NIE MA LITOŚCI (Bież poszczady) ALEKSANDER ZORICZ ROZDZIAŁ l „...I MODLITWA ZAMIAST GUTEN MORGEN" Luty 2622 r. Obóz moralnego oświecenia im. Bedżada Sawane Planeta Glagol, układ nieznany Nigdy bym nie przypuszczał, że obóz dla jeńców wojennych może podpadać pod określenie „malowniczy". Krajobraz robił wrażenie. Podobno najpiękniejsze góry na Ziemi są w Dyrektorii Południowoamerykańskiej. Nigdy tam nie byłem, więc nic nie mogę powiedzieć. Za to krymskie płaskogórza Mangup i Czefut znam jak własną rękę. I gdyby każdą taką krymską górę rozciągnąć na boki, porządnie wydłużyć, a potem zwielokrotnić, wyszłoby coś, co trochę przypominałoby tę dziurę, do której zaniósł mnie podły los. Na wschodnim brzegu płaskowyżu bielała cytadela zbudowana z ociosanych bloków naturalnego kamienia (żadnego prozaicznego pianobetonu). Wzniesiono ją na planie trapezu. Dłuższym bokiem była zwrócona do wąwozu, oddzielającego plateau od sąsiedniej góry, krótszym - do strefy obozu jeńców wojskowych. Cztery wieże na rogach, piąta w centrum. W głównej wieży mieścił się węzeł łączności, radary kontroli powietrznej i dwie wyrzutnie pocisków przeciwlotniczych. U podstawy wieży mieściły się koszary strażników, maleńki szpital polowy, kuchnia, garaże i dwa kamienne budynki - jeden dla pechlewanów, drugi dla zaotarów. W cytadeli mieszkali konkordiańczycy. A my, wzięci do niewoli oficerowie Narodów Zjednoczonych, zajmowaliśmy bloki ustawione w dwóch grupach na zachód od cytadeli. Szósta wieża - okrągła, przysadzista, klony nazywały ją dachma - stała na uboczu. Na szczycie dachmy kładzie się nieboszczyków, żeby ich ciała zostały rozszarpane przez drapieżne ptaki, a kości wybielały na wietrze. I chociaż w tych górach (a pewnie na całej planecie) nie było drapieżnych ptaków, to nie mógł być powód, dla którego konkordiańczycy odstąpiliby od ducha i litery swojej religii. W czasie mojego pobytu w obozie na szczycie dachmy złożono szczątki czterech osób, ale o tym potem. Mogliśmy się poruszać po całym terenie cytadeli, byleśmy nie wychodzili za bramę. Za bramę wypuszczano nas w składzie oddziału zaopatrzeniowego - trzy razy na dobę oddział odbierał żarcie dla całego obozu. Raz na dwa dni wydawano papierosy, raz na tydzień zmieniano pościel. Do plateau można się było dostać na trzy sposoby. Po pierwsze, przylecieć helikopterem. Po drugie, przyjść pieszo. Zachodnie zbocze, w odróżnieniu do wschodniego, było dość łagodne. Po trzecie, przyjechać. Do cytadeli dochodził most, całkowicie odgrodzony jej murami od sektora jeńców wojennych. Most, piękny, ażurowy i kruchy, łączył naszą górę z sąsiednią. Tam droga przecinała płaskowyż i spadała serpentynami w dół, do niewidocznej z naszego obozu doliny. Właśnie tą drogą w zamkniętych wojskowych ciężarówkach przywożono do obozu jeńców. Kosmodrom znajdował się daleko stąd, za szczerbatym szaro-niebieskim pasmem górskim, zajmującym cały wschodni sektor horyzontu. Miejscowa infrastruktura wydała mi się nieco dziwna. Po co umieszczać obóz na takim zadupiu? Po co budować kilometrowy most z jednej góry na drugą, skoro ta droga kończyła się cytadelą? Dlaczego nie uciekliśmy z obozu? Czym zajmowaliśmy się w niewoli? Czy dręczono nas psychicznie bądź fizycznie? Gdy nadszedł czas, na każde z tych pytań odpowiedziałem co najmniej sto razy. Zajęcia prowadził, jak zwykle, major wychowawca Kirder, niski blondyn, którego wygląd obalał powszechne przekonanie, że wszystkie klony jak jeden mąż przypominają skandynawskich berserków z głowami Azerbejdżan. Zresztą Kirder nie był klonem - w końcu jak wszyscy oficerowie wychowawcy w obozie należał do kasty zaotarów. - A teraz, panowie, powiedzcie mi... - Major zmrużył oczy. - Jak brzmią trzy cnoty główne? Kirder nie dodał „w nauce Zaratustry" czy „w naszej wierze". Gdy konkordianiec zadaje pytanie z dziedziny religii, etyki bądź teologii, zawsze ma na myśli swoją religię, etykę i teologię. Inne religie traktuje jako ciekawe gałęzie nauk humanistycznych, z których można czerpać fakty w celu wzbogacenia swojej erudycji. Znałem odpowiedź na to pytanie, więc podniosłem rękę. O ułamek sekundy wyprzedził mnie porucznik Kostadin Złoczew. Po twarzy Kirdera przemknął cień niezadowolenia. - Tak... Złoczew - raz, Puszkin - dwa, Hodemann - trzy, Swintiłow - cztery. Trochę mało jak na dwudziestopięcioosobowe audytorium. A przecież o tej kwestii rozmawiamy już drugi tydzień. Nie uwierzę, żeby oficerowie, którzy otrzymali wykształcenie w najlepszych akademiach Wielkiej Rasy, nie mogli zapamiętać tak podstawowych, a jednocześnie pożytecznych rzeczy. Panie Stiepaszyn, czy naprawdę nie zna pan trzech cnót głównych? - Znam, ashwant Kirder - mruknął Stiepaszyn, porucznik osnazu, jednostek specjalnych, w naszym baraku zwany Lowa-Osnaz. Chłopak miał strasznego pecha. W pierwszych minutach wojny ich koszary na Lucii oberwały z głównego kalibru konkordiańskich liniowców. Z kompanii osnazu zostały niedobitki. Nieprzytomny Stiepaszyn, z ranami od odłamków, przeleżał w ruinach dwa dni, zanim wyczuły go psy zwiadowcy konkordiańskiego desantu. To znaczy, tu akurat miał szczęście, bo gdyby go nie znalazły, zdechłby w tych ruinach, nie odzyskując przytomności. Jego pech polegał na tym, że nie miał okazji powalczyć. Tyle lat przygotowują człowieka do wojny, a jak przychodzi co do czego, może jedynie posłuchać wykładów w obozie moralnego oświecenia. - Dlaczego w takim razie nie podniesie pan ręki, panie Stiepaszyn? - Nie widzę takiej potrzeby. - Ach tak? A to dlaczego? I czemu pańscy towarzysze: Złoczew, Puszkin, Hodemann i Swintiłow widzą, a pan nie? A zresztą ma pan prawo nie informować mnie o zakresie swojej wiedzy. Ale rozkaz personelu obozu musi pan wykonać... Starszy porucznik Stiepaszyn! -Tak jest! Lowa-Osnaz stanął na baczność. Takie są reguły gry - skoro masz mundur i dystynkcje, to znaczy, że w niewoli także jesteś żołnierzem i musisz wykonywać rozkazy dowództwa. Wprawdzie dowództwo się zmieniło, ale regulaminu i subordynacji nikt nie odwoływał... - Proszę podać trzy cnoty główne. - Tak jest, aszwant Kirder! Trzy cnoty główne to dobra myśl. dobre słowo, dobry czyn. - Dobrze... Starszy poruczniku Stiepaszyn! -Tak jest! - Jak miała na imię trzecia żona Zaratustry? Uuu, z tym już gorzej. Kto by tam pamiętał, jak jej było na imię... Ale Stiepaszyn jednak odpowiedział: - Chloja, aszwant Kirder! - Podobnie, ale nie do końca prawidłowo. Chloja to imię biblijne, a nie awestyjskie. Kto pomoże porucznikowi Stiepaszynowi? -Kirder obrzucił uważnym spojrzeniem naszą polankę do zajęć. Kto pomoże! No prawie jak w szkole! Wzruszyłem się do łez. Teraz już nie rwaliśmy się do odpowiedzi. I tylko Złoczew z uśmieszkiem wyższości sygnalizował wyciągniętą w górę prawą ręką: A ja wiem, ja wiem wszystko! Bo jestem z Globalnej Agencji Bezpieczeństwa, tralala! I moją specjalizacją jest Konkordia! Pod względem tej wszechwiedzy Kostadin przypominał mi mojego serdecznego przyjaciela, Kolę Samochwałowa. Kola... Przypomniałem sobie ten dzień, w którym jego uważałem za zaginionego bez wieści, a siebie za uratowanego z niewoli, i te kilka minut, gdy wszystko się diametralnie zmieniło... W efekcie ja zaginąłem (z punktu widzenia naszego skrzydła), a Kola szczęśliwie wrócił i jeszcze zgarnął medal za atak na Bałcha... Jeśli tylko naprawdę wrócił. Skąd miałem wiedzieć, czy załoga lotniskowca Trzech Świętych odeszła wtedy przez x-matrycę. czy może tak oberwali, że tylko promieniowanie reliktowe po nich zostało... - Nie, poruczniku Złoczew, prosiłbym, żebyście już do końca zajęć się nie zgłaszali. Wiem, że znacie wszystkie odpowiedzi na moje pytania - te, które padły, i które jeszcze padną, to wynika z waszych dokumentów, abrewiatura GĄB nie jest mi obca. Chciałbym usłyszeć odpowiedź któregoś ze starszych oficerów, powiedzmy, kapitana drugiej rangi Szczegolewa. Kapitan Szczegolew był dowódcą pułku torpedowców 32. skrzydła 3. Armii Powietrznej. Miał już swoje lata. Karierę diabli wzięli, żona odeszła, córka uciekła do jednego z licznych lewackich guru w Los Angeles... To wszystko złamało tego człowieka jeszcze przed wybuchem wojny. Klony tylko go dobiły, w ciągu trzech dni rozpi-rzając na wysokich orbitach Lucii dwadzieścia sześć z dwudziestu ośmiu torpedowców Szczegolewa, które musiały działać same, bez osłony myśliwców. Dwudziesty siódmy spadł na Lucie z powodu uszkodzenia. Dwudziesty ósmy (ze Szczegolewem na pokładzie) puścił dwie torpedy w lotniskowiec desantowy. Jedną torpedę nieprzyjaciel zestrzelił, druga trafiła w cel, ale nie wybuchła. Jakość naszych torped typu WT 500 to temat na odrębną dyskusję. Wówczas załoga torpedowca zgodziła się ze swoim dowódcą, że jak już ginąć, to z muzyką, i ruszyła, żeby staranować statek wroga. I desant konkordiański płakałby gorzkimi łzami, gdyby nie jeden jedyny pocisk, który zniszczył torpedowcowi dziobowy węzeł dysz manewrowych. Lotniskowiec zdążył dać pełny ciąg i uchylić się przed zderzeniem, a Szczegolewowi zabrakło kilku stopni, żeby zaczepić go choćby skrzydłem. Następnie niesterowny torpedowiec dogoniły myśliwce. Rozpoznając po znakach na usterzeniu maszynę dowódcy pułku, klony najpierw rozwaliły rufowy punkt ogniowy, a potem zaproponowały oddanie się do niewoli. Drugi pilot się zgodził, Szczegolew odmówił, ale drugi pilot złamał rozkaz dowódcy i katapultował ich obu. Zostali zgarnięci już w otwartym kosmosie. Jak na ironię, drugi pilot trafił w ręce konkordiańczyków martwy -jego skafander miał mikroskopijną szczelinę. Na skutek tych wszystkich dramatów Szczegolew był pogrążony w głębokiej apatii. Kirder, z szacunku do wieku i traum kapitana, zazwyczaj nie dręczył go za bardzo. - Kapitanie Szczegolew, powtarzam pytanie. Jak miała na imię trzecia żona Zaratustry? Kapitan odparł beznamiętnie: - Trzecia żona Zaratustry miała na imię Hvovi. Hvovi była córką Fraszaostry. Fraszaostra był krewnym Dżamaspy. Dżamaspa był mężem Pouruczisty. Pouruczista była młodszą córką Zaratustry... Wszyscy, nawet Kirder, słuchaliśmy Szczegolewa z otwartymi ustami. Złoczew aż gwizdnął. On to wszystko wiedział ze względu na charakter swojej pracy, ale kto by przypuszczał, że Szczegolew, który wyglądał jak żywa mumia, tak uważnie słuchał wykładów Kirdera? Dorzucając jeszcze co nieco o królu Wisztapsie, którego doradcą był Dżamaspa, a małżonką królowa Hutaosu, Szczegolew zapytał: - Czy to wystarczy? - Tak, dziękuję panu, kapitanie. Powiedziałbym, że może pan usiąść, ale już pan siedzi. Będę wdzięczny, jeśli następnym razem odpowie pan w pozycji stojącej. - A ja będę wdzięczny, majorze, jeśli zostawi mnie pan w spokoju. Kirder popatrzył uważnie na Szczegolewa. - Obawiam się, że zarówno forma, jak i treść pańskiej prośby łamie regulamin karny obozu. Otrzymuje pan pierwsze ostrzeżenie. Przypominam, że po otrzymaniu drugiego ostrzeżenia zostanie pan umieszczony na pięć dni w karcerze. Kirder skierował pulpit zdalnego sterowania na Szczegolewa i nacisnął przycisk. Z kieszonki Szczegolewa dobiegł melodyjny głosik dowodu osobistego: „Otrzymano pierwsze ostrzeżenie. Administracja obozu oświecenia moralnego żałuje, że kapitan drugiej rangi Szczegolew złamał regulamin karny, i wyraża nadzieję, że nasz gość wyciągnie z tego właściwe wnioski na przyszłość". Szczegolew wyciągnął. Dokument nie zdążył dojść do „przyszłość", gdy kapitan zbladł, wyrwał dowód z kieszeni i zaczął drzeć. A raczej próbował drzeć -dowód był grubą płytką piekielnie mocnego plastiku. Rozzłoszczony Szczegolew rzucił dowód na ziemię i zaczął go deptać, a ponieważ nadal siedział, tyłkiem śmiesznie podskakiwał na drewnianej ławie. Zupełnie jakby tańczył hopaka zaadaptowanego dla siedzących paralityków. - Proszę natychmiast przestać! - zawołał kapitan Gładki, starszy naszej grupy. - Jak panu nie wstyd! Niech się pan opanuje! Kirder wzruszył ramionami. - Otrzymuje pan drugie ostrzeżenie. Nieśmiertelna płytka wygłosiła spod obcasów Szczegolewa: „Otrzymano drugie...". Trzask! Bęc! „Administracja...". Łup! Bęc! „...wyraża...". Poczułem, że się czerwienię. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby oficer się tak zachowywał. Przeklęta wojna! Na polanie pojawił się oddział strażników - czterech rosłych demów w kombinezonach wspomagających z uniwersalnymi pałkami (z trucizną paraliżującą w igłach na czubku pałki oraz innymi atrakcjami). Jedno pchnięcie pałki i Szczegolew, po otrzymaniu porcji trucizny, umilkł. Padł na twarz. Cholerne demy nie miały zamiaru go łapać i gdyby nie kapitan Gładki, biedak rozkwasiłby sobie nos. A ja podniosłem z ziemi, otrzepałem i wsunąłem do kieszeni Szczegolewa nieszczęsny dokument. Klony mają hysia na punkcie różnych dokumentów, dlatego im szybciej zademonstruje się szacunek do tego ich parszywego plastiku, tym mniej kopniaków zaliczy biedny kapitan. Poza tym bałem się, żeby strażnicy nie zaczęli okładać pałkami wszystkich jak leci. W takiej sytuacji ból jest niczym wobec poniżenia. Ale jakoś się udało. Strażnicy przejęli z rąk Gładkiego nieprzytomnego Szczegolewa i zawlekli go w stronę cytadeli, do karceru. A sygnał oznajmił, że minęła właśnie trzydziesta czwarta lokalna godzina, co znaczyło, że zajęcia mamy z głowy i teraz będzie obiad. A między obiadem a kolacją - o szczęście niepojęte! - miał być czas wolny! Ponieważ, jak się dowiedzieliśmy już na porannym apelu, do cytadeli przybywa konwój z kosmodromu i wszyscy, nie wyłączając zaotarów, nie będą mieli dla nas czasu. Konwój był całkiem spory - dwadzieścia ciężarówek. Co przywiozły, mogliśmy najwyżej spekulować. Do dostarczenia nowej partii jeńców wojennych wystarczyła jedna ciężarówka. Dla tej garstki klony nie otwierały nowego bloku, dołączali po jednym, po dwóch do już istniejących grup. My też dostaliśmy jednego nowego. Nawet nie wiedziałem, czy był z nami u Kirdera, czy nie. Gdy opuszczaliśmy „zieloną szkołę" (o, terminologio klonów!), gdzie w cieniu platanów odbywały się zajęcia, spostrzegłem nieznajomego pilota - stał strapiony z boku. Może siedział w ostatnim rzędzie i po zajęciach postanowił rozejrzeć się po okolicy, a może właśnie wyszedł z cytadeli po rozmowie z dowódcą obozu... Później zobaczyłem go znowu na obiedzie. Wszedł do stołówki, rozejrzał się ponuro i podszedł do stolika, od którego właśnie wstali piloci szturmowców, z tego 32. skrzydła w którym Szczegolew dowodził torpedowcami. Pułk szturmowców nie nalatał się za bardzo w tej wojnie - połowę maszyn stracili jeszcze na ziemi, połowę przy starcie. Nowy ostrym ruchem odsunął brudne naczynia na brzeg stołu, walnął tacą o blat i usiadł. Jego kombinezon (mundur lotniczy nr 3) świadczył o tym, że wzięto go do niewoli w czasie lotu bojowego. Z własnego doświadczenia wiedziałem, że każdy pilot, który był obozie choćby dzień, mógł sobie wybrać drelichy z zapasów przywiezionych z naszych magazynów. Ciekawe, gdzie go postrzelili? Miałem ochotę zostawić moich nowych przyjaciół, Ludgera Ho-demanna i Artioma Rewenko, w towarzystwie niezłych sucharów i beznadziejnego kisielu, podejść do nowego i zapytać, co słychać w przestrzeni. Czy bijemy wreszcie klońskich bydlaków, czy ciągle to samo? Daleko jeszcze od zwycięstwa? Powstrzymywało mnie tylko jedno - nie widziałem, czy mam do czynienia z kapitanem, czy szeregowcem. Problem w tym, że kombinezon lotniczy nr 3 nie przewiduje dystynkcji, jedynie nad lewą kieszenią na piersi jest naszywka z nazwiskiem i stopniem. Gdybym był pewien, że to jakiś porucznik, podszedłbym jak nic. Ale jeśli kapitan, lepiej było go nie ruszać. Wyżsi oficerowie, przyzwyczajeni dowodzić całymi oddziałami floggerów, a teraz zmuszeni do słuchania rozkazów konkordiańskich sierżantów, męczyli się w niewoli bardziej niż niżsi stopniem. Ten tutaj mógłby mnie najwyżej odpalić ze słowami: „Dajcie ludziom spokój, poruczniku". A potem zagadałem się z kumplami i nowy wyleciał mi z pamięci. Zastanawialiśmy się właśnie, co się teraz dzieje w naszych okupowanych koloniach. - Nic się nie dzieje - mówił Hodemann. - Wszystko przesrali. Kaput, kapitulacja! Hodemann mówił po rosyjsku całkiem nieźle, tylko plątał się w akcentach, stawiając je, gdzie popadło. Poza tym lubił się wygłupiać, specjalnie wstawiając niemieckie słówka i kalecząc rosyjski. To oszczędzało mu zapamiętywania odmiany przez przypadki i osoby. - Sasza, może powinniśmy Ludgera postawić pod mur za szerzenie nastrojów defetystycznych? - Rewenko się uśmiechnął. - Na własne oczy widziałem, jak dywizja pancerna - cała dywizja, kapujesz! - wycofywała się na Groźnym w las. A wiesz, jakie tam są lasy? - To do Hodemanna. - Wiecznie zielona selwa z drugą warstwą! Z powietrza nic nie widać przez okrągły rok! - Panzerdwision ? Kaput panzerdivision - odpowiedział spokojnie Niemiec. - Szukać z kosmos ślad infrarotten... podczerwony... puszczać rakieta... puszczać sto rakieta... Paf! I nie ma division\ - Coś ty, Ludger! Od razu widać, że z ciebie pilot myśliwca prze-chwytu, a nie samolotu wielozadaniowego! Pojęcia nie masz o zwiadzie celów naziemnych! W lasach Groźnego czołgów byś nie znalazł, nawet gdyby się nie maskowały. A nasi mieli batalion inżynieryjny z całą techniką! Całą fregatę by tak zamaskowali, że grzybki byś na niej zbierał i nic nie zauważył! - Jak to się stało - zapytałem - że klony nie zbombardowały dywizji wcześniej, zanim weszła w las? Przecież mieli przewagę w kosmosie i powietrzu? - Nie do końca, Sasza. Na Groźnym dyslokowali dywizjon okrętów podwodnych obrony przeciwkosmicznej. Wiesz, są takie typu Jurij Dołgorukij... - Myślałem, że je wycofali. - Też tak myślałem, a stały na konserwacji w Dudynce! -Gdzie? - Jest taka dziura na Jeniseju. Jeszcze w dwudziestym pierwszym wieku zbudowali tam zamaskowany schron dla strategicznych rakietowych okrętów podwodnych, żeby Amerykańcy nie załatwili ich w czasie pierwszego ciosu w stare, znane bazy. No i wyobraź sobie, że w zeszłym roku Dołgorukiego i jeszcze jeden bliźniaczy okręt rozkonserwowali, uzbroili w supernowe rakiety przeciwkosmiczne, zamustrowali załogę i wysłali dużymi hansami na Groźny... Duży hans to legendarny wojskowy transportowiec produkcji niemieckiej. Do głównego przedziału ładowni można było wpakować oba wieżowce hotelu Ruś i jeszcze by zostało sporo miejsca. Myślałem, że słysząc o hansach, Ludger wtrąci coś ze swego ulubionego repertuaru. Ze niby Rosja taka wielka i niezwyciężona, a bez Niemców nawet zardzewiałego U-Boota nie może przewieźć z planety na planetę. Ale Ludger milczał i Rewenko mówił dalej: -Wyładowali je i postawili na dyżur bojowy w takiej tajemnicy, że w naszym garnizonie nikt nic nie wiedział. Wywiad klonów przegapił je jak nic! No więc, klonom sił starczyło tylko na to, żeby zdławić naszą naziemną obronę przeciwkosmiczną i wysadzić desant. Chłopaki na okrętach podwodnych szybko ocenili sytuację, wyśledzili na orbicie ciężkie lotniskowce klonów i jak nie walną! Klony mogły się spodziewać wszystkiego, tylko nie ciosu spod wody. Wiesz, że oni w ogóle nie mają systemów analogicznych. Eskadra osłony z wrażenia dała nogę. Tych floggerów, które dostarczyli na kosmodromy naziemne, wystarczyło jak raz na to, żeby odpierać nasze kontrataki, dlatego nie przeprowadzili całkowitej likwidacji naszej dywizji. No a Jurij Dołgorukij z towarzyszami strzelają do floggerów w atmosferze, ale kiepściutko, ich rakiety są nastawione na poważniejsze cele. I wyszło na to, że w kosmosie przewagę miały klony, a na ziemi - my. My nie mogliśmy odbić stolicy Groźnego, oni nie mogli rozgromić naszej dywizji pancernej. Żeby wyjść z tego pata, klony szybko przerzuciły na planetę dodatkowe oddziały rakietowe - i to pod ostrzałem z okrętów podwodnych! Szkoda, że nasi oszczędzali amunicję i nie zdołali rozwalić wszystkich statków desantowych... No i klonom w końcu udało się zebrać siły do ataku. Jak tylko zrobiło się gorąco, nasi się wycofali na pięćset kilometrów - i w las! Osłanialiśmy ich odwrót na ostatnich floggerach z zamaskowanego pasa startowego. Zestrzeliłem dwa szturmowce klonów, a potem mnie trafili. Jak się to wszystko skończyło, nie wiem, ale pod koniec stycznia dywizja jeszcze żyła; nasze okręty podwodne pewnie też. Klony kontrolowały wtedy tylko stolicę, Nowogeorgijewsk. Ludger zmarszczył czoło i odpowiedział poważnie: - Artiom, przepraszam cię, ale to wszystko gówno. Czołgi nie mogą długo bez wsparcia. Jak spalą ostatnie paliwo - wszyscy do niewoli. Alles kaput, stalag i modlitwa zamiast Guten Morgen. Zaśmialiśmy się gorzko. - Słuchajcie - powiedziałem. - A może w okupowanych koloniach jest podobnie jak w naszym obozie? Poniedziałek: materializacja Czystości Absolutnej. Wtorek: mistrzostwa w erudycji. Ile nóg ma żuk mutant z Andobandu? Dlaczego kosmos jest czarny? Jak się nazywał trzeci monarcha dynastii Sasanidów? Środa: wykład o bohaterze Bedżadzie Sawane. - W czwartek - podjął Rewenko - masowy przegląd reportażu o sukcesach melioratorów Trajtaony. Milion kilometrów osuszonych bagien! Tryliony komarów zdychają bez dachu nad głową! - Natilrlich. - Hodemann skinął głową. - A w piątek rozstrzelanie tych, którzy opuścili wykład w środę. - Daj spokój. - Skrzywiłem się. - To z innej bajki, Ludger. - Właśnie - przytaknął Rewenko. - Słyszałeś, żeby klony kogoś z naszych rozstrzelały? Im to kompletnie niepotrzebne! - Potrzebne czy nie, a rozstrzeliwać będą - powiedział ponuro Hodemann. Ja i Rewenko wymieniliśmy jeszcze kilka żartów, ale ponure proroctwa Ludgera zepsuły nam humor. - Dobra, stratedzy, chodźmy do baraku - zaproponowałem, kończąc kisiel. Domek, który zajmowała nasza grupa, był całkiem sympatyczny i oficjalnie nazywano go blokiem mieszkalnym. Jednak z głębi kolektywnej pamięci historycznej wypłynęło słówko „barak" i na zawsze przylgnęło do naszego budynku. Już wszyscy nasi zebrali się na poobiedni wypoczynek. Brakowało tylko Szczegolewa, który miał odsiadkę w karcerze. Trzeba przyznać, że karcer ma swoje plusy - na przykład nie słuchasz wykładów Kirdera. Ale ma też dwa minusy: brak okien, a to wywiera poważny wpływ na psychikę, i zakaz wnoszenia książek z naszego kultbloku. Rzecz jasna, w karcerze książki były: „Jasna", „Gaty", „Regulamin karny obozów oficerskich Głównego Zarządu Obozów Narodowego Ministerstwa Obrony Konkordii" no i pamiętna „Szachname", to samo elegancko wydane tłumaczenie na rosyjski, które otrzymała nasza delegacja w przeddzień wojny... Ja jeszcze nie trafiłem do karceru - i całe szczęście! Od tak wysublimowanych lektur pewnie bym sfiksował! Biedny Szczegolew... A w baraku zamiast słodkiego próżniactwa z dobrą książką w ręku (miałem przygotowaną całą szafkę lektur) czekał mnie aktywny wypoczynek: spontaniczna gimnastyka, zwana popularnie bójką. Gdy weszliśmy, akcja już była w toku. Scena kolejna. Ci sami, Puszkin, Hodemann, Rewenko. W przejściu między łóżkami, twarzą do drzwi, stał nasz nowy. Wokół niego w ekspresyjnych pozach zastygło kilku naszych, między innymi Lowa-Osnaz, Tichomirow i kapitan Gładki. Pozostali leżeli na łóżkach, z zaciekawieniem obserwując rozwój wydarzeń. - ...sami defetyści! - wrzeszczał nowy. - Poddali się klonom w pierwszej walce! Bez jednego strzału zostawiali całe miasta, całe planety! I wy mnie nazywacie prowokatorem?! - Powtarzam, kapitanie-poruczniku - rzekł twardo Gładki. - Uspokójcie się natychmiast! Stiepaszyn pana przeprosi, ale najpierw proszę wykonać rozkaz zwierzchnika i zamilknąć. Co za dzień... Najpierw Szczegolew, teraz ten... A przecież jeśli to kapitan-porucznik, to najmarniej dowódca eskadry! Oho, nasz Gotowcew nigdy by się tak nie zachował! Poczułem rosnącą złość. Jak wiadomo, nic tak nie kole w oczy jak prawda - faktycznie, wielu z nas poddało się klonom w pierwszej walce... Nowy nie miał zamiaru słuchać niczyich rozkazów. - Prowokator! - ryczał. - Co, może macie zamiar dekować się tu do końca wojny?! Tam całe eskadry idą na śmierć, Osiemset Pierwszy parsek cały w ogniu! Z drugiego roku małolatów biorą, żeby było kogo na floggery posadzić! Amerykańców wynajęli, a wy...! - Dość - powiedział Lowa-Osnaz, czerwony jak burak. - Towarzyszu kapitanie, myślę, że potrzebuje pan chwili przerwy... I zrobił krok do przodu, żeby przeprowadzić efektowny chwyt z bogatego repertuaru osnazu, który wyłączyłby nowego na jakieś dwie godziny. Ale nowy kapitan miał rewelacyjną intuicję i jeszcze lepszą reakcję. Jeden cios i Lowa pada na plecy, a nowy przeskakuje przez łóżko, zabezpieczając się przed odwetem ze strony Tichomirowa. Obserwatorzy zerwali się z łóżek. - To już przekracza wszelkie granice! - zawołał Gładki. Sam nie zauważyłem, jak w dwóch susach znalazłem się obok nowego. - Sasza, stój! - krzyknął Rewenko, ale było już za późno. Kapitan chciał mnie strzelić, lecz byłem przygotowany i jego pięść przeleciała obok mojej skroni, za to mój hak dosięgnął celu. Trzask! Na ogłuszonego buntownika od razu zwalił się Lowa. Pół minuty później obezwładniony kapitan już się uspokoił i nawet przepraszał - najpierw kapitana Gładkiego, a potem Lowę Stiepaszyna. A mnie... mnie było strasznie wstyd, że uderzyłem starszego stopniem. Nie wiem, co mnie napadło... Ale widok rozhisteryzowanego oficera jest strasznie nieprzyjemny. - Jak on się nazywa? - spytałem Złoczewa, odciągając go na bok. - Bogdan Merkułow. Podobno dowódca eskadry myśliwców z Nachimowa. - Kontuzjowany? - Chyba tak... albo po prostu wkurzony, że trafił do niewoli. Dla tych z GĄB wszystko jest zawsze proste. Ale jestem pewien, że na każdy taki wypadek Zioczew ma setki własnych wyobrażeń. Na temat biorącego udział w bójce porucznika Puszkina na pewno też. Nieważne, czy dałeś komuś w mordę dwa razy, czy sto dwa razy; w raporcie stoi jak byk: „Brał udział w bójce, uderzył starszego stopniem". - O co w ogóle poszło? - Nawet się nie zdążył przedstawić, a już zaczął omawiać możliwości ucieczki. Daliśmy mu do zrozumienia, że takich rzeczy nie należy otwarcie omawiać, a on dalej swoje. No to w końcu Lowa chlapnął półżartem: „Towarzyszu kapitanie, czy wy czasem nie jesteście prowokatorem?". A tamten się wściekł. Tymczasem poszedł do nas Gładki, który już przyjął przeprosiny Merkułowa i teraz zostawił go ze Stiepaszynem. - A więc tak, Puszkin - zaczął. - Potem powiem to wszystkim, ale wam przypomnę teraz, jako uczestnikowi bójki... - A nie mówiłem! - Rosyjscy oficerowie rozwiązują kwestie sporne na trzy sposoby. Pierwszy: słownie. Drugi: poprzez złożenie zwierzchnikom raportu. Trzeci: w pojedynku z użyciem odzieży ochronnej i białej broni. Machanie pięściami jest surowo wzbronione! W stosunku do młodszego i równego stopniem zostaje zakwalifikowane jako przekroczenie uprawnień. W stosunku do starszego - jako chuliganeria lub bunt. Jasne? - Tak jest, towarzyszu kapitanie! Czy mogę coś powiedzieć? - Słucham. - Kapitan Merkułow ignorował pańskie polecenia i przekroczył uprawnienia służbowe w stosunku do porucznika Stiepaszyna! Swoimi czynami zhańbił mundur oficera rosyjskiej floty wojennej! - Być może. - Gładki skinął głową. - Ale tę kwestię powinien rozstrzygnąć sąd towarzyski, a nie rozbuchany porucznik. Nie mieliście racji, Puszkin. Będziecie uprzejmi przeprosić kapitana Merkułowa! Naszej rozmowy, teraz już nieprowadzonej półgłosem, stuchał cały barak, nie wyłączając Merkułowa. - Towarzyszu kapitanie, czy mogę...? - spytał kapitan, podchodząc do nas. - Proszę. - Czy dobrze zrozumiałem, że nazwisko tego towarzysza brzmi Puszkin? - Dobrze. - Aleksander? - Merkuiow się uśmiechnął. - Owszem. - Gładki również uśmiechnął się półgębkiem. Czując, że czarne chmury powoli się rozchodzą, wtrąciłem się do rozmowy: - Moje imię odojcowskie brzmi Riczardowicz, nie Siergiejewicz. - Właśnie miałem o to zapytać! - Kapitan się roześmiał. - A ja się nazywam Bogdan Merkułow... w dodatku Siergiejewicz! I wyciągnął do mnie wielką kwadratową łapę. Nieco zakłopotany uścisnąłem ją- kapitan nie powinien podawać ręki mało znajomym młodszym oficerom. - Przepraszam, towarzyszu kapitanie, że pana... - powiedziałem, zerkając na pochmurnego Gładkiego - że dopuściłem się w stosunku do pana czynów nieregulaminowych! - Daj spokój! - Merkułow machnął ręką. - Dobry cios... aż w uszach dzwoni. A jednak, towarzyszu kapitanie - zwrócił się do Gładkiego - ja zdania nie zmienię. Nie będę siedział w tej dziurze dłużej niż to konieczne. Już dziś zacznę szukać drogi do wolności! Zobaczyłem, jak stojący z tyłu Lowa skrzywił się i postukał w głowę. Gładki nie pozwolił sobie na podobne gesty, ale pewnie pomyślał to samo. - Bardzo chwalebne, kapitanie - rzekł spokojnie. - Ale na początek proponuję, żeby zorientował się pan w sytuacji. Nie ma pan nic przeciwko? - A skąd! Właśnie chciałem to zrobić, gdy towarzysz z osnazu nazwał mnie prowokatorem! - A więc tak... - Po chwili namysłu Gładki zwrócił się do mnie (po imieniu, dając do zrozumienia, że incydent bójki puszcza w niepamięć): - Sasza, zaprowadzisz kapitana na krawędź płaskowyżu, pokażesz mu żółte tabliczki, pokażesz czerwoną... Oprowadzisz trochę po ścieżce... Jednym słowem, zorientujesz. Dobrze? Diabli wzięli mój wypoczynek..., pomyślałem. - Oczywiście, Niktopolionie Wasiljewiczu... To znaczy, tak jest, towarzyszu kapitanie! - Towarzyszu kapitanie, proszę się nie gniewać, ale w żadnym wypadku nie wolno mówić o ucieczce w barakach ani w ogóle na terenie obozu. Tutaj na pewno wszędzie jest podsłuch! Poza tym... -Tak? - Przykro mi o tym mówić, ale... być może, któryś z naszych towarzyszy zgodził się... albo zgodzi współpracować z klonami... - Kapuś?! - wrzasnął Merkułow. - Kto? - Spokojnie... Nie powiedziałem, że tacy są, tylko że mogą być. - Ja bym takiego gada gołymi rękami...! Co za gość! Jak mu się udało dosłużyć do kapitana z takim charakterem? - Ja również, towarzyszu kapitanie. Ale jeśli nie wiadomo, kim jest ten gad, a on tymczasem donosi komendantowi obozu... - Bzdury, poruczniku! Nie może to być, żeby rosyjski oficer zaprzedał się takim wyrodkom! Nie, to niemożliwe! Mogłem się tylko zgodzić z podobnie ważkim argumentem. Szliśmy długim przejściem między dwoma ogrodzeniami z siatki, dzielącym obóz na dwie połowy i znajdującym się pod stałą obserwacją. Porucznik Tichomirow, miłośnik antyku, twierdził, że taka ulica w rzymskim obozie wojskowym nazywała się via pretoria. Niestety, przyjęła się swojska nazwa zaproponowana prze Lowę - Twerska. No więc szliśmy z Merkułowem Twerska, aż doszliśmy do bramki Zachodniego Punktu Kontrolnego. Bramka była jedynie symboliczną przegrodą - jeniec mógł opuścić teren obozu o każdej porze dnia i nocy. Nie było ani psów, ani wartowników z karabinami, ani drutów kolczastych, ani nawet kolonialnej egzotyki w rodzaju drapieżnych lian z Trajtaonu. Wyjąłem dowód i wsunąłem w szczelinę skanera. Bramka się rozjechała. Przeszedłem przez ZPK, wyjąłem dowód ze szczeliny i wsunąłem do kieszeni. „Opuszczacie teren obozu. Przypominamy, że kolacja odbędzie się za godzinę i trzydzieści minut. Najbliższa kontrola, apel przed wieczorną modlitwą, odbędzie się za dwie godziny i trzydzieści osiem minut. Życzymy miłego spaceru!". - Żebyś zdechł! - warknął Merkułow Byliśmy na wolności. Dosłownie. Obóz, cytadela, zajęcia, płatany - wszystko zostało za nami. - Posłuchaj, czegoś nie rozumiem. - Merkułow czuł się nieswojo. - Na czym polega podstęp? Podejdziemy do krawędzi płaskowyżu i zdejmie nas snajper? - Nie. - Ukryta ochrona? Punkty ogniowe? Patrole? - O ile wiem, nie. - Płaskowyż kończy się urwiskiem? - Nie. Łagodne zbocze. - No więc kiego czorta? Nie powinienem odpowiadać starszemu stopniem pytaniem na pytanie, ale nie mogłem się oprzeć: - Jak pana zdaniem nazywa się ta planeta? - Będziemy się bawić w zgadywanki? - Spróbujmy, towarzyszu kapitanie. - No dobrze... Merkułow stanął i z demonstracyjną zadumą popatrzył na błękitne niebo. Ja siedziałem tu już trzy tygodnie. Niemal wszyscy moi towarzysze - ponad miesiąc. Wśród nich byli nawigatorzy, astrografowie, piloci i wywiadowcy. Był też wszystkowiedzący ekspert Zloczew Wszyscy nocami studiowali rysunek gwiazdozbiorów i liczyli ciała niebieskie; w dzień gapili się na słońce, rozcierali w palcach grunt i przyglądali się każdej „ważce" (tak nazywaliśmy tutejsze quasi-owady). I nikt nie mógł dać pewnej odpowiedzi, co to za planeta. Nasi strażnicy trzymali jej nazwę w ścisłej tajemnicy. „Nieważne, jak nazywa się miejsce, do którego zaniósł was los - mawiał Kirder. - Ważne, że tu jest pierwsza linia walki z Angra-Manju!". Ale przecież nie mogliśmy nazywać planety, na której, być może, przyjdzie nam spędzić całe lata, „Pierwszą Linią Walki z Angra -Manju"! Dlatego któryś z oficerów nazwał planetę Glagol. Dla cywila może to brzmieć dziwacznie, lecz dla wojskowego - całkiem normalnie. Glagol to czwarty kod z tablicy umownych wezwań (pierwsze trzy to Azy Buk i Wietier). Można powiedzieć, że te kody to alfabet wojny; bardzo często używano ich w szkoleniowych symulacjach. Ale dlaczego miałem od razu mówić o tym wszystkim kapitanowi? Niech się trochę pomęczy! - To nietrudne, gdy się zna wszystkie planety Konkordii na pamięć... - wymamrotał Merkułow, na oko oceniając rozmiar kątowy tutejszego słońca za pomocą rozstawionych palca wskazującego i kciuka. - No tak, to nie Jama. Tam główna gwiazda jest większa. I nie Ardwisura, inna klasa spektralna. Nie Parkida, nie Wertra-gna... Ach, no tak, Chwarena! - Odwrócił się do mnie z uśmiechem zwycięzcy. - Tutejsza doba jest trzy razy dłuższa od chwareńskiej. Są również inne różnice. - A ile trwa doba na Chwarenie? - Dwadzieścia dwie standardowe godziny. Nie żebym wyniósł tę wiedzę z Akademii... ale w ostatnich tygodniach tyle razy byłem świadkiem i uczestnikiem takich dyskusji, że zacząłem się nieźle orientować w konkordiańskiej astrografii. - No dobrze. A inne różnice? - Już, już. Podejdźmy do chłopaków. Pokazałem grupę jeńców, którzy wyszli się przejść. Stali przed żółtą tabliczką STOP! ZAGROŻENIE DLA ŻYCIA! i grali w łyżki. - Do licha z nimi. - Chodźmy, chodźmy, nie pożałuje pan. Poszliśmy. To byli Włosi. Nie znałem ich osobiście, ale wiedziałem, że są pilotami z dwóch liniowców załatwionych z zasadzki na orbicie Jekateriny. Prosta gra (administracja obozu nie pochwalała jej, ale i nie zabraniała) polegała na tym, żeby wziąć ze stołówki łyżki stołowe, rzucać w żółtą tabliczkę i patrzeć, co będzie dalej. Gdy Merkułow zobaczył, co było dalej, otworzył usta i patrzył, co będzie jeszcze dalej. Włoch rzuca łyżkę lekkim wymachem ręki. Łyżka spada na ziemię, posłuszna prawu grawitacji, ale zamiast upaść i sobie leżeć, wstaje. I stoi. Grunt jak grunt, kamyczki i szara glina, żadnej trawy. Jeśli się uważniej przyjrzeć, widać, że bok to jednego, to drugiego kamienia w tej strefie anomalnej mieni się w świetle barwami tęczy. Albo i nie. No więc łyżka sobie stoi. Dziesięć sekund, dwadzieścia, a potem hop! - wyskakuje z strefy anomalnej jak korek z butelki i leci po paraboli. Wygrywa ten, którego łyżka zaleci najdalej. - Jak to? - Merkułow osłupiał, gdy najwyższy z Włochów pobiegł po swoją zwycięską łyżkę, która wylądowała siedem metrów za nami. - Właśnie tak - odparłem, uśmiechając się do Włochów. To była jedyna dostępna nam forma kontaktu, bo tłumacze, które mieliśmy przy sobie, odebrali nam konkordiańczycy. A Włosi uczyli się w kolonialnej szkole na Lucii, gdzie język kontaktów międzynarodowych był na beznadziejnym poziomie. - Co za licho? - nie ustępował Merkułow. - Zmienne pole magnetyczne? - Nie wiem, co to za licho. Nie pole magnetyczne i nie grawitacyjne. Przynajmniej nie w czystej postaci. To anomalia bez nazwy i wyjaśnienia. Tabliczka oznacza granicę strefy, w której ten efekt występuje. - A jak tam wejdzie człowiek, to co się stanie? - Jakoś nikt nie sprawdzał. Wierzymy klonom na słowo. Przejdziemy się jeszcze? - Chodźmy... I dużo tu takich stref? - Dużo. I różnych. To nie planeta, towarzyszu kapitanie, lecz psychoza. Nikt w NZ nie słyszał o czymś takim. Nawy w GAB nic o niej nie wiedzą. Nazwaliśmy ją Glagol, -Źle pracują... źle! Glagol sobie wymyślili, jego mać! Nasz wywiad to banda nierobów! Żeby przegapić zamieszkaną planetę klonów? To niemożliwe, poruczniku! Niemożliwe! Szliśmy do zachodniego brzegu płaskowyżu. Chciałem pokazać kapitanowi kilka innych ciekawostek, żeby miał pełną ocenę sytuacji. Od razu widać, że ten wariat ucieknie jeszcze tej nocy i zginie... - Towarzyszu kapitanie... - westchnąłem. - Jeśli nie wierzy pan mi, proszę spytać starszych stopniem. Ale Merkułow już mnie nie słuchał, jego myśli podążały w przewidywanym kierunku. - Ile klonów jest w ochronie obozu? - Nie wiem. Na oko cytadela obliczona jest na sto, sto dwadzieścia osób. - Potrzebujemy dokładnych liczb! Nie próbowałeś policzyć posterunków, liczby wart? Nie patrzyłeś, jak często zmieniają się żołnierze w oddziałach dyżurnych? - Jak, skoro większość to sklonowane demy? - Cholera... Słusznie. A ilu jest oficerów? - Dziesięciu, ale to o niczym nie świadczy. Pododdział, który nas ochrania, ma nadliczbowy skład oficerski. Dziesięciu oficerów wystarczyłoby na trzy kompanie, a tutaj jest maksymalnie jedna. Są jeszcze zaotarowie. - Po kiego grzyba? - Nauczyciele. Jak pan zapewne zauważył, wychowują nas. Jest ich co najmniej pięciu. Jeszcze trzech powinno być do odprawiania nabożeństw, to kapłani, egbadowie. - Wisi mi, egbadowie czy tribadowie. Ilu jest jeńców w obozie? - Teraz stu. Większość baraków jest nieczynna, ale skoro jeden barak mieści maksymalnie dwudziestu pięciu ludzi, to cały obóz mógłby pomieścić siedmiuset pięćdziesięciu. - Interesuje mnie stan na dzień dzisiejszy. Z tego wynika, że wypada jeden klon na jednego jeńca. Niedobrze... lepiej byłoby, jeden na pięciu... i więcej szeregowców... szkoda wystawiać oficerów. A przecież tutaj są wyłącznie oficerowie? - Tak, głównie z marynarki wojennej. Jest też kilku admirałów. Szeregowych, sierżantów nie ma. - Jasne, podoficerów trzymają oddzielnie. Piechotę też, bliżej ziemi - Merkułow zachichotał. - A słyszałeś coś o obozach dla szeregowców? - Wiem tylko, że jeśli wszystkich oficerów naszej marynarki konkordiańczycy automatycznie przyrównywali do pechlewanów, to szeregowców do demów. Pewnie warunki w tych obozach są znacznie gorsze... Wtedy kapitan, który chyba znowu mnie nie słuchał, wykrzyknął: - Czekaj! To przecież Naotar! -Co? - No, planeta, planeta! Naotar! Że też od razu na to nie wpadłem! - Skąd ta myśl? - Rzeźba terenu pasuje. To już była czysta fantasmagoria. Co z nim, naprawdę kontuzjowany w głowę? - To nie Naotar. Proszę mi wierzyć, walczyłem tam. - I kiedy niby? - Merkułow nie krył niedowierzania. - W maju zaszłego roku, starcie z dżipsami. Sztab Generalny wydał nawet broszurę o konflikcie naotarskim. - Wiem, czytałem... I co, byliście tam? Taki młokos? W kilku słowach opowiedziałem, jak trafiłem do Floty Ekspedycyjnej Naotar prosto z trzeciego roku Akademii. - Aaa... a myśmy gnili żywcem w Mieście Pułkowników! Ech, naszego Admirała Nachimowa by tam, dopiero byśmy dżipsom pokazali! A wyście na remis wyszli, negocjatorzy... Co za pomysł, żeby posyłać żółtodziobów zamiast kadrowych oficerów! O tym, że kadrowych oficerów było tam do diabła i trochę, nawet nie wspominałem - po co? Tylko nam takich choleryków jak Merkułow brakowało. Zwłaszcza wtedy, gdy małe dżipsy zaczęły roić się wokół pieca... Jeden wystrzał mógłby doprowadzić do totalnej wojny! Może to dziwne, ale byłem pewien, żeby Merkułow strzelałby do dżipsów bez wahania - i wbrew rozkazowi. - A pan, towarzyszu kapitanie, gdzie walczył? - No przecież mówię, że siedziałem w Mieście Pułkowników! - Mam na myśli teraz, po dziewiątym stycznia. - Aa... O Admirale Nachimowie słyszałeś? - Trochę. Nowy lotniskowiec typu Admirał Uszakow. Pierwszy lot półtora roku temu... - Ty co, z Księżyca spadłeś? - Merkułow się skrzywił. - Nic wam o Nachimowie nie mówili? - Wszystko jest utajnione. Klony nie dzielą się z nami wiadomościami, a niemal wszyscy oficerowie siedzą w obozie dłużej niż ja. O wojnie wiem niewiele. Wybuch wojny zastał mnie na Ziemi, potem przerzucono nas do Miasta Pułkowników, gdzie uczyliśmy się pilotować Durandale, a potem na lotniskowcu Trzech Świętych robiliśmy rajd na Felicję. Tam mnie zestrzelili. - Ej, toś ty z 19. samodzielnego? - Głos Merkułowa pocieplał. - Tak jest. - No, Szubina znam, Berdnika też. Widziałem ich... kiedy? Ze cztery dni temu... i co, byłeś w tym locie, co Atur Gushnasp rozwalili? - Tak, druga eskadra myśliwców, dowódca Gotowcew. Niech mi pan powie, czy Trzech Świętych jeszcze... jeszcze lata? -spytałem zdenerwowany. - Wszystko z twoimi Świętymi w porządku. Latają. Tylko nisko i wolno. - Jak to? - Po tym, jak do Miasta Pułkowników ściągnęli te trzpiotki... - Zrozumiałem, że kapitan mówi o naszych rozkosznych primabalerinach. - ...Komisja techniczna odsunęła wasz lotniskowiec od lotów bojowych. Klony wam tak pokład podziurawili, że ho! Po dwóch tygodniach załatali i dopuścili Świętych do lotów, ale stacjonarnych. Teraz z Księciem Pożarskim siedzi na orbicie, osłania. - To już jest przed kim osłaniać? - Już ty się nie bój... Na Osiemset Pierwszym parseku nasi tak wywijają... Ale czekaj, przecież nie powiedział ci w końcu o Nachimowie! Tymczasem, nadal idąc ścieżką, znaleźliśmy się pięćdziesiąt metrów poniżej poziomu płaskowyżu. Nieopodal zaczynała się kolejna strefa cholera wie czego, będącego tutejszą specjalnością, i celowo prowadziłem tu Merkułowa, który najwyraźniej nadal uważał, że znajdujemy się w jakiejś znanej konkordiańskiej kolonii - latające łyżki zupełnie go nie przekonały. -Towarzyszu kapitanie, o Nachimowie opowie pan potem. Teraz chciałbym panu coś pokazać. -No to dawaj. Po prawej stronie znajdowały się urwiste skały z plamami zielonego minerału, w prześwitach między nimi widać było brzeg plateau. Po lewej stronie widniało szare osypisko rozpalone zachodzącym słońcem. Na górze osypiska widniała żółta tabliczka STAĆ! ZAGROŻENIE ŻYCIA! Biorąc pod uwagę stromiznę zbocza, skręcanie w lewo było niebezpieczne bez żadnych tam anomalii, a już z anomaliami... Osypisko ciągnęło się kilkadziesiąt metrów w dół i kończyło ogromnymi głazami. Za nimi zaczynały się gęste krzaki, przypominające miotły, które widziałem kiedyś w muzeum etnograficznym. Szarożółte krzaki z pomarańczowymi witkami najwyraźniej nie przejmowały się fotosyntezą. Nasza ścieżka biegła łagodnie w dół, znikając między skałami. Przed wejściem między skały klony postawiły jeszcze jedną tabliczkę, tym razem czerwoną, z napisem PRZEJŚCIA NIE MA. - Towarzyszu kapitanie, niech pan zwróci uwagę na ten napis. Tak naprawdę przejście jest, ale klony ograniczyły się do tabliczki, nie postawiły tu wartowników, zasieków ani pola minowego... - Nie gadaj tyle, poruczniku! Co dalej? - Proszę spojrzeć w dół, na te żółte krzaki. Widzi pan zbocze? Zarośla? Kawałki transportera gąsienicowego na kamieniach? Białe kości? - Widzę. - Jak pan myśli, będzie do nich ze dwieście metrów? - Sto pięćdziesiąt. - Ma pan lepsze wyczucie odległości - skłamałem dyplomatycznie. - A spadek jaki? Z pięćdziesiąt? - Słuchaj no, jak cię tam, Aleksiej... - Aleksander. - Jeden diabeł. Słuchaj, Sasza, gadaj w czym rzecz, bo tu gorąco jak w piecu! Pewnie, w takim kombinezonie... - Chodźmy. Jak pan widzi, widoczność jest doskonała... A teraz, towarzyszu kapitanie, niech się pan przygotuje, bo czeka nas coś niezwykłego... Ruszyłem do przodu, minąłem czerwoną tabliczkę i wszedłem w cień między skałami. W lewym uchu zaczęło mi szumieć, zaraz potem również w prawym. Jeszcze krok... jak zawsze w tym miejscu zachwiałem się, a gdy odzyskałem równowagę, okolica już się zmieniła. Odwróciłem się i zaczekałem na Merkułowa. Merkułow oczywiście potknął się na równym gruncie. Podtrzymałem go za rękę. - Gdzie my jesteśmy? - zapytał, rozglądając się. - Jakieś sztuczki z odległościami? Organiczne x-przejście? No, no, nieźle sobie radzi. Niby kawał chama, ale, jak piszą w raportach: „Posiada wszystkie cechy niezbędne dowódcy, szybko się dostosowuje do zmieniających się warunków, zdyscyplinowany umysł, zdolności analityczne". - X-przejście nie ma tu nic do rzeczy. To kolejna anomalia nie-dająca się wyjaśnić językiem współczesnej nauki. Staliśmy na ścieżce, widzieliśmy zarysy skał, między którymi przeszliśmy, ale wrażenie było takie, jakbyśmy się znaleźli w środku chmury burzowej. Było ciemniej, w ustach pojawił się metaliczny smak, w uszach szumiało, a w opuszkach palców czuło się drobne ukłucia. Zupełnie jakby do co dziesiątej molekuły azotu i tlenu dołączono molekułę krzemu. A co najgorsze, człowiek zdawał sobie sprawę, że ta chmura widoczna jest wyłącznie od środka! Z braku innych sugestii nadaliśmy tym efektom wspólną nazwę: Mgła. - I co, tak jest aż do samego dołu? Do podnóża góry? - zapytał bystro kapitan. - Gorzej. To idzie warstwami, a warstwy są różne. Wystarczy jak na pierwszy raz? Wracamy? - Nie, poczekaj. Jaka jest wysokość góry? - Ciekawe pytanie. Wysokość mierzona od poziomu oceanu, jeśli w ogóle jest tu jakiś ocean, jest nam nieznana. Jeśli patrzy się ze wschodniej części płaskowyżu, to wychodzi, że z pięćset metrów. Ale jeśli schodzi się dalej w dół, subiektywne odczucie wysokości mówi o co najmniej dwóch kilometrach... - A co, ktoś z obozu tam schodził? - Merkułow aż złapał mnie za ramię. - Tak, Złoczew, ten z GĄB. Poszedł, jak tylko się zorientował, że można. Był pewien, że skoro jest ścieżka, to musi dokądś zaprowadzić. Wziął suchary, czajnik wody i poszedł. - No i co, no i co? - Naliczył osiem warstw tego zjawiska, nazywamy je Mgła. Niżej jest kilka automatycznych stacji klonów. - Bojowych? - Raczej naukowo-badawczych. Zioczew widział strumień, w którym płynęła galareta. Między warstwami Mgły są straszne skoki ciśnienia, Złoczew omal nie zginął. Gdyby go klony nie przyniosły, byłoby po nim. - Wysłali pogoń? - Skąd! Im wszystko jedno, gdzie się kto włóczy. Ale nasz kapitan ma dobre stosunki z majorem Szapurem, komendantem obozu, trenują razem fechtunek. Dzień po zniknięciu Złoczewa Gładki i Szapur właśnie mieli trening i nagle major mówi: „Szkoda waszego, poruczniku! A przecież ostrzegaliśmy, że opuszczenie płaskowyżu grozi śmiercią. Specjalnie umieściliśmy rosyjskie napisy na tabliczkach!". Gładki wiedział, że Złoczew wyszedł, ale ani on, ani nikt z nas nie przypuszczał, że to może być niebezpieczne. Wypytuje majora, a ten mówi: „Nie wolno mi informować o parametrach miejscowych anomalii. Ale jest pan pechlewanem, więc powiem jedno: najbliższe ujęcie wody pitnej jest dwieście kilometrów stąd, z czego czterdzieści kilometrów to strefy anomalii. Jeśli porucznikowi nie urwie głowy przebicie, nie pożrą go slepnie, nie zabije ciśnienie, to i tak umrze z pragnienia. - Ale klony jakoś tu chodziły, skoro jest ścieżka! - O to samo Gładki spytał majora. Szapur odrzekł, że prowadzono tu intensywne badania, i w efekcie zbudowano drogi oraz inne obiekty; ale w miejscach intensyfikacji anomalii są jedynie względnie bezpieczne piesze trasy, którymi chodziły ekspedycje w hermetycznych skafandrach, z masą sprzętu, a nawet wtedy nie obywało się bez ofiar. - Krótko mówiąc, Gładki przekonał majora i dobry klon posłał swoich po Złoczewa. - Tak jest. Wzięli z cytadeli lekkie skafandry, poszli ścieżką, znaleźli Złoczewa już nieprzytomnego. Przynieśli go do obozu i jakoś docucili, ale powiedzieli, że to pierwszy i ostatni raz, i nikogo więcej nie będą ratować. Wtedy z ucieczki od razu zrezygnowały cztery grupy. - A Złoczewowi nic nie zrobili za ucieczkę? - Nie zna pan klonów. - Uśmiechnąłem się. - Z ich punktu widzenia ZJoczew nie uciekał, lecz spacerował; ale ponieważ z powodu spaceru opuścił kilka zajęć i modlitw, czyli złamał regulamin, wsadzili go na pięć dni do karceru. - Dyscyplina... - Merkułow się zaśmiał. - Dobra! Było nie było, muszę zobaczyć choć jedną warstwę! - Proszę bardzo. Ale tylko jedną, musimy wracać na kolację, bo i my wylądujemy w karcerze... Powiedzmy sobie szczerze, że ten Merkułow nie za bardzo mi się podobał - ale trzeba przyznać, że był człowiekiem odważnym. Zabójczo odważnym. Weszliśmy w drugą warstwę Mgły, podobną do pierwszej, tylko wzbogaconą słupami różowego światła, dość niesamowitego. Merkułow, na którym nie zrobiło to żadnego wrażenia, namówił mnie, żebyśmy poszli jeszcze kawałek. Wyszliśmy z drugiej warstwy. Tam był kamienny placyk, dość malowniczy, ale zaśmiecony niedopałkami. Dalej zaszedł tylko Złoczew, a wszyscy, którzy tu dochodzili, wypalali jednego papierosa, drugiego, i wracali. Nietrudno się domyślić, że nazwaliśmy to miejsce Palarnią. Wokół Palarni rosły rośliny, przypominające młode cyprysy, obwieszone brunatnymi spiralami, a na środku było małe jeziorko. Woda nie była galaretowata, za to miała niesamowity kolor tutejszych szmaragdowych minerałów. Nikomu z nas, rzecz jasna, nie przyszło do głowy, żeby jej spróbować. Zeszliśmy na placyk. Zapaliłem, zaciągnąłem się i popatrzyłem wokół. Mieliśmy jeszcze szansę zdążyć na kolację -jeśli będziemy wracać biegiem. Gdy ocknąłem się z zamyślenia, zobaczyłem, że Merkułowa nie ma obok mnie! Odwróciłem się gwałtownie i zobaczyłem go, jak kuca nad jeziorkiem. Z jego złączonych dłoni ściekała zielona woda. - Nie! Niech pan nie pije! Ale Merkułow właśnie wypił kilka łyków, a resztką obmył twarz. - Brr, świństwo - rzekł, wstając. - Jak kreda z jodyną. Ale pić można. I gdy ja myślałem gorączkowo nad zorganizowaniem temu wariatowi płukania żołądka, mówił dalej: - Pić można - a skoro można tutaj, to czemu nie dalej? Skoro woda w strumieniach wygląda jak galareta, to tylko znaczy, że należy ją nie pić, lecz jeść! - Ale komendant obozu... - Chłopaki, nie rozumiem was - powiedział serdecznie Merkułow. - Czemu sądzicie, że jakiś tam kloński major jest mądrzejszy od was, kadrowych oficerów rosyjskiej floty wojennej? ROZDZIAŁ 2 TANIA 2616 r. Konigsberg, Dyrektoria Rosyjska Planeta Ziemia, Układ Słoneczny - Tańka ma okropny charakter! Tak mówili szkolni koledzy Tani, tak twierdzili jej nauczyciele. Gdy Tania wstąpiła na wydział historii kultur pozaziemskich, pałeczkę przejęli wykładowcy i koledzy z roku. Kiedy po skończeniu uniwersytetu Tania zaczęła pracować jako laborantka w Konigsberskim Naukowo-Badawczym Instytucie Ksenologii (im. J. Knorozowa), razem z nią do sektora badań polowych (zwanego popularnie Łopatą) wkroczył jej słynny „charakter". - To nowa jest strasznie dziwna. - Aspirantka trzeciego roku, Żanna Skriabina, zmarszczyła zgrabny nosek. - To znaczy? - Starszy pracownik naukowy, Ola Bieła, niechętnie oderwała się od lusterka i schowała do kosmetyczki tubkę płynnej koralowej pomadki. - Chciałam ją dzisiaj zaprosić na imprezę. Mówię, żeby przyszła wieczorem do Palisady, napijemy się absyntu, potańczymy... A ona na to, że tańczyć nie umie, absyntu nie pije i mnie nie radzi. I to z taka miną! - No wiesz... może faktycznie nie pije absyntu... - To co, wychodzi na to, że my jesteśmy alkoholiczkami, tak?! - Dałabyś spokój... - Ola wzruszyła ramionami. - Czego ty chcesz od dziewczyny z planety Jekaterina? To przecież miejsce zapomniane przez Boga! Że też w ogóle wstąpiła na uniwersytet! Pewnie w ramach jakiegoś tam „Projektu humanistycznego dla mieszkańców Dalekiego Pozaziemia". - I skąd w niej ta wyniosłość, ta duma... myślałby kto! - oburzała się Żanna. Ale Tania Łanina nie była ani wyniosła, ani dumna. Była tylko nieśmiała. Rozmowy z kolegami wymagały od niej takiego heroizmu, że zapominała o grzeczności. Choć trzeba przyznać, że planeta Jekaterina, na której się urodziła i dorastała, rzeczywiście odegrała swoją fatalną rolę. Do dziesiątego roku życia Tania kontaktowała się wyłącznie ze swoimi rodzicami, Iwanem i Neonilą Laninymi, starszym bratem Kiriuchą, który uczył się w szkole sportowej z internatem i rzadko bywał w domu, oraz dwiema setkami maflingów, przedstawicielami fauny planety Jekaterina. Rodzice Tani kierowali fermą hodowlaną, specjalizującą się w ma-flingach, w języku biologów noszących nazwę Maflingi ovaferra. Nad głównym budynkiem fermy dumnie powiewała rosyjska flaga - zakład finansowało Ministerstwo Zdrowia DR. I właśnie w piętrowym domu z żółtego wapienia muszlowego, dobudowanym do północnego skrzydła fermy, Tania Łanina spędziła dzieciństwo. Maflingi były gatunkiem szalenie wymagającym i niosły się jedynie w średnich szerokościach Jekateriny. Niewolę w ziemskich ogrodach zoologicznych znosiły źle - liniały, traciły zainteresowanie płcią przeciwną i chorowały. A przy tym patrzyły na odwiedzających z takim smutkiem i żałością, że co wrażliwsze dzieci zaczynały płakać nad „biednym białym szczurkiem" i wołać, że chcą wracać do domu. Tworzenie ferm na odległych planetach, takich jak Jekaterina, jest trudne i kosztowne, a jednak Ziemianie robili to - z bardzo ważnego powodu. Z jaj maflingów - podłużnych, szarych, nakra-pianych - produkowano preparat o nazwie senox, wielokrotnie zwiększający odporność ludzkiego organizmu na przeciążenia. Ponadto ludzie zażywający senox znacznie szybciej aklimatyzowali się w nowych koloniach. Wprawdzie kolonizowano głównie planety trzeciej klasy, czyli typu ziemskiego, ale każda z nich różniła się od ziemi jak żubr od krowy. Senox był tysiąc razy raz droższy od kawioru bieługi i setki od platyny, a jednak nie zmniejszała się liczba osób i organizacji gotowych płacić te bajońskie sumy. Nad stworzeniem syntetycznego senoksu pracowały dziesiątki laboratoriów (w samej tylko Moskwie cztery!), ale niestety, bez efektu. Może dlatego, że nie zdarzają się syntetyczne cuda? A preparat naprawdę był cudowny. Piloci, którzy przeszli kurs senoksowej terapii, wytrzymywali krótkotrwałe przeciążenia do 12 g, nie tracąc przytomności! Rzecz jasna, wychodząc z symulatora, nie płakali ze szczęścia - jakaż to rozkosz te przeciążenia, więcej nam takich!, ale zachowywali jasność umysłu i nie czuli bólu. Sztuczny senox nie dawał takiego efektu - więcej, nie dawał żadnego efektu. I zapewnienia farmakologów, że lada dzień tajemnica naturalnego senoksu przestanie być tajemnicą, nikomu nie pomagały - w każdym razie nie pilotom. Dlatego rządy, tracąc wiarę w możliwości chemii, przeznaczały ogromne sumy na hodowlę maflingów w warunkach naturalnych. Arenda użytków na Jekatierinie, w całości należących do DR, rok w rok przynosiła skarbowi państwa dochód równy podatkom ze wszystkich nadbałtyckich kasyn gry. Na Jekaterinie prości robotnicy w rodzaju rodziców Tani chuchali i dmuchali na wybredne maflingi, żeby znosiły jak najwięcej jaj. Samica maflinga znosiła jedno jajo na cztery miesiące, za to uwagi i troski wymagała codziennie. Do obowiązków Tani, prócz nadzorowania karmienia i pojenia zwierząt, należało czyszczenie i głaskanie - bez codziennej porcji pieszczot maflingi odmawiały składania jaj. Tania czesała białą sierść kościanym grzebieniem, bawiła się ze zwierzątkami w różne gry, zażegnywała kłótnie samców o samicę i generalnie uczestniczyła w życiu zwierzęcego kolektywu. Gdy Tania miała osiem lat, maflingi przyjęły ją do swojego prajdu. Wrażliwe i kapryśne maflingi nie miały strun głosowych, dlatego ze sobą i swoimi opiekunami, a więc również z Tanią, porozumiewały się telepatycznie - właśnie stąd wzięły się problemy Tani w kontaktach z ludźmi. „Chcę świeżego prosa i marchewki!" - prosił mafling i Tania biegła do pulpitu automatycznego rozdzielacza pokarmu. „Boli mnie pokładełko! Posmaruj tym cuchnącym brązowym świństwem!" - żądała młoda samiczka i Tania otwierała buteleczkę z preparatem. „Prawda, że jestem ładny?" - pytał mafling przywódca i Tania biegła po aparat, żeby uwieńczyć pięknisia. Maflingi lubiły się fotografować. W archiwum rodziców Tani było dwa tysiące zdjęć - tyleż sympatycznych, co monotematycznych. Neonilła Iwanowna z dwoma małymi „bielaskami" na rękach. Mała Tania w dżinsowym fartuszku prowadzi „bielaski" na spacer. Iwan daje maflingom witaminizowaną karmę. Na górze widać transparent: „Zdrowie maflingów to zdolność bojowa armii i marynarki!". Zwierzątka przypominały białe świnki morskie wielkości borsuka, ale ich łapki, brzuch i przednią część szyi pokrywały szarożółte płytki rogowe. Astrozoolodzy twierdzili, że wygląd maflingów (pancernych świnek morskich) jest wynikiem ewolucji - powszechnie wiadomo, że na ewolucję można zwalić wszystko. Podobno miliony lat temu, gdy maflingi kształtowały się jako oddzielny gatunek, na Jekaterinie nastąpiło gwałtownie ocieplenie klimatu. Zrobiło się tak gorąco, żeby gdyby zwierzęta nie miały owych płytek, nie mogłyby wyjść z wilgotnego lasu tropikalnego na bazaltowe brzegi rzek, wówczas rozpalone do białości. A wyjść musiały - ich zaloty i kopulacja przebiegała w wodach rzeki, w temperaturze dwudziestu ośmiu stopni. Z biegiem tysiącleci na Jekaterinie przestało być tak gorąco, ale płytki rogowe pozostały. Maflingi składały jaja w stertach zwiędłych liści drzewa lama-ma. Tam też, po upływie dwóch miesięcy, przychodziły na świat dzieci. Mafling po wykluciu się z jaja wyglądał jak dżdżownica. Potem przeobrażał się w żabowatego krokodylka, po pół roku na ich grzbiecie pojawiała się biała sierść i odpadał ogon, a po kolejnych sześciu miesiącach stworzonko zaczynało przybierać miłe dla oka humanoida okrągłe kształty... Mała Tania lubiła przyglądać się tej przemianie; potrafiła też godzinami siedzieć na stołku i patrzeć, jak mały krokodylek ryje norki w piasku, którym wysypana była podłoga... Nic dziwnego, że na książki o Kubusiu Puchatku i Czarodzieju Gwiazdencyju oraz zabawy z dziećmi Tania po prostu nie miała czasu. Zresztą co tam Puchatek i Gwiazdencyj! Pochłonięta maflingami Tania zapominała nawet o posiłkach! I kiedyś, uświadamiając sobie nagle, jak strasznie jest głodna, wypiła pęknięte jajko maflinga, które robot sortowacz odrzucił jako wybrakowane. Jajko smakowało jak smażona pieczarka w płynie. Używania jajek stanowczo zabraniali zarówno rodzice Tani, jak i Zasady zachowania zootechnika", wiszące na ścianie nad wolierą, w której niosły się maflingi trzylatki. Ale ulubieniec Tani, mafling Gęsio, zapewnił dziewczynkę, że z powodu jednego świeżego jajka nie stanie się nic strasznego. A przecież jajko i tak przepadnie - uszkodzone sztuki lądowały w utylizatorze. I rzeczywiście, nic strasznego się nie stało, jedynie po tym niejednokrotnie powtarzanym posiłku dziewczynka przestała się bać wysokości i szybkości, i stała się bardziej wytrzymała niż sierżant osnazu. Uważała to za coś normalnego - wielka mi rzecz, wysokość! A rodzice nie zauważyli żadnych zmian w jej fizjologii - za bardzo lubili oglądać wizor; szczególnie programy „Homo ludens", „Obo-ronlotto" i „Twoja gwiezdna szansa". W czasie tych show widzowie dzięki płatnościom przelewami mogli obstawiać, a nawet wygrywać prawdziwe pieniądze! A gdy Tania poszła w końcu do szkoły (od razu do piątej klasy) dokonała straszliwego odkrycia - okazało się, że wszyscy ludzie, a nie tylko jej rodzina, porozumiewali się wyłącznie werbalnie! I żeby dogadać się z ludźmi, potrzebna jest cała masa słów, które w dodatku trzeba starannie wybierać! Najbardziej przykre było to, że ludzie opacznie rozumieli słowa i zwykle się obrażali. Trzy lata trwało, zanim Tania nauczyła się śmiać z żartów i zdobyła przyjaciółkę. Śliczna i bystra Tamila Mezencewa, młodsza córka mera miasta Północno-Wschodni, stolicy jajecznego przemysłu, stała się jej alter ego. To właśnie Tamila, wychowanka studium choreograficznego, przerobiła brunetkę Tanie na platynową blondynkę za pomocą taniego preparatu Bielak. „Chłopaki wolą blondynki, nieważne farbowane czy nie!" - mówiła, pokrywając czarne loki Tani żrącą liliową chemią. Gdy Tania i Tamila zdały do dziewiątej klasy, na tajemniczych, porośniętych szmaragdową roślinnością kurhanach, które były jedyną atrakcją krajobrazu, zaczęły się wykopaliska archeologiczne. Co mogło zainteresować córkę farmera w szczątkach starożytnej cywilizacji, w dodatku pozaziemskiej? A jednak mobilne laboratorium archeologów przyciągało Tanie jak magnes. Pierwszy raz wchodząc do świeżego żółtego wykopu, w którym kręciły się roboty z krótkimi trąbami (zwane odkurzaczami), Tania poczuła głęboko i bardzo wyraźnie: „To moje! Moje! Nie oddam nikomu!". Archeolodzy szybko przyzwyczaili się do obecności wysokiej, nieśmiałej dziewczyny z długim platynowym warkoczem zwiniętym na karku, która ostrożnie spacerowała po ich włościach i chłonęła wszystko jak gąbka. Czasem nawet zbierała się na odwagę i zadawała pytanie starszemu pomocnikowi młodszego asystenta, a potem, okropnie speszona, słuchała niewyraźnej odpowiedzi. Miesiąc później Tanie uznali za swoją i pozwolili jej uczestniczyć w zebraniach i seminariach, które członkowie grupy profesora Kaurina urządzali dla nauczycieli historii i miejscowych prelegentów towarzystwa Spuścizna. A potem Tanie dopuszczono do wykopalisk razem z aspirantami pierwszego roku, w ramach szczególnego zaufania powierzając jej naklejanie mówiących etykietek na świeżo znalezione artefakty. I w ten sposób Tania Lanina stała się dla kolektywu grupy Archeologia czymś w rodzaju pożytecznego dodatku do kurhanów. Z punktu widzenia archeologów była idealną pomocnicą - nie mówiła za dużo, parzyła wspaniałą herbatę, nie pretendowała do deficytowego alkoholu i nic nie chciała za swoją pomoc. Niektórzy nieżonaci członkowie ekspedycji próbowali się do niej zalecać, ale szybko zawstydził ich surowy profesor Kaurin. - Towarzysze mężczyźni! Każdego, kto zostanie przyłapany na związkach z nieletnimi, zwolnię bez odprawy! - oznajmił Kaurin. „Towarzysze mężczyźni" zrozumieli profesora właściwie. Rok później ekspedycja bez szczególnych sukcesów wróciła do ojczystego Nowosybirska (Ziemia, Układ Słoneczny), i chociaż kurhany okazały się bezpłodne pod kątem sensacyjnych znalezisk, Tania z całą kategorycznością właściwą dla swojego wieku oznajmiła, że nie może żyć bez ksenoarcheologii. - Czyś ty, dziecko, oszalała? Lecieć na Ziemię, do Konigsbergu? Studiować? I po co? Żeby potem badać uszka od nocników altarianskich głowonogów? - Mama Tani wytrzeszczyła na córkę wodniste oczy. - Po moim trupie! - oznajmił ojciec Tani, kładąc ciężką dłoń na stole. - Studiuj sobie pedagogikę, skoro już musisz! Pouczysz się, wyjdziesz za maż, potem dzieci będziesz uczyć... Bardzo dobry pomysł! - Ty się, sister, zastanów, skąd wziąć taki kesz? Wiesz, ile kosztuje bilet do tego twojego Konigsbergu? A ile nauka? - mówił brat, starannie naśladując ojca. On sam zdobywał zawód operatora kompleksu przetwórczego w pobliskiej fabryce senoksu. Tania była nieugięta. Rodzice osłupieli - ona, która mówiła tylko „tak, mamo", „nie tato", robi im teraz wykłady! - Po pierwsze, braciszku, jeśli zdam egzaminy celująco i przejdę w konkursie, nie trzeba będzie płacić za moją naukę. Studia uniwersyteckie są darmowe, jeśli tylko nie jesteś kompletnym jełopem - powiedziała Tania, zerkając znacząco na brata. - A po drugie, już wkrótce będę pełnoletnia i nikt mi niczego nie będzie zabraniał. - Bardzo możliwe. - Ojciec podkręcił wąsa. - Ale pieniędzy na bilet nie damy i koniec! Też mi zawód - ksenoarcheolog! Komu to potrzebne? Studiuj coś życiowego, ucz się na lekarza, jak dziadek! Na kaprysy pieniędzy nie dam! - Nie chcę waszych pieniędzy! Zarobię i pojadę! - A co ty w kółko pojadę i pojadę, no zupełnie jak robot! - Mama zacisnęła usta. - Co ty sobie w ogóle wyobrażasz! Same trójczyny, nawet dyktanda bez błędu nie napiszesz, co dopiero mówić o matematyce czy co oni tam zdają... Niestety, to była gorzka prawda. Wprawdzie egzamin z matematyki nie był trudny, ale jednak był! No bo co to za archeolog, który nie umie obliczyć objętości ściętej piramidy? Żeby zdać na uniwersytet, w dodatku nie jakiś tam kolonialny, tylko na ziemski, nie wystarczy sama miłość do historii i archeologii; potrzebna jest wiedza! Pierwszego dnia wakacji przed ostatnią klasą dziewczyna podjęła decyzję. Od dziś aż do egzaminu jej dzień nauki będzie trwał dziesięć godzin. Biblioteka, programy, kursy historii wszechświatowej, teorii kolonizacji, kulturologii ras, łaciny, czyli żywego języka Wielkiej Rasy... I tak codziennie. To co, że wieczorem będą ją piekły oczy i będzie huczało w głowie - wytrzyma! A słodkie puszyste maflingi? Do licha z nimi! Niech rodzice sami się zwierzakami zajmują, w końcu im za to płacą! Na koniec roku na świadectwie Tani Laninej była tylko jedna trójka, a i to z astronomii. - No dobrze, dziecko - powiedziała mama, zawiązując chustkę na upstrzonej aerowałkami głowie. - Faktycznie widzimy, że masz poważne zamiary. Ale rzecz w tym, że my... - Co? - Zielone oczy Tani zabłysły. - Że nie mamy pieniędzy... - westchnął z zakłopotaniem ojciec. - Jak to nie macie? A dochody? A oszczędności? - oburzyła się Tania. - Życie nie jest takie proste - rzekł ojciec. - Pieniądze były, ale się zmyły... - Gdzie się mogły zmyć? Przecież nic nie kupujemy, nigdzie nie wyjeżdżamy! Drugi rok w tych samych dżinsach chodzę! Jeden samochód na całą rodzinę! - Widzisz, Taniu... Ostatnio mieliśmy strasznego, wręcz mistycznego pecha! Nie mówiliśmy ci, żebyś się nie denerwowała... Na wiosnę postawiliśmy z mamą na sześć z pięćdziesięciu dwóch w „Oboron-lotto"... To sprawdzony program, ludzie ciągle tam wygrywają, w gazetach o nich piszą! I kombinacja była pewna, stuprocentowa! Graliśmy systemem! Niestety, zabrakło nam szczęścia... Krótko mówiąc, straciliśmy cztery tysiące terro. - Nawet jesteśmy jeszcze winni... odrobinę... - dodała mama, ocierając oczy chusteczką. - Wszystko przewaliliście? Wszystko? Do ostatniego terro? - Tania nie wierzyła własnym uszom. - Można tak powiedzieć. - No to przecież nie ferma, tylko normalnie kasyno! - Tania prawie płakała. Ale wniosek był prosty: pieniądze na bilet na Turgieniew-Zielo-nogradsk trzeba było zdobyć. Tylko jak wytrzasnąć półtora tysiąca terro w miesiąc? Rozwiązanie pojawiło się niespodziewanie. W niedzielę rano Tania włożyła białą sukienkę w groszki i lakierki na wysokim obcasie. Włosy zaplotła w dwa warkocze, wzięła przedpotopową elegancką torebkę mamy i poszła do Parku Kultury i Wypoczynku im. K. Szulżenko. Tam wśród starych drzew znajdowała się kolejka górska - widoczna z odległości czterdziestu kilometrów stanowiła drugą - po kurhanach - atrakcję turystyczną. Pięćset osiemdziesiąt metrów w najwyższym miejscu, dziewięć pętli po pięćdziesiąt metrów każda, sześcioczęściowy korkociąg... Było na co popatrzeć! Nigdy w życiu ta pozaziemna dziura nie miałaby tak ekstremalnej kolejki, gdyby nie były mer Północno-Wschodniego. W młodości pracował jako stróż Moskiewskiego Parku Rozrywki „Młodość" i zaraz po objęciu stanowiska mera kupił miastu Rześkolot - nowoczesną kolejkę górską. Nazwa była uzasadniona: tych, którzy szczęśliwie - nie wymiotując na sąsiadów i nie zrywając sobie strun głosowych - dojechali do końca trasy, rześkość nie opuszczała przez trzy doby... Po takiej przejażdżce kręciło się w głowie nawet największym twardzielom, a niektóre dziewczęta wpadały w histerię. Okoliczne kosze na śmieci zapchane były papierowymi torebkami ze zwróconą zawartością żołądka. A mimo to nigdy nie brakowało chętnych do przejażdżki na Rześkolocie - miasto nie oferowało zbyt wielu innych rozrywek. Najbardziej zajadłymi fanatykami kolejki byli uczniowie starszych klas i żołnierze z pobliskiej szkółki. Pewnie w czasie jazdy wyobrażali sobie, że są pilotami myśliwców i szturmowców... Popularną rozrywką wśród żołnierzy były zakłady (na pieniądze), kto ile przejazdów wytrzyma bez wychodzenia z wagonika. Wprawdzie regulamin kolejki surowo zabraniał więcej niż dwóch przejazdów z rzędu, ale strażnik, rezerwista Paweł Pawłowicz, patrzył na te żołnierskie zabawy przez palce. Prosił tylko, żeby nikt jeździł bez papierowej torebki. Absolutny rekord, ustanowiony przez sierżanta Ajrapetina, wynosił sześć przejazdów, czyli trzydzieści sześć minut nieprzerwanego tłumienia wymiotów. Teraz właśnie żołnierze sterczeli obok kas, omawiając wyczyn sierżanta i jego specjalną technikę (nie zamykać oczu i nie obżerać się przed jazdą). Popijali przy tym niskoprocentowe gazowane świństwo o romantycznej nazwie „Jasny smutek". - W zeszłą niedzielę zrobiłem cztery i nic! - chwalił się żołnierz z twarzy podobny do kaczki, a z budowy ciała do bociana. - Phi! - prychnął drab ogolony na zero. - Ja na Dzień Miasta zrobiłem prawie pięć! - „Prawie" się nie liczy. To tak jakbyś mówił o dziewczynie, żeś ją prawie „tego"... - A co? Prawie „tego", to tak jakby „tego"! - Przyjaciele - odezwał się stojący obok sierżant - na określenie intymnych stosunków między kobietą i mężczyzną język rosyjski wymyślił specjalne słowa! - Ale niecenzuralne... - uśmiechnął się „kaczor". W tym momencie do żołnierzy podeszła uczennica w białej sukience i lakierkach. - Jakie są dzisiaj stawki? - spytała, trąc nerwowo pasek swojej torebki. - W banku jest trzysta terro, panienko - oznajmił sierżant, lustrując dziewczynę. - Otrzyma je ten, kto przejedzie Rześkolotem sześć razy i nie... no, jak by to powiedzieć... - I nie zwymiotuje - podsunęła Tania. - Właśnie! - Ja się zgłaszam! Dwaj szeregowi aż gwizdnęli z wrażenia. - Zakładamy się? - Dziewczyna podparła się pod boki, patrząc wyzywająco. - No to dawaj, smarkata - wycedził sierżant. Już po chwili ogrodzenie Rześkolotu oblepili gapie: żołnierze, pracownicy kosmodromu, uczniowie oraz mieszkańcy miasta szukający niedzielnej rozrywki. Pawłowi Pawłowiczowi nie podobał się pomysł tej małolaty. A jeśli dostanie ataku