę od taksatorów. Biłohołowa przechodziła powoli, witali ją głośno i grzecznie. Lecz zaraz zaroiło się i kumpanom było trudniej oceniać. Zatrzymali spojrzenia na jakiejś czarniutkiej żabiówce, niebrzydkiej lecz bladej z podkrążonymi oczyma. Nie zwracając uwagi na szepty i utkwiwszy oczy w ziemię przebiegła pod nos kumpanom nie witając się wcale. Za gromadką starszych kobiet witanych przez kumpanów grzecznie a bez taksowania stąpała mocno ja!k chłopiec, może szesnastoletnia siostrzenica Biłohołowej, Połahnicz-ka Slipeńczuk z Krzyworówni, z czupurną nieco rozwichrzoną jasną grzywką nad czołem, łyskającymi oczyma, z łydkami okrąglutkimi jak gdyby spuchniętymi lekko, podobnie jak policzki u dobrze karmionych dzieci, z dość dorodną piersią wypiętą przed siebie. Przeskoczyła zgrabnie przez potok i nie ustępując wcale wyzywała oczyma, oczekując, że kumpany ustąpią. — Chwali się cyckami — mówił dość głośno Giżycki — a może spróbujemy się kto mocniejszy? Połahniczka zaśmiała się dźwięcznie, pogroziła małą pięścią: — Ej, nie próbuj! — Spróbuj, spróbuj — zachęcał Tomaszewski. Giżycki ujął wpół Połałmiczkę. Zatrzymała się, wsparła się mocno na nogach i od jednego rozmachu rzuciła go na zie- Zwada mię. Sama pochyliła się, prawie padała, lecz wyprostowała się, stąpała mocno dalej. — Widzisz, Jasiu, przez ciebie, nie gniewaj się, Poiahnicz-ko — mówił dobrodusznie Giżycki, stając i Otrzepując spodnie. Połahniczfea odwróciła się ze śmiechem. — A może Jasio chce spróbować? Tomaszewski przyjął wyzwanie, zaczęli się szamotać, a tymczasem inne kobiety omijając ich przechodziły dalej. Już ciskał Jasio dziewczynę, już prawie padała, lecz nagle wyrwała się, odskoczyła, wyprostowała Się i sklęła: — Ty babiarzu pusty, ty myślisz że tu Żabie — skoczyła nań jak kot i z całej siły cisnęła nim, aż położył śię jak długi na trawę. Głośny śmiech przeszumiał przez szeregi kumpanów, naj-szczerzej chociaż ciszej cieszyły się kobiety. Jasio wstawał, opanował się. — Ech, głupia, ciesz się i uciekaj, jeszcze bym ci coś złamał. — Złam, złam — stawiała się Połahniczka zaczerwieniona, zadyszana lecz ze śmiechem. Naśmiewali się z niej z daleka, lecz żaden jej więcej nie tknął. Połahniczka ściskała małe kułaki, groziła z daleka. Biło-hołowa przyglądała się mocowaniu z wyniosłym uznaniem. — Takie u nas dziewczyny. Kraszewski orzekł: — Wcale niezła na popas, ale trzeba mocnego. Giżycki machnął ręką: — Niech sobie szuka mocnego. Tomaszewski pocieszał się: — Nie bój się, znajdzie się taki co ją ciśnie. Następnie szły żony rębaczy bysfcreckich, wątła i smagła na twarzy żona Iwanyska o głębokich zalęknionych oczach, barwy ciemnego mchu. Urocza, ale za cicha, nieciekawa dla młodzieńców. Tomaszewski zalecał ją z pogardliwym uznaniem: — Główna wiedźma. Gęsicki orzekł: — Para do swego molfara. Dalej szła żona Matarhy, wielka i szeroka jak żadna z kobiet górskich. — Kartofla magdeburska — mówił Kimejczuk. - Ciężkie kobylisko — mruknął Kraszewski. Tomaszewski pytał z podziwem: Wiośąa w butynie 295 — Przebramka jakaś, z Madiiarów czy ze Szwabów? No, no, to ci budynek. — Westchnął głęboko. Gęsicki otrzeźwiał: — Nie dla ciebie, do pary ze swoim bykiem. Żona Mandata pulchna ale lekka, o maślanych niebieskich oczach, rumiana jakby namalowana burakiem uśmiechała się przychylnie czy zalotnie, lecz z nią razem szła Karawańczuczka, żona Łesia, smukła, ściśnięta mocno krajką, o twaTzy nieruchomej, bladej, odbijającej spojrzenia jakby nakazującej milczenie. W końcu toczyła się, ciągnąc z trudem konia, hodowanka Bażyły, żona Giełety. Jak jej przybrany ojciec była hodowczy-nią wielu cieląt i krów, i od razu jakby przerażona butynem, patrzyła na świdrujących ją oczyma kumpanów z obrzydzeniem, wszakże powitana witała się przystojnie. — A gdzież żona Niauczuka? — zapytał któryś z kumpanów. Jasio nadął się, wtajemniczał w plotki niby poważnie. — W lesie pod paprociami wysiaduje mu jaja. Na przemian to chichotali, to rechotali głośno, potem znów szeptali, oglądając się czy kto nie słyszy. Wiodąc za uzdę konia obładowanego sterczyście, żona Cwy-łyniuka z Jasienowa, niemłoda, beczkowata, lecz ruchliwa, nawet napastliwa Justynka przepędziła wszystkich. Mrużąc czerwone oczy nieco zapłynięte, jakby od częstego gaszenia pragnienia wódką, skoro tylko dojrzała męża, pokrzykiwała radośnie choć z udaną złością. Za potokiem Cwyłyniuk zastygł w szczęśliwym uśmiechu i słuchał. Nikt się nie dziwił, bo nikt nie wątpił, że na tak kochającą żonę nie ma co krzyczeć, za to na ikochającego męża krzyczeć można i trzeba. Justynka pokazywała się: — Ach, ty łajdaku pusty! W chacie serce ci więdnie, ze smutku giniesz, wciąż „kafe i kafe", a coraz żeś chudszy, a tutaj patrzcie dziada! jaki czerwony, spuchł od zdrowia. Skoro tylko przebrnęła potok, Cwyłyniuk ściskał ją czule, niezwłocznie wziął uzdę, poklepał konia na przywitanie. Pe-trycio znajomił się, cieszył się także, a Cwyłyniuk przerywając okrzyki żony, przedstawiał i zachwalał Pańcia: — Justynko słodziutka, oto nasz pobratym, sławny pano-czek z wielkiego świata. Sława! Justynka nie słuchała, witała się naokoło, potem ku uciesze tłumu pyskowała dalej: — Ho, ho, ja już wiem jaka to kafe. 296 7/wada. Cwyłyniuk upierał się: — Sława, powiadam, rozumiesz co sława? Podniecona oporem męża Justynka obrażała przystojność Jakby na pokaz. — Sława, ha, kręć kiermą jaik ty umiesz, a ja wiem która to kafe, pewnikiem ci pucka furczy do jakiej dziewfci, temuś ttiki czerwony. Kumpany zgadując życzenia Justynki, bawili się, rechotali, a Petryeio niby szeptał wcale głośno do uszu Justynki: — "Nieźle mówicie, widziałem jafc obejmował — Justynka ucieszyła się: — No, widzicie, a którą? — Smerekę — odparł Petryeio — nie mógł się was doczekać. . . Wśród powszechnej uciechy Cwyłyniuk wpatrywał się w żonę czule, cmokał głośno jak to na widok piękna. — Justynko słodziutka, dobrze tu jak w niebie, a do raju brak ciebie. Jasio pomrukiwał do kumpanów: — Rewasz akuratny, chudziak do beczki pasuje. Kraszewski dodał: — Czopek do kłody. Kimejczuk potwierdził: — Chudy z wsuwania. Justynka raz jeszcze krzyknęła na męża, by rozpakował toboły, potem nie troszcząc się o nic więcej, wtargnęła do koliby. Tam pokrzykiwała na wszystkich, także na Pańcia. Bez zwłoki zabrała się do pierogów i do gołąbków. Kumpany zajęli się nowymi gośćmi, lecz jakoś już nie znaleźli okazji do zabawy. Oto szła najmłodsza córka starego Koczerhana, która przybyła na chram aż ze Stebnego, z noclegiem po drodze w Krzywo-równi. Rosła i dorodna jak ród Koczerhanów, a chociaż młoda, ubrana odmiennie, surowo, w starowieczną długą opynkę czyli spódnicę szeroką a nie zszywaną, z jednego płata szorstkiej tkaniny i białą peremitkę na głowie. Noszono się tak jeszcze podówczas i długo potem nad Dolną Rzeką, a gdzie indziej tak poważnie ubierano kobiety już tylko do trumny. Czoło jej wysokie, nazbyt wypukłe, z lekka porysowane zmarszczkami chłodziło trzeźwością, podobnie jak jej zimny pogardliwy uśmiech. Przenikała ostrymi oczyma, dobijała zaciętymi ustami. Znawca Tomaszewski oceniał ze zdziwieniem: — - Niczego by, niczego, ale zimna czy zła. Wiosna w buty nie 297 GęsiecM orzekł niechętnie: — Do monastyru, do behekania z popami. Kraszewski potwierdził: — Na nic. Zupełne milczenie siała wokół siebie towarzysząca jej słynna piękność Krzyworówni, Marika córka Fedia Szestuna. Mawiano wprawdzie o niej, że ani dziewczyna ani mołodycia ani zwedenyciaf ale czy to blask jej oczu, czy stroje zaćmiewające blaskiem wszystko co widziano w górach, ścinały zaczepki, gasiły szepty. Otwierała marzące, nnwet męczeńskie oczy, w oprawie ostrej, rzekłbyś jastrzębiej, i już jakby jutrzenka rozpłomieniała się, gdyby jutrzenka umiała płonąć szafirowo. Nie tylko surowa oprawa oczu spierała się z ich źródlanym blaskiem, także małe, lekko spuchnięte usta, jakby wyzywające do jedynego śmiertelnego pocałunku, na przekór temu szczebiotały szeptem jak usta dziecka. Lecz kiedy szczebiotała, oczy jej mierzyły nieruchomo, prawie mroziły. Za to gołe kolana widoczne spod wyzłacanej nadmiernie zapaski, uginając się lekko jak w tańcu, wabiły. Odpychając a kusząc, umyślnie czy mimo woli, zamykała oczy, a gdy przechodziła powoli, tańczył każdy krok drobnych stóp, ujętych w miękkie dziecinne postoły ze złotymi sprzączkami. Przez chwilę itrzy-mała oczy zawarte, potem odsłaniała ciężkie ciemne rzęsy, jak gdyby chciała sprawdzić czy nowy wielbiciel już odurzony. Pokusa dla mężczyzn puszczowych wcielona, prawie tak okrutna jak biały pszeniczny kołacz, pozłocony dla zabawy i od święta niby koło toczony przed ludźmi wygłodzonymi. Uśmiechała się nieznacznie, jak rybak gdy wsuwa pstrąga do korob-ki. Pozdrawiała śpiewanym szeptem: — Sława Isu, młodzieży. Młodzieńcy jak gdyby dla pozdrowienia piękna odpowiadali nabożnym chórem: — Na wieki Bogu i wam sława, Mariczko. Potem milkli, smutnieli. Kto strzegąc się zawzięcie pokus, przestał- wierzyć, że takie istoty przechadzają się po płajach i łąkach, a raczej po snach, jednak nie przestał tęsknić, ten mógłby zrozumieć ich smutek. Kto stępił się i zrzekł się tępo, niech się nie trudzi. — Ależ to dziewczyna! — westchnął cicho Giżycki. Tomaszewski jakby zgryziony poprawił cierpko: — Jakaż tam dziewczyna, kochanka paniczowa, tego baroń-czuka z Bukowiny, brata dziedziczki. 298 Zwada Kraszewski szepnął pośpiesznie: — Widać, kajdanki złote na rękach, korale, perły, patrzcie. Odwracali się za nią, oglądali w milczeniu złqto, perły czy postać Mariczki. Giżycki znów westchnął: — Powiadają, że z tym paniczem już skończone. • Tomaszewski ocknął się, dodał twardo: — Pokaże się, pewnie na Fokę teraz zagnie palec, Kimejczuk domyślał się także: — Tak, widać to, szuka tu kogoś. — Smutna jakaś — szeptał znów Giżycki. — Bo uciekł ten co ubrał, a inie ima komu rozebrać — rechotał Kimejczuk. Tomaszewski nadął się: — Tak, wszyscy na nią gwizdają. I z tego smutna. Giżycki oglądnął się raz jeszcze za Mariczką z nieokreślonym uśmiechem. — Niechby raz jeden tylko sama na któregoś cicho świsnęła, toby już więcej nie gwizdał. — Zadumał się, pół mówił, pół nucił kolędę: Gdy szepnie, jedwab sypie się złoty, Przed ceifkwlą skłoni się, sam dzwon dzwoni. Same z łoskotem rozwrą się wrota, Same w ołtarzu świece się jarzą — Ucichli wszyscy, zasmęcili się nieświątecznie. Szczęściem zbliżał się wójt Żabiego, a z nim cały rój pięknych dziewcząt i mołodyc, żabiowskich strojniś, w miarę szcze-biotliwych, w miarę milczących, w miarę zalotnych, w miarę wstrzemięźliwych, a wszystkie te miary nie z cnoty szły ani z zasad, tylko z jednej potrzeby, by zawsze i wszędzie podobać się, jafclby nie dbając o podobanie, by zaczepiać bez cienia zaczepki. Cały rój tych „paryżanek Karpat", jak nazwali już przed laty osiemdziesięciu żabiowskie dziewczyny tacy osobliwi znawcy gór i tacy myśliwi, dla których za surowe były nie tylko niedźwiedzie i rysie, nawet głuszce, cietrzewie i jarząbki, bo nie surowości szukali, a z wszystkich czarów magii górskiej jeden tylko czar wynieśli i z szumów Czeremoszu jeden szum tylko w głowach i w kieszeniach. I z tego dymu z chę-Ink i ze swędu pieniędzy całopalonych na węglach chętek — skutecznie, częściej bez skutku — rozsnuła się przez Wiosna w butynie 299 całą Rzeczpospolitą niepoczciwie mściwa sława o niecnocie i chytrości górskich kobiet. Nie tak dawna pamięć przekazuje, że kobiety jak to bywa w koloniach, nie natężały się w żadnej pracy prócz tkania i wyszywania. Nie tylko nie piekły chleba, lecz nawet nigdy nie obchodziły bydła i nie doiły krów, natomiast tańczyły przy każdej okazji. Same cienkokostne przyszły na chram leśny. Jakby na pokaz nie było ani jednej przysadzistej, ni kłodziastej ani chudej ani grubej, nawet te które były tłuste świeciły się pulch-nie jak wielkanocne babki i pianki. Ani jednej o oczach wtłoczonych lub skośnych, ani jednej bladej czy rubasznie rumianej, ani jednej z nosem kulfoniastym czy zadartym. Nie były ani wyłącznie czarniutkie, ani jasne. Niebieskie oczy stroiły się w brwi i rzęsy czarne, a czarne głębokie oczy w ramy włosów złotych. Jakby spotkało się w górskim zakątku piękno słowiańskie i romańskie, a poza wszystkim czaiło, się jakieś ptasie tło, ocalałe jak gdyby z dawnej rasy jeźdźców i pływaków, co zrosła się z koniem, z brodem, ze skokiem a nade wszystko z próżnowaniem i z tańcem bez przerwy. Ostatki rodu ptasiego, jedne jak niebieskawe gołębice dzikich grzywaczy, inne jak biało-złote sokolice wędrowne. Surowe a czułe, płoche i nieubłaganie wstydliwe, a gotowe do dziobania, do uderzenia, choć nie tak zawzięcie cnotliwe. I komu przez los, który czasem otwiera uszy temu co tego godzien, dane było dosłyszeć w gęstwinie leśnej miłosne szeptania kochanków, jakby czułości dzikich gołębi, ten nie zapomni, że każdy szept był rodem z pieśni, co więcej zarodkiem pieśni, nawet zachwytu, nawet modlitwy wiosennej tak odurzonej, jak skok upojonego wiosną pstrąga ku przynęcie, ponad powierzchnię wody we wrogi śmiertelny żywioł: „Gołąbeczko, sokołyku mój! Zo-reńko moja, malowane liczko, malinowe usta, zginę dla ciebie, zatracę się przez ciebie, utopię się bez ciebie." Zaproszone na chram leśny żabiówki nie miały na szyjach monetek-skorupek ani we włosach czerwonych zaplotków z włóczki macedońskiej (przywożonej z Debreczyna) zwanych kocykami, jak kobiety z Krzyworówni, z Zełenego i spod Czarnohory. Jak nabrzmiałe jajnikami szyje samic-pstrążyn, szyje ich były obciążone srebrnymi talarami, weneckimi złoto-czar-nymi paciorkami szklanymi z Murano, ponadto" owinięte w jedwabne szale o wzorach „tureckich". Jak pstrągi były srebrzyste a nakrapiane czerwono, jak pstrągi, to zastygłe 300 Zwada w spokoju to zwrotne, a barwniej czubate niż pstrągi, gdyż na głowach miały różnobarwne puszyste od frędzli chustki. Nawet te, o których mówiono niedobrze i najgorzej —*• co czasem podchwytywała plotka zawistnych sąsiednich osiedli, a co za dobrą monetę przyjmowali wędrowcy łatwowierni, czy surowi, malując je czarno — nie były wcale głośne, nie narzucały się,( nie ciskały natrętnych spojrzeń, wydawały się naj-wstydliwsze. A przecie nie Kto inny, jak najstarszy z żafoiow-ców, Tanaseńko Urszega, bezlitośnie odsłaniając rzekomy wstyd swych rodaczek, dowodził, że za nim kryje się takaż obrzydliwość w duszy jak pod wyszywanymi koszulami i pod srebrnymi talarami zatłuszczone cycki, a pod złoconymi zapaskami brudne tyłki. Tymczasem już sam węch odsłaniał, co kryło się poza takim osądem nienawistnego czy nienasyconego starca. Bo oto żadna z nich nie pachniała gnojem ani krową ni masłem ani nawet potem, lecz wywarem z macierzanek, z goryczek, z koniczyn i z świeżych wczesnowiosennych kwiatów wilczego łyka, gotowanych w miodzie. W tym wywarze myły się, nim nacierały się. Przeto raczej możliwe, że także wstyd, podobnie jak miodowy wywar z ziół górskich, przecie także jakoś wonnie przesiąkał z powierzchni dó głębi duszy, jeśli w ogóle czyjeś odurzone zmysły i nasycone pięknem oczy troszczą się kiedykolwiek o dusze młodych kobiet. Jako że nawet księża podobno tylko o starszych kobiet dusze się troskają. Zaszumiało wśród ikutnpanów, wywiało im z głowy Mariczkę. Może jest gdzieś w jakiejś cerkwi podobny Mariczce obraz święty, co niejednemu człowiekowi wyrwie niejedno westchnienie od święta, ale w obrazie nikt się nie zadurzy, bo gdy ten i ów wyjdzie z cerkwi i zamiesza się w tłum kobiet, zapomni zaraz o obrazie. Jakież szczęście, że Mariczka nie sama jedna na świecie! Także butyn znikł im z oczu, byli już u siebie, na .Żabiu, pod oknami skąd błyskają światła, skąd huczy taniec i wabi wieczorynka. Przestali nawet ostrzyć zęby na obcych kobietach. Gospodarze butynu witali gości za porządkiem, każdego bez wyjątku. Foka godnie i serdecznie choć w niewielu słowach, Sawicki sztywnie i bez słów, a Petrycio z gościnności wyszczerzał zęby do wszystkich, jakby o każdego szczególnie zabiegał. Nieznajomych zadziwiał, bo z pulkatych smutnych oczu jogo, jak z zasadzki wypadał śmiech, a na dziobatej gębie grały y.ubnwne miny i z ust wylatywały słowa-fcluczki i nieoczeki- 1 Wiosna w buty nie 301 wane żarty. Bawił od razu, pokazywał nawet małe komedie, na to, aby śmiech orzeźwił zmęczenie i rozprószył surową obcość puszczy. Potem goście witali się wzajemnie, znajomili się ze sobą, wreszcie stawali lub siadali jak wypadło, przeważnie w towarzystwie sąsiadów i swojaków. Żabiowcy i kum-pany poczuli się ciepło, tłoczyli się wokół sławnego wójta. Zewszystkich stron zerkano ku wójtowi, szeptano z uznaniem, Żabie było górą. Osobistości historyczne słynne czy to w dziejach kontynentu, narodu czy powiatu, należy wymieniać ostrożnie, aby czegoś nie sfałszować, gdyż są rzekomo węzłami dziejów, co najmniej są na widowni publicznej. Nawet w błahym opisie wspomnień o zamierzchłym chramie leśnym na Riabyńcu jest obowiązkiem dziejopisa wystrzegać się wszelkiej prywatnej wy-obniżni, gdy stanie przed człowiekiem wystającym głową ponad prywatę i zadziera ku niemu swą głowę. Na takim bowiem wypadku najłatwiej wykazać kłamstwo opowiadania i gdy kiedyś ktoś znajdzie najmniejszy ślad w papierach, to wszystko przepadło, bo wszystko będzie uważać za kłamstwo. Z papierami lepiej nie zadzierać ani nawet nie zaczynać. Szukamy takiej prawdy, która ważna jest wczoraj, dziś i zawsze, i dlatego wspominamy słynnego wójta, boć przecie w dziejach nic widocznego po nim nie zostało. Dotąd nikt nie zdołał nawet przekazać nam w piśmie ani w słowie imienia ani nazwiska ówczesnego wójta Żabiego, chociaż było ono największą wsią na całym obszarze ówczesnej Monarchii, jak po latach na obszarze Rzeczypospolitej. Zaledwie Iwan Franko w przygodnej uwadze wspomina o nim, nazywając go sekretarzem czy pisarzem, może dlatego, że wójt był piśmienny. Nie znamy nawet dokładnie okresu jego wójtowania, co najwyżej wnioskować możemy, że nasz wójt urzędował jeszcze jakie dwadzieścia lat przed słynnym wójtem Dmytrejem, o którym wiadomo, że pojechał z delegacją do Ojca Świętego, a potem jeszcze znany był z pieśni, którą śpiewano aż do naszych czasów. A przecie wójt, o którym wspominamy, do tego stopnia zasłynął we współczesnym mu świecie, że po miastach i wśród panów nazywano go gubernatorem Żabiego. Gdy przyfrunęły wieści, że pan cesarz chce wypuścić konstytucję, jak niegdyś jego pradziad wypuścił zagadki, wójt, jak gdyby idąc w ślady dawnych przewódców ludu górskiego, zwołał całą gromadę żabiowską i uroczyście ogłosił, że odtąd gromada Żabie będzie sama dla siebie, sama będzie wydawać swoje prawa 303 30 odwiedziny leśnego chramu, potwierdził wę Foki. Wójt nawet przepowiedział nad o Foce będą śpiewać pieśni, tylko pomylił -ędą śpiewać o butynie. Pieśń nie sławę bu-^o dumę o śmierci Foki, a głównie o tym, _a Riabyniec, biała mgła i biały ptak tęsknią jak ptak, nie tylko kotom się wymyka, na--owym, nawet takim co wybrane przez lud jak zwycięzcy przystało, pochylił -wracając się do Jasia, pytał krótko: am tutaj? przywitał siq grzecznie ź wójtem i gośćmi -\ zwyczajem zesztywniał. Zapytany publicz-~ójta sadził się: -e ma czasu, weselej jak we wsi. łychą, jakby na to, aby sam wójt go wyto, z takimi dziewuszkami nocujemy o ja- przyśniło. podniósł głowę: wuszkami? ronił słowa powoli: )dzą do nas białe chmurki, że ślepniemy, iejemy, a od wielkiego święta — lawiny, uważnie, znów opuścił głowę skromnie: udzie połonińscy inatjiswobodniejsi, gdzież argi: ina, tov łatwizna, a tu nieprzebyty, pierwo-y krok my sami wyrąbaliśmy, ię, zadzierał głowę, kiwał głową ważnie, dziewczyny i mołodycie oglądały Jasia i, rozglądały się też po butynie, widziały yzy. wszystko sami, Jasiu? niczem Sawickim. podziwu, ścisnęły się wokół Jasia, a on lał pę'k'nąć. Na nieszczęście w pobliżu po- k ik 302 Zwada Wiosna w butynie 303 i wymierzać sprawiedliwość i nikogo nie uznaje ponad sobą oprócz samego pana cesarza. Nie potrzeba dodawać, że gromada przyjęła słowa głowy z podziwem i uznaniem, a nowa słnwa Żabiego przeszumiała przez sąsiednie osiedla, przyjmowana w miarę z podziwem, w miarę z zawiścią i podejrzeniami. Przeszumiała także daleko poza Prut i pod Driiestr, przyjmowana to ze zgrozą, to ze śmiechem. Wójt bowiem zupełnie pokojowo postanowił oderwać się od Państwa, to znaczy od papierów i od furdygi, i w ślad za tym kancelaria gminna przestała przyjmować zarządzenia państwowe, wszelkie papiery gubernialne, powiatowe i sądowe, ponadto nie dbała 0 roszczenia pańskich dominiów i obszarów dworskich, a natomiast samo Żabie sięgając po władzę duchową w myśl zaleceń wójta posyłało sąsiednim gminom wiejskim swe rady braterskie. Żabie nie tylko było zalążkiem stolicy, miało także za głowę ludzi niepospolitych lub zgoła wielkich. Żeby tylko wspomnieć ostatnich wójtów, surowego Dutczieka, na którego wystarczyło spojrzeć, by zrozumieć dlaczego jego wysoka, nieco pochylona a jakby nabożnie milfcliwa i surowa postać nakazywała respekt wśród swoich i obcych, także wtedy, gdy grzecznie lecz śmiało a twardo przemawiał do Józefa Piłsud-skiego: „Najjaśniejszy Panie Naczelniku, nasz miły pobraty-mie". Czy też by wspomnieć ostatniego wójta Petra Szekiery-ka-Donykowa, który mimo pewną bezbronność wobec wódki 1 żony, był człowiekiem talentu, jeśli nie geniuszu, i stworzył dzieło, które, o ile je kiedyś odkopią, będzie chlubą samorodnego piśmieninictwa i starego języka rzetelnym pomnikiem, jakiemu nie ma równego. Na szczęście sama osoba wójta z okresu lat siedemdziesiątych znana nam poniekąd z opowiadań. Niestety, nie był on gruby, jak wójtowi wypada. Niepozorny, nawet trochę zawięd-ły, jakby niemrawy, choć dość wysoki. Za to z chytrym długim nosem, lecz wcale nie mowny, za to wymowny. Raczej na pisarza podobny, na sekretarza, niż na wójta, ale nie żaden napuszony dziwluha ani wzgardliwie przemądry szarapatka, ani znijaczona łata — jak to niekończącymi się przezwiskami przezywano surdutowców — owszem, choć średni gazda, skromny jak wielki pan, a trochę twardy niby watażko. Jak stnry przemyślny kot kręcił się, mruczał, aż skoczył nagle, słowo rzekł, uchwycił celnie. Koty nie przemawiają, lecz z tego widać, że słowa i przemówienia wójta były czynami. Czy- nem były także jego odwiedziny leśnego chramu, potwierdził tym i umocnił sławę Foki. Wójt nawet przepowiedział nad dziwo proroczo, że o Foce będą śpiewać pieśni, tylko pomylił się wieszcząc, że będą śpiewać o butynie. Pieśń nie sławę bu-tynu wybrała, tylko dumę o śmierci Foki, a głównie o tym, jaik potok i połonina Riabyniec, biała mgła i biały ptak tęsknią za Foką. Pieśń jest jak ptak, nie tylko kotom się wymyka, nawet głowom urzędowym, nawet takim co wybrane przez lud i dla ludu. Wójt swoim zwyczajem, jak zwycięzcy przystało, pochylił głowę skromnie, zwracając się do Jasia, pytał krótko: — Nie smutno wam tutaj? Jasio od kiedy przywitał się grzecznie ż wójtem i gośćmi żabiowskimi, swoim zwyczajem zesztywniał. Zapytany publicznie przez samego wójta sadził się: ~- Na smutek nie ma czasu, weselej jak we wsi. Wójt mruknął: — Kobiet nie ma. Jasio ciągnął z pychą, jakby na to, aby sam wójt go wy-badywał: — Nie dbamy o to, z takimi dziewuszkami nocujemy o jakich we wsi się nie przyśniło. Wójt zdziwił się, podniósł głowę: — Z jakimiż dziewuszkami? Jasio z uśmiechem ronił słowa powoli: — Co nocy schodzą do nas białe chmurki, że ślepniemy, nieraz burze, drzewiejemy, a od wielkiego święta — lawiny, wesoło. Wójt oglądał go uważnie, znów opuścił głowę skromnie: — To tak, wy ludzie połonińscy inajswobodniejsi, gdzież nam do was! Jasio wydymał wargi: - — Co tam połonina, tov łatwizna, a tu nieprzebyty, pierwo-wieczny świat, każdy krok my sami wyrąbaliśmy. Wójt rozglądał się, zadzierał głowę, kiwał głową ważnie, zamilkł. Żabiowskie dziewczyny i mołodycie oglądały Jasia z rosnącym podziwem, rozglądały się też po butynie, widziały z dala hać, mygły, ryzy. ¦— Strach! To wy wszystko sami, Jasiu? — A któż? Ja z paniczem Sawickim. Kobiety sykały z podziwu, ścisnęły się wokół Jasia, a on nadymał się jakby miał pęknąć. Na nieszczęście w pobliżu po- 304 Zwada Wiosna w bufyn/e 305 kazał się Sawicki i kobiety przypadkowo czy na przekór od razu zaciekawiły się paniczem" Rysiem. Szeptały jedna do drugiej: ¦— Jaki młodziutki, jaki prosty, jaki kraśny. Zwracały się także po cichu do Jasia: — Jakby do niego zagadać? Czy można z nim zatańczyć? Jasio odpowiadał niechętnie: — Nie tańczy nigdy. Sawicki pozdrawiał z daleka i odpowiadał na pozdrowienia, lecz nie podszedł i nie przemówił do żadnej, surowił się więcej niż zwykle. Zwracały się przeto jedna za drugą do Jasia, jedno za drugim ,,czemu" coraz śmielsze, coraz bardziej lotne i bardziej szczebiotne wyfruwało z ich ust: — Czemu tak z daleka? — Czemu tak niemowny? — Czemu taki dumny? Jasio odzyskiwał ważność, odpowiadał wstrzemięźliwie: — Panicz, majsterski syn i majster. — A czemu nie w pańskim stroju? — Na panów kicha, przyjaźni się tylko ze mną i z Foką. To rozszeptanc grono młodych kobiet przyciągnęło spojrzenia, szepty i uwagę stojących opodal bystreczan. Uwagę taką, że im więcej.chętki, tym bardziej broni się słowem niedobrym, nawet oszczerczym, a im więcej tej obrony, tym jeszcze więcej niezdrowej chętki. Mieszkańcy Żabiego i ci znad Rzeki zasypali chram, ponadto żabiowcy zabłysnęli i światłem zapożyczonym od wójta, a bystreczanie zmaleli. Szeptali ostrożnie: — Jakżeż on* czarują? — pyftał Mandat Matarhę. — Wszelakim sposobem, głównie, że co dnia myją się całe w cebrze, między nogami najwięcej, gorzej niż panie, długo moczą przyrodzenie w macierzance z miodem, potem smarują się dzieńdziorą, a na noc obtykają się zielem. Witrołom powtarzał z niedowierzaniem: — Co dnia myją się i obtykają? A kiedyż mają na to czas? To nieprawda. — Powąchajcie — namawiał Matarha — czy która pachnie po ludzku. Nawet się z tym nie kryją, rozpowiadają, najwięcej się pysznią tą pachnącą huzycią. Witrołom odpowiadał rozważnie, jakby ważył za i przeciw: — No, myć się wolno, kobiety różne sztuki lubią. I ko-syczki i pozłotki na włosy od Żydów aż z Kosowa, no i włosy miodem smarują i takim klejem stolarskim, zapomniałem jak się to zowie. Tak, a dzieńdziorą znów przeciw słabości, czemuż by nie? I niechaj będą dziendziorzyste! Ale co dnia myć macierzanką, dzieńdziorą, wywarem jakimś i pysznić się huzycią — nie! — Ho, ho — wywodził z przekonaniem, lecz jeszcze ciszej Matarha — nie tylko macierzanką, ledwie która wejdzie, od razu zapachnie czymś takim — to jakoś tak się zwie jak ła-wada — że taki dureń co wącha — przepadł, lepiej nie wąchać. — A ksiądz co na to? Matarha szeptał coraz ciszej: — Jak który, czemny cóż poradzi, u bywa taki co sam tego zapachu szuka, własnej jejmości mu mało... — Nasz ksiądz nigdy w świecie! — oburzył się głośno Witrołom. — Nasz co innego, święty od urodzenia, a teraz stareńki, głównie się kłopoce jak nasze dusze pachną, ale jest taki... Mandat niepostrzeżenie podszedł ku gromadce żabiowskiej, pociągnął nosem, wrócił prędko, potwierdził: — Pachną naprawdę jakimś zielem. — Tak, tak — zapewniał nieco głośniej i z radością Matarha — a po co mażą się tak? Aby je lizali i są tacy co liżą jak psy, tfu! — Wskazał oczyma na Tomaszewskiego. — Skąd wiadomo? — pytał Witrołom. — A o czorcie skąd? Widział go kto? —. Ja widziałem w młynie — twierdził Witrołom. — Ja nie widziałem, a też wiem — chwalił się Matarha — patrzcie na tę bogatą wdowę po Guluku, upasiona, różowa jak świnka półroczna, dokładnie! Gęba mamączona, szyja spuchnięta od mentali i talarów, o! Jak pożera oczyma tego smarkacza Harasymka, połknie go jak pajęczyca swego pajączka, — A on co na to? — Cóż? Psiak taki, marna gołopućka, da się połknąć. — A może się ożeni? — On z nią? Ależ to ona z nim — na tydzień. Potrzebny jej tyle, by go wyssać, połknąć, zniszczyć, potem drugiego... --*- Skaranie Boże — wzdychał Witrołom jakby przekonany. — ,Tak, tak — ciągnął żywiej Matarha — gdy „czeliedź" nie siaduje całymi dniami koło krów, koło cieląt, i krową nie pachnie, a do innych zapachów zaciąga, to przepadło i koniec świata blisko. Patrzcie! Jasio Tomaszewski wciąż sztywny i napuszony, otoczony •71? T na W butynie 307 beczka Justyna Cwyłyniuczka, choć pokrzykiwała na ;zyzn zajętych przy kuchni, serdeczniła się gościnnie z ko-mi. Skoczyła w pustkę czarną jaką jest koliba bez kobiet, yskoczyła przemieniona w gospodynię, ustrojona w pewną e dumę porywającej gościnności. Ujmowała kobiety pod ę, sadzała je przy stole, aby odpoczęły, pochlebiała, a nie-e bliżej znajome zaszczycała szczególnie, zapraszając bowiązująco do pomocy w zastawianiu stołu i podawaniu aw. strycio i Sawicki byli wciąż zajęci, a Foka zgadywał, że ly z butynarów chce być gościem, przeto sam dziesięcio-nie się stokrotnił. Po powitaniu każdego gościa zajął się końmi. Nie wymagał od pastucha Trofymka, aby opuścił ją chudobę dla obcej, tak jak nie mógłby wymagać od i, co właśnie daje dziecku piersi, aby zajęła się innymi ćmi. Sam zatroszczył się nie tylko o to, aby konie gości iodłać, otrzeć z potu, rzucić każdemu garść siana, lecz e aby umieścić je w cieniu i tak, aby obce sobie zwierzęta y się i nie kopały się wzajemnie. Najskuteczniejsza go-ność wobec konia, to powszechne chrupanie, bo podobnie wspólna pasza podwaja pośpiech w jedzeniu, także koński a tym polega, aby nie być za blisko. Zaledwie uporał się dnym, biegł do koliby dla sprawdzenia jak dalece obiad I już niezwłocznie zapraszał gości do stołu. ŚMIETANA lbrzymi był stół z ciężkich złoconych łodew, bokiem ku \riom koliby zwrócony, lecz ani pusty ni osierocony. Zasta- o go niby rzeźbionymi odbiciami lic wielikanów, chleba-co choć ogromne jak głazy młyńskie, nie z Pępka ziemi, e śpią wielikany, przytoczyły się na pustkowie, by karmić >d, lecz z Jasienowa. Stare rączki pani kowalowej Sawickiej niotły je mozolnie z ciasta żytniego, co sprzeciwia się, lepi a potem więzi dłonie. Następnie wygładzone białkiem, wy-e w wielkim piecu u Sawickich, dobrązowiły się i dopiekły, okryły się skórką o czarnym połysku pancerza. Można je wieźć bez szkody na koniach jeszcze dalej i bez obawy, ;aschną lub wklęsną: poprzez Czarnohory, na Węgry, aż )ebreczyn, w odwiedziny do gazdów stepowych, w gościnę ównie wielkich lecz białych chlebów i dla zawodów czy 306 Zwada f trzema mołodyciami rozmawiał wstrzemięźliwie. Matarha nie spuszczając zeń oka szeptał: — Rzekłbyś naprawdę panicz, a pójdzie do zarośli — zobaczycie jaki panicz. — A panicz do zarośli nie chodzi? — pytał Witrołom. — Po cóż paniczowi zarośla? Panicz dba aby było przystojnie — pouczał Matarha. — Jasio młody jeszcze, a także przystojnie — upierał się Witrołom. Matarha upierał się także: — Ja już wiem jaki ma być panicz prawdziwy. Witrołom zniechęcił się: — E, więcej plotek szepczecie niż baby, potem z tego zwady. Matarha popatrzył z wyrzutem, machnął ręką obrażony. Lecz kobiety wcale nie szeptały plotek. Na pewno śmiałyby się z szeptania Matarhy i z oporu Kuzimbira. Mężczyźni, chociaż umieją słuchać lasu i wiatru, niestety także czasem słuchają plotek z wiatru. Kobiety wiedzą czego chcą, czerpią swą ścisłą wiedzę, szczególnie o kobietach, z szeptów podsłuchanych dokładnie, czasem od takich poufnych czy zdradzieckich świadków, którzy przenigdy nie zjawią się w sądzie. Dlatego ich wiedza ważka i bardziej pewna siebie niż akta sądowe. Nie zdradzały jej wszakże ani szeptem ani nawet spojrzeniem. Jedne i drugie, żabiowskie i te z innych osiedli, oglądając się wzajemnie najdokładniej jak dla protokółu śledczego, słodziły słówka, wygrzeczniały się jak najserdeczniej. Nie uchybiły obyczajowi ani razu, przeciwnie opowiadały bez plotek, jak motyle przefruwając wszystko co kole i co cuchnie. Mówiły wszystkie naraz, wcale nie słuchając, nie starając się zrozumieć i nie uważając, czy która rozumie i czy słucha. Zamiast tego zgadzały się bez przerwy, zapraszały nieustannie jedna drugą do swej wsi, na swoje chramy. Gdyby mężczyźni je naśladowali, nie byłoby na butynie ani jednej zwady, ani na chwilę i świat ludzki przybliżyłby się do raju. Ówczesny raj kobiecy zasadzał się na tym, że kobiety nie tylko nigdy na butynie nie pracowały, lecz nawet widywały się rzadko i to chyba w wielkie święta. Co najważniejsze, nie tylko osiedla, nawet chaty były tak odległe od siebie, że nie było sposobności pokłócić się o kurę, o jaja i o trzaski, jak to się niestety zdarza w dzisiejszych pogorszonych czasach. Widać, że w raju^ ludzie nie będą mieszkać za blisko, a o ile możności jak najdalej jeden od drugiego. Także rubaszna, tocząca się i tętniąca \ Wiosna w butynie 307 jak beczka Justyna Cwyłyniuczka, choć pokrzykiwała na mężczyzn zajętych przy kuchni, serdeczniła się gościnnie z kobietami. Skoczyła w pustkę czarną jaką jest koliba bez kobiet, a wyskoczyła przemieniona w gospodynię, ustrojona w pewną siebie dumę porywającej gościnności. Ujmowała kobiety pod ramię, sadzała je przy stole, aby odpoczęły, pochlebiała, a niektóre bliżej znajome zaszczycała szczególnie, zapraszając nieobowiązująco do pomocy w zastawianiu stołu i podawaniu potraw. Petrycio i Sawicki byli wciąż zajęci, a Foka zgadywał, że każdy z butynarów chce być gościem, przeto sam dziesięciokrotnie się stokrotni!. Po powitaniu każdego gościa zajął się ich końmi. Nie wymagał od pastucha Trofymka, aby opuścił swoją chudobę dla obcej, tak jak nie mógłby wymagać od matki, co właśnie daje dziecku piersi, aby zajęła się innymi dziećmi. Sam zatroszczył się nie tylko o to, aby konie gości rozsiodłać, otrzeć z potu, rzucić każdemu garść siana, lecz także aby umieścić je w cieniu i tak, aby obce sobie zwierzęta nie biły się i nie kopały się wzajemnie. Najskuteczniejsza gościnność wobec konia, to powszechne chrupanie, bo podobnie jak wspólna pasza podwaja pośpiech w jedzeniu, także koński raj na tym polega, aby nie być za blisko. Zaledwie uporał się z jednym, biegł do koliby dla sprawdzenia jak dalece obiad gotów. I już niezwłocznie zapraszał gości do stołu. ŚMIETANA Olbrzymi był stół z ciężkich złoconych łodew, bokiem ku drzwiom koliby zwrócony, lecz ani pusty ni osierocony. Zastawiono go niby rzeźbionymi odbiciami lic wielikanów, chlebami, co choć ogromne jak głazy młyńskie, nie z Pępka ziemi, gdzie śpią