Jarosław Iwaszkiewicz Wiersze * * * [Jak łatwo jest deptać] 6 Do prawnuczki 6 Erotyk 6 Jesień w Warszawie 7 Pozdrowienie 8 Świątynia w Segeście 8 Szczęście 8 Aubada 9 Obłoki 9 Witraże 10 Garść liści wierzbowych 10 Powrót 10 Podróż po Warszawie 10 Wisła i Ren 12 Odwiedziny miejsc ulubionych w młodości 13 Pożegnanie Sycylii 13 Oda na Gdańsk 14 Plejady 14 Zamieć w Łodzi 16 Ciemne ścieżki 16 I Album tatrzańskie 17 Dzień czerwcowy 17 Krągły rok 17 Okno i drzewo 18 Koroniarz 19 * * * [Niebo niebieskie] 19 Wieczór sylwestrowy 20 Lato 1932 20 I 20 II 20 III 20 IV 21 V 21 VI 21 VII 21 VIII 22 IX 22 X 22 XI 23 XII 23 XIII 24 XIV 24 XV 24 XVI 25 XVII 25 XVIII 26 XIX 26 XX 26 XXI 27 XXII 27 XXIII 27 XXIV 28 XXV 28 XXVI 28 XXVII 28 XXVIII 29 XXIX 29 XXX 29 XXXI 30 XXXII 30 XXXIII 31 XXXIV 31 XXXV 32 XXXVI 32 XXXVII 33 XXXVIII 33 XXXIX 33 XL 34 XLI 34 XLII 35 XLIII 35 XLIV 35 XLV 36 XLVI 36 XLVII 36 XLVIII 37 XLIX 37 L 37 Księga dnia i księga nocy 38 Lipiec 38 * * * [Idziemy] 38 Kołysanka 4 39 * * * [Głos słyszałem] 39 Smutne lato 40 * * * [Same te góry romantyczne] 41 * * * [Małe miasto Marburg] 41 * * * [Nie dla nas] 42 * * * [Jakie czarne niebo] 42 * * * [Pokazałeś mi] 43 * * * [Słuchaj, chłopcze] 43 * * * [Wieczór latu] 44 Ciemne ścieżki 44 * * * [Cyt! Otwórz okno] 44 * * * [Nie trzeba się odwracać] 44 * * * [Od Rozwadowa] 45 * * * [Gdy miną wszystkie burze] 45 * * * [Znowu upadać] 45 * * * [Obejmij mnie] 46 * * * [W tym mieście] 46 * * * [Zmarzłych glicynij] 46 * * * [Tu na malachit] 47 * * * [Idzie Salome] 47 * * * [A dziś w zamarłych wód laguny] 47 * * * [Tam kiedyś] 48 * * * [Greckie oblicze] 48 * * * [W Parmie] 48 * * * [Na czarnym fortepianie] 49 * * * [Nad domem] 49 * * * [Na cmentarzu w Sandomierzu] 49 * * * [Filary grają] 50 * * * [A kiedy będzie lato] 50 * * * [Ach, daj mi różę] 50 * * * [Upita winem] 51 * * * [Starej gitary suche brzęki] 51 * * * [Sam] 52 * * * [Łasica pod Zawratem] 52 * * * [Nie wracać] 52 * * * [To jest ton świata] 53 * * * [Tu stara moja biblioteka] 53 * * * [Nie zapomina się] 53 * * * [Trzy anioły] 54 * * * [Umrzeć trzeba] 54 * * * [Ach, jakież tutaj krzyże] 54 * * * [W starości] 55 * * * [Och, noc, noc] 55 * * * [Cóż z tego] 56 * * * [Co rana w mgle] 56 * * * [Lasy opadły] 56 Oktostychy 57 Prolog 57 Primavera 57 Serenada 57 Oddech ziemi 58 Włóczęga 58 Wzlot 58 Ogrodniczki 59 Maj 59 Przechadzka sentymentalna 59 Indes galantes 59 Farniente 60 Architektura 60 Artyleria 60 Chwila w jesieni 61 Deszcz 61 Groteska 61 Conrad 61 Do matki 62 Dnie 62 Ciepła zima 62 Dionizje 63 Którzy nadchodzą 63 Melancholia 64 Słota 65 Święte zasłony 68 Powrót do Europy 70 Europa 70 Koguty 72 Most 73 Gospodarstwo 73 Późny wieczór 74 Do młodej lipy 75 Dla Leopolda Staffa 75 Poezja 76 Szecherezada 77 Do przyjaciela wroga 78 Do Tadeusza Zielińskiego 79 Ikwa i ja 79 Inne życie 81 Wieczór późnej jesieni na polach pod Sieną 81 Quintin Matsys 83 Breughel 83 W Orvieto 84 Nekrofilia 85 Nocna muzyka 87 Do Lubomira 87 Świt jesienny 88 Ciało 89 Sonet wstępny 89 Taormina 90 Metop nie istniejący 90 Sen w gaju 90 Metop z Selinuntu II 91 Moje siostry 91 Cmentarz na wiosnę 92 Elegia 93 Piosenka dla zmarłej 94 Ody olimpijskie 95 Na bieg maratoński 95 Jutro żniwa 98 Popiół i diament 98 Florencja w deszczu 100 * * * [Florencja] 101 * * * [Nad Arnem] 101 * * * [Za tysiąc lat] 102 Pogrzeb w Notre Dame 102 Mroźne rano 103 Rzym w zimie 103 Ostia w deszcz I 103 Rozkwitająca mimoza 104 * * * [Takiego losu] 104 * * * [Jesienne gwiazdy] 105 * * * [Zaszyć się w kąt] 105 * * * [Niech nie kładą mnie] 106 Spowiedź Messalki 106 * * * [Są tam wszystkie owoce] 106 * * * [Życie] 107 * * * [W nocy wiozą mnie] 107 Migłoszenie 108 * * * [Szczęście] 108 * * * [Rośnie to] 109 * * * [Przypatrz się] 109 * * * [Różowe koło] 109 * * * [I wkoło domu] 110 * * * [Czy teraz jest wiosna?] 110 Thalidomid 111 * * * [Pobierzcie kroplę mojej krwi] 111 Kwartet 112 * * * [Takim to graniem] 112 * * * [Letnią nocą barka płynie] 112 * * * [Patrzę na rzeczkę] 113 * * * [Zawsze to samo] 113 Rapsodia litewska 114 * * * [Pytała się mgła mgły] 115 Bitwa morska (XVII w.) 115 * * * [Dzisiaj o świcie] 115 Jesiony w Klikuszowej 116 Z fabryki gobelinów (1925) 116 Jeszcze jedna podróż 118 Krągły rok 121 Dedykacja 121 Luty 122 Okrutny miesiąc 122 Cyganie 123 Principium individuationis 123 Pławienie koni 124 Lipiec 128 Sierpień 128 Serenada 129 Xenie i elegie 129 Stare kobiety 129 Piosenka zimowa 130 Most 130 Mickiewicz w Rzymie (1830) 131 Pięćdziesiąty pierwszy 131 Muzyka nocą 132 Wielkie safari 133 Grób Augusta Goethego 133 Moje mieszkanie 134 Doskonałość 134 Pożegnanie 135 Hymnus trium puerorum 136 Śpiewnik włoski 137 Pies horacjański 137 Wielkanoc w Wenecji 137 Ballada 138 Ptaszki św. Franciszka 138 Papież w Ankonie 138 Uczta 139 * * * [Wyjdźcie na drogę] 140 * * * [Jeżeli chciałbym wrócić] 140 Stary sad 140 * * * [Kiedy przestaje szczekać pies] 141 * * * [Gdzie jest ten ptak] 141 * * * [Wieczorem po pogrzebie] 142 * * * [Bo mnie się wydawało] 142 * * * [Koło się obraca] 143 * * * [Niebieskie chińskie gałęzie] 143 * * * [Leniwie ciągnie siwek] 144 * * * [Załadowałem tam wszystko] 144 List przeczytany w Chantilly 145 * * * [Nie rzucam monet] 145 Co puszczyki robią w dzień 146 Mapa pogody 146 Azjaci 146 * * * [Pod tymi pniami] 149 * * * [Ptaki w wierzbach] 150 * * * [Gołe drzewo] 150 * * * [Wierzby] 150 Ranek 151 Wieczór 151 Kragło-Uniwersytecka 151 Córki Jarosława 152 Piosenka 152 Statek trzeźwy 152 Do muzyka 153 Gra I 153 Pokaż noc 153 Jeszcze gdzieś zakwitły bzy 154 Gra IV 154 Nowa rzeczywistość 154 W kościele 155 Stary poeta 157 Mapa pogody 159 Muzyka wieczorem 163 Wiersz 163 Uparte wichry 163 Kundel z Rosmersholmu 163 Opuszczony 163 W setną rocznicę urodzin Leopolda Staffa 164 Rzeczy 164 Niewygoda 164 Upał 164 Koncert Rachmaninowa upalnym latem 165 Lis 165 Do siostry 165 4 czerwca 165 Kwitnienie akacji w zapuszczonym ogrodzie 166 Kraków 166 Bocian w Ryczywole 166 Rachunek 167 Echa 167 Rzym 167 "Bzicem kunia" 167 Arietta 168 Czułość 168 Stara 168 Do Izoldy 168 Młodość 169 Poeta 169 Sen 169 Apassionata 170 Pilica 170 Klasyka 170 Ubieralnia 170 Artur 171 Biografia 171 Książka kucharska prababki 171 Ostatnia piosenka wędrownego czeladnika 171 Oda na zagładę Wenecji 172 Umarłe miasto 173 Trylogia aleksandryjska 174 Wieże 176 Urania 177 Warkocz Jesieni 178 * * * [Coraz ciszej] 178 * * * [Śnieg zacina] 178 * * * [Chciałbym napisać] 178 * * * [Jak diabelski Paganini] 179 * * * [Nigdy jeszcze] 179 * * * [Ta resztka moich dni] 179 * * * [Jesień sypiąca] 180 * * * [Nim przyjdzie wiosna] 180 * * * [Zostanie po mnie] 181 Dziewczyna i gołębie 181 Stara cegielnia 202 Kościół w Skaryszewie 227 Brzezina 240 * * * [Jak łatwo jest deptać] Jak łatwo jest deptać upadłe wielkości czy to jest zadanie poetów rozbijać rozbite trumny? jakże łatwo wymyślać obcemu schowawszy się za mur obrońców sprawiedliwości Ale być sprawiedliwym w godzinie pogardy podnieść glos gdy wszystkie lisy schowały się do nory zawołać głośno kiedy wszyscy szepczą o jakże mało jest takich którzy to potrafią (Jutro żniwa, 1963) ------------------------------------------------------------------------------ -- Do prawnuczki Ten kwiat, co leci w górze i wieje skrzydłami, To motyl. Słowo obce, nie wiesz, co to znaczy, Teraz nie ma motyli. Ten jest jedynakiem. Za chwilę może i jego nie będzie. Nie myśl o tym. Patrz, niebo jest takie niebieskie, Po niebie chmurki lecą, to jasne, to ciemne. Słońce co rano wstaje, co wieczór zapada. Świat będzie zawsze piękny, Ludko. I beze mnie. ------------------------------------------------------------------------------ -- Erotyk Więc plamiąc mojej psyche nadwiślański gotyk, Jak jaskrawe barokko wykwitł w niej erotyk. Lecz zaraz wszystkie pazie z obrazów Van Dycka, Kłaniając się uprzejmie, rzekły, że to bajka. I wionąwszy błękitnym strusich piór trzęsieniem, Że cokolwiek pomyślę - jest tylko marzeniem. A potem, gdy uczułem na ustach ust dotyk, Że wszystko, co wymarzę - to ten tu erotyk. Oktostychy 1919 ------------------------------------------------------------------------------ -- Jesień w Warszawie W alejach białe obserwując pieski, Oglądam spadające chrupliwe kasztany, Którymi się zachwycał gdzieś tam Miłaszewski. Gdybyż park na błękitno był pomalowany! Ultramaryny dreszcze na szarym asfalcie! Szaro się podesłała pod stopy ulica. Ćmy złotych liści, tylko się nie spalcie: Stolica! Mgliste aleje i miękkie futerka, Niskie obłoki, smak węgierki chłodnej. Chodniki: dziwna dymów, serc rozterka. O jakiż jestem głodny! Pomiędzy już nadpsute zabłąkane dalie Rzymianka-warszawianka, jak z chaty Ewandra , Syn żołnierza wita, przeginając talię Na posiniałym placu szaro - Aleksandra . Za chwilę znowu jesień i Nowy Świat w mgłach, Wąska, wąska, tasiemna ulica. Kameralne koncerta grywać będzie Bach. Stolica - ha, stolica. Gdzież tu zasadzić wszystkie swoje kwiaty Między Ziemiańską, Kruczą a belferką , Zaczarowane uciekając lato Zaklęło w przedmiot marzeń przelotną kasjerkę. Cóżem Ci, o Warszawo, ty Wiedeński Dworcze, Uczynił szarobury, żeś wskazał godzinę, Gdy wszystkie moje myśli bujne i dozorcze Spłynęły i samotną odkryły głębinę. "Maj" się mój gdzieś w Kijowie między Oktostychy Płonący wydał - zasię śmieszył w Picadorze. Nowogrodzkiej ulicy rów sinawo-cichy Czasami tylko w głębi daje żółte zorze. Rozstąpcie się, o domy, rozjedźcie, tramwaje, Przez trzeciomostu wiadukt przejrzysty i miodny. Zejdź mi z oczu, widoku siwy i łagodny. Dążącemu przez dziwnie pojmowane kraje. Cóż wy mi poradzicie, na pomnikach wieszcze? O dziewczynki, marzące o srebrnej epolet! Za mną wrota, przede mną nieskończone wrota Otworzą się na błękit, na siność, na fiolet!!... Niech się raz przecie śmiga z pajęczyn odmota, Niech palmy złotowonne, niech obudzi strusie, Różowy żagiel wznieci na morza obrusie, Precz mi wszystko, co męstwo tamuje i gnębi! Precz, przyjaźni: ja w krwi chcę przepaścistą głąb Izochimenów zamknąć tęczowe widoki! O morza, morza, morza ziąb - I czarna piano gorącej posoki! Dionizje 1922 ------------------------------------------------------------------------------ -- Pozdrowienie Wprzód zanim w szafirowej lodowej przełęczy Spojrzymy w dolinę nalaną żółcizną: Na Italię wygiętą w kształt i kolor tęczy, Obejrzymy się, bracie, za naszą ojczyzną. Patrz! tumany jak ją skryły przylepliwą dłonią, Na równinach wiatr dyszy, ścielą się wyziewy, Topole jak wielmoże straż trzymają błoniom I gęsta mgła zdławiła przedwiosenne śpiewy. Pokłońmy się im razem: Polsce i Italii. Polsce, co rośnie w górę z zimnych mgieł powodzi; Italii, co pulsując w gwiezdnej śledzi dali Wielkość, która minęła - wielkość, co nadchodzi. Powrót do Europy 1931 ------------------------------------------------------------------------------ -- Świątynia w Segeście To już ty! Niby mądra dobrotliwa twarz Złożona na znużone zielonkawe dłonie! Twoich kolumn ognisko w ciężkim słońcu płonie, Na zielonej przełęczy, samotnico, trwasz. Góry niebieskie, niebo sine trzyma straż Kiedy uniosą słońce w noc miedziane konie; Umierasz wieczornym życiem w milczenia koronie Mówiąc samotnej nocy greckie "Ojcze nasz". Świątynio, nie dość z tobą półumarłym być I cienie twojej śmierci wdychać dobroczynne - Trzeba nam twoje słońce dzbanem wina pić I kolumn kości zmienić w struny miodopłynne, Śmierć bo lotna i krótka. Trzeba życiem żyć, Nie twoim, Jarosławie - ale Życiem Innym. Inne życie 1938 ------------------------------------------------------------------------------ -- Szczęście Jak kroplę czuć na wardze smak każdej cichej chwili, Rozcinać mocnym nożem welinu białe kartki. Głaskać jedwabiem ręki wszelaki płomień żartki, Czuć, jak się rumak wartki pod jarzmem dłoni chyli. Czekać, aż słońca światło biel kwietnych drzew przykłoni, Przykrócać i popuszczać rumakom swoim wodze. Smakować każdy krok swój po białej twardej drodze, Jak kryształ szklanej kuli czuć dnie we wnętrzu dłoni. Oktostychy 1919 ------------------------------------------------------------------------------ -- Aubada Złożyły się w ornament śliczne eglantyny , Osypały je lekko drobniutkie brylanty. W cieniu mojej samotnej jodłowej gontyny Przyszła radość poranku grać mi sarabandy. A ty, na tle różanym przejrzystej aurory , Na srebrnym szczycie wieży jak na brzegu kruży , Przez ręce sypiąc kwiatów cieliste kolory, Zrywając liść po liściu ze stulistnej róży. -Słyszysz? Oktostychy 1919 ------------------------------------------------------------------------------ -- Obłoki Od Rozwadowa, Łańcuta, Leżajska Lecą obłoki jak światła łabędzie. Na sinm niebie ta flotylla rajska Jak szczęście, którego nie będzie. Niedogonione i nieodgadnione, Spływają śladem znad Sanu, Cienie przelotne, ptaki zielone Nad miastem zapomnianym. Odnowy jakiejś próżno łaknący, Stoję, umieram i patrzę: Chmury spływają na dzień gorący Ciemniejsze i coraz rzadsze. Czemuż tak smutno? Kiedy jest jasno, Czemu w mrok głowę kłonisz? Zapomną ciebie, jak to miasto Zapomniane: Sandomierz. Inne życie 1938 ------------------------------------------------------------------------------ -- Witraże Powiedział na witrażu, Tristan do Izoldy: "Tańcują po posadzce wesołe koboldy, I słońce, prześwietlając nasze blade twarze, Połączy pocałunkiem miłosne witraże". "Nawet słońce nie będzie całowań przyczyną, Siatka jego jest tylko złotą pajęczyną. Nie jest miłość prawdziwa, a namalowana". Tak rzekła na witrażu Iseult do Tristana. ------------------------------------------------------------------------------ -- Garść liści wierzbowych Ptaki w wierzbach się zgęściły otrząsają liście z roś siadły w rzędzie nastroszone sójka kukułka i kos pod wierzbami wodą pachnie gniją liście gnije kwiat ale leżeć mi niestrasznie bo ja jestem liściom brat Bo ja jestem ptakom bratek wierzbom synek iwom swat siedzą w rzędzie na gałęzi matka babka siostra brat ------------------------------------------------------------------------------ -- Powrót Zofii Świerczyńskiej Nie masz większej mądrości nad mądrość powrotu... Z czytaną dawinio książką sliąść nad zrąb cysterny I patrzeć na wirydarz stary, cichy, wierny, Z głębią mdiejącej zorzy u drogi wylotu. A potem, na dno wody obróciwszy oczy, Spostrzegać na zielonej, nieruchomej głębi, Jak się wodnej zarośli włos przejrzysty kłębi, Niby dawne odbicie dwóch złotych warkoczy. ------------------------------------------------------------------------------ -- Podróż po Warszawie Pociesznie wystrojony, śmiejąc się łaskawie W złoconym przez promienie szarym cylmderku, Urządzam sobie, zamiast zwykłego spacerku, Jak w starym wodewilu - "podróż po Warszawie", Na rogu Marszałkowskiej czy Długiej ulicy Zgubiłem lorynetkę w zbytecznym pośpiechu. Znalazłem za to uśmiech, gdzie z wielką uciechą Odszukali swą radość mali ulicznicy, Gdy na placu Zamkowym kolumna Zygmunta Miecz swój wzniosła wspaniale: wiedziałem, że ozeka Przyczajony za rogiem. Że miasta powieka Zakrywa oko słodsze nad warszawskie grunta. Szuka,jac w defiladzie przez całe Krakowskie, Błękit dźiew podziwiałem modnie ustrojonych, Co krok witałem znowu kogoś ze znajomych, Czekając na spotkanie, oo miało być boskie. Zajrzałem, czy go nie ma w kawiarni wśród gości; Spoitkałam się z pytaniem sprzedających kwiaty, Gdy znaleźć go nie mogłem wśród maków rabaty, Aż uniósł mój cylinder wiatr niecierpliwości. Ujrzałem, jak rozwiewa fraka mego poły, Gdy szary bruk deszcz w małe ponaznaczał plamki. W karecie gdzieś zamkniona na złociste klamki Mignęła mi możliwość: wiec byliam wesoły. Odurzony szukania upragnioną wonią, Nie wiedziałem, czy fiolet go zdradzi, czy zieleń, I pędziłem szukając, jak zmęczony jeleń, Za którym gonią charty i dzwonkami dzwonią. Niespodzianym obrotem zażartej miłości ? Ukazała się czarna i ogromna przepaść! Jakże przed tym olbrzymem na kolana nie paść I nie błagać, by wyrwał mnie od samotności? Niewarty gniewu smutek jest zbyteczną szatą, Wszystkie zrzucić potrafię i pozostać nagi. Trąbiąc w złote puklerze mlcdzieńczej odwagi, Stanę w poprzek Alei: wszak/.e stać mię na to. Zapasy z szarym tłumem mdłe jak miąższ surowy: Odejdźcie wy z lancami i wy z laseczkami. Nie masz, kogo szukamy tu pomiędzy wami: Dionizos spośród tłumu nie wychyli głowy... Odwrócę, się. Apostoł Piotr tak nie zapłacze, Zejdę na schody wiodące nad wodę, Myśl ważąc coraz cięższą z każdym sinym schodem, Na moje podłe dumy chcąc splunąć tułacze. Wówczas to - już się kładąc popod czarne mury, Drżąc ostatnim wysiłkiem i ściskając zęby, Wtulę się w ścian na rogu wilgotne wyręby, Stapiając się.z wilgocią tonem szarej skóry. Wtedy On, tak szukany, wychyli gdzieś z głębi Głowę swą w ideałach dawnych rysowaną, I wśród miłostek Miłość ukaże nieznaną - Dziesięć palców nań spuszczę jak dziesięć jastrzębi. Uduszę go i wolno wywiercę mu ślepia, Co przez lat tyle w każdej migały karecie, I kości pogruchocę najbielsze na świecie, I wargi me zeschnięte święta krew pozlepia. Jak wydra się upoję tą krwią, nagie ciało Pokryje ona łuską twardszą nad pancerze. I znowu sam odejdę na daleką wieżę, Myśląc, że nic nie zaszło lub dobrze się stało. ------------------------------------------------------------------------------ -- Wisła i Ren Podałeś mi rękę i rzekłeś: "Patrz, Neckar do Renu płynie!" I nagle stało się jasno na wielkiej, rozległej dolinie, Cienie olbrzymim polem pobiegły i promienie, I glorie się ukazały na niebosiężnej scenie. Czarne przybiegły lasy, strwożyły się buków galęme, Przybiegły cedry i sosny, i dęby pytają, co będzie? Dziwi się 'trąb muzyka i płynie echem po Renie, I naprężyły muskały czerwone zamków kamienie. Dołem po białej wodzie hufce różowe płyną, I woda złota na słońcu weselem parska jak wino, I drżą-pobrzeżne krawędzie ogni i stosów zarzewiem - Pytam się ciebie zdziwiony? Ja także, ja także nie wicmŤ Czy to Grekowie wskrzeszeni pędzą pobrzeżem zielonym, Czy to teutońscy rycerze znowu grabieżą nam grożą, Czy to z wyprawy italskiej wozami perły przywożą; Czy tylko Ren się zabarwił zielonym winogronem? Nie wiem i ja - i ty nie wiesz; tylko w brązowym podsicniu Pad boluntnaimi zwalonych zamczyska furt i sklepienia Złota makata jesieni w purpurę cesarską się zmienia I wielką dolinę napełnia leżącą pod nami w promieniach. Ale i my z naszych lasów, od góry hen, świętokrzyskiej, Skrzykniemy jare watahy półnagich chłopców i dziew I wybuchniemy pod niebo, i wielki będzie nasz śpiew - Bogowie na sosnach wysokich po ziemi rozsiędą się niskiej. Grzmi jagiellońskie powietrze, furkotem niosą się wioi, Na wszystkich śmigłych drzewach czerwone trzepią się nici I błysk, i szelest, i tupot, kopyto bije w kopyto, I rzeki w słońcu brzęczą swą pieśnią srebrnolitą. Przylecą z furkotem koła, przytoczą się święte kołacze, Zapłacze manka nad synem, ale syn pieśnią nie płacze, Jasna przede mną droga, jasna przed tobą dolina, Śpiewem się pełni i pieśnią, wodą się broczy i winem. Czary czynimy i znaki na cztery świata strony, Młodzieńczą grożąc swawolą, zew krzycząc błogosławiony; Nowy przypływa ocean - nowe się dzieją glosy: Oto Ren wezbrał winem - na Wiśle pszeniczne kłosy. ------------------------------------------------------------------------------ -- Odwiedziny miejsc ulubionych w młodości Wilgotne, zimne i grożące deszczem Przepływają obłoki - jesienne łabędzie. Przychodzę tutaj znowu, by zobaczyć jeszcze, Czy mnie ten zmarły obraz bardzo wzruszać będzie. Bez smutku i bez żalu oglądani strumienie, Gdzieśmy niegdyś gromadnie roili się nadzy, Ściernie runią porosłe, zagaję, kamienie, Drzewa w górę wyśmigle, ścieżki, drogi, miedze. Dom chyli się do końca, dąb schnie od wierzchołka, Ogród w las się zamienił, a woda w szuwary, Gdzie dawniej staw szeroki, dziś wilgotna łąka, Każdy kąt teraz cichszy, obcy, bardziej szary. Woda płynąca rzeczki uniosła widoki Dawniejsze, na swej szklistej powłoce odbite, Nic nie zostało z tego - tylko te obłoki Zawsze w stado pierzaste i pierzchliwe zbite. Przeminęło. Zamknięte. Skończone. Na wieki! Nie wstrzymuję tej wody. Odpływa, odchodzi, Niechże bieży, gdzie giną wszystkie, wszystkie rzeki, Stary świat się pochylił, inny dzień się rodzi. I kiedy, obcy tutaj, przemierzam ugory, Patrzę, jak las, świerkowy śpi w zielonym futrze, Niżeli dawną miłość, wyblakłe ubiory, Wolę ten wiatr dzisiejszy i myśli o jutrze. ------------------------------------------------------------------------------ -- Pożegnanie Sycylii Wiem, czemu Etna śnieg swój w ciemnych skryła chmurach I białych powojów rój roztrzepał zimny deszcz, Czemu po zamku w Mola zimna się mgła przewala, I pomarańczy kwiat nie wie, czy kwitnąć, czy spaść; I winnic tarasy, tęskniąc ku słońcu nie istniejącemu, Kurczą zielony liść i stoją szare jak grób; I dzwon Taorminy wesołej żałobnym dzisiaj grzmi głosem, Jak gdyby pogrzeb to był, a nie wiosenny dzień. Czyż Persefona porwana wrócić do matki nie pragnie? Znowu Pergusy gładź widziała Demetry łzy? Wiosna odwraca ode mnie swe lica niechętne i blade, Och, bo nie wiosny ja syn, lecz zimy smutnej i złej. Nie dla mnie róże i kwiaty fiołkowej woni niesplików, Nie dla mnie pomarańcz paszcz i cytryn cierpkich czad, Patrz, jak się gwiazda północna schyliła nad horyzontem, W tamtą więc stronę dąż, twoja ojczyzna tam. Tam cię czekają mgły własne i kwiatów własnych mdły zapac Gorycz piołunów i traw, i susza wymarztych pól, Tam jest twoje powietrze, którym z przyrody oddychasz, Próżnym jest świątyń glos. Czyliż zapomnieć chcesz? Nie wolno ci nie pamiętać! Od cierpień się nie wykręcisz. I musisz zimny ssać wiew, na który skazał cię Bóg. Na północ więc kieruj się teraz, na północ, na północ, Do kraju mogił i chmur, do krain krzyżów i chmur. Parma, kwiecień 1938 ------------------------------------------------------------------------------ -- Oda na Gdańsk Dzisiaj nie dzielić nas muM&z, lecz łączyć. Trzeba ci będzie poddać dumne czoło, I ptak królewski, co gniazda swe wije Na wieżach twoich, v nasze wzięci niebo. Nic są to tylko bajfai i legendy, Życie zabiera to wszystko tak wartko Jak morska fala, na pot rzeczna fala, I brzeg podmyje, choćby i kościelny. Ale nie lękaj się: otwieraj bramy. Patrz, jakie setki galarów. To zboże. Podaj nam rękę, złote gą pierścienie, Złote drabiny i sny. Pomagaj, Boże. 1939 ------------------------------------------------------------------------------ -- Plejady Janowi Kreczmarowi I Plejady to gwiazdozbiór już październikowy. Błyszczą jak winne grono wśród innych gwiazd rój W ich świetle las pożółkły niby rumak płowy, Co polem do srebrnego biegnie wodopoju. I zdaje się, że w cieniu popielatym sarny Przebiegają przez ruczaj lub stojąc słuchają, Jak srebrne lustro wody brzeg odbija czarny I fletnie białych brzózek, gdzie liście śpiewają I opadając krążą. A namiętność moja Niby łania nad źródłem pochyla swą szyję I tylko jej odbicie lodowego zdroja Mówi, że chociaż wątła, ale jeszcze żyje. II Plejady to gwiazdozbiór już październikowy. Po szafirowym niebie płynie jak baranki, Ponad drzew skrytych nocą oniemiałe głowy, Ponad brzóz skamieniałych pozłociste pianki. Powracam do milczenia l słodyczy nieba, Które płaszczem jesiennym pełnym gwiazd połyska. Pełne stodoły złota, stoły pełne chleba I skrzypi na zawiasach gwiaździsta kołyska. Za chwilę i na ziemi wszędzie będzie biało. Lekki chłód noc cienistą jak igłą przenika, I śni mi się już tylko jakieś jasne ciało Przykryte złotą tkanką planet października. III Plejady to gwiazdozbiór już październikowy, Spokojnym tokiem płynąc losy twoje iści. Powoli wyjdź przed bramę, nie odwracaj głowy, I zerwij parę złotych, poranionych liści. Proch ci zostaje w dłoni, rozwiewa się, ginie, I słyszysz tylko ogród, co dyszy jak chory. Złociste liście zginą i jesień ta zginie, I złe - i dobre nawet - miną gwiazdozbiory. Więc po cóż nam - jak gwiazdom zagubionym w mroku - Spalać się ogniem wiecznie, kiedy chłód nas czeka? Po cóż świecą plejady i łzy w twoim oku, Gdy je ogarnia czarna przemijania rzeka? IV Plejady to gwiazdozbiór już październikowy. Październik to bezpieczna, zadumana pora. Na czarnej ścianie nieba ślad karabinowy: Blaski gwiazd pełne lęku i pełne wieczora. A my tu biegu ziemi ani przemijania Słowami nie wstrząśniemy. Stoimy bez siły. Noc czarnym płaszczem swoim ścieżkę nam zasłania, Wiara, nadzieja, miłość już nas opuściły. Odeszliście daleko. A ja, choć zostałem, Wydaję się zgubiony wśród ciemnych gwiazd mżenia. I cóż nam pozostaje na okręgu całym? Już nic: zagasłe słowa i nieme spojrzenia. V Plejady to gwiazdozbiór już październikowy: Wypływa nad horyzont ciemno i okrutnie I patrzy na schylone, zadumane głowy, Na połamane brzozy i pobite lutnie. Przechodzi i o świcie drży nad moim domem, Posyła promień cichy, ale przenikliwy, I głosem mówi do mnie, i takim znajomym, Że może jest kto jeszcze na świecie szczęśliwy. Szczęśliwy, który kocha; szczęśliwy, kto wierzy; Szczęśliwy... albo tylko tak jemu się zdaje... Szczęśliwy, który łąką o świtaniu bieży I na jesiennym niebie widzi gwiazdy maja. 1942 ------------------------------------------------------------------------------ -- Zamieć w Łodzi Jak kiedy czasem kto pastel zetrze Biało zatarte jest miasto całe - I w takim śniegu, i w takim wietrze Trzepią się barwy czerwono-biule... A ponad śniegiem drżą błyskawice! Z bijącym sercem człowiek wychodzi Powitać dawno znane ulice, Czerwone flagi w śnieżystej Łodzi! 3 marca 1945 ------------------------------------------------------------------------------ -- Ciemne ścieżki Samotno, ciemno, straszno. Rozpylone światło Zakrytych planet spada i w drzewach dogasa. Zimnym wiatrem przeginało nieszczęśliwe liście I przed domem na piasku mokry widać siad. Czy to krew? Nie, to dcszczu niecierpliwe smugi Nierówno piasek cięły. Ale to za dnia. Teraz ciemno i cicho. Pociąg gwiżdże w dali. To dobrze, że samotnie, że ciemno, że straszno. * Ileż to już lat temu, gdy z wysokiej góry Patrzyłem, jak się z słońcem stapia srebrna rzeka I jak się chowa boga wóz miedzianopióry W tym miejscu, gdzie do Renu wpada bystry Neckar. Ileż to już lat temu, gdy w zrudziałym borze Czytałem stare wiersze z tobą tak zwyczajnie, I z oknaśmy widzieli o wieczornej porze Chmury dymów i słupy kominów w Mannheimie? Wierzyłem wtedy tobie, kochałem, niestety, Ten las, ten most, ten zamek i wzgórza O dyna, I rzekę, i zachody, i słowa poety, I basztę, co spogląda oczami olbrzyma. * Ta noc wiosenna cała żarem dyszy I księżyc w pełni jest tahi różowy, Pąki liściaste rozkwitają w ciszy, Szemrze jak strumyk nasz gaik brzozowy. Zielonym cieniem wieczór zasnuł drzewa I tylko braknie jeszcze głosu twego, Miłości! Słucham, czy słowik Zaśpiewa, I łzy bezwiednie po policzkach biega. Te łzy są dla was, o wszyscy zniknieni, Coście w pół serca odeszli, w pół słowa, I teraz do mnie w welonie zieleni Wracacie, liście kwitnące od nowa. Długi wasz orszak, oniemiałe usta, Krzozowych szmerów strumień was kołysze I krew z korzeni zmartwychwstałych chlusta, Ta noc wiosenna cala śmiercią dyszy. ------------------------------------------------------------------------------ -- I Album tatrzańskie Co wieczora, gdy wszystko cichnie, Słychać tylko siklawy, Jak siklawa moja miłość co wieczora Uderza o skały. Uderza i rozbija się na drobne fale, Ucieka, całą noc bieży, A potem w świetle poranka Jak ranny jastrząb leży. W pościeli zielonych liści, W pościeli jasnych promieni, I myśli, że noc nadejdzie I miłość znów w potok zmieni, Potok szumiący żalem, Potok uderzający, Potok łzami wezbrany, Potok gorący... ------------------------------------------------------------------------------ -- Dzień czerwcowy Wcześnie. Pierwszy dzień czerwcowy, Rosi radość ranny deszcz, Wiozą cegły do budowy, Rośnie żyto, rośnie perz. Bzów fontanny jeszcze pluszcza, Słowik trafia w deszczu ton, Wszystkim dębom, wszystkim bluszczom, Liść urasta w małą dłoń. Wschodzi dzionek pracowity, Chwata mokrym, ciepłym dniom, Chwata wieńcom z dtoni witym, Pokój miastom, pokój wsiom. ------------------------------------------------------------------------------ -- Krągły rok Pachną lipce - Reymontowskie i zwyczajne pełne rowy kwietnej piany miododajnej kopie żyta złote róże ściąga sinych wstążek krata rzeki małe rzeki duże Bzura Mrowa i Pilica i Utrata i topole jak kominy i kominy jak topole biegną dupy mleczni bracia koniczyną buraczyna, przez pole cienie ciemnogranatowe gdzie olszyny mchami cate oplatana dojrzewają już jeżyny asfalt się roztapia w niebie pełen olśnień i cholernie ciągnie ciebie w Polskę w Polskę * Blask na drzewach jakiś chory kuropatwy w kartofliskach zaczęty się meteory blisko blisko pani jesień przyjdzie znowu znowu nic nie wytłumaczy ani gwiazdy ani słowa ani ziemi ani płaczu tylko patrzeć kiedy wrzosy w liliowe buchną ognisko twoje losy moje losy blisko blisko deszcze zmyją opalenie liść opadnie nad kołyską zapomnienie prześwietlenie blisko blisko ------------------------------------------------------------------------------ -- Okno i drzewo Miody poeto, skąd ta gorycz? Na płaskim piasku żyta żniw Nie zniszczy nigdy czarny sporysz. Ktoś zbierze plony zbożnych grzyw. A choćby liście i paździerze Na groby nasze nawiał wiatr, Zachowa zmarłe pojezierze Gorącej stopy naszej ślad. I gdy się zatrą wszystkie miedze, I spadną dłonie wszystkich drzew, Zaśpiewa naszą mądrą wiedzę Podmorskich prądów wieczny śpiew. ------------------------------------------------------------------------------ -- Koroniarz Litwo ojczyzno moja nie pamiętam ciebie nie tęsknię do twoich swierzopów gryk i dzięcielin Tęsknię do równiny mazowieckiej nic szerokiej podzielonej to drzewkiem to domkiem to szlabanami Tęsknię do wioski Koń pomiędzy Grójcem a Mszczonowem tęsknię do kościoła w Radziejowicach w Nadarzynie w Raszynie wspaniali chłopcy i piękne panny siedzą w "klubokawiarniach" nad Bzurą nad Pilicą ale mnie tam nie ma kiedy mieszkałem na Podolu mówiliśmy: oi koroniarze jedizą obrzydliwe rzeczy kwaśne mleko z kartoflami Nigdy nie myślałem że będę koroniarzem ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Niebo niebieskie] Niebo niebieskie lipy rozkwitły przylećcie pszczoły powietrze pachnie piernikiem ale pszczół nie ma darmo kwiat lipowy przyczaiły się domki wśród malw i koniczyn i puste ule pachną pleśnią kiedyż się znowu pojawią przaśne plastry? kiedy złote wilgi w miodzie maczane zagwiżdżą? ------------------------------------------------------------------------------ -- Wieczór sylwestrowy Ostatnia świeca gaśnie. Za oknami, Które zarasta mrozu katarakta, Płaska i jednostajna leży śniegu płachta, Kołysząc wszystkie kwiaty ze wszystkimi snami. Księżyc przygasł, pomarły w zagajach bażanty Cisza i zgon panuje, choć serce tak bije, Gdy tylko trochę oczy palcami przykryję Widzę złociste wrota, zasłon amaranty. Barokowe anioły pląsają po trumnach I białe rozciągają wszędzie prześcieradła, Między niebem, gdzie świeci planeta pobladła, A pustą ziemią ? która myśli, że rozumna. ------------------------------------------------------------------------------ -- Lato 1932 I Zimny wiatr żenie polem niebieskie baranki, Rozdyma pelerynę, szarpie młode sosny, Kwiatów nie ma, przy drodze tylko dwa rumianki Patrzą na mnie oczami przeminionej wiosny. Olchom ręce ucięto, obnażono rdzenie, Czerwone rany krwawią. To nic, za to potem Będą jeszcze ładniejsze. Ja w tym nic nie zmienię, Ja nie zmienię w zielone drzew, co kapią zlotem. ------------------------------------------------------------------------------ -- II Zastanów się, człowieku, pierwszy śnieg już leży, Winieneś spokój znaleźć i myśleć, że zima Nie lubi twych uśmiechów, że się nie należy Już nic tobie, a także, że powrotu nie ma. I nie ma już dla ciebie lekarstwa ni ciszy, Nie mów lepiej, że młodość, że miłość cię męczy. Spójrz przez okno: posłuchaj, jak wiatr nocą dyszy, I nie myśl już o tamtej ciepłych rąk obręczy. ------------------------------------------------------------------------------ -- III Tymczasem wspomnij lato, które oto mija Chwile wieczorne, ranne i zielone drzewa Prawda zdarzeń jak obraz skończony się zwija, A rzeczywistość inna w sercu Twoim śpiewa. Słuchaj tych prawd ukrytych, zatrzymaj te krople Rosy, którą pogody dawne zostawiły. Zima je wkrótce zmieni w lodu chłodne sople I już ich rozgrzać znowu nie będziesz miał siły. ------------------------------------------------------------------------------ -- IV Jaskółki tuż przy oknie usiadły na drutach, Ćwierkają i ruszają zabawnie ogonkiem - Na łąkach co wieczora derkacze i bąki W długie zmierzchy derkają. Jaka tęskna nuta! Co roku o tej porze pakowałem plecak I szedłem w dal śpiewając - pod niebo niebieskie - A teraz trzeba zostać, siąść, pogładzić pieski, I patrzeć w iskry złote, tryskające z pieca. ------------------------------------------------------------------------------ -- V PIOSENKA Z PASS LUEG Nie kuś mnie, pomywaczko zielonych talerzy, Bo dziś jestem zmęczony, trzeba spocząć trocha, Bo jeśli ja chcę kochać, to już jak należy - Bo kto nie całkiem kocha, ten wcale nie kocha. Lecz kochać - to się wiązać. A ja muszę w drogę I nie możesz się nawet o to na mnie gniewać, Że cię całować nie chcę i pieścić nie mogę - Bo chcę iść coraz dalej - coraz głośniej śpiewać. ------------------------------------------------------------------------------ -- VI Oto jesień. Zbielała pełnia wstaje właśnie. I drzewa pobielały. Zanim ziemia zaśnie, Chowają zieleń liści w zmartwiałe korzenie. Jasno, a zimny wiater chłodne chmury żenię. Coraz częściej powracam do sztucznego żaru, Przysuwam do komina krzesło. Tylko paru Trzeba mi teraz książek. Dziękować i za to. Odejdź ode mnie, dziewczę. Minęłaś jak lato. ------------------------------------------------------------------------------ -- VII W zimie sypkie spadną śniegi, Ślad twój będzie wyraźniejszy, Świat wypełni się po brzegi, Przytulniejszy, wygodniejszy. Już nie zbudzi nas westchnienie Polem żyta przechodzące, Zimne ust postanowienie Już nie stanie się gorące. Serce obieg tętna zwolni, W piecu ogień się zapali. Obojętni i spokojni, Będziem spali, będziem spali ------------------------------------------------------------------------------ -- VIII Jeżeli znowu znajdę przyjemność w podróży, Nie znaczy to, bym ciebie zapominał z wolna: Stokrotne przypomnienie nigdy mnie nie znuży, Jak zawsze mnie zachwyci nasza droga polna. Jesteś ze mną, dlatego wszystko mnie tak bawi, Zamarznięte jezioro, śnieg, mgła, sosny, wrony, Wszystko to się nie w świetle, ale w tobie pławi, Napełniłaś jak słońce wszystkie świata strony. Nie myśl, że wyjdę z ciebie, nie myśl, że zapomnę, Chociaż będziesz ode mnie jak gwiazdy daleko, Wszystkie pyszności świata są jak cienie skromne, Gdy się twój ciężki obraz dźwiga pod powieką. ------------------------------------------------------------------------------ -- IX Nic nas z sobą nie łączy i nigdy nie złączy, Za nic w świecie nie można kupić nam jedności, Każde z nas własną drogą dąży do miłości, Ja, jak leniwa rzeka - ty, jak strumień rączy. Do widzenia, dobranoc... kiedy się ujrzymy? Czy się spotkamy w morzu wieczystym i kiedy? Może, gdy smutnej wiosny miną blade biedy, Spoczniemy, połączeni mdłym całunem zimy? ------------------------------------------------------------------------------ -- X Boję się, że jak Hafiz, Dżalaladdin-Rumi, Zacznę mówić, że Pań Bóg ma mieszkanie w tobie, I zachwiany przez miłość w niepewnym rozumie, Boga rozpocznę sławić w twej ludzkiej osobie. George w naszych czasach to samo uczynił I w Maksyminie ujrzał bóstwa znak wcielony; Mądrość składa się w słowa, potem z wodą płynie, Może powstać gorszyciel niewytłumaczony. Nie, ja wiem przecie dobrze, jesteś chłopcem tylko, I Bóg nie mieszka w tobie; masz ułomne ciało, Jesteś piękny jak człowiek i kłamiesz co chwilka, I chcę, aby po tobie nic nie pozostało. ------------------------------------------------------------------------------ -- XI Gdy stopnieją już śniegi, to pomiędzy trawą, Podobną do uschniętych włosów złej kobiety, Wykwitną zmarłe śruby i sprężyn bukiety, Które jak wielkie kwiaty wypryskują rdzawo - Na podwórko, pomiędzy trumny samochodów Połamanych, przychodzą blade, głupie dzieci, Aby wśród na pół zgniłych, wpółzielonych śmieci, Odszukać trup kocięcia, zrzuconego z schodów. Wiosna wtedy naprawdę przemówi do ludzi, I zamyślone baby, gapiące się w oknie, Myślą o sennych wierszach, ziewają okropnie I idą spać samotne. Śmierć je czasem budzi. Jakże dobrze jest poczuć wśród zębów żelastwa Ciałem spoconym ziemię, a w ziemi robaki, Wywlec je z ciepłej gleby i wbijać na haki. Za przynętę, nim sami padniemy ich pastwą. ------------------------------------------------------------------------------ -- XII Gdy nagle zimno przez powietrze Przejdzie, jak oddech wiecznej nocy, Zapach kwitnących wiśni zetrze Wszystko, co źródłem jest niemocy. Zimowa słabość tak ogrzana Pierwszym powiewem ciepłej wiosny Opada niby pusta piana, Przechodząc w słodki chłód miłosny. Zimno i kwiaty. Drzewa świeże Narysowane raz na zawsze I przeźroczystych dzwonnic wieże Tkwią pobożniejsze i łaskawsze. Nikt nie pamięta zimy czułej, Spowitej w śniegu ciepłe więzy, Do biegu kurczą się muskuły, Spłukane przez rozkoszy język. Wszystko jądrnieje i tak ostro Olbrzymie liście w chłodzie wiszą, Że wiosna zda się chłodu siostrą, Razem z mądrością, linią, ciszą. ------------------------------------------------------------------------------ -- XIII Cmentarne brzozy niby pianki Skrywają czarny ażur wioski, Mogiłki leżą jak przesłanki, Z których już wyciągnięto wnioski. Wplątane w martwe włosy muraw, Krzyże upadłe lub pochyłe, I krzyż pośrodku niby żuraw, Czerpiący z ziemi zgniłą siłę. Więdnące kurczy się listowie, Zmieniając jedwab w płaty zgrzebne, Przeraża mnie dziś to pustkowie, Konieczne, ale niepotrzebne. Chcę złamać wszystkie: "czy pamiętasz?" Zmieszać obłoki, co mdłe biega, I porzuciwszy pusty cmentarz, Zebrać swą całą moc - dla niego. ------------------------------------------------------------------------------ -- XIV Bezlistne drzewa w słońcu całe Na sznurach siny fartuch schnie. Ach, moje serce osiwiałe, Trudno powiedzieć sobie: nie! Miasto, wiosennej pełne treści, Dachami czesze słońca włos. Nie trzeba słuchać, co nam wieści Wewnętrzny zatrwożony głos. Narzuca się na wióry zimy Zielona kaszka - drobny liść. Tak się, kochanie, rozchodzimy: Ty musisz iść - ja muszę iść... Paryż, marzec 1931 ------------------------------------------------------------------------------ -- XV W powietrzu zapach czuć piosenki, Świat cały w przejrzystości tkwi, Jaskółki niby nut ósemki Wołają swe hiszpańskie "i". Obłoki boją się i cieszą, I wszystkie kołem lecą w dal, A słońce girlandami wiesza Na drzewach wczesnej wiosny żal. O zmroku z nieba spływa, Powraca z wolna szklisty chłód, Noc schodzi czarna i szczęśliwa Na powzbierane lustra wód. Chrząszcze jak wiersze w wietrze brzęczą Gęstą basetlą wierzbnych scherc - I wznosi się wonności tęcza Nad wodę, wiosnę, noc i śmierć. 1933 ------------------------------------------------------------------------------ -- XVI Znowu więc ciepło. Wcześniejszy niż zwykle, Jak pusta karta leży biały staw I pierwsza gwiazda przekrada się nikle, Przez błękit chmurek puszczając się wpław. Lato mnie znowu od ciebie oddala, Niedosiężony, chociaż bliski tak - I tylko we śnie twój wzrok mi zapala Błękitne błyski, jak w sitowiu ptak. Nie idę do snu, bo nie chcę spokoju, Martwego gestu wśród pajęczych błon, I czarnej nocy, co w moim pokoju Czyha na sen mój, jak na cierpki zgon. Nic więcej nadto: to już tak na zawsze Patrzę na niebo, na chmury, na nów, Po śmierci oczy twoje staną się łaskawsze: Niech nie wyprzedza chmura moich słów. ------------------------------------------------------------------------------ -- XVII Lubię gładzić świerków kolce, Są jak twoje włosy drogie, Trochę szorstkie, trochę wonne, Takie swojskie i ubogie... Nie przeniknę ich istoty. Jak nie zajrzę w twoje serce, I to nie to, że nie mogę, Ale nawet tak, że nie chcę. Po cóż zgłębiać okiem bystrym Sekret woni i szorstkości, Czy nie lepiej objąć wszystko Jednorzutnym tchem miłości? Czuję świerków wonne igły, Czuję krągłość piennej tarczy, Ich żywiczna woń i twoich Ust żywica - to wystarczy. ------------------------------------------------------------------------------ -- XVIII Trzy mile od Szyrazu jest wysoka góra, Która z miasta wygląda jak liliowa chmura. Na górze trzy są palmy i jest ruczaj cichy, Na którym białe lilie ścielą swe kielichy. Tam pachnącym wachlarzem, zrobionym z obłoku, Spędzę z twych ust zadumę - i mgłę, co masz w oku, Z mgły szarej niepokoju, z mgły sinej frasunku W mgłę rozkoszy zamienię mocą pocałunku. A jeżeli popatrzysz na Szyraz i dalej, Na zieloną równinę, gdzieśmy się spotkali, Ku moim oczom zwrócisz zadumaną głowę: Są dalsze od Szyrazu, bardziej szafirowe. ------------------------------------------------------------------------------ -- XIX Trzy mile od Krakowa jest wysoka góra, Która jak wilga z nieba spadła złotopióra, Stara wieża tam stoi, dwie sosny i modrzew Ozdobiony srebrzyście, ozłocony szczodrze, Tam ciebie chciałem zanieść patrzącą łaskawie, W żółtych kwiatach położyć na zielonej trawie I jeżelibyś chciała mnie mieć i me słowa, Mówić ci, jaka dal jest szaroszafirowa. Jaki Kraków zielony, za zębami lasu, I wiersze twe - miedziane anioły arrasu. Lecz ty nie chciałaś widzieć niebieskiej oddali, Rzekłaś: "Może niedobrze, żeśmy się spotkali, Że wszystko już za późno, powiedzmy od razu, Nie ma dla nas Krakowa, jak nie ma Szyrazu". ------------------------------------------------------------------------------ -- XX Dzionek każdy w nowy sposób strwożon, Zapach żyta coraz bardziej śwież, Jeśliś ty do moich nóg położon, Łagodny mój - to leż. Wilgi krzyczą po szerokich klonach, Aż do nocy będzie słychać ich głos; Miło mi od oczu twych zielonych Odpędzać taniec os. Jakże brzęk ten dla nas jest pamiętny: Zadźwięczały na drodze bębenki, Posłuchajże, abyś nie był tak smętny, O wieczornym rozstaniu piosenki. (z Achmatowej) ------------------------------------------------------------------------------ -- XXI Upokarza mnie miłość. Przestaję być sobą. I myślę tylko o tym, co się dzieje ze mną, Niebo mi się wydaje przykryte żałobą, A ziemia albo zimną, albo nieprzyjemną. Nie mam dla ludzi wtedy żalu ni miłości, Przeglądam się zbyt długo w przejrzystym zwierciadle, I długo wyobrażam przedmiot mej miłości, Ociągając się biernie na snu prześcieradle. Garbię się, chcę poprawić i bezradny stoję Widząc śnieg lub malachit obserwując stropów, I patrząc na samotność, z którą się rozstaję, Wciągam, chrapiąc nozdrzami, zapach heliotropów. Nie wróci długo spokój; lata całe będę Nie rozumiał mych czynów, słów i blasku ziemi, Patrzę, jak na ugoru zaniedbaną grzędę, Na mą duszę, spętaną więzami nowemi. ------------------------------------------------------------------------------ -- XXII W samotności gdzieś na wsi albo w obcym mieście, Wpośród ciszy lub głosów, co brzmią dookoła, Jak przygaszony zapach lub przelot anioła Rozbrzmiewa twoje imię w pysznych drzew szeleście. Przychodzisz, choć zamknięte są drzwi wieczornika, I dzielisz się swym słowem jak bochenkiem chleba, Któreś pół wywiódł z ziemi, pół zaczerpnął z nieba, A które mnie jak srebrny jatagan przenika. Wzruszony twojej pieśni świętym sakramentem, Stoję nad nią - nad brzegiem jasnej, słodkiej wody - W którą tylko pogodne zanurzyć niewody, A wyłowią twe serce - ten kryształ pęknięty. ------------------------------------------------------------------------------ -- XXIII Głosy ptaków już opadły Niby zwiędłe liście z drzew, Zaraz gwiazdy wstrząsną lasem I w szeleście zaczną śpiew. Niebo dyszy, drzewa szemrzą, Rój opadłych pereł lśni, Całą noc szamotać będę Strzałę, co w mym sercu tkwi. ------------------------------------------------------------------------------ -- XXIV Kiedy chłodny deszcz pada, wchodzę między drzewa, I zimna, szmerna ciemność zaraz mnie uwięzi, Nie wiem, czy szumią liście, czy szumi ulewa I radość moja wzrasta wśród mokrych gałęzi. Wszystko, czym co dzień żyję, gdzieś się zaprzepaszcza, Przytulam się do drzewa i chłód mnie przenika, Siostra noc mnie przygarnia połą swego płaszcza, I świat się odnajduje - w miarę jak świat znika. ------------------------------------------------------------------------------ -- XXV Orion wbity w zieleń nieba Niby bukiet sztywnych róż, Bystre gwiazdy drżą w powietrzu: Strzały wypuszczone z kusz. Spadną? Czy też się rozproszą, Złotopszczelny tworząc rój? W co uderzą? Gdzie pospieszą? W mleczny się rozwiną zwój? Niechże jeden z kwiatów nieba, Lecąc ostrą strzałą w dół, W tarczę piersi mej Uderzy I przekroi ją na pół: Serce spłynie czarną smugą, Ręce się odrzucą wstecz - I spragniony dawno nocy Niech poczuję w ustach mlecz. ------------------------------------------------------------------------------ -- XXVI Złociste piaski i czarne sosny, Ciepłe jesienie i zimne wiosny, Niebo przejrzyste, chmury zielone - - O moje lata błogosławione - Kwiaty jesienne, senne warzywa, Leszczyna wiotka, łąka szczęśliwa, Ziemia łubinem złotym oblana, - O moja żono, o ukochana - ------------------------------------------------------------------------------ -- XXVII Wierzby stuliły się jak gniazda I śpią nad wodą w ciepłej mroce, Na niskiej grobli, cali w gwiazdach, Stoimy - dwie splątane noce. Nie wiemy skąd, nie wiemy dokąd, Tylko trzymamy się za ręce. Jak opuszczony martwy okręt, Płyniemy w noc - i nic już więcej. Q żono - nie mów! - i tak wiemy. Że nie poradzi żadne słowo I naszych dusz firmament niemy Jak czarna otchłań ponad głową, Jak pod nogami czarne głusze; I nie wiadomo, co nam padnie: Czy wzlecieć między gwiazdy w górze, Czy też z gwiazdami spocząć na dnie? ------------------------------------------------------------------------------ -- XXVIII Przez tak pamiętny zapach siana I woń pokorną chłopskich żniw - Przyjdzie jak radość niespodziana Wonniejszy uśmiech twój nad dziw. Przyjdzie, rozproszy zapach trawy I woń łubinu, lasu dym, Wzejdzie nieśmiały i łaskawy Nad światem niby lata hymn. I minie sobie tak zwyczajnie, Jak się wylewa wody dzban, A nad dach domu i nad stajnie Znowu się wzniesie wonność sian. I gdy noc zatrze mnie i ciebie, Najlepiej myśleć jest - daj dłoń - Że w czarnej ziemi, w sinym niebie, Uśmiechu twego płynie woń. ------------------------------------------------------------------------------ -- XXIX Gdy ciebie się dotykam, zdaje się, że ziemia Oddycha twoją piersią ciężko i miarowo, Drzewo, które w ciemności drży nad naszą głową W tobie tkwi korzeniami, tobą się rozplenia. O bóstwo! Senny bracie wytrwałych kamieni, W twym twardym ciele czuję moc elementarną, Co mnie także, gdy pójdę pod ziemię cmentarną, W wysokie drzewo wzniesie, w niski korzeń zmieni. ------------------------------------------------------------------------------ -- XXX Przez cały biały dzionek czekam, Aż stanie wieczór w wieńcu gwiazd, Kiedy mnie zawsze z półczłowieka Zmienia w półboga sypki czas. Zanurzę się znów w czarne cienie Związany z tobą w węzeł ciał, I zatrze zbędne dnia wspomnienie, Zgniecionej rosy słodki miał. Ujrzymy gwiazdy zamiecione Podmuchem wichru w złota wir, I oddech nasz nad ziemi łonem Zmieni się w czajek ostry skwir. Wpatrzeni w noc, wsłuchani w ptaki, Czyż nie wrócimy nigdy już? Czy sen nie przyjdzie na nas taki, Że da nam przespać chłody zórz? Czekamy dnia, co jest podobny Do twoich różozłotych rąk, Zaklęci w ptactwa jęk żałobny, Zakuci w nocy czarny krąg. Bo wiatr i noc, i cień, i drzewa Splątują się w miłosne sny, I nie wiadomo, co tak śpiewa - Ziemia czy ptak, czy las, czy my. ------------------------------------------------------------------------------ -- XXXI Wieczór zaszedł w szare góry, Sosny stoją jak w żałobie, Kiedym myślał dziś o tobie, Mars czerwony wyszedł z chmury. Nie wiem, co mi twoje usta Dadzą: śmierć czy pocałunek? Noc nadchodzi: czarny trunek, Który dławi mnie jak chusta. Wszystko wróży nam przekleństwo, Czarnym cieniem cierni czoła, Sowa cztery razy woła: Czy to mądrość, czy szaleństwo? ------------------------------------------------------------------------------ -- XXXII Bolesławowi Micińskiemu ...niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie... I. K. Widzę co nocy bezdeń czarniawą W górze nad nami, Niebo ogromne z mgławic kurzawą, Drżące gwiazdami. Strachem przejmuje głębina wieczna, Czarny jar Boga, W wichrze tworzenia rozwiana mleczna Słoneczna droga. Lecz przerażenie większe porywa, Gdy spojrzę w siebie, Bezprawnych orbit spieniona grzywa Jaźń mą kolebie. Tam nie wirują mgławice, ziarna Narodzin wielu, Noc nieprzejrzana, bez dna i czarna, Immanuelu! ------------------------------------------------------------------------------ -- XXXIII Sam, jak drzewo ponad wodą, Stoję; ręce lecą w dół, W górze niebo, w dole niebo Przedzielają mnie na pół. Stawy, trawy, wicher, woda, Cienie skrzydeł, chmury nieb, Przedwieczorne przerażenie - To codzienny dziś mój chleb. Nie wiem, czy się to skończyło, Czy nie będzie nigdy nic - W białej wodzie, pochylony, Widzę bladość moich lic. Widzę czerwień przed zachodem, Jak się leje w wodę róż - Karpie ciemne zasypiają, Złote oczy zgasły już. ------------------------------------------------------------------------------ -- XXXIV Miotany - o wieczny głodzie - Prądami Bożego mleka, Płynę ja w tobie jak w wodzie, Jak woda przede mną uciekasz. Im głębiej dążę ku tobie, Tym bardziej wiry twe ciągną. W twym ciele ciałem mym żłobię Bruzdę dogłębną i krągłą. Twych ramion białe okręgi, Cieniste zbawienia nadzieją, Zawsze przede mną jak wstęgi W wodnej przepaści się chwieją. I czekam, aż padnę na samo Dno, gdzie anieli śpią czarni, Silnymi mnie wypchną rękami Znów na powierzchnię męczarni. ------------------------------------------------------------------------------ -- XXXV Po majowym deszczu siedzę na balkonie, Jest bardzo cicho i bardzo pochmurno, W powietrzu gaśnie Griegowskie notturno, Wiszą mokre liście jak zmęczone dłonie. Ciepło, ciemno, cicho. Kroki obce słyszę, Nie zamieszkanym jak idą pokojem; Krzakiem wyrasta, twarzą jak powojem Blednie i bieleje, powietrzem kołysze... Ty, Niespodziany, nie nazwany może, Pełń pełnym blaskiem świecący tak dawno, Czy chcesz mi oczy zamknąć dłonią wprawną, Czy tchnąć chcesz we mnie chłody, noce, zorze?... Stoisz, krok twój gaśnie, milknie w szmerze deszczu, Słychać wciąż ciebie, a ty już zacichasz. Nie drgniesz, nie mówisz, nie patrzysz, nie wzdychasz. Jesteś jeszcze młodszy, bielszy jesteś jeszcze... Biały popiół twarzy białym wieńczysz wiankiem. Dobrze, żeś przyszedł i że razem z tobą Oddycham dawną wiosenną żałobą... Jestżeś śmiercią moją - czy moim kochankiem? 1914-1933 ------------------------------------------------------------------------------ -- XXXVI W nocy, która jest straszna jak morze, Patrzę przed siebie, chociaż nic nie wiem. Czy się w tej czerni na ziemi położę, Czy rozbłysnę czerwonym zarzewiem? Myślę jednak, że kiedy się spalę, Kiedy popiołem się w wietrze rozwieję, Nie będę wtedy czuł tak doskonale, Jak dziś, że straszne są dzieje. Noc taka czarna będzie już nicością, I gwiazdy inne przybiorą znaczenie, Mądrzejsze prawa staną nad miłością I inne będzie zbawienie. I może wtedy, poniżony, wolny, Większy i mniejszy od siebie, Poznam to wszystko, co wie kamień polny: Pokój na ziemi i w niebie. ------------------------------------------------------------------------------ -- XXXVII Ja tylko tak udaję. Że się nocy nie boję. Kiedy w moim pokoju Przed czarnym oknem stoję, Aby spojrzeć na niebo, Siłą przymuszam siebie -- I widzę straszne obłoki I straszne gwiazdy na niebie. I drzewo takie czarne, Co rośnie niedaleko, Gdy schowam się do łóżka, Zostaje pod powieką. Przyciskam się do piersi Twojej, gdzie serce śpiewa, A w nim prawdziwe szemrzą Spokojne noce i drzewa. ------------------------------------------------------------------------------ -- XXXVIII Ziemia kłosami się pochyla, Niebo gwiazdami się rozżarza, Przednocna, przezroczysta chwila Czeka na swego gospodarza. A on przychodzi niewidzialny, Ubrany w powłóczyste chłody I gestem prawie dotykalnym Porusza pola i ogrody. Nikt nie wie, kto on jest i jaki, Dlaczego strach i rozkosz nieci, Czują go tylko nocne ptaki I przebudzone w nocy dzieci. Krok jego wierzba wita dreszczem, Topól schylają się kolumny I nozdrza, nieświadome jeszcze, Czują już siana woń i trumny... Ale noc zawsze dzień przesila, Nic nigdy ziemi nie przeraża, Pole kłosami się pochyla, Niebo gwiazdami się rozżarza. ------------------------------------------------------------------------------ -- XXXIX Czekam aż liście opadną z drzewa na dno. Słucham: powoli płynąc z dala, śpiewa fala. O śmierci śpiewa, która jak wiosenny dzień senny. Zgarnie mnie w chmury niebem idący cień pachnący. Zasypiam coraz dalej od brzegu: ptak w głębi śniegu. A pod kopułą, snu pieśń krucha gołębi grucha. (attacca subito il sequente) ------------------------------------------------------------------------------ -- XL Przyjdź, o śmierci, siostro spania, Przyjdź i zabierz mnie już stąd, Łódki mojej bieg się słania, Wywiedź ją na pewny prąd. Niech kto chce, się ciebie boi, Mnie twój znak radością poi - Gdyż przez wrota twe przenikam Do ślicznego Jezusika! (z chorałów Bacha) ------------------------------------------------------------------------------ -- XLI ...nie dlatego, że zaraz będzie wolny, ale dlatego, że idzie z aniołem... Żeromski Schodzę w kamienny wąwóz latomii, Sam prawie kamień, Łudzą mnie - widzeń mych nieświadomi - Łuną omamień. Lecz ja odchodzę. Czy dobrze czynię Sam i w ciemności? Jak gdybym dźwigał jakie naczynie Pełne wonności. Śmierć jako pasterz wiedzie ubogi Moje stąpania. Czarność, nie światło, na końcu drogi Już się odsłania. Milczę - nie przeto, że wolność czeka Ponad popiołem - Ale, że idę, ja, cień człowieka - Razem z aniołem. ------------------------------------------------------------------------------ -- XLII Znów spaść, jak w trumnę, w czarne puchy Na wieczność snu - półsnu, półjawy, I w świadomości promień kruchy Brać łeb anioła kędzierzawy. Przez całą noc się biczem smagać, Ranić anielskich skrzydeł zorze, I niepotrzebnie się tak zmagać: Jakub z Aniołem spać nie może. ------------------------------------------------------------------------------ -- XLIII Kiedy się twoja głowa w falę snu zanurza I waha się, i słania; Czy się lękasz, bym z tobą nie odbył podróży W twoją krainę spania? Nie bój się o to wcale, gdy zaśniemy, inne Rozejdą się nam drogi; Sen mnie ciebie zwykł mieszać w moje dni dziec Między umarłych drogich. Przekradasz się polami, gajami, agrestem, Drogą, którą kochałem, Gdy zamkną się przepaście, którym obcy jestem, Nad twoim drętwym ciałem. Chciałbym, droga, zamącić ciemne twoje spanie, Mieszkać w nim długo, wierzaj, I drżeć tylko, że słońce, kiedy rano wstanie, Otworzy cię na ścieżaj. (z Jana Cocteau) ------------------------------------------------------------------------------ -- XLIV W zimowym spowiciu dymu, W obcym mieście, obcej nocy - Obala mnie ciemność bez rymu Jak Dawid bez procy. Zwyciężony leżę w czarnym grobie I śni mi się noc słodka i daleka, Sok wina i myśl o tobie Przez głowę pękniętą przecieka. Coraz czarniej i głębiej. Noc niema, Niby żagiel wzdęty na okręcie, Dyszy piersiami obiema, Jak wtedy - w Agrygencie. ------------------------------------------------------------------------------ -- XLV Często śni mi się złote i gwałtowne niby Światło, co przez zielone, stojące u szyby Drzewa sączy się, wlewa, przenika i wzrasta, Aż zieleń, jak na fresku zatartym niewiasta, Więdnie w kolorze. I gdy mnie nieprzebrana ta jasność obarcza, Tak mi żal zielonego drzewa, co jak tarcza Wieczność promienną światła przed mym okiem goni. I żal zielonych liści - przyjacielskich dłoni - Bitych przez zorze. ------------------------------------------------------------------------------ -- XLVI Myślę, że kiedy zasnę, to wówczas zasłona Ciemności, która gniecie, na ścież się rozedrze I sen, co niepokoi, głowa, która kona, Połączą się jak akord filarów w katedrze. I światło, które dusza moja tu przeczuwa, Zbiedzona i znudzona ziemskich trosk powrotem, Spłynie na mnie, a ciała zbyteczna zasuwa Opadnie w sen ciężarny i cierpki z powrotem. Ja sam opromieniony, znów pełny młodości, Podniosę się i wejdę w innych spraw wymiary I zrozumiem, jak drzewo z Adamowych kości, Co to są przebudzenia, a co są znów kary. ------------------------------------------------------------------------------ -- XLVII Omżone mgłą pierwotnych bytów Odwieczne śmierci narodziny, Splecione z krepy i błękitów, Jak Venus wstają wciąż z głębiny. I my, i biedne nasze ciała, Strząśnięte z mocnych ud bogini, Staczamy się - jak piana biała, Która w głębinie morza ginie. Wplątani między byt i niebyt Drogą półcienia, półbłękitu, Naprawdę śmierci nie czujemy, Jak nie widzimy nigdy szczytu - Niby pszenicy twarde ziarna, Mimo że żywa moc w nas drzemie, Przemełci twardym kołem żarna Schodzimy w niebo, w piekło, w ziemię. ------------------------------------------------------------------------------ -- XLVIII Matko, czy dostanę wódki, póki żyję, Albo czy dostanę skrzydeł. Matko, kiedy umrę? Matko, czy dostanę skrzydeł, póki żyję, Albo czy dostanę wódki. Matko, kiedy umrę? Johannes v. Jensen Dlaczego mi nie powiesz, o umarła Matko, Czy upoję się kiedy bardziej niż na ziemi, Gdzie mnie okrutny zachwyt przejmuje, nierzadko Kłoniąc mnie niby knutem ku obliczu ziemi? Zachłyśnięty tym niebem, co bezsenne czuwa, Upojony jak winem gwiazdami i nocą, Nawet w największych ciszach świata nie przeczuwam, Jaką odejdę w przestrzeń rozproszony mocą. Alfy gwiazd i omegi liczb, co lecą rojem - O powiedzże - odbiciem jakiej są istności? Czy to sztandary Boga nad niezmiernym bojem? Czy tylko znaki mojej ku tobie miłości? ------------------------------------------------------------------------------ -- XLIX Ja wiem, że obrócona już ku innym sprawom, Zmieniona w promień wieczny, światło spadające, Posyłasz jeszcze ku nam twe oczy płonące, Choć już wiedzące wszystko i obce obawom. Niewidzialnym gdy prądem przebijając światy, Coraz bardziej daleka od ziemi, gdzie byłaś, Dreszcz czujesz przenikając tysiączne układy, W których się nasze kruche istnienie odbija. I czekasz mimo błogą obojętność grobu, Aż wszyscy razem - jasne czy ciemne promienie - Rozproszym się na zawsze, spadając za tobą Przez jedną wieczną chwilę w wieczne ukojenie. ------------------------------------------------------------------------------ -- L Woda, zielona i głęboka, Powoli mi zalewa usta, I świat ogromny, świat szeroki Posoką w ustach moich chlusta. Przecieka mi przez słabe dłonie, Ucieka - ach, niedotykalny, I ręka, która za nim goni, Zastyga w gest na pół błagalny. O ziemio-wodo! Wszystko inne Wydaje się nierzeczywiste - I przez zielone tafle płynne Przebłyska światło wiekuiste. ------------------------------------------------------------------------------ -- Księga dnia i księga nocy Lipiec Żytnie kłosy blade. Spali słońce niskie - O, niebiańskie sady, Obłoki wy bliskie! Mijacie nade mną Lekko i wypukłe - Zwijając się w kłębki Niby włosów pukle. W niebieskim ogrodzie Wolno i przyjemnie, Obłoki jak łodzie Przepływają we mnie... I wszystko się zlewa W łagodną pogodę. Lipiec miodem śpiewa Złoci żyto młode. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Idziemy] Idziemy. Liście szemrzą. Woda prawie zamarzła. Chłodne bardzo powietrze Wpada jak wino do gardła. Zanim powiemy słowo, Ważymy w głowie długo. Jak bardzo biedne słowa Kołyszesz, blada głowo. Nic nie można wyrazić, Nic powiedzieć nie można, Tylko - ta nić nabożna - Snuć mgliste pajęczyny. A słońce, zanim zajdzie, Obmyje oczy mgłą - Gdzież nasze myśli są Podobne do motyli? To tylko dzisiaj szaro, Jutro już będzie niebiesko - Ostatnia obudź się, wiaro, Ostatnia opadnij, łezko - Jutro jest nowy wschód, Obudzim się ze śmiercią. Popatrz, na skrętach strumyka Zjawił się pierwszy lód. ------------------------------------------------------------------------------ -- Kołysanka 4 Spokojne wody I ciche góry, Ptaki skończyły Swe fioritury, Między wirchami Płyną obłoki, Odeszły w ciemność Zmęczone kroki, Ogromna przychodzi cisza. Już się nie boję Zostać samotnie, Twoje imiona Mówić stokrotnie. Głową kołysać Jak ciężkim światem, Za odchodzącym Zatęsknić latem - Wszystko się we mnie ucisza. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Głos słyszałem] Julianowi Tuwimowi Głos słyszałem dziś żałosny, W nocy wzywał mnie do siebie, Rżał w ogrodzie, gdzie gąszcz rośnie Jak zbłąkane małe źrebię. Długo wołał po imieniu Tak przeciągle, przenikliwie, A ty spałaś w szklanym cieniu Zwarłszy czarnych rzęs igliwie. Cicho teraz. Już zadniało. Odejść chcę pod niebem zbladłem; Przekroczyłem śpiące ciało, Włócząc białym prześcieradłem. ------------------------------------------------------------------------------ -- Smutne lato 1 Kraty liści, ranek Tak cicho się śmieje, Przejdę przez podwórze, Słońce mnie ogrzeje. W polu żniwa szumnie Toczą pstrą obręczą, A wozy na gumnie Zajeżdżając brzęczą. Siano pozwożono, Już pachnie w stodole, W słonecznym promieniu Wychodzę na pole. Na stawie błękitno, Jak w oczach mej córki, Płyną kurki, kaczki, Białopióre nurki. Przeminęły dzwonki, Przeminą stokrotki, Powtarzam półszeptem Piosenki i zwrotki. Ale wszystko razem Jedną myśl zawiera, Że mi się twój obraz Już w oczach zaciera. II Czeszę włosy trawy Rękami obiema, Czekam twego listu, Choć wiem, że go nie ma, Jedna jasna kartka Białego papieru Bruka się na końcu Leśnego szpaleru. Niepotrzebne listy Wyrzucają ludzie, Ja o niemożliwym Wciąż rozmyślam cudzie. Na trawę zieloną, Opłukaną rosą, Nie wyrzucę listu, Bo go nie przyniosą. III Dzisiaj przez upały Przeszły lekkie dreszcze, Nie chcę myśleć jeszcze: Lato się złamało. Znów się zaniebieszczy Jak sierpniowe niebo. Myśleć nie potrzeba, Że nadejdą deszcze. Wrzosy już liliowe Jak obłoki spadły - I listek pobladły Opada na głowę. Zielone leszczyny Mają już orzeszki, Poczekaj troszeczki - Znów się zobaczymy. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Same te góry romantyczne] Same te góry romantyczne Już wiersze niecą, Ich czarne linie eliptyczne Jak ptaki lecą. Zielona woda czarnym dołem Idzie - czy stoi, Wieża nad lasu częstokołem: Ktoś, co się boi. Poziomem ziemi lotne puszcze Jak chmury gardzą, Harde słuchają, jak dół pluszcze, I piękne bardzo. Niebo gwiazdami się zaludnia - Zielone twierdze - Jak pełna kwiatów sina studnia W złej Norymberdze. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Małe miasto Marburg] Małe miasto Marburg Na wysokiej górze. W zimie kwitną wieże, Latem pewnie róże. Śnieg topnieje w dole. Nad doliną chmury, Miasto zamek wznosi Rękami do góry. Wznosi jak relikwiarz Gotycki, rzeźbiony, Aż w dół ku dolinie Wiórem lecą domy. Pełne brzegi rzeki Różowych zabawek, Rzeka przeźroczysta, Gładka niby stawek. Patrzymy - daleko Fiolety gęstnieją. Niebo osowiałe Gniecie beznadzieją. Zima, zima, zima, Po cóż jechać dalej? Zostań, zaśnij, zabądź, Wina sobie nalej. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Nie dla nas] Antoniemu Sobańskiemu Nie dla nas winnic modry stok, I winnic wdzięk, i winnic sok, A dla nas pylny owsa łan I karczmarz Żyd, i wódki dzban. Nie dla nas niebosiężny łuk I pod nim cichy, mądry Bóg, A dla nas z cegieł dom - i już, A w domu Bóg jak nocny stróż. Nie dla nas mądrych rozmów gwar. I słowa cios, i dysput żar, A dla nas zawiść, kłótnie, srom, Rozgrzany szynk i zimny dom. Nie dla nas błękit, fiolet wzgórz, Cyprysów lęk i kopuł róż, A dla nas puszcze, dal i step, I czarny rok, i czarny chleb. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Jakie czarne niebo] Jakie czarne niebo, jakie czarne góry, Jaka czarna ta woda wzburzona. Milczenie takie zimne, a słowa tak ponure, Rozmowa - nieskończona. Jaki mały ten pokój, już nigdy doń nie wejdę Przez schody wąskie, łamane. W pokoju u stóp baszty, gdzie woda pachnie rezedą, Przyjaciela mojego nie, zastanę. Zostało miasto puste, na zawsze ulice puste, Wymiecione przez wiatr i żałobę, Te zaciśnięte nieme niemocą wierszy usta I zapach poezji nad głową. Czarna woda zimna, fale jak mogiły, I miasto zimne - ten trup. Odchodzę. Za mną całe Niemcy się zwaliły Jak czarny i zielony grób. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Pokazałeś mi] Pokazałeś mi z kasztanowych puszcz Doliny całe w mgłach i winach, Pokazałeś mi zielony bluszcz Na czerwonych zwieszony ruinach. Pokazałeś mi pył gwiaździstych piast, Rozsypany na głębokiej wodzie, Pokazałeś mi łabędzia z gwiazd Lecącego niebem na zachodzie. Pokazałeś mi i dal, i wyż, I więcej niż pojąć mogę, Pokazałeś mi różę i krzyż, I cel, i kostur, i drogę. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Słuchaj, chłopcze] Słuchaj, chłopcze! Mędrcy z Szyraz, Kwiaty czcząc Ahura-Mazdy, Każde słowo, każdy wyraz Zaklinali w jasne gwiazdy. Mądrość duszy jest potrzebna, Miłość - sercu, ciału- praca. Wyjdź przed dom - i patrz: podniebna Jak się oś złociście zwraca. Potem wróć i przytul głowę, Upojony wirem światów. Z ust twych, zdejmę gwiezdne słowa, Najpiękniejsze z bożych kwiatów. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Wieczór latu] Wieczór latu na to dany, By ukoił i pogodził, Światłem ogrzał kwiat kasztanu, Wiódł za ręce po ogrodzie. Ale noc jest Boga szpiegiem - Drzewa zmienia w szorstkie cienie, Ogród - kwietnym rani śniegiem, Przypomnieniem - zapomnienie. ------------------------------------------------------------------------------ -- Ciemne ścieżki * * * [Cyt! Otwórz okno] Cyt! Otwórz okno! Zima cicha, Nie wiosny drżą w powietrzu dreszcze I ziemia jeszcze nie oddycha Nie zmyta przedwiosennym deszczem. Słuchaj! A może głosem chorym Przyzywam wiosnę niepotrzebnie? I może ptaków brzmią klangory Melodią zimną, choć podniebną? Może nad moim głuchym domem Ciągną i gęsi, i żurawie, Jak nad zetlałym dawno grobem Odbitym w przeźroczystym stawie? 1 I 1939 ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Nie trzeba się odwracać] Nie trzeba się odwracać, nawet kiedy głowa Mimo woli w zieleni tych okolic tonie, I śledzi bieg ostatnich ptaków na kopule, I patrzy na ślad lotu na krysztale stawu. Nie trzeba się odwracać: jaskółki odlecą, By wrócić kiedyś znowu do przyszłych pokoleń, I druty takie gęste pomiędzy słupami To nie nuty jaskółek: to mapy odlotu. Za stawem pociąg przeszedł, zahuczał... i nie ma. Cegielni komin sterczy suchy i czerwony. Coraz ciemniej i nocy nie trzeba już szukać. Sam ciebie cień owija. Tak trzeba. Ach, Boże! Nie wiedziałem, że z wszystkich najcięższa to sprawa: Iść naprzód w zamyśleniu, nie odwracać głowy. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Od Rozwadowa] Od Rozwadowa, Łańcuta, Leżajska Lecą obłoki jak światłe łabędzie. Na sinym niebie ta flotylla rajska Jak szczęście, którego nic będzie. Niedogonione i nieodgadnione, Spływają siadem znad Sanu Cienie przelotne, ptaki zielone, Nad miastem zapomnianym. Na starym murze wsparty niechętnie, Jakże samotny i jakże wzgardzony, Patrzę na rzekę, gdzie woda tętni, Krwi, a nie wody spragniony, Odnowy jakiejś próżno łaknący, Stoję, umieram i patrzę: Chmury spływają na dzień gorący Ciemniejsze i coraz rzadsze. Wiem, że od dawna wszystko skończone, Granica przebyta cienia, Chmury zostały tylko zielone I wielkość poniżenia. Czemuż tak smutno? Kiedy jest jasno, Czemu w mrok głowę kłonisz? Zapomną ciebie, jak to miasto Zapomniane: Sandomierz. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Gdy miną wszystkie burze] Gdy miną wszystkie burze i znowu będziemy Pili różowe niebo z kryształowych dzbanów, Biali przyjdą bogowie i zaczną rozmowę Jakimiśmy chadzali - pytając - drogami? Jakeśmy nasze róże w ukryciu chowali, Jakeśmy ptaki nasze w odlotach śledzili, I jakie były nasze pieśni i rozmowy, Skąd do picia źródlaną czerpaliśmy wodę? Ale bogowie zimni, z marmuru, z kamienia, Nie rozumieją mowy żywą krwią pisanej. I próżno oniemiali wskażemy na piersi Otwartą ranę wielką, w której serce skacze. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Znowu upadać] Znowu upadać na błotną ziemię, Na zgniłe liście, Słuchać, jak z sykiem gniazdo swe zwija Wąż nienawiści, Dotykać ręką zetlałych drzewin, Zmarłych porostów, Grzybów oślizłych, czerwonych, żółtych, I całych w krostach. I sobie widzieć tylko zwinięte, Skłębione grzechy, Chciwość i pychę, i cudzołóstwo, Żądzę uciechy. I nad drzewami obnażonymi Nic - tylko chmury. Lecz patrzeć, patrzeć, patrzeć bez przerwy, Ciągle do góry. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Obejmij mnie] Obejmij mnie i patrzmy w szarą otchłań czasu, W niebo takie niziutkie i pełne rozpaczy, W czarne, podłużne pasma dalekiego lasu I słuchajmy, jak wiatry ponad nami płaczą. Mgła się wiesza na ustach zapłakanych sosen, I mżą w jesiennym blasku roztoczone pola - Lecz tylko zamknij oczy: usłyszysz szmer wioseł I przemówią do ciebie miast umarłych głosem Różowy marmur i czarna gondola. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [W tym mieście] W tym mieście czarnozielonkawym, Pełnym różowych kościotrupów, Dzwony wzlatują hymnem łzawym, Jak ptaki nad stosami łupów. Nikt nie wszedł dziś na plac marmuru, Pałace, kolumnady, domy I pośród głębin czarnych chóru Ta sama błąka się Salome. I w bizantyjskich wpółspiętrzeniach Sieci złotego śni przędziwa, W chichocie różów, w dzwonów pieniach Kościstą ręką śmierci kiwa. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Zmarzłych glicynij] Zmarzłych glicynij bzowe szarfy Zwisają niby szare sznury, I złotych kolumn wielkie arfy Stroją poprzechylane mury. W podwodziu błyszczy martwy kamień, I ryby chłoną pomarańcze. A przywiązane do obramień Czarne trumnice klaszcząc tańczą... Na zgniłej wodzie złote smugi Czerwony poprzy bijał promień. Świat nie szeroki ani długi, Na który patrzy Colleoni. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Tu na malachit] Tu na malachit tych rozwalin Spadali zewsząd bladolicy Poeci, władcy białych krain, Z pękami w ustach tajemnicy. Tutaj Krasiński nieprzytomny Joannę stroił w amaranty, I tu na piersi swej ogromnej Utulał jego żal Konstanty. Tu Wagner ujrzał śmierć jak Kundry Z płomieniem purpurowych ust, I zagapiony, ale mądry Siedział w kawiarni czarny Proust. I z kraju, który gdzieś się ukrył Za gór na wschodzie siny stok, Zielonooki, z krwi i z cukru, Przyjeżdżał Aleksander Błok. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Idzie Salome] Idzie Salome z głową Błoka Przez opuszczoną sień olbrzymów, Dałbym za jedną noc z posoką Wenecji - sto dwadzieścia Rzymów. Zielona woda oczy zjadła, Zielona woda duszę wyje. Smoczyca na kolumnie siadła I że zabito smoka - wyje! ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [A dziś w zamarłych wód laguny] A dziś w zamarłych wód laguny Wypływa pusta, czarna łódź. I nikt nie widzi czarnej łuny, I nikt nie woła: zbudź się, zbudź! I miasto, które niegdyś czarą Szmaragdów było! - święty Graal - Roztapia się w woskowe gwary, Wtopione w pospolitą stal. Wśród dzwonów, które kościół grzebią, Tak obojętne, choć podniebne, Nie widzę nic - i nawet ciebie, Miasto umarłe niepotrzebnie. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Tam kiedyś] Tam kiedyś, gdy już nas wypędzi Dumny filozof z Politei, Siądziemy rzędem na krawędzi Pełni miłości i nadziei. Zadzwonią dzwony katedralne, Wzbiją się wieże jak fontanny I cały przepych orientalny Rozwieje prosty wiatr poranny. I my na skrzydłach tej ofiary Wzbijemy się, gdzie radość gości, I gdzie nie trzeba już cnót: wiary Ani nadziei... ani miłości... ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Greckie oblicze] Greckie oblicze w złotej chwale Widziałem w świętym Monreale I straszne czułem w sercu żale. I w pieniu przerażonych mnichów, W spadaniu wody do kielichów, Świat wydał mi się tylko pychą. I kwiat widziałem cynamonu, Jak cicho rozkwitł w bożym domu Pełen zapachu, pełen sromu. Padłem. I Bóg jak mała pszczoła Wśród woni krążył dookoła I wołał, tak jak nikt nie woła. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [W Parmie] W Parmie nie ma fiołków parmeńskich Toczących się rzeką niebieską, Podobnych do sukien panieńskich, Do szarf z brylantową łezką. W Parmie tylko małe ogródki Obsadzone wątłą rudbekią, I Verdi taki cichutki, I ser parmeński "stravecchio", I w ciemnej kopule tumu Róże uwiędłe leżą, anioły latają tłumem - Wołają: Correggio! Correggio! ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Na czarnym fortepianie] Na czarnym fortepianie te czerwone róże - To Zygmunt przysłał. Stoi niespokojna. Nie wie sama, jak stąpać, aby przejść ostrożnie Z salonu do wieczności. To pani Delfina. Bierze do ręki koncert Chopina. Wie dobrze, Ze nie jej dusza treścią dziwnego larghetto, Lecz Konstancji. To znowu strofy poematu Powtarza, niebieskiego jak Lago di Como. Niebieskiego - nie, więcej, niebiańskiego! I stoi z harfą w ręku jak na dziobie łodzi, Zamyśla się. Jak dziwnie z damy romantycznej Wyrastać tak wysoko jak drzewo, jak Polska. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Nad domem] Nad domem błękit jak baldachim Taki jaskrawy i głęboki, Pod białych brzózek arkadami Fruwają wyfraczone sroki. Błądzimy obcy i dalecy, Każdy każdemu nieznajomy, Jak porzucone w zimnym niczym Samotne gwiazdy i atomy. Kawki wiosenne gniazda ścielą I czarnym krzyżem błękit kry ślą. Córki czytają mądre książki, Co one sobie o mnie myślą? Czy wiedzą, jakie księżycowe Pejzaże we mnie samotnieją? Czy wiedzą, jak się żalem szarpię Pomiędzy śmiercią a nadzieją? Czy widzą czarne moje głębie W kamiennych całe śpiące złomach, Kiedy czytają w jasnym słońcu Książki o gwiazdach i atomach? ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Na cmentarzu w Sandomierzu] Na cmentarzu w Sandomierzu Rosną osty i badyle, I kaliny, i konwalie, Niepotrzebnych kwiatów tyle. A w katedrze w Sandomierzu Tyle mąk namalowano, Tyle czartów, tyle świętych, Rano, wieczór, wieczór, rano... Na ulicach, co dom jaki, Zaraz widać dal za rzeką. Boże, Boże, jak tu pięknie, Jak zielono, jak daleko. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Filary grają] Filary grają jak organy W olbrzymich oczach tej katedry I przelewają się witraże W kolorach róży, zboża, cedru... I ponad dachy, ponad wieże Wznosi sie hymn "Ave Maria" I zachwycone słowo ludzkie Ponad znak ziemski w górę wzbija. I potem spada jak kaskada, Tęczowe w dole ściele łoża, I tworzy wiersze jak jeziora, Koloru róży, cedru, zboża... ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [A kiedy będzie lato] A kiedy będzie lato i gorąco, Z promieni się nam dzień utka, Rzeka niebieska mrugnie drwiąco, I błyśnie wiosło i łódka. Łozy zielone zaszeleszczą, Wierzbina listki poda, I wciąż pod wiosło - jeszcze i jeszcze - Podbiegnie pachnąca woda. A potem miłym Górom Pieprzowym Uprzejmie się ukłonisz, Patrz, miła, oto na chmurze różowej Podpływa nasz Sandomierz. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Ach, daj mi różę] - Ach, daj mi różę z twoich rąk, Ten koral zanurzony w wełnie, Spragniony wonnych, śpiewnych mąk, Perłowych pąków poznam pełnię. - Nie, to nie kwiat, to lampa jest, Co płonie w mojej zimnej ręce. W niej oddech, zamrożony gest Jak sopel lodu - i nic więcej. - Więc lampę daj. A jeśli mrozi Jej oddech wyraz twoich ust, To się uśmiechaj coraz słodziej Wargami skamieniałych bóstw. - Zostaw, to nie jest lampa, zostaw. Jej oddech grzeje warg mych żar, Ona już w łono moje wrosła I bierze barwy moich barw. - To gwiazda twoja! Niech jej blask Przelotny zalśni ponad nami, Oświeci zawój twój, mój kask I zgaśnie: kwiat nad padołami. Nie gwiazdy łuk, nie lampy blask, nie róży woń, nie oddech śmierci, Ta róża, lampa, gwiazda, noc To tylko moje biedne serce. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Upita winem] Upita winem Hafizowym Drży moja głowa. Pomiędzy tańcem a muzyką Te moje słowa. Między płatkami tulipanów Żaru płomyki - Kwiaty liżą i ognie Czarnym językiem. Może się zżali nade mną Mędrzec z Szyrazu - Da złączyć płomień z gitarą, Wyraz z wyrazem. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Starej gitary suche brzęki] Starej gitary suche brzęki Jak muchy drżą, W okrutnej nocy pojmane Sieć - Drżąca paleta twojej ręki, Plama nad brwią, I brzęk - aż pocznie znowu rano Dnieć - ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Sam] Sam. Schodzę stopniami W oko doliny, Szerokimi, zielonymi stokami Głębiny. Świstak świszczę raz jeden, Jest oszczędny. Kamienie omszone i biedne, Mech jędrny. W górze turnia pod Kołem Jak puszysty błam. Góry mówią wzniesionym czołem, Że sam, że sam, że sam... ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Łasica pod Zawratem] Łasica pod Zawratem W kamieniach rozrzuconych mieszka. Zbiera zapomniane konserwy, Chowa do spiżarni, do mieszka. Wyszła nam naprzeciwko, Jako gościnna gosposia, Trochę, by nam się przypatrzyć, Trochę, by o chleb poprosić - Ale gdy zima nastąpi, Śnieg kamienie przywali, Łasica w kącie schowana Śpi lub myśli: co dalej? co dalej? ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Nie wracać] Nie wracać, nie wracać do wspomnień, Nie myśleć o tym, co minęło. Dzisiaj, dzisiaj: spacer z wami, Wichrem jarzębiny pogięło. Uśmiech twój i grona czerwone, Zadatki przyszłych nalewek, Wiatr orawski otrząsa grona, Natrząsa się z moich śpiewek... Nie wracać, nie wracać w doliny, W kamienie, w drogi, w łąki, Na najwyższych kamiennych stokach Jarzębiny I tojadów fiołkowe pąki - To, co przeszło, co przeminęło, Od czasu przejrzystość wzięło - Jest niczym. A stanie się: dzieło. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [To jest ton świata] To jest ton świata ta cisza śmiertelna, Jaka nad ranem niespokojnych budzi, Jak liść wyraźna, jak drzewo oddzielna Wybiega świtem pieśń moja do ludzi. Jak ptak, jak strzała wzbija się w niebiosa, Ale ją chłodna mrozi stratosfera, Na ziemię spada i milknie jak rosa, I z każdej trawki pył dzienny ociera. I znów w milczenie zaklęta zdumione Zamyka wargi moje i powieki, I w sercu moim brzmią odnalezione Milczące miasta, jeziora i rzeki. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Tu stara moja biblioteka] Tu stara moja biblioteka, Rezultat życia, które się kończy, Wciągam na siebie pracę człowieka Na kształt za dużej na mnie opończy. Za oknem sosna, świerki i brzozy, Wino na szybach podobne do krat, A dalej niebo wolne od grozy I ciche dzisiaj - to mój świat. Przymierzam siebie do świata zdarzeń I z każdą chwilą czuję się mniejszy, Za moim światem, światem z marzeń - Rośnie olbrzymi dzień dzisiejszy. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Nie zapomina się] Nie zapomina się tak łatwo życia Ani odwraca wzroku od mogił i krzyżów, Czy czujesz jeszcze zapach płonącego getta, Ty, który alejami przechodzisz Paryża? Krocząc plamami słońca jak stary atleta, Nie znasz smaku nowego lipcowego miodu, Ale gdy śpisz, czy jeszcze wychodzą z ukrycia Twarze młodych poetów poległych za młodu? Bo dla mnie co południa, gdy siadam do stołu, Zmęczony pracą, karmiony nadzieją, Odczuwam, pełen kwiatów, co czerwcem się śmieją, Radość nowej potrawy zmieszanej z popiołem. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Trzy anioły] Trzy anioły usiadły jak w "Trójcy" Rublowa, Jeden nagi w oddali zachodu pilnuje, Odsunęły się nieco krzewiny i drzewa, By na brzegu wykwitły dzwonki i leluje. W głębi góry jak wielkie wschodzące miesiące Fioletowe i obłe pod niebieską farbą, A niżej łąki żółte, zielone, gorące; A z tamtej strony Babia z swym wysokim garbem. Na tym brzegu pomiędzy jeżyną a wodą, Opleciony liliową wierzbówką, powojem, Chciałbym się pozbyć duszy zawsze młodej I pod wełnistą falą zasypiać w spokoju. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Umrzeć trzeba] Umrzeć trzeba - lecz lepiej i trudniej Jest żyć, dla innych istnieć i dla siebie, I patrzeć w górskie pogodne południe, Jak wielkie białe kępy topnieją na niebie. Patrzeć w siebie? A po co? Tam zrównoważone Wszystkie noce i dzionki śpią jak owce w stajni. Siąść przy drodze pod kopą świeżo ustawioną I patrzeć, jak mijają mnie ludzie zwyczajni - To wszystko. To jest życie, ni mniej, ani więcej, Nie trzeba gór ogarniać wzrokiem pożegnalnym. Jeżeli można jeszcze - to kochać goręcej: Czasami dzień pod wieczór staje się upalny. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Ach, jakież tutaj krzyże] Ach, jakież tutaj krzyże, Jakież tutaj śliczności, Na niziutkich mogiłkach Kwitną kwiaty wieczności. Z tych drewnianych palików, Z tych góralskich kwiatuszków Wznoszą się jak płomyki W kształcie sinych dzbanuszków. Duszyczki niespokojne, Czemuż ogień was pali, Skąd płomienie pośmiertne? - My kochali, kochali. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [W starości] W starości, w samotności Zostań ze mną, piosenko, Któż czoło pomarszczone Pogładzi lekką ręką? Zostań, dźwięku cichutki, Zostań, słowo polotne, Żeby moje czekanie Nie było takie samotne. Na kamieniu, na skale Rosa siada kroplami, Chłodem spada na czoło Ciche słowo z nutami. Z nutami nuconymi Na dalekim Podhalu, Zostań ze mną, piosenko, Żebym nie miał żalu... Pośpiewamy po trochu, Pomyślimy, kochana, Zostań, piosnko, tu przy mnie Aż do samego rana. Nocą gwiazdy wysokie Spać nie dają mi wcale, A może to nie gwiazdy, Może smutki czy żale? Za tym życiem spłyniętym, Za tym życiem straconym, Za tym sianem pachnącym, Za księżycem zielonym. W samotności, w starości, Gdy się nie śpi nocami, Słychać, idą kosiarze, Brzęczą piosnki kosami. Aż do rana tak chodzą Pod moimi oknami, A o świcie o trawę Uderzają kosami. Zostań ze mną do świtu, Śpiewaj ze mną, piosenko, Aż mnie kosiarz zielony Uderzy mocną ręką. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Och, noc, noc] Och, noc, noc i mróz, i mróz, Wśród lodu siny ślad okrętu. Różowy oddech parę gna, Niby zielony lęk odmętu. Och, kiedy błyśnie nowe słońce, Och, kiedy ręce się ogrzeją? Nie ma łabędzi, zmarzły wrony, I las pożegnał się z nadzieją! Radość jest w ogniu, jest w ognisku, Nadejdzie kiedyś długotrwała. Jak długo trzeba leżeć w śniegu, Aby ta noc poróżowiała? ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Cóż z tego] Cóż z tego, że szczebiocą skowronki, Wznosząc się nad glinianki i glinki, Kiedy mi w uszach jak dzwonki Brzęczy "Żaworonok" Glinki? Tak samo z trudem twarz słońca Przecierała chmury na dzionek I przy oknie z widokiem bez końca Lena śpiewała jak skowronek. Świat był i piękny, i żmudny, Powleczony mgiełką młodości, A teraz w tym wieku odludnym Wszędzie i puściej, i prościej... Gdy teraz wiosna przychodzi, Czas zwyciężają wspominki. Cóż z tego, że śpiewa skowronek? Ja słyszę "Żaworonoka" Glinki. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Co rana w mgle] Co rana w mgle topole wstają, Co rano rzeka coraz siwsza I moja myśl coraz szczęśliwsza Razem z jaskółką niebo kraje. Pogodą wnika coraz głębiej, I coraz wyżej ptak wzlatuje, I kłosy, liście i szczeżuje Z zielonej wytryskają głębi. W górze powietrze coraz szersze Dzień przepoławia się w błękicie - I całe moje pyszne życie Wylewa się w tym polnym wierszu. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Lasy opadły] Lasy opadły, Ludzie minęli, coraz ciemniejsze ścieżki - Pola pobladły, Dawno je zżęli. Poopadały orzeszki. Cieniem pochyłym, Lasem przechodzę W miejsca niespodziewane. Szczęśliwy byłem, Po trudnej drodze Na jasnej wypocznę polanie. ------------------------------------------------------------------------------ -- Oktostychy Prolog Czasem spokojny smęt przez chwilę mi zamącą Jesienny, złoty grot zachodzącego słońca. I dusza ma czująca odwiecznych wspomnień echa Do tych świetlanych plam łagodnie się uśmiecha. Z promieni dobrych tych samotnej mojej psychy Rodzi się pereł rząd - nizane oktostychy. I gdy przychodzi znów dni bezsłonecznych bladość, To w naszyjniku tym jest cała moja radość ------------------------------------------------------------------------------ -- Primavera Wyhaftował ktoś drzewa w drobniutkie listeczki, Złote wilgi fruwają po moim ogrodzie. Przypłyną szmaragdami wysadzane łodzie, Zabiorą na rozległe lazurowe steczki. Na wszystkim całowania położę amulet, Niemym palcem otworzę pierwiosnków tajniki. Powiodę cię w przejrzyste wiosny zagajniki... I dalej... jeszcze dalej... na Ultima Thule. ------------------------------------------------------------------------------ -- Serenada O zmierzchu wszystkie farby stają się liliowe, Kremowe róże w urnach pochylają głowę. Na nieskończonych drogach wielkich topól rzędy Szeptem liści wieczorne sprawują obrzędy. Wejdziesz w nie przez schyloną lipową arkadę, By czekać, mówiąc szeptem północną balladę, Aż cieniem czarnej łąki jasność pełzająca Da znać, ze wstaje z lasu blada tarcz miesiąca. ------------------------------------------------------------------------------ -- Oddech ziemi Rozsunie wiatr różowe brzoskwiniowe pędy, Bym patrzył na obłoków po lazurze pędy. Lub przez złocistych kłosów falujące siatki Ukaże, jak muśnięciem całuje bławatki. I oddechem lipcowym poruszając liście, Odsłoni, jak gwiazdami płonie noc wieczyście. A w wirujących liści harmonijnym chrzęście Przyjdzie jak wiew mówiący, że mija mnie szczęście. ------------------------------------------------------------------------------ -- Włóczęga Powiał od pól wiosennych wiatr mojej włóczęgi, Wzywają mnie mej drogi ścieżki pogmatwane. Samotności wieczystej tajemne potęgi Mówią, że nie zbuduję, co nie zbudowane. Pójdę przez odmłodzone po łąkach badyle, Obłędnie wirująca, niebieska kometa, Jak łowca, co w lwie sieci ułowi motyle, Miast wielkiej tajemnicy posiadłszy - sekreta. ------------------------------------------------------------------------------ -- Wzlot Spojrzymy w swe źrenice... Spłoszona kwadryga Ostatni raz zatętni o bruk - i na chmury! Rydwanowego koła niewidzialna śmiga Na śnieżną mgłę roztrzaska kremowych tucz góry. Drogą od planet cienną, a od słońc świetlaną, My, para młodych bogów, płomieniem spojona, Wzlecim pojmać, jak bańkę potrójną mydlaną, Tęczowo szklane kule przepaski Oriona! ------------------------------------------------------------------------------ -- Ogrodniczki Panieneczki, mieszczaneczki podlewają ogródeczki, Posypują żółtym piaskiem drobne, kręte, wąskie steczki, Paniczyki (och, okrzyki!), cynie, fuksje i gwoździki, Rezedowe wonne grządki, pieski, kotki i króliki. Zakasawszy swe spódniczki, z falbankami perliczkami, Panieneczki - mieszczaneczki, panieneczki - ogrodniczki. * Za sztachetą ktoś karetą przybył. Czarne stoją konie, Stoi rycerz czarny, w masce, w czarnym płaszczu, z kosą w dłoni. Oktostychy 1919 ------------------------------------------------------------------------------ -- Maj "Picadoram" Płomienne młode maki. Uwertura Rienzi. Oczekiwanie lata, które nic nie ziści. Panienki muślinowe i abiturienci. Uśmiech leciutkiej wzgardy - lecz bez nienawiści. Pierwsze różowe lody. Pachnące truskawki. Różańcowa jedynych wspominań stokrotność. Spotkanie - gdzieś, w ogrodzie, na dwóch końcach ławki. I wierna, nieco gorzka piastunka - Samotność. ------------------------------------------------------------------------------ -- Przechadzka sentymentalna Milczenia położywszy na naszych skarbach dłonie, Idziemy, zasłuchani w zmrokowy wody ton. Jak kwiaty, pochylając ku skroniom swoje skronie, Jak drzewa, gdy je żółci jesieni smutny dzwon. Jesienne słońce gaśnie, pustkowne złocąc łęgi. Il neige (jak u Samaina, wiesz?) d'adorables pâleurs... Westchnienie, z lekka mącąc fal ołowiane kręgi, Rozbija się przy brzegu w arpedżiach sol-mineur. ------------------------------------------------------------------------------ -- Indes galantes Za wachlarz, gdzie migocą Bouchera chinoiseries Ukrywa twarz Ragonda, że widać tylko brwi I turban, w którym brylant jak wielka iskra tkwi - Mówiąc na wszystkie modły siwego radży: fi! A w pagód siadłszy cieniu, gdzie gama dzwonków brzmi, Wśród palm, skąd papug stado z miłostek ludzkich drwi, Wygrywa menuety, jak Jean-Baptiste Lulli, Na wielkim tamburynie - sam bramin Tir-lir-li. ------------------------------------------------------------------------------ -- Farniente Nieskończona jest nuda dzisiejszego dnia, Co po moje kochanie przyszedł niespodzianie. A akacjowych kwiatów woń słodkawo-mdła. Zapewnia mnie, że więcej nic się już nie stanie. Dobrze jest, nie znalazłszy ni szczytu, ni dna, Zanurzyć białe ręce w źródle ciepłej wody. I myśleć (a nad źródłem jagód krwawa łza), Że się własnemu szczęściu wyrządziło szkodę. ------------------------------------------------------------------------------ -- Architektura Złamię sylab rząd w ciężar kolumn szczerozłoty, U wylotu położę z lazuru emalie. I w chrzestny, miękki warkocz - perlane uploty. Strzyżony plotek niski - krwawiące azalie. A przez podłużne okno z boków i na przodzie Na niebie widać będzie uśmiech dnia różany. I gdy przepłyną rzeką wschodnich mędrców lodzie, Pachnieć będą melony, jabłka i banany. ------------------------------------------------------------------------------ -- Artyleria Kładą się ciężkie, purpurowe tarcze Na mgły niebieskie, fioletowe, bure. Więdną wiotkoście złamane i starcze - Przede mną chmury i poza mną chmury. Na tle złocistym - miedziane pawęże, Tryskają iskry z wężowym szelestem. I rozwijając ciemności zależę Blaskiem swej dłoni, Jehowa rzekł: "Jestem!" ------------------------------------------------------------------------------ -- Chwila w jesieni Pannie Janinie Kimajerównie Po cytrynowym niebie idą białe żagle. (Lepsza jest tafla stawu niż morze uniesień.) Wypłowiałe bukiety, co uwiędły nagle... (Lepsza od pijanej wiosny zadumana jesień.) Desenie purpurowe liści winogradu, Dojrzała jabłoń złotem swoich jąder świeci - Pójdziemy dziś do sadu i jutro do sadu. (Najlepsi przyjaciele to są psy i dzieci.) ------------------------------------------------------------------------------ -- Deszcz Smugi jasne, smugi srebrne, smugi szklane, Srebrnowłose, srebrnodźwiękie, ukochane - W waszym szepcie miodopłynne są peany, Smugi deszczu, szklane kulki, pieśni szklane. Czy w radości, czy w tęsknocie - zakochany, Chodzę sobie w waszą mowę - zasłuchany. Dobre deszcze, deszcze dobre, złotem dziane, Smugi jasne, krople drobne, ukochane. ------------------------------------------------------------------------------ -- Groteska Marii Morskiej Żegnałem heroinę w ukłonie barokko Za tło uśmiechów mając wzgórzyste Marokko. Odeszła - palmom równa na piasku obrusie, Oddając igrom wiatru tren i pióro strusie. Zwycięsko na pokoje wracający, dumny - Oglądam niewolnicę pod cieniem kolumny. Murzynkę uśmiechniętą, co na remingtonie Przepisuje mój sonet o wyblakłym tonie. ------------------------------------------------------------------------------ -- Conrad Czasami, gdy w portowym jakim barze siedzę, Przez wszystkie przypomnienia i przygód mych wiedzę, Przez barwy kobiet - przez nie jako przez sztachety Majaczy morza kolor, zapach i sekrety - Przez wszystkie w słońcu znane wyspy i zatoki, Wszystkie, łąki Albionu, mgły, maszty, obłoki, Wspominam dnie - gdy ojciec gryzł z żalu paznokcie Do Żytomierza tęskniąc w śnieżystej Wołogdzie. ------------------------------------------------------------------------------ -- Do matki Pociągi idą w stronę siwą, stronę zieloną, mglistą, Walce grywają zza drzwi, zza ściany daleko, bardzo daleko i blisko Do bramy ktoś stuka uparcie i pijano: bramo, otwórz się, bramo. Milczenie wielkie. I odpowiada brama: tak samo, to samo.. Kiedyż się wreszcie w wieczór ten w mieście fale rozleją jak piany? I oceany uderzą w bramy fijołkowej barwy rozlane? Otwarta brama jęknie zakuta; brama, otwieram się, brama! Kiedyż się wszystko owinie w miękką tkaninę? Mamo, mamo!... ------------------------------------------------------------------------------ -- Dnie Zazwyczaj wstaję trzeźwy. Klarowny poranek Piję jak rzeźwe wino z bardzo smukłych szklanek. Kochanek mych przychodzi obraz przy obiedzie. Oko me śledzi chmury. Myślę, że się mylę. O zmroku wiem, że smutek nigdy nie zawiedzie W czarnym pledzie wychodzę, twoją śniąc mantylę. W wieczór motyle sosen szarpią się i płaczą. Szaleję. Gwiazdy wstrząsać chciałbym swą rozpaczą. ------------------------------------------------------------------------------ -- Ciepła zima Gdy ciepły dzień zimowy krwawi na zachodzie, Toną podłużne dłonie w złoconym dzbanie, w miodzie. A wszystko tak się gmatwa i gnie się jak te świerki, Które wiatr powyginał przed chatą złej szwagierki. Trwoga tak kapie sennie a niespodziewanie Jak tych przewiłgłych roś z dachu czarnego zwisanie. I wjadą się myśl w myśl, i ręka z ręką spija, Jak te nieśmiertelniki - kwiaty, które nie żyją. ------------------------------------------------------------------------------ -- Dionizje Którzy nadchodzą Spróbuj kiedy na wiosnę z rana, Kiedy pierwszy raz okna otworzą, Grać bez końca sobie Schumanna, A na dworze złoto, wilgotnie i hożo. Prawda! Ale ty niemuzykalna, Nie słyszysz, jak brzóz fontanny Ciągną w korowód grzebalny, Z zielenią nieba splątany. Słodkich nie dajesz mi ramion, Abym je lizał jak wariat... Ach, gdzie się znowu podziała Moja najgłębsza aria? Wśród fioletów i szarości Tonie okrętów czarny kadłub, Maszty i żagle nieszczerości, Na które twoje słońce padło. Odjeżdżasz na swym pijanym statku, Pocałuj ode mnie Rimbauda; Ja tutaj nie mam niedostatku, Ale mi czegoś szkoda... Ze wszystkich stron na mnie patrzą Desenie szyderczych ust, Jakbym już dziś wybierał place Na mój miedziany biust... Mnie dajcie biało-złoty, cichy Domek płonący, jarzębinny, I niechaj żywot mój dziecinny Naniże się na oktostychy. Niech cała ma subtelność Rozplecie się jak trawa, Która dla rannych żołnierzy Bywa taka łaskawa. Niech twarde wasze piersi Ułożą się w miękką linię, Kiedy przed moim domem Zakwitną georginie. Na zapłakanych grzędach Roztwieram ust swych płatki, Na słodkie pocałunki, Jakby dla mojej matki. Połóżcie i wasze usta, Zmieszajcie je z różami, Niech je całować mogę Upragnionymi wargami. Po co wy mnie pytacie O dziwne, zawiłe kwestie? Nie lepiejże w leśnej roztoczy Oswajać- poczciwe bestie? Chowam chleb, sprzątam jabłka, Na cóż mi krwawa dalmatyka - Umieram z żądzy: nie ma już kobiety, Są tylko usta fanatyka. Zwijajcie wasze czarne żagle I nie przychodźcie więcej do mnie - Skryję się w zbożu zwiędłym nagle I każdy o mnie już zapomni. Sam już zamieszkam w białym domku, W jakimś małym miasteczku, Będę rozdawał co niedziela Ubogim dzieciom po ciasteczku. Wtulę się w jedwab poezji, Zamknę się w szklanym kielichu I każdej wiosny rankami Zagram Schumanna po cichu. Wszystko będzie śmiechem i czystością, Słońce będzie jak jak słońce: - dobrodziej. I z całą mą subtelnością Kopnie mnie cham, który nadchodzi. ------------------------------------------------------------------------------ -- Melancholia Oto są moje wspomnienia: Słyszę, wrótnia łagodnie skrzypiąc się odsłania, Tęczy łuki okrągłe w oddali na wzgórzach, Jak mosty, całe w białych i błękitnych różach, A na nich rząd chłopaczków zasmuconych siedzi, Oblicea w dłoni smagłej, stopa w blask się nurza. Lub milcząc zagajniki ciche, pełne smutku, Po deszczu w mgle aż po pas stoją i ozckd)d, A bose stopy w rosę cichutko stąpają. Albo znów na spalonym stepie w malutkim ogródku Na morelowym drzewie rwę zdaiczałe frukty - Albo na oranżowym, pałającym niebie Buduję wielkie sine akwedukty: Dla Ciebie. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Ach, manele, morele, złociste trzęsienia, Pierścienie i daktyle, owoce, klejnoty, Ile, widzę, na niebie gore was - w zieleni Zachodów, mórz i jezior. Wy moje tęsknoty... Chodzę tam i z powrotom dziecinnym ogrodom, Myślę sobie: milutklie, malutkie mam myśli. Do mnie moi umarli, niekochani przyszli I sinych mnie częstują cieni drzewnych chłodem. Zaczaję się w leszczynie na drewnianej lawie, Gdzie w owo dawne lato słonecznie się zdało, Że nie pojmę już więcej nic, a tylko ciało Pochylę nad przepływem złotych plam ciekawie. Zaczaję się: na ścieżce, na złotej podścielił Pójdą moje panienki - dziewczynice moje: Pieśni Leny koronka wiotka jak powoje Skowronka nad zagajam młodym onieśmieli. Zośka kare uploty spuści warkoczami, Czerwoną różę przypnie do stanika sukni, Ze strachu, że ją babcia surowa ofuknie, Zepnie rozcięcie w dole srebrnymi szpilkami. Parku nadstawowego złociste ulice Zastygły w poludniowym, gorącym zdumieniu - Inna Zośka w czerwonej a greckiej tunice Usiądzie pod topolą w zadumy ściszeniu, Niebo jest jak różaniec z obłoków i słońca, Który rosi modlitwy na ziemskie kobierce, Kochanie? Panno Jadziu? Jestem bardzo blady. Tak. Raz tylko, nad Dnieprem zmiękło moje serce. Leszczyny, wy leszczyny, sady, moje sady, Powrót więcej mi ziścił, niż daty odjazdy, Słońce nowe i nowe świecą mi już gwiazdy. O sady, moje sady, leszczyny, dziewczyny, Niczego już nie czekam od was, dobrzy ludzie. Kocham was, jak kochałem. Lecz wiem, żeście inni, I ciebie, że już nigdy nie odnajdę, cudzie Melancholijnej myśli, żeńmy tak niewinni, Czas na pół się odwróci i na pół zapomni, O mały pokoiku! Cóż z twoją radością? Stało się już małżeństwem, co było miłością. Byliśmy zbyt naiwni i nazbyt już skromni, I nic to, że w ogrodzie obok naszej ścieży Zamordowany Niemiec bez mogiły leży... Wiem, że już skarbom koniec, i jestem tak prosty, Jak na leśnych porębach najzwyklejsze osty, Otwórzcie się za wrótnią cytrynowe zorze - Może sobie, jak zechcę, taką cudnoić ziszczę - Kraj młodości: u wzgórza wielki staw położę, A na górze młyn stary, ceglany: Stawiszcze. ------------------------------------------------------------------------------ -- Słota Marii Strońskiej Poczekaj, poczekaj, jak to brzmi? Szare kolumny, wietrzny brzęk, Śćmiewa ogrody siny deszcz, Brzęk... Spływają rosą drzewne brwi. Poczekaj, poczekaj, jak to brzmi? To szare smugi dżdżu Grają "Jardins sous la pluie". (Claude Debussy: Słotne ogrody.) Jakaś niejasność w tym tkwi. Poczekaj, poczekaj... Jak to brzmi?... Ogrody Sous la pluie, Claude Debussy? Quasi canzona Jeszcze mi się nie marzył Debussy, Gdy w monotonię tego szmeru Byłem wsłuchany tak Jak młodociany żak. Czy to ta pieśń? Nie, to nie ta. Smugi, ukochanie wieczne, Siekane, Pijane monotonią, Melodią, co w kropelkach tkwi, Najsłodszą byłyście harmonią. "Wielki miłości smak jest w ciężkie dżdżyste dni." Gdzieś wśród targanych georginii, W jesienny chłód, Kałuże drżące u wrót... - Wy dżdżyste, dawne dżdżyste dni, Jak ja was chcę! Grave Błąkania: Oto żal, jak czarna magia, dojrzałe owoce Upuszcza na aksamitne tła, Na trawę. Czy to ta pieśń? Nie, to nie ta. Poco piú cantando O moje słotne dni dalekiej drogi! Pomiędzy mokre wory owsa Chowała mi się ta najpłochsza, W starym domu, gdzie straszy. Taki to już zawsze był rozhowor naszy, Bez treści, niby jak deszcz szeleści... W dżdżystą noc tuliła mię pieszczotą Ta moja pierwsza. Zdało mi się, że to płynie złoto, Kapie szmerem i utula mgłą Wszystkie przedrnioty, Które są: Zagajniki, stawy, kanały, kolumny, Bocieniec dumny, lipy, nawet rumianki, Wszystkie promienne poświaty, Nawet oczy mojej kochanki: (Pokazały mi one biel papierową, martwotę, Może... to i owo, Pustotę.) Piu lento Wszystkie wędrówki, piechotne spacery, Gdzieś się to wszystko mgłą zawlokło, Wszystko to już artylerzysty dziś albo sapery, Może mi teraz serca nic nie będzie gniotło? Rallentando Taka chwila teraz równowagi, Wszystko znalezione, ustawione, Tylko te drzewa we mgle słoty, Ten uśmiech złoty, Ten Debussy?... Poczekaj, poczekaj, jak to brzmi? Ogrody "Sous la pluie". Tempo primo. Nie pamiętam nigdy słotnych dni Za czasów mojego dzieciństwa. Tylko te słoty, Słodkie, złote, Słoty Mojej młodzieńczej krwi! "Senny nalewa kozak gorący płyn herbaty." Mówiłem tak W "L'amour cosaque" (Nie wydane!). Jakież to wszystko pogmatwane. Myśl taka niespokojna, I to nie tylko wojna, Choć i ona. Czy to ta piosnka, czy zgubiona? Jechaliśmy... (I tutaj znowu, Cóż ja poradzę, Do pani powrót, Panno Jadziu.) Jechaliśmy tak do lasu. Jak konie niosły lekko, Jak wszystko było daleko, Tylko był blisko las I konie, I czas słotny. Dlaczego wszystko nie spełnione, Nie wyczerpane nic? Tylko ten wiatr i słotny dzień, Widz Wieczny. Kocham, jak wszystko, kocham was, O dni deszczowe, Jakaż dobroć w was, Przytulenia bezkolorowe, Przegięcia, ciepłość hojna, Jednostajność spokojna... Patrzę: Znalezione, zmierzone, zliczone, Wszystko, Nieznośne smutności siedlisko, Mojej miłości kołysko, Jakież dalekie twe dzieje, Teatrze!! I nigdy twoje imię, Lu! Najrzadsze Na moich drogach. - Ucieka jak zając... (Tu ritardando: To znaczy zwalniając.) Nie odchodź, nie odchodź mi. Poczekaj, nie zatrzaskuj drzwi - Tak - to już wszystko. To tak mniej więcej brzmi: Ogrodów kolisko... Kałuże deszczowej wody... Jardins sous la pluie... Claude? Debussy? - ------------------------------------------------------------------------------ -- Święte zasłony Na moim tronie z pokory i złota, Pod aksamitu czarnym firmamentem Czekam, aż zwykła nadejdzie pieszczota Na niebie bladym jak sakramenty. Przede mną pierwsza zasłona, jak burze Jeszcze czające się, a już drgające, Jak migdałowa ciecz, Kiedy w nią ramię zanurzę; Jak jedwab Gorąca, Piaskowa w czerwone róże, Spada mi na ręce białe Ciężarem, jako żagle mokre, Następną mi odkrywając Jak żółtą ochrę. Ta jest jak mgła wiosenna Z brylantowymi gwiazdami. Jak pod kawowym kremem, Śpią w niej twarde gruszki gronami Dziewiczych piersi I świecą W tumanie. I ta mi spada na dłonie, Jak lepka i słodka bezsiła. (O, po cóż, słodka zasłono, Będziesz me palce kusiła? Nie trzeba cię, nie trzeba - Sam dojdę do swego nieba...) Następna zielona jak piołun. Zanurzam ręce, jak w chwast, Za nią drga złota muzyka Wesołych letnich miast. Nie trzeba mi radości, Szelestu letnich liści. Wszystko się w tamtym iści, W upadku twym, zasłono, Na moje ciemne łono. Zasłony smakowite, Niby niebiańskie harfy, Gazy błękitne, zwite Z purpurą w jędrne szarfy. Gąszcze przeczyste, muślinne, Zwijacie się tak nagle, Lecicie mi przez ręce, Jakby w udanej męce Aktorki w chwili konania. Siostry moje, aktorki, Jak ja szukające, By zakląć zdobyte wzorki W ruchy mdlejące Szat w kwiaty. Czarne wy aksamity, Co teraz nagłym piętrem Skrywacie mi zenity Świetlanym atramentem. Jesteście w dotykaniu, Jak białej żony dłonie, Jako arabskie konie, Jak futra niedźwiedzicy. Poranek bladolicy Spoza was się wynurza, Jak ta złocista róża Na czarnym sarkofagu U Liliencrona, I zaraz przerażona Kona W purpurze. A ta już się tak gęści, Tak chmurzy się i płonie, Tak marszczy się jak fala, Gdy oddech ją owionie, T^ak wije się jak płomień, Tak tryska jak siklawa, Siklawa płomienista - A za nią skała krwawa. Ta już ostatnia prawie Zasłona - inna, siódma, Co rękę mą łaskawie Omyje, ni to pióro Pawie. Łagodna jak perfuma, Złocista niby tarcza, Słodsza niż słodka duma, Niż cisza pojarmarczna, Roztacza się jak gaza Z purpury krwi i słońca, I wiem, gdy nurzam ręce W jej wnętrzu jak w wodospad, Że to ostatnia wola Opada jako łuska. I palce toną w fali, W purpurze, jako w puchu, I stopę twą spotkają W tym wzlatującym ruchu. I na mych palców końcach Poczuję smak maliny I zarys twojej nogi, Zarys jedyny! Maliny te roztają W białej jak lód śmietanie, Ogarnie mnie aksamit, Aksamit twoich stóp, Aksamit mnie zadławi, Udusi jak futro lisie. - - Dionisie! Dionisie! Dionisie! - - W jasność błogosławioną Ogromnym padnę krzyżem, W noc światłem porażoną, Wszystko ogarniający, Ramieniem, żaglem chyżym Ziemi błogosławiący! ------------------------------------------------------------------------------ -- Powrót do Europy Europa Za ciasno nam. Rzeki nasze wysychają I stają się coraz płytsze, zmieniają się w stęchłe kałuże; Fabryczne miasta rosną, na łąkach kopalnie torfu, Zamiast wysokich topoli dymią czarniawe kominy. Kazano nam wielbić ulicę, czcić beton, żelazo i kamień; Mówią nam: mosty spiętrzone są wyższe od wszystkich idei, Kwiatów białych zawieję zastąpi dziś pary pióropusz. W kałużach już tylko na drogach odbija się nieba okrawek, Obłoki z podwórza domów zdają się - ptaki dalekie. Przelatują, przelatują, przelatują obłoki nad miastem. Oddechu złapać nie można, trwoni się najświeższe chwile, Nie można się zamyślać, samochody lecą jak motyle, Jak ćmy snują się w świetle szare automobile. Jak werbel tysiąca tysięcy brzmią rozpędowe koła. Za ciasno nam. Okno otwieram i patrzę na morze nocy, Jak z wolna zalewa miasto, czerwoność zacierając, Jak czernią zatapia mury, kominy do wież podobne i wieże, Jak czarnym gorącem przykrywa sen mój i moich współbraci. Schodzimy się czasem w kawiarni, zbieramy się wkoło stolika, I nikt z nas naprawdę nie dyszy i jeden drugiego nie słyszy. Tylko patrzymy w oczy podobne do stawów zakwitłych. Za ciasno nam. Stąd zadźwięczały w naszych powieściach pagody, I zobaczyliśmy z okna odległy szczyt: Gaurizankar. Stąd to Murzynów rój począł nam znosić sorbety. Na próżno, na próżno się sili omdlała dziś wyobraźnia; Okręt wydawszy żagle stoi i czeka na drogę. Żagle jak piersi wysokie, burta wygięta pieszczotą, Plotą się liny z myślami, a wolność jak flaga powiewa, Czarna bandera nam śpiewa, korsarzy czarna bandera, Trzymamy się w koło za ręce, śpiewamy banderze nasz śpiew: "Za ciasno nam było w Europie, płyniemy sobie do świata, Do świata całego z wizytą, w srebrnym okręcie jak ptak, Chcemy zobaczyć kaskady błękitu, z szafiru mosty, Chcemy zobaczyć kolibry, chcemy nieznanych słowików, Pośród ogromnych gąszczy, jak perła ukryty, posłyszeć ich śpiew. Uczepić się białych obłoków chcemy, jak. wiosny rękawów, Przelecieć, przelecieć nad wszystkim, wszystkiemu się dziwić i śnić, Szeroko chcemy odetchnąć, raz tylko szeroko odetchnąć, I pędzić statkiem różowym w zielony zimny świt." Okręt nasz staje na wyspie, idą do nas z pokłonem orszaki, Nucą pieśni bengalskie ogniki, a kacyki każą śpiewać całą noc, Seismony i inne nieznane grają nam wciąż instrumenty, I podają potrawy nieznane, dziwimy się, jak mamy je jeść. Morze staje się pianą madery, okręt pianę tę porze brzegami, Kapitan się upił i tańczy: cały świat się śmieje jak wino, Jeden z naszych uciekł z dziewczyną, uciekł małą łódeczką, Jak łupiną uciekł z dziewczyną. (O, czernieje jeszcze na złotym horyzoncie). A już na całym wybrzeżu zielone słonie dmą w trąby, Ucztę urządza królowa w fioletowym kimono, Przez czterdzieści nocy i dni spożywamy pieczone bizony I olbrzymie węże smażone, przyrządzone w gorącej krwi. Sierść antylop nas znowu odziewa, polujemy na żubry, Zabłąkaliśmy się w puszczach, którym imienia nie ma ani dna. Nie znajdziemy żywego człowieka, choćbyśmy szli o sto mil. Świątynia w górach wykuta olbrzymie ma labirynty, Na końcu bożek mieszka cały w sukience z szafiru. Pustynią złotą posyła nas w podróż do jego bogini, Pustynia gładka jak tafla, mieszkają w niej tylko jaszczurki, Zmienia się z wolna na stepy, bladozielone i wonne. Znużyły nas trawy wysokie, araukarie jak kandelabry I niskie trawy, strzyżone, niby aksamit lub sierść, Ze wszystkich stron nadbiegają drzewa, zielone drzewa. Znowu puszcza. I zwierza, i ptaki, i śpiewa wszystko, i gra. Oto się jeden pochylił, zoczył nieba odbicie w kałuży I mówi: popatrz, to niebo jest takie jak w Europie, Obłoki tak samo mijają i kwiaty jak w Polsce są. A tamten, choć nie był w Hiszpanii, ale nie wiedział, czemu Zdało się także i jemu, że kwiaty jak kwiaty w Hiszpanii. Siedliśmy wkoło kałuży, zanurzyliśmy twarze w dłonie, Jak na obrazie Hodlera, zaduma wszystkich nas kłoni, Daleka staje się ziemia, wolna i ciężka jak kamień, Czarne się zdaje to niebo i słońce jak węgla kawałek, I wielkie różowe obłoki nabiegły, zdaje się, krwią. I oto żagle zmienione, i ster inne bierze kierunki, Nawraca nawa wysoka brużdżąc ocean obcy. Wszyscy u burty skupieni patrzą, wciąż patrzą, wciąż patrzą, Czy nie zobaczą w oddali starego lądu Europy. Ziemia, rzucona niebacznie, z wód się wynurza - jak niby Czarna na muszli Afrodys - stara, zjełczała, a dobra. Ręce wyciąga każdy i padł na znużone kolana. - Ziemio nasza kochana, ziemio, którą chadzał Mickiewicz. Sługi my twoje jesteśmy, synowie marnotrawni, Nie damy ci zginąć ni umrzeć, nową oddamy ci krew. Otwiera przystań ramiona, zapływa już okręt do portu, Tupoczą o brzeg ładownicy, jęczą łańcuchy kotwicy, Dotyk ziemi rodzonej, jak czarna pieszczota łagodna, Jak matki niezmierna radość, gdy z dala powraca syn. 1921 ------------------------------------------------------------------------------ -- Koguty Blask ołowiany świtania pokój napełnia sypialny I prześcieradło rozgrzane nie daje mi spać zmęczonemu. Wspominam bezsenny niechętnie cały ten wieczór upalny I słucham potem oblany, i czuwam, i nie śpię. Czemu? Pieszczot spotniałe zmęczenie oblało mnie szarą bladością, Sam jestem i cisza ze mną. Kładzie mi dłoń swą na wargach; Byłem przed chwilą we dwoje, byłem we dwoje z miłością, Ale świt szary w oknie i miłość, i sen mój potargał. Czekam leżący bezsennie, i ciało me niespokojne Lęka się głosu kogutów, który niebawem uderzy, I nocy, cieniom, ciemności objawi odważną wojnę, Bo kogut w światła wezwanie i w słońce, i w dzień swój wierzy. Ja tylko zmęczony i dumny, nie śpiący z męki miłości, Przesuwam tarczę rozmyślań przed rozpaloną źrenicą, I nie mam w sercu kochania ni gniewu nie mam, ni złości, Tylko dno serca mojego pachnie piekącą gorczycą. O, nie śpiewajcie, koguty, o świcie po nocy bezsennej, Kiedy się drzewa budzą i dreszczem drżą i szelestem, Koguty, koguty poranne, wy, pełne wiary wiosennej, Nie mówcie mi, kim jesteście, ja bowiem nie wiem, kim jestem, I dnia nie wołajcie, koguty, wołaniem podłużnym, wysokim, Z oddali nie czarujcie przeciągłym czarnoksięstwem, Niech w szarej i zimnej godzinie zostanę z otwartym okiem W świtu bezsennym zmęczeniu z ^ mojej niewiary męstwem, Zakuty w spokój uśmiechu, dumy, zmęczenia, pogardy, Śpiący w dzień, a nocami myślący o waszym śpiewie, Nie chcę ja waszej pieśni, co zmiękcza świtu blask twardy, O, milczcie, milczcie, koguty, niechaj o pieśni nikt nie wie! ------------------------------------------------------------------------------ -- Most Most, który się buduje, jest niby ruina. Początek to, a koniec rzeczy przypomina, I nad jego przęsłami połówka miesiąca Jest jak twarz umarłego w górę się wznosząca. Niepomni zapomnienia młodzi robotnicy Odlewają z betonu w deskowanej ramie Co dzień to, co ci w nocy, w miesięcznej świetlicy, Ruinę romantyczną tak scenicznie kłamie. Choć podobne do ruin nasze budowanie Budujmy, przyjaciele, kłamliwą krainę I nawet w głuchej nocy niech myśl nie postanie, Że wolność zamieszkuje jedynie w ruinach. ------------------------------------------------------------------------------ -- Gospodarstwo KOCHANOWSKI MÓWI: Pamiętać, by się piwo w lipcu nie skwasiło, Pomnieć, kiedy czas siewu, a kiedy zażynki, Dziewkę fukać, co w pieczy ma dzieże i rynki, Dbać, by spętane konie złe nie ochwaciło. Spod cienia błogiej lipy spoglądać na pole, Czy się włodarz gdzie nie gzi, rataj nie leniwi, I - niepomny na wonność zielonych igliwi - Targować o rąb lasu, suche ciąć topole. Sejmiki - nie zapomnij - znaczone terminy, Rady mądre sąsiadom dawaj a wieśniakom, Żonę poucz, jak wiejskim ma dogadzać smakom Gości - albo samemu jechać w odwiedziny. Czasu nie ma na chwilę odpocząć na ganku, Pomyśleć o młodości, o dawnych podróżach, Ronsardum vidi westchnąć i, marząc o różach, Dłoń w bławatkach zanurzyć, rozrzuconych w dzbanku. Tylko kiedy o rosie wieczornej do domu Chłopcy z łąk zakurzonych krzykiem gonią konie, Nagle ku starej stajni wyciągną się dłonie, Do zużytego siodła wzdycham po kryjomu. Nie jestem jednak rycerz. Aksamity miękkie Dworskich rozmów nie dla mnie, przebrzmiały nic warte, Gospodarz jestem - nową odwróciłem kartę: Wyhodowałem sobie malutką trumienkę. Nieprawdę powiedziałem: ten pań, zdaniem mojem, Kto poprzestał na swoim. Niespokojne próby Wwiodły mnie do zatoki powolnej zaguby, I chwalę wiejską ciszę z fałszywym spokojem. Spojrzę za próg i nie wiem, co by mnie cieszyło; Na majdan wydeptany krowy z pola schodzą. Już mnie za nic nie skarżą, za nic nie nagrodzą, Wszystko, com w świecie zastał, po mnie będzie żyło. Tylko tych kilka kartek zachowanych w stole, Do których nie mam czasu zajrzeć - i nie trzeba. Nie dadzą mi tu szczęścia ani w górze nieba, Ani więcej dobytku nie wygonią w pole. Wiem, że w nich brzęczy mowa polska posuwista I mogę być z nich dumny. Cóż mnie to obchodzi, Że się kiedyś z nich nowy gospodarz narodzi I że zabrzęczą echem gdzieś za lat czterysta. ------------------------------------------------------------------------------ -- Późny wieczór Noc. Siedzę przy kieliszku. Już mnie prawie nie ma, Lecz jeszcze czuję bicie podskórne zegara, Który znaczy ziarnkami krwi bieżące fale. Zgrzyta z wolna sprężyna, rdza pierwsza osiada, I myślę o młodości, która z wolna mija, Która może minęła już, choć o tym nie wiem. I, resztki świadomości chcąc z siebie wydobyć, Patrzę na szyby okien bielmem powleczone... Oddałem życie moje tym, co za mnie żyją, Wiem, oni mnie dopełnią, oni mnie pomnożą. Jeden teraz w Paryżu w ubogiej dzielnicy Śpi w lodowatej izbie szarego hotelu. Budzi się, znów zasypia, rzuca czarną głową: §ni mu się węgiel tamki i nagość modelu, Którą jeszcze przed chwilą szkicował z pamięci W mdłym i wysokim świetle oszczędnej żarówki. Płonie cały tą męką, która we mnie zgasła, Pali się, płacze czasem, przez sen matki wzywa. Mnie nigdy. Ten to będzie, który wszystko stworzy, Czego ja w formę zakląć oporną nie mogłem. Drugi tutaj. Kamiennym śpi snem od dwóch godzin, Spracowany i brudny. Ręce ma w odciskach, I snu jego nie przerwie nic. Żaden niepokój. Drży tylko lekko, bowiem, chociaż podświadomie. Myśli o pewnej młodej i ładnej dziewczynie, Która mieszka przez drogę. Jutro trza wstać rano, Jeszcze nocą i mrozem, gdy się świat powleka I ciężka na zaspanych jest-oczach powieka. To ten jest, który za mnie to wszystko odrobi, Czego mnie, leniwemu, zrobić się, nie chciało. Trzeci. Ten jest najmłodszy. Jest jeszcze niewinny, W białej, długiej koszuli śpi między innymi W wielkiej, wspólnej sypialni. Jemu nic się nie śni, A zasypiając myślał o wierszach i słowach, O szablach i o koniach, i ó sercach wiernych, Gotowych do rozprawy, i o biednych ludziach, I o ludziach w ogóle, którzy mu się zdają Szarą zgrają i których on naprawdę kocha. To ten jest, który kiedyś będzie walczył o to, O co ja, tchórz, skrzyżować mej broni nie śmiałem. ------------------------------------------------------------------------------ -- Do młodej lipy O jakże szybko, Maleńka lipko, Ogromnym staniesz się drzewem, I jak przed laty Pień twój skrzydlaty Zaszumi poecie śpiewem. Dołem woń miodna Spłynie łagodna, A piosnka szmerliwa - górą. Pod twoim cieniem Znowu wspomnieniem Stół będzie, lutnia i pióro. Wzorzysty listek Dziergany wszystek Nad nową pochyli się głową. Wieczne wrzeciono! Kądziel zieloną Wić będziesz jak nitkę - słowo. Arka przymierza, Zielona wieża - Cieniem twym pomnóż nam wierszy, Trelem miłości, Żarem wieczności Ostatni niech śpiewa jak pierwszy. Nic się nie zmieni W twojej zieleni, Urośnie z wiosną płaszcz boski - Cennymi słowy Przemówi nowy Poeta, jak Kochanowski. ------------------------------------------------------------------------------ -- Dla Leopolda Staffa Za oknem druty, słupy, szklanki, W pokoju stół, pianino, szafa - Jak dobrze pleść wiosenne wianki Z prostych i wonnych wierszy Staffa. I wół, i ul, i młyn, i chleby, I syte spichrze jak szkatuły - Jego znachorstwo na potrzeby "Wszelkie da składki i formuły. Aż potem zachwyt - po raz pierwszy - W ręce młodzieńcze ciśnie pióro, I oko znad dziewiczych wierszy Ujrzy obłoki mknące górą. ------------------------------------------------------------------------------ -- Poezja Że brakło pokarmu, Usta, które piły U piersi Poezji, Bardzo się zdziwiły: - Matko ma. Mądrości, Z której słodycz ścieka, Cóż to za surowość, Że mi braknie mleka? Ledwie spowitego Bielą na twym łonie, Uśpiło mnie serce Twe jak morza tonie, Ledwie w czarnym niebie I na twej piękności Pijącego ciemność, Napadły światłości Boga wtopionego W twe ciche istnienie, Który w świadomości Wszedł uspokojenie - Noc pojąłem czystą, Umrzeć nie umiałem. Nieprzerwany potok Płynął moim ciałem... Powiedz, jakie strachy Czy cień jakiej skargi Odjął pyszne życie Od mej chciwej wargi? Duszy - wstrętu znakiem Ku sobie to będzie! I odeszła cisza Lotna jak łabędzie! Zamykasz powieki Nad mymi skarbami, Ciało jest kamieniem, Którem czuł wargami. Odcinasz mi niebo. Niesprawiedliwości! Czym będziesz bez ust mych? Czym ja bez miłości? - Ale wyschłe źródło Bez gniewu odparło: Tak wpiłeś twe usta, Aż mi serce zmarło. (z Paula Valery) ------------------------------------------------------------------------------ -- Szecherezada DINARZADA: Nadchodzi dzień, odchodzi noc, Różany świt, światłości próg, Za chwilę słońce na rydwanie W mosiężnozłoty zagrzmi róg. O siostro! oto letni świt - Włóczęgów rzeźwi rzadki krok. Wlewa przez okna z rannym chłodem Pasma tak żółte jak twój lok. 0 siostro, wstań! O siostro, wstań! Kochanka twego w łożu zbudź. Słowem-owocem, słowem-brzmieniem Sen jego mąć, gniew jego łudź. SZECHEREZADA: Znowu mnie, siostro, budzisz dziś Zmęczoną pieszczot karawaną I znowu z moich wite słów Obrazy kolorowe wstaną. Jakiż jest głodny mój kochanek, Ledwie ugasi pieszczot chłód, Znów się zanurza w prześwietlone Przestrzenie dzwonne złudnych wód. Ach! nie wiem, skąd mi zapytanie W zapamiętaniu poddał los; Myślę, co głębszym tchem jest ziemi,. Czy miłość, czy mój śpiewny głos? SZACHIAR: Zbudziliśmy się znów we troje, Aby się złączyć tak za dnia, Jak zamykamy się pierścieniem Nicości, kiedy sen nasz trwa. Zawarte bramy, drzwi i furty Mocą nieznanych moich słów. Do jasnych snów Szecherezady Przejdę z mych złych i mrocznych snów. Miłości, pieśni, krwi, podróży Głodny jest człowiek, nawet szach. Zawiera się w tych czterech rzeczach Jedyny lek na śmierci - strach. ------------------------------------------------------------------------------ -- Do przyjaciela wroga Siedzimy dziś wspólnie przy stole, Dzielimy się chlebem i winem, I wielkich imiona mówimy Głosem ściszonym, wzruszonym. Schodzi pomiędzy nas pokój Wielkiej i świętej wiary, Jesteśmy ludźmi, przyjaciółmi, Jesteśmy poetami. Krąg złoty wina w kieliszku Pogańskim się staje symbolem I dzwoni szkło jak dzwony Nad wielkim i żyznym polem. Oczy mam pełne jeszcze Jesiennej melancholii I wiem - że moc i przyjaźń, I wielkie słowo boli. Patrzymy na siną mglistość, Która w oddali zbiera, I zimna rzeczywistość Na ustach nam zamiera. Myślimy, że przez winnice, Wziąwszy się kręgiem za ręce, Aż w nasze okolice Pójdziemy przy piosence. Ach, pieśni śpiewać możemy, Możemy poetów czytać I sercem ściśniętym zachód Na szarej wodzie witać. I liście splatać w wieńce, I błądzić w wysokim lesie, I chwytać wszystko w ręce, Co młodość nam przyniesie. Lecz jeśli kiedy staniemy Naprzeciw siebie z orężem, Pamiętaj, że będziemy Ja mężem i ty mężem. I że za nami staną Wielkie legendy i króle, I nasze wielkie narody, I nasze wielkie bóle. Śmiertelny potok życia Uczucia nasze zamroczy I spojrzą ku sobie bezwładnie Nasze nie nasze oczy. W zderzeniu piorunowym Miłość się nasza ziści - Pamiętaj - większa siła Jest zawsze w nienawiści. Powrót do Europy 1931 ------------------------------------------------------------------------------ -- Do Tadeusza Zielińskiego W pełną popiołów urnę glinianą Uderzasz smętno, Aż słychać żywe w umarłym dzbanie Serdeczne tętno. I doczesności skąpane pianą Więzy - nim pękną, Ginącym w gwarze wskazujesz, panie, Wieczyste piękno. Strach doczesności łatwo uleczy Blask twej źrenicy, W którym się ogień mieści i wzrusza Jak u orlicy. Świadomość jakich niezwykłych rzeczy Tobie jest dana, Z brodą Jowisza i w kapeluszu Ojca Wotana? Iskier szukając zmęczony wiekiem w szarym popiele Ogień znalazłeś podobny róży, Nie mówisz wiele: Człowiek na świecie, Bóg nad człowiekiem. A wszystko inne Jest jak Iryda, jak echo burzy, Jak łzy dziecinne. Naucz mnie przeto twoim uśmiechem Ponad nurt chytry Iść wszystkich ludzi odwieczną drogą Przy dźwięku cytry, Przemieszać w życiu smutek z uciechą Znaczonym kresem I chór prowadzić, święcony bogom, Za Sofoklesem. ------------------------------------------------------------------------------ -- Ikwa i ja JA: Wierzbowa wodo, wonna wikliną, Skąd twoje fale zielone płyną? Jakaś wzburzona, jakaś zmącona Twoja pachnąca fala zielona. Ikwo, ach, Ikwo, wonna i cicha. Pierś twoja wonią wierzbową wzdycha I płyniesz wiotka, szybka i słodka. Czy myślisz, wodo, że on cię spotka? IKWA: Już on nie stanie wśród mojej drogi, Mój szept dla niego już za ubogi, On w Oceanu wsłuchany dreszcze - Ale się śpieszę, ale chcę jeszcze- Spotkać spojrzenie - źrenice wieszcze. JA: Źrenice zgasły i nie ma ciała, Czaszka surowa tylko została, Zebrali prochy, włosy zebrali I pochowają od ciebie w dali. IKWA: Spieszę się, płynę, wstęgą się wiążę, Może nadążę, ach, może zdążę, Z Styru na Prypeć, z Dniepru na morze, Może się jeszcze przed nim położę. Ale on płynie lotnym okrętem, Sam jeden z sobą i z testamentem, Zanim podążę, lądy okrążę, Nim wstęgi ramion z węzła odwiążę, Już nie nadążę, już nie nadążę. Nie będę jego kolebać smutku, Jak kolebałam dziecinną łódkę, Kiedy szuwarem i tatarakiem Znaczyłam jego rusalnym znakiem. Ach, kołysałam ja kolebeczkę, Ach, kołysałam ja kołyseczkę, Byłam zwierciadłem dla rysów dumnych, A teraz chciałam kołysać trumnę. Ale mnie czeka droga daleka, A on ode mnie w niebo ucieka, Nim się rozwstążę, zanim okrążę, Już nie nadążę, już nie nadążę. JA: Zaczekaj, rzeko, Ikwo, zaczekaj. Nic nie zostało z tego człowieka, Ciało się jego całe spopiela, Dusza się wtęcza i przeaniela. Myślałem jemu wybiec naprzeciw, By mi jak gwiazda w morzu zaświecił, By mi odśpiewał pieśnią nadwodną, Pieśnią nieżalną, pieśnią pogodną. Nim się z odmętu ziemi wygrążę, Nim się z okręgu świata wywikłam, On jak Lucyfer - niebieski książę - Odleci cieniem wielkim i nikłym. Na próżno szemrzesz, próżno ja wołam, Nie dopędzimy w niebie anioła, Nie dopędzimy gwiazdy zawrotnej, Nasz pęd samotny - jego lot lotny! Bo on odpływa wietrznym okrętem Ponad naszego świata zamętem. Nim się z ziemskiego prochu rozwiążem, Już nie nadążym, już nie nadążym!... Już odlatuje, już niepowrotny, Żaglem obłoków zbroi się lotny, Jak gwiazda taje w nieba roztoczy... Obłok nam jego zdejmuje z oczu... ------------------------------------------------------------------------------ -- Inne życie Wieczór późnej jesieni na polach pod Sieną Jak na żyznej Ukrainie, ciągną białe woły I ostrym nożem pługa ugór miażdżą płowy, Znaczą czerwone bruzdy, cierń zdzierają płowy, Chylą pod szarym jarzmem zdobne w liry głowy. Dymy ognisk pasterskich stoją nieruchomo Nad płomieniem, plastyczne, białe; nie wiadomo, Czy to między pagórki o kolorze śliwy Anioły zeszły srebrne otrząsać oliwy, Czy olbrzymie, przejrzyste, wznosząc się nad pole, Czynią podniebny kościół kolumny w półkole, By poprzez krwawe bruzdy skaleczonej ziemi Szła święta Katarzyna z wolna między niemi. Chłodno. I niebo całe zielone i szkliste Jest tylko dnem z emalii pod oblicze czyste Panny, co, rozświetlona, jak lampa, od środka, Dzieciątko-Oblubieńca w złotych liściach spotka. Idzie już. Jej boskości uśmiechnięty sługa, Za nią anioł, z nim szata zielona i długa. Uśmiecha się i strzałę ściskając wyjętą Z Sebastiana ran, patrzy radośnie na świętą, Która wśród mglistych winnic srebrnym śladem kroczy Zbyt słodkie przykrywając powiekami oczy. Jej krokiem kadzielnica dymów kołysana Opada, a z nią ziemia zasypia do rana. Jakże prosta dziewczyna! Jak łatwo jest święta! Dotykam ręką ziemi: jej krokiem wstrząśnięta, Kryje się lękiem rosy i czerwienią chłodną, I drży leciutki zapach nad grudą łagodną, Jakby przenieśli bukiet kwitnącego wina... Jakże święta, jak prosta, jak piękna dziewczyna! Jakaż przepaść pomiędzy nią a mną wyrasta. Odwracam się od murów przymglonego miasta; Ja nie mogę świętego doprosić się czynu, Ni palmy nie otrzymam, ni wieńca z wawrzynu, Pomiędzy winem czarnym a srebrzystym wołem Stanąłem jak najmita za królewskim stołem. Na próżno ukazują mi aniołów mnóstwo I złoto - tym straszniejsze jest moje ubóstwo, I wizja, co mnie mija, Pańskiej, narzeczonej, Kładzie na mnie płaszcz smutku, jak welon zielony. Cóż mi, Panie, nadziemskim odkryjesz widokiem Nad rdzą sieneńskiej ziemi, jej ogrodów sokiem? Jakie zielone żagle, jakich nieb rozpięcia Przygotujesz na moje ziemskie wniebowzięcia? Weź mnie razem z drzewami, które tutaj rosną, Niechaj się jesień moja stanie jasną wiosną, I ogrzej miłość moją. Bo tutaj nie sprosta Dzwonom kościołów świętych moja dusza prosta. Odmień ją. Niech się w winie, w kadzidle i w zbożu Roztopię. Połóż, Boże, mnie na sinym morzu, Niech wejdę, choć nie święty, pod twój dach wysoki I miłość swą położę pomiędzy obłoki. Świat jest piękny. I piękne, Panie, twoje dzieło, Chcę, aby moje trwanie stąd początek wzięło, Chcę być, chcę trwać, chcę myśleć, chcę cierpieć, chcę tworzyć, Do wyczerpania czerpać i do pełna dożyć, Stopić się z czarnym niebem, z ziemią żyć w miłości, Dumą się swą upoić i czuć chłód nicości. Ciemna żądza, jak grzana ciepłych deszczów grzywa, Oczy moje dłoniami ciemnymi przykrywa, I czuję tętno świata, jak bije mi w skroni, I krew wylana spływa winem z mojej dłoni. Czyż to jest to kochanie, o Panie, chłopięce, Po które w dawny wieczór wyciągałem ręce? Czyż tak przychodzi Anioł otoczony nocą, Aby upajającą uderzyć mnie mocą? Czyż tylko po to obraz świętych Dziewic wskrześnie, Aby mnie ze snu wieków obudzić - cieleśnie? W miłości bladą gwiazdę wierzący wychodzi Duch mój, gdzie wiatr od szczytów żółte wzgórza chłodzi, I girlandami winnic przechadza się cichy, I na powieki liści strząsa roś kielichy, Pieści zdumione moje, senne moje oczy, Które odejście boskie cieniem wiecznym mroczy. Dreszcz mnie przechodzi ostry ziemi i zenitu: Wyszczerbił się miecz Boży o serce z granitu. W sinej pomroce z wolna zanikają woły, Cisza z miasta przychodzi i nad rude doły Zasiada zadumana jak królowa Saby - Zasypiają cyprysy i czarniawe graby - Noc czuwa nad zdobyczą: ach, bo to nie mało Spaść na czerwoną ziemię, na brązowe ciało! ------------------------------------------------------------------------------ -- Quintin Matsys Młodziutki Chrystus konające oczy Baby swej, Anny, zamyka palcami, Drży mu podbródek. I świecę woskową Święty Joachim podaje mu w dłonie. Fiolet mgieł polskich i florenckich wzgórzy Układa w fałdy flamandzkie i frędzle Zielone wbija w oczy jak ustawy Prawdy. Granice znaczący jedwabiom: Niebo i światło. To wszystko gorący Strumień przeszywa. Odwróćmy więc rude Głowy i jedwab rozplątujmy włosów, Warkocz perlany świętej Magdaleny I wonność startą w tłuszczu białą masę, Którą w złocistym puzderku wydźwiga Dłoń przezroczysta. Jeżeli granica Jest między niebem a ziemią i jeżeli Anieli, mniejsi od ludzi i lżejsi, Zieleni i podobni do wielkich szarańczy, Tańczą weselsze tańce i jedzą owoce, Słodszym opływające sokiem na obrazy Karmazynowe - to nie ma na świecie Widnej różnicy pomiędzy dreszczami Śmierci a złotem błękitnym pejzażów. Anioł i Anna na łanach z grynszpanu Lecą od serca mego rzeczywistsi I bardziej ostrzy niż ból, który rani Nogi me, włócznią przebite, ręce poszarpane I krwią spłynięto pogardy mistycznej. Nie, nie, naprawdę, istnieje coś przecie. Zieleń i złoto, świadkowie aniołów, I zapatrzeni wzwyż Joachimowie Czują, że z szaty mienionej jedwabiem, Malachitowej na pół, na pół malinowej, Wynika życie prawdziwe. Czy wieczne? Nie wiem, nie wiemy, nie wiedzą. Upadli Czarni szatani w brąz ram, w róg tryptyków, Trzymają w ręku to, czym jestem: człowiek. A inni ludzie znaczą dla mnie tyle, Co ci szatani z szatami z miedzianych Łusek. - Hosanna! Hosanna! Młodziutki Chrystus niech nam oczy zamknie, Jak Anna święta umrzemy, nie znając Granic świata. ------------------------------------------------------------------------------ -- Breughel Daj mi dłoń! Morza, rzeki, szubienice I złotym potem spocone obszary Płótna - drżą wszystkie przed moim spojrzeniem, Jakby wiedziały, że im tajemnice Chcę wyrwać cieniem znaczone i czernią. Patrz! Białym polem, beczkami i śniegiem Udrapowani pachołcy Heroda, Sobie i drzewom patetycznym wierni, Idą po lodzie: lód szary, lud czarny. I błękit cofa się przed nimi w góry, Boi się świata i ludzi się boi, Stoi spiętrzony w lodowiec koszmarny, Jak gdyby niebo padając zastygło. Na miejscu nieba pustka, że chyba nie pustsze Jest moje serce, w którym kwinta mieszka Jak Breughelowskie skrzywiona straszydło. Bądź moim, wierny. Patrz na tę korwetę Żaglami dżumy w port żałosny gnaną, I zgódź, się ze mną na miłość okropną, Szczęście straszliwe, i bierz za kobietę Tę szubienicę, którą hańbi sroka. Trumna ogromna, ziemia nieskończona! Morze straszliwe, kadź nieogarniona, Na której wyspy gasną jak bańki i oka, Jest takie samo jak my i zdziwione Cofa się od nas, zapomina Boga, Marszczy się, kurczy niby skóra starej, Którą szatani pojęli za żonę - I ziemię gryzie, przeżuwa i łyka. Nie ma nad ziemią nic, nawet obłoku, I w morzu tylko, niby wielka ryba Pływak umarły. Patrz, to Ikar, Ikar! ------------------------------------------------------------------------------ -- W Orvieto Wstaniemy żywym ciałem z odwiecznej zgorzeli I na otwartych oczach wzniesiemy powieki, Ponad umarłe światy i umarłe wieki, Tak, jak to namalował Luca Signorelli. I wtedy może pejzaż, któryśmy ostatni Widzieli mętnym okiem, już martwym na poły - Kędy topole ziemi i niebios anioły Mieszały się w dziwaczny orszak, chociaż bratni - Otworzy jak stodoła na ścieżaj znaczenie, Któreśmy nieraz żyjąc - już w śnie przeczuwali - Kiedyśmy głupi, nędzni i niedoskonali Myśleli, że coś wiemy, widząc tylko cienie. Wtedy dopiero, Luca, pojmiemy, że życie Jest pełne prawdy bożej, nie puste okrutnie, I że prawdziwe dały nam anioły lutnie, Aby otwarcie śpiewać - a nie brzęczeć skrycie. Dant patrzy przerażony. Pieśniarz Agrygentu Widzi to, co nadchodzi i co prawdzie świadczy, Czci życie zmartwychwstałe na oblicze padłszy, Życie, które się rodzi z wiecznego zamętu. Na dowód wy dźwigamy z piachu nasze nogi, Które jeszcze z popiołu nie dojrzały w ciało - Życie, które snem tylko tutaj się zdawało, Rozlewa się nad niebem w archanielskie drogi. Słońce nam teraz bożym obliczem zaświta I odkryje zasłony wszelkich śmierci złudzeń, I jak pokarm da prawdę wieczystych obudzeń Na progu vitae novae, gdzie świadomość wita - Wiry równie potężne jak ciała zmienione Podadzą pożywienie wiecznego żywota: Wina, chleba zaznają nasze ciała złote Na bóstwa pniu zwieszone odrodzonym gronem. Gdzie byśmy większy dowód prawdy życia wzięli, Jak w takim zmartwychwstaniu z zimnego popiołu Z ciałem płonącym, z duszą cierpiącą pospołu, Tak jak to namalował Luca Signorelli? ------------------------------------------------------------------------------ -- Nekrofilia Światopełkowi Karpińskiemu Ciche cmentarze siedzą, drzemiące zatoki, Do których rzeka życia deltami się wlewa, Nad nimi stoją drzewa i płyną obłoki, I słowik śpiewa, Słychać grabarza pieśni i przechodniów kroki, Nad lądem krąży jastrząb, a nad morzem mewa, I opryskane słońcem krzyże i kamienie Godzą bezczynną ręką wiarę i zwątpienie. Nad głębią gołębiową błędnych oceanów Widziałem krzyż żelazny i kamienną płytę, Jak gdyby zawieszone nad gorącą pianą, Wichrem omyte, Niezmienną pieśnią fali trumny kołysane, Żyjące jakby nowym i odmiennym bytem, W burzliwą noc lecące z falami w odmęty, Obłąkaniem znaczące umarłe okręty. Nad miastem podniesiony, cały fioletowy, Odwiedzałem wiszący ogród Pere-Lachaise, Wznoszący arkę ładu ponad wieżyc głowę, Jak w dzień genezy, Z chaosu powstający jako Noe nowy, Zbrojny w strąconych kolumn skrwawione protezy, Potrząsający milcząc zmarłymi chórami Nad czarnymi świerkami bladej Semiramis. Ale w dzień, kiedy wiosny odnowy wieczyste Opaszą konturami góry i chmurzyska, Kiedy po czarnych polach wiatry wodzisz, Chryste, I kiedy błyska, Kiedy się w lasach dęby rozkraczą pieczyste I pierwszy piorun ziemię z martwych śniegów iska, Na cmentarzyska chodzę w polach opuszczone, Szklanym ogromem nieba przykryte jak dzwonem. Dopadam tam czasami zbłąkanych pogrzebów I prowadzę do dołów opuszczone zwłoki, Układam na sen wieczny w skibach czarnej gleby, I w dół głęboki Krągłe rzucam kamienie niby śmierci chleby, A które dudnią w trumny, jak umarłych kroki, I z kapłanami, kirem co żałobnym wieją, Śpiewam tak samo pieśni, jak mi kruki pieją. A czasem na błękitnej rzeczułki zwierciadle Wypływa trumna strojna w potrójne narcyssy, Jak panna młoda biała, co zasnęła nagle I na jej rysy Przejrzysty welon opadł. Śpi na prześcieradle Jasnobłękitnej wody, jak kwiat na dno misy Śmiercią rzucony. Bladzi wiosłują wioślarze, I ja nad tą omdlałą jak kochanek marzę. I widzę wszystkie trupy czarne i niebieskie, Jak płyną napowietrznie do wątłych przystani, Rzucając swoje cisze, swoje gwary miejskie I chłody grani. Jak zimnych w górze chmurek poszarzałe kreski, Jak żaglówki żeglują rękami, żaglami, I ptactwem opadają na ogród, na pola, Jak szarańcza żarłoczna, jak trupia niewola. Z wszystkich stron, gdzie się dotknę, od każdej mej ściany, Chłód grobu mnie przenika i powiew umarły, Spod stóp moich wyrasta gąszcz wieńców blaszanych, Co ziem przeżarły, I ręką się dotykam jak wzburzonej piany Powietrza, które kipi niby kocioł parny, I włos umarłych w wietrze nasyconym lata, Jako pasma paździerzy czy babiego lata. Wiedza, cmentarna siostra, oczy mi zawiąże I opuści powoli w dróg bezdenne chłody, I w nieskończoność wtedy ślepo się pogrążę Jak w paszczę wody, Ukołysze me ciało ciemnych mocy książę W kołysce wiecznej śmierci i wiecznej urody, I mózg mój oniemiały w ostrych ramion ranie Spadać w niszczoną nicość nie przestanie. Gdzież kres jest świadomości? Gdzie twój koniec, śmierci? Gdzież wszechświat, bochen, który Bóg nieposkromiony, Rzucił w bezkresy czarne i wydał na żer ci? O potępiona! Gdzież sęp, co ci wątrobę poszarpie na ćwierci? Gdzież jest skończoność życia? - Ten wzgórek zielony Na którym marmurowa postać osowiała Przesuwa sznur paciorków niby Pytia biała? Czarność zagasła poi pragnienie koloru, Zawiesza mnie na haku ciężki i leniwy Sen niesforny nad sinym fosforem Bosforu I ogniem żywi, Czuję, jak śmierć ucieka ze mnie bez oporu I wzlatuję spokojny, spadam niecierpliwy I waham się - ja żywe, ja martwe wahadło. Spoglądając w martwych cmentarzy zwierciadło. Kruki, całuny, stuły przelatują w niebie, Gromadzę wkoło siebie ciemnych, gęstych gości, A sztywne ciało moje uparcie kolebie Wicher nicości, I tylko bractwo, co mnie także grzebie, Gra grzebieniami i grzechoce w kości, I dmie czekając, aż ja się zachwycę, W srebrzyste trąby i w blade księżyce. Ogarnia mnie śmiertelność jak spalone prerie, Życia pęd oszalały czarną wieczność zdradzi, Tonem pustych tętentów śmierć sen ziemi przerwie, Jak centaur nagi, Ruda posoka zmyje wszechświata arterie, Łącząc wspólnym cierpieniem mnie, zenit i nadir, I w wieczną karuzelę serce, oczy wprzęgnie, Usta i gwiazdy trupie, gdzie się popiół lęgnie. I tylko może prawda, to ta trumna biała, Zagrzebana, choć pełne w niej twe serce bije, Mogiła hiacyntami osypana cała, Lecz która żyje, I muzyką być może zabrzmi, doskonała, I otworzy się, pęknie jak w pąkach lilija, I wyjdziesz z ziemi biała, piękna i prawdziwa, Mówiąc do mnie: żyj wiecznie, bo ja wiecznie żywa. ------------------------------------------------------------------------------ -- Nocna muzyka Rozpryskanych z gitary nut Roje rozświecone w niebie nocnym gasną, Pejzaż nieba z białych ram Patrzy jak błękitny Picasso. Zasłony nieba spadły na czarnych okien rząd, Czarność osiada łzami, Granie smyczków zdejmuje dzienny trąd Białymi, głaszczącymi rękami. Kiedy na wysoki wychodzi szczyt Wiolonczeli melodia niska, Ukazujesz się niby świt - Księżyc widziany z bliska. Stajesz przede mną - święty Jan - Czarnymi porosły pióry, Granat twych włosów niby stal Sinieje pod deszczem fletów z góry. Twoja kredowa błyska twarz I oczu czarny krater, Jak na kopule w niebie trwasz: Ascetyczny Pantokrator. Zlewa się pogłos w ciemny ziąb, Nuty zamarzają w Firmamencie, Księżyc ucieka w żółtą głąb Na niebie, jak na wzdętym okręcie. Gaśniesz, jak gaśnie dźwięków moc, Spadasz jak gwiazdy, jak owoce - Splatamy w jedną księżycową noc Dwie nasze własne czarne noce. ------------------------------------------------------------------------------ -- Do Lubomira Porzuć, druhu, dym miasta i nędzne ogrody, Drzewka stopami w ciepłym schowane asfalcie, Powietrze, co ma posmak letniej limoniady, Ulice pełne wierszy, rytmem połamane. Wśród tych rzeczy, którymi pełne miasto kipi, Zapominasz o wszystkim, co nie mija prędko, I czepiasz się przelotnych rymów jak łabędzi, Które nad zorzą miasta piejąc umierają. Porzuć obrotne loty i szybkie odjazdy, Przybądź podzielić ze mną ciche życie moje, Domu zielonym wieńcem dębów barwionego Poznaj cień i pokarmy proste ze mną podziel. Patrz, siedzę tutaj w słońcu na kopicy siana, Przede mną łąki jasnej zielona równina, I ż grabiami przechodząc różowa dziewczyna 'Uśmiecha się jak letnie wczesne popołudnie. Ten chłopak, co na wozie na pół obnażony Mocuje się z pachnącym, mocnym elementem I włosy wstecz odgarnia, bo mu kryją oczy, Włosy, jasne jak bóstwa słowiańskiego promień, To jej nowy kochanek. Zapewne w jesieni Ślub będzie i wesele, tańce, wódka, granie, A teraz razem pracą złączeni przy sianie, Są spokojni i prości. Grabiami rytmicznie Inne baby zgarniają wyschłą wonną trawę, I słońce już ku olchom schyla się powoli, Z wolna kryje się w drzewach, ot, i dzień skończony. Ileż dni takich mija, ile ich minęło, Zanim nasze powstały przelotne żywoty? I jakże tu rozpaczać, jak myśleć o śmierci, Kiedy życie wiecznymi oblewa falami Wyspy istnień chwilowych i nasze mrowiska? Cóż znaczy nasza praca, wiersze, nasze życia W ogromnej fali świata? Żyć trzeba i można Lub umrzeć, ale siano musi być zebrane. ------------------------------------------------------------------------------ -- Świt jesienny Du Doppelgänger... H. Heine Gęsi krzyczą za lasem. Budzę się nad ranem. Mgła mleczna świat okrywa i zwisa na drzewach, Słońce jeszcze schowane, krzyk gaśnie i znowu Wybucha tak żałosny jakby nocne granie. Okna trzeba zamykać już na noc. Jest chłodno. Jesień wraca do lasu, do domu, do ludzi, Uspokaja nas bardzo. W cichej mgle z daleka Słychać tylko przeloty zwyczajne pociągów. Przed chwilą jeszcze - ale może to już dawno - Stałem na lekkim moście nad zieloną wodą I czułem oddech, który pierś rozszerzał drogą, Obejmowałem ciało miłe, choć niemłode, A teraz gdy zza mglistych pasm i mlecznych włókien Wynurza się ten okrzyk przykry i stęskniony, Przypominam w mym chłodnym łóżku ciepły dotyk Tej ręki - zimnej dzisiaj - która mnie cieszyła. Teraz ten most w tumanie tonie i staw cały Okryty mgłą paruje w przedjesienne rano. Nikogo tam nie widać. Tylko stoi może Mój obraz pochylony nad czarniawym cieniem I śledzi w głębi zimnej odbicie, którego Tam nie ma i już nigdy, już nigdy nie będzie. ------------------------------------------------------------------------------ -- Ciało Spytaj twojego ciała. Ono tobie powie, Jak najlepiej powrócić do dawnego życia, Znowu zasnąć na sianie z gwiazdami nad głową, Zanurzyć się w noc ciemną niby w zimną wodę; Jak znowu poczuć dawny, zapomniany zapach Łubinów egzotycznych i smak czarnych jeżyn; Jak dawne zakochania odnowić i dawną Ujrzeć wodę przejrzystą, a w niej swe odbicie; Jak pójść pod kasztanami, jak odnaleźć starą Melodię graną niegdyś przez dawno umarłych, Jak myśleć tak zwyczajnie i zwyczajnie patrzeć Pomiędzy kolumnami na gasnące niebo. Ciało moje, pamiętasz? - Pamiętam! - odpowie - I przywodzi mi dawne zapachy i smaki, Przywodzi mi postacie kochane i głosy, Wody, rumianki, trawy, sosny, konie, lasy... Ale kiedy się ku nim odwracam radośnie, Nie ma ich, sam znów jestem i bije godzina. Gdzież jestem? W mej pustelni. Gdzie wszystko? Zniknęło. I nie ma już powrotu, nie ma, nie ma, nie ma. Ciało, tyś oszukało mnie pamięci złudą, Ciało, już więdniesz bardzo, smutne jesteś, samo, Gdzież więcej słów, gdzie więcej wspomnień? Co zostało? Musisz już mierzyć grobu przyszłego rozmiary. Garść prochu pozostanie i gwizd snu wiecznego W umarłych uszach, i blask w oczach czarny, I więcej nic. Zostawić tylko słów tych parę, Parę smutnych uśmiechów i echo. To mało! O moje biedne, smutne, oszukane ciało! ------------------------------------------------------------------------------ -- Sonet wstępny Jeżelibym mógł jeszcze coś powiedzieć Tobie, Powiedziałbym: Karolu, wiesz, wracam z Sycylii, Jaki żal, żeśmy razem tam z Tobą nie byli Położyć trochę kwiatów na Rogera grobie. Widziałem: góry stojące w liliowej żałobie. Słyszałem: grecki słowik w pomarańczach kwili. Pasterze na przełęczach ogniska palili, Chciałbym Ci to opisać. I właśnie to robię. Świątynie opuszczone, niby puste plastry, Z których miód wyciekł, cisza kołysze niezłomna; Wznoszą się zgruchotane słupy i pilastry Ku niebu, które szczerzy lazur jak najrzadszy I na błękity morza obojętnie patrzy, Mówiąc: życie znikome, śmierć tylko ogromna. ------------------------------------------------------------------------------ -- Taormina Motyl biały - Platena wiersz - pomiędzy morzem, Stygnącym gdzieś tam w dole, a między teatrem, Gnany wątłych przypomnień ustającym wiatrem, Wznosi się i opada - najwątlejsze z stworzeń. Zbłąkany w obszar morza i ogromy Etny, Pomiędzy przepych kolumn i słońca obszary, Skazany na dantejskie nieustanne kary, Kołysze się i waha, malutki, lecz świetny. I ja tak porzucony na zielonym brzegu, Patrzę na roztocz morza i na teatr niemy, I na skały, na kwiaty, co ku morzu biega. I na fortece górne, na spiętrzenie miasta I na trawę zieloną, co kamień porasta - I muszę mówić wiersze. Dlaczego? Nie wiemy. ------------------------------------------------------------------------------ -- Metop nie istniejący Spotkałem dziś Kalipso. Wołała mi: biada, Odys odjechał w morze, rzucił mnie niechętny, Żagiel biały rozwinął nad czarnym okrętem, I skryła go ode mnie fala liliowoblada. Gdzież jest teraz? Czyż darmo bogom dary składam? Czyż serca ich zostaną dla mnie obojętne? Czyż skończyć mam mój żywot ledwie że zaczęty? Czyż kary nie poniesie jego wielka zdrada? - Nie wróci - rzekłem - Odys na zielony wygon Wyspy twojej, Kalipso; fale przed nim biega, I statkiem swoim teraz wodzi jak kwadrygą. W słońcu przed sobą złotą widzi Penelopę. A jakąż krzywdę ty masz? I cóż tobie złego, Że możesz tak zastygnąć wieczystym metopem? ------------------------------------------------------------------------------ -- Sen w gaju Usnąłem i wyśniłem gaj pomarańczowy, Wysokiej Etny śniegi srebrzyste w oddali I morze nieruchome jak z niebieskiej stali, I cyprysy, i nasze przytulone głowy - Jak dawniej najdroższymi witałaś mnie słowy, I staliśmy wsłuchani w szepty Monreale Szczęściem swej obecności tak owiani cali, Ze welon nas zakrywał jak zorza różowy. Mówiąc ci słowa słodkie, wierne i poddańcze, Zbudziłem się nad morzem, nad zielenią brzegu. I wszystko było prawdą: kwitły pomarańcze I cyprysy szły kędyś w zakonnym szeregu, I gaj, owoce, kwiaty, wszystko wonią biło. I obłok był różowy - lecz ciebie nie było. (naśladowanie z Petrarki) ------------------------------------------------------------------------------ -- Metop z Selinuntu II Wer die Schönheit angeschaut mit Augen Ist dem Tode schon anheimgegeben... Platen Za to, że pragnął zasnąć w wieczystych ramionach I żądzą życia splamił ich białą urodę, Że stóp jej zarys marzył jak wieczną nagrodę Za wszystkie swe połowy rzeczy niezłowionych - Za to, że spojrzał Dianie w oczy ocienione Tajemnych znaczeń rzęsą, wiecznej rosy wodą, Ze strzelistym spojrzeniem przebił pierś jej młodą I ręką szukał warg jej bogom przeznaczonych - Że otoczył ją oczu siecią - rojem żądeł - Ze podpatrzył jej nagość w lesie, nocną porą, Że chciał, że szukał, tęsknił, kochał i pożądał - Umrze teraz Akteon. Psów zesłała sforę Niedostępna bogini. Życie mu odbiera: Kto spojrzał pięknu w oczy, ten śmiercią umiera. ------------------------------------------------------------------------------ -- Moje siostry Gdy jeszcze byłem maleńki, Mówiłem: nigdy w życiu nie bolała mnie głowa. Pisałem drukowanymi literami Listy do sióstr, do Krakowa. Zjadałem późno śniadanie. Przed oknem był staw pełen chłodu. Stały na świętojordanie Czerwone i niebieskie krzyże z lodu. A kiedy na święty Antoni Przyjeżdżały z Krakowa do domu, Był odpust w sąsiednim kościele I kucharz robił tort. Jakiż świat wydawał się dziecku! Byłem w nowej sukience, I trochę po niemiecku Zawieszałem nad drzwiami wieńce. Nastawało upalne łatko, Noce późne i ciemne na nowiu. Po ogrodzie w wieczór chodził tatko, Przychodzili z kantoru panowie. Chodziliśmy na łąki Albo na lewadę, lub rra łódkę. W szuwarach brzęczały bąki, Gdyśmy czółno wiązali na kłódkę. Kurz był na dworze i szaro, Mówiło się i spać się chciało. Błyszczała w cieniu biel wiosła, Jedna z sióstr je niosła. Jeździły do miasteczka po sprawunki. Hela miała białą woalkę, Raz, kiedy byłem chory, Kupiły mi śmieszną lalkę. A w zimie bywały bale, Mama miała suknię z atłasu. Ubierały się tak wspaniale, Tyle to zajmowało im czasu. Jedna miała jedwab liliowy i kruchy, Wsiadały po śniegu do powozu, Z rana szyby były białe od mrozu, Dostawałem balowy baumkuchen. To tak już było dawno, Wszystko tak dziwnie zawodzi: Spotykamy się z siostrami, Chodzimy razem po ogrodzie. Kiedy wspominamy te czasy, Strasznie nam bywa wesoło. A kiedy się rozstajemy, Całują mnie wszystkie trzy w czoło. A kiedyś, gdy w skrzynce zielonej Powiozą mnie niedaleko, Będą bardzo, bardzo zmartwione, Kwiaty położą na wieko. Będę miał profil ostry, Koń zbytnio się nie udźwiga. Za trumną będą szły trzy moje siostry: Helena, Anna i Jadwiga. ------------------------------------------------------------------------------ -- Cmentarz na wiosnę Zbigniewowi Karpinskiemu Wiotkie powoje jak węże związały wczesną trawę, I gestem rezygnacji gęstwa gałęzi opada. Zieleń, murawa, pręty drżą wiotkie, płynne i mdławe, Gorzki zapach listowia jak łza na wardze osiada. Mogiły puchem zielonym nakryte śpią niby owce, Krzyże umarłych złamane - szarym znikają kolorem, Na wiotkie wiśniowe drzewa białe opadły pokrowce I płyną sinym zapolem obłoki pachnące wieczorem. Czymże jest moja zaduma przy smutku tych, co tu leżą? Rzędem boleśnie śniący o ciszy nieukojonej, Ziemi przykryci ciężarem i trawy przejrzystej odzieżą, Oddychający goryczą i wonią nieba zieloną. Kochali oni i śpią już. Kochałem i ja, ale nie śpię, Liczę sekundy życia miarowym pulsem pod skronią I licząc, i myśląc, i trwając patrzę na kwiaty leśne, Co się na wiejskich mogiłach, Bóg wie skąd zasiane, kłonią. Kochałem może zbyt wiele. Ach, jakież imiona nikłe Mogę w twarz cisnąć śmierci, pani tych miejsc jedynej, Jakież wymyślne sprawy - tej jednej sprawie zwykłej, O! jakiż sentymentalizm - tym garściom człowieczej gliny. Wobec tej cichej wielkości małość mą w dłoni ważę Jak umarłego skowronka, którego burza przybiła, I żal mój tylko zwiększają zatarte, obce już twarze Tych, których ma próżna miłość nicością męki gnębiła. Lecz oschłym i sypkim mym sercem tajemną karmię nadzieję, Że kiedyś, kiedy me ciało w grobie się ciężkim spopieli, Miłość ma rozproszona prawdziwy swój kształt przywdzieje I jednym jedynym kwiatem z mogiły w niebo wystrzeli. ------------------------------------------------------------------------------ -- Elegia Idziemy. Liście szemrzą, Woda prawie zamarzła. Chłodne bardzo powietrze Wlewa się - wino - do gardła. Zanim powiemy słowo, Ważymy w głowie długo, Jak bardzo biedne słowa, Kołyszesz, blada głowo. Nic nie można wyrazić, Nic powiedzieć nie można, Tylko - ta nić nabożna - Snuć mgliste pajęczyny. A słońce, zanim zajdzie, Osnuje oczy mgłą - Gdzież nasze myśli są, Podobne dawniej do motyla? To tylko dzisiaj szaro, Jutro już będzie niebiesko - Ostatnia obudź się, wiaro, Ostatnia opadnij, łezko - Jutro jest nowy wschód, Obudzim się ze śmiercią. Popatrz, na skrętach rzeczki Zjawił się pierwszy lód. ------------------------------------------------------------------------------ -- Piosenka dla zmarłej Wszystko jest bez sensu, Wszystko pagmatwane Jak te winorośle, Gąszcze cmentarniane. Wszystko, co się złączy, Znowu się rozłączy, Na kształt pogmatwanych Na cmentarzach pnączy. Wśród wielkiej miłości Wszystko jest poczęte I wszystko - bez sensu - Lecz bardzo jest święte. Która leżysz w trumnie Pomiędzy kwiatami, Wiedz, że Dionizos Modli się za nami. Wiedz, że przyjdzie święty, Ramieniem ogarnie, Wszystkie wytłumaczy Przebyte męczarnie. Bo sens nie w szarpaniu Ani jest w radości, Ale w cierpliwości I wielkim czekaniu. Niech cię więc nie zdziwią Obłoki ni zorze, Wszystko jest na chwilę I wszystko jak morze. Wszystko jest od Boga I do Boga droga Niby Jakubowa Drabina uboga. Niechże ciebie w grobie Nic nie niepokoi: Nocką mroźny miesiąc Nad mogiłą stoi. A wiosną - co wiosny - Przez lata i wieki Kwiaty na mogile Podniosą powieki. Wnet pogasną liście - Wszystko trwa tak krótko, Ja się też przytulę Do ziemi cichutko. Zapomnień! dawno Wyrośniem kwiatami, Bowiem Dionizos Modli się za nami. ------------------------------------------------------------------------------ -- Ody olimpijskie Na bieg maratoński Radujcie się! Nasze jest zwycięstwo! STROFA PIERWSZA Wy, na najpiękniejszych stadionach Europy zgromadzeni, wy najpiękniejsi, czujący w mięśniach piękno wasze i piękno waszych krajów. Wy, wyhodowani szumem Niagary i pluskiem oceanów, karmieni winem i chlebem pozłocistej Francji, odziani wełną zielonych wysp Erynu, wyhodowani, wykołysani szumem mórz i motorów, upojeni szlakami fal i niebios. wsłuchani w ciszę Alp i szum lodowcowych wodospadów, zatrzymujący się pod łukami zrujnowanych akweduktów, słuchający gitary i mandoliny, rozbrzmiewających po dolinach, pełnych strzelistych topoli, wy ze stepów argentyńskich i puszcz brazylijskich, wy, którzy biegniecie drogą greckiego żołnierza, który padł krzycząc: radujcie się! nasze jest zwycięstwo! Pamiętajcie dobiegając do mety, aby wznieść ten sam okrzyk. A odkrzyknie wam cały świat! Kiedy tak oto widzę was biegnących - teraz, kiedy jeszcze nie biegniecie i kiedy schowani w swoich muszlach jeszcze jesteście nie znani, przyszli zwycięzcy spod Maratonu, i kiedy jesteście jak motyle w powijakach jedwabnych kokonów, i kiedy myślicie tylko o sobie, ja myślę za was - widzę już w słońcu i tryumfie wasze uśmiechnięte twarze. ANTYSTROFA PIERWSZA Ale kiedy widzę tak wasze młodzieńcze oblicza wynurzające się w przyszłości, Widzę także i tych, którzy do mety nie dobiegli. Biegli jak na skrzydłach, ale na spotkanie śmierci. Śmierć ich była okrutna i żałosna, i samotna, hańbiąca i beznadziejna, padali na wznak i na twarz i nie zamkniętym okiem patrzyli w niebo, i zwartymi garściami ściskali ten sam żółty piasek, jakim wysypane są wasze bieżnie... I nikt nie pamięta, że bieżnie waszych najpiękniejszych w Europie stadionów posypane są piaskiem pomieszanym z krwią, i nikt nie chce wiedzieć, że w tym piasku drzemią kawałki połamanych mieczów i bagnetów, łuski wystrzelonych pocisków, z których narodzić się mogą całe miecze i bagnety, całe wstążki naboi, cała śmierć i całe zniszczenie. Zakopano je głęboko pod piaskiem waszych stadionów. Abyście biegnąc nie zranili nogi. STROFA DRUGA Widzę. Widzę was. Jak stado gołębi wypuszczone z gołębnika, biegniecie co żywo, podnosząc lekko stopy, odziani w białe i lekkie stroje, i stopy mając uskrzydlone jak bóg, który dusze do Hadesu odwoził, abyście nie zawadzali o ciernie na drodze. Daleka droga z Maratonu do Aten. I pachnie w drodze tymianek i cząbry, rumianek i macierzanka, i cykady cykają w grobowcu Atrydów. Wieńce różane i wieńce laurowe wiją kobiety schowane w gyneceum, dla was to są wieńce, wieńce radości, i płatki kwiatów spadają na drogę, daleką drogę z Maratonu do Aten. I źródła, nad którymi czuwają nimfy i platany, szemrzą po drodze i na rozstajach wapienne cysterny, w których woda mogłaby omyć wasze rany. Ale wy nie będziecie ranni. To nic, że na drodze z Maratonu do Aten - padają w tej chwili ranni wasi bracia, wy nie będziecie ranni. Sfotografują was reporterzy, jak lecicie - wasz lot gołębi zostanie uwieńczony na taśmie i wasze lekko wznoszące się stopy, które nie zgniotą świerszczących koników polnych, ani nie przycisną wonnej macierzanki, ani nie trafią na ostre kamienie, ani nie zakrwawią się na drodze dalekiej z Maratonu do Aten. ANTYSTROFA DRUGA "Słuchaj mnie, synu od pęt zwalniającego Zeusa", jak ci opowiem o tych, których Zeus od pęt nie uwolnił, ale uczynił to, z pochodnią w dół odwróconą, w niebieskiej szacie, Tanatos. Słuchaj mnie, synu sprawiedliwie sądzącego Zeusa, opowiem, jak biegli w milczeniu ci, których na zawsze pamiętam. Słuchaj mnie, synu laurem wieńczącego Zeusa, jak ci opowiem o laurach nie więdnących nigdy. Może twój wieniec wyrzucony na popielisko spali się jak szata dawnej tanecznicy, może twoja opaska, o! zwycięzco biegu maratońskiego, zwiąże kapelusz starego pastucha lub ozdobi gniazdo usłane przez wrzaskliwe sikory, ale ich laur, ich krwią zbroczona opaska na wieki żyją w sercu moim i w sercu narodu. STROFA TRZECIA A wy, cienie, z którymi obcuję, jak gdyby przewiózł mnie już na drugą stronę Acheronu posłaniec bogów o stopie lekkiej jak stopa biegacza maratońskiego! Chodźcie do mnie, wzywam was, mleko wylewając do misy i mieszając je z krwią ofiarnego koźlęcia, jak to czynili wszyscy, którzy odwiedzali podziemia: Odyseusz,, który się wybrał na koniec świata, tam, gdzie już barwy nie istnieją. i Orfeusz, który zapomniał, że już tam się nie kocha i nawet nie pamięta, i Wergiliusz, który wielkości szukał, a znalazł tylko ubogą stajenkę, i ostatni ze śmiertelnych, który brodził po kostki w błocie krwi i grzechu, i którego wieniec laurowy Beatrycze u stóp słonecznych kręgów wszechświata złożyła. Wzywam was, przybądźcie do poety. Oto jest noc i cieniem powlekła się ziemia, i serce poety na wszystko pamiętne przypomina... ANTYSTROFA TRZECIA Oto biegniesz ty, Karolu, jak młody bóg zbudowany, w stroju białym, w którym polewałeś kwiaty na wysokiej górze, nad naszą rzeką, palcem wskazujesz na ranę w twojej piersi smagłej, zadaną przez siepaczy w ciemnym więzieniu, w gorący letni dzień pełny śpiewu ptaków. Oto przybiegasz, jak cień w roju płatków śniegu ty, Stanisławie, którego krew, na poły wyczerpana strzykawkami morderców, jeszcze była dość czerwona, aby zabarwić gęste płaty śniegu, który padał w tym dniu, kiedy cię zamordowano. Oto nadchodzisz piękny, podobny do Aresa, smukły jak topola, Juliuszu, któryś mi oddał wiersze, żonę i córeczkę, abym się nimi opiekował, zanim ty nie wstaniesz z mogiły, zanim nie wyjdziesz z kościoła, w którym kula ugodziła cię w środek czoła. Oto i ty, Krzysztofie, i nasza przechadzka na wczesną wiosnę po ciemnym, naszym lesie, i staw przejrzystą wodą patrzący na niebo, i niebo przeźroczyste odbłyśnięte w stawie, i wiersze nasze szeptem mówione nawzajem, jak wątłe dwa motyle, co przespały zimę, lecą ku niebu, ku czystym obłokom, błyszcząc przez chwilę, aby zaraz zniknąć... I twój duch także, miły Aleksandrze, od dawna śmierć okropną w murach getta przeczuwający, uśmiecha się - i przebacza i mnie, i wszystkim innym, że cię za strasznym murem zostawili. I jeszcze, jeszcze tłumy biegną umarłych, z którymi obcuję, mają przy stopach skrzydła gołębie i rany w piersiach, i w szyi, i w głowie, i krwią spłynięci przychodzą spragnieni do misy mleka, i chcą stać się ciałem, i żyć, i mścić się, i kochać, i nienawidzić... A jest ich więcej od was, o! biegacze. EPODOS Jeżeli wy, którzy biegniecie (długa jest droga z Maratonu do Aten), jeżeli wy, którzy biegniecie, spotkacie w drodze te wszystkie postacie, które jak chmura gołębi ponad wami lecą, i które się mieszają z wami jak wojska anielskie, tak że nie rozpoznasz, kto żywy, a kto jest umarły, jeżeli wy poczujecie na sobie ich rękę łaskawą, jeżeli w sercu poczujecie ich serce, a w głosie ich głos, pamiętajcie zawołać u mety, jak żołnierz ateński: - Radujcie się, bracia! Nasze jest zwycięstwo! ------------------------------------------------------------------------------ -- Jutro żniwa Popiół i diament Jerzemu Andrzejewskiemu Pod podniesionym, nieprawdziwym niebem Sypią się śniegi, szklany popiół gór, Słońce oświeca cały majdan: z chlebem Talerz, termometr, lustro, szklankę, stół. Samotność nie jest samotnością "ponad", Jest samotnością "obok" - albo nie: Nigdy samotny, zawsze winogrona Spraw, ludzi, roślin. Plączę się - i źle. Widziałem płuca spalone na popiół, Jak je rozpiera ostateczny lęk, Widziałem chłopca, co krew swą rozkropił I jak łuk srebrny naciągnięty - pękł. W pustkowiach śnieżnych wyją na wesele Głusząc historii zaplątany krok, Wszystko ma swoje poronińskie cele, Żałobny bisior, zagubiony rok. Obejrz się przecie na ten rok, co przeszedł Jak śnieżna burza, jak lipcowy grad, Przydał patyny każdej chatniej strzesze, Jak innych tyle, tyle innych lat. I znowu domy śpią pod nowym śniegiem. I chaos znowu, z którego już nic Nie chce się rodzić. Wilczym tylko ściegiem Biegną ucieczki nie znaczące nic. Ziemia jałowa popiół mi na głowę Sypie. Bo przecie wiadomo, że proch; I nie poradzisz na to swoim słowem, Kiedy zamiera ciemnych trombit szloch. O, garści prochu, o, garści popiołu, Którą unosi czarna czasu łódź, Cóż ci pomoże wołanie z padołu: Serce i oczy wróć mi, Panie, wróć! Nie, to nie śnieg mnie zasypał, lecz popiół, Ręce odgarnąć go nie mogą już, I coraz dalej zbroja, którąm dopiął, Odpływa w szponach bezlitosnych grusz - Bezlistnych, bezlitosnych i rozcapierzonych Jak palce losu; niskich, podłych drzew, Drzew uskrzydlonych, śniegiem upierzonych, Na których szmatą zwisa krwawy śpiew. Budować siebie, to budować innych, Z popiołu gmachu nie zbudujesz ty, Co się dostanie do rąk twoich zimnych, Zmienia się w mgliste, niespokojne sny. I znowu trzeba starej Parki prosić, Aby na chwilę przedłużyła nić, Ach, wy nie wiecie, co to znaczy dosyć Żyć - ale nie męczyć się - żyć! Spiętrzyć na smrekach smreki i obłoki, I piorunami w martwy popiół prać, Na plecach ciągnąć z pegazami troki I na dwóch wirchach jak Orfeusz stać! O Eurydyko! mieszkanko podziemi, Zakryj mi oczy blaskiem martwych lun I czoło zakryj rękami białemi, Których używasz do strojenia strun. Śmierć nie jest straszna ani straszne głusze, Które się nagle otwierają stąd, Ani złomiska, ani martwe grusze - Straszny jest tylko Ostateczny Sąd. Z gromów, z popiołów narodzony ptaku - - Czyś ty jest Feniks albo tylko sęp? - Na Mlecznej Drogi niebieskim ornaku Porzuć zmęczony mego serca strzęp. Poronin, styczeń 1959 ------------------------------------------------------------------------------ -- Florencja w deszczu Arturowi Międzyrzeckiemu W płaszczu deszczu Santa Maria del Fiore powiedziała mi: jeszcze cię nie zabiorę Patrz jak tulipan mój w wodzie się pluszcze jak się różowe dachówki łuszczą na mojej śpiewnej kopule jak krople padają czule szeleszczą szepcą i gwarzą nad twoją wzniesioną twarzą niedowarzony wieszczu Ty nie wiesz ile tak trwam już oblicz choć palców nie starczy i wciąż w dół obrócona różowa moja korona i krok twój młodzieńczy i starczy w mym cieniu chwiał się i mijał Jestem jak kwiat w tym tumanie Santa Maria del Fiore wyrastam z miasta jak wezwanie jak hasło jak hymn jak instrument i nie mów że wszystko przemija to nie jest żaden argument bo liczba we mnie zaklętą jest wieczna jest święta ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Florencja] Florencja. Mgła To nieprawda że umarli przychodzą na wiosnę zaklęci w kląskaniu i w rymie i że w jesieni to także nieprawda: umarli przychodzą w zimie Skradają się po śniegu nie zostawiając śladu Wołają: mamy cię zbiegu tużeś ty stary dziadu na dworze zimno i w domu nie ma na to sposobu wykradają się po kryjomu z jakiegoś tam swego grobu i dokuczają niemożliwie: nie napierają się życia tylko na śnieżnym szkliwie wołają tak przenikliwie "wydobędziemy cię z twego ukrycia..." A potem podchodzą blisko czuję ich zewsząd przy sobie i to nie to że dotykają ślisko ale że wszyscy w żałobie zarzucają mi welony na głowę na uszy na oczy i tylko czuję przez krepę dotknięcia rąk i warkoczy Ach jakież to nieznośne i takie - nie rozpaczliwe i nie smutne i nie głośne ale tylko zwyczajnie dokuczliwe ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Nad Arnem] Nad Arnem na placu stanąłem (piazza Giuseppe Poggi) już sam nie wiedziałem po co stanąłem pod tamtym domem czy żeby przywołać powroty czy osoby które niegdyś tu żyły czy księgi które stworzyłem - już nie pamiętam po co i znowu chciałem nowego za daleko wypłynąłem po prostu spod białego prostego nowego mostu nachylony nad grobem książąt w pylnej zakrystii świętego Wawrzyńca jak przyłapany złoczyńca wyrzekłem się wspomnień: wiążą wspomnienia to łańcuchy w różu kopuł marmurowych - niebieskie drogi jak ślady nart -- trzeba wszystko od nowa zaczynać kleić okruchy i zawsze stawiać domki z kart jak dom na placu Giuseppe Poggi ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Za tysiąc lat] Za tysiąc lat wszystkie kopuły czas wyrówna i nikt nie będzie znał już naszych imion dzisiaj na gwiazdy patrząc i na fale oddech taimy przed świętym obrazem ale już w naszym oddechu się czai nicość wstrzymany oddech to tylko jest próba czasu gdy oddech w nas zaniknie wcale i kiedy z lasem i gwiazdami razem będziemy kroplą na skrzydle cheruba śmierci wszystko czym żyjesz - a podobno pięknem żyjesz - tak mówią - nic nie będzie znaczyć okowy wieczności pękną więc póki jeszcze możesz na to patrzyć na szafirowe głębokości nieba to patrz ty próchno - i tylko tego ci trzeba ------------------------------------------------------------------------------ -- Pogrzeb w Notre Dame Nie zmieszczę cię do tego samochodu, Jesteś zbyt sztywny i wyprężony. Samochód jest pełen białych goździków, A ty do różowych lewkonii jesteś przyzwyczajony. W samochodzie odjadą państwo młodzi, A my zostaniemy przy twoim pudełku, Pełno w nim zwiędłych kwiatów i zamkniętych oczu, A w Notre Dame witraże i świecidełka. Zapomnieliśmy postawić ci płonące świece. Światło wieczne zapalić teraz pragnę ci. Trumnę niosą nową jak zabawkę w lesie. In paradisum deducant te Angeli. ------------------------------------------------------------------------------ -- Mroźne rano Poszedłem na starą pocztę, Szukałem tamtej słuchawki, Myślałem, że w niej odnajdę Strzępy twojego głosu. - Ochłapy dawnego czasu Wyczyścił smutny dozorca. Nie mam pretensji do losu, Że nie zostawił ni skrawka. Nic. To okropne uczucie. Jak dobrze, że nic nie zostaje. Słuchawka sterczy sztorcem, Jakby się ze mnie śmiała. Nic z tego ni mnie, ni tobie. Ni dźwięku nie ma, ni kwiatka. Jakże jest zimno dziś rano. Jak zimno jest w twoim grobie. ------------------------------------------------------------------------------ -- Rzym w zimie Widziałem zim już wiele, Ale takiej jeszcze nie widziałem. Deszcz, który miasto zaciera, Rzym, jak zatarty atrament. W Rzymie ja jestem blacharz, Imituję tylko złote wyroby. W Rzymie ja jestem niczym, Zatarty jestem. I mój rękopis Zatarty deszczem czy łzami, Czy niespokojnym sercem, Niespokojnymi snami, W których skaczą senne lamparty. Chytry papież w galerii Doria Patrzy na mnie. Czy z drwiną? Miną dni zimy, nie miną - W Rzymie ja jestem blacharz. ------------------------------------------------------------------------------ -- Ostia w deszcz I Nie ma szczęścia na świecie, Tu pewnie pięknie w lecie. Lecz w zimie nagie posągi Trzęsą się jak w wodzie pstrągi. Deszcz ulewny wszystko omiata, Jakby już był koniec świata Lub tylko koniec Pompei, Pompei, no, i nadziei. Poszarpane chmurzyska, W murach brudne kociska, Wszystko szare i smutne, Bankructwo absolutne. Anieli składają skrzydła, Posągi niby straszydła, Nie zazdroszczę posągom, Chodźmy już do pociągu. Pojedziemy. A dokąd? Wszędzie, wszędzie tak mokro. Poczekamy tu jeszcze, Może skończą się deszcze. ------------------------------------------------------------------------------ -- Rozkwitająca mimoza Tobie wiosna - mnie zima Żółte nakłada futro, Choć u nas kwiatów nie ma, Trzeba wyjeżdżać jutro. Nim się wierzby rozwiną, Nim zazłocą się łozy, Trzeba tylko wspominać Pyszne kwiaty mimozy. Trzeba tylko wspominać - Przy biurku, przy ciemnym oknie, Wszystko, co kiedyś było, Mimozę, co w deszczu moknie... A potem i to wspomnienie Kwiatów w rzymskim teatrze, Jak życie splątane z cieni W twojej pamięci się zatrze. Cała ta nasza wędrówka - Mimoza w pół rozwinięta - Spojrzyj na nią przelotnie, A potem - tylko pamiętaj. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Takiego losu] Takiego losu się nie odrzuci, Takiego losu się nie odprzeda, Takich przeznaczeń się nie odwróci - Porwał cię orzeł jak Ganymeda. I musisz teraz po niebie lecieć, I musisz teraz otwierać oczy, I musisz teraz jak gwiazda świecić - A świecić jest trudno wśród nocy. Trudno jest lecieć, trudno oddychać, Trudno... ach, wszystko jest trudne, Bo na Olimpie jęków nie słychać: Serca bogów - wyspy bezludne. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Jesienne gwiazdy] Jesienne gwiazdy niebo śliwki wielkie zielone z miodem w środku ścieka mi po brodzie ciotka Szymanowska mówi: weź te śliwki wielkie zielone z niebieskim puszkiem Chardina a potem śliwki niebieskie coraz mniejsze coraz słodsze na niebie zielonym z gwiazdami nad Tymoszówką nad nagłą wiedzą wiedza mieszka w śliwkach wiedza mieszka w gwiazdach w czarnym niebie wiedza niedostępna - o ciociu ciociu - ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Zaszyć się w kąt] Zaszyć się w kąt drewnianej izby i niech się tłuką w okna deszcze i nie wyjść już z tych cieniów nigdy i myśleć tylko: jeszcze jeszcze I żółte liście niechaj płoną i szyby niechaj czarne mokną i jeleń niech zasłoni głową O świcie fioletowe okno I niech głębokie bruzdy drogi co mnie od drzew wiśniowych dzielą i te rosochy i te rogi w ten wiersz wilgotny się przemielą Ale nie wolno mi roztrącać czuć - choć ucieczka nie prawdziwa - deszczu nie było od miesiąca i jutro żniwa ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Niech nie kładą mnie] Niech nie kładą mnie do dołu niech mnie na grobli posadzą pośród chmielu i czeremchy pośród bzu koralowego pośród szyszek drzew olchowych pośród iw pośród leszczyny w chaszczu wierzb nad samą wodą jeżę zjedzą moje oczy lisy moje nogi zgryzą mrówki kości mi wybielą i brązowy goły czerep spojrzy wiosną na kaczeńce i na niezapominajki ------------------------------------------------------------------------------ -- Spowiedź Messalki W głębokiej ciszy nocnej ulicy człapanie końskich kopyt dorożka na gumach kareta pikowana szafirowym atłasem suknia z czarnej koronki na morelowym tle brylant utajony w czarnej gazie Panie, zetnij pszenicę sierpem razem z kąkolem „Niechże pani wyjdzie na awanscenę” Trony trąbią w konchy Cala sala woła jak jeden mąż: - Messal, Messal - ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Są tam wszystkie owoce] Są tam wszystkie owoce świata, które spożywałeś, są tam stłoczone kolory różowe (rosę Marie Laurencin, rose Berthe Morisot rose Renoir) pasma sorbetów są tam głowy kawonów w cieniu niebieskiej rów tryskające słodkim sokiem jak kaszaloty, są tam nasturcje gniecione czarnym kopytem, orły andyjskie, czerwone pasożyty świeczników, są nieba otwarte, pełne stłoczonych skrzydeł pawiookich i gołębich, zegary kryształowe, powoje, są tam niewiarygodne łaski waszych śmierci - - - jeszcze, jeszcze - - - ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Życie] Życie zasypianie na dnie oceanu wśród rozgwiazdów te drzewa naokoło algi na dnie morza ptaki jak ryby przelatują kołyszą się płatki śniegu płatki złota w gdańskiej wódce cała ziemia kołyska życia i śmierci śpiewała mi piosenki a teraz razem spać spać na słomie dawnych żniw bo nic już nie nastąpi tylko ogromna harmonia odpoczywania ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [W nocy wiozą mnie] W nocy wiozą mnie wagonem węgla dniem kładą mnie na furę siana cały czas w mżącej aureoli wirujących cząstek światła policzony i zważony nie liczący i nie ważący spocznę wreszcie na promieniu który przebija wszystkie podziemia podziemia wież i silosów podziemia węgla i siana podziemia nocy i dnia ------------------------------------------------------------------------------ -- Migłoszenie Chcę mieć dużego kudłatego psa Jest jeden ale jeszcze w szkole powszechnej mały Drugi ogromny boję się pożre mnie lalkę i alfabet Trzeci jest w sam raz ale mi go nie dadzą smyczkę gryzie rękę liże w sam raz ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Szczęście] Szczęście - że widzisz niebieski kubek szczęście - że widzisz czerwoną szczoteczkę szczęście że widzisz zieloną pastę chlorofilową Dzieci biegną do szkoły rude i czarne jasne tupoczą po trotuarach jak jeże jak króliki To szczęście - że wiesz jak jeż tupie szczęście - że wiesz jak tupie królik szczęście - że wiesz jak tupią dzieci twoje dzieci i dzieci twoich dzieci W szkole pani mówiła: myjcie zęby A zęby spróchniały i wypadły To także jest szczęście ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Rośnie to] Rośnie to jak grzyb jak pieczarka rozwija jak paproć z małego zielonego pastorału pachnie grzybniem fiołkami jałowcem roztartą poziomką jest kwiatem blaskami oszalałą czerwienią łanem żniwnym lotem upadkiem żalem i zmienia się w parę zwietrzałych linijek napisanych na maszynie na wiotkim papierze pożółkłym ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Przypatrz się] Przypatrz się jak jest zrobiony fiołek przypatrz się jak jest zrobiona ta mała katedra z żółtym kamieniem ofiarnym pośrodku piękniejsza jest niźli świątynie Paestum i Agrygentu niźli kościoły Torunia i Krakowa Może będziesz mieszkał w takiej katedrze po śmierci ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Różowe koło] Różowe koło Wschodzi ku górze Gąszcze są dołem A wyżej róże Koło poblednie Róże powiędną To już południe I wszystko jedno Wieczór nastaje Koło czerwone Las i rozstaje Bywaj mi zdrowa W ciepłym powiewie Noc gwiazdy rodzi W żelaznym gniewie Pociąg odchodzi ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [I wkoło domu] I wkoło domu I wkoło lasu Pustka niezmienna Nie pukaj do drzwi Ani do okien Noc jest jesienna Połóż się drogi Do swej mogiły Do ziemi zimnej Wróć w tamte wrota Tą samą drogą - Bo nie ma innej ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Czy teraz jest wiosna?] Dla J. C. Czy teraz jest wiosna? nie Czy teraz są słowiki? nie, nie Wojny też teraz nie ma Dlaczego więc teraz poniosło cię i piszesz wiersze, wiersz po wierszu, dzień w dzień, jak w epoce oktostychów. Rozumiem, wtedy była wiosna, wojna, czekały cię drogi, noce, blaski, kobiety, wina, porty, góry, samoloty, śniegi, dramaty, samotność i miasta, miasta, miasta, całe życie było przed tobą. Ale teraz nic cię już nie czeka. Dlaczego piszesz? Nie wiem Przestań więc O, nie! ------------------------------------------------------------------------------ -- Thalidomid Kiedy brałem w siebie te chmury te deszcze te wysokie jesiony te jaskółki wołające: kiwit kiwit te dymy te zapachy brązy skóry Usta jakimiź pojono mnie truciznami jakich zaznałem mąk I teraz się rodzą te wiersze potworki pez nóg bez rąk ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Pobierzcie kroplę mojej krwi] Pobierzcie kroplę mojej krwi Czy jest w niej cukier czy jest sól czy jest ziemia czy znajdziecie w niej dotyk liści nad ranem czy pozostał brzęk tamtych strzemion czy odbił się błysk gwiazdy ogniska lampy czy słychać w niej słowo dawnych umarłych głosów? Wszystko się znajdzie zatajone tętniące w jednej kropli krwi dlatego nie jest czerwona jest czarna (Jutro żniwa, 1963) ------------------------------------------------------------------------------ -- Kwartet pamięci Witkacego zapach siana gdzie się twa ręka obraca? gdzie twoja krew? strużka czerwona wznosi się i splata z zieloną smugą trawy nie krzycz nie krzycz nie krzycz zaplątało się wszystko nie wszystko tylko dwie strugi dwa strumyki w kształt fugi czyż życie aż tak dużo jest warte że trzeba je sobie wydzierać? wypłynie najwyższym tonem skrzypiec siana krwi ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Takim to graniem] Takim to graniem wonne wiolonczele wiersze me wiodą na wysoką wieżę z wysoka bowiem wierszom moim patrzeć na wiry rzeki i na więzy karpi wody te wonne zdały się poetkom które przed wiekiem tutaj wstępowały A dziś zapachy wszystkie się rozwiały i liście zgniłe po rowach murszeją a instrumenty co miały kształt wzgórzy zniszczały listopad zawiał kamienne portyki dziki pies stoi na progu nie szczeka czeka kiedy mu wiersze zrzucę z góry wieży bo bierze lirę moją za kawałek kości ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Letnią nocą barka płynie] Letnią nocą barka płynie zabiera wszystko kwiaty twarze wiersze muzyczne instrumenty ukochania wstążki struny milczenia zapachy samotność śniegi ptaki kolorowe zielone gruszki słowa słowa słowa letnią nocą barka płynie zabiera wszystko głupotę podłość kopniaki morderstwa hałasy niezrozumienia odarte z tynku domy kałuże walące się klozety dachy oślizłe szare trotuary kroki kroki kroki nie odpływaj barko ty także nie odpływaj odpłynęły obie ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Patrzę na rzeczkę] Patrzę na rzeczkę jakby na wspomnienie na życie moje jak z dzbana wylane na pola i na łąki za mgłami zaspane wodne zapory i wierzby nad rowem owce się pasą na łąkach nad rzeką nad Kamienną nad Dunajem. wieżyca dawno zrujnowana stoi niespodziewana królowa miasteczka dziedziczka nie istniejących tajemnic co poniedziałek strzeże wozu z piernikami jak dzban gliniany wypalony w Iłży jak zielona polewa na garnku ludowego mistrza jak moje słowo pęknięte w połowie ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Zawsze to samo] Zawsze to samo! że o północy! Ależ nie! o pół do trzeciej po południu przychodzą na kawę na papierosy całą jadalnię napełniają zapachem zbutwienia zgniłych desek, liści wilgotnego ubrania I po co oni ciągle przychodzą jedzą piją obsiadają mnie jak kruki ?umarłem ja wtedy a ja wtedy ja się sam zabiłem a mnie zabili rozstrzelali powiesili" "Pamiętasz jaki byłem piękny Na tydzień przed moją śmiercią pocałowałeś mnie w czoło a mnie po śmierci a mnie oczy zamknąłeś" - To nic nadzwyczajnego to się robi machinalnie - "ale my chcemy jeszcze pożyć trochę mówić twoim językiem pisać twoim długopisem całować twoją wargą..." - Precz - trupy! - ------------------------------------------------------------------------------ -- Rapsodia litewska Z białego łyka króbeczkę jedną z brusznicą drugą z pszenicą zanieście pod tę skałeczkę Zawołajcie zaśpiewajcie kołysaneczkę z króbeczki wąż wypełza w serce ugryzie - poziomki pachną na mchu i krople rosy jak łzy to tu to tu porozrzucane nie pozbierane kto tu zapłakał i matka? kto tu zapłakał druh? brusznice się pogniotły pszenica rozsypała stoi nieruchoma wysoka zielona skała ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Pytała się mgła mgły] K. Iłłakowiczownie Pytała się mgła mgły czy to ja czy to ty? Pytał człowiek człowieka czy nas jeszcze co czeka? To nie ja i nie ty - mówi mgła do mgły - to dusza zabłąkana ubogą A człowiek do człowieka: czeka nas list od bruneta i czeka daleka droga ------------------------------------------------------------------------------ -- Bitwa morska (XVII w.) Ponad uwiędłych lasów ranty Ssąc słońc gasnących amaranty Chmury się walą jak giganty Z szafirowego nieba cycka Deszczowa woda mlekiem tryska I zwisa błam foczego pyska Fartuchy żagli jak konopne Policzki płowe i okropne Wzdymają się jak wrzody ropne I rozsypanych rąk paprocie Ponad falami w szybkim locie Jak leszcze pluszcza się i płocie Tam z wyflaczonym jednym bokiem Korweta z wimplem niby z lokiem Leży jak dziewka nad potokiem A na pokładzie tu admirał W hełmie blaszanym jak urynał Będzie się męczył i umierał ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Dzisiaj o świcie] Wczoraj byłem na Tristanie... znów mię to okropnie wstrząsnęło i napełniło smutkiem. Karol Szymanowski z Paryża - mniej więcej na rok przed śmiercią Dzisiaj o świcie góry się skryły jak w drugim akcie Tristana w tumanie wstającym z dołu i księżyc świecił umierający nad wirchem jakimś różowym gdyby Brangena jeszcze powiała chustą ze szczytu że jeszcze miłość ta nie umarła że jeszcze żyje znak dała ze jeszcze śpiewem wielkim westchnieniem w górę się wznosi bez końca może bym wrócił nad przepaściami lecący i w ogniach cały opadł przy tobie na zimną skałę - Izoldo - ------------------------------------------------------------------------------ -- Jesiony w Klikuszowej Koło kapliczki pnie się słońce Z rudą grzywą niby koń Bruno A w niebie obłoki jak owce Jak owce, jak owce, jak runo. Przy murze wysokie, wysokie jesiony, Wyciągają swe bokserskie pięście, Podrzucają obłoki jak balony Jak oślepiające szczęście - Wysokie, wysokie moje szczęście, Jak pień wysmukłe się przegina I raptem się załamuje: Moja wina, moja wina, moja wina. ------------------------------------------------------------------------------ -- Z fabryki gobelinów (1925) Romanowi Jasińskiemu 1 Chciałbym zamieszkać w hiszpańskim zegarze wśród warkotliwych bzdur gdzie jeszcze słychać wśród septym i sekund gdzie jest moll a gdzie jest dur Albo w piersi syreny na paryskim moście pont Alexandre Trois mieć mały barek razem z Marcousissem Gleizes'em Juliettą Józikiem Rajnfeldem i jadać cassoulet Pod rękę chodzić ze starym Vinesem aż do sali des Agriculteurs mieszać pasaże harf i interesy ci patrzeć na malowane ogórki nad estradą na rue d'Athenes Starą "minerwą" zajechać niedbale na rue de l'Estrapade Z buteleczki w sinym futerale wychylić ekstrakt czarodziejski miasta aż się zamiesza wszystko i wszystko ocali śmiertelnym spaniu gdzie kto padł 2 Patrz ta arkada to twoja młodość Paryż widać stąd jak wyspę piękną jak w różach Rodos i śpiewa Marya Freund Pieśń jak dziewczyna za dłoń cię bierze wiedzie nad wodą co lśni i pokazuje jeszcze pejzaże wieżę Ravel i łąkę Debussy Lub zamknij oczy. Głos przypłynie jak z muszli rzuconej na ląd jak woń oliwek maczanych w winie jak południowe miasto w dolinie: to śpiewa Marya Freund 3 Godebscy Ravel Lifar Misia to już drugie cesarstwo jakie zabawne kolorowe tło jaki zabawny ten młody Cocteau Pod parasolem ta panienka to biedna Mistingueta - a może nie ona deszcz taki sam jak dzisiaj a drzewa i kwiaty i wszystko inne zmienione Zadzwoń do Rubinsteina Karol wyjechał do domu tam podobno wszystko wykończone symfonie koncerty po kryjomu wyjmuje jak placki z pieca gotowe Wyjechał i już nie wróci podobno tam wszystko to samo i woda i wiatr i powietrze tylko czas inny ostrzejszy i już nie drugie i nie trzecie już czwarte cesarstwo ------------------------------------------------------------------------------ -- Jeszcze jedna podróż 1 Kawa jest gorzka Tak powinno być W podróży - Jazda nie może Być bez goryczy Bez kolców nie ma róży W podróży się nie krzyczy Nie płacze Ależ nie ma sensu myśleć o przeszłości Ani o tym że za mało Czegoś albo że za dużo Wszystko odmierzone zostało Innym i tobie Żeś niespokojny nie blaguj Spokój spadł nieoczekiwany Jak żółta róża Na czarnym kamiennym sarkofagu 2 NA PORTRET MŁODEGO ARTEMIDORUSA W BNTISH MUSEUM Żegnaj Artemidorusie albo: Artemidorus do widzenia schodzisz po pięknym obrazie podobny do cienia z Fayum Artemidorus był młody jak ty - a ja stary lecz obu nam struny grają. W podróży się przekonamy czy różne są miary Usiądź w łódce weź wiosło jak w Egipcie kiedy życie nie urosło w losy w nicość w biedy Na wodzie tylko lotosy jak róże - białe tym razem - i twarz twoja w wodzie odbita odwróconym letnim obrazem Artemidorusie poczekaj ja idę razem z tobą łódka za łódką pomyka i wszystko trwa bardzo krótko Artemidorusie do widzenia nie wejdziemy do żadnego muzeum nie będziemy mumią ani posągiem uciekniemy od ludzkiego spojrzenia tam gdzie nawet nie ma milczenia. 3 Podstarzały młodzieniec w samolocie z brylantem na małym palcu Żołnierz idący przez laury z tranzystorowym radiem w ręku skaczący w tanecznej ochocie Dzieci łamiące gałęzie w parku Kardynał z brodą w czarnym samochodzie I harcerze z brudnymi kolanami Goły urzędnik uduszony w szafie Dłonie niemowląt umazane w miodzie Tanie sukienki na Oxford-Street I bardzo smutni I samotni ludzie Jamochłonna Włoszka pożerająca cuchnące sery Pismakowie wyrywający sobie zęby skaczący jak ichneumony płachty gazet grożące grożące... Komu? Twojemu światu. Temu światu poświęciłeś życie Taki twój świat jak piosenka jazzowa Która nie może się skończyć bo nie umie Czy warto było? O Boże! Cóż dziwnego że taki świat ocalić cię nie może. 4 Obcy ludzie przychodzą do mnie nocą I szarpią mną i szamocą; dosyć dosyć powiadają spałeś wstań i idź Idę i to jest właśnie droga do lasu do rzeki do nikogo Nikt wychodzi do mnie jak do Polifema Wielki nikt i wielkie nic. I zabrania mi mówić Kładzie palce na ustach I widzi mi się tu droga niedaleka - ale pusta i pełna szarych chmur Trudna Już lepiej w czarnej studni dusić się i tkwić Żadnej Ariadny nie zalśni tu nić Nkt nie obejrzy się podniebny: "Giń, niepotrzebny". 5 Obejrzeć trzeba rozkład jazdy pociągi chodzą punktualnie nie tak jak na niebie gwiazdy co się kolącą niepotrzebnie i stroją się w miliony lat jak w loki zbędne baby stare Odjechać trzeba punktualnie z dawna tę obiecałem tobie miarę i sobie też Nie ma jaśminów, liści, róż, pociągi toną w cieniu głusz i trzeba tylko zamknąć oczy wagon czy trumna się potoczy na czarne dno Podróż złudzenie podróż sen podróż jak pasma dawnych mąk i tylko błyski wody mkną spod wioseł sinych wśród sinych dziecinnych łąk Mgła się rozlała aż hen-hen i po horyzonty mlekiem wzbiera ziemia pod niebo bielą sięga a światło z mgły się nie wylęga i niech się twój upór nie upiera 6 EPILOG Ci którzy polegli Ci którzy ocaleli Ci którzy przechadzali się gajem oliwnym Ci którzy zbierali poziomki Ci którzy zginęli w Sandomierzu Stare matki które płakały w kawiarni W Rzymie i w Paryżu Ci którzy czytali Conrada Ci którzy nie widzieli że się trudzą nocą idący Ci którzy wyjeżdżali na drżących łódeczkach na morze Ci którzy orali na Stawisku i gdzie indziej i zrywali pomidory Ci którzy lecieli pejzażami obłoków i skałami szli węgla Ci których bardzo kochałem Wejdą razem ze mną parami na pokład Arki która ich przewiezie przez ciemności. ------------------------------------------------------------------------------ -- Krągły rok Dedykacja Głowę mą olśniewa Blask tamtego lata: Iłła i Achmatowa Stoją jak dwa drzewa. W esy i floresy Niebieskie i rosnę Soją na lewadzie Klony - poetessy Piękne i nieznośne. Cień od nich się kładzie Na papier i ręce, Pełne srebrnych liści, Na zeszyt, gdzie naprędce Wiersz Pierwszy szeleści. Całe są w dziwactwach I całe w radości Jak te dnie: dnie ptactwa Mlodości. Wilgi odplątuję z pajęczyny wierszy. Nowe Są jak pierwsze. Dziękuję, dziękuję - ------------------------------------------------------------------------------ -- Luty Jak nas wtedy sypkim śniegiem zasypało powiedziałem: mamo mamo to za mało była mleczna czekolada i alberty z japońskimi kwiatuszkami koperty zbierane na Murzyniątka stare marki i garnuszki ukraińskie z jarmarku serce biło mocno biło aż ustało ciągle mówię mamo mamo to za mało ------------------------------------------------------------------------------ -- Okrutny miesiąc Nim ziemia odtajała spod śniegu to się wynurza ani listek ani kwiatek ani trawka brwi twoje i twoje rzęsy pociemniałe kwiaty krokusu pachnące szafranem wiosenne Dziady świętego Jura skowronek dzwoni jak czerwona pisanka o obnażone twoje zęby ani jadła ani napoju i tak nie zostawisz mnie w pokoju słowa moje marne ziarno łzy moje gorzkie poidło pieniste piwo soków brzozowych gardła twojego nie przepłucze śnieg stopnieje zapachami a ciebie nie ma ------------------------------------------------------------------------------ -- Cyganie Ten las podskórny saksofonów korzenie żałobnych drzew kryjówka młodych Cyganów którym sczerniała twarz młodzi umarli pod ziemią żyją jak młoda wilgotna pleśń próchnem zielonym świecą i grają podziemną pieśń a jeden pyta: nad ziemią moją jak rośnie drzewo wzwyż? wysoko rośnie bo w głąb przenika korzeń jak wielki flet a inny pyta: czy narcyzy wyrosły? - Głupiś - cyt nie posadzili bo zapomnieli na czarnym grobie kamień leży i nie ma nic w gąszczu korzeni jak czarne wilki wąchają się i drżą i nożem palców kościstych krają dżdżownice korzonki łzy a może w ciszy zimnej i ciężkiej doleci kamienia szloch? Nic. Potem głębiej drażą i idą i proch jest tylko i proch. ------------------------------------------------------------------------------ -- Principium individuationis Gdzie jest ten owoc granatu którego jestem ziarnkiem? Gdzie jest ten melon którego jestem płatem? Ostrze srebrnego noża po co mnie odkroiło? Czy z ziarna wyrośnie drzewo? Czy w płacie ukryte nasienie? Nóż mnie przeszywa co chwila. Na krzyk odpowiada milczenie. ------------------------------------------------------------------------------ -- Pławienie koni 1 Pod czarnym niebem nocy wiosennej z samego dna wstaje katedra zatopiona W rechocie żab w jaśminach wstaje ramionami wież ociekających wodą z samego dna wznosi się czarna twarz w srebrzystej ramie kropel w szmerze i brzmieniu umarłych imion dalekim grzmotem co jak pęknięte grzmią dzwony rośnie ku gardłu i ku powiekom pełna oddechów dawno umarłych i pełna westchnień jak step szerokich i zapomnianych na wieki młodości moja nie umarła - żywa wznosisz się w górę muzyką pieśnią i słowem i brzmieniem strun zardzewiałych a przecież dźwięczniejszych od dni dzisiejszych pełnych i mocnych i spływa woda woda zapomnień i jesteś znowu strzelista grzmiąca muzyką dzwonów pod niebem czarnym pod niebem niemym wiosny 2 Gdy przyjdzie lato zrzucę ubranie będę zupełnie nagi siądę na konia i wjadę w wodę koń mnie poniesie na głębię i gdzie nie sięgnie popłynie znowu czuć będę jego muskuły i słyszeć będę prychanie znowu na brzegu Józio i Janek brzęczeć łańcuchem nie przestaną i wołać dosyć potopisz konie i cieniem łąki pomkniemy nadzy mokrzy mocni pachnący sianem i wodą źródeł jak wtedy 3 Pławię konie z chłopakami z chłopakami z Cyganami z Cyganami z gitarami z łachmanami z jeżynami czarne oczy z jeżynami mokre włosy jeżem sterczą bo Cyganie jedzą jeżę bo Cyganie kradną konie bo nad głębią konie rżały bo na brzegu jeżę kłują bo na rżysku i nad wodą grochem sypią gitar pstrągi konie z wody uciekają i prychają jak gitary pławić konie z gitarami z jeżynami z granatami z Cyganami z chłopakami 4 (Aufschwung) Obłoki po pęciny obłoki czy pasaże pasaże chmur pejzaże po kolana po zady tuby trąby i flety dęba stają w obłokach unoszą się akordy coraz czarniejsze niebo coraz czarniejsze chmury coraz większe te konie coraz straszniejsze mordy coraz twardsze wędzidła nie ma nie ma stawidła woda niesie obłoki - chmury niebo nic 5 Eugeniuszowi Elbischowi Po co latać wysoko to trzeba tak zwyczajnie wykąpać konie a potem zaprowadzić do stajni spod Kopyt kurzu kłęby jak przyziemne obłoki przyćmią błyszczące boki mokre zady mokre kłęby na drodze pod drzewami ten fresk się porozwiesza jak na bułanej mozaice Na Sycylii w Piazza Armerina 6 Zielone jak skorupy porozrzucane na łące grynszpanowe zalewy rzeżucha rzęsy i grążele żółte lilie upał pije wargami odgarnia rzęsy rękami i widać czarne oko dna wyłuskany laskowy orzech nagie plecy chłopca co czyta moją książkę na trawie To jakbym ja sam czytał sybilską książkę moich losów o młoda wodo wysokie drzewo szeleszczące grobla wyciąga ramię zielenią owłosione idą groblą wierzby tanecznice płaczące i siostry moje jakie smutne 7 Conventio ad creaturas Nie przepłyniesz cienia mętne morze błota w tobie faluje przytul się do stworzenia obejmij brata psa brata kota zawierz mięśniom konia co zdepcze małże i szczeżuje przez głąb przeprawi Nie trzeba pogoni nie trzeba trąb ani rogów w lesie ani gołębi ani pawi wierzyć czemuś wierzyć komuś nie pytać i nie zważać na głębie przepaści na której zrębie potkną się wreszcie kopyta ------------------------------------------------------------------------------ -- Lipiec Pachną lipce - Reymontowskie i zwyczajne pełne rowy kwietnej piany miododajnej kopic żyta złote róże sciąga sinych wstążek krata rzeki małe rzeki duże Bzura Mrowa i Pilica i Utrata i topole jak kominy i kominy jak topole biegną słupy mleczni bracia koniczyną buraczyną przez pole cienie ciemnogranatowe gdzie olszyny mchami cale oplatane dojrzewają już jeżyny asfalt się roztapia w niebie pełen olśnień i cholernie ciągnie ciebie w Polskę w Polskę ------------------------------------------------------------------------------ -- Sierpień Blask na drzewach jakiś chory kuropatwy w kartofliskach zaczęły się meteory blisko blisko pani jesień przyjdzie znowu znowu nic nie wytłumaczy ani gwiazdy ani słowa ani ziemi ani płaczu tylko patrzeć kiedy wrzosy w liliowe buchną ognisko twoje losy moje losy blisko blisko deszcze zmyją opalenie liść opadnie nad kołyską zapomnienie prześwietlenie blisko blisko ------------------------------------------------------------------------------ -- Serenada Buona sera, Gattopardo! A ja jestem z Ukrainy, U was tutaj żółte góry, A tam pola i równiny. Bzy rozrosły się krzaczasto - A tu takie dziwne miasto, Sztywne palmy i hibiskus, W Monreałe groźny Chrystus. Rozsypały się pałace, Nikt niczego nie pamięta, Podaj mi swą mocną łapę, Zgoda, ludzie i zwierzęta! Noc. stróżuje fioletowa Z półksiężycem-halabardą, Ciąży twoja senna głowa, Buona notte, Gattopardo. ------------------------------------------------------------------------------ -- Xenie i elegie Stare kobiety Trzy stare kobiety Usiadły przy stole Przy białym obrusie Na gwiazdkę czekają Młodzi nie czekali Wódkę już wypili Słodkie ryby zjedli Ości zostawili A jedna kobieta Nad pustym nakryciem To dla syna - mówi Co uciekł od życia A druga powiada Mój syn w Ameryce Przysłał piękną suknię Późno dzisiaj wstałam A trzecia powiada Jestem stara panna Towar dziś nie znany Dawniej pospolity I łamią opłatek Nad białym obrusem Młodzi się po kątach śmieją ze starości A one źdźbła siana Spod płótna wyciągną Wróżby sobie wróżą Choć nie ich nie czeka To za nasze dzieci Dzieci zbuntowane Lub nie narodzone Lub zamordowane Trzy stare kobiety Usiadły przy stole Czarne wino piją Na gwiazdkę czekają ------------------------------------------------------------------------------ -- Piosenka zimowa Las śniegiem spłaszczony Dekorację kłamie A viola da gamba Brzęczy jak aksamit W alei świerkowej Nieba wystrzyganki Nie przebrnie przez śniegi Miły do kochanki Śnieżystą fontanną Wybucha wiewiórka - Dlaczego nie byłem Na pogrzebie Jurka? ------------------------------------------------------------------------------ -- Most Orestes biegnie mostem Zabił matkę Zgwałcił siostrę Porzucił Pyladesa Dokąd prowadzi ten most? Most łączy brzegi tam i tam Co jest tam? Dokąd biegnie Orestes? Zawieszony nad światem Co widzi Orestes? Widzi krew Widzi brzeg Widzi brzask A może widzi zieloną łąkę usianą tarczami i kwiaty Czy to anemony? ------------------------------------------------------------------------------ -- Mickiewicz w Rzymie (1830) Jakże cudze się stały rude mury Rzymu odkąd głos przyszedł stamtąd jedźmy ktoś nas woła W niepotrzebne ornamenty skręcają się cyprysy rozpłaszczają pinie Nie czas pakować kufry kubrak i krócica to wystarczy Zbędne są kobiet lamenty tupnąć butem i iść w tamtą stronę A tam wołają Wolność wolność Jeszcze Polska Iść tam gdzie walczą niech nie powiedzą że Polska istnieje beze mnie A Polska istnieje beze mnie ------------------------------------------------------------------------------ -- Pięćdziesiąty pierwszy Pięćdziesiąty pierwszy mój listopad tutaj coraz to krótsze dnie w mojej ojczyźnie lecą listki czerwono-żółte listek-lechoń, deszczyk-tuwim raz po raz spadają na ziemię za oknem czarne ptaki krążą kracząc karol tonio Jurek i wszyscy zabici przewalają się niespokojnie w chmurach a my siądziemy przy kominku wspomnimy lilkę nałkę polę panią marię jabłka pieczone gorące kasztany tort i świeczki na torcie a potem będzie gwiazdka pięćdziesiąta pierwsza a potem będzie pięćdziesiąty pierwszy marzec wiatr i topnienie śniegów i coraz dłuższe łodygi kwiatów i zapach jaki powietrze powietrze a teraz jest pięćdziesiąty pierwszy listopad dnie coraz krótsze coraz krótsze aż wreszcie przyjdzie nieskończenie krótki jak wieczność ------------------------------------------------------------------------------ -- Muzyka nocą Nie klękaj przede mną przyjacielu Czas między nami ukląkł Czas gra Włosi mówią ił tempo suona Wspaniałe jest nasze wielkie rozpogodzenie Świat jest przerażający ale pływają w nim jak w ogromnym akwarium brzozy lisy strumienie kwiatów drogi polne i drewniane domy a także koncerty Brahmsa i walce Chopina Przyjmujemy w pokorze wielkie zdumienie wielkie podniesienie schodzenie w podziemia Czas dał czas wziął niech będzie imię jego umyte w muzyce Nie klękaj daj rękę pocałujemy się pocałunkiem pokoju Cóż nam innego pozostaje? ------------------------------------------------------------------------------ -- Wielkie safari Co mógł czuć słoń który zwariował na Bannej Płoszczadi w Elisawetgradzie w roku 1908 Wylał sobie beczkę wody na głowę a potem go zastrzelili i nie widzieliśmy go więcej w cyrku Leżał w kurzu i w kale i w krwi słuchając dalekich szumów buszu a tu wątłe akacje traciły liście Co mogła czuć małpa którą jakiś człowiek niósł dzisiaj w ciasnej klatce w Rzymie na Via degli Fori Imperiał! w roku 1968 Popatrzyła na mnie potem na Forum Romanum i nie było liany której by się mogła uczepić Roma 18 XI 68 ------------------------------------------------------------------------------ -- Grób Augusta Goethego Powiedzieli w Weimarze "to najlepsze co mógł zrobić" Dzieci nigdy nie są podobne do ojców i nic na to nie można poradzić Zawsze są inne i kochają nas jeżeli kochają zawsze inaczej A ty mogłeś kochać Augusta? Kochałeś Fausta kochałeś Małgosię może Ułrykę von Levetzow I nawet nie widziałeś jak tu czernieją pinie i cyprysy w pobliżu piramidy Cestiusza Zapłakałeś nieśmiertelny: "Przecież wiedziałem że rodzę śmiertelnych." ------------------------------------------------------------------------------ -- Moje mieszkanie Moje mieszkanie pokój niewielki ślepa kuchenka łazienka bez światła W pokoju cała ściana szkło Przez okno patrzę życie moje widzę Burzą ten dom sąsiedni od fundamentów a na tym domu na hipotece mam zapisane moje wiersze moją młodość moje szczęście Pytam rejenta: Hipoteki - mówi - teraz nieważne wszystkie nieważne ------------------------------------------------------------------------------ -- Doskonałość (wiersz japoński) Śmieją się ze mnie że ja jak kalendarz ciągle pory roku miesiące Cóż za wielki wynalazek że po wiośnie lato po lecie jesień A jest to wielki wynalazek że dzikie kaczki odlatują że bażanty po śniegu podchodzą pod dom że gwiazdy się toczą Nie śmiejcie się bo w zwyczajnej plecionce Wszystkich odmian tai się przeczucie doskonałości ------------------------------------------------------------------------------ -- Pożegnanie Pożegnaj świat Pożegnaj straszny świat pożegnaj hokej pożegnaj Chińczyków pożegnaj faszystów pożegnaj niefaszystów pożegnaj posiedzenia pożegnaj pogrzeby pożegnaj przyjaciół pożegnaj twoje psy pożegnaj papier i pióro Pożegnaj bloki jedenastopiętrowe i bloki o innym gabarycie pożegnaj kwiaty pożegnaj wyrzutnie rakietowe pożegnaj zapach lewkonii na piazza San-Silvestro pożegnaj zapach kapusty na schodach ubogiego domu pożegnaj dziennikarzy onanistów pożegnaj krzywdzicieli pożegnaj krzywdzonych pożegnaj morderców pożegnaj morele pożegnaj łąki pożegnaj piękne białe ciało pożegnaj bo już wszystko będzie ci obojętne pożegnaj pożegnaj pożegnaj ------------------------------------------------------------------------------ -- Hymnus trium puerorum Pueri: Lećmy cicho i powoli, Póki śpiewak jeszcze nie śpi. Z liści, z rosy, z kłosów, z roli Naszeptajmy jemu pieśni. Primus puerorum sive Gratianus: Kto wspomina i kto życzy, Pamięcią pragnienie karmi, I niezapominki liczy W mogilnej rozkwitłe darni, Ten błądzi w smutnej dąbrowie Niby upiorne straszydło, Płynie jak tuman w parowie Rozwijając lotne skrzydło, Póki nad wody zaroście Kroplą rosy nie opadnie, Ciało i znajdzie swe i koście, Które leżą w wodzie na dnie. I z powłoką się zjednoczy Zawsze stęskniony do ciała, Spojrzą na świat żywe oczy Słów ogniem język zapała. Alius puerorum sive Joseph: Po cóż guślarz życiu wraca Pozór szczęśliwego ciała: Nieodmienna śmierci praca, Co się stało, to się stało. I na wieczne przemian drogi Czyje ciało weszło ludzkie, Przez wieczności przeszło progi I już nie masz mu powrótki. Nie przychodzi się, by bratu Wkładać życia płaszcz odświętny, Najpiękniejszy z wszystkich światów, Już dla niego obojętny. Znika radość mu naziemna, W proch się rozsypują biodra, Przepasane wstęgą Niemna Czy też przepasane Odrą. Tertius puerorum sive Thaddeus: Dęby szumią, gwiazdy świecą I po lasach skrzypki grają, Górą wśród obłoków lecą Ci, którzy z mogił powstają. Już na rany nie zważają, Zagojone w piersiach blizny, Mgłami jeno powiewają Nad cieniem lesistej ojczyzny. Chwyć za szarfę ich obłoków, Wędruj z nimi tak bezpiecznie Dłonią w dłoni, okiem w oku, Oni żyją - ty żyj wiecznie. ------------------------------------------------------------------------------ -- Śpiewnik włoski Pies horacjański Psie, co na murze willi Horacego Pilnujesz ruin, fiołków i hiacyntu, czy słyszysz nocą w ciszy gór sabińskich stopę skaczącą? I brzmiące głosy, które przez stulecia zmienne co prawda, lecz zawsze jadnako zdobne kwiatami - niosą nam tę samą mądrość zbyteczną? Bo ja czasami śpię i widzę w nocy zarysy boskie gór, z radości szczekam i jestem chyba jak ty, biało-czarny pies horacjański. Licenza ------------------------------------------------------------------------------ -- Wielkanoc w Wenecji Na placu Świętego Marka tysiące szklanych ptaków purpurowych fiołkowych koloru kwitnącej lawendy i kiedy o północy wylatują ze swoich elektrycznych gniazd zderzają się i dzwonią długim potężnym dzwonieniem Pytam się: co to? Powiadają: to ptaki wyleciały w nocy z tonącej arki ------------------------------------------------------------------------------ -- Ballada Dlaczego mi nie dano konia charta i sokoła? Końmi się już nie jeździ zamiast psa charta mam pudla a sokół nie chciał złączyć mego palca z palcem Heleny ------------------------------------------------------------------------------ -- Ptaszki św. Franciszka Wisimy grzecznie w klatkach wzdłuż ulicy Świętego Augustyna Zachowujemy się pięknie, kos gwiżdże i szczygły w ciasnych klateczkach pokazują swoje kolory z pobliskiego kościoła przemawia do nas święty Franciszek Bardzo lubimy kazania świętego Franciszka Mówi żebyśmy się kochali wzajemnie nie wyrywali sobie piórek nie podkładali sobie bomb pod gniazdka żeby samice wysiadywały jajka Żebyśmy kochali swoje klatki (posłuchaj Jak kos pięknie gwiżdże) i żebyśmy mówili mu: bracie Franciszku jak ładnie: bracie Franciszku ------------------------------------------------------------------------------ -- Papież w Ankonie Wojciechowi Karpińskiemu W kryształowym niebie fresku białozor dopadł bażanta Papież chory przyjechał do Ankony Papież chce iść na Turka zaklinał wszystkich książąt aby mu pomogli Papież mówi: "jeszcze się nie osiedział w Carogrodzie jeszcze go można stamtąd wykurzyć" Ale go nie słychać bo już ledwo mówi Po to przecie został papieżem (a łatwe to nie było dla biedaka literata) aby wypędzić Turków Ale nikt nie przyjechał do Ankony i papież umiera i doża żałuje że oprowadził flotę bo flota nie popłynie na Turka I nie widać jak białozor rozszarpuje bażanta ------------------------------------------------------------------------------ -- Uczta Wyprawiam teraz uczty z umarłymi nie wymieniam ich imion co komu z tego przyjdzie? kto ich tam pamięta ja sam już po trosze zapomniałem tego czwartego Stasia na przykład i nawet nie wiem kiedy Niemcy go rozwalili i jemy zagubione potrawy paschy plombiry suflety sabajony zupy włoskie szynki w cieście pawie faszerowane szafranem a resztki rzucamy pod stół nieżyjącym pieskom Neronowi Werusiowi Doksiowi najpiękniejszemu Peruńciowi Mausyjkowi który czekał ze śmiercią na mój powrót i wszystkim którzy się z nami pobratali w nicości ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Wyjdźcie na drogę] Wyjdźcie na drogę wszyscy razem jakeście nigdy nie chodzili snem już jesteście i obrazem tacy weseli tacy mili Ubrani, nadzy, jak popadło Nikt na was przecie nie uważa nie ma (gdzieś podział się) malarza wrócił nad staw po prześcieradło na drodze kurz i stopy bose brudzą się w drodze jak pielgrzymom cienie od drzew jak od olbrzymów ostatnie po ścierniskach kłosy wszystko sinieje snem splątanym po rowach żółte kwitną chwasty i chociaż Wicek woła: As, tu! dropiaty pies nie słucha głosu i goni wrony po oranym ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Jeżeli chciałbym wrócić] Jeżeli chciałbym wrócić do Montevideo, to żeby znowu ujrzeć ptaki haftowane, owe zastony peme dziobów, skrzydeł i skrzeku tak obcego jak taniec Indianów. Spuszczone na obłoki, na pejzaże, drzewa, i na moje oczy; napełnimy wszystko poczuciem strachu, obcości i dziwu. Czerwone, czarne, żółte i dropiate ze wszystkich słupów zrywają się, lecą, i żadne nie wie, po co tu przyszedłem, i nie chce wiedzieć. O jak ciężko lecą dziób dźwigające dziwne pelikany i kardynały, i te szczekające niby psy mewy, aż z Ziemi Ognistej tutaj przybyłe. Ptaki dla Witolda i dla spotkanej na statku tak dziwnej Pani Becu. Nie trzeba myśleć o Krzemieńcu W Montevideo. Nie trzeba, nie trzeba. ------------------------------------------------------------------------------ -- Stary sad Już tylko kilka drzew zostało z przepychu dawnych pióropuszy, żeby twą obojętność wzruszyć, to może jest to i za mało. Lecz gdy przywołam przypomnienie, te gąszcze liści, kwiatów gąszcze i chmury pszczół, i ćmy, i chrząszcze, zatęsknisz za zniknionym cieniem. Poczekaj trochę, bądź cierpliwy, gdy słońce trochę się obniży, las drzew zamieni się w las krzyży i w cień, gdzie będziesz spać szczęśliwy. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Kiedy przestaje szczekać pies] ...ogień krzepnie, blask ciemnieje Kiedy przestaje szczekać pies kiedy przestaje śpiewać ptak kiedy przestaje dzwonić dzwon kiedy się z nocy rodzi brzask nabiera blasku ognia moc rodzi się wtedy jasny ton budzi się w głębiach wielki głos rodzi się człowiek który jest bezszumny wtedy wstaje wir bezdźwięczny podmuch ciągnie wzwyż schodzi w doliny ciemny cień zlewa się w jedno noc i dzień ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Gdzie jest ten ptak] Gdzie jest ten ptak co biegał po gazonie i rozkładał jak wachlarz grzebień piór na głowie wołając u-du u-du? Gdzie jest ten kot co przychodził przez balkon o świcie i wymagał aby czekała na niego niespodziewana miseczka gliniana z mlekiem? Gdzie jest ten żółty pies który żył z tego że wynajmował obszary Stawiska na psie wesela i gwałtownym domaganiem się tłustego kęska przestraszył Simone de Beauvoir? Gdzie jest ta miła pani z Rzymu co miała w szafie trzydzieści kapeluszy i cichcem karmiła psa pod stołem Tavola Calda na via Frattina? Gdzie jest ta dama pochodząca z krwi królewskiej która lubiła wpaść na jednego do Wróbla albo do Langnera ze Stasiom Dygałem Albo z Adasiem Mauersbergerem? Gdzie jest ten młodzieniec taki piękny kiedy kłamał a kłamał zawsze? Gdzie jest ta dziewczyna co śpiewała ciepłym głosem - wsio dlia tiebia wsio dlia tiebia i patrzyła na mnie? Umarli, wszyscy umarli, Nie wiesz, że wszyscy umarli? ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Wieczorem po pogrzebie] O, dzięki ci, duszo tkliwa! Maurycy Gosławski Wieczorem po pogrzebie przychodzi pogrzebany dziękuje za posługę skarży się że mu zimno Siada w nogach na łóżku chociaż psy cicho warczą osłania się niewidzeniem niby skórzaną tarczą I zimną swoją dłonią sięga mojego serca dziękuje mi duszka tkliwa i pyta kiedy będzie mogła przyjść na mój pogrzeb ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Bo mnie się wydawało] Bo mnie się wydawało że Mickiewicz zaraz się objawi Powróci w płaszczu i stanie nie tylko na placu Alma Zatwardziały w upartym nieróbstwie przyjmie nas zaraz do swej chwały i palcem pokaże kto stoi po prawicy a kto po lewicy I poderwie lud wszystek I będzie trwał w moim domu i w twoim domu chmurny i wielki i taki jak inni ludzie tylko że wzrostem pod sufit i w robotniczym kombinezonie I będzie czekał - tylko chwilkę - aż Polska się odrodzi ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Koło się obraca] Koło się obraca młyńskie bransoleta w brylantach wody w brylantach lodu Młyn młyn koło obraca się niepowstrzymanie Miele ziarno bez przerwy- spod młyńskich kamieni wyskakują jak myszy małe czarne trumienki W brylantach łez w brylantach lodu w brylantach zapomnienia ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Niebieskie chińskie gałęzie] Niebieskie chińskie gałęzie ptaki wiją gniazda niebieskie wiewiórki sylwetki pod słońce w koszykach pióra spadają strumienie mienią się tęczą i wonią ptaki do gniazd dźwigają skórki pomarańczowe ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Leniwie ciągnie siwek] Leniwie ciągnie siwek mój sycylijski wózek załadowałem tam wszystko co miałem pod ręką co miałem w zanadrzu książki westchnienia bardzo trudne sprawy i uśmiechy bo wszystko przeminęło i zmieniło się w kwiaty dla ciebie i tak ciągniemy w słońce zachodzące przed nami poczciwy siwek - sycylijski wózek i psy szczekające albowiem już się dzień nachylił ku wieczorowi ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Załadowałem tam wszystko] Załadowałem tam wszystko co miałem pod ręką co miałem w zanadrzu wiersze papiery listy wszystko co dla ciebie wycierpiałem wszystko co było treścią mojego skrytego życia wszystko dla ciebie abyś powiedziała jak w tym filmie tylko jedno słowo grazie i abym odpowiedział jak w tym filmie tylko prego ------------------------------------------------------------------------------ -- List przeczytany w Chantilly Ja Jan Kazimierz król polski dziedziczny król Gotów i Wandalów mój ojciec się rodził z Jagiellonki moja matka rodziła się z Jagiellonki czapa litewska przycisnęła wszystkie moje korony w Polsce korona nie jest dziedziczna w Polsce korona jest cierniowa Eryk XIV był moim dziadem stryjecznym urodziłem się ze Strindberga z Hanny Malewskiej ze strzały tatarskiej z powietrza nad Żółtymi Wodami i nad Beresteczkiem piszę listy z zawsze niszczonej stolicy piszę listy z Pałacu Kazimierzowskiego i z Radziejowic i od Wizytek drogi kuzynie myśl której treścią było dziedziczenie - umarła bez dziedzica ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Nie rzucam monet] Nie rzucam monet do fontanny Trevi czy to skutkuje nikt na pewno nie wie nie lubię tego Neptuna z pałacu co się rozpycha na malutkim placu a plac jak salon i dziw nawet bierze że niedzielami stoją tu żołnierze wszystko jest takie jak z gipsu i sztuczne skały pod wodą jak zwierzęta juczne przy samym brzegu pieni się tu piana zaczerpnij dłonią - ma pewnie szampana smak ta fontana ------------------------------------------------------------------------------ -- Co puszczyki robią w dzień ------------------------------------------------------------------------------ -- Mapa pogody Azjaci Motto E. J. Wam się podoba jedno, a nam co innego. Bo wy jesteście Europejczycy, a my jesteśmy Azjaci. J. I. Pleciesz, przyjacielu. Wszyscy jesteśmy Europejczykami. A. O. Wszyscy jesteśmy Azjaci! (Rozmowa w teatrze) I Królowa Konstancja miała suknię w róże Cesarzowa Teofanu płaszcz w wielkie złote koła Masza Czechowa białą batystową bluzkę Ze sztywnym kołnierzykiem Babunia Taube haftowała fartuchy Niania Danczewska wyszywała ręczniki Czarną i czerwoną bawełną A w Dachnówce bieliło się płótno Na łąkach nad Dnieprem Jak po bitwie pod Kaniowem Maryla miała suknię z falbankami Mała syrenka ogon z rybiej łuski I to rozpaczą było że właśnie Od rozpaczy uciekała w lotnych skokach Nad wodą Na obszernym stawie Cień własny cedzą w białych sukniach czółna I do dna sięga utopioną dłonią Kobieta co pół chłopcem jest a pół łabędziem Lilie wodne nurzają się jak u Moneta Jak głowy rybie przez fale przechodzą W niebieskich zmierzchach tonie Europy Kształt porwanej przez byka we mgle w śniegu w gradzie... II Trawa Tołstoja Chleb Dostojewskiego Wierzby płaczące Czajkowskiego Zarastają mnie po szyję Nie wytnie ich szabla Wołodyjowskiego Ani uśmiech zniszczy Daniela Konie łopocą dniem i nocą Idą i niosą małych napoleonów I wielkich nagich Aktorów nieprawdopodobnych filmów Na zachodzie gęste łozy nad Loarą Czy to wierzby czy winogrady? Lecą żurawie nad głową z klangorem I pawie śmierci krzyczą w parkach Peterhofu Dobrze że Jarosławna Kwili jak wilga na wilgotnych palisadach Na zmurszałych murach bez marmurów Po brzegach białych jezior Na morzach wyspy pełne instrumentów Orkiestry świata nadają na rozgłośnie Uwertury i marsze i śpiewy żołnierskie Nie chcę słuchać brzęku ostrych instrumentów Jedną zaśpiewajcie pieśń: jedną Pieśń Czyngis-chana i jego armady Pieśń koni tupoczących pieśń szabli bijących W dęby czarnobylskie w cedry engadyńskie III "Choć mojej ciszy nic już nie zamąci nie rusz mnie. Ja tu dawno w ziemi leżę niepotrzebny mi sąsiad. Nic mnie nie obudzi nawet gdy pocisk struny mego teorbanu trąci ale odejdź. Niech w śmierci zostanę samotny." "Wiele mi miejsca nie trza. Leżę gdzie upadłem trafiony kulą w kark." "A tatarska strzała We mnie jak w masło weszła. Ale to już dawno." "Dawno świeżo - jakaż to różnica?" "Tu dużo takich mogił pod olchami I sosny także rosną." "Razem z nami Spać będzie cała ziemia. Posuń się kolego." "Sen długi ciężki. Może to i racja we dwóch przeminie prędzej." "Zimne doły i sny tumanne jak leśne leszczyny." "I już nas nic nie czeka. Prawda bracie?" "Podobno mają zatrąbić anioły." IV Słuchaj Żeńka poślemy Wszystkie baby skrzydlate Do Rostowa Wielkiego na wieżę Niech kalambonią w mury Poślemy Angelinę, Antoninę i Żannę Innę, Ałłę i Rimę I Nonnę Niech dzwonią z całych sił Kołom bom! Kołom bom! Żeby słyszeli u świętej Agnieszki fuori le mura i dalej i w całym Palermo i w Monreale i także dzwonili Kołom bom! Kołom bom! Żeby odpowiedzieli u Notre Dame la Grandę i u świętego Hilarego i u świętego Łoderyka i żeby uszy zatykali u samego świętego Leonarda i u świętej Guduli! I żeby nad całą Europą Stał taki wielki pogłos Dzwonienie i nad rzekami Europy i nad wyspami Europy i nad morzami Europy Kołom bom! Kołom bom! I żeby wszystkie baby skrzydlate machały tęczowymi skrzydłami i żeby wszystkie madonny wychodziły nas witać przez złote wrota przez srebrne wota poprzez skrzydlate drzwi i żebyśmy pijani dzwonami i żebyśmy pijani winami wołali jak tylko można najgłośniej Kołom bom! Kołom bom! I żebyśmy gnali konno naprzód naprzód naprzód Wszyscy razem w tęczy dzwonów Kołom bołom Azjaci V Oto przed nami ziemia płaska i zielona Gdzieniegdzie mostem, miastem lub drzewem upstrzona. I stoi utajony wśród gęstwiny kwiatów Wspaniały Biały Kościół lub skromny Oratów. Nalane miodem ule, tryskające źródła, Przez ludzi malowane różnorodne pudła, Zatajone wśród miejskich zapadlin ukrycia Całe pola cmentarzy i zarośla życia. Doliny konwaliowe i domy na wzgórzu Pogrążone w siności wieczora lub w różu. Okraczające rzek potoki płowe Niebieskozielonkawe mosty kolejowe. Tam się dla nas otworzą gotyckie arkady, Pomarańcz wirydarze, jabłek rajskich sady, I góry popielate skryte pluszu trenem, I czerwienie romańskie nad zielonym Renem. Odsłoni się z tajemnic prawda tego świata, Który nas przyjmie prostym gestem brata I kwiat jabłoni poda na symbol wieczysty Morderstwa wspaniałego i przyjaźni czystej. Wejdziemy w łódź ogromną jak korab Noego Żagle żółte ściągając z nieba niebieskiego I w łoża pościelone nurzając się - górą Ujrzymy stada ptaków lecące pod chmurą. Brzmienia trąb pozłocistych i zielonych skrzypiec Otoczą nas kwiatami jak gorący lipiec. I stopimy się w jedno z szeroką równiną, Kiedy obok nas ziemia i niebo przeminą. I czy się nasza wiedza naprawdę wzbogaci, Gdy będziemy wiedzieli czyśmy Europejczycy czyli też Azjaci? ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Pod tymi pniami] Pod tymi pniami są moje mogiły Tu mi się wilgotne sny moje przyśniły Na tych kamieniach księżyc rozdawał kołacze Tutaj rosami moja prawda płacze Listkami słówkami tu potrząsnę łoże pod tymi korzeniami do snu się ułożę Tu w twoich niedźwiedzich zapomnę się łapach tutaj wierzbowy wciągnę w nozdrza zapach ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Ptaki w wierzbach] Ptaki w wierzbach się zgęściły otrząsają liście z ros siadły w rzędzie nastroszone sójka kukułka i kos Pod wierzbami wodą pachnie gniją liście gnije .kwiat ale leżeć mi niestrasznie bo ja jestem liściom brat Bo ja jestem ptakom bratek wierzbom synek iwom swat siedzą w rzędzie na gałęzi matka babka siostra brat ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Gołe drzewo] Gołe drzewo nie ma liści sam wiatr tylko w miotłę dmucha Straszno wszystkim kto nie wierzy w wierzby łaskawego ducha Bo duch wierzby duch fujarek w gołych witkach także mieszka i czeka aż z wyzwoleniem przyjdzie Milda lub Agnieszka Wiatr się wtedy uspokoi cisza wierzbę ukołysze i nawet ten co się boi uwierzy w wierzbową ciszę I położy między witki gołe usta gołe ręce nagi bóg i nagie drzewo nagich wierzb ciało dziewczęce ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Wierzby] Wierzby jak klawiatury liście jak klawisze klaszczą wilgotne o siebie wierzbo na Stawisku wierzbo Desdemony opuściłaś ręce do wody jak ja ------------------------------------------------------------------------------ -- Ranek A ranek wstaje pełen róż, Rześkiego dechu, pełen wiewu, Nie chce się wierzyć, że to już Nadchodzi czas ostatnich śpiewów. Suknię ma całą w drobny haft, Sianą różowym winogradem, Wierzyć się nie chce, że half past Jest życie całe - i z okładem. Na progu okna wietrzyk drży I liście składa w sztuczne wieńce. I zdaje mi się, że to ty Tańczysz z nie znanym mi młodzieńcem. ------------------------------------------------------------------------------ -- Wieczór Niebo świeci. Chmurki tają. Sterczy w górę lasów rożny. Pies pilnuje: chmiel zbierają - Wieczór zbiera się ostrożny. Siano jakby samo jedzie Konik zagrzebany niknie Jak mak świeci chustka w przedzie W gtębi gajów puszczyk krzyknie I zamilknie. Dziewka grabi Resztki grabką. Ryczy krowa. Świerszcz strzykaniem nockę wabi Która biegnie już gotowa. ------------------------------------------------------------------------------ -- Kragło-Uniwersytecka Tu szła Wysocka. Wyprężona Stąpała z wolna, krótkowzroczna. Jej duża stopa ogumiona Spod krótkiej sukni zbyt widoczna. Gdy umrę, nikt już nie odtworzy Uśmiechu, zębów, głosu, kroku Na pochylonym trotuarze, Który ośnieża się co roku. I nic nie mogę tutaj zmienić, Wciąż widzę, jak ulicą kroczy, Wciąż widzę blask jej ciemnych źrenic, Błysk zębów, uśmiech, wielkie oczy... Kijów 1974 ------------------------------------------------------------------------------ -- Córki Jarosława Jakże im jechać daleko! Wychodzą tak ze świecami Anna do Francji, Eudoksja Na Węgry, Saweta do Danii. Stoją na progu i patrzą - Każą w świat jechać ojcowie, Dziewczynom to bardzo trudno: - Żegnaj, zielony Kijowie! - A na przeciwnej ścianie, Gdzie załamała się krata, Śledzi je ciężki, spode łba, Tak przenikliwy wzrok brata. ------------------------------------------------------------------------------ -- Piosenka Kwiaty kwitną, drzewa szumią, Rzeki płyną, ryby dechną, Świat się zjawia i odpływa - A obłoki jak obłoki, Psy szczekają, koty miauczą, Ludzie płaczą, flet się śmieje. Mąci się i znów wyjaśnia - A obłoki jak obłoki. Wiersze piszą, marsze grają, Na koturny się wspinają, Rodzą się i umierają - A obłoki jak obłoki. ------------------------------------------------------------------------------ -- Statek trzeźwy Prądem prądów bez twarzy niesiony ku końcom Raźno nie dałeś wiary jedenastu słońcom I obliczając wiry zielone - i zorze Gwiazdy widziałeś w niebie a oczy na morzu Kiedy lęk wstawał i podawał płaszcz ci Burza płakała co żaglami klaszcze Czarne łabędzie piały nad chmurami Topielec marynarze pośród lin i sieci Fal świecili białymi jabłek kolanami Boję się wody jak się boją dzieci Boję się statków piennej pianą rzeźby A ty powiadasz: Ja się boję - trzeźwy ------------------------------------------------------------------------------ -- Do muzyka Ta zarzuela Dla Manuela I stukają na wety Kastaniety Ta muzyka pusta Stuka o wieko trumny Rumak ruszył dumny Kopytem rozgniata usta ulicami ciąg wonny Nad domami aniołki Wiozą wozy madonny Gołębie skrzydła fiołki Łóżko zimne i puste W hotelu u Lincolna Tu obca harmonia polna Tu wszystko śpiewa i pachnie Daj pająkowi - arachnie - Struny twojej gitary Niech je zasnuje Z wolna - Jesteś już stary ------------------------------------------------------------------------------ -- Gra I Graliśmy w karty: ja, dwa kościotrupy, Pewna trupianka i ksiądz Kalinowski. Oni zgarniali sztonów wielkie kupy, Ja przegrywałem. I przegrałem duszę. Oni się śmieli. Chichot był czartowski. I z klekotaniem tańczyli po stole. A potem w niebo. Tu przyznać się muszę, Zemdlałem. Potem było pole Szerokie i wiatr. W polu stół i obrus rozdarty I nic. Skończyły się karty. ------------------------------------------------------------------------------ -- Pokaż noc Ślepnę Całą noc chodziły żubry Wokoło domu i parskały glucho A samoloty latały ściszone Bo mgła leżała taka gęsta gęsta Sen niespokojny nie kończył się długo Nieboszczka matka koło mnie siedziała I wnuk mój szukał dzieł zaprzepaszczonych Zasłona gąszczu nie chciała szeleścić I coraz ciemniej było w mej sypialni Piess cicho piszczał Z nie domkniętych kranów Z wolna kapała letnia letnia woda Podejdź i pokaż Głaszczesz tego kota Który nie mruży ołowianych ślepi I źrenic jego świecą dwa świerszczyki ------------------------------------------------------------------------------ -- Jeszcze gdzieś zakwitły bzy Jeszcze gdzieś zakwitły bzy, jeszcze gdzieś szczekają psy, jeszcze ktoś wyciąga ręce, w perkalowej ktoś sukience, jeszcze ktoś pierogi lepi, na weselu ktoś się czepi, na pogrzebie ktoś się modli, wzdycha ktoś: ach, ludzie podli, jeszcze w polu źrebak skacze, jeszcze kocha ktoś i płacze, jeszcze gdzieś śpiewają dzieci, jeszcze ktoś tak rymy kleci... ------------------------------------------------------------------------------ -- Gra IV Widzi mi się taki niespokojny człowiek. Gdy nań wprost patrzę, to on w bok uskoczy I pokazuje tylko jasne zimne oczy, Na które nie spadają czarne frędzle powiek. A gdy ja oczy zamknę, to on cicho woła I śmieje się w ukryciu albo stroi żarty, I na czole w koronę układa swe karty: Sama czerwień i wielka koronka - choć goła. Nie ma nic do dodania. I ja nie dobieram, Bo wiem, że kto dziś kupi, to pewno nie wygra, A za nim ciągnie ta, no, ta wydra, U której próżno szukać łaski. Pani szczera. ------------------------------------------------------------------------------ -- Nowa rzeczywistość Powoli bardzo powoli bez strachu staję się nieważki To nawet nie boli ten świat bez motyli bez zmierzchnicy bez ważki bez chrabąszczy bez gąszczy bez gąsienic same błyszczące guziki w mundurze rzeczywistości skrojonym z białej blachy Jaki nacisnąć guzik gdy przychodzi nocna trwoga? przez który czarny czy srebrny głośnik odezwie się trąba boga? Co trzeba jeszcze włączyć aby zajechał ten wózek? z jakich wykwitnie kłączy żeliwny kwiat ostateczny? czy włączy się lot wieczny w tę księżycową drogę? Czy grobownica będzie biała z komputerów cała? czy będzie odpowiadała na wszystkie pytania? podług jakiego kodu? Pośród wiecznego lodu nie rozkwitną narcyssy jak poetom kwitły za młodu ani konwalie ani irysy ani peonie ani anżieliki tylko jak kwiaty kontakty guziki Nie trzeba nic zrywać wyłączać samo się wszystko skończy ------------------------------------------------------------------------------ -- W kościele Uklęknę tu przed świętą Agatą która niesie swą wyrwaną pierś A Ty stań za mną stań bliziutko i porozmawiamy Tak sobie pogadamy to będzie prawie modlitwa nie lękaj się tu nie ma podsłuchu (podsłuch jest w greckim teatrze) możesz mi odpowiedzieć Wytłumacz mi jak to się stało zaczęło się tak pięknie stworzyłeś taki piękny świat morze las kwiaty rozmaite i psy i słonie To że tam Kain i Abel albo że Noe pił albo że Neron lubił jak się paliło to przecież nic nie znaczy to nie miało żadnego wpływu i ludzie byli tak przynajmniej powiadają No i co? Co z tego się zrobiło? Jak Ty to wszystko zlikwidujesz? Dlaczego oni tak latają całymi gromadami? Z miejsca na miejsce? Dlaczego jedni gonią drugich dżunglą plażą ulicami miast strzelają? Dlaczego piętami roznoszą pejzaże i pałace? Dlaczego robią nieczystości do wody? Chcesz powiedzieć: trzęsienia ziemi to za mało Bomby? Ależ dałeś im moc odradzania się Czy Ci nigdy nie przyszło do głowy że nam jest coraz ciaśniej coraz straszniej? Pozwalasz im mordować się ale to mało Na morza wypływa czarny mazut ptaki umierają ze strasznym krzykiem krzyk świętej Agaty to była pobożna pieśń A to? Ach milczenie to Twój system panu Adamowi też nie chciałeś odpowiadać ale on był naiwny myślał że siła jest po Twojej stronie A co jest po Twojej stronie? Powiedz raz powiedz co jest po Twojej stronie? ------------------------------------------------------------------------------ -- Stary poeta I Poeta mówi: Żono! Widzisz te dwie muchy na parapecie okna zabite muchozolem Tyleż one znaczą we wszechświecie co nasze martwe ukochane psy co leżą tu pod kamieniem Pamiętasz ten wyraz Tropka gdy mu się coś mówiło a on nie rozumiał marszczył czoło skupiał się i nie rozumiał Bo był zwierzątkiem My też nie rozumiemy Patrz mówią do nas obłoki zorze gwiazdy wiatry a my nie rozumiemy Mówią do nas przestrzenie niebieskie mówią drzewa rozwijające się mówią kwiaty rosną i mówią a my nie rozumiemy I tak już będzie Będziemy we wszechświecie jak te dwie martwe muchy jak te dwa zdechłe psy jak dwie nicoście One też kochały i chciały zrozumieć II Poeta mówi: Żono! nie odchodź Zostań chwilę ze mną Chcę być sam A kiedy ty odejdziesz Zaraz przyjdą tacy: Tuwim przyjdzie z gałęzią wielkich jabłek jak ta co zabrał z naszego srebrnego wesela Czesław zaraz przyjdzie taki młodziutki jak wtedy kiedy przyjechał z Wilna ze słowami: ubóstwiam pana na ustach Tolek przyjdzie taki jak w Aidzie kiedy opowiadał bajki Marysi przyjdzie Olek z papugą motyl przyleci co kiedyś wleciał do naszej sypialni wielki i osobliwy Tak się zaludni dookoła Nie odchodź bądź przy mnie bo chcę być sam sam taki zupełnie sam III Poeta mówi: Żono: Byliśmy kiedyś młodzi widzieliśmy ocean w Skagen i Barcelonę i Matterhorn i Dent du Midi mieliśmy przyjaciół gadaliśmy z Lechoniem z Witkacym z Sartre'em zachłystywaliśmy się Proustem czytaliśmy Jądro Ciemności Annę Kareninę Popioły A teraz jesteśmy starzy jesteśmy sami Kłócimy się szukamy ciągle pogubionych książek Chustek zapałek okularów A kiedy będziemy przed Panem Nicości już zaraz nic to nie będzie znaczyło że byliśmy piękni że tańczyliśmy na chłopskich weselach na królewskich pokojach i nikt nas nie zapyta o nasze muchy nasze psy nasze pogubione książki chustki do nosa i okulary ------------------------------------------------------------------------------ -- Mapa pogody ...pominąć strefy ulewy i grzmotu i szukać tylko cienia i pogody... Adam Mickiewicz 1 Mari mossi to znaczy morza poruszone Nie patrz na tamtą północną stronę Przyjdziesz jeszcze w czas ciemny na żelazny balkon i wziąwszy mnie za rękę spojrzysz na płomienie którymi dymi w nocy Etna biała przyjdziesz biała jak Etna i zimna jak śniegi popatrzeć Razem się spojrzy na noc jak na wieczność na morze pod stopami jak na wir istnienia i westchnie się zapachem grobu i mimozy wieczności i krążenia gwiazd i moich wierszy Przyjdziesz w nocy na balkon i spojrzymy razem razem słuchać będziemy gwiazd i piór szelestu którymi sześcioskrzydły serafin szeleści pod kopułą gwiazdami wybitych bezdeni Słuchaj mnie to ja mówię i on mówi we mnie 2 Z lewej strony przy wietrze zachodnim pozostaje życie na niby i burze i fale jak z kartonu i kartonowe maski i jedwabne maski i koronkowe czasem blaszane jak psie namordniki Jak na morzu jak zmarszczki muślinu i to co mi powiedzieli dziś wczoraj onegdaj też jakby szlarki marszczone z muślinu i czasem żelazne kolce I fala się rozpływa z lewa na prawo 3 Gromniczne ciche polecenie Zimowe żółtych świec palenie Zalewu świateł wynurzenie Znad fali dymy i płomienie Czarniawych fal milczące cienie Czarnych kapłanów nudne pienie Wiecznych nabożeństw ustalenie Mrozów i wiatrów przemieszczenie I błyskawice i mgła... 4 Pośrodku tryska wysoka fontanna nie wierz pozornej pogodzie regionu podskórnie płynie krew i stygnie w żyłach nie ma owoców tu nie ma słów pięknych tęsknoty także nie ma tu rozpacz króluje jakże tęsknota może się opierać? wianuszki kwiatów oparzone wodą kamienieją nadgrobnie w stare monumenty woda zimna ciału twojemu będzie zimno podziemie nie zachowa róż ani narcyzów Rozpacz pogodę wróży dla regionu słyszysz jej ciche słowo w tych soplach nagrobnych O frukta! O banany! - o słodkie jeżyny! wygnane z wód jeziora które szaro błyszczy ta fontanna to topór który ścina głowy i która krew czerwoną ścina w srebrne lody 5 Nie łudź się kiedy koncha ? la Botticelli Wynurzy się z jaskrawo niebieskiej kąpieli Z kardynałem w mantui malinowej czy z Heleną w bieli Barwa pogód nie niesie raczej tylko wzmaga Szały wichrów i żagli wzdętych nierozwaga Uniesie cię do miejsca gdzie wiatr lodem smaga Maszty jak gniazda świątyni dźwigają sztandary I szmaty vera ikon płonących jak żary Drzew dźwigających boskich ócz ciężary Ach nie ufaj pogodom Zawsze najpewniejsze Ze wszystkich szczęść i wielkich i małych - najmniejsze 6 Prawdziwa pogoda pod pękiem paproci urosną tam prawdziwki rydze i spolice I mrówki biegające po kobiecych łydkach po to by je wargami zbierali panicze Jakież te wargi były namiętne i durne chciałbym je pocałować - ale to myśl zdrożna Obejmie mnie pogoda raki i szparagi nikt nie zobaczy w nocy żem jest nagi bo przecie telimena mądra i ostrożna 3 lutego Palermo 7 ...stronami deszcze, stronami pogoda... (ze starego kalendarza) Stronami deszcze stronami pogoda stronami czarno stronami zielono stronami stepy a stronami woda może różowo może purpurowo. Stronami choro a stronami zdrowo stronami śmiesznie do łez czasem śmiesznie czasem pod nogami a czasem nad głową czasem na Marszałkowskiej a czasem na Lesznie. Czasami w twoim ręku czasem w moim słowie czasami na Stawisku czasem na Sycylii czasem na ciemnej stronie lub w jasnej połowie czasem wszystkich oszuka najczęściej nikogo nie zmyli. 8 Letnia muzyka letniej mgły przykrywa twarze posągów drzewa i niskie rośliny głos twój jak szczebiot ptaka w dali się odzywa cienisty nużący i taki lękliwy. Wplątani w zimnych stalaktytów zwisy przed Nim jesteśmy pyłem, prochem, niczym, groźnie schowana w dłoni złotej misy inna mgła czarna schodzi na święte oblicze. I to jest nasze życie: mgła, strach, złote cienie i oczy, które wszystko na wylot przejrzały i ponad walki, rozpacz, przerażenie, palą się pomarańcze i kwitną migdały. 9 Pogoda lasu niechaj będzie z tobą promień przedarty przez dwa liście dębu, ptaszek Zygfryda, co opowiadał o śpiącej dziewczynie, szmer gałęzi, szmer lasu Liszta i Wagnera, lasu szydłowieckiego, gdzie zabito Adzia, dębu, co wisi u nas nad fortepianem, pogoda lasu pogoda pogoda Pogoda wody niechaj będzie z tobą wody stawu i wody jeziora, które tak lubisz, strumyka spod Koszystej i strumyka spod Czarnego Stawu, gładka powierzchnia zatoki Palermo i słaby przybój pod Sopotami, pogoda wody pogoda pogoda Pogoda burzy niechaj będzie z tobą pogoda sinej chmury i zielonych żarnie, żagli zerwanych, pogoda Mirandy, pogoda nawałnicy, pogoda jeziora Genezareth niech cię uciszy pogoda pogoda Pogoda nieba niechaj będzie z tobą przepaski Oriona, blasku Plejad, śpiewu łabędzia lecącego w górze, obszaru galaktyki, objętości mgławicy, antymaterii, pogoda nicości pogoda pogoda pogoda czasu niechaj będzie z tobą twego czasu i czasu gwiezdnych zegarów, pogoda klepsydry, którą odwraca sędzia Joanny, przestrzeń od nas do nas, zaćmienie do zaćmienia, czasu skurczonego w sprężynie i czasu zebranego w gasnącym słońcu pogoda pogoda Pogoda domu niechaj będzie z tobą jasnego pokoju, nakrytego stołu, białego sera, mleka, kawy, wiśni, drobnych przedmiotów, których pochodzenie my tylko znamy, fotografii, o których my tylko coś wiemy, Irenka, Tadzio, pani Wodzińska, twarze, które z naszego biurka zejdą do podręczników i już na zawsze, pogoda roślin pokojowych, choinek, aloesów, pogoda naszych piesków pogoda pogoda Pogoda ziemi niechaj będzie z tobą 10 Miesiąc jak królik wśród obłoków hyca W cieniu nie widać cmentarnego wieńca Boję się zawsze tego tam księżyca Który przyjść może w postaci młodzieńca Przyjdź i siądź przy mnie tutaj na grobowcu Posłuchaj słów mych to będzie niedługo Rozbiegły się plejady po niebie jak owce Łabędź odleciał w przestrzeń gwiezdną smugą Ty - nie zostawiaj mnie tutaj samego Gdy odlatują gwiazdy i bogowie Posłuchaj słowa prostego mojego Bo już nikt inny tak tobie nie powie ------------------------------------------------------------------------------ -- Muzyka wieczorem Wiersz Chciałbym ten wiersz jak frędzlę przybić do bucik Jak motyla kokardy rozpiąć na szkatule Jak szpilkę do krawata wbić w niemodny węzeł Jak obrożę wenecką zacisnąć na szyi Bo cóż jest wiersz jeśli nie ozdobą Będącą znakiem śmiertelnych zapasów Tego co jest odwieczne z tym co jest chwilowe Znikomej perły z odwiecznym atłasem ------------------------------------------------------------------------------ -- Uparte wichry Księżyc różowy. Czy to na pogodę? Biegną go witać wełniste baranki, Wietrzne wieczory, wietrzyste poranki, Czy trzeba wierzyć w rozśmiane południa? Marznę. Wieczorem to już nie dziwota Brak nam pogody i lato minęło... Nie łudź się, żono, deszcz niechybny czeka, To już na zawsze przyszła smutna słota. ------------------------------------------------------------------------------ -- Kundel z Rosmersholmu Gdyby tak można gdzieś w jakim zakątku Ustawić stare meble po porządku I zebrać książki, spiętrzyć je w kościoły Gotyckie i nie pomnieć, że sad jest już goły. Nie słuchać wiatru, a myśleć o kwiatach, Nie o rzuconych na zakrętach latach. I wiersz napisać jak stokrotka polny, Tak, bez białego kundla z Rosmersholmu. ------------------------------------------------------------------------------ -- Opuszczony Ten ma premierę, ten ma chrzciny wnuka, Ten gdzieś wyjechał, a tamten zapomniał, Ten ma zebranie, tamten kogoś szuka, Ten, choć żałuje, nie może przyjść do mnie, Jeden za stary, a drugi jak róża, Nie lubi słuchać, jak ktoś sucho kaszle. Ach, jaki piękny ten piesek w podwórzu I nikt mi jego nie przyniesie właśnie. ------------------------------------------------------------------------------ -- W setną rocznicę urodzin Leopolda Staffa Skąd ta kwinta w powietrzu? Czy żaby rechocą? Ale przecież listopad. Śpią na dnie jeziora. Skądże te dźwięki lecą skaleczone nocą. I coś tak dzwoni jak gitara chora? Na wodzić leżą liście niby żółte tarcze, A górą idzie westchnienie jak rzeka. Wysokie drzewa wznoszą swe ramiona starcze. Och, Poldziu kryształowy, proszę, nie uciekaj! 