serca, i to zaraz na pierwszym przejeździe? Takie rzeczy się zdarzały! Ale smarkata przejawiła iście babski upór. Kupując sześć biletów, dosłownie świdrowała Pawła Pawłowicza wzrokiem i pchała pod nos zaświadczenie z polikliniki, że jest zdrowa na ciele i umyśle. No i żołnierze się upierali... Zresztą on sam też był ciekawy, czym skończy się ten zakład... Nie każdy chłop wytrzyma nawet trzy razy! „Żeby tylko nic się nie stało!" - myśli rezerwista i naciska „start". Pierwszy przejazd. Widzowie patrzą obojętnie, jak przezroczysty wagonik wjeżdża na górę, robi kolejne wiraże, spada w dół i znowu wspina się w górę. Dziewczyna chyba zamknęła oczy, pewnie się boi... Ale jeden przejazd wytrzymuje każdy, nawet najgorsza ciamajda. Drugi przejazd; na twarzach gapiów pojawia się zaciekawienie. Może odpadnie już po drugim? Ale nie, macha ręką i się uśmiecha. Trzeci. To samo, znów macha, tylko się nie uśmiecha. Wytrzymała, skubana. Po piątym widzowie zaczęli bić brawo. Gdy wagonik po raz szósty przycumował do szklanej budki dolnej stacji, a Tania, blada jak śmierć, ale spokojna, wyszła na pomost, w tłumie wybuchły entuzjastyczne okrzyki: - Co za dziewczyna! - Normalnie zombi! - Zakład, że to nie dziewczyna, tylko android? - Jaki android, głupku, to Tańka Lanina z czternastej szkoły! - Ile kasy zgarnęła za nic! - Ładne mi za nic! Taki koszmar! - Blada jak trup, może pogotowie wezwać? Ale Tania nie potrzebowała pogotowia. Trzasnęła drzwiczkami wagonika, zeszła po schodkach na ziemię i uśmiechnęła się do Pawła Pawłowicza, który chciał jej podać papierową torebkę. Odbierając honorarium od skrzywionego sierżanta, Tania oznajmiła głośno: - Mogę przejechać również siedem razy. Kto nie wierzy, temu mogę udowodnić za tydzień, w niedzielę o tej samej porze. I poszła do głównej alejki, specjalnie uważając, żeby się nie kołysać. Na jej twarzy błąkał się uśmiech tryumfu - trzysta terro za godzinę pracy! W następną niedzielę zarobiła kolejne trzysta, robiąc siedem przejazdów na oczach dwustu widzów w mundurach koloru khaki. Niech żyją cudowne jaja maflingów! Pierwszy miesiąc wakacji przyniósł Tani osiemset sześćdziesiąt terro (trzy niedziele minus bilety i lody). A brakujący tysiąc Tania pożyczyła do dziadka, ordynatora szpitala wojskowego w subarktycznej strefie Jekateriny. ROZDZIAŁ 3 CIEMNY CZAS FAKTYCZNEJ DOBY Luty 2622 r. Obóz oświecenia moralnego im. Bedżada Sawane Planeta Glagol, układ nieznany Bogdana Merkułowa poznałem dwudziestego pierwszego lutego, czterdziestego drugiego dnia wojny. Na tej planecie doba była dwa razy dłuższa od standardowej, więc dwudziesty drugi luty następował nie o wschodzie słońca, lecz przeciwnie, z nastaniem ciemności. Ponieważ dla konkordiańczyków wszyscy byliśmy anerami, czyli obcokrajowcami i wyznawcami innej wiary, nie mogliśmy brać czynnego udziału w modlitwach. Ale za to nie byliśmy drudżwantami, czyli wyznawcami kłamstwa, zajadłymi grzesznikami i wrogami nauki Zaratustry. O, gdyby któryś z nas na oczach klonów splunął w ogień, kopnął psa albo współżył ze swoim towarzyszem... taki parszywiec od razu podpadłby pod dwa prawodawstwa, cywilne i religijne! Postawiony przed zaotarskim Oskarżeniem i pechelwańskim trybunałem wojennym dostałby dwa wyroki. Zaotarzy daliby mu pięćdziesiąt batów, a trybunał pechlewanów dołożyłby rozstrzelanie. Innymi słowy, lepiej nie łamać konkordiańskich praw. Na szczęście żadnych czworonogów w obozie nie było, ogień zaś widzieliśmy tylko w przenośnym ołtarzu polowym i nawet najbardziej złośliwi nie zdołaliby do niego doplunąć. A jeśli ktoś miał homoseksualne stosunki, to trzymał je w tajemnicy przed obozowym dowództwem. Inne konkordiańskie tabu zgadzały się z naszą moralnością - żaden z nas nie miał zamiaru zabijać, okradać grobów, podrabiać kart kredytowych, składać fałszywych zeznań ani zatruwać studni. Byliśmy pechlewanami-anerami, i podejrzewam, że kierownictwo Głównego Zarządu Obozów liczyło, że z czasem niektórzy z nas staną się aszwantami, czyli szczerymi wyznawcami zoroastryzmu. No bo cóż innego mogło się odbywać w obozie moralnego oświecenia, jeśli nie moralne oświecenie, mające na celu zwiększenie liczby aszwantów we wszechświecie? A jeśli zaotarowie mieli jakieś podstępne plany względem nas, to mogliśmy się ich tylko domyślać. Chociaż to, co działo się do 22 lutego, świadczyło o tym, że żadnych planów nie mają... Za to później... Jako anerowie nie mogliśmy się modlić, ale jako pechlewanie mieliśmy obowiązek być obecni na porannej modlitwie w charakterze widzów. Opuszczenie modlitwy oznaczało pięć dni karceru. Modlitwa mieściła się w tym samym pakiecie co apel. O 6.30 czasu standardowego ustawialiśmy się w jednym szeregu wzdłuż Twerskiej, każda grupa przed swoim barakiem. Starszy grupy miał w ręku blankiet, na którym widniało kilka liczb - ilu jest ludzi w baraku, ilu jest obecnych na apelu, ilu nieobecnych za wiedzą administracji, a ilu opuściło apel samowolnie. Tego dnia nieobecny był kapitan Szczegolew, przebywający - za wiedzą administracji - w karcerze. Tym razem wyszedł do nas sam komendant Szapur, rzadki gość na apelach. Polecił adiutantowi zebrać blankiety od starszych grup, stanął na środku Twerskiej i wygłosił mowę: - Do cytadeli przybyła kompania najlepszego we wszechświecie korpusu Aturan i będzie tymczasowo stacjonować obok obozu, w zachodniej części płaskowyżu. Mniej więcej w połowie przemowy Szapura dotarło do mnie, że faktycznie, świeci więcej reflektorów niż zazwyczaj w nominalne dni, przypadające na faktyczne noce, a nieopodal żółtej tabliczki służącej do gry w łyżki szarzały nadmuchiwane namioty. Ładunek wczorajszego konwoju! - Administracja obozu - mówił dalej Szapur - liczy na oficerski honor i ludzki rozsądek naszych gości. Nie chcemy ograniczać waszej swobody przemieszczania się, możecie przechodzić przez ZPK o dowolnej porze. Jeśli jednak spróbujecie przekroczyć tymczasowe ogrodzenie obozowiska kompanii, wartownicy będą strzelać bez ostrzeżenia. Prosimy również nie podchodzić do żołnierzy bliżej niż na dziesięć metrów, jakiekolwiek próby gwałtownego zmniejszenia dystansu zostaną odebrane jako próby przejęcia broni. Ponieważ nastała ciemna pora faktycznej doby, zalecamy wstrzymanie się od używania ZPK. To wszystko, starsi grup mają prawo zadać pytania. Dwa. Starsi grup popatrzyli na wiceadmirała Lemke, dowódcę baraku „admiralskiego", w którym mieszkali nasi nieszczęśni Nelsonowie, od kapitana eskadry do wiceadmirała. Całkowitych admirałów nie było. Albo żaden nie wpadł klonom w łapy, albo umieszczano ich gdzie indziej, na przykład w kryształowych pałacach... Wiceadmirał Lemke milczał wyniośle, wpatrzony w Obłok Magellana, dając do zrozumienia, że nie ma i nie może mieć żadnych pytań do tego żałosnego majora piechoty, w dodatku wrogiej. Ale inni starsi mieli. Ponieważ można było zadać tylko dwa pytania, sądziłem, że zacznie się przepychanka, kto będzie pytał i w jakiej kolejności. Nasi kapitanowie jednak nie mieli takich problemów. Terentjew odstąpił swoje prawo Gładkiemu, Żemajtis i Leszczenko - Kaniukowi, a więcej kapitanów wśród starszych nie było. - Panie majorze - zaczął Kaniuk - w jakim celu przybył tu pododdział korpusu Aturan i czy planeta nie stanie się nowym teatrem działań wojennych? Moje pytanie wynika nie z pragnienia poznania tajemnic wojskowych Konkordii, lecz z obawy o bezpieczeństwo moich towarzyszy broni. - Rozumiem, kapitanie. Aturan przybył tu w celach szkoleniowych, a jego przybycie może jedynie zwiększyć bezpieczeństwo naszych gości. Drugie pytanie? Gładki chciał chyba spytać o to samo i teraz musiał wymyślić coś ambitniejszego. - Czy... czy przybycie tu kompanii bojowej pierwszej linii w celach szkoleniowych oznacza, że chce ona w jakiś sposób wykorzystać pewne specyficzne cechy okolicy? Szapur doskonale rozumiał, że Gładki ma na myśli anomalie, ale ponieważ rozmowa z jeńcami na ten temat była zabroniona, a on nie mógł złamać zakazu dowództwa, wykręcił się w sposób tyleż banalny, co efektywny. - Nie zrozumiałem pytania, kapitanie. A teraz proszę mi wybaczyć, ale obowiązki wzywają. Ach tak, jeszcze coś. Ponieważ ołtarz polowy jest tylko jeden, korzystają z niego żołnierze kompanii. Nie możecie wchodzić na teren ich obozowiska, dlatego też aż do śniadania wszyscy są wolni. To była świetna nowina, lecz moją radość przyćmiło pewne podejrzenie. Skoro konkordiańscy żołnierze chcą łazić po strefach anomalnych, to niech sobie łażą na zdrowie, ale przecież różni męczennicy nauki już tu przed nimi łazili... A jeśli nie chodzi im o anomalie? Czy to czasem nie znaczy, że do swoich celów szkoleniowych użyją... nas? Właśnie jedliśmy śniadanie, gdy przyleciały helikoptery. W pośpiechu pochłonęliśmy omlety i wybiegliśmy ze stołówki, żeby popatrzeć na technikę śmigłową. Zawsze coś... Pilot, którego oderwali od nieba, nie może żyć bez maszyn latających, a jeśli może, to znaczy, że nie jest pilotem. Helikopterów było pięć, jeden wylądował obok obozowiska, ale silnika nie wyłączył, terkocząc sobie na niskich obrotach. Jedne klony z niego wyskakiwały, inne do niego wskakiwały... Dwie pary śmigłowców (wielozadaniowe sapsany) wisiały nad nami na wysokości siedemdziesięciu metrów. Jedna para miała pod lewymi skrzydłami „śledzie", czyli kontenery poszukiwawczo-zwiadowcze, druga rakiety. Nagle wszystkie cztery sapsany niespodziewanie włączyły potężne reflektory, oświetlając sąsiedni płaskowyż. I wtedy podszedł do mnie Złoczew. Minę miał taką, jakby mu z gabinetu ukradli teczkę z szyfrogramami. - Sasza, jest sprawa - szepnął. - Dopóki helikoptery hałasują... Skinąłem głową. Nadal gapiąc się na maszyny, powolutku odeszliśmy na bok. Nawet jeśli klony podsłuchują cały teren obozu, w tej sytuacji - na środku Twerskiej zapchanej setką gadających oficerów - nie mogą podsłuchać akurat naszej rozmowy! - Chodzi o Merkułowa - powiedział Złoczew. - Chce stąd wiać i jesteś mu potrzebny jako specjalista? - Właśnie. Aleja mam złe przeczucia. - Przede wszystkim nie daj się omamić temu psychopacie, a poza tym nie jesteśmy jego niańkami. - Nie o to chodzi. Wiesz, że on pił wodę z tej kałuży w Palarni? - No przecież z nim byłem... A co, skarżył się, że mu różki rosną albo ma ochotę na świeżą krew? Złoczew nie był w nastroju do żartów. - Słuchaj uważnie i potraktuj serio. Merkułow powiedział, że dziś w nocy krzyczałem, jakby mnie kroili, że obudził się, podszedł do mnie, a ja leżę jak nieboszczyk. Dotknął mnie i byłem zimny, rozumiesz, lodowaty. - Rozumiem. Tylko jakoś nie słyszałem, żebyś krzyczał. - Słuchaj dalej. Merkułow zaczął szukać pulsu. Nie znalazł. Chciał obudzić Gładkiego - i obudził się. - Tak myślałem. - Odetchnąłem z ulgą. - No i co? - A to, że on w tym śnie widział moją śmierć! Kapujesz? - Ten stuknięty typ dużo rzeczy mógł widzieć, a jeszcze więcej opowiedzieć. Coś się tak przejął? - Bo widzisz, Sasza, ja też piłem tę ich wodę. Nie tam, gdzie Merkułow. Przed siódmą warstwą, jak już nie mogłem wytrzymać. - Nic nie mówiłeś... - Wielu rzeczy nie mówiłem. I potem też miałem ciekawy sen. Że przywieźli do naszego obozu porucznika myśliwca, Aleksandra Puszkina. Pomyślałem sobie wtedy, że skoro w baraku Zemajtisa jest Tołstoj, to do kompletu brakuje Lermontowa i Bunina... A pięć dni później przyjechałeś. - No dobra, zaintrygowałeś mnie. I co dalej? - A nic. Posłałem Merkułowa do diabła. I tak nie ma żadnych szans ucieczki. W tym momencie poczułem, że Złoczew wsuwa mi w dłoń - staliśmy obok siebie - papier zwinięty w kulkę. - No i bardzo dobrze - powiedziałem odruchowo, myśląc intensywnie, gdzie można by spokojnie przeczytać tę kartkę... Przez terkot helikopterów przebiło się buczenie floggerów. - Patrz, co oni robią. - Złoczew pokazał sapsany. Śmigłowe drapieżniki ruszyły się w końcu, poleciały w stronę sąsiedniej góry, nadal świecąc reflektorami. Kilka gwiazd, znajdujących się w jednej prostej, mrugnęło - czyżby floggery? Robiło się coraz ciekawiej! Dwa sapsany zeszły niżej. Pod osłoną drugiej pary wysadziły na sąsiednim płaskowyżu pluton jegrów i wywaliły worki z wyposażeniem. Ostatnie na scenie pojawiły się miotacze min z samochodowymi podwoziami. Zaraz potem dały o sobie znać floggery. Nad odległym płaskogórzem strzeliły w niebo ogniste gejzery i niemal od razu słupy ognia przemieniły się w odwrócone stożki. Spadając w dół, rozszerzały się coraz bardziej, wypalając wszystko na dziesiątkach metrów kwadratowych ziemi. To były bomby dużego kalibru z rosą zapalającą. Broń prosta i przeciwko regularnej armii bezużyteczna - piechotę chroni wzmocniony ekwipunek polowy, a dla sprzętu pancernego to w ogóle jak prysznic dezynfekcyjny. Za to przeciwko żywej sile, stadom drapieżników czy owadów, rosa zapalająca jest rozwiązaniem idealnym. Tylko co oni palą na niezamieszkanej planecie z ubogą biosferą? - Ale dają! - zachwycił się Lowa. - Ciszej, towarzyszu - osadził go kapitan eskadry, którego nazwiska nie znałem. - Może bombardują naszych sprzymierzeńców! - Jakich? - osłupiał Kaniuk. - A skąd ja mam wiedzieć? - Oficer wzruszył ramionami. Ale to był dopiero początek widowiska. Do akcji włączyły się miotacze min. Zaczęły metodycznie obrzucać minami niewidzialnego wroga, po każdym strzale zmieniając o jedną setną kąt celu. Jeden helikopter ze „śledziem" pod skrzydłem poszedł w górę, żeby korygować ogień; pozostałe trzy wróciły do obozowiska. Zabrały na pokład kolejną porcję desantu i wystartowały razem z helikopterem dowódczym. Zaraz po starcie wyłączyły reflektory i rozpłynęły się w ciemnościach. Miotacze min w końcu ucichły i zapanowała cisza. Sapsan ze „śledziem" podążył za desantem. Pluton, który został na sąsiednim płaskowyżu, ustawiał pozycje ogniowe frontem na północ. - Typowa czystka - skomentował Lowa. - Bombardowanie, nalot ogniowy i desant. Jeśli robią wszystko zgodnie z planem, to wieczorem trzy pododdziały powinny były zamknąć przeciwnikowi wszystkie drogi odwrotu. Ech, stęskniły się ręce za narwalem... - I Lowa zacisnął dłonie, jakby trzymał automat Narwal, wizytówkę rosyjskiego osnazu. - Gdybyśmy wtedy uderzyli pierwsi - dodał z rozmarzeniem - to teraz czyściłbym niedobitki klonów na Chwa-renie... Jak ja bym czyścił! - Jeszcze powalczycie, przyjacielu - rzekł wiceadmirał Lemke, tak łagodnie, jakby gładził wnuka po głowie. Gdy przeczytałem ten skrawek papieru, który wsunął mi Złoczew („Dziś zaraz po obiedzie w Palarni"), nawet nie pomyślałem, że mógłbym to zignorować. Kiedy indziej pewnie postukałabym się w głowę i obśmiał te skautowskie pochody, ale dzisiaj nie było mi do śmiechu. Czułem przez skórę, że Złoczew, który wyszedł ze stołówki przede mną, ma ważne wiadomości. Nawet w świetle dnia na ścieżce człowiek czuł się nieswojo, a w ciemnościach to już bałem się na całego. Poczułem się trochę lepiej, gdy zza gór wyjrzało ciało niebieskie trwożnego czerwonego koloru. Zeszłej nocy nic podobnego nie było, i w ogóle pierwszy raz oglądałem tutejszy księżyc. Okazał się mniejszy od naszego, za to albedo miał takie, że ho, ho! Do obiadu (kuchnia serwowała dziś kebab) panował spokój, za to teraz na obozowisku lądowały powracające helikoptery. Każdy pilot przestrzegał regulaminu lotów z pedanterią godną generalnego inspektora lotnictwa - następny helikopter lądował dopiero wtedy, gdy jego poprzednik zaczął wyładunek. Zastanawiał mnie brak boi świetlnych na obwodzie strefy - przecież wystarczy chwila nieuwagi i maszyna wrąbie się w strefę anomalii! Ale wbrew moim obawom żaden z helikopterów nie miał nigdzie się wrąbywać. Podchodząc do ZPK, zauważyłem, że od strony obozowiska biegnie ku mnie dwóch jegrów w pełnym rynsztunku. W pierwszej chwili pomyślałem, że po prostu sobie biegną, ale gdy znalazłem się przed bramką i wyjąłem dowód jeńca, jeden z nich podrzucił automat i zaczął wrzeszczeć. W farsi znam może dwadzieścia słów - abstrakcyjne pojęcia religijno-etyczne i kilka stopni wojskowych. Krótko mówiąc, nic nie zrozumiałem z jego wrzasku. „Czeka na mnie Złoczew. Czeka na mnie Złoczew" - powtórzyłem sobie dla kurażu i wsunąfem dowód w skaner bramki. Wiedziałem, że nadal możemy korzystać z tego przejścia, że mam pełne prawo łazić sobie między skałami i jeśli nawet złamię sobie kark na osypisku, będzie to moja prywatna sprawa. Jednak tych dwóch klonów było innego zdania. Znaleźli się już całkiem blisko. Jeden ciągle coś wrzeszczał, podnosząc polaryzowaną osłonę hermetycznego hełmu, drugi milczał zakorkowany w swoim kombinezonie i celował do mnie z automatu. I to z jakiego - z naszego ojczystego narwala! Szkoda, że Łowy tu nie ma, rozpłakałby się ze wzruszenia... Bramka się otworzyła. Ech, zamiast bawić się w konspirację, trzeba było lecieć ze Złoczewem zaraz po obiedzie, zanim wylądował ten cholerny desant! Niech ich diabli, czego oni chcą?! - Automatyka potwierdza moje prawo do opuszczenia terenu obozu - powiedziałem ze złością, patrząc na tego rozmownego. - To nieporozumienie. Zwróćcie się do swoich zwierzchników, niech skontaktują się z administracją obozu. Mogłem sobie pogadać. Czy ktoś tu znać rosijśki? Nikt nie znać rosijśki. Przecież to język brudnych psów drudżwantów! Korpus Aturan to nie jakieś tam oddziały wywiadowcze, tylko, powiedzmy sobie otwarcie, szwadrony śmierci! Ich jedyny cel to znaleźć i zniszczyć. Przy tak stanowczym postawieniu problemu znajomość języków obcych byłaby tylko zbędnym obciążeniem. Słysząc język drudżwantów, stojący naprzeciwko mnie zabójca wrogów prawdziwej wiary dostał piany. Zwrócił swój automat prawą stroną do mnie (jakaś specyficzna klońska maszynka do perforacji orzechów kokosowych) i demonstracyjnie przesunął na „odbezpieczony". Bardzo wymowne. A potem wycelował w moje czoło. - Dobrze - powiedziałem. - Zawrócę. - Dwa kroki w tył. - Ale będziecie mieli poważne nieprzyjemności! -Jeszcze jeden krok. -Złożę skargę! Możecie jeszcze zmienić zdanie... - Znowu krok w tył. Wtedy z helikoptera dowódczego, który właśnie lądował nieopodal, wyskoczył jeszcze jeden jeger, w takim samym skafandrze jak ci tutaj. Automat miał zawieszony na ramieniu, a w prawej ręce trzymał jakąś pokojowo białą szmatę. Chustkę? Pomyślałem, że to oficer, i się nie pomyliłem. Dał mi znak, żebym się zatrzymał, i coś krzyknął do swoich ludzi. Odwrócili się do niego; jeden podniósł osłonę hełmu na znak szacunku wobec starszego stopniem, drugi zaczął mówić coś w rodzaju: „Panie oficerze, złapaliśmy jeńca, trzeba go zabić, póki nie uciekł!". Z całej przemowy zrozumiałem tylko jedno słowo: sarwan - kapitan. Oficer skinął głową, wydał krótki rozkaz i obu bohaterów wymiotło. A potem podszedł do bramki i skinął na mnie palcem. Podszedłem. - Jestem jeńcem wojennym i nie zrobiłem nic karalnego - wyskan-dowałem. To nic, że on nie rozumie, na punkcie pewnie zainstalowali mikrofon, który rejestruje całe zajście. - Chcę pójść na spacer przewidziany regulaminem obozu. Oto mój dowód... Kapitan wziął kartę z mojej ręki, przeczytał i uśmiechnął się szeroko. Z tym uśmiechem skłonił się, oddał mi kartę i się cofnął. Z tego międzynarodowego języka gestów zrozumiałem, że będzie szczęśliwy, jeśli udam się na swój spacer. Odetchnąłem z ulgą i przeszedłem przez bramkę, znów słuchając życzeń i pouczeń administracji. Już miałem pójść swoją drogą, gdy oficer wyciągnął do mnie dłoń i się przedstawił: - Ferwan Madarasp. Co miałem zrobić? - Aleksander Puszkin. Przytrzymał moją dłoń (tego jeszcze brakowało, żeby mnie teraz zobaczyli kumple z obozu!...) i popatrzył na mnie tak, jakby ujrzał zstępującego z niebios pierwszego nauczyciela Rimusza. - Mówi pan po rosyjsku? - spytałem. - Rosijśku? - zastanowił się, pokręcił głową i powiedział coś energicznie. Jednocześnie puścił moją rękę, za to objął mnie za ramiona i pociągnął w kierunku ich obozowiska. Rany boskie, co robić?! Przecież Złoczew mnie zabije! I czego ten typ ode mnie chce?! Ferwan Madarasp przeprowadził mnie przez granicę obozowiska (grubą linę z żółtego luminoforu rozciągniętą między dwoma metalowymi palikami) i zaprowadził do swojego helikoptera. Wskoczył do kabiny pilota, a po chwili wyszedł z niej, ciągnąc za sobą dwa lekkie szezlongi i zieloną walizeczkę ze sznurem... zasilania?! O rany, z którego to muzeum? Pstryknęły zatrzaski, walizeczka otworzyła się i ujrzałem starożytnego tłumacza międzygwiezdnych pionierów! I to ze wszystkimi bajerami! Czego tam nie było! Kamery, skanery emocji, panele fonemoświetlne, gazosyntezatory, a nawet elastyczna nibynóżka, która zapewne odbierała i tłumaczyła dotyk! To cudo wynaleziono w tych szczęśliwych czasach, gdy ludzkość już trafiła na pierwsze ruiny ksenocywilizacji, ale jeszcze nie spotkała żywego kosmity. Zwiadowcy głębokiego kosmosu nastawiali się na kontakt z najbardziej egzotycznymi formami życia rozumnego i zarazem na twarde lądowanie na szczytach górskich. Głowę daję, że dziewięćdziesiąt procent walizeczki to amortyzatory... Oficer zdjął hełm i ujrzałem trzydziestoletniego mężczyznę o ciemnej twarzy, gładko ogolonego i krótko ostrzyżonego, z krzywym nosem boksera. Kanoniczny wygląd zabójcy czyściciela. Ze sceptycznym uśmiechem obserwowałem poczynania Ferwana, który właśnie założył słuchawki z mikrofonem i podał mi drugie; wywołał na pulpicie „język-1" i „język-2" za pomocą cudownych guziczków-obrazków (spłakałem się!) i eksponat zadziałał! - Niech mi pan zrobi tę uprzejmość i usiądzie. - Ferwan rozłożył mi szezlong i sam usiadł na swoim. - Dziękuję, panie... kapitanie? - Proszę, bez rang! Proszę do mnie mówić Ferwan. - Dobrze... Ferwan. -A więc jest pan tym nietykalnym pilotem, który przeżył bezpośrednie trafienie torpedy! - powiedział entuzjastycznie Ferwan. - Ja... ach tak... - Uśmiechnąłem się z wysiłkiem. - Ale to raczej nie moja zasługa... - Niech pan nie będzie taki skromny! Przyzna pan, że nie co dzień trafiają się takie kazusy... Gdy usłyszałem tę historię od Sijawusza - to mój brat, „skorpion" - pomyślałem, że ci na Felicji zupełnie zwariowali, a potem okazało się, że to prawda! A teraz pana spotykam! No i jak się pan czuje? Wujowo. Przez ciebie z twoimi zachwytami Złoczew tam siedzi w ciemnościach i wścieka się, czekając na porucznika Puszkina, a łobuza Puszkina ciągle nie ma! - Widzi pan, Ferwanie - powiedziałem - zazwyczaj ludzie nie czują się zbyt dobrze w niewoli... Wokół nas wrzała praca. Kilkanaście osób uzupełniało amunicję miotaczy min, jeden pluton czyścił automaty. Kto by pomyślał, że godzinę temu wypalali pokryte Mgłą wąwozy... I po co właściwie? A gdyby tak zapytać o to Ferwana? W końcu co mi szkodzi... - Szczerze mówiąc, przybycie waszej kompanii pogorszyło nastrój mnie i moim towarzyszom. - Nie spodziewaliśmy się, że pod naszym bokiem zacznie się niezrozumiała wojna... - Tak trzeba - przerwał mi Ferwan. - Ja również wolałbym spełniać swój obowiązek wobec ojczyzny w innym miejscu. - Poza tym nigdy wcześniej nie mieliśmy problemów ze spacerami, a dzisiaj... - To zwykłe nieporozumienie. Przybyliśmy niedawno i nie zdążyliśmy uprzedzić żołnierzy o waszym regulaminie. Jako dowódca wyrażam swoje ubolewanie i przepraszam. - Przyjmuję. Czy pozwoli pan, że sobie pójdę? -Ależ pan niecierpliwy... Nawet nie spróbuje pan zaspokoić swojej ciekawości odnośnie naszej operacji? Nie chce się pan dowiedzieć, kogo znalazły nasze kule? Wężu!... Przecież i tak nie powiesz mi prawdy! - I chce pan opowiedzieć o tym wrogowi? - Przygotowałem się do naszego spotkania lepiej, niż pan myśli... - Ferwan spojrzał na mnie jak docent wirusologii na pozaziemskiego wirusa z krzemowym quasi-RNA. - Wiem, że został pan przedstawiony do medalu „Za Naotar". Gdy ostatni żołnierze mojego plutonu kryli się w piwnicy rozwalonego domu na brzegu pola z piecami, zapewne to wasza eskadra odgoniia, a potem zestrzeliła dżipsa, który szykował się do spalenia moich ludzi. Wiem też, że kapitan Rishi Ar zawdzięcza panu życie. - Przepraszam, Ferwanie. - Na wieść o Rishi niemal zapomniałem o Złoczewie. - Proszę mi powiedzieć, jak się miewa Rishi? Co z nią? - Służy, tak jak my wszyscy - odparł sucho Ferwan, ale widziałem, że moje pytanie mu się spodobało. Pechlewanie są na swój sposób sentymentalni i zdarzają się chwile, w których ich zdaniem wojownik wręcz musi otworzyć serce przed towarzyszem, nawet jeśli znalazł się po drugiej stronie celownika. - Ferwanie, błagam, niech pan powie! - Musnąłem opuszkami palców jego nadgarstek. Ten gest, tak nieetyczny dla Ziemian, w rozmowie z pechlewanem jest ważniejszy od słów. Z mojej strony to nie była obłuda, tylko autentyczny, szczery gest, ale wojskowa część mojego „ja" przyglądała mi się sceptycznie z boku i warczała: „Nieźle... Dzisiaj błagasz, a jutro zdradzisz ojczyznę, co?". Ferwan westchnął ciężko. - Zdążyliśmy zdjąć ze statku czarną skrzynkę i w wyniku śledztwa Rishi Ar obniżono stopień do sierżanta i przeniesiona do Aturanu na stanowisko instruktora. Pechlewan nie może zostać bardziej zdegradowany - dalej jest tylko rozstrzelanie. Widziałem Rishi Ar trzy dni temu, zanim nas tu przerzucono. To wszystko, co mogę powiedzieć. - Chwała Bogu, że jest z dala od linii ognia! - W każdej chwili wszystko się może zmienić... Ferwan nie dokończył - głośniki hełmu, który leżał na jego kolanach, zagdakały strwożone. - Przepraszam, to pewnie coś ważnego. - Zdjął słuchawki tłumacza i włożył hełm. Chwilę później na zachodnim brzegu płaskowyżu zaterkotały dwa automaty. I wtedy usłyszałem krzyk - dobiegał ze ścieżki, z miejsca gdzie czekał na mnie Kostadin Złoczew! Zerwałem się na równe nogi, słuchawki spadły mi z uszu, szezlong się przewrócił. Ferwan coś powiedział, ale jego słowa znów były abrakadabrą w farsi. Nie myśląc o tym, że konkordiańskie buldogi mogą mnie zatrzymać serią w plecy, zacząłem biec co sił w nogach. Na brzegu płaskowyżu dwa klony z noktowizorem szerokopasmowym na trójnogu prowadziły ożywioną dyskusję przez radio. Patrzyły na ekran; jeden meldował, co widzi (zapewne), a drugi celował do niewidocznego przeciwnika. Nie zwróciły na mnie uwagi. Gdy skoczyłem na ścieżkę, klon znów otworzył ogień, strzelając w odległą ciemność krótką serią. Daleko w dole pojawiły się rozbłyski wybuchów, rozległ wizg kamiennych odłamków. Biegłem ścieżką w dół, myśląc o tym, że jeśli klony strzelały do Złoczewa, to powinienem stać się kolejnym celem, a jeśli do innego wroga, to czy warto pchać mu się w łapy? Wróg mojego wroga nie zawsze jest moim przyjacielem. Ścieżkę zalewało światło księżyca. Niewiele widziałem, ale nie panowały kompletne ciemności. Pędziłem do tabliczki z napisem PRZEJŚCIA NIE MA. Wysoko nad moją głową zabzyczai granat odrzutowy i wybuchł w krzakach-miotłach. Rozległ się dziki wrzask. Pierwsza myśl: to nie człowiek. Druga: ranny czy zabity? Najwyraźniej w pobliżu były istoty nienależące do gatunku homo sapiens. Z cienia skalnej bramy, za którą zaczynała się Mgła, wyłonił się garbaty stwór. W pierwszej chwili pomyślałem, że ukazał się kłąb Mgły - rozumnego mieszkańca tej planety. No cóż, każdy z nas czytał w dzieciństwie książki o myślących oceanach i szarańczy wyposażonej w kolektywny rozum... - Kto to?! - zawołałem. - Są... sza... - wycharczała istota, robiąc krok w moją stronę. - Kostia! Żyjesz! Złoczew nie znosił, gdy skracaliśmy jego imię do rosyjskiego Kostia, ale teraz nie miałem głowy do żadnych Kostadinów. - Sasza... - padł na kolana. - Jesteś ranny? - spytałem, chwytając go za ramiona. - Sasza... to ważne... - mówił ze puszczoną głową, jakby nie miał siły jej utrzymać. - Źródło istnieje... - Jakie źródło? -Dla naszych... GĄB... nikomu... zapamiętaj... Źródło istnie... Umilkł. I od razu zrobił się tak ciężki, że ledwie go utrzymałem. Nad brzegiem płaskowyżu zawyły helikoptery, teraz strzały nie milkły, ale strzelali głównie z sąsiedniej góry. Mózg pracował mi na najwyższych obrotach. Położyłem nieprzytomnego porucznika i opróżniłem jego kieszenie. Zostawiając mu tylko dowód, zabrałem wszystko: kilka zmiętych serwetek, jakąś pałeczkę, paczkę papierosów, chusteczkę i kilka drobnych, ciężkich przedmiotów. Nie sprawdzałem pulsu. Nie krzyczałem: „Przyjacielu, wytrzymaj!". Pod nogami miałem nie deski sceny, lecz ziemię obcej planety, zalaną krwią Złoczewa. Po chwili wahania wsunąłem do kieszeni Złoczewa moje papierosy. W swojej paczce mógł ukryć coś ważnego, w mojej nie było nic. Jeśli klony będą go przeszukiwać, brak papierosów u zajadłego palacza wzbudzi podejrzenia i niepotrzebne pytania. Chwilę później oświetliły nas reflektory helikoptera, w jego otwartych bocznych drzwiach wył automatyczny granatnik. Zerwałem się i zamachałem rękami - by klony widziały, że jestem rosyjskim jeńcem, a nie miejscowym nieznanym wrogiem. - Mam rannego! Trzeba go ewakuować! - darłem się tak, że omal nie ogłuchłem. A przecież nawet gdyby mnie usłyszeli ci w helikopterze, to i tak nic by nie zrozumieli. Za moimi plecami, tam, gdzie w ciągu dnia widać strome osypisko, usłyszałem niepokojący szmer. Odwróciłem się i zobaczyłem wiszące nad ścieżką sieci z wielkimi okami, splecione z rojów małych kawałeczków. W niektórych miejscach pojawiały się jakby liny z nanizanymi na nie kulkami, przypominającymi ziemniaki. Całą tę apokaliptyczną wizję zasnuwała gęsta szara zasłona... To była Mgła. Do tej pory widoczna tylko od środka, teraz się ukazała, a nawet atakowała, sunąc coraz wyżej. Stałem na brzegu bezkresnego widmowego morza i wydawało mi się, że to nie ono się podnosi, lecz góra się w nie zapada. Paniczny strach nakazywał ucieczkę, ale nie mogłem pozwolić sobie na ten luksus - musiałem ratować Zioczewa. Teraz dopiero sprawdziłem jego puls -porucznik jeszcze żył. I - dla tych, którzy nigdy nie widzieli Mgły, zabrzmi to okropnie - wcale się z tego nie ucieszyłem. Byłem odpowiedzialny za jego życie, a nasuwająca się Mgła nakryje nas za kilka minut! W dodatku jej obecny wygląd budził poważne wątpliwości co do rzekomej nieszkodliwości. Porzucenie Złoczewa byłoby podłością, ale jak uratować nas obu?... Piloci helikoptera wreszcie nas zauważyli i chyba zrozumieli, w czym rzecz - lina systemu ewakuacyjnego uderzyła mnie w plecy, gdy Mgła dotarła do moich butów. Przyczepiałem nieprzytomnego Złoczewa; zapiąć pas, wsadzić ręce w szelki... Mgła już lizała mi pięty przez podeszwy. Dziwne uczucie wilgoci i kłucia zarazem... No, teraz chociaż porucznik jest bezpieczny... Nie czekając, aż klony wciągną linę, wyrwałem do przodu z trzecią prędkością kosmiczną. Biegłem pod górę, nie zwracając uwagi na wycie kilkudziesięciu automatów, które waliły z płaskowyżu; w Mgle rozlegały się wybuchy min, granatów, a rozbłyski ukazywały w jej wnętrzu dziwne struktury przypominające kręcone świece... Biegłem co tchu i myślałem, że najgorsze mam już za sobą. Gdy oddaliłem się od Mgły na względnie bezpieczną odległość, stanąłem i dysząc ciężko, oparłem się plecami o skałę. I wtedy rozległ się taki huk, że skała zadrżała. W świetle jasnego wybuchu zobaczyłem swoje rękawy po łokcie umazane krwią. Na moją skałę spadł grad odłamków, z dzikim wyciem przeleciała obok wyrwana wybuchem turbina. Helikopter!... Nie wiem, dlaczego się rozbił. Wiem tylko, że tak zginął porucznik GAB, Kostadin Złoczew. ROZDZIAŁ 4 KONIGSBERG 2618 r. Konigsberg, Dyrektoria Rosyjska Planeta Ziemia, Układ Słoneczny Konigsberg przeraził Tanie wielkością, zdumiał błękitem nieba, zmartwił wysokimi cenami i zasmucił pogodą. Z tym ostatnim nic się nie dało zrobić, należało po prostu kupić parasol i pamiętać o swetrze i płaszczu nawet latem. Z drożyzną Tania walczyła, oszczędzając na jedzeniu, niebem zachwycała się w milczeniu, a odległości mierzyła krokami. Jako abiturientkę umieszczono ją w zimnym, jasnym pokoju akademika na ostatnim, osiemnastym piętrze. „Jeśli zdasz na studia, również będziesz tu mieszkać" - wyjaśniła Tani komendant akademika, Klaudia Gawryłowna, akcentując słowo „jeśli". W pokoju były dwa łóżka, wizor, szafa na buty i ubrania z wbudowaną suszarką, a także dwa odrapane biurka ze starymi tabletami i piórnikami w kształcie jeży. Na różowych ścianach wisiały portrety słynnych uczonych - nad łóżkiem Tani znajdował się przypominający siwego psa Albert Einstein, nad sąsiednim łóżkiem Wimalananda Smaszantara, wynalazca szczepionki przeciwko AIDS. Hindus wyglądał jak orangutan w czasie medytacji. W pokoju było wszystko, czego potrzebuje normalny abiturient - łóżko do spania, wizor do oglądania, szafa, w której schną ubrania, a także biurko, przy którym przyszły student uczy się do egzaminów. Nawet portrety odgrywały ważną rolę! Gdy młody człowiek poczuł, że ogarnia go lenistwo, wystarczyło zerknąć na portery uczonych i od razu rzucał się w wir nauki! Patrząc na portret wielkiego Hindusa, myślał: Może to ja będę tym, który uratuje Wielką Rasę od wilczej grypy, tak jak w XXI wieku Hindus uratował ludzkość od AIDS? Ale Tania nie lubiła patrzeć na portrety i siedzieć przy biurku, w ogóle nie potrafiła się uczyć w tym zakurzonym pokoju. Pakowała do starego plecaczka książki, parasol i kanapki, do dżinsowego płaszcza wsuwała minitablet, w uszach umieszczała różowe groszki playera i słuchając wykładu o kulturologii, zbiegała po schodach, nie czekając na windę. Najważniejsze to na nikogo i na nic nie czekać, postępować tak, jak uważasz za słuszne, i nie tracić ani minuty z kontaktu z obcym, ale już kochanym miastem, przypominającym starego morskiego zwierza. Tak myślała Tania w dniu, w którym skończyła siedemnaście lat. Do egzaminów wstępnych uczyła się na skwerach i w parkach. W ciągu pierwszych dwóch tygodni odkryła, że obok katedry najlepiej uczyć się religioznawstwa i filozofii; pod pomnikiem Puszkina - historii Rosji, a obok muzeum minerałów idealnie wchodzi do głowy historia kolonizacji... Za to w Siedmiu Krasnoludkach niedrogiej, przytulnej cukierence człowiek wcale nie ma ochoty na naukę. Ma ochotę pić herbatę, jeść ciastka, czytać wiesze i marzyć z tomikiem Kibirowa na kolanach. I właśnie w tej cukierni Tania poznała poetę o pięknym nazwisku Wozdwiżeński (tak naprawdę nazywał się Pieńków, ale o tym Tania nie wiedziała). Poeta miał zadbaną jedwabistą bródkę, długie ciemne włosy, dość rzadkie i posiwiałe na skroniach, był niewysoki, grubawy i nosił długi czarny płaszcz oraz kapelusz z dużym rondem. Na oko mógł mieć trzydzieści pięć lat. Pewnego dnia przysiadł się stolika Tani przy oknie i zapytał: - Czyta pani? - Uhm. - Tania nie oderwała wzroku od książki. - A przecież Kibirow to kiepski poeta! Można nawet powiedzieć - okropny! - rzekł Wozdwiżeński, wydymając dolną wargę. - Uhm. - Mruknęła bezmyślnie Tania. - Poprowadził literaturę rosyjską w niewłaściwym kierunku - mówił dalej poeta, zapalając papierosa. - Podobnie jak jego współczesny Brodski wzywa czytelnika do analizowania swoich uczuć, oglądania ich pod mikroskopem... a przecież czytelnik powinien się nimi upajać! I wtedy do Tani dotarło, że oto siedzi przed nią brodaty nieznajomy, który mówi coś o Kibirowie i mówi całkiem do rzeczy! W ciągu ostatnich dwóch tygodni zdążyła przywyknąć, że jeśli do jej stolika dosiada się jakiś chłopak, to albo chce zawrzeć znajomość, albo ją z kimś pomylił. A tu nagle o Kibirowie... - No nie wiem. Mnie osobiście Kibirow bardzo się podoba. To mój ulubiony poeta nie tylko XXI wieku, ale i w ogóle. - Tak też myślałem. - Wozdwiżeński z ważną miną wydmuchał dym w twarz Tani. - Ale ja nie używam określenia „podoba" w stosunku do poezji. - A jakiego słowa pan używa? - „Aktualność"! Poeta nie powinien się podobać, powinien być aktualny! - W takim razie najlepszymi wierszami byłyby wstępniaki w gazetach. O tym, że Wielka Rasa musi zawrzeć szeregi albo o kolejnych obniżkach cen owoców morza i domowych saun kriogenicznych... - No wie pani! Ja mówię o aktualności dla duszy, a pani o owocach morza... - Wozdwiżeński ściągnął brwi. I z tymi słowami wstał z obrotowego krzesła, rzucił au revour i odszedł w kierunku baru. Tam hałaśliwie powitało go towarzystwo siedzące przy dwulitrowej butelce francuskiego koniaku. Towarzystwo składało się z damulek o ostrych nosach oraz pryszczatych, łysiejących typków z żółtymi zębami i płonącymi oczami. Tania odprowadziła poetę zdumionym spojrzeniem i wróciła do Kibirowa. Doczytała do końca „Romanse rejonu Czeriemuszki", zamknęła tomik i zaczęła się zbierać. Było już po dziesiątej, a pojutrze czekają pierwszy, najbardziej podstępny egzamin wstępny -dyktando z rosyjskiego! Poza tym ten dziwny brodacz zepsuł jej nastrój, nie miała już ochoty czytać. Tania zostawiła kelnerce napiwek, włożył do plecaka notes i długopis, i wtedy zauważyła pod szklanką wizytówkę. Mirosław Wozdwiżeński poeta i po prostu porządny człowiek Na odwrotnej stronie był telefon, rysunek anioła z trąbą oraz dopisek kursywą: Zadzwoń, jeśli będzie ci smutno. Co za typ! Urwał rozmowę w pół zdania, poszedł, a wizytówkę zostawił. Po co? A może po prostu zapomniał? Tania nie wiedziała wtedy, że poeta od dziesięciu lat stosował ten system zawierania znajomości z płcią piękną. Włożyła wizytówkę do notesu, ale nie zadzwoniła. I wcale nie dlatego, że nie było jej smutno. Czasem, szczególnie wieczorami, czuła się taka samotna, że już - już miała lecieć na parter akademika, gdzie znajdowała się kabina dalekiej łączności, żeby tylko usłyszeć znajomy głos kogoś z rodziny, niechby nawet brata. Wydałaby majątek na seanse łączności z domem, gdyby nie Tamila. Podobnie jak Tania Tamila przyjechała do Kónigsbergu, żeby zdawać egzaminy - tylko nie na uniwersytet, lecz do szkoły choreograficznej. Podobnie jak Tania mieszkała w akademiku i tęskniła za niebem Jekatieriny i szelestem liści, miarowym jak szum ziemskiego morza. Za to w odróżnieniu od Tani od razu zdobyła dziesięć przyjaciółek i zawarła znajomość z „pewnym chłopcem", studentem trzeciego roku, utalentowanym tancerzem o imieniu Beniamin. Tamili nie sprawiały przyjemności spacery po mieście, które nazywała „kamiennym wampirem", a zachwyty Tani uważała za prowincjonalne. Ponadto nie miała najmniejszego zamiaru oszczędzać. Ojciec dał ukochanej jedynaczce sporą sumę, która miała pokryć wydatki związane z wynajmem mieszkania w centrum. Tamila wolała mieszkać w akademiku („tu jest tak wesoło!"), ale rodzicom się do tego nie przyznała i dzięki temu dysponowała sporą ilością pieniędzy. Kupowała eleganckie ubrania, modne buty, niskokaloryczne specjały; po mieście przemieszczała się wyłącznie taksówkami, prosząc kierowcę, żeby polaryzował tylnie szyby. „Od tych chmur dostaję migreny" - mawiała. Każdy dzień zaczynała w drogim salonie Jedyna, gdzie na łóżku przykrytym czarnym atłasowym prześcieradłem rozkoszowała się dotykiem rąk przystojnego masażysty Marata. A następnie, wdychając aromat soli ylang-ylang, oglądała na wideo kurs „historia baletu rosyjskiego"... Z cichym zachwytem Tania patrzyła, jak na jej oczach z prowincjonalnej baletnicy wykluwa się szykowna kobieta, która umie poskromić każdego natręta jednym spojrzeniem, rozpoznać smak dwudziestu sześciu gatunków wody mineralnej, a przed snem naciera stopy kremem, którego cena równa się studenckiemu stypendium. Ale przy Tani Tamila nie szpanowała swoją stołecznością. Przychodząc w odwiedziny, zwykle miała w jednej ręce wielką torbę smakołyków, a w drugiej torebkę z emblematem drogiego butiku. Przeważnie była to jakaś bluzeczka kupiona pod wpływem chwili, a potem odrzucona jako „nie to". Wówczas dziewczęta urządzały sobie ucztę z różowym szampanem, włoskimi serami i kiszyniowskimi czereśniami. Uczta płynnie przechodziła w wieczór wspomnień i zwierzeń („Wyobraź sobie, powiedział, że byłam jego pierwszą kobietą!"), i w noc w sali kinowej, gdzie oglądały komedie, programy muzyczne i talk show „Jeśli nikt cię nie kocha" i „Powiedz mi prawdę". Grubo po północy dziewczyny kładły się na jednym łóżku, a rankiem rozbiegały się każda w swoich sprawach. Po wieczorze spędzonym w towarzystwie paplającej bez przerwy Tamili Tania kolejne trzy dni spędzała w samotności. Nie dlatego, że Tamila gadała głupoty (chociaż głupoty gadała również), lecz Tania kochała ciszę, nawet teraz, w ośmiomilionowym nadmorskim megalopolis. Im bliżej egzaminów wstępnych, tym rzadsze stawały się odwiedziny Tamili. Przyszła balerina musiała dbać o linię, podciągnąć się w teorii i przygotować wariację z trzeciego „morderczego" aktu „Jeziora łabędziego". - Tańka, gdybyś ty wiedziała jaki to koszmar! Trick na tricku! - żaliła się Tamila. Tania gładziła ją po włosach, pocieszała, a pięć minut później przyszła gwiazda baletu uciekała, żeby zjawić się za tydzień. Tymczasem w pokoju Tani zamieszkała dziewczyna o imieniu Luba, która miała zdawać na wydział pedagogiczny. Tania początkowo strasznie przeżyła pojawienie się współlokatorki, bo zdążyła już ten pokój uznać za swój własny, ale po kilku dniach przyzwyczaiła się, zwłaszcza że Luba miała bezsprzeczne zalety. Po pierwsze, umiała i lubiła gotować - Tania, leniuch i kuchenny antytalent, mogła tylko wychwalać kulinarne osiągnięcia nowej przyjaciółki. A po drugie, Luba uczyła się w szkole z rozszerzonym programem języków i teraz zdążyła podciągnąć Tanie z różnych przedmiotów, między innymi z języków obcych i literatury do ma-sakralnego egzaminu z kultury cywilizacji pozaziemskiej. Można powiedzieć, że Tania zdała ten egzamin dzięki Lubię. Wyciągnęła zestaw z pytaniem o ceremonie weselne czorugów, rakopodobnych sąsiadów Wielkiej Rasy, a właśnie rano przy śniadaniu śmiały się z Lubą z tej ceremonii! Tania wieszczyła jak w transie: - ...Wtedy narzeczony czorug podchodzi do kapłana i patrząc na swoją żonę mówi: „I niechaj ta samica należy do mnie, a przeze mnie do ojca mego i brata mego starszego, i brata mego średniego, i brata mego młodszego, i członków wspólnoty znających pracę, znających wiarę i znających broń... I niechaj należy do wszystkich przeze mnie i niechaj spełni się to wielokrotnie" . - Wystarczy, dziękuję - powiedziała z zadowoleniem młoda egzaminatorka. - Drugie pytanie! Inne egzaminy również poszły Tani śpiewająco: dyktando spisała od sąsiada, geniusza z Wielkiego Muromu, a obie historie (kolonizacji i Rosji) miała wykute na blachę. Nie obyło się bez kazusów. Na historii Rosji profesor z bokobrodami zadał jej dodatkowe pytanie z tematu „Państwowość i kultura Związku Radzieckiego: życie, tradycje, obyczaje". - A wiecie, towarzyszko Łanina, co to jest bimbrownictwo? - Co, co? - Tania rozpaczliwie zatrzepotała rzęsami. - Bimbrownictwo. Powiedzieliście, że na początku rządów generalnego sekretarza KC KPZR Michaiła Gorbaczowa rozpoczęto kampanię walki z pijaństwem i alkoholizmem. Tak? -Ta-ak... - Jak wiadomo, odpowiedzią narodu był gwałtowny wzrost bimborownictwa. No to może powiecie, co to jest bimber? - Jakieś... lekarstwo? - zasugerowała Tania. - No... ludzie zaczęli masowo produkować to lekarstwo, bo pomagało walczyć z alkoholizmem? Dzięki niemu organizm lepiej znosił syndrom abstynencji? Takie jakby ziołolecznictwo, tak? Profesor wybuchł radosnym śmiechem, wykrztusił, „ech, młodzi" i w liście egzaminacyjnej wpisał przy nazwisku Tani „celujący". Abiturientka Tania Łanina otrzymała w sumie dwadzieścia dwa punkty na dwadzieścia pięć możliwych, i przez tydzień chodziła dumna jak paw. - Brawo, córciu! Zuch! Moja krew! - mówił ojciec w czasie seansu dalekiej łączności. - Jesteśmy z ciebie dumni! Co tam my, cala szkoła jest z ciebie dumna! Można nawet powiedzieć - cala Jekaterina! - Tylko uważaj, żebyś za bardzo nosa nie zadzierała! - upomniała mama, ocierając łzę brzegiem fartucha i dodała pragmatycznie: -I znajdź sobie na tych studiach porządnego męża! Koniecznie z mieszkaniem! Brat Kiriucha powiedział tylko: - Termojądrowo! - Co stanowiło stopień najwyższy od „dobrze". I tylko jednej rzeczy Tania nie powiedziała rodzinie - żeby dostać się na wydział archeologiczny instytutu historii kultur pozaziemskich, wystarczyło zdobyć piętnaście punktów. Jak na ironię, od ośmiu lat instytut historii był outsiderem uniwersytetu Konigsbergu, archeologia zaś była outsiderem wydziału historii. Czy w XXVII wieku, gdy Wielka Rasa zwiera szeregi, gdy w Narodach Zjednoczonych nasilają się tendencje centralistyczne, są komuś potrzebni jacyś tam ksenoarcheolodzy? Nikomu - a już na pewno nie wojsku. A propos wojska - w Kónigsbergu było zdumiewająco dużo wojskowych. Okolice portu morskiego był wręcz zapchane ludźmi w mundurach srebrzysto-czarnych, stalowo-błękitnych i pistacjowych. Szczególnie dużo było kadetów - i nic dziwnego, samych akademii wojskowych było w Kónigsbergu cztery. Ich wychowankowie (krótko ostrzyżeni, młodzi i niezgrabni) w wolnym czasie szwendali się po mieście, rżeli w piwiarniach i próbowali nawiązać znajomość ze wszystkim, co się ruszało. Któregoś ranka do Tani spacerującej po Ogrodzie Botanicznym podszedł nieśmiały młodzieniec, zasalutował i spytał: „Która godzina?". Po otrzymaniu odpowiedzi dodał: „A możemy spędzić ją razem?". Tania poprzysięgła sobie nie zawierać znajomości z wojskowymi - to był piąty kadet, który tego ranka pytał ją o godzinę. Zbyt energiczni i zbyt nachalni. W głowie same świństwa i za grosz fantazji, myślała Tania, wyniośle mijając kolejne umundurowane towarzystwo. Ale najważniejsze było to, że Tania nie potrafiła sobie wyobrazić stosunków z człowiekiem, którego na wyższej uczelni uczono jednej jedynej rzeczy - zabijania. W Kónigsbergu stała się zajadłą pacy-fistką, co było dość oryginalne w czasach, gdy co drugi nagłówek w gazetach zawierał słowo „wojna". Mówiło się nawet o ewentualnej okupacji Wielkiego Muromu, który ogłosił, że ostatecznie odchodzi z Narodów Zjednoczonych i likwiduje bazy na swoim terytorium - a bazy należały do Dyrektorii Rosyjskiej i miały ogromne znaczenie strategiczne Działa jednak nie przemówiły. Rada Dyrektorów zdołała wymóc na Słusznym Wiecu ustępstwa - dzięki jednemu z najlepszych dyplomatów swoich czasów, admirałowi Tyltyniowi, pochodzącemu z Muromu. Minęło pół roku. Tania zdała swoją pierwszą sesję i wreszcie poczuła się studentką w pełni. Zakończenie semestru opijały z Tamilą w restauracji Imperatyw Kategoryczny. Piły niskokaloryczne piwo, zagryzały grzankami z serem, zajadały sałatki owocowe i rozmawiały o życiu. Tamilą, która zdążyła już zmienić nudnego pracoholika Beniamina na Anatolija, kolegę z grupy, szczebiotała na całego: - Ja wiem, że wszyscy faceci to świnie, ale mój Anatol jest zupełnie inny! On kocha tylko mnie. I wyobraź sobie, że nawet się jeszcze nie całowaliśmy! Normalnie termojądrowo! Tania, pochłaniając sałatkę z błękitnymi krewetkami ze słodkiego oceanu planety Mekana, przytakiwała przyjaciółce. Tamilą za każdym razem zakochiwała się „na serio i na zawsze...", i zazwyczaj na cale dwa miesiące. Tym razem było podobnie -tylko tym razem nie z winy Tamili. Okazało się, że balerina interesuje Anatola nie jako kobieta, lecz jako człowiek. I że znacznie bardziej interesuje go Hiszpan Esteban Pinkola-Martines, płomienny brunet. Ósmy marca Tania i Tamiła spędzały więc w towarzystwie butelki mołdawskiego wermutu Dzban Owidiusza; Luba ze swoim chłopakiem, kadetem, przyszłym marynarzem okrętu podwodnego, poleciała do Jałty. Tamiła wypłakiwała się Tani, a Tania myślała o własnych niewesołych sprawach. Na przykład o tym, że z okazji Dnia Kobiet złożyli jej życzenia tylko tata i brat. I że nawet do opery nie ma się z kim wybrać, nie mówiąc już o Jałcie. I że gdyby chciała się pożalić, że faceci to świnie, i tak jej to nie wyjdzie - nie znała właściwie żadnych facetów, ani świń, ani cherubinów. W szkole nie miała romansów, na uniwersytecie nie zdążyła z nikim zawrzeć znajomości. A co z przemijającą młodością, co z samotną starością? A może Luba ma rację i ona nie powinna być taka niedostępna? A może jest coś nie w porządku z jej orientacją seksualną? Może Tamiła podoba jej się nie jako przyjaciółka, lecz jako kobieta? Tak, trzeba koniecznie coś postanowić odnośnie życia osobistego... Poeta Wozdwiżeński pojawił się w życiu Tani po raz drugi, gdy zdawała trzecią sesję. Przed czwartym egzaminem jej strój, dżinsy i golf, przesiąkł kurzem bibliotek. W jej i Luby pokoju unosił się zapach potu i znoju, którego nie mógł przebić nawet zapach choinki mrugającej z parapetu światełkami. Tania chciała zdać tę sesję celująco i z fanatyzmem realizowała swój plan. Po dwóch egzaminach schudła cztery kilogramy, na platynowych włosach pojawiły się trzycentymetrowe odrosty. Ale skąd wziąć czas na babranie się ze żrącym wybielaczem? Któregoś wieczoru Luba nie wytrzymała. - Posłuchaj, długo jeszcze chcesz tak wkuwać? - Masz jakieś konkretne propozycje? - Tania niechętnie oderwała się od ekranu tabletu, na którym wirował model Błękitnego Sarkofagu z planety Awlida. Przygotowywała się do ostatniego egzaminu z praktyki badań polowych. - Można by pójść do kina... - Też masz pomysły! Puszczają wyłącznie rąbanki... „Wziju! wziju!" - naśladowała Tania dźwięk blastera czorugów. - Ręka, noga, mózg na ścianie, nasi rules! Albo jeszcze gorzej: melodramaty - „Kochałam cię, ale zmarnowałeś mi życie." - Możemy pójść do cukierni na herbatę i ekierki. - Jestem na diecie. - Od kiedy? - Od dzisiaj... Coś się przyczepiła? - Ale ty masz charakter! Może byś się przeszła... Poznasz kogoś... - Akurat! W taką pogodę najwyżej jakiegoś bezdomnego kundla. I w ogóle skąd myśl, że chcę kogoś poznać? - Wiesz, Taniu, w Konkordii jest stowarzyszenie młodzieżowe Czysta Ziemia. - To ci, co sprzątają wszędzie za darmo? - Nie, tamci to materializatorzy Absolutnej Czystości. Ci z Czystej Ziemi przestrzegają czystości cielesnej - wyjaśniła Luba. -Jak byłam na Chosrowie, dali mi folder, tam były takie hasła: „Wstrzymałeś się dziś, wstrzymaj się również jutro!", „Kto się łatwo wstrzymuje, dobrze o ojczyznę wojuje!". Są nawet współzawodnictwa - które małżeństwo dłużej się wstrzyma. - Super. Tylko nie rozumiem, po co mi to mówisz. - Chciałam się tylko dowiedzieć, czy nie wpadłaś czasem w sieci podstępnej konkordiańskiej propagandy. Tania wpatrywała się tępo w tablet. Luba, wystrojona, wiązała na szyi szaliczek z angorskiej wełny. - Luba, czy ty masz jakiś pomysł, czy tylko tak się bezinteresownie wyśmiewasz? - zapytała Tania z płonącymi policzkami. - Nie wyśmiewam się. Mam dla ciebie konkretną propozycję. Chodź ze mną do centrum kultury Peryskop na wieczór literacki. Umówiłam się tam z Andriuchą. - A od kiedy to twój podwodniak interesuje się literaturą? - Literatura mu wisi, po postu ich grupę wysłali w pełnym składzie do pilnowania porządku na tym wieczorze. A nuż poeci urządzą jakąś burdę? - Już to widzę. Połowa narodu pije w bufecie, druga połowa bezpośrednio na sali. Nosy czerwone, jedzie alkoholem, a biedni kadeci muszą tego wszystkiego pilnować. -Aleś ty złośliwa! - Taka już jestem! A jak się komuś nie podoba, nie musi mnie lubić! - Tania utkwiła wzrok w ekranie i z udawanym entuzjazmem zaczęła oglądać drugą rzeźbioną pokrywę Błękitnego Sarkofagu. Była pewna, że teraz Luba obrazi się i pójdzie na swój wieczór, trzaskając drzwiami. Ale w pokoju panowała cisza, tylko za plecami Tani zaskrzypiała deski podłogi. – No, Tanieczka... - powiedziała cicho Luba, podchodząc bliżej. - Nie bądź taka! Chodź ze mą. Rozerwiesz się trochę... ROZDZIAŁ 5 SAM NA SAM Z GLAGOLEM Luty 2622 r. Dolina rzeki Styks Cosinus Planeta Glagol, system nieznany Dwudziestego trzeciego lutego, w Dzień Armii i Floty, stał się najprawdziwszy cud. Nie, Złoczew nie zmartwychwstał i nie zstąpili z nieba aniołowie, żeby ognistymi mieczami zwyciężyć plugastwo w postaci majora wychowawcy Kirdera czy komendanta obozu Szapura. I nawet w stołówce serwowali to co zwykle - kebab i kisiel. A jednak... Wisiała na ścianie naszego baraku, naprzeciw drzwi. Przyciągała wzrok, jak każda piękność. Była prosta, jak wszystko, co naprawdę cenne; była nieskomplikowana jak prawda. Nic dziwnego, że wszyscy się na nią gapiliśmy - na naszą gazetkę ścienną. Nie od razu odważyliśmy się do niej podejść, a gdy już podeszliśmy, czytaliśmy w nabożnym skupieniu dziesiątki razy. I jestem pewien, że każdy z nas zastanawiał się, jak by tu odwdzięczyć się porucznikom Pokrasowi i Muchariewowi za... no właśnie, za co? Za poprawienie nastroju? Za spotkaniem z pięknem? Tak naprawdę zrozumiałem to dopiero kilka godzin później - za podwyższenie wojskowego morale. Gazetka miała metr na półtora. Na samej górze czerwienił się napis „23 lutego", a niżej, mniejszymi literami widniało „Ku chwale Rosji!". Obok napisu łopotała na ołówkowym wietrze nasza flaga, pod nią znajdowały się materiały autorstwa Muchariewa. W prawym dolnym rogu ujrzałem coś, co zaparło mi dech w piersiach - opowieść o przygodach porucznika Puszkina na pokładzie statku Jauza - i to z rysunkami! Na pierwszym rysunku ja, półobrócony do widza, wyjaśniam sytuację dwóm balerinom (ich piersi zostały narysowane ze szczególną starannością), a z tyłu majaczy dwóch klonów z automatami, kwadratowymi szczękami i zwierzęcymi mordami. Na drugim rysunku celuję do wrogiego oficera płci żeńskiej -jak należało się domyślać, była to Rishi. Rysunkowa Rishi była do siebie zupełnie niepodobna - niska, mocno zbudowana, ponura, z czarną krechą zrośniętych brwi. Można powiedzieć, że skupiała wszystkie odpychające cechy de-mów. No bo skąd Pokras mógł wiedzieć, że konkordiańskie kobiety oficerowie mogą być ładne, szczupłe i wrażliwe? Zresztą po co mu teraz ta wiedza, może jeszcze przyjdzie mu je zabijać... Materiał Muchariewa o bohaterze Puszkinie powstał na podstawie moich wieczornych opowieści. Styl kulał nieco („Płomień opadał, gdy w drzwiach pojawiły się dwa kombinezony szturmowe, to byli oficerowie klonów, Dasz i Marabchen"), ale czy to miało jakieś znaczenie? Hodemann, Rewenko i Gładki słyszeli już tę historię, ale reszta nie; i muszę przyznać, że poczułem się całkiem nieźle -przyjemnie jest być bohaterem literackim! W naszej gazetce były też wiersze, umieszczone w komiksowym dymku wysuwającym się z ust chłopaka w pilotce na bakier. W prawej ręce koleś trzymał papierosa bez filtra, wyraz twarzy miał zawadiacki i głupkowaty. Patrząc twardo na czytelnika, mówił: Pewien jest generał chosrowski Że aszwantemja tutaj zostanę, Ale jestem nauki moskiewskiej, I nie wierzę w bajki ni wuja. I do mnie jak do żyrafy dochodzą mądrości słowa. Może lepiej zostanę psem, niech się do mnie modli, hau, hau!. Lewa ręka chłopaka (który przypominał Pokrasa, może porucznik rysował z natury, przeglądając się w lustrze przed wejściem do baraku?) pokazywała figę - pewnie wspomnianym chosrowskim generałom. Ze niby to jest nasza odpowiedź na ich program moralnego oświecenia. Chłopak w pilotce okupował środek gazetki - widocznie twórcy uznali wiersz za główny numer. Nie zawiedli się - czytelnicy powitali ten wiersz huraganowym śmiechem. - Od dziś nazywajcie mnie psem Hau-Hau... - wyjęczał Rewenko, ze śmiechu zgięty wpół. - Gut, gut! DerAbsatz! - Nawet Hodemann ze swoją znajomością rosyjskiego zrozumiał tę nieskomplikowaną poezję. - Mocno powiedziane, jego mać! - rechotał Merkułow. - Jak mnie jutro Kirder zapyta, jak należy rozumieć jakieś tam brednie z Jasny - wołał Lowa - to mu powiem: „Do mnie, jak do żyrafy, dochodzą mądrości słowa!". Proszę się nie gniewać, aszwant Kirder, to słowa klasyka! - Wielkiego poety rosyjskiego Muchariewa! - Cha, cha, cha! - huczało w baraku. Najoryginalniej skomentował to porucznik służby medycznej Isaac Higgins, jedyny Murzyn w naszym kręgu. W armii rosyjskiej służył na kontrakcie w charakterze eksperta od konkordiańskich trucizn spowolnionego działania. Higgins trafił do niewoli w pierwszej walce i również miał niejakie problemy z rosyjskim. - Ja fszystko zrozumić - powiedział poważnie. - Nie zrozumie tylko jeden wyraszenje. - No? - Co to za Bajkin wuja? Co to wuja moja wiedzieć, ale kto to towarzysz Bajkin? Nie tylko żarciki ozdabiały naszą gazetkę. Autorzy nie zapomnieli również o Kostadinie Złoczewie. Umieścili nekrolog i nawet portret Kosti w czarnej ramce. Pokras rysował go z pamięci, a ponieważ nie za bardzo Zloczewa pamiętał, to fryzura, rysunek brwi i kształt twarzy nie do końca mu wyszły. Za to wiernie oddał to co najważniejsze: zaciśnięte uparcie wargi i baczne, ironiczne spojrzenie. Pamięć Kostadina Złoczewa uczciliśmy minutą ciszy. Gdy już nasyciliśmy się gazetką, Pokras i Muchariew opowiadali nam o swoich problem z wcielaniem idei gazety ściennej w życie. Opowiadał głównie gadatliwy Muchariew, a Pokras, cichy i nieśmiały absolwent Odeskiej Akademii Artyleryjskiej (którą ukończył wbrew sobie, na życzenie ojca admirała), głównie przytakiwał. Przedtem prawie nie zwracałem uwagi na Pokrasa. Wydawał mi się nieciekawym nudziarzem, zainteresowanym głównie jedzeniem i snem. Na zajęciach dukał coś niewyraźnie, w stołówce zawsze brał podwójne porcje. Kawałów nie opowiadał, na temat sytuacji politycznej nie dyskutował, a w czasie wolnym rysował ołówkiem różne głupstwa: miejscowe „ważki", pejzaże, siatkarzy... („Żeby chociaż kobietę narysował!" - złościł się Rewenko). Generalnie taki sobie zwykły towarzysz niedoli. A gdy Lowa wskazywał pochylone plecy kuśtykającego do łazienki Beniamina Pokrasa, szepcząc złośliwie: „I przez takie ciamajdy przesramy wojnę", nie protestowałem, choć wiedziałem, że jeśli nawet przesramy, to nie przez ciamajdy, lecz z powodu strategicznego zaskoczenia konkordiańskiego ataku. Jednak po obejrzeniu gazetki ściennej zmieniłem zdanie o poruczniku Okrasie - w jego rysunkach przejawił się prawdziwy talent rysownika. Teraz już wiedziałem, że Beniamin nie jest ciamajdą, nudziarzem czy tchórzem, lecz po prostu artystą... Człowiekiem z innego świata, tak obcego naszemu jak wielki kosmos baletu czy mozaikowe labirynty uczonych bizantynologów. Czy można wymagać od okonia, żeby skakał jak zając? Można, ale to głupota. I głupotą było wymaganie od Pokrasa, żeby znał pieprzne kawały i bił się jak szatan. Wyglądało na to, że życie Benia Pokrasa (o którym on sam sporo mi później opowiadał) było pasmem smutnych nieporozumień. Akademia, specjalizacja, a nawet niewola - wszystko było nieporozumieniem... Ale może po skończeniu wojny Pokras będzie miał szansę naprawić te pomyłki i zostać malarzem albo grafikiem? Natomiast za porucznikiem Muchariewem nie stały żadne życiowe dramaty ani pomyłki. Gawędziarz, patriota i wierszokleta Muchariew każdego wieczoru przeklinał klony za to, że w obozie nie ma gitary. „Ale bym wam zagrał! I cyganeczkę, i czastuszki, i swoje kawałki... A tak... ech!". Cały barak grzecznie przytakiwał, że faktycznie brakuje nam tej gitary jak powietrza, lecz byliśmy wdzięczni klonom za to niedopatrzenie. A nuż by się okazało, że Muchariew jest kiepskim gitarzystą? W odróżnieniu od Pokrasa, który hołubił swój talent w ciszy barakowych wieczorów, Muchariew był najprawdziwszym grafomanem żyjącym zgodnie z zasadą: ani jednego dnia bez linijki, ani jednej linijki bez deklamacji. Niezmordowanie tworzył kuplety i kalambury, niektóre prymitywne i pieprzne, a niektóre nawet śmieszne. Na przykład, gdy porucznik Skoczek (po ojcu -Pietrowicz), nasz ulubieniec, opowiadał kolejny dowcip (a był prawdziwy wirtuozem opowiadania dowcipów), Muchariew wołał: „Kocham cię, Grodzie mój Piotrowy". I potem już nikt nie nazywał Skoczka inaczej jak Grodziepiotrowy... Swój literacki talent Muchariew rozwinął w gazetce ściennej. We wszystkich materiałach czuło się, że skoczył wyżej głowy, ustawił sobie poprzeczkę na rekordowej wysokości. Nawet ja, cyniczny syn cynicznego ojca, miałem łzy w oczach, gdy czytałem: „Bóg zawsze chronił Rosję, a teraz Rosją stała się cała Ziemia!". I w żadnym artykule ani jednego świństwa - Muchariew przeszedł samego siebie. Może Muzy naprawdę istnieją i któraś z nich zaopiekowała się Mucheriewem, świadoma wagi projektu? A jednocześnie myślałem o tym, że gdyby Złoczew wziął się za :e gazetkę, zrobiłby ją znacznie lepiej. Jak wynika z historii, GAB - owcy często mają talent literacki; widać jest jakiś mistyczny związek między słowem a wywiadem. Muchariew ze swadą opowiadał nam, jak on i Pokrasow w tajemnicy wycinali całe kartki z osiemnastotomowego dzieła „Wojny XXI wieku" i wynosili je pod koszulą z kultbloku, a potem skleili razem i otrzymali arkusz odpowiedniej wielkości. Wyszło to symbolicznie: na awersie nasza gazetka, a na rewersie mapy charkowsko-krym-skiej ofensywy. Gdy Muchariew doszedł do słów „zamiast kleju użyliśmy...", drzwi naszego baraku skrzypnęły. Byliśmy tak pochłonięci opowieścią Muchariewa i własnymi pa-triotyczno- nostalgicznymi myślami, że na wchodzącego zwróciliśmy uwagę dopiero wtedy, gdy się odezwał: - Co się tu dzieje? - rozległ się tenor majora Kirdera; spokojny i obojętny jak zwykle. Żaden z nas nie potrafił udzielić Kirderowi krótkiej i jasnej odpowiedzi. Jest takie uczucie jak frustracja - i teraz nas dopadła. Wyobraźcie sobie, że jesteście w domu ukochanej dziewczyny i właśnie ją całujcie. Wszystko w was płonie, żądza skręca wam trzewia, jesteście gotowi na każde szaleństwo! Oczy dziewczyny błyszczą, a namiętne usta obiecują co najmniej wieczność. I w tym momencie z przedpokoju dobiegają ożywione głosy rodziców: „Hej, hej, młodzieży! Nie spodziewaliście się?". Tak się właśnie poczuliśmy, gdy wszedł Kirder. Chcieliśmy tylko jednego - żeby nasza gazetka zapadła się pod ziemię. - Powtarzam pytanie, co się tu dzieje? - Kirder ruszył przed siebie, a myśmy się rozstąpili. W końcu kapitan Gładki odzyskał dar mowy. - Zgodnie z naszymi tradycjami obchodzimy Dzień Armii i Floty. To chyba nie jest zabronione? - Nie jest. A co to za... rzecz? Tak właśnie powiedział - „rzecz"! Jakby na ścianie wisiała deska klozetowa! - To gazetka ścienna. - Nie bardzo rozumiem znaczenie tego wyrażenia. - W głosie Kirdera zadźwięczało rozdrażnienie. I wtedy pojąłem, że mam okazję się wykazać. W końcu jestem synem aktora Riczarda Puszkina, może dostałem w spadku odrobinę talentu dramatycznego? Wystąpiłem do przodu i powiedziałem: - Rosyjskie wyrażenie gazetka ścienna oznacza naścienny zbiór grafiki artystycznej i tekstów literackich. Tu na przykład widzimy rysunki porucznika Beniamina Pokrasa - wskazałem bohatera w pilotce, pokazującego klonom figę. - Z tym pełnym dobrodusznego humoru portretem w pewien sposób polemizuje wiersz, utrzymany w lirycznej tradycji poezji rosyjskiej „rozmyślania o sobie samym". W tym wierszu porucznik Muchariew mówi, że pragnie w przyszłym wcieleniu odrodzić się jako aszwant, a przynajmniej jako pies. Wówczas w postaci zwierzęcia będzie mógł podjąć próbę zbliżenia się do zrozumienia Prawdziwej Wiary. Przecież to zwierzęta są uosobieniem pory, tak potrzebnej do postrzegania numinosum... - Czy nie wiecie, że Odrodzona Tradycja nie popiera doktryny o odradzaniu się duszy w różnych ciałach? - spytał nieprzyjaźnie Kirder. - Wiemy, oczywiście, dzięki pańskim wysiłkom - podlizałem się - ale reinkarnacja i karma zapuściły tak głębokie korzenie w rosyjskiej mentalności... - Tak? - Kirder zmarszczył brwi. Mógł być wybitnym znawcą swojej wiary, ale o prawosławiu, a zwłaszcza rosyjskiej mentalności nie miał bladego pojęcia. - Mam nadzieję, że w miarę poznawania nauki Zaratustry oraz jego kontynuatorów niesłuszność podobnych metafizycznych wyobrażeń stanie się dla was oczywista - wycedził Kirder, nadal nie odrywając badawczego spojrzenia od gazety. Najwyraźniej kiepski ze mnie aktor!... Pewnie równie kiepski jak mój ojciec - czy gdyby był dobry, zostałby reżyserem?... Kirder oglądał gazetkę przez minutę, a my milczeliśmy przygnębieni. Będziemy mieli dużo szczęścia, jeśli naszą ślicznotkę klony potraktują jak złamanie reżymu obozu, a nie zamach na Odrodzoną Tradycję... Po moich plecach spłynęła strużka zimnego potu. - Niech mi pan powie, poruczniku Puszkin, skoro Pokras w tym rysunku oddał rozmyślania o reinkarnacji, dlaczego ten człowiek ma taki... drwiący wyraz twarzy? I co za gest pokazuje? No, jak już kłamać, to do końca! - Ten gest u Rosjan oznacza najwyższy stopień zadowolenia. - A z czego on taki zadowolony? - nie ustępował upierdliwy Kirder. - No... zapewne z tego, że już w tym wcieleniu ma możność poznania numinosum w całej różnorodności jego form. Jest tutaj taki wers: „...i do mnie jak do żyrafy dochodzą mądrości słowa". - Pokazałem palcem. - Żyrafa w kulturze rosyjskiej jest metaforą wrażliwości - te zwierzęta są w Rosji równie rzadkie jak ludzie zdolni z prawdziwą subtelnością odbierać obecność Ducha... Wziąłem głęboki wdech. Splecione za plecami dłonie (Złoczew by powiedział: „gest zdrajcy albo prowokatora") były mokre od potu. A w głębi duszy wynosiłem pod niebiosa Stiepana Kotłubaja, wykładowcę dyscyplin filozoficznych w Północnej Akademii Wojskowo- Kosmicznej. Gdyby nie on ze swoimi drakońskimi zasadami zaliczeń, figę bym znal, a nie słowa w rodzaju „numinosum". Zresztą podejrzewam, że w całym naszym baraku znał je co najwyżej Szczegolew. Moi towarzysze gapili się tak, jakby mnie widzieli po raz pierwszy w życiu. Ale zalewa!, czytałem z miny Łowy. Inteligencik, psia para!, malowało się na twarzy Merkulowa. Das istfantastisch!, mówił uśmiech Hodemanna. Wreszcie major Kirder przerwał tę naelektryzowaną emocjami pauzę. - Cóż, liryka, bardzo dobrze. Chciałbym uważać za swoją zasługę fakt, że mimo niewoli wasze dusze otworzyły się na piękno. Jednak nie oznacza to, że podobne inicjatywy spotkają się z aprobatą w przyszłości. Z godnością, charakterystyczną dla głupców i zwycięzców, major Kirder wykręcił się na pięcie i ruszył do wyjścia z baraku. Na dworze było już ciemno. – Za dziesięć minut czekam na was na zajęciach - rzucił już w drzwiach. Nie zdążyliśmy omówić (językiem gestów i aluzji) wizyty Kirdera, gdy drzwi znów się otworzyły i stanął w nich Ferwan Madarasp. Zrobił kilka kroków i zamarł, jakby zapomniał, po co przyszedł. - Co to jest, zwierzyniec dla klonów, czy co? - usłyszałem nad uchem szept Merkułowa. - Głowę daję, że Kirder przysłał psa, żeby skonfiskował gazetę - mruknął Lowa. Pozostali wstrzymali się od komentarzy, ale na ich twarzach malowało się niezadowolenie i obawa. - Stańcie na drodze słońca... towarzysze - powiedział w końcu Ferwan słowami swojego tłumacza (to był nasz, ojczysty sygurd! pewnie pożyczył od administracji obozu). Swoją drogą, „towarzysze" zabrzmiało rozczulająco. - Dzień dobry... kapitanie. - Gładki skinął i popatrzył na nas. - Co z wami? Przywitajcie oficera. No dobra, możemy zasalutować, co nam szkodzi. - Chciałbym wyrazić moje kondolencje z powodu śmierci waszego towarzysza, porucznika Złoczewa - mówił dalej Ferwan. -Zginął śmiercią bohatera. Jego szczątki zostaną złożone na szczycie dachmy obok prochów trzech bojowników mojej kompanii. - Dziękujemy, kapitanie - rzekł Gładki z powściągliwą uprzejmością. - To dla nas zaszczyt. Tak jakby robiło nam jakąś różnicę, czy potraktują zwęglone kości Złoczewa swoimi obrządkami! - Mam jeszcze jedną sprawę - kontynuował Ferwan. - Chciałbym się dowiedzieć, kto był najbliższym przyjacielem porucznik; Złoczewa. Pechlewanie mają zwyczaj pocieszania przyjaciela zmarłego. Chciałbym zrobić temu człowiekowi... nazwijmy to -prezent. W jego słowach było coś szczególnego, jakaś zapowiedź niespo dzianek i kłopotów. W baraku powiało chłodem. Popatrzyliśmy na siebie, unosząc brwi; w spojrzeniach mozn było wyczytać, że żaden z nas nie przyjaźnił się ze Złoczewem. Ale nikt jakoś nie miał ochoty dzielić się tą informacją z klonem. Ferwan patrzył na nas badawczo; pierwszy nie wytrzymał prc stoduszny Hodemann. - A czy Złoczew w ogóle miał przyjaciela? Poczułem gorycz i ból. To była prawda, lecz prawda z gatunk tych, których nie mówi się wrogowi. Jeśli rosyjski oficer znajduje się w niewoli wśród innych rosyjskich oficerów, to automatycznie powinien uważać ich nie tylko za kolegów i towarzyszy bojowych, lecz także za przyjaciół! I skoro porucznik krwawił na moich rękach... - Jak to nie miał! - oburzyłem się. - Ja przyjaźniłem się ze Złoczewem. Ale żadnych prezentów mi nie trzeba. - Nie trzeba? Dobrze - skinął głową Ferwan. - Tak czy inaczi proszę was, Aleksandrze, na kilka słów. Z tymi słowami Ferwan odwrócił się i wyszedł z baraku. Zawahałem się. - Niech pan idzie, Sasza - rzekł Gładki. - Myślę, że nie ma podstaw ignorować zaproszenia starszego stopniem. Wyszedłem. Na dworze panowały kompletne ciemności. Ferwan czekał na mnie kilkanaście metrów od baraku. - Byłem pewien, Aleksandrze, że zgłosi się właśnie pan. - Uśmiechnął się. - Cieszę się. - A ja nie - burknąłem nieuprzejmie. - I szczerze mówiąc nie mam pojęcia, po co jestem panu potrzebny. - Przecież domyśla się pan, że porucznik Złoczew zginął w walce? - Tak. - Uważam, że skoro pański przyjaciel padł z ręki wroga, ma pan prawo wiedzieć, kim był ten wróg. - Chyba... tak - powiedziałem bardziej przyjaźnie. - A lepiej raz zobaczyć, niż sto razy usłyszeć, prawda? - Pechlewan uśmiechnął się. - Prawda. - Doskonale. Proponuję panu niewielką wycieczkę helikopten Załatwiłem wszystkie formalności z dowództwem obozu, major Szapur nie ma nic przeciwko temu. A pan? I tak nie mam nic do stracenia, pomyślałem. Startowaliśmy w ciemnościach. Ferwan zajął fotel pilota, mnie posadził obok, na miejscu obserwatora, a do głównego przedziału wsiadło czterech jegrów eskorty. Nie wiem, czego Ferwan obawiał się bardziej, mojej ucieczki czy przymusowego lądowania na na terytorium wroga; pewnie jak każdy przewidujący dowódca, jednego i drugiego, i jeszcze jeźdźców Apokalipsy na dokładkę. Chociaż z zewnątrz helikopter