Frank 0'Connor - Święte Wrota Franie 0'Connor to pseudonim znanego irlandzkiego pisarza Michaela 0'Donova-na (1903— 1966). Urodzony w niezamożnej rodzinie w mieście Cork, uczęszczał do miejscowej szkoły, po czym zaczął pracować jako bibliotekarz, 'zrazu w Cork, a następnie w Dublinie. W okresie późniejszym przez czas pewien był dyrektorem słynnego teatru Abbey Theatre. Pisać zaczął bardzo wcześnie, bo już jako dwunastoletni chłopiec, i to w języku celtyckim, którego nauczyła go babka. Po pierwszych próbach w dziedzinie poezji i eseju historycznego zaczął pisać opowiadania, które zamieszczał w czasopiśmie „Irish Statesman". W roku 1931 ukazał się pierwszy zbiór jego opowiadań pt. Guests of the Nation. Oprócz wielu tomów opowiadań 0'Connor wydał kilka zbiorów wierszy, rozprawę poświęconą Turgieniewowi oraz studium o Mi- chaelu Collinsie i irlandzkiej rewolucji. Jak powiedział o nim kiedyś inny wielki Irlandczyk, Yeats: ,,0'Connor robi dla Irlandii to, co Czechów zrobił dla Rosji." Przełożyła Maria Boduszyńska- Borowikowa 1971 Państwowy Instytut Wydawniczy Wyboru dokonano z tomów: COLLECTION THREE THE STORIES OF FRANK 0'CONNOR Obwolutę, okładkę i stronę tytułową projektował JERZY JAWOROWSKI (Q Harriet 0'Donovan 1957, 1960, 1965, 1966, 1967 MÓJ KOMPLEKS EDYPA Printed in Poland Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1971. Wydanie pierwsze Nakład 20 000 + 290. Ark. wyd. 17,1. Ark. druk. 21. Papier druk. sat. kl. IV. 65 gr. 75X100/32 z Fabryki Papieru w Kluczach. Oddano do składania 21.XII. 1970 r. Podpisano do druku w kwietniu 1971 r. Druk ukończono w sierpniu 1971 r. Drukarnia Wydawnicza w Krakowie. Żarn. nr 1941/70. M-010-622. Cena zł 28.— Przez całą wojnę — mam na myśli pierwszą wojnę światową — ojciec był w wojsku, więc do piątego roku życia bardzo mało go widywałem, a jeśli widywałem, to mi nie przeszkadzał. Czasem budziłem się i w blasku świecy spoglądał na mnie z góry wielki mężczyzna w mundurze koloru khaki. Niekiedy wczesnym rankiem słyszałem trzaśniecie drzwi wejściowych i stukot podbitych gwoździami butów na kocich łbach naszej uliczki. W taki to sposób ojciec zjawiał się i znikał. Przychodził i odchodził tajemniczo, jak święty Mikołaj. Właściwie dosyć lubiłem jego odwiedziny, chociaż było mi ciasno i niewygodnie między mamą a nim, kiedy raniut-ko właziłem do szerokiego łóżka. Palił papierosy, dzięki czemu pachniał przyjemnie, trochę jakby pleśnią, no i golił się, co było zdumiewająco ciekawe. Za każdym razem po- zostawiał całe mnóstwo pamiątek — modele czołgów, noże Gurków z rękojeściami z łusek od pocisków, niemieckie hełmy, odznaki z czapek i przyrządy do czyszczenia mundurowych guzików, najrozmaitsze części wojskowego ekwipunku — wszystko starannie ułożone w długim pudle na 'szafie, na wypadek gdyby kiedyś do czegoś miało się przydać. Ojciec miał w sobie coś ze sroki; był zdania, że każda rzecz może się kiedyś do czegoś przydać. Gdy tylko wychodził z domu, mama pozwalała mi włazić na krzesło i grzebać w tych jego skarbach. Nie wyglądało na to, żeby uważała je za niezwykle cenne. Wojna była najspokojniejszym okresem w moim życiu. Okno mego pokoiku na poddaszu wychodziło na południowy wschód. Mama zawiesiła zasłony, ale niewiele to pomagało. Budziłem się zawsze z pierwszym brzaskiem, ponieważ zaś do tej pory wszystkie troski dnia poprzedniego stopniały już bez śladu, czułem się trochę jak słońce, gotów świecić i darzyć naokoło radością. Nigdy życie nie wydawało mi się takie proste, jasne i pełne możliwości jak wtedy. Wysuwałem obie nogi spod koca — nazywałem je Pani Lewa i Pani Prawa — i wymyślałem dla nich dramatyczne sytuacje, w których rozprawiały z sobą o aktualnych problemach. W każdym bądź razie rozprawiała Pani Prawa; była bardzo wymowna, ale nad Panią Lewą nie miałem takiej władzy, więc najczęściej zadowalała się kiwaniem na znak, że się zgadza. Rozprawiały ze sobą o tym, co mama i ja powinniśmy tego dnia robić, co święty Mikołaj powinien przynieść na Gwiazdkę i jakie kroki należałoby podjąć, żeby w domu było weselej. Na przykład dyskutowały o tym drobnym problemie dziecka. Nigdy nie mogłem z mamą dojść do porozumienia w tej sprawie. Na całej naszej ulicy tylko u nas nie było nowego dziecka, ale mama powiadała, że dopóki tata nie wróci z wojny, nie będziemy mogli sobie na to pozwolić, bo nowe dziecko kosztuje siedemnaście szylingów i sześć pensów. To dowodzi, jak bardzo była naiwna. Trochę dalej w górę ulicy, na tym samym tarasie co my, Geneyowie mieli nowiutkie dziecko, a wszyscy przecież wiedzieli, że Geneyów nie stać na zapłacenie siedemnastu szylingów i sześciu pensów. Prawdopodobnie ich dziecko było tanie, a mama chciała mieć coś naprawdę w dobrym gatunku, ale uważałem, że jest zanadto wybredna. Takie dziecko jak Geneyów byłoby dla nas całkiem wystarczające. Ułożywszy plan dnia wstawałem z łóżka, przysuwałem krzesełko do mansardowego okna i podnosiłem szybę tak wysoko, żeby móc wystawić głowę na zewnątrz. Okno wychodziło na frontowe ogródki tarasu poniżej naszego, a dalej — po drugiej stronie głębokiej doliny — widać było wysokie domy z czerwonej cegły, wznoszące się tarasami na przeciwległym zboczu i pogrążone jeszcze w cieniu, podczas gdy domy po naszej stronie doliny były całe w słońcu, chociaż rzucały długie, dziwaczne cienie, nadające im obcy, sztywny wygląd, jakby były namalowane. Potem wchodziłem do pokoju mamy i pakowałem się do dużego łóżka. Mama budziła się, a ja zaczynałem jej opowiadać o swoich planach. Chyba nawet nie zauważałem, że przychodziłem do niej skostniały z zimna w samej nocnej koszuli i opowiadając stopniowo tajałem, a gdy już wyszedł ze mnie ostatni zamróz, usypiałem przy mamie i budziłem się znowu dopiero wtedy, gdy zaczynała się krzątać w kuchni na dole, przygotowując śniadanie. Po śniadaniu szliśmy razem do miasta; słuchaliśmy mszy świętej u §w. Augustyna, odmawialiśmy pacierze za tatę i robiliśmy zakupy. Jeżeli po południu była ładna pogoda, to wychodziliśmy albo na spacer za miasto, albo z wizytą do klasztoru, do wielkiej przyjaciółki mamy, matki Domi- niki. Mama kazała wszystkim zakonnicom, żeby się modliły za tatę, a ja co wieczór, kładąc się spać, prosiłem Pana Boga, aby pozwolił mu zdrowo powrócić do nas z wojny. Oj, nie wiedziałem, wcale nie wiedziałem, o co się modlę! Któregoś ranka wlazłem jak zawsze do dużego łóżka, a tam już oczywiście był tata; swoim zwyczajem zjawił się jak święty Mikołaj, tylko że później ubrał się — zamiast w mundur — w niedzielny granatowy garnitur i mama okropnie się cieszyła. Nie rozumiałem, z czego się tu cie- szyć, bo tata bez munduru był o wiele mniej interesujący, ale mama ciągle się tylko uśmiechała i tłumaczyła, że nasze modlitwy zostały wysłuchane, więc zaraz poszliśmy na mszę, żeby podziękować Panu Bogu za to, że pozwolił tacie wrócić cało do domu. Ach, cóż za ironia! Jeszcze tego samego dnia, ledwie przyszedł na obiad, ściągnął buty, wsunął stopy w ranne pan- tofle, nałożył starą, wybrudzoną czapkę, którą nosił po domu, żeby go nie zawiało, założył nogę na nogę i zaczął poważnie o czymś mówić do mamy, która wyglądała na zatroskaną. Nie podobało mi się, naturalnie, kiedy bywała zatroskana, bo przestawała być wówczas taka ładna, toteż przerwałem mu w połowie zdania. — Chwileczkę, Larry! — powiedziała mama łagodnie. W ten sposób strofowała mnie tylko wtedy, gdy mieliśmy nudnych gości, więc nie przywiązywałem do tego żadnej wagi i mówiłem dalej. — Larry, bądźże cicho! — powtórzyła zniecierpliwiona. — Czy nie słyszysz, że rozmawiam z tatusiom? Wówczas po raz pierwszy usłyszałem te złowieszcze słowa: „rozmawiam z tatusiom". Nie mogłem się oprzeć myśli, że jeżeli Pan Bóg tak wysłuchiwał modlitw, to na pewno słuchał ich nie bardzo uważnie. — A dlaczego rozmawiasz z tatusiom? — zapytałem naj- obojętniejszym tonem, na jaki potrafiłem się zdobyć. — Bo mamy z tatusiom ważne sprawy do omówienia. Pamiętaj, żebyś nam więcej nie przeszkadzał! Po południu, na życzenie mamy, tata wziął mnie na spacer. Poszliśmy tym razem do" miasta, zamiast na pola, i z właściwym sobie optymizmem pomyślałem z początku, że może tak będzie przyjemniej. Okazało się, że nic podobnego. Tata i ja mieliśmy całkiem odmienne wyobrażenia o tym, czym powinien być spacer po mieście. Nie interesowały go w ogóle tramwaje, statki ani konie i chyba jedyne, co go bawiło, to rozmowy z takimi starymi panami jak on sam. Ile razy chciałem przystanąć, szedł po prostu dalej, ciągnąc mnie za rękę; ale jak on chciał przystanąć, nie miałem żadnego wyboru, musiałem się także zatrzymać. Zauważyłem, że jeśli się oparł o ścianę domu, znaczyło to, że ma zamiar postać długo w tym miejscu. Za drugim razem, jakem to zobaczył, ogarnął mnie szał. Zdawało mi się, że tata utknął na zawsze. Ciągnąłem go za spodnie i za marynarkę, ale — w przeciwieństwie do mamy, która wpadała w złość, gdy człowiek zanadto się napierał, i mówiła: „Larry, jak nie będziesz grzeczny, to ci przylepię porządne go klapsa" — tata miał nadzwyczajny dar uprzejmego nie-zwracania uwagi. Przyjrzałem mu się bacznie i pomyślałem, czyby nie zacząć płakać, ale wydał mi się zanadto oddalony, aby mógł mu dokuczyć nawet mój płacz. Było to naprawdę tak, jakbym wyszedł na spacer w towarzystwie góry! Albo w ogóle nie zauważał szarpania i bicia pięściami, albo też spoglądał na mnie z wysoka z rozbawionym uśmiechem. Nigdy jeszcze nie widziałem kogoś tak zatopionego w sobie jak on. Przy podwieczorku zaczęła się znowu „rozmowa z tatu-siem", dodatkowo skomplikowana przez fakt, że tata trzymał przed sobą wieczorną gazetę i co parę minut odkładał ją na kolana, aby powiedzieć mamie, co nowego wyczytał. Uważałem, że to niehonorowo. Gotów byłem walczyć z nim każdej chwili, jak mężczyzna z mężczyzną, o względy ma- my, ale jeżeli za niego wszystko już zrobił ktoś inny, to ja nie miałem szansy. Kilka razy próbowałem zmienić temat rozmowy, ale bez powodzenia. — Larry, musisz być cicho, kiedy tatuś czyta — powiedziała mama rozdrażnionym tonem. Było jasne, że albo rzeczywiście woli rozmawiać z tatą niż ze mną, albo też on ma nad nią jakąś straszną władzę ź dlatego mama boi się wyznać prawdę. — Mamusiu — zapytałem wieczorem, gdy otulała mnie do snu — jak myślisz, gdybym się tak mocno pomodlił, czy Pan Bóg odesłałby tatusia z powrotem na wojnę? Wydało mi się, że się przez chwilę zastanawia. — Nie, kochanie — powiedziała z uśmiechem — myślę, że Pan Bóg by tego nie zrobił. — Dlaczego? — Bo wojna już się skończyła, syneczku. — Ale, mamusiu, jakby Pan Bóg zechciał, czy nie mógłby zrobić nowej wojny? — Nie zechciałby, kochanie. To nie Pan Bóg robi wojny, tylko źli ludzie. — Aha! — mruknąłem. Byłem rozczarowany. Zaczynałem przypuszczać, że Pan Bóg nie jest zupełnie taki, za jakiego go uważają. Nazajutrz rano obudziłem się o swojej zwykłej porze; czułem się jak butelka szampana. Wysunąłem nogi spod koca i zainscenizowałem długi dialog, w którym Pani Prawa opowiadała o kłopotach, jakie miała ze swoim ojcem, zanim go umieściła w przytułku. Nie wiedziałem dokładnie, co to takiego ten przytułek, ale zdawało mi się, że to miejsce odpowiednie dla taty. Potem przysunąłem krzesło do okna i wystawiłem głowę na zewnątrz. Akurat wstawał świt, z taką zmieszaną miną, jakbym go złapał na gorącym uczynku. Aż mi szumiało w głowie od różnych projektów i opowieści, więc potykając się o długą nocną koszulę wpadłem do sąsiedniego pokoju i wgramoliłem się w półmroku do dużego łóżka. Obok mamy nie było miejsca, toteż musiałem się wpakować pomiędzy mamę i tatę. Chwilowo całkiem zapomniałem o tacie i teraz siedziałem przez kilka minut prośeiuteńko, głowiąc się, w jaki sposób mógł- bym z nim sobie poradzić. Zajmował w łóżku więcej miejsca, niż sprawiedliwie mu się należało, tak że nie mogłem wygodnie się usadowić. Kopnąłem go parę razy; zamruczał, przeciągnął się, ale jednak zrobił mi miejsce. Mama się obudziła i przytuliła mnie do siebie. Ułożyłem się wy- godnie w nagrzanym łóżku i wsadziłem kciuk w usta. — Mamusiu! — wymamrotałem głośno i z wielkim zadowoleniem. — Cii..., kochanie — szepnęła. — Nie obudź tatusia! Było to coś nowego, coś, co mogło się okazać nawet jeszcze groźniejsze niż ,,rozmowa z tatusiom". Życie bez wczesnych porannych konferencji było dla mnie nie do pomyślenia. — Dlaczego? — zapytałem surowo. — Bo biedny tatuś jest zmęczony. Powód ten wydał mi się absolutnie niewystarczający, a od sentymentalności tego jej „biednego tatusia" aż mnie zemdliło. Nigdy nie lubiłem tego rodzaju wylewności, sprawiała na mnie zawsze wrażenie nieszczerej. — Och! — mruknąłem lekceważąco. A po chwili, jak tylko umiałem najprzymilniej: — Mamuśku, wiesz, dokąd chcę z tobą pójść dzisiaj? — Nie wiem, dziecino — odpowiedziała z westchnieniem. — Pójdziemy w dolinę i będę łowił cierniki tą nową siatką, a potem pójdziemy na Lisa i ogary, a potem... — Obudzisz tatusia! — syknęła gniewnie i szybko przykryła mi dłonią usta. Ale już było za późno. Obudził się albo prawie. Wymamrotał coś niewyraźnie i sięgnął po zapałki. Popatrzył z niedowierzaniem na zegarek. — Może chcesz filiżankę herbaty, mój kochany? — spytała mama potulnym, przyciszonym głosem, którego przedtem nigdy u niej nie słyszałem. Brzmiał prawie tak, jakby się bała. — Herbaty? — wykrzyknął tata z oburzeniem. — Wiesz, która to godzina? — A potem pójdziemy w górę Rathcooney Road — podjąłem donośnie, bo się bałem, że przy tym ciągłym przerywaniu mogę o czymś zapomnieć. — Larry, spać mi w tej chwili! — rzekła mama ostro. Zacząłem chlipać i pociągać nosem. Nie mogłem skupić myśli, bo tamci dwoje tak się dziwnie zachowywali, a po stłamszeniu moich rannych projektów było mi na sercu tak, jakbym pochował pięcioro maleńkich dzieci prosto z kolebki. Tata nic nie mówił, tylko zapalił fajkę i ssał ją wpatrzony w mroczną przestrzeń, nie zwracając uwagi ani na mamę, ani na mnie. Wiedziałem, że jest wściekły. Ile razy coś chciałem powiedzieć, mama uciszała mnie z irytacją. Czułem się tym dotknięty do żywego. Uważałem, że to nie- uczciwie, że jest w tym nawet coś zbrodniczego. Przedtem nieraz zwracałem jej uwagę, że to czysta strata zaścielać dwa łóżka, kiedy możemy spać w jednym we dwoje, ale zawsze odpowiadała mi, że tak jest zdrowiej, no a teraz ten mężczyzna, ten jakiś obcy, śpi z nią razem i ani trochę nie troszczy się o jej zdrowie! Wstał wcześnie i zagotował wodę, ale choć mamie przyniósł filiżankę herbaty, mnie nie przyniósł. — Mamusiu — zawołałem — ja także chcę herbaty. — Dobrze, kochanie — odparła cierpliwie. — Możesz się napić ze spodeczka mamusi. To zadecydowało. Albo tata, albo ja, jeden z nas będzie musiał wynieść się z tego domu. Nie chciałem pić ze spodeczka mamy; w moim własnym domu chciałem być traktowany na równych prawach, więc na złość mamie wypiłem wszystką herbatę, nic dla niej nie zostawiłem. Przyjęła i to ze spokojem. Ale wieczorem, gdy układała mnie do snu, powiedziała łagodnie: — Larry, chciałabym, żebyś mi coś przyrzekł. — A co? — spytałem. — Jutro rano nie przyjdziesz i nie będziesz budził biednego tatusia. Przyrzekasz? Znów ten „biedny tatuś"! Zaczynałem odnosić się podejrzliwie do wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z tym absolutnie nieznośnym człowiekiem. — Dlaczego? — zapytałem. — Bo biedny tatuś ma kłopoty, zmęczony jest i niedobrze sypia. — Dlaczego niedobrze sypia? — No, wiesz przecie, że kiedy był na wojnie, to mamusia dostawała pieniążki na poczcie? — Od panny MacCarthy? — Właśnie. Ale teraz, rozumiesz, panna MacCarthy już nie ma więcej pieniążków, więc tatuś musi wychodzić z domu i szukać ich dla nas. Wiesz, co by się stało, jakby nie znalazł pieniążków? — Nie, powiedz. — Chyba musielibyśmy wyjść na ulicę i żebrać, jak ta uboga staruszka w każdy piątek. Nie byłoby nam przyjemnie, co? — Nie — zgodziłem się — nie byłoby nam przyjemnie. —Więc przyrzekasz, że nie przyjdziesz i nie będziesz go budził? — Przyrzekam. Trzeba wiedzieć, że przyrzekałem na serio. Rozumiałem, że pieniążki to sprawa poważna, i byłem zdecydowanie przeciwny temu, aby być zmuszonym żebrać na ulicy jak ta staruszka w piątki. Mama poustawiała wszystkie zabawki nieprzerwanym kręgiem dokoła mego łóżka, tak że z którejkolwiek strony bym wyszedł, musiałem się natknąć na jedną z nich. Obudziwszy się rano pamiętałem jak najlepiej o danej obietnicy. Wstałem z łóżka, usiadłem na podłodze i bawiłem się — godzinami, jak mi się zdawało. Potem przystawiłem krzesło do okna i znowu godzinami wyglądałem przez nie. Tęskniłem, żeby to już była ta pora, kiedy tata się zbudzi; pragnąłem, -aby ktoś mi dał filiżankę gorącej herbaty. Nie czułem się ani trochę jak słońce; nie, nudziłem się i było mi okropnie zimno! Po prostu umierałem z tęsknoty za ciepłym, miękkim piernatem w dużym łóżku. W końcu nie mogłem już dłużej wytrzymać. Wszedłem do przyległego pokoju. Ponieważ i tym razem obok mamy nie było miejsca, przelazłem przez nią, a ona obudziła się wystraszona. — Larry — szepnęła chwytając mnie bardzo mocno za ramię — coś mi przyrzekł? — Ale ja dotrzymałem, mamusiu — pisnąłem żałośnie, schwytany na gorącym uczynku. — Tak strasznie długo siedziałem po cichutku. — Och, mój maleńki, jakiś ty zmarznięty — wyszeptała ze smutkiem, przesuwając po mnie dłońmi od stóp do głów. — Słuchaj, przyrzekasz, że nie będziesz nic mówił, jak pozwolę ci zostać? — Ale ja chcę mówić — zapiszczałem znowu. — Czy chcesz, czy nie chcesz, to nieważne — odparła ze stanowczością, która była dla mnie czymś nowym. — Tatuś chce spać. Rozumiesz? Rozumiałem aż nadto dobrze. Ja chcę mówić, a on chce spać — ale, bądź co bądź, czyj to jest dom? — Mamusiu — powiedziałem równie stanowczym tonem — uważam, że byłoby zdrowiej, gdyby tatuś spał w osobnym łóżku. Musiało ją to zaskoczyć, bo przez chwilę nie odpowiadała. — Słuchaj, ostatni raz ci mówię — podjęła na nowo — albo będziesz zupełnie cicho, albo wracasz do swego łóżka. Więc jak? Taka niesprawiedliwość wyprowadziła mnie z równowagi. Jej własnymi słowami dowiodłem jej niekonsekwencji i niedorzeczności, a ona nawet nie raczyła mi odpowiedzieć. Pękając wprost ze złości dałem tacie kopa, czego mama nie zauważyła, ale on zamruczał i z przerażeniem otworzył oczy. — Która godzina? — zapytał wystraszony, nie patrząc na mamę, tylko na drzwi, jakby tam kogoś zobaczył. — Jeszcze wcześnie — odrzekła uspokajająco. — To tylko dziecko. Śpij, śpij... No, Larry — oznajmiła wychodząc z łóżka — obudziłeś tatusia, więc musisz wracać do siebie. Pomimo spokojnego wyrazu jej twarzy wiedziałem, że tym razem jest zdecydowana, i wiedziałem także, iż moje podstawowe prawa i przywileje są stracone, chyba że natychmiast zacznę ich bronić. Kiedy więc podnosiła mnie z łóżka, pisnąłem tak przeraźliwie, że nieboszczyk by się obudził, a cóż dopiero tata. Sieknął głośno. — Przeklęty dzieciak! Czy on w ogóle nigdy nie śpi? — Ach, to tylko takie przyzwyczajenie, mój drogi — odparła mama spokojnie, choć widziałem, że jest wzburzona. — No, to pora, żeby się odzwyczaił — huknął tata i zaczął się przewracać na łóżku. Ściągnął koce do siebie i otuliwszy się nimi obrócił się do ściany, po czym obejrzał się jeszcze przez ramię, tak że zobaczyłem tylko dwoje małych, ciemnych, złych oczu. Wyglądał na niegodziwego człowieka. Chcąc otworzyć drzwi do mego pokoju, mama musiała postawić mnie na podłodze; w tym samym momencie wyrwałem się, skoczyłem w drugi kąt sypialni i zacząłem się drzeć. Tata zerwał się i usiadł na łóżku. — Stul pysk, ty szczeniaku! — wykrztusił zdławionym głosem. Byłem tak zaskoczony, że przestałem wrzeszczeć. Nikt, nikt jeszcze nie mówił do mnie tym tonem. Wpatrywałem się w niego z niedowierzaniem, widziałem, że twarz ma wykrzywioną z wściekłości. Dopiero wtedy zdałem sobie w pełni sprawę, jak Pan Bóg ze mnie zadrwił wysłuchując modlitw o szczęśliwy powrót tego potwora. — Ty sam stul pysk! — wrzasnąłem nagle, nieprzytomny ze złości. — Coś ty powiedział? — krzyknął tata, dzikim susem wyskakując z łóżka. — Mick, Mick! — wołała mama. — Nie widzisz, że dziecko jeszcze nie przywykło do cielbie? — Widzę, że jest lepiej odkarmiony niż wychowany — warknął tata' wymachując rękami jak wariat. — Przydałoby się porządnie sprać mu tyłek. Wszystkie jego poprzednie krzyki były niczym w porównaniu z tymi nieprzyzwoitymi słowami pod moim adresem. Dopiero od tych słów krew naprawdę zawrzała we mnie. — Możesz sobie sprać własny tyłefc! — wrzasnąłem histerycznie. — Tak, tak, własny tyłek! Stul pysk! Stul pysk! Wtedy stracił cierpliwość i rzucił się na mnie, ale zrobił to widać bez przekonania — wobec przerażonych oczu mamusi nie można było oczekiwać od mężczyzny niczego innego — bo skończyło się na zwyczajnym klapsie. Jednakowoż sama 'zniewaga, to, że uderzył mnie obcy człowiek, zupełnie obcy, który dzięki mojemu naiwnemu wstawien- nictwu wrócił z wojny i wkręcił się przypochlebnie do naszego dużego łóżka, odebrało mi rozum do reszty. Darłem się i darłem, podskakiwałem na bosaka z wściekłości, a tata, dziwaczny i włochaty w krótkiej szarej koszuli wojskowej, z wlepionym we mnie roziskrzonym wzrokiem, podobny był do góry, która ruszyła się z miejsca, żeby dokonać mordu. Prawdopodobnie wtedy musiałem uprzytomnić sobie, że i on także jest zazdrosny. Mama stała w nocnej koszuli i wyglądała tak, jakby serce jej było rozdarte między nas obu. Miałem nadzieję, że czuła się tak naprawdę. Uważałem, że zasłużyła na to. Od tamtego ranka moje życie było jednym piekłem. Tata i ja byliśmy wrogami, nie ukrywającymi wzajemnej wro- gości, otwartymi wrogami. Prowadziliśmy jeden przeciw drugiemu cały szereg akcji, on starał się kraść mój czas z mamą, a ja jego. Kiedy mama siedziała na moim łóżku i opowiadała mi bajkę, zaczynał szukać jakichś starych butów, które rzekomo zostawił w domu na początku wojny. Kiedy on rozmawiał z mamusią, umyślnie bawiłem się głośno różnymi zabawkami, żeby okazać całkowity brak zainteresowania z mojej strony. Jednego wieczoru, gdy wróciwszy z pracy zastał mnie nad swoim pudłem bawiącego się w najlepsze odznakami pułkowymi, nożami Gurków i guzikami wojskowymi, urządził okropną scenę. Mama wstała i odebrała mi pudło. — Larry, nie będziesz się więcej bawił zabawkami tatusia, chyba że tatuś sam ci pozwoli — powiedziała surowo. — Tatuś nie bawi się twoimi zabawkami. Nie wiadomo dlaczego, tata spojrzał na mamę tak, jakby go uderzyła, i odwrócił się z kwaśną miną. — To nie żadne zabawki — burknął, znowu zdejmując z szafy pudło, aby sprawdzić, czy czegoś nie buchnąłem. — Niektóre okazy są bardzo rzadkie i cenne. Z biegiem czasu widziałem jednak coraz wyraźniej, że udaje mu się odciągać mamę ode mnie. Na domiar złego nie potrafiłem odkryć jego metody ani zrozumieć, co w nim mogło się mamie podobać. Absolutnie pod każdym względem był mniej pociągający ode mnie. Miał pospolitą wymowę i siorbał pijąc herbatę. Przez jakiś czas myślałem, że to może gazety tak ją interesują, więc układałem sam różne wiadomości i czytałem jej. Potem myślałem, że to może palenie, które mnie osobiście wydawało się rzeczą interesującą, więc brałem fajkę taty i chodziłem dokoła domu napuszczając w nią śliny, aż mnie kiedyś przyłapał. Nawet siorbałem przy herbacie, ale mama powiedziała mi tylko, że jestem obrzydliwy. Wszystko to musiało mieć jakiś związek z tym niezdrowym zwyczajem sypiania w jednym łóżku, toteż naumyślnie wpadałem do sypialni i węszyłem na wszystkie strony, gadając sam do siebie, żeby nie wiedzieli, że ich podpatruję, ale nie mogłem nigdy nic wypatrzyć. Wreszcie musiałem dać za wygraną. Było to chyba związane z dorosłością i z zamienianiem obrączek, więc zrozumiałem, że trzeba będzie zaczekać. Ale chciałem mu jednocześnie pokazać, że tylko czekam, że nie rezygnuję z walki. Któregoś wieczora zachowywał się szczególnie nieprzyjemnie, bez przerwy trajkotał ponad moją głową, więc zapuściłem mu szpilę. — Mamusiu — powiedziałem — wiesz, co zrobię, jak już urosnę? — Nie, kochanie. Co takiego zrobisz? — Ożenię s\ą z tobą — wypaliłem z całym spokojem. Tata ryknął śmiechem, ale mnie na to nie nabrał. Wiedziałem, że to musi być zwykłe udawanie. A mama, pomimo wszystko, była zadowolona. Wyobrażałem sobie, że odczuła ulgę dowiadując się, iż pewnego pięknego dnia władza, jaką ma nad nią tata, zostanie przełamana. — Ależ to będzie miło, co? — powiedziała z uśmiechem. — Bardzo miło — potwierdziłem pewnym siebie głosem. — Bo będziemy mieli dużo, dużo dzidziusiów. — Masz rację, 'synku — powiedziała spokojnie. — Myślę, że już niedługo będziemy mieć dzidziusia, a wtedy nie zabraknie ci towarzystwa. Czułem się nadzwyczajnie zadowolony, gdyż to dowodziło, że nrimo ustępowania tacie, mama liczy się przecież z moimi życzeniami. Poza tym taka rzecz ustawiłaby na właściwym miejscu tych Geneyów. Wyszło jednak inaczej, niż się spodziewałem. Z początku mama była czymś bardzo zatroskana — przypuszczałem, że martwi się, skąd wziąć siedemnaście szylingów i sześć pensów — i choć tata zaczął wracać do domu późnym wieczorem, nie miałem z tego specjalnej korzyści. Mama nie zabierała mnie już na spacery, o byle co złościła się jak diabli i przylepiała mi klapsy w ogóle za nic. Czasami żałowałem, żem wspomniał o tym przeklętym dzidziusiu — miałem widocznie wyjątkowy talent do ściągania klęsk na własną głowę. Rzeczywiście była to klęska! Sonny przybył wśród nieopisanego harmideru — nawet takiei głupiej sprawy nie potrafił załatwić b.ez zamieszania — i nie spodobał mi się od pierwszej chwili. Była to trudne dziecko — w stosunku do mnie Sonny zawsze był trudny — i wymagało o wiele za dużo zachodu. Mama po prostu zgłupiała na jego punkcie i nie umiała rozpoznać, kiedy on tylko się zgrywał. Jeśli chodzi o towarzystwo, to dla mnie Sonny był gorzej niż do niczego. Calutki dzień spał i musiałem chodzić na palcach, żeby go, broń Boże, nie zbudzić. Teraz już mamie nie zależało, żebym nie budził taty. Teraz hasłem dnia byłe: „Nie obudź Sonny'ego!" Nie mogłem zrozumieć, dlaczego to dziecko nie chce spać o właściwej porze, toteż jak tylko mama nie patrzyła, zaraz go budziłem. Czasem na dodatek szczypałem, żeby znowu nie zasnął. Któregoś dnia mama przyłapała mnie na tym i sprawiła niemiłosierne lanie. Jednego wieczoru, właśnie gdy tata wracał z pracy, bawiłem się w pociąg w ogródku przed domem. Udałem, że go wcale nie widzę, i gadając niby to sam do siebie, powiedziałem głośno: „Jak się w tym domu pokaże jeszcze jeden cholerny dzidziuś, to ja się wynoszę." Tata stanął jak wryty i obejrzał się na mnie przez ramię. — Coś ty powiedział? — zapytał surowo. — E, nic, ja tylko tak mówiłem, do siebie — odrzekłem starając się ukryć panfczny przestrach. — To osobiste sprawy. Odwrócił się bez słowa i wszedł do domu. Trzeba wiedzieć, że moim zamiarem było ostrzec go uroczyście, ale skutek okazał się całkiem inny. Tata zaczął być dla mnie zupełnie miły. Naturalnie dobrze to rozumiałem. Mama z tym swoim Sonnym mogła naprawdę doprowadzić człowieka do mdłości. Wstawała nawet od stołu, podchodziła do kołyski i gapiła się na niego z idiotycznym uśmiechem; kazała tacie, żeby także patrzył. Tata w tych sprawach był zawsze uprzejmy, ale miał strasznie głupią minę i widać było, że nie wie, o czym mama mówi. Skarżył się, że Senny krzyczy po nocach, ale mama złościła się tylko i powiadała, że Sonny nigdy nie krzyczy, jeżeli mu nic nie dolega. Było to, oczywiście, wierutne kłamstwo, bo Sonny'emu nigdy nic nie dolegało, a krzyczał tylko po to, żeby zwrócić na siebie uwagę. Naprawdę, przykro było patrzeć na tę naiwność mamy. Tata nie był pociągający, ale miał bystry umysł. Sonny'ego przejrzał na wylot, a teraz już wiedział, że i ja go przejrzałem. Pewnej nocy gwałtownie się obudziłem. Obok mnie ktoś leżał na łóżku. Przez jedną szaloną chwilę byłem przekonany, że to mama, że nareszcie rozum jej wrócił i rzuciła tatę na dobre, ale w następnym momencie usłyszałem z sąsiedniego pokoju konwulsyjne wrzaski Sonny'ego i uspoka- jający głos mamy: „No, no, no, no!"; zrozumiałem, że to nie ona. Był to tata. Leżał obok mnie całkiem rozbudzony i głośno sapał, najwidoczniej wściekły jak wszyscy diabli. Po chwili zaświtało mi w głowie, dlaczego jest taki wściekły. Teraz na niego przyszła kolej. Najpierw on mnie przepędził z dużego łóżka, a teraz przepędzili jego. Mama nie miała już żadnych względów dla nikogo, tylko dla tej zarazy, dla tego szczeniaka Sonny'ego. Nie mogłem nie współczuć tacie. Wszystko to sam przeżyłem, a wielkoduszny by-iem nawet w tym wieku. Zacząłem go głaskać i uspokajać: „No, no, no, no!" Zareagował niezupełnie tak, jak by należało. — Ty także nie śpisz? — burknął pod nosem. — Przysuń się bliżej i obejmij mnie, dobrze? — powiedziałem łagodnie. Zrobił mniej więcej tak, jak kazałem. Zrobił to ostrożnie — myślę, że można to tak określić. Był strasznie twardy i kościsty, ale zawsze to lepsze niż nic. IDEALISTA Nie wiem, jak to właściwie jest z tym wykształceniem, ale jeżeli chodzi o mnie, to chyba nie przyniosło mi ono nigdy nic dobrego, tylko same zmartwienia. Powieści przygodowe nie były złe, ale jako mały smyk miałem bardzo poważne usposobienie i wolałem realizm od romantyzmu. Najbardziej podobały mi się powieści z życia szkolnego i, według naszej miary, były one wystarczająco romantyczne dla każdego. W powieściach tych pisano o szkołach angielskich, myślę więc, że trudno było spodziewać się czegoś innego. Zawsze określano te szkoły jako „czcigodny masyw wyniosłych budowli" i normalnie zamieszkiwał w nich jakiś duch; zabudowania szkolne tworzyły zamknięty czworobok i, jak można było obejrzeć na obrazkach, składały się wyłącznie z wież zegarowych, ostrych wieżyczek i hełmów, zupełnie jak szpital wariatów w naszym mieście. Wszyscy chłopcy w tych powieściach byli świetnymi wspinaczami: w nocy dostawali się i wydostawali ze szkoły po linach zrobionych z prześcieradeł związanych z sobą końcami. Ubierali się bardzo dziwacznie: nosili długie spodnie, króciutkie czarne kurtki i cylindry. Jak tylko ktoś coś zmalował, zadawano mu i.^wki" 7, łaciny. Jeżeli trafiła się poważniejsza sprawa, to dostawali baty, ale żaden nie dawał nigdy po sobie po-aiać, że go boli; chyba jakiś mięczak, taki zawsze krzyczał: „Au! Au!" Większość z nich to były wspaniałe chłopy, zawsze trzymali z sobą sztamę, grali na medal w piłkę nożną i kry-kieta. Nigdy nie kłamali i nie chcieli nawet rozmawiać z żadnym kłamczuchem. Jeżeli któregoś przyłapano na gorącym uczynku i zapytano wprost, zawsze odpowiadał prawdę, chyba że w sprawę wmieszany był ktoś inny; wtedy nie chciał zdradzić nazwiska tamtego, choćby mu za to groziło wyrzucenie ze szkoły, nawet jeśli ten ktoś był złodziejem, co się zresztą zdarzało często. Zadziwiająca rzecz, ilu złodziei było w takich dobrych szkołach, gdzie chłopcy nigdy nie dostawali od swoich ojców mniej niż piątaka w złocie. W naszej szkole prawie się nie zdarzało, żeby faceci kradli, choć dostawali tylko pensa tygodniowo, a czasem nawet i to nie, jeżeli ojciec akurat chodził na bańce, a matka musiała iść do lombardu. Twardo trenowałem futbol i krykieta, choć naturalnie nigdy nie mieliśmy porządnej piłki, a w krykieta graliśmy kijem hokejowym, celując do bramki wyrysowanej kredą na murze. W koszarach oficerowie grali w prawdziwego krykieta, toteż w letnie wieczory chodziłem tam popatrzeć, niczym czyśćcowa dusza podglądająca rozkosze raju. Mimo wszystko musiałem czuć obrzydzenie do sposobu, w jaki prowadzono naszą szkołę. „Czcigodny masyw wyniosłych budowli" miał u nas postać budynku z czerwonej cegły, bez żadnej wieży ani hełmu, na który człowiek mógłby się wdrapywać, no i bez żadnego ducha. Nie mieliśmy własnej drużyny sportowej, więc choćby człowiek nie wiem Jak trenował, nigdy nie mógł grać w reprezentacji szkoły. Zamiast zadawać nam ,,linijki" z łaciny czy z jakiegoś innego przedmiotu, Moloney Morderca podnosił nas w górę za uszy albo tłukł trzciną. Jak mu się znudziło bić po rękach, to trzaskał po nogach. Ale to tylko sprawy powierzchowne. Prawdziwe zło tkwiło w nas samych. Faceci podlizywali się nauczycielom i donosili o wszystkim, co się działo w klasie. Gdy nauczy- ciel przyłapał na czymś którego z nic.h, starali się zwalić winę na innego, nawet jeżeli trzeba było w tym celu kłamać. Gdy dostawali trzciną po łapach, beczeli i skarżyli się, że to niesprawiedliwie; cofali ręce niby to z przerażenia, tak że trzcinka trafiała tylko w końce palców, a potem krzyczeli przestępując z nogi na nogę i otrząsając palce w nadziei, że ten raz będą już mieli zaliczony. W końcu lamentowali, że pękła im kość w przegubie, i wlekli się z powrotem 'do ławki, wciskając ręce pod pachy i głośno rycząc. Moim zdaniem, nie można się było nie wstydzić, gdy człowiek sobie wyobrażał, co by pomyśleli faceci z przyzwoitej szkoły, gdyby widzieli coś takiego. Po drodze do szkoły mijałem bramę koszar. W tamtych spokojnych czasach wartownicy nie mieli nic przeciwko temu, abym, przechodząc obok wartowni, pogapił się trochę na żołnierzy ćwiczących na koszarowym dziedzińcu, a jeżeli szedłem tamtędy w porze obiadowej, to zapraszali mnie nawet do środka i częstowali plackiem ze śliwkami, no i herbatą. Jasne, że wobec takich pokus często spóźniałem się na lekcje. W braku listu od mamy można się było usprawiedliwić jedynie mówiąc, że się było na wczesnej mszy świętej. Morderca nie miał sposobu sprawdzić, czy kto był na mszy, czy nie był, a gdyby mimo to zechciał ukarać, można było z łatwością napuścić na niego proboszcza. Już jako smyki dobrze wiedzieliśmy, kto jest w szkole prawdziwą władzą. Ale odkąd zacząłem czytać te przeklęte powieści z życia szkolnego, nigdy nie czułem się dobrze mówiąc, że byłem na mszy. Było to kłamstwo, a przecież wiedziałem, że faceci z powieści woleliby raczej umrzeć niż powiedzieć nieprawdę. Otaczały mnie ich niewidzialne osoby i strasznie nie lubiłem robić czegoś takiego, co by się, według mego wyczucia, mogło im nie spodobać. Jednego razu przyszedłem do szkoły mocno spóźniony i trochę wystraszony. — Delaney, cóż takiego robiłeś aż do tej pory? — zapytał Moloney Morderca spoglądając na zegar. Chciałem odpowiedzieć, że byłem na mszy, ale nie mo głem. Wszystkie niewidzialne osoby otaczały mnie kręgiem. — Zostałem zatrzymany przed koszarami, psze pana — odparłem w panicznym strachu. W klasie tu i ówdzie rozległ się stłumiony chichot, a Moloney uniósł brwi z łagodnym zdziwieniem. Był to rosły, mocno zbudowany mężczyzna o jasnych włosach i niebieskich oczach, niekiedy zwodniczo łagodny w sposobie bycia. — Ach, tak — powiedział dosyć uprzejmie. — A cóż cię tam zatrzymało? — Przyglądałem się, psze pana, żołnierzom, jak ćwiczyli. Klasa znowu zachichotała. Dla nich to było coś całkiem nowego. — Oo, nie wiedziałem, że z ciebie taki wojak — zauważył Moloney jakby nigdy nic. — Wyciągnij łapę! Uderzenia trzciną były niczym w porównaniu z tym śmiechem, zresztą podtrzymywał mnie przykład niewidzialnych osób. Nie drgnąłem nawet. Wracałem na swoje miejsce powoli i 'spokojnie, bez żadnego popłakiwania, bez ściskania rąk; Morderca odprowadzał mnie wzrokiem, znowu unosząc wysoko brwi, jakby dla niego także było to coś nowego. Ale tamci szeptali między sobą i gapili się na mnie jak na nieznanego zwierzaka. W czasie przerwy wszyscy mnie otoczyli, strasznie zaciekawieni i podnieceni. — Delaney, czemużeś powiedział o tych koszarach? — Bo to jest prawda — odparłem nieugięty. — Nie zamierzałem opowiadać mu kłamstw. — Jakich kłamstw? — Że byłem na mszy. — No, a nie mogłeś powiedzieć, że matka cię po coś posłała? — To także byłoby kłamstwo. — Rany Jula, Delaney — ostrzegł mnie któryś — lepiej uważaj na siebie. Morderca jest wściekły. Zmasakruje cię. Wiedziałem o tym. Wiedziałem doskonale, że zraniłem "'łęboko dumę zawodową Mordercy, toteż do końca dnia zachowywałem się, j?.k mo."łem najlepiej. Ale nawet naj- lepsze moje zachowanie nie było wystarczająco dobre, nie doceniałem bowiem przebiegłości Mordercy. Udawał wprawdzie, że czyta, ale bez przerwy mnie obserwował. — Delaney — zapytał w pewnej chwili nie podnosząc głowy znad książki — czy to ty rozmawiałeś? — Ja, psze pana — odrzekłem przerażony. Cała klasa buchnęła śmiechem. Nie umieli pomyśleć nic innego, jak tylko to, że umyślnie zachowuję się wyzywająco, a śmiech klasy musiał naturalnie przekonać Mordercę, że tak jest w istocie. Przypuszczam, że jeśli komuś kłamią co dzień od rana do wieczora, to w krótkim czasie staje się to swego rodzaju dodatkiem funkcyjnym i ten ktoś czuje się urażony, gdy 'mu go odbierają. — No — powiedział Morderca rzucając książkę na stół — prędko zrobimy z tym koniec. Tym razem miałem cięższą przeprawę, bo naprawdę zawziął się na mnie. Ale ja także się zawziąłem. Wiedziałem, że jest to chwila próby i, bylebym tylko zdołał zachować spokój, stanę się wzorem dla całej klasy. Wytrzymałem tę mękę do końca, nie mrugnąwszy okiem, a gdy z normal- nie opuszczonymi rękami wracałem do swojej ławki, niewidzialne osoby dały mi wielkie brawo. Ale osoby widzialne były niezadowolone prawie tak samo jak Morderca. Po lekcjach chyba z sześciu kolegów poszło za mną przez szkolny dziedziniec. — Patrzcie, ludzie! — wołali napastliwie. — Zgrywa się jak zawsze! — Wcale się nie zgrywałem. — Zgrywałeś się. Zawsze się tylko popisujesz. Taka zatracona beksa, a próbuje udawać, że go nie bolało. — Nic nie próbowałem udawać — odkrzyknąłem, przezwyciężając nawet w tym momencie pokusę przytulenia do piersi obolałych rąk. — Ale przyzwoity facet nie płacze o byle co jak dziecko. — Widzicie bohatera! — darli się za mną. — Stary idiota! Podczas gdy szedłem aleją, przy której .stoi szkoła, starając się w dalszym ciągu zachować „hart ducha", jak to nazywano w powieściach, i pocieszając się myślą, że to już koniec męki do następnego ranka, słyszałem ścigające mnie szydercze głosy kolegów. — Larry wariat! Tak, tak, Larry pomylony! Zdawałem sobie sprawę, że jeśli chcę nadal zachować dobre stosunki 'z niewidzialnymi osobami, to muszę uważać na każdy swój krok w szkole. Tak też postępowałem w ciągu całego roku. Ale pewnego dnia zdarzyło się coś strasznego. Wracałem właśnie z boiska i w szatni przy naszej klasie zobaczyłem Gormana, jak coś wyjmuje z kieszeni płaszcza powieszonego na wieszaku. Tego Gormana zawsze nazywałem w myśli „czarną owcą naszej szkoły". Nie lubiłem i bałem się faceta; przystojny, nadąsany, zepsuty, drwiący cham. Nie zwróciłem na niego specjalnej uwagi, bo akurat na kilka chwil umknąłem w świat marzeń, w którym ojcowie nigdy nie dawali synom mniej niż pięć funtów, a jakiś spokojny, skromny chłopiec podobny do mnie — „fuks na torze", jak go nazywano w powieściach — zawsze ratował honor szkoły. — Na kogo się tak gapisz? — zaczepił mnie Gorman głosem, w którym dźwięczała groźba. — Na nikogo — odpowiedziałem zaskoczony i oburzony. — Ja tylko brałem ołówek ze swego płaszcza — dodał Gorman ściskając pięści. — Nikt przecie nie mówi, żeś robił co innego — odparłem i jeszcze pomyślałem, że to dziwaczny powód do wszczynania kłótni. — Lepiej i ty nie mów — warknął Gorman. — Lepiej pilnuj własnego nosa. — A ty pilnuj swojego! — odpaliłem tylko w tym celu, aby zachować - twarz. — W ogóle się do ciebie nie odzywałem. I na tym, jeśli chodzi o mnie, skończyła się sprawa. Ale po rekreacji Morderca słanął przed klasą z wyjątkowo poważną miną, bawiąc się ołówkiem, który obracał w rękach. — Wszyscy, którzy dziś rano wychodzili z Klasy, wy- stąpić! — zawołał. Następnie zniżył głowę i popatrzył na nas spode łba. — Uwaga, powiedziałem: wszyscy! Wystąpiłem razem z innymi, podobnie jak Gorman. Wszyscy byliśmy bardzo zaintrygowani. — Czy zabrałeś coś dzisiaj rano z kieszeni płaszcza w szatni? — spytał Morderca kładąc ciężkie, owłosione łapsko na ramieniu Gormana i patrząc mu groźnie w oczy. — Ja, psze pana? — wykrzyknął Gorman z miną niewiniątka. — Nie, psze pana. — A widziałeś, jak bierze ktoś inny? — Nie, psze pana. — Ty? — zagadnął Morderca następnego chłopca; zanim zdążył dojść do .mnie, zrozumiałem, dlaczego Gorman skłamał, i zacząłem gorączkowo się zastanawiać, jak powinienem postąpić. — Ty? — zapytał Moloney przybliżając dużą, czerwoną twarz do mojej 'twarzy, tak że miałem przed sobą jego niebieskie oczy zaledwie o kilka cali i czułem zapach mydła toaletowego. Paniczny strach kazał mi odpowiedzieć, jakbym z góry sobie ułożył, nie to, co należało. — Ja nic nie wziąłem, psze pana — bąknąłem cicho. — Widziałeś, jak bierze ktoś inny? — zapytał nauczyciel unosząc brwi i okazując całkiem wyraźnie, że zauważył mój unik. — Cóż -to, język ci kołkiem stanął w gardle? — krzyknął nagle, a cała klasa, zelektryzowana, wlepiła we mnie oczy. — Ty? — rzucił zwięźle 'następnemu chłopcu, jakby już przestał się mną interesować. — Nie, psze pana. — Wracać na miejsca, wszyscy — rozkazał Morderca. — Ty, Delaney, zostaniesz tutaj. Zaczekał, aż usiądą z powrotem w swoich ławkach. — Wyjmij wszystko 'z kieszeni. Zacząłem wyjmować. Przez klasę przebiegł chichot, zduszony jednym piorunującym spojrzeniem Mordercy. Mimo iż byłem małym chłopcem, każda z moich kieszeni stanowiła osobne muzeum; sam nie umiałbym wytłumaczyć przeznaczenia połowy przedmiotów, które wyciągałem na światło dzienne. Były to zabytki prehistoryczne, nie zaopatrzone w kartki z objaśnieniami. Wśród nich znajdowała się powieść z życia szkolnego; pożyczyłem ją poprzedniego wieczora od jednego cudacznego faceta, który żuł papier zamiast gumy. Morderca sięgnął po książkę i trzymając ją na odległość wyciągniętego ramienia zaczął wytrząsać kartki z wyrazem obrzydzenia, które pogłębiało się, w miarę jak zauważał wyskubane rożki i brzegi. — Aha — rzekł pogardliwie — więc to w taki sposób marnotrawisz czas! Cóż ty wyprawiasz z tym śmieciem, ogryzasz czy -co? — To nie moje, psze pana — odpowiedziałem wśród śmiechu klasy. — Ja tylko pożyczyłem tę książkę. — Pieniądze też tylko pożyczyłeś? — spytał znienacka, przechylając tłustą twarz na bok. — Pieniądze? — powtórzyłem skonsternowany. — Jakie pieniądze? — No, tego szylinga, którego ukradziono dziś rano z płaszcza Flanagana. (Flanagan był małym garbuskiem, rozpieszczanym przez swoją rodzinę; w naszej szkole nikt poza nim nie miałby tyle pieniędzy.) — Ja nie wziąłem Flanaganowi szylinga — odrzekłem na to i rozpłakałem'się. — Nie ma pan prawa mówić, że wziąłem. — Mam prawo powiedzieć ci, że jesteś najzuchwalszym i najbardziej impertynenckim szczeniakiem w całej szkole — rąbał ochrypłym z wściekłości głosem — i że to całkiem do ciebie podobne. Czegóż innego można się po tobie spodziewać, skoro czytasz te podłe, plugawe, zgniłe śmie-ri7 — Przedarł na dwoje moją szkolną powieść i cisnął obie połowy w najdalszy kąt klasy. — Podłe, plugawe angielskie śmieci! No, a teraz wyciągaj łapę. Tym razem niewidzialne osoby opuściły mnie. Uciekły słysząc pogardliwe słowa, jakimi wyrażano się o nich. Morderca wpadł we wściekłość, jak to zwykle bywa, gdy człowiek się zetrze z czymś, czego nie rozumie. Nawet klasa była oburzona, choć Bóg świadkiem, że za bardzo mi nie współczuli. — Powinieneś zaskarżyć go na policji — radzili mi później na boisku. — Podnosił trzcinę wyżej ramienia. Za to mogliby go wsadzić do ciupy. — Ale dlaczego nie powiedziałeś, żeś nikogo nie widział? — zapytał Spillane, najstarszy ze wszystkich chłopców. — Bo widziałem — odparłem na to i na wspomnienie doznanych krzywd znowu zacząłem szlochać. — Widziałem Gormana. — Gormana? — powtórzył Spillane z niedowierzaniem. — To Gorman zabrał pieniądze Flanaganowi? Więc czemużeś nie powiedział? — Bo to by nie było jak należy. — Dlaczego nie byłoby jak należy? — Bo Gorman sam powinien był powiedzieć. I jakby nasza szkoła była porządną szkołą, to nikt nie podałby mu ręki. — Ale z jakiej racji Gorman miałby powiedzieć prawdę, jeżeli to on wziął pieniądze? — zapytał Spillane, jakby przemawiał do małego dziecka. — Ach, Delaney, ty głupku — dodał z politowaniem — coraz mocniej jesteś trącony. Popatrz, bracie, jakiego piwa sobie nawarzyłeś samochcąc! Nagle zbliżył się Gorman i zagrodził nam drogę, czerwony i zły. — Delaney — krzyknął groźnie — czy mówiłeś, że to ja wziąłem Flanaganowi pieniądze? Gorman, choć naturalnie nie zdawałem sobie podówczas z tego sprawy, nic a nic nie rozumiał, tak samo jak Moloney i cała reszta. Widząc, że — zamiast go wydać — biorę całą karę na siebie, wysnuł stąd wniosek, że muszę więcej się bać jego niż Moloneya i że należy jeszcze wzmóc we mnie ten strach. Nie mógłby jednak zjawić się w chwili, kiedy mniej sobie z niego robiłem. Nie zadałem sobie nawet tyle trudu, aby mu odpowiedzieć, tylko trzasnąłem go z całej siły w tę brutalną mordę. Była to ostatnia rzecz, jakiej się spodziewał. Krzyknął, a gdy odjął rękę od twarzy, była cała we krwi. Cisnął teczkę i rzucił się na mnie, ale w tym momencie drzwi za naszymi plecami otworzyły się i wy szedł kulawy nauczyciel Murphy. Prysnęliśmy wszyscy, zapominając o bójce i wiejąc ile sił w nogach. Incydent ten jednak nie poszedł w zapomnienie. Nazajutrz rano, zaraz po modlitwie, Morderca popatrzył na mnie spode łba. — Delaney, to ty wczoraj po szkole biłeś się na dziedzińcu: Pr^ez parę sekund nie odpowiadałem. Nie mogłem oprzeć się uczuciu, że nie warto. Zanim jednak niewidzialne osoby uciekły ode mnie na zawsze, zdobyłem się na jeszcze jeden wysiłek. — Tak, psze pana — odpowiedziałem i tym razem nikt nawet nie zachichotał. Straciłem zdrowy rozsądek. Cała klasa zdawała sobie z tego sprawę i była przejęta grozą. — Z kim się biłeś? — Tego wolałbym nie mówić, psze pana — odrzekłem czując, że wzbiera we mnie histeryczny wybuch. Wszystko to pięknie, ale niewidzialne osoby nie musiały mieć do czynienia z Mordercą. — Z kim on się bił? — Moloney od niechcenia rzucił pytanie w przestrzeń, opierając się rękami o stół i uważnie wpatrując się w sufit. — Z Germanem, psze pana — odpowiedziało kilka głosów. Jak to im łatwo poszło! — Czy Gorman uderzył go pierwszy? — Nie, psze pana. On pierwszy uderzył Gormana. — Wystąp — rozkazał Moloney sięgając po trzcinę. — A ty — dodał podchodząc do Gormana — weź to i bij. Ale pamiętaj, żebyś bił mocno. — I zachęcająco ścisnął Gormana za ramię. — On sobie wyobraża, że jest bohaterem. Zaraz mu pokażesz, co o nim myślimy. Gorman zbliżał się do mnie szczerząc wesoło zęby. Uważał, że to świetny kawał. Klasa już ryczała ze śmiechu. Nawet Morderca pozwolił sobie na skromny uśmiech uznania dla własnej pomysłowości. — Wyciągnij rękę — zwrócił się w moją stronę. Nie wyciągnąłem ręki. Czułem się jak mysz w pułapce i zaczynało mnie ogarniać szaleństwo. — Powiedziałem, wyciągnij rękę — huknął ze złością. — Nie wyciągnę! — krzyknąłem w odpowiedzi, tracąc zupełnie panowanie nad sobą. — Co takiego? — zawołał z niedowierzaniem i z drugiego końca klasy rzucił się ku mnie z ręką podniesioną jakby do uderzenia. — Coś ty powiedział, podły złodziejaszku? — Nie jestem żaden złodziej! Nie jestem złodziej! — wrzeszczałem nieprzytomnie. — Jeżeli on do mnie podejdzie, to będę kopał i połamię mu giry. Nie ma pan prawa dawać mu trzciny, nie ma pan prawa nazywać mnie złodziejaszkiem. Jak jeszcze raz pan mnie tak nazwie, to pójdę na policję i zobaczymy, kto tu jest złodziejem. — Nie chciałeś odpowiadać na moje pytania — ryknął Moloney. Gdybym był zachował choć odrobinę przytomności umysłu, poznałbym, że strach go nagle obleciał; przypuszczalnie nastraszyło go słowo ,,policja". — Nie chciałem — potwierdziłem szlochając — i teraz też nie odpowiem. Nie jestem szpiclem. — Aa — parsknął ironicznie — więc pan Delaney nazywa to szpiclowaniem? — Tak, i wszyscy ci chłopcy to szpicle, podłe szpicle! Ale ja nie będę dla pana szpielował. Niech pan szpicluje sobie sam! — Dosyć już, dosyć! — krzyknął podnosząc tłustą łapę niemal błagalnym gestem. — Nie ma żadnego powodu, żebyś tracił panowanie nad sobą, mój drogi chłopcze, i nie ma żadnego powodu do takich wrzasków. To całkiem nie po męsku. A teraz wracaj na miejsce, pomówię z tobą innym razem. Usłuchałem, ale nie mogłem się zabrać do lekcji. Zresztą inni też niewiele robili. Klasę ogarnęła atmosfera histerii. Na przemian wpadałem to w radosne uniesienie z powodu zwycięskiego przeciwstawienia się Mordercy, to znów w panikę na myśl o jego zemście; z każdą zmianą nastroju chowałem twarz w dłoniach i zaczynałem na nowo szlochać. Morderca nawet nie kazał mi być cicho. Ani razu nie spojrzał na mnie. Po tym zajściu przez całe popołudnie byłem bohaterem szkoły. Gorman wprawdzie chciał znowu ze mną walczyć, ale Spillane odpędził go z pogardą; facet, który przyjął z rąk nauczyciela trzcinę przeciw swemu koledze, stracił wszelką pozycję. Ja jednak nie miałem ochoty być takim bohaterem. Wolałbym coś mniej sensacyjnego. Nazajutrz rano tak się trząsłem ze strachu, że po prostu nie wyobrażałem sobie, jak potrafię stawić czoło szkole. Umyślnie marudziłem nie mogąc powziąć decyzji, czy lepiej zwagarować, czy też nie. Cisza w alei prowadzącej do szko^ ły i na szkolnym dziedzińcu napawała mnie przerażeniem. Na domiar złego byłem spóźniony. — Dlaczego się spóźniłeś, Delaney? — zapytał Morderca spokojnym głosem. Wiedziałem, że to się na nic nie zda. — Byłem na mszy, psze pana. — W porządku. Siadaj. Robił wrażenie trochę zdziwionego. Nie zdawałem sobie sprawy z pewnej, marginesowej naturalnie, wyższości naszego systemu szkolnego w porównaniu z systemem angielskim. Pół tuzina podlizajków Mordercy zdążyło mu zreferować prawdziwą historię skradzionego Flanaganowi szylinga i jeżeli Moloney nie czuł się potworem, to jednak prawdopodobnie czuł się durniem. Ale mnie to już nie obchodziło. W szkolnej teczce miałem inną powieść. Nie, tym razem nie z życia szkolnego. Szkolne powieści były do kitu. „Trzask! Trzask!" — na takich jak Morderca to jedyny sposób. „Jedyny dobry nauczyciel to trup nauczyciela." NABIERACZ Oboje z Susie powinniśmy byli dobrze wiedzieć, że zjawienie się w naszym domu Denisa Corby'ego, „żeby się z nami bawić", będzie oznaczało same kłopoty. Nie potrzebowaliśmy nikogo nowego do zabawy; dosyć mieliśmy kolegów i koleżanek, wszystkich z dobrej sfery. Ale mama już była taka: lekkomyślna, hojna i gotowa słuchać pierwszego lepszego, choćby jej prawił duby smalone. Nie byłoby jeszcze tak źle, gdyby w swym miłosierdziu ograniczała się do rozdawania własnych rzeczy, ale rozdawała także i nasze. W tym domu nie można było na chwilę się odwrócić, żeby już człowiekowi czegoś nie gwizdnęła, to szalik, to płaszcz, to znów parę bucików, no, a ci żebracy, co wystawali pod drzwiami!... Susie często mawiała, że my w ogóle nie mamy życia. Ale byliśmy jeszcze frajerami, więc gładko przełknęliśmy nową bajeczkę o uroczym samotnym chłopczyku ze Wzgórza, którego wynalazła nam do zabawy. Rany Jula, przez całe życie można nie natrafić na takiego nabieracza! Pewnej soboty o jedenastej rano podchodzi do naszych drzwi jaki? chłopak, ma tyle lat mniej więcej co ja, tylko większy ode mnie, z okrągłą czerwoną facjatą i zielonymi wybałuszonymi oczami. Od jedrego spojrzenia poznałem, że to w ogó le nie żadna sfera. Właściwie wziąłem go w pierwszej chwili za chłopca na posyłki. — Czego chcesz? — zapytałem. — Moja mama powiedziała, że mam tu przyjść i bawić się z wami — odrzekł patrząc na mnie spode łba; widać było, że ma na to akurat taką ochotę jak ja. — Ty się nazywasz Corby? — zapytałem zdumiony. — Że co? — odpowiedział pytaniem i dopiero po chwili bąknął: — Tak. — Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, czy jest głuchy, czy idiota, czy też jedno i drugie. — Mamusiu! — zawołałem. — Zobacz, kto przyszedł. — Jednocześnie zastanawiałem się, czy to możliwe, żeby go mama widziała przed zaproszeniem do naszego domu. Ale tak, widziała go z pewnością, bo twarz się jej rozjaśniła i powiedziała, żeby wszedł do środka. Zdjął czapkę i przeszedł dwa kroki przez przedpokój, zauważywszy jednak, że jego podbite gwoździami buty strasznie stukają, dalej już stąpał na palcach. Płakać mi się chciało. Ten chłopak nie znał ani jednej gry, a gdy wyszliśmy na dwór bawić się z Horganami i Wrightami, nie wiedziałem po prostu, jak im wytłumaczyć zjawienie się tego faceta, który trzymał się Susie i mnie jak ubogi krewny. Gdyśmy usiedli do obiadu, położył oba łokcie na stole i gapił się na nas, nie zwracając uwagi na własny talerz. — Nie smakuje ci, Denis? — spytała go mama. Nas nigdy nie pytała, czy nam coś smakuje. — Że co? — odpowiedział wytrzeszczając gały. Zaczynałem się orientować, że mówił „że co?" jedynie w tym celu, aby mieć czas obmyślić właściwą odpowiedź. — W po-rzundku. •-^ — W takim razie powinieneś zjeść wszystko — zauważył tata. — Taki muskularny chłopak! — A mama co ci najczęściej daje do jedzenia? — spytała mamusia. — Zupę — odpowiedział. — To może wolisz jeść łyżką? — Wolem. — Powiedz, co chciałbyś na obiad, to ci zrobię następnym razem. — Galaretę. No, żebym to ja nie dodał „proszę" albo „dziękuję", zaraz by mnie tata trzepnął po uchu, ale wyglądało na to, że ten chłopak może mówić, jak mu się podoba, i jeść to, co mu odpowiada. Zjadł tylko kilka łyżek kartofli z sosem od pieczeni. Po obiedzie poszliśmy na górę do sypialnego pokoju, żeby mu pokazać nasze zabawki. Zdawało mi się, że odczuwał wobec nich taką samą obawę, jak przedtem wobec widelca i noża. — Czy ty nie masz żadnych zabawek? — zapytałem. — Nie. — A gdzie mieszkasz? — spytała Susie. — W domkach Na Wzgórzu. — Ładnie tam? — W porzundku. — Dla niego wszystko było ,,w po-rzundku". Ale ja znałem domki Na Wzgórzu, bo przechodziłem tamtędy co dzień po drodze do szkoły, i wiedziałem, że nie są w porządku. Daleko im do tego. Jest do dzielnica dla ludzi z gorszej sfery, gdzie dzieci chodzą boso, a kobiety przez cały dzień wysiadują na progach domów i plotkują. — Nie masz brata albo siostry? — indagowała Susie. — Nie. Tylko mamę... i ciocie Nellie — dodał po chwili. — Co to za ciocia Nellie? — Moja ciocia. Mieszka na wsi. Przyjeżdża do nas raz kiedyś. — A gdzie jest twój tatuś? — drążyła dalej Susie. — Że co? — I znowu byłbym gotów przysiąc, że się namyśla, co odpowiedzieć. Tym razem milczał dłużej niż zwykle. — Zdaje się, że tata pomarł — odpowiedział wreszcie. — Jak to, „zdaje ci się", że umarł? — dociskała Susie. — Nie wiesz na pewno? — Mama mówiła, że pomarł — odrzekł głosem, w którym brzmiało powątpiewanie. — No, mama powinna o tym wiedzieć — uznała Susie. — Ale jeżeli twój tatuś nie żyje, to skąd dostajecie pieniądze? — Od cioci Nellie. — To dlatego nie masz zabawek, że twój tatuś umarł — orzekła Susie właściwym sobie tonem pani Wszystkowiedzącej. — Zawsze lepiej, jak mama umrze pierwsza. — Wcale nie lepiej — zaprotestowałem, zdumiony zimną krwią, z jaką to dziewczynisko zawsze mówiło o naszej mamusi. — Za takie gadanie Pan Bóg położy cię trupem na miejscu. Tylko dlatego opowiadasz takie rzeczy, że stale podlizujesz się tatusiowi. — Nie podlizuję się tatusiowi — odpowiedziała ozięble. — A to, co mówię, to prawda. Wszyscy o tym wiedzą. Jakby mamusia umarła, to tatuś i tak mógłby nas utrzymać, ale jakby tatuś umarł, to mamusia zostałaby bez niczego.. Mimo iż zawsze trzymałem stronę mamy przeciwko Susie, musiałem przyznać, że ostatni nabytek mamusi nie bardzo się udał. — Ach, ta kobieta doprowadza człowieka do mdłości — westchnęła Susie, gdy wieczorem leżeliśmy już w łóżkach. — Sprowadza do domu starych dziadów, włóczęgów, częstuje obiadem w kuchni, że nie można nawet nikogo zaprosić, żeby się pobawić, no i rozdaje nasze najlepsze ubrania. W tym domu nie można mieć dla siebie ani jednej zakichanej rzeczy. Od tamtego dnia Denis Corby zjawiał się u nas co sobota, przechodził przez przedpokój na czubkach podbitych gwoździami butów i jadł obiad łyżką. Tak jak powiedział za pierwszym razem, lubił tylko jedną potrawę — galaretę z mięsa. Siedział do samego wieczora i słuchał, jak mama czyta nam rozmaite powiastki. Podobały mu się, ale sam nic nie umiał przeczytać, nawet komiksów, więc mama zaczęła go uczyć i mówiła, że jest bardzo inteligentny. Nie rozumiem, jakim sposobem facet, co ma już siedem lat i nie umie czytać, może być inteligentny. O mnie mama nigdy nie powiedziała, że jestem inteligentny. Ale w innych sprawach był dosyć inteligentny, aż za bardzo, jak na mój gust. Chłopak z niskiej sfery, co do tego nie ma dwóch zdań, zupełnie obcy, a wolno mu było robić różne rzeczy, na które mnie nie pozwalano, na przykład bawić się w saloniku; a jeśli wobec tego człowiek zadał jakieś pytanie albo zrobił jakąś uwagę, to tylko napytał sobie biedy. Znów zaczęła się stara zabawa w plądrowanie w szafie z ubraniami; mama oczekiwała, że będę podziwiał, jak wspaniale Denis wygląda w moim zimowym płaszczu, a ja w sekrecie wylewałem gorzkie łzy z powodu tego płaszcza, bo tylko on pasował do żółtego krawata. Im dłużej to wszystko trwało, tym bardziej nieprzenikniona stawała się tajemnica. Któregoś dnia Susie, jak to ona, zaczęła się przechwalać, że urodziła się w Dublinie. Bardzo to było głupie, bo słuchając jej można by pomyśleć, że oprócz niej nikt się nie urodził w Dublinie. — Ach, cicho bądź! — powiedziałem. — Wszyscy wiedzą, żeś się urodziła w Dublinie, no i co z tego? — To z tego, żeś ty się tam nie urodził — odcięła się skacząc wkoło przez skakankę. — Ani Denis. — Skąd wiesz? Denis, gdzieś ty się urodził? — Ze co? — zapytał gapiąc się na mnie z otwartymi ustami. Po chwili dopiero odpowiedział: — W Anglii. — Gdzie? — wycedziła przez zęby Susie wpatrując się w niego groźnie. — W Anglii. — A skąd to wiesz? — Mama mi mówiła. Byłem zachwycony takim obrotem sprawy. Nigdy w życiu nie widziałem, żeby ktoś był tak zbity z pantałyku jak Susie wobec faktu, że jakiś tam pospolity chłopiec z domków Na Wzgórzu mógł się urodzić w miejscu, gdzie ona się nie urodziła. Na domiar złego nasza mamusia kiedyś pracowała w Anglii; toteż Susie uważała za gorszące wręcz zaniedbanie, że mama nie postarała się o nią w takiej miejscowości, którą można by się naprawdę przechwalać. Znowu zaczęła skakać ze skakanką. — Kiedy twoja mamusia była w Anglii? — rzuciła w stronę Denisa. — Nie była w Anglii. — Więc jak mogłeś się tam urodzić, ty głupi bęcwale? — napadła na niego. — Ciocia Nellie była w Anglii — odparł nachmurzony. — Nie mogłeś urodzić się w Anglii dlatego, że twoja ciocia tam była — rzekła Susie z mściwą satysfakcją. — Dlaczego nie mogł&m? — warknął rozzłoiszczony. To pytanie zabiło Susie dobrego klina. Mnie także zabiło klina. Oboje byliśmy przekonani, że mama kupiła nas od pielęgniarki, Jlie widzieliśmy więc żadnej dobrej racji, dlaczego nie mogłaby nas tak samo kupić jakaś ciocia. Później sprzeczaliśmy się o to całymi godzinami. Susie utrzymywała ze swoją miną pani Wszystkowiedzącej, że jeśli ciocia kupuje' małe dziecko, to przestaje był ciocią i staje się mamą, ale ja wcale nie byłem tego taki pewny. Więc Susie powiedziała, że zapyta mamusię; ostrzegłem ją, że mamusia tylko jej zmyje głowę, ale ona twierdziła, ze to nic nie szkodzi. Jej to rzeczywiście nie przeszkadzało. Ta smarkata była niesamowicie wścibska i miała takie sposoby na wyciąganie od ludzi różnych wiadomości, że naprawdę musiałem się za nią wstydzić. Jedno z jej zagrań polegało na powtarzaniu z obojętną miną tego, co ktoś jej powiedział, i na odczeki-waniu, co z tego wyniknie. W sprawie Denisa Corby'ego postąpiła właśnie w taki sposób. — Mamusiu — zagadnęła na drugi dzień — wiesz, co wygadywał ten głupi smarkacz Denis? — Nie wiem, kochanie. — Mówił, że urodził się w Anglii, ale że jego mama nigdy w Anglii nie była. — Co powiedziawszy Susie wybuch-nęła nienaturalnym śmiechem. — Bóg świadkiem, moje dziecko, mogłaś znaleźć lepszy temat rozmowy — zauważyła mama z niesmakiem. — Co za różnica dla tego biednego chłopca, gdzie się urodził? — A co, nie mówiłem? — wypomniałem jej potem. — Mówiłem ci, że tylko rozzłościsz mamusię. Ja ci powiadam, że z tym Denisem to jakaś tajemnica i mamusia wie, o co chodzi. Szkoda, że on w ogóle zaczął do nas przychodzić. W następną sobotę dostaliśmy wszyscy troje po pensie i mama wysłała mnie z Denisem na spacer. Uważałem to za bezczelność ze strony mamy, bo doskonale wiedziała, że Denis nie jest z tej sfery co chłopcy, z którymi się zadawałem, ale była to właśnie jedna z tych spraw, których mama jakby nie rozumiała, a ja nigdy nie mogłem jej wytłumaczyć. Czułem, że tylko bym ją najokropniej rozzłościł. Było ładne, słoneczne popołudnie, czekaliśmy na Krzyżówkach zbierając od gości wysiadających z tramwajów obrazki z pudełek z papierosami. Nie staliśmy długo, gdy wtem zobaczyłem Bastable'a schodzącego ze wzgórza z jeszcze jednym chłopakiem; obaj byli ubrani elegancko, tip- —top — nie chodzili nawet do mojej szkoły, tylko do gimnazjum. — Cześć, Bastable — zaczepiłem go — dokąd się wybieracie? — I odprowadziłem ich kilka kroków. — Mamy łódź dalej na rzece — odpowiedział. — Pójdziesz z nami? Wlokłem się za nimi w rozterce. Miałem straszną ochotę iść nad rzekę i Bastable postąpił cholernie przyzwoicie, że mnie zaprosił, ale byłem uwiązany do tego Denisa, który pochodził z gorszej sfery, więc nie mogłem go z sobą zabrać, nawet gdyby go zaprosili. — Jestem z tamtym chłopakiem — westchnąłem, a Bastable, obejrzawszy się na Denisa, który siedział na wysokim murze za kościołem, zrozumiał od jednego spojrzenia, że tamten się nie nadaje. — Ach, bracie, nie wiesz, co tracisz — powiedział tylko. Wiedziałem aż za dobrze. Obejrzałem się za siebie; Denis wybałuszał na nas gały siedząc tam w górze, dostatecznie blisko, abym mógł sobie uprzytomnić, jak bezna- dziejnie musiałbym spędzić popołudnie, gdybym z nim pozostał, ale dostatecznie daleko, żeby mi zanadto nie ciążył na sumieniu. — Denis — zawołałem — podprowadzę tylko kawałek tych kolesiów. Możesz zaczekać na mnie, jak chcesz. I puściłem się biegiem, a tamci pobiegli razem ze mną. Trochę mi było wstyd, ale naprawdę wtedy nie miałem zamiaru długo ż nimi zostać. Gdyśmy się znaleźli nad rzeką, to naturalnie zapomniałem o wszystkich dobrych postanowieniach — wiadomo, jak to jest z łodziami — i dopiero gdy o zmierzchu wracałem aleją i zauważyłem zapalone latarnie gazowe, uświadomiłem sobie nagle, że to już tak późno, i serce we mnie zamarło. Miałem naprawdę miękkie serce, więc zrobiło mi się okropnie żal biednego Denisa, że tyle czasu musiał na mnie czekać. Doszedłszy do Krzyżówek przekonałem się, że go tam nie ma, co było jeszcze gorsze, bo oznaczało z pewnością, że zrezygnował i wrócił do domu. Czułem wielki niepokój, zwłaszcza o to, co powiem mamie. W domu zastałem drzwi frontowe otwarte, w kuchni było ciemno. Wszedłem po cichutku i ku swojemu zdumieniu ujrzałem mamę siedzącą z Denisem przy ogniu. Po prostu nie potrafię opisać nadzwyczajnego wrażenia, jakie to na mnie zrobiło. Wydawało mi się, że bardzo im dobrze siedzieć tak razem w blasku, padającym od ognia, i poczułem się jak ktoś obcy. Wchodziłem do domu dręczony wyrzutami sumienia, zamierzając coś tam zblagować, ale zamiast tego nagle zachciało mi się płakać, sam nie wiedziałem dlaczego. — Cześć — powiedział Denis uśmiechając się do mnie. — Gdzieżeś się zapodział? — Ech, poszedłem tylko z Bastable'em nad rzekę — odparłem wieszając czapkę i usiłując zachowywać się jakby nigdy nic. — A ty dokąd się wybrałeś? — Wróciłem tutaj — odrzekł wciąż z uśmiechem. — Naprawdę, Michael, powinieneś nie wiem jak się wstydzić, żeby tak zostawić Denisa — odezwała się mama ostrym tonem. — Ale, mamusiu, ja go przecież nie zostawiłem, naprawdę — broniłem się słabo. — Odprowadziłem ich tylko kawałek drogi, nic więcej. Nawet tych kilka słów trudno mi było wypowiedzieć bez pociągania nosem. Denis Corby zemścił się na mnie zajmując moje miejsce. Byłem zazdrosny, ale upłynęło kilka ty- godni, zanim zrozumiałem dlaczego. Aż nagle skapowałem, że Denis, choć dosyć chętnie bawił się z Susie i ze mną, przychodził do nas wcale nie po to. Chodziło mu nie o nas, tylko o mamę. Nawet tak się urządzał, żeby nie być zmuszonym wychodzić z nami i móc zostawać z nią w domu. A jeśli jej przeszkadzał, to chętnie przesiadywał na murku przed domem, byle tylko mieć ją dla siebie, gdyby stanęła na progu albo chciała go posłać po jakiś sprawunek. Dopiero wtedy moje podejrzenia zmieniły się w paniczny strach. Od tego czasu bałem się zostawiać go w domu, aby czegoś nie zrobił albo nie powiedział za moimi plecami. Naturalnie, on wiedział, że ja wiem o jego zamiarach, i prowokował mnie. Jednej soboty musiałem pójść na Krzyżówki po jakiś sprawunek dla mamy i powiedziałem, żeby poszedł ze mną. Ale on nie chciał; mówił, że woli zostać i bawić się z Susie, a jej się zdawało, że Denis chce się jej przypochlebić, więc stanęła po jego stronie. — No, jazda, Michael! — powiedziała tym swoim generalskim tonem. — Mama tobie kazała iść i możesz doskonale iść sam. Denis zostanie ze mną. — On wcale nie z tobą chce zostać, ty głupia smarkata — palnąłem bez namysłu, bo mnie zniecierpliwiła. — Jemu chodzi o mamę. — Wcale nie — zaprzeczył Denis, ale po tym, jak się zaczerwienił, poznałem, że to prawda. — A właśnie że tak — powiedziałem zaczepnie. — Stale robisz to samo. Zostaw ją lepiej w spokoju. To nie jest twoja mama. — Ale jest moją ciocia — odparł nasępiony. — Kłamiesz! — krzyknąłem nie posiadając się ze złości. — Nie jest twoją ciocią. — Sama kazała, żebym ją tak nazywał. — To nie ma nic jedno do drugiego. To jest moja mama, a nie twoja. Obrzucił mnie nagle jakimś dziwnym spojrzeniem. — Skąd wiesz? — zapytał cicho Zatkały mnie na chwilę, nie mogłem słowa wymówił.:. 