LESŁAW M. BARTELSKI W ZNAKI .BASZTY Wspomnienia I refleksje lipiec / 944 — styczeń J 945 ¦Wyższa ; Szkolą : Handlowa w WARSZAWIE Projekt okładki i opracowanie techniczne — Mirosław Binder Pisanie na składopisie — Krystyna Sopińska Copyright © 1997 by — Lesław M. Bartelski Copyright © 1997 by — Prywatna Wyższa Szkoła Handlowa ISBN 83-86919-00-0 Prywatna Wyższa Szkoła Handlowa 00-891 Warszawa, ul. Chłodna 9 Wydanie I Nakład 1.000 +20 egz. Druk i oprawa: Zakład Wydawniczy PSSiJO-ZSP - Warszawa ul. Ogrodowa 16, zam. 20/97 PO PÓŁ WIEKU Nasza filozofia wartości zakorzeniona była w typie przeżywania sprawy życia i śmierci, nie wymyśliliśmy jej dlatego, że filozofię jakąś mieć ludziom wypada. Była światłem nad naszym doświadczeniem, wyrastała z podstawowych pytań, które wyzwalały naszą egzystencję. Jan Strzelecki Reminiscencje sentymentalne Wyszedłem z domu na Saskiej Kępie 1 sierpnia 1944 r., wróciłem 4 lutego 1945 r. Pół wieku minęło od tamtych niezapomnianych chwil, a przecież one tkwią głębiej w nas aniżeli się na pozór wydaje. Po pięćdziesięciu latach, 3 sierpnia 1994 r., w upalną, choć zroszoną deszczykiem środę, powstańcy Mokotowa zgromadzili się w kościele św. Michała na poświęceniu nowego sztandaru „Baszty". Później wszyscy z obecnych, a przybyło na uroczystość mnóstwo naszych towarzyszy broni z zagranicy, spotkali się w Klubie Garnizonowym w al. Niepodległości. Wspominaliśmy przeszłość. Miałem zaszczyt przemawiać na tej krótkiej akademii w kinie „Grunwald" jako pierwszy. Kończąc zwięzły zarys walk na Mokotowie zaprosiłem obecnych na stulecie obchodów rocznicy Powstania Warszawskiego, co spotkało się z aplauzem. Prowadzący obrady przewodniczący Środowiska Jerzy Młokosiewicz najzupełniej poważnie oświadczył, iż zaproszenie przyjmuje, co również przyjęto oklaskami. W pół roku później, na początku lutego 1995 r. żegnaliśmy Go na Cmentarzu Wojskowym (Komunalnym) po tragicznej śmierci w wypadku samochodowym. .Cieszył się powszechnym szacunkiem, był lubiany, spokojny i taktowny, i nagle ta wstrząsająca wiadomość... Był podczas spotkania w doskonałym nastroju, jak zresztą wszyscy. Patrzyliśmy sobie w oczy jakby pragnąc stwierdzić, czy to rzeczywiście my, bo jednak zmieniliśmy się fizycznie przez lata. Siedziałem razem z Nancy i Witoldem Złotnickim, dowódcą kompanii B 3. Jego ładna i urocza żona, Angielka, orientująca się doskonale w historii walk powstańczego Mokotowa, zna kilka słów po polsku, a przy tym osobiście większość podkomendnych swego męża. Przy niej zajął miejsce Andrzej Łubieński z kompanii K 1, prezydent „Detergent Sales In" z Nowego Jorku, który przyszedł ażeby mi podziękować za wymienienie go w monografii Pułk AK Baszta i chętnie pozostał z nami. Zamienił kilka uprzejmych zdań z Nancy wyraźnie przygnębionej niespodziewaną śmiercią Wandy Symonowiczowej, uczestniczki Powstania w SYód-mieściu-Północ, która nie doczekała 50. rocznicy wybuchu akcji zbrojnej, żony prof. Antoniego, naszego serdecznego przyjaciela, legendarnego Tolka z podziemnego Wydziału Prawa. Obok mnie siedział Jerzy R. Grzelak, łącznik Grupy Artyleryjskiej „Granat", obecnie popularny na Mokotowie mistrz zegarmistrzowski i przewodniczący cechu. Niejako honory domu przy naszym stole czyniła Teresa Nowakowa z kompanii B 3, znakomita i pełna oddania sekretarka Środowiska, a przy tym pełna wdzięku kobieta. Umiała walczyć z karabinem w ręku, choć była sanitariuszką - łączniczką, stąd jej pseudonim „Grenadier". Rozglądałem się po sali jadalnej, gdyż znałem wielu uczestników spotkania. Lata pracy nad monografią Mokotów 1944, jak i działalność społeczna w Środowisku, pozwoliły mi na zetknięcie się z wieloma wartościowymi ludźmi, którzy z biegiem czasu stali się moimi przyjaciółmi. Z Australii pisali do mnie nieznani mi osobiście mjr Jacek Janusz Wyszogrodzki ,Janusz", dowódca batalionu „Oaza" sformowanego pod koniec sierpnia 1944 r., wybitny żołnierz konspiracji na Mokotowie i bohaterski obrońca Sielc i Dolnego Mokotowa, po zranieniu ppłk Adama Remigiusza Grocholskiego „Waligóry" jego następca, oraz kpt. Andrzej Chyczewski „Gustaw", który przedarł się z Ochoty na Mokotów, również wspaniały żołnierz, dowódca kompanii „Gustaw" z pułku „Waligóra". Poznałem ich obu, kiedy pojawili się w kraju i za pośrednictwem naszych towarzyszy broni skontaktowali się ze mną. Wyszogrodzki, którego cała rodzina brała udział w konspiracji i w Powstaniu, a jego przyrodni brat por. „Waldemar" zginął w natarciu na Bruhn-Werke, okazał się sympatycznym, władającym piękną polszczyzną człowiekiem mimo spędzonych tylu lat poza krajem, nic dziwnego, studiował bowiem na Uniwersytecie Warszawskim polonistykę. Przygnała go tęsknota i jak tylko mógł sobie pozwolić finansowo na tak daleką podróż z antypodów, przyleciał do ukochanej Warszawy. Chyczewski, zawodowy oficer z 70 pułku piechoty, był eleganckim, pełnym uroku mężczyzną, autorem wspomnień pt. Fanatycy wolności, które niestety nie doczekały się przedruku w Polsce. Niewielu już miał podkomendnych, polegli na Ochocie, w lasach podwarszawskich, na Sadybie i Sielcach i w ostatnich bojach o Dolny Mokotów. Jeden z pozostałych przy życiu żołnierzy jego kompanii, st. strz. Mieczysław Sokołowski „Finka" zaprosił nas do siebie, gdzie mogliśmy się nagadać. Towarzyszył nam w tym spotkaniu zastępca „Gustawa" por. Witold Daab „Stefan". Niestety, obaj odeszli przedwcześnie, Chyczewski zmarł w dalekim Melbourne pod koniec 1983 r. Z tej wymiany listów, dotyczących przebiegu działań powstańczych, korespondencja przerodziła się w bardzo osobistą, wymienialiśmy życzenia z okazji świąt, informowaliśmy się nawzajem o osiągnięciach i kłopotach. Ceniłem sobie bardzo listy Jana K. Markowskiego, por. „Krzysztofa" z kompanii saperów, kompozytora najpiękniejszej pieśni powstania — Marsza Mokotowa. Janek interesował się literaturą, był czytelnikiem moich książek 1 starał się je oceniać życzliwie. Kierował działem muzyki lekkiej w rozgłośni monachijskiej Radia Wolna Europa, ale sercem pozostał w Polsce. W 1979 r. otrzymałem od niego kilka widokówek ze Szwajcarii, Włoch i Hiszpanii, odwiedzał miejsca, które mu były bliskie, żegnał się ze światem, jak melancholijnie stwierdzał. 