nie wyglądał na cud techniki system izolacji dźwiękowej miał na wysokim poziomie - mogli rozmawiać bez pomocy hełmofonów. Hełmofony zdjęliśmy - w helikopterze było gorąco. Ferwan zaczął mnie nawet przepraszać, że niby maszyna przeszła generalną modernizację, a nowa klimatyzacja nie działa. Też mi problem... Typowo klońska histeria. Im się wydaje, że jak coś nie działa, to znaczy, że nie przestrzegali nakazów Ojczyzny i zhańbili się przed całym światem jakby świat przejmował się ich zepsutą klimatyzacją. - To nic, Ferwanie - powiedziałem. - Kiedyś mój myśliwiec miał problem z zapłonem. Przed każdym startem technik z obsługi musiał podejść z pochodnią pod dysze manewrowe, żeby zapalał jak trzeba. Ferwan zrozumiał dowcip i wybuchnął śmiechem. - Zresztą co tam klimatyzacja, przy takiej technice! - dodałem. To była prawda - helikopter był naszpikowany elektroniką, pstrokacizny różnorodnych paneli sterowniczych pozazdrościłby mu flogger. Ferwan się rozpromienił. - Na tej planecie inaczej się nie da! Prócz zwykłych środków obserwacji helikopter wyposażono w specjalne detektory anomalii. Proszę spojrzeć na mój ekran, widzi pan tę czerwoną plamkę? Widziałem. Na ekranie, po którym sunęła mapa okolicy, zamigotał czerwony kleks. - To grawimagnetyczny oscylator, gros - wyjaśnił Ferwan. - W momencie przypływu grosy mogą być niebezpieczne nawet dla helikopterów, ale autopilot go obejdzie. Rzeczywiście, kilka sekund później maszyna lekko pochylona skręciła w prawo. - A te żółte plamy? - To jeziora płynnego sodu. Jest rzadka anomalia - nałożenie takiego jeziora na gros. Wówczas co pół minuty w powietrze wylatuje wielki słup sodu. Piękny widok! Pocmokałem językiem, ale słowa Ferwana nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Też mi coś, płynny sód! A niechby nawet sproszkowany hel! Normalnemu człowiekowi wystarczy gra w łyżki, by się zorientować, że to nie jest planeta dla wyznawców podręcznika fizyki. -Ale najciekawsze są zasady, według których działają nasze przyrządy wykrywania anomalii. Nie mają nic wspólnego z naszą fizyką! - I jakież to zasady? - Powiedziałbym zasady sympatii. - Ferwan się uśmiechnął. - Do wykrywania grosów bierze się grunt ze strefy oscylacji, potem cząstki gruntu wyczują bliskość grosu. Ich atomy zostają „pobudzone", stają się radioaktywne, a kierunek oraz intensyfikacj a wylotu cząsteczek alfa wiąże się z odległością od anomalii. To samo z płynnym sodem. Atomy pamiętają swoje pokrewieństwo z konkretną anomalią, reagują na bliskość rodzimych anomalii, a my możemy zarejestrować te reakcje dzięki znanym nam efektom fizycznym, dalej to już kwestia techniki... - To wspaniałe! - wykrzyknąłem tyleż entuzjastycznie, co nieszczerze. Klony wielbią naukę, czczą wiedzę i inne zachowanie uważają za niegodne. - Ferwanie, każde pana słowo otwiera przede mną nowe drzwi w labiryncie wiedzy! Spochmurniał nagle. Czyżbym przesadził? - Będzie jeszcze ciekawiej - rzekł spokojnie. Jakiś czas lecieliśmy w milczeniu, zachodni i północny sektor ekranu wypełniły gęste roje anomalii. A potem niespodziewanie pojawił się łańcuszek krzyżyków. Jeden, dwa, trzy... osiem! Odezwał się sygnał wezwania. Ferwan wyłączył swojego sygurda, żeby nie tłumaczył rozmowy z nieznaną mi instancją, i wcisnął kilka klawiszy, włączając głośnik. Pod sufitem rozległ się ostry kobiecy głos. Ferwan skrzywił się i krótko odpowiedział. Kobieta zmieniła intonację na pytającą, Ferwan odpowiedział jeszcze krócej. - Trach tibidoch? - sprecyzowała kobieta. - Czha czha trach tibidoch - potwierdził Ferwan i pożegnali się. - Drugi Narodowy Pułk Kawaleryjski - wyjaśnił. - Widzi pan helikoptery na ekranie? To ich eskadra. Co on, za głupiego mnie ma? - Widziałem Pierwszy Narodowy Pułk w Chosrowie. Jeździli na koniach... A to co, kawaleria na helikopterach? - Owszem. Kawaleria powietrzna - wyjaśnił Ferwan i dodał: - Pechlewanie tych pułków jeżdżą konno tylko na paradach i w eskorcie. To aeromobilne oddziały. - Rozumiem! W naszej armii też jest coś w tym stylu, brygady szturmowo-desantowe. - My, jegrzy - dorzucił Ferwan - także jesteśmy czymś „w tym stylu". Ten sam krąg zadań, podobny sprzęt... Nie lubię tych kawalerzystów - wyznał niespodziewanie. - Dlaczego? - Niektórzy nasi generałowie są zdania, że skoro żołnierze pułków aeroszturmowych umieją harcować na koniach, to znaczy, że na polu bitwy też mogą czynić cuda. Cackają się z nimi jak z porcelanową wazą i jeszcze nigdy nie sprawdzili ich w prawdziwym zadaniu! - Może nie chcą tracić złudzeń? - Daleko pan zajdzie... - Ferwan poklepał mnie po ramieniu. - Zobaczymy, co zwojuje tu nasza kawaleria. - A więc to jednak wojna - powiedziałem jakby w zadumie. - Wojna! Wojna! - wybuchł Ferwan. - Prawdziwa wojna, w której giną moi ludzie! Po trzykroć przeklęta planeta dewów! Jedyne, co tu można zrobić, to jak najszybciej wszystkich ewakuować! - I wysadzić planetę w powietrze! - dodałem, żeby go podpuścić. - Tak jest! Zresztą nieważne - machnął ręką. - To zadanie chyba postanowiła wziąć na siebie mądra natura... ale o zabranie stąd wiernych mogłoby się zatroszczyć nasze dowództwo! - Widocznie wasze dowództwo ma jakieś szczególne powody, żeby tego nie robić. Może są tu jakieś anomalne, niezwykle cenne złoża? - No, no, Aleksandrze! - Ferwan pogroził mi palcem. - Ma pan prawo dowiedzieć się, kto jest winien śmierci pańskiego towarzysza, i zobaczyć straszny majestat tej planety. Ale niewiele więcej! O interesach naszego dowództwa rozmawiać nie będziemy. - Nigdy nie byłem wywiadowcą, poza tym, wie pan równie dobrze jak ja, że wszelkie informacje, jakie uzyskam od pana, trafią do mojego dowództwa dopiero po wojnie. - To oczywiste, w przeciwnym razie nie siedziałby pan obok mnie. Proszę popatrzeć! - Ferwan postukał palcem w ekran. Pojawiły się tam błękitne robaczki anomalii nowego typu, które złączyły się w długą, wijącą się linię. Jak Ferwan chciał ją pokonać? Ta żmija pokryła cały zachodni sektor horyzontu! -Co to jest? - Styks. - Słucham? - Styks, rzeka podziemnego świata w mitologii starożytnych Greków. My, aszwantowie, niezbyt lubimy Greków, zniszczyli naszą wielką ziemską praojczyznę, a król Aleksander był poganinem i bogoburcą. Ale muszę przyznać, że mitologia i poezja Hellenów stworzyła obrazy o kosmicznej sile! Mamy przed sobą najprawdziwszą podziemną rzekę, tylko w odróżnieniu od Styksu, ona od czasu do czasu wyłania się na powierzchnię. Poza tym to nie tylko Styks, lecz Styks Cosinus! - Czyli jest również Sinus? - Zgadł pan! Styks Sinus znajduje się w innym miejscu. Gdy Cosinus pojawia się na powierzchni, Sinus się chowa, i na odwrót. Jak się panu podoba? - Coś cudownego. - Prawdziwe cuda dopiero przed nami. Gdy byliśmy już bardzo blisko Styksu, zrobiło się na tyle widno, że można było zobaczyć rzekę bez noktowizorów. Wiła się na dnie głębokiego kanionu w obramowaniu czerwonych skał. Jej woda wydawała się zupełnie czarna. - Jest pan przypięty? To dobrze. - Ferwan przeszedł na ręczne sterowanie. Helikopter posłusznie skręcił w lewo i zanurkował do kanionu. Cały manewr zajął kilka sekund i nie zdążyłem zapytać: „A może lepiej nie?", gdy już mknęliśmy nad wodą, zmiatając z kamieni drzemiące „ważki". Turbiny wyły, na ekranach tylnego widoku zobaczyłem chmury ąuasi-owadów i wodnego pyłu. Lecieliśmy z przerażającą prędkością prosto na czerwone skały i pomyślałem sobie, że zaraz się w nie wrąbiemy, ale Ferwan z zegarmistrzowską dokładnością przesuwał drążek o pół palca i mijał skałę chyba o te same pół palca, i znów zawracał nad rzekę. Przygryzłem wargę - jeszcze by tego brakowało, żebym błagał Ferwana o litość! Ja, pilot myśliwca, sokół nieba, albatros gwiazd, miałbym się bać prędkości? Co znaczy jakieś tam nędzne pięćset kilometrów na godzinę, skoro flogger nawet w szczelnych warstwach atmosfery może osiągnąć pięć-siedem Machów? No tak, ale prawdziwy flogger nie leciałby tuż nad rzeką i nie przechodziłby na styk między skalnymi ścianami! Jestem pilotem powietrzno-kosmicznym, moja specjalność to skrzydlata błyskawica, nie śmigłowy zamiatacz! Ferwan najwyraźniej świetnie się bawił. Zupełnie jakby wymyślił tę wycieczkę tylko po to, żeby sobie poszaleć, a jakiś tam porucznik Puszkin to dopiero szesnasty w kolejności... Kilka minut później udało mi się odprężyć. Zawadiackie zakręty już mi się opatrzyły, zwłaszcza że Ferwan nie był samobójcą i wszystkie manewry przeprowadzał z dużym zapasem. To tylko ja nie byłem przyzwyczajony do tak bliskiego kontaktu z krajobrazem. Miejsce strachu zajęła gorycz. No tak, Ferwan pracuje, lata sobie, zabija ludzi; moja rodzima eskadra - to samo; Rishi, jeśli wierzyć Ferwanowi, też żyje normalnie na swoim miejscu, choć bez kapitańskich gwiazdek... I tylko my jesteśmy jeńcami klonów i więźniami tej przeklętej planety! Już bym wolał, żeby nam kazali robić coś bezsensownego - wykopywać rowy, zakopywać rowy, można by ich wtedy nienawidzić, ale nie, mumifikują nas tu żywcem, moralnie oświecając! Żeby choć raz przelecieć się na gorynyczu albo durandalu, dobra maszyna swoją drogą, niesłusznie narzekali na nią starzy wyjadacze... Ech, wsiadłbym na każdego grata, byle tylko zobaczyć gwizdy, poczuć prawdziwe 6 g w czasie rozpędu... Pewnie jeszcze długo użalałbym się nad sobą, ale wlecieliśmy we Mgłę. Widoczność spadła do pięciu metrów i jedyne co widać było dobrze to słupy seledynowego światła. Jeden z nich wyrósł na naszym kursie i pomyślałem, że zaraz w niego rąbniemy, ale nie doceniłem aparatury helikoptera. Automatycznie włączyły się noktowizory, a na nich aktywowały się specjalne filtry. Szkło kabiny mignęło i przeszło na tryb emulacyjny, czyli zadziałało jako zestaw dodatkowych ekranów, na których wszystko było idealnie widać. Wiedziałem, że takie szyby istnieją, ale u nas nie instaluje się ich masowo nawet na floggerach bojowych, a u klonów proszę bardzo, na byle śmigłowcu... A ja się zastanawiałem, jak można prowadzić wojnę na planecie, pokrytej warstwami wiecznej Mgły. Okazuje się, że klony nauczyły się filtrować nawet Mgłę... Ferwan zmniejszył prędkość, turbiny przestały wyć, wirnik przeszedł na delikatne cmok- cmok-cmok. - Jak pan widzi, nasi entli nie próżnują. - Ferwan się uśmiechnął. - Ta przeklęta planeta rzuciła im wyzwanie, a oni sobie poradzili. - Gratulacje... Rozumiem, że wszystkie te fortele i wynalazki przynoszą jakieś efekty? Przecież detektory anomalii, filtry to czysta sztuka dla sztuki! Jaki jest ich sens, skoro na normalnej planecie są tylko bezużytecznym chłamem? - Sens... - mruknął Ferwan. Helikopter wisiał teraz w jednym miejscu. - Proszę mi powiedzieć, Aleksandrze, czy naprawdę chce to pan wiedzieć? - Chcę - powiedziałem twardo. Przecież w imię tego zginął Złoczew! - Niech pan zapamięta tę minutę. Właśnie ona rozpocznie najważniejszą godzinę pańskiego życia. I zamiast udzielić dalszych wyjaśnień, po prostu wylądował. Nie patrzył, gdzie ląduje, i pomyślałem, że zna teren jak własne podwórko. - Wychodzimy - powiedział, wkładając hełm. - Niech pan też włoży, bo rozbolą pana uszy. - Nie czekając na moją reakcję, odpiął pasy i otworzył drzwi kabiny. Do środka z cichym trzaskiem wdarło się powietrze, suche i chłodne, uszy zaatakowało ciśnienie. Odniosłem wrażenie, że w tej warstwie Mgły jest ciśnienie jak na głębokości dwudziestu metrów, ze dwie atmosfery. Pospiesznie wsadziłem na głowę stalową kulę hełmu. - Tutaj - pokazał na swoim hełmie Ferwan - trzeba nacisnąć, żeby ciśnienie wróciło do normy... Śmiało, nie wybuchnie! Za nami z helikoptera wyskoczyli żołnierze z automatami. To byli dobrzy bojownicy - milczeli jak kamień. Nawet nasz najbardziej zdyscyplinowany osnaz zacząłby gadać, dowcipkować z dowódcą i ogólnie wrzucać na luz. A ci tylko w milczeniu popatrzyli na Ferwana, gdy nie dostali żadnych nowych rozkazów rozeszli się, zapewniając ochronę helikoptera z czterech stron. Ich sylwetki rozpłynęły się we mgle. - Włączył się panu filtr optyczny? - zapytał Ferwan. - Chyba nie. - Ach, prawda, hełm numer siedemnaście... Z tymi słowami Ferwan stuknął mnie w kark. Szyba hełmu zamigotała i po chwili przed moimi oczami pojawił się obraz. - O, widzę! - ucieszyłem się. - Trochę szwankuje - wyjaśnił Ferwan. - Gdyby filtr znów się wyłączył i stuknięcie nie pomogło, to niech się pan nie denerwuje, wyprowadzę pana. - Ten, kto już przemókł, deszczu się nie boi... Teraz mogłem zobaczyć, że Ferwan wylądował na gliniastej plaży przysypanej drobnymi kamykami. Za naszymi plecami wznosiły się ustępami skały kanionu. Przed nami bardzo powoli, jak na górską rzekę, toczył wody Styks. Ale za to jakie wody! A właściwie - wcale nie wody! Wyglądało to jak szara galareta, napalm ze zgęszczonej rosy zapalającej. - Przecież wyżej jest zwyczajna woda - zauważyłem. - Prawie zwyczajna. Ale tutaj Mgła przemieniają w coś takiego. - Można by pomyśleć, że gdy wejdziemy w Mgłę, to samo stanie się z wodą w naszym organizmie. - Woda w naszym organizmie jest zwyczajna, a ta tutaj... prawie zwyczajna. - A co, ma wzór H304? - Tego nie wiem, ale jeśli się ją wypije, to krew przemienia się takie właśnie szare świństwo.. - Czysta alchemia! Woda ze Styksu przemienia się w szare świństwo pod wpływem Mgły, krew przemienia się w szare świństwo pod wpływem wody ze Styksu. A gdyby się napić bezpośrednio szarego świństwa? - Niech pan spróbuje. - Mówi pan poważnie, czy tylko tak? - Proszę spróbować, a zobaczy pan, czy poważnie, czy tylko tak. Żeby go szlag. Pytać dalej nie wypadało. A jeśli spróbuję i padnę trupem na miejscu? - Nie chce mi się zdejmować hełmu - wybrnąłem w końcu. - Brawo, Aleksandrze! - roześmiał się Ferwan. - Wody ze Styksu nie wolno pić pod żadnym pozorem! Gdyby chciał pan spróbować, powstrzymałbym pana. Byłem ciekaw, co pan zdecyduje. A teraz chodźmy. Poszedłem za nim. Dołączyło do nas dwóch żołnierzy - pewnie już na początku otrzymali od Ferwana wyraźne instrukcje na wszelkie okoliczności życiowe. I chociaż nasze lądowanie wyglądało na improwizację, zrozumiałem, że to starannie opracowany program. Pas brzegu między Styksem i skałami zwężał się stopniowo, w pewnym miejscu skały dochodziły do rzeki. Przestałem rozumieć, dokąd mnie prowadzą. Ferwan odbezpieczył automat, a gdy prawie doszliśmy do skał, zatrzymał się i machnął lewą ręką. Żołnierze z automatami w rękach wyminęli nas, jeden nich stanął między nami a skałą, a drugi ruszył do przodu, jakby zamierzał przebić skałę własną głową. I przebił! To znaczy przeszedł przez skałę i zniknął! Ferwan i drugi żołnierz trzymali skalę na muszce, jakby się spodziewali, że ich towarzysz wróci z towarzystwie tygrysa szablozębnego. Ale minutę później żołnierz wyszedł ze skaty cały i zdrowy, z automatem przewieszonym przez ramię, i zawołał nas. Ferwan odetchnął, zabezpieczył broń i ruszyliśmy. Gdy szliśmy przez skałę, nie poczułem żadnego oporu, zupełnie jakbyśmy szli przez iluzję. To było jak z Mgłą, tylko na odwrót -Mgłę widać od środka, a skałę z zewnątrz. W środku właściwie jej nie ma, jest tylko wysokie sklepienie niegłębokiej jaskini. Skupione milczenie Ferwana zaczęło działać mi na nerwy. - Tak, niezła iluzja - zagaiłem. - Wasi ently nie wymyślili wizorów na takie okazje? - Wymyślili, tylko jakoś nikt nie chce zakładać okularów ważących siedemnaście kilogramów. Przyprowadziłem tu pana, Aleksandrze, żeby na własne oczy zobaczył pan świątynię manichejczyków. Zaprowadził mnie w głąb jaskini, gdzie kamienne sklepienie łączyło się z podłogą. Przykucnął, ja również. Mimo panującego półmroku widać było wyraźnie, że w tym kącie nie ma kompletnie nic, podobnie jak w całej jaskini. Już miałem zadać usprawiedliwione pytanie: „No i...?", gdy Ferwan wyjął potężną zapalniczkę (nie widziałem, żeby palił, czyżby specjalnie na tę okazję?), przekręcił regulator na maksymalny płomień i pstryknął. Płomień wyskoczył z hukiem prawie na pół metra i uderzył w chropowaty kamień. I wtedy z pustki przed nami wyłoniły się ogniste litery. Wyglądały na konkordiańskie zawijasy, ale nie jestem ekspertem w tej materii... W każdy razie było tu z dziesięć wersów niedużych ognistych liter. Muszę przyznać, że poczułem niemal mistyczne drżenie. Słowo daję, nie zazdroszczę gościom biblijnego Baltazara, przed którymi niewidoczny palec napisał na ścianie mane, tekel, fares... - Co to jest? - spytałem ochryple. - Modlitwa - rzekł Ferwan i wyłączył zapalniczkę. - Pradawna modlitwa w języku aramejskim. Znam tylko początek: Słucham głosu duszy, który woła z ciała mojego: - Kto wyzwoli mnie z dala mojego? Kto wydostanie mnie z ciała mojego?' Uciśniona i dręczona na tym świecie, Na świecie, który cały jest nocą, cały jest okowami, Więzami cały zawiązany, pieczęciami cały zapieczętowany, Więzami, których nie zliczyć, pieczęciami bez końca... - To nie jest modlitwa zoroastriańska? - Manichejska. - To znaczy? - W czasach, gdy rzymscy cezarowie walczyli z perskimi szachami, pojawił się u nas fałszywy nauczyciel o imieniu Mani. Jego kontynuatorów nazwano manichejczykami. To niebezpieczni heretycy, wrogowie życia! I my, Persowie, i Rzymianie posyłaliśmy ich na stos na długo przed chrześcijańską inkwizycją... Oto i wszystko, Aleksandrze. Milczałem. Potrzebowałem czasu, żeby przetrawić te informacje. Ferwan ostrożnie, żeby nie wyrżnąć głową w skałę, wstał i cofnął się; napis powoli gasł. Wyszliśmy z jaskini. Nogi miałem jak z waty-ciśnienie robiło swoje, dwie atmosfery to nie żarty. Ferwan spieszył się do helikoptera, chyba też żałował, że ograniczył się do barostatycznego hełmu; Mgła była tu wyjątkowo parszywa... Mimo pośpiechu Ferwan i jego żołnierze oglądali się co chwila. Musiałem przyznać, że na brzegach Styksu było niemal tak nieprzyjemnie jak w otwartym kosmosie. Co za planeta, jak słowo daję! Ale mimo wszystkich „złych przeczuć" do helikoptera dotarliśmy szczęśliwe. - Niech pan nie zdejmuje na razie hełmu - powiedział Ferwan, gdy już weszliśmy do kabiny. - Teraz są tutaj te same dwie atmosfery co za burtą, automatyczna dekompresja dopiero się zaczęła, potrwa jakiś kwadrans. I niech pan się przypnie, startujemy. Teraz już Ferwan nie popisywał się pilotażem ekstremalnym, oddał stery autopilotowi. Maszyna nadal szła nad Styksem, ale teraz już ponad warstwą Mgły. - Możemy porozmawiać, jeśli pan chce - odezwał się pe-chlewan. - Chcę. Czy dobrze zrozumiałem, że retrospektywna ewolucja, która niegdyś odrodziła zoroastryzm, odrodziła zarazem pradawne herezje? - Lepiej nie mówić takich rzeczy na głos - rzekł oficjalnym tonem. - Panu zostanie to wybaczone jako przedstawicielowi nierozwiniętej kultury, ale ja mogę mieć poważne nieprzyjemności. - Przepraszam, spróbuję sformułować to pytanie inaczej. Czy w czasach, gdy słuszna wiara powróciła do wybranych aszwanów przez osobę pierwszego nauczyciela Rimusza, razem z nią z ciemnej otchłani niebytu powstały zgubne błędy przeszłości? - O, widzę, że nie na darmo w waszym obozie majorem wychowawcą został sam aszwant Kirder! Robi pan postępy, Aleksandrze! Tak, teraz mogę odpowiedzieć. Wojskowa część mojego „ja" aż gwizdnęła. No, no, poruczniku Puszkin! Przesiąkacie wrogą ideologią? - Nie, błędy nie powstały razem z prawdziwą wiarą. Herezja przyszła po tym, jak nasi astronauci przypadkiem trafili na tę planetę. Zgodnie z obowiązującymi wówczas porozumieniami Wielka Konkordia powinna była przekazać do waszego Rejestru Astrograficznego dane o tej planecie, ale tak się nie stało. Już w czasie pierwszych lądowań było jasne, że to nie jest zwykła planeta. Pojazd trafiony grosem, stanął dęba i odleciał na dwadzieścia metrów, członkowie załogi zostali ranni. Helikopter trafił w warstwę Mgły, pilot spanikował, silnik zgasł przy wejściu na pełną moc i maszyna się rozbiła. Wtedy planetę utajniono na najwyższym poziomie, do dziś wiedzą o niej tylko ci, którzy na niej pracują. - A kim są manichejczycy? - Na manicheizm przeszło kilka naszych ekspedycji naukowych i ich członkowie rozumiejąc, że po powrocie do Konkordii nie czeka ich nic dobrego, zostali tutaj. - Jak mogą tu żyć? Przecież to ludzie! - Potrzebowali czasu, żeby dostosować się do miejscowych warunków, ale im się udało. W dwóch punktach mieli poważną przewagę nad aszwantami. - Naprawdę? Zawsze myślałem, że aszwanci mają co najmniej czterdzieści cztery przewagi nad każdym heretykiem! Przecież po ich stronie jest Prawda! - Tak jest. - Ferwan zignorował moją ironię. - Ale na tej planecie Angra-Manju jest wyjątkowo silny. Poza tym manichejczycy nie mieli wyboru, mogli albo spróbować przeżyć tutaj, albo stanąć przed sądem zaotarów. Takie sformułowanie problemu bardzo człowieka stymuluje... Poza tym niemal wszyscy renegaci należeli do kasty entli, dogłębnie zbadali tę planetę i zebrali masę informacji... - Nie rozumiem! Jak to możliwe?! Jeśli Konkordia nigdy nie przerwała badań na tej planecie, to znaczy, że udało wam się zebrać całe morze informacji! Wszystkie te wizory, detektory... Jak garstka manichejczyków mogła... - Aleksandrze, dochodzimy do granicy wiedzy zabronionej. Jeśli pan pozwoli, nie odpowiem na pańskie pytanie. - Proszę bardzo - burknąłem urażony. - I w ogóle nie mam więcej pytań. Zapanowało milczenie. Kilka minut później Ferwan powiedział: - Można już zdjąć hełm. Uff, spociłem się... Nie udawałem, że go nie słyszę, bo jestem obrażony; z ulgą ściągnąłem własny hełm. Nie zapominaj, Sasza, że nie jesteś tu osobą prywatną, upomniałem sam siebie. Złożyłeś przysięgę, jesteś oficerem Dyrektorii Rosyjskiej i niewola nie zwalnia cię z obowiązków! Teraz twoim obowiązkiem jest dowiedzieć się jak najwięcej o tej planecie! - Ferwanie, czy mogę spróbować zgadnąć, co się tu dzieje? Opowiem panu historię manichejczyków tak, jak ją widzę, a pan mi tylko powie, czy jestem bliski prawdy. - Aleksandrze... i tak panu powiem. - Ferwan zniżył glos. - W końcu szczerość i uczciwość jeszcze nigdy nie zaszkodziły aszwantowi. I tak nie zgadłby pan najważniejszego, a bez tego ani rusz. Otóż odkryto tu kilka sztucznych obiektów nieziemskiego pochodzenia. Jeśli czytał pan choć jedną książkę o ksenoarcheologii, to wie pan, że wszystkie obiekty nieziemskiego pochodzenia dzielą się na dwie grupy: archaiczną i technologiczną. Znałem te terminy, czytałem niejedną pulpę naukową. Na pierwszy rzut oka ten podział może się wydać dziwny - parowe pojazdy sirchów uważa się za obiekty archaiczne, a gładkie kamienne kule z naturalnych satelitów Klary - za technologiczne. Ale jak się tak zastanowić, klasyfikacja jest całkiem logiczna. Do grupy archaicznej uczeni zaliczają przedmioty, których proces wytwórczy jest dla nas zrozumiały, a do technologicznej - różne rzeczy „same w sobie". Dlatego w grupie technologicznej sąsiadują ze sobą drobiażdżki w rodzaju „podkutych pcheł" z asteroidy Szramma i Ciężka Kolia - zespół jedenastu czarnych dziur w systemie Centanda. - Wiem o tym - poinformowałem Ferwana. - No więc, znaleziono tu pięć technologicznych konstrukcji przypominających pancerze ziemskich amonitów kopalnianych. Nazwano je ślimakami, każdy taki ślimak był wielkości czołgu. Jak to zwykle bywa z takimi znaleziskami, długo nie można było do nich przeniknąć, aż wreszcie się udało. Jako pierwszy wszedł do niego manichejczyk Wohur. - I on został pierwszym manichejczykiem? - Nie, to byłoby za proste. Do tego czasu wielu entli z grup badawczych doznało wewnętrznej przemiany. Niektórych uczonych uznano za zaginionych bez wieści, ale konfliktu nie było. A kilka dni po tym, jak Wohur wszedł od ślimaka, wszystkie konstrukcje wybuchły, i to jednocześnie. Wówczas doszło do masowego wyjścia naszych ludzi do stref anomalnych i odrodziło się samo słowo manicheizm... - Ślimaki zostały zniszczone w efekcie użycia broni? - Nie do końca, to znaczy, nie do końca broni. Sądzimy, że wybuch nastąpił na skutek świadomych działań manichejczyków. Po tym incydencie wyszła na jaw pewna ciekawa rzecz - manichejczycy doskonale zaadaptowali się do warunków tej planety, aszwanci zaś nie. Tam, gdzie zwykły człowiek potrzebuje masy sprzętu, manichejczyk może pójść nagi i bosy. - I dlatego trzeba ich wybić do nogi? Ferwan milczał dłuższą chwilę. - Wojna prowadzona jest tutaj nie tylko pod sztandarem Śmierci, ale również pod sztandarem Wiedzy - powiedział w końcu. - Jeśli dobrze rozumiem, nie wydaje się to panu najlepszą strategią. - Czasami. Choć muszę przyznać, że z punktu widzenia Odrodzonej Tradycji nasze dowództwo prowadzi tu jedyną słuszną i bezsprzecznie konsekwentną politykę. - A jednak w głębi duszy jest pan pewien, że najlepszym rozwiązaniem byłoby zasypanie planety bombami termojądrowymi. Zgadłem? - Wy, Ziemianie, jesteście kiepskimi dialektykami - rzekł Ferwan. - Tutaj jak nigdzie indziej słuszna okazuje się teza, że wiedza to broń! (Typowo klońska parafraza! Powinno być - wiedza to siła). Mamy podstawy przypuszczać, że nawet zaproponowany przez pana totalny scenariusz termojądrowy nie zagwarantuje całkowitej likwidacji manichejczyków. Za to niektóre wiadomości, jakie możemy od nich otrzymać, zdołają wynagrodzić nasze wysiłki. I wtedy być może, zamiast wykorzeniać herezję siłą, będziemy mogli usunąć główną przyczynę herezji i przywrócić zbłąkanych manichejczyków na łono Odrodzonej Tradycji. - Innymi słowy, planeta ma jakąś Tajemnicę przez duże T, tą tajemnicą dysponują manichejczycy, więc chcecie ją wywalczyć, a następnie zwrócić przeciwko manichejczykom? - Mniej więcej. - A czy mogę zapytać o czysto wojskowy aspekt tego problemu? - Proszę spróbować. - Czy manichejczycy są realnym zagrożeniem dla waszych projektów na planecie? - Oczywiście. - Nie, chodziło mi raczej o równowagę sił. Załóżmy, że czują się w okolicach naszego obozu jak w domu, dlaczego w takim razie nie przemieniono całego płaskowyżu w twierdzę? - Rozumiem... Na początku wieku manichejczycy nie pojawiali się na płaskogórzu i nie powinni byli się pojawić. Ich niedawny wypad do obozu jest dla nas takim samym zaskoczenie jak dla was. - Czy to znaczy, że manichejczycy przeszli do ofensywy? - Zęby opowiedzieć na to pytanie, musiałbym dysponować pełną informacją w skali planety, ale sądzę, że prawdziwa ofensywa jest niemożliwa. Mamy nie tylko miażdżącą przewagę techniczną, lecz także liczebną. A teraz, Aleksandrze, niech pan spojrzy na ekran. Mógł tego nie mówić, i tak patrzyłem na ekran co chwila. Bezkresną anomalię w kolorze błota, obramowaną czerwonymi punkcikami, zauważyłem już jakiś czas temu. -Co to jest? - Kocioł. - W nim Angra-Manju smaży dusze grzeszników? - Chwyta pan w lot, Aleksandrze. To ostatni przystanek naszej wycieczki, choć nie jesteśmy grzesznikami. - Ruszamy prosto do Kotła? - Nie ma takiej potrzeby. Niech się pan przygotuje, to będzie ciekawy widok. Jak mówi cenzuralny wariant niecenzuralnego powiedzonka: „Tyle lat latałem, a takiego nie widziałem". Kocioł nie był najlepszą nazwą, bardziej pasowałby „wykop" albo „kotlina". Staliśmy nad brzegiem przepaści bezdennej w sensie dosłownym - dno ginęło w oparach. Przeciwległego brzegu Kotła również nie było widać i natrętnie pchała się myśl, że Glagol jest płaską Ziemią starożytnych kartografów, a my stoimy na jej krawędzi. I gdyby opary się rozwiały, zobaczylibyśmy w dole gigantyczne trąby trzech słoni i brzeg żółwiego pancerza. Przez jakiś czas łaziłem sobie po tej krawędzi i paliłem, a Ferwan dawał polecenia swoim mołojcom. Jegrzy wynieśli z helikoptera dwie rury wielkości człowieka i umieścili je na jakichś ażurowych ustrojstwach. Potem odeszli, a Ferwan wziął do ręki pulpit sterowniczy. Z rury wyfrunęły dwie lekkie sondy, przeleciały pół kilometra, rozłożyły skrzydełka i wzięły się do pracy, wkręcając się w Kocioł po schodzącej spirali. - Wie pan, Aleksandrze, jestem tutaj kolejny raz i za każdym razem czuję dreszcze. Tak się zagapiłem na sondy, że nie zauważyłem, kiedy Ferwan stanął za moimi plecami. - Tak? A moim zdaniem to miłe miejsce. - Zwłaszcza jeśli się nie wie, że pod nami jest milion metrów kwadratowych niezbadanego terenu... -Milion? - Tak. Kocioł jest niemal regularnym odwróconym stożkiem o średnicy tysiąca trzystu kilometrów i wysokości od dziesięciu do piętnastu. Na dnie jest ocean z licznymi archipelagami, on właśnie spełnia rolę poziomu morza. Teraz znajdujemy się na wysokości dziewięciu tysięcy siedmiuset trzech metrów. - Jakie jest ciśnienie na poziomie morza? - Na wolnych od anomalii archipelagach dwie i pół atmosfery. W innych miejscach w zależności od typu anomalii. - Czy Kocioł jest kraterem po uderzeniu gigantycznego meteorytu? - Raczej nie. - Nie chce pan chyba powiedzieć, że ktoś ręcznie wykopał dół wielkości Morza Śródziemnego?! - Nie. Ale sądzę, że warto założyć sztuczne pochodzenie Kotła. - W takim razie to największy technologiczny ksenoobiekt ze wszystkich odkrytych do tej pory przez Wielką Rasę! - Zapomina pan o Ciężkiej Kolii. - Przysięgam na Aszę, ma pan rację! No dobrze, a więc drugi co do wielkości! Nieważne, najważniejsze, że w obliczu Kotła wszystkie anomalie tej planety bledną! Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że będę się tak ekscytował i w dodatku przysięgał na Aszę. Ale w tej chwili poczułem, że ta planeta faktycznie ma swoją Tajemnicę i że dla jej rozwiązania jestem gotów poświęcić bardzo wiele... Ferwan mimo całej prostoduszności swej bandyckiej fizjonomii był czujnym psychologiem i widząc mój stan, zdecydował - czas nadszedł! - Domyśla się pan, Aleksandrze, że nie mówię wszystkiego, co wiem. A z drugiej strony - mówię więcej, niż powinienem, biorąc pod uwagę, że znajdujemy się po różnych stronach barykady. - Rozumiem. - Wzruszyłem ramionami. - Zaraz mi pan powie, że w ogóle nie powinienem wiedzieć o tym Kotle. - Przeciwnie, chciałem właśnie powiedzieć, że może się pan dowiedzieć o Kotle jeszcze więcej. Razem możemy się dowiedzieć. Rozumie pan? - To jednak zejdziemy do jego wnętrza? Teraz? - spytałem jak niecierpliwe dziecko. - Zejdziemy... Między nami pojawiło się wzajemne zrozumienie, przyszłość budzi optymizm. Ale najpierw należałoby zmienić pański status... W tym miejscu popełnił błąd -jedyny w całym procesie werbunku. Gdy usłyszałem to plakatowo-propagandowe „przyszłość budzi optymizm", stałem się czujny i mącąca umysł magia tajemnicy osłabła. - Musi pan otrzymać dostęp... przynajmniej drugiej kategorii. Można go wydać obywatelowi Wielkiej Konkordii albo... albo bojownikowi formacji zbrojnej, na przykład Ochotniczej Armii Wyzwoleńczej. - Kogo wyzwala ta armia? I od czego? - Ludzie dobrej woli wyzwalają swoich braci z niewoli zgubnych błędów - powiedział i szybko dorzucił: - To tylko oficjalne sformułowanie. Wszyscy bojownicy są ochotnikami i mają prawo sami wybrać miejsce służby. Jeśli będzie pan chciał służyć na tej planecie i pomagać nam w walce z manichejczykami, dowództwo z radością spełni pańską prośbę! Zapewne po krótkim okresie próbnym powierzy panu własną maszynę, może nawet prawdziwy flogger bojowy! Przecież ciężko panu bez nieba, prawda? - Ciężko - wycedziłem przez zęby. Pięści mnie zaswędziały, miałem przemożną ochotę dać Ferwanowi w mordę. - Chce pan przez to powiedzieć, że ta armia składa się z Rosjan? - Ze wszystkich ludzi dobrej woli: Rosjan, Niemców, Włochów, Francuzów, Japończyków, Czechów, Amerykanów... Powstały już cztery bataliony w innych obozach i dzięki punktom werbunkowym, stworzone na planetach Pasa Synapskiego. Cztery bataliony, czyli mniej więcej dwa tysiące ludzi... Dwa tysiące zdrajców?! -Nie wierzę! - Dlaczego? - zdumienie Ferwana zabrzmiało szczerze. - Dlaczego, Aleksandrze? No, starczy tego dobrego. - Przerwijmy tę rozmowę - powiedziałem lodowato. - Pan złożył mi propozycję, a ja odmówiłem. I nadal jestem rosyjskim oficerem w niewoli, a nie zdrajcą. Ferwan był wystarczająco doświadczony, żeby nie napierać. - No cóż, Aleksandrze, pańskie stanowisko zasługuje na szacunek. Może pan uznać tę rozmowę za niebyłą. Ale wystarczy jedno pańskie słowo, a do niej wrócimy... Chyba chciał dodać coś jeszcze, ale mu nie dali. Wezwanie łączności satelitarnej żądało, żeby wrócił do helikoptera, wyłączył tłumacza i włączył mikrofon. Gdy Ferwan skończył rozmowę, miał minę jak zbity pies; nie patrzył na mnie, tylko gdzieś w bok. - Coś się stało? - Tak. Dużo wiedzy to dużo goryczy, tak chyba mówią wasze święte księgi? - Gdzie wiele mądrości, tam wiele goryczy - poprawiłem odruchowo. - Nigdy nie mogłem tego zrozumieć - westchnął Ferwan. - Wiedza, mądrość to przecież największe skarby, jakie dało nam życie, a więc i sam Ahura Mazda! Temat wydał mi się zbyt abstrakcyjny jak na bardzo konkretne wydarzenia ostatnich minut. Gdy wrogi oficer zaczyna nagle ni z tego, ni z owego snuć rozważania o wiedzy i goryczy, to znaczy, że nie jest dobrze. - Ale teraz zaczynam rozumieć waszą mądrość - mówił dalej Ferwan. - Przecież właśnie pragnienie wiedzy zgubiło pańskiego przyjaciela. - Ferwanie, niech pan nie kręci. Czego się pan dowiedział? - Otrzymałem rozkaz... pożegnania się z panem, Aleksandrze. - Słucham? - Nie może pan wrócić do obozu moralnego oświecenia. - Teraz wreszcie spojrzał mi prosto w oczy, obserwował moją reakcję. Taak... jesteśmy na miejscu, poruczniku Puszkin, pomyślałem. - A gdzie mam się niby udać? Do najbliższej knajpy? - zakpiłem, choć przecież rozmawiamy o tym, że ma mnie zlikwidować. Powiem szczerze, że nawet nieszczególnie mnie to zdziwiło. - Nie może pan wrócić do obozu - powtórzył Ferwan. - A ja muszę. Czyli na pokładzie mojego helikoptera nie może się pan znaleźć ani żywy, ani nawet martwy... A knajp na tej planecie nie ma. Mówił martwym, obojętnym głosem maszyny. Postanowiłem udawać głupka do końca. - No dobrze, to co mam zrobić? W końcu jestem jeńcem, oficerem! Znajduję się pod opieką wojskowych władz Konkordii! Mam swoje prawa i żądam wyjaśnień! Kto wydaje podobne rozkazy? - Rozkaz pochodzi od komendanta obozu majora Szapura - odpowiedział Ferwan tonem automatycznej sekretarki. - Ponieważ moja kompaniajest tymczasowo oddana do jego dyspozycji, major ma pełne prawo wymagać ode mnie wykonania każdego rozkazu. Poruczniku Puszkin, mam zagwarantować, że więcej nie zobaczy pan swoich towarzyszy - i wykonam rozkaz. Obóz leży dwieście sześćdziesiąt kilometrów stąd i tej odległości nie da się pokonać na piechotę. Mogę wydać rozkaz moim żołnierzom i oni pana zastrzelą - to będzie humanitarne. Mogę też pozwolić panu umrzeć. To będzie niehumanitarne, za to nikt z nas nie będzie miał na sumieniu zabójstwa. - Ale dlaczego ja, Ferwanie? Za co? Czy dlatego że pokazał mi pan świątynię manichejczyków i opowiedział o ślimakach? Trafiłem go. W końcu zrzucił maskę lodowatego spokoju. - Nie mam z tym nic wspólnego! - zawołał wzburzony. - Przysięgam. Major Szapur nie zna treści naszej rozmowy! Czyli winien jest biedny Złoczew?, zapytałem sam siebie. Jeśli rację miał kapitan Gładki i najlepszymi szpiegami, urządzeniami rejestrującymi są nasze dowody jeńców wojennych... No dobrze, ale nawet jeśli mówiąc o Źródle, Złoczew odkrył mi najstraszniejszą tajemnicę, to od tamtej pory Szapur mógł mnie usunąć na sto sposobów! Dlaczego zdecydował się dopiero teraz? I czemu wykonawcą wyroku ma być Ferwan? - Rozumiem, że przypadkiem dowiedziałem się czegoś, czego wiedzieć nie powinienem - zacząłem pokornie. - Ale dlaczego major Szapur tak się boi jeńca Puszkina? Czy mam choć jedną szansę na milion, żeby wydostać się z tej planety? Czy wylądował tu nasz desant, czy na orbicie pojawiła się nasza flota? - Jestem pewien, że nie. Sądzę, że ostatnie liniowce Narodów Zjednoczonych ściągnięto do Ziemi w beznadziejnej próbie chronienia waszych miast przed bombardowaniem... - Niech mi pan nie opowiada bajek! Myślałby kto, że już wzięliście Osiemset Pierwszy parsek! Jakie bombardowania Ziemi?! - Nie chciałem pana martwić, Aleksandrze. Ale możliwe, że to pomoże panu podjąć właściwą decyzję... Trzy dni temu wasza Stolica została zniszczona, flota Wielkiej Konkordii zbombardowała Moskwę, Berlin i Delhi. Wasza cywilizacja pogrąża się w chaosie. - Propaganda - warknąłem. - Nie wierzy pan? Razem z pocztą kurierską dostarczono w nocy nagrania świeżych wiadomości. Widziałem zdjęcia. Wasza flota jest tak zniszczona, że nie była w stanie bronić Stolicy! Brakuje wam luksogenu! Wojna zbliża się do końca, stoimy u progu historycznego zwycięstwa Wielkiej Konkordii! Czyżby to była prawda?, myślałem gorączkowo. W takim razie to podwójne świństwo! Nie wystarczy tym łajdakom, że zajęli Stolicę, muszą jeszcze załatwić porucznika Puszkina! O nie, właśnie że na złość wam będę żył! -Niech pan posłucha, Ferwanie... Jeśli w pańskich słowach jest ziarno prawdy, to tym bardziej nie ma sensu mnie zabijać. Jak wojna skończy się waszym zwycięstwem, wrócę na spaloną ziemię i to, co zobaczyłem i usłyszałem, nie będzie miało żadnego znaczenia w obliczu naszej globalnej katastrofy! - Tu ma pan rację - przyznał kapitan po chwili wahania. - W takim razie to zbrodnia wojenna! Pański dowódca wydał rozkaz zlikwidowania mnie, jeńca, więc stanie się przestępcą, i pan, wykonawca rozkazu, jego pomocnikiem. A przecież możemy wrócić do obozu, pójść do komendanta, o wszystkim porozmawiać na miejscu! Jeśli będzie się upierał, niech zabije mnie własnymi rękami! Ale może zaszła jakaś straszna pomyłka? Lub nieznane nam okoliczności do tego czasu ulegną zmianie? Niestety, albo mój monodram był nieprzekonujący, albo w tej chwili wyższa psychologia pasowała przed elementarną subordy-nacją, w każdym razie w połowie mojej przemowy Ferwan zmienił się z wahającego, refleksyjnego inteligenta w twardego dowódcę, okrutnego i nieugiętego. - Aleksandrze, dwa razy pytałem komendanta, czy dobrze zrozumiałem rozkaz, i za każdym razem odpowiedź była bardzo kategoryczna. Mnie pozostawiono jedynie decyzję dotyczącą formy wykonania rozkazu. Major nie żąda, żebym przywiózł pańską głowę czy jądra, wystarczy, że zostawię pana nad Kotłem. Ale to tylko rozciągnie pańską agonię na kilka dni. Ostatni raz pytam, czy chce pan umrzeć szybko i bezboleśnie? Po prostu zgaśnie dla pana światło i będzie po wszystkim. - Jest pan bardzo uprzejmy, lecz nie przyjmę pańskiej propozycji. - Dziękuję. Moje ręce pozostaną czyste. Ferwan szybko poszedł do helikoptera, a ja stałem w miejscu. Nagle zatrzymał się gwałtownie i odwrócił. - Ostatnia szansa. Ochotnicza Armia Wyzwoleńcza. Jeśli się pan zgodzi, porozmawiam jeszcze raz z Szapurem, sądzę, że da się to załatwić. -Nie. - W takim razie żegnam. Żołnierze weszli do helikoptera, Ferwan wskoczył do kabiny. Rotor nabierał rozpędu, maszyna wystartowała. Przez chwilę miałem ochotę pomachać mu ręką z przyzwyczajenia. To dopiero byłby kretynizm. Moja sytuacja była po prostu beznadziejna. Można powiedzieć, że Ferwan pogrzebał mnie żywcem pod gołym niebem. Wiatr i słońce powinny odwalić mumifikację moich zwłok w ciągu dziesięciu standardowych dni. Jeśli spróbuję poszukać „dobrych ludzi" (albo manichejczyków, albo klońskie szwadrony śmierci), to zginę najdalej za dwa dni. Jeśli zostanę tutaj, pociągnę jakieś siedem. Tylko jaki sens rozciągać agonię w czasie? Gdy lecieliśmy tu helikopterem, prawie nie odrywałem wzroku od ekranu. Udało mi się zapamiętać przybliżoną konfigurację anomalii na ostatnim odcinku lotu, od kanionu Styksu do Kotła. Czyli wracając, powinienem iść bardziej na północ, potem skręcić na zachód, a potem wrócić do poprzedniego kursu i maszerować aż do Styksu. Tylko że sam Styks niewiele mi dawał. W kanionie na długim odcinku zalegała Mgła i żeby nie wejść w warstwy podwyższonego ciśnienia i nie przepływać szarych wód, powinienem iść w górę Styksu, wzdłuż kanionu, jeszcze czterdzieści kilometrów, a potem... potem mogłem napić się wody ze Styksu - w górnym biegu tej „rzeki" przynajmniej nie było Mgły. A wtedy albo padnę trupem (jeśli Ferwan nie kłamał), albo (jeśli kłamał) orzeźwiony pójdę dalej w kierunku obozu. A jeśli uda mi się tam dotrzeć, pozostanie już tylko modlić się, żeby ochrona nie otworzyła ognia... Ciekawe, swoją drogą, jak ta dwulicowa świnia Szapur wyjaśni naszym moje zniknięcie? Przecież wszyscy wiedzą, że Ferwan zabrał mnie gdzieś helikopterem... Będą mieli problem, pomyślałem ze złośliwą satysfakcją. Ruszyłem w górę i wyszedłem na płaskowyż, dotarło do mnie, że Ferwan i świnia Szapur mogą spokojnie powiedzieć, że uciekłem Ferwanowi w dolinie Styksu, a on mnie nie gonił, ponieważ warunki nie pozwalały... jakie warunki? A standardowo, różne tam anomalie. Na przykład wędrowny trzybiegunowy urywacz głów. Zresztą Ferwan może się w ogóle nie odzywać, wystarczy, że Szapur ogłosi na wieczornym apelu: „Ostrzegaliśmy was, panowie, że przy próbie ucieczki nie będziemy ani strzelać, ani urządzać pościgów. Nie mamy czasu ani ochoty łapać waszych niezdyscyplinowanych oficerów". Ta myśl tak mnie rozzłościła, że nawet nie odpocząłem po wspinaczce. Zerkając na słońce i charakterystyczną skaię nad urwiskiem, postanowiłem iść prosto na północ. Zadeklamowałem głośno, z uczuciem Ojcze nasz - i poszedłem. Pod koniec trzeciej standardowej doby doszedłem do Styksu. Nawet się nie bałem. Po długiej nocy spędzonej pod gołym niebem mało co by mogło mnie przestraszyć... Szedłem, nie kryjąc się. Zdjąłem buty (człowiek musi mieć jakąś odmianę!), ziemia była tu równa, gliniasta, pozbawiona roślinności i mogłem się nie obawiać różnych tam pseudożmij, ąuasi-owadów czy innych grzebieniastych skorpionów. Pragnienie przestało mi doskwierać dawno temu, żołądek skurczył się do rozmiarów orzecha włoskiego, język wysechł, w uszach stukało, stopy puchły. Podszedłem do kanionu, położyłem się na brzegu, zajrzałem w dół. - Mtaa... - wyskrzypiałem na głos, głównie po to, żeby sprawdzić, czy mogę jeszcze ruszać językiem. W kanionie nie było wody. Zupełnie i całkowicie. Ziemska rzeka w okresie suszy zostawiłaby chociaż ciemne plamy niegdysiejszej wilgoci, a tutaj była tylko sucha glina. Ferwan nie kłamał, Styks Cosinus naprawdę się chował... - A jaki on... ma okres? - zastanowiłem się na głos i zachichotałem. - Pi/2 ma, pi/2... Minęło kilka minut, zanim sobie przypomniałem: na razie doszedłem tylko do Styksu. Nawet gdybym trafił na odpowiedni okres, i tak ujrzałbym szary napalm, przecież tu jest gęsta Mgła... Usiadłem, zwieszając nogi z urwiska i tak mnie bujnęło, że omal nie spadłem w dół. -Spo... spokój! Rozsądek podpowiadał, żeby odsunąć się na tyłku od tej krawędzi, ale porucznik Puszkin nie obiecywał, że będzie postępował rozsądnie! Porucznik Puszkin... Nagle poczułem takie zmęczenie, że omal nie zasnąłem tam, gdzie siedziałem. Forsowny marsz od miejsca ostatniego noclegu do Styksu chyba mnie dobił. - Wprawdzie nie obiecywałem, ale jednak będę rozsądny – wymamrotałem i odczołgałem się od urwiska. Wtedy przypomniałem sobie Merkułowa z jego pomysłami ucieczki. - No i co, kochaniutki? - nadal mówiłem na gios. - Siedzisz tu sobie, manierka pusta, sucharów nie ma... Jakieś propozycje? Czekać na nasz desant, tak ze sto lat? Głupiś, kapitanie! To koniec, najprawdziwszy koniec wszystkich nadziei!, tłumaczyłem sobie w myślach. W obozie mogłeś się pokrzepiać myślą o ucieczce, że może uda się porwać helikopter, wziąć zakładników, dolecieć do kosmodromu, przejąć statek, wystartować, znaleźć się w kosmosie... Pewnie się nie udało, pewnie wyniknąłby milion nieprzewidzianych okoliczności, ale wtedy byłaby szansa zginąć w walce, może nawet z bronią w ręku! No więc, poruczniku, załóżmy, że udało ci się uciec. Zapomnij o Ferwanie i Szapurze, wyobraź sobie, że samodzielnie wydostałeś się z płaskowyżu obozu, zrobiłeś to, czego nie zdołał zrobić Złoczew. I co się okazuje? Że teraz najwyższym szczęściem jest dla ciebie powrót do obozu po łyk wody! Nie wiesz, co masz zrobić ze swoją wolnością - bo na tej planecie wolność oznacza śmierć! Klony cię pokonały, Puszkin, i to dwukrotnie. Nie dojdziesz do obozu. Już teraz nie masz sił. Dobrze, że się zamyśliłem i przestałem gadać na głos - dzięki temu usłyszałem dźwięk za swoimi plecami, cichy i monotonny, jakby kot drapał kłębek wełny. Obejrzałem się. Kura! Najzwyczajniejsza w świecie brązowa kura! Ignorując moją obecność, skrobała łapą jakąś kępkę roślin i coś wydziobywała. Jakieś ziarna? - No nie... - zachichotałem. - Idź precz, halucynacjo... i wróć upieczona. Czy to zwykła halucynacja, czy może specjalny efekt planety, która telepatycznie odbiera i wizualizuje pragnienia swoich gości? Zresztą co za różnica, zwidy to zwidy... No bo skąd wzięłaby się na tej górze kura? Co to ma być, zamaskowany jeger Aturanu? Akcelerowany ptak osnazu? Odwróciłem się. - Puszkin, nie wariuj - powiedziałem surowo. - I zapomnij o żarciu. Żarcie nie istnieje, to bajki! Wroga ideologia! Rosyjscy piloci odżywiają się wyłącznie światłem słonecznym i eterem! Dźwięki urwały się, co tylko potwierdziło moje przekonanie o idealistycznej naturze kury. - Tak zwanej kury - powiedziałem na głos i sięgnąłem po papierosy. Obie kieszenie na piersiach były puste. Ach, no tak... wsunąłem rękę do prawej kieszeni spodni i znalazłem twarde kulki, które wydawały się nienaturalnie ciepłe. Hej, to przecież te kamyczki, które zabrałem Złoczewowi! No właśnie, kamyczki... Już je oglądałem, raz na ścieżce, obok rannego porucznika, i drugi raz pod kołdrą w baraku. Ale wtedy nie padał na nie promień słońca... Teraz sprawiały wrażenie cieplejszych, a na ich chropowatej powierzchni pojawiła się siateczka cieniutkich szklistych żyłek. Wielkie mi rzeczy, minerały... Żeby tak cukier... Zaraz, zaraz, a może one są radioaktywne? Albo okolicznościowo radioaktywne? Może lepiej je wyrzucić? Postanowiłem zabrać tylko trzy, a resztę zostawić tutaj. Ale minerały za wszelką cenę starały się przyciągnąć moją uwagę - poruszyły się i zaczęły sunąć po mojej dłoni! Przestraszony (każdy by się przestraszył!) upuściłem je na ziemię. A one, przesuwając się po ziemi, ułożyły się w strzałkę, jak klucz żurawi... Obie linie tworzące skrzydła klucza były lekko zakrzywione i gdyby pociągnąć je dalej, ich punkt przecięcia znajdowałby się kawałek za moimi plecami. Wstałem i rozejrzałem się, próbując sobie wyobrazić, gdzie przetną się te linie i zobaczyłem... kurę! Stała dwa kroki ode mnie! Wystraszyłem ją. Podskoczyła kilka razy, zamachała skrzydłami i oddaliła się na bezpieczną odległość. Jeśli to halucynacja, nie ma już dla mnie ratunku. Ale jeśli nie... Ha! To przecież sporo mięsa! I krwi! Zupełnie zapomniałem o kamyczkach. Ruszyłem na polowanie. Szeroko rozkładając ręce, z głupkowatym uśmiechem szedłem w stronę kury, mówiąc: „Cip, cip, cip!" Ale kura coraz bardziej oddalała się od kanionu, mniej więcej w tym kierunku, który wskazywała strzałka moich cudownych kamyczków. A gdy już prawie udało mi się jej dopaść, zwinnie uciekła spod moich rąk i pobiegła z powrotem do kanionu. Skręciłem szybko i chciałem za nią biec, ale od gwałtownego ruchu zakręciło mi się w głowie. Nogi mi się poplątały i upadłem jak długi. A kura, gdacząc zwycięsko, kręciła się niedaleko moich butów, które postawiłem tuż nad brzegiem przepaści. Klnąc i pocierając potłuczony podbródek, zacząłem wstawać, najpierw przykląkłem na jedno kolano, potem na drugie. Jeśli ja nie załatwię tej kury, planeta załatwi mnie. Postanowiłem się nie spieszyć. Zebrać wszystkie siły do ostatniego, decydującego skoku, rozpędzić się, dać susa... I wtedy stwierdziłem, że moje tereny łowieckie mają pewne właściwości strukturalne. A może te właściwości pojawiły się dopiero teraz, gdy uganiałem się za pierzastym obiadem? Zauważyłem na ziemi ledwie widoczne świetliste parabole, posiadające jeden wspólny punkt przecięcia. Parabole wyglądały tak, jakby tworzyła je gra światła i cienia, i pewnie nigdy bym ich nie zauważył, gdyby nie regularne kształty tego obrazu... Wtedy przypomniałem sobie klin z kamyczków. Był dość daleko, ale gdy tylko popatrzyłem w jego stronę, kamyczki zalśniły jasno i zobaczyłem, że ich klin wskazuje kurę i jednocześnie mnie. Świetliste parabole na ziemi stały się wyraźniejsze. Kura zatrzymała się nagle i popatrzyła w zadumie pod swoje nogi. To był idealny moment, żeby rzucić się na nią jak tygrys, i pewnie bym to zrobił, gdyby nie strach przed nieznaną anomalią. Zamarłem, nasłuchując - tak jest, ziemia pod moimi nogami trzeszczała, a w punkcie przecięcia wszystkich paraboli wyraźnie się poruszyła. Jakieś epicentrum, czy co... Ledwie zdążyłem to pomyśleć, a już zacząłem biec. Włożyłem w tę ucieczkę wszystkie siły, które zebrałem do ostatniego ataku na kurę, chciałem tylko jednego - znaleźć się jak najdalej od pysznego ptaszka i diabelskich paraboli. A potem był bezgłośny rozbłysk. Po ziemi przesunął się mój czarny cień. Chwilę później oślepłem. Zapachniało spalonymi włosami i bardzo mocno ozonem. W łopatki walnęła mnie deska fali uderzeniowej, upadłem i przeturlałem się po ziemi, próbując ugasić płomień, który, jak mi się wydawało, mam na plecach. Gdyjuż zrozumiałem, że się nie palę, zacisnąłem powieki i odczołgałem się jeszcze trochę. Czekałem na kolejny rozbłysk, który mnie zabije - ze statystyki wynikało, że i tak mam zbyt wiele szczęścia - ale więcej rozbłysków nie było. Odczekałem dłuższą chwilę, a gdy przez chaotyczny wir kolorowych plam mogłem już dojrzeć własne palce, przysunięte do twarzy, wstałem i zawróciłem. Jak wystraszony wróbel nie szedłem przez epicentrum, tylko nadłożyłem drogi i doszedłem do urwiska w miejscu, w którym powinny stać moje buty. Butów nie było. Pomyślałem, że to zjawisko, które omal mnie nie zabiło, to pewnie owo słynne przebicie, o którym wspomniał kiedyś Szapur w rozmowie z Gładkim. Czym takie przebicie różni się od pioruna? No chociażby tym, że piorun to wyładowanie elektryczne w atmosferze i do zaistnienia potrzebuje chmur. A przebicie nie miało z chmurami nic wspólnego. Wokół epicentrum pojawiła się strefa gwałtownego wzrostu temperatury, nastąpiło silne rozprężenie się powietrza, co pewnie wywołało falę uderzeniową, na szczęście niezbyt silną. Ale buty spadły w przepaść - zobaczyłem je na dnie kanionu w szczelinie między kamieniami. Unosił się nad nimi lekki dymek, pewnie tliły się sznurówki. A czarodziejskie kamyczki były na swoim miejscu i wyglądały tak, jakby nic im się nie stało, mimo że w promieniu piętnastu metrów od epicentrum glina przemieniła się w spękane cegły. Do licha z tym! Najważniejsze, że na brzegu tego półmiska spalonej gliny leżała moja kura! Nieboszczka wyglądała nieciekawie. Oczy wyskoczyły z orbit, pióra spieczone w cuchnącą masę... Czyżby upragnione danie przemieniło się w popiół i węgiel? Tylko nie to! Drżącymi rękami zacząłem odrywać spaloną skorupę piór i... znalazłem pod nią warstwę cudownie delikatnego gorącego tłuszczu, a pod nim wspaniałe, chociaż półsurowe mięso! O kochane, najdroższe przebicie! O sto dwudziesty piąty cudzie świata! Kura upiekła się we własnej skórze jak w mikrofalówce. Mięso było pół na pół z krwią i to mnie uratowało. Już-już miałem wbić zęby w gorące udko, gdy przypomniałem sobie okrojony kurs survivalu na ostatnim semestrze, tuż przed atakiem Konkordii. Zajęcia prowadził nie wilk osnazu (jak należałoby się spodziewać), lecz różowy grubasek, który przedtem służył w jednym z licznych zarządów zaopatrzenia floty. Złośliwi mówili, że odesłali go do nas za kradzież, ale ja myślę, że gdyby go przyłapali na złodziejstwie, zdegradowaliby jak nic i wsadzili do więzienia... To musiało być przestępstwo lżejszego kalibru. Tak czy inaczej wykładowca Somik na zajęciach zwykle opowiadał nam podręcznik, sypiąc cytatami z „Piętaszka, czyli Otchłani Pacyfiku" Michaela Tourniera. Ale gdy doszliśmy do kwestii wyżywienia pilota zestrzelonego nad bezludną okolicą, kapitan Somik opowiedział nam całą masę ciekawych i pożytecznych rzeczy. O stalinowskim pilocie ascecie Mieriesjewie, który jadł surowe jeże, o jadalnych muchomorach i wartościach odżywczych czarnoziemów. Somik mówił nam też, czego robić nie wolno: otóż kategorycznie nie wolno rzucać się na pozaziemskiego bażanta, którego po kilku dniach głodówki szczęśliwie złapaliśmy w sidła z linek spadochronowych. Ucztę należało zacząć od wody. Z braku wody - od krwi bażanta. Jeśli od razu rzucimy się na pokarm stały, możemy dostać skrętu kiszek i wyciągnąć kopyta. A więc, napić się krwi. Poczekać, aż zaburczy w żołądku. Mdłości? Posłuchać zewu natury. Odpocząć. Powtórzyć całą procedurę i dopiero wtedy przystąpić do spożycia mięsa. Właśnie tak zrobiłem - gdy przegryzłem kurzą szyjkę, okazało się, że w środku jest zwykła czerwona krew, a nie jakieś nie wiadomo co. Nie miałem pojęcia, czy na planecie Glagol istnieją pory roku, a jeśli istnieją, to jak się zmieniają. Nie wiedziałem też, czy zdarzają się tu opady atmosferyczne. Niby skoro płyną tu rzeki, to powinna z nich parować woda, a po wyparowaniu wcześniej czy później stworzyć chmury, chmury zaś przy spotkaniu z frontem chłodniejszego powietrza powinny spaść z powrotem na ziemię w postaci opadów. Wprawdzie wieczorami zdarzało mi się widzieć złowieszcze czarne kłęby nad horyzontem, ale czy to były chmury? A może kolejna miejscowa anomalia? Nigdy nie widziałem tu deszczu. Ale może strefa klimatyczna, w której znajdował się obóz, była odpowiednikiem ziemskiego suchego stepu, a w innych strefach klimatycznych dzień w dzień szaleją ulewy i ryczą huragany? Kto wie... Niewykluczone, że zbliżało się miejscowe lato, bo tego długiego dnia, w którym pożarłem kurze udko, słońce przypiekało ze szczególnym zacięciem. Znowu zachciało mi się spać (według standardowej doby zaczęła się noc), ale senność skutecznie odpędziły dwie fobie. Bałem się, że nastąpi nowe przebicie i tym razem w epicentrum będę ja; bałem się też, że zjawią się znienacka właściciele kury i dokonają na mnie manichejskiego obrządku uwolnienia duszy z oków ciała. Dlatego zamiast spać, poszedłem dalej, smagany lękami. Pół godziny później pod moimi piętami zachrzęściły drobne kamyczki z ostrymi krawędziami. Musiałem się zatrzymać i wymyślić jakieś zamienniki butów. Musiałem też zmienić fason ubrania na wariant tropikalny. Wziąłem kilka ostrych kamieni, zapalniczkę i przystąpiłem do pracy. W efekcie moje spodnie przemieniły się w eleganckie szorty. Oderwane, a w niektórych miejscach nawet „odpalone" nogawki złożyłem kilka razy i przywiązałem do stóp paskami z podartej koszuli. Bluzę przerobiłem na kamizelkę, z resztek skomponowałem turban, który miał mi służyć zamiast zostawionej w helikopterze pilotki. Kamizelkę włożyłem na koszulę, do kieszeni na piersi wsuwając magiczne kamyczki. Sto kroków później dotarło do mnie z całą jasnością - albo pagony na ramionach, albo skóra na piętach. Zaimprowizowane sandały z nogawek okazały się zbyt cienkie. Oderwałem od kurtki twarde, mocne pagony i wzmocniłem nimi podeszwy. Skrzydełka floty i gwiazdki porucznika odkręciłem i schowałem do paczki po papierosach, w której spoczywał jeden niedopałek. Jak się niedługo potem okazało, żeby uzyskać pełen komfort, musiałem do samodzielnie wykonanych sandałów legionisty dodać resztki bluzy. Kolejny kawałek materiału poświęciłem na zawinięcie niedojedzo-nej kury; przywiązałem do pakunku pasek materiału i powiesiłem sobie na ramieniu jak torbę. I w charakterze takiego oberwańca kontynuowałem swoją beznadziejną wędrówkę. Szedłem wzdłuż kanionu, w odległości kilku metrów od jego skraju. Czasem moją drogę przecinały szczeliny i parowy (wyraźne świadectwo deszczy, które tu niegdyś padały), ale na szczęście łagodne zbocze pozwalało omijać przeszkody. Raz wszedłem do takiego parowu i wyskoczyłem jak oparzony - wpakowałem się w taką Mgłę, że omal się nie udusiłem. To oduczyło mnie włażenia gdzie nie trzeba. Czterdzieści kilometrów to nie tak znowu dużo. Biorąc pod uwagę, że musiałem nadkładać drogi, omijając parowy, mogło wyjść pięćdziesiąt. Mógłbym odejść od kanionu na jakieś półtora kilometra, zostawić parowy po prawej ręce i wtedy iść po prostej, ale w pobliżu Styksu czułem się jakoś bezpieczniej. A nuż major Szapur stwierdzi, że potraktowali tego Puszkina zbyt łagodnie i wyśle helikopter, żeby mnie dogonili i zastrzelili? Albo przeciwnie, Szapura dręczy sumienie, że obeszli się z Puszkinem zbyt okrutnie, i jego ludzie zastrzelą mnie z litości, a ciało zaniosą do obozu i złożą na tej swojej dachmie? W pobliżu kanionu miałem efemeryczną szansę ukrycia się -jak tylko zobaczę helikopter, od razu zacznę szukać zejścia w dół. - I złamię sobie kark - powiedziałem na głos. Pięćdziesiąt kilometrów. Trzeba je przejść dobrym tempem, żeby przed nocą dotrzeć do miejsca, w którym kończy się Mgła. Może do tego czasu woda wyłoni się spod ziemi? W zwykłych warunkach, z racją żywnościową w postaci kury, wytrenowany żołnierz pokonałby tę odległość w osiem godzin. Ja też nie byłem ostatnią łamagą, ale tu o zwykłych warunkach nie było mowy, a poza tym... bałem się. Wszędzie widziałem strefy anomalii, co chwila wyjmowałem kamyczki Złoczewa i przyglądałem się im, jakby licząc, że ostrzegą mnie nie tylko o przebiciu, ale także o innych niebezpieczeństwach. Biorąc pod uwagę częste postoje związane z rozpoznaniem okolicy i ssaniem kurzego udka, te pięćdziesiąt kilometrów powinno mi zająć jakieś czternaście godzin. Szedłem i szedłem, i szedłem. Oblewałem się cuchnącym potem. Kląłem półgłosem w obawie przed manichejczykami. Kląłem na cały głos, olewając manichejczyków. Szedłem dalej. I w końcu, mijając kolejny parów, wyszedłem na drogę. Na drogę! Brakowało twardej nawierzchni, ale bez wątpienia była to niedokończona szosa! Kiedyś przeszedł tędy gąsienicowy kombajn-ubijacz. Jego diamentowe ostrza ścinały górną warstwę gliny i kępek roślinności, sprężone powietrze odrzucało te śmieci na pobocze. Szerokie gąsienice wykonane z „konwulsyjnego" polimeru starannie drobiły kamyczki, wbijając odłamki w glinę z siłą prasy przemysłowej... I pojawił się oczyszczony pas, biegnący wzdłuż kanionu, urywający się przed kolejnym parowem. Dlaczego się urywał? Wróciłem te kilkadziesiąt metrów i zajrzałem do parowu; nie było tam nic ciekawego. No bo czy jest coś ciekawego w spalonej stercie złomu z diamentowymi nożami? Wybuch przemienił ubijacz w rzeźbę abstrakcyjną... Co tu się stało? Najbanalniejsza hipoteza - przebicie - wyjaśniała jedynie przyczyny zniszczenia gigantycznej maszyny. Ale dlaczego nie skończyli szosy? Doszli do punktu, w którym przebicia zdarzały się regularnie? Nie mogli obejść? Nie chciało im się? E tam, co mnie to obchodzi! Najważniejsze było to, że na pewno nie kładli drogi przez grawimagnetyczne oscylatory, czyli skoro jest droga, to nie ma grosów! Mogłem iść normalnym tempem, nie obawiając się anomalii, mogłem nawet zdjąć sandały, bo droga była równa jak stół. To nawet dobrze, że nie ma nawierzchni uznałem. Nawierzchnia by się nagrzewała. Kolejne trzy godziny otępiającego marszu. Zostawiłem za sobą kilka sporych parowów - przeszedłem je po mostach! Opowiedziałem sobie na głos kilkanaście dowcipów, zarejestrowałem szybkie wyjście Styksu na powierzchnię i znalazłem ślady wielkiego obozowiska klonów... Z półsnu wyrwały mnie odgłosy odległej walki. Otworzyłem oczy i zorientowałem się, że leżę skulony na środku drogi. Przypomniałem sobie, jak pomyślałem, że jeśli znów włożę sandały, to będzie mi się lepiej szło. Do jakich podstępów ucieka się nasz organizm, gdy chce się przespać! No i wystarczyło, że usiadłem, a od razu przysnąłem... Idioto! Nie wolno ci tracić kontroli!, wrzeszczałem na siebie w myślach. Jeśli chcesz spać, to się połóż i śpij po ludzku! Jak miałoby wyglądać to po ludzku w moim przypadku, dokładnie nie wiedziałem. Leżąc na drodze, zacząłem nasłuchiwać. Wydawało mi się, czy naprawdę słyszałem strzały? Nie wydawało - właśnie walnęło znowu. Droga zrobiona przez ubijacz znajdowała się jakieś pół metra niżej od reszty równiny. Pobocza tworzyły swego rodzaju przedpiersia i wyglądało to tak, jakbym leżał w szerokim płytkim okopie. Podczołgałem się do przedpiersia i wyjrzałem. Po tamtej stronie kanionu, na wschodzie czernił się front burzowy. Słyszałem grzmoty, ale nie widziałem piorunów; za to na krawędziach chmur płonęła purpura. Po przeciwnej, zachodniej stronie nieba nie było ani jednej chmurki, słońce świeciło na całego. Odprężyłem się. W końcu burza, nawet najstraszniejsza, to nie powietrzna kawaleria klonów! A ulewa urządzała mnie w dwustu procentach - to przecież woda! Ale od razu pojawiły się mniej radosne myśli. A jeśli to nie burza, tylko coś wyjątkowo wrednego? Obserwując ruch czarnej armady, doszedłem do wniosku, że sunie na północny zachód, czyli jeśli wiatr się nie zmieni, nie unikniemy spotkania. Zrobiłem szybki przegląd argumentów za i przeciw i podjąłem szereg ważkich decyzji. Po pierwsze, wycisnąłem z kury wszystko, co się jeszcze dało wycisnąć, czyli krew i sok. Zjadłem połowę mięsa. Wypaliłem niedopałek - w hipotetycznym deszczu czekałby go żałosny koniec. Beknąłem głośno i poszedłem dalej. Wkrótce zerwał się taki wicher, że omal nie upadłem; wyjące masy gorącego pyłu waliły mnie prosto w twarz. A gdy droga i kanion skręciły o dwa rumby, wiatr również złośliwie zmienił się o dokładnie dwa rumby. Teraz już prawie nie dało się iść - to był prawdziwy samum! Zacząłem szybko przerabiać swój turban na maskę. Nic więc dziwnego, że przegapiłem pojawienie się konkordiańskich helikopterów. W uszach wyło, kanion ryczał jak gigantyczny tunel aerodynamiczny; dopiero gdy nad moją głową rozległy się złowieszcze dźwięki, zrozumiałem, że moja szczęśliwa samotność dobiegła końca. Padłem plackiem na ziemię. W zasłonie pyłu przeleciały ledwie widoczne śmigłowce. Było ich z dziesięć. Gigantyczne trzyśmigłowe transportowce pod eskortą szturmowców. Teraz dopiero usłyszałem ich turbiny, znalazły się od nawietrznej i huragan niósł dźwięki prosto na mnie. Oho, nie było im łatwo! Nawet dla floggera taki wiatr jest nieprzyjemny, a już helikoptery mogą zupełnie stracić sterowność! Z dużej wysokości taka maszyna zacznie spadać; z małej - pewnie odejdzie w bok i na dół, czyli dokona przymusowego lądowania z prędkością krytyczną. A na bardzo małej wysokości - wirniki stracą stabilność. Jak o ziemię zahaczy choćby jedna łopata, łot skończy się krwawą jatką. Co jest, nie widzieli prognozy pogody?, pomyślałem złośliwie. A może to zwykły bałagan? O, tego, który pozwolił podnieść maszyny w taki huragan, należałoby rozstrzelać bez sądu i śledztwa! Helikoptery włączyły reflektory lądowania i kołysząc się, zmniejszyły prędkość do minimum. Teraz ledwie pełzły do przodu, naprzeciw huraganowi, oddalając się ode mnie w tempie pieszego człowieka. Chyba jednak nie leciały po mnie. Wiatr ich przycisnął, będą lądować, żeby przeczekać huragan... Co się musi dziać w powietrzu, skoro zdecydowali się na lądowanie w takich warunkach! Od ostatniej maszyny klonów dzieliło mnie pół kilometra. Przy jasnej pogodzie od razu rozpoznałby mnie system automatycznej selekcji celów, a teraz? Co mogłoby mnie dostrzec? Filtry noktowizorów? Bardzo możliwe, ale przecież wiatr jest gorący! Do tego dochodzą piasek, pył... Raczej nie będę zbyt kontrastowym celem... Ale nie było się z czego cieszyć - burza piaskowa mogła się skończyć równie nagle, jak się zaczęła. Przykro było zawracać - ostatni kilometr przeszedłem z najwyższym wysiłkiem pod wiatr, jednak wróciłem. Cofnąłem się o sto metrów i znalazłem się za tym dwurumbowym zakrętem kanionu. Wtedy odważyłem się wyjrzeć, żeby zobaczyć, jak się mają helikoptery, ale maszyny zniknęły w szalejących chmurach piachu. Poza tym ściemniło się - zapadał wieczór. Z nowej pozycji obserwacyjnej zobaczyłem część zachodniej ściany kanionu. Chociaż skała wydawała się niemal pionowa, dostrzegłem całkiem znośne zejście. Jeśli nie liczyć kilku nieprzyjemnych momentów, to zejście można by uznać za ścieżkę kozic -na niektórych odcinkach grunt wydawał się wręcz podejrzanie udeptany. Co prawda nigdy nie widziałem tu kozic... Ale kury były! I manichejczycy też! A przy tym, mimo że w kanionie ryczał wiatr, to pyłu z paskiem przez niego nie niosło. Na krawędzi urwiska wirował pył, ale dochodząc do kanionu, pyliste rękawy błyskawicznie się rozsiewały. Założę się, że to jeden z efektów ubocznych Mgły... Teraz miałem wybór. Mogłem pod osłoną burzy piaskowej wynieść się stąd jak najdalej. Ale oddalając się od helikopterów, jednocześnie oddalałem się od tego punktu mojej trasy, w którym miałem skręcić na wschód. Była też druga możliwość, która pewnie spodobałaby się Merkułowowi, jako awantura wyższej klasy. Zejść po koziej ścieżce do kanionu i minąć postój helikopterów brzegiem Styksu, a potem postąpić adekwatnie do sytuacji. Jeśli warunki na dole okażą się znośne, pójdę dalej dnem kanionu. Jeśli Mgła będzie nie do wytrzymania, to po jakichś dwóch kilometrach wyjdę z kanionu na górę. Co wybrać? Do diabła z tym wszystkim i lecieć z powrotem na południe, czy może do diabła z tym wszystkim i walić do przodu, na północ, w objęcia śmiertelnego niebezpieczeństwa? Moje rozterki okazały się stratą czasu - natura planety wybawiła mnie od męki wyboru. Zagłuszając ryk burzy, uderzył pierwszy piorun. Huknęło jednocześnie z prawej i lewej strony, z tyłu, z przodu i w górze... To była prawdziwa akustyczna dziewiąta fala! Termojądrowy wybuch w niebie! W ciągu kilku sekund burza osiągnęła apogeum. Poczułem, że unoszę się nad ziemią, jak na poduszce powietrznej! Palcami kurczowo ścisnąłem kępkę trawy, ale wokół była tylko glina, twarda jak kamień. Jeszcze chwila i pociągnęło mnie do urwiska. Zegnajcie, chłopaki... W tej samej chwili poczułem uderzenia w kark, plecy, tyłek... Grad! Nie powiem, że wielkości kurzego jajka, ale wielkości paznokcia na pewno. Za to wicher ucichł natychmiast, jakby ktoś wyłączył główną turbinę planety. Grad szybko przeszedł w deszcz. Łatwo się domyślić, że zanim jeszcze lunęły strugi deszczu, ja już badałem kawałki gradu. To był zwykły lód, na języku przemieniający się w wodę. Przez minutę jeszcze się czaiłem, lizałem grudkę lodu i wsłuchiwałem się w siebie. Czy nie wrze we mnie krew, przemieniając się w szary napalm? Czy nie milknie serce? W odpowiedzi mój organizm zawył: Starczy tej ostrożności! Wody, wody, wody! I wtedy urządziłem sobie prawdziwą ucztę. Pochłaniałem kawałki lodu i zapijałem deszczówką, zebraną w złożone dłonie. Ja zaspokajałem pragnienie, a w tym czasie powietrze oczyszczało się z pyłu. I chociaż słońce już się skryło za górą, widoczność była całkiem dobra. Znów zobaczyłem konkordiańskie helikoptery. Z tej odległości za ścianą deszczu znaki rozpoznawcze i emblematy przemieniły się w nieczytelne kolorowe plamy, ale chyba był to oddział, który przerzucili na Glagol niedawno, i to nie z frontu, lecz z metropolii. Kawaleria Powietrzna Drugiego Narodowego? Dokładnie. Oprócz helikopterów pojawił się jeszcze inny sprzęt. Trans-portowo-desantowe giganty opuściły trapy, po których zjechały opancerzone samochody rozpoznawcze - BRDM. Nazywają się rozpoznawcze, ale ich działo wali tak, że z pięciu tysięcy metrów zatrzyma czołg. Wprawdzie czołg liniowy dopadłby go zza horyzontu pociskiem samonaprowadzającym, lecz w tej chwili niewiele to dla mnie zmieniało. Krótka seria rozwali mnie na strzępy, zanim usłyszę dźwięk wystrzału. Na razie samochody leniwie obracały wieżyczkami. Wokół nich w strugach deszczu kręcili się żołnierze w pełnym uzbrojeniu. Co oni robią? Wysyłają zwiad? Wystawiają ochronę? Wszystko jedno, trzeba się stąd zmywać! Nadmierna aktywność klonów nie wróżyła nic dobrego. Zresztą, jeśli ja widziałem ich gołym okiem, to oni ze swoim sprzętem mogli mnie dostrzec sto razy! A jeśli samochody ruszą drogą na południe? Nawet jak będą jechać bardzo ostrożnie, dotrą do mnie za półtorej minuty. Nie miałem wyboru - w dół, tylko w dół! Najbliższy występ w ścianie kanionu znajdował się blisko -jednak było to całe dziesięć metrów... Błyskawicznie przerzuciłem w pamięci wszystko, co wiedziałem o taktycznych środkach rejestrowania żywej siły. Noktowizory, kardiolokatory i inne superczułe szumonamierniki, radary ultradźwiękowe, sejsmoczujniki... A automatyczne opracowanie informacji? Ha! Jeśli tylko dowódca oddziału przestrzega podstawowych wymogów bezpieczeństwa (a niby czemu miałby je ignorować), klony prowadzą teraz obserwację przy pomocy wszelkich dostępnych środków. Na razie osłania mnie przedpiersie drogi, ale wystarczy, że je przekroczę, a od razu mnie capną - zarejestrują ruch i załatwią odłamkowym. Muszę przeczołgać się błyskawicznie, żeby zredukować do minimum czas przebywania na linii strzału. Rozmiękła w deszczu glina posłużyła za środek maskujący. Wymazałem się nią cały; glina zniekształci mój obraz termiczny. Deszcz od razu zaczął ją zmywać, ale na pół minuty powinno wystarczyć. Już? Już! Jazda! Przeturlałem się przez przedpiersie i zacząłem czołgać się do przodu, nie podnosząc oczu, żeby nie pojawił się charakterystyczny błysk. Porucznik Puszkin jest inteligentny i zdawał sobie sprawę, że zostanie szybko zauważony - i pewnie tylko dlatego nie umarł ze strachu. Zaczęli strzelać, gdy do urwiska brakowało mi półtora korpusu. Prowadzili ogień z karabinów - fontanny gliny strzelały w górę pół metra ode mnie. Spojrzałem w dół. Był tam maleńki występ, ale nic więcej. Konfiguracja urwiska pozwalała na niego skoczyć - i tam już pozostać. Mocne uderzenie w ramię. Trafili mnie, łajdaki?! Po raz pierwszy w życiu znalazłem się pod prawdziwym obstrzałem (loty bojowe przeciwko dżipsom i klonom się nie liczą) i zrozumiałem, że nie ma nic