40 Dotychczas nie przyszło mi nigdy do głowy, że jeśli ta ciocia Nellie mogła być jego mamą, to moja mamusia, którą on nazywał ciocią Kate, mogła być równie dobrze jego mamą. Właściwie każda pani mogła być mamą, byle się o tym wiedziało. Jedyna szansa, jaka mi pozostawała, to nadrabiać bezczelnością. — Nie może być twoją mamą — odpowiedziałem. — Twoja mama mieszka w domkach Na Wzgórzu. — To nie jest moja mama — oznajmił tym samym cichym głosem. — Też coś! Bzdury wygadujesz — krzyknąłem, chociaż tchu mi zabrakło z osłupienia. — Skąd może być moją mamą? — mówił Denis. — Nigdy nie była w Anglii. Tajemnica była tuż-tuż, czułem, że mógłbym ją rozwiązać paru słowami, gdybym tylko wiedział jakimi. Tak, oczywiście, nasza mamusia pracowała w Anglii, więc mogła być jego prawdziwą mamą, a jego mama nie mogła, i właśnie to łączyło ich od samego początku. Wstrząs tego odkrycia był dla mnie prawie nie do zniesienia. Aby się nie załamać, mogłem tylko udawać zgorszenie. — Och — wykrzyknąłem — powtórzę jej, coś ty powiedział. — Jak chcesz, możesz powtórzyć. — odparł z chmurną miną. Naturalnie wiedział, że nie mogę powtórzyć. Obojętne, na czym polegała ta dziwna władza, jaką miał nad mamą, człowiek po prostu nie ośmielał się zadać jej żadnego rozsądnego pytania na jego temat. Susie przyglądała się nam z zaciekawieniem. Czuła, że coś tu jest nie w porządku, ale nie wiedziała co. Wieczorem, leżąc już w łóżku, usiłowałem ją oświecić: jak to wszystko jedno z drugim pasuje, jego mama nie może być jego mamą, bo nigdy nie była w Anglii, ta ciocia Nellie wprawdzie mo- głaby, ale prawdopodobnie nie jest jego mamą, bo widuje się z nim tak rzadko, a nasza mamusia nie tylko była '•v Anglii, ale widuje go co tydzień, cacka się z nim i jednego słowa nie pozwoli na niego powiedzieć. Susie zgodziła się ze mną, że to całkiem prawdopodobne, ale i w tej sprawie okazała się tak samo bez serca jak zawsze. — A niech sobie będzie jego mamusią, jak się jej podoba — powiedziała wzruszając ramionami. — Nic mnie to nie obchodzi. — Tylko dlatego cię nie obchodzi, że tatuś cię tak rozpieszcza — zauważyłem. — Wcale nie dlatego, mój Michaelu, ale wszystko mi jedno, czy ona jest jego mamusią, czy nie, dopóki Denis przychodzi do nas tylko w soboty. — Poczekaj — szepnąłem złowieszczo. — Zobaczysz, jak umrze jego mama, to on się tu przeniesie i będzie mieszkał z nami. Wtedy dopiero pożałujesz. Susie nie mogła zrozumieć, jaka to jest poważna sprawa, bo nigdy nie była jak ja dzieckiem mamusi i nie zauważała, że Denis Corby stopniowo zajmuje w sercu mamy miejsce nas obojga, że mama dzień w dzień go wspomina, i to tylko po to, żeby go chwalić albo porównywać z nami. Zgagi dostawałem od ciągłego słuchania, jaki ten Denis grzeczny. Ja nie umiałem być grzeczny w taki podstępny, przypochlebny sposób, byle tylko się wśliznąć do czyjegoś serca. Próbowałem, ale nic z tego nie wychodziło, więc zniechęciłem się po jakimś czasie i zrobiło się ze mną coś takiego, jakbym w ogóle nie mógł przestać broić. Sam nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, ciągle tylko tłukłem coś i łamałem, gubiłem, przyskrzyniałem. Mama też nie wiedziała, co to takiego, i tylko coraz mniej miała do mnie cierpliwości. — Jak mi Bóg miły, nie rozumiem, co ciebie naszło — mówiła rozgniewana. — Z każdym tygodniem robi się z ciebie coraz gorszy dzikus. Tak jakbym mógł być inny wiedząc to, co wiedziałem! Bez przerwy tylko Denis, Denis i Denis. Denis zachorował, więc trzeba go było zaprowadzić do pana doktora, a pan doktor powiedział, że Denis ma jakieś zmartwienie. Nie było mowy o tym, jak ja się zamartwiam widząc, że przez niego staję się obcym w swoim własnym domu. W tym czasie naprawdę byłem doprowadzony do rozpaczy. Kryzys nastąpił pewnego dnia, kiedy mama kazała mi pójść coś kupić. Załamałem się nagle i powiedziałem, że nie chcę, że nie pójdę. Mama wpadła w złość, nie rozumiała, ze to tylko dlatego, że musiałbym zostawić z nią Denisa. — Dobrze, dobrze — burknęła opryskliwie. — Poślę Denisa. Mam już ciebie po dziurki w nosie. Było to jeszcze gorsze. Był to koniec wszystkiego, ostateczny dowód, że moje miejsce zostało zajęte. — Nie, nie, mamusiu, ja pójdę, ja już pójdę! — Wziąłem pieniądze i wyszedłem głośno szlochając. Denis Corby siedział na przymurku, a Susie i jeszcze dwie dziewczynki bawiły się w klasy na uliczce w ogródku. Susie, z lewą nogą w powietrzu, spojrzała na mnie zdziwiona. — Co ci się stało? — zapytała. — Muszę iść po sprawu-u-nki — rozryczałem się jak jakiś maluch. — No to co, nie ma czego beczeć. — Ale muszę iść sa-a-am — zawodziłem, choć doskonale wiedziałem, że to głupie gadanie, że tylko małe dziecko może się tak skarżyć i że normalnie nigdy bym czegoś takiego nie gadał. Susie także zdawała sobie z tego sprawę i była w rozterce, bo miała ochotę bawić się dalej w klasy, a jednocześnie ciągnęło ją, żeby pójść ze mną i dowiedzieć się, co się stało. — A Denis nie może z tobą pójść? — zapytała, ruchem głowy odrzucając w tył włosy opadające na oczy. — On nie ze-chce — wyszlochałem. — Przecie żeś mnie nie pytał — odezwał się Denis głośno i gburowato. — Rzeczywiście! — wykrzyknąłem nieprzytomny z rozpaczy i wściekłości. — Nigdy ze mną nigdzie nie chodzisz. Tylko czekasz, żeby wejść do domu, do mojej mamy. — Wcale nie — odkrzyknął. — Właśnie że tak — raptem zajazgotała Susie przenikliwym, jędzowatym głosem; zrozumiałem, że wreszcie dojrzała prawdę i stanęła po mojej stronie. — Stale robisz to samo. Przychodzisz tutaj wcale nie po to, żeby się z nami bawić. —- Po to. — Nie po to, nie po to — zasyczałem tracąc do reszty panowanie nad sobą i zbliżając się do Denisa z zaciśniętymi pięściami. — Ty indiańska czarownico! Była to najśmiertelniejsza obelga, jaką mogłem wymyślić, i to go wyprowadziło z równowagi. Zsunął się z przy-murka i stanął przed nami z rękami opuszczonymi po bokach, z zapadniętą twarzą. — Nie jestem żadną indiańską czarownicą — wycedził przez zęby, kipiąc ze złości. — Indiańska czarownica, indiańska czarownica — powtarzałem zaciekle i po tchórzowsku uderzyłem go w twarz. Nawet nie próbował mi oddać, choć był ode mnie dwa razy większy, prawdziwa baba. — Boże mój! — wrzasnęła jedna z dziewczynek. — Wstydziłbyś się, Michael, bić takiego małego chłopca. — To niech się odczepi od naszej mamy — pisnęła Susie. Widząc, że jej koleżanki zwracają się przeciw mnie, zaczęła wprost tańczyć z wściekłości, istna mała jędza. — Ciągle nas tylko nabiera, że to jego mamusia, a to wcale nie jego. — Nie mówiłem, że to moja mamusia — mruknął Denis nachmurzony i wystraszony. — Mówiłeś — upierałem się i znowu go uderzyłem, tym razem w pierś. — Nabierasz mnie, że jestem twoim bratem, a ja nie jestem. — Ani ja nie jestem twoją siostrą — piszczała wyzywająco Susie, tańcząc dookoła Denisa taniec wojenny. — Jestem siostrą Michaela, nie jestem twoją siostrą, a jak jeszcze raz powiesz, że jestem, to poskarżę na ciebie tatusiowi. — Michael, Michael! Susie! Co wy robicie temu chłopczykowi? — zawołał nagle czyjś gniewny głos, a gdy spojrzałem w tamtą stronę, zobaczyłem natrętną sąsiadkę klaskającą na nas od furtki swego domu. Wyszły także inne sąsiadki. Krzyczeliśmy tak głośno, że zebrało się całe audytorium. Raptem Susie i ja dostaliśmy po takim kuksańcu, że ledwieśmy nie frunęli. — Co to ma znaczyć, u Boga Ojca? — krzyknęła mama biorąc Denisa za rękę. — Jak śmiesz bić to dziecko, ty podły uliczniku? Odwróciła się zamaszyście i zniknęła razem z Denisem we wnętrzu domu, pozostawiając nas w osłupieniu. — No, teraz już z nami kaput — chlipnęła Susie trochę z bólu, a trochę ze strachu. — Ona nas wszystkich zamorduje. A to tylko przez ciebie, Michael. Mnie było już wszystko jedno, co się dalej stanie. W końcu wygrał Denis i nawet na oczach sąsiadek mama potraktowała go jak swoje najmilsze dziecko. Susie podnieconym głosem zaczęła opowiadać dziewczynkom o Denisie i o tych jego rozmaitych mamach, i o wszystkich zmartwieniach, jakie z tego powodu na nas spadły. Denis długo siedział w domu, wydawało mi się, że bardzo długo. Wyszedł wreszcie sam i później dopiero przypomniało mi się, że wychodził na palcach. Przez cały dzień mama miała taką minę, jakby tylko patrzyła, kogo zamordować. W następna sobotę Denis nie pokazał się u nas, a jeszcze w następną mama kazała Susie i mnie pójść po niego na Wzgórze. Nie miałem już nic przeciwko temu i nie czułem do niego urazy za to, co było. Mamusia wytłumaczyła nam, że nie jest jego prawdziwą 'mama i że Denis właściwie nie ma żadnej mamy. Kiedy weszła z nim wówczas do domu, powiedziała mu o tym i podobno był to dla niego bardzo silny wstrząs. Jasne, coś takiego można zrozumieć. Bo jeżeli człowiek naprawdę szczerze myśli, że jakaś o'soba jest jego mamą. i nagle się dowiaduje, że nie jest, to taka rzecz musi porządnie nim wstrząsnąć. Strasznie współczułem Deniso-wi, naprawdę. Przez cały tydzień byłem grzeczny jak anioł, nawet mama to przyznawała. Gdy weszliśmy do jego mieszkania, siedział przy ogniu ze swoją mamą, z tą, którą z początku uważał za swoją mamę. Nadskakiwała okropnie Susie i mnie, mówiła, że jesteśmy takie rozkoszne dzieci. Mnie osobiście nie bardzo się podobała. Uważałem, że jak taka słodziutka, to musi być robaczywa. — No, idźże z nimi, Dinny — powiedziała chwytając Denisa za kolano, — Przecie tu, w tej parszywej dziurze. nie ma żywego ducha, żebyś mógł się z kim nie bądź zabawić. Ale Denis nie chciał iść z nami i nie mogliśmy go w żaden sposób namówić. Traktował nas jak wrogów, prawie jak wrogów. Przypuszczam, że w gruncie rzeczy czuł się dosyć głupio. Jego mama była pomarszczoną staruszką. Mieszkał w marnym robotniczym domku, nawet bez pokoju na górze. Widać .było, że to nie żadna sfera, toteż gdy wracaliśmy do domu, powiedziałem Susie, że ten chłopak to niezły bezczelnik, żeby sobie uroić, że jesteśmy jego rodzeństwem. POKUSA DON JUANA My nieszczęśliwcy nie mamy żadnej obrony przeciwko grasującym po świecie Gussiem Leonardom. To sukinsyny wszyscy bez "wyjątku, nie możemy ich lubić, nie możemy nawet im wierzyć, a mimo to musimy słuchać, co mówią, bo każdy z nas, co do jednego, czuje w głębi duszy, że nasza znajomość życia jest niewystarczająca. Owszem, w płaszczyźnie ludzkiej rozumiemy nasze żony, nasze dziewczyny i córki; jakoś godzimy się z ich humorami i uwzględniamy ich pragnienia, tak jak my sobie je wyobrażamy, ale oto nadchodzi moment, kiedy uprzytamniamy sobie, że ta dobrze odkarmiona, ulizana kanalia rozumie je w takiej płaszczyźnie, w jakiej my nie możemy się z nimi w ogóle spotkać, jak gdyby zdejmowały z siebie swą normalną ludzkość, tak jak zdejmują suknie, i spacerowały po świecie niewidzialne dla nikogo innego poza takimi mężczyznami jak Gussie, których wzrok wyćwiczony jest w widzeniu ich wyłącznie w tym aspekcie. Jedyną pociechą jest dla nas fakt, że oni także mają swoje pokusy, przynajmniej tak powiadają. Ach, sukinsyny! Nawet w takiej rzeczy nie można im wierzyć. Tak esy owak, Gussie poznał tę dziewczynę w czasie zabawy na Błoniach i od razu wpadła mu w oko. Była młoda, wysoka, ciemnowłosa, przystojna, ale Gussie'ego pociągała nie tyle jej powierzchowność, ile naturalność, z jaką się poruszała wśród tych wszystkich drewnianych lal w wieczorowych sukniach. Pochodziła z prowincjonalnego miasta, więc nie nauczyła się ani stroić, ani pozować, i każdy jej ruch, wszystko, 'cokolwiek mówiła, wydawało się zawsze naturalne i właściwe. Z zabawy wyszli razem i ona wzięła Gussie'ego pod ramię chłopięcym, koleżeńskim gestem, który go zachwycił. Wieczór był śliczny, księżyc prawie w pełni. Gussie mieszkał w georgiańskim domu przy ulicy przecinającej Błonia, ona odnajmowała pokój na Pembroke Road, więc gdy mijali dom Gussie'ego, on przystanął i zaprosił ją do swego mieszkania. Drgnęła leciutko, ale Gussie był po kilku kieliszkach i nie zwrócił na to uwagi, aż dopiero później. — Na co zapraszasz? — zapytała wesoło. — Och, jeżeli masz ochotę, to na noc — odpowiedział tym samym tonem, ledwie jednak usłyszał własne słowa, byłby chętnie odgryzł sobie język. Brzmiały tak niezręcznie, jakby je wypowiedział sztubak na pierwszej randce z dziewczyną. — Nie, dziękuję — rzekła zwięźle. — Mam własny pokój. — Och, Helen, proszę cię, Helen! — jęknął chwytając ją za rękę i ściskając zupełnie jak stary przyjaciel rodziny. — Przecie się nie obrazisz z powodu niewinnego żarciku? Ale teraz musisz wstąpić do mnie na górę, na jednego drinka, po prostu żeby dowieść, że nie masz do mnie urazy. — Innym razem, nie o tak późnej porze. Nie nalegał więcej, gdyż zdawał sobie sprawę, że cokolwiek by powiedział, mogłoby to jedynie odstraszyć ją jeszcze bardziej. Doskonale wiedział, co musiało zajść. Ci wścibscy intryganci Sheehanowie ostrzegli ją przed nim, on zaś wpakował się prosto w pułapkę. Helen w dalszym ciągu trzymała go pod ramię, ale tylko dlatego, żeby nie robić historii. W istocie czuła się ogromnie dotknięta. Do tknięta i zdziwiona. Wbrew ostrzeżeniom Sheehanów brała go za takiego, jakim się jej wydawał, i wcale nie wierzyła, że jest tego rodzaju typem. Albo raczej — jak to na własny użytek sformułował Gussie, którego soczewki oczne są nastawione inaczej niż nasze — wiedziała jak najlepiej, że jest tego rodzaju typem, ale miała nadzieję, że będzie się ujawniał stopniowo, tak aby nie była zmuszona tego zauważać. Przystanęła na moście nad kanałem i przechyliła się przez parapet, aby popatrzyć na widok. Pięknie tu było w księżycowej poświacie, spokojna woda, drzewa, domy na skarpie, tu i ówdzie okno rozświetlone śnieżnobiałym promieniem, ale Gussie wiedział, że Helen rozmyśla nie o księżycu. Przezwyciężyła już lęk i teraz dotknięta była jej duma. — Powiedz mi — zapytała udając całkowitą niefraso-bliwość i zainteresowanie tym tematem wyłącznie pod kątem psychologicznym — czy proponujesz to samo każdej świeżo poznanej dziewczynie? — Ach, mój Boże, przecież ci mówiłem, że to tylko żart — odrzekł Gussie z wyrzutem. Oparła brodę na rękach ułożonych na parapecie mostu i obejrzała się na niego przez ramię; kapelusz w kształcie hełmu rzucał cień na całą jej twarz. Poza jej była naturalna i piękna, ale Gussie wiedział, że ona sobie tego nie uświadamia. — Hm, teraz nie jesteś uczciwy — zauważyła. — A ty? — spytał z leciutkim uśmiechem. — Co ja? — żachnęła się Helen. — Nie chcesz się przyznać, że cię ostrzegano przede mną? — Tak, rzeczywiście — odparła szczerze — ale nie przywiązywałam do tego większej wagi. Przyjmuję ludzi za takich, jakimi mnie się wydają. — No, wreszcie mówisz rozsądnie — pochwalił ją Gussie, a w myśli dodał po ojcowsku: „Dziewczyna jest wrażliwa. Trochę się wystraszyła, ale wcześniej czy później będzie musiała się dowiedzieć, a lepiej dla niej, jeżeli się dowie od kogoś, kto zna się na rzeczy." Nieporadność ir- landzkich mężów należała do żelaznego repertuaru Gus-sie'ego. Ich żony opowiadały mu wręcz niewiarygodne historie. — Przypuszczalnie nie uwierzyłabyś, gdybym ci powiedział, jak mało kobiet interesuje mnie na tyle, żebym im to zaproponował — oświadczył głośno. — Ale te, którym proponujesz — wróciła Helen do poprzedniego tematu, jakkolwiek udawała, że jej to specjalnie nie obchodzi i że naprawdę zależy jej tylko na uzyskaniu pewnych informacji — czy przychodzą do ciebie? — Niektóre tak — odparł uśmiechając się na myśl o jej naiwności. — Czasem trafi się jakaś trudna dziewczyna, narobi dużo krzyku i potem nie chce nawet przyjść po prostu na drinka. — Mężatki czy panny? — spytała tonem urzędnika wypełniającego kwestionariusz, ale zdradziło ją drżenie głosu. — I jedne, i drugie — odpowiedział Gussie. Gdyby był absolutnie uczciwy, musiałby przyznać, że w danej chwili wchodziła w grę tylko jedna mężatka i, ściśle mówiąc, bynajmniej nie długa kolejka panien; ale zdecydował, jedynie w interesie Helen, że skoro rozszerzenie jej horyzontów jest rzeczą konieczną, to nie ma sensu robić tego połowicz- nie. Lepiej załatwić się z tym od razu i mieć z głowy, jak wyrwanie zęba. — Bo co? — Nie, nic specjalnego — odparła obojętnie. — Ale nie dziwię ci się, że masz marną opinię o kobietach, jeżeli z taką łatwością możesz je podrywać. Tego rodzaju pogląd na sprawę był dla Gussie'ego prawdziwą niespodzianką, gdyż sam nigdy nie określiłby swego postępowania w ten sposób. — Ależ, szanowna młoda damo — rzekł częstując ją papierosem — któż to powiedział, że mam marną opinię o kobietach? A cóż bym robił z kobietami, gdyby tak było istotnie? Wręcz przeciwnie, mam o kobietach bardzo wysokie mniemanie i im więcej z nimi przestaję, tym bardziej mi się podobają. — Naprawdę? — zapytała pochylając się nisko nad płomykiem zapałki, 'tak aby nie mógł widzieć jej twarzy. Od gadywał, że była mocno zarumieniona. — A zatem musisz mieć marną opinię o mnie. — Co za pomysł! — wykrzyknął Gussie, w dalszym ciągu szczerze starając się to zgłębić. — Jak możesz rozumować w ten sposób, że jeśli chciałbym być dłużej z tobą, to mam o tobie złą opinię? Nawet gdybym istotnie chciał się z tobą pokochać. Nawiasem mówiąc, chcę rzeczywiście, jeżeli to dla ciebie nowość. — Wolałbyś zanadto się nie fatygować, co? — zapytała z nutką urazy." — Jak to? — zdziwił się dobrotliwie. — A ty uważasz, że należy te rzeczy utrudniać? — Myślałam, że normalnie zaprasza się najpierw dziewczynę do kina — powiedziała z bezczelną miną, na którą jednak nawet dziecko nie dałoby się nabrać. — Czy ja wiem? — mruknął ubawiony. — W każdym bądź razie zdawało mi się chyba, że ty nie jesteś normalnym typem dziewczyny. — Ale jeżeli ci to przychodzi tak łatwo, skąd możesz wiedzieć, czy to jest prawdziwe, czy nie? — A skąd 'możesz wiedzieć, czy jakakolwiek inna rzecz jest prawdziwa? — odparował. — Sama przecież mówiłaś, że trzeba brać rzeczy takimi, jakie się nam wydają. — Brać je takimi, jakie się nam wydają, to wcale nie znaczy połykać je w całości. Trochę już za późno, żebyś miał zmienić pogląd na tego rodzaju sprawę. — Ale cóż za różnica? — zapytał ze zdumieniem. — Przecież to się dzieje co dzień, świątek czy piątek. Sama tak postępujesz z chłopcami, z którymi chodzisz na spacery. Bujasz się w nich, dopóki nie odkryjesz, że cię nudzą, i wtedy puszczasz ich kantem. Nie ma żadnej różnicy. Twój charakter od tego nagle się nie odmieni. Znajomi, jeśli spotkają cię na ulicy, nie będą potem opowiadać: „Ach, jak ta dziewczyna inaczej wygląda! Od razu można poznać, że ma mężczyznę." Oczywiście, jeżeli przywiązujesz takie wielkie znaczenie do fizycznej strony tego... — Tak, przywiązuję — przerwała mu szybko. W tej chwili zauważył zdziwiony, że Helen prawie się śmieje. Przezwyciężyła w sobie lęk i urazę, a w dyskusji czuła się mocniejsza od niego. — To straszne, co? — dorzuciła wesoło. — Ale taka już jestem, kaczka-dziwaczka. — O, nie ma w tym nic dziwacznego — rzekł Gussie, zdecydowany zachować panowanie nad sytuacją i nie pozwolić dziewczynie na zdobycie jakiejkolwiek przewagi. — To jest zwyczajna pensjonarska romantyczność. — Tylko tyle? — spytała lekko, jakby nic sobie z tego nie robiąc, ale widział, że ją to ubodło. — Masz gotową odpowiedź na wszystko? — Jeżeli to nazywasz wszystkim, drogie dziecko — odparł ojcowskim tonem, klepiąc ją po ramieniu. — Ja to nazywam bólami wzrostowymi. Nie wiem, czy z tą swoją romantyczną naturą zauważyłaś, że zaczyna paskudnie wiać od kanału? — Nie — odpowiedziała figlarnie — nie zauważyłam. — Odwróciła twarz w jego stronę, oparta łokciami o parapet mostu. — W każdym razie lubię taki powiew. Mów dalej, chciałeś coś powiedzieć. Więc jeżeli na przykład ktoś uważa, że trzeba być wiernym temu, kogo się kocha, to to jest romantyczność, tak? Znowu poczuł się ubawiony. Ta dziewczyna była taka przejrzysta. Teraz widział już jasno, że kochała się w jakimś chłopaku, którego jeszcze nie było stać na ożenek, i że wzajemnie się urażali w ciągłej szarpaninie, jak to bywa między bardzo młodymi ludźmi, sami nie wiedząc, czego im brakuje. — Nie, moja droga, to nie to — odpowiedział. — Być romantycznym to znaczy myśleć, że bardzo kochamy kogoś, kto w rzeczywistości obchodzi nas tyle co zeszłoroczny śnieg, i wyobrażać sobie z tego powodu, że już nigdy na nikim innym nie będzie nam zależało. Do twojego wieku pasuje to całkiem dobrze. No, a teraz chodźmy, bo złapiesz coś jeszcze gorszego. — Nie chcesz chyba powiedzieć, że kiedyś sam byłeś taki? — zapytała biorąc go znowu pod ramię, gdy szli przez Pembroke Road. Jej ton zdradzał pomieszane uczucia zafascynowania i odrazy. Gussie wcale się tym nie martwił. Był przyzwyczajony do tych rzeczy. — O — westchnął sentymentalnie — wszyscy przechodzimy przez to. W Gussiem współistniało mnóstwo sprzeczności. Pogardzając młodością i złudzeniami, rzadko kiedy mógł myśleć o własnych młodzieńczych latach bez uczucia litości nad sobą, Był wówczas bardzo samotny; zdawało mu się niekiedy, że nikt nigdy nie był równie samotny. Zbudził się był z miłego, -dobrze urządzonego, zrozumiałego świata i od- krył rozpościerającą się dookoła wieczność, której nikt, żaden ksiądz, żaden uczony nie potrafił mu wytłumaczyć. Razem z tym przebudzeniem opuściła go tęsknota za miłością i koleżeństwem, której nie umiał zaspokoić, i nieraz chodził godzinami po mieście spoglądając w górę ku gwiazdom i myśląc, że gdyby tylko udało mu się spotkać jakąś rozumną dziewczynę, wszystko samo by się wyjaśniło w naturalny sposób. Zdawało się, że ten obraz jego młodości bawi Helen. — Mów dalej! — powiedziała wesoło, odwracając ku niemu twarz wykrzywioną łobuzerskim grymasem. — Mogłabym przysiąc, że musiałeś się już taki urodzić. Jak mogłeś w tak młodym wieku dojść do rozumu? — Całkiem naturalnie — odparł Gussie z kapłańskim namaszczeniem. — Zrozumiałem, że tylko sam sobie stwarzam zmartwienia, zupełnie jak ty teraz, ponieważ zaś uważałem, że i bez tego dosyć jest zmartwień na świecie, dałem temu spokój. — I odtąd zawsze już żyłeś szczęśliwie? — spytała kpiąco. — No, a te kobiety, z którymi się włóczysz? Czy one także nie są romantyczne? — Nie są, odkąd wyrosły z twojego wieku — odparł tak samo kpiącym tonem. — Nie musisz stale wypominać mi mego wieku — zauważyła bez urazy. — Bardzo szybko się z tego wyleczę. Powiedz mi coś więcej o swoich dziewczynach... na przykład o tych mężatkach. — Nic łatwiejszego. W tej chwili jest na tapecie tylko jedna. — A jej mąż? Czy on o tym wie? — Nigdy go nie pytałem — odrzekł chytrze Gussie. — Ale przypuszczam, że bardziej mu dogadza nie wiedzieć. — Niezwykle uprzejmy jegomość. Sama nie miałabym nic przeciwko takiemu mężowi. Gussie zatrzymał się jak wryty. Już mówiłem, że w Gus-siem współistniały różne sprzeczności; z jakiejś przyczyny wzgardliwy stosunek Helen do 'męża Francie przejął go oburzeniem. Takie to było niestosowne, takie niesprawiedliwe! — No wiesz, mówisz jak pensjonarka — powiedział z wyrzutem. — Czyżby? — mruknęła powątpiewająco, zauważywszy zmianę, jaka w nim zaszła. — Niby dlaczego? — Jakim prawem odzywasz się takim 'tonem o człowieku, którego nigdy na oczy nie widziałaś? — ciągnął Gussie w gniewnym podnieceniu. — Nie jest złodziejem ani żadnym szubrawcem. To przyzwoity, dobry człowiek. Nie jego wina, że po siedemnastu czy osiemnastu latach wspólnego pożycia i żona, i on sam po prostu nie mogą patrzeć jedno na drugie. Każdemu może się zdarzyć coś takiego. On postępuje tak, jak uważa za najlepsze z punktu widzenia rodziny. Pewnie myślisz, że powinien wyrwać z kieszeni rewolwer w obronie czci swojej żony? — Nie o jej czci myślałam — sprostowała spokojnie. — Więc o jego? — wykrzyknął drwiąco. — Kosztem żony i dzieci? A zatem powinien ubabrać w błocie jej dobre imię 'tylko z tego powodu, że jakaś niemądra pensjonarka mogłaby uznać jego sytuację za niegodną? Ach, na miłość boską, miejże odrobinę rozsądku, moje dziecko! W tej sprawie jego żona miałaby także coś do powiedzenia. A poza tym, czy nie rozumiesz, że w jego wieku, gdyby ona go miała porzucić, byłaby to rzecz bardzo poważna? — Poważniejsza niż to, że pozwala jej chodzić do twojego mieszkania... jak często, powiedziałeś? — Teraz mówisz jak mała jędza — warknął rusza-ia r- dalej. Był rozsierdzony naprawdę. — Jeśli o to ci chodzi, to rzeczywiście poważniejsza — podjął już spokojniej. — Nikomu nic do tego, dokąd ona wychodzi wieczorami. Żeby posiłki były gotowe na czas, tak, to co innego. Mają dwie córki w szkole, jedna jest prawie w twoim wieku. — Ciekawa jestem, czy im także pozwala 'wychodzić wieczorami — zauważyła kostycznie. — A matka, co to za rodzaj kobiety? — Nie uwierzysz, kiedy ci powiem, ale to wysoka klasa. Kobieta, która nie pożałowałaby ci kawałka własnego serca. — Ciekawe, co by powiedziała, gdyby mogła usłyszeć, jak zapraszasz do siebie na noc inną kobietę — dodała Helen tym samym obojętnym tonem. Gussie zaczynał nabierać nie byle jakiego szacunku dla jej języka. — Ach — odparł bez przekonania — nie przypuszczam, żeby zachowała zbyt wiele iluzji. — Ale dziewczyna strzeliła prosto w bramkę i wiedziała o tym. Cała bieda z Francie polegała na tym, że zachowała ona dużo za dużo iluzji, nawet co do osoby Gussie'ego. A największa ze wszystkich jej iluzji streszczała się w tym, że gdyby była poślubiła mężczyznę, dla którego inteligencji odczuwałaby taki szacunek jak dla inteligencji Gussie'ego, to potrafiłaby pozostać mu wierna. — Ona nie mogła zachować złudzeń — zgodziła się Helen — ale ja zachowałam jeszcze coś niecoś. — Ach, ty! — zawołał Gussie wybuchając wesołym śmiechem, który niejeden raz pomógł mu się wywinąć z krytycznej sytuacji. — Ty spacerujesz z nimi po obłokach. — To musi być rodzinne — stwierdziła rzeczowo. — Mój tatuś umarł pięć lat temu, a mama wciąż uważa, że był jedynym naprawdę wielkim człowiekiem, jaki kiedykolwiek chodził po świecie. — Zapewne — powiedział Gussie znudzonym tonem. — I prawdopodobnie nieraz mieli siebie nawzajem wyżej uszu. — Owszem — przyznała. — Kłócili się jak wściekli, nie odzywali się do siebie przez tydzień, potem tata chodził na bańce, a mama odkuwała się na mnie. Psiakrew, często przychodziłam do taty z takim obolałym siedzeniem, że ledwie mogłam usiąść, a on leżał rozwalony w dużym fotelu, z rękami przewieszonymi przez poręcze, i gapił się w ogień na kominku, jakby to był już koniec świata, i tylko kiwał na mnie, żebym usiadła mu na kolanach. Godzinami tak siedzieliśmy, żadne nie otworzyło ust, tylko myśleliśmy oboje, co za cholerna piekielnica z tej mamy... Ale rzecz w tym, miły panie, że wytrzymali do końca, i kiedy na nią przyjdzie kolej umierać, nie będzie jej żal życia, bo ma pewność, że on na nią czeka. Co rano chodzi na mszę, ale tylko po to, żeby nie dać Panu Bogu pretekstu do robienia jakichś tam różnic. Jak myślisz, czy on rzeczywiście...? — Czy kto rzeczywiście? — zapytał Gussie. Dziwnie go poruszyła ta historia. Kobieta 'mogła wypłakać przed Gus-siem całe swe serce, a on uważał ją tylko za nudną, ale był niesłychanie wrażliwy na wzruszenia niebezpośrednie. — Mój tata — wyjaśniła Helen. — Czy oni się spotkają? — No cóż — rzekł Gussie miękko — nie ma to jak optymizm. — Jednocześnie uprzytomnił sobie, że nie jest całkowicie szczery, bo ortodoksja należała do jego najmocniejszych zasad. — Wiem — prędko powiedziała Helen. — To właśnie jest wstrętne. Ale myślę, że tym szczęśliwiej dla niej, nawet jeśli potrafi w tej sprawie tylko oszukać siebie. Śmierć nie przeraża jej tak jak mnie... Ale właśnie to ja nazywam miłością, panie L. — dorzuciła przesadnie lekkim tonem. — Mam nadzieję, że znajdzie ją pani, panno C. — odpowiedział v/ taki sam sposób. — Nie przypuszczam, żebym mogła mieć szansę — wyznała z rezygnacją. — Nie ma chyba za dużo takiej miłości wokół nas. Pewnie dlatego, że za mało jest optymistów. Gdy doszli do jej domu, oparła się o żelazne ogrodzenie, skrzyżowała nogi i założyła ręce na plecy — znowu chłopięca poza, która wydała się Gussie'emu bardzo powabna. — No, to dobranoc, romantyczna panno — powiedział ujmując ceremonialnie jej dłoń i składając na niej pocałunek. — Dobranoc, Don Juanie — odrzekła ku bezmiernemu zachwytowi Gussie'ego. Nikt go jeszcze tak nie nazywał. — Kiedy zobaczymy się 'znowu? — Pewien jesteś, że chcesz się ze mną zobaczyć? — spytała odrobinę kpiąco. — Z taką staroświecką dziewczyną? — Wciąż jeszcze mam nadzieję, że cię nawrócę. — To cudowne — oświadczyła. — Uwielbiam być nawracaną. Kiedyś pewien proboszcz prawie mnie nawrócił. Zatelefonuj ktedyś. — Z pewnością — obiecał Gussie i dopiero gdy się znalazł na moście nad kanałem, uświadomił sobie, że naprawdę chciał jej powiedzieć: „Cóż ty sobie wyobrażasz, że jestem durniem?" Był jakby obolały na całym ciele. Sęk w tym, pomyślał, że wiele rzeczy przychodzi mi zbyt łatwo. Czuł się jak człowiek imający tysiąc funtów rocznego dochodu, którego ktoś chce zepchnąć z powrotem do kategorii ludzi zarabiających trzydzieści szylingów tygodniowo. Trzydzieści szylingów tygodniowo to całkiem nieźle, jeżeli nie było się przyzwyczajonym do innych dochodów, ale dla Gus-sie'ego oznaczało to tylko jedno — nędzę. Wiedział dokładnie, jakiej biedy by sobie napytał, gdyby przyjął warunki tej dziewczyny. Takiej samej biedy, jaką cierpi z nią tamten nieszczęsny chłopak. Ławeczka w parku, spacer nad kanałem, zza rogu wiatr dmie z szybkością sześćdziesięciu mil na godzinę, a w końcu przetrzymują ją w biurze po po- łudniu — jakiś przystojny szef w mundurze. „Co za idiota ze mnie!" — pomyślał drwiąco. Ale już samo takie podsumowywanie było dla niego czymś zupełnie nowym. Dziewczyna bardzo go pociągała, nie mógł temu zaprzeczyć. Zamiast przejść na drugą stronę kanału, skręcił nie dochodząc do mostu w zalaną księżycowym blaskiem alejkę nad wodą. Była to jeszcze jedna no- wość, którą ironicznie skomentował w myśli. „No widzisz, Gussie — mówił sobie — w 'co się dasz wplątać, jak nie będziesz ostrożny." Raptem uświadomił sobie, co go w niej tak bardzo pociąga. To podobieństwo do Joan, do dziewczyny, która zjawiła się na krótką chwilę w jego samotnym chłopięctwie. Włóczył się wieczorami po drogach, żeby ją chociaż zobaczyć. Była wysoka i smukła jak trzcina i, choć Gussie nic o tym nie wiedział, trawiła ją bardzo zaawansowana choroba, która wkrótce miała ją zabić. W przeddzień jej wyjazdu do sanatorium spotkał Joan wieczorem, wracającą z miasta, i kiedy razem, wchodzili na wzgórze, nagle •wsunęła dłoń w jego rękę. Więc chyba i ona musiała czuć się samotna. Zanadto był nieśmiały, aby oczekiwać czegoś więcej, nawet nie pragnął prosić ją o więcej. Najdoskonalej [szczęśliwy, trzymał ją za rękę przez całą drogę do domu i żadne nie powiedziało ani słowa. Było w tym coś skończonego i doskonałego, bo w sześć miesięcy później Joan już nie żyła. Do tej pory śniła mu się od czasu do czasu. 'Pewnego razu śnił, że weszła do pokoju, gdzie siedział •z Francie, usiadła obok niego i przemówiła do Francie po 'francusku, ale Francie była za bardzo oburzona, żeby jej odpowiedzieć. I oto teraz, po piętnastu latach, czuje to samo w stosunku do innej dziewczyny, która tylko przypomina mu tamtą; choć wie, że Helen plotła bzdury, rozumie doskonale, czego pragnęła, czego pragnęła Joan w tamten wieczór przed wyjazdem do sanatorium: czegoś większego niż życie, czegoś, ico by przetrwało poza śmierć. Poczuł się nagle bydlakiem, iże usiłował ją odrzeć z tych urojeń. Może ludzie nie mogą się obejść bez złudzeń. Idąc brzegiem kanału w księżycowej poświacie Gussie 'myślał, że oddałby wszystko, byle móc znowu czuć dla jakiejś kobiety to samo co wtedy. Nawet wiatr dmący z szybkością sześćdziesięciu mil na godzinę nie byłby go odstręczył. Wracając swoją ulicą w przeciwnym kierunku, zauważył; że blask księżyca pada na domki lekarzy po drugiej stronie jezdni. Jego dom był pogrążony w mroku. Wsunął klucz w zamek i nagle drgnął czując, że słabnie z przestrachu. Jakaś postać stała obok drzwi wsparta plecami o poręcz schodków, z opuszczonymi rękami i bardzo białą twarzą. Stała tak, jakby miała nadzieję, że ją 'minie i nie zauważy. „To Joan", pomyślał w pierwszej sekundzie; a w następnej: „Wróciła." I w końcu, z wzrastającym uczu ciem niedowierzania: „A więc to jednak trwa." Jeszcze raz spojrzał i poznał, kto to jest naprawdę. — Boże święty, Helen — powiedział niemal opryskliwie — co ty tu robisz? — Widzisz — odpowiedziała cicho, siląc się na uśmiech — mimo wszystko dałam się nawrócić. W milczeniu prowadził ją po schodkach na górę, doznając przy tym coraz intensywniejszego uczucia ulgi, ale dopiero gdy się znaleźli u niego w mieszkaniu, zrozumiał, że nie posiada si^ z radości. Teraz już było po wszystkim, ale zdawał sobie sprawę, że przeżył naprawdę straszną pokusę, pokusę całego życia. Gdyby nie to, że ludzie mogliby fałszywie interpretować takie sformułowanie, a przecież naprawdę ogromnie się liczył z opinią, powiedziałby, że to anioł stróż nad nim czuwał. Sukinsyny! Oto czym oni są wszyscy, bez żadnego wyjątku. CHŁOPI Kiedy Michael John Cronin okradł kasę Związku Hokeja, Piłki Nożnej i Wstrzemięźliwości, zwanego pospolicie Klubem, wszyscy mówili: „Bodaj się w piekle smażył!", „Tyle wart, co ukradł", „Niedaleko pada jabłko od jabłoni!", „A nie powiadałem?", i rozmaite inne rzeczy, które ludzie zazwyczaj gadają, gdy komuś ze znajomych powinie się noga. Dostało się przy tym nie tylko Michaelowi Johnowi, ale i całemu rodowi Croninów, ilu ich święta ziemia nosi; na dwadzieścia mil wkoło i na sto lat wstecz nie było ani jednego Cronina, którego uczynków i słów nie przypomniano by i nie roztrząsano w świetle nowego skandalu. Ojciec Michaela Johna (świeć, Panie, jego duszy!) był pijanicą i tłukł żonę, a znów jego ojciec dzierżawił grunt po wywłaszczonym gospodarzu. Był także jakiś stryj czy stryjeczny dziadek policjant, który dawno temu brał udział w krwawej pacyfikacji w Mitchelstown, a jego niezamężnej sio- strze, podług tego, co ludzie opowiadali, chyba tylko cały pułk mężów mógłby przywrócić dobre imię. Razem wziąwszy, Croninowie zostali gruntownie przewietrzeni i kto tylko żywił do nich jakąś urazę, spotkawszy choćby dalekiego kuzyna, ot, taką dziesiątą wodę po kisielu, miał okazję do pysznej zabawy wypowiadając od niechcenia życzliwe uwagi na temat Michaela Johna i dopóty zapewniając, że bardzo mu żal biednej matki, dopóki w oczach jego rozmówcy nie zaczęły pojawiać się krwawe błyski. Croninom pozostawało jedno — wysłać Michaela Johna do Ameryki, żeby to wszystko ucichło, i bez wątpienia byliby tak uczynili, gdyby nie pewne przykre i niezwykłe zdarzenie. Ksiądz Crowley, miejscowy proboszcz, był prezesem zarządu Związku. Był to człowiek niepospolity, nawet z powierzchowności: wysoki, potężnej budowy, lecz mocno przygarbiony, o przenikliwym, zimnym spojrzeniu, które łagodniało tylko w stosunku do paru starych osób. Dziwny ten człowiek, już w podeszłym wieku, znany ze swoich stanowczych poglądów politycznych, które nigdy nie pokrywały się z poglądami żadnej partii, był uparty jak diabeł. I otóż co przyszło 'do głowy księdzu Crowleyowi? Postanowił zmusić zarząd Związku, do zaskarżenia przed sądem Michaela Johna. Wszyscy członkowie zarządu byli ludźmi religijnymi i nigdy do tej pory nie śmieli kwestionować zdania duchownej osoby. Tak, to sprawa wiary, i gdyby ksiądz był brutalnym tyranem — trzeba oddać mu sprawiedliwość, że nim nie był — to mógłby im tańcować po głowach, a oni nawet by się nie poskarżyli. Ale człowiek ma przecież zasady, a o czymś podobnym nigdy dotychczas w parafii nie słyszano. Co? Nasyłać na chłopca policję dlatego, że się znalazł w kłopocie? Członkowie zarządu zabierali głos jeden po drugim, tłumacząc to proboszczowi. — Popełnił przestępstwo — odpowiedział ksiądz Crowley uderzając pięścią w stół. — Popełnił przestępstwo, więc powinien zostać ukarany. — To możliwe, proszę księdza proboszcza — zgodził się Con Norton, wiceprezes, który występował w imieniu reszty zarządu. — Całkiem możliwe, że ksiądz proboszcz ma rację, ale przecie ksiądz proboszcz nie powi, że ta bidna matka powinna także być ukarana, ta samotna gdowa? — Sprawiedliwie mówi! — poparli go tamci chórem. — Ma, na 'co zasłużyła! — zawyrokował ksiądz zwięźle. — Nikt z- was nie wie lepiej niż ja, w jaki sposób wychowywała tego chłopca. On jest huncwot, a matka głupia. Dlaczego nie wbijała mu pasem chrześcijańskich zasad, dopóki trzymał się jej spódnicy? — To tyż może być racja — przytwierdził Norton potulnie. — Marnego słowa nie powiem, ma ksiądz proboszcz rację, ale czy z tej przyczyny kara ma spaść na stryja Pe-tera? — Albo na stryja Dana? — zapytał ktoś drugi. — Albo na stryja Jamesa? — dorzucił trzeci. — Albo na jego kuzynów Dwyerów, co mają sklepik w Lissnacarriga i są najprzyzwoitszą rodziną w całym hrabstwie Cork? — zapytał czwarty. — Tak, proszę księdza proboszcza — oświadczył Norton — wszystkie racyje są przeciwko temu. — Czyżby? — wykrzyknął ksiądz, w którym złość zaczynała już kipieć. — Czyżby rzeczywiście? Cóż to ma wspólnego, do diabła, ze stryjem Danem albo stryjem Ja-mesem? O czym wy gadacie? Może zechcecie mi wytłumaczyć, co to dla nich za kara? Za chwilę zaczniecie mnie przekonywać, że ta kara spadnie i na mnie, bo jestem synem Adama, jak i on. — Jakże to, proszę księdza proboszcza? — zapytał Norton niedowierzająco. — Podług księdza proboszcza to nie kara dla nich, jak z krewniaka robią przed ludźmi pośmiewisko? Czy ksiądz proboszcz ma nas za niespełna rozumu? Może księdzu byłoby przyjemnie, jakby ktoś jemu zrobił taką rzecz? — W mojej rodzinie nigdy nie było złodzieja — odparł ostro ksiądz Crowley. — My tam nie wiemy, czy był, czy nie było — warKnął Dały, zapalczywy, nie wyrośnięty gospodarz z gór. — Spokojnie, Phii, spokojnie! — ostrzegł go Norton. — Coście chcieli przez to powiedzieć? — zapytał ksiądz Crowley wstając i chwytając za kapelusz i laskę. — A to żem chciał powiedzieć — wybuchnął Dały — że nie myślę siedzieć tutaj i słuchać, jak obcy przygaduje paskudnie stronom, w których żem się rodził. W Cullough jest tyle samo huncwotów, złodziejów i włóczęgów, i kłamców, co w Carricknabreena, a jakże, albo i więcej, jak Boga mego, i jeszcze lepszych. To żem chciał właśnie powiedzieć. — Nie, nie, nie, nie — usiłował łagodzić Norton — on tak wcale nie'myśli, proszę księdza proboszcza. Przecie nie chcemy żadnej zwady między Cullough i Carricknabreena. Dały uważa tylko, że Crowleyowie są prawdopodobnież porządną, poważaną rodziną w swoich stronach, ale od nas to jest piętnaście mil drogi i tu nie są ich strony, a Cronino-wie to nasze somsiady, sam Pan Bóg wie odkąd, więc to by była niesłychana rzecz, żebyśmy w te porę oddali którego z nich w ręce policji... Niech no ksiądz proboszcz mnie posłucha — ciągnął zapominając o swej roli pacyfikatora i rąbiąc pięścią w stół równie mocno jak tamci — jakby mnie nad ranem zachorowała krowa, to bym nie prosił pomocy u żadnego Cronina ani Crowleya, i na diabła by mi się zdało, żebym nawet poprosił. Ale każdy wie, że nie jestem żaden nieprzyjaciel Kościoła, tylko uczciwy gospodarz, że płacę, co się należy, i chodzę leguralnie na mszę. — Sprawiedliwie mówi! Sprawiedliwie mówi! — podtrzymali go członkowie zarządu. — Mnie to ani trochę nie interesuje, kim jesteście — odpalił proboszcz. — A teraz posłuchajcie mnie, Conie Norton. Nie mam żadnej urazy do młodego Cronina, choć nie wszyscy z was mogliby to samo powiedzieć, ale swój obowiązek znam i wypełnię go, choćby wbrew całej waszej kompanii. W drzwiach jeszcze przystanął i obejrzał się na nich. Spoglądali tępo jeden na drugiego, nie wiedząc, co by rzec takiemu nieużytemu człekowi. Proboszcz pogroził pięścią w ich stronę. — Wszyscy mnie znacie — powiedział. — Wiecie, że całe życie walczę przeciwko tym długoogoniastym familiom. No, więc z boską pomocą przykrócę teraz ogon jednej takiej familii. Groźba księdza Crowleya przestraszyła członków zarządu. Wiedzieli, że proboszcz jest bardzo uparty i że od lat występował gwałtownie przeciwko temu, co nazywał „korupcją" w radach i zarządach; wszystko to było bardzo piękne, dopóki działo się poza granicami parafii. Nie śmieli przeciwstawiać mu się otwarcie, bo za dużo wiedział o nich wszystkich i język miał ostry jak brzytwa, zwłaszcza w publicznych wystąpieniach. Wybrali zatem taktowne wyjście z sytuacji. Wyłonili spośród swojego grona Komitet Zbiórki na Rzecz Michaela Johna Cronina. i zbierali składki od parafian na spłacenie sumy ukradzionej przez Michaela Johna. Z żalem doszli do przekonania, że ksiądz Crowley nie zaaprobowałby chyba urządzenia na ten cel meczu piłki nożnej. Następnie, wraz z przeniewierczym skarbnikiem, który przybrał, jak przystoi, skruszoną minę, wybrali się na plebanię. Ksiądz Crowley siedział przy obiedzie, ale polecił gospodyni, aby ich wprowadziła. Podniósł wzrok ze zdziwieniem, gdy siedmiu członków zarządu wypełniało stopniowo jadalnię, popychając przed sobą zastraszonego Michaela Johna. — Ludzie, kto wy jesteście, u Boga Ojca? — zapytał wlepiając w nich groźne spojrzenie znad stojącej na stole lampy. — Zarząd Klubu, proszę księdza proboszcza — odpowiedział Norton. — Aa, tak? — A to jest skarbnik... znaczy się, były skarbnik. — Nie będę udawał, że miło mi go widzieć — odparł nieugięty ksiądz Crowley. — Przyszedł powiedzieć księdzu proboszczowi, że bardzo żałuje — ciągnął Norton. — I faktycznie żałuje, to święta prawda, ja bym księdzu proboszczowi nie zełgał. — Postąpił dwa kroki i wśród dramatycznej ciszy położył na stole zwitek banknotów i kupkę srebrnych monet. — A to co takiego? — zapytał ksiądz Crowley. — Piniondze, proszę księdza proboszcza. Zwrócone co do jednego pensa i już teraz wszystko między nami. jest w po-rzundeczku. Jak były jakieś tam poswarki, to nie będziem więcej o tym wspominać, w imię Boże. Proboszcz popatrzył najpierw na pieniądze, a potem na Nortona. — Słuchajcie, Conie — powiedział — czułe słówka to lepiej zachować dla sędziego. Może on będzie sobie więcej z nich robił niż ja. — Dla sędziego, proszę księdza? — Tak, Conie, dla sędziego. Zaległo długie milczenie. Członkowie zarządu stali z otwartymi gębami, nie mogli w to uwierzyć. — I to ksiądz proboszcz chce nas tak ukrzywdzić? — zapytał wreszcie drżącym głosem Norton. — To po tylu latach, po tym wszystkim, cośmy dla księdza zrobili, chce nas ksiądz proboszcz wystawić na taki wstyd przed całym krajem, jak nie przymierzając bandę zbójów? — Ach, wy idioty skończone, przecież was nie wystawiam na wstyd. — Wystawia nas ksiądz proboszcz, wszystkich chłopów, wszystkie kobity, każdziutkie dziecko w parafii — nie ustępował Norton. — Ale niech ksiądz spamięta moje słowa, tego my księdzu nie zapomnim. W następną niedzielę ksiądz Crowley mówił o tej sprawie w kazaniu od ołtarza. Mówił calutkie pół godziny, bez śladu wzruszenia na starczej, surowej twarzy, ale to kazanie było jednym jadowitym potępieniem „długoogo-niastych familii", które według niego prowadzą kraj do zguby, są drwiną z prawdy, sprawiedliwości i miłosierdzia. Wszyscy wierni zgodnie uznali, że stary proboszcz jest nieprzyzwoicie uparty i nigdy nie wie, kiedy nie ma racji. Po mszy świętej członkowie zarządu udali się do zakrystii. Ksiądz rzucił Nortonowi takie spojrzenie spod krzaczastych brwi, że ogólnie szanowany gospodarz aż się wzdrygnął. — Księże proboszczu — przemówił błagalnym tonem — my na jedno słóweczko do księdza proboszcza. Aby jedno słóweczko i już nas nie ma. Z księdza proboszcza jest bardzo twardy człowiek i dzisiaj nagadał nam 'ksiądz proboszcz przykrych rzeczy. Na takie słowa my od księdza nie zasłużyli. Ale myżeśmy ludzie spokojne, zgodne, bidne i nie chcemy iść księdzu proboszczowi na przekór. Ksiądz Crowley tylko prychnął. — Myżeśmy przyśli ubić z księdzem proboszczem interes — podjął Norton, zaczynając się uśmiechać. — Interes? — Nie powiemy już ani słowa o tej sprawie, jak ksiądz proboszcz zrobi nam jeden drobiazg, jeden maluśki drobiazg, crt, z dobroci serca. — Interes! — powtórzył ksiądz rozdrażnionym głosem. — Cóż to za interes? — Damy spokój tej sprawie na dobre, niech ino ksiądz proboszcz wyda chłopcu opinię. — Tak, proszę księdza — wykrzyknęli chórem członkowie zarządu. — Niech ino ksiądz wyda opinię. Niech ksiądz wyda opinię! — Co takiego mam wydać? — huknął ksiądz Crowley. — Na miłosierdzie boskie, niech mu ksiądz dobrodziej wyda opinię — powtórzył Norton z uczuciem. — Jak ksiądz proboszcz za nim przemówi, to sędzia go zwolni i parafia nie będzie miała hańby. — W gorączce bredzicie czy co? Wy półgłówki, wy skurczybyki! — wykrzykiwał ksiądz Crowley; twarz mu na-biegła krwią i głowa się trzęsła. — To ja przez te wszystkie lata wciąż wam mówię w kazaniach o uczciwości, o sprawiedliwości i prawdzie, a wy akurat tyle z tego rozu- miecie co ta ściana. Chcecie, żebym w ten sposób krzywo-przysięgał? Chcecie, żebym z imieniem Boga Wszechmogącego na ustach wypowiadał wierutne kłamstwa? Tego chcecie? No, odpowiadajcie. — Ee, cóż to znów za krzywoprzysięstwo! — odparł Norton znużonym głosem. — Naprawdę ksiądz proboszcz nie mógłby dwa słowa przemówić za tym chłopcem? Nikt prze cie nie żąda, żeby ksiądz proboszcz długo się rozwodził. Co by 'to księdzu dobrodziejowi szkodziło powiedzieć sędziemu, że chłopak jest ućciwy, porzundny, dobrze się prowadzi, a te piniondze to wzion bez złej myśli? — Boże mój! — wymamrotał ksiądz bliski szału, prze-gamiając palcami siwe włosy. — Na nic się nie zda gadać do was, na nic się nie zda... stado baranów. Wyszedł z zakrystii, a członkowie zarządu odwrócili się i w zdumieniu patrzyli jeden na drugiego. — Ciężkie -utrapienie z tym naszym proboszczem — powiedział jeden. — Dyktator — dorzucił mściwie Dały. — Tak, to prawda — westchnął Norton skrobiąc się w głowę. — Ale Bóg widzi, chłopy, zaczem co zrobim na własną rękę, dajmy 'mu jeszcze jedną sposobność. Po południu, gdy proboszcz był przy podwieczorku, członkowie komitetu znów przyszli na plebanię. Tym razem byli wyelegantowani, pewni siebie, jakby chodziło o sprawę urzędową. Ksiądz przywitał ich groźnym spojrzeniem. — Znów wracacie? — zapytał cierpko. — Tak i myślałem. Przysięgam, że mam już wyżej uszu i was, i tego waszego zarządu. — A nie, proszę księdza proboszcza, 'my nie jesteśmy zarząd — oświadczył Norton oficjalnym tonem. — Nie zarząd? — Nie. — Mogę tylko powiedzieć, że miny macie takie, jakbyście byli zarządem. No więc, jeżeli to nie jest impertynencja z mojej strony, kim jesteście, do wszystkich diabłów? — Delegacyja, proszę księdza proboszcza. — Aa, delegacja! Hm, coś podobnego. A od kogo delegacja? — Od parafian, proszę księdza proboszcza. Może teraz ksiądz nas wysłucha. — Mówcie, mówcie. Słucham. — Tak... No więc, proszę księdza proboszcza, sprawa jest taka — zagaił Norton zapominając o minach i pozach i opierając się rękami o stół. — Rozchodzi nam się o ten drobny interes, cośma mówili rano. Może być, że ksiądz dobrodziej nas nie tak zrozumiał, a może być my nie zrozumieli księdza. W tych czasach, proszę księdza proboszcza, to ludzie na całym świecie co i raz się nie zrozumieją. Ale my jesteśmy ludzie spokojne, proste i bidne, każdemu my by chcieli nieba przychylić, o wiele to w naszej 'mocy, więc te parę słów czy parę funtów nie stanie nam na zawadzie. Rozumi ksiądz proboszcz, o co się rozchodzi? — Muszę powiedzieć — odparł ksiądz Crowley opierając się łokciami na stole — że sam nie wiem, czy rozumiem, czy nie rozumiem. — No, więc to jest tak, proszę księdza. Nie chcemy żadnego wstydu ani dla parafii, ani dla Croninów i jeden ksiądz proboszcz .może nas od tego uratować. Tak... Nic inszego nie chcemy od księdza, aby tej opinii... — Tak, proszę księdza — przerwał chór gospodarzy — niech ksiądz proboszcz da chłopcu te opinie! Niech mu ksiądz da te opinie! — Jak mu ksiądz proboszcz da opinie, to już więcej kłopotu on księdzu nie przysporzy. Niech mi ksiądz proboszcz nie powiada „nie", zaczem nie powiem do końca, co mam powiedzieć. My księdza nie prosim, żeby stawał przed sądem albo się pokazywał w bliskości. O tu, na stole, ma ksiądz proboszcz atrament i pióro, starczy parę linijek napisać. Jak się to wszystko przemiele, może ksiądz proboszcz sam dać w rękę Michaelowi Johnowi szyfkarte do Ameryki i powiedzieć, żeby się więcej nie pokazywał w Carrickna-breena. O, tu są piniondze na szyfkarte, proszę księdza do- brodzieja — dodał Norton przyklepując na stole zwitek banknotów. — Croninowie sami się złożyli, a jego matka i on dali najświętsze słowo, że jak tylko będzie po wszystkim, to on migiem zejdzie nam z oczu. — A niech schodzi nawet na psy! — warknął proboszcz. — Co mnie to obchodzi, dokąd wyjedzie? — Aj, aj, proszę księdza, nie może ksiądz proboszcz jesz cze trochę się strzymać? — spytał Norton z wyrzutem. — Nie może ksiądz dać mi skończyć? Przecie 'my wiemy, że dla księdza proboszcza to żaden zysk i wedle tego my przyszli pogwarzyć. Więc dajmy na to... ot, tylko tak, żeby było do czego się przymierzyć... dajmy na to, że ksiądz dobrodziej zrobi tak, jak my prosim, no, to. jest nas tutaj trochę parafian i między sobą zbierzem wtedy coś niecoś na fundusz parafialny, ile ksiądz proboszcz sam będzie miarkował, że się należy za wydatki i za fatygę. Rozumi ksiądz proboszcz, o --co mi się rozchodzi? — Słuchajcie, Conie Norton — odpowiedział ksiądz Crowley wstając od stołu i trzymając się jego brzegu. — Rozumiem. Dziś rano chodziło wam o krzywoprzysięstwo, a teraz o przekupstwo, i tylko Bóg raczy wiedzieć, o co wam będzie chodziło następnym razem. Widzę, że na darmo strzępiłem sobie gębę... I widzę — dodał przechylając się z wściekłością przez stół — że mielibyście większy pożytek z rasowego buhaja niż z księdza. — Co ksiądz proboszcz chce przez to powiedzieć? — zapytał cicho Norton. — To, com powiedział. — Nie zapomnim tych słów, choćby ksiądz proboszcz żył najdłużej — zasyczał Norton podając się ku niemu górną połową ciała; przez szerokość stołu wlepiali oczy jeden w drugiego. — Buhaja — wychrypiał proboszcz. — Buhaja, nie księdza! — My tego nie zapomnim. — Tak? Więc spamiętajcie coś jeszcze. Jestem stary. Czterdzieści lat jestem księdzem, nie dla pieniędzy, nie dla władzy ani dla chwały jak inni, których znam. Wszystko oddawałem, co było we mnie najlepsze... może tego nie było wiele, ale więcej, niż zechciałby z siebie dać niejeden lepszy ode mnie. I teraz, pod koniec życia... — zniżając głos do szeptu przeszywał ich swoim strasznym spojrzeniem — ...pod koniec mego życia, gdybym popełnił coś złego, jakiś podły czyn albo niesprawiedliwość, to w mojej parafii nie znalazłby się ani jeden mężczyzna, ani jedna kobieta, nikt, kto by miał odwagę powiedzieć mi w twarz, że jestem łajdak. Czy to nie nędzny plon dla starego człowieka, który się starał być dobrym kapłanem? — Ton jego znów się odmienił, odrzucił głowę hardo w tył. — A teraz wynosić mi się, bo was wyrzucę stąd kopniakiem! Wierny swojemu słowu i charakterowi, w dniu rozprawy sądowej nie powiedział ani jednego słowa w obronie Mi-chaela Johna, jakby chodziło o skończonego łotra. Michael John dostał trzy miesiące i ogólnie mówiono, że wykręcił się tanim kosztem. Kiedy wyszedł z więzienia, był innym człowiekiem, przygnębionym, do głębi ponurym. Wszyscy go żałowali i nawet ci, którzy przedtem nigdy nie zamienili z nim słowa, teraz pierwsi do niego przemawiali. Odpowiadał wszystkim z jednakową skromnością: ,,Bardzo wam jestem wdzięczny, że wybaczacie mi to nieszczęście." Ponieważ nie chciał wyjechać do Ameryki, zarząd Związku zorganizował jeszcze jedną zbiórkę i Michael John, mając do dyspozycji to, co zostało zebrane poprzednio, oraz sumę złożoną przez Croninów na koszty wysłania go do Ameryki, mógł otwo- rzyć nieduży sklepik. Później dostał posadę w Radzie Hrabstwa i przedstawicielstwo jakiejś firmy żeglugowej, tak że w końcu stać go było na kupienie gospody. Jeśli chodzi o księdza Crowleya, to dopóki go nie przenieśli gdzie indziej po dwunastu miesiącach, nie miał w swojej parafii jednego znośnego dnia. Kolekty na tacę spadły, urwały się podarunki, a ci, co mieli dosyć pieniędzy, żeby dać na mszę świętą, woleli je zanieść pięćdziesiąt mil dalej, byle tylko nie zostawić ich jemu. Podobno strasznie go to dotknęło. Pozostawił po sobie niedobrą pamięć. Ludzie powiadają, że gdyby nie on, Michael John byłby teraz w Ameryce. Gdyby nie on, Michael John nie byłby się nigdy ożenił z bogatą panną i w ciężkich czasach nie pożyczałby biednym ludziom pieniędzy na procent, nie wysysałby krwi z uczciwych chrześcijan. Pewien starzec tak mi powiedział o Michaelu Johnie: „Jest i był zbójem i zachłannikiem jak jego dziadek, i wrogiem ludu jak jego stryj policjant. Są tacy, co powiadają, że wpadnie znów tam, gdzie raz już siedział, ale ja nie mam nijakiej nadziei, chyba że Bóg miłosierny ześle drugiego Mojżesza albo Briana Boru*, żeby go prasnął o ziem i rozdeptał jak pluskwę." * Brian (926-1014), król Irlandii, znany jako Brian Boru. Walczył zwycięsko z duńskimi najeźdźcami. MAJESTAT PRAWA Stary Dań Bride był zajęty łamaniem gałązek na ogień do kominka, kiedy usłyszał kroki na ścieżce. Zaczekał, przytrzymując na kolanie wiązkę młodych gałęzi. Dań chodził 'koło swojej matki, dopóki życie kołatało się w starowinie, a odkąd umarła, żadna inna kobieta nie przestąpiła progu jego domu. Łatwo było to poznać, dom właśnie tak wyglądał. Prawie wszystko, co się w nim znajdowało, Dań zrobił własnymi rękami i po swojemu. Siedzenia krzeseł były po prostu plastrami drzewa odkrojonymi z kłody — nie obrobione, okrągłe, grube, takie jak wyszły spod piły, ze słojami jeszcze przebijającymi wyraźnie spod brudu i tłustego połysku, który nadała im w ciągu długich lat szorstka tkanina spodni. W te plastry drzewa Dań powbijał mocne, sękate gałęzie jesionu, służące za nogi i oparcia. Kupny stół sosnowy, który został mu w spadku po matce, był wielką dumą i radością Dana, chociaż kiwał się za każdym dotknięciem. Na ścianie wisiała w tajemniczym odosobnieniu nie oprawiona w szkło, upstrzona przez muchy reprodukcja Marcusa Stone'a, a obok drzwi kalendarz z ob- razkiem przedstawiającym konia wyścigowego. Nad drzwiami zawieszona była na gwoździu strzelba, stara, ale dobra i doskonale utrzymana, a przed ogniem płonącym na ko minku leżał stary seter, który z nadzieją unosił łeb, ilekroć Dań wstawał lub choćby się poruszył. Teraz podniósł łeb dlatego, że kroki się zbliżały; podczas gdy Dań, odłożywszy na podłogę wiązkę gałęzi, z namysłem wycierał ręce o siedzenie spodni, pies głośno szczeknął, wyrażając w ten sposób jedynie chęć zamanifestowania swej czujności. Był na wpół sczłowieczały, wiedział, że ludzie mają go za starego i uważają, iż jego kariera już przeminęła. W poprzek podługowatej plamy blasku, który wlewał się do kuchni przez otwartą górną połowę drzwi, padł na podłogę cień męskiej postaci; dopiero wtedy Dań się obejrzał. — Sami jesteście, Danie? — zapytał przybysz przepraszającym tonem. — Aa, proszę, proszę wejść, sierżancie, witajcie — wykrzyknął stary, człapiąc spiesznie na trochę niepewnych nogach w stronę drzwi, które rosły policjant już otworzył i pchnął do środka. Kiedy tak stał na granicy blasku słonecznego i cienia, można było zdać sobie sprawę z mroku panującego w domu. Czerwona twarz policjanta zwrócona była w ten sposób, że światło padało na jedną jej połowę, a za nim na tle nieba jesion rozpościerał powiewną zieleń swych konarów. Zie- lone pola, załamując się tu i ówdzie na czerwonobrunatnych bryłach skał, spływały po skłonie zbocza, a za nimi na całą długość horyzontu rozścielało się morze, zalane światłem i w tym świetle niemal że przezroczyste. Oblicze sierżanta było pulchne i świeże, natomiast twarz 'starego chłopa, wynurzająca się z półmroku kuchni, miała barwę wiatru i słońca, a walka z czasem i żywiołami tak wyrzeżbiła jej rysy, że można by je odnaleźć wyryte na licu skały. — Jak Boga kocham — powiedział sierżant — wciąż młodniejecie, Danie. — Ano, niezgorzej się miewam, sierżancie, niezgorzej — przytwierdził stary, jakby przyjmował uwagę gościa za komplement, którego nrzez grzeczność nie chciał rozumieć zbyt dosłownie. — Nie mogę się skarżyć. — To dobrze, jak Boga kocham, bo i tak nikt by wam nie uwierzył. A to stare psisko wygląda, jakby mu jeden dzień nie przybył. Pies głucho zawarczał, jak gdyby chciał sierżantowi pokazać, że zapamięta tę nieuprzejmą aluzję do jego wieku; zresztą warczał za każdym razem, gdy o nim wspomniano, 'był bowiem przekonany, że ludzie mogą o nim mówić wyłącznie coś złego. — A co u was, sierżancie? — No cóż, to samo co u wszystkich, ani zanadto dobrze, ani zanadto źle. Mamy różne drobne zmartwienia, ale, dziękować Panu Bogu, mamy też i pociechy. — A jak tam żona, dzieci? — Dobrze, chwała Bogu, dobrze. Byli teraz całą gromadą 'przez miesiąc u teściowej w Ciare. — W Ciare, powiadacie? — Ano tak, w Cłare. Przynajmniej miałem, przez ten czas spokój. Stary rozejrzał się po kuchni, wyszedł do sypialnego pokoju i po chwili wrócił z jakąś starą koszulą w ręku. Uroczyście wytarł nią siedzenie i oparcie krzesła stojącego najbliżej ognia. — No, siadajcie, sierżancie. Pewnieście zmordowani. To dobry kawał drogi. Jakżeście się dostali? — Podwiózł 'mnie Teigue Leary. Ale słuchajcie, Danie, nie róbcie sobie ikłopotu. Ja długo nie zabawię. Obiecałem, że za godzinę będę z powrotem. — Cóż wam się tak spieszy? Patrzajcie, właśniem ogień rozpalał, Jakżeście nadeszli steczką. — Danie, jak Boga kocham, chyba nie robicie herbaty dla mnie? — Nie dla was, nie dla was. Robię ino dla siebie, ale się na was zagniewam, jak nie wypijecie ze mną filiżanki. — Żebym się z tego miejsca nie ruszył, jakżem nie pił herbaty godzinę temu w koszarach! — Aj, a j, aj, cicho, cicho, sierżancie! Mam dla was coś na apetyt. Stary zaczepił ciężki kociołek na łańcuchu nad ogniem, a pies usiadł otrząsając uszy z wyrazem najgłębszego zain teresowania. Policjant rozpiął mundur, rozluźnił pas, wyjął z kieszeni na piersiach fajkę i prymkę tytoniu, po czym, skrzyżowawszy nogi w wygodnej pozie, zaczął powoli, starannie krajać tytoń scyzorykiem. Dań podszedł do kredensu i wziął dwie filiżanki z bardzo ładnym deseniem, jedyne, jakie posiadał; mimo iż były powyszczerbiane i bez uszek, używał ich tylko przy bardzo rzadkich okazjach, gdyż sam wolał pić herbatę z miseczki. Rzuciwszy okiem na filiżanki zauważył, że były przyżółcone od długiego nieużywania i że nazbierało się,, w nich sporo drobniutkiego pyłu torfowego, który zawsze unosił się w małym zadymionym domku. Znowu przypomniał sobie o starej koszuli i, podwinąwszy rękawy pełnym godności gestem, zabrał się do pucowania ich w środku i od zewnątrz, aż zaczęły błyszczeć. Wówczas pochylił się i otworzył kuchenną szafkę. Stała tam litrowa butelka napełniona bladozłocistym płynem i najwidoczniej nietknięta. Odkorkował, powąchał, odczekał chwilę, jakby chciał sobie przypomnieć, gdzie właściwie spotkał się już z tym szczególnym, przydymionym zapachem. Wreszcie, uspokojony, wyprostował się i hojną ręką nalał do filiżanek. — Popróbujcie, sierżancie — rzekł z wyrazem spokojnej dumy. Nie pokazując po sobie skrupułów, które, być może, odczuwał na myśl o piciu zakazanej przez prawo whisky, sierżant zajrzał uważnie do swojej filiżanki, pociągnął nosem i łypnął na Dana. — Wygląda na coś dobrego — zauważył. — Powinna być dobra — odparł Dań bez fałszywej skromności. — W smaku też dobra. — At, ujdzie — mruknął stary, nie chcąc we własnym domu za bardzo chwalić swojej gościnności. — Nie taki znów specyjał. — Podług mnie, musi z was być dobry znawca — stwierdził sierżant bez cienia ironii. — Odkąd obróciło się tak, jak mamy teraz — odrzekł Dań, unikając starannie zbyt bezpośredniej aluzji do dzi- wacznych wyskoków prawa egzekwowanego przez jego gościa — nie uświadczycie nigdzie takiej wódki, jak bywała kiedyś. — Tak, Danie, tak — westchnął sierżant w zadumie — nie pierwszy raz słyszę te słowa. Od bardzo doświadczonych ludzi słyszałem, że dawniej bywało lepiej. — Widzicie — ciągnął stary — wódka potrzebuje swojego czasu. Co nagle, to po diable, nigdy inaczej nie bywało. — To jest sztuka sama dla siebie. — Pewnie że jest. — A sztuka potrzebuje swojego czasu. — I wykształcenia — 'dodał Dań z naciskiem. — Każda sztuka 'ma swoje sekrety, ale sekrety na pędzenie wódki przepadają, tak jak przepadły starodawne pieśni. Kiedym był chłopcem, to w caluśkim powiecie nie znaleźlibyście człowieka, co by nie miał w pamięci setki rozmaitych pie- śni, ale odkąd ludziska zaczęli się kręcić po świecie tędy i owędy, wszystkie pieśni przepadły... Odkąd obróciło się tak, jak mamy teraz — powtórzył tym samym powściągliwym tonem — tyle tego kręcenia, że starodawne sekrety przepadają. — Musiało ich być co niemiara? — A było, było. Zapytajcie dziś kogo chcecie z tych, co pędzą whisky, czy który wie, jak się pędzi z wrzosu. — To kiedyś pędzili z wrzosu? — A jakże, pędzili. — Samiście tego nie pili? — Samżem nie pił, alem znał starych ludzi, co pili, i oni powiadali, że dzisiejsza whisky, choć i najlepsza, nie umywa się nawet do tamtej. — Niech to diabli, Danie, czasem tak sobie myślę, że to był wielki błąd, że prawo nie powinno tego zabraniać. Stary pokiwał głową. Jego oczy dawały odpowiedź wy-raźniejszą niż słowa, ale w żadnym razie nie uchodziło we własnym domu krytykować zawodu wykonywanego przez gościa. — Może tak, a może i nie — odrzekł wymijająco. — Na pewno tak. Cóż innego zostaje biednym ludziom? — Te, co wymyślają prawa, muszą mieć swoje racyje. — No tak, Danie, ale pomimo wszystko to jest niemiłosierne prawo. Sierżant nie mógł dać się prześcignąć w wielkoduszności. Grzeczność wymagała, aby nie ustępował wobec starego Dana, skoro ten stawał w obronie jego przełożonych oraz ich tajemniczych racji. — Mnie ino żal tych sekretów — zreasumował Dań. — Jedne ludzie umierają, drugie się rodzą, gdzie jeden zdre-nował, tam drugi będzie orał, ale sekret, jak raz przepadnie, to przepadł na amen. — Święta prawda — przytwierdził sierżant żałobnym tonem. — Przepadł na amen. Dań wziął swoją filiżankę, opłukał ją w wiadrze z czystą wodą stojącym przy drzwiach i znów wytarł koszulą. Postawił ją ostrożnie pod ręką sierżanta. Wyjął z kredensu dzbanek mleka i niebieską torebkę z cukrem; potem umieścił na stole osełkę wiejskiego masła i — nieomylny znak, że oczekiwał gościa — okrągły bochenek chleba domowego wypieku, świeży i jeszcze nie napoczęty. Kociołek szumiał nad ogniem, bulgotał i pryskał; pies szczeknął na niego ze złością, otrząsając uszy. — Wynoś się, bydlaku! — burknął Dań usuwając go z drogi lekkim kopniskiem. Zaparzył herbatę i nalał do filiżanek. Sierżant ukroił sobie dużą kromkę chleba i posmarował grubo masłem. — To samo z lekarstwami — podjął Dań, wracając z niewzruszonym spokojem starości do tematu. — Jakie ino były sekrety, wszystkie przepadły. Niech mi nikt nie powiada, że dochtór potrafi człowiekowi pomóc tak samo jak taki, co zna starodawne sekrety. — Bo i pewnie, jakże by potrafił? — wymamlał sierżant ustami pełnymi chleba. — Najlepiej można się było przekonać w ten czas, kiedy leczyli i dochtory, i ludzie znające. — Założę się, że jak kto zachorował, to nie szedł do doktora. — Nie szedł. A dlaczego nie szedł? — Stary ogarnął szerokim gestem cały świat za drzwiami swej chaty. — Tam, na stokach znajdzie się najlepsze lekarstwo na każdą cho-rość. Bo stoi napisane — tu stuknął kciukiem o stół — bo poeci pisali: „Gdziekolwiek byś znalazł chorobę, tam znajdziesz i lek." Ludzie wchodzą na wzgórza i schodzą w doliny, ale nie widzą nic, ino kwiaty. Kwiaty! Jakby Bóg Wszechmogący, chwała bądź Jego imieniu, nie miał nic lepszego do roboty, jeno stwarzać jakieś tam kwiaty! — Jak żaden doktor już nic nie mógł pomóc, to pomógł człowiek znający — przyświadczył sierżant. — Psiakrew, ja coś o tym wiem — mruknął Dań z goryczą. — Nie tylko wiem, ale czuję we wszystkich kościach. — Ciągle was męczy ten reumatyzm? — zapytał sierżant takim tonem, jakby go to bardzo przejęło. — A męczy. Ech, jakby żyła Kitty 0'Hara albo Nora Malley, ta z jaru, to bym się nie bał wiatru od gór ani od morza. Nie trza by się było wlec na dół z tym przeklętym czerwonym kwitkiem po niebieskie, różowe albo i żółte paskudztwa z tej ich ciemniaekiej apteki. — Po co macie tam łazić? — obruszył się sierżant. — Ja wam dostanę butelkę lekarstwa. — Ee, jeszcze nie wymyślili takiego lekarstwa, żeby na to pomogło. — Nie macie racji, Danie. Nic nie mówcie, póki nie spróbujecie. Mojemu rodzonemu wujowi to lekarstwo pomogło, a było z nim już tak źle, że tylko krzyczał, żeby mu stolarz obydwie nogi odpiłował ręczną piłą. — Dałbym pięćdziesiąt funtów, żeby zbyć tej choroby — rozpędził się Dań. — Dałbym i pięćset. Sierżant jednym łykiem dopił herbatę, przeżegnał się i zapalił zapałkę, ale pozwolił jej zgasnąć, zanim odpowiedział na jakieś pytanie starego. To samo zrobił z drugą i trzecią zapałką, jakby przez odwlekanie chciał zaostrzyć apetyt na fajkę. Wreszcie zapalił ją i obaj mężczyźni, od- wróciwszy krzesła do ognia, oparli stopy w popiele paleniska; zawzięcie ssąc cybuchy, wdając się od czasu do czasu w ożywioną rozmowę, to znów popadając w długie, długie milczenie, rozkoszowali się smakiem tytoniowego dymu. — Chyba wam nie przeszkadzam, co? — zapytał sierżant, jakby go nagle olśniło, że bardzo długo już siedzi. — W czym byście mieli przeszkadzać? — Bo jakbym przeszkadzał, to powiedzcie. Nie lubię komuś zabierać czasu. — Bóg widzi, sierżancie, choćbyście zostali na cały wieczór, nie zmarnujecie mi czasu. — Ja także lubię trochę pogwarzyć — wyznał policjant. I znów zatonęli w rozmowie. Światło się śćmiło i zagrało barwami, a zanim znikło omiótłszy kuchnię dookoła, nabrało odcienia złota; potem kuchnia pogrążyła się w chłodnej szarości, filiżanki, talerze i miski na kredensie zalśniły zimnym połyskiem. Drozd zaśpiewał na gałęzi jesionu. Palenisko coraz bardziej nasycało się blaskiem, aż wreszcie stało się ciepłą, jednolitą plamą szkarłatu w otaczającym mroku. Kiedy sierżant podniósł się, aby odejść, mrok zapadał już i na dworze. Zaciągnął pas, zapiął mundur, otrzepał się starannie. Potem nałożył czapkę, przesuwając ją trochę w bok i do tyłu. — No, tośmy się nagadali za wszystkie czasy '— powiedział. — Dla mnie to przyjemność — odrzekł Dań — prawdziwa przyjemność. — Będę pamiętał o tym lekarstwie. — Pan Bóg stokrotnie wam wynagrodzi! — No, to do widzenia, Danie. — Do widzenia, sierżancie, szczęść Boże. Stary nie zaofiarował się odprowadzić sierżanta dalej niż na próg domku. Usiadł na swoim dawnym miejscu przy ogniu, znowu wyciągnął fajkę i pykał w zamyśleniu, ale w momencie gdy pochylił się naprzód po jakiś patyczek, żeby ją zapalić, usłyszał powracające kroki. Był to sierżant. Wsunął głowę przez górną, otwartą połowę drzwi. — Danie! — zawołał cicho. — A co, sierżancie? — Dań obejrzał się przez ramię, z jedną ręką wciąż wyciągniętą po ten patyczek. Nie mógł już rozróżnić twarzy sierżanta, słyszał tylko głos. — Tak sobie myślę, że pewnie nie macie zamiaru zapłacić tej drobnej grzywny, co? Zapadło krótkie milczenie. Dań wyciągnął z ognia zapalony patyczek, wstał i wtykając go w pustą prawie główkę fajki poczłapał powolutku do drzwi. Oparł się o dolną połowę, a sierżant, z rękami w kieszeniach spodni, odwrócił nieco głowę w kierunku ścieżki, ogarniając jednak spojrzeniem znaczną część morskiego horyzontu. — Widzicie, sierżancie — odparł Dań nie zdradzając wzruszenia — szczerze mówięcy, to nie mam takiego zamiaru. — Takżem sobie myślał. Myślałem, że nie zechcecie płacić. Zapadło długie milczenie, trele drozda rozbrzmiewały coraz weselej i bardziej przenikliwie. Słońce, które schowało się za horyzontem, oświetlało z dołu zwały purpurowych chmur, zakotwiczonych wysoko nad wiatrem. — Właściwie — powiedział sierżant — tom do was przyszedł względem tej sprawy. — Takżem sobie zrazu pomyślał, ino mi dziwno było, żeście odeszli bez niczego. — Widzicie, Danie, bo jakby się wam rozchodziło tylko o pieniądze, to na pewno niejeden by wam z chęcią usłużył. — Wiem, wiem, sierżancie. Nie, tu się rozchodzi nie tak o piniondze, jak o to, żeby tamten nie miał zadowolnienia, że płacę. Bo on mnie zeźlił, sierżancie. Sierżant nie odpowiedział i znów nastąpiło długie milczenie. — Dali mi nakaz aresztowania — wymamrotał wreszcie takim tonem, jakby się odżegnywał od tego dokumentu, sprzecznego z dobrosąsiedzkimi stosunkami. — Dali nakaz? — wykrzyknął Dań, oburzony bezmyślnością organów władzy. — Uhm... Więc kiedy wam będzie najwygodniej... — Cóż, jakżeście już o tym wspomnieli — rzekł stary wysuwając ze swojej strony propozycję do dyskusji — mogę się z wami zabrać choćby zaraz. — Ech, coście wy! Po co macie iść o tej porze? — zaprotestował sierżant i zgodnie z wymaganiami grzeczności machnął ręką na znak, że coś podobnego w ogóle nie wchodzi w rachubę. — Bo jak nie, to mogę pójść jutro — dodał Dań zapalając się do tej myśli. — Ale czy to będzie wam dogadzało? — zapytał sierżant, odpowiednio modulując głos. — Prawdę mówięcy — odparł stary zdecydowanie — to mnie by najlepiej wypadało w piątek, zara z obiadu, bo akurat mam coś załatwić w mieście, to by się człowiek nie wybierał tyli kawał drogi na darmo. — W piątek będzie w sam raz. — Sierżantowi bardzo ulżyło, że tak delikatna sprawa właściwie została załatwiona. — A jakby się miało im nie podobać, to niech poczekają, do diabła. Możecie tam wejść sami, kiedy wam się podoba, powiedzcie tylko, że ja was przysłałem. — Jakby to dla was nie była za duża fatyga, toć wolałbym z wami. Bo sam to bym nie miał takiej śmiałości. — A dlaczego? Nie macie się czego bać. Tam jest jeden z mojej parafii, dozorca, nazywa się Whelan. Zapytajcie o niego. Powiem mu, że przyjdziecie, i gwarantuję, jak się dowie, żeście mój dobry znajomek, to was tak urządzi, że i w domu nie mielibyście wygodniej. — Tak, to by było pięknie — rzekł Dań z głębokim zadowoleniem. — Widzicie, sierżancie, grunt to być między zna-jomkami. — Będziecie, nic się nie bójcie. No, to jeszcze raz do wi-dziska, Danie. Muszę się pospieszyć. — Zaczekajcie ino momencik, zaczekajcie, odprowadzę was choć do drogi. Szli polną ścieżką. Dań tłumaczył policjantowi, jak do tego doszło: że on, stary, porządny człowiek po prostu miał pecha i rozwalił łeb drugiemu staruchowi, aż musieli tamtego wziąć do szpitala; że nie może sprawić mu satysfakcji płacąc gotówką za ranę, której winien był tamten, bo prowadził dyskusję metodami nieokrzesanymi. — Widzicie, sierżancie — mówił Dań spoglądając na domek uczepiony wysoko na zboczu — jak jego znam, to on tam tera siedzi i patrzy się na nas, wiele ino da rady wypatrzyć tymi marnymi, kaprawymi, mętnymi ślepiami, i z niczego nie miałby tyle uciechy jak z tego, żebym zapłacił. Ale ja mam na niego karę. Przez niego będę spał na gołych deskach. Przez niego będę cierpiał, sierżancie, i ani on, ani żadne z dzieci po jego śmierci nie będzie śmiało ze Wstydu spojrzeć ludziom w oczy. W najbliższy piątek Dań naszykował osła i rózgę i wyruszył z domu. Po drodze zebrało się dosyć sąsiadów, którzy go chcieli odprowadzić. Na szczycie wzgórza przystanął, aby się 2 nimi pożegnać. Jakiś starzec siedzący na słońcu skrył się pospiesznie we wnętrzu chaty, a w chwilę później drzwi zamknęły się za nim po cichutku. Uścisnąwszy po kolei ręce kumotrów Dań zaciął rózgą starego osła, krzyknął: „Wio, hetta!" i ruszył samotnie w drogę do więzienia. KUTWĄ Przez cały dzień siadywał pr zy brudnym okienku w swoim brudnym sklepiku na u\icy Głównej; mężczyzna o gładko przylizanej owalnej gło wie i łzawiących, melancholijnych, nieruchomych oczach, o zwisającej dolnej wardze z przylepionym do niej papierosem i obwisłym, nie ogo- lonym podbródku. Była to twarz, którą się pamiętało: nalana, ciężka, sinoczerwona w obramieniu czarnych jak smoła włosów, płasko przylepionych jakąś pomadą po obu stronach przedziałka. I choć z czasem włosy mu posiwiały, a twarz pożółkła, nie robUo to właściwie żadnej różnicy; ponieważ nigdy nie zmieniał pozycji, nie zauważało się zmiany, kt.