2 kwietnia 1980 r. wieczorem zadzwonił do mnie Andrzej Markow-ski, wybitny dyrygent, młodszy brat Janka z zawiadomieniem, że „Krzysztof" nie żyje. W testamencie prosił, aby go pochować na kwaterze „Baszty", jego ostatniej woli stało się zadość. Spoczął jako jeden z pierwszych w grobowcu-kata ku mbach, pospiesznie wykańczanym, przeznaczonym na urny z prochami żołnierzy Mokotowa, mieszkających poza krajem. Również niemal oficjalna korespondencja z ppor. Dariuszem Dąbrowskim „Bożydarem" z kompanii 0 1, przebywającym po wojnie na stałe w Anglii, stała się wymianai listów, w których mój rówieśnik Dasio opisywał nie tylko zdarzenia rodzinne, ale i relacjonował o życiu kulturalnym Londynu. Największy zbiór listów mam od Witolda Złotnickiego, pełną teczkę pęczniejącą latami. Dowiadywałem się z nich, co słychać w angielskim środowisku „Baszty" i powstańców Mokotowa, nawet perski kot Minky przesyłał mi pozdrowienia z Buck-hurst-Hill. Długi okres byłem jakby łącznikiem między kołem w Londynie a naszym warszawskim Środowiskiem, pisywałem regularnie niemal dwa razy w miesiącu. „Ty jesteś skrupulatny jak Anglik — powiedział mi kiedyś Dasio - odpisujesz na każdy list". Był to przyjacielski przytyk do Jurka Młokosiewicza, który mimo wrodzonej rzetelności wyraźnie nie cenił korespondencji. Dlatego ten wspólny obiad rocznicowy był dla mnie, a sądzę i dla wszystkich jego uczestników, nielada przeżyciem. Spotkało się ponad 500 osób z różnych mokotowskich oddziałów, z tego wielu przybyło na te uroczystości z zagranicy. Gzuliśmy się jak jedna wielka rodzina, niektóre kompanie zestawiły stoły, by biesiadować wspólnie i pogawędzić o przeszłości, jak i teraźniejszości. Niedaleko nas usadowiła się część kompanii łączności z jej dowódcą Jerzym S. Stawińskim, cenionym prozaikiem, m. in. autorem scenariusza słynnego filmu Andrzeja Wajdy pt. Kanał, dzisiaj już pozycji klasycznej, autorem także wielu innych utworów, w tym widowisk telewizyjnych poświęconych wydarzeniom z 1944 r. W naszej korespondencji z Witoldem, Stawi ński nosił pseudonim „Reżyser", zaś generał Pełczyński „Kasztanow-ski" od pseudonimu swego syna, powstańca z Mokotowa pchor. „Kasztana", który został w wieku 20 lat śmiertelnie ranny 1 sierpnia przy budynku „Społem". Przeprosiłem zebranych, wstałem i poszedłem przywitać się ze szwoleżerami — Aleksandrem Tyszkiewiczem, prezesem Światowego Związku Żołnierzy AK i jego zastępcą w okresie Powstania, mjr. Włodzimierzem Olszyńskim „Podkową". Trąciliśmy się kieliszkami z resztką wina i wycałowaliśmy się serdecznie. Nie zapomniałem, że jestem honorowym żołnierzem tej wspaniałej jednostki za Mokotów 1944. Z Leszkiem, jak przyjaciele nazywali Tyszkiewicza, widziałem się po raz ostatni. Zmarł nagle na serce 17 lutego 1945 r. po powrocie z Australii, zamiast odpocząć i zaaklimatyzować się, zawsze obowiązkowy poszedł na zebranie do Urzędu do Spraw Kombatantów i po wyjściu z narady osunął się na podłogę martwy. Po niedawnej śmierci Jurka Młokosiewicza był to drugi cios, który uderzył w nasze Środowisko. Tyszkiewicz czuł się 8 bowiem z nim związany — wspaniały żołnierz i dowódca, jednomyślnie wybrany prezesem SZŻAK po zgonie Wojciecha Borzo-bohatego. Śmierć zawsze krążyła wokół nas i nie oszczędzała naszych roczników. Jej cień zawisł i nad tym rocznicowym spotkaniem, którego tak wielu nie doczekało. Nasze pokolenie zostało strzaskane w latach okupacji i dniach Powstania, po wojnie dwie literki AK, tak nam drogie, stawały się często przyczyną oskarżenia i represji. A przecież doszliśmy do czegoś w życiu, wielu z nas wybiło się mimo niesprzyjających okoliczności, wierzyliśmy bowiem, że nasze będzie zwycięstwo i nie pomyliliśmy się. Szkoda tylko, że przyszło tak późno, dopiero w 1989 r. Podczas okupacji zwalczałem jak umiałem nastroje pesymizmu, choć był to czas, w którym dominowały „olbrzymia śmierć i przerażenie", jak pisał Tadeusz Gajcy. Pamiętam doskonale nasz spór na ten temat. Nie nosiłem w sobie przewidywania śmierci, w wierszach moich przyjaciół: Krzysztofa Kamila Ba-czyńskiego, Tadeusza Gajcego i Zdzisława Stroińskiego, było jej pełno. W jednym ze swych pięknych liryków prozą Zdzisio stwierdzał nawet, że „śmierć jest ze mną i we mnie". W połowie lipca 1944 r. przyjechałem do Świdra, gdzie mieszkali Gajcy i Stroiński. Był piękny letni wieczór, jasne niebo zmieniało złocistą barwę i ciemniało z każdą chwilą. Odurzał zapach sosen, pachniała nagrzana słońcem ziemia. Wydawało się, że nie ma koszmaru wojny, i można się w pełni cieszyć życiem. Naraz Gajcy zaczął mi recytować niedawno przez siebie napisany utwór: Niewiele wiem jak ty zapewne, idziemy razem patrząc czujnie: ty — na gwiaździstym, prostym niebie szukasz płomienia i mnie w łunie, ja odwrócony - serce pełne miłości smutnej niosę jak żołnierz mogiłę pod swym hełmem niesie przez czas. Staliśmy nad brzegiem płytkiej, krętej rzeczki, blaski zachodzącego słońca kołysały się na jej powierzchni. W dali na moście widniała sylwetka żołnierza niemieckiego z karabinem. Tadeusz milczał, spojrzał na mnie i czekał, co powiem. Zawsze omawialiśmy każdy jego utwór, z którym mnie zapoznawał, czekał na krytykę, a chyba bardziej na pochwałę. — Co to jest? Nie znam tego. — Zakończenie poematu Do potomnego. Przejęty pięknem i smutkiem tej strofy nie znalazłem słów, aby wyrazić swój stosunek do poematu. Szepnąłem jedynie — A więc to strofy do potomnego... Każdy dzień przynosił zmianę sytuacji. Komunikaty niemieckie podawały nazwy polskich miejscowości, usytuowanych na przedpolach stolicy. Pojawiła się nazwa Garwolina. Wyobrażałem sobie czołgi sunące drogą pośród lasów przy linii kolejowej, którą przed kilku dniami jechałem. „Bolszewicy będą lada chwila w Warszawie" notowałem w swoim kalendarzyku. Miastem przeciągały podwody niemieckie, maszerowała w nieładzie znużona odwrotem piechota. Warszawa szalała ze szczęścia. Stałem na chodniku w Alejach Jerozolimskich w pobliżu skrzyżowania z Marszałkowską i razem z tłumem Warszawiaków cieszyłem się na widok uciekających Niemców. Wprawdzie przejechało w stronę Pragi kilkadziesiąt „Tygrysów", ale nikt na to nie zwracał uwagi. Wszyscy patrzyli na szeregi żołnierzy w mundurach feldgrau, którzy powoli, choć karnie, człapali „zuriick zum Reich". Ktoś dotknął mojego ramienia — Bratny, któremu towarzyszył wysoki chłopak, jego uścisk dłoni był twardy jak na marynarza przystało: „Kolumb" z dywersji żoliborskiej, on, jak się poufnie dowiedziałem od naszego wspólnego znajomego Stanisława Ljkiemika, przywiózł do mnie broń na Saską Kępę. Nie miałem czasu, aby tkwić w tłumie. Musiałem wrócić do Domu Handlowego „Hulanicki i Pilaski", w którym pracowałem jako referent socjalny. Przechodząc przez pomieszczenia Banku Komercyjnego, zapytałem ot tak, na wszelki wypadek, pana Kazimierza Adamowskiego, o kurs dolara. Machnął ręką, w praktyce zanikła podaż waluty na czarnym rynku, któż by się jej pozbywał w chwilach przemian? Dla mnie kurs dolara więcej mówił aniżeli niemieckie czy alianckie komunikaty, określał bowiem tempo ofensywy Armii Czerwonej. W chwilę później zjawił się Tadeusz Sołtan z BIPu, odebrał ode mnie tekst jednoaktówki dla teatru żołnierskiego,któ-rej