wielikany, przytoczyły się na pustkowie, by karmić naród, lecz z Jasienowa. Stare rączki pani kowalowej Sawickiej wygniotły je mozolnie z ciasta żytniego, co sprzeciwia się, lepi się, a potem więzi dłonie. Następnie wygładzone białkiem, wyrosłe w wielkim piecu u Sawickich, dobrązowiły się i dopiekły, aż pokryły się skórką o czarnym połysku pancerza. Można je było wieźć bez szkody na koniach jeszcze dalej i bez obawy, że zaschną lub wklęsną: poprzez Czarnohory, na Węgry, aż na Debreczyn, w odwiedziny do gazdów stepowych, w gościnę do równie wielkich lecz białych chlebów i dla zawodów czy 3C8 Zwada Wiosna w buty nie 309 może jasienowskie chleby choć ciemne, przecież nie słodsze i nie sytniejsze. Plecy chlebów popieliste, szorstkie, bardziej pachnące piecem, z wzorami kapuścianych liści, w pęknięciach odsłaniały ciemne wonne ciasto, ośmielały do kosztowania i smakowania. Pomiędzy chleby wsunięto na talerzach kiszone ogórki i płat jasno pożółkłej rozpływającej się ze starości, domowej słoniny i inne, nieco ciemniejszej, jeleniej, bardziej stężałej, lecz przejrzystej jak wosk.' Tu i tam leżały do wyboru dla gości, nowe nie używane jeszcze łyżki drewniane, jasne z jaworu, a także żółte, pachnące, z kosodrzewiny, wyrobione już w kolibie podczas długich wieczorów przez Cwy-•łyńiuka. Gorące słońce uderzało prosto z góry na błyszczące chleby, jego promienie saneczkowały się na śliskich zielonych ogórkach, przeciekały przez słoninę topiąc ją z lekka... Długo zapraszani i ściągający się zewsząd goście, niespiesznie, z łagodnym gwarem zbliżali się do stołu. Ściągali kożuchy, kładli je na ławie, stojąc czekali. Foka zabierając się do sadzania gości żartował: — Najlepszy byłby stół okrągły, aby każdy siedział na pierwszym miejscu, ale jak go zmajstrować z tych ciężkich łodew. Następnie posadził naprzód starego Koczerhana, a obok niego wójta, najbliżej wejścia do koliby, na pierwszym miejscu. Szeptali chwilę, po czym Koczerhan zapraszał głośno i sadzał po obu stronach, to obok siebie, to obok wójta, jak się godziło od święta, naprzód Pańcia, potem innych, co biedniejszych, najbliższych stanowi' najmitów. Zwano ich dziadkami, bo nie do właściwej butynowej ciężkiej pracy ich zgodzono, tylko do lżejszej pomocy i do wyręki. Siadali tedy obok Koczerhana, wójta i Pańcia naprzód sami Starzy: Hordejczuk, Sołomijczuk, Wow-kun zwany Kaliczyna, bo był ułomny, i dalej obok nich ich sąsiedzi z Puszkara, choć majstrowie butynowi lecz biedniejsi: Pechkało, Gucyniuk a także Birysz. Foka przyprowadził ze stajni pastucha Trofymka, co niedawno przyczłapał z trzodami. Niewyspany, nieuczesany Trofymko przyglądał się ludziom nieufnie, jakby z obrzydzeniem, wciąż niespokojnie wyzierał ku stajniom i ku sianu, jak gdyby nie dokończył jeszcze pracy koło krów, czy raczej jakby mu lepiej pachniało miejsce przy świątecznym stole z chudobą niż z ludźmi. Inni siadali jak chcieli, tylko Foka, Sawicki i Petrycio nie zajęli miejsc przy stole. Naprzód Foka wniósł wiosenne drzewko podobne we- I selnemu, smereczkę obwieszoną barwnymi cziczkami i wsunął ją między chleby. Potem wszyscy trzej gospodarze wnosili jaworowe koryta ze świecącymi kołaczykami pszenicznymi, każdy upiększony różyczką wyrobioną z ciasta. Także kołaczki wypiastowane toyły złotymi rączkami pani kowalowej, a ich kołaczowy blask bił prosto z oczu starej kobiety i nie mniej obiecywał niż oczy młodych. Zaledwie zbliżyły się kołaczyki, stary Koczerhan wstał i zaraz wstali wszyscy. Czekali w milczeniu, a Foka zaczynając od Koczerhana i od wójta, rozdawał kołacze. Gdy skończył, powiedział donośnie: — Wiosenne dary niewielkie, a miejcie je za wielkie. —- Wielkie, wielkie — zadudnił głośno Koczerhan. — Wielkie, wielkie — powtórzył wójt, — Wielkie, wielkie — huknął stół. Koczerhan wciąż stojąc, to marszcząc czoło, to rozmarsz-czając, przemawiał uroczyście do Foki. — Abyście byli tacy wspaniali jak te kołacze pszeniczne, abyście tak samo wyrośli, tak grzali i tak świecili przed popami, przed panami i przed senatorami, przed cesarzami, przed papą rymskim, a najwięcej przed dobrymi ludźmi, daj Boże! '— Daj Boże — powtórzył wójt. —'¦ Daj Boże — huknął cały stół. Koczerhan głosił dalej: — Daj Boże szczęście temu stołowi. — Daj Boże — huknął wójt i zaraz po nim cały stół. —¦ W rodzinie spokój — ciągnął Koczerhan. — Daj Boże — podchwycił wójt, a za nim cały stół. — Cielnie w oborach. — Daj Boże. — Żrebnie w stajniach. — Daj Boże. — Biało w koszierach. ¦— Daj Boże. — Rojnie w pasiekach. — Daj Boże. Nie spiesząc się wcale Koczerhan wyliczał dalej: — W chacie sytno. —• W dworze przybytno. — W ogrodach ziele. ' — W kleciach wesele. A stół po każdym zdaniu, zaczekawszy aż powie wójt, od< powiadał: 310 Zwada Wiosna w butynie 311 — Daj Boże. Potem Koczerhan wyczekał chwilę, wszyscy spoglądali nań, a on wygłosił ze szczególnym naciskiem błogosławieństwo nowe: — Gładko w butynie. — Daj Boże — w szczególnie gorącym porywie, nie czekając na wójta huknął stół. Koczerhan wydobył z siebie z trudem: — Na wodach śpiewnie. — Daj Boże — powiedział wójt. — Daj Boże — powtórzył stół. Koczerhan mówił dalej, jeszcze powolniej, ze wzruszeniem, a tak głośno, że pogłosy hukały po lesie: — Obłoki i trawy, wody i dychanie, kłonią się, dziękują, dziękujemy i my: Sława wam Hospody Boże. — Sława Hospodu — odpowiedział stół. Koczerhan usiadł, wszyscy siadali w milczeniu a Foka i Pe-trycio poszli z resztkami kołaczy do stajni, aby podzielić się z chudobą. Widząc to Trofymko znów zaniepokoił się, krzywił się, jakby bez niego nie można było ugaszczać, a choćby tylko dotykać chudoby. Zerwał się, lecz Foka kazał mu usiąść, a Trofymko krzywił się jeszcze żałośniej, upewniając się wokół pytającym okiem czy zgromadzony z tylu wsi naród chrześcijański uznaje jego krzywdę. Foka oddalił się, lecz Trofymko zaraz zerwał się i pognał za nim. Szeptał coś Foce, ten kiwał głową, wrócił i nalał kubek wódki na to by pokropić grzywy końskie i spłukać z nich czary. Z kolei ugaszczała gości chudoba, a raczej Foka, po powrocie ze stajni, ugaszczał w imieniu chudoby. Śmietana tu, śmietana tam, śmietana wszechobecna: barszcz na śmietanie, ba-nysz na śmietanie, słodka kapusta na śmietanie, rogate pierogi z bryndzą, a także skrzydlate gołąbki z Ikaszą, śmietaną polanę i pstrągi na śmietanie. Na nieustanne zapraszania kto chciał brał ręką chleb, krajał płatek słoniny i odkąsywał go zębami albo smakował wpijając • zęby i cmokając ogórki, co zielone przetrwały zimę do nowej zieleni. Oblizywano sok z ogórków, oblizywano go także z palców, i wówczas niezwłocznie Foka podawał kieliszek wódki do zapicia. Na zakończenie podawano jeszcze łokaszę czyli kaszę jęczmienną z olejem i z miodom, kisielice z suszonych śliwek z miodem i syte z miodu dla tych, co nie pili wódki. Co przedtem rozsypało się, znów się zebrało. Słychać było tylko zaproszenie Foki i Petrycia, niezrozumiałe pomruki Sa-wickiego i odgłosy jedzenia. Nad wszystkimi głosami górował zapalczywy głos Justynki, która mimo że co dopiero przybyła z Jasienowa, rządziła się jakby od dawna była gospodynią butynu. Czuwała nad wszystkimi. Kobiety jadły niewiele, lecz nieustannie, w zrozumieniu, że nie uchodzi objadać się, a nie jeść jeszcze bardziej nie uchodzi. Kosztowały, zagryzały, przeżuwały statecznie jak krowy. Co chwila Justynka zostawiając na chwilę gości w spokoju, zrywała się i leciała za czymś do koliby, po powrocie tym goręcej pomstowała na niejedzących, z szczególnym zamiłowaniem na męża, a także na Pańcia. Mrużyła zapłynięte oczy ze śmiochem, nadymała się do czerwieni i krzyczała: — Gazdowie ze skóry wyskakują, podają wam serce na talerzu jak w raju, a wy jeden z drugim ciapiecie mizernie, jakby przed skonaniem, albo jakby wam kto żałował. Dosięgajcie, ruszajcie zębami, bo zaraz was poczęstuję pałanyczem po głowie. Stół przyjmował porywiste przemowy Justynki z wdzięcznym śmiechem, a Cwyłyniuk i Pańcio, wymieniając z dwóch końców stołu chytre uśmiechy, w ocenie słuszności nagany ciamkali przykładnie, gorliwie, tak głośno jak mogli. Kobiety zapraszała inaczej: — Mariczko-duszko — krzyczała do Szestunówny — malowane moje liczko, jasna panienko, moja cesarzówno! Czy chcecie całkiem zmarnieć, aby góry płakały po was? Dosięgajcie, moja krasawico, skosztujcie chociaż kapinkę. Mariczka szeptała coś grzecznie, biorąc na koniec drewnianej łyżki odrobinę banyszur — Patrzajcie ludzie — pochlebiała Justynka — czym*to biedactwo żyje, dziobnie jak ptaszyna, rosą się karmi jak ko-syczka. Następnie zwracała się do każdej kobiety z osobna, żartowała zachwalając potrawy, pochlobiała jednocześnie gościom i gospodarzom. — Połahniczko-dziecinko — upominała dziewczynę — naucz się jeść za młodu, bo ściągną ci się kiszki, wychudniesz, i żaden chłopiec nie popatrzy. Chłopcy to pohane nasienie, ja ich znam. Połahniczka, której wcale nie trzeba było upominać, raczej miarkowała jedzenie i dziękowała ustami zapchanymi bany-szem. r 313 w brzuchu u tego, aby sczezł. Zwur-a od końca do końca. Hospod nie spło- „Wiem co zrobię, będzie jeszcze lepiej, am tę brahę, wyciągnę z niej śmietanę, e śmietana." — Dmuchnął i wyciągnął śliczne słoneczko jak wielki budź świe-io na niebie ponad wurdą, potem znów wydmuchał i wyciągnął z niej obłoczki, ahy ziemię, trochę ciemniejszą, a skały wodę osobno wyklarował. Z obłoczków ta ziemię, zazieleniła się. Na tej zieleni żoną i krowę, a owieczki też. A czło-ów, nazywali się Kain i Abel. Abel zaraz zki i zaczął doić. Patrzy Hospod z nieba, a śmietanka ciurka, czyściutka jak przed Jśmiechnął się Hospod, a od tego w pu-;ła i zaświeciła. Ale „ten", aby sczezł, dalejże szukać swojej, potajemnej ucie-iptał coś do ucha drugiemu bratu Kaino-pomóc bratu, zaraz zaczął zaglądać kro-właśnie gdzie ogon przyczepiony. Abel do brata delikatnie: „Cóż ty bracisko, dc nie widać? Hajda, przynieś trawy dla gniątek, a potem chwytaj wymiona i ucz to powiedział, tamten jak szarpnie kro-ł ogon, zaraz schrupał go jak kiełbasę, fco na surowo. I już „ten", aby sczezło , pokrzywia się Bogu. Ale nie śmieje się, rechotał spod spodu na świat, aż trawy iły główki. A Abel do brata: „Bracie, t? Tyś brat tamtego, niech sczeznie. Ty irzeniu ogon wyrywać i zjadać? Daj nam gdzin twój brat". — I znów „ten", aby inowi niedobrym wiatrem spod spodu. ;ałę i roztrzaskał bratu głowę. A „ten", spod spodu na cały świat, aż trawy :y i biedna krowina bez ogona krwawi, e stój! Od razu Hospod pomazał krowie ogon naprawił, że odrósł, tylko trochę szył się Hospod, ale zaraz potem przy-jdaka. Groźnie zawołał z nieba: „Kainie, !" A Kain w nogi, uciekał, uciekał, za- 312 Zwada — Oj, jakież to dobre, Justynko, szkoda że tylko jedna rj»>ba. Justynka wołała także dość śmiało do starego Koczerhana: — Tanasiju, wy macie dawać przykład młodym, jedzcie, dosiągajcie! Tam jeszcze góra banyszu w kotle, ratujcie, bo przepadnie dar Boży. Koczerhan zajadając nieustannie lecz bardzo powoli, wyszukanie dziękował cedząc każde słowo: — Justynko luba, gdybyście wy karmili świat, w całym cesarstwie od morza do morza, od gór do gór, nie byłoby ani jednego głodnego. — Nie ja karmię, Foka karmi, butyn karmi — krzyczała Justynka — ale zmiłujcie się, nie obrażajcie, jedzcie, biedy nie ma, bogactwo. To dobre, to delorne, może by słoninki, może ogóreczków, a może by syty, a może by suszenie z miodem? A może popić kwasu z pieprzem i jarzębinką? — Odważyła się także upominać wójta: — Panie naczelniku, jasny gubernatorze, wy z Żabiego, my z Jasienowa, to inny świat, gdzież nam do was, wy cesarzowi pobratym, razem z panem cesarzem karmicie świat. My do was od ziemi do nieba głowę zadzieramy, a nie pogardźcie, dosięgajcie, suszenie z miodem, suszenie! Wójt zaledwie uśmiechając się kiwał głową równiutko, cisza zaległa stół, oczekiwano, że coś powie, ale nie, odłożył na później, kosztował suszenie, na znak uznania kiwał głową nieustannie. Jak gdyby chcąc odciążyć żonę czy raczej gości od jej ujadania, Cwyłyniuk wyciągnął z głowy ucieszną gadkę stosowną dla uczty i bawił nią stół. Podnosząc palec ważnie, uśmiechał się chytrze, a wszyscy nastawili uszu. Cwyłyniuk opowiadał: — Na początku świata była sama gęsta biała śmietana. Duch boży Ałej unosił się nad białością, nad śmietanami, dmuchał sobie na nie. A to falowało delornie, tryskało, szumiało daleko i śmiało się takie bialutkie. Hospod lubował się, uśmie-) chał się, od tego zapieniła się jeszcze ku Bogu manna boża, śmietana od końca do końca. Ale „ten", aby sczezł, niech precz od nas odleci, zazdrościł Bogu. Sam nic nie potrafi, tylko zazdrościć, radości nie zna, cieszyć się nie umie, tylko ze szkody się cieszy. Przeszkadzał Bogu i psuł. Dolewał od dna to wody mętnej, to smoły od samego spodu podpuszczał. A to zaciemniło się strasznie, zaczęło się burzyć. Zakotłowała śmie- Wiosna w butynie 313 tana i zaburczała, jakby w brzuchu u tego, aby sczezł. Zwur-dziła się cała śmietana od końca do końca. Hospod nie spłoszył się i myśli sobie: „Wiem co zrobię, będzie jeszcze lepiej. Stworzę świat, zaglegam tę brahę, wyciągnę z niej śmietanę, wyklaruję i górą będzie śmietana." — Dmuchnął i wyciągnął z tej brudnej wurdy śliczne słoneczko jak wielki budź świecący. Postawił wysoko na niebie ponad wurdą, potem znów co lżejszą śmietankę wydmuchał i wyciągnął z niej obłoczki. Potem oddzielił od brany ziemię, trochę ciemniejszą, a skały od ziemi odłączył i wodę osobno wyklarował. Z obłoczków puścił się deszczyk na ziemię, zazieleniła się. Na tej zieleni postawił człowieka z żoną i krowę, a owieczki też. A człowiek miał dwóch synów, nazywali się Kain i Abel. Abel zaraz napasł krowę i owieczki i zaczął doić. Patrzy Hospod z nieba, a tu do putyny śliczna śmietanka ciurka, czyściutka jak przed stworzeniem świata. Uśmiechnął się Hospod, a od tego w pu-tynie piana zaszumiała i zaświeciła. Ale „ten", aby sczezł, zaraz zmartwił się i dalejże szukać swojej, potajemnej uciechy. Spod ziemi naszeptał coś do ucha drugiemu bratu Kainowi, a tamten zamiast pomóc bratu, zaraz zaczął zaglądać krowie pod ogon, tam właśnie gdzie ogon przyczepiony. Abel gazda sprawny mówi do brata delikatnie: „Cóż ty bracisko, zaglądasz tam, gdzie nic nie widać? Hajda, przynieś trawy dla krówki i otawki dla jagniątek, a potem chwytaj wymiona i ucz się .doić." — Zaledwie to powiedział, tamten jak szarpnie krowę za ogon, oderwał ogon, zaraz schrupał go jak kiełbasę, ale nie wędzoną, tylko na surowo. I już „ten", aby sczezło precz od nas jego imię, pokrzywia się Bogu. Ale nie śmieje się, bo nie umie, tylko zarechotał spod spodu na świat, aż trawy zasmuciły się i skłoniły główki. A Abel do brata: ,,Bracie, cóżeś ty mnie za brat? Tyś brat tamtego, niech sczeznie. Ty będziesz bożemu stworzeniu ogon wyrywać i zjadać? Daj nam spokój, idź sobie tam gdzie twój brat". — I znów „ten", aby sczezł, naszeptał Kainowi niedobrym wiatrem spod spodu. I zaraz Kain wziął skałę i roztrzaskał bratu głowę. A „ten", aby sczezł, rechocze spod spodu na cały świat, aż trawy zawśędły i poczerniały i biedna krowina bez ogona krwawi, do Boga porykuje. Ale stój! Od razu Hospod pomazał krowie ranę manną z putyny, ogon naprawił, że odrósł, tylko trochę krótszy niż był. Ucieszył się Hospod, ale zaraz potem przypomniał sobie tego łajdaka. Groźnie zawołał z nieba: „Kainie, gdzie twój brat Abel?!" A Kain w nogi, uciekał, uciekał, za- 314 Zwada brnął w pustynię, w piaski gdzie same siarczane źródła. 1 z Kaina są Syrojidy, zjadają wszystko na surowo, chapią co wpadnie w łapę, ludzi też. Żrą, a nigdy nie mogą się nażreć. A z dzieci Abla — ludzie, coraz więcej ludzi, narodu coraz więcej, i coraz więcej chudoby, coraz więcej pól zielonych i połoninek uciesznych. A zewsząd tryska śmietana. — Pod koniec świata Hospod do reszty oddzieli śmietanę od brahy i od serwatki też. W raju wszystko będzie pływać w śmietanie i w pianie, śmietanowi ludzie, śmietanowe gugle, w kresa-niach piankowych, albo z wstążkami z pianki na głowie. I święci z pianki i aniołowie tak samo. A „tamten" czarny, aby sczezł, razem z czortownią, razem z Syrojidami sczeźnie pod spodem. Dlatego opowiadają Żydzi i to całkiem słusznie — pytałem też Joseńka z Rozdroża — że Hospod litościwy i że koniec świata będzie jeszcze kraśniejszy niż tamten przedpo-czątek i niż stworzenie świata też kraśniejszy. I to możliwe. Bo śmietana, manna boża, jednoczy narody, a świętych aniołów też, bo co śmietana to nie serwatka, przeto przyciąga dobre dusze i hoduje i wypiększa każdą inaczej, jak jej do twarzy. A braha i smoła, kwas i gorycz zaczerniają, zamazują, mącą, rozdzielają. Dlatego Hospod zamknie je, zaszpurituje razem ,,z tym niech sczeźnie" pod spodem na wieki. Cwyłyniuk przerwał, wszyscy słuchali uważnie, nawet jedli bezgłośnie. Zadowolony Cwyłyniuk kończył tak rzecz o śmietanie. — Lubię ja posłuchać księdza, czemuż by nie. Byleby nie zakręcał jak nasz z Jasienowa. Godzinkę mówi rozumnie, a nagle jak zatrąbi na koniec świata: „Na nic wasza chudoba, na nic masło-śmietana, tak krzyczy, nie pozostanie ani kropli, ni proszku z tego świata, ani tyle co gnoju za paznokciem". — I macie jak my teraz wyglądamy? Ładne mi kazanie, cała śmietana ma przepaść, a kto pozostanie? Ksiądz. Odpowiedź mam, wiem dobrze, że Hospod to głównie robi, że wyciąga śmietanę ze świata. Ale w cerkwi ani mru-mru, już milcz sobie. Temu to ja i Żyda lubię posłuchać, choć nie naszej wiary, bo kto inny ma kręcić jak nie Żyd. To może nas od końca świata jakoś wykręci? A pytać go i przeczyć i do oczu skakać Żydowi także można, ileś łakomy, bo Żyd właśnie na to najbardziej łakomy. Ale co za dużo, to za dużo. Do tego miejsca zgndza się: ,.Koniec świata jeszcze ładniejszy niż stworzenie". To tuk. Ale to się nie zgadza, co Joseńko wykręca, że Hospod na samym końcu także .tamtego", niech sczeźnie, przypuści Wiosna w butynie 315 do śmietany. Tak mi sam powiedział, abym się z tego miejsca nie ruszył! Inny by zdębiał na takie, albo spadłby z ławy, ja nie i z miejsca rąbię mu twardo: Nie, bo co boża manna i śmietana, to nie braha, to nie smoła ani serwatka. Nie ma mowy! — A Joseńko, od tego żydowska głowa, bardzo się pcha do Hos-poda na adwokata i jak się rozpędził, to jak daraba, coraz prędzej, ani zatrzymać ani dopędzić. Rozgdakał się niespamię-tanie: „Hospod miłosierny, Hospod sama wiosna, Hospod daje każdemu być po swojemu. Chcecie, aby was wszystkich w kupie wyratował, a któż ma „tamtego", niech sczeźnie, przygarnąć? Może wy jego przygarniecie? A może Hospod boi się „tamtego"? A może Hospod brzydzi się „tamtym"? Jakby Hospod był taki brzydliwy, to na ile procent my lepsi? A może to bardzo wielkie procenta? Owa, powiedzcież sami! Poza Hos-podem nic nie ma, nic nie może być, a może coś jest poza Hospodem? Dowiedzcie się, Jurku, kiedyście taki mądry. Nie! Bez Hospoda nic nie istnieje, ani żadna ciemność, ani piwnica ani czarny spód, owa!" — Zachmurzył się Żyd, załyskał jak czarna chmura, i gradem na mnie sypie a sypie. I macie, nasza chrześcijańska dola: jeden nie daje pary puścić z gęby, tam w cerkwi, a drugi tyle nasypie i napyta, że niektóry by już nie wytrzymał. Ale nie ja! Ho, ho! wiem co wiem, alem ja nie Żyd, abym się kłócił wiecznie. I tak już czas do domu, zatem powiadam na sam koniec Joseńkowi po dobremu tak: „Daj wam, Boże, Joseńku, kłótnią naszą śmietany nie ubijemy, to niech tak będzie jak sam Hospod da i chce, święta Jego wola". — Joseńko już rozpogodził się i mówi: „Dobrzeście to powiedzieli, Juroczku, i daj wam Boże za to zdrowie". — „Daj Boże i wam, i na tym o śmietanie koniec". — Daj Boże — powtórzył stary Koczerhan. — Daj Boże — przeszło z uznaniem przez stół. Tylko Justynka, choć rada, że znów przyszła do głosu, nie podzielając uznania wykrzykiwała: — Daj Boże — to tak, ~.- &J.4i"L* 372 Zwada Wiosna w buty nie 373 daje sią znużony, naraz chętnie rozpali się gościnnością i pobiegnie z ochotą po masło lub bryndzę na sam wierch do stai pasterskiej, dokąd in takich blju, ilu chcą j gdzie chcą. Ntdturlui trć|cił Jasia az itetn się zatoczył, a Witrołom pchnął M.iUulu;, że upadł. Krz-y:C2;a}: Ni o śmiejcie bójejj wszczynać, bo zawołam gazdę. Tymczasem Petrycio ;uz przedtem miarkując co się święci poskoczył ku mygle. Niezwjocznie wlecieli isamoczwarć do koliby, Foka, Andrijko, t>jytika, Cwyłyniuk i Petrycio. Bardzo znużony i mniej cierpljWy niż zazwyczaj Foka rzucił się między skłóconych z pałający^ oczyma. — Jeszcze jedno szturkiniCcie. a rozbiję butyn. Rewasz do dziś ważny, a od jutj-a zawieszę, niechaj kupcy obejmują butyn. Z chramowym animnszerI1 krzyczał Pechkało wśród zamieszania: — I dobrze! dość tegoj Wiedzcie sobie, że jeśli który tu zginie od kłody czy ocj wody, to będzie pamiątka po tym ci-chołazie. Kto wie co ju:j narfl nasypał. — Wstydźcie się i Ttxi\czCiel — krzyczał Foka. Pechkało iiłegł lecz 'Odgryzał się żałośnie: — Wielka mi sztuka na biedaków wrzeszczeć. Giełeta klął półgłosem z wściekłością: — Psiawiara, wiejską huzycia śmie podszczekiwać na gazdę! Foka odpowiadał Pec^k^owi: — Nie na biednych krzyczę, tylko na swarliwych. Witrołom przyznał: —, To prawda, wszy^^jg baby zgodliwsze od was. Pechkało nie stawia} ,się już do Foki, kłócił się z Witro-łomem. — Dopóki wy nie weszj[}ście do koliby była zgoda. Witrołom uniósł się: — Zgoda? To plotką was pojednała, aby" wam za to języki pokręciło! Tomaszewski zmów sję zerwał: — Cóż za plotka? S^m Łesio Karawaniuk powiedział wtedy zimą: alboż ito wilfc^ ^0 wie czy wilki? — Słyszałem. — Co za plotka — żołądkował się nadal chramowo wy-ruszony z roboczej dolj peChkało — przypomnijcie sobie jak Niauczuk wczoraj łypał oczy™ P° tańcu. Nie ręcznik mokry trzeba mu było dawać na głowę, tylko poczekać chwileczkę, ot załopoca i huknie: utou'" A^e Iwanysflco wiedział po oo rijcznlk. Od gorliwej przesady Pechkała posypał się śmiech. On zaś cietrzewi! się nadal lecz jak cietrzew zraniony. — Co tu się śmiać, to wcale nie do śmiechu. Także stary Koczerhan wstał. — Prawdę mówicie, nie do śmiechu, ale urągać takiemu biedakowi jak Kuźma jeszcze mniej do śmiechu. Pechfcało ciskał się jeszcze, a stary Koczerhan osadził go twardo: — Nie zapominajcie kto tu gazda, a wy, Foko, nie prawuj-cie się, tylko rozkazujcie. Uspokoiło się nieco, gdy między stojące naprzeciw siebie szeregi wsunął się Łesio Karawaniuk. Mrużąc oczy, jak zazwyczaj, mówił spokojnie: — Posłuchajcie ludzie dobrzy. Powtarzacie co powiedziałem zimą o wilkach. Posłuchajcie: chata nasza leśna zapadła, jedna trzecia już w ziemi, mchem obrosła. Jak stary grzyb. Ja nie strzelec ani nikt z naszego rodu. Dziecko puszczowe, człowiek puszczowy. Od dziecka podsłuchuję, podsłuchałem niejedno. Śledziłem nieraz cierpliwie od rana do wieczora. I ich obydwóch także, Iwanyska i Kuźmę. Nie bajki to żadne, pod przysięgą gromową wam mówię. Kto inie wierzy niech założy się ze mną o krowę. Krówka ładna, warta. I niech leci zaraz jutro do Krzyworówni spytać [księdza Buraczyńskiego. Ten wie wszystko, niech zakład rozsądzi czyja krowa. Przez rozluźnione szpary koliby błyskało, grom trzaskał coraz weselej. Łesio zbliżył się do watry, ośmielił się, mówił z uśmiechem. — Mieszacie groch z kapustą, a nikit nie wie tego, co ja wiem. Abym się z tego miejsca nie ruszyli Aby grom święty mnie zaraz poraził! A kto nie wierzy, niech mi powie zaraz do oczu. Łesio otworzył śmiało oczy, tupnął nogą jak nieświadoma młoda sarenka, gdy spotka po raz pierwszy strzelca. Wszyscy słuchali w milczeniu, Łesio mówił: —. Szepcą sobie na Iwanyska, że łełyk, że cichołaz, molfar, że praktykuje zasadzki bezbożne. To torechnia. Z jednego brechliwego jajka dużo brechni. A dobrze powiedział o nim gazda: to człowiek bezcierniowy. Ale nic nie gada. Cóż zrobić, nawet jakoś za mało mówi, pytałem go nieraz o to i o tamto, nieraz nic nie odpowiedział, a po miesiącu powiada mi: „patrz sam". A jeszcze za miesiąc odpowie: „słuchaj", A potem znów za miesiąc: „zgaduj". I cóż z nim zrobić? Bo to on sam właśnie 384 Zwada patrzy, słucha, zgaduje. A czemuż to z wilkami? Powiada Gie-łeta: jelenie mu napędzają. To możliwe, ale jeszcze coś możliwe. To może wcale nie wilki. Bo bywa taki, co zmienił się w wilka i zaraz wtedy ucieka od ludzi, od swojej wsi, od swojej rodziny, od swoich dzieci, aby nie pogryźć, nie poszarpać swoich. Sam przed sobą ucieka, przed siebie w pustkowie. Tam głoduje, błądzi. Pędzi przed siebie. A czasem jeszcze na chwilkę zaświta mu pamięć człowiecza. Iwanysko ma to na oku. Żałuje. — Pechkało przerwał: — Żałuje i z litości jelenie wybija. Łesio rąbnął twardo: — Nieprawda, nie wybija, nie rozumiecie. Odstrzelą te, co i tak padną, gdy biją się między sobą i albo od razu zdechną, albo będą się włóczyć po puszczy z rozprutym brzuchem, z wypuszczonymi kiszkami i potem zdechną. Iwanysko jeszcze mniej ich odstrzelą niż trzeba. Dla kraśnych rogów jeszcze nigdy ani jednego jelenia nie ustrzelił, bo taki rogaty najjaśniejszy, najmocniejszy, potrzebny dla łań, dla małych iteż, dla ochrony rodu jak gazda. Strzela tylko dla słoniny, takiego co spasły, leniwy, niezdarny. Iwanysko ma gruntu słabo, a chudoby skąpo. On jest od tego. — Łesio przerwał, zbierał myśli, mówił dalej: — Posłuchajcie, on jeszcze jest do czegoś postawiony. Przygrywa — tym leśnym, zjawom tym, na fłojerze, tam w skałach nad jeziorem. Tomaszewski zaśmiał się: — Przez kogo postawiony? Przez czorta? Pechkało wyrwał się: — Słyszycie? Prawda wychodzi na wierzch. — Kto słyszał? Gdzie świadki? — pytał spokojnie Giżycki. Łesio opędzał isię ręką od pytań. — Byli tacy co słyszeli, a przez kogo postawiony zobaczycie. Powiadam, gra im na fłojerze. — A czemu w kolibie ani razu nie zagrał? — zagadnął Fyrkaluk. Łesio odpowiedział z miejsca: — A po co ma sprowadzać biedę jakąś do takiego lasu co czysty. Sam umie się sprawić z takimi, a inni chyba nie. Pechkało mruknął mściwie: — Nie wierzę mu jak psu. Matarha odpalił: — To wściekły pies nie wierzy człowiekowi takiemu, co go chce ratować. Wiosna w butynie- 385 Foka pytał spokojnie Pechkała: — Korczuku, czegóż wy właściwie chcecie od Iwanyska? Co wam złego zrobił? Tak po prawdzie, na sumienie. Zaskoczony Pechkało zastanawiał się chwilę, odpowiedział żałośnie: — Nie wiadomo czy zrobił co, może nie, bo i ja także mam sposoby. A strach największy, że jeszcze coś zrobi. Kiedy go zobaczyłem, od razu mnie przeciął strach. Patrzcie tylko, jak on się bez ustanku śmieje. Foka odparł. — Żadne prawo nikogo za śmiech nie sądzi, a człowiek sumienny ma prawo śmiać się. — Fyrkaluk przypomniał Łesiowi: — I na (tym koniec waszego gadania? Łesio uśmiechnął się cierpliwie: — Nie, to dopiero początek. Kuźma Gotycz Danyluk, co go od dawna zwą Wichryńką, a po cichu Niauczukiem, to człek nieszczęisny, choć niezły, nawet sumienny. Żona go od dawna porzuciła, poszła za kochankiem do innej wsi, a on mieszka sam. I miewa swój czas, przemienia się. — No widzicie! — pospieszył się Pechkało. — Czekajcie, gazdo — uśmiechał się Łesio — ani w wilka nie przemienia się, ani w wilkołaka, przemienia się od środka, nurtuje go tuha. — Jakaż tuha? — Musi iść do puszczy. Szuka tych leśnych, tych zjaw. Chodzi nocami, aż znajdzie je i nabywa się z nimi. A Iwanysko go nie opuszcza. Pechkało wyprostował się, chrząknął, zaśmiał się z cicha, popatrzył na Birysza, znów zwrócił się do Łesia: — Mój młodziaczku, wy coś tam wiecie, ale nie to. Inni zakrzyczeli na Pechkała lecz Łesio uspokajał: — Zostawcie, niech Korczuk wygada swoje. Także Pechkało uspokoił się, mówił powoli, dobitnie: — My we wsi widzieliśmy cos takiego, czego w waszej puszczy nie widać, a czemu? Wiadomo, że Kuźma chodzi nocami i rzadko go kto widuje za dnia. Raz i drugi burza, ulewa nie dała mu wyjść z Żabiego nocą, przeczekał noc i dzień i wyszedł jakoś przed wieczorem, a tu wypogodziło się, było dość jasno. Idzie Kuźma chyłkiem w górę Rzeki, a tu nagle jak zafurczy w powietrzu. Chmara ptactwa rzuciła mu się do głowy i dalej ćwierkać, świstać, dziobać i świdrować, najwięcej w oczy, !3 — Na wyiokto]... : 386 Zwada Wiosna w butynle 387 a po trosze w uszy i w usta. Nie tylko drozdy, kosy, szczygły, wrony, sroki, sojki, dzięcioły, mawet wróble, nawet pośmie-ciuszki z ulicy nań naleciały. Odpędzał się jak mógł, zasłaniał oczy, a (tu ptaki jak na wojnę, jedne zwołują drugie, czarno naokoło niego. Kuźma zawrzeszczał i buch, uciekł do chaty Buligi. Nocą jakoś wymknął się do domu. Bystreczanie poruszyli się, szeptali między sobą, pokazywali palcami, tylko Matariia ryknął: — Zatkać tę gębę brechliwą! Czując swą przewagę Pechkało zwrócił się spokojnie do Birysza: — No, powiedzcie, czy nie widzieliście na własne oczy? Po cóż niesprawiedliwie zadawać kłamstwo. Powiedzcie. Birysz odwrócił się od watry, znów się zwrócił, jąkał się: — Słowo w słowo — to — prawda — ¦— Śmiało powiedzcie co widzieliście — zachęcał Pechkało. — Widziałem jak uciekał przed hurmą ptaków do chaty Buligi. Milczeli wszyscy, tylko Mandat zapytał: — A czemuż tutaj go nie napadają? Pechkało uśmiechał iSię zwycięsko: — Tutaj nie sztuka, ptaków mało, prawie nie ma, teraz zajęte wiosnowaniem goręcej niż ludzie, jastrzębie nie wojują z sowami, a sowy nie wojują ze swoim rodem. I co tu mówić? Przeciw wszystkiemu są zastawy, są tacy co chronią. — — Kto chroni? — szepnął Mandat. — Garnuszki — mruknął Giełeta. Śmiech prysnął naokoło, lecz Pechkało mówił dalej spokojnie: — Przypomnijcie sobie co było 2im§, przed wielką burzą śniegową. Ptaki chmarą uciekały przed burzą, a on przed ptakami zemkhął do koliby. No? — Spoglądali po sobie, przypominali, Witrołom przyznał: — Uciekał, tak, ale foto wie dlaczego. — Jakżeż nie wiedzieć i nie poznać — piał zadowolony Pechkało — że ma sowę czy puchacza w głowie. Matarha znów ruszył się, lecz zaraz uspokoił się, inni bystreczanie szeptali niespokojnie, a Pechkało ciągnął dalej: — Popatrzcie dobrze na jego oczy. Strzelcy to wiedzą doskonale, że kiedy chcą przywabić ptaki, dużo ptaków na strzał, muszą przywiązać i to we dnie, puchacza gdzieś na dachu albo na słupie. I wtedy zleci się taka kupa, strzelaj ile chcesz. — Alboż to prawda? — wytchnął zasmucony Matarha. Pechkało ożywił się, dobijał do swego: — Wypytajcie dokładnie Birysza, spytajcie starego Buligę, "baj na pewno nie kłamią, nie zmyślają ani złości żadnej do Kuźmy aiie mają. I z tego widać, co, on robi w lesie. — Paruje się z sową — wypalił Tomaszewski. Matarha nie wytrzymał: — To wy parowalibyście się z suką, gdyby dała. Tomaszewski zwrócił się ze skargą do Foki: — Patrzcie gazdo, jak ta sobacza załupa huka na mnie za darmo. Foka krzyknął: — Ludzie, nie bądźcie Syrojidami! Nie dotrzymać mi z wami, dość! — zwrócił się do Pechkała — Kończcie wasze! Pechkało ciągnął spokojnie, z powagą: — Dobrze mówicie, niech jeden skończy a potem drugi. Powiada Łesio, że Kuźma ucieka do lasu. I kitóż nie widział co wczoraj z nim się działo, jak wyłaziły mu oczy. I poszedł. — Wiosna ¦•- mruknął stary Koczerhan. — Oj, tak, wiosna — powtarzali jeden za drugim bracia Koczerhainy. Kraszewski wyrwał się: — Poszedł płodzić sowie jaja. — Wiosna wiosną — godził isię Pechkało — przeto puchacza ciągnie do sowy, a któż wie co są te niby-niawki? Sowy pohane czy jeszcze gorzej, półsowy, sowie czorty? Znów rodacy Kuźmy zaczęli ,się burzyć przeciw Pechfca-lowi, a stary Koczerhan przemawiał mu do rozumu: — Zastanówcie się sumiennie, Korczuku, czemu wam strasznie. Robotę znacie dobrze, tak, ale lasu nie znacie. Nie czort was straszy, tylko wasz własny strach. — No teraz niech Łesio zakończy — zachęcał Foka. Intai także zachęcali głośno, a Łesio uśmiechając się nieznacznie, zapytał grzecznie Pechkała: — A wy już skończyliście swojo, gazdo? Pechkało wzruszył ramionami: — Tego by nigdy nie skończył. Więcej nie wiem, prawda, ,s7ia w buty nie 391 Pechkało nie dosłyszał obrazy, a Koczerhan walił się w piersi, opamiętywał go nadal: — Jeśli naszle, to tylko coś dobrego, nie żadne czary, a samo dobro! — Samo dobro — powtórzyli jeden po drugim bracia Ko-czerhany. Foka dodał: — To jedno pewłie. Pechkało przecierał oczy, oglądał się wokoło. Przez szpary znów łyskało silnie, potem trzaskało tu i tam. Pechkało szeptał do Koczerhana. — Mówią, że grom wiosenny wybija czorty i mary, to chyba nasłania i prądy także? Powiedzcież! — Nie wiadomo co wybija, ale ziemią wstrząsa, a mary przepędza i strachy także. — Oj wstrząsa! — powtórzył średni Koczerhan. — Oj przepędza! — powtórzył najmłodszy Koczerhan. Jasio Tomaszcwski mówił ze śmiechem i do rzeczy: — Ale czyż to wszystko możliwe z tymi niaWkami? Aby rozbierały się i tańczyły i aby je obejmował? Gdzież to jest wszystko? To nieprawda, to brechnia. Po prostu sowę w głowie ciągnie do sowy. — Słuchajcie, Jasiu -— tłumaczył cierpliwie Łesio — czyż to możliwe, aby taki tęgi ptak mieścił się w głowie? Cóż będzie jadł? Udusi się od razu. — Ależ to pewne, to prawdziwe — odparł Jasio — że ptaki "za nim gonią jak za puchaczem i dziobią jego sowie oczy. Czemuż? — Któż wie? Może za leśnymi myślami gonią? Może dlatego, że sam wciąż chowa się, stracha się, ucieka jak spłoszona ptacha. Może z jego głowy wieje coś takiego, że zaciąga do dziobania? Błyskało coraz jaśniej, nadciągała nowa burza i nowa ulewa. Jakiś silniejszy grom uderzył niezbyt daleko. Pańcio co znikł w kącie i zanierniał, zerwał się nagle. Gorączkowo szperał po kątach, zajął się swoim szarym mieszkiem. Wyszarpał zeń jakiś zmlętoszony i bardziej izasmolony lecz obszerny worek, naciągnął go przez głowę na ciało, odszukał otwór odsłaniający oczy, przepchał przez mniejszy otwór z boku rękę i 7. drugim workiem w ręku przeciskał się przez tłum ku watrze, lak jakby oklapły worek kroczył. Nie zwracano na to uwa- i|l, lecz szastający się worek przybliżył się ku watrze, potem a;ka Pańcia wyciągnęła się naprzód. Żegnał się z Bofcą: — ByVbywajcie adirowi — uciekać — — Co takiego? — zdziwił się Foka. — Pa-pali i tu, dziękuję wam, gazdo — Pańcio zbierał się 'Io wyjścia. Foka nie wierzył oczom. — Co z wami, co pali? Pańcio wybuchnął z worka: — Mo-mo-można zwariować, kąt cichutki, na końcu świata, a tutaj też wariacja. Fort! iFortl1 Foka wstał pospiesznie, zagrodził mu drogę, ktoś krzyknął: — Pańcio ucieka! — Nie