14 Xl 78 ------------------------------------------------------------------------------ -- Rzeczy Kwiaty, owoce, liście, książki, szafy, graty, Złamane klawikordy, czarne futerały, Rozdartych nut kaskady, wazon popielaty, Pulpit pod Ewangelię i dwa pastorały, Potargane paprocie, drewniane buławy, Lalka, koń z włosienicy, stoliczek kulawy, Okręt bez żagli, i ja na tym leżę Jak wielkie, pobrudzone, zachwycone zwierzę. ------------------------------------------------------------------------------ -- Niewygoda Niewygodna ta pogoda, niewygodny wiatr, Niewygodna taka czapka, taki krótki szal, Niewygodna marynarka, niewygodny but, Taki ciężar gniecie piersi, taki ciężki piach, Takie niewygodne życie, taki pusty dom, Taka dziwna ta kareta, tak dziwnie rży koń, Jak żelazne rękawiczki, jakie łóżko niewygodne, Jaki ciasny, niewygodny, jaki zimny grób. ------------------------------------------------------------------------------ -- Upał Bzy przekwitły. Niebawem przekwitną jaśminy I długo trzeba będzie czekać, aż odkwitną. Z czekania włos bieleje, gaśnie kolor siny Oczu, a niebo kryje szarość aksamitna. Więc jeszcze całuj listek, gdy błyszczy zielony. Więc jeszcze wąchaj jaśmin, kiedy kwitnie właśnie, Kiedy jeszcze upalnie, szukaj sobie cienia. Pst! Gorąco. Za chwilę dobry Homer zaśnie. ------------------------------------------------------------------------------ -- Koncert Rachmaninowa upalnym latem Wszak przecieście umarli, Kola, Lena, Julku! Więc dlaczego na stawie takie żywe blaski? Leżycie pod krzyżami na jałowym pólku, A tu okna otwarte, bzy kwitną kiściami. Krople skapują z wioseł, skrzypią w łódkach dulki I sinieje na ścieżce szlafroczek szlarkami. A drzewa tak się cieszą, że wrzaskliwe sójki Powiewają porankiem i skrzydłami w paski. ------------------------------------------------------------------------------ -- Lis Jak mocno pachną czarne bzy, Gdy nocą wyjrzę z lisiej nory I nocny chłód pieści mój chwost. Spiczasty wznoszę do gwiazd pysk, I, chyłkiem biegnąc, z mokrych traw Strącam, zastygłe krople rosy. I czuje mój jedwabny nos Drżącą w powietrzu nocy krew. ------------------------------------------------------------------------------ -- Do siostry Umarłaś w mrozy. Jakie były śniegi! Już nie ma kogo spytać: czy pamiętasz? Musi wystarczyć przechadzka na cmentarz. Samotna pamięć wątłe snuje ściegi, A dzisiaj w nocy śniły się pokoje Domu, co dawno zgasł jak świeczka w dłoni. Lekko kołysał echem ucho moje Stukot przed domem kopyt naszych koni. ------------------------------------------------------------------------------ -- 4 czerwca dla Joasi Cztery, dni czerwcowe jak czterech wiolonczelistów Stoi za oknem i gra Brasileiros. Noc pachnie jak puszcza brazylijska Nieprzystojnymi kwiatami śniegu. Stosami wierszy, stosami listów Łączy się wonne ongi z pachnącymi teraz. Z puszystych gronostajów noc sina się iska I mówi: "Donja Pruher!" - "Don Diego?" ------------------------------------------------------------------------------ -- Kwitnienie akacji w zapuszczonym ogrodzie Z gąszczu traw wystrzelają jak dwie dłonie Dyanny Dwie strzały zdziczałego tutaj rabarbaru. I drżą na letnim wietrze jak powieki panny, Co widzieć nie chce, a widzieć się stara. Nie było nigdy tu tych pienistych kiści, A teraz chmura spływa na rabatę. I już zbyt letni, zbyt pieszczący liście Wiatr niesie w przestrzeń poszarpane kwiaty. ------------------------------------------------------------------------------ -- Kraków Jaki miły ten Kraków. Sami nieboszczycy: Tu pani Arturowa wysiada z karocy, Tu Boy chodząc po Rynku wielkim głosem krzyczy Z żalu, zupełnie trzeźwy, o samej północy. Tu Witkacy się kłania Fusi kapeluszem, Niusia mnie list Lechonia, książęcia Polaków. A Mickiewicz się z krypty ciągnie - zacna dusza - I pyta wciąż uparcie: to taki jest Kraków? ------------------------------------------------------------------------------ -- Bocian w Ryczywole Bociek, bociek! - krzyczą dzieci, A on: kla, kla, kla... Maria Konopnicka Jestem jak ten bociek w Ryczywole, Co uwił gniazdo na słupie wysokiego napięcia: Ma pod skrzydłami przestrzeń, elektryczność, pole I pisk nieopierzonego bocianięcia. Opodal kościół, co pamięta Krasickiego biskupa. Piękny - a cóż mu jego piękność powie? Czerwonodzióby, czarno-biały, na szczycie gniazdosłupa Bocian klekocze - kla, kla, kla - jak jego przodkowie. ------------------------------------------------------------------------------ -- Rachunek Tadeuszowi Kulisiewiczowi By obejrzeć się, trzeba tak wielkiego męstwa, Dalej nic nie widać nad ostatnią krawędzią. Czy liczyć klęski, czy nizać zwycięstwa? Kto mi to powie? Kto mnie sprawdzać będzie? Owce białe i czarne liczyć - próżna praca. Uciekają mi stada na piarżyste steczki. I nad wiecznym jeziorem stoję, biedny baca, Który na końcu nie ma i jednej owieczki. ------------------------------------------------------------------------------ -- Echa Czy słyszysz echo dzwonów, co się stepem ściele, Czułe jak woń piołunów, czai się i perli, Niby kadzidła strumień w drewnianym kościele, W cerkwi jak ta, co stoi nad brzegami Nerli. Przyłóż ucho do ziemi, czy słyszysz tętenty? Czy biją tarabany, proporce się wstążą? Głucho. Jak co dzień mijam Raszyn i Falenty. Nie woła mnie Godebski, nie wstrzymuje xiążę. ------------------------------------------------------------------------------ -- Rzym Czy ja myślałem, że z brązowej sukni Z białą morą, co mama miała na weselu Henia, Zrodzi się kolor Rzymu i jesiennych liści I brąz najmilszych loków i wszystkie wspomnienia Kasztany Panteonu, bażanty i koty, Na rudym Kapitolu pląsające dzieci I siedzący na tronie, jak na kufrze złotym, Powstały z białej mory, Jan Dwudziesty Trzeci. ------------------------------------------------------------------------------ -- "Bzicem kunia" Andrzejowi Bachledzie "Bzicem kunia"... poganiaj, poganiaj... Po bzyzku, popod Atme, za stodołę. Nic nie widać, deszcz, mgła, ani-ani... Przez mgłę gliniany kogut na cmentarnym kole. Ciemny świat, hej, ciąg dalej, stary. Skąd tutaj śnieg i błocisko? Popękały jak drewniane srebrne janczary. To nie Kalnik, to nie Atma, to Stawisko. ------------------------------------------------------------------------------ -- Arietta Co to się rodzi i co to umiera? Czy to kawałek łąki w słońcu, na którym się pasą skrzydlate siwki z twarzą Beethovena? Czy to morelowa zatoczka w Zatoce Biskajskiej, w której igrają muszle i brzmi ten jeden ukryty ton? Czy to anieli w niebie kołyszą Jurka Lieberta, a on uśmiecha się przez sen i mówi: nie płacz, Jarosławie? Czy to stoją cherubiny pobite na niebie, Całe w łzach? Warte nun balde Ruhest du auch. ------------------------------------------------------------------------------ -- Czułość W Buenos Aires każdy ptak jest inny Niż u nas, inny każdy chwast. Rzeka niezrozumiała. La Pląta ogromna, I na jej brzegu okrąglaki: sport. Niezrozumiały Don Segundo Sombra I śpiewa żaba, sapo cururu. I tylko jedna jedyna rzecz zwyczajna: Niezapomniany twej czułości gest. ------------------------------------------------------------------------------ -- Stara Czy to był Artur, czy to był Antoni? Przynosił zawsze ciemne winogrona. Nie, to był Klemens, i właśnie brzoskwinie. Pamiętam dobrze tę szeroką skrzynię... Wojtek miał palce jak węże na dłoni, Kazik tak śmiał się, że niech dusza skona... Nie, to nie Kazik. Ludwik wkładał pęta... Po co? Już nie wiem... już nic nie pamiętam. ------------------------------------------------------------------------------ -- Do Izoldy Izoldo moja, nie słuchaj tych głosów, Nie pij napoju z fiołków i lubystka, Bo miłość możesz wypić z każdej rosy, Z każdego listka. Czyż ci potrzebny taki szumny trunek? Czyż śmierci nie ma w uśmiechu miłości? Czyż nie zawiera każdy pocałunek Ziarna nicości? ------------------------------------------------------------------------------ -- Młodość Tyle pięknych poetek. Szymborska, Achmadulina, Zbierają się, jak do gry w domino, I każda wpłaca się do puli na Zielonym stole - aż przeminą... A dla mnie jedna tylko jest: Achmatowa. Achmatowa to dwadzieścia moich lat, Wysoki klon, zielone okna. To was Nie dziwi chyba? Kochacie młody las. ------------------------------------------------------------------------------ -- Poeta Pomyślisz, cóż to za robota, To łatwe życie skąd się wzięło? Podsłuchać muzyczny motyw I żartem wydać za swoje dzieło. I czyjeś tam wesołe scherzo Ułożyć w wierszyk zaniedbany, Przysięgać, że tak biedne serce Płacze wplątane w lśniące łany. A potem lasu podsłuchiwać I sosen, co z pozoru nieme. Dopóki mgła opada siwa Pnie okrywając aż do ziemi. Ściągam i z prawa, ściągam z lewa, I nawet mnie to nie kłopocze, Coś z życia, które chytrze śpiewa - I wszystko z milczącej nocy. (Anna Achmatowa) ------------------------------------------------------------------------------ -- Sen Śniłaś mi się niby ćma, niby Ofelia, Samotna i nieprzytomna - w ogrodzie. Twarz twoja, niby szczupły nenufar, Leżała wśród kręgów na wodzie. Trzepałaś skrzydłami czy powiekami, Przez rzęsy sączyła się zielona woda. Mówiłem: Boże, zmiłuj się nad nami, Młodości mojej, starości mej szkoda. ------------------------------------------------------------------------------ -- Apassionata Noc. Któż do bramy o tej porze stuka? Wiatr liśćmi kręci i zamiecią grozi. Za budę wciska się zlękniona suka, Co w dzień biegała na długim powrozie. Do drzwi domu stukanie. A któż to być może? Na niebie chmury niby świńskie ryje, Księżyc przez chmury i widno na dworze Nikt nie szedł, a na płocie chwieją się rogoże. Pukanie do pokoju? Nie zgadujesz czyje? ------------------------------------------------------------------------------ -- Pilica Co mi dzisiaj jest, że wszystko mnie smuci? Jakaś głupia myśl, że nic już nie wróci, Jakiś głupi żal, że wszystko na nice, Nie popłynę już zamgloną Pilicą. Nad Pilicą mgła. Czółno opuszczone. Konik ciągnie wóz, to nie w moją stronę. Gęstwa białych piór po łące się trzepie, Za łąkami las. Może tam jest lepiej? ------------------------------------------------------------------------------ -- Klasyka Nie pisz już więcej nic o Ryczywole. Na bułanym rumaku przez laurowy lasek W zielonej todze jedź z wieńcem na czole. Pamiętaj odtąd, że już jesteś klasyk I że przystoi tobie nuda i powaga. Stań i natrzyj werbeną twe zmęczone dłonie. Nie patrz na młodą nimfę, bo nimfa jest naga. Opiewaj Lylybaeum. Może Manfredonję. ------------------------------------------------------------------------------ -- Ubieralnia Jerzemu Lisowskiemu Przyjemnie jest się golić w szczupłym pokoiku, Gdzie kryształowych flaszek krzyżuje się błysk I gdzie przychodzi za mną wspominań bez liku, Kładąc mi na kolanach psiej wierności pysk. I gdzie za jasnym oknem złocistozielone Liście jak wyrzeźbione na przejrzystym tle Marszczą się, nim opadną, w puszystą zasłonę Jak gęsty wachlarz panny Mallarme. ------------------------------------------------------------------------------ -- Artur "Gdybym przespał aż do rana, już bym nigdy nie odzyskał Nocy tej!" - Wonne kwiaty, rozśpiewane ptaki - cyt! Nieba namiot połyskliwy, czasu wirujący kryształ, I w powiewach, i w płomieniach pławi się tej nocy byt! Nad zębami fortepianu wiszą ostro chrupkie młotki, Zapachów, dźwięków, kwiatów, liści ogród syt. Odkryj z zasłon obraz ten na pół gorzki, na pół słodki. Przytul się mocniej. "Timo... Timosheffka, what is it? ------------------------------------------------------------------------------ -- Biografia Dla D.O. Przyśniłeś mi się jeszcze tam na stepie, Gdy księżyc nad kurhanem wschodził różowym ciałem, Widziałem cię w mieście, na ulicy, w sklepie, W przejrzystej wodzie ciebie widziałem. Szedłeś za mną przez całe moje długie życie, Słyszałem wciąż za sobą uparte stąpanie, Nie wiedziałem, że ciągle żyjesz ze mną skrycie, Hamlecie, młody Fauście, stary Don Juanie. ------------------------------------------------------------------------------ -- Książka kucharska prababki Przepis na baby sakramenckie od panien Berdyczowowskich. Przepis na sucharki od kogoś. Jak prać blądyny. Insze koronki jak usztywniać. Rosolisy po lwowsku. Sorbet różany rungurski. Orzechy smażone na szczęście. Lak purpurowy topiony w spirytusie i maczane w nim objedzone grona winogron. Patarafki obszyte szlarką z pstrej fasoli i nasion harbuza. Różowa poduszka do szpilek w kształcie serca, jedwabna, Posłana tobie potajemnie z prośbą, żebyś nie umarła. ------------------------------------------------------------------------------ -- Ostatnia piosenka wędrownego czeladnika Dobranoc kwiatki niebieskie, dobranoc zorzo różowa, dobranoc ptaszki za oknem, dobranoc różo kwitnąca, dobranoc ciszo wieczorna, w której ton jeden się chowa, dobranoc ciało gorące, dobranoc duszo stygnąca. Zegnajcie sen i kochanie, żegnaj obłoku biały, Zegnaj nocne cierpienie, dobranoc rzeźwy poranku, Dobranoc piesku kochany, dobranoc świecie cały, Dobranoc topolo wysoka - i Ty, stojąca na ganku. ------------------------------------------------------------------------------ -- Oda na zagładę Wenecji A Thing of Beauty is a Joy for ever John Keats I Ty, pogrążona gigantyczna lutni, w której zamilkły gwarne gargaryzmy, śpią razem z tobą aniołowie smutni i gęste gąszcze przekleństw i charyzmów, nadzieje zgasłe, zalane ogniska, gnieżdżą się gniazda podwodnych kryształów, niepomne głębie zimna czy gorąca, struga materii z krwią zmieszanej błyska, sięgając w wirów gałęzisty parów, fala podskórna struny śmierci trąca. II Myszom podwodne twoje struny brzęczą, marmur skalany milionami szczurów rozkładu błyszczy zohydzoną tęczą i klaszcząc w ściany poczerniałych murów, hoduje sady czarnych winogradów, w których rodziły grzechów twoje córy w sennych pojękach świat nierzeczywisty, cały z mgły białej i czarnych osadów, półzatopiony półwzniesiony w górę, gdzie płyną domy jak puste kanistry. III Kryjesz spiętrzone złomy gramatyki, nieobliczone okruchy granitu, ławice martwych ryb Adryjatyki, zdarte podkowy rumaków prabytu. Tutaj Europa w świata strony cztery rozdarta była i morzem wtoczona i niezmącone było tylko owo lustro zatrute, zwierciadło Wenery, które srebrzyste odbija neutrony i w którym ogniem zachód świata kona, jak ty skonałaś, grzeszna białogłowe. IV Cóż jest grzech? Pomyśl to w nicości, czy grzechem były morskich starców pląsy? czy bucentaurów promieniste ości? czy wzdętych żagli rozdarcia i dąsy? czy wioseł trzaski? czy gitar otrząsy? czy grzechem były szczęście, miłość, piękno, cynamon, mirra, kadzidło i mięta? czy grzechem puchy ptaków, madonn pąsy, ciała okowy? one z tobą pękną, aby uwolnić obraz Wniebowziętej V Głos twój pod wodą niby śpiew syreni w rozbitych kotłach gra żałobne larum. To śpiew umarły. Wszystkie nasze pienia zacichną w końcu zdławione ciężarem kamiennym czasu. Nieme kontynenty wirować poczną w pustce, aż zagasną, w niebie zatoną blaski równe tobie, miodem płynące i olejem świętym i już nie pojmiesz, gdzie ciemno, gdzie jasno, wszystko się kręci wirem na twym grobie. VI I wtedy wszyscy, co dla prawdy żyli, słoneczną chmurą wzniosą się nad wodą mówiąc: dla szczęścia my się urodzili i w krąg wplątali wieczystej urody, bo co jest piękne, to już trwa na wieki, słońcem karmione rosną ludzkie lata i mądra dźwięczy praw wieczystych lekcja, którą zachwytem wzniesione powieki odkryją niby ciemne światła świata i powstającą Nieczystą Wenecję. ------------------------------------------------------------------------------ -- Umarłe miasto Nowy port tłamsi całą szerz zatoki Ssąc żyzne soki krainy. Półksiężyc Domów obleśnych i świecących cegieł Otacza ulic nieskończone szlaki, Gdzie tłum się roi w dzień, nocą szaleje, Szyderstwo tylko i żal w górę wznosząc Ku skałom czarnym i odwiecznym murom, Co zapomniane od czasu niszczeją. Ale gród cichy żyje, śni i widzi, Jak krzepko trwa pod wiecznym słońcem wieża, Jak cisza strzeże święconych posągów, A na porosłych trawą płytach ulic Jak przez zasłony widzi widma ciał, Nie czuje bólu, bo wie, że przyjdzie dzień, Kiedy wycieknie z pysznych dworców tłum W skomleniu próśb ku górze się wlokąc: "Męczy nas pusty wiew i zaginiemy, Jeśli nie pomożecie. Zbytek dławi, Dajcie nam czysty oddech waszych szczytów I źródeł chłód - spoczniemy w waszych dworach,. W spichlerzach waszych, w łukach każdej bramy. Oto są skarby, jakich nie widziało Wasze oko, ładowne osły i wielbłądy Dobrem wartości całych wielkich krain". Surowy odzew padł: "To nie jest targ. To, co wy dobrem zwiecie, to są śmieci. Siedmiu zbawiono z tych, co ongi przyszli, Bo się zaśmiały do nich nasze dzieci. Warn wszystkim śmierć. Zuchwalstwem wasza licz! Precz stąd z fałszywym skarbem. On ohydą Dla naszych synów. Patrzcie, jak ich stopa Strąca go naga z urwiska do morza". (Stefan George) ------------------------------------------------------------------------------ -- Trylogia aleksandryjska I PIES DARIUSZA Tamci uciekli. Zostaliśmy sami, Wóz jeszcze jechał po nierównej drodze, Wielki Król jęczał cicho przeszyty dzidami Nabarsanesa i Bessosa. Nagi, Tylko przykryty płaszczem purpurowym I błyskający okuciem kajdanów. Woźnica uciekł i woły zmęczone Szły coraz wolniej. Tkwiły w nich oszczepy. Zgiełk cichnął w dali i nagle zabrzmiały Smutne hejnały trąbek macedońskich. Tuliłem głowę do ciała Dariusza. Czułem, jak gaśnie ciepło jego stopy, Chyżej niedawno, a dziś nieruchomej, Chłód ostateczny ogarniał go z wolna. Cóż mogłem zrobić, pies całkiem bezsilny, Ja, Skarabeon (po waszemu Zuczek) W zgiełku okrutnych i bezmyślnych zmagań? Woły stanęły, wyjrzałem przez szparę: Stały nad jeziorem; o, jak mi się pić chciało, Cały dzień wlekliśmy się wśród upału, Ale nie mogłem tak porzucić pana, Jak porzucili go ludzie. Wtem zajrzał Do wozu żołnierz macedoński i narobił krzyku. Wielki Król wody poprosił. Ten przyniósł w szyszaku, Dariusz się napił, dwornie podziękował, Westchnął i umarł. Macedończyk krzyczał I wkrótce zjawił się, podniósł zasłonę, Mizerny człowiek. To był Aleksander. Zapłakał, potem powiedział: ja królem Jestem nad królami. Drgnąłem. Skąd mogłem wiedzieć, że się rozpoczyna Nowa epoka? Psy epok nie znają. II MALINY KLEOPATRY Cezar podobno lubił te maliny, Które mu z dalekiej i dzikiej północy Przynosiły dziewczyny. Czy piękne dziewczyny? Nie miały takich giętkich ramion jako moje. Kazałam kosze pełne nasypać tych malin I wdychałam zapach, jak i Cezar wdychał, Myśląc, że taki zapach mają leśne dziewki. A może tak pachniała także moja młodość. Otwórzcie grób ten. Leży w nim Antoni I moja radość, i moja potęga, Postawcie wkoło kosze na podłodze Na biały marmur sok ich się wykrwawi, A każdy kosz ten mchem jest wyściełany, Na mchu tym giętkie prężą się gadziny, Węże. Wypróbowałam sok ich na dziewczynach Co najpiękniejszych i na służebnicach. A teraz sama wężom dam ramiona. I wezwę boga mojego Amona. On śmierć mi ześle, a węże wyzwoli I puste kosze pełne krwi obali. Wszystko truchleje, wszystko przeminięte, Jak syk wężowy w uchu mym zadzwoni I zgaśnie razem z moim Antoniuszem, Z Cezarem moim, z mymi malinami, Z całym Egiptem... III ŚMIERĆ ALEKSANDRA Dzisiejszej nocy ciężki kopytami Przyszedł Bucefał i powiedział do mnie: Patrz, jak mi słonie poorały boki, Umarłem. A ja mu powiedziałem: koniu, Wziąłem za grzywę miękką, powiedziałem: Koniu, mój koniu, już mówić nie mogę. I mgła się wzniosła ponad Babilonem, I słońce wzeszło na zachodniej stronie, Ojciec mój Filip galopował niebem, Nie chce mnie oddać innym bogom w syny. O! jakie ptaki gniazda wiją w Indiach! Już rzek indyjskich nie usłyszę plusku, Żołnierze idą przez pokój szeregiem, Nie wiem, czy żywi, czy ci, co polegli, Czy z mgły, czy z prawdy ich przepiękne ciała. Bo bardzo dużo ich jest, szereg długi, Nad nimi lecą złocone bociany. Ogarniają mnie z wolna cienie Ekbatany, Głos podziemny powiada: Słuchaj, Aleksandrze, Słuchaj, słuchaj, powiada, ale cisza... Coś jakby śpiew milczenia, podziemna muzyka. Trucizny długo Arystoteles warzył, Sączył je we mnie słowem, i wierzyłem, A potem chciałem pić. Życie wypiłem... Świat się zamącił, ale świat jest zawsze Jak zamieszana na łąkach kałuża. Tam był Ocean, ale uciekł, uciekł... Ach, jakie będą wspaniałe igrzyska Na tym pogrzebie... Roma 1979 ------------------------------------------------------------------------------ -- Wieże I Witaj, arko wysoka, wieżo wspaniałości, Taka, jąkam cię widział o wschodzącym słońcu, W dnie kiedy ON powitał jak zwyczajnych gości Nas w progu Watykanu, u progu wieczności, Biała arko przymierza pomiędzy światami, Pomiędzy wieżą, w której cieniu tkwi moja kolebka, A cmentarną wieżyczką - zmiłuj się nad nami - Gdzie cały świat spoczywa pod żałobnym czepkiem. Na białych wysokościach błękitne imadła W rozbłysku wspominają losy zakończone, O pozwól mi raz jeszcze, Ty, gwiazdo upadła, Zaświecić sercem w moje własne strony. Człowiek jak pies bezradny czeka przeznaczenia, Nad jego głową linie planety się łączą, Naszych gwiazd nie odróżnia od innych promieni, Już zgasły. Sprawy ludzkie tak oto się kończą. II Hölderlin całe życie Spędził w wieży I udawał obłąkanego. Myśmy byli obłąkani I szaleni, i zagubieni, Ale nasza wieża Istniała w imaginacji. Gdy zasypiam, Odlatuję na wieżę I sypię płatki kwiatów Na ciebie. Kiedy budzę się, Wieża wali się I jestem znowu sam Jak w chwili stworzenia. I krzyk mimowolny Wykwita mi w gardle I myślę: Wszystko już było I wszystkie płatki kwiatów, Którymi ciebie zasypałem, Zdarte są ze mnie, Z mego czoła, Z mego serca, Z moich lędźwi I bolą bardzo... III Kulejąc na kosturze zrąbanym z gorąca Garbi się wiecznie człowiek nad jałową glebą I jak znaki tragiczne, runy nie znaczące Rozstawił wszędzie wieże sięgające w niebo. Idą więc gromadami lub stoją osobnie, Gdzieś z morza wyrastają, nad skałami stoją, Gotycko wyrzeźbione, albo nieudolnie Świecą łatami cegły lub tłumem się roją Strącając potępionych, unosząc wybranych Na skrzydłach ptaka-liry, wróblich i bocianich W obłoki mierżą, w gruz się rozpadają, Kamieniem w kamień biją, cegłą cegłę gonią, Aż się wszystko zaciera i niknie w konturze, I widać tylko stopy, co pną się ku górze. Pośrodku stepu jak żuraw wyrasta Obfita w dzwony, ptaki i poblaski, Im wyżej wieża sięga, tym step bardziej płaski, Tym dalsze chmurne miasta, Zacierające ostrowy, mogiły, burzany. Księżyc czasem czerwony przez obłoki chore Proroczym palcem mierzy w Wernyhorę I w stepie cichym jak wielki parawan Ptaszyna ranna, rozkrajany kawon, I sierp połyska, Niby na głowie starca trójmistyczna mitra, Cała kryta rzeźbami świątynia Dymitra, Nożów i krwawych koszul błękitna kołyska, Obłoków tych kopuła, kopuła wyniosła, Nagle się w jasny obraz przeaniela I rozumiem zatajone w gąszczach i zaroślach Przemieniające słowa proroka Daniela. Mickiewicz szukał takiej wieży Tabor, Gdzie by mu się kościotrup przeistoczył w ducha, Jeszcze tam gdzieś po stepach przystaje i słucha, Bo mu się ton wysoki w listowie zagrzebał. A liście wiatr cmentarny po polu przegania I słychać tylko wycie. I nie słychać grania. Paryż 20-30 stycznia 1980 ------------------------------------------------------------------------------ -- Urania Uranio, sosno, siostro - tak ciebie nazywam, Bo palcem pnia swojego ukazujesz nieffo. Wiatr, co się w twojej czarnej grzywie zrywa, Zacicha dołem. Siostro, wzywam ciebie Jak niegdyś wróżę w koronach z jemioły, Abyś wytrwała w progu mego domu I strzegła kwiatu, owocu i pszczoły, I serc, co tutaj gasną po kryjomu. Uranio, muzo dnia ostatecznego, Bogini końca, bogini trwałości, Zniszczeń bogini i wszystkiego złego, Stójże na straży domu i nicości. Weźmij mnie w swoje grzywy, ty szalona, Wyszarp mi ręce, co już nie wyrosną, Pogrzeb mnie, ratuj, daj swoje korony, Bym także był Uranią, nicością i sosną. Sailly 2 II 1980 ------------------------------------------------------------------------------ -- Warkocz Jesieni * * * [Coraz ciszej] Coraz ciszej, jesień, wrzesień, pasma ścielą się po polach, milkną głosy i kolory, polska jesień - jak u Pola. Ziarna mielą się we młynie, wiatr i wiatrak, i wiatrówka, mleko życia jak w maszynie oddziela czasu wirówka. Sen mnie zbiera jak niedźwiedzia, ale w nocy spać nie można; jesień niby stara wiedźma stąpa mądra i ostrożna. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Śnieg zacina] Śnieg zacina, wrona leci, Skrzypi wóz na drodze w skos, Biegną śniegiem czarne dzieci, Dzwonów zabrzmiał senny głos. Rzeką zimną i stalową Idzie chłodny, mocny wiew, Wieża z pochyloną głową Patrzy w gąszcze rudych drzew. Kościół cały z czarnych kratek, wiele lat już na nim znać, Szare dymy snuje statek - Smutno, smutno, chodźmy spać. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Chciałbym napisać] Do czytelnika Chciałbym napisać, jak pies biegnie, Wóz cały w słońcu jedzie laskiem, Baba rowerem skręca jezdnią I bańki lśnią blaszanym blaskiem. Czerwony pociąg mija domy, A z elektrowni czarne dymy, Spłoszony kasztan szarpie brony, Topola składa liść jak rymy. Żeby to wszystko w słońcu błysło I żeby było tak jak żywe - I żebyś ty to widział wszystko, I żebyś był, jak ja - szczęśliwy. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Jak diabelski Paganini] Jak diabelski Paganini wiatr za oknem skocznie nuci. Zanim noc jesienna minie, stokroć smyczkiem w górę rzuci. Stokroć smyczkiem w dół uderzy, niską nutą w okiennice trącać będzie jak należy, budząc śpiące czarownice. Aż do rana w zimnym łóżku naobracam się do woli. Jutro znów: Podkowa, Pruszków, Nowogrodzka. Ach! to boli! ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Nigdy jeszcze] Nigdy jeszcze tak bardzo nie kochałem życia, nigdy jeszcze tak bardzo nie pragnąłem śmierci, od kiedy niby księżyc z dala powstający ogromnym łukiem wschodzić począł koniec. Resztka dni moich - chciałbym, aby była cała jak płomień mej miłości wartka i żarliwa i aby jak płonący krzak na czarnej górze dusza moja zgasła - a dym wzbił się w niebo. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Ta resztka moich dni] Ta resztka moich dni niech będzie tęsknotą do tego, co się spełnić ma dla moich wnuków, i niechaj prawdzie świadczy z największą prostotą mój wiersz napięty jak cięciwa łuku. Niech strzały moich słów strzelone wysoko spadając piersi ziemi na przestrzał przeszyją, aby poczuła ziemia, że serce i oko moje - dla niej i przez nią tylko żyją. Niech słowa mej miłości wielkiej dla człowieka ułożą się kamieniem na dnie możnych prądów i niech płynie nad nimi rwących czasów rzeka dążąca do leżących w jasnym słońcu lądów. I niech na supraportach nowych domów kute, zaplątane w kamienne paprocie i flądry, słowa me świadczą, pleśnią lat zasnute, że poeta pzeczuwa więcej, niż wie mądry. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Jesień sypiąca] Jesień sypiąca gorzkie cynamony, rozcierająca popiół w smagłych palcach, rozcierająca słowa w smagłej dłoni, zacierająca blaski dawnych dni; jesień krocząca jak chytry wielmoża, krająca plastry czasu niby dynię, dymem wstająca nad kartofliskami, ogarniająca domy mglistym płaszczem; ogarniająca dom mój mglistym płaszczem i śpiewająca liściom kołysankę - zapach wanilii na wysmukłych palcach i zapach trupi w dłoni tej Cyganki, która przeciera liście i obłoki i kastanietem uderza o ściany - lecz to świerszcz może, a może klepsydra? - nie, nie klepsydra, czas kroplami stuka. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Nim przyjdzie wiosna] Nim przyjdzie wiosna, nim miną mrozy, w ciszy kolebce - nade mną sosna, nade mną brzoza witkami szepce. Szepce i śpiewa niby skrzypcowa melodia cicha, melodia nowa, której nie słychać, która dojrzewa. Tak się zapadam jak w śniegu puchy w jesienne liście i tylko duchem słucham i badam, czy noc nadchodzi, czy świt się rodzi, czy rzeczywiście? I tylko przez sen wyciągam ręce - to mnie nie budzi, nie chcę nic więcej - bo wiem, że jestem w nieskończoności, w morzu miłości do ludzi. ------------------------------------------------------------------------------ -- * * * [Zostanie po mnie] Zostanie po mnie tu mój ród i parę słów, i parę snów, miłości dreszcz i szczęścia głód, z których się zrodzi pisarz znów. Zostanie po mnie uścisk rąk i uśmiech - ten radości kwiat, wspomnienie zapomnianych mąk i stary las, i stary sad. Zostanie po mnie stary dom, na którym wzrośnie piana drzew, cmentarny dół, kamienia złom i nad mogiłą ptaków śpiew. Zostanie po "mnie ponad szczyt starych topoli - nieba błam, zostanie po mnie - słuchaj, cyt! - dźwięk, który ja tu tylko znam. 1952 ------------------------------------------------------------------------------ -- Dziewczyna i gołębie Inżynier S. po wojnie osiedlił się w Komorowie koło Pruszkowa, gdzie miał. maleńki domek, i oprócz zajęć zawodowych poświęcił się całkowicie wychowaniu swojego najmłodszego syna. Edward był nieco zaniedbany przez ojca, ale teraz, po stracie żony i dwóch córek, uczucia inżyniera dla syna znacznie się wzmogły i można nawet powiedzieć - nabrały cech monomanii. Wprawdzie istniał jeszcze najstarszy. Staś, ale ten usamodzielnił się od dawna, w czasie wojny znalazł się we Lwowie, a potem przyszedł z Pierwszą Armią jako jeden ze śpiewaków kwartetu Teatru Wojska Polskiego, następnie śpiewał w chórze Ertana jako tenor, potem zaś został solistą, piosenkarzem, i mieszkał to we Wrocławiu, to znowu latem w Zakopanem lub Karpaczu, o ile nie występował w objazdach Artosu na Wybrzeżu i gdzie indziej. Domek inżyniera składał się z dwóch pokoi i kuchni na dole oraz z dużego pokoju wbudowanego w wysoki dach. Dach ten widać z daleka, gdy się jedzie kolejką. Ten. pokój "strychowy" zajmował właśnie Edek. Opóźniony w nauce wskutek perypetii wojennych i powstaniowych, mimo ukończonych osiemnastu lat uczęszczał do dziesiątej klasy zawodowej szkoły plastycznej przy ulicy Noakowskiego w Warszawie. Rysował wcale nieźle, choć bez zapału, i ojciec niepokoił się, ze obrał dla syna fach nie bardzo mu odpowiadający. Chociaż sam Edek nie skarżył się i nawet się; odgrażał, że będzie znakomitym dekoratorem teatralnym, ale na razie objawiał mało zapału do swego przyszłego zajęcia. Zresztą ze szkoły przynosił z rysunków odręcznych i technicznych same piątki, sumienie więc inżyniera uspokajało się stopniowo. Mieszkanie inżyniera było małe, ale ładne. W kuchni i przyległym pokoiku panowała niepodzielnie stara "Kołdusia", tak nazywana dla znakomitego przyrządzania ulubionej potrawy inżyniera. W drugim pokoju mieściła się pracownia inżyniera (co domek zwalniało od kwaterunku), sypialnia i jadalnia. Tam ojciec i syn spędzali czas wieczorami. Jeżeli nie gościło w tym mieszkaniu szczęście, to niewątpliwie było w nim bardzo spokojnie. Ojciec i syn spotykali się dopiero przy kolacji, gdyż z rana wyjeżdżali o różnych porach, i cała treść, cała istota ich życia koncentrowała się w godzinach po wieczerzy, kiedy rozmawiali, pracowali, od czasu do czasu przypominali matkę lub wspólnie czytali lekkomyślne listy Stasia. Imiona sióstr nie padały nigdy w ich rozmowie. Domek komorowski istniał również przed wojną, ocalało więc w nim trochę książek i pamiątek. Ale dziecinne fotografie Krystyny i Marii znikły po ich śmierci ze ścian pracowni. Edek nie zdradzał zbyt dużych zainteresowań intelektualnych, ale potulnie czytywał z ojcem niektórych klasyków, co go czasami potężnie nudziło. Kiedy inżynier, wysławszy Edka na górę, zostawał sam w swoim pokoju, trudno mu było streścić i zsumować wszystko to, o czym mówili, rozmowy ich nie miały określonych kształtów, podobne raczej do monologów inżyniera, gdyż Edward był bardzo małomówny z natury. Wszystkie jego pytania i powiedzenia ojciec powtarzał sobie długo w noc, doszukując się w nich jakiejś treści. Pytania jednak i uwagi chłopca były zupełnie zwyczajne. Powoli jednak inżynier spostrzegł, że niejasno i w sposób zupełnie niesprecyzowany, w znacznej, O ile tak można określić, odległości, krążyły one wokoło, czy też zdążały do jednego tematu. Tematem tym była kobieta. Oczywiście aluzje były dyskretne. Edek być może sam sobie nie zdawał sprawy, że powracał do rozmów o sąsiadkach, o koleżankach. Zajmowały go kwestie ich urody, powierzchowności. Czy Helcia ma ładniejsze włosy od Marysi, czy Ani oczy są niebieskie, czy szafirowe? Inżynier starał się, nie pokazując tego po sobie, skierować myśli syna na inne przedmioty. Mówił o malarstwie, rysunkach, o sprawach technicznych, o swojej pracy przy odbudowie Warszawy, o nowych systemach murowania. Edek znowu po chwili zaczynał o Basi, która mieszkała w sąsiedniej willi. Była to hoża, wysmukła dziewczyna i sam inżynier zwrócił uwagę na jej radosną, wiosenną urodę. Ale teraz znowu zmienił temat rozmowy. Taktyka ta miała swoje powody. Inżynier bał się erotyzmu. Uważał go za element, który niszczy ludzkie życia. A przede wszystkim pozbawia go dzieci. Staś zdecydował się na swoją wędrowną karierę pod wpływem jakiejś dziewczyny. Ale nie to było najpoważniejszą tragedią w życiu inżyniera. Miał jeszcze dwie córki - pomiędzy Stasiom a Edkiem. Jedna z nich zginęła w powstaniu warszawskim. Znalazła się w AK nie ze względów ideowych. Wciągnął ją do tej organizacji kolega, w którym się ślepo zakochała. Nie widziała ani jego głupoty, ani arogancji, ani lekkomyślności, z którą traktował sprawy polityczne i życiowe. Jego prawdziwie szlacheckie "jakoś to będzie" udzieliło się Krystynie. Ojciec miał z nią dwie poważne rozmowy. Krystyna wysłuchała ojca w obu wypadkach z pokorą i zrozumieniem, przyznała mu rację, ale na jedno skinienie Krzysztofa poszła za nim ślepo i z tępym uporem, z martwym wyrazem twarzy, z oczami zaciągniętymi mgłą, jaką inżynier widywał u podnieconych zwierząt. Zginęli razem - w dość głupi sposób - bo zlekceważyli sobie "gołębiarza" strzelającego z dachu na Placu Teatralnym, a "gołębiarz" ich sprzątnął, dubletem jak parę dzikich kaczek. Druga córka, Marysia, poszła także za jakimś fircykiem. Chłopak ten, również niewielkiej wartości, dostał się w łapy, gestapo przy obławie na handlarzy brylantami, przebył pół roku w Gusen i po wejściu Amerykanów skierował się na Zachód. Marysia, otrzymawszy od niego wiadomość z Nadrenii, przekradła się do niego przez zieloną granicę. Po paru miesiącach inżynier S otrzymał w Komorowie wiadomość, że córka jego zginęła w Bonn, przejechana na ulicy przez rozpasany jeep z amerykańskimi żołnierzami. Ona również przed ucieczką miała parę rozmów z ojcem i tak samo jak jej siostra zgadzała się ze wszystkimi jego argumentami. Tak samo też zauważyć na jej twarzy ów tępy, zacięty wyraz, kiedy w wigilię wyjazdu przyłapał ja zawiązującą węzełek bielizny i pakującą go do przygotowanego zawczasu plecaka. Lękał się teraz tego wyrazu jak ognia, a przede wszystkim nie chciał go spostrzec na twarzy jedynego dziecka, jakie mu zostało. Edek oczywiście nie orientował się w uczuciach ojca i w konsekwentnym posuwaniu rozmów o dziewczynkach krępowało go wobec ojca zwykłe uczucie wstydliwości, które tak silnie działa zawsze wobec rodziców. Natomiast mógł się wygadać na te tematy, które mu tkwiły głęboko w mózgu, z "przyjacielem" swym, Włodkiem, mieszkającym obok niego, w tej samej willi co Basia. Włodek był starszy o parę lat od Edka. Różnica wieku byłaby nawet nieduża, ale Włodzio nadawał sobie wobec przyjaciela tony doświadczonego i praktycznego znawcy kobiet. Edek patrzył w niego jak w tęczę i każde jego słowo przyjmował jak wyrocznię. Włodek z racji wspólnego mieszkania w jednym domu z Basią uważał za stosowne mówić o tej dziewczynie z pewnością siebie i nader cynicznie. Edzia takie traktowanie Basi oburzało w głębi serca, żywił on do niej pewnego rodzaju nabożeństwo, ale nie śmiał sprzeciwiać się starszemu, pewnemu siebie koledze. - Wisz, bracie, ona by już dawno do mnie przyszła - powiadał Włodek - żebym tylko chciał. Ale ja nie lubię kramu z kobitami! Edziowi bardzo się nie podobał ten ton Włodka, właściwie w każdym zdaniu czaiły się tu nieprzyjemne niedomówienia. Co oznaczało słowo "przyszła"? Co to za "kram" miałby Włodek z "kobitami"? I z jakimi to kobietami? Wolał już powiedzenia całkiem cyniczne, ale określone. Wtajemniczały go one w "życie". Na przykład Włodek wyłożył mu, że jest lepiej, kiedy kobieca jest szeroka w biodrach, gdyż wtedy jest wygodniej "przy stosunku", jest się o co oprzeć. Słowo "stosunek" Włodek wymawiał z lubością, nieco sepleniąc przy literach "s". Prześladowało ono Edka przez długie wieczory, słyszał je wymawiane ze smakiem i lubieżnością. I żadna kobieta, nawet najstarsza, nie mogła go minąć na ulicy, aby nie skonstatował, jakie ma biodra. W kolejce przypatrywał się ich piersiom. Oczywiście te zainteresowania nie mogły się nie odbić na nauce szkolnej. Edek coraz mniej przejmował się zadaniami matematycznymi, językiem rosyjskim, nawet rysunkami. Doprowadzało to do rozpaczy inżyniera, ale na swoje pytanie nie mógł wydusić z syna żadnej rozsądnej odpowiedzi. Domyślał się po części, co było przyczyną obojętności Edwarda na wszystkie powaby pracy, i starał się obudzić w nim przygasłe zainteresowania. Czasami wieczorami wydobywał z szuflady specjalne papiery i zaczynał szkicować jakieś fantastyczne projekty budowli, aby zainteresować nimi syna. Mówiono wtedy wiele o budowie miasteczka filmowego w Komorowie, inżynier szkicował ewentualne plany tego miasteczka, po obu stronach Utraty, ze sztucznym jeziorem. Wreszcie udało mu się złapać Edka na tę wędkę, począł on śledzić robotę ojca i robić swoje uwagi. - Mógłbyś mi pomóc trochę. Narysuj, na przykład, fronton pawilonu głównego nad jeziorem. Masz tu dane... - Ale... - odpowiedział Edzio - ja nie jestem budowniczym. Nie potrafię. - Dlaczego nigdy nie rysujesz? Nie masz to prać do szkoły. - Dla szkoły mam wszystko wykończone. - No, a te sosny przed domem? Obiecałeś mi, ze je narysujesz. Oprawiłbym je i powiesił na ścianie. Tu akurat puste miejsce. - Przyjdą wakacje, to narysuję - bez przekonania obiecał chłopiec. - A kiedy już te wakacje? - z pewnym niepokojem powiedział ojciec. - Za dwa tygodnie... Kiedyś inżynier zawołał wieczorem Kołdusię. Edzio był tego dnia w kinie l długo nie wracał. - Moja Kołdusiu - powiedział inżynier - czy to jutro jest środa?. - A środa. - Pojedzie Kołdusia na targ do Grodziska? - A pojadę. Masła trzeba kupić. - Czy Kołdusia się zna na gołębiach? - Na gołębiach? A skądże... - No, bo ja chciałem dla Edka kupić parę gołębi. - Dla Edziula? - spytała Kołdusia niedowierzająco - a bo to on będzie koło tego chodził! - Tam na tym małym stryszku, obok jego pokoju, mógłby je sobie ulokować. - Na tym stryszku? Ja tam zawsze skarpetki wieszam, jak przepiorę... - No, to powiesi Kołdusia gdzie indziej. Czy to takie ważne? - A gołębie to ważne? - Chciałbym, aby miał jakieś zajęcie. Wakacje za pasem. - A na obóz to on już nie pojadzie w tem roku? - Za duży już, moja Kołdusiu, rośnie. - Ja go zawsze mierze, u mnie w kuchni. To za ostatnie pół roku urósł pięć centymetry. Już wyższy od pana inżyniera. - To nietrudno - uśmiechnął się inżynier, który nie był wysoki i to było jego bolączką. - Jemu już pora z panienkami się bawić, nie Z gołębiamy - zauważyła Kołdusia. - Moja Kołdusiu - zirytował się inżynier - cóż mi to tu Kołdusia takie rzeczy opowiada. - No, to jak z temy gołębiamy? Mój Józio to tam je trzymał kiedyś, tobym poznała, jaki ładniejszy... tylko to drogie tera, taki, co je trzyma, to myśli, że Bóg wie co. Ceni jak jendykie. Ale niech pan co da, to kupie. - A ileż toto może kosztować? - Jakoś tam starguję. Pan da dwadzieścia złotych. - Nie mało? - E, jeszcze przynieść. Albo rzadkiewki kupię. Edek lubi wiosenną sałatkę - wzięła banknot od inżyniera. - I niech się tam pan nie martwi. Chłopak swój rozum ma. I tak go w domu nie utrzymamy. Inżynier machnął ręką i Kołdusia znikła, odchodząc na swoich filcowych pantoflach cicho jak mara. Inżynier się zamyślił. Przebijał się przez to życie w trudnych okolicznościach. Był synem tak zwanego "stróża". Wielu rzeczy zaznał, zanim doszedł do wiedzy i umiejętności, jakie posiadał. Przekonał się nieraz, że pańska łaska na pstrym koniu jeździ, i w ostatecznym rachunku wiedział, że może liczyć tylko na siebie samego. Przez całe życie prześladowała go samotność. I kiedy widział teraz, jak jego koledzy znajdują takie oparcie w partii, w związku, w zespołowej pracy, ogarniało go uczucie zazdrości... Orał w swojej pracowni urbanistycznej, ale jego usposobienie utrudniało mu pracę w zespole, w gromadzie, toteż nie wysuwał się na pierwsze miejsce, trzymał się w cieniu, nie odznaczał się niczym oprócz solidnej pracowitości. Koledzy go lubili, ale trzymali się od niego z daleka. Zdziś Karmański, zdolny bestia, z którym zawsze do spółki opracowywał projekty przed wojną, zginął w czasie okupacji. Zbliżył się teraz do innych, ale to była praca czysto zawodowa, oficjalna, powiedziałbym nawet. - Jak głupio tak kochać kogo - pomyślał o synu - wszystko, czym się jest, skupić na jednej zwyczajnej istocie, chłopcu tak bardzo przeciętnym. Syn - to prawda. Kogóż mam kochać, jak nie jego? Już mi tylko to pozostało... Ale jego myśli krążyły naokoło Edka w sposób maniakalny. O niczym innym nie mógł mówić. Korzystał z każdej sposobności w biurze, aby wymienić jego imię, pochwalić się nim: - A bo mój syn to... a bo mój syn tamto. Mojemu synowi ten projekt się nie podoba... Mój syn to mówi, ze Mariensztat... Koledzy znali już tę jego słabość. Wielcy budowniczowie Warszawy sięgali projektami daleko w przyszłość, spierali się, uderzali na siebie mocno ustawionymi argumentami. Obliczali ogrom przyszłej stolicy socjalistycznego państwa, wyliczali potrzeby, realizowali w cudownym pośpiechu swoje myśli w budowach, które czasami wyrastały prędzej niż myśli - i były przez to trochę nieobmyślone. Rodzina dla nich odchodziła na dalszy plan, A tutaj tym wszystkim problematom inżynier S przeciwstawiał malutką osobę jakiegoś tam urwisa. Na słowa "mój syn" uśmiechali się i spoglądali na siebie porozumiewawczo. Inżynier S. wiedział o tym i starał się jak najrzadziej wspominać tatę Edka, ale to było ponad jego siły. Czasami nawet doblagowywał, to też była zbyt silna pokusa, aby się jej można było przeciwstawić. Rozpakowując w biurze śniadanie, które dla niego przygotowywała zawsze Kołdusia, niby od niechcenia powiadał: "O, mój syn zapakował mi rzodkiewki. Chciał mi zrobić niespodziankę, ja tak lubię rzodkiewki". Nikt na to powiedzenie nie zwracał uwagi. Edek nie bardzo troszczył się o ojca, ponury i zamknięty w sobie. O tym, aby przygotował ojcu śniadanie, w ogóle nie było mowy. Ale inżynier pragnął, aby jego koledzy myśleli, że jest otoczony czułą opieką syna. W dnie, kiedy wiedział, że Edek miał iść do kina albo do teatru, powiadał podczas pracy, pochylony nad rysownicą czy nad jakimś planem, do otaczających go: "Dziś idę z moim synem do teatru!" i w głosie jego brzmiała nutka tryumfu. Po czym po skończonej pracy spiesznie szedł do kolejki i jechał do Komorowa, aby przez długi ciemny wieczór czekać na powrót Edwarda. Żaden z jego kolegów nie, chodził do kina z rodziną albo uważali to za tak naturalne, że o tym nawet nie wspominali. Inżynier stopniowo wciągał się w swoje małe kłamstwa i nie pytany opowiadał treść filmu czy sztuki, na której jakoby był wczoraj ze swoim synem. Znał tę treść z bardzo monosylabowych wypowiedzi Edka i łatwo by go było złapać na nieścisłości. Ale kogo interesowały te krótkie zdania starego, pożytecznego, ale dla wszystkich obojętnego człowieka? Koledzy puszczali te opowiadania mimo uszu. A inżynier utrzymując dom i wypłacając Edkowi niewielką pensyjkę nie miał nawet za co pójść od czasu do czasu do teatru lub kina celŤm sprawdzenia opowiadanych przez siebie streszczeń. Zresztą w gruncie rzeczy nie interesowało go to specjalnie. Wystarczała mu wyobraźnia. - Bardzo się podobał nam wczoraj ten film - powiadał. Albo: - Wczorajsza sztuka nie zrobiła na nas dodatniego wrażenia. A Edzio najczęściej chodził gdzieś z Włodkiem. Nazajutrz Kołdusia rzeczywiście przywiozła z Grodziska parę bardzo ładnych białych gołąbków. Na razie umieściła je w kuchni, w klatce po kanarku, co zdechł zeszłego roku podrapany przez kota, który wsadził łapy między pręty. Dwa białe ptaki siedziały przestraszone, naczupierzone i nawet trochę pobrudzone w swoim nowym pomieszczeniu i nie chciały nic jeść, nawet tego grochu, który Kołdusia z żalem w sercu nasypała im na dno klatki. Edek tego dnia przyjechał z Warszawy późno, dobrze już po przybyciu inżyniera, zmęczony jakiś i zdenerwowany. Dopiero w Komorowie przekonał się, że jechali jednym pociągiem z Basią, ale w innych wagonach, i nie spotkali się w drodze. Był niezadowolony z tego powodu. Ku wielkiemu zdziwieniu inżyniera bardzo się ucieszył z gołębi. Zgromadzili się wszystko troją w kuchni, gdzie Edek jadał kolację, jeżeli przyjeżdżał później. Edek pochylił się nad klatką stojącą na stole i z czułością patrzył na ptaszki, poruszając wargami. Inżynier uważnie przyglądał się twarzy syna. Widział, jak stopniowo schodził z niej wyraz pochmurnego zmęczenia, jak gdyby jakiś wietrzyk zmuskiwał i ściągał z jego rysów przejrzystą maskę smutku. Powracał jego twarzy czuły, dziecinny wyraz, który ojciec widywał dawniej u malutkiego jeszcze Edka, kiedy ten siedział na kolanach matki. Serce inżyniera ścisnęło się bolesnym przypomnieniem. Nie zwracał wtedy należytej uwagi na najmłodszego syna. Przybył on niepotrzebnie i nieoczekiwanie. Staś go nie lubił, bo mu psuł jego jedynactwo, a Staś był wtedy najważniejszą osobą w domu. Inżynier zajmował się córkami, Krysia i Marysia szczebiotały zawsze naokoło niego. Edek pozostał "synkiem mamusi". Ojca się bał, a inżynier spoglądał zawsze na niego krytycznym okiem. Teraz było mu żal straconych tamtych lat, prawie ich nie pamiętał. Nie mógł sobie uprzytomnić, jak wyglądał Edek, kiedy był malutką, wątłą istotką. Żal mu było okrutnie i czynił sobie wyrzuty. Edek jakby to odczuł. Odwrócił się nagle do ojca i powiedział swoim chmurnym, zawojowanym głosem: - Mama tak lubiła gołąbki. Potem otworzył klatkę, brał oba gołąbki po kolei do ręki i otwierając im dzióbki wkładał ziarnka grochu. Gołębie łykały je. Inżynier poszedł do swego pokoju przynieść synowi chleb i masło, które tam zostały na stole. - Jedz i ty - powiedział. Ale Edzio wdał się w spór z Kołdusia. Okazało się, że niedoświadczona w tej dziedzinie kucharka kupiła dwie samiczki. - Ależ to naprawdę, Kołdusiu - mówił Edek ze szczerym oburzeniem - jak można? Cóż one będą same robiły? - Chyba jaki samiec do nich przyleci - odparła Kołdusia - to go sobie przykaraulisz. - Kołdusia chce, żebym gołębie kradł? - Pojedziesz w przyszłą środę do Grodziska i kupisz sobie samca - wtrącił ojciec. - Będzie dobry początek wakacji. - A one będą cały tydzień pościły?. - Dadzą sobie radę. - Muszę kupić dwa samce - powiedział Edek siadając przy stole - bo gołębie muszą żyć parami. Nakrył był klatkę czystą ścierką, a teraz zabrał się do jedzenia wesoło i z apetytem. Inżynier towarzyszył mu, paląc papierosa, i z radością skonstatował, że dziecinny swobodny wyraz pozostał na twarzy syna. Po kolacji poczęstował go papierosem. Wiedział, że Edek pali, ale nigdy nie mówili o tym i Edek przy ojcu nie wyjmował papierosów. Edek uśmiechnął się radośnie, pokazując wszystkie zęby, i wyjął jednego "mocnego" z papierośnicy ojca. Zapałki miał w kieszeni. I oto kiedy chłopiec zapalał papierosa i wciągał pierwszy dym zo zwyczajnym w tym wypadku skurczem mięśni twarzy, kiedy zmarszczył wargi, na rysy jego powrócił nalot smutku, oczy, zwęziły się, pobiegły gdzieś za dymem w górę, usta po wypuszczeniu zawarły się jak gdyby z goryczą, a po tem odęły się wyrazem pychy i bezczelności, tak obcym zazwyczaj skromnej twarzy chłopca. - Nie pamiętam go, jak był malutki, jak ssał piersi Heleny, jak zasypiał, z małymi piąstkami przy uszach - pomyślał inżynier - a teraz widzę, jak pali pierwszego oficjalnego papierosa. Kołdusia zaczęła gderać. - Nie częstowałby to pan dziecka papierosem. Ma jeszcze czas. Pani nieboszczka nigdy by mu nie pozwoliła palić, a pan to mu na wszystko pozwala, Zbisurmani się i już. - Co oni tak dzisiaj tę Helenę wspominają - pomyślał inżynier, ale nic nie powiedział. Edek na słowa Kołdusi uśmiechnął się lekko i dość smutnie, jakby z pogardą. Nieobecne jego oczy śledziły lot dymu. - Kołdusia mnie zawsze uważa za dziecko - po wiedział powoli - a ja już nie dziecko. - Dla mnie zawsze będziesz dzieckiem - swarliwie powiedziała Kołdusia - na rękum cię nosiła, fartuch mi zalewałeś... - A ja nie pamiętam, żebym go nosił na ręku - myślał inżynier. - Stasia nosiłem, to pamiętam. Ale raz go upuściłem, na szczęście na łóżko - i potem już dzieci nie nosiłem, dziewczynek też nie nosiłem. I Edzia nie... takie miał delikatne, drobne ciałko... - Fe, też coś - powiedział Edek - przypomina Kołdusia takie nieprzyzwoite rzeczy. Wstał gwałtownie, jakby otrząsając się ze snu, poprawił sobie spodnie l poszedł na górę, schwyciwszy teczkę z książkami. Przeskakiwał po dwa stopnie i po chwili rozległ się jego wesoły, przenikliwy gwizd w górnym pokoju. Koldusia przysiadła przy stole na miejscu, które zajmował Edek. Zamyśliła się. Cała jej pochylona postać, opuszczone ręce, pomarszczona twarz wyrażały zmęczenie. - Cóż tam, Kołdusiu? - serdecznie spytał inżynier. - Zmęczyłaś się? - Ano tak - westchnęła stara - takie to życie jest. W tym momencie z potężnym trzaskiem obcasów Edek zleciał ze schodów i gwałtownie otworzywszy drzwi kuchni zawołał: - Idę jeszcze do Basi, zaniosę jej "Młodą Gwardię", bo mnie prosiła. Zatrzasnąwszy drzwi, raz jeszcze je otworzył i wsadził głowę do kuchni: - Opowiem jej o gołąbkach. Ucieszy się. I znowu trzask drzwi od kuchni, a potem wejściowych. Kołdusia uśmiechnęła się. - Jakie to jeszcze dziecinne. Inżynier nic na to nie odpowiedział. Edek nie tyle chciał Basi opowiedzieć o gołębiach, ile przedstawić jej cały projekt wyprawy" do Grodziska po samce. Zresztą bardzo się zapalił do sprawy ptaków. Nazajutrz wstał o godzinę wcześniej niż zwykle i majstrował na stryszku. Z jakiejś starej paki porobił "duki" dla gołębi, a raczej zaczął je robić, bo plan inwestycji gołębnikowych nakreślił sobie bardzo szeroko; trzeba było zrobić wylot, przed wylotem balkonik zamykany na noc, przykryty siatką, trzeba było wydobyć skądsiś miseczki na wodę i skrzynki na pokarm. Jednym słowem, roboty było w bród. Tego dnia Edek wrócił wcześniej z Warszawy i natychmiast znowu poleciał na stryszek, tym razem lokujac już tam samotne samice. Następnego ranka gołębice gruchały już słodko na swoim stryszku, na balkoniku pod siatką. Spoglądały one w stronę domu, gdzie mieszkała Basia. Gołębnik był tak zaplanowany, że ptaki patrzyły zawsze w tamtą stronę, a Edek przy pracy także miał na oku mieszkanie dziewczyny. Majstrując, mógł przez otwór ptasiej komórki ujrzeć za oknami sąsiedniej willi to tu, to ówdzie przemykającą się sylwetkę Basi. Gdy ją spostrzegał, gwizdał mocniej i weselej. W następną środę wybrali się rzeczywiście do Grodziska. Było to nazajutrz po zakończeniu roku szkolnego, przy samym końcu czerwca. Edek czuł się specjalnie lekko, nauka zakończyła się szczęśliwie, bez zahaczeń. Nie mógł spać już od czwartej, Słońce wzeszło pogodnie, potem jednak zaczęło się gwałtownie chmurzyć. Ze swojego pokoju Edek nie widział willi Basi i nie mógł obserwować, czy ona już wstaje. O piątej nie wytrzymał i poszedł do gołębi. Otworzył im klapkę. Ptaki zaczęły spacerować po niej tam i z powrotem, kiwając małymi, gładkimi główkami i falując podgardlem. Od czasu do czasu spotykały się na środku promenady i obojętnie odskakiwały od siebie, ustępując drogi. Gdy Edek wyjrzał ze swego punktu obserwacyjnego, spostrzegł, że u Basi śpią jeszcze wszyscy, okna były pozamykane L białe firanki pozaciągane. Błyszczały one w świetle porannego słońca. Niestety, były to nietrwałe promienie. Wrócił do siebie i z troską spoglądał na niebo, które się zawlekało szarymi chmurami, a raczej równomierną popielatą zasłoną. Na próżno się pocieszał maksymą Kołdusi "deszcz ranny - płacz panny". Chmury stawały się coraz gęstsze ł wreszcie zaczęło padać drobniutkimi, siąpającymi kroplami. Pod szarym pułapem zjawiły się zielonawe, ruchliwe obłoczki, koło szóstej deszcz rozpadał się na dobre. Ale o pół do siódmej Edek odział się w pelerynę i wyszedł. Basia czekała na niego w progu swojego mieszkania z olbrzymim starym parasolem w ręku. Śmiała się głośno. - Zachciało się nam gołąbków - zawołała, zanim się jeszcze przywitała z Edkiem. - Pieczone gołąbki nie lecą same do gąbki - powiedział ni w pięć, ni w dziewięć Edek. Maszerowali szybko w stronę kolejki. Przeładowane wagony mknęły w kierunku Warszawy. Te, które szły w przeciwną stronę, mniej były natłoczone, ale w Komorowie wraz z nimi wsiadło wiele: bab z koszami, workami, jechały po zakupy na targ. W Nowej Wsi, a zwłaszcza w Podkowie przybyło tych podróżniczek. Znały się one między sobą, Witały, rozmawiały, żartowały z konduktorkami, wymieniały ceny produktów, umawiały się o wspólny powrót. Za Podkową na każdej stacyjce powiększało się ich gwarne grono, stopniowo w wagonie zrobiło się bardzo ciasno. Basia i Edek stali na przedniej platformie drugiego wagonu, otoczeni zwartą masą wesołych kumoszek. Czuli się odosobnieni i jakby wydzieleni z tego towarzystwa swoim onieśmieleniem. Jeszcze nigdy nie byli tak blisko siebie, w tym tłoku stykali się rękami i całym ciałem. Edek spojrzawszy przypadkiem na Basie ujrzał tuż przed sobą jej źrenice, ciemnozielone i nakrapiane złotem. Wargi jej z bliska wydawały się jeszcze ponętniejsze, bardzo świeże w kolorze. Rozchylił je nieśmiały uśmiech. Jakiś stary kolejarz stojący w kącie zrobił sarkastyczną uwagę: - Skąd się ich tyle bierze, tych bab? Gruba gosposia, która dopiero co wsiadła obładowana dwoma pustymi koszami, oburzyła się na wpół żartem, na wpół serio: - Tylko nie baby, tylko nie baby - powiedziała głośno - my was dziadami nie nazywamy. Potem obejrzawszy się, szeroko uśmiechnięta, po stłoczonych pasażerkach i ujrzawszy Basię dodała: - Tutaj są nawet bardzo ładne panienki. Edek spojrzał na nią z wdzięcznością, Basia się zarumieniła. - Zna się na rzeczy - szepnął Edek do swej towarzyszki. Basia chciała machnąć ręką, ale nie mogła uczynić żadnego gestu, tak była ze wszystkich stron ściśnięta. Edek uczuł pod palcami ten niedoszły ruch jej dłoni i wziął jej palce w swoje. Spokojnie wysunęła rękę, nie patrząc na niego. Edkowi zrobiło się przykro. Deszcz siekał w szyby zostawiając na nich wzór okrągłych kropelek, smugi wody zmywały brudne szkła. Kiedy dojeżdżali do celu podróży, rozjaśniło się trochę. Tak dotoczyli się do Grodziska. Wagony stanęły i kupy bab wysypały się na zabłoconą ulicę. Podłużne kałuże widniały wzdłuż torów, trzeba je było przeskakiwać. Wozy nadjeżdżały ze wszystkich stron, znowu rozległy się piski i krzyki. Woźnice wstrzymywali zaprzęgi i klęli siarczyście. Edek zeskoczył pierwszy i podał rękę Basi. Poszli trotuarem w tłumie przybyłych kobiet. Kałuże na każdym kroku utrudniały im ruchy. - Ty wiesz, gdzie sprzedają gołębie? - spytała Basia. - Pewnie! - kiwnął tylko głową. Targ na gołębie leżał w załomie jednej z bocznych ulic. Poprzedzała go grupa handlarzy królików. Porozkładane worki pełne były szynszylowych, srebrzystych futerek, króliki kurczyły się od deszczu i tuliły do siebie, tworząc puszyste kłębki. W klatkach siedziały powiewne angory. Zaraz za królikami stały grupy gołębiarzy. Wszystkich ich - pomimo najróżnorodniejszych strojów i najodmienniejszych profesji - łączył wspólny wyraz twarzy, niechęć do spoglądania przed siebie, coś zatajonego we wzroku, zatajonego z patrzenia w górę, odbicie nieba. W sztywnym od gołębiarskiej choroby karku zatajona chęć ustawicznego spoglądania w górę, chęć oderwania się od pospolitego widoku, jaki ich otaczał. W momencie, kiedy nasza para zbliżała się do tego targu, jeden z gołębi wyrwał się i frunął. Wszystkie głowy podniosły się w jednej chwili i oczy wszystkich zgromadzonych śledziły lot ptaka. Gołąb usiadł na dachu i głowy opadły. W ciasnych klatkach pieniło się białe pierze. Od czasu do czasu widziało się czarnego "murzyna" albo piękny jasnobrązowy okaz z tęczowymi piórkami na podgardlu. Ptaki zachowywały się nad wyraz potulnie i spokojnie. Nie można było tego powiedzieć o handlarzach. - Panie, panie, coś pan z byka spadł? Piętnaście złotych za takiego wróbla? - Patrz pan, weź pan go do ręki, zobacz pan, jaki letki. Basia zdziwiła się. - To gołąb powinien być lekki? - Widocznie - powiedział Edzio, który także po raz pierwszy to słyszał. - Pani, niech pani kupi samice do tego samca - nagabywał wysoki człowiek w zniszczonym wojskowym ubraniu, Paniusia w koronkowym szaliku uśmiechnęła się z zażenowaniem, trzymając w ręku siwego gołębia. - Pani przecie ma samice, nie samca - co pan zawracasz głowę - mówił obserwujący scenę stary, poważny stolarz. Paniusia popatrywała to na jednego, to na drugiego z niepewnym uśmiechem. Widać kupowała gołębie na rzeź, a nie śmiała się przyznać do tego w tym kółku amatorów. Nie sprzedaliby jej, gdyby się przyznała. Edzio i Basia kręcili się między tym. tłumem trochę zawstydzeni. Edzio nie bardzo wiedział, jak wziąć się do kupna. Wreszcie zaczepił młodego gołębiarza, był on mniej więcej w tym samym wieku co on, poczuł więc do niego koleżeńską sympatię. - Słuchajcie, kolego - powiedział nawet - ja bym chciał ze dwa samce, tylko żeby były ładne. - Tu same ładne - powiedział szczerząc zęby młody chłopiec - brzydkich nie sprzedajemy - zakpił. Ale widocznie poczuł sympatię do Edzia, a może podobała mu się Basia, dość, że zmienił ton i trącając kupca łokciem zwierzył mu się na ucho: - Chodź pan tam dali. Tam są lepsze, takie amatorskie ptaki. Wyprowadził Edka i Basie poza cały jarmarczny rejwach i wszedł na małe podwórko domu, który stał w pobliżu. Na podwórku czuwał mniejszy chłopak nad koszami i klatkami przykrytymi brezentem. - Olek - powiedział młody handlarz - daj dwa orzechy dla faceta. Chłopak bez słowa nachylił się i wydobył - dość bezceremonialnie przeciągając je przez pręty klatki - dwa nastroszone, śnieżyste ptaki. - To jest towar - powiedział handlarz odbierając od Olka gołębie i podając je Edkowi. - Trzymaj, trzymaj pan - dodał, widząc, że Edek niezgrabnie ujmuje ptaki - jeszcze pan wypuścisz takie skarby. Edek pokazał gołębie Basi. Pochylili się nad nimi, delikatnie rozprostowując palcami zmierzwione ich piórka. W pochyleniu nad ptakami włosy Edka wypadły spod czapki i musnęły Basie po twarzy. Odgarnął je ręką, a potem oczy ich opuściły gołębie, a skierowały się ku sobie. Edek patrząc na Basie poczerwieniał. - Widzisz, jakie fajne gołąbki - powiedział odwracając się ku ptakom - moje samiczki się ucieszą. Wrócili do Komorowa obładowani ptakami, gdyż Basia kupiła jeszcze jedną parkę "za swoje" i przekazała je Edkowi do pilnowania. - Co ja teraz będę miał roboty - mówił chłopiec w powrotnej drodze - będę musiał pilnować twoich gołębi i moich gołębi... moich dzieci i twoich dzieci - zaśmiał się, ale Basia spoważniała. - Dobrze, że już zaczynają się wakacje. Z początku Edek bardzo zajmował się gołębiami, karmił je i piastował. Włodek dodał mu jeszcze jedną parę. Po kilku dniach ptaki oswoiły się i latały naokoło domku, siadywały na dachu, gruchały czule o południu. Basta wyjechała na dwa tygodnie - pierwsze tygodnie lipca - do ciotki, do Strykowa. Edek udawał, że to nic nie znaczy dla niego, l zrazu zajmował się gołębiami, ale potem, porzucił ptaki i zdał je na własny los. Kołdusia mu przypominała: - A gołąbki? Machał dłonią. - Musisz o nich pamiętać. To nie tylko twoje ptaszki, ale i Basi, i Włodka. Z głodu poginą. - Nie poginą - mówił Edek i niechętnie niósł im na strych zboże i ziarno. Nie chciało mu się nic robić, odkąd Basia wyjechała. Przez te dwa tygodnie prowadził jakieś dziwne, ospałe życie. Tym dziwniejsze mu się ono wydawało, że ojciec zajęty przy budowie MDM wracał do domu bardzo późno i spracowany potężnie. Pogoda przez cały ten czas była upalna i piękna. Edek z Włodkiem dnie spędzali nad gliniankami, położonymi pomiędzy Komorowem a Pruszkowem. W wodzie siedzieli niedużo, leżeli opalając się i od czasu do czasu przerzucali się leniwymi słowami. Gdy inżynier wracał wieczorem do domu, Kołdusia mu komunikowała z pozorną obojętnością: - Ten chłopak to jak we śnie. Rusza się jak mucha na jesieni. - No, a gołębie, gołębie? - pytał inżynier. - Co tam gołębie... ani o nie zadba... Włodek z Edkiem nie rozmawiali o Basi. W ogóle mało mówili leżąc obok siebie na słońcu. Jednak temat kobiecy często powracał w ich rozmowach. Edek sam nic nie mówił o tym, co go najbardziej interesowało, ale jakoś tak odległe kołował, żeby Włodka wyciągnąć na słowa. Zresztą to nie było trudne, myśli młodego chłopca bezustannie krążyły naokoło tego samego przedmiotu, a nie miał tej wstydliwości, co Edek, więc nie powściągał języka. - Dlaczegoś ją wypuścił do tego Strykowa? - spytał wreszcie Włodek. - Ja bym jej na to nigdy nie pozwolił. - A dlaczego? - Jak to? Zaczęły się wakacje. Teraz najlepszy czas. - Ty wciąż swoje. - No bo jakże? Czego ty chcesz od kobiety? Edek nie odpowiedział. Nie miał tak bezwzględnej pewności jak Włodek, czego chce od kobiety. - Trzeba się zdecydować - po długiej chwili milczenia mówił Włodek - albo chcesz, albo nie chcesz. I tak postępować. Znowu milczeli chwileczkę. Słońce doskwierało tak, aż im skóry pachniały przypalonym potem. - No, bo ja się dawno zdecydowałem - znowu odezwał się Włodek - mówię ci: nie chcę kramu z kobietami. Po co mi to? No, a ty? Edek nie śmiała się przyznać Włodkowi, że zupełnie nie wie, czy mi się zdecydować, czy nie - nawet nie bardzo rozumie, co Włodek chce przez to powiedzieć. Tylko czuł, że jeszcze nigdy do nikogo nie tęsknił tak, jak do Basi, przez tych kilka dni, co jej nie widział. Nic go nie interesowało, nic go nie obchodziło, o gołębiach myślał: niech zdychają. Tylko mu się chciało znowu widzieć Basię, jej uśmiech, jej ręce, albo po prostu czuć, że może ją każdej chwili spotkać, że wyjdzie ze swojego domu, że wsiądzie do tej samej kolejki. Usiadł, wydobył z kieszeni w kąpielowych spodenkach niebieski grzebyk, który zawsze miał na podorędziu, i począł przyczesywać swoje długie włosy, które i tak mu się zawsze gładko trzymały i błyszczały jak jedwab. Włodek nie odejmując policzka od piasku rzucił ku niemu senny wzrok, leżał na brzuchu: - No, a ty co? - powtórzył. Edek wzruszył ramionami. - No, chcę - powiedział - pewnie, że chcę. - Ty nie bądź głupi - Włodek ożywił się znacznie - ja ci mówię, bracie. Już ja cię muszę przypilnować, bo ty wszystko przefajtasz. I wiesz co? - No, co? - spytał obojętnie Edek, nie patrząc na przyjaciela i znowu powoli przykładając się do piasku. - Nudzisz mnie - dodał. - Jedźmy za nią do tego Strykowa - zaproponował Włodek jak z bicza trzasł. - A po co? - spytał Edek. - Ona za tydzień wróci. - Wróci? A może nie wróci? Po co ona tam pojechała? - Do jakiejś ciotki. To tak jak na wsi... - W takiej sielance to zawsze łatwiej - powiedział z przekonaniem Włodek - wódki się napijemy... - Nie będę poił wódką Basi - oburzył się Edek - zupełnie mnie nie rozumiesz. - Nie rozumiesz, nie rozumiesz - zapiszczał Włodek. - Chłopak zawsze chłopaka rozumie. - Może by rzeczywiście do tego Strykowa pojechać? Czy to daleko? - Za dzień obróci. A może na noc zatrzymają? Jedziemy? - No, jak chcesz. Możemy pojechać. Basia mieszkała w Strykowie za miasteczkiem, za młynem i za kościołem mariawitów, w stronę Dobrej, w stronę Łodzi. Ciotka jej była zamężna za dawnym pomocnikiem młynarskim, który jeszcze przed wojną kupił sobie tutaj chatę i kawałek gruntu, na którym założył spory ogród. Dom składał się z dwóch pokoi przedzielonych sienią, w jednym z tych pokoi stał piec kuchenny. Basia raczej zmieszała się, niż ucieszyła, kiedy chłopcy zjawili się niespodziewanie. Było jeszcze wcześnie, bo wyjechali najranniejszym pociągiem. Basia podpalała właśnie ogień i trzymając w ręku trzaski odgarniała dłonią kosmyki zwisających nad oczami włosów. - O! - powiedziała nie wstając od ognia - a wyjście skąd się tu wzięli? - Ładnie witasz gości - powiedział z emfazą Włodek, choć widać było, że takie przyjęcie nic go nie obchodzi. Przy płycie stała ciocia Basi, tęga kobieta. - Ciociu, to są moi koledzy - powiedziała Basia wstając sprzed ognia i przekładając trzaski i zapałki z prawej ręki do lewej. - Ojej goście od samego rana - powiedziała ciocia Sabina z pewnym zakłopotaniem, ale raczej życzliwie. - No, niech panowie siadają, na czym można - dodała przywitawszy się - zaraz będzie mleko. - Myśmy tutaj przywieźli całe gospodarstwo - powiedział Włodek siadając i kładąc przed sobą na kuchennym stole wypchaną teczkę. - Kołdusia pewnie nadawała zapasów - uśmiechnęła się Basia - dla swojego Edziula... - Kołdusia i nie Kołdusia. Moja matka też jest coś warta - dodał Włodek. I zaraz zaczął wykładać na stół jaja na twardo, pomidory, surowe ogórki, bułeczki. - O, widzi panna Basia, to mi śniadanie. Ciocia Sabina była zachwycona. - Goście nie z próżnymi rękami przyszli - powiedziała z uznaniem. - Śniadanie aż miło. A napijecie się herbaty czy mleka? - Niech im ciocia da mleka, to zdrowiej - poprosiła Basia. - No, mleko z pomidorami, to nie wiem - zauważyła ciocia Sabina, ale postawiła przed chłopcami po dużym kubku mleka. Włodek mrugał jednym okiem do przyjaciela. Edek siedział przy stole i wpatrzony w swój kubek nie śmiał nawet spojrzeć na Basię. Wstydził się swojego niespodziewanego przyjazdu. Nie odezwał się dotychczas ani słowem. Wydawało mu się, że Basia i nawet ciocia odgadły natychmiast, z jakimi zamiarami przywiózł go Włodek, i okropnie go to martwiło. Basia wydała mu się w tym codziennym otoczeniu taka miła, taka zwyczajna i taka koleżeńska, że wszystkie rozmowy z Włodkiem wydały mu się czymś okropnie głupim i nierzeczywistym, powiedziałby: podłym. Basia zauważyła natychmiast, że milczy jak zaklęty i siedzi nie patrząc na nią wcale. Wzruszyła na to ramionami i zajmowała się głównie Włodkiem. Ciocia Sabina też tego okazałego i gadatliwego młodzieńca uważała za ważniejszego gościa, za kawalera siostrzenicy, i częstowała go mlekiem, chlebem i kiełbasą, którą wydobyła z białego kredensu. - Mój mąż poszedł do młyna - powiedziała - ale chyba zaraz przyjdzie - dodała niepewnie. Edkowi było trochę przykro, że tak nikt nie zwraca na niego uwagi. Siedział z opuszczoną głową i udając, że nie zauważa mrugania Włodka, popijał owo mleko, którego mu się bardzo nie chciało. Wreszcie Basia zauważyła jego ponurą minę i zwróciła się do niego z pytaniem: - No, a jakże nasze gołębie? - A nic! - odpowiedział Edek takim basem, że ciocia Sabina spojrzała na niego zdziwiona. Basia czekała przez chwilę, że Edek powie coś jeszcze o gołębiach, ale chłopak milczał. Wyciągnął tylko nogi przed siebie i wyjął z kieszeni spodni papierośnicę. Wyjął papierosa i zapalił. - Taki młody człowiek i już pali - zastanowiła się ciocia Sabina. - O, on już dawno pali - objaśnił za towarzysza Włodek. - Ojciec mu pozwolił. - Ojciec go rozpieszcza - dodała Basia ciotce - bo on tak jest, jak jedynak. - Wcale nie jak jedynak - znowu basem powiedział Edek - mam przecie jeszcze brata Stasia... - dodał po chwili. Włodek się zainteresował: - Masz brata? Nie wiedziałem. A gdzie jest? - W Katowicach, prawda? - powiedziała Basia. Edek nic nie odpowiedział. Milkliwość jego poczęła denerwować Włodka. Przestał na niego mrugać, tylko już koniecznie chciał wywołać z jego strony jakieś wypowiedzenie się i trzepał najróżnorodniejsze rzeczy, wciąż wzywając Edka na świadka: "No, powiedz, Edek. No, prawda, Edek? No, czy nie tak, bracie?" powtarzał po każdym prawie zdaniu, ale to nic nie pomagało. Edek milczał, choć zjadł bardzo dużo na śniadanie. Posiedzenie przerwała im koleżanka Basi czy przyjaciółka, bardzo zabawna, pretensjonalna dziewczyna z prowincji. Przyszła pod jakimś pretekstem, ale oczywiście od razu było wiadomo, że wieść o przyjeździe gości do Basi rozeszła się migiem wśród okolicznych domów i że Anielcia zjawiła się tylko po to, aby obejrzeć Włodka i Edka. I ona teżz nie zwróciła najmniejszej uwagi na Edwarda, natomiast zajęła się gadatliwym i "dowcipnym" Włodkiem. Edek cierpiał katusze. Wreszcie Basia zaproponowała spacer nad Moszczenicą. - Co to jest Moszczenicą? - spytał Włodek. - To rzeczka tutejsza - odpowiedziała Anielcia. - Chodź, dzień taki ładny. - A rzeczka ładna? - spytał Włodek. Basia wzruszyła ramionami. - Et, taka tam struga. Wychodząc chłopcy znaleźli się przez chwilę sami przed domem. Dziewczyny zostały w pokoju. - Ach, ty - powiedział Włodek i uderzył Edka w bok - nie bądźże fajtłapą. Po coś tu przyjechał? - Namówiłeś mnie - z grymasem powiedział Edek - sam nie wiem, po co przyjechałem. Dzień był rzeczywiście prześliczny. Niebem płynęły spokojnie obłoki i wiał ciepły wietrzyk. - Gorąco. Jak w lipcu - zażartował Włodek. Chłopcy byli w koszulkach, Edek w trykotowej koszulce w paski, którą ojcu przysłał ktoś z zagranicy, dziewczyny w jasnych sukienkach; Łąki nad Moszczenicą, niedawno wykoszone, słały się jak aksamit. Błyszczały zielenią. Za łąkami zaczynały się suche laski, a dalej ku Skoszewom płynęły faliste wzgórza, na których od czasu do czasu widniały plamy kamionek lub sylwety polnych grusz. Skowronki jeszcze śpiewały. Na dalekich wzgórzach bielały łany dojrzewającego żyta, żółcił się łubin. Dolatywał stamtąd słodki zapach, zapach młodości. Włodek wysforował się naprzód z Anielcią. Dziewczyna wdzięczyła się do niego i żartowała, ale ciągle oglądała się na Basie, czy ona jej tego nie ma za złe. Edek pozostał z Basią. Basia w milczeniu gryzła jakąś trawkę. Wreszcie przysiedli na brzegu łąki pod niewielką sosną. - Po coś przyjechał? - spytała nagle Basia. - Przecież ja za tydzień będę już w Komorowie. - Tak. Nudziło mi się. Włodek mnie namówił. - Cóż Włodkowi strzeliło do głowy. On ma zawsze takie pomysły. Prawie się nie znamy. - Podobno kochasz się w nim - obojętnym basem i nie patrząc na Basie wyrzucił Edek. - Ja? Rzeczywiście. Kto ci powiedział? - Sam widziałem. Przed chwilą. - Przywidziało ci się. - Tak się ucieszyłaś na jego widok, jakby to był twój narzeczony. Ugaszczałaś go... - A co miałam robić? Ugaszczałam go z tego, coście sami przywieźli... - Ciotka go kiełbasą częstowała, - Nie wiedziałam, że jesteś taki małostkowy - powiedziała Basia i nachmurzyła się. - Jeżeli masz być cały czas taki miły, to mogłeś lepiej nie przyjeżdżać. Edek bez słowa wstał i ruszył w stronę, skąd przyszli. Basia siedziała jeszcze przez chwilę i śledziła go złym okiem. Ale potem zaczęła go gonić. - Edek! Edeki - wołała. Chłopiec zatrzymał się: - Co? - Nie bądź głupi. Co ci się zrobiło? No? Chwyciła go za rękę i starała się popatrzeć w oczy. - Ej, nie kapryś - pogroziła mu palcem - bo będziesz potem żałował. Edek roześmiał się. I poszli rozmawiając już teraz swobodnie, jak wtedy, kiedy jeździli do Grodziska. A Włodek tymczasem leżał pod lasem i wykładał oratorsko pannie Anielci: - Bo wie pani, ja nie lubię żadnej organizacji. To mnie krępuje. Ja lubię być swobodny. Na przykład w stosunkach z kobietami... pani rozumie? ZMP miesza się do wszystkiego, absolutnie. A ja chcę być swobodny. Ja lubię zmieniać kobiety... Anielcią się zainteresowała. - Często pan to robi? - Co? - spytał Włodek. - No, chodź - powiedziała Basia - dogonimy tamtych. - No, z tymi kobietami... często pan zmienia kobiety? - To zależy - wymijająco odpowiedział Włodek. - A z Basią dawno pan chodzi? - Ja? Z Basią? To Edek, mój przyjaciel, kocha się w pannie Basi... - Jak to? To nie pan? - Anielcia jeszcze się bardziej zainteresowała i nawet jak gdyby przysunęła trochę do Włodka. - A Basia co? - Czy ja wiem? Nie pytałem się o to. - Co ona może widzieć w takim smarkaczu? - Właśnie. To dziecko. On nie potrafi jeszcze brać się do rzeczy. Nie to, co ja... To mówiąc Włodek usiłował objąć Anielcię i ucałować ją. Ale dziewczyna się wyrwała. - Co pan wyrabia, panie Włodku - powiedziała nie bardzo nawet oburzona. W tej chwili nadeszli Edek i Basia. Wrócili razem do domu. Było południe. Basia z ciocią Sabiną nakryły serwetą stół w drugim pokoju, gdzie stały dwa wysoko zasłane łóżka. Wyjęto z bufetu talerze, kieliszki, Edek pomagał Basi. Przyszedł wujek: na czole miał sklejone kosmyki włosów i krople potu spływały mu po twarzy. Narzekał na upał. - A. gdzie to ty chodziłeś do tej pory? - spytała dość surowo ciocia Sabina. - A we młynie byłem, kochanie, we młynie - odpowiedział wujek niepewnym głosem. - Aż młynarzem gdzieś chodził? - Nigdzie ja nie chodziłem, Sabinko, kochanie - tłumaczył się wujek. Włodek z Anielcią siedzieli na ławeczce przed oknem i przekomarzali się w sposób klasyczny. Ciocia Sabina przyniosła z kuchni duży kawał schabu. Nalała wiśniaku do kolorowych kieliszków. - Chodźcie jeść - powiedziała zasiadając sama do stołu - młodzi i po spacerze, to powinni mieć apetyt. Chodź, Anielciu, zjesz z nami, co tam jest. - Młodzi mają apetyt, ale jak na co, jak na co, moja stara - powiedział wujo obcierając sobie gębę po Wypiciu kieliszka. Po obiedzie Edek z Basia z kolei wyszli przed dom. - Dlaczego ty tu siedzisz? - spytał Edward - tu przecie jest okropnie... Basia spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Nie, wcale nie. Wujostwo są bardzo dobrzy. Mnie tu bardzo dobrze. I ładnie jest tutaj. - W Komorowie ładniej - powiedział lakonicznie Edek. - O, nie - żywo zaprzeczyła Basia - tutaj to taka prawdziwa wieś... Tak się ciągnęło aż do wieczora. Snuli się wkoło chaty, pili, jedli; pylnym zmrokiem poszli na stację, panny ich odprowadzały. - Niech panowie częściej przyjeżdżają - mówiła Anielcią, kiedy już czekali na pociąg z Łodzi. - Tutaj takie nudy. Na wsi. Panowie z wielkiego świata. - Wielki świat - Komorów! - mruknął Edek. Basia nic nie mówiła. Zapewniała tylko Włodka, że za tydzień wróci. - Niech pan powie mamusi, że w przyszłą niedzielę przyjadę. - A pani? - zwrócił się Włodek do Anielci. - Ja przyjadę na 22 lipca. Jestem przodownicą pracy. Przyjadę na zlot. - Ho! ho! - zaśmiał się Włodek - i w czymże to pani tak przoduje? Nadszedł pociąg, ścisk był wielki. Tłum wsiadających rozdzielił chłopców i umieścili się w różnych wagonach. Wieczór był ciepły i pełny kurzu. Gdy wysiedli w Warszawie i przechodzili na kolejkę, Włodek wziął Edka pod rękę. - Co jak co, ale z tą Anielcią można pokombinować. Edek milczał po swojemu. - A ty co? Zachowujesz się jak sentymentalny młodzieniec sprzed stu lat. Sam nie wiesz, czego chcesz. - A właśnie - odpowiedział po chwili milczenia Edek - sam nie wiem, czego chcę. - Gapa jesteś - zadecydował bezapelacyjnie Włodek. Edek się zmarszczył, jak gdyby się namyślał nad bardzo trudnym zagadnieniem. - A ty świnia - powiedział, gdy już wsiadali do wagonu kolejki. Włodek nie obraził się za tę nazwę. Uważał ją za przyjacielski żarcik. Śmiał się tylko długo i bardzo złośliwie. W Komorowie pożegnali się chłodno. Cały tydzień po powrocie ze Strykowa, aż do powrotu Basi, Edek spędzał bardzo głupio. Właściwie mówiąc sam nie wiedział, co robił. Spał albo leżał na łóżku ubrany, udając, że czyta. Na obiad wcale nie schodził, choć go Kołdusia wołała, a nawet sama wdrapała się do niego na górę i zasapana usiadła u mego na łóżku. - Cóż ci jest? Choryś? - pytała. Edek odpowiedział niewyraźnym mruknięciem, - Za mało cię ojciec prał... - zrobiła uwagę Kołdusia filozoficznym tonem. Edek bez słowa kopnął nogą w ścianę, koło której leżał. - Nie złość się, nie złość się - dodała kucharka z trudnością wstając i obracając się ku drzwiom - złość piękności szkodzi. Stanęła jeszcze w drzwiach i patrząc z ubolewaniem na chłopaka, pokiwała głową. Edek odwrócił się do ściany i nie patrzył na nią. - No, przyjdziesz na obiad? - powiedziała trochę łagodniejszym tonem. Nie odpowiedział. - Jak chcesz - powiedziała stara znowu poprzednim groźnym tonem - nie chcesz jeść, to nie jedz. Zdychaj sobie z głodu - mnie tam co? Tatusiowi tylko kłopot... Wyszła, mocno zatrzaskując drzwi. Wieczorem poszła da pokoju, do inżyniera. Podniósł na nią zmęczone oczy. Zajęty był jakimiś obliczeniami i nudziła go wizyta Kołdusi. - Proszę pana - mówiła kucharka, siadając na krześle przy roboczym stole inżyniera, który był jednocześnie stołem jadalnym - sama nie wiem, co robić. Tak się kocha, tak się kocha... no, mówię panu, obiadu dziś nie jadł. - Ale, Kołdusiu, co Kołdusia wymyśla - zniecierpliwił się nieco inżynier - takie dziecko jak Edek. Czy on może tak się bardzo kochać? Ot, dziecinne urojenie. - Pan nie chce wierzyć. A ja panu prawdę mówię. Sam się pan inżynier nie kochał w tym wieku? - A wie Kołdusia, że się nie kochałem. - Aha, nie kochałem. Nie pamięta pan inżynier. - Może nie pamiętam... - O, bo ja się kochałam. Tam w jednym... To jakem go spotkała na ulicy, to cała się zatrzęsłam. Powiadam panu, jakby mnie kontrakt elektryczny złapał. - A gdzie on teraz jest? - A nie wiem. Poszedł gdziesić. Całymi wieczorami gdzieś się włóczy. A chodzi tak, jakby nogi miał bawełniane. To musi tak z osłabienia. - Co on robi przez cały dzień? - Nic. Albo leży, albo chodzi. I albo nic nie mówi, albo odezwie się jak do psa. Jeszczem go takiego nie widziała. - Kiedyż ta Basia przyjeżdża? - Ponoć w niedzielę. Mówiła mi ta jeich stróżowa, - Czy myślisz, że on się zmieni? - On taki jest, proszę pana, że nic nie wiadomo. On jest do ni nieśmiały. Jak pojechali, wtedy do tego Strykowa, mówił Włodek ty Magdalenie, no, ty, co u nich zamiata, to mówi, że ani słowa się do ni nie odezwał. Chodził jak mruk, to Włodek mówił, że tylko się z niego uśmiał. - Nie było z czego się śmiać. - Pewni. A on nie umi się do kobity wziąć. Dzieciak taki. Tylko u niego to tak wszystko w środku, w środku... a na wirzch to niemożebne. Oj, panie inżynierze, takie mom z nim zmartwienie. - No, chyba i ja się martwię. - No, pewni, pewni. Takie ma pan kochliwe dzieci. Inżynier się zmarszczył. - No, moja Kołdusiu, ja muszę zrobić na jutro ważne obliczenie. Jak mi Kołdusia będzie tuta] głowę zawracała byle czym - to nic nie zdążę,.. Kołdusia wstała. - A herbaty panu inżynierowi dać? - Proszę mi tu postawić filiżankę. To już będzie na noc. Kołdusia poczłapała do. kuchni i po chwili wróciła z herbatą. Inżynier przez czas jej nieobecności nie wrócił do rachunków. Siedział zamyślony w fotelu, z ołówkiem przy wargach. Brwi mu ściągnęła bolesna fałda. Rzucił spojrzenie na ściany, na które niedawno wróciły fotografie córek. - A gołębie? - spytał Kołdusi. - Już trzeci dzień sama karmię - powiedziała Kołdusia - ani nawet do nich nie zagląda. W tej chwili wszedł Edek. Stopy miał zakurzone, w ręku trzymał zmiętą czapkę. - Dobry wieczór - powiedział bardzo cichym głosem i usiadł na fotelu. Kołdusia, demonstracyjnie nie patrząc na chłopca, wyniosła się do kuchni. Inżynier milczał przez chwilę, udawał, że wrócił do swoich obliczeń, i machinalnie przesuwał suwak logarytmiczny. Po chwili podniósł głowę i popatrzył na Edka. - Dlaczego ty nie jadasz obiadów? - Nie chce mi się. Nie mam apetytu. Zresztą jem... - Kołdusia mówi, że nie jadasz. - Kołdusia. Ona zawsze chce czegoś ode mnie. - Bardzo jest zmartwiona. Uważa to za osobistą obrazę. Bądź łaskaw, nie rób nieporządku w domu... - Czy to jest nieporządek? - Pewnie. Jeżeli nie jadasz regularnie obiadu... - Masz burżuazyjne przesądy - powiedział Edek i wstał z fotela. Wyglądał przez szerokie otwarte okno na lipcową noc. - Nie uważam, aby jadanie obiadów w określonej porze było burżuazyjnym przesądem. - Tak, ale co się za tym kryje... - z ironią posiedział Edek uderzając czapką o dłoń. - Kurzysz swą czapką. Gdzieś był? - Tak... włóczyłem się. W stronę starej cegielni. - Sam? - Sam. A z kimże? - Myślałem, że może z Włodkiem... - Włodek to ordynus. - Odkądże to mój syn jest taki dystyngowany? - Tatek, daj spokój - nagle poruszonym głosem powiedział Edek. Inżynier się zdziwił. - Jadłeś co wieczorem? - spytał. - Nie. - Może napijesz się herbaty? Tu stoi nie tknięta fiłiżanka. - A dobrze - powiedział Edek i wziął filiżankę do ręki. - Może co zjesz? - Kołdusia zawsze wieczorem zostawia w moim pokoju... - No widzisz. Nie martwże jej tym twoim niejedzeniem. Wierz mi, to nie ma sensu. - Ja wiem - Edek stał po drugiej stronie stołu i patrzył wymownie na ojca - ja wiem, że to nie ma sensu. A życie w ogóle jaki ma sens? Inżynier wzruszył ramionami. _ - Pewnie, że takie życie jak twoje, całe poświęcone egoistycznemu uczuciu, nie ma sensu. Wyłączyłeś się ze społeczeństwa. - Wszystkie uczucia są egoistyczne - powiedział Edek i postawił filiżankę na oknie. Nie wypił herbaty. - O ile są prawdziwymi uczuciami - dodał, jak gdyby już myśląc o czym innym. Inżynier westchnął. - Nudzę ojca, prawda? - jak gdyby drwiąco powiedział Edek. - Nie - odpowiedział inżynier,- ale mam jeszcze sporo roboty na jutro... - No to wieję - powiedział trochę weselszym tonem Edek - dobranoc, - Dobranoc. A kiedy mi narysujesz te obiecane sosny? Edek zatrzymał się w progu. - Za pare dni - rzucił zdawkowo. Kroki jego rozległy się w kuchni, potem zatupotaty po schodach, wreszci? odezwały się u inżyniera nad głową. Inżynier oderwał oczy od rachunków i nasłuchiwał. Edek mocno uderzył zrzucając najpierw jeden but, potem drugi. Potem posłyszał inżynier ciche już kroki, zbliżające się do stołu, który stał przy oknie. Edek odsunął krzesło. - Je - powiedział inżynier do siebie i uśmiechnął się łagodnie. Potem otrząsnął się ze wszelkich uczuć i uśmiechów i zabrał się do swojego suwaka i ołówka. Basia w niedzielę nie przyjechała. Edek do późnego wieczora kręcił się koło stacji. Ojciec i Kołdusia dawno już spali, kiedy wrócił do siebie: drzwi dla niego w takich razach zostawiano otwarte. W ubraniu rzucił się na łóżko i nie mógł zasnąć. - Zwariowałem - powiedział do siebie - tak dłużej być nie może. Trzeba raz już z tym skończyć. I rzeczywiście nazajutrz wstał w innym nastroju. Zjadł normalnie śniadanie w kuchni razem z Kołdusią. Potem zabrał się do naprawiania korków, bo akurat się przepaliły. Właśnie kończył zakładać druciki, kiedy za oknem kuchni rozległo się wołanie. - Uhu! Uhu! - Kie licho? - spytał Edek Kołdusi nie odchodząc od licznika. - Licho nie licho - powiedziała stara patrząc na Edka ze specjalnym uśmiechem. - Panienka przyjechała. Edek zrobił się purpurowy, ale nie ruszył się z miejsca. - Panienka idzie! - zawołała Kołdusia przez okno. - Edek korki reperuje. Nie może się ruszyć. Basia weszła do kuchni. - Czemuś wczoraj nie przyjechała? - spytał Edek nie porzucając swej roboty i nie witając się z Basia. - Tak, wujostwo mnie zatrzymali. Zabawa była wczoraj w lesie pod Dobieszkowem. - W lesie? - Tak, taka tam zabawa. Dechy. - Dużo było kawalerów? - A dużo. Z Łodzi przyjechało dużo studentów, - Studentów. Dorosłych. - Pewnie, że nie takich młodzików. - A Włodka już widziałaś? - Widziałam. Poszedł