jeszcze nie nadałem tytułu, o zdobyciu przez 2 Korpus gen. Andersa włoskiej Ankony. Wprawdzie toczyły się jeszcze walki o te miasto, ale „wyprzedziłem" historię i stwierdzałem osta- 10 teczne zwycięstwo wojsk polskich. Dostałem honorarium oraz zaliczkę na dalszą sztukę, której złożyłem konspekt, miała nosić tytuł JeUeśmy wszędzie. Polecił mi też, abym natychmiast zameldował się u por. „Jaskólskiego" na Kruczej w lokalu konspiracyjnym niedaleko Alej Jerozolimskich. Najtrudniejsze było przedostanie się na drugą stronę Alej. Oddziały niemieckie szły zwartym szeregiem, takich jak ja było więcej osób: nie zważając na krzyki i przekleństwa, korzystając z chwilowego zatrzymania się kolumny, przebiegliśmy szczęśliwie, nawet nie długo czekałem na tę okazję. Kolumna przeciągających Niemców rwała się raz po raz. Zastanawiałem się, czego ode mnie chce „Jaskólski". Współpracowałem z nim jako szefem komórki BIP-u od trzech miesięcy, traktował mnie przyjaźnie od chwili, kiedy podczas jednej z rozmów wychwalałem zalety konspiracyjnego zbiorku reportaży W ogniu, nie wiedząc, że jest ich autorem. Dla niego byłem młodym obiecującym poetą z grupy „Sztuka i Naród", nie przyznałem się, że jestem żołnierzem dywersji ani do studiów prawniczych na tajnym Uniwersytecie Warszawskim. „Jaskólski" już raz mnie wzywał służbowo i proponował wyjazd do lasu. — Będzie pan z „Kalifem" znakomitą parą sprawozdawców wojennych — namawiał. Nie uległem, nie mogłem przecież wszystkiego rzucić, ani pracy w Domu Handlowym, ani też magazynu z bronią, nie wypadało mi wyznać „Żbikowi", że podjąłem współdziałanie z BIP-em, chodziłem na kursy Prasowych Sprawozdawców Wojennych z Wojtkiem Menclem i Tadziem Sołtanem. Ale od trzech tygodni kiedy przekazałem ostatnie cztery thompsony ppor. „Supełkowi", byłem wolny. Mogłem więc przyjąć propozycję, chociaż formalnie pozostawałem nadal żołnierzem dywersyjnego plutonu „Mokotów". Od śmierci ppor. „Żbika" 17 maja, który poległ w walce z Niemcami, straciłem serce do dywersji. Odejście Zdziśka było dla mnie wielkim ciosem, tak jak uprzednio rozstrzelanie Andrzeja Trzebińskiego. „Jaskólski", mężczyzna w średnim wieku z charakterystyczną bródką a Ja Karol Irzykowski, popatrzył na mnie jak miał w zwyczaju przenikliwie i powiedział, że zostałem skierowany do dowództwa pułku „Baszta" na Mokotów. Nie miał ochoty 11 na dalszą rozmowę, był zajęty i przejęty. Odprowadziwszy mnie do drzwi wyjściowych, dodał: — Gratuluję panu przydziału bojowego! Wyszedłem pół przytomny. Mokotów bardzo mi odpowiadał, dzielnicę znałem nienajgorzej, miałem tam punkty oparcia. Ostatnio pojawiałem się tam kilkakrotnie w Alejach Niepodległości u państwa Paczuskich, grałem z ich córką Jadzią w tenisa na korcie przy Kazimierzowskiej, należącym do Terenów Zielonych. A także odwiedziłem moją koleżankę z biura panią Barbarę Scisłowską, mieszkającą na Ksawerowie, dumny, że taka piękna kobieta zaprosiła mnie na obiad. Była wdową po oficerze kawalerii, wychowywała 14-letniego syna Włodka. Z nią odbyłem długi spacer w rejonie Królikami, mogłem też przyjrzeć się SS-manom stacjonującym w szkole powszechnej na Woronicza. Wybierając się na Mokotów uważnie patrzyłem dokoła, by się nie „nadziać" na niemiecką strajfę. Na Dworkowej i Willowej mieściły się załogi Schutzpolizei i żandarmerii powiatowej. Starałem się zapamiętać wszelkie punkty obsadzone przez Nie-ców, miałem w tym względzie doświadczenia, kiedy robiłem rozpoznanie dla „Żbika". Na ogół surowy i wymagający nie miał nigdy zastrzeżeń do moich meldunków. Od chwili rozmowy z por. „Jaskólskim" wyczekiwałem sygnału i żyłem jakby we śnie. Nawet nie cieszyło mnie, że dostałem w firmie „kopertówkę". która wraz z honorarium stanowiła sporą kwotę, nigdy nie miałem tyle pieniędzy chociaż „górale" (pięćsetzłotówki) były niechętnie przyjmowane. Nawet nie przyszło mi na myśl, aby kupić u pana Kazia kilka dolarów na wszelki wypadek. Alarmy przeciwlotnicze i ich odwoływanie, ogłoszenia władz okupacyjnych, ich zarządzenia nie robiły na mnie wrażenia. Naloty lotnictwa sowieckiego potęgowały nastrój podniecenia. Bomby padły o północy na Grochów i w rejonie Dworca Wschodniego. Mój brat cioteczny Zbyszek Zbisławski, również pracownik naszej firmy, tyle że w fabryce pasz treściwych na Jagiellońskiej, ledwie uszedł z życiem, jego mieszkanie za placem Szembeka uległo zniszczeniu. Zwolnił się z pracy i wyjechał do Częstochowy, gdzie u jego rodziców przebywała od kilku dni jego żona Krystyna z małym Robertem. Ogłoszenie gubernatora warszawskiego do stawienia się w wyznaczonych punktach miasta celem udania się na kopanie oko- 12 pów przyjąłem, jak wszyscy mieszkańcy, z drwiną, uważając je za przejaw słabości okupanta. Nie pomagały nawet apele o przeciwstawienie się nadciągającym bolszewikom i odwoływanie się do 1920 r. Warszawa jednomyślnie odrzucała wszelkie pokusy i propozycje kolaboracji ze znienawidzonymi okupantami hitlerowskimi, dr Fischer mógł jedynie liczyć na naiwnych czy nie związanych z konspiracją. 28 lipca dowiedziałem się w biurze od pani Barbary, że nasz prokurent pan Stefan Rosiński wpadł na chwilę i poszedł na Żoliborz do swoich chłopców. Nie namyślałem się wiele i pogoniłem na Mokotów, wypatrując przede wszystkim Zbyszka Roguskiego, o którym wiedziałem, że jako artylerzysta będzie nacierał na pozycje niemieckie rozlokowane na Polu Mokotowskim. Ruch panował normalny, może nawet nieco większy, a może tak mi się zdawało? Niczego nadzwyczajnego nie dostrzegłem. Strajfy krążyły ulicami dzielnicy, żandarmi kroczyli po dwóch, uważnie przyglądając się przechodzącym. Wściekły na cały świat wróciłem popołudniem do domu. Wieczorem wpadł Roguski. Był moim kolegą szkolnym, maturzystą z 1938 r. podchorążym artylerii i uczestnikiem kampanii 1939 r. Mieszkał na Francuskiej 41, jego ojciec Gracjan był lekarzem rejonowym, stryj Klemens proboszczem Saskiej Kępy. Ze Zbyszkiem zaprzyjaźniłem się podczas okupacji, wpadałem do niego dwa, trzy razy w tygodniu i on mnie zarekomendował do dywersji. Przysięgę złożyłem w czerwcu 1941 r. na ręce ówczesnego podchorążego „Żbika", którego znałem z nazwiska. Zbyszek namówił mnie, abym mu towarzyszył jutro z rana na Nowy Świat do Stroińskiego, z którym go skontaktowałem celem sprzedania zdobycznego pistoletu. Miałem go ubezpieczać podczas marszu. Zgodziłem się. 29 lipca, w sobotę, ruszyliśmy na piechotę z Francuskiej, szedłem o kilka kroków przed Roguskim, w razie czego miałem na siebie ściągnąć uwagę Schutzpolizei. Najgorszy odcinek był między ślimakiem a zejściem z wiaduktu na Solec, od pół roku kamienica przy Alei 3 Maja 2 była zajęta przez Niemców i dużo się ich kręciło w pobliżu. Na szczęście