straszniejszego od świstu zwykłych kuł. Przetoczyłem się przez krawędź urwiska i spadłem tak, że omal nie zsunąłem się z kamiennej półki w przepaść. Za to klony straciły mnie z pola widzenia, byłem niżej niż ich horyzont! Ale wiedziałem, że nie na długo. Przez szum deszczu przebiły się nowe dźwięki. Startował helikopter? Jechał samochód? Pewnie jedno i drugie. Dokładnie w tym miejscu, z którego się sturlałem, wybuchł pocisk. Przez kanion przeleciały odłamki i zastukały po skałach naprzeciwko. Helikopter w kanionie, światło reflektorów, terkot trzylufowych dział... Walili - ale nie do mnie! I świecą nie w moją stronę, lecz w skałę pod tym miejscem, gdzie transportowce dokonały przymusowego lądowania. Nad moją głową zamruczały samochody, sunąc do brzegu kanionu. Znalazły się tak blisko, że kawał gliny wyrzucony przez koła najbliższego spadł na moje ramiona. Zajmując nową pozycję, samochody miały możliwość prowadzenia ognia flankowego wzdłuż zachodniej ściany kanionu. Mnie dosięgnąć nie mogły - musiałyby wbić lufy w ziemię i strzelać przez skałę. Odezwały się działa; waliły krótkimi seriami po trzy, cztery strzały. Samochody strzelały wydłużonymi pociskami kalibru 75 mm. Seria: jeden pocisk oświetlający, dwa odłamkowo- burzące. Helikopter od razu poszedł wyżej, odłamki i ostre kamyki mogły okazać się śmiertelne nie tylko dla adresatów pocisków. A kim byli ci adresaci? Czyżby manichejczycy? Nic nie mogłem zobaczyć, chociaż po skałach miotały się teraz reflektory trzech helikopterów i wszędzie świeciły się strugi płynnego luminoforu wyrzuconego przez pociski oświetlające. Zrobiło się ciemno, wisiały chmury, do tego dochodził deszcz... Nieoświetlone odcinki skał wyglądały jak czarna masa; na ich tle można byłoby zobaczyć jedynie nagiego człowieka i konia - a i to nie Murzyna i nie karego konia. Nagle jedna ze świetlistych, luminoforowych plam popełzła w bok, za nią następna... Znów odezwały się działa helikopterów i obie plamy zostały zmiecione. Ale ze mnie kretyn! To nie były pociski oświetlające, lecz markerowe! Wybuch rozrzuca luminofor wokół miejsca trafienia, i jeśli padnie na człowieka, biedak już jest martwy. Wystarczy, żeby się ruszył, a przeciwnik otwiera ogień, orientując się na ruch świetlistej plamy. Do tej pory to była gra do jednej bramki. Serie dział wyłuskiwały zaczajonych wśród skał manichejczyków jednego po drugim, a oni mogli się tylko modlić - w każdym razie tak to wyglądało z boku. Ale manichejczycy nie byli głupcami i nie zjawili się tu po to, żeby powietrzna kawaleria mogła potrenować strzelanie do żywych tarcz. Ponad czarnymi falami galaretowatej wody Styksu odezwały się karabiny przeciwlotnicze i gra do jednej bramki się skończyła. Szybkostrzelność współczesnej broni osiąga taki poziom, że trasy pocisków zlewają się w jeden ognisty bicz. Cztery takie bicze pląsały właśnie wokół zewnętrznego helikoptera. Strzelający od razu skorygowali ogień i bicze zaczęły chłostać śmigłowiec po brzuchu i burtach. Pancerz korpusu chyba wytrzymał, ale podwieszane działka posypały się jak potłuczone bombki. Pilot spanikował. Maszyna przerwała ogień, położyła się na prawej burcie i wyszła z walki. Dwa pozostałe helikoptery ruszyły za nią, ostrzeliwując się z karabinów samoobrony. Przeciwlotnicze karabiny manichejczyków odpędziły śmigłowce i od razu umilkły. Oszczędzali amunicję? A może bali się zdradzić do końca swoje pozycje? Ale załogi samochodów pancernych uznały, że zdążyły zarejestrować nowe punkty ogniowe wroga. Kilka pocisków wybuchło na dnie u brzegów Styksu, wychlustując fontanny wody. I znów nie zdołałem zobaczyć w świetle rozbłysków ani ludzi, ani sprzętu. Manichejscy dywersanci znajdujący się na ścianie skalnej nie omieszkali skorzystać z przerwy w ostrzale. Około tuzina świetlistych plam zaczęło się ruszać. Dużo ich!, pomyślałem. Kiedy zdążyli tu przejść? Pod osłoną wiatru? Rany, chyba faktycznie nie są ludźmi... Czy zwykły żołnierz mógłby maszerować w tym wietrze albo wytrwać na skale w czasie tej ulewy? Nie mają klony szczęścia do przeciwników, jak nie dżipsy, to manichejczycy... Jeszcze nie rozumiałem, na czym polega istota operacji, ale czułem, że szykuje się coś poważnego. Widocznie to samo myślał dowódca klonów, bo helikoptery transportowe włączyły silniki. Odwrót? A co z samochodami, zostawią? Nie potrafiłem reagować adekwatnie do sytuacji. Byłem ranny i nie czułem bólu, mogli mnie ostrzelać, ale nie myślałem o śmierci. Działa helikopterów waliły w dno kanionu ze wzmożoną wściekłością, a karabiny maszynowe wyszukiwały każdą podejrzaną plamę na skalach i zmiatały ją stalowym szkwałem. Czułem się jak pechlewan w konkordiańskim kinie. Z ekranu prosto na salę lecą szturmowce i kończyny czorugów, a pechlewan z zimną krwią smakuje te krwiste brednie. To przecież tylko film! Nawet jeśli „w charakterze trupów czorugów wykorzystano prawdziwe trupy czorugów"... Klony postanowiły pójść dalej i w charakterze trupa porucznika Puszkina wykorzystać trup porucznika Puszkina. Myślę, że helikoptery znalazły mnie za pomocą zwykłego noktowizora. Długa seria zasypała mnie kamiennym kruszywem, odłamki miały krawędzie ostre jak brzytwa. Poruszyłem się odruchowo, straciłem równowagę i zamachałem rękami. Nad moim uchem świsnęła kula. Cudem utrzymałem się na kamiennym występie, przykucnąłem. Nie miałem gdzie się schować... Skakać w dół? Tylko nie to! Ale gdy kule już miały rozmazać mnie po skale, manichejczycy podali główne danie wieczoru. Poziome przebicie! Jestem pewien, że oni je przygotowali i aktywowali. Słowo daję, prawdziwi geniusze... Niesamowicie biały w środku, błękitny na brzegach oślepiający łuk wygiął się nad kanionem niczym garbaty most. Dzięki osłonie deszczu nie oślepłem do końca. Helikopter szturmowy, który znalazł się najbliżej przebicia, wpadł w strefę promieniowania cieplnego. Pilot i strzelcy pewnie upiekli się żywcem, jak moja kura. Helikopter nie wybuchł od razu, lecz działa umilkły. Dalszy los niesterownej maszyny był przesądzony. Ale to była przypadkowa ofiara. Najważniejsze, że epicentrum przebicia przebiegało równo z lądowiskiem helikopterów. Manichejczycy dopadli transportowe giganty w czasie startu. Zahaczony łukiem przebicia śmigłowiec rozwalił się na kawałki. Z pękniętych wirników zerwały się łopaty, które już zdążyły nabrać rozpędu - i w ciągu kilku sekund poszatkowały dwa sąsiednie helikoptery. Czwarty gigant cudem uniknął posiekania, ale fala uderzeniowa była tak silna, że maszynę wykręciło w powietrzu i cisnęło w dół. Rozbije się? Nie, pilot jeszcze walczy, cudem odciąga maszynę w prawo, zawisa nad kanionem... I wtedy wyrzucony w górę goleń podwozia tego transportowca, który wybuchł pierwszy, wraca po paraboli i wali prosto w dysk śmigła dziobowego. Dziki zgrzyt, przedśmiertne chrypienie metalu, i w chmurze ognia spada do kanionu wielki transportowiec z wyrwaną kabiną pilota. Obok niego, na autorotacji, spada helikopter szturmowy. Za nim ciągną się macki czarnego dymu. Upadek odbywa się sennie, jak na zwolnionym filmie... Hej, jak to - zwolnionym filmie?! Przecież to nie kino! Znów odzywają się karabiny przeciwlotnicze. Helikoptery płoną, robi się bardzo widno i nareszcie widzę manichejczyków - płyną Styksem w moją stronę. Z szarej galarety wystają tylko ramiona, głowy i lufy. Co jest, mają okręt podwodny?! No i tak właśnie. W kilka sekund kawaleria powietrzna straciła pięć helikopterów, ale to jeszcze nie znaczyło, że manichejczycy zdobyli ten odcinek. Poza tym raczej nie chodziło im o zajęcie terenu. Partyzancka strategia przewiduje dywersję i szybkie ataki, zakończone zwykle jeszcze szybszym odwrotem. Tuż nad moją głową na krawędzi urwiska stały ocalałe samochody pancerne, teraz zaczęły w pośpiechu opuszczać tę pozycję ogniową. Kierowcy zawracali z oczywistym zamiarem: przegonić wycofujących się w dół rzeki manichejczyków i urządzić zasadzkę. No proszę, mimo pogromu klony nie straciły głowy! Wszystko układało się idealnie. Manichejczycy dają nogę, królewska konnica rusza za nimi, owładnięta pragnieniem zemsty - a ja zostanę sam! Może nawet wśród odłamków uda mi się znaleźć coś jadalnego? Ledwie zdążyłem wyobrazić sobie puszkę szynki konserwowej, przypieczonej na paliwie helikopterów, gdy jeden z samochodów z rykiem wyrzucił spod kół wielki plaster gliny i ten kawał uderzył mnie w plecy. Teraz już nic nie mogło mi pomóc - wypadłem ze swojej niszy jak pisklę z gniazda i z rozrzuconymi rękami poleciałem w dół, we Mgłę. Ta warstwa wydawała się szczelna jak kisiel, powietrze stawiało zdecydowany opór mojemu upadkowi. Dlatego upadek helikopterów wyglądał jak na zwolnionym filmie! Ale i tak wpadając do Styksu, nabiłem sobie na piersi siniaka wielkości trzech dłoni. Plump! Pełne zanurzenie w chłodnej galarecie. Udało mi się wypłynąć - nie bez trudu, prąd wyniósł mnie na środek rzeki. Obok mnie kołysał się podłużny przedmiot. Chciałem się go przytrzymać, ale zobaczyłem czarny hełm i twarz pod rozbitą osłoną - trup! Odsunąłem się gwałtownie. Jednocześnie uświadomiłem sobie, że Styks jest dość głęboki, nogami nie sięgałem dna. Zdrętwiało mi lewe ramię, ręka nie chciała mnie słuchać... Wiosłując jedną ręką, próbowałem dotrzeć do bliższego, lewego brzegu. Widziałem tam słupki żółtego światła, jedyny punkt orientacyjny w niemal nieprzeniknionej ciemności Mgły. Po dwóch minutach szamotania się w szarej galarecie znieruchomiałem wyczerpany i z przerażeniem stwierdziłem, że ani trochę nie zbliżyłem się do brzegu! Co teraz?! Można coś robić ostatkiem sil, ale co wtedy, gdy skończyły się nawet ostatki? O, wtedy najlepiej, żeby obok pojawił się kuter Wspólnej Służby Ratowniczej. Albo helikopter, łódka, a nawet robot-skuter. Naprawdę, nadałby się nawet katamaran! I właśnie taki katamaran, załadowany manichejczykami, przepłynął obok mnie! - Aa! Bracia! Ratujcie! Nie jestem pechlewanem! Zero reakcji. -Jestem swój, Rosjanin! Ratunku! Ani be, ani me. Dobrze jeszcze, że mnie kulą nie poczęstowali. - Heeej! Jestem neutralny! Rosjanin! Przyjaciel! W imieniu dowództwa! Katamaran rozpłynął się we Mgle. - A żeby was! Oczajdusze... lapserdaki! Wtedy z ciemności się rozległo: - A kto tam przeklina? Okrzyk był po rosyjsku! Niemożliwe! - Porucznik Puszkin, flota wojenna Dyrektorii Rosyjskiej! - Puszkin-Kukuszkin! Broń masz? - Ni cholery! Tonę! - Tylko uważaj, żadnych sztuczek! Jeden podejrzany ruch i po tobie! I obok mnie pojawia się drugi katamaran - prawie go nie widać, nad wodą sterczą tylko ramiona dywersantów i karabiny przeciwlotnicze. Burta katamaranu boleśnie uderza mnie w kostki. Krzyczę. Wyciągają do mnie ręce, a ja znowu krzyczę, żeby mnie nie łapali za lewą rękę. Manichejczycy nie rozumieją, lecz tajemniczy Rosjanin tłumaczy moje słowa na farsi. W końcu przewalają mnie przez poręcze. Nogi mam nadal w wodzie, ale stoję na pokładzie i słyszę: - Synowie światła proszą, żebyś przestał hałasować, bo poderżną ci gardło. Teraz mogę przyjrzeć się mówiącemu. Chyba młody chłopak... W czarnym trykocie, z czarnym, przylegającym do głowy kapturem. Twarz też czarna, nawet białka oczu nie błyszczą, czyżby coś zakropił? Pewnie tak. - Przepraszam - szepczę. - Powiedz synom światła, że uratowali dobrego człowieka. Śmiech. - Nie chce mi się tłumaczyć. Im bez różnicy, co ty o sobie myślisz. - Dobra. W takim razie dziękuję tobie. - Nie ma za co. - Jak się nazywasz? - Mów do mnie Sierżant. Przy tych słowach dwóch manichejczyków za moimi plecami mocno chwyta mnie za nadgarstki. Lewej ręki poniżej ramienia już nie czuję, ale gdy prawy nadgarstek dotyka lewego, czuję, że mnie wiążą. - Chłopaki, po co? - Ciii! Sierżant mnie przeszukuje; jedyne, co znalazł, to kurze udko w prawej kieszeni szortów. Ze też wcześniej nie wypadło... - Co to? - Nie widzisz? Kura. - Skąd jesteś? - Z obozu jeńców wojennych. - Jakiego? - Oficerskiego. Imienia Bedżada Sawane. - Kłamiesz. - Nie kłamię. Przesiedziałem tam trzy tygodnie. Dowódca major Szapur. Oficer wychowawca - Kirder. - To żaden dowód. Skąd się tu wziąłeś? - Jegrzy z Aturanu przewieźli mnie helikopterem i zostawili... Do licha, przestań mnie przesłuchiwać! Powiedz lepiej, czy macie tu lekarza? Naszej rozmowie towarzyszył zbliżający się terkot helikopterów. Karabiny maszynowe katamaranu na razie milczały, ale manichejczycy trwożnie zerkali w górę, przerzucając się urywanymi zdaniami. Nie mogąc w tych ciemnościach zobaczyć mojej rany, Sierżant zbadał ją dotykiem. A ja, zamiast zawyć z bólu, skonstatowałem, że do rany można włożyć dwa palce. Co się stało z moimi zakończeniami nerwowymi!? W tonie Sierżanta zadźwięczało współczucie. - Chłopie, z ciebie już prawie nieboszczyk... Jeśli zaraz nie wprowadzić ci rozcieńczalnika, wykitujesz za kilka godzin! No już, przyznaj się szybko, kim naprawdę jesteś i jakie masz zadanie. - Jakiego rozcieńczalnika? - Oficerze, z ciebie to prawdziwy aktor! O rozcieńczalniku nie słyszał, w kieszeni kurze udko... Moje gratulacje, w tym roku to najlepsza próba wsadzenia nam wtyczki. - Dobra, dość tego. Jeśli jest pan związany z siłami zbrojnymi Narodów Zjednoczonych, niech pan poda nazwisko, stopień i stanowisko, jeśli jest pan cywilem - proszę zaprowadzić mnie do dowódcy! Zamiast odpowiedzi Sierżant na chwilę zniknął pod wodą, a potem wyciągnął za włosy... trupa! Z uchylonych ust nieboszczyka wypływał szary żel. Zobaczyłem konkordiańskim mundur. To był oficer. - Masz tu swojego dowódcę! - rzucił ze złością. - Wybieraj: albo powiesz, kim jesteś, albo pogadasz sobie z nim! Nawet jeśli butelkę rozcieńczalnika wsadziłeś sobie w tyłek, i tak ją znajdę. Myślisz, że pierwszego takiego jeńca widzę? Wasz wywiad nie oszczędza ludzi! - Zaraz... zaraz zwymiotuję - Rzygaj, poczekamy. Zwymiotowałem, głównie żółcią. Nogi się pode mną ugięły. Powinienem przekonać jakoś tego idiotę, znaleźć argumenty, opowiedzieć całą historię od początku... Ale ogarnęło mnie takie zmęczenie i tak strasznie chciało mi się spać... Przed oczami przesunęło się stado różowych prosiąt. - Nie mogę więcej... mówić. - Nie możesz? To do widzenia. - Sierżant wyciągnął duży nóż i przysunął do mojej twarzy. Bzdryń! Na moich oczach nóż stracił połowę ostrza. Cichy plusk i pozbawione głowy ciało manichejczyka stojącego obok mnie skryło się pod wodą. Po mojej twarzy spływał cudzy mózg. Strzały snajperów był sygnałem. Huknęły automaty - ze dwadzieścia luf. Rozległ się znajomy już nieludzki krzyk - krzyczał ranny manichejczyk. Zasadzka! Inny oddział klonów, który pechowa eskadra powiadomiła pewnie przez radio, odciął manichejczykom drogę odwrotu. Synowie światła nie byli przygotowani na taki obrót wydarzeń, ja tym bardziej. Aleja miałem pomocników: zdrowe instynkty i żywe tarcze, które osłoniły mnie przed pierwszymi kulami. Nabrałem powietrza w płuca i przykucnąłem, zupełnie chowając się pod wodą. Upadło na mnie czyjeś ciało. Katamaran stracił sterowność i wpadł na przybrzeżną mieliznę. Stanął. Zacząłem się dusić. Próbowałem wstać, ale leżący na mnie trup zaczepił o poręcz i nie pozwalał mi się wyprostować. Ręce miałem związane za plecami, nie mogłem się uwolnić... Miotając się gorączkowo, przesunąłem się do tyłu i wynurzyłem na powierzchnię. Nabrałem powietrza i stwierdziłem, że oprócz mnie na katamaranie nie pozostał nikt żywy. Większość manichejczyków zginęła, pozostali uciekli wpław. Niewielki odcinek brzegu wciśnięty między skały był bardzo blisko... Przewaliłem się przez poręcze katamaranu, doszedłem do lądu po mieliźnie i przewróciłem się na bok. Zacząłem głęboko oddychać... Chyba szczelność Mgły stała się mniejsza i ciśni, nie spadło... A może tak szybko się zaadaptowałem? Z głębi kanionu wyłonił się biały helikopter szturmowy. To znaczy, kiedyś był biały, teraz od wgiętych drzwi do ogona ciągnęły się pasy sadzy. No, no, poradzili sobie z pożarem w powietrzu i kontynuowali lot! Żywotne bydlę z tego szturmowca... Jego działa milczały. Helikopter zawisł nad wodą naprzeciw mnie, zakręcił się w miejscu, odwracając się lewą burtą, czyli sprawnymi drzwiczkami - były uchylone i ze szczeliny sterczała lufa automatu. Krzyknęli coś w farsi. Już miałem odpowiedzieć, ale w porę ugryzłem się w język. Rosyjskiego pewnie nie znają, automatycznego tłumacza nie mają, mojego odwoływania się do praw jeńca nie zrozumieją. Za to zrozumieją jedno - że mówię we wrogim słowiańskim języku. Dobiją mnie, żeby nie robić sobie kłopotu, i polecą w cholerę. Na szczęście byłem prawie goły, a ręce miałem związane. Oberwaniec ze związanymi rękami nie wygląda na groźnego dywersanta. Gdyby było inaczej, dostałbym serię jak nic. To wszystko przemknęło mi przez głowę w ułamku sekundy; żeby jeszcze pogłębić image sieroty, przekręciłem się na brzuch, pokazując związane ręce. Udało mi się ich zaintrygować. Dowódca helikoptera pomyślał pewnie, że związany facet z poszarzałą lewą ręką może być konkordiańskim żołnierzem, który uciekł z niewoli manichejczyków. Tylko czemu milczy? A, pewnie te łotry ucięły mu język. A może to manichejski renegat? Też się przyda... Całe szczęście, że Drugi Pułk Kawaleryjski był na planecie niecały tydzień. Walkę z partyzantami prowadzili od niedawna i jeszcze potrafili być szlachetni. ROZDZIAŁ 6 WOZDWIŻEŃSKI 2621 r. Kónigsberg, Dyrektoria Rosyjska Planeta Ziemia, Układ Słoneczny Na wieczór literacki spóźniły się przez Lube, która kategorycznie odrzuciła zaproponowany przez Tanie wariant kreacji wieczorowej. - Zrozum, ciemnoto, że na wieczory poetyckie nie chodzi się dżinsach! Tam przychodzą kulturalni ludzie! - Już ja znam tych ludzi, same świry! - Świry czy nie świry, w dżinsach nie przychodzą! - Ale przecież wiesz, że ja nic innego nie mam - skapitulowała Tania. - No to czemu nie powiesz, nie poprosisz? Mogę ci pożyczyć! - Hm... jeśli poproszę? I przez następne pół godziny dziewczęta próbowały dopasować najbardziej eleganckie kreacje pulchnej Luby do wysokiej i chudej Tani. - W tym wyglądam jak w ciąży - skrzywiła się Tania, odrzucając tweedową suknię do pięt. - W tym jak hipopotam. - Na łóżku Luby wylądowały niebieska plisowana spódnica i biała bluzka. Gdy obie dziewczyny straciły już nadzieję, że uda się coś wybrać, Luba powiedziała nagle: - Słuchaj! Przecież mam w walizce sukienkę wieczorową ze stretchu! Ciotka mi ją dała na zakończenie szkoły, ale już wtedy była za ciasna. Dla ciebie powinna być w sam raz! - A co to jest stretch? - Boże, miej litość! Co to jest entelechia Tania Łanina wie, ale o stretchu nigdy nie słyszała! - Luba uklękła i wyciągnęła spod łóżka wielką skórzaną walizkę. Liliowa sukienka ze stretchu leżała na Tani jak szyta na zamówienie - gdzie trzeba podkreślając, a gdzie trzeba ukrywając. Nawet dekolt był nie za głęboki i nie za płytki, akurat. Wymarzonym uzupełnieniem sukienki byłby lis w kolorze „białe noce", niestety ciocia nie podarowała Lubię lisa. Czarne pantofle na niewysokim obcasie i złoty łańcuszek z talizmanem Tani (figurką zodiakalnego Raka) pasowały niemal idealnie. Włosy, których Tania nie zdążyłaby już umyć i wysuszyć, zostały zebrane w ciężki kok na karku. Gdy dwie eleganckie dziewczyny wysiadły z taksówki i zastukały obcasami po przyprószonych śniegiem kamiennych schodkach centrum kulturalnego, grupka kadetów palących przy wejściu wyraziła głośno aprobatę. - Zostawcie tych cywilów! - wołali. - Chodźcie z nami, dziewczynki! Luba zaprowadziła Tanie do dusznej sali, gdzie poeci już czytali swoje wiersze, a sama pobiegła szukać Andriuchy, który, jak powiedział piegowaty kadet z czerwoną opaską, został odkomenderowany do najbardziej zapalnego punktu - bufetu. A Tania przycupnęła w sali za kolumną i zaczęła słuchać wierszy. Właśnie niewysoki chłopak z grzywą kasztanowych włosów, ubrany w koszulę ze stójką, deklamował namiętnie ze sceny: Och ty luli-luli-luli, Luliluszeńki! Moja słodka ma usteczka Jak te wisienki!. Na końcu każdej zwrotki poeta potrząsał głową i błyskał błękitnymi oczami, co żeńska część publiczności (stanowiąca przytłaczającą większość) przyjmowała z entuzjazmem. Same kobiety, pomyślała rozczarowana Tania. Już widzę, jak tu kogoś poznam... Gdy poeta skończył, damy klaskały. Widać było, że rumiany, uśmiechnięty, kędzierzawy poeta jest im dobrze znany, i to nie tylko w sensie poetyckim. Wysoka uczennica wręczyła poecie biały goździk. A prowadzący zaprosił na scenę poetę o niewymawialnym nazwisku Zakrepiszczeczyn. Rozstawiając nogi i zakładając ręce za plecy, Zakrepiszczeczyn utkwił w sali wzrok naładowany charyzmą drugiego gatunku i zaczął deklamować: Nie rozumiem dalekich Persów Przed ogniem chylących czoło. Ogień powinien płonąć: w sercu, A nie na stacji metra!. Tania szybko zrozumiał, że ta liryka, mimo wątpliwych rymów, ma aktualny wydźwięk polityczno-społeczny i cieszy się dużą popularnością. Wiersze Zakrepiszczeczyna poświęcone były jednemu tematowi: radykalnej krytyce światopoglądu mieszkańców Konkordii. Poecie nie podobało się wiele rzeczy, między innymi kult Świętego Ognia i polityka demograficzna zezwalająca na klonowanie. Temu ostatniemu problemowi Zakrepiszczeczyn poświecił cały poemat zatytułowany „Ludzkiego taśmociągu szum", w którym wyjaśniał słuchaczom, że gdyby sklonować Monę Lisę czy rozpocząć taśmową produkcję Wenus z Milo, utracą one unikalne piękno... Słuchając przydługiego poematu Tania, zastanawiała się nad jednym - komu właściwie poeta wyjaśnia te oczywiste sprawy? Mieszkańców Konkordii na sali nie widać, a Ziemianie wiedzą o tym wszystkim od dawna... Ale sala przyjęła poemat entuzjastycznie. Poeta, długo i gorąco oklaskiwany, niechętnie schodził ze sceny. Widać było wyraźnie, że miałby czym zająć publiczność przez następne dwadzieścia minut... Tania miała nadzieję, że teraz prowadzący ogłosi przerwę; w głowie jej huczało od nowych wrażeń. Ale na scenę zaproszono Saszę Wiesiełowa, „nadzieję poezji rosyjskiej". W pierwszych rzędach radośnie zapiszczały dziewczyny, na oko studentki wydziału literatury; doświadczone damy uśmiechnęły się tajemniczo. Na scenie pojawił się dwumetrowy dryblas w smokingu. Na jego ustach błądził uśmiech lowelasa. - I znowu wiersze o miłości wysokiej... - zawiesił teatralnie głos. - I o miłości niskiej. Damska połowa sali westchnęła omdlewająco. Tania poczuła, że dłużej nie wytrzyma. Ta sala wydała jej się zbiorowiskiem niezaspokojonych samic, nikomu niepotrzebnych i przez nikogo niekochanych. W dusznym, rozpalonym emocjami pomieszczeniu nie było czym oddychać. Po cichu wstała ze swojego miejsca i ostrożnie poszła do wyjścia (na szczęście siedziała w ostatnim rzędzie). W chłodnym, jasno oświetlonym westybulu było pusto; tylko przed automatyczną szatnią jakiś spóźniony staruszek wsuwał szalik w rękaw palta. Dokąd pójść? Do bufetu? Ale tam jest Luba z tym swoim kadetem, zaraz zacznie się wypytywanie, pretensje, wyrzuty, że niby Luba robi wszystko, by Tania mogła się kulturalnie rozerwać, a ona nie potrafi tego docenić... I wtedy jej spojrzenie padło na strzałkę z napisem „Palarnia", prowadzącą piętro wyżej. - Czy mogę panią poczęstować? To znakomity holenderski tytoń - rozległ się za plecami Tani inteligentny męski głos. Kątem oka Tania dostrzegła papierosy Jawa 200. - Widzi pan, tak właściwie to ja nie palę - odparła Tania, patrząc w okno, za którym rozpościerał się wspaniały widok na miasto, miejscami spowite mgłą, miejscami oświetlone żółtym światłem. - W takim razie co pani tu robi? - Nic nie robię. - Ciekawe zajęcie - nicnierobienie. Zdecydowała zerknąć na nieznajomego... i odkryła, że go zna! Przed nią stał tamten facet z cukierni, brodacz z wizytówką, poeta Wozdwiżeński! A poeta jej nie poznał. Wtedy Tania pomyślała naiwnie, że to dlatego, że przez ostatnie półtora roku bardzo się zmieniła na korzyść; za jakieś cztery lata zrozumie, że zawieranie znajomości z dziewczynami to dla Wozdwiżeńskiego rzecz równie powszednia jak dla niej obiad w uniwersyteckiej stołówce. No bo czy ona pamięta, co jadła na obiad miesiąc temu - kotlet kijowski czy sznycel wiedeński? - Czemu tak pani na mnie patrzy? - spytał Wozdwiżeński, zaciągając się papierosem. - Ja pana znam. Nazywa się pan Wozdwiżeński i jest pan poetą. Rozjaśnił się. Słowa Tani rozumiał w ten sposób, że dziewczyna zna jego twórczość i uważa go za Poetę. -A co pani czytała z moich rzeczy? - spytał i widząc zmieszanie dziewczyny, szybko dodał: - Zresztą jakie to ma znaczenie! To tylko piana dni... Zapraszam panią do bufetu! Może napijemy się koniaku? - Mirosław. Proszę do mnie mówić Mirosław albo Slawik. I w ogóle przejdźmy od razu na „ty". - Dobrze. - Tania skinęła głową, oglądając pyzaty kieliszek ze złotym płynem. Piła koniak po raz pierwszy w życiu. - I muszę cię uprzedzić, Tanieczko, że moje nazwisko wymawia się z akcentem na drugiej sylabie, w żadnym razie nie na trzeciej! Rozumiesz? - Uhm. - No to chlust! To znaczy, chciałem powiedzieć - za znajomość! - poprawił się Wozdwiżeński i uśmiechnął ze starannie wytreno-waną galanterią. Tania również wypiła i obrzuciła niemal pusty bufet roztargnionym spojrzeniem. Jaki jasny i radosny wydawał jej się teraz świat -po pięćdziesięciu gramach aragwi! Jakże ciepły, delikatny i przyzywający! Policzki jej się zarumieniły, oczy rozbłysły, z koka wysunęło się kilka platynowych pasemek. Śmiała się z każdego żartu nowego znajomego, pochłaniała kanapki z apetytem młodej wilczycy i zakładając nogę na nogę, bawiła się czarnym pantofelkiem, zupełnie zapominając, że przeklęte pantofle, które okazały się o pół numeru za małe, obtarły jej palce do krwi... Jakie to mogło mieć znaczenie, skoro Wozdwiżeński wprowadzał ją, studentkę, w tajniki poetyckiego cechu! - ...Zakrepiszczeczyn nigdy nie był w Konkordii! Od lat chłosta ją i biczuje, a nawet do pogranicznego słupa nie doleciał! Już nie mamy sił z niego żartować. Chcieliśmy złożyć się dla niego na bilet do Chosrowu, żeby choć raz zobaczył z bliska prawdziwego klona, żeby w jego twórczości wreszcie pojawił się realizm! A on nam na to, że nigdzie nie będzie leciał. A nuż mi się tam spodoba, mówi, i co ja wtedy zrobię? Przestanę krytykować klony i z czego będę żył? Ty się śmiejesz, Taniu, a wiesz, jakie honoraria płacą mu w piśmie „Nasze Czasy"?! A Wasiszczew wszystkim trąbi, że żyje ze swoim żółwiem Laurą. - W sensie... intymnym? - A jakim? Ale nie pytaj mnie, jak to możliwe, na ten temat Wasiszczew milczy jak grób. Poświecił jej nawet garść sonetów: „Twoim pancerzem nefrytowym, gdy przed ciemnością się zasłonię"... Tania nie wiedziała, jak długo siedzieli w tym bufecie. A z drugiej połowy tego zimowego wieczoru zapamiętała tylko miękką dłoń Wozdwiżeńskiego na swoim kolanie, która znalazła się tam jakby przypadkiem, gdy wioząca ich do akademika taksówka zrobiła zbyt ostry wiraż na oblodzonej ulicy. I jeszcze filuterny, pełen zrozumienia uśmiech Luby, gdy przyjaciółka otworzyła jej drzwi o drugiej w nocy. W miarę jak Tania zbliżała się do swego upragnionego celu - dyplomu ksenoarcheologa, rozwijały się również jej stosunki z Wozdwiżeńskim. Poeta nazywał je „naszą przyjaźnią". Można powiedzieć, że Wozdwiżeński nie przyspieszał biegu wydarzeń - objawił się Tani dopiero dwa tygodnie po pamiętnym wieczorze. - Takie życie, wyjeżdżałem służbowo - wyjaśnił. Tania udała, że absolutnie nie zastanawiała się nad tym, co działo się z cudownym Mirosławem. Niech sobie nie myśli, że ona interesuje się nim bardziej niż alabastrowymi figurkami kultury bananowej i hamakami z ogonów landskich bazyliszków! Zaloty Mirosława bardzo różniły się od zalotów kadeta Luby czy licznych „pasji" Tamili. Na przykład faza czekoladkowo-kwiatowa w ogóle została pominięta. W ciągu czterech i pół roku ich znajomości Mirosław podarował Tani kwiaty raz jeden - jeśli „kwiatami" można nazwać kaktus z niezamieszkanej planety Pasa Synapskiego. - Wyobraź sobie, Tańka, występowałem dziś na jubileuszu Towarzystwa Miłośników Rzadkich Roślin i podarowali mi ten kaktus... Pomyślałem, że nie przyjmę, bo przecież u mnie nie wyżyje, ale potem pomyślałem, że dam go tobie... Wozdwiżeński miał rację, w jego mieszkaniu nie przeżyłby nawet kaktus - za duże stężenie dymu papierosowego. Wynajmował maleńkie studio na placu Lwa Tołstoja, które nazywał gawrą. Tam tworzył, jadł, spotykał się z licznymi przyjaciółmi i prowadził życie osobiste - głównie na dwuosobowym materacu leżącym pośrodku studia. Mówił, że w jego życiu najważniejsza jest twórczość, ale Tania szybko się zorientowała, że poezja w życiu Mirosława zajmuje dość skromne miejsce. Wozdwiżeński żył z pisanych na zamówienie chałturek: tekstów hymnów dla fabryk, zakładów i instytutów, jubileuszowych wystąpień, pieśni marszowych i innych rzeczy w tym stylu. Za jeden hymn dla nowo powstałego kosmoportu Wozdwiżeński otrzymywał honorarium w wysokości trzech profesorskich pensji. Gdyby nie był takim fanatykiem lenistwa, mógłby wykupić swoje studio, a nawet uzbierać na średniutki planetolot. Niestety... - Posłuchaj, Tańka, co dzisiaj rano naskrobatem - mawiał, chodząc po mieszkaniu w szlafroku, z kawą w ręku. Dla niego, który nie wstawał przed południem, była to kawa poranna, dla Tani, która już byia na trzech wykładach i zajęciach w laboratorium - obiadowa. - Słucham - mówiła Tania, siadając ze swoją filiżanką na materacu. - To dla Kachowskiego Przedsiębiorstwa Drobiarskiego imienia Lesi Ukrainki. Uważaj! Białko niezbędne jest dla zdrowia, Naród nie może żyć bez jajek! Dbamy o naszych kur pogłowia Nasz zakład wciąż wam jajka daje! No i refren: Jajko to nasz dorobek i wspólny front roboty! Kurze jajka to nasz prezent dla armii i floty! - Genialne... Tylko że, wiesz, o ptakach nie mówi się „pogłowie". I ten kawałek o „naszym dorobku" brzmi trochę dwuznacznie... Rozumiesz? - Dwuznacznie? - Wozdwiżeński zastanawiał się. - Hm... chyba masz rację... Ale nie ma już czasu na przeróbki! Czas mnie goni, terminy, terminy! Obiecałem Weresniowi, to kompozytor, gotowy tekst dziś wieczorem! Zresztą co ja się będę wysilał, przecież to chałturka, plebs i tak podchwyci! Tania nic nie powiedziała. W odróżnieniu od Mirosława uważała, że każdą pracę, niezależnie od tego, czy to chałtura, czy arcydzieło, trzeba wykonywać dobrze, zwłaszcza jeśli dostaje się za nią taką forsę! Ale z drugiej strony była pewna, że pracownikom przedsiębiorstwa hymn i tak się spodoba... A potem Mirosław rzucał rękopis na stolik zastawiony popielniczkami, butelkami po piwie i stosami cudzych książek, siadał przy Tani, przymykał oczy, całował ją swoimi gorącymi, pulchnymi wargami... - Jak ja cię kocham, moja ty Śnieżynko... - szeptał. - Nikt ci nie mówił, że przypominasz Śnieżynkę? - Ty mówiłeś... - To znaczy, że się powtarzam... Poza pocałunki i objęcia Tania i Wozdwiżeński nie wychodzili. Początkowo Tani to nie przeszkadzało, zwłaszcza że jasne światło dnia nie sprzyjało rozpalaniu namiętności, a do tego z regałów spoglądali na nią z portretów piekielny Majakowski, nieziemski Lermontow i surowy Brodski. Nie potrafiła całować się na oczach całej literatury rosyjskiej. Poza tym w studiu było chłodno. Zwykle zdejmowała sweter, żeby wyglądać bardziej ponętnie w podkoszulku i dostawała gęsiej skórki. Za to lubiła słuchać, co mówi jej Mirosław - nie słyszała takich słów jeszcze nigdy i od nikogo. Co z tego, że niektóre jego komplementy były wyświechtane jak jej dżinsy, po miesiącu praktyki nauczyła się tym nie przejmować. Na pieszczoty Mirosław przeznaczał od piętnastu do dwudziestu minut, w zależności od nastroju, a potem wstawał z materaca, obrzucał Tanie sytym spojrzeniem i szedł się ubrać. Wkładał czarne spodnie, czarną koszulę, zawiązywał czarny krawat - w czerni było mu do twarzy i wykorzystywał to bezceremonialnie. W tym czasie Tania przygotowała ze znalezionych lodówce półfabrykatów coś na kształt drugiego dania, a potem razem jedli, omawiając przy posiłku znajomych i klientów Wozdwiżeńskiego. Później Mirosław wychodził gdzieś w swoich sprawach, a Tania wracała do akademika, żeby się uczyć. Czasem spotykali się wieczorem, zwykle na jakimś wystąpieniu, na którym Wozdwiżeński brylował. Dwa razy Mirosław zabrał Tanie na urodziny jakiejś znamienitości, by wszyscy znajomi mogli zobaczyć, że jego kochanka jest od niego dwa razy młodsza. Czasem spotykali się w weekendy. Z drobnymi zmianami taki schemat powtarzał się przez całe cztery lata ich znajomości. ROZDZIAŁ 7 CO TO JEST CZYN GWARDYJSKI? Marzec 2622 r. Kosmodrom Gurgsar Planeta Glagol, system nieznany Zaczadzony myślami o śmierci, czarnymi, żelaznymi, chropawymi, leżałem bez ruchu bardzo długo, gdy moje żałosne odosobnienie znów zostało zakłócone. Po zielonym linoleum przeszły lekkie kobiece nóżki w pantoflach na płaskim obcasie. Hwowi wróciła, pomyślałem, ale nie otwierałem oczu. Nie dlatego że powieki miałem ciężkie jak ołów, ale jakiś nieznajomy głos z głębi mojej świadomości szepnął: „Nie otwieraj oczu!". Posłuchałem. Sadząc po ruchu ozonowanego powietrza, Hwowi usiadła obok mnie, po lewej stronie, ale nie tam, gdzie siedziała jeszcze przed chwilą, lecz na obrotowym krześle u wezgłowia mojego łóżka - stąd łatwiej manipulować dużą elektroniczną leczyłką wiszącą nad moją głową jak gzyms. Za chwilę ta elektroniczna trumna poinformuje w farsi o swojej gotowości, z blaszanej nory wyskoczy iniektor i przyssie się do mojej żyły; jego anestetyczna ślina zrobi mi dobrze albo przeciwnie, źle. Niewykluczone, że zaraz mnie zabiją, wstrzykną do mojego chudego ciała truciznę, która sprawi, że spokojnie odpłynę do punktu X, którego współrzędne zna tylko parser Pana Boga. A może Hwowi wyciągnie rytualny pałasz i otworzy mi arterię szyjną? O, spojrzeć na błysk tego pałasza... Pewnie wtedy zdołałbym zrozumieć wiele rzeczy przed podróżą w pustkę. Nie spojrzałem. Moją jednoosobową salę zalewało bardzo jasne sztuczne światło, tak natrętne, że przesączało się nawet przed zamknięte powieki. Przy takim oświetleniu, kiedy wpatrujesz się w głąb siebie, zaczyna ci się czasem wydawać, że jeszcze chwila i zdobędziesz dar jasnowidzenia... Hwowi nie dotknęła panelu medycznego. Siedziała obok i chyba patrzyła na moją twarz, zapewne nieświeżą i opuchniętą. Ale im dłużej ona patrzyła, nerwowo przygryzając dolną wargę, tym bardziej krzepła we mnie pewność, że to nie Hwowi, nie oficer Anoszirwan. Może to jakaś młoda pielęgniarka? Spod czepka wysuwa się czarna lśniąca grzywka, zadarty nosek, zalotne oczy, które już wszystko widziały, i dyptyki pociętych trupów, i tryptyki rozciętych czaszek... A może doktor pechlewan? Nie, doktor raczej nie, prędzej pielęgniarka. No co, przecież można sobie wyobrazić, że dostrzegła rosyjskiego pilota z sali numer... no, jaki ja mam numer sali?... Przyglądała mu się, gdy palił po kryjomu w łóżku, i za każdym razem, gdy przechodziła obok przezroczystej (z jednej strony) ściany jego boksu, odruchowo zwalniała... Aż wreszcie w jej duszy pojawiła się niezrozumiała, ale podniecająca (bo zakazana) sympatia do tego chudego pilota Puszkina. No i postanowiła zajrzeć, skoro akurat pacjent śpi... Posiedzi obok mnie, pomyśli o miłości i wojnie, a może o nowym serialu, uroczystym i podniosłym, jak wszystko u klonów... W tych miejscach, w których w ziemskich serialach są długie pocałunki, u klonów są duety wokalne na dwanaście zwrotek... Zanuci sobie taką melodię i wróci do swojego pokoiku, żeby dalej marzyć przy filiżance zielonej klońskiej herbaty. Ciekawe, czy jest ładna? Ale nie otworzyłem oczu - żeby się nie rozczarować. Chociaż nie, wiedziałem dokładnie, że obok mnie siedzi piękna młoda kobieta. Subtelny owal twarzy, czarne brwi, oczy ciemne, a wargi soczyste jak chersońskie wiśnie. Smagła cera, nietknięta kosmetykami, wydaje się wypolerowana przez słońce do nefrytowego blasku, czarne jak węgiel oczy lśnią, wielkie i piękne jak gwiazdy nad Czachrą... Wiedziałem, że siedzi wyprostowana, i na pewno, na pewno nie zakłada nogi na nogę jak nasze dziewczynki z baru w Niedźwiedzim. Jej dłonie, wąskie i długie, z krótko obciętymi paznokciami, leżą na kolanach. Gdyby wstała, byłaby taka wysoka jakja, ale nie wstanie, będzie siedzieć obok, nieco pochylona. Nie uśmiechnie się i nic nie powie. Nieprędko do mnie dotarło, że ten portret narysował mój szósty zmysł. A gdy już dotarło, mrówki przebiegły mi po plecach. Zrozumiałem, że obok mnie siedzi Issa. Martwa, ale w dziwny sposób żywa. Ale potem w wilgotnych piwnicach mojej duszy ktoś coś przełączył - i strach zniknął. No bo dlaczego niby od razu martwa? A może wcale nie martwa? Może żywa? Medycyna robi ogromne postępy! A może wtedy, gdy mnie i Rishi zabrali konwojenci, klonom udało się ewakuować Issę z Jauzy i potem... w jakimś eksperymentalnym, supertajnym szpitalu przyszyli mojej ukochanej głowę, przykleili palce, wypełnili żyły syntetyczną krwią... Tu moja świadomość przestała silić się na racjonalizację zdarzeń. Postanowiłem, że skoro obok mnie siedzi martwa Issa, to niech sobie siedzi. Ja się nie boję. Ale oczu nadal nie otwierałem. Moje ciało ożyło, spięło się, zbyt dobrze pamiętało stan, który budziła we mnie bliskość Issy. Issa też się spięła. Zmieniła pozycję - pochyliła się, zbliżyła twarz na odległość szeptu i poczułem, jak mój żółtawy policzek łaskocze jej lekki oddech. Odgarnęła pukiel włosów, który niczym czarny wicher spadł na moją poduszkę ortopedyczną ze spranym stemplem... Zakręciła się, pod jej pupą zaskrzypiała derma obicia krzesła - ciekawe, czy znów ma na sobie ten wojskowy kombinezon z szerokimi kieszeniami? Na mojej piersi spoczęła jej ręka i wcale nie była zimna, kto powiedział, że widmo musi mieć zimne ręce? Jej dłoń była ciepła jak dni na przełomie lipca i sierpnia. Jęknął rzep zapięcia mojej biało-zielonej bawełnianej piżamy, potem jeszcze raz i jeszcze; Issa niespiesznie przesunęła ręką po mojej piersi, po brzuchu... teraz nie ma tam już tych twardych mięśni, nie to co w Chosrowie... Jej palce natrafiły na pasek spodni, również bawełniany... jeszcze dwa zapięcia na spodniach i odsłania się świeży różowy ślad, odciśnięty od gumki... Poczułem, że materac ugina się po mojej lewej i prawej stronie, to moja ukochana weszła na wąskie sterylne łóżko, nakryła moje chude biodra swoimi, wąskimi; teraz już tylko pozostało położyć ręce na jej talii i popatrzeć na nią ze ślepym oddaniem. Tak, do diabła z wątpliwościami! To Issa! Są rzeczy, których z niczym pomylić nie można. Wiecie, ile razy moje ręce spoczywały na tym miejscu, gdy tańczyliśmy, albo i nie tańczyliśmy? Nie wiecie? A ja wiem. Najwyżej dwanaście, a z tym teraz trzynaście. Zły znak? Leję na to, po Jauzie nie wierzę już w żadne znaki. W Jauzę też nie wierzę, bo tam zginęła Issa, a przecież wiem dobrze, że wcale nie zginęła, bo właśnie musnęła mnie wargami, w lewe i prawe oko. Żadnej Jauzy nie było! Od razu zrozumiałem, co chciała mi powiedzieć tymi pocałunkami: „Nie otwieraj oczu, Aleksandrze". Aleja wcale nie miałem zamiaru otwierać oczu. Tak się bałem, że ona nagle zniknie, skryje się w mglistych oparach zamkniętych przede mną rzeczywistości! Issa przesunęła ręką po mojej ostrzyżonej głowie, od karku do czoła. Tak niegdyś robiła moja mama. Ona, podobnie jak Issa, niezbyt często okazywała czułość. Zresztą jej także nie ma już w moim świecie. Ale może i ona kiedyś przyjdzie? Przyjdzie i powie: „Wydaje mi się, synu, że za dużo palisz!". Stało się - spotkały się nie tylko nasze dłonie, ale i usta. Moje, suche i pożądliwe, i jej - miodowe, upajające. Zaczęły witać się po swojemu, rozmawiać w swoim dziwnym języku. Issa przywarła do mnie całym ciałem, ubranym, teraz wiedziałem na pewno, właśnie w kombinezon. Moje palce już obmacały go wzdłuż wszystkich szwów. Poczułem się jak osiemnastoletni chłopak sierota z klońskiego serialu „Kwiaty na śniegu". Tego chłopaka dzięki szczęśliwym zbiegom okoliczności odszukała jego przyrodnia siostra -piękna, mądra, prymuska nauk politycznych... Gdy silny język Issy przeniknął do moich ust, szybko łamiąc mój słaby opór, moje serce powiększyło się dziesięciokrotnie, stało się ogromne, wielkie jak szpital. I pomyślałem sobie, że to koniec. Jeśli Issa jest wizją wywołaną jakimś halucynogenem czy narkotykiem, który podały mi klony, zrobię wszystko, żeby brać ten narkotyk do grobowej deski. Adios, kochani, Puszkin odchodzi w świat złudnych fantazji... Powiecie, że narkomania jest dla Anglosasów? Powiecie, że to źle być narkomanem? Trudno, jakoś wytrzymam - nie zamienię Issy na nic na świecie; nawet na nasze zwycięstwo. W pewnej chwili między naszymi ciasno złączonymi ciałami pojawiła się wolna przestrzeń. Udało mi się wsunąć palce i pociągnąć za plastikowy języczek suwaka na jej kombinezonie. Chciałem poprosić: „Zdejmij", ale przestraszyłem się, pomyślałem, że może mówić też nie wolno, i zadałem to pytanie w myślach. Zamiast odpowiedzi Issa wyśliznęła się z moich objęć i zeskoczyła na podłogę. Jej kombinezon, pewnie oliwkowy z brązowym połyskiem, zsunął się z cichym szelestem. Wracaj szybko, kochanie. Przecież wiem, że nic innego na sobie nie masz. Moja ręka już zdradziła mi wszystkie twoje sekrety - pod kombinezonem nie masz nic prócz jedwabistej skóry. I dobrze, nic innego nam nie trzeba. Po co nam majteczki i staniczki, jeśli będziemy się kochać wiecznie? Nigdzie nie będziemy szli, majteczki i staniczki nie będą nam potrzebne... Issa przytuliła się do mnie i wpiła w moje usta. „Już?" - chciałem zapytać, ale nie zapytałem. Nie jestem głupi, wiem, że już. Już. Teraz. Zawsze. Na zroszonej kroplami miłosnego szału łące mojego umysłu, czyli w mojej głowie niespodziewanie rozwinął się cały wątek. Gdy Issa jeszcze żyła... nie, nie tak... Gdy Issa i ja spotykaliśmy się nie jak oficerowie wrogich mocarstw, ale jak chłopak i dziewczyna, pozwalaliśmy sobie na to i owo, ale nigdy, jak piszą w sentymentalnych powieściach, nigdy nie byliśmy sobie „naprawdę bliscy". Całowaliśmy się, nic więcej. Dochodziliśmy w tych pocałunkach do szału, niesamowitego napięcia, które ja osobiście rozładowywałem później, solo. Dwa razy stanęliśmy przed pograniczną rzeką i dwa razy nie znaleźliśmy brodu. Nie pytajcie dlaczego, lepiej przeczytajcie „Honorowy Kodeks Kobiety-Aszwanta" (wydanie 24, nakład - 9 000 000 egzemplarzy). Może właśnie dlatego. Ale wtedy niezbyt się tym przejmowałem, choć drugi brzeg pogranicznej rzeki często mi się śnił. Wiedziałem, że wszystko przed nami. Skoro już złożyliśmy podanie do Komitetu do spraw Życia Osobistego, mamy przed sobą całe życie... Nie wiedziałem, czy Issa miała kogoś przede mną, nie pytałem. Najpierw nie chciałem się wydać nietaktowny, potem nie chciałem wyjść na zazdrośnika. Załóżmy, że był ktoś taki. Pod poduszką każdej piękności śpi jej przeszłość. Ale co to za przeszłość? Czy był wśród czarnobrewych, wąsatych Ferwanów i Machanów, którzy zalecali się do Issy na Uniwersytecie Narodowym, ktoś, kto znalazł bród, przeszedł granicę, wszedł do pałacu nieśmiertelnych, gwiżdżąc na zapisy „Honorowego Kodeksu Studenta"? To nie była pusta ciekawość, po prostu... Jeszcze nigdy nie byłem pierwszy; ani w nauce, ani w walce. Dla mojej mamy byłem drugim dzieckiem, dla Koli Samochwalskiego drugim najważniejszym przyjacielem. Taka reguła? A jeśli tu reguła nie zadziała, to znaczy, że sprawię Issie ból? Cholera, czemu nie uczyli nas tego w Akademii? Ale wilgotny rajski owoc posłusznie rozchylił się pod moim delikatnym naciskiem; Issa drgnęła, lecz nie cofnęła się, nie zaszlochała, przeciwnie, wyprostowała, usadowiła wygodniej i ruszyła do przodu, nie cwałem, raczej kłusem... Teraz wiedziałem dokładnie - taki już mój los. Reguła. Ale nie żałowałem. Dokonało się! Dwoje staio się jednością, przeciwności - całością, stonce połączyło się z księżycem, żeby zalać kosmos srebrem i złotem. Ja stałem się Issą, ona mną; nie spieszyliśmy się, niemal nie ruszaliśmy, ostrożnie napełnialiśmy sobą. Może baliśmy się, że gdzieś tam, w górze, pozazdroszczą nam naszego szczęścia i podejmą kroki? Ale czego właściwie mogliśmy się bać - po Jauzie? Czego ja miałem się bać? Hańby? Śmierci? Haniebnej śmierci? Czymże to było wobec pragnienia, by odczuć swoim ciałem wszechświat ściśnięty do rozmiarów ciała Issy? Właśnie, pragnienia. Czego jeszcze mógłby chcieć, prócz tego, żeby to się powtórzyło? Leciutko dotykając dłonią jej ciężkich włosów, przenikając w nią delikatnie, myślałem o zrozumieniu, którego nigdy między nami nie było. Co rozmowa, to nieporozumienie, co opinia - to błędna. Czepialiśmy się słów, obrażaliśmy się, milkliśmy urażeni niezrozumieniem. Teraz mówiły za nas nasze ciała, i mówiły dobrze. Ciała nigdy się nie mylą, nie kłamią, nic nie ukrywają. Isso, wtedy, na Juazie, nie byłem wobec ciebie szczery, ty wobec mnie również. Gdybyśmy byli szczerzy, objęlibyśmy się tak jak teraz, zamiar kłócić się z Rishi... Przynajmniej umarlibyśmy razem. Wyparowalibyśmy jak sok świętych roślin wylewany do ognia Atur Gusznasp w charakterze ofiary czy jak tam uczył Zaratustra... Tęczowy pęcherz rozkoszy wybuchł w oceanicznych głębiach mojej duszy. Issa - niestety, nie wiedziałem, jak mocno ona czuje i czy dobrze zrozumiałem jej ciepły skurcz - objęła moją szyję rękami i leciutko wbiła zęby w mój policzek. Ruch zgasł. Świat zastygł. Absolutne szczęście. Po kilkunastu minutach, które spędziliśmy ciasno przytuleni, Issa odsunęła się, znów przyciągnęła mnie do siebie i pocałowała. A potem zeskoczyła z łóżka, gestem powstrzymując mnie, żeby za nią nie szedł. Świsnął suwak, włożyła kombinezon, teraz pewnie poprawia włosy. Znów chciałem wstać (oczy miałem ciągle zamknięte), ale Issa położyła swoją dłoń na mojej i pokręciła głową. Chciałem krzyknąć: „Ciągle cię pamiętam!", „Kocham!", a może „Wybacz!", ale słowa niczym kłująca kasza wypełniły mi usta... Drzwi się zamknęły. Zmartwiał i ucichł pokój, a moje serce ścisnęło się od niewyrażalnego smutku. W porównaniu z tym smutkiem tamten suchy płacz po wybuchu Jauzy, który rozpylił Issę na biliony molekuł, wyglądał żałośnie. Zasłoniłem rękami mokrą twarz. „Issa nie wróci" - przesunął się przed moimi oczami migoczący napis. Patrzenie na wężyk tych liter sprawiało fizyczny ból. Ale minęła godzina, potem druga... I zrozumiałem, że Issa słusznie mnie powstrzymała. Nie mogę jej ścigać na perłowych drogach szaleństwa. Jestem potrzebny tutaj. To chyba był pierwszy marca. Albo drugi. A może trzeci. Przy moim łóżku siedziała elegancka kobieta z pechlewańskim pałaszem przy boku. Oczy miała smutne, a głos twardy, pytania zadawała szybko, ani razu nie zaglądając do materiałów poprzedniego przesłuchania. Planszet miała włączony - protokołował moje odpowiedzi w trybie automatycznym. - A więc twierdzi pan, że helikopter pilotowany przez kapitana Madaraspa wystartował nagle, gdy poszedł pan za potrzebą? - Tak jest. - Jak wyjaśni pan zachowanie kapitana Madaraspa? -Nijak. Jestem zwykłym pilotem floggera, nie zapoznawano nas z subtelnościami psychiki kapitanów Wielkiej Konkordii. - Mówi pan też, że samodzielnie pokonał pan odległość dzielącą Kocioł od Małego Łuku rzeki Styks Cosinus? - Jeśli to miejsce, gdzie wasze helikoptery przycisnęła burza, nazywa się Mały Łuk, to tak. - To wręcz nieprawdopodobne. - Może mi pani tylko wierzyć lub nie, nie mam żadnych materialnych dowodów, mogę jedynie opisać charakterystyczne szczegóły krajobrazu. - To bardzo uprzejme z pana strony, ale mamy niewiele czasu... Wróćmy do walki z manichejczykami. W poprzedniej rozmowie powiedział pan, że przestraszył się pan helikopterów mojej eskadry i dlatego postanowił się ukryć... - To prawda, przestraszyłem się. Przypominam, że dwa razy mnie ostrzelaliście. W czasie waszej walki z manichejczykami byłem bezbronny i występowałem w roli obserwatora. Nie miałem również środków zwiadu technicznego... - Tu panu wierzę, pańskie zeznania potwierdzają zapisy kontroli pokładowej naszych helikopterów. Interesuje mnie jednak pewna rzecz w pańskim zachowaniu. Dlaczego nie wyszedł pan do nas od razu? Analizując walkę, odtworzyliśmy pańskie zachowanie sekunda po sekundzie. Miał pan szansę uniknąć licznych niebezpieczeństw związanych z typowymi błędami rozpoznania celu. Gdy zaczął padać deszcz, powinien pan stanąć na drodze z podniesionymi rękami - wysłalibyśmy samochód pancerny i już po chwili byłby pan zupełnie bezpieczny! Jasne, bezpieczny jak cholera!, myślałem. Zwłaszcza biorąc pod uwagę przebicie. Samochód dostarczyłby mnie na postój helikopterów i kilka minut później moje kosteczki przemieszałyby się z prochami pechlewanów. No ale tego przecież nie powiem... Więc jak odpowiedzieć na to podchwytliwe pytanie? Przesłuchiwała mnie rotmistrz Hwowi Anoszirwan. Robiła to drugi raz w ciągu doby nie tylko dlatego, że instrukcja nakazuje przesłuchać rosyjskich oficerów znalezionych na utajnionej planecie. Walka w kanionie dawno się skończyła, jej przebieg i rezultaty zostały podane w oficjalnym raporcie, lecz pewne fakty wymagały dodatkowych wyjaśnień. Jeszcze przedwczoraj Hwowi była zastępcą dowódcy eskadry. Dowódca i większość oficerów zginęli, więc pani rotmistrz automatycznie została dowódcą eskadry, a raczej niepełnej półeskadry - straty były ogromne. Ale, jak mnie zapewniono, w efekcie wspólnej operacji kawalerii powietrznej i kompanii jegrów wszyscy mani-chejczycy bez wyjątku zostali zlikwidowani. Podobno w kanionie znaleziono ponad pięćdziesiąt ciał i trzy zatopione katamarany. Według moich wyliczeń każdy katamaran przewoził około ośmiu osób, a to znaczy, że na skalnej ścianie musieliby załatwić cały pluton. Prędzej uwierzę, że każdego trupa policzyli dwa razy... Hwowi Anoszirwan dowodziła pogonią za uciekającymi manichejczykami z pokładu tego helikoptera, do którego zabrali mnie z mielizny. Jak się później dowiedziałem, Ferwan Madarasp ze swoimi chłopakami był wtedy tuż bok, za sąsiednią skałą! Jak go tam zaniosło? Gdy kawaleria powietrzna zaczęła strzelać do manichejczyków, informacje o walce poszły kanałem satelitarnym do sztabu zjednoczonego dowództwa planetarnego, stamtąd rozesłano je do „wszystkich, których to dotyczy". A najbliżej Małego Łuku znajdował się obóz imienia Bedżada Sawane i obozowisko kompanii Madaraspa. Najpierw jegrzy polecieli na miejsce walki, ale potem, po otrzymaniu wiadomości od rotmistrz Hwowi, zmienili kurs i urządzili zasadzkę, odcinając manichejczykom odwrót. Swoją drogą Madarasp miał rację - kawaleria powietrzna dała plamę. Przecież ostatecznie manichejczyków zlikwidował skoncentrowany ogień lekkiej broni jegrów, a nie potężny arsenał pokładowy kawaleryjskich helikopterów. Szybkość, z jaką jegrzy włączyli się do akcji, wskazywała na to, że w chwili otrzymania pierwszej wiadomości o ataku manichejczyków kompania Madaraspa znajdowała się poza granicami obozowiska, najwyraźniej niedaleko Styksu, kilkadziesiąt kilometrów od Małego Łuku. Nawet domyślałem się dlaczego - prawdopodobnie wykonywali kolejny związany ze mną zbrodniczy rozkaz majora Szapura; albo szukali trupa, albo chodzącego półtrupa. A Hwowi chyba się tego nie domyślała. Zdaje się, że nie otrzymała żadnych rozkazów odnośnie mojej osoby ani od Szapura, ani od innych dowódców. A jeśli nawet otrzymała, to sabotowała. Szapur chciał mnie zabić, a ja się nie daiem. Choć muszę przyznać, że otarłem się o śmierć. Jak wyjaśnili mi klońscy lekarze, woda Styksu przeniknęła do rany i spowodowała reakcję łańcuchową, w wyniku której moje erytrocyty stopniowo zaczęły przeobrażać się w patologiczne komórki nieznanej natury. Efekt - zejście śmiertelne w ciągu trzech godzin. Na szczęście istniał rozcieńczalnik (zwany niesympatycznie likwidatorem) stworzony przez klońskich lekarzy i będący na wyposażeniu każdej polowej apteczki żołnierza Konkordii na Glagole. We wczesnym stadium likwidator mógł przerwać reakcję łańcuchową mutacji czerwonych krwinek i pacjent miał szansę na przeżycie. Gdy znalazłem się na pokładzie helikoptera, Hwowi Anoszirwan przede wszystkim wstrzyknęła mi ów zbawczy eliksir; po dziesięć mililitrów w ramię i w szyję. W efekcie tej kuracji straciłem przytomność. Zwolniło mnie to z obowiązku udawania niemego kretyna - chodziło o to, żeby nie rozpoznali mnie przed powrotem do bazy. Baza Drugiego Narodowego Pułku Kawaleryjskiego znajdowała się na szczęścia poza granicami wpływów majora Szapura. Pułk stacjonował w stolicy planety -jeśli można tak nazwać miasteczko wojenne powstałe wokół kosmodromu. Tam właśnie znajdował się centralny szpital. Lekarze, wierni przysiędze Hipokratesa, kontynuowali walkę o moją duszę, która mimo wstrzyknięcia likwidatora szykowała się do opuszczenia ciaia i wyruszenia prosto w objęcia demonów ze świty Angra-Manju. Całą moją krew wypompowali i zastąpili tak zwaną błękitną - roztworem perfluorowęglowodorów, zdolnym przez jakiś czas utrzymać wymianę tlenu w organizmie. Gdy moja dusza wisiała na granicy dwóch światów, z mojej krwi odfiltrowano molekuły wody Styksu oraz „szare erytrocyty". Doktor Dariusz (człowiek tętniący radością życia, z ufarbo-wanymi henną wąsami) podkreślił, że przy okazji z mojej krwi usunięto toksyny, które organizm uwolnił w czasie przymusowej głodówki. Za to składam medycynie Konkordii oddzielne podziękowania. Wreszcie spuścili błękitną krew, wpompowali moją, dodając cztery litry syntetycznej w ramach uzupełnienia strat. Na koniec usunęli odłamki kuli z mojego ramienia, a dziurę zakleili i zagoili. Nie było już sensu udawać upośledzonego niemowy (zwłaszcza że mogłem podpaść pod jedno z konkordiańskich praw o osobnikach ograniczonych umysłowo), więc wyznałem prawie całą prawdę; najpierw Dariuszowi, potem Hwowi Anoszirwan. Zmieniłem tylko okoliczności naszego rozstania z Ferwanem Madaraspem i nie wspomniałem o rozmowie z Sierżantem. Teraz z drżeniem czekałem na swoje całkowite wyzdrowienie i powrót pod jurysdykcję Głównego Zarządu Obozów w osobie majora Szapura. No bo co mogłem zrobić w tej sytuacji? Prosić o przeniesienie do innego obozu? A co wtedy, jeśli sam o tym nie wiedząc, stanowię takie zagrożenie dla Konkordii, że obowiązkiem każdego uczciwego, uświadomionego przez Szapura pechlewana jest zastrzelenie mnie od razu, w sali szpitala? Hwowi na pewno jest uczciwym pechelwanem... Dlatego na pytania pani rotmistrz musiałem odpowiadać bardzo ostrożnie. - Chodzi o to, że bałem się zostać rozpoznany jako manichejczyk. Nie znam waszych instrukcji, mogliście otworzyć ogień bez uprzedzenia. Co zresztą w efekcie zrobiliście. - Tak też myślałam. - Pani rotmistrz skrzywiła się, dając mi do zrozumienia, że podobne wyjaśnienia uważa za bajki dla małych dzieci. - No cóż, dziękuję, poruczniku gwardii Puszkinie. Nie mam więcej pytań. Zaraz, jakiej znowu gwardii?! Zwykły porucznik, w dodatku pod... Ze zwykłej eskadry... Ze szczeliny w boku planszetu wysunęła się taśma z protokołem rozmowy. - Proszę przeczytać i podpisać. Protokół był spisany w dwóch kolumnach: po rosyjsku i w farsi. Przeleciałem wzrokiem rosyjski tekst; tak jest, zwykła automatyczna transkrypcja. Przyłożyłem kciuk do kwadracika z napisem „Podpis Puszkina A.R.", drukarka planszetu wstawiła tam jednorazowy mikroukład i specjalną masę daktyloskopową. - Ja, Aleksander Puszkin, przeczytałem tekst i zgadzam się z jego treścią - powiedziałem wyraźnie i przycisnąłem palec do kwadracika. Rozpoznając mój głos jako należący do wzorca „Aleksander Puszkin", mikroukład katalizował masę i pośrodku kwadracika pojawił się zadziwiająco dokładny odcisk mojego palca. - Dziękuję, to wszystko. - Hwowi schowała protokół i wyłączyła planszet. - Od jakiegoś czasu domaga się spotkania z panem pewien ważny człowiek i nie mam już powodów, by odmówić... Rany boskie, jaki znowu człowiek?! Ferwan?! Szapur?! W jednej chwili przed moimi oczami stanęły pistolety z tłumikami, igły z trucizną i inne takie... Czy naprawdę załatwią mnie tutaj, w szpitalu?! Pani rotmistrz pochyliła się nade mną i dodała półgłosem: -Aleksandrze, pewnie już nigdy się nie zobaczymy... Nie nagrywam już pańskich zeznań - czy nie chciałby mi pan powiedzieć, co naprawdę zaszło między panem i Ferwanem Madaraspem? Może były między wami jakieś konflikty? Szczególne stosunki? A może w jakiś sposób naraził się pan dowództwu obozu? Daję słowo pechlewana, że nigdy i w żadnych okolicznościach te informacje nie zostaną wykorzystane przeciwko panu. Czekała na prawdę i niewykluczone, że by się doczekała. Przecież to była pierwsza kobieta, którą widziałem na jawie po tym, jak torpeda rąbnęła w Jauzę. Przez bite trzydzieści dni nie widziałem kobiet, nie widziałem nawet ich wizerunku, rysunku, zdjęcia! Każdy by się rozkleił - strach, wyczerpanie psychicznie, złowieszcza niepewność przyszłości - i oto pojawia się taka miła, taka piękna, taka uprzedzająco serdeczna kobieta! Chciałem zawołać: „Hwowi, proszę mnie wziąć do siebie, do kawalerii! Umiem jeździć konno! Mogę zabijać manichejczyków od rana do wieczora, tylko nie każcie mi spotykać się z oficerami, którzy chcieli mnie zamordować! Wszystko powiem!". Już miałem się odezwać, ale zacząłem kasłać, a potem... potem odetchnąłem głęboko i przesunąłem ręką po twarzy. - Pani rotmistrz, powiedziałem wszystko, co wiedziałem. Żadnych konfliktów czy szczególnych stosunków między mną a tymi oficerami nie było. Przeciwnie, kapitan Madarasp był tak miły, że pokazał mi dolinę Styksu i Kocioł, za co jestem mu niezwykle wdzięczny! Od skargi na Ferwana powstrzymał mnie honor oficera. Bez względu na to, kim był człowiek, który chciał się teraz ze mną spotkać, nie będę donosicielem. Hwowi zmarszczyła brwi. - Gdyby nie pewne niezwykłe wydarzenie, najbliższe dni spędziłby pan na długich rozmowach z naszym kontrwywiadem i ci ludzie dokopaliby się do prawdy. Ponieważ jednak, jak sądzę, wkrótce zginie pan w walce, muszę się pogodzić z tym, że nigdy prawdy nie poznam. Pozostaje mi wierzyć kapitanowi Madaraspowi, który twierdzi, że uciekł pan w rejonie Kotła. Żegnajcie, poruczniku Puszkin! Jak te klony lubią używać tego stupudowego „żegnajcie"! Można by pomyśleć, że znają wszystkie nazwiska, które los wypisał na swoich kulach. - Do widzenia, pani rotmistrz. Drzwi za Hwowi zamknęły się cicho. Zabrzęczał klimatyzator, pospiesznie przywracając optymalny koncentrat aromatów nadmorskiego lasu sosnowego. Skuliłem się w oczekiwaniu na zabójcę. Nie bez kozery Hwowi powiedziała „żegnajcie". Ferwan też użył tej formy. Był pewien, że rozmawia z trupem. Gdy drzwi się otworzyły, ujrzałem niewysokiego starszawego mężczyznę w galowym mundurze rosyjskiego kontradmirała i czarnobrodego faceta, może trzydziestopięcioletniego, w mundurze, którego nie znałem. Powiało realiami z historycznej części kursu „Umundurowanie". Kto nosił coś takiego? Fizylierzy Piotra I? Odziały lokalnej samoobrony „porzuconych światów"? Wtedy zauważyłem na lewym przedramieniu brodacza białą opaskę z napisem w farsi. To mnie stropiło. Może to jakiś przedstawiciel nieznanych mi konkordiańskich jednostek specjalnych? Na przykład kat? Brodacz trzymał w ręku paczkę w kolorze khaki. Pewnie broń... jakakolwiek broń, przecież nie musi być palna. No dobrze, kat to jeszcze rozumiem, ale co tu robi staruszek przebrany za rosyjskiego kontradmirała? - Porucznik gwardii Aleksander Puszkin? Zapytał po rosyjsku! - Nie gwardii - odparłem ze zmęczeniem. - Ale Puszkin. - Rozumiem. - Kontradmirał się uśmiechnął. - Nie wierzy pan własnym oczom. Zapominalska pani rotmistrz nie uprzedziła o mojej wizycie. Rozumiem i wybaczam nieregulaminowe zwracanie się do starszego stopniem. Jestem kontradmirał rezerwy Tyłtyń. Tyłtyń? Admirał Światopełk Daromirowicz Tyityń?! Ale dlaczego kontr i dlaczego rezerwy? I co on tu robi? Współpracuje z klonami? Wstąpił do tej Ochotniczej Armii?! Tyłtyń tymczasem zapytał: - Jak się pan czuje? - Dziękuję, nieźle, towarzyszu kontradmirale! - Lekarze mówią, że może pan już chodzić? - Tak jest! - Doskonale. Niech się pan ubierze, poruczniku. Pójdzie pan z nami. Brodacz w nieznanym mundurze podał mi zawiniątko, uprzednio je rozwijając. Leżał tam nowiutki mundur i pagony porucznika! A także pudełka na medale i cieniutka broszura. Okładka broszury była wykonana z naturalnego kartonu, napis pod wytłaczanym wizerunkiem rosyjskiego orła głosił: „Pamiątka gwardyjska". - Pójdę wszędzie, towarzyszu kontradmirale, lecz błagam, niech mi pan wyjaśni, co się dzieje! Albo chociaż powie, kogo pan reprezentuje! - Dobrze. Tylko niechże pan wstanie, ubierze się, nie mamy czasu! Jeśli się pan wstydzi, odwrócimy się. Gdy zmieniałem szpitalną piżamę na pachnący nowością mundur pilota floty, Tyłtyń informował mnie o nowinach. I to jakich! Miałem ochotę go uściskać. - Dziesięć dni temu Narody Zjednoczone i Konkordia zawarły porozumienie o wymianie jeńców wojennych za pośrednictwem samookreślającego się terytorium Wielki Murom. Reprezentuję Tymczasową Komisję, moje zadanie polega na przejęciu jeńców i towarzyszeniu im aż do Wielkiego Muromu, gdzie odbędzie się oficjalna wymiana. Jestem tu już piątą standardową dobę. Grupa jeńców została skompletowana i dostarczona tu, do specjalnych koszar, a komendantura planety informuje nas, że jeden jeniec, porucznik Puszkin, uciekł dwudziestego trzeciego lutego i został uznany za zaginionego bez wieści. Żądałem wyjaśnień, kłóciłem się z komendantem planety i dowództwem obozu, mówiłem, że bez pańskich szczątków nie dam zgody na odesłanie grupy. A przedwczoraj dostałem dyrektywę Rady Obrony: natychmiast na Wielki Murom! Pośrednicy opiekujący się grupą konkordiańskich jeńców są wściekli. Nie ma czasu! I polecielibyśmy bez pana, aż tu nagle dostarczają helikopterem jakiegoś nierozpoznanego jeńca -wyobraża pan sobie?! Dużo mnie kosztowało, żeby przełożyć wylot do czasu, aż będzie można pana przetransportować. Konkordiańczycy pod pretekstem troski o pana zdrowie nie dopuszczali nas na odległość strzału z armaty. Pewnie pana przesłuchiwali? -Tak jest. - Przyznaję, też jestem ciekaw, co się tu z panem działo... Teraz się panem zajmą nasi, podróżniku... - W głosie Tyłtynia zabrzmiała radość z przedsmaku tych supercennych informacji, jakie dostarczę naszemu wywiadowi. - A, z tego wszystkiego zapomniałem o jednej sprawie! - zawołał admirał. - Zapewne już się pan domyślił, co chcę powiedzieć, i nie będzie to niespodzianka... Poruczniku gwardii Puszkin! -Tak jest! - Z rozkazu Rady Obrony nr 39 z szesnastego lutego 2622 roku za pomyślne przeprowadzenie operacji w systemie Lwiego Ziewu, która doprowadziła do uwolnienia cennych cywilów i zniszczenia nowego lotniskowca nieprzyjaciela Atur Gusznasp, lotniskowiec Trzech Świętych i 19. Samodzielne Skrzydło otrzymało zaszczytną nazwę gwardyjskiego. W związku z tym 19. Skrzydło przemianowano na 2. Gwardyjskie. Gratuluję wstąpienia w szeregi gwardii, towarzyszu Puszkin! - Ku chwale Rosji! - Ponadto zostajecie awansowani na porucznika. - Ku chwale Rosji! - Spocznij. A teraz chodźmy. To - admirał wskazał broszurę i medale - obejrzycie na pokładzie transportowca. I żebyście na Wielkim Muromie mieli wszystkie regalia! J akie tam regalia... Znaczek gwardii, pewnie że fajny, co tam jeszcze?... Pamiątkowy medal „Za Naotar", brązowy znaczek „Dziesięć lotów bojowych". Gdyby mi dali „Za odwagę", admirał wręczyłby razem z całą resztą. Samochwalskiemu na pewno dali order za Bałcha. A mnie za co mieli dać, za kurę? Kilka następnych godzin minęło jak we śnie. Bieg po korytarzach szpitala za Tyłtyniem i milczącym brodaczem; dwaj klońscy żołnierze, furgonetka bez okien (w takiej wieźli mnie z kosmodromu do obozu), krótki przejazd do korytarza bez okien, prowadzącego na pokład statku... Wszystko urządzono tak, żeby Tyłtyń i inni członkowie Tymczasowej Komisji nie zobaczyli na Glagole nic, nawet nieba. Ale my widzieliśmy, pomyślałem ze złośliwą satysfakcją. Dlaczego w ogóle klony zgodziły się na wymianę jeńców, i to takich, którzy spędzili miesiąc na supertajnej planecie? I skąd w naszych rękach tylu pechlewanów na wymianę? Poza tym jacy to musieli być pechlewanie?! Złoci? Platynowi? To przecież musieli być nadludzie, skoro wygrywająca wojnę Konkordia chciała ich dostać z powrotem przed zakończeniem działań wojennych! Nie wziąłem pod uwagę jednego - w Konkordii pechlewanie zajmują co prawda uprzywilejowaną pozycję, ale nie oni są najwyższą kastą. Na pokładzie konkordiańskiego statku (to był nasz własny rosyjski liniowiec turystyczny, zdobyty przez klony i przerobiony na wojskowy transportowiec), który miał nas dostarczyć na Wielki Murom, ja i Tyityń pożegnaliśmy się. On poszedł do kapitana, by powiedzieć, że porucznik Puszkin jest na pokładzie i Tymczasowa Komisja zezwala na start. A ja poszedłem do uwolnionych oficerów z naszego obozu. Patrząc na brązowe obwódki wokół iluminatorów, pomyślałem, że ten statek to Suchumi (zgodnie z tradycją nadawano statkom turystycznym nazwy południowych kurortów). Prócz obwódek niewiele zostało z ekskluzywnego wyposażenia, statek został wypatroszony przez klony. Usunięto kajuty pasażerskie, kino, basen, sauny, stołówki, planetarium - wszystko. Uzyskana wolna przestrzeń służyła za ładownię i bezkresne koszary, w których można by umieścić cały batalion. Tam właśnie byli moi towarzysze. Myślałem, że powitają mnie owacją - przecież na pewno już mnie pochowali! Wejdę i powiem: „To ja, przyjaciele! Prosto z tamtego świata - z brzegów Styksu!". Ale gdy wszedłem do koszar, okazało się, że prawie wszyscy śpią. Tylko w odległym kącie siedziało kilku Włochów, którzy rozmawiali, z werwą gestykulując. Nawet na mnie nie spojrzeli. Znalazłem wolne miejsce, zobaczyłem, że na pryczy obok śpi Merkułow. Chwała Bogu, nie uciekł... Po wydarzeniach ostatnich dni i godzin czułem się wyczerpany. Ale przecież nie będę się kładł spać, skoro cztery godzin temu wstałem? Otworzyłem „Pamiątkę...", zacząłem czytać. „Tam, gdzie gwardia atakuje, wróg się nie utrzyma. Tam, gdzie gwardia się broni, wróg nie przejdzie. Co oznacza czyn gwardyj-ski? Oznacza - zabić wroga i przeżyć. A jeśli już umrzeć, to drogo sprzedając swoje życie. Gdy gwardzista umiera, nie wypuszcza broni z rąk, nawet martwy celuje z niej do wroga. Ten, kto nie zabił ani jednego okupanta, nie jest prawdziwym gwardzistą...". Przypomniałem sobie atak na Atur Gusznasp. Czy zabiłem choć jednego okupanta? Mój durandal atakował lotniskowiec razem z trzema innymi maszynami... Puściliśmy rakiety, one wyrwały baterie przeciwlotnicze razem z mięsem, ale czy był tam choć jeden żywy klon, okupant? Ej, poruczniku, lepiej przypomnijcie sobie Jauzę! Gdy Rishi zgarnęła cię na statek, gdy umieścili cię razem z baletnicami, gdy szturmowa kompania osnazu pod dowództwem majora Swasjana wdarła się na Jauzę i wyłączyła emulator grawitacji - wtedy walczyłeś ze strażnikami-demami. Jednemu dałeś w mordę i zabrałeś mu automat, a potem wystrzeliłeś. Gratulacje, poruczniku, zabiłeś okupanta! Możesz spokojnie nosić swój znaczek gwardii. - Żebyś wiedział, Puszkin, że jestem na ciebie obrażony. Obejrzałem się - Merkułow właśnie się obudził. - Dzień dobry - powiedziałem zirytowany. Nie miałem najmniejszej ochoty na rozmowę z tym oszołomem. - A można wiedzieć, dlaczego się pan obraził? - Za twoje nietowarzyskie zachowanie. Uciekłeś, a kumpla nie zabrałeś! - Mówił podniesionym głosem, zupełnie się nie przejmując setką śpiących oficerów. - Zaraz wszystkich obudzimy... - powiedziałem teatralnym szeptem. - Ty, Puszkin, nie mydl mi oczu. Dobra. Czekaj chwilę, ubiorę się, to wyjdziemy i pogadamy. - Może potem? - Niby kiedy? Zaraz x-przejście, Wielki Murom, potem inny transportowiec, a tam już z otwartymi ramionami będzie na nas czekał kontrwywiad. - Dobrze, chodźmy, tylko cicho. Wyszliśmy na korytarz. - Opowiadaj, jak tam było - powiedział żartobliwie. Opowiadałem, słuchał zaskakująco uważnie, a gdy doszedłem do manichejczyków, zasypał mnie pytaniami, na które nie znałem odpowiedzi. No bo skąd miałem wiedzieć, czy manichejczycy mieli jakieś tam czapeczki, czy nie? Czy mieli różową prostokątną plamę na prawej dłoni albo szczeliny skrzeli za uszami? - Towarzyszu kapitanie! Było ciemno, noc, strzelanina! Ja prawie goły, ranny, zdrętwiały w tym przeklętym Styksie! Jak tu zobaczyć skrzela?! - Dobra, nie wiedziałeś, to nie widziałeś. I mówisz, że jak się to wszystko skończyło? - Szczęśliwie. Zło zwyciężyło jeszcze większe zło. Jegrzy urządzili zasadzkę w dole Styksu i wystrzelali manichejczyków. Katamaran wylądował na mieliźnie, ja dotarłem do brzegu, a stamtąd zabrał mnie helikopter Drugiej Narodowej i dostarczył do szpitala. - I kiedy to było? - Ze trzy dni temu. - Czyli wygląda na to, że Szapurowi zależało, byś nie trafił na ten statek... - Właśnie. A ja do tej pory nie wiem, komu lub czemu zawdzięczam swój ratunek. Nie oświeciłby mnie pan w tej kwestii? - Próbowałeś kiedyś mówić prościej? Podobno pomaga. - Na kogo nas wymieniają? - Na zaotarów twoich ukochanych. - Super... A ja myślałem, że na pechlewanów. A skąd ich wzięli? -Ponoć była specjalna operacja, nasz osnaz przejął statek, który oblatywał okupowane planety Pasa Synapskiego. Tam byli zaotarzy najwyższej rangi. - Może zakładali tam swoje zoroastryjskie świątynie? - Może - zgodził się Merkułow. - Żeby tak wszyscy jutra nie doczekali... Ale co tam, najważniejsze, żeś przeżył i wrócił! Już wtedy, kiedy mi w mordę dałeś, pomyślałem sobie: „Bogdan, to dopiero człowiek!". -No co pan... - Poważnie ci mówię! Ale ja też jestem człowiek niczego sobie. Zobacz, co mam... - Merkułow uśmiechnął się i z miną chłopca, który nieźle napsocił, pokazał mi dłoń, na której leżał metalowy cylinderek na łańcuszku. W cylinderku mogłaby się zmieścić mała cygaretka. - Co to? - Obejrzyj! Wziąłem do ręki. -No otwórz! Rozkręciłem, postukalem o dłoń. Wysunął się koniuszek zwiniętej w trąbkę półprzeźroczystej kartki. Próbowałem chwycić ją paznokciami i wyciągnąć, ale po szpitalu miałem problemy z koordynacją. - Ech, dwie lewe ręce, dawaj! - Merkułow zręcznie wyjął kartelu-szek i rozwinął na dłoni. Zwitek miał żółtawą barwę i wyglądał, jakby zrobiono go z cieniutkiej skóry. Widniały na nim linijki czarnych i czerwonych zawijasów. - Farsi - powiedział Merkuiow z taką dumą, jakby fakt, że tekst jest w farsi, wyjaśniał absolutnie wszystko. - I co piszą? - Jakieś religijne brednie... - Zna pan farsi? - zdumiałem się. - A co, mam nie znać! - Skąd? - Jak to skąd? Chodziłem na kursy. - Po co? - No coś ty, nie wiesz? Płacili dodatek do pensji! Za niemiecki pięć procent, za hiszpański dziesięć, za farsi trzydzieści! A, zapomniałem, że byłeś wtedy w Akademii. Pomyśl, rok chodzisz na kurs, zdajesz egzaminy i forsa leci! Wtedy jeszcze nie było wojny, bojowych nie płacili, a ja mam dwie córki i żonę... Kto by pomyślał! - No i jak tuje wykarmić? - ciągnął Merkułow. - To znaczy, wykar-mić to jeszcze, ale skąd brać na spódniczki, futerka, wyjazdy, latającą daczę? No to kułem ten kloński... „Bezhad i Wispa są sąsiadami. Uczą się w jednej szkole. Bezhad lubi naukę. Wispa lubi zwierzęta. Wispa spotyka Bezhada i mówi: »Stań na drodze słońca, Bezhad! Czy lubisz zwierzęta?