puścić, nie puścić! — zahuczała koliba. Obstęp owali stojący worek coraz gęściej, inni krzyczeli z tyłu: — Nie puścić! Stojący przy kotłach Petrycio z podziwem oglądał stojący dnem do góry worek. Uspokajał drwiąco: — Poczekajcie, Pańciu, za tydzień zjedziecie sobie na da-rabie do Krzyworówni, tego wam potrzeba. Zakutany i utopiony w worku Pańcio nie słuchał, nie chciał patrzeć, wyrywał się gwałtownie, jakby chciał się bić. Ma-tarha chwycił zbyt obszerny worek i z trudem szukając ręką ciała Pańcia, klął: — Gdzież dziad się podział? — uchopił go wreszcie nazbyt krzepko, Pańcio jęknął, a Matarha krzyczał ze złością: — Dziadu nieszczęsny! Noc! Ulewa! Trzaskanie! to dopiero wariacja puszczać się w drogę. Cwyłyniuk zaglądał ciekawie przez otwór w worku w oczy Pańciowi, paplał dobrotliwie: — Panoczku — pobratymie, wasza wola, a jeśli łaska podumajcie przecie: od wiosny uciekać? Gdzież .tafcie pstrągi? pańcio drgnął, uniósł od wewnątrz ręką spadający mu na oczy worek, błysnął oczyma przez otwór, ocfcmął się: — Pstrągi? Oj tak — przestał się szarpać, uspokoił się nagle. Foka uspokoił się także: — No widzicie, bracie, siadajcie. Wariacji wam strach? A wiecie, jak mnie się wydaje? Że bez wariacji świat nie ma smaku. i Uciekać! I _¦______ 392 Zvfada I Pańciu iiiidtil trzymany krzepko przez butynarów, fośzkał z worka: / — • Smiik sma-smakiem, ano spróbujcie żyć samynf^rna-sma-kiem, solą albo śledziem, to zobaczycie. / Foka poprawił się: — Nie o smak chodzi, o ruch, bez wariacji nie ma ruchu, a bez ruchu świat od samego ispokoju zastygnie. Butyn najprędzej. Pańcio otoczony tłokiem ludzi, stojąc spokojnie w worku, narzekał cicho: — A niechbym już zastygł! Ileż lat stygnę od ruchu, to niech już będzie spokój. — Ściągnął worek z głowy, oglądał otaczających go ludzi, zdziwił się, zadowolony niemal i ożywiony machał ręką żywo. — No dobrze, już zostawcie i niech wam będzie, przynajmniej mech każdy sam ukręci swój własy stryczek dla siebie, swoją wariację. Tak najlepiej i tyle dobrego. Foka roześmiał się: —• No widzicie, choć tyle dobrego. Petrycio kpił ,od kotłów: — Wielkie szczęście, Pańcio znalazł nareszcie ćoś dobrego. Pańcio rozglądał się po ludziach uważnie, z niewyraźnym uśmiechem zdziwienia i zadowolenia, jakby odzyskał co już -stracił. Cisnął niedbale oba worki do kąta. Uśmiechał się nieustannie. Siadali wszyscy. Młody Giżycki uparcie wracał do poprzedniej rozmowy: — Wypadki przychodzą różne, a człowiek jeslt wciąż jak w ciemnicy. Gdybyż to wiedzieć co prawda. Mój ojciec choć nie zanadto biedny, tak średlrii sobie gazda, a przecie z pańskich szewców, widział świat, powiada tak: o niawkach tych dużo gadania, a gdyby szukać świadków pod przysięgą sądu albo dowodów, to na nic, pokaże się; że puste gadanie. Andirijko Płytka chrząknął, rozglądał się uważnie. — Nie mówcie tak, świadkowie są różni, a są też dowody bez świadków, rozbite okno, odrębana głowa czy choćby ślad krwi. ¦ — Ależ i na to mniszą być świadki, musi być komisja —• upierał się Giżycki. Andrijko mówił twardo: — Posłuchajcie młodżiaćzku. Biedzie opętanej urągać i hańbić najłatwiej, ale to bezbożiniej niż ściąć bezbronnego, takiego co >na klęczkach błaga o życie. I za to -będzie kara. Cor/ej niż puchacz wpełznie takiemu pod skórę i do głowy, Wiosna w butynie 393 tarę niedźwiedzisko w niego wejdzie z paszczą surową, z oczyma zabiegłymi juchą. Ryś co światłem ze ślepiów mrozi i wilk / pianą w pysku. I wtedy będzie haukać na sąsiadów i szarpać zębami własnego ojca, i matce skoczy do gardła. A za to, ii a niego nagonka, cała wieś rzuci się z pałkami, z rohatynami. Dopiero wtedy dobrze zMty zbudzi się opętaniec i zawyje; „Tatu!" I zaskowydzy: „Ludzie dobrzy, darujcie życie!" i będzie wzywać Chrystusa na świadka, na dowód. Ale to na nic! Zbiją go na czerwone mięso, zatłuką i zagrzebią gdzieś, jak pisa wściekłego, na to; aby wścieklizna się nie rozniosła. — Aridrijko przerwał, spoglądał spode łba, mówił dalej: — Któż nie zna wataha z Hołów, tego bez dłoni u iprawej ręki. Po co mówić który — każdy wie. A skąd to? Może także miał puchacza w głowie, czy że miał rysie pazury u ręki? Nie, to z oper tania. Sam był, wiecznie sam, kolibami w lesie, zymarfiami jesienią i zimą. To jelszcze dobrze. Ale coś w riim było, coś go rozrywało, coś go pędziło. Dowodów nie było, aż wiosna odkryła. Raz wyszedł połoniną wiosną, pognał go gorący wiatr. Zrobiło mu się zanadto gorąco, zanadto dobrze. Miód, jeszcze przed miodobraniem. Miód ciekł ze wszystkiego, z ziemi, ze słońca i gwiazd. I przychodziła do niego ona nocą, grzała go. Z tego wszystkiego za dnia robiło mu się chłodno, nawet zimno, ziębiło go, nie mógł doczekać nocy. Wieczorem trzęsło go najgorzej, szczękał zębami i kiedy chudobę zagnał i napoił, grzał się nad żarem, mad węglami w kolibie. Czekał tak, przychodziła co nocy, grzała znów; grzała. I tak szedł dzień i noc, każdy dzień mroźny, każda noc gorąca. I raz spóźniła się, dopiero wtedy tirząsł się niespamiętanie. Przychodzi ona jednak, ale późno po północy, inna jakaś, odmieniona, chłodna. „Ogrzej minie" — prosi watah — „przytul się". Ona przecina oczyma, mrozi. Skomli on jak pies na mrozie: „Ogrzej mnie!" Powiada mu ona: ^.Dotknij mych oczu, mych ust, mych piersi!" — I dotknął: mroźne. Powiada znów ona: „Dotknij brzucha." Dotknął, mrozi. „Dotknij przyrodzenia" — powiada. Dotknął, i to mroźne. „Ogrzej mnie teraz ty" — powiada ona — „za to znów cię ogarnę ramionami, ogrzeję nogami." — „Jak ogrzać?" — pyta watah. „Włóż crękę do żaru" — powiada ona — „to będzie nasz ślub". — Dołożył do ogniska, spalił dłoń do kości, skwierczała skóra i mięso, trzaskały kości jak polanka smolne, on ryczał z bólu, a trzymał. Palce i dłoń zwęgliły się, musiał je odtrąbać siekierą. A ona znikła. Odtąd mu już nie zimno, nie ryczał już, ani chłodu nie zaznał ani miodu. 394 Zwada Czy potrzebny lepszy dowód? Któż nie widział ręki wataha. Może by i żaden pacn sędzia nii© odmówił protokółu. Ale gdzież szukać jej,' gdzież świadki? Cóż mu z sądu? Cierp człowiecze, może ktoś pokaże, może wiiosna? A ktoś drugi tyle samo wierzy co nie wierzy, jak i każdej innej niemej żywocimie. Jaki dowód, że boli? Gdzie świadki? Boli. Dowodu nie ma. Bo bywa taki umiejętny, że aby wykręcić się od wojska, pokręci się jakoś i puszczą go do domu, a on śmieje się w kułak, a jest taki co choć mu palec odrąbią i żarem pieką pięty, nie skrzywi się. Opowiadali, że w mamdatorii w Kutach, już przy samym końcu, kiedy pan cesarz patentem skasował to łajdactwo, bili czymś takim namoczonym, co parzyło najwięcej bez żadnego zmąku. Jakiż dowód? I jest gdzieś taki człowiek, biedny, niemowny, z nieszczęsną gębą taką, co panowie nazywają morda. Czemu morda, nie wiadomo, piteecież nikogo nie morduje. No i śpi taki biedak, gdzieś na trawie, zmęczony czy głodny, i tę zmordowaną gębę do słońca wystawia. A idzie sobie obok rrmdrahełyk pyszny, widzi go i powiada: „Ta morda urąga słoneczku świętemu!" I buch go pałką po mordzie! No i chyba bold ta morda zamordowana? I cóż? Gdzisż jest dowód, że urągał słoneczku-, a jaki dowód, że nie urągał? A jaki dowód, że od pałki bolała i łupała morda tego nieszczęśnika? Taki sam dowód jak ma chudoba, jak mają krówki. "Może gdzieś jest taki mordownik co je morduje, jak man-datoria mordowała ludzi, ale krówki do saldu nie pozywają, do pana adwokata w Stanisław owie nie biegną. Nie ma co urągać opętaniu, taka dola. i— Andrijko zakończył, machnął ręką. Koczerhan otworzył usta do odpowiedni, tymczasem Witrołom chwalił Anidrijka gorąco: — Andrijko doprowadził nasz botej do kosziery, zdjął brzemię. Daj mu Boże. — Daj Boże — powtórzył cicho Birysz. — Daj Boże — mruknął Pechkało. — Daj Boże — powtarzali toni głośniej. Tylko Giżycki niezupełnie uspokojony pytał jesZcze Łesia. — Powiedzcież czy Kuźma'widzi je, czy nie widzi. Łesio odpowiadał niechętnie. — Chyba widzi, podglądał je, a tę swoją obejmował, za cycki ściskał, potem tęsknił, i bredził o jakichś oczach jeziorowych. Jego Wciąż pędzi, wszędzie widzi to, czego nie potrzeba i z tego taka przerażony. Giżycki pytał jeszcze: w butynie 395 — A Iwanysko, to przecie zdrowa głowa, czy widzi co? Łesio zaśmiał się głośno. — Ano spróbujcie, wy albo kitóry inny, wyciągnąć coś od Iwanyska, tam w chacie on jeszcze twardszy milczek niż na butynie. W ciągu trzech miesięcy wyciągnąłem od niego trzy słowa. Ale ja przecie swoje miarkuję. Giżycki opuścił ręce, oglądał dłonie, jakby się dziwił że puste, wahał się i zapytał cicho: — A wy sami, Łesiu, co widzieliście naprawdę? Łesio żachnął się obrażony: — To co słyszeliście! Przysiągłem, nie kłamię, klsiądz wam potwierdzi, ale w isądzie nie byłem od urodzenia, ani nikt z mego rodu. Świadkować nie będę, za nic w świecie, i nikt minie na to nie złapie. Giżycki opuścił głowę, a Mandat wyrwał się z kąta wesoło: — Przestańcie już o tym, dobrze, że Andrijko z nami w lesie, z nim zawsze najweselej, jesienią, Zimą czy wiosną. Andrijko skrzywił się i splunął: — Tfu, ta wesołość co ode mnie? Śmiech! Grom święty rozweselił was, burza zdjęła brzemię, Boża siła. Gdy gadali tak jeden przez drugiego, istary Koczerhan chwytając stosowną chwilę, pospieszył się: — Dowody czy świadki to nie wszystko, bo jest taki sędzia i isąd taki, który wie jak bolS. I jemu krówki na święte Narodzenie skarżą się cicho, bez pana adwokata. Cwyłyniuk zmów się ożywił: —- Nie pogniewajcie się, gazdo, a przypomnę wam, co mówił wasz ojciec, wielki rogaty Koczerhain, że na rewaszu sąd stoi. Nas także Maksym Szumej raz tak pouczył w wielkie święto rachmańskie: „Czyjąś skórę karbują, to i moją, pieką kogoś, to i mnie, wtedy ja człowiek prawdziwy, kiedy z tym rewaszem." I ja także tak miarkuję, może nie breszę, że taki co nie patrzy, nie słucha i nie zgaduje, a tylko sobie stoi z kraju, z boczku, i niech tamtego karbują i pieką, to nie człowiek, a wciąż w ciemnicy i jakby za kratami i w kryminale. To głuchman i ślepiec. Rewas-z z człowieka, a człowiek z rewaszu, to ja wam mówię;, czyż nie tak jest, nas>z gazdo, Foko? Foka mimo że niewyspany i wyczerpany, nie okazując zmęczenia, słuchał przez cały czas uważnie. Odpowiedział Cwyłyniuk owi: — A czyż wiecie może, że człowiek co dnia ślepnie i głuch-nie? 396 Zwada — Oj, głuchnie — potwierdził głośno stary Koczerhan. — Oj, głuchnie — powtórzyli jak dwa echa obaj bracia Kocz erhany. ; — No dobrze — mówił Foka — a na czyją szkodę najbardziej? — Na swoją własną — odparł w porywie stary Koczerhan. — Oj na swoją — pojękiwali jeden za drugim bracia Kocz erhany. Foka uśmiechnął się. —¦ Słusznie mówicie, bo kiedy ma oko i ucho dla tego co boli drugiego, dla zgryzoty drugiego, to wtedy jego własne brzemię leciutkie. I om sam lekki uleci, jak gldyby zrzucił z pleców ciężką kłodę na mygłę. — A cóż to za wiara jakaś, jak się nazywa? — z kąta zapytał obudzony Pańoio. — Po naszemu z dawien dawna rachmańska. To może znaczy chrześcijańska? A wy zwijcie sobie jak chcecie, to ważne aby była — odparł Foka. Druga bur'za wytrzaskała się, deszcz zaledwie sączył, przez rozluźnione szpary krople kapały równomiernie jak zegar. Foka zakończył: — Już druga północ mija, dziękuję wam za świątek i za, półświatek, teraz spać. Stary Koczerhan ogłosił: — Dziejkujemy wam, gazdo, abyście bylii tak: głośni jak ten grom, aby was tak słyszeli w świecie, abyście byli tak weseli jak świątek i tak żwawi jak półświatek. Koliba usnęła w zgodnie. DYM PRZED OGNIEM Tymczasem my wybiegnijmy poza kolibę, poza święto, poza butyn Fokowy, poza całe nasze opowiadanie, jak dym co strzela w górę niesiony wichrem, wyprzedzając ogień. Wy-lećmy w przyszłość, która już Wtedy ciągnęła ku sobie, choć nikt jej nie znal, a mało kto przeczuwał. My późno urodzeni, mądrzejsi jesteśmy od przodków za tanie pieniądze albo za darmochę. O ich nadziejach mówimy z pobłażaniem i że tak być musiało, taka dola. Przeprowadzamy czasem dowód przed sol"worijt 412 Zwada "o co? 413 Krew przypłynęła mu do głowy, podniósł głos, mówił coraz głośniej, coraz gniewniej. — A gdzież do sumienia stukać takim, co zaprzedani?! Wszy-scyścio jednakowi durnie i zbóje jednakowi. Za tę nieprawdę spadnie na was przekleństwo, na wasze dzieci niewola. Za parę groszy lizać będziecie buty podpankom. Tego się uczcie. Liżcie! Tomaszewski postawił się. — Tak się nie godzi, Taoiasiju, tego za dużo, nie chcę słuchać — Obrócił się bez pożegnania, wyszedł za bramę. Tanasij w ślad za nim rozwrzeszczał się obelgami jak opętany. Zanim wyszli na Krasny Łuh rozpadała się ulewa, potęgowała się nieustannie. Zmokli od razu do nitki. Pociemniało gwałtownie. Im dalej zanurzali się w mrok, z tym większym trudem przeprawiali się przez wezbrane potoki i strugi. Im wyżej, tym trudniej. Z jaru, z nieprzebitej ciemności wezbrany lawinami Czeremosz ryczał wściekle. Szli w milczeniu, klnąc bezradnie. Wrócili do koliby późną nocą znużeni i głodni. Wyszli wiosną, a zastali na Riabyńcu zimę. — A gdzież Tanasij? — pytał Foka. Sawicki machnął ręką, krzywił się jak dziecko. Nikit nie miał ochoty do sprawozdania, położyli się wokół watry, pili chciwie łmślankę. Petrycio bardziej zmęczony od innych nawet jeść nie chciał. Zwalił się na posłanie. W jego zastępstwie Birysz i Pań-cio gotowali mamałygę, podawali jedzenie, a Andrijko Płytka pofkirótce i oględnie opowiadał o poselstwie do Tanasija. Tomaszewski dopiero po wieczerzy ożywił się. Obrażony i nawet poniżony rozładował swe oburzenie jak nigdy dotąd. — Co łu polityfcować — mówił — napracowaliśmy się i choć zmęczeni, pobiegliśmy prosić dziada jak swego rodzonego. Zrobiliśmy (to dla Foki, a za to tamten driadyga nikczemny co? Sama siarka! To wasz pobratym, Foko, nie nasz i nie mój. On was obraził, nie nas. Wysypcie mu za to. Foka opuścił głowę. — Bóg z nim, damy sobie radę, po co się wadzić. — Nie ma o co się wadzić? — rozjątrzył się Tomaszewski. ¦— i Uiybyście wiedzieli, jak nas pożegnał. Drugi by rąbnął podły l>y*k. Ja mie taki, ale nas do gnoju — wara! — Na wszystkie klątwy odpaliłem mu: „Nie godzi się, nie chcę słuchać." Zabrałem się. A on za mną zza płotu ujadał jak pies z łańcucha: ,,Ty (smarku dopiero co wysmarkany! Ty gołopizdnyku śmierdzący! Ty mnie starego kosmatego ch — mnie Urszegę uczysz? Świat, chcecie przetrwać? Świat wywracać? Czym? Puckami nie-owłosionymi!" I tak dalej, gorzej niż pijany furman z Zabło-towa. Zatkałem uszy i uciekłem. A teraz ja wam powiem —-Tomaszewski podniósł głos z wyzwaniem — I przetrwamy świat ten i wywrócimy stary durny świat spod krowiego ogona, razem z Tanasijami, z ich uwiędłymi pućkami. — Daj ci Boże, Jasiu — (krzyczeli głośno młodzi kumpani — przetrwamy. — I wywrócimy! — dokrzykiwali inni. Tomaszewski, upewniony co do uznania swoich towarzyszy, odzyskiwał spokój. Usiadł po lewej stronie koliby tuż obok watry, a wokół niego w kącie skupiali się coraz gęściej jego kumpani żabiowscy. Bystreczanie siedzieli w prawym kącie, a Foka w środlku, inni wokół niego, inni znów na posłaniach. Skupieni w lewym kącie sąsiedzi, znajomi a nawet dalecy krewni Tanasija, skupili swe urazy, a rozruszali się jak naruszone mrowisko. Przypomnieli sobie i wałkowali wszystkie plotki, a zagrzebali wszystko co dobre. Prali Tanasija tak zawzięcie jak iszmatę pralnikiem. — U nas w górach zanadto szanują starych i z tego myśmy najgłupsi — wymądrzał się trzydziestoletni Kimejcztik. — No, no, u nas na Żabiem przecież coś rozumieją — uspokajał rówieśnik jego Gąsiecfci. — Oj to prawda, że rozumieją, nie bardzo szanują u was na Żabiem starszych — zgodził się gorzko Kuzimbir z prawego kąta. Żabiowcy gorączkowali się jeden przez drugiego. — Stary to jedno potrafi: zawadzać. —- Prawda starowieku — szydził 'ktoś inny. — Prawda starowioku całkiem dobra była — mówił trzeci — zabijali zawczasu staruchów, aby nie karmić. — To foirechnia — oparł się Kuzimbir z prawego kąta — bajka jakaś, tego nikt nie pamięta. — Po cóż od razu zabijać? — nadymał się już spokojniej Tomaszewski — prawo ustanowić: po sześćdziesiątce odebrać majątek, niech idzie łatać garnki. 414 Zwada Po co? 415 — A przecież szkoda, że nie można od razu zrąbać takie próchno — orzekł Kimejczuk. I znów wymyślali, klęli, paskudzili gęby. Foka zatykał uszy z kwaślnym uśmiechem, wreszcie zniecierpliwił się. — Ulżyliście sobie i dość! To nie butynowa praktyka pas-kudzić gębą, fe! — A takiemu grzybowi, co nad grobem się trzęsie, godzi się taka praktyka? — znów tracąc spokój opryskliwie odparł Tomaszewski. — Tanasdj co innego — odpowiedział Foka. — Jemu pozwalacie — burknął Tomaszewski. Pańcio zajęty przygotowaniem wieczerzy dotąd wcale nie ¦ troszczył się o rozmowę. Nagle jalk oparzony ukropem rozjąkał się gwałtownie, nie do rzeczy i nieoczekiwanie napadł Fokę. — Pa-paskudzić gębą? A którędyż wypuścić z serca gnój? Paździokacie pouczenia jak pop, co się dobrze nażarł. Oniemieli wszyscy 'na chwilę. Sam Foka zdziwił się nie tyle słowom co napastliwości Pańcia. Zbudzony buntowniczy chichot przeleciał po kątach, zgęszczał się coraz głośniej w lewym kącie. Z prawego kąta Kuzimbir mruknął ostrzegawczo. — Tak się mówi do gazdy foutynu? Giełeta warknął. — Macie Foko! przytuliliście gada za pazuchą. Foka zapytał spokojnie Pańcia. — Jakiż gnój? Cóż to znaczy? — Niedolę — dziaukał Pańcio szczekliwie — dobrze wam tutaj za pazuchą lasu. A niechbyście doli pofcosztowali?! Bo gdyby w biedzie człek nie ry-rypnął sobie „na-naseru-ma-tery!" se^serce by mu pękło. Z lewego kąta ośmieliły się i padały jak echo grubiańsfcie okrzyki: „Naseru matery Tanasijowl!" „Naseru maitery!" — łoskotały przekleństwa jedno za drugim, jalk strzały nagonki na osaczonego zwierza. Przerazili się sami. Zamilkli nagle jak las przed burzą. Wich-rynka-Niauczuk ciskał się w zabawnych drgawkach. Łesio Ka-rawańczuk drżąc wyszeptał, jak jedyny liść spadający w głuszy leśnej. — Pokajanie, tak butyn naruszać — Andrijko szepnął wyraźnie. — Swoboda! A w pańskim butynie nikt talk nie naruszał. Matarha zamruczał głucho. — Nie było żabiowców. Sawicki w lot pojął, pospieszył się. — Pańcio nie tak źle mówi. Mój ojciec, świeć mu Panie, tłumaczył, że nieraz człowiek trzasnąłby, gdyby nie sklął. Foka roześmiał się. — Co? pan kowal przeklinał? Ależ tego nikt nie słyszał. Żartujesz. — A tak — mówił Sawicki spiesząc się wesoło — kiedy mu było bardzo ciężko, klął tak: „jasny gwint!" Ten i ów zaśmiał się, promień wesołości przeleciał kolibę, a Sawicki kończył. — A ja mały pędrak naśladowałem. Spodobało mi się: „jasny gwint!" A ojciec karcił: „niech cię Bóg broni, syneczku! Kiedy z tobą to samo się przydarzy co ze mną, możesz kląć — »jasny gwint«, nie inaczej, a teraz wara!" — A kito to był wasz ojciec? — pytał Gąsiecki. — Nie wiesz? Główny kowal z Jasienowa. Sławny człek — uświadamiał z wyrzutem pospiesznie któryś z żabiowców. — Co mi tam jakiś kowal. Matarha z prawego kąta gromił. — Całe góry, starzy i młodzi pamiętają i poważają pana kowala. Tylko żabiowskie kumpany kichają. —- Skądże im to wiedzieć, oni tylko o wódce, o mołody-ciach, o cyckach — mówił Mandat. — Ależ Tanasij nie takimi gwintami nas śrubował — powracał do swego Tomaszewski. — Foka nas posyła, a jego broni. Sawicki łagodził. — Toż i Tanasij z serca żal wysypał, niedolę, jak mówi Pańcio. Andrijko usprawiedliwiał mrukliwie. — Staremu więdnie śwuit, toż /. gorączki ratuje co może. Starość — — Tak, tak, to widać': — zgodził się Kuzimbir — bidak stary od zapachu butynu dqba staje, jak koń od cuchu skóry niedźwiedziej. Tłumaczenia wyzywały zamiast uciszyć. — Koń nie dziwota. A temu co butyny szkodzą? — narzekał oględnie Gucymiuk. •— Może już zaszkodziły? —szepnął Sawicki. 416 Zwada Po co? 417 — Sierota nieszczęsny po wnuczku italiańskim — warkną! Tomaszewski. Chichot rozsypał się, z kąta buchnął niesforny, grubiański ryk śmiechu. Foka podniósł głbwę. Śmiech zamilkł nagle. Z prawego kąta Bo-mba próbował wybełkotać coś w obronie Tanasija. — Nie trzeba tak, to gazda, gazda chudofoiany. — Oj, chudobiany i wy też, wy po wolemu, a on buhaj — obraźliwie zgasił Gąsiecfci. — Co tu mówić, kawałek niedźwiedzia ten stary, ale stary— poddał się Gucyniuk. — Cały niedźwiedź, cały buhaj, cały czort — krzyczał Ki-mejczufc. — Baszta spróchniała dusi młody las — mówił inny — zrę-bać, wykarczować. — Pracowitych ludzi wyklina, a Cygana parszywego z ulicy usynowił. — Jakiegoż Cygana? — przerwał Foka. — Tego muzykanta z garbem, ciaćka się z nim: „synku, synku." Sawicki tłumaczył w porywie. — Pomyślcie ludzie! sam jak palec, potrzebny mu taki do litowania jak dziecko od piersi. — Żywych ulkiropem parzy, a izdechlaka pustego do cycki — mówił Gąsiecki. — A po świętach rozgłaszaliście, że Tanasij najmądrzejszy na całe Żabie — przypomniał Gieleta. — Jakiż om żabiowiec?! — pogardliwie mówił Tomaszewski — to nie nasz, to z popów, z Mazurów, to znaczy Polak. I takiego Foka broni. — W rozpędzie Tomaszewski nachylił głowę ku Foce jak cap, odważył się. — Foko, politykujecie zanadto, na pana się kierujecie, a to darmo, z chłopa pana nie będzie. — Znalatzł się zawołoka — panicz żabioWski — chrypiał oburzony Matarha. — To ten pierwszy na całe Żabie, bo taki gad — pokazywał Giełeta palcem na Tomaszewskiego. Miażdżąc go wzro-, kiem, wzniósł kutók. — Do chrzanu nam i Foce potrzebne twoje państwo podpan-kowskie — krzyczał Mandat. Tomaszewski także do niego przechylił głowę zuchwale po cnpiomu, a Mandat jednym susem skoczył mu do gardła, Gie- łeta tuż za nim. Rębacze wstawali. Tomaszewski zląkł się, skoczył w kąt, jego kumpany pośpiesznie chwytali siekiery. Foka z całej siły odtrącił Mandata, a Andrijko Płytka, Sawicki i stary Skulufc stanęli przegrodą pośrodku koliby by nie dopuścić zwaśnionych jednych do dirugich. Stary Koczerhan wstawał powoli, obok niego obaj bracia a 'także Fyrkaluk i Cwyły-niufc. Foka krzyczał: — Ciskajcie topory w tej chwili, bo przepędzę was do Wszystkich czortów. Tomaszewski ochłonął. — Teraz, gdy robota już zrobiona... — Jest rewasz! Nie śmiejcie tak mówić! Nigdy wam słowa złego nie rzekłem — krzyczał Foka. — Ależ Jasiu, Jasiu — wołał Sawicki z łagodnym wyrzutem — nie poznaję was. A jeśli wyście Polak — — Jeszcze mnie poznacie! — przerwał twardo Tomaszewski — któż mówi, że ja Polafc? To wyście sami Polak i panicz — , ¦ . Bomba wybełkotał z rozpaczy." — Hospody, Hospodyl Butyn się rozłamuje. Zwada ciężyła nad kolibą, jak nad więźniami w ciasnej celi, kiedy pobiją się, a poza ścianami i poza zwadą świata nie widać. Pańcio zmartwił się, opuścił wargę żałośnie, stężał, przyglądał się Foce, potem przystąpił doń, dziaukał żałośnie. — Nie gniewajcie się, gazdo, ja jestem jedna rana, rana durna a ślepa, gdzie dotknąć boli i zaraz skowyczę. A wy ludzie — donośnie skrzeczał Pańcio — nie wściekajcie się! Widzicie teraz co to bogactwo, co ibutyn? Ledwie zapachniały grosze, od razu wojna. Pańcio pozostał zwycięzcą na placu, umilkli i siadali powoli, lecz powoli zgłaszały się ebudzone wątpliwości. — A wiecie — odezwał się Kuzimbir — Maksym spod Ja-worza już dawno mówił, że z butynu mogą przyjść swarki, a potem niewola. — Oj, mówił — potwierdził Bomba. — Toż i Tanasij dawno to krzyczy — mówił Gueyniuk. — Wolicie weksle gruntowe? — zgrzytnął Foka. — Niewola nie niewola — myślał na głos Giełeta, wywi-kłując z głowy jakąś starą osnowę — a dawniej był las i koń, las chronił, koń wiódł, a masz watażko Dobosz pilnował. Całe leśne królestwo... M —¦ Na wysokiej... .".¦»} ¦ 418 Zwada Po cot 419 — Po co nam watażkowie? — bełkota! Bomba. Andrijko Płytka szeptał nader dobitnie, jakby przemawiał każdemu do sumienia. — I po co wszystko to? Pańcio zadumał się, zakaszlał i w jego stronę zwróciły się wszystkie spojrzenia. — Leśne królestwo — zachciewa się. Kiedyś było może, a może i nie, ale nie teraz. Opowiadał mi dezerter-Moskal, był bardzo z daleka. Z takdego miasta, z takiej gubernii co ślicznie się nazywa: Archanłiełsk. A tam lasy bez końca, butynów nie ma>, nie śniło się, a takie archanheły i takie królestwa, że handlują ludźmi jak baranami, co mówię, jak skórkami zajęczymi. I ten bidak — z tego archanhełstwa — do lasów uciekł. I cóż? Głód go wypędził z powrotem, i Eima też, a na plecach mu wykarbowaM laskami całe leśne królestwo. Tak samo bez butynu jak z butynem. Sawicki obruszył się. " — Pańciu, wyście rzetelny, ale u was wciąż pogrzeb i jakieś czarne przedstawienie. — I bez butynu i z butynem — upierał się Pańcio — a przedstawienie takie jak jest! Od dołu do góry! chłop rąbie las, a jego za to zacinają i rąbią. Tak ma być! — A któż ochroni? — wybełkotał Bomba. — Grób! A księża pocieszają, że nawet grób nie chroni — odparł Pańcio bez zająknienia. Kiennanycz Gueyniuk z Żabiego słuchał uważnie, pytał ponuro. — To po waszemu Tanasij słusznie wyklina butyn? Jakżeż to? — Tanasij mądry, mie mówię, ale jednego nde wie, ani mu się nawet nie przyśniło — — Tanasij czegoś nie wie? — zdziwił się Gueyniuk. — Po-powiadam, mądry, najmądrzejszy, ale nie wie co będzie z waszego drzewa. — Cóż może być? — wtrącił Sawicki — domy, mosty. — Pa-papier! Bo-bogacze zadki wszystkie będą wycierać waszym drzewem. Mimo woli, wbrew woli, dziki śmiech zerwał się jak rżenie i odrębał się nagle ponuro. — Ale .skądże tyle zadlków? — pytał nieco uspokojony Mandat. — Bogacze potrafią, potrafią... — smęcił się z przekonaniem Pańcio. Tomaszewski wciąż chmurny mierzył go oczyma. — Akuratnie dla Tanasaja kumpan. Stara rdza! — A przecie, uważajcie ludzie — upominał stary Koczer-han — z przekleństw takich może być wielkie nieszczęście. Bywa taka godzina. I już jest. Jeszcze jedna zwada a butyn się rozleci. Foka milczał. Andrijko powtórzył wyraźnym szeptem. — A po cóż to? Foka poderwał się. — Wszystko puste gadanie! Na Juria ruszamy. To będzie nasza zwada. Idźcie spać! Na dworze było mokro i ciemno. Robotnicy wstawali niechętnie, wychodził po jednym, wracali z powrotem do koliby po łuczywa. Bez tego nikt nie mógł przejść do żabiowskiej koliby. Z mokrego śniegu wciskała się wilgoć do koliby, powoli rozklejał się każdy, niechęć wstawała z każdego kąta, z całego butynu zniechęcenie: po co? Petrycio zbudziił się nareszcie. Nie zbudziły go hałasy i kłótnie, dopiero cisza. Wstał w jednej chwili i w jednej chwili ożywił się. Może coś słyszał przez sen, czy też ogarnął w lot, co się działo w kolibie? Wśród ponurego milczenia wyskoczył na środek koliby pod szczyt dachu, gdzie najwięcej miejsca i nieoczekiwanie zagrał — Tanasija. W szybkiej kolejności, bez słów, bez okrzyków, ruchami tyiko. Chmurzył się, patrzył spode łba, wznosił ręce proroczo, ściskał dłonie w groźbie. I suche ręce Petrycia dzięki ruchom i błyskom watry rozrosły się w sękate dłonie Tanasija. Rozbijał kułakiem powietrze, jakby Tanasijowymi przekleństwami, mrużył oczy, ciskał za-dzierzyste rohatyny spojrzeń, dzikie, nieuchronne, to znów pułapki czortowskie, złośliwe, mordercze. Lecz potem otwierał ręce szeroko, jak Tanasij nieraz otwierał do gości, jak gdyby świat chciał przygarnąć do swych dymów. I chwytał jakieś ręce, przyciskał do sorca, ciarnął jo do samotności starczej jak sam Tanasij. Chwytał szklankę wódki, łykał głęboko, bardzo głęboko, a potem zapraszał szerokim ruchem rąk, ugasz-czał. Wyciągał z torby pieniądze — widzieli to — i darował gościom, rozrzucał. Potem Petrycio wyjął czerwoną chustkę /. torby, ocierał oczy. Potem walił się kułakiem po łbie, opętany starczą, Tanasijową "żurbą. Otwierał usta wściekle jak orlica, gdy napada wroga, co zbliżył się do gniazda. Jakby 420 Zwada Skrzyp kiermy 421 słychać było jakiś krzyk rozjuszony — Tanasija czy dzikiego ptaka? I wyniszczony tym wszystkim, wyczerpany chwiał się, słaniał się, padał. Petrycio naśladował i przypominał widzom każdy ruch Tanasija, kitóry kiedy kto zapamiętał, czy śmiał się z niego, czy lubił go, czy podziwiał, czy przeklinał. Grał wciąż inaczej, trzymając wszystkich w napięciu, zmienił się w Tanasija. Świeżo podsycona watra grała wraz z Pe-tryciem, dawała mu-nuty i rytmy, jaskrawiła, to powiększała, to gasiła, to zmów odlsłaniała. To wyrywały się, to znikały, to znów nalatywały jak upiory ognisto-dymne, zjawy Tanasija. Naprzód wyzwalający śmiech w kolibie rósł i wybuchał jak watra. Butynary kładli się na ziemię od śmiechu. Potem ża-biowcy i bystreczanie zbliżali się ramię do ramienia, porozumiewali się spojrzeniami, jak gdyby się jednali przy wódce. Każdy ruch Tanasija to nowy kieliszek. Starzy chwalili pierwsi. — Taki ma być spuzar! — wygłosił Skuluk. — Sam Tanasij tak nie potrafi — uznawał najstarszy z braci Koczerhanów. I młodsi rozmarzali coraz bardziej. , — Przed śmiercią byś rozweselił — wydobył Kuzimlbir z głębi piersi. — Widać z kim warto zaczynać butyn — radował się Mandat. — I kończyć — cicho potakiwał Birysz. Także Foka otrząsnął się. — Daj ci Boże, Petryciu, i dziękujemy. I któż by się giriie-wał. — Od gniewu broń Boże w butynie, przy siekierach —ogłaszał Skuluk. — Broń Boże! — uroczyście powtarzał stary Koczerhan. Bo nie tylko śmiali się, gdy błaznował Petrycio. Petrycio zawabił, zaciągnął, zapakował, sami nie wiedzieli dokąd. Wy-pogadzaM się, gdy wspominali gościnność Tanasija. Zamyślali się, gdy wspominali szczodrość. Tanasij jeszcze żył, a już tak go wyniósł Petrycio swoją komedią, jatoby go wspominali i chwalili po jego śmierci, na obchodzie pogrzebowym. Toteż rjdy Petrycio-Tanasij niby to zniemożony padał, ledwie rękami zatrzymując się i ratując, podrywali się mimo woli, aby go zatrzymać przed upadkiem, aby go ratować. Kogóż to ratowali? A gdy Petrycio wstawał ii szalał w po- i ywie wciąż nowych błazeństw, wyciągali doń ramiona, w po-i ywie ściskali Petrycia-Tanasija. Petrycio zwyciężył i butyn też. Czyż nie dobrze mawiali starzy ludzie? „Zacny błazen w kolibie nad watrą i z chochlą, i o ojciec prawdziwy i ojciec duchowny także." XII. SKRZYP KIERMY Jeszcze trzy dni, jeszcze dwa dni. Święty Jurij zbliżał się pospiesznie., Nie cichołazem statecznym, nie w postołach zaroszonych. Oznajmił go zgrzytliwy Skrzyp kiermy, co od świtu niepokoił kolibę i lasy, codziennie i przez cały dzień. Kn>krrou-fcrrou-i — krruouw-i — krrou-uil — kwil-kwil — U stóp potężnej haci na Riabyńcu uroczyście krzątali się mi-strze kiermamycze. Starcy jak Tanasij Koczerhan i Cwyłyniuik, starzy jak Gucyniuk, Fyrkaluk i Pechkało, z młodych mistrz Sawickl i pojętny uczeń Jasio Tomaszewski. Dokonywali ostatnich zabiegów przed spławem, świdrowali kłody, przytwierdzali kiermy, potem próbowali je. To uchem badali, czy grają przepisowo, to rękami obracali, szarpali nawet tędy i owędy, czy nie byle jak przytwierdzone: krrr-ikrruo-il — kwil--kwil — I już wokół tych jęków i zgrzytów jak gdyby tłoczyły się z pluskiem fale, ustępliwe a psotne, niby-jakie-kto-chce, a zdradliwe. Syczały haby, podwodne głazy bełkotały, płycizny w żwirze szczerzyły ząbki jak ulicznicy, co podpychają się pod wóz by go wywrócić. Z ciemnej trwogi głębie łykały haust za haustem: glu-glu-glu — niby to syte, niby to ciche — a połknęłyby niejednij darabę i wszystkich. Wiry nieubłaganie kołowały jak zła-dola przeklęta, czyhające skały wiały chłodnym szeptaniem, brzegi migały, świat cały się kręcił. Naokoło wszędzie jak okiem zajrzeć — talby, talby. To jedne obok drugich, to jedne na drugich spiętrzone niby budowle olbrzymów, niezrozumiałe czy porzucone. Lecz wszystkie jakby na kółkach, na śliskich pilhach, to jest na palikach okorowanych na to, aby bez trudu przetoczyć kłody z miejsca na miejsce, przede wszystkim pod hać, pod wodę. Cała 422 Zwada knyp kiermy 423 kotlina i polana pod hacią wymoszczona była talbami, a sporo luda krążyło po nich jak mrówki. Spoglądali co jakiś czas ku kieirmanyczom, pytali oczyma o rozkazy, wykonywali'. Suwali talby na piłhach z miejsca na miejsce, zbijali j w dara-by wiązali talby z kłód co cieńszych lub średnich. Taiłby z kłód grubszych, ciężkich, nie obrotnych spławiano już o jakie trzy mile na przystań na Krasnym Łuhu, poniżej wodospadu zwanego Huk! Tam dopiero zbijano je w daraby. Najgrubsze kłody spuszczono wodą luźnie na tę samą przystań dla zbicia taim w talby. Jakżeż musieli pilnować! Naprzód więcej siebie niż kłód, a potem jeszcze więcej niż siebie kłód, aż wreszcie w ruchu na wodzie raz siebie, raz kłód. Drzewa z ogromnej przestrzeni górskiej ścisnęli na niedużej kotlinie pod hacią, starce leśne z wielu setek lat wcisnęli w jeden dzień spławu, najwyżej w kilka dni. Jak gdyby olbrzymy leśne, co tak długo dojrzewały w mrokach, miały się zróść w jednego potwora i wydrzeć w tym jednym dniu z łona puszczy matki, by popłynąć, odsłonić się i narodzić przed oczyma świata. Dzieło wysnute na wpół z przekory, na wpół z marzenia — aby rozkręcić bezczynność tak skłębioną jeszcze, jak niedźwiedź po śnie zimowym — które pasterze zaczęli sobie z własnej woli — teraz rozkazywało. Wymagało usług coraz ściślejszych, siejąc niewidzialną sadzę, na skórze lęk, a na językach smak służby bezbożnej. Dla jakiejże jeszcze bardziej bezbożnej sprawy? Dla jakiej to wieży Babel mieli dostawić to kłębowisko drzewa spętane niesamowitym porządkiem? Puszcza Szumejowa ruszyła. Runęła jak potwór żywy, a z nią, jak gdyby w najeździe — lud leśny. Niby to. Naprawdę sam był wleczony przez tego potwora, któremu równocześnie służył, a także pilnował i trzymał w pętach. Bo gdzieś tam w świecie, nie wiadomo gdzie, przedsiębiorcy drzewni, nie jacyś miejscowi łapserdaki, ni mali pośrednicy z Kut, lecz panowie Angiefczycy, jak ich zwano — Anglika-ny, otoczeni wieńcem paradnym, światłą radą panków wiedeńskich i węgierskich, upilnowali i na papierze obliczyli co do grosza, aby z okolic, gdzie bezmiar drzewa najzdrowszego;, którego nikt wywieźć nie potrafi, samą wodą spławić jak najwięcej drzewa do Gałacu w Mołdawii nad Prutem, potem do Morza Czarnego, a stamtąd przewieźć do wielkich portów rozdzielczych, celem dostawy dla połowy świata. A tutaj w górach Foka ostrzeżony przez nowe czasy, a przerażony >rzez tuhy rok, postanowił podnieść swój kraj z bezwładu między snem a biedą. Sprzedał drzewo bez pośredników, a do- tawił z rąk do rąk tym, co go potrzebowali. Do tego potrze-. i ni było dużo wody, a ludzi niemało. Co najważniejsze — i a kich ludzi! Foka miał dwie hacie, wiedział też o podziemnych