nie spotkaliśmy żadnego. Stroiński otworzył nam drzwi i w chwilę później Gajcy chwycił PPK (Polizei Pistole Kurz) i wymierzył w okno, wychodzące na ogromny gmach Banku Gospodarstwa Krajowego. Spojrzał w 13 dół na Aleje, przy przystanku w pobliżu makiety bomby lotniczej stało kilkunastu żandarmów. Stroiński bez wahania wręczył pieniądze, nie targował się, pistolet kosztował 7 tys. złotych, był zadowolony, o broń było trudno. Wstąpiłem jeszcze do swego biura, aby się pożegnać, nie miałem wątpliwości, że lada dzień wybuchnie powstanie. Nikt nie pracował, pani Barbara słodkim głosem pytała, co z nami będzie z chwilą wkroczenia wojsk sowieckich i czy Dom Handlowy będzie działał. Powiedziałem jej, że z pewnością, choć nowi władcy upaństwowią go. Właściciel firmy, niezwykle inteligentny i przewidujący Michał Pilaski, zresztą mój daleki powinowaty, zabezpieczał się na wszystkie strony, opłacając kogo mógł. W piękną niedzielę, 30 lipca, rozmawiałem z mieszkańcami Otwocka. Szli Wałem Miedzeszyńskim i opowiadali o zajęciu miasteczka przez Armię Czerwoną, chociaż mówili o niej pogardliwie. W rejonie Międzylesia słychać było odgłosy kanonady artyleryjskiej. Popołudniem strącony przez Niemców rosyjski Jak spadł gdzieś w okolicach Wawra, pilot uratował się na spadochronie. Następne sowieckie samoloty zobaczyłem dopiero w sześć tygodni później, po 14 września. Niebo nad Warszawą było niemieckie. Przyszła pani Zarębska, matka mojego kolegi ze szkoły Mickiewicza z prośbą, czy nie mielibyśmy dla niego zbytecznego obuwia. Trzymałem się z nim w okresie okupacji, on mnie zapoznał z Krzysztofem Kamilem Baczyńskim. Oddałem dla niego brązowe buty sportowe, mógł ruszyć do walki, był w oddziałach dywersyjnych Rembertowa, co zapamiętałem. Czekałem na telefon od Roguskiego, okazało się, że nasz aparat nie działa, wyłączyli go Niemcy. Popołudniem 31 lipca wybrałem się na Francuską, Zbyszek również nie dostał żadnego zawiadomienia. Natężenie walk w obrębie Warszawy jakby zmalało, wszyscy nasłuchiwaliśmy echa salw artyleryjskich ze wschodu. Pojechałem przez opustoszały Grochów do pętli tramwajowej na Gocławku i poszedłem wzdłuż kanału, gdzie stała szopa z narzędziami. Miałem tam kawałek pola, który dzierżawiłem, był obsadzony ziemniakami. Z dali dochodził stukot maszyn, którymi Niemcy zwijali tory kolejowe. Od strony Wawra bił krótkimi salwami ciężki karabin maszynowy. Po chwili umilkł. Nastąpiła cisza jak przed burzą. 14 NA MOKOTÓW Tylko naprzód, drogi z powrotem nie ma, czy to dzień czy to nocną porą, zanim nie zamknie nas ziemia ostra jak piorun. Tak o twe imię, Nike, wsparci jak o matczyną pierś — idziemy spokojnie w zamieć, i naszą żołnierską śmierć. Lesław M. Bartelski Fragment wiersza Patrol między murami 1 sierpnia obudziłem się dość późno, zerwałem się z łóżka przejęty, że tak długo spałem. Dochodziła dziesiąta. Matce powiedziałem, że zaraz wyruszam do miasta, zapytała czy do pracy? Potrząsnąłem przecząco głową, zrozumiała. Zrobiła mi obfitsze śniadanie i pomagała mi w skompletowaniu rzeczy: druga koszula na zmianę, para skarpetek, szare majtki kąpielowe, przybory do golenia, nie wziąłem jednak mydła ani ręcznika. Nałożyłem starą bluzę harcerską, obcisłą, gdyż z niej wyrosłem, szare ubranie w białe paski, buty sportowe. Zastanawiałem się czy zabrać ze sobą wspaniały hełm polskiej piechoty i bagnet, a miałem je ukryte w piwnicy, zrezygnowałem, uznałem, że nie będą mi przydatne do zajęć w dowództwie. Natomiast nie zapomniałem o pasie z Przysposobienia Wojskowego, może mi się przydać. Sportową płócienną cyklistówkę również schowałem do teczki, jeszcze kilka chusteczek do nosa. Długo wahałem się czy nałożyć szary jesienny płaszcz w pepitkę, należący do mojego brata, nosiłem go w 1939 r., kiedy dostałem się do niewoli. Wziąłem, choć zbyt ciepły na lato, nie miałem zresztą innego. I jeszcze orzełek z koroną, który wsadziłem do kieszeni spodni. 15 Nawet nie pożegnałem się z matką, byłem bowiem przekonany, że niebawem wrócę do domu. Stała w drzwiach na ganku willi i patrzała jak odchodzę. Dzień był ciepły, trochę chmur, zapowiadało się na deszcz. Ścieżką przez pobliski sad dotarłem do ulicy Wersalskiej, do ronda Waszyngtona miałem dwa kilometry. Na Francuskiej wstąpiłem do Zbyszka Roguskiego, nie zastałem go, matka powiedziała, że wyszedł przed godziną na Mokotów. Byłem więc pewny, że podążył na koncentrację, z jego skąpych i niejasnych wypowiedzi wnioskowałem że będzie nacierał ze swym oddziałem na artylerię przeciwlotniczą której baterie ulokowane były na Polu Mokotowskim. Po spotkaniu u Gajcego i Stroińskiego zaproponował mi bowiem, żebym na wypadek akcji zbrojnej w mieście został jego podkomendnym. Zaśmiałem się, jaki ze mnie artylerzysta? Nie mogłem mu powiedzieć przecież, że spotkamy się na Mokotowie. Czekała mnie jeszcze daleka droga. Tramwaje chodziły rzadko i nieregularnie zatłoczone ponad miarę, nie można się było wcisnąć nawet na stopień. Czyżby cała Praga przemieszczała się do Śródmieścia? Na moście żołnierze niemieckiej artylerii przeciwlotniczej w stalowych mundurach ustawiali na wieżyczkach działka, przy wjeździe na ślimak stał patrol Schutzpolizei, uzbrojony w ręczny karabin maszynowy, nazywany powszechnie „suką". Niemcy obserwowali z podejrzliwością licznych przechodniów, nie zaczepiali jednak nikogo. Na Nowym Świecie z trudem wszedłem na wysokie trzecie piętro, gdzie odnajmował swój studencki pokoik Stroiński. Chciałem się dowiedzieć, jaki ma przydział w powstaniu. Otworzyła mi drzwi miła i śliczna pani Hania Abaszidze o urodzie Gruzinki, choć była rdzenną Warszawianką. Nakłaniała mnie abym zaczekał na Zdzisia, którego nie zastałem, pewnie wybrał się na obiad do pobliskiej Kuchni Literackiej. Odpocząłem chwilę po wyczerpującym marszu, ale nie mogłem dłużej czekać. Przeważyło poczucie obowiązku nad względami natury towarzyskiej. Natomiast obojętnie minąłem bar „Żywiec" w Alejach Jerozolimskich na rogu Marszałkowskiej, nad którym mieściły się biura naszej firmy. To była przeszłość, przede mną niepokojąca przyszłość. Jednego bowiem obawiałem się — by akcja zbrojna i tym razem nie została odwołana, zabawa w „kotka i myszkę" demobilizowała żołnierzy, niezrozumiałe były dla nas wszystkich powody, jakimi kierowało się dowództwo AK. 16 Niemcy obsadzili wiele gmachów w Śródmieściu, ich posterunki czuwały u wejścia pod bronią, z bunkrów wysuwały się lufy karabinów maszynowych. Aleja Niepodległości była prawie opustoszała. Niewielu przechodniów. Między Wawelską a Rakowiecką widać było baterie artylerii przeciwlotniczej, ubezpieczone przed natarciem zasiekami z drutu kolczastego. Na rogu Rakowieckiej w pobliżu gmachu Szkoły Głównej