na glinianki. Może i my tam pójdziemy? - Idź, kiedyś taka skora. - Boże, jaki ty jesteś nieznośny. Edek skończył z korkami. - No, jak się masz - powiedział zeskakując ze stołka, na którym majstrował. - Chodź do mnie do pokoju - dodał. Basia się zawahała. - Na górę? - zapytała. - No pewnie. Nie chcesz? - Ja jeszcze nie znam waszego mieszkania - powiedziała - pokaż mi dół. - O, wielkie mi mieszkanie! Na dole jest kuchnia, przedpokój, wielki pokój mego ojca... chodź, pokażę ci jego plany. Weszli do dużego pokoju, który służył za jadalnię, sypialnię i pracownię inżyniera. Prócz tego na dole był tylko pokoik Kołdusi. - Widzisz, to są projekty mojego ojca - mówił Edek z ożywieniem pokazując Basi wiszące na ścianach oprawne i zaszklone rysunki - to jest teatr. Teatr ogromny, na trzy tysiące widzów. Basia się zaśmiała. - Teatr? - spytała - zupełnie wygląda jak pudełko na kapelusze. Prawda? - Ty się na tym nie znasz. - Oczywiście. A gdzie ten teatr wybudowali? W Warszawie? - Nie, to tylko taki pomysł tatka, fantazja. Tego nigdzie nie wybudowali. Teraz nie budują takich rzeczy. Basia zatrzymała się pod oknem. - Jaki tu ładny widok; To ładnie pomyślane, żebytu zrobić takie okno. Nie myślałam, że w Komorowie może być taki ładny widoczek. Te sosny są śliczne. - Miałem je narysować - przypomniał sobie Edek kiwając dłonią - trzeba się będzie do tego kiedy zabrać. - A naszego domu od was nie widać? - Widać, ale tylko z łazienki i od gołębi. Chcesz zobaczyć? - Nie. Edek zbliżył się do Basi stojącej w oknie. Patrzyła na sosny rosnące przed domem, ale Edek wiedział, że czuje jego bliskość. Stanął tuż przy, niej. Serce mu biło jak młotem. - Edek, nie bądź taki - powiedziała Basia proszącym tonem. - Jaki? - spytał zdławionym głosem Edek. - No, taki, jaki byłeś w Strykowie. Jak byłeś tylko co w kuchni. - Jaki? Nie rozumiem - powtórzył chłopak. - Wiesz sam. Taki obcy. Taki zimny. I nic nie mówisz. Żebyś ty wiedział, jak ja wtedy ciebie nie lubię. - A żebyś ty wiedziała, jak ja wtedy ciebie lubię, lubię... - mówił Edek coraz bardziej zdławionym głosem i pochylając głowę pocałował Basię w szyję. Dziewczyna się obruszyła. - Co ty wyrabiasz? - zawołała i odwróciła się cała do Edka. Edek wyciągnął ręce i obejmując Basie przycisnął ją do siebie. - Kochasz? - spytał. - Oczywiście - odpowiedziała. A wtedy Edek przycisnął ją jeszcze mocniej i pocałował w domknięte usta. Teraz czas do 22 lipca minął już szybko. Co prawda zauważył Edek, że Basia unikała pozostania z nim sam na sam. Na wszystkie spacery ciągała za sobą Włodka, a potem przed samym już świętem i Anielcię, która przyjechała do Komorowa, a stąd udała się na zlot do Warszawy. Do domku Edwarda przez cały ten czas nie zaszła ani razu. Wywoływała tylko swojego młodego przyjaciela stałym sygnałem: - Uhu! Uhu! W dzień otwarcia MDM siedzieli od samego rana w Warszawie. Dzień był upalny, słoneczny, niebieski. Edek z Basią nie przyłączyli się do swoich szkół. Kiedy inżynier zapytał Edka, dlaczego to uczynił, Edek wzruszył tylko ramionami. Dopiero po pochodzie żałowali tego. Wzruszył ich ten marsz młodzieży jasnej, wesołej, śmiałej. - Patrz, oni wszyscy mają jasne czupryny. - Tylko za długie - swoim basem spokojnie powiedział Edek. I rzeczywiście wiatr stroszył chłopcom na głowach ich długie jasne włosy, jak strzechy słomianych chat. - Przecież strzech u nas na wsi nie będzie - powiedział Edek Basi, kiedy mu ooś o tym wspomniała. Ale potem, kiedy fale młodzieży zalały szeroki, biały plac Konstytucji, kiedy nastąpił moment przysięgi, Edek przestał żartować. Wziął Basię pod ramię. - Dobrze, Baśka. Słusznie - powiedział schylając się nad uchem dziewczyny - my z nimi. Prawda? - Przede wszystkim nie możesz być nie zrzeszony - powiedziała Basia - jaki ty jesteś aspołeczny. - Za to jestem solidny - powiedział Edek. Przeszły fale młodzieży, przeszły zespoły artystyczne w rytmie tańca, przeszli jak rzeźby piękni sportowcy z lasem sztandarów. Gdy wszystko minęło, Basia l Edek znaleźli się sami na środku placu, trzymając się za ręce. Było już bardzo późno. Poczuli gwałtowny głód. Chcieli więc ruszyć do domu, kiedy na pustym miejscu, które się naokoło nich zrobiło, zauważyli małego, może trzyletniego chłopczyka. Szedł bezmyślnie przed siebie i darł się wniebogłosy. Cała jego jasna twarzyczka zaczerwieniła się na policzkach, uszy miał purpurowe, z oczu spływały jasne, duże krople, a usta to szeroko rozwierał, to zaciskał kurczowo, łkając boleśnie. Basia podskoczyła do dziecka i przysiadając przy nim zatrzymała je, a raczej chłopczyk wpadł na nią, nie nie widząc przed sobą, i gwałtownie chwycił ją za szyję. - Do mamy... - wołał szlochając - do mamy. Edek podszedł do Basi i również przysiadł przy małym. Usiłował rozkurczyć jego piąstki, które zawarły się na sukience Basi przy wycięciu. - Co się stało? - zapytał. - Co takiego? Mały płakał bez przerwy. - A gdzie twoja mama? - spytała Basia. - Nie wiem... - powiedział chłopczyk pomię-dzy jednym szlochem a drugim - nie wiem... - To źadna historia - zaśmiał się Edek - co my z nim, Basia, zrobimy? Basia nie traciła kontenansu. - A jakże ty się nazywasz? - spytała. Mały przestał płakać zupełnie nagle. Spojrzał na Basie przytomnie jasnymi, przejrzystymi oczami i na twarzy jego odbił się wysiłek myśli. - Darek - powiedział z powagą i grubym głosem. "R" wymawiał starannie, ale mu się jednak ześliznęło na "l". Po czym znowu chlipnał i zdawało się, że zabiera się z powrotem do ryku. Ale zastanowił się i zatrzymał. Jasne krople zatrzymały się również na jego twarzy na końcu swoich dróg od kącików oczu do zaczerwienionych policzków. Znowu popatrzył na Basie uważnie i prosto w oczy, a potem spojrzał na kucniętego Edka i coś jak cień tryumfalnego uśmiechu przemknęło mu po wargach. - Darek - powtórzył znowu i znowu mu "r" na "l" zjechało - Dariusz Kryska. Basia uściskała małego. - Patrzcie go, jaki mądry - zawołała podnosząc go w górę. - No, jeżeli wiesz, jak się nazywasz, to jest już pół biedy. Ktoś im poradził dać znać do megafonów. - Poczekamy na matkę pod świecznikiem - powiedział Edek i skoczył do aparatury. Gdy się rozmówił z panem, który zapowiadał, wrócił do Basi. Spostrzegł, jak szła, wysmukła i jak gdyby dumna, przez plac, prowadząc uspokojonego Darka za rękę. Mały lizał karmelek, który mu dał ktoś spośród zebranych widzów. - Darek Kryska prosi swą mamusię - padały przez megafon pretensjonalnie wymawiane wyrazy. Edek bez słowa poszedł ł wziął Darka z drugiej strony za rękę. Tak szli w kierunku środkowego świecznika, pod którym zamówiono spotkanie. Basia rzuciła na Edka ucieszone spojrzenie. - Chciałbyś mieć takiego? - spytała. Edek zarumienił się, potem uśmiechnął i bez słowa kiwnął głową. Pochylił się nad Darkiem, ściskając drobną jego piąstkę w swojej łapie i nieco zachwianym głosem powiedział: - Co ty za świństwo tu smokczesz? - Cukielek - powiedział Darek. Wyjął swą rękę z dłoni Edka, wysunął czerwony karmelek z ust i pokazał go Edkowi. Ale już leciała ku nim zaaferowana, wystrojona kobieta, z wypiekami na twarzy. Wyrwała im Darka prawie z ręki. Za nią biegł korpulentny pan w szarym ubraniu. - Ja ci zawsze mówię... ty nigdy mnie nie słuchasz - dobiegły ich uszu słowa pana. Matka tymczasem zrzucała winę na Darka: - Jak ty mogłeś? Jak ty mogłeś? - powtarzała. Basia i Edek nawet nie doczekali się podziękowania uszczęśliwionych rodziców Darka. Jeszcze Edek nigdy nie był taki wesoły, jak w powrotnej drodze z Warszawy do Komorowa. Basia go nie poznawała, śmiał się, żartował, oczy mu błyszczały. Kiedy wyszli z kolejki, było już dość późno. Szli w stronę swoich mieszkań. Edek wziął Basie pod rękę. - Wiesz, Baśka - powiedział - muszę ci się pochwalić: czuję się bardzo szczęśliwy. Basia zaśmiała się cicho. - Dlaczego właśnie dziś? - No, brzmi się ta młodzież podobała... i tak mi jakoś raźniej... i ten Darek taki miły... i ty... - Co ja? - spytała Basia. - Kocham ciebie - cichutko powiedział Edek. -No? - nieokreślenie zagadnęła Basia. - Chodź do nas na herbatę. Ojciec i Kołdusia czekają na nas. Gdy weszli do mieszkania, rzeczywiście czekano na nich, ale oprócz ojca i Kołdusi ktoś jeszcze był w pokoju. - O, Boże! - zdziwił się Edek. - Staś! 0d stołu podniósł się wysoki, przystojny młody człowiek. Gładko przyczesane włosy błyszczały pomadą. Duże, niebieskie oczy ocieniał brązowy kolor ciężkich powiek. Poruszał się jakoś ociężale i. pretensjonalnie zarazem. - Jak się masz, bracie - powiedział. Usiedli przy stole. - Ale ty wcale nie jesteś podobny do brata - powiedziała Basia do Edka porównując ich oczami. - Dół twarzy mają bardzo podobny - powiedział inżynier - uśmiech i zęby. A poza tym są rzeczywiście zupełnie inni. - A który ładniejszy? - spytał Staś przekręcając nieco głowę i patrząc bokiem na Basię. Uśmiechnął się na to tylko ojciec. Kołdusia przyniosła odgrzany obiad dla Edka i dla Basi. Posłyszała powiedzenie Stasia. - A bo wszyscy zawsze mówią Stasio, Stasio - wtrąciła się - że taki piękny. A dla mnie Edzio daleko ładniejszy. Pocałowała go przelotnie w głowę. Edek się zaśmiał. - Ja się tylko Kołdusi podobam - powiedział - i będę się musiał z Kołdusia ożenić. - E, tam - machnęła Kołdusia fartuchem - pan Edzio to nie powinien jeszcze o żeniaczce myśleć. Pan Staś, to tak. Stary już jest... - zaśmiała się i poszła do kuchni. Basia jadła z apetytem i z wielkim ożywieniem opowiadała o całej uroczystości. Była przy tym taka ładna, że zarówno Staś, jak i jego ojciec patrzyli na nią z prawdziwą przyjemnością. Edek także zajadał, ale milczał. Cały jego dobry humor, całe usposobienie do żartów znikło natychmiast po przyjeździe do domu. Niechętnie popatrywał na Stasia, który zdawał się nie zwracać na niego uwagi. Jego jasne oczy w ciemnej oprawie połyskiwały uwodzicielsko. Mówił ze specjalną, bardzo wyraźną dykcją. Na tej dykcji była oparta cała jego kariera piosenkarska, gdyż głos miał nieduży i nie bardzo wdzięczny, ale dobrze kształcony. - Pani to tak ślicznie wszystko opisuje - powiedział - że mi się po raz drugi chce to zobaczyć... Pani oczami spojrzeć i mieć pani entuzjazm. - A panu się nie podobało? - spytała Basia. - Owszem, bardzo nawet. Ale jeszcze chciałbym mieć pani młodzieńczy entuzjazm. - Brak panu entuzjazmu? Przecież pan jest artystą. Staś się zaśmiał. - Taki to tam i artysta - powiedział uprzejmie. - No, w każdym razie chleb z tego masz - powiedział poważnie inżynier. Edek obrzucił dyskretnym, ale uważnym spojrzeniem postać Stasia. Miał na sobie piękne, ciemnobrązowe ubranie, doskonale skrojone, kremową koszulę i żółty fularowy krawat w dyskretny niebieski deseń. Pachniał przy tym zagranicznym mydłem do golenia. Staś, mimo pozorów, widocznie dawał baczenie na Edka, bo złapał jego wzrok przesuwający się po krawacie: - Ach, wiesz, braciszku - powiedział pretensjonalnie, i to "braciszku" zabrzmiało jak wyzwisko - przywiozłem ci prezent. Masz! Sięgnął za siebie na okno i wydostał zza firanki małą paczuszkę. - Prawdziwe paryskie - przysłali koledze - dodał. - Pokaż, pokaż - zawołała Basia klaszcząc w ręce. - Dziękuję ci bardzo - obojętnie powiedział Edek i rozwinął paczkę. Był tam zielony krawat w białe desenie i taka sama chusteczka. - Ach, jakie śliczne - powiedziała Basia. Wszyscy obejrzeli krawat i chusteczkę i Edek spokojnie odłożył to na boczny stolik. Nie podobało mu się. - Napijemy się - powiedział Staś wznosząc kieliszek. Tylko inżynier napił się z nim. - Opowiedzże ham, Stasiu, coś o sobie. Tak rzadko pisujesz - powiedział ojciec stawiając kieliszek na stole - nie żenisz się? Staś z uśmiechem popatrzył na złoty pierścionek z szafirem, który miał na czwartym palcu prawej ręki. - A po co mi? To wielki kłopot - małżonka... - Ty wolisz żyć bez kłopotów - uśmiechnął się inżynier.. Edek smarując chleb masłem spojrzał na brata z pogardą i irytacją. - Cóż tak na mnie patrzysz? - powiedział Staś, który znowu przyłapał ten wzrok. - Uważam cię za lekkomyślnego - powiedział bez uśmiechu Edek - a przecież jesteś starszy brat... - Och, Edek - szepnęła Basia - ty jesteś niemożliwy! - Zaśpiewaj co - powiedział inżynier do Stasia. - Nie, nie chce mi się. A przy tym nie ma akompaniamentu. Ale macie gramofon? - Jest adapter - zauważył Edek. - No, to założę wam pare moich płyt. - Przywiozłeś? - Przywiozłem. Chciałem przecie, aby tatek posłyszał, jak śpiewam. - W radio słyszę czasami. - Och, moje płyty tak rzadko nadaje przez radio. Staś wstał. Był wysoki, smukły, zgrabny, znacznie wyższy od Edka. W przelocie; jak gdyby nalał sobie jeszcze wiśniaku i wypił. Ten jeden gest wychylania kieliszka miał trochę ordynarny. Nastawił płytę. Edek się nie poruszył i zajadał w dalszym ciągu. Basia znalazła się koło adaptera. Płyta zaszumiała, zatrzeszczała i potem rozległa się czuła melodia. Zaintonował ją klarnet, powtórzył saksofon. - Zatańczymy? - zwrócił się Staś do Basi. W milczeniu wyciągnęła ręce. Rozległy się słowa piosenki śpiewanej przez Stasia. ...Bo ta melodia la la la do twoich stóp upada la la la kiedy melodii tego śpiewu la la la gest twojej ręki odpowiada la la la. Każde słowo toczyło się jak perła. Inżynier się uśmiechał. Kołdusia zjawiła się znowu. Staś tańczył z Basia na szczupłym wolnym kwadracie, jaki pozostawał w zastawionym meblami pokoju. Wykręcał się trochę zanadto, ale tańczył ładnie. Basia była bardzo ubawiona. Gdy płyta skończyła się, Staś zatrzymał się z uśmiechem. - To zabawne tańczyć tango przy własnym śpiewie - powiedział. - I ty się nie wstydzisz śpiewać podobne bzdury? - spytał nagle swoim głębokim basem Edek i w głosie drżały mu nutki rozdrażnienia. Basia klasnęła w dłonie. - Edek, co ty pleciesz? - zawołała. - Takie śliczne tango! - No to teraz co innego - powiedział Staś i założył nową płytę. Rozległy się jakieś skoczne tony, ...pytała mi się, czy znasz Ludwisię.... poleciały znowu idiotyczne perełki jego dykcji. Porwał tym razem Basie bez pytania i wirował z nią na jednym miejscu. - Panie Stasiu - broniła się - w głowie mi się kręci! Zatrzymali się w końcu. I płyta stanęła. Inżynier i Kołdusia bawili się razem z nimi. Edek tylko udawał, że nic nie widzi. Zajadał jeden kawałek chleba za drugim. - Niech no Kołdusia przyniesie mi jeszcze herbaty - powiedział, kiedy spostrzegł zbyt wiele zachwytu na twarzy starej kucharki. - A ty nie zatańczysz? - zwrócił się do Edka ojciec. - Chyba z Kołdusią - wzruszył ramionami Edward. Basia podeszła do Edka i przez stół wyciągnęła do niego rękę. - Edek - powiedziała - nie bądź znowu taki. Ta się dziś przez cały dzień tak dobrze bawię. Taki piękny dzień. Staś tymczasem nastawił nową płytę. - Zatańcz - powiedziała jeszcze Basia. - Widzisz przecie, że jem - mruknął Edek nie Wstając. Staś znowu wziął Basie do tańca. Inżynier zrobił do Edka minę oznaczającą: "nie chmurz się, synu, nie warto!", ale Edek udał, że jej nie widzi. Staś stanął po tym tańcu nie puszczając rąk Basi i zawołał: - Za mało par tutaj, za smutno. Kiedy pomyślę sobie, że teraz na Placu Konstytucji tańczą tysiące ludzi... I nagle krzyknął: - Panno Basiu, jedziemy na plac Konstytucji. Basia się tylko roześmiała, a Edek patrzył na Stasia jak na wariata. - Gdzie pojedziecie teraz wieczorem - niechętnie powiedział inżynier, rzuciwszy przelotne spojrzenie na Eidka - przyjechałeś na tak krotko... - Jutro cały dzień będę u ojca, cały dzień. A dzisiaj niech mi tatek da się wytańczyć. No, co? Jest pół do ósmej, za trzy kwadranse będziemy w Warszawie... dwie godziny tańca, na jedenastą będziemy z powrotem. Gdzie mój kapelusz? Porwał z kąta pokoju jasny, puszysty kapelusz i nakładając go zawadiacko na ciemne włosy, mazurowym krokiem przebiegł całe mieszkanie. - Jedziemy, panno Basiu, jedziemy - wołał już z ogródka. Basia ze śmiechem poleciała za nim. W progu stanęła. - Poczekaj na mnie, Edek - powiedziała - ja wrócę wcześnie. - I poleciała - wzruszył ramionami inżynier. Edek nic nie powiedział, ale znowu uparcie ukrajał kawałek chleba. Przez chwilę ojciec i syn milczeli. Inżynier wstał i zgasił górne światło. Paliła się tylko na stole duża lampa, przykryta batikiem. Inżynier nalał sobie duży kieliszek owocowego wina i popijał z wolna. Patrzył spod oka na Edka, który zjadł, otarł usta i zwykłym gestem, siedząc, wyprostował nogę, aby wyjąć z kieszeni papierośnicę. Inżynier uśmiechnął się patrząc, jak zapala papierosa. Edek spostrzegł ten uśmiech. - Drwisz ze mnie - powiedział. - Nie mogę się przyzwyczaić do twojego palenia - inżynier powściągnął uśmiech i zmrużył nieco oczy. - Jeszcze do niejednego będziesz się musiał przyzwyczaić - powiedział dość ponuro chłopiec. - Nie uprzedzaj mnie co do najgorszych rzeczy - zaśmiał się znowu inżynier - i tak się o tym dowiem. - Taki pewien jesteś, że o wszystkim się dowiesz? - Edek śledził dymek z papierosa. - Wiesz, że nie lubię, kiedy tak mówisz - inżynier wzruszył ramionami - stylizujesz się na jakiegoś demona. - Nie na demona - poprawił obojętnie Edek - tylko na rozczarowanego. - Niech będzie na rozczarowanego. Jesteś niegłupi i dobry chłopak, nie lubię tych nieszczerych min. - Nie możesz wiedzieć, co się pod takimi "nieszczerymi" minami kryje. - Bardzo trudno zgadnąć - znowu obruszył się inżynier - chyba nie wątpisz o tym, że wiem dokładnie, co przeżywasz w tej chwili. - No co? - dość ordynarnie powiedział Edek, patrząc arogancko na ojca. - Och, byle nie z tego tonu, mój Edwardzie - powiedział inżynier bardzo chłodno - nie potrzebujesz się przede mną wywnętrzać. - Bo ojcu się zaraz wydaje, że mnie to strasznie obchodzi, że Stanisław zabrał Basie do Warszawy, A to mnie nic nie obchodzi... - Widocznie trochę cię to obchodzi, boś go nigdy nie nazywał Stanisławom... - A jak go mam nazywać? Stasieczkięm? To Kołdusia tak nazywa swego faworyta. - I to także nieprawda - w dalszym ciągu spokojnie mówił inżynier - wiesz dobrze, że, od urodzin byłeś ulubieńcem Kołdusi. Jesteś rozdrażniony i niesprawiedliwy. Niczego tak nie należy unikać w życiu, jak pochopnych sądów. - Bardzo ci dziękuję za naukę - powiedział Edek tonem, jakiego ojciec nigdy u niego nie słyszał. - Postaram się postępować w myśl tej zasady i nigdy nie pomyślę, że Staś jest powierzchowny i idiotyczny cymbał i że ludzie są pomyleni, kiedy płacą mu olbrzymie sumy za te nieprawdopodobne głupstwa, które on wyśpiewuje. I nie powiem, bo to może będzie sąd nazbyt pochopny, że powielanie takich płyt w Polsce Ludowej to nie tylko wyrzucanie pieniędzy za okno, ale po prostu szkodnictwo. I nie powiem, ze to świństwo ubierać się w angielskie materiały i nosić francuskie krawaty, a nie przysyłać ani grosza tobie, tatek, który musisz pracować i na siebie, i na mnie - tu mu głos lekko się załamał - i nie powiem, że }est świństwem przyjść do domu i zabrać bratu sprzed nosa dziewczynę, pojechać z nią do Warszawy i nawet dla przyzwoitości nie zaprosić brata, żeby też pojechał... boję się, że moje wszystkie sądy są "zbyt pochopne". Inżynier z lekko otwartymi ustami patrzył na Edwarda i w najwyższym zdumieniu wysłuchał tego całego przemówienia. Edek umilkł wreszcie i gestem niecierpliwości i zniechęcenia, który się wydał inżynierowi niezwykle "dorosłym", zmiażdżył niedopałek papierosa w popielniczce. - Widzisz, Edek - powiedział po chwili ojciec jednak przejąłeś się tą sprawą. - Pewnie, że się przejąłem. - Jesteś zazdrosny o Basię? - spytał inżynier. Edek nie odpowiedział. Twarz jego, rozbudzona przed chwilą i zdradzająca silne wzruszenie, jak gdyby się uspokajała, chłodła, zamykała się. Stawała się niedostępna i zakrywała się przyłbicą pozornej bezmyślności. - Wierz mi, synu - powiedział wtedy inżynier S. - nie warto. Żadna kobieta nie zasługuje nigdy na to, aby być o nią zazdrosnym. Skoro daje powód do zazdrości, to już na tę zazdrość nie zasługuje. Wydaje mi się, kochanie, że od jakiegoś czasu zacząłeś przywiązywać zbyt dużą wagę do uczuć erotycznych. Rozumiesz przecie, Edek, że cały świat nie opiera się tylko na miłości do kobiet. Edek słuchał uważnie, patrząc zmrużonymi oczami na lampę. - Nie opiera ale na miłości do kobiet; To nie jest najważniejsza rzecz w życiu. Chyba to rozumiesz. No, na przykład, nasz zespół, nasze biuro projektów, cóż byśmy robili, gdybyśmy, tak jak ty, za najważniejsze sprawy świata uważali nasze sprawy osobiste. Żebyśmy się kochali, żebyśmy się rozwodzili, żebyśmy byli zazdrośni... To się w głowie nam nawet nie może pomieścić. Dlaczego? Dlatego, że są w życiu sprawy ważniejsze od miłości i one to są istotą naszego życia, nimi żyjemy... - I ty się nigdy nie kochałeś? W nikim? - Kiedyś tam - zmieszał się inżynier - w waszej matce, na przykład, no tak!... - E, w matce - rozczarował się Edek. - No, cóż chcesz, taką mam naturę... - Mnie się wydaje, że miłość to rzecz najważniejsza w świecie... - I mylisz się, syneczku. Pomyśl, jak ważne są sprawy narodu, zbiorowość. Jakie ciebie w życiu czekają zadania, ciebie, młodego Polaka. W życiu naszej ojczyzny masz odgrywać taką rolę. Jakże. można się zasklepiać w tak egoistycznych uczuciach? Inżynier zamilkł, bo czuł, że głos jego brzmi fałszywie. Edek znowu zapalił papierosa. - Czy nie za dużo, synu? - spytał inżynier. - E, dla uczczenia takiej ważnej rozmowy - zaśmiał się Edek i twarz mu się znowu rozjaśniła - przecież myśmy nigdy tak nie gadali. - Właśnie, chciałbym, abyś mnie zrozumiał. - Nie, ja rozumiem - powiedział Edek wstając I zaczynając chodzić po pokoju - ja zawsze rozumiem. Nieraz zadawałem sobie pytanie, czy miłość nie jest czasem sobkostwem, egoizmem. Czymś, co nas oddziela od społeczeństwa. Ja pamiętam wyjazd Marysi... ona odrzucała nas ł ciebie, rodzinę, dom, wszystko... bo kochała tamtego. Widzisz, wtedy zrozumiałem... Pochodził jeszcze chwilę, potem usiadł w cieniu, w kącie. - No i co? - spytał Inżynier. - Rozumiem, że będę się musiał tego wszystkiego wyrzec. Nie mogę być odludkiem. Tak, trzeba było tylko tego pretekstu, żeby zerwać z Basią. Ta miłość mi strasznie przeszkadzała. Miłość to straszna w życiu przeszkoda, prawda tatek? - No, nie zawsze - uśmiechnął się inżynier - czasami bardzo pomaga. Nie trzeba być doktrynerem, nie można odrzucać szczęścia... - Kiedy ja miłość odczuwam jak nieszczęście, coś, co się na mnie zwaliło niepotrzebnie i nieoczekiwanie. - Tak, miłość czasami bywa nieszczęściem - zastanowił się inżynier patrząc w okno. - Patrz, Marysia, Krysia - powiedział Edek z dziwnym akcentem w głosie, z pewną trudnością wymawiając imiona, których dotychczas nigdy przy ojcu nie wymawiał - jakie to dla nich było nieszczęście. - Tak, to prawda - powiedział inżynier opuszczając głowę. Po chwili podniósł ją jednak i popatrzył w stronę syna, widział tylko jego gołe ramiona w cieniu. - Musisz się tego wyrzec - powiedział cicho. - Już się wyrzekłem - westchnął chłopiec - tylko mi troche ciężko. Chwilę jeszcze milczeli. Ćmy rozbijały się o niebieski batik osłony na lampie. Edek podniósł się. - No, dobranoc, stary - powiedział zbliżywszy się do ojca i musnąwszy go wargami w czoło - dziękuję cl. Inżynier nie odpowiedział, ścisnął go tylko za ramię. Siedział nieruchomo przy stole patrząc w jeden punkt. Po chwili słyszał już kroki syna w pokoju na górze. Czekał, aż zdejmie buty i ciśnie je o ziemię. Ale Edek wprost od drzwi podszedł do łóżka, inżynier słyszał to wyraźnie, i od razu w jego pokoju zapanowało milczenie. Inżynier nasłuchiwał przez chwilę, a potem sam zabrał się do spoczynku. Otworzył tapczan i wydobył posłanie. Poszedł do kuchni odnosząc trochę brudnych naczyń. Kołdusi już w kuchni nie było, spała u siebie. Inżynier wrócił do swojego pokoju i znowu nasłuchiwał. U Edka w dalszym ciągu panowała zupełna cisza. Zaniepokoiło go to. Wrócił jeszcze raz do kuchni i cichutko zakradł się na górę, przed drzwiami pokoju syna chwilę się zatrzymał. Nigdy tu nie przychodził. Bez pukania otworzył drzwi i wszedł. Słaba lampa przy łóżku oświetlała pokój. Okna w mansardach świeciły granatową letnią nocą, pokój był bardzo nagrzany. Edek ubrany leżał na łóżku z głowa wciśniętą w poduszkę. Inżynier szybko zbliżył się do syna. - Edek! Co ci jest? - spytał gorączkowo. - Niech tatek sobie idzie - rozległ się zapłakany gtus z poduszki - ja się wstydzę. Niech tatek sobie idzie! Inżynier siadł na łóżku i położył dłoń na wstrząsanych tkaniem plecach chłopca. - Uspokój się, Edek - powiedział cichutko - czy to warto? I jednocześnie poczuł ukłucie w sercu, ukłucie żalu, zazdrości, szalonej miłości, której mu już nic nie odpłaci. - Przeze mnie nigdy nie będzie tak płakał - pomyślał - a ja? Nachylił się nad synem, przycisnął go ramieniem. Dawno go już nie dotykał. Wydało mu się to duże, mięsiste ciało czymś ze wszech miar obcym. Czuł lekki, nieprzyjemny odór męskiego potu. Zupełnie nie mógł sobie wyobrazić, że to jest jego dziecko, ten mały Edek, trochę zaniedbany w dzieciństwie, kiedy Staś był pierworodnym, a Krystyna i Marysia panoszyły się jak kwiaty. To dojrzałe, płaczące mężczyźnisko napełniało go lekką odrazą, którą musiał przezwyciężyć. Było mu go bardzo żal, ale tak, jakby mu było żal każdego obcego chłopaka, pogrążonego w rozpaczy. Większą litość odczuwał dla samego siebie, poczuł się nagle bardzo samotny. Odczuł boleśnie pustkę domu, Komorowa, Warszawy. - Nie, nie - powiedział do siebie nieco sztucznie - tam są koledzy w Warszawie. Pracujemy razem. Przypomniał sobie ich ironiczne spojrzenie i potrząsnął głową. Edek wziął szept ojcowski do siebie. Chlipał jeszcze w poduszkę. - Ja wiem, ja wiem - powtarzał. Inżynier otrząsnął się z własnych myśli. Przeciągnął dłonią po kości pacierzowej syna i powiedział: - Daj spokój. Ona niewarta jest twoich łez. Edward podniósł głowę z poduszki, twarz miał zaczerwienioną: odcisnęły się na niej w tatuowany wzór desenie poszewki. Wytarł nos chusteczką, którą trzymał w ręku. - Ja wiem, że niewarta - chlipnął jeszcze parę razy, zupełnie jakby miał trzy lata, jak Darek - a ja myślałem, że warta. Inżynier wzruszył ramionami. - Śpij teraz. Rozebrać cię? - Tatek zwariował. - No, bo beczysz jak bobuś, myślałem, że trzeba cię traktować jak dziecko. - Też coś - chlipnął jeszcze Edek. Mimo to dał sobie ściągnąć pantofle. - Pobrudzisz czyste prześcieradło butami. Kołdusia się zmartwi - powiedział. "Woń potu stalą się jeszcze mocniejsza. Inżynier wstał z łóżka i zbliżył się do drzwi. - Rozbierz się i śpij - powiedział - dobranoc. Poszedł do siebie gasząc po drodze światło. Tapczan był już posłany, rozebrał się szybko i położył. Czu!, ze dziś długo nie zaśnie. Jeszcze nigdy nie czuł tak bardzo obcości własnych dzieci. - Mają prawo do własnego życia - myślał - do własnych losów, wybierają na własną rękę, i ja już nie znaczę dla nich nic, nic, nic... Przypomniał sobie Stasia i jego bezczelne spojrzenia spod jasnego kapelusza, jego taniec z Basią. Obcy, nieprzyjemny człowiek. A Edek? Patrzył na granat otwartego okna. Z szelestem nagle opadł jakiś ptak na parapet. Spojrzał - był to biały gołąb. - Nie zamknął nawet gołębi na noc - pomyślał. Wybiła jedenasta. Nagle usłyszał pod oknem jakieś szybkie kroki po żwirze. Ktoś skrzypnął furtką i obszedł dom naokoło. Inżynier zamarł. Kroki stanęły naprzeciwko mansardy. Inżynier posłyszał cichutkie, ale to bardzo cichutkie wołanie: - Uhu! Uhu! Potem chwila ciszy. I znowu lekkie uderzenie. Ktoś rzucił kamyczkiem w okno pokoju Edka. I znowu: - Uhu! Uhu! Inżynier słyszał nad sobą ciche kroki zdążająca w stronę okien. Doleciał go szept: - Basia? To ty? - Ja. Głosy zamilkły. Inżynier leżał jak trusia. Słyszał otwarcie drzwi na górze i ciche stąpanie bosych stóp po schodach na dół. Otworzono kuchenne drzwi i ktoś wchodził znowu po schodach do pokoju Edka. Tym razem chłopak nie był sam. Drzwi na górze otworzyły się i zamknęły, potem nic nie było słychać. Nagle usłyszał tupot prędkich kroków Edka od łóżka do drzwi, cichy zgrzyt przekręconego dwa razy klucza i równie szybki powrót kroków do łóżka. Potem nastała cisza. Inżynier S. bardzo długo nie mógł zasnąć. Lecz wreszcie przyszedł sen czarny i kamienny. Nazajutrz trzeba było wstać o szóstej, żeby nie spóźnić się do biura. Dzień był znowu pogodny i niebo niebieskie. Inżynierowi ubieranie się przychodziło z lekkim wysiłkiem. Słońce wschodziło już później i nie oświetlało dobrze łazienki o tej wczesnej porze. Do golenia trzeba było ustawić lusterko na oknie. Okno to wychodziło wprost na dom sąsiadów. Kiedy inżynier, goląc się, rzucił okiem w stronę tej willi, ujrzał naprzeciwko siebie, za taką samą szybą, głowę Basi. Słońce padało pełnym światłem na ścianę domu, na szybę i na twarz dziewczyny. Spostrzegła i ona inżyniera i patrzyła na niego bez uśmiechu. Stali tak naprzeciw siebie może minutę, może dwie. Nie ulegało wątpliwości, że Basia patrzyła na niego poważnie, ale z tryumfem... Coś jakby nawet odrobina pogardy malowała się w jej wielkich oczach. Ta chwila wydała się inżynierowi wiekiem, czuł się zmiażdżony, upokorzony, ale nie śmiał odwrót cić wzroku. Nagła zza willi ukazało się stado gołębi. Wzniosły się nad czerwonym dachem jak garść białych papierków, rzuconych niewidzialną ręką w powietrze. Twarz Basi na tle jasnej ściany domu, otoczona przez chwilę chmurą ptactwa, wyglądała jak na obrazku. Inżynier uśmiechnął się z trudnością, a potem odwrócił głowę. Basia odpowiedziała uśmiechem i odeszła od okna. Gdy inżynier siedział przy śniadaniu podanym przez nachmurzoną Kołdusię, ze zdziwieniem posłyszał kroki syna na schodach. - Jak się masz, tatek - powiedział wesoło. Inżynier z piekącym żalem obserwował lekkie niebieskie cienie na powiekach chłopca. Nigdy jeszcze Edek nie miał takich. Czasem wstawał z głębokimi, daleko sięgającymi cieniami na policzkach. Inżynier wiedział, co one oznaczają. Tak szafirowych i tak lekkich nie widział nigdy. Drobny ten szczegół zmieniał bardzo wyraz twarzy Edka. - Coś się tak wcześnie zerwał? - spytał syna. - Myślałem, że odeśpisz wczorajszy wieczór. - Trzeba korzystać z wakacji - powiedział Edek, bez pytania nalewając sobie herbaty z ojcowskiego czajnika. - Wiesz, tatek - dodał już jedząc - ta świnia Stasiek spotkał na MDM- ie jakichś swoich znajomych i poszedł z nimi na kolację, a Basie wsadził do kolejki i powiedział "do widzenia". - To rzeczywiście ładnie - zdziwił się inżynier - widziałeś już Basie?. Edek zarumienił się. - Jeszcze wczoraj wieczorem. - powiedział - przyszła mnie przeprosić. Inżynier nie pytał o szczegóły. - Nie zamknąłeś wczoraj gołębi. Latały dziś od rana - powiedział. - Właśnie. Popsuły mi się te wyloty. Zaraz się zabieram do pracy. Jak mi się te gołębie rozwłóczą, to wszystko na nic. Inżynier zdziwił się lekko, ale już musiał się zbierać do wyjazdu. - Słuchaj, tatek - powiedział Edek - zostaw mi arkusz albo dwa papieru do rysowania. Albo najlepiej zostaw mi klucz od szuflady z papierami. Muszę wreszcie narysować te sosny przed domem, - Tyle razy miałeś już je rysować - z wątpliwością w głosie powiedział inżynier. - Tak. Ale teraz muszę: obiecałem Basi. Inżynier sięgnął po teczkę. Leżała obok syna. Edek podał mu ją i podając spojrzał ojcu w oczy, - Coś ty taki dzisiaj? - spytał. - Jaki mam być? - wzruszył ramionami inżynier. Edek objął go przez plecy. - Nie myśl o wczorajszym. Byłem głupi. Zajmę się znowu gołębiami - dodał, jakby go chciał pocieszyć - no i muszę popracować nad rysunkiem. W ogóle życie jest piękne. Prawda, tatek? Inżynier poczuł lekkie ukłucie po lewej stronią piersi i powiedział bez przekonania: - Prawda, synu. ------------------------------------------------------------------------------ -- Stara cegielnia Był letni, chłodny, choć słoneczny dzień. Wiatr dął porządny. Pan Antoni, stróż starej cegielni, wyjrzał przez okno swojej izdebka i zobaczył młodego człowieka stojącego nie opodal. Nie lubił, jak się tutaj kręcili niepotrzebni ludzie, i wciągnął z niezadowoleniem powietrze. Młody człowiek stał plecami do pana Antoniego i gapił się na budynek szkolny, znajdujący się po przeciwnej stronie drogi. Antoni przypatrzywszy się mu skonstatował, że jest to jakiś obdartus, i jeszcze silniej się zmarszczył. Chłopiec miał na sobie krótkie spodnie granatowe w paski, z odmienną łatą na siedzeniu, na to nadzianą ciasną popielatą kurteczka od porządnego niegdyś, sportowego ubrania i nasunięty na głowę kaszkiet, spod którego sterczały zaczerwienione uszy. Obdartus odwrócił się ku oknu i wtedy pan Antoni spostrzegł, że pod szarą kurtką ma on owiniętą szyję wąskim włóczkowym szalikiem różowego koloru, który stanowił raczej dziwaczną ozdobę niż praktyczne dopełnienie stroju. Młody człowiek miał jedno tylko oko. Nie podobało się to Antoniemu. Chrząknął, powstał ze stołka l wyszedł przed dom. Ponieważ wyjście z izdebki znajdowało się z innej strony, od strony glinianek, stracił młodzieńca z oczu. Gdy okrążywszy róg domu znalazł się przed swoim oknem, chłopiec już siedział na małej drewnianej ławeczce pod ścianą. Uśmiechnął się i pozdrowił uprzejmie pana Antoniego. Ten jednak pozostał nieprzejednany. Zatrzymał się i chwilę podejrzliwie spoglądał na nieznajomego. - Co pan tu uważa? - zapytał wreszcie z wysoka. Młody człowiek raz jeszcze zdjął kaszkiet. Spod czapki ukazały się włosy- gęste i sztywne, równe jak druty i starannie przyczesane. Czoło miał nieco ściśnięte, wąskie i wysokie, twarz krągłą i dobrze ogoloną a jedyne oko, czarne l błyszczące, uśmiechało się łagodnie. - Tak - powiedział łagodnym barytonem - odpoczywam. - Nie ma pan to gdzie indziej miejsca na odpoczynek? - O, przecie panu tych murów nie ugryzę - odpowiedział młody i spojrzał pogardliwie na otoczenie. Rzeczywiście nie było tam czego pilnować. Ławeczka, na której siedział przybyły, stała pod czerwonym, bardzo zniszczonym murem starego kantoru cegielni, w którym mieściła się izdebka stróża. Dach na całym budynku zapadł się, okna powybijane świeciły pustkami. Opodal w stronę glinianek stał zapadający się okrąglak z rozsypującymi się cegłami, była to podstawa dawnego komina rozbitego w czasie wojny. A dalej aż do kolejki i za jej torem ciągnęły się gllnłanki, małe, głębokie stawki pełne zmarszczonej lazurowej wody. Tworzyły one pejzaż górski, osamotniony i przykry w tym momencie silnego zachodniego wiatru. Po drugiej stronie kantoru przechodziła droga do Pruszkowa. Za nią widniał długi rozwalony barak, też należący dawniej do cegielni, żałosny, opuszczony budynek - a w jednym z nim rzędzie nagle porządny dwupiętrowy gmach szkoły z czterema świerkami przed oknami, ogrodzony solidnymi drewnianymi sztachetami, pomalowanymi na zielony kolor. Dawniej podwajał te sztachety akacjowy szpaler, ale nie podcinane akacje wyrosły na duże drzewa i uniosły wysoko swoje kędzierzawe głowy. Całe to otoczenie wyglądało jak bukiet zielony i wyrywało się na tle równych, zaniedbanych pól i leżących odłogiem terennow otaczających stare glinianki. - Jeszcze by się tu niejedno dało ugryźć - powiedział posępnie pan Antoni - ale tylko że nie dam. Młodzieniec gwizdnął w odpowiedzi. Antoni niespodziewanie odezwał się innym tonem: - Posuń się pan. Młodzieniec skwapliwie przetarł przykrótkimi spodniami szorstką deskę i stary usiadł obok niego na ławce. - Wiatr - powiedział po chwili. - Nie ma tu jakiej roboty? - spytał chłopiec. - E, skąd tu robota? Tu się wszystko rozpada. - No, tu tak, na cegielni. Ale. tak w ogóle? - Pan nietutejszy? - Tutejszy, pruszkowski, ale z tamtej strony. Od Żbikowa. Stary skręcił papierosa, wydobywszy tytoń w blaszanym pudełku. Młody patrzył bez przerwy na budynek szkolny. Stare domostwo o prostych, ładnych liniach, z prostym dwuspadowym dachem przebłyskiwało żółtym tynkiem pomiędzy czarnymi, dużymi świerkami. - Szkoła - powiedział nieznajomy. - A szkoła - mruknął Antoni. - A na drugim piętrze kto tam mieszka? - powoli cedził jednooki. - Mieszkają. Lokatorzy. - Czy to tam ta krawcowa mieszka? - A czy ja wiem? Nie godziłem się tam za stróża. Mieszka. Chłopiec się zniecierpliwił nieżyczliwym tonem starego i spojrzał na niego niechętnie swoim jedynym okiem. - Coś pan taki nieużyty - jak i nie człowiek. - A pan po coś tu przyszedł? Na przeszpiegi? - Przyszedłem, bo chciałem. Patrzcie no go... - Po co pan tu łazisz. Roboty tu nijakiej nie ma. Cały ten dialog wypowiedziany był z obu stron spokojnym, równym tonem i bez akcentu gniewu. Rozmówcy spojrzeli na siebie. - O, panie Antoni - powiedział nagle przeciągle jednooki - co pan sobie myśli. Będzie mi pan tutaj imponował. Ja pana znam od dziecka. - Ja pana nie znam. - Mojej matki pan nie znał? Mielczarki? Co sklepik miała za stacją? Opowiada pan! - A toś pan Mielezarki syn? Nie pamiętam. Tyle, was się tu kręci. - Już byś pan l po tym poznał - pokazał na oko - aleś pan nieużyty. - A do czego pan mnie użyć chciałeś? - Wyszedłem. Tak, na spacer. Chcę sobie odpocząć. A pan mnie jakby i wyganiał. - A siedź, pan sobie z Bogiem. Wypoczywaj. Taki młodziak i wypoczynku potrzebuje. - No, i co? Krawcowa ta mieszka tutaj? - Mieszka, powiedziałem, że mieszka. - Sama mieszka? - Z matką i z bratem - takim tym małym szczeniakiem. - A teraz chyba w domu siedzi? - Pewnikiem. - A robotę ona ma? - Czy ja wiem? Ja kiecek nie szyję. - O! - Mówią, że się z nauczycielem - z tej niby szkoły - kochają. - O! - To drugie "o" zabrzmiało raczej boleśnie. Młody człowiek wstał teraz i stał taki skurczony pod wiatrem, który opinał na nim popielatą kurtkę. Różowa włóczka szalika drżała lekko targana powiewem czy oddechem męskiej piersi. Miał jakieś dwadzieścia pięć, sześć lat. - To pan jest Mielczarek? - Wacek, Wacek Mielczarek. - A matka nie żyje? - Aha, umarła. Rok będzie na jesieni - A pan co? - A ot tak! Na wolności. Antoni podejrzliwie spojrzał na chłopca. - No, Idź pan, idź pani Z Bogiem - powiedział. Wacek niechętnie odwrócił się ku stróżowi. Popatrzył na niego z komicznym smutkiem l pokiwał głową. - Pan musisz tu mieć jakie dolary zamurowane w tych cegłach, ludzi pan odpędzasz, jak ten pies. Antoni poruszył wąsikami. - Od psów mi nie wymyślaj, psia twoja morda leszcze bym ci inaczej powiedział, żebym nieboszczki mamusi nie był znał. Idź stąd. Wacek wzruszył ramionami, zrobił w tył zwrot. z rękami w kieszeniach wyszedł na drogę. Zimno było. Antoni wrócił do izdebki. Przez okna widać było drogę ku Pruszkowowi i Wacka idącego nią. Skurczony, pochylony, z głową opuszczoną na piersi oddalał się szybko i Antoniemu nagle zrobiło się żal chłopca. - Co on z tym okiem? - powiedział - a stara Mielczarka fest była kobita, tylko język miała podły. - I usiadł znowu przy stoliku. Odwiedziny nieznajomego zirytowały go mimo wszystko. Węszył tutaj jakąś sprawkę Elwiry. Niejednego już tutaj przecie przysyłała, aby go niepokoić - a teraz dawno się nie odzywała. Nie lubił takiej ciszy przed burzą. Po pauzie figle Elwiry były szczególniej bolesne, a awantury szczególniej głośne. A teraz już chyba jakie pół roku minęło, jak go szanowna małżonka nie odwiedzała.- Będzie pół roku, bo to było jakoś w karnawale, potrzebowała na gwałt pieniędzy. Ależ była heca. - Byle tylko teraz jak najdłużej ją diabli trzymali z daleka ode mnie - powiedział do siebie - póki ten tam leży. Bo gdyby babsko... nie daj Boże. Podniósł się ze stołka l począł rozpalać pod piecem, pora gotowania obiadu zbliżała się. Już czwarty rok tu mieszka w takie] samotności; a dawniej to też wesoło tu nie bylo. Cegielnia opuszczona już chyba z piętnaście lat, po wyczerpaniu ostatniej glinianki. Drewniane stropy l dachy suszarni dawno rozebrane przez mieszkanców na opał, właściciel terenów gdzieś wyjechał, kiedy wróci, nie wiadomo, a on jakimś cudem tutaj sobie mieszka. Kartofle rodzą się wkoło glinianek jakie takie, i jakoś tak się żyło i nawet było spokojnie, dopóki ten... Pan Antoni spojrzał w stronę szkoły, ale Wacka już nie było widać, natomiast panna Klara wyszła x domu do miasteczba. Wiatr wydymał jej białą sukienkę i słomkowy kapelusz musiała trzymać obu rękoma. Antoni patrzył jakiś czas, jak szła drobnym, równym krokiem. Dopiero teraz domyślił się wszystkiego. - To on do niej przychodził. Chwała Bogu, że nie do mnie. Wniosek ten potwierdziła mu całkowicie wizyta małego Jasia, brata panny Klary, który go odwiedził po południu. Jasio miał lat około dziesięciu i teren starej cegielni był wymarzonym miejscem jego zabaw i szaleństw. Przychodził też często do pana Antoniego, pod jego opieką zostawiał swoje proce i wędki, pomagał mu rąbać drzewo i w ogóle lubił przebywać w atmosferze zapuszczonych, na pół walących się murów. Ostatnio wszakże pan Antoni był często w złym humorze i odpędzał Jasia od cegielni. Szkoła była nieczynna latem i Jasio nie miał żadnego zajęcia, czasami go tylko siostra posłała z robotą do której klientki - poza tym miał używanie. Latał, więc na glinianki, kąpał się po całych dniach i łapał ryby na wędki. Miał też tutaj całą kompanię wyrostków. Jasio stanął dzisiaj przed panem Antonim, spojrzał na niego swoim przejrzystym, jasnym wzrokiem i podskakując trochę - nigdy nie mógł ustać spokojnie na miejscu - zawołał: - A ja wiem, kto u pana dziś był, wiem, wiem. Widziałem. - Coś widział? - pan Antoni spojrzał niespokojnie. - Widziałem! -Jasio okręcił się na pięcie. - Wacek był u pana. - Wacek? A skąd znasz tego ślepca? - Tego ślepca! Pan Antoni jest niedobry - Jasio znowu się okręcił. - Stójże spokojnie, naprawdę - warknął pan Antoni. - A po co? - spytał Jasio. - Skąd znasz tego włóczęgę? Co to za jeden? - Wacek? To mój przyjaciel - Razem ryby łapiemy. - Ładne zajęcie Czy on nijakiej pracy nie ma? - On? Och, on zawsze zajęty. Klarunia mówi... - To i panna Klara go zna? - Klarunia? Nieee... ale on by tak chciał ją ponzać. On mnie prosił, żeby się mógł z Klarą spotkać... - Skaranie boskie, będziesz siostrę z pruszkowskimi łobuzami zapoznawać. - A ona to niby nie zna pruszkowskich łobuzów? A Wacek wcale nie jest lobuzem. - Obdartus... - warknął pan Antoni kręcąc papierosa. - Och, pan Antoni także nie elegant. - Ty się najlepiej na tym znasz! - Pan Wojciech - to elegant! Jasio badawczo patrzył na starego powiedziawszy te słowa, a w oczach jego zabłysły niedobre ogniki, ale zgasił je prędko i znów podskakiwał, uderzając w blat stołu nożykiem, który trzymał w ręce. - Głupiś ze swoim Wojciechem - mruknął Antoni. - Też znalazł eleganta! Za moich czasów to chłopcy byli eleganccy. - U pana Potockiego w Peczarze? - zapytał z udaną naiwnością Jasio. Znał on doskonale wszystkie opowiadania starego stróża, który niegdyś był kozakiem u Potockich. - A jakbyś wiedział - zirytował się stary i tupnął nogą obutą w długi but - jakbyś wiedzał. Co mi tam twój pan Wojdech. Jasio kręcił się po, izdebce, zaglądając we wszystkie kąty. Podniósł pokrywę garnuszka, który stał na wygasłym plecu. - O, kartofle - powiedział - czy to pan chowa na kolację? - Na kolację - odparł Antoni z wielką niecierpliwością. - No, dosyć już - dodał - nie kręć mi się tutaj i zmykaj, pókiś cały. Do widzenia. Jasio spojrzał spokojnie i z całą ufnością na starego przyjaciela. Naprawdę dziwił się jego złemu humorowi. - Pan Antoni się zmienił - powiedział - dawniej mnie tak nigdy nie wyganiał. Antoniemu żał się zrobiło małego. - Dzisiaj wiatr, rybki brać nie będą. - Nie mam robaków - odpowiedział Jasio i wzruszył ramionami. Wyszedł przez sionkę zawaloną gratami l zarzuconą opadłymi cegłami przed dom, skąd był widok na glinianki. Dwa jeziorka leżały przed trasą kolejki elektrycznej, trzy leżały za nią. Każde z nich miało inny charakter. Pierwsza glinianka, położona trochę na lewo, była płytka i taka jakaś bez wdzięku, niby bajoro na brudnym podwórku. Druga, w głębi na prawo, była prześliczna, do połowy zarośnięta szuwarami i trzciną, miała w sobie coś romantycznego. Jasio, nie umiejąc nazwać jej zalet, kochał ją przecież ponad inne, chociaż ryby brały najlepiej w tej następnej, już za kolejką. Największa leżała najdalej, był to już staw prawdziwy i tam się kąpało w gorący dzień letni pół Pruszkowa. W tej chwili właśnie przechodził podwójny wagon kolejki, poryw wiatru rozochocił Jasia, przejął jego wątłe ciało zdrowym chłodem. Rzucił się do biegu i pędem minąwszy obie glinianki z tej strony kolejki, przeleciał przez tor, okrążył. najmniejszy stawek, na prawo, drobny, ale otoczony jak gdyby wzgórzami, i wreszcie powróciwszy tą samą drogą, stanął znowu przed opuszczonym kantorem. Bał się gniewu pana Antoniego, więc skoro usłyszał jego kroki, uskoczył za węgieł. Pan Antoni pociągając nosem, trzymając w ręku rondelek z kartoflami powoli wyszedł od siebie, przeszedł za dom i przez drogę skierował się w stronę baraku. Barak stał po drugiej stronie drogi naprzeciw kantoru zupełnie rozwalony. Na murach częściowo nie było już dachu, tylko lewa strona jeszcze jakoś trzymała się na potężnych bierwionach, widać było po solidnej budowie starożytność jej pochodzenia. Naokoło murów leżały kupy spadłych cegieł i kawałków kamieni, framugi okien niegdyś tynkowane bielały na tle czerwonych ścian, tkwiły zupełnie bez szkieł, miejscami bez ram; drzwi barak nie posiadał. Antoni znikł w jednym z otworów. To zaciekawiło Jasia, dawno już nie odwiedzał opuszczonego budynku, a teraz pomknął doń i jak gdyby pierwszy raz go spostrzegł, galopem obiegł dookoła, z początku z prawa na lewo, a potem. z lewa na prawo. Zatrzymał się nagle przy północno-zachodnim narożniku i podniósł głowę. Wydawało mu się, że dolatują doń stłumione głosy. W rogu widniało od północy duże podłużne okno. Mieściło się ono pod samym okapem ocalałego w tym miejscu dachu i trudno było coś tam dojrzeć. Ale w samym rogu muru stały resztki jakiejś żelaznej drabinki - wystające kamienie dopełniały komunikacji i Jasio w pięć minut wdrapał się na dach, z dachu pochylił się nad oknem, ale i stąd zajrzeć nie mógł do środka, natomiast doszły go wyraźnie dwa głosy, jeden głos pana Antoniego, mówiący kresowym, śmiesznym dla Jasia akcentem, drugi był zupełnie nieznajomy, pełny, i choć tłumiony, to dźwięczny. - Mówię panu - mówił nieznajomy - ktoś po dachu chodzi. -Ale, panie kochany, jedz pan - mówił Antoni - wiatr taki dzisiaj, aż strach. Pewnikiem oderwał kawał papy z dachu l tak nią łopocze. To przecież tu wszystko wali się. - Żeby tylko kto nie był. - Któż może być? Chyba wariat po walącym się dachu by się pętał. Jasio widział tylko końce drewnianej drabiny wystającej z okna. Głosy zamilkły, widocznie jednak skryci w baraku ludzie przestraszyli się jego kroków. Powoli, starając się stąpać jak najciszej, zszedł z dachu i leciutko skoczył na piasek. Cały barak obrośnięty był dokoła łopianami, krzakami jeżyn i tarniny, można było skryć się w ich gąszcz bardzo łatwo. Jasio też tak uczynił, ukrył się w gęstych krzakach tuż pod oknem, z którego sterczały końce drabiny. Ale nic nadzwyczajnego nie zauważył. Już miał się wycofać ze swojego stanowiska, kiedy zainteresował go ten tajemniczy świat oglądany pod gąszczem zarośli. Ziemia pod krzakami była ubita, wydeptana stopkami owadów, widniały na niej mrówcze ścieżki, gdzieniegdzie leżał złoty listek tarniny; Jasio spostrzegł małe szare piórka, gładkie i wykończone, podobne do piór drukowanych na niektórych szkolnych kajetach, tylko o wiele piękniejsze, jakby w srebrze wykute. Pod zwisłymi baldachimami liści łopucha było zacisznie i cienisto, wiatr nie dochodził, małe żuczkl łaziły po szypułkach. Jasio wpełzł głębiej w krzaki, gdzie leżało parę kamieni, usiadł i dał się ukołysać ciszy. Niebo przez łopuchy i gałązki zdawało się jakieś inne, dostępniejsze i bledsze niż zwykle. Nagle krzaki zaszeleściły. Jasio myślał, że to jakiś pies wpadł w zarośla, i chcąc go nastraszyć, przerzuci} się na czworaki. Czekał chwilę, aż nagle gęstwina się rozchyliła i również na czworakach pełznący ukazał się Wacek. Jasio wrzasnął radośnie, ale Wacek położył palec na ustach i syknął przeciągle. Jasio zamilkł natychmiast i podpełzl do jednookiego przyjaciela. - Co ty tu robisz? - spytał Wacek szeptem. - Nic. Podpatruję. A ty? - Ja mam tu swój interes. Po coś ty tu wlazł? - Co za interes? Powiedz! - Aha, abyś rozgadał. - To ja ci powiem, co wiem. - A co wiesz? - Że ty za Klarunią latasz. - Głupstwo. Możesz to wiedzieć. - Ale ja wiem inne sprawy. - Powiedz. - A ty powiesz? - Teraz takie czasy, że nie nikomu ani mru--mru. - Ale mnie? - Szczeniak jesteś. - O! Ale milczeć umiem. - Nie powiesz nikomu? - Nikomu. - Ani mamie? Ani pannie Runi? - Et, babom? - Ani żadnemu koledze? - Komu? Jeżeli ty wiesz... - Nie powiesz? - Nie powiem. - Jak kochasz Boga i Przenajświętszą Pannę? - Jak Boga kocham. - Jak kochasz Pruszków? - Jak kocham Pruszków. Gadaj. - Mam tu pod kamieniami coś. - Co ? - Coś. - Złoto? - E, osioł jesteś. - Broń? - Tak, rewolwer... - Pokaż. - Zakopany... - Jaki? - Brauling. - Skąd masz? - Zdobyłem we wojnę. - Cyganisz! - Dalibóg. - Lipa. - Teraz ty gadaj swoje. - Tylko chciałbym zobaczyć. Odkop! - Też coś. Co tu robiłeś? I żebyś się nie ważył tu kopać, bo cię... - tu Wacek zrobił taką minę i oko jego tak zabłysło, że Jasio poczuł dreszcz na skórze. - Nie, dajże spokój. Za kogo ty mnie masz? - powtórzył ulubione słowa siostry. - Za szczeniaka. - Obiecuje ci - Jasio powiedział to bardzo uroczyście. - No, pamiętaj - powiedział Wacek udobruchany. W kłótni swojej zapomnieli o szepcie i przeszli na mowę głośną, niektóre okrzyki rozlegały się donośnie. Jasio rozchylił gałęzie tarniny i pokazał Wackowi ocalałe okno baraku. - Widzisz to okno? Tam się ktoś ukrywa. - Kto? - Nie wiem. Pan Antoni tam był tylko co z wałówką. - Eee - niedowierzająco przeciągnął Wacek. - Doprawdy! Nie wierzysz - to popatrz! - i niewiele myśląc, Jasio schwycił ułamek cegły leżący pod krzakiem i rzucił nim w okno. W pośpiechu rzucony pocisk nie trafił w cel, ale górując nieco spadł na dach nad oknem, przez co hałas był jeszcze większy. Natychmiast ponad drabinką ukazała się twarz pana Antoniego. Groźnym głosem zawołał: - Kto tam się ciska? Jasio od razu powstał na nogi i powiedział czelnie; - To ja. W kota ciskałem, po dachu, się szwenda. - Kot? - Tak, jakiś taki obdarty. - To pewnie on hałasował. - A pewnie. Na wróble poluje. Nagle pan Antoni przypomniał sobie swój gniew i warknął mocno: - Zawsze tam wyrośniesz, gdzie cię nie posieją. Zmykaj mi stąd. I to od razu. Już cię nie ma. Jasio zanurzył się w krzaki i trafił na przyjaciela, który leżał na spodzie, płaski i przytulony do ziemi jak wąż. - To ci heca! - szepnął Jasio w samo ucho Wacka i leżeli czas jakiś nieruchomo jak belki na dnie. Łopiany i tarnina poruszyły się nad nimi przez chwilę. - Tam ktoś jest - szepnął Jasio. - Pewnikiem - odpowiedział Wacek - ale daj im spokój. Teraz nie trzeba tego śledzić. - Myślisz, że to nasz? - A kto by mógł być? - To prawda. Ach, Boże, żeby go kto nie zwąchał. - Rzeczywiście. Nie kręć się ty tutaj. - Zwiewajmy. - Dokąd? - Chodź, wykąpiemy się. - Zimno. - E, tam zimno! Lato jest. Sierpień. To nawet zdrowo. - Zdrowo? No, to jazda. Prześliznęli się popod krzakami, wzdłuż muru baraku, potem przez drogę, obok kantoru i hajda na glinianki. Glinianka kąpielowa - to była ta ostatnia. Pomimo chłodnego popołudnia nad brzegiem obszernego basenu zebrała się garstka osób. Był brodaty emeryt z Komorowa, który codziennie się kąpał, ta elegancka pani z Ostoi, która się ubierała na tę gliniankę jak na najmodniejszą plażę, w gumowym czepeczku i cudacznym kostiumie z biało-czarnej wełny z czerwonym kwiatem u boku. Poza tym opalone nagusy - cała granda pruszkowska roiła się po brzegu rzadko wchodząc do wody, która była zimna. Wacek z Jasiem rozebrali się szybko. Z całej kąpieli Wacek najbardziej lubił ten moment, kiedy składał z siebie zbiedzone swoje łachy i zostawał tylko w czarnych bawełnianych spodenkach, które mu służyły także za kalesony. Równał się wtedy ze wszystkimi, ba, nawet przewyższał innych, gdyż był wspaniale zbudowany. Nie tracąc nic ze swej młodzieńczości, kształty jego pociągłe i piękne wyrażały wielką siłę. Potężne bicepsy harmonijnie łączyły się ze smukłą szyją, której nie przykrywała różowa krajka szalika, a głowa nabierała sensu i dumy, znakomicie osadzona nad wspaniałą tarczą piersi. Nawet ten blondyn, który przed wojną był oficerem, a teraz pracował w "Ligenszafcie", nie był tak pięknie zbudowany l gasł wobec potęgi Wacka. Wackowi ten moment rozebrania się wiele wynagradzał, przede wszystkim utratę oka, potem izdebkę nad dawnym sklepikiem matki, gdzie dotychczas mieszkał, mróz zimowy l pobicie przez gajowych, którym się kiedyś nieopatrznie dał w ręce podczas licznych kradzieży leśnych. Toteż mimo chłodu i mimo że brązowa jego skóra pokryła się w krótkim czasie gęsią skórką, przechadzał się nago na wysokim brzegu glinianki tam i z powrotem tak, aby go dostrzegła i granda z Pruszkowa, l emeryt z Komorowa, a zwłaszcza elegantka z Ostoi. Z tyłu, na plecach, mniej więcej gdzie się kończą zebra, miał sporą bliznę, jak gdyby od głębokiego przecięcia. Na pytania Jasia za każdym razem inaczej objaśniał jej pochodzenie: a to, że się urodził już z tą blizną, bo jego matka będąc w ciąży asystowała przy bójce, gdzie jeden chłopak drugiego pyrnął nożem; to znowuź w tamtą wojnę, kiedy był jeszcze małym dzieciakiem, żołnierz pchnął, go bagnetem, to znowuź, że w czasie pożaru skakał ze stodoły, gdzie wówczas nocował na sianie z jedną dziewuchą, l zaczepił się o żelazny hak - za każdym razem blizna powstawała z innego powodu, a Jasio zawsze się o nią na nowo pytał. Miał on w tym także swoje powody: - o ile dla Wacka rozbieranie się było tym ważnym momentem nabierania znaczenia, o tyle Jasio cierpiał bardzo zrzucając koszulkę. Ciało miał wątłe, ręce l nogi chude i szczupłe jak patyki, obciągnięte białą i martwą skórą, na której pod wpływem chłodniejszego powietrza powstawały fioletowe plamy. A przy tym uczucie wrodzonej wstydliwości czyniło mu własną nagość najprzykrzejszą męczarnią. Dla odwrócenia uwagi Wacka od swego nędznego ciała zadawał mu pytania dotyczące jego potężnej machiny - a więc najczęściej przychodziła kwestia owej blizny. Dzisiaj Jasio cierpiał bardziej niż kiedykolwiek od zimnego powietrza. Skóra pokryła się plamami, nóżki i ręce obwisły bezwładnie, jak członki lalki, Na wspaniały cli plecach Wacka blizna nabrała jak gdyby życia, oświetlona zachodzącym słońcem i owiana wiatrem. Na brązowym tle jej biaława plama jak gdyby poczynała żyć życient gwiazdy. Jasio znowu więc zapytał: - Wacek, Wacek, powiedz wreszcie, kto cię nożem rąbnął? Wacek odwrócił się ku niemu uśmiechając się. W tym uśmiechu kąty warg jego wąskich pod nosiły się w górę ukazując bardzo białe, mocne zęby W twarzy jego przy tym błyskało coś kociego. - Chcesz wiedzieć, mały? - powiedział - mogę ci powiedzieć teraz naprawdę, kiedy nas wiąże wspólny sekret. Pyrnął mnie, bo pyrnął, ale już jego to robaki orzą. - Ojej - przestraszył się- Jasio. - Ale? - Nie ale, tylko tak jest - powiedział Wacek i nagle skoczył do wody. Wynurzył się z fali parskając i chlipiąc nosem i potem ładnie "po kozacku" wynurzając się do pół ciała z wody i klapiąc ozdobnie dłoniami popłynął na środek sadzawki. Zdziwiony Jasdo obejrzał się i spostrzegł, że nad gliniankę przyszła jego siostra z narzeczonym. - Klaruniu - zawołał - wykąp się. Panna Klara wzruszyła ramionami. Szła w ten sposób brzegiem glinianki, że od razu można było się domyślić, że chce uchodzić za zjawisko. Stąpała drobnym krokiem i ostrożnie, jak gdyby niosła uważnie swoją kobiecość. Biały płócienny kapelusz przykrywał jej proste, ciemne włosy. Dłonie o wysmukłych palcach dźwigała jak gdyby z trudnością, jak dwa wielkie kwiaty, falowała jak odaliska. Na te dłonie wciągnęła - skąd ona je teraz wydostała? - czarne koronkowe mitenki, a sukienkę miała białą w niebieskie kwiatki. Na szyi zawiązana wąska żółta wstążeczka długimi końcami igrała z ustającym wiatrem. Panna Runia kokieteryjnie odwracała głowę, okręcając szyję jak kura, i spoglądając ku wysokiemu jasnemu dryblasowi, swojemu narzeczonemu, który był jednocześnie nauczycielem w szkole, tej, co się mieściła naprzeciwko cegielni. W całym wzięciu się Runi poznać można było jedną z "najszykowniejszych" osób Pruszkowa. Idąc śmiała się do pana Wojciecha: jej wycieczka na glinianki była figlem po prostu, ona - na gliniankach! Ale w tej chwili wzrok jej padł na elegantkę z Ostoi i trochę spoważniała. - Nie wiedziałam, że tu można spotkać takie szykowne kostiumy! - powiedziała do Wojciecha. Słowo "szykowny" wymawiała ze specjalną lubością l bardzo dokładnie, widać, było ono najstalszym mieszkańcem jej słownika. W ogóle mówiła bardzo dokładnie, lubując się swą dykcją, przeciągając l starannie odróżniając wszystkie ą i ę: zatrzymała się chwilkę i popatrzyła na siną wodę. Nie zaniedbała przy tym unieść lewej nogi na palce i. pokręcić nią trochę tam i z powrotem. Wyglądała bardzo zgrabnie i pan Wojciech spoglądał na nią z wielką przyjemnością. Wacek powrócił ze środka glinianki i natrafiwszy na dno u brzegu powracał pieszo ku miejscu, gdzie leżały jego rzeczy. "Wołał na Jasia: - Chodź do wody, zmarzniesz na powietrzu. Wacek w świetle podłużnych promieni słońca wyglądał efektownie i Runią zwróciła się do brata: - Któż to cię woła? Jasio z kolei wzruszył ramionami. - Niby to me znasz. Wacek bezoki. - Ach, to on. Nie dostrzegłam jego oka. A w wodzie inaczej wygląda. Wacek wyszedł na brzeg. Nagość tak go odmieniła, że stał się pewny siebie i dopełnił tego, o czym dawno na próżno marzył, przedstawił się pannie Klarze; podszedł do niej i wyciągnął mokrą dłoń. - Mielczarski jestem - powiedział - dawno już pani chciałem się przedstawić. Przyjaźnię się z pani bratem. - Och, taki przyjaciel. Runia zaśmiała się. Jasio gotów byłby schować się pod ziemię. Mokry trykot oklejał ściśle biodra Wacka i odznaczał wyraźnie jego genitalia. Jasio wstydził się tego przeraźliwie - i po prostu zdumiewał się, że ten szczegół nie przeszkadza ani Wackowi, am siostrze. Wacek przedstawił się i panu Wojciechowi. Nazywał się naprawdę Mielczarek, ale przedstawił się jako Mielczarski. Jasio nie nie rozumiał. Klara już dawno znała Wacka z widzenia, ale zawsze mówiła o nim z najwyższą pogardą i nie chciała nawet o nim słyszeć, kiedy Jasio opowiadał. Nazywała go złodziejem i nożownikiem. A teraz - Jasio to spostrzegł natychmiast - wyraz życzliwości i zainteresowania igrał w oczach Klary. Całe towarzystwo usiadło na brzegu glinianki na wyschniętej trawie i zaczęli rozmawiać. Wacek dygotał z zimna, nie wkładał jednak koszuli. Jasio mu to przypomniał: - Wacek, włóż koszulę - zęby ci szczękają. Ale Wacek udał, że nie słyszy. - O, pani to mnie dawno pewnie pamięta - mówił do Klary - zapewne mnie pani jeszcze z okiem przypomina. - Ach, rzeczywiście - mówiła pieszcząc się Klara - i skądże to zdarzenie? - Na Wielkanoc, proszę pani, kalafiorek z kolegami zapuszczałem. Klucz mi w ręku rozsadziło i cały kawał zardzewiałego żelastwa w oko! - Musiało to być bardzo bolesne. - A i owszem, bolało, ale potem przeszło. Trzeba było zaraz do doktora, ale matka nie chciała - a po tygodniu było już za późno. Całe oko trzeba było wyjąć... To już przeszło dziesięć lat temu. - Ach, to okropne - powiedziała panna Klara bez przekonania. Pan Wojciech jej potakiwał. - Do wojska mnie przez to nie chcieli wziąć - powiedział jakoś basem Wacek - chociażem chłop nie ułomek. - Rzeczywiście - potakiwał nauczyciel, a panna Runia przelotnie obrzuciła swym palącym spojrzeniem całą postać nagusa. Wreszcie Wacek musiał się ubrać. Gdy narzucił zmiętą koszulę i za krótkie spodnie, znowu się zgarbił i zszarzał. Panna Runia prędko wstała i pożegnała się z nim. W podaniu jej mitenki widniało znowu coś ze strachu i z pogardy. Ufnie wsparła się na ramieniu Wojciecha i poszli. Runia odwróciła się jeszcze i skinęła na Jasia: - A nie spóźnij się na kolację, mamusia będzie się gniewać. I krokiem porcelanowej markizy - trochę miała za krótkie nogi i zbyt ciężki kuperek - zaczęła się oddalać uwieszona u chudego łokcia wysokiego nauczyclela. - Oślica - powiedział nie wiadomo dlaczego Jasio. Wacek obruszył się na to. - Czemu na siostrę gadasz? Ładna kobieta, a ty tak gadasz. - Dla ciebie każda kobieta ładna - sentencjonalnie powiedział Jasio. Kilku nagusów skaczących przy brzegu wołało na niego, zerwał się wreszcie, podskoczył i jak oszalały wpadł do wody, zapieniło się i zawirowało wkoło i rozległy się piskliwe okrzyki. Tymczasem Wacek rzucił się na trawę na wznak i podłożywszy ręce pod głowę patrzył w górę na nie bieskie niebo. Po pływaniu i po zimnej kąpieli ogarniało go teraz miłe ciepło. Serce biło tętnem przyśpieszonym i z lubością czuł je w swojej piersi. - Ależ gra! - myślał sobie o nim. Świat wydawał się jego jedynej źrenicy trochę spłaszczony jak gdyby i zwężony, ale przecież piękny - zwłaszcza od chwili, kiedy ściskał mokrą ręką czarną mitenkę Runi. - Psiakrew, zapoznałem facetkę! - powtarzał sobie wielokrotnie. To przecież był jego cel od wielu, wielu dni. - Ależ ładna! - myślał dalej i uzupełniał braki wzroku wyobrażając sobie wszystkie ruchy Runi: i jak mu podała rękę nachylając głowę na lewe ramię, l jak patrzyła na niego bokiem z koniuszkiem języka na błyskających spomiędzy warg zębach, i jak odstawiając nóżki grzebała paluszkami w piasku. - Mój Boże, jaka była śliczna, prześliczna! - To chyba najładniejsza kobieta w Pruszkowie! - powiedział - a i w Warszawie takich niewiele. - Uśmiechnął się sam do siebie tak leżąc i nagle podniósł nogi do góry i fiknął nimi w powietrzu. Jasio wreszcie wygrzebał się z wody i drżąc ubrał się w swoje skromne łachy. Aby się rozgrzać, pobiegł wokoło drugiej, mniejszej glinianki, tej, co przy kolejce. Wacek poszedł powoli za nim. Ale Jasio w połowie ścieżki oprowadzającej wodne oko trafił na pana Antoniego, który stał z wędką. Pan Antoni w gruncie rzeczy bardzo lubił Jasia, jeszcze bardziej Klarę, więc się uśmiechnął do malca. Jasio starał się mówić szeptem, aby nie spłoszyć ryb, które krążyły wkoło haczyka, ale jak zwykle nie chciały brać: - Pan wie, kąpałem się z Wackiem. - Co ty wciąż z tym Wackiem. To łobuz jakiś. - To mój kolega. - Ojej, twój kolega. A dawno się znacie? - Trzy dni. - No - i zaraz kolega. Swinieście razem pasali? Jasio obraził się . - Ja świń nie pasam. - A co? - Wszy po pańskim kożuchu ganiam! Pan Antoni się obruszył l udawał, że chce gonić Jasia. Jasio śmiał się na całe gardło, zadzierając głowę. Nadszedł Wacek. Pozdrowił pana Antoniego, zdejmując kaszkiet. Pan Antoni kiwnął głową. - Bierze? - spytał Wacek. - E, tam - machnął wolną ręką Antoni i przestąpił z nogi na nogę. - Rybka to dobra rzecz - po chwili powiedział Wacek. - Tylko trzeba, żeby się łapała - ponuro zauważył Antoni. - Nic pan nie złapał? - Nic. Jednego okonia. - A gdzie? - O, tam przy trzcinach. Jasiu, pokaż panu okonia. Wacek ż miną znawcy obejrzał przyniesionego okonia, pogładził go palcem, rozciągnął mu kolczaste płetwy jak czarne wachłarzyki i pokiwał głową. W tej chwili pan Antoni zatoczył łuk wędką i wyciągnął drugiego okonia. - No, i jest para - zauważył Wacek. - Kolacja gotowa - zaśmiał się Antoni - chodźmy jeść. - Odprowadzimy pana - powiedział Jasio. Z piskiem przeleciała kolejka. Pomału wracali do cegielni. Wacek chodził ciężkimi krokami, garbił się l patrzył pod nogi, spuszczając w dół głowę. Antoni za to szedł szeroko, trochę tanecznie, rytmicznie, jak gdyby siał czy kosił, widać było krew dawnego gospodarza. Jasio trzymał Wacka za rękę. Trochę zmęczony szedł powłócząc piętami i myślał już o śnie. Minęli gliniankę zarośniętą tatarakiem, parę kurek wodnych oswojonych z wszelkimi hałasami pływało spokojnie i ufnie po wodzie. Resztki i ślady przemysłu obracały się tutaj na nowo w pierwotną dżunglę. Za glinianką widniała ruina kantoru. Świerki przed szkołą i mieszkaniem Klary czerniły się już jak w jesieni. Chłód w dalszym ciągu szedł powietrzem. Weszli do izdebki Antoniego. Wacek ceremoniował się, ale Antoni widocznie chciał się wygadać w towarzystwie. Jeszcze było jasno. Jasio natychmiast zwalił się na drewniany tapczan stróża i owinął się w czarniawą kołdrę, jeszcze dzwonił zębami po zimnej kąpieli, Antoni rozdmuchiwał popiół pod płytą, a Wacek siadł na jedynym stołku. - Myślałem dzisiaj na pana, że pan to wysłannik mojej żoneczki - powiedział, nagle Antoni, siedząc w kucki przed piecem i odwracając twarz do Wacka - i nie bardzo pana przyjąłem. Co? Wacek uśmiechnął się obojętnie. Myśli jego były po drugiej stronie szosy, przy szkole. - Pan zna moją małżonkę? - zapytał Antoni podnosząc się z ziemi i wyprostowując. - Nie? No to pańskie szczęście. Gdyby ona tu do nas zajrzała, to już wszystko byłoby do góry nogami. - A gdzie mieszka małżonka szanownego pana? - spytał obojętnie Wacek. - W Warszawie! Gdzie ma mieszkać! Warszawa to wesołe miasto - a ona lubi, żeby wesoło. Kino, teatr... Jeszcze, jak żyję, nie byłem w teatrze, a ona oo wieczór by chodziła. Bawi się, tańczy... Jak ma z kim - dodał ponuro. - A jak nie ma? - bezmyślnie spytał Wacek. - Co nie ma mieć? Zawsze ma, taka kobieta musi mieć. Pan wie, co to za kobieta? Ona była za pannę służącą u nieboszczki hrabiny Konstantowej Potockiej, To pani hrabina obejść się bez niej nie mogła: po całych dniach tylko: Elwiro! Elwiro! nic, tylko Elwiro! No i Elwircia się tak rozpaskudziła. Jak ją za mnie za mąż wydano, to mnie znać nie chciała: Precz - powiada - ty śmierdzący kozaku! I buch mnie w mordęl No, to i teraz nie bardzo mnie znać chce. - I mieszka w Warszawie? - zapytał Wacek dla podtrzymania konwersacji. - Przecież mówię panu - zniecierpliwił się Antoni. - A czasem tylko, jak tu zajrzy, to Sodoma i Gomora. Zgiń, przepadnij, a pieniędzy, wszystko, co mam, to ze mnie wydusi - a nakrzyczy, a nawymyśla: a kiedyb ty zdech, żeby ja już była wolna. Jak gdyby już teraz nie była wolna. Wolna, wolna - i bardzo wolna. - A to jakaś fajna niewiasta - głupkowato uśmiechnął się Wacek. - Nie daj panu Bóg takiej - poważnie przestrzegł go Antoni i wziął się do czyszczenia dwóch złowionych okońków. - Pan to pewnie tutaj na pannę Klarę uważa? - ciągnął dalej. - A panna Klara to ładna panna! - uśmiechnął sie błogo. - Śliczna - poświadczył Wacek i wsparłszy głowę na lewej ręce, pochylił się nad stołem i zafrasował się - o, śliczna! - powiedział po długiej chwili i westchnął. Stary uśmiechnął się: - Co pan tak wzdychasz? Skup się pan w sobie l bierz ją pan! Wacek milczał przez chwilę. Jasio zasnął i sapał miarowo przez sen na twardym tapczanie. Słońce jak kula schodziło ku zachodowi. - Nie taka to panna - powiedział wreszcie Wacek, żeby mogła być dla mnie, to panna inteligentna. A ja co? Jednooki. Nawet do wojska mnie nie chcieli. - Okiem pan dzieci jej nie będziesz robi? - splunął ponad okońkami Antoni. - Co tam dzieci! Mąż musi dla żony dom mieć, pracować... a ja? Nawet pracy nie mam. To tu chwycę, to tam... - Szmuglujesz pan? - Ja tam nie do takiej roboty. Jak mi raz dziesięć kilo mąki zabrali, to myślałem, że zwariuję... albo jeszcze gorzej. Dla panny Klary to ten nauczyciel dobry mąż. - E, tam! Taki wymoczek. Ta panna musi mieć kawalera fest. W sam raz jak pan, panie Mielczarek. Wacek uśmiechnął się smutnie, nie zdejmując głowy z dłoni; ach, Boże - zdawało się mówić jego jedyne oko, wpatrzone w rozniecony przez starego stróża ogień - co ja bym dal za to. Ale nie dla psa kiełbasa. - Jasio by się cieszył - powiedział nagle z jasnym uśmiechem Antoni - on mówi, że panowie to są dwa kolegi. - E, dziecko - westchnął raz jeszcze Wacek i chciał się zabierać do domu, ale go Antoni zatrzymał, żeby zjadł z nim swego okońka. Co prawda w rybce było więcej ości niż mięsa, ale usmażony na dobrym oleju smakował obu panom. - Żeby tak do niej co napić się - powiedział Antoni. - Ja, proszę pana, to wcale nie piję - odparł Wacek - ani ciut-ciut! Nie i nie. - No, - a na weselu panny Klary? - Chyba że... ale lam mnie nie zaproszą. - A może sam pan będzie weselisko sprawiał. - Teraz? We wojnę? Nie taki to czas! - Och, panie - jęknął Antoni - jakie to czasy. Jak to się ludziska namęczą. - To prawda - potakiwał Wacek dławiąc się ością. - Chleba pan kawałek zjedz, to przejdzie duchem. - Panie, co się to na świecie dzieje. Jak to się muszą kryć, filować, kompinować... Antoni uważnie popatrzył na Wacka. - Aha - powiedział z wolna. - a pan takich zna?... różnych? - O, czy ja to wiem - Wacek ostrożnie wybierał cynowym widelcem resztki okońka i patelni - takiemu to z oczu nie patrzy... - Bo ja bym potrzebował kogoś takiego, a nikogo; nie znam. Może by zapytać pana Wojciecha? - Tego nauczyciela? - Wacek wytrzeszczył swoje oko - o, broń Boże. - Bo ja bym potrzebował dokumentów. Tam dla jednego. - Antoni zniżył głos. - Macie kogo? - szepnął Wacek. - Taki się tu jeden ukrywa... w okolicy. Przyleciał jednego wieczoru, postrzelony w udo. Ranę tom opatrzył, już. prawie wydobrzał, musi teraz dalej, a tu bez papirka... trudno. - A on to nie ma takich... swoich? - Miał. Ale teraz to tam ich już wielu nie zbierze. - Rozbiegli się? - Ten jeden tylko został. - Cholera. Wystrzelali? - I tak. I owak. - Ja bym się o dowodzik postarał - szepnął Wacek - a fotografię on ma? - Nie ma. - To gorzej. Trzeba na grandę fabrykować. - A on niby i do pana podobny, panie Wacek. - Tylko oczy ma oboje! Ale to nic... Mnie niedawno robiono fotografię do kennkarty. Patrz pan - Wacek pogrzebał w tylnej kieszeni i wydobył zasmolony portfelik ongi z niebieskiej skóry. - Patrz pan, jak mnie tu zrobili. Wcale oka nie widać, że brakuje - wtykał w rękę Antoniemu mały kartonik - zaretuszowane, widzi pan? No, i wcale nie napisano w karcie, że nie mam oka. Mam takiego znajomego w gminie: powiadam mu: panie Walenty, tak i tak, nie potrzeba zaraz pisać, że oka nie mam - i patrz pan, napisał - znaki szczególne: żadne! A tu się zawsze oko pisze. A może by pan po prostu wziął moją kartę? - A pan? - O, co ja? Taki jak ja to może i bez karty chodzić. Co mi zrobią? Ja kaleka. - Głupstwa pan gada. - No, nie, to nie! Postaram się. A ten pański wychowanek to gdzie jest? Antoni podejrzliwie popatrzył na Wacka. Ten zaraz się wycofał. - A zresztą co mnie to obchodzi. Muszę już iść, mam jeszcze gdzieś zajść. Są królicze skórki do sprzedania. - Królicze - to bujda! Gdyby tak zajęcze. - Widziałem dzisiaj zająca nad gliniankami. - Co pan mówi? - Antoni, ożywił się nagle - duży? duży? - A spory - ot, taki - Wacek pokazał rękami - tak sobie skikał przez kartoflisko, hyc, hyc - hyc, hyc! Uszy mu tylko kłapały. A te girki to tak się tylko migały. Śmigła szelma - i już. - Żeby tak fuzyjka. - Gdzie tam, panie. Wszystko pochowane. - A na wnyki, panie, to złodziejski proceder. Wacek bystro spojrzał na Antoniego i zaraz odwrócił oko. - Tak. Ale już trzeba iść. Co prawda w domu nikt nie czeka... W tej chwili ktoś zapukał do okna, panna Klara stała za szybą zdyszana. Wacek podskoczył i otworzył okno. Panna Klara nie zapomniała o formach: - Dobry wieczór panom - powiedziała - czy nie ma tu Jasia? - Jest, zasnął na tapczanie. - Ach, Boże - zawołała Klara ze sztuczną, rozpaczą - Jasiu, braciszku, mamusia czeka z kolacją i tak się niepokoi. Myślała, że utonąłeś. Antoni rozgrzebał Jasia, który zerwał się na równe nogi, ale nie bardzo przytomny. - Co się stało? Co się stało? - pytał. - Runia przyszła po mnie? - Kolacja, Jasiu, chodź już - słodko wabiła Runia brata. - Już lecę - zawołał Jasio, nagłym gestem objął Wacka za szyję i pocałował go w policzek. - Dobranoc - powiedział - dobranoc, panie Antoni - i grzecznie nałożywszy czapkę poleciał do drzwi. - Dobranoc panom - uśmiechnęła się Runią przez okno i skierowała się ku domowi; Jasio ją wkrótce dopędził. - Będziesz to się włóczył, cholero jedna - gwałtownie zawołała Klara chwytając malca za rękę - przesiadujesz czort wie z kiem, a ja muszę ganiać za tobą. Już ja cię kiedy spiorę znowu jak tamtym razem, będziesz ty pamiętał włóczenie się z Wackiem. Ale potem sobie cos przypomniała, bo głos jej złagodniał. - W niedzielę jedziemy na majówkę do Podkowy - powiedziała - możesz zaprosić także swojego jednookiego przyjaciela. Jasio spojrzał na Klarę z niedowierzaniem. - O Boże, co za szczęście - szepnął nagle na wpół do siebie i wyrwawszy się z rąk siostrze pędem poleciał do mieszkania. Mamo - zawołał wpadając - mamo! Czy to prawda? Pojedziemy do Podkowy na majówkę? I Wacek z nami pojedzie? Prawda? Matka - z fachu praczka - stanęła pośrodku pokoju i podparła się w boki. Jej duża dobroduszna twarz z wielkimi mięsistymi uszami wyrażała pogodny podziw. Zachwyt, jaki miała dla wszystkich objawów życia Runi i Jasia, pozostał u niej z tych czasów, kiedy dzieci jeszcze były w pieluszkach. Od tej chwili wszystko - czy szykowne gesty Runi, czy wesołość Jasia, czy też nawet gorsze strony ich charakteru i zachowania budziły w matce nieograniczony podziw. - Ale, synku, zaczekaj, nie krzycz tak. A któż to jest Wacek? - Wacek? Mama nie wie, mój nowy kolega. - Wacek? - powiedziała Runią, wchodząc do pokoju - to pan Mielczarski. Bardzo przyzwoity młodzieniec, tylko fatalnie się ubiera. Stara zbaraniała. - Mielczarski? Chyba Mielczarek? Ten bez oka? Toż to facet spod ciemnej gwiazdy! A cóż wy z nim będziecie robili? Okradnie was jeszcze - i po wszystkiemu. - Jasio go tak kocha - z robioną ironią powiedziała Klara, która najbardziej lubiła grać wielką damę w obecności matki. - Czyś ty, Klaruniu, zwariowała, z takim bezokim się pętać! - Pan Wacław jest bardzo przystojny - powiedziała Klara, zasiadając do pieczonych kartofli. - Cóż na to pan Antoni powie? Dla praczki ostatecznym autorytetem był zawsze stróż z cegielni. W głębi serca żywiła nadzieję, że Antoni owdowieje - ta lafirynda się w takich miejscach puszcza! - i ożeni się z nią. Antoni może także tak myślał? W każdym razie życzliwym okiem spoglądał na Klarę. Jasio przez parę dni o niczym innym nie myślał, Jak o spacerze do Podkowy Leśnej. Zawiadomił Wacka o zaproszeniu, ale ten odniósł się dość obojętnie do tej całej sprawy, a potem znikł gdzieś. Nie było go w domu przez dwadzieścia cztery godziny, Jasio na próżno zaglądał do budki nad sklepikiem, gdzie jak w norze gnieździł się bezoki. Włóczył się więc bez celu: i kąpiel, i łapanie ryb nie smakowały mu bez Wacka, pan Antoni znowu go gonił, zajrzał więc za barak w krzaki i odnalazł miejsce, gdzie pod kilkoma kamieniami spał browning Wacka. Korciło go bardzo, aby choć trochę scyzorykiem pogrzebać pod kamieniami, ale ostatecznie przypomniał sobie, że przysięgał: "Jak kocham Pruszków" i jeszcze inne takie mówił rzeczy, i jednak nie ruszył. Siedział i patrzył na kamienie, i myślał: takie zwyczajne kamienie, kto by to pomyślał, że pod nimi jest zakopany rewolwer; widywał broń tylko u boku niemieckich żołnierzy - i wydało mu się, że ta zakopana, powinna być specjalnie piękna, pozłacana czy posrebrzana, - bo to przecież i "nasz" rewolwer, Oczy jego mimo woli pobiegły spod krzaków ku oknu w ścianie baraku, przez które sterczały końce drabiny. Podłużne okno pod dachem było siedliskiem tajemnicy. Pomimo wszystko zdecydował się na zbadanie tej tajemnicy. Ledwo mu to do głowy przyszło, skoczył na równe nogi i poleciał do baraku. Wejście prowadziło od strony szosy. Drzwi już tutaj nie było i wchodziło się pod murowaną arkadę do dużej hali. Podłoga także była tu zerwana, barak stawiany był bez fundamentów i cale dno zalegał piaszczysty grunt, na którym widniały źdźbła trawy, Biały kwiatek krwawnika przebłyskiwał tu i ówdzie. Przez powybijane okna wlatywały jaskółki, które miały tutaj swoje gniazda. W głębi baraku, na lewo od wejścia widniały stare drzwi. Dla niepoznaki, ale dość sztucznie zastawione one były miotłami i motykami i przywalała je ciężka taczka. Widać jednak było, że taczka ta dawała się łatwo odsunąć i że niejednokrotnie była odsuwana. Mimo wszystko jednak taczka ta była za ciężka dla Jasia i tędy nie dało się przeniknąć za zamknięte drzwi. Ale trudności jeszcze zachęciły Jasia do spenetrowania skrytki. Obszedł z powrotem naokoło, wlazł na dach zwiesił się z rynny nad oknem i namacawszy palcami nóg framugę znalazł się nagle siedzący na oknie, stamtąd po drabinie zlazł na podłogę. Zapanowało chwilowe milczenie. W tym zamknięciu świat zewnętrzny zdawał się czymś nie rzeczywistym i niedostępnym. Gdakanie kury wlatywało tutaj jak jakiś nadnaturalny odgłos. Na ceglanej podłodze widniały kwadraty światła. Jasio nie wiedział, co ma robić. - Pan chory? - zapytał wreszcie uprzejmie. - Nie - odezwał się głos z kąta. - A może chory. Jak wszyscy. - Czy pan nie chce uciekać... czy nie może? - I nie chcę, i nie mogę. - Boże drogi - westchnął Jasio - co panu jest? - Byłem ranny, ale rana się już zagoiła. O, tutaj, na udzie - usiadł do połowy na tapczanie, głos jego nagle nabrał tonów zainteresowania - tu, w tym miejscu - pokazywał przez ubranie. Kapota zsunęła się z niego, miał na sobie brudną podartą koszulę, spod której widniało chude, owłosione ciało. Nie golona broda otaczała złotym cieniem jego woskowe policzki. - Kula przeszła na wylot przez mięśnie, nie naruszając kości. Teraz się wygoiłem. - Może pan chodzić? - spytał Jasio. - Zapewne tak, ale nie próbowałem. - Ciągle pan leży? - Tak. Leżę. Głos nieznajomego zagasł, powoli zwinął się on znowu jak kawałek płótna, opadł i przykrył się kapotą. Znowu w cieniu widać było tylko jego błyszczące oczy. - Bo tutaj to za blisko do wszystkiego... - powiedział rozsądnym tonem Jasio - tu się wszyscy kręcą... Trzeba, żeby pan poszedł dalej. - Nie mogłem dalej - szepnął nieznajomy - wyskoczyłem z kolejki w tym miejscu. Przy tych słowach wzdrygnął się jak na wspomnienie bólu. - I pan Antoni tutaj pana schował? - Aha. Ten stróż. On się nazywa Antoni? - Tak, pan Antoni. A jego żona nazywa się Elwira. Ranny w milczeniu przyjął tę informację. - A pan jak się nazywa? - zapytał Jasio. - Ja? Ja się nazywam... Karol - powoli wymówił człowiek - nazywam się Karol, teraz wcale się nie nazywam. Jasio zaśmiał się serdecznie. - Każdy człowiek musi się nazywać. - A ty, mały, nazywasz się? - Oczywiście. Jestem Jasio - ostatnie słowa powiedział z pewną dumą. - I kim jesteś? - Ja? Jestem taki chłopiec... ot! Chodzę do szkoły. Moja mamusia pierze. Moja siostra Runia jest krawcową... Półświatło i cisza izdebki, towarzystwo i szept chorego upajały Jasia w pewien sposób. Z dziecinną wrażliwością przejmował się nastrojem, powtarzał teraz ostatnie wyrazy zamyślony, jak gdyby naprawdę zastanawiał się nad istotą swojego bytu. - Moja siostra Runią jest krawcową... Zbliżył się do tapczanu i usiadł u stóp lezącego. Tapczan był wysoki i Jasio nie dostawał nogami do ziemi, bujał przez chwilę piętami w powietrzu. - A pan oo robił? - spytał nagle. - Robiłem? Nic nie robiłem. Zawsze myliłem się w kalkulacjach. Jasio nie rozumiał, milczał więc przez chwilę. - Czy pan... - spytał wahające - czy pan z panów bandytów? Czy polityczny? Ranny zaśmiał się cicho i tak jakoś radośnie. Widać było, że śmiech jego mógł być