«. »Nie wszystkie, nie lubię złych zwierząt. Jesteś dobrą dziewczynką, Wispa, ale musisz nauczyć się odróżniać dobre zwierzęta od zły«. Myślałem, Sasza, że się przekręcę od tych bredni. Ale ostatnio pojawiły się ciekawsze tematy. „Wispa dorosła i została oficerem łączności. Bezhad dorósł i został pilotem. Wispa spotyka Bezhada na kosmodromie. Ucieszyli się, że się widzą. Wispa zasypała Bezhada pytaniami: »Czy wasza eskadra przybyła na kosmodrom wczoraj? Ile floggerów jest w waszej eskadrze? Gdzie była wasza eskadra przedtem? Czy dostaliście już nowe modele floggerów? Dokąd wysłano inne eskadry pułku?«. Sam rozumiesz, do czego nas przygotowywali... - Ale powiedzcie, towarzyszu kapitanie, co jest na tym zwitku? Wierzę, że brednie, ale co konkretnie? - A, zaciekawiło cię? Widzisz! Ale najciekawsze jest to, skąd mam ten cylinderek! Sam świstek to głupstwo, dowód rzeczowy... Jak się potem okazało, najważniejszy był właśnie ten „świstek", a nie okoliczności zdobycia. - Jak zniknąłeś, faktycznie się na ciebie obraziłem. Ładny kumpel, myślę, udawał posłusznego, odciągał mnie od ucieczki, a sam dał nogę przy pierwszej okazji! No, teraz już wiem, co było grane, ale wtedy Szapur wstawił nam kit - widzicie, jaki ten wasz Puszkin jest, uciekł bez pożegnania! Niektórzy nazywali cię idiotą, inni bohaterem, a Gładki palnął mowę, że postąpiłeś niesłusznie, ponieważ ucieczka na tej planecie to forma powolnego samobójstwa. I na tym stanęło. A pod koniec tego dnia w obozie zrobiło się straszne zamieszanie. Mgła zgęstniała, zaczęła wyłazić z wąwozów - była prawie na równi z płaskowyżem! Jegrzy latają, dowództwo obozu lata, zagonili nas do baraków i dla naszego bezpieczeństwa zabronili wychodzić - ale nie zamknęli. Siedzimy, gramy w szachy, na dworze jakby cicho. A potem od cytadeli do ZPK odezwała się jakaś maszyna... Z opowieści kapitana wynikało, że manichejczycy próbowali wziąć obóz szturmem, i to w jasny dzień - przecież północ standardowej doby przypada mniej więcej na południe faktycznej. A przy tym, zdaniem Merkułowa, manichejczycy umieją poganiać Mgłę i mogą ją wykorzystać jako osłonę w czasie ataku. Po tym, jak zobaczyłem urządzone przez manichejczyków przebicie, ta wiadomość nawet mnie nie zdziwiła. - No, pomyślałem sobie - mówił dalej kapitan - przecież nie będę siedział w baraku jak głupi! Wysunąłem się i widzę, że w ogrodzeniu jest dziura, jakby czołg przejechał. Wyszedłem na południowy brzeg płaskowyżu i myślę: Co dalej? Na dół nie skoczę, po pierwsze, Mgła się kłębi, po drugie, urwisko! Nad głową terkoczą helikoptery Atu-ranu, ja stoję, a tu nagle przede mną pojawia się on! A między nami najwyżej trzy metry! Teraz już wiem, że to był manichejczyk, ale wtedy nic nie wiedziałem! Patrzę, że cały jakby smarem wymazany, gęba czarna, oczy zmrużone, na głowie chyba czapka, a w rękach automat. No, myślę sobie, kloński osnaz! I mówię do niego: „Chodź no, przyjacielu, powiem ci coś ważnego!". Myślę: Dam mu w mordę, automat zabiorę i cały nasz barak poderwę! Tak, stary dobry Merkułow... Tylko ucieczka mu w głowie. - Ale on też nie w ciemię bity. Strzelił do mnie. I w tej samej chwili, w której strzelił, przywalili mu z helikoptera! Ja na ziemię, z tamtego trysnęły kiszki, a helikopter powisiał chwilę i poleciał dalej. Podczołgaiem się do tego manichejczyka, chcę wziąć automat, lecz automat też oberwał i nadawał się tylko do tego, żeby nim gwoździe przybijać. No, myślę, może choć jaki pistolet znajdę! Ale nie znalazłem nic prócz tego - pokazał cylinderek ze świstkiem. - Miał na szyi. Na tym skończyła się przygoda kapitana - przybiegli jegrzy, ochrzanili go i zagonili do baraku. A potem na płaskowyż przyjechał konwój: ciężarówki, samochody pancerne... Wszystkich jeńców załadowali do hermetycznych kontenerów bez okien, ustawionych ' na ciężarówkach, przewieźli na kosmodrom Gurgsar, gdzie wkrótce potem wylądował Suchumi. Znów popatrzyłem na świstek. Czuło się w nim tę samą Tajemnicę, którą emanowały kamyczki Złoczewa, Styks, Kocioł i manichejska jaskinia. Nawet, jeśli na tym zwitku był rodowód Zaratustry, to i tak chciałem go poznać! - No, Puszkin... - Merkułow, najwyraźniej zauważył moje zainteresowanie. - Widzę, że jesteś gotów pożreć ten świstek! Ale ja ci go nie dam! - Wcale o niego nie proszę. To pan go zdobył i teraz należy do pana. - No właśnie. Ale widzę, że z ciebie człowiek inteligentny, a z wami, jajogłowymi, to tak zawsze -jeść im możesz nie dawać, byłeś dal na łamigłówkę popatrzeć. No to żebyś nie myślał, że nałgałem 'j tym, że znam farsi, to słuchaj, co tu piszą. Słowa niby proste, a nic zrozumieć nie można. Zaczął tłumaczyć: - Wiem, że kiedy stało się ciało i kiedy stała się... no, materia... to rozlała się wszędzie Ciemność. Trzydzieści dwa ajona Światło było stracone. Światło znalazło siebie na trzydziesty trzeci ajon... Co to jest ten ajon? - Pojęcia me mam. - Dobra, dalej: ...i znalazło sobie mieszkanie... no takie inne, nie takie jak pozostałe. Tu jest taka myśl, że wszędzie jest brudno i wstrętnie, i Światło długo nie mogło znaleźć sobie miejsca. - Gdzie? - We wszechświecie chyba. No i teraz o tym mieszkaniu: Mieszkanie ma sześciu zarządców... Tam jest takie słowo, gorban, które generalnie znaczy ofiara, ale w konkordiańskim wojsku używa się go w znaczeniu „pan". Na przykład gorban sarwan to panie kapitanie. Dawno temu Persowie tak mówili, zwracając się do dowódców: ,,Niechaj stanę się ofiarą za was". No więc to mieszkanie ma sześciu gorbanów... tutaj najlepiej pasuje „zarządca". Pierwszy zarządca to złoto i życie, drugi - żelazo i... hm, budownictwo, trzeci zarządca - miedź i gęste powietrze, czwarty zarządca - ołów i oddech ziemi, piąty - rtęć i wolność, szósty - srebro i... dosłownie: - podwojenie... Dalej jeszcze gorzej: Drugi zarządca ma dwóch zarządców, a szósty trzech... No i czy to nie brednie? - Kompletne. A może to współrządcy? - Nie, gorban bez żadnych dodatków. A co, ze współrządcami byłoby jaśniej? -Nie. - No właśnie. Teraz obiecana łamigłówka. Wiem, że zarządców jest sześciu, a zarządców zarządców pięciu. Wiem, że Światło jest odgrodzone i złe nie przejdzie. Wiem, że Światło zrodziło Synów. Wiem, że jestem Synem Światła. Czekam na uwolnienie w mieszkaniu Światła. Nadejdzie piąty zarządca, przeleje się rtęć, nastąpi uwolnienie. Światło opuści mieszkanie, spali Ciemność i uwolnienie stanie się wszędzie... No, że niby wolność zapanuje wszędzie. - Rozumiem. I to wszystko? - Wszystko. Na odwrocie też coś jest, ale w innym języku. - Aramejskim? - Może i aramejskim, skąd mam wiedzieć! - Pamięta pan, towarzyszu kapitanie, chrześcijańskie wyznanie wiary? - Też pytanie! „Wierzę w jednego Boga, Ojca Wszechmogącego, stworzyciela nieba i ziemi, wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych...". - Właśnie. To tutaj wygląda na coś podobnego, tyle że manichejskiego. Gdyby zamienić „wiem" na „wierzę"... - Chyba masz rację. A o tych zarządcach co myślisz? - Nic. To może być wszystko: anioły, demony, duchy... Myślę, że to wszystko nie ma większego znaczenia. Gdyby znalazł pan przepis, jak spowodować przebicie albo pędzić Mgłę, to inna sprawa... - Co racja, to racja - westchnął Merkułow. - Ale przyznasz, że amulet robi wrażenie, co? Prawdziwy antykwariat! - Pewnie! Ech, poruczniku Puszkin, wy byście tylko Mgłę naganiali. A wy, kapitanie Merkułow, antykwaryczne amulety zbierali. Własnego prawosławnego krzyżyka wam mało. ROZDZIAŁ 8 PIERWSZA MIŁOŚĆ 2621 r. Kónigsberg, Dyrektoria Rosyjska Planeta Ziemia, Układ Słoneczny - Tatiana! No nie bądźże taka skryta! - nalegała Tamila. - To nieuczciwe! Jak ci wszystko opowiadam, a ty mnie nic! - No dobrze - poddała się Tania. - Co chcesz wiedzieć? - Ty i Mirosław... byliście już... no, było już między wami?... - Więc o to ci chodzi! - Tania się zarumieniła. - No co, to zawsze ciekawe - wyjaśniła prostodusznie Tamila, siadając wygodniej na łóżku. - Jeszcze nie. Mirosław mówi, że nasze stosunki są dla niego ważne i że nie chce nic forsować. - Jasne - westchnęła smętnie Tamila. - Ale wiesz, pół roku to kawał czasu... mam na myśli, że to już by nie było forsowanie! - Ty tak sądzisz, a ja i Mirosław mamy inne zdanie - odparła Tania. - U nas wszystko jest szczególnie... - Niu-niu-niu, moi wy szczególni! Początkowo Tania nie przejmowała się faktem, że pocałunki na materacu do niczego nie prowadzą, wydawało jej się to naturalne. Ale po roku znajomości zaczęła się niepokoić. Nowy Rok Tania powitała w Domu Literatów, z Mirosławem i jego przyjaciółmi, poetami i chałturnikami. Wielu przyszło z żonami, niektórzy z dziećmi - prawie dorosłymi. W towarzystwie tych poważnych, doświadczonych ludzi Tania czuła się nieswojo. - Idźcie do stołu, dziewczynki-malinki. A my tutaj z dorosłymi wujkami porozmawiamy o różnych niezrozumiałych sprawach - powiedział poeta Gocew do Leli i Juli, swoich nastoletnich córek, i tak się jakoś złożyło, że również do Tani, rozmawiającej z przylepą Julą o wstąpieniu na uniwersytet. Wtedy Tania wyjątkowo ostro poczuła, że zasiedziała się w „dziewczynkach-malinkach". Nad ranem taksówka zawiozła ją i Mirosława, przyprószonych konfetti, do studia na Lwa Tołstoja. Mirosław był w szampańskim humorze, dowcipkował, przytulał zarumienioną Tanie, bawił się jej lokami (zawiniętymi w drogim salonie fryzjerskim) i mrugał do niej, jak się Tani zdawało, znacząco. Ale gdy tylko weszli do mieszkania i zamknęli ciężkie, obite rudą dermą drzwi, z miejsca stracił szampański nastrój. Wpakował się pod swoją puchową kołdrę i nie czekając nawet, aż Tania wyjdzie z łazienki, zachrapał. Spał z szeroko rozrzuconymi rękami, przypominając teraz arktycznego morsa. A Tania wtuliła twarz w nieświeżą powłoczkę poduszki i rozpłakała się. No bo jakże to tak, towarzysze? Miłość jest, a namiętności nie ma? Gdy Tania wróciła do akademika, nowiutki wideofon (prezent od rodziców) aż się zanosił. - No i jak? Stało się? - pytała opalona zgrabna Tamila. Nowy Rok witała w domku ukrytym w dżungli Cankun, w towarzystwie nowej miłości, artysty moskiewskiego baletu na lodzie, Aslama Karimbekowa. - Stało - skłamała Tania z udręczonym uśmiechem. - Gratuluję! Toteż widzę, że buźkę masz bledziutką... Gdy seans łączności dobiegł końca, Tania wsunęła się pod stary kraciasty koc i zaczęła płakać. Nigdy by przypuszczała, że przyjdzie jej okłamywać przyjaciółkę! Zresztą cztery miesiące później nie wytrzymała i przyznała się do kłamstwa. Nie miała sił sama nieść prawdy o swoich stosunkach z Mirosiawem, - Słuchaj, a może on jest gejem? - Nie, to odpada. - Dlaczego? - Na psychologii nam mówili, że statystycznie rzecz biorąc geje ukrywający swoje homoseksualne skłonności, wymawiają słowo „homoseksualizm" cztery razy częściej niż reszta społeczeństwa. A Mirosław jeszcze nigdy nie wymówił przy mnie tego słowa! - Też mi argument! - A pamiętasz, jak nam dałaś bilety na koncert? Tam w pierwszym akcie był męski balet „Kaprys", a w drugim „Szopeniana". I Mirosław przez cały pierwszy akt marudził, żeby ci połamańcy w trykotach skończyli wreszcie swoje analne przeżycia! Nie, ja czuję, że on jest normalny, to tylko ty masz uprzedzenia po swoim Anatolu. - No może - zgodziła się lekko Tamila. - To może po prostu impotent? - Też nie... Widzisz, gdy się całujemy... - Tania spuściła oczy. - Nie, to nie to... - Aha. W takim razie, moja droga Giselle, mam dla ciebie tylko jedną wersję. Twój Wozdwiżeński ma inną kobietę. I jak zawsze się okazało, że Tamila miała rację. W mieszkaniu Mirosława Tania zaczęła zauważać w popielniczkach niedopałki wymazane czerwoną pomadką, potem ujawniły się resztki chałwy w lodówce, a gościnne damskie kapcie regularnie plątały się pod nogami Tani w ciemnym przedpokoju, mimo że ona zawsze przed wyjściem stawiała je na półeczce. Wszystko wyraźnie wskazywało na to, że Tania nie jest jedyną kobietą odwiedzającą gawrę. Konkurentką Tani okazała się Polinka, krytyk muzyczny Apolinaria Żywokorencewa. Żeby się upewnić, Tania musiała zniżyć się do pewnej podłości. Pewnego dnia, gdy Wozdwiżeński mył swoje obszerne ciało pod prysznicem, Tania podejrzała spis ostatnich numerów, pod które dzwonił z domowego telefonu. Wyszło na jaw, że do Żywokorencewej dzwoni średnio raz dziennie, czyli cztery częściej niż do Tani. Cóż, Tania znała Polinkę na tyle, żeby się przerazić gustem Woz-dwiżeńskiego. Rówieśnica Mirosława, Apolinaria Żywokorencewa, kobieta zamężna, mieszkała w willi nad Morzem Bałtyckim razem z czwórką dzieci - dwoma chłopcami z pierwszego małżeństwa i dwiema córkami z drugiego. Miała duży dom z clematisami na żeliwnym ogrodzeniu, fontanną na tyłach domu i innymi oznakami niejakiej zamożności. Nawet zaprosiła tam Tanie i Mirosława na pierwszomajowe szaszłyki, ale wtedy akurat Tanie złapała grypę, miała temperaturę i mdłości, i niewiele z tej podróży zapamiętała. Natura podarowała Apolinarii twarz mocną, taką którą trudno zapomnieć - może właśnie dlatego tak chętnie malują takie oblicza kiepscy malarze? Ciało Apolinarii również podobało się kiepskim malarzom. Było... duże. Czasem wydzielało mocny zapach potu i niemal zawsze słodki aromat perfum Upragniona. Polinka lubiła nosić obcisłe swetry i drogie dżinsy, czerwone, ultramarynowe i złociste; upodabniały jej tyłek do zadu konia cyrkowego okrytego kolorową derką. Mąż Polinki był generałem; codziennie po południu osobisty szofer generała zajeżdżał długim russobałtem pod filharmonię i czekał, aż Apolinaria Żywokorencewa wyjdzie z pracy. - Przecież tylko się cieszyć, że ona jest straszna jak noc i w dodatku zamężna! - A z czego tu się cieszyć? - Tania pociągała nosem. - No jak to? Że to dla ciebie żadna konkurencja! - Ale on z nią śpi! - Skąd wiesz? Może wcale nie śpi. - Wiem! - szlochała Tania. - Znalazłam w łazience prezerwatywę! - Ee tam, może napełniają wodą i leje z balkonu na przechodniów, w szkole tak robiliśmy. - Akurat! Z parteru?! - To może się przygotowuje, żeby z tobą... - Ta była zużyta! - No to wiesz co? - Co? - Rzuć ty go w diabły! - Nie mogę! Nie mogę, rozumiesz?! - Nie rozumiem! Tępa jestem, jak każda baletnica, i nie rozumiem, dlaczego nie miałbyś go zostawić! - Bo chyba go kocham... Tania nie na darmo użyła słowa „chyba". Rzeczywiście nie była pewna, czy kocha Mirosława. Czasem wydawało jej się że tak. a czasem - że nie do końca. Zbyt często Mirosławowi udawało się Tanie rozzłościć czy zawstydzić. Naiwna Tania myślała, żeby gdyby go kochała na sto procent, to nigdy, przenigdy nie zdołałby jej wyprowadzić z równowagi. Ponadto Tanie peszyły pewne kwestie estetyczne; mianowicie tusza Mirosława i jego abnegacja. Potrafił całymi tygodniami nie zmywać naczyń, a nieświeże skarpety traktował z dużą wyrozumiałością. Tania sądziła, że gdyby kochała go naprawdę, jak Tatiana Oniegina, nie dostrzegałaby ani brzucha, ani skarpetek, ani filiżanek. w których fusy od kawy zmieniały się w skamielinę. Ale wystarczyło, żeby pomyślała o tych czułych słowach, które jej szeptał, o tym, jak mówi do niej „Śnieżynko...", a czuła, że będzie kochać Mirosława, autora „Jesiennego romansu", już zawsze, wiecznie, przez całe życie. Luba, która również została wtajemniczona w tę miłosną awanturę, i w dodatku czuła się winna - przecież to przez nią Tania związała się z tym palantem, zasypywała przyjaciółkę dobrymi radami. - Zamiast ryczeć, idź i otwarcie go zapytaj! - O co? - Zapytaj, kto jest mu droższy, ty czy ta krowa! -A czy to pomoże? - Gorzej w każdym razie nie będzie! - A jeśli on mnie wtedy rzuci? - pytała przerażona Tania. - Akurat, od razu cię rzuci! Tydzień później Tania zdecydowała się posłuchać tej rady - wparowaia do Wozdwiżeńskiego w mokry kwietniowy poranek i zażądała wyjaśnień. A najbardziej zdumiało ją to, że na jej bezpośrednie, wręcz nieprzyzwoite pytania Mirosław odpowiadał szczerze i bez skrępowania. - Owszem, ja i Apolinaria zajmujemy się czasem tym, co ludzie spoza naszego kręgu określają plebejskim słowem seks - odparł Mirosław, spokojnie pijąc kawę. Po wczorajszej pijatyce twarz miał ciężką i spuchniętą. - Ale poza tym nasze stosunki są czysto duchowe! - Hm! - Taniu, wiesz przecież, jak Apolinaria kocha męża. Ja jestem dla niej jedynie epizodem... Nasz burzliwy romans należy do dalekiej przeszłości... - Ale śpicie w teraźniejszości! - oburzała się Tania. - Jakaś ty jeszcze młoda i naiwna, moja Śnieżynko - rzekł Woz-dwiżeński z udawanym dostojeństwem. - „Śpicie"... Powiedz jeszcze - dmuchacie się! - Jak zwał, tak zwał, a sens jest jeden - pornograficzny! - Oto i ona, planeta Jekaterina we własnej osobie! Czy ty chociaż wiesz, moja mała, jak bardzo złożony jest świat ludzkich uczuć? - Wiem - powiedziała Tania, starając się nie pokazać, jak bardzo uraziły ją słowa o Jekaterinie. - W tym świecie są tysiące odcieni, miliony niuansów, setki nastrojów! Gdybyś wiedziała, jak bezgrzeszne są moje kontakty z Polinką! Ile w nich czystego, górskiego śniegu! - głosił Mirosław, opierając się o poduszki. Rozchylony szlafrok odsłonił pokryty czarnymi włosami tors. - Zresztą jeśli moje stosunki z Apolinaria są ci niemiłe, mogę je zerwać... Mam na myśli ich aspekt fizyczny, oczywiście. Przecież kocham ją nie jak kobietę, lecz jak pokrewną duszę! Kocham jej subtelny umysł, jej mądre spojrzenie, jej umiejętność, rozumienia w pół słowa... - Może to zbyt złożone materie dla głuptasa z Jekateriny, ale uważam to za zboczenie - że mnie kochasz, ale ze mną nie śpisz, a z nią śpisz, chociaż jej nie kochasz! - Ach, więc o to chodzi... - Wozdwiżeński podparł pięścią brodę. - Chcesz, żebym się z tobą przespał, tak? Tania odpowiedziała po długiej przerwie, w czasie której jej policzki pokryły się purpurą. - Tak. - W takim razie... Powinnaś się przedtem czegoś napić. Na przykład likieru... I na oczach osłupiałej Tani zerwał się z materaca, otworzył drzwiczki skąpego barku i zaczął brzęczeć na wpół pustymi butelkami, mamrocząc pod nosem: - Ech, zwietrzało... Jaki z tego Zakrepiszczeczyna jednak moczymorda... Nie, to za słabe, piętnaście wolt, toż to nędza... Gdy wreszcie wrócił do Tani z wysokim kieliszkiem, w którym oyła konkordiańska wódka eksportowa Łza Błogosławionych, Wiśniowy Likier Pierwszy Pocałunek i sok z czarnej dyni (podstawowy produkt żywieniowy czorugów), dziewczyna poczuła się jak zwierzątko, któremu Doktor Ojboli niesie lekarstwo. - Wypij! - Dlaczego? - Tak trzeba! Tego dnia Tania wiele razy powtarzała sobie te słowa - znakomicie wyjaśniały to, co się stało później. O dziwo, po tym kwietniowym poranku jej stosunki z Wozdwiżeńskim niemal nie uległy zmianie - jedynie program dziennych wizyt Tani został uzupełniony o jeden punkt. A właściwie - podpunkcik. Początkowo Tania była zadowolona, myślała: No, teraz wreszcie wszystko jest tak jak u innych! Za to Tamila po usłyszeniu opowieści „jak było" znienawidziła Mirosława, nazwała go bydlęciem i powiedziała, że nie chce o nim więcej słyszeć. Luba, której ten epizod nasunął mroczne myśli na temat przyszłości przyjaciółki, uparcie podsuwała Tani swoich znajomych -kolegów z roku Andriuchy. Niestety! Tania odwracała swój ksenoarcheologiczny nosek od postawnych, pachnących solą, wiatrem i wodą kolońską Sieriożów i Borysów... Pod koniec trzeciego roku studiów życie Tani stało się stabilne aż do obrzydzenia. Z uniwersytetu - do Mirosława, od Mirosława -piechotą do domu. Zimny, mokry zwierz Kónigsberg też wymagał swojej porcji uwagi i miłości. A rano - znowu na uniwersytet. Wszystkie ciekawe rzeczy działy się głównie w jej świecie wewnętrznym. I Tania nawet nie wiedziała, kiedy to się stało, że wydarzenia sprzed dwóch tysiącleci zaczęły niepokoić ją bardziej niż obecne. Pewnego wieczoru poeta Siewriugin-Poniewin (ów kasztanowłosy i błękitnooki) oznajmił jej, że Wozdwieżeński i Zywokorencewa pojechali do technologicznej stolicy klonów, Sewaszty, w składzie grupy inteligencji twórczej. I Tania spostrzegła, że ta wiadomość zmartwiła ją nie bardziej niż niedawna zagłada Kryształowego Zamku. Ten słynny obiekt ksenologiczny został zniszczony na skutek awarii na terminalu luksogenu kosmodromu Brimisz na planecie Parkida. Nauka lubi tych, którzy darzą ją bezinteresowną miłością. W indeksie Tani były same nadcelujące, superdoskonałe. A w ciemnych uniwersyteckich korytarzach na jej nieśmiałe skinienie docenci i profesorowie odpowiadali teraz: „Dzień dobry, Tanieczko!". Pozostawało już tylko obronić pracę dyplomową. Gdy piąty rok studiów miał się ku końcowi, Tania otrzymała smutną wiadomość z Jekateriny - zmarł dziadek, Ilja Iłłarionowicz. Mama Tani nie wyglądała na pogrążoną w nieutulonym żalu. Zawsze traktowała swojego ojca dość chłodno. „Ten podlec porzucił nas, gdy miałam siedem lat!" - mówiła z intonacją właściwą ludziom bezgrzesznym. Ale Tania nie miała do dziadka żadnych pretensji. Nigdy jej nie porzucał, przeciwnie, zawsze wspierał, a nawet rozpieszczał. To przecież on dołożył pieniądze na bilet do Kónigsbergu! Tania przepłakała całą noc, ale mimo wszystko postanowiła nie jechać na pogrzeb. Nawet to niezłe stypendium, które otrzymywała, nie pozostawiało finansowej przestrzeni na podobne piękne gesty. Postanowiła ograniczyć się do mszy za pamięć dziadka i od razu ją zamówiła, w swojej ulubionej cerkwi Wniebowzięcia NMP niedaleko Siedmiu krasnoludków. Ale gdy zaskoczona mama z drżeniem w głosie oznajmiła jej, że w testamencie, dziadek zostawił jej dużą sumę („Właściwie wszystko tobie zostawił! Wyobrażasz sobie?"), Tania zrozumiała, że jako głównej spadkobierczyni po prostu nie wypada jej nie pojechać na pogrzeb. Zwłaszcza że nie była na Jekaterinie całe cztery lata. Poczuła też, że musi wreszcie zmienić coś w swoim życiu i że zmiany już drepczą na progu... Nie, nawet przez chwilę nie pomyślała, że mogłaby wrócić na Jekatrinę na zawsze. Być do końca życia nauczycielką historii? Już lepiej umrzeć! Ale czuła, że właśnie tam, na Jekaterinie, będzie mogła zrozumieć coś ważnego. Pożegnała się z Tamilą i Lubą, wzięła dwutygodniowy urlop na uniwersytecie i z torbą podróżną na ramieniu poszła łapać taksówkę. - Jak się pani czuje, mademoiselle? - zapytał Tanie sympatyczny, siwy mężczyzna kwadrans po wyjściu z x-matrycy. - Jak Niemcy pod Stalingradem - burknęła blada dziewczyna. - Proszę. - Mężczyzna podał jej paczuszkę tonizujących cukierków z emblematem marynarki cywilnej. - Z limonką i echinaceą, bardzo dobre! - Dzię... dziękuję... - Czy wie pani, że mówiąc teraz o Niemcach pod Stalingradem, potwierdziła pani mój punkt widzenia, z którym tak zapalczywie spierała się przed x-przejściem? - Mężczyzna się uśmiechnął. - Naprawdę? - Tania rozgryzła cukierek i poczuła na języku palącą miętę. - Oczywiście. Przecież chciała pani przez to powiedzieć, że czuje się pani wyczerpana i rozbita, prawda? - Prawda. - Dlaczego nie powiedziała pani, że czuje się jak Niemcy nad jeziorem Czad? A przecież ta klęska Bundeswehry w okresie tworzenia się Dyrektorii Europejskiej była znacznie tragiczniejsza! I od niej dzieli nas czterysta lat, a od Stalingradu - siedemset! Więc czemu właśnie Stalingrad? - Wszyscy tak mówią. - Tania wzruszyła ramionami. Siwy mężczyzna, mieszkaniec Wielkiego Muromu, Swientowit Twierdyslawicz, przed przejściem przez x-matrycę odkrywał przed młodą towarzyszką lotu prawdziwy sens i prawdziwą skalę ewolucji retrospektywnej. Ze spokojną godnością w głosie wyjaśniał, że potężne procesy toczące się w Konkordii i jego ojczystym Wielkim Muromie nie ominęły również Ziemi. - Proszę mi wierzyć, droga Taniu, a jeśli pani nie wierzy, to niech pani spróbuje zrozumieć jak przyszły naukowiec. Konkordia żyje czasami Starożytnej Persji. Wielki Murom - starej Rusi. A Ziemia choruje na XX wiek... i to ciężko choruje. Czy nigdy pani o tym nie myślała? - A wie pan, że tak? Jakiś miesiąc temu oglądałam w bibliotece film o narodzinach ksenoarcheologii, tam była mowa o połowie XX wieku. I zauważyłam, że profesor Margot Levensbruck ma taki sam kapelusz i taką samą sukienkę jak moja mama na zdjęciu ślubnym! - Odwrotnie, pani mama ma sukienkę jak profesor Levensbruck. To reguła, a nie przypadek. Pojawia się w ubraniach, języku i sposobie myślenia; i nazywa się ewolucją retrospektywną. - Ale przecież towarzysze profesorowie uczyli nas, że ta ewolucja dotyczy tylko Konkordii i, w mniejszym stopniu, Wielkiego Muromu! - Towarzysze profesorowie zapomnieli wspomnieć, że słowo „towarzysz" wyszło z użycia już w latach trzydziestych XXI wieku! - To co teraz zrobić? - zapytała zdenerwowana Tania. - Znosić to - westchnął Swientowit. - I jeść cukierki. - Podsunął jej paczuszkę. Na Jekaterinie Tani się spodobało. Wchodząc do woliery maflingów, zrozumiała, jak bardzo się za nimi stęskniła, a rodzinny dom w cieniu starych drzew wywołał cichy smutek. Dopiero odwiedzając dom rodziców, z całą jasnością widzimy - nie wrócimy tu już nigdy. Życie na Jekaterinie toczyło się swoim trybem. Brat Kiriucha zdążył się ożenić i miał już potomstwo. Rodzicie szczęśliwie spłacili hazardowe długi i wzięli na kredyt inteligentną kuchnię. Ten cud techniki sam robił zakupy zgodnie z zaleceniami gospodarzy i lekarzy, szykował posiłki, parzył herbatę na sto pięćdziesiąt sposobów, przemieniał surowe półfabrykaty w camemberty i rokforty, a także zmywał naczynia. A kurhany zdążyły zarosnąć trawą i krzewami, i wyglądały teraz na jeszcze bardziej zapuszczone. Na mszy żałobnej (specjalnie przełożonej o tydzień w oczekiwaniu na przyjazd wnuczki) Tania myślała o tym, że następnym razem przyleci na Jekaterinę znowu na pogrzeb kogoś z rodziny. Myślała też o Mirosławie, któremu specjalnie nie powiedziała, że gdzieś się wybiera. Pewnie się martwi... - westchnęła, kładąc na świeżym grobie bukiet dwudziestu dwóch czarnych goździków. Ale ze mnie świnia! Nie wolno robić tak, żeby nasi bliscy się denerwowali! A Mirosław jest taki nerwowy! Przeceniła Mirosława. Jak się wkrótce wyjaśniło, poeta nawet nie zauważył, że gdzieś wyjechała. Miałem urwanie głowy... trochę chorowałem i jeszcze klienci się przyczepili... Ale nie gniewasz się na mnie, moja Śnieżynko? -Mirosław nieśmiało zaglądał jej w oczy. Wreszcie skończyły się obrony dyplomów, a pożegnalne studenckie imprezy spłynęły fontannami szampana. Szczęśliwie poszły w zapomnienie skandale, które urządzili na ślubie Luby przyjaciele pana młodego, teraz już porucznicy okrętów podwodnych. Luba, która dostała „absolutnie niebieski", czyli pozbawiony piątek dyplom wykładowcy farsi, odleciała razem z mężem na planetę Groźny. I Tania została w pokoju sama, jedynie w towarzystwie Einsteina i Smaszantary. Wkrótce i ona miała opuścić ten pokój - niedługo zaczną się egzaminy wstępne i jakaś zdolna dziewczyna z Biszkeku czy Biagowieszczeńska będzie potrzebowała darmowego mieszkania. Tania jeszcze nie wiedziała, dokąd się przeprowadzi. Jeśli dadzą jej aspiranturę, przeniesie się do akademika dla aspirantów. A jeśli nie? Wtedy... wtedy będzie musiała coś wynająć. Tylko że na samą myśl o cenach tutejszych mieszkań (i kłopotach związanych z samym lokum) cierpła jej skóra. Owszem, dzięki spadkowi miała pieniądze, ale nie chciała tracić ich w tak nieromantyczny sposób! Czuła, że dziadek (i los) dali jej te pieniądze na jakiś poważny cel. Z aspiranturą nic jeszcze nie było wiadomo. - Ja bym cię wziął z radością, Taniuszka - mówił profesor Szarowcew, zamykając drzwi gabinetu. - Ale w tym roku zredukowali nam aspirantów. - Do dwóch! A do tego jedno miejsce zaoczne! Boże mój, do czego my dojdziemy! Rok temu były cztery miejsca, dwa lata temu sześć... - Ale przecież z dyplomu pasuję - powiedziała Tania. - Mam najwięcej punktów, zaraz po Żeni Filimonowie. - Prócz punktów są jeszcze inne kwestie... - westchnął Szarowcew. - Na twoim miejscu, Taniu, poczekałbym z rok, poszukałbym pracy... - Czyli nie mam szans na aspiranturę w tym roku? - Tania z trudem hamowała łzy. Marzeniem o karierze naukowej żyła przez ostatnie dwa lata! - Po co zaraz tak dramatyzować! Czyja mówiłem, że nie ma szans? - zaprotestował Szarowcew. - Szansę zawsze są! - Tylko że dokumentów można nie składać - powiedziała Tania grobowym głosem. - Złóż, oczywiście, że złóż... Ale na twoim miejscu poszukałbym pracy... Tania wychodziła z gabinetu Szarowcewa nieprzytomna. Czuła się gorzej niż po siedmiu jazdach na rześkolocie. Czyli na aspirantkę jej nie wezmą. I nie dlatego że jest tępa i leniwa, tylko dlatego, że siostrzenica rektora, śliczne dziewczę Ija Walkina, nagle zapragnęła poświęcić się nauce! A zaoczne miejsce jeszcze pół roku temu zarezerwowali dla pracownika, który wyróżnił się w ekspedycji w okolicach Pasa Tremezjańskiego. Odkrył caly cmentarz, na którym pochowane były nieznane ksenoarcheologii. oddychające skrzelami istoty w prymitywnych tytanowych skafandrach! Człowiek, który dokonał tak epokowego odkrycia, musiał walczyć o stopień naukowy, zwłaszcza że popart go sam dyrektor kultury, towarzysz Kim. To, że Filimonow również nie został aspirantem, nie stanowiło pociechy. Filimonow mieszkał w Kónigsbergu i mógł spokojnie czekać w swoim własnym domu, między jacuzzi a sauną kriogeniczną. Filimonow pochodził z rodziny pracowników Arsenału Bałtyckiego, a każdy się domyślał, czym się tam zajmowano. Co dało Tatianie Łaninej ukończenie uniwersytetu? Mieszkania nie miała, szans na pracę również. I w dodatku nie dostała możliwości kontynuowania kariery naukowej! - I pamiętaj, Łanina - powiedziała surowo komendantka akademika. - Żebyś mi jutro wieczorem zdała pokój! Bo jeszcze mi się za ciebie oberwie! Tania doszła do pokoju, który przez te pięć lat stał się jej domem, rzuciła się na łóżko i wybuchnęła płaczem. Za dużo nieprzyjemności jak na jeden dzień. Po rozmowie z Szarowcewem poszła prosto do Mirosława. Tamila jak na złość miała próbę, a Tania potrzebowała natychmiastowej pociechy, chciała, żeby ktoś nazwał Szarowcewa draniem, a ją - zuszkiem. Wskoczyła do busa i pojechała na plac Lwa Tołstoja. Telefon w studiu był czasowo zablokowany z powodu niepłacenia rachunków (co zdarzało się nie pierwszy raz), ale Tania czuła, że Mirosław jest w domu. Potwierdziło to światło w oknie kuchni. Patrząc w to okno, Tania uśmiechnęła się z rozczuleniem. Pomyślała, że gdy Mirosław usłyszy ojej kłopotach, na pewno zaproponuje, by zamieszkała u niego, dopóki nie wynajmie własnego mieszkania... A może nie będzie musiała nic wynajmować? Może nadszedł czas, żeby ona i Mirosław coś postanowili? Nacisnęła przycisk dzwonka. Długo nikt nie otwierał, chociaż z mieszkania dobiegała muzyka. Jest pod prysznicem, czy co?, pomyślała Tania i znów nacisnęła dzwonek. Wreszcie drzwi się otworzyły. Na progu stanął Wozdwiżeński. Włosy miał potargane, właśnie zawiązywał szlafrok. - Tania? - Mirosław był tak zdumiony, jakby jej nie wiedział z rok. - Co się stało? - Widzisz... Nie chcą mnie wziąć na aspirantkę. Pociągnęła nosem. -1 do tego jutro mam się wynieść z akademika... Mirosław podrapał się po brodze i zrobił minę pod tytułem: „Zawsze ci mówiłem, że życie to gówno". Nadal nie cofał ręki zagradzającej wejście do mieszkania. - I co tam jeszcze? - Szarowcew poradził, żebym złożyła papiery w trzech instytutach naukowo-badawczych, może mnie do jakiegoś wezmą, ale szansę są nikłe. Ciągle redukują liczbę miejsc, a nasz uniwerek co roku wypuszcza nowych ksenoarcheologów... - Jasne. - Wozdwiżeński skinął głową i wzdrygnął się, bo na klatce schodowej hulał przeciąg. - Będziemy rozmawiać w drzwiach? - spytała Tania, która również zdążyła zmarznąć. - Może napijemy się herbaty? Wiem, że wpadłam znienacka, ale telefon masz wyłączony, a ja... - Z herbaty to nam chyba nic nie wyjdzie... Jestem trochę zajęty z jednym towarzyszem... - Wozdwiżeński zawahał się. -Omawiamy nowy almanach, „Rymowane inne światy"... - Nie będę wam przeszkadzać! - po wiedziała Tania. - Tylko trochę posiedzę i wrócę do domu... - Ja rozumiem, ale widzisz... ten towarzysz... Nie wiadomo, do czego doszedłby w tych kłamstwach, gdyby w głębi studia nie zaszumiała Niagara stareńkiej ubikacji i po minucie nie zjawiała się istota w czarnych pończochach i białym staniku. Wargi istoty pomalowane były na malinowy kolor, podobnie jak długie tipsy. Jak mumia królowej Szed, przemknęło przez głowę Tani. - Sławuunia! - zamiauczała istota, mrużąc krótkowzroczne oczy. - No ile można czekać? A co ty tu masz?... Tani nie pozostawało nic innego, jak dać Mirosławowi w twarz i wyjść. Siedziała na dachu akademika, na skrzynce pożarowej z piaskiem i paliła. Papieros, który trzymała w ręku, był trzecim papierosem w jej życiu. Niedopałki dwóch poprzednich leżały w kałuży obok jej zamszowego pantofla. Tak jest, postanowiła siłą woli nauczyć się palić, kupiła paczkę Jawy 200 i właśnie trenowała. W przerwach między treningami rozmyślała nad życiem i rozmawiała sama ze sobą. - Ale miałaś plany, ho, ho! Mirosław poprosi, żebyś z nim zamieszkała, żebyś z nim była już na zawsze! - Zakasłała, ale papierosa nie wyrzuciła. - Potrzebna mu jesteś jak dziura w moście, ty prowincjałko z Jekateriny! On ma towarzysza! Poetyckiego, wykształconego... W białym staniku! Na tym dachu Tania spędziła wiele letnich wieczorów. Stąd widać było nabrzeże rzeki Pregoli, historyczną wyspę Kneiphof, to tutaj przez ostatnie pięć lat Tania podziwiała aksamitny czar letnich nocy i czystą rozkosz samotności. Nie pojawiał się tu nikt, nawet Karlsson. Żeby tu przyjść, potrzebne było osobiste zezwolenie komendantki akademika, ale Tania miała szczęście. Kiedyś brygada robotników remontowała na dachu antenę i jeden z nich zostawił u Tani (mieszkała w pokoju tuż obok wejścia na dach) klucz dla swojego kolegi, który skoczył po piwo. Koledzy skakali po piwo przez trzy dni i Tania nie wytrzymała, zrobiła duplikat. Dzięki temu nielegalnemu kluczowi stała się jedyną władczynią tej omywanej wszystkimi bałtyckimi wiatrami przestrzeni. Właśnie tutaj czuła szczególną bliskość mokrego zwierza Kónigs-berga, któremu powierzała swoje tajemnice. - No co się dzieje, no? Tamila ma rację, trzeba go rzucić w diabły! Przecież on jest twórcą, szlag by go, potrzebuje wolności, przestrzeni... No i dlaczego Tamili wszystko się układa, Lubię też, a mnie nie?... Tania splunęła, pstryknęła zapalniczką i zapaliła czwartego papierosa. Trochę jej się kręciło w głowie, ale się nie przejmowała. - A może wrócić na Jekaterinę? Może nie ma tu dla mnie miejsca? - pytała, zwracając się do mokrego zwierza, którego obecność czuła całą skórą. - No co robić, co? Ostry wiatr bawił się jej platynowymi lokami i gwizdał w kratkach wentylacji. Tania pomyślała nagle, że jeśli podejdzie do brzegu dachu, do krawędzi tej żywej ciszy zmierzchu, będzie mogła usłyszeć odpowiedź mokrego zwierza. Zrozumiałą i wyraźną. Podejdzie, nie boi się... Weszła na betonową balustradę półmetrowej szerokości, ograniczającą dach, i zrobiła po niej kilka ostrożnych kroków. Potem ruszyła śmielej, stukając obcasami i zupełnie nie czując strachu. Prawie nie patrzyła pod nogi, balustrada była równa, wygodna. Zresztą na pewno się nie potknie, mokry zwierz Kónigsberg dopilnuje, żeby nic jej się nie stało... W ręku trzymała papierosa, od czasu do czasu zaciągała się lekko, żeby nie zgasł. Dochodząc do zachodniej krawędzi dachu, zatrzymała się, wstrząśnięta widokiem - gęsta mgła, sunąca od strony morza, pożerała miasto. Jeden po drugim znikały dachy, słupy linii elektrycznych, mosty... Tania miała wrażenie, że stoi na mostku kapitańskim starej karaweli, która tnąc nieważkie białe fale, mknie znikąd donikąd. A mokry zwierz Kónigsberg uśmiecha się z głębi tego dzikiego morza swoim poważnym, mądrym uśmiechem. Nie wiedziała, czy stała na brzegu dachu ze zgasłym papierosem w ręku pięć czy pięćdziesiąt minut. I pewnie stałaby jeszcze dłużej, gdyby za jej plecami nie rozległ się męski, starannie modulowany baryton: - Jeśli pani to zrobi, popełni pani wielki błąd. Tania odwróciła się powoli. Dwa metry od niej, obok anteny, stał łysawy mężczyzna w białym fartuchu. W dłoni ściskał rączkę białej torby z czerwonym krzyżem na boku. Uśmiechał się serdecznie, ale w jego oczach były zakłopotanie i zmęczenie. - A co powinnam zrobić? - spytała Tania z roztargnieniem. - Rozumiem, że chce pani zrobić ostatni krok. W pani wieku każdy błąd wydaje się nie do naprawienia, każde niepowodzenie staje się tragedią, każda miłość - tą ostatnią. Z biegiem lat zrozumie pani, że... - Że co? - Tania nie wiedziała, co tu się dzieje. Skąd się tu wziął ten zmęczony doktor? Co robią ci ludzie przy wejściu na schody? - Zrozumie pani, że ten krok, który chciała pani zrobić... że on... - Doktor nie mógł znaleźć właściwego słowa. - Kiedyś będzie się pani z tego śmiała. - I z czego niby mam się tak śmiać? - Tania wyjęła nowego papierosa i zapaliła. - Z tego, że nie dają mi aspirantury? Że nie mam gdzie mieszkać? Że mój ukochany zdradza mnie z każdą spódniczką? Czy to brzmi jak dobry kawał? - Tego nie powiedziałem. Miałem na myśli, że samobójstwo nie jest rozwiązaniem. - Samobójstwo? - Tania zrozumiała wreszcie i wybuchnęła śmiechem. Doktor obserwował każdy jej ruch z dziwną mieszanką trwogi i obojętności w spojrzeniu. - Proszę mi wierzyć, nie jest pani pierwszą osobą, której to mówię. - Rzeczywiście, w jego słowach było coś wyuczonego, jakby wygłaszał je po raz dziewięćdziesięciotysięczny. Jak Wozdwiżeński wyznania miłosne. - A wszyscy, którym mówił pan to wcześniej, już roztrzaskali się o asfalt? Ich mózg zmywały z chodnika roboty sprzątacze? -Tania mrugnęła do doktora. - Źle mnie pani zrozumiała, mademoiselle... - Czyli przyszedł pan tutaj, żeby mnie uratować, tak? - Osobiście nie użyłbym takich słów, ale... - No to załóżmy, że mnie pan uratował. - Tania zeskoczyła z balustrady. - Do widzenia - powiedziała doktorowi i poszła do budki, w której znajdowały się drzwi wyjściowe. Stojący pod schodami tłum nie spodziewał się takiego obrotu wydarzeń. Wszyscy byli pewni, że rozmowa słynnego terapeuty Wasilija Prigożyna z programu „Nie poddawaj się" ze zrozpaczoną Tanią dopiero się zaczęła! Że dziewczyna zacznie płakać i ciskać w twarz doktora gorzkie wyznania, wyjawi mu swoje tajemnice i wreszcie rzuci się w objęcia swojego zbawcy... A potem to wszystko, nakręcone przez kamerę (ukrytą w torbie Prigożyna), pokażą w kolejnym odcinku „Nie poddawaj się!". Tania szybko przeszła między rozstępującym się tłumem. Nikt nie powiedział ani słowa. Nawet złośliwa komendantka Klaudia milczała. W nocy Tania spakowała swoje rzeczy i przeprowadziła się do Tamili. Tamila, przyjęta do grupy Teatru Opery i Baletu, już rok temu wynajęła trzypokojowe mieszkanie w samym centrum i teraz, w odróżnieniu od Mirosława, od razu zaproponowała Tani, żeby u niej zamieszkała, i to nie na trochę, ale na zawsze. - Jeden pokój dla ciebie, drugi dla mnie i wspólny stołowy! I płacić we dwie będzie łatwiej! - A twoje życie osobiste? - spytała cicho Tania. - Na pewno będę przeszkadzać... - Do kitu z takim życiem osobistym - mruknęła Tamila. - Mam dość. Zamierzam zostać primabaleriną, może dojdę do Teatru Imperatorskiego? Bo z tym życiem osobistym to do końca życia zostanę w corps de ballet! Tania nie wiedziała, co powiedzieć. Zmiana w podejściu Tamili była dla niej nowością i, co tu kryć, zaskakującą pozytywnie. - Będziemy tu mieszkać jak dwie stare panny - powiedziała dramatycznie Tamila i obie dziewczyny się roześmiały. Nie wiadomo, czy pomogła przeprowadzka, czy może rozmowa z mokrym zwierzem przyniosła efekty, ale po tej surrealistycznej nocy sprawy Tani zaczęły się układać. Zadzwonił do niej doktor nauk ksenologicznych Baszkircew. kierownik sektora badań terenowych. - Przeczytałem pani pracę dyplomową, Tatiano Iwanowna, skonsultowałem się z Szarowcewem... No cóż, ma pani jak najlepsze rekomendacje... - Zrobił pauzę. Tania zesztywniała. Zwykle po takich lukrowanych komplementach następowała gorzka pigułka. „Ma pani jak najlepsze rekomendacje, ale niestety, nie mamy miejsc... ale mamy nadmiar własnych pracowników" ... „Ale" nie zabrzmiało. - Odpowiada nam pani, Tatiano Iwanowna - dokończył Baszkircew. - Na razie mamy wolne miejsce laborantki, lecz może za pół roku pojawi się wakat aspirantki. Dużo jeździmy, co pani myśli o ekspedycjach? - Ee... ekspedycjach? To... to moje marzenie! - W takim razie proszę się do nas zgłosić. Od poniedziałku może pani zacząć pracę. W „Łopacie" nie wszystko było idealnie. Damska część zespołu uznała, że Tania „zadziera nosa", męska - że jest niedotykalska, ale do ekspedycji na planetę Wiosenna ją jednak wzięli. A czyż nie o tym właśnie marzyła, gdy po raz pierwszy stanęła na świeżych archeologicznych wykopaliskach na kurhanach Jekateriny? ROZDZIAł 9 NIENAWIDZIĆ KŁAMSTWA I TRZYMAĆ SIĘ PRAWDY Marzec, 2622 Nowogród Złotobramny Planeta Wielki Murom, Układ Łady Umieścili nas - mnie i innych uwolnionych z niewoli potencjalnych pasażerów transportowca Kamczadał - w hotelu Trzy Niedźwiedzie. Zagubieni, jakby lekko pijani, staliśmy przed wejściem, czekając na oficera z naszymi dokumentami. Kamczdał przywiózł tu, na neutralne terytorium, konkordiańskich zaotarów, żeby mogli powrócić na łono Wielkiej Konkordii swoim transportowcem (eks-Suchumi). I tak się właśnie stało - wsiedli do Suchumi i tyle ich widzieliśmy. My również chętnie polecielibyśmy na łono naszej ojczyzny, ale podczas przeglądu Kamczadała stwierdzono świeże mikroszczeliny w zespole elementów konstrukcji pylonów. Z takimi defektami można szczęśliwie przelatać kilka lat, a można po pierwszym bardziej wyszukanym manewrze nie polecieć już nigdy i niczym. Tak więc Kamczadał znalazł się w doku, a my nudziliśmy się jak mopsy. Paliłem trzydziestego papierosa tego dnia i myślałem o tym, że hotel na pewno nazwano tak na cześć nieśmiertelnego obrazu Iwana Szyszkina. I wypuszczając siwy dymek miejscowego papierosa Tytoniowego, uśmiechałem się na myśl o spotkaniu z kolejną holograficzną kopią tego arcydzieła. Choć każdy rosyjski uczeń powinien wiedzieć, że obraz nazywa się „Poranek w lesie", w pamięci wszystkich to płótno widnieje pod nazwą Trzy Niedźwiedzie. Jednak wkrótce się okazało, że właściciele hotelu bynajmniej nie nawiązywali do Szyszkina (pewnie w ogóle nie wiedzieli, kto zacz), lecz całkiem po prostu - do trzech misiów. Zębate i lekko nadjedzone przez mole, wypchane niedźwiedzie brunatne (dwójka małych i matka) stały w holu obok panelu rejestracyjnego. Gdy wrzuciło się do specjalnej szczeliny monetę, zaczynały ryczeć i głupio machać łapami. Hotel był niedrogi i nastawiony na konkretnego klienta - dzieci. Niegdyś zatrzymywały się tu wycieczki szkolne z Ziemi, przywożone przez wychowawczynie, żeby dzieci popatrzyły, jak wygląda prawdziwa rosyjska egzotyka. Teraz wycieczki nie przylatywały, wychowawczynie nie miały głowy do egzotyki, a bilety zdrożały dwudziestokrotnie - latały tylko dwa muromskie statki pasażerskie. Wyspecjalizowany hotel świecił pustkami, ale nie można powiedzieć, że właściciele rwali sobie włosy z głowy i wyli do księżyca; hotel należał go wspólnoty miejskiej, a jak to zwykle bywa, we wspólnocie było ganc pomada. Hotel stał pusty, aż tu trafiliśmy się my i miasto postanowiło nie żałować żołnierzom komfortu. W każdym pokoju stały trzy łóżka (żeby dzieciaki miały kogo smarować w nocy pastą do zębów), łóżka były za wąskie i za krótkie. Ja, Hodemann i Pokras woleliśmy spać na podłodze, na przykrótkich pasiastych materacach. Wielki Murom mógł się wydawać obłąkaną planetą - ale do obłędu też można się przyzwyczaić. Sarafany i kokoszniki na witrynach marketów, roboty pudełka sprzedając orzeszki i grzany miód, samochody pomalowane w rosyjskie wzory kwiatowe... Nie dziwiłem się już, gdy pokojówka Praskowja nazywała czarnoskórego Higginsa czarnym murinem. Posłusznie robiłem znak krzyża na widok ikon umieszczonych w każdym pokoju (w naszym też były, kartonowe, w koszulkach ze złotej folii). Nawet zacząłem nazywać terro monetą, zasłonki na oknach - gardinami, a skrzyżowanie - rozstajem. Początkowo bałem się, że jak tak dalej pójdzie, to włożę koszulę ze stójką i zacznę mówić w starocerkiewnym, ale potem przestałem się bać. No bo czego? Zdaje się, że Hodemann miał podobne problemy. Pustka w duszy, niepewna przyszłości, same niewiadome... - Scheise, Kamerade Sasza! Czekanie to zły przypadek. Od czekanie robi się źle w głowie. Myśli latają w niebo. Niepotrzebnie wysoko, prosto do Bóg! Dlatego trzeba lądować - mówił Ludger. - Gdzie lądować? - Nie gdzie, tylko czym! - A czym proponujesz lądować? - zapytałem ostrożnie. Wariatów naoglądałem się ostatnio tylu... - Piwem! Wódką! Albo takim napojem, o! -Aaa... - To co, będziesz ze mną lądować, Sasza? - Popijając trzydziestoprocentową miksturę Szczególna, mrugnął do mnie ze swojego materaca. - Spiłbym się z takim lądowaniem - burknąłem, odwracając się do ściany. Z Hodemannem i Pokrasem nie piłem. Miałem dość dyskusji . o „powadze sytuacji", „muromskim domu wariatów" oraz egzystencjalno-strategicznych uogólnień w rodzaju: „My tu siedzimy jak te ćwoki, a nasi może Moskwę oddają...". Z innymi mieszkańcami Trzech Niedźwiedzi też nie piłem - nie miałem ochoty po raz enty opowiadać o swojej heroicznej ucieczce. I mimo to wieczorami przychodziłem do naszego pokoju numer 329 nieźle wstawiony. Codziennie rano szedłem do Tyłtynia (który polubił mnie jak syna - albo wnuka) na szachy i przy szachach piłem koniak. Pić samemu admirałowi nie pozwalała Sternik, a odmawiać admirałowi Sternik nie pozwalała mnie... Po wizycie u Tyłtynia szedłem na apel (który odbywał się bezprecedensowe późno, bo w południe) i potem na obiad. Swoją drogą karmili nas tu wspaniale: galareta, kapuśniak, omlety, flaki w białym winie, szczupaki w mleku, zapiekanki, zrazy, bitki, kisiele, kompoty, kwas... Po niekończących się kebabach to było jak sen głodzonego smakosza. A po obiedzie, gdy Trzy Niedźwiedzie pogrążały się w papierosowym dymie i rozmowach, uciekałem do karczmy Carskie Łowy. Karczma była droga, chodzili tam przeważnie muromcy z forsą i wyobrażeniami. Przy sąsiednich stolikach kupcy robili interesy, ludzie pracy świętowali swoje jubileusze i oldboje zabawiali swoje kochanki. Do Carskich Łowów chodziłem dlatego, że po pierwsze, karczma znajdowała się w odpowiedniej odległości od hotelu - nie na tyle blisko, żeby nasi tu zaglądali, i nie aż tak daleko, żebym musiał lecieć przez całe miasto. A po drugie, były tam dwuosobowe kabinki, odcięte od sali zasłonkami wyszywanymi w chabry. Siedziałem sobie w takiej kabince ze szklanką wódki z sokiem z rokitnika i kładąc nogi na stół nakryty trzeszczącą od krochmalu serwetą, patrzyłem, jak odchodzą minuty i godziny. Słuchałem „naszego disco", bardzo popularnego na Wielkim Muromie, i paliłem. Odsuwałem leciutko zasłonkę i patrzyłem, jak porusza się kelnerka Zabawa, rudowłosa, rumiana i pulchna. Potem zostawiałem kelnerce hojny napiwek i wlokłem się na wieczorny apel. A potem kolacja i spać... W takim trybie przeżyłem sześć dni, które wydały mi się długie jak sześć miesięcy. Siódmego dnia w hotelu poszły słuchy, że Kamczadał wreszcie połatali. Poczułem, że czekają nas zmiany, a przynajmniej nowiny. I nie myliłem się. Była piąta po południu. W karczmie Carskie Łowy przybywało gości, ja siedziałem w swojej kabince, jadłem orzeszki i piłem kwas. Na środku stołu stało wiaderko z lodem, w nim karafka z wódką. Obok połyskiwał samotny kryształowy kieliszek, a na talerzu jabłka smażone w cieście - najtańsza zakąska. Zasłonkę z chabrami zaciągnąłem. Wczoraj prostoduszna kelnerka Zabawa, widocznie zmęczona moimi spojrzeniami, oznajmiła, że ma męża i malutkie dziecko, więc żebym nie robił sobie względem niej żadnych nadziei. - Jakie nadzieje! - wzruszyłem ramionami. - Ja przecież czysto platonicznie! Ale przestałem ją ścigać wzrokiem. I dlatego, gdy za zasłonką rozległ się miodowy głos Zabawy: „Przepraszam, czy można?" - strapiłem się. Może chce mi powiedzieć, że nakłamała o mężu i dziecku, i całkiem moglibyśmy?... Westchnąłem. Nie miałem ochoty na żadne „moglibyśmy". - Wchodź - powiedziałem, nie odwracając głowy i nie zdejmując nóg ze stołu. A co ona, nie widziała mnie z nogami na stole, czy jak? Ale zamiast jędrnej Zabawy w kwiecistym sarafanie do kabiny weszła chuda i blada dziewczyna o dużych oczach, ubrana w długą do pięt suknię z czarnego jedwabiu. Na ciężkich warkoczach miała liliowy szal, na rękach złote bransolety. Weszła i usiadła na kanapce naprzeciw mnie, uprzednio wygładzając sukienkę pod pupą. Ale ten elegancki gest nie mógł zamaskować pragmatyzmu jej ruchów. O, jak dobrze znałem tę firmową grację! Tak samo poruszała się rotmistrz Hwowi, pielęgniarki w szpitalu i wszystkie klońskie kobiety oficerowie... Kabinkę zalał aromat róży - ulubiony zapach kobiet Wielkiej Konkordii. Pierwsza myśl, jaka pojawiła się moim zaćmionym alkoholem mózgu, była jak ostrze brzytwy - przegraliśmy wojnę i ta kobieta zabierze mnie do obozu! Zerwałem się, z moich kolan spadł na podłogę talerzyk z orzeszkami - na szczęście drewniany. Cofnąłem się, gdybym miał pistolet... - Sasza, co tobą? - zapytała dziewczyna. - Co ze mną? Ze mną nic... - Bo masz taką minę... taką minę! - Przycisnęła ręce do piersi w międzynarodowym geście rozpaczy. I wtedy wreszcie ją poznałem. Przede mną stała Rishi Ar, przyjaciółka mojej nieżyjącej narzeczonej, świadekjej śmierci. Jakie dewy przyniosły ją do Nowogrodu? - Stań na drodze słońca, Aleksandrze! Żeby przestać myśleć o ostatnich minutach na Jauzie, poświęciłem mniej więcej tyle sit, ile na naukę pilotażu myśliwca. Issa umarła szybko. Torpeda WT 500, puszczona przez naszą fregatę Narowisty, weszła w Jauzę od rufy i, nie wybuchając, przebiła się przez cały statek wzdłuż głównej osi i rozpadła na kawałki w kajucie wypoczynku pilotów. Strumień dużych odłamków przebił przegrodę i przeszedł przez kabinę nawigacyjną. Issa prawie nie cierpiała. Ale ten obraz - ona leżąca z rozrzuconymi rękami, łapczywie chwytająca ostatnie łyki powierza ustami, które razem z głową znajdują się półtora metra od tułowia - ten obraz tydzień po tygodniu doprowadzał mnie do szaleństwa. Zabroniłem sobie o tym myśleć, ale wspomnienia pojawiały się w snach. „Dlaczego mnie nie uratowałeś, Aleksandrze? - pytała Issa w moich koszmarach. - Widzisz, co zrobili ze mną twoi przyjaciele?". Ale o Rishi myślałem - o niej mogłem, ona przeżyła. Nie zastanawiałem się jednak, gdzie jest, co robi... Po pierwsze, była wrogim oficerem, a po drugie... - Nie spodziewałeś się mnie, Aleksandrze? - spytała Rishi, pożerając mnie swymi bezdennie czarnymi oczami. - Nie - mruknąłem. - Rozumiem, że trudno ci ze mną rozmawiać po tym, co się stało... - Jesteś bardzo przenikliwa. - Myślałam, że... - Rishi spuściła oczy. - Czy powinnam odejść? Kadet Akademii Aleksander Puszkin pewnie by powiedział: Tak, odejdź! Ale jeniec Sasza Puszkin, po swoim polowaniu na kurę w anomalnych strefach stepu Glagola, patrzył na świat nieco szerzej. I życiową zasadę nieboszczyka pilota Preimana „Wszystko wuj w tym najlepszym ze światów" odczul na własnej skórze. I dlatego teraz mogłem uśmiechnąć się z wysiłkiem. - Nie odchodź, Iriszka. Zostań, skoro już przyszłaś. Rishi odetchnęła z ulgą. Gdybym powiedział „odejdź", dopiero by się podle czuła - pokonać taki kawał drogi, żeby zostać odpalonym z miejsca, odejść z niczym! A propos drogi... - Słuchaj, Rishi. - Postanowiłem od razu zapytać o coś, o czym właśnie pomyślałem. - Wiem, że Wielki Murom to terytorium neutralne, ale jednak jesteśmy oficerami wrogich armii! Nie martwię się moim dowództwem, lecz jak popatrzy na nasze spotkanie twoje? Przecież nawet na przepustce oficer nie ma prawa... - Nie jestem już oficerem. -Ach, prawda... Ferwan Madarasp wspominał, że zdegradowali cię do stopnia sierżanta i przenieśli na stanowisko instruktora Aturanu... - Ferwan Madarasp?! -Znasz go? - Widziałam go kilka lat temu. To podły człowiek. Powiedziałbym nawet, bydlę jakich mało... - Zaraz, jak to - kilka lat temu? Ferwan mówił, że widział cię niedawno! Przekazywał pozdrowienia od ciebie! - Kłamstwo! - Więc nie przekazywałaś pozdrowień? - Prędzej pozbawiłabym się życia, niż przekazywała cokolwiek przez takiego człowieka jak Madarasp! - No to skąd wiedział, że zostałaś instruktorem... - Nigdy nie zgodziłabym się na takie stanowisko, Aleksandrze, tym bardziej u jegrów. Nie zapominaj, że jestem pechlewanem ze starego rodu, a nie jednym z tych parweniuszy, których rodzice pochodzili z demów! - Więc nie zdegradowali cię na podstawie nagrania czarnej skrzynki Jauzy? - Przeciwnie! Nawet proponowali mi wyższe stanowisko! Czarnej skrzynki nie znaleziono. Co nie spłonęło w atmosferze, utonęło w oceanie Felicji. Więc to tak! Rishi miała sporo szczęścia... Gdyby odsiuchali naszą rozmowę na Jauzie, pewnie by jej nie awansowali... - Czyli co, sama odeszłaś z armii? Rishi skinęła głową. - Tak po prostu odeszłaś? W czasie wojny? A Ojczyzna? - Ojczyzna jest silna jak nigdy dotychczas, moja pomoc jej niepotrzebna. Poza tym miałam poważny powód - rana, Aleksandrze. Pamiętasz, że byłam ranna? Pewnie, pamiętam... to znaczy właśnie sobie przypomniałem. - No tak, złamania... i wstrząśnienie mózgu. - Tak. I odłamek rozorał mi pierś, ledwie zakleili. - Ale teraz już wszystko w porządku? - Teraz już wszystko w porządku - powtórzyła jak echo. - Prócz tego, że prawe płuco mam sklonowane... - Hm... To znaczy, że Ferwan skłamał? - Myślę, że byłby do tego zdolny - odparła Rishi. Tak, to zdaje się w ogóle zdolny chłopak. Tylko po co kłamał? Żeby zdobyć moje zaufanie? Przygotować grunt pod werbunek? Zasłonka gabinetu odchyliła się i zobaczyłem rumianą buźkę kelnerki Zabawy. Jej oczy błyszczały nieskrywaną ciekawością. - Czegoś sobie życzycie? Popatrzyłem na Rishi. - Napiłabym się...wódki. Oho, Rishi nie traci czasu! W Czachrze nie piła nic mocniejszego od wytrawnego wina. - Doskonale, czyli poprosimy o jeszcze jeden kieliszek. - Zakąska niepotrzebna - dodała Rishi. Wypiliśmy za spotkanie, ale lżej nam się nie zrobiło. Przeciwnie, wódka tylko pogłębiła skrępowanie. No cóż, gdyby alkohol rzeczywiście usuwał wszystkie problemy w kontaktach z innym, jak obiecuje reklama z tańczącą zieloną ośmiornicą, to Wielka Rasa już dawno stałaby się Rasą Galaktycznych Alkoholików. No bo czym tak właściwie jest wojna? Energiczną próbą „wyprostowania" kontaktów z drugą stroną - choćby za cenę likwidacji tejże strony. Siedzieliśmy naprzeciwko, nie patrząc na siebie. Myślałem o tym, że znamy się tylko rok, a jakby całe życie. Wspominałem Czachrę, kadeta Puszkina, którzy przeszedł chrzest bojowy na Naotarze; i dwie dziewczyny oficerów, Issę i Rishi. Chodziliśmy do kina, na tańce, jedliśmy lody i patrzyliśmy w gwiazdy. Ja wyznałem miłość Issie, Rishi wyznała miłość mnie, a Kola Samochwalski popisywał się swoją erudycją. Ech, Kola, Kola, może ty przynajmniej żyjesz?... I czy to wszystko działo się naprawdę?... - A właśnie! - odezwała się Rishi. - Coś ci przywiozłam. - Zaczęła grzebać w swojej dużej skórzanej torbie. - Proszę! Podała mi papier oblepiony tęczowymi hologramami pieczęci. Dokument wyglądał bardzo oficjalnie i konkordiańsko, cały pokryty wijącymi się robaczkami ich pisma. - To z Komitetu do spraw Życia Osobistego. Otulony oparami alkoholu pomyślałem, że nazwa brzmi znajomo. Moja dusza ścisnęła się w przeczuciu bólu. - Komitetu?... Ale tu jest napisane po waszemu, ja nic z tego nie zrozumiem. - Och, przepraszam! Po x-przejściu zawsze tracę głowę! - zawołała z miną winowajcy. - Zaraz ci przetłumaczę. Zerwała się ze swojego miejsca, usiadła obok mnie, położyła dokument na kolanach i głosem sędziego odczytała: „Niniejszym informujemy, że podanie o zawarcie małżeństwa złożone w Komitecie przez obywatela Dyrektorii Rosyjskiej Aleksandra Riczardowicza Puszkina i obywatelkę Wielkiej Konkordii Issę Nadi Dipak Gor zostało unieważnione z powodu ubycia tej ostatniej...". No proszę, ile Issa miała imion! A ja nic nie wiedziałem... - Z powodu ubycia? - Tak jest napisane. Możliwe, że niedokładnie przetłumaczyłam, ale rozumiesz, że chodzi o śmierć. - Rozumiem, tylko słowo takie dziwne... - I podpis - ciągnęła Rishi. - Zastępca przewodniczącego Komitetu Griwasp Kurdsikh. - Dziękuję, Rishi - powiedziałem samymi wargami. - Nie ma za co. Ona chyba nie rozumiała, że każde wspomnienie o zmarłej Issie boli mnie jak cholera. A może rozumiała, tylko uważała, że sprawianie mi bólu to jej obowiązek? Przecież pechlewanów i zaotarów uczą traktować ból jak nauczyciela prowadzącego przez ciemność nieuctwa do Wiedzy - tak przynajmniej mówił nam Kirder. - To dla ciebie. - Rishi podała mi dokument. - Teraz jesteś wolny, możesz znaleźć inną dziewczynę i się z nią ożenić. - Może to dziwne, ale już na Jauzie zrozumiałem, że jestem wolny... Problem w tym, że nie mam ani dziewczyny, ani ochoty do żeniaczki. No i w ogóle... wojna! W oczach Rishi pojawiło się współczucie. Bez słowa położyła swoją delikatną bladą dłoń na mojej brudnej łapie. To był miły gest, była w nim jakby matczyna czułość... a może wcale nie matczyna? Może Rishi przyjechała tu, bo chce mnie poślubić? Przecież krzyczała wtedy na Jauzie, że mnie zmusi, bym ją pokochał... Może właśnie zaraz zacznie zmuszać? Widocznie te przemyślenia odbiły się na mojej twarzy, bo Rishi cofnęła rękę i powiedziała: - Tylko nie myśl, Aleksandrze, że chcę zbrukać pamięć Issy! Nic od ciebie nie chcę i proszę, żebyś zapomniał o tym, co mówiłam wtedy przy fontannie, w kosmoporcie i na Jauzie. - To znaczy, że już mnie nie kochasz? Trzeba za to wypić! - Chciałem ją objąć, ale odsunęła moje ramię. - Kocham cię nadal - powiedziała bez cienia uśmiechu. - No to wypijemy za to. - Sięgnąłem po karafkę. Ale Rishi nakryła swój kieliszek dłonią - tego gestu nauczył ją tysiąc lat temu Kola Samochwalski. - W takim razie wypiję sam. - Szybko nalałem sobie wódki i równie szybko wypiłem; a potem wbiłem zęby w jabłko w cieście. - Kocham cię i będę cię kochała, ale mam narzeczonego. Nazywa się Rimusz, jest pechlewanem, lekarzem. Omal się nie udławiłem. - Od dawna... masz narzeczonego? - Ponad miesiąc. Poznaliśmy się w szpitalu, do którego trafiłam po Jauzie. - Klasyka gatunku - powiedziałem z ustami pełnymi jabłka. - Tylko że w filmach bywa odwrotnie: on leży ranny, a ona go pielęgnuje. - Jesteś zazdrosny? - zapytała spokojnie Rishi. Zastanowiłem się. Odpowiedź „tak" nie byłaby szczera, ale... Ale pojawiło się jakieś ukłucie, bardzo malutkie, na samym dnie duszy. No bo przecież w myślach uważałem, że Rishi należy do mnie! - Nie odpowiedziałeś. - Czy poznanie odpowiedzi na to pytanie jest dla ciebie ważne? - zapytałem i zorientowałem się, że zaczynam mówić jak pechlewan. Jeśli nawet obóz nie przeobraził mnie duchowo, to w każdym razie nauczył klońskiej retoryki. - Tak. - A co ona zmieni? -Nic. - Nawet jeśli powiem, że kocham cię do szaleństwa, to i tak wyjdziesz za tego swojego Pigułkina? - Za kogo? Nie rozumiem... - zdumiała się Rishi. - To taki żart, nieważne. Mówię o twoim narzeczonym. - Tak, złożyliśmy już podanie do Komitetu. - W takim razie, skoro moja odpowiedź niczego nie zmieni, nie udzielę jej. - Dlaczego? Przecież ludzie zawsze chcą znać prawdę! - Ale ja nie znam prawdy! Rozumiesz, nie znam! - wykrzyczałem. Zasłonka się uchyliła i pojawiła się zaniepokojona buzia Zabawy. Kelnerka miała minę, jakby chciała powiedzieć: „Przestańcie hałasować, bo zawołam horodniczego!". - Wszystko w porządku - wykrztusiłem. - Po prostu dawno się nie widzieliśmy... Siedzieliśmy z Rishi w gabinecie i zadręczaliśmy się. Ona płakała na moim ramieniu i smarkała w chusteczkę z takiego samego czarnego jedwabiu jak sukienka. Nie pocieszałem jej i nie uspokajałem. - Jak to wszystko źle wyszło, Sasza! - E tam, od razu źle... żyjemy i w porządku. - Ale dlaczego tak źle wyszło... - mamrotała Rishi przez łzy. - Dlaczego Issa zginęła, a nie ja? Gdyby ona żyła, wszystko byłoby inaczej! Gdybym nie zamknęła się wtedy w kabinie! Zrozum, ja nie mogę się z tobą związać! Przed moimi oczami ciągle stoi Issa, jak widmo! Gdybym nie była taka głupia, ty i ona mielibyście szansę na szczęście... Albo ty i ja mielibyśmy szansę! - Gdyby w morzu rosły grzyby... - mamrotałem apatycznie. Zablokowałem sobie reakcje na imię Issy. - Gdyby Issa żyła, nie związałabym się z Rimuszem... - A co, on ci się nie podoba? - Bardzo mi się podoba. - Ożywiła się i nawet przestała płakać. - To śmiały człowiek, szlachetny i taki wykształcony. Zna na pamięć trzy tysiące linijek poezji klasycznej! - Co za pożyteczna umiejętność... -A nawet sam pisze! Zadeklamuję ci, chcesz? -1 nie czekając na odpowiedź, zaczęła deklamować, a tłumacz tłumaczył: Jak sad nocą ciemna moja dusza. Tam jest cisza, smutek, obojętność, Tylko czarne jak śmierć kwiaty przekleństwa Ołowianymi kiwają głowami. - Proszę, nie o śmierci! A zwłaszcza nie wierszem - westchnąłem. - Jak chcesz. Chyba się obraziła, ale mnie już było wszystko jedno. Znajdowałem się w silnie zmienionym stanie świadomości. Alkohol, półmrok gabinetu i ta siostrzana bliskość Rishi... A raczej kobieca bliskość, bo kobiety daaawno nie rozpieszczały mnie swoją uwagą... I te włosy Iriszki, zaplecione w dwa warkocze, o, jeden warkocz się rozplótł i włosy leżą na moim ramieniu jak czarne skrzydło... Im dłużej patrzyłem na te włosy, tym wyraźniej widziałem, że są takie same jak włosy Issy, lśniące, czarne jak węgiel, tak samo długie i tak samo jedwabiste. No tak, jakże inaczej, przecież Issa jest córką demów, czyli klonów pochodzących od pechlewanów takich jak Rishi. Wychodzi na to, że Rishi i Issa to bliskie krewne, jak kuzynki... - Źle się czujesz? - zapytała Rishi. - Bardzo źle. - Może chcesz się napić zimnej wody? - Chyba myślała, że robi mi się niedobrze i marzę tylko o tym, żeby pójść do toalety i tam objąć białego przyjaciela. - Czuję się źle w sensie metafizycznym. Rozumiesz? - Aa... ja również. I Bóg nie pomaga... Tak, jakby Ahura Mazda mnie zostawił. I nie tylko mnie... nas wszystkich. Właśnie myślałem o tym samym... I wiedziałem, że nie wolno mi o tym myśleć przynajmniej do końca wojny, nie wolno za wszelką cenę! - Muszę wracać do hotelu. Na apel już się spóźniłem, ale na capstrzyk powinienem wrócić. - Już? - Rishi posmutniała, przygryzła wargę. Może myślała, że przesiedzimy tu całą noc. - I tak pewnie zastanawiają się, gdzie jestem... Właśnie, skąd wiedziałaś, że mnie tu znajdziesz? - Światopełk Daromirowicz mi powiedział. - Tyłtyń? A skąd ty go znasz? - Światopełk Daromirowicz był honorowym przewodniczącym Centrum Dialogu Kultur w Chosrowie przez prawie ćwierć wieku! - No i co? - Moja mama była jego sekretarzem... - Boże... - Przylatywał zwykle raz w miesiącu. Każda jego wizyta była dla mnie świętem. To człowiek o złotym sercu, prawdziwy aszwant. - Boże, aszwant... A co miałem powiedzieć? „Jaki ten świat mały!", „Więc ty też miałaś mamę?" albo „Ciekawe skąd Tyłtyń wiedział, że tu jestem?". A potem długo szliśmy do Trzech Niedźwiedzi nocą przez prawie nieoświetlone miasto. Na Muromie nie przepadali za sztucznym oświetleniem, i to nie z powodu oszczędności, lecz z przyczyn światopoglądowych - uważali, że nocą powinno być ciemno, bo trzeba spać albo (w ostateczności) uprawiać miłość. Pozwoliłem sobie objąć Rishi i tak szliśmy, podobni z boku do czworonożnego dwugłowego marabuta. Na schodach przed wejściem do hotelu siedzieli nasi, dym wisiał jak mgła, a rozmowy słychać było na sąsiedniej ulicy. Dostrzegłem Merkułowa, wymachiwał butelką piwa i coś mówił, pewnie jak to będzie naparzał klonów, gdy tylko dostanie broń do ręki. Siedział tam również Hodemann - kędzierzawą głowę położył na kolanach. Wyglądał na całkowicie „wyładowanego". Ja i Rishi zatrzymaliśmy się obok witryny sklepu z galanterią, na granicy ciemności i światła. - Nie powinnam dalej iść, tak? - domyśliła się Rishi. - Mógłby mnie zobaczyć twój dowódca... - Nie chodzi o dowódcę. Widzisz... wszyscy pomyślą, że jesteś moją dziewczyną, będą mi zazdrościć, mówić: „Ale ten Puszkin szczęśliwy!". - I co w tym złego? - Nic, prócz tego, że to nieprawda. Nie jesteś moją dziewczyną i Puszkin nie jest szczęśliwy. - Masz rację. Ludzie powinni nienawidzić kłamstwa i trzymać się prawdy. Chciałem powiedzieć: Major Kirder mówił dokładnie to samo. Rishi wpiła się we mnie wzrokiem - ostrym, rozpaczliwym, boleśnie oddanym. Pod spojrzeniem tych oczu wywietrzały ze mnie resztki alkoholu. Było w tym wzroku coś niesamowitego, jakby z oczu Rishi w jakiś mistyczny sposób patrzyły na mnie wszystkie dziewczęta nieszczęśliwe w miłości. Jej wargi nie powiedziały nic - po co słowa przy tak wymownych oczach? - Ile razy już się żegnaliśmy? - powiedziałem łagodnie. - I za każdym razem okazywało się, że nie na zawsze... - Gdy skończy się wojna, przyjadę do ciebie, pozwolisz? - szepnęła. - Gdy skończy się wojna, moja droga Rishi... Nie dokończyłem - przyciągnąłem ją do siebie i pocałowałem w usta gorące jak płomień Świętego Ognia i ustępliwe jak wody Światowego Oceanu. ROZDZIAŁ 10 EKSPEDYCJA BASZKIRCEWA Styczeń 2622 r. Półwysep Alta-Kemado Planeta Wiosenna, Układ Krokus Nalot został idealnie skoordynowany z ciosami w twierdze orbitalne i naziemne radary. Floggery zmaterializowały się niespodziewanie z błękitu nieba, pozbyły bomb i pocisków, przemknęły nad wierzchołkami drzew, ścinając falą ultradźwiękową gałęzie i ciągnąc za sobą zielony wir miriad zerwanych liści. Wizytówka asów szturmowców. Niestety, nie było nikogo, kto mógłby docenić klasę pilotażu: baza wojskowa na półwyspie Alta-Kemado spłonęła w pierwszej minucie nalotu. A razem z nią spłonął obóz archeologów, zwany przez uczestników ekspedycji Wioską. Zagłada obozu odbyła się równie bez walki jak zagłada bazy, tylko jeszcze szybciej. Po ataku czarnych floggerów z bazy zostały dymiące się ruiny, z obozu - kilka zwęglonych trupów. Lekkie namioty z emblematami Rosyjskiej Akademii Nauk stanęły w ogniu i szybko spłonęły - razem z tymi, którzy w nich byli. Ziemia wibrowała na niskiej nucie, huczało oślepiające niebo, krzyczeli ogłuszeni ludzie - ci, którzy jakimś cudem przeżyli w bazie. To Tania zapamiętała bardzo dobrze, choć sama nie wydała ani jednego dźwięku. Nikita, który leżał na ziemi obok niej (gdy pojawiły się floggery, pracownik naukowy Nikita Andriejew padł na ziemię i pociągnął za sobą Tanie), powtarzał jak w malignie: „Nie wierzę, nie wierzę...". Tania nie wiedziała, w co konkretnie on nie wierzył. W to, że nalot oznacza wojnę? Czy w to, że wszystko się dzieje naprawdę? Z ciężkim hukiem floggery zniknęły wysoko w górze, ale Tania i Nikita długo jeszcze nie odważyli się wstać. Wpatrywali się w dymiącą się stertę plażowych leżaków nad samą wodą, w czarną chmurę kłębiącą się na miejscu bazy wojskowej, w spokojną, połyskującą w słońcu powierzchnię oceanu. A gdy w końcu wstali, okazało się, że cali są pokryci szarym pyłem. Pył chrzęścił w zębach, szczypał w oczy. - Jak myślisz, kto to był? - spytała Tania, wyciągając z kieszeni dżinsowych, własnoręcznie zrobionych szortów paczkę papierosów Trojka. - Czorugowie - mamrotał Nikita. - Czorugowie, Czorugowie... Tania obrzuciła go uważnym spojrzeniem. Oczy Nikity, zawsze ironiczne, drwiące, teraz płonęły pierwotnym, paleolitycznym przerażeniem. Gdy zgasiła drugiego papierosa o spękany kamień, odwróciła się do Nikity zastygłego w pozie Buddy i spytała: - No co, idziemy? - Dokąd? - Nikita wytrzeszczył na nią swoje niebieskie, dziecięce oczy. - Zobaczymy, czy ktoś z naszych... nie potrzebuje pomocy - dokończyła. - Wariatka! - zawołał histerycznie Nikita. - Tamci zaraz znowu przylecą i będzie po nas! Spalimy się jak oni, jak wszyscy, a ja wcale nie chcę... - Przestań, Nika - powiedziała Tania niemal ze złością. - Jak się boisz, to zostań. Wyprostowała się, otrzepała ubranie i zaczęła iść łagodnym zboczem góry Juanita w kierunku Wioski. Po chwili wahania jej towarzysz powlókł się za nią. A wszystko zaczęło się tak wspaniale! Statek szczęśliwy opuścił prom