óra w nim zachodziła od wewnątrz, i pod koniec widziało się go takiego jak na początku, wrośniętego jak dąb albo skała. Prawie się nie poruszał, nawet kiedy ktoś pchnął stare oszklone drzwi sklepu i potknął się na schodkach prowadzących z ulicy w dół. Zdawało się, że go nie stać na taki wysiłek. Łzawiące, przekrwione oczy powoli wędrowały ku jakiejś półce, ręka sięgała martwym ruchem, drobne monety spadały do podręcznej kasy. Chował głowę w ramiona i znów wyglądał przez okno na ulicę. Czasem coś przemówił, ale każdy się przy tym wzdrygał, bo sprawiało to takie wrażenie, jak gdyby posąg 0'Connella zstąpił z cokołu i melancholijnym basem zapytał ze staroświecką uprzejmością o kogoś z rodziny klienta. Właśnie to, że nigdy nie zapominał o dawnym sąsiedpie, zapisywano szczególnie na jego dobro. Czasem dzieci mu dokuczały zaglądając 'do środka i strojąc miny przez szybę, co zakłócało jego czuwanie; wówczas grzmiał na nie, nie ruszając się z miejsca. Niekiedy dzieci pozwalały sobie już nazbyt wiele, wtedy twarz nabrzmiewała mu i siniała ze złości, wytaczał się do drzwi, rycząc za nimi potężnym, wibrującym głosem, który odbijał się echem w drugim końcu 'miasta. Przeważnie jednak trwał milczący i niewzruszony, wokół niego narastał nieład i brud, wytłuszczając mu włosy i ubranie, a obwisła twarz przypominająca swą powagą Buddę świeciła się od sosu z pieczeni. Jedynym jego zbytkiem były papierosy woodbine'y, które dopalały się do końca między jego wargami. Papierosy leżały na półce za plecami, wystarczyło sięgnąć ręką, nie Jnusiał nawet odwracać głowy. Devereux był ostatnią latoroślą bardzo dobrej rodziny, której członkowie bywali niegdyś w tym mieście zamożnymi kupcami. Ludzie pamiętali jego ojca, jak przyjeżdżał w starszym wieku do miasta własnym powozem; ba, pamiętali samego Toma Devereux jako niezłego dandysa, z cygarem w ustach i co dzień ze świeżym kwiatem w butonierce. Ale J>dtem ożenił się z kimś z niższej sfery i to małżeństwo .skończyło się niedobrze. Miał córkę Joan, ale z nią także Sprawy źle się ułożyły, zaszła w ciążę i wyjechała Bóg wie .dokąd; teraz nie miał przy sobie nikogo, kto by go doglądał, z wyjątkiem starego żołnierza przezwiskiem Faxy. Wy- soki, żylasty, wyniszczony, bezzębny, Faxy był trochę niespełna rozumu. Przed laty przykleił się do Toma Devereux w charakterze jak gdyby ordynansa. Rano zagotowywał .wodę w kociołku i przynosił staremu panu filiżankę her-.baty. — Jakie rozkazy na dziś, panie generale? — pytał podrywając się do pozycji na baczność. Devereux stękał, stękał i w końcu wyławiał spod poduszki sześciopensówkę. — Co ja za to dostanę, psiajucha, jak pan uważa? — warczał Faxy i uśmiech wiądł na jego wygarbowanej gębie. — O, dostaniecie — dudnił swym basem Devereux, z zupełnym spokojem ducha — dostaniecie piękny kawałek krwawej kiszki. — To pan zamiaruje zamiast herbaty pić krwawą kiszkę? — A jak nie mam na więcej, to co? — huczał stary pan siniejąc z gniewu. — Aa, nie mam, nie mam! — syczał Faxy szczerząc bezzębne dziąsła w wilczym uśmiechu i przestępując z nogi na nogę jak dziecko, któremu zabrakło odpowiedzi. — No, dalej, niech pan daje, dobra? Przecie nie będę czekał cały dzień. Bakszysz! Bakszysz na tiffin dla sahiba! — Wynoście się, powiadam, przestańcie mnie męczyć — ryczał Devereux; i ten ryk stanowił jedyną satysfakcję Faxy'ego. Wydębianie pieniędzy albo kredytu było istnym koszmarem. — Ależ, człowieku, toć powiadam, że on ma — syczał Faxy pochylony nad ladą, usiłując wyłudzić od sklepikarza coś więcej na kredyt. — Ma caluśkie skrzynie piniendzy, zabite gwoździamy, aż się z nich przelewa. Pod łóżkiem stoją u niego dwa kufry z piniendzmy. To samo opowiadano w mieście. Wszyscy wiedzieli, że rodzina Devereux zawsze miała pieniądze i że stary Tom niezbyt uszczuplił tę fortunę, toteż nie było właściciela sklepu, który by mu od czasu do czasu nie udzielał kredytu, ale wreszcie wszyscy zaczęli odmawiać, bo starego pana można było dzień za dniem oglądać za oknem i przekonać się, że wygląda tak, jakby miał być nieśmiertelny. II W końcu dostał ataku apopleksji i musiał położyć się do łóżka na górze, w śmierdzącym pokoju z obluzowanymi szybami w oknach, poprzybijanymi gwoździami i poutyka-nymi czym się dało dla ochrony przed podmuchami wiatru od ulicy Głównej, z kilkoma warstwami tapet w kwiatki zwisającymi ze ścian w bujnych festonach. Sklepu doglądał tymczasem Faxy, bogacąc się na woodbine'ach i na wszystkim, co mu wpadło pod rękę. Nie było tego wiele, tylko nafta i świece, i może trochę starego towaru, jak na przykład kartony z olejem rycynowym, oddawane w komis przez agentów handlowych. Ile razy klient wychodził ze sklepu — buch, buch, buch! — stary Devereux walił laską w podłogę przyzywając Faxy'ego. — Kto to był w sklepie? — stękał. — Nie poznałem po głosie. — Ta dziewczyna Sheehanów z zaułka. — Pytaliście, jak zdrowie jej ojca? — Nie, nie pytałem, jak zdrowie jej ojca. Mam co insze na głowie. — No tak, ale jednak trzeba było zapytać — burczał stary. — A po co ona przyszła? — Po dwie świece — wyświstywał Faxy. — Czego jeszcze chciał się pan dowiedzieć? — Nie po dwie świece, Donnell, nie po dwie świece. Nie próbujcie mnie oszukiwać. Słyszałem każde słowo. Wyraźnie słyszałem, że jeszcze o coś prosiła. — Szkoda, że od tej choroby padło panu na uszy — warczał Faxy. — Nie próbujcie mnie oszukiwać, powiadam wam, Donnell — buczał Devereux. — Wszystko mam zapisane, co do pół pensa. Spamiętajcie sobie, co mówię! Któregoś ranka, gdy Faxy paląc papierosa studiował sprawozdanie z wyścigów we wczorajszej gazecie, drzwi od ulicy otworzyły się po cichutku i do sklepu wszedł ksiądz Ring. Obleśny ten człowieczek o ziemistej cerze i rudej czuprynie pochodził z hrabstwa Kerry. Minę miał zawsze taką, jakby błagał, żeby nie zwracać na niego uwagi, i jakby za coś przepraszał; zawsze wsuwał się boczkiem, na paluszkach, z wystraszoną twarzą — tylko ktoś pochodzący z Kerry może wyprawiać takie hece. — Biedny człowieku! — wyszeptał przechylając się do Faxy'ego nad kontuarem. — Żal mi was, że macie tyle kłopotów. Już z nim samym nie musi wam być lekko. — Choćby i nie było mnie letko — mruknął Faxy, całkiem podobny w tej chwili do osaczonego rogacza — doglądam go, jak się należy. — Wiem, wiem — przytwierdził ksiądz kiwając głową. — Wiem doskonale. Ale nie zaszkodziłoby, jakbym z nim chwilkę porozmawiał. W takim stanie człowiek może czasem odejść raz, dwa... Powiedzcie mi, Faxy — wyszeptał zasłaniając usta dłonią i przechylając w bok głowę — czy jego interesy są w porządku? — A skąd ja mam wiedzieć, psiajucha, kiedy ten stary czort pary z gęby nie chce puścić? — To niedobrze, Faxy — stwierdził z powagą ksiądz Ring. — To bardzo niedobrze. Ogromnie ryzykujecie, przecież musi wam się należeć kupa pieniędzy. Jakby się z nim co stało, to znajdziecie się na ulicy bez pensa. Nachylcie się trochę bliżej — rzekł przyciągając Faxy'ego i szepcząc mu prosto w ucho, a jednocześnie ani na chwilę nie spuszczając z oka jego twarzy; coś podobnego potrafi zrobić jedynie człowiek pochodzący z Kerry. — Jeżeli chcecie zabezpieczyć to, co się wam należy, powinniście dopilnować, żeby uporządkował swoje sprawy. Najlepiej pozostawcie to mnie, zrobię, co w mojej mocy. — Kiwnął mu głową, mrugnął i już był na schodach prowadzących na górę, a Faxy gapił się za nim z otwartymi ustami. Ksiądz Ring lekko uchylił drzwi sypialnego pokoju i wśliznął się do środka z ukłonem, z przepraszającym uśmiechem, z miną ratuj-mnie- Panie-Boże. Uśmiech był najtrudniejszym zadaniem, jakie przyszło mu kiedykolwiek wypełnić, bo smród w pokoju po prostu zatykał oddech. Z uszanowaniem zbliżył się do chorego na palcach i wyciągnął do niego rękę. — Biedaku! — szepnął. — Mój biedaku! Jak samopoczucie? Właściwie nie potrzebuję pytać. — Kiepsko, proszę księdza, kiepsko — odpowiedział Devereux dudniącym basem, leniwie obracając przekrwione oczy w stronę gościa. , — Tak, tak, sam widzę. Widzę, że z panem kiepsko. Może mógłbym coś zrobić dla pana? — Wrócił na paluszkach do drzwi i wyjrzał na schody. — Dziwię się, że ten pana człowiek nie posłał po mnie — rzekł z wyrzutem. — Nie wydaje mi się, żeby miał pan tutaj wygody. Czy w szpitalu nie by- łoby lepiej? — Zęby księdzu nie skłamać — wyznał Devereux z całą otwartością — nie stać mnie na to. — Oczywiście, oczywiście, to drogo kosztuje — potakiwał ksiądz ze współczuciem. — A nie ma pan kogoś, kto by się mógł panem zaopiekować? — Niestety, proszę księdza, nie mam nikogo. — Aj, aj, aj, coś podobnego! U kresu życia! A może mógłby się pan skontaktować z córką, co? — Nie, proszę księdza — odparł chory zwięźle. — Bardzo współczuję. No, widzi pan, jakie to życie bywa dziwne. To wielki zawód dla pana ta dziewczyna, Julia. — Joan, proszę księdza. — Chciałem powiedzieć Joan. No, oczywiście że Joan. Bardzo wielki zawód. — Tak, proszę księdza. Później, gdy Devereux już mu opowiedział swe skromne dzieje, ksiądz pochylił się nad nim, nabożnie składając owłosione dłonie, i wyszeptał: — Niech mi pan powie, czy nie byłoby dobrze, gdyby pan miał koło siebie ze dwie zakonniczki? — Ze dwie... co, proszę księdza? — spytał zdumiony Devereux. — Ze dwie zakonniczki. Ze szpitala. Pielęgnowałyby pana jak trzeba. — Ależ, proszę księdza — oburzył się Devereux, jakby duchowny oskarżał go o jakiś paskudny, podły czyn — przecież ja nie mam pieniędzy na żadne zakonniczki. — Hm, no cóż — odrzekł ksiądz z namysłem — tę sprawę mógłby pan mnie pozostawić. Z siostrzyczkami łączy mnie stara przyjaźń. Ten człowiek... jak mu tam? no, ten pański pomocnik na dole, niewydarzone jakieś biedaczysko, naturalnie nie potrafi panu nic pomóc. — Tylko mnie dręczy, proszę księdza — westchnął chory gwałtownie. — Żeby księdzu nie skłamać, on mnie ograbia. — Dobrze, dobrze, niech pan mnie to zostawi — powiedział ksiądz Ring z porozumiewawczym mrugnięciem. — Może trafi na chytrzejszego niż on. Na dole szepnął Faxy'emu do ucha, zasłaniając usta i jednocześnie śledząc wzrokiem kogoś przechodzącego ulicą: — Na razie nic bym nie mówił. Sprowadzę dwie zakonnice do opieki nad nim. Możliwe, że potem łatwiej wam będzie z nim się dogadać. III Dopiero nazajutrz rano Faxy zrozumiał w pełni konsekwencje, jakie miały 2 tego wyniknąć. Ale już było za późno. Zakonnice zainstalowały się w domu i nie można ich było usunąć; jedną- z nich — starą, twardą, włochatą — Faxy z miejsca ochrzcił „starszym sierżantem", druga wydawała się młoda i ładna. — No, jazda — rozkazał starszy sierżant — załóżcie ten fartuch i porządnie wyszorujcie szczotką podłogę. — Wyszorować? — wrzasnął Faxy. — Psiaju... — W porę ugryzł się w język. — A czego znów brak tej podłodze? — warknął. — Można z niej obiad jeść. — W każdym razie byłoby z czego zgotować obiad — cierpko odpalił starszy sierżant — nie wiem tylko, czy byłby bardzo apetyczny. Nastawiłam wam kocioł wody. A nie zapomnijcie wlać dosyć płynu Jeyesa. — Mnie z wojska zwolnili wedle romatyzmu — oświadczył Faxy, wymownie chwytając się za kolano. — Jezdem zdolny tylko do letkiej roboty. Tak stoi napisane w zwolnieniu. A kto będzie sklepu doglądał? Wszystko na próżno. Trzeba było przepasać się grubym fartuchem jak pierwsza lepsza stara praczka, klęknąć na oba kolana i szorować każdy cal kwadratowy podłogi mydłem karbolowym i tym płynem Jeyesa. Starszy sierżant przez cały czas deptał Faxy'emu po piętach, kazał zmieniać wodę i czyścić szczotkę i dowcipkował na temat jego reumatyzmu, dopóki żołnierzysko nie zaczęło skakać jak młody. Potem, na oczach całej ulicy Głównej, musiał stanąć na zewnętrznym parapecie okna, umyć szyby i poodrywać uszczelniający wojłok, który przez pokolenia nie wpuszczał do środka przeciągów. A potem zdzierał tapety ze ścian; młoda siostrzyczka szła za nim z rozpylaczem i mówiła, że tępi pluskwy, jakby parę pluskiew zrobiło kiedy komu krzywdę! Faxy 'buntowniczo bormotał pod nosem o takich ludziach, co ich życie niczego nie nauczyło, chyba wygrzewać d... pod puchowym piernatem, podczas gdy biedny żołnierz musiał sypiać pod gołym niebem, na grobowej płycie zamiast materaca, z nieboszczykami dookoła, i nigdy się nie skarżył. W czasie tej drogi krzyżowej raz po raz wlepiał wzrok w starego Devereux, czekając na jedno słowo rozkazu, aby się zbuntować, ale Tom Devereux tylko odwracał łzawiące, wystraszone oczy ku przeciwległej ścianie. Wyobrażał sobie zapewne, że jeśli się przytai, to starszy sierżant dojdzie do .przekonania, że on już nie żyje. Ale przyszła kolej i na niego. Klęcząc na podeście, z twarzą tuż nad podłogą, Faxy zapuścił żurawia przez szparę w nie domkniętych drzwiach; widział, jak siostrzyczki rozebrały starego pana, że leżał nagusieńki, jak go matka na świat wydała, i obmywały mu brzuch aż do samego dołu. „Chryste Panie, zachowaj nas!" — szepnął do siebie. Wydało mu się, że to już koniec świata. Potem zakonnice odwróciły starego Devereux i myły mu plecy aż do samego dołu. Chory ani nie stęknął, ani nie jęknął, leżał bezsilnie jak chrześcijański męczennik w płomieniach stosu, odwracając tylko szkliste spojrzenie to ku podłodze, to ku sufitowi, aby nie .zawstydzać siostrzyczek, jako że oglądały coś, czego nie miały prawa oglądać. Długo się wstrzymywał, aż w końcu już nie mógł, zaczął głośno wołać Faxy'ego i dopominać się rozpaczliwie o wiadro. Ale Faxy pojął z uczuciem strasznej grozy, że jego biednemu panu odmówiono nawet tej resztki przyzwoitej skromności; kazano mu usiąść na łóżku, ta młoda trzymała go pod pachy, a starszy sierżant usadził go na jakimś no- womodnym naczyniu, które przedtem zamówił w aptece. Tego już było Faxy'emu za wiele. W głębi duszy był religijny, toteż gdy ujrzał niewiasty w zakonnych szatach zachowujące się równie bezwstydnie jak szpitalni sanitariusze, duch załamał się w nim zupełnie. Jęczał, wyrywał sobie włosy z głowy i bluźnił przeciwko Bogu. Nie czekał, aby zobaczyć, jak obcinają włosy staremu panu, jak wyrzucają na spalenie materac i pościel, które przez tyle lat mościł wygodnie w jego łóżku; krążył tam i z powrotem pomiędzy sklepem a ulicą, spoglądając w górę ku oknu lub nasłuchując u stóp schodów, i opowiadał tę smutną historię każ- demu, kto akurat przechodził koło domu. „Samiśma nie wiedzieli, jak nam było dobrze — lamentował. — Niech Pan Bóg się zlituje nad biedakami, co popadną w ich ręce! Mieliśma królewskie życie, a tera patrzajcie na nas, jak dziady w przytułku, nie ma takiej rzeczy, żebyśma mogli powiedzieć, że jest nasza!" Nie odważał się wejść nawet do kuchni, bał się, że starszy sierżant mógłby się rzucić na niego i także obedrzeć do naga. Ta kobieta nie miała ani krzty poczucia skromności. Byłaby nawet gotowa powiedzieć mu, że jest brudny. Kobieta, która potrafiła tak się wyrazić o podłodze w sypial- nym pokoju, nie zawaha się przed niczym. Dopiero kiedy gdzieś wyszła, Faxy zakradł się po schodach na górę i otworzył cichutko drzwi do sypialni. Straszliwe zmiany zaszły tu od rana. Faxy'emu serce się ścisnęło. Zrozumiał, że już nie ma domu: okna otwarte w górze i u dołu, przeciąg taki, że skórę by zdarł z najbardziej zahartowanej małpy, i wazon z kwiatami na stoliku przy łóżku. Stary Devereux leżał jak nieboszczyk, czysty, równiutko ułożony i zupełnie bez sił. Po kilku chwilach otworzył znużone, nabiegłe krwią oczy i patrzył na Faxy'ego jakimś odległym, ogromnie bolesnym wzrokiem. Faxy wpił się w niego oczami jak wielki, wychudły ptak drapieżny; obu dłońmi ściskał na piersiach starą, wystrzępioną koszulę i kiwał głową pożyczoną od kościotrupa. — Jezusie! — wyszeptał w męce. — Toć czyste ukrzyżowanie. — Faxy... dacie mi... papierosa? — jęknął Devereux błagalnym, zamierającym głosem. — A poproś pan te swoje oślice! — zasyczał wrogo Faxy. IV Zaledwie stary pan zaczął po trochu wracać do równo-,wagi po przeżytym wstrząsie, znów zjawił się u niego ksiądz .Ring. Nie bacząc na to, ile to kosztowało pana Devereux i Faxy'ego, ksiądz Ring przyjął z wielką ulgą gruntowne porządki. — Mój biedaku! — rzekł ściskając dłoń Devereux i omiatając pokój przebiegłym spojrzeniem. — Jak się pan dzisiaj czuje? Wyglądamy lepiej. No i co, czy to nie są wspaniałe kobieciny? Proszę mi powiedzieć, czy przyzwoicie pana karmią? — Bardzo smacznie, proszę księdza — odparł Devereux z takim zdziwieniem w słabym głosie, jak gdyby sądził, że po oburzającym traktowaniu, jakiego zaznał od sióstr, morzenie głodem było jedyną rzeczą, której mógł się od nich spodziewać. — Bardzo smacznie. Dostałem ładny kawałeczek kury, dwa kartofelki i trochę kapusty. — No, i czego lepszego można żądać? — pochwalił ksiądz mlaskając wargami. — Tak, rzeczywiście — zgodził się Devereux podnosząc rękę i przyglądając się czystej, owłosionej skórze pod rękawem koszuli, jakby się zastanawiał, do kogo ona należy. — Dostałem jeszcze budyń ryżowy — dodał z namysłem — i filiżankę herbaty. — Ach, panie, nim one stąd odejdą, będzie pan biegał jak kucyk w cyrku. — Obawiam się, proszę księdza, że na to już za późno — westchnął starzec, jakby i jemu ta sama myśl już przychodziła do głowy. — Miałem ciężkie życie. — Tak, tak, to prawda, moja biedna duszo — odpowiedział z westchnieniem ksiądz Ring. — I, naturalnie, jak przyjdzie nasza kolej, musimy się z tym zgodzić. Powtarzam, musimy się z tym zgodzić — dodał stanowczym tonem. — Wcześniej czy później, dla każdego z nas ta chwila przychodzi, ale jeżeli mamy czyste sumienie i jeżeli... ach, ^prawda, byłbym zapomniał, pamięć zaczyna mnie zawodzić... Przypuszczam, że pańskie sprawy są w porządku? — Co ksiądz właściwie ma na myśli? — wyszeptał Devereux, unosząc głowę z nieśmiałą, zaskoczoną miną. — Pańskie interesy — odparł ksiądz półgłosem. — Czy wszystko jest w porządku? Chodzi mi o to, czy spisał pan testament. — Zęby księdzu nie skłamać — odpowiedział wstydliwie stary pan — to nie spisałem. — No właśnie! Niechże pan posłucha — zaczął perswadować ksiądz Ring, przysuwając się z krzesłem bliżej łóżka. — Czy nie byłoby dobrze, gdyby pan to zrobił? Bóg widzi, że nie chodzi o tę drobnostkę, którą każdy z nas pozostawi, tylko o to, żeby panował pokój i zgoda, kiedy stąd odejdziemy. Widywał pan przecież, tak samo jak i ja, ludzi procesujących się o parę marnych gratów? — Tak, proszę księdza, widywałem. — Jakie to zgorszenie — ciągnął ksiądz Ring. — Niech nas Bóg strzeże od wszelkiego zła, ale dla 'każdego z nas może nadejść ostatnia godzina. I dla mnie może nadejść, choć jestem młodszy od pana. — Pewnie będzie potrzebny adwokat, proszę księdza? — spytał nieśmiało Devereux. — A po cóż tu adwokat? Czy ja nie jestem lepszy od najlepszego adwokata? Na zbawienie mej duszy, nie mam pojęcia, dlaczego nie poszedłem na prawo. Tak się składa — dodał błyskając okiem spode łba i grzebiąc po kieszeniach — że mam akurat przy sobie trochę czystego papieru. Mam nadzieję, żem nie zapomniał w domu okularów. Masz tobie, zapomniałem! Naprawdę zapomniałem. Taki stary łeb do niczego... A nie, jednak tym razem wziąłem je z sobą. Ach, Boże mój — rzekł spoglądając na Toma Devereux znad okularów — przecież nie ma miesiąca, żebym tego nie robił. Zadziwiająca rzecz, jak wielu ludzi odkłada to do naj- ostatniejszego momentu... Skoro już tu jestem, możemy spisać chociażby zaraz. A te różne koszałki-opałki dopiszę później... Hm, więc od czego byśmy zaczęli? Przypuszczam, że chciałby pan zostawić parę funtów na msze święte? — Bóg widzi, że chciałbym, proszę księdza — odparł pobożnie Devereux. — Taak, no więc powiedzmy, ile? Niech pan wymieni jakąś cyfrę! Dziesięć? Dwadzieścia? — Myślę, że tak, proszę księdza — zgodził się Devereux z niejakim wahaniem. —.No, proszę, proszę, niech pan sam powie, ile pan chce — zachęcał ksiądz, celując wiecznym piórem jak strzałką w starego pana i obejmując go przeciągłym spojrzeniem przez szkła okularów, spojrzeniem jak gdyby za- wodowym, zupełnie odmiennym od tych spojrzeń, które rzucał ponad okularami albo bokiem spoza nich. — Ale niech pan pamięta, że msze święte to jest jedyna inwestycja, z której będzie pan mógł czerpać zyski na tamtym świecie. To jedyni przyjaciele, którzy o panu na pewno nie zapomną. Niech się pan dobrze zastanowi przed powiedzeniem ostatniego słowa w sprawie mszy świętych. — A ile ksiądz by przeznaczył? — zapytał Devereux, zahipnotyzowany błyskaniem okularów jak królik światłami samochodu. — No cóż, o tym to pan decyduje. Pan sam wie, na ile go stać. Możliwe, że pragnąłby pan przeznaczyć sto funtów. Albo jeszcze więcej. — Więc, powiedzmy, sto funtów — oświadczył Devereux. — O, to jest człowiek! To rozumiem! Lubię takich, co wiedzą, czego chcą. Nie uwierzy pan, ilu ludzi jakby nie mogło się zdecydować, czy mają powiedzieć „tak", czy ,,,nie". No, a co zrobimy z... — tu wskazał ruchem głowy na drzwi — z świątobliwymi siostrzyczkami? Ludzie na ogół oczekują... — Czy taka sama kwota byłaby wystarczająca? — Szczerze mówiąc, panie Devereux, uważam, że byłaby wystarczająca — odparł ksiądz Ring pochylając głowę i obrzucając starego pana niezawodowym spojrzeniem znad 0'kularów. — Posunę się nawet dalej. Powiem, że to byłoby hojnie. Wszystkie kobiety są do siebie podobne jak dwie krople wody. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, proszę pana, ale kobieta zawiedziona w miłości zawsze czuje jakiś fatalny pociąg do budowania. Budowanie rujnuje te biedne niewiasty. Co głupi zrobił ze swoimi pieniędzmi?... ale pan musi znać to stare przysłowie? — Znam, proszę księdza. — Ta-a-ak... No, a zakonnicy? Jak już jesteśmy przy temacie dobroczynności, to co zrobimy z zakonnikami? Devereux patrzył na niego błagalnie. Ksiądz podniósł się z krzesła, zacisnął usta i splótł ręce na plecach. Stanął przy oknie z głową opuszczoną na piersi i, wytężając wzrok nad okularami, spoglądał w dół na ulicę. — Patrzcie-no, ten nicpoń Foley, jak to się zakrada do knajpy Desmonda — wymamrotał pod nosem. — Hultaj, do grobu wpędzi tę biedną, nieszczęśliwą kobitę... Panie Devereux, ja myślę tak — rzekł głośno, odwracając się na pięcie i podnosząc głowę jak ktoś, kogo nagle oświeciła myśl z góry. — Ja myślę tak. Zakony! Nie moja sprawa krytykować je, Bóg mi świadkiem, ale niejedno by pana zadziwiło. Na zbawienie mej duszy, niejedno by pana zadziwiło! Te zawiści pomiędzy nimi o nędzne paręset funtów! Bieda-czyska, żarliby się o taki drobiazg całymi latami. — Ach, tego bym wcale nie pragnął — zauważył Devereux kiwając głową z ubolewaniem. — Nie pragnąłby pan, naturalnie, że nie — wykrzyknął ksiądz Ring, jakby zdumiony przenikliwością starego pana, dając jednocześnie tonem głosu do zrozumienia, że nawet gdyby złorzeczenia mnichów nie dosięgły pana Devereux na tamtym świecie, to jednak stwarzałyby bardzo niesprzy- jające warunki atmosferyczne dla modlitw, które miałyby tam go dosięgnąć. — Bardzo słusznie, panie Devereux, nie życzyłby pan sobie czegoś takiego... No a teraz, przechodząc do spraw bliższych tego domu — wyszeptał oglądając się nerwowo przez ramię — co będzie z tym pańskim człowiekiem? Ludzie spodziewają się, że go pan zaopatrzy. — Okradał mnie, proszę księdza — mruknął Devereux, przy czym na jego nalanej twarzy odmalował się wyraz dziecinnej zawziętości. — Ach, daj pan spokój, daj pan spokój! — perswadował ksiądz Ring, machając z irytacją papierem przed nosem chorego. — Wiem doskonale. To wojsko brytyjskie! Demoralizacja tysięcy ludzi. — Te parę papierosów, co je chowałem dla siebie, i z tego mnie okradał — ciągnął starzec obracając czerwone oczy na księdza; jego głęboki bas pulsował jak wiolonczela litością nad sobą. — Żeby księdzu nie skłamać, jak schodziłem rano do sklepu, to bardzo często nie miałem co zapalić. Jednego papierosa nie miałem! — Ach, Boże mój, Boże! — cmoktał ksiądz współczująco i kiwał głową nad ludzką niegodziwością. — A te paczki z L/uxem — skarżył się Devereux, uroczyście podnosząc prawą rękę na świadectwo prawdzie — jak Pan Bóg Wszechmogący patrzy na mnie z nieba w tej minucie, on je wykradał, proszę księdza, chodził od domu do domu i sprzedawał po sześć sztuk za tyle, co kosztuje butelka rozpuszczalnika. A ja siedziałem tu i usychałem z tęsknoty za papierosem! — No tak, tak — westchnął ksiądz Ring — ale pan przecie wie, że pragnie mu pan przebaczyć to wszystko. — Przebaczyć, tak, proszę księdza — upierał się starzec — ale zostawić zapis to całkiem co innego. O, co to, to nie! — Choćby na znak, że mu pan przebacza! — namawiał ksiądz dobrotliwie. — No, jakieś... Ile mam powiedzieć? Tylko na znak! Jakąś drobnostkę. — Ani pół pensa, proszę księdza — oświadczył Devereux tonem sędziego w czarnym birecie. — Ani złamanego pół pensa. — No, no, panie Devereux — wstawiał się duchowny — niech będzie pięćdziesiąt funtów. Cóż to jest? Taka sumka nikogo nie zuboży ani nie wzbogaci, a dla tego biednego nicponia będzie miała duże znaczenie. Raptem drzwi otwarły się z trzaskiem i Faxy, który podsłuchiwał przy dziurce od klucza, wpadł prosto na nich, wielki, chudy kościotrup z wściekłymi oczami i zaciśniętymi pięściami. — Pięćdziesiąt funtów? — wrzasnął. — Pięćdziesiąt funtów? Czyście wy oba zwariowali? Stary Devereux usiłował gwałtownie usiąść na łóżku, odrzucał opuchniętymi rękami pościel i chwytał ustami oddech, chcąc powiedzieć Faxy'emu, co o nim myśli. — Ty zbóju! — wychrypiał z głębi krtani. — Jakbym miał ci dać to, na co zasłużyłeś, to byś już siedział za kratą. — No, no, panie Devereux, niech się pan opanuje — uspokajał go ksiądz w obawie, że starzec mógłby skończyć na miejscu, zanim testament zostanie choćby tylko naszkicowany. — Niech się pan opamięta — mówił odkładając na bok papiery i starając się ułożyć chorego z powrotem na poduszkach. — Nie dam ani pół pensa — ryczał stary pan, że można go było słyszeć po drugiej stronie ulicy. — Ani pół pensa! Niech sobie żyje z tego, co nakradł z mojej kasy! — A było co kraść z tej panowej kasy, cholerna kupa piniendzy! — wysyczał Faxy pochylając nad nim kościstą twarz i wyszczerzając się w bezzębnym uśmiechu. — Ani pół pensa! — powtarzał Devereux doprowadzony do szału, grzmocąc pięściami po kolanach i nadymając się jak balon, aż mu twarz sfioletowiała. — Dwieście pięćdziesiąt funtów — syknął Faxy przez dziąsła, wskazując palcem na swą lewą dłoń, jakby wszystko tam było zapisane. — Tyle mi się należy. Wszystko mam czarno na białym. Zaległe pensje. Ministerstwo wojny nie da mnie ukrzywdzić. — Ty zbóju — dyszał Devereux. — Siostro! — zawołał ksiądz Ring otwierając drzwi na oścież. — Siostro, jak tam siostrze, proszę natychmiast posłać po policję! Proszę im powiedzieć, że chcę, żeby przymknęli tego draba. — Niech ksiądz nie woła tej zarazy! — zaświszczał Faxy odciągając księdza Ringa od drzwi. Nie bał się policji, ale na samą myśl o starszym sierżancie odchodził wprost od zmysłów ze strachu. — Nie trzeba nam tu bab. Walczmy uczciwie, jak mężczyźni. Nic więcej nie chcę, ino żeby było uczciwie. Nikt by przy nim nie robił tego, com ja robił. — Panie Devereux — przemówił z powagą ksiądz Ring — ten człowiek ma rację. Tak, ma rację. Ma prawo do czegoś. Mógłby obalić testament. — Bóg widzi, proszę księdza, wcale czegoś takiego nie zamiaruję — oświadczył Faxy. Usiadł na brzegu łóżka i nagle zaczął szlochać, ocierając łzy wierzchem dłoni. — Zasłużyłem na coś lepszego po tylu latach ciężkiego życia. Nikt nie wie, com ja przy nim wycierpiał. — Słodki Jezu, co ten łotr gada! — wycharczał Deve-reux. — Krwawa kiszka i zapleśniała kiełbasa. Proszę księdza, nie miałem w ustach jednego kęsa przyzwoitego jedzenia przez te wszystkie lata, co on był u mnie. Ani jednego kęsa, póki nie przyszły te święte siostrzyczki. — Bo im dawają na borg — zawarczał Faxy potrząsając pięścią przed nosem chorego; łzy obeschły mu w jednej chwili, jakby za sprawą czarów. — Trza mi było dawać więcej piniendzy zamiast dusić pod kluczem, to by pan miał schaboszczaka z kapustą świątek czy piątek. U większych panów sługiwałem za ordynansa. Zanadto pan był ściśliwy, stary kutwo, a tera przyszła kryska, czy się panu podoba, czy nie podoba, przyszły lekarstwa i płyn Jeyesa, i nocniki. Tyle pan ma z tego wszystkiego 'dobra na koniec życia. — Cicho już bądźcie, cicho! — zażądał ksiądz Ring. — Dostaniecie coś niecoś, chociażeście nie zasłużyli. Panie De-vereux, wpisuję dla niego także sto funtów. Chyba mi pan nie odmówi? — Sto bizunów nahają z dziewięciu rzemieniami — bor-motał stary pan. — Księdzu nie mogę odmówić. Niech to będzie moja ofiara... Bodajś się udławił! — rzucił miłosiernie Faxy'emu. — No, proszę pana, teraz nie zajmę już panu dużo czasu. Zostaje tylko Julia. — Joan, proszę księdza. — Chciałem powiedzieć Joan. Oczywiście, że Joan. A może dziecko... wie pan, o kogo mi chodzi. Czy to był chłopczyk? Na zbawienie mej duszy, pamięć mnie zawodzi. — Nic, proszę księdza — powiedział Devereux zdecydowanym tonem, układając się znów na poduszkach i spoglądając w Okno. — Cóż to znowu? — wykrzyknął zgorszony Faxy. — A toć rodzona córka! — Nie wasz interes, Donnell. Nikomu nic do tej sprawy. — Hm, tu pan nie ma racji, panie Devereux — zawyrokował ksiądz Ring, obejmując starego pana zawodowym, poskramiającym spojrzeniem. — Powtarzam, tu pan nie ma racji. Jeżeli zaszło między wami jakieś drobne nieporozumienie, jeżeli nawet córka przyczyniła panu zgryzoty, to nie pora teraz o tym pamiętać! — Nie zostawię jej, proszę księdza, ani pół pensa — odparł stanowczo chory. — Na nic się nie zda mnie naciskać. Cokolwiek zostanie, niech idzie na Kościół. — Chryste Panie, spoźrzyj z nieba na tego nieszczęśnika! — wykrzyknął Faxy wznosząc w górę ręce. — Kamień ma zamiast serca. — Będziecie wreszcie cicho? — warknął ksiądz. — No cóż, panie Devereux, rozumiem pańskie uczucia, doskonale rozumiem, ale to nie jest tak, jak być powinno. Wie pan, co ludzie by mówili? Czy pan w ogóle ma pojęcie, jacy ludzie są niegodziwi w naszym mieście? Mówiliby, że ktoś wywarł na pana niedozwoloną presję. Mogliby obalić cały testament z powodu jakichś tam... no ilu, powiedzmy? Stu funtów? Dwustu? W każdym razie z powodu drobiazgu. — Proszę księdza, to jest moja ostatnia wola, a nie księdza — oświadczył Devereux z niespodziewaną, zadziwiającą godnością. — Chcę księdzu powiedzieć, jakie są moje życzenia, a Donnell niech będzie świadkiem. Wszystko poza tym ma iść na Kościół, z wyjątkiem kilku funtów na utrzymywanie w porządku rodzinnego grobowca. Devereux, proszę księdza, to stara rodzina — dodał ze spokojną dumą. — Byli w swoim czasie wybitną rodziną, więc chciałbym, żeby grób był uszanowany, kiedy mnie już nie będzie. Tegoż wieczora testament został podpisany, a jego treść stała się tematem ożywionych dyskusji w mieście. Wiele osób potępiało starego Devereux za twardość charakteru i brak ludzkich uczuć, ale jeszcze więcej potępiało księdza Ringa za jego łapczywość. Na mocy testamentu Faxy uzy- skał kredyt i wrócił do domu zalany na bojowo, wyobrażając sobie, że stary Devereux już nie żyje i że ksiądz Ring .wykiwał go z legatu; ale zakonnice wyrzuciły go na dwór i zaryglowały drzwi, musiał więc spać na słomie w podwórzu Kearneya i obudziwszy się w nocy zaczął wyć niczym pies po stracie swego pana. Tymczasem Devereux nie zamierzał umierać. Dzięki opiece zakonnic zaczął się najwyraźniej poprawiać. Miał ręczny dzwonek na stoliku przy łóżku i jak tylko było mu nudno, dzwonił na starszego sierżanta, żeby mu dotrzymywał towarzystwa. Nabrał wielkiej sympatii do tej zakonnicy, toteż dzwonił, ilekroć mu się przypomniało coś nowego z dziejów rodziny Devereux. Jak się zmęczył opowiadaniem, to .trzymał ją za rękę, ona zaś czytała mu któryś rozdział z Naśladowania Chrystusa albo Żywoty świętych Pańskich. — To przepiękna lektura, siostro — powiedział kiedyś głaskając jej rękę. — A pewnie, nie ma nic piękniejszego — odparł starszy sierżant. — Piękna lektura — westchnął Devereux, zapatrzony gdzieś w dal. — Prawda, siostro, że bardzo dużo dobrego omija nas w życiu? — Ba, Panie Święty, wszystkich nas omija dużo dobrego, ale miejmy nadzieję, że Bóg nam to wynagrodzi. Ile słonka w tym życiu, tyle ciemności w przyszłym. — Chciałbym mieć odrobinę słonka. Siostrzyczka jest dla mnie bardzo dobra, nie zapomniałem o siostrze w testamencie. O swoim testamencie mówił bardzo dużo, wspomniał nawet, że 'myśli go zmienić na korzyść zakonnic. Kłopot polegał tylko na tym, że ksiądz Ring nie zechciałby się zgodzić, jako że był sam człowiekiem zdecydowanym, a Devereux nie mógł się przekonać do adwokatów, odkąd zaczęli mu przysyłać listy. Dotychczas pamiętał z rozgoryczeniem grubiański ton niektórych z tych listów. Czasem się ożywiał i nawet proponował starszemu sierżantowi, aby mu poczytał jedną z powieści pani Braddon. Mówił, że bardzo lubi dzieła pani Braddon. — Przypuszczam, że siostra kupi mi drugą butelkę tego lekarstwa? — zapytał pewnego razu. — Czy przy okazji mogłaby siostra jeszcze coś mi kupić? — Rozumie się, proszę pana. A co takiego? — Właśnie chciałbym... — bąknął wstydliwie — chciałbym mieć kropeleczkę oliwy do włosów, jeśli można. Bez oliwy włosy nie chcą mi gładko leżeć. Lubię ten gatunek z zapachem, wie siostra. Kupiła m'J. oliwę do włosów i czesała go sama, a on patrzył na nią z- czułością i mówił o jej rękach. Mówił, że .ma takie piękne, delikatne ręce. Potem podała mu lusterko, aby mógł się obejrzeć, ale on tak się przeraził swego widoku, że łzy stanęły mu w oczach. — No — rzekła wesoło — całkiem przystojny mężczyzna! — Kiedyś, siostro, byłem bardzo przystojny — powiedział ze smutkiem. — Uważano mnie za najprzystojniejszego mężczyznę w mieście. Ludzie przystawali na ulicy i oglądali się za mną. Nazywali mnie dandysem Devereux. Poprosił ją o nożyczki, żeby przystrzyc wąsy. Umierał najpiękniejszą, najbardziej budującą śmiercią, zakonnice po obu stronach łóżka odmawiały modlitwy za konających, a kiedy już go oporządziły i ubrały do trumny, starszy sierżant zszedł do kuchni i tam popłakał sobie do woli w samotności. — Ciężkie to nasze życie — powiedziała stara zakonnica do młodej. — Czuwa człowiek przy nich dosyć długo na to, żeby się przywiązać, a potem albo zdrowieją, albo umierają na naszych rękach i tyle ich widzimy. Gdyby chodziło o starego psa, to i tak by człowiek żałował, a to był bardzo dobrze wychowany, subtelny staruszek, świeć, Panie, jego duszy. Pozbierała i spakowała wszystkie swoje manatki, popatrzyła ostatni raz na starego Toma Devereux, na mężczyznę, który głaskał jej dłonie i wychwalał, jak nikt inny od jej dziewczęcych czasów, przemyła sobie oczy i odeszła z powrotem do klasztoru. Nazajutrz po żałobnej sumie Tom Devereux dołączył do swoich przodków za murami zrujnowanego opactwa, które ufundowali oni w piętnastym wieku. Kiedy ksiądz Ring wrócił z pogrzebu, Faxy już zaczął plądrować. Pośrodku pokoju stały dwa wielkie kufry z żelaznymi obręczami. Faxy pożyczył komplet narzędzi. We dwóch otworzyli kufry, ale nie znaleźli w nich nic prócz starych śrub, zasuw, .uszczelek, skorup potłuczonych wazonów oraz ogromnej kolekcji fajek. Ksiądz Ring do tego stopnia nie dowierzał świadectwu własnych oczu, że włożył okulary, aby lepiej obejrzeć te fajki. Gotów był raczej uwierzyć, że są to złote monety, umyślnie przemienione w fajki. — Popełniłem wielki błąd — stwierdził siadając na podłodze obok kufra. — Powinienem był go zapytać, gdzie trzyma pieniądze. Nadal nie dopuszczał do głowy 'możliwości, że Devereux nic nie posiadał. Szukali do północy. Następnego dnia sprowadzili dwóch budowlanych. Robotnicy pozrywali wszędzie podłogi, przeszukali wszystkie przewody kominowe, kuli ściany we wszystkich tych miejscach, gdzie dawał się słyszeć głuchy odgłos. Faxy był wszędzie pierwszy z zapaloną świecą, a ksiądz zaraz za nim, gładząc w zamyśleniu podbródek. Na ulicy zgromadził się tłum ludzi. Ksiądz od czasu do czasu stawał w oknie i chmurnie przyglądał im się znad okularów. Doznawał niemiłego uczucia, że ten tłum byłby bardzo zadowolony, gdyby miało mu się nie udać. Eddie Murphy, przedsiębiorca pogrzebowy, wszedł na górę z zafrasowaną miną. Eddie'emu należało się trzydzieści funtów, miał więc niezły powód do zaniepokojenia. — Znalazł ksiądz? — zapytał. — Obawiam się, Eddie — odpowiedział ksiądz Ring spoglądając na niego bokiem zza okularów — żeśmy się dali nabrać. Daliśmy się nabrać, mój stary, wszyscy. Wielki to zawód, wielki zawód, Eddie, ale na zbawienie mej duszy, to był niepospolity człowiek. Wziął swój stary, wyświechtany kapelusz filcowy i poszedł do domu. PRAWDZIWY MĘŻCZYZNA Myłeś Reilly był przedsiębiorcą budowlanym na małą skalę i nie miał szans rozszerzenia swoich interesów ze względu na trudności, jakie sprawiało .mu rachowanie. Dla mężczyzny o ekspansywnej naturze rachunki to po prostu piekło; zacieśniają i poniżają umysł. A Myłeś był ekspansywnym mężczyzną. Ciężki, człapiący, to śmiał się, to znów płakał, twarz miał jak zachodzące słońce i jakąś taką budowę, że wydawał się dosłownie bez kości. Pomimo swego sadła był to człowiek znękany, gdyż targały nim sprzeczne impulsy. Dla tego pierwszorzędnego pracownika nie istniała taka praca, choćby najbardziej pochłaniająca, której by nie porzucił dla miłej pogawędki, ani taka rozmowa, choćby najrozkoszniejsza, w której by nie czyhało utajone poczucie winy. „Boże mój, Joe, obiecałem Gaffneyowi, że w sobotę tam będę. Wiem, że powinienem już iść. Powinienem, jak Boga kocham, ale tak przepadam za inteligentną rozmową. Wiesz, Joe, tego 'mi najwięcej brak — kogoś inteligentnego, z kim można by pogadać." O ile nie wykazywał szczególnych zdolności do rachunków, o tyle był bardzo zdolny do córek. Miał ich trzy, wszystkie pierwszorzędne, ale nie zdawał sobie sprawy ze swego właściwego talentu i nie przestawał lamentować za synem, którego pragnął nadaremnie. Była to z jego strony wielka krótkowzroczność. Wszyscy sztubacy w mieście, wszyscy co do jednego, kłaniali się Mylesowi w nadziei, że zdejmując przed nim czapkę wbiją mu w pamięć swoją piegowatą fizys i któregoś dnia powie może do swoich córek: „Któż to jest ten uroczy chłopak z St. Joseph's Terrace, najlepiej wychowany chłopiec w całym mieście? Dlaczego .nigdy do nas nie zajrzy?" Wprawdzie nigdy się nie zdarzyło, ,aby powiedział coś w tym rodzaju, ale może to i lepiej, bo matki tych chłopców, choć nie dawały do zrozumienia wprost, że córki Reilly'ego są dziewczętami swobodnych obyczajów, to jednak bez ceremonii nazywały je pędziwia-,trami. Niestety, matki już takie są. Były to trzy wspaniałe dziewczyny: Brigid, najstarsza, wysoka i władcza niczym wielebna matka przełożona; Joan, najmłodsza, drobniutka i przymilna; Evelyn niełatwo było rozgryźć. Zdawało się, że wcześnie zrezygnowała z wszelkiej nadziei współzawodniczenia z siostrami i pogodziła się z tym, że będzie namiastką syna, który nie przyszedł na świat. Ubierała się dosyć niedbale, klęła, piła, mówiła z miejscowym akcentem, którego jej siostry się wyzbyły. Poufały sposób bycia Evelyn wzbudzał płomienną namiętność do niej u różnych kuternogów, bezrobotnych i wdowców w średnim wieku, którzy pisywali do niej listy z formalnymi oświadczynami, zaczynając na przykład tak: „Najdroższa Panno Evelyn! Od śmierci mojej ukochanej żony, niech odpoczywa w pokoju wiecznym, pięć lat temu straciłem wszelką nadzieję, że mógłbym spotkać inną damę, która by dla mnie znaczyła tyle samo co ona, aż oto miałem szczęście spotkać właśnie Panią. Posiadam siedmioro dzieci, najstarsze osiemnaście lat, niezadługo opuści dom rodzinny, a pozostałych sześcioro nie sprawia żadnego kłopotu." Wreszcie pojawił się na scenie Jim Piper. Nikt właściwie nie przypominał sobie, żeby go zapraszano, nikt nie nalegał, żeby znowu przyszedł, ale on przychodził i trzymał się Reillyeh. Powiadano, że w swoim domu nie czuł się za dobrze. Był z zawodu mechanikiem samochodowym. Matka miała stragan, a w wolnych chwilach była pewnego rodzaju inkasentką, ściągającą od ludzi głównie szylingi i sześcio-pensówki. Podobno właśnie z tego powodu Jim chętnie przebywał poza domem. Ale on także potrafił być twardy, o czym pierwszy przekonał się ksiądz Ring. Ksiądz Ring był również inkasentem. Wszystkie ładne dziewczęta, które udało mu się wygnać ze świadomych rozmyślań, wracały do niego w snach pod postacią banknotów funtowych, z wyjątkiem dziewczyn pospolitszych, bardziej wulgarnych, które przybierały postać banknotów dziesięcio-szylingowych. Pani Piper była tym zgorszona i kiedy ksiądz Ring przychodził po ofiarę na Kościół, broniła się przed nim z całą przebiegłością i pasją kolegi inkasenta. Kiedy Jim dorósł, ksiądz Ring zdecydował, że będzie o wiele lepiej załatwiać te sprawy z nim, jako że był miłym, spokojnym chłopcem, nie mającym w sobie nic z zawiści i złości matki. Jim zgodził się od razu płacić sam ofiary na Kościół. Wyciągnął portfel i wyjął dziesięć szylingów. Cóż, dziesięć szylingów to duży pieniądz dla człowieka pracującego, a poza tym było to co najmniej cztery razy więcej, niż kiedykolwiek dawała jego matka, ale na widok tego banknotu ksiądz Ring poczuł dreszcz wybredniejszego pożądania. Jak mówiłem, banknot dziesięcioszylingowy kojarzył mu się w podświadomości z wulgarniejszym typem kobiety. — Wiesz co, Jim — powiedział z figlarną miną — myślę, że stać by cię było ofiarować funta. — Niestety nie, proszę księdza — odparł Jim z szacunkiem, usiłując spojrzeć mu w oczy, co nigdy nie było rzeczą łatwą. — Mnie osobiście — rzekł ksiądz Ring ze smutkiem — jest całkiem obojętne, mój chłopcze, ile ofiarujesz, i tak nie ruszę z tego ani pensa, ale z drugiej strony, gdybym wziął te dziesięć szylingów, napytałbym sobie biedy. Wcale sobie tego nie życzą. — Oczywiście, proszę księdza — zgodził się Jim. Poczerwieniał przy tym jak burak, ale zachowywał się z największym szacunkiem. — Nie będę na księdza nalegał. Ksiądz Ring odszedł zatem we wzniosłym nastroju, jak człowiek, który obronił zasadę kosztem ciężkiej ofiary osobistej, ale jeszcze tej samej nocy zaczął rozmyślać i rozmyślał tak długo, aż obrzydliwie lubieżny banknot dziesięcioszylingowy otulił się promiennym wdziękiem siedemnastoletniej dziewicy. Wrócił więc po niego do Jima. — Nie mów nikomu ani słówka — szepnął mu poufnie. — Jakoś to już załatwię. — Na Boże Narodzenie, proszę księdza — odparł Jim z leciutkim uśmiechem, najwidoczniej nie zdając sobie sprawy z uprzejmości, jaką ksiądz Ring w swoim przekonaniu mu wyświadczał. — Wielkanocną ofiarę już dawałem, ale ksiądz jej nie przyjął. Ksiądz Ring zaczerwienił się i omal go nie trzasnął. Był mężczyzną namiętnym; sprzeczka pomiędzy kochankami skończyła się, nastąpiła absolutna zgoda, spełnienie było tuż-tuż, i oto widział ją, jak się oddala, aby spędzić noc z innym mężczyzną — jego piękna, przepiękna dziesięcio- szylingówka! — Przepraszam — warknął — myślałem, że mam do czynienia z chrześcijaninem. Było to więcej, niż można żądać od mężczyzny. Zanadto się niecierpliwił, zanadto. Takie subtelne, dumne stworzenie jak ona! Ksiądz Ring znowu pogrążył się w rozmyślaniach, ale im więcej myślał, tym bardziej wariackie plany lęgły mu się w głowie. Wpadł na pomysł, aby urządzić specjalną kolektę na remont dachu na plebanii, ale czuł, że biskup prawdopodobnie przysłałby tylko diecezjalnego budowniczego. Biskupi — jak wszystko zresztą — nie byli już tacy jak dawniej; nie mieli żadnej powagi, a ekskomu-nika należała do rzeczy praktycznie nieznanych. Po dwóch tygodniach wybrał się znowu do Jima. — Mój chłopcze — szepnął mu do ucha — będziesz mi potrzebny w związku z koncertem parafialnym pod koniec miesiąca. Prawdę mówiąc, Jim był bardzo marnym śpiewakiem i tylko ktoś porwany wirem namiętności mógł w ogóle uważać go za śpiewaka, ale miał w sobie dużo przekory i nabrał teraz pewności, że ksiądz Ring przyszedł jedynie po to, aby prawem czy lewem wycisnąć z niego pieniądze. — Dobrze, proszę księdza — zgodził się gładko. — A jakie będzie honorarium? — Honorarium? — zachłysnął się ksiądz. — Co za honorarium? — Za to śpiewanie, proszę księdza. Bez zapłaty Jim nie chciał zaśpiewać ani jednej nutki! Po raz pierwszy ksiądz Ring zetknął się z czymś tak bardzo zbliżonym do rzeczywistego wolnomyślicielstwa; oto jaką reakcję wywoływało wśród świeckich tchórzostwo biskupa. Pewien był, że wreszcie rozumie, jakiego rodzaju człowiekiem musiał być Wolter. Honorarium! Myłeś Reilly strasznie lubił opowiadać tę historyjkę, nie żeby był przeciw Kościołowi, ale dlatego, że miał ekspansywną naturę^ i wśród małoduszności życia, które go otaczało, czuł się jak w więzieniu. „Boże mój, to prawdziwy mężczyzna! — mruczał sięgając znów po kufel z piwem. — Mężczyzna, a nie jakieś tam ciepłe kluchy" — dodawał po- ciągając łyk piwa i tocząc dookoła okrutnym spojrzeniem. Jim podobał mu się i gdyby Reilly miał syna, to pragnąłby mieć właśnie takiego. Kiedy Evelyn zaręczyła się z Jimem, był tym głęboko wzruszony. „Wybrałeś najlepszy kwiatek z całego bukietu — powiedział Jimowi półgłosem, ze łzami w oczach. — Boże broń, żadnej nie krytykuję, bo wszystkie trzy kocham, ale Ewie to najwyższa klasa. Możliwe, że ciut-ciut charakterna, ale bez tego cóż człowiek jest wart?" Swoim córkom opowiadał o Jimie to samo, ale one, usposobione romantycznie, nie bardzo zwracały uwagę na jego słowa, nawet Evelyn. Mylesa irytowali faceci, z którymi się włóczyły: subiekci, drobni urzędnicy bankowi w flanelowych spodniach i sportowych marynarkach, tenisiści, dżentelmeni obnoszący na proszonych herbatkach tace z kanapkami. „Proszę bardzo, ma pan ochotę na tę czy na tamtą?" Boże Wszechmogący, któż mógłby się z czymś takim pogodzić? Kiedy Jim zaczął przynosić Evelyn co tydzień dziesięć szylingów z pensji, aby je wpłacała na swoją książeczkę oszczędnościową na koszty wesela, Myłeś wyciągnął z tego naukę dla córek. Oto solidny, przyzwoity rzemieślnik — mężczyzna, prawdziwy mężczyzna — nie żaden z tych w sportowych marynareczkach i flanelowych porciętach, co prędzej sami by naciągnęli dziewczynę na dziesiątaka. Jak Evelyn uzbiera dwieście funtów, to on, ojciec, sam wybuduje dla młodych dom. Taki dom, jakiego jeszcze nie wi- działy: nowoczesny, jak tylko można sobie życzyć, z wszystkimi urządzeniami dla zaoszczędzenia pracy, ale jednocześnie będzie to dom, prawdziwy dom, a nie jakieś zatracone betonowe pudełko. Dziewczęta słuchały go ubawione; pełne temperamentu gderanie i lamenty ojca były dla nich zawsze źródłem uciechy, ale nigdy nie brały tego poważnie. — Sam nie wiesz, w co się wrabiasz — powiedziała kiedyś Evelyn cierpkim tonem do Jima. — Możliwe, że zaręczyłeś się ze mną, ale ożenisz się z moim tatą. Największy błąd, jaki człowiek może popełnić, to jak się wdaje w zbyt bliską komitywę ze swoimi teściami. W istocie Jim cieszył się większą sympatią u ojca niż u córek. Naturalnie ich nie prześladowało wyobrażenie syna, którego los im odmówił. Evelyn bardzo lubiła Jima i gdyby tylko dano jej szansę, może by nawet go pokochała, ale poczucie niższości wobec sióstr czyniło ją szczególnie wrażliwą na ich krytyczne uwagi. Nie rozumiały, co takiego widzi w Jimie, tym biednym typie, który odwiedzał ich tylko dlatego, że było mu źle we własnym domu. A te dziesięć szylingów tygodniowo wykańczało go w oczach sióstr. Nie mieściło im się po prostu w głowie, jak dziewczyna o pewnej subtelności uczuć może chodzić z mężczyzną, który odkłada dziesięć szylingów tygodniowo na koszty swego wesela. Evelyn broniła go, jak umiała, ale w skrytości ducha czuła, że siostry mają rację i że, jak zwykle, ona dostała od życia tylko namiastkę — uczciwego, biednego fujarę mechanika, na którego siostry kręciły nosem. Przed Bożym Narodzeniem wyszła do miasta po zakupy, mając w torebce pieniądze na żywność dla domu na cały tydzień. Na ulicy wpadła na paczkę znajomych chłopców, którzy przyjechali z Dublina na ferie, i zaczęło się popijanie. Bez przerwy powtarzała, że wzięła z domu wszystkie pieniądze i naprawdę powinna już iść po sprawunki, ale wszyscy Reilly'owie odznaczali się wybitną zdolnością pamiętania, co powinni by zrobić, i nierobienia tego, więc początkowe protesty Evelyn stały się w końcu zwykłym numerem popisowym. Chłopcy mówili, że Evelyn jest równa babka. Wróciła do domu nieźle wstawiona i tylko z połową potrzebnych zakupów; Brigid na przywitanie trzasnęła ją w twarz. Evelyn wiedziała, że powinna by zabić Brigid, ale i tego nie zrobiła. Poszła tylko do swego pokoju i zaczęła płakać. Później przyszedł po nią na górę Jim, żeby wybrać się razem na pasterkę. On także był odrobinę pod gazem, ale w Jimie alkohol wyzwalał tylko zdolność mówienia, bez żadnej serdeczności. Rozbudzał w nim poczucie abstrakcyjnej sprawiedliwości, toteż zamiast, jak by powinien, pocieszać i uspokajać Evelyn, zaczął dowodzić, że jej postępowanie było bezsensowne. — Boże drogi — mówił z niewydarzonym krasomówczym gestem — czegoś się spodziewała? Biedna Brigid stara się uszykować wszystko na święta, a ty zalewasz się w pestkę w knajpie Johnny'ego Desmonda, z Casserleyem i Doyle'em, i z Maurice'em Leniwcem. Jasne, że się wściekła, to całkiem naturalne. — Tak, jasne — krzyknęła Evelyn stając nagle w płomieniach gniewu. — Jak zwykle, wszystko to z mojej winy. — Tu nie chodzi o żadne „jak zwykle" — tłumaczył jej rozsądnie i obrzydliwie płytko. — Po prostu nie wiesz, jaką dobrą masz siostrę. Zastępowała ci matkę. Rozumiesz, matkę? Chciałbym mieć taką matkę jak ona. — Jeszcze masz czas wybierać — warknęła Evelyn nie posiadając się z oburzenia. — Nie byłbym dla niej dosyć dobry — odpowiedział Jim z wstrętną uniżonością. — Jeżeli nie jesteś dosyć dobry dla niej, to i dla mnie nie jesteś dosyć dobry. — Nie mówiłem, że jestem. Pogodzisz się z nią i pójdziemy na pasterkę? — Idź do diabła! — bryznęła Evelyn. Przez całe święta rozmyślała o Jimie, o swoim słabym charakterze i garbatym szczęściu, a nazajutrz po świętach, w nastroju rozczarowania, który zawsze ogarnia człowieka po Gwiazdce, wciąż przekonana, że na całym świecie nie ma nikogo, komu zależałoby na niej choć troszeczkę, podjęła na poczcie oszczędności Jima i wsiadła na statek od- pływający do Londynu. Reilly'owie mieli tam znajomych, bardzo niecnotliwą rodzinę Ronanów, którzy mieszkali kiedyś na tej samej ulicy, ale musieli bardzo spiesznie się wynieść. To był dopiero skandal! Jedyna Joan miała dla Evelyn jakieś wyrozumiałe słowo; twierdziła, że choć naturalnie Evelyn źle postąpiła kradnąc te pieniądze, to jednak ucieczka 'była jedynym przyzwoitym sposobem wycofania się z niemożliwego do przyjęcia małżeństwa. Tak, ale Joan, poza tym, że nie lubiła Jima, przepadała za romantycznymi i podniecającymi wydarzeniami. Jeśli chodzi o Brigid, to jej romantyczność tłumiła nieco macierzyńska troska; wiedziała, że na nią spadnie obowiązek bronienia Joan przed ciężką ręką ojca, a wszystko stało się dziesięć razy trudniejsze z powodu krążących obecnie gadek, jakoby panny Reilly były rzeczywiście takie, za jakie uważały je matki sztubaków. Co do Mylesa, fo był on załamany, a przynajmniej tak bliski załamania, jak mu na to pozwalał jego temperament. „Jedyny przyzwoity chłopiec, który u nas bywał — powiedział ukrywając twarz w dłoniach — i właśnie on musiał zostać obrabowany, obrabowany przez moją córkę. Boże mój, Brigid, czy to nie straszne?" I zaczął cicho płakać. „Kochałem tego chłopca, kochałem jak rodzonego syna. Mogłem szczęśliwie przeżyć u niego moje ostatnie lata. I ten domek, com miał dla niego zbudować, i wszystko, wszystko przepadło!" Potem bił pięściami o ścianę i krzyczał: „Boże mój, żebym tylko mógł dostać ją w swoje ręce, zadusiłbym! Evelyn, Evelyn, nigdy nie myślałem, że właśnie ty okryjesz mnie taką hańbą." Jim przyjął tę sprawę tak, jak można się było spodziewać po młodym człowieku jego pokroju. Zdawało się, że najbardziej się martwi o Mylesa. Wyciągnął go na piwo; Reilly siedział z oczami pełnymi łez, a w pewnej chwili rozcapierzył ogromne łapska jak szpony i w milczeniu zacisnął je w powietrzu wokół czegoś, co w jego wyobraźni było szyją córki. — O tak chciałbym z nią zrobić — powiedział w końcu. — Ach, po cóż pan to wciąż na nowo przeżuwa? — odrzekł Jim z wyrzutem. Myłeś przymknął oczy i pokręcił głową. — A cóż innego mogę robić, do diaska? — zapytał niemal ze szlochem. — Nie chodzi o te pieniądze, nie chodzi o pieniądze, mój chłopcze. Ja ci wszystko zwrócę. — Nic podobnego — powiedział Jim przyciszonym głosem. — To sprawa pomiędzy Evelyn i mną. Pan nie ma z tym nic wspólnego. — Nie, nie, Jim, ja za to odpowiadam, ja odpowiadam w całości — wykrzykiwał Myłeś, kołysząc się w udręce z boku na bok. Oburzała go sama sugestia, że on mógłby za to nie odpowiadać; gdyby miał pieniądze, wolałby zapłacić dziesięć razy tyle niż dźwigać taki ciężar. Jim jednak znał jego niezwykłą zdolność do rozprawiania o tym, co należałoby uczynić, bez czynienia tego, a nawet bez jakichkolwiek perspektyw uczynienia tego. Po paru tygodniach burza uczuć wyładowała się i pozostała z niej obietnica udzielenia Jimowi fachowej pomocy przy budowie domu, gdy zechce go zbudować dla dziewczyny, która zastąpi Evelyn. Ale Jim nie okazywał nawet chęci zastąpienia Evelyn jakąś inną dziewczyną. Przez kilka miesięcy pił więcej, niżby należało. II I oto, gdy całe poruszenie przycichło, gdy Jim przestał odwiedzać dom ReUlych i nie było już w ogóle mowy o spłaceniu mu tych dziewięćdziesięciu funtów, nagle Evelyn wróciła do domu. Nie urządzała żadnych głupich hec z podkradaniem się wcześnie rano do kuchennego wejścia. Miała na sobie wytworny kostium prosto z igły, do tego kapelusz z rondem jak obręcz, a zajechała przed dom samochodem. Brigid obserwowała młodszą siostrę, gdy ta płaciła kierowcy, i twarz jej miała przy tym stary, posępny wyraz. — Pewnie to reszta tamtych pieniędzy? — spytała cierpko. — Jakich pieniędzy? — odparowała Evelyn, z miejsca przyjmując postawę obronną. — Co? Może okradłaś jeszcze jakiegoś mężczyznę? Jakich pieniędzy, dobre sobie! — Tamte już dawno się rozeszły — oświadczyła wyniośle Evelyn. — Zwrócę je. Przecież chyba dostanę pracę? — Może dostaniesz — odpowiedziała Brigid. — Jeżeli Jim Piper zechce ci wystawić opinię. Myłeś powstał i sztywno jak na szczudłach odszedł na górę do swojego pokoju. Był okropnie wzburzony. Oznajmił Brigid, że zadusi Evelyn gołymi rękami, ale wpadł w jeszcze większą pasję, kiedy Brigid zwróciła mu ostro uwagę, że powinien by raczej użyć kija. Powiedział jej, że nie lubi, gdy ktoś mówi do niego w taki sposób. Rzeczywiście nie lubił. Trzeba przyznać, że znajdował się w bardzo trudnej sytuacji. Zaraz po tym upadku Evelyn Brigid zaczęła zaprowadzać w domu atmosferę surowej moralności, za bardzo przypominającą czasy jej matki, aby mogła być zdrowa. W odróżnieniu od rządów matki, teraz Myłeś nie mógł rozładować tej atmosfery czułościami i pocałunkami ani nawet złagodzić jej łzami. Córka żądała, aby się trzymał ustalonych godzin; choć uginał się pod ciężarem bezlitosnej odpowiedzialności, żądała od niego, aby odma- wiał sobie jedynej pociechy, jaką była pogwarka z przyjaciółmi po całym dniu pracy. Brigid miała twardy charakter, w ogóle nie zwracała uwagi na to, w jakim napięciu żyje ojciec. Pomimo wszystkich wad Evelyn, nikt nie mógł powiedzieć tego o niej. Możliwe, że miała słaby charakter, że była złodziejką i zasłużyła, aby ją zadusić, ale gdy ojciec wracał do domu trochę zawiany po paru głębszych, zawsze umiała przemówić odpowiednim tonem, bo przecie ojciec wiedział, że źle postąpił, i nie trzeba mu było tego przypominać. Pamiętał, że poprzysiągł nie puścić jej nigdy więcej na próg domu, ale, do diaska, wszak była jego córką i — choć wolałby takiej rzeczy nie mówić — cieszył się, że wróciła. Joan także była rada i dawała to poznać. Flirtowała właśnie na zabój z jednym urzędnikiem z banku, pięknym i strasznie namiętnym chłopcem, ale Brigid, jakby jej wywietrzało z pamięci, co sama wyprawiała z Benem Hennes-sym, pilnowała siostry jak wściekła. Brigid znalazła sobie prawdziwego starającego, właściciela sklepu z tekstyliami, niejakiego Considine'a, ponieważ zaś kupcy bławatni są na ogół ludźmi niesłychanie przyzwoitymi, wolała już więcej nie ryzykować. Rodzina Reillyeh musiała prowadzić się przyzwoicie, choćby to ich miało wpędzić do grobu. Swoim ciętym językiem Brigid raz po raz dawała wyraźnie do zrozumienia, że Evelyn jest w domu niepożądana. Joan uważała, że to obrzydliwie ze strony najstarszej siostry. Poza tym opowiadania Evelyn o życiu w Londynie były dla Joan objawieniem. Wyglądało na to, że Evelyn, przejęta wstrętem do samej siebie i do świata, wdała się w jakąś paskudną, idiotyczną przygodę miłosną, której jedynym celem miało być dalsze samobiczowanie. Dopiero gdy sobie uprzytomniła, że mężczyzna, z którym się zeszła, gardzi nią prawie tak samo, jak ona gardzi sobą, zerwała z nim i wróciła do domu. Joan przypisywała to wszystko nieszczęśliwemu charakterowi siostry oraz jej niezdolności do brania z życia tego, co w nim jest najlepsze. Na miejscu Evelyn ona postępowałaby całkiem inaczej. Nie pozwoliłaby żad- nemu mężczyźnie, aby nią gardził; z całą pewnością sama nie gardziłaby sobą i w żadnym wypadku nie byłaby wróciła do domu. Sprawa ta do tego stopnia podniecała wyobraźnię Joan, że dziewczyna myślała nawet o tym, aby wyjechać z domu, po prostu dla pokazania Evelyn, jak należy załatwiać takie rzeczy. Ale pozostawało jeszcze coś, z czym Evelyn musiała się liczyć. Musiała spojrzeć w twarz Jimowi. Była to jedna z tych ciężkich prób, które narzuca małe miasto; nie można jej uniknąć i nie można się do niej z góry naprav/dę przygotować. Któregoś wieczora, gdy wracała późno od przy- jaciółki, wpadła prosto na Jima. Nie mogła się już wycofać. On był okropnie zaskoczony, choć starał się nie pokazać tego po sobie. Uchylił czapki i przystanął. Evelyn także stanęła. Gdy wreszcie doszło do próby, nie potrafiła wymi- nać go i pójść dalej; była dziewczyną o słabym charakterze. — Cześć, Evelyn - - powiedział zdziwionym tonem. — Cześć — wydusiła ze ściśniętego gardła. — Przyjechałaś na urlop? — zapytał. Jak gdyby nie wiedział! — Nie, na stałe. — Zatęskniłaś za domem? — próbował podtrzymywać rozmowę. — Nie! Na miłość boską — krzyknęła w nagłej pasji — jeżeli chcesz ze mną rozmawiać, to odejdźmy stąd w takie miejsce, gdzie nie będzie się na nas gapić całe miasto. Prowadziła w milczeniu, idąc szybko; gotowało się w niej od powstrzymywanej złości i upokorzenia. Jim sadził obok niej długim krokiem, z rękami wciśniętymi w kieszenie trencza. Skręciła w Aleję Zakochanych, gdzie spotykali się za czasów jego zalotów. Była to długa, ciemna, kręta droga pomiędzy dwiema posiadłościami ziemskimi, z obu stron obrzeżona wysokim murem. Nagle odwróciła się do niego jak osaczone zwierzę. To nadzwyczajne, do czego kobieta jest zdolna we własnej obronie! Krzyczała na niego. Mówiła, że wszystko to jego wina, bo dlaczego był takim ciamajdą? Że gdyby miał w sobie choć iskierkę męskości, to nie pozwoliłby, żeby w domu traktowali ją w taki sposób, przecież wiedział, jak jej serce krwawiło, ale nie miał odwagi ująć się za nią. Dawała niemal do zrozumienia, że to on gwizdnął jej oszczędności. Jim nie próbował jej przerywać. — No cóż — bąknął nieprzekonująco, kiedy się wreszcie wygadała — nie ma sensu płakać po rozlanym mleku. — Ach, gdyby to chodziło tylko o mleko! — Tu Evelyn się rozpłakała. — U tych Ronanów to czysty dom noclegowy. Wcale nie chciałam zabrać ci tych pieniędzy. Chciałam wziąć posadę i odesłać ci wszystko, ale oni ciągle tylko skamlali i żebrali, aż wszystko się rozeszło do ostatniego pensa. — Możemy dziękować Bogu, że nie skończyło się go rzej — rzekł wyciągając do niej rękę. — W każdym razie jesteśmy teraz kwita, tak? Zarzuciła mu ręce na szyję i ściskała go jak szalona. Szlochała histerycznie, a on klepał ją delikatnie po plecach i mówił coś cicho, uspokajająco. Nie powiedziała mu o tamtym facecie w Londynie. Chciała zapomnieć o tej sprawie, bo ile razy o niej pomyślała, musiała się wstydzić. Poza tym uważała, że Jima to nie powinno obchodzić. Od tego wieczora zaczęli się znowu widywać, ale już nie jak dawniej, tylko w sekrecie przed swymi rodzinami. Oboje czuli się tym skrępowani. Evelyn nie chciała zapraszać Jima do domu, on zaś był zanadto dumny, żeby się wprosić. Prawdę mówiąc, uważała, że jego zachowanie dowodziło, jak zwykle, braku męskości. Powinien był w ogóle się nie ukłonić, kiedy ją spotkał na ulicy, a jeżeli już tego nie zrobił, to powinien był się upić i stłuc ją na kwaśne jabłko, tym bardziej że tak źle się prowadziła w Londynie. W świetle faktu, że wcale nie powiedziała mu o tym, co się w Londynie działo, jego postępowanie wydawało się Evelyn jeszcze bardziej nie do usprawiedliwienia; cierpiała z tego powodu prawie tak, jakby to była jej wina. Spotykali się po zapadnięciu zmroku, w ustronnych zakątkach, toteż upłynęło parę tygodni, zanim zaczęły krążyć po mieście plotki, że znowu ze sobą chodzą. Joan była gorzko rozczarowana, miała lepsze mniemanie o Evelyn. Brigid, dostrzegając świetną sposobność do zatuszowania skandalu z kradzież?? pieniędzy, zaczęła raptem śpiewać z innego tonu i zażądała, aby Jim odwiedzał jej siostrę w domu, Evelyn jednak odmówiła nachmurzona. W tym okresie chodziło jej głównie o to, aby trzymać Jima z dala od Joan, żeby przypadkiem nie wyszedł na jaw londyński skandal. Nie żeby posądzała siostrę o chęć zdradzenia jej, ale Joan nie wiadomo dlaczego była strasznie dumna z przygody Evelyn i z pewnością zaczęłaby się przechwalać. To była najgorsza bieda z tą romantyczną siostrą. — Jeżeli masz zamiar wyjść za mąż za Jima Pipera — zauważyła Brigid — to robisz bardzo słusznie. — Jim Piper nie powiedział, że chce się ze mną ożenić. — Po co w takim razie chodzicie z sobą? — A po co w ogóle ludzie z sobą chodzą? — spytała Eve-lyn wzgardliwym tonem, Dopiero po paru miesiącach Brigid miała zrozumieć, dlaczego Evelyn tak uparcie wzbraniała się zapraszać Jima, wtedy jednak było już za późno. Joan wiedziała, ale nie chciała jej mówić. Evelyn powiedziała Jimowi pewnego wieczora w lecie, na skraju lasu. Oznajmiła mu o tym z miną po chłopięcemu beztroską i fanfarońską, z papierosem w ustach. Jim osłupiał. — Jesteś tego pewna, Ewie? — zapytał delikatnie. — Zupełnie pewna. Joan wszystko sprawdziła w bibliotece. Zaśmiał się gorzko, z zakłopotaniem, i położył się na ziemi podkładając ręce pod głowę. — Muszę przyznać, że to dla mnie trochę niespodziewane. Co teraz zrobimy? — Najwyżej będę musiała wrócić do Ronanów — odparła Evelyn lekceważącym tonem. — Nie będą mieli nic przeciwko temu. Najgorszy łajdak musiałby się dobrze napocić, żeby ich zgorszyć. — Tak, chyba tak — zgodził się Jim ze smutkiem. — Jeszcze nie możemy sobie pozwolić na przyspieszenie... — Nikt cię nie namawia, żebyś cokolwiek przyspieszał — naskoczyła na niego gniewnie. — Wybij to sobie z głowy. Przez chwilę siedziała w milczeniu, potem podniosła się szybko, otrzepała spódniczkę i przelazła przez płot na drogę. Jim, z nosem na kwintę, poszedł w jej ślady. Gdy zeskakiwał z płotu, odwróciła się w porywie nagłej złości. — Tylko nie próbuj iść za mną! — krzyknęła mu prosto w twarz. —- Ależ dlaczego? — zapytał zdumiony. — Dlaczego? Dlaczego? — przedrzeźniała go. — Jakbyś sam nie wiedział! O, nielicho mnie wystawiłeś do wiatru! Chciałeś sobie odebrać, co ci się należało za twoje pieniądze, i odebrałeś, jeżeli ci to sprawia satysfakcję. — Nie sprawia mi to żadnej satysfakcji — odrzekł Jim podniesionym głosem. Na jego twarzy malowała się dziw na, bolesna zawziętość. Wepchnął, ręce w kieszenie spodni i stał z szeroko rozstawionymi nogami. Głos jego był teraz bezdźwięczny. — I niczego nie chciałem sobie odbierać, choć miałem dosyć powodów. — Miałeś. Te twoje śmierdzące pieniądze. Żałuję, że je w ogóle widziałam na oczy. — Nie chodzi o pieniądze. — No, to o co? Nie odpowiadał. Nie było potrzeby. Pod jego oskarżyciel-skim spojrzeniem Evelyn znowu poczerwieniała. Nigdy nie przeszło jej przez myśl, że mógł o tym wiedzieć. — Pewnie Joan ci coś napaplała? — burknęła cierpko. — Nikt mi nic nie napaplał — odpowiedział wzgardliwie. — Od pierwszego wieczoru, jak tylko cię spotkałem, od razu wiedziałem wszystko. Nie potrafiłaś tego ukryć. — Nie starałam się wcale ukrywać — uniosła się gniewem. — Przed tobą nie mam nic do ukrywania. — A ja ci tym nie wykłuwam oczu. Ożenię się z tobą i tak, jak tylko to będzie możliwe. — Ożenisz się? — Plunęła. — Choćbyś był ostatnim żywym stworzeniem r-a ziemi, nie wyszłabym za ciebie, ty glisto! Odchodziła aleją w stronę miasta, upokorzona do głębi swej istoty. Gdyby była odeszła nic mu nie mówiąc, mogłaby zachować dumę, ale wiedziała dobrze, że z tej rozpaczy właściwie prosiła go, żeby się z nią ożenił, a co gorsze — prosiła pod oszukańczym pretekstem. Nie żywiła takich zamiarów wtedy, gdy milczała o londyńskiej przygodzie; chodziło jej wówczas tylko o oszczędzenie własnych zranionych uczuć, ale teraz uświadamiała sobie, że gdyby ta historia miała się roznieść, wyglądałoby na to, że ona, Evelyn, nie jest nic a nic lepsza od pierwszej z brzegu panny Pusz-czalskiej, która udaje niewiniątko, aby zaciągnąć faceta przed ołtarz. Cokolwiek by teraz zrobiła, nie mogła już zapobiec takiej interpretacji jej postępowania. Wróciła do domu wściekła i nieszczęśliwa i z rozpędu wygarnęła wszystko w paru zdaniach przed Brigid. — Wytrzaśnij 'mi skąd'trochę pieniędzy. Spodziewam się dziecka i będę musiała to odbyć w Londynie. — Spodziewasz się...? — powtórzyła powoli Brigid, blednąc na twarzy. — Dziecka! Dziecka! — krzyknęła ze złością Evelyn. — To Jim Piper? — Mniejsza z tym, kto. — Będzie musiał się z tobą ożenić. — Nie będzie musiał. Prosiłam go o to. Powiedział, żebym poszła do wszystkich diabłów. — No, to jeszcze zobaczymy. — Nic nie zobaczymy. Zadawałam się także z jednym facetem w Londynie i Jim się dowiedział. — Zada... więc to takimi rzeczami się zajmowałaś w Londynie! — Takimi rzeczami się zajmowałam — zadrwiła Evelyn. — Tak czy owak, nie wyszłabym teraz za Jima, choćby mnie o to prosił na kolanach. Po tej rozmowie poszła się położyć, a Joan, po raz pierwszy trochę zatrwożona, zaniosła jej podwieczorek na górę. Myłeś najpierw się rozpłakał, a potem wyszedł z domu i upił się. Gdyby chodziło o kogoś innego, mówił, to poszedłby natychmiast i zabił go własnymi rękami, ale faceta okradzionego ze wszystkich oszczędności! Na tym polega prawdziwa tragedia ludzi biednych, ubóstwo odziera człowieka z szacunku dla samego siebie i uniemożliwia zmycie upokorzenia we krwi. Krwi, tego mu było trzeba. Ale Brigid nie życzyła sobie niczyjej krwi. Życzyła sobie wyjść za mąż za Considine'a, kupca bławatnego, i choć Considine, jak na kupca bławatnego, był bardzo tolerancyjny, nie chciała mu dostarczyć żadnych więcej powodów do okazywania tej tolerancyjności. Wypadła z domu jak tfurza, aby przeprowadzić rozmowę z matką Jima. Mimo swej odpowiedzialnej pozycji w domu rodzinnym, Brigid była wciąż jeszcze w pewnym stopniu dzieckiem. Pani Piper, stojąc oparta jedną ręką o stół, a drugą wziąwszy się pod bok, panowała nad sytuacją od pierwszej chwili. Z najniewinniejszą w świecie miną zapytała, jakim sposo bem coś podobnego mogło się zdarzyć w przyzwoitym domu, kiedy zaś Brigid zapewniła ją, że ta rzecz nie zdarzyła się w domu, pani Piper powiedziała, jak to jednak szczęśliwie, że Evelyn nie nabawiła się w dodatku zapalenia płuc. W dyskusji z nią Brigid miała akurat takie szansę, jak nagi, naiwny dzikus w walce przeciw wrogowi uzbrojonemu w karabiny maszynowe. Podczas gdy z sobą dysputowały, wszedł Jim i powiesił czapkę na kołku. — Wiesz, w jakiej sprawie przyszłam — zwróciła się do niego Brigid wyzywającym tonem. — Gdybym nawet nie wiedział, to mogę się domyślić — odparł ze skąpym uśmiechem. — Evelyn nie ma matki. — Ale ma kogoś równie dobrego jak matka — powiedział Jim po prostu i nagle Brigid pojęła, że szacunek, jaki jej Jim okazywał, nie był czymś takim, co by odsuwał na bok albo znów przywoływał według swojego widzimisię. Umocniło to w niej na nowo poczucie godności własnej i pewności siebie. — Ożenisz się z nią, Jim? Zrobisz to dla mnie? — zapytała. — Ożenię się natychmiast, jak tylko będę mógł — odpowiedział z uporem, wpychając ręce w kieszenie spodni, co czynił zawsze, gdy odczuwał potrzebę upewnienia się, że mocno stoi na nogach. — Będę mógł się ożenić prawdopodobnie za rok, ale teraz nie mogę. — Ach, Jim, za rok to będzie za późno! — wykrzyknęła Brigid. — Dziewczyna w jej sytuacji może się obyć bez własnego domu, ale nie może się obyć bez męża. — Więc zaczynać życie w odnajętych pokojach, i do tego z dzieckiem, tak? — odrzekł z pogardą. — Za dużo widziałem takich, co zaczynali w ten sposób, ale nie widziałem nikogo, kto by do czegoś doszedł. Brigid patrzyła na Jima z powątpiewaniem. Nie wierzyła mu; była przekonana, że odwleka on sprawę tylko z powodu rozgoryczenia zdradą Evelyn. To właśnie podpowiedziało jej fałszywe posunięcie. — Wiem, że z tym mężczyzną w Londynie... że prowadziła się okropnie. Dziś dopiero się dowiedziałam. Ale jestem pewna, że okażesz się na tyle wielkoduszny, aby jej przebaczyć ze względu na jej obecny stan. Wyraz twarzy Jima przekonał ją, że miała słuszność. Był to wyraz bólu, upokorzenia i konsternacji, ale głos jego nadal brzmiał pewnie. — Gdybym jej nie przebaczył, nie byłbym teraz w takim położeniu. — Co takiego? — wtrąciła się pani Piper. — Co to znów za historia z jakimś mężczyzną w Londynie? Aha, więc tego jej się zachciało, tej włóczędze! A teraz próbuje zwalić winę na mego niewinnego chłopca! — Na nikogo nie próbuje zwalić winy — oświadczył Jim tonem, w którym po raz pierwszy zabrzmiał prawdziwy gniew. — Ja ponoszę odpowiedzialność i nie zaprzeczam temu, ale teraz nie mogę się z nią ożenić. Będzie musiała wyjechać do Londynu. — Ależ my nie mamy pieniędzy na wysłanie jej do Londynu — zirytowała się Brigid. — Znasz doskonale naszą sytuację. — Część kosztów ja pokryję — odparł Jim. — I zapłacę za dziecko, ale nic poza tym. — Niech płaci z tego, co ukradła — syknęła pani Piper. — Ach, Jezusie, niejedna przyzwoita rodzina wyżyje za mniejsze pieniądze. — Idę stąd prosto do księdza Ringa — zagroziła zdesperowana Brigid. — Możesz zaoszczędzić sobie fatygi — odparł Jim kategorycznie. — Ring nie zmusi mnie do ożenku z Evelyn ani z żadną inną. W ustach tak młodego człowieka były to mocne słowa, ale sam ksiądz Ring nie spodziewał się po Jimie niczego innego. — Zrobię co w mojej mocy — powiedział duchowny do Brigid, ściskając ze współczuciem jej ramię — ale nie mam wiele nadziei. Szczerze mówiąc, nie oczekiwałem niczego lepszego. Jedyne, co mogę zrobić, to zobaczyć się z Lane'em. Poszedł do domu pracodawcy Jima, Micka Lane'a, aby z nim porozmawiać w tej sprawie. — Mógłbyś mu powiedzieć, że jak się z nią nie ożeni, to go wylejesz z pracy — zaproponował Lane'owi. — O, jak Boga kocham, proszę księdza, to niemożliwe — odrzekł tamten w przestrachu. — Jakby chodziło o kogo innego, to dlaczego nie, ale z Jima jest taki facet, że niechby mu się tylko wydało, że mu grożę, z miejsca powiedziałby do widzenia i musiałbym czekać cholernie długo, zanimby się trafił drugi taki pracownik. Mogę z nim pogadać ot tak, po przyjacielsku. — Ech, Mick, szkoda na to twojego czasu — odrzekł ksiądz z nutką zawodu w głosie. — Taki człowiek, co nie chce bez honorarium zaśpiewać na parafialnym koncercie? Kto wie, czy dla tej biednej dziewczyny nie będzie tak lepiej na dalszą metę. III Tym razem Evelyn powróciła z Londynu nie w żadnych wymyślnych fatałaszkach. Dziecko zostało oddane do mamki na wieś i w domu nie było więcej o nim mowy. Ale w mieście zaczęło się gadanie. Wiele osób twierdziło, że Jim nie jest w porządku, że jeśli nawet można uznać dziewczynę za towar wybrakowany, to jednak powinien był przemóc dumę. Lepsi od niego musieli przełknąć taką pigułkę. Ale Jim po swojemu, spokojnie i z uporem, nie zwracał na to uwagi, jakby w ogóle nie wiedział, że ludzie gadają. Koniec końców, historia ta nie przyniosła Reillyrn specjalnej szkody, gdyż Joan zaręczyła się z szałowo pięknym, namiętnym młodzieńcem z banku, a Brigid wyszła za Con-sidine'a. Evelyn zacięła zęby i jakoś to znosiła. Wybrała się dwa razy do małego Owena, po czym dała spokój, bo zrozumiała, że odwiedzając dziecko dwa, trzy razy do roku nie można zdobyć jego przywiązania. Jima nie widziała od kilku miesięcy. Aż któregoś wieczoru, wyszedłszy na daleki spacer, natknęła się na niego n jakąś mile za miastem; z wielką uwagą oglądał rozbity samochód, z którego chciał jeszcze coś wykombinować. Była to jedna z tych sytuacji, kiedy każdy przedstawia się niekorzystnie, kiedy to, co człowiek uczyni, zależy c d pogody albo od stanu jego trawienia, albo — sięgając dalej wstecz — od tego, jakimi ludźmi byli jego rodzice. Evelyn była córką swojego ojca, ponieważ zaś nie posiadała prawdziwej kobiecej dumy, zrobiła oczywiście nie to, co należało zrobić. — Cześć! — powiedziała. — O, Evelyn! Cześć — zawołał Jim ikłaniając się czapką. — Co u ciebie słychać? — Wszystko w porządku — odrzekła zwięźle, z tym uczuciem zamierania serca, którego doznałaby tak czy inaczej, wiedząc, że decyzja na całe życie zapadła i że, jak zwykle, była to niewłaściwa decyzja. — Można cię podwieźć? — Nigdzie specjalnie się nie wybierałam — odparła uprzytamniając sobie, jakiego olbrzymiego wysiłku woli będzie wymagało wrócenie do sytuacji sprzed chwili. Tego samego wieczora, nie posiadając się z pasji, napisała do Jima strasznie przykry list; zapytywała, jak śmiał w ogóle do niej przemówić, i ostrzegała go, że jeśli jeszcze raz zrobi coś podobnego, to trzaśnie go w "twarz. Pomyślawszy jednak, jak samotnie musiałaby spędzić ten wieczór, gdyby wysłała list, włożyła go do torebki i poszła na spotkanie z Jimem. Gdy siedzieli oboje na bramce w ogrodzeniu przy wiejskiej drodze, uświadomiła sobie, że teraz w żadnym razie nie wysłałaby tego listu, i drażniła ją sama myśl, że ma go w torebce. Zdawało jej się, że widzi w sobie dwie ^kobiety walczące o panowanie. Wyjęła list i podarła. — Co to takiego? — zapytał Jim. — List do ciebie. — Nie mogę przeczytać? — Byłoby ci przykro. Ten cudak odrzucił głowę w tył i zaśmiał się jak dziecko. Tak, bez wątpienia był glistą, ale w każdym bądź razie j e j glistą; nie zalecał się do żadnej innej dziewczyny i jeśli nawet nie miała o nim zbyt wysokiego mniemania, to o nikim innym nie miała lepszego. Nie mogła siedzieć po pro stu w domu i czekać na kogoś, kto przegapi jej przeszłość. W Irlandii mężczyźni interesują się jak diabli przeszłością dziewcząt. Tymczasem poczucie winy już zapuściło w niej korzenie: gdy spotykała Jima na ulicy, kiwała mu tylko głową, a jeśli szła nie sama, to starała się uniknąć i tego. To śmieszne, ale czuła, że gdyby przystanęła, aby z nim porozmawiać, owładnęłoby nią nagle babskie rozjątrzenie i wydrapałaby mu oczy. Znowu doznawała uczucia, jakby naprawdę żyły w niej dwie kobiety, i nie wiedziała, którą z nich chciałaby być. W rezultacie dopiero po upływie paru miesięcy ludzie dowiedzieli się, że ci dwoje znowu ze sobą chodzą. Tym razem podniosła się straszna wrzawa, a najbardziej zgorszeni byli Reilly'owie. Nawet Joan opuściła Evelyn. Brigid mogła być spokojna, bo już miała w ręku swego bławatnika, ale piękny urzędnik z banku był dla Joan wciąż jeszcze ka- narkiem na sęku, a wszyscy wiedzą, w jaki ordynarny sposób banki wścibiają nos w prywatne sprawy swoich pracowników. — Szczerze ci powiem, Evelyn — oświadczyła Joan pogardliwie — że nie masz odrobiny dumy ani przyzwoitości. — Ha cóż, on także tego nie ma, więc dobrana z nas para — odpowiedziała Evelyn przygnębionym głosem. — Bóg widzi, szkoda, żeby przez ciebie dwa domy miały zaszarganą opinię. — Dobrze ci mówić, ale ja muszę myśleć o przyszłości dziecka. Nie była to prawda. Już od dawna Evelyn nie myślała o przyszłości Owena, ponieważ było aż nazbyt jasne, że nie ma on przed sobą żadnej przyszłości, ale lepsze usprawiedliwienie nie przyszło jej na myśl. — Nie wytrzymałabyś, żeby mieć tylko jedno dziecko — warknęła Joan. — Nie jestem taka idiotka — rzekła Evelyn, głęboko urażona. — O właśnie, idiotka! — odpaliła Joan. Ojciec nie dostrzegał jej obecności w domu. Ostatni skan- dal przepełnił miarę. Myłeś zawiódł się na Evelyn, ale o wiele bardziej zawiódł się na Jimie, który przejawiał _ dawniej oznaki charakteru. Do tej pory Reilly był przeko- ^K nany, że wewnętrznemu spokojowi ojca zagrażają jedynie córki, ale teraz zaczynał myśleć, że syn byłby może nie lepszy. Po ślubie Joan jego życie ułożyło się łatwiej, ale nie życie Evelyn. Dziewczyna zawsze odczuwa osamotnienie, gdy z domu odejdzie ostatnia z sióstr i zaczną przyjeżdżać wózki z niemowlętami. Ona odczuwała to boleśniej niż inne, nigdy bowiem nie pchała przed sobą wózka z własnym dzieckiem, a dzieci, koło których skakała, miały to, czego jej dziecko nigdy mieć nie będzie. Na tym tle utrwalało się w niej i umacniało poczucie niższości w stosunku do Brigid i Joan, prawie jakby umyślnie tak to urządziła. Zastanawiała się czasem, czy nie było tak rzeczywiście. Stopniowo jednak ojcu Evelyn zaczęło świtać w głowie, że gdyby Pan Bóg zechciał w nagrodę za uczciwie przeżyte życie wynagrodzić go spokojną starością, to nie mógłby wymyślić nic lepszego niż właśnie taką córkę — właściwie nie nadającą się do zamążpójścia i jednocześnie niezdolną do osiągnięcia kiedykolwiek wysokiego poziomu moralnego. Choćby wracał dzień w dzień zalany w pestkę i obcinał jej pieniądze na dom, i tak Evelyn miałaby więcej grzechów. Człowiek taki jak Myłeś, znalazłszy się w pozycji niezaprzeczonej wyższości moralnej, nie potrafi nie okazywać dobrego serca. „Jak Boga kocham — zwierzał się półgłosem swoim kompanom w knajpie — nie mogę tej dziewczyny potępiać. Ja sam nie jestem lepszy. To są sprawy, o których się nie rozpowiada, ale odkąd żona mnie odumar-ła, miewam i ja swoje pokusy." Czasem widząc, jak Evelyn szykuje się do wyjścia na spotkanie z Jimem, klepał ją po ramieniu, mruczał pod nosem parę życzliwych słów i odchodził ze łzami w oczach. Taki był Myłeś, mężczyzna bez charakteru! IV Kiedyś wieczorem, gdy siedział z Evelyn przy herbacie, ktoś nacisnął klamkę i wszedł Jim Piper we własnej osobie. Były to pierwsze jego odwiedziny od tamtego odległego wieczora, kiedy przyszedł pocieszać Mylesa po przestępstwie dokonanym przez jego córkę. — Pokój temu domowi — powiedział Jim patrząc na nich z niezwykłą, promienną wielkodusznością. Myłeś łypną^ na niego okiem, głęboko wciągnął powietrze przez nos i odwrócił spojrzenie. Mógł, psiakrew, darować swojej córce, że się źle prowadzi, ale nie chciał darować Jimowi. Nawet Evelyn wydawała się zaambarasowana i zła. To nie było podobne do Jima. — Cześć — odpowiedziała bez zapału na jego powitanie. — Czego chcesz? — Tylko powiedzieć, ci parę słów — rzekł wesoło, biorąc wolne krzesło i stawiając je pośrodku kuchni. — Nic ważnego. Nie przeszkadzaj sobie. Dokończ kolacji. Jak masz gazetę, to bym sobie przejrzał. — O, tu jest gazeta — powiedziała dając się oszukać, bo żadna gazeta nie byłaby zdolna powstrzymać potoku niezwykłej gadatliwości Jima. — Dobry wieczór panu — zwrócił się do Reilly'ego, a gdy ten nie odezwał się słowem, Jim odchylił głowę do tyłu i zaczął się śmiać. — Nie rozumiem, co to się dzieje z irlandzką gościnnością -^ zauważył po chwili z oburzeniem. — Człowiek pozdrawia jak należy i nawet nie raczą mu odpowiedzieć. Jak Boga kocham — dodał ze wzrastającą pogardą — nawet nie poproszą usiąść. Piją herbatę przed samym nosem i nawet nie spytają człowieka, czy on także ma gębę! ,,Czego chcesz?" — powtórzył drwiąco za Evelyn. W jednym mgnieniu oka zrozumiała, co z nim jest. Był pijany. Nie widziała go nigdy tak wstawionego, a nie należał do ludzi, którzy upijają się z wdziękiem. Za bardzo był kanciasty. Rozrzucał kończyny jak szmaciana lalka, jakby były zwichnięte w stawach. Ale to ją uspokoiło. Zawsze lepiej się czuła z mężczyznami w takim stanie. — A ty z pewnością herbaty dziś nie piłeś — docięła mu, stawiając na stole trzecią filiżankę i spodek. — Chcesz herbaty? — Ależ nie, co znowu! — odrzekł Jim z goryczą, wykonując ręką jeszcze jednego łamańca. — Przecież ja tylko prowadzę konwersację. Od rana nie miałem nic w ustach, a tu mnie pytają, czy chcę herbaty! — Więc lepiej coś zjedz — poradziła. — Chcesz parówki? — Pora już chyba, żebyś mnie zaprosiła, nie? — spytał z pełnym powagi wyrzutem, patrząc na nią sowimi oczami. Z największym trudem powstrzymywała się, żeby nie parsknąć śmiechem. Ale jej ojciec, który od pierwszego wejrzenia rozpoznał stan Jima, był drażliwy jak każdy przyzwoity pijak. Jeszcze raz wciągnął nosem powietrze, huknął pięścią o stół i nagle wybuchnął: ,,Chryste Panie! W moim własnym domu!" Wstał, poczłapał na górę i zatrzasnął za sobą drzwi sypialnego pokoju. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że zmagał się z pokusą zabicia Jima własnymi rękami. Jim zaczął się śmiać. Najwidoczniej nie miał pojęcia o grożącym mu niebezpieczeństwie. — Zawołaj go z powrotem — zażądał odrzucając w tył głowę. — Po co? — Bo chcę go zaprosić na moje wesele. — Coś podobnego! — rzekła rozbawiona. — Żenisz się? — Nie mogę już wytrzymać tego zatraconego kawalerskiego życia — oświadczył patetycznie. — Właśnie zauważyłam. No, a ta twoja dziewczyna? — Jedną chwileczkę, proszę bardzo — powstrzymał ją surowo. — Zaraz do tego dojdziemy, ale najpierw załatwię z tobą rozrachunki. — Proszę bardzo! — Uśmiech znikł z twarzy Evelyn. Wszyscy wciąż tylko chcieli załatwiać z nią rozrachunki, już zaczynała mieć tego dosyć. — Powiedziałaś, że choćbym był ostatnim żywym stworzeniem na ziemi, nie wyszłabyś za mnie za mąż — mówił grożąc jej palcem z nasrożoną miną. — Nie jestem z tych, co długo chowają urazę, ale mam prawo ci przypomnieć, coś powiedziała. I to jeszcze, żeś mnie nazwała glistą. Na to się także nie skarżę. Ja tylko się pytam, czy jesteś gotowa... gotowa cofnąć te'słowa? — dobrnął pomyślnie do końca. — Nigdy nie wiadomo... — bąknęła i wargi zaczęły jej drżeć. — Może pomówimy o tym innym razem, jak będziesz trzeźwy? — Myślisz, że nie wiem, co mówię? — zapytał z triumfem i wstał z krzesła, ale wstawał niepewnie. — A wiesz, co mówisz? — Dzisiaj wpłaciłem w banku resztę brakującą do dwustu funtów — oznajmił tym samym triumfującym tonem. — Dwieście funtów i pięć dla Ringa, a jakby staremu łajdakowi było mało, to w trymiga znajdę innego księdza, który będzie z tego zadowolony. Resztę przepiłem. Możesz teraz pojechać na wieś, choćby jutro, jak ci się podoba, i sprowadzić Ownie'ego. A tym wszystkim cholerom w mieście możesz powiedzieć, żeby pocałowali cię gdzieś. Wiem, co mówię, czy nie wiem? — wykrzyknął na zakończenie, a w głosie kipiał mu śmiech. Co za szkoda, że nie mógł utrzymać się na nogach! Ale Evelyn i tak już tego nie zauważała. Zauważyła tylko śmiech i triumf i nagle uprzytomniła sobie, jaki to kawał życia zmarnowała Jimowi i sobie. Wydała jakiś cichy okrzyk i w ślad za ojcem uciekła na górę. Jim patrzył za nią ogłupiały, po czym opadł na krzesło jak szmaciana lalka. Nie miało sensu kontynuować dyskusji z ludźmi tak niezrównoważonymi jak ci Reilly'owie, którzy bez ustanku tylko biegają po schodach, w górę i na dół. Teraz wypadała kolej na ojca. Myłeś zstępował po stopniach sztywno i ciężko, trzymając się obiema rękami poręczy, jakby zamierzał skoczyć, ale wreszcie stanął na dole. Tym razem było jasne, że godzina Jima nadeszła. Jim się tym nie przejmował. Czuł, że tak czy owak za chwilę zwymiotuje. — Co się stało dziewczynie? — zapytał Myłeś załamującym się głosem. — Nie wiem — stęknął Jim z. czoła miękkie, wilgotne włosy. • zniechęcony, odrzucając — Chyba to to czekanie. — Czekanie? Czekanie na co? — Na to — krzyknął Jim, gwałtownie wyrzucając rękę w powietrze i pozwalając jej opaść bezwładnie. — Pieniądze już są. Dwieście funtów i pięć na księdza. Jutro o ósmej rano zaczyna pan budować ten dom. Rozumie pan? Myłeś potrzebował kilku chwil, aby to przetrawić. Od morderstwa do ślubu to niezły skok, nawet dla człowieka o ekspansywnej naturze. Gładząc brodę przyglądał się Ji-mowi, który leżał na krześle z głową opuszczoną na piersi i z jedną ręką zwisającą martwo. Zaśmiał się cicho. Co za historia! Chryste Panie, co to za historia! — A w domu nie ma ani kropli wódki! — wykrzyknął nagle. — Evelyn! Evelyn! Z góry nikt nie odpowiadał. — Evelyn! — powtórzył rozkazującym tonem, jak człowiek przywykły do natychmiastowego posłuszeństwa. — Zostawmy ją trochę w spokoju — wymamrotał po chwili, skrobiąc się w głowę. — Zdaje się, że ździebko ją to wzięło. Jim, to jest dobra dziewczyna, porządna dziewczyna. Nie robisz fałszywego kroku. Możesz mi wierzyć. — Zrozumiał jednak, że Jim, nawet w takim stanie, nie należy do tych, którym trzeba dodawać ducha, toteż rozpromienił się i zatarł ręce. Bo bardziej niż cokolwiek na świecie Myłeś kochał mężczyznę, prawdziwego mężczyznę. Stał patrząc z rozczuleniem na półprzytomnego zięcia. — Ach, ty zbóju zatracony! — zaśmiał się cicho, kręcąc nad nim głową. — Boże mój, żebym to ja był tak zrobił trzydzieści lat temu, byłbym dziś zamożnym człowiekiem. ŚWIĘTE WROTA I Poiły Donegan i Nora Lawlor spotykały się co dzień rano po mszy o ósmej. Obie były przyzwoitymi dziewczętami, a nawet należały do najprzykładniejszych w mieście. Nora miała okrągłą delikatną twarzyczkę i wielkie, okrągłe, zdziwione oczy. Ciekawska, nieśmiała, marzycielka — przedstawiała dosyć dziwaczną kombinację cech. Jej ojciec, Jerry Lawlor, przedsiębiorca budowlany, był w czasie Rozruchów zastępcą dowódcy Ochotników. Poiły była wysoka, kruczowłosa, jej wydłużona, dumna twarz, na której malował się wielki spokój i zdecydowanie, zwracała na siebie uwagę. Kiedy schodziły we dwie ze wzgórza, na którym stał kościół, Poiły kłaniała się wszystkim ze szczerym, przyjemnym uśmiechem i przyjmowała każde zaproszenie. Nora natomiast przeżywała piekielne męki, ilekroć ktoś ją gdzieś zaprosił: ciekawość w połączeniu z nie- śmiałością kazała jej wyobrażać sobie wszystkie konsekwencje przyjęcia lub nieprzyjęcia zaprosin aż do najdrobniejszych szczegółów. Otóż Nora, w związku z tym osobliwym rysem swej natury, miała dar naprowadzania każdej rozmowy na fakty życiowe, co zdaniem Poiły bywało bardzo krępujące. Dla Nory faktem życiowym było najświeższe zaproszenie; przyjęcie go oznaczało nieustające uczucie skrępowania, odmowa zaś — nie zaspokojoną aż do śmierci ciekawość. Gdy z pewnym trudem usiłowała wyrazić w słowach swój dylemat, Poiły przybierała bezbarwny, uprzejmy wyraz twarzy i bez najmniejszego wysiłku wycofywała się w krąg własnych myśli o tym, co będzie dziś na obiad. — Ty w ogóle nie słuchasz tego, co mówię — uskarżała się Nora. — Ależ tak, słucham, słucham — odpowiadała niecierpliwie Poiły. — Tylko, wiesz, muszę pędzić, bo spóźnię się na śniadanie. Nora widziała, że Poiły nie interesuje się ani trochę faktami życiowymi. Bardzo się nad tym zastanawiała. Czy aby Poiły jest szczera? Jak można nie być ciekawym? Może tylko chytrze udaje, jak wszyscy Doneganowie? Nora tak długo rozmyślała o niezbadanych zamiarach Stwórcy, który rozdzielił ród ludzki na dwie płci, że na widok posągu któregoś ze świętych Pańskich nie mogła nie zadawać sobie pytania, jak by on też wyglądał bez szat. W naszym kościele to nie żarty, bo posągi świętych stoją zaraz u wejścia i we wszystkich bocznych kaplicach, i pod kolumnami wzdłuż nawy. Dzięki nim kościół wygląda wesoło, ale dla Nory stanowili oni straszną pokusę, bo trudno było nie widzieć ich wszystkich w postaci greckich posągów, a coś w ich twarzach i gestach sprawiało, że wizja taka była bardziej nieprzyzwoita niż którekolwiek z bóstw greckich. Dla osoby prawdziwie pobożnej wyobrażenie św. Alojzego Gonzagi bez szat ma w sobie coś przerażającego. Takie wyobrażenie uderzyło Poiły jako szczyt nonsensu. — Coś ty, Nora — powiedziała z hamowaną pasją — żeby myśleć o czymś podobnym! — Ale ostatecznie — zaperzyła się Nora — musieli przecież mieć ciała takie same jak wszyscy. — Naturalnie, byłoby dziwne, gdyby ich nie mieli — przyznała z całym spokojem Poiły; dla Nory było jasne, że jej przyjaciółka nie ma o niczym pojęcia. — Ale co to nas może obchodzić? — Jak wyjdziesz za mąż, to może się okazać, że bardzo cię będzie' obchodzić — odrzekła Nora mgliście. — Ach, co tam, nigdy nie będę sobie zawracała głowy takimi rzeczami — stwierdziła Poiły pewnym siebie tonem. — Jak to? Nie wyjdziesz za mąż? — A po co mi to? — Ale dlaczego, Poiły? — dopytywała natarczywie Nora, w nadziei, że może wreszcie odkryje jakiś wspólny punkt w wybrednych wymaganiach Poiły i swoich. — Ach — westchnęła Poiły — nie umiem sobie po prostu wyobrazić siebie jako mężatki. Żeby się nie wiem jak kogoś kochało. Weźmy na przykład taką Susie. Zawsze nie cierpiałam spać z nią w jednym pokoju. W ogóle nie przestawała mówić. — Ech, gdyby to chodziło tylko o mówienie! — Twarzyczka Nory przy tych słowach rozbłysła tajemniczo, jakby od uśmiechu. — Moim zdaniem, nie ma nic gorszego niż mówienie — twierdziła stanowczo Poiły. — Nie mogę sobie wyobrazić nic gorszego. — Jeżeli pomimo wszystko wyjdziesz za mąż, to czeka cię niespodzianka — zauważyła tajemniczo Nora. — Co za niespodzianka? — Och, oczywiście nie potrafię ci tego nawet opisać — prychnęła Nora z rozdrażnieniem. — Nikt mi przecież słowa nie piśnie. Osoby, które się znało całe życie, zachowują się w dalszym ciągu tak, jakby człowiek był jeszcze dzieckiem, któremu nic nie można powiedzieć. — Co ty mówisz? — zachichotała Poiły na myśl nie tyle o tym, jaka to może być tajemnica, ile o tym, że przynajmniej raz wścibstwo Nory natknęło się na przeszkodę nie do pokonania. — Jeżeli wyjdziesz za mąż wcześniej niż ja, to mi powiesz? — spytała Nora. — Ach, możesz być pewna, moja droga — przyrzekła Poiły takim tonem, jakby obiecywała kogoś zawiadomić, kiedy przywiozą węgiel. — Ale wszystko, rozumiesz, wszystko — nalegała z powagą Nora. — Czemuż nie miałabym ci powiedzieć? — zniecierpliwiła się Poiły, wyraźnie okazując, że zaabsorbowanie Nory faktami życiowymi uważa za absolutnie niestosowne. — Zresztą to raczej ty wyjdziesz za mąż. Ja nigdy jakoś nie miałam do tego najmniejszej inklinacji. Było rzeczą jasną, że gadatliwość Susie przekreśliła szansę jakiegoś mężczyzny w stosunku do Poiły. II Charlie Cashman był serdecznym przyjacielem ojca Nory i bardzo częstym gościem w domu Lawlorów. W 'czasie Rozruchów był dowódcą Jerry'ego Lawlora. Miał w mieście duży sklep towarów żelaznych, co zawdzięczał wyłącznie swej patriotycznej przeszłości. Nigdy nie żył w zgodzie z matką, która nienawidziła Ochotników, tak jak nienawidziła książek, które czytał Charlie. Uważała go za lekko-ducha i jeszcze kiedy był młodym chłopcem, postanowiła, że sklep przejdzie na drugiego syna, Johna Joe'ego. Pani Cashman była kobietą, która nie wie, co to znaczy nie postawić na swoim, toteż Charlie pogodził się z sytuacją, a po Rozruchach wywiał z miasta i pracował w Asragh jako subiekt. Kiedy jednak umarł stary John Cashman, który za życia nigdy nie sprzeciwił się żonie, okazało się, że jego testament jest jednym sprzeciwem. Zdaje się, że zawsze był zagorzałym nacjonalistą, uwielbiał kulturę i nie cierpiał Johna Joe'ego, więc Charlie, zupełnie jak w powieści, odziedziczył absolutnie wszystko i nawet matka mogła pozostać w rodzinnym domu tylko dlatego, że on ją tolerował. Charlie był dobrą partią i bez wątpienia czuł sympatię dla Nory, ale Nora czemuś go nie znosiła. Był to mężczyzna lekkomyślny, łatwo się zapalający, jego pełna, ziemista, pokryta drobnymi zmarszczkami twarz zawsze wyglądała tak, jakby się golił wczoraj; przenikliwe szare oczy jak szparki pod krzaczastymi brwiami, włosy na kościach policzkowych. włosy w uszach i nawet w nosie. Chodził w starym, wy-brudzonym ubraniu tweedowym i w czapce. Nora nie mogła go ścierpieć — nawet ubranego. Wmawiała sobie, że to z powodu tego dołka w brodzie, bo ktoś jej kiedyś powiedział, że taka broda świadczy o zmysłowości, ale prawdzi wym powodem było wyobrażenie tego mnóstwa włosów. Nadawały mu taki zwierzęcy wygląd! Poza tym miał w sobie coś chytrego i dwuznacznego. W porównaniu z przeciętnym poziomem mieszkańców miasta był człowiekiem bardzo oczytanym. Zastawszy kiedyś Norę przy lekturze żywota św. Franciszka Salezego zapytał, czy nie czytała Romeo ź Julii; zapytał z miną tak znaczącą, że wzbudził w niej jeszcze większą odrazę. Utkwiła w nim zimne, przeszywające spojrzenie, które powinno go było zmiażdżyć, ale nie zmiażdżyło — był taki gruboskórny. — Naturalnie że czytałam — odpowiedziała spokojnie, właśnie żeby mu pokazać, że prawdziwa pobożność nie wyklucza badania pospolitszych aspektów życia. — I co o tym myślisz? — zapytał. — Myślę, że utwór ten zawiera zastanawiającą naukę moralną. — Proszę, proszę! — wykrzyknął Charlie szczerząc zęby w uśmiechu. — Jakąż to naukę? — Wykazuje, do czego może ludzi doprowadzić niepohamowana namiętność. — Ach, nie byłbym na to zwrócił uwagi. Twój ojciec i ja byliśmy w swoim czasie także trochę niepohamowani. Ojciec Nory, okazały mężczyzna o wyłupiastych oczach i nie domkniętej gębie, patrzył na nich z drugiego końca pokoju i nic nie mówił, ale z tonu rozmowy zrozumiał, że ci dwoje toczą ze sobą pojedynek, jakby jego nie było, i chciał się dowiedzieć czegoś więcej. Wieczorem, po odejściu Charlie'ego, zmierzył Norę groźnym spojrzeniem. — O jakiej to książce mówił Charlie Cashman? — zapytał córkę. — Czy ja to czytałem? — Romeo i Julia'? — zdziwiła się Nora. — Jest za tobą na półce. W dużym wydaniu Szekspira. Jerry wziął z półki książkę i po chwili miał jeszcze bardziej zdziwioną minę niż Nora. — Osobliwy sposób pisania — zauważył. — O czym to? Opowiedziała mu fabułę Romea i Julii, jak umiała najlepiej, z lekką tendencją do kreowania na głównego bohatera Brata Wawrzyńca; oczy ojca sprawiały y/rażenie jesz- cze bardziej wyłupiastych niż zwykle. Żywił on należny szacunek dla kultury. — Ale ślub mieli w porządku? — zapytał w końcu. — Mieli. A bo co? — Bo to śmieszne, żebyś go tak sztorcowała — odparł kłótliwie. — Nie wydaje mi się, żeby w tym było coś złego. — Stanął przy schodach z rękami w kieszeniach spodni, a Nora wpatrywała się w niego jak zahipnotyzowana. Wiedziała, co miał na myśli. — Słuchaj — mówił dalej — nie mam zamiaru narzucać ci go na siłę, ale mnóstwo dziewcząt w mieście cieszyłoby się z takiej okazji, jaka się tobie trafia. Powiedział tylko tyle, ale Nora nie chciała żadnych okazji. Wolałaby raczej zginąć na arenie jak chrześcijańska męczennica aniżeli wyjść za mąż za tak strasznie włochatego mężczyznę. Nie dała Charlie'emu nawet sposobności do oświadczyn, choć wiedziała, że omawiał tę sprawę w cztery oczy z ojcem. Po pewnym czasie, ku największemu obrzydzeniu Nory, Charlie zwrócił się ze swymi umizgami do Poiły, którą poznał w domu Lawlorów. Obrzydzenie Nory oczywiście nie miało nic wspólnego z zazdrością o Poiły. Jego źródłem było przede wszystkim zdemaskowanie męskiej natury, ściślej — natury Charlie'ego. Zmysłowy, niestały, nie miał nawet tyle przyzwoitości, aby pozostać do końca życia w bezżennym stanie; nie groził Norze samobójstwem, przyjaciele nie musieli go nawet wywozić na dłuższy wypoczynek do jakiejś odległej miejscowości. Najzwyczajniej w świecie odwrócił się od niej, jakby to był samochód zbyt drogiej marki, i wziął inny, najtańszy. Wprawiło ją to w przygnębienie z powodu ludzkiej natury w ogóle. Ojciec jak najsłuszniej ocenił sytuację. Nie dość, że Doneganowie wyłazili ze skóry, aby złapać Charlie'ego, ale i sama Poiły wydawała się całkiem zadowolona. Po tych wszystkich zastrzeżeniach, jakie głosiła przeciw małżeństwu, Nora uważała to za przebiegłość z jej strony. W spokojnych chwilach zdawała sobie sprawę, że nie jest w stosunku do Poiły zupełnie sprawiedliwa. W istocie sytuacja przedstawiała się przypuszczalnie tak, że Poiły, jako dziewczyna łagodna i pełna szacunku dla starszych, uważała, iż jeśli w ogóle ma wyjść za mąż, to powinna to zrobić w taki sposób, aby zadowolić rodziców. Owłosienie Charlie'ego nic jej nie przeszkadzało, natomiast jego samego szczerze lubiła. Była skromna, nie rościła sobie pretensji do zbytniej mądrości; nie wiedziała nawet, która z dwóch partii sprawuje w danej chwili rządy, a Charlie umiał jej to wszystko wytłumaczyć niezwykle interesująco. Wydawał jej się człowiekiem naprawdę potężnego umysłu i słuchając go miała wrażenie, że słucha wielkiego kaznodziei. Jednakże Nora, nawet uwzględniając to wszystko, uważała, że jej postępowanie jest dosyć dziwne. Wszyscy Doneganowie byli przebiegli. Sprawa ta spowodowała pewne ochłodzenie stosunków między przyjaciółkami, ale Poiły była bardzo zaabsorbowana sobą i dlatego mało wrażliwa, toteż najgorzej wyszła na tym Nora. III Jak wszystkie narzeczone, Poiły miała mnóstwo najrozmaitszych projektów. Gdy Charlie zapytał, dokąd chciałaby wyjechać w podróż poślubną, wydawała się nieco zakłopotana. — Och, ale to by za dużo kosztowało — odparła po swojemu, jakby niezupełnie na temat. — Co by za dużo kosztowało, moja panno? — powiedział beztrosko. — O koszty się nie martw. Dokąd chcesz pojechać? — Do Lourdes? — bąknęła Poiły na wpół pytająco. — Czy to bardzo daleko? — Do Lourdes... — powtórzył Charlie w osłupieniu. — A po cóż ty chcesz jechać do Lourdes? — O, tylko z pielgrzymką. Nie czytałeś Żywota Berna-detty? — Nie — odparł szorstko, w obawie aby go nie zmusiła do przeczytania. — Pojedziemy do Lourdes. Wszystko już było załatwione, kiedy pewnego dnia Poiły spotkała na ulicy Norę. Nora czuła się skrępowana; przyszło jej na myśl wszystko, co opowiadała przyjaciółce o Char-liem i co z pewnością do niego dotarło (nie dotarło, ale Nora sądziła po sobie). — Dokąd wyjeżdżacie w podróż poślubną? — zapytała. — Nigdy byś nie zgadła — odrzekła radośnie Poiły. — No, dokąd? — Norze oczy wprost wyłaziły z ciekawości. — Wyobraź sobie, do Lourdes! — Do Lourdes? — krzyknęła Nora przerażona. — Jak to, więc ty nie wiesz? — O czym nie wiem? — spytała Poiły, z kolei też wystraszona. — Tylko mi nie mów, że nie wolno. — Ależ wolno, wolno, tylko że to przynosi nieszczęście — odparła Nora, z trudnością chwytając oddech. — Znałam jedną dziewczynę, która pojechała po ślubie do Lourdes, i nie minął rok, jak umarła. — O Boże, Nora — wykrzyknęła Poiły gorzko zawiedziona — jak to może być, żeby mi nikt nie powiedział? Co za ludzi trzymają w tych biurach podróży? — Na pewno byli przekonani, że musisz wiedzieć. — Skądże mogłam wiedzieć? — odrzekła Poiły z rozpaczą. — Przecież nawet Charlie nic o tym nie wie, a uchodzi za człowieka wykształconego. Popędziła co sił do Charlie'ego i po raz pierwszy okropnie się pokłócili. Charlie już się pogodził z myślą o Lourdes ze względu na perspektywę spędzenia kilku dni w Paryżu, toteż teraz tupał i pienił się na Norę Lawlor, na jej cholerne zabobony, ale dziewczyny tak rozważnej jak Poiły nie można było skusić, aby — sprzeciwiając się woli Bożej — ryzykowała majątek i szczęście, toteż zgłoszenie w biurze podróży zostało wycofane na kilka dni przed ślubem. Wyjechali zamiast tego do Connemara. Przybyli na miejsce w deszczowy wieczór i Poiły zauważyła melancholijnie, że Connemara nie jest ani trochę podobne do tego, co sobie wyobrażała. Nie była to jedyna rzecz, która zawiodła jej oczekiwania, i nie tylko ona do-CTata zawodu. Poiły przywiozła do Connemara statuetkę Najświętszej Panny i postawiła ją na stoliku nocnym przy łóżku. Potem odmówiła wieczorny pacierz i rozebrała się. Trochę ją zdziwiło, że Charlie przygląda się jej w taki sposób, ale nie zatrwożyła się na serio. Czuła się wyczerpana podróżą i powiedziała, że łóżko jest bardzo wygodne. ,,0-och! — ziewnęła rozkosznie — nie ma chyba na świecie nic lepszego niż łóżko." Charlie uśmiechnął się na to jakimś wilczym uśmiechem; czegoś takiego jeszcze nie widziała, więc ogarnął ją lęk. „Charlie, czy ja powiedziałam coś złego?" — zapytała. Nic nie odrzekł, co wydawało się jeszcze bardziej niepokojące. Po chwili wpakował się do łóżka; ochnęła tak głośno, że można było usłyszeć w całym hotelu. W ciągu tej nocy w mózgu Poiły, mieszczącym zazwyczaj niezbyt wiele myśli, trzepotała się tylko ta jedna jedyna: „Jak to? Czy to możliwe? Dlaczego mi nikt nie powiedział?" Jeśli nie uciekła z pokoju w ataku histerii, to tylko dlatego, że bez przerwy powtarzała strzeliste westchnienia: „Jezu, zlituj się! Ratuj, Maryjo!" Myślała o wszystkich swoich znajomych mężatkach, poczynając od własnej matki — o tych otyłych, pobożnych i pogodnych kobietach, które widuje się co rano na mszy świętej — i zastanawiała się, czy przez całe życie chowały w sercu taką tajemnicę. Teraz już rozumiała dokładnie, czego usiłowała dowiedzieć się Nora i dlaczego nikt nie chciał jej tego zdradzić. Było to coś, o czym nie można mówić, coś, co można jedynie znosić. Pozostawała tylko wątłą nadzieja — może po latach jaknd do tego przywyknie, jak przywykły chyba inne kobiety. Ale potem wszystko zaczęło się od początku i, powtarzając strzeliste wezwania dostatecznie głośno, aby Charlie je słyszał, zrozumiała, że nigdy, przenigdy nie zdoła przywyknąć. A kiedy się to wreszcie skończyło, poczuła w sobie zarzewie gorzkiego gniewu na wszystkie bzdury, jakie wypisywały o tych sprawach stare gaduły w rodzaju Szekspira. „Och, co za kłamcy! — myślała żałując, że nie może dostać któregoś z nich choć na pięć minut w swoje ręce. — Co za kłamcy!" Nazajutrz po powrocie z podróży poślubnej odwied;':]!;'. ją Nora. Nie mogła ani chwili dłużej pohamować swej ciekawości. W sklepie był Charlie, do którego Nora nieśmiało się uśmiechnęła. Usiadły z Poiły w saloniku wychodzącym na główną ulicę i piły herbatę. Nora spostrzegła z satysfakcją, że Poiły wygląda trochę zmizerowana. Zapaliła papierosa i zagłębiła się wygodnie w fotelu. — No tak, więc jakie to uczucie, kiedy się jest mężatką? — zapytała z uśmiechem. — Och, nic specjalnego — odpowiedziała Poiły, choć jej twarz wydała się Norze przez chwilę jeszcze mizerniejsza. — A jaki okazał się Charlie? — O, chyba jak każdy inny — odrzekła Poiły bez przekonania i umknęła spojrzeniem w kierunku okna. — I to już wszystko, co masz mi do powiedzenia? — nalegała Nora z nerwowym śmiechem. — Właściwie o co ci chodzi? — obruszyła się Poiły. — Myślałam, że coś mi poradzisz — odparła Nora nonszalancko, ale umacniało się w niej przekonanie, że z Poiły nic się nie da wycisnąć. — Boże drogi, Noro — rzekła Poiły z roztargnionym wyrazem twarzy — myślę, że o tego rodzaju sprawach nie powinno się w ogóle mówić. Nora zrozumiała, że od Poiły nigdy nic nie wydębi. Od nikogo nic nie wydębi. Wszystkie one są takie same. Wchodzą tam i drzwi się za nimi zamykają na zawsze. Zachciało jej się płakać. ^— Więc było aż tak źle? — zapytała ze smutkiem. — Wolałabym o tym nie mówić — rzekła Poiły stanowczo. Spuściła głowę; na jej gładkim czole pojawiły się drobne poprzeczne zmarszczki, a spod brody wysunęła się druga, zaczątek podbródka. IV Sklep Charlie'ego znajdował się przy ulicy Głównej; przypominał jaskinię, u której wejścia po obu stronach wisiały na zewnątrz wiadra i ustawione były łopaty. Kiedy się wchodziło dci środka, na prawo były artykuły żelazne, :i na lewo towary mieszane. Charlie zajmował się artykułami żelaznymi, resztą zaś Poiły z młodą pomocnicą. Dział Char-lie'ego był rzeczywiście dobrze prowadzony; w promieniu wielu mil od miasta nie było takiej maszyny rolniczej, na której działaniu by się nie znał i do której, w razie potrzeby, nie potrafiłby znaleźć u siebie choćby namiastki części zamiennej. Poiły nie miała wprawdzie wybitnych zdolności handlowych, ale była sumienna i uprzejma. Stanowiła pod każdym względem wzór dobrej żony, usłużna, miła, łagodna, a skromna do tego stopnia, że nie pozwalała Charlie'emu zapalić światła, gdy w zimowe ranki ubierała się, aby pójść na mszę świętą. Pani Cashman zawsze miewała w domu wielki wybór świętych obrazów, ale Poiły wprowadziła się z całą galerią. Był także zegar z Lourdes, który na Anioł Pański wygrywał tamtejszą pieśń, ogromnie kojącą i nabożną, ale Charlie czuł się mimo to troszeczkę zawiedziony. Czuł się zawiedziony, chociaż nie umiałby powiedzieć dlaczego. „Romeo, czemuż ty jesteś Romeo?" — deklamował ni stąd, ni zowąd, bez żadnego związku. Włoszki prawdopodobnie są inne. To z pewnością tamtejsze słońce! Charlie jako mężczyzna był niesforny i miał nadzieję, że małżeństwo go ustatkuje. Nie ustatkowało. Wieczorem, już po zamknięciu sklepu, kiedy powinien był siedzieć na górze z książką i fajką, nagle ogarniała go tęsknota za barem Johnny'ego Desmonda. To wchodził do hallu, to wychodził, lustrował ulicę w jednym i w drugim kierunku, aż w końcu nie mógł dłużej znieść tego niepokoju. Wszystko to razem wytrącało go z równowagi. Czasem, szukając jakiejś pociechy, wracał do sklepu, zapalał lampę nad biurkiem i wyciągał z szuflady kopię testamentu ojca. Niczego nie oczekiwał po tym testamencie, a zostało mu dane wszystko. Czytał na nowo od początku do końca z miną pełną szacunku. Ten testa- ment zawsze mu się podobał, podziwiał zwartość stylu, który starannie wykluczał jakąkolwiek możliwość niewłaściwego zrozumienia. Nabrał dzięki temu testamentowi nowego respektu dla prawników. Było to w swoim rodzaju naprawdę równie mocne jak Szekspir. Któregoś popołudnia, mrocznego i posępnego, kiedy ruch w sklepie już ustał, weszła matka i zastała go przy tym zajęciu. Uśmiechnął się do niej chytrze. Była nieznośną, przebiegłą i nudną staruchą, pokręconą przez reumatyzm i przez własną złośliwość. — Właśnie odprawiałem tu sobie nabożeństwo — powiedział Charlie. — Ee, widzę, nad czym tak siedzisz — westchnęła z rezygnacją. — Już dawno zauważyłam. — Piękna lektura, pobożna — pochwalił Charlie, klepiąc testament owłosionym łapskiem. — Czytaj sobie, czytaj, ty bezbożny krętaczu — powiedziała bez rozgoryczenia. — Zawsze byłeś zanadto cwany dla tego biednego fujary, twego brata. Ale uważaj, bo może się jeszcze okazać, że wygrzewasz gniazdo dla niego. — O czym mama mówi? — zapytał spłoszony. — Wszystko jest w ręku Bożym — oznajmiła z namaszczeniem pani Cashman. — Lepsze ciasto nieraz nie wyrastało. Wychodząc trzasnęła drzwiami, a Charlie pozostał bez tchu, nagi wobec okrutnej świadomości. Testament utracił swą magiczną moc. Była w nim klauzula, na którą dotychczas nie zwracał uwagi — nie miał po temu powodu — czyniąca dziedzicami sklepu jego dzieci, a gdyby takowych nie miał, dzieci Johna Joe'ego. Otóż John Joe miał ich czworo i piąte w drodze, podczas gdy Charlie nie miał żadnego. Inny mężczyzna, zaledwie w rok po ślubie, wcale by się o to nie troszczył, ale Charlie nie należał do tego gatunku ludzi. Był urodzonym ,,wiecznym zmartwieniem". Posępnie zamyślony, z rękami w kieszeniach, podszedł do drzwi od ulicy i, oparłszy się o futrynę, stał ze skrzyżowanymi nogami, w czapce ściągniętej nisko na oczy. Matka czytała w nim jak w otwartej książce. Wystarczyła błahostka, aby wytrącić go z równowagi. Ledwie rozdzwoniły się dzwony na Anioł Pański, spuścił żaluzje w sklepie i poszedł na kolację. Po kolacji zapalił fajkę i powoli przeszedł przez hali do drzwi wejściowych, aby popatrzyć w górę i w dół ulicy, a nuż wypatrzy kogoś znajome go albo jakieś ciekawe zdarzenie. Nigdy nic nie wypatrzył, ale co szkodzi upewnić się o tym? Zawrócił do kuchni powłóczącym krokiem, jak to zwykle bywało, nim się wybrał do Johnny'ego Desmonda. Nogi dawały mu w ten sposób znać, że stąpają w niewłaściwym kierunku. Matka wyszła już do kaplicy, Poiły siedziała przy stole pod oknem. Charlie wciągnął głęboko oddech, wyjął ręce z kieszeni, zadarł głowę i wyprostował ramiona. — Wiesz co — powiedział z werwą — mógłbym właściwie pójść na mały spacerek. — Ależ naturalnie — odrzekła Poiły bez najmniejszej urazy. Zawsze mówiła to samo, ale w stanie przygnębienia, w jakim Charlie obecnie się znajdował, słowa te zabrzmiały mu w uszach jak martwy klawisz. Uważał, że sprawa jest przykra, jeżeli w rok po ślubie mężczyzna nie ma ochoty posiedzieć w domu, a żona nie ma ochoty go do tego nakło- nić. Nie znaczy to, żeby mogła nakłonić Charlie'ego, nawet gdyby usiłowała, ale jego zdaniem odrobina perswazji byłaby raczej na miejscu. — Matka z tobą nie rozmawiała? — zapytał przebiegle. — Nie — zdziwiła się Poiły. — A o czym miała ze mną rozmawiać? — O niczym specjalnie... Tylko zwróciła mi uwagę, że tobie niespieszne do powiększenia rodziny — dodał z odcieniem wyrzutu. — Boże drogi! — wykrzyknęła Poiły. — To bardzo dziwne, że mogła coś takiego powiedzieć. — Dziwne? — mruknął Charlie niby to do siebie, ale łypnął na nią spod oka. — Charlie, nfe przypuszczasz chyba, że w ogóle nie będę miała dzieci? — Ależ nie, nie, nie — odparł pospiesznie, obawiając się, że powiedział może zbyt dużo. — Ale, widzisz, jej byłoby bardzo na rękę, gdybyś nie miała dzieci. Wtedy sklep dostałby się dzieciom Johna Joe'ego. — Jakim sposobem dzieci Johna Joe'ego mogłyby go dostać? Przecież ojciec zapisał sklep tobie? — Mnie i moim dzieciom — wyjaśnił Charlie. — Gdybym nie miał dzieci, wszystko przejdzie na dzieci Johna Joe'ego. — Boże drogi, to dla ciebie wielkie zmartwienie, Charlie, prawda? — Hm cóż, rzeczywiście trochę się tym martwię — przyznał Charlie skrobiąc się w głowę. — Masę pracy włożyłem w ten sklep. Nikomu nie jest miło pracować dla cudzych dzieci. Nie poszłabyś do doktora? — Musiałabym najpierw zapytać księdza Ringa. To znowu zdenerwowało Charlie'ego. Omal jej nie powiedział, że powinna była wyjść za mąż za księdza Ringa, ale przypomniał sobie w porę, że Poiły z pewnością wyspowiadałaby się z tego. Największą przyjemnością cnotliwej kobiety jest spowiadanie się z grzechów swego męża. V Słowa Charlie'ego po raz pierwszy postawiły Poiły wobec faktów życiowych. Bardzo dużo o tym myślała, ale upłynął cały tydzień, zanim zdobyła się na przedyskutowanie tej sprawy z Norą. Na tego rodzaju tematy można rozmawiać jedynie z kobietą, i to z kobietą na wyższym poziomie intelektualnym, a Nora była jedyną kobietą na wyższym poziomie intelektualnym, jaką Poiły znała. Nora nie była skłonna traktować tego tak poważnie jak Charlie. Jej zdaniem, istniały wszelkie szansę. W niektórych małżeństwach dziecko przychodzi na świat dopiero po wielu latach, a znów inne małżeństwa nie czekają nawet na przepisowy termin. Jak dobrze pomyśleć, to właściwie zdecydowany skandal, ale Poiły jakoś nigdy nie wpadła na myśl, żeby o tym pomyśleć. Jeżeli już naprawdę nie ma żadnej rady, to zawsze jeszcze zostają Święte Wrota. Adwokat Johnny Fleming i jego żona nie mieli dzieci przez dziesięć lat po ślubie, więc odprawili pielgrzymkę do Świętych Wrót i teraz ludzie zaczynają mówić, że już pora, żeby odbyli drugą pielgrzymkę, w celu zahamowania twórczej energii. • — Sądzę, że w razie konieczności mogłabym się wybrać na przyszły rok — rzekła Poiły niepewnie. — Jeżeli w ogóle masz się wybrać, to musisz to zrobić w tym roku — oświadczyła Nora. — Wrota są otwarte tylko co siedem lat. — Co siedem lat! — wykrzyknęła Poiły. — W żadnym wypadku nie mogłabym czekać tak długo. — Byłoby to w każdym razie zanadto niebezpieczne. Jedna kobieta na .naszej ulicy czekała do trzydziestego ósmego roku życia, no i umarła przy urodzeniu dziecka. — Boże drogi! — zirytowała się Poiły. — Może to grzech krytykować, ale naprawdę bardzo dziwnie to Pan Bóg urządził. Przedstawiła sprawę Charłie'emu. Charlie zrazu wykrzywił się, jakby nie dosłyszał; była to jego ulubiona sztuczka, ilekroć chciał zyskać na czasie. A teraz chciał zyskać na czasie. — Dokąd, powiedziałaś? — zapytał ostrożnie. — Do Rzymu — powtórzyła Poiły. — Aha, do Rzymu. — Charlie miał nieprzeniknioną minę. — A mówiłaś, że chcesz jechać do Rzymu po co? — Z pielgrzymką do Świętych Wrót. Czyżbyś o tym nie słyszał? — spytała ufnym tonem, którego używała dla podkreślenia szacunku, jaki żywiła dla jego uczoności. — Nie — odrzekł sceptycznie, aby utrzymać się w roli wszechwiedzącego męża. — Cóż to są za wrota? — Święte Wrota. — Święte Wrota? —— Otwierają je tylko raz na siedem lat. To pomaga, jak ktoś chce mieć dzieci — nalegała z nadzieją w głosie. — Rzeczywiście? — zapytał z powagą Charlie. — Kto ci o tym powiedział? — Nora Lawlor. — Ech! — zniecierpliwił się. — Nie ma w tym pewnie słowa prawdy. — Boże drogi! — zawołała przejmującym głosem, oburzona tym brakiem wiary. — Przecież nie nrzvDuszczasz. żebv Flemingowie wybierali się w taką daleką podróż, gdyby to nie była prawda? — Nie, nie, nie, nie przypuszczam — wycofał się spiesznie, zrozumiawszy, że wszelkie dalsze obiekcje z jego strony zostałyby powtórzone księdzu Ringowi. — Ale obawiam się, że trudno by mi było wyjechać. — Tak, ale ja będę musiała pojechać — oświadczyła Poiły ze spokojnym zdecydowaniem. — Gdybym to odłożyła na siedem lat, mogłoby być już za późno. Nora mówi, że to jest bardzo niebezpieczne. — Do jasnej Anielki — warknął popędliwie — jej to nie- bezpieczeństwo nie zagrozi! Złość jego trwała niedługo. Oto nadarzał się pretekst do odbycia wycieczki, a Chariie przepadał za wycieczkowaniem. Dotychczas nie jeździł dalej niż do Londynu. Paryż go oszołomił. Eksperymentował z zielonymi, różowymi i żółtymi trunkami i miał przy tym zadowoloną minę dziecka, które zakradło się do spiżarni. Późnym wieczorem, gdy pociąg jechał przez Alpy, Chariie tkwił w korytarzu przy oknie, z łokciami wspartymi na metalowym pręcie, i podśpiewywał pod nosem: „W góry, w góry, miły bracie", a łzy radosnego podniecenia spływały mu po owłosionych policzkach. Nie mógł ani na chwilę zapomnieć o tym, że jedzie do ojczyzny Romea i Julii. Zaznajomił się szybko z dwiema pozostałymi osobami w przedziale; gruby Holender bez marynarki zajadał parówki i co chwila obejmował siedzącą obok kobietę — swoją żonę, jak mówił. Widok ten raził Poiły swą ordynarnością, wyszła więc na korytarz, ale nie po to, aby przyglądać się krajobrazowi. — Ślicznotka, co? — spytał Holender, gładząc czule podbródek swej towarzyszki. — Piękna! Piękna! — zgodził się Chariie z entuzjazmem, kiwając głową i uśmiechem ośmielając kobietę, która nie mówiła po angielsku i wyglądała, jakby raczej niewiele mogła powiedzieć w jakimkolwiek innym języku. — Pan też jedzie z ładną kobitką — zauważył Holender. — Kto to taki? — Poiły? — Chariie obejrzał się na ciemną postać w korytarzu. — Ach tak, to żona. — Czyja żona? — Moja. — Nie kocha jej pan? — Nie kocha? — powtórzył jak echo Chariie, zerkając znów na korytarz. — Ależ oczywiście, szaleję za nią. — To dlaczego jej pan nie pieści? — zdziwił się Holender. — Kobity nigdy nie mają tego dosyć. Popatrz pan na moją! — O, moja tego nie lubi — odparł Chariie w popłochu. — My w Irlandii nie zajmujemy się za bardzo tymi rzeczami. — A czym się zajmujecie? — No cóż... —Chariie zawahał się, bo sam właściwie nie wiedział czym, jeśli nie liczyć polityki, która tutaj nie wydawała się jakoś na miejscu. — Interesuje nas więcej sport, wie pan, konie, psy... — Ee — stwierdził Holender z przekonaniem — nie może być nic lepszego od kobit. Chariie wyszedł na korytarz do Poiły, która stała zwrócona plecami do przedziału i miała zamyśloną 'minę. — Ze też oni tak mogą! — powiedziała wzburzona. — Nie uważasz, że ta kobieta powinna trupem paść ze wstydu? To chyba muszą być protestanci, co, Chariie? — Prawdopodobnie, prawdopodobnie — odpowiedzią^" przyszło mu bowiem do głowy, że lepiej nie próbować tłumaczyć. VI Wycieczka była wspaniała, przez cały miesiąc Chariie miał o czym opowiadać. Winogrona wielkie jak agrest, w każdej kawiarence, ledwie zapadnie zmierzch, śpiewa jakiś sopran, tenor albo baryton, śpiewa o miłości, ile tchu w piersiach — amore, mio cuore, traditore — od razu wiadomo, skąd się to wzięło u Julii. Nie zabawili tam jednak dosyć długo, aby i Poiły mogła się tym zarazić, toteż jedynym cudem, jaki stamtąd przywiozła, był zdumiewający fakt, że w bazylice Sw. Piotra obcy mężczyźni szczypali ją w siedzenie. „W co?" — pytały zaskoczone sąsiadki. „W siedzenie — powtarzała Poiły z niedowierzaniem. — Możecie dać temu wiarę?" Morgan, nadworny kawalarz w barze Johnny'ego Des-monda, zaczął puszczać w obieg paskudne dowcipy, że to niby bywają wrota i wrota, a stara pani Cashman, wyzbywszy się wkrótce niepokoju wywołanego możliwością interwencji boskiej, głośno rozpowiadała, że marne byłyby jej widoki na przyszłość, gdyby miała być zdana na łaskę syna, który musiał wozić żonę do Rzymu. John Joe nie potrzebuje cudów, żeby mu żona zaszła, wystarczy, że na nią spojrzy nieboraczek. Poiły jednak, trzeba oddać jej sprawiedliwość, martwiła się ani trochę mniej niż Charlie. Pielgrzymka kosztowała ich sześćdziesiąt kilka funtów i w zamian za te ciężkie pieniądze nie mogli się wykazać absolutnie niczym. Jeżeli Święte Wrota nie potrafiły zdziałać tego rodzaju rzeczy, to mimo wszystko nie mogły być takie święte. Zbeształa porządnie Norę Lawlor za niefortunną radę. — Ostatecznie, 'moja droga — odpowiedziała Nora rzeczowo — nie powinnaś się za dużo spodziewać. To może być coś psychicznego. — Jakim cudem? — wykrzyknęła Poiły z wściekłością. — Co też ty wygadujesz? — A czemuż by nie? — zapytała Nora nieco cierpko. — Jeśli nie czułaś pociągu do Charlie'ego... — Och... — bąknęła Poiły wymijająco i ostrożnie, ale w jej oczach zaświtało mgliste zrozumienie. — Czy to może mieć jakiś wpływ? — Zupełnie zasadniczy wpływ, moja droga — odrzekła surowo Nora. — Ostatecznie weźmy taką Kitty Dały. Przez osiem lat po ślubie nie miała dzieci, aż jednej nocy wmówiła sobie, że jej mąż to Rudolf Valentino, i potem wszystko już było jak najlepiej, — Rudolf Valentino? Co to za jeden? — Był gwiazdorem filmowym. — Ale dlaczego ona to zrobiła? — Hm, przypuszczam, że Valentino był bardzo przystojny, a sama wiesz, jak wygląda Jerome Dały. — Może są jakieś zdjęcia tego Valentina? Mogłabym go zobaczyć? — spytała Poiły. — Nie wydaje mi się. A zresztą on już nie żyje, więc to by chyba nie było w porządku. Ale jest przecie wielu innych, równie przystojnych jak on. — Ach, nie sądzę, żeby to w ogóle mogło być w porządku. — Poiły z rozdrażnieniem pokręciła głową. Było jej ogromnie żal samej siebie. Doskonale wiedziała, że Nora, ten chytrus, stara się z niej wyciągnąć, co takiego Charlie z nią robił, i przeżywała rozterkę wahając się między ko- niecznością wyjawienia czegoś a pragnieniem niewyjawiania absolutnie niczego. — Ksiądz Ring powiedziałby z pewnością, że to grzech. — Nie rozumiem, dlaczego miałby tak mówić — zauważyła chłodno Nora. — Ostatecznie ona to robiła w dobrych zamiarach. Na to Poiły nie miała odpowiedzi, gdyż wiedziała, jak ważną rzeczą jest robienie czegoś w dobrych zamiarach. A tymczasem pokusa snuła się za nią. W najbliższą sobotę wieczorem poszła do spowiedzi do księdza Ringa. Wyznanie grzechów nie zajęło jej dużo czasu. Nie były to nigdy grzechy, które można by nazwać ciężkimi. — Ojcze duchowny — powiedziała skończywszy z tym — chciałam prosić o radę. — W jakiej sprawie, moje dziecko? — zapytał ksiądz Ring. — Chodzi o mego męża, ojcze duchowny. Ksiądz rozumie, nie mamy dzieci. Wiem, że on się tym strasznie gryzie, więc odprawiłam pielgrzymkę do Świętych Wrót, ale nic nie pomogło. — Co dalej, moje dziecko? — Więc jedna przyjaciółka opowiadała mi o pewnej kobiecie, która była w takiej samej sytuacji. Podobno wyobraziła sobie, że jej mąż jest Rudolfem Valentino. — Któż to taki? — Jakiś filmowy aktor. — Ale skąd jej przyszło na myśl, że on jest jej mężem? — indagował zaintrygowany ksiądz Ring, marszcząc przy tym czoło. — Och, ona wcale tak nie myślała — odrzekła nieszczęsna Poiły. — Wmówiła sobie tylko. Podobno był bardzo przystojny, a jej mąż taki drobniutki, takie nic... Naturalnie, to można zrozumieć — dodała z całą otwartością. — Mój mąż na przykład jest bardzo dobrym człowiekiem, ale wygląd ma raczej niekorzystny. — Charlie? — wykrzyknął ksiądz, do tego stopnia zdumiony, że wyłamał się z tonu przyzwoitego incognito, którego dotychczas oboje przestrzegali. — Przecież Charlie to piękny mężczyzna. — Rzeczywiście ksiądz tak uważa? — spytała Poiły z prawdziwym zainteresowaniem. — Naturalnie, mogę się mylić. W każdym bądź razie tamta kobieta miała potem dziecko. — Jakie imię mu dała? — Nie wiem, proszę księdza. Bo co? Czy to ma jakieś znaczenie? — Nie, po prostu byłem ciekaw. — Ale, proszę, niech mi ksiądz powie, czy to w ogóle jest właściwe? — spytała Poiły. — Hm, nie powiem, żeby w tym było coś złego. — Ksiądz Ring odchylił na bok zasłonkę sprzed konfesjonału i wyjrzał na mroczny kościół. — Z pewnością zrobiła to w dobrych zamiarach. — To samo mówiła mi przyjaciółka — stwierdziła Poiły, zdumiona inteligencją tej wścibskiej Nory. — Z tym zastrzeżeniem, naturalnie, że nie sprawiało jej to przyjemności — dodał skwapliwie ksiądz. — Gdyby miała doznać z tego powodu rozkoszy cielesnej, to byłaby już inna sprawa. — Ach! — wykrzyknęła skonsternowana Poiły. — Chyba ksiądz nie przypuszcza? — Chodzi mi, moje dziecko — tłumaczył ksiądz cierpliwie — o coś więcej niż naturalna przyjemność. — Naturalna przyjemność? — powtórzyła Poiły oszołomiona. — Ale nie sądzę, moje dziecko, żeby tobie to mogło zagrażać — dodał spiesznie ksiądz Ring. Wkrótce potem Charlie zauważył zmianę atmosfery u Johnny'ego Desmonda. Był bardzo wrażliwy na atmosferę. Najpierw Morgan napomknął coś o Poiły i o nowym nauczycielu, niejakim Carmodym. Powiadano, że Carmody był Krewnym księdza Ringa; ten obleśny przystojniak z hrabstwa Kerry pysznił się swoim powodzeniem u kobiet. Charlie skwitował dowcip pogardliwym prychnięciem i śmiechem, omal że nie opowiedział kompanom, jak to Poiły nie pozwala mu zapalić światła, kiedy ubiera się rano do kościoła. Ale później zaczął się zastanawiać. Słowa Morgana doskwierały mu niczym drzazga. Następnym razem, gdy ktoś wspomniał o Poiły, znowu kojarząc jej imię z tym Carmodym, Charlie się nasępił. Było jasne, że za jego plecami coś się dzieje i że on jest ofiarą. Nie mógł ścierpieć tej myśli. Poiły w swej naiwności mogła zachować się nierozważnie. Z drugiej strony wydawało się całkiem możliwe, że — podobnie jak wiele innych kobiet przed nią — udawała tylko naiwną, aby zdobyć sposobność do nierozważnego postępowania. Żaden mężczyzna się w tym nie rozezna. Wracał do domu bardzo podenerwowany. Wkroczył do hallu i rozkazującym tonem zawołał na Poiły, która siedziała po ciemku przy kuchennym piecu. Podniosła się zdziwiona i poszła potulnie za nim na górę. W saloniku zapalił gaz w kominku, po czym schylił się i zajrzał pod okap, jakby chciał się przekonać, czy palnik gazowy nie jest uszkodzony. Wzorem wszystkich niewolników wiecznego zmartwienia Charlie nie uważał, aby cośkolwiek mogło być poniżej jego godności. — Siadaj — rzucił jej szorstko przez ramię. — Boże mój, co to wszystko ma znaczyć? — spytała nerwowo Poiły. Odwrócił się do niej. Stał na dywaniku przed kominkiem, z szeroko, jak przypory budynku, rozstawionymi nogami, w czapce nasuniętej na oczy, tak że wpatrywał się w nią jak gdyby przez owłosione kości policzkowe. Sprawa wymagała zbadania. Nie dysponował żadnym precedensem, aby móc spytać Poiły wprost, czy go zdradziła, czy nie. — Powiedz mi — rzekł wreszcie tonem rozsądnym, który wydawał się odpowiedni do jego roli — czy zrobiłem ci może coś złego? — O co ci chodzi, Charlie? — spytała zakłopotana. — Cóż mogłeś mi zrobić? — Właśnie tego chciałbym się dowiedzieć — odparł rozważnie kiwając głową. — Co takiego niesłychanego ci zrobiłem? — Och, Charlie — wykrzyknęła spłoszona — co też ty mówisz! Przecież ja nigdy nie powiedziałam, że zrobiłeś coś niesłychanego. — Miło mi to usłyszeć — odrzekł Charlie, znowu kiwając głową i spoglądając na obraz z tonącym żaglowcem na przeciwległej ścianie. — Prawdopodobnie nie znasz tego nowego nauczyciela ze szkoły? — dodał z niewinną miną adwokata otwierającego krzyżowy ogień pytań. — Pana Carmody'ego? — Od razu zdradził ją leciutki rumieniec. — Aha, widzę, że go znasz. — Widywałam go parę razy u pani MacCann — wyjaśniła cierpliwie. — O co ci chodzi? — I to już wszystko? — zapytał oskarżycielskim tonem. — Lepiej sama powiedz mi prawdę, żebym nie musiał jej 2 ciebie wyciągać. — Co chcesz przez to powiedzieć? — oburzyła się Poiły prostując się na krześle. — Co chciałbyś ze mnie wyciągnąć? Zupełnie nie rozumiem, co cię naszło. — Zaraz, zaraz, powoli — rzekł Charlie podnosząc rękę gestem nakazującym milczenie. — Posiedź jeszcze minutkę na swoim miejscu. — Założył ręce w tył i stał przez chwilę na palcach, pochylony do przodu, wpatrując się uważnie w swoje stopy. — Wiesz — zagadnął poważnie, zaledwie unosząc głowę, aby utkwić w niej wzrok — rozpowiadają po całym mieście, że za moimi plecami flirtujesz z tym Car- modym. Przyjemnie człowiekowi, jak mówią takie rzeczy o jego żonie, co? — dodał podniesionym głosem. Aż do tego momentu tylko częściowo wierzył w jej przewinienie, ale gdy zobaczył, jak spąsowiała, przestał wątpić. Rumieniec na twarzy Poiły był rumieńcem gniewu i wstydu zarazem. — Ach, Boże — wykrzyknęła potrząsając z wściekłością ładną, ciemną główką — ta ludzka niegodziwość! To wszystko wina Nory Lawlor. Ksiądz Ring nigdy by nie rozpowiadał takiej rzeczy. — Ksiądz Ring? — Charlie drgnął z przerażenia, zrozumiał bowiem, że jakiekolwiek wykroczenie popełniła Poiły, już stało się ono własnością publiczną. — Cóż on ma z tym wspólnego? — Wszystko już rozumiem — rzekła Poiły z szerokim, dramatycznym gestem. — Nie powinnam była w ogóle jej się zwierzać. Mogłam się spodziewać, że roztrąbi o tym po całym mieście. — Że roztrąbi o czym? — warknął Charlie zniecierpliwiony. Nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach trudno byłoby nazwać Poiły osobą jasno myślącą, ilekroć jednak zaszło coś, co ją wprawiało w zdenerwowanie, wszystkie złącza w jej umyśle natychmiast się rozłączały. — Mówiła mi — wyjaśniała z powagą Poiły, gestykulując wymownie długim ramieniem — że Kitty Dały miała dziecko, bo wyobraziła sobie swojego męża jako Rudolfa Valen-tino. — Rudolfa jakiego? — zapytał z twarzą pełną napięcia. — Na pewno go nie znasz — zbyła go niecierpliwie. — To dawny aktor filmowy. Już nie żyje. — Ale co on ma wspólnego z Carmodym? — zaniepokoił się Charlie. — Nie ma nic wspólnego z Carmodym! — krzyknęła Poiły, doprowadzona do ostateczności jego tępotą. — Dobrze, dobrze, mów dalej, kobieto! — rzekł Charlie przez zaciśnięte zęby. Od natężenia, z jakim usiłował wyplątać się z chaosu, w którym go pogrążyła, twarz mu się skurczyła w ciemny węzeł. — Wiem, że w tym nie było nic złego — stwierdziła Poiły tonem pewnym siebie, przeskakując jak gdyby na drugą styczną. — Sama pytałam księdza Ringa, czy ona popełniła coś złego. — Czy kto popełnił coś złego? — zapytał Charlie, odchodząc prawie od przytomności. — No, przecież Kitty Dały! —- wrzasnęła Poiły. — Boże Wszechmogący! Czy ty mnie chcesz doprowadzić do szału? — Bo nie słuchasz tego, co mówię! — zawołała namiętnie. — Ksiądz Ring powiedział, że w tym nie było nic złego, skoro ona robiła to w dobrych zamiarach i nie doznawała z tego powodu przyjemności... Choć doprawdy — dodała naiwnie — nie mam pojęcia, jakiej przyjemności mogłaby doznać. — Nie, nie wytrzymam! — huknął Charlie wytrząsając przed nią pięściami. — Co za historie opowiadasz mi o tym Rudolfie Valentino? Nie widzisz, że obłędu dostaję od całej tej plątaniny? Powiedz, coś t y zrobiła, kobieto! — Poszłam do kina — odparła z urażoną miną. — Poszłaś do kina z Carmodym? — spytał zachęcająco, jak najbardziej skory do pertraktacji na temat zdrady połączonej z brakiem dyskrecji. — Co? Co takiego? — krzyknęła Poiły, porwana istną wichurą oburzenia. — Kto ci mówił, że poszłam do kina z panem Carmodym? W tym -mieście pełno jest kłamców. Poszłam z Norą, rzecz jasna. — No i? — Wiesz, Charlie — podjęła już spokojniej — wszyscy ci starzy mężczyźni na filmie wydali mi się okropni. Nie rozumiem, jak ludzie mogą coś takiego oglądać dzień po dniu. Kiedyśmy wychodziły, Nora spytała mnie, czy w ogóle jest taki mężczyzna, którego uważam za przystojnego, a ja odpowiedziałam: „Wiesz, Nora, zawsze podobał mi się z powierzchowności pan Carmody." „O, naprawdę?" — powiada Nora. A ja na to: „Naprawdę." I to wszystko — oświadczyła Poiły stanowczo, uderzając dłonią na płask o kolano. — Tyleśmy o nim rozmawiały. Naturalnie, mogę nie mieć racji co do jego powierzchowności, choć zawsze uważałam, że wygląda nadzwyczaj schludnie. Ale jeżeli ktoś opowiada, że byłam z nim w kinie, to mogę tylko powiedzieć, że ten ktoś nie ma sumienia. Ani krzty sumienia. Charlie przez chwilę gapił się na nią ogłupiały. Przez tę chwilę zdumiewał się nad własnym szaleństwem: żeby w ogóle pomyśleć, że Poiły mogła mieć flirt z jakimś mężczyzną i że jakikolwiek mężczyzna próbowałby się do niej zbliżyć! Amore, mio cuore, traditore, pomyślał z rozpaczą. To jasne, że we Włoszech kobiety muszą być inne. Nagle zaczęło mu świtać w głowie, o co w tym wszystkim chodzi, i poczuł, że dławi go wściekłość. — Czy to znaczy — zapytał niedowierzająco — żeś poszła do księdza Ringa i zapytałaś, czy ci wolno wyobrażać sobie, że ja to nie ja, tylko Charlie Carmody? — Rudolf Valentino — poprawiła go Poiły. — Pana Carmody'ego zasugerowała mi Nora... Uważasz, że to jakaś różnica? — spytała pospiesznie, ogarnięta przerażeniem, że, być może, stoczyła się nieświadomie w grzech śmiertelny. — Pytałaś księdza Ringa, czy ci wolno wyobrażać sobie, że ja to nie ja, tylko Rudolf Valentino? — powtórzył Charlie, doprowadzony do białej gorączki. — Och, wiesz, Charlie — odsunęła na bok tę kwestię jako zupełny drobiazg — chyba nie przypuszczasz, że mogłabym to zrobić nie upewniwszy się najpierw, czy to grzech, czy nie grzech. — Boże miłosierny! — jęknął Charlie odwracając się do drzwi. — Jestem pośmiewiskiem całego miasta! — Za dużo się zastanawiasz nad tym, co ludzie o tobie powiedzą — zauważyła Poiły zniecierpliwiona. — Cóż to cię może obchodzić, co mówią, jeżeli ja to robię w dobrych zamiarach? — W dobrych zamiarach — powtórzył z goryczą. — O, wiem, kogo chciałbym w tej chwili dostać w swoje ręce! Tę Norę Lawlor z jej zafajdaną wyobraźnią. Jak Boga kocham, ukręciłbym jej szyję! VII Ale to jeszcze było nic w porównaniu z tym, co Nora zmalowała później. Charlie odkrył, że ktoś puścił na miasto historyjkę, jakoby nie Poiły była winna temu, że nie mają dzieci, tylko on. Oczywiście, mogło to być nieporozumienie spowodowane przez Poiły, bo z jakiegoś jej napomknienia zorientował się, że uważa jego matkę za czarownicę, która rzuca na nią uroki. Dziewczyna wierząca w takie rzeczy równie dobrze byłaby zdolna zwalić winę na chłopca od rzeżnika. Jednak oczywista złośliwość tej gadki wskazywała na autorstwo Nory. Wobec tej nowej historii, która pomniejszała go w oczach całego miasta, plotka o Carmodym była zaledwie ukąszeniem pchły. Morgan miał znowu pierw- szorzędny ubaw. Poza tym historia ta została zmyślona bardzo sprytnie, gdyż Charlie nie był w stanie dowieść jej kłamliwości. Co najgorsze, zwątpił w samego siebie. Był człowiekiem nerwowym, najdrobniejsza rzecz wystarczała, aby wytrącić go z równowagi. Gryzł się i martwił całymi tygodniami, aż wreszcie prawie przekonał siebie, że Nora miała rację, że nie jest taki jak inni mężczyźni. Bóg zwalił już na niego tyle ciężarów, że jeszcze tylko tego mógł się spodziewać. Cashmanowie mieli służącą, Molly 0'Regan, wiejską dziewczynę o różowej, roześmianej, dobrodusznej twarzy i cienkim, przenikliwym głosie. Była to jedna z niewielu znanych Charlie'emu osób, która nie bała się jego matki; za kawalerskich czasów, gdy przynosiła mu rano wodę do golenia, opierała się zawsze o futrynę drzwi, pokazując przy tym akurat tyle, ile trzeba, aby podniecić zainteresowanie ledwie zbudzonego ze snu mężczyzny. ,,Wejdź no, mała — szeptał — wejdź i zamknij drzwi." ,,A wedle czego miałabym wchodzić?" — pytała Molly z bardzo zdziwioną miną. „Tam do licha — mówił Charlie z uznaniem — czarująca z ciebie dziewczyna." „Czarująca? — piskała Molly. — Słodki Jezu, słyszał kto coś takiego! Znowu pan wydziwia!" .,Jesteś jak róża" — mówił Charlie, po czym jednym szalonym susem wyskakiwał z łóżka i Inclował o parę stóp od niej, a Molly, zanosząc się od śmiechu, zatrzaskiwała mu drzwi przed nosem. Nie ulega wątpliwości, że właśnie oszczerstwo rzucone na jego męskość obudziło w Charliem zainteresowanie dla Molly, jakkolwiek twierdzenie, że nie miał na widoku żadnego innego celu poza zadaniem kłamu tej kalumnii, byłoby zbyt śmiałe. Lubił Molly, odkąd zaś w domu była i Poiły, i matka, wiejskie dziewczę bardziej niż kiedykolwiek przy- pominało mu różę. Czasem, gdy obie panie wyszły na miasto, Charlie biegł za nią na górę i tam baraszkował. Udawała strasznie zgorszoną. „Słodki Jezu! — piszczała. — Co ja bym poczęła, jakby mnie która pani na tym przyłapała? A te wszystkie świętości!" Zerkała niepewnie na kolorowe obrazy i posążki, na zegar z Lourdes. — Co, może nie racja? — powiedziała pewnego razu. — Ze też wstydu pan nie ma, ociupiny wstydu! — Hm — mruknął z powagą Charlie — właściwie to jest myśl. Słyszałaś, że chcę tutaj założyć zakon? — Zakon? Nic żem nie słyszała. — Ależ tak, tak — zapewniał ją z bardzo ważną miną. — Czekam tylko na zezwolenie z Rzymu. — Jaki to ma być ten zakon? — spytała podejrzliwie; nie miała za dużo oleju w głowie, a z tym diabelnym hultajem, Charliem Cashmanem, jak sama mówiła, nigdy człowiek nie wiedział, co ma myśleć. — Zgromadzenie chrześcijańskich małżonków — odparł Charlie. — Dotychczasowy związek małżeński okazał się do bani. My będziemy uprawiać czystość. — Czystość? — kwiknęła Molly zachłystując się śmiechem. — Pan i czystość! W skrytości serca była zachwycona, że Charlie okazuje tyle odwagi w obliczu tych wszystkich „starych świątków", jak ich nazywała, i nie mogła siebie przemóc, żeby odmawiać mu drobnej przyjemności. Niedługo mu odmawiała. Pewnego jesiennego wieczoru szepnęła mu do ucha, że spodziewa się dziecka. Płakała i mówiła, że stary ją zabije, co wydawało się dosyć prawdopodobne z uwagi na fakt, ze ojciec Molly do karania swego licznego potomstwa naj- chętniej używał brzytwy. Charlie także uronił parę łez i powiedział, żeby się nie przejmowała swoim starym, bo dopóki on ma te parę funtów w banku, niczego jej nie zabraknie, Mówił to całkiem serio, był bowiem dobrym człowiekiem, a do Molly zawsze miał słabość. Naprawdę jednak wzruszyło go i przejęło to, że nareszcie, na przekór wszyst-kim, miał zostać ojcem. Przestał wątpić we własną męskość. Kipiąc radością i świetnym humorem poszedł o zmierzchu do baru Johnny'ego Desmonda. Ostrzelał Morgana pół tuzinem kawałów odpalanych jeden po drugim, aż wszyscy zaczęli się zastanawiać, co on tam może chować w zanadrzu. Odtąd mogli opowiadać o nim najpaskudniejsze dowcipy, proszę bardzo, i tak nie będzie to miało najmniejszego znaczenia, bo on będzie się tylko śmiał w kułak. Nic nie szkodzi, jeżeli się dowiedzą dopiero po dwudziestu latach. Był w najfantastyczniejszym humorze, pił, dowcipkował, improwizował wierszyki. Nazajutrz obudził się przed świtem z okropnym niesmakiem w ustach. Rozejrzał się dookoła i w świetle oliwnej' lampki palącej się przed posążkiem Przenajświętszego Serca Jezusowego zobaczył leżącą obok Poiły. Wyglądała na zdecydowaną nawet we śnie. Zegar z Lourdes, który cierpiał na halucynacje i wyobrażał sobie, że jest budzikiem, hałasował w najlepsze na półce nad kominkiem. Charlie wiedział, że w rzeczywistości zegar wygrywa „Na Anioł Pański wzywa dzwon", prześliczną pieśń, kojącą i pełną poezji, ale on słyszał coś zupełnie innego: „Wpadłeś, mój Charlie, nie ma co!" Zdawał sobie sprawę, że zamiast się wymknąć z pu- łapki, wklinował się jeszcze gorzej, że jeśli prawda o nim i o Molly wyjdzie na jaw, to Poiły go porzuci, Doneganowie zaszczują go z kretesem, ksiądz Ring potępi go z ambony, a sklep zejdzie na psy. I pomimo wszystko nie będzie mógł zostawić tego marnego sklepu swojemu synowi. „Wpadłeś, mój Charlie, nie ma co!", wygrywał zegar z Lourdes z dziecinną złośliwością. Zręczność, z jaką Charlie wymanewrował Molly ze swego domu, przyniosłaby chlubę mężowi stanu na arenie międzynarodowej. Wynalazł dla niej mieszkanie w Asragh i wpła cił pewną sumę na jej rachunek w banku, ale nikt nic o tym nie wiedział. Jednak w sytuacjach krytycznych naprawdę dają się człowiekowi we znaki nie te trudności, które można przewidzieć. Któż mógłby przypuścić, że Molly, nie mając nic do roboty, odczuje ciężar czasu i będzie godzinami przesiadywać w kościele redemptorystów? Po upływie paru miesięcy Charlie zaczął otrzymywać niezwykle alarmujące listy. Molly pisała, że powie o wszystkim Poiły, że powie swemu ojcu, że resztę życia spędzi na pokucie w przytułku. Charlie miał już religii po dziurki w nosie. Jednego wieczora w Asragh, kiedy zobaczył Molly w ustronnej uliczce — jedynie tam mogli się spotykać stosunkowo bezpiecznie — zaskoczony był zmianą, jaka w niej zaszła. Wydawała się wprawdzie okrąglejsza i ładniejsza niż przedtem, ale oczy miała mroczne, a głos nabrał jękliwego brzmienia. — Oj, Charlie — westchnęła z tęskna, ckliwie nabożną miną — jak możemy zasłużyć na pomyślność albo na łaskę Bożą, kiedy żyjemy w grzechu i krętactwie? — Dużo krętactwa, ale cholernie mało grzechu — mruknął Charlie z goryczą. — O co ci chodzi, u diabła? — Oj, Charlie, o to mi się rozchodzi, żebyś skończył z tym oszukaństwem i z grzechem. Słuchaj, co ci powiadam, przyznaj się swojej żonie. — Też wymyśliłaś! — burknął błyskając gniewnie oczami. — Wiesz, co by ona zrobiła? — Cóż by zrobiła każda jedna kobieta, a jeszcze jakby widziała, że szczerze żałujesz? — jęknęła ekstatycznie Molly. — Już ona by się postarała, żebym miał czego żałować. Tym razem wyperswadował to Molly, ale mimo wszystko nie był jej pewny. Ta historia szarpała mu nerwy. Wieczorem, po kolacji, zapalał fajkę i krążył, jak zwykle, między kuchnią a drzwiami od uMcy, ale nie mógł się odważyć na wyjście z domu. W czasie'jego nieobecności mogła wpaść Nora Lawlor i opowiedzieć o wszystkim Poiły. Dla własnej zabawy lubił układać rozmaite wierszyki i w tym czasie wymyślił taki oto wierszyk: Gwiżdż, chłopie, gwiżdż, niech kto chce, patrzy: Im więcej latek masz, tymżeś twardszy. Niestety, Charlie bynajmniej nie stawał się twardszy. — Co to ja chciałam powiedzieć... Nie wyszedłbyś na spacerek? — pytała delikatnie Poiły. — Ee, jakoś nie mam ochoty — odpowiadał z westchnieniem. — Boże drogi — dziwiła się łagodnie. — Bardzo się odmieniłeś, nieprawdaż? Raz i drugi omal że nie odwarknął: a czyja to wina? Stawał czasem we drzwiach od frontu i wsparty ramieniem o futrynę nie ruszał się z miejsca pół godziny, pojąc się w zimowym zmierzchu nędznym widokiem głównej ulicy, gdzie wszyscy go znali, ale nikt mu dobrze nie życzył. Bar- dzo to pięknie z tym Romeo, ale Romeo nie musiał mieszkać w prowincjonalnym mieście w Irlandii. Co rano Charlie czyhał na listonosza, Christy'ego Flynna, aby przejąć ewentualny list anonimowy do Poiły. Ponieważ nie mógł wiedzieć, który list jest anonimowy, przejmował wszystkie. Aż w końcu któregoś ranka grom uderzył. List od adwokata. Charlie zostawił sklep pod opieką Poiły i poszedł na Curwen Street, do swego adwokata, Timsy'ego Harringtona. Curwen Street to miła, spokojna ulica z georgiańskimi domami, ciepłymi i różowymi nawet w dzień zimowy, i z wielu tabliczkami na domach; wizyta w którymś z nich kosztuje co najmniej funta. Charlie wiedział, że ta wizyta będzie go kosztowała drożej, ale pykał fajeczkę i starał się robić dobrą minę, jakby nie było na świecie lepszej zabawy niż proces o uwiedzenie. Jednakże z Timsym Harringtonem na nic się to nie zdało. — Panie Cashman — powiedział adwokat skrzeczącym, gderliwym głosem starej baby — dziwię się panu. Jestem wprost zdumiony. Zęby pan, człowiek wykształcony! W całym kraju mógł pan sobie wybierać, ale panu nie podobała się żadna inna, tylko akurat córka Jima Regana, tego Re-gana, który położył się u swego syna na osiem miesięcy do łóżka, w nadziei że uda mu się wycisnąć parę funtów od towarzystwa ubezpieczeń. Wracając główną ulicą Charlie miał uczucie, że krwawi z dwudziestu ran. Przysięgał sobie, że jeśli kiedykolwiek wypłacze się z tej kabały, to już do śmierci będzie żył w celibacie. Powiadają, że zawsze płaci kobieta, ale w jakim konkretnym wypadku płaci, tego najwidoczniej nikt nie może sobie przypomnieć. Przed samym sklepem zaczepił go stary chłop o długiej, naiwnej twarzy. — Dzień dobry, Charlie — zagadał konfidencjonalnie, pokazując sztyft, który trzymał w garści. — Znalazłby się u pana drugi taki do pary? — Poszukam, Tomie — odparł Charlie z westchnieniem i wziąwszy sztyft obracał go w palcach. — Zostawcie mi to, zobaczę, co się da zrobić. Na razie jestem bardzo zajęty. Otworzył drzwi do sklepu i od razu poczuł, że w powietrzu wisi coś niedobrego. W sklepie nie było nikogo. Przystanął na progu i nadstawił ucha. Z sypialnego pokoju na górze słyszał kroki Poiły, kroki podobne do tupotu ogiera, i ogarnęło go złe przeczucie. Pewien był, że ta Lawlor sko- rzystała z jego nieobecności. List adwokata był już publiczną własnością. Wszedł po schodach na górę i uchylił drzwi do sypialni. Poiły w istnym szale ciskała do paru walizek suknie, buciki i święte posążki, jak popadło. Uchylił drzwi nieco szerzej, popatrzył na walizki, na żonę i wreszcie udało mu się przywołać na twarz coś, co uważał za przymilny uśmiech. — Co się tu dzieje, dziecino? — spytał zabarwiając swój głos skromną dozą niewinnej wesołości. Poznał po jej spojrzeniu, że ten numer to absolutna klapa, więc wszedł ostrożnie i zamknął za sobą drzwi, żeby ktoś nie podsłuchał ze sklepu. — Nie uważasz, że mam dosyć kłopotów? — powiedział z goryczą. — Wiesz, ile żądają 0'Reganowie? — O! — wykrzyknęła Poiły jak królowa w tragedii. — Gdyby w tamtej rodzinie znalazł się prawdziwy mężczyzna, to by cię zastrzelił! — Dwieście funtów! — wysyczał Charlie; owłosiona skóra na kościach policzkowych drgała mu nerwowo. — Ładna pamiątka na pożegnanie, co? — Och! — wybuchnęła Poiły nie panując nad sobą. —• Jesteś gorszy od dzikiego zwierzęcia. Dzikie zwierzę ma przecież jakąś skromność, ale ty nie masz jej ani szczypty. To moja wina. Nora Lawlor ostrzegała mnie. — Ta Nora Lawior do zguby cię doprowadzi — rzekł Charlie surowo. — Była tu dziś, nie potrzebujesz mi mówić. Widzę skutki jej obecności. — Tylko nie próbuj jej krytykować przede mną! — piekliła się Poiły. — Wynoś się stąd, niech cię nie widzę, bo nie odpowiadam za siebie. Żeby ze służącą!... — Ciszej, kobieto, ciszej, ciszej! — psykał Charlie, skacząc w napadzie strachu jak wróbel na nitce. — Usłyszą ze sklepu. — Już ja się postaram, żeby mnie usłyszeli — za-wołała wykorzystując w pełni możliwości swego dźwięcznego głosu. — Dowiedzą się ode mnie, z jakim człowiekiem mają do czynienia. Zrobię ci dobrą reklamę. — Więc takie jest życie w małżeństwie! — wymamrotał dotknięty do żywego i odwrócił się, aby odejść. Zatrzymał się i spojrzał na nią przez ramię, jak gdyby nie mógł uwierzyć. — Boże miłosierny, cóż z ciebie za kobieta? Przecież w swoim czasie mógłbym tak samo się awanturować o tego nauczyciela! — O jakiego nauczyciela? — spytała Poiły z wyrazem zdumienia na twarzy, jakby wyniszczonej ciężką chorobą. — O Carmody'ego — przypomniał z wyrzutem. — Ty myślałaś, że to z mojej winy, a ja myślałem, że z twojej. Ot i wszystko. Oboje działaliśmy w dobrych zamiarach. Na miłość boską — dodał zatroskany — chyba nie przypuszczasz, żebym to robił dla przyjemności? — Och, ty — krzyknęła nie posiadając się z gniewu — zaczekaj, niech ja powiem księdzu Ringowi! Zaczekaj, niech się dowie, jakie porównania śmiesz robić! W dobrych zamiarach! Ty bluźnierco! Że też się ziemia pod tobą nie rozstąpi! Wypchnęła go na podest i zatrzasnęła za nim drzwi. Charlie westchnął z głębi krwawiącego serca. „Więc takie jest życie w małżeństwie!" — powtórzył z rozpaczą. Wrócił do sklepu i stanąwszy w głębi oparł się o rurę piecyka. Było pogodne przedpołudnie, blask słońca wlewał się przez okna i lśnił na błyszczących wiadrach wywieszonych przed wejściem. Wtem spostrzegł Norę Lawlor w pąsowym płaszczyku, jak wychodziła ze sklepu mięsnego, spoglądając ukradkiem na drugą stronę ulicy. Gdyby miał strzelbę pod ręką, położyłby ją trupem na miejscu. Usłyszał, że Poiły schodzi na dół do hallu i otwiera frontowe drzwi. Podszedł ostrożniutko, na palcach, do drzwi sklepu, oparł się ramieniem o futrynę i wyjrzał na ulicę. Zobaczył czerwony płaszczyk Nory znikający za rogiem koło kaplicy. Przed urzędem pocztowym czekał stary go- spodarz; zrozumiał, że Charlie go przywołuje, ale Charlie zmarszczył się i potrząsnął przecząco głową- Słyszał, jak Poiły mówi z hallu tym swoim dźwięcznym głosem, który z pewnością docierał w drugi koniec ulicy. — Dinny — mówiła do małego chłopca stojącego przed wejściem — pobiegnij do Hennesseya i poproś, żeby mi przysłali samochód. Charlie był tak wstrząśnięty, że cofnął się z powrotem w głąb sklepu. Poiły porzuca go. Za pięć minut całe miasto będzie o tym gadało. A jednak wiedział, że nie jest złym człowiekiem; wielu było gorszych od niego i żony ich nie porzucały. Przez jedną szaloną chwilę myślał, żeby po raz ostatni zaapelować do jej miłości, ale wystarczyło mu zerknąć do hallu na siedzącą prosto jak struna Poiły w kostiumie z granatowego szewiotu, na walizki obok niej, na rękawiczki i książeczkę do nabożeństwa na stoliku pod ścianą, żeby zrozumieć, że miłość nie ma tu w ogóle żadnej szansy. Podszedł do drzwi od ulicy i kiwnął palcem na inne- go małego chłopca. — Biegnij poszukać księdza Ringa i przyprowadź go tu piorunem — wyszeptał, gwałtownie wciskając pieniądz w rękę dziecka. — Powiedz, że przysyła cię pan Cashman. I powiedz, żeby się spieszył! — Czy ktoś chory, psze pana? — zapytał malec z przejęciem. — Tak, chory — syknął Charlie. — Umierający. A teraz leć! Chodził po sklepie tam i na powrót, tam i na powrót, jak tygrys w klatce, póki nie spostrzegł księdza Ringa wynurzającego się zza rogu kaplicy. Wyszedł mu na spotkanie. — Co się stało, Charlie? —. zapytał ksiądz z niepokojem. — Pewnie matka? — Nie, proszę księdza — odrzekł Charlie; zauważył z desperacją, że w górnych oknach domów ruszają się firanki. — O, gdybyż to to! — wymamrotał przez zaciśnięte zęby, nie wiedząc prawie, co mówi. — Aż tak źle? — zatroskał się ksiądz wchodząc do sklepu. — Ach, mam wielkie zmartwienie, proszę księdza — wyznał Charlie targając głową jak zranione zwierzę. Utkwił wzrok w plamie słonecznego blasku w głębi sklepu i mówił dalej jakby do tej plamy. — Nie wiem, może ksiądz słyszał o mnie jakieś plotki? — próbował ostrożnie wyson- dować. — Plotki o tobie? — wykrzyknął ksiądz Ring; pochodził z hrabstwa Kerry i umiał prowadzić opóźniającą akcję bojową lepiej nawet niż Charlie. — Jakie plotki? — Hm, nie takie, żeby mogły się księdzu podobać — odrzekł Charlie prawie zupełnie szczerze w swoim przekonaniu. — No tak, kiedy już o tym wspomniałeś — przyznał ksiądz z równą otwartością — to zdaje mi się, że coś istotnie słyszałem... To nie znaczy naturalnie, żebym uwierzył — dodał spiesznie, w obawie żeby nie posunąć się za daleko. — Z przykrością muszę powiedzieć, że może ksiądz uwierzyć — wyrzekł cicho Charlie, pochylając głowę i składając dłonie jak na mszy w niedzielę. — Aj, aj, aj, Charlie — zafrasował się ksiądz, zerkając nań spod oka — to niedobrze. , Charlie wbił wzrok w podłogę i pokiwał posępnie głową na znak, że całkowicie podziela pogląd duchownego. — Powiedz mi tylko — wyszeptał ksiądz Ring opierając się obu rękami na parasolu i nachylając się ku Charlie'e-mu — jak ona to przyjęła? — Źle, proszę księdza — stwierdził Charlie surowo. — Bardzo źle. Muszę powiedzieć, że zawiodłem się na Poiły. Tym razem on zerknął spod oka i uderzyło go, że ksiądz wcale nie wygląda na tak oburzonego, jak mógłby wyglądać. — Wiesz, raczej się tego spodziewałem — zauważył w zamyśleniu ksiądz Ring. „Do diabła, ani trochę się nie oburzył!" — pomyślał Charlie. Na twarzy księdza malowało się coś, co przypominało niemal współczucie. — Ależ, na miłość boską — wybuchnął Charlie — ta kobieta całkiem straciła rozum. A jeśli chodzi o córkę Lawlora, to sam nie wiem, co mam o niej powiedzieć. — Ksiądz Ring znowu pokiwał głową, jakby dawał do zrozumienia, że on także nie wie. — Oczywiście, to przyzwoita dziewczyna i wszystko co kto chce — ciągnął kłótliwie Charlie — ale jakim prawem taka dziewczyna bez żadnego doświadczenia życiowego wtrąca się w sprawy między małżeństwem? Nie potrzebuję księdzu mówić, że i bez tego było już dosyć źle. A teraz ona — dodał wskazując kciukiem w kierunku hallu — siedzi tam na spakowanych walizkach i zamówiła samochód od Hennesseya. Przecież taka rzecz w żadnym razie nie jest w porządku. — No, no, Charlie — wyszeptał ksiądz uspokajająco — kobiety są takie przekorne. Tak, przekorne, nie da się temu zaprzeczyć. Zaczekaj, sam z nią pogadam. Otworzył ostrożnie drzwi do hallu, zajrzał i wszedł na palcach, jakby wchodził do pokoju, w którym ktoś śpi. Charlie przytrzymał drzwi lekko uchylone, aby móc słyszeć, co się tam dzieje. Nieszczęściem, stary gospodarz na widok wchodzącego do sklepu księdza pomyślał, że handel już idzie normalnie; obejrzawszy się Charlie zobaczył jego ponurą twarz w drzwiach od ulicy. — Jeżeli nie przeszkadzam... — odezwał się wieśniak. Charlie zamachał w powietrzu zaciśniętymi pięściami i odtańczył w milczeniu istny taniec wojenny. Stary chłop wycofał się niepewnie, urażony do głębi serca, po czym usiadł na zewnętrznym parapecie okna, z laską między no- gami. Nadszedł jakiś inny gospodarz i stary zaczął mu opowiadać o swoim kłopocie, rzucając przez ramię przeciągłe, oskarżycielskie spojrzenia w stronę Charlie'ego, który stał przylepiony do drzwi, z twarzą pełną udręki. — Moje biedne dziecko — usłyszał wzruszony szept księdza Ringa. — Miałaś ciężkie przeżycie. Widzę to, bardzo ciężkie przeżycie. — Teraz jadę do rodziców — odrzekła Poiły obojętnym głosem. — Naturalnie, najlepiej do rodziców — wykrzyknął ksiądz, jakby chciał jej wyperswadować ewentualny pomysł pozostania na miejscu, — To chyba przez tego twojego męża? Tak, tak, na pewno. Właściwie nie potrzebuję nawet pytać. — Wolałabym nie mówić o tym, proszę księdza — rzekła Poiły uprzejmie, lecz stanowczo. — Przypuszczam, że dowie się ksiądz o wszystkim bardzo niedługo. — Tak przypuszczam — potwierdził. — W naszym mieście ludzie jakby nie mieli nic do roboty. Daję słowo, widziałem idąc, jak tu i ówdzie ruszały się firanki. Będziesz miała widownię, moje dziecko. — Nigdy nie robiłam sobie zbyt wiele z tego, co ludzie powiedzą — odparła Poiły znużonym głosem. —Oczywiście, przecież nie miałaś nic do ukrywania — basował ksiądz Ring, po swojemu obezwładniając ją tą zgodliwością. — Myślę, moje dziecko, że przypominasz sobie historię, która zdarzyła się kilka tygodni temu z tą młodą dziewuszką z Parnell Street? — Nie, nie przypominam sobie, proszę księdza — odpowiedziała bez zainteresowania. — Ach, oczywiście, miałaś co inr-ego na głowie. Tak, to była smutna historia. O godzinie dziesiątej ślub, a o pierwszej przyszło na świat dziecko. — O, to bardzo szybko, nieprawdaż? — zauważyła Poiły uprzejmie. — Hm, jak już sama powiadasz, moje dziecko, to rzeczywiście szybko. Ale nie o tym chciałem mówić. Otóż to biedactwo wróciło do domu o czwartej nad ranem, żeby nie zwrócić na siebie uwagi, ale czy uwierzysz, moje dziecko, tej nocy absolutnie nikt nie położył się spać na Parnell Street! To jasne, takie rzeczy nigdy nie są w porządku. Gdzie się podziewa ten hultaj, twój mąż? Już ja mu wyrąbię, co o nim myślę! Charlie! Charlie Cashman! Gdzie się chowasz, ty łotrze? — Tu jestem, proszę księdza — odezwał się Charlie potulnie, postępując dwa kroki naprzód i stając w obramieniu ciemnopąsowych kotar, z pochyloną głową, na którą padło srebrzyste światło przez półokrągłe okienko nad drzwiami. — Nie wstyd ci? — krzyknął ksiądz wygrażając mu parasolem. — Wstyd mi, proszę księdza, bardzo mi wstyd — odrzekł Charlie zdławionym głosem, nie podnosząc oczu. — O, to tylko chytrość tego starego wygi, proszę księdza — wykrzyknęła wzburzona na nowo Poiły, zrywając się z krzesła i chwytając rękawiczki oraz książeczkę do nabożeństwa. — Nikt nie ma pojęcia, co przeszłam z tym. człowiekiem. — Otworzyła drzwi na ulicę; srebrzyste światło wlało się do hallu, ona zaś, głęboko wciągając nosem powietrze, odwróciła się ku nim piękna i groźna jak Sybil-la. — Idę do domu rodziców — oświadczyła stanowczo. — Klucze zostawiłam na toaletce, możesz wydać walizki kierowcy od Hennesseya. — Poiły — przemówił surowo ksiądz Ring, opierając się rękami na parasolu — czy w ten sposób postępuje Dziecię Maryi? — Dobrze księdzu mówić! — krzyknęła na niego z góry. — Ksiądz nie musi z nim żyć. Wolałabym żyć z dziką bestią niż z tym człowiekiem — dodała dramatycznie. — Poiły — tłumaczył ksiądz łagodnie — to, co robisz we własnym domu, to twoja sprawa. Ale to, co robisz na oczach wszystkich, to moja sprawa. Teraz jesteś na oczach wszystkich. Charlie pierwszy raz w życiu odczuwał podziw dla księdza Ringa. Oto dwie wole zderzyły się z sobą i zwarły jak dwa stalowe dźwigary i nagle dźwigar Poiły się ugiął. Cofnęła się do hallu i zamknęła drzwi. — Posłuchaj mnie, Poiły — rzekł ksiądz serdecznie — za tymi zamkniętymi drzwiami nie mam zamiaru wtrącać się między was, radzić ani odradzać. Urządź się, jak uważasz. Żyj z nim albo nie żyj. Śpij na strychu, śpij w stajni, ale żeby mi już więcej nie było takich skandali jak dzisiaj. — Nawet w stajni nie byłabym przed nim bezpieczna — wymamrotała buntowniczo Poiły. Czuła, że pierwszy raz w życiu spotkała mężczyznę, i uległa mu, ale napełniało to jej serce goryczą. W nie wypowiedzianym docinku Char-lie'ego, że powinna była wyjść za mąż za księdza Ringa, mieściło się coś więcej niż żart. Gdyby mogła pójść z nim teraz do łóżka, teraz zaraz, to prawdopodobnie wstałaby jako normalna kobieta. Ale pozbawiona tej pociechy gotowa była postępować podle i ksiądz Ring to zrozumiał. Charlie zwrócił uwagę tylko na oszczerstwo pod swoim adresem. — Nie byłabyś bezpieczna? — krzyknął oburzony. — A kiedy to podniosłem na ciebie choćby mały palec albo powiedziałem jedno złe słowo? — Spokojnie, Charlie, spokojnie — przemówił ksiądz Ring stanowczo, podnosząc rękę gestem nakazującym milczenie. — A ty, niewiasto — zapytał dobrodusznie — nie możesz zamknąć się na zasuwę? — Jak mam się zamknąć, kiedy nie ma zasuwy u drzwi? — źliła się Poiły, naburmuszona jak rozpieszczone dziecko. — Łatwo na to zaradzić. — To niech mu ksiądz każe posłać po stolarza, ale zaraz — zażądała mściwie. — Co, po kogo mam posłać? — wykrzyknął Charlie przechylając w bok głowę, jakby nie mógł uwierzyć w to, co słyszał. — Zwariowałaś? Ani myślę posyłać. — Więc dobrze — powiedziała otwierając znowu drzwi na ulicę. — Wracam do rodziców. — Czeka jże, czekaj! — syknął oszalały, wciągając ją z powrotem do hallu i zamykając drzwi. — Załatwię to sam. — Ale natychmiast! — Rób tak, jak ona chce — zawyrokował spokojnie ksiądz Ring. Pojmował, że niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. Charlie rzucił żonie mordercze spojrzenie i wyszedł do sklepu. Na chodniku przed sklepem zebrał się tłumek ludzi rozprawiających o krzywdzie biednego gospodarza i okazujących mu najgorętsze współczucie. Charlie wrócił do hallu z mosiężną