Handlowej stały dwa czołgi, chyba „Pantery", których załogi ku mojemu zdziwieniu mówiły między sobą po francusku, choć nosiły odznaki SS. Przejechał pusty tramwaj, kierując się ku pętli za Szkołą Główną Gospodarstwa Wiejskiego. Starałem się zapamiętać wszystkie posterunki niemieckie, przy Madalińskiego za ogrodzeniem z drutów kolczastych widać było radiostację polową i przy niej chyba namiot. Pod nr. 120 napis nad wejściem głosił „Sanitatspunkt Weichsel". Dochodząc do Szustra zobaczyłem Bronka Wojciechowskiego, mojego kolegę z tajnego Wydziału Prawa, przyjaciela po którym przejąłem kierownictwo kompletu. Ostatnio widzieliśmy się w Świdrze, przebywał na kuracji po stwierdzeniu u niego gruźlicy płuc. Zastanawiałem się, czy wrócił do Warszawy a tu on jechał rikszą z jakimś bagażem i kiwał do mnie radośnie dłonią. Zajechał przed willę prezydenta Starzyńskiego, wyładował jakieś worki i wszedł na teren posesji. Teraz już byłem pewny, że dojdzie do działań. Była druga po południu. Państwo Paczuscy, mieszkający w willi pod nr. 112 w Alei Niepodległości, przyjęli mnie niezwykle serdecznie, ucieszeni moim przyjściem. Pan Józef sądził bowiem, że orientuję się dobrze w sytuacji, zrobiłem tajemniczą minę i oświadczyłem, że w najbliższych godzinach wszystko się wyjaśni. Trafiłem akurat na obiad i to imieninowy, pani Aniela przyjęła moje życzenia z uśmiechem, przepraszałem, że nie przyniosłem kwiatów. Poprosiła, ażebym zajął miejsce za stołem obok jej starszej córki Irmy. Mnie interesowało, co z młodszą, Jadzią, z którą łączyła mnie lekka sympatia. Jeszcze nie wróciła z miasta. Pan Józef częstował wódką, powiedziałem, że dziś pić nie mogę, zrozumiał i nie nalegał. Państwa Paczuskich znałem od siedmiu lat, poznaliśmy się z Irmą na lekcjach tańca u Sobiszewskiego, a raczej zapoznały nas matki, opiekujące się nami z ramienia patronatów rodzicielskich Liceum im. Królowej Jadwigi i naszego Gimnazjum (starego 17 typu) im. Mickiewicza. Byliśmy częstymi gośćmi z młodszym bratem Jankiem u państwa Paczuskich, mieszkających w Alejach 3 Maja przy wiadukcie Poniatowskiego. Pod koniec września 1943 r. Niemcy usunęli Paczuskich z mieszkania, które znaleźli w tej nieco zrujnowanej willi Kudelskiego. Obie ich córki traktowałem jak siostry, co nie znaczy aby mi były zupełnie obojętne. Od roku zwróciłem uwagę na Jadzię, ładną i miłą blondyneczkę, z którą chodziłem po tajnych koncertach i grywałem w tenisa. Interesowała się literaturą i muzyką, a nawet twierdziła, że woli moje wiersze aniżeli Gajcego, gdyż są bardziej zrozumiałe, co mi pochlebiało, chociaż zdawałem sobie sprawę, że trudno mi się równać jako poeta z Tadeuszem. Ale jakiś wewnętrzny niepokój nie pozwolił mi na przesiadywanie za stołem. Coraz to wyskakiwałem przed willę i obserwowałem Aleję Niepodległości. Naraz o piątej, kiedy kolejny raz znalazłem się w Alei, zobaczyłem biegnącą od strony Wikto-rskiej grupkę chłopców z biało-czerwonymi opaskami na rękawach, padły pierwsze strzały, powstańcy z innej grupy nacierali na punkt „Weichsel" i radiostację przy Madalińskiego. A więc zaczęło się! Powstańcy, którzy ruszyli do walki, wyglądali jak kupa bezładnych cywilów biegnących niewiadomo dokąd. Rzadko który z nich posiadał pistolet, częściej butelkę z benzyną. Odczułem lęk — nie o siebie, o nich, właściwie bezbronnych, z takim zapałem zdążających do celu. Któryś z nich zapytał głośno, gdzie Szustra, milcząco wskazałem kierunek. Ich dowódca krzyknął do mnie, biorąc mnie za jednego ze swych podwładnych, żebym pokazywał, dokąd mają biec, spełniłem posłusznie jego żądania. Kierowałem ruchem niczym policjant. Biegnący doganiali swoich kolegów, którzy wyskoczyli z willi Starzyńskiego, ale nie zauważyłem wśród nich Bronka Wojciechowskiego, być może dlatego, że byłem bardzo przejęty. Strzały nie ustawały. Zaczęły się palić dwie ciężarówki, stojące przed niemieckim punktem sanitarnym, ogień pełzał po brezencie chroniącym wnętrze wozów. Powietrze wypełnił zapach prochu. Dopiero po latach, kiedy pracowałem nad Mokotowem 1944 i ustalałem wszystkie szczegóły, stwierdziłem, że biegnący Szustra chłopcy byli powstańcami z kompanii B 3, dowodzonej przez por. 18 Michała Juchnickiego „Wichra" (albo „Ryszarda"). Jej I pluton wypadł z willi Starzyńskiego drużyna za drużyną, przy nim znajdował się zastępca „Wichra", ppor. Witold Złotnicki „Witold" i tylko mnie jako postronnemu obserwatorowi wydawało się, że panuje pewien chaos. Przypomniałem sobie obrazy bitew u Sten-hala, który uczestniczył w kampaniach napoleońskich, co prawda jako oficer intendentury i opisywał w Pustelni Parmeńskiej zaskoczenie Fabrizia del Oongo na widok przebiegu akcji. Młody chłopiec dostrzegał przede wszystkim rodzaj chaosu, nie zaś skoordynowane działania. Czy ci młodzi chłopcy, moi rówieśnicy, wyglądający jak oberwańcy, jedni „do figury" drudzy w jasnych pro-chowcach, ściągniętych zwykłym paskiem, nie przypominali wiarusów z początków XIX wieku? Raczej to wojsko św. Jadwigi — pomyślałem ironicznie i chciało mi się śmiać i zarazem płakać. Czy dadzą radę przeciwnikowi? Inaczej wyobrażałem sobie natarcie „Baszty", spodziewałem się, że większość jej żołnierzy będzie miała karabiny, atakując Niemców odpowiednią bronią. A tymczasem z naszej strony słyszałem wątłe strzały, natomiast wróg odpierał atak salwami karabinów maszynowych. Wokół mnie zrobiło się pusto, nawet chłopcy nacierający na „Weichsel" gdzieś zniknęli. Wróciłem do państwa Paczuskich i przejęty historyczną chwilą zasiadłem nad kartką papieru i nakreśliłem wiersz, raczej jego szkic. Nadałem mu tytuł Patrol miedzy murami, a zaczynał się od słów: „Ledwie o dłoń, lecz jak daleko / gdy nocą iść na wypad" Zaczął mżyć deszcz, Warszawa była pogrążona w ciemnościach, gdzieś w dali, jakby w okolicach Towarowej widać łunę gasnącego pożaru, ciche i nieregularne strzały, głośniejsze na Mokotowie. Nie namyślając się wiele opuściłem gościnny dom państwa Paczuskich i ruszyłem Szustra. Przy Kazimierzowskiej zatrzymała mnie czujka i zażądała hasła, którego nie znałem. Zaprowadziła mnie do jakiegoś mieszkania na parterze, prawdopodobnie dowództwa batalionu i jakiś oficer wysłuchał w milczeniu moich wyjaśnień. Połączył się telefonicznie z „Łosiem" i wydał mi rozkaz sprawdzenie połączenia ze Śródmieściem. Miałem się u niego zameldować gdy wrócę. Dostałem też hasło i odzew, brzmiały o ile dobrze pamiętam „Warszawa" ¦ „Wolność". Na schodkach Stacji Telefonicznej leżał trup niemieckiego pocztowca, od strony ogrodu Szustra i rejonu Madalińskiego odzywały się ponurym basem karabiny maszynowe. Klucząc 19 między domami dotarłem do Puławskiej, nie było mowy, żeby nią dotrzeć do Śródmieścia. Serie z