Black Velvet i wylądował na pasie startowym w pobliżu bazy wojskowej Alta-Kemado, należącej do Dyrektorii Południowoamerykańskiej. Gdy uczestnicy ekspedycji pod kierownictwem geniusza archeologii Baszkircewa wyszli po trapie w objęcia gorącego subtropikalnego słońca, nie tylko Tani, ale nawet cynicznemu Dimie Steinholtzowi wydawało się, że są w raju. - Oto nagroda za nasze dobre uczynki! - powiedział kierownik działu technicznego, Klin Katenin, ściągając kanarkowożółty T-shirt. - Można się tu kąpać? - zapytała Zanna Skriabina, zerkając w stronę wody. - Dobrze byłoby wypróbować nowy kostium! - Więc tak wyglądasz, legendarny Sef-Se! - zawołał Kazimir Lach, spoglądając na leżące w nizinie miasto starożytnych oiunczów. Właśnie tam mieli prowadzić wykopaliska. - Jak tu ładnie! - westchnęła profesor Arina Lewina-Archi-pienko. - Uhm! - przyznał rosyjski Japończyk Todo Aoi i włączył swoją kamerę. A Tania, która po raz pierwszy znalazła się w „prawdziwym" Pozaziemiu, nie powiedziała nic, ponieważ z zachwytu odebrało jej mowę. Najbardziej fantastyczne było to, że za pobyt w tym cudownym miejscu płacili im pensję, w dodatku podwójną! - Normalka, zwykły dodatek za warunki szkodliwe - wyjaśnił Tani wszystkowiedzący Nikita Andriejew, który wziął na siebie obowiązki Wergiliusza i wprowadzał młodą laborantkę w tajemnice archeologii. On miał już na swoim koncie osiem takich ekspedycji. - I na czym polega ta szkodliwość? - zapytała Tania, patrząc na wakacyjny krajobraz. - Po pierwsze, obca biosfera. Po drugie, g niższe od ziemskiego, po trzecie, niespecyficzne domieszki w atmosferze, po czwarte, podwyższony ultrafiolet, a po piąte i szóste - inne nieprzewidziane zagrożenia. Tania skinęła głową z roztargnieniem. Co mogło stanowić zagrożenia dla ludzi na planecie, której flora i fauna razem wzięte liczą żałosne dziewięćset gatunków? To, że zagrożenie mogą stanowić floggery z innymi ludźmi, nikomu nie przyszło o głowy. Kandydat nauk ksenologicznych Kazimir Lach miał absolutną rację. Sef-Se, miasto starożytnych ołunczów, znal każdy uczeń, który miał z historii więcej niż naciąganą troję. Zdjęcia żółtych budowli w kształcie pozbawionych otworów wejściowych kopuł zdobiły szkolne korytarze i okładki czasopism. A obraz największej kultowej budowli - Centralnego Dziurawego Cyrku - był nawet emblematem programu popularnonaukowego „Ja i Wszechświat". Emblemat powstał na podstawie obrazu ksenoklasy-fikatora Eridana - wielka budowla podziurawiona licznymi otworami, przez które przebijają się rubinowe promienie wschodzącego nad Wiosenną słońca, a to wszystko na tle spokojnego morza. Sami ołuncze budzili powszechną sympatię, niemal tak jak dinozaury. I chociaż zupełnie dinozaurów nie przypominali, to jednak coś ich łączyło -jedni i drudzy wymarli, nie nadążając za zmianami środowiska. Naziemne i podwodne wykopaliska prowadzone na początku XXVII wieku zaczęły sugerować, że jednak losy dinozaurów i ołunczów różnią się pewnymi tragicznymi szczegółami. Początkowo zniknięcie ołunczów z powierzchni Wiosennej tłumaczono szeregiem kosmicznych i tektonicznych katastrof, jednak w latach 2601-2604 znaleziono na planecie piętnaście gigantycznych cmentarzysk. W iłach słodkich zbiorników wodnych, - w ciemności jaskiń, spoczywały sprasowane szczątki, z których udało się zrekonstruować wygląd tych dziwnych ziemnowodnych istot. Stwory, kręgowce, przypominały wielometrowe dżdżownice lub, jak kto woli, węgorze grubości pnia, wyposażone w ogromne paszcze. Wokół paszczy znajdowało się kilka zwinnych nibynóżek, tworzących jakby kwiat. Kształt tułowia, rozszerzającego się nietypowo od ogona do paszczy, sprawił, że stwory nazwano Tuba ierichonae vesnavinsis, czyli trąba jerychońska z Wiosennej. Pierwszą ciekawą rzeczą było to, że cmentarzyska zębatych potworów pojawiły się mniej więcej w tej epoce, na którą przypadło wymarcie ołunczów. Drugą - na Wiosennej nie odnaleziono ewolucyjnych protoplastów trąb. Ponadto w sztuce ołunczów wizerunki trąb jerychońskich nie pojawiły się ani razu. Mimo braku kilku fragmentów mozaiki ksenoarcheologom udało się stworzyć obraz zagłady ołunczów. Wyglądało to mniej więcej tak: żyli sobie ołuncze cicho i spokojnie, nikomu nie przeszkadzali, aż tu nagle znienacka zjawiają się trąby jerychońskie i zaskoczeni aborygeni zostają zjedzeni w ciągu jakichś dwóch pokoleń. Potwory przez pewien czas degustują inne dostępne na Wiosennej gatunki, a potem giną, roztrzaskując się po upadku z wierzchołka piramidy żywieniowej. Nigdy przedtem ksenoarcheologia nie spotkała się z czymś podobnym. Przyjmowano za pewnik, że istoty rozumne, zdolne tworzyć broń i narzędzia pracy, budować domy i świątynie, zdołają się obronić przed drapieżnikami. A tu coś takiego! Pożarta cywilizacja ołunczów obalała ksenologiczny paradygmat! A ponieważ nikt nie lubi obalonych paradygmatów, za oficjalną wersję zagłady ołunczów uznano ksenowizytę (ksenowizyta to bardzo ciężka artyleria myśli naukowej). Przylecieli kosmici, zostawili na planecie swoje wirusy, wśród ołunczów wybuchła pandemia i koniec, cześć pieśni, a zębate monstra nie mają tu nic do rzeczy. Jednym słowem ołunczów potraktowano jak dinozaury - że niby wymarli sami z siebie. Choć trzeba przyznać, że aborygeni Wiosennej byli dużo sympatyczniejsi od dinozaurów. Przypominali lwy morskie. No i byli rozumni, bo budowali miasta. Byli także religijni - ksenohistorycy udowodnili istnienie kultury z elementami animizacji i polidemonizmu. Ołuncze oddawali cześć miejscowemu Malachitowemu Księżycowi, naturze i swemu protoplascie, przez niektórych badaczy utożsamianemu z Malachitowym Księżycem. Właśnie temu satelicie Wiosennej poświęcona była świątynia ołunczów - Centralny Dziurawy Cyrk. Pozostałe świątynie miały taki sam kształt i również poświęcone były księżycowi, ale nie wyglądały już tak imponująco -przypominały stertę porośniętych wodorostami głazów (niemal wszystkie świątynie i miasta ołunczów znajdowały się pod wodą). Centralny Dziurawy Cyrk i miasto Sef-Se miały szczęście - w efekcie tektonicznych obsunięć podniosły się razem z szelfem i znalazły w strefie przypływu pasa brzegowego. Dzięki temu znaczną część kompleksu architektonicznego można było (w czasie odpływu) badać bez akwalungów i skafów A Sef-Se miało szczęście również dlatego, że obok niego wyrosła baza wojskowa Alta- Kemado i znudzeni pracownicy bazy (dziewięćdziesiąt sześć osób) posyłali materiały filmowe dotyczące starożytnej stolicy ołunczów. A Dyrektoria Południowoamerykańska, do której formalnie należała ta planeta, uznawała cywilizację ołunczów za ciekawostkę turystyczną i nie żałowała sił na jej popularyzację. Tania, jak każdy ksenoarcheolog, sporo wiedziała o Sef-Se. Czytała nawet powieść „Dzieci żółtego oceanu" autorstwa Argentyńczyka o staroegipskim nazwisku Ra. W pierwszej scenie powieści (naszpikowanej metaforami i wi-zualizowanymi wierszami w kształcie figur geometrycznych - tak zdaniem pisarza najprawdopodobniej wyglądała poezja ołunczów) lwy morskie razem z główną bohaterką, samicą I-i, przedzierają się przez morskie dżungle zasiedlone przez stosunkowo niegroźne trylobity i zmierzają do Centralnego Cyrku. Dorośli i młodzi ołuncze, samce i samice, zajmowali swoje miejsca w świątyni zgodnie ze społeczną hierarchią - grubsi wchodzili do szerszych dziur, zgrab-niejsi do węższych - tak że w końcu wszyscy wyznawcy zanurzeni byli w świątynię do pasa, a ich zady wystawały na zewnątrz. Gdy wreszcie wszystkie dziury były zajęte, sympatyczne mordki lwów morskich stawały się skupione, oczy paciorki poważniały, zebrani składali płetwy razem i patrzyli w dół, tam gdzie stał ołtarz pokryty starannie dopasowanymi mikowymi płytkami. I wtedy na niebie pojawiał się Malachitowy Księżyc w pełni. Jego promienie przenikały oceaniczne wody do dna i ołtarz mienił się błękitnymi, lazurowymi i ognistymi iskrami. Czy nastoletnia Tania zaczytująca się w „Dzieciach żółtego oceanu" mogłaby przypuszczać, że znajdzie się obok tej świątyni? Obok tej samej świątyni, w której samiczka I-i usłyszała, że narodowi ołunczów grozi straszne niebezpieczeństwo - atak żerców (tak zdaniem pisarza aborygeni nazywali trąby)? Że ujrzy ten sam ołtarz, przy którym I-i przysięgała wypłynąć na dalekie wody w poszukiwaniu Śpiewającej Muszli mającej pomóc ołunczom w bitwie z potworami? Ale mimo całej swojej atrakcyjności Wiosenna nie cieszyła się popularnością firm turystycznych - niewielu było chętnych, żeby lecieć taki kawał tylko po to, by na własne oczy zobaczyć kamienie, które już steki razy widział na kanale „Dookoła wszechświata". Badania też szły tutaj słabo - no bo czego można szukać w obiekcie przeszukanym do najmniejszej szczeliny? A jednak Baszkircew był innego zdania i popierali go dwaj towarzysze z Globalnej Agencji Bezpieczeństwa, Iwan Goriainow i Siemion Szulga. Właśnie GĄB kierownictwo Instytutu zleciło zorganizowanie ekspedycji na Wiosenną, pomogło w sfinansowaniu i zdobyło od odpowiedniego komitetu Narodów Zjednoczonych zgodę na tymczasowy demontaż ołtarza w Cyrku. - GAB nie wyrzuca pieniędzy w błoto... - szeptał tajemniczo Nikita Andriejew Obawy Tani, że nie będzie miała nic do roboty, okazały się płonne. Przez dwanaście dni cała grupa tyrała jak dzika, w warunkach zbliżonych do bojowych. Wszystkie obiekty mieściły się albo na brzegu albo najdalej czterdzieści metrów od niego. Chlapanie się w zimnej morskiej wodzie, w dodatku w kombinezonie osłonowym, nie było rzeczą przyjemną. Szorstki materiał kombinezonu drażnił skórę Tani, gwałtowna zmiana temperatury - upał na brzegu i ziąb w wodzie - powodował katar, a od niższej niż ziemska grawitacji strasznie bolała głowa. Tania musiała brać tabletki od bólu głowy, one z kolei powodowały rozstrój żołądka, na który również trzeba było brać tabletki. I podobnie jak niegdyś na Jekaterinie Tania pełniła rolę dziewczyny na posyłki. Biegała do Wioski po papierosy i kawę, ładowała akumulatory, krzątała się przy aparaturze rejestrującej i dokumentacji, służyła za chodzącą podstawkę do ważnego sprzętu, a także wysłuchiwała różnych wypowiedzi na temat i nie tylko. Niektórzy członkowie ekspedycji traktowali ją jak mentalny papier ścierny do szlifowania swoich hipotez, których w czasie demontażu ołtarza pojawiało się całe mnóstwo. - ...Demontowano go już, i to co najmniej dwukrotnie - mamrotał Steinholtz. - Jestem pewien, że pod komorą, pod fałszywą kryptą, o której mówił Goriainow, jest jeszcze jedna komora, prawdziwa krypta i właśnie ona daje nadzieję na znaleziska... - Skąd ten wniosek? - pytała Tania. - ...Zresztą obie krypty mogą być puste, to się zdarza... Steinholtz nie słuchał Tani, ale się nie obrażała. No bo niby kim ona jest, żeby miał słuchać? Ale niech no tylko się obroni! Przecież jeśli coś znajdą, materiału wystarczy dla wszystkich! „Bierzemy kilka świeżych artefaktów z Wiosennej, dodajemy coś od sirchów... sirchowie jeszcze nie wymarli, daj im Boże zdrowie, więc coś starego z zeszłego tysiąclecia, no i oczywiście wzorcowy Landiss. Z takim materiałem można odwalić kawał pracy doktorskiej! Na przykład o komparatystyce kultury ras z innych planet...". Doktoranckie marzenia Tani rozwiał Nikita. - Zapamiętaj, bez względu na to, co tu znajdziemy, nie wpłynie to w żaden sposób na naszą karierę naukową. Wierz mi, to, co leży pod ołtarzem, towarzysze Goriainow i Szulga zapakują do kontenerów z plombami i zamkną w ładowni Szczęśliwego. Nigdy nie zobaczymy tych artefaktów ani nawet nie przeczytamy o nich w Wieściach Archeologicznych. - Dlaczego? A jeśli będę bardzo, bardzo chciała dowiedzieć się, co znaleźliśmy? - Wtedy złóż podanie o przeniesienie do GAB, do działu ksenotechnologii. Ale to ci i tak nic nie da, do Agencji trafiają tylko ludzie wybrani przez Agencję. - A skąd wiesz, że tak właśnie będzie? - Po prostu wiem. Przylecieliśmy tutaj, żeby badać obiekt technologiczny. - Jak to? Skąd u nisko rozwiniętej cywilizacji ołunczów obiekty technologiczne?! - Ołuncze nie mają z tym nic wspólnego. Z tego, co widziałem przy podejściach do pierwszej krypty, wynika, że pod ołtarzem jest arsenał. Tania nieraz słyszała o arsenałach. Tym terminem w zasadzie określa się każde miejsce przechowywania przedmiotów związanych z wojną i zabójstwem - nieważne, czy będzie to stos mieczy obsydianowych, czy landisski skład nasion do żywych katapult. A jednak gdy znajdowano miecze czy pojazdy kołowe z silnikiem parowym, ksenoarcheolodzy nazywali te miejsca zbrojowniami lub warsztatami; a jeśli mówili „arsenał", to znaczy, że sprawa była poważna. Arsenałami nazywano miejsca, gdzie znajdowano artefakty wytworzone przez nieznane istoty, których rozwój był zbliżony do rozwoju do Wielkiej Rasy - albo wyższy. Owe artefakty słusznie taktowano jako źródła licznych zagrożeń; jeśli o zbrojowniach można było poczytać sobie w prasie, to arsenały były ściśle tajne. I nie ma w tym nic dziwnego - jeśli weźmie się pod uwagę, że wybuch, jaki nastąpił przy próbie zbadania zawartości Żelaznego Kufra (znalezionego przez naukowców Dyrektorii Nipponu na planecie Eszju), pochłonął dziewięćset ofiar, a epidemia stalowej ospy, jaka wybuchła po otwarciu arsenału na planecie Teodora, sprawiła, że planeta przestała nadawać się do kolonizacji. Rajski i urlopowy krajobraz planet skłaniał do wypoczynku, ale członkowie ekspedycji nie mieli kiedy odpocząć. Gdy kończył się dziesięciogodzinny dzień pracy i wszyscy padali ze zmęczenia, w gości przychodzili wojskowi z bazy Alta-Kemado. Ci rozmowni, szczerzy, weseli ludzie w pistacjowych mundurach i kapeluszach z szerokim rondem przynosili ze sobą owoce, wino, żarty i energetyczną muzykę. Rytmy, które wypełniały wioskę, i umarlaka poderwałyby do tańca. Nawet sześćdziesięciopięcioletnia profesor Lewina-Archipienko tańczyła sambę, co dopiero mówić o Żannie Skriabinej czy Oli Bielej. Tania nie tańczyła - z wrodzonej nieśmiałości. Za to chętnie oklaskiwała swobodniejszych towarzyszy i piła pierwsze w swoim życiu litry sangrii. W czasie tych wieczorów Nikita Andriejew zwykle siedział obok Tani. Poprawiał jej koc, w który się zawijała, dolewał wina, przypalał papierosa i generalnie zachowywał się jak kawaler, choć nie pozwalał sobie na żadne frywolności, co Tanie raczej cieszyło. Niemniej już czwartego dnia ekspedycyjna społeczność uznała Tanie i Nikitę za parę, choć każdej nocy, gdy rozchodzili do swoich namiotów, żegnali się jedynie uściskiem dłoni. Rankiem jedenastego dnia otworzono drugą komorę, znajdującą się siedem metrów pod poziomem podłogi, i Baszkircew w słowach lakonicznych acz przekonujących, poprosił wszystkich prócz Katenina, Goriainowa i Szulgi, żeby wrócili do Wioski i zajęli się sobą. Wszyscy popatrzyli na siebie znacząco. Nikita trącił Tanie w bok - a nie mówiłem? Kazimir Lach z udawaną obojętnością wyciągnął z wody aparat przypominający żelazny dmuchawiec na stalowej łodydze i rozchlapując wodę, zdecydowanym krokiem poszedł w stronę brzegu, trzymając swój „dmuchawiec" jak chorągiew. Za nim ruszyli pozostali. Nadszedł czas obiadu. Rozanielony Todo Aoi w wysokiej białej czapce kucharskiej przyniósł do stołu półmisek z duszoną kapustą, przed każdym archeologiem postawił salaterkę z sałatką grecką i z iście samurajskim spokojem zaczął nalewać na talerze zawiesistą zupę z pulpecikami. Nad stołem unosił się aromat goździków i koperku, zupa złociła się w promieniach zachodzącego słońca, lecz archeolodzy nie zwracali na to wszystko uwagi. Z ponurymi minami podnosili łyżki do ust i apatycznie jedli. - Co się dziać, powiedzcie, proszę? Dlaczego nie jeść z apetytem? Włożyłem do pokarmu za dużą sól? - dopytywał się zmartwiony Todo. - Nie, z solą wszystko w porządku - odparła Arina Anatoliewna. -A gdzie pozostali? - nie ustępował Todo. - Powiedzieli, że zjedzą później. - Hm... - Todo się zasępił. - A po co? - Kończą badania - wyjaśnił Nikita. - Badania bardzo ważny rzecz, ale gdy w żołądku dużo smaczne jedzenie, w głowie robi się dużo myśli! - Nie są głodni - powiedziała Arina Anatoliewna i popatrzyła na Todo znacząco. Todo od razu wycofał się do kuchenki. Podobnie jak dla Tani, dla siedemnastoletniego Todo, urodzonego w rodzinie rosyjskich Japończyków w Sachalinie, była to pierwsza ekspedycja, tylko że jemu nikt nie tłumaczył, co się dzieje w świecie ksenologii terenowej. Obiad przebiegł w absolutnym milczeniu, wszyscy byli spięci i zdenerwowani. Co się tam dzieje, w tej drugiej komorze? Czy nikomu nic się nie stało? Wieczorem Baszkircew i Katenin wrócili do obozu cali i zdrowi, choć mokrzy i wyczerpani. Szli, ciągnąc za sobą kombinezony i o coś się spierając. Wydawało się, że w ciągu tych godzin Baszkircew postarzał się o kilka lat. Pół godziny później w okolicach Wioski zmaterializowali się Goriainow i Szulga, za którymi podążały dwie (biała i niebieska) samobieżne walizki. Jak twierdził Nikita, ich konstrukcja sprawiała, że zawartość mogła ocaleć nawet w epicentrum wybuchu jądrowego. Na widok zwierzchnictwa pilot planetolotu Aleks Narzojew, milczący dryblas, odstawił na bok plastikowy kubeczek z kawą i zerwał się, dając do zrozumienia, że jest gotów spełnić wszelkie polecenia szefostwa. Goriainow skinął na niego głową i za chwilę we trzech z Szulga poszli w stronę góry Juanita, u podnóża której w starej, zarośniętej z wierzchu kaponierze stał planetolot Szczęśliwy. Członkowie ekspedycji patrzyli na oddalającą się trójkę z zawiścią, a gdy Szulga, Narzojew i Goriainow zniknęli im z oczu, dali wyraz swemu entuzjazmowi i niepohamowanej radości. Było jasne, że zagadkowy cel został osiągnięty! I każdy, nawet kucharz Todo, miał tu swój wkład. Wiedzieli też, że mają przed sobą dwa dni wypoczynku - a potem wracają do domu! - Dzisiaj na pewno będzie impreza - powiedział Nikita, zacierając ręce. - Przecież jeszcze nie skończyliśmy! - zaprotestowała Tania. - Steinholtz mówił, że trzeba zrobić pomiary i zdjęcia ruin Terakotowego Kolumbarium... - Wielkie rzeczy, pół godziny roboty! - I jeszcze prace badawcze na mierzei Dinna! - Tam pojadą Katenin, Kiprianow i Arina Anatoliewna... To ich profil. - No to co my będziemy robić? - Cieszyć się z pięknej pogody! Pić wino i tańczyć! - Nikita mrugnął do Tani. - A komu się nie podoba mój program życiowy imienia Epikura - ciągnął - ten zaraz siądzie do pisania artykułu o rekonstrukcji miasta Sef-Se metodą kulturalno-funkcjonalnej ekstrapolacji! Ale Tania nawet się nie uśmiechnęła - dręczyła ją ciekawość, tak bardzo chciała się dowiedzieć, co jest w tych walizkach! - A jeśli ich zapytam, no, na przykład Katenina - nie mogła się uspokoić - co tam było? Mam prawo wiedzieć, co znaleźliśmy! Nikita spoważniał. - Wiesz, Tańka... Po przyjacielsku radzę ci o nic nie pytać. Z tajemnicami państwowymi lepiej uważać... - Ale to ważne! Może to pytanie będzie mnie dręczyło przez resztę życia! - Daj spokój, też masz problemy! No co tam mogło być? Straszliwie radioaktywna szczotka do kosmicznej ubikacji? Spray zabijający kosmiczne komary wielkości albatrosa i przy okazji całą ziemską faunę w promieniu dziesięciu kilometrów? To przecież tylko śmieci! Niebezpieczne, technologiczne śmieci, produkt uboczny cywilizacji, o której nic nie wiemy! Lepiej o tym zapomnij. - Tatiano Iwanowna, proszę tu podpisać. - Obok Nikity i Tani pijących herbatę pod rozłożystym drzewem pojawił się Kazimir Lach. W ręku trzymał tablet, na którym błękitniał oficjalny dokument (gdyby to był artykuł naukowy, tło byłoby zielone, w przypadku prozy - bladożółte). - Co to jest? - Podpisz - szepnął Nikita. - Później ci wyjaśnię. Ale Tania chciała się dowiedzieć teraz. Przebiegła wzrokiem tekst. „Ja, niżej podpisana... zachować tajemnicę... nie rozpowszechniać informacji o charakterze wykopalisk... jestem świadoma, że złamanie... pociągnie za sobą odpowiedzialność karną i administracyjną... prawodawstwem DR...". - Odpowiedzialność? Karną? - wykrztusiła. - Tak jest, Tatiano Iwanowna. - Lach skinął głową szalenie oficjalnie. Zwykle zwracał się do niej „Taniusza"! - A jeśli przypadkiem wygadam się przyjaciółce, że byliśmy tu i coś znaleźliśmy? - Stanie pani przed sądem, Tatiano Iwanowna. Czy podczas składania dokumentów do naszego sektora nie uprzedzono pani, że takie sytuacje mogą się zdarzyć? - Owszem... chyba... Ale nie myślałam, że zdarzą się... tak prędko. Oczywiście maznęła po ekranie swoim, jak mówiła Tamila, dziecięcym podpisem. Co innego jej pozostawało? A potem były dwa wolne dni, które spędziła beztrosko. Ona i Nikita chodzili na spacery, wrzucali kamyczki do wody i odwiedzali znajomych w bazie Alta-Kemado, którzy okazywali legendarną latynoską gościnność, przyjmując oboje czym chata bogata. W czasie spacerów Tania i Nikita prowadzili długie rozmowy. Szli brzegiem w zapadającym zmierzchu i Nikita opowiadał Tani o swoim życiu, starannie akcentując motywy nieszczęśliwej miłości i samotności. Pierwszego dnia opowiadał o najmłodszych klasach szkoły i Pierwszej Miłości, a drugiego dnia przełączył się na młodość (w wieku trzydziestu jeden lat Nikita czuł się doświadczonym mężczyzną), i Tania musiała wysłuchać historii jego Największej Miłości ze wszystkimi szczegółami. - Wtedy zrozumiałem, że ją i tego mężczyznę łączy coś więcej niż przyjaźń! - mówił ze wzburzeniem. - Twierdziła, że to tylko przyjaciel, a tak naprawdę z nim spała! Tak jest, spala! Jak ona na niego patrzyła - o, na przyjaciół się tak nie patrzy! Chodziła na wszystkie jego koncerty, klaskała jak szalona, kwiaty mu zanosiła! Po tym zdarzeniu na koncercie dałem jej w twarz i wyszedłem, nie czekając na drugą część. Nie zobaczyliśmy się nigdy więcej. - Co? Z powodu jednego spojrzenia uderzyłeś ją i wyszedłeś? - Żebyś ty widziała to spojrzenie! Spojrzenie pożądliwej suki! - I nawet nie próbowałeś się dowiedzieć, czy rzeczywiście coś między nimi było? - Tatiano! Wystarczyło mi, że pojawiło się we mnie takie podejrzenie! - No wiesz?! Wszyscy czytaliśmy w szkole „Otella" i wiemy, ile warte są niektóre podejrzenia! - Co tu ma do rzeczy „Otello"? „Otello" to wymysł, a to jest życie! - Są wymysły, które więcej mówią o życiu niż samo życie - odparła Tania. Po tej opowieści zaczęła traktować Nikitę z większą rezerwą - z psychologii wiedziała, że najwięksi zazdrośnicy są jednocześnie najbardziej niewierni i na osobę, o którą są zazdrośni (jak Nikita o swoją Alonę), przenoszą własne myśli i pragnienia. Poza tym Tania czuła, że jeśli się kogoś naprawdę kocha, to nie odchodzi się ot tak, z powodu jednego podejrzenia. Szła pasem przyboju, omijając wyrzucone przez fale wodorosty, i myślała, że to straszne być kimś takim jak Nikita i nie rozumieć, jak jesteś ubogi. A przecież ta Alona na pewno przepłakała po tym koncercie całą noc, jak Tamila po tym przypadku z Władimirem Władimirowiczem... Tego samego wieczoru Tania w myślach skreśliła Nikitę z listy mężczyzn, z którymi „potencjalnie mogłoby coś być" -jak mawiała Tamila. Za to Nikita po swoich wyznaniach zaczął się traktować Tanie ze szczególną czułością. Nigdy nie pytał Tani ojej przeszłość, a jeśli już pytał, to potem słuchał nieuważnie. Zresztą opowieści Tani nie obfitowały w przygody i dramaty; nie przywykła otwierać się przed człowiekiem w drugim tygodniu znajomości. A jednak tej nocy, gdy wracali do Wioski z bazy wojskowej, wspomniała o pewnej ważnej dla siebie sprawie. - Widzisz, Nika - mówiła, biorąc go pod rękę, żeby się nie potknąć w ciemności na wyboistej ścieżce - wydaje mi się, że w moim życiu czegoś brakuje. - To jasne - odezwał się Nikita. - Tobie, podobnie jak mnie, brakuje miłości. Życie bez miłości jest jak bułka bez rodzynków. - Nie to miałam na myśli... To znaczy, miłości też mi brakuje, ale nie tak mocno jak czegoś innego. - Moim zdaniem masz jeszcze czas na myślenie o dziecku. - Nie, nie w tym rzecz, poza tym ja nie bardzo lubię dzieci; to pewnie przyjdzie z czasem... Widzisz, wydaje mi się, że w życiu każdego człowieka powinien być cel, że człowiek powinien pragnąć czegoś ważnego, magicznego, nierealnego. A ja nie mam takiego celu i to bardzo niedobrze. - Jej głos drgnął. Resztę drogi do śpiącego obozu spędzili w milczeniu. Nie żeby Nikita nie miał nic do powiedzenia na temat ważnych celów, po prostu intensywnie się zastanawiał, czy zaproponować Tani nocną eskapadę na brzeg jeszcze dzisiaj, czy lepiej poczekać do jutra. Bał się dziewczynę wystraszyć. Następnego dnia jednak się zdecydował i odważnie zaproponował Tani, żeby spędzili tę noc na brzegu w śpiworach. - To takie romantyczne! Pomyśl sama - śpisz, a pod twoimi nogami szumią fale! - Popatrzył czujnie na Tanie. Na wypadek gdyby zaczęła bąkać coś w rodzaju: „No dobrze, ale co powiedzą inni...", miał już przygotowaną odpowiedź: „Przecież w końcu jesteśmy dorośli!". Jednak Tania nie wspomniała o opinii publicznej i zawołała radośnie: - Świetna myśl! Na Jekaterinie uwielbiałam spać w ogrodzie! Tylko... tylko że będzie twardo... - No co ty, jak stara babcia, no naprawdę! Co za różnica! - zawołał Nikita, usiłując ukryć swoją radość, nie pokazać, co sobie po tej nocy obiecuje. Ale jego nadzieje się nie spełniły. Patrzyli na obce gwiazdy, pili zwykły cabernet z litrowego plastikowego kartonu i plotkowali na temat wspólnych znajomych. A potem Tania zaczęła rozczesywać swoje długie włosy, które przy świetle Malachitowego Księżyca wydawały się nie platynowe jak za dnia, lecz odlane z brązu. Czy była to wina księżyca, który czynił twarz Tani taką inną i przyzywającą, czy może wino, które rozgrzało krew, w każdym razie Nikita coraz częściej obrzucał Tanie ciężkim magnetycznym spojrzeniem. Ale pieszcząc wzrokiem długie nogi Tani, wyciągnięte w stronę morza, biegnąc spojrzeniem w górę po jej brzuchu aż na kuszące wzgórki piersi, przez cały czas myślał, że jeśli Tania nie zrobi pierwszego kroku, jeśli nie przejawi inicjatywy, on nie ośmieli się nawet dotknąć jej stóp, a co dopiero mówić o całowaniu ust. Tania, siedząca na brzegu, owiewana chłodnym pozbawionym zapachu wiatrem planety Wiosenna, sprawiała wrażenie otulonej nieprzeniknionym kokonem, osłoną, której nie da się pokonać prostymi chwytami nieudolnego lowelasa. Zamilkli. Omówili już wyprawę na mierzeję Dinna, a nowe tematy nie były przewidziane... Nikita wstrzymał oddech... Teraz... Tania westchnęła głęboko, przeciągnęła się, popatrzyła na niego swoim nieobecnym wzrokiem i powiedziała: - Wiesz co, Nika, chyba pójdziemy spać, oczy mi się kleją. -1 z tymi słowami weszła do swojego śpiwora i zasunęła suwak. - A ja się trochę przejdę - odparł Nikita ze sztucznym ożywieniem. Gdy wrócił, suwak w śpiworze Tani był odsunięty, widocznie dziewczynie zrobiło się za ciepło. Brzeg kraciastej koszuli odchylił się, w świetle księżyca mistycznie połyskiwał złoty krzyżyk, ukazało się czarne ramiączko stanika. Pierś Tani unosiła się powoli. Nikita przykucnął, pochylił się i dotknął ustami suchych warg dziewczyny. Pachniały mlekiem i eukaliptusową gumą do żucia. Nikita pocałował ją jeszcze raz, bardziej namiętnie. Ale Tania nie odpowiedziała mu pocałunkiem, nie otuliła jego szyi ciepłą ręką. Nawet się nie ocknęła. Tego ranka obudziło ich słońce. Jak później myślała Tania - to była pomoc z góry. Przecież ołuncze nazywali swoje słońce Nauczycielem, Ojcem, Obrońcą i Ostrzegającym o nieszczęściach... Słońce paliło z taką zaciekłością, że nawet Nikita, zapalony miłośnik wylegiwania się w łóżku, obudził się o 6.15 czasu miejscowego. Rześka Tania powitała jego obudzenie się serdecznym meczeniem - czyściła zęby szczoteczką elektryczną, stojąc na linii przyboju. - O rany, spociłem się w tym śpiworze jak mysz! Upał jak w Kazachstanie! - mruczał Nikita, próbując odkleić od siebie mokry od potu podkoszulek. - No, kochana, jak ci się spało? Starał się, żeby w jego słowach nie dał się słyszeć żaden podtekst. Bardzo nie chciał wyjść na urażonego malucha, któremu złośliwi rodzice nie pozwolili obeżreć się lodami do anginy; ale mu się nie udało. - Fofsze - zamęczała Tania, splunęła niebiesko-różowym pieniącym się kawałkiem pasty na fale i powtórzyła: - Dobrze mi się spało! - To dobrze, że dobrze - powiedział Nikita z udawanym entuzjazmem. Schowali się w cieniu i zjedli owoce, które zabrał z Wioski. Miały posłużyć jako zakąska do drugiego kartonu caberneta, do którego nie doszli. Do śniadania pozostawały jeszcze dwie godziny i Tania zgodziła się pospacerować po okolicy. Już jutro mieli opuścić ten rajski zakątek! Tania włożyła czapkę daszkiem do przodu (zwykle nosiła odwrotnie) i szła obok Nikity północnym zboczem góry Juanita. Czuła się wspaniale i nie miała absolutnie żadnych złych przeczuć. Gdy niebo pękło, myślała, że to sen. Ale po trzech minutach, w czasie których floggery przemieniły bazę wojskową w marsjański pejzaż zalany płynnym ogniem, przyszło nowe wrażenie - absolutnego fatalizmu wydarzeń; jakby całe życie Tani było tylko wstępem do tej ucieczki w dół zbocza, tam gdzie ognisty wir przemienił ciała wszystkich członków ekspedycji w brunatną miazgę. Gdy nadleciały floggery, wielu jeszcze spało, przecież była dopiero 8.21 czasu miejscowego. Śpiochy Ola i Żanna leżały objęte w swoim namiocie. Zwęglone, pozbawione włosów, ale rozpoznawalne. Może nie zdążyły się obudzić, może umarły we śnie?, pomyślała Tania. Dima Kiprianowi pewnie czytał książkę. Ten ranny ptaszek zawsze rano coś czytał, ale co czytał tego dnia, nie wiadomo. Książka spłonęła razem z namiotem. Gdy Tania i Nikita dotarli do Wioski, Kiprianow jeszcze żył. Tania wymacała puls, ale zanim zdążyła krzyknąć do Nikity: „Apteczka!", puls pod jej ręką zgasł. - Żegnaj, Dima - powiedziała samymi wargami. A z Goriainowa i Szulgi nie zostało prawie nic - bezpośrednie trafienie. Ręka Goriainowa - Tania poznała ją po złotym zegarku - leżała obok spalonego kontenera nieznanego przeznaczenia. Po Szuldze została tylko głowa Todo Aoi zginął na swoim miejscu pracy, przy kuchence. Widocznie chciał zdążyć ze śniadaniem na dziewiątą. Żółty, ale zwęglony na czarno Todo leżał wśród szczątków kuchni. W ręku trzymał mikser. Pachniało spalonym mięsem i koncentratem soku mango. Tania nawet nie zapłakała. Za to Nikita wpadł w prawdziwą histerię. Klęcząc przy Arinie Anatoliewnej (nogi jej odcięły odłamki), tulił to twarzy jej czarną rękę i powtarzał: „Była dla mnie jak mama, rozumiesz, jak mama! Gdyby nie ona, nigdy bym się nie obronił! Nie wzięliby mnie na aspiranta!". Tania nie reagowała. Na granicy między szaleństwem a rozpaczą utrzymywała ją nadzieja, że komuś jeszcze można pomóc. Gdy stało się jasne, że nikomu już pomóc się nie da, zaczęła się zastanawiać, co się stało z Baszkircewem, Kateninen i Narzojewem. Gdzie licho zaniosło Steinholtza? A potem długo patrzyła na bazę Alta-Kemado, po której snuli się ci, którzy przeżyli. Wiedziała, że trzeba tam pójść. I to szybko. Musi pomóc, nawet jeśli niejako pielęgniarka, to jako... grabarz. I jednocześnie zdawała sobie sprawę, że nie da rady tam pójść. W bazie czekał ją drugi krąg piekła, podobnie jak krąg pierwszy, Wioska, wypełniony trupami znajomych - porucznika Laurentisa, roześmianej kapitan Soledat, pułkownika Ekslamy, z którym wczoraj Żanna tańczyła sambę. Tania zaczęła się trząść. Zapaliła papierosa. Poczuła się trochę lepiej. Odwróciła się w stronę morza i aż krzyknęła. Centralny Dziurawy Cyrk był nietknięty! Przetrwał bombardowanie! A gdyby atakującym zależało, po tym zabytku nie zostałaby nawet sterta kamieni. Ale znacznie bardziej ucieszył ją widok dwóch mężczyzn w czar-no-niebieskich skafandrach. Wlokąc za sobą torbę z aparaturą, szli do Wioski od strony morza. - Chcieliśmy jeszcze raz sprawdzić ołtarz - powiedział Baszkircew, ciężko dysząc. I dodał: - Żeby ich diabli wzięli. Dwadzieścia minut później na pogorzelisku pojawił się pilot Aleks Narzojew. Widocznie los koniecznie chciał go uchronić od śmierci - wieczorem poprzedniego dnia Aleks tak zajął się testowaniem stykowych czujników planetolotu, że niespodziewanie dla samego siebie zasnął obok podwozia, z torbą z narzędziami pod głową. - Coś takiego zdarzyło mi się pierwszy raz w życiu! - mówił osłupiały. - Tym bardziej na trzeźwo! A planetolot Szczęśliwy nie miał nawet jednego zadrapania. Chwała kaponierze! Okazała się tak skutecznie zamaskowana bujną miejscową roślinnością, że floggery nawet nie podejrzewały jej istnienia. Tania chciała wierzyć, że na tym cuda się nie skończą i że za chwilę w Wiosce pojawi się Klim Katenin. Ale się nie zjawił. ROZDZIAŁU HISTORYCY NASZEGO ZWYCIĘSTWA Marzec 2622 r. Moskwa-Krasnojarsk 26, Dyrektoria Rosyjska Planeta Ziemia, Układ Słoneczny Byliśmy przekonani, że Kamczadał leci prosto na Osiemset Pierwszy parsek, gdzie czeka nas powrót do floty. Ja należałem do tych nielicznych szczęśliwców, którzy mogli liczyć, że trafią od razu na pokład rodzimego statku. Przecież według najświeższych danych (źródło: Tyłtyń) gwardyjski lotniskowiec Trzech Świętych po kolejnym remoncie został przywrócony do operacyjnego składu Drugiej Floty Uderzeniowej. Inni nie mieli tak dobrze. Niektórzy piloci z oddziałów bazowania naziemnego zostali wzięci do niewoli w pierwszych walkach i teraz nie mieli dokąd wrócić - ich eskadry, pułki, a nawet cała skrzydła zginęły w pełnym składzie. To samo tyczyło się oficerów, którzy uratowali się z pokładów swoich statków. Oni się uratowali, ale ich fregaty, lotniskowce i liniowce były teraz idealnym materiałem dla wrogiej propagandy. Prócz mnie ledwie trzech ludzi miało pewność, że wrócą do starych towarzyszy: Pokras, Merkułow i starszy porucznik Maricyn. Wybuch wojny zastał Pokrasa na przepustce w miasteczku wojennym planety Zusza. Wśród statków nagle zaatakowanych przez nieprzyjaciela na orbicie Zuszy był liniowiec Pokrasa. Przyjął walkę z trzema konkordiańskim statkami tej samej klasy, oberwał kilka razy i szczęśliwie wycofał się przez x-matrycę. A następnego dnia Pokras trafił w łapy konkordiańskiej piechoty szturmowej, jeżdżącej po Zuszy na BRDM-ach. Z Merkułowem też wszystko było jasne -jego flogger zestrzelili w czasie rajdów w rejonie Groźnego, ale lotniskowiec Admirał Na-chimow nie ucierpiał i pomyślnie kontynuował służbę. Najbardziej nieprzyjemna historia przytrafiła się starszemu porucznikowi Maricynowi, dowódcy patrolowego myśliwca Gryf z 5. Samodzielnego Pułku Dalekiego Patrolu. Patrolujące myśliwce, choć zaliczane do floggerów, są pełnowartościowymi statkami kosmicznymi. Wprawdzie nie mają luksogenowych silników do przejść międzygwiezdnych, ale mogą spokojnie przemieszczać się w granicach jednego układu planetarnego. Zwykle myśliwce samodzielnie zajmują rejon patrolu bojowego, spędzają w nim, jeśli zajdzie potrzeba, nawet do dwóch tygodni, a potem wracają na bazę orbitalną. Do lotów w atmosferze nie są przystosowane, do aktywnego manewrowania również. Z taktycznego punktu widzenia stanowią stosunkowo tanie samobieżne platformy uzbrojone w potężne kompleksy rakietowe. Ich zadanie polega na powstrzymywaniu i przejęciu wrogich sił na odległych podejściach do ochranianej planety. No i załoga Maricyna „zabłądziła" na tych właśnie dalekich podejściach. Spędziła w kosmosie nie dwa, lecz trzy i pół tygodnia. Niewiarygodne? A jednak prawdziwe. Zaczęło się od tego, że pewnego niezbyt pięknego dnia maleńki meteoryt przebił poszycie gryfa i przestał istnieć we wnętrzu pokładowego kompleksu nawigacyjno-bojowego parseru. Z pożarem załoga sobie poradziła, z naprawą systemu już nie. W tym czasie eskadra klonów, przechodząc w dużej odległości od gryfa Maricyna, zaczęła przedarcie do planety Nowosaturn, której obronę powierzono owemu 5. pułkowi. Gdy koledzy Maricyna walczyli, porucznik próbował dojść do Nowosaturna na ręcznym sterowaniu. Przy sprawnym parserze wyliczenie i balans wszystkich impulsów manewrowych odbywa się automatycznie, przy niesprawnym pojawia się problem. Z dobrym przygotowaniem można „na oko" przeprowadzić dwugodzinny lot taktyczny na zwykłym floggerze w granicach Ziemia-Księżyc. Ale zupełnie inna sprawa, gdy paliwa jest na styk, a trzeba jeszcze przeciąć orbity trzech planet gigantów z masą satelitów! W dodatku dwie z tych planet znajdowały się blisko trajektorii Maricyna i wnosiły w nią wyraźnie zakłócenia grawitacyjne. Początkowo Maricyn próbował robić obliczenia na tablecie, ale okazało się, że ani ona, ani załoga nie znają grawitacyjnych locji układu, porucznikowi pozostawały najbardziej ogólne oceny. Lecąc na prawo od obu gigantów, rozpędził się z takim zapasem, jaki miał wykluczyć ewentualność grawitacyjnego przejęcia gryfa. I leciał sześć dni. Jak się potem okazało, poszli za bardzo w prawo i za bardzo się rozpędzili. Teraz nawet gdyby Maricyn zużył całe paliwo, ominąłby Nowosaturna w odległości milionów kilometrów, innymi słowy, nigdy nie spotka się z bazą orbitalną. Ale bazy już nie było... Do tego czasu koledzy Maricyna rozwalili konkordiańską fregatę i transportowiec desantowy, a klony -bazę orbitalną, pełniącą jednocześnie funkcję przekaźnika. Dzięki temu Maricyn ostatecznie stracił nawet tę kiepską łączność z innymi maszynami pułku, jaką miał do tej pory. Potem klony wyniosły się z okolic planety, stawiając przegrodę minową. W pewnym momencie w układzie pojawił się japoński lekki lotniskowiec Rynjo, który miał ewakuować bazę na Nowosaturnie -wszystkie siły rzucano do obrony Osiemset Pierwszego parseka. Rynjo zabrał „patrolujące" myśliwce i wywoływał gryfa Maricyna. Maricyn poprosił o pomoc, i dowódca lotniskowca zdecydował się podejść do Gryfa przez x- przejście, ale wpadł na minę. Ponieważ Rynjo natychmiast musiał się zająć remontem, na pomoc porucznikowi wysłano inny patrolujący myśliwiec. Żeby dotrzeć do Maricyna, myśliwiec potrzebował dwudziestu czterech godzin, a po dwudziestu do układu wpadła eskadra klonów. Lotniskowiec z 5. pułkiem na pokładzie zdołał się zmyć, a ratujący Maricyna gryf podjął nierówną walkę z wrogiem i poległ. Floggera Maricyna konkordiańczycy albo nie stwierdzili, albo nie chcieli podchodzić bliżej, żeby nie wystawić się na jego rakiety. Ostatnie iluzoryczne nadzieje na ratunek zniknęły i zgodnie z prawami niebiańskiej mechaniki gryf miał spędzić w otwartym kosmosie miliony lat. Powietrza wystarczyłoby na miesiąc, energii do ogrzewania również, z wodą i jedzeniem było podobnie, jednym słowem -patrolowiec mógł jeszcze trochę pociągnąć. I z tą niewesołą świadomością Maricyn, drugi pilot i strzelec dryfowali donikąd. W zasadzie mieli trzy możliwości. Pierwsza: połączyć się z wrogiem, podać swoje współrzędne i pójść do niewoli. Druga: skończyć ze sobą, przecież mieli broń. Trzecia: czekać, aż w okolicy pojawi się jakiś kloński statek, rozwalić go i zginąć. Los wybrał możliwość czwartą. Drugi pilot i strzelec spiknęli się za plecami Maricyna, rozbroili go i zamknęli w małej kajucie wypoczynkowej, a sami próbowali skontaktować się z klonami. Klony nie odpowiedziały, a następnego dnia zza centralnej gwiazdy wysunęła się... indyjska fregata! Drugi pilot i strzelec nie wierzyli własnemu szczęściu! Natychmiast wypuścili Maricyna i uderzyli w pokorę. Porucznik powiedział im, że zasługują na trybunał, ale biorąc pod uwagę okoliczności, stres i tak dalej, puści ten eksces w niepamięć. Wkrótce indyjska fregata dokonała x-przejścia i znalazła się blisko gryfa, myśliwiec na resztkach paliwa przeprowadził manewr dokowania, a gdy śluza otworzyła się, do środka wpadła... konkordiańską grupa przejęcia! Po krótkiej strzelaninie Maricyn i jego towarzysze zostali ranni i wzięci do niewoli. Jak się okazało, dysponując zdobycznymi statkami Narodów Zjednoczonych, klony wykorzystywały je jako konie trojańskie i w ten sposób likwidowały wyizolowane ogniska oporu oraz zbłąkane jednostki w rodzaju Maricyna. Nic więc dziwnego, że Maricyn (i może jeszcze Szczegolew) był dla nas w obozie symbolem pecha. I chyba nikt tak nie nienawidził klonów jak on i jego załoga. Gdy nasza arka wyszła z x-przejścia, wszyscy rzuciliśmy się do mesy (tam były największe iluminatory i porządne monitory), żeby zobaczyć, gdzie jesteśmy. Okazało się, że wyszliśmy z x-matrycy tam, gdzie się spodziewaliśmy - obok planety C- 801-7. Tej kryształowej buły nie dało się z niczym pomylić! Wpatrzony w iluminator, usłyszałem nad swoim uchem spięty głos: - Bezkresna pustka wypełniona małymi kulkami... Nie rozumiem... - Słucham? - spytałem odruchowo i odwróciłem się. Za mną stał Maricyn. - Nie rozumiem... - powtórzył. - Po co? Kim musi być Stwórca, żeby widzieć sens w podobnym tworze? - A co się panu nie podoba? - Tępe zadowolenie tego wszystkiego. - Nadal patrzył w iluminator i zrozumiałem, że adresuje te pretensje do całego Wielkiego Kosmosu. - Zauważyłem już, że materia jest uparta, ale to tutaj to nie jest zwykły upór... To niekończące się upojenie własnym skostnieniem, kurczowym trzymaniem się tak zwanych praw natury. Ale sobie wybrał moment na dysputy! - Wszystko to - powiedziałem - stworzył Ahura Mazda w swej niezmierzonej dobroci. A jeśli się to panu nie podoba, to znaczy, że czytał pan Jasne nie dość uważnie. Każdy człowiek, który przeszedł przez obóz moralnego oświecenia, zrozumiałby, co chcę powiedzieć - daj mi spokój, człowieku, z tą swoją teologiczną kosmogonią. Ale Maricyna musiało nieźle rąbnąć już wtedy, gdy na swoim gryfie próbował trafić z odległości pół miliarda kilometrów w No- wosaturna. Dlatego teraz myślał o czymś, co mnie się wydawało absolutnie nieważne; a to, co dla mnie było szalenie istotne - że już za chwilę zobaczę kumpli i własny lotniskowiec! - odbierał jako kolejną zmianę swoich współrzędnych w „bezkresnej pustce wypełnionej małymi kulkami". - Ahura Mazda? - zapytał sarkastycznie. - Taki świat i taką materię? Na szczęście do naszej rozmowy włączył się znienacka kapitan Gładki. - Poruczniku Puszkin, jest mi pan natychmiast potrzebny! Przepraszam, poruczniku... - To było do Maricyna. Gładki wyprowadził mnie z mesy i upewniwszy się, że nikogo obok nas nie ma, powiedział: - Sasza, nie mam do was żadnej sprawy. Chciałem tylko uprzedzić: niech pan w żadnym razie nie prowadzi takich rozmów z Maricynem. I w ogóle im szybciej wyrzuci pan z głowy te zoroastryjskie śmieci, tym lepiej. Rozumiem, że jest pan młody, że szkoda panu czasu straconego w niewoli i teraz tłumaczy pan sobie, że zaznajamiał się pan z wrogą ideologią i zrobił wszystko, żeby jak najlepiej poznać wroga, ale proszę mi wierzyć, kontrwywiad może nie zrozumieć dowcipów z Ahura Mazda w roli głównej. Nie te czasy! -Tak jest, towarzyszu kapitanie! - Zrozumiałem, że Gładki faktycznie ma rację. - Dziękuję za radę. A czy mogę zadać niezręczne pytanie? - Słucham. - Czy z Maricynem jest coś nie tak? - No jak to! Nie wiecie, że Maricyn miał dramatyczną przygodę, gdy jego gryf... - Nie, nie, to wiem! Ale czy stało się coś w obozie, gdy mnie już nie było? - A, no tak, przecież nie wiecie... Nieprzyjemna sprawa. Dwóch ludzi z jego załogi, ci, z którymi trafił do niewoli, dobrowolnie wyrzekli się ojczyzny i zostali na Glagolu. -Jak to? Po co? - Tego nie wiem. Rozmawiał z nimi admirał Tyłtyń. Jak sami rozumiecie, mnie raportu nie składał. -Ale przecież właśnie oni powinni nienawidzić klonów! - Nie mnie o tym sądzić, Sasza. - Pewnie Maricyn potraktował ich zdradę jak własną niedoróbkę... Przecież już raz go zdradzili, wtedy, jak dryfowali... O, do licha, na jego miejscu bym marzył, żeby wrócić na pokład gryfa i obu zastrzelić! - To wojna, Sasza, a nie powieść o wojnie. Myślę, że Maricyn wcale nie marzy o tym, żeby ich zastrzelić. Pewnie nie tyle myśli o zdrajcach, ile o różnego rodzaju... materiach. Nie mówmy o tym. I to, co powiedziałem, również nie jest tematem do dyskusji, lecz próbką tego, o czym rozmawiać nie należy. Zrozumieliście? - Zrozumiałem, Niktopolionie Wasiliewiczu! „Uwaga! Połączenie za dziesięć minut! Wszyscy, prócz oficerów wachtowych, proszeni są o rozejście się do kajut i salonów pasażerskich". - Z kim my tu idziemy na połączenie? Czemu nie lądujemy w Mieście Pułkowników? - Nie wiem. Chodźmy, Sasza. Trzeba spełnić wymogi bezpieczeństwa. Co prawda, to prawda. Przed połączeniem wszystkie drzwi i włazy zamykają się automatycznie. Jeśli jakiś człowiek zostanie na korytarzu, oficerowie będą musieli złożyć na niego raport - zgodnie z regulaminem w czasie wykonywania bliskich manewrów korytarze mają być wolne. Kamczadał dokował do potężnego liniowca Emeljanow. W ilumi-natorze salonu pasażerskiego, obok którego siedziałem, pojawiła się wielka litera J przebijająca spod matowej farby kamuflażu. Liniowiec został zmobilizowany do przewozów wojskowych ze wszystkimi konsekwencjami dla swoich niegdyś błękitnych burt -jego nazwa została zamalowana. W iluminatorach na lewej burcie pokazały się jeszcze dwa transportowce i statek szpitalny z wielkim czerwonym krzyżem na całej wysokości pokładów mieszkalnych. Na granicy widoczności majaczyło kilka kropek - statki eskortowe. Tak, cały konwój się tu zebrał... To znaczy, że dowództwo ma się czego obawiać. Tymczasem w salonie pasażerskim pojawił się nieprzyjemny typ w mundurze pułkownika służby medycznej. Pewnie taki sam z niego medyk jak ze mnie poeta konceptualista. Typ oznajmił, że wszyscy zostajemy włączeni do niedawno sformowanego SPRSO - Samodzielnego Pułku Rezerwy Składu Oficerskiego. Pułk jest przy sztabie Drugiej Floty Uderzeniowej, która ma zostać wyprowadzona na wypoczynek i uzupełnienie do Układu Słonecznego. - Proszę wszystkich o przejście na pokład Emeljanowa - powiedział „pułkownik". - Lecimy na Ziemię. No dobrze, rozkaz to rozkaz, ale co jest grane? Na froncie ogłosili przerwę? A przecież Merkułow od rana do wieczora paplał, że siły przeciwnika atakują Osiemset Pierwszy nieprzerwanie z różnych stron! I że każdy żołnierz garnizonu jest na wagę złota! I admirał Tyłtyń wcale nie protestował! A właśnie - Tyłtyń (którego rozkaz „pułkownika" rzecz jasna nie dotyczył) był zdziwiony chyba jeszcze bardziej niż my. - Poczekajcie no, kochanieńki. - Wstał ze swojego fotela w pierwszym rzędzie salonu. - Czy dobrze rozumiem, że dostarczonych przeze mnie oficerów i admirałów dowództwo nie ma zamiaru rzucić do obrony Osiemset Pierwszego parseku? - Dobrze rozumiecie - odparł „pułkownik", nie dodając regulaminowego „towarzyszu admirale" czy „kontradmirale". - Odejdźmy na chwilę - zaproponował Tyłtyń ze spokojem. Teraz, po dokowaniu mieli już gdzie odejść, automatyka odblokował drzwi. Tyłtyń wziął „pułkownika" za łokieć i wyprowadził na korytarz. Z mojego miejsca mogłem zobaczyć niemy dramat błyskawiczny w trzech aktach. Akt pierwszy: admirał mówi coś „pułkownikowi" na ucho, który pąsowieje, blednie, pąsowieje i staje na baczność. Akt drugi: „pułkownik" usprawiedliwia się żarliwie, Tyłtyń robi się ponury, posępny jak chmura gradowa, a potem nagle rozjaśnia się, uśmiecha i po ojcowsku klepie „pułkownika" po plecach. Akt trzeci: Tyłtyń rzuca jedno zdanie, „pułkownik" salutuje i wybiega. Tak pragnąłem, żeby admirał wszedł do salonu i powiedział: „To nieporozumienie, towarzysze, nie lecicie na Ziemię, czeka was front!". Ale nic takiego się nie stało. - Przyszedł czas pożegnania - rzekł admirał. - Muszę powiedzieć, że do ostatniej chwili na Wielkim Muromie denerwowałem się, że konkordiańczycy urządzą dywersję, a potem, że zaatakują Kaczmadai przy wyjściu z atmosfery. Ale teraz mogę już powiedzieć: odbicie was z niewoli uważam za swój ogromny wojenny sukces. Witajcie w domu, moi drodzy! A co się tyczy przeniesienia na Ziemię... Ci na górze wiedzą lepiej. Widocznie w działaniach wojennych pojawiła się operacyjna przerwa. To nawet lepiej, odpoczniecie, nabierzecie sił, otrzymacie nowe przydziały... Idźcie na Emeljanowa! Teraz się z wami żegnam, ale wierzę, że jeszcze się zobaczymy! Ja - i chyba nie tylko ja - chcieliśmy podziękować Tyłtyniowi, zapewnić, że na pewno się spotkamy, a nawet zakląć soczyście - co to za operacyjna przerwa?! Ale jesteśmy oficerami i wszystkie nasze odpowiedzi zostały przewidziane w regulaminie. - Ku chwale Rosji, towarzyszu admirale! Na pokładzie Emeljanowa była już setka oficerów różnych wojsk. Ich też wciągnęli do tego nowego pułku i oni też nic nie rozumieli. Kogo tam nie było! Pilot z eskadry Merkułowa, dwóch kumpli Pokrasa, przyjaciel Maricyna z 5. Samodzielnego... I jak na złość żadnej twarzy, którą bym znai! Artylerzyści, nawigatorzy, łącznościowcy, piloci, osnaz, czołgiści, piechota, wywiadowcy, kontrwywiadowcy... Liczne mesy, stołówki i palarnie Emeljanowa kipiały rozmowami. Z tego chaosu zapamiętałem wrażenie euforii (swoi!) i niepokoju (co się dzieje?) oraz urywki rozmów, którymi w ciągu kilku godzin wszystkie przedziały przesiąkły jak dymem papierosowym. -A wy skąd? Co? Z niewoli?!... - Przywieźli nawet Amerykanów! - Tylko buty stoją i kikuty nóg się dymią... - A wy? Myśliwiec patrolujący? Fiu, fiu! I dwa monitory rakietowe? Coś podobnego! A te monitory to co to? - Półfabrykat paliwowy, takie określenie... Cha, cha, cha! Lukso-genu?! Nie, przyjacielu! Drewna! -A czemu jesteście tutaj? To znaczy, proszę mnie źle nie zrozumieć, ale po niewoli zawsze następuje filtracja... taka procedura, z obozu do obozu... - Wyobrażacie sobie? Tylko buty zostały! Metr ode mnie! - Piękna operacja... nawet lepsza niż z tymi, jak ich tam... balerinami. - Nowa klasa konkordiańskich statków rakietowych, ogromna latająca bateria rakietowa... - Bo całą energię daje się teraz fabrykom paliwa syntetycznego... uruchomiono nowe moce.... moduły... oczywiście, jeszcze przed wojną... a wy - luksogen! - Teraz tam jest lej, co tam lej - krater! - Krążą plotki, że obie strony nawiązały tajne kontakty z dżipsami. Wyobraża pan sobie, co się stanie, jeśli... - I wzięli ich wszystkich jeszcze ciepłych... Tak! Osiemnaście osób! Nasi poszli w cenie sześć za jednego! Aleja myślę, że za tych zaotarów to by się dało nawet pokój wytargować! Poważnie! - Tysiąc dwieście w ciągu jednej doby... Boże jedyny... Jedna trzecia nie da się nawet operować! Fala uderzeniowa wyrwała całe wnętrzności... Szpital Kołczaka... - Tak walnęło, że wieża głównego kalibru zeszła z podstawy. Dym, iskry... u mnie ośmiu ludzi... Ale muszę powiedzieć, że zacząłem szanować rezerwistów, oj, zacząłem... Był tam u mnie taki Wasil-jew, z floty handlowej. Pięć godzin pracował w ogniu! Pewnie że skafander Salamandra, ale temperatura tam była taka... - Durandal... Du-ran-dal! A skąd ja mam wiedzieć? Nic nie znaczy, jacyś tam Czesi czy Szwedzi, jeden diabeł... O, zapytaj porucznika... stoi tam, z gwardyjskim znaczkiem... Albo Trzech Świętych, albo Admirał Uszakow, na obydwu mają. A gwardii na razie nie ma. - Tak, niby niedużo, ale w skali planety? No właśnie! Tylko do oświetlenia i do ogrzewania fabryk i szpitali... Jak za króla Ćwieczka, węgiel, a głównie drewno... wyobrażacie sobie... W przeciwnym razie nie będzie luksogenu i do widzenia! - Filtracja? Sprawdzenie, zebranie informacji, wyłowienie zwerbowanych... bez urazy, ale kto was tam wie? Przecież z wami w niewoli pracowali, prawda? - Ojca zmobilizowali, braci... No a gdzie jeszcze? Gdzie lasu dużo, tam pracują... Tak, Puszcza Kijowsko-Mirgorodzka, tak. - Normalne chłopaki, ale imiona?! Jeden Zipper, drugi Cash, trzeci Slot. A tłumacz daje: „suwak", „forsa", „szczelina". Diabli wiedzą co, a nie imiona! Zanim cały pułk przestroił tłumaczy, zdążyliśmy się przyzwyczaić... Okazuje się, że tam u nich w północnym Teksasie te słowa już ze dwieście lat nic nie znaczą... A komu on potrzebny ten amerykański! Sprawdzałem nawet, okazało się, że ostatni słownik stworzyli pod koniec XXV wieku, wtedy jeszcze miał się tym kto zająć... Dziewięćdziesiąt dialektów! I okazuje się, że oficjalnie unieważnili ortografię! To się nazywa demokracja! - I dwa buty... każdej nocy teraz... Podobno Merkułow ostro się z kimś pokłócił, omal nie doszło do mordobicia. Ale mnie przy tym nie było. Konwój, w którym był Emeljanow, bez przeszkód dotarł do strefy niskich orbit Ziemi. Nad Europą statki się rozdzieliły - szpital i transportowce poszły na północ, w stronę Kolczaka, a Emeljanow bardziej na wschód i wylądował na Szeremietiewie. Dziwne, nie? Skoro naprawdę chcieli nam urządzić wypoczynek, to już lepiej pod Krasnodarem! A najlepiej w Famaguście. Przy trapie czekało czterech oficerów, w tym miody generał-major wojsk pancernych, który przedstawił się „Niechruszcz, zastępca naczelnika działu kadr sztabu generalnego". Za plecami oficerów majaczyły niebieskie autokary w eskorcie lekkich samochodów opancerzonych. - Towarzysze - powiedział Niechruszcz. - Ponieważ tu już możliwość jakichś nieprzewidzianych wydarzeń jest absolutnie wykluczona, najwyższa pora, byście poznali prawdę. Ten pułk to parawan, nasze siły zbrojne nie mogą sobie pozwolić na trzymanie w rezerwie pięciuset kadrowych oficerów. Stworzenie pułku i fałszywe odciągnięcie do Układu Słonecznego Drugiej Uderzeniowej ma na celu dezinformację konkordiańskiego wywiadu. Chcemy, aby przeciwnik myślał, że z naszego punktu widzenia wszystkie ataki na Osiemset Pierwszy parsek zostały odparte i nie spodziewamy się w tym rejonie żadnych działań ofensywnych przez najbliższe dwa tygodnie. Proszę, żebyście potraktowali moje słowa z całkowitą powagą. Niewykluczone, że niektórym z was uda się porozmawiać z krewnymi i bliskimi, może będziecie udzielać wywiadów dla prasy. Rozkaz brzmi - podtrzymywać legendę, fantazjować, mówić, że na Ziemi jesteście dla wypoczynku i na front wrócicie nieprędko. Czy to jasne? Słowo daję, nie mogliśmy usłyszeć lepszej wiadomości! - Prawdziwy cel waszego pobytu na Ziemi zrozumiecie sami już wkrótce. A teraz zajmijcie miejsca w autokarach, towarzysze. Na każdym siedzeniu znajdziecie słuchawki, załóżcie je. Będę waszym przewodnikiem. Chociaż kalendarz z uporem twierdził, że jest wiosna, marzec w Rosji trudno odróżnić od stycznia. Moskwa była zasypana - w życiu nie widziałem w mieście tyle śniegu. Śnieg na dachach, chodnikach, na gałęziach drzew... Wzdłuż odśnieżonych ulic zaspy wysokości człowieka. Niesamowita pustka, patrole na każdym skrzyżowaniu, samotny czołg na placu Smoleńskim... Miasto ewakuowano dawno temu. Na początku wojny ewakuacja wydawała się czymś pomiędzy karą dyscyplinarną a egzotyczną rozrywką masową. Potrząsnąć mieszczuchem, wyciągnąć go z domu na zaśnieżone pole, do wsi, do obozu, przerzucić na Kaukaz, w Alpy, do stepów Kirgizji! Zmobilizować, dać opaskę, żeby nie myślał, że kadrowa armia rozwiąże za niego wszystkie problemy! Zresztą nie tylko ludzie muszą odpocząć od miast, czasem również miasta chcą odpocząć od ludzi... I nikt, nikt nie wierzył, że ewakuacja naprawdę uratuje życie setkom tysięcy ludzi! Wielkie dywersje skończyły się pod koniec pierwszego tygodnia wojny, a bombardowanie miast z kosmosu wydawało się nieprawdopodobne. Dlaczego? No jak to, wszak przeciwkosmiczną obronę Ziemi uważano za szczyt myśli wojskowej, za arcydzieło strategicznego budownictwa! A jednak. Dwudziestego lutego 2622 roku półtora tysiąca rakiet klasy kosmos-planeta przebiło się do strefy niskich orbit Ziemi. W troposferze i stratosferze oraz bezpośrednio nad celami tysiąc rakiet zostało zniszczonych, ale reszta spadła na Stolicę (wyspy Fidżi), na Moskwę, Berlin i Delhi. Administracyjne dzielnice Stolicy, kosmodrom, port morski i Wszechświatowy Komitet Naczelników Sztabów zostały całkowicie zniszczone. Delhi prawie nie ucierpiało, w Berlinie spłonęło pięć wieżowców Europarlamentu. A w Moskwie... - Towarzysze! Państwowy Komitet Obrony nie będzie ukrywał przed wami prawdy. Historyczne centrum Moskwy przestało istnieć. Na miejscu Biblioteki imienia Lenina wznosił się zaśnieżony kurhan kamieni. Po lewej stronie ział cyklopowy lej - tu była stacja metra i skrzyżowanie podziemnej automagistrali... A gdzie trzystumetrowe igły hotelu Ruś? Gdzie piramida Giełdy z „wieszakiem" pasów startowych? Gdzie pomnik Pierwszych Astronautów? To nic, to nic... Przyjdzie czas, że za wszystko nam zapłacą! Ale... gdzie jest Kreml?! No przecież to niemożliwe, żeby... nie, nie, zaraz go zobaczymy, za tym elbrusem chrzęszczącego żużlu, który został z Giełdy, już za chwilę otworzy się widok na... - Bardzo proszę, towarzysze, trzymajcie się środka przejścia... Śniegu jest bardzo dużo, może nastąpić osunięcie... I przed nami otworzył się widok. Plac Maneżowy i plac Czerwony przestały istnieć. Na miejscu Muzeum Historycznego góry śniegu, czerwień pokruszonych cegieł przebijała się przez biel zasp. Coś podobnego widać było tam, gdzie powinny być mury i wieże Kremla. Ale tam, gdzie ogólne odczucie przestrzeni podpowiadało obecność Wieży Spaskiej, ziemia się wybrzuszyła, tworząc trzydziestometrowy wał. I może dzięki temu niespodziewanemu przedpiersiu, a może dzięki bezpośredniej ingerencji Zastępów Niebieskich - sobór Wasilija Błażennego ocalał. Dwie kopuły były zerwane, wszystkie szyby wybite, ściany podziurawione odłamkami... lecz tysiącletnia świątynia przetrwała! Liniowiec, który przeszedł przed szkwał ognia artyleryjskiego, nie wstydzi się swoich ran. I sobór też mógł być dumny ze swojego nowego, frontowego oblicza. Widocznie niejeden z nas tak pomyślał, w tłumie rozlegały się westchnienia ulgi. Niechruszcz mówił dalej: - Tak, pozostał tylko sobór Wasilija Błażennego. Zniszczone zostały odwieczne symbole naszej państwowości: Kreml, Mauzoleum... Przestała istnieć siedziba rządu, ale sam rząd przetrwał. Zgładzono centrum największego miasta Rosji, ale nie samą Rosję! A teraz zapraszam do autokarów, czeka nas stolica... nie, nie chodzi o Fidżi. Pasażerska andromeda ze złoconymi orłami na kilu i nietypowym numerem 1-004 w ciągu czterdziestu minut przerzuciła nas z Moskwy do... pewnego miejsca. W czasie lotu niemal wszyscy milczeli. Czuliśmy jak na pogrzebie. Kreml zburzony! Polacy w 1611 roku i Francuzi dwieście lat później mogliby go przeryć, rozebrać na cegły i zwyczajnie wysadzić w powietrze. W 1941 roku Niemców dzieliło od Kremla trzydzieści kilometrów... Wystarczyłaby planowa praca kilku dywizjonów artylerii dalekosiężnej... Wtedy cały kraj był śmiertelnie ranny, stratowany, nóż wroga minął serce Rosji o włos... A teraz, w epoce naszej potęgi, gdy długość naszej granicy mierzona jest kiloparsekami, właśnie teraz wróg znów zastukał do naszych bram! I pokazał nam, że nie ma żadnej poważnej obrony przeciwkosmicznej. Dowolny punkt powierzchni Ziemi może stać się celem rakiet z głowicami sylumitowymi. A może nasza osłona antyjądrowajest równie efemeryczna jak przeciwrakietowa? Może pozostaje nam liczyć na łaskę Wielkiej Konkordii? Wszyscy myśleli o tym samym. Za moimi plecami trwała cicha dyskusja: - Przełamanie ziemskiej OPK to nic trudnego... - No to już, wyjaśnij, jak to zrobić! - A, bo ty nic nie wiesz... Na Emeljanowie mi opowiadali... Bierzemy dużą łajbę, na przykład kontenerowiec magistralowy, umieszczamy pakiety rozruchowe przymusowego startu - ile się da, ze czterysta rakiet wejdzie na pewno; i nazywamy to cudo monitorem rakietowym... - I tracimy go zaraz po wyjściu z x-matrycy. Zanim zdąży cokolwiek zrobić, rozwalą go twierdze orbitalne! - A kto ci powiedział, że on się pokaże twierdzom? Trzeba wyjść z x-matrycy dziesięć milionów kilometrów od Ziemi, a potem spokojnie wypchnąć rakiety i zmiatać. - Daj spokój, to głupota. Przy takiej odległości nasi zdążą zestrzelić wszystkie rakiety! Można nawet wysłać myśliwce na polowanie! Rozwalą rakiety na molekuły! A te, które się przedrą, załatwią twierdze! - Sierioża, jesteś z torpedowca? No to torpedowcuj sobie spokojnie, a na temat twierdz się nie mądrz! Nikt nie mówi, że twierdze są kiepskie, ale mają swoje ograniczenia! Odbić zmasowany atak rakietowy w wąskim sektorze to byłby cud! Klony zaplanowały swoją operację genialnie... Rozmówcy przeszli na szept. Może się bali, że za chwalenie bojowej potęgi Konkordii i jej talentów strategicznych zostaną pobici... O tym, że andromeda dotknęła ziemi i sunie po lądowisku, świadczyło jedynie leciutkie pchnięcie. Wszystkie iluminatory były zasłonięte, a umieszczone na suficie monitory czarne jak sumienie tyrana. Chodziło o to, żeby ukryć przed nami kierunek lotu i wygląd okolic lądowiska. Myślałem, że tak już będzie do końca, ale w pewnym momencie monitory włączyły się i zobaczyliśmy widok z dziobu andromedy. Białe, zlewające się ze śniegiem maskujące pokrycie pasa. Po obu stronach gęsty las świerkowy. A przed nami... przed nami skała! I to nie pojedyncza, lecz fragment ogromnego masywu górskiego! Skała zbliżała się z tak przerażającą szybkością, że nie było wątpliwości - wrąbiemy się w nią jak nic. W salonie zrobiło się zupełne cicho. Wystarczyło nam zdyscyplinowania, żeby nie wpaść w panikę, ale zabrakło odwagi, żeby chlapnąć jakiś płaski żart. Widok tej skały irracjonalnie nas paraliżował, choć rozumieliśmy, że nie może się dziać nic nadzwyczajnego, skoro załoga andromedy nas nie ratuje, skoro nie podejmuje żadnych działań! Widocznie jakoś samo się to rozstrzygnie... Na wszystkich monitorach widać było, jak olbrzymia skała leci prosto na nas i... ...i maskujące panele „skały" rozeszły się w górę i w dół. To były pierwsze wrota. Drugie wrota, w głębi tunelu, składały się z pionowych sektorów w kształcie klinów, które otworzyły się jak paszcza rekina. Jeszcze jedna taka brama i jeszcze jedna... A za nią, zalany jasnymi promieniami słońca dostarczonego do wnętrza góry światłowodami, widniał parking dla floggerów. - Nasz flogger dokonał lądowania na kosmodromie Centralny. Witamy w mieście- bohaterze Krasnojarsku 26, stolicy naszej ojczyzny. Na brzegu kosmodromu, zupełnie się nie kryjąc, żółciła się marmurem stacja metra; pociąg już na nas czekał. Gdy wsiedliśmy do wagonów, odezwał się Niechruszcz: - Historia Krasnojarska 26 zaczęła się w epoce przedkosmicznej, po zwycięstwie nad hitlerowskimi Niemcami. Nasz kraj potrzebował autonomicznego zakładu produkcji plutonu i gigantyczny kombinat górniczo-chemiczny postanowiono ukryć w sztolniach i salach wyrąbanych w części Sajanów. Kilka lat później przeniesiono tu również część przemysłu kosmicznego. W czasie pierwszej zimnej wojny właśnie w Krasnojarsku rozwiązano dziesiątki skomplikowanych zadań, które zapewniły Rosji przewagę nad NATO pod względem kluczowych technologii. Wtedy też Krasnojarsk-26 otrzymał nazwę Technogradu. Swoje drugie narodziny przeżył w latach czterdziestych XXI wieku, gdy rząd przyjął „Plan 44-77", nazywany również, zgodnie z hasłem tamtych lat, „Rosja potrafi!". Wszyscy wiemy, że realizacja tego planu przeobraziła nie tylko Rosję, lecz także cały świat. Pewnie, każdy wiedział. Łatwiej było znaleźć człowieka, który nie słyszałby o bitwie pod Stalingradem, niż takiego, który nie znałby nazwiska Kołobanow! Program „Rosja potrafi!" doprowadził do całkowitego „przełączenia" kraju na wyłącznie rosyjskie niedrogie komputery i oprogramowanie. Potem przyszła kolej na inne elektroniczne zabawki, a następnie na samochody i materiały budowlane. Mercedesy produkowane w Azji Wschodniej wyleciały z rynku rosyjskiego, żeby powrócić sto lat później już jako produkty naszego kapitału, wyprodukowane przez wasalne przedsiębiorstwa zagraniczne. Armia uzyskała dwanaście najnowocześniejszych lotniskowców i sześć liniowców o napędzie atomowym. W 2079 roku ostatni dwudziestodolarowy banknot przyniesiony do Państwowego Banku Rosji wymieniono na l rubel i 23 kopiejki, a potem zieloną „dwudziestkę" umieszczono w Muzeum Historycznym, gdzie można ją oglądać do dziś... O, do licha, może eksponat zginął razem z Placem Czerwonym?! No nie, w czasie ewakuacji ludności powinni byli ewakuować również eksponaty muzealne... - ...I niewiele osób wiedziało wtedy, że wszystkie kluczowe technologie powstawały w Krasnojarsku 26. Miasto unowocześniono i rozbudowano, pracowało w nim ponad czterdzieści biur konstrukcyjnych! Ówczesny problem numer jeden - stworzenie siłowni termojądrowej - został rozwiązany właśnie tutaj. I za to osiągnięcie, które zapewniło naszemu państwu zwycięstwo w drugiej zimnej wojnie, Technograd otrzymał miano miasta-bohatera. W następnych latach nadal rósł i rozwijał się, z czasem stając się wiodącym nauko-wo- technicznym oraz rezerwowym administracyjnym ośrodkiem Rosji. Jak na pewno wiecie, na początku gwiezdnej ery kilkakrotnie miały miejsce sytuacje, gdy wojna z kosmicznym wrogiem wydawała się nieunikniona; wówczas przenoszono tu organy najwyższego wojskowego i politycznego kierownictwa kraju. Ale nie dlatego Technograd stał się sercem naszej cywilizacji i nie dlatego dowództwo uznało za konieczne przenieść tu setki oficerów... Pociąg zatrzymał się na stacji. Czarny marmur, malachit, wielkie kryształowe lustra, fontanna na środku peronu... i warta krem-lowskich kadetów w mundurach galowych! I lekki wiatr, i światło, wszędzie światło. Aż trudno uwierzyć, że nad nami są setki, a może nawet tysiące metrów skały. Zdaje się, że wystarczy podnieść głowę, by zobaczyć błękitne niebo i słońce. Podniosłem głowę... I zobaczyłem niebieskie niebo i słońce! Jak to możliwe? - A teraz chce z wami porozmawiać przewodniczący Rady Obrony, towarzysz Rastow - oznajmił Niechruszcz. Rada Obrony była najwyższym organem państwowym powołanym do życia decyzją Rady Dyrektorów zaraz po wybuchu wojny. Otrzymała nadzwyczajne pełnomocnictwa i zajęła najwyższe miejsce w państwowej hierarchii, miała pod sobą dyrektorów, ministerstwa, pewnie nawet dowództwo naczelne. I to, że teraz chce z nami rozmawiać sam przewodniczący we własnej osobie (swoją drogą nie mogłem sobie przypomnieć, żebym w czasie pobytu na Wielkim Muromie widział jego wystąpienia albo czytał jego odezwy do narodu), mogło oznaczać tylko jedno - że sprawy mają się bardzo źle. Sala utrzymana w surowym mocarstwowym stylu, wielka mównica z herbem Rosji. Poproszono nas, żebyśmy nie zajmowali pierwszych i ostatnich rzędów foteli, tam miała siedzieć ochrona, oficerowie GĄB. Ci, którzy mieli broń palną, oddali ją przy wejściu. Ale to raczej danina złożona tradycji - nie wierzę, by mównicy nie oddzielono od sali całym zestawem specjalnych zabezpieczeń! Gdy na mównicy pojawił się przewodniczący, od razu przypomniałem sobie jego twarz: faktycznie pojawiał się i w wiadomościach, i w prasie. To był mężczyzna słusznej postury, mniej więcej pięćdziesięcioletni, ubrany w bluzę półwojskowego kroju; żadnych dystynkcji, tylko skromna Złota Gwiazda Bohatera... Kłujące spojrzenie, oszczędne ruchy. - Witajcie, towarzysze. Nie wiem dlaczego, ale przy tych słowach poczuliśmy się, jakby w nas piorun uderzył. Zerwaliśmy się z miejsc i zaczęliśmy klaskać jak szaleni. Uspokoiliśmy się po jakiejś minucie i usiedliśmy z powrotem. - Czym jest państwo? - zaczął przewodniczący. - Czy to terytorium? Złoża? Mieszkańcy? Państwo może stracić w wojnie swoje kolonie, może oddać armii nieprzyjaciela swoje ziemie, nawet stolicę - w naszej historii zdarzało się to nieraz. Wojna może zabrać utalentowanych przywódców, może spowodować epidemie i głód, może zniszczyć gospodarkę. Ale żadna z tych katastrof i porażek nie oznacza jeszcze klęski ostatecznej. Gdy wydaje się, że utracono już wszystko - pozostaje jeszcze armia i jej wola walki. Państwo to armia. Rosja to wy, towarzysze oficerowie. I znowu - burzliwe oklaski. - Od dwóch miesięcy walczycie z najstraszliwszym wrogiem, jakiego znała historia, z konkordiańską hierokracją. Zwycięstwa wroga są ogromne, nasze - znikome. Wielu z was doświadczyło beznadziei niewoli, każdy widział śmierć swoich towarzyszy. Nie mamy przewagi liczebnej, zapasy luksogenu są ograniczone, jakościową przewagę naszej techniki zmiótł niespodziewany atak wroga. Ponadto Konkordia zdołała skutecznie wykorzystać w tej wojnie kilka nowych, jednorazowych chwytów ofensywnych. Dwudziestego lutego użyto kompleksu Chraosza, tak zwanych monitorów, uzbrojonych w rakiety Pairika o dużym promieniu działania. Wróg wiedział, że obrona przeciwkosmiczna Ziemi jest osłabiona, znaczna część środków umacniała Osiemset Pierwszy parsek, i dlatego zadał cios, którego ofiarą padło między innymi historyczne centrum Moskwy. Ale to był jedynie cios propagandowy! Jego zadaniem było zniszczenie naszej woli walki i jednocześnie sprawdzenie: czy Narody Zjednoczone nie rozpadną się, czy Ziemi nie ogarnie wojna domowa? Ale minęły trzy tygodnie i wróg rozumiał, że nic takiego się nie stanie, że konieczne jest kontynuowanie działań wojennych. Flota i siły desantowe Konkordii kończą przegrupowanie. Mogą wystąpić z dnia na dzień, licząc że stworzą takie zagrożenie, które zmusi nasze główne siły do przyjęcia walki na niewygodnych dla nas warunkach. Przeciwnik sądzi, że jeśli stracimy lotniskowce Drugiej Floty Uderzeniowej, los Rosji i Narodów Zjednoczonych będzie przesądzony. I to jest prawda - ale jedynie w granicach tych informacji, jakimi dysponuje Setad-e Bozorg. Rastow napił się wody ze szklanki, starannie osuszył usta serwetką. Setad-e Bozorg?, myślałem. A, konkordiański sztab generalny... Ale dlaczego „prawda jedynie w granicach informacji"? To przecież bezwarunkowa prawda! Przecież wszystkie najlepsze lotniskowce zostały na początku wojny skupione w dwóch flotach uderzeniowych i teraz to właściwie jedyny środek aktywnej obrony. Jeśli je stracimy, pewnie już nic nie powstrzyma Konkordii od przejęcia Osiemset Pierwszego parseku... - W ciągu ostatnich dwudziestu lat Rada Dyrektorów była często krytykowana za niepatriotyczną politykę w dziedzinie przemysłu obronnego - zacząt Rastow z