zasuwką, śrubokrętem i dwiema śrubami. — Pokaż mi tę zasuwę — rzekła groźnie Poiły. Diabeł w nią wstąpił. Możliwe, że dała się księdzu wywieść w pole, ale jeszcze widziała sposób postawienia na swoim. Charlie wiedział, że obie z Norą Lawlor będą nazajutrz pękały ze śmiechu natrząsając się z niego. Kobiety już takie są; przysięgał sobie, że do ostatniego tchu będzie prowadził świętą wojnę przeciwko wszystkim babom. — Wracam do rodziców — oznajmiła zaciskając wąskie wargi. — Ta zasuwka jest za słaba. — Przynieś mocniejszą, Charlie — polecił ksiądz z całym spokojem. — Nie sprzeczaj się, bądź poczciwy! Charlie'emu ani w głowie było sprzeczać się z Poiły. W tej chwili pragnął raczej ją zamordować. Cisnął jej mosiężną zasuwkę pod nogi, ale nie raczyła nawet na niego spojrzeć. Kiedy wchodził do sklepu po raz drugi, tłum przed drzwiami falował. — Bodaj was kolka sparła! — mruknął pod nosem, wyładowując na nich swą złość. — Nie macie już własnych kłopotów, musicie tutaj węszyć? — Panie Cashman — zagadnął go młody mężczyzna, w którym Charlie poznał syna starego gospodarza — wziął pan sztyft od mojego ojca. — Bierz go i wynoś się do wszystkich diabłów! — zaki-piał Charlie, wyjął sztyft z kieszeni i cisnął go w sam środek gromady. — Jak Boga mego, więcej nie będziem panu się naprzykrzać — zaperzył się młody wieśniak. — A i drudzy gospodarze też nie. W tym właśnie była bieda, kiedy człowiek pokłócił się z wiejskim klientem. Zawsze stali za nim ci drudzy. Zdając sobie sprawę, że być może wyrządził poważną szkodę swoim interesom, Charlie wrócił do hallu 7 /phzną zasuwą. — To stajenna — powiedział nie zwracając się specjalnie do nikogo. — Zamocuj ją — rozkazała Poiły. Charlie poszedł na górę, a za nim ksiądz Ring. Duchowny stał w sypialnym pokoju i spoglądał po tych wszystkich świętościach z wyrazem grozy. Przytrzymywał zasuwę, gdy Charlie wkręcał śruby. Charlie'ego roznosiła wściekłość, toteż pracował śrubokrętem byle jak. — Tę śrubę wkręcasz krzywo — zauważył ksiądz. — Poczekaj, ja to zrobię, tylko nałożę okulary. — Niech sobie odchodzi! Niech odchodzi! — wybuchnął Charlie bliski załamania. — Wszystko mi jedno, czy pójdzie, czy zostanie. Już i tak jestem pośmiewiskiem u ludzi. — No, no, Charlie — łagodził dobrotliwie ksiądz Ring — musisz myśleć o sklepie. — Żeby bratankowie mieli się gdzie wprowadzić — odrzekł Cha.rlie z goryczą. — Wszystko jest w ręku Bożym — powiedział ksiądz poważnie. — Jesteś jeszcze młody. Na Boga — dodał spoglądając figlarnie znad okularów — zdarzało mi się w życiu robić przeróżne dziwne rzeczy, ale takiej dziwnej jak ta jeszcze nie robiłem. — Zrozumiał, że Charlie nie jest w tej chwili zdolny należycie ocenić jego poczucie humoru, i utkwił w nim zawodowe spojrzenie przez szkła okularów. — Ach, mój Charlie — westchnął — każdy z nas dźwiga swoje brzemię. Ty masz tylko jedno, a ja chyba z tuzin, nie mówiąc o zakonnicach, które się liczą podwójnie. Kiedy schodzili na dół, w drzwiach kuchni zjawiła się nie wiadomo skąd matka Charlie'ego, wycierając ręce o fartuch. Podobna była do kupki gałganów, nic tylko kości i złośliwość, i parę fruwających siwych kosmyków. — Aha-ha — zagdakała niby to do siebie — podobno .zamknęli Święte Wrota znowu na siedem lat. VIII Jednakże... „wszystko jest w ręku Bożym", jak lubiła mawiać stara pani Cashman. Poiły nie miała już chyba ani jednego pomyślnego dnia. Powoli traciła zdrowie, a picie różnych odwarów, które teściowa znosiła od znachorki, szkodziło jej zamiast pomagać, podobnie jak przechodzenie z dziewięciu piątków na dziewięć wtorków i potem z dziewięciu wtorków na dziewięć poniedziałków za radą Nory Lawlor, która sama wszystko wypróbowała. Taki skandal nie wpływa dobrze na interesy. Donegano-wie oraz wszyscy ich przyjaciele uregulowali rachunki i przenieśli się do kogo innego. Sklep Charlie'ego zaczynał podupadać, a wraz ze sklepem i sam Charlie. Mniej się troszczył o swoją powierzchowność, obsługiwał klientów nie ogolony, bez kołnierzyka i krawata; wyglądał coraz bardziej zaniedbany i obszarpany, coraz łatwiej się irytował. Wieczory spędzał najczęściej w barze Johnny'ego Desmonda, ale nawet i tam ludzie stronili od niego. Panowie z wolnych zawodów i urzędnicy państwowi traktowali go jak swego rodzaju lokalnego oryginała, humorystycznego, nieodpo- wiedzialnego typa z lekkim szmerglem. Dla Charlie'ego, który uważał, że tamci tylko żerują na poświęceniach takich ludzi jak on, był to cios najboleśniejszy; nie chcąc się wobec nich poddawać, przechwalał się, kłócił i w ogolę robił z siebie durnia. Dziwna rzecz, że Poiły, odkąd zaczęła chorować, bardzo zmiękła w stosunku do niego. Najpierw zwróciła na to uwagę jej rodzina. Jak we wszystkim innym, tak i w tym Poiły posuwała się do ostateczności, toteż jej matce naprawdę nieraz przychodziło do głowy, że jeśli Bóg Wszechmogący w swym nieskończonym miłosierdziu nie wyzwoli jej wkrótce z ziemskiej powłoki, to Poiły do reszty straci wiarę. — Nie wiem, czy on jest o wiele gorszy od kogokolwiek innego — mówiła Poiły w głębokim zamyśleniu. — Ja sama miewałam bardzo dziwne pokusy, o których nikt nie wiedział. Ksiądz Ring zwrócił mi kiedyś uwagę, że jestem bardzo zawzięta i nie umiem przebaczać. Teraz wydaje mi się, że miał rację. W naszej rodzinie zawsze byliśmy mściwi. Później zaczęła się uskarżać, że boi się być sama, więc pani Cashman ofiarowała się spać z nią razem. — Ach nie. nie mogłabym znieść w moim pokoju drugiej kobiety — odrzekła na to zniecierpliwiona Poiły. — Potrze- buję mężczyzny. Chyba poproszę Charlie'ego, żeby się ze mną pogodził. — Co, Charlie'ego? — Pani Cashman wprost osłupiała. — Tego łajdaka... tego... nie mam dla niego słów. Boże miłosierny! Tego chama, który sprowadził taki wstyd na swoją biedną żonę! — Tak mama o nim mówi, jakby Charlie ani na chwilę nie przestawał grzeszyć — odparła krnąbrnie Poiły. — Tyle wypominania starych dziejów z powodu jednych pięciu minut! Pani Cashman zdecydowała, że Poiły traci rozum. Jeśli zamężna kobieta zaczyna przeliczać zdrady swego męża na godziny i minuty, to jej stan musi być bardzo niedobry. Poiły potulnie poprosiła Charlie'ego, aby wrócił i dotrzymywał jej towarzystwa. Charlie wolałby pozostać przy do- tychczasowym układzie, pozwalało mu to bowiem przychodzić i wychodzić z domu, kiedy miał ochotę, ale zrozumiał, że w jego żonie następowała jakaś przemiana na krótko przed śmiercią. Słaba to była pociecha dla Poiły. Zbyt wiele zostało zepsute między nimi, aby Charlie mógł dla niej czuć to, co mężczyzna powinien czuć dla swej żony. Leżeli bezsennie w szarym, migotliwym świetle lampki oliwnej, otoczeni świętymi obrazami; zegar z Lourdes tykał na kominku, czasem zapominał się i znów zaczynał tykać jak szalony, aby dopędzić stracony czas, a myśli Charlie'ego wędrowały. Myślał, że jeśli Poiły zejdzie mu wreszcie z drogi, to on jeszcze spróbuje znaleźć kobietę, która mu padnie w ramiona nie pytając księdza Ringa o pozwolenie, jak kapitańska córka z dawnej pieśni: Tysiąc funtów ci dam, Z domu porwiesz mnie sam; Przywdzieję męski strój, Za Wolność pójdę w bój. Charlie był romantykiem i nie mógł wyrosnąć ze swej chłopięcej wiary, że muszą istnieć takie kobiety jak kapitańska córka, cała rzecz w tym, żeby ud.ilo się taką spotkać. Podczas gdy tonął w miłosnym odmęcie z tamtą, Poiły leżała obok niego rozmyślając o tym, że jej biedne kości wkrótce spoczną na małym, kamienistym cmentarzu nad Kilmurray, a w jej łóżku będzie leżała inna kobieta. Myśli te napełniały jej serce ogromną goryczą. — Czekasz tylko, żebym się znalazła pod ziemią? — powiedziała cicho którejś nocy, właśnie gdy Charlie'emu zdawało się, że usnęła. — Jak to? Co? — zapytał zdumiony i zdesperowany, spoglądając na Poiły, która leżała na wznak, z ręką podłożoną pod głowę, zapatrzona w mrok. — Czekasz tylko, aż zgniję, żeby wziąć sobie drugą na moje miejsce — ciągnęła oskarżycielskim tonem. — Też miałbym o czym myśleć! — burknął Charlie, zły, jakby go nagle wyrwano ze snu, bo słowa Poiły wplątały się w szatki kapitańskiej córki, w momencie gdy wymykała się z pokoju, i Charłie'emu zrobiło się wstyd, że on, taki zdrów i silny, w ten sposób daje sobie radę z chorą kobietą. — Nic więcej cię nie obchodzi, myślisz tylko o tym, żeby okpić Johna Joe'ego i mieć syna, który odziedziczy po tobie ten sklep — mówiła Poiły w straszliwym jasnowidzeniu ostatnich chwil samotności. — Jeżeli miałeś do mnie jakąś skłonność, to tylko ze względu na sklep. — A cóż innego mogłem mieć, do diabła, jak nie skłonność? — wykrzyknął oburzony i usiadł na łóżku. — Co ty myślisz, z jakiego powodu się z tobą ożeniłem? Dla pieniędzy? — Gdybyś miał dla mnie choć odrobinę uczucia, to nie byłbyś mnie tak obraził — upierała się Poiły, czepiając się swojej krzywdy. — A ty? — odparował. — Żeby zgodzić się na mnie, musiałaś sobie wyobrażać, że jestem jakimś tam starym diabłem z filmu. Taka to twoja skłonność! — Ja to robiłam w dobrych zamiarach. — W dobrych zamiarach! — prychnął pogardliwie. Już, już miał jej powiedzieć, że ani Julia, ani kapitańska córka nie robiły tych rzeczy w dobrych zamiarach, w ogóle w jakichkolwiek zamiarach, po prostu oddawały się mężczyźnie, którego pragnęły, ale wiedział, ze Poiły tego nie zrozumie. Przez dłuższy czas leżała oddychając głęboko. — Tytko nie myśl, nie wyobrażaj sobie, że będę tam odpoczywać w pokoju, kiedy ty się ożenisz z inną — powiedziała w pewnej chwili tcnem bardzo zdecydowanym. — Może ci się wydaje, że się mnie pozbędziesz, ale już ja się postaram, żeby tak nie było. Cała moja rodzina gotowa iść do piekła, byle się tylko zemścić. — Chryste Panie — krzyknął Charlie wyskakując z łóżka — mam już tego dosyć! Tak mi dziękujesz za to, że wróciłem! Mam już dosyć! — Uważaj, co ci powiem — rzekła Poiły głosem przejmującym grozą i wyciągnęła ku niemu z mroku kościste ramię. Wiedziała, że utrafiła w jego słabe miejsce. Ona albo pani Cashman, gdyby ujrzały ducha, nie robiłyby sobie z tego więcej niż ze spotkania z listonoszem, ale Charlie był na tyle racjonalistą, że go to przerażało. Matka od małego karmiła go duchami. — W rodzinie Doneganów zawsze roiło się od duchów — mówiła uroczyście. — Nie zaznasz z nią uciechy. — Moje spodnie! — wrzasnął Charlie, nieprzytomny z wściekłości i strachu. — Gdzie, u diabła, podziały się moje spodnie? — Uczciwie cię ostrzegam — wołała za nim głosem, od którego krew ścinała się w żyłach; Charlie dopadł do drzwi w samej nocnej koszuli. — Już ja was zaszczuję oboje! IX Któregoś wieczoru umarła bardzo spokojnie, gdy w pokoju nie było nikogo prócz starej pani Cashman. Ale nawet swą śmiercią przysporzyła Charlie'emu zmartwień. Ostatnią jej wolą było, aby ją pochowano na cmentarzu w Cłosty, gdzie spoczywali wszyscy Doneganowie. Nie żeby chciała przez to dokuczyć Charlie'emu, ale przygnębiająco działała na nią myśl o dwóch żonach w jednym grobie. Powiedziała, że to byłoby nieładnie, a Nora Lawlor zgodziła się z jej zdaniem. Naturalnie, jak tylko to się rozeszło między ludźmi, sytuacja Charlie'ego pogorszyła się jeszcze bardziej, gdyż można było przypuszczać, że co najmniej przyłożył ręki do śmierci swej żony. Nora myślała nie inaczej, ale zdarzyło się coś dziwnego. Schodziła właśnie z sypialnego pokoju na dół, gdy usłyszała jakiś odgłos dochodzący ze sklepu. Drzwi były nie domknięte zaledwie na cal, ale Nora miała bardzo wścibskie usposobienie. Otworzyła je szerzej. W sklepie panował półmrok, gdyż żaluzje na zewnątrz były zaciągnięte; w tym półmroku dojrzała postać mężczyzny i uprzytomniła sobie, że odgłos, który słyszała przed chwilą, to był płacz. Czuła się wstrząśnięta, gdyż nigdy dotychczas nie przeszło jej przez myśl, że Charlie może być tego rodzaju człowiekiem. Nora miała dobre serce. Podeszła bliżej i dotknęła jego ramienia. — Bardzo ci współczuję, Charlie — powiedziała nieśmiało. — Tak, wiem — wymamrotał nie odwracając głowy. — Wiem, Noro, że mi współczujesz. — Strasznie jej będzie brakować — dodała bardziej z potrzeby powiedzenia czegokolwiek niż z przeświadczenia, że mówi prawdę. — Ach, była nieszczęśliwa. — Charlie nie mógł powstrzymać się od szlochu. — Taka szlachetna, śliczna. Nie wiem, co za pech nas prześladował. — Czego lepszego mogłeś się spodziewać, kiedyś oszukał to biedactwo? — zachrypiał raptem ostry, drewniany głos. Nora wzdrygnęła się. Na progu hallu stała pani Cashman, wsparta rękami pod boki. Jej głos i wygląd przypominały zjawę z tamtego świata i po raz pierwszy Nora zastanowiła się, czy jednak nie było trochę prawdy w tym urojeniu Poiły, że jej teściowa jest czarownicą. — Moja Noro, jej teraz jest lepiej. — Przypuszczam, że tak, proszę pani — zgodziła się Nora bez przekonania; była zła, że pani Cashman wlazła akurat w momencie, gdy Charlie dojrzał do zwierzeń. Człowiek z nie obeschniętymi łzami na rzęsach gotów jest mówić rzeczy, o których kiedy indziej za nic by nie powiedział. — Była dobra kobietą, cnotliwą, kochała Pana Boga — syczała pani Cashman, każdym słowem celując pod osłoną Nory w Charlie'ego. — Zły ten człowiek, co by się sprzeciwił jej ostatniej woli, objawionej na łożu śmierci. — Kto mówi o sprzeciwianiu się jej woli? — sarknął Charlie z dziką wściekłością znękanego zwierzęcia i gwałtownie wybiegł do hallu, zatrzaskując za sobą drzwi. — Biedny Charlie, bardzo jest rozstrojony — zauważyła Nora. — Rozstrojony? — gdaknęła pani Cashman. — O, strasznie rozstrojony! Jeszcze jej nie pochował, a już sobie planuje, kogo sprowadzić na jej miejsce. Taki on rozstrojony! Ale ze mną jeszcze nie skończył ten łotr! Po raz pierwszy Nora pomyślała, że, być może, Charlie'e-go potępiano niesprawiedliwie — jeżeli w ogóle można niesprawiedliwie potępiać mężczyznę. Sądząc po rozmaitych relacjach o tym, co oni wyprawiają z biednymi kobietami, kiedy ściągną z nich całe ubranie do naga — to nie można, ale coś w postępowaniu pani Cashman obudziło podejrzliwość Nory. Na pogrzeb pojechała w jednym powozie z panią Cashman. Zaledwie zdążyła wysiąść przed cmentarzem, zrozumiała, że szykuje się coś niedobrego. Doneganowie już czekali, chyba ze sześć rodzin, i na własnym terenie przejęli wszystko w swoje ręce. Charlie był tylko outsiderem. Stał obok karawanu z rękami założonymi na piersiach, z kapeluszem w jednym ręku i z wyrazem rozpaczy na ciemnej twarzy. Inni oprócz Nory także zauważyli niedobre oznaki i grupa mężczyzn ustawiła się półkolem na drodze, o jakieś sto jardów dalej, gdzie nie groziło im wciągnięcie w awan- turę. Ojciec Nory stanął pomiędzy nimi a karawanem, ale na tyle daleko, aby i jemu nic nie groziło. Wydawał się na-sępiony, usta miał odęte, oczy na wpół przysłonięte powiekami, ale obserwował uważnie wszystko, co się działo. Ruszenie konduktu na cmentarz miało być sygnałem. Charlie miał zostać odepchnięty od bramy cmentarnej; wiedział o tym i wiedział, że sam nie da rady przeciwko sześciu młodszym od niego mężczyznom. Będzie walczył, rzecz prosta; każdy, kto znał Charlie'ego, był tego pewien, ale mogli go bardzo szybko odciągnąć gdzieś w boczną uliczkę i wte dy... kamień w wodę! W momencie gdy zdejmowano trumnę z karawanu i czterej Doneganowie brali ją na ramiona, Nora odeszła od pani Cashman i stanęła u boku Charlie'ego. Podziałało to tak, jak gdyby dała sygnał gwizdkiem policyjnym. Ojciec jej uniósł głowę, skinął na mężczyzn stojących za nim w półkolu, ściągnął pod szyją klapy płaszcza i podszedłszy do córki stanął obok niej. Sześciu mężczyzn w średnim wieku podchodziło jeden po drugim i przyłączało się do grupy wokół Charlie'ego. Byli to sami starzy Ochotnicy; nie mogli, stać bezczynnie i pozwolić na to, aby ich dowódcę i zastępcę dowódcy poszturchiwali jacyś tam potomkowie policjantów i dzierżawców osiadłych na gruntach, z których Anglicy wyrugowali prawych właścicieli. Nie padło ani jedno słowo, ani jedno gniewne spojrzenie, ale wszyscy wiedzieli, kto jest za kim, i Charlie mógł już bez przeszkód dostać się na cmentarz. Kiedy stanął u grobu razem z Norą, ksiądz Ring łypnął na nich okiem spod krzaczastych brwi. Nic a nic nie przeoczył z całego dramatu. Bardzo nie- wiele rzeczy uchodziło uwadze tego chytrego człowieka. — Dzięki ci, Noro, dzięki — rzekł cicho Charlie po skończonym obrzędzie. — Byłaś mi zawsze dobrą przyjaciółką. Nawet w chwili największego zadowolenia z siebie Nora nie byłaby się nazwała przyjaciółką Charlie'ego, ale fakt, że Charlie doceniał, co dla niego zrobiła, dowodził istnienia w nim uczuć szlachetniejszych niż te, które poprzednio była skłonna mu przypisywać. Czuła się zażenowana wra- żeniem, jakie wywołał jej postępek. Starzy Ochotnicy podchodzili do niej kolejno i uroczyście ściskali jej dłoń. Najwięcej jednak zadziwił ją ojciec. Odsunął się trochę na bok i stał pociągając raz po raz nosem, ze łzami w oczach, za--nadto wzruszony, aby móc jej powiedzieć, co czuje. Wszyscy zauważyli, że od tego dnia Charlie się odmienił. Zawsze miał wyczyszczone ubranie, buty błyszczące, twarz ogoloną i o jakiejkolwiek porze weszło się do sklepu, zawsze był w kołnierzyku i krawacie. Więcej czasu przepędzał w sklepie, mniej u Johnny'ego Desmonda. Przestał nawet w ogóle zaglądać do Johnny'ego. Mogło to oznaczać tylko jedno — że rozgląda się za kimś na miejsce Poiły. Ale któ- raź by go zechciała? Przyzwoita kobieta poniżyłaby przez to sama siebie. Ogólnie przypuszczano, że Charlie ożeni się z Molly 0'Regan, a Nora sądziła, że postąpiłby bardzo słusznie, ale mimo to nie mogła obronić się przed uczuciem, że szkoda byłoby, gdyby tak się stało. Pani Cashman czuła tak samo, widziała już bowiem, jak wszystkie jej piękne plany co do wnuków po Johnie Joe'em rozwiewają się niby dym. Po raz pierwszy w życiu Nora włączyła Charlie'ego do swych modlitw i prosiła Ducha Świętego, aby mu pomógł dokonać właściwego wyboru. W parę tygodni później wstąpiła do niego wieczorem, wracając z kościoła. Zdziwiła ją na wstępie kwaśna mina . pani Cashman. — Napijesz się herbaty? — zapytał Charlie. — Nie, dziękuję, naprawdę — wymówiła się spiesznie, zaniepokojona tym, że starucha pokazuje jej krzywą gębę. — Muszę lecieć do domu. — Odprowadzę cię — oświadczył niespodziewanie Charlie i zerknął w lustro. — Jeżeli wrócisz przede mną, to klucz będzie na oknie — powiedziała pani Cashman z niezadowoloną miną. — Chyba mama znów nie wychodzi? — Sama nie zostanę w tym domu — zaskrzeczała płaczliwie. — Słuchaj, Charlie, naprawdę nie ma powodu, żebyś mnie odprowadzał — rzekła Nora strapiona. — Bzdury! — warknął ze złością. — Ona i te jej duchy! Świecił księżyc, ulica rozcięta była na dwoje srebrzystą klingą poświaty. Na jej tle ciemniała sylwetka wieży opactwa; blask przenikał przez wąskie ostrołukowe okna prezbiterium i rzucał mroczne cienie między skruszałe grobowce. — Wstąpiłam tylko, żeby się dowiedzieć, jak się czujesz — tłumaczyła się Nora. — O, całkiem nieźle — odparł Charlie. — Trochę samotnie, oczywiście. — No — zauważyła z lekkim uśmiechem — przypuszczam, że niedługo będziesz samotny. Ledwie to powiedziała, omal że trupem nie padła z zawstydzenia. Nie należała bynajmniej do osób, które krępują się swego wścibstwa, ale ta uwaga była po prostu wulgarna. ^ni trochę nie pasowała do jej zachowania się na pogrzebie. Charlie jak gdyby nie zwrócił na to uwagi. Spojrzał na nią przeciągle zmrużonymi oczami, po czym przeszli na drugą stronę ulicy, gdzie oparł się plecami o parapet mostu. — Powiedz mi, Noro — spytał krzyżując ręce na piersi i spoglądając na nią bystro spod daszka czapki — co byś zrobiła w mojej sytuacji? — Ach, nie wiem doprawdy — odparła spłoszona, myśląc jedynie o tym, jak by się wyplątać ze skutków swej ciekawości. — Masz jakieś przeszkody? — Czy wiesz, co Poiły mówiła na ten temat? — zapytał z westchnieniem. — Chyba nie należy się tym przejmować. Ostatecznie Poiły była bardzo chora. — Tak — zgodził się. — Więc uważasz, że gdybym postąpił wbrew jej życzeniu, to byłoby w porządku? — Hm, no cóż, to zależy — odparła Nora, nagle poważniejąc, gdyż, jak u wielu przedstawicielek jej płci, mocna znajomość zasad religijnych łączyła się u niej z bardzo mglistym pojęciem o faktach życiowych. — Zależy od tego, czy zrobiłbym to w dobrych zamia-,rach? — podchwycił przebiegle. Jedyną nauką wyniesioną z lat jego pożycia z Poiły było zrozumienie, jak ważną jest rzeczą, aby to lub owo robić w dobrych zamiarach. — I czy życzenie jest rozsądne, czy też nie — uzupełniła Nora zdziwiona, że Charlie tak dobrze się orientuje w sprawach religijnych. — A ty nie uważasz, że jest rozsądne? — Trudno mi powiedzieć. Ksiądz Ring mógłby ci to lepiej wyjaśnić. — Tak, tak, prawdopodobnie. Powiedz mi, Noro, czy ty wierzysz w te rzeczy? — W jakie rzeczy? — zapytała zdziwiona. — No, w duchy i tym podobne historie — odparł spoglądając nerwowo w stronę opactwa, którego smukła, spi- czasto zakończona wieża wznosiła się z usypiska rozwalonych szczytów, zdobna w wysokie, nieregularne blanki, wyglądające w blasku, księżyca jak ciemne kokardy. .— Uczą nas, żeby w to wierzyć — odpowiedziała z lekkim dreszczykiem. — Tak, wiem — westchnął Charlie. — Ale ty sama nigdy nie widziałaś ducha? — Nie widziałam. — Ja też nie. Ruszyli w kierunku domu Nory. Teraz już rozumiała, co go gryzie. Poiły powiedziała przed śmiercią, że jej duch nie da mu spokoju, a była to kobieta, która dotrzymywała słowa. Ilekroć 'mówiła, że coś zrobi, zawsze to robiła i trudno było wiedzieć, czy jako czysty duch zmieniła się pod tym względem. Jeśli zaś chodzi o Charlie'ego, to jego zadufany w sobie racjonalizm z dawnych bojowych czasów mocno się już nadwątlił. Żył tak długo w otoczeniu kobiet, że stał się niemal równie zabobonny jak one. Obliczał swoje szansę na wypadek, gdyby duch Poiły zaczął pokazywać, co potrafi. Nora nie mogła dodać mu zbyt wiele otuchy, gdyż jej wiara w zjawy z tamtego świata była uzależniona od pory dnia i o godzinie dziesiątej wieczór, przy księżycu, zawsze była szczególnie silna. Kiedy się pożegnali, Nora robiła sobie ostre wyrzuty. Jej postępowanie było w najwyższym stopniu nieskromne, po pierwsze to, że w ogóle go odwiedziła, a po wtóre, że spy-' tała go bez ogródek, jakie ma zamiary, bo w końcu na to wyszło i przez parę okropnych minut bała się, aby nie po- myślał, że obchodzi ją to osobiście. Naturalnie, wcale jej to nie obchodziło, chyba że ze względu na niego, bo chociaż zaczynała go dosyć lubić, wiedziała, że będąc Dzieckiem Maryi w żaden sposób nie może za niego wyjść za mąż — nawet gdyby duch Poiły za bardzo się nie narzucał. Zdziwiłaby się i zdenerwowała, gdyby jej ktoś powiedział, że inni nie podzielają jej poglądów. Wróciwszy do siebie, Charlie przystanął w hallu zaniepokojony. Czuł w domu coś dziwnego. Hali był pogrążony w ciemnościach, w kuchni świeciło się, ale bardzo słabo. Po tej całej gadaninie o duchach zrobiło mu się nieswojo. „To ty, mamo?" — zawołał nerwowo, ale odpowiedziało mu tylko echo. Podszedł do drzwi od kuchni i serce stanęło mu prawie w piersi. Ogień wygasł, większą część kuchni zalegał mrok, ale na półce nad kominkiem paliły się dwie świece w mosiężnych lichtarzach, a spomiędzy nich uśmiechała się do niego duża fotografia Poiły w srebrnej ramce. W następnej sekundzie, zrozumiawszy, kto się nad nim tak znęca, wpadł w istną furię. Pani Cashman, wcielenie sędziwej niewinności, klęczała przy swoim łóżku, gdy Charlie wszedł do pokoju, i obejrzała się ze zdziwieniem. — Mama postawiła to w kuchni? — krzyknął na nią. — A co to takiego? — zapytała udając, że nie wie o niczym. Dźwignęła się z kolan, przymrużyła oczy i wyciągnęła rękę po fotografię. — Oo, jaka ładna, nieprawdaż? Znalazłam ją dziś w szufladzie. — To niech ją mama schowa tam, gdzie znalazła — zagrzmiał Charlie. — Ojej, a to znów dlaczego? — udała zafrasowaną. — Każdemu mężowi byłoby przecie miło... biedna nieboszczka żoneczka! Chyba żeby go gryzło sumienie. — Nic mamie do mojego sumienia. Lepiej by mama pilnowała swojego. — Ha, ha! — wrzasnęła triumfalnie, odrzucając precz maskę. — Mojego sumienia nie ma co gryźć. — Za dobrze je mama zahartowała. — Żebyś sobie nie myślał, ona wszystko widzi, gdziekolwiek by nie była — krzyknęła stara unosząc chude, zwiotczałe ramię w kierunku, gdzie można było przypuszczać obecność Poiły. — Uważaj, żeby nie wstała z grobu i nie straszyła ciebie, ciebie i tej bezczelnej dziewuchy, za którą uganiałeś po nocy! — Gdzie znów uganiałem? — burknął Charlie. — Mama nie wie sama, co mówi. — Ślepa jestem może, tak? — wrzeszczała pani Cashman. — Weszła razem z tobą na cmentarz, jakby już cię złapała! Ach, ta figlarka, ta kiciunia ze swymi nowennami i dziewięcioma piątkami! Myśli, że nie \v;c- my, do czego ona zmierza, ale Pan Bóg na ciebie patrzy i nieboszczka na ciebie patrzy, a co ważniejsze ja patrzę na ciebie. Spamiętaj moje słowa, jej ręka nie zakołysze ci kolebki. X W dwa dni później, gdy Charlie stał za ladą, dostrzegł księdza Ringa pochłoniętego oglądaniem towarów wystawionych w oknie sklepowym. Ksiądz uśmiechnął się i ukłonił, ale gdy Charlie chciał do niego wyjść na ulicę, pokręcił ostrzegawczo głową. Podniósł przy tym palec i wskazał nim w kierunku drzwi frontowych. Charlie kiwnął z posępną miną na znak, że rozumie. Ksiądz znowu wskazał kciukiem kierunek, w którym idzie, i Charlie jeszcze raz kiwnął głową. Zrozumiał, że ksiądz Ring chce z nim porozmawiać, ale w takim miejscu, żeby pani Cashman o tym nie wie- działa. Kiedy go dogonił, ksiądz udawał, że obserwuje z uwagą życie roślin w rzece. Na widok Charlie'ego okazał miłe zdziwienie z powodu tak nieoczekiwanego spotkania. — Mów szeptem — powiedział po chwili, kładąc lewą rękę na ramieniu Charlie'ego i odwracając dyskretnie głowę w prawo. — Odwiedziła mnie twoja matka. — Moja matka? — Tak, twoja matka — powtórzył ksiądz z powagą, spoglądając mu w twarz badawczo, po czym znowu odwrócił głowę w przeciwną stronę. — Ma stracha, że ożenisz się po raz drugi — szepnął ubawiony. — Och, ona łatwo wpada w przestrach. — Właśnie to samo jej powiedziałem. Wiem, że to zostanie pomiędzy nami. Twojej matce się zdaje, że istnieje jakieś specjalne przykazanie, które mogłoby ci tego zabronić. Rzecz jasna — dodał ze zgorszoną miną — powiedziałem jej, że ani mi się śni wtrącać do tej sprawy. — Jasne — powtórzył Charlie, w którym obudziła się czujność, wiedział bowiem, że właśnie od tej jednej jedynej rzeczy na świecie nikt nie zdołałby księdza Ringa powstrzymać. — Wiesz, którą pannę mam na myśli? — Wiem. — Delikatna dziewczyna. — Szlachetna. — I odważna — ciągnął ksiądz Ring. — Uważasz, nie każda postąpiłaby w taki sposób jak ona w dzień pogrzebu. Oczywiście — przyznał — powinna była wyjść za mąż dziesięć lat temu. Te dziewczęta robią się bardzo nieusłucha-ne. — Nagle zaatakował. — Powiedz mi, Charlie, nie myślisz czasem o niej, co? A może jestem niedyskretny? — Ależ nie, nie, proszę księdza. — Bo tak mi przyszło do głowy, że gdybyś o niej myślał, to mógłbym ci może oddać przyjacielską przysługę. Ona, rzecz jasna, nie ma dużego doświadczenia. Wiesz, o co mi chodzi? — Wiem — odparł Charlie, który zdawał sobie sprawę równie dobrze jak ksiądz, że namówienie takiej pobożnej dziewczyny jak Nora na małżeństwo z takim jawnogrzesznikiem jak on nie byłoby rzeczą łatwą. Z drugiej strony nie miał zamiaru dać się wklepać w byle co. Już raz zrobił z siebie durnia. — No cóż — dodał z wylewną szczerością, odwracając się twarzą ku rzece, jakby dla lepszego skupienia myśli — powiem księdzu dokładnie, jaka jest moja sytuacja. Zna ksiądz stare przysłowie: „Kto się raz sparzył, ten na zimne dmucha"? — Znam, znam — odrzekł ksiądz Ring zwracając się w tym samym kierunku, jakby jego myśl mogła się spotkać z myślą Charlie'ego i spleść się z nią ponad rzeką. Wtem drgnął i spojrzał na Charlie'ego zdziwionym wzrokiem. — Ach, ale tego bym nie powiedział. — Hm, możliwe, że wyraziłem się trochę za mocno. — Myślę, że tak, Charlie, że trochę za mocno — potwierdził ksiądz skwapliwie. — Powiedziałbym, że ona jest zupełnie inna. Bardziej kobieca, bardziej lgnąca... to jest duchowo, rzecz jasna. — Możliwe, że ksiądz ma rację — zgodził się Charlie, lecz mimo to trzymał się swojego. — Może ksiądz zauważył coś we mnie — mówił zerkając kątem oka na duchowne- go. — Ktoś mógłby sądzić inaczej, ale jestem człowiekiem bardzo pobudliwym nerwowo. — Tak, tak — ksiądz Ring pokiwał głową z wielkim zatroskaniem. — Sam zwróciłem na to uwagę. Czyżby to nadciśnienie? — Od Rozruchów nie jestem już ten sam człowiek co dawniej. Ale pal sześć, jaka jest tego przyczyna, potrzebuję czegoś, co by mnie uspokajało. — Tak, tak, potrzebujesz — wtórował ksiądz, usiłując przeniknąć, ku czemu Charlie zmierza. — Gdybym miał rodzinę, byłbym inny. — Naturalnie, naturalnie — potakiwał ksiądz Ring 2 udręczoną miną. — Przecież widzę, że jesteś domatorem. — Ale — ciągnął Charlie tonem brzemiennym w złowieszczą treść — gdyby to samo zdarzyło mi się po raz drugi, bardzo możliwe, że rzuciłbym się o, tutaj. — Błysnął okiem ku rzece, wciągnął głęboko oddech i odsunął się od księdza o krok. — Ale nie przypuszczasz, Charlie, żeby to mogło się zdarzyć? — Widzi ksiądz, właśnie nie wiem. — Tak, to jasne, że nie wiesz, to całkiem jasne — zgodził się żarliwie ksiądz Ring. — Teraz już rozumiem. Jasne, że gdybyś żywił takie wątpliwości, to mogłyby się one obrócić przeciwko tobie. — Otóż to, utrafił ksiądz w sedno. — A gdybyś się ożenił z tamtą dziewczyną... no, jak jej tam?... Peggy, Kitty czy Joan, to nie miałbyś naturalnie żadnych wątpliwości i na dodatek miałbyś już tego malca. Mógłbyś się nim opiekować. — Właśnie o to mi chodzi, proszę księdza — wybuchnął Charlie. — To mnie doprowadza do obłędu. — Tak, tak, to jasne. — Ksiądz Ring uśmiechnął się na myśl o tym, jakie to bardzo proste. — Naturalnie, Nora stoi pod każdym względem znacznie wyżej, ale lepszy wróbel w ręku niż kanarek na sęku. Rozumiem cię doskonale. Na twoim miejscu czułbym się tak samo. Po tej rozmowie Charlie wrócił do sklepu w jeszcze gorszym nastroju. Nora była dziewczyną delikatną, jak powiedział ksiądz Ring, ale lepszy wróbel w ręku niż kanarek na sęku. Charlie jednak wiedział, że, Bogiem a prawdą, nie ma w ręku ptaszka żadnego gatunku, że tylko uszczknął parę piórek z ogonka Molly, zanim odfrunęła za innymi ptaszkami i usiadła daleko na sęku. Nawet ksiądz. Ring nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo Charlie się gryzł z powodu synka Molly. Był dobrym człowiekiem, więc jakże mógłby się nie gryźć? 'Któregoś dnia wziął samochód i pojechał do wioski, gdzie chłopczyk był na wychowaniu, zobaczył go wracającego ze szkoły, poszedł za nim i wsunął mu do ręki półkoronówkę. Czuł, że gdyby tylko mógł zabrać malca do siebie, widzieć, że chodzi do przyzwoitej szkoły, jak prawdziwy chrześcijanin, to byłby gotów pogodzić się z niejed- nym ze słrony Molly. Wiedział zresztą, że nie byłoby zbyt wiele tych rzeczy, z którymi musiałby się pogodzić. W normalnych okolicznościach Molly zdolna była ulegać tylko takim wypaczeniom moralnym czy umysłowym, które można uleczyć porządnym klapsem w sempiternę. Ale później jakieś kółko w jego mózgu przeskakiwało o jeden ząbek i zaczynał myśleć o tamtej scenie przed cmentarzem i o Norze, poważnej, bladej, stojącej u jego boku. „I oto wchodzi córka kapitana, dowódcy chłopskiej jazdy"; „Romeo, czemuż ty jesteś Romeo?" Te dwa wiersze zupełnie wystarczały, aby Charlie czuł się na nowo siedemnastolatkiem, gotów nadstawić głowy za Irlandię albo za cokolwiek innego, co się nawinie pod rękę. Wiedział, że niezależnie od pecha, który go prześladował, jego matka miała rację —- nigdy nie będzie umiał żyć tak, jak żyje pierwszy lepszy rozsądny człowiek, i do samej śmierci będzie tęsknił za czymś troszeczkę większym niż życie. Tego wieczora naszła go niemal nieprzezwyciężona pokusa pójścia do Johnny'ego Desmonda. Znalazłszy się przed wejściem do baru minął je wszakże i poszedł dalej. Ludzie idą do Johnny'ego Desmonda tylko wtedy, kiedy dręczące ich problemy stają się dla nich zbyt trudne. On udał się na samotny spacer za miasto, ale gdy wracał, nogi same, jakby mogłoby na niej wywrzeć, gdyby wiedziała, że odnosi się do niej samej. Charlie wyczuwał, że ich rozmowa nie toczy się tak, jak powinna, ale nie umiał dostrzec, w czym tkwi błąd. — Jakąż wiedzę może posiadać taka kobieta? — Nie mam pojęcia, Charlie — odparła Nora bez cienia grozy, której się spodziewał. — No tak, więc widzisz, jak to ze mną jest — podjął po chwili. — Jeżeli się z nią nie ożenię... naturalnie zakładając, że ona mnie w ogóle zechce — dodał taktownie — to sam sobie poderżnę gardło. Ale jeżeli się ożenię i znów będzie ta sama historia co wtedy, to poderżnę gardło i jej, i sobie. Więc jak powinienem postąpić? — Ja z pewnością nie potrafię ci nic doradzić — rzekła Nora z dużym spokojem, prawie jakby troski Charlie'ego sprawiały jej przyjemność; w pewnym sensie, zważywszy na jej fałszywe przesłanki, rzeczywiście tak było. — A ty sam co o tym myślisz? Charlie nie bardzo wiedział, co myśleć. Przyszedł tu z nadzieją na co najmniej tyle współczucia i zrozumienia, ile mu okazał ksiądz Ring. Sądził nawet, że kilka łez i pocałunków byłoby całkiem na miejscu. — Gdyby to była dziewczyna innego rodzaju — spróbował niesłychanie ostrożnie — to powiedziałbym jej to, co powiedziałem księdzu Ringowi, i poprosiłbym, żeby wyjechała ze mną na parę dni do Dublina. — A to po co? — spytała Nora ze szczerym zaciekawieniem. — Po co? — powtórzył zdumiony Charlie. Ulegał on złudzeniu, niezwykle pospolitemu wśród jego rodaków, że zawsze wyraża swoje myśli w sposób kryształowo klarowny. — Noro — oświadczył z lekkim akcentem patosu — będę z tobą szczery. Jesteś jedyną osobą, z którą mogę być szczery. Jesteś dla mnie jedynym przyjacielem. Moja sytuacja jest beznadziejna. Beznadziejna! Ksiądz Ring sam to powiedział. ,,Czegóż się możesz spodziewać, mój Charlie, żeniąc się z tego rodzaju wątpliwościami w sercu?" Jedno tylko mogłoby mnie wyrwać z tego przeklętego kręgu... najpierw miodowy miesiąc, a potem dopiero ślub. Było już mroczno, ale bacznie ją obserwował spod daszka czapki i spostrzegł, że Norę po prostu zatknęło. Jeszcze nikt nie rozmawiał z nią na takie tematy. — Czy to nie byłby okropny grzech, Charlie? — spytała drżącym głosem. — Gdyby to zrobić w dobrych zamiarach, to nie — odparł Charlie stanowczo, posługując się jej własnymi słowami. — Pewna jestem, że ona by to zrobiła nawet bez takiego warunku — zauważyła Nora z nieoczekiwaną goryczą. — Zrobiłaby,, gdyby mnie kochała — odrzekł pełen nadziei. — Kochała? — prychnęła wzgardliwie Nora, zrywając się z krzesła; nagle opadły z niej wszystkie dziewicze pozory i objawiła się dojrzała, niepohamowana w gniewie, zazdrosna kobieta. — Nie oszukuj sam siebie, mój panie. Ta ciebie nie kocha! — Co? Kto? Kto mnie nie kocha? — bełkotał osłupiały Charlie. Teraz na nią przyszła kolej zdumienia. — Jak to, czy nie mówiłeś o Molly 0'Regan? — zapytała spłoszona. — Molly 0'Regan? — wrzasnął Charlie i podniósł twarz do sufitu jak pies, kiedy chce zawyć. — Skąd, u diabła, przyszła ci do głowy Molly 0'Regan? Oczywiście, że mógłbym mieć Molly 0'Regan na jutro rano i razem z nią dziecko. Chyba dosyć wyraźnie ci klarowałem? — Ach — wykrzyknęła odsuwając się od niego z wyrazem grozy — nie mów nic więcej! — Ależ, Boże święty, posłuchaj — jęknął Charlie widząc, że obmyślona przez niego piękna scena całkowicie leży i że nie mężna jej zacząć od nowa — musisz przecie wiedzieć. że Molly 0'Regan obchodzi mnie tyle co zeszłoroczny śnieg! Ty byłaś pierwszą kobietą, na której mi zależało naprawdę, ale nie chciałaś mnie. Z Poiły ożeniłem się tylko dlatego, że była jak gdyby twoim cieniem. Nawet ksiądz Ring o tym wiedział. — Oo! — zawołała, jakby była gotowa już, już wpaść w histerię. — Nie mogłabym tego zrobić! Nie mogłabym! — Nie, nie, nie, nie — uspokajał ją wystraszony, jak gdyby taki pomysł nie postał mu nigdy w głowie. — Źle mnie zrozumiałaś. Cicho już, cicho, bo cię kto usłyszy! — Ale pamiętaj, żebyś nigdy więcej, przenigdy nie mówił mi takich rzeczy. — Patrzyła na Charlie'ego tak, jakby był diabłem w ludzkiej postaci. — Boże mój, kobieto, posłuchaj mnie — wykrzyknął oburzony. — Nie mówiłem przecież o tobie. Nie zrozumiałaś wcale, o co mi chodziło. Nie ciebie prosiłem. Powiedziałem, że gdybyś była kobietą innego rodzaju, to możliwe, żebym cię o to poprosił. Po prostu przedstawiałem całą sprawę w taki sposób, jak ją przedstawiłem księdzu Ringowi. To chyba możesz zrozumieć? Zdawało się, że Nora nie może zrozumieć, w każdym bądź razie niezupełnie, i wobec tego Charlie, splótłszy z tyłu ręce, z ponurą twarzą pomaszerował do drzwi. — Przepraszam, że cię zdenerwowałem — burknął jeszcze przez ramię. — Twoja wina, że nie wyszłaś za mnie od razu. Jesteś jedyną kobietą w moim życiu, którą kochałem, i chciałem ci to wytłumaczyć. Patrzyła na niego z niedowierzaniem, odgarniając niepewną dłonią kosmyki włosów z czoła. Miała w sobie coś dziecinnego, była piękna. Ach, gdybyż to Charlie wiedział, że Nora myśli o tym, w jaki przedziwny sposób Duch Święty wysłuchał jej modlitw. Bardzo dziwnie to Pan Bóg urządził, jak kiedyś powiedziała Poiły. Charlie czekał na jakiś znak, który by świadczył o tym, że Nora zmiękła, ale nie doczekawszy się niczego, westchnął głęboko i wyszedł. Kiedy przechodził przez most, wieża opactwa odcinała się na tle nieba czarna i spiczasta, a światła z głębi sklepików odbi- jały się w rzece; odchodził od zmysłów. A więc znów się urządził! Tym razem na dobre. Tylko patrzeć, jak zaczną gadać, że usiłował uwieść drugą dziewczynę. Wiedział, jak ludzie będą to interpretować. Już widział nagłówki w gazecie: GORSZĄCA PROPOZYCJA ZNANEGO KUPCA — OBURZENIE ZNIEWAŻONEGO OJCA. Oto jak się odwdzięczył dziewczynie, która stanęła u jego boku, kiedy nikt inny nie chciał tego uczynić! A to wszystko przez Romea i Julio, przez kapitańską córkę i tym podobne bzdury. Przekleństwo wisi nad nim. Nora powie ojcu i księdzu Ringowi. Wspólnymi siłami podburzą przeciwko niemu zastępy nowych nieprzyjaciół; już nikt nie będzie chciał u niego kupować — u głupiego, lekkomyślnego, niepraktycznego marzyciela! XI Zanim cokolwiek przedsięwziął, pozwolił, aby upłynął tydzień. W tym czasie uświadomił sobie dokładnie, w jaką okropną kabałę wrobił się samochcąc, toteż unikał wszelkich kontaktów ze znajomymi. Przesiadywał najczęściej w saloniku, a do sklepu schodził jedynie wtedy, gdy przy- chodziła po niego ekspedientka i kiedy był pewien, że odwiedzający jest prawdziwym klientem, a nie aniołem mścicielem. Wreszcie zaprosił Jima 0'Regana na piwo do baru. Jim był dawnym żołnierzem; niski, chudy, astmatyk, miał na sobie wełniany granatowy garnitur, z którym zlewała się jego ziemista cera, i ciepły szalik na szyi, sięgający pod brodę. Johnny Desmond przywitał ich dziwnym spojrzeniem, ale Charlie, udając świetny humor, rozprawiał na wszystkie możliwe tematy dopóty, dopóki obaj z Jimem nie zorientowali się, że właściwie już wszczął pertraktacje w sprawie Molly i dziecka. Charlie byłby się dalej posunął na tej drodze, gdyby nie jedno spojrzenie na sztywną gębę tego podłego Jima; wywołało to z jego pamięci scenę przed cmentarzem i wydało mu się, że Święta Irlandia, że Romeo i Julia i wszystkie romantyczne marzenia młodości z krzykiem zrywają się z drzemki. To okropne, ale nie mógł nic na to poradzić, nieszczęsny marzyciel. Tego samego przedpołudnia musiał jeszcze raz wyjść do banku. Od tygodnia odkładał to z dnia na dzień, ale dłużej już nie mógł. Szybko rzucił okiem w górę ulicy, aby się przekonać, czy nie widać kogoś znajomego, i żwawo wyskoczył z domu. Nie zdążył jednak przejść nawet stu jardów, gdy zobaczył Jerry'°go Lawlora nadchodzącego z przeciwnej strony tym samym chodnikiem. Charlie rozejrzał się gorączkowo za jakimś zaułkiem albo sklepem, gdzie mógłby się schronić, ale na próżno. „Gwiżdż, chłopie, gwiżdż!" — jęknął cicho. Ku jego zdumieniu Jerry wcale nie okazywał gniewu, tylko lekkie zdziwienie na widok miny Charlie'ego, który najwidoczniej chciał się przemknąć nie dostrzeżony. — Dzień dobry, Charlie — przywitał go wtykając kciuki w pachy kamizelki — ... skoro t y nie chcesz mi powiedzieć dzień dobry — dodał jowialnie. — A, dzień dobry, dzień dobry, Jerry — zawołał Charlie ze sztuczną serdecznością, usiłując wyczytać jakiś znak na pooranym obliczu Jerry'ego. — Pędzę właśnie do banku — powiedział konfidencjonalnie. — Do banku? — powtórzył chytrze Lawlor. — A nie na plebanię? — Jakiż interes miałbym, u diabła, na plebani!? — wykrzyknął Charlie z uśmiechem pełnym czujności. — No cóż, główna kwatera, dowództwo. Kto to mi wspominał, że zamierzasz drugi raz wyruszyć w pole? Mam nadzieję, że przeprowadziłeś zwiad? — Zwiad? — powtórzył zdumiony Charlie. — Ach, Jerry, jestem już za stary do wojaczki. — Oj, chyba nie. Jak Boga kocham — dodał Jerry prostując ramiona — coś mi się zdaje, że z chęcią zarzuciłbym znów na ramię starą pukawkę, w jakiejś dobrej sprawie, rzecz prosta. No, to uważaj na siebie! — pożegnał go porozumiewawczym mrugnięciem i skinieniem głowy. Charlie stał na chodniku z otwartymi ustami i patrzył za nim. „Psiakrew, o co temu Lawlorowi chodziło? — myślał skrobiąc się w głowę. — Uważaj na siebie." Czy tego rodzaju życzliwej rady można się spodziewać od kogoś, komu człowiek zaledwie przed kilku dniami próbował uwieść córkę? „Uważaj na siebie." Czy ten Jerry zwariował, czy co? Nie mógł zrozumieć, dlaczego Jerry Lawlor ze swoim iście piekielnym temperamentem przyjmował w taki sposób jego awanse wobec Nory. Czy to możl-iwe, żeby Nora opowiedziała mu o nich w formie do tego stopnia ocenzurowanej, że Jerry nie zrozumiał? A może... — błysk szalonej na- dziei — może w ogóle nic nie powiedziała? Twarz zmar- kotniała mu ponownie. Żadna kobieta nie potrafiłaby zachować takiej rzeczy wyłącznie dla siebie. Jeżeli nie powiedziała ojcu, to powiedziała komuś innemu i wcześniej czy później skrupi się to na nim. Westchnął z głębi serca. Im prędzej uda mu się ułożyć z 0'Reganami, tym prędzej bę- dzie mógł stawić czoło nowym napaściom — uzbrojony. Ruszył dalej, ale miał uczucie, że tego ranka szczęście opuściło go ostatecznie. W drzwiach banku natknął się na wychodzącego akurat księdza Ringa. Charlie przeraził się, zanim jednak .zdążył choćby tylko pomyśleć o ucieczce, ksiądz już ściskał mu rękę. — Dobrze wyglądasz, Charlie. — Ale czuję się nie zanadto, proszę księdza — odrzekł Charlie i pomyślał, jakie to jest bardzo dalekie od prawdy. — Powiedz mi — szepnął poufnie ksiądz Ring — nie podjąłeś żadnych kroków w tej sprawie, o której mówiliśmy? — Szczerze mówiąc, proszę księdza — odparł Charlie z pozorną otwartością — nie, nie podjąłem. — Nie ma się co spieszyć — przytaknął ksiądz z miną pełną zrozumienia. — Nie ma żadnego gwałtu. Nie byłbym wcale zdziwiony, gdyby się udało coś zrobić z tym twoim malcem. Uważasz? Nic nie obiecuję, ale jest tam dla ciebie ciepły kącik w sercu, jest, jest, a ojciec nie dałby jej odejść z pustymi rękami. Wiesz, o co mi chodzi? — Wiem, proszę księdza — stęknął Charlie, w rzeczywistości jednak wiedział tylko tyle, że nie ma pojęcia; podczas gdy ksiądz skręcał w kierunku kościoła, on jeszcze wciąż stał na stopniach przed bankiem i czuł, że kołuje mu w głowie. Dzień był słoneczny, wiosenny i nawet główna ulica wyglądała wesoło, ale Charlie był pogrążony w zbyt wielkim zamęcie, aby móc reagować na wrażenia przychodzące z zewnątrz. Przez cały tydzień ukrywał się jak zbójca przed Jerrym Lawlorem i księdzem Ringiem i oto obaj traktują go niby ukochaną. A przecież Nora spowiada się u księdza Ringa! Przyjmując nawet, że ksiądz nie zdradził się z tym, co mu wyznała w tajemnicy konfesjonału, nie mógł jednak ukryć tego, czego mu nie wyznała, i było zupełnie jasne, że ani jednemu, ani drugiemu Nora nic nie powiedziała o Char-liem. No dobrze, ale jakiż mogła mieć cel w ukrywaniu takiej rzeczy7 Wstydliwość? W świadomości Charlie'ego wstydliwość kojarzyła się jedynie z robieniem wiele hałasu o nic. Błysk nadziei znowu rozświetlił mu mózg jak fajerwerk i znowu zapadła ciemność. „Chryste Panie! — pomyślał w rozpaczy — już dostaję bzika! To przez to, że tak z miejsca przestałem pić." — Dzień dobry, Charlie — pozdrowił go jakiś gospodarz wchodząc do banku, ale Charlie nawet nie odpowiedział. Twarz miał wykrzywioną takim grymasem, jak gdyby zapomniał, po co właściwie tu przyszedł. Po chwili jednak odetchnął głęboko, wyprostował się i dziarskim krokiem ru- szył w stronę domu Lawlorów. Na jego walenie w drzwi wyszła Nora i wpiła weń rozszerzone z przerażenia źrenice. Wepchnął ją szorstko z powrotem do kuchni. — Siadaj, siadaj — rozkazał krótko. — Po cóż mam siadać? — wyjąkała, ale opadła na krzesło, jakby kolana się pod nią ugięły. — Kiedy weźmiemy ślub? — spytał Charlie stając nad nią jak bokser, gotów rozłożyć przeciwnika na obie łopatki, gdyby ten próbował się podnieść. — Jak to? — odrzekła martwym głosem. — To Molly 0'Regan cię nie chce? — Ha, ha — zaśmiał się Charlie z goryczą — widzę, że tam-tamy nie próżnowały dziś rano. — Pewnie ci się zdaje, że nie wiem, .że wszystko już jest ułożone? — powiedziała odrzucając w tył głowę, by strzą-snąć z twarzy kosmyk włosów. — Cała bieda z tobą — odparł mściwie Charlie — że zawsze znasz sprawy innych ludzi, ale nie znasz własnych. Jak spotkałaś jednego mężczyznę, który cię kochał, toś przepuściła okazję. Tak dużo wiedziałaś! I teraz znów chcesz zrobić to samo. — Gdybyś mnie kochał, nie żądałbyś ode mnie, żebym się narażała na utratę szacunku — stwierdziła posępnym, oskarżycielskim tonem. — Gdybym cię nie kochał, to w ogóle niczego bym nie żądał — warknął Charlie. — A teraz pytam cię jak należy. Pytam ostatni raz: wyjdziesz za mnie? — Ale dlaczego miałbyś?... — wykrzyknęła nieco histerycznie. Zerwała się z krzesła, odrzucając w tył głowę i roz-krzyżowując ramiona. — Teraz wiesz, jaka ze mnie kobieta. Nie musisz mnie już szanować. — Co się z tobą dzieje, psiakrew? — huknął Charlie, podskakując z wściekłości. Cokolwiek powiedział tej kobiecie, wszystko obracało się na złe. — Nic się ze mną nie dzieje — odpowiedziała bardzo rzeczowym tonem, co na Charliem sprawiło wrażenie obłędu. — Po prostu już wiem, kim jestem. To wszystko. — No, i kim jesteś? — spytał zaniepokojony. — Sam powinieneś to wiedzieć — odrzekła triumfująco. — Przecież cię nie spoliczkowałam, prawda? — Nie spolicz... — wybełkotał Charlie z wyrazem ostatecznej udręki. — O — wykrzyknęła w transie samoponiżenia — pięknie się oszukiwałam przez te wszystkie lata! Zdawało mi się, ze jestem przyzwoitą kobietą, ale ty wiedziałeś, co robisz. Wiedziałeś, kim jestem: bezwartościową, pospolitą, zmysłową kobietą, której możesz mówić, co ci się podoba. Z którą mógłbyś zrobić, co ci się podoba. Myślę, że to jest sprawiedliwa kara za moją pychę. Po cóż miałbyś się ze mną żenić, skoro możesz mnie mieć i bez tego? Błyskawica natchnienia po raz drugi olśniła Charlie'ego; tym razem było to natchnienie pomieszane z litością i wstydem. Nagle zrozumiał, że Nora go kocha i że zrobiłaby dla niego wszystko. Jessica, Julia, kapitańska córka, cały cudowny asortyment. Więc to naprawdę istnieje, to, czego bezustannie szukał i nie mógł znaleźć. Porwał ją w ramiona z takim rozmachem, że omal nie uniósł jej w powietrze. — Boże, zmiłuj się! — wymamrotał zachrypłym głosem. — Najwspanialsza kobieta w całej Irlandii, a ja ją tak dręczę! Twój ojciec i ksiądz mają więcej oleju w głowie niż ja. Wkładaj, co masz do włożenia, idziemy ich szukać! — Nie, nie, nie, nie — zaprotestowała histerycznie, jak chrześcijańska męczennica dobrowolnie oddająca się lwom na pożarcie. — Twoja matka mówiła, że ja ci nie zakołyszę kolebki. — Moja matka, moja matka... Zrobiła ze mnie takiego samego cudaka jak ona. Nie przejmuj się jej gadaniem. — A co zrobisz, jak rzuci na mnie urok? — zapytała na wpół nieprzytomnie, przykładając rękę do czoła. — Upiekę ją na wolnym ogniu — odparł ochoczo Charlie. Znowu był sobą, siedemnastolatkiem, pełnym zapału rewolucjonistą i racjonalistą, znów był gotów stawić czoło Imperium Brytyjskiemu, Kościołowi katolickiemu i, na dodatek, czarownicy. — A teraz posłuchaj — rzekł biorąc ją za ręce. — Nikt nie będzie rzucał na ciebie uroków. I żadne duchy nie będą cię prześladować. Wszystko to są wymysły starych bab i dosyć już mieliśmy tego gadania, wystarczy do końca życia. We dwoje poradzimy sobie z wszystkimi i ze wszystkim. Słuchaj, masz tu coś do roboty? — Ugotować obiad — odparła mrugając powiekami i uśmiechając się na myśl o czymś równie przyziemnym. — Obiad zjemy na mieście, we czwórkę. No, chodźmy już, chodźmy! Stał uśmiechnięty za jej plecami, gdy wkładała kapelusz. Włożyła go krzywo, a poza tym miała na twarzy czerwone plamy, na które puszek z pudrem nic nie mógł poradzić, ale Charlie'emu to nie przeszkadzało. Czuł się wyśmienicie. Na koniec zdobył przecież to, czego pragnął zawsze, a reszta... wiedział, że reszta przyjdzie sama. (Jakoż i przyszła, wszystkie uroki pani Cashman nie opóźniły tego faktu nawet o godzinę!) Jeśli chodzi o Norę, to nie miała pojęcia, co zdobyła, ale podejrzewała z niepokojem, że jest to coś wręcz przeciwnego, niż zawsze pragnęła. (U kobiet zresztą bywa to zazwyczaj mniej więcej to samo.) DRWINA Z MAŁŻEŃSTWA Dopiero zbliżając się do trzydziestki Jim Grahame uświadomił sobie, jakiego figla życie mu spłatało. Do tego czasu żył bardzo podobnie jak każdy inny młody mężczyzna, nie zdając sobie wyraźnie sprawy z tego, że życie go okpiwa. Ojciec jego umarł przed dziesięciu laty. Jim był księgowym w dużym sklepie artykułów spożywczych i spełniał z goto- wością obowiązki przejęte po ojcu, a jego matka, drobna, żywa kobieta o bardzo miłym usposobieniu, prowadziła mu gospodarstwo tak, jak tylko matka to potrafi. Mieszkali nadal w domu, do którego pani Grahame wprowadziła się zaraz po ślubie; był to okazały, obszerny, niewygodny dom na skraju miasta, a czynsz, jaki płacili, zaledwie wystarczał na koszty remontów i konserwacji. Jim nie był nigdy specjalnie nieśmiały w stosunkach z dziewczętami, ale żadna z tych, które zdarzyło mu się poznać, nie wydawała mu się nawet w połowie warta jego matki, toteż, nie uświadamiając sobie tego, stopniowo stawał się typowym wygodnickim starym kawalerem, który w wieku lat czterdziestu pięciu albo zdecyduje się założyć własną rodzinę, albo się nie zdecyduje. Oczywiście, matka go rozpieszczała, on zaś, jak to bywa u jedynaków, miał nieczyste sumienie, że ją tak wykorzystuje. Ale rozpieszczanie to ciężar, któremu większość mężczyzn zdolna jest podołać bez zbytniego utrudzenia. Którejś niedzieli w Crosshaven nad morzem Jim wybrał się na spacer z pewna dziewczyną, Eileen Clery, która mieszkała w tej samej dzielnicy Corku co on; nigdy przedtem jej nie zauważył. Nie należała do dziewcząt szczególnie zwracających uwagę, mimo iż była przystojna, miała szczupłą twarzyczkę, którą uśmiech prześlicznie rozświetlał, i płowe włosy ze złocistymi odbłyskami. Próbował z nią miłosnych igraszek, ale jej szybkie, prawie gwałtowne odsunięcie się zdziwiło go i trochę uraziło. Nie brał jej bynajmniej za lekką babeczkę, ale nie spodziewał się trafić na niedo-tykajkę. Co ciekawe, wyglądało na to, że się jej podoba, i nawet umówiła się z nim na następne spotkanie. Tym razem usiedli w zacisznym kąciku nad urwistym brzegiem i Jim zabrał się do niej bardziej natarczywie. Ku jego zdumieniu zaczęła płakać. Zirytowało go to, ale okazywał jej zatroskanie, którego wcale nie czuł, ona zaś, widząc jego pozorne strapienie, usiadła i uśmiechnęła się, chociaż obfite łzy nie przestawały spływać jej po policzkach. — To nie dlatego, Jim, żebym nie chciała — tłumaczyła mu ocierając oczy i wydmuchując nos w śmiesznie maleńką chusteczkę — tylko nie lubię o tym myśleć. — Ale dlaczego, na miłość boską? — spytał troszeczkę ubawiony. — Bo, widzisz, jestem jedynaczką i muszę się opiekować mamą — odrzekła wciąż pochlipując. — Ja także jestem jedynakiem i muszę się opiekować matką — zareplikował z triumfem, po czym roześmiał się głośno z tej absurdalnej zbieżności. — Dobrana z nas para — dodał ze smętnym uśmiechem. — Tak, prawda? — wymamrotała Eileen śmiejąc się i szlochając. Przytuliła głowę do jego piersi i już nie opierała się jego pieszczotom. Wszystkie książki poświęcone temu zagadnieniu opisują wzajemny pociąg między mężczyzną a kobietą w bardzo podobnych kategoriach: opalona męska pierś i rozkoszne kształty dziewczyny, a w rzeczywistości ma to bardzo niewiele wspólnego z tą sprawą. Ale rzadko kiedy wspomina się w książkach o najsilniejszym czynniku, jakim jest ludzka samotność. Kobiety stają wobec niej wcześniej niż mężczyźni i Eileen już jej doświadczyła. Jim wprawdzie nie zetknął się jeszcze twarzą w twarz z samotnością, ale był dostatecznie spostrzegawczy, aby widzieć ją przed sobą na wyciągnięcie ręki. Toteż na tym wzgórzu panującym nad portem w Cork, wpatrzeni w stadko maleńkich żaglówek płynących w stronę Currabinny, uświadomili sobie, że są zakochani, i to tym bardziej zakochani, iż znajdowali się w tak oczywiście beznadziejnej sytuacji. Od tego czasu spotykali się w Corku regularnie raz na tydzień, szli razem na spacer albo do kina, jeżeli padał deszcz. Zachowywali przy tym, wzorem wszystkich jedynaczek i jedynaków, najrozmaitsze środki ostrożności, z których znajomi chętnie podżartowywali. Jednego wieczoru pewna młoda znajoma Jima dostrzegła go stojącego na Nowym Moście, a gdy doszła do następnego mostu, zauważyła z wielką uciechą czekającą tam Eileen. — Przepraszam, że się narzucam — zwróciła się do niej — ale jeżeli pani czeka na pana Grahame'a, to on czeka na panią przy drugim moście. Eileen nie wiedziała, gdzie ma podziać oczy, zarumieniła się, roześmiała, wreszcie powiedziała składając dłonie: — Och, dziękuję pani, bardzo dziękuję — i pomknęła jak wiatr. Najchętniej spotykali się właśnie w taki sposób, bardzo daleko od domu, prześladowało ich bowiem poczucie winy. Bardziej litowali się nad swoimi matkami niż nad sobą i starali się, jak mogli, ukrywać swą straszną tajemnicę, powodowani jakimś instynktownym zrozumieniem lęku przed samotnością i starością, dręczącego kobiety, których dzieci już dorosły, a mężowie pomarli. Być może, rozumieli to aż nazbyt dobrze i z obawą dopatrywali się czegoś więcej, niż było w rzeczywistości. Pani Grahame, która rozporządzała sprawniejszym wywiadem niż pani Clery, pierwsza poruszyła z synem tę sprawę. — Słyszę, że bardzo się przyjaźnisz z jakąś panną Clery z Krzyżówek — powiedziała któregoś wieczora z leciutkim akcentem skargi. Jim golił się przy drzwiach prowadzących do kuchennego ogródka. Drgnął i odwrócił się z rozweselo- na miną, ale ona pochłonięta była robotą na drutach, jak zwykle gdy nie chciała spojrzeć mu w oczy. — I co dalej, mamo? Kto ci o tym mówił? — Dlaczego nie miałabym się dowiedzieć, kiedy cała ulica o tym mówi? — wyminęła pytanie. Lubiła swoje małe sekrety. — Może byś ją przyprowadził któregoś dnia? — Nie masz nic przeciwko temu? — Cóż mogłabym mieć przeciwko temu, moje dziecko? Tak mało widujemy ludzi. Był to drugi z jej ulubionych mitów — że nikogo nie widuje i z nikim nie zamienia słowa, ale Jim niewiele, a raczej w ogóle nic nie mógł zrobić, żeby nie dowiedziała się o tym prędzej czy później. Któregoś popołudnia przyprowadził Eileen do domu na herbatę i choć młoda dziewczyna ze zdenerwowania niepotrzebnie chichotała, zauważył, że matka z miejsca poczuła do niej sympatię. Pani Grahame uwielbiała syna, ale wzdychała zawsze do córki, do kogoś, z kim mogłaby rozmawiać w taki sposób, jak nie mogła rozmawiać z mężczyzną. Nieco później tego samego wieczora Eileen, przekonawszy się, że jest naprawdę mile widziana, stała się swobodniejsza i obie z matką Jima zaczęły opowiadać sobie ploteczki o sprawach, które je interesowały. — Ach, ten Dinny Murphy, jak on się jej brzydko odwdzięczył — oburzała się pani Grahame, nawiązując w za-woalowany sposób do jakiegoś miłosiernego uczynku w bliskim sąsiedztwie. — Ależ nie, nie, proszę pani — odpowiedziała skwapliwie Eileen, dotykając w zapale dłoni pani Grahame. — Ten biedny Dinny wcale nie był najgorszy. — Coś podobnego! — zdumiała się matka Jima odkładając na kolana robótkę, aby utkwić w Eileen spojrzenie nabrzmiałe tragedią. — A co za historie o nim opowiadali! Naprawdę, czy ci ludzie nie mają niegodziwych języków? — Nie był wcale najgorszy, nie — powtarzała Eileen potrząsając przecząco głową. — Naturalnie, trochę popijał, ale proszę mi powiedzieć, który z nich tego nie robi? Jim nie wtrącał się do rozmowy, ale zauważył z uśmie chem, że młody, żarliwy, inteligentny głos Eileen zestraja się z głosem jego matki w idealnej harmonii plotkowania. Pani Grahame, zanim pozwoliła odejść nowej znajomej, zaakcentowała delikatnie swoje odosobnienie i samotność, które uniemożliwiają dowiedzenie się prawdy o czymkolwiek, i kazała jej przyrzec, że wkrótce znów przyjdzie. Z czasem przywykła do odwiedzin Eileen i czuła się wręcz urażona, jeżeli minął tydzień bez jej wizytki. Mówiła nawet ze wspaniałomyślną rezygnacją, że dla takiej młodej, żywej dziewczyny ona, naturalnie, nie może być odpowiednim towarzystwem. Później przyszła kolej na panią Clery. Możliwe, że słyszała ona o wizytach Eileen u Grahame'ów i że się tym denerwowała, ale z drugiej strony niespodziewana wizyta Jima w jej domu mogłaby zdenerwować ją w nie mniejszym stopniu. Toteż Eileen musiała ją przygotować, opowiadając przede wszystkim o obowiązkach Jima w stosunku do matki, aby pani Clery nie przyszło na myśl, że Jim odwiedza ich dom z jakimikolwiek zamiarami wobec Eileen. Jedynym źródłem utrzymania ich obu były zarobki Eileen i te parę szylingów emerytury, którą pobierała jej matka. Mieszkały w małym domku na tarasie wzgórza, odległym od głównej ulicy, miały salonik, kuchnię, w której przesiadywały na co dzień, i dwie mansardowe sypialnie na piętrze. Pani Clery była przebiegłą starą damą o twarzy wyniszczonej, ale pełnej humoru. Cierpiała na najrozmaitsze dolegliwości, ponieważ zaś była przygłucha, uskarżała się na nie bez końca donośnym, władczym głosem. Mówiąc, mocno przytrzymywała za kolano swego interlokutora, żeby jej czasem nie uciekł, potem zaś w skupieniu, tępo wpatrywała się w ogień. — A później, panie Jimie, drugi raz dostałam tych bólów, o których panu mówiłam, i przyszedł doktor 0'Mahoney, i powiedział... Eileen, co powiedział doktor 0'Mahoney o tych drugich bólach? — Powiedział, że mama jest starą symulantką — krzyknęła Eileen. — Co, doktor 0'Mahoney? — zdumiała się pani Clery. — To nieprawda. Ach, ty diablico! W domu Eileen mówiła nerwowo i bardzo głośno, przerywała matce, sprzeciwiała się i przekomarzała. W końcu stara pani mrugała porozumiewawczo do Jima, marszcząc twarz z uciechy, i wystękiwała: — A co, nie mówiłam, że to diablica? Słyszane to rzeczy, żeby córka odzywała się w ten sposób do matki? Ręczę, że pan tak się nie zwraca do swojej mamy. — Bo jego mama tak wiecznie nie zrzędzi — odkrzykiwała wesoło Eileen z podwórka za domem. — Zrzędzi? Kto zrzędzi? — pytała pani Clery mrużąc powieki z zadowolenia jak kot, kiedy go pogłaskać. — Ojej, Jim, drogi chłopcze, żyję w strachu przed nią, nigdy nie słyszałeś takiego jęzora! A co za łgarstwa opowiada! Ja zrzędzę! Mimo wszystko Jimowi i Eileen było .przyjemnie, że mają gdzie się schronić w deszczowy wieczór, gdy kino ich nie pociągało. Przeważnie szli do Jima. Pani Grahame była bardziej zazdrosna niż matka Eileen. Cień lekceważenia ze strony któregokolwiek z młodych wystarczał, aby wywołać u niej łzy buntu, jeśli jednak posiedzieli z nią pół godzinki, wstawała i po cichutku, na palcach, wychodziła z pokoju, jakby się jej zdawało, że usnęli. Zazdrość była jedynie mia-r^ Jej wielkoduszności. — Słuchaj, Jim — powiedziała któregoś wieczora, odkładając robotę na drutach i patrząc na niego z łobuzerską miną — nie miałbyś ochoty ożenić się z Eileen? — Ożenić się? — powtórzył drwiąco, unosząc wzrok znad książki. — Pewnie chcesz się mnie pozbyć? Przekomarzaniem można było zazwyczaj odwrócić uwagę jego matki od każdego tematu, gdyż wszystko przyjmowała dosłownie, choć na ogół niezbyt poważnie. — Rzeczywiście, miałabym czego chcieć! — obruszyła się i zabrała z powrotem do drutów, po dziecinnemu zła, że jej wielkoduszna propozycja została przyjęta w taki sposób. Oczywiście nie trwało to długo. W dziesięć minut później już nie pamiętała o swojej irytacji i zaczęła na nowo mówić. tym razem jakby do samej siebie: — Hm, cóż, niełatwo znalazłbyś drugą taką jak ona. — A gdzie byśmy mieszkali? — zapytał z łagodną ironią. — Boże święty, czyż nie masz swojego domu? — rzekła spoglądając surowo znad szkieł okularów. — Nie myślisz chyba, że zostałabym tutaj, żeby wam zawadzać? — Aha, więc poszłabyś do przytułku po to, żeby pani Clery mogła się tu sprowadzić? — Hm, jak to się dziwnie układa na tym świecie — zauważyła ogólnikowo, ale Jim wiedział, że matka myśli o tej zbieżności, dzięki której on i Eileen poczuli się sobie bliscy. Ani matce, ani jemu sytuacja ta w swojej zasadniczej formie nie była obca, w Irlandii bowiem jest ona bardzo pospolita i oboje mogliby wymienić ze dwadzieścia rodzin, gdzie młody mężczyzna albo młoda kobieta latami ,,chodziła" ze swoim partnerem, zanim on czy ona zdobyła możność zawarcia małżeństwa, przy czym aż nazbyt często okazywało się, że są już na to za starzy albo za bardzo zmęczeni. — Nie myślimy w ogóle o takich sprawach, kochana pani Grahame, ale w każdym razie dziękuję — powiedział uśmiechając się do niej tkliwie. — Albo będzie podwójne morderstwo, albo w ogóle nic. Wiedział, że matka, pomimo swej zazdrości, myśli o ich losie z głęboką troską, za to pani Clery twierdziła jowialnie, że powinni być wdzięczni za tyle szczęścia. — Sami nie wiecie, co posiadacie •— mówiła. — Jesteście młodzi i zdrowi. Na cóż możecie się uskarżać? Tak się spieszą do tego małżeństwa, jakby chodziło o obrabowanie banku. A potem raz-dwa mają siebie dosyć i wygadują jedno na drugie niestworzone rzeczy. — Więc nie pochwalasz małżeństwa, mamusiu? — pytała Eileen z udaną skromnością. — Kto powiedział, że nie pochwalam? — odpowiadała podejrzliwie pani Clery, pewna, że „te diabły" znów chcą ją zwabić w pułapkę. — Co to pomoże, czy się pochwala małżeństwo, czy nie pochwala? Nic przez to się nie poprawi. Bądź młody, Jim, póki możesz — radziła kładąc mu drżą- ca rękę na kolanie. — Jeszcze dosyć długo będziesz żonaty. Oczywiście Eileen i Jim nie podzielali jej poglądów. Na wieczornych spacerach zwykle przechodzili przez któreś z nowych osiedli i zaglądali do nie wykończonych domów z takim samym entuzjazmem jak dzieci, które bawiły się tam w" kowbojów i Indian. Wdawali się w pogawędki z mło- dymi mężami, którzy przekopywali miniaturowe ogródki zasypane gruzem po budowie, i pozwalali się zapraszać na filiżankę herbaty przez młode pary promieniejące dumą i radością świeżo upieczonych posiadaczy. Nie dostrzegali nic z brzydoty otoczenia. Widzieli tylko nowość tego wszy- stkiego, jak gdyby odnawiało się samo życie; widzieli, jak blask zachodzącego słońca podkreśla świeżość farby, biel firanek i delikatną zieleń młodziutkiej trawy. Później Eileen mówiła, kręcąc krytycznie głową: „Nie uważasz, Jim, że te firanki w dużym narożnym oknie nie były odpowiednie?" — a Jim wiedział, że w wyobraźni już umeblowała cały dom. Tego roku zaproponował Eileen, by spędzić urlop razem. Projekt ten wcale nie odpowiadał pani Clery. Twierdziła, że Eileen z całą pewnością zepsuje sobie opinię. Owszem, pani Clery była jak najbardziej za tym, aby korzystali z młodości, póki pora, ale z zastrzeżeniem, że będą to robić pod jej okiem. Jim wiedział doskonale, że matka Eileen lęka się nie o dobrą opinię córki, tylko o to, że w czasie tego urlopu mogłoby zacząć się coś, nad czym ona nie miałaby władzy. Postawił na swoim; wyjechali do nadmorskiej miejscowości na północ od Dublina i przez dwa tygodnie chodzili, pływali, opalali się, ile dusza zapragnie, a w razie deszczu do- jeżdżali do miasta. W drodze powrotnej, spoglądając przez okno przedziału na góry Galtee, Jim powiedział: — Na następny urlop pojedziemy już jako małżeństwo. To nie jest to samo. — Tak, to nie to samo — zgodziła się. — Ale cóż możemy poradzić? — Co nam przeszkadza wziąć ślub? — zapytał z uśmiechem. — Teraz? — wystraszyła się. — A co zrobimy z naszymi mamami? — To samo co dotychczas — odparł wzruszając ramionami. — Myślisz, żeby wziąć ślub i żyć dalej tak, jak żyjemy? — Czemuż by nie? Oczywiście, to nie jest to, czego pragniemy, ale zawsze lepsze niż nic. — Tak, ale przypuśćmy... Jim, sam przecie wiesz, że mogą być dzieci. — Mam nadzieję, że będą. Kiedy nadejdzie pora, będziemy się o to martwić. Poza tym nie widzę specjalnego powodu, dlaczego mielibyśmy mieć dzieci od razu. — No tak, Jim — bąknęła nieśmiało — ale czy ludzie nie będą gadali? — Myślisz, że teraz nie gadają? Jim już taki był, a co Jim uważał, to samo uważała jego matka, nie troszcząc się o opinię publiczną. Ona, naturalnie, nie widziała nic złego w ich wspólnym wyjeździe na urlop i Eileen, która poprzednio sama żywiła co do tego niejakie wątpliwości, była teraz pewna, że postąpiła słusznie. Czuła, że i tym razem Jim prawdopodobnie ma rację, ale brak jej było pewności. Im dłużej o tym myślała, tym mocniej była przekonana, że w istocie ma rację, choć jej motywy były innego rodzaju. Jim nie chciał czekać, nie chciał się zestarzeć i skisić w oczekiwaniu na dzień, kiedy będą mogli się pobrać; pragnął zażyć choć odrobinę małżeńskich rozkoszy, póki oboje są jeszcze dosyć młodzi, aby się tym radować. Eileen patrzyła na to w sposób bardziej mistyczny, jak na swego rodzaju zrękowiny, które zwiążą ich z sobą na dobrą i złą dolę, cokolwiek im życie szykuje. Czuła, że byłoby to zbyt wiele— mieć nadzieję, iż ona i Jim zostaną wyzwoleni oboje jednocześnie; na pewno jedno z nich uwolni się dużo wcześniej i prawdziwa pokusa zacznie się wtedy. Zdawała sobie jednak sprawę, że nawet tyle nie osiągnie bez walki ze swoją matką. Pani Clery przesiąknięta była do szpiku kości konwenansami, a poza tym wiedziała, co z ludzi robi małżeństwo. Eileen była bardzo potulna i pełna czułości dla niej, ale jako żona lub matka stałaby się kimś z gruntu innym i mogłaby w ogóle nie pozwolić starej damie powodować sobą. — Ty miałabyś zrobić coś takiego! — zachłysnęła się z oburzenia, ujmując się ręką pod bok. — Cóż by to było za małżeństwo? On mieszka tam, ona tutaj! Całe miasto miałoby z czego się naśmiewać! — Moja mamo, nie widzę żadnego powodu do naśmiewania się — odrzekła Eileen z powagą. — Żadnego powodu poza tym, z czego już się śmieją. — Więc odejdź do niego! — zażądała pani Clery załamującym się głosem. — Odejdź do niego! Wolę iść do przytułku, niż żebyś miała przynieść mi hańbę. — Ależ, mamusiu — nie ustępowała Eileen, śmiejąc się mimo woli — nie zrobimy nic takiego, co by przyniosło ci hańbę, i nie będziesz musiała iść ani do przytułku, ani nigdzie indziej. Pani Grahame była także wzburzona, ale z powodu zadraśniętej dumy. Ani trochę nie przejmowała się tym, co powiedzą sąsiedzi, była jednak przeświadczona, że to jej zależność od Jima zmusza go do tego karykaturalnego małżeństwa. Gdyby mogła, usuwając się z drogi, ułatwić mu życie, jak najchętniej poszłaby do przytułku. Jim jednak wytłumaczył jej, że nawet gdyby się zgodził na tę ofiarę, nic by to nie zmieniło, jeśli chodzi o Eileen i jej matkę; zrozumiała, że miał słuszność. Za następną bytnością Eileen ucałowała ją mówiąc półgłosem: — Biedne dzieci! Moje biedne rozłączone dzieci! — Nie uważa pani, że źle postępujemy? — spytała Eileen także się roztkliwiając. — Oczywiście że nie, moje dziecko — zaperzyła się pani Grahame. — A cóż by w tym mogło być złego? Dlaczego miałabyś się przejmować tym, co ktoś tam pomyśli? Co myślą ludzie, którzy nigdy w życiu nie zdobyli się na żadne poświęcenie! Pani Clery zainscenizowała następnie serię dąsów; kiedy przychodził Jim, nie odzywała się do niego, w końcu zaś oświadczyła, że nie będzie obecna na „tym niby-ślubie", jak się wyraziła. Nie miała ona dużego doświadczenia w tego rodzaju sprawach, ale dobrze wiedziała, kiedy ją oszukiwano, a Jim ją oszukał. Przyszedł do jej domu jako przyjaciel i ukradł jej sprzed nosa jedyną córkę. Co zaś do całej tej gadaniny, że właśnie jej osobę stawia na pierwszym miejscu, nie wierzyła ani jednemu jego słowu. Człowiek zdolny uczynić to, co on uczynił, nie zawaha się wsypać jej arsze-niku do filiżanki z herbatą. Tego ranka przed wyjściem do kościoła Eileen zajrzała do pokoju matki i zapytała łagodnie: — Mamusiu, nie chcesz mi nawet życzyć szczęścia? — Idź sobie, ty zuchwała dziewczyno! — Było to wszystko, co usłyszała od matki. — Wrócę jutro wieczorem i przygotuję ci kolację — powiedziała Eileen ulegle. — Nie potrzebujesz w ogóle wracać. Eileen była bardzo zgnębiona, ale gdy żegnała się przed kościołem z panią Grahame, matka Jima tylko się śmiała z tej historii. — Ach, moje dziecko, przejdzie jej — mówiła. — Wszyscy starzy są kubek w kubek do siebie podobni. Gdyby się tak doskrobać do prawdy, to i ja jestem taka. Wracając wstąpię do niej i powiem, co o tym myślę. — Tak, tak, i gdyby pani zechciała ubić jej kogel-mogel, to łatwiej byłoby z nią porozmawiać — poprosiła poważnie Eileen. — Mamusia przepada za koglem-moglem, tylko trzeba wlać dużo whisky. — Dobrze, zrobię jej kogel-mogel — obiecała pani Grahame z nagłą niefrasobliwością; jej szalona zazdrość stopniała w obliczu myśli, że może przynieść pociechę innej starej kobiecie, oddanej na pastwę gorzkiej złości. Miała więc przed sobą zadanie, choćby z tym koglem-moglem. — Proszę, niech mi pani o tym nie mówi! — wykrzyknęła pani Clery. — Dziś wszyscy młodzi są tacy sami. Wszyscy są egoistami, gonią tylko za używaniem. — Jakże pani może tak mówić? — oburzyła się pani Gra- hame. — W całej Irlandii nie można by znaleźć lepszej córki. Daleka jestem od krytykowania mojego Jima, ale żałuję, że nie mam takiej córki jak Eileen. — A jak zaczną się sypać dzieci, to co? — spytała pani Clery patrząc na panią Grahame tak, jakby ta była niespełna rozumu. — Pani sama wychowała dziecko. — To co innego, proszę pani — odparła pani Clery i nie chciała przyjąć żadnej pociechy. Była dostatecznie inteligentna, aby rozumieć, że obecność w domu drugiego dziecka mogłaby ją pozbawić względów, do których czuła się uprawniona, a nawet mogłaby w końcu doprowadzić do całkowitego ograbienia jej z dotychczasowych przywilejów. Dzisiaj młodzi ludzie są tacy egoistyczni! Po jednodniowym miodowym miesiącu Jim i Eileen wrócili posłusznie do swoich obowiązków, jakby w ogóle nie brali ślubu. Jednakże Eileen, gdy ktoś ze znajomych spotykał ją na ulicy, była niezwykle wesoła i beztroska i popisywała się swoją obrączką jak każda młoda mężatka. Wszystka radość płynąca z nowej sytuacji była jej bardzo potrzebna, gdyż jej matka dosyć trafnie przewidziała stanowisko, jakie zajmą sąsiedzi. Małżeństwo Eileen stało się tematem skandalicznych dowcipów i pozostawało nim przez cały czas swego trwania. Nawet bliscy znajomi nie szczędzili Eileen drobniutkich ukłuć, przypominając o anormalności jej małżeńskiego stanu. Nie świadczyło to bynajmniej o braku życzliwości ze strony sąsiadów, ale w ich stosunku do małżeństwa, podobnie jak do śmierci, była pewna zaciętość, przejawiająca się nawet w niechęci do powtórnych związków małżeńskich. A to małżeństwo, które jakby skończyło się już na progu kościoła, było drwiną z wszystkiego, w co wierzyli, więc mścili się za to jak ludnie znieważeni w swych najdroższych wierzeniach. Jim udawał, że nie zauważa skandalu. Po matce odziedziczył dziwną nieczułość na opinię publiczną, toteż wpadał do Eileen z taka miną, jakby nie można mu było nic specjalnego zarzucić. Częściej jednak Eileen odwiedzała jego i panią Grahame, a w lecie wyjeżdżała z Jimem na dwa tygod nie do Kerry lub Connemara. Pani Clery potrzebowała okrągłego roku, aby do tego przywyknąć, i przez cały ten czas bacznie obserwowała Eileen spodziewając się z tygodnia na tydzień zauważyć jakieś oznaki ciąży. Może to i szczęście, że ich nie zauważyła. Bóg jeden wie, co byłaby wtedy zdolna uczynić. Potem zachorowała pani Grahame i Jim pielęgnował ją w dzień, a w nocy zastępowała go Eileen. Matka Jima była umierająca; w chwilach przytomności głaskała Eileen po rękach mówiąc:' — Zawsze pragnęłam mieć córkę i spełniło się moje marzenie. Tak, spełniło się. Teraz będziecie szczęśliwi, macie dom dla siebie. Będziesz się opiekowała Jimem zamiast mnie? — Będę... zamiast mamusi — obiecała Eileen. Tej nocy, kiedy pani Grahame umarła, nie obudziła Jima. — Uważałam, że lepiej cię nie budzić — tłumaczyła mu nazajutrz rano. — Byłeś taki zmęczony, a mamusia odeszła tak spokojnie... Jim, ona by tego chciała — dorzuciła z powagą, widząc jego zdumiony wyraz twarzy. — Może masz rację — zgodził się. Ale do kresu ich kłopotów było jeszcze daleko. Gdy zaproponowali pani Clery przeprowadzkę do domu Jima, stara dama podniosła jeszcze większy gwałt niż przedtem, z powodu ich małżeństwa. — Co, iść między obcych? — wykrzyknęła osłupiała z przerażenia. — Mamusiu, gdzież