cekaemów krzesały iskry na bruku. Przeczekałem chwilę i przeczołgałem się na drugą stronę, schodkami zbiegłem na ulicę Dolną. Przy Konduktorskiej zatrzymałem się. Niemcy bili z Dworkowej. Na Chełmskiej zatrzymali mnie powstańcy, nie pytali o hasło, zastanawiali się co robić. Dość stanowczo nakazałem by przedarli się na Górny Mokotów, lecz ich nie przekonałem. Na rogu Polkowskiej stało kilku ludzi. Zaprowadzili mnie do małego domku w ogrodzie, w kuchni siedziało pięciu mężczyzn z opaskami na rękawach. Zreferowałem im sytuację jak umiałem, trudno im było uwierzyć, że „Baszta" utrzymała pozycje wobec miażdżącej przewagi wroga. Nieco starsi, traktowali mnie jak partnera, ośmielony ich zachowaniem, oświadczyłem, że muszą przejść na Mokotów, mogę ich przeprowadzić. Kiwali przecząco głową. Z moich późniejszych badań wywnioskowałem, że byli to oficerowie 1 DAK-u, którzy nad ranem przedarli się do lasów, tracąc od ognia niemieckiego kilku zabitych. Czerniakowską szedłem ze spokojem, cisza, wydawało się, że tu nie było żadnych walk. Dopiero po pewnym czasie w pobliżu klasztoru Nazaretanek z bunkra odezwał się karabin maszynowy, przypadłem do chodnika, czułem na plecach gorący powiew serii. Kiedy załoga zmieniała taśmę, poderwałem się i skoczyłem do bramy XX Komisariatu, zrobili to również idący za mną ludzie. Jeden z nich powiedział z pewnym przekąsem. — Aleś pan zasuwał, a my za panem! Uświadomiłem sobie, że siedzący w bunkrze przy ulicy Nowosieleckiej,Niemcy wzięli nas za grupkę podejmujących próbę natarcia powstańców. Jeszcze raz próbowałem przeskoczyć niemiecki ostrzał. Nadaremnie. Nieprzyjaciel czuwał i pruł nieustannie seriami. Wciąż siąpił uporczywy deszczyk, przedrzemałem na zapleczu Komisariatu aż do brzasku. W oparach porannej mgły świat wydawał się nierzeczywisty. Nie tak wyobrażałem sobie wybuch powstania wychowany na legendzie Nocy Listopadowej. Żadnych strzałów, Warszawa milczała. Czy akcja zbrojna już zakończyła się — przemknęło mi przez myśl i zmartwiałem z przerażenia. Dotarłem do brzegu Wisły, poza nią na Wale Miedzeszyńskim w pobliżu naszego domu stał żandarm zastygły niczym posąg. Poszedłem nadbrzeżem w kierunku mostu Poniatowskiego, ale niebawem natknąłem się na teren osadnika Wodociągów, od- 20 grodzony od pól drutem kolczastym, w wieżyczkach było widać strażników z bronią gotową do strzału. Nie było mowy o przedostaniu się tędy na Powiśle. Wracając na Mokotów wpadłem na chwilę do Baczyńskich mieszkających na ulicy Hołówki. Oczywiście ich nie zastałem, chociaż spodziewałem się, że może Basia jest w domu. Wystraszeni sąsiedzi powiedzieli, że Krzysztof z żoną wyszli jak codzień na obiad do rodziców i już nie wrócili. Wylęknieni pytali co dalej. Uspokajałem ich, a raczej siebie, że sytuacja nie jest zła, powstanie nie upadło, chociaż nie miałem pewności. Dość szybko znalazłem się na Odyńca. Kamienice od rogu Puławskiej po Tyniecką i dalej obsadzone były przez powstańców. Tkwili w mieszkaniach na parterze, wychylając się przez okna jakby wyczekiwali uderzenia wroga. To mnie podniosło na duchu. Przy szpitalu Elżbietanek kłębił się tłum, sporo chłopców nie miało opasek. Jeden z nich powiedział do mnie, że jak powstańcy nie zdobędą szkoły na Woronicza i będą się przebijali do lasów, pójdzie za nimi. Z Puławskiej doszły odgłosy strzałów i wybuchy pocisków jakby biła artyleria. Czołgi, samochody pancerne? Naraz szeregi powstańców ruszyły do przodu, strzały nie cichły, gdy nagle usłyszałem radosny krzyk. Domyśliłem się, że szkoła na Woronicza znalazła się w naszych rękach. Zmienił się nastrój, chłopcy padali sobie w ramiona, część oddziałów pobiegła w stronę Ksawerowa i Fortu Służewieckiego, nie zważając na błoto i poranną wilgoć. Po południu zameldowałem się w dowództwie „Baszty". Jakiś oficer nie chciał dopuścić mnie do „Daniela ', ustąpił kiedy oświadczyłem, że jestem przysłany przez Komendę Główną. Ppłk. „Daniel" zmęczony, choć promieniejący szczęściem, nie słuchał moich wyjaśnień, nie interesował go meldunek, że do Śródmieścia Czerniakowską nie można się przedostać, zdecydował zatrzymać mnie przy sobie. Ten drobny, niepozorny mężczyzna w sportowym ubraniu, w niemodnych pumpach i kraciastej koszuli bez krawata nie wyglądał na dowódcę Mokotowa. Wyznaczył 21 mnie na pełniącego obowiązki oficera dyspozycyjnego, ten zaszczytny dla mnie awans zawdzięczałem jego dobremu samopoczuciu, a także nielicznej obsadzie dowództwa. Adiutant por. „Kostek" poległ pierwszego dnia, oficer dyspozycyjny ppor. „Aminius" jeszcze przed godziną „W" wyskoczył do miasta i nie wrócił, zaufany pułkownika ppor. „Kubuś" zajął się organizacją kolumny samochodowej. W dowództwie panował nieustanny ruch, coraz to wpadały łączniczki z meldunkami, które przejmował zastępca „Daniela" i zarazem szef sztabu „Zryw", zgłaszali się ochotnicy czy też powstańcy, wśród nich zjawił się starszy mężczyzna z mefisto-felesowską bródką, towarzyszył mu postawny mężczyzna, poznać było, że to oficerowie, choć bez opasek. Padały nazwy „Jeleń", „Granat", „WSOP", „Łb" nie orientowałem się w tej gmatwaninie. Głodny, zmęczony, ledwie trzymałem się na nogach. Odmeldowałem się i poszedłem do państwa Paczuskich na nocleg. Coś tam zjadłem i padłem na tapczan wpółprzytomny ale i szczęśliwy, że dotarłem do dowództwa „Baszty". Biało-czerwoną opaskę schowałem głęboko do kieszeni spodni, willa w Alei Niepodległości znalazła się bowiem w „niemanslandzie", zdała od polskich posterunków. O świcie byłem na Malczewskiego. Dostałem starego węgierskiego Frommera kaliber 9. mm z siedmioma pociskami w magazynku. Zostałem też wysłany na patrol rozpoznawczy poza Woronicza. Pogoda fatalna, deszcz nie przestał padać przez cały dzień. Na Ksawerowie ruch, jakieś oddziałki powstańcze maszerujące w stronę Malczewskiego, chłopcy ubrudzeni, wyraźnie pomęczeni prowadzili rannych. Z południa dzielnicy uciekała ludność cywilna, Niemcy palili zabudowania podmiejskie, wypędzali ludzi, rozstrzeliwali mężczyzn. Nikt się nie skarżył, nie utyskiwał, ale im dalej od centrum Mokotowa, tym mniej wywieszonych flag. Wpadłem do pani Barbary, mieszkającej w kamieniczce pod nr. 31 w Alei Niepodległości, nie zastałem jej w mieszkaniu, wszyscy lokatorzy siedzieli w piwnicy przerażeni sytuacją. Zobaczywszy mnie rzuciła mi się na szyję jakbym uratował jej życie, mnie było przyjemnie trzymać tę piękną kobietę w ramionach, ale w myśl przysłowia „służba nie drużba" szybko ruszyłem dalej. Około południa przestało padać. Na Malczewskiego zobaczyłem stojący piękny czarny kabriolet marki Steyer z kierowcą 22 otoczony tłumem gapiów. Z dowództwa wyszedł ppłk „Daniel", kiwnął na mnie i ruszyliśmy wolno Krasickiego na