pełny i zaraźliwy. - A ty jak myślisz? - spytał Jasia. - Ja myślę, że polityczny - powiedział Jasio - a potem dodał - pan ma taki sympatyczny głos. Ja bandytów nie lubię. Runia mówi, że Wacek to pewnie bandyta, ale on nawet nie potrafiłby. On bidny taki... Czasem tylko drzewo kradnie w młochowskich lasach, Ale oo ma robić, jak nie ma opału? - Pewnie. Co. ma robić? - powtórzył Karol. - A w niedzielę pojedziemy do Podkowy Leśnej - nagle wypalił Jasio. - Do Podkowy Leśnej? - zapytał znowu zmienionym głosem Karol. - Tak. Pojedzie Runia i panna Lodzia, i pan Wojciech, i pan Stach, i ja... na cały dzień. Weźmiemy flachę bimbru... - O! - westchnął Karol- ty pijesz wódkę? Jasio zawstydził się. - Czasami. - Lepiej jest nie pić - powiedział Karol - chociaż kto tam wie, co lepiej. Znowu milczeli. - Wiesz, Jasiu, tam w Podkowie jest na brzegu lasu jedna willa, Drewniana, taka na żółto malowana. Teraz tam nikt nie mieszka. Pusto. Rozumiesz? Jasio ze zdziwieniem popatrzył na rannego. - Pusta. Zupełnie pusta, Kiedy będziesz szedł koło niej... - Ale może ja w tej stronie nie będę? - rzeczowo zapytał Jasio. - No tak. Ale gdybyś był. No, to kiedy będziesz koło niej przechodził, to, to... pomyśl o mnie. Jasio poruszył się. - Ale ja cały czas będę o panu myślał - powiedział. - Jasiu? - zapytał Karol. - Dlaczego? - Całe życie będę o panu myślał. Pan jest bohater. Karol porwał się z leżenia, sukmana spadła mu z ramion, którymi wstrząsał teraz niepohamowany śmiech. Starał się opanować jego wybuchy, ale nie mógł, śmiał się nieglośno, głęboko, tak bardzo serdecznie. Jasio przepłoszył się i skrzywił jak do płaczu, nie odrywając oczu od wstrząsanego śmiechem człowieka. - Dlaczego się pan śmieje? - zapytał wreszcie. - Ty wiesz, co to jest bohater! - zawołał Karol - życzę ci, abyś nigdy takich bohaterów nie spotykał na swojej drodze. - Pan jest bandyta? - zawołał ze strachem Jasio i porwał się z tapczanu. - Nie, nie - pośpiesznie zawołał Karol - nie odchodź, nie jestem bandytą. Jestem porządnym człowiekiem. Tylko... tylko... no, widzisz, śmieszy mnie to wszystko. - I nagle szczerym, męskim głosem dodał: - Ach, Jasiu, ja już w nic nie wierzę. Jasio popatrzył na niego ze zdziwieniem, ale uspokoił się i oparł z powrotem o tapczan. - I w Boga pan nie wierzy? - spytał poważnie. Karol kiwnął przecząco głową. - O, to niedobrze - "dorosłym" tonem powiedział Jasio. - Niedobrze - powtórzył chory i oparł się o ścianę. Przymknął oczy i teraz dopiero widać było całą przeraźliwą chudość jego twarzy. - A dlaczego się pan nie goli? - spytał nagle innym tonem Jasio, zauważywszy zarost nieznajomego. Karol milczał przez chwilę i nie otwierał oczu. Potem otworzył je nagle i spojrzał jakby się rodząc do nowego świata. - Bo nie mam brzytwy. - Ja panu przyniosę żyletkę od Wacka. On ma dwie. Musi się pan golić, bo jakby się przyszło uciekać... - To prawda - powiedział chory - ale ja pewnie już nie będę uciekał . - Nie chce pan żyć? - spytał znowu Jasio. Karol przecząco kiwnął głową i znowu zamknął oczy. - A niech pan poczeka - ciągnął Jasio rozmarzony - jak Klara będzie miała wesele, będzie muzyka, będą tańczyć... - A kiedy Klara będzie miała wesele? - Po wojnie, proszę pana. Dziś się wojna skończy, a jutro Klary wesele. - Z kim? - Z panem Wojciechem naturalnie. On jest jej narzeczony. - A Wacek? Kto to jest Wacek? W tej chwili zgrzytnęły za drzwiami odwalone taczki, deska w drzwiach odsunęła się i wlazł pan Antoni z garnkiem w ręku. Na widok Jasia stanął nieruchomo. - Niech się pan na niego nie gniewa - powiedział Karol - on nikomu nie powie. A nawet może się przydać... Antoni tupnął nogą: - Zwiewaj stąd siejczas - utrapienie z tym Jasiem. - Czekaj, czekaj - zawołał nagle mocnym głosem Karol - daj mi rękę. Jasio wyciągnął łapę nie pierwszej czystości, Karol ujął ją w kostce. - Pamiętaj, żebyś nie był takim jak ja bohaterem. Żebyś żył szczęśliwie... bez żadnych chimer, bez niczego, jak we śnie... Jasio nic nie rozumiał, ale patrzył swymi przejrzystymi, wielkimi oczami poważnie na Karola, który nie puszczał jego ręki. Powtarzał przy tym machinalnie, ale z przekonaniem: - Tak... tak... - i jeszcze na zakończenie - tak! A potem z wielkim przejęciem szastnął nogami szurając po ceglanej podłodze, kiwnął się przy tym zabawnie, ale poważnie, co oznaczało najwyższą czołobitność, i śmignął jak mysz przez odsuniętą w drzwiach deskę i tyle go widziano. Zimne wiatry ustały i znowu się ociepliło, ale już widać było, że się jesień zbliża. Ranek niedzielny - w ten dzień, kiedy mielii jechać na "majówkę" do Podkowy Leśnej - wstał kryształowo przejrzysty. Jasio zerwał się już o szóstej i zaraz poleciał do Wacka. Wacek mieszkał w malutkiej drewnianej izdebce nad dawnym sklepem matki i wchodziło się do niego prosto z sieni po schodach podobnych do drabiny. Jedyne okienko izdebki wychodziło na poranne niebo i wyglądało, jak gdyby ktoś je zawiesił niebieską firanką. Wacek już też nie spal, siedział przed lusterkiem i golił się wspaniałą żyletką. Jasiowi przyszła do głowy obietnica, jaką uczynił Karolowi. - Gdzieś był? - zapytał Wacka - gdzie bujałeś? - Miałem tam różne sprawy - poważnie powiedział Wacek i kręcił pędzlem w mydle. - Wiesz, widziałem tego, co się ukrywa. - Bujasz! A jaki on jest? - O, brodę ma taką ci. Nie ma się czym ogolić, obiecałem mu, że przyniosę od ciebie żyletkę. Dasz? - Czemu nie. Jeżeli to morowy gość. - Morowy to on jest, tylko ciągle jak gdyby spał. Mówi i jak śpi. - Zmęczony czy co? - Ranny był w nogę - i wyskoczył z kolejki. - To ca los! Masz tu, wybierz. Wacek odsunął szufladkę w stoliku, gdzie stało kilka pudełek niklowych z żyletkami rozmaitych rozmiarów. Wszystkie wyglądały pierwszorzędnie. - Cholera - powiedział Jasio z podziwem - skąd ty tyle tego masz? - Miałem jednego wujaszka - odparł Wacek z uśmiechem - co miał skład apteczny. To on mi to wszystko podarował. - To ja to - Jasio wybrał pudełko - zaniosę panu Karolowi. - Naturalna rzecz - powiedział Wacek. Ujrzał w myśli sypialnię tego aptekarza i szufladę otwartą, pełną pudełek, i zapach nocy za oknem, i zaduch w pokoju, i lęk, i dreszcz... gwizdnął przeciągle. Lato się kończyło, skończą się okna otwarte i balkony w willach podmiejskich. I dzisiaj nie spał całą noc, nie z powodu jakiej wyprawy, nie, wrócił dość wcześnie, ale ten spacer wspólny z panną Klarą spać mu nie dawał. Od tylu tygodni, od. wiosny samej krążył wokoło tej, pięknej panny, sam nie wiedział, jak zacząć, bał się, taki chłystek - do takiej, podchodzić marmuzeli, nie wiedział, na którą nogę stanąć - a tutaj wspólny spacer do Podkowy.. Dziecinne szczęście rozpierało go jak Jasia i z lubością golił swoje gładkie, opalone na brąz policzki. Z Jasiem się zaprzyjaźnił po to - i do cegielni chodził tylko po to - i oto sama panna Klara zaprosiła go na wycieczkę. - A może rzeczywiście w tym Pruszkowie nie o mnie nie wiedzą? - mówił do samego siebie. - O której wyjeżdżamy? - spytał Jasia. - Runia mówiła, że o dziesiątej. - O, to jeszcze czasu kupa, pójdziemy do kościoła. Wacek był tak szczęśliwy, że chciał się pokręcić między ludźmi. Włożył jakieś nowe, jasne ubranie, którego Jasio nie znał. I ono było przykrótkie i zbyt obszerne na Wacka. - Schudłeś tak czy oo? - spytał go Jasio. - Wszyscy schudli we wojnę. Ale ostatecznie zdecydował, że marynarkę zarzuci tylko na ramiona, bo rzeczywiście była za szeroka. Ubranie było z pięknego szarego kortu i na jedwabnej podszewce. Niebieska koszula i zielony krawat prezentowały się doskonale. Poszli do kościoła. Ranek był przesycony pogodą, zapachem rosy jesiennej, alemiał i coś z nastrojów wiosny, skowronki piszczały w niebie, krople srebrzyste błyszczały na płotach i liściach. Jasio trzymał za rękę Wacka. Wacek trzymał za rękę Jasia i tak szli poważnie, ostrożnie stawiając kroki. Wackowi przyszło do głowy, że dobrze by było mieć takiego syna jak Jasio i tak z nim iść do kościoła, i jednocześnie wiedział, że nie będzie miał syna, że się nie ożeni. - Jaka panna - psiamać - będzie mnie chciała? Bez oka! - i przypomniał sobie, że właśnie w takie rano, tylko na wiosnę, strzelał z kolegami z kalafiorków i stracił to oko. Mój Boże! I dlaczegoż to się tak stało, że akurat on, Wacek został bez oka? Gdyby miał oko, byłby może w wojsku, może by był gdzie indziej, nie pętał się tak głupio. No, ale jak tak się już stało, to stało. Nie odmieni się. Ogromny kościół, biały S pusty, wyglądał jak stodoła, ludzi było mało i nikt na Wacka nie patrzył. Jasio pobożnie mówił pacierz, a potem stał spokojnie, co jakoś nie kosztowało go wielkiego wysiłku. Przez ordynarnie kolorowe szkła wpadało światło, a krzyk ptaków przez otwarte drzwi. Gwizdała kolejka niedaleko i organy cichutko przygrywały. Wszystko to wytworzyło w duszy przyjaciół uroczysty nastrój, a Wacek myślał wciąż o pannie Klarze. Wiedział, że ona nie dla niego, niedostępna, na szczytach hierarchii społecznej, a jednak jechał z nią na wycieczkę, jak równy, jak taki sam. Jakaś możliwość porozumienia otwierała się przed nimi, jak to powiadał Antoni: "Skup się pan..." Czy gdyby się tak bardzo skupił, mógłby dorosnąć aż do panny Klary? Do panny Runi, jak ją Jasio nazywał? Niepokoiło go wspomnienie żyletek i nowego ubrania z popielatego kortu - ale on już nigdy nie będzie więcej... zacznie pracować... no, pracować to teraz nie warto... zacznie handlować, pojedzie za szmuglem nad granicę Reichu. Bóg mu dopomoże, na pewno. To rozmyślanie - to była modlitwa Wacka. Potem - że to było jeszcze bardzo wcześnie - zaszli do Antoniego. Jasio skoczył do baraku, zaniósł panu Karolowi żyletkę, ale tak, że nikt go nie widział. A Wacek zajrzał do izdebki stróża. Od chwili kiedy w niej po raz pierwszy jadł rybę na oleju, zaglądał tu często. Stary polubił go, bo Wacek umiał słuchać, a stróż opowiadał całymi godzinami o przedmiotach najmniej zajmujących. Dużo czasu, na przykład, zabierały mu tajemnice rozlicznych rozgałęzień rodziny Potockich. W młodości służył w Peczarze za kozaka pokojowego i od tego czasu wielkość herbowa Pilawi tów nie dawała mu spokoju: młodość każdego z członków rodziny znał dokładnie, ich polowania, amory i mariaże były zawsze świeże w jego pamięci i stanowiły nigdy nie wysychające źródło rozmowy. Ale dzisiaj inne tematy zaprzątały umysł starego. Wczoraj przed wieczorem zjawiła się Elwira i oświadczyła, że w przyszłym tygodniu będzie potrzebowała tysiąca złotych i że, o ile nie dostarczy jej tych pieniędzy - zgubi go nieodwołalnie. Elwira wielokrotnie już groziła w ten sposób swojemu mężowi, ale puszczał jej groźby mimo uszu, ponieważ nie miała żadnego sposobu na jego zgubę. Ale obecnie? Czy ona czasem czego nie zwąchala? Wackowi łatwo było uspokoić starego. Skądże mogła cokolwiek wiedzieć o tym, co się dzieje w starej cegielni? W Warszawie była na pewno zajęta swoimi sprawami i nikt jej tam z Pruszkowa ni-e odwiedzał. Matka Klary znała oo prawda Elwirę, ale poprzysięgła jej odwieczną nienawiść i zawsze współczującym kiwaniem głowy objawiała swe uczucia dla biednego Antoniego. Jasio wrócił od pana Karola i pomału posunęli się pod szkołę. Pan Wojciech już czekał, przed domem, a pan Stach z panną Łodzią przyszli z miasta, tylko Runią nie była jeszcze gotowa. Pan Wojciech pokazywał wszystkim południową ścianę budynku szkolnego, na której rozpięta była wspaniała winna macica. Dojrzewające owoce zwieszały się ciężkimi szklanymi gronami. Wacek wziął do ręki takie grono, wydało mu się ono czymś zupełnie nietutejszym, zaklętym, dziwnym. - I gdzie to toto rośnie? - pomyślał sobie i żal go jakiś wziął, że tak gnije w tym Pruszkowie. - Gdybym mógł zostać szoferem - przejechałbym się trochę po szerokim świecie. Ale nie mogę! Wreszcie wyszła Klarunią w niebieskiej sukience bardzo obciśniętej i białym włóczkowym żakieciku. Podała wszystkim ręce, zdziwiła się, że na nią czekano. Przecież ona nie wiedziała, że tak późno. Wacek oniemiał, ale wyraźnie zdawało mu się, że zerka w jego stronę, że patrzy na niego, że wszystko, co mówi, mówi dla niego. Chciał się otrząsnąć z tego wrażenia i po drodze do kolejki wstąpił z Antonim do narożnej jadłodajni na kieliszek wódki. W kolejce Runią wciąż była zachwycająca, wspierała się główką o rozwarte okno, aż przeciąg rozsypywał jej czarne loki, głaskała Jasia po głowie i była dla niego jak troskliwa mamusia, wołała poprzez tłum tłoczących się ludzi: "Panie Wojciechu! panie Wojciechu, niech pan nie płaci za mój bilet". Pan Stach, przystojny urzędnik gminy, rozmawiał cały czas z Łodzią i nie zwracał uwagi na resztę towarzystwa. Pan Antoni wciśnięty w kąt wraz z Wackiem objaśniał mu różnice pomiędzy dwoma liniami Potockich. Wacek niewiele z tego rozumiał, bo kolejka terkotała, wiatr zrywał mu z głowy słomkowy kapelusz, panna Runią klekotała coś z Wojciechem, ale w ten sposób, żeby Wacek mógł usłyszeć, a trzy kieliszki wypite w "barze" już zaczynały mu szumieć w głowie. Słońce wznosiło się odważnie, był upał. Panna Runią wachlowała się chusteczką. Z wielkim gwarem - serce biło Jasiowi i Wackowi zupełnie jednakowo - wysiedli w Podkowie Głównej. Połazili tu i ówdzie, pokręcili się, ludzi w lesie było pełno, wszędzie hałas, krzyki. Znaleźli wreszcie takie miejsce, nie bardzo daleko od drogi, bo panna Runią chciała, żeby ją widziano z kawalerami, i roztasowano się na dobre. Panna Lodzia rozpakowała swój koszyczek, Klara swój. Panny Lodzi zapasy były o wiele obfitsze - no, ale nie każdy przecie ma narzeczonego w gminie. Wypito znowu jeden, drugi kieliszek. Wacek był bardzo rozmarzony. I chociaż miał Klarę tuż obok siebie, wciąż myślał o niej, jak przyzwyczaił się myśleć, jako o nieobecnej i niedostępnej. Zamiast z nią rozmawiać, patrzył na nią jak wół na nowe wrota - albo odwracał się i zaczynał rozmyślać o niej jak o jakimś nadprzyrodzonym zjawisku. Panna Klara leżała na trawie. Kusa sukienka unosiła się w górę i pokazywała krótkie nóżki Klaruni. Oczywiście teraz była boso, pantofelki zrzuciła pod drzewem, a pończoch wcale nie miała. Drobne paluszki jej stóp były ruchliwe i chwytne, jak palce u rąk. Żakiecik włóczkowy również bujał na krzaku i długie obnażone ręce Klary wiły się jak dwa białe węże przed oczami Wacka. Pulchna, trochę nazbyt miękka szyja. Klaruni oddychała głęboko leśnym powietrzem, piersi mało co się kryły pod płótnem sukienki, brodawki sutek wyraźnie występowały pod niebieskim materiałem. Wacek dobierał się do kiełbasy w koszyczku panny Lodzi, ale wciąż jeszcze nie mógł się oswoić z prawdziwością otaczającej go sceny. Prawdziwość ta mąciła się coraz bardziej na skutek nieumiarkowanego spożywania coraz to większej ilości alkoholu. Wózki z dziećmi, mężczyźni w szelkach, kobiety z kapeluszami w rękach mijały ich co chwila, ze wszystkich krzaków dolatywały dźwięki najprzeróżniejszych instrumentów, nagle wleciała wiewiórka na najbliższą sosnę i turkocząc wspinała się w górę. Jej czarne oczki badawczo wyzierały zza sęczków. Nawinął się wędrowny fotograf i począł zdejmować cale towarzystwo. Wacek tak już był śmiały, że zdjął się razem z Klarą i panem Wojciechem pod rękę. Nauczyciel trochę marszczył brew, ale go udobruchał stary Antoni jakimś kawałem. Jasio ganiał jak pies, poleciał do strumyka, powrócił, narwał paproci, rzucił to na Runię, znowu gdzieś poleciał. Stach wydobył harmonię i grał rozmaite tanga. Lodzia zamyśliła się smutnie, przytulona do niego. Pan Wojciech z Antonim przeszli się kawałek szukając papierosów, podsunął się lodziarz, Rosjanin z Grodziska, i Wacek poczęstował Runie lodami. Znaleźli się jakoś blisko siebie i mogli mówić swobodnie. Ale Wackowi świat się przedstawiał już jak ruchoma kolorowa mgła - język nie bardzo był posłuszny myślom, mimo to Klara jeszcze spoglądała na niego życzliwie. Obraz Wacka w gliniance został jej w pamięci. - Ze też pani, panno Klaro - powiedział nagle - chce z takim łachudrą na majówce być! Ze mną, że tak powiem, z kosookim cyganem. Klara obruszyła się sztucznie. - Dlaczego, panie Wacku? Pan jest bardzo przyzwoitym kawalerem. - Nie, nie - bełkotał Wacek i wziął ją za dłoń - pani żartuje. A ja już za panią jak cień trzy miesiące chodzę. Klara śmiała się krótkim, urywanym śmiechem. Ukazywała przy tym małe, niezupełnie zdrowe zęby. - Panie Wacku, trzeba było dawniej się przedstawić. - Gdzieżbym ja się śmiał zbliżyć do takiej kobity? - No, a śmiesz pan teraz. Nawet ją pan za rękę trzyma. - Sam sobie się dziwię, panno Klaro, że śmiałość mam taką. Ani mi się śniło... - No, niech pan puści, bo pan Wojciech wraca. Rzeczywiście, panowie wrócili nie tylko z papierosami, ale i z ćwiartką bimbru. Piło się w tych samych szklankach, w których przed chwilą panna Lodzia rozdzielała kawę z termosu. Wacek łyknął pół szklanki, trochę się zakrztusił, ale kiedy odkaszlnął, ujrzał wiewiórkę skaczącą po trawie, przebiegała z drzewa na drzewo po ziemi. Jasio z jednej strony, Wacek z drugiej rzucili się, aby ją gonić. Wacek pośliznął się na gęstej warstwie igliwia i upadł... potem już nic nie pamiętał. Urżnął się jak świnia. Z męczącej, palącej nocy, piekącego niebytu powracał bardzo powoli do życia. Na razie całym jego kontaktem z istnieniem był żmudny ból prawego przedramienia, uczepiony na tym jednym objawie rzeczywistości podciągał się jakby do świata. Boli - pierwsza była myśl - a potem jakieś kawałki obrazków zaczęły powstawać w głowie, jak rozsypana łamigłówka, której nie sposób było ułożyć. "Skąd wziąłeś to ubranie?" słyszał mówiący jakiś głos, i potem nic, nic, bolesne nic, niemożność wydrapania się z czarnej mazi, w jakiej spoczywała jego świadomość. Ogromnym wysiłkiem uniósł się do połowy i usiadł, w głowie mu się zakręciło tak, że o mało nie upadł z powrotem. Ale rozejrzał się, spostrzegł, że jest w izdebce stróża Antoniego w starej cegielni i leży na tapczanie. Antoni palił pod piecem, dmuchając na iskry w popiele. Był wczesny ranek, po wczorajszej pogodzie dzień nastał nagle szary, zakryty chmurami, ale ciepły. Antoni rzucił okiem na poruszającego się gościa i powiedział sentencjonalnie: - No, przecie. Ale żeś się pan wczoraj urządził. Wackiem dreszcz wstrząsnął na te słowa. Przypomniał sobie Podkowę i dźwięki harmonijki, i wiewiórkę, i Jasia... I pannę Klarę. Raz jeszcze zadrżał. - Panie Antoni - z trudnością wydobył głos z przepitej krtani - panie Antoni! A czegom ja wczoraj narobił? - Czegoś pan nie narobił! Na drzewa pan właziłeś za wiewiórką, rękę sobie odrapałeś, koszulę podarłeś, pana Wojciecha chciałeś bić, ledwiem pana uspokoił. Pan Stach panu naubliżał... - Ojej! A jak ja wróciłem? - Ze mną pan wróciłeś. Reszta towarzystwa uciekła przed panem. Jasio płakał, że nie można go było uspokoić. Ładną pan nam majówkę urządziłeś. Dobrze, że żandarmy pana nie przyuważyli. Ładnie byś pan wyglądał. I tak pan wyglądasz... aż wstyd. Antoni odwrócił się do ognia, a Wacek opadł na siennik. Świat cały zwalił mu się na głowę. Nie cierpiał jeszcze tak bardzo, bo nie mógł ogarnąć ogromu swojego cierpienia. Zadrzemał znowu. Zbudził go Antoni. Stał nad nim z kubkiem gorącego mleka. - Napij się pan, pan hrabia Potocki to zawsze na drugi dzień wypijał szklankę gorącego mleka. Specjalniem dla pana zagotował . Wackowi wstyd było spojrzeć na stróża, odwrócił się do ściany. - Nie chcę, daj mi spokój. - Ale, ale, tam. Pij pan, pij pan - wmusił w niego owo mleko stary kozak. - Okropny mnie wstyd gryzie - powiedział Wacek. - No pewnie. I to, że to tak pierwszy raz. Panna Klara... - Co panna Klar a? - Panna Klara powiedziała: "Nie wiedziałam, ze ten Mielczarski jest taki..." - Et, daj mi pan spokój z panną Klarą. Mam dosyć takich bab... - warknął Wacek. - E, dlaczego? - spokojnie powiedział Antoni siadając na stołku - panna Klara to dobra dziewczyna, tylko trochę głupia. - Głupia? - Głupia, bo sobie tego Wojciecha wybrała. Ja tak myślałem, żeby się pan z nią ożenił, a pan to wszystko wczoraj popsułeś. - Popsułem, popsułem. Nie było co psuć! To pańskie tylko głupie myśli takie... - O, a nie widziałeś, jak na ciebie nasamprzod patrzała? Widziałeś, widziałeś. Tak tylko jej te oczy się paliły. Podobałeś się jej. Wacek porwał się z tapczana i oparł o ścianę. - Co mi tam wasze majówki, mam je gdzieś. Nie dla mnie takie towarzystwo, gdzie nawet wypić sobie nie można. Zaraz człowiekowi ubliżają. Kto mi to o to ubranie. wołał? Pan Wojciech? Zaraz mu mordę nabiję. - Nie. To Stach. Mówił: "A skąd ty to ubranie wziąłeś?" - Głupiec. Zaraz mu pokażę, skąd. - E, daj pan spokój. Z nim to niebezpiecznie zadzierać. - Zobaczymy . I nie mówiąc więcej ani słowa wyszedł gwałtownie na niepewnych nogach. Drzwi za nim trzasnęły mocno i Antoni porwał się z zydla, żeby zobaczyć, co zrobi Wacek. Ale on stał przez chwilę nieruchomo przed kantorem, a potem ze zwieszoną głową skierował się przez szosę, poza barak, daleko obchodząc szkołę i inne zabudowania i wymijając wszystko i wszystkich, co by mu mogło wczorajszy upadek przypomnieć, schronił się w swojej izdebce. Kiedy Jasio przyszedł do niego w południe, zastał go leżącego na łóżku twarzą do poduszki. Chociaż nie spał, ale był w okropnym stanie ducha. Jasio poruszył go za rękaw kurtki. - Czego chcesz? Idź - powiedział niechętnie. - No, nie grymaś - zawołał Jasio - pokaż się. - Idźże - warknął jeszcze raz Wacek, ale podniósł się z poduszki. Włosy miał wbrew zwyczajowi rozrzucone, a na twarzy odciski poduszki. - Dlaczegoś beczał wczoraj? - zapytał Jasia. Jasio się zarumienił i odwrócił oczy. Okropnie mu było przykro za Wacka i z rozpaczą myślał o wczorajszych scenach. Jeszcze dziś żal mu było Wacka. - Ja?...- zapytał jękliwie - nie, nie beczałem... nie wiem... - Wstyd ci było kolegi? Co? - spytał ponuro Wacek. - Chyba nie!... - wyjąkał Jasio - tylko... tylko... ja nie chciałem, żeby Klara źle o tobie myślała. - A Klara co? - ciągnął Wacek swoją litanię pytań - co powiedziała? - Ona? głupstwa gadała. Ona jest całkiem głupia... - Dlaczego? - Bo ona nie wie, czego chce. Wacek zaśmiał się pomimo ponurego usposobienia. Określenie Jasia było rzeczywiście prawdziwe. Klara nie wiedziała, czego chce, ale może można było jednak przemówić jej do rozsądku. Może jeszcze coś dałoby się naprawić; spojrzał uważnie na Jasia. - Jak myślisz, Jasiu - powiedział - czy Klara chciałaby jeszcze ze mną gadać? - Ona mówi, że nie. - A ty jej wierzysz? Jasio kręcił się koło szufladki z żyletkami, otwierał ją i zaglądał do niej raz po raz. - Mówię ci... ona tak gada... Spróbuj. - Rzeczywiście, może warto spróbować - mruknął do siebie Wacek. Tymczasem Klara niby to poszukując Jasia, zawinęła do stróżówki. Wiedziała doskonale, że Jasia tu nie ma, ale chciała się wygadać przed panem Antonim i wylać na jego głowę całą gorycz swojego zawodu. - Ładny gagatek ten pański Mielczarek - wyrzuciła gwałtownie, nawet nie odpowiadając na jego pozdrowienie. - Młody, to głupi - powiedział Antoni - każdy w młodości lubi sobie podgazować. - Podgazować, to rozumiem - ale się schlać jak wieprz! - Runia w oburzeniu zapomniała o swoim literackim słowniku. - Dobrze, że go pan zatrzymał i żeście osobno wracali. Ja bym się ze wstydu spaliła, gdybym miała Wracać w takim towarzystwie. Też coś! - Panu Wojciechowi też niewiele było potrzeba. - Pan Wojciech jest inteligentny człowiek, kiedy sobie podpaje, to nikomu nie szkodzi... - A co pannie Mielczarek szkodził? - Kompromitował mnie. - Trzeba było nie zapraszać, toby nie kompromitował. - Nie znałam go - i nie będę znała - dumnie powiedziała Runia. - Sama pani sobie winna, panno Klaro, nie trzeba byłp mu pozwalać tyle wypić. Bo człowiek sam to rzadko kiedy ma opamiętanie. - A cóż mi do tego? Niech sobie chla, jak chce, ten szelma. - Trzeba było go trochę dopilnować. - Też coś. - Pani z początku to nawet dobrym okiem na niego patrzała się. - Na początku? - Tak. Wydawało mi się, ze on pani podobał się. Kiara oburzyła się i wypaliła: - Ja? Za kogo pan mnie masz? Patrzałam na niego? na... takiego... takiego... łobuza! Antoni uśmiechnął się. - Coś za gorąco się pani broni, panno Klaro. Aż iskry pani z oczu poleciały. Ładnie pani wygląda, jak się pani gniewa. Pani mąż będzie miał ładne widoki. - Nie patrzyłam na pana Mielczarka - powtórzyła z uporem Klara. - A szkoda. - Dlaczego? - Boby pani może lepiej przypatrzyła się, że chłop, panie, jak mur. Panna Runią jeszcze się bardziej rozzłościła. - Ja się przyzwyczaiłam do inteligentnych ludzi. Antoni wziął Klarę za rękę i z czułością popatrzył jej w oczy. Mimo wszystko lubił tę dziewczynę i jej temperament maskowany książkowymi wyrażeniami. A przy tym chciał ją wyprowadzić na czyste wody, sam zaś nie wiedział, jak się do tego zabrać. - Panno Klaro - powiedział - to dobry chłop, choć niebogaty. Ja myślę, że on by się pani lepiej nadawał od pana Wojciecha. Tego Klarze było za dużo. Wyrwała gwałtownie dłoń z ręki starego stróża i fuknęła zupełnie jak rozgniewana kotka: - Co panu do tego? Do czego się pan zabiera? Antoni cofnął się trochę, odchylił i z pewnym rozbawieniem popatrzył na Klarę. - Bobym chciał dobrze dla pani - powiedział. A Klara wybuchła, aż od tego zaszeleściło po izbie. - Taki sukinsyn, żeby się dla mnie nadawał? Oszalał stary, czy co, świństwo takie, pijus wstrętny, żeby śmiał na mnie oczy podnosić... - Oko - poprawił z uśmiechem Antoni. - Żebym tak skonała pierwej niż... żebym tak... Gniew zahamował potok słów Runi. Zamilkła i tylko sapała przez chwilę. Potem zaś pogroziła gdzieś w przestrzeń daleką i warknęła: - Gorzko on będzie tego żałował. A potem, jak gdyby bies ją opętał, wsiadła nagle na Antoniego: - A i pan, taki stary i z łobuzami się pęta. To pan go tutaj sprowadził, pan go tu rozzuchwalił po całej cegielni, pan go zabrał na wycieczkę, wszystko pan, wszystko pan... I tu wybuchnęła płaczem, wybiegła z izdebki, poleciała do swego mieszkania nad szkołą i długo jeszcze płakała. W dwa dni potem odnosiła robotę klientce, która mieszkała aż koło elektrowni. Dzień był ładny, zboczyła więc parkiem i przeszła wzdłuż Utraty aż do mostu, wracała tą samą drogą. W wąskiej, ale dość głębokiej strudze odbijały się obłoki i młode smukłe drzewka sadzone wzdłuż wody. Było już pod zachód. Klara zamyślona szła, machając ręką, jej czarne loki opadły na bok, głowę miała schyloną nieco na ramię i była gdzieś daleko poza Pruszkowem i Utratą, i nagle przywołało ją do rzeczywistości zjawienie się przed nią Wacka. Stał na drodze nad wodą, w jasnych spodniach i sportowej koszulce, z gołymi opalonymi ramionami i wydawał się prawie piękny w tym świetle, które kładło głębokie cienie na pustej jego jamie ocznej, na wklęsłych policzkach, na zagłębieniach muskulów. Stał wyraźnie w poprzek jej drogi i czekał. Ogarnęła ją pasja. Podeszła szybciej do niego i zawołała: - Czego pan chce? Dlaczego pan tu stoi? Wacek popatrzył na nią poważnie i bez uśmiechu, wydawał się zdumiewać tym, że Klara jest przed nim, że mówi, ze krzyczy. - Co pan tu robi? - krzyknęła. - Czekam na panią - odpowiedział wreszcie i uśmiechnął się. Widok jego mocnych białych zębów rozwścieczył Klarę. - Niech się pan nie śmieje, niech się pan nie śmieje - krzyknęła parę razy i poczęła go bić kułakiem szybko, kilka razy, po wystającym obojczyku. Wacek jednym ruchem swoich wielkich rąk schwycił ją za dłonie i ściągnął je w dół. - Będę krzyczała, zawołam pomocy, pan mnie napadł - wołała Klara. - Cicho, cicho, cicho - powtarzał Wacek spokojnie - pani nie krzyczy... pani się uspokoi... Klara jak gdyby osiadła. - Czego pan chce? - spytała spokojniej. - Chcę, żeby się pani na mnie nie gniewała. - Kto pan jest, że pan śmie... - Sama pani mnie zaprosiła na majówkę, - Bo myślałam, że pan jest inny. - Ze jaki? - Nie pijak, nie... złodziej... Wacek puścił jej dłonie. Podniósł obie ręce do twarzy i otarł spocone czoło. Wyglądał jak człowiek zmęczony. - Niech mi pani nie pamięta - powiedział z wysiłkiem. - Och, ja mogę nie pamiętać - powiedziała Klara z triumfem w głosie - ale wszyscy będą pamiętali. Wszyscy będą wiedzieli. Pan Stach mówił, że pana palcami na ulicy wytykają. - Pan Stach mówił. Ale pani? - Ja mogę nie pamiętać - powtórzyła Klara ciszej, jakby gotując siię do skoku. - Ale to nic nie zmienia. Nie znam pana. - Zapoznała mnie pani niedawno... - Nie znam pana. Odrzuciła z dumą loki znad uszu i chciała wyminąć zgnębionego chłopca. Wacek usunął się trochę i trzymał się teraz oburącz niewysokiego drzewka stojącego nad rzeką. Parę wątłych listków powiewało bezpośrednio nad jego głową jak czerń jakiejś żałoby. - Niech pani poczeka - powiedział cichutko. - Nie mam po co - kłótliwie powiedziała Klara, ale stanęła. - Ja się jeszcze mogę pani przydać - szeptał dalej Wacek. - Ja pani powiem wszystko, powiem, gdzie mam zakopany rewolwer, gdzie Antoni chowa rannego człowieka, gdzie... - O? - zainteresowała się Klara - to Antoni taki? A gdzie om go trzyma? - W starym baraku - powiedział Wacek i nagle odczuł taki przypływ rozpaczy, że gotów byłby się rzucić do nóg Klarze. - Powiem pani gdzie wziąłem to ubranie, co miałem w Podkowie, powiem pani wszystko, wszystko. Tylko niech pani nie odchodzi. Klara nie odchodziła, ale iskra zainteresowania zgasła w jej oczach. Stała tak na tle zielonej niskiej łąki, oświetlona słońcem, wypukła nawet dla samotnego oka Wacka, z odrzuconymi za uszy lokami - i wydawała mu się piękna. - Och, pańskie sprawy, pańskie interesa! - zawołała nagle tonem z wielkoświatowego filmu - cóż mnie to obchodzi? Niech się pan usunie z mojej drogi! Widocznie to zdanie rozumiała symbolicznie, gdyż Wacek stał zupełnie na boku, nad rzeczką, i taki był smutny. Klara obrzuciła go groźnym spojrzeniem, a potem skinęła głową, jak gdyby żegnając go. Serce jej raz tylko uderzyło żywięj, ale przezwyciężyła się. - Nie znałam pana i nie znam - powiedziała i z podniesioną głową, jak to widziała kiedyś w teatrze, szybko poszła ścieżką wzdłuż Utraty. Wacek pozostał sam pod drzewem. Cała ta scena nie zrobiła na nim wielkiego wrażenia, przedtem już wiedział, że skompromitował się nieodwołalnie; ale miny Klary, jej teatralny chód, jej gesty zirytowały go. Nie umiał ich umieścić w żadnej kategorii i nie mógł rozeznać, w czym go dotykają, ale był jak gdyby obrażony. - Psiakrew - powiedział sobie - niech ją gęś kopnie. I zawrócił do domu. W komórce siadł na łóżku i doznał dziwnego uczucia. Nic mu się nie chciało. Nie ciągnęły go żadne ponęty, nawet na starą cegielnię nie miał ochoty zajrzeć. Wszystko było jakieś puste i bez treści. - Nic dla mnie już nie ma uroku - powiedział do siebie. Nagle rozległ się tupot drobnych nóg na drabiniastych schodach. Przez wiecznie otwarte drzwi izdebki wpadł zdyszany Jasio i jak gdyby nie spodziewał się tu zastać nikogo, zatrzymał się w progu. - A, jesteś - powiedział. Wacek spojrzał na niego bez wyrazu. Jasio udał, że nie widzi jego smutku, i podszedł do okna, na które spływał już przedwieczorny mrok. Jaskółki śligały przed oknem i Jasio chciał do nich trafić z procy. - Daj spokój - powiedział Wacek - i tak nie trafisz, a szyby ludziom powybijasz . Korzystając z tego, że Wacek usiadłszy na łóżku schował twarz w dłonie, Jasio szybko wysunął szufladkę stoliczka, który stał pod oknem i wyjął jedno pudełko z żyletkami. Wacek zmienił pozycję i spostrzegł manewr Jasia. - Połóż pudełko. Po co to ruszasz? - powiedział groźnie. Jasio włożył niklowe płaskie pudełko z powrotem do szufladki. Ze zmieszania, nie wiedząc, co robić, zakręcił się na jednej pięcie. Wacek wstał gwałtownie i jednym ruchem wyciągnął szufladę. Porachował w milczeniu pudełka, jednego brakowało. - Gdzie jest jedno pudełko? Oddaj! - powiedział. Jaś poczerwieniał, uszy jego stały się purpurowe, ale minę miał zuchwałą. - Nie brałem! - Kłamiesz! - warknął Wacek - gdzie jest żyletka? Ukradłeś? - Wziąłem sobie - powiedział Jaś - ty masz tyle. - Ukradłeś - powtórzył Wacek. - A ty? - zapytał Jasio. Wacek drgnął. Popatrzył na Jasia uważnie, ale ten zuchwale spoglądał na niego, hardo zadzierając głowę. Nie wytrzymał tego wzroku i odwrócił się od Jasia. Wrócił do swojej poprzedniej pozycji i usiadł na łóżku zakrywając twarz. - Ty wiesz? - zapytał przez palce. - E - przeciągnął Jasio - ty myślisz, że ja taki dzieciak. Uwierzę w twojego wujka aptekarza? Pewnie, że aptekarz - ale jakeś ty się do niego dostał? Chyba przez balkon? - No, to nie siedź tutaj. Zjeżdżaj - zawołał Wacek. - Dlaczego? - Zjeżdżaj. - Patrz! - powiedział Jasio i wyciągnął z kieszeni brakujące pudełko. Wacek popatrzył na pudełko i na Jasia. Nic nie rozumiał. - Po oo brałeś? - Chciałem sprzedać. - Po co? Na ciastka? - Nie, na lody. - Gadaj rozsądnie. - No, mówię. Chciałem sprzedać. Dla Karola. - Któż by ci to kupił? - A ty forsy nie masz ? - Po co ci ? - Mówię ci, dla pana Karola. - To forsa niedobra. Kradziona. - Wszystko jedno. Daj! - Ty wszystko wiedziałeś? - Runia zawsze mówił a. - I przyjaźniłeś się ze mną. - A cóż to szkodzi? Ja także u ciebie wziąłem. - Ale ty na żarty. - A ty na serio? - No... - zawahał się Wacek. - Oddasz, jak się wzbogacisz. - A panna Klara? - Widziałeś Klarunię? - Widziałem, ale ona mówi inaczej. - Gdzieś ją widział? - Nad rzeką. - I pogodziliście się? - Jasio zapytał się z radosną ciekawością. - Ach, nie. Co cię to zresztą obchodzi - nagle Wacek porwał siię z łóżka i począł udawać Klarę: "Nie znam pana, nie znam pana". Podniósł nos w górę i chodził niby to jak Klara. Piszczał dyszkantem: "Nie znam pana!" - Cholera! - Usiadł ciężko z powrotem na łóżku. Jasio śmiał się serdecznie. Nagle spostrzegł, że Wackowi usta skurczyły się w dziwnym wyrazie, aż białe zęby błysnęły mu spomiędzy warg i z jedynego oka spłynęła wielka, jasna łza. Jasiowi dech zatkało w piersi. - Wacek płacze? - pomyślał. I potem tak się zawstydził tej słabości przyjaciela, że czym prędzej się odwrócił do okna i udawał, że celuje do jaskółki. - Nie strzelaj! - powiedział Wacek zmienionym głosem. - Nie, ja tylko tak... celuję... - bąknął Jasio - jeszcze bardzo zawstydzony. - A do żyletek nie zaglądaj! Jasio z wycelowaną procą w ręku obejrzał się na Wacka. W spojrzeniu tym było mnóstwo szel mostwa, żalu, współczucia, uporu - tyle uczuć, ile się mogło pomieścić w jego dziecinnym sercu, które przeżywało teraz nie uświadomioną burzę. - Tylko ty mi na złodzieja nie wyrośnij! - dodał jeszcze Wacek i pokiwał mu palcem. Nazajutrz rano - dosyć wcześnie, Klara z Jasiem wyszli przed dom szkolny. Klara miała iść na targ. Jasio umówił się z Wackiem na glinianki na ryby. Dzień był ładny, ale ranek zupełnie jesienny, mgły przykrywały wszystkie oddalone przedmioty i drzewa, jak sylwety wykrojone z niebieskiego papieru, stały w żółtym świetle. Od strony miasta szła szybko jakaś kobieta. Drobną, szczupłą jej figurę okrywał kostium z czarnego sukna, na głowie miała malutki słomkowy kapelusik, a na nim zawieszoną króciutką woalkę. Spod kapelusza widniała kępa włosów słomkowego koloru, nieporządnie rozrzuconych. Wyglądała na podupadłą hrabinę. Duże niebieskie oczy wysadzone z orbit raziły w nerwowej, chudej twarzy; ruszała się prędko i tupała głośno wysokimi francuskimi obcasami. Puder sypał się z jej policzków i czoła. Kobieta pozdrowiła Klarę, była to Elwira. Klara zatrzymała się z radosnym okrzykiem: - Ach, pani Elwiro kochana! Tak dawno pani u nas nie była. Cóż panią sprowadza do cegielni? Elwira westchnęła, uśmiechnęła się, łypnęła oczami. - Cóż mnie może sprowadzać, jak nie szanowny mój małżonek? On mnie wkrótce do grobu wpędzi. Wtedy dopiero będzie zadowolony. Głos Elwiry był niski, ale co chwila łamał się, i piskliwie urywał. Mówiła jak skrzypiące koło, ale w swoim wysłowieniu, w nosowej wymowie naśladowała prawdziwe wielkie damy. - Ach, oni wszyscy tacy sami, pani Elwiro - powiedziała Klara takim tonem, jak gdyby co najmniej trzech mężów pochowała. - Ale pani za mąż wychodzi, a mężczyzn przeklina? - Gdzie ja za mąż, pani Elwiro, jeszcze mam czas. A przy tym... namyślam się. - Niech się pani dobrze namyśli. Pani potem trafi jak ja, jak na mojego. Siłą mnie, pani, wydali za niego, a potem on mnie całe życie nienawidził. - Pan Antoni? - Nienawidził, pani, całe życie prześladował, zamorzyć chciał, że niby wdowcem mu lżej będzie. Na życie moje nastawał. - Oni tacy wszyscy. Niedawno zaprosiłam jednego na majówkę do Podkowy Leśnej, pani myśli, że mi podziękował? Schlał się, bestia, i pobił z konduktorami. Mój ojciec, proszę pani, też był pijanica, mamusię, z przeproszeniem, prał. A ten mały - pokazała na kręcącego się przed furtką Jasia - też, proszę pani, do bimbru się ciągnie. Elwira westchnęła znowu, jej oczy ożywiały się w miarę, jak Runią mówiła, i łono ukryte w fałdach białej bluzki poczęło falować. Wzrok jej nabrał mętnego wyrazu podniecenia, jej ładnie rzeźbione nozdrza rozchyliły się, jak gdyby węszyła jakiś ponętny zapach, patrzyła z zachwytem na Klarę. - Taki stary, pani, to jeszcze ma sumienie mnie od siebie precz wyganiać, pewnie ma jaką utrzymankę, czy co? Pracować nie chce. Ja mu już nieraz proponowałam posadę w Warszawie ja mam, pani, stosunki, mógłby za dozorcę, woźnego... a on nic i nic, sterczy w tej starej cegielni. Jasio tymczasem skonstruował sobie jakąś zabawkę z czterech kijków, z których trzy wbijał w ziemię, a czwarty przeplatał między nimi; nie można było wyrozumieć, co to znaczy, ale w jego pojęciu to oczywiście coś oznaczało. Wtykając tak te patyczki w ziemię przybliżał się do plotkujących i mimo woli był słuchaczem dalszej ich rozmowy. Klara, podniecała się sama swoimi słowami, jakiś motorek zapuszczany w niej nie chciał się zatrzymać i coraz gorzej poczęła się odzywać o swoim dotychczasowym przyjacielu. Zapomniała o wszystkim, pamiętała tylko, że chciał ją wydać za tego ślepego. - Proszę pani - gdakała w upojeniu - pan Antoni chciał mię tu wydać za jakiegoś oberwańca. Mówi mi, żeby się lepiej do mnie nadawał niż pan Wojciech. Pan Wojciech, taki szykowny człowiek, nauczyoiel! On w abstrakcjach nie buja, proszę pani, on przychodzi do rzeczywistości, umie się znaleźć w najlepszej kompanii - i pan Antoni mnie nastręcza jakiegoś jednookiego złodzieja. - 0, ja go poznaję po tej jednej sprawce. To, pani, okropny człowiek, on każdą kobietę chce zgubić. On mnie, niech pani sobie wystawi, nawet nigdy niczym nie poczęstuje. Przyjeżdżam do niego raz na tydzień, czasem raz na miesiąc, a on mi nawet nie powie: siądź, Elwireia, napij się szklankę herbaty! Nigdy... nigdy... ani razu. - Ma teraz inne zajęcia. Takich różnych podejrzanych utrzymuje. Ma teraz podobno takiego jednego w starym baraku... Elwira zesztywniała cała i otworzywszy usta chciała coś powiedzieć, ale żaden głas me wydobył się je] z krtani. Drobnym ruchem ręki szarpała chwast przy parasolce i patrzyła bez słowa wytrzeszczonymi przez chorobę Basedowa oczami na podnieconą Klarę. Po efekcie, jaki jej słowa wywarły, Klara zrozumiała, że powiedziała za dużo, ale już było za późno. Brnęła dalej: - Siedzi tam jakiś bandyta czy desantowiec... Jasio miał więcej rozsądku od siostry, nie przeszedł też żadnego zawodu i trzeźwiej patrzył na sprawy. Z przerażeniem pociągnął Klarę z tyłu za sukienkę. Runia opamiętała się. - No, to moze jeszcze nieprawda - dodała - ludzie takie rzeczy gadają. Elwira odzyskała panowanie nad sobą. Jej słomiane fioki zatrzęsły się pod czarnym kapeluszem i nagle groźnie kiwnęła głową. - Zobaczymy - powiedziała swoim niskim głosem. I, jak gdyby nie chcąc tracić chwili czasu, pośpiesznie skierowała się na swoich wysokich obcasach przez szosę do starego kantoru i dalej do izdebki stróża. Jasio nie oglądając się na nią i nie zważając na wołanie Klary, jakie rozległo się za nim, popędził gwałtownie w stronę miasta na spotkanie Wacka. Wpadł na niego w połowie lipowej alei i blady jak trup, łapiąc z trudnością oddech, zaczął opowiadać: - Runia powiedziała Elwirze, Runią powiedziała o panu Karolu. O schowanym. Och, o panu Karolu. A skąd ona wie? Kto jej powiedział? Wacek kucnął przy Jasiu i trzymając go za obie ręce słuchał opowiadania o zdradzie Klary twarzą w twarz z małym przyjacielem. Zgrzytał z wściekłości zębami. - Ja wiem, kto powiedział - wydusił z zaciśniętego gardła - ja wiem. - Bodaj go piorun trząsł - zaklął Jasio. - Bodaj go piorun trząsł - powtórzył Wacek i porwał się na nogi. - Trzeba tam iść, trzeba tam być, możemy się przydać. I podeszli pod drzwi starego kantoru. T ymczasem Elwira, tym razem pewna swego, stanęła na progu izdebki Antoniego jak wryta i bez słowa patrzyła na męża. Antoni siedział na zydelku i dratwą zeszywał podarty swój but. Muchy bzykały pod sufitem i w oknie. Antoni popatrzył parę razy na żonę spode łba, nie przerywając roboty. Elwira, wsparta na parasolce, z podniesioną głową stała jak posąg. - Cóż to cię tak rano przygnało? - nie wytrzymał wreszcie Antoni i spytał odkładając but. - Czegóż stoisz jak diabelski świątek? Siadaj. Nogi cię bolą. Ale Elwira milczała. Wytrzeszczone oczy, równy nos, ślad dawnej piękności, wszystko zastygło w nieruchomą maskę. Antoniego to zaniepokoiło. - Siadaj, Elwircia - powiedział - może się kawy napijesz? Ale Elwirę poniosło. - Nie! - wrzasnęła nagle groźnie - nie! - i postąpiła krok naprzód wznosząc w górę parasolkę. - Nie będę kawy piła u ciebie. Ale cię teraz mam. Za wszystkie krzywdy, za poniewierkę, za szlanie się po ulicach... - przerwała, bo tchu jej brakowało. Antoni uśmiechnął się łagodnie. - A któż cię kiedy poniewierał? Czyż to niedobrze nam było dawniej u hrabiów? Tyś tytko zawsze za czym innym węszyła, mało ci było mojej chudoby. I w Warszawie mogło być dobrze, pan Konstanty nam chciał pomóc. A ty zawsze sobie coś takiego wyobrażałaś, sam nie wiem, co ty sobie wyobrażałaś. Wszystkiego ci było mało... do kina... do teatru... - Bo ty nie rozumiałeś, czego mi potrzeba. Ja nigdy nie byłam zwyczajną pokojówką. Ja, Elwira Hajecka, byłam kobietą co się zowie. A ty co? Smrodny kozak! - Oj, Elwirka, nie zaczepiaj mnie - mruknął Antoni. - Pieniądze masz?- zaczęła zinnego tonu Elwira. - Skąd pieniądze? Czy ja mam tu kopalnię złota? Ja pilnuję cegielni, tu pieniędzy nie ma. - Pilnujesz cegielni i tych, co się w niej ukrywają! Antoni z przestrachem spojrzał na Elwirę. - Dowiedziała się - bezdźwięcznie wymówiły jego wargi. - Ładnie się bawisz. A taki stary. Poczekaj, powisisz ty teraz na stryczku. - Elwirka, nie wydasz - groźnie powiedział Antoni. - Gdzie go masz? - podeszła wprost do niego i spojrzała z góry. - Czego chcesz? Pieniędzy? - zapytał Antoni. - W starym baraku? W komórce? Ja wiem. - Czego chcesz? - syknął Antoni jak zraniony. - Poszła stąd! Pogrzebał w blaszanym pudełeczku z gwoździami, drutami i zasmolonymi szydłami i znalazł zwitek pakuł, wyjął ze zwitka złotą pięciorublówkę. Elwirze oczy zaświeciły. - Ostatnia. Przysięgam Bogu! - powiedział stróż. Elwira wyjęła mu z rąk pięciorublówkę i zawiązała do chusteczki. Potem powiedziała łagodniej: - Ty się, stary, w takie rzeczy nie baw, bo to się smutnie skończy. - Co ty tam wiesz - warknął Antoni ze złością. - Takie tam głupstwa. Buntowników chowasz - a potem, nachylając się nad nim poufnie, łagodnie szepnęła: - Ty byś sam do policji doniósł. Nagrodę byś otrzymał. Antoni porwał się z zydelka i z całej siły dał babie po mordzie. Wrzasnęła okropnie, kapelusz się jej przekrzywił. A stary stróż nagle zagryzł palce obu rąk w zębach i syknął przeciągle. Zrozumiał, że wszystko przepadło. Stek straszliwych, najordynarniejszych wyzwisk posypał się z ust byłej panny służącej. Zapomniała o pozie zubożałej hrabiny i wymyślała jak ulicznica, grożąc mężowi pięścią i parasolką. - Nic z ciebie nie pozostanie, krwawy placek, ty opoju, rajfurze, rzeźniku, bandyto! - wrzeszczała. - Zaraz ci cały Pruszków na głowę sprowadzę, wszystkich oi tu pokażę, wszystkich, abyś zgnił razem z twoim pupilkiem... Idę! Idę! Ale jak wrócę, to zobaczysz! Zobaczysz, zobaczysz! Jak furia wyleciała w kierunku miasteczka. Stróż wybiegł za nią i natknął się na Jasia i Wacka. Krzyknął na małego: - Leć za tą wiedźmą i zobacz, dokąd idzie. A jakby wracała w tę stronę i, czego broń Boże, nie sama, to pędem daj znać. Jasio patrzał na starego z. oczami rozszerzonymi jak światy, po każdym jego słowie powtarzał swoje: "tak, tak!"... a potem chwilę stał nieruchomo, wciągając oddech i nagle jak strzała pomknął za Elwirą, dopędził ją wkrótce i szedł o parę kroków za nią. A stróż zwrócił się tymczasem do Wacka: - Chodź pan, pójdziemy do baraku. Trzeba coś robić. Weszli do zrujnowanego budynku, odsunęli taczki, otworzyli drzwi. Karol leżał na tapczanie, zbudził się jak ze snu, patrzał na nich bez słowa i ze zdziwieniem. Był jednak ogolony. - Musi pan uciekać! - powiedział Antoni - wszystko się wydało. Karol bez słowa potrząsnął głową. - Zaraz, zaraz, panie Karolu - niecierpliwił się Antoni. - Nie - powiedział Karol - niech już tak będzie, - Niech pan staje na nogi - wolał stróż. - I tak mnie zaraz dogonią, chodzę z trudnością - powiedział Karol. - Trzeba ich tu zatrzymać - powiedział Antoni i mimo woli spojrzał na Wacka. Wacek stał pośrodku izdebki z opuszczoną głową. Różowy włóczkowy szalik wił się wokoło jego opalonej szyi. Karol spojrzał na niego z ciekawością. - Ja zaraz wrócę - nagle podniósł głowę Wacek. - Panie Antoni, niech mi pan da scyzoryk. Antoni dał mu scyzoryk, Wacek wyskoczył z baraku i skrywając się w gąszcz łopianów na narożniku nagle odwalił kamienie. Począł naprzód nakłuwać dość suchą ziemię nożem, a potem grzebać łapami, pazurami, palcami, aby jak najprędzej rozkopać to miejsce. Nachylił się nad ziemia, przypłaszczył pod krzakami i pracował jak pies dobierający się do nory królików. Twarz mu się ścięła w jeden wyraz bezmyślnego wysiłku. Pojękiwał z cicha. Włosy tak zawsze pięknie przyczesane wzburzyły się i pozlepiały nad czołem. A jednocześnie wyobraźnia jego pracowała niezwykle intensywnie, czuł, że wszystko się kończyło i w takim dziwnym skrócie przebiegające przed jego oczami całe życie nic mu w głowie nie pozostawiło - żadnej twarzy, żadnego widoku - wszystko przeminęło, jak mgła, tylko w pamięci Istniał ten przedmiot mały, oksydowany, stalowy, jedyna rzecz, dla której warto było żyć - ten rewolwer. Wreszcie wykrzyknął z cicha, jego bolące, poranione palce natknęły się w wilgotnej ziemi gwałtownie na coś twardego, pochylił się bardziej, zagrzebał rękami szybciej i po chwili wyciągnął; zawinięty w szmatki wydostał się na powierzchnię ziemi. Dawno nie widziany wydal się Wackowi symbolem wolności, prawdy, sprawiedliwości - wszystkiego, do czego może tęsknił, a o czym nie myślał. Rozwinął gc ze szmatki i przycisnął rozczulony do policzka. - Jesteś, bratku - powiadał - jesteś! Teraz skoczył do komórki. Pan Karol wstał już z łóżka i próbował chodzić po podłodze. Nogami suwał z trudnością. - Dogonią, zaraz dogonią - z rozpaczą powtarzał Antoni bezmyślnie chodząc ślad w ślad za Karolem. Wacek przygładził włosy i odzyskał zimną krew. - Panie Antoni - powiedział - pan wieje razem. -Dokąd? Jak? - zapytał stróż. - Ja ich tu zatrzymam) ale potem to szkoda gadać... nie będzie pan mógł tu siedzieć. Musi pan wiać, gdzie oczy poniosą. Papiery pan jakie ma? - Mam. - Pieniądze? - Mam. - No to jazda. Pan Karol zatrzymał się na środku pokoju i popatrzył na Wacka. - Ja nie mogę przyjąć od pana tej ofiary. - Głupie gadanie. Zjeżdżaj pan. - Nie mogę uciekać. Nie mam papierów. Wacek sięgnął do kieszeni. - Masz pan moją kennkartę. Podobny jestem do pana, a oko mam na fotografii zamalowane. To na razie wystarczy. - Panu grozi śmierć. - A panu? - Ale ja wiem za co. - A ja niby nie wiem? Pan ważniejszy. - Kto wie? - powiedział Karol z głębokim zamyśleniem, które w tej sytuacji wydało się czymś nieznośnym. Wacek zniecierpliwił się. Zbliżył się do Karola i wziął go za ramię. - Pan jest ważny, pan Jest ktoś. Pan jest kwiatek. Pan pojedzie daleko, pan pozdrowi wszystkich naszych. A ja co? Czarna ziemia. Złodziejaszek z Pruszkowa. Nawet mnie do wojska nie chcieli, nawet panna Klara... - Pan zginie. - Nieee, no, nieee - przeciągnął z warszawska Wacek. - Wiej pan razem - powiedział Aftoni, zbliżając się już do drabiny. - Jak wszystkie razem uciekniemy - powiedział Wacek - to się oni za nami w skok rzucą. Muszę zostać, a nim oni rozbiorą, kto ja jestem, to już będziecie daleko, na kolei. Jedźcie do Żyrardowa i tam dalej... pan Antoni wie może. - Ja wiem - powiedział Karol. - A niech pan pilnuje starego - powiedział do niego Wacek konfidencjonalnie - bo jeszcze będzie chciał wrócić tutaj. A tu już nic po nim. Wleciał zadyszany Jasio. - Idą - powiedział, ledwie chwytając oddech - idą, pani Elwira prowadzi. Gada tak cos i wymachuje ręką. Krzyczy... - Skaranie boskie - jęknął pan Antoni - nie spodziewałem się tego nawet po tej babie. - Z kobietami tak zawsze - powiedział Wacek i ustawił się na środku komórki twarzą do drzwi. - Odkopałeś? - szepnął Jasio - pokaż! Wacek wyciągnął rękę z kieszeni i pokazał ukradkiem Jasiowi nieduży czarniawy przedmiot. Oczy chłopca zapaliły się namiętnym blaskiem. - E, taki szary... a jak to strzela? - zapytał. - Zobaczysz - powiedział Wacek, a potem dodał: - Jasiu, wyjdź prędko i zasuń taczki na drzwi - to zawsze trochę czasu stracą. No, panowie, nie ma gadania. Oni przy mnie to się trochę zajmą, ale czy to długo potrwa. Jasio wyskoczył tak prędko, że Wacek nie zdążył się z nim pożegnać. Zrobiło mu się przykro. - Jasiu, Jasiu - zawołał. Ale posłyszał już tylko z wielkim wysiłkiem zasuwaną taczkę. Pan Antoni i za nim Karol szybko wyskoczyli na drabinę i prześliznęli się przez okno bez słowa. Tylko ich ruchy bardzo sztywne świadczyły o wzruszeniu. Karol na pół przewieszony przez okno rzucił na Wacka niepewne spojrzenie. Ale Wacek spokojnie stał pośrodku izby z obu rękami w kieszeniach i pogwizdywał cicho, wznosząc się na palce, to opuszczając na pięty. Wacek nasłuchiwał, obaj uciekający ciężko zeskoczyli z okna na ziemię, aż coś jęknęło! - Bodaj was - mruknął - to niedźwiedzie! Przez chwilę, długą chwilę stał pośrodku komórki na ceglanej podłodze. A przekrzywiwszy głowę, łowił uchem dźwięki z zewnątrz. Na razie nic nie było słychać. Wacek ściskał mocno broń, trzymając prawą rękę w kieszeni. Raz jeszcze wyjął rewolwer, aby przekonać się, czy zarepetowany. Potem go znowu ukrył w kieszeni i skierował lufę ku wejściu. Wreszcie posłyszał w opuszczonym baraku niejasne szmery, potem histeryczny głos Elwiry, a wreszcie ciężkie kroki. Kroki zbliżały się do drzwi, gwałtownym szarpnięciem odwalono taczki, aż brzęknęły o cegły, i znowu była chwila ciszy. A potem rozległo się mocne pukanie. Wacek przegiął się tanecznie, lewą rękę wyjął z kieszeni i wyciągnął przed siebie, jakby pannę zapraszał do oberka, i zawołał przeciągle, muzykalnie, akcentując ostatnią sylabę: - Proszęęęę... W tej samej chwili Jasio, który spełniwszy swoje zadanie wycofał się za mieszkanie Antoniego, nie mógł wytrzymać i poskoczył do baraku. Przyłożył głowę do ściany i chciał przebić cegły oczami, uszami, ujrzeć czy posłyszeć, oo się tam we wnętrzu dzieje. Ale nic nie dolatywało za mury. Rzucił okiem na glinianki i ujrzał je niebieskie i łaskawe w blasku jesiennego dnia. Nagle rozległ się głuchy strzał w środku, a potem kilka bezładnych detonacyj. Tynk się posypał z okien. Jasio podskoczył jak oparzony i wrzasnął radośnie: - Łobodu! A potem zastanowił się, przytulił twarz do muru i zakrywając głowę rękami bardzo gorzko zapłakał. ------------------------------------------------------------------------------ -- Kościół w Skaryszewie Szymonowi Piotrowskiemu Ile razy jadę do Ostrowca Świętokrzyskiego, skąd jestem posłem, do Sandomierza, Tarnobrzega, Łańcuta czy Rzeszowa, mijam ze szczególnym wzruszeniem odcinek drogi wiodący z Radomia przez Iłżę aż do doliny Kamiennej. Nie wiem nawet, dlaczego droga ta ma dla mnie szczególną wymowę. Tak daleko położona od wszelkiej centralnej cywilizacji, do niedawna ozdobiona starymi drzewami, które obecnie padły pod siekierą prostowaczy dróg pańskich, wiedzie częściowo przez lasy starachowickie obok ruin zamku w Iłży, przez ubogie Wioski, gdzie jeszcze tkwią przy niej resztki starych zajazdów, karczmy, młyny, pustacie i wykrocie. Są też przy tej drodze i kościoły. W Krzyżanowicach renesansowy, otoczony wysokimi klonami, nieco na stronie położony, zupełnie jak z obrazu Pankiewicza; w Alojzowie drewniany, niestary, ale pełen uroku, i wreszcie kościół w Skaryszewie, do którego specjalnie jakoś przylgnęło moje serce. Przed kościołem tym rozchodzą się dwie drogi, jedna na Odechów, a druga na Iłżę, a sam gmach kościelny, wysokim murem ogrodzony, niczym specjalnym się nie odznacza. Kościół jak kościół, dość stary, wewnątrz ma sklepienie barokowe, niski jest i ciemny, pełen chorągwi i wiejskich ozdób papierowych, girland i kwiatów, ale nie ma żadnych dzieł sztuki. Odczuwam jednak jakiś specjalny niepokój na widok tego kościoła - i zawsze staram się odwiedzić jego progi. Przy tej okazji zawarłem parę znajomości, ze starym kościelnym, młodym organistą, jakąś pobożną staruszką. Niewiele mi umieli powiedzieć o tym kościele - z czasem przekonałem się, że nie chcieli. Na razie dowiedziałem się, że dawniej na ołtarzu, gdzie widnieje dziwny napis: "Mors malis, vita bonis", stał drewniany posąg Chrystusa Frasobliwego, taki sam jak w kościele Mariackim w Krakowie, dość duży, czysto ludowy, okryty piękną pelerynką z czerwonego aksamitu, ze złotymi haftami, aby zataić jego. bolesną, ludzką nagość. Teraz zamiast tego Chrystusa stoi tania odpustowa figura serca Jezusowego, brzydka wyjątkowo. W samym kościele i w jego ogrodzeniu - dawnym cmentarzu grzebalnym - mieszka jak gdyby w specjalnej kondensacji cała atmosfera tych okolic. Rozmów moich nie ograniczałem tylko do ludzi związanych ze świętym przybytkiem. Rozmawiałem także z mieszkańcami niskich parterowych domków stojących po obu stronach drogi prowadzącej do Iłży. Są to domy zaopatrzone w wielkie bramy wjazdowe, gdyż mieszkali tu ongi żydowscy rzemieślnicy, stelmachowie, którzy tu wyrabiali słynne bryczki skaryszewskie, które wrotami tymi wytaczano. Dziś po rzemieślnikach tych jak i po bryczkach nie ma śladu. Zostały tylko opowiadania o nich, których zresztą obecni mieszkańcy tych domków nie powtarzają chętnie. Toteż powoli, słowo po słowie, zdanie po zdaniu, wydobyłem z nich tę treść, która stanowi przedmiot niniejszego opowiadania. Jest to w całym tego słowa znaczeniu legenda, chociaż od wypadków w niej opowiedzianych nie minęło jeszcze ćwierć wieku. Co dziwniejsze, że do tych wspomnień, nie tylko u bardzo starych osób, ale i u młodszych, zakradły się reminiscencje z lat dawniejszych, prawie sprzed lat stu. Dla opowiadających "chłopcy z lasu" są zarówno powstańcami z roku 1863, których tu pod Iłżą było wcale niemało, jak i partyzantami z czasów ostatniej wojny. Otacza ich czar tajemnicy, tego, że podówczas się o nich nie mówiło, że zjawiali się i znikali nie wiadomo jak i kiedy i że właściwie nic pewnego się o nich nie wiedziało. Byli cieniami, symbolami drzew, lasu, pewnych sił przyrody, elementem ziemi - i jej dobrych sil. Pomagali i o pomoc prosili. Czasami zaś przybierali kształty rzeczy zupełnie niewytłumaczalnych. Mozaika tych wyciąganych przeze mnie fragmentów ułożyła się we fresk mniej więcej takiej treści: 2 Oczywiście daty mojej opowieści nie da się określić. Powiadali, że za Niemca - i koniec. Niektórzy przenosili te fakty właśnie w epokę walk powstania styczniowego. Możliwe, że były to jakieś bardzo dawne fakty przeniesione w czasy bliższe. Na myśl tę naprowadza nas fakt, że żadnych zapisów o bohaterach niniejszej opowieści ani w księgach kościelnych, ani w księgach miejskich nie znalazłem. Musiała to być jakaś opowieść wędrująca i słyszałem ją kiedyś dawno, bo zaraz po wojnie napisałem dramat, nie grany i nie drukowany, o bardzo podobnej treści. Oczywiście więc za autentyczność .ani nawet za prawdopodobieństwo opisywanych faktów nie biorę najmniejszej odpowiedzialności. Zresztą w zbieranych przez lata gawędach nie znalazłem jednolitości, musiałem je więc łączyć tworzywem własnej kompozycji. Powiedzmy więc, że było to za Niemców. Chyba pod koniec okupacji, bo wszystkich Żydów z miasteczka wywieziono już do getta w Radomiu, a ich mieszkania stały prawie wszystkie puste. Jedyny stelmach Aryjczyk, jasnowłosy Alojz, wprowadził się do jednego z opuszczonych domów, co mu niektórzy mieli za złe. Miasteczko przetrzebione stało więc prawie puste. Poszedł do Oświęcimia i proboszcz miejscowy, pozostał na miejscu jedynie wikary, pobożny i serdeczny ksiądz Konrad R. Był to człowiek prosty, ale świątobliwy. Z niemałym żalem patrzył na nędzę wywożonych Żydów, niemałym dla niego zmartwieniem byli i pozostali przy życiu mieszkańcy Skaryszewa. Paru porządniejszych, którzy ukrywali jakichś Żydów, Niemcy rozstrzelali pod murem kościoła, ślady kuł widnieją tam do dziś dnia. Młodzież wywieziono do robót, reszta poszła do lasu, a pozostali pędzili bimber, handlowali, dostarczali słoninę do Radomia i kłócili się między sobą. A po pijaku dochodziło nieraz i do bójki. Ksiądz wikary gromił te obyczaje na kazaniach, a potem wracał na plebanię, martwił się bardzo i smucił także swoją bezczynnością. Czul się młodym i smutno mu było, że nie może jakoś czynnie współdziałać z tymi, którzy byli w lesie. Jak to dawniej ksiądz Brzózka nie tak daleko stąd, w Lubelskiem, wojował. Czasami pod wieczór chadzał do kościoła, siadał w pustym konfesjonale albo zgoła kładł się krzyżem przed ołtarzem, przed figurą Chrystusa Frasobliwego, i rozmyślał nad strasznymi rzeczami, które działy się wkoło niego. Pewnego jesiennego wieczoru, było to w październiku, wszedł do kościoła nie przez zakrystię, ale głównymi drzwiami, i pozostawił je otwarte. Ciepły wiatr Wiał na pola i wpędzał przez te drzwi zeschnięte liście grabów i klonów. Ksiądz Konrad usiadł w konfesjonale, zamyślił się i nieświadomie przybrał pozę frasobliwą, tak naturalną u chłopa. A ksiądz Konrad był chłopem. Wtedy właśnie wszedł przez te drzwi szeroko otwarte, razem z ciepłym powiewem, szczupły i niepozorny człowiek. Miał na sobie długą i szeroką pelerynę, która okrywała całą jego postać. Zbliżył się do konfesjonału i ukląkł. Ksiądz Konrad nieco zdziwiony podniósł głowę i ujrzał, że spod tej peleryny wyjrzały chłopcu gole kolana i coś jak mundur harcerski. To go jeszcze bardziej zaniepokoiło. - Czego chcesz, moje dziecko? - zapytał. - Spowiedzi - odpowiedział tamten, a głos jego brzmiał dziwnie łagodnie i dźwięcznie. - O tej porze? - spytał ksiądz Konrad. - Ja idę z daleka - powiedział chłopiec - ze skarżyskich borów. Spowiedź brzmiała wprost niewiarygodnie. Został przysłany do Skaryszewa przez organizację - ksiądz Konrad nie pytał nawet jaką - aby wykonać tu wyrok śmierci na jednym z mieszkańców Skaryszewa, który był zdrajcą narodu. Odczuwa lęk przed tym czynem, a musi go wykonać, przyszedł więc raczej po radę niż do spowiedzi. Czy będzie potępiony, jeżeli zastrzeli tego kogoś? Księdzu Konradowi włosy z jeżyły się na głowie. Jak deski ratunku chwycił się myśli, jaki sprawdzian ma ów młodzieniec, że człowiek, którego ma zabić, jest zdrajcą narodu. - Nie mam żadnego sprawdzianu, mam rozkaz - powiedział młodzieniec. Ksiądz Konrad wyszedł z konfesjonału, zrobił parę zamaszystych kroków tam i z powrotem, wreszcie wziął młodzieńca za rękę i pociągnął .go za sobą. Posadził go w ławce i siadł obok niego. Nie puszczając jego ręki spojrzał mu w oczy. Wzrok młody człowiek miał mętny, niewielkie jasne i przejrzyste oczy chowały się w cieniu dużych rzęs i niezmiernie obfitych, czarnych, zrośniętych nad nosem brwi. We wzroku tym czaiła się jakaś tępota, która trochę zaniepokoiła księdza. Nie puszczał jego ręki ze swojej. Dłoń chłopca wydała mu się chłodna. - To już nie jest spowiedź - powiedział - to rozmowa. Na miły Bóg, nie spiesz się, powiedz mi, kto jest ten człowiek, który ma zginąć. Chłopak wyrwał swą rękę z dłoni księdza. Oczy błysnęły mu przy tym nieprzytomnie. W miejscu, w którym siedzieli, było trochę więcej światła. Ksiądz naumyślnie posadził tak chłopca, aby go lepiej obserwować. - Jak ci na imię? - spytał. - W oddziale mam pseudonim Ryś - powiedział tamten. Uśmiechnął się z lekceważeniem. Zęby błysnęły mu przy tym, miał je drobne i bardzo białe. - Przecież nie mogę powiedzieć księdzu, kogo mam zastrzelić - dodał. - Dlaczego? - To musi być tajemnicą. Ksiądz mógłby mnie zdradzić. - Ja? Zdradzić? - obruszył się wikary. - Jak ty się o mnie wyrażasz? - Ja przyszedłem, aby ksiądz dał mi rozgrzeszenie - powiedział Ryś. - Rozgrzeszenie z góry? - spytał wikary. - Co za nonsens! - Więc ksiądz nie chce mnie rozgrzeszyć z tego, że zabiję zdrajcę? - Skąd ja wiem, że to jest zdrajca? - A jeśli ja księdzu dowiodę, że to zdrajca? Ksiądz mnie rozgrzeszy z morderstwa? - Jak ty możesz mi dowieść. Ja nawet nie wiem, co to za człowiek. - Zły człowiek. Ryś wyciągnął rękę spod peleryny. Był w harcerskim mundurku, na rękawie miał lilijkę. Wskazał napis nad ołtarzem. - Mors malis - powiedział - vita bonis. Napis zabłysł nagle, jakby biała dłoń Rysia oświetliła go przelotnie. Ale to był jakiś promień zachodzącego, październikowego słońca. - Mors malis - powtórzył ksiądz Konrad - ja nie wiem, czy ten człowiek jest malus... - To ja księdzu powiem. To jest Alojz, stelmach - wyszeptał z trudem młody człowiek. Ksiądz przeżegnał się. - W imię Ojca i Syna - powiedział - chłopcze, co ty pleciesz. - Ja nic nie wiem, ja mam rozkaz - bronił się tamten. Głos jego brzmiał mniej pewnie. Księdzu dało się nawet, że brzmią w nim żałosne tony rozbrajającej naiwności. Zrobiło mu się chłopca żal. Ta żałość wzbierała w księdzu jak wiew ciepłego, jesiennego wiatru. I wyraziła się w głębokim westchnieniu. - Cóż ci ludzie sobie myślą, żeby ciebie na takie rzeczy wysyłać. Chłopiec oburzył się. - To nie są wcale "takie rzeczy" - powiedział z pewną goryczą - to są bardzo ważne czy. To jest terror. To na nich działa. - Na kogo? - spytał ksiądz z roztargnieniem. Myślał teraz o innych rzeczach. - Na kogo? - zdziwił się Rysio. - Na Niemców, na zdrajców, na wszystkich. Nam samym pokazuje, że mamy jakąś siłę... - Siłę? - westchnął ksiądz. - Łudzisz się, Rysiu - dodał ze smutkiem. Rysio się żachnął. - Ja nie po to przyszedłem - powiedział. - Przyszedłeś, aby ze mną porozmawiać. Tak zrozumiałem. Na twarzy Rysia dziwna odmiana. Tak jakby oczy zgasły całkiem i ukryły się w tych olbrzymich rzęsach i krzaczastych brwiach. Jakby się cały cofnął w siebie. Księdzu Konradowi zrobiło się go bardzo żal. - Takie chuchro - powiedział - i kazali ci ludzi zabijać. - Kto mógł to zrobić? - Wszyscy teraz walczą - szepnął Ryś. Ksiądz wzruszył ramionami. - Takie rzeczy - mruknął. Potem znowu zaczął chodzić po kościele. Zatrzymał się przed Rysiem. - Kiedy chcesz to zrobić? - spytał. I nagle zrobiło mu się straszno. Ten mały, wątły chłopiec chce zabić człowieka, W dodatku Alojz był ogromnym człowiekiem, wyglądał jak niedźwiedź. - Chyba dziś - powiedział Ryś. A potem dodał: - Tylko nie wiem, gdzie on mieszka. - W trzecim domu po lewej od kościoła - powiedział ksiądz. A potem porwał się za głowę. "Jezus, Maria, co ja robię, ułatwiam dokonanie morderstwa." I powiedział Rysiowi: - Jestem przekonany, że Alojz jest niewinnym człowiekiem. - Nie mogę się wahać - stanowczo powiedział Ryś - nie mogę także rozumować, im prędzej, tym lepiej. - Doprawdy, chłopcze, dajże się przekonać. Ksiądz Konrad usiadł znowu koło Rysia i chciał go wziąć za rękę. - Poczekaj. Poczekaj do jutra - powiedział. - A ksiądz mi da rozgrzeszenie? Bo ja się boję grzechu. - Poczekaj, błagam cię. - Dobrze, poczekam. A co to zmieni? Ksiądz Konrad zaczął mówić pospiesznie: - Poczekaj. Ja się dowiem, ja wywącham. Pójdę do Alojza, zobaczę, jak on mi spojrzy w oczy, zobaczę, co się z nim dzieje, spróbuję przekonać się, czy on jest naprawdę winien, poczekaj chociażby do jutra... - Chociażby do jutra - tym razem Ryś zerwał się z ławki - a ksiądz go tymczasem przestrzeże. Wyroku nie wykonam i dostanę kulą w łeb. - Kulą w łeb? - A co ksiądz myślał? Jeżeli ja go nie zastrzelę, to dostanę w czapę. - Jezu miłosierny. Ksiądz spojrzał ku ołtarzowi, ku Frasobliwemu. - No, proszę - powiedział Rysio - niech ksiądz usiądzie do konfesjonału, aby wszystko odbyło się formalnie. - Formalnie - westchnął wikary. Ale podniósł się z ławki i usiadł w konfesjonale, który stał tuż obok. Zdjął stułę zawieszoną na gwoździu, pocałował ją i nałożył na ramiona. Gdy odwrócił się, Ryś już klęczał przy kratkach. - Czy chcesz wyspowiadać się, synu mój, ze wszystkich twoich grzechów? - zapytał ksiądz Konrad fachowym szeptem. - Aż jakich? - powiedział Ryś, - Ja nie mam żadnych grzechów. - Jak to? Nie klniesz, nie upijasz się? - W tym piekle, w jakim ja żyję, nie ma żadnych grzechów. Ksiądz przestraszył się jakby i spojrzał uważnie na penitenta. - Żyjesz w piekle? - spytał. - A gdzie? Czyż teraz nie jest piekło? Zabijają się, mordują, żrą żywcem. Nie ma teraz ludzi na świecie. Ksiądz Konrad pomyślał o wszystkich mieszkańcach Skaryszewa, którzy zostali w miasteczku, i poczuł coś jakby przyświadczenie wewnętrzne słowom chłopca. - Tak - szepnął - ludzie są straszni. - A najgorszy ten Alojz - szeptał Ryś - który niby to jest najlepszy, a zdradza nas jak Judasz. - Nie masz prawa tak mówić. Rób swoje, ale nie sądź. - Ale ksiądz rozgrzesza mnie! To straszny grzech, morderstwo. - Sam mówisz, że wszyscy mordują. - I co? Ksiądz się z tymi morderstwami tak oswoił - Ryś stawał się coraz agresywniejszy - że dla księdza to wszystko mucha? Ksiądz Konrad cofnął się nieco w konfesjonale i popatrzył uważnie na chłopca. Ale przez kratkę nie widział jego twarzy ani oczu, tonęły one w cieniu. Widział tylko jego wątłe, jasne włosy. Ryś pochylił się widać cały. Poczuł coś w rodzaju rozczulenia. Strasznie mu było żal ludzkiej istoty, która tak bardzo błądzi. "Właściwie mówiąc, on tego wszystkiego się boi" - pomyślał. I wikarego także ogarnął lęk. Jak gdyby ujrzał nagle jakieś dwa olbrzymie promienie - drogę tego chłopca i drogę własną - które się przecinały właśnie w tym punkcie: w konfesjonale. Ale lęk ten był jakby czymś przyjemnym. Uczuł, że w jego zwyczajnym życiu nastąpił moment ważny, że nagle z nim samym i naokoło niego zaczęło się coś dziać. Zauważył, że milczenie trwa już dosyć długo i że powinien powiedzieć temu człowiekowi jakieś zdecydowane słowo. Ale nie umiał wybrać wyrazów tak, aby były stosowne do tych dziwnych okoliczności. "Trzeba tu słów jak najprostszych" - pomyślał. Ryś podniósł głowę i patrzył na niego przez kratkę. Trochę niepokoiły wikarego te jasne oczy. - Co będziesz robił, jeśli ci nie dam rozgrzeszenia? - powiedział nagle. Przyszła mu w tej chwili do głowy jakaś myśl, która go olśniła i przeraziła zarazem jak błyskawica. - Wrócę do lasu. - Zmiłuj się, to daleko. - Pójdę do Iłży, zanocuję w ruinach. Tam w baszcie jest taki pokoik. - A tamci? - Mam trzy dni czasu, wrócę jutro. Ksiądz Konrad wstał gwałtownie i trzasnął drzwiczkami konfesjonału. - Wróć jutro - powiedział. Schwycił się za głowę, która pękała mu od tej nowej myśli. Gdy odjął ręce od twarzy, chłopca już w kościele nie było. Ściemniło się już zupełnie. Ksiądz wikary zamknął wrota kościelne i stąpając powoli (a ciepły wiatr na dworze nie ustawał) skierował się ku plebani. 3 Tego wieczora zaniedbał brewiarza. Usiadł w sypialni przy oknie i patrzył na cienie drzew w ogrodzie. Jeszcze się trzymały na nich liście. Myślał o Rysiu. Wyobrażał sobie teraz, jak idzie on drogą, jak dochodzi do lasu. Las jesienny, zmieszany z zielonych jodeł i zrudziałych buków, był tak tajemniczy i tak piękny o tej porze. Patroli niemieckich nie ma teraz na drogach: boją się, bardzo się boją. Ach, żeby ten koszmar się skończył. Przy drodze w lesie stoi drewniana kapliczka, a raczej święty Antoni. Gdyby mógł, poszedłby tam teraz i pomodlił się przed tą kapliczką. Może by święty Antoni oddalił od księdza tę straszną myśl, która powstała mu w głowie, tam, w konfesjonale. Chciał zapomnieć o tej myśli, może by o niej zapomniał w tym lesie. I pomyślał sobie, jak by to dobrze było. Iść sobie tak lasem, w cieniu wieczoru, razem w krok z tym młodym, chorowitym człowiekiem. W cieniu trudno by było rozróżniać drzewa, ale ta rudość buków pomieszana z czarnym zachmurzeniem świerków dawałaby się uchwycić. Porywy ciepłego wiatru szeleściłyby w bukowych gałęziach blaszanym szelestem, a gałęzie świerkowe na tle jaśniejszego nieba krążyłyby jak tancerki przywiązane do pni sznurem. Szłoby się i byłby spokój. Żadnych zagadnień ani pytań. Droga długa na piechotę, ale określona, i nie czekałoby się na żadne niespodzianki. A potem, za miasteczkiem, góra porośnięta berberysem. Wspinać się trudno i zasapaliby się obaj. Najpierw natknęliby się na mur, na resztki muru, a potem wzdłuż ściany doszliby do resztek zamkowych sal. A za zamkiem, zupełnie już w górze, gdzie byłoby już jaśniej od zupełnie otwartego nieba - wieża. W wieży, na dole, jest taki mały pokoik, zupełnie jak ptasie gniazdo. Tam siedzieliby cicho - i nie byłoby już ani Niemców, ani Żydów, ani tych wszystkich niepokojów, które tak nękają - już nie fizycznie nawet, lecz moralnie. Wikary westchnął. - Ze też mnie się takie głupie myśli trzymają - powiedział do siebie półgłosem. - Teraz trzeba decydować, i to w ważnych rzeczach, a ja myślę o lesie. Ten zaś zmieniał mu się w tych rozmyślaniach w tamten las, z tamtego powstania, o tym powstaniu opowiadał mu dziadek na wsi. Urodził się nie tak daleko stąd, gdzieś pod Sandomierzem. Ojciec nie był pewien jego pochodzenia, nie był widocznie pewien i ksiądz proboszcz, skoro nadał mu takie dziwaczne imię. Takimi imionami piętnował zawsze dzieci pochodzące z niepewnych czy też niebłogosławionych związków. Ojciec go bił, matka chroniła, a dziadek opowiadał historie o lasach. To dziadek go wykształcił za swoje i dał go uczyć na księdza. Dziadek mówił, że chłopi nie chcieli iść z panami, ale dziadek poszedł. W lesie palili ognie i ustawiali w kozły prymitywne dwururki. Może i ta wojna wtedy była jakaś lepsza? Niejeden wtedy zdradził. Ale nie zabijano go za to natychmiast, nawet gdyby zdrada była dowiedziona. Zabić człowieka, i to nie w ogniu walki, ale tak na spokojno, wywabić go z domu i ustrzelić jak psa to straszny grzech. Powtórzył; Straszny grzech. I zaraz mu się przypomniał ten wątły chłopczyna, jak idzie drogą i waży w duszy ten czyn, za który chciał mieć z góry odpuszczenie. Musi to być przerażające, ciążyć jak wielki kamień na barki włożony. On nie miał nigdy takich zadań, w ogóle nie miał żadnych zadań. I młodość, i cale życie było bez żadnych radości, on też niczego nigdy nie umiał dokonać. Zastał księdzem bez żadnego przymusu, nie łamał się, to było całkiem naturalne. Może to i dobrze? Oczywiście było to zupełnie dobrze, tylko że może chciałby dokonać czegoś, mieć określone, trudne i niebezpieczne zadanie. Teraz zresztą wszystko jest niebezpieczne. Czy porwanie proboszcza do Oświęcimia nie było jak piorun z jasnego nieba? I kiedy myślał tak o tej drobnej postaci chłopca, który idzie tam gdzieś, w ciemnej nocy, po drodze, zabłąkany jak szczeniak na szosie, poczuł coś jak ukłucie zazdrości w sercu. Ma tutaj na plebanii, w parafii życie uporządkowane, zastępuje proboszcza, ma jakieś tam jedzenie, spanie. Parafianie, którzy zostali w Skaryszewie, są bardzo źli, gromi ich na kazaniach, wskazuje napis nad ołtarzem, ale wie, ze to nie ma żadnego znaczenia. Gdyby mieć jakieś jedno zadanie. Zabić człowieka? Wszyscy teraz zabijają. Ale to wielki grzech, czyn przerażający. Jak mogli włożyć na barki tego chłopczyny tak ciężki kamień? Jak on to udźwignie? A potem będzie musiał dźwigać przez całe życie pamięć o swoim czynie. Taki miody. Ocalić go, ocalić. Jak go ocalić? Przestrzec Alojza? Alojz niczego się nie domyśla, siedzi w swoim warsztacie i coś tam knuje. Może i knuje. Ale nie na pewno. Na pewno nawet nie. Alojz uczciwy człowiek, do kościoła nie chodzi, ale na pewno nie zasłużył na tak straszną śmierć. Wywabić go z pracowni na ulicę, a potem zastrzelić. I uciec. Jak on ucieknie? Na strzał w miasteczku wszystko się porwie, oni nie będą chcieli go ocalić. Zabiją go także, kijami, kłonicami, zdepczą butami. On taki drobny, rozgniotą go jak robaka, nikt nie będzie chciał go ocalić. A jeżeli przestrzegę Alojza? Co się wtedy zmieni? Alojz ucieknie, wyrok nie zostanie wykonany i Ryś dostanie w "czapę". Dostanie albo nie dostanie. Kto ich tam wie? Albo zasadzi się i w obronie własnej zabije Rysia. Jeżeli on. kombinuje z Niemcami, to może ma i broń? I znowu ten las i zamek w Iłży. Musiał się zdrzemnąć, to mu się chyba wyśniło to ptasie gniazdo w wieży. I ciepły, jesienny powiew niosący zapach opadających liści, i blaszany szelest spadłych łup kasztanowych. - Ciemno, księżyca dziś nie ma - powiedział na pół przez sen i znowu wytrzeźwiał. Jestem już stary. No, jeszcze nie stary, ale o wiele starszy od Rysia. Ryś musiałby czekać wiele lat, aby być tak stary jak ja. I długo, długo iść w ciemności tą drogą, która go prowadzi do zatracenia ciała i duszy. Do zatracenia ciała. Do zatracenia duszy? A jeżeli duszy nie ma? To okropne. Musi stracić wszystko, co ma. Ale dusza jest. Więc co? Męki wieczne? Porwał się z krzesła i stanął pośrodku pokoju. Ocalić go, ocalić. Za jaką cenę? - Za cenę ofiary - odpowiedział sam sobie. Wiatr jesienny wzmógł się teraz i zatrząsł szybami w oknie. Wikary podszedł i oparł czoło o szybę. Zimna była jak lód, to znaczy czoło miał gorące. Starał się ujrzeć coś za oknem, ale widział tylko białawą mgłę, a we mgle cienie pni. Nagie gałęzie wynurzały się czasem z mgły, kiedy wiatr je naginał i przybliżał do okna. Poza tym mię widział nic. W tej mgle zamajaczyło coś niby cień peleryny. Przez chwilę wstrzymał oddech. Ale nie, to była budka słomiana, szałas w ogrodzie owocowym. Ocalić człowieka to dużo, ale ocalić duszę ludzką to jeszcze więcej. Ocalić za cenę własnej duszy - to rzadko się zdarza człowiekowi. - Rysiu - powiedział szeptem - nie będziesz potrzebował strzelać. 4 Szyby pobladły, zbliżał się świt, późny jesienny świt. Na chwilę położył się na łóżku nie zdejmując .odzienia. Gdy otworzył powieki, było już zupełnie jasno. Nastał piękny, słoneczny dzień. Ksiądz wikary przeciągnął ręką po nie ogolonym policzku, spojrzał w lustro. Zobaczył swoje oczy, które nabrały szalonego wyrazu. - Pewnie - powiedział do siebie - bo jestem szalony. - Zaraz wrócę - powiedział do gospodyni (która mi to potem opowiadała) i wyszedł przez podwórze kościelne na ulicę. Skręcił w lewo i przeszedł kawałek trotuarem, Domy stały tu opuszczone, z powybijanymi wrotami i połamanymi oknami. Cała ulica leżała w jesiennym słońcu pusta. Trzeci dom od początku to był ten, w którym mieszkał Alojz. On jeden tylko odważył się zamieszkać w opuszczonym żydowskim domu. Obszerne wrota były poprawione i zawarte. Ksiądz zakołatał w te drzwi, aż echo poszło po pustej ulicy. Kołatał raz i drugi, a nikt nie wychodził. Wreszcie posłyszał kroki, odsunięto zasuwę i powoli otworzyły się małe drzwiczki wybite w obszernych wrotach. Alojz stał w cieniu i bez słowa patrzył na księdza. Wikary też nic nie mówił. Stali tak przez chwilę. Alojz był wysoki, jasny, w koszuli. Całą odzież obsypaną miał drobnymi strużkami i drzazgami. W ręku miał siekierę. - O! - powiedział wreszcie wikary patrząc na siekierę. - Cóż ksiądz tak kołata? - spytał powoli Alojz. - Można wejść? - spytał ksiądz. - Proszę. Ale ja pracuję na podwórku - powiedział Alojz i usunął się z przejścia. Wikary wstąpił. Poczuł w głębi podwórza, w pustej oficynie cios jakby powiew wiatru, jakby przelot ptaków. Nie zastanawiał się nad tym, ale spytał: - Sam jesteś? - A z kim mam niby być? - mruknął Alojz. Pośrodku ciemnego podwórka stała bryczka skaryszewska. Miała odjęte jedno koło - i Alojz pracował widać koło osi, która świeciła jasnym drzewem. - Zmiłuj się, Alojz - powiedział bezmyślnie ksiądz - dla kogo tę bryczkę szykujesz? W takich czasach? Alojz uśmiechnął się po raz pierwszy. - Może się przydać, proszę dobrodzieja. Uśmiech jego był również jasny, ale jakby prześwietlony. W uśmiechu tym zmieniała się cała twarz stelmacha. - A chociażby, żeby z szykiem odjechać do lasu - powiedział po chwili. Stali na podwórzu, jakby nie wiedzieli, co robić. Alojz nie prosił księdza dalej. Patrzył na niego uważnie z nieco pochyloną głową, jak gdyby czekał, aż mu ksiądz coś ważnego powie. Coś, co go tu sprowadza. Ale ksiądz milczał. Wreszcie powiedział: - Nie boisz się to, Alojz, w żydowskim domu mieszkać? - A co mi tam - odpowiedział - tam miałem ciasno. Tu wygodniej. - Jeszcze cię kiedy stąd wypędzą. - A kto mnie wypędzi? - Wiesz, jacy tu u nas ludzie są. - Ludzie jak ludzie. - Oj, niedobrzy ludzie. Naprawdę niedobrzy. Mówił to wszystko, byle mówić. Oczami wybierał miejsca na olbrzymim ciele Alojza, gdzie by mógł on dostać śmiertelną ranę. Myślał tylko o tym. Ale czuł się w jakiś sposób połączony z tym człowiekiem, niby dwaj bracia. Chciało mu się wziąć go za rękę. Alojz znowu uśmiechnął się i rozświetlił tym uśmiechem swoje surowe i pospolite rysy. Był jasny, ale twarz miał szarawą. Spod koszuli wyglądał mu niebieski podkoszulek. - Ksiądz by chciał, aby wszyscy ludzie do kościoła chodzili. Nie każdy zły, co do kościoła nie chodzi. Nie każdy dobry, co przed ołtarzem klęczy. - Tak mi się serce kraje, jak na tych ludzi patrzę. Złe to, kłótliwe, chciwe. Jeden drugiego chciałby w łyżce wody utopić. Smutno mi. - Jak księdzu smutno, niech się ksiądz do lasu przejdzie. Ksiądz się poruszył. - Jak to rozumiesz? - Zwyczajnie, na spacer. Na partyzantkę to się ksiądz nie nada. Nawet pewnie ksiądz strzelać nie umie. - E, strzelać to umiem. Prosta rzecz, kurek nacisnąć. Alojz się zaśmiał. - Ale wycelować? Ksiądz się przepłoszył. - Rzeczywiście. Trzeba umieć wycelować. Ale z bliska potrafię - dodał. - Nieprzyjaciel tak blisko nie podchodzi - z naciskiem powiedział Alojz. Wikary się zreflektował. - To prawda. Ale nauczyłbym się. - Najbliższy wróg to szatan - powiedział nagle Alojz - ten czasami potrafi i do środka wleźć. Wikary popatrzył uważnie w oczy Alojzowi. - Czujesz coś takiego? - spytał cicho. Alojz wzruszył ramionami. - Czy ja wiem? Może i czuję. - To niedobrze. - Teraz w niejednym człowieku diabeł siedzi. - Tak, to prawda. Dobrze mówisz. Alojz stał teraz koło bryczki i objął rękami kłonicę. Znowu uważnie popatrzył na księdza. - Jak zrobię tę bryczkę, zaprzężemy księżego konia i pojedziemy na spacer. Do lasu. W stronę Iłży. - Tam niebezpiecznie - zawahał się ksiądz. - Iiii - powiedział stelmach - księdzu to wszędzie bezpiecznie. - Strzelać mogą i z daleka. - A po co im strzelać do księdza? I komu? - To prawda. Ale czasem trzeba strzelić. Alojz odwrócił się ku obnażonej osi i począł postukiwać w nią siekierą. - Ksiądz jest dzisiaj jakiś dziwny - powiedział nie odwracając się. W tej chwili z poprzecznej oficyny wybiegło jakieś dziecko. Miało może "ze sześć lat i było całe czarno ubrane. Zawołało: "Wujku, wujku!", a zobaczywszy, że Alojz nie jest sam przy bryczce, szybko uciekło, skąd przyszło. Ksiądz wikary otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Alojz wyprostował się nagle i wyprężył, jakby nasłuchiwał czegoś. A potem zwrócił się do księdza i bez słowa położył palec na ustach. I trzymał ten palec dość długo, bez przerwy patrząc księdzu Konradowi w oczy. Ksiądz się przepłoszył. - Ja nic, ja nic - począł mówić pośpiesznie i zaraz zabrał się do odejścia. Alojz mocnymi krokami szedł za nim do bramy. Otworzył drzwiczki. - Nie radziłbym księdzu mówić komu o tym - powiedział trzymając za klamkę i nie patrząc na księdza. Wikary zająknął się. - Ależ, Alojz... - powiedział - co ty mówisz? - Co mówię, to mówię. Już ja wiem. Ksiądz przelotnie spojrzał na siekierę, której stelmach z rąk nie puszczał, i pośpiesznie zagadał: - Już idę, już idę. Jeszcze dziś mszy nie odprawiłem. I gdy już był za progiem, posłyszał głos Alojza: - A czego ksiądz tu chciał, ciekaw bym był wiedzieć. Zatrzymał się i nie odwracając się, z trudem wyszeptał: - Chciałem przekonać się, czyś poczciwy. - I co? - dość groźnie powiedział Alojz. - W każdym razie na spacer do lasu z tobą nie pojadę - powiedział ksiądz i szybko, nie odzierając się, poszedł w stronę kościoła. Słyszał, juk furtka zapadła za nim i jak stelmach mocnym posunięciem zamknął na wrotach zasuwę. 