między obcych, o pół mili stąd? — tłumaczyła jej Eileen, wciąż jeszcze nie umiejąc powstrzymać się od śmiechu wobec niezwykłego sposobu, w jaki jej matka przyjmowała każdą nową propozycję. — Pół mili? — powtórzyła tępo pani Clery. — Cała mila. — I sądzisz, że z tego powodu starzy znajomi by cię porzucili? — Wcale bym ich nie zapraszała — odparła pani Clery z godnością. — I nie mogłabym sypiać w takim miejscu, gdzie nie słychać tramwajów. Matka Jima umarła we wła- anym domu. Ach, Boże, Boże, czy to nie dziwne, że on nie chce mi pozwolić umrzeć u siebie? Tak więc Jim i Eileen znowu musieli się zgodzić na wy rzeczenie. Nie mogli zaofiarować żadnej zadowalającej kompensaty za kojący zgrzyt tramwajów podjeżdżających od strony miasta w górę Summerhill, Eileen zaś rozumiała, że byłoby szaleństwem rezygnować z obszernego domu Jima, którego później będą potrzebowali, i ściągać męża do maleńkiego domu i do nieznośnej teściowej. Musieli dalej bawić się w małżeństwo. Dwa razy w tygodniu Eileen podawała matce kolację nieco wcześniej niż zwykle, po czym szła do Jima i szykowała kolację na jego powrót ze sklepu. Gdy tylko usłyszała przekręcanie klucza w drzwiach wejściowych, wybiegała mu na spotkanie w białym domowym kitlu, on zaś na jej widok udawał należyte zdziwienie. Wchodzili do saloniku, bez słowa pokazywała mu ogień płonący wesoło na kominku, zjadali razem kolację, czytali lub rozmawiali, po czym koło północy on odprowadzał ją do domu. Pomimo dodatkowych zajęć oboje odczuwali głębokie zadowolenie rozścielając duże podwójne łóżko, w którym Eileen sypiała tylko jako gość, zmywając razem naczynia, a przede wszystkim przyjmując u siebie przyjaciół, zupełnie jakby Eileen nie musiała o północy, niby Kopciuszek, wracać czym prędzej do swojej dawniejszej roli córki i pielęgniarki. Wiedzieli, że kiedyś dom ten będzie naprawdę ich domem, że Eileen będzie co rano otwierać drzwi mleczarzowi i chłopcu od piekarza. Ułożyło się jednak inaczej. Jim ciężko zachorował i wiedząc, że Eileen znalazłaby się w rozterce, gdyby jej przyszło wybierać między obowiązkiem wobec niego a obowiązkiem w stosunku do matki, wolał pójść do szpitala. Umarł tam w dwa lata po śmierci swej matki. Z Eileen stało się wtedy coś takiego, że nawet pani Clery była wystraszona. Wcale nie dyskutowały o tym, co Eileen powinna zrobić. Zamknęła swój domek, a matka przeniosła się razem z nią do domu Jima i tam Eileen przyjmowała jego krewnych. Ciało przewieziono do kościoła, a gdy przybyła rodzina Jima, Eileen czekała ich z gotowym lunchem; częstując gawędziła zupełnie w taki sposób, jakby to raczej oni mieli zmartwienie niż ona. Bez końca przepraszała, że lunch jest na zimno. Nad mogiłą, podczas gdy oni płakali, w jej oczach nie było śladu łez. Kiedy przykryto grób, w którym Jim spoczął obok swojej matki, stała w milczeniu, z pochyloną głową. W pewnej chwili podeszła ciotka Jima, ogromna kobieta, i wzięła ją za ręce. — Jesteś wspaniałą dziewczyną, Eileen — powiedziała ochrypłym szeptem. — Nie zapomnimy tego. — Ależ, ciociu — odrzekła Eileen — Jim chciałby, żeby tak właśnie było. Czuję się w ten sposób bliżej niego, a niedługo będziemy znów razem. Jak tylko odejdzie moja mama, nic już nie będzie mnie zatrzymywało. W jej słowach, w wyrazie suchych oczu, w młodzieńczej jeszcze twarzy było coś, co tamtej kobiecie wydało się niepokojące. — Ach, co za głupstwa, moje dziecko! — powiedziała umyślnie lekkim tonem. — Wszyscy przeżywamy to samo. Będziesz jeszcze szczęśliwa, zasługujesz na to. Będziesz miała kiedyś pełny dom dzieci. — O nie, ciociu — odparła Eileen z łagodnym uśmiechem, dziwnie mądrym, a nawet pobłażliwym, jak gdyby ciotka Jima była za bardzo dziecinna, aby móc to zrozumieć. — Ciocia wie, że nie mogłabym znaleźć drugiego takiego męża jak Jim. Widzi ciocia, nie można przeżyć drugi raz takiego szczęścia. Byłoby to zbyt duże wymaganie. Krewni i nawet sąsiedzi zaczęli się orientować, że Eileen mówiła po prostu prawdę, że mimo wszystko przeżyła głębokie szczęście, którego nie bardzo mogli zrozumieć, i że to, co im -wydawało się drwiną z małżeństwa, w istocie było małżeństwem tak pełnym i doskonałym, iż w porównaniu z nim kobieta mogła, nawet według ich norm, uważać wszy- stko inne za czczy cień. WARIACJE NA TEMAT I Kate Mahoney miała sześćdziesiąt lat, kiedy umarł jej mąż. Jak wiele innych wdów, zmuszona była stanąć wobec problemu rozstania się ze swoim domkiem. Był to przyzwoity domek w przyzwoitej alei na tarasie. Za nim ciągnęły się kamieniołomy piaskowca, tak że z góry nikt nie mógł podglądać, chyba z bardzo daleka, i choć pomiędzy tarasem a główną ulicą ciągnął się jeszcze jeden taras, zabudowany naprawdę lepszymi domami, które zasłaniały widok i dopuszczały tylko bardzo niewiele słońca, to jednak o każdej porze dnia i nocy panował tu spokój, nie było żadnego ruchu kołowego — wymarzony zakątek dla dzieci, jak często mawiała Kate. Jej dwie córki, Nora i Molly, były już zamężne, jedna mieszkała na Shandon Street, druga na Douglas Road, ale gdyby nawet któraś z nich mogła jej zaofiarować mieszkanie u siebie, Kate mocno by się wahała z przyjęciem zaproszenia. Powiadała, że ludzie z Shandon Street są całkiem nieokrzesani, a mieszkańcy Douglas Road nie mają w sobie ani odrobiny naturalności, ale w gruncie rzeczy uważała, że córki za dużo krzyczą. Prawdę mówiąc, Kate krzyczała sama nie gorzej od starszego sierżanta, a jej córki, obie łagodne i nieśmiałe, bardzo wcześnie nauczyły się odwrzaskiwać tylko dlatego, że inaczej w ogóle nie można by ich usłyszeć. Kate nie zawsze krzyczała, dysponowała także inną tonacją, zastrzeżoną dla rozmów poufnych; głos jej wtedy brzmiał cicho, monotonnie, urywał się nieraz w połowie zdania, jak gdyby zapomniała, o czym mówiła. Ale, niezależnie od natężenia głosu, jej mowa była monumentalna jak granitowy nagrobek. Ręce i nogi miała pokręcone przez reumatyzm, a twarz przypominała kloc rzeżnicki i jedyne, co w niej było pociągające, to nad podziw młode i wesołe oczy. Kochała swoją alejkę na tarasie i swoich sąsiadów — tak niepodobnych do obcych, paskudnych ludzi, których spotyka się na Shandon Street albo na Douglas Road — ale przede •wszystkim bardzo pragnęła umrzeć w tym samym łóżku, w którym umarł jej mąż. Ze względu na reumatyzm nie mogła wziąć żadnej pracy poza domem, jak to czyniły inne wdowy, aby coś niecoś dorobić do swoich paru pensów. Właśnie ta okoliczność naprowadziła ją na desperacki pomysł adoptowania dziecka; ta okoliczność, jak również świadomość, że jej uliczka jest wymarzonym zakątkiem dla dzieci. Trudno jej było obronić się przed myślą, że takie otoczenie miałoby dobry wpływ na dziecko. To straszne, żeby jej na to przyszło, zwłaszcza że wychowała dwoje rodzonych dzieci, cóż, kiedy właściwie nie miała wyboru. Macierzyństwo było jej jedynym zawodem. Udała się z tą sprawą do panny Hegarty, pielęgniarki, która miała na własność jeden z większych domów na dolnym tarasie, bliżej głównej ulicy. Panna Hegarty była ładną kobietą z dobrej rodziny, ale tak zmęczoną bezustannym stykaniem się z różnymi tarapatami kobiet i mężczyzn, że — jak przyznała się Kate — najczęściej nie miała czasu zastanawiać się nad tym, czy jakieś dziecko jest ślubne, czy nie. „Ach, proszę pani — powiedziała do pani Mahoney triumfującym tonem — one wszystkie śmieją się na początku, a na końcu płaczą." Nawet do kobiet rodzących pokrzykiwała wesoło: „Miłe złego początki, moja pani Hartnett, lecz koniec żałosny!" Zabawna rzecz, że panna Hegarty, choć nikt nigdy nie skojarzył jej nazwiska z nazwiskiem jakiegoś mężczyzny, zdawała się wiedzieć o każdej dziewczynie w promieniu pięćdziesięciu mil od miasta, która znalazła się w kłopocie. Ale dla Kate okazała się dobrym doradcą. Poradziła jej, aby nie brała na wychowanie dziecka przez miejscową opiekę społeczną, bo oni marnie płaca i musiałaby adoptować troje albo czworo, aby się z nich utrzymać. Trzeba wziąć dziecko z dobrej rodziny, za które matka będzie mogła płacić. Nawet i w tym wypadku nie można całkowicie polegać na takiej nic-po-łym, bo one wszystkie mają pstro w głowie i mogą bez uprzedzenia wyfrunąć gdzieś za granicę, ale wtedy można się odwołać do dziadków. „O, proszę pani, jak mają, to będą płacić, byle tylko nie pisali w gazetach o najdroższej córeczce. Lepiej by przedtem pilnowali, żeby nie włóczyła się po ulicach!" Panna Hegarty wiedziała o takiej panience z Limerick, która właśnie miała wyjechać do Anglii i tam urodzić dziecko; iprz3T>uszczalnie byłaby zadowolona, gdyby znalazła dla niego przyzwoity dom w Irlandii, nie za blisko swojej rodziny. Gdy pani Mahoney opowiedziała o tym projekcie Norze i Molly, ta ostatnia nie miała jak gdyby nic przeciwko niemu, ale Nora bardzo dramatycznie oświadczyła, że osobiście wolałaby przytułek dla ubogich; ta uwaga wcale nie zachwyciła Kate, ale trudno się było spodziewać czegoś lepszego od takiej niemądrej istoty jak Nora. Pożyczyła od Nory stary familijny wózek dziecięcy i pewnego wiosennego ranka wystawiła go przed drzwi swego domku w alejce; w wózku spał maleńki chłopczyk, a Kate usiadła na parapecie okna, aby móc wyjaśniać sąsiadom swoją niezwykłą sytuację. „To mój pierworodny!" — wykrzykiwała wesoło i dalej opowiadała głosem monotonnym, którego używała przy uroczystych okazjach, tłumaczyła, że to nie żadne pospolite dziecko, jakie się bierze na przykład z przytułku, że to synek pięknej, wykształconej panny, pochodzącej z jednej z najbogatszych i najlepszych rodzin w Limericku, i że sama panna jest tam kierowniczką dużego sklepu. Sąsiedzi, naturalnie, uśmiechali się, kiwali głowami i przytwierdzali jękliwie, że to bardzo smutna historia, ale że czasy się zmieniają; nie wierzyli ani jednemu słowu z tego, co Kate im mówiła, bo wiedzieli, że taka dziewczyna musiała odziedziczyć niedobre skłonności i że musi prawem dziedzictwa przekazać te niedobre skłonności dalej. Mimo to współczuli Kate, dawnej sąsiadce i przyzwoitej kobiecie, która nie miała innego wyjścia, więc starała się robić dobra minę do złej gry. Młode mężatki, które, według ich własnych słów, zapłaciły za ten swój tytuł, nie okazywały tyle miłosierdzia i mówiły, że nie można pozwolić, aby przyzwoite dzieci wzrastały w takiej atmosferze, i że ksiądz albo właściciel domku powinien położyć temu kres, ponieważ taka rzecz obniża wartość moralności i dobrych obyczajów w ich alei. Nie mówiły tego zanadto głośno, gdyż Kate, jakkolwiek czuła się może upokorzona, była bardzo upartą starą kobietą, a w dodatku ordynarną, jeżeli ją ktoś rozdrażnił. Tak więc pozwolono, aby Jimmy Mahoney wyrastał na tej uliczce razem a dziećmi pochodzącymi z uczciwych związków małżeńskich; wyrósł na ładnego chłopaczka o zmiennym usposobieniu, wesołego i skorego do sprzeczki, i chyba nie dostrzegał nic złego w tym, -że jego matka jest stara. Przeciwnie, zdawało się, że jest do niej przywiązany więcej niż inne dzieci do swoich prawdziwych matek, i czasem, gdy zostawiała go samego, aby odwiedzić Norę albo Molly, nie chciał się bawić, siadał nadąsany na progu domku i siedział tak aż do jej powrotu. Któregoś dnia i to się skończyło, gdyż Jimmy po prostu poszedł za nią, nie mając nawet pieniędzy na tramwaj, i przemaszerował na drugi koniec miasta, do Molly na Douglas Road. — Ach, ty czorcie! — krzyknęła Kate, gdy obejrzawszy się zobaczyła go w drzwiach wejściowych, wpatrzonego w nią oskarżycielskim wzrokiem. — Myślałam, że to duch. Ładnie bym wyglądała, gdyby mi cię zabili na ulicy! — Po chwili uśmiechnęła się. — Pewnie nie mogłeś beze mnie wytrzymać, co? Molly, piękna kobieta o wymizerowanej twarzy, obdarzyła chłopczyka cierpliwym uśmiechem i powiedziała spokojnie: — Wejdź, Jimmy. Pragnęłaby tego uniknąć za wszelką cenę, wiedziała bowiem, że będzie musiała tłumaczyć się przed sąsiadami i przed własnymi dziećmi. Odtąd jednak, nic sobie nie robiąc z tego, co mogła pomyśleć Molly lub Nora, Kate wszędzie zabierała z sobą Jimmy'ego. Molly i Nora wyobrażały sobie być może, iż chłopczyk nie ma takich uprawnień w stosunku do ich matki, ale Jimmy uważał inaczej. bronnym dziecku w moim domu, ty podłe, zazdrosne stworzenie! Tak, zazdrosne! — powtórzyła zdumionym szeptem, jakby dopiero w tej chwili prawda ją olśniła. — O mój Boże! Przecież miałyście wszystko! Kate czuła się jednak troszeczkę wytrącona z równowagi, nie z powodu tej awantury, bo Mahoneyowie zawsze kłócili się tak, jakby wszyscy byli głusi od urodzenia, i samo natężenie głosu, który potrafili z siebie wydobyć, sprawiało im przyjemność tego rodzaju, jaką muzyka Wagnera sprawia niektórym dyrygentom. W istocie gryzło ją to, że zdradziła się wobec Nory, której inteligencję miała w pogardzie. Gdyby chodziło o Molly, pani Mahoney nie przejmowałaby się tak bardzo, bo choć Molly najwyraźniej ofiarowała swe życie służbie Bożej w drodze do świętości, była na tyle inteligentna, że umiała przejrzeć na wskroś drobne oszukań- stwa Kate. Prawdą było, że Kate wzięła do siebie Jimmy'e-go z najczystszego wyrachowania i że gdyby nie Jimmy, nie miałaby w ogóle własnego domu. W świetle tych okoliczności Nora bardzo się myliła przypisując jej motywy uczuciowe, ale mimo wszystko nie myliła się aż tak bardzo. Macierzyństwo było jedynym zawodem, który Kate znała, i lubiła go uprawiać, tak jak biedny jej mąż w ostatnich latach przed śmiercią lubił majstrować małe krzesełka i stoliczki, choć już nikogo nie obchodziło, czy coś majstruje, czy nie. Mimo że bardzo dokuczał jej reumatyzm i wzrok nie był już taki jak dawniej, czuła, że im bardziej się starzeje, tym lepiej wykonuje swój zawód. Bezsprzecznie prawdą było także i to, że Jimmy dawał jej więcej radości niż kiedyś rodzone dzieci, i gdyby ją w tej sprawie przycisnąć do muru, powiedziałaby, że w tamtych czasach była młoda i miała mnóstwo kłopotów. Ale gdyby przycisnąć ją trochę mocniej, można by się dowiedzieć poza tym, że na całej ulicy nie ma jej zdaniem ani jednego chłopca, który by się umywał do J-;mmy'ego. I cóż w tym złego? — zapytałaby może. — Mówcie sobie, co chcecie, ale dobra krew dużo znaczy. Nie rozumiałaby w ogóle, o co chodzi, gdyby jej zarzucić, że jest stara rn.irzycielka. która .Timmy zainteresował dzięki romantyczności i tajemniczości swego urodzenia, dzięki temu, co ją samą ominęło za czasów statecznej, pracowitej młodości, ale, tak czy owak, Jimmy dawał jej sposobność przesiadywania wieczorem przy kominku z którąś starą kumą i rozprawiania niczym pensjonarka o rzeczach, o których istnieniu inaczej nie byłaby może nigdy się dowiedziała. — Ach, moja pani — mówiła śpiewnym, monotonnym głosem — jak zobaczyłam matkę Jimmy'ego tamtego dnia w kancelarii u adwokata, wydała mi się całkiem jak z wystawy w magazynie mód. Piękna, piękna! A po tej skamieniałej twarzy poznałam, że chowa w sobie zamknięty na dziesięć spustów cały miesiąc łez. Ach, moja pani, żeby pani wtenczas na nią patrzyła, tak jak ja patrzyłam, to by pani wiedziała, że ona nie mogła zrobić nic złego. Później, gdy otuliwszy Jimmy'ego do snu leżała w drugim pokoju odmawiając w łóżku różaniec, często zdarzało jej się zapomnieć o pacierzach i wyobrażać sobie, jak by to było, gdyby pewnej burzliwej nocy (z jakiegoś powodu wyobrażała sobie, że ta noc musiałaby być burzliwa) ktoś zastukał do drzwi i ona, Kate, zobaczyłaby stojącego na ulicy ojca Jimmy'ego, wysokiego, przystojnego mężczyznę z czarnym wąsikiem i ze łzami w oczach. ,,Panie Mulvany — mówiła do nauczyciela (zawsze wymyślała nazwiska i różne zawody dla nieznanego ojca Jimmy'ego) — pański syn niczego od pana nie potrzebuje", albo (jeżeli była właśnie usposobiona wielkodusznie): ..Proszę wejść, panie senatorze. Jimmy już zaczynał myśleć, że go pan nigdy nie odnajdzie." Ale marzyciele potykają się zawsze o przyziemne, praktyczne drobiazgi, których nie potrafili przewidzieć, i właśnie taki drobiazg w jej niezwykłej nowej rodzinie naprawdę dręczył panią Mahoney. Zanim zobaczyła na oczy swego drugiego chłopca, ochrzcili go także imieniem James, po- nieważ zaś bała się jak ognia wszystkiego, co miało cokolwiek wspólnego z prawem, nie ośmieliła się zmienić mu imienia. Zęby jednak Jimmy'e'mu nie było za bardzo przykro, pozostawiła to imię bez żadnego zdrobnienia — po prostu James — choć dobrze wiedziała, że nie jest to odpowiednie imię dla żadnego dziecka. James był zupełnie inny niż Jimmy. Jako niemowlę miał dużą głowę, półotwarte usta i nasępioną buzię, którą rzadko rozjaśniał uśmiech. Jak gdyby od pierwszego dnia wiedział, że jes't tutaj zaledwie tolerowany, i godził się z tym faktem. Szczęściem od razu przypadł Jimmy'emu do serca; Jimmy lubił, gdy pani Mahoney zostawiała malca pod jego opieką, był uszczęśliwiony mogąc go przewijać i bawić. Myszkował po sąsiadach przypatrując się innym niemowlętom i zapewniał Kate, że James jest o wiele mądrzejszy. Wyprosił nawet u Kate pozwolenie spacerowania ze starym wózkiem tam i z powrotem po głównej ulicy, aby ludzie mogli się sami przekonać, jaki jest ten nasz James, i wracał ogromnie zadowolony, powtarzając każdą pochwałę, jaką udało mu się, od kogoś wyciągnąć. Ponieważ miał krewki temperament i gotów był walczyć z każdym, choćby ten ktoś ważył dwa razy tyle co on, inni chłopcy wstrzymywali się od publicznego wyrażania swojej opinii o tym babskim postępowaniu. II Parę razy do roku matka Jimmy'ego, którą znał tylko jako ciocię Nance, przyjeżdżała do swoich przyjaciół w Corku i wtedy Jimmy odwiedzał ją i bawił się z dwojgiem miejscowych dzieci, które nazywały się Hory i Mary. Nie lubił Rory'ego i Mary, bo od razu zmówili się we dwójkę przeciwko niemu, i chodził tam wyłącznie dla cioci. Była wysoka, ładna, miała śniadą cerę i ciemne, bardzo ciemne włosy; mówiła szorstko, nerwowo, często zapominała się i używała brzydkich wyrazów, jak na przykład „psiakrew" i „cholera", co Jimmy'ego wprawiało w zachwyt, bo zawsze mówiło się, że takie słowa znają tylko mężczyźni. Po powrocie do domu Kate rozpytywała go o najrozmaitsze szczegóły w związku z jego wizytą, jak na przykład — ile pokoi mają tamci państwo, co jadł, jakie mają meble i czy ogród jest duży, same takie rzeczy, które Jim- my'ego ani trochę nie interesowały. Gdy James zaczął podrastać, on także wypytywał Jim-my'ego. Chciał wiedzieć, do jakiej szkoły chodzą Kory i Mary, czego się tam uczą i czy Mary gra na fortepianie. Te sprawy również nie interesowały Jimmy'ego, ale przyszło mu na myśl, że James musi czuć się osamotniony, kiedy zostaje w domu, i że z pewnością miałby ochotę zobaczyć dom Martinów na własne oczy. Pomysł ten wydał się Jimmy'emu doskonały, gdyż James był dzieckiem statecznym, spokojnym, które w towarzystwie Rory'ego i Mary czułoby się o wiele lepiej niż on, ale kiedy wystąpił ze swoim projektem, Kate zauważyła tylko, że James jest jeszcze za mały, a ciocia Nance powiedziała, że jeszcze zobaczymy. W końcu zaczął podejrzewać, że z Jamesem jest jakaś nieczysta sprawa. Zawsze było w nim coś podejrzanego, jakby nie należał naprawdę do rodziny. Jimmy nie orientował się dokładnie, w jaki sposób wchodzi się do rodziny, wiedział jednak, że musi się to odbywać w szpitalu albo w domu, a nie mógł sobie przypomnieć, żeby coś podobnego zdarzyło się z Jamesem. Pewnego wieczoru, kiedy Kate uskarżała się na swój reumatyzm, Jimmy zapytał od niechcenia, czy nie była z tego powodu w szpitalu. — Ach, jakże by się taka kobieta jak ja dostała do szpitala? — odpowiedziała kwaśno. — Jak żyję, nie byłam w szpitalu i Bóg da, że nigdy nie będę. James był w tym samym pokoju, więc na razie Jimmy nie powiedział nic więcej. Wrócił do tego tematu trochę później wieczorem. — Mamusiu, ty nie jesteś mamą Jamesa, prawda? — Co takiego? — wykrzyknęła zdumiona. — Powiedziałem tylko, że nie jesteś mamą Jamesa. — Co też za dzikie myśli przychodzą ci do głowy! — burknęła ze złością. — Ale nie jesteś — powtórzył wzruszając ramionami. — Wzięłaś go tylko dlatego, że jego mama go nie chce, może nie? — Ty wścibski smarkulu — syknęła cicho. — Uważaj, żeby dziecko nie usłyszało, co ty wygadujesz. — Ale Ło jest prawda, tak? To od niej dostajesz pieniądze. Kate zmusiła go do milczenia pogróżkami, ale była wprost przerażona. „O mój Boże, jaki to z niego chytrus! — zwierzała się nazajutrz pani Sumners, swojej przyjaciółce. — Jak on mnie brał na spytki, tędy i owędy. Biedny nieboszczyk Jack nigdy czegoś podobnego nie robił, choć tyle lat przeżyliśmy w małżeństwie! I co ja mam mu powiedzieć? Do kogo pójść po radę?" Sąsiedzi nie mogli jej poradzić, a nawet gdyby chcieli, na nic by się to nie zdało, bo nie mieli więcej doświadczenia niż ona. Panna Hegarty, być może, potrafiłaby udzielić rady, ale Kate uważała, że zwró- cenie się do niej byłoby w pewnym sensie przyznaniem się do tego, że nie sprostała zadaniu. Jimmy zachowywał się coraz gorzej. Nawet w swoich najlepszych momentach nie był zanadto grzeczny. Wprawdzie od czasu do czasu wpadał w pyszny humor i godzinami zabawiał Kate i Jamesa opowiadając różne śmieszne historie, ale pyszny humor rzadko kiedy trwał długo i Jimmy znów siedział nadąsany na łóżku z jakimś komiksem. Od tamtej pory zaczął chodzić z innymi, gorzej wychowanymi chłopcami i wracał do domu późno, z miną winowajcy, którą Kate umiała rozpoznać przez całą długość uliczki; mina ta oznaczała, że wybił szybę w oknie lub ukradł coś ze sklepu. Ile razy zauważyła go w kamieniołomie, obserwowała uważnie przez drzwi od tyłu, była bowiem pewna, że ma tam jakąś kryjówkę, w której trzyma skradzione przedmioty, ale gdy sama myszkowała w tym miejscu, nigdy nie mogła nic znaleźć. Nie potrafiła się pozbyć niepokoju i lęku, gdyż wiedziała, że tego rodzaju rzeczy wystawiają na niebezpieczną próbę tolerancyjność sąsiadów wobec Jimmy'e-go i że gdyby — broń Panie Boże! — policjant miał kiedyś zastukać do jej drzwi, oni pierwsi powiedzieliby, że po takim chłopcu nie można się było niczego innego spodziewać. Na razie jednak nie doszło jeszcze do najgorszego. Wreszcie Kate zdecydowała się powiedzieć Jimmy'emu prawdę o Jamesie, a raczej tyle prawdy, ile jej zdaniem zdolny był zrozumieć. Któregoś wieczoru, kiedy James już spał, usiadła z Jimmym po ciemku przy ogniu w kuchni i opowiedziała mu swoim monotonnym głosem o pięknej, niezmiernie pięknej pannie z Bantry, o tym, jak ta panna pokochała pewnego miłego młodego pana, jak jego okrutni rodzice zmusili go do ożenienia się z inną panną, której wcale nie kochał, a wtedy rodzice pięknej panny namówili ją, żeby wyszła za mąż za pewnego bogatego Anglika z samochodami, jachtami i wspaniałymi domami po całym świecie, ale w ostatniej chwili biednej pannie zabrakło odwagi i usiłowała połączyć się znowu z tym jedynym, którego kochała naprawdę. Kate opowiadała tak wzruszająco, że pod koniec sama zalała się łzami, ale pierwsze słowa Jimmy'ego wyrwały ją gwałtownie z tego snu na jawie. — No tak, mamusiu, ale wszystko jedno James powinien mieszkać u swojej mamy. Zdziwiła ją i skonsternowała dojrzałość jego tonu. Nie był to żaden z tych Jimmych, których znała, ale jakiś nowy Jimmy, przemawiający z takim autorytetem, z jakim nieboszczyk Jack występował tylko w rzadkich wypadkach, gdy przywoływał do porządku swoją rodzinę. Przyłapała się nawet na tym, że tłumaczy się zupełnie tak samo, jak tłumaczyła się przed biednym Jackiem. — Ach, słuchaj, jakże ona mogłaby zrobić coś takiego bez wiedzy swego męża? — No, to powinna mu powiedzieć — orzekł Jimmy i znowu miała wrażenie, że słyszy mówiącego do niej nieboszczyka męża. — Powiedzieć mu? Co powiedzieć? — No, wszystko. — I wytrącić z równowagi to biedne dziecko? — zapytała płaczliwie. — Jeżeli ona nie wytrąci go z równowagi, to zrobi to ktoś inny — odparł Jimmy z zamyśloną miną małego starca. — O tak, zrobią to, zrobią. Boże, bądź miłościwi — westchnęła. — Ludzie są tacy źli, że wszystko gotowi zrobić. Ale to biedne dziecko niechby było szczęśliwe, dopóki może. W istocie niepokoiła się nie o Jamesa, lecz o Jimmy'ego. Taki bezbarwny, pilny, posłuszny chłopiec jak James prze- nie narażając, ale Jimmy któregoś dnia pobije drugiego chłopca albo zwędzi coś w sklepie i cała prawda wylezie na wierzch. Przez krótką chwilę kusiło ją nawet, żeby mu powiedzieć, ale przelękła się, jak zareagowałaby na to jego matka. Tymczasem spostrzegła ze zdziwieniem, że dała Jimmy'e-mu jak gdyby cel w życiu, chociaż właściwie mogła się była spodziewać czegoś podobnego. Jimmy zawsze był taki, albo w siódmym niebie, albo w otchłani, pełen inicjatywy i niezależności albo niezaradny i bezwolny. Teraz zaangażował się osobiście w opiekę nad Jamesem. Oświadczył, że to dla dziecka niedobrze, żeby przebywało tak dużo samo, i zabierał go z sobą, gdy szedł ze starszymi chłopcami do jaru albo nad rzekę. James był innego zdania; nie lubił starszych chłopców i nie miał absolutnie nic przeciwko temu, aby go zostawiano samego ze skrawkami czystego papieru do pisania i rysowania, które udało mu się wykombinować. Jimmy jednak twierdził, że to dla jego dobra, a każdą rzecz, o której ktoś powiedział, że byłaby dobra dla Jamesa, wypróbo-wywał on gruntownie. Po powrocie do domu James z ponurą dokładnością zdawał Kate relację ze swoich przygód, niczym policjant składający raport. — Jimmy zaprowadził mnie do jaru. Był Bobby Stephens i Ted Murtagh. Nie lubię Teda Murtagha. Mówi brzydkie słowa. Jimmy łowił ze mną cierniki. Potem pokazał mi gniazdo kosa. Nie wolno dotykać gniazda, bo ptaszek pozna i zostawi młode, i pozdychają. Ted Murtagh wybiera jajka z gniazd. Uważam, że to grzech, prawda, mamusiu? James gromadził strzępki najrozmaitszych informacji, prawdziwych i nieprawdziwych, najwidoczniej w przekonaniu, że kiedyś mu się przydadzą i będą jak znalazł; do każdej z nich umiał doczepić jakąś pożyteczną naukę moralną. Nic dziwnego, że czasem wywoływał uśmiech na twarzy Jimmy'ego. Ale Jimmy nie przestawał rozmyślać o przyszłości Jamesa. Odczekał, aż ciocia Nance znów przyjechała do Corku, i kiedy znalazł się z nią w cztery oczy, wyłożył jej całą historię. Z czasem utwierdził się w nrzekonanni. T-P Kntp ar\ mo zrozumiała, ale że cioci Nance, która jest inteligentniejsza, wystarczy po prostu przedstawić fakty, aby coś uczyniła w tej sprawie. Zanim skończył swoją opowieść, spojrzała na niego jakimś dziwnym, bolesnym wzrokiem i przerwała mu w połowie zdania. — Dowiesz się o wszystkim w tych dniach — powiedziała. — Ale czy ciocia nie uważa, że on powinien mieszkać u swojej mamy? — Nie wiem — odrzekła z zuchwałym wyrazem twarzy i sięgnęła po papierosa. — A gdybym nawet wiedziała, to nie krytykowałabym innych — dodała. — A ja uważam, że tak być nie powinno — oświadczył chmurnie. — Biedny dzieciak nie ma się z kim bawić. Czy mogę go tutaj jutro przyprowadzić? — Nie, na miłość boską, nie. Już i tak Martinowie mają za dużo tych diabelnych dzieciaków, jeśli koniecznie chcesz wiedzieć. Wyszedł od niej w jednym z tych swoich napadów buntowniczej, rozwichrzonej wściekłości. Nie wracał autobusem, choć miał na to pieniądze, poszedł pieszo i przystawał na brzegu rzeki ciskając w wodę kamienie. Wrócił do domu późno, ale opowiedział Kate dokładnie o wszystkim. — Ach, po co ci było wtrącać się w te sprawy? — westchnęła strapiona. Poszedł spać; słyszała, jak się przewraca na łóżku i mruczy coś do siebie. Wreszcie zapaliła świecę i weszła do pokoiku na poddaszu, gdzie Jimmy i James sypiali razem. Jimmy usiadł na łóżku, patrząc na nią błędnymi oczami. — Idź sobie! — wychrypiał zaciekłym szeptem. — Wcale nie jesteś moją matką. — Ojej, ojej! — zasklamrzała wystraszona i senna. — Ciągle tylko z tą matką! — Nie jesteś, nie jesteś, nie jesteś! — syczał przez zęby. — Teraz już wszystko wiem. Jestem taki jak James, tylko nie chciałaś mi mówić. Nie masz tyle przyzwoitości. Same łgarstwa mi opowiadasz. — Ciicho, cii... cii... bo obudzisz dziecko! — szepnęła zniecierpliwiona. — Chodź do drugiego pokoju. Szedł przed nią w samej nocnej koszuli. Kate usiadła na brzegu swego łóżka i objęła go ramieniem. Jimmy trząsł się jak w gorączce, ona zaś zrozumiała, że już nie potrafi zapanować nad sytuacją. Czuła się stara, zmęczona, oszukana. — Skąd ci to przyszło do głowy, dziecino? — zapytała znużonym głosem. — Ciocia Nance... — wyszlochał. — Ona ci powiedziała? — Zdawała sobie sprawę, że nawet nie jest zdziwiona. — Nie. Nic mi nie chciała powiedzieć, ale widziałem, że się boi. — Kogo się boi? — Prosiłem, żeby namówiła mamusię Jamesa, żeby go wzięła z powrotem do siebie, i wtedy się przestraszyła. — Ach, ach, biedne, opuszczone dziecko, przecież zrobiłeś to w najlepszej intencji! — zawodziła Kate monotonnym głosem. — Chcę wiedzieć, kto jest moją matką — wykrzyknął zrozpaczony. — Ciocia Kitty? — (Kitty była matką Rory'ego i Mary.) — Skądże znowu, nie ona. — Więc ciocia Nance? — Słuchaj no, dziecino, połóż się tutaj, możesz spać z mamusią. — Nie chcę spać — odparł z zaciętym uporem. — Jak mogę spać? Chcę wiedzieć, kto jest moją mamą, a ty mi nie mówisz. I nagle stał się znów małym dzieckiem, położył głowę na jej kolanach i zapłakał. Kate poklepała go po pulchnym pośladku, nakrytym tylko nocną koszulą. — Zmarzłeś na kość — westchnęła. — Co ja z tobą zrobię? — Podniosła go, ułożyła na łóżku i przykryła kołdrą. — Przyniosę ci herbatki? — zapytała ze sztuczną wesołością, a gdy potrząsnął przecząco głową, dodała: — Przyniosę ci, przyniosę. Filiżanka herbaty w środku nocy to był największy luksus, jaki mogła wymyślić. Narzuciła na siebie stary płaszcz i zeszła na dół do kuchni, gdzie świeciła się lampa naftowa z przykręconym knotem. Na palenisku tliła się jeszcze odrobina żaru, rozdmuchała go i zagotowała wodę w dużym żelaznym kociołku. Człapiąc niezdarnie z powrotem na górę z dwoma kubkami herbaty usłyszała, że Jimmy jeszcze wciąż szlocha, i przystanęła na chwilę. — Boże, dopomóż mi! — powiedziała głośno. Potem usiadła na brzegu łóżka i potrząsnęła chłopca za ramię. — Wypij, mój serdeleńku! — powiedziała z humorem. Jimmy zawsze, się śmiał, kiedy go nazywała serdelkiem. — Nie chcę herbaty. Chcę wiedzieć, kto jest moją mamą. — Pij, pij, ty mały paskudniku! — rozgniewała się raptem. — Pij, bo jak nie, to ci w ogóle nic nie powiem. Uniósł się na łóżku, przysunęła mu kubek do ust, ale nie mógł opanować drżenia całego ciała i herbata rozlewała mu się na koszulę i prześcieradła. — Moje najlepsze prześcieradła! — wymamrotała Kate. Sięgnęła po swój kubek i utkwiła wzrok w kącie pokoju, jakby chciała uciec przed jego spojrzeniem. — To ona jest twoją mamą, ciocia Nance — powiedziała martwym, ochrypłym głosem. — Jest dobrą matką, dobrą kobietą i zły bę- dzie dla ciebie ten dzień, kiedy powiesz na nią coś niedobrego albo pozwolisz, żeby inni mówili. Miała nieszczęście spotkać na swojej drodze człowieka, który jej nie dorównywał. Była niewinna. Wykorzystał ją. Nie była pierwszą i nie będzie ostatnią. — Kto to jest? — Nie wiem i nie chcę wiedzieć. — Kto to jest? Bo ja się dowiem, a jak będę już wiedział, to go zabiję. — Też coś! Nic podobnego nie zrobisz — rzekła ostro. — To jest twój ojciec, nosisz go w sobie, a co obrazisz w sobie, o to się sam rozbijesz. Świt już zaglądał w okno, a ona wciąż mówiła, bez ładu i składu, ledwie żywa z senności. Później, kiedy o tym opowiadała swoim kumom, twierdziła z cierpkim śmiechem, że od początku do końca były to same kłamstwa, i jakże by mogło być inaczej, skoro nie miała zielonego pojęcia, co taka. dziewczyna czuje. Ale wtedy nie wydawało jej się, żeby to były kłamstwa. Raczej miała uczucie, jakby wypowiadała pełną prawdę, znaną jedynie jej i Panu Bogu. I, dziwna rzecz, jej słowa uspokoiły Jimmy'ego. Znów objawił się w nim mały mężczyzna. Gdy tylko zdołała go przekonać, że jego matka była naprawdę ofiarą, natychmiast przestał myśleć o własnym bólu. — Mamusiu, dlaczego ona mnie nie wzięła do siebie? — zapytał poważnie. — Mógłbym się przecie nią opiekować. — Oj, będziesz, synku, będziesz się nią opiekował niedługo — odpowiedziała z goryczą. Wprawdzie później myśl o Jimmym opiekującym się matką wydała jej się zabawna, ale w tamtym momencie sprawiła jej tylko cierpienie, bo ona sama już nie miała mieć syna, który by tak o niej myślał. Na córki matka nie bardzo może liczyć. — Czy to znaczy, mamusiu, że James i ja jesteśmy jacyś gorsi? — zapytał wreszcie, a ona zrozumiała, że ten problem obchodzi go przede wszystkim. — Nie, nie, nic podobnego! — wykrzyknęła i po raz pierwszy doznała uczucia, że odpowiada we własnym imieniu. — To nie ma żadnego znaczenia. Tylko źli ludzie, zazdrośnicy, opowiadają takie rzeczy. O, spotkasz takich ludzi, nie ma obawy — mówiła splatając dłonie na kolanach — męty tego świata z metrykami ślubu i chrztu świętego, co z góry patrzą na lepszych od siebie! Ale zapamiętaj, dziecino, co ci powiadam, nie daj nikomu wmówić sobie, że nie jesteś taki sam dobry jak oni. I lepszy od nich! Tysiąc razy lepszy! Jakież to dziwne poglądy w ustach przyzwoitej starej kobiety, która nawet nigdy nie wierzyła w miłość! III . Kiedy Jimmy doszedł do lat czternastu, a James miał już dziewiąty rok, matka Jimmy'ego uznała, że nadeszła pora, aby go zabrać do siebie na stałe. W swoim czasie wyglądało na to, że wszystko ułoży się dla niej jak najlepiej. Po urodzeniu Jimmy'ego poznała bardzo sympatycznego młodego pana, który się w niej zakochał. Wyznała mu wszystko o sobie, on zaś, w przeciwieństwie do ogółu młodych ludzi z jej środowiska, którzy zaczęli od niej stronić, jak tylko zwietrzyli swąd skandalu, uznał, że to rzecz normalna, która może się zdarzyć każdej przyzwoitej dziewczynie. Uważała to za o wiele zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe, toteż zwlekała z wyjściem za niego za mąż całymi latami. Ironia losu polegała na tym, że gdy nareszcie Nance zrozumiała, iż on ją kocha naprawdę i ona jego, było już za późno. Po wielu latach małżeństwa nie doczekali się dzieci. Zanim jeszcze ta rzecz stała się jasna, mąż jej chciał zaadoptować Jim-my'ego i wychowywać go jak wspólne rodzone dziecko, ale ona odkładała to ciągle na później. Mówiła, że najpierw chce się nacieszyć razem z nim normalnym dzieckiem w normalnym otoczeniu, a na Jimmy'ego przyjdzie kolej później. Ale teraz niewiele pozostawało szans i zaczęła sama robić sobie wyrzuty, zaczęła nawet myśleć, że to rodzaj kary za to, że od początku wyrzekła się Jimmy'ego. Wreszcie mąż zadecydował, co ma być i jak. Jimmy zamieszka u nich, a sąsiedzi niech gadają, co im się żywnie podoba. Dla Kale był to okropny wstrząs, choć sama nie wiedziała dlaczego, boć przecie od lat dowodziła sąsiadkom, że już pora, aby Jimmy zaczął się kształcić jak należy i obracać się w odpowiednim dla siebie towarzystwie. Teraz jednak zdawała sobie sprawę, że jest tak samo zazdrosna i zachłanna jak wszyscy. Nigdy nie krytykowała matki Jimmy'ego i nikomu nie pozwalała na to, ale teraz nie miała dla niej dobrego słowa. — Zaniedbywała chłopca, bo tak jej było wygodnie, a teraz chce go mieć z powrotem, bo tak jej wygodnie — skarżyła się pani Sumners. — Ano tak, ale musi pani być sprawiedliwa, moja pani — odrzekła filozoficznie pani Sumners. — Sprawiedliwa? Z jakiej racji ja mam być sprawiedliwa? — rozzłościła się Kate. — Niech będą sprawiedliwe te, co sobie użyły. A tym, co nic nie miały, wolno powiedzieć swoje zdanie. Pn7a t\rm .Ti'mmv ia nrnwnknwaL Zawc;7p łwwał albo w siódmym niebie, albo w otchłani, ale teraz był stale w siódmym niebie, myślał wyłącznie o tym cudownym nowym świecie, który się przed nim otwiera, zapominając zupełnie o niej i o Jamesie. Zapewniał ją wesoło, że na wakacje będzie zawsze wracał do domu, pocieszał Jamesa, że niedługo przyjdzie kolej na niego i wyjedzie do Londynu. — Wyjedzie, wyjedzie — powtórzyła Kate i rozpłakała się. — Żaden z was nic zatroszczy się o to, co będzie ze mną. Na to Jimrny rozzłościł się i krzyknął: — Więc dobrze, jak nie chcesz, to nie wyjadę. Wtedy Kate zebrała wszystką swą złośliwość i, wymierzywszy ją przeciwko niemu, także krzyknęła: — Kto ci mówił, że nie chcę, żebyś wyjechał? Jakim sposobem będę cię tu trzymać, kiedy sama nie mam co włożyć do ust? Jedź do takich, co mają samochody i futra! Jedź do takich, których stać na to, żeby o ciebie zadbać! Mimo wszystko, kiedy ojczym Jimmy'ego przyjechał i zabrał chłopca, doznała ogromnej ulgi. Widziała jasno, że Jim-mym powinien się dalej opiekować ktoś inny, chłopak był zanadto nieokiełznany, za duży, za hałaśliwy, za bardzo wymagający; tylko niĘsL-a ręka mogła utrzymać go w ryzach, a zresztą teraz, kiedy była już stara, zesztywniała od reumatyzmu i na wpół ślepa, gospodarstwo domowe bardziej ją męczyło. Zdarzało się na przykład, że, postanowiwszy wyprawić ucztę dla Jimmy'ego i Jamesa, szła do miasta po wołowinę na pieczeń duszoną, wracała do domu i nagle uświa- damiała sobie, że nie pamięta, jak się robi duszoną wołowinę. „Boże, dopomóż mi! — mówiła wtedy głośno, z zamkniętymi oczami. — Jakże ja to robiłam, kiedy byłam młodsza? «Delicje», mówił za każdym razem mój biedny Jack." Z Jamese-m było bez porównania łatwiej, ten chłopiec po prostu nie zauważał, czy mu się dało pieczeń, czy miskę zupy albo kubek herbaty, byle tylko dostawał od czasu do czasu pensa na swoje zeszyty. Miał teraz bzika na punkcie muzyki, godzinami liniował najstaranniej kartki w zeszytach i wpisywał na liniach jakieś znaczki; mówił, że to opery, i odśpiewywał je przed nią głosem najzupełniej pozbawionym melfrłyinn^r^ 'Pm-»on} c'^ł^i'^ r^r,^-' /^/-i -I—T" -—- -i '-- mu kupić czarne okulary. Miał poza tym przykrości w szkole, bo dyrektor, mieszkający na głównej ulicy, był o nim poinformowany i niechętnie widział takiego chłopca w swojej przyzwoitej katolickiej szkole. Któregoś dnia James przyszedł do domu i oznajmił swoim normalnym, obojętnym tonem: — Mamusiu, pan Ciancy powiedział mi dzisiaj: „James Mahoney, czy jak ty się tam nazywasz." Uważam, że to nie było ładnie z jego strony, prawda? Kate wściekła się z lekka. Pierwszą jej myślą było na-skarżyć na pana Clancy'ego księdzu dziekanowi, ale podejrzewała, że dziekan i Ciancy rączka rączkę myją i jeżeli chce uzyskać sprawiedliwość, to musi sama ją wymierzyć. Przywdziała więc stary płaszcz i kapelusz, zamiast laski wzięła parasol i wybrała się do dużego domu dyrektora na głównej ulicy. Kiedy stanął w otwartych drzwiach, zapytała, do czego właściwie zmierza ubliżając jej dziecku, ale on nazwał ją bezwstydną staruchą i zatrzasnął jej drzwi przed nosem. Wtedy zaczęła walić w nie kołatką, trzaskać rączką od parasola i ozdobnie wspominać parę pokoleń jego przodków. Mimochodem zauważyła, że w oknach sąsiednich domów firanki leciutko się poruszają, czyli że ma audytorium, więc dalejże opowiadać o tym, jak to matka dyrektora, znana na Węglowym Nabrzeżu pod przezwiskiem „Norry, naga tancerka", była właścicielką czynszowych ruder dla ubogich i nie chciała wstawiać drzwi we wspólnych ustępach. Trzeba przyznać, że Kate była bardzo ordynarną staruszką, nic więc dziwnego, że James musiał się potem przenieść do szkoły zakonnej. Zakonników nic nie obchodziło, kto jest jego matką, wkrótce bowiem stwierdzili z zadowoleniem, że James to urodzony prymus, wart dla nich grube pieniądze. Jednakże strata Jimmy'ego uprzytomniła Kate, jak łatwo James mógłby się również jej wymknąć, toteż wieczorami, gdy byli sami, zachęcała go do mówienia o tym, co będzie robił, gdy dorośnie. Wyglądało na to, że jedyną ambicją Jamesa jest zamienić się w pomnik. Znał wszystkie pomniki w mieście i przez pewien czas był dosyć przygnębiony, gdyż doszedł do przekonania, że aby się dostać na cokół, trzeba koniecznie być męczennikiem za Irlandię albo bojownikiem o wstrzemięźliwość, albo założycielem zakonu, a żadna z tych specjalności go nie pociągała. Ale później dowiedział się z książki wypożyczonej z czytelni, że można mieć pomnik także za pisanie książek albo za komponowanie muzyki, i właśnie dlatego tak ciężko pracował nad swymi operami. Przypatrując się w blasku ognia jego dużej, namarszczonej twarzy, Kate uważała, że już teraz jest w niej coś posągowego. Jimmy umiał cudownie pobudzać do śmiechu, zwłaszcza do śmiechu z niego samego, i James, wiedząc, jakie uczucie Kate żywiła dla Jimmy'ego, starał się także być zabawny^ ale Kate, choćby ją mieli zabić, nie mogła się śmiać z dowcipów Jamesa. A przecież wiedziała, że James jest łagodniejszy, solidniejszy i bardziej uważający niż Jimmy. „Jimmy ma w sobie żar, ale James ma charakter" — tak zwięźle ich oceniała. Któregoś dnia wczesnym rankiem usłyszała łomotanie do drzwi frontowych; zerwała się w panicznym popłochu, pewna, że coś się stało Jimmy'emu. Od tygodnia miała go ciągle w myśli i gderała na Jamesa, żeby przestał już ślepić nad tymi książkami i napisał do brata z zapytaniem, czy wszystko u niego w porządku. Takie postępowanie było z Jej strony dosyć dziwne, skoro przedtem gratulowała sobie, że się pozbyła Jimmy'ego, ale procesy myślowe Kate nigdy nie przebiegały we wzorowej zgodzie z logiką. Nie tracąc czasu na pytanie, kto to, otworzyła drzwi i zobaczyła przed sobą Jimmy'ego. Zakręciło jej się w głowie z ulgi i radości. — Och, dziecko moje, dziecko! — wyszlochała zarzucając mu ręce na szyję. — Myślałam, że już nigdy nie przyjedziesz do domu. Ale jak ty się tutaj dostałeś? — Prawie że całą drogę na piechotę — odrzekł z charakterystyczną dla siebie nutką chełpliwości. — Na piechotę, ach, czorcie ty! Tak, tak, na piechotę — mamrotała pełna niecierpliwości, lecz nagle jej głos podniósł się do piskliwego lamentu: — To niedzielne spodnie? — Kto to taki, mamo? — rozległ się z góry poirytowany głos Jamesa. — Zejdź, to zobaczysz — odkrzyknęła mu i poczłapała pogrzebać pod kuchnią, a tymczasem James zszedł na dół w nocnej koszuli. — Martwisz się, że wróciłem, co? — zapytał Jimmy wyciągając do niego z uśmiechem rękę. — Nie, 'bardzo się cieszę, żeś wrócił — odparł James zgaszonym głosem. — Narzuć na siebie palto, ty mały czorcie! — krzyknęła Kate. — Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie łaził w samej koszuli? Na podwórko i w ogóle wszędzie... Ach, ten chłopak! — westchnęła zwracając się do Jimmy'ego. — Już serce .mnie od tego boli. Musiałabym mieć dziesięć par oczu i rąk, żeby po nim zbierać i sprzątać. Kiedy usiedli razem do śniadania, słońce zaczynało właśnie dobywać z mroku czerwone kamieniołomy za domem i zabarwiało żywym rumieńcem twarz Jimmy'ego, który opowiadał o swej całonocnej wędrówce. Kate absolutnie nie rozumiała, jakim sposobem mogła słuchać przez cały ten czas opowiadań Jamesa mając w pamięci, jak Jimmy potrafi opowiadać. Obojętne, o czym James mówił, zaczynało się to zawsze albo kończyło słowami: ,,Prawda, mamo, że mądrze zrobiłem", natomiast Jimmy zaczynał zwykle od przedstawienia siebie jako głupka, a kończył sugerując coś jeszcze gorszego, ale nigdy człowiekowi nie przeszło nawet przez myśl, żeby Jimmy mógł być naprawdę głupi. — A co zrobiłeś z pieniędzmi na drogę? — zapytała Kate podejrzliwie. — Pewnie je przepuściłeś? — Z jakimi pieniędzmi? — bąknął czerwieniejąc. — Dała ci chyba pieniądze na pociąg? — Ech, nie powiedziałem jej. — Nie po-wie-dzia-łeś? — wykrztusiła z trudnością Kate. — O mój Boże! Pewnie pokłóciłeś się z nią i wyszedłeś nie mówiąc nikomu ani słowa? Bóg widzi, zawsze masz źle w głowie. — Ją wcale nie obchodzi, co ja robię — mruknął Jimmy, wyzywająco wzruszając ramionami. — Nie obchodzi, rzeczywiście! — powtórzyła Kate ironicznie. — Pewnie nie okazywała ci dosyć uwagi, co? A te- raz zwali całą winę na mnie. Będzie mówiła, że to ja cię popsułam. I będzie miała rację. Bo popsułam cię, ty mały paskudniku! — Otworzyła drzwi od tyłu i popatrzyła na potężną ścianę piaskowca odbijającą blask porannego słońca. — Ojej! Jakiż piękny ranek, chwała Panu Bogu! W pół godziny później dał się słyszeć niezwykły odgłos samochodu skręcającego w alejkę; Kate, przestraszona, nadstawiła ucha. Samochód zatrzymał się przed jej domkiem. Odwróciła się do Jimmy'ego, który był równie blady jak ona. — To policja? — spytała gniewnym szeptem. Wiedziała, że nie powinna była tego powiedzieć, ale Jimmy jak gdyby nie usłyszał. Zdawało się, że uszedł z niego cały wewnętrzny żar. — Jeżeli to wujek Tim, to nie wrócę — powiedział tępo. Kate wyszła do drzwi frontowych i ujrzała przed sobą męża Nance, przystojnego, jeszcze młodego mężczyznę o cerze białoróżowej, którą określała jako „subtelną". — Dzień dobry pani, znowu się spotykamy — powiedział tonem pozbawionym jakiejkolwiek urazy. — O, proszę bardzo, szanowny panie, proszę wejść — zapraszała z uniżonością, wycierając ręce w fartuch z workowego płótna; już nie była dumną, zazdrosną matką, lecz starą najemnicą, którą przyłapano na przywłaszczeniu sobie tego, co z prawa nie należało do niej. Przystojny pan wszedł do kuchni jakby we własnym domu i na widok Jimmy'ego, który siedział przy oknie, stanął jak wryty. — No i proszę — powiedział dobrodusznie — co mnie natchnęło, żeby najpierw przyjechać tutaj? Tak, tak, proszę pani, mam zadatki na pierwszorzędnego detektywa. Tim Tropiciel. Przestępcy drżą, kiedy słyszą to imię. — Widząc, że Jimmy nie odzywa się ani słowem, przechylił nieco głowę i zapytał z wyrzutem; — No, i jak będzie, Jimmy? Kate zauważyła, że Jimmy lubi go i boi się zarazem. — Ja z wujkiem nie pojadę — oświadczył chłopak tonem oburzonym, w którym jednocześnie brzmiało błaganie. — Pojedziesz, Jimmy, pojedziesz — odrzekł ojczym, wciąż bez cienia niechęci. — Nie ma sensu, żebym wracał do Limerick bez ciebie. A jeżeli myślisz, że zamierzam spędzić resztę życia na uganianiu za tobą po całej Irlandii, to się mylisz. Wystarczy mi ta ostatnia przejażdżka. — Usiadł i wtedy Kate spostrzegła, że wygląda na strasznie zmęczonego. — Ach jej, może pan wypije filiżankę herbaty? — zaproponowała. — Wypiję cały dzbanek, proszę pani. Przez tego filuta nie miałem czasu nawet zjeść śniadania. — Wujku, ja nie chcę wrócić — upierał się Jimmy. — Chcę zostać tutaj. — No, 'proszę, niech pani tylko posłucha — rzekł Tim odwracając głowę do Kate. — Obraża Limerick, i to gdzie, w Corku! — Ja nic nie mówię na Limerick — krzyknął z rozpaczą Jimmy. Znowu był dzieckiem, bezbronny wobec dialektyki dorosłych. — Ja chcę zostać tutaj. Kate, przymrużywszy oczy, napełniła ponownie czajnik herbatą i postawiła go na stole, po czym spróbowała przemówić w obronie Jimmy'ego. — Proszę szanownego pana — powiedziała pokornie — on tylko chciał sobie zrobić króciutkie wakacje. — Ale słowa jej jeszcze bardziej podnieciły wściekłość Jimmy'ego. — Nie żadne wakacje — wybuchnął. — Chcę tu zostać na zawsze. Tutaj jest mój dom, powiedziałem to matce. — Nie sądzisz, że to dosyć brutalne powiedzieć taką rzecz matce? — zapytał cierpko ojczym. — Ale to jest prawda — odrzekł gniewnie Jimmy. — Proszę, proszę, niech się pan napije — nalegała Kate usiłując załagodzić sytuację. — Jimmy, może chcesz jeszcze filiżankę herbaty? — Nie chcę. — Chłopiec rozpłakał się. — Przecież nie mówię, żebym jej nie kochał, ale za długo odkładała. Wujku, ona nie powinna była tak długo odwlekać. — Co do tego, synu, może i masz słuszność — odparł ojczym znużonym głosem i przysunął się z krzesłem bliżej stołu. — W tego rodzaju sprawach łatwo się przeliczyć i możliwe. że jesteś już za duży, żeby przywyknąć do matki. Ale ? ty także nie postępujesz właściwie w tej sprawie. — No, dobrze — wykrzyknął Jimmy u kresu wytrzymałości. — Więc jak powinienem postępować? — Nie uciekać za każdym razem, gdy sytuacja staje się trudna — odrzekł Tim nie przerywając skąpego śniadania, złożonego z chleba i herbaty. — W ten sposób ranisz czyjeś uczucia. Porozmawiaj z matką, powiedz jej, co o tym myślisz. Możliwe, że byłoby dla ciebie najlepiej, gdybyś tu wrócił i uczęszczał na miejscu do odpowiedniej szkoły, ale załatwienie tej rzeczy pozostaw matce. Widzisz, ty, zdaje się, nie rozumiesz, ile kosztowało twoją matkę to, że cię w ogóle sprowadziła do siebie. Możliwe, że zrobiła źle, możliwe, że się to nie udało, ale nie chcesz chyba pozostawić jej z przekonaniem, że całe jej życie jest nieudane? — To racja, Jimmy, dziecino, to racja — wtrąciła się Ka-te, która wyczuła głębokie wzruszenie w tonie Tima. — Jeżeli teraz nie wrócisz, to już nigdy nie będziesz mógł wrócić, tyle będzie tego przeklętego gadania. Ale jeżeli teraz wrócisz, to będziesz mógł zawsze przyjeżdżać tu na wa- kacje. — Och, dobrze, dobrze — zgodził się Jimmy z samej rozpaczy. Doskonale wiedziała, że to prawdziwa rozpacz, a nie żadna zgrywa. Naturalnie, pozwolił sobie przy tej sposobności także na odrobinę zgrywy. Na pożegnanie nie chciał jej pocałować, a kiedy James powiedział wesoło: ,,Przyjedziesz do nas znów za parę tygodni", Jimmy wciągnął głęboko oddech i odrzekł: „Może przyjadę, a może nie przyjadę", dając przez to do zrozumienia, że nie wyklucza możliwości samobójstwa. Kate jednak wiedziała, że nie chce odjeżdżać, że uważa jej mały domek za swój jedyny dom na świecie, i przechwalała się tym bardzo wobec sąsiadek. „Czternastoletni chłopiec, moja pani, przez całe życie nie ruszył się z domu na krok, a tu masz, wraca piechotą po nocy, bez kawałka chleba, bez spania — o Jezu, gdzie pani znajdzie takiego drugiego?" Pobyt Jimmy'ego u matki dobiegł wreszcie kresu i na nowo rozpoczęli z Kate wspólne życie mniej więcej w tym punkcie, w którym się urwało. W ich wzajemnych stosun kach zaszła tylko jedna poważna zmiana. W parę dni po powrocie Jimmy powiedział: — Nie będę ci już mówił „mamusiu". — Ho, ho, a jak masz zamiar się do mnie odzywać? — zapytała z cierpkim humorem. — Będę ci mówił „babciu". Inaczej byłoby za głupio. Po paru tygodniach James, który w dalszym ciągu nazywał ją po dawnemu, kiedyś także powiedział „babciu", może przez pomyłkę, ale ona rozzłościła się i napadła na niego. — Dotąd byłeś zadowolony, że masz do kogo powiedzieć „mamo" — skrzyczała go. Wprawdzie wiedziała, że nie ma w tym nic złego, ale było jej przykro. Podobnie jak te młode mężatki, które miały z początku zastrzeżenia w stosunku do Jimmy'ego i Jamesa, czuła, że zapłaciła za swój tytuł. IV W rok później, przyciśnięta reumatyzmem i bronchitem, Kate musiała pójść do szpitala, a Nora i Molly zgodziły się wziąć do siebie każda po jednym chłopcu. Kiedy im przedstawiono tę sprawę, żaden nie chciał się zgodzić. Zostali w domku sami, a córki Kate przychodziły parę razy w ty- godniu, aby po nich posprzątać. Opowiadały, że bałagan był straszny, ale zawsze można było rozpoznać, który z chłopców za co był odpowiedzialny, Jimmy bowiem był bałaganiarzem sumiennym, gromadził wszystko w jeden ogromny stos, najwidoczniej w nadziei, że odnajdzie go święty Mikołaj, natomiast James zostawiał każdą rzecz tam, gdzie się akurat znajdował, gdy przyszła mu do głowy nowa myśl. W rezultacie Kate wyszła ze szpitala za wcześnie, ale i tak nie dosyć wcześnie, aby zapobiec szkodzie, gdyż w czasie jej nieobecności Jimmy po kryjomu rzucił szkołę i wziął posadę w przedsiębiorstwie pakowania produktów żywnościowych. — Ach, ty łotrze — westchnęła z czułością. — Wiedziałam, że coś zmalujesz, jak tylko spuszczę cię z oka. O mój Jezu, musiałabym mieć sto par oczu! Ale zaraz jutro wracasz do szkoły, mój panie, choćbym sama miała cię tam zawlec. Nie pierwszy raz zresztą. — Jak mogę wrócić do szkoły? — oburzył się Jimmy. — Podaliby mnie do sądu, gdybym odszedł bez miesięcznego wymówienia. — Wiedział, że Kale panicznie się boi policjantów, sędziów i rozmaitych inspektorów i nawet w swoim podeszłym wieku wiecznie się obawia, żeby nie odstawili jej do kryminału za jakieś przestępstwo, którego wcale nie popełniła. — Sama pomówię z twoim szefem — oświadczyła. — Kto to taki? — Nie możesz z nim mówić. Wyjechał na urlop. — Ach, ty kłamczuchu! — wymamrotała uszczęśliwiona. — Kłamiesz i kłamiesz bez końca. Jak on się nazywa, ty gałganie? — Tak czy inaczej, muszę mieć posadę — tłumaczył jej Jimmy tonem dorosłego mężczyzny. — Kto się zajmie Ja-mesem, jeżeli tobie się coś stanie? — Ach, ty czorcie z piekła rodem! — odrzekła tylko, gdyż gryzła się niemało tą sprawą, a teraz wiedziała, że Jimmy jest tego świadom. Wiedziała jednocześnie, że Jimmy, ze swoją władczą naturą, wziąłby na siebie tego rodzaju obowiązek po to, by móc się popisywać, ale także dla jakichś swoich powodów, które mogły ujawnić się dopiero później. — Dużo biedaczek może się spodziewać, jak będzie zdany na ciebie — krzyknęła po chwili. — Zawiadomiłeś matkę? — Dobra, dobra — odpowiedział z goryczą, zbity z tropu jej niesprawiedliwością. — Kiedy ja niby mam czas pisać do matki? — Jak potrzebujesz pieniędzy, to masz dosyć czasu, żeby do niej napisać — stwierdziła Kate ze znaczącą miną. — Siadaj mi zaraz i pisz, ty włóczykiju! Chcesz, żeby cała wina za twoje gałgaństwa spadła na mnie? Jimmy usiadł przy stole ze znaną jej dobrze miną męczennika i cierpiał katusze nad krótkim listem do matki. — James, jak się pisze „przyjąłem"? — zapytał. — Aha! — wykrzyknęła złośliwie Kate. — Chce rzucić szkołę, a nie wie, jak się pisze takie proste słowo. — To powiedz sama, jak się pisze! — odparował Jimmy. — Za moich czasów nie było wykształcenia dla biednych ludzi — odrzekła z wielką godnością. — Nie było takich możliwości jak teraz, a jak kto 'miał jakąś szansę, to z niej korzystał, nie to, co dzisiaj się dzieje. No, pisz dalej, ty an-cymonie! Znowu przyjechał ojczym Jimmy'ego i dyskutował z chłopcem. Tłumaczył mu cierpliwie, że bez ukończenia takiej czy innej szkoły średniej nie dostanie się do żadnego college'u i prawdopodobnie nie uda mu sią nigdy wybić ponad poziom zwykłego robotnika. Jimmy wiedział, że ojczym go lubi, więc znowu się rozpłakał, ale był właśnie w nastroju upierania się przy swoim i nie chciał ustąpić. Powtarzał bez końca, że pragnie być niezależny. Gdy ojczym miał już odjeżdżać, Jimmy odprowadził go do samochodu i jeszcze długo ze sobą rozmawiali, co obudziło podejrzliwość Kate. — O czym rozmawialiście? — zapytr-ła chłopca. — E, nic takiego — odparł Jimmy. — Spytałem się tylko, kto jest moim ojcem. Powiedział, :'e nie wie. — Jeżeli tak powiedział, to znr-.czy, że tak jest—burknęła Kate. — Jakiż ty się robisz okropnie wścibski! — Powiedział, że mam prawo wiedzieć — odparł Jimmy ze złością. — Powiedział, że powinienem zapytać o ta Nan-ce. — (O swojej matce mówił czasem ,,mama", a czasem „Nance", ale jedno i drugie brzmiało równie nienaturalnie.) — Powinieneś! — zaśmiała się Kate ironicznie. — Ona z pewnością usycha z tęsknoty, żeby ci to powiedzieć. Ale po najbliższej wizycie u matki Jimmy wrócił z triumfującą miną i późnym wieczorem oznajmił Kate chełpliwie: — No, w każdym razie wykryłem, kto jest moim ojcem. — Nie potrzebowałeś na to za dużo czasu — zauważyła Kate. — Jakim sposobem się dowiedziałeś? — Tak naprawdę to przez wujka Tima — przyznał się Jimmy. — Akurat kłóciłem się z Nance, kiedy on wszedł do pokoju. Był wściekły. Powiedział tylko- ..Wyjdź stąd, Jim- my!", więc wyszedłem. W pół godziny później przychodzi do mnie i mówi: ,,A teraz idź porozmawiać z matką!" Płakała. — Nic dziwnego! — mruknęła Kate wzruszając ramionami. — No, więc kto to? — Właściwie nikt specjalnie ciekawy — wyznał Jimmy z przegraną miną. — Nazywał się Creedon. Miał w Północnym Corku jakiś spożywczy sklep, ale wyniósł się stamtąd już przed laty. Ona przypuszcza, że teraz jest w Birminghamie, ale ja się dowiem. — Po co? Co ci z tego przyjdzie, że się dowiesz? — Mogę przecie pojechać do niego, no nie? — zapytał wyzywająco. — Co? — Pojechać do niego — powtórzył z lekką nutką powątpiewania. — Dlaczego nie miałbym pojechać? — Tak, rzeczywiście, dlaczego nie, przecie tyle się troszczył o ciebie! — odpaliła. — Zawsze masz źle w głowie. Istotnie, czasem jej się zdawało, że Jimmy ma źle w głowie. Całymi miesiącami jakby w ogóle nie myślał o swoim pochodzeniu, aż tu raptem zaczynał śnić na jawie, doprowadzając swe uczucia do stanu wrzenia. Nigdy nie wiedziała, na co może się porwać w takim napadzie gorączki. Był zdolny do Wszystkiego i, choć .mogło nie dojść nigdy do gwałtownego czynu, w codziennym życiu nie wiedziała, czy jakaś całkiem przypadkowa uwaga nie zada mu głębokiej i nieuleczalnej rany. Pewnego pięknego dnia wyjechał. Jakiś marynarz ze statku Nadzoru Rybackiego załatwił mu darmowy przejazd. Strasznie się niepokoiła pod jego nieobecność, a Jimmy, jak to Jimmy, nawet nie przysłał kartki z wiadomością, gdzie jest. Hołubiła wątłą nadzieję, że chłopiec nie zdoła odnaleźć ojca, że ojciec się gdzieś przeprowadził, ale znając zawzięty upór Jimmy'ego w dążeniu do celu, który go opętał, nie bardzo na to liczyła. Usiłowała sobie wyobrazić, jak będzie wyglądało to ich spotkanie, i wzdychała tylko, żeby ojciec nie powiedział czegoś takiego, co mogłoby sprowokować syna. — Ach jej! — wzdychała przed Jamesem. — Jeżeli Jimmy wbił to sobie w głowę, to go zabije. — Ależ nie, babciu, nie zabije — uspokajał ją James swoim znudzonym tonem. — Jimmy nie pojechał do Anglii tylko po to, żeby go zabić. Ma więcej rozsądku, niż się babci wydaje. — O, rzeczywiście, więc po co pojechał, jeżeli tak dużo o nim wiesz? — Po prostu z ciekawości. On ciągle czegoś szuka. Szuka tam, gdzie tego nigdy nie było. Wreszcie któregoś jesiennego ranka, kiedy James wyszedł do szkoły położonej w drugim końcu miasta, zjawił się Jimmy — brudny, wymięty, rozczochrany. Był bez śniadania, więc Kate zaczęła się krzątać po kuchni bez ładu i składu, żeby tylko czym prędzej coś mu przygotować, i przeklinała swoją starość, dla której stanowiło to taki ciężki wysiłek. Ale na duszy było jej lekko. Oszukiwała sama siebie przewidując trwożliwie, że Jimmy może się pokłócić z ojcem, bo jedyna rzecz między nimi, która mogła ją dotknąć boleśnie, to gdyby przypadli sobie za bardzo do serca. — Ach, ty gałganie! — rzekła tkliwie, opierając się na stole kuchennym i z uśmiechem zaglądając mu w twarz. — Gdzieżeś ty bywał? — Wszędzie po trochu. — I odnalazłeś go? — Jasne, że odnalazłem. Musiałem za nim jechać do Londynu. — No, i co o nim myślisz, kiedy go wreszcie masz? — spytała tonem zbyt jowialnym, aby mógł być szczery. — O, całkiem fajny gość — odparł Jimmy wymijająco; jego głos także nie brzmiał szczerze. — Ale nie zdaje mi się, żeby długo pociągnął. Zapija się na śmierć. W jednej sekundzie zawstydziła się swojej zazdrości i małostkowości. Teraz mogła sobie na to pozwolić, miała go znów przy sotoie. — Ach, dziecino, dziecino — zawołała zgnębiona — po cóż ty się tak nimi dręczysz? Nie są tego warci. Nikt nie jest tego wart. Przesiedziała z nim w kuchni dwie godziny. Było całkiem tak samo jak wtedy, gdy uciekł od matki; jakby wszystko gromadził dla niej — wędrówka przez Walię i Anglię, ludzie, którzy go podwozili, kierowca ciężarówki, który wysłuchawszy jego historii zafundował mu obiad i dał pięć szylingów. Kate miała wrażenie, że widzi to wszystko, na- wet tę scenę, gdy Jimmy zapukał do pokoju w podłym londyńskim pensjonacie i nie ogolony mężczyzna o smutnych zaczerwienionych oczach wyjrzał podejrzliwie, jak gdyby nikt nie odwiedzał go nigdy w innym celu, jak tylko po to, aby go dalej nękać. — I co mu powiedziałeś? — wypytywała chłopca. — Tylko tyle: „Czy pan mnie poznaje?" — recytował Jimmy, jakby każde słowo tej sceny miał wyryte w pamięci. — A on na to: „Mam nierówne szansę." Więc ja mu powiadam: „Jestem pańskim synem." — Ach jej-jej! — wykrzyknęła Kate, do głębi przejęta; trochę jej było żal tego ojca Jimmy'ego, chociaż przedtem postanowiła, że, czegokolwiek by się o nim dowiedziała, będzie go nienawidzić. — A co on wtedy powiedział? — Tylko się rozpłakał. — Powinien był to zrobić piętnaście lat temu! — krzyknęła w nagłym porywie wściekłości. — A ja mówię: „No, teraz to już wszystko przeminęło z wiatrem", a on: „Nie, i nigdy nie przeminie. Twoja matka nic nie straciła na tym, żem ją porzucił. Byłem przekleństwem dla drugich, a teraz jestem przekleństwem już tylko dla siebie." — Jak to się użala nad sobą! — zauważyła Kate. — Ba, ma nad czym — odparł Jimmy i zaczął jej opisywać niechlujny pokój ojca, gdzie mieszkał przez cały tydzień, śpiąc z nim w jednym, nigdy nie prześciełanym łóżku, wychodząc z nim do knajpy, żeby postawić parę szylingów na jakiegoś konia. Ale Kate wyczuwała odrobinę dumy w sposobie, w jaki Jimmy opowiadał o nieoczekiwanych fajerwerkach fantastycznego humoru ojca, które rozjaśniały jego łzawą litość nad sobą. A potem Jimmy, jak to on, nie mógł się powstrzymać, żeby nie pośmiać się otwarcie z dobrych rad, tej jedynej rzeczy, którą go ojciec obdarował — z jego przestróg przed pijaństwem i hazardem totka, przede wszystkim jednak przed niewiernością wobec siebie. — Cóż za bezczelnik! — oburzyła się Kate, która nie mogła się w tym dopatrzyć absolutnie nic zabawnego. — Ha, szkoda, że na mnie nie trafił! Już ja bym mu wygarnęła, co myślę, temu włóczędze, nocnemu markowi! — Ja się tam nie przejmuję — odparł Jimmy, wyzywająco wzruszając ramionami. — Lubię go. Była to już taka niesprawiedliwość, że Kate nie potrafiła nic odpowiedzieć. Diabli ją brali na myśl, że po tylu latach mogłaby z dnia na dzień utracić Jimmy'ego na rzecz człowieka, który palcem w bucie nie ruszył, żeby mu pomóc, nigdy nawet nie zapytał, czy chłopiec żyje, czy nie żyje. Wiedziała jednak, że źródłem jej złości był strach, ponieważ otarła się o groźbę utraty Jimmy'ego tak blisko jak nigdy dotąd. V Jimmy znalazł sobie dziewczynę, ale z początku Kate nie zwracała na to uwagi. Myślała, że to takie sobie zwyczajne głupoty, dopiero kiedy minęło sześć miesięcy, a sprawa trwała dalej i Jimmy w każdy piątek wieczorem wychodził z dziewczyną do miasta, zaczęła się niepokoić. Zwierzyła się pani Sumners z obawy, że Jimmy mógłby się ożenić „poniżej swojej sfery". Doszło to do rodziców dziewczyny, którzy poczuli się bardzo obrażeni, gdyż oni ze swej strony niepokoili się, że ich Mary mogłaby zrobić to samo. „Taki chłopak, o którym nikt nie wie, kim jest ani skąd pochodzi! — rozpowiadali naokoło. — Czy ta baba jest w ogóle przy zdrowych zmysłach?" Z tej przyczyny Kate bała się piątkowych wieczorów. Jimmy powracał z pracy, golił się, rozbierał i mył pod kranem na podwórku. Potem - wkładał świąteczny granatowy garnitur i smarował włosy brylantyną, ona zaś śledziła każdy jego ruch nachmurzona, niechętna. — Chyba nie wrócisz znów tak późno? — pytała. — Dlaczego nie miałbym wrócić późno? — Wiesz, że nie mogę zasnąć, póki cię nie ma w domu. — (Była to prawda; w inne wieczory, poza piątkiem, nie miewała żadnych trudności z zaśnięciem.) Wreszcie James ją zbeształ. W któryś piątkowy wieczór zamknął książkę, zsunął okulary na czoło i powiedział: — Babciu, zanadto się gryziesz Jimmym i tą jego dziewczyną. Jimmy ma więcej rozsądku, niż ci się zdaje. — Z pewnością — burknęła. — Ma tyle samo rozsądku co ty, a Bóg widzi, że to niewiele. Może byś tak wyszedł i pograł w piłkę jak normalny chłopak? — To nic nie ma do rzeczy — zauważył James tym sa-^ mym zrównoważonym tonem. — Znam Jimmy'ego lepiej niż babcia. Jemu nic nie brakuje, tylko ma bardzo mało zaufania do siebie i za łatwo ulega wpływom. Dlatego woli się zadawać z ludźmi głupimi niż z inteligentnymi. Czuje wtedy swą wyższość. Ale sam jest bardzo inteligentny, jeżeli tylko mu się chce zrobić użytek ze swojej inteligencji. W tym czasie Kate zastanawiała się często, czy Jimmy kiedyś wyrośnie z kompleksu swego pochodzenia. Jeśli chodzi o najbliższych sąsiadów, to zapomnieli o całej tej sprawie, może tylko z tego względu okazywali mu więcej życzliwości. Należał do sąsiedzkiej wspólnoty zupełnie tak samo jak którekolwiek z dzieci legalnie urodzonych i wychowanych w tym zakątku miasta. Zdawało się jednak, iż sam Jimmy nie może zapomnieć naprawdę, że jest tu obcym; dawna gorączka rozpalała się w nim raz po raz, a sposób, w jaki się objawiała, za każdym razem był zaskoczeniem dla Kate. Kiedyś pojechał rowerem do miasteczka odległego o osiemdziesiąt mil, gdzie jego stryj miał sklep spożywczy. Stryj regularnie przekazywał niewielkie sumki ojcu Jimmy'ego, który przepuszczał je raz- dwa na konie. Jimmy nie spotkał się ze zbyt serdecznym przyjęciem, gdyż stryj całkiem niesłusznie podejrzewał bratanka, że on także chciałby dostawać przekazy pieniężne, ponadto zaś nie miał ochoty tłumaczyć się przed znajomymi z miasteczka, co to jest za bratanek. Pomimo chłodnego przyjęcia Jimmy wrócił do domu w pysznym humorze i naprawdę bardzo zabawnie opowiedział o stryju; ten chytry, zastra szony człowieczek o trupim wyglądzie zrobił mu cały wykład o tym, jak to kraj schodzi na psy, bo ludzie lekceważą sobie religię i mniej pracują, a więcej się spodziewają dla siebie. Jimmy był zdania, że ma prawo pośmiać się zdrowo ze stryjka, ale na Boże Narodzenie stryj ośmieszył jego, bo jednak przysłał mu przekaz na niewielką sumkę. Jimmy był tym głęboko wzruszony; Kate i James zauważyli, jak raz i drugi wyciągał z kieszeni przekaz i studiował z uśmiechem, jakby to był długi, serdeczny list. Bywało i gorzej. Któregoś lata wziął rower i, korzystając z pomocy swojego przyjaciela marynarza, wsiadł znowu na statek Nadzoru Rybackiego. Tym razem przepedałował przez południową Anglię aż do miasteczka w hrabstwie Dorset, gdzie mieszkała po jego urodzeniu matka, zupełnie sama, bez męża, bez kochanka, bez przyjaciółki, która by jej dodawała otuchy. Kate uważała tę wyprawę za cudaczny wybryk i znowu mamrotała, że Jimmy „zawsze ma źle w głowie", ale w głębi duszy zdawała sobie sprawę, że to był jego sposób odnajdywania swych korzeni. I wiedziała, cokolwiek by jej kto mówił, że Jimmy będzie tak szukał do końca, ścigany marzeniem o normalnym życiu, które mógłby był mieć, i o normalnej rodzinie, w której mógłby był wyrastać. James także obserwował Jimmy'ego, z dużym zainteresowaniem, ale i z zasadniczą dezaprobatą. Nie okazywał on nigdy zbytniego zaciekawienia własnymi związkami krwi, jakkolwiek wiedział, że ma braci i siostry, którzy uczęszczają do drogich szkół w Anglii. Dawał do poznania, że, według niego, Jimmy sam się pomniejsza szukając w taki sposób swoich powiązań. — Ech, to tylko dlatego, że musiałem żyć zawsze za blisko nich — tłumaczył mu Jimmy. — Na twoim miejscu, bracie, nie chciałbym mieć z nimi już nic wspólnego. — No, nie wiem — mruknął James. — Nie widzę powodu, dlaczego miałbym ich specjalnie unikać. Chętnie bym zobaczył matkę, braci i siostry. To chyba naturalne, ale teraz jeszcze nie chcę ich widzieć. — Masz rację, bracie — zgodził się Jimmy pod wpływem nagłego przygnębienia. — Teraz mogliby tylko patrzeć na ciebie z góry. O, będą bardzo uprzejmi i tak dalej, ale mimo to będą patrzyli na ciebie z góry. — Ach, ty zawsze przejmujesz się tym, jak kto na kogo patrzy — odparł James opryskliwie. — Zdaje ci się, że patrzą na ciebie z góry, bo masz za mało wiary w siebie. Zawsze ci się zdaje, że to tobie czegoś brakuje, a tymczasem jest całkiem inaczej. To im czegoś brakuje. O wiele za bardzo liczą się z tym, co inni pomyślą. Jeżeli spotkam się z nimi, gdy będę wyższym urzędnikiem państwowym albo wykładowcą na uniwersytecie, to będą zachwyceni znajomością ze mną. Tacy ludzie nigdy nie lekceważą kogoś, kto może im się przydać. Młodzieńczy wykład Jamesa trochę ubawił Kate, ale wiedziała, że w jego słowach zawiera się smutna mądrość. O ile Jimmy, który miał w sobie coś ze słabego charakteru i uroku ojca, mógł się z czasem okazać uciążliwym ciężarem dla rodziny, o tyle James będzie pracował i oszczę- dzał i zaspokoi swoją ciekawość rodziny, ale jego rodzina nie zaspokoi swej ciekawości co do niego. James zabezpieczy się doskonale przed protekcjonalnym traktowaniem przez kogokolwiek z krewnych. Kate była już bardzo stara i jej zainteresowanie życiem osłabło, ale ogromnie pra- gnęła zobaczyć, jak James będzie postępował ze swoją rodziną. Tak czy owak, wiedziała, że tego nie zobaczy. Znowu zachorowała i Molly przychodziła ją pielęgnować w dzień, a wieczorem Nora zwalniała siostrę, przyprowadzając zwykle męża albo i męża, i szwagra. Obecność Molly natychmiast zmieniła sytuację w domu. Molly była szybka i sprawna: dawała chłopcom jeść, rozmawiała z odwiedzającymi wsparta o futrynę drzwi, z rękami skrzyżowanymi na piersiach; potem wymykała się do frontowego pokoju albo na podwórko, aby przez parę minut wyszlochać się w samotności, jak inna kobieta dodaje sobie otuchy wychylając szybko kieliszek. Przychodził ksiądz, Molly gawędziła z nim o parafialnych sprawach, jakby nie myślała o niczym innym, ale po chwili znów pędziła na górę do poko ju matki. Kate powiedziała, że chce widzieć Jimmy'ego i Jamesa. Chłopcy weszli cicho po schodach na górę i stanęli z obu stron szerokiego łóżka. Każdy wziął ją za rękę. — Nie smućcie się za bardzo, moje serdeńka — powiedziała Kate. — Wiem, że będzie wam mnie brak, ale niczego nie potrzebujecie żałować. Byliście obaj najlepszymi synami, jakich matka może wychować. — Skupiła się na chwilę w wysiłku myślenia, po czym dodała coś, co zdu- miało wszystkich: — Jestem z was dumna i ojciec jest z was dumny. — Mamo! — szepnęła nagląco Molly. — Mamo, zapominasz. To jest Jimmy i James. Kate otworzyła oczy i przez dłuższą chwilę patrzyła prosto w jej twarz. — Wiem dobrze, kto to jest — powiedziała. Znowu zamknęła oczy, przez parę minut głośno oddychała, jakby usiłując coś sobie przypomnieć. — Nie róbcie nic takiego, czego on by się wstydził. To był zacny człowiek, żył uczciwie, nie naciągnął nikogo nawet na pół pensa. Jimmy, opiekuj się zamiast mnie młodszym bratem. — Przyrzekam, mamusiu — odpowiedział Jimmy przez łzy. Ten nieoczekiwany nawrót do mowy lat dziecinnych sprawił, że Molly straciła panowanie nad sobą. Schroniła się we frontowym pokoju, aby się tam wypłakać. Nora zbeształa ją tak, jak wszyscy Mahoneyowie zawsze besztali się nawzajem. — Miejże, dziewczyno, odrobinę rozumu! — mówiła lekceważącym tonem. — Sama wiesz, że biedna mama mówi od rzeczy. — Wcale nie od rzeczy — sprzeciwiła się Molly histerycznie. — Przecie patrzyłam na nią, a ty nie. Dobrze wiedziała, co mówi, i Jimmy także wiedział. Oni byli zawsze jej prawdziwymi dziećmi, a my tylko przyszywanymi. Wieczorem, kiedy Kate, otulona w brązowy całun, leżała już wreszcie uspokojona, przyciskając do piersi paciorki różańca, przyszli sąsiedzi i w blasku świec zasiedli przy niej kołem. Zadawali sobie to samo pytanie co przedtem Molly: Jakim sposobem ta stara kobieta umiała przyjąć w swe progi to, co świat odrzucił, i uczynić z tego nową rodzinę, droższą jej niż dawna i lepszą od każdej innej? Ale Kate zabrała swoją tajemnicę do grobu. MĘSKI PROTEST Już od miesięcy moje stosunki z mamą układały się coraz gorzej. W tym czasie tata, mama, Marta i ja mieszkaliśmy w Boharna, małym miasteczku o dwadzieścia mil od miasta. Znosiłem to jakoś wmawiając sobie, że pewnego dnia mama zrozumie, ocknie się i pojmie, że przywiązanie tatusia i Marty jest nieszczere, że od dawna oboje zmówili się przeciwko niej i że tylko ja, ten zawsze najgorszy, niezdarny, głupi Denis, kocham ją naprawdę. Objawienie to miało nastąpić w okolicznościach raczej niecodziennych. Wszyscy czworo mieliśmy się znaleźć opuszczeni na jakiejś groźnej pustyni, mama, złamawszy nogę w kostce, miała powiedzieć, abyśmy pozostawili ją własnemu losowi. Tatuś i Marta, oczywiście, opuściliby mamę udając tylko troskę. Wyobrażałem sobie nawet, jak tatuś oglądałby się za siebie z miną pełną ubolewania, podnosząc brwi i wzruszając ramionami, jakby chciał powiedzieć, że nic na to nie może poradzić. Ale ja, jak to ja, od niechcenia, po prostu objąłbym dłońmi kolana i powiedziałbym całkiem obojętnie: „Co mi po życiu bez ciebie? Tatuś i Marta to co innego, mają siebie nawzajem, ale ja mam tylko ciebie." Ani słowa więcej! Byłem zdecydowany nie robić żadnej zgrywy, nie podnosić głosu. Nigdy nie miałem skłonności do wyrażania się w sposób górnolotny; ruch ramienia, sposób, w jaki zerwałbym źdźbło trawy do żucia (to nie musiała być pustynia), i mama zrozumiałaby, że choć nie jestem wylewny — ot, szczery, szorstki, uczynny typ — to jednak mam złote serce. Ale mama miała talent do poddawania złotych serc uciskowi nie do zniesienia. To samo było z Flossie, naszą suką. Wychowywani byliśmy razem, ale kiedy tatuś musiał wyjechać w długą podróż, a mama chciała mu towarzyszyć, nie było co zrobić z Flossie. Odesłano ją do weterynarza, a ja płakałem po niej godzinami. Nie znaczy to, że mama była umyślnie niedobra; zbyt wielką wagę przywiązywała do wrażenia, jakie chciała wywołać, aby wywierać wrażenie niedobrej. Po prostu nie obchodziło ją to; coraz mniej przebywała w domu. Odwiedzała przyjaciół w Dublinie i Galway, w Birr i Athlone. Nigdy nie spotkałem kobiety, która by miała tylu przyjaciół i tak przepadała za nimi. Widywaliśmy ją jedynie w krótkich okresach zamieszania między jedną a drugą wyprawą, kiedy się pakowała i rozpakowywała. Tatuś był zajęty swoją pracą, ale to było co innego. On nigdy nie sprawiał tego wrażenia nieosiągalności co mama. Przychodził, kiedy się pakowała, stał z rękami w kieszeniach spodni i wyciągniętą długą szyją, podobny, mimo wąsów, do prze-rośniętego uczniaka, i dowcipkował z niej naśladując wulgarny akcent. Gdy mama poważniała, przybierał obojętny wyraz twarzy i wzruszał ramionami, ale jego wysoki głos załamywał się piskliwie