Woronicza. Wszędzie witano entuzjastycznie pułkownika, który przykładał dwa palce do ronda małego tyrolskiego kapelusza, odpowiadając na wiwaty. Przy masce widniała biało-czerwona chorągiewka. Objazd pozycji powstańczych nie trwał długo, kierowca st. sierżant „Siwy", prowadził ostrożnie Steyera jakby obawiając się o jego całość. Przed wojną służył w Generalnym Inspektoracie Sił Zbrojnych, w czasie okupacji jakiś czas spędził w partyzantce, po powrocie do Warszawy zamieszkał na Malczewskiego 3/5. Był mężczyzną dobrze po czterdziestce, jeździłem z nim później kilkakrotnie, opowiadał mi o sobie. Na nas, powstańców, spoglądał nieco z góry, jako zawodowy podoficer traktował młodzież z pewnego rodzaju lekceważeniem. „Daniel" chciał się pokazać podkomendnym, a nic tak nie wpływa dobrze na samopoczucie żołnierza jak obecność dowódcy. Polecił też aby oddziały przeprowadzały rozpoznanie na swoich odcinkach, każdy meldunek był cenny. Linia frontu na południu sięgała poza Ksawerów wysuniętymi placówkami, na północ od parku Dreszera rozciągał się „niemansland", w który wkraczali Niemcy, głównie żandarmi, mordując ludność cywilną. Uciekinierzy z Puławskiej i okolicznych ulic uskarżali się na bestialstwo wroga, który zabijał bez skrupułów każdego kto dostał się w ich ręce, nie wyłączając dzieci. Słuchając ich relacji zaciskałem z wściekłości pięści, czułem jak mnie wzbiera nienawiść do wroga, nienawiść do hitlerowskich zbrodniarzy. Byłbym szczęśliwy, gdyby któryś z nich stanął przede mną jako oskarżony. Najgorsza była świadomość, że jesteśmy odcięci od innych ośrodków walki i właściwie trudno było się zorientować po komunikatach radiowych z Londynu, co dzieje się w mieście. Kompania łączności wysłała żołnierzy i dziewczęta, nikomu nie udało się sforsować bariery niemieckiej wokół powstańczego Mokotowa. Jedynie dwóch z nich dotarło po zmierzchu do Komendy V Obwodu w gmachu Państwowego Zakładu Higieny na Chocimskiej i skontaktowało się z komendantem „Przegonią". Ucieszony tą wiadomością „Daniel" poczęstował ich po powrocie kieliszkiem koniaku, co uważał za szczególne wyróżnienie. Zastanawiałem się, dokąd pójść na nocleg. W Aleję Niepodległości do państwa Paczuskich czy do pani Barbary na Ksawe- 23 rów, nie zdołałem zapewnić sobie jakiegoś materaca wolnego w dowództwie. Wychodząc z willi na Malczewskiego, natknąłem się na Janusza Cywińskiego, mego kolegę z tajnego kompletu prawa, ubranego w długi letni płaszcz ściągnięty wojskowym pasem, na głowie nosił hełm bojowy, a także wysokie buty z cholewami. Ucieszył się moim widokiem i dowiedziawszy się o moich kłopotach, zaoferował mi nocleg w willi na Malczewskiego 18 vis a vis dowództwa. Zaprowadził mnie na drugie piętro do obszernego pokoju i władczym gestem wskazał na materac. Przykryłem się mokrym płaszczem i długo nie mogłem zasnąć w obawie, że ktoś mnie przepędzi z legowiska. - Sytuacja zaczęła się po mału stabilizować. "Daniel" wysłał kompanię por. „Jacka" aby uderzyła na żandarmów z Dworkowej, odpowiedzialnych za mordy, powstańcy zajęli kamienice przy placyku a raczej skwerze imienia gen. Stachiewicza naprzeciw ogrodu Szustra, mieli zająć stojący przy nim dom Chowańczaka, wysoką, niewykończoną kamienicę, należącą do bogatego handlarza futer. Doszło do krwawej walki, chłopcy „Jacka ' nie opuścli pozycji mimo natarcia czołgów i utrzymali się w zajętych pozycjach, blokując drogę Niemcom do Puławskiej. Była to pierwsza akcja, mająca na celu opanowanie „niemanslandu '. Działała już Komenda Placu na Malczewskiego 18, w sute-rynach willi mieścił się areszt, jedno z pomieszczeń przeznaczono dla jeńców niemieckich. Komendzie podlegał chwilowo pluton „Grabowskiego" z oddziału „Pawłowicza", który ze Służew-ca przebił się przez Sadybę na Mokotów. W tym czasie dotarł również ppor. „Góral" z 1 Pułku Szwoleżerów ze swoimi chłopcami, przyprowadzając jeńca, którym był chudy porucznik, Austriak, pełniący funkcję płatnika, który bez wahania poddał się Polakom. Uważał się za antyhitlerowca, co podkreślił w rozmowie ze mną, kiedy na rozkaz dowództwa spisałem jego dane. Zgłaszało się też coraz więcej ochotników, niektórych wcielały w swoje szeregi poszczególne kompanie, ale większość z nich przekazano do nowoformującej się grupy por. „Jastrzębca", która spełniała różne funkcje porządkowe, ponieważ nie rozporzą- 24 dzała bronią. Zgłosił się też ppor. „Wiesław" i podjął się sformowania tak potrzebnej kompanii saperów z chłopców swego plutonu Wojskowej Służby Ochrony Powstania. Pracy przy organizowaniu nowych jednostek było sporo. Jak zdążyłem się zorientować pułk nie miał ani kompanii zwiadu, ani gospodarczej, choć istniało kwatermistrzostwo kierowane przez mjr. „Sława", nie rozporządzał plutonem żandarmerii. Po pierwszych dniach akcji kiedy okazało się, że prawie cały batalion „Karpaty" przebił się do podwarszawskich lasów, „Daniel" dążył do wyrównania strat i polecił dowódcom kompanii odtwarzanie stanów. Do moich zadań należało m.in. ustalanie liczebności oddziałów i ich wyposażenia w broń, co się okazywało najtrudniejsze, nikt nie chciał się przyznać ile jej posiada, gdyż powszechnie obawiano się, że „Daniel" może ją odebrać i przekazać bardziej potrzebującym. Posiadanie broni wyróżniało kompanię i żołnierzy, stając się powodem do uzasadnionej dumy. Ileż razy spotkałem się z przytykami różnych powstańców, po co mi pistolet, skoro służę w dowództwie. Uśmiechałem się drwiąco, pewny swojej przewagi i nie odpowiadałem na docinki. Popołudniem pojawiło się mnóstwo ludzi, widniejący w ich oczach strach świadczył o tragicznych przejściach. Niemcy i Ukraińcy zgromadzili mieszkańców domów na Olesińskiej, małej uliczki, położonej w pobliżu Dworkowej między Madalińskiego i Wiktorską. Zgonili ich do piwnic, ciskając granaty. Uciekających mordowali seriami pistoletów maszynowych lub — co gorsza — ogniem miotaczy płomieni. Wszyscy byli zszokowani, półprzytomni, powstańcza służba zdrowia zajęła się rannymi i poparzonymi. Kobiety dźwigały na rękach małe dzieci, niektóre z nich miały osmalone włosy. Widziałem młodą dziewczynę, która wyrwała się z tej masakry w dzień po porodzie i niosła niemowlę jak największy skarb. Mimo namów nie chciała pozostać na powstańczym Mokotowie i zdecydowała się na pójście do Piaseczna. „Daniel" zarządził barierę, złożoną z wszystkich wolnych od służby powstańców, a przede wszystkim służb podległych Komendzie Placu. Oszalały z przerażenia tłum napierał na naszych żołnierzy, którzy starali się zapobiec panice. Powstańcy sprawdzali dowody osobiste uciekinierów, istniała uzasadniona obawa, że wśród nich mogli znajdować się agenci i dywersanci niemieccy. 