5 Ten cały dzień był jedną modlitwą. Ksiądz Konrad wiedział, co ma nastąpić wieczorem, ale chciał, aby stał się jakiś cud. Aby Ryś nie przyszedł już więcej, aby z ciepłym wiatrem pogodnej jesieni sfrunął anioł z nieba, anioł Abrahama, anioł Ogrodu Oliwnego, i zabrał z jego rąk ten oręż. Aby nie potrzebował wychylać tego kielicha, w którym pieniła się nie mistyczna, ale prawdziwa krew. Modlitwa ta nie była modlitwą słowną. Było to wzmożenie wszystkich uczuć i przeniesienie ich na wyższą, bardziej intensywną płaszczyznę. I rzecz dziwna, wśród tych uczuć plątały się jakieś obrazy dzisiejszego ranka: wysoki Alojz z palcem położonym na ustach lub to dziecko w czarnej sukience, które niespodziewanie wybiegło na podwórze. Myśl wikarego czepiała się tych obrazów i wielu innych, codziennych znaków rzeczywistości, pni, liści, odgłosów zamykanych drzwi. Nasłuchiwał i wpatrywał się, jakby za chwilę miał się z tymi obrazami i dźwiękami rozstać. Po południu znowu przyjechali żandarmi i chodzili od domu do domu. Na miasteczko spadła osłupiała cisza, słońce zachodziło pogodnie. Ludzie nie wychodzili na ulicę i nawet trzymali się z daleka od okien. Ale tym razem Niemcy nikogo nie zabrali. Mówiła księdza gospodyni, że się zatrzymali przy domu, który zajmował stelmach Alojz, ale postali tam tylko przez chwilę i nie weszli, nawet nie zastukali we wrota. Zdawali się być jacyś speszeni. Wieści te jakoś nie przenikały do środka, ksiądz Konrad nie zdawał sobie sprawy z przyczyn swej obojętności. Myślał, że pomiędzy nim a światem wyrastała przesłona modlitwy. Już całkiem o zachodzie poszedł do kościoła, ale nie otworzył drzwi głównych, wszedł bokiem przez zakrystię. Usiadł w ławce i czekał. Przed sobą miał wielki ołtarz, ów napis nad ołtarzem, który zawsze zagarniał ostatnie promienie słońca i figurę Chrystusa Frasobliwego, większą, niż zwykle się ją rzeźbi, okrytą purpurowym aksamitnym płaszczem. Mimo woli usiadł w tej samej pozie i patrząc na figurę porównywał jej byt ze swoim istnieniem. Cierpi, a nic nie czuje - powiedział sobie - i Ja nic nie czuję. Martwotę swojego wnętrza odczuwał jak spokój, jak ciszę przed burzą. Do pewnego stopnia cieszył się z tego, co miało nastąpić: był dumny z tego, na co miał się zdobyć. Nie zauważył, kiedy Ryś przyszedł. Zobaczył go, kiedy ten już siedział obok niego. - Jesteś - powiedział tylko i bokiem spojrzał na niego. - Przyszedłem - powiedział Ryś i głos jego wydał się księdzu bardziej głęboki i bardziej zmęczony niż wczoraj. - Zmęczyłeś się? - zapytał. - Nie więcej niż dobrodziej - powiedział Ryś i w głosie jego - tak sobie wikary pomyślał - -zabrzmiała jakaś inna nuta, ni to smutku, ni to szyderstwa. Milczeli przez chwilę. - No i jakże będzie? - spytał wreszcie chłopiec. Wikary doznawał dziwnego uczucia. Miał wrażenie, że chłopiec dominuje nad nim, tak jakby miał jakąś władzę. Po prostu był silniejszy od niego. Postanowił otrząsnąć się z tego uczucia. - Widzisz, chłopcze - zaczął jak gdyby z góry - muszę ci powiedzieć... Urwał i popatrzył na Rysia. W jego jasnych oczach, tak bardzo schowanych za rzęsami, i jeśli tak można powiedzieć, za puszystymi brwiami, znowu ujrzał ów niebezpieczny błysk. Tym razem błysk ów był wyraźniejszy, zabarwiony drwiną. Speszyło go to i urwał. Wreszcie zdecydował zdążać prosto do faktu najważniejszego. - Nie potrzebujesz zabijać Alojza. Chłopak się zniecierpliwił. - Ale ja wcale o to ojca nie pytam. Co ja zrobię, to zrobię. Każdy ma swoją funkcję do spełnienia. Ojciec ma funkcję kościelną. - Kiedy właśnie o to chodzi, że nie potrzebuję spełniać względem ciebie żadnych funkcji kościelnych. - Jak to! - Ja to zrobię za ciebie. Chłopak się wyprostował i powiedział nieznośnym, oficjalnym tonem: - Jak ja to mam rozumieć? Ksiądz się zniecierpliwił. - Daj mi tę maszynkę. A reszta już ciebie nie obchodzi. Chłopak wzruszył ramionami. - Powoli, powoli, księże wikary. Po pierwsze, nie mam żadnej maszynki przy sobie, a po drugie, jaką ja mam gwarancję, że ksiądz wykona wyrok? Wikary odsunął się w ławce i patrzył uważnie na smarkacza. - Obiecuję ci to. Ryś zaśmiał się. Ksiądz znowu zobaczył jego zęby. Były ostre i drobne jak u wilka. I bardzo białe. Wątła twarz chłopca zmieniła się w tym uśmiechu do niepoznania. W pewnym stopniu zaniepokoiło to księdza Konrada. - Niech ksiądz nie zawraca głowy. Sam to wykonam. - Zrozumże, głupcze - powiedział wikary - że zrobię to za ciebie. Na pewno zrobię. Już wybrałem miejsce, w które strzelę. - Widział go ksiądz? - Byłem u niego dziś rano. - I co? - To porządny człowiek. Szkoda go. Ryś odrzucił poły peleryny. Miał opuszczone rękawy harcerskiej bluzy. - Aha, rozumiem. Ksiądz go chce ocalić. A ja? Jak ja będę wyglądał? - Powiadam ci - zaczął ksiądz - to nie jego, to ciebie chcę ocalić. Żebyś nie potrzebował przez całe życie dźwigać tego kamienia. - Jakiego kamienia? - Tego ciężaru. Wspomnienia zbrodni. Wystrzelisz, on upadnie. Będzie krew, będzie ta twarz - i potem nieruchome oczy. Przez całe życie będziesz widział te nieruchome oczy. Co mówię, przez całe życie? Przez całą wieczność. Czy ty możesz to sobie wyobrazić? Przez całą wieczność. Chłopiec się znowu skulił, był mały, czarny, prawie niewidoczny w mroku wieczornym kościoła. Księdzu Konradowi zdawało się chwilami, że go wcale nie ma. - Właśnie dlatego chciałem, aby ksiądz uwolnił mnie od tej wieczności. Od takiej wieczności. - Więc wierzysz w nieśmiertelność duszy? - skwapliwie spytał ksiądz, bo jednocześnie ogarniał go strach przed zamierzonym czynem, przed karą zań, doczesną i wieczną, i strach - choć nie chciał się do tego przyznać - przed tym czarnym cieniem, kulącym się na ławce. - Ba - powiedział Ryś bardzo głębokim głosem - ja nie wierzę, ja wiem, że dusza ludzka jest nieśmiertelna. Ton tego powiedzenia przeniknął księdza Konrada zimnym dreszczem. - Więc ja wezmę na siebie ten twój straszny grzech. I będę go dźwigał w nieskończoność. - Nie boi się ksiądz? - Bóg mi przebaczy. Mały poruszył się na ławce i jak gdyby uwyraźnił się, bardziej się skonkretyzował w tym zimnym cieniu. Ksiądz dokładniej odczuł jego obecność. Rozmowa z cieniem napełniała go drżeniem, jakby rozmawiał z samym sobą. Teraz było mu lżej. Głos chłopca nabierał tanów groźnych: - Niech ksiądz nie będzie taki pewny. Bóg jest sprawiedliwy. Ale ponadto jest mściwy. Niełatwo się zgodzi na to, aby jego sługa uczynił taki straszny występek. Będzie się mścił, jak my mścimy się za zdradę. - Ależ to będzie czyn popełniony z miłości. - Z miłości do człowieka? Aby zdjąć ze mnie ten straszny obowiązek, ten rozkaz piekielny, ksiądz zabije innego człowieka. - Zabiję jego ciało, ale duszy nie skażę na wieczne potępienie. - Ksiądz także wierzy w istnienie duszy? Na to pytanie wszystko zakołowało przed oczami wikarego. Ołtarz i chorągwie, ławki i pulpity, kazalnica i miska z wodą święconą zatańczyły raptem, jakby były uczynione z przezroczystej gazy, z mgły. Gdyby nie wierzył w nieśmiertelność duszy, to wszystko byłoby pozbawione sensu. Żadnego nie miałoby znaczenia. - Muszę wierzyć - powiedział - jakże mógłbym nie wierzyć? Wiara to jedyny ratunek, to jedyna broń. - Cóż to za wiara? Z musu - wyrzekł chłopiec i znowu odsunął się w cień. - Nie odchodź - zawołał ksiądz - zostań. Zgódź się - Nie odchodzę - powiedział poważnie Ryś - jestem przy tobie. - Zgadzasz się? - spytał ksiądz. - Zgadzam. - Daj broń. I ksiądz posunął się nagle w ławce i sięgnął pod pelerynę Rysia. Natrafił na jego dłoń zimną i rozwartą. Uderzyło go to, że wyczuł na tej dłoni zbyt długie paznokcie, coś jak pazury lwa czy orła. Cofnął się szybko. Ale Ryś najspokojniej powiedział, i to swoim normalnym, skromnym, przyciszonym głosem, jak wczoraj: - Nie mam broni przy sobie. Schowałem ją w ruinach zamku. - No to jakże to będzie? - Przyniosę maszynkę jutro. - To jeszcze darujemy jeden dzień Alojzowi? - Jeden dzień to niewiele - powiedział Ryś jakby w zamyśleniu. - To kiedy znowu będziesz? Ksiądz powiedział to zniecierpliwiony. Spieszył się. Im prędzej, tym lepiej. Zęby już nie czekać na ten straszny fakt. - Jutro o tej samej porze. Tylko proszę otworzyć główne drzwi. Ja nie lubię skradać się przez zakrystię. Wikary zdziwił się. - Co za różnica? - Dla mnie różnica - powiedział Ryś. Wstał z ławki, ogarnął się peleryną i już znikł w cieniu. Już go nie było. Ksiądz jeszcze długo siedział w ławce. Potem wstał i poszedł do plebanii. Kiedy usiadł w oknie, jak wczoraj, powoli przypominał sobie wszystko po kolei. Najbardziej go dziwiło to, że w czasie całej rozmowy z Rysiem, tam, w cieniu kościoła, popełnienie zbrodniczego czynu wydawało mu się czymś zwyczajnym i obojętnym. Nigdy w życiu nawet mu na myśl nie przychodziło, że mógłby popełnić coś tak gwałtownego i przeciwnego swojej naturze. A tu tymczasem nie tylko mówił o tym zupełnie na zimno, ale i myślał jak o czymś zwyczajnym. Mówił do Rysia, że Alojz upadnie i będzie dużo krwi, wyobrażał sobie to przerażająco dokładnie, ale nie przejmowało go to należytą zgrozą. Przypomniał sobie, że czasami we śnie zdawało mu się, że morduje człowieka: zawsze siekierą, taką, jaką widział w ręku stelmacha. Ale tak strzelać do kogoś, i do tego z bliska, patrząc w jego spokojne oczy, widząc jego życzliwy uśmiech, to przecież okropność. A on nie odczuwał wcale owej okropności. Przeciwnie, żałował, że Ryś nie dał mu broni i że wszystko się jeszcze odwleka. Odwleka w nieskończoność, zdawało mu się. Jak on przeżyje dwadzieścia cztery godziny z perspektywą czynu, na który powinno mu być trudno się zdobyć. A który w jakiś sposób zaczynał go już nęcić. Starał się otrząsnąć z tej obojętności wobec swojego postanowienia i znaleźć, skąd ona pochodzi. Ale nie był wprawny w rozpatrywaniu swoich myśli i uczuć, wiedział przecie, że nie był dobrym spowiednikiem. Lecz odczuwał to na pewno, i sprawdzał wielokrotnie, że był zupełnie innym człowiekiem tam, w kościele, w obecności Rysia, a zupełnie kim innym tu, wobec gładkiej powierzchni swojej szyby, za którą chwiały się bezlistne drzewa. To, co tutaj w pokoju wydawało mu się straszne i wielkie, co było w jego oczach niebotyczną ofiarą, tam wydawało się grą, zabawą i jak gdyby zapomniał tam, iż stawką, o którą tu chodziło, były ciała i dusze kilku ludzi. Zastanawiała go także Łatwość zgody na czyn zbrodniczy i ofiarny, jaką uzyskał u tamtego chłopca. Gdy tak myślał tu o tym przy oknie, wyobrażał sobie, że natrafi na zdecydowany opór wykonawcy wyroku. Powinien był się wzbraniać i nawet nie rozmawiać z nim o tej dziwacznej zamianie. A tymczasem Ryś zgodził się bez dłuższej namowy, aby on, obcy mu człowiek i jeszcze ksiądz w dodatku, przejął od niego wykonanie wyroku śmierci. A przecież Ryś nie miał żadnej gwarancji, że ksiądz ten wyrok rzeczywiście wykona. Wiedział o tym, zapytał nawet go o to, ale bynajmniej nie nalegał i zadowolił się zwyczajną obietnicą. Im dłużej rozmyślał nad tym, tym bardziej wydawało mu się to podejrzane. Wszystko mogło być zwyczajną prowokacją. Ale komu na tej prowokacji zależało? Był zwyczajnym, prostym księdzem, nie należał do żadnej roboty. Modlił się tylko o zwycięstwo dobrej sprawy i nawet nie zastanawiał się nad tym, jaka sprawa jest dobra. "Mors malis, vita bonis", powtarzał sobie napis znad ołtarza. I chociaż wiedział, że może szafować przebaczeniem bożym, to nie mógł sobie nawet wyobrazić, że może szafować śmiercią. Zastanawiał się także nad tym, co może oznaczać to, że dłoń Rysia jest obrośnięta takimi pazurami. Może dlatego, że wybrał sobie ten pseudonim, wyhodował sobie takie rysie pazury. Ale z krótkiego dotyku wnioskował raczej, iż są to jakieś sztuczne pazury i że człowiek takich wyhodować nie może. Dokleja sobie może pazury zdarte ze skóry zabitego zwierza, z jakichś trofeów myśliwskich. Po dworach okolicznych dużo było takich trofeów, może więc gdzieś je sobie zdobył. Niepokoiło go to zagadnienie i długo nie mógł zasnąć, kiedy się już położył do łóżka. A potem, gdy już zasnął, sny miał niewiarygodne i niespokojne. Gdy zbudził się, czuł się jak skazaniec w dzień wykonania wyroku. Gdy się przyodział, znowu poszedł, jak zeszłego rana, do Alojza. Nie przestawał uważać go za swoją przyszłą ofiarę. Spotkał Alojza przed wrotami jego domu. Wracał skądsiś i wyglądał na bardzo zmęczonego. - Skąd wracasz? - spytał ksiądz. - A byłem tam... za jedną robotą. Alojz odpowiadał niechętnie, na księdza spoglądał podejrzliwie i widać było, że nie na rękę mu to spotkanie. - Co to wszystko znaczy? - spytał ksiądz. Alojz zniecierpliwił się. - To ja powinienem spytać, co to wszystko znaczy. Czego ksiądz chce ode mnie? - Ja? chcieć? - cóż ja mogę chcieć? - Dlaczego ksiądz minie ciągle nachodzi? - Czy ja wiem? Ciągnie mnie coś do ciebie. Chciałbym z tobą porozmawiać. - Po co? Już i tak ksiądz wszystko wie. Ksiądz oparł swą dłoń na ramieniu Alojza. - Nie tylko nie wiem wszystkiego, ale nawet kawałeczka. - Kawałeczek to już ksiądz wie. Widział już ksiądz to czarne dziecko. Księdza olśnił domysł. - Żydów przechowujesz - powiedział. - No, to co? Idź ksiądz do żandarmów i donieś. - Jeśli ty to robisz za pieniądze... - Tacy bogacze byli Żydzi skaryszewscy, że ha! - zaśmiał się Alojz i strząsnął rękę wikarego z ramienia. - Bój się Boga, Alojz, to straszna odpowiedzialność. A w duchu śmiał się sam z siebie: mówić o grzechu, o odpowiedzialności. Jak on to może. Gadał tak z przyzwyczajenia, a w środku czuł, jak rośnie w nim monstrum. Wzdrygnął się. - Nigdzie ja nie pójdę, wiesz dobrze o tym, Alojz. - No, pewnie, że wiem. Inaczej bym księdza od razu tą siekierą klapnął. Jak to dziecko wyleciało na podwórze, to miałem siekierę w ręku. Dobrze wyostrzoną. Chciałem księdza od razu po ciemieniu. Ale potem pożałowałem. Za dużo byłoby krwi. Ksiądz cofnął się o dwa kroki. - Za dużo krwi - powiedział. A potem zastanowił się. Znowu podszedł blisko do stelmacha. - Słuchaj, Alojz - powiedział - tu o tobie ludzie różnie mówią. - Ludzie to potrafią, proszę księdza wikarego. - Mówią, żeś zdrajca. Alojz uśmiechnął się swoim jasnym uśmiechem. - Niech sobie mówią, co mi po tym - powiedział. - Ale to się może źle skończyć. - O! - Alojz się zastanowił - czy ksiądz mi grozi? - Ja? a jakże bym ja ci mógł grozić? - Zwyczajnie. "Zdrajca jesteś, mój Alojz, i wiesz, co za to takich czeka". Ale kogo ja bym mógł zdradzić? Najwyżej Żydów, ale ja mam swoich. A tych ja nie zdradzę. - Nie zdradzisz? - Co ksiądz taki jakiś nieprzytomny? Pyta się ksiądz i mówi takie rzeczy, jakby rozumu swojego nie miał. Chyba się księdzu coś pomieszało. "0, zuchwały" - pomyślał wikary, a głośno powiedział: - Niedobrze nam tu obu, mój Alojzy. - Pewnie, że niedobrze. Najlepiej byśmy oba pojechali... na spacer. - Co to znaczy? - No, tak jak mówiłem. Nie pamięta ksiądz? Bryczka jest. Jużem ją wczoraj wykończył. - Dokąd? - Za Iłżę. Tam takie lasy, nie przejdziesz, nie przebrniesz. Można tam siedzieć do sądnego dnia. Byle nosa nie wychylać. - Dziwnie jakoś mówisz, Alojzy. - Ksiądz też. - No, to ostań z Bogiem, ja idę do siebie. - A ostańcie. Ale mi się tu nie kręćcie, księże wikary. Bo wy mi jeszcze kogoś na kark sprowadzicie. - A sprowadzę, sprowadzę, na pewno sprowadzę. Ksiądz obejrzał Alojzego od stóp do głów i znowu z powrotem. Patrzył na niego, jakby go chciał sobie na zawsze zapamiętać. Żywego. 6 Jeżeli cały poprzedni dzień był dla księdza wikarego jedną modlitwą, to ten stał się lękiem, drżeniem, niepokojem. Zresztą to kipienie jak fali morskiej podczas sztormu odbywało się zupełnie we wnętrzu. Na zewnątrz był śmiertelnie spokojny i ten właśnie spokój, tę kamienną twarz zapamiętało całe jego otoczenie. Był to bowiem ostatni dzień, w którym go widziano. Z całym spokojem zjadł obiad. Nie jadł dużo, ale skosztował wszystkich potraw, a co było zupełnie niesłychane i sprzeciwiało się wszystkim jego zwyczajom, wypił do obiadu dwa duże kieliszki nalewki. Czy była to śliwowica, czy dereniak, świadkowie nie mogli się zgodzić. Po obiedzie zamknął się w swoim pokoju. Może nawet zasnął na chwilę. Ostatnią noc miał przecież bardzo złą. Gdy słońce zniżyło się ku zachodowi, wcześnie już teraz wyszedł do kościoła. Kasztany w podwórzu kościelnym stały prawie nagie. Resztki miedzianych liści tkwiły nieruchomo, wiatr bowiem ustał. Sam kształt podwórza kościelnego, jego profilowany mur, ozdobiony płytkimi niszami, był bardzo prosty, ale piękny w proporcjach. Harmonia tej architektury, dojrzały i bardzo ukośny blask jesiennego słońca, cisza w powietrzu, wszystko było tak bardzo spokojne. Na murze, nad konfesjonałem stojącym na świeżym powietrzu, siedziała biało-czarna sroka. Nie skrzeczała. Tylko zdawało się księdzu wikaremu, że patrzy na niego nieco bokiem i bardzo złośliwie. Z pewnym trudem otworzył ciężkie wrota kościelne i wszedł do środka. W kościele było jaśniej, niż się tego spodziewał. Nie wchodził do środka. Stanął w kruchcie. Tu chciał zaczekać na grzesznika, któremu miał dać ocalenie. Patrzył w głąb kościoła. Widział Chrystusa Frasobliwego nurzającego się w cieniu. Pragnął ujrzeć ołtarz w całym blasku. Przeszedł przez kościół i przekręcił kontakt znajdujący się w ołtarzu. Zabłysły na mgnienie oka (obowiązywało zaciemnienie) wszystkie świece, zapłonęła czerwona sukienka Chrystusa i snop światła padł na litery: MORS MALIS - VITA BONIS i potem zaraz wszystko zgasło. Z obrazem tego oświetlonego ołtarza, do którego już nigdy (nigdy!) nie będzie mógł przystąpić, cofnął się znowu do kruchty. Przeżegnał się święconą wodą i oparłszy się o ścianę czekał. I gdy tak czekał z tym przelotnym światłem w oczach, zbudziły się w nim nagle wszystkie podejrzenia, wszystko, co mu mówił ostatnio ten chłopiec, powróciło jakieś wyolbrzymione i przerażające, przypieczętowane ręką o rysich pazurach. Wzbierało to w nim jak gniew i obrona, i lęk przed popełnieniem czegoś nieodwracalnego i zupełnie niepotrzebnego. Czegoś groźnego. Rysio wszedł i widać go nie spostrzegł stojącego pod ścianą, bo przeszedł szybko i zatrzymał się pośrodku nawy. Wikary podszedł do niego od tyłu na palcach. Ale Ryś wiedział. Nie odwracając głowy, powiedział: - Jesteś więc tutaj. Czaisz się w cieniu. Nie zwracając uwagi na dziwny zwrot chłopca ksiądz powiedział szybko: - Masz maszynę? Dawaj. Ryś odwrócił się. Ksiądz spostrzegł w cieniu, że chłopiec jak gdyby trochę urósł, stał przed nim wyprostowany i patrzył na niego. Jasne oczy wydawały się białe w mroku. A nawet jak gdyby fosforyzowały, jak u zwierzęcia. - Więc się nie rozmyśliłeś? - spytał młody człowiek. I już nie wydawał się księdzu taki wątły ł zbiedzony jak za pierwszym razem, gdy go ujrzał. - Nie rozmyśliłem - powiedział. - A może Alojz jest uczciwym człowiekiem? - O co ci chodzi? Na pewno jest uczciwy. - I chcesz go zabić. - Aby odjąć od ciebie ten straszny grzech - powiedział wikary te słowa, jakby wymawiając jakąś sakramentalną formułkę. Wtedy Ryś jednym gestem odrzucił pelerynę i gdzieś z tyłu wydostał jakiś twardy, ciemny i ciężki przedmiot. Ujął to obiema rękami. Ksiądz położył swoje ręce na jego dłoniach i poczuł wyraźnie, że obie dłonie są normalne, ludzkie, że nie ma na nich żadnych pazurów. Wyłuskał z tych dłoni zimny pistolet. Ryś opuścił ręce i już ksiądz Konrad trzymał mocno w zaciśniętej garści śmiercionośny przedmiot. - Masz? - spytał tamten. - Mam - odpowiedział wikary. Chłopiec zaczął się śmiać. Z początku cichym śmiechem, potem coraz głośniejszym, nareszcie przechodząc w bardzo głośny chichot. Zerwał się nagły powiew wichru i zatrzasnął jedną połowę kościelnych wrót. - Oszalałeś - powiedział wikary - przestań zaraz. Zdrętwiał cały. A chłopiec zaczął mówić pełnym głosem: - Masz, to trzymaj. Nie puścisz już go. Przyrósł ci do ręki. Przyrósł do całego twojego życia. Już zabiłeś niewinnego człowieka, zabiłeś w twoim zamiarze. Nic już cię od tego nie uwolni - aż do końca twojego życia, aż do końca nieskończoności, w którą wstąpisz, Na zawsze zostaniesz z pistoletem w ręce i z przerażeniem w sercu. Do samego końca. A końca nigdy nie będzie. Nigdy, nigdy, nigdy. W miarę jak mówił te słowa, rósł w górę i w szerokość, poły jego czarnej peleryny zapełniały powoli, powoli jak we śnie cały kościół, wznosiły się aż pod niskie sklepienie, powiewając jak tysiąc czarnych chorągwi. Ksiądz Konrad usuwał się z wolna od tych skrzydeł i od tego głosu, który wzmagał się i huczał jak basowe nuty organów. Powoli, krok za krokiem cofał się ksiądz aż do kościelnych wrót. Stanął tam i spojrzał, cały kościół był pełen jakiejś czarnej masy, jak dymu gęstego i nieprzejrzystego. A w dymie tym huczał głos: "Nigdy, nigdy, nigdy" - i patrzyły na niego wciąż te same jasne oczy. Podniósł wtedy rękę z pistoletem i wymierzył, jak potrafił, w te oczy. Wtedy usłyszał najsilniejszy okrzyk: - Nie zabijaj! Nacisnął kurek. Strzał rozległ się w głuchym kościele jak grom, zadrżały szyby i coś się zwaliło w głębi. Ksiądz podniósł rękę z rewolwerem do czoła: kościół stał przed nim pusty, nie było w nim ani czarnego dymu, ani nawet skulonej, drobnej postaci Rysia. Jak szalony przebiegł przez cały kościół i natknął się w ciemności na wielki ołtarz. Chciał zapalić światło, ale poczuł pod palcami ułamki spróchniałego drzewa splątane ze szmatami aksamitu. Roztrzaskany Chrystus Frasobliwy rozsypał się po całej mensie. Ksiądz się cofnął, potknął się na schodkach ołtarza i upadł przed siebie, jakby spadał w głęboką, czarną przepaść. Musiał leżeć nieprzytomny bardzo długo. Kiedy obudził się, szary jesienny świt obrysowywał niepewnie wszystkie kościelne przedmioty. Ktoś go szarpnął za ramię. - Prosię księdza, proszę księdza - posłyszał głos. Nad nim stał Alojz w jakiejś obszernej burce i ciągnął go za rękę. - Niech się ksiądz obudzi, nie mamy tutaj nic do roboty. Wikary podniósł się na kolana. - Trzeba wiać. Ksiądz obrócił twarz na stelmacha. Widział mu się ogromny, ale naturalny w swojej pątniczej burce. Nie rozumiał, co ten chce od niego. - Musimy wiać po tym wszystkim, co tu było. Byłem całą noc w lesie, ja tam robiłem bunkier dla moich. Przychodzę teraz, a moich Żydów nie ma. Niemcy w nocy ich zabrali. Nie mam co czekać, aż wrócą po mnie. Ksiądz nic nie rozumiał. - A ten? - spytał. Ale Alojz nie słuchał, nie chciał słuchać. - Pojedziem oba do partyzantki - powiedział - ja bryczkę przygotowałem, zaprzężemy księżego konia. Przydamy się chłopakom, ja jeszcze siłę mam jak trzeba, a ksiądz wikary też galancie strzela, jak widać na ołtarzu. Tego Chrystusika to musiał ksiądz utrafić w sam środek! Wikary ujrzał sczerniałe kawałki drewna rozrzucone po ołtarzu i podniósł się na nogi. - A maszynka? - spytał ksiądz. - Podniosłem i schowałem. Ta kulka to chyba była dla kogo innego przeznaczona. - Dla kogo innego - powiedział ksiądz potakująco. Wyszli, zaprzęgli do bryczki i pojechali zostawiając wszystko otwarte. Jeszcze przed południem dojechali za Iłżę, do lasów, które stały w jesiennym słońcu. Miedziane buki mieszały się z ciemną zielenią świerków. Nie powiedzieli do siebie w drodze ani słowa. Przystali do partyzantki. W jakiś czas potem zginęli obaj w lasach świętokrzyskich. 7 Oczywiście autorowi najtrudniej było uzyskać szczegóły tego ostatniego rozdziału. Musiał go bardzo dopełniać swoimi domysłami. Gospodyni księdza, owa pobożna staruszka, która niechętnie odpowiadała na moje pytania, powiedziała tylko, że słyszała w nocy strzał w kościele i była pewna, że to Niemcy, którzy przyjeżdżali po Żydów, schowanych u stelmacha, zastrzelili księdza. Ale z rana księdza nigdzie nie było, ani jego ciała, tylko na ołtarzu leżała roztrzaskana figura. O strzaskaniu tej figury najmniej mówili opowiadacie tej legendy, omijali to zdarzenie, choć zajmowało ono centralne miejsce w całej historii. To jedno chyba nie było skomponowane, bo ułamki figury lezą do dziś dnia na strychu plebanii. Widziano także o świcie, jak z wrót domu zajmowanego przez Alojza wyjechała bryczka zaprzężona w księżego konia, siedzieli na niej wikary (bez kapelusza) i Alojz w brązowej burce. Pojechali w stronę Iłży. Powoził Alojz. Potem już ich nikt w Skaryszewie nie widział. 1967 ------------------------------------------------------------------------------ -- Brzezina I Już w samym sposobie, jakim Staś wysiadł z bryczki przed gankiem, było coś, co rozdrażniło Bolesława. Wyleciał, raczej wyfrunął z żółtego ekwipażu. Przede wszystkim Bolesław zauważył szafirowy kolor skarpetek. Spod przykrótkich i luźnych spodni kolor ten wydobywał się dobitnym akcentem. Oblegał on niezmiernie chude kostki nóg Stasia. Chociaż poza tym Staś wyglądał zupełnie dobrze. Od owego szafirowego koloru Bolesław podniósł wzrok ku niebieskim oczom brata. Były niezmiernie wesołe. Stach uśmiechał się nimi, naokoło ust w uśmiechu tworzyło się wiele zmarszczek, które zbiegały się w jeden punkt. Ucałowali się, a pierwszą życzliwą myślą Bolesława było: ,,Chwała Bogu, zupełnie zdrów". Nie widzieli się bardzo dawno. Staś dwa lata siedział w swoim sanatorium, ale jeszcze przedtem nie widzieli się lat parę. Bolesław od dawna zakopał się w tej leśniczówce, a Staś nie zaglądał tutaj. Być może, że nie poznałby go teraz. - Jak się masz?-zapytał po chwili milczącego ściskania się Bolesław. - Doskonale! - Dobrze, żeś sobie o mnie przypomniał. - Cóż miałem robić? Doktorzy chcieli koniecznie, żeby jechać do lasu. No, więc gdzież, jak nie tu? Mówił to wszystko, przerywając co chwila krzątaniem się. Zbiegł cztery schodki do bryczki, wyciągnął z niej dość lekki kuferek, postawił go na werandzie, zrzucił elegancki gumowy płaszcz, rękawiczki, wreszcie podróżną czapkę, dokładnie taką samą, jaką Bolesław widywał na reklamowych rysunkach ilustrowanych pism. Zaraz siedli do śniadania, nakrytego na ganku. - Szalenie jestem zmęczony - ciągnął Stanisław. - Dwa dni i dwie noce. Mała Ola przyszła z głębi domu. Miała niebieskie, nieco wystraszone oczy. Dźwigała w ręku lalkę, dość oskubaną. W milczeniu dygnęła przed stryjaszkiem. - Boże! Jakaż ogromna! - zawołał Stanisław. Bolesław nic nie mówił. - Ale lalkę ma straszną! Widziałem takie śliczne lalki za granicą. Zapomniałem jej przywieźć. To doprawdy nieczuły ze mnie stryjcio! Ola zeszła z ganku i szła sobie spokojnie w las. Las zaczynał się bezpośrednio za drogą, która przedzielała go od leśniczówki. Dzień był brzydki, bo kapało ciągle. Bór pozbawiony był w tej stronie poszycia i Staś, opowiadając z ożywieniem o swojej podróży, widział, jak bledziutka sukienka Oli migała pomiędzy pniami. Zatrzymał się na chwilę. - Tak ją puszczasz samopas?-zagadnął starszego brata. Ten wzruszył ramionami. - Więc mówię ci, że jak tylko zjechałem w doliny...-ciągnął Stanisław - uczułem szalone zmęczenie. A cóż dopiero w tej naszej Polsce. Myślałem, że ta droga tutaj nigdy się nie skończy, lasy i lasy, nie wiadomo, skąd tego tyle tutaj. - Tak, tylko że nie bardzo ładne. Bór. - To nic nie szkodzi. Bardzo lubię sosnowy las. Doktorzy mi ciągle nim głowę zawracali, do sosnowego lasu, koniecznie do sosnowego lasu. - Tu za domem jest bardzo ładna brzezina! - Bolesław wskazał ręką, nie oglądając się w tamtą stronę. Dzień był pochmurny i z lasu dolatywał lekki szelest ocierających się o siebie igieł. - Wiesz, przez dwie godziny słuchać tego szelestu igieł i tego piasku pod kołami to strasznie jednostajne!-ciągnął wciąż Stanisław, nie tracąc dobrego humoru. - Męczy mnie trochę monotonia tutejszej okolicy. Jak się czujesz? Bolesław ruszył znowu ramionami. Ustami wydał dźwięk nieokreślony. - Ale do tej małej to powinieneś wziąć jakąś opiekunkę. - Myślałem... - Samo ,,myślałem" nie wystarcza... Stach szeroko odsunął krzesło i wziął za ucho walizkę. - Gdzie mam mieszkać? - Z sieni na lewo. Bolesław posunął się nieco z krzesłem, tak że patrzył na drogę. Niebo pomiędzy dachem ganku a lasem pociemniało gwałtownie i deszcz się zagęścił. Słyszał, jak Stach gospodaruje w swoim pokoju. Otwarte okno mieściło się tuż obok werandy. Skubał ciemną brodę. Słyszał, jak brat rozgrzebywał się. Wyjmował rzeczy z kuferka, mył się po podróży. Wszystko to nucąc. Nie przestawał nucić ani na chwilę modnych piosenek europejskich, wiatr zawiał inny od tych melodyj. Bolesław zmarszczył brwi i zagryzł brodę pakując ją sobie do ust ręką. Stach otworzył drzwi od swego pokoju do następnego. Bolesław słyszał, jak w miękkich pantoflach poczłapał dalej, jak otworzył drzwi do sionki, pewnie zajrzał do kuchni. Wracał potem drugą stroną leśniczówki przez pokój Oli i jego. Cztery pokoje, całe gospodarstwo. - Obejrzałem cały dom - powiedział Stach stając w progu. - Zapomniałem, że nie masz fortepianu. Zdawało mi się, że masz, i szukałem go wszędzie. Tu strasznie będzie nudno bez fortepianu. Czy w Sławsku nie można wynająć? Bolesław nic nie odpowiedział. - My się tu z Olą zanudzimy na śmierć. Nawet to ostatnie słowo nie obudziło Bolesława z odrętwienia. Myślał tylko: "Boże, Boże, po co on tutaj przyjechał?" Tymczasem Stach nalał do szklanki gorącej wody z czajnika, który stał na stole. Poszedł się golić. Po chwili wynurzył się z okna z twarzą całą w mydlinach: - Czy ty konno nie jeździsz? - Ja nie, ale mam siodło. - A koń? - Ten prawy - mruknął Bolesław. - Chodzi? - Hm, Janek mówi, że bardzo dobry. - To doskonale. Będę jeździł konno-Stanisław cofnął się. Po chwili znowu doleciało do Bolesława pytanie: - A do Slawska to jak daleko? Przecie stamtąd jedziesz. - Ale na mile? - Ze dwie, dwie i pół może... - Czy fortepian dałoby się przywieźć? - Sam widziałeś, jaka droga... - No rzeczywiście, ale jak wyschnie? - To będzie piach. - Ale dałbyś mi ewentualnie konie? - A dajże mi już spokój z tym fortepianem! Bolesław zniecierpliwił się. Wstał i poszedł do kuchni. Staś nie przestał nucić, goląc się. Patrzył, jak przez drogę przekradała się zmoknięta Ola. Nie przyśpieszyła jednak kroku. Z wolna przechodziła przez koleiny, kryjąc lalkę pod chusteczką. Stanisławowi na ten widok serce się ścisnęło. - Oho! - powiedział sam do siebie - będzie tu ciężko. Stara służąca, Katarzyna, sprzątała po śniadaniu na werandzie. Ola usiadła w kąciku na małym stołeczku i coś gadała do lalki. Stach przypatrywał się drobiazgom, które mu przypominały pobyt za granicą. Rozstawił je na maleńkiej, zgrzybiałej i brzydkiej toaletce, która stała w rogu. Oglądał fotografie: on, miss Simons i Duparc na śniegu w Davos. Uśmiechnięte twarze. Inny zapach tamtych przedmiotów. Otaczała go woń sosnowych zwyczajnych mebli i podłóg świeżo wymytych. Gdy wyszedł na ganek, wyjaśniło się. - Olu, chodź na spacer. Pokażesz, gdzie brzezina. Ola wstała bez słowa i wzięła go za rękę. Poczuł rączkę chudziutką i zimną. Pomału zeszli ze schodów. Z dachu kapały ciężkie krople. - Jak deszcz pada od rana, to potem pogoda-powiedziała poważnie malutka. Obeszli dom dookoła. I rzeczywiście z tamtej strony była prześliczna brzezina. Pnie ciągnęły się ku górze jak śnieżyste filary, chrupkie, zdawało się, że z cukru czy ze śniegu. Strugi wątłych liści spadały z góry, ale widać było tylko perspektywę białych filarów. - Ładnie tu - powiedział Stach bez uśmiechu. Ola nic nie odpowiedziała. Szli po wilgotnej trawie, potem wydeptaną ścieżką. Białe pnie gęstwiły się w mgliste perspektywy, między drzewami wilgoć poczęła parować. Miało być słoneczne popołudnie. - To tylko taki majowy deszczyk - Ola ciągnęła pomalutku wątek swych myśli. Stanęli przed mogiłką usypaną z żółtego piachu, poczerniałego już, ale nie pokrytego trawą. Mogiła ogrodzona była białym brzozowym płotkiem, bardzo zwyczajnej struktury; po prostu powtykano na krzyż patyki. Ogromny krzyż brzozowy stal nad mogiłą, biały jak pnie otaczających drzew. Stach zdziwił się: - Co to jest? - To mogiłka - odpowiedziała Ola. - Czyja? - Jak to czyja? Mamusi. - To mamusia tutaj pochowana? Dlaczego nie na cmentarzu? - Taki świat - odpowiedziała Ola-a tutaj bliziutko. - Pewnie, że bliziutko, ale czyż nie można było na cmentarzu? - Roztopy były straszne. Ksiądz wikary konno przyjechał. - To było na wiosnę? - Konno, spowiadał mamusię i już tutaj został. Dwa dni siedział, nie mógł się ruszyć, woda wszędzie wylała. - Poświęcił tę ziemię? - Poświęcił. Mówił, że nie można w nie poświęconej ziemi. Namawiał, żeby wieźć do Sławska. - A tatuś co? - Tatuś nie chciał. Powiedział: można w brzezinie. Tu ładne miejsce. - Ładne! - Bardzo ładne, ale ja tu nie lubię chodzić. - Nie lubisz? - Nie lubię. Chodzę tylko z tatusiom. Tatuś się modli. - Tatuś... - Tatuś codziennie chodzi z rana albo pod wieczór, a w niedzielę to się tu modli ze mną. Czyta z tej książki, co mamusia miała. - A ty pamiętasz mamusię? - Pewnie, to ledwie rok minął. - Prawda. Już rok. A ja się dowiedziałem dopiero na jesieni. Twój tatuś rzadko pisuje. - Tatuś nie lubi listów. - Ja pisałem częściej. - Ale tatuś nie lubi listów stryjcia. - Czytał ci co kiedy? - Nie... kiedyś czytał, jak stryjcio saneczkami jeździł. Ja też mam saneczki, ale tutaj nie ma żadnej góry. A w Szwajcarii duże góry? - Ogromne. Pokażę ci fotografie. - To chodźmy już do domu. Stryjcio pokaże fotografie. Zaczął pokazywać jej fotografie, ale dziewczynka wkrótce się znudziła. Zresztą nie bardzo rozumiała, co to znaczy ,,hotel", ,,sanatorium", ,,Szwajcaria". Staś siedział na ceratowej kanapce, która stała w jego pokoju, i fotografie zsunęły mu się z kolan. Spoglądał bezmyślnie w okno, gdzie spoza pni sosnowych poczęły przebijać promienie. Igliwie między sosnami kurzyło się mocno; przestrzenie pomiędzy pniami napełnione były mgłą i wyziewami. Zresztą nie obserwował zjawisk przyrody, nawet nie myślał o tym, co się w nim dzieje. Trwał w spokoju, chciał nawet bezmyślności. Po chwili powtórzył: - O, ciężko tu będzie. Nie zdawał sobie jeszcze sprawy z atmosfery, ale już wiedział, że nie będzie dobrze. Przerażał go stan brata i na próżno starał się sobie to wyobrazić, ale ponieważ nie przeżył żadnej straty naprawdę, nie przychodziło mu to z łatwością. Przy śmierci matki był nawet obecny, ale sam fakt wydawał mu się nierzeczywisty. Potem nie mógł tego zrozumieć ani odczuć, tak jakby matka była zawsze w drugim pokoju. A jeszcze potem przyzwyczaił się, że nigdy nie wchodziła do tego, w którym on był. A tymczasem tutaj ta piaskowa mogiła w brzezinie była czymś nie do odrzucenia. Wciąż ją miał przed oczami i siatkę białych pni, które w oddali zacierały się i tworzyły biały rozpylony kolor, jakby namalowany muśnięciami pędzla. Tymczasem Bolesław siedział po drugiej stronie sieni, na łóżku, i patrzył na ten sam mniej więcej pejzaż sosnowy, na dym między pniami i na pierwsze blaski, ożywające na mokrych liściach poszycia, które dopiero owe promienie słoneczne odkrywały w wysuszonej koronce boru. Tylko że myśli Bolesława jeszcze mniej były sprecyzowane niż myśli młodszego człowieka. Z mgły, jaka go otaczała od śmierci żony, nie wywoływało go żadne zjawisko, wszystko widział przez siatkę. Bardzo to przeszkadzało oczom, ale nic więcej. Na mogiłę zachodził, to prawda, w niedzielę tam z Olą odprawiał pacierze, które tym gorzej drażniły go, że był niewierzącym. Mogiła, ciało-nie istniały dla niego, czuł naprawdę śmierć owej brzydkiej, choć miłej kobiety, która była jego żoną przez lat kilka. Czuł, że jej nie ma. Pamiętał, że umarła. Pamiętał, że umierała, jak umierała. Było to wszystko jedynie rzeczywiste, wszystko inne nie. Nie dlatego skarpetki brata były czymś tak okropnym, a ich kolor miał męczyć Bolesława w nielicznych snach jego. Świat, od którego oddzielił się chłopak, aby zamącić mgłę pomiędzy pniami sosen, był czymś przerażającym. Przybycie Stanisława było przybyciem Marsjanina. A jednocześnie wywoływało nieodparte poczucie rzeczywistości, którego Bolesław był pozbawiony w ciągu ostatniego roku. Myślał o tym (po raz pierwszy), że to już rok, że Basia musiała się w trumnie straszliwie zmienić; że nigdy nikogo już nie będzie kochać, że Ola pewnie jest strasznie zaniedbana, bo on wcale o tym nie myślał, że trzeba sprokurować jakąś nauczycielkę, jednym słowem, że jakoś należy iść. Dokąd i po co, na razie nie myślał, no, ale że trzeba iść. To już było bardzo wielką odmianą. Zawdzięczał ją temu nieznośnemu przyjazdowi Stasia. Wtem na schodach, potem na werandzie rozległy się mocne kroki silnych i bosych nóg. Dziewczyna gorąca od biegu zakryła nagle sosny przed Stasiem swym cieniem. - Gdzie pan? Nie zdążył odpowiedzieć. Glos Bolesława odpowiedział z okna, położonego po przeciwnej stronie drzwi werandowych. Okazało się, że strażnik Janek, brat dziewczyny, który mieszkał na podwórzu, wybił ręką szybę w drzwiach wejściowych; głęboko rozciął dłoń, trzeba było przewiązać mu ranę, wyjodynowawszy należycie. Zajęli się tym obaj bracia, przy tej okazji Stanisław poznał podwórze i jego mieszkańców. Nie było ich wielu, strzelec z siostrą i matką oraz kilkunastoletnich dwóch wyrostków do pasania krów i koni, Edek i Olek. To wszystko. Podwórko było małe, czyste, ale smutne. Konie i krowy mieściły się w czerwonym budynku na parterze, na piętrze było mieszkanko, w którym odbywała się operacja. Dwa pokoje strzelca i pokoik chłopaków. Okienka były małe i światła było w nich niewiele. Sosny zaczynały się zaraz za ścianami tego domu, który do połowy był stajnią. Osobno jeszcze stały: szopa, wozownia, kurnik, chlewik. Stanisław wracał do domu jeszcze smutniejszy, jeszcze bardziej zniechęcony. A przy tym nie opuszczało go zmęczenie po długiej drodze, potniał co chwila. Powietrze po deszczu było jednak parne i pogoda, która się ostatecznie ustaliła po południu, nie zapowiadała się na długo. Położył się na ceratowej kanapce i cierpliwie czekał na obiad. Bolesław chodził bez przerwy po pokoju, choć ciasno tam było pomiędzy jego łóżkiem a Oli. Dziewczynka wraz z lalką siedziała w tym samym pokoju, w kąciku za łóżkiem. Bolesław w chwili pustki w głowie słyszał, jak uczy lalkę pacierza. II Inne dni po przyjeździe Stasia były zupełnie podobne, z tą może różnicą,że Bolesław mniej przesiadywał w domu. Nie tylko musiał jeździć po lesie,doglądać to tej, to owej roboty, być na porębie i na tartaku, które leżały dość daleko od siebie, ale także jeździć nawet do miasteczka. Nie był tam od roku,droga teraz była trochę lepsza, przypomniał sobie mnóstwo nie załatwionych od tak dawna spraw, pojechał.Wolał unikać sam na sam z bratem. Jego stroje, sposób mówienia i bycia rozdzierały mu zabliźnioną prawie ranę. Nie mógł znieść tej zamyślonej radości życia, jaka była wszędzie w Stasiu: w ruchu, słowie,śmiechu. Nie przyznawał się Bolesław, ale we własnym bracie widział tyle czaru, tyle ujmującego wdzięku, którego nie mógł za nic w świecie przyjąć do wiadomości.Nie rozumiał, w jakim znaczeniu, ale ten czar, ten wdzięk odrywały go od Basi.Wolał więc siedzieć na tartaku i słuchać, jak się kłócili Żydzi. Spóźniał się na obiad, ale Staś czekał cierpliwie, miał zwyczaj chodzenia na bardzo dalekie spacery z Olą i bardzo to go męczyło. Bolesław często zastawał go na ceratowej kanapce, wieczorem kładł się wcześnie do łóżka i nie chciał wychodzić po zachodzie słońca. - Został mi jeszcze taki zwyczaj z sanatorium - powiedział do brata.Był bardzo miły, ale wciąż bardzo nietaktowny, śmiał się, żartował,śpiewał i gwizdał. Ola poweselała trochę przy stryjaszku i nauczyła się dwu piosenek niemieckich, jakie jej śpiewał Staś. Dotychczas nigdy prawie nie śpiewała,a teraz nuciła wieczorami lalkom, ułożonym w kołyskach z kory brzozowej. To jeszcze bardziej męczyło i drażniło Bolesława. Znowu padało i znowu się wypogodziło, i właśnie nadeszły księżycowe noce. Ola bardzo późno kładła się spać, tego wieczoru siedziała u stryja na kanapce i patrzyła, jak pomiędzy sosnami przedziera się czerwone światło wschodzącego satelity. Zamilkła ze zdziwienia, bo Staś opowiadał jej, jak wschodzi księżyc w jasnym powietrzu gór, o tym, jak widział zaćmienie pełni, wyłaniające się zza czerwonego grzbietu naprzeciwko ich sanatorium. Mroźno wtedy miało być i powietrze lekkie od czystości z sykiem dostawało się do gardła. Mała była przerażona. Ale księżyc z czerwonego stał się biały i między sosnami powstawały bardzo jasne plamy. Potem poszli na spacer pomiędzy brzozy. Chodzili tam i z powrotem i Stasiowi wydawało się wszystko nierzeczywiste. Trzeba było dużej siły woli, aby wciąż jeszcze śmiać się i żartować, trzymając małą bratanicę za rękę. Gdy zbliżyli się w stronę mogiłki, Ola stanęła i nie chciała iść dalej, ale powiedział do niej łagodnie, że nie powinna się bać, że tam nie manie strasznego. On by także chciał leżeć -jeżeli już przyjdzie pora-w tym piasku pośród tych marmurowych pni. Zbliżyli się do ogrodzenia, ale zobaczyli Bolesława. Stał tylko, ale w jego opuszczonej głowie i złamanej postaci tyle było wymowy, że Staś się cofnął. - Tam stoi tatuś - powiedziała Ola. I wrócili już w milczeniu do swojego domu. Ola poszła spać, stara kucharka, Katarzyna, ułożyła ją do łóżeczka, a Stanisław znowu począł patrzeć na pnie sosnowe, niebieskie od księżycowego światła. Bolesław wszedł nagle do jego pokoju. Widział ich, jak odchodzili od niego i od mogiły, i nie mógł się powstrzymać od jakichś gorzkich słów, ale Stanisław nic z tego nie rozumiał. Potem poszli do jadalni i pili jeszcze herbatę w milczeniu, nareszcie Bolesław zaczął opowiadać o wszystkim od początku. Widać było, że robi mu to wielką ulgę, to gadanie, że nie tylko zrzuca ciężar z siebie, ale jednocześnie przełamuje te lody, które oddzielały go od brata. A więc od początku: jaka Basia była, cicha, dobra, zwyczajna, ale niezwykle miła; jak w ogóle była słabowitego zdrowia od samego urodzenia Oli; jaka to wtedy była bardzo śnieżna zima, jak potem przyszły fatalne roztopy i ksiądz musiał konno przyjeżdżać. To wszystko, co Stasiowi streściła Ola w pierwszej ich rozmowie, ale o wiele bardziej szczegółowo, z powrotami do tematów już poruszonych, z refrenami; mówił bardzo niezdarnie, prymitywnie, ale Staś słuchał uważnie i nie spuszczał oczu z niego. Jeżeli wydawało mu się, że opowiadanie brata było prostackie, to jednak czuł poprzez siłę cierpienia całą moc i trwałość organizmu, całą siłę charakteru dobywającą się z prostych słów. Myślał, że jednak on jest mocnym człowiekiem, który potrafi strasznie cierpieć i szalenie kochać. Słuchając gadania, które tak dokładnie odbijało charakter, porównywał siebie ze starszym bratem i uśmiechał się z politowaniem. Nic głębokiego, wszystko po naskórku, a ot i koniec. I nic z tego nie będzie. Bolesław nie był zadowolony ze swego wygadania się, poszedł zaraz do siebie i długo nie spał. Zdawało mu się, że Staś przyjął to wszystko za bardzo obojętnie, nie przejął się, nie okazał należytego zainteresowania. Myślał, że to wyznanie, które pokaże Stasiowi, co się w nim dzieje, pozwoli im na większy kontakt. Tymczasem Staś nazajutrz był jeszcze bardziej obcy, jeszcze bardziej wesoły i niedostępny. Zaczęły do niego (poczta przychodziła dwa razy na tydzień) napływać listy z zagranicznymi markami, które starannie wycinał i darowywał Oli. Dnie zaczęły się teraz ładne i chodzili na spacery. Bolesław z werandy czy z lasu obserwował z daleka wysoką, szczupłą postać Stasia, w szarym ubraniu; zlewał się prawie z szarą poświatą, jaka powstaje w sosnowym lesie: był prawie niebieski, a białe włoski Oli wyglądały niby słoneczna plama, ciągnąca za nim. Ostatecznie Stanisław nie wytrzymał i zdecydował się sprowadzić fortepian ze Sławska. III Była to cala wyprawa argonautów. Naprzód Staś pojechał do miasteczka w towarzystwie owego strzelca, co przeciął sobie rękę. Droga była daleka i monotonna w pełnym znaczeniu tego wyrazu. Nie można było ciągle zachwycać się lasem i drzewami, i akurat Staś poczuł się od paru dni gorzej, miał zdaje się gorączkę porządną, ale postanowił sobie od wyjazdu z sanatorium nie patrzeć nawet na termometr. Niebo było szaroniebieskie jak sprany perkalik i sosny, i brzozy zmieniały się przy drodze usypiającym rytmem. Poza tym rozmowa ze strzelcem nie kleiła się, pomimo iż był to przyjemny chłopak. Staś chciał go pytać o siostrę, ale to mu się wydawało nazbyt śmiałe i intymne. Sam nie wiedział dlaczego, ale w drodze tej, może z powodu sąsiedztwa jej brata, ciągle mu przychodziła na myśl ta kobieta, ordynarna i gwałtowna, tupot jej nóg po deskach werandy, kiedy ją zobaczył po raz pierwszy. Teraz dopiero sobie przypomniał, że miała w ciemnej twarzy takie same szare i przejrzyste oczy jak jej brat. Patrzyła na niego uważnie, gdy przewiązywał rękę strzelca tym samym zdaje się bandażem, który teraz jako szary strzęp owijałjeszcze dłoń jego sąsiada na dwumiejscowym wózku. Piach żółty i sypki, prawie mazowiecki, zsypywał się z kół z leciutkim szmerem, było dość gorąco i pot spływał po ciele i karku Stanisława. Pozwalało mu to odczuwać bardziej realnie ciało, stawało się ono czymś łechcące dotykalnym, niezmiernie przyjemnym i uciążliwym zarazem; patrzył bezmyślnie przed siebie i czuł jak gdyby szmerek piasku w swoim ciele. Strzelec nazywał się po prostu Janek, jego siostra Malina. Jedyne to pytanie, jakie zdecydował się zadać podczas całej podróży. Ale był przygotowany na dłuższą jazdę. Oto nie spostrzegł się, jak zaczęły się role, a potem na płaskim już zupełnie polu ukazały się pierwsze zgrzebne domy miasteczka. Stanęli na rynku, trzeba się było obejrzeć za całym fortepianem; Staś rozpoczął od pertraktacyj z najbliższym Żydem, ten odwołał się do innego i po chwili już kilkunastu ich otoczyło bryczkę. Ruszali żwawo językami, machali rękami,ale sprawa się nie posuwała, gdyż naprzód trzeba było omówić znaczenie i możliwości odnalezienia żądanego przedmiotu. Staś przysłuchiwał się spokojnie temu świegotaniu. Ostatecznie odnaleziono jakiś zaułek,w którym znajdowało się mieszkanie, gdzie był do odstąpienia fortepian. Było to mieszkanie jakiegoś zredukowanego urzędnika kolejowego czy bankowego, który chciał odnająć fortepian. Żona jego, jeszcze młoda kobieta, leżała chora w tym samym pokoju, gdzie stał instrument, i Staś, próbując klawiszów, zaczął z nią rozmawiać.Fortepian był jej własnością, nie chciała go w żaden sposób sprzedać, ale odnajmie go na parę miesięcy z przyjemnością, potrzebują pieniędzy, bieda straszna i dziecko im umarło. Za parę miesięcy, jak już będzie zdrowa, znowu fortepian będzie jej potrzebny: od jesieni będzie dawała lekcje muzyki. Staś popatrzał na nią uważnie, ale odwróciła wzrok. Zbyt się oswoił w sanatorium z widokiem chorych ludzi, aby twarz tej kobiety zrobiła na nim wielkie wrażenie, ale nie wątpił ani chwili, iż na jesieni fortepian nie będzie jej potrzebny. Ani jej, ani jemu, pomyślał. Najwięcej trudności było z transportem. Wynajęta platforma wlokła się noga za nogą, raz po raz grzęznąc w piasku. Trzy konie, wprzęgnięte do jednego dyszla, szły nierówno i koła wcinały się w piasek, wychodząc z kolein. Fortepian był krótki i nie bardzo ciężki. Staś obiecał chorej kobiecie, że się będzie opiekował tym instrumentem jak dzieckiem, i teraz nie chciał wyprzedzić furmanki, i noga za nogą kazał jechać Jankowi za nią. Kobieta, siedząc w łóżku, płakała cicho, kiedy wynoszono fortepian, i to zirytowało Stasia. - Ma czego baba ryczeć - powiedział do siebie, gdy pilnował załadowania, stojąc na wąskiej uliczce. Teraz, gdy jechał za tym fortepianem jak za trumną, wciąż widział łzy przejrzyste i duże, całkiem wyraźne, spływające po policzkach chudej pani. Wieczór prędko nadchodził, ani się spostrzegł. Majowy wieczór i pomiędzy drzewami widać już było fioletową mgiełkę; niebo też w połowie było liliowe i rzucało niebieskie refleksy między bruzdy na piasku. Szmer kół skwierczał już prawie, a Żyd siedzący nad fortepianem w fantastycznym koszu pokrzykiwał monotonnie. Nawet Stasia opuścił dobry humor. Dopiero późnym wieczorem dojechali do leśniczówki. Przy pomocy Janka, Żyda ze Sławska, Edzia i Olka, wreszcie Maliny Staś wyładował fortepian i postawił go w swoim pokoju. Żyd odprowadził konie na podwórze i uciszyło się kompletnie. Staś siadł przy fortepianie i, położywszy ręce na błyszczącym w cieniu deklu, patrzył przez otwarte okno na noc i na pnie sosen, i na pnie brzóz, bo tam się już zaczynała brzezina-i zaczęło mu się serce ściskać. Nigdy nie myślał o tym, a teraz stało się bardzo ciężko. Zaczął grać bardzo cicho, żeby nie zbudzić małej Oli. Zaczął grać rzeczy przebrzmiałe bezpowrotnie i nie mające tutaj żadnego sensu. Wszystkie tanga i slow-foxy, jakie tańczył w sanatorium, a które na tle surowego pejzażu nabierały barwy niemodnych sukien. Szczególniej ta piosenka hawajska, jaką tańczył z miss Simons. Była bardzo ładna, taka jak jego tancerka, ale równie jak ona nie miała sensu. Bolesław przez cały czas wyładowywania fortepianu nie pokazywał się. Zamknął się widać w swoim pokoju i nie chciał nawet patrzeć na gorszący instrument. Noc była bardzo ciepła i Staś nie myślał o bracie. Grając piosenki bardzo pospolite odczuwał ból tej czarnej nocy i jej strach. Nie chciał na razie nic wiedzieć o humorze Bolesława. Tymczasem Bolesław po pewnym czasie wszedł z dużym hałasem, narobił naprawdę wrzawy, przeszedłszy się tam i z powrotem po pokoju Stasia, wreszcie usiadł na łóżku i Staś widział, że targa brodę.Po chwili dopiero powiedział: - Wiesz, ten twój fortepian i całe twoje granie robi mi przykrość. Ty się zupełnie nie orientujesz, że jesteś w domu żałoby. - Rok już minął - powiedział Staś nie przerywając gry i słowa te jego brzmiały jak początek ballady, deklamacyjnie i barwnie. Bolesław wstrząsnął się: - Ta muzyka przeraźliwie mnie denerwuje. - Mnie także - powiedział Staś i przerwał granie. - Wywołuje przede mną świat, do którego nigdy nie wrócę i którego naprawdę' nigdy nie zaznałem. Patrzyłem na to wszystko z okna pokoju, przez szybki widziałem jakieś rzeczy, które byłyby piękne, gdybym mógł ich dotknąć. Ale nie dotknąłem i nie dotknę. To jest niby szkło, niby coś z kruchego lodu... Słuchaj, Bólu - powiedział nagle poważnie-ja widzę, że się ty nie orientujesz w jednej rzeczy. Nie wiesz, dlaczego ja tu przyjechałem. - Jak to dlaczego? - Ja wiem, że moja wesołość i moja muzyka drażnią ciebie, ale pozwól mi na to jeszcze. Widzisz, ja przyjechałem tutaj nie na bardzo długo... W mojej chorobie przed ostatnim stadium następuje zazwyczaj polepszenie. Trwa ono parę tygodni. Ten czas lekarze wyzyskują na to, aby wysłać takiego pacjenta gdziekolwiek bądź, do domu lub na wieś, prywatnie, aby nie umarł w sanatorium. Moja poprawa zaczyna już mijać. Ja cię bardzo przepraszam, mój drogi, ale ja na to nic nie mogę poradzić. Chciałbym - uśmiechnął się - ale nie mogę... I dlatego nie bardzo mi się sprzeciwiaj. Ja przyjechałem do ciebie umrzeć. Bolesław tkwił nieruchomo w ciemności, ale Staś nie patrzył na niego: wciąż go fascynowała ciemna noc za otwartymi oknami i myślał o miss Simons, i żałował, że nie zakochał się w niej, i nucił hawajską piosenkę. - Dlaczego nie ma u was słowików? -zapytał po chwili. - Były... ale widać już przestały śpiewać. Bolesław wstał z łóżka i przeszedł się po pokoju. Ale teraz krok jego był spokojniejszy i cichszy, jak gdyby starał się stąpać ostrożnie. Zbliżał się parę razy w stronę Stasia i patrzał uważnie na jego twarz bielejącą w mroku, skupioną, niby oderwaną od ziemi. Ale brat nie zwracał na niego uwagi, jakaś wewnętrzna pieśń drgała w jego chorych płucach. Potem dopiero powiedział: - Wiesz, to wtedy bywa, kiedy przechodzi z płuc na kiszki...Bolesław bez słowa wyszedł z pokoju i zniknął na werandzie. IV Lato rozpoczęło się szczególnie piękne. Dnie nie nadto upalne kończyły się gorącymi wieczorami i noc przychodziła spokojna, cicha i pieszczotliwa. Bolesław w dalszym ciągu bardzo mało sypiał. Wyznanie brata nie zbudowało pomiędzy nimi mostu porozumienia. Przeciwnie, czuli się jeszcze bardziej skrępowani, kiedy zasiadali do wspólnego jedzenia. Bolesław z niepokojem spoglądał na Stasia, ale na twarzy brata nie spostrzegał żadnych oznak posuwającej się choroby. Począł już nawet myśleć, że to, co mu Staś powiedział, wylęgło się w jego chorobliwej imaginacji. Staś dużo grał, pisywał listy - a po południu zwykle Bolesław spostrzegał go z Olą, przechadzającego się pomiędzy białymi drzewami brzeziny. Gdy wieczorami Staś wracał do domu, Bolesław z kolei bezsenny i zwątpiały błąkał się pomiędzy grobem żony a sczerniałymi budynkami leśniczówki i podwórza". Przechodził czasami koło mieszkania służby i zawsze dolatywały go stamtąd śmiechy i wesołe głosy. Chociaż do najbliższej wsi było bardzo daleko, jednak do Maliny przychodził zawsze któryś ze znajomych chłopców. Czasem, zwłaszcza w sobotę lub niedzielę, było ich kilku i Bolesław, uciekając od fortepianu Stasia, wpadał w orbitę harmonijki ręcznej, na której wygrywał jeden z tych wielbicieli. Po pewnym czasie Bolesław zaczął przystawać gdzieś w okolicach tego mieszkania i słuchać tych śmiechów i tego grania. O ile drażniły go piosenki hawajskie, które tak cichutko wygrywał Staś, o tyle głośne i monotonne dźwięki harmonii zaczęły mu sprawiać przyjemność. Sama prymitywność tych piosenek przenikała mu do serca. Nie mógł powiedzieć, aby granie to przekształcało się w jakiś beznadziejny smutek. Przeciwnie, myślał sobie: jak by to było dobrze, gdyby żyła Basia i gdyby tak z nią chodzili tutaj po lesie i po podwórzu, trzymając się za ręce. Basia na pewno cieszyłaby się z takiego ładnego lata i z tego także, że do Malinki przychodzą chłopcy z odległych wsi. Basia miała zawsze specjalną sympatię do ludzi kochanych i zakochanych i zawsze się cieszyła ze wszystkich romansów, o jakich słyszała. I gdy ktoś opowiadał jej o namiętnych tragediach, odbywających się na wsiach polskich, cieszyła się bardzo, aczkolwiek było tam dużo mowy o wypadkach morderstw, zabójstw,okaleczeń. Miłość dla niej była wszystkim. Tak sobie przynajmniej myślał Bolesław i pewnego razu postanowił zobaczyć, którzy to chłopcy przychodzą do leśniczówki. Zbliżył się do progu, na którym siedzieli wszyscy mieszkańcy nadstajenni. Za jego zbliżeniem rozmowy ucichły, śmiechy odleciały. Zebrani przywitali go serdecznie, ale oficjalnie. Spostrzegł, że z obcych jest tylko Michał z sąsiedniej kolonii. Był to dzielny chłopiec i Bolesław bardzo go lubił. Nie wiedział, że to on chodził do Maliny. Nawet nie pytał zresztą, mogło się zdarzyć, że Michał był tutaj przypadkiem. Przychodząc do miasteczka mógł zajść, aby dowiedzieć się, co słychać w tej samotni. Porozmawiali przez chwilkę o pogodzie, o przewidywaniach na siano; Bolesław zapytał Michała, co słychać u nich na kolonii, ale rozmowa się nie kleiła. Bolesław rozumiał, że ich krępuje, ale nie miał dość siły, aby się od nich oderwać. Chciało mu się kontaktu z ludźmi i tym przyjemniej mu było, że byli to ludzie prości. Ale wreszcie musiał odejść. Myślał sobie, że chyba zaczyna się w nim coś starzeć czy zmieniać, iż odczuł tak gwałtownie potrzebę obcowania i rozmawiania. Minął brzezinę i poszedł w kierunku ulubionego swojego miejsca, gdzie można było myśleć, że las się kończy. Rzeczywiście był tam rów, a za rowem ciągnęły się malutkie poletka, za poletkami w gąszczu wiśniowych drzew stała zapadnięta chatka starej Maryjki, z której nie widać było nawet komina sponad drzewek. Za domem Maryjki znowu były pola, zasiane owsem, a potem dopiero rozpoczynał się las. Pola te należały do leśniczówki i rok po roku, niestety, były obsiewane owsem, który stawał się coraz nędzniejszy i nie w bardzo dobrej formie utrzymywał leśne konie Bolesława. Nigdy nie przychodzili tu z Basią. I może dlatego lubił to miejsce i, włócząc się teraz co wieczora (pomimo zmęczenia całodzienną pracą), często przychodził i stawał na skraju lasu; patrzył i myślał, że można sobie wyobrazić, iż pola te ciągną się bez końca, że nic już ich nie przerywa, że się brzezina nie zacznie po tamtej stronie. Ale potem wracała myśl, iż to tylko polana, na której chata Maryjki jest wysepką. Inne wieczory także były ciepłe. Nie mógł wysiedzieć w domu, gdzie Staś tak często grał na starym i rozstrojonym fortepianie. Instumentowi nie służył pobyt w domu otoczonym gęstym lasem. Chrypiał coraz bardziej i nawet niektóre klawisze przestały odpowiadać. Walce i tanga brzmiały na nim okropnie, ale Staś nie przstawał grać. Były takie dnie, iż stawało się to jego całodziennym zajęciem i że od fortepianu wstawał tylko do stołu lub do łóżka. Pokładał się teraz od czasu do czasu, a zwłaszcza popołudnie lubił spędzać leżąc owinięty w piękny szal, kraciastą pamiątkę z Davos. Bolesław uciekał daleko w ciemne sosny, ale schrypnięty głos fortepianu gonił go długo, zanim ogromnym kołem zatoczonym w lesie nie wyszedł poza granice j ego zasięgu. Usiadł pod sosną i milczał. O niczym nie myślał; wiatr był nieduży i tylko w samej górze drzew przechodził niespokojny szelest. Czarne gałęzie sosen łomotały głucho, zapowiadając na jutro przemianę pogody. Siedział dość długo. Gdy wiatr się ściszał, słyszał odgłosy kroków stąpających po igliwiu: ktoś się przechadzał niedaleko, tam i z powrotem pomiędzy sosnami. Zwrócił się w tamtą stronę i słyszał przytłumiony głos, nie mógł jednak rozeznać, kto tam rozmawia. Irytowało to go trochę: nawet tu nie ma spokoju, powiedział przez zęby, potem splunął. Wstał i wrócił do domu. Staś nie grał, nie było go ani w stołowym pokoju, ani w sypialni.Bolesław przeniósł lampę od siebie do jadalni i powoli pił wystygłą herbatę. Katarzyna spała już w kuchni, od strony podwórza nie dolatywały żadne dźwięki. Widać dzisiaj Michał nie przyszedł z harmonią, a może to właśnie on spacerował po lesie. Nigdy jeszcze tak wyraźnie nie pomyślał Bolesław o małej wartości swojego istnienia. Nigdy mu do głowy nie przychodziło to, że naprawdę nic by się nie stało, gdyby umarł. I to nie to, oczywiście, że świat nie odczułby tego, ale i dla niego samego to przejście od bezmyślnego istnienia do bezmyślnego niebytu nie miałoby żadnego znaczenia. Krok po prostu zwyczajny,, ale nieznaczny. Pomyślał o obrzędach związanych z jego ewentualną śmiercią, z pogrzebem; jak by go baby ubierały. Katarzyna oczywiście i Maryj ka, tak samo jak przy Basi. I czy Malinka przyszłaby do niego! Czyby ona też go myła, jak żonę? Chyba nie, to przecież młoda dziewczyna. Ile ona może mieć lat? I pierwszy raz zastanowiła go obecność Maliny na leśniczówce, to, co ona tu robi, jak wygląda. Nawet jej sobie dobrze wyobrazić nie mógł. Gdy zamknął oczy i chciał wywołać jej obraz w głowie, rysy jej uciekały mu. Rozumiał tylko, że widzi owal jej głowy i warkocze skręcone, nie pokryte chustką. Nie pamiętał nawet, czy była ładna, czy brzydka. - Muszę tam pójść jutro rano - powiedział sobie. Stanisław bardzo długo nie przychodził. Bolek się dziwił i chodził po pokojach, zajrzał do Stasia, ale tam nikogo nie było. Fortepian stał z podniesionym deklem jak ptak. Bolesław podszedł do klawiatury i jednym palcem wystukał melodię piosenki, jaką śpiewał kiedyś w wojsku w młodości. Stali wtedy na południu Rosji w małym miasteczku i codziennie wymykał się cichaczem z koszar do ślicznej dziewczyny, która wychodziła na jego spotkanie, mieszkała niedaleko. Szli razem na strych i spali tam na sianie. Przestraszył się trochę tej melodii, która pod jego niezdarnym palcem zabrzmiała niezbyt głośno, i zdziwił się swojemu stanowi ducha. Niestety, stało się - pomyślał - przyjazd Stasia zupełnie mnie odmienił. Teraz może dopiero zrozumiał treść tego, co mu Staś przed kilkoma dniami wyznał. To znaczy, że będzie znowu śmierć w jego domu, trup leżący na łóżku, mogiła w brzezinie czy miasteczku, że odejdzie Staś, który zawsze był dla niego taki obcy z tym swoim ,,europejskim" uśmiechem. I znowu baby przyjdą myć trupa Stanisława, jak myły trupa jego żony. Tylko Malina nie może. To przecie nie jest rzecz młodych dziewcząt, to robią zawsze stare baby. Sama nawet nie będzie chciała, to jest zupełnie niemożliwe. Któż by śpieszył do mycia nędznego ciała suchotnika? Umrze, to może nawet lepiej, bo nawet sobie nie może wyobrazić, co z niego mogłoby być. Suchotnik - to jedyna dla niego profesja. Ale Staś wrócił z takim uśmiechem, z takim rumieńcem, taki podobny do człowieka szczęśliwego, że ponure myśli ulotniły się z głowy Bolesława. V Nazajutrz pomiędzy Bolesławem a Stasiem zaszła nieprzyjemna scena, zupełnie zresztą bez powodu. Pokłócili się o byle co przy śniadaniu, masło Stasiowi nie smakowało, Bolesław nazwał go "fircykiem", wypomniał mu podróż i nawet, ile to wszystko kosztowało. Staś zdziwił się brutalności brata i wyszedł czym prędzej z pokoju. Wczesne, chmurne rano. Niebo było białe, sosny były czarne. Staś poszedł jakimiś okólnymi drogami, zrywając po drodze rzadkie i nędzne stokrotki. Zaszedł na podwórze od strony sterczących zarośli i pokrzyw, które zazwyczaj otaczają śmietniki osiedla ludzkiego. Zaraz za ceglanym domem-stajnią, na ubitej ziemi, która czerniała jak czekolada, stała balia na stołku i Malina prała bieliznę. Była zwrócona profilem do Stasia i mógł się jej przypatrzyć. Miała bardzo piękną linię czoła i nosa, śliczne powieki, którymi pokrywała oczy jak płatkami kwiatu, ładne, bardzo klasyczne brwi. Natomiast dół twarzy miała prostacki, usta za duże, a zęby zbyt białe; w uśmiechu, dość zresztą rzadkim, miała dzikość, która nie zniechęcała jednak do niej Stasia. Błąkając się między drzewami, mimo woli myślał o niej i cieszył się, że jest to sposób na zapomnienie o przykrej scenie Bolesława. Myślał zapewne, że te pieniądze wydane na marne, bo i tak umrę - powiedział sobie, ale myśl ta przykryła mu tylko przez chwilę, jak ciemna sosna światłe tło nieba, inne weselsze myśli: myśli o istnieniu Maliny. Wczoraj wieczorem, spacerując z nią po lesie, dowiedział się, iż właściwie w metryce ma Malwina, ale że się tak lepiej wymawiało jej rodzicom. Staś zapewnił ją, że tak o wiele jest ładniej i że na pewno wygląda na Malinę, nie na Malwinę. Śmiała się z tego bardzo.Uważnie śledził jej ruchy przy praniu, muskuły rąk, rąk, które były bardzo białe; piersi miała zaciśnięte w ciasnym malutkim kaftaniczku, wypłowiałym, ongi fiołkowym i zapiętym na małe guziczki. Dłonie jej poruszały się sprawnie i żwawo, z wielką techniczną dokładnością. Prawdopodobnie prała koszule własne i Janka. A może Michała? Staś nie podszedł do niej i nie zapytał o robotę ani o zdrowie, ani o pogodę, zawrócił bezszelestnie po paru minutach postoju i poszedł do tak cudownej w tej chwili brzeziny. Brzozy, pochylone to w tę, to w ową stronę, miejscami tworzyły jakby kościelną nawę i bielone słupce pni miały dziś nastrój skupiony. Zwykle jak tak w te dnie ciepłe i bezsłoneczne, przepowiadające deszcz, ale jeszcze gorące, pochylone nad światem i zbliżone jakby do ziemi niskim białym niebem. Nie myślał o niczym, tylko czuł, że jeszcze żyje. Nawet nie myślał, że już wkrótce to wszystko przestanie dla niego istnieć. Nie przywiązywał wagi do tego, co go otaczało. Ważny dla niego był ,,świat", "Europa" -jak nazywał lśniące korytarze sanatoriów i składziki pod schodami, gdzie tkwiły na czasowym przechowaniu skórzane kufry chorych ludzi. Lubił tamto powietrze, przesycone zapachem eteru i nutami hawajskich piosenek. Z leciutką pogardą patrzył na białe pochylone brzozy, niepodobne do "melezów" napełniających wysokie alpejskie doliny. Nawet nie wiedział, że nazywają się po polsku "modrzewie". Bolesław ani na chwilę nie pomyślał o tym, że Staś dlatego był w tak dobrym humorze, że już wszystko najgorsze przebył. Pożegnał się z tamtym światem, jakby to był naprawdę świat. Miss Simons wiotka i muślin jedwabny jej sukni, i tafla jeziora, i obłoki nad lodowcami, i płyty z Paryża, i kufry z Londynu... tamto było życie. A tutaj brzozy i mogiły, kwiaty ubogie i dziecko opuszczone - to nie było prawdziwe istnienie. Przyjechał już tutaj złamany pożegnaniem ze światem; ostatnim jego łącznikiem z życiem był fortepian wynajęty w miasteczku od jego "siostry w chorobie". Tego właśnie Bolesław nie mógłani odczuć, ani zrozumieć. Dotykał brata brutalnymi słowami-a brat już, właściwie mówiąc, nie żył. Poprzez pnie zobaczył, iż ktoś się do niego zbliża. Był to Janek, brat Maliny Czuł do niego bardzo wiele sympatii, podobny był nawet do Maliny. Bolesław mu kiedyś opowiadał, iż Janek był podejrzany o zamordowanie kogoś tam w lesie; że zastrzelił podobno jakąś babę zbierającą grzyby czy jagody. Oczywiście nikt tego nie wiedział na pewno, ale to nie są rzeczy nieprawdopodobne. Janek nie wyglądał wcale na zbrodniarza, twarz miał okrągłą i różową, ciemne i kudłate włosy. Zbliżył się do Stasia i przywitał się. Siadł potem na ziemi naprzeciwko niego, odrzucając na bok fuzję. Uśmiechnął się do Stanisława i, przeginając się w tył, zapytał: - A to pan wczoraj z Maliną spacerował? - Spacerowałem - powiedział Staś. - Bo Michał to jej cały wieczór szukał i taki był zły. Bo Michał teraz do niej chodzi. - A ty do kogo chodzisz, Janku? - Michał jest bardzo zły. Zęby on panu czego nie zrobił. Stanisław się roześmiał. Co mu może zrobić? Zresztą Michał może być spokojny, już więcej z Maliną nie będzie chodził. - Nie podoba się panu? -powiedział Janek. - Nie obawiaj się. Przeciwnie. Za bardzo mi się podoba i nie chciałbym przeszkadzać Michałowi. - Może pan chodzić - powiedział Janek konfidencjonalnie-tylko żeby Michał nie wiedział. Pan się Malinie podoba, ale ona boi się Michała. - A co ją Michał obchodzi? -powiedział Staś z oburzeniem. - Jak to co? Michał się będzie żenić. Potem Janek poszedł, bo musi obejść swój rewir. Staś znowu został sam na polanie, znowu patrzył na brzozy, tylko coś się zmieniło w tym pejzażu. Nie był już tak obojętny, smutniejszy stał się i zarazem weselszy. Staś się uśmiechał do własnych złudzeń. Ale cieszył się - niespodziewanie ogarnęło go to uczucie - cieszył się, że jeszcze parę dni zostało mu do życia. Dnie te urosły mu teraz w obszar nieskończony, godziny, które mu zostały do wieczora, wydłużyły się fantastycznie i każdą chwilę odczuwał jak podarowany mu kosztowny przedmiot. Tego dnia po raz pierwszy od dawna zmierzył temperaturę. Wynosiła 37 i 9, nie tak jeszcze bardzo dużo. Poranne osłabienie przeszło ku wieczorowi i ponosiła go ochota do życia. Poprosił Bolesława o konie, chciałby się przejechać na spacer. Zabrał Olę i pojechali. Janek powoził. Piasek znowu przesypywał się w szprychach kół, ale malodia nie brzmiała tak smutno. Ku wieczorowi niebo odsłoniło się na chwilę, blade i wysokie, jasnoniebieskie nad ich głowami i nad głowami sosen. Spacer był bardzo przyjemny i pozostał w pamięci Oli na długo jako pewna epoka w jej życiu. To był pierwszy ze spacerów, jakie urządził stryj Staś, i ten pierwszy był bez Maliny. Pojechali do jeziora, które płaskie, czarne, otoczone niskimi brzegami, podobne raczej było do wielkiej kałuży, im się jednak bardzo podobało; przy brzegu stało rozwalone czółno, ale Staś nie chciał ryzykować spaceru pomimo serdecznej namowy Janka. Gdy wracali, niebo się znowu okryło chmurami i zaczął kropić deszcz, nie bardzo zresztą gwałtowny, ciepły i zapowiadający długą niepogodę. Staś otulił w swą pelerynę małą bratanicę i patrzył na mroczny pejzaż, drzewa zielone i rozgrzane za niebieską siatką deszczu. Konie mokre lśniły i wieczór robił się dymny i niebieski, gdy zajechali do leśniczówki. Igły sosnowe pachniały i krople, spadając z gałęzi i liści na zbutwiały dach werandy, stukały cicho, jak gdyby rozmawiały.Stukanie było coraz gęstsze i zmieniało się od czasu do czasu w jednolity szmer, który potem znowu ustawał i znowu wracał, jak pasaż jakiś w beznamiętnym utworze muzycznym. Staś siedział sam w swoim pokoju i myślał, że dzisiaj już nie zobaczy Maliny. Nastawiony przed jego oknem samowar nisko dymił na deszczu. Michał zapewne grał na swej harmonii we wnętrzu izby, bo tylko kiedy ścichała rozmowa kropel, ucho łowiło słabe dźwięki, dochodzące od podwórza. Znowu przypomniał sobie wszystkie stracone okazje miłości, przed chorobą w Warszawie i potem w Davos, i zrobiło mu się tak żal, że nigdy nikogo nie mógł pokochać. Kiedy wyjechała miss Simons, nie było jeszcze śniegu, stała w dzień wyjazdu po południu w czarnej atłasowej sukni, której rękawy haftowane były w srebrne gwiazdy. Przechylona przez poręcz dębowej drabiny patrzyła na niego zakochanym i niebieskim wzrokiem, ale naprawdę nie mógł jej nic odpowiedzieć swoimi oczami. Toteż czuł w niej tyle smutku i rozczarowania, że aż litość w nim wzbierała. Tak bardzo było mu przykro. Nawet chciał jej coś takiego powiedzieć, ale nie umiał tego sformułować. Na dworze wspaniałe fioletowe chmury zbierały się poniżej Schiahornu i Seehornu, niebo było zimne i fiołkowe; oczy miss Simons smutne. Nic zaprawdę nie wiedział i nie mógł wiedzieć, dlaczego uczucia, jakie wznosiły jej piersi, nie miały w nim odpowiednika nigdy dotychczas ani potem. Myślał, że jest jakimś bezpłciowym, niemądrym stworzeniem, które nie może się zdobyć nawet na szczupłe uczucia. Wtedy może nawet tak nie rozumował. Myśli te implikował sobie ex post, kiedy siedział tu w ciemnym pokoju i słuchał szelestu deszczu. Narzucał je sobie i teraz, kiedy wydawało mu się, że musi robić jakieś dodawania, sumować i wyciskać treść z dni, które wcale żadnej treści nie miały. Suma oczywiście wypadała błaha, nie mógł tego jednak naprawić ani przeinaczyć. Ryczałtem przypisał tę pustkę tylko temu, że nigdy nie kochał. Ale i nad tym długo się nie zastanawiał, myśl jego poleciała obrazem przez las i przez brzezinę do tego miejsca za leśniczówką, za zaroślami tarniny, gdzie było coś w rodzaju śmietnika i stąd widać było żółte drzwi w ceglanym budynku i wrota do stajni, i gdzie widział przed chwilą młodą dziewczynę, piorącą bieliznę swego brata i swego kochanka. Kochanka? Próbował przez chwilę wyjaśnić sobie wyrażenie ludowe, że Michał "chodzi" do Malwinki, ale zupełnie nie mógł zakreślić granic temu słowu. Miało ono i mogło mieć tyle znaczeń, a w żadnym razie nie znaczyło, że Michał jest kochankiem Maliny. Mógł może przelotnie... Dżdżyste gamy na dachu powracały częściej i częściej. Deszcz rozpadał się wreszcie na dobre; Staś ubrany leżał na łóżku i patrzył na nieruchome cienie drzew w oknie. Przez chwilę zdawało mu się, że cień ten zgrubiał i ktoś poruszył liście i wiotkie gałęzie lipy, która rosła pod samym oknem. Ale nie, to tylko zapewne liście zgięły się pod ciężarem uzbieranej wody, potem pozbywszy się jej, podnosiły się gwałtownie. Z pokoju Bolesława padło światło na zadżdżony las-w jego promieniu widać było cieniutkie nitki przelatujących kropelek, ale świat dalszy pozostał ciemny, granatowy, niedostępny i tajemniczo szemrzący. Wydało się Stasiowi, że życie w tym szmerze deszczu i szeleście mokrych liści jest rozkoszne. W skroniach pulsowało mu cicho, jąkną dworze, i serce biło mocniej. Samotność w leśniczówce, zamknięcie za sobą drzwi wiodących do wszystkiego innego było czymś jedynym na świecie i myślał że skomponował sobie niezwykle ten finał. Zresztą to nie był finał, to była uwertura. Naprawdę życie zaczynało się dopiero.Było piękne i pełne harmonii. VI Trzy następne dni, przez które deszcz lał bez najmniejszego przestanku, były najszczęśliwszymi dniami w życiu Stasia. Harmonia świata, która mu się odkryła tego wieczora- przyprawiała go o uczucie niezwykłej pełni, ponad którą unosił się szept ciepłego i nieustannego deszczu. Wszystko było piękne i jak gdyby skomponowane w obraz czy w utwór muzyczny. Lipa, opierająca się mokrymi liśćmi o dach i prawie o okno jego pokoju, miała kształt doskonale zrobionej powieści, dzielącej się przemyślnie na konary i uwieńczonej zielenią. Gdy poczynał się budzić z rana, do uśpionej jeszcze świadomości przedzierały się dźwięki kropel, miarowo kapiących z dachu, i turkot wody, ściekającej rynną do podstawionej beczki. Mieszając się ze snem, muzyka ta przypominała dźwięki orkiestry, jakie czasem przygrywają nam w nocy. Wyobrażał sobie, że jest w olbrzymiej sali, gdzie jest mnóstwo ludzi, i że wszyscy oni słuchają szemrania instrumentów. Potem powoli, nie otwierając powiek, spostrzegał zieloną jasność, idącą od okien, potem przenikał go dreszcz z głębokiej rozkoszy istnienia. I tak zaczynał się dzień, zmierzający do końca zupełnie bez zdarzeń, ale przepełniony wewnętrznym światłem. W blasku tego światła nawet ponury Bolesław wydawał się istotą pełną radości. Ku wieczorowi było najlepiej; Staś czuł podniecenie gorączki, osłabienie mijało i tętno żywiej uderzało w skroniach. Owijał nogi pledem i wyciągał się na werandzie, gdzie wiała wilgoć deszczu i gdzie tylko trzeba było rękę wyciągnąć, aby mieć pełną dłoń mokrych lipowych liści, szerokich i bardzo przyjemnych w dotknięciu. Odsuwały się wtedy wszystkie, jak to sobie nazywał Staś, ,,europejskie" obrazy i było tak, jak gdyby nigdy nie wyjeżdżał z Polski i od dzieciństwa siedział tutaj, patrząc na sosny, na lipy, na brzozy. Wieczór po chmurnym niebie przechodził gwałtownie. Noc zagęszczała się razem z deszczem. Nic już nie widząc, tym bardziej mógł odczuwać szelesty. Drżały one różnorodnymi tembrami wciąż wokoło niego, przysuwając się bliżej, aż brały całkowicie go w swoje posiadanie: zasypiał. Do kolacji przychodził zziębnięty i wypijał kieliszek wódki. Bolesław siedział przy lampie naftowej sztywny, smutny, milczący i niedostępny. Nie zwracał uwagi na jego stan, Staś, który milczał dzień cały, rozpoczynał opowiadać o wszystkim: o Davos, o kawiarniach, o sanatoriach, o pannach, których tam było tak bardzo dużo, o muzyce, o szmerach orkiestr symfonicznych, które podobne były do szeptu deszczu tu na leśniczówce. W ciągu tych trzech dni Malinę widział tylko dwa razy: przychodziła do Katarzyny w jakichś sprawach i przebiegała przed werandą, wysoko zadzierając spódnicę i pokazując bardzo białe gołe łydki. Krzykliwym głosem pozdrawiała Stasia i, nie oglądając się, ginęła za rogiem domu. Minuty te były czymś niby iskra elektryczna, która przebiegała po wychudzonym jego ciele. Nie oglądał się za nią ani nawet nie spojrzał dłużej, ale czul tę obecność chwilową wszystkimi nerwami. Drżał bardziej. Ponad wszystkim jednak-ponad deszczem chłodu i szmerem kropel, górowało jedno uczucie, uczucie odnalezienia. Wszystkie podróże i wszystkie spotkania wydawały mu się tylko przygotowa niem do tych dżdżystych nocy, kiedy spał z uczuciem w sercu, że ma tam schowaną największą tajemnicę. Wszystko razem stanowiło radość tak wielką, aż nawet za ciężką do udźwignięcia - przeto trudno mu było podnieść się, wstać, chodzić z takim uczuciem w sercu. Stawał w oknach swojego pokoju i patrzył na pokrywę szarych nitek, za jaką skrył się świat, patrzał na monotonne szeregi sosen, jak gdyby po raz pierwszy ujrzał je przed sobą, i nagle przychodziła mu myśl o tej dziewczynie: - To jest więc życie - powtarzał sobie przez zęby. I zdanie to, które w gruncie rzeczy nie wyrażało żadnej myśli, w którym tylko wyładowywały się zebrane w sercu jego uczucia, stało się motywem przewodnim tych dni niezapomnianych. - To jest więc życie - mówił przy każdej sposobności. Wydawało mu się, że w chwili, kiedy część życia pożegnał, kiedy odszedł od tego wszystkiego, co w jego wyobrażeniu było ,,wielkim życiem"...prawdziwym życiem", kiedy zatrzasnął drzwi, aby umrzećtutaj spokojnie, ono dopiero ukazało swoją prawdziwą twarz. Nie zastanawiał się nawet, dlaczego uważał to życie za zdobyte czy odsłonięte w tym właśnie momencie,tylko cieszył się, że zanim odszedł stąd, zaznał tych wszystkich zgromadzonych w jedno uczuć. W południe deszcz stawał się gęstszy, cięższy, bardziej przenikliwy i nie można było nawet podejrzewać, że za tymi obłokami, które tak nisko opadły nad sosny, jest słońce letnie i niebo niebieskie. Ale Staś nie szukał oczami niebieskiego nieba. Mogło się ono już mu nie ukazać nigdy, deszcz cieszył go i radował chłód, który przenikał go, gdy tak stał przy oknie i patrzał na szare welony mgły, wieszające się na czarnych gałęziach, omytych z kurzu sosen. Więc jednak znalazłem - powtarzał sobie na zmianę. I nie trzeba mu było zadawać pytania, co znalazł. Była to jakaś treść ukryta i niewyrażalna, jakaś odwrotna strona, podszewka wszystkiego, co widział, drzew, domów, budynków, ludzi. Coś, co było tłem i istotą zarazem tego, a co napełniało go równą, niezmienną radością. Bał się, iż wszystko się zmieni przy pierwszym promieniu słońca, i z niepokojem śledził, czy się nie wyjaśnia. Ale deszcz równy, czasem tylko zmieniając swój rytm, uderzał o gonty dachu i strumyk, spływaj4cy z rynny do beczki, szemrał jednakowo głośno i gwałtownie. Chodził w tym szmerze jak w atmosferze szczęścia. Słuchał swojego oddechu, śledził życie swojego ciała, pulsowanie w skroniach, tętno w przegubach rąk i czesał co chwila włosy, spadające na oczy, patrzył na siebie w lustro, jakby szukając potwierdzenia swojego istnienia. Potem szedł do kuchni i stawał przy ogniu, i patrzył, jak się gotuje woda. Bąble wydobywające się na powierzchnię, para podnosząca pokrywę cieszyły go, jak gdyby był dzieckiem. Patrzył na płomienie, wydobywające się z suchych, krótkich drewienek, które Katarzyna podkładała pod płytę. Zapach kartofli rozparzanych dla wieprza cieszył jego nozdrza. Po tym cieple i trzaskaniu pokój jego, wilgotny, cichy, szary, szmerliwy był jeszcze milszym przytułkiem dla nieuspokojonego szczęścia. Trzeciego dnia przed wieczorem ukazały się na zachodzie niebieskie i zielone płaty nieba i deszcz przestał padać. Staś zwrócił uwagę na małą Olę, która przez cały ten czas nie zmieniała trybu życia i wracała do domu wprost z deszczu ze zmokniętą głową i ze zlepionymi włosami. Ale mała straciła swoją ufność do stryja i bardzo chłodno przyjęła jego zainteresowanie małą lalką, zrobioną z galganków, i w ogóle stanem spraw w kąciku za łóżkiem, gdzie spędzała cały czas wolny od spacerów. Z jakiego powodu wynikała niechęć do Stasia, nie można było stwierdzić. Ale niechęć ta minęła prędko, zanim płaty nieba z zielonych i niebieskich stały się głęboko szafirowe, zanim szafir ów chłodem pokrył cały strop nieba, zanim nastał pogodny i zimny wieczór. Staś, pokaszlując, wziął Olę za rękę i weszli w mokre liście i trawy. Ciemno było na razie zupełnie, dopiero gdy się oko porządnie oswoiło z zamknięciem nocy nad drzewami, dawała się spostrzegać biaława przestrzeń nieba. Staś wiedział jedno tylko, że nad stajnią jest okienko, które powinno być teraz oświetlone, okienko małe, prawie kwadratowe, z czterema dużymi szybami. Przez krzaki i liście, które strząsały krople na ich włosy, poszli tam; okno było oświetlone małą lampką; widać było nikłe i migotliwe cienie, jakie padały na ściany. Nie widać było nikogo, ale z izdebki dolatywały dźwięki harmonijki, Ola ścisnęła mocniej Stasia za rękę: - Wujaszku -powiedziała -słyszy wujaszek? Tam grają. Staś słyszał od dawna te dźwięki nosowe, te harmonie ciągle zawadzające o sekundy, wszystko to odciskało się w jego umarłym sercu jak pieczęcie w wosku. Dobrze słyszał melodię popularnej piosenki, którą kiedyś nucił w Szwajcarii, a która teraz dopiero, przerobiona na krajowy sposób, dobrnęła do tej zapadłej leśniczówki. Brzmiała ona tak zupełnie odmiennie, jak odmienne stało się jego życie pomiędzy brzozami i sosnami, życie teraz odnalezione. Życie odnalezione w chwili zgubienia. Toteż zatrzymał się jeszcze z małą Olą i, patrząc na oświetlone cztery kwadraciki na czarnym o tej porze murze, zasłuchał się w nosowe septymy i sekundy, wywoływane z mokrej, czarnej nicości przez Michała. Odtąd już do końca-tak myślał - towarzyszyć mu będzie ta melodia, właśnie w ten sam sposób przerobiona, z slow-foxa zmieniona na krakowiaka jakiegoś czy szybkiego marsza, bardziej odpowiadającego polskiej naturze wykonawcy. Inna to melodia od tamtej, nuconej parę lat temu przez wszystkich uliczników w Zurychu, gdzie mu robiono pierwszą operację. O ile są w Zurychu ulicznicy, pomyślał potem, i zaczął Oli opowiadać dość szybko i bezładnie o regatach na pięknym i zamieszkanym jeziorze. Ale ani on nie zważał na swoje słowa, ani Ola ich nie słuchała. Pociągnęła wuja znowu za rękę: - Chodźmy tam- powiedziała- posłuchajmy Michała. Staś przez chwilę się zawahał, tak bardzo propozycja Oli była urzeczywistnieniem jego pragnień; ale bał się, że to będzie zanadto krępujące dla zebranych nad stajnią. Ostatecznie zdecydował się jednak i zaraz po wejściu do bielonej na niebiesko izby pożałował swojego kroku. Wszyscy się bardzo zmieszali, i stara matka, i Janek, i Michał. Butelka wódki stała na stole. Tylko Malina była nie zmieszana. Otarła furtuchem stołek z kurzu i podsunęła go Stasiowi; ten nie spojrzał na nią ani razu, wziął Olę na kolana i rozpoczął uprzejmą rozmowę z Michałem o trudnościach grania na harmonii. Janek siedział na przypiecku przed półokrągłą czeluścią ruskiego pieca, gdzie paliły się szczapy drzewne; na deskach, przykryte workowym płótnem, stały wyrobione bochny chleba, ogień trzaskał. Staś, nie patrząc na dziewczynę, widział każdy jej ruch, każde spojrzenie. Ona tylko istniała dla niego w tym towarzystwie: nalała mu kieliszek wódki, odniosła lampkę w głąb pokoju, bo musiała obejrzeć, czy chleb już dostatecznie wyrósł, i zostali na chwilę w milczeniu, w cieniu, po ścianie pełgały blaski ognia, czerwone i złote, i Michał nagle oparł się plecami o ścianę, zapatrzył się w ogień i zagrał tak przeciągle i tęsknie, aż Ola przycisnęła się mocniej do Stasia, nie odrywając oczu od prostackiej, ale wyrazistej twarzy grającego. Słuchali muzyki w milczeniu. Stanisław czuł, jak mu wódka rozchodzi się ciepłem po żyłach, jak przestaje czuć wilgoć, pozostałą po spacerze na włosach, obuwiu i ubraniu. Pochylił głowę i słuchał potwornego, rzężącego grania, rzeczy naprawdę bardzo nieprzyjemnej i wywracającej na nice wszystkie jego nie domyślane uczucia, które dotychczas tak prędko przepędzał przez słabo oświetloną komorę świadomości. Wszystko, co przeżył dotychczas, zdawało mu się upadkiem, a miał już tak mało czasu do podniesienia. Zauważył, że ze spokojem mierzył ten czas, ani nie myślał o sobie i o swojej śmierci. To tylko świat miał umrzeć. Zauważył, że oczy Oli, rozszerzone bardzo, patrzyły na Michała z niemym podziwem. Serduszko dziewczynki bilo pod jego palcami, czuł je ręką i obawiał się, że jego bije tak samo. Odwrócił głowę i ujrzał, że Malina stoi w głębi izby, za cieniem pieca, w rogu, oparta o ścianę, i słucha grania Michała z głową odrzuconą w tył. Przepiękne powieki, doskonałe i skończone, opadały jej do połowy na oczy i na nich skupiał się blask nikłego światła; na powiekach i na włosach, na kosach, które kosmykami wymykały się spod chustki. Michał grał długo, aż wreszcie przestał, Staś podziękował mu, podał mu rękę i wyszedł, nie patrząc na nikogo. Ola chciała jeszcze zostać, więc się ociągała za ręką wuja. Ofuknął ją nagle i potem pożałował. Stojąc już w nocy, w mokrym zapachu lasu, podniósł ją na ręce, leciutka była jak ptaszek, przycisnął do siebie i począł całować po czole i po włosach. Ola chudziutkie rączyny owinęła naokoło jego szyi i przytuliła swój policzek do policzka stryja, mocno przyciskając go. Staś poczuł, że mała płacze, łzy cichutko spływały jej z oczu. - Co ci jest? - zapytał się. Zdławiony głos wpadł mu do ucha niby powiew tej ciemnej nocy: - Ja tak kocham Michała... I mama... I mama... Staś poczuł, jak te słowa przeniknęły go zimnym dreszczem. Przycisnął jeszcze mocniej kruchą postać do siebie i dłonią zakrył jej usta. Bał się, że sam się rozpłacze, że pod ciężarem nie znanych i nie uświadomionych rzeczy umrze przed terminem. Ułożył Oleńkę w ramionach jak w kołysce i, wolnym krokiem idąc ku domowi, kołysał ją w tę i ową stronę. To nóżki, to główka dziewczynki potrącały o liście, o krzaki i krople ze szmerem spadały na poszycie. Po chwili zaczął mówić wesołym i równym głosem: - Głupstwa gadasz, Olu, głupstwa straszne... Za to ci urządzę kąpiel z kropel deszczu, mocno cię wykąpię, mocno cię wykąpię - wyrzucę cię w powietrze... A Ola już się śmiała: - Wujciu, wujciu, wujcio mi głowę o jaki pień rozbije.