zapasach wody, co może niewyczerpane, ale naruszone byle jak nieostrożnie, mogłyby rozpętać powódź, wywrócić brzegi ostatecznie zniszczyć cały butyn. Obecnie dla dostawy drzewa potrzebował nade wszystko doświadczonych kiermanyczów, mistrzów spławu znających wody, zakręty, głębie i mielizny, świadomych lica potoków i rzek, a także tej grozy małej czy potężnej, co czai się pod licem. Potrzebował także sykmanyczów i rębaczy śmiałych, takich, którym poddawały się kłody i których bały się. Tak. jakby miał do spętania zgraję potworów, co wciąż czyhają i buntują się. Zarzucił wszakże jeszcze większą sieć, ogłosił po wsiach, że potrzebuje jeszcze więcej ludzi. Chciał być niezależny, mieć zawsze w zapasie pomocników chęitaych znanych mu i znajomych, swoich, nie obcych. Czy to dla rozwiązania darab, czy dla przeładowania, czy dla związania ponownego i naprawy w razie potrzeby, a cóż dopiero gdy z Bożego dopustu zdarzyłaby się zahata! Zahata to najgroźniejszy wróg sykmanyczów, to wieczna zmora spławów. Bo oto z powodu jakiejś zapory nieoczekiwanej, nieumiejętności ludzkiej lub niedbalstwa, z powodu niedostatku wody lub z innego przypadku zdarza się, że datraby zbyt wolno płyną albo zaczepiają io brzeg. I nie zdążą odczepić się błyskawicznie. Tymczasem inne płynące za nimi daraby nie zdołają ich wyminąć, lecz najadą jedna na drugą, a potem piętrzą się i tłoczą jak lawina drzewa i w końcu rozwalą się lub strzaskają w straszliwym rumowisku. Zahata to słowo, którego nie wymienią usta tego, co zaczyna spław, którego nie pomyśli jego myśl. To groźba, że zmarnuje całą pracę i narazi zrozpaczonych kiermanyczów na kłótnie, nawet na bójki, a czasem ich i wszystkich ludzi na darabie na kalectwo, nawet na śmierć. Krrr — krrou-i — krrou-il — Jeśli Foka jaką groźbę słyszał w wizgotliwych zgrzytach kiermy i świdrów, to chyba to jedno ostrzeżenie: zahata. Dużo wody potrzeba, a kuM najdzielniejszych też niemało. Skrzyp kiermy kręcił i nakręcał wszystkich. Jedni przygo- 424 Zwada Skrzyp kiermy 425 towywali talby i daraby, inni w kolibie, zwłaszcza wieczorami przygotowywali się do dirogi. Dziadkowie i wyrostki, a także Trofymko z pastuchami pomagali jaik mogli. Doili krowy i owce, sporządzali budzę i bryndze, nalewali do baryłek huślanfcę, nabijali bryndzą wielkie rakwy, krajali połacie słoniny, a Wszyśtlko razem kładli do besaiów. W końcu krajali i przymierzali skórę na zapasowe postoły dla wszystkich. Bo choć zazwyczaj boso jechali na darabach, Foka postanowił, aby każdy był przygotowany, że wysiądzie z wody na suszę. Któż zresztą wie^ jak będą wracać? Dyliżansów pocztowych między trzema krajami Galicją, Bukowiną a Mołdawią nie było żadnych. O kolejach żelaznych nikomu się nie śniło. Na każdej z granic kończył się świat, a gdzieniegdzie okolice były niezamieszkałe. Za to z dawien dawna przekazały się wieści, jak to ludzie biedni zwabieni złudą zarobku, a nie obeznani z obczyzną, mietsliącamij wracali piechotą, aż ich zaskoczył głód, choroba lub napad zbójecki, tak że przepadli bez śladu na obczyźnie. Nad tymi przepadłymi krążyły westchnienia, za nich szeptano corocznie modlitwy w najważniejszym dniu roku podiczas Tajnej Wieczerzy. Petrycio dwoił się i troił, kierował przygotowaniami, zawsze rozweselał, czasem błaznował, a przecież pilnie karbował na rewaszu wspólnie z każdym zainteresowanym to, co każdy pobrał. Rozliczenia były przejrzyste, jak gdyby Ormianie rządzili butynem. Petrycio nie tyllkp był rozdzielcą narzędzi, jadła, skór, i stróżem rewaszów. Był szafarzem wody, nie tylko haci na Ria-byńcu, nie tylko zapasowej zapory na Popadyńcu, ale także, gdyby się okazało, że i ta nie wystarczy, wtajemniczonym szafarzem wód podziemnych. Ci trzej tylko wiedzieli o nich. Nie mieli ochoty ich naruszać, chyba w najskrajniejszej potrzebie, i co tu mówić, bali się po prostu. Dlatego za nic w świecie nie chcieli, by ktokolwiek o tym się dowiedział i z tego wszystkiego Petrycio, choć z żalem, musiał zostać w kolibie by czuwać nad wodą. Wkoło koliby postawiono naprędce wioseinine szałasy na noclegi dla nowych pomocników, którzy zgłaszali się co dnia. Od młodych, co dopiero przyszli, powiało wesołością. Sypały się gadki i pieśni o dziewczynach, grały fłojery. Przyszli na gotowe, nie mieli kiedy nastraszyć się, strachu riie przeczuwali, nawet go nie łyktoęli. Śpiewali, a za nimi śpiewano na talbach i aż pod hacią. Oj kieirmo, kienno jakaś masjsterna! Kwil — nie kwil, szarpnij, skręć, pruj, faun strzałą. Wody zagrały — porwą światami — Na brzegu dziewczę samo z stażami. Oj kierni©, kierm© dal-dal-daleka. Na pustych brzegach pies nie zaseczeka, Na koń nie zarży, kur nie zapieje, Dym z Chat, ni z chaty wieść nie dowieje. Kieuno oj kieorano — wracać dar&mno, Wody przepłyną, roki [przeminą, Kwil^kwili fcienna, wciąż szumią rwody I mą obczyźnie przepadł wiek młody. Niecierpliwili się, a w końcu jeszcze więcej poddawali się doli spławu. Tylko rębacze bystreccy jak gdyby nie troszczyli się 0 skrzyp kiermy. Jak gdyby nigdy nic tónego nie zamierzali, skwapliwie zaczęli nowy wyrąb w Klinie, daleko na leiwyin brzegu Popadyńca. Porali się zapobiegliwie. Z powodu odległości przychodzili do koliby dopiero na wieczorny posiłek. Lecz prawdę mówiąc skrzyp kiermy ich najbardziej płoslzył 1 przepędził. Jaik tylko po raz pierwszy zaczęły zgrzytać kiermy, zemknęli od razu na odległy Klin. W następne dnie wymykali się jeszcze przed świtem, zanim kienny zaczęły skrzypieć. Skrzypy biegły za nimi, doganiały. Idąc pospiesznie, milczeli zawzięcie', tyliko Matarha pomrukiwał pod nosem: „Krrrou-i, krrrau-i, krew-pij, krew-pij." Za to gdy przyszli na wyrąb, rzucali się do rąbania z większym jeszcze machem niż jesienią, choć pośpiechu nie było, bo drzewa było dość i za dużo. Rozegrały się raźnie szerokie piły, ryk rozdzieranych toporami drzew zagłuszał odległe skrzypy kdermy. Ale kto by się ciągle pajęczy! lejkiem? W przerwie pracy, gdy nadal świdrowały ich uszy dalekie jęki, Witrołom orzekł twardo-: „Na lesie się skrupi." I znów padały rżnięte piłami, walone toporami, dobijane maczugami byrnie, baszty, kolumny i obeliski żywe w koronach gałęzistych, jakich nie nosił chyba żadeln z czortów. I chyba* te dTzewa nie zawsze grube lecz zawsze gęstolate, twarde jak żywy metal, to czorty były całkiem stare, najstarsze od początku świata, bo nawet ich gałęzie były starsze od ludzkich pradziadów. 426 Zwada Skrzyp kiermy 427, Od pierwowieków opierały się człowieczeństwu ich armie leśne. Miażdżyły, bądź groziły dzień i noc. Znieruchomiały pochód ludziki ostrzeżeniem: „Nie vważ się, tam las!" Nieraz samym strachem obląkały, przepędziły. Teraz padały potwory strzepichate jeden za drugim, z ostatnią groźbą i jakby bez siły. Bo ludzie nauczeni jak gromić je, w ostatniej chwili uskakiwali tanecznie, ze śmiechem. —¦ Czort, czort, ale swój — zwycięsko śmiał się wódz pogromców, W&trołom. Las zląkł się. W odwrocie malał, marniał, znikał. A oni w pościgu nadal tępił drzewa, wciąż jeszcze unikając tego co nieuniknione, z taką ufnością, jakby mieli przez los nakarbo-watay rewasz bezpieczeństwa od śmierci leśnej i śmierci górskiej także. Bo (tajemnica bezpieczeństwa w tym, że cokolwiek zdarzy s(ię_ w domu i w swoim fctraju, to błogosławione, a co gdzieś tam daleko w świecie, to przeklęte. Stukania ich przerwał wrzask ptaka: „Zbudź się la's!" Czer-wono-zielony dzięcioł siadł na pobliskiej baszcie i pukał. Od razu zaprzestali łomotania, a nabożnie słuchali cichych stuków ptaka. I słyszeli tak: „Zatkajcie uszy! W obczyźnie doli nie szukajcie. Jeden Bóg, nie setka. Jedna matka, jedna dola, jedna śmierć — inie setki." Ptak przerwał, rębacze słuchali bez ruchu. Ptak stukał znów: „Za to wam to jedno życie, ta jedna dola swoja rodzona." Ptak skończył pukanie. Odlatując falowo znów wrzasnął: „Zbudź się las!" Rębacze rozumieli, pomrukiwali: „Sława Wam Hospodu Świętemu!" W południe podczas posiłku jęjk kiermy nie dolatywał, bo także przy haci przerwano pracę, >a przecie Mandat aby sprzeciwić się lękowi dziecinnie ii brzydko pokrzywiał się kier-mom: „Krrrou-iJkrrrou-i", po czym wysuwał język w kierunku koliby. Lecz rębacze nie śmiali isię. Witrołom spoglądał nań wytrwale. Niauczuk otworzył usta w bezbronnym lęku, inni pętali go oczyma w milczeniu. Mandat zamilkł, nie wyzywał więcej. W owym to czasie Matarha wyrósł niespodzianie w oczach rębaczy. Zaledwie znów świdlry zaczęły zgrzytać z daleka, otworzył towarzyszom serce. Spoglądając przenikliwie na Mandata mówił żałośnie: -— Śmiać się można i dobrze, ale nie zawsze. I trzeba wiedzieć z czego. Gdybyście zobaczyli te miasta kamienne, tę obczyznę gorzką! Tam chcą nas zawieść, tam! A my otwórzmy oczy, nie bądźmy chudobą, a zresztą kto wie, może i chu- doba, gdy'ją wygonią tam, rozumie coś, męczy się, tylko jak ma powiedzieć, biedactwo!? — Oj wie, wie i rozumie — płaczliwie zaświadczył Bomba — i męczy się, a jętzyka tego nie dał Bóg. Matatrha nabierał wymowy, naprzód wydobywał jakieś wspomnienia, cienie czy łzy doli żołnierskiej, tęsknotę niemego rekructwa, a potem wyładowywał się do woli. Słowa płynęły z ust, jak woda z podniesionej haci. Tak jak mu było potrzeba teraz, a z całkiem innej strony niż dotąd. Do niedawna wspominał żołnierkę dla pokazania siłę, że żołnierz wysłużony, że bywały, że zna się na panach, na polityce, a teraz dla czegoś ważniejszego. Mówił grobowo a niezachwianie: — Mowa szwabska wszędzie tem łopoce, jak wiatr na piaskach. I toporem cię rozCieka i młotem uderza po głowie i dou-bniią dobije, aż cię zamuruje. W Rumunii nie inaczej — Mandat przerwał: — W Rumunii szwabska? Nieprawda! To przecież można zrozumieć: po pysku, łupysku, dupamaca, dupahora *----------• Mandat zarechotał. — To wszystko jedno — orzekł Matarha ponuro — bieda główna w tym, że gdy oni do nas przyjdą, to wtedy oni niem-cy, po prostu niemaki, a gdy my do nich, to my niemaki i koniec. Mandat przeraził się po raz pierwszy: — Niemcem się stać? Nie daj Boże! — A jakżeż inaczej? — przekonywał Matarha — Niemcem niemym i to od razu. I cóż ci z tego? Udawaj Niemca niemego i tak ich nie zrozumiesz. Coś już nachapał słów jak pies much i co ci się wydaje, że trzymasz je w brzuchu, a przyjdzie ci chętka wykaszleć te słowa, oho! słowo zaskoczy ci za słowo i ty znów niemy. Idziesz 'kupić zapałki, chcesz powiedzieć: „sztnichhycli", a wymówisz: „sztrafancajga"2, to znaczy podajesz kogoś ,.prosto do kryminału". Gadaniem coś takiego narobisz — że piekło. Już lepiej zamuruj się za życia. Stanąłeś za Niemca, to oniemiej. 1 Gra słów: Popescu i Lupescu to nazwiska rumuńskie; dupa masa — po obiedzie, dupa hora — po tańcu. -* Zapałki i zaskarżenie do sądu — Streichhólzer i Strafanzeige. s>>l 428 Zwada Skrzyp kiermy 429 fb«C2c tanJemlcli, nawet Mandat nie rechotał. Z daleka v docierało przenikliwie: „Krrr^rrruo-il, fcwil-kwil." utatha pokazywał palcem: Slyazyde? Ha, ale to początek dopiero. Dopiero gdy cał- ) i ulg zaj)chasz w tę obczyznę ciemną, to gorzej miż wia- t my czarnohorskie, gorzej miż w czahary kosodrzewu. Nie i>iczcsz się. Cmentarzy tam bez końca. Krzyż przy krzyżu, /.o, krzyże jeden przy drugim, jeden za drugim. A ty spró- ij biegnąć „laufszrit"* choćby godzinę, aby przegonić je. na nic, krzyże biegną gdzieś na koniec świata, jak rzędy vojska, jak armia. Ale skądże by tyle wojska?! I co takiemu mentarzowi kosztuje, aby połknąć garsteczkę jaik nasza? ńlad przepadnie! Krzyż za krzyżem, krzyże, krzyże, krzyże. jak nas potem ktoś kiedyś odnajdzie? Nigdyl I dalej: wię- icnia, kryminały, kamienica za kamienicą, festunki2 krymi- i.ilne, baszta za basztą przez całe ulice, mury, mury, mury! \ wszystko jak beczki z kapustą nabite złodziejami, mężo- M)jcami, mordercami, gwałtownikami, podpalaczami, żonami, 0 trują mężów, matkami, co dzieci duszą. O! tam to lubią. ' nas jeden Fudor czasami sobie kogoś ciapnie, a tam? Ra-hujcie sobie, ileż tego musi być, aby takie kryminały napa-ować! To niezliczone, to nie spamiętane! I dalej miarkujcie : ) sobie, masz „dinstfraj" 8, idziesz'sobie miastem przez pół mia albo i przez cały dzień. Lica, lica, lica. Dziesiątki ludzi, etki ludzi, już tysiące ludzi. Obcy — obcy — obcy. Gdybyś hoć jedną twarz ludzką znajomą złapał, gdyby choć jedna do 1 obie zaświeciła! Gdyby choć jeden ci powiedział: „Sława ohu", albo „Daj Boże zdrowie." Ale skąd. Tylko słowa szwab-kie gruchoczą po głowie jak kamienie. I tak jest dzisiaj i tak irao za miesiąc i tak samo za pół roku i za rok także. Obezna — Czużina! Nawet gdybyś sobie piwa pochłeptał, po-i.jynął i jakieś kumpany od piwa ci się spodobają, no i mó- ¦ •:»/. do nich przy piwie: „pobratymy lube, braty", a oni na ioblo wilkiem, już może za noże zaraz złapią, bo u nich „bra- ;"' znnezy, że chcesz ich przypiekać. I do dziewczyny nie •lic zugadać, bo co jej powiesz: lib, Mb, Mb, to znaczy że i pytasz czy można wieczór przyjść w gości: „Ich gast ń nben?" a ona biegiem do komendy na skargę, że dziki ii. •, fortyfikacje. •tk«. inlnm.) — piec, smażyć. człowiek, że gwałt, że chce napaść... Bywały takie wypadki, niech Bóg broni. Rębacze milczeli, Witrołom, jak kieronowi przystało, orzekł: „Nie ruszymy stąd za nic." Giełeta cedził zawzięcie: „Nie ruszymy, przysięgam!" Zbliżył się wieczór, skrzypy kiermy milkły, wracali pospiesznie do koMtby. Mataorha na czele, jak wódz oporu, jak gdyby * już został kierownikiem 'wyrębu. Niektórzy butynary ułożyli się już na posłaniach, sporo żabiowców odpoczywało sobie po kątach, a wokół watry dziadkowie i wyrostki niezbyt spracowani siedzieli sobie, kraj-ali skórę na postoły, mazali je sadłem, a najwięcej paplali. Foka siedział przy watrze twarzą do wejścia. Zaledwie weszli rębacze, rozsypali się po kątach unikając gazdy, jak dzieci srogiego nauczyciela. Dziadkowie gwarzyli nieporuszenie jeden przez drugiego^ szczerzej i swobodniej niż inni, przeto głupiej nieco, bo wiedząc, że nikt im :Się inie przysłuchaje, na słowa swoje wielkiego honoru mie kładli. Byli zresztą zgęszcz&ni, trudno było zrozumieć, kitóore słowo z którego wylatuje, wszyscy razem dość głośni, a każdy z osobna nie bardzo. Gdy który coś palnął za głośno, zaraz chował głowę i zatkał się. Jeden z dziadków rozważał ma głos: : — Święto idzie ludzie dobrzy, Jurij to najstarsze dla nas,} dla narodu połonińskiego. Nie każdy wie dobrze jak je świętować — czy w chacie czy 'na połoninie, czy na połonińskim chodzie. Ale niech mi powie który jak świętować Juria tam, Boże mój! Polami, wodami a co najgorsze w miastach? Tam każdy — przepadł. — Przepadł,"przepadł — godzili się dziadkowie. — Nie ma sposobu, nie ma. Stary Koczerhan poprawił: — Nie przepadł wcale. Sposób główny: Boga nie naruszaj, ani człowieka, krzywdy nie czyń stworzeniu żadnemu. Dziadkowie pytali jeden po drugim, trochę w nieporządku: — I to jest przykazanie dla wody? — A gdteież napisane? — A kto napisał? Koczerhan odparł statecznie: - **L*.- - 430 ł Zwada : i Jerzy p kier my 431 — Ton tam co wszędzie. I w kościołach, i w pismach i na wodach tnk*o. •¦- A IiIumm)! po tworzy, że Tomaszewski przewrócił się jak długi. M<)d i itflint<|' 'Śmiał się gorzko: y czerhany, Gucyniuk, Fyrkaluk, Pechkało pospieszyli, aby przeszkodzić bójce czy kalectwu, gdyby naprawdę Giełeta odważył się podipalić kłody. Foka spoczywał na swym posłaniu w ciemnym kącie. Ostatecznie nikt na nic się nie odważył. Butyn wyciągnął z nich siły, nie zostawił nikomu nadwyżki. Giełeta ciszej od innych wślizgnął się do koliby. Stanął u wejścia, lękliwie spoglądał ku posłaniu Foki, lecz Foka nie obracał się. Giełeta jednym cichym skokiem znalazł się na swoim posłaniu. 15 — Na wysokiej... 450 Zwada *krzyp kier my 451 Razem z porzuconą lecz pęczniejącą żeram watrą, umęczona koliba i kłótnia przygasały same z siebie, Po dniu najcięższej pracy wszyscy potrzebowali odpoczynku, rębacze bardziej od wszystkich znużeni, padali z nóg. Powalana i porzucona przez bunt puszcza milczała. A oni jakby spętani jej mściwą odpłatą wygasali, jakby mieli paść tuż przed końcem, ma to aby trupy drzew pozostały na miejscu nieuprzątnięte razem z pogromcami. Kołysały ich z dwu stron dwa milczenia. Milczenie lasu i milczenie gazdy. Lecz zaraz dławiły rzężąc boleśnie dwie zmory zadławione. A któż je zdławił? Z mrocznych kątów to wywracały gały umęczone, to gasiły je. Trupy, czy jeszcze żyją? Nie patrzeć tamtędy, bo wiadomo kto je zaklepał! Samego sumienia nikt chyba nie oglądał, niby obraz na ścianie. Ale lubi ono przywidywać się marami. Nie nazywali mar, bo im ciężej dręczą, tym trudniej je nazwać. Ale poznawali je dobrze. Widzowi lub świadkowi, co obcy winie, nazwać je nietrudno. Były to zadania nie spełnione, może już zmarnowane, i postanowienie gazdy zadławione tym, że nikt go nie słuchał. Coraz pustsze milczenie, coraz duszniejsze brzemię. Zasnęli tam gdzie padli ze znużenia, oblepieni potem, a wciąż schnący w duszności, pod żarem syczących węgli. Czółna wymarłe z wytężonej ,do beztchu wędrówki, wysypane przez śmiercionośny sen na jakiś gorący brzeg, byle jak, bez przystani. Czółno obok czółna schnie i paczy się. Do każdego człeika we śnie, jak do spękanych czółen przez rany spękane wsączały się kropla za kroplą, gryzące jadowite krople milczenia. Pęczniały w brzemiona ołowiane, ciągnęły na dno. Wyciągali się z jękiem, budzili się z krzykiem. Półobudzeni wzdychali i zaraz spoglądali ku Foce. Gazda spoczywał bez ruchu, jakby go nie było, jakby go nigdy nie było. Pustka. Jakżeż mógł ich tak zostawić? Bez znaku^bez ostrzeżenia, bez nagany mawet, bez słowa na dobranoc. Zmagali się w milczeniu, jak więźniowie pierwszej nocy w więzieniu, jak dusze potępione pierwszej nocy w piekle. W niezgodzie z całym światem, z całym życiem. Coraz pustsze milczenie przerażało. Męczyli się w drzemocie. A może już coś postanowione? Może przespali postanowienie? Żabi owcy wcale nie poszli na noc do swojej koliby. Znużeni śmiertelnie posiadali na podłodze, lepiąc się wokół watry aby czuwać. Aby czegoś nie przegapić. Aby czekać drzemiąc. Aby kiwać się. Dotkliwiej ukarać ich nie mógł gazda. Tycłi co całkiem niewinni z tymi co zawinili. Pozwijani w 'kłębki wchodzili w dolę owiec zabłąkanych w czarnej chmurze, przecinanej piorunami. Wyszarpywany sen zgasił ich ludzkie myśli. .Ink pioruny w chmurze przerażenia uderzały w nich jedno po drugim. Czemuż to gazda nie budzi ich? Czemuż nie słychać okrzyku, świstu, uderzenia bata lub strzału? Nocy nie było, bo nikt nie zasnął, nocy ani snu nie nakazał. I dnia nie było. To parzyli się bliskością watry, to drżeli z zimna ilekroć przypełzali ku drzwiom. Budzili się lecz nie chcieli się budzić. Pomrukiwali wrogo przeciw winnym ich męki. I tak nienawidzili się naokoło, że gdyby mieli siły, to jeden drugiemu sięgnąłby garścią do gardła. Jeszcze nigdy nienawiść nie wstawała z głów tak ciężkich do wybuchu, jak gdyby beczka prochu już-już zapalona stała obok beczek prochu, ale nie zapalała się. Kto winien, że tak: się męczą? Któż jak nie gazda. Ale nie, chyba nie gazda. Na pewno ci inni wrogowie z najbliższej wsi. Skąd tylu złych, tylu czortowskich ludzi wzięło się tej nocy na świecie? Wymordowana puszcza przemieniła ich głowy w cięższe od kłód kłody. Za tyle trupów drzew, tyle głów. Ale kłody nie mruczą, a oni zasypiając nawet, gaśli z przekleństwem na ustach, tz przekleństwem naokoło siebie. Jak potępieńcy. To chyba piekło? Nienawiść, nienawiść, a niemoc. Czy Bóg rządzi w piekle czy czort? A tamten gazda niech sczeźnie, niech rozsypie się — śpi i śpi. Cóż on sobie myśli? Uwziął się, aby dręczyć! Teraz go widać. Dłużej spać nie mogli. Wstawali chwiejąc się na nogach, wychodzili aby wyrwać się z piekła. Aby odświeżyć się wodą. Lecz znów wracali, kładli.się byle gdzie, padali ze znużenia i powtarzali mękę. Jedem tylko mistrz piły, Fyrkahilk, choć stary i suchy złamał senność jak gdyby lód, w którym już zaczynał tężeć. Stanął przed watrą jakby główny pastuch zgadywał starą prawdę pasterską, 'która łączy gazdę z trzodą. Kr7.yc/.it, iKlorzając jak gdyby głazem o głaz. — Zbudźcie się, houl Wy ludzie czy owce? Doigraliście się! Gazda nie chce was znać. Od rady pustej do zdrady krzywo-ustej. Hau-haii, pysku pnździokaj, a ty chapaj zdradliwie psi-\ko zezooki! Niewolnicy ciężkiego snu przecierali oczy, słuchali. A Fyr-knluk wykrzykiwał dalej: — A może zlękliście się pieniężnej pułapki? Któż mówi, to na włóczęgę trzeba się wyrywać? Broń Boże. Robota jest wszędzie. Ale zdradzić gazdę? Wstyd, hańba! Świnia nie zdra- 452 Zwada dzi, nawet owca motyliczna nie zdradzi. Kręci się co kręci w swojej durijce, ale gazdę poznaje. I kogóż pieniądz może zmusić, zniewolić? Nas majstrów? Tfu, śmiech: popatrzcie — Fyrkaluk krzyczał coraz głośniej. Drzemiący przestawali się kiwać, pobudka budziła coraz skuteczniej. — Popatrzcie i posłuchajcie dobrze kito ta gra. Fyrkaluk postawił sztorcem granatową piłę. Piła zadźwięczała. Budziła, nęciła, zagarniała. Fyrkaluk uderzał słowo o słowo jeszcze twardziej. — Narodzie bez rozgarnienia, nie o pieniądze chodzi i nie 0 panfców pieniężnych. My majstrowie trzymamy świat w rękach, a ona nasza najstarsza zębata komenda, piła. I do tańca porywa, choćbyś spał i zakręca też aż dech zapiera, no 1 zębami przyciśnie, ani piśniesz. Jedziemy wszyscy jak jeden! Na daraby, ani mru-mru — dola. I nikt nie mruknął. Ale niezwłocznie zerwał się Matarha. Zmiarkował, że na nic cały jego opór i wszystkie chytrości. Bo jaikiż opór przeciw doli, i któż przeciw niej mocny. Wycisnął z siebie ostatnim strachem wcale nie groźbę i wcale nie kłótnię, przeciwnie — poczciwie i z troską. — Ludzie dobrzy, pobratymy rodzone, dola nieodparta, ani słowa, a któż by jej się sprzeciwiał. To ja wam mówię, żołnierz zbidowany i taki co tęsknił. Ale kto najmilszy? Zgoda choć jeszcze niklt jej na oczy nie widział, zgoda od Boga. Ja nie bunty tutaj sieję, ale z serca mówię, aby nie było buntu. Ja nie do zdrady ani do złej rady, ja do zgody wołam. Ja nie zezem fałszywym, ja prosto śmiało przed siebie spoglądam. Jakaż to nasza dola najstarsza? Połonina i las. Tak. Ale spławy, daraby, obczyzna to nie dla nas. Od pierwowiefeu są Żydzi i niechaj dalej majstrują, niechaj najmują, niech płacą, niech pośredniczą, niech uwijają się po wszystkich krajach, przez Wszystkie granice. To jest żydowska dola z pierwowie-ku i niechaj dalej będzie. Po cóż im mamy zabierać chleb? Po cóż wywracać świat? My swojej doli dzieci, a oni swojej. Dola chrześcijańska taka, dola żydowska owaka. A obie w zgodzie. Zgoda ze zgodą i świat w zgodzie z Bogiem, z ludźmi i myrom, amen. Po raz pierwszy i ostatni Matarha zachwiał prawie wszystkimi. Jeden Pańcio go przejrzał. Gdy cisza nastała, wyskoczył na środek koliby ku Matarże, nie tyle jak kot na mysz, raczej jak zrozpaczona stara mysz, co w walkach z kotami nabrała kocich chwytów i z takim zapasem mądrości przepędza kota skrzyp kler my 453 olbrzyma. Matarha usunął się mimo woli, a Pańcio rozjazgotał się przeraźliwie i napastliwie, zwracając się ku (kątowi gdzie leżał Foka. ' , — Ga-gazdo Foko, ja ze starej sobaczej służby, a wy także jakiś tam żołnierz. A po naszemu lepiej z tamtym trzymać, z czortem po prostu, ale lepiej wiernym być, niż niewiernym do sipólki z całym waszym Bogiem. A czyż wy nie wiecie, czyż my nie wiemy, co to jest koń inarowisty, co nagle zacurifca się i zatnie? Zakała rodu końskiego, od gada gorszy! A czy wy nie wiecie, są tacy jak wasi rębacze? Jeszcze gorsi! Z nich jedna piekielna niderlaga!11 jaka rada na takich? Gazdo-Foko, wy jeden tutaj, wy lepszy niż ojciec, wy i brat także. Nie miałem brata. Wy człowiek, a człowiek tu potrzebny, nie jakiś tam Bóg. Ale twardo do końca. Pańcio grzmotnął na kolana przed kątem Ęoki i tak się roz-jęczał, że cała koliba, po prostu wszyscy skoczyli na równe nogi. —- Proszę was, gazdo — wył i jęczał Pańcio — dajcie mi pistoleta, ale zaraz, w tej chwili, i patrony, dużo patronów, niech powystrzelam tę całą parszywą bandę świńską, tych dezerterów z g... w portkach! Wystrzelam, wystrzelam i niech mnie jutro o świcie wieszają w paradzie przy bębnach! Bo zdycham już, patrzeć nie mogę na to, żeby ani jednego łajdaka tknąć nie wolno, bo wciąż ten pokój przeklęty, ta zaśmierdziała friedenszeit.2 Pistoleta! pistoleta! — wrzeszczał, łkał i wył na wszystkie strony Pańcio, jak gdyby zaraz miał wyzionąć ducha. I co tu mówić. Uzyskał swoje. Także Foka skoczył ma równe nogi, niemało przerażony. — Pańcio, ja tu rozkazuję. Zostawcie to mnie i nie róbcie cyrku! — Krwawy cyrk — wrzeszczał Pańcio — zgody wam się zachciało, śmierdziele jakieś. Taką dam wam zgodę, aby pochować jednego obok drugiego. Sam wystrzelam, sam pochowam. Impet Pańcia był tak szalony, iż cała koliba wyczerpana bezsennością zaraziła się szaleństwem. Zamiast śmiechu jakby kto oczekiwał, trwożliwe jęki, okrzyki bez związku skakały przez kolibę: „Oszalał dziadyga! Związać, bo zacznie mordo- 1 Klęska (wojskowe austr.). ! Okies pokoju (wojsk, austr.). 454 Zwada wać. Pokazał się dziadeczek. Na pętlę jak psa i na gałąź. Zabić, zabić czym prędzej, ibo nas powybija." Pańcio dochodził do szału, zalewał się wyciem. — Wybiję, powybijam, ani jednego nie podaruję. I niezwłocznie Fyrkatak wyciągnął twardą naukę. — Sprawiedliwie, dziadeczku, ależ oni wszyscy pojadą, ani jeden nie zostanie. Czy może kto zostaje? — krzyknął Fyrka-luk. I nitot nie zgłosił się, ani jeden, jakby lekarstwo Pańcia pomogło. Lecz Pańcio chociaż osłabi i chwiał się na nogach, powrzasfciwał w opętaniu. — Wszystko mi jedno, pistoleta, pistoleta! Fyrkaluk pierwszy zaczął się śmiać. Opamiętywał Pańcia śmiechem. — Ależ dziadeczku, Foce robotnicy potrzebni, riie trupy i nie kłopoty z pogrzebem. — Bardzo mądrze — uznawał Tomaszewski z opóźnieniem — dajcie dziadkowi pistolet, a ja mu pomogę sprzątnąć tych co trzeba, aby robota szła — Foka przerwał mu ostro. — Nie wygadujcie takich głupstw, abyście kiadyś tnie pożałowali. Sawicki rozchmurzył się, przyskoczył do Pańcia ściskając go i obejmując. — Dziadeczku luby, zrozumieć was można, ale butynu nikt jeszcze pistoletami nie dokonał. Pańcio znów rozjątrzył się, pimkał słabiutko jak spętany dzwon. — Pa-pa;niczu Sawicki, wy bardzo fajne duperelki na drym-bie wygrywacie. Fajny z was paniczyk, ale na łajdaków tylko to jedno lekarstwo! Inaczej wiszyscy wy panikowie, bogaci czy zbiedhiali, na podmioilki pójdziecie i do taczek was zaprzęgną. A czy wy wiecie kto ja taki? Dziadyga osiemdziesię-ciopięcioletnli, to tak, ale byłem kiedyś pan Gefreiter. Trzydziesty siódmy Feldjagerł aus Rosenberg, Spies, Paprikaregi-ment, Gefreiter Martin Toth, Sohn des Martins. Im Gefecht boi Bussibollo 2, same skały, mój Zug3 dostał szrapnele na głowy. Sporo szrapneli. Znarowili się, rozśmierdzieli się, oczy 1 Strzelcy (pułk strzelców). • Starszy strzelec Martin Toih, syn Martina. W bitwie pod Bussi-l>olk>. 1 Pluton Skrzyp kiermy 455 wywracają ze strachu: uciekać! I innych zarażają strachem. ,,S/Tapnele, iszrapnele," zawrzeszczeli naokoło. A ja do nich: ,,Wy złodzieje, inni giną, a wy chcecie odfaraść życie dla sie-liic? Dam wam szrapnele"... Miałem dwa pistoleta. „Ani kroku, ho śmierć." I do tej śmierci, 'kurwy bożej, tak przemawiam: „Dam ci zaraz parę flaków krwawych i zatkaj się!" I byłbym powystrzelał. Ale kapitan stary dureń przyskoczył na koniu i krzyczy: „Nie waż się Toth! Miej rozum. Zabraniam ci!" A ja z pyskiem do durnia: „Herr Hauptmann, melde gehor-samstł, pozwólcie niech ich wysmagam batogiem ołowianym."/ Nie pamiętam, pozwolił czy nie, ale do krwi wysmagałem jednego, drugiego, trzeciego. Widać batogi straszniejsze od szrapneli. No i było potem w Tages-Befehl2 na pierwszym miejscu: chie-chie-chie, Tapferkeit8, sralis masgalis, medal na żółtym kutasie im Namen aller hochsten Fotz.4 Wojna to kraśna dziewuszka, co? A pokój dupa zatłuszczona. I co tu mówić, nasz stary kapitan -durny jak konisśko w ciężkiej uprzęży, ale na szrapnele kichał, bo za sławą rżał; ja najmniejszy byłem z całej Felidkompanii, talki ot wyskrobek, a on do mnie tak: „Toth, nie wiedziałem żeś taki, brav-brav!5 Jak dobrze pójdzie kapralem zostaniesz, sława!" Sawicki zawołał w porywie. —• Mój ojciec nieboszczyk mawiał: „Waż się, na co nikt się nie waży! Najszczęśliwsi ci, co zginęli." I tak nam śpiewał: „Na bakier czapka, do góry wąsy, w bój się idzie jak gdyby w pląsy." Wierzcie mi, bracia, na wodach wesoło, jak gdyby w pląsach. Nie pieniądze tylko, nie groźba ku nam patrzy, ale sława. Stary Koczerhao dopiero druga godzina i mnie wcale spać się nie chce i nie chce się porzucać tego listu do pani. Boję się, jakżeż boję się 'tej wizyty. Chcę pani wytłumaczyć jak to jest, i jak było ostatniego lata. Pisałam już przedtem, że trudno jest żyć cały dzień pod kontrolą, zwłaszcza gdy się nie jest zaprawionym do tego, tylko do swobody trochę dzikiej, jak ja. Ale najtrudniejsze z wszystkiego są obiady i kolacje. Z samą kuchnią i z podaniem idzie jako tako, bo stary pan kucharz Kamiński, to nie byle kto, i kamerdyner Jan, czuwają zapobiegliwie. Choć Pani Matka też jest czujna, a czasem groźna, jednak nie może powiedzieć, żebym ja popsuła polską kuchnię. Ale najtrudniejsze są konwersacje przy posiłkach. To przecie równie ważne, może jeszcze ważniejsze. Wcale nie lubię siedzieć cicho jak mumia, ale siedziałabym już cicho, gdyby to nie było jeszcze gorzej. Nie można przecież ciągle milczeć w swoim własnym domu. Układam sobie przeto, przeważnie po nocach, tematy, przemowy, nawet o ile możności dowcipy, oczywiście o „misji" ani słowal Pnni Matka uważa mego męża trochę za chłopca, cóż by po-wiod/.inła na to, gdyby rościł sobie pretensje do jakiejś misji bez jej aprobaty. Uważam na każde słowo, uważam i jakbym stąpała po cienkim lodzie. Aby usposobić Panią Matkę nieco lepiej do tutejszych, opowiadałam o przyjeździe i o tym jak nas serdecznie przyjęła ludność tutejsza. Mówię w końcu tak: „Szczególnie ci dwaj po prostu podobni do rycerzy". „Którzy to tacy rycerze?" śmieje się Pani Mattka. Mąż zmiarkował od razu, wyręczył mnie skwapliwie: „Foka Szumejowy i Piotruś Sawicki, ten syn powstańca, okazali nam rzeczywiście wzruszającą serdeczr ność i rycerską usłużność na ikażdym kroku". Maitka skrzywiła się: „Ładni chłopcy, prawda, ale takich nie powinna nawet zauważyć młoda dama, !bo jedjen to chłop, a drugi przebrany za chłopa, ten Sawicki to owszem, szlachta dobra, ojciec to człowiek, 'trzy razy był w powstaniu. Twardy, niezależny, ale ten młody, fe, schłopieje, przepadł." — Chciałam ratować honor Foki i wyrwałam się po swojemu: „Ależ ród Szumejów także starożytny, opowiadają, że z drzew, to przecie". Matka zaśmiała się ostro: „Z drzew? Rzeczywiście widać po nim, z jakich drzew. Pewnie jakaś ladacznica huculska zadawała się z jakimś nicponiem paniczykiem magnackim i udowodniła mężowi potem, że dziecko z drzew. I tak wygląda wasz Foka na jakiś odprysk z rodu wielkiego, a to po prostu z bękartów i chłop. Ale w takie bujdy wierzyć, to możesz chyba tylko ty jedna." Zgubiłam ślad, tłumaczyłam się jak mogłam. „Nie 0 to wszystko mi chodzi, to nie moja rzecz, tylko, że kiedy wyskoczyli wówczas na brzeg, przypomniałam sobie pana Av-rila, tego co dostałam w szkole, a potem czytałam razem ze Stasiem, i potem także byli ci młodzi wzruszająco życzliwi 1 grzeczni dla nas i uczynni choć nas wcale nie potrzebują, także Sawicki wydał mi się jak Roland, a Foka jak Olivier." Matka wydęła wargi, spojrzała na minie przelotnie lecz przeszywająco: „Bałamuctwo romantyczne! ładna mi francuszczyzna! Co by na to powiedzieli za naszych czasów. Znałam operę o Rolandzie, a to co? Czy ja jestem ślepa czy głucha? Przeglądałam tego Avrila, to jakiś bełkot, nie francuszczyzna, choć niby to wygładzony. Już do tego doszło? To w każdym razie nie jest lektura dla młodych dam. Ciągle te głowy zlatują, mózgi wylatują i wnętrzności, oczy wylatują, tyle krwi, fe!" Milczeliśmy na razie, a Pani Matka wpadła w zapał oburzenia: „To poezja? Niech już będzie, powiem wam otwarcie, bo wam nikt inny tego nie powie. Od kiedyż to poezja ma odsłaniać za porządkiem członki ciała, nawet te, kitóre w kąpieli okrywa starannie kostium przyzwoity? Od kiedyż wzrok jej ma za- 476 Zwada Krewni z wyboru 477 \ puszczać się w rany najobrzydliwsze i w wnętrzności? W młodości uczyliśmy się, że poezja powinna starannie unikać każdego słowa nieszlachetnego, a w waszym Rolandzie? Nie bójcie się, zapamiętałam sobie, wnętrzności wylatują i wylewają się, mózg wyleciał i kipi na czole. I to u kogo? U arcybiskupa! To obrzydliwe, to poniżenie godności duchownej. Wasza wola, ale w moim domu nie zniosłabym takiej książki. Barbaria, abominacja!" Mąż odparł tak cicho, jak czasem w szkole uczennice sobie podpowiadają. „To wcale nie barbaria, to surowa starożytność, prawdziwa, nie podrabiana, nie operowa. Rycerska, a droga nam Polakom jakby swoja własna." Pani Matka o czubach, że daraiba zaskowyczała, trzasnęła i skoczyła ku prawemu brzegowi. Skoczyła jakoś tak, jak przy końcu świata, a posunęła się kilka kroków w górę, zatrzymała się w końcu, trzymała się jeszcze chwilę na falach, po czym prąd ją znosił powoli, grzecznie jakoś. Mandat znów porywał się kiermami, /n!'/ymyw głowy wkładał. Tymczasem on szubie-nicznik mały naju/Ad ziewał i zasypiał, a potem łapał muchy koło kaganka. Mnlka za ucho, a Bazio: „Zostaw, to dziecko." „OdpuA^ mim na s/e długi, jako i my naszym dłużnikom1 od-I>ti«7.c7.