z niepokoju — takie zero, doprawdy, zresztą widać to było ze sposobu, w jaki go traktowała. Ale ja, który ją kochałem, zdawałem sobie sprawę, że i po mnie spodziewała się, że będę zerem. Uważała, że tatuś żąda od niej zbyt wiele, co można było zrozumieć, ale to samo myślała o mnie i niekiedy przychodziło mi do głowy, że musiała myśleć to samo o biednej starej Flossie. Wrzód pękł, kiedy powiedziała mi, że nie będzie mogła być w domu na moje dwunaste urodziny. Nie było specjalnej racji, dla której miałbym wyjść z siebie właśnie z tego powodu, a nie z jakiegokolwiek innego, ale wyszedłem z siebie. Bieda w tym, że w momencie kiedy to uczyniłem, zdawało mi się, że nie mam żadnych argumentów. Szlochałem więc tylko i tupałem, i mówiłem, że Marcie czegoś takiego nie zrobiła. Spojrzała na mnie chłodno i powiedziała, że ślicznie wyglądam, że nie mam w sobie ani odrobiny męskości. — To samo zrobiłaś Flossie! — wrzasnąłem doprowadzony tym zarzutem do ostateczności. Myślałem, że mnie uderzy, ale wyprostowała się tylko, jeszcze o wiele bardziej godna i piękna, i pogardliwie skrzywiła usta. — To było podłe — rzekła. — Czegoś podobnego mogłam się spodziewać tylko od ciebie. Wyszła na cały wieczór z Ciarkami, pozostawiając mnie i Martę samych. Ojciec był jeszcze w biurze. Marta przyglądała mi się na poły z litością, na poły z rozbawieniem. Nigdy nie czuła się tak mocno zawiedziona postępowaniem mamy, gdyż mniej od niej oczekiwała niż ja. — A co, nie mówiłam? — zauważyła. Poszedłem na górę do mego pokoju i rozpłakałem się jak dzieciak. Zarzut braku męskości ubódł mnie najbardziej. Po prostu czułem, że nie mogę dłużej mieszkać w tym samym domu z kobietą, która powiedziała mi coś takiego. Wyciągnąłem książeczkę pocztowej kasy oszczędnościowej. Miałem na niej cztery funty piętnaście — dosyć, aby utrzymać się przez miesiąc albo i dłużej, aż znajdę jakiś kąt, gdzie będą mnie chcieli, mnie, szczerego typa, nie szukającego wymyślnych słów, potrzebującego tylko troszeczkę serca. Gdyby doszło do najgorszego, zawsze mogłem się udać do Dublina, gdzie mieszkała ciocia "May i ojciec taty. Wiedziałem, że chętnie by mi pomogli, gdyż nigdy nawet nie udawali, że lubią mamę, i choć dotychczas czułem do nich żal o to, teraz zrozumiałem, że może mieli rację. To byłoby nawet nieźle, tak sobie stanąć na progu ich domu i powiedzieć cioci May w mój szczery, bezpośredni sposób: ,,Teraz widzę, że byłem w błędzie." Wytarłem oczy, zszedłem na dół i wyciągnąłem rower. Miał lampkę elektryczną i wszystko co trzeba — klasa! — Dokąd się wybierasz? — spytała Marta. — Niedługo się dowiesz — odrzekłem tajemniczo i odjechałem. W chwilę potem doznałem pierwszego wstrząsu, wjechawszy bowiem w główną ulicę zobaczyłem, że wszystkie sklepy są pozamykane, jak zwykle na pół dnia raz w tygodniu, i zrozumiałem, że urząd pocztowy również będzie zamknięty. Poza tym, co miałem w banku, nie posiadałem nic, a wiedziałem, że bez pieniędzy daleko nie zajadę — na pewno nie tak daleko, jak miałem nadzieję zajechać, gdyż zamierzałem nie wracać. Przez dziesięć minut stałem przed pocztą myśląc, a nuż któryś z urzędników się zjawi. Czułem, że po prostu nie mogę wrócić do domu. Wtem uderzyła mnie myśl, że przecież do miasta jest tylko dwadzieścia mil drogi i że tamtejszy urząd pocztowy musi być otwarty. W mieście bywałem parę razy z mamą, więc nie widziałem w tym nic niezwykłego ani przerażającego. Po podjęciu pieniędzy mógłbym albo zatrzymać się na noc w hotelu, albo jechać dalej rowerem w ciemnościach. Ten ostatni pomysł bardzo mnie pociągał. To byłaby dopiero frajda, jechać na rowerze przez śpiące wioski i miasteczka, ujrzeć świt nad Dublinem i dotrzeć do domu cioci May na ulicy Shelbourne," kiedy będzie rozpalać ogień. Wyobrażałem sobie, jak by mnie powitała: „Na miłość boską, dziecko, skąd się tu wziąłeś?" „Och, przyjechałem po prostu na rowerze" — od- rzekłbym najzwyczajniej w świecie. Było to bardzo przyjemne, ale nie mogłem na tym poprzestać. Wyjeżdżałem powoli i niezdecydowanie ze znajomej głównej ulicy, gdzie spacerowaliśmy w niedzielę, mijałem seminarium i małe domki przedmieścia. Jeszcze nie byłem pewien, czy mam jechać dalej. Wtem coś się stało. Okolica raptem wydała mi się obca. Zszedłem z roweru i rozejrzałem się dookoła. Miasteczko skryło się za czarnymi, pokrytymi gąszczem zarośli pagórkami, że prawie nie 'było go widać, poza iglicą kościoła i zrujnowaną wieżą opactwa. Było to tak, jakby towarzyszyło mi aż dotąd, a teraz opuściło mnie cicho i zawróciło. Znajdowałem się w no- wej okolicy: małe, jakby namalowane miasteczko rozpościerało się po obu brzegach rzeki, a za nim wzgórza — większe, łagodniejsze i bardziej zielone. Doznawałem dziw nego uczucia, jak w momencie utraty gruntu pod nogami, kiedy w człowieku walczą dwa pragnienia — jedno, aby zawrócić w popłochu na płyciznę, drugie, aby odważnie pruć do przeciwnego brzegu. Wystarczyło mi już samo podobieństwo sytuacji. Było to jakby wyzwanie i dzięki tej chwili paniki zacząłem pedałować z nową energią. Małe miasteczko, okazały dwór z czerwonej cegły w głębi bukowej alei, sześciokątny brązowy budynek na szczycie łagodnego pagórka przede mną i przelotne migawki rzeki — wszystko to urzekało ronię, ale i trwożyło. Zdawałem sobie sprawę z wielkiej odległości, z potężnych zwałów chmur nad horyzontem, z tego, jak delikatne były opony mego roweru w porównaniu z szorstką nawierzchnią drogi, toteż wszystko znikało wobec naglącej konieczności dostania się do miasta, podjęcia pieniędzy, znalezienia sobie jedzenia i noclegu. Na przestrzeni ostatnich dziesięciu mil nie kusiło mnie nawet, żeby rozglądać się dookoła. Wszystko działo się jakby poza mną: droga uciekała spode mnie, szerokie zielone rzeki wzbierały i znów umykały spod kół roweru, zamki wznosiły się po obu stronach szosy, wielkie łuki wymode- lowane w masie gęstego mroku. Z głodu, kręciło mi się w głowie. Pedałowałem tak zajadle, że wypompowałem się z sił, a spiczaste wieże miasta wystrzelające w niebo spośród pól przypominały mi tylko o nowym problemie — czy urząd pocztowy będzie otwarty, czy nie. Nie jest to jednak całkiem zgodne z prawdą. Przeżyłem krótką błogosławioną chwilę, kiedy usiane skałkami pola zamknęły się za mną jak książka, a latarnie uliczne podprowadziły mnie aż do szczytu ostatniego pagórka i dalej towarzyszyły mi schodząc łagodnie w dół między dostatni- mi willami i rozległymi ogrodami aż do mostu. Miasto rozciągało się na drugim brzegu rzeki — zamek przy moście, nad nim wieża katedry, cały rząd magazynów, wyżej spiętrzone na tarasach kruszejące georgiańskie domy — czułem, jak serce mi rośnie na myśl, że mimo wszystko do- wiodłem, iż jestem mężczyzną. Ale teraz wyłaniał się trudniejszy problem — pozostać mężczyzną. Za mostem szosa pięła się w górę i przechodziła w główną ulicę, dwa długie rzędy domów z czerwonej cegły, przerwane kamiennym frontonem kościoła. Kiedy go mijałem, przyrzekłem Panu Bogu wstąpić i podziękować Mu, jeżeli urząd pocztowy będzie otwarty. Ale gdy przekroczyłem próg poczty, zrozumiałem, że skończyło się moje szczęście. Otwarte było tylko okienko ze znaczkami, wszystkie pozostałe były zamknięte. W okienku ze znaczkami powiedziano mi, że muszę przyjść nazajutrz rano. Równie dobrze mogli mi powiedzieć, abym przyszedł za rok. Oszołomiony, nieszczęśliwy, poprowadziłem rower z powrotem do głównej ulicy i zacząłem się tam rozglądać na prawo i lewo. Ulica była długa, szeroka i pusta, nie znałem żywej duszy, do której mógłbym się zwrócić. Wiedziałem, że bez posiłku i odpoczynku nie będę mógł wyruszyć w drogę do Dublina. Byłem zupełnie wykończony. Dowiodłem sam sobie, że jestem mężczyzną, ale na co się przyda męskość, jeżeli irlandzkie urzędy pocztowe nie są otwarte po godzinie piątej? Wszedłem do kościoła, aby trochę posiedzieć, tylko dlatego, że byłem tak zmęczony, nie z ufności do Pana Boga, z którym miałem mocno na pieńku. Usiadłem w ostatnim rzędzie ławek, w samym końcu kościoła. Było cicho i mroczno, czerwone światełko migotało daleko w prezbiterium. I wtedy to przyszedł mi na myśl tatuś. Dziwne, że wcześniej o nim nie pomyślałem, choćby wtedy, gdy rozmyślałem o dziadku i cioci May jako o moich sprzymierzeńcach w kampanii przeciwko mamie. Tatuś wydawał się taki do niczego, że w ogóle nie zastanawiałem się nad nim. Ale teraz, kiedy zacząłem go sobie wyobrażać z tą długą szyją i pozbawioną stanowczości twarzą, w meloniku i z wąsami, które przywodziły na myśl przebranego faceta w szkolnym przedstawieniu, te jego dziecinne dowcipy opowiadane z pospolitym akcentem, wszystko to wydawało mi się jakieś sympatyczne. I przysięgam, że to nie tylko z głodu i przerażenia. Było to coś zupełnie nowego dla mnie; była to prawie miłość. Pełen świeżej energii ukląkłem i modliłem się: ,,Wszechmogący Boże, spraw, żebym mógł zatelefonować do tatusia!" Lampka w prezbiterium mrugnęła porozumiewawczo, jakby jakiś sygnał, i poczułem się pokrzepiony na duchu. Nie było to jednak takie łatwe. W pierwszym lokalu, gdzie poprosiłem, aby mi pozwolono zatelefonować, po prostu mnie przepędzili, toteż przeświadczenie, że postępuję zgodnie z nakazem niebios, ustąpiło miejsca szczeremu oburzeniu. Po co ta lampka w prezbiterium dawała mi sygnały, jeżeli nie mogła lepiej załatwić tej sprawy? Pozostawiwszy rower przy krawężniku wałęsałem się beznadziejnie wzdłuż głównej ulicy i oglądałem wystawy sklepowe. Na jednej z nich zobaczyłem lustro, w którym mogłem obejrzeć się od stóp do głów. Wydałem się sobie stary i zdruzgotany. Zupełnie jak na obrazie. Tytuł Bezdomny nasunął mi się sam i strząsnąłem łzy z powiek. Na wystawie znajdowały się jednak ładne modele pociągów — elektryczne. Wtem, gdy mijałem jakiś bar, dojrzałem w drzwiach wysokiego mężczyznę bez marynarki. Miałem wrażenie, że przygląda mi się od dłuższej chwili. Mrugnął do mnie, ja odmrugnąłem. — Rozglądasz się za kufelkiem? — zapytał głośno, jowialnie; doznałem rozczarowania, pomyślałem bowiem, że pewnie wypatruje tylko klienta. — Nie — odrzekłem, choć nie powiedziałbym tego samego, gdyby mnie zapytał, czy rozglądam się za lemoniadą. — Przepraszam. Myślałem, że mógłbyś być moim klientem. Z tych stron? — Nie — odparłem skromnie, bo choć wiedziałem, żem odbył długą podróż, nie chciałem się tym chwalić. — Jestem z Boharna. — O, do licha, z Boharna! — wykrzyknął z nowym zainteresowaniem. — A co tu robisz w mieście? — Uciekłem z domu. — Czułem, że nie zaszkodzi z tym wyjechać, na wypadek gdyby mógł mi dopomóc. — Lepiej nie mogłeś zrobić — oświadczył z entuzjazmem. — Ja robiłem to samo. — Uciekał pan? — zapytałem skwapliwie. Wyglądał akurat na takiego człowieka, jakiego chciałem spotkać. — Kiedy to było? — Jak miałem czternaście lat. — Ja mam dopiero dwanaście. — Nie ma nic lepszego jak rozpoczynać za młodu. Uciekałem w sumie trzy razy, zanim mi się udało. Mieli mnie już po dziurki w nosie. Trzeba twardo próbować raz za razem. Chodzi o starego? — Nie — odrzekłem zawierzając jego doświadczeniu i nawet przyjmując jego rubaszny sposób mówienia. — To moja stara. — O, choroba, to gorzej. Wystarczy mieć na karku starego, ale kiedy nie masz za sobą starej, to już całkiem do kitu. A co zamierzasz dalej? — Nie wiem — przyznałem się. — Chciałem dojechać do Dublina, ale nie mogę. — Dlaczego? — Wszystkie pieniądze mam w kasie oszczędnościowej i do jutra nie mogę ich wydostać. — To zła organizacja, wiesz — zauważył kręcąc głową. — Powinieneś mieć pieniądze przy sobie. — Tak, wiem, ale zdecydowałem się dopiero dzisiaj. — O, choroba, taką sprawę powinieneś był zaplanować na parę miesięcy wcześniej. Od razu widać, że jeszcze nie masz wprawy. Wygląda na to, że chyba będziesz musiał wracać. — Nie mogę wrócić — odrzekłem przygnębiony. — To dwadzieścia mil drogi. Gdybym tylko mógł zatelefonować do tatusia, on by mi powiedział, co mam zrobić. — Kim jest twój tatuś? — zapytał; powiedziałem. — No, może u nas da się to załatwić. Wejdź. Telefon był w kącie, a on dał mi znak ręką, żebym się brał do rzeczy. Po chwili usłyszałem głos tatusia, słaby i piskliwy ze zdziwienia; o mało się nie rozpłakałem z radości. — Cześć, synku. Gdzie jesteś, na miłość boską? — W Asragh, tatusiu — odpowiedziałem krótko. Nawet w tym momencie nie umiałem zrobić z tego wielkiego wyczynu, jak by zrobił kto inny. — W Asragh? — Niemal widziałem, jak brwi tatusia podnoszą się wysoko. — Skądże się tam wziąłeś? — Zwyczajnie, tatusiu. Uciekłem z domu — odparłem siląc się na niedbały ton głosu. — Aha! — Zawahał się przez moment, ale i jemu glos się nie zmienił. — Jak się tam dostałeś? — Rowerem, tatusiu. — Całą drogę? — Całą drogę. — Spuchłeś? — zapytał ze śmiechem. — At, troszeczkę — odparłem skromnie. — Jadłeś co? — Nie, tatusiu. — Dlaczego? Nie wziąłeś z sobą pieniędzy? — Tylko książeczkę oszczędnościową, ale poczta zamknięta. — A to pech! I chcesz robić teraz? — Nie wiem, tatusiu. Myślałem, że może ty mi poradzisz. — No cóż, a gdybyś tak wrócił do domu? — Wszystko mi jedno, tatusiu. Jak ty postanowisz. — Nie rozłączaj się przez chwilkę, zobaczę, kiedy masz najbliższy autobus... O, halo! Możesz go złapać za czterdzieści minut, siódma dziesięć. Powiedz konduktorowi, że będę cię oczekiwał i zapłacę za przejazd. Tak będzie dobrze? — Wspaniale, tatusiu! — odpowiedziałem czując, że cały świat już prawie wrócił na właściwe miejsce. — Dobra! Przygotuję coś na kolację. Uważaj na siebie. Kiedy skończyłem, barman czekał na mnie, już w marynarce. Jakaś dziewczyna zastępowała go przy barze. — Lepiej chodź wypić ze mną herbaty przed odjazdem. Twój rower możemy zostawić tutaj. Akurat zapalano światła. Usiedliśmy w rzęsiście oświe- tlonej kawiarni, wcinałem ciastka jedno za drugim i piłem gorącą herbatę, a barman opowiadał mi o tym, jak kiedyś uciekał z domu. Widać było, że to naprawdę twardy typ. Przy pierwszych dwóch próbach złapała go po- licja. Za pierwszym razem buchnął rower i przepedałował całą drogę aż do Dublina, nocując w stodołach i opuszczonych chatach. Za trzecim razem wstąpił do wojska i przez ileś lat nie wracał do domu. Wyglądało na to, że uciec z domu nie jest tak łatwo, jak myślałem. Z drugiej strony było w tym znacznie więcej z przygody. Troszeczkę żałowałem, że nie zaplanowałem staranniej tej ucieczki, i postanowiłem mieć wszystko gotowe, gdybym miał jeszcze raz spróbować. Wsadził mnie i mój rower do autobusu i nalegał na opłacenie przejazdu. Kazał mi także przyrzec, że powiem tatusiowi, iż on zapłacił za bilet, a tatuś winien jest mnie te pieniądze. Powiedział, że na tym świecie trzeba walczyć o swoje prawa. Szorstki facet, ale widać było, że ma złote serce. Uderzyła mnie myśl, że tylko takie szorstkie typy Jak my mają złote serca, i przyrzekłem, że do niego napiszę. Kiedy autobus podjechał pod hotel, tatuś już czekał w swoim meloniku i niespokojnie wykręcał długą szyję, żeby mnie wypatrzyć. ' — No co, ty nicponiu! — zarechotał swym najwulgar-niejszym akcentem. — Kto by pomyślał, że syn takiego przyzwoitego, przykładnego człowieka jak ja wyrośnie na pospolitego włóczęgę? Dostałeś, koleś, jakiego gnata w domu noclegowym? Uważałem, że należy dotrzymać przyrzeczenia danego barmanowi, więc powiedziałem tacie o wykupieniu biletu, a on zaśmiał się jak smarkacz i dał mi pieniądze. Dopiero gdy prowadził mój rower główną ulicą, zadałem mu pytanie, które męczyło mnie od chwili, kiedy usłyszałem jego głos w telefonie. — Mamusia jeszcze nie wróciła? — A naprawdę myślałem oczywiście: „Czy ona wie?" Ale nie mogłem powiedzieć tego w taki sposób, nie jemu. Twarz od razu mu się zmieniła. Stała się znowu napięta i poważna. — Nie, synku, jeszcze nie — odrzekł. — Przypuszczalnie nie wróci przed dziesiątą albo jedenastą. Aż mnie skręcało, żeby go poprosić, aby nie wspominał jej o tym, ale nie mogłem wykrztusić słowa. Przypominałoby to zbytnio to, co zawsze zarzucałem Marcie — zmowę przeciwko mamie. Jednocześnie przyszło mi do głowy, że może on myśli o tym samym, bo napomknął, niby to od niechcenia, że "wysłał Martę do kina. Po przyjściu do domu zjedliśmy kolację, a potem, kiedy zmywaliśmy naczynia, wiedziałem już na pewno, że się nie mylę. Mama wróciła, ale rozmawiał z nią tak, jakby nic się nie stało, pytał, jak spędziła dzień, wzruszył ramionami, gdy spytała, jak jemu dzień się udał; minę miał zakłopotaną i zdenerwowaną. Nigdy bardziej niż wtedy nie wy- glądał na zupełne zero, ale po raz pierwszy zrozumiałem, jak powierzchowne było to wrażenie. Ciekawie było śledzić, jak stwarzał między nami nić porozumienia, porozumienia nie tylko na jednym punkcie, gdyż domyśliłem się później, że tatuś — podobnie jak ja i barman — także uciekł z domu kiedyś w przeszłości i z jakiegoś powodu wrócił, może dlatego, że bank był zamknięty albo że był głodny, zmęczony czy osamotniony. Ludzie najczęściej wracają, ale ich protest pozostaje i odróżnia ich od tych wszystkich, którzy nigdy nie uciekali. To stanowi prawdziwą oznakę ich męskości. Potem już nigdy nie uciekałem z domu. Nie było potrzeby, gdyż więzy, które tak mocno mnie przykuwały do matki, jak gdyby opadły ze mnie. ZA DARMO Kiedy Jimmy zaczął wymykać się z rąk swoim rodzicom, ojciec jego był tym zaniepokojony i jednocześnie zdezorientowany. Owszem, każdy inny, ale nie Jimmy! Zawsze byli sobie tak bliscy! Bliżsi niewątpliwie, niż Ned kiedykolwiek to sobie wyobrażał, gdyż jego żona mogłaby poważnie uzupełnić stworzony przez niego, absolutnie wierny zresztą, autoportret troskliwego i taktownego ojca, traktującego syna jak młodszego brata. Istotnie, aby pojąć, jak bardzo byli sobie bliscy, trzeba było posłuchać na ten temat Celii, gdyż tylko ona wiedziała, ile z małego chłopca jeszcze wciąż siedzi w jej mężu. Któż by na przykład pomyślał, że szef poważnej firmy może aż tak przepadać za cukrem? Jeszcze w czasie wojny, kiedy w Irlandii cukier był racjonowany, Celta, która była troszeczkę jansenistką, uważała za swój obowiązek wyrzec się cukru i dzielić swoją porcję pomiędzy Neda i Jimmy'ego, wówczas bardzo małego chłopca. Ale nawet wtedy Ned nie przestawał cierpieć. Naturalnie, podziwiał jej samozaparcie, ale nie mógł się wyzbyć przekonania, że gest tak wspaniałomyślny zasługuje na lepszego adresata niż Jimmy. Był to fakt naukowo dowiedziony, że cukier szkodził Jimmy'emu na zęby, a wszelkie kłopoty z zębami Jimmy'ego musiały się odbijać na kieszeni ojca. Ned uważał to za nielojalność ze strony Celii, że w czasie wojny, kiedy jego pobory były zamrożone, obarczała go dodatkowymi kosztami. Najczęściej udawało mu się zachować godność własną, choć rzadko kiedy mógł zasiąść do posiłku nie rzuciwszy gniewnego spojrzenia na cukiernicę synka. Na domiar złego Jimmy tak gospodarował swoim zapasem, że pod koniec tygodnia zostawało mu jeszcze trochę cukru, podczas gdy Ned już nic nie miał. Będąc z natury filozofem dziwił się sam sobie, że czuje się tym aż tak głęboko dotknięty, niemniej rzeczywiście czuł się dotknięty. Parę razy, kiedy Celia się odwróciła, z premedytacją podkradał Jimmy'e-mu łyżkę cukru, a niedorzeczność tej sytuacji wprawiała go aż do końca dnia w tak lekkomyślny nastrój, że wreszcie Celia mówiła z rezygnacją: „Chyba znów podebrałeś dziecku cukier? Naprawdę, Ned, jesteś niemożliwy." Kiedy indziej przywoływał w sukurs całą swoją ojcowską powagę i, zwracając się grzecznie: „Pozwolisz, staruszku?", zabierał pełną łyżkę cukru sprzed samego nosa Jimmy'ego. Ale wymagało to mocnych nerwów i dokładnego wyczucia właściwej chwili, kiedy można było być pewnym, że Jimmy się nie rozbeczy. Pod koniec wojny stało się to kwestią brutalnej przewagi ekonomicznej. Jeżeli Jimmy chciał dostać lampę do roweru, musiał na nią zarobić albo zapłacić za nią odpowiednią ilością cukru. „W interesach nic się nie daje za darmo", mawiał Ned, cytując z podręcznika handlu, z którego uczył się za młodu. Jimmy umiał korzystać z tej lekcji. — Lampę do roweru, staruszku? — pytał Ned, trzymając od niechcenia łyżkę nad cukiemiczką Jimmy'ego. — Lampę do roweru... i przekładnię trzybiegową — odpowiadał Jimmy zdecydowanie. — Za parę łyżeczek cukru? — wołał ojciec z udanym oburzeniem. — Czyś ty zwariował, chłopcze? Obaj lubili tę zabawę. Właściwie nie mogli nie być dobrymi przyjaciółmi. Ned miał w sobie tyle z małego chłopca, że był wyczulony na każdy drobiazg, który mógł dotknąć Jimmy'ego, a Jimmy radził się go w sprawach, które •większość małych chłopców trzyma w tajemnicy. Kiedy miał jakieś zmartwienie, Ned nigdy nie zbywał go byle czym, choćby to zmartwienie wydawało się całkiem błahe. Zadawał synowi wiele pytań i często odkładał swą decyzję na później. Sam wybrał szkołę dla Jimmy'ego, jak na Cork — dobrą. Czasami, nie mówiąc o tym Jimmy'emu, szedł do szkoły na pogawędkę z którymś z nauczycieli. Niemal zawsze umiał ułożyć sprawy bez bólu i kłopotów, a Jimmy uważał za rzecz naturalną, że jego decyzje są zazwyczaj słuszne. Mądry to ojciec, który potrafi przekonać syna o czymś podobnym. Ale teraz, doszedłszy do lat szesnastu, Jimmy zupełnie nie dawał sobą powodować i matka przekazała go jurysdykcji męskiej. Męska jurysdykcja jednak, pomimo swej ciężkiej ręki, nie robiła najmniejszego wrażenia na chłopcu, który przyjmował postawę ponurej obojętności. Pierwszą oznaką zachodzących w nim przemian był całkowity zanik nieskazitelnych zazwyczaj manier; zdawało się, że nie ma szacunku ani względów dla nikogo. Raz czy dwa razy Ned przyłapał go na drobnych kłamstewkach i zacytował mu sentencję swojego ojca, że ,,kłamstwo poniża kłamcę, ale jeszcze bardziej poniża okłamywanego". Neda zastanawiało to, że nagła zmiana w chłopcu wynikała w pewien sposób z zalet, które w nim zawsze cenił. Jimmy był silny i okazywał swą siłę opiekując się istotami młodszymi i słabszymi od siebie. Domowa kotka uważała go za osobistego wroga, gdyż ujrzawszy ją kiedyś z ptakiem w pyszczku, natychmiast rzucił się na nią. Innym razem wywiesił na drzwiach swego pokoju kartkę z następującym napisem: ,,Zraniony ptak. Proszę nie wchodzić." W szkole młodsi koledzy uwielbiali go, gdyż brał ich w obronę przed brutalnymi dryblasami, i choć Ned radził mu po ojcowsku nie mieszać się do cudzych kłótni, w gruncie rzeczy łechtało to jego próżność. Uważał, że Jimmy ma to po nim. Ale to samo poczucie siły, które dawniej pchało Jim-my'ego do młodszych i słabszych chłopców, teraz jak gdyby go pchało do towarzystwa skończonych łobuzów. Poza szkołą nigdy nie trzymał się z chłopcami, do których, być może, musiałby się podciągać, lecz tylko z takimi, którymi — zdaniem ojca — normalny chłopak powinien pogardzać. Ukoronowaniem tego była przyjaźń z Hoganem. W tym chłopaku dziwacznie mieszały się z sobą skutki psucia i zaniedbywania go przez rodziców; nigdy nie był młody i nie wyglądało na to, aby kiedykolwiek miał się zestarzeć. Otwarcie palił fajkę i udawał znawcę gatunków tytoniu. Ned żachnął się, gdy Hogan zwrócił się kiedyś do niego jak do rówieśnika i próbował rozmawiać z nim o interesach. Odpowiedział mu z gryzącą ironią, co czynił tylko wtedy, gdy już zupełnie nie wiedział, jak ma się zachować. Co się działo w domu Hogana, gdy Jimmy tam przebywał, tego Ned mógł się tylko domyślać. Podejrzewał, że rodzice Hogana wychodzili na dłuższy czas, pozostawiając chłopcom zupełną swobodę. Początkowo Ned odnosił się do niesubordynacji Jim-my'ego podobnie jak do innych jego wybryków, rozmawiając z nim jak równy z równym. Raz poczęstował go nawet papierosem — Jimmy kradł pieniądze na kupno papierosów. Opowiadał mu o tym, jak ludzie doskonalą się raczej przez podziwianie cnót innych niż przez wyrozumiałość wobec ich słabości. Opowiadał mu także o sprawach seksualnych, gdyż przypuszczał, że właśnie one są źródłem zaburzeń u Jimmy'ego; Jimmy wysłuchiwał go uprzejmie i mówił, że rozumie. Rozumiał czy nie rozumiał, Ned doszedł do wniosku, że jeśli Hogan rozmawia z Jimmym o sprawach seksualnych, to musi to być zupełnie inny rodzaj spraw seksualnych. W końcu zabronił Hoganowi przychodzić do Jimmy'ego, a Jimmy'emu zakazał odwiedzać Hogana. Nie robił z tego wielkiej historii, zadowolił się opowieścią o tarapatach, w jakie sam popadł będąc w wieku Jimmy'ego; Jimmy uśmiechał się, najwidoczniej ubawiony nie znanym mu obrazem poważnego i raczej dostojnego ojca, potem jednak kradł i kłamał nadal, dostawał złe stopnie i wracał do domu późno wieczorem. Ned był prawie pewny, że Jimmy chodzi do Hogana, a przesiadując tam pali papierosy, gra w karty i rozmawia o świństwach. Wykrzyczał chłopaka, nazwał go podłym złodziejaszkiem i kłamczuchem, na co Jimmy uniósł brwi i odwrócił oczy z wyrazem cierpienia, jak gdyby zapytywał sam siebie, jak długo jeszcze będzie musiał znosić takie grubiaństwa. Wtedy Ned dał mu w ucho; po twarzy Jimmy'ego przemknął błysk nienawiści, a Celia przez dwa dni nie odzywała się do męża, ale w końcu nawet ona przyznała mu słuszność. — Wczoraj trzeci raz w tym tygodniu wrócił do domu tak późno — rzekła pewnego popołudnia w swój powściągliwy sposób. — Będziesz musiał naprawdę postąpić z nim jakoś radykalnie. Były to twarde słowa jak na tę łagodną kobietę, ale Ned, choć było mu jej żal, jeszcze bardziej użalał się nad sobą. Nienawidził siebie w roli żandarma i Celii przypisywał winę, że dopuściła do tego, aby sprawy zaszły aż tak daleko. — Wiesz może, gdzie był? — zapytał sucho. — Och, nie można z niego wydobyć jednego słowa — odparła wzruszając ramionami. — Sądząc z jego tonu, to chyba u Hogana. Nie rozumiem, co go pociąga w tym chłopaku. — Doskonale — rzekł Ned złowieszczo. — Załatwię to z nim. Ale pamiętaj, załatwię po swojemu. — Och, nie będę się wtrącać — rzekła znużonym tonem. — Wiem dobrze, kiedy jestem pobita. — Mogę ci obiecać, że pan Jimmy także będzie to wiedział — dodał Ned groźnie. Przy kolacji powiedział spokojnie, nie podnosząc głosu: — Na przyszłość, kawalerze, masz wracać do domu nie później jak o dziesiątej. Mówię ci to po raz ostatni. Jimmy, któremu widocznie się zdawało, że ojciec coś mówi do siebie, sięgnął po kromkę chleba. Wtedy Ned nie wytrzymał i ryknął tak głośno, że Celia aż podskoczyła, a ręka chłopca znieruchomiała, ściskając kurczowo kromkę chleba. — Słyszałeś, co powiedziałem? — Co takiego? — wykrztusił Jimmy. — Powiedziałem, że masz być w domu najpóźniej o dziesiątej. — A tak, dobrze, dobrze — odrzekł Jimmy z miną mówiącą wyraźnie, że nie wydaje mu się, aby jakikolwiek rozsądny człowiek mógł od niego wymagać, żeby nadal mieszkał pod jednym dachem z kimś tak nieokrzesanym. Chociaż mina ta miała na celu doprowadzenie Neda do wściekłości, zamiar chłopca spalił na panewce, gdyż Ned wiedział, że Celia — mimo swej uczuciowości i wzniosłych liberalnych zasad — jest kobietą dotrzymującą danego słowa i nie wtrąciłaby się nawet wtedy, gdyby w pewnym momencie zdecydował trzasnąć Jimmy'ego w twarz, aby przepędzić z niej tę minę. Wiedział również, że musi to nastąpić niedługo, gdyż Jimmy nie ma najmniejszego zamiaru być posłusznym, i że on potrafi dać sobie z tym radę. — Bo uprzedzam cię, że za pierwszym razem, kiedy znów wrócisz później, obłupię cię ze skóry. Naturalnie powiedział to tylko na próbę; wiedział, że Celia nie znosi takiego sposobu wyrażania ojcowskich uczuć, jak zapowiedź: ,,Obłupię cię ze skóry", „Stłukę cię na kwaśne jabłko" albo: „Skuję ci mordę", i uważa te zwroty za relikty epoki barbarzyństwa. Ku jego wielkiemu zadowoleniu nie wzdrygnęła się ani nie zmarszczyła brwi. Miała wprawdzie liberalne zasady, ale były to zasady. W dwa dni potem Jimmy znów wrócił późno. Celia udawała, że czyta, ale rozpaczliwie śledziła wskazówki zegara. — No, coś go mogło przecież zatrzymać — powiedziała swobodnym tonem, ale bez przekonania. Dochodziła już jedenasta, kiedy usłyszeli klucz Jim-my'ego w zamku. — Może będzie lepiej, jak pójdę do łóżka? — Może i tak — odparł Ned, litując się nad nią. — A po drodze przyślij mi tutaj tego typka. Słyszał, jak w korytarzu rozmawia z Jimmym spokojnie i przyjaźnie, nie okazując swego wzburzenia. Uśmiechnął się. Lubił w niej ten rys rzymskiej matrony. Po chwili ktoś zapukał do drzwi i wszedł Jimmy. Jak na szesnaście lat, było to wielkie chłopaczysko, ale ciągle jeszcze miał ślady dziecinnych pucek na rumianych policzkach, które od czasu do czasu golił maszynką Neda, ku jego irytacji. Teraz Ned dałby mu z radością cały komplet przyborów do golenia, gdyby tylko mógł przez to uniknąć konieczności rozprawienia się z nim w sposób stanowczy. — Chciałeś ze mną mówić, tato? — zapytał Jimmy, jakby akurat mógł poświęcić na ten cel chwilkę czasu. — Tak, chciałem. Zamknij drzwi. Jimmy z rezygnacją wzruszył ramionami — ojciec miał manię robienia z wszystkiego tajemnicy — ale usłuchał i stanął pod drzwiami, ze splecionymi dłońmi i zadartą brodą. — Co ci powiedziałem, że kiedy masz być w domu? — zapytał Ned spoglądając na zegar. — Kiedy? — Tak, kiedy? O której godzinie, jeżeli ci tak trudno zrozumieć? — A, o dziesiątej — odparł Jimmy znudzonym tonem. — O dziesiątej, a ty wracasz o której? — Och, nie wiedziałem, że to już tak późno! — zawołał Jimmy patrząc na zegar ze zdziwioną miną. — Przepraszam, nie zauważyłem godziny. — Doprawdy? — rzekł Ned z ironią. — Aż tak dobrze się bawiłeś? — Nieźle — odparł Jimmy wymijająco. Zawsze czuł się nieswojo wobec ironicznego tonu ojca. — Towarzystwo było miłe? — Tak, ujdzie — odparł wzruszając znowu ramionami. — Gdzie 'byłeś? — A, w jednym domu. — U biednych ludzi? — zapytał ojciec z udanym zdziwieniem. ; — Co? -r- wykrzyknął Jimmy. — U biednych ludzi, których nie stać na zegar? Przebrała się wreszcie miara oburzenia Jimmy'ego; jąkając się z podniecenia zaprotestował: — Wcale nie mówiłem, że nie mają zegara. Żaden z moich kumpli nie musi wracać do domu o dziesiątej. Wstyd mi było powiedzieć, że ja muszę. Nie chcę, żeby uważali mnie za szczeniaka. Protest wygasł w ciężkim westchnieniu, a Nedowi serce ścisnęło się z litości i wstydu. — Posłuchaj, Jimmy — powiedział — ani mama, ani ja nie chcemy wystawiać cię na pośmiewisko. Nie odpowiedziałeś jednak na moje pytanie. Gdzie była ta zabawa? I nie zmyślaj mi żadnych kłamstw, bo i tak sprawdzę. Jimmy zaczerwienił się ze złości. — Dlaczego miałbym ci kłamać? — Dla tego "samego powodu, dla którego kłamałeś już nieraz, jakikolwiek byłby ten powód. Widzisz, Jimmy, z ludźmi, którzy kłamią, jest ten kłopot, że trzeba sprawdzać absolutnie wszystko, co mówią. Nie ze względu na siebie, tylko ze względu na nich, bo w przeciwnym razie można być wobec nich niesprawiedliwym. Ale ludzie usiłujący być sprawiedliwymi szybko się tym nużą... No więc, gdzie byłeś? U Hogana? — Przecież powiedziałeś mi, że mam do niego nie chodzić. — Widzisz, wciąż nie odpowiadasz na moje pytanie. Byłeś u Hogana? — Nie — wyszeptał Jimmy. — Słowo honoru? — Słowo honoru. — Ton jego nie wyrażał jednak honoru, tylko zawstydzenie. — Gdzie zatem byłeś? — U Ryanów. Ned nie znał tego nazwiska i zastanawiał się, czy Jimmy po prostu go nie zmyślił, aby uniemożliwić wszelką próbę sprawdzenia tego, co mówił. Nie zdziwiłby się wcale, gdyby Jimmy powiedział, że nie wie, gdzie się znajduje ten dom. Sprawa wyglądała aż tak źle. — Ryanowie... — powtórzył spokojnie. — Czy ja ich znam? — Może znasz. Nie wiem. — Gdzie mieszkają? — Na Wzgórzu Gardinera. — W którym miejscu? — Blisko szczytu. Tam, gdzie dochodzi droga prowadząca w górę od Skrzyżowania Diiiona, cztery domy dalej. Rośnie tam drzewo w ogródku. Jimmy wytrząsnął to jak z rękawa, bez zastanowienia, toteż Ned był pewien, że taki dom istnieje. Poza tym nie był pewien niczego. — I właśnie tam spędziłeś wieczór? Ostrzegam cię dla twojego dobra, bo ja to sprawdzę. — W głosie jego odezwał się jakby zgrzyt. — Powiedziałem ci, że tam. — Ta-ak — wycedził przez zęby Ned. — A teraz pójdziesz ze mną, żeby to udowodnić. Wstał, w milczeniu wziął kapelusz z wieszaka w przedpokoju i wyszedł. Jimmy bez słowa szedł jeden krok za nim. Świecił księżyc i kiedy podchodzili na wzgórze, gałęzie drzew zwisały nad wysokim murem po jednej stronie drogi; po drugiej — stromo opadające ogrody tonęły w cieniu. — Gdzie, mówiłeś, jest ten dom? — Na szczycie — odparł ponuro Jimmy. Wzniesienie się skończyło, dalej ulica biegła poziomo i po obu jej stronach stały nowe podmiejskie domki z maleńkimi ogródkami od frontu. Niedaleko rogu Ned ujrzał przed jednym z nich drzewo i zatrzymał się. Świeciło się jeszcze w pokoju frontowym. Jak na Cork, ta rodzina chodziła spać dosyć późno. Nagle zrobiło mu się idiotycznie żal chłopca. — Może się namyśliłeś, co? — zapytał łagodnie. — Jesteś pewien, że to tutaj byłeś? — Przecież ci powiedziałem — odparł Jimmy nieomal z irytacją. — Doskonale — mruknął Ned wściekły. — Nie potrzebujesz wchodzić do środka. — Dobra — powiedział Jimmy i, oparłszy się o betonowy słupek u furtki, spoglądał ponad oświetlonymi księżycowym blaskiem dachami w bezchmurne niebo. Wydawał się bardzo blady w świetle księżyca; ręce trzy mał w tyle, ściągnięte kurczowo wargi odsłaniały mu zęby i nie wiadomo dlaczego jego blada, udręczona twarz przywiodła Nedowi na myśl ukrzyżowanie. Litość ustąpiła w nim miejsca gniewowi. Uważał, że chłopiec jest dla niego niesprawiedliwy. Nie przejmowałby się tym, gdyby sam kiedykolwiek był niesprawiedliwy wobec Jimmy'ego, ale przecież dwie minuty temu znowu okazał swą lojalność, dając synowi jeszcze jedną szansę. Poza tym nie chciał robić z siebie durnia. Podszedł ścieżką do drzwi wejściowych, których kolorowe szybki żarzyły się światłem przesączonym chyba przez drzwi saloniku. Kiedy zadzwonił, otworzyła panienka w wieku piętnastu lub szesnastu lat i przyglądała mu się mrużąc oczy. — Proszę wybaczyć, że przychodzę o takiej niesamowitej porze — rzekł Ned żartobliwym tonem. — Chciałem tylko zapytać o jedną rzecz. Czy mógłbym porozmawiać chwilkę z twoim tatusiem albo z mamusią? — Oczywiście, proszę pana — odpowiedziała dziewczynka z nagłym zaciekawieniem. — Nie może pan wejść? Jesteśmy wszyscy w bawialni. Zbierając odwagę przed ciężką próbą, jaka go czekała, Ned wszedł do pokoju. Był to maleńki salonik z wykładanym kafelkami kominkiem, na którym płonął ogień. Przy mahoniowym stole dwunastoletni chłopiec odrabiał chyba lekcje. Dokoła kominka siedzieli: starsza córka, niska pani i mały, okrąglutki pan o siwiejących wąsach. Ned uśmiechnął się i przybrał ton jeszcze bardziej żartobliwy. — Państwo wybaczą, że się naprzykrzam z moją osobą. Nazywam się Callanan. Mieszkam na Św. Łukasza. Chciałbym wiedzieć, czy państwo znają mego syna Jimmy'ego. — Jimmy'ego? — powtórzyła matka rodziny przykładając dłoń do policzka. — Nie zdaje mi się, żebym go znała. — Ja go znam! — pisnęła dumnie dziewczynka, która wpuściła Neda. — To świetnie — powiedział Ned. — Przynajmniej dowiedzą się państwo, o co chodzi. Czy widziałaś go dzisiaj wieczorem? — Jimmy'ego? — wystraszyła się nagle. — Nie, skąd? Zaledwie go znam, tyle że go pozdrawiam na ulicy. A bo co? Stało się coś złego? — Nic poważnego w każdym razie — odparł Ned uśmiechając się uspokajająco. — Po prostu powiedział mi, że spędził dzisiejszy wieczór u państwa. Przypuszczam, że to wymówka dla zatajenia faktu, że był gdzie indziej, gdzie nie powinien był być. — No, no, no, coś podobnego! — zatroskała się pani Ryan składając dłonie. — Żeby powiedzieć, że był tutaj! Ach, panie Callanan, czy to nie jest jakieś ostrzeżenie? — Ale ostrzeżenie przed czym? — zapytał wesoło Ned. — Właśnie to chciałbym wiedzieć. Przykro mi tylko, że to, co powiedział, nie jest prawdą. Obawiam się, że przebywał nie w takim uroczym towarzystwie. Dobranoc państwu i dziękuję. — Dobranoc, panie Callanan — odpowiedziała pani Ryan kładąc mu delikatnie dłoń na ramieniu. — I niech pan nie będzie dla niego zbyt surowy! Z pewnością i my miewaliśmy kiedyś różne wybryki. — Kiedyś? — zawołał ze śmiechem. — Mam nadzieję, że miewamy je nadal. Przecież jeszcze żyjemy, proszę pani. Ta sama dziewczynka odprowadziła go do wyjścia. Nie była już wystraszona i miała taki wyraz, prawie jakby chciała, by dłużej został. — Dobranoc, panie Callanan — wesoło zawołała od progu, a kiedy się odwrócił, jej sylwetka rysowała się na tle oświetlonego prostokąta drzwi; wychylona na zewnątrz, machała mu ręką. Odwzajemnił jej się tym samym gestem, wzruszony przelotnym widokiem ogniska domowego, które. nie różniło się zbytnio od jego własnego domu, ale które oglądał od zewnątrz w całej jego niewinności. Doznał wstrząsu, kiedy wyszedłszy na ulicę ujrzał Jim-my'ego stojącego wciąż jeszcze w tym samym miejscu, gdzie go zostawił, chociaż chłopiec nie wyglądał już na ukrzyżowanego. Ze spuszczoną głową i zwisającymi rękami wydawał się strasznie znużony. Szli milcząc parę minut, aż ujrzeli miasto w dolinie; latarnie spływały kaskadami po stokach wzgórz i wlewały się w dole w spienione jezioro światła. — No, tak — rzekł Ned posępnie. — Państwo Ryan nie mają wrażenia, żebyś był u nich dzisiaj wieczorem. — Wiem o tym — odparł Jimmy, jakby to było wszystko, czego można było od niego oczekiwać. Coś w jego głosie zaniepokoiło Neda. Jak gdyby ten głos już nie dyszał buntowniczym wyzwaniem, natomiast pozwalał wyczuć coś bardzo podobnego do rozpaczy. Ale czemu, myślał zirytowany. Czemu, u diabła, opowiadał mi wszystkie te kłamstwa? Dlaczego nie powiedział mi nawet wtedy, gdy staliśmy przed domem? Cholera, dałem mu' przecież wszelkie szansę. — Nie wydaje ci się, tato, że miło się tutaj mieszka? — zapytał Jimmy. — Tak sądzisz? — odparł Ned oschle. — Ach, powietrze tu lepsze — westchnął Jimmy. Aż do samego domu nie odzywali się już słowem. — No, teraz idź spać — rzekł Ned w korytarzu. — Pomyślę jeszcze, co z tobą zrobić jutro. Dobrze wiedział, że to tylko bluff, bo już postanowił nic nie zrobić Jimmy'emu. Niejasno wyczuwał, że — jakiekolwiek byłoby zło, które chłopiec sam sobie wyrządził — kara byłaby dla niego tylko kontrastowym przeskokiem i może nawet ulgą. Kara, myślał, jest być może właśnie tym, co Jimmy chętnie by przyjął w tym momencie. Wszedł do saloniku i nalał sobie drinka w przekonaniu, że komu jak komu, ale właśnie jemu należy się to najbardziej. Miał dziwne uczucie, jakby został wciągnięty w jakąś walkę i uniknął jakiegoś niebezpieczeństwa, którego nie potrafił nawet określić. Kiedy wszedł na górę, Celia leżała w łóżku z książką w ręku. Spojrzała na niego szeroko rozwartymi oczami. Okazało się, że nie może mu w niczym pomóc. — Dawniej Jimmy nie bywał taki — westchnęła smętnie; zrozumiał, że leżąc tutaj myślała z żalem o małym chłopczyku, który przybiegał do niej z każdym swoim zmartwieniem. — Ale czemu, czemu, na miłość boską, opowiadał mi te wszystkie kłamstwa? — zapytał Ned ze złością. — Ach, a dlaczego ludzie w ogóle kłamią? — odparła wzruszając ramionami. — Bo mają nadzieję, że to się nie wyda — odparł Ned. — Nie rozumiesz, że to jest właśnie najdziwniejsze w tym wszystkim? Nie rozumiała. Ned leżał bezsennie całe godziny i przetrawiał to w myśli po raz nie wiadomo który. Najłatwiej było potraktować tę historię jako zwyczajne kłamstwo podtrzymywane przez pewnego rodzaju brawurę- za każdym razem, kiedy pomyślał o tym w taki sposób, wściekał się od nowa. Wtem, zupełnie niespodziewanie, przypomniał sobie twarz Jimmy'ego w księżycowej poświacie na tle betonowego słupka, jakby twarz ukrzyżowanego, i westchnął żałośnie. — Spij już! — mruknęła w pewnym momencie Celia, dając mu mocnego szturchańca. — Nie mogę, psiakrew, nie mogę — stęknął i zaczął myśleć od nowa. Dlaczego ten smarkacz wybrał sobie jako alibi właśnie dom Ryanów? Czy tylko po to, aby sprowadzić ojca na całkiem fałszywy trop, czy też istotnie dom ten uosabiał dla niego jakieś marzenie o szczęściu i spełnieniu? To ostatnie wyjaśnienie Ned odrzucał jako zbyt proste i sen- tymentalne, wiedział jednak z całą pewnością, że dom Ryanów rzeczywiście coś dla chłopaka oznaczał, choćby tylko alternatywę w stosunku do tego jakiegoś domu, w którym był naprawdę, i do towarzystwa, z którym się tam spotkał. Ned pamiętał siebie w tym samym wieku, pamiętał jak, oddając się całkowicie czemuś lub komuś, nagle dostrzegał obraz innej możliwości. Obraz, który zabłysnął w świadomości Jimmy'ego, nie był obrazem domu Hoganów, lecz Ryanów. Ale to nie wystarczało dla wytłumaczenia własnego uczucia niebezpieczeństwa. Jimmy jakby rozmyślnie rzucił mu wyzwanie — jeżeli on, Ned, jest takim człowiekiem, na jakiego wygląda — aby wystąpił przeciw demonowi fantazji w chłopcu i pokonał go. Wszystko wskazy wało na to, że nie on, lecz Jimmy narzuca reguły gry. Jednocześnie Ned zdawał sobie sprawę, że to jest coś, czego się nigdy nie dowie. Nigdy nie będzie wiedział więcej niż to, że gdzieś za tym wszystkim kryły się w uroku pewnego jesiennego wieczoru — rozpacz, osamotnienie i strach. I pomyśleć, że zdarzają się sentymentalni głupcy, którzy mówią, że pragnęliby jeszcze raz przeżyć swoją młodość. Nazajutrz rano, przy śniadaniu, zachowywał się chłodno i z rezerwą, bardziej zakłopotany niż wrogo usposobiony. Jimmy natomiast wydawał się w doskonałym humorze, pomagał Celii przygotowywać śniadanie, powiedział: „Przepraszam, tato", kiedy zmieniał Nedowi talerz. Podsunął mu cukiernicę, mówiąc z uśmiechem: „Tata lubi cukier." Ned ledwo się powstrzymał, aby nie cisnąć w niego tą cukiernicą. — Tak, lubię — rzekł ozięble. Zbyt często sam postępował podobnie. Wiedział, że Jimmy, wobec wiszącej nad nim groźby kary, był wystraszony, i wydawało się to zupełnie zrozumiałe. Co innego zachowywać się zuchwale o jedenastej wieczorem, a całkiem co innego zachowywać się zuchwale o ósmej rano. Przez cały dzień, z małymi przerwami, Ned przyłapywał się na rozmyślaniu o tym. Przy lunchu opowiedział całą historię swemu kierownikowi biura, ale Macintyre nie potrafił mu nic doradzić. — Na Boga, Ned — powiedział zniecierpliwiony — każdy dzieciak jest przecież inny. Nie można ustalać żadnych reguł. Moja córka powiedziała raz zakonnicom, że jej matka ma manię na tle religijnym i kopie po podłodze figurkę Najświętszej Panny. Na litość boską, Ned, czy możesz sobie wyobrazić Kate kopiącą świętą figurkę po podłodze? — Rzeczywiście, to dosyć trudno — odparł Ned z szerokim uśmiechem, ale w duchu pomyślał z zadowoleniem, że po córce Kate raczej spodziewałby się takiego rodzaju fantazjowania. Rodzice bardzo rzadko współczują jedni drugim. Tego wieczoru, kiedy wrócił do domu, Celia zauważyła spokojnie: — Nie wiem, co powiedziałeś Jimmy'emu, ale wydaje się, że poskutkowało. Uczucie ulgi spłynęło na Neda jak chłodny tusz. Miał ogromną ochotę powiedzieć od niechcenia coś zwyczajnego, na przykład: „A, to świetnie!", „Cieszę się, że mogłem ci pomóc" albo: „Powiedz mi tylko, jeżeli kiedyś znowu będę ci mógł doradzić." Ale był na to zbyt uczciwy. Potrząsnął przecząco głową — zawsze ten sam uczniak, którego Celia kochała tak dawno temu — i zmarszczył czoło. — Właśnie najgorsze jest to, że absolutnie nic mu nie powiedziałem. Pierwszy raz w życiu nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Co, u diabła, mogłem mu powiedzieć? — Ach, na pewno coś powiedziałeś, tylko nie zwróciłeś na to uwagi — odparła z przekonaniem Celia. — W życiu, jak w interesach, nic nie ma za darmo. RODZINA CORKERYCH May MacMahon była przystojną dziewczyną, jedyną córką księgowego Jacka MacMahona i jego żony Margaret. Mieszkali w Cork, na stromej ulicy Summerhill, prowadzącej z położonego w dolinie śródmieścia na wzgórze Mon-tenotte. May wiodła życie panienki z dobrego domu, brała lekcje gry na fortepianie, chodziła na lekcje tańca i bujała się w braciach swoich koleżanek szkolnych. Tylko od czasu do czasu przychodziło jej do głowy pytanie, po co to wszystko, ale później nieodmiennie zapominała zapytać o to ojca, który z pewnością by wiedział. Ojciec wiedział wszystko albo prawie wszystko. Wysoki, nieśmiały, przystojny, sprawiał takie wrażenie, jakby od najmłodszych lat oczekiwał męczeństwa, aby zaś łatwiej znosić to oczekiwanie, pił irlandzką whisky. Matka May, nieduża, ładna kobieta, była bardzo zawzięta w swych poglądach, mimo że te poglądy ulegały zmianom i w żadnym wypadku nie trwały długo. Natomiast poglądy ojca w ogóle się nie zmieniały, były wiecznotrwałe. Gdy May zaprzyjaźniła się z rodziną Corkerych, okazało się, że ojciec i o nich ma od zawsze ustaloną opinię. Adwokat Corkery, człowiek łagodny i bezbarwny, którego May pamiętała odbywającego samotne spacery dla zdrowia, umarł pozostawiając rodzime bardzo ograniczone środki, ale wdowa po nim miała duże stosunki, dzięki czemu udało jej się zapewnić wykształcenie (przeważnie bezpłatne) wszystkim swoim sześciorgu dzieciom. Najstarszy z chłopców, Tim, był obecnie dominikaninem, a drugi z kolei, Joe, sposobił się także do stanu kapłańskiego. Cała rodzina miała Kościół we krwi, gdyż brat pani Corkery był dziekanem, a jej siostra — ksienią położonego za miastem klasztoru o surowej, zamkniętej regule. Dzieci z sąsiedztwa przezywały panią Corkery „Wielebną Matką", zarzucano jej, że naśladuje swą siostrę, ale ona tylko prychała pogardliwie i mówiła, że gdyby wszyscy mieli zostać księżmi i zakonnicami, to wkrótce Kościół przestałby istnieć. Pani Corkery była, jak się zdaje, całkiem poważnie przekonana, że potrzeby Kościoła są jedynym możliwym do przyjęcia usprawiedliwieniem życia seksualnego. Dzięki znajomości z rodziną Corkerych May zaczęła sobie nareszcie uświadamiać, laki jest sens życia. Już nie musiała pytać o to ojca. Zresztą ojciec nie wiedziałby. Jej rodzice byli ludźmi zacnymi, ale pospolitymi. Cokolwiek mówili czy robili, wszystko było nudne i łatwe do przewi- dzenia, nawet na niedzielną mszę świętą chodzili tylko dlatego, że postępowali tak inni. Corkery'owie rzadko bywali nudni, a już nigdy nie można było z góry przewidzieć, jak postąpią. Zdawało się wprawdzie, że całe ich życie koncentruje się wokół Kościoła, ale nie byli ani trochę świę- toszkami. Dziekan kłócił się z panią Corkery; ksiądz Tim .kłócił się z Joe'em; siostry kłóciły się z braćmi, którzy, ich zdaniem, korzystali z niezasłużonych przywilejów, a pod •nieobecność braci wykłócały się między sobą. Najstarsza z dziewcząt, Tessie, zwaha w rodzinie ,,diabelskim nasieniem" albo po prostu „Czortem", chodziła z pewnym młodym maklerem, który opowiadał jej nieprzyzwoite kawały, i powtarzała je braciom z wielką satysfakcją, zwłaszcza księdzu Timowi. Czyniła to jednak ze względów czysto familijnych, gdyż całe rodzeństwo było zgodne co do tego, że Tim ma skłonność do zadzierania nosa. I oto raptem Czort wprawił wszystkich w zdumienie wstępując do klasztoru, gdzie jego ciotka była przełożoną. May asystowała przy obłóczynach w klasztornej kapliczce i była do głębi wstrząśnięta panującą tam atmosferą ubóstwa i szlachetnej dystynkcji. Miała uczucie, że łatwiej byłoby znieść tę ceremonię we wspaniałej katedrze z chórem i grzmiącą muzyką organową niż w tej przerobionej na kapliczkę bawialni, gdzie zakonnice, klęcząc pod ścianami, piskliwie zawodziły jak żałobne płaczki. Ułożyły Czorta na płycie ołtarza i najpierw obsypały różami jak nieboszczkę, a potem stara mniszka obcięła nożycami jej długie czarne włosy. Ześliznęły się i leżały wokół jej głowy, jakby i one umarły. May szybko wciągnęła oddech i zerknęła spod oka na Joe'ego, który klęczał tuż obok. Wprawdzie twarz miał zasłoniętą rękami, ale po drganiu jego ramion poznała, że płacze. Wtedy 3. ona się rozpłakała. Przez cały tydzień po tej ceremonii, ile razy ją sobie przypomniała, przebiegał ją dreszcz grozy i czuła, że nie powinna mieć nic więcej do czynienia z tą niezwykłą rodziną. Jednakże tydzień obcowania tylko z własnymi rodzicami wystarczył, aby jeszcze silniej niż przedtem zdała sobie sprawę z powabu Corkerych. — Wystraszyłaś się, May? — zapytała ją ze złośliwym uśmiechem Rosie, druga z trzech sióstr. — Psiakość, mnie samej to napędziło okrutnego stracha. Ale ja nie będę miała żadnych tam De profundis, wstępuję do przyzwoitego zakonu, do sióstr misjonarek. W taki sposób May po raz pierwszy dowiedziała się o powołaniu Rosie. Nie minął rok, gdy i ona znalazła się w klasztorze, ale w Rzymie, i w listach do domu pisała mimochodem, że „byczo się bawi". Była to rzeczywiście niezwykła rodzina, a ksiądz dziekan nie ustępował, jeśli chodzi o dziwaczność postępowania, żadnemu z Corkerych. W niedzielę po obłóczynach Tessie, gdy May była tam na obiedzie, chwycił ją za ramię tak mocno, jakby chciał zedrzeć z niej suknię, i obdarzył ją takim niegodziwym uśmiechem, że każdy trzeźwy obserwator byłby przekonany, iż dziekan musi być erotomanem, a tymczasem May dobrze wiedziała, że umysł jego prawie bez przerwy, jeśli nie liczyć godzin snu, był zaabsorbowany wyłącznie przechytrzaniem biskupa, najgorszego — w jego mniemaniu — wroga Kościoła od czasów Nerona. Biskup był dominikaninem, a dziekan uważał, że zakonnik powinien siedzieć w klasztorze. — Ten człowiek to satrapa! — mówił ze zdumieniem i smutkiem, który wzruszyłby każde audytorium z wyjątkiem jego rodziny. — No, no, Mick! — odpowiadała z niezmąconym spokojem pani Corkery. Przywykła już do wieszania psów na biskupie. — Bardzo mi przykro, Josephine — stwierdził dziekan ze zdawkowym ubolewaniem, które też brzmiało odpowiednio nieszczerze — ale on jest rzeczywiście satrapą. W dodatku satrapą z piekła rodem. Nie krytykuję ciebie, Timie, ani twego zakonu — dorzucił spoglądając na siostrzeńca znad okularów — ale w sprawach kościelnych po prostu nie ma miejsca dla zakonników. Niechże pilnują swoich modłów, takie jest moje zdanie. — Ładnie by świat wyglądał, gdyby nie zakonnicy — wtrącił się Joe. On sam miał zostać świeckim księdzem, ale nie lubił, gdy władczemu wujowi za bardzo się udawało postawić na swoim. — Wywierali katastrofalny wpływ na dzieje Kościoła! — zagrzmiał dziekan sięgając po papierośnicę. — Zawsze albo prawie zawsze katastrofalny. Temu człowiekowi się zdaje, że wie wszystko. — A może i wie — odparł Joe. — Może — mruknął dziekan, niby stary byk, który nie lekceważy szybkiego poruszenia z żadnego kierunku. — Niech i tak będzie, ale on wtrąca się do każdej rzeczy, i zawsze publicznie, zawsze wywołując jak najgłośniejszy skandal. „Nie podoba mi się ta makieta kościoła"; „Usuńcie ten posąg"; „W tym obrazie brak należytego szacunku". Jak Boga kocham, Joe, nie przypuszczam, żebyś nawet ty znał się na tylu rzeczach. Bóg świadkiem, Josephine, jestem przekonany, że gdyby ktoś mu podsunął tę myśl, zabrałby się do kontrolowania kroju majtek dla pensjonarek. — Wszyscy ryknęli śmiechem, ale dziekan zadarł głowę z surową miną i powiedział: — Mówię to serio. Najmłodszy z chłopców, Peter, nigdy nie mieszał się do rodzinnych sporów na temat biskupa, zakonów czy też przyszłości Kościoła. Był on tym jednym wyeliminowanym przez losowanie. Praktykował w dawnej firmie swojego ojca i z czasem miał zostać jej właścicielem albo wspólnikiem. W każdej irlandzkiej rodzinie jest taki jeden chłopak podobny do Petera, którego zadaniem życiowym jest wzięcie na siebie obowiązków za całą rodzinę. To zwykły przypadek, że urodził się jako najmłodszy z rodzeństwa. Liczyło się raczej to, że był ulubieńcem matki. Zanim dojrzał do jakichkolwiek decyzji, już wiedział, że zbytnie angażowanie się w cokolwiek to rzecz nie dla niego, bo ktoś przecie będzie musiał zaopiekować się matką na stare lata. Możliwe, że się ożeni, ale będzie musiał wziąć taką żonę, jaka jej się spodoba. Był najbrzydszy spośród braci i sióstr, ale jego brzydota miała w sobie coś jakby małpiego i prawie tak samo pociągającego jak filmowa uroda księdza Tima czy ascetyczna, płomienna męskość Joe'ego. Powolny, czujny, dobroduszny, miał wystające kości policzkowe, na których rosły maleńkie kępki włosów, i miał jakąś leniwą złośliwość, często nie mniej skuteczną niż hałaśliwe oburzenie jego rodzeństwa. May zrozumiała, jaka rola miała mu przypaść w udziale, i zastanawiała się, czy nie mogłaby, równie dobrze jak którakolwiek inna młoda dziewczyna, ubiegać się o względy pani Corkery. Po Rosie przyszła kolej na Joe'ego, który w rok później został wyświęcony na księdza, a następnie Sheela uczyniła to, co, przynajmniej w tej rodzinie, uchodziło za rzecz powszechnie praktykowaną, mianowicie wstąpiła do klasztoru, tego samego co Tessie. Była to niezwykła rodzina i May nigdy nie mogła w pełni zrozumieć uroku, jaki na nią wywierała. Naturalnie — wyczuwała to raczej, niż rozumiała — częściowo wchodził tu w grę czar, jaki dla jedynaczki musiała mieć liczna rodzina, zwyczajne uczucie ulgi, że nie trzeba się nigdy zastanawiać, w co będę się bawić potem. Prócz tego jednak chodziło tu jeszcze o coś, co przypominało chyba urok dużej rodziny teatralnej, o poczucie, że każda rzecz ma związek z rozleglejszym światem wyobraźni. W pewnym sensie Corkery'owie zawsze jak gdyby grali. Wiedziała, że jej zakochanie w Peterze jest częścią miłosnej przygody z całą rodziną, jest tęsknotą do związania się z nimi, a fakt, że bracia i siostry Petera dokuczali jej nim żartobliwie, wskazywał, że oni także zdawali sobie z tego sprawę i byli gotowi przyjąć ją do swego grona jak swoją. Pojmowała jednak zarazem, że ma tylko znikomą szansę wyjścia za Petera, gdyż Peter nie czuł do niej żadnego pociągu. Zamiast pójść gdzieś na spacer z nią, szedł na spacer ze swoim przyjacielem Mlekiem MacDonaldem, a gdy po powrocie zastawali May w domu Corkerych, Pe- ter zachowywał się wobec niej w taki sposób, jakby ją uważał za miłego wprawdzie, lecz obcego gościa. Zawsze odnosił się do niej uprzejmie i z szacunkiem — inaczej niż Tim czy Joe, którzy ją traktowali jak jeszcze jedną siostrę, przylepiali jej klapsa w siedzenie albo odsuwali z drogi, zależnie od tego, co im akurat strzeliło do głowy. May była poważną dziewczyną; czytała książki z dziedziny współczesnej psychologii i rozumiała, że właśnie ta cecha charakteru, która zdecydowała o wyborze przez Petera życia w świecie, czyniła-go człowiekiem nieodpowiednim na męża. Dziwna rzecz, jak wiele słuszności miały książki w tym względzie. Peter pozostawał pod władzą matki i z matką potrafił flirtować tak, jak nigdy nie flirtował z May. Było jasne, że żadna inna kobieta nie zajmie w jego sercu tego samego miejsca co matka. W istocie (May była zbyt poważną dziewczyną, aby nie nazywać każdej rzeczy jej właściwym imieniem) Peter dokładnie odpowiadał typowi homoseksualisty — utajonego homoseksualisty, zgod- nie z wyuczoną przez nią terminologią. Inni chłopcy chcieli chodzić z nią na spacery, toteż gniewała ją niewzruszona uprzejmość Petera, chociaż w chwilach bardziej filozoficznego nastroju zdawała sobie sprawę, że przypuszczalnie Peter nic nie może na to poradzić i jeśli demonstruje przed nią niemal chłopięce uwielbienie dla swego „bohatera", Micka MacDonalda, to jest to nie jego wina, lecz natury. Mimo wszystko uważała to za bardzo nie na miejscu ze strony natury, pozbawiającej ją w ten sposób wszelkiego żywszego zainteresowania dla świata, w którym jedyny pożądany przez nią na męża młody człowiek był nie całkiem normalny. Tak upłynął jeden rok i drugi, myśli May zwracały się coraz częściej w stronę spokojnego klasztoru, gdzie panny Corkery wiodły ku swemu zadowoleniu proste życie, wypełnione modlitwą i rozmyślaniami. Parokrotnie napomykała w domu niejasno, że i ona nosi się z zamiarem zostania zakonnicą, ale za każdym razem wywoływało to scenę z ojcem. — Zwariowałaś, dziewczyno! — krzyczał na nią ostro i wstawał, aby nalać sobie nadprogramowy kieliszek. May wiedziała, że wcale się nie gniewał, gdy go prowokowano, dzięki temu bowiem czuł się w prawie wypić trochę więcej niż zwykle. — Słuchaj no, Jack, nie powinieneś mówić takich rzeczy — wtrącała się zaniepokojona pani MacMahon. — Właśnie że muszę to powiedzieć. Popatrz tylko na nią! W jej wieku! Żeby nawet nie miała chłopaka! — A jeżeli żaden chłopiec jej nie interesuje? — Znalazłoby się dosyć chłopców, którzy by ją interesowali, gdyby zachowywała się jak normalna dziewczyna — burczał nasępiony księgowy. — Jak ci się zdaje, co chłopak ma ochotę robić z dziewczyną? Odmawiać różaniec? May zachowuje się nienormalnie, odkąd zaprzyjaź- niła się z tamtą rodziną... jakże im tam? — Corkery'owie — odparła pani MacMahon nie dostrzegając, że zapominanie nazwiska Corkerych było jedynym sposobem, w jaki ten biedaczysko mógł im odpłacić pięknym za nadobne. — Jak się zwą, tak się zwą, ale zrobili z dziewczyny idiotkę. Nie ma się czemu dziwić. Sami nie mieli nigdy rozumu na wynos. — Ale musisz przyznać, Jack, że bardzo dobrze im się powiodło. — Bardzo dobrze im się powiodło! — powtórzył wzgardliwie. — W Kościele! Prócz tego młodzika, kancelisty adwokackiego, ale przypuszczam, że ten nie ma dosyć rozumu nawet na księdza. Powinni go byli oddać do braciszków. — Ostatecznie ich wuj jest dziekanem. — Tak, świetny z niego dziekan! — mruknął zrzędliwie Jack MacMahon. — Wypłoszył mnie z tej mszy o dwunastej, bo nie mogę słuchać, jak plecie od rzeczy. Nie potrafi przyzwoicie mówić po angielsku, a cóż dopiero wygłaszać kazania. Bzdura na bzdurze i bzdurą pogania! — dodał ze złością. — Gdybyśmy mieli porządnego biskupa, a nie takiego, jakiego mamy, to nauczyłby jegomościa poprawnie mówić, przynajmniej z ambony. — Ależ, Jack, przecie ludzie w kościele mogą go zrozumieć tylko dlatego, że właśnie tak mówi. — Oho, parafianie rozumieją go aż za dobrze. Jego i ten jego nieprawdopodobny kapelusz, i nadętą minę! Prostak jest, ot co, i cała ta rodzina to prostacy, po jednej i po drugiej stronie. Jeżeli twoja córka chce zostać mniszką, proszę bardzo, możecie to sobie załatwić z Corkerymi, ale pamiętaj, że z moich pieniędzy złamany szeląg nie wpadnie im do kieszeni! May było przykro, że sprawia mu zmartwienie, ale wstrętem ojca do rodziny Corkerych wcale się nie przejmowała. Wiedziała, że ojciec po prostu ją kocha i boi się pozostać na starość bez niej. Rozpieszczał ją aż do wieku, gdy zaczęła niegrzecznie mu odpowiadać, i teraz, jak się domyślała, wyglądał pory, kiedy będzie rozpieszczać wnuki, jeszcze gorzej niż ją, bo już nie dożyje tego, żeby zaczęły mu odpowiadać. A z drugiej strony zdawała sobie sprawę, co uczynili dla niej Corkery'owie — dzięki nim cała ta strona życia wydawała się jej nieważna. Odbyła długą rozmowę z matką Agatą, siostrą pani Cor-kery, na temat swojego powołania i rozmowa ta umocniła ją w powziętym postanowieniu. Matka Agata była zupełnie niepodobna do swojej siostry, mówiącej zawsze donośnym głosem i pełnej humoru. Ksieni była blada, szczupła, chłodna w obejściu, z leciutką skłonnością do ironicznego dowcipu, której jakaś głupsza dziewczyna mogłaby nie zauważyć. Ale May zauważyła i zdawała sobie sprawę, że jest obserwowana bardzo uważnie. Potem załatwiała z matką zakupy do klasztornej wy prawy, ale paczki i rachunki obie ukrywały starannie przed okiem ojca. Czy na trzeźwo, czy po pijanemu, pan MacMahon w ogóle odmawiał rozmowy na ten temat. „Biedak, na razie to by go tylko zdenerwowało" — mówiła filozoficznie matka May. Pił jak smok, a kiedy był pod gazem, okropnie się kłócił z żoną o różne drobiazgi. Unikał jednak kłótni czy choćby tylko dyskusji z May, której przyszło na myśl, że ojciec przyucza się do nowego życia w przyszłości, kiedy już nie będzie mógł się z nią kłócić. W dniu jej ohłóczyn nie wypił ani kropli, co sprawiło May przyjemność, i dla wszystkich był lodowato uprzejmy, ale gdy później stanęła cała w bieli za kratą parlatorium i padł na nią blask słońca, w półmroku po drugiej stronie kraty dojrzała jego twarz, z której uciekło wszystko życie; odwrócił się gwałtownie i bez słowa wyszedł. Dopiero w tym momencie zakiełkowało w niej szczere poczucie winy na myśl o nieszczęśliwej starości, jaka go czeka — tego człowieka, który kochał młode istotki, nie umiejące krnąbrnie odpowiadać, i który niezmordowanie mówiłby im o słońcu i o księżycu, o geografii i o liczbach. Ona odpowiedziała ojcu w taki sposób, że nie zostało mu nic, ku 'czemu mógłby spoglądać w przyszłość. Pomimo wszystko życie za klauzurą miało w sobie coś bardzo krzepiącego na duchu. Zorganizowali je dawno, dawno temu ludzie, którzy wiedzieli o sposobach wciskania się zewnętrznego świata więcej niż May. Początkowo ogarnęła ją panika, że nie będzie zdolna znosić takiego życia, ale stopniowo strach się zmniejszał i w końcu ustąpił. Niezmienny ciąg obowiązków, nabożeństw i umartwień to było właśnie to, czego potrzebowała, i czuła, jak po tro-szeczku spływają z niej ostatnie ślady związków ze światem — nawet tak bardzo ludzka troska o starość rodziców. Klasztor był ubogi — niezupełnie z dobrowolnego wyboru. Wszystko tam było proste, czyste, wesołe i May pokochała starą bawialnię przerobioną na kaplicę, gdzie klęczała na swoim miejscu w ciemne zimowe ranki, gdy w domu byłaby jeszcze leżała w wygrzanym łóżku, otulona kołdrą. Lubiła swój szorstki w dotyku habit i chłód podłogi pod podeszwami sandałów, ale przede wszystkim cieszyła ją bliskość Tessie i SheeK. Zdarzało się, że czytając żywoty świętych żałowała, iż nie żyje w bardziej heroicznych czasach, i potajemnie wymyślała sobie drobne umartwienia, aby się przekonać, czy potrafi je znieść. Dopiero po blisko rocznym pobycie w klasztorze zauważyła, że po tych drobnych umartwie- niach zazwyczaj popada w stan silnego przygnębienia. Mimo iż była kobietą inteligentną, nie próbowała tego analizować. Po prostu leżała po nocach bezsennie i powoli uświadamiała sobie, że zakonnice, z którymi żyje pod jednym dachem — nawet Tessie i Sheela — nie są ulepione z tej samej gliny co święci i męczennicy, że są zwykłymi kobietami i w życiu klasztornym zachowują się mniej więcej tak samo, jak zachowywałyby się w małżeństwie, że przestrzegają reguły zakonnej w tym samym duchu, w jakim jej ojciec chodzi w niedzielę na mszę. Nie można im było nic absolutnie zarzucić i prawdopodobnie każdy mężczyzna, który by dostał jedną z nich za żonę, uważałby się za wyjątkowego szczęśliwca, ale mimo to było w nich coś nie całkiem dorosłego. Było to bardzo osobliwe i budziło w niej duży niepokój. To, co ją naprawdę przerażało w zakonach, gdy żyła w świecie — osamotnienie, surowość, bezwzględna dyscyplina — obecnie wydawało się bez znaczenia i zupełnie riiedokuczliwe. A później pojęła z uczuciem grozy, że wielkie dni Kościoła już minęły i że one, zakonnice, są po prostu gromadą najzwyczajniejszych, pospolitych kobiet, odgrywających komedię ascezy i kontemplacji. — Ależ tak, drogie dziecko — rzekła matka Agata, kiedy May wypłakała przed nią swoje rozterki — oczywiście, że jesteśmy tylko dziećmi. Oczywiście, że tylko odgrywamy role. Czyż dziecko inaczej uczy się posłuszeństwa i dyscypliny? A gdy May przypomniała, czym był ich zakon w dawniejszych czasach, głos matki przełożonej zabrzmiał utajoną nutką ironii, jak gdyby słyszała to wszystko już wiele razy przedtem. — Wiem, siostro — rzekła potakując jej ruchem gło wy. — Niech mi siostra wierzy, naprawdę wiem, że nasz zakon był ongiś surowszy. Ale trzeba pamiętać o tym, że został założony nie w naszym prawie podbiegunowym klimacie i wobec tego groźba wymierania sióstr na obustronne zapalenie płuc była mniejsza. Rozmawiałam z połową hydraulików w mieście, ale zdaje się, że nie rozumieją się na ogrzewaniu centralnym... Wszystko jest względne. Jestem pewna, że my w naszych bardzo wygodnych sandałach cierpimy akurat tyle samo, ile cierpiały dawne siostry chodzące boso, a prawdopodobnie czasem cierpimy gorzej od nich. Ale, tak czy owak, nie jesteśmy tu wyłącznie po to, aby znosić umartwienia, choćbyśmy w tym znajdowały nie wiem jaką przyjemność. Dopóki przełożona mówiła, każde jej słowo wydawało się May absolutnie przekonujące i pojmowała, że jest niewdzięczną historyczką, ale kiedy rozmowa się skończyła i ucichło szlochanie, May pozostała z wrażeniem, że matka Agata jest tylko jeszcze jedną pospolitą kobietą — o chłodnym obejściu i ciętym języku — kobietą także grającą rolę zakonnicy. Była sama w świecie kiepskich aktorów i aktorek, a katolicyzm, który kiedyś znała i w który wierzyła, okazał się martwy. W kilka tygodni później zabrano ją do prywatnego domu zdrowia. „Na krótki odpoczynek, siostro — wyjaśniła matka Agata. — To bardzo miły zakład i spotka tam siostra mnóstwo osób duchownych, którym także potrzebny jest odpoczynek." Nastąpił nieskończenie długi, ale pozaczasowy okres płaczu i zamętu: całe powszednie życie May zostało zdezorganizowane, obcy mężczyźni wdzierali się do jej pokoju, badali ją, zadawali pytania, których nie rozumiała, i odpowiadali na jej pytania w sposób świadczący o tym, że oni także nie rozumieją. Nikt chyba nie uświadamiał sobie tego, że ona jest ostatnią katoliczką na świecie, nikt nie rozumiał jej łez z tego powodu. Przede wszystkim zaś miała wrażenie, że nikt nie jest zdolny słyszeć tej płyty gramofonowej, która ciągle grała w jej głowie i zatrzymywała się tylko wtedy, gdy dawano jej zastrzyk. Wreszcie któregoś wiosennego dnia wyszła na spacer do ogrodu, a z powrotem odprowadzała ją do pokoju młoda pielęgniarka. W drugim końcu długiego białego korytarza zobaczyła przed sobą odwróconą plecami postać starego mężczyzny; przypomniała sobie, że już przedtem widywała jego twarz wiele razy i dostrzegała, nie zastanawiając się nad tym, jej wydłużony kształt i posępny, ironiczny wyraz. Uprzytomniła sobie, że to musi być przypomnienie, bo teraz widzi tylko plecy, i nagle przez dźwięki gramofonowej płyty przedarły się słowa, które zdumiały ją chyba tak samo jak młodą pielęgniarkę: — Kto to jest ten dziwaczny starszy pan? — A, ten! — odparła z uśmiechem pielęgniarka. — Nie zna go siostra? Siedzi tutaj od lat. — Ale dlaczego? — Och, wydaje mu się, że nie jest księdzem, a w rzeczywistości jest. Ot i cała bieda. — Ależ to coś niezwykłego! — Ja myślę! — Pielęgniarka przygryzła dolną wargę, aby ukryć uśmiech. — Psiakość, zdawałoby się, że takiej rzeczy się nie zapomina. Ale on jest bardzo miły, naprawdę — dodała poważnie, jakby przed chwilą mówiła o nim coś złego i chciała to naprawić. Kiedy znalazły się w pokoju May, młoda pielęgniarka uśmiechnęła się z miną winowajczyni i May zauważyła, że dziewczyna jest prześliczna z tymi drobnymi, błyszczącymi ząbkami. — No, siostra w każdym razie jest już na dobrej drodze — powiedziała z naciskiem. — Doprawdy? — odparła May wymijająco, wiedziała bowiem, że nie jest na dobrej drodze. — Dlaczego pani tak sądzi? — No cóż, siostra zaczyna już zauważać rozmaite rzeczy — rzekła młoda dziewczyna wzruszając ramionami. Gdy odeszła, May pozostała niepocieszona; nie wiedziała, jak zdoła — jeśli istotnie wyzdrowieje — stanąć znów na progu klasztoru i spojrzeć w oczy innym zakonnicom. Czuła, że wszystkie będą się z niej wyśmiewać. Aby nie gryźć się dłużej rozmyślaniami o zakonnicach, zagłębiła się w ponury sen na jawie o starym księdzu, któremu się zdaje, że wcale nie jest księdzem, a nazajutrz, gdy odwiedził ją ojciec, powiedziała z głębokim wzruszeniem: — Tatusiu, jest tutaj jeden ksiądz, który nie wierzy, że jest księdzem... to coś niezwykłego, prawda? Nie słyszała tonu swojego głosu, nie wiedziała, że brzmiał całkiem rozsądnie, toteż zdziwiła się, gdy ojciec odwrócił wzrok i zaczął grzebać w kieszeni marynarki, machinalnie szukając papierosa. — Hm, ty także nie musisz uważać, że jesteś zakonnicą — powiedział niepewnym głosem. — Mama już naszy-kowała pokój na twój powrót. — Ależ, tatusiu, ja muszę wracać do klasztoru. — A nie, nie musisz. Dosyć już tych klasztorów, moja panno! Cała sprawa już załatwiona z matką przełożoną. Wszystko to od samego początku było pomyłką. Wracasz stąd prosto do domu, do mamy i do mnie. May poczuła wówczas, że wyzdrowieje naprawdę, i chciała natychmiast iść z nim do domu, żeby już nie wracać po schodach na górę, za te wielkie żelazne drzwi, przy których stale dyżurował dozorca. Wiedziała, że powrót do domu oznacza jej porażkę, upokorzenie i rozpacz, ale nawet to już jej nie obchodziło. Chciała tylko na nowo rozpocząć życie w tym punkcie, w którym zboczyło ono z właściwego kierunku, gdy po raz pierwszy zetknęła się z Corkerymi. Ojciec przywiózł ją do domu i zachowywał się tak, jakby uratował córkę z jaskini smoka. Po pracy przesiadywał co wieczór z May, popijając i rozmawiając z nią spokojnie, przyjemnie. Widziała, że ojciec wkłada wiele wysiłku w zapewnienie jej uczucia bezpieczeństwa i odprężenia. Przeważnie miała to uczucie, ale zdarzały się okresy, kiedy prosiła matkę, aby oddała ją z powrotem do domu zdrowia. — Ach nie, tego nie mogę zrobić — odpowiadała pani MacMahon w charakterystyczny dla siebie sposób. — Biedny tatuś zanadto by się zmartwił. Wreszcie jednak porozmawiała na ten temat z lekarzem — szczupłym, trochę niezdrowo wyglądającym mło- dym człowiekiem, który sprawiał takie wrażenie, jakby sam żył tylko nerwami. Lekarz przeprowadził z kolei rozmowę z May. — Ale co ja mam robić, panie doktorze, kiedy się tak czuję? — spytała go żałośnie. — Wyjść z domu i dać się porządnie wstrząsnąć — odpowiedział wesoło. — Dać się... co, panie doktorze? — wykrztusiła zamierającym głosem. — Wstrząsnąć — powtórzył bez śladu zażenowania. — Zakochać się na sto dwa. Stracić cnotę. Upić się. Nie w pojedynkę, oczywiście. Potrzebny pani do towarzystwa jakiś młody facet. — O, tylko nie to, panie doktorze! — Jej głos, nie wiadomo dlaczego, zabrzmiał -zupełnie tak samo jak głos matki Agaty, co wcale nie było jej zamiarem. — No i jakaś robota — ciągnął bezlitośnie lekarz. — Nic absolutnie pani nie dolega, z wyjątkiem tego, że uważa pani siebie i swoje życie za zmarnowane. Tak nie jest, oczywiście, ale myśląc w ten sposób podrapała pani całą powierzchnię swojej świadomości, a przesiadując w czterech ścianach i patrząc przez okno, jak pada deszcz, jątrzy pani te zadrapania i dlatego nie chcą się goić. Alkohol, miłość dla zmysłów i ciężka praca nie pozwolą pani gme-rać rękami po tej rozjątrzonej powierzchni, a wtedy zagoi się sama przez się. May robiła, co mogła, ale nie wyglądało na to, aby jej świadomość mogła się wygoić aż tak łatwo. Ojciec zdobył dla niej posadę w biurze swojego przyjaciela i May słuchała zafascynowana paplania innych sekretarek. Z dwiema z nich wychodziła nawet wieczorem na miasto i wy- słuchiwała opowiadań o ich miłostkach. Wiedziała, że gdyby przyszło jej czekać na wyzdrowienie aż do czasu, gdy sama zacznie mówić o mężczyznach w ten sposób, to jej przypadek byłby beznadziejny. Pewnego wieczoru z rozmysłem się upiła i zaczęła im opowiadać, jak to kochała się latami w homoseksualiście, ale w trakcie opowiadania jej historia zrobiła się do tego stopnia okropna i rozpaczliwa, że sama. May rozszlochała się nad nią. Potem poszła do domu i płakała jeszcze przez wiele godzin, gdyż zdawała sobie sprawę, że nagadała koleżankom łgarstw, a ponadto zdradziła jedynych ludzi na świecie, których naprawdę kochała. Ojciec May bardzo się pilnował, żeby nigdy nawet nie wspomnieć o Corkerych ani o klasztorze, ani o domu zdrowia. May wiedziała, że był to dla niego prawdziwy triumf siły charakteru, gdyż nie cierpiał Corkerych bardziej niż kiedykolwiek za krzywdę, którą w jego przekonaniu wy- rządzili córce. .Ale nawet on żadną miarą nie mógł zignorować najświeższego zdarzenia w sadze tej rodziny. Otóż podobno sama pani Corkery postanowiła wstąpić do klasztoru. Oznajmiała pogodnie wszystkim dookoła, że spełniła swój obowiązek wobec dzieci, że wszystkie już urządziły się dobrze w życiu i ona wobec tego czuje się w prawie uczynić to, co przecież zawsze pragnęła uczynić. Omawiała tę rzecz z księdzem-dziekanem, który z miejsca omal że jej nie ekskomunikował. Twierdził, że rodzina nie przeżyje takiego skandalu, ale pani Corkery odpowiedziała mu na to, że nie skandal go martwi, tylko utrata jedynego domu, gdzie mógł zjeść coś przyzwoitego. Dodała przy tym, że gdyby miał w sobie choć iskierkę męskości, to pozbyłby się swojej gospodyni, która nie ma pojęcia o gotowaniu, jest obrzydliwym flejtuchem i komenderuje nim jak uczniakiem. Dziekan oświadczył, że pani Corkery będzie musiała uzyskać pisemną zgodę od każdego ze swoich dzieci, ale ona odparła ze spokojem, że nie będzie z tym miała najmniejszych trudności. Ojciec May naprawdę nie miał zamiaru triumfować, ale nie mógł powstrzymać się od zwrócenia uwagi na jedno: przecież on zawsze mówił, że tym Corkerym brak piątej klepki. — Ja nie widzę w tym nic specjalnie nienormalnego — twierdziła z uporem May. — Żeby kobieta w jej wieku, matka sześciorga dzieci, szła do klasztoru! — tokował pan MacMahon, nie zadając sobie fatygi, aby rozzłościć się na May. — Nawet dziekan zdaje sobie sprawę, że to z jej strony wariactwo. — Rzeczywiście, to krok troszkę niezrównoważony — przyznała pani MacMahon marszcząc czoło, ale May dobrze wiedziała, że matka mówi to z myślą o niej. Wyczuwała, że pani Corkery będzie naprawdę dobrą zakonnicą, choćby tylko dlatego, by nie pozwolić swemu bratu i matce Agacie zanadto zadzierać nosa. Były oczywiście i inne powody. Jako młoda dziewczyna pani Corkery pragnęła pójść do klasztoru, ale było to niemożliwe ze wzglę- dów rodzinnych, została więc dobrą żoną i matką. Obecnie, po trzydziestu latach nieustannego oszczędzania i wyrzeczeń, jej dzieci wyrosły już spod matczynej opieki i mogła powrócić, do marzenia swojej młodości. Nie ma w tym nic niezrównoważonego, myślała May z goryczą. To ona okazała się niezrównoważoną. Pogrążyło ją to na jakiś czas z powrotem w posępny nastrój, który pogłębiały jeszcze strzępki plotek powtarzanych jej przez osoby nie orientujące się, jak bardzo ją tym ranią. Pani Corkery zgromadziła sześć listów wyrażających zgodę na jej wolność i sama zaniosła je biskupowi, a ten natychmiast ustąpił. „To na złość mnie! — twierdził ponuro dziekan. — Tylko na złość, dlatego że nie popieram jego obłąkańczych rojeń, żeby zamienić nowoczesne miasto w średniowieczny klasztor." W dniu obłóczyn pani Corkery May w ogóle nie wychodziła z domu. Padał deszcz, siedziała w saloniku przy oknie i wpatrywała się w ledwie widoczne wzgórza za miastem. Przeżywała chwilę po chwili ten dzień pani Corkery — ostatni dzień w ludzkim świecie kobiety starej, podejmującej brzemię, którego ona nie przyjęła, ponieważ była za słaba. Widziała wszystko tak, jakby znajdowała się znowu w ubożuchnej, wesołej kapliczce, widziała starą kobietę na ołtarzu, obsypaną różami jak nieboszczka, i starą zakonnicę obcinającą nożycami jej siwe, przerzedzone włosy. Wszystko to było nie do zniesienia żywe i May co chwila zalewała się łzami, kwiląc jak małe dziecko. W kilka tygodni później, gdy wychodziła z biura w roz-deszczony wieczór, zobaczyła po drugiej stronie ulicy Pe-tera Corkery'ego. Posłuszna pierwszemu odruchowi, spu ściła głowę, aby na niego nie patrzeć. Serce w niej zamarło, gdy przeszedłszy przez jezdnię zbliżył się do niej. — May — zagadnął ją z tym swoim wesołym uśmiechem — czemuż to wcale się ciebie nie widuje? — Ach, wiesz, mamy ostatnio bardzo dużo robdty w biurze — odpowiedziała ze sztucznym ożywieniem. — Nie dalej jak przedwczoraj mówił o tobie Joe. Czy wiesz, że Joe dostał się do seminarium? — Nie, nie wiedziałam. A co tam robi? — Wykłada., Uważa, że po tym okresie zakopania się w górach to dla niego wielka wygrana... O mamie oczywiście wiesz? — A więc zostało to powiedziane! — Słyszałam. Przypuszczam, że wszyscy jesteście zachwyceni? — Ja nie czułem się zbytnio zachwycony — odrzekł krzywiąc boleśnie usta. — To był najokropniejszy dzień w moim życiu. Kiedy obcinali jej włosy... — Nie potrzebujesz mi tego przypominać. — Wiesz, May, skompromitowałem się wtedy. Musiałem wybiec z kaplicy. A tu jakieś dwie zakonnice gonią za mną i usiłują mnie zapędzić do ubikacji. Dlaczego zakonnicom zawsze się wydaje, że mężczyzna szuka ubikacji? — Nie mam pojęcia. Ja nie byłam Zbyt dobrą zakonnicą. — Co do tego istnieją odmienne poglądy — zauważył delikatnie, ale ją zabolało to jeszcze bardziej. — Przypuszczam, że teraz, kole j na ciebie? — Jak to... kolej na mnie? — Byłam pewna, że ty także masz powołanie. — Nie wiem — odparł z namysłem. — Prawdę mówiąc, nigdy nie zadawałem sobie tego pytania. Myślę, że w pewnym sensie to zależy od ciebie. — A cóż j a mogę mieć do powiedzenia w tej sprawie? — zapytała tonem wyniosłej damy, choć serce nagle zaczęło się tłuc w jej piersi. — ...Czy wyjdziesz za mnie za mąż, czy nie... tylko tyle. Mam teraz cały dom dla siebie i opiekuje się mną pani Maher. Pamiętasz panią Maher? — Więc myślisz, że ja byłabym tanim nabytkiem na miejsce pani Maher, tak? — zapytała. Wszystek gniew i rozczarowanie nagromadzone przez lata nagle jak gdyby eksplodowały w jej wnętrzu. Uprzytomniła sobie, że to wyłącznie przez niego wstąpiła do klasztoru, przez niego zamknęli ją w domu zdrowia i przez niego wiodła odtąd życie psychicznej kaleki. — Nie uważasz, że to dosyć niezwykłe oświadczyny?... Jeżeli w ogóle to miały być oświadczyny. — Skąd, u licha, mam się na tym znać? Jak ci się zdaje, ilu dziewczynom już się oświadczałem? — Widocznie niewielu, jeżeli nie nauczyły cię lepszych manier. A samemu nigdy nie przyszłoby ci na myśl powiedzieć, że mnie kochasz. Kochasz mnie? — krzyknęła prawie. — Czy mnie kochasz? — Ależ tak, oczywiście — odparł niemal zdumiony. — Inaczej nie prosiłbym cię, żebyś za mnie wyszła. Ale swoją drogą... — „Ale swoją drogą, ale swoją drogą", więc masz zastrzeżenia! — I oto, zanim wybuchła niepowstrzymanym płaczem i popędziła przez deszcz do domu, z jej ust nieoczekiwanie wyrwały się słowa, których jeszcze parę miesięcy temu słuchałaby z przerażeniem. — Bodajś się w piekle smażył! Przez ciebie zmarnowałam sobie życie, a teraz, kiedy dopiąłeś swego, tylko tyle masz mi do powiedzenia: „Ale swoją drogą..."