- Ale Staś powiedział poważnie: - Nie, ja jestem kot, widzę wszystko po ciemku. -1 w głośnym śmiechu stanęli przed werandą leśniczówki. Oddał Olę Katarzynie, ale Bolesława nie było w domu. Żal i strach u Stasia przeszły w dobry humor i na myśl o samotności brata ogarnęło go rozczulenie. Chciał go odnaleźć, chciał mu powiedzieć, że nie ma mu wcale za złe jego sceny, wszystkiego, co mu wtedy powiedział. Pomyślał, iż brat pewnie znowu poszedł w nocy i stoi pomiędzy białymi brzozami, nad mogiłką żony, że to stanie przeraźliwe jest i nic mu nie pomoże. I że mokro jest i wilgoć, i krople deszczu przesączają się przez piasek do trumny, w której leży Basia, i że to pewnie straszna myśl dla Bolesława. Powoli poszedł w tamtą stronę; zastanawiał się nad tym, jak mało jest skupione ich życie, jak bardzo uciekają od czarniawego domku leśniczówki, jak ciągle wychodzą, włóczą się, jak nawet godziny posiłków stają się ruchome i nieokreślone i rzadko zbierają rodzinę, z trzech osób złożoną, wokół jednego stołu. Wilgotne powietrze ociepliło się nieco przed nocą i ziemia parowała. Szedł powoli, pociągając nogami, serce mu się uspokoiło i krótki oddech mógł stać się głębszym. Stanął przy mogile i oparł się ręką o pochylony pień, którego gładkie i chropawe cząsteczki odczuwał palcami. Ale Bolesława nie było przy grobie żony. Staś stał przez chwilę samotnie i wczuwał się w myśli brata. Co mu przechodzi przez głowę, kiedy stoi nad miejscem, gdzie o parę metrów pod piaskiem leży zakopana kobieta, którą kochał? Staś nigdy nikogo nie kochał i dlatego nie mógł sobie dotychczas dość dobrze pomyśleć, co czuł Bolesław. Teraz się dopiero zastanowił, w tym miejscu rozkładu i nowego życia. I nawet nie liczył, za ile tygodni jego tu zakopią, Bolesław był bardzo zdrów i mocny i na pewno długo by jeszcze musiał błąkać się od brzeziny do polanki, gdzie chata Maryjki... Muzyka Michała wywietrzała mu z głowy całkowicie, słuchał teraz cichego poszumu drzew, myślał także, że gdyby człowiek mógł słyszeć leżąc na trzy metry w ziemi, czy posłyszałby, gdyby mu zagrano na grobie. Chyba nie. Ziemia ciężka i mocna nie dopuszcza głosów i w głębi panuje cisza jak na pustyni. Usłyszał kroki, westchnienia tuż obok. Zdjął ręce z brzozy i dotknął tej osoby, która stała przy nim; uczuł te same szorstkości i gładkość, co na brzozowej korze, te same krople rosy, ten sam chłód. Tylko że pod materią, której dotknął, drzemało ukryte ciepło, dające o sobie znać westchnieniem. Nie powiedziawszy do siebie ani słowa, odeszli tylko parę kroków od mogiły. Na uboczu były tu jakieś krzaczki i mech na ziemi był pewnie suchszy niż gdzie indziej. Z wdzięcznością pomyślał Stach, że szła za nim aż tutaj. Usiedli. Objął ją bez słowa i chudym ramieniem wyczul jej szerokie plecy, otoczone wypukłymi mięśniami wzgórki kości pacierzowej. Pomyślał o tamtej kobiecie - leżącej w mogile, a potem z czułością, wdzięcznością, rozmarzeniem, o jakie siebie nie posądzał, wtulił swą głowę w jej piersi. Objęła go również milcząca, ciepła i zwilżona rosą, przechyliła go w tył i położyli się razem. Tak leżeli bardzo długo, bez ruchu, zasłuchani w nocne życie lasu, w szmer drobnych brzozowych witek. Potem Staś spokojnym ruchem przesunął rękę na jej serce i poczuł, jak pod dłonią jego, pod wypukłością piersi, pod żebrami bije równo, miarowo i poważnie, jak gdyby nigdy nie miało przestać bić. Potem powstał sam. Ona jeszcze leżała zmęczona i spokojna. On stanął i poczuł, że całe ubranie ma wilgotne, wyjął chusteczkę i otrzepał kolana z ziemi, otarł włosy z wody, twarz osuszył z zapachu miłości. Potem przyklęknął, pochylił się, otarł z czułością twarz Maliny, przy czym poczuł znowu pod palcami doskonałość powiek, podobnych do listków wiosennych. Ona leżała bez ruchu i nie mówiła nic, jak nie powiedziała nic od samego początku. Wetknął jej w rękę swoją chustkę i szepnął nad uchem: - Weź na pamiątkę. Potem znowu się położył, leżał na wznak, ona mu rękę położyła pod głowę. Spojrzał w górę, niebo było bladawe, wysoko, straszliwie wysoko błyszczała pomiędzy gałęziami gwiazda. VII Dnie dżdżyste, później rozpogodzone, były tymi dniami, kiedy Bolesław kręcił się po lesie (nie przerywając zajęć) i po leśniczówce jak zwierz po klatce; nie było mu specjalnie smutno, tylko ciężko. Fizycznie, jak kamień na plecach, odczuwał swoje wstawanie, chodzenie, jedzenie. Wszystkie te czynności i funkcje nie miały żadnego zabarwienia tym trudniejsze się wydawały. Pustka, którą odczuwał, pogłębiła się tak, że nawet nie chodził na grób żony. Podczas kilku ostatnich wieczorów, kiedy tam był jak zwykle, w myśli jego wmieszały się takie pierwiastki, że wolał na razie - po raz pierwszy od tej śmierci - przerwać swoje odwiedziny mogiły. Drętwiał na myśl, że może przybyć jeszcze jedna. Chwilami wydawało mu się, że życie, które wiodą, jest tylko imaginacją, czymś wyobrażonym sobie i odwołalnym. Myślał, że Staś mu mówił o swojej chorobie na próżno, żartując czy strasząc. Ze mu nic nie grozi. Ale dnie, kiedy padał deszcz i odrętwiały brat leżał u siebie na werandzie i nie mówił ani słowa, napełniały go strachem, że to już. Tak że tego wieczora, kiedy się wypogodziło i Staś w dobrym humorze poszedł z Olą na spacer, ucieszył się bardzo, uśmiechnął się nawet na swoje strachy. Poszedł pomału za nimi zdziwiony trochę kierunkiem, który obrał Staś, śledził, dokąd doszli, zatrzymał się razem z nimi, patrząc na oświetlone okienka mieszkania nad stajnią, został sam w cieniu mokrej nocy, gdy weszli do środka. Muzyka harmonii męczyła go, stał i patrzał w oświetlone okno. Widział, jak światło lampy uciekło w głąb izby, po ścianach i po szybach zaczęły latać odblaski płomieni. Muzyka Michała uderzyła na niego dzika i jeszcze bardziej przejmująca niż poprzednio. Teraz nie ulegało wątpliwości, iż Staś ,,zakochał się" w siostrze strzelca. Tego tylko brakowało. I co on zobaczył w tej prostej dziewczynie? Taka sama dziewka, jakich po lasach tutejszych jest tysiącami, ale nie, musiał. Mało mu było tych wszystkich europejskich panienek, których fotografie rozstawił w swoim pokoju, na prostym drewnianym stole. Malina jest, właściwie mówiąc, brzydka, ma tylko ładne oczy i śliczną oprawę, brwi równe, powieki, rzęsy. Przymknął oczy, choć prawie zupełnie było ciemno, i starał się znowu wyobrazić sobie twarz dziewczyny. Ale z dachu kapały głośno krople, w rynnie stukało resztkami i dźwięki te bliskie przeszkadzały skupieniu jego myśli. Widział jakieś inne oczy, inne twarze, inne powieki. Zdawało mu się, że krótko tak stał, że nie zdołał jeszcze pomyśleć wszystkiego, że muzyka Michała, przytłumiona tutaj, a jednak wyraźna, nie wszystko mu jeszcze powiedziała.Las sosnowy dochodził prawie do samego budynku, cztery niestare sosny stały naprzeciwko kwadratowego okna izdebki, miał przez chwilę ochotę wdrapać się na jedną z nich, aby zobaczyć, co się tam dzieje. Ale najniższe gałęzie zaczynały się dosyć wysoko, a potem zawstydził się swojej myśli.-Do czego to dochodzi-powiedział prawie głośno i ostatecznie cofnął się pod samą ścianę, aby słyszeć wyraźniej. Muzyka się urwała, zabrzmiały kroki Stanisława i Oli, a potem zduszony szept dziewczynki: -Ja tak kocham Michała... i mama... I mama.. Nie wiedział, czy Ola nie dokończyła zdania, czy też rozwiało się ono w powiewie nocy. Tamci odeszli cicho z początku, potem coraz głośniej szeleszcząc w krzakach, a on zatrzymał się przygwożdżony, nie rozumiejąc ani słów, które dopiero co usłyszał, ani swoich uczuć. Poszedł równym i spokojnym krokiem bardzo daleko w las i późno powrócił do domu. Potem znowuż chodził po pokoju i zatrzymywał się co chwila przed łóżkiem głęboko uśpionej dziewczynki. Nawet nie myślał, aby w słowach Oli znajdował się jakiś tajemniczy sens; nie mogła znać tak mała dziewczynka jakiejś okropnej, ordynarnej tajemnicy; przecież to już półtora roku, jak Basia umarła. Michał wcale wtedy tu nie bywał, nie chodził jeszcze do Maliny; ani o tym nie myślał. Tylko chciał wiedzieć, co mała mówiła - a nie mógł jej wprost o to zapytać. Sens musiał pozostać utajony, tajemnica rośnej nocy nie poruszona nigdy. Cisza nad wszystkim, jak cisza w brzezinie, nad grobem. Najbardziej go jednak irytowało to, że przerażenie wobec podsłuchanych słów prawie równoważyło się z wściekłością z powodu tego, iż Staś chodził do mieszkania Malwiny. Wprawdzie był tam krótko i zależało mu tylko na posłuchaniu muzyki, w mieszkaniu znajdowało się parę osób, a Stasiowi towarzyszyła Ola, jednak to było nieprzyzwoite. Chciał zaraz nazajutrz pomówić ze Stasiem i zwrócić mu uwagę na to niestosowne postępowanie. Ale kiedy wstał, musiał zaraz jechać do odległego rewiru, gdzie od samego rana przystępowano do znaczenia drzew na przerąb, a on musiał tego pilnować. Pogoda była nie ustalona i pełno chmur na niebie, chłodnawo. Siedział w lesie do wieczora, pilnując roboty, znacząc drzewa cyframi i starając się nie myśleć o wczorajszym wieczorze. I rzeczywiście, wydał mu się sennym przywidzeniem. I owszem, myślał dużo o Basi i bardzo tęsknił do niej. Pamięta, jak kupowała jagody od baby, jak zsypywała z dzbana górę poziomek na półmisek, pamięta, jak z Olą szła przez las w białej sukni, pamięta, jak odbierała zająca z rąk Michała, który go jej przyniósł w prezencie. Tak, więc Michał i wtedy już przychodził, ale to przecie był strzelec, chłop, ktoś, na kogo się zupełnie nie zwraca uwagi, tak jak on sam na przykład wcale nie zwraca uwagi na narzeczoną Michała. Nie był histerykiem i zbyt wielki szacunek miał dla Basi, aby móc pomyśleć o niej coś złego, ale samo połączenie myśli o umarłej z myślą o cielesnym podobaniu się, w ogóle o ciele, sprawiało mu dojmującą przykrość. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że Basi mógł się ktoś poza nim podobać. Że na przykład doskonała budowa Michała mogła uczynić na niej pewne wrażenie, mogła wywołać myśli, o jakie nigdy nie posądzał żony podczas ich krótkiego małżeństwa. Ze miała sfery życia zmysłowego, które nigdy do niego nie należały. Nie pojechał do domu na obiad i przerwę obiadową spędził na brzegu polany, patrząc, jak wiatr rozpędza chmury. Robiło się coraz cieplej i coraz pogodniej i ziemia schła w oczach. Leżał w rowie, mrużył powieki i odczuwał rozleniwienie, które nie miało do niego dostępu podczas epoki tępego zajęcia się bieżącymi sprawami. Rozleniwienie to było mu tak dalece obce, że odczuwał je jakby jakiś żywioł odmienny od jego istoty, wlewający mu się do żył. Zastrzyk dziwnego mleka, który odmieniał same składniki jego bytu. Południe już było gorące, świerszcze ćwierkały i pachniały czerwcowe smółki. Kwitły w rowie różowo. Grzebał palcami bezwiednie w trawie i w kwiatach, czul, jak miał wilgotnawej ziemi zachodzi mu za paznokcie, i przyszedł mu do głowy werset: proch jesteś i w proch się obrócisz. Basia obróciła się już w proch. Ciężko mu było myśleć o tym wszystkim, nieszczęście było silniejsze od niego. A przy tym jak nieszczęście odczuwał swoje siły, swoje zdrowie, tęgość swoich ramion, krok swój, który był bardzo pewny siebie i sprężysty nawet wtedy, kiedy łaził z kąta w kąt, nie wiedząc, co robić z sobą, ze swoim życiem i swoją biedą. W końcu, leżąc tak w cieple i zapachu, zasnął niezdrowym snem, jakim śpią na ziemi i w trawie ludzie, całe życie sypiający w łóżku. Gdy zbudził się, robotnicy przystąpili do pracy bez niego. Posuwali się szeregiem wzdłuż młodego lasu, oskrobując korę niektórych drzew, młodszy leśniczy z sąsiedniego rewiru szedł i znaczył cyfry czerwonym ołówkiem i pędzlem umoczonym w smole. Ptaki śpiewały jak szalone. Liście były pełne i zielone. Poczucie uspokojenia się w przyrodzie było dla niego pewnego rodzaju ulgą. Przez chwilę jeszcze siedział w rowie i nie zastanawiał się nad tym, czy robota idzie, jak należy. Nie myślał nawet o swoich niepokojach. Tylko jedno mu przyszło do głowy, że gdyby był żonaty, toby nie przespał tak w rowie godzin obiadowych. I że lepiej jest, bo mógł tu pozostać i dopilnować wszystkiego, jak należy. Mimo że dnie były długie, już się prawie ściemniało, kiedy wrócił do domu. Odprawił robotników, potem jeszcze gadał z młodszym leśniczym, bardzo miłym człowiekiem, potem przyszedł strzelec i opowiadał o szkodach, jakie wyrządzili niedawno ludzie z sąsiedniej wsi, odległej o dwadzieścia pięć kilometrów: jak podpiłowali wspaniały stary modrzew i już nie zdążyli go wywrócić - drzewo stało jeden dzień, strzelec je widział, ale nim przyszedł nazajutrz z ludźmi, wiatr je obalił, niszcząc mnóstwo młodzieży. Młodszy leśniczy, Krępski, zirytował się. Bolesław odwiózł go do jego leśniczówki, bo to było dość daleko, a jemu się nie śpieszyło. Gdy wrócił, zastał tylko Katarzynę.Powiedziała mu, że Staś poszedł na spacer, a Ola gdzieś pobiegła. W milczeniu zjadł przygrzany obiad i wyszedł na ganek. Jak dawniej irytowało go granie Stasia na fortepianie, tak teraz wściekało go milczenie. Chciałby czuć, jak głupie, schrypnięte melodie szarpią mu nerwy na kawałki. Przypomniała mu się harmonia Michała i poszedł na podwórze. Janek dawał koniom obrok, na górze paliło się światło. Zawahał się przez chwilę, potem poszedł po schodach i nie pukając, otworzył drzwi. Stanął w progu nie zauważony. Jego córka siedziała w cieniu na łóżku, oparta o wysokie poduszki Malwiny. Obok łóżka siedział Michał i opowiadał jej skomplikowaną bajkę o głupich ludziach. Oprócz nich nie było w izbie nikogo. Ola zobaczyła ojca, skoczyła na równe nogi i przybiegła do niego. - Tatusiu, tatusiu, jakie bajki opowiada mi Michał. Bolesław pocałował córkę. Michał stal wyprostowany. Bolesław po raz pierwszy spojrzał na niego uważnie. Był to chłop dużego wzrostu, wspaniale zbudowany, rysy miał wulgarne, choć przyjemne. Miał bardzo białe włosy i jasne wąsiki, oczy małe, bardzo niebieskie. Bolesław uśmiechnął się do niego. Michał spoglądał na niego bardzo uprzejmie. Widać było, że jest to dobry człowiek. - Nie przeszkadzajcie sobie - powiedział Bolesław dziwnie miękko-niech ci Michał dokończy bajki, a potem jazda do domu. Czas spać! Zawrócił i poszedł. Zszedł ze schodów ciężko i powlókł się jeszcze trochę w bok, chciał odejść w las, aby go nie widzieli, aby samemu nic nie widzieć. On nie umiał opowiadać bajek, nie umiał nawet porozmawiać z Olą, nie wiedział nigdy, co jej ma powiedzieć. A przecie to wszystko, co mu na tym świecie pozostało. Staś ma rację, mała jest bardzo zaniedbana. Ale cóż on na to poradzi? Jest taki zapracowany. Dziś był dzień nowych elementów: spostrzegł w otoczeniu tak znanym w charakterze swoim tak pospolitym nowe rzeczy. Nie było mu to przykre, budziło się jak gdyby inne w nim życie, interesowało go to. Południowe rozleniwienie zabarwiło mu już całe popołudnie, cały wieczór na sposób nie znany. Czuł się, jak gdyby zwalczał niebezpieczny narkotyk. Po raz pierwszy widział dzisiaj Michała i zobaczył, że jest to chłopiec ładny i miły, który się może podobać. Po raz pierwszy poczuł w sercu ukłucie z powodu opuszczenia Oli, samotnej dziewczynki, chodzącej po bajki do izdebki stróża. Gdy wyszedł za stajnię, za sosny, jak gdyby po raz pierwszy także zobaczył brzezinę, gdzie leżała żona. W tle późnego wieczora tkwiły te pnie białe, oświetlone resztkami światła, jak perły wprawione w aksamit. Pnie te, białe, gładkie, toczone, przypominały mu tutaj ramiona kobiece, mnóstwo splątanych ramion, wznoszących się w górę gestami błagania, uniesienia, czasem odgiętych ku dołowi ruchem poddania i rezygnacji. Bukiety ramion w górze łączyły się dłońmi, plątały palcami, niektóre zaś stały pojedyncze i beznadziejne. Wilgotne, parne powietrze napełniało zgęszczeniem interwały pomiędzy brzozami i wszystko razem czyniło wrażenie jakiejś zmysłowej świątyni. Ramiona te tworzyły kolumnę połysków. Nigdy mu się ten las nie wydawał taki, ten las trwożnych szeptów, zimnych powiewów, nocy zimowych, kiedy gwiazdy takie ogromne, dni jesiennych, kiedy płatki jak złoty deszcz spadały na mogiłę, kiedy wisiały w górze niby żółte, potargane strumienie. W ten wieczór czerwcowy nie było w brzezinie ani śmierci, ani trwogi, ale życie, którym dyszał las, stało się potężne i niepokojące do tego stopnia, iż spokojny oddech Bolesława zamącił się niespodzianie. Powietrze uwięzło mu w gardle i serce się ścisnęło. Stał i patrzał, a lasem przechodzi raz w raz pieszczotliwy dreszcz, ramiona pochylały się i zmieniały układ, potem wracały, a ciemne coś, w co wpijały się te białe ręce, słodko szemrało za każdym razem. Jak jeden złoty punkt wbity w te cienie zalśniła nagle pierwsza nuta spóźnionego słowika. Zachłysnęła ona stojącego wciąż nieruchomo, niby grudką lodu. Grudka ta topniała w gardle, robiła się słodka i słona, przepełniła czymś ciepłym oczy. VIII Ani tego wieczora, ani kilku następnych bracia nie spotkali się przy kolacji. Tylko podczas szybko zjadanego obiadu zamieniali kilka nic nie znaczących słów. Bolesław zresztą nabrał zwyczaju spędzania godzin południowych tam, gdzie go praca zastawała: przy porębach, zasiewach, karczunkach. Staś miał wolną rękę i robił, co mu się podobało. Przed wieczorem często teraz wyjeżdżał końmi na spacer, powoził sam, zabierał też z sobą Olę, a Malwina czekała gdzieś w umówionym miejscu i jechali razem. Podczas jazdy nie rozmawiali nigdy prawie z sobą. Przebywali jakiś kawał piaszczystej drogi, kręcili się po lesie-w milczeniu wracali do domu. O ile była z nimi Ola, ona najwięcej mówiła. Staś nie zastanawiał się nad tym, co robi, Malina jeździła i koniec. Natomiast męczyło go ogromnie milczenie tej dziewczyny. Myślał, że czai się poza nim jakaś zasadzka czy tajemnica, której oczywiście nie będzie mógł zdobyć. Często, jadąc przy niej bryczką Bolesława, stojąc obok niej w lesie, patrzył na jej odwrócony, spokojny, zamyślony profil. Tyle w nim było spokoju i pogody, że widok ten działał kojąco na jego nerwy. A potrzebował sercu uspokojenia: nerwy się poszarpały ostatecznie, nocami miewał halucynacje, żołądek nic prawie nie trawił. Ale serce biło mu równo, gdy patrzył na niskie czoło Malwiny, gdy całował to czoło. Postanowił nie pytać o nic tej dziewczyny i nic jej nie mówić. Nie opowiadać ani o swoim życiu, nie pytać jej o to, czym dotąd była. Nawet nie chciał nic wiedzieć o Michale. Tylko gdy wracał do domu, długo nie mógł usnąć, widział przed sobą jej rysy i myślał, że teraz nastaje godzina Michała. Ale Michał widać przestał przychodzić, bo przez te dnie Staś nie widywał go wcale. Cały dzień właściwie był oczekiwaniem. Z rana leżał długo i słuchał głosów domu. Katarzyna stukała nożem w kuchni, siekąc cebulkę do obiadu, kogut piał monotonnie, nieznośnie, zamknięty w chruścianym kurniku; ciało Stasia z wolna budziło się do życia po nocy pełnej koszmarów, zlane zimnym potem. Zdrętwiałe ręce i nogi przechodził drżący dreszcz, przebiegało mrowie i miał już siłę otworzyć powieki. Spostrzegał wtedy przykryte zielonymi liśćmi okna i światło pogodne lub przyćmione w miarę zmiennej pogody. Gdy był deszcz, lubił słuchać jego szeptu, zanim spojrzał na świat. Ale bardziej cieszył go blask słońca, pogoda. Czuł wtedy w sobie więcej życia i wstawał trochę wcześniej. Zjadał śniadanie, siadał do fortepianu - ale przez cały czas czekał, czy nie posłyszy mocnych kroków, głosu chropawego. Malina często w ciągu dnia miała jakieś sprawy do kuchni i przylatywała do Katarzyny. Przyszło mu kiedyś na myśl, że właściwie pędząc to leniwe, bezczynne, bezmyślne życie, nie głosu Maliny powinien nasłuchiwać, nie kroków dziewczyny. Ale te inne, skradające się, ciche kroki jak gdyby odeszły. Sam począł wierzyć w pomyłkę lekarzy i chociaż się nie czuł zbyt silny, nie zauważył w sobie żadnych niekorzystnych zmian. Postęp choroby nie dawał znać o sobie. Nie jadł nic prawie, ale też i nie odczuwał żadnych specjalnych dolegliwości. Ciężko mu było tylko do południa, nie wiedział jednak, czy to jest ciężar miłości, czy choroby. Tak nic nie wiedział o tego rodzaju uczuciach - i śmierć, i miłość przeżywał po raz pierwszy. Dopiero około piątej uczuwał siłę wstępującą w niego. Cieszył się niezmiernie z życia, choć miał uczucie, że wszystko mu przeszkadza, jest przegrodą pomiędzy nim a rzeczywistością. O zmroku Malwina kończyła robotę i pachniała ziemią i mydlinami. Spotykali się na umówionym z góry miejscu i ogarniało ich pełne treści milczenie. Czasami tylko to, że dotykali rąk swoich, idąc kołyszącym krokiem, sprawiało im przyjemność i stanowiło o całym życiu Stasia. Naprawdę, to, co przeżywał, napełniało go po brzegi, wylewało się i stawało się jedyną radością, o której nawet nie mógł mówić, bo Malwina by go nie zrozumiała. Powoli pojął, że kobieta, która z nim chodziła po mrocznych ścieżkach lasu, składa się z samego kłamstwa. Nie wiadomo, co było przyczyną, co skutkiem. Dość że wszystkie nieliczne słowa, które Malwina mówiła Stasiowi, były wyraźnymi kłamstwami. Do tego stopnia, że Staś nie wierzył niczemu, nawet temu, co siłą rzeczy musiało być prawdziwe. Nasamprzód Malwina wszystkiemu zaprzeczała, o cokolwiek Staś ją pytał. Bo w krótkim czasie zerwał z systemem niezadawania pytań. Przeciwnie, im bardziej widział, że do niczego one nie prowadzą, tym bardziej drażniło go to i skłaniało do zasypywania dziewczyny pytaniami. Na wszystko odpowiadała: nie. Nikogo nie kochała, nigdy nie miała kochanka. Michał nie do niej chodził, nie znała żadnego chłopca dokoła. Posuwała się do tego, iż twierdziła, że przed Stasiem nie znała żadnego mężczyzny, co było oczywistą nieprawdą. Staś nie wierzył temu, ale koniec końców powstawał mu w głowie szmer owych "nie" i przestawał wierzyć sam sobie i swojemu doświadczeniu. Miss Simons zwierzała mu się ze wszystkiego, była szlachetna i szczera, mówiła, że nie on był pierwszym, którego kochała, że miała trzech kochanków, że kradła u ojca pieniądze, że była niedobrą córką. Nic go to wtedy nie obchodziło, nie stwarzał sobie z tych wyznań żadnej atmosfery. Gdy patrzył na siebie w owej epoce, drażniła go, do pasji doprowadzała własna bezmyślność. Jeden dzień w tym pustkowiu wydawał mu się pełniejszy niż całe tamto życie. Przestał odpowiadać na listy z cudzoziemskimi markami. One też stały się rzadsze, nie w każdej poczcie znajdował je ku swej irytacji Bolesław. Fałszywe odpowiedzi Malwiny stanowiły jakby rój motyli, który ją otaczał. Były tym specyficznym zapachem, który drażnił i odurzał Stasia. Co dzień przed ujrzeniem dziewczyny postanawiał sobie, że dzisiaj będzie milczał, i co dzień stawiał jej te same pytania, które wkrótce stały się stereotypową litanią, nieodmienną jak rytuał. Kończyło się to zawsze tym samym: nudzę ciebie, prawda? na co padało ostatnie, niezawodne, pełne wewnętrznego przekonania: nie! Na jedno tylko pytanie odpowiadała pełnym i szczerym: tak. Staś zaryzykował je w parę dni po pierwszym spotkaniu. Było to pytanie: kochasz mnie? Staś zdawał sobie sprawę, że owo "tak" było równie kłamliwe, jak wszystkie poprzednie "nie", ale mimo to sprawiało mu ono taką przyjemność, że powtarzał je nie tylko codziennie, ale nawet po kilka razy w ciągu jednego dnia. Cóż miał mówić, gdy ona milczała, gdy leżeli oboje w zaroślach, w wilgotnym poszyciu lasu, czując pod plecami źdźbła trawy i zeszłoroczne, opadnięto liście? Gdy mocno przyciskał chudymi rękami jej ciepłe i obfite ciało, gdy dotykał dłonią jej skóry i przez samo dotknięcie czuł, jak była biała? Powtarzał to pytanie bez sensu i na różne tony, a ona zawsze tak samo odpowiadała, nie zmieniając intonacji ani na jotę. Podobne były te odpowiedzi do zapóźnionej kropli po deszczu, spadającej z liścia na liść. Raz tylko odpowiedziała inaczej. Był to wieczór gorący. Staś ociągał się z wyjściem i do późna odkładał spotkanie na skraju lasu, skąd widać było chatę Maryjki. Był tego dnia wyjątkowo osłabiony i nawet czuł zmęczenie w plecach od brząkania na fortepianie. Był to dzień pocztowy i dostał właśnie list od miss Simons, która znowu miała jechać do Davos. Wyobraził sobie z ironicznym uśmiechem pejzaż i domy, i powietrze pachnące apteką, jakby zrobione na receptę. Brząkał jakąś melodię, powoli wystukając nuty, było to zawsze to samo tango, które tańczył-w minionym życiu. Upał męczył go, ale może nawet nie z powodu zmęczenia odsuwał od siebie moment wyjścia na skraj lasu. Odczuwał możliwość spotkania z Maliną jako najwyższe szczęście, jako wszystko, jako jedyną rzecz, co mu była dana w życiu - i z niezmierną, nowo narodzoną miłością myślał o lesie, w którym się spotkają. Ziemia, na której mają leżeć, wydała mu się bliskim i dobrym stworzeniem domowym, oswojonym zwierzęciem, do którego się można przytulić. Malina i las, i ziemia, wszystko to było niby zdrowie, którego już nie miał odzyskać, ale które jeszcze go pieściło. Zszedł bardzo powoli z werandy, obejrzał się na leśniczówkę, ciemną już i pochyloną, i zastanowił się nad ciszą, jaka w lesie drzemała. ,,Pewnie dziś będzie księżyc" - pomyślał sobie. Ale księżyca nie było; mijając drzewa przechodził przez cieplejsze i zimniej sze smugi powietrza, przechodził między nimi, jak pływak przepływa między ramionami prądów. Znalazł Malinę na pół uśpioną, leżącą na płask pod nisko nachyloną sosną, która namiotem swoich dolnych gałęzi często przykrywała ich pieszczoty. Zbudził ją i powtórzył namiętnie codzienne pytania, i posłyszał codzienne odpowiedzi. Nie chciał tylko się pytać: czy go kocha. Wahał się, całował ją, obejmował. Pod koniec dopiero, gdy już miał odejść do domu, nie dotrzymał swojej obietnicy; powiedział: kochasz mnie? Na co posłyszał zdławiony szept: a pan mnie kocha? Wspomnienie tego niezwykłego zapytania ukołysało go do snu prędzej niż zwykle, zbudziło go wcześniej, obdarzyło na dzień następny większymi siłami. Siły te okazały się złudne. Pod wieczór powłóczył zaledwie nogami, ale w świetle tego cichego ponocnego pytania Malwina wydała mu się inną dziewczyną i wszystko, co mu przedtem wyraźnie kłamała, nabrało prawdopodobieństwa. Odkrył w niej możliwości uczuć, których się po niej nie spodziewał. Dziwne nadzieje zaczęły go opanowywać. Myślał, że gdyby to wszystko przybrało kształty gwałtownej i żywiołowej miłości, to życie jego zakończyłoby się w chmurach i nadzwyczajnościach. Byłby to prześliczny finał. Mówiąc to nie wierzył już w możliwość tego końca. Udawał sam przed sobą, że komponuje finał, a czuł, że zaczyna dopiero z trudem i pracą budować sobie jakąś treść w tym życiu. Dopiero zaczynał żyć. Wszystkie myśli jego oplatały się wokoło tego mocnego, białego ciała, które codziennie trzymał w objęciach. Sądził, że wypija z tego ciała soki, potrzebne mu do przezwyciężenia słabości. Myślał, że od tej chwili Malwina zmieni odpowiedzi na pytania, które jej powtarzał, że mu odpowie czymś w rodzaju uczucia. Ze zacznie może ona pytać. Ale nie. Była jak dawniej - pokorna, spokój na, wstydliwa, kłamliwa. W dalszym ciągu mówiła, że nie znała mężczyzn przed Stasiem, że Michał do niej nie chodzi. I na pytanie: czy go kocha, odpowiadała Stasiowi "tak". Chciał to wszystko odmienić, poruszyć, dostać się do środka tego zimnego ciała, ale wysiłki jego opadały zupełnie bezskutecznie. Raz tylko, w parę dni po owym wieczorze, gdy Staś znużony jej biernością wstrząsnął ją za ramiona i wymagał odpowiedzi, chciał się dowiedzieć innych rzeczy, powiedziała znowu coś, co odkryło jeszcze gorsze perspektywy. - No, a Michał - zapytał. - Michała kochasz? - Tak, też kocham - odpowiedziała cichutko. IX Tego dnia spotkali się wcześniej niż zwykle, bo była niedziela i Malwina nie miała roboty po południu. Dzień był niezwykle gorący od samego rana i Staś zmęczył się bardzo. Poszedł piechotą aż nad jeziorko, martwe, czarno-białe oko wody, bo tam się umówił ze swoją kochanką. Przynajmniej było daleko od domu i nikt ich nie mógł widzieć. W trawach i trzcinach nadbrzeżnych Malina powiedziała mu, że Michała także kocha. Nie zwrócił z początku uwagi na to powiedzenie i, zostawiwszy dziewczynę, która się jeszcze chciała wykąpać, powlókł się do domu. Drzewa stały sztywne i pociły się w warze nieruchomego powietrza. Niebo zalegał szafir bez chmurki od samego rana, cienie nikłe tworzyły rzadką siatkę pomiędzy drzewami. Błękitna dal lasu stała dziwnie sucha i wyraźna w deseniu. Staś, oblany potem z gorąca i osłabienia, pomału poruszał nogami i co chwila przystawał, aby zaczerpnąć powietrza. Nic go jednak nie odświeżało. Oddychanie stawało się męką. Gdy przyszedł do leśniczówki, było już późnawo. Brat gdzieś poszedł. Wnętrze domu było chłodne i przyjemne. Ola spała leżąc na łóżku ojca, muchy brzęczały i łaziły jej po twarzy. W pokoju Stasia szyby przykrywał zielony chłód lip, usiadł przy fortepianie i patrzył przez okna na liście i na drzewa w głębi. Począł sobie powtarzać słowa Maliny. Dziś był w ogóle niedobry dzień. Przy stole znowu pokłócili się z bratem. Bolesław trzasnął drzwiami i nie dokończył obiadu. Uciekł gdzieś, a teraz znowu to powiedzenie Maliny. Coś nieskończenie głupiego w tych słowach, fałsz, prostota, nieumiejętność sformułowania uczuć. I po raz pierwszy uczuł się upokorzony uczuciami, które go wiązały do tego spotkania. Położył ręce na klawiszach i przypatrywał im się bezmyślnie. Potem spostrzegł, że palce mu bardzo wychudły, że są niezwykle chude. Po tym jednym mógłby poznać, że już koniec się zbliża, ale nie chciał przywoływać tej myśli. Przeciwnie, zaczął myśleć o długim życiu. Później zaczął grać ulubioną hawajską piosenkę, którą grał wtedy, gdy tańczył z miss Simons. Pamiętał wybornie tę chwilę. Ale teraz nastąpiło to, co rzadko mu się zdarzało, i tylko wtedy, kiedy słuchał jakiejś egzotycznej pieśni. Z głębokim zimnym dreszczem zaczynał odczuwać ogrom rzeczy, których na pewno nigdy nie zobaczy. Obszar zielonych, zimnych oceanów, niebieskie morza pełne palm i wysp, ziemie zimne i rozpalone. Kobiety w portach i we wsiach, ludzie, ludzie, ludzie. Wszyscy, których mógłby znać, kochać, zajmować. Nie ma ich tutaj, nie ujrzy ich nigdy. Gdy te momenty przychodziły do niego w Szwajcarii, ścierał czym prędzej widoki, które podsuwała wyobraźnia. - Będę miał w życiu daleko więcej powiedział sobie. Ale teraz wiedział, że nie będzie miał w życiu już nic więcej oprócz ciała bardzo prostej kobiety, i powódź nie znanych, niemożliwych do wyrażenia światów zalewała go, aż się zachłystywał i oddychał z trudnością. Ile tego mieszkało w jednej prostej, hawajskiej melodyjce, którą wydobywał ze starego fortepianu nieskomplikowanymi ruchami palców. To, że nie tylko nigdy nie pozna tych światów, ale nie będzie mógł nawet wyrazić dreszczu, jakim one go przenikają, było męką jeszcze gorszą. Poczuł ogrom przyrody, grozę jej nieubłaganych praw, wielkość jej i obojętność. Obojętność jej wobec jego małej śmierci wstrząsnęła nim. Zimno mu się zrobiło w tym upale, włosy stanęły dęba, śmierć trawi go powoli, a przyroda, nic, nic, nic nie zrobi, aby to odmienić - przypatruje się jego zgonowi, obojętna. Jakież miliardy umarły tak samo młodo. Wstał i rzucił z trzaskiem wiekiem klawiatury. Przestraszył się. W drzwiach stała Ola, zbudzona ze snu jego muzyką, blada. Stała jak zahipnotyzowana. Wziął ją za rękę, pociągnął na łóżko i szybko, zmęczonym głosem począł jej opowiadać znowu o zaćmieniu księżyca w górach, o czerwonej, umarłej tarczy, zawieszonej nad mroźnymi szczytami. O poczuciu przestrzeni, jaką daje cień ziemi padający na księżyc. O gwiazdach, które są wtedy większe i głębiej osadzone w mroźnym, czarnym niebie. O wyciu w górach psów, które się boją. O wiecznym szmerze potoków i wodopspadów, które na wszystko obojętne powoli kruszą wielkie skały i znoszą je w doliny. Wobec tej wielkiej gry elementów nic nie znaczy życie ludzkie. Ola nic nie rozumiała i bała się tego opowiadania. Staś powtarzał nerwowo: - Ja wiem, że ty nic nie rozumiesz, ale to nic. - Potem zostawił ją na łóżku, a sam chodził po pokoju, obijając się o fortepian. Mała siedziała nastroszona, trzymając w zwisającej dłoni rękę obskubanej lalki. - To nic, że ty nie rozumiesz, nic nie szkodzi - powtarzał Staś- ale ja nie mam komu opowiedzieć, a jak ja już będę w ziemi, przypomnisz sobie, jak wyrośniesz, przypomnisz sobie. Tylko nie przypominaj sobie w nocy, bobyś nie spała. A potem ciągnął: - A może byś spała. Ludzie śpią pomimo tego, iż otaczają ich takie straszne rzeczy, drzewa, obłoki, zwierzęta. Ale to nic nie znaczy, ludzie śpią... Gadał takie i tym podobne rzeczy. Pociemniało gwałtownie. Dopiero po chwili zorientowali się, że to nie tylko wieczór, ale i burza. Stanisław co chwila odczuwał w ustach smak dziwny, ale przyjemny i, ocierając chustką język, widział, że ślina jest różowa. Pociekło mu także kilka kropel krwi z nosa. "To na burzę" - pomyślał. Wreszcie od tego gadania zrobiło mu się słabo. Spojrzał na Olę, siedziała na łóżku płacząc cichutko i w przerażeniu przyciskając lalkę do piersi. Staś nagle zatrzymał się. Rozczulił się i chwycił dziecko w objęcia. I wszystko skończyło się we łzach. Płakali oboje i razem z tymi łzami oddalały się strachy. Znowu stawali na ziemi, nie widzieli strasznych rzeczy, tylko ściany, które ich okrywały od zbliżającej się burzy. Pierwsze poświsty nadleciały, a jednocześnie kroki Bolesława rozległy się na ciemnej werandzie, w zupełnie już ciemnym domu. - Okna zamykać - zawołał twardym, rzeczywistym głosem, aż drgnęli oboje. Rzucili się do okien i pozamykali je szybko. Już lało. Bolesław zapalił lampę, postawił ją w stołowym pokoju i stanął spokojnie pośrodku. O szyby zamknięte uderzył nagle potok deszczu i krople wody spłaszczyły się na oknach. Błyskawice i gromy następowały po sobie w miarowych odstępach. Niebo otwierało się bladoniebieskie i ukazywało nierzeczywiste kształty powykręcanych drzew. - Idź do swego pokoju - powiedział nagle Bolesław do Oli groźnym głosem i twarz jego w podwójnym świetle lampy i błyskawicy błysnęła surowo. Staś zastanowił się nad tonem tego głosu, ale nim zrozumiał, o co chodzi, Bolesław wyjaśnił mu wszystko. - Ładne rzeczy tu wyprawiasz-powiedział. Stasia nad wszelki wyraz przestraszył początek tej sceny. Nie dlatego, że bał się słów, które miał mu Bolesław powiedzieć, ale przelękła go niepotrzebność tego, co mógł od brata posłyszeć. Wszystko to będzie próżna i czcza gadanina, która nie tylko nie zmieni jego stanu wewnętrznego, ale która nie potrafi ani na jotę odmienić tego, co czul dla Maliny, ostatniej deski ratunku przed zanurzeniem się w odmęty. Skrzywił się tylko w odpowiedzi. - No co? -powiedział poczekawszy trochę i widząc, że Bolesław stoi wciąż nieporuszony. Bolesław powoli odwrócił ku bratu skrzywioną twarz. Staś zobaczył dłonie i rozkrzyżował na ścianie. Wszystkimi palcami lewej dłoni ścisnął jego rękę w przegubie. - Puść - syknął - puść zaraz. Będziesz sam żałował. Rewolwer wypadł z hałasem. Nowa błyskawica oświetliła obu braci. Ale już obaj rozluźnili muskuły, opadali. Bolesław schwycił Stasia kurczowo za ramię i począł mu szeptać do ucha: - Widziałem, wiesz; widziałem, że w domu nikogo nie ma, Janek w lesie, stara na odpuście, a Michał czekał cały dzień, aż ona wróci od ciebie, ona przyszła, już było ciemno, zapalili lampę, widziałem... widziałem... - Nieprawda - powiedział Staś, wpadając nagle w ton brata. - Nieprawda, z dołu nic nie widać. Szept Bolesława stał się ledwie dosłyszalnym: - Wdrapałem się - powiedział - wdrapałem się na sosnę, wiesz, tam są sosny, naprzeciwko tych okien... wszystko widziałem, jak na dłoni, nie zgasili lampy.. Staś odtrącił brata. - Szpieg. Widać, że to cię coś obchodzi. Odszedł znowu ku swoim drzwiom, ale nogi znów stały się jak ołów, usiadł w ciemności, odnalazłszy krzesło, ale ciężar przeszedł wyżej do ciała, do serca, do płuc, zahamował oddech. Kaszlnął i nagle zrobiło mu się lekko, zanadto lekko nawet, bo głowa wydała mu się pustą banią. Przytknął chusteczkę do ust, ale okazała się wątłą przegrodą, krew leciała mu przez palce. X Przez parę następnych dni Staś leżał bez ruchu i na pół przytomny w pokoju o przysłoniętych oknach. Pilnowały go Katarzyna i Ola, zmieniając się regularnie, dając mu lód do łykania i mierząc gorączkę. Tymczasem w Bolesławie zacięło się coś i nie mógł się nawet zwrócić w stronę pokoju brata. Gorzej, trudno mu nawet było mówić i na zapytania córeczki wydawał przez zaciśnięte zęby jakieś odgłosy, podobne do mruknięć niechętnego zwierzęcia. Pierwszego dnia nawet nie poszedł do roboty, tylko siedział nieruchomo przy stoliku w swoim pokoju. Światło dnia odbijało się w jego jasnych źrenicach, ściągniętych jak oczy kota; nie widział nic i nie rozumiał nic, przysyłali po niego dwa razy, żeby szedł do lasu, ale on nie poszedł. Dopiero po południu zwlókł się z twardego stołka, nie dotknął obiadu zostawionego na stole i poszedł na karczowisko. Młodemu leśniczemu, który na niego czekał tak długo, powiedział szeptem: brat mój bardzo chory. Nie tłumaczył się inaczej, nie mógł zresztą nic innego powiedzieć, a może rzeczywiście to było dla niego w tej chwili prawdziwe. Odczuwał wagę tej choroby jako pretekst do wściekłości i bezsilności, które razem się plącząc przepełniały go niemocą taką, że trudno mu było zrobić krok. Siadł na pniu wykarczowanym, polecił leśniczemu, aby robił, co chce, i czekał ze zwieszoną głową, aż nadejdzie wieczór. Upokarzające czyny, których dokonał ostatnio, zaskoczyły go bardzo: zawsze uważał siebie za naturę szlachetną i trudno mu było zgodzić się teraz z tym, iż to on siedział na sośnie naprzeciwko oświetlonego okienka pokoju służby leśnej i patrzył szeroko otwartymi oczami, jak Malina całowała się z Michałem. Już uprzednio chciał był wleźć na tę sosnę, wydała mu się jednak trochę niedostępna, ale tego wieczora, przed burzą, namacał jakieś sęki, które w jednej chwili wprowadziły go na poziom równy z oknem. Wściekłość miotała nim już wtedy, kiedy wyśledził amory Stasia z Malwiną nad jeziorem; w upale skradał się za nimi, szedł w niedalekiej odległości, bowiem oni, pewni siebie i rozleniwieni, nie oglądali się wcale. Przymykając powieki, teraz widział wyraźnie przez siatkę pni ich powoli idące figury, przygarbioną, chudą, wysoką postać Stanisława i żółtą chustkę Malwiny. Szli, kryjąc się pomiędzy szarymi pniami, przemykając się pomiędzy krzakami i niską porością lasu, a on za nimi z takim uczuciem w duszy, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczał. Zaciskał rewolwer w kieszeni i wtedy właśnie po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że mógłby zrobić zeń użytek. Zresztą -pomyślał teraz -żeby zabić Stasia, nie trzeba rewolweru, jak się okazuje. Uczucia jego na sośnie nie były takie proste. Patrzył nie tylko na kochankę brata, ale także na Michała, co do którego miał od niedawnego czasu nieokreślone i dziwne podejrzenia. Oczywiście podejrzeń tych nie mógł i nie chciał konkretyzować, ale patrzył na niego z pewną ciekawością. Zresztą uczuć tych nie rozpoznawał. Podobne były do tej burzy, która nagle porwała sosnę, na której siedział, i pochyliła gwałtownie ku ziemi. Przymykał teraz twardo oczy, przyciskał powieki i powtarzał: - Straszne, straszne! - Słowa te odnosiły się jednak głównie do nieprawdopodobnych możliwości, które odkrył w sobie. Jeszcze trzy dni zaciętego przerażenia czekały go. Nie mógł naprawdę na tyle przezwyciężyć siebie, aby wydostać z gardła jedno słowo normalnym głosem. Proste rozkazy, które wydawał Katarzynie, z największym trudem przeciskały mu się przez zęby, tak samo ledwie mógł mówić do leśniczego czy do robotników. Usta miał stale zaciśnięte, a o ile mógł, to i powieki. Trzeciego dnia spotkał w lesie Malwinę. Zbierała grzyby, które po burzy puściły się gwałtownie i w wielkiej obfitości kryły się pod krzakami. Szedł przez zarośla bardzo oderwany od wszystkiego, co widział, i nagle ukazał mu się fartuch Malwiny w białe i liliowe paski. Stanął, odchylając się w tył gwałtownie, ale ona się uśmiechnęła łagodnie i zachęcająco. Wyprostowała się pomiędzy gałęziami leszczyny i stała równa i śmigła przez chwilę bez słowa. Potem pokazała mu koszyk pełen porcelanowych grzybów i powiedziała: - Widzi pan, ile ich jest w tym roku. Bolesław nie widział jej jeszcze nigdy z tak bliska i tak na osobności. Patrzył bez przerwy na jej równy nos, doskonały łuk brwi, na niskie czoło. Myślał, że jest naprawdę bardzo piękna. Tak milczał i patrzył na nią, aż się zarumieniła i popatrzyła na koszyk z grzybami. - Będą dziś na kolację-powiedziała-Ola lubi. Widział dokładnie, jak rumieniec wszedł na jej białe czoło, zajął je całe; spoglądał jeszcze, aż z natężeniem odwróciła głowę, już nawet na grzyby nie patrząc. Zawstydziła się prosta, wiejska dziewczyna. Nie znosiła tego upartego, zimnego, kociego wzroku. Bolesław nagle powiedział, ale także z wielkim trudem i głosem ściśnionym: - Pan Stanisław bardzo chory. - Tak, wiem - odpowiedziała Malina. - Mówiła mi Katarzyna, nie wiem, czy mam przyjść pilnować? - dodała niepewnie. Bolesław milczał przez chwilę, potem znowu wydusił: - Nie możecie się spotykać. Rumieniec stał się całkiem purpurowy, odwróciła się bokiem i gorączkowo huśtała koszykiem. - Został już tylko Michał - rzucił jeszcze Bolesław. Obruszyła się i spojrzała na niego jednym spojrzeniem. - A co panu Bolesławowi do tego? Skoczyła gwałtownie i zaczęła uciekać, ale Bolesław nie chciał jej popuścić. Rzucił się za nią pędem, nagle czując prężność swoich nóg. Krzyknął tylko: Stój, stój, ale ona uciekała, pędem wypadła na polankę, gdzie stała pośrodku jedna stara sosna, oparła się o drzewo i dyszała ciężko, śmiała się też pełnymi ustami, o ile jej na to ciężar oddechu pozwalał. - O, ja głupia-mówiła. Bolesław nie mniej zmęczony stanął tuż przy niej. Czuł, że musi się na nią rzucić, zdławić ją, zatkać jej pysk. Ale powoli wściekłość mu minęła, oddechy ich stały się miarowe, wyciągnął rękę i dotknął jej ciała. W lesie było ciepło i cicho. Potem pochylił się, pocałował ją i nagle zawróciwszy spokojnym, równym krokiem oddalił się w stronę robót. Cała złość minęła, mówił z łatwością, młodemu leśniczemu udzielił kilku cennych wskazówek, siadł na pniu, zapalił papierosa i gwizdał lekko; oczy mu się nie zacinały, mrużyły się tylko lekko. Tegoż wieczoru zaszedł do pokoju Stasia. Był to trzeci dzień po krwotoku, Staś odzyskał już trochę sił, ale ruszał się z trudnością i żaden wyraz nie spłynął na jego bladą, białą twarz, kiedy zobaczył brata. Już było ciemno i świece się paliły. Bolesław pochodził trochę koło fortepianu, Staś nie zwracał na niego żadnej uwagi, Bolesław wciąż chciał iść, ale zatrzymywał go ów wyniosły i obojętny wyraz twarzy, leżącej na poduszkach. W zacisku ust Stasia widniało jeno cierpienie: to jedno nadawało tej twarzy pozór życia. To, że brat cierpiał, że nie był obojętny, pociągało Bolesława nagłym poczuciem wspólnoty. Nie mówili nic i zdawało się, że obu jest jednakowo trudno powiedzieć jakiekolwiek słowo. Wreszcie Staś podniósł powieki i popatrzył na brata tępym spojrzeniem, w którym jednak mieściło się tyle przenikliwości, że Bolesław odwrócił się. Było to przerażające spojrzenie, matowe, powolne, ostatnie. Sam ruch podnoszenia ociężałych śmiertelnie powiek mógł odebrać wszelkie słowa. Ale Bolesław właśnie poczuł możność mówienia, pomyślał, że to ostatnia chwila, kiedy może mówić jeszcze z bratem, jak z równą sobie istotą, kiedy może go zapytać o rzeczy najważniejsze. Zdecydowawszy się, szybko zbliżył się do łóżka i położył rękę na wystającym obojczyku Stanisława. Ten tymczasem odwrócił wzrok, przymknął powieki, posłał spojrzenie do środka, martwy był znowu i obojętny. - Czy ty wiesz coś o Basi?.. Coś takiego, czego ja nie wiem? - zapytał szybko Bolesław i stał przez chwilę z opuszczoną ręką. Staś znowu podniósł oczy z wyraźnym zdziwieniem. - O Basi? -wyszeptał z trudnością. - O Basi... bo tak mówiłeś... że nie masz żony, że żona... - Skądże mogę wiedzieć coś o Basi-pewniejszym głosem powiedział Staś. -Powiedziałem... bo tak się mówi... bo rzeczywiście nie jestem żonaty. Bolesław stał jeszcze jakiś czas nad bratem i czekał dalszych słów, ale nic nie nastąpiło. Jeszcze się troszkę bardziej pochylił-ale Staś milczał, wreszcie otworzył oczy i powiedział cichutko: - Idź już sobie. Zmieszany, zasmucony Bolesław cofnął się do drzwi. Dopiero stamtąd zobaczył, że pod fortepianem, wsunięta pod ścianę i przykryta lirą pedału, siedziała Ola. Włosy jej jasne sterczały jak strączki wokoło małej główki i one jedynie świeciły w cieniu instrumentu. Bolesław zawołał na nią, potem się przeraził, że ona tu była. Ale dziewczynka spokojnie wygramoliła się spod fortepianu z zawsze nieodstępną lalką w ręce. Bolesław wziął ją za rękę, wyszedł z pokoju przez sień na werandę. Wieczór był ciepły, mokry, pachnący. Dopiero teraz poczuł, że w pokoju Stasia było bardzo duszno i panował mdły zapach choroby. Zeszli z oświetlonej werandy w noc, w ciemność, ogarniającą nagle i ze wszystkich stron. W ciemności czuli drzewa i liście, które mijali, a zdawało im się także, że owiewał ich lekki radosny oddech ziemi, leżącej w czarnych osłonach, ale czuwającej. Przeszli znajomą drogę i po raz pierwszy od wielu dni stanęli nad mogiłą matki. Ola zauważyła, iż zmieniło się wszystko bardzo od tego czasu, kiedy tu byli. Nie bała się już i nie nudziła, przeciwnie, znajdowała przyjemność w słowach, które powtarzała za ojcem. Świat się rozszerzył, odkąd stryj Stanisław przyjechał i opowiedział tyle ważnych rzeczy. Świat wypiękniał, odkąd Michał przychodził grać na harmonijce. Właśnie, gdy tak stali pomiędzy brzozami, dźwięk tej muzyki doleciał z pobliża. Olu uczuła, jak ręka ojca drgnęła, potem ukląkł i słyszała, jak serdecznie płakał. XI Pytanie Bolesława o Basie wyprowadziło Stasia wewnętrznie z równowagi, chociaż nie chciał i nawet nie mógł tego po sobie pokazać. Leżał nieruchomo, zapadłszy w stan osłabienia świadomości, cichy i spokojny. W uszach mu tylko brzęczało mocno, jak gdyby rój pszczół założył sobie plastry w głowach łóżka. Okna przysłonięte mu chustkami, bo ani okiennic, ani firanek nie było, i leżał tak w cieniu bez światła, zdając sobie sprawę tylko ze swojego cierpienia. Cały dopływ wewnętrznego życia zahamował się nagle, zatrzymało się wszystko zewnętrzne i pozostawiony nagle sam sobfe Staś spostrzegł, że jest zgnębionym strzępem, niezdatnym nawet do śmierci. Wszystko, co czynił dotychczas, było niepotrzebnym hałasem, a chodziło właśnie o jedno: o ukrycie cierpienia, o zapomnienie. Wszystko było jak ten fortepian, na którym wygrywał tak głośno. A na czwarty dzień jego choroby i fortepian właśnie zabrano, właścicielka jego umarła, spadkobiercy chcieli jak najprędzej zrealizować jej majątek, i nie zawiadamiając ani uprzedzając, zajechali platformą przed leśniczówkę w ciepły poranek. Bolesław na próżno tłumaczył i przedstawiał chorobę brata-ani chcieli słuchać. Musiał się zgodzić na wydanie instrumentu. Wraz z tragarzami wpadło światło do pokoju chorego: podniesiono chustki na oknach i Staś ze zdziwieniem zobaczył, że na dworze jest tak bardzo pogodnie i pięknie. Potem przyszedł jeszcze Janek, wszyscy razem obstąpili fortepian, natężyli siły i zgodnym wysiłkiem unieśli go w powietrze. Powoli posunęli się ku drzwiom, przechylili czarne pudło i zabrali je sprzed oczu Stasia, j ak wielką czarną trumnę...,, Mój a nie będzie taka duża" - pomyślał. I pożałował fortepianu, miał właśnie ochotę dzisiaj lub jutro zwlec się na chwilę z łóżka, aby zagrać raz jeszcze piosenkę hawajską, przy której mógłby znów poczuć wstrząsający ogrom tego wszystkiego, czego nigdy już nie zobaczy. Przy muzyce łatwiej było wywołać w sobie to morze rzeczy, spojrzeć w słodką otchłań spraw nieznanych. Trochę go to upajało, uderzało do głowy. Ale teraz patrząc w otwarte drzwi, za którymi fortepian zniknął, poczuł zalew innych spraw. Zakończenie definitywne wszystkiego, co nie było strachem i cierpieniem. Dotychczas nie doznawał specjalnie uciążliwych dolegliwości fizycznych, teraz zaczęła się prawdziwa męka. Ciało wychudłe bolało od leżenia, a ruszać się nie mógł, gdyż każde poruszenie kosztowało go mnóstwo wysiłku i kończyło się bólem, rozchodzącym się od krzyża ku kończynom. Nie mógł nic jeść. Katarzyna przynosiła mu albo rosół, albo mleko, co drugi dzień kręciła mu lody i już od samego rana nękał go dźwięk maszynki czochrającej się w lodzie z wielkim chrzęstem. Dźwięk ten, dochodzący z sąsiedniej sieni, był także źródłem radości, mimo że go męczył. Chrzęszczenie puszki lodowej było jedynym odgłosem, który dochodził do niego, świadcząc o obszernym, wielkim życiu, które teraz już odbywało się poza nim. Leżał jak pień wyrzucony nurtem rzeki na- brzeg. Był jedną z uschniętych gałązek, które zawsze obserwował na świerkach i sosnach. Czekał teraz na ostateczne ułamanie. Raz jeszcze wstał na parę dni i z wielkim wysiłkiem wprawdzie, ale ruszał się normalnie. Zszedł z ganku i, przeszedłszy drogę, poszedł kawałek w las na spacer. Nazajutrz gwizdał i nucił przy goleniu się, jak w pierwszy dzień po przyjeździe do leśniczówki, i Bolesław uśmiechnął się nawet, słuchając tego gwizdania. "No, a może znowu mu będzie lepiej? "- pomyślał. Ale Staś, kiedy tak wstał na parę dni, miał to głupie wrażenie, że coś zgubił. Nie opuszczało go ono ani na chwilę. Czuł się jak ktoś, kto nosi od wielu lat pierścionek na palcu i zostawi go na umywalni; poczucie braku czegoś bardzo codziennego i zwyczajnego prześladowało go i nie mógł o niczym innym myśleć. Nie był to brak fortepianu, bo kontrolował siebie. Był to jakiś ważniejszy brak, brak tego, co mu wiązało dotychczas wszystko, co widział i co czuł, w jakąś organiczną całość. A teraz to, co go otaczało, rozsypało się jakoś, niby paciorki różańca, niby szklane perły, które miała kiedyś na szyi miss Simons. Spostrzegł jeszcze z rana zielone światło na oknach swego pokoju, ale jednak to światło nie zapalało się od wnętrza, nie wychodziło z niego-i, budząc się, odpychał je niechętnie; nic mu ono nie objaśniało, nie stanowiło istoty tego, o czym myślał dawniej z taką ogromną radością, jak o czymś nowo znalezionym. Sosny i lipy, deszcz i pogoda rozpadły się, były osobno - tkwiły oddzielnie, wetknięte trochę bez sensu w pasmo jego odczuwań i jego myśli. Przyprawiało go to o dotkliwe cierpienie. Ani słabość, ani brak sił, ani niemożność spożycia jakiegokolwiek bądź pokarmu nie przyprawiały go o taki ból, jak to pogubienie całego świata, który mu się w oczach przetwarzał w bezwład i chaos. Gwizdał i nucił jak za pierwszych dni po przyjeździe, ale wtedy to gwizdanie także było jakimś mąceniem rzeczywistości, z której miał się wynurzyć nowy kształt świata. Teraz jednak, gdy wszystko wirowało w takt nuconej piosenki, wiedział, że się już nic nie wynurzy, że wszystko zawaliło się, że jest koniec - i piekło go to bólem gorszym niż chore płuca i kiszki. Kiedy przestawał nucić, przychodziła cisza, która pełna była strachu. Nagle, gdy milkł, kulisy domu, lasu, werandy napełniały się wymownym milczeniem. Szelest igieł sosnowych był jedynym tłem dla tych cierpień i strachu. Kładł się do łóżka i wszystko, co uderzało go w serce, każda myśl o samotności, o końcu, o strachu, przychodziła osobno, dźgała go bezładnie, gdzie trafiła, w głowę, w serce i odchodziła bez konsekwencji, ustępując miejsca innej. To było okropne i natężał wszystkie siły, aby jeszcze ruszać się, nucić, siedzieć ze wszystkimi na werandzie. Gdy raz poszedł do kuchni, zapach rozgotowanych kartofli zemdlił go gwałtownie, szmer płomieni nie zatrzymał go. Cofnął się do siebie, ale opanowywał te strachy i słabości. Bolesław widział raz po raz uśmiech na jego ustach (to rzeczywiście był uśmiech, nie grymas), ale nagle uśmiech uciekał, a wyraz, jaki pozostawał na twarzy Stasia po jego zniknięciu, przypominał potworne pobojowisko. Bolesław z niepokojem śledził te przemiany. Przy obiedzie Staś siedział razem z nimi, ale Bolesław widział po jego twarzy, że mu już nie będzie lepiej. Przerażała go martwota zapadniętych oczu, które nie ożywiały się nawet, kiedy się śmiały. Obiad jedli na ganku. Staś siedział plecami do światła i Bolesław krótkimi, badawczymi spojrzeniami obrzucał jego twarz osłoniętą cieniem. Odchodziła ona w cień nieoKi-esiony, przestawała reprezentować człowieka, brat umierał. Czuli to wszyscy widać, bo i mała Ola siedziała cichutka, rozszerzonymi białymi oczami spoglądając na stryja. Ale Staś nie zauważał tych spojrzeń, oglądał się na las przez ramię i wtedy w jego niebieskich oczach zapalały się blaski, jak w dymnym odbiciu zakurzonych luster. Śmiał się i znowu opowiadał-nie wiadomo dlaczego-o miss Simons. Miał dziś list od niej, znowu była w Davos i opisywała wszystko, co się dzieje w sanatorium. Przypomniał sobie, jaką suknię kiedyś miała miss Simons, i szczegó łowo opisywał ją Oli, która słuchała wpatrzona w stryja, z trudnością przełykając czerstwy chleb; Staś nic nie jadł, pił tylko mleko. Suknia była zielona, obszywana zielonym futrem. Do tego był krótki żakiecik z zielonego aksamitu, cały naszywany w złote prążki. Niby jezioro w lesie. Staś powiedział: niby jezioro w lesie - i spojrzał nagle na Bolesława, ale ten odwrócił głowę. To proste porównanie przypomniało im przykre sceny, a jednocześnie pokazało, iż sceny te stały się zupełnie beztreściwe wobec odmiany konstelacji. Gdy Ola odeszła od stołu, Staś poprosił Bolesława, aby go pochowano w brzezinie, obok Basi. Wprawdzie to może nie tak zaraz nastąpi, dziś czuje się doskonale. Nie chce już o tym mówić z bratem, bo to ma coś z pozy i z celebrowania, bardzo nieprzyjemne; zgrywanie się po prostu. Ale nie chce mu się potem tłuc dwadzieścia parę kilometrów, po co? Lepiej, że go tu zaraz zakopią. - Czy nie będzie ci bardzo przykro mieć mnie w najbliższym sąsiedztwie? Bolesław milczał przez cały czas, ale po ostatnim pytaniu poczuł, że rzeczywiście będzie mu bardzo przykro. Nowa mogiła obok mogiły Basi będzie wielkim ciężarem dla niego. Wolałby Stasia zawieźć gdzieś daleko, a potem nie myśleć o tym, nie mieć ciągle przed oczami tych mogił. Ale przyszło mu do głowy, że potem łatwo mu będzie przenieść się na inną posadę, gdzieś pod Suchedniów, na przykład, albo do Szydłowa. Wtedy zostawi te mogiły tutaj, i trudno mu będzie już do nich powrócić, będzie przyjeżdżać raz na rok, raz na dwa lata. Tak, może Stasia pochować w brzezinie. A tymczasem Staś siedział naprzeciwko niego przy stole i palił papierosa, dymek szary i wątły wylatywał niby oddech i roztapiał się w rozgrzanym powietrzu, na tle drzew stojących za drogą. Milczeli chwilkę, potem Staś się uśmiechnął: - No, i po mojej śmierci nie wzbraniaj sobie Maliny - powiedział. Na to Bolesław stuknął pięścią w stół, pohamował się jednak, namarszczył groźnie, odwrócił się i począł pakować ręką brodę w usta, ale była krótka, świeżo przez Janka przystrzyżona, i nie mógł jej ugryźć. To rozśmieszyło Stasia na dobre, ale nic już nie powiedział. Czuł, jak go południowe słońce grzeje w plecy i uczucie ciepła napełnia go rozkoszą. Tego dnia jeszcze widział się z Maliną i następnego. W parę dni potem położył się na dobre. Malwina nie przychodziła nigdy do pokoju, w którym leżał, nie wypadało. Z chwilą, w której położył się do łóżka, wszelka łączność pomiędzy nimi ustała. Nie było to zbyt wielkim cierpieniem dla Stasia. Obecność realna Malwiny była mu niepotrzebna. Wyobrażał ją sobie tak dokładnie i całe dnie spędzał na myśleniu o niej. Nawet nie było to myślenie, tylko porównywanie wszystkiego, co pamiętał, i wszystkiego, czego doznał od tej dziewczyny.mocnej, cichej i oddanej. Wiedział, że kłamała, że Michał był naprawdę jej człowiekiem, że za niego wyjdzie za mąż i będzie żyła do późnej starości cicha i krzepka. Myślał o starości Malwiny, ordynarnej i zwyczajnej, nic już nie mającej pięknego. I mówił sobie o jej życiu: to jest dopiero życie. Codziennie teraz leżał, słabszy, a coraz słabszy, w szmerze ula wyobrażonego, w świetle odsłoniętych okien, i widział, że była pogoda, piękna lipcowa pogoda. Opuszczono go teraz troszkę, Bolesław cały dzień był poza domem, Katarzyna zaglądała z rzadka, a Ola wolała bawić się na dworze, nudził ją uśmiech chorego wuja. Pewnego dnia pod koniec lipca - bardzo już był słaby i ku zachodowi dopiero chciał spojrzeć przez okna - uniósł się trochę, podłożył wyżej poduszki, przy czym wiele się musiał natrudzić, i usiadłszy patrzał na złote ramy. Liście najbliższych drzew zwisały nad oknami, a dalej był zawsze ten sam widok; pnie, szarość, las. Nikogo nie było w całym domu ani na podwórzu, wszyscy się gdzieś porozchodzili i było cichutko. Ale Stasiowi nie ciążyła ta cisza letnia, pełna ciepła i błogosławieństwa. Zamyślony był, ale sam nie wiedział o czym, kości go nie bolały i stąd płynęła błogość, jednoczył się w uśpionej ciszy z letnim popołudniem. Potem posłyszał czyjeś kroki, ktoś przeszedł przez drogę i podszedł pod ganek. Kroki zbliżyły się i oddaliły, poznał te stąpania, których oczekiwał tyle razy w ciągu tego lata: była to Malina. Serce mu zabiło młotem, w skroniach zahuczało i pot zimny okrył czoło, plecy, krzyż. Ale ona nie weszła do domu, cofnęła się i słyszał, jak kroki oddaliły się w pobok domu, odeszła w las. Wówczas z lasu odezwał się wysoki głos. Malwina śpiewała. Po raz pierwszy słyszał ją śpiewającą, ale poznał zaraz, że to ona. Ciągnęła nuty wysokie, monotonne, z fioriturami. Śpiewała lepiej i piękniej, niż u nas na wsi śpiewają, ale nic nie straciła z prymitywności śpiewu. Wysokie pięć nut schodziło z góry na dół, wznosiło się potem znowu pięciu tonami i urwało w górze na wysokim tonie, powtarzanym z uporem, forsowanym pełną piersią. Echo się rozległo po lesie zaraz po pierwszej frazie, wmieszało się w ten śpiew i jakby towarzyszyło mu ukrytymi, zbiorowymi tonami, które przetwarzały się w akord. Prymitywna namiętność tej pieśni dreszczem przejęła chorego. Przybyło mu sił w tym natężeniu, z jakim musiał słuchać. Wiedział, że Malwina śpiewa dla niego i że to śpiewanie zastępuje wszystkie słowa, które mu miała powiedzieć. To było naprawdę to, co mu chciała powiedzieć, nie tamte monotonne odpowiedzi na bezsensowne pytania. - A pierwsze zamknienie To moje spojrzenie, Ze ja ciebie nie chcę znać Te słowa rozeznał w gąszczu wysokich i ciągnionych nut. Usta mu się otworzyły, słuchał i widział jednocześnie tyle rzeczy. Dzieciństwo mu się przypomniało i matka, widział szeroką srebrną rzekę, po której płynęli. A potem wszystko zrobiło się jak sen. Całował matkę, choć wiedział, że dawno umarła, i z pieszczotą w swojej ręce wyczuwał jej palce. Grubawe i łagodne. Srebro rzeki zmieszało się ze światłem, które szło z dwóch okien naprzeciwko jego łóżka stojących, zmieszało się ze śpiewem niewidzialnej kochanki. Malwina powtórzyła pierwszą strofkę dwa razy, urwała gwałtownie i potem długo milczała. Staś myślał, że już nie będzie śpiewać. Pochylił się na poduszkach nieco na bok i widział cały świat, jak mu odpływał bokiem, mimo jego oczu, ukośnie, splątany z szarzyzny, chłodu i zieleni. Na próżno szukał oczu matki, wszędzie widział jak wtedy, kiedy pierwszy raz szedł do szkoły-oczy pod powiekami podobnymi do liści, oczy przysłonięte do połowy. Nie, matka nie miała takich oczu, to były źrenice osowiałe - Malwiny. Ale nagle pasmo przywidzeń rozdarło się, znowu zaczynała się prostacka pieśń; Malwina podeszła gdzieś bliżej, była zupełnie niedaleko, i nuty, i słowa jej pieśni były prawie dotykalne, cieleśnie wchodziły do pokoju Stasia, tylko nie miał sił, aby je ująć w ręce. - A drugie zamknienie To wysokie sienie, Po których muszę stąpać - Każdą srofę powtarzała dwukrotnie bez zatrzymania, modulując lekko w wyższą tonację, ale ku końcowi powracała do upartej, wysokiej nuty. Słońce zachodzące przenikało w las, przemykając się pomiędzy pniami sosen i nawą boru, podbijając ją różowymi mgłami. Staś ujrzał się w lesie wysokim jak w bajce i wiedział, że go mają sądzić. Było tak trochę jak w powstaniu, do którego należał jego dziad, trochę jak we śnie. Różowe obłoki napełniały las i zamieniały się w ptaki, ptaki śpiewały głosem Maliny: "to wysokie sienie, to wysokie sienie"-! Staś widział, jak las przemienia się w niebotyczne drewniane konstrukcje, po których on skacze z lekkością wiewiórki, a Malina idzie, malutka, malutka, jak w górach, samym dołem drewnianej katedry i nie można ich połączyć. Nagle zza boru ukazała się srebrna rzeka, poczuł niezwykłą ulgę, lekko ślizgał się po stalowej przestrzeni, szklane tafle wody usuwały mu się spod rąk. Malina umilkła. Uczuł znowu pokój, pusty kąt po fortepianie, który mu ciążył jak sieroctwo, i w ustach smak słony, słodki, zapach mdlący, uderzający o podniebienie. Pomyślał: znowu będzie krwotok. Usłyszał kroki tuż pode drzwiami, słyszał, jak ktoś się oparł o lipkę rosnącą pod oknem. Czuł, że nie zniesie tego śpiewu tak ostrego, tak konkretnego tuż pod swoim oknem. Oburącz przycisnął serce, które tłukło się, i zawołał: - Malino, Malino... Ale to nie było wołanie, szept tylko żałosny i spieczony. Nie słyszała tego głosu Malwina i mogła myśleć, że pan Stanisław wcale jej śpiewania nie słyszy. Ale widać myślała, że jej słucha, bo głos swój pomiarkowała i nie śpiewała tak głośno. Śpiew jej jednak przez to stał się jeszcze bardziej przejmujący, niby żałosna kołysanka. Przy pierwszej nucie tego śpiewu Staś znowu wypłynął na rzekę, biegnącą zakrętem. Ale w miarę jak śpiewała, brzegi zwężały się, zachodziły jeden na drugi, chciały go udusić. Z trudnością chwytał powietrze: - A trzecie zamknienie To siwe kamienie, Pod którymi muszę spać - Ale nim dośpiewała dwa razy to samo, coraz ciszej i głębiej piersiami robiąc, wszystkie przywidzenia odeszły. Najdłużej pozostawało poczucie obecności matki, ale i to przeszło. Obudził się oparty o poduszki ze smakiem krwi na wargach, z oczami utkwionymi w karminowe przestrzenie między pniami. Do głębi przeniknęły go słowa: "to siwe kamienie, pod którymi muszę spać". I pierwszy raz uczuł całym jestestwem śmierć w sobie. Było tak, jakby wszystko, czym był, zebrało się naokoło niego w postaci czerwonej mokrej mgły i odchodziło powoli, i zostawała straszna nicość: - i siwe kamienie. Pod którymi muszę spać. Ostatkiem sił przywołał to odchodzące życie i wróciło tym razem. Ale wiedział, że to nie na długo, uspokoił się trochę, słyszał, jak kroki odeszły. I nie zobaczył Maliny. A potem, powtarzając słowa o kamieniach, rozżalił się po dziecinnemu, wyobrażając sobie, jak gdyby musiał rzeczywiście przez długie, długie lata spać w ciemnej sieni, pod szarymi kamieniami. I zaczął płakać jak dziecko, poduszka była mokra od łez. A gdy Bolesław wrócił wieczorem, po raz pierwszy powiedział mu, że nie chce umierać tak młodo. Bolesław przestraszył się, ale potem się przyzwyczaił. Staś powtarzał te słowa do samego końca. XII Po śmierci Stasia Bolesław spostrzegł, że to dopiero rozwiązało mu życie. Razem z nieobecnością brata zjawił się pogodny spokój, pogodzenie się ze wszystkim, co go spotykało, którego przedtem nie miał. Wszystkie zaczęcia i zamknienia przerwały się i było mu przede wszystkim bardzo lekko, łatwo pracował, z niedużą trudnością napisał list do zarządu z prośbą o przeniesienie do innego lasu; wiedział zresztą, że był ceniony i że nie przeniosą go na gorsze. Jesienne dnie były pogodne, słońce świeciło uparcie, liście były żółte i od samego tego koloru robiło się ciepło i spokojnie. Jeziorko, czarne w lecie, teraz zmieniło koloryt i stało się przyjemne, pełniejsze wdzięku, odkąd poczęło odbijać jasne drzewa, które umierały, ale miały się odrodzić. Teraz Bolesław spotykał się z Malwiną nad jeziorkiem i spotkania te nie miały w sobie nic namiętnego, z każdym dniem jednak przywiązywały Bolesława bardziej dożycia. Nie znaczy to, aby wysłuchał z rozpaczą wiadomości, którą mu zakomunikowała właśnie na jeziorkiem, że Michał chce się z nią żenić w październiku. Powiedział: - To dobrze-i zagryzł brodę, która mu znowu urosła. Powiedział: - To dobrze, ja i tak wyjeżdżam na nową posadę, mam ją mieć od pierwszego listopada albo od Bożego Narodzenia, a wy się przedtem tutaj pobierzecie, zostawię cię już mężatką. Czy pójdziesz do Michała, czy tu będziecie mieszkać? Ale nie wiedziała, gdzie będzie mieszkać, w każdym razie w lesie, to pewne. Ale czy tu, czy tam, to jej wszystko jedno. A potem jeszcze dorzuciła: - Szkoda, że pan pojedzie, smutno będzie bez pana, bez Oli. Pan Stanisław tylko tu zostanie. Staś rzeczywiście był pochowany w brzezinie, tak jak prosił, choć niemało było z tym trudności. Tym razem pretekstu roztopów nie było wcale, umarł w letni, pogodny dzień, po deszczu, kiedy droga do miasteczka była wygodniejsza niż kiedykolwiek bądź. Ale Bolesław z uporem postawił na swoim. Na pogrzebie zresztą nikogo z obcych prócz księdza nie było i wszystko odbyło się z niezwykłą szybkością i prostotą. Janek i Michał wzięli trumnę, przenieśli ją na noszach parę kroków, ksiądz pokropił, poświęcił ziemię przy mogile Basi, zakopali to, żwawo zasypali i nazajutrz rankiem z chłopakami, Olkiem i Edkiem, zrobili brzozowe sztachetki i krzyż brzozowy, gruby i niewysoki. Nikt nie zapłakał na tym pogrzebie, nawet Ola, i zaraz wszyscy wrócili do swoich zajęć, bo lato było w pełni i trzeba było doglądać roboty. Ksiądz miał żniwa na swoim kawałku, Bolesław przystępował do jesiennych wyrębów. Malina prała dla matki, dla Janka i dla Michała. Tylko Ola nie miała nic do roboty i siedziała sama jedna w pustym pokoju, z którego wyniesiono wuja i którego jeszcze nie sprzątnięto. Pokoik wydawał się teraz nawet duży, gdy w nim nie było ani fortepianu, ani wujowego ciała, i Oli zrobiło się trochę nieprzyjemnie. Dla dodania sobie odwagi zaczęła rozmawiać ze swoją lalką. Tak zastał ją Bolesław po powrocie do domu: uparła się przy tym, że będzie mieszkała sama w pokoju wujaszka, i rzeczywiście, nazajutrz Bolesław kazał wymyć podłogę ługiem, wybielić na nowo ściany pokoju i na miejscu gdzie stał fortepian postawić łóżko córeczki. Nowe, dość intensywne, choć ciche życie poczęło rozwijać się w pokoju umarłego. Bolesław znad jeziora nie poszedł do domu po tym, co mu powiedziała Malina, że już w październiku ma być-wesele z Michałem. Chciał skorzystać z pięknego wieczora, przejść się po lesie, zajrzeć tu i ówdzie, a właściwie chciał posłuchać, jak myśli i obrazy przesuwają się przez jego wnętrze, zostawiając lekki zapach odurzenia. Rzeczywiście, był jak gdyby odurzony. Miłość przyszła niespodziewanie i na krótko odmieniła jego życie wewnętrzne, stał się spokojnie wesołym. A przecież początek wszystkiego był okropny. Staś umarł po południu, zakrzątnięto się zaraz koło ubrania i umycia trupa, przyszły stare baby, matka Janka, Katarzyna, Maryjka. Choć na dworze było jasno, zapalono świece, zakryto potem okna chustkami. Staś ubrany był w dwie ciasnawe piżamy, niebieską i zieloną, włożone jedna na drugą, trudno go było rozebrać. Jednak baby zwlokły to z trupa i położyły go nagiego na kołdrze. Bolesław był cały czas w pokoju, stał w kącie i patrzał ponuro na te przygotowania. Przeżuwał w sobie słowa, które chciał powiedzieć komuś, ale nie było komu; zresztą nie wiedział nawet, co ma powiedzieć, co chce powiedzieć; na rzeczy, o których myślał, chyba nie było słów. W każdym razie wszystko, co przechodziło przez jego mózg, było złe, twarde, gorzkie i zbuntowane. Miał "tego" dosyć. Choć nie wiedział, co się pod słowem "to" kryje. Staś leżał na łóżku i jego niezwykłe wychudzenie wzbudzało litość: skóra biała i zbita w chropowate gruzełki obciągała dokładnie i mocno wąskie piersi, ręce leżały bezwładnie i wygodnie, dłonie ich były o tyle ciemniejsze od ciała. Na piersiach dwie brodawki stały się prawie zupełnie czarne, ściągnięte przez chłód wieczoru i chłód śmierci. Twarz miał pokrytą chustką, inna chustka, babska czerwona chustka, podwiązywała opadającą szczękę. Ale nie trzeba było wyrazu twarzy: ciało opuszczone, chude, bezwładne i suche, jak pęk trzasek, miało tego wyrazu aż za dużo. Baby przyniosły miskę ciepłej wody i powoli, obrzędowo zanurzały w niej gąbkę, mrucząc modlitwy, potem nacierały żałosne piersi umarłego. Wtedy weszła Malina. Bolesław natężył się i postąpił krok naprzód. Malina stanęła w stopach łóżka i chciała długo patrzeć na bezwstydną nagość rozciągniętego przed nią trupa. Ale baby jej nie dały. - Przynieś jeszcze wody i octu - powiedziała jej matka. Malina nie chciała się ruszyć. Patrzyła chciwie na Stasia, potem podeszła i zdjęła chustkę z twarzy, krzyknęła cicho, zawyła raczej, ale bardzo cicho. Potem odstąpiła krok w tył i chciała gąbką myć razem z innymi. Bolesław zrobił drugi krok i powiedział wyraźnie: - Co Malina tu robi? Malina obróciła się i spojrzała na niego. Oczy miała matowe i bez źrenic, białe prawie; spojrzała jak ślepa, na dużych, dokładnych jej rysach leżała prawie taka sama martwota, jak na skurczonej twarzy Stasia. Spojrzała i odwróciła się, piersi jej, opięte ciasnym stanikiem, zatrzęsły się lekko. Była tęga i mocna, bez wyrazu, obojętna. - Niech Malina wyjdzie stąd. Nie odpowiedziała. Podniosła wiadro z wodą i postawiła je bliżej głowy Stasia. Zanurzyła w wiadrze długi, biały ręcznik. - Niech Malina wyjdzie stąd zaraz - powtórzył Bolesław głosem ściszonym i jak gdyby z rozpaczą. Ale ona w dalszym ciągu obojętna przeciągała ręcznik w ręce, jakby lała go przez palce, potem wyżęła płótno, rozprostowała i przykryła ręcznikiem piersi Stasia. Czarne brodawki ukryły się pod bielą. - Won! - wrzasnął Bolesław nagle i, szarpnąwszy za ramię Malwinę, popchnął ją mocno w stronę drzwi. Dziewczyna stanęła, spojrzała raz jeszcze na niego. Potem otworzyła drzwi, wyszła, zamknęła. Przez cały ten czas zdawało się, że straszne słowo "won" drży i rozpiera się w pokoju. Bolesław opamiętał się zaraz i wyskoczył w ślad za Malwiną. Zdziwił się na dworze, że się już tak ściemniło. Nie wiedział, w którą stronę poszła, zawołał więc parę razy niegłośno: - Malwiną, Malwiną. - Zbiegł z ganku, poszedł szybko w stronę podwórza i natknął się prawie na dziewczynę. Stała obojętna pod drzewem, wsparta o biały pień. Bolesław mówił szybko: - Przepraszam cię, ja nie wiem sam, co robię, widzisz, ja nie chciałem, Staś umarł; pan Stanisław umarł, to mój ostatni brat, pochowamy go koło mojej żony... Malwina stała duża, rosła, obojętna i nie mówiła ani słowa... Czuł, że nawet nie patrzyła na niego. Dotknął jej rękami: była ciepła, ciało miała gorące. Pomyślał o zimnym ciele Stasia, o chudej klatce piersiowej, leżącej bezwładnie na kołdrze. Ścisnął Malwinę za ramiona i nagle, ukrywszy twarz na jej wyniosłym, gorącym łonie, wybuchnął wielkim płaczem. Poczuł jej ręce na głowie, przycisnęła go do siebie. Ale jego płacz nie trwał długo, porwał się nagle Bolesław i prędko powrócił do domu, gdzie baby już skończyły myć Stasia i przebierały go w odświętne, ,, europejskie" ubranie. Teraz, gdy tak szedł brzegiem lasu, Bolesław nawet o tej scenie nie pamiętał, chociaż długo widział ją dokładnie i często wracała mu nieproszona, narzucając się, przed oczy; myślał tylko o nowej posadzie, o porębach jesiennych, o przenosinach, o tym, że Olą trzeba się jakoś zająć. Sosny nie zmieniły się jesiennie, więcej tylko latało cieniutkich płatków czerwonej kory, opadającej z góry pni. Spotkał Edka i Olka, krowy Maryjki zabłądziły w lesie i przyszły na podwórze do leśniczówki, trzeba je było odprowadzać. Rude krowy przekradały się przez żółte porosła leszczyny, chłopcy szli za nimi, pokrzykując raz po raz i klaskając krótko sznurkowym biczykiem. Szedł jakiś czas ich śladem, potem się zatrzymał na ulubionym miejscu. We mgle i żółciźnie tonęła chata Maryjki, nie widać było zupełnie, że to tylko polana. Czuł się tak, jak gdyby wyszedł na szerokie i wolne pola. patrzył, jak piaszczystą ścieżką szły duże krowy, potem chłopcy. Sylwety ich zacierały się, wczesny jesienny wieczór nadchodził. Spokój, spokój, prawie szczęście. Zakopane, Atma, 1932 ------------------------------------------------------------------------------ -- postać z mitologii. Założył osadę w miejscu, gdzie później powstał Rzym. Wg legendy przyniósł do Latium znajomość pisma i muzyki przed I wojną światową tak nazywał się plac Trzech Krzyży Iwaszkiewicz zarabiał w młodości jako nauczyciel domowy pieśń poranna dzika róża jutrzenka, zorza poranna naczynie, rodzaj dzbana 1