(imy". Odpuszczamy? Co ja mam komu do odpuszczenia? KU) ml kiedy zrobił krzywdę? Tak samo jak menra rodowi, Czornyszom z Raduła. Kto ich kiedy skrzywdził, chyba tylko tyl<\ >.e im jeszcze za mało dali się zabijać, za mało dali się i nUować. Taki sam i ja. Może mi za mało jeden Jasio? A prawdy mówiąc nawet tamci z Raduła nie tylko mnie nie skrzyw-il-zili, hodowali mnie jak prosię, brzuch mi napychali i jeszcze pieścili. Jam gorszy od nich, modlitwa nie dla takiego. Przepływając wśród nieruchomych świateł czerniowieckieh, 0 których szczęśliwie zapomniał, Mandat płakał. Od kiedy go babka ciągnęła na Raduł, aż teraz nie płakał tak gorzko. Przepłynął gładko, znów ciemność cicha, czarność błoga, rodzona. Słońce wschodziło i Mandat zobaczył po lewej stronie równiny bez końca. Stepy czy pustynie? Podpływał bliżej: nie, pola równiutkie, zboża, pszenica bujna bez końca. Ależ to żywny, pożywny kraj, kraj-raj. Daleko za prawym brzegiem, po prawej ręce ciemne góry wciąż oddalały się. Tam wierchowina, tam Raduł także, dziedzictwo przeklęte, opryszkowskie. Niech dch czort, do czorta cały ten rodzony kraj! Skoczyć do wody, zatracić się, bo ta obczyzna żywna, pszeniczna mila ml i ciepła, a tamta ojcowizna, czarna, zimna, dzika, przeklęte dla mmie. Do tego dopłynąłem? Zdrada? Za bogactwo, za to żem ledwie je zobaczył, za te pola pszeniczne, od razu czortu się zaprzedać? Ależ nie! precz-wstecz, bo gdzie pszenica, tani niewola. Jak nam panicz Ryś śpiewał na święto Odokii ża-biowską pieśń: „Tam niewola ziarno sieje i zbierze niewola". Precz-wstecz, uciekać jeszcze dalej. Gdzież to jeszcze dalej? Rył całkiem mały, kiedy na święta gościli go wszędzie 1 -pchali w niego od rana do wieczora i u baby i u ciotki, i u Gotyczów, i u Skuluków. I banysz, i gołąbki, i śmietaną i paskę i fasolę na oleju i suszenice z miodem. Pchali-napy-i hali, przyprowadzili do domu, a tu jakoś niewygodnie, (nowiutkie spodnięta ciepłe i pełne. Zaciął zęby, zataił, a baba do nierjo: „Ty Petruneczfcu coś zanadto śmierdzisz." Rozebrana 1 i>lmji, dłużnikom — tak w przekładzie starosłowiańskim z grec-k ' in, używflnym w Kościele greckokatolickim. go, a tu takie żółciutkie wyleciało z portek na ławę. Strach, wstyd. A baba w śmiech: „A to ci historia!" Od tego czasu wiem, nie zapomniałem, co to takiego ta historia. I teraz też prawdziwa historia ze mną, obesrałem się przed całym światem. Historia! Hańba większa na mnie spadła niż na tamtych z Raduła. Bo tamtych bali się, a mnie? Śmiech mówić. Im bardziej rozszerzała się Rzeka, tym więcej zjawiało się jakichś czółen, ba nawet małe korabie, chaty pływające. Mandat nastraszył się zmów, ale jakoś inaczej niż dotąd, trzeźwo: ,,Aż teraz mi koniec. Zaczepię kogoś czortowskim ogonem da-raby, uszkodizę albo potrzaskam i dadzą mi za to." Pomacał za pazuchą papier w skórze, uspokoił się. Spotykani na Rzece ludizie gapili się niewiele, potem odwracali się ku swojej robocie. Mandat ustępował wszystkim z drogi, płynął boczkiem, całkiem przy brzegu. Było już pod wieczór, nie pamiętał którego dnia od wyjazdu. Rzeka jakoś opustoszała. Słońce wygrzało go tego dnia i zmęczyło. Zdrzemnął się, otwierał sobie czasem jedno oko, czasem drugie. Rzeka była szeroka i pusta, woda pulkała, pluskała, szeptała, kołysała w sen, Było już całkiem czarno, gdy daraba uderzyła o coś gwałtownie, wstrząsnęła się, kłody trzesiziczały, czy może się nawet łamały. Mandat zerwał się i zaraz upadł na darabę. A daraba wykręcając się uderzała wciąż coraz łagodniej o jakąś niewidzialną przeszkodę. Rozglądał się, był na środku Rzeki. Dosłyszał jakieś krzyki niezrozumiałe. Daraba kolebała się jeszcze odrobinę, potem cała obróciła się w poprzek Rzeki i zatrzymała się. Krzyki powtarzały się, potem huknął strzał jeden i drugi. Mandat przyczaił isię, położył na darabie, nie odzywał się. Czort wypuścił mnie z zatrzasku, ale schował sobie na potem, na jeszcze gorsze. Co będzie, to będzie. Był już świt, gdy zbudziły go pluski wioseł. Mandat zerwał się. Zobaczył łódź z dwoma ludźmi. Wyrwał jedną z fcierm, gotów do obrony. Tamci przyspieszyli łódź i w kilku skokach znaleźli się na darabie. Rozbójnicy? Nie, żołnierze. Choć w po-stołach, ale w czapkach żołnierskich i szli mań z bagnetami. Krzyczeli coś jeden przez drugiego, ale Mandat nie zrozumiał. Już, już bliziutko kłuli go prawie bagnetami, zakłuliby może, przeto Mandat rozjuszył się. Cisnął kiermę i migiem wyrwał f 508 Zwada z rqk 'karabin naprzód jednemu, potem drugiemu. Rozmachnął siq, aby jodnego-drugiego zdzielić karabinem po łbie, ale oni zasłaniali ylowy rękami. Bezbronni. Bieda ich bierz, cisnę kurubiny do wody, będzie dość. Ale oni wyciągali ręce przed sloblo, prosili jakby żebrali. No to przynajmniej do wody obu tracę, niech pływają. Pchnęło go tak raz,upchnęło drugi, kusiło, ule zaraz szepnęło: „Nowe zabójstwa? Szubienice nowe? Nie! zaczekaj czorcie!" Oddam im karabiny, a wskazując palcem na łódź krzyknął groźnie: „Marsz!" Żołnierze wycofali się w pośpiechu, a Mandat przemyśliwał, jakby tymczasem uciec z dara-bą. Było już dość jasno, dojrzał, że zatrzymała go wielka poprzeczna rogatka przez całą Rzekę. Lecz kłody rogatki związane łańcuchami zawartymi na kłódki żelazne. Uciec nie sposób, przepadło. Postanowił, że* nie będzie się bronić! Znów się położył, czekał. Przed wschodem słońca szeroki Prut zakipiał życiem. Jakby na znak niewidzialny, ptactwo zahałasowało, rozpluskało się i rozfurkotało. Najzuchwalej i najgłośniej wrzeszczały dzikie kaczki, latały w pojedynkę, po dwie, i po kilka. Goniły się, biły się i znów siadały na wodzie. Czajki cicho migały białością tuż nad darabą. Kuliki, każdy inny, każdy z dziobem jak rohatyna, siadały na darabie, nadymały się, podchodziły jeden drugiego, biły się zawzięcie. Żaden z ptaków nie bał się Mandata, nie troszczył się o niego. Ha? Wiedziały, że koniec jego niedaleki. Gdyby na jego miejscu był ten biedaczyna Gotycz, nazwany Niauczukiem, zadziobałyby go. Choć to szczęście, że nie masz w głowie puchacza, mówił sobie Mandat. I co mi za szczęście? To co w mej głowie gorsze niż puchacz, ptaki podziobałyby, pobiłyby się między sobą i uciekły, a mnie za godzinkę tamci z brzegu zadziobią na amen. Z brzegów, z zarośli, z łęgów prutowych dziarsko poświstywały drozdy, jakby z batoga: świt-świt, cyt-cyt, Mt-foit, skryć, tlić, gnić, ży^-żyć — świstały do połowy zrozumiale, całkiem jak u nas, a do połowy jakoś niezrozumiale, wiadomo, obczyzna. Jakiś nic/.iinny ptak dzwonił-odbijał raz w raz jak sygnaturka. ,,D/woni na spokój duszy" —^mruczał Mandat. Wilgi słodziły miłośnie. Rozumiał je coraz lepiej: „File-file, mile-mile, tyle--tyle" — „Słusznie, ptacho, tyle, tyle, już dość." Jedna z wilg yhli/.yła się do Mandata, zaskrzeczała nań złowrogo jak latają .1 żnba: „Sczezł, sczezł". „Zaraz sczeznę ptacho". Nagle ja-•lrzi|l) błysnął skrzydłami wysoko i na ten złowieszczy milczą-( y /n.ik skrzydeł, cały szeroki Prut zacichł. Jednak zaraz kto Na tamten świat 509 wie skąd, zjawiły się wrony, ujadały nań brzydko, ścigały. Mandat mruknął smutno: „Przeciw rozbójnikowi nawet ptacha ma policję. Tak ma być." Skrzydlaty rozbójnik machnął kilka razy skrzydłami i zaraz znikł. I zaraz rozświstał się głosami i piórami szeroki Prut, rozbłysnął blaskami skrzydeł i mąconych przez skrzydła fal. Gała Rzeka rozhałasowała się jeszcze głośniej, urągliwie pokrzywiając się śmierci, tryumfując nad rozbójnikiem i już nie można było rozróżnić głosów. „Jednym życie, drugim śmierć", mruknął Mandat. Przygotowywał się na śmierć. Szubieniczka czuwa wszędzie i dzięki Bogu. Jak dobrze, że mnie wreszcie złapali, kara należna i z tego serce lekkie. Od-przysiągłem się wszystkiego. Wyrzekłem się kraju, wyrzekłem się Wasyłyny, wyrzekłem się dzieci. — I to chyba nawet nie bardzo boli, gdy założą linewfci. To raz^dwa. Chyba trochę połaskocze, może ciśnie... Boli nie boli, boli za krótko, bo kto nie waha się zabić, tego powinno dłużej boleć... Ostatecznie nie byłem całkiem zły, żony nigdy nie biłem, ani dlzieci nie dofflsnąłem nawet, nawet nie krzyczałem. Wielkie cuda! Niedźwiedź także żony nie bije, za to tym mądrzejszy, że dzieci dobrze chlasta, uczy i potem nie takie rozpuszczone, jak ty, Petrysku. Gdyby ciebie tak trochę byli pochlastali! ho-ho. Ale pieścili, rozpuszczali zanadto. Niedługo więcej żołnierzy, a z nimi wcale liczni pachołki z kołami w rękach przybili łodzią do daraby. Ostrożnie wskakiwali na darabę, otaczając zewsząd Mandata, ale on nie ruszał się. Kłuli go z lekka bagnetami, ale on leżał dalej. Zarzucili mu arkan na szyję, ścisnęli, po czym związali ręce i nogi. Mandat nie opierał się, ani nie wstawał. Niegdyś ludzie sławili ciężar i tęgość stryjecznego dziada, tego z Raduła. Po śmierci chcieli go znieść na dół, zmachali się tam, dali spokój, pochowali na wierchu. Pokazało się teraz, że i z naszym Mandatem był trud niemały. Żołnierze stękali, zrzędzili, klęli, ku-łakowali go. „Pogrzeb — mruczał Mandat — tak mnie' niosą jak tamtego." Przenieśli go wreszcie, cisnęli na dno łodzi, odsapnęli, przywieźli na brzeg. Tam sterczały dwa wysokie słupy pomalowane kraśno, na nich u góry deska, a na niej jakieś wielkie pismo coś bardzo pisało. Cóż to? Szubienica, cóż innego? A napis? Szubieniczny, jak dla wisielców. Ale nie powiesili jeszcze, rzucili tymczasem do mokrej komórki. Chociaż związany mocno Mandat zasnął. Zbudzili go gdzieś koło południa, otaczając i ściskając hurmą, hulukając 1 JVo tamten świat 511 510 Zwada juk mi oporni1!!" byka, pomagając bagnetami i kolbami, po-IMii.ili ov, iilonerjo, powstawali sami, a Mandata postawili na nogi. I wówczas wąsacz, jak czule wspominał Mandat, zamiast po-wl«".ir go, dał mu jak ojciec rodzony tylko dwa razy po gę-!>ir. I oddał papier. Mandat chapnął papier i schował. A wą-•..i< i. przyglądając się jeszcze Mandatowi, poklepał go po l Nlo rozumiesz! (rum.). uln (nim.). tiutrń, li brzuchu i krzyknął: „Hajda!" To jedno słowo Mandat zrozumiał. Rozwiązali go, kazali mu siadać na czółno, odwieźli na darabę. Odwiązali łańcuchy, rozsunęli zamki i kłody, odemknęli rogatkę i znów: „Hajda!" Wąsacz z brzegu pokazywał deskę wysoko na słupie. Mandat czytać nie umiał, ale to zrozumiał dobrze, że tym razem mu daruje, ale na drugi raz szubienica pisana. 'Obczyzna? Gdzież ta obczyzna? Cóż za człowiek luby, języka nie zna, a lepszy niż ojciec rodzony. Całkiem jak dztodulo Bazio. To delikacja! — Miał ochotę uściskać wąsacza czule, ale tamten stał daleko na brzegu. Była to granica rumuńskla. Jakoś koło południa ruszył Mandat, znów sam samiuteńki w obczyznę prawdziwą, w ciepłą szeroką Mołdawię. Jakież śliczne sady naokoło! Trudno uwierzyć, zaledwie diwa tygodnie po Juriu, a tu czereśnie, dojrzałe czereśnie. Choćby mu nie wiem feto zarzucił breebnie, choćby mu przeczył sam.ksiądz Buiaczyóiski, Mandat gotów przysiąc, bo widzi wyraźnie: prawdziwe czereśnie, czerwone jak krew... Krew? Ale kiedy chlas-nął Jasia, nie było krwi. Czyż można zabić bez krwi? Żyć mu nie daje cały świat, nawet czereśnie. Lubi je tak, ginie za czereśniami, niedużo razy w życiu je jadał, jakoś w środku lata w Krzyworówni. A teraz — nawet czereśnie przeciw — Precz-wstecz jeszcze dalej! To zagłębiając się ku odwrotnej fali, to ikuszony ciepłym (krajem i przyglądając się wokoło, szarpał się tak Mandat, aż do wieczora. Wspomnienia wyczerpywały się, może dlatego, że wolał oglądać. Wstecz, wstecz! Aż przyszedł taki czas, kiedy już nic nie było. Nic do wspominania! To dobrze, to delornie. Ach, jak dobrze musiało być, kiedy mnie wcale nie było jeszcze na świecie. Tak jak w tej ciepłej Mołdawii. Nikt cię nie męczy, nikt cię nie straszy. Śmieje się cały kraj, tam daleko pędzą wielkie stada owiec, z brzegu szczekają wesoło białe kudłate psy, a mnie nie ma. Słońce zachodzi sobie, w słońcu owieczki, chudoba rogata, sobaki kudłate, dziewuszki jakieś siedzą na brzegu przy chacie, przędą i śpiewają. Jakież dziewuszki i jakie koszule, i jakie ustawki? A jak śpiewają! Nie zaglądaj tam, ani się waż. Bo skoczysz, chapniesz którąś, narobisz coś takiego, jak z Jasiem. Krew twoja Czornyszowa paskudna, zbójecka. Niech Bóg święty chroni dziewczyny od takiego. Tak cudnie już zrobiło się na świecie, gdy ciebie nie ma, a tu znów byś zaczynał. Precz — wstecz. I 512 Zwada Na tamten świat Już nie ma dokąd wstecz, to naprzód, przed siebie, uciekaj. Siebie ca Jego zostawiłeś tam na wodach, na przestworzach. 1 tnk dtarmo siebie dałeś. Coś uniósł ze sobą? To co przed tobu,. Poprawił darabę na środek Rzeki, kręciła się szeroko swobodnie, pomknęła równo. Przed nim dąbrowa już zieloniutfca, dogasu w słońcu. Położyć się tam, nie zbudzić się nigdy, uciec ixl czorta na zawsze. Może Jasio też miał dość czorta? Może i on rad, że go już nie ma tutaj? Położyć się. — Mandat padał ze znużenia, lecz poderwał się znów. Położyć się? A zbudzić się gdzie? W piekle? To dopiero pułapka! Mój dziadulu, Baziu zJoty, ratujcie! Szara surducina szarapacka ten cały Bazio, myślałby kto, że marny pachołek od furmana pańskiego. A pod tą surducina? Cóż? Skóra i kosteczki. No tak, ale pod chudą skórą? Serce złote. „Nie ma piekła, tylko odprzysięgnij się od czorta", tak mówił Bazio. „Słyszysz, Petrysku, isam dziadulo Bazio, bogumiły, najstarszy diak od najistarszego księdza Buraczyńskiego zaświadczył, że nie ma piekła. Oj, Jasiu, Jasiu. — To nieprawda, aby kto kiedy chciał zabić. To niemożliwe. Po co zabijają i czemu? Z głupoty. Wyrwie się ręka czy topór d jest nieszczęście. A Bóg łaskawy patrzy do serca aż na dno. To po cóż sądzą? Także z głupoty, nieprawda dżiadulu? Odprzysiąc się, wyrzec się, to już dobrze. Piekła nie ma? piekło śmieszne? mój dżiadulu. Tamte widma z Tor o jagi tak samo szeptały: „Za późno? Śmiej się z tego, Petrysku. Nigdy nie za późno. Zaczynaj na nowo." Zmrok zapadł całkiem, ściągały się chmury, błyskało. Znużenie i sen zmogły Mandała, to drzemał, to spał na dobre, to znów budził się. Gromy zbliżały się, błyskawice rozjaśniały Rzekę, lecz on znużony zasypiał na dobre. Ze skrzypu kłód szoptały mary, potem wydzierały się boleśnie: „Petrysku, to ja, ja." Półprzytomny Mandat, zrywając się na równe nogi z.itaczał się. „Któ-ryż ja?" Oprzytomniał, bo chłostał go ulewny deszcz, a strugi zaciekały mu po twarzy na szyję i za koszulo. Mandat okrył się szczelnie manta. Chciał spać, spać. Ol)ud7łł""qo brzask świtu, dojrzał z daletoa gdzieś na prawo ki.|.uly n>rkwi, wieże, wysokie domy. Od razu sen. go odle- 513 ciał. Cóż Iteraz zrobić? Zbliża się. Był tak jak osaczony, jak. ów jeleń, którego nagonką raz zapędzili na lód, gdzieś na Dzemibroni. Teraz kara za to! Drżał na całym ciele. Dopiero teraz poczuł, jak jest przemoczony. Rzeka rozlewała się, zakręcała na lewo, prąd wolmiał. Oddalała się 'od miasta, opływała je. Bogu dzięki! A przecie tu i tam zewsząd na prawo ciemne, mokre strachy: domy, mury, gołe ściany czyhały. Czegoś takiego jeszcze nie widział — to wszystko te sławetne kryminały? Przecie pocieszył się za chwilę, zobaczył z daleka na rozlewie Rzeki staw czy jezioro, a na nim galery napełnione drzewem, a bliżej nieco daraby jeszcze nie rozwiązane albo pół rozwiązane, w tymczasowych mygłach. Dostęp był coraz ciaśniejszy. Daraba stuknęła tu i tam, sunęła leniwie, skrzypiała, doszła do jakiegoś pomostu, stanęła sama. Deszcz zmienił się w równą ulewę. Wiosenne złoto z mołdawskiego nieba hojnie płynęło lecz ze szczególną zawziętością. Tamtejszy rolnik nie wymieniłby go za złoto z siedmiogrodzkiego Zalesia, ani nawet za bajeczne skarby Carogrodu. I Mandat to rozumiał, cieszył się ponadto, że ulewa domoczyła go, ochłodziła i prawie skąpała po parnym dniu, wciąż na słońcu. Jak gdyby wyszedł gdzieś na Czarnohorę. Rozglądał się jednak chyżo naokoło, czy nie dojrzy gdzieś bajonetu żandarmskiego, bo któż mógł wiedzieć? Ani żywej duszy, ani psa naokoło. Mandat cieszył się podwójnie: jakież szczęście, że tak leje. Wraz ze swoimi manaikami szukał jednak schronienia przed ulewą. Skacząc z kłody na kłodę wdrapał się po drabince na pomost dość wysoki a długi. Tani w oddali dostrzegł jakąś sporą beczkę wywróconą lecz zasmoloną dostatecznie, pośpiesznie wsunął się do beczki jak pies do budy. Dzwony cerkiewne wydzwoniły jakąś godzinę. Mandat na zegarach się nie znał, ale cieszył się, że cerkwie go witają. Podścielił liżnyfc przemoczony, ale bądź co bądź gruby, otulił się ściśle w mantę, założył kaptur ma głowę i zasnął z miejsca. Obudziło go dotkliwe zimno, dygotał z przemoczenia. Gdzieżby to się ogrzać? Chyba by przebiegnąć po pomoście. Wygląd-nąf z beczki. Dzień był już jasny, ale deszcz chlapał, chlapał. I cóż za dziwo? Dokładnym, kroczkiem po pomoście chodziła pod parasolem panienka, panienka aż lubo. I cóż jej z tego? Chodziła i mokła sierota. Może to i wstyd zaczepiać nieznajomą, może i prawo takie, że nie wolno zaczepiać panienki z wysokiej kości? Ale jakżeż nie zaprosić, aby się schroniła, by arie mokła biedaczka? I jakby do niej zagadać? Jakżeż ina- 1? — Na wysokiej... 514 Zwada czej, /. pańska po kołomyjsfcu, tak jak na plebanii słyszał, tak jak rozmawia leśniczy dworski pan Rozwadowśki. Wychylił giowę '/ beczki, uśmiechnął się jak najgrzeczniej. — Punieriko delikatna, przepraszam za proszę, nie abym was zaczepia!, niech mnie Bóg chroni, żebym miał was za jakąś taką. Nie pogniewajcie się proszę, chodźcie do beczki, bo mokro. I dziwo nie dziwo, co. może język pański L Panienka zrozumiała, przemówiła także z pańska po kołomyjsku. — Dobrze, mój chłopczyku, czemuż by nie. Panienka bujna, kołysała się w biodrach, podniosła nieco czerwoną spódniczkę, zwinęła parasol i wsunęła się do beczki. Od razu zmiarkowała, że Mandat trzęsie się z zimna, nie szczędząc spódniczki przytuliła się całkiem blisko i 'odezwała się jak stara znajoma. — Zmarzliście, trzeba ogrzać. Nazywam się Roza. Mandsta troszkę zatkało, ale zaraz odetkało. — Ja nazywani się Petrysfco, a wy panienko skąd, z Kołomyi? — Właśnie z Kołomyi — 'odpowiedziała radośnie panienka. Mandat ucieszył się jej uciechą, panienka oglądnęła go dokładnie i powiedziała: — Ach, jak ślicznie, Petrysko, a pieniądze macie? — Nie, panienko luba, pieniędzy nie . mam, ale Pan Bóg da, bo przywiozłem drzewo, a w górach daleko zostawiłem żonę i dzieci. — Żona daleko, to przysuńcie się bliżej. — Niech mnie Bóg broni, panienko, abym ja z pasterskiego stanu do was, do takiej panienki pchał się zuchwale. Panienka przysunęła się jeszcze bliżej, pchając się sama na kolana, namawiała czule: — słyszeliśmy go, tak z daleka nie można sądzić. Pobratymstwo z bezwiarą 521 Trzcina chyżo podrosła na wysokość człowieka i wyżej, liście puściły bujnie, z jej wzrostem brzegi i zarośla napełniały się "świstem, krzykiem, (klekotem. Ciągła pijaność chra-mowa, przedstawienie ciągle nowe, nie do spamiętania, nawet męczące. Sypały się, furkotały i błyskały: gęsi, czaple dzienne i nocne, śnieżnobiałe, srebrzyste, żółte, czerwone, purpurowe. Tysiące skrytek czekało na nie, a teraz wszędzie drgało życie, bo gniazda były wszędzie: na ziemi, na wysepkach, w krzakach także, na drzewach, ma wierzbach i na topolach po dziesięć, po dwadzieścia gniazd. Stamtąd nieustanny krzyk, trzask, klekot i warczenie, kłócono się zawzięcie, bo ciągle icoś komuś kradziono, zabierano i ciągle okradziony gwałtował do nieba, a ptasie towarzystwo wzywał do krzyku i zaraz potem jeszcze kłótliwszy sejm ptasi wykrzykiwał i gwałtował jeszcze hałaśliwiej. Co chwila wpadał jakiś dra-pieżec i uciekał od krzyku ze zdobyczą. Lecz niektóre czaple biły się walecznie, nawet z największymi rabusiami, z sokołami, szamocąc się i ważąc to swoje życie, to wroga, w locie od ziemi do nlieba i potem na dół od nieba Iku ziemi. Gdybyż to znać nazwy! — mówili sobie nasi butynarzy. Ale co komu z nazw, i tak sam człowiek nie może ich nastar-czyć, chybaby wiosenny święty Jurij, bo to wszystko jego chudoba. v Cóż za olbrzymy tam były, te najżarłoczniejsze pękate ptaszyska z czerwonym puchem, na półtora metra wysokie, a w rozpięciu skrzydeł jeszcze szersze. Łapska pokraczne, szerokie, obrośnięte błonami, a choć tak ciężkie i tłuste trzymały si!ę na wadzie lekko jak korki. Kiedy odbijały się, trzepały wodę skrzydłami, ubijały ją aż do piany, ale im wyżej wzlatywały, tym pewniej szybowały. Nie bały się ludzi, może zmiarkowały, że bez broni i że cieszą się nimi, bo się bawią, toteż całkiem poczciwie zbliżały się do Mandata i do Łesia. Czekały, aż im coś dadzą, chapały i wszystko łykały łakomie, co im rzucali. Łesio widząc to wpadł na pomysł, by złapać jednego z nich. Przywiązał rybę na linewkę i rzucił mu. Pękaty ptak chapnął mocno i glu-glu-glu — połknął rybę wraz z linewką, a Łesio przyciągnął go do siebie. Tamten dławiąc się i szarpiąc mocno, sprzeciwiał się, ale ryby z paszczy nie wypuszczał i Łesio wreszcie mając go w rękach, wepchał jau do dzioba całą dłoń, wyciągnął rybę z przełyku i puścił ptaka wolno. Żarłoczny ptak nie uciekał wcale, dopominał się o swoją rybę. Łesio cisnął mu ją znów, ptak połknął na- 522 Zwada Pobiatymstwo z bezwlarą 523 tycbmiast, po czym nie omijał ich, zbliżał się jak stary znajomy, oni karmili go codziennie, czym ślą dało. Za ito żurawie, znane naszym ludziom tylko z nieba, bo wiosną i jesienią leciały kluczami, troskając się i martwiąc żałośnlie: „żur-foa, żur-!ba, żur-ba", tam na wodach wcale nie były żałosne, ani też przyjazne ni łaskawe, jak tamte pękate. Budowały gniazda na wysepkach, pilnowały ich jak żandarmi, stojąc ważnie na warcie na jednej nodze. I tak właśnie wyglądały, wspaniale i hardo z czubami piór na głowach jak żandarmi cesarscy. Toteż inne pitaki, omijając to żandarmstwo, nie zbliżały się. Mandat i Łesio z ciekawości podpłynęli na wysepkę, by oglądtóąć gniazda i jaja. Zobaczyli je, wielkości gęsich jaj, zielonkawe a nakrapiane plamkami, kółkami i zakrętasami, jakiby dopiero, co zaczęte pisanki. Ale zaledwie zaglądnęli do gniazd, już leciała na riich żandarmska para z dziobami jak bajionetami. Daliby im radę bardkami lub czekanami, ale po co szkodzić, tamtym zabierać życie, a sobie psuć 'zabawę. Uciekli pośpieszcie. Czasem, widocznie z pól 'zbożowych, ogromne brodate dro-pie z wolem u napęczniałych szyj, zlatywały do wody dla wycieczek i po pokarm. Kroczyły godnie po ławicach, ale latały bardzo chyżo. Zaledwie poczuły na sobie ludzkie spojrzenia, już odlatywały tak sprawnie, że ze strzelców jeden może tylko Iwanyskos chwyciłby je na cel. Ale Iwanysko zar brał się z' butynu, ani nie myślał wędrować. Wieczorem nowe niesamowite dziwo. Z moczarów rozlegało się ryczenie, jak gdyby byk się tam schował: Uu-prrrum--uhu-buhu. Nazwali sobie tego cudaka byczym ptakiem. Aż strachu napędzał! Ale taki był płochliwy i skryty, że chociaż widzieli z daleka na wodzie pływające jego gniazdo, z którego ryczał, ptaka samego nigdy nlie dojrzeli. Jak zachcianki, jak widma zjawiali się skrzydlaci goście nie wiadomo skąd, na raz, na dzień lub na godzinę. A.potem już wierzyć się nie chciało, że- to prawda. .Tak jakby czarownik jakiś na śmiech puścił ci przed oczy: czaple na tak cieniutkich słomkach, niby nóżkach czerwonych, jakby się miały zaraz złamać, albo duże ptaszyska z poddartym do góry dziobem jak gdyby uszkodzonym. Bardzo rzadko oślepiające białym blaskiem skrzydeł, łabędzie zanuciły im, jak gasnące dzwonki. Zlatywały i przepa-duły w zaroślach. Powiadano, że były to najzacniejsze i najwierniejsze z ptaków. Przeto Bóg dał im głosy czyste jak mu- zyka, szczególnie przed śmiercią. Raz i drugi usłyszeli z daleka ich szklane śpiewy. Maridat i Łesio zdjęli kapelusze, rozumiejąc, że zwołują na nabożeństwo tamtejsze, nabożeństwo na wodach. - Bo zresztą wszystko inhe ptactwo wodne tnie miało wcale głosów nabożnych ani nawet miłych. Dniami, wieczorami kłapało, piszczało, gęgało, bulgotało, nawet ryczało. Śpiewów naprawdę ptasich nie słyszeli. Dopiero gdy zielony wiatr spadł na wody ze śmiechem, zapienił wody, ipowymiatał i ogrzał moczary, obudził drozdy trzcinowe. Szczebiotały i świstały ochoczo: cha-cha-che--chit. Karra-kierr, karra-kwit. Fitiu-fit, pitiu-pit, li-li-li-lit, kwit--kwit. Hałasowały i szastały się naokoło jak przekorne dzieciaki, a potem każda para, z tych śpiewów i tańców dobrana, budowała sobie 'gniazdko. Gdy Łesio i Mandat zbliżyli się, drozdy pozostawiły pracę i rzeszą wyleciały naprzeciw nich, posiadały rojami naokoło, jafctoy chciały bronić gniazd, ale może raczej przemówić do ludzi: „Patrzcie, my wam wierzymy, wy gazdowie, my ^także, nie róbcie nam szkody." I słusznie! Mandat i Łesio nie szli ani krokiem dalej do gąszczy, nie przeszkadzali małym gazdom. I zaraz rozśpiewały się w gąszczach, moczary odpowiadały im, wodna pieśń tryskała i rze-chotała, jakby jakieś żaby uskrzydlone się rozśpiewały. Mandat westchnął: — My za pieniądz© robimy dla Chielfa, a one dla swoich rodów, z ochoty. Zarośla smagały śmiechem: cha-cha-che-chit, karra-lkerre-kwit, fitiu-fit, kwit-kwit. Najwięcej radowały ich głosy kukułek tu i tam na drzewach, nad ławicami, na wysepkach. Skoro ją pierwszy raz zasłyszeli, Mandat odśpiewał radośnie: Zafcowała my zazulka na wołoskim boku, Bukowynfcu sy lozwyła, teper my szyiroko.1 Znali kukułkę, od kiedy pamiętali siebie samych. I każdy raz, gdy ją słyszeli na wiosnę po raz pierwlszy, świat im się odnawiał. Nie,ma czulszego, słodszego, bardziej niewinnego głosu w naszych górach niż kukułka. I może nie ma na świe- I 1 Zakukała mi kukułka z wołoskiej strony, / Bukowinka się rozwinęła, teraz mi szeroko. 1 524 Zwada ci©. Gdy kukułka otworzy wiosnę dzwonieniem z głębi inieba, wzdychaniem z głębi serca z dalekich zielonych bukowin, prasłowem świata i starszej odl świata wiosny — to jakby wszyscy zmarli zmartwychwstali i jaklby cieszyli się nami nasi pradziadowie, dziadkowie i wszystkie starowinfci najmilsze'. Bo wówczas my sami talkże na skrzydlatych koniach doganiamy nasze dawne lata, gdzieś tam wysoko w świetle, pod gwiazdami, pod słońcem. Przecie ani Mandat ani Łesio choć ludzie puszczowi nie przypatrzyli się dotąd nigdy tak z bliska kukułce, jak tam na wodach. Bo .u nas w górach przestworza, a kukułki nasze płochliwe kryją się jak widma, jak śpiewy bez ciała, a także wszystkie ich sprawy i sprawki pusziczowe, podobnie jak ludzkie sprawki i grzechy, kryją się w ciemnym puszczowym wstydzie. Lecz tam na wodach wstydu mniej, bo miłości ptasiej więcej. I coraz więcej gniazd przybywało, nieprzejrzane setki, tysiące gniazd po zaroślach, po gęstwinach i na drzewach. A właśnie kukułki pilnowały tych gniazd nieustannie, zawzięcie, lepiej niż wywąchalska policja gminna czy cesarska. I lepiej niż sami gazdowie gniazd, tak właśnie jak tylko złodziej potrafi wywąchać i czyhać. Podpatrywały lepiej także niż Mandat i nawet niż Łesio, puszczowy słuchacz i widz ciekawy spraw leśnych. A wtedy i oni obaj przekonali się naocznie, o czym nieraz słyszeli, ale czego sami nigdy nie widzieli. Oto, gdzie tylko choćby na chwilkę gazdowie gniazda opuścili, kukułka w tejże chwili zjawiała się jak upiór gniazdowy, wyrzucała gazdowskie jajka i składała swoje. Wdzierając się dio skrytek w gęstwinach, do woreczków, do* czapeczek i pończoszek gniazd, pokazywała obu ciekawskim ludziom, gdzie były te gniazda, bo bez niej sami nigdy by nie odkryli. Wciskała się w najciemniejsze gąszcze:, także między ciernie, może i kiedy (skaleczyła się, bo tam na ciepłym Dunaju inaczej niż u nas, dużo cierrii i kolców ostrych kryje się po gęstwinach, skaleczyć się łatwo. Ale musiała, bo przypiekało ją jajko, by znieść już zaraz, a własnego gniazda nie miała. Za to umiała wybierać. Do niezgrabnych gniazd ptaków błotnych, z patyków byle jak (Skleconych, za nit w świecie swego jajka by nie złożyła. Tylko wybierała gniiazda mię-ciutkie, miękkie jak barankowe czapecztej-utkane zgrabnie, jak zimowe rękawiczki i wyścielone, jak kołyski dziecinne. Tyle przynajmniej troski pokazywała, a przecie także trudu niemało dla swych nowych pokoleń, że jajka byle gdzie nie Pobratymstwo z bezwiarą 525 posiała. A te durne ptaszyny gaizdowśkie, spore czy najmniejsze, kiedy wróciły do gniazda, nie wyrzucały bękarta, tylko grzały, chroniły, wysiedziały, potem karmiły tę bezdenną gardziel i opiekowały się 'czule cudzym pisklęciem, aby mu się broń Boże coś nie stało. A potem gdy grubas rozepchał całe gniazdo i powypychał rodzone pisklęta, może jeszcze cieszyły się, że takiego tłuściocha wykarmiły. Taki piękny ptak, sam czysty głos, nabożniejszy niż dzwonek kościelny, jak Boży głos, chowa się, niby to przepadnie, a znów zadzwoni, gdzie się nikt nie spodziewa. Żyć bez niego nie warto! A potem pokazuje co? Że ma coś ważniejszego do Toboty na tym świecie i dlatego swoje pokolenia podkłada tamtym, choćby malutkim gazdom na hodowaństwo, inieck pracują! Mandat i Łeisdo wypatrzyli raz i drugi, że zaledwie kukułka złożyła jajko, a już wabił ją jej luby i czekał na nią tuż-tuż. I znów we dwoje fruwali z gałęzi na gałąź, całowali się dziobami, obejmowali skrzydłami, czule siadali jedno na drugie. A tu zaraz pod bokiem drugi jeszcze ptak-isamiec kukał i wabił. I ona-kochaneczka zaledwie nabyła się x jednym, już fru-fru poleciała z drugim. To było ich najmilsze i ciągłe zajjęcie. Skądże mieli wziąć czas na budowanie gniazda? Mandat i Łesio zauważyli, że z bliska głos' kukułki nieco inny niż w górach. Ku-ku, ku-ku, chu-chu-chu, ho-ho-ho— pierwszy raz ten głos zabrzmiał im ochryple, szyderczo, zuchwale. Odpoczywając w południe, zajadając biały chleb z bryndzą i popijając winem z berbenyczki, cierpliwie czyhali w krzakach na gody wiosenne kukułki i jej tajne loty. Wody ani nie plusnęły, było cicho i Mandat skulony w zaroślach, dusząc śmiech, szejątał do Łosia. —¦ Zdaje się, że nasz pan kapitał taki sam. Zjawia się jak duch, nie wiadomlo skąd, podkłada jajko na hodowaństwo, niech innii się martwią, a sam śmieje się: ho-ho-ho. • '— Może i tak — odiszeptał Łesio — ale czyż on taki luby jak kukułka i czy warto dla niego się wysilać? — Czemuż by nie luby? — odparł Mandat. — Ojciec rodzony! Cóż mówić, z daleka życie nam rozweselał i jeszcze jak! Bez niegio nie mielibyśmy ani butynowej zimy, ani chra-mu wiosennego, ani nie oglądalibyśmy tej bujmąj Mołdawii, ani wód ani ptaków. Ot, kwasilibyśmy się po chatach. — Rozpowiadają, że strasznie chytry — szeptał Łesio. — Chytry? — żachnął się Mamdat — kukułka też chytrze bachory podkłada! Ale cóż ma robić biedactwo? Budować nie 526 Zwada Pobratymstwo z bezwiarą 527 umie, to już cały ród ma przepaść? Sżktoda. A któż będtzie radować świat na wiosnę? , — Cóż z tego — mówił Łesio smutaiie — kiedy żadne z tych młodych fcukułcząt nie zna ani nie zazna tni ojca ni matki, ni brata ni (siostrzyczki. I nie uzna go, bo nie wie, co to są swoi. Jeszcze gorzej, boj może! pobić się z ojcem, nawet zabić go. Mandat nie zrozumiał. — Kto taki? Pan kapitał? — Ależ ,nie! Powiadam ¦— kukułka. A ipan kapitał? Może także, a nie można mówić, gdy się nie wie mai pewno. Łesio przyglądał się Mandatowi w milczeniu, mówił ważko: — Wy może słyszeliście, jak to się zaczęło z Niauczukiem, że ptaki przelciw niemu hurmą? — Słyszałem, opowiadaliście po chramie na ibutynie. — Nde, tego nie mówiłem, bo po :co kusić. Niauczuk zjadł ptasie serce i macie Iteratz. Sam trzepoce się bez ustanku, a ptaki to miarkują. Mandat poderwał się przerażony. — To coś strasznego! — Może być jeszcze straszniej — mówił cicho Łesio —¦ gdyby ktoś zjadł serce kukułki — — To co wtedy? — pytał cicho Mandat. — Niech Bóg broni! Zimny stanie się, a będzie kręcić światem, czarować, naruszać, wywracać. A co za tym się kryje, widnieliście sami, rozumiecie. W niedługim czasie już aide było drzewa w darabach, ni w talbach, ani po strugach luźnych kłód. Smolaste, w razie potrzeby natłuszczone starannie, przycięte równiutko i załadowane na długie statki, czekały aż tug's zawiozą je na Du-najowe ramię świętego Juria i ku morzu. Butynary nabyli się na wodach, niektórzy pogapili się w mieście i już chcieli uciekać od gorąca w góry do chat, wtem gruchnęła wieść, że przyjeżdża sam chief. Dyrektor Mandl, choć tak ukryty za szczelnymi okularami, ai tak zaprasowany bez jednej zmarszczki na ubraniu i tak świecący krochmalonymi koszulami i kołnierzykami jak lustro, był nadal gorący jak dotąd, przeto gorączkował się niespamiętanie. Z lubością zawziął się'na nasz kraj, chciał go ciągnąć ido1 postępu, tak jak te plujące parą i fuszkające tug's wloką ładunki bezwładnych kłód. Chciał pochwalić się przed chiefem odkryciem, drzewem najcenniejszym, rhcinł pochwalić się Foką i Sawickim, pokazać wodzp- wi swoją nadzieję, „meine Leut."* Foka uznawał, że gazda ma się spotkać z gazdą, ale inni 'też gazdy, nie pachołki. I stąd jak u nas w pierwowieku — delegacja. A po co? Aby radzić nad tym, gazdowie zebrali się nie przy cerkwi, nie na połoninie, lecz w wielkiej gospodzie u samego1 Ajzyka Rosenkranca, rodem z Uścieryk, co osiadł już dawno pod Ga-łacem, ale pilnował grzecznie pobratymstwa. Gospoda była niedaleko za miastem, przy szerokim gościńcu u Rozidiroźa, i tam zamieszkali gazdowie jak gdyby w klasztorze. Ajzyk troszczył się o nich jak ojciec i jak archimandryta także. Znał z dawna rody Szumejów i Koczeirhanów, a w 'dodatku wielki wiedeński dyrektor Mandl iszczególnie polecił mu swych łudzi. Toteż niewiele włóczyli się po mieście, prócz jednego Jasia Tomaszewskiejgo, kitóry czasem wymykał się z Mandatem. Ostatecznie do samej gospody żadina obca kobieta nie miała dostępu za nic w świecie. Ajzyk szepnął Foce ze zrozumieniem: — Jasiowi nic już nie pomoże, a Mandatowi nic nie zaszkodzi. W jadalni gospody panoszył się wielki stół jaworowy rodem z naszych gór, jak sam Ajzyk. Obok tu" ego stała kiedrowa komoda, a dalej podparły się io ścianę szafy z bukowych desek, po naszemu zdobione' to śliwą, to brzozą. Goście, jak u (siebie w swoim kraju, rozsiedli się wokół stołu w głębokich ciężkich ławach z dębu mołdawskiego. Najskromniej, ciszej od ciężkich mebli krył się w cieniu szynkwasoi sam archimandryta, czyli gazda karczmy Ajizyfc, cichy, szczupły, siwy, z małą bródką. Rozważnie skinął czarniutkiej eupariicy, swej synowej, i zaraz stół i komoda pokryły isię zastawą. Łyskając oczyma znosiła wielkie bochny białego chleba. Dużo bryndzy, kaszę z susze-nicą, sporo napitków. Na komodzie stanęło w polewanych dzbankach: wino czerwone, wino białe, piwo buro-ciemne i piwo złotawe. W przezroczystych flaszkach: wódki różowe, zielone, czerwone. Na sam koniec zjawiły się gorące placzinty2 z serem, powidłami i z wszelaką dulczjacą.3 Czy pan czy 1 Moi ludzie (auistr.). 2 Placzinta (rum.) — Toidzaj naleśników. 3 Dulczjacą (rum.) — konfitury. 