innej beczki. - Rzeczywiście, zwykłemu człowiekowi wiele faktów trudno było zrozumieć. Zamówienie na myśliwce patrolujące typu Gryf złożono nie w zakładach Rosyjskiego Koncernu Obronnego, lecz w Indiach. Nowe torpedowce zakupiono w Dyrektorii Europejskiej, eskadry ciężkich myśliwców Hagen również. Fregatę typu Obrotny wyprodukowano w stoczniach Konstantynopola z części dostarczonych przez zakłady Dyrektorii Islam. I wreszcie program „Stal 2", zwieńczony produkcją durandali, zrealizowano siłami koncernu Dieterhasi&Rodriges. Wydaje się to tym dziwniejsze, że biuro Gazadi, które stworzyło unikatową tarczę--generator, jest zagraniczną własnością Rosji. Czy to nie podejrzane: odstąpić konkurentom program produkcji nietykalnego myśliwca, dając im patent na tarczę? Rastow uśmiechnął się filuternie. - Ale muszę wam zdradzić pewną tajemnicę, przyjaciele: taka konkurencja to dla nas nie konkurencja! W tym, co powiedział, nie było nic śmiesznego, a jednak charyzma tego zdumiewającego człowieka była taka, że cała sala wybuchła śmiechem i oklaskami. - Rosja jest wystarczając bogata, żeby pozwolić sobie na to, aby pałkę strugał dla nas Niemiec, Argentyńczyk czy Turek. Przez ostatnie dwadzieścia lat nasi inżynierowie mieli ważniejsze sprawy. Zrobiliśmy wszystko, żeby uwolnić naukę i przemysł od rutynowych zamówień i skupić się na skoku w przyszłość. I ten skok został zrobiony. Tutaj, w Technogradzie, stworzono statki bojowe nowego pokolenia! Ich budowa i testy były największą tajemnicą państwową Rosji. Na ciemnej stronie Księżyca zbudowano dla nich ściśle tajną bazę i poligony. Kilka lat zajęły wszechstronne testy i wypracowanie koncepcji zastosowania bojowego. Do tej pory nie wykorzystywaliśmy w walce statków nowego pokolenia, ograniczyliśmy się jedynie do użycia dwóch z nich w operacji przejęcia statku z delegacją najwyższych zaotarów w rejonie planety Zusza. Zresztą przeciwnik nie był świadom ich obecności w tym rejonie, według konkordiańczyków działał tam jedynie Admirał Uszakow. Na dzień dzisiejszy w pełnej gotowości bojowej jest czternaście statków tworzących Główną Flotę Uderzeniową. Mamy pełne podstawy sądzić, że istnienie tej formacji pozostaje dla wroga tajemnicą. Konkordia nadal myśli, że dysponujemy jedynie zwykłymi lotniskowcami i liniowcami, i w założeniach operacyjnych nie bierze pod uwagę naszych statków stworzonych w Technogradzie. Co to za cudowne statki? Myślę, że na to pytanie najlepiej odpowie nam towarzysz Puszkin... No proszę, nie wiedziałem, że w armii jest ktoś o tym samym nazwisku, pomyślałem przelotnie. - Poruczniku gwardii Puszkin! Poproszę was o wejście na mównicę! Snop światła wyrwał mnie z półmroku. Rastow patrzył na mnie, a razem nim cała sala. Osłupiałem. Rany boskie, czego on ode mnie chce?! Jakie statki i gdzie ja je miałem widzieć?! Opanowałem się, wstałem i ruszyłem do przejścia. - Póki porucznik idzie, coś wam wyjaśnię - uśmiechnął się Rastow. - W zeszłym roku, będąc jeszcze kadetem, towarzysz Puszkin na swoim myśliwcu przypadkiem doleciał do perymetru, na którym odbywały się próby naszych nowych statków. Zobaczył to, czego zobaczyć nie powinien, ale nie była to jego wina, lecz dowództwa poligonu księżycowego... O ile wiemy, towarzysz Puszkin zgodnie ze zobowiązaniem nie rozpowszechniał tych informacji i nie dzielił się wrażeniami. Ale ma okazję zrobić to teraz! Znalazłem się w kręgu światła i podszedłem do mównicy. - Zapraszam! - Rastow odstąpił pół kroku, robiąc mi miejsce. - Proszę nam opowiedzieć, co widzieliście, i nie zapomnijcie dodać, co przekazaliście w eter zaraz po spotkaniu z tymi statkami! Śmiało, nie krępujcie się! Powiedział „nie krępujcie się" i od razu poczułem ulgę. Opowiedziałem. O tym, jak robiąc unik przed działami przeciwlotniczymi umownego przeciwnika, zszedłem z kursu, wleciałem w kolejny księżycowy krater i zobaczyłem czarne lewiatany leżące w bezkresnym jeziorze świetlistej cieczy. - To bardzo dziwne konstrukcje, nie da się ich z niczym porównać... - zakończyłem. - Widać tylko, że to statki bojowe pierwszej klasy. Byłem kompletnie na to nieprzygotowany, dlatego, towarzysze, wziąłem je za obcych, czyli za statki kosmitów. Pomyślałem wtedy: To koniec! Do Układu Słonecznego wdarła się nieznana rasa, a nasi nic o tym nie wiedzą! Rozłożyłem ręce, sala się roześmiała. - Dziękuję, towarzyszu Puszkin. Wasza opowieść jest największym komplementem dla całego Technogradu. Jeśli wy, widząc nasze statki w warunkach domowych, wzięliście je za obcych, to co zobaczą konkordiańczycy? Wróciłem do rzędów foteli. Najbliższy oficer GĄB przywołał mnie gestem do siebie i posadził na pustym miejscu w pierwszym rzędzie - pewnie żebym się nie przeciskał z powrotem przez pół sali i nie robił zamieszania. Usiadłem. - Zresztą istnieje możliwość, że konkordiańskie załogi nie zdążą się ani zdziwić, ani przestraszyć - mówił dalej Rastow. -Towarzysz Puszkin widział je w trybie lądowania, w trybie bojowym tych dzieci Technogradu praktycznie nie da się stwierdzić. Początkowo sztab generalny chciał je nazwać okrętami podwodnymi, ale ponieważ takie okręty obrony przeciwkosmicznej już są, planowano nazwać je zwidami lub fantomami, ale to z kolei nie brzmi zbyt wojskowo... W efekcie stworzono nową klasę, x-krążowniki, która dzieli się na trzy podklasy: szturmowe, desantowe i lotniskowe x-krążowniki. Chcieliśmy otrzymać zbilansowaną formację zdolną do autonomicznego rozwiązywania strategicznych zadań ofensywnych, z przejęciem zakładów luksogenowych Parkidy włącznie. Niestety, na razie jeszcze za wcześnie, żeby stawiać zadania ofensywne, teraz musimy się skupić na obronie manewrowej! Czy to znaczy, że Rishi miała rację i faktycznie szykowaliśmy się do podboju Konkordii?, zastanawiałem się. Skoro x-krążowniki zaczęto konstruować na dwadzieścia lat przed atakiem klonów i już wtedy ich głównym przeznaczeniem były działania ofensywne... A zresztą co to zmienia? Czy z tego wynika, że klony są aniołami, a my zbójami? Na razie to klony zburzyły Moskwę, a nie my Cho-srow! Nie, Rishi, ja osobiście żałuję, że nie zdążyliśmy! Luty tego roku wolałbym spędzić na Parkidzie w towarzystwie przyjaciół, a nie na Glagolu w towarzystwie ochrony obozu! - I rzecz ostatnia. Na pewno chcielibyście się dowiedzieć, co to za krążownik, jak wygląda, poznać jego dane technicznie... Wasza ciekawość zostanie zaspokojona. Zbliża się pora obiadu i wtedy będziecie mogli porozmawiać z inżynierami Technogradu, obejrzeć materiały filmowe... Ja wspomnę jeszcze tylko o imionach tych statków. Długo zastanawialiśmy się, jak nazwać nasze x-krążowniki. Ich imiona powinny przecież wyrażać filozofię nowej floty! Ale co to za filozofia? Rastow założył lewą rękę za plecy i machając prawą, zaczął przechadzać się przed mównicą. - Czy x-krążowniki są symbolem nieziomności naszej floty? Niewątpliwie! Więc można by je nazwać na cześć miast bohaterów: Stalingrad, Leningrad, Sewastopol... Ale liniowce typu Stalingrad już mamy, poza tym czy tylko x-krążowniki są symbolem tej niezłomności? Nie! Ale może dzięki nim w pełni przejawią się talenty naszych dowódców? Na pewno! Lecz wielkich statków z nazwiskami dowódców mamy dużo... Wtedy pomyśleliśmy: a może wziąć nazwiska zwykłych bohaterów, żołnierzy, marynarzy, oficerów? Niech będą Kołobanow, Ławrienko, Polbin i Kłubow! Tylko czyje nazwiska wybrać, skoro takich bohaterów mamy dziesiątki? Ale takie przypadki też już były, a poza tym, x-krążowniki to statki wyjątkowe i potrzebują adekwatnych nazw: niespodziewanych, niezwykłych, takich, żeby wrogowi mróz chodził po kościach! Rastow zatrzymał się i patrzył na salę. - I po długich debatach nazwaliśmy je: Herodot, Ksenofont, Li-wiusz, Tacyt, Prokopiusz, Nestor, Sołowiow, Karamzin, Kluczewski, Mommsen, Diakonów, Gumilow, Wegner i oczywiście Sokołów. Osłupiałem. Sami historycy? Dlaczego? - Dlaczego wybraliśmy nazwiska historyków? - powiedział Rastow, jakby czytał w moich myślach. - Dlatego, towarzysze, że właśnie te statki będą pisać historię. Historię naszego zwycięstwa. ROZDZIAŁ 12 WALKA KOSMICZNA, WIDOK Z BOKU Styczeń 2622 r. Planetolot Szczęśliwy Orbita „Wiosenna 1000-8", Układ Krokus - Czurogowie? - powtórzył Narzojew i zaśmiał się nerwowo. - Co w tym śmiesznego? - Nikita uniósł brwi urażony. - Mój drogi, czorugowie do lotów w atmosferze używają dyskop-terów. A to były floggery. Nasze floggery! - Jak pan może mówić coś takiego! Dlaczego nasze floggery miałyby palić naszą bazę? - oburzył się Baszkircew. - Nie mówię, że rosyjskie, tylko że stworzone przez ludzi. -A czyje? Czyje konkretnie? - Tego nie wiem. W czasie nalotu bałem się nawiązać łączność, żeby mnie nie wykryli, a potem wywoływałem dyspozytornię orbitalną i kosmodrom Pentamilia... ale milczą. - To niemożliwe - mamrotał Nikita. - Floggery Wielkiej Rasy? Gdzie tu sens? - A Black Velvet? - odezwała się Tania. - Nie można z nim porozmawiać? - Z Velvetem łączności nie ma i być nie może, w każdym razie stałej. Planetoloty wyprowadza na niego orbitalna dyspozytornia i dopiero na ostatnim odcinku łączę się z nim bezpośrednio - wyjaśnił cierpliwie Narzojew. Steinholtz, który tego ranka nie powiedział jeszcze ani słowa, odezwał się niespodziewanie twardo: - Przypuszczam, że dyspozytornię i kosmodrom spotkał ten sam los co bazę Alta- Kemado. Tania myślała to samo i poczuła wręcz ulgę, że to nie jej prywatna paranoja. - Bredzisz w malignie! - zawołał Baszkircew. - Dobrze by było, Juriju Pietrowiczu - rzekł Narzojew - ale fakty mówią same za siebie: nierozpoznane floggery zlikwidowały bazę Narodów Zjednoczonych. Sytuacja jest jednoznaczna. Ktoś wszczął przeciwko nam działania wojenne. - To jakaś pomyłka... to jakaś straszna pomyłka - bełkotał nieprzytomnie Nikita. Tania już się przymierzyła, żeby strzelić Nikitę w twarz, gdy poczuła, że nogi się pod nią uginają i że kręci jej się w głowie. Nikita wariuje... cały świat wariuje... powietrze zatrute czadem, ręce, ramiona i włosy pokryte prochem... prochem skremowa-nych żywcem... Przykucnęła, opuściła głowę na kolana i się rozpłakała. Nikt jej nie pocieszał. Nikita sam potrzebował natychmiastowej pomocy psychologicznej, Baszkircew również, choć w jego głosie depresję wyparła psychoza. - Działania wojenne! Działania! Co to ma być, Juliusz Cezar i wojna z Galami?!... Steinhołtz, który postanowił ignorować wszystkich prócz Na-rzojewa, rzekł: - Tak, to był świadomy atak... Ale może to nie wojna, lecz prowokacja na wielką skalę? Może kosmici zajęli kilka naszych floggerów? Na przykład czorugowie? - Nie uwierzę w tych czorugów! Prędzej uwierzę w zbiorowy obłęd kilku pilotów... ale jak wtedy wyjaśnić utratę łączności? Też szaleństwem, tylko operatorów? Coś za dużo świrów jak na jedną nędzną kolonię! - No nie wiem. Lepiej się stąd wynośmy. - Przeciwnie. Najlepsze, co możemy zrobić, to zostać tu i czekać, aż coś się wyjaśni. - Ale jeśli będziemy tu siedzieć, to Black Velvet odleci bez nas! -Jest pan pewien, że on jeszcze istnieje? - Nie... A jak daleko stąd do Pentamilii? - Sześć trzysta. - Sześć tysięcy trzysta kilometrów? To lećmy! Dla planetolotu to żadna odległość! - W kosmosie. Szczęśliwy nie jest przeznaczony do długich lotów w atmosferze. Musielibyśmy robić skok suborbitalny. -Tym lepiej! - Niekoniecznie. Zużyjemy dużo paliwa w czasie lądowania, a jeśli w Pentamili nie zatankujemy, może nie starczyć na wylot i manewry przy Black Velvecie. - Chwileczkę. - W głosie Steinholtza, takim spokojnym i rozsądnym, zadźwięczał panujący w jego umyśle chaos. - Chwileczkę, Aleksie... spróbujmy omówić możliwości. Po pierwsze, Velvet jeszcze istnieje, Pantemilia też ocalała, ale nie działa węzeł ładności... - Jakie tu mogą być możliwości! - wykrzyknął profesor Baszkir-cew. - Przede wszystkim się uspokójmy! - Tak jest, uspokójmy! - nie wytrzymał Narzojew. - Dość tych wrzasków! Był tak zdenerwowany, że nie od razu zareagował na brzęczyk wezwania, a właśnie ożył przenośny terminal - wygodna rzecz, pilot mógł korzystać z pokładowego oprzyrządowania łączności planetolotu nawet z odległości kilku kilometrów. - Tak! Tak! Słucham! - wrzasnął Narzojew do słuchawki z takim rozdrażnieniem, jakby telefon oderwał go od ważnej rozmowy. Nie od razu zrozumiał, że to przecież owa upragniona łączność! - Nie rozumiem! Mówcie po rosyjsku! Do licha... Jak będzie po hiszpańsku: mówcie po rosyjsku? - Coś tam en nisso... jalar... javlar... jablar en russo, o. - No recognisio! Jablar en russo! - Co pan wymyśla! „Rozumieć" to comprendel Proszę dać mnie! - Niech pan idzie w cholerę i tam polegnie! Przez pana nie usłyszałem współrzędnych! - wrzasnął Narzojew. I odchodząc kilka metrów na bok, powiedział już rzeczowym tonem: - Tak, Szczęśliwy, służbowy planetolot RAN. Tak, Black Velvet. Zapisuję. H1000, potwierdzam... nachylenie osiem, potwierdzam... F 4605, tak... Są... Wioska, czyli obóz archeologów, i baza Alta-Ke-mado... chyba zniszczone całkowicie. Narzojew popatrzył w niebo, jakby szukał swojego rozmówcy. I tak właśnie było, ale blady z gniewu Baszkircew uznał, że pilot zupełnie zwariował, i nawet pomyślał, że Narzojew udaje, że rozmawia i mówi do pustej słuchawki. Ale gdy Narzojew spojrzał w stronę morza, profesor, patrząc w tę samą stronę, również zobaczył kilka punktów. Floggery! Narzojew pomachał do nich. - Widzę was. Tak, prawie naprzeciwko Cyrku... Aleksy Narzojew... Powodzenia, comandante... hasta pronto! - Wsunął słuchawkę z powrotem do kieszeni na piersi. - A teraz niech mnie pan przeprosi - zażądał Baszkircew. - Słucham? - Przeprosi! Albo... albo nie znam pana! - Za co mam pana przeprosić? - Jak to? Uważa pan, że nie ma powodu? - A... no dobrze, przepraszam... Ale czy pan wie, z kim rozmawiałem?! Z myśliwcami! Wie pan, co wiedzieli?! Wybuchła wojna! Wojna z Konkordią, profesorze! Musimy lecieć na spotkanie z Black Velvetem, póki nie jest za późno! A może już jest za późno! Najgorsze było dopiero przed nimi. Nikita w żaden sposób nie mógł zacząć biec, w końcu wściekły Narzojew wyciągnął błyszczący pistolet i dwa razy strzelił w ziemię obok niego. Podziało, i to nie tylko na Nikitę. Wszyscy sobie przypomnieli, że cywilni piloci mają broń. I że w nadzwyczajnych okolicznościach mają prawo karać i ułaskawiać na równi z oficerami floty. I wreszcie że nikt prócz Narzojewa nie wystartuje planetolotem. Gdy potykając się ze strachu niemal na każdym stopniu, weszli na pokład statku, Tania wypaliła nagle: - A mogę z panem? - Gdzie? - Do kabiny! Przecież tam jest teraz wolne miejsce! Narzojew zrobił minę, jakby chciał posłać dziewczynę tam, gdzie niedawno posiał Baszkircewa, ale tylko wzruszył ramionami i powiedział: - Proszę. Pewnie nie chciał, żeby pusty fotel obok przypominał o tym, co się stało z Szulgą. I Tania po raz pierwszy w życiu znalazła się kabinie prawdziwego statku kosmicznego. - Niech pani założy słuchawki - poradził Narzojew. - Będziemy ostro startować, szkoda uszu. Kabina pilotów nie jest tak dźwiękoszczelna jak przedział pasażerów. Wystartowali bez problemów. Narzojew od razu zadarł dziób Szczęśliwego do góry i zaczął pionowe wyjście z atmosfery w stylu „początki kosmonautyki". Przeciążenia były odczuwalne, ale znośne. Wkrótce atmosfera została za rufą, pojawiła się czerń i gwiazdy. Planetolot szybko wyszedł na niską orbitę i Narzojew zrzucił ciąg. Pojawiła się nieważkość. Pozostawało sprecyzować swoje miejsce i wyliczyć optymalną trajektorię lotu do Black Velvetu. Tania usiłowała patrzeć na wszystkie ekrany jednocześnie. Jeśli faktycznie wybuchła wojna z Konkordią, to gdzie flota nieprzyjaciela? Gdzie nasze dzielne eskadry? Gdzie Black Velvet? Nie zdawała sobie sprawy, jak znikome jest prawdopodobieństwo, że po wyjściu na orbitę znajdą się tak blisko statku kosmicznego, by go dostrzec gołym okiem. Nie widać było również floty wrogów ani w ogóle żadnej obecności człowieka w układzie planetarnym. Tylko zielonkawy brzuch Wiosennej i usiana gwiazdami pustka. Ale wróg niewidoczny nie musi być wrogiem nieobecnym. Słuchawki niespodziewanie ożyły. Mówili po hiszpańsku, ale przez pokładowego tłumacza. - Fregata Kamarad Lepanto wzywa Szczęśliwego! Szczęśliwy, jak mnie słyszycie? - Tu Szczęśliwy, słyszę was dobrze. - W waszym kierunku idzie grupa nierozpoznanych floggerów. Odległość - dwa, wysokość - trzysta, prędkość - pięćdziesiąt, kurs równikowy dwadzieścia cztery. Palce Narzojewa latały nad klawiaturą; przygryzając wargę, pilot wbijał otrzymane dane w parser. - Rozumiem. Jakie są zalecenia? - Nie zalecenia, tylko rozkazy! Jako starszy rozkazuję... W słuchawkach rozbrzmiał nagły huk pękających strun i ogłuszający zgrzyt; jakby stado stalowych tygrysów pożerało blaszane pianino. Po chwili zadziałały filtry i zapanowała cisza. Nic więcej nie usłyszeli od Carlo Machetansa, dowódcy fregaty Kamarad Lepanto. - Oni... zginęli? - spytała Tania. - Nie wiem. - Ale przecież słyszeliśmy trzask kadłuba? - Statek kosmiczny ma korpus, a nie kadłub... Narzojew nie przerywał wyliczeń. Ekrany parsera wypełniały słupki cyfr i kolorowe trajektorie - zalecane zielone, ryzykowne żółte i zabronione czerwone. - Nie musi mnie pan zagadywać, nie jestem dzieckiem! - Nie zagaduję. Łączność została przerwana dlatego, że kanał zagłusza wróg. Co się dzieje z fregatą, nie wiem tak samo jak ty. - A my... zginiemy? Narzojew przez kilka sekund patrzył na efekty wyliczeń, potem obrzucił Tanie ponurym spojrzeniem. - Mamy duże szansę. - Wdusił klawisz łączności z przedziałem pasażerskim. - Towarzysze uczeni! Jeśli ktoś podniósł fiksatory bezpieczeństwa, niech je opuści z powrotem, to sprawa życia i śmierci. Macie dziesięć sekund; zaczynam odliczenie. Dziesięć... dziewięć... - Włączył silniki manewrowe. Gwiazdy na nieboskłonie popłynęły w lewo i na górę. - Sześć... pięć... Szczęśliwy opuszczał dziób, Narzojew wykręcił go przodem do kierunku ruchu orbitalnego. Tania nie rozumiała co się dzieje, ale już się bała. - Trzy... dwa... - Wracamy na Wisenną, tak? Lądujemy? - Zamknij się... Jeden! - Narzojew dał ciąg na silniki główne. -Nie, nie zamknę! Nie zamknę! A jak będzie się pan po chamsku odzywał, to zacznę walić we wszystkie przyciski po kolei! Dopiero sobie polatamy! Narzojew zerknął na swój pistolet, a potem do dziewczynę. - Dobrze, uspokój się. Obiecuję, więcej żadnych chamskich odżywek. A ty z łaski swojej zapomnij o przyciskach. I tak mamy przerąbane. - Od kiedy jesteśmy na ty? - Od teraz. - No dobrze. To wyjaśnij, co robimy? - Wyjaśniam - westchnął i zdjął ciąg. - Wyhamowałem. Prędkość spadła do suborbitalnej. Teraz znowu skręcimy dziobem zgodnie z wektorem ruchu... i zaczniemy schodzić niżej, przyspieszając osiem metrów na sekundę co sekundę. Mówiąc po ludzku, spadamy na Wiosenną, tylko nie ostro, lecz łagodnie. - Czyli jednak lądujemy? - Nie. Widziałaś kiedyś kaczkę puszczaną na wodzie płaskim kamieniem? -Tak. - No to my będziemy teraz takim kamieniem. Wejdziemy na chwilę w górne warstwy atmosfery, odbijemy się od niej i znowu wyskoczymy w otwarty kosmos. Klasyka! - A do czego nam ta klasyka? - Do życia. Chcę zanurkować pod wrogie floggery i jednocześnie zbliżyć się do Black Velvetu, jeśli on tam jeszcze jest. - Lecimy w stronę floggerów?! - zawołała Tania. - Innych możliwości nie ma. Ale nie denerwuj się tak! - Przecież oni będą do nas strzelać! - Możliwe. Ale trafić w nas na kontrkursie nie będzie im łatwo, poza tym nas trochę zmazę naturalna plazma... Oglądałaś „Fregatę Merkuriusz"? -Nie... - Coś ty, wszyscy oglądali! Przypomnij sobie, Tamański w roli głównej, jest nawigatorem, no, taki z bródką! - A! Premiera była w zeszły Nowy Rok? Oglądałam! - No i oni na fregacie właśnie robili ten sam numer. Potem wszyscy moi kumple wydziwiali: Bzdura! Niemożliwe! A moim zdaniem całkiem możliwe. Tam jest jeszcze kilka głupot, ale poza tym w porządku, musieli mieć dobrych konsultantów. - Ty mnie lepiej nie strasz. Pamiętam, jak im tam policzki do uszu ściągało od przeciążeń! - No, to akurat bzdura... - prychnął pilot. Planetolot wszedł w górne, rozrzedzone warstwy atmosfery, ale prędkość była taka, że statkiem zatrzęsło, jakby walił o brukowaną jezdnię. Wokół dziobu rozkwitła chryzantema niebieskiego płomienia plazmowego. Przeciążenia rosły. Każda komórka, każdy gram wody w organizmie stał się półtora rażą cięższy. Dwa razy... trzy... trzy i pół... We wnętrzu planetolotu odezwały się ostre, rytmiczne pstryknięcia. Posiadając rozwiniętą wyobraźnię w dziedzinie astronautyki, można było to wziąć za oznakę fałdowania się poszycia. Potem powinno nastąpić pękanie, dalej - utrata hermetyczności, w konsekwencji strumienie plazmy wdzierają się do Szczęśliwego, wylizują przedział, dokonują kremacji pasażerów i na zakończenie rozrywają planetolot na strzępy. Na szczęście w tej dziedzinie Tania miała bardzo ubogą wyobraźnię i pstrykaniem się nie przejmowała. Za to przejmował się Narzojew. Co to mogło być? Pękanie poszycia odpada, ale co pstryka, do diabła? Cztery... cztery i pół... pięć... sześć... sześć i pół... siedem... osiem... osiem i pół... osiem i siedem... Przy 8,8 wskaźnik przeciążeń uspokoił się i zaczął dawać setne: 8,81... 8,85... 8,88... Tania chciała coś krzyknąć, na przykład: „Boże!" albo: „Dosyć!", ale stwierdziła, że nie może mówić - po prostu. Nie udałoby jej się wyartykułować nawet przedśmiertnego chrypienia. Jedyną częścią ciała, jaką jeszcze mogła poruszać, były palce prawej ręki. Poskrobała nimi poręcz fotela i prawa ręka również odmówiła posłuszeństwa. Ale mimo wszystko ta tortura miała swoje plusy - Tania zapomniała o strasznych czarnych floggerach. Co tam floggery, skoro Szczęśliwy może nie dotrwać do spotkania z nimi! I gdy już się wydawało, że na wieki zostaną w tym trzęsącym się, pstrykającym, wypełnionym ołowiem piekle, zrobiło się jeszcze gorzej. Do naturalnego szybowania-spadania, które powinno wkrótce zakończyć się aerodynamicznym wypchnięciem planetolotu z atmosfery, doszła moc silników. Szczęśliwy zadarł dziób, płatki niebieskiej chryzantemy wydłużyły się i zaczęły łaskotać szkło kabiny. Tania poczuła, że zaraz straci przytomność. I tak trzymała się tylko dzięki temu, że jej odporność na przeciążenia była wzmocniona przez senox. Ale przeciążenia wreszcie się skończyły. Na pokładzie Szczęśliwego waga wróciła do normy. Pojawiłaby się nawet nieważkość, gdyby Narzojew wyłączył silniki marszowe, lecz on szedł jeszcze wyżej. Podejrzane pstrykanie umilkło. Narzojew odetchnął z ulgą. - Dokąd teraz? - spytała Tania. - Do Black Velvetu. - A on jest daleko? - Teraz już blisko. Według danych z floggerów zszedł z orbity geostacjonarnej na niską, że ułatwić ewakuację takim planetolotom jak nasz. Nurkowałem przez atmosferę tak, żeby Szczęśliwy znalazł się jak najbliżej orientacyjnego punktu Velvetu. - Jak to, pan nie wie dokładnie, gdzie on teraz jest?! - O Boże! Oczywiście, że nie! Skąd? Odebrałem przez radio współrzędne i parametry orbity, według nich mogę wyliczyć, gdzie prom znajdzie się w konkretnej chwili. Ale jeśli zmieni orbitę, a łączności nie będzie... O, popatrz, przecież to on! - Gdzie? - Patrz na górny panel, głu... tego. Na dodatkowym panelu nad przednią szybą był kontrolny interfejs boi radiowej. Każdy, kto umiał czytać z podobnych przyrządów, zauważyłby, że doszło do długo oczekiwanego spotkania (zielone oko), że kurs mają dobry (migający czerwony krzyżyk był odrobinę w dole i na prawo od zielonego punktu), a dzieląca ich odległość jest doprawdy śmieszna - dwa i pół tysiąca kilometrów. - No patrzę, i co? - A to, że Szczęśliwy, jak się okazuje, ma niezły komputer! W wirze zakłóceń zdołaliśmy wyodrębnić impulsy boi radiowej Velvetu! Stwierdziliśmy go i parser przeprowadził doprecyzowanie jego orbity. A teraz patrz... Narzojew z demonstracyjną nonszalancją wyciągnął rękę do panelu autopilota. - Patrz uważnie. - Ti-ti-ti-ta-ta... Palcami wystukały określoną kolejność klawiszy. - I to wszystko, teraz niech się martwi komputer. Nic więcej od mnie nie zależy. - Przeciągnął się z przyjemnością. Planetolot powinien był dotrzeć do promu po pięciu minutach. Nawet biorąc pod uwagę synchronizację orbity, hamowanie i korekcję do przejęcia z następującym potem dokowaniem, ich lot powinien skończyć się w ciągu kwadransa. Pilot zamknął oczy. Teraz rzeczywiście, nic od niego nie zależało, ale jak się okazało, to wcale nie było dobrze. - Niech pan patrzy! - krzyknęła Tania. - Co tam znowu? - mruknął Narzojew ze zmęczeniem. - Nasi! Nasza fregata! Mogę nawet przeczytać jego nazwę! Ka-marad Lepanto! To ten sam! Narzojew otworzył oczy. -Co? Gdzie? Matko jedyna!... Fregata szła równoległym kursem, po prawej stronie i nieco wyżej. Była tak blisko, jak tylko to możliwe w kosmosie, a nawet bliżej niż dopuszczalne normy bezpieczeństwa. Dziesiątki metrów dzieliły maleńkiego Szczęśliwego od groźnej maszyny bojowej. Fregata niespiesznie wyprzedzała ich, zajmując pozycję na kącie czterdzieści pięć. Następnie dała krótki impuls dyszom rufowym i stanęła. Teraz wzajemna prędkość Kamarada i Szczęśliwego równała się zeru, chociaż w stosunku do planety Wiosenna obie jednostki zmieniały swoje położenie w przestrzeni z szybkością dziewięciu kilometrów na sekundę. Dla Tani pojawienie się fregaty było wydarzeniem radosnym, ale oczywistym. Skoro wokół Wiosennej latają różne statki, to przecież normalne, że się spotykają. Tego, że fregaty nie zbliżają się do cywilnej łajby dla kaprysu, nie wiedziała. Za to wiedział o tym Narzojew. I bez szczególnej nadziei próbował wywołać fregatę. Zakłóceń w eterze nie było, ale Kamarad milczał jak martwy. Zamiast odpowiedzi buchnął dyszami manewrowymi i szybko odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni wzdłuż osi. Teraz był w stosunku do planetolotu do góry nogami. Narzojew zdążył zobaczyć kilka niemiłych rzeczy. Na prawej burcie statku widniało gwiaździste przebicie - świadectwo niedawnego bezpośredniego trafienia. Jednocześnie z przekręceniem się fregaty jej wieże przekręciły lufy z burty na burtę. Daszki wyrzutni na rufie odjechały na bok, ukazując mordki rakiet kosmos-kosmos. Sekundę później rozbłysła podwójna błyskawica... potem druga, trzecia... Rakiety wyskakiwały z taką prędkością, że można było dostrzec tylko oślepiający rozbłysk pocisku wyrzucającego i uruchomienie silnika odrzutowego, już w dużej odległości od fregaty. - Ojej! - Do Tani w końcu dotarło, że fregata pojawiła się nie po to, żeby kapitan pomachał im ręką. - Aleks, co to jest? - Starcie kosmiczne - powiedział głucho Narzojew. - A gdzie wrogowie? - Chyba gdzieś tam. - Wskazał palcem podłogę. -Pod nami?! - Tak... Chociaż należałoby powiedzieć - wszędzie. Fregata przeorientowała się - tym razem położyła na lewej burcie, odwracając się do Szczęśliwego nadbudówkami. Prowadziła ogień z obu burt. Połowa jej wież strzelała w dół, druga połowa w górę. A potem Kamarad Lepanto dał długi impuls hamowania - co najmniej dziewięć g, biedna załoga! - i Szczęśliwy szybko wyskoczył do przodu. Gdy lecieli, przed dziobem fregaty pojawił się rozbłysk. - Jest! Ale diabły! Brawo, Argentyna! - Narzojew ryknął tak, jakby jego pahtakorowcy strzelili gola znienawidzonemu spartakowi przy wyniku 1:1 w ostatniej minucie meczu. - Co? - Właśnie zrobili unik przed rakietą. Przepuścili ją przed dziobem! Walnęło, ale nie oberwali bezpośrednim! - A może... może powinniśmy polecieć szybciej? -zasugerowała cichutko Tania, która właśnie zrozumiała, że to nie żarty. Skoro Kamarad prowadzi walkę, skoro tu strzelają, i do tego rakietami, i do tego bojowymi, i do tego żeby trafić, mogą trafić również Szczęśliwego! Przed następną serią rakiet fregata nie zdołała się już uchylić, dwie zestrzeliła, ale trzecia dosięgła celu. Pokład między dwiema wieżami dziobowymi pękł, wypluwając obłok ognia. Sekundę później nastąpił drugi wybuch w bakach paliwa dysz manewrowych i między wieżami na chwilę wyrosło kilka cienkich kolumn niebieskiego płomienia. Zaraz potem statek zniknął im z oczu, odpływając za rufę Szczęśliwego. Na pocieszenie (nie tylko my obrywamy!) w odległości bezpośredniej widzialności przepłynęło technowidmo, które jeszcze minutę temu było bojowym floggerem wroga. Skrzydła, stabilizatory i dziób zachowały przybliżone położenie, brakowało tylko oszklenia kabiny i sporego kawałka centralnej części kadłuba, który przemienił się w chmurę małych odłamków-satelitów. Narzojew domyślił się, że flogger oberwał rakietą fregaty i leciał teraz siłą rozpędu. - Mówiłam, żebyśmy lecieli szybciej! - powtórzyła Tania. - Chciałbym, ale nie możemy - westchnął Narzojew. - Jak przeskoczymy tego cholernego Velveta, będzie po nas. Teraz właśnie przeciwnie, zaczniemy zmniejszać prędkość. Autopilot uruchomił dysze manewrowe. Ani Tania, ani Narzojew nie wiedzieli dokładnie, co się właściwie stało tego dnia na orbicie „Wiosenna 1000-8". Otóż kapitan promu Black Velvet, Amerykanin April To Seatlle, nie uwierzył, że wybuchła wojna, dlatego spokojnie wykonał rozkaz starszego na redzie i podszedł bliżej planety, żeby zabrać trzy czekające planetoloty - dwie marchewki czorugów i błękitny wahadłowiec o tradycyjnym kształcie, należący do rosyjskiej organizacji RAN. Co to takiego RAN, kapitan nie wiedział, lecz przypuszczał, że to kolejny szyld filii GAB. Jedna „marchewka" czorugów podeszła prawie od razu, drugą coś zatrzymało. Rosyjski wahadłowiec nie pojawiał się również. Gdy łączność z fregatą Kamarad Lepanto utonęła w zgrzytach zakłóceń, April zaczął szykować statek do wylotu i przekazał wszystkim znajdującym się w hangarach planetolotom pierwszy dzwonek. Następnie jego systemy obserwacyjne zarejestrowały fregatę idącą w jego stronę. Bardzo uprzejmie z ich strony, pomyślał kapitan. Pod osłoną floty wojskowej będziemy się czuli bezpieczni. Okazało się jednak, że fregata ma towarzystwo - równoległym kursem szły dwie drobinki. To pewnie te planetoloty, pomyślał kapitan. Cztery inne, stosunkowo nieduże, obiekty manewrowały w dużej odległości od fregaty, a dwa następne pojawiły się od strony Krokusa I również szybko się zbliżały. Pierwszy domyślił się nawigator. - Fregata osłania planetoloty, reszta to floggery, ale one nie są po naszej stronie, sir. Robiło się gorąco i kapitan wydał rozkaz natychmiastowego wejścia w x-matrycę, lecz ku swemu niepomiernemu zaskoczeniu został aresztowany razem z nawigatorem i dwoma pilotami. Różne rzeczy przytrafiały się już kapitanowi Aprilowi, ale żeby coś takiego?! Taka bezczelność, na jego własnym mostku?! Czorugowie, którzy wyleźli ze swojej marchewki, łamiąc zakazy kwarantanny, zagrozili załodze podłużnymi przedmiotami zawiniętymi w materiał. Paplali bez chwili przerwy, biegali po ścianach i żądali wstrzymania się z x-przejściem, dopóki w hangarze nie zajmie miejsca planetolot ich współbraci Palący Wietrzyk. Gdy April i jego oficerowie oddali broń, okazało się, że czorugowie grozili im uniwersalnymi śrubokrętami - no, ale za to teraz mieli zdobyczne kolty! Załoga musiała pogodzić się z sytuacją i spełnić żądania cholernych kosmoraków. I nawet wtedy, gdy w Black Velvet walnęła rakieta wystrzelona przez konkordiański szturmowiec, czorugowie nadal się upierali: czekać na Palący Wietrzyk! Kapitan otrzymał meldunek, że Black Velvet nie może wykorzystać luksogenu z prawej grupy zbiorników - przebity został główny przewód. To znaczyło, że planowany skok do planety Jekaterina jest niemożliwy. Czorugowie zażądali szybkiego przejrzenia kolonii znajdujących się w granicach zasięgu statku oraz łaskawie zezwolili pilotom podjąć przerwane przygotowania do x-przejścia - planetolot Ziemian i Palący Wietrzyk przeprowadziły wstępne dokowanie. Całą resztę mogli zrobić po skoku. Bum! Drugie trafienie! I zaraz potem trzecie - w grupę silników głównych D. W kabinie nawigacyjnej mrugnęło światło. Do tego czasu Velvet zdążył rozwinąć sporą prędkość, nawigator zaś (biorąc pod uwagę, że grupa silników D nie działa) dał odpowiedź: nie ma takich kolonii! - Możemy dojść do okolic Pelty, ale do samej planety zostaną cztery tygodnie świetlne. Bliżej podejść się nie da. Na Pelcie nie ma dużych miast, lecz są wojskowi i uczeni, połączymy się z nimi i oni nas uratują. Black Velvet drgnął po raz czwarty. - ...Ale ponieważ kolejne trafienie zniszczyło x-nadajnik - kontynuował niewzruszenie nawigator, patrząc na przyrządy - to skontaktowanie się z Peltą chwilę potrwa. Będziemy musieli czekać kilka tygodni, aż dojdzie do nich nasz sygnał radiowy. - Niedobrze. Bardzo niedobrze. Liczyłem, że wrócę do domu na linienie dzieci moich dzieci - rzekł starszy czorug. - Ale nie ma innego wyjścia, skaczemy do Pelty!" W rzeczywistości w ciągu tych krótkich chwil czorug zdążył powiedzieć znacznie więcej, między innymi wyliczył imiona kilkunastu krewnych zaproszonych na tę uroczystość i chwalił przygotowane prezenty. Ale tłumacz przefiltrował tę fontannę wypowiedzi. Piąta rakieta uderzyła w Black Velvet niedaleko kabiny nawigacyjnej, wybuchła w międzyściennej przestrzeni i podziurawiła odłamkami zbiornik luksogenu. Luksogen niespiesznie wypływał. Silnik rakiety jeszcze przez kilka chwil działał, kręcił się i wirował, strumień odrzutowy przemieniał luksogen w parę, ale do detonacji było to warunki niewystarczające. Black Velvet wszedł w x-matrycę, pozbawiając konkordiańskich pilotów przyjemności oglądania swojej zagłady. Ostatnia minuta wydała się Tani najdłuższa. Black Velvet odsuwał się, planetolot go gonił, stosunkowa prędkość zbliżenia była niewielka. Z gardzieli hangaru wyłoniły się manipulatory - gigantyczny kalmar wyciągnął macki gotowy do pochwycenia zdobyczy. Dopiero wtedy Narzojew dostrzegł jeszcze jeden planetolot kierujący się do sąsiedniego hangaru. - O, to są właśnie czorugowie. Latają cholera wie czym... Ale Tania nie miała głowy do czorugów - zobaczyła Kamarada Lepanto. Sylwetka statku bardzo się zmieniła - zniknęła połowa nadbudówek, a wieże rufowe zastygły nieruchomo z zadartymi lufami. Wyglądało na to, że z fregaty odeszło życie... Dlatego gdy pojawił się znajomy podwójny rozbłysk, Tania zawołała radośnie: - Bronią nas! Ciągle nas bronią! - A co byś chciała? - zapytał zmęczony Narzojew. - Taka praca... I wtedy Tania ujrzała nowe oblicze śmierci - niestety, nie ostatnie tego dnia. Przeciwko fregacie wystąpił nowy, straszny przeciwnik - daleko, daleko rozbłysło i zgasło osiem czerwonych gwiazdek. I gdy dziób Szczęśliwego znalazł się już w hangarze, wokół Kamarada Lepanto pojawiła się kaskada wybuchów. Konkordiańskiemu liniowcowi udało się wreszcie doprowadzić do bezpośredniego trafienia. Rufa fregaty zakołysała się w górę i w dół jak ogon teriera. I jeszcze raz - w górę i w dół. Siła strasznego wewnętrznego wybuchu przebiła sobie drogę - rufa okręciła się wokół własnej osi i się oderwała. - To... to koniec - wyjąkała Tania. - Jeszcze powalczą - skłamał Narzojew. Potem było kilka szklanek klaustrofobii, odurzenie x-matrycy i powrót do rzeczywistości. - Naprawdę?! - wytchnęła Tania. Jeszcze nigdy nie czuła się tak szczęśliwa. - Przypuszczam, że to było x-przejście - rzekł Narzojew ostrożnie. -Więc jesteśmy uratowani?! - Mam nadzieję... nie podobały mi się te uderzenia po dokowaniu... zdaje się, do promu strzelali... i chyba trafili. - Zapytajmy kapitana! - Chciałbym... ale nie podłączyło nas do sieci statku. Mają jakąś poważną awarię... Śluza za Szczęśliwym powinna była się zamknąć zaraz po wstępnym dokowaniu. Ale rakiety nie tylko zrobiły kilka dziurek w korpusie statku, nie tylko uszkodziły silniki i spowodowały wyciek luksogenu, lecz także zniszczyły część przewodu głównego. Zasilanie mechanizmów pomocniczych i linii łączności wewnętrznej nie działało. Śluza się nie zamknęła, i dlatego w hangarze nadal była próżnia. Z tego powodu z kolei Tania i Narzojew nie usłyszeli, jak na Velvecie w końcu wybuchł luksogen zniszczonego zbiornika. Obłoki plazmy zapionęłyjaśniej niż słońce. Przebijając wszystkie przeszkody, z naddźwiękową prędkością uderzyły strugi roztopionego metalu. Centralny trzon się złamał. Jego kawałkom z nanizanymi gigantycznymi beczkami, w których znajdowały się hangary, prąd plazmy dał moment obrotowy. Zamiast rozlecieć się na boki, beczki zaczęły się do siebie zbliżać. W momencie wybuchu Black Velvetem wstrząsnęło tak, że Tania omal nie odgryzła sobie języka. Uratowała ich intuicja Narzojewa. Nie znając skali katastrofy, ale wyobrażając sobie najgorsze, pilot uruchomił grupę dysz dziobowych, wykorzystując je jak rakietowe silniki startowe. Płomień uderzył w ognioodporne poszycie doku, odbił się od ściany i uderzył w przednią szybę... Tania krzyknęła - z zaskoczenia, przerażenia i strasznej urazy do losu: „Przecież byli uratowani! Przecież tyle przeżyli! Dlaczego znowu?!". Ścierając na molekuły polimerowe koszulki blokad, Szczęśliwy wysuwał się rufą w stronę śluzy. Korpus planetolotu odpowiadał na taki gwałt protestującym skrzypieniem, ale w końcu Szczęśliwy pokonał blokadę i wyskoczył z kamery dokującej. Black Velvet ginął. Dwie zbliżające się do siebie beczki zderzyły się i pękły. Potem nastąpiła seria wybuchów, co mogło oznaczać tylko jedno - śmierć twardo zadekowanych planetolotów. W piekielnym mikrokosmosie ginącego Black Velvetu praktycznie nie można było ocaleć. Dlatego gdy z potrzaskanej beczki w otoczeniu odłamków wyskoczył pomarańczowy planetolot, nawet Narzojew byi pod wrażeniem. - Czorugowie! Tylko popatrz! Ale Tania nie mogła popatrzeć - siedziała bezwładnie, z podbródkiem wspartym na piersi. Dopiero teraz Narzojew spostrzegł, że fotel pilota jest dla niej o wiele za duży. Wyciągnął rękę, sprawdził puls. - Szok? No, no... ROZDZIAŁ 13 ZŁE CZARY WOJNY Marzec 2622 r. Lotniskowiec Trzech Świętych Układ C-801 A boje toczyły się straszne, nieprzewidziane przez żadne regulaminy i nieopisane w żadnych gazetach... Ale od początku. Wróciłem do swojej rodzimej eskadry 1-02 i nawet do tej samej kajuty na Trzech Świętych. Objęliśmy się z Kolą, przywitałem się z Kożemiakinem, zameldowałem dowódcy eskadry - tymczasowo to stanowisko zajmował Babakulow. A gdy się dowiedziałem, ilu z naszych zginęło, płakałem po cichu w toalecie. Dowódca Gotowcew - zestrzelony zginął. Pieriwierziew - zestrzelony zginął. Tiernowoj - zestrzelony zginął. Uzupełnienie, które dołączyło do eskadry przed wypadem do układu Lwiego Ziewu, również poległo w pełnym składzie. I jeszcze Capko. Ciężko poparzony leżał w szpitalu. Trafiony wylądował przymusowo obok Miasta Pułkowników. Jego flogger wybuchł już na ziemi. Nie było prawie nikogo z tego składu, który ja i Kola zastaliśmy w maju zeszłego roku. Znalazłem się w towarzystwie ponurego Babakułowa, milczącego Jegora Kożemiakina i nagle zmężniałego, poważnego Bohatera Rosji Nikołaja Samochwalskiego. Reszta eskadry (dla mnie - zupełnie nowe twarze) dzieliła się na dwie grupy. Pierwsza - pięciu młokosów, świeżo po skróconych kursach. Nie dali im nawet stopnia podporucznika, obiecali awansować po pierwszej walce. To radość dopiero... Kategoria druga -trzech poruczników z oddziału liniowca Generalissimus Książę Suworow Rymnicki, zwanego po prostu Suworowem. Ta unikalna seria liniowców miała hangary, dwie katapulty i pokład lotniczy na rufie. Jeszcze przed wojną nie wróżono nic dobrego tej hybrydzie lotniskowca z liniowcem i rzeczywiście, Suworow i jego statki bliźniacze więcej sprawiały problemów swoim załogom, niż zadawały strat wrogom. Dlatego też, gdy deficyt luksogenu i pilotów dał się poważnie we znaki, liniowce umieszczono na orbicie C 801-7, a ludzi i sprzęt rozdzielono między eskadry prawdziwych lotniskowców. I z taką właśnie pstrokatą zbieraniną mieliśmy iść do generalnej walki. No i jeszcze sprzęt: sześć durandali, trzy gorynycze, trzy zmobilizowane szkolno-bojowe sparki. Niemal wszystko po remoncie. Na durandalu z numerem fabrycznym 622-7-11, który dostałem, nie działał namiernik podczerwieni, a na dolnej powierzchni centroplanu znalazłem świeżą łatę metr na metr. Gdy zapytałem miczmana Chomienkę, technika z dywizjonu technicznego, czy można z takim plastrem manewrować w atmosferze, zawahał się i powiedział: - Poczytajcie dziennik pokładowy, tam jest wszystko napisane. Faktycznie, dużo tam było napisane. Nie miałem siły czytać czterech bitych stron drobnym maczkiem, przeleciałem tekst wzrokiem. „Myśliwiec DR-19 Durandal, numer fabryczny... usunięcie uszkodzeń bojowych... planowa profilaktyka... wymiana... naprawa... płyty F2, F3... z braku odpowiednich części zamiennych... dowódca brygady remontowej zaproponował... konsultant DT zatwierdził... plaster polistalowy...". Aha i najciekawsze: „Po przeprowadzonym remoncie do chwili wymiany tymczasowego plastra na płyty F2 i F3 zablokować w autopilocie funkcje manewrowania w atmosferze, a pilota uprzedzić, że przy wykonywaniu lotów z pokładu lotniskowca niedopuszczalne jest podchodzenie do szczelnych warstw atmosfery. Konsultant DT A.I. Gruziński, podpis, data". - Nie rozumiem. Co to za konsultant? - Ee... widzi pan, Andriej Iljicz Gruziński to człowiek w najwyższym stopniu kompetentny, tylko cywil... no i trzeba było wymyślić dla niego specjalne stanowisko. Ach no tak, Gruziński! Ten inżynier, którego wysłali do nas z koncernu razem z pierwszą partią durandali! Jednak u nas został! No dobrze, wszystko super, tylko jakja mam walczyć na takim gracie, który nie może wyjść z kosmosu do atmosfery?! Jak się okazało, nie jest to odpowiednia pora na zadawanie takich destrukcyjnych pytań. Godzinę później zebrali nas na instruktażu i opowiedzieli różne wesołe rzeczy. A kolejną godzinę później Trzech Świętych wyruszył do rejonu na peryferiach układu planetarnego C 801, gdzie koncentrowała się grupa operacyjna Sztorm. I tak zaczęło się dla nas starcie generalne, które przeszło do historii jako bitwa dwustu bander. Prawidłowe, nudne słowa pojawią się później w pracach historyków: Pierwszy etap operacji, drugi, trzeci... obrona manewrowa, kontruderzenie... Ale tym, którzy walczą na froncie, takie słowa się nie przydadzą. Nie ma w nich siodkawego zapachu sylumitu, nie ma płonących lotniskowców, nie ma przerażenia piechoty wbitej w śnieg falą uderzeniową... Dowcipny publicysta wojenny Diegtiariew, świadek wydarzeń, w swojej książce „Wspinaczka na górę Chukarji" nazwał te etapy inaczej. Opowieść o obronie manewrowej Osiemset Pierwszego parseku otrzymała tytuł „Balet". Rozdział o ataku grup lotniskowców Buran i Sztorm został zatytułowany „...Włączając myśliwce dyżurne". Historia obrony Miasta Pułkowników miała tytuł „Trzymać się!" - to słowo w pamiętnym rozkazie dowódcy z piętnastego marca powtarzało się siedem razy. A rozdział o tym, co było dla nas najważniejsze, o tym, dzięki czemu przeżyli ci, którzy przeżyli, został nazwany „Przysięgam na Aszę, ściągnęliście demony!". I to również był cytat. Początek tego, co Diegtiarew nazwał baletem, w niczym nie przypominał tej sztuki ani tańca w ogóle. Grupa operacyjna Sztorm (trzy lotniskowce, liniowiec, dziewięć okrętów eskortowych) jednym skokiem odeszła od Osiemset Pierwszego. Statki weszły na kurs 0-270 i nabrały prędkości patrolowej 60 M. Była to prędkość wystarczająca do niemal błyskawicznego wejścia w x-matrycę, lecz nie na tyle duża, żeby wykluczyć swobodę manewrowania w zwykłej przestrzeni. Grupa operacyjna zajęła pozycję, na której nie mogła zostać stwierdzona przez wroga, gdyby wyszedł przez x-matrycę do Miasta Pułkowników. W tym wypadku (wariant „ciasny atak") flotę Końkordii powitałaby Interflota, nasze pstrokate siły osłony w rejonie planety i przeciwnik nawet by nie podejrzewał, że statki Drugiej Uderzeniowej również znajdują się w pobliżu. Zachowywaliśmy całkowitą ciszę radiową, wszystkie iluminatory były zasłonięte, światła zgaszone. Gorszym, ale niestety bardziej prawdopodobnym scenariuszem był „atak odległy". Żeby go przeprowadzić, przeciwnik musiałby wyjść z x-matrycy mniej więcej w tej odległości od Miasta Pułkowników, w której znajdowały się nasze grupy. W tym wypadku mieliśmy szansę dostrzec wroga pierwsi, co pozwalałoby na atak z zaskoczenia, z wygodnych pozycji. Zresztą żadna z tych grup, ani nasz Sztorm, ani Buran czy Cyklon, i tak nie mogłaby samodzielnie pokonać armady wroga. Powiedzmy szczerze, że cała Druga Flota zebrana do kupy też nie miała większych szans. Przewagę liczebną klonów optymista Berdnik określał jako „znaczną", a pesymista Babakułow jako „miażdżącą". I nikt nie mówił nam: „Orły, to będzie wasze zwycięstwo!". Nie. Na instruktażu stawiano tę kwestię inaczej - sprzedajcie drogo swoje życie. Zwycięstwo będzie, będzie na pewno. Ale raczej nie dla nas. Około drugiej w nocy dwunastego marca otrzymaliśmy rozkaz eskortowania asmodeuszów, floggerów dalekiego rozpoznania. Każdy asmodeusz (zwany przez nas „garbaty") dostał dwie pary myśliwców osłony. W jednej parze ja byłem prowadzącym, drugą prowadził Kolka. Patrolem dowodził znajdujący się na pokładzie asmodeusza kapitan trzeciej rangi Zagrow ze sztabu grupy operacyjnej Sztorm. Podniesione z naszych lotniskowców asmodeusze były jedynie fragmentem gigantycznego patrolu rozwiniętego wokół Osiemset Pierwszego parseku. Wytężać wzrok! Uważać! Żeby nawet mucha nie przeleciała! Musimy dostrzec wroga, zanim wróg zauważy nas! Oficer, który ustanowi pierwszy kontakt z dużą formacją przeciwnika, dostanie Gwiazdę Bohatera! Wszyscy członkowie patrolu, włączając eskortę - Ordery Chwały! Nieźle, co? Lot miał być długi, rotację myśliwców planowano dopiero za osiem godzin. Wielkie asmodeusze z ich autonomicznością mogły spędzić w przestrzeni nawet dwa dni; my mieliśmy zapas tlenu na podobny okres, ale siedzenie w kabinie myśliwca dłużej niż dwanaście godzin to męka, w porównaniu z nią tortury hiszpańskiej inkwizycji są masażem leczniczym. Dostaliśmy pełną rację żywieniową - coś niebywałego! A każdego palacza uszczęśliwiono dwiema sztukami bezdymnych papierosów. Jakby nas posyłali na pewną śmierć... Praca radarów w naszych myśliwcach była kategorycznie zabroniona. Włączyć je można było jedynie po otrzymaniu telekodowego sygnału z pokładu asmodeusza, a taki sygnał mógł być przekazany jedynie przy bezpośrednim zagrożeniu ze strony konkordiańskich floggerów. Wyjść na łączność z pełną mocą przekaźnika mogliśmy tylko wtedy, gdyby asmodeusz z niewiadomych powodów nie zdołał oznajmić statkowi flagowemu o stwierdzeniu statków przeciwnika - wtedy my mieliśmy wypełnić tę misję. Na wszelki wypadek sektory panelów sterowniczych odpowiedzialne za sterowanie radarami i łącznością zostały zablokowane klapkami i opieczętowane plombami chronometrycznymi. Start przeszedł idealnie. Para Koli szybko dogoniła i przegoniła asmodeusza, wysunęła się daleko do przodu. Ja ze swoim, prowadzony, stanowiłem bezpośrednią osłonę i miałem znajdować się w ciągłym kontakcie wzrokowym z „garbatym". Nasza aparatura przyjmowała pakiety informacyjne, które raz na minutę zrzucały nakierowane anteny asmodeusza jednym krótkim impulsem. Parser deszyfrował pakiet i na naszych ekranach pojawiał się pełny obraz taktyczny w promieniu działań radarów „garbatego", odświeżany z pewnym opóźnieniem. Nasza optyka pokładowa również sprawnie skanowała przestrzeń. Z braku celów widzieliśmy tylko siebie oraz oddalające się szybko lotniskowce rodzimej grupy. Mniej więcej pół godziny później oddaliliśmy się na tyle, że utraciliśmy radarowy kontakt z grupą Sztorm. Na ekranie zostało tylko pięć punktów: cztery nasze myśliwce i asmodeusz. Od tej chwili byliśmy całkowicie zdani na siebie. Na powierzonym nam kierunku prowadziliśmy zwiad za całą grupę Sztorm, więcej - za całą flotę! I jeśli ustanowimy kontakt z przeciwnikiem, podjęte zostaną decyzje, od których będzie zależeć cała przyszłość Ziemi. Minęła godzina, potem druga i trzecia. Kontaktu nie było. Lot przebiegał idealnie. Początkowo martwiłem się o swojego połatanego durandala, ale leciał bez grymasów. Wszystko gra. Zresztą dlaczego miałoby nie grać, skoro ciąg na zerze, pole siłowe wyłączone, a cała poważna elektronika - zimna? Cóż, takie drobiazgi jak parser czy autopilot są pewne jak młotek. Poza tym z wrogiem bez nich walczyć niełatwo, ale o życie jeszcze można. Gorzej, jak walnie coś naprawdę poważnego... Pod koniec czwartej godziny instrukcja pozwalała zapalić papierosa. Odchyliłem hełm, włączyłem wentylację (papierosy Lot tylko z nazwy były bezdymne) i zaciągnąłem się. Jak dobrze! Chyba najlepsza rzecz w moim życiu, zaraz po manichejskiej kurze. Chociaż nie, nie uwzględniłem spotkania z Issą w szpitalu... Tylko jak je zaklasyfikować? Jeśli nazwę to snem albo halucynacją, to pocałunki Issy się nie liczą i palma pierwszeństwa przypada kurze. A jeśli zaklasyfikuję inaczej?... Poruczniku gwardii Puszkin! Issa jest martwa i to jest fakt obiektywny! Dym uderzył mnie oko, zaczęło łzawić. No dobra, spróbujmy inaczej, może nie będzie tak bolało. Issa jest teraz daleko... Nie ma jej wśród żywych... Ale czy tę, która odwiedziła mnie w szpitalu, można nazwać nieżywą? Do licha... W pustce przestrzeni wisi durandal, w durandalu siedzi Puszkin i płacze. Albo prawie płacze. Papierosa nie skończyłem, zgasiłem o skafander. Z asmodeusza dali umowny sygnał, w słuchawkach rozległo się „bip". Co prawda autopilot sam wiedział, że pora zawracać, lecz takie „bip" nie zaszkodzi. Zawracaliśmy, ale nie znaczyło to, że przejdziemy przez te same segmenty sfery współrzędnych. W ciągu czterech godzin lotniskowce naszej grupy zmieniły pozycję względem gwiazdy C 801 o trzysta tysięcy kilometrów. Co za tym idzie, skierowaliśmy się do tego punktu przestrzeni, w którym za cztery godziny mieliśmy umówioną randkę z nową zmianą myśliwców. I tam (odpukać i splunąć) przekazywaliśmy asmodeusza kolegom z eskadry 1-03, a sami wracaliśmy na lotniskowiec. Manewr był tak rutynowy, że nawet nie kontrolowałem przyrządów. Gapiłem się na „garbatego", patrzyłem, że mu dysze świecą jak węgle... Potem jednak rzuciłem okiem na ekran taktyczny. Dwa punkty pary Samochwalskiego, asmodeusz, ja, mój prowadzony... Co jest?! Gdzie się pchasz, miczmanie Łobanowski? Gdzie cię niesie, do licha ciężkiego? Ale on nie słyszy. Myśliwiec Łobanowskiego trzymał się poprzedniego kursu. Nie zawrócił i nie miał zamiaru. No dobra, załóżmy, że jest tak tępy i zadowolony z siebie jak gołąb na stabilizatorze jego durandala. Załóżmy, że „bip" w słuchawkach uznał za reliktowy ksenosygnał z Małego Obłoku Magellana i zapomniał o tym, o czym była mowa przed wylotem. Załóżmy, że oczy ma w tyłku i przegapił pracę dysz manewrowych prowadzącego. Ale przecież ma autopilota i autopilot powinien zawrócić za niego! To co, nie włączył autopilota? Albo - wyłączył? Albo... Cholera, wszystko jedno! Wystarczy, żeby Łobanowski oddawał się słodkiemu nieróbstwu przez kolejne pół minuty, a wyjdzie ze strefy działania przekaźników asmodeusza. Myśliwiec Łobanowskiego pozostanie na naszych ekranach jeszcze przez kilkanaście minut, ale jego ekran przemieni się w czarną pustynię. I nie ma żadnej pewności, że jeśli nawet ten głąb złamie surowy zakaz i włączy radar pokładowy, to zdoła nas odszukać, a potem dogonić. Każda sekunda zwiększała odległość między patrolem i Łoba-nowskim o wiele kilometrów. A całą odpowiedzialność za swojego prowadzonego ponoszę ja. Rezerwa paliwa wcale nie jest zbyt duża. Decyzję o losie zbłąkanej owieczki podejmie Żagrow, zaś konsekwencje poniosę ja. I tyle. Prawie się nie zastanawiałem. Właściwie to w ogóle się nie zastanawiałem. Zaznaczyłem myśliwiec Łobanowskiego markerem jako „Cel-1". Mózg mojej maszyny przypomniał: „Cel - swój, kontynuować?". „Tak". I dalej: „Wyjście na cel z tyłu, dokładnie w kierunku lotu z przewyższeniem dziesięć, minimalizować czas manewru". „Maksymalne możliwe przeciążenia - dziewięć, kontynuować?". „Tak". No to jazda! Dało się wytrzymać. Biorąc pod uwagę, że po niewoli zrobiłem tylko dwa próbne loty, w których prawie wcale nie kombinowałem, a senox stał się towarem deficytowym, dziewięciokrotne przeciążenie powinno mnie rzucić w czerwoną mgłę. Ale nic, jakoś przeszło. Mój durandal wyszedł na ogon Łobanowskiemu i zrzucając nadmierną prędkość, stworzył razem z nim klasyczny „system zerowego ruchu względnego". Jednocześnie miałem zamówione przewyższenie nad jego floggerem. A teraz najbardziej nieprzyjemna część. Ostrożnie przekręciłem maszynę tak, żeby Łobanowski znalazł się nad moją głową, a potem, dorabiając ciągiem, podszedłem niemal na styk i sposobem pradziadków zajrzałem do jego kabiny. Osłona hełmu uniesiona. Postać w kabinie całkowicie nieruchoma. Śpi jak złoto! Albo jeszcze gorzej... Jak go obudzić? Chyba tylko sygnałem alarmu bojowego przez radiostację. Może nic strasznego się nie stanie... Jeśli wierzyć danym z asmodeusza, statki klonów na razie się nie pojawiły. No dobra, ale rozkaz był wyraźny: nie wychodzić w eter! Za samowolę mogą mnie co najmniej odsunąć od lotów... Na szczęście to nie ja naruszyłem ciszę radiową. Na zaplombowanym panelu zapłonęło światło pierwszego kanału. Żagrow. - Lepage, tu Góra-1. Co wy wyprawiacie? - Góra-1, tu Lepage. Mój prowadzony chyba zasnął, nie wykonał manewru. Zezwalacie go obudzić? - Co za tłumok... Budźcie i wracajcie. I szybko, nikt nie będzie na was czekał! Teraz z lekkim sercem mogę zerwać chronoplomby, które z dokładnością do ułamków sekundy rejestrują moment zerwania. W razie śledztwa... i tak dalej. Mój prowadzony, kod taktyczny Dutysz, siedział na trzecim kanale. Wysłałem telekod: „Uwaga! Alarm bojowy!" i jednocześnie nie odrywałem oczu od jego kabiny. Obudzi się czy nie? Czyżby się poruszył? Obudź się, draniu! Dobra, jeszcze raz. „Uwaga! Alarm bojowy!". No, poruszył się wreszcie! - Dutysz, tu Lepage. Jak mnie słyszysz? - Ee... Tak jest, towarzyszu poruczniku! Co się dzieje? - W domu pogadamy. A teraz na komendę... Chłopak był winny, ale technika zawiodła swoją drogą. Łobanowski wypalił papierosa przed wyznaczonym czasem, zjadł połowę racji żywnościowej i go zmorzyło. Zasnął, a autopilot, ten pewny jak młotek autopilot, spokojnie sobie zdechł. Oto i cała zagadka. Gdyby nie ja, Łobanowski by nie wrócił. Żagrow przyznał się potem: - Wiecie, poruczniku, już pierwszych sekundach manewru zrozumiałem, że Łobanowski nie zrobił nawrotu. Cóż, postanowiłem przestrzegać zakazu i nie wychodzić w eter. Ale jak zobaczyłem, że poszliście za Łobanowskim, nie wytrzymałem. Strata dwóch myśliwców osłony z czterech to już przesada. Na pokładzie Trzech Świętych nie pozwolili nam rozejść się do kajut i oddać zasłużonemu odpoczynkowi. - W razie czego macie być gotowi do zajęcia kabin w ciągu półtorej minuty - oznajmił nam Babakułow, a na jego azjatyckiej twarzy nie drgnął żaden mięsień. - Odpoczywać będziecie tutaj. - Gdzie tutaj? - zapytał nieśmiało Maksimczik, wczorajszy kadet Taszkienckiej Akademii Wojskowo-Kosmicznej, rozglądając się ciekawie. Co on chciał zobaczyć w hangarze między floggerami? Dwuosobowe łóżka wodne? Szafeczkę z lampką? - Tutaj, to znaczy pod floggerami. - Babakułow ogarnął hangar teatralnym gestem. - Kolację wam przyniosą. Chłopaki z dywizjonu technicznego działali bez zarzutu. Przed każdym z nas pojawiło się ciepłe plastikowe pudełko z kolacją, obok śpiwór zwinięty w rulon. Moi towarzysze zaczęli rozwijać śpiwory, otwierać pudełka z kanapkami, sałatkami, pojemniki z kaszą i gulaszem. Niemal słyszałem, jak zadziałały ich ślinianki. Pewnie, nic tak nie podkręca apetytu jak zespołowe spacery po przestrzeni... Zatrzeszczały pudełka, zasyczała woda mineralna. Moi towarzysze zaczęli zaspokajać naturalne potrzeby swoich organizmów - a ja nie. Ja wziąłem do lewej ręki śpiwór, do prawej kolację i poszedłem zaspokajać swoje potrzeby duchowe. Szedłem do floggera Bohatera Rosji Koli Samochwalskiego. Nie zrobiłem nawet trzydziestu kroków, gdy spotkaliśmy się w połowie drogi między naszymi maszynami. Kola miał pod pachą śpiwór, a w prawej ręce pudełko z żarciem. - Właśnie do ciebie idę - powiedział. - A ja do ciebie. Widzieliśmy się już przecież po mojej niewoli - przedwczoraj, na pokładzie Trzech Świętych. Ale nasze powitanie wypadło jakoś tak w przelocie, obco i nienaturalnie. Ja musiałem szybko zapoznać się ze swoim połatanym durandalem, on leciał do Babakułowa, żeby wyjaśnić jakiś drobiazg na tablicy wywołań i rozpoznań... Praktycznie poza „cześć-cześć" nie wyszliśmy. Z reguły zawsze się tak dzieje - długo nie widzisz przyjaciela, czekasz, aż się spotkacie, a jak przychodzi co do czego, to obaj trzymacie się na dystans. Na szczęście drugie spotkanie wypada już normalne, wrażenie obcości mija i zostaje tylko radość. Rozłożyliśmy materace pod podwoziem floggera Koli (postanowiliśmy pójść w gości do niego, w cichy kąt), rozpakowaliśmy kolację, stuknęliśmy się kubeczkami soku z granatów. Zagryźliśmy kolorowymi pigułkami (nareszcie senox!), witaminami i mikroelementami. Wzięliśmy się do gulaszu. A wszystko milczeniu. Czułem, że obaj myślimy o tym samym - jak by tu zacząć rozmowę, żeby z jednej strony nie wyszła bolesna i dramatyczna, a z drugiej pusta. O co go zapytać? O to, czy dostał Złotą Gwiazdę już pytałem..: No przecież nie spytam po dziewczyńsku - i co, tęskniłeś? A może powiedzieć, że się zmienił? Że stał się taki opanowany, oschły... I oczy ma teraz inne... zawsze zamyślone, teraz płoną od środka czarnym ogniem. Ale może Kola wcale nie jest zadowolony z tych zmian? Może nie chce myśleć o cenie, jaką za nie zapłacił? Gdy cisza zaczęła się wyzywająco przeciągać, powiedziałem: - Dawno się nie widzieliśmy, Kola... - Dawno, Sasza. - Bałem się o ciebie. - A myślisz, że ja się o ciebie nie bałem? Gdy przez muromskich pośredników potwierdziła się informacja, że jesteś w niewoli, myślałem, że zwariuję z radości! - Uśmiechnął się. Uśmiech był zmęczony, chmurny, ale autentyczny. - W pierwszej chwili wszyscy myśleli, żeś zginął, aleja nie wierzyłem. Słowo daję, nawet listy do ciebie pisałem! - Jakie listy? - No, najprawdziwsze. Papierowe. Aż gwizdnąłem z wrażenia. Papierowe listy! Ostatni taki list dostałem dziesięć lat temu, i to była widokówka od koleżanki z klasy - życzenia urodzinowe. Na widokówce widniał zając z wielkim tyłkiem i elegancką muchą, i trzymał bukiet kwiatów, chyba rumianków. Dziewczyna miała na imię Taisa i chyba myślała, że te życzenia rozpoczną nową kartę w naszych stosunkach, aleja nie miałem zamiaru podtrzymywać z nią żadnych stosunków... - Po wypadzie na Felicję dostałem urlop - powiedział Kola, dolewając sobie wody mineralnej. - Poleciałem na Ziemię, byłem w ośrodku rehabilitacyjnym na Bajkale, mówię ci, jak tam pięknie! Ale nieważne. No i tam dużo myślałem o tym, co się ze mną stało, co się dzieje z tobą... Nawet rozmawiałem z tobą w myślach, wyobrażasz sobie? - Wyobrażam. - Ileż to razy sam rozmawiałem tak z Issą! - I co mówiłeś? - A różne głupoty - zaśmiał się Kola. - Opowiadałem ci o przymusowym lądowaniu na Felicji i co było potem, nawet opisałem wręczenie Złotej Gwiazdy... - Wiesz co, daj te-swoje listy! Przeczytam teraz! - Jak to - daj? Przecież je wysłałem! - wyjaśnił Kola. Na jego twarzy pojawił się dawny, znany z Akademii wyraz pobłażliwego zdumienia. Pyta go na przykład surowy wykładowca aerodynamiki: „A wy, Samochwalski, który temat wybraliście do dogłębnego przestudiowania?". A Kola z taką niewinną miną mówi: „No jak to, przecież już napisałem, że wezmę wszystkie cztery". - Wysłałeś? Gdzie? Na poste restante"! - zdziwiłem się i nie bez podstaw. Przecież mój ostatni adres to koszary Akademii, a mieszkanie w Archangielsku, które zajmowałem, wcześniej należało do mojej zaginionej siostry Poliny i zostało dwa lata temu sprzedane (na moje konto wpłynęły nawet jakieś pieniądze). - No jak to gdzie? Riczard Puszkin, Symferopol, ulica Nuriejewa 90, dom 3 mieszkania 14 - wyskandował Kola. Rany boskie, ta jego fenomenalna pamięć! - Wysłałeś listy mojemu ojcu? Do Teatru Komedii Muzycznej? - Nie wierzyłem własnym uszom. - A gdzie miałem wysłać, do akademika? - sparował Kola. - Innych adresów Saszy Puszkina nie znalazłem. Co w tym złego, chyba czasem widujesz się z ojcem, nie? - Widuję - mruknąłem. - No to co się przejmujesz, przecież odda ci listy. - Odda, jak nie zginą w tej ich muzycznej sodomie. A w myślach pogodziłem się już ze stratą listów - mój ojciec gubił swój dowód osobisty chyba z dziesięć razy i za każdym razem po pijanemu. - Spokojna głowa, nie przepadną - zapewnił mnie Kola. Oparł się na kole floggera, wyjął z kieszeni na piersi paczkę papierosów Jawa 200 i zapalił. Palący Kola to było coś nowego. A tak mnie drań piłował w Akademii! „Czarne płuca palacza! Rak! Przedwczesna śmierć z własnej głupoty!". Rok temu założyłbym się o każdą sumę, że nawet gdyby palenie stało obowiązkiem każdego oficera, nawet gdyby na Ziemi wszyscy zaczęli palić, włączając niemowlęta i rybki w akwarium, i tak pozostałby jeden przeciwnik tej trucizny - Kola Samochwalski. - I ty, Brutusie? - zapytałem złośliwie. - I ja - odparł spokojnie Kola. - Pierwszego papierosa zapaliłem po lądowaniu na Felicji. - A kiedyś mówiłeś, że tytoń... - To było kiedyś - przerwał mi, jakby dając do zrozumienia, że z dawnego Koli niewiele zostało. I szybko dorzucił: - A propos tytoniu. Wiesz, że u narodów Mezoameryki, czyli mówiąc po prostu Indian, tytoń był świętą rośliną i że składali mu ofiary? - Co ty powiesz? - Opowiadali nam o tym w szkole na historii. Wtedy, rzecz jasna, nie paliłem i nawet należałem do szkolnego kółka Optymista. Zajmowaliśmy się jogą i takie tam rzeczy. No i nie mogłem wtedy zrozumieć, jak można oddawać cześć szkodliwiej roślinie, a przecież ci Majowie i Aztekowie nie byli idiotami! A teraz już kapuję. Wiesz, Sasza, że tamci szamani zawsze palili tytoń, gdy przywoływali duchy, na przykład duchy przodków? A wiesz po co? - Skąd mam wiedzieć... - Mówili, że tytoń pomaga im zachować rozsądek, nie poddać się pokusie złych czarów, oszustwu. — Kola mówił cicho, a jego słowa mieszały się z siwym dymem papierosów, pływały w nim... - I co, zabawiasz się spirytyzmem w wolnym czasie? - próbowałem zażartować. - Nie - odparł poważnie. - Ale mnie też tytoń pomaga nie poddać się złym czarom. - Jakim złym czarom? - Złym czarom wojny. - Co masz na myśli? - spytałem, choć już się domyślałem. - Nie mogę zapomnieć o tych, o których zapomnieć powinienem. Na przykład o Gotowcewie. - I ja nie mogę. - Nie wymówiłem imienia Issy, ale Kola i tak zrozumiał. - No właśnie - powiedział, przydeptując niedopałek obcasem. Tak, pomyślałem, to ten sam Kola, mój Kola Samochwalski, który po nocach czytał Bachyta Kenżejeva i Baratyńskiego. Najlepszy kadet roku. Najbardziej wrażliwy człowiek, jakiego znam. Równie swobodnie opowiadający o indiańskich szamanach, jak o wadach konkordiańskich myśliwców. Uważny i wrażliwy, bez lęku mówiący o bliznach na duszy. Kola zamilkł, ja też milczałem. Większość naszych towarzyszy już zjadła kolację, niektórzy spali, niektórzy leżeli na śpiworach jak na materacach. Gdy milczeliśmy - a milczeliśmy długo, kilkanaście minut - pomyślałem, że to prawda, co mówią o przyjacielu. Że przyjaciel to taki człowiek, z którym można i porozmawiać o wszystkim, i bez skrępowania milczeć. Popatrzyłem na Kolę i on popatrzył na mnie, jakby szukał tajnych znaków wyrytych na tęczówce moich oczu przez wydarzenia ostatnich miesięcy. Nie wiem, czym jest dusza, ale myślę, że w tej chwili patrzyły na siebie nasze dusze. Długo jeszcze rozmawialiśmy. Opowiedziałem mu o niewoli, o swojej wycieczce z Kotła do Małego Łuku, o Zioczewie, o wszystkim. Nawet o śmierci Issy. Tylko trochę skróciłem i zmieniłem moją rozmowę z Rishi i Issą na pokładzie Jauzy, głównie z tych względów, które w Akademii nazywaliśmy przykazaniem: „Nie będziesz obciążał towarzysza swego". Jeszcze by tego brakowało, żeby Kola zastanawiał się przed następnym wylotem nad tym, co by było, gdyby Rishi od razu oddala się do niewoli naszego osnazu... Ku mojemu zdziwieniu na opowieść o Issie i Rishi Kola zareagował bardzo żywo, te kilka minut w kabinie nawigacyjnej zainteresowało go znacznie bardziej niż cała moja „Pieśń o Glagolu". - Ciekawe, co tam teraz u Rishi - powiedział, gdy tylko skończyłem. - Nie wiesz przypadkiem, jak ona żyje? - Przypadkiem wiem. Cała i zdrowa. Tylko płuco jej przeszczepiali. - Kontaktowała się z tobą? Miałeś od niej wiadomość? - Wyobraź sobie, że widziałem ją na własne oczy, i to całkiem niedawno! Oczy Koli stały się głębokie i chłodne, jak zwykle w Bardzo Ważnych Chwilach. Hm... Myślałem, że on dawno temu zapomniał o dziewczynie, z którą prowadził w Czachrze różne naukowe rozmowy. A tu proszę... -Widziałeś ją? - Tak. Spotkałem na Wielkim Muromie, w Nowogrodzie. - Co za licho ją tam zaniosło? - spytał Kola, jak mi się zdawało, nerwowo. - Wiesz, okazało się, że jeszcze przed wojną jej mama pracowała w biurze z Tyłtyniem. W jakimś tam Centrum Dialogu Kultur... No i wypiliśmy z nią po grzanym piwie, pogadaliśmy i rozstaliśmy się. Skłamałem świadomie. Intuicja podpowiadała: Absolutnie nie należy mówić Koli, że Rishi przyleciała na Wielki Murom specjalnie, by się ze mną spotkać. - Pewnie dostanie jej się teraz od tego ich kontrwywiadu za kontakty z tobą - westchnął Kola. - Podobno robią się coraz bardziej surowi... - Mówiła, że po zranieniu na Jauzie odeszła z armii. - To dopiero nowina! A co z „armia to moje przeznaczenie"? Przecież Irisza lubiła swój zawód! I co, pierwsza rana i już odpada? Zresztą to nawet lepiej! - Kola uderzył pięścią w dłoń, jakby o czymś zdecydował. Poczułem się nieswojo. Kola mówił o Rishi tak, jak się mówi nie tylko o człowieku bliskim, ale i dobrze znanym. Tak się mówi o dawnych ukochanych, zmarłych rodzicach, poległych towarzyszach. Poczułem, że on nie tyle wspominał Rishi, ile stale o niej myślał, że razem z nią żył jej odległym zoroastryjskim życiem. Przyznam, że byłem w szoku. - I co jeszcze opowiadała? - zapytał z udawaną obojętnością. - Gdzie teraz mieszka? Nie zostawiła ci adresu? - Nie... Jakoś nie pytałem, a ona nie proponowała. - Tak? To co, między wami już nic nie ma? - Między nami nigdy nic nie było, w każdym razie z mojej strony. A czemu pytasz? Przecież zawsze byłeś wobec niej obojętny, siłą cię trzeba było do niej ciągnąć! Mówiłeś, że potrzebujesz prawdziwej miłości, a nie namiastki, nie intryg... Co cię napadło? - Mylisz się, Saszka... bardzo się mylisz. - Kola spuścił oczy. - Nie jestem wobec niej obojętny i nigdy nie byłem. Zakochałem się od pierwszego wejrzenia, jak szczeniak. Pamiętasz, piliśmy wtedy na plaży piwo. To było jak udar słoneczny... - Pewnie, że pamiętam... często wspominam te dni. - Ja też wspominam i nie mogę sobie wybaczyć. - Czego? - spytałem, zniżając głos. Teraz w hangarze było zupełnie cicho, wszyscy spali. Światło było wyłączone. - Że oddałem Rishi bez walki. - Oddałeś... mnie? - Nie, Sasza. Gdybym oddał tobie, nie żałowałbym. Nie mogę sobie wybaczyć, że oddałem ją losowi. - Posłuchaj, a czemu wtedy nie... no, dlaczego się do niej nie zlecałeś? Czemu nic jej nie powiedziałeś? Odwagi ci zabrakło?,.. - Nie o to chodzi. - Twarz Koli wykrzywił grymas bólu. - Po prostu zrozumiałem, że nie jestem dla ciebie konkurencją. Przecież ona od razu zakochała się w tobie! Żebyś wiedział, jak przeżywała! - Mogę sobie wyobrazić - mruknąłem. - Nie sądzę. Żeby umieć sobie wyobrazić, trzeba samemu coś takiego przeżyć. - Uśmiechnął się gorzko. - Spacerowaliśmy wtedy po parku, a ona pytała tylko o ciebie. O wszystko: jakiej wody kolońskiej używasz, co czytasz, jakie przedmioty w Akademii lubisz, a jakich nie... Nawet o to, w jakiej szkole się uczyłeś i z czego słynie miasto Archangielsk. To była prawdziwa męka! - Kola potrząsnął głową. - I ty milczałeś? - A co miałem robić? Zalecać się do Rishi, która nie mogła sobie poradzić ze swoimi uczuciami? Żeby mnie znienawidziła? - Nie, ja pytam, czemu mi nic nie powiedziałeś? Byłoby ci lżej! - Wiesz... tak sobie myślałem... tylko niech ci się nie wydaje, że zgrywam szlachetnego, boja naprawdę... Może między tobą i Rishi coś się ułoży? Może z Issą to nie jest na serio? Tak chciałem, żeby Rishi była szczęśliwa... - Normalnie Dostojewski, słowo daję... - wymamrotałem bez cienia ironii. Zmęczenie przeszło, jak ręką odjął. Albo podziałały stymulatory, albo opowieść Koli wstrząsnęła moim systemem nerwowym. Przez moją głowę przelatywały setki myśli, z których jedna była najważniejsza - jak mogłem tego wcześniej nie zauważyć? Jak mogłem?! Może gdybym nie był tak zajęty Issą... - Słuchaj, Sasza, powiedz mi... jak myślisz... Czyja mam szansę? - zapytał nagle Kola. Raczej nie, pomyślałem, ale nie byłem na tyle głupi, żeby to powiedzieć. - Myślę, że tak. Rishi mówiła, że teraz zaleca się do niej jakiś doktor Rimusz, pechlewan. Podobno nawet jej się podoba, wiersze jej pisze, słodycze przynosi... O podaniu złożonym w KDSŻO nawet nie wspomniałem. Oczy Koli rozbłysły. Najwyraźniej wolał, żeby Rishi interesowała się klońskim lekarzem niż mną. Może nie uważał klonów za poważnych przeciwników? A może uznał, że z tym doktorem Rimuszem można i trzeba walczyć?... - Tak, Kola... Aleja sobie myślę, że u nich to nie jest na poważnie. Jak Rishi o nim opowiadała, to co chwila chichotała... O ile znam się na kobietach, to nie jest dobry znak. - Masz rację - powiedział Kola szybko. - I dlatego, gdy ta wojna wreszcie się skończy, a przecież musi się kiedyś skończyć... Nie dane mi było zakończyć tej przemowy mocnym akcentem. Przed nami wyrósł poważny Babakułow. - Towarzysze