! Psiakrew, wracaj lepiej do swoich kumpli pederastów, im gadaj takie rzeczy. Przybiegła na Summerhill w stanie rozhisteryzowania. Zachowanie jej ojca okazało się doskonale charakterystyczne. Ten urodzony męczennik stanął tylko wobec kolejnej spośród licznych prób, do których przygotowywał się całe życie. Wstał i nalał sobie szklaneczkę whisky. — Tak, moja córko, powinienem ci teraz powiedzieć jedno — oznajmił tonem spokojnym, lecz stanowczym. — Póki ja żyję, ten człowiek nie przestąpi progu naszego domu. — Ach, bzdury, Jack! — wykrzyknęła z pasją pani MacMahon. Podeszła do kredensu i nalała sobie kieliszek, co robiła na oczach męża jedynie w tych wypadkach, kiedy była gotowa cisnąć w niego tym kieliszkiem. — Nie masz rozumu nawet za trzy grosze. Czy jeszcze nie pojmujesz, że matka tego chłopca wstąpiła do klasztoru, bo wiedziała, że dopóki zostanie w świecie, on nigdy nie będzie się czuł wolny? — Ach, mamo! — krzyknęła May, zaskoczona do tego stopnia, że od razu przestała histeryzować. — No co, mam rację czy nie mam racji? — pytała pani MacMahon prostując się z pewną siebie miną. — Ach, masz rację, mamo, masz rację — odrzekła May i znowu się rozszlochała. — Tylko ja byłam taka głupia, że mi to na myśl nie przyszło. Naturalnie, ona zrobiła to dla mnie. — I dla syna — dodała pani MacMahon. — A jeżeli jest choć trochę podobny do matki, to będę bardzo dumna z takiego zięcia. Rzuciła okiem na męża, ale stwierdziła, że jej słowa odniosły pożądany skutek i że może w spokoju uraczyć się trunkiem. — Naturalnie, w pewnych sytuacjach będzie to bardzo kłopotliwe — podjęła pojednawczo. — Przecież nie możemy nikomu powiedzieć: „Pan Peter Corkery, syn siostry Ro-siny od Kwiatków świętego Franciszka", czy jak tam się teraz nazywa ta zacna pani Corkery. Rzeczywiście, bardzo trudno będzie się zdecydować, czy w ogóle podawać zawiadomienie do prasy. Ale ja zawsze przecież mówiłam, że w najgorszym wypadku cichy ślub ma bardzo dużo plusów... May, spodziewam się, że byłaś dla niego miła? — zwróciła się do córki. Dopiero w tym momencie May przypomniała sobie, że bynajmniej nie była miła dla Petera i że słowa, którymi go pożegnała, zdumiałyby jej matkę. To nie znaczy, żeby miały one sprawić jakąś istotną różnicę. Ona i Peter doszli do tego punktu razem, i takimi niezwykłymi drogami. SZKOŁA DLA ŻON Prawdziwa bieda z miłością polega na tym, że ludzie żądają od miłości rzeczy sprzecznych. Jak na przykład Jimmy Maguire i jego żona. Jimmy — wysoki, szczupły mężczyzna z żywą, inteligentną twarzą — 'był w młodszych latach trochę Don Juanem. Zebrała się taka zgrana paczka — doktor, Con Bishop i jeszcze paru innych nieżonatych panów, którzy myśleli tylko o tym, żeby się zabawić. Wyprawiali się razem na polowania albo z wędką na ryby, a któregoś roku, pamiętam, wynajęli dom w Ciare. Czegóż oni nie wyczyniali! Każdy pretekst do zabawy był dostatecznie dobry, a gdzie zabawa miała się odbywać — w Li-merick, Galway czy Corku — to nie robiło im większej różnicy, wszak ostatecznie chodziło o jednodniowy wypad. Z nich wszystkich najbardziej rozhukany był Jimmy. Wracając do Dublina z takiej wycieczki z kompanami, dowiadywał się nieraz o zabawie w jakimś innym miejscu i z punktu decydował, że muszą się tam wybrać, chociaż nie mieli zaproszenia. Doktor, który zajmował z Jimmym wspólne mieszkanie, żył w nieustannym napięciu nerwów oczekując, jaki będzie następny wyskok przyjaciela. Kiedy mu coś strzeliło do głowy, Jimmy gotów był zrobić absolutnie wszystko, a cokolwiek robił, porywał z rozpędu w swą orbitę protestującego doktora. — Ależ to całkiem naturalna rzecz — dowodził gestykulując. —Ten facet to mój stary znajomy. Tyle lal mieliśmy z sobą intereay. — Interesy? — powątpiewał doktor. — Nie znasz nawet jego nazwiska. — Ach, cóż znaczy taki drobiazg między przyjaciółmi? I Jimmy zjawiał się w domu całkiem obcego człowieka, nadrabiając bezczelną miną. Ponieważ miał nieco sztywny sposób bycia, nikt by go nie posądził o taką zuchwałość, ale był właśnie taki. Uchodziły mu na sucho różne rzeczy, gdyż był przystojny i z pozoru jak najbardziej solidny. Nie tylko udawało mu się zdobyć wstęp na zabawę, ale w końcu stawał się duszą towarzystwa. Tajemnicą powodzeń Jim-my'ego było jego zamiłowanie do kobiet. Prawdziwie lubił kobiety i zupełnie szczerze interesował się ich sprawami, a żadna kobieta, obcując z nim trochę dłużej, nie potrafiła powstrzymać się od opowiedzenia mu o swoich kłopotach. To obojętne, jakim cudownym sposobem koił ich rozterki, dość że kobiety, które raz się przed nim wyspowiadały, pragnęły spowiadać się dalej. Ale tu wkraczał doktor; rozmawiał z nimi przez telefon swoim przemiłym, niezdecy- dowanym, łagodnym głosem, współczuł im, że nie mogą nigdy zastać Jimmy'ego, a tymczasem Jimmy tańczył wokół niego w samych skarpetkach, robiąc najobrzydliwsze miny. Wszystko to ogromnie gorszyło doktora, ale — mimo swych dusznych niepokojów i udawanej dezaprobaty — oczywiście przepadał za tymi rzeczami. W swoim czasie był bardzo przywiązany do matki, wskutek czego do tej pory się nie ożenił i wyglądało na to, że już zostanie kawa- lerem. Jimmy był jego drugim, sekretnym życiem, jego szumiącą młodością. Samotny doktor, łagodny jak gołąbek, bez przerwy myślał i mówił o miłości. Gdy ktoś przychodził do niego w odwiedziny, krzątając się koło trunków szemrał po swojemu, łagodnie i z zaaferowaniem, o Jim- mym i jego dziewczynkach. „A niektóre z nich, mój stary, to mężatki! — szeptał rzucając na gościa mroczne spojrzenie znad okularów. — Nie pamiętam, czy lubisz z wodą sodową? Osobiście uważam, że to wywołuje niestrawność... A jaki on pobożny! Przez całe życie jeździ rok w rok z pielgrzymką do Lough Derg i czołga się boso naokoło tych świętych głazów. Ale nawet tam... czy nie za dużo dolałem ci wody?... nawet tam je podrywa. I jednocześnie... twoje zdrowie, stary!... ciągle próbuje mnie nawracać. Owszem, przyznaję, moje wierzenia nie są może aż tak ortodoksyjne, ale nie mogę obronić się przed uczuciem, że jego wierzenia nie są bezwzględnie szczere. Wiesz, on jest ipo prostu uroczy w tych sprawach. Powiada, że ; stawiam zagadnienie na głowie, bo grzechy przeciwko mo- ?' rainości mają mniejsze znaczenie niż grzechy przeciw wierze. Według niego jestem protestantem. Mówi, że wszystiko polega na tym, jaką wagę człowiek przywiązuje do pierwszego przykazania, czy coś w tym rodzaju. Naprawdę nie , potrafię śledzić toku jego rozumowania, to znaczy nie " chwytam tej różnicy między grzechami przeciwko wie- ? rżę a grzechami przeciwko moralności. Czy ty to różu- • miesz?" Wreszcie, po wielu latach pobożnych praktyk i gonienia za spódniczkami, Jimmy wynalazł sobie pannę, z którą zapragnął się ożenić, i zdobył ją szturmem. Nazywała się Roisin Mooney. Muszę powiedzieć, że Jimmy dowiódł doskonałego gustu. Naprawdę słodka dziewczyna, można by ^ przysiąc, że taka będzie specjalnie zarezerwowana jako nagroda za cnotę. Była zafascynowana wiarą, sakramentami, modlitwą i wszelkimi uczuciowymi przejawami religii. Ale nie -wyglądało na to, żeby małżeństwo przyniosło jej rozczarowanie. Co najmniej dwadzieścia razy na dzień powta- ^ rżała .sobie, że jest najszczęśliwszą kobietą pod słońcem, bo dane jej było poślubić króla mężczyzn, Jimmy'ego, i dwadzieścia razy na dzień zadawała sobie pytanie, czy ' Pan Bóg obdarzy ją łaską, aby mogła stać się godna swojego męża. Właśnie tego typu kobieta, oderwana od świata, zwrócona całą swą świadomością ku świętym Pańskim, ku cierpieniu i sublimacji, prawdziwie docenia cud obecności , mężczyzny w jej łóżku, kiedy się budzi rano. ; Prosiła go nie wiem ile razy, aby jej wytłumaczył jeszcze raz od początku, jakich uczuć doznawał przy pierwszym z nią spotkaniu i jak to mogło się stać, że coś mu się w ogóle spodobało w takiej brzydkiej, głupiej, nie wykształconej dziewczynie. A Jimmy, który nawet nie bardzo mógł sobie przypomnieć, gdzie ją poznał, i który z biegiem lat wyrobił sobie ujednolicone podejście do wszystkich kobiet, usiłował w takich wypadkach przybierać wyrozumiałą minę człowieka obdarzonego cudowną zdolnością jasnowidzenia i mówił, że to doświadczenie prawnicze ogromnie mu pomaga przenikać przez zasłonę pozorów. Roisin kręciła głową z powątpiewaniem. Przecież znała innych prawników, ale żaden z nich jej nie przejrzał. Rzecz jasna, że mogło to być tylko natchnienie z góry, więc przetrząsała własne, jakże żywe wspomnienia, starając się dopatrzyć w nich jakichś cudownych znaków i zapowiedzi, ale to jej się nie udawało, bo, jak przyznawała sama, nie była inteligentna. Jimmy miał z nią królewskie życie. Brzmiałoby to jak absurd, gdyby ktoś powiedział, że Roisin była dobrą gospodynią. Prowadziła mu dom w taki sposób, jak kompozytor pisze symfonię, jak święty zatapia się w medytacji — na klęczkach, w poszukiwaniu absolutu. Gdy wracał z kancelarii, klękała u jego stóp i zdejmowała mu buty, on zaś wykrzywiał się i sykał dając do zrozumienia, że przez swą nieuwagę Roisin coraz to uraża mu stopy. Kiedy już przyrządziła dla niego whisky i po raz dziesiąty zapytała, czy nie za mało wody sodowej, przyku.cała na niskim stołeczku i wpatrywała się z uwielbieniem, jak ten drań celebruje. A gdy wracał wieczorem pijany i ładował się do łóżka w meloniku opadającym na oczy, z parasolem ślicznie przewieszonym przez lewy łokieć, uwalniała go delikatnie od tych przedmiotów, ściągała buty i skarpetki, rozluźniała krawat i kołnierzyk, wreszcie sama wsuwała się pod kołdrę i leżąc obok niego dziękowała Bogu, że dał jej takiego cudownego męża. Była naprawdę słodkim ko-bieciątkiem. Ci, którzy znali Jimmy'ego za kawalerskich czasów, zastanawiali się nieraz, kiedy mu się nareszcie uprzykrzy to życie u boku świętej, kiedy znowu zatęskni za swobodą, za szumnymi zabawami w Galway i Corku. Stało się jednak zupełnie inaczej, niż przypuszczali. Jimmy zaczął stro- nić od wszystkich starych przyjaciół, nie wyłączając doktora. Nie robił tego w sposób ostentacyjny ani nieuprzej-"iy'1 Sdyż — jakiekolwiek wady można by mu przypisać — był z pewnością skończonym dżentelmenem. Tak czy owak, zerwał z nimi dawne stosunki. Doktor spotykał go od czasu do czasu na Damę Street, gdy wracał z kancelarii, i wtedy Jimmy'emu twarz się rozjaśniała, wstępowali do baru Wicklowa albo do Davy'ego Byrne'a, Jimmy opowiadał, jakie wspaniałe przyjęcie zamierza urządzić dla wszystkich starych przyjaciół, wreszcie oczy robiły mu się maślane i musiał wracać do domu taksówką. Doktor zauważył jednak, że niezależnie od tego, czy oczy Jimmy'ego stawały się bardziej, czy też mniej maślane, jego zaprosiny nigdy nie przybierały wyrażniejszej formy. — Wiesz co, Jimmy — powiedział kiedyś cierpko — nie chciałbym cię urazić ani robić jakichś wycieczek osobistych, ale gdybyś włożył w urządzenie tego przyjęcia tylko jedną dziesiątą energii, jaką wkładasz w opowiadanie o nim, to może mielibyśmy szansę wzięcia w nim udziału, zanim pomrzemy. — W przyszłym tygodniu murowanie, Pat — zapewnił Jimmy prostując się i marszcząc czoło. — W czwartek albo piątek, to będzie zależało. Zadzwonię do ciebie. Nadszedł następny tydzień, Jimmy nie telefonował i nie było żadnego przyjęcia. Doktor czuł się dotknięty. Rozumiał, że Jimmy porzuca dawną paczkę na rzecz znajomych przydatnych dla jego kariery — klientów i księży. Zwłaszcza księży. Człowiek, który pragnie odprawić egzorcyzmy nad swoją przeszłością, nie może się zwrócić do nikogo od- powiedniejszego niż księża. Obecnie Jimmy, jeżeli sobie trochę podchmielił, rozprawiał nie o damskich nóżkach, lecz o dialogowej mszy świętej albo o różnicy między Kościołem katolickim a grecko-katolickim. Prowadził Roisin do kina w nieskazitelnym meloniku na głowie, z parasolem przewieszonym przez rękę. Jimmy robił karierę. Teraz już ani się zdąży obejrzeć, kiedy będzie radcą prawnym w pół tuzinie instytucji państwowych. Dawni przyjaciele Jimmy'ego byli oczywiście bardzo ciekawi ciemnowłosej, egzaltowanej dziewczyny, z którą się ożenił, nie wiedzieli jednak, że Roisin interesowała się nimi jeszcze bardziej. Jej małżeństwo było nadal cudowne. Oczekiwała dziecka, zapalała Jimmy'emu urodzinowe świeczki, żyła tylko Jimmym, ale żadna z osób, które zapraszał do domu, nie znała Jimmy'ego naprawdę. Po jednym kieliszku — jeden kieliszek zawsze jej wystarczał do rozwiązania języka — Roisin po prostu musiała opowiedzieć, gościowi, całą zdumiewającą historię starań Jim-my'ego o jej rękę. „Wie pan, jak mi się ten jegomość oświadczył? — pytała. — Kazał mi usiąść przy drodze, wyciągnął z kieszeni chustkę do nosa i ukląkł przede Liną jak przed świętą figurą. aJimmy — powiadam — wstań, bo zmarnujesz nowe spodnie.»" Widząc jednak uprzejmy, blady uśmiech na twarzach swych rozmówców, miała wrażenie, że uważają ją po prostu za głupią. Więc budziła Jimmy'ego w środku nocy i błagała, żeby jej szczerze powiedział, czy nie zmarnowała mu życia. Jimmy ziewał i odpowiadał, że nie, że sprawuje się doskonale. — Chcę wiedzieć prawdę. Wolę dowiedzieć się teraz, kiedy może jeszcze potrafię coś na to zaradzić — mówiła takim tonem, jak gdyby zaklinała lekarza specjalistę, aby nic przed nią nie zatajał. — Staram się, jak mogę, ale wiem, że brak mi rozumu. Zawsze byłam taka. Nie umiałam sobie poradzić z rachunkami. Nic dziwnego, że uważają mnie za pomyloną. W głębi świadomości Roisin nieustannie myślała o tym, że jedyną osobą, która mogłaby ją naprawdę zrozumieć, jest Josephine Hann han. Wiedziała, że Jimmy i Josephine Hanrahan byli ze sobą bardzo blisko. Nie orientowała się, na czym polegała ta bliskość, i specjalnie jej to nie cie- kawiło, ale była pewna, że kobieta, która tak bardzo lubiła Jimmy'ego, zrozumie jej uczucia. Właśnie na tym tle zarysował się pierwszy rozdźwięk między nią a Jimmym, któremu ten pomysł wcale się nie podobał. To nie znaczy, żeby dał po sobie poznać, jak bardzo w rzeczywistości po- czuł się zaniepokojony. Udał, że rozważa tę sprawę całkiem obiektywnie. — No cóż, Josephine to czarująca kobieta — powiedział szorstko — ale nie z twojej sfery. Nie myśl tylko, że sno-bizuję. Nic nie jest mi bardziej niemiłe niż snobizm. Musimy się jednak liczyć z faktami, a to by nie leżało w dobrze rozumianym interesie tej pani. Poświęcenie własnej przyjemności dla zaoszczędzenia bólu Josephine przemawiało bardzo silnie do idealistycznej umysłowości Roisin, lecz mimo wszystko musiała się zastanawiać, czy to naprawdę jest konieczne. Ale Jimmy, z tym swoim dyskretnym makiawelizmem, podsunął jej znów jakiegoś księżyka, który utrzymywał jej umysł w stanie spokoju przez parę miesięcy, dopóki z kolei nie zaczęła się zastanawiać, jakiego rodzaju człowiekiem może być doktor. — Hm, Paddy to taki gość, który może wydałby ci się interesujący — mówił Jimmy nabijając fajkę z zamyśloną miną. — To znaczy, jako przedmiot studiów. Ale, niestety, w naszej sytuacji nie bardzo możemy go zaprosić. Bo, widzisz, Paddy jest ateistą. — Ateistą? — Roisin natychmiast się ożywiła. Nigdy w życiu nie widziała ateisty. — Nic mi o tym nie mówiłeś. — No wiesz, nie wypada mówić takich rzeczy o przyjaciołach — odrzekł Jimmy w poczuciu swej lojalności. — Ale Paddy mógłby na przykład odezwać się agresywnie w obecności poczciwego księdza Joe'ego i bardzo go tym zdenerwować. Było to, rzecz prosta, zwyczajne oszczerstwo; doktor nie potrafiłby zachować się agresywnie w stosunku do nikogo, ale Roisin nie wiedziała o tym i musiała zadowolić się tą wymówką. Wreszcie Jimmy, nagłowiwszy się przedtem niemało, odgrzebał jakiegoś starego businessmana, który za młodu malował akwarele i znał absolutnie wszystkich, tak że którejś nocy sam Yeats odwiózł go pijanego do domu. Ale rozmowa starego pana z Roisin musiała chyba bardzo przypominać jego niegdysiejszą rozmowę z Yeatsem. W tym czasie przyszedł na świat mały Liam i uwaga Roisin odwróciła się na długo od wszystkiego innego. Tyle tylko, że nawet w tym okresie wymykała się do sąsiadki, żony optyka, na filiżankę herbaty albo kieliszek wina — byleby uciec od księży. Żona optyka była kobietą sprytną i lubiła się wtrącać do nie swoich rzeczy. Nie wiedziała, o co chodzi Jimmy'emu, ale zorientowała się, że usiłuje on zachować żonę wyłącznie dla siebie, i to jej wystarczyło. Któregoś wieczoru, gdy doktor siedział z Jimmym w hal-lu hotelu Wicklowa, zajrzała tam Josephine Hanrahan. Doktor był bardzo uprzejmy i bardzo lubił Josephine, więc zerwał się od stolika dając jej znaki rękami. — Nie wstawaj, Paddy, nie fatyguj się — powiedziała. — Nie mam zamiaru tu zostać. Jeżeli nie jestem dla kogoś dosyć dobra, żeby z nim pić w jego domu, to nie widzę powodu, dla którego miałabym to robić w publicz- nym lokalu. — No nie, naprawdę, Josephine! — zaprotestował Jimmy. — Nie myślałam, że tak postąpisz — odparła z goryczą. — Naprawdę, Jimmy, nie przypuszczałam. Zdawało mi się, że jesteś człowiekiem zbyt dużego formatu, żeby porzucać swoich starych przyjaciół. Jimmy spojrzał z uroczystą miną na doktora, potem na Josephine, i wyciągnął w ich stronę obie ręce. — Czy wyglądam na człowieka, który porzuca swoich starych przyjaciół? — zapytał triumfującym tonem. — O, jesteś na to za chytry — stwierdziła Josephine. — Nie zrobisz nic takiego, co by rzucało się w oczy. Ale nie chcesz nas zaprosić do siebie i nie chcesz, żebyśmy poznali twoją żonę. Czy Paddy u was był? — Nie, kochanie, nie byłem — wtrącił się doktor, usiłując nadać swemu głosowi brzmienie jak najbardziej przymilne. — Może jednak zdecydujesz się wypić kieliszeczek? — Na pewno nie, Paddy. — Nikt nie mógł jej zmusić do milczenia. Zwróciła się znów do Jimmy'ego. — Ale zapraszasz do swego domu ludzi, którzy jeszcze rok temu z tobą nie rozmawiali i nie rozmawialiby jutro, gdybyś nie miał kieszeni wypchanych pieniędzmi. Jimmy zdjął okulary i otarł chusteczką długą, bladawa twarz, jakby chciał przed nimi odsłonić, ukryte dotychczas, swoje prawdziwe rysy. Spróbował zagrać rolę wy-mizerowanego, cierpliwego, przepracowanego ojca rodziny i trzeba mu oddać sprawiedliwość, że grał ją dobrze. — Moja kochana — powiedział życzliwym tonem, kiwając okularami na palcu — w moim zawodzie jestem zmuszony przyjmować na stopie towarzyskiej ludzi, którzy mnie nic nie obchodzą. — Urwał na tym i sięgnął po melonik. — To jest tylko fasada. Dobrze ci o tym wiadomo. — Łżesz, drogi Jimmy! — odpaliła szeptem. — Znam twoje wady. Przypuszczalnie znam je nawet lepiej niż ty. Ale małostkowy nie jesteś ani wyrachowany, ani skąpy. Wyprostował sięy uśmiechnął, uchylił przed nią melonika. — Dziękuję ci, moja droga. — Nie dałeś mi dokończyć. Nie powiedziałam, że nie jesteś zazdrosny. — Zazdrosny? — powtórzył, jakby nie rozumiał, o co jej chodzi. — Tak, zazdrosny. — Ależ o kogo, Josephine? — zapytał z kunsztownie wypracowanym zdumieniem, którego szczerość nie wydawała się przekonująca. — O swoją żonę. — Z tego widać, jak dużo wiesz o Roisin. — Nie, z tego widać, jak dużo ty o niej wiesz. Boisz się, żeby nie zrobiła tego samego, co robią inne żony... dobrze ci znane. Doktor nie wiedział, gdzie podziać oczy. Jimmy'emu także to się nie podobało. — Doprawdy, Josephine — zauważył — posuwasz się trochę za daleko, mimo że to jesteś ty. — Nigdy w życiu, mój Jimmy, nie popełniłeś większego błędu — odrzekła ze wzgardą. — I będziesz tego żałował. — Kobietom przychodzą do głowy nadzwyczajne pomy sły — stwierdził Jimmy, gdy Josephine odeszła. — Mam nadzieję, że ten mąż już przestał jej dokuczać. Doktor widział, że Jimmy jest wzburzony. Tego wieczora nie osiągnął stadium maślanych oczu i rozstali się na przystanku autobusowym przy Trinity College. Doktor oddalał się zamyślony. Bo on także był w domu optyka i dziwił się potem, z jakiej racji, u licha, został zaproszony i dlaczego żona optyka tak bardzo nalegała, żeby ich znowu odwiedził. Zaczynał wyczuwać, że wciągnięto go w jakąś intrygę. Kiedy tam poszedł z następną wizytą, zobaczył w kącie saloniku Cona Bishopa i wtedy zrozumiał, że się nie mylił. Con także należał do dawnej paczki. Ten pobudliwy młody mężczyzna, mówiący oksfordzkim akcentem, był architektem. Z żoną optyka flirtował zupełnie tak samo, jak flirtował z każdą kobietą. Doktor siedział obok jakiegoś drugiego lekarza i popijał whisky, gdy wtem drzwi się otworzyły i weszła Roisin Maguire. Nie zwracając uwagi na resztę towarzystwa, od razu podeszła do doktora, wzięła go za ręce i zaciągnęła na kanapę. — Od dawna pragnęłam z panem porozmawiać — powiedziała żarliwie, patrząc mu prosto w oczy. — W takim razie to jest wzajemne. — Jeszcze nigdy nie spotkał się z tego rodzaju techniką, jeżeli rzeczywiście była to technika, bo co do tego nie miał pewności. — Ale teraz nie widuję Jimmy'ego tak często jak kiedyś. — Ba, a któż go widuje? — Głos jej jakby zmatowiał.— Nie można go wypatrzyć między tymi księżmi. Jestem ogromnie przywiązana do religii, pan może myśli, że nie, ale naprawdę jestem przywiązana... tylko nie wytrzymuję, jak w domu kręci się za dużo księży. Możliwe, że panu nie powinna bym tego mówić, ale nie mogę się powstrzymać. — Dlaczego, na miłość boską, nie miałaby pani mnie o tym mówić? — spytał doktor, zakłopotany jej sposobem bycia. — Nie, nie. nie powinnam... nie wobec ateisty. Doktor miał właśnie zapytać, kto jej to powiedział, ale podeszła do nich pani domu, która uznała, że wszystko odbywa się o wiele za szybko i zanadto ostentacyjnie. Mimo to Roisin nie wypuściła rąk doktora ze swoich. Obejrzała się przez ramię na panią Lacey i powiedziała: — Ach, Kitty, przecie tak długo czekałam na okazję porozmawiania z panem. Bądź zacną duszą i przynieś mi drinka. Wszystko jedno co. Każdy alkohol jednakowo na mnie działa... Okropna jestem, prawda? — zwróciła się do doktora. — Nie potrafię w ogóle odróżnić jednego trunku od drugiego. — Nie obchodził jej jednak ani alkohol, ani towarzystwo. Znajdowała się w jakimś transie czy zachwyceniu, jak somnambulik przeżywający swój sen. — Proszę mi powiedzieć, czy to pan zapłacił kaucję za Jim-my'ego, jak go aresztowali w Limerick? — Nie — odparł ubawiony — niestety, zrobił to Con, ten jasny blondyn tam pod ścianą. — Z nim także chcę porozmawiać — rzekła ściskając doktorowi ręce. — Ciągle o was słyszę. A wtedy, tamtego wieczoru, była z nim w samochodzie jakaś kobieta, prawda? Jimmy nie chce mi powiedzieć, kto to taki. Prawdziwy czort z niego. Nie wie pan, czy to była Josephine Hanra-han? — Nie — rzekł doktor ostrożnie — nie zdaje mi się, żeby to była ona. — Doskonale wiedział, kim była tamta kobieta, ale wyczuwał, że to grunt niebezpieczny. — Nigdy nie chce mi nic powiedzieć — użalała się Roisin. — Ale strasznie bym chciała ją poznać... to znaczy Josephine. — Przypuszczam, że i ona chętnie by panią poznała — odparł uprzejmie. — Ach, niech pan tylko posłucha, Paddy — szepnęła kładąc mu dłoń na kolanie. — Zaprowadzi mnie pan do niej któregoś wieczoru? Naturalnie, nie może pan o tym powiedzieć Jimmy'emu. Bo on ma jakieś idiotyczne wyobrażenie, że Josephine należy do gorszej sfery. — Do gorszej sfery? Pani Hanrahan? — Ależ oczywiście, ma pan rację, przecież mój ojciec najzwyczajniej pilnował porządku w domu towarowym Pod Arkadami — zgodziła się niecierpliwie. — Namówiłabym Kitty Lacey, zęby ją zaprosiła tutaj, tylko ze Krtty jest piekielnie wścibska. Chciałaby wiedzieć, co kto jadł na obiad. A ja nie umiem się powstrzymać, żeby wszystkiego przed nią nie wypaplać. Już taka jestem, Paddy. Po prostu papla. To okropne, prawda? Czy pan zwrócił uwagę, jak ja teraz paplam? Sama myśl, że ktoś mógłby użyć słowa „paplanina" dla określenia czegoś tak zachwycającego jak rozmowa Roisin, zaszokowała doktora równie silnie jak to, że jego nazwano ateistą, a JosepKine kobietą z gorszej sfery. Jednocześnie zaczynał pojmować, jaki to sen nadaje Roisin ten wyraz somnambuliczki. Był to sen o Jimimym. Rozkoszowała się myślą, że Jimmy jest mężczyzną szalonym, romantycznym, zuchwałym, i kiedy czyściła jego buty, gotowała obiad albo kąpała dziecko, wizja ta podtrzymywała ją na duchu. Doktor był tym wzruszony i wkrótce potem zaprowadził Roisin do domku Josephine na Rathgar. Odczuwał z tego powodu nerwowy lęk, ale, jak już powiedziałem, doktor raczej lubił sytuacje, w których musiał się denerwować. . Zresztą Roisin była tak strasznie zdenerwowana, że uspokajając ją on sam odzyskał spokój. Przez całą drogę bez ustanku „paplała", według własnego określenia. — Paddy, proszę mi powiedzieć, czy pan mnie uważa za wariatkę? Ja sama czasem myślę, że jestem niespełna rozumu. Co zrobi Jimmy, jak się dowie? Może mnie zabić. Czy nigdy pan nie zauważył, że on jest uderzająco podobny do Henryka VIII? Czasem go tak nazywam. Ale on tylko się ze mnie śmieje. Doktor także roześmiałby się na myśl o tym, że można porównywać ascetyczny wygląd Jimmy'ego, przypominający świętych z obrazów El Greca, z Henrykiem VIII, ale teraz, gdy zorientował się, że Roisin tęskni właśnie do tego wątku w osobowości swego 'męża, przyszło mu do głowy, że gdyby sprawa nie była tak bardzo delikatna i gdyby Jimmy pozostawał z nim nadal w tak bliskich stosunkach jak dawniej, może nie zaszkodziłoby zwrócić mu uwagę, że od czasu do czasu leciutkie przypieczenie płonącą głownią spotkałoby się w jego domu z dobrym przyjęciem. Jimmy jednak gasił w sobie starannie każdą żarzącą się trzaskę — czy to dlatego, jak sądziła Josephine, że był zazdrosny, czy też dlatego, że chciał zdobyć pozycję w świecie, a może z jeszcze innego powodu, którego doktor na razie nie umiał wskazać palcem. Nie czuł już urazy do Jimmy'ego za zdradę przyjaźni. Gotów był prawie użalać się nad nim. Wizyta u Josephine wypadła doskonale. Otworzyła im z takim uśmiechem, jakby za chwilę miała się rozpłakać, ale w miarę jak Roisin trajkotała i trajkotała, napięcie nerwowe Josephine ustępowało. Gdy Roisin poszła na chwilę na^górę, Josephine zwróciła się do doktora. — Ach, ten oszukaniec! Ależ mu spadło szczęście z nieba, co? — Pewna jesteś, moja droga, że to istotnie szczęście? — zapytał doktor z nutką powątpiewania. — A niby dlaczego nie? Czy jest w tym coś niedobrego? — Nie. Ale sama mówiłaś, zdaje się, że będzie tego żałował. — Ach, to! — odparła wzruszając ramionami. Jak wszystkie kobiety, nie miała odwagi swoich intuicyjnych przekonań. Roisin wróciła po tej wizycie do domu i zaczęła się awantura. Gdyby wracała z randki z jakimś obcym mężczyzną, nie mogłaby czuć się bardziej przerażona. Bo dopiero teraz, po fakcie, zdała sobie sprawę ze swej dwulicowości. Co gorsze, umówiła się z Josephine na lunch i na wspólne zakupy w przyszłym tygodniu. Uklękła w swoim pokoju przed obrazem Najświętszego Serca Jezusowego i zaczęła się modlić o siłę ducha, aby móc powiedzieć o tym Jimmy'emu. Tłumaczyła Najświętszemu Sercu Jezusowemu — jak przedtem doktorowi i jak tłumaczyłaby każdej innej osobie — że nie potrafi niczego zachować w tajemnicy. Najświętsze Serce Jezusowe wie, że ona jest paplą. I prosiła Najświętsze Serce Jezusa, żeby nie pozwoliło Jim-my'emu za bardzo się na nią wściekać. Wreszcie, gdy już skonstruowała z tego wydarzenia prawdziwy kryzys, opowiedziała o wszystkim Jimmy'emu tonem nonszalanckim, który doprowadziłby do wściekłości każdego mężczyznę, nawet bez takiej przeszłości, jaką miał Jimmy. — Ach, prawda, Jimmy, wiesz, kogo dzisiaj spotkałam? Josephine Hanrahan. — Nie otrzymała na to żadnej odpowiedzi. — Mój Boże — szczebiotała dalej w rozpaczy — cóż to za urocza kobieta. Dlaczego nie pozwalałeś mi poznać ją wcześniej? Wstąpiliśmy do niej na chwilę. — Wstąpiliśmy? — Tak, bo spotkałam ją właśnie, jak szła z Paddym, i zaprosiła nas do siebie. Jimmy wystukał popiół z fajki i powoli odwrócił się ku niej. Przeraziła się jego wyglądu. Twarz miał starą, zgorz-. kniałą, zapadniętą. — Czy to znaczy, że masz zamiar mnie lekceważyć? — zapytał. — Lekceważyć ciebie? — wykrztusiła z trudnością, obciągając nerwowo suknię. — Ależ ja ciebie nigdy nie lekceważę. Obiecałam, że pójdę z nią na lunch. Jimmy, czy w tym jest coś złego? — To się dopiero okaże. — Ale cóż innego mogłam powiedzieć? Nie chciałam jej urazić. — Mogłaś ją grzecznie zbyć. Jak zbyłabyś każde niestosowne zaproszenie. — Ale ja nie rozumiem, co w tym było niestosownego. Polubiłam tę panią, chociaż tak krótko ją widziałam. — Właśnie o to chodzi... tak krótko ją widziałaś — podchwycił Jimmy, podnosząc ostrzegawczo palec. — Nie znasz naprawdę tej kobiety, a ja ją znam. Wolałbym nie mówić o pewnych sprawach, które jej dotyczą. Wolałbym nie mówić takich rzeczy o dawnej znajomej. — Jakich rzeczy, Jimmy? — spytała Roisin z zaciekawieniem. — Powiedziałem, że wolałbym o tym nie mówić — uciął surowo Jimmy. Ale dzięki swemu adwokackiemu doświadczeniu wyczuł prawdopodobnie, że nie brzmi to przekonująco. Tu potrzebne były dowody. — Nie przypominam sobie dokładnie, ale w swoim czasie sporo mówiono o ja- kiejś młodej dziewczynie z Drumcondra, która wyskoczyła przez okno z trzeciego piętra. — W Drumcondra? — wykrzyknęła wesoło Roisin, której zawsze sprawiało trudność przystosowanie się do tonu drugiej osoby. — Gdybym ja mieszkała w Drumcondra, to z pewnością także bym wyskoczyła przez okno. — Może to się zdarzyło nie w Drumcondra — ustąpił Jimmy. — W każdym bądź razie zabiła się. Nie twierdzę, żeby cokolwiek dowiedziono Josephine. Jeśli chodzi o moje zdanie, to może ona być równie niewinna jak ty. Ale nikt się nie pali do towarzyskich stosunków z tego rodzaju osobami. Tym bardziej, jeżeli się wałęsa z takim typem jak Paddy Baldwin. — Na miłość boską, chyba nie chcesz przez to powiedzieć, że między nimi coś jest? — zawołała Roisin. — Nie uwierzę ani jednemu słowu na ten temat. Moim zdaniem, on się czuje samotny, a ona po prostu mu matkuje. Jimmy zaśmiał się sarkastycznie; Roisin spojrzała na niego ze .zdziwieniem. — Paddy to mój stary przyjaciel — powiedział — toteż bynajmniej nie mam ochoty go krytykować. Ale jego matka, niech odpoczywa w pokoju, mogłaby powiedzieć ci o nim prawdę. — Matka? — powtórzyła Roisin z niedowierzaniem. — Przecież Josephine mówi, że on był rozkochany w matce. — Umarła ze zgryzoty — oznajmił Jimmy. A potem uczynił coś niesłychanego. Upadł przed nią na kolana i złożył błagalnie ręce. Można sobie wyobrazić Jim- my'ego na kolanach — sześć stóp wzrostu! — Roisin — prosił ją — trzymaj się z daleka od tej paczki, zrób to dla mnie, dobrze? Jesteś dla nich za dobra. Zepsują cię tylko, jak zepsuli już innych, po prostu dla zabawy. Znam ich od dawna i przeklinam te czasy, kiedy miałem z nimi cośkolwiek wspólnego. Żeniąc się z tobą pragnąłem właśnie oderwać się od tego wszystkiego. Jest jeszcze coś — dodał przymykając powieki i spoglądając na nią z dołu z wyrazem udręki, jak ślepiec żebrzący o pensa. — Nie chciałem ci mówić, ale lepiej, żebyś wiedziała, zanim będzie za późno. Wszyscy w mojej rodzinie byli psychicznie niezupełnie w porządku. Oczywiście, ze strony ojca. Nie mógłbym znieść wstrząsu psychicznego. Mój stryj dostał przed śmiercią pomieszania zmysłów. Chyba nie chciałabyś mnie wpędzić w obłęd? — Twój stryj? — zdumiała się Roisin. — Który? — Willie — odrzekł pokornie. — Trzymaliśmy to w wielkiej tajemnicy. Nie chcieliśmy, żeby ktokolwiek wiedział. — Uważam — oburzyła się całkiem serio — że mnie można było powiedzieć o tym wcześniej. Jakkolwiek widok tego wspaniałego mężczyzny u jej stóp wydawał się Roisin niezwykły, teraz myślała nie o nim. Myślała o małym Liamie. Liam był dziwnym dzieckiem. Nie znosił, żeby mu czegoś odmawiano, a jeżeli ktoś do niego przemówił surowym tonem, darł się ze złości wniebogłosy. Czy to możliwe, żeby Liam odziedziczył rodzinną skazę, i czy ona w swojej nieświadomości nie pogarszała sprawy frustrując go zamiast podtrzymywać na duchu i ustępować? Po raz pierwszy naprawdę rozgnie- wała się na Jimmy'ego i poszła na górę, aby popatrzyć na dziecko; uklękła obok łóżeczka i przyrzekła Najświętszemu Sercu Jezusowemu, że już nigdy nie sprzeciwi się swemu synkowi, choćby chciał od niej nie wiem czego. Roisin była poważną młodą kobietą, wiedziała, że nie może narażać na szwank swego małżeństwa czyniąc coś, czego Jimmy by nie pochwalał, toteż zatelefonowała do Josephine i wymówiła się chorobą. Ale była także bardzo kiepskim kłamczuchem. Josephine, która chętnie ściągnęłaby z siebie koszulę, aby poratować bliźniego, usłyszawszy o chorobie Roisin oświadczyła, że natychmiast do niej przybędzie i zajmie się domem. Wówczas Roisin zabrakło odwagi i zaprosiła Josephine do siebie na herbatę. Okropnie się tym denerwowała, wiedziała bowiem, że wyjaśnia- nie zawiłych spraw nie należy do jej specjalności, zwłaszcza jeśli wymaga mówienia rzeczy nieprawdopodobnych, i była pewna, że Josephine przejrzy wszystko na wylot. Rzeczywiście, przejrzała. Już po pięciu minutach zorientowała się, że Roisin działa pod dyktando Jimmy'ego, i aż zbladła z wściekłości. Dosyć już było tego, że nie chciał jej zaprosić do swego domu, ale żeby wyraźnie dawać do zrozumienia, że nie uważa jej za odpowiednie towarzystwo dla swojej żony, o, to już za wiele! Kiedy zdarzało mu się, jako kawalerowi, zachorować, po prostu pakował swoje rzeczy w torbę podróżną, sprowadzał się do jej domu i pozostawał u niej aż do wyzdrowienia. Opowiedziała o tym Roisin, ale ta potrząsnęła tylko głową w rozpaczy. — Cóż ja mogę zrobić? — spytała. — Co się pani żywnie podoba — odrzekła Josephine. — Ja nie pozwoliłabym swojemu mężowi, żeby mi rozkazywał. Nieszczęsna Roisin zrozumiała, że wyjaśnienie tylko częściowe nic tu nie pomoże. — To jedynie dlatego, Josephine — wyznała wreszcie — że boję się przeciwstawiać Jimmy'emu. Widzi pani, to jest rodzinne. Stryj Jimmy'ego był troszkę nienormalny. — Pierwszy raz o tym słyszę. — No tak, szczerze mówiąc, ja także dowiedziałam się o tym dopiero teraz. — Ale kto pani to powiedział? — nalegała Josephine. — On sam, Jimmy. Mówił, że każde zdenerwowanie jest dla niego groźne. — I pani jest zupełnie pewna, że on nie zmyśla? — Czy ktoś powiedziałby taką rzecz o własnej rodzinie, gdyby to nie była prawda? Przecież byłoby to czyste wariactwo. Już wolę, niech to będzie prawda. Chyba pani nie myśli, że jest inaczej? — dodała niespokojnie. — Zbadanie tej sprawy biorę na siebie — odparła Josephine z zawziętością. — Ale jeżeli to jest nieprawda — zapytała płaczliwie Roisin — to może i matka Paddy'ego nie umarła ze zgryzoty? — Matka Paddy'ego? — wykrzyknęła Josephine. — Ona uwielbiała ziemię, po której stąpał. I miała za co uwiel biać. Nie mam pojęcia, Roisin, co naszło pani męża. Jak długo go znałam, nigdy nie wygadywał takich kłamstw. — Nie kłamstwo jest straszne w tym wszystkim — odparła z rozpaczą Roisin. — Josephine, nie pisnęłam nikomu słówka na ten temat i teraz nie mówiłabym o tym, gdybym nie wiedziała, że to nieprawda. W gruncie rzeczy przez cały czas wiedziałam, że to nieprawda. Pani mnie rozumie? Mówię jedynie po to, żeby pani dowieść, jaki on jest szalony. Tamta kobieta z Drumcondra, która rzekomo popełniła z pani powodu samobójstwo... W tym momencie Josephine omal że sama nie dostała szału i tylko poczucie lojalności w stosunku do Roisin powstrzymało ją od tego, aby natychmiast udać się do kancelarii Jimmy'ego i zażądać odwołania na piśmie. Zresztą i tak niczego to nie zmieniło. Bo jedyne wrażenie, jakiego nie wolno mężczyźnie posiać w umyśle własnej żony, to wrażenie, że kieruje się on uczuciem i brak mu wewnętrznej równowagi; kobieta z miejsca zaczyna uważać, że cały ciężar osądu i decyzji spada na jej barki, a każda, która tak myśli, przestaje szanować swojego męża. Toteż Roisin podtrzymywała nadal stosunki z dawną paczką, wypijała po jednym kieliszku, co za każdym razem wprawiało ją w stan miłego szere-mere, i zapłonęła gwałtownym afektem do Cona Bishopa, którego oksfordzki akcent przypominał jej prawdopodobnie Henryka VIII. Roisin i Josephine były sobie nawzajem bardzo oddane, jakkolwiek nie w takim układzie, jak by Roisin pragnęła, to jest z Josephine w roli powiernicy, której opowiadałaby o swej namiętnej miłości do Jimmy'ego. Była raczej powiernicą wysłuchującą wątpliwości co do osoby Jimmy'ego, kobietą, do której Roisin pędziła jak w dym, ilekroć wynikło jakieś nieporozumienie między nią a mężem. Jimmy natomiast, odgrodzony raz na zawsze od dawnych przyjaciół przez swoje kalumnie, zaczął wieczorami chodzić do kaplicy i modlił się, aby jego żona nie popełniła tego, do czego mógłby ją zmusić chyba jedynie wstrząs całej natury; w domu komenderowała nim jak dzieciakiem. OPINIA PUBLICZNA Tak, wiem, o czym myślisz. Myślisz, jak by to było przyjemnie mieszkać w małym miasteczku. Mógłbyś mieć królewskie życie w takim domu ze ślicznym ogrodem i z samochodem, żeby można było wyskoczyć do miasta, ile razy zachce się towarzystwa. Mieszkając w Dublinie, o dwa kroki od przystani statku pocztowego, i pisząc różne kawałki dla amerykańskich czasopism, wyobrażasz sobie, że mógłbyś mieszkać tutaj i pisać, co ci się żywnie podoba, o MacDunphym z naszej Rady Hrabstwa. Zauważ, wcale nie twierdzę, że nie mógłbyś cholernie dużo powiedzieć na jego temat! Ja sam od czasu do czasu mówiłem o nim to i owo. Chodzi mi tylko o to, że nie mówiłbyś o nim długo. To miasteczko łamało twardszych ludzi niż ty. Mnie złamało, a — wierz mi — nie jestem kurczęciem. Kiedy dziesięć lat temu przyjechałem tu po raz pierwszy, myślałem dokładnie to co ty i co myślą wszyscy. W owym czasie — a dzisiaj nic prawie się nie zmieniło — w całym miasteczku nie było jednego mężczyzny pracującego w wolnym zawodzie, który trzymałby w domu gospodynię poniżej sześćdziesiątki, bo każdy się bał, co ludzie mogliby o tym powiedzieć. Właściwie chyba jeszcze i teraz zauważyłbyś, że żadnego z nich nie można nazwać, jak to się mówi, „szczęśliwie" ożenionym. W zbyt wielkim pośpiechu decydowali się na małżeństwo. O, ja naturalnie nie zamierzałem popełnić tego błędu! Kiedy poszedłem do biura pośrednictwa wybierać gospodynię, wybrałem niejaką Bridie Casey, ładniutką siedemnastoletnią dziewuszkę z wioski na wybrzeżu. Jednocześnie przedsięwziąłem środki ostrożności. Pojechałem tam któregoś dnia, gdy dziewczyna została w domu, obejrzałem sobie ich chatę, porozmawiałem z matką, wypiłem filiżankę herbaty i już nie potrzebowałem żadnych rekomendacji. Wiedziałem, że gdyby Bridie w czymkolwiek źle się spisała, jej matka nie będzie się ociągać z wymie- rzeniem odpowiedniej kary. Pozostawała już tylko jedna sprawa, kt3rą chciałem wybadać. — Powiedz mi, Bridie, czy masz chłopca? — spytałem. — Nie, panie doktorze, nie mam — odrzekła z niewinną miną, która mnie bynajmniej nie zwiodła. Lekarz przyzwyczaja się szybko do niewinnych min. — Hm, w takim razie powinnaś się jak najprędzej o niego postarać — powiedziałem na to — bo inaczej nie zatrzymam cię u siebie. Bridie roześmiała się, jakby myślała, że tylko żartuję. Ale ja wcale nie żartowałem. Bo gospodyni czy pokojówka bez własnego faceta to prawie gorzej niż kokoszka z jajem. — Tu nie ma nic do śmiechu — zwróciłem jej uwagę. — Kiedy już będziesz miała chłopca... jeżeli naprawdę go nie masz... to możesz mu powiedzieć, że pozwalam pić moje piwo bez ograniczeń, ale gdybym cię kiedy przyłapał na rozcieńczaniu wodą whisky w butelce, to z miejsca cię wyleję. A teraz uważaj, nie pomyliłem się ani co do Bridie, ani co do jej matki. Możliwe, że dziewczyna nie nadawałaby się do hotelu Shelbourne, ale to, co ugotowała, było ugotowane smacznie, a to, co wyczyściła, wyglądało czysto. Mało tego, potrafiła otaksować pacjenta lepiej niż ja. Nie chciałbym, żebyś mnie źle zrozumiał; jako gosposie czy pokojówki Irlandki są najczęściej do niczego, ale dziewczynie z dobrej irlandzkiej rodziny każda rzecz wychodzi jak z płatka. Była taka ładna, że znajomi, którzy odwiedzali mnie w domu, nieraz naturalnie robili różne uwagi na nasz temat, ale to tylko przez zazdrość. Sami nie mieli odwagi zatrudnić u siebie przystojnej dziewczyny, bo co by ludzie na to powiedzieli. Ale ja wiedziałem, że dopóki dziewczyna ma własnego mężczyznę do pilnowania, nie ściągnie na mnie żadnego kłopotu. Nie, moje beztroskie życie domowe zburzyło coś całkiem innego. Może ty tego nie zrozumiesz, ale w takim miasteczku trzeba diabelskiej sztuki, żeby wydębić gotówkę od pacjentów. Będą ci dawać wszystko, co tylko możesz sobie wyobrazić, wszystko prócz pieniędzy. Tutaj każdą rzecz robi się na zasadzie ,,przyjaźni", jak oni to nazywają. Przypuszczam, że to sklepy zaprowadziły ten zwyczaj, gdyż od stałego klienta właściciel sklepu zawsze oczekuje, że będzie u niego zadłużony, a gdyby spłacił swój dług, oznaczałoby to wojnę na noże. Ludzie uważają, że adwokat czy lekarz powinien oczywiście żyć w taki sam sposób, toteż zamiast pieniędzy dostajesz prezenty: drób, masło, jaja i mięso w takich ilościach, że nawet 'duża rodzina nie dałaby temu rady, a cóż dopiero mówić o kawalerze. Przyjaźń to bardzo piękna rzecz, ale między nami mówiąc, człowiek zdany w początkach swej kariery wyłącznie na przyjaźń nie ma najlepszych widoków. Miałem jednego pacjenta, nazywał się Willie Joe Corco-ran i mieszkał w Ciashanaddig — pochowałem biedaka w zeszłym roku i teraz już mi lżej. Otóż ten Willie Joe musiał być przekonany, że grozi mi stale śmierć głodowa. Którejś niedzieli wróciłem do domu po mszy o dwunastej i gdy podszedłem do barku, aby nalać sobie szklaneczkę whisky, poczułem jakiś bardzo niezwykły zapach. Lekarze są naturalnie uwrażliwieni na zapachy — musimy być na nie wrażliwi — i nie zaznałbym spokoju, gdybym nie zlokalizował źródła tej woni. Przeszukałem więc pokój, przeszukałem hali, wetknąłem głowę nawet do sypialnych pokojów na górze i dopiero na samym końcu zajrzałem do kuchni. Znając Bridie, ani przez chwilę nie kojarzyłem tego zapachu z nią. Gdy wszedłem, stała w czyściutkim bia- łym kitlu, zajęta gotowaniem obiadu, i odwróciwszy się spojrzała na mnie. — Bridie, cóż to za smród, u diaska? Skrzyżowała ręce na piersiach i wsparła się o ścianę. Śliczna dziewuszka, nie znalazłbyś ładniejszej we wszystkich pięciu hrabstwach. ^— Jużem panu mówiła — powiada mi tym swoim cienkim, wysokim głosikiem — to ta połówka wołowiny, co ją we czwartek zostawił Willie Joe Corcoran. Zapaskudziła mi cały dom. — Przecież kazałem ci to wyrzucić. — Kazał pan — mówi ta smarkata takim tonem, jakby przemawiała do najbardziej nierozsądnego człowieka na świecie — tylko pan nie powiedział, gdzie mam wyrzucić. — A co się stało z pojemnikiem na śmieci? — Co się stało z pojemnikiem na śmieci? — powtórzyła. — Nic się nie stało, tylko że śmieciarze będą dopiero we wtorek. — Na miłość boską, dziewczyno, czy w takim razie nie mogłaś tego wyrzucić przez mur na pole? — Na pole! — wykrzyknęła o całą oktawę wyżej, aż głos jej zabrzmiał jak ćwierknięcie konającego wróbel-^ — A co by ludzie na to powiedzieli? — Nie wiem, jak mi Bóg miły, nie wiem — odparłem, chcąc się do niej dostroić. — A ty jak myślisz, co by powiedzieli? — Ludzie są tacy źli, że mogliby Bóg wie co powiedzieć. Przysięgam, musiałem na nią spojrzeć, żeby się upewnić, czy mówi poważnie. Oto siedemnastoletnia dziewczyna z buzią zakonniczki sugeruje mi rzeczy, których prawie nie mogę sobie wyobrazić. — Ależ, Bridie — rzekłem traktując to jako żart — chyba nie przypuszczasz, żeby mówili, że sprowadzam do domu trupy ze szpitala i kraję je na kawałki? — Gorsze rzeczy gadali — pisnęła cieniutko, a ja zrozumiałem, że wyrobiła sobie bardzo kiepskie mniemanie o możliwościach mojej wyobraźni. Ty piszesz książki, więc wydaje ci się, że wiesz to i owo, ale powinieneś posłuchać, o czym rozmawiają pobożne dziewczęta w tym miasteczku. — O mnie gadali? — spytałem ze zdziwieniem. — O panu i o innych — odrzekła Bridie. Wtedy, psiakrew, straciłem cierpliwość. — Nic dziwnego, że gadają — palnąłem — jeżeli takie idiotki jak ty zwracają uwagę na ich gadaninę. Jak mnie ktoś rozdrażni, to wpadam w okropną pasję, więc na razie Bridie wystraszyła się więcej mojej złości niż tego, co ludzie mogliby o niej powiedzieć. — Sprowadzę rano chłopca od Keneficka i każę mu to zabrać — zapewniła mnie. — Czy mam dać mu szylinga? — Możesz wrzucić tego szylinga do puszki dla biednych — burknąłem wściekły. — Jadę dziś na kolację do doktora MacMahona i sam to wywiozę. Jeżeli czyjakol-wiek opinia miałaby z tego powodu > ucierpieć, to niech ucierpi moja. Tyle powinna wytrzymać. I pozwól sobie powiedzieć, moja Bridie, że gdybym zwracał uwagę na to, co kto o mnie powie, to nie byłabyś w tej chwili tu, gdzie jesteś. Zachowałem się wobec niej strasznie zjadliwie, ale przecież trzęsła mną złość. Ostatecznie musiałem wypić whisky i zjeść obiad wśród tej okropnej woni, wypełniającej cały dom, a Bridie, ogarnięta paniką, skakała koło mnie jak kura w napadzie hydrofobii. Gdy wychodziłem do spiżarni po tę połówkę wołowiny, wrzasnęła, jakbym jej nadepnął na odcisk. — Matko Boska! Nowy garnitur! — Nie martw się o mój nowy garnitur — mruknąłem. Owinąłem mięso w kilka gazet i wpakowałem do bagażnika w tyle samochodu. Zapewniam cię, że to nie była frajda. Pootwierałem wszystkie okna, ale smród mimo to był okropny, jechałem przez miasteczko niczym zawodnik w wyścigach, a ludzie na chodnikach zadzierali głowy jak myśliwskie psy i węszyli za mną. Nie przejmowałbym się tak bardzo tą historią, gdyby nie fakt, że niedziela jest jedynym dniem, jaki mam dla siebie. W tamtych czasach, kiedy jeszcze nie byłem żonaty, prawie zawsze jeździłem na kolację i karty do Jerry'ego MacMahona. Wiedziałem, że poczciwy Jerry czeka na tę okazję, bo żona trzymała go bardzo krótko, jeśli chodzi o picie. Zahamowałem na szczycie urwistego zbocza, chcąc wyrzucić tam mięso, ale właśnie w momencie gdy rozglądałem się za miejscem, z którego mogłoby się stoczyć na dół bez przeszkód, dostrzegłem wysoka, niedźwiedziowatą postać chłopa nadchodzącego drogą. Miał długą, melancholijną twarz i błędne spojrzenie. W jego wyglądzie było coś ta- kiego, że wolałem, aby nie patrzył na to, co zamierzałem zrobić. Może uznasz, że to dziwne ze strony lekarza, ale taki jestem. —, Piękny dziś mamy wieczór — zagaduje ten chłop. — Prześliczny wieczór, dzięki Bogu — odpowiadam i żeby nie dawać mu pretekstu do zbytniej ciekawości, mówię jeszcze: — Co za przepyszny widok! — Juści — mruknął kwaśno, ledwie rzuciwszy okiem dokoła — widok niczego sobie, ale co z niego przyjdzie ludziom, co muszą tu żyć? Z samego widoku nie wyżyjesz, — Przekrzywił głowę i zaczął mi się uważnie przyglądać; zrozumiałem, że popełniłem wielki błąd odzywając się do niego. — Pan to pewnie artysta? — zapytał. Może zauważyłeś, że jestem bardzo wrażliwy na ludzkie wścibstwo. Nie znoszę tego. Nawet gdy trzeba wypisać swoje nazwisko pod telegramem, robię to zawsze z przykrością, a już nienawidzę bezpośrednich pytań. — Jakim sposobem pan zgadł? — odrzekłem. — I pewnie — ciągnął chłop, odwracając się, aby raz jeszcze przyjrzeć się widokowi — jakby pan to-to wymalował, znalazłby się kupiec na taki malunek. — Właśnie miałem nadzieję, że się znajdzie. Znowu odwrócił się 'i tym razem szacował krajobraz z taką uwagą, jakby to była krowa na jarmarku. — Hm, za taki wielgi widok można by pewnikiem dostać z pięć funtów? — zauważył. — Pięć albo i więcej. — Dziesięć? — Oczy wyłaziły mu na wierzch. — Jeszcze więcej. — To przechodzi ludzkie pojęcie — wymruczał chłop i potrząsnął głową z rezygnacją. — Caluśki ten grunt z pewnością tyle niewart. Nie dziwota, że dzieje się u nas tak, jak się dzieje. Szczęść Boże! — Szczęść Boże! — odpowiedziałem i patrzyłem za nim, gdy znikał wśród skałek, w bok od drogi. Poczekałem chwilę i raptem znów go dostrzegłem, wyglądającego zza skałki jak jakieś dzikie górskie zwierzę; pojąłem, że gdybym tam sterczał aż do samej nocy, to i tak nie zdołałbym się od niego odczepić. Myśl, że obraz może być wart tyle co krowa, całkowicie wytrąciła go z równowagi i prawdopodobnie uważał, że gdyby pozostał tu dostatecznie długo, to mógłby wyuczyć się tej sztuki, a wówczas wymalowałby tyle obrazów, ile kosztuje całe stado bydła. Świadomość tego człowieka nie wznosiła się ponad krowy. Toteż, choćbym miał nie wiem jak piekielnie się męczyć, nie mogłem przecież sprawić mu takiej satysfakcji, żeby zobaczył to, co naprawdę zamierzałem uczynić. Możesz to uznać za krótkowzroczność z mojej strony, ale taki jestem. Wsiadłem z powrotem do samochodu i jazda w dół, do knajpy Barneya Phelana nad samą zatoką. Knajpa Bar-neya jest w tych stronach najlepsza, a sam Barney to niezły typ; wysoki, z fantastycznie niebieskimi oczami, o byle co wpada w podniecenie, no a diabeł z niego wcielony, jeśli chodzi o plotki. Ledwie wychyliłem kieliszek, już mi nalewał drugi. Kilka razy miałem na końcu języka, żeby mu powiedzieć o swoim kłopocie, ale wiedziałem, że ; tego samego wieczora roztrąbiłby gościom w knajpie całą tę historię, która prędzej czy później dotarłaby do Wil-lie'ego Joe Corcorana. Jaki by nie był ten Willie Joe, nie chciałem mu sprawiać przykrości. To jeszcze jedna wielka moja słabość. Nie lubię nikomu sprawiać przykrości. Był to błąd, oczywiście, bo gdy wyszedłem z knajpy, od razu zobaczyłem owego chłopa z gór i jeszcze dwóch kmiotków; zaglądali do bagażnika w moim samochodzie, gdzie znajdowała się paka z mięsem. Na ten widok naprawdę ogarnęła mnie żądza mordu. Nie mogę ścierpieć tego rodzaju chamskiego wścibstwa. — No — powiedziałem odpychając ramieniem chłopa z gór — mam nadzieję, że zobaczyliście coś ciekawego. W tej samej chwili z gospody wyszedł Barney, wycierając ręce w fartuch i szczerząc dwa przednie zęby jak łasica. — Panie doktorze, a co, dobierali się panu do wozu? — zwrócił się do mnie. — Ho, ho — mruknął niedźwiedziowaty chłop do swoich dwóch towarzyszy. — To tera już jest dochtorem! — A coś ty myślał, głupi, że kim jest ten pan, do stu par diabłów? — huknął Barney. — Jakżem gi? widział ostatni raz, to onże był malarz — odrzekł wariat. — I pewnie się rozglądał tam w górach, żeby zarobić parę groszy przy malowaniu waszych chałup? — zadrwił Barney. — Chałupy mogą być bidne, ale ludzie są prawdomówne — odparł wariat dostojnym tonem. — A niech was diabli — rozeźlił się Barney nacierając na chłopa — może jeszcze powiecie, że nie znam pana doktora od tamtych czasów, jak latał w krótkich portkach? — Żaden człowiek nie zna duszy drugiego człowieka — odpowiedział chłop z gór i znowu potrząsnął głową. — Na miłość boską, panie Barney, nie zawracaj pan sobie głowy tym nieszczęsnym błaznom — wtrąciłem się między nich. — Moja wina, że pomagam sprowadzać na świat takich jak on. To i tłuczenie kamieni to najgorsze ze wszystkich bezużytecznych zajęć. — Ja bym tam nic nie gadał na tłuczenie kamieni — zauważył mieszkaniec gór. — Może już niezadługo niektóre ludzie, co tu stoją, będą tłuc kamienie. Na te słowa zakląłem paskudnie i odjechałem w kierunku domu Jerry'ego MacMahona. Spojrzawszy w lusterko nad kierownicą, zobaczyłem na środku szosy Barneya w otoczeniu trzech chłopów, którzy gwałtownie wymachiwali rękami. Pomyślałem, że mimo wszystkich moich ostrożności Barney będzie miał o czym opowiadać gościom tego wieczora i że bohaterem jego opowieści nie będzie Willie Joe. Będę nim ja. Uprzytomniłem sobie również, że od początku zachowywałem się jak najbardziej niewła- śeiwie. Gdybym był prawdziwym mordercą i usiłował pozbyć się prawdziwego trupa, nie mógłbym chyba zachowywać się bardziej podejrzanie. A dlaczego tak postępowałem? Bo nie chciałem, żeby ludzie gadali o moich sprawach. Nie wiem, co to takiego siedzi w Irlandczykach, że boją się ludzkiego gadania. Nie znaczy to, żeby ich sprawy miały być gorsze od spraw innych ludzi, tylko zachowujemy się tak, jakby były gorsze. Zatrzymałem samochód w doskonałym miejscu nad brzegiem zatoki, z dala od jakiejkolwiek osady. Mogłem natychmiast wyrzucić wołowinę, ale coś we mnie jakby pękło. Przechadzałem się wolno po drodze tam i z powrotem, rozglądając się w prawo i lewo, aby się upewnić, czy nikt' mnie nie obserwuje. Byłem absolutnie bezpieczny, ale w górze, o dobrą milę ode mnie, zobaczyłem idącego przez pole chłopa i postanowiłem zaczekać, aż zniknie mi z oczu. Właśnie to mnie zgubiło, bo chłop, obejrzawszy się w pewnej chwili przez ramię, dostrzegł stojącego na drodze obcego człowieka z samochodem i naturalnie także przystanął, przekrzywiając głowę jak czujny stary seter. Zrozum, że o nic go nie winie! Winie wyłącznie siebie. Aż do tamtego dnia nigdy nie odczuwałem ani krzty współczucia dla nerwicowych pacjentów, wmawiających sobie choroby, których wcale nie mają, ale oto ja, lekarz, wmawiałem sobie chorobę, której nie miałem, i to bez żadnego usprawiedliwienia. Mięso śmierdziało już okropnie, wiedziałem, że trzeba będzie kilku dni, żeby ten zapach wywietrzał z wyściółki samochodu. Jerry MacMahon czekał na mnie w Cahirna-mona z butelką whisky, której żona nie pozwalała mu tknąć przed moim przyjazdem, a ja nie mogłem tam je- chać, bo się bałem, że Jerry będzie strasznie się ze mnie wyśmiewał. Spojrzałem znowu w górę i spostrzegłem, że człowiek idący'polem równolegle do drogi widocznie się rozmyślił. Zszedł niżej, do furtki w ogrodzeniu, oparł się o nią rękami i zapaliwszy fajkę podziwiał widok zatoki i gór. To była ta ostatnia kropla. Zrozumiałem, że nawet jeśli pozbędę się wołowiny, mimo wszystko niedziela będzie zmarnowana. Wsiadłem do samochodu i pojechałem prosto do domu. Wyjąłem z barku butelkę whisky i nalałem sobie porcję, która wydała mi się w możliwy do przyjęcia sposób proporcjonalna do sumy moich cierpień. Ledwie usiadłem ze szklaneczką, weszła bez pukania Bridie. Po- winienem był ci powiedzieć o tej jedynej wadzie dziewczyny — przez cały czas, jak u mnie pracowała, nie mogłem jej nauczyć pukania. Daję słowo, że podskoczyłem, jak ją zobaczyłem na progu. Zawsze bardzo na siebie uważałem i takie podskakiwanie było u mnie czymś nowym. — Nie mówiłem ci, żebyś pukała, nim wejdziesz do pokoju? — krzyknąłem na nią. — Zapomniałam — odrzekła udając, że nie spostrzega mojego stanu. — To pan nie pojechał do pana doktora MacMahona? — Nie. — A wyrzucił pan tę wołowinę? — Nie. — Widząc, że Bridie czeka na jakieś wyjaśnienie, dodałem: —. Za dużo było ludzi naokoło. — Coś takiego! — powiedziała z zadowoleniem. — Chyba będziem musieli zagrzebać w ogrodzie, jak się ściemni? — Chyba tak — odparłem nie zdając sobie sprawy, że w momencie wymawiania tych słów oddawałem się duszą • i ciałem w ręce tej kobiety. Wieczorem wziąłem łopatę i wykopałem głęboki dół w ogrodzie za domem, a Bridie upchnęła w nim połówkę wołowiny. Ciekawa rzecz, że przy tej robocie rozmawialiśmy cały czas szeptem, oglądając się na tyły innych domów przy naszej ulicy, aby się przekonać, czy ktoś nas nie podpatruje. Ale ten kamień z serca, kiedy już było po wszystkim! Odczuwałem życzliwość nawet w stosunku do Bridie. Potem poszedłem do Jima Donoghue, znajomego dentysty, i po paru kieliszkach opowiedziałem mu całą historię. Obaj pękaliśmy ze śmiechu. Jeśli -powiadam, żeśmy pękali ze śmiechu, to wcale nie , znaczy, żebym uważał tę historię za śmieszną. Dla mnie nie była ani trochę śmieszna, dopóki się nie skończyła. Nie uwierzyłbyś, jaki okropny skandal wybuchł na temat mnie i Bridie. Zdziwiłbyś się, że ludzie mogą sobie wyobrazić coś podobnego, a cóż dopiero powtarzać naokoło. Tamten dzień odmienił moje życie... śmiej się, śmiej! Mnie było nie do śmiechu, zanim to wszystko przycichło. Do tamtej pory guzik mnie obchodziło, co kto o mnie myśli, ale potem bałem się własnego cienia. Wobec całej tej gadaniny byłem zmuszony zwolnić Bridie i naturalnie, zanim rok upłynął, ożeniłem się jak wszyscy inni... A propos, kiedy ci wspominałem o nieszczęśliwych małżeństwach, to nie miałem na myśli swojego. Moja żona i ja żyjemy z sobą bardzo dobrze. Wspomniałem o tym jedynie w tym celu, żeby ci zwrócić uwagę, co mogłoby oczekiwać ciebie, gdybyś kiedy zwariował i sprowadził się tutaj na stałe. Takie miasteczko potrafi zgiąć żelazo. A jeżeli mi nie dowierzasz, to tylko dlatego, że nie wiesz, co oni mówią o tobie. AKT MIŁOSIERDZIA Ksiądz Maginnis, proboszcz miejscowej parafii, nie lubił młodszego wikarego, księdza Galvina, i ksiądz Fogarty rozumiał dlaczego. Była to niechęć fachowca do amatora, choćby nie wiem jak utalentowanego, a przecież nikt nie mógłby powiedzieć, że ksiądz Galvin jest szczególnie utalentowany. Maginnis był fachowcem do szpiku kości. Jeździł właściwym samochodem, znał właściwych ludzi, a w rozmowie umiał się dostosować do każdego towarzystwa, nawet do towarzystwa kobiet. Aby wprowadzić swojski nastrój, zmieniał nawet wymowę: innym akcentem rozmawiał o samochodach z Deasym, właścicielem garażu, a zupełnie innym z jego pracownikiem Lavinem, i uśmiechał się dobrotliwie na myśl o swoim ciepłym podejściu do ludzi. Galvin był chudy, blady, przewrażliwiony, uczuciowy. W momentach kiedy powinien by zachować powagę, wyrywał się z jakimś głupim dowcipem i z miejsca kładł rozmowę, a jeżeli zdarzyło mu się roześmiać z czyjegoś dowcipu w odpowiednim miejscu, to miał minę lekko zi- rytowaną, jak gdyby trudno mu było cierpliwie znosić towarzystwo osób, które go zmuszają do śmiechu. Zamartwiał się drobnymi kłopotami i tym, co ludzie pomyślą, aż kiedyś Fogarty zapytał go bez ogródek: „Co za róż- nica, u diaska, co pomyślą?" Galvin odwrócił smutne oczy i powiedział: „Przypuszczam, że ksiądz ma rację." Jego odwiedziny nie przeszkadzały jednak specjalnie Pogarty'emu, chyba że właśnie zaprosił innych księży na kielicha i karty. Galvin brał wówczas kieliszek białego wina albo innego, równie niewinnego trunku i przez pół godziny obracał go w palcach niezdarnie, jakby to był patentowany przyrząd do zatrudnienia rąk, z którymi nie wiedział, co zrobić. Gdy któryś z księży opowiadał niewinnie sprośny kawał, Galvin przyglądał się uważnie obrazowi na ścianie, aby nie być zmuszonym reagować. Fogarty, który miał pasję do nadawania przezwisk, ochrzcił go Księdzem Maminsynkiem. Maginnisa przezwał Starym Fachmanem, ale kiedy dotarło to do proboszcza, jak każde słowo wypowiedziane przez księdza dociera do osoby zainteresowanej, Fogarty nic z tego powodu nie ucierpiał. Maginnis był zadowolony, że jego wikary ma dobrze w głowie. Czasem zapraszał Fogarty'ego na obiad w niedzielę, ale bardzo prędko przestał zapraszać Galvina i Fogarty znowu go rozumiał. Maginnis był fachowcem, nawet jeśli chodzi o te obiady. Zakrapiał mięso jednym gatunkiem wina, a kurę innym i lubił, żeby gość umiał się na tym poznać. Lubił także, aby gość przed obiadem wypił dwie duże whisky i aby mówił coś sensownego o winie; a kiedy już wysmakował wszystkie sekrety swej kuchni, odchylał się na oparcie krzesła, zapalał cygaro i zaczynał opowia- dać kawały. Bardzo dobre kawały, przeważnie o księżach. „Czy ja. już księdzu opowiadałem tę historię o kanoniku Murphym? — huczał na cały pokój z rozpromienioną tłustą gębą. — Ach, to coś pysznego! Kanonik Murphy wybrał się z pielgrzymką do Rzymu, a po powrocie miał o tym kazanie. «No więc, ukochani bracia w Chrystusie, zostałem przyjęty na specjalnej audiencji u Jego Świątobliwości i Jego Świątobliwość pyta mnie: 'Gdzie ksiądz kanonik teraz pracuje?' 'W Dromod, Ojcze Święty' — powiadam. 'Jakaż to parafia, księże kanoniku?' — pyta mnie Jego Świątobliwość. 'O, bardzo miła, taka zaciszna para-fijka, Ojcze Święty' — powiadam. 'A parafianie, zacni ludzie?' 'No cóż, nie najgorsi, proszę Waszej Świątobliwości' — mówię na to. 'A cnotliwie żyją?' — pyta mnie papież. 'Hm, Ojcze Święty — powiadam — żyją tak samo cnotliwie jak inni, chyba że im się zdarzy popić.' 'Proszę mi też powiedzieć, księże kanoniku — mówi Jego Świątobliwość — a daniny na Kościół płacą?' No, wtedy jakby mi mowę odjęło. 'Tu się poddaję, Ojcze Święty — powiadam. — Tu się poddaję.'*" W skrytości ducha Fogarty uważał Maginnisa za komedianta, większość zaś jego kawałów za wytwory własnej fantazji, nigdy jednak nie popełnił błędu niedoceniania go i dobrze mu było z tym wewnętrznym poczuciem przynależności, które zawdzięczał Maginnisowi, przynależności do grupy najlepszego gatunku — zrównoważonej, ludzkiej i niezbędnej. W czasie posiłków na wikarówce Galvin objawiał skłonność do pogodnej i bezcelowej paplaniny, która drażniła Fogarty'ego. Młodszy kolega nafaszerowany był strzępkami wiadomości z gazet i czasopism — o nowych sztukach teatralnych i książkach, których sam nie miał nigdy oglą- dać ani czytać. Fogarty był młodym człowiekiem o zmiennych nastrojach i lubił albo milczeć, albo też wdawać się w długie, żarliwe roztrząsania na temat miejscowych skandali, które, w miarę jak o nich opowiadał, nabierały barw coraz bardziej mrocznych i romantycznych. Był strasznie niedyskretny w tego rodzaju sprawach. „Wiadomo, że ten facet zabił własnego ojca" — powiedział kiedyś przy stole. Galvin spojrzał na niego z zafrasowaną miną. „Czy rzeczywiście ksiądz myśli, że go zabił?" — zapytał, jak gdyby Fogarty nic myślał rzeczywiście absolutnie wszystkiego, co mówił, w momencie gdy to mówił. I na domiar złego dorzucił: „Nie powtarzałbym raczej takich rzeczy... to znaczy, nie mając na to dowodów." Pewnego razu Fogarty powiedział do Maginnisa: „Rzymianie obsadzili wody państwowe kastratami, ale my jesteśmy bardziej oświeceni. Wolimy naturalnych eunuchów." Maginnis uśmiał się serdecznie; lubił puszczać dalej tego rodzaju powiedzonka. Kiedy zaś Galvin, wróciwszy ze skromnego lunchu n jakichś starych panien, swoim zwyczajem wystąpił z niedo-warzonymi propozycjami, Maginnis po prostu zgniótł go na miazgę, a Fogarty przyglądał się temu ze złośliwą uciechą. Zdawał sobie sprawę, że to już zaczyna pachnieć prześladowaniem, ale właściwie nie był pewny, który z tych dwóch ludzi więcej cierpi. Gdy usłyszał huk w środku nocy, nie wiedział, co to jest, i czekał na jakiś dalszy odgłos, ale po chwili wstał i zapalił światło. W korytarzu, przed drzwiami swego pokoju, stała w deszczowym płaszczu gospodyni ze złożo- nymi nabożnie rękami. Była to wdowa, która przeżyła jakąś tragedię; Fogarty jej nie lubił, nie wiadomo dlaczego uważał, że ma urokliwe spojrzenie, i zawsze zwracał się do niej najbardziej rozkazującym tonem. — Co to takiego, Mary? — zapytał. — Nie wiem, proszę księdza — odrzekła szeptem. — Zdawało mi się, że to w pokoju księdza Galvina. Fogarty zaczął znów nasłuchiwać. Z pokoju Galvina nie dochodził żaden odgłos, zapukał więc i otworzył drzwi. Zamknął je natychmiast z powrotem. — Niech Mary wezwie doktora Carmody'ego, ale już! — rzucił szorstko. — Co się stało, proszę księdza? Wypadek? — Tak, bardzo poważny wypadek. A jak Mary załatwi z doktorem, to proszę skoczyć na plebanię do księdza Ma-ginnisa i prosić, żeby przyszedł. — Ach, to ten stary rewolwer! — jęknęła cicho. — Zawsze się go bałam. Zatelefonuję do pana doktora. — Zeszła spiesznie po schodach na dół. Fogarty także zszedł na dół po święte oleje, które trzymali w szafce w bawialni. Słyszał, jak Mary labiedzi do słuchawki: „Nic nie wiem, panie doktorze. Ksiądz Fogarty powiedział, że nieszczęśliwy wypadek." Wrócił na górę i zanim przystąpił do namaszczania zmarłego, zabrał z łóżka rewolwer. Zaledwie skończył swoje czynności, •drzwi się otworzyły i zobaczył proboszcza w niebieskim szlafroku w kwiaty. Maginnis podszedł do łóżka i wpatrywał się przez chwilę w spoczywającą na nim postać. Potem popatrzył znad okularów na Fogarty'ego; twarz miał prawie zupełnie bez wyrazu. — Obawiałem się czegoś podobnego — powiedział w pełni świadomości tego, co zaszło. — Wiedziałem, że był trochę niezrównoważony. — Czy ksiądz proboszcz nie przypuszcza, że to mógł być wypadek? — zapytał Fogarty, choć zdawał sobie sprawę, że pytanie jest śmieszne. — Nie — odparł Maginnis spoglądając na niego przez szkła okularów, po czym opuścił wzrok. — A ksiądz wikary? — Ale jak on potrafił zdobyć się na taką rzecz? — zapytał Fogarty z niedowierzaniem. — Ach, któż to może wiedzieć? — odrzekł Maginnis prawie zniecierpliwionym tonem. — Z takimi słabymi charakterami trudno cokolwiek powiedzieć... Zdaje się, że nie zostawił żadnego listu? — Nic nie zauważyłem. — Szkoda, że wezwał ksiądz akurat Carmody'ego. — Bo Galvin u niego się leczył. — Wiem, wiem, ale mimo wszystko on jest młody i trochę niedojrzały. Wolałbym starszego człowieka. Powinien ksiądz jasno zdawać sobie sprawę, że mamy trudny problem do rozwiązania — dodał z nagłym zdecydowaniem. — Bardzo poważny problem. Fogarty'emu nie trzeba było tego tłumaczyć. Najgorszą rzeczą, jakiej kapłan może się dopuścić, jest samobójstwo, gdyż zaprzecza ono jak gdyby wszystkiemu, co nadaje sens powołaniu kapłana — opatrzności Bożej, boskiemu miłosierdziu, przebaczeniu, niebu i piekłu. Kościół nie ma prawa uznać, że któryś z Bożych pomazańców może dojść do takiego stanu rozpaczy. Wywołałoby to zbyt wielki skandal. To jest po prostu nie do przyjęcia. — Zdaje się, że to jego samochód — zauważył Maginnis. Carmody wbiegł szybko po schodach, z torbą lekarską w ręku; spod samodziałowej marynarki wyglądały nogawki różowej piżamy. Był to wysoki młody mężczyzna w oku- larach, z długą, dowcipną twarzą błazna, do której w normalnych warunkach dobrze pasował jego sposób bycia, ale Fogarty wiedział, że jest on dobrym, sumiennym leka- rzem. Pracował przez kilka lat w angielskim szpitalu i zaraził się tam szczerością w sposobie mówienia, która wydawała się Fogarty'emu orzeźwiająca. — Chryste Panie — powiedział ogarniając spojrzeniem pokój. Podszedł do łóżka i uważnie obserwował zmarłego. — Biedny Peter! — dodał po chwili. Wziął rewolwer z nocnego stolika, na którym położył go Fogarty, i zaczął go oglądać. — Powinienem był mieć go bardziej na oku — powiedział ze smutkiem. — Teraz niewiele mogę dla niego zrobić. — Przeciwnie, doktorze — zabrał głos Maginnis. — Nigdy nie mógł pan zrobić dla niego więcej niż obecnie. — Rzucił Fogarty'emu znaczące spojrzenie. — Czy ksiądz byłby tak dobry sprowadzić mi tutaj Jacka Fitzgeralda? Proszę rozmawiać z nim samym i chyba nie potrzebuję prze- strzegać, żeby ksiądz uważał na to, co mówi. — O tak, będę ostrożny — zapewnił Fogarty z posępną determinacją. Miał w swojej naturze coś, co zawsze reagowało na nutę melodramatu, a poza tym zorientował się, że Maginnis chce porozmawiać z Carmodym w cztery oczy. Zatelefonował do Fitzgeralda, przedsiębiorcy pogrzebowego, a następnie wrócił na górę, aby się ubrać. Było rzeczą jasną, że nie zażyje już więcej snu tej nocy. Usłyszał, jak go wołają, i wszedł po raz drugi do pokoju Galvina. Tym razem poczuł się naprawdę wstrząśnięty niezwykłą sceną: gruby, łysy proboszcz w szlafroku i młody doktor z nasępioną miną, w rozchełstanej piżamie pod marynarką. Poznał, że się kłócili. — Może ksiądz wikary pomówi z doktorem Carmodym? — zaproponował dobrotliwie Maginnis. — Tu nie ma o czym mówić, księże wikary — rzekł Carmody, oficjalnie tytułując Fogarty'ego, choć w stosunku do przyjaciół nigdy nie używał tytułów. — Nie mogę podpisać aktu stwierdzającego zgon naturalny. Ksiądz wie, że nie mogę. To byłoby w rażącej niezgodzie z moją etyką zawodową. — W zgodzie czy nie w zgodzie, ktoś będzie musiał to zrobić, panie doktorze — oświadczył Maginnis. — Jestem proboszczem tej parafii. Widzi pan, ja także w pewnym sensie wykonuję swój zawód. Ale to nieszczęśliwe zdarzenie dotyczy nie tylko pana i mnie. Pociąga za sobą konsekwencje dla całej parafii. — Zawód księdza proboszcza nie wymaga podpisywania się swoim nazwiskiem pod kłamstwem — odrzekł Car-mody gniewnie. — Ale ode mnie ksiądz żąda, żebym to uczynił. — O nie, panie doktorze, ja nie nazwałbym tego kłamstwem — sprzeciwił się z godnością Maginnis. — Zastanawiając się nad istotą kłamstwa musimy brać pod uwagę jego dobre i złe skutki. Nie widzę absolutnie żadnego dobrego skutku, jaki mógłby wyniknąć ze skandalu wokół śmierci tego biednego chłopca. Absolutnie żadnego. Natomiast przewiduję nieobliczalne szkody. — Ja także — wykrzyknął Fogarty. Głos jego zabrzmiał, nawet w jego własnych uszach, zbyt donośnie i za bardzo pewnie. — Rozumiem — rzekł Carmody sarkastycznie. — I uważa ksiądz, że w dalszym ciągu powinniśmy pomstować na Szwedów i Duńczyków z racji statystyki samobójstw w ich krajach, tylko dlatego że oni nie fałszują swoich statystyk tak jak my. Na miłość boską, człowieku, nie mógłbym już nigdy mieć dla siebie szacunku. Fogarty zrozumiał, że Maginnis miał słuszność. Pod pewnymi względami Carmody był zanadto niedojrzały. — Wszystko to bardzo pięknie, mój Jimie, ale miłosierdzie chrześcijańskie jest chyba ważniejsze od statystyk — powiedział błagalnie. — Czy nie możesz zapomnieć o tych cholernych statystykach? Przecież ksiądz Galvin nie był tylko pozycją statystyczną. Był człowiekiem, był kimś, kogo obaj znaliśmy... No, a jego rodzina? — A matka? — spytał proboszcz ze szczerym patosem. — Zdaje się, doktorze, że pan także ma matkę? — I ty chcesz, żebym jutro stanął' przed panią Galvin i powiedział, że jej