1 528 Zwada Pobratymstwo -z bezwiarą 529 pasterz, czy bojar czy biedak, 'dyrektor czy robotnik, jeszcze od. początku świata nikt nigdy nie najadł się pllaczinlt i nigdy się nie naje, bo gdy raz zacznie, coraz więcej ich chce się jeść. Z gazdów niektórzy zerkali wstrzemięźliwiei, inna pochłaniali już oczyma przysmalki, a żupanica łyskając oczyma znosiła je, znosiła. Naprzód zapraszał cicho Ajzyk: „Krajanie delikatni, goście lubi, używajcie!" Potem zapraszał sam Foka: „Gazdowie, nie zapominajcie o sobie, my tu po to." Potem czar-niiutka żupanica szczebiotała po wołosku jak jaskółka w strzesze, tak słodziutko, jakby placzinta główna wskoczyła z talerza i zaczęła szczebiotać. Podsuwała, wskazywała, a wciąż błyskała oczyma. Lecz goście kosztowali opornie, nieufnie, aby w tak ważkiej chwili coś ich nie przekupiło, nie odurzyło. Tylko Giełeta i Mandat od razu dosięgali śmiało, najwięcej ślicznego chleba, tłustej bryndzy i zaraz zapijali. Cieszyła się żupanica, a Ajzyk znów ukrył się za kratami klasztornego szynkwasu. Foka zagajał ostrożnis o delegacji do gazdy, którego Angli-kanie przezwali chief. I zaraz Matarha z pychą poprawił, że powinno się mówić: szaf a. — Przyjeżdża sam gazda — mówił Foka — a dyrektorzy zapraszają nas bardzo do niego, najwięcej ten nasz pobratym jaśniutki w okularach, mówi, że godzi się. Korzyści z togo nie ma żadnej dla niego ani dla nas, tylko czysty honor. My do niego aż spod Czarnohory, a on do nas jeszcze dalej zza mórz. Zróbcie, co godzi się, zróbcie, jak chcecie. Milczeli roztropnie, tylko Giełeta pomrukiwał, ale i on nie wypuszczał słowa z gęby. — No i cóż? — pytał Foka rozglądając się. Przynaglony Giełeta odpowiadał statecznie: — Trunki delorne, jadło z wielkiego świata, i my u swoich, u Ajzyka, nie w obczyźnie. Ale do panów obcych pchać się? Komuż to w smak? Milczeli bez ruchu, \Ajzyk zmiarkował coś, wyszedł ze swej Mauzy i znów zapraszał. I zaraz Mandat pociągnął długo z garnca. Ośmielił się i odezwał się. — Pany czy nie pany, obcy czy nie, masz gazda Foka wie wszystko najlepiej; co on, to i my. Mruczenie zakrążyło wokół stołu, poczym zlękło się i ucichło. Tylko Mandat, co chwila pociągając z garnca, mówił coraz śmielej. — Pójdę za gazdą choć gdzie i kiedy, prędzej w noc niż we dnie, bo patrzcie, stroje moje wymieckane. Powiedzą dyrek-tory i sam ich szifa: „Ot jakiś obdartus". Ale pójdę i tak. — Pożyczę wam nowy serdak — ozwał się Łesio. Zaśmiali się wszyscy głośno, a Giełeta szydził. — Na ramię Mandatowi starczy serdak Łesia, a brzuch czym przykryje? Śmiejąc się, tajali powoli, ale nikit się nie zgłaszał prócz Giełety. — Delegacja? Do panów pieniężnych? A czy wy wiecie, co tacy wam mogą wystrychnąć? Rozpiszą was w gazetach po całym świecie aż po Wiedeń. — I cóż z tego? — zaśmiał się Mandat. — To właśnie — ciągnął Giełeta — śmiech! Po co zaczepiać? — Ależ my nie czytamy gazet, to nie nasze zmartwienie — odjparł Mandat. Foka bronił: — Gazda-chief nie taki człowiek, powiadają milczek rzetelny, ledwie po słowie smagnie. — Ha, może om nie tafci — mówił Giełeta — ale jeigo służba, ci dyrektorzy, któż wie? Przyjrzałem się im na Riabyncu. Pytlowali, jakby kluski z gęby wypluwali, a oglądali1 nas, jakby to my niedźwiedzie albo dziwohidy, a nie oni. I tak o nas napiszą niechybnie. — A wy czytacie gazety? — pytał Foka. Giełeta żachnął się. — Niech mnie Bóg broni! Zaledwie zaszeleści mi w. uszy gazeta, kiszki mi rozdziera. Ale wyśmiać i osławić najłatwiej. A miarkujcie sobie, ta sama gazeta krąży jak sokół wędrowny. Jednego dnia w Kołomyi, zaraz we Lwowie, we Wiedniu i dalej w świat. A po co mają nas palcami pokazywać. I za co? Mandat machnął ręką wesoło, inni zaniepokoili się, pomrukiwali, przestawali smakować, nie dopijali trunków, tylko od chleba mołdawskiego nie mogli się odczepić. Ten i ów wypchał nim policzki tak, że drugi w strachu oczy wytrzeszczał. Cóż to za spuchlizna! Może już czarna śmierć? Tym szczelniej zapychali gęby. I może byłoby to trwało długo, gdyby nie wdał się Cwyłyniuk. Był ważny lecz niewesoły, mówił z troską: — Do panów powiadacie? Nie o to chodzi. Nam jasienow- 530 Zwada Pobratymstwo z bezwiarą 531 com, a mnie szczególnie, panowie nie nowina. Nasi ojcowie jeździli do królów, do pana cesarza, do papy rymskiego też, tylko do czorta głównego — nie! Za nic w świecie! Wiem wszystko, wszyściutko o delegacjach, hen od pierwowiefcu. Panów widziałem jak trawy, jak listowia, pebratymów panów miałem także dość. Choć po pańsku głupi, ale trudino, nie zmienisz, takiego już rodu. Ale tutaj w tym rzecz, że mamy pójść ńo 'Mirów, do jeszcze gorszych iriiż łutry. — Jeszcze gorsi? — przeląkł się Witrołom — a którzy to? Cwyłyniuk wyczekał chwilę, wtajeimniczał bardzo powoli. — Tacy, że jak usłyszycie, to pobieleje wam oko. Bo lutry jędrną ręką trzymają ..się krzyża, a tamci odprzysięgli się od krzyża, zdradzili! — .Od krzyża?! —• wytchnął Witrołom. — Tak — zakończył zwycięsko Cwyłyniuk — do takich iść hurmą i dobrowolnie —to grzech! Witrołom powtórzył jak ciche echo. — Grzech. — Cisza zapanowała surowa, miażdżąca. Ajzytk usłyszał ciszę, zaniepokoił się. Podszedł do Cwyłyniuka, zapraszał go do jedzenia, ale ten rozindyczony już, jak -gdyby nie słyszał. Mimo to Ajzyk nie odchodził. I zaraz Foka odciął "Cwyłyniufcowi. — A pieniądze brać od nich nie grzech? Cwyłyniuk zapiszczał bezradnie. — My_ pieniądza ni© robimy, pieniądz cesarski, niech pan cesarz sam za niego przed Bogiem się Skręca, bo sam go ustanowił. Robiliśmy rzetelnie dla nich, to dość. Ale przyjaźnić się? Broń Boże! , Foka znów mu dociął: — A wy sami chodziliście przyjaźnić się do Żydów, do Jo-s-eófca najbardziej, rozpowiadaliście nawet, że mądrzejszy od księdza. Mandat zarechotał: — Może już teraz Joseńfco przystał do krzyża? Cwyłyniuk rzucił przelotne lecz wdzięczne spojrzenie Ajzy- kowi za zaproszenie i zaraz bronił się dzielnie. — Mnie nikt nie! zdurzy ani w koźli róg nie zapędzi. Żydzi co innego, toyli przed mami od1 pierwowieku. Oni swoi, jak Joseńko, jak Ajzyk, sąsiedzi. Wiary mie naszej, to prawda, ale nie zdradzili, oj, nie! Trzymają się uparcie swego, jakby piefe kij w zęby chapnął! I za to mieli idość ibiedy i jeszcze mają. Ho taka jest Boża ustanowa od początku świata dla nich, by byli Żydami, a dla nas — abyśmy toyli chrześcijanami. A tamci Anglikany? Przeciwnie! Odskoczyli, wiarę starą cisnęli i jeszcze chwalą się, że chrześcijanie. Takie czasy! Cwyłyniuk westchnął żałośnie i zaraz Witrołom duchnął miechem na całą izibę, a Ajzyk westchnął mu do wtóru. I znów Cwyłyniuk rzucił mu wdzięczne spojrzenie. Witrołom mówił wzdychając: — Bez krzyża? Toż męczą się biedaki, trzeba by im ulżyć jakoś, z krzyżami do nich pójść. Bomba wybełkotał: — My nie, do tego, chybaby księdza im posłać. Cwyłyniuk rozdrażnił się. — Męczą się? Czort im się w kiszkach męczy. Księdza im? Mają i oni księży jakichś, jakich nie wiem, ale to dobrze wiem, że od czorta postanowionych. Ajzyk dla bezpieczeństwa nie odszedł do klauzy, zmartwiony stał nadal nad siedzącym Cwyłyniukiem, jak gdyby czuwał nad chorym. A Foka zapytał Cwyłyniuka: ¦— A skąd wy to wszystko wiecie? — Znasz mnie przecie nie od dziś, wiesz, że na wiatr nie mówię. Od kiedy to już Amglikanie, ci od ryby przesiadują u naszego księdza! I raz zachciało się nam zaprosić ich na nasz chram i do cerkwi, i do chat także. Przygotowaliśmy się, ubraliśmy się w pistolety, prochownice, a krzyży na piersi tyle, ile każdy miał, aż świeciło. I poszliśmy do rezydencji księżej. Nie ma co mówić, sami gazdowie, nie byle jacy. Chcemy zapraszać gości1 do nas, a ksiądz na to: „Nie pchajcie, się, nie bądźcie, śmieszni, nie nudźcie ich, to przecież goście." My dalej swoje: „My też chcemy ich gościć, tych gości z daleka, i w cerkwi i w chatach także." A ksiądz na to: „Czegóż wam się zachciało, jakżeż będziecie z nimi mówić i o czym?" A my księdzu: „Po Itudzku, jak z ludźmi." Aż Wtedy ksiądz się zniecierpliwił, żeśmy tacy głupi i rzetelnie łopatą do głowy kładł nam to całe anglikaństwo. Mówił dużo, a z tego najważniejsze wyłapałem, że koguta kładą i szanują, a 'krzyża wcale, nie. I u nas kogut pilnuje sobie krzyża i gwałtuje z krzyża na świat, a u nich bez krzyża. Nie wiadomo po co i kogo. No i my z tego jak niepyszni, ze wstydem wróciliśmy do wsi. Popamiętaliśmy Anglikanów na zawsze. — Bez krzyża? Koguta samego? Cóż to może znaczyć — oburzył się Witrołom, ale zaraz się uspokoił. — To pewno 532 Zwada Pobratymstwo z bezwiarą 533 nieprawda, Cwyiyniuku. Bluźnić człowiekowi i złorzeczyć najłatwiej, każdy potrafi, a to jest grzech największy. Ajzyk cmoknął, poklepał lekko po plecach Witrołoma, potem Cwyłyniuka także, lecz Cwyłyniuk upierał się -dalej. ¦— Nasz kisiądz z Jasionowa, jaki jest taki jest, a nie złto-rzeczy, ani nie kłamie. — Ale nasz stareńki ksiądz Buraczyński nigdy czegoś takiego nie mówił — odparł Witrołom. — Nie mówił, bo Anglikainy do niego nie zachodzą, skąd ma wiedzieć — gorączkował się Cwyłyriiuk. Foka osadził go. — Ciągle słychać, że buntujecie się przeciw naszemu księdzu, a teraz------- — Buntuję się — śpieszył się Cwyłyniuk — bo muszę, kiedy nam dychać nie daje i na kazaniach talk końcem świata nudzi. I straszy też, że chrześcijaninowi odchciewa się nawet krowy doić. Niech chodzą sobie bidule niedojone ze spuchniętymi wymionami, kiedy koniec świata nad głową." — Ależ sam ksiądz Pasjonowicz gości Anglików — przerwał Foka. — Gości, bo musi, cóż ma zrobić, u siebie w domu każdy gościnny, ale do mich pchać się? Nie! — Bożkochwelcy jacyś czy Co? — wydławił z siebie Bomba z troską. ¦— Gdzież tam bożfcochwalcy — piszczał Cwyłyniuk — nawet bożków nie chwalą, tylko pieWiądze. — Pieniądze każdy chwali, byle uczciwe — orzekł stary Koczerhan. ._— Więc za co ich oskarżać i o co? — pytał Foka loistro. — Że bezwiarki, po prostu Boga zdradzili — wypalił Cwyłyniuk. Ajzyk rozłożył ręce bezbrontiie i usiadł na ławie obok Cwyłyniuka. Także Foka opuścił ręce na stół, tylko Witrołom oburzył się na Cwyłyniuka. — Człowiecze! tak ludzi pusto-darmo piętlnować? Bezwiar-kami psioczycie? Na zdrajców malujecie? Niech będzie. Ja pierwszy pójdę do tych bezwiarków. Ajzyk ożywił się, przelatywał oczyma jednego po drugim. Na czole starego Koczerhana zagrały zmarszczki, lecz zaraz zaświeciły mu w oczach błyski, jak w oczach młodej sarny, co dotąd nie widziała człowieka i gdy go .spolłka, nie wie, czy zmykać ma, czy pozostać. Rozmafszczył wreszcie czoło, orzekł głucho: — Pierwszy raz w życiu słyszę takie piętnowanie i hańbienie. To dopiero grzech! Pójdę i ja do nich. Ajzyk patrzył rozmarzonymi oczyma na starego Koczerhana, po czym zadumał się smętnie, zmrużył oczy i wbił je w stół, a Mandat już dość podochocony dopił piwa z garnca i zarechotał. , . —» Byliśmy już na święto Odokii pod białą popownią czor-towską, tam w śniegach, to chodźmy do bezwiarków. Nie boję się, choćby w starym serdaku — pójdę. Cwyłyniuk przeraził się: — Ludzie! Cóż was opętało, za pieniądze czortu w gardło się pchać? Skaranie Boże. Ajzyk skinął na żupanicę, by prędko podała świeże placzin-ty, a Witrołom odkrzyknął Cwyłyniukowi: — To z wami skaranie Boże, aby tak na ludzi hańbę sypać jak ciernie. Mandat dał się porwać, uderzył kułakiem w stół, wrzasnął na Cwyłyniuka. — To wy pchacie się czortu w gardło! Mój dziadulo, Bazio Kropiwnicki główny diak, tak mówi — Milczenie zasiało się bezzwłocznie, słuchali chciwie. Także Cwyłyniuk ochłonął i zapytał: —; Co mówi diak Bazio? — Co mówi Bazio? — szepnął Ajzyk. Zamiast ośmielić się, Mandat spłoszył się, rozjąkał się, potem nadął się i wypalił: — Dziadulo mówi, że nie tak. — Oj, nie tak — powtórzył Ajzyk jak echo. — Cóż nie tak? — nalegał Cwyłyniuk. — Że jest list z nieba, że inaczej — jąkał się Mandat. Cwyłyniuk ratował sam siebie. — Któryż list z nieba? Patrzcie na niego! Sam nic nie rozumie, a nadyma się mądrością dziada. Bóg nas ukarze, gdy będziemy słuchać najdurniejszych. Chichot posypał się, Ajzyk skubał brodę, z niepokojem oglądał się ku izbie, czy zbliżają się już świeże placzirity, a Giełeta pobudzał Manidata. — No, Petrysku, nie kręćcie, wyjeżdżajcie z waszym kazaniem! Podfoiczowany Mandat zerwał się nagle, jakby chciał skoczyć 534 Zwada Pobratymstwo z bezwiarą 535 na Cwyłyniuka, Ajzyk złożył ręce jak do modlitwy, oglądając go z przerażeniem, jak gdyby dzieciaka, co podczas kłóttni dziecinnej w ciągu niewielu minut zmienił się w potężnego męża i gotów rozbić głowę o byle co. Lecz Mandat opamiętał się, usiadł, zamyślił się. Po czym mówił pewnie, jakby czytał, choć nikit nie wiedział, czy zmyśla czy .naprawdę przypomina. — Tak, mój gazdyku, list z nieba taki: że piekło nijaczy się całkiem, zacieka w ziemię, gdy stąpają po niej dusze rach-manne, ale podpływa od spodu do góry, kiedy — Mandat znów zaciął się, po czym huknął z pełnej piersi — i że ziemia święta rzygnie na was piekłem, w oczy ogniem chluśriie, kiedy będziecie sądzić, hańbić i łiaukać na bliźniego------ - - Cwyłyniuk opierał się jeszcze nieśmiało. — Ziemia rzygnie? Tego żaden ksiądz .nigdy nie mówił. — To przeczytajcie sami list z nieba — rąbnął Mandat. — A wy? Wy umiecie czytać? — pytał Cwyłyniuk. ' •— Po co pni czytać? Dziadu.o przez tego jedinego wszysicy jak gdyby zbezosobieni. Jakby to nie orii przyszli z delegacją, tylko jacyś inni, i to jacy bądź, chociaż z reszty delegatów ani jeden nie ubrał ni butów obcych, ni postołów, ,ani nawet rzemyka. Do pułapki obczyzny nikJt się nie dał zaciągnąć. Także Mandat, mimo że nieraz chodził z Jasiem gapić się na miasto, nie kupił ani guzika z tej mody, chociaż Jasio go kusił i namawiał. Dla delegacji dał sobie wyprać szmatki w gospodzie, a w kancelarii ukrył się całkiem w .tyle za innymi. Stamtąd żartował szeptem z Jasiem: „A co tam nasza Roza-panienka?" Nakogucony i na-pawiony Jasio na takiego Rumuna, jakiego w całej Rumunii nikJt nie widział, z tajemniczym uśmiechem położył palec na ustach. Bomba patrzył nań z podziwem i wzdychał: „Patrzaj-cie, jaka wielka rumuńska osoba nasz Jasio!" Poza tym czas się dłużył, dyrektorowie gwarzyli półgłosem i sennie za stołem, tylko Manidl isftał w kącie i rozmawiał żywo z Foką. Wtem usłyszeli na drewnianej galerii młode kroki. Izba zamilkła, napięła się jeszcze bardziej. Wszedł biegiem on sam —chief. Młody czy stary? Wyższy od Iwanyska. Włosy całkiem jasne bez żadnej siwizny i wcale gęste. Chudy, bardzo chudy, a raczej suchy, a obciągnięty tak dokładnie skórą, że nie miał nigdzie żadnych zmarszczek. Nawet usta tak były ściśnięte, jakby nie było w nich wcale ciała, ,tyl!ko dwa suche paski skóry. Dla ludzi o* oczach myśliwców było to spotkanie pamiętne, nie zapomnieli niczego. A on? Jak sokół z rozmachu co wtargnął do pułapki, cofnął sio do kąta. Przeraził się? Nie! Skupił się do uderzenia. Niebieskooki, brwi złotawTożółte. Oczy gorące czy lodowate? Takie i takie. Lód zakipiał nagle i zaraz ścinał się mroźnie. Wzrok jogo szybował nieustannie, nie po lisiemu skakał i nie myszkując wciąż jak u dyrektora Zarygi. Nie! Krążył dokładnie, jak slwoztotawy sokół wędrowny. Wiecznie głodny, nieustannie ns ąuite like a Scotch boy, must be a German." * Nikt nie uważał za stosowne przetłumaczyć, a chief nie spuszczając wziroku z Sawickiego, zagadnął go po angielsku: „Your name is Sawicki?"2 Panicz-Ryś najsurowiony jak sam pan Kowal, krafcmął po pollsku: „Tak". I zaraz chief z zamglonym wzrokiem zaklekotał łagodniej jak sokół, co naleci na swe pisklęta dopiero co opierzone, a już zbiegłe z gniazda: „Hoarse anld efficient like a new saw-fra-me."3 Oderwał wzrok i zwracając się do Foki, smagnął kościście jakby do nikogo. I zaraz Manidl przełożył: „Szef pyta dyrektora Fokę, czyście zadowoleni, czy macie jakieś życzenie." Foka odpowiedział z miejsca: „Me jestem dyrektorem. W kontrakcie jest wszystko. My wam życzymy dobra, sławy u Boga i u ludzi dla was i dla waszych rodów. Niech Bóg was prowadzi na wszystkich wodach. Amen." Mandl krzywiąc się tłumaczył na angielski, a Foka tłumaczył szeptem swoim ludziom. Chief jakby czekał na to. Przystąpił do działania. Zgiętym palcem zapukał w książkę, jakby pukał do drzwi. Otworzył książkę, znalazł natychmiast, pospiesznie dał MandOKowi do przełożenia. Znów przymknął oczy, a Mandl przekrzywiając itwarz przekładał ma niemiecki. „Pan jest moim pasterzem, nie zaznam biedy, położy mnie na zielonych pastwiskach. Powiedzie mnie nad ciche wody, odmłodzi mnie. Poprowadzi ścieżkami prawości dla Jego imienia. A chociaż przejdę przez doliny śmierci, nie będę się lękał." Foka poznał, zrozumiał, szepnął swoim: „Psalm Dawidowy." Zaszumiało między delegatami. Cwyłyniuk mruknął: „Ich nabożeństwo". Przeżegnał się trzykrotnie i zaraz wszyscy delegaci, jeden za drugim gramolili się z ław, żegnali się krzyżem, kłaniali się w kierunku stołu i książki. Potem ściskali się wokół Foki nalegając, żeby im wytłumaczył, Lecz chief pospieszył się, znów wskazał jakieś miejsce w (książce i znów Mandl 1 Ten jest całkiem jak szkocki chłopak, musi być Niemcem. 2 Twoje nazwisko jest Sawicki? 3 Ochrypły i wydajny jaJc nowa piła. tłumaczył z jeszcze większą niechęcią, utykając niemal przy każdym słowie. „Bóg stanął w synagodze możnych i sądzi pośród bogów: jak długo będziecie sądzić niesprawiedliwie i przyjmować osoby przewrotne? 'Brońcie biednych i sieroty. Czyńcie sprawiedliwość zgnębionym i potrzebującym. Wyzwólcie biednych, uwolnijcie ich z rąk przewrotnych! Powiedziałem wam, jesteście bogami, bo wszyscy jesteście dziećmi Najwyższego." Foka z trudem chwytał urywane, niezgrabne tłumaczenie, a już delegaci szepcąc przypierali go: „Co to znaczy, co pisze książka?" Zdążył odpowiedzieć: „Pismo święte głosi, że idzie już dobro dla biedy, dla krzywdy, bo wszyscy są dziećmi Boga." Zaledwie skończył, zaledwie ożywieni delegaci znów zaszumieli, a już cMef, spiesząc się jeszcze więcej, jak gdyby był bardzo spóźniony, po raz trzeci wskazał Mandlowi nowe miejsce dla przekładu. Znudzony i zgnębiony Mandl [tłumaczył. „Na drogach Twych sądów czekałem Cię, Panie. Połknie śmierć zwycięsko, wytrze łzy, a nagany cofnie ze swego ludu na całej ziemi. Ufajmy w Panu, bo Pan Jehowa jest potęgą wieczystą." Lepiąc z tlrudem słowo do słowa, coraz mniej zrozumiale, Mandl osłabł prawie, za to delegaci podniecali się coraz szerzej. Nie tylko Cwyłyniuk i Koczerhamy, także Witrołom, Ma-tarcha, Bomba, Łesio, wreszcie wszyscy żabiowcy żegnali się i kłaniali się nabożnie w strome książki. Dyrektorowie ziewali, ziewali coraz iszerzej. Chief odebrał książkę, położył ma stole, nabożeństwo skończyło się. Oczy chiefa zaszkliły się nieprzytomnie, jakby już zapomniał. Wówczas stary Koczerham wzniósł ku niemu rękę, mówiąc uroczyście: „Niech was-Bóg błogosławi, abyście dożyli setki lat." Chief zauważył, kiwnął mu głową i spieszył się coraz więcej. Usiadł wreszcie, zapatrzył się w stół, przyrriknął oczy, trwał tak bez ruchu. Stary Koczerhan mruknął: „Modli się, módlmy się i my". Rozszeptali się przystojnie, modlitewna cisza opuściła isię na nudną kancelarię, lecz nie przegnała nudy.-Po chwili chief pospiesznie skinął na szafę. Podano mu stamtąd inną kisięgę znacznie większą i grubszą, ale z luźnymi kartkami. Kartkował błyskawicznie, wyszukiwał coś palcem, zakończył prędko, zamknął księgę. Po raz pierwszy ożywił się niezwykle. Ściągnął się w sobie, napiął skórę na twarzy, jakby schudł jeszcze bardziej, podniósł głos kościście. Smagał tak twardo, że delegatom wydawało się, 542 Zwada Pohratymsłwo z bezwiarą 543 iz biczuje za coś całą służbę, to znaczy dyrektorów bo ci słuchali potulnie. Wyrecytował po angielsku, jakby się łudził ze delegaci dla tak ważnej decyzji otrzymają z nieba dar języków: „For all their goodwill we'll show our goodwill too, in paying them extras, for industrious seasoning of timber for noł allowing it to warp." 1 Delegaci nie zrozumieli, ale odgadli ważność niektórzy szeptali: „Jakież to kazanie?" I zaraz nachylali się jeden po drugim feu Foce, który akurataie tyle zrozumiał co oni. Wreszcie dyrektor Maindl ogłosił uroczyście po niemiecku że chodzi o rzecz najważniejszą, o zapłatę: „To leży szczególnie na sercu ctaefowi, to jest dla niego święte." Na sam tak uroczysty głos, niektórzy delegaci powstawali, a Foka nachylił się naprzód. Mandl uwiadamiał, że chief kazał zapłacić wszystko, także pie-nięzny zakład, zabezpieczający jakość drzewa, bo uznaje, że dobre, a kontraikt wypełniony bez nagany. Ponadto każe wypłacić z dobrej woli bonifikatę za przeładowanie i konserwację drzewa. Wreszcie postanawia, że za ewentualne szkody brzegów a łąk, poczynione przez spławaczfcę zapłaci natychmiast, skoro otrzyma komisyjne orzeczenie przesłane do Wiednia. „Na jaki barak posłać?" — pyta Mandl. „Do księdza Buraczyń-siaego" — odparł Foka z miejsca. Mandl tłumaczył chiefowi z zakłopotaniem, a chief po raz pierwszy rozchylił suche paski warg, jakby w uśmiechu, lecz: raczej w groźbie, pokazując wielkie kłańciaste zęby, których dotąd nie odsłonił. Ścisnął znów usta, warknął: „Their pars on is their banker too?" 2 Mandl tłumaczył coś cicho z kwaśną miną. Chief przerwał mu: „This is all your pleadimg?" 3 Mandl ściął twarz, ogłosił odrobinę niecierpliwie: „Idźcie teraz do kasy, chief dziękuje i :na tym -koiiiec." Foka machnął ręką, wyprostował się. Twardo wyszarpywał z siebie po jednym słowie niemieckim: — Nie! Nie to dla nas na pierwszym miejscu. Mam oczy, widzę, że wasze oczy widzą. My daliśmy wam, co mieliśmy najlepszego. Cena? — W Wiedniu inna, w Carogrodzie intaa i tak ma być. Ale drzewo nasze jest złoto. Z tym niech zostanie u was pamięć o nas! I z Bogiem. ri^Za ich dc?rą Wolę P°każemy także dobrą wolę, płacąc im do-dattoowo za staranne wysuszenie drzewa, za to, że nie pozwolili mu się wypaczyć. • r 2 Ich proboszcz jest też ich bamikiarem? " To cała Pańska obrona? Zmieszany nieco Mandl przełożył, jak mógł, -a chief zmieszał się jakoś bardziej. Oczy zaszkliły mu się, usta zadrgały. Ścisnął je, jakby nie mógł rozerwać. Nadął się boleśnie i wypalił: „This is my rigbjt man! A honest monger in God's hand — Amen." 1 Podszedł porywczo, uścisnął rękę Foki, obaj gazdowie, jeden górski, dtrugi zza mórz pomrukiwali coś w zakłopotaniu. Porozumieli się bez słów. Stary Koczerhain zrozumiał i wyszeptał w rozczuleniu: „Niech Bóg wam pomaga, gazdowie." Posłuchanie skończyło się. Oczy chiefa zamgliły się zupełnie. Raz jeszcze musnął czule Sawickiego. Zasmucony głęboko, kiwnął ręką na pożegnanie. Odwrócił sdę gwałtownie, zbiegł szybko po schodach. Więcej go nie widzieli. Gdy delegaci schodzili powoli po drewnianych sthodach, Witrołom wyładował się w podziwie: „Sam chiefa, kapitał główny." Cwyłyriiulk zerkając ku iFoce wzdychał ukradkiem: „Dużo by mówić, ale ganić nie uchodzi, bo to gościna." „Cóż ukąsili was bezwiaiM?" — pytał Foka. Owyłyniuk krzywił się niechętnie, wreszcie powierzył: „Nabożeństwo za krótkie, riie to co u nas." „Za krótkie" — potwierdził cicho stary Koczerhan. „Oj za krótkie" — powtórzyli obaj bracia Koczorhnny. „Ale ważkie" — poprawił się stary Koczerhan. Giełeta cedził: „Krótkie, ale płacą, po nabożeństwie nie ściągają pieniędzy jak u nas." Manldat drażnił Giełetę: „Byle was tylko w gazotoch nie opisali". „Kto wie, wierzyć nie można, a nuż opiszą" — odparł Giełeta. „Nie bójcie się, on już nas zapomniał" — uspokajał Mandat. „Taki nie zapomni" — upierał się Giełeta. Witrołom dopytywał jeszcze: „Taki zimny czy co?" Foka odbąknął niechętnie: „Nie ma czasu". Spoglądając ku Cwyłyni/ukowi podniósł głos: „Ale gazdostwa pilnuje, słowa dotrzymuje. W tym jego życie, to się zwie obowiązek." Cwyłyniuk nie odpowiadał, a Witrołom dziwił się jeszcze: „Taki bogacz i nie ma czasu?" „Oj nie ma" — westchnął Bomba ze zrozumieniem — „bogactwo twardsze od służby". Giełeta wyśmiewał jeszcze: „Byleby schudł i zbladł nasz Bomba, będzie z niego chiefa." Manldat uspakajał weso- • ło: „Z Bomby można się przynajmniej pośmiać, a z tą szifą 1 T10 jest mój właściwy człowiek! Uczciwy handlarz w Bożym ręku (...). i" M4 Zwada Pobratymstwo z bezwiarą 545 i« cilowluk skisłby z nudów. Nie daj Boże." — „Nie można «ąikk 2 Jednego razu" — poprawił Łesio ostrożnie. „Teraz po pieniądze — przerwał Foika — i hajda do domu". „Szkoda — w/.dy|o, bo jak wiecie nie tylko nie jest pennywise 2, raczej gdy przeniknie interes do szpiku, może się wydać poundfoolish. * Ho wówczas wygarnie całą (kieszeń tam, gdzie jaki taki z cias* 1 .!«'s ziowin|l, oglądał się, lecz placzinty skończyły się. Przypomniał sobie swoje zmartwienia, pogrążył się i dodał: — Tak, to pewne, bo cóż zrobimy, z tą Rosją? Jakżeż dobrze <¦ m wszystkim na świecie, że dla waszej świadomości nie ist-•¦ • ona. 7'o chorobliwe toliskowidztwo, ;nawet ślepota — i ¦<¦! sio. Sami nie przeczuwacie co czyha. Ach! mdl odparł nieco niecierpliwie. • Dyrektorze Jacohs, niech pan nie będzie niepocieszony, ihIio jest także dzień, jutro znów będą placzinty. Jacobs popatrzył nań z żalem, machnął wzgardliwie, ręką. 'yrektor Husarek systematycznie skończył jedzenie, otarł usta, •owiedział spoikojnie lecz z troską. — Nie sięgajmy aż tak daleko. Nasz dyrektor Jacobs rozsmakował się w dalekowidztwie, a my mamy troski bardziej piekące. Jest to nawet siłą Austrii, że nie mąci sobie głowy perspektywami, bo to w naszych. pokojowych czasach mogłoby tylko zaszkodzić. Przede wszystkim należy aż do dalszych decyzji przemilczeć lub w razie potrzeby przekomen-tować decyzje chiefa tak, aby nasze biuro wiedeńskie, a może i budapeszteńskie, nie miało przykrości. Jesteśmy przecież za to odpowiedzialni. Niewątpliwie we Wiedniu chętniej widzi się Anglików niż Prusaków. Zwłaszcza my konserwatywni katolicy, ale ostatecznie łiberali także. Nasz Pepperl dziedziczny i nałogowy liberał wie to najlepiej. Dla nas samo zjawienie się Prusaka na ulicy jest niesamowite, jak gdyby jastrząb wleciał na Rathausplac między gołębie. Ich styl mrozi nasze poczucie życiowe. Zresztą to parweniusze. To niepoważne. I to długo nie może potrwać. Poza tym Niemców właściwie u nas nie ma, oprócz profesorów germanistyki, i pociechy z nie-rniećkości Austrii nie będzie. Nie zapomnijmy jednak, że Trust /, powodu gorliwości czy też zbyt genialnej aiktywności kie-. równika miejscowego oddziału, naraził się wiedeńskiej opinii i rządowi i miał grube nieprzyjemności. A mógł mieć jeszcze o wiele gorsze. • . Mandl zaśmiał się nieco za głośno. — Chodzi o itę aferę z Wienerwaldem. Sławiono wówczas, że pomysł genialny, bo wyręby pod bokiem i pod okiem dyrekcji. Łatwa sprawdzałność dla 'kredytu i dla banków, a ko.-munikacja dla wysyłki drzewa w świat wymarzona. A równocześnie, że mój Wiegunowy pomysł z Karpatami niepraktyczny, bo to gdzieś pod biegunem. Ilus.irek przyciszając głos mówił ze strapieniem. Pobratymstwo z bezwiarą 561 — Cóż z tego, że dobry pomysł! Nie znoszę genialności, 1)0 od razu kosztuje. Gdyby nie tak prosty, bo tani wynalazek. Mandla, to gdzież byśmy dziś byli? Ściągnęlibyśmy sobie na głowę wielki finansowy skandal. Trust musiałby dopłacić i my wszyscy potracilibyśmy posady. W rezultacie przecie do niedawna jeszcze opłacaliśmy się suto w miejscach — nie do ujawnienia, a także w księgach musieliśmy to ukryć. Ha, to dotkliwe, inni genialni, a moja głowa niech po nocach siwieje. nad tym. Jacobis ożywiając się zasapał się odrobinę. — Nie znam tej sprawy, ale dla nas na Węgrzech może też być pouczająca. Szeptano, że zaczęło się od przekupienia jakichś podrzędnych urzędników. A po co .paskudzić się? Jeśli płacić, to u góry i od razu interes za gardło. Husarek odpowiadał wciąż przyciszonym głosem: — Jedno fatalne głupstwo ściga inne. Zaczęło się niby to kroczek za kroczkiem, a od razu od wydatków, jak zapewniano błahych. —¦ Husarek podniósł głos jękliwie: — Ładna mi bła-hość! Wierzę jedynie w interesy realne, bez grosza wyrzuconych kosztów, łapówek, czy reprezentacji! Od wydatków nie wolno zaczynać, bo z takich kosztów rodzi się interes od razu totgeboren 1 — referował znów spokojnie. — Zatem z pomocą takich rzekomych tanich protekcyj uzyskano kontrakt od dyrekcji domen państwowych i milczącą zgodę władz nadzorczych, to nie mogło być zbyt tanie! Na wyręby w ulubionym przez spacerowiczów lasku wiedeńskim.! Opinia spacerowiczów niezwłocznie rozkrzyczała się, prasa także, szczególnie niejaki Schóffel wykrzykiwał: „Rekiny kapitalistyczne, piraci morscy!" Zamiast przeczekać spokojnie lub wpłynąć na prasę, nasze biuro, szczególnie jeden taki, zabawili się w agresywny kapitał. Oparło się to o isąd. Zadłużony sędzia był przystępny, pochopnie .stwierdził fałszywość informacji prasy, nawet złą wolę. Gdy z kolei prasa, nawet nie bardzo śmiało, z lekka chlasnęła wyrok, ów przeczulony, ba, łaskotliwy sędzia, może naciskany przez naszych, poczuł się dotknięty i oskarżył sprawców tego wiatru o obrazę godności sędziego. Oskarżeni nie przestraszyli się wcale, bo sprawa przyszła przed sąd przysięgłych i spacerowicze z Wienerwaldu podbechtani przez plotkę uwolnili oskarżonych. Tryumfująca plotka rozszerzyła się jak pożar, wydawało się, że Trust zhańbiony, zgubiony, a my 1 Martwo narodzony. 562 Zwada . i z nim także. Szczęściem austriackie władze ułatwiają życie półśrodkami. Sędziego przeniesiono, co już było ustępstwem dda tłumu. Ale choć 'lekkomyślny i łatwy do zadowolenia mo-tłoch ucichł, prasa nie ucichła, (szczególnie dwaj tacy. Szczęściem i oni mieli wcale dobre obyczaje wiedeńslkie, tnie pokazywali na nikogo palcem. Chief był wówczas w Australii, nie dowiedział się o tym, a poselstwo brytyjskie jak gdyby nie zauważyło, a raczej, wyczekując, udawało że 'nie zauważa. Nasz sekretarz Pepperl Kurnberger wie to najlepiej, bo jego wuj Ferdynand smutno odznaczył się w tej kampanii prasowej przeciw nam. Muszę powiedzieć, i Pepperl wybaczy, że szczęściem dla nas rozchorował się. Jacobs wydął usta, wydmuchnął z mich wzgardliwie: jr- Osterreichische Schlamperei! * Od góry do dołu. 'Zachęcony a trochę ożywiony miodem Pepperl, sizczupły wysoki blondyn o wypukłych niebieskich oczach, wesoły i ugrzeczniony, odpowiadał uśmiechając się ni to ironicznie, rii to z usprawiedliwieniem. •— Trzeba znać temperament wuja, to przecie poeta, nieprzeciętny miłośnik lasu, rozmaszysty, a przecie człowiek wielkiej dobroci. Nie tylko chorobie uległ, zaprzestając ataku, lecz jeszcze przedtem perswazjom całej naszej rodziny. Żałował swej ostrości, wzruszał się losem dyrektora Husarka, obawiał się nawet, że niechcąco uczynił mu krzywdę,, fbo przecie celował w kogoś innego. A prawdę mówiąc nawet w tamtych nie celował, tym mniej w Trust, ityllko we wszystkich rozpierających się po teatrach i operach brzuchatych nouveau-riche'ów, dyrektorów i pseudodyrektorów z całą ich kapitalistyczną „religią". Więc jak to zawsze we Wiedniu, skończyło się na zabawie i na dowcipach. Bo punfkt widzenia wuja był zabawny, nie pozbawiony czaru. Spacerowicze wyjeżdżali (sobie pod Wienerwald na Heurigera2, cieszyli się zwycięstwem, to znaczy dowcipami wuja, naśmiali się, zapomnieli o Truście i o wszystkich drzewiarzach. Sprawę pogrzebano, nikt jej już nie wskrzesi. Mandl ucieszył się. — Ach, te wice wiedeńskie! Pepperl, opowiadaj pan, przy nich można zapomnieć o wszystkim. Więc co napisał słyńmy wuj? Nie czytałem tego, bo wówczas tryndałem się po' Bukowinach, po Karpatach. 1 Austriacki bałagan. '•' Młode wino. Pohratymstwo z bezwiarą 563 Pepperl cieszył się także i opowiadał. — Wuj Ferdynand pisał, że w tych heroicznych zmaganiach jesteśmy świadkami walki dwóch religii: z jednej strony nowoczesna humanistyczna i oczywiście chrześcijańska religia człowieka, a z drugiej pogańska religia drzew. Do pierwszej należą ludzie czynu i postępu, drzewiarze, Trusty i ich dyrektorzy z wszystkimi pomocnikami państwowymi, leśnikami, sędziami także, do drugiej jacyś itam moraliści, idealiści z orszakiem spacerowiczów i nieoświeconego tłumu. I oni właśnie ośmielili się wyzwać ludzi czynu, piętnując ich i spotwarzając, że są piratami przemienionymi w nadleśniczych, urzędników finansowych, sędziów, a nade wszystko w kapitalistów, za to tylko, że wzięli na siebie to zadanie 1 ofiarę, aby otworzyć światu nasze lasy. Ale wynik niewątpliwy, bo przecież ten kult drzew i lasów to ciemnota zamierzchłych wieków, co stawia czoło przeciw postępowi, przeciw kulturze i oświacie. Opamiętajcie się! — woła wuj. — Nie gaj, nie las jest święty, lecz człowiek. Nie WienerwaTd, lecz postęp i handel wydajny! Niechaj zatem prawo śmiało stanie po stronie człowieka, po stronie dyrektorów, po stronie nowobogackich, ich meitres i ekwipaży, ich lóż teatralnych, słowem po stronie kultury, a nie po stronie lasu, dzikich zwierząt i barbarii. Wymieńmy święte gaje na pieniądze, jeszcze bardziej święte, jak najwięcej pieniędzy, dla kultury, dla człowieka, dla ducha. Dos is a Heltz!1 Obaj dyrektorowie wiedeńscy, uraczeni opowiadaniem cieszyli się jak gdyby już się znaleźli w Wienerwaldzie, przechodzili na wiedeńskie narzecze, a Jacobs trwał w pogardliwie kwaśnym uśmiechu, jakby był niepocieszony, nie z powodu zakończenia kolacji, tylko z prowincjonalnych przyjemności swych kolegów. Pepperl gawędził dalej pogodnie. — Wuj Ferdynand narobił sobie wrogów, to prawda, ale ci co go znali, wiedzieli dobrze, że miał nie tylko rację, ale także serce. Miał po swojej stronie wszystkich śmieszków, to znaczy cały Wiedeń. Nio chciał niszczyć ludzi, tylko zamiatał, wymiatał nadużycia i powiedzmy grzecznie, także stare pajęczyny. To chyba jest a work for many2, jak sławił dzisiaj nasz chief. ¦ Dyrektor Husarek godził się protekcjonalnie. 1 To dopiero heca. 2 Piraca dla wielu. Pobratymstwo z bezwiarą 565 MV4 Zwada .'-..ii*/ 1'rjiperl to liberał rozżarzony do czerwoności i tak wyraża, .iln ma rację. Ci liberali, owszem, czasem trzeba /.nać... No, widzicie — śmiał się Mandl — niech pan wytłumaczy / tym Anglikom, jak to u nas samoczynnie funkcjonuje rlp niczem gromochron. I teraz w świetle tych zmagań i lyrh dowcipów, widać praktyczność mego niepozornego, jak szeptano sobie, niepraktycznego pomysłu karpackiego. To nie tylko nie kosztowało, jak przyznaje nasz szef rozrachunków; ale co decydujące w przemyśle, rentabiliteł nadspodziewana. 