piloci, bardzo was proszę, żebyście przerwali rozmowę i poszli spać. - Przepraszam, Ibrahimie - zwrócił się do dowódcy Samochwalski. - Już będziemy cicho! Nie będziemy nikomu przeszkadzać! - Nie chodzi o przeszkadzanie. Chodzi o to, towarzysze, że niezbędny jest wam odpoczynek! - oznajmił twardo Babakułow. - Od waszej jutrzejszej koncentracji zależy nie tylko wasze życie, ale i życie powierzonych wam ludzi! - Towarzyszu poruczniku... - próbowałem pojęczeć. - Przecież znacie okoliczności... jeszcze nie zdążyliśmy pogadać... towarzyszu poruczniku... - Rozmawiacie już dwie godziny i czterdzieści osiem minut. Wydaje mi się, że to wystarczająco długo. Ja i Kola wymieniliśmy spojrzenia. Wziąłem swój śpiwór i poszedłem przez śpiący hangar do swojego durandala. - Pobudka! Ustawiać się załogami! Zerwałem się, mrużąc oczy od niespodziewanie jasnego światła - na wysokim suficie pokładu hangarowego płonęły wszystkie lampy, a nie co trzecia jak zwykle. Nogi odruchowo wsunęły się w buty magnetyczne, przewidziane dla załóg i personelu lotniczego statków bojowych. Stanowią dolny element przeciwpożarowego skafandra hermetycznego Salamandra. Bardzo się przydają... Jeśli z powodu uszkodzeń przestanie działać emulator grawitacyjny, to w tych butach można teoretycznie chodzić - a w praktyce przynajmniej ustać na miejscu, co czasem jest znacznie ważniejsze. - Ustawić się zatogami! Salamandra to też pożyteczna rzecz. Nie dość, że daje ochronę przed ogniem, to jeszcze można w niej oddychać. W trakcie walki na rozkaz dowódcy ze wszystkich przedziałów statku może zostać usunięta atmosfera tlenowa i zamiast niej pojawia się mieszanka gazów obojętnych chemicznie. Wtedy wszyscy zamykają się w skafandrach hermetycznych, przechodząc na autonomiczne oddychanie. W marynarce Konkordii taki system mają tylko na lotniskowcach, u nas na wszystkich statkach większych od trałowca. Na trałowcach są inne systemy, bardziej wypasione. Zerknąłem na swój skafander, starannie powieszony przez techników na lewym skrzydle mojego myśliwca. Wkładać czy nie? Głąbie, jasne że nie! Skafander hermetyczny piloci wkładają na specjalny rozkaz! Jeśli teraz zacznie się podawanie na katapulty, to będziemy wkładać nie salamandry, lecz granit-2. O, to już cała konstrukcja architektoniczna! Dodatkowe warstwy osłony przed promieniowaniem, większy zapas tlenu, pancerne płytki osłaniające najważniejsze organy, elektromięśnie - cała gama przyjemności! Za to pilotkę trzeba włożyć obowiązkowo. Rozkaz „ustawić się załogami" usłyszałem w sytuacji bojowej po raz pierwszy. To uroczysta formuła, używana na przykład w czasie wizyty admirała... Ustawiliśmy się. Każdy pilot dokładnie krok w lewo i dwa kroki do przodu od znaków gwardyjskich na kadłubie floggerów pod kabinami. Technicy (zwykle trzech) za myśliwcem po lewej stronie pilota. Wszyscy technicy byli w salamandrach, ale bez hełmów. Czyli przeciwnik już został stwierdzony i wszyscy członkowie załogi pozostający na pokładzie lotniskowca przygotowali się do walki... W przejściu między maszynami pojawił się kapitan pierwszej rangi Berdnik, który w lutym został dowódcą skrzydła. Był jedynym weteranem z przedwojennych dowódców eskadry Trzech Świętych. Na stanowisku dowódcy skrzydła zastąpił Szubina, który został starszym oficerem kontroli ruchu lotniczego Trzech Świętych. A Tocki... a Tocki zginął. Wtedy, na redzie Felicji. Gdy dobiegała końca moja rozmowa z Rishi na Jauzie, pocisk konkordiańskie-go liniowca wybuchł we wnętrzu Trzech Świętych, podziurawił główne stanowisko lotnicze - zginęli wszyscy znajdujący się tam oficerowie. - Równać! Baczność! - zakomenderował Berdnik - Personel lotniczy, galowe mundury - przyjąć! Za Berdnikiem szło czterech miczmanów w nietypowym wariancie mundurów galowych: na hermetycznych skafandrach srebrzyły się akselbanty, bielały lakierowane bandolety... Co się dzieje? Co to za ceremonie? Zwycięstwo, czy co? Niestety, salamandry techników nasuwały myśli innego rodzaju. Trzech miczmanów niosło sterty galowych mundurów, czwarty miecze w pochwach, ale bez bandoletów. We czwórkę załatwili sprawę błyskawicznie - każdy z nas dostał mundur oraz wszystkie swoje odznaczenia i medale, jeśli takie miał. Pewnie, że takie żółtodzioby jak Łobanowski odznaczeń nie miały, zasługiwały najwyżej na drewniany medal „za uruchomienie silnika". - Towarzysze oficerowie... Zgodnie z chwalebnymi tradycjami rosyjskiej floty... Rany, jeszcze nie widziałem, żeby kapitan Berdnik tak się denerwował! - Pójdziemy do walki w pełnej gali... jak nasi przodkowie na Wariagu w czasie wojny rosyjsko-japońskiej... Jak piechota morska pod Sewastopolem... Na moją komendę - przebrać się! Jako obuwie włożyć buty skafandra! Czas - czterdzieści sekund! Berdnik pierwszy dał przykład, błyskawicznie wyskakując ze swojego codziennego kombinezonu. Kapitan z nami? Dowódca skrzydła, dowódca setki bojowych floggerów idzie do walki razem z nami?! Nie było czasu się zastanawiać. Zmieściliśmy się w tych czterdziestu sekundach. Ci, którzy mieli więcej odznaczeń (jak Kola czy Babakułow), w czterdziestej sekundzie jeszcze przypinali medale, ale cała reszta stała już na baczność. Berdnik rzucił okiem na zegarek i mówił dalej: - Słuchacie, towarzysze... Pół godziny temu przyszły pierwsze wiadomości o wrogu. Ustanowiono kontakt z pięcioma dużymi formacjami przeciwnika i kilkoma pojedynczymi zwiadowcami. Cztery kontakty ustanowiła grupa Cyklon, najprawdopodobniej są to główne siły szturmowe, które wzięły kurs na Miasto Pułkowników. Piąty kontakt nawiązała grupa Buran. Dowództwo jest zdania, że samoloty dozoru radiolokacyjnego Burana dostrzegły jedną z formacji wsparcia desantu, mające odwrócić naszą uwagę. Transportowce desantowe z siłami osłony nie zostały stwierdzone, ale to naturalne, pojawią się w ostatniej chwili, gdy... - Berdnik zająknął się. ...Gdy już nas załatwią, pomyślałem. - Gdy, i jeśli, przeciwnik zacznie mieć złudzenia, że jego oddziały szturmowe mogą dotrzeć do Miasta Pułkowników, nie napotykając na poważny opór - wybrnął kapitan. - Co się tyczy naszej grupy, patrole zameldowały o obiektach na granicy widzialności, są to albo fregaty wysłane na zwiad, albo monitory rakietowe zajmujące pozycje ogniowe. To znaczy, że przeciwnik rozpoczął operację na wielką skalę, mającą na celu zniszczenie sił naszej floty, zdławienie obrony przeciwkosmicznej Osiemset Pierwszego parseku, wysadzenie desantu w Mieście Pułkowników. Wybiła nasza godzina, towarzysze. I wtedy odezwał się Biełokoń (on też był dowódcą eskadry, tylko pierwszej): - Biliśmy, bijemy i będziemy bić klonów! Śmierć konkordiańskim okupantom! Inicjatywę podjęła cała pierwsza eskadra myśliwców. - Śmierć okupantom! - Zwycięstwo! Nasza eskadra milczała. Nastrój był uroczysty, ale jeszcze nie taki. Berdnik cierpliwie przeczekał wybuch entuzjazmu wychowanków Biełokonia i rzeki: - Tak, towarzysze! To bitwa generalna. Nasze zadanie polega na obronie manewrowej, a głównym naszym celem są lotniskowce. W tej chwili dowództwo podejmuje decyzję dotyczącą konkretnego wariantu prowadzenia działań wojennych. Istnieją dwa warianty, pierwszy - zaatakowanie głównych sił przeciwnika w czasie podejścia, drugi - czekanie, aż formacje wroga dotrą do strefy obrony Miasta Pułkowników i rozpoczną walkę z Interflotą. Wyboru konkretnego wariantu dokona rada wojenna i głównodowodzący Pantelejew... I w tym momencie odezwały się głośniki: - Mówi Szubin! Personel lotniczy skrzydła - stan gotowości za dziesięć minut. Do starszych techników - schemat uzbrojenia bojowego maszyn: myśliwce Durandal - D-ll, myśliwce Gorynycz wszystkich modyfikacji - G-05, szturmowce Biały Kruk - B-2 torpedowce Fulminator - F-2. - Włożyć skafandry! - polecił Berdnik, chociaż i tak świetnie wiedzieliśmy, co mamy robić. Swoje zadania znali również technicy, ale jak się okazało, nie wszyscy. Miczman Chomienko i drugi technik zajęli się podwieszaniem muren, ajasnowłosy chłopak, niedawno przysłany z rezerwy, zrobił krok w bok i zastygł niezdecydowany. - Pietia! - zawołałem. - Dawaj skafander! -Co? - Granit-2! Jest w pomarańczowej skrzyni! - Ojej, przepraszam. „Ojej, przepraszam"! Rany boskie... Gdy Pietia powoli i niezgrabnie pakował mnie do skafandra, ja patrzyłem na torpedy wynurzające się obok fulminatorów. Oho, technicy nie tracili czasu! Na matowych bokach torped bielały napisy: „Za Moskwę!", „Za Kreml!", „Za Maneż!", „Za Berlin!". Były też motywy osobiste: „Za Tockiego!", „Za Sieriożę!", „Za Becherowa!" (Becherow był dowódcą eskadry torpedowców, zginął na początku wojny, a Sieroża to może Capko?). Był też inne: „Gościniec od Pietriny", „Gwardyjskie pozdrowienia z Sewastopola" a nawet „Rosyjski kebab". Były też efekty wysiłków zachodnioeuropejskich rezerwistów. Na jednej torpedzie: „Friggin'train", na drugiej „Yergeltung". - Słuchaj, Pietia, nie masz puszki farby w sprayu? - A skąd miałbym mieć? - No jak to? A znaki gwardyjskie na myśliwcach czym robiliście? - Towarzyszu poruczniku, nie farbą, to gotowe obrazki! - Faktycznie, cholera... No dobra, ale to już robione białą farbą, nie? - pokazałem torpedę z kompozycją: trupia czaszka, piszczele i napis: „Nasza odpowiedź Konkordii". - A po co panu? - Obudź no się, stary! Pomóż naszej heroicznej flocie, wymyśl, czym można pisać na korpusie mureny? - Aa, o to chodzi! Zaraz przyniosę! Pietia poleciał, a ja, poskrzypując mięśniami skafandra, odwróciłem się, żeby popatrzeć na swojego durandala. Schemat uzbrojenia bojowego D-ll to dwie mureny, dwa bloki gzów (rakiety bliskiego zasięgu, przeciwko floggerom) i dodatkowe baki paliwa. Wszystko było prawie gotowe, brakowało tylko jednego bloku gzów, z prawej, właśnie podawał go wózek... - Mam! - Spod floggera wyłonił się Pietia, wymachując czarnym markerem. - Coś ty, mam pisać czarnym na czarnym? - Wszystko gra, towarzyszu poruczniku! Wy piszcie, a ja potem wywołam. -Jak? - Zobaczycie! Wielki niczym słoń bojowy podszedłem do mureny z lewej strony, przymierzyłem się i napisałem „Za". - Wywołuj. - Co, już skończyliście? - Chcę zobaczyć, jak wyjdzie. - O, proszę! Pietia wyciągnął z kieszeni swojej salamandry płaską puszkę freezera, nałożył nasadkę i psiknął. Marker wszedł w reakcję z freezerem i zrobił się tak jadowicie żółty, aż się przestraszyłem, że zaraz przyleci Babakuiow czy inny Biełokoń i zażąda wymiany rakiety. Ale w przedstartowej gorączce nikt nie miał do mnie głowy i spokojnie napisałem do końca. - A kto to jest Issa? - spytał Pietia. - Przepraszam... jeśli to nie tajemnica. - Nie tajemnica. To moja narzeczona. Gdyby nie zaatakowała nas Konkordia, żyłaby teraz. Dwuminutowa gotowość przed podaniem na katapulty. Siedzieliśmy już w kabinach, osłony zamknięte, ale jeszcze nie zherme-tyzowane. Eskadrę uderzeniową T-01 już dali do katapulty, ale jeszcze nie wypuszczali. No bo przeciwko komu? Z informacji wynikało, że nasza grupa nie ma kontaktu z dużą formacją przeciwnika. Żeby wejść w ten kontakt, musielibyśmy zmienić kurs, zwiększyć prędkość i przez kilka godzin lecieć w zwykłej przestrzeni w kierunku grupy Cyklon albo przyłączyć się do niej, przechodząc przez x-matrycę. Ale jeśli wyjdziemy przez x-matrycę, to Trzech Świętych straci dziesięć floggerów, dwa asmodeusze i siedem myśliwców z eskadry I-03. Oni są teraz cholera wie gdzie i teoretycznie powinni wrócić za... za jakieś półtorej godziny. Mniej więcej tyle samo maszyn wysłano na patrole z innych lotniskowców naszej grupy - Ruryka i Dymitra Dońskiego, co daje trzydzieści floggerów rozrzuconych w promieniu pól miliona kilometrów... Jak sobie pomyślałem o tych chłopakach, co teraz są w patrolu, to mi się gorąco zrobiło... I wtedy właśnie przyszły od nich informacje, które, jak wtedy sądziłem, dawały jasne odpowiedzi na pytanie: dokąd lecimy i kogo bijemy. - Uwaga! Wyjście z x-matrycy dużej formacji przeciwnika w naszej strefie! Odległość 670! Jak to? Jeszcze jedna grupa lotniskowców? Ile ta przeklęta Konkordia ich ma?! - Przygotować się do zakrętu 120-70... Ha, ostro zmieniamy kurs! Czyli dowództwo wysyła nas przeciwko tym świeżym klonom! Bardzo dobrze! Bez względu na to, gdzie się pojawią po wyjściu z x-matrycy, będą potrzebowali czasu, żeby nabrać prędkości, i wtedy zdążymy ich przejąć! Technicy odskoczyli od maszyn. Ostry wiraż lotniskowca to nie byle co. Wektor przyspieszenia nieco złagodzą emulatory siłowe, ale może tak rzucić, że nawet buty magnetyczne nie pomogą. Nam wszystko jedno, my sobie siedzimy w fotelach pilotów, ale technicy muszą się czegoś przytrzymać. - Formacja przeciwnika zidentyfikowana. Dwadzieścia uniwersalnych lotniskowców desantowych i transportowców szturmowych. Eskorta i statki wsparcia ogniowego - trzydzieści. To dopiero łakomy kąsek! Atakować ich! Wezwać jako wsparcie grupę Buran i zaatakować całą armadą... No dobrze, ale klony też są nie ciemię bite... Na jakiej odległości stwierdzą nas klońskie statki eskortowe? Załóżmy, że trzysta... Czyli mniej więcej w tej samej chwili, w której nasze torpedowce ruszą do ataku, należy spodziewać się wyjścia z x-matrycy tych sił uderzeniowych, z którymi ma kontakt Cyklon. Klony mają dwa, może nawet trzy razy więcej floggerów... Będzie ciężko. Stracimy lotniskowce, a razem z nim wszystkie pokładowe floggery - nie będą miały gdzie wylądować, stąd do Miasta Pułkowników nie dociągną... Czyli wymiana - dwie wieże (grupy lotniskowców) na królową (ich desant), ale za to jaka szansa! Jaka szansa! Rozwalić do ostatniego klona dwie, nawet trzy dywizje z oddziałami wsparcia! I to sama elita: jednostki specjalne Skorpion, jegrzy Aturanu, kawaleria powietrzna, pułki pancerno-desantowe, grupy szturmowe wywiadu floty! Te oddziały, które zdobyły wszystkie nasze kolonie Pasa Synapskiego! A może uda się poświęcić tylko jedną wieżę - grupę Cyklon? Cyklon wyjdzie do ataku na konkordiańskie lotniskowe i zatrzyma je walką. Najprawdopodobniej cztery nasze skrzydła zginą w pełnym składzie, ale za to klony rzucą przeciwko nim wszystkie siły! W końcu trzysta sześćdziesiąt floggerów musi zrobić wrażenie! I gdy oni będą się tam rozwalać, gdy klony ruszą do kontrataku na nasze lotniskowce, my spokojnie oderwiemy konkordiańskiemu cyklopowi łapy! Można powiedzieć, że w zasadzie porucznik Puszkin wygrał już całą bitwę za głównodowodzącego Pantelejewa. Cyklon rzuciłem przeciwko lotniskowcom, Sztorm i Buran przeciwko desantowi. Doszedłem do tego, że po pogromie desantu zdążamy wrócić na swoje lotniskowce i zejść do Miasta Pułkowników, gdzie łączymy się z Interflotą. Klony zostaną bez desantu i nie będą się pchały do walki z siłami bliskiej osłony Osiemset Pierwszego parseku. Towarzysze, czytajcie książkę Diegtiariewa! On pisze to samo, tylko ze szczegółami i dowcipniej! W połowie rozdziału „Balet" jest opowieść (na podstawie relacji wiceadmirała Spielmana) o tym, jak tego dnia podejmowano decyzje... Gdy ja siedziałem sobie w durandalu i wygrywałem bitwę, nie ruszając się z miejsca, rada wojenna Pierwszej Grupy Flot zastanawiała się nad możliwościami ataku kombinowanego oraz nad różnymi wariantami racjonalnego wykorzystania grup lotniskowców. Pantelejew, chodząc za plecami stojących admirałów, cicho pogwizdywał „Bolero". W końcu stanął i powiedział: - Przyjaciele, to pułapka. Wiemy, że konkordiańscy admirałowie umieją myśleć, każdy z nas przekona} się o tym w czasie styczniowych walk. Nie oszukujmy się! Nie mogli popełnić takiego błędu, żeby wysunąć siły uderzeniowe i desantowe w dwóch różnych kierunkach! Czyli liczą na to, że my natychmiast zaatakujemy transportowce desantowe, że nasze lotniskowce zdradzą swoje pozycje, dadzą się wciągnąć w walkę i zostaną zniszczone przez ich formacje uderzeniowe, które przeszły przez x-matrycę. - A jeśli nie? - zapytał wiceadmirał Leszczenko, mrużąc oczy. - Jeśli atak grupy Cyklon zdoła wyprowadzić konkordiańskich dowódców z równowagi i oni rzucą wszystkie swoje floggery do odbicia naszego ataku? Wtedy Buran i Sztorm faktycznie będą miały szansę zadać błyskawiczny cios desantowi, a potem odejść przez x-matrycę do strefy Miasta Pułkowników... Pantelejew pokręcił głową. - Nie wierzę w to, Andrieju Wasiljewiczu. - Nikołaju Fiodorowiczu, przepraszam, ale nie możemy liczyć wyłącznie na niewielką formację x-krążowników, która nosi nazwę floty, a faktycznie jest eskadrą. Nadal uważam, że pierwotny zamysł bitwy jest słuszny, ale proszę nie zapominać, że zgodnie z tym zamysłem x-krążowniki mają wejść do walki dopiero w ostatniej, krytycznej chwili! Uważam, że tak czy inaczej należy wykorzystać Cyklon do ataku na lotniskowce, a potem działać w zależności od reakcji przeciwnika. Jeśli pojawi się możliwość wykorzystania Burana i Sztormu, należy ją wykorzystać! Jeśli nie, zrezygnujemy z ataku i odciągniemy grupy z tych rejonów, żeby ich obecność nie została stwierdzona przez przeciwnika. - Czyli jest pan gotów poświęcić Cyklon, tak? Mimo że może nie przynieść nam to żadnej korzyści? - Jestem gotów, Nikołaju Fiodorowiczu. - No cóż, w takim razie głosujmy, w końcu to rada wojenna... Grupa Cyklon, piętnaście statków (w tym cztery lotniskowce), ruszyła do ataku na ostrym kącie kursowym. Przeciwko sobie miała dwadzieścia dwa konkordiańskie lotniskowce i osiem liniowców z eskortą. Nastąpił masowy wylot maszyn klonów - ekrany radarów pobielały, ukazując tysiąc punktów wrogich floggerów. Wydawało się, że cel ataku został osiągnięty. Klony panikują, ich siły uderzeniowe są zajęte, można atakować desant... Ale Pantelejew nie wierzył własnym oczom i słusznie czynił - kilka minut później trzy czwarte lotniskowców zabrahj swoje maszyny z powrotem. I gdy nasze eskadry uderzeniowe przebijały się do obiektów ataku w szkwale rakiet, konkordiańskie formacje uderzeniowe zaczęły jedna po drugiej znikać w x-matrycy. Na polu bitwy zostało siedem lotniskowców, fregaty i czterysta floggerów. Jedna czwarta zajęła się osłoną swoich statków, reszta zaczęła walić w nasze lotniskowce. Rozpętało się zacięte starcie, w którym obie strony walczyły jak lwy. Wtedy właśnie zaczął się balet. Atak grupy Buran na desant został odwołany, mało tego, trzeba było odciągnąć nas jak najdalej, żebyśmy nie weszli w strefę działania konkordiańskich radarów. Padło ostrzeżenie: x-przejście! Zadziałały konwertory luksogenu, korpus Trzech Świętych zawibrował, zaśpiewał i rozpłynął się w x-matrycy. Opuściliśmy pole bitwy, nasze miejsce zajął wezwany z redy Miasta Pułkowników lotniskowiec eskortowy Ryujo ze składu Interfloty. Miał utrzymać łączność z osieroconymi patrolami asmo-deuszów, a potem zabrać ich i przywieźć do domu. Grupa Buran, która, podobnie jak my, szykowała się do sprawienia łomotu desantowi i jednocześnie obserwowała podejrzany bezruch eskadry przeciwnika w swojej strefie, również odeszła w x-matrycę. Na jej miejsce przysłano drugiego „japończyka", Hosho, bliźniaczy okręt Ryujo. Przez następną godzinę napięcie rosło. Nie udało się odnowić kontaktu z trzema formacjami głównych sił klonów, które zignorowały wyzwanie rzucone przez grupę Cyklon. Flota desantowa przeciwnika zmieniała kurs i odeszła poza horyzont widoczności asmodeuszów. Ryujo po cichu zabrał floggery. I my, i klony spalaliśmy zwykłe paliwo i luksogen, zastanawiając się, z której strony najlepiej uderzyć w przeciwnika. Tylko że nasze zapasy luksogenu były ograniczone i nie mogliśmy skakać przez x-matrycę tam i z powrotem. Resztki grupy Cyklon, która utraciła zdolność walki, z trudem wyszły z boju. Dwa mocno uszkodzone lotniskowce, niemal bez floggerów, odchodziły do rejonu Miasta Pułkowników, trzy ocalałe fregaty przekazano grupie Buran. Naszą grupę wyprowadzono do płaszczyzny ekliptyki układu planetarnego C-801, ale odsunięto od Miasta Pułkowników dalej niż przedtem. Pociliśmy się i denerwowaliśmy w kabinach floggerów - w czasie, gdy powinniśmy walczyć, dokonywać bohaterskich czynów i ginąć. Czekaliśmy. Dowódcy doskonale rozumieli nasz stan i pewnie denerwowali się nie mniej niż my. Pozwolili nam zapalić i technik Pietia dał mi papierosa, nie bezdymnego, zwykłego. - No jak tam, nasi z Cyklonu dali klonom pieprzu z papryką? - Można tak powiedzieć... Podobno zniszczyli cztery lotniskowce i trzy statki osłony. Jak na jedną walkę to absolutny rekord od początku wojny. - A... a nasze straty? - Dwa lotniskowce, liniowiec i skrzydła pokładowe niemal w pełnym składzie... fregaty... O tym, że dwa ocalałe lotniskowce są nie tyle jednostkami bojowymi, ile pomnikami chwały wojennej, nie wspomniałem. Straty były ogromne. Jak tak dalej pójdzie, klony wygrają walkę bez żadnych strategiczno-taktycznych kombinacji. Zwykłe ataki, kilka zmasowanych nalotów, pojedynki liniowców, hekatomby żelaza - i ostatni obrońca Miasta Pułkowników wyjdzie naprzeciw jegrom Aturanu, wymachując karabinem jak pałką, bo nie będzie już miał nabojów... - To jeszcze nie tak źle - powiedział Pietia z miną znawcy. Nie rozczarowywałem go. Nie zdążyłem dopalić papierosa, gdy posypały się nowe wiadomości. Myśliwce patrolowe i twierdze orbitalne przystąpiły do odparcia nalotu rakiet Pairika. Czyli monitory rakietowe już się wystrzelały i odeszły z pozycji ogniowych. Radarowe dozory bliskiej strefy OPK zarejestrowały wyjście z x--matrycy trzech zaginionych formacji konkordiańskich lotniskowców. Wyszły niespodziewanie blisko Miasta Pułkowników i zaczęły iść do planety taranem. Przed lotniskowcami rozwinięto dwie flotylle trałowców, do których szybko dołączyły floggery rozpoznawcze i myśliwce patrolowe podniesione z lotniskowców. Armada klońskich floggerów uderzeniowych (około pięciuset) ruszyła do ataku na Interflotę. Interflota dysponująca pięcioma słabymi lotniskowcami (Ryujo i Hosho jeszcze nie wróciły) może im przeciwstawić jedynie sto pięćdziesiąt maszyn różnego typu -od wspaniałych hagenów do przestarzałych sokołów. Nawet jeśli dodać do nich dwa pułki myśliwców patrolowych i jakieś oddziały baz naziemnych, i tak przewaga Konkordii jest przerażająca. A przecież to dopiero pierwsza fala... Konkordiańskie liniowce na razie trzymają się z boku i prowadzą słaby ostrzał naziemnej infrastruktury Miasta Pułkowników z dużej odległości. Pociski lecą do celu długo, spadają gdzie popadnie, ale to dopiero początek... Balet dobiegł końca - doszliśmy do punktu, od którego można było zacząć. Klonom nie udało się wywabić naszych lotniskowców na swoją przynętę desantową i musiały zacząć klasyczną walkę. Teraz ich lotniskowce są zajęte, razem z nimi zajęte są również maszyny osłony, a to znaczy, że nasze grupy Sztorm i Buran, nie mając przewagi liczebnej, zyskały przewagę taktyczną. Możemy wybrać rakurs ataku oraz słaby punkt ich szyku bojowego - informacja nie ścieka już cienkim strumyczkiem, lecz płynie rzeką od dziesiątków radarów, stacji przechwytu radiowego i baterii kontroli z twierdz orbitalnych. Oczywiście klony stawiają zakłócenia, ale nasze środki zwiadu technicznego na razie sobie radzą. - Mówi Szubin! Personel lotniczy skrzydła - pełna gotowość do wylotu! Starsi technicy - zastosować nowy schemat uzbrojenia bojowego myśliwców durandal. Schemat D-2. Dodatkowe baki z paliwem zostają zdjęte, na ich miejsce podwieszono dwie mureny. To znaczy, że chcą nas wykorzystać jako szturmowce. I od razu drugi rozkaz od dowódcy okrętu: - Na lotniskowcu Trzech Świętych ogłasza się najwyższy stopień gotowości pożarowej! Ryk i świst. Potężne pompy powietrzne zaczynają wypompowywać atmosferę. Osłona kabiny domyka się automatycznie. Opuszczam osłonę hełmu. Technicy hermetyzują swoje salamandry. - Przyjaciele! - To Berdnik. - Towarzysze w boju! Atakujemy ariergardę najbliższej lotniskowej kolumny przeciwnika od strony rufy. Nasze zadanie polega na tym, żeby zadać lotniskowcom wroga maksymalne rany! Ponadto mamy ściągnąć na siebie jak największe siły eskorty, żeby ułatwić zadanie Buranowi, który będzie atakował niedługo po nas. Wiceadmirał Spielman zaleca celowanie w główne dysze lotniskowców, dotyczy to zwłaszcza floggerów wyposażonych w mureny. Użycie torped pozostawia się decyzji załóg, wariantem zalecanym jest celowanie w dolną część rufy. Taktyczny schemat ataku jest właśnie opracowywany, dokładne zadanie każdy otrzyma zaraz po wyjściu z x-matrycy. Ale już teraz mówię, że do ataku pójdą wszyscy. Włączając myśliwce dyżurne. Wyszliśmy z x-matrycy, rozwinęliśmy szyk bojowy i się zaczęło! Nareszcie... W tym wylocie cisza radiowa nas nie obowiązywała, bo i po co. I gdy zrozumieliśmy, że udało nam się przeciwnika zaskoczyć, gdy zobaczyliśmy siebie z boku, przez przekaz z latających punktów dowodzenia - asmodeuszy, z których jeden połączony był z myśliwcem Berdnika, gdy zobaczyliśmy, że jest nas dwieście siedemdziesiąt maszyn, wtedy poczuliśmy prawdziwy zapał bojowy. - Za ojczyznę! - Za Moskwę! - Hura!!! Dopiero dużo później dowiedzieliśmy się, co powiedział wtedy admirał Pentad Szachrawi, dowodzący siłami konkordiańskimi tworzących grupę flot Gajomart. Admirał Szachrawi, który przez godzinę demonstrował w naszej strefie swoją formację desantową i nie doczekał się ataku rosyjskich lotniskowców, upewnił się ostatecznie, że wywiad nie kłamał. Wywiad obiecywał - mało tego! przysięgał! - że najlepsze lotniskowce Drugiej Floty Uderzeniowej zostały odciągnięte z Osiemset Pierwszego parseku do metropolii. I rzeczywiście. Na orbicie Ziemi jedna z twierdz gorliwie emu-lowała łączność radiową sztabu floty. Kilka gigantycznych makiet z prawdziwymi radiowęzłami stało w zakładzie remontowym nr 211 (Księżyc, Układ Słoneczny), udając lotniskowce Trzech Świętych, Dymitr Doński, Ruryk, Aleksander Newski i Książę Potiomkin. Znajdowały się tam od początku marca; część rzekomo remontowano, część modernizowano. Biorąc pod uwagę, że Pierwsza Flota Uderzeniowa została rozgromiona w Pasie Synapskim (i to był fakt), admirał Szachrawi z lekkim sercem potraktował atak grupy Cyklon jako gest rozpaczy. Gdy Cyklon przestał być formacją zdolną do walki, klony zdecydowały, że pierwsza faza operacji, czyli pogrom naszych lotniskowców, została szczęśliwie zakończona i teraz można spokojnie rozwalić pstrą Interflotę i jednocześnie cały nasz system obrony przeciw-kosmicznej. Sytuacja wyglądała następująco: Pierwsza fala klońskich floggerów walczy z Interflotą, druga fala (torpedowce) już częściowo stoi na katapultach, gdy nagle z x-matrycy wychodzi trzydzieści okrętów, wśród których nietrudno dostrzec Trzech Świętych, Ruryka i Dymitra Dońskiego. Okręty rozwinęły szyk bojowy, ich pojawienie się w strefie rufowej trudno nazwać przypadkowym, a torpedowce, które ruszyły pierwsze, mówią same za siebie! Admirał Pentad Szachrawi zbladł. Następnie wydał kilka niezbędnych w tej chwili rozkazów dotyczących odparcia ataku i rzekł: - Najbardziej się bałem, że ich najlepsze lotniskowce się nie pojawią. Teraz, panowie, pozostaje już tylko czekać na Newskiego i Potiomkina. Czuję, że są gdzieś blisko. Szachrawi mógł udawać zimną krew, w końcu siedział na liniowcu Kawad znajdującym się na czele środkowej kolumny lotniskowców i jego życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo. Ale załogi lotniskowców ariergardy Dżamaspa, Fraszaostra, Wisztaspa i Rimusz oraz dowódcy osłaniających ich fregat nie byli zachwyceni naszym przybyciem. Berdnik na myśliwcu połączonym z asmodeuszem deptał nam po piętach, bojąc się stracić łączność z grupami uderzeniowymi choćby na sekundę. - Chłopaki, jeszcze raz powtarzam: to będzie jedno podejście! Wszystkie pociski wystrzelać w dwóch, trzech następujących po sobie salwach i odejść wyznaczoną trasą! Trasa odejścia była bardzo ciekawa. Żeby nie tracić czasu na robienie nawrotu, myśliwce miały po ataku zejść nieco z kursu bojowego i lecieć po prawym trawersie lotniskowców przeciwnika. Po tamtej stronie miał nas zabrać Trzech Świętych, który przeszedł przez x- matrycę. Bardzo ryzykowny manewr ze wszystkich punktów widzenia! Ale chyba jedynie on dawał nam jakąkolwiek szansę ratunku. Mogłem się tylko domyślać, jakimi trasami miały odejść szturmowce i torpedowce. Żeby wsadzić rakiety dokładnie tam, gdzie nas prosili, czyli w dysze lotniskowców, musieliśmy podejść do tych przeklętych latających twierdz bardzo blisko. Tak blisko, żeby optyka pokładowa dała pewny obraz i żeby można było ręcznie wskazać cel naszym murenom. Na durandalach z ich polem siłowym to nie było takie straszne, ale o gorynycze bardzo się bałem. Jak się okazało, niepotrzebnie. Dowódcy postanowili je oszczędzić. Do lotniskowców zostało jeszcze dobre trzynaście tysięcy kilometrów, gdy dowódcy eskadr przekazali nam rozkaz Berdnika: - Do wszystkich gorynyczów! Atakować najbliższe fregaty osłony! Mureny wypuścić według danych z celowników radiolokacyjnych, następnie osłaniać atak torpedowców! Główne cele - rakiety przeciwlotnicze i duża grupa floggerów na godzinie dziewiątej! Widziałem tę grupę. Kilka konkordiańskich lotniskowców awangardy szybko wypuściło z katapult przygotowane do wylotu torpedowce i właśnie podniosło myśliwce abzu. Razem z maszynami dyżurnymi to było czterdzieści maszyn. Strach pomyśleć, ile myśliwców nas by powitało, gdyby półtorej setki abzu nie poszło jako eskorta pierwszej fali ataku na Interflotę. Jak to zwykle bywa w czasie ataku ze średnich odległości, początkowo widzi się jedynie punkty na ekranie taktycznym. Potem optyka namierza cele według danych z radarów i stopniowo daje na ekrany igiełki, owalne plamki i ostre drzazgi - poszczególne statki wroga z różnych punktów widzenia. Kilka sekund później nieuzbrojonym okiem można odróżnić maleńkie gwiazdki. Jedne świecą równo, inne nerwowo migają, jeszcze inne tylko raz kokieteryjnie mrugną i znikają na zawsze. Gwiazdki świadczą o tym, że wróg zajadle walczy o swoje prawo do oglądania nieba. Impulsy silników manewrowych, wyrzut przyspieszaczy startowych wzlatujących floggerów, rakiety przeciwlotnicze, wystrzelenie i efemeryczny żywot fałszywych celów... W takiej sytuacji najlepiej chwilę poczekać. Gwiazdki jeszcze przez długi czas pozostaną gwiazdkami, za to w kanałach telewizyjnych igiełki i plamki urosną i zaczną porastać szczegółami i śmieciami danych. I w całej tej obfitości trzeba szybko odnaleźć swój cel i zaznaczyć go, żeby optyka skoncentrowała się tylko na nim, z wąskim polem widzenia i maksymalną rozdzielczością. Jak przegapisz ten moment, już przepadło. Dobrze jeszcze, jeśli w jednym pakiecie z przekleństwami wskazaniem celu podzieli się z tobą prowadzący albo dowódca sekcji taktycznej. A jeśli nie - bo akurat coś w elektronice nie zadziałało, to albo będziesz strzelał na oślep, albo będziesz musiał pogodzić się z perspektywą drugiego podejścia. W naszym wypadku drugie podejście oznaczało pewną śmierć. Trzech Świętych nie będzie czekał na spóźnialskie maszyny... A żeby samemu dociągnąć do kosmodromu Miasta Pułkowników, nie starczy nam ani paliwa, ani szczęścia. - Dutysz, tu Lepage! Odezwij się! - Słyszę was, Lepage. - Koncentrujesz się na kanale telewizyjnym. Nasz cel to ten drugi z prawej strony. Teraz widzimy go jako trapez z czterema cienkimi pylonami. Zwróć uwagę, pylony tworzą leżącą na boku literę K. Widzisz? - Tak... ale on został rozpoznany jako Dżamaspa, a my w zadaniu mamy Rimusza! - To pomyłka. Asmodeusze sknociły coś przy opracowaniu sygnatury radarowej, a naszym durandalom brakuje własnego pomyślunku. To jest Rimusz! Możesz go śmiało zaznaczyć! I jak będziesz wybierał konkretny punkt, bierz lewą górną grupę dysz, to taka bulwa na końcu pylonu. Zrozumiałeś? -Tak jest! Ale jak pan je odróżnia? - Tylko Rimusz ma pylon w kształcie litery K, reszta ma X. - Tu Kotek - wtrącił się Kola. - Brawo, Sasza, to się nazywa pamięć. Tylko chciałem ci podpowiedzieć, żebyś Dżamaspę z... Nie usłyszałem końca. Na wprost naszego kursu rozbłysła gruba ognista gąsienica - wybuchło całe stado rakiet. Wielkie dzięki, że wybuchły przedwcześnie, ale czemu nie dowiedzieliśmy się, że podlatują?! To, że ani latające punkty dowodzenia, ani nasze środki pokładowe nie dały o tym znać, można tłumaczyć tylko tym, że była to największa bitwa w całej historii wojen kosmicznych, cała aparatura była strasznie przeciążona. Gdzieś zabrakło przepustowości kanałów, a gdzieś systemy automatycznej selekcji celu zachłystywały się fałszywymi celami, przez pomyłkę filtrując również te prawdziwe. Rakiety zupełnie zaskoczyły nasze cztery durandale, i gdyby wybuchły chwilę później, można byłoby nas wpisać do Księgi Pamięci. Ciekawe, że te inteligentne zapalniki nawaliły... Może produkowali je na tempo w systemie czterozmianowym z okazji jubileuszu przestawienia przemysłu na potrzeby wojenne (co stało się w Konkordii już rok temu, tylko my o tym nie wiedzieliśmy), a może floggery walki elektronicznej Andromeda-F za naszymi plecami grzmociły impulsami we wszystkie stwierdzone wrogie rakiety, co przy odrobinie szczęścia powodowało, że rakiety dostawały kręćka... 0 tym wszystkim pomyślałem dopiero później, a wtedy kilkanaście morderczych elementów (w tej roli w rakietach Ruri III występują pręty zubożonego uranu) przemknęły po obu stronach mojej kabiny, wirując, zostawiając po sobie wizję połyskliwych kół. Każde z nich mogło przetoczyć się przez mojego duranda-la... rozwalić go na kawałki, zmiażdżyć głowę albo przynajmniej oderwać skrzydło. - Kotek! Kotek! Kola, do cholery! Gdzie jesteś? Przypomniałem sobie tę straszną sekundę na redzie Felicji, gdy po ataku na Atur Gusznasp mieliśmy załatwić fregatę Bałch i wtedy od strony ogona wyszła na nas eskadra myśliwców. Kolka krzyknął wtedy: „Sasza, dwa banany na siódmej! Sasza!". A potem jeszcze powiedział: „Chłopaki, u mnie..." - i to był koniec. Wtedy zginął dla mnie po raz pierwszy. 1 teraz to wszystko miałoby się powtórzyć?! - Kola! Samochwalski! Nie wygłupiaj się! - Jestem, jestem... A jak ty? Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Poczułem tak obezwładniającą ulgę, że mogłem tylko wykrztusić: - W porządku. - Chyba coś się stało z moim prowadzonym, twój też oberwał. Zajmij się nim, Sasza, ja spróbuję dowołać się do mojego. A, i nie zapomnij zaznaczyć celu, już można. Na kanale prowadzonego, automatycznie zablokowanym, gdy odezwał się Kola, panicznie migotało wezwanie. Dobry ze mnie prowadzący, nie ma co! Tak się przestraszyłem o Kolę, że zupełnie zapomniałem o nieszczęsnym Łobanowskim. - Tu Lepage, słucham. - Towarzyszu poruczniku! Trafili mnie! - Łobanowski panikował na całego. - Flogger mi się rozwali! - Spokój! Zaraz tam trafili i rozwali... - mruknąłem, jednocześnie uruchamiając automat pułapek przeciwrakietowych, nakładając marker naprowadzania muren oraz powiększając obraz mojego prowadzonego na ekranach tylnego widoku. Aha, nieźle... urwało mu kawał skrzydła. Gdybyśmy byli w atmosferze, już by spadał korkociągiem na ziemię, ale w kosmosie oznaczało to tylko tyle, że stracił murenę i jeden blok gzów... Nie rozpadnie się, nie ma obawy... I co z nim teraz zrobić? Żeby tylko nie katapultował się z głupoty, bo to już pewna śmierć! - Zezwalacie na katapultowanie?! - Kategorycznie zabraniam! Przestań panikować! Nawet jak ci cały flogger rozwalą, to i tak masz wykonać zdanie bojowe, jasne? Powtórz! - Tak jest, wykonać zadanie bojowe! - Dobrze. A teraz szybko bierz na cel lewą górną grupę dysz i po dzwonku w słuchawkach możesz strzelać! - Towarzyszu poruczniku, niech mnie pan nie obraża, uczyli nas tego... - No to działaj. W moich słuchawkach dzwonek już zadzwonił - to mureny meldowały, że ich głowice samonaprowadzania gotowe są spełnić wszelkie pragnienia pilota. Ale ja odczekałem jeszcze pięć sekund i dopiero wtedy spuściłem je z łańcucha. Najpierw poszła para krzycząca: „Za Issę!" i „Za Gotowocewa!", a potem druga, milcząca, ponura. - Dutysz, jeszcze tu jesteś? - Tak jest! Wszystkie puściłem! - Świetnie. Teraz odchodzimy wyznaczoną trasą. Technicy zdążyli ci naprawić autopilot? -Tak. - Możesz go śmiało włączyć. I żadnych widowisk. Żadnych olbrzymich lotniskowców wyłaniających się nagle z pustki... Żadnych wybuchów i latających kawałków żelaza... Szliśmy za rufą Rimusza w odległości pięciu tysięcy kilometrów i nie zobaczyliśmy absolutnie nic ciekawego. Nawet przez telekanał - po zejściu z kursu bojowego kamery straciły cel, zniknęło wskazanie celu z asmodeuszów. Na pożegnanie strzelały do nas baterie rufowe klońskich lotniskowców, ale my na durandalach mogliśmy to olać. I to się nazywa porządny, dobrze zaplanowany wylot bojowy! Idziesz kursem, który za ciebie wytyczyli, naciskasz kilka przycisków, raz się mocniej spietrasz, znowu naciskasz guziki i wracasz do domu. W każdym razie tak było, jeśli chodzi o nas, o myśliwce. Szturmow-ce już miały znacznie trudniej, a najgorzej torpedowce... Gorynycze prowadziły zacięty bój z klońskimi myśliwcami, pomagały im dwie eskadry hagenów z europejskimi załogami, działające z pokładu Dymitra Dońskiego. I chociaż hageny trzymały się z dala od pola bitwy, zapewniając ogólną osłonę, przegapiły zmasowany ostrzał rakietowy z fregat i uranowe pręty przebiły jednego z nich. Ale dla nas, dla pilotów durandali, atak przebiegł rutynowo. Zginął tylko prowadzący Koli, którego nazwiska nie zdążyłem poznać. A muzyka grała dalej. Drugi cios zadała grupa Buran wprowadzona do walki na prawej flance przeciwko awangardzie kolumn lotniskowców. Niestety, tu już nasze dowództwo popełniło błąd. Jak wynikało z przeprowadzonej później analizy walki, trzysta pięćdziesiąt floggerów Burana należało wykorzystać w tym samym czasie co nasze, i również od strony rufy. W chwili, gdy na arenie pojawiły się lotniskowce Burana, admirał Szachrawi był już przygotowany na wszelkie nieprzyjemności. Na jego rozkaz eskadra dalekiej osłony, wisząca bez zajęcia daleko za płaszczyzną ekliptyki układu, podeszła do pola bitwy przez x-ma-trycę i wklinowała się między Burana i swoje lotniskowce. Nasze floggery natrafiły na szczelną ścianę ognia przeciwlotniczego, a do Aleksandra Newskiego, Admirała Uszakowa, Admirała Nachimowa i Księcia Potiomkina podążyły klońskie torpedowce. Piloci, którzy przeżyli straszny marzec 2622 roku, byli dumni, jakby nosili drogocenny order. Ale to nie była moja historia. Nasze durandale doszły do Trzech Świętych i szczęśliwie wylądowały. Zaczekałem, aż Łobanowskiego wyciągną z jego maszyny spece na floggerze ratunkowym, i też zszedłem do lądowania. Obok na swoich maszynach krążyli Berdnik i Babakuiow, więc nie czułem się samotny. Zaraz po mnie zaczęły lądować pojedyncze gorynycze i nieliczne hageny - niektóre z porządnymi dziurkami. Ogólnie miało wylądować czterdzieści sztuk, zabieraliśmy nie tylko swoje maszyny, ale i ocalałe myśliwce z Ruryka i Dymitra Dońskiego... Słowo daję, nie spodziewałem się, że jeszcze znajdę się na pokładzie naszego lotniskowca! I to w dodatku w kręgu przyjaciół, o których, podobnie jak o sobie, myślałem jak o nieboszczykach... Sunę po pasie magnetycznego finiszera... jestem w górnym pokładzie hangarowym... O rany, zebrał się tu prawie cały dywizjon techniczny! Każdy wracający flogger witano burzliwymi oklaskami. Jak tylko wyszedłem z kabiny rozprostować nogi (na szczęście nie potrzebowałem na to pozwolenia dowództwa), znalazłem się w towarzystwie Jegora Kożemiakina, Koli Samochwalskiego, Łobanowskiego i techników, wśród których był nawet ten jasnowłosy Pietia. Zobaczyłem też trzech nieznajomych - to goście z gorynyczów, mieli emblematy 11. samodzielnego skrzydła przypisanego do Dymitra Dońskiego. Hej, przecież jednego z nich znam! To Grigorij Swintiłow, razem byliśmy w obozie! - Grisza? - Sasza! - Ale numer! - Siemasz, gwardzisto! Uściskaliśmy się. Niby nie widzieliśmy się tylko cztery dni, ale żegnając się na Emeljanowie, byliśmy pewni, że już nigdy się nie zobaczymy - a tu proszę! - Poznajcie się, to podporucznicy z uzupełnienia. Texas Ro Ma-sacre i Dankan Tes. Amerykanie. - Dankan... Tes?... - Można po prostu Dań - powiedział chłopak prawie bez obcego akcentu i wyciągnął do mnie rękę. - Sasza - wykrztusiłem, czując, jak podłoga usuwa mi się spod nóg. Dan Tes?! D'Anthes! Czy to przeznaczenie? I co za antypatyczna gęba, nawet przez osłonę hełmu widać! Wargi blade i cienkie, wystające kości policzkowe... Straszny jak śmierć! No dobra, co za głupstwa... po prostu zwykła zbitka dźwięków... A Kola jak na złość zapytał: - A przyjaciele nie nazywali pana D'Anthes?... - i popatrzył na mnie znacząco. - Przepraszam? - Niech pan nie zwraca uwagi, Dań - włączyłem się. - Niech pan lepiej powie, gdzie się pan tak rosyjskiego nauczył. - Wybrałem w szkole. - Chłopak się uśmiechnął. - Mój tata mówił: „Synu, ucz się rosyjskiego! Dorośniesz, pojedziesz do Rosji i będziesz tam pracował! Robotnik rosyjskiej fabryki zarabia więcej niż u nas... national league baseballman... no, jak to będzie po rosyjsku? Nieważne, chodzi o słynnego sportowca! No, to chyba oczywiste! Przecież ze sportowca nie ma żadnego pożytku, a robotnik przyczynia się do pomnożenia kapitału narodowego... - Dobre macie szkoły - zauważył Łobanowski. - Szkoły? Tak, szkoły okay, dobre. - D'Anthes (no nie mogłem go nazywać inaczej!) powiedział to w taki sposób, jakby dawał do zrozumienia „tak, szkoły to mamy dobre, ale życie wujowe". Zresztą może mi się tylko zdawało. Za to Texas Masacre nie rozumiał po rosyjsku ani słowa, odłączony od pokładowego tłumacza gorynycza był zupełne bezradny, uśmiechał się nieśmiało, nie wiedział, co zrobić z rękami, cały czas drapał się po karku - a raczej po tylnej części hełmu. - No, bracia z takiej okazji nie grzech wypić po czareczce! - powiedział uroczyście Jegor Kożemiakin, wyciągając sporą brzozową piersiówkę. - Hej, Jegor, zaczekaj! - wykrzyknąłem. - Przecież tu nie da się oddychać. To kryptonowa atmosfera! - Ja ci, przyjacielu, nie proponuję, żebyś oddychał, tylko łyknął gorzałki! Swintiłow i technicy się roześmiali, a Kola poklepał mnie po ramieniu. - Zdziczałeś, Sasza. Przypomnij sobie, jak jest skafander zbudowany! - O rany, faktycznie zdziczałem, ale ze mnie jełop! Projektując skafander Granit 2, konstruktorzy przewidzieli wszystko i nawet jeszcze więcej. Między innymi również taką sytuację, gdy człowiek musi się napić, a nie może podnieść osłony hełmu. W tym celu w szyjnym elemencie pancernym umieszczono „poidło". W zasadzie było dostosowane do typowych tubek z rurkami, ale mogło działać również w trybie nalewania. Odkręca się pokrywę osłaniającą, nalewa płyn do podajnika, następnie zakręca pokrywę i włącza mikropompę. Płyn idzie przez filtry i dochodzi do niewielkiego pojemnika, który znajduje się po wewnętrznej stronie skafandra. Wtedy z pojemnika wysuwa się rurka - i pij, bracie, ciesz się życiem! Oczywiście pić muromską starkę przez rurkę było przestępstwem wobec ducha kultury rosyjskiej. Starkę, przyjacielu, trzeba pić z brzozowego kubeczka, zakąszać marynowanym grzybkiem, a do tego wąchać bujną czuprynę towarzysza boju! Żartuję... Ech, nalewaj, Jegor! Kto nie umrze, ten żyć będzie! - Żeby nie ostatni! - wygłosił Jegor typowo muromski toast. Chlapnęliśmy, a raczej - wciągnęliśmy. Wszyscy oprócz D'Anthesa. - Oh, nice whisky, nice whisky! - ożywił się Texas. D'Anthes dość chłodno przetłumaczył: - Mój przyjaciel z subdyrektorii Środkowa Kalifornia mówi, że to dobra wódka. - Ty mu, Daniłka, powiedz, że to nie żadna wódka, tylko starka - rzekł Jegor. - Zresztą, nieważne... A sam czemu nie pijesz? - Dziękuję, nie jestem głodny. - A co to ma do rzeczy? To nie jedzenie, tylko lekarstwo! Na frasunek. - Jegor, coś się przyczepił do brata w Wielkiej Rasie? - rzekł Kola. - Może on niepijący? - Tak, tak, dobrze! Niepijący! - kiwał głową D'Anthes. - Nie to nie, więcej dla nas - zgodził się szybko Kożemiakin. - Komu powtórzyć? - Dziękujemy, Jegorze Siewierowiczu, ale trzeba znać umiar. Lepiej mniej, a częściej. Wracamy do pracy - powiedział jeden ze starszych techników i gestem odwołał kolegów. Rzeczywiście, technicy mieli obejrzeć floggery, usunąć drobne uszkodzenia, uzupełnić zapasy paliwa i uzbrojenie, a potem postawić kilka gotowych do wylotu maszyn na katapultach - dyżur bojowy. My do czasu nowych rozkazów dowództwa mieliśmy prawo odpocząć - byle tylko w pobliżu swoich maszyn. - Co to, karczma?! Odwróciliśmy się. A niech mnie, Biełokoń! No, zaraz się zacznie... „To nie burdel!... To rosyjska marynarka wojenna! Gwardyjski lotniskowiec! A wy tu alkohol!... Zamelduję!". Ale Kożemiakin nawet się nie speszył. Jako równy Biełokoniowi stopniem i starszy wiekiem (choć młodszy stanowiskiem) nawet nie próbował chować piersiówki, tylko wyzywająco oznajmił: - Gorzałkę pijemy, Andriuszka! Biełokoń, ku mojemu niebotycznemu zdumieniu, nawet uśmiechnął się półgębkiem. - Toż widzę, że nie mleko... - Jak się latało, sokole? - Trzy maszyny straciłem... - westchnął Biełokoń. - Ale i my im dołożyliśmy. Ja jednego trafiłem na pewno. Jeszcze pięć abzu możemy zapisać na grupowy rachunek eskadry. A tych rakiet, Ruri, natłukliśmy jak psów... Ale trzech chłopaków, ech... szkoda... Nalej i mnie, Jegor... No nie! Więc to prawda, co mówią, że wojna zmienia ludzi na lepsze? - Za co teraz? - zapytał raźno Swintiłow. - Za zwycięstwo? - Za zwycięstwo już dzisiaj powojowaliśmy - powiedział Kożemiakin. - A może by tak po ludzku, co? Nasze zdrowie! - Zaczekajcie! Zaczekajcie, towarzysze, nie pijcie! - zawołał nagle Łobanowski. - Mogę ja wygłosić toast? - Młodym zawsze dajemy drogę - pobłogosławił go Biełokoń. - Proponuję wypić za mojego prowadzącego porucznika Puszkina!... Szczerze, bez lizusostwa! Dwa loty i dwa razy towarzysz Puszkin ratuje mi życie! - Zaraz tam dwa... dwa razy po pól rażą... - wykręciłem się. - Jak ci się to, Sasza, udało? - Biełokoń popatrzył na mnie z autentycznym zaciekawieniem, chyba pierwszy raz w ciągu naszej czteroletniej znajomości. No przecież nie opowiem mu, jak Łobanowski zasnął w czasie lotu bojowego?! -A tak się jakoś złożyło. Gdy osłanialiśmy „garbatych", chłopak miał problem z systemem nawigacyjnym i odprowadziłem go do domu. A w tym locie kawał skrzydła mu oderwało... Tyle moich zasług, że nie pozwoliłem mu się katapultować. I już, żadne bohaterstwo. - No, no, nie bądź taki skromny, Sasza! - zaśmiał się Swintiłow. - U ciebie to zawsze „żadne bohaterstwo"! A potem się okazuje, że i na Naotarze dżipsów prałeś, i klońskiemu strażnikowi kulę wsadziłeś, i przed Aturanem uciekłeś. Za ciebie, Sasza! Za twoją nową gwiazdkę! Moją porucznikowską gwiazdkę opijaliśmy już wprawdzie na Wielkim Muromie, lecz ani Swintiłowa, ani moich przyjaciół z Trzech Świętych tam nie było... - Słusznie, za Saszę! - podchwycił Kola. - Dużych gwiazd, przyjacielu! Wzruszony, z przyjemnością „wypiłem" starkę. - No co, Bóg lubi trójcę? - Kożemiakin zerknął na Biełokonia. Biełokoń się nie spieszył z odpowiedzią. Nic dziwnego. W końcu był nie tylko dowódcą eskadry 1-01, lecz także oficerem propagandowym lotniskowca. A to znaczy, że oprócz nieustannego prowadzenia propagandy i kontrpropagandy ma obowiązek być wzorem, chodzącym zestawem najbardziej pozytywnych cech. - A, co tam! - machnął ręką Biełokoń. - Dawaj! Tylko bardzo was proszę, towarzysze, jeśli zaraz znów będzie wylot, nie zapomnijcie wziąć detoksyny. Detoksyna to swoją drogą niezła rzecz - i po alkoholu dobra, i senność po niej mija... Każdy pilot ma w pokładowej apteczce. - Co? Znowu wylot? - spłoszył się D'Anthes. - Po co? - O detoksynie nie zapomnimy; ale ty nie kracz, Andriuszka - powiedział surowo Kożemiakin. - Widzisz, jakżeś chłopaka wystraszył! - Ty, Jegor, jesteś oczywiście człowiekiem ze wszech miar godnym szacunku... - zaczął Biełokoń. Oho, zaraz sobie do oczu skoczą! A uparci obaj jak nie wiem co, gorzej niż klony! Rozległo się uderzenie dzwonu - sygnał pilnych informacji. - Torpedy na lewej burcie! Czas - dwadzieścia sekund! - W głosie oficera dyżurnego dźwięczały histeryczne nutki. Na dużych i średnich odległościach radar nie jest w stanie odróżnić klońskich torpedowców Frawaszi od naszych ciężkich hagenów. Wyglądają podobnie - „latające skrzydło", dwa kile i cztery dysze marszowe; tylko frawaszi jest nieco większy i ma na ogonie ogniowy punkt obrony z żywym strzelcem. I zdarzyło się tak, że do pary naszych uszkodzonych hagenów przyczepiły się dwa frawaszi. Pewnie początkowo chcieli po prostu rozwalić Niemców z działek, ale widząc, że hageny nie robią żadnych uników - a więc nie podejrzewają niebezpieczeństwa -dowódca frawaszi wpadł na inny pomysł, lepszy, ale ryzykowny i szalony. Wydać by się mogło, że ta para torpedowców jest z góry skazana. Jeśli nawet nie widzi ich uszkodzona elektronika hagenów, to przecież były jeszcze potężne radary przynajmniej jednego dozorowego asmo-deusza, Trzech Świętych i fregat, które osłaniały nasz lotniskowiec! I to była prawda, radary działały, ale na dalekich i średnich odległościach hageny i frawaszi zlewały się w jeden „mały cel grupowy". A co z urządzeniem rozpoznawczym swój-obcy? Tak się pechowo złożyło, że na półtorej minuty przed wejściem „celu grupowego" w strefę OPK lotniskowca i fregat urządzenie zostało wyłączone na rozkaz kierownika kontroli ruchu lotniczego, Szubina. A wyłączył je po tym, jak urządzenie zaczęło szwankować (może na skutek klońskich zakłóceń), i kilka gorynyczów zaklasyfikowano jako „obcych". Gdy dwa razy posłano rakiety do naszych floggerów, Szubin kazał wyłączyć w diabły całą zbędną automatykę, a wszystkie obserwowane cele z konkretnymi parametrami uważać za swoich. I dwa „swoje" torpedowce podkradły się do lotniskowca. Babakułow, który cały czas patrolował obok Trzech Świętych, zobaczył na swoim radarze pokładowym cztery floggery i je powitał. Z dwóch mu odpowiedzieli, na dwóch milczeli. Zaniepokojony Babakułow dał powiększenie milczących maszyn. Konkordiańskie torpedowce rozpoznał błyskawicznie, podniósł alarm i nie czekając na rozkaz Szubina, zaatakował. Jednego frawaszi zestrzelił od razu, ale drugi zdążył puścić obie torpedy, zanim stado gzów rozerwało go na strzępy. Torpedy powitai szkwał ognia. Udało sieje uszkodzić, ale nie zniszczyć - zabrakło czasu. Pierwsza przeszła poniżej pasa pancernego, przebiła oba korpusy, lewą grodź, i wybuchła w magazynach z żywnością - czyli teoretycznie w miejscu najbardziej nieszkodliwym. Niestety, prócz tysięcy konserw wybuch zniszczył również szereg pomieszczeń i sporo oprzyrządowania, w tym całą kablową łączność między centralnym stanowiskiem OPK i bateriami rakietowymi lewej burty. Druga torpeda rąbnęła w drugi przedział generatorów i narobiła znacznie więcej zamieszania. Po pierwsze, część sieci statku została bez zasilania, po drugie, fala uderzeniowa rozwaliła grodź, za którą znajdował się przedział silników. Trzy z pięciu konwertorów luksogenu przestały działać. Dobrze, że przynajmniej zadziałała blokada i wylało się tylko trochę luksogenu. Inżynierowie musieli skonstatować szalenie nieprzyjemny fakt - lotniskowiec nie może wyjść przez x-matrycę. Dwa konwertory nie wystarczą; mogą jedynie pomóc w popełnieniu efektownego samobójstwa. Do przeprowadzenia pomyślnego x-przejścia potrzeba co najmniej sześćdziesięciu procent mocy, czyli trzech sprawnych konwertorów. Żeby naprawić choć jeden, należało na początek przywrócić hermetyczność przedziału silników, gdzie na razie była próżnia, podnieść temperaturę, a potem zorientować się, czy z trzech nieczynnych konwertorów da się zrobić jeden działający. Zahermetyzowanie przedziału zajmie około czterech godzin. Naprawa konwertora -jeśli w ogóle była możliwa - mogła potrwać równie dobrze czterdzieści minut i dziesięć godzin. Innymi słowy, Trzech Świętych znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Zamiast błyskawicznego wyjścia przez x-matrycę do strefy obrony przeciwkosmicznej Miasta Pułkowników lotniskowiec czekała wielogodzinna odyseja - przecież musieliśmy trzymać się w dużej odległości od sił przeciwnika. Co zrobią kokordiańczycy? A nasze dowództwo? Czy wyślą nam na pomoc chociaż jedną fregatę albo trałowiec? I czy w ogóle mamy jeszcze łączność z dowództwem? Na górnym pokładzie hangarowym wybuchy torped odczuliśmy jako silny wstrząs, nie było, na szczęście, żadnej fali uderzeniowej ani odłamków. Następny kwadrans wypełniły życzenia pod adresem klonów, niespokojne pytania, niekompetentne odpowiedzi, krzyki i poganianie. Technicy latali jak oparzeni, trzeba było skończyć tankowanie myśliwców i uzupełnić uzbrojenie - z rozkazu Szubina wszystkie myśliwce miały natychmiast wystartować, żeby osłonić lotniskowiec przed ewentualnym atakiem przeciwnika. Ponieważ w czasie ostatniego lotu ja, Kola i Łobanowski nie spotkaliśmy się z floggerami klonów i nie zużyliśmy gzów, teraz potrzebowaliśmy tylko uzupełnienia uzbrojenia, więc właśnie my stanęliśmy jako pierwsi w ochronie naszego lotniskowca. Szubin improwizował, tworząc i przestrajając nasz szyk bojowy w miarę startowania nowych maszyn. Konkordiańczycy nie kazali na siebie długo czekać. Mieliśmy na ogonie dwa lotniskowce, liniowiec i sześć fregat. Najbardziej przykre było to, że mimo dramatycznego ataku naszych szturmowców i torpedowców siły uderzeniowe admirała Szachrawi były niemal w pełnym składzie! Większość lotniskowców została w różnym stopniu uszkodzona, ale zupełnie zniszczyć udało nam się tylko jeden. Rozwaliliśmy z dziesięć fregat i trałowców, lecz liniowce były prawie niedraśnięte. Wniosek: konkordiańska flota nadal miała wysoką zdolność bojową i nie brakowało jej sił uderzeniowych do wykonaniu głównego zadania - wysadzenia desantu na peryferiach Miasta Pułkowników. Gdyby było inaczej, Szachrawi nie posyłałby za nami dziewięciu okrętów! Z punktu widzenia admirała Szachrawi rozpaczliwe ataki naszych floggerów groziły klęską całej operacji. Nie cieszyło go efektywne kontruderzenie w grupę Buran, zniszczenie Admirała Nachimowa i ciężkie uszkodzenia Potiomkina. Nawet ewentualne pokazowe rozwalenie znienawidzonego przez wszystkich pechlewanów lotniskowca Trzech Świętych również nie oznaczało triumfalnego zwycięstwa. Tak, nasze ciężkie statki niemal nie ucierpiały, myślał Szachrawi. Ale te jednorodne uszkodzenia lotniskowców... Nie śmiertelne i w innej sytuacji niemal niegroźne... Bardzo dużo trafień w dysze i agregaty wspomagające, zapewniające rozpędzenie się statku do prędkości pozwalającej wejść w x-matrycę. Czy to przypadek? Najwyraźniej Rosjanie oraz ich sprzymierzeńcy rozproszyli swoje siły, chcąc uszkodzić jak najwięcej lotniskowców. I zamiast całkowitego zniszczenia dwóch, trzech, Rosjanie woleli uszkodzić dużą liczbę jednostek. A przy tym uszkodzenia miały na celu ograniczenie zdolności okrętów do szybkich manewrów strategicznych. W efekcie pięć naszych lotniskowców pozbawiono możliwości strategicznego wyjścia z bitwy, a znaczna część okrętów dłużej rozpędza się przed wejściem w x-matrycę... Admirał Szachrawi musiał wybierać. Mógł rozkazać swojej formacji desantowej powrót do domu, wówczas nie braliby udziału w starciu. Pięć lotniskowców, które nie mogło wrócić samodzielnie, można było spróbować ewakuować za pomocą holowników. Reszta poradziłaby sobie sama. To byłaby decyzja trzeźwa i rozsądna. Decyzja analityka - a nie pechlewana. Admirał Szachrawi, zajadły pechelwan (tym bardziej zajadły, że jego rodzice pochodzili z demów), kawaler Orderu Złotego Słońca z Mieczami i Brylantami, podjął zupełnie inną decyzję. Lotniskowce nie mogą szybko opuścić pola bitwy? A więc będą walczyć! Gdy trzy grupy uderzeniowe wroga jedna po drugiej tchórzliwie opuściły pole bitwy, ciężkie statki spokojnie dokończą oczyszczanie oraz izolację stref wysadzenia desantu. Desant zajmie Miasto Pułkowników zgodnie z planem i wszystko - kosmodromy, zakłady remontowe, magazyny luksogenu -znajdzie się w rękach floty Konkordii. Z baz operacyjnych Wara-11 i Wara-12 na orbitę zajętej planety przybędzie latający tył floty: tankowce, holowniki, zaopatrzeniowce - i uszkodzone lotniskowce zostaną wyremontowane w Mieście Pułkowników. „Tak przynajmniej admirał Szachrawi wyjaśniał później swoją decyzję", pisze Diegtiariew. „Jednak ja myślę, że dążenie do zwycięstwa za wszelką cenę wcale nie było dla niego najważniejsze. Ja myślę, że wówczas wielką strategię przysłaniała admirałowi jedna jedyna okoliczność: Trzech Świętych, lotniskowiec gwardyjski, odchodził na dużej prędkości, ale nie ukrył się w x-matrycy, co zrobiły inne lotniskowce. To mogło znaczyć tylko jedno: Trzech Świętych nie jest w stanie dokonać x-przejścia, a więc można go dogonić i dobić. A przecież był to ten sam rosyjski lotniskowiec, którego floggery pod koniec stycznia nagłym atakiem zniszczyły na redzie Felicji Atur Gusznasp, główny okręt w serii najnowszych lotniskowców marynarki Konkordii, zwanych białymi słoniami przez swoją demaskującą barwę. Służba na nim była zaszczytem, i wielu wysoko postawionych pechlewanów starało się umieścić na nim swoich młodszych krewnych. W efekcie styczniowego ataku Atur Gusznasp wyparował w protuberancjach eksplozji luksogenu. Poległa cała załoga. Dowódca liniowca Kawad miał na lotniskowcu siostrzenicę. Naczelnik sztabu - brata. Admirał Szachrawi stracił starszego syna. Co za prezent od losu! Podstępny lotniskowiec morderca ze słabą osłoną! Można wysłać w pościg najszybsze statki dowodzone przez prawdziwe asy! Ale żeby dobić gwardyjski lotniskowiec, potrzeba czasu, a siły uderzeniowe grupy flot Gajomart nie mogły spędzić tego czasu bezczynnie, pod obstrzałem ocalałych okrętów stacjonarnych na orbicie, twierdz i ciężkich dywizjonów rakietowych Miasta Pułkowników. A wyjście spod obstrzału Szachrawi uważał za czyn niegodny. Pozostawało tylko jedno: powtórzyć zmasowany nalot, wprowadzić liniowce do bliskiej walki, zdławić rosyjską OPK i wysadzić desant. Czyli walczyć o zwycięstwo - krwawe, ale zwycięstwo". Gdybyśmy wtedy wiedzieli, że rezultaty ataków Sztormu i Burana w pełni zadowalają głównodowodzącego Pantelejewa i walka rozwija się z godnie z pierwotnym planem... Gdybyśmy wiedzieli, że dla admirała Szachrawi Trzech Świętych to wróg numer jeden... Pewnie bylibyśmy dumni. Ale z kabiny durandala ochraniającego ranny lotniskowiec widzieliśmy wszystko w czarnych barwach. Wprawdzie niespodziewane pojawienie się Ryujo, którego przysłano nam na pomoc, nieco poprawiło nam humor, ale i tak szykowaliśmy się na najgorsze. Eskadra klonów doganiała nas na krzyżującym się kursie. Jeden po drugim startują z katapult ich myśliwce. Idą na nas, ustawiając się w wielopoziomowym szyku. Wiedzą, że mamy sporo durandali, i chcą narzucić nam pojedynek rakietowy na dużym dystansie - to zneutralizuje naszą przewagę wynikającą z posiadania osłony przed działami laserowymi. Ech, gdybyśmy mieli dużo hagenów z ich dalekosiężnymi rakietami! Berdnik zakomenderował: - Wszystkie durandale atakują prawą flankę przeciwnika zgodnie ze schematem „pionowy konwejer"! To znaczy, że musimy zanurkować pod klońskie floggery i zaatakować kolumną pod kątem prostym do płaszczyzny ich ruchu. A żeby manewr się udał, trzeba wypuścić fantomy. Myśliwce konkordiańskie dają pierwszą salwę rakietową. Odpowiadamy im - żeby nie czuli się za dobrze. Dla naszych gzów to odległość zbyt duża, ale niech się klony podenerwują... My też się denerwujemy. Mamy dwie pary fantomów. Jedną wypuścimy od razu, może uda się oszukać klońskie rakiety i klońskich pilotów, a jak się nie uda, trzeba będzie zużyć drugą parę. A potem? Potem zostaną nam tylko stosunkowo prymitywne pułapki i środki przeciwdziałania elektronicznego. Wypuszczam fantom. Dwie grube rury odrywają się od pylonów. Znajdują się szybko, zbliżają, łączą za pomocą długich cienkich drążków... teraz rozkładają się harmonijki fałszywych powierzchni nośnych, pojawia się kil, włącza imitator radaru. Z dwóch połówek powstaje osłona kabiny. Jednym słowem, całkiem przekonujący flogger, który teraz dzięki pracy małych dysz może iść na spotkanie wrogich rakiet i floggerów. W projekcji frontalnej w czasie obserwacji z dużej odległości my znajdujemy się w tym samym punkcie, fantomy osłaniają nas przed radarami przeciwnika. Teraz musimy zacząć manewr nurkowania pod wrogi szyk. Idziemy w dół. A tymczasem rakiety puszczone przez klony dziurawią nasze fantomy, ale konkordiańczyków to nie satysfakcjonuje, powtarzają salwę. Przez minutę oddalamy się od osi ruchu klońskich myśliwców. Ciekawe, czy już rozgryźli nasz manewr? Co zrobią? - Dolny eszelon wroga przeorientowuje się do odparcia ataku! - mówi Berdnik. Włączamy silniki manewrowe. W odróżnieniu od klonów zmieniamy nie tylko orientację floggerów w przestrzeni, ale również wektor ruchu. Na chwilę przed nawrotem wypuszczamy pozostałe fantomy, a po nawrocie dajemy ciąg dwieście! Dziewięciokrotne przeciążenie. Radar pokładowy pokazuje trzydzieści klońskich abzu... Parsery naszych maszyn błyskawicznie wymieniają się informacjami, optymalizują klasyczne zadanie „stado przeciwko stadu", żeby jak najlepiej rozdzielić cele między poszczególne floggery... Ale w szczytowym momencie zakłócenia wyrzucone z niewidocznego floggera walki elektronicznej odcinają mojego durandala od sąsiadów. Trzeba strzelać, póki radar jeszcze coś widzi. Rakiety powinny dotrzeć do klońskich szyków bojowych, a tam głowice samonapro-wadzania kogoś chapsną... Wypuszczam dwanaście gzów jeden po drugim. Gzy to małe rakietki, klońskim konstruktorom mimo wszelkich wysiłków nie udało się wpisać w takie gabaryty sterowanego pocisku kosmicznego. A nasi z Charkowa umieli i teraz w bliskiej walce możemy nie oszczędzać rakiet. Każdy blok gzów to właściwie działo wyposażone w dwa tuziny pocisków samonaprowadzających. Dla porównania taki abzu może wziąć najwyżej osiem rakiet średniego zasięgu. Oto i cała arytmetyka, jak mawiał Fedunin. Klony również odpowiadają salwą. Eter oczyszcza się na kilka sekund, słyszę głos Berdnika: - ...nie żałować! Drugiego podejścia nie będzie! Atakujcie górne eszelony natychmiast, dopóki są w strefie... Rzeczywiście, po co mielibyśmy oszczędzać gzy? Wprawdzie dobrze by było pomacać jeszcze torpedowce, ale od czego mamy działka? My ze swoim polem siłowym możemy się nie obawiać potężnej artylerii laserowej frawaszi. Pozostałe gzy wypuszczam w dwóch hojnych salwach. Moje radary znowu ślepną. Po prawej i lewej stronie kursu widzę rozbłyski, wybuchają rakiety puszczone przez klonów. Wielu naszych dzisiaj polegnie... O, jednak coś klonom szwankuje w zakłócaniu, elektronika pokładowa zasypuje mnie informacjami. Po pierwsze, wszystkie durandale są nadal sprawne! Po drugie, armada klońskich myśliwców poszła dość daleko do przodu i teraz jesteśmy nie na dole, lecz z tyłu. Po trzecie, jeśli te plamy na radarze na trajektoriach przeciwnika są zdefragmentowanymi floggerami, to znaczy, że nasze gzy rozpirzyiy jedenaście klońskich maszyn! A może nawet więcej, przecież trafiony flogger nie musi od razu rozpaść się na kawałki, maszyna może iść z poprzednią prędkością w poprzednim kierunku, ale w kabinie ciało pilota naszpikowane żelazem... A Berdnik dalej jest z nami! - Durandale, poproszę o meldunek. Stan pocisków, sprawność działek, ilość paliwa, działanie radaru. Słusznie. Berdnika nie interesują nasze opinie, kto ile abzu załatwił, on chce się dowiedzieć, co jeszcze można wycisnąć z durandali bez zagrożenia dla życia pilotów. Szwankujący radar może doprowadzić do tego, że rozminiemy się torpedowcami, które wcale nie muszą iść tą samą trasą co myśliwce. A biorąc pod uwagę, że jesteśmy daleko od domu i paliwa mamy na styk, rozminięcie się z frawaszi spowoduje, że znajdziemy się punkcie, z którego nie zdołamy wrócić i nasze olśniewające zwycięstwo nad abzu skończy się tragedią. Z raportu wynikało, że cztery durandale nie mogą kontynuować walki. Berdnik kazał im natychmiast wracać, i to nie na Trzech Świętych, lecz na Ryujo. Jeden pilot się nie zgłosił. Albo miał problemy z łącznością, albo zginął. A potem zobaczyliśmy na radarze cele. W samą porę, zaraz potem kanały łączności jak nożem uciął. Widziałem go! Widziałem gołym okiem! Tuczny samiec walkirii szeroko rozrzucił grube skrzydła z żółtymi pasami. Teraz wirował szybko wokół głównej osi - efekt wybuchu. Nie miał głowy. Tam. gdzie całkiem niedawno był pilot i operator, sterczały zwinięte w korkociąg kawałki poszycia. Są ludzie, którym się wydaje, że laserowe działko tnie cel na kawałki. Głupota nad głupotami. Jak by powiedziały klony - matka wszystkich głupot. Laser nie jest piłą, lecz urządzeniem precyzyjnie przekazującym ogromną energię na duże odległości. Dlatego laserowo działko robi w swoim celu duży lej albo dziurę, pojawiają się szczeliny, odłamki, następują wtórne wybuchy. Zaatakowany przeze mnie fraszawi oberwał w kabinę załogi, po czym jego dziobowa część eksplodowała. Pewnie butle z tlenem... Przeszedłem nad swoją ofiarą, szybko odszukałem następną i nacisnąłem spust... Eterem wstrząsały okrzyki zachwytu. - Walnął jak supernowa! - Jeszcze jeden gotów! -Widziałeś to, Gerasim?! Powiedz, widziałeś?! - Dociśnij go, Kotek, dociśnij! - Cokolwiek byś robił, sokoliku, czy strzelał, czy w nosie dłubał, i tak cię przypieczemy... To była bajka. Coś takiego można obejrzeć na filmie, można przeczytać w książce. Ale już w podręcznikach czegoś takiego nie znajdziemy - zbyt nietypowy przypadek. No bo kto by uwierzył, że garstka myśliwców w bardzo trudnej sytuacji taktycznej weszła na ogon całemu stadu torpedowców i zdołała je bez przeszkód rozstrzelać? Jak można uczyć kadetów na takich przykładach?! Pewnie, że do nas strzelali! Punkty ogniowe na ogonie waliły już z daleka i nie mogły się uspokoić, dopóki nie zmusiło się ich do milczenia celną salwą laserową. Zresztą strzelcy na ogonach byli dla nas celami trzeciorzędnymi. Trwożne błyski rozpraszających się w polu siłowym durandala promieni laserowych niepokoiły nowicjuszy, ale nie wyrządzały durandalom najmniejszej szkody... Słowo daję, geniusz z tego szwedzkiego konstruktora... Jeśli wychodziliśmy na torpedowiec z przewyższeniem - celowaliśmy w pilota. Jeśli atakowaliśmy od dołu półkuli - w podwieszaną torpedę. Nawet jeśli nie wybuchała od razu, nie martwiliśmy się - uszkodzona torpeda przy próbie użycia albo nie zadziała, albo wybuchnie razem z floggerem. Bajka trwała cztery minuty. Zdążyliśmy nieźle przerzedzić grupę uderzeniową, gdy przyleciały klońskie myśliwce. - Nie zaczynać walki, wycofujemy się! - wrzasnął Babakułow. Tylko on mógł nam dawać rozkazy, po utracie łączności z Berd-nikiem nasza grupa durandali działała samodzielnie. - Sasza, widzisz mnie? - usłyszałem nagle spokojny głos Koli. - Jestem po twojej prawej. Ostrzeliwują mnie dwa... nie, trzy frawaszi. Rzeczywiście, na przedzie migało coś malinowego. - No niby widzę. - Super. Ja ciebie widzę na tylnym widoku. Obiecasz mi coś? No, to mi się nie spodobało! Powinniśmy dawać nogę, a Samochwalski wszczyna dyskusje? - Mogę. - Obiecaj, że nie będziesz robił głupstw po tym, co ci zaraz powiem. - Kola? Co się z tobą dzieje? Odruchowo dałem ciąg, żeby podejść bliżej jego durandala. W tej samej chwili walnęli do mnie z działka laserowego, ale nawet mi brew nie drgnęła. - Ze mną wszystko porządku. Po prostu ty polecisz teraz do domu sam. I zrobisz wszystko, żeby dolecieć. Nie powiedziałem Berdnikowi, ale abzu mnie postrzelił i system paliwowy szwankuje. Paliwo jakby jest, ale nie idzie. Pora się żegnać. - Ja ci dam żegnać! Stój na miejscu, nie ruszaj się! Zaraz cię zdejmę! To przecież durandal, miejsca jest dosyć! Przejdziesz do mnie na pokład, żadna tragedia! - A jaka tu może być tragedia... - Po głosie poznałem, że Kola się uśmiechnął. - No i dobrze. Już cię widzę! Na wszelki wypadek daj wszystkie silniki na zero i czekaj na mnie. Łączyć się nie będziemy, ja dojdę kesonem na półtora metra do kabiny, a ty skoczysz, tylko się porządnie odbij... - Nie da rady, Sasza. Trzeba będzie wyłączyć pole siłowe, a wtedy nas rozwalą. Nie ma żadnych możliwości. -Jak to nie ma?! - Obiecałeś mi? Obiecałeś. No to ja cię proszę: pożegnajmy się i wykonaj rozkaz Babakuiowa. - Cmoknij mnie w... Zaraz wszystko będzie grało. Byłem już bardzo blisko i widziałem jego durandala ze wszystkimi szczegółami. Rzeczywiście, kilka dziur w centroplanie. Kolka, Kolka, i po cholerę żeś tu polazł?! Przecież Złotą Gwiazdę już ci dali! Poleciałbyś razem z innymi odesłanymi maszynami, i co, źle by było? Nikt by ci złego słowa nie powiedział! System paliwowy by sobie zdychał, dociągnąłbyś do Ryujo, a tam już by ci jakoś pomogli... - Żegnaj, Sasza. Nie od razu zrozumiałem, że Kola wyłączył pole siłowe. W chwilę później kloński strzelec na ogonie, wykonujący swoją pracę z godnym podziwu uporem skazańca, znowu nacisnął spust, i dwa niewidoczne pociski weszły w dodatkową płaszczyznę aerodynamiczną w dziobowej części durandala. Trysnęły rozpalone do białości kawałki. Takie trafienie mogło być niebezpieczne, ale tylko w atmosferze; skoro kabina pilota jest na miejscu, to znaczy, że Kola żyje! - Lepage, Kotek, co z wami?! Powtarzam, wycofujemy się! Jak mnie słyszycie? - Kolka, łajdaku! Natychmiast włącz pole siłowe! Błagam cię! - Sasza, ja cię proszę! Ile razy mogę się z tobą żegnać! Ja wcale nie chcę, żeby... Następne trafienie było ostatnim. Myśliwiec rozpadł się na moich oczach, ale łączność jakimś cudem działała jeszcze kilka sekund. Żarłoczne ciamkanie pękających tytanowych konstrukcji. Mamrotanie Koli: „No kiedy?"... A potem coś pstryknęło. Dopiero później zrozumiałem, że Kola podniósł osłonę swojego hełmu. Przełożyła Ewa Skórska