1 jeszcze jedno: sumienie nasze w stosunku do Trustu — spokojne. Tym dochodom nie zagrażają żadne intrygi ani niebezpieczeństwa. — —¦ Zupełnie słusznie — przerwał żywo Husarek — dzisiaj z powodu zawiści motłochu i chorobliwej czujności tylu czynników, żaden interes nie ma zapewnionej przyszłości, a ten karpacki miał. — O to chodzi! — ucieszył się Mandl — pan jeden mnie rozumie. Bo o te drzewa i lasy z Riabyńca nie upomnJi. się ani plotka ani prasa, spacerowicze nie ^zrobią nam procesu i riie zasiądą jako przysięgli, inie znajdzie się też poeta dla ich obrony jak pański wuj. Nawet ów dziedzic gór choć przeciwny wyrębom, nie odezwie się ni słowem, bo mu nie wypada. I takie skarby oddawać Prusakom za cenę złudzeń? •¦ — Czy pan dyrektor jest pewny, że nikt się nie upomni jakoś o tamte lasy? — pytał Pepperl podchwytliwie. ¦— Nikt i nigdy, bo komu na tym zależy?! Dyrektor Jacobs choć zdawało się, że już wszystko dlań jest marnością, martwił się przecie. Mówił z ponurością skazańca. — Jako kierownik na terenie Węgier obawiam się, by Budapeszt nie zaraził się prasowo od Wiednia, bo oni tam, mimo rzekomy opór, lubią Wiedeń naśladować. Nawet Żydzi węgierscy zapominają, że są Żydami. To jedno trzeba przyznać Rosji, że tam kampanie opinii i tak wielkie trudności dla ludzi pracujących z zaparciem w przemyśle są nie do pomyślenia. Ho tam kto raz ma za sobą górę, nie obawia się żadnej opinii ni plotki. Wie czego się trzymać, bo to jasne. A tu ni to ni < wo. Pepperl śmiał się wesoło. — Ale nie będzie pan nas namawiać,, panie dyrektorze, byś- ' Dochodowość-. my przenieśli się do tamtej jasności, sikoro pan jsam schronił się u nas, w austriackim mroku. ' Jacobs schylił głowę, kark mu nabrzmiał jak u byka przed corridą, który drażniony przez byle chłopca, 'nie chce się z nim paskudzić. — Mandl powracał do swego. — Tak czy inaczej, w Karpatach ani korupcja ni protek? cja władz nie była nam potrzebna, wystarczyły małe zadatki, głównie dobre słowo i to jeszcze raz uzmysławia nam wartość tego interesu i niepowetowane straty w razie rezygnacji. Dyrektorowie, także Jacobs, pochylili głowy smętnie, lecz Pepperl śmiał Się rezolutnie. — Ostatecznie owe Karpaty nie należą do Anglii ani do Prus, tylko do mas. Nie musimy się oglądać ani na jednych ani na drugich, dopóki nasz Wiedeń trzyma głowę wesoło. Nie boimy się. Dyrektor Jacobs fosznął jak oburzony kot, po czym gromił ponuro. — Nie boicie się? Na którym-że wy świecie żyjecie, wy Austriacy? W obłokach czyli raczej w Rathauskeller, że dnia trzeźwego nie widzicie? Byłem bardzo za tym interesem w górach. To trochę jak w Rosji, może jeszcze lepiej, bo bez urzędników i bez zabarykadowanych granic. W interesie trzeba chwytać prędko, chwytać póki jest co, a jeśli darmo dają, to łykać na zapas, dławić się a łykać. Ale co potem począć z drzewem? Skądże kapitał na przeróbkę i dostawę? Trzeba mieć oczy! Gdy nowe stolice i nowe potęgi zaświecają się, zgłosić się prędko, aby być pierwszym. Naokoło was potęgi niesamowite, a wy jak koguty: „inie boimy się." Dyrektorowie stropili się, Husarek pochylił głowę, jak gdyby czekał na uderzenie, tylko Pepperl podniósł jasny czub, prostował się jak kogut. — Nie boimy się! Kapitały znajdą się i u nas. Bo największy nasz kapitał austriacki, to serce. Tak jak nasz dyrektor Mandl tym chłopom z gór, przyniesiemy im dobre serce. Das Wiener Herz.1 Zakłopotany Mandl bąknął. !— Wyraziłbym to 'inaczej, ale to słuszne, że powinniśmy dać sobie radę sami, wierząc we własne siły. Mamy już za sobą pionierskie kroki, tu u ujścia Dunaju i poświęciliśmy niejedno. 1 Wiedeńskie serce. 566 Zwada Pobiatymstwo z bezwiarą 567 Jacobs gwałtownie machnął ręką, jakby chciał palnąć kogoś z nich, co najmniej posłać ich do wszystkich diabłów. Zadyszał się zbytnio i dając się zaciągnąć Austriakom, upodabniał się do ich języka. —¦ Menschenkinder! Ihr seid Leut1 — tacyście przemysłowcy i kupcy? Pierwszym przykazaniem jest nie wierzyć jriikomu i w nic! Mandl wtTącił cierpko. — Tylko w Prusaków, jak pan. Lecz JacobSTiągnął dalej jakby nie słyszał: — A wy wierzycie w głupstwa. Skąd wiecie, że ci chłopi z gór już nie otrzeźwieli albo ich ktoś nie podjudził, i drugi Taz sztuka z Karpatami nie uda się. Jeden szef pojął to w lot. Nic nie znaczą wierzenia ani ofiary pionierskie, ni to że męczymy /się itutaj, nie wierzyć trzeba, tylko kalkulować bez wiary! Nie w Prusaków wierzę, itylko widzę ja(k pęcznieją. Tutaj Rosja, potwór bogactwa niezmierzonego, tam Anglia, owszem kalfculanci, ale dopiero w arytmetycznym postępie, a w środku Prusacy z ge-ometrycznym. Przyspieszony świat. Prusacy przegonią, gońmy i my razem z nimi. A pan dyrektor Mandl niby to kupiec, niiby Żyd i riiby umie liczyć —¦ panu najmniej tak wypada. Na czymże pan opiera te pańskie złudzenia i całe to austriackie gadanie? Jacobs zatchnął się, nie mógł mówić, a Mandl odpierał twardo. — Wierzę w potęgę postępu I cywilizacji, a zatem w ducha. Jeżeli Austria, jak zapowiada się, wysunie się na czoło jako ognisko tolerancji i jako związek narodów, to postęp obroni ją i utrzyma w swoim własnym interesie, z konieczności dziejowej! Dyrektor Jacobs zadławił się echem: „Postęp we własnym interesie! Z konieczności!" Coś takiego? Tfu! To już socjalna •demokracja — mierzył Mandla wzrokiem ponuro, ale odwrócił wzrok, bo właśnie żupanica niosła dymąicy imbryk z kawą. Zamiast gromić Austriaków i ich zadymione marzenia, skupił uwagę na dymiącej rzeczywistości. Żupanica rozlewała turecką i po turecku przyrządzoną kawę do bojarskich granatowych filiżanek o złoconych brzegach, a Pepperl zaśpiewał po wiedeńsku. Kafferf, Kafferl o świcie, snuli ii? po podwórzach zagrody, Czyhając na Ajzyika. Poweseleli nieco, gdy usłyszeli ruch w jego izbach, że wrócił od Boga do ludzi. Zaświtała im nadzieja, wyczekiwali dość długo, zanim Ajzyk zjawił się. I zaraz znów posmutnieli, bo nie myślcie sobie, że Żydom łatwo albo przyjemnie wracać do ludzi! Ajzyk ospały jakby nie całkiem obudzony, krzywił się: „Dzisiaj nie, jutro początek tygodnia, półświęto, także nie. Może we wtorek? Może się dowiemy czegoś, bo będzie targ." Klęli po cichu na Ajzyka i wszystkich Żydów. Giełeta ciskał się bezradnie. — Od początku świata wszystko przez Żydów! Nie ma na nich śmierci, nawet kija nie ma. - Także Pechkało narzekał zgryźliwie. — Macie teraz! Robiliśmy u swoich, na lekarstwo Żyda nia było, a wpadliśmy im w ręce, nie ma od nich ratunku. — Oj, nie ma — godził się Bomba — tylko to jedno, samemu postawić się na Żyda. ¦— Nie martwcie się — pocieszał Mandat — wszystko przez konie, nie_ ma ratunku, tylko stać się koniem. Cwyłyniufc kiwając smutno głową wracał do swej racji. — A co mówiłem? Wszystko przez tych pieniężnych panów Anglikanów. Gdybyśmy na ich biskupa nie wyczekiwali, bylibyśmy już w domu. — Po cóż winić — uspokajał stary Koczerhan. — Nie darmo winić — orzekł Foka — nietrudno kupić konie i wozy, ale zobaczymy, co dłużej potrwa. Tak wyładowywali się, ale się nie uspokoili, bo siedząc w niedzielę rano w obszernej izbie gospody, zajmowali się tylko narzekaniem i nawet jeść im się odechciało. Stary Koczerhan skarżył się oględnie. — Tam u nas życie, gospodarka' koło chat, na połoninach czeka na nas. Albo już nie czeka... — Oj czeka i nie czeka — powtarzali bardziej żałośnie bracia Koczerhany. — Tyle niedziel bez słowa Bożego — wzdychał Cwyłyniuk, choć wszystkie niedziele na butynie przebył bez narzekania. 'Giełeta był najtwardszy: — Ani jednej godziny tutaj, bo życie i krew ucieka z nas jak woda. Birysz i Łesio szeptali. Rozumieli się obaj najlepiej. Birysz mówił ze łzami. — Moja buchnia na gminnym gruncie w Żabiem biedniut-. ka, ale tylko tam jest życie! I 570 Zwada Pobratymsfwo z bezwiarą 571 — Tak — doszeptywał Łesio — tylko bidny człowiek kocha swoją chatę, ibo nie ma dlań Ikąta na szerokim-świecie. Nawet posłuszny Pechkało rozpyskował się do Foki. — Wszystko umieliście zrobić, wszyściutko, aby nas tu zaciągnąć, a tego co najważniejsze — nie, bo po co pracowaliśmy? A|by żyć u siebie, w chatach, a teraz co? Wywiezieni na obczyznę i za co? Nawet Fyrkalufc nie był zadowolony. — Nie można już wytrzymać od gorąca i od kurzu. Zatcbinie się człowiek i stopi z gorąca. Rychło patrzeć, wszystkie psy powściekają się, a my z nimi. Matarha znów dochodził uważnie do głosu: — A co? Nie przepowiadałem? Zaciągnęli nas, dotąd wyglądało ładnie, a teraz macie. Naprzód gorąco nas zadusi, potem daleka droga piechotą nas wysuszy i koniec nam. Nawet zarobki arii nabywanie się u Ajzyka ich nie cieszyły. Bomba wzdychał. — Po co nam te delorności, to kosztuje, u mas żyłby za to miesiącami. Żyd puchnie z tego, a my chudniemy. i— Coś nie widać byście bardzo schudli — szepnął Mandat, •— Jutro o świcie ruszamy piechotą — zadecydował nieoczekiwanie Bomlba. Matarha, Giełeia, Pechkało i Łesio godzili się burzliwie. TyLko Jasio wraz z (kamratami jakby nie wiedzieli co zrobić. Jasio nie śpieszył się, wolał pobyt w Gałacu i nabyć się w Mołdawii, ale inni, choć trzymali się go, chcieli wracać. Otrzeźwieli i po raz pierwszy pokłócili się. Rozczulony niespodziewanie Kraszewski przemawiał Jasiowi do sumienia. — Mógłbyś przynajmniej nad maftką zlitować się i wracać prędko do chaty. — A nie przebierać się za Rumuna i włóczyć się z babami — dopiekał Gęsiecki. Jasio wypominał !z żalem wzgardliwym. — Tacyście kamraci? Mogliście wy przebrać się z Polaków na Rusinów, to ja mogę na Rumuna. Jeden Petrysko mnie rozumie. Pełrysku, zostań ze m(ną. Petrysko Mandat natrafił na granice tej przyjaźni za pokutę. Zostać wcale nie chciał, ale chytry po swojemu znalazł sposób, przekupienia sumienia i Jasia także. — Wiesz Jasiu, ja pójdę do twojej matki, przekażę, zaniosę co trzeba, a ty nabywaj się tutaj, biedaku. Jasio był inaczej chytry i niby to dał się złapać. — A co, nie mówiłem? Kto wierny? Tylko Petrysko! Dobrze, bracie luby, zajdź do matki, daj jej co potrzeba, ja ci potem oddam, znasz mnie przecie. — Obaj.byli zadowoleni ze swojej chytrości nie raniej niż z nowej przyjaźni. Gdy tak foałakali, dwukonna bryczka zajechała przed zagrodę Ajzyfca. Siedział w niej nie kto inny, jak sam dyrektor Mandl. Foka ucieszył się szczerze, bo miał z kim pogwarzyć i odsapnąć od nowych kłopotów, inni także przestali się kwasić, bo Mandl choć dyrektor, bądź co bądź swój. Dyrektor przyjechał z ważnymi wiadomościami. Przede wszystkim c.hief kaza^ł zapłacić Ajzykowi za pobyt wszystkich, wszystko wszyściutko. Po drugie chief proponuje Sawickieihu, by jechał z nim w świat, wszędzie morzami I za morza, by sporządzać ryzy i urządzać nowe butyny. A może ktoś z butynu zechce z nami jechać? Chief uznaje, że pracują dzielnie, wesoło. Foka ucieszył się, przetłumaczył Sawickiemu, lecz Sawicki nachmurzył się, nie chciał o tym słyszeć. Foka przekonywał. — Piotrusiu, jedź, tyś młody, świat przed itobą, my wszyscy Szumeje będziemy pamiętać o pani kowalowej, jak o swojej. Chief sobie ciebie upodobał i może gdzieś tam dyrektorem zostaniesz i wtedy wrócisz. Sawicki kiwał głową przecząco, przybił twardo: ,,Nie, nie!" Mandl zasmucił się odrobinę, zwrócił się do innych. — A może ktoś inny z was zachce z nami jechać? Do wy-4 rętaów, dla ryz, dla spławów. P Sawicki wskazał w milczeniu na Jasia, a Jasio zapalił się, aż Kicały zakwitną! czerwono. Iii' — Tylko jedna rzecz -— mówił Mandl ostrożnie — chief nie znosi tych strojów kolorowych, a Tomaszewski ubrany jak do cyrku. Trzeba zmienić. Foka tłumaczył, a Jasio zapalił śię jeszcze więcej. —: Ależ najchętniej, będę chodził ubrany po miejsku jak mój dziadek, a jak potrzeba to nawet za angielskiego pana sięv przebiorę. — To zbierajcie się prędko, jedźcie zaraz ze mną — zdecydował Mandl. To ułatwiło Jasiowi rozstanie się z kamratami, wyściskali się z Petryskiem w imię nowej przyjaźni tak gorącej, zapalo- , nej siarczystym policzkiem. I zanim jeszcze Mandl siadł do 572 Zwada bryczki, Jasio już zaniósł tam swoje besahy i szmatki i czekał nań. Mandl żegnał się z Foką smęjtnie. — Ach, Foko, pozdrówcie wszystkich, księdza i księdzową nasamprzód. Zanieście ode minie księdzu tę wielką fajkę, ten worek /tureckiego tytoniu i tabakę do kichania. Tam u was życie... — Mandl zdjął okulary — Pozdrówcie też ode mnie hrabiego, chcę mówić idziedzica. Przypomnijcie mu mnie. No i wreszcie — Joseńka także, niech będzie. Wy już sami wiecie co każdemu powiedzieć. Tam u was dobrze mi było. Dziękuję Foko. Szkoda. Foka zrozumiał, odparł. . — Ale może pan jeszcze kiedy przyjedzie do tnas, do mnie? ¦ Mandl machnął ręką, włoiżył okulary. — Ach, teraz? Kito wie gdzie będę, a przecież — ciągnie do człowieka, chciałbym, wierzcie mi. A ciągle odkładam na potem, trzeba gonić, zawsze gonić... Na pożegnanie Mandl położył jeszcze Ajzykowi na sumieniu, aby szukał dla butynarów fur zaraz, 'natychmiast, już. Ąjzyk skłonił się przed życzeniem dyrektora z samego Wiednia, rozruszał się, obiecał że jutro, że dziś, że zaraz, że już rozsyła gońców. Jasio czekał na bryczce, Mandl wsiadł prędko, kiwając raz jeszcze Foce i Sawićkiemu. Odjechał. Butynary uspokoili się, a Koczerhany i Cwyłyniuk mimo gorąco wybrali się z powodu niedzieli do cerkwi. Zaledwie wyszli na ulicę, a inni dołączyli się po jednemu, po dwóch, aby im towarzyszyć, zobaczyli na spustoszałym niedzielnym gościńcu widowisko 'mielatia. Jakich dwudziestu ludzi, wychylając się z zakrętu i z chmur kurzu, zbliżało się tak pośpiesznie, jak gdyby uciekali. W bardzo wytartych, nawet zniszczonych kiaptarach kozich, podobni pasterzom, co nigdy nie schodzą z, pastwisk, wszyscy ruchliwi, chudzi, pociemniali, ba, osmaleni od-wichru i od słońca. Tylko jeden z nich, ten co stąpał na przedzie, starzec z wystającymi spod długoszerstnej czapy białymi włosami, był nie tylko ogromny, nawet szczególnie gruby. Dźwigał na plecach coś jakby koc czy mantę, czarny ciężki płaszcz, istny dach albo namiot, którego obszerna kopuła zakrywała całą postać aż do ziemi. Z tym ciężarem Pobratymstwo z bezwiarą 573 stawiał kroki tak wielkie lecz także przyspieszone, jak gdyby połykał ziemię. Patrzał przed siebie daleko a nieruchomo, jakby był ślepy albo zabielmiony, ibo ani nie mrugnął okiem. Ciężki płaszcz na olbrzymie ibył rozchylony na piersiach i widać było, że w obu rękach trzymał i niósł przed sobą instrument muzyczny, coś jakby lirę. Inni stąpali za nim, odrywając zgrabne postoły od ziemi tak prędko jakby chcieli być wszędzie, tylko nie tam gdzie są. Poruszali się prędzej niż w chyżym biegu, postoły niosły ich same, jakieś skrzydlate, a ku górze spojone sprzączkami aż po łydki. Takimi zajść można nie do morza tylko, chyba i przez morze. Nie patrzyli pod nogi, nie oglądali się naokoło, tylko przed siebie, gdzieś daleko. Obcość biła od nich, obcość wobec wszystkiego.- Nietutejsi! Sieroty czy dopiero co wypuszczeni więźniowie? Cyganie czy Tatarczuki — poganie? Gazdowie stanęli, dziwowali się w milczeniu. Zaledwieynieli czas ogarnąć wzrokiem dziką gromadę, rodem znikąd, w pochodzie do nikąd, gdy trysnęła z niej muzyka naprzód z przodu, po czym z środka i niezwłocznie z tyłu pochodu. Potem ochrypły śpiew, itęskny ale rąbany. Nie, to nie byli Cyganie. Ten stary gruby olbrzym, powiększony kopułą czarnego płaszcza, wzniósłszy do góry instrument, prawą ręką kręcił rączkę, a lewą uderzał płytkie klawisze i szybko po nich przebiegał. Dobijając się dzielnie do opornych klawiszy, wyciągał z nich tęsknienie wód podziemnych, buszujących a zduszonych. I jeszcze płacz z'duszony z piersi dziewczyny, dziki i szorstki jak te wody, jak ci włóczędzy. W środku pochodu młodzieniec o twarzy miedzianej, wymęczonej słońcem-, igrał na nieco odmiennej lirze, przymykając oczy. Na podobnych instrumentach grywali pod cerkwią kołomyjską dziady, ale ich granie i pieśni były rzewne, bezbronne, a ta nuta włóczęgów rosła, uderzała, jakby rozmachnęła się do zdruzgotania. Na końcu pochodu cztery cymbały sypały rzęsny deszcz kropel, dużo — dużo łez, bez żalu, bez wzruszenia, dlatego tylko płynących, że miały tak spływać. Mandat/otworzył usta, wytchnął: — Ależ to swoboda! Cwyłyniuk splunął z lękiem: — Tatarczuki znad Dunaju, bezwiarki syrojidzkie. Jakby na przekór Cwyłyniufcowi, Foka ucieszył się. —¦ Ależ to dopiero bezwiarki! — Postanowił natychmiast: — 574 Zwada Pobratymstwo z bezwiarą 575 I /.tiprosimy ich do Ajzyka, zapłacimy przyjęcie, niech mam zagrają i zatańczą. Cwyłyniuk przeżegnał się, znów splunął ostrożnie i odszedł ku cerkwi. Koczerhanowie razem z nim, a inni jakoś zapomnieli o cerkwi, bo gapili się ma wędrowców. Tymczasem Foka podszedł do wielikana w czarnym płaszczu i zaraz stary przestał grać, zatrzymał się. Łn!ni też stanęli od razu. Stary patrzył przed siebie szklanymi oczyma, potem zamknął je, poprawił białe obfite wąsy, kiwnął na młodego grajka, wołając: „Sandor". Taneczny i giętki Sandor przyskoczył do Folki. Mówił tak, że można go było zrozumieć. Zgodzili się na zaproszenie i Foka udał się do Ajzyka, aby przygotować jedzenie. Lecz Aj'zyŁ krzywiąc isię, po raz pierwszy mówił niechętnie jakby e lękiem. — To włóczęgi, może — niebezpieczne. — Któż wie — Jedni mówią, że porywają dzieci, drudzy, że wykopują Itrupy. To może nieprawda, ale kręcą się po nocach, to pewne. Jeśli ich skorci '— obrabują, a kto im zabroni? Uciekną, nikt jeszcze ich nie dogonił. Foka uparł się grzecznie, Ajzyk zgodził się, choć po raz pierwszy opornie i warunkowo. — To tylko dla was — mówił — i za waszą poręką! lwy ich później macie wyprawić. I to koniecznie przed nocą, bo inaczej oni nas z domu wyprawlią. Nie byli to Cyganie, nie byli Tatarczuki z Dobrudży, tylko wędrowni Magyarzy, ale nie z Węgier, tylko niby to z Rumunii, a naprawdę z dróg, z szlaków nadrzecznych, z moczarów przymorskich. Łowili ryby, ptactwo wodne także, wędrowali i mieszkali między wodami. , Mówili między isofoą niewiele, rąbiąc hardo po słowie. Umieli też kilka słów po rumuńsku. A jedynie Sandor porozumiewał się dobrze z gazdami. Jak mówił nie wiadomo, on sam nazywał, że po słowiańsku. On jeden nie był rodem z wędrówki, tylko z Szentes nad Cisą. Ale od kiedy powódź wiosenna spłukała go, nie wrócił już do domu. Szukał tego starego Józsibacsi, bo i tamten był rodem z Szentes, ale tak dawno wywędrował, że już nikt -o m®m nie wiedział. Sandor łaził za nim długo po kilku krajach aż znalazł. Z wędrownych towarzyszy starego nikt nawet nie wiedział, że nazywa się Józsi, nazywali go Banya-Kememce. Sandor opowiadał gazdom, że w Szentes obfitość chleba, kukurydzy, białych gęsi i poduszek dużo, wino niezłe, a ryb najwięcej na świecie. "Wszystkiego pod dostatkiem, tylko swobody nie ma. Oprócz Koczerhanów i Cwyłyniuka, gazdowie zapominając o cerkwi, obsiedli gości i gwarzyli, wypytując Saadora o wszystko. Tymczasem Ajzyk i żupanica podawali zamówione potrawy, tylko wódeczności żadnych, zamiast tego piwo. — Ten (stary — pomrukiwał Ajzyk — i tak dość gorący, to niech się ochłodzi i rozcieńczy. Banya Kemence i Sandor usiedli z obu stron Foki. Foka traktował, a Sandor opowiadał o ich życiu-, o wędrówkach. — W Mołdawii i tu na wodach najlepiej dla nas, cierpią nas. Czasem do więzienia zamlkiną, ale na krótko, tak sobie na dzień, na dwa, można się wyspać i koniec. Ci Morzy już nas znają, nie zamykają, czasem każą nam pośpiewać, zatańczyć, traktują, nawet płacą. I puszczą. A na Węgrzech zaraz mówią, że „tolonc", włóczęga, ciągają, zamykają do ,/totonchaz", trzymają bez końca, nudno., iFoka choć wciąż zapraszał, w myśl upomnień Ajzyka pilnował, by więcej jedli oiiż pili. Tymczasem Sawicki ożywił się niezwykle, zasiadł obok nich ze swoimi cymbałami, kazał sobie powtarzać gry i śpiewy i grał razem z nimi. Właściwie nie śpiewali, raczej mówili wyraźnie w śpiewie. Od tego rębainego śpiewu, od tych lir kręconych, z których jedna zwała się tekeió — zakręcona, a druga nyonyere — rozegrajka, biła daw-ność, dzikość swobodna. Raborult az ej homalya Tornyoik loranan az ószsi szel Hegi dicsersegrol foeszsel * ,. ¦ — Mandat zapalił się. — Swobodniejsi od nas, cóż by im przyszło z chat. —- Do takich bezwiarków warto by przystać — uznawał Giełeta. . Tymczasem Sandor pokrzepiony jadłem i trunkiem, nie tylko chętnie wykręcał swą lirę, także jak mógł swoją słowiańską mowę. — Najlepiej jest tam, gdzie człowiek jest, ale nie dłużej riiż dzień. Może dwa dni. Ale dwie noce to już nie. Bo tam gdzie 1 Zaciągnął się nocy umok, A aa szCzyciie wież jesienny wiatr O dawności starej gwairzy. 76 Zwada Pobratymstwo z bezwiarą 577 atro, jeszcze lepiej. A przecie nie trzeba dzisiaj sprzedawać za jutro, oj mie, dobre i 'dzisiaj. Ale jutra nie sprzedawaj za dziś. Dobrze zawsze i wszędzie, ale zaraz dalej, dalej. Bez tego zakwasisz się, tyś już ogórek w beczce, już przystaniesz do chaty, do trumny. Nawet śmierć lepsza po drodze niż w chacie. Do ostatniej godzimy nie wiesz, a tnie ci nie zabierze. Co może zabrać po drodze? Nawet choroba lepsza w drodze, położysz się byle gdzie, pod drzewem na trawie, a świat otwarty. Dla małej choroby łóżko przydatne, niech będzie, ale z wielką cóż zrobisz? Uciekać, uciekać-póki można. A tutaj ludzie nieźli, nie, sami wszystkiego nie zjedzą, zjeść dadzą i pozwolą położyć się gdzieś w kącie, 'kiedyś chory. Także w zimie przytulą. A latem cóż? Banya Kemence ma ;swą burkę „sziir", 'kiedy potrzeba pozwoli przytulić się, zasłoni od wiatru, od deszczu lepiej niż dach. Sandor pochodził z komitatu Csóngrad jak tłumaczył Czarny gród. Tam znajdują się mogiły olbrzymów z dawności, z bardzo dawna. Sandor opowiadał. — Byli tam kiedyś wielkany, jedni umarli tam na miejscu, a drudzy nie wytrzymali, poszli sobie dalej. Za wielkie kroki mieli, my tak samo. Na Csóngradzie chaty mocne, murowane, chłopskie miasta, studnie wiszędzie głębokie, czerpią stamtąd od Niego. I porządek na Węgrzech, złodziei 'niewiele, to tak, ale takim jak my lepiej tutaj. Bo tam pański porządek, nie nasz, a w Mołdawii bojary osobno, a my osobno. Oni w dworach, my na drogach, nie wchodzimy sobie w drogę. Cały kraj czarnogrodzki leży na morzu podziemnym, i z tego się bierze, że ziemia u nas — u nich, dobra, bujna. Anó, przyłóż nocą ucho do ziemi, słychać jak w1ody uderzają. Jest tam niedaleko jezioro białe, Feher-!tó, to białe oko wód podziemnych. Podziemne morze tym jednym okiem zagląda sobie, szpieguje. Gdy wiosna, z nią wstają powodzie spod ziemi. Czasem i zimą. Koniecznie trzeba przygotować łodzie, balie, bo zalewa naokoło jak spojrzeć. Jakby już sąd! Czuwać trzeba. Stary bóg tam ukrywa się, także czuwa, od wód broni, pomaga też, wody wykrada, karmi. — Gdzież on? — pytał Foka. — Pod ziemią. Od dawina nam daje, a kiedyś ziemia wszystko sobie odbierze, co on nadawał. Teraz nowa wiara, każą sadzić drzewa, aby ochronić od powodzi. A co drzewa pomogą przeciw ziemi, kiedy nie pomoże stary bóg. — A (któryż nowy? — pytał Foka. — Ten ruie nasz, niemiecki. — Niemiecki? A któryż to? :— Ten co teraz, oiowy — odpowiadał Sandor i pytał — a wy rozumiecie coś po naszemu, po magyarsku? — Niewiele, tyle co nałapałem w Marmaros-Sziget — odparł Foka. — Otóż — tłumaczył Sandor —- ten „Oreg" stary masz, to ani ,,óróg" że na zawsze, ani „órdeg" że czort, bo to wszystko dopiero teraz Niemcy pomieszali, tylko jest po prostu „oreg" — stary i nasz, a „regós" — ukryty. Foka wzruszył ramionami, a Sandor mówił dalej: — Teraz oni wojują między sobą, no i my uciekliśmy tutaj od jednego i od drugiego. Po co nam pchać się między nich? Niech sami wojują! Tutaj wesoło, wesoło iść, wesoło spać, wesoło wstawać, czuwać nie trzeba. Po co włóczęga ma czuwać? Ale nocą, gdy szumi tam na ukrytych strugach nad ujściem Dunaju, nasz Stary przypomina się, i wtedy Banya Kemence kłania mu się. Ale z daleka. -— — A wy modlicie się? — pytał Foka. — Bywa taki czas, ha-----------że Banya Kemence zaczyna tak: „Ziemio matko-niematfco, czymżeś się najadła? Czym-żeś isię nażarła, żeś taka spragniona? Tyle pijesz łez i tyle krwi także. —-A ty Stary, ty nasz, karmisz swe sieroty, żywisz nas ukradkiem old ziemi wodami, trzymasz póki siły, zanim przyjdzie sąd — — Sąd', czemu sąd? — pytał Foka. — Za darmo nie ma, to kosztuje, sąd przyjdzie. —- Jakiż sąd? — To zakryte, uciekajmy dalej, aby z daleka — — A Banya Kemence co mówi o tym? —• pytał Foka. — Więcej nie mówi, ciąganie nas, pędzi nas. Po północy znika, to jego robota, on najstarszy. — Dokąd znika? — Nikt nie pyta, gdy będę najstarszy, także będę znikać. — A co to znaczy Banya Kemence? Czemu go tak nazwali? — pytał Foka. — Banya Kemence to znaczy baba-piec, piec gruby jak baba, tam u nas — u nich nad Cisą. Napakują słomy, podpalą, grzeją, pieką chleby też. I ten nas także grzeje i karmi. I sądzi także, nasze żony i dzieci. — ¦— A gdzież one? — Tam między wodami, u ujścia, na wyspach, w zaro- 1,9 — Na wysokiej... 578 Zwada I ślach, gdzie ptaki. Zmieniamy gniazda. Szukać nas? ha, to nie znaleźć. My do żadnej dzierżawy lnie należni, cni do tej, ni do tamtej, ni do tej trzeciej. A zimą my u Wołochów, choć gdzie, przytulą, ogrzeją, nakarmią, nie Oidmówią. I nie urągają. Inni na nas, że my z czorta i z czortem, inni wypędziliby nas, d Wołochy nie! Dają żyć każdemu. — A może byście do nas w góry przyszli? — pytał Foka. — U nas także dają żyć (każdemu. — Nie, nie, nie! W górach strasznie, dopędzą, otoczą, złapią. — Któż taki? — Nie można wiedzieć, a uciec, dokąd? Po sutym posiłku, po pogwar^ach, wędrowcy tańczyli. Aj-zyk już uspokoił się i na ich prośbę wyszukał cepy. Tańczyli przy graniu obu kręconych muzyk, a Sawicki ,dołączył się z cymbałami do ich muzyki, szedł za ich tonami, uczył się. Tańczyli zamierzając się cepamd jeden na drugiego, coś jak u nas z toporami, lecz uchylając głowy w ostatniej chwili tuż przed uderzeniem cepa. Lecz Banya Kememce już niepokoił się, pochrząkiwał twardo. I natychmiast tańczący przerwali i już wybierali się w drogę, gdy właśnie strudzeni gorącem a spoceni Koczerhany i CwyłyniUk wrócili z cerkwi. Banya Kemence warknął raz i drugi, i Sandor pochopnie tłumaczył gazdom. — Pora nam, pora! — Dokądże talk się spieszycie? — pytał Foka. — Musimy być w Tulcea przed północą. — Ho-ho, to zdaje się szmat drogi, daleko. — Banya Kemence przegoni wszystkich, a my za nim — odpowiedział Sanidor z przekonaniem. — Ale po co tak gonić, po co? Sandor skrzywił się, spytał coś starego, wskazując na Fokę. Stary rąbnął, a Sandor trudził się nie mogąc znaleźć słowa. — Tak konieczne, (tak ma być. — Wasza dola? czy mus? — pytał Foka. Sandor nie przeczył ani nie potakiwał. Żegnali się, tymczasem Foka doładował do ich worków białego chleba i po flaszce wina. Wędrowcy uśmiechając (się kwaśno, spoglądali pytająco ku staremu. Wówczais Banya Kemence kazał sobie ściągnąć i pleców besahy, dłubał w nich dość długo, wyciągnął z dna szmatką i podarował Foce duży złoty pieniądz wielkości gul-a. Foka opierał się, Banya nasrożył się, a tymczasem Man- Pobratymstwo z bezwiarą 579 dat zgadując, że chodzi o wymianę, pchał staremu do ręki banknot mołdawski. Banya odsunął go gniewnie i warknął: „En magam ur vagyok, en fizetem mindig." * Foka zrozumiał, a Sandor prosił półgłosem. — Nie drażnijcie go, po co? Polubił was, będzie pamiętać. Foka zakłopotał się, potem ucieszył się pomysłem, prędko ściągnął pistolet ukryty pod torbą i nabijaną gwoździkami kulistą prochownicę, i podarował staremu. Banya Kemence rozjaśnił się. Oglądał długo pod światło, przybliżał do oczu, potem bardzo wyraźnie rąbnął coś, z czego Foka niewiele zrozumiał. Sandor wytłumaczył pośpiesznie. — Ora wasz przyjaciel, tak wam mówi: „Nie do ludzi lep się. Nie! Do wód, do zarośli, do ptaków. Tak!" Sam Banya skrzywił się, potem tnasępił jalk żałobny sęp z Siedmiogrodu, wreszcie spokornial, mruknął kilka słów, a Sandor znów wytłumaczył. — I do tamtego Starego, u spodu głęboko, tam do niego — tak. Warto! "" Ściskali sobie ręce. — Daj Boże zdrowie i szczęśliwej drogi — mówił Foka. — Az oreg Isten adjon!z — odparli raz i drugi wędrowcy. Foka i Banya, a inni także między sobą, pili pożegnalną szklankę piwa. Dopiwszy do połowy Banya przerwał, wskazał palcem ku ziemi, powiedział coś, a Sandor wytłumaczył. —- To dla tamtego Starego, niech przyjdzie i popije. Foka zrozumiał, dopijali bardzo powoli. Banya mruknął jeszcze coś swoim, a oni biorąc się za ręce, rozkołysali się w tę i w ową stronę, obracając się arkanem wokół gazdów. Odtańczyli drobnymi kroczkami, pożegnalny taniec, kłaniając się wciąż w tańcu. Tak wydreptali tańcząc na gościniec. Gazdowie patrzyli na nich ze współczuciem, a Witrołom biadał: — Biedaki, taki szmat drogi w taką spiekę. Sandor zażartował ten traz jeden. — Wszystko nawyczka, śmierć także! Ale kto ją wydumał? Znów pośpieszyli się, znów ziemia znikała pod ich chyżymi posłołami. Znów z daleka słychać było tekerS, To Banya Kemence dobijał się do muzyki opornych klawiszy, jakby do zasklepionych pod ziemią wód, jakby budził twardą i cier- 1 Ja sam jestem panem, ja płacę zawsze. * Niech da stary Bóg! (Da] Boże!),. '".HO Zwada nistą dziewczynę Csipke-rózsika. Potem zawodziła nyenyere w rękach młodego Sandora i wyrywała się smutkowi, potem cymbały sypały rzęisny deszcz łez, kltóre nie iskarżą się wcale, a muszą płynąć. Giełeta zapomniał, że tak się śpieszył do chaty, zawołał z uniesieniem. — Chodźmy za nimi, do ujścia, do morza, tam życie! Kilku -butynarów co młodsi porwali się jaikiby chcieli ich dopędzdć. Zanim coś postanowili, wędrowcy zmykali, zmykali i rychło znikli w kiurzu i za zakrętem gościńca. Cwyłynmk nie wytrzymał. Wstał, przeżegnał się, przeżegnał innych, zawołał z przejęciem: — Ludzie! Do cerkwi riie poszliście. A czyż wy wiecie w co wdepnęliście? I kto ten stary gruby czort? Patrzcie jak sczezł! To isam wieczny Żyd! Stężeli, wreszcie Matarha wyszeptał. — On sam, to dopiero bezwiarą. Witrołom przeżegnał się także. — Wieczny Żyd? A my wszyscy podawaliśmy mu ręce. Foka dzielnie oparł się Cwyłyniukowi. ">¦ — Obiecaliście nie krakać, a przecież sami wiecie i sami tak mówiliście, że wieczny Żyd obliczony dopiero za siedemnaście lat. Cwyłyniuk zacietrzewił się: — Nie przeczę, ale to przeciw obliczeniom i dlatego jeszcze gorzej. Coś nagłego grozi, coś strasznego czyha. Foka zniecierpliwił się/ — Coś takiego zmyślacie, że aż wstyd. Cwyłyniuk rozżalił się. — Ja zmyślam? Na pewno takich duieństw nie zmyślam jak ci panowie, twoi pobratymi. Foka uspokajał z uśmiechem: — Ależ on poszedł dokładnie w przeciwnym kierunku nii nasza droga. Spytajcie Ajzyka czy to Żyd, on by go zaraz poznał. Uspokoili się na wspomnienie Ajzyka, ale milczeli wytrwale. Dopiero po chwili Mandat jakby zrzucając z siebie czar, potrząsnął mocno głową aż rozsypały się długie lniane włosy. RozTechotał się. — Mówcie co chcecie, a ja wolę jednego grubego Banya--Komence niż dziesięciu chudych chdefów razem z ich chudymi nabożeństwami. c'iHrta ocknął się także.: Pobratymstwo z bezwiarą 581 — U nich, tam na wodach, życie, swoboda, jakaż inna wiara potrzebna? — A przecie — wzdychał po chwili Witrołom, zwracając się do Foki — złoty pieniądz wzięliście. Lęcznie — Foka znów'uspokajał. — Dam księdzu Buraczyńskiemu dla cerkwi, niech pokropi. Jeśli od czorta, stopi się złoto. Ale to jedno rozważcie sobie, jak oni słuchają tego starego... 10 Zamilkli, trwali w milczeniu, kto wie jak długo i co tam sobie dumali. Tymczasem wizyta i powaga wiedeńskiego dyrektora zrobiła swoje. Na uspokojenie obaw czy tęsknot, prawdziwy, nie wieczny Żyd Ajzyk zjawił się i oznajmił pośpiesznie i z zadowoleniem: — Tej nocy, po północy jadą fury prosto do Jass. Cała karawana! Przewodzi im Mosz Nikifor. Wiecie kto to? Główny furman na całą Mołdawię, a mój pobratym. Z taką brodą do . pasa! Wołoch prawosławny a jeszcze lepszy niż Żyd. No! Sam Abraham! Koło niego kręcą się krewniacy moich krewniaków. A tam w Jassach mieszka Jekele Manger, nasz krajan ze Stop-czatowa od Peczeniżyna. Powiadają o nim, że po prostu firma. On wam wyszuka fury i odeszle do samej granicy. To gwarantowane. Zaszumiało w gospodzie. Choć do wieczora było jeszcze daleko, biegali, przygotowywali się, aż pot z nich się lał. Młodzi wykrzykiwali Jakiby się upili: „Daj Boże zdrowie panu kapitałowi, że nam daje wracać!" — „Niech żyje nasz pobratym dyrektor Mandl!" — ,,Daj Boże szczęście Ajzykowi i jego rodzinie!" „Daj Boże zdrowie wszystkim Żydom od początku do końca świata!" — Niech żyje zdrowo nasz gruby wieczny-Żyd Banya-Ke-mence! — przekrzyczał innych Mandat. Cwyłyniuk zatkał uszy, a Witrołom prosił grzecznie: — Ludzie dobrzy, dziękujcie Bogu, że można wrócić, nie wygadujcie byle czego, nie wyzywajcie, cicho-sza. Bo inaczej — Mołdawia nosem wam wylezie. Mandat krzyczał wesoło: — Mołdawia nie taka, przyjęła nas lubo, karmiła-gościła jak rodzona mama, daj Boże zdrowie wszystkim Wołochom! ¦ I 582 Zwada l;<>boszowy potomek Połowyk-Giełeta uderzał oczyma zu-11 w.ile. Co nam grozicie. Dlaczegóż ma nosem wyleźć? Wracamy w (]ói y, połoniny, w lasy swoje, skrzydła rosną. Rosną, rosną —cieszył się Łesio. Oj, rosną, jakbym do nieba leciał — mówił cicho Bi-iysz. Oj, rosną i mnie — bełkotał rozczulony Bomba. Mandat bez przerwy śmiał się jak szczęśliwy dzieciak. — Patrzcie jaM nasz Bomba ze skrzydłami ładny! — I gdzież ta obczyzna? — -pytał Foka zwycięsko. Stary Koczerhan podniósł rękę, wygłosił z wolna uroczyście^ — Zatrzymajcie się na chwilę, popatrzcie mądrym okiem, kto was karmił. Mołdawia to stary nasz kraj. Jatobyśmy u ojców naszych pobyli. IV. KONIEC ZWADY A oto koniec. Tyle tylko co Andrijko-Smierć Leśna wyszeptał ze wszystfeieh szeptań księdzu diakonowi Buraczyń-skiemu, podczas wiosennego objazdu cerkiewki na Bystrecu. Wiosna zaczęła się smętnie, bez wiatru, bez deszczu, całkiem sucho, jakoś staro. A zakończyła się wybuchami śniegu, lawinami, powodżią. Osiemdizieisięcioletni dziekan spełnił swój obowiązek w ciągu trzech lat. Oczyścił dusze swych parafian sakramentami i kaznodziejskim fcrzykiem, powtarzając po raz nie wiadomo który swe słynne kazanie o proroku Jonaszu i Lewiatanie. Orzeźwił ich koniec końców, a oia pożegnanie, jak zazwyczaj, pocieszył śmiechem. Już wybierał się do domu, gdy przyjechał z gór-spod Kostryczy dwoma wierzchowcami Łubko An-drijkowy z niedobrymi wiadomościami o ojcu: że ma pro-IMStnycę, pokazuje całkiem niedobrze i co tu mówić, zachciało mu się umierać Z tego wszystkiego prosi iksiędza do sie-I>i«». Przeto ksiądz dał znać do Krzyworówni, że nie wraca na ni/.io do domu. Wybrał się na noc do nowego osiedla Andnij-kuweyo. Hyło to znacznie dalej, także stronnej i bardziej tt-ręto niż ksiądz sobie wyobrażał. Wyżyny Kostryczy, to ukazywały się nnd (|lowq, jnk gdyby zbliżały granice wsi z przeciwległej stro- Konlec z\ady 583 ny pasma, to znów oddalały się przekornie, jak gdyby chowały sY zdrzewiały, gardziele stężały. Ale nie odstąpić nam kroku, bo tamtych w brzuchu zostawić, to już pogrzebać na amen i g|L 588 Zwada niało całkiem, gdy dobrze podrębany od spodu ruszył na nas. My przylegliśmy ido płyt całkiem płasko, od żab żabiejsi, a nogi 0 płyty zaparliśmy na samym krajuszku krawędzi. Topory 1 czekany do góry, niechaj brzuch jego na nich się rozciria. Mruczał, sunął bardzo powoli, i taki co zasowy nieświadom, nie poznałby, że w ruchu. Znów chytrze zadymił, znów nagle obrócił się i jeden pysk za drugim miękki wysuwał jakby zląkł się przepaści. Więcej jeszcze niż on na nas, iteraz my czyhaliśmy na niego, aby nam oddał naszych. Bo tak sobie jakoś miarkowaliśmy, że takich płaskich jak my, nie zdoła uchwycić. Niechaj jedzie na nas i przez nas, a my, uskoczymy na grzbiet. Och! Jak trzymaliśmy się płyt nogami, jak wbijaliśmy się rakami od postołów w śnieg ii w skały także, a także pazurami, palcami, zębami. Ale to nie zwyczajna zasowa,' to Lewiatan na lias polował. Ruszył po nas, zaświeciły mi w oczach latarnie, zadzwoniły dzwony pogrzebowe, zdusiło w gardle, poczerniało w głowie. A potem, pobdjały po głowie z brzucha zasowy potrzaskane pnie jeden po drugim, i budziły. Dmytiejczuk chwycił mnie za rękę, ito tylko wytchnął: „Andrijku, trzymajcie." W takim grobie zjechaliśmy, ja razem z Dmytrejczukiem za rękę. Ani myśli, żeby się wyrwać! Aż całkiem na dole Lewiatan upadł z hukiem. Roztrzaskało się jego 'białe ścierwo i rozsypało. I my obaj już swobodni. Ja półżywy, a Dmytrejczuk?? A Lewiatan sam? Bieda nie sczeźnie, poleciał szukać sobie nowego ciała, ma z czego lepić. Noc czarna, (to tylko jasne, że Dmytrejczuka ręka w mojej ręce i że martwa. Skrzesałem światło, macałem jego czoło, próbowałem serca. Już zimny był, stężały od mrozu. A od innych ani jęku, ani tchu, tacy martwi jak cały świat tej nocy. Mnie tylko wybrała dola, a Lewiatan także, abym przeżył. Abym przeczekał długą czarną noc, abym rozpaczał i abym spodziewał się także, i abym pogodził się z wszystkim. Abym na rano, za tę tęsknotę do światła, za karę oślepł od bieli śnieżnej. Dłuższej nocy nigdy nie było. Tak jakbym ja -jeden tylko przeżył cały świat i wszystko światło. Powiadają, że kiedyś wszystko się skończy. Ale po końcu tym wielka ciemność nigdy się nie skończy. Zapomniałem o rodzinie, o dzieciach, o (jospodarce, jakby ich nigdy, przenigdy inie było. A rano •-- zaledwie zacząłem pełzać po śniegu na czworakach, ¦/.¦nnz wielka białość uderzyła mnie w oczy, a za nią spadła ¦;l"l><»tn, nowa czarność. Dopiero wtedy przeraziłem się, zakrzy- Koniec zwady 589 czałem. Dopiero wtedy otrzeźwiałem, jak gdybym się zbudził w grobie. I z tej trzeźwości przypomniałem sobie, czego mnie niegdyś nauczył ów watah, co z zymarki zabrnął z chudobą w śnieg tuż przed Bożym Narodzeniem. Ratował chudobę co ratował, aż oślepł od białości. Nauczył, że trzeba przemyć oczy moczem aby odślepnąć. To wiadomo. Przemyłem i ja wtedy i teraz czasem przemywam, kiedy mrok na oczy łakomi się powrócić. Dopiero gdy przewidziałem, zachciało mi się spać, zasnąć na wieki. Ale za darmo nic nie ma. Szukałem tamtych po skałach, szukałem wśród pyłu i śnieżnych brył z rozbitej zastawy, szukałem wreszcie całkiem na dale.-Wszystkich zna^ lazłem, tylko Mandat a znaleźć nie mogłem- Wpakował się widać w jakąś grudę lodu, ta go zabrała, uikryła. Główny Śmiech schował się na zawsze. Poukładałem wszystkich pokotem, chodziłem naokoło, rozbijałem grudy i zwały lodu — nadaremnie. Wołałem nawet, bo któż wie, może — ? Wrzeszczałem: „Petrysku! Mandat! Pobratymie!"^ Oho... Tylko echa ze skał pokrzykiwały mi się, ba, i śmiały""się też, jakby sam nasz Pe-trysko zaśmiał się po raz ostatni. Choć bez sił, choć na czworakach, dolazłem do wsi na Zełene aż na wieczór. Nazajutrz ludzie przyszli ze mną na górę z łopatami, pomogli mi, zanieśli ciała pod cerkiew. Opowiadano sobie potem, że zginęło dziewięciu. To nieprawda. Ośmiu tylko, to pamiętać trzeba. Bo ja jeden wywinąłem się. Czuwałem od dawna, odpędzałem to przemówkami... Ksiądz zakłopotał się, w porywie wistał gwałtownie, potem zaraz usiadł. Opanował isię, zawołał: — Bóg może wszystko! Napisane jest: Pokruszyłeś głowy smokom i roztrzaskałeś ł!by Lewiatana. Andrijko zadumał się, pomrukiwał urywanie: — Toż ja miarkuję sobie tak — cóż może taki jak ja? Ale gdyby preoswiaszczeaiłiyj władyka był przedtem wyświęcił na czas, raz za razem, całe góry i wyklął czortownie, nie byłoby tej zatraty. Ksiądz poderwał się z ławy: — Cóż wam do głowy strzeliło? Gdy preoswieszczonnyj metropolita całe góry wyświęci, to już zasowy śnieżnej nie będzie? — Zasowa zasową, ale hulać nie będzie czort-Lewiatan, ani polować na chrześciijan. — Andrijko westchnął. — A gdyby tam w brzuchu jego był prorok, przynajmniej ksiądz, toby wybawił. \ 590 Zwada Księdzu trudno było usiedzieć na miejscu, tym mniej nie wytrzymał długo poza domem. Gwarzył z Andrijkiem do późna w nocy, pocieszał go, ale sam tej nocy spał jeszcze gorzej niż poprzedniej. Gorąco przegrzanej chaty zwarzyło go. Spokój zacisza ciążył mu. Co gorsza jakiś kaszel d duszność obciążyły mu piersi. Męczący sen obudził go przed świtem. Andrijko zatrzymywał uparcie, a ksiądz tłumaczył: — Dobrze itu u was, bo na końcu świata, ale swoja chata, to swoja skóra. Znacie tę bajkę, jak staremu czOrtu zachciało się ludzkiej skóry, a potem zadusił się w niej. Tak i to. I sen przyśnił mi się okropny, 'tylko uciekać. Jakaś nagonka. Jak psy zająca, ścigali mnie wierzyciele zaciekli i rachunki nie zapłacone. Co tu się wymknę, inaskoczą na mnie tam i huzia! Nie mogę sobie przypomnieć, abym miał kiedyś jakieś długi, ale to chyba jakieś grzechy? Dusi mnie, potrzeba mi ruchu, wiatru. Andrijfeo zaniepokoił się, przysiadł na piecu. —- Sen jasny. To nie grzechy żadne, to czorty na was się uwzięły. Siedźcie w chacie, nie ruszajcie się dzisiaj jeszcze, ojcze duchowny. Pogoda zanadto paradna i pułapka nie na złych zastawiona. — Ale przecież tutaj nie ma żadnej zasowy śnieżnej — odparł ksiądz. — Nie ma? Ale Ludowa Baba uwija się, kusi światłem. Miękko, wesoło, a przecie zapadliście. Byle gdzie koń zsunie się na zadzie do berda, na samo dno, co najmniej nogę złamie. —¦ Wola Boża, Andrijku — rzekł ksiądz. Jakby obrażony Andrijko żachnął się gwałtownie, propast-nyca zatrzęsła nim mocniej. Rozkrzyczał się: — Taka wola Boża? Tylu zatracić takich młodych? Osierocić tyle dzieci? Nie! To czort! A wy macie przynajmniej ze sobą wodę święconą? Kropidło, oleje, kadzidło i modlitewnik do wyklinania czortów? Ksiądz przeciął ostro: — Cóż bym ja za ksiądz był, gdybym bez ustanku trząsł się przed czortami. Nie życie najważniejsze, tylko Jakie życie. Andrijko nasurowił się, praybił twardo: — Nie jedźcie dziś. Nie pojedziecie! Ksdądz także odparł twardo: — Piechotą pójdę, do wieczora gdzieś zajdę. Bóg czuwa. — Wstał i postanowił — Pomódlmy się, Andrijku, psalmista Hos-podni tak śpiewa: „Czym jest człowiek, że tak troskasz fię. Koniec zwady 591 II o niego, Panie? Zrobiłeś go niewiele niższym od aniołów, uwieńczyłeś sławą i czcią. Dałeś mu panowanie nad Twoimi dziełami, położyłeś u stóp jego wszystkie trawy, krowy, woły, owce, zwierzęta polne, ptaki powietrza d ryby i wszystko, co przebywa na szlakach wodnych. O, Panie, jakżeż świetne jest Twoje imię". Andrijko wzdychał, żegnał się znakiem krzyża i zamilkł. Niebawem rozszeptał się ważlko z dziećmi, jak gdyby w spisku. Łubko i obie córki skuliły się nad ojcem w przerażeniu, spoglądając wciąż na księdza. Pouczając dzieci, Andrijko mimo propastnycię wyrzucał z siebie szeptem groźne strzały: — Nie dopuścić ich, pętlami spętać, przegnać — Ksiądz odgadł, że to wskazówki magiczne cna niebezpieczną drogę. Rozumiejąc jakie obawy W nich wzbudza, usprawiedliwiał się: — Moje dzieci, zrozumcie mnie. Nie gniewajcie się, muszę, jechać, jejmość fcsiędzowa bardzo niespokojna, a stary święty kot lamentuje po całym domu, żyć nie daje. — Czemuż święty? — pytał Łubko. — Na śmiech tak nazwali starego kocura, bo nie odstępuje mnie. Nawet po cerkwi łazi za mną. A kiedy minie nie ma, zawodzi i miauka, wytrzymać nie można. Ksiądz wstał, żegnał si_ę z obecnymi. Powiedział w porywie: — Nakazuję wam, Andrijku, wygrzać propastnycę na piecu i to ściśle! Dopiero na wiosnę hajda na słońce, niech wyparzy! Andtijtko kwękał po słowie: — Dum — mi — nie wyparzy — z głowy się korzenią. Daj wam Boże, ojcze duchowny dojechać dziś zdrowo, a na wiosnę — zaprowadzę was na tamto miejsce, byście je wyświęcili... A jak Bóg nie da, to przynajmniej tu po mnie na górę przyjedźcie... Ksiądz zrozumiał. — Wistydźcie się, Andrijku, tyle łaski wam Bóg pokazał, to musicie żyć. I wyście chłopiec naprzeciw mnie. — Chłopiec? Zanadto ciąży na plecach tamto brzemię. Taco młodzi poszli marnie, to po cóż ja tutaj? Ksiądz zadowolony, że go nie zatrzymują, ożywił się, zaśmiał się głośno: — Człowiecze, a po cóż ja tutaj? Starość to pismo na dwa boki, łaska, to tak, ale próba główna jeszcze więcej. Tamci — pokazali swoje, nie zlękli się, widać ich teraz na wskroś do słońca. Jacyż przezroczyści! No i pozbyli się, A my bratku, cią- 592 Zwada gnijmy jeszcze hajda do góry. Bo kto wie jak się pokażemy. Od starych twardszego rachunku wymagają. Bo tymczasem Bóg daje nam co dnia i za wiele. Dziękować trzeba, nie mruczeć. A taki stary jestem jak garnek przepalony, kipi prędko i zaraz wycieka. Andrijko milczał, patrzył przed siebie, żuł coś w zębach, bąkał jeszcze po słowie: — Powiadacie — rachunku wymagają...? — A nie wyspowiadałem wam jeszcze tego, co mnie piecze. Ha, gdyby to wiedzieć, ojcze duchowny. Powiadają u nas, że tym co las katują i niszczą, za karę po śmierci nogi będą z grobu wyster-czać jak gałęzie. Albo jeszcze gorzej... Ksiądz zmarszczył się: — Co? Co jeszcze? — Grom święty w grobie uderzy w przyrodzenie... Oj, schowałbym się już teraz pod ziemię. Ale cóż? I tak mnie dosięgnie. Taki wstyd! Andrijko łykał z trudem, słowo za słowem jakby mu gardło spuchło. Ksiądz zniecierpliwił się: — Cóż za wstyd, coż za niebylice? — Tamci młodzi już zapłacili, i nie mówię, z honorem. A na mnie — czyha. —Cóż wy, kitóż czyha? Amdrijfko wyszeptał: — Ci leśni ¦— szydzą, urągają. Tak jak witedy, kiedy mnie Bida w gęstwinę złapała i śniegiem zawiewała. Tak samo mi rżała do ucha: „Tyś śmierć leśna? I-ha-ha-ha! tyś pysznosraka nadęta, Andrijku. Naruszałeś, wyniszczałeś ich całym rodem, tych co się nie bronią, tępiłeś ich do cotu! Hańba ci za to, hańba wieczna! I (temu drugiemu tak samo." Tak szczekają, żyć mi nie dają. I przyznam się wam jeszcze, Foki mi szkoda, i to bardzo.,. Andrijko opuścił głowę, zakrył oczy ręjką, a ksiądz otworzył usta, jakby chwytał powietrze, potem cmoknął mocniej jakby coś smacznego skosztował, wreszcie zamachał rękami jakby się opędzał. Usiadł ponownie, zapomniał o odjeździe. Opanował się, mówił dobitnie, słowo po słowie: •—¦ Pan Bóg dał nam swoje dzieła dla uczciwego użytku, dla pracy. Dał także las, tak samo jak dał chudobę. A zakazów co do tego nie dał i kar takich nie ma. Andrijko podniósł głowę, uderzył oczyma, warknął: — Aby za (o kary nie było? Cóż mi Itu rozpowiadacie. Koniec zwady 593 Podrażniony ksiądz podniósł głos: — Krzywdy w tej sprawie nie zrobiliście nikomu, bo nie chcieliście zrobić krzywdy. A /gdzie słyszeliście takie przykazanie: „pamiętaj, abyś lasu nie rąbał". Takiego nie ma. — To już sumienie na nic? — szepnął Andrijko. Ksiądz krzyczał niecierpliwie: — Sumienia trzeba słuchać, ale nie strachać się, tylko modlić się! Bóg miłosierny. — Miłosierny? — wytchnął Andrijko nieufnie. — — Tak — przybił ksiądz — modlić się. Dopóki modlimy się, dopóty jesteśmy potrzebni na tym świecie. To korzeń dla obu światów, dla tego i dla tamitego. — Ksiądz wstał, zawołał dziarsko: ¦— Pomódlmy się, Andrijku. Andrijko opuścił głowę, modlił się półgłosem, lecz propast-nyca zatrzęsła nim gwałtownie. Trząsł się w drgawkach i wzdychał więcej niż modlił się. Ksiądz poderwał hardo suchą głowę, jak górski koń, gdy zawęszy strach w ciemności. — Andirijku, głowa do góry! Czyżbyście zapomnieli jaka jest wasza własna pogwarka butynowa, junacka: „Nie ma na nas śmierci — — aż przyjdzie." — Dziekan zaśmiał się za-garniająco. Andrijko podniósł głowę, uśmiechał się smętnie, wdzięcznie. Tymczasem na zaśnieżonym podwórzu czekały trzymane przez Łubka* dwa konie osiodłane miękko i ciepło. Obok nich stały dwie dziewczyny z drewnianymi łopatami. Owinięty w grubą mańtę ksiądz dosiadł starej bułanej kobyły zwanej Łysa, a Łubko jechał obok na przypalanym gniadoszu Szkrum-ku. Jedina dziewczyna torowała drogę w śniegu łopatą, a druga wiodła kobyłę za uzdę. Łubko wciąż spoglądał ku Łysej, pokrzykując łagodnie. Niepotrzebnie, bo zaledwie zeszła z podwórza, sapała z troską, podejrzliwie wąchała śnieg, grzebiąc go przednimi nogami i osadzając się co chwila na kłębach. Droga na dół wydała się księdzu jeszcze stromsza niż wjazd przed dwoma dniami, wprost niemożliwa do zjazdu. Z pustki buszującej wokół lasu, to oślepiająco uderzało słońce, roziskrzając puszyste śniegi na drzewach, to znów wpadał wiatr, rozdzierał je, rozwiewał. Lecz wnet śnieg zakurzył skądś z pustki. Ba, sypnął z dołu ku niebu, więcej jeszcze, strzelił w górę białymi snopami. I już wykręcił się w świat. Gdzie dół, gdzie góró? Ksiądz zamknął oczy. Lecz sucha głowa starej kobyły 594 Zwada Koniec zwady nie zachwiała się. Łysa odmierzała krok za 'krokiem, także Szkrumko, to ślizgając się, to chrapiąc ze strachu natężał się, uczył się gorliwie. W zawiei mroczno-świetlistej dwa chowane w chacie od źrebięcia babskie konięta, stąpały raźnie, lecz czułymi mackami tak ugniatały śnieg, jakby wiozły ładunki najpiękniejszych pisanek wielkanocnych do cefkwi na święte Zmartwychwstanie. Oba wysilały się zawzięcie. Ale tylko w tym kierunku aby hamować. Siła ciężkości pracowała za nie, ciągnąc je do głębi, a one opierały się, władając nią po mistrzowsku. Na zakrętach ścieżka, co była poprawionym pła-jem dawnego, piańiskaego butynu, zawisła w pustce. Ktoś, pijany igrami światła i śniegu, gdyby zapomniał o ostrożności, mógłby się cieszyć, że płynie w powietrzu. I ksiądz, co wyrwał się z przegrzanej chaty, z dwudniowego zasiedzenia, od groźnych mar d ciężkich snów — cieszył się. Chrząkał i kaszlał, czasem coś w gardle bodnęło go jak nożem, lecz patrząc n'a pląsy światła ze śniegiem to w przepaść, to w błękit, to znów oglądając konięta i sam siebie, jakby na białej linie nad przepaścią, miał ochoitę zaśpiewać: Haj, zapadła się stara wiosna z przedwczoraj. Jakby zigadująe ochotę księdza dziewczyny rozśpiewały się wesoło, z początku niewinnie, wreszcie całkiem nieskromnie. Ksiądz chrząknął głośno. Milfcliwy a przecie dość obyty Łubko, chrząknął jeszcze głośniej. Jalkby w odpowiedzi na to dziewczyny zaledwie dośpiewały swoje, zaczęły wyklinać na urząd wokół siebie, aby odsłonić moce piekielne ukryte w białych puchach. Ta, która szła naprzód z łopatą, o szafirowych oczach podobnych do Lubika i spuchniętychdziecinnych ustach, szczególnie zawzięcie wyszczekiwała niechlujne przekleństwa w rytm łopaty, Morą odgartywała śnieg. Nifct by chyba nie zrozumiał w dzisiejsze czasy tego zbioru wyklęć i wyuzdanych gróźb. Dość powiedzieć, że wypominały czortom pochodzenie piekielne i wiszystfcie ich nieczyste i rozpustne z dna piekła małtfci-diaMice. Ksiądz chrząlkał jeszcze głośniej, dziewczyny zaledwie spojrzały, rozwściekliły się w rozpaczliwym szczekaniu przeciw złym mocom. Ksiądz uszu nie zatykał, odezwał się żartobliwie. — No, dość, dzieci! Pozwólcie mi odetchnąć. — Odettfchnąć?— wrzasnęła ta z łopatą. I znów wyklinała wszystkie fcurwy i prakurwy diabelskie, grożąc im zarazem okrutnie a wyuzdanie. Ksiądz niektórych wyrazów wcale nie rozumiał, krzyknął wreszcie zniecierpliwiony. 595 — Zafcazuję wam, dziewczęta, .tej ohydy! Na to ta z łopatą, oglądając się z przerażeniem, podbiegła sporo naprzód. Odfgarłując śnieg z hałasem, podszczekiwała pod nosem, a druga w odpowiedzi pomrukiwała zaledwie. Ksiądz położył uszy po sobie. Zdawało mu się, że znał swych parafian. Przecież od lat zapisywał tajne przemówki, przeznaczone dla szeptania, dla mroku i dla nocy. Ale takiego przedstawienia dotąd jeszcze nie oglądał. Widocznie tak gorliwie szczekały z nakazu ojca, wszystko po to, aby chronić księdza do upadłego. Tam, gdzie wody z dwu rozległych pasem, Ko-stryczy i Czarnohory, zWiżają się do siebie w pianach, szumach i grzmotach, w bełkotach smoków, dławiących się furią, jak gdyby na to, aby rozsadzić drogę i porwać się na świat, dziewczyny opętały się strachem czy opętańczą odwagą. Jakby wstał z grobu pogrzebany już, lecz zachowany dla ciężkich godzin, istary szał obrony żywiołu człowieczego przeciw wrogim mu żywiołom. Nie darmo Andrijko nakazując dzieciom w szczerej wdzięczności wobec księdza, opętał córki do gorliwości nad siły. „Nie dopuścić ich, pętlami spętać, przegnać." Dopiero gdy wody burzliwego potoku Ruskiego zlały się z Bystrecem, a utorowana sanną droga, otwarta 1 płaska wyprostowała się i jasno wiodła przed siebie, dziewczęta ochłonęły, jakby groza minęła. Połączony Bystrec ucieka tam wartko od drogi, gra głęboko lecz równo bez grzmotów i bez piany, bez gróźb. Ksiądz odetchnął nareszcie od niechlujstw. Dziewczyny pożegnały się, rumieniąc się wstydliwie i posko-czyły jakby na skrzydłach w górę z powrotem. Łubko odprowadził księdza w dwa konie do cerkiewki. \ eżybrody Krzywordwnia kamień) B^rhomet ę* aitkan , babyci bachkać bachkate wszy bałaczka baita bambiizyć banować banysz baiabala bandka basata behekać berbendoa berdo berfeła bereza besahy bida biłaBia bohomolny bcatoa boinnotać bortawy botej bouhar braha brechać birechływy brectoia brechun buchnia budykroiwaia budź bukata butyli byrnia SŁOWNICZEK * — tantec huculski — niestrawność — trzaskać , » — które trzaskają głośno, gdy je zab a więc duże — gadanina __. starodawna siekiera — czarować — tęsknić — mamałyga na śmietanie — kartofle — toporek zbójnicki — wielkie drzewo — monotonnie mówić lub czytać — beczułka drewniana na bryndzę iud wódkę — przepaść — ruchoma kłoda drewniana, na zawiesza się sagany nad ogniskiem — przewodnik kolędy — juki, worki juczne — diabeł •— kłoda okorowana — pobożny •— zmaganie, walka — mruczeć pod nosem — dziurawy — stado owiec — pasterz wołów — mętny napój, lura — kłamać — kłamliwy — kłamstwo — kłamca — nędzna chata — ziele działające pobudzająco — świeży ser — płat, kawał — wyrąb lasu __ bierwiono, kłoda 1 Słowniczek opracował Andrzej Yincenz (przyp. red.). 598 caiynka chejrem chitair choctołaity chochoł chołosznie choromy chram chudoba ohwoja cugary cycka czeladź (ozeled) czemny caicaka czuży czużyna czyhra d ara ba delormy detyna diak dledyk do cotu donndenka doubnoa dranica drymba duka duma durijka dychanie ' dymało dżega dzlaukać dzaeńdziotra dzdeńdziorzysta dzierżawa dżem ary egzecyrki fantde fiwkać flega fłojera foszkać fudryga filres, fyrws gaura Słowniczek — łąka kośna — przekleństwo — granica — rosochaty, czubaty — okrągły wierzchołek górski zalesiony —¦ spodnie — sień — święto kościelne, odpust — bydło — gałęzie choiny — robotnicy zwożący drzewo z portaszu na mygłę — pierś — kobiety — grzeczny, zacny, miły — cacko, zabawka, kwiatek — obcy — obczyzna — krzaki, gąszcze — tratwa — wspaniały — dziecko — śpiewak cerkiewny — ojczulek — dokładnie — rodzaj nowomodnej siekiery — młot leśny drewniany — długie gonty ciosane siekierą — drumla — bogacz ze starego roku — myśl — szaleństwo — stworzenie — upiór w kształcie pęcherza — kora i gałęzie pozostałe po korowaniu — ujadać — ziele górskie ¦— zalotna — państwo — krzaki, gęstwina — ćwiczenia wojskowe (z austr.) —- ubranie — świstać — błoto — rodzaj wielkiej fujarki — prychać jak kot — więzienie — tartak — legowisko niedźw>edzie Słowniczek gieg głuc liman granda grendżoły gruń guidzuła giugia haba haczi hać hałaŁać haman hatar haukać hodowani e-c hołufcać hołowyoa homon horiwka Ho spody hroszi huk huślanka hu życia hużwa jaruga jojkać jordan kałabania kapiiwiec kaTczuhy kaszyca kiczera kdedra kdeptar kierma kńermanycz kderon klauza kleć kluczka kłapania ¦ podpuszczka do robienia ser* • ghichy ^ - chata obronna • rodzaj sań • pagórek ¦ żuk • peleryna weselna - fala ¦ spodnie • tama na potoku wraz z zash zastawa) ¦ pokrzykiwać ¦ święto żydowskie, rodzaj 1^ (podczas którego przebieram biblijnego Hamana) \» • ¦ przełożony nad tamą, ^ ę 599 za spławu - szczekać - przybrany syn - nawoływać - źródło szczytowe - echo, odgłos - gorzałka - Panie Boże! - pieniądze - wodospad - rodzaj jogurtu - tyłek - powróz z łyka • mały jar, parów - wołać „joj" (czyli „oj") ¦ obrzęd święcenia wody \ Trzech Króli (w Kościele w, i greckokatolickim) - zagłębienie napełnione wodą ¦ potoczek lub źródełko cietau la za kroplą % • sanki drewniana tama broniąca bv powodzi ^ • lesisty grzbiet ¦ limba T • rodzaj serdaka z rękawami • ster daraby (tratwy) ¦ sternik daraby kierownik zapora na potoku, którą się gdy się spławia drzewo Of ¦ komora haczyk drewniany, zaczepa spiczasta czapka futrzana ^równik święto d krop-ju od iera, 6G0 kływa koliba korni agi korobka konomysło koirsz koisyczki kosziera kowbur kresania kropiwa kruhlek fcujawa fcukuryczyć się kulesea kurbato kutia lapotać iatonnica lecki (lacki) bok lepiotać leśna lęcznie liżnyk lubas lustro-załuda łaba łan dać łata łełyk łewada łodwa łomagi łusznica macha machem maćkoła madrygan mandatoria manta Słowniczek — niezalesiony szczyt — szałas z okrąglaków ¦— grube korzenie — pudełko słomiane na krupy — rodzaj jarzma do noszenia wiader na plecach - - — rodzaj chleba z kukurydzianej mąki — kwiaty, którymi dziewczęta zdobią włosy — zagroda dla owiec — zagłębienie w rzece lub potoku — kapelusz z wielkim rondem (z „kre>. sami") — pokrzywa — taniec w koło — pustkowie — pysznić się jak kogut —• mamałyga, potrawa z gotowanej na gęsto kukurydzianej mąki lub kaszy — źródło — potrawa wigilijna (z maku, pszenicy i miodu) — chlapać się, wydawać dźwięki podobne do chlapania — kobieta lekkich obyczajów — „polska", tj. północna strona Karpat — bełkotać, mówić niewyraźnie ' — złowroga boginka wysysająca krew z mężczyzn — strasznie — gruby koc wełniany — kochanek — lustro, które łudzi, pokazuje co innego —- łapa — wałęsać się — pogardliwa nazwa miastowych ludzi — nietoperz — 1. łąka 2. stado wilków — gruba deska — pogruchotane gałęzie — łuczywo — to nic, głupstwo — jak najprędzej — gęste błoto — korzeń wilczej jagody — urząd mandatora (austriackiego misarza) — rodzaj grubej wełnianej peleryny — sztuki, grymasy diabelskie dla surdutowców, Słowniczek młaka m alf ar mołodyca monach mraźnica mudrahełyk mygła myrom nabij, nabój nabywać się naród Nachman fyn Bracław nasłania nastawnik niauka (niawka) niebylica ni uroku nużda nypać oiberityn t obłaz-odczekanie ofcoszelić się ooikno opryszek opynka osownia paliczka pałatnar pałamycz paska pełechaty peremitka pępkowy gazda pidmina pilhy płaj pławaczka, pofoereżnik pofoiaitym podwoloki pchany pokazuje niedobrze 601 moczar zły czarownik mężatka mnich źródło pod śniegiem mądrala ostateczny skład kłód nad wodą przygotowanych do zbicia w daraby ,,pokój /. wami" — pozdrowienie huculskie twardo ubity śnieg bawić się, cieszyć ¦ ludzie Nachman z Bracławia, jeden z wielkich rabinów chasydzkich ¦ czary („nasyłane" przez czarownika) ¦ pilnujący, dozorca rodzaj rusałki (niechrzczona leśna ko-bieta-niekobieta) • nieprawdziwa historia ¦ żeby nie urzec • smutek - wtykać nos, wszędzie zaglądać odesłanie nasłanych czarów z powrotem ¦ strome zbocze, zagrożone obsunięciem odrąbać ¦ zagospodarować się, osiedlić ¦ nieswojo - zbójnik ¦ staroświecka spódnica ¦ słoneczna strona góry kij, laska ¦ kościelny (w cerkwi) ¦ rodzaj drewnianej łyżki - białe ciasto wielkanocne ¦ kudłaty ¦ biała chustka na głowę osiadły od dawna, ze znanego roku - podrzutek okrągłe kołki, po których toczy się kłody ¦ szeroka ścieżka pasterska - spław (luźnych bierwion) - gajowy - brat z wyboru żerdzie podkładane pod kłody, aby lżej było ciągnąć - paskudny, zły - ma się źle 603 jakże jedzenie, mieszanina, groch >ustą ij haka na drewnianym stylisku, nnego nieco do kilofa, używane- ściągania kłód dzia \ciny a będzie pochwalony Jezus Chry- darz koliby w butynie pasterska na połoninie odnik chóru kościelnego stateczny o siekiera te owoce ibyty las nik kiennanycza z miodu, miód sycony, pitny -mi ida z miasta a vina, żółtka, cukru i wody iziomek , aby ślad urwał się nagle, nie można było dalej iść po np. przechodząc przez potok inie myśliwskie) ł, lampka łojowa trąby rewniane visko 2. wspólna praca zakoń--bawą rok, głód ;ymania więta, wybraniec Boży (w Ko-schodnim) :erasy ¦ci na koszuli icznie, groźnie 602 ponowa poperęczeyk porta sz postepaka posiżinie postoły prądy prieczka propastnyca proszdek pryszkrumłeny prywil przemówka przesieki pstołupy ptacha pulkać pulikate oczy purchnąć pusty puszkairyk putaiia putyna pysznosraka rachmamny Rachmanowie rachmańskie święto rakwa r©wa«z rodiija rozezolina rozples rozpobratym rypać s4ę ryza Słowniczek — pierwszy śnieg — przekorny (Poperecznyk — imię własne) — tymczasowe miejsce składania kłód, skąd dopiero przewozi się je lub spuszcza do mygły — hycel — zbiorowe czuwanie przy zmarłym ¦— rodzaj kierpcy — rodzaj czarów (dobrych lub złych) posyłanych na odległość — spór, zwada, nieszczęście — febra — żebrak — przypalony — obrzęd pogrzebowy przy nieboszczyku w domu — zaklęcie, formuła czarów ¦—¦ w gęstym lesie wyrąbane przejścia — hycle — ptak, ptactwo — bulgotać, chlupotać — wytrzeszczone, wybałuszone —¦ prychnąć — do niczego; także: bezpłodny (o mężczyźnie) — strzelec — wiadro drewniane — rodzaj drewnianego skopka — zarozumiały. Wulgarnie: tyłek, który się pyszni — łagodny, miłosierny — święci daleko na Wschodzie, pośrednicy między niebem i ziemią -— święto Rachmanów (6 tygodni po Wielkanocy) — drewniane okrągłe pudełko na masło lub ser — karby do rozliczeń używane na połoninie lub deseczka z karbami — ród — obnażone zbocze między dwoma zboczami pokrytymi lasem od dołu aż do samej góry — taniec na zakończenie kolędy — ktoś kto przestał być pobratymem (zob. pobratym) —- stawiać się, rozbijać się — rynna z kloców do spuszczania, drzewa ściętego w butynie Słowniczek sałaeiacha sapina s-ars&ma sczeznyk, szczeznyk skusywnyk Sława Isiu smereka sopiałka (sopiwka) spuzar staja starszy brat straszny Sąd sumno sus suszenice syhła sykmanycz syta szandary szarapatka szłapak szodowy sos sztoubuir sizyuntoałe (szimbałe) Iśdad ukraść ślipanka 603 — byle jakie jedzenie, mieszanina, groch z kapustą —> rodzaj haka na drewnianym stylisku, podobnego nieco do kilofa, używanego do ściągania kłód — narzędzia — czort leśny — arnlka — nloch będzie pochwalony Jezus Chrystus — świerk — fujarka — gospodarz koliby w butynie — chata pasterska na połoninie — przewodnik chóru kościelnego — Sąd Ostateczny — smutno — krótka siekiera — suszone owoce — nieprzebyty las — pomocnik kiermanycza — napój z miodu, miód sycony, pitny — żandarmi — przybłęda z miasta — pokraka —¦ sos z wina, żółtka, cukru i wody — pień odziomek — zagadka — sprawić, aby ślad urwał się nagle, tj. aby nie można było dalej iść po tropie, np. przechodząc przez potok (wyrażenie myśliwskie) — kaganek, lampka łojowa tadba — człon daraby tamica — siodło drewniane tołoka — 1. pastwisko 2. wspólna praca zakoń- czona zabawą tuba — tęsknota tuhy rok — głodny rok, głód tuirszaeski — krzaki tyble — kołki udzierżek, bez udzierżku — bez zatrzymania ugodnik, ugadolca — osoba święta, wybraniec Boży (w Ko- ściele wschodnim) ułogd, ułohy — zbocza, terasy us/ta,wkd — wyszywki na koszuli warko — niebezpiecznie, groźnie watah —¦ baca I \ REDAKCYJNA ady o])iirte jest na pierwszym jej wy-w roku 1970 w Londynie nakładem rzy. Dostosowano ortografię do obo-ktowano przy tym formy polszczyzny naszle, śródleśni, (nie: śródleśny), ać, zapachło itp., a także formy obocz-ie, rechotać i rzechotać itp. Wprowa-nkcji —• przede wszystkim skasowano — starano się jednak o zachowanie in-¦wiadającej dążeniu do oddania into-d. Poprawiono oczywiste błędy druku ane w „Erracie do «Zwady»" zamiesz-zowy wianek Londyn 1979. Poszerzony ;ów huculskich. Dodano przypisy za-enek huculskich oraz objaśnienia tek-_. W stosunku do wydania z roku 1970 różni się tym jeszcze, że książka ma emiem Autora, aby wydane w Polsce j połoninie miały taką właśnie postać pisarską Stanisława Vincenza spra-a, pani Irena Vincenz, oraz jego syn, " archiwum Stanisława Vincenza w Lo-zerne materiały dotyczące powstania I 604 watażko widtyn wdelikan wtiweffnya wiwkać wdzgi winda wykaluszyć zacurikać się zadziora zaglegać eahata zakutać załupa zarębiny zarwanica zasowa zastawa zawidca zaważ zawołoka zazulka zhon (zhin) zomdca zwedenyca zwierno (jest) zwiurdzić się zymarica żertwa żonwa żupamica (rumuń.) żurba żużukało żwakać ży wodna Słowniczek ^~ przywódca opryszków — odrąbywanie wierzchołków ściętych już drzew — olbrzym — splątane wywroty korzeni — wołać, dawać hasło — rżenia — skwaśniała śmietana — wybrzuszyć — przeląc się — zadra, tó co kogoś gnębi — sprawić, aby mleko lub śmietana się zsiadło — spiętrzenie kłód podczas spławu — omotać, otulić — napletek — zasieki ze zrąbanych drzew lub ich resztek ¦— stroma skała, osuwisko — lawina błota — rodzaj podnoszonej zapory drewnianej- na potoku lub rzece górskiej. Przenośnie: zapora magiczna przeciw czarom lub innym niebezpieczeństwom — kierownik — lawina — przybłęda — kukułka — ściąganie kłód na portasz —gwiazda — niezamężna matka — jest zwierzyna, tj. wilki i niedźwiedzie — skwaśnieć — chata z sianem, w której bydło spędza zimę — smok — dzięcioł — panna — smutek — rodzaj zabawy — żuć głośno, żreć — wszystko, co żyje NOTA REDAKCYJNA Niniejsze wydanie Zwady oparto jest na pierwszym jej wydaniu, które ukazało sic; w roku 1970 w Londynie nakładem Oficyny Poetów i Malarzy. Dostosowano ortografię do obowiązujących norm,- respektowano przy tym formy polszczyzny regionalnej takie jak: naszło, śródleśni, (nie: śródleśny), samoczwarć, cieplało, rębać, zapachło itp., a także formy obocz-ne jak: Synyci i Synycie, rechotać i rzechotać itp. Wprowadzono zmiany w interpunkcji — przede wszystkim skasowano przecinki przed pauzami — starano się jednak o zachowanie interpunkcji Autora odpowiadającej dążeniu do oddania intonacji języka mówionego. Poprawiono oczywiste błędy druku oraz błędy druku wskazane w „Erracie do «Zwady»" zamieszczonej w tomie Barwinicowy wianek Londyn 1979. Poszerzony został słowniczek wyrazów huculskich. Dodano przypisy zawierające przekłady piosenek huculskich oraz objaśnienia tekstów w językach obcych. W stosunku do wydania z roku 1970 obecne wydanie Zwady różni się tym jeszcze, że książka ma żywą paginę; było życzeniem Autora, aby wydane w Polsce ¦ tomy cyklu Na wysokiej połoninie miały taką właśnie postać graficzną. Nad spuścizną pisarską Stanisława Vincenza sprawują pieczę żona pisarza, pani Irena Vincenz, oraz jego syn, pan Andrzej Vincenz. W archiwum Stanisława Vincenza w Lozannie znajdują się obszerne materiały dotyczące powstania Zwady. SPIS RZECZY Część pierwsza ŹRÓDŁA Wstęp — Klucz............ 6 I. Źródła............. 7 II. Tanaseńko............ 17 III. Śmierć leśna............ 25 IV. Rok 1864............ 46 V. W pępku............. 55 Część druga -' . i RĘBACZE I. Rębacze .'............ 89 II. Prędzej! Prędzej! . ......... 108 III. Żabiowcy..........• .156 IV. Stare tło . ... . . . • . • • ¦ • ¦ 162 V. Wilk, koza i kapusta......, . ¦ • 170 VI. Rewasz......' . .. ...... 179 VII. Groźne źródełko........... 212 VIII. Elektryka........... . 240 IX. Gody Odokii............ 243 X. Wiosną w butynie......' . . . . 257 XI. Po co?............ . 398 XII. Skrzyp kiertny........... 421 Część trzecia WODY WIOSENNE I. Krewni z wyboru.......... 461 II. Na tamten świat........... 403 - III. Pobratymstwo z bezwlarą........ 51(1 IV. Koniec zwady . . . ........ 502 Słowniczek............. 597 Nota redakcyjna............ 605 Errata do Prawdy starowieku......... 607 WAZNIEJSZE DOSTRZEŻONE Hl.l;!)Y DHIJKU Na wysokiej połoninie. Prawiln starowleku, W.irsznwn 1980 ona "•1 Wlllll od 04,y Od i!'.l> ni 117 1 n « lj 1O9 19 323 3 327 7 yn 7 Jut powinno byt Bądźiny Nuty Nuta lub lud słuchać słychać boża Boża okrazkiem obrazkiem od bujności do bujności od praktyk do praktyk INSTYTUT WYDAWNICZY PAX, WARSZAWA 1982 druk 38. Papier-drukr^ł! ST ifTW^^tó do składania w utym 1981 r. Podpisano do druku i druk ukończono w styczniu 1982 r. Zam. nr 2682/81. L-27 Printed in Poland by DRUKARNIA WYDAWNICZA Kraków, ul. Wadowicka 8 Cena zł 220.— Pov dużo. świat tym r jaźń .) \ ,ń 41/(1 pracy. <;j na kark i n. I jkądś z daleka p.itrz» . ..Kie oczy, które przenikają każdego i przeglądają go do środka. Tacy przyjaciele śpią spokojnie, wcale nie mają czasu na to, aby po nocach bezsennych gryźć wątrobę, że przyjaciel ma nie dość zrozumienia, że nie dość pomocny, ani na to, aby snuć przeciw niemu niewdzięczne podejrzenia, niedobre myśli. Lecz mają dość czasu, aby razem radować się, świętować społem, na to, by nie stępić się jak woły jałowe pod jarzmem. Na, takiej przyjaźni stanął butyn Fokowy. Foce już nit od dziś mąciło się w głowie. Widział, kilku z tych panów, oczekiwał po cichu, że dotrze do samego gazdy. Ą tu każdy nowy —r znów dyrektor li każdy mówi, że to i tamto nie od tliego zależy, tylko od dyrekcji. Dyrektor nad dyrektorem, a końca nie widać, dyrektorów jak psów na wielkiej stai, biegają naokoło, a dodatkowo w każdej zagrodzie nowy pies, tak jak dawniej u Tanaseńka Urszegi, a teraz u jego syna. A może coś kręcą? Ale nie, bo naprawdę przecież ten jakiś większy dyrektor, co do Czerniowiec przyjechał, zgodził się'na to, czego poprzedni nie mogli rozstrzygnąć. A teraz nowi dyrektorzy, czy może jeszcze wickM H<< • ¦ rapjr^ Poza dyrektorami dyrekt' ¦ *^"Jv- rektorami dyrekcja, nad d\ -w dyrektor, a nad tamtym je większa dyrekcja. I