25 Podejrzanych prowadzono na Malczewskiego 18 i przesłuchiwali ich podwładni oficera informacyjnego por. „Mirona". Mieszkający na Mokotowie adwokat Franciszek Stoch podjął się spisania relacji uciekinierów, czynił to w sposób zwięzły i fachowy. Zestaw tych zeznań porażał ogromem okrucieństwa Niemców, ogłoszone po wojnie podkreślały, że rozkaz Hitlera o zagładzie Warszawy był skrupulatnie wypełniany. Żołnierze Wermachtu, lotnicy, tajna żandarmeria polowa czy wreszcie jednostki SS oraz Schutzpolizei, nie miały żadnej litości dla mordowanych Polaków. Natknąłem się wśród tych uciekinierów na znajomego mi technika budowlanego, uciekł z Bałuckiego, zostawiając w mieszkaniu żonę z córką. Zapytany, co będzie robić dalej, odpowiedział krótko. — Wracam! Tak uczyniło wielu spośród tych poszkodowanych. Widok zmartwiałych w cierpieniu kobiet stojących przed wejściem do Centralnego Szpitala Powstańczego czyli Sióstr Elżbietanek na Goszczyńskiego mówił aż nadto za siebie. Z rejonu Rakowieckiej, Sandomierskiej czy Asfaltowej otrzymaliśmy również wiadomości o zbrodniach dokonywanych na bezbronnej ludności. SS-mani ze Stauferkaseme krążyli niczym wysłannicy śmierci, gdzie się pojawili, mordowali ludzi. Usiłowali poprzez terror zdławić powstanie. Stauferkaseme i Flakkaserne na rogu Rakowieckiej i Puławskiej zapełniły się mężczyznami, zatrzymanymi przez Niemców i przeznaczonymi do wywiezienia do obozów koncentracyjnych. Potwierdziły się też plotki o wymordowaniu ojców jezuitów oraz więźniów w Zakładzie Karnym na Rakowieckiej. Mokotów stał się miejscem licznych egzekucji i nikt nie był pewny życia na terenach bezpańskich, owego „niemanslandu", jak je powszechnie nazywano, do którego bezkarnie docierali Niemcy. Kończyła się słotna pogoda pierwszych dni utrudniająca działania i życie powstańcom. Świat pojaśniał. W sobotę, 5 sierpnia, od rana świeciło słońce, z każdą godziną było coraz goręcej, można było zrzucić kurtki czy płaszcze. Drzewa na Malczewskiego świeciły zielonymi liśćmi, z rzadka odzywały się 26 nieprzyjacielskie karabiny maszynowe, Mokotów oddychał pełnią swobody i nie odczuwało się grozy wojny. Zostałem wysłany na patrol rozpoznawczy celem sprawdzenia sytuacji w rejonie ulic Szustra, Grażyny, Różanej i Olesiń-skiej. Wziąłem dwóch chłopców, kpr. „Sępa" i strz. „Walusia", którzy przedarli się na Mokotów z Okęcia po klęsce swoich oddziałów. Byli żołnierzami pułku „Madagaskar - Garłuch", dowodził nimi ogniomistrz podchorąży „Dak" , jak wynikało z pseudonimu artylerzysta, przed powstaniem aspirant granatowej policji. Przydzielono go wraz z innymi do rozbudowującego się z całą energią oddziału por. „Mirona", który urzędował na pierwszym piętrze Malczewskiego 18 nad Komendą Placu. Jej szef mjr. „Szpak", mężczyzna koło pięćdziesiątki, również gromadził wokół siebie ochotników, potrzebnych mu do wypełnienia zadań. „Sęp" i „Waluś" poszli ze mną niechętnie, byli bez broni i patrzyli z natrętną pożądliwością na mego Frommera. Na skrzyżowaniu z Krasickiego zatrzymał nas osobnik z kamerą filmową w ręku i nakłonił abyśmy weszli na barykadę i udawali jej obrońców. Takich, dość prymitywnych przeszkód, pojawiło się sporo, nie mogły one zatrzymać czołgów, natomiast dość skutecznie przeszkadzały w poruszaniu się pieszym. Były to pierwsze prace nowopowstałej kompanii saperów, stacjonującej zresztą nieopodal. Stanąłem na szczycie tej „barykady" z dłonią wciągniętą do przodu, w której ściskałem pistolet. Wyglądałem jak mi się zdawało bardzo bojowo, ale i z pewnością śmiesznie. Podziękowałem kamerzyście, swoich zdjęć nigdy nie obejrzałem, nieco żałując tego. Po przekroczeniu parku Dreszera szliśmy ze wzrastającą ostrożnością. Wprawdzie wiedziałem, że przy Szustra jest jakaś nasza kompania, która broniła skrzyżowania Puławskiej z Szustra, obawiałem się spotkania z patrolem niemieckim, bo cóżby mój Frommer poradził na pistolety maszynowe? Przekradając się Wiśniową, by być jak najbliżej naszych, dotarliśmy do Stacji Telefonicznej. Coś mnie podkusiło i zdecydowałem się na sprawdzenie czy działa. Zostawiłem obu chłopców przed wejściem i rozkazałem im aby na wypadek zetknięcia się z Niemcami bezzwłocznie wpadli do wnętrza. Szarpnąłem ciężkimi drzwiami, i o dziwo, ustąpiły. Usłyszałem jakieś głosy, słychać było brzęczenie łącznic i rozmowy prowadzone podniesionym tonem po niemiecku. Wyjąłem pistolet, na parterze nikogo nie dostrzegłem, 27 w piwnicy siedziało przerażonych moim widokiem trzech mężczyzn, którym kazałem pokazać dowody osobiste czyli kennkarty. Wszyscy byli Polakami, chociaż jeden rudawy o rosyjskim nazwisku nie podobał mi się. Niemcy ze Szkoły Rękodzielniczej kazali im obsługiwać Stację. Okna od północy były przesłonięte kocami ss-mańskimi, chroniły przed ostrzałem. Technicy poczęstowali mnie chlebem i kiełbasą, ściągnąłem chłopców na tę przekąskę, drzwi wejściowe kazałem zamknąć na klucz. Przez dwie godziny albo i dłużej, zmagałem się z urządzeniami, które służyły wrogowi. 1 sierpnia budynek przejściowo zajęli chłopcy „Wichra", zdobyli ze dwa karabiny, ale budynek opuścili, nie wiedząc, że na drugim piętrze zabarykadowali się Post-schutze, którzy bijąc z okien zranili ich dowódcę w łokieć. Kto miał się zająć Stacją po jej zdobyciu? Był to jeden z tych błędów, jakie popełnili powstańcy Mokotowa na skutek braku jakichkolwiek uzgodnień z Komendą Obwodu. Zabrakło czasu na jakiekolwiek uzgodnienia, „Daniel", jak mi opowiedział już po wojnie, widział się z „Przegonią" tylko raz i to krótko. Przeniesienie Kwatery Głównej AK z Mokotowa na Wolę 27 lipca doprowadziło do niedociągnięć w akcji. Jednak ani technicy ani my nie potrafiliśmy wyłączyć urządzeń. Być może obsługa Stacji widząc skromne uzbrojenie mojego patrolu, wolała nie narażać się Niemcom. My odejdziemy, oni wrócą. Zdecydowałem się na złożenie meldunku w dowództwie pułku i uzyskanie dalszych rozkazów. Wziąłem też jednego z techników, bodajże Szymańskiego i po szybkim marszu znalazłem się na Malczewskiego. „Daniel" powiedział krótko. — Niech się pan zgłosi do „Lucjana". Kiedy spytałem wartownika o dowódcę kompanii łączności, wyszedł do mnie mój rówieśnik w okularach, o przenikliwym spojrzeniu, wysłuchał wszystkiego, co mu powiedziałem, oświadczył. — Nie jestem „Lucjanem", mój pseudonim „Łącki" — co mnie speszyło. Czyżby pułkownik nie znał pseudonimów swoich podwładnych? „Łącki" był oschły i rzeczowy. Zabrał ze sobą jednego z oficerów „Kępę", który po latach tak wspominał ten moment: „Przyszedł do nas pchor. czy oficer piechoty z jakimś cywilem i powiedział, że na jego odcinku znajduje się centrala automatyczna 28 sieci telefonów miejskich. Poszliśmy z „Łąckim" (Jerzy Stawi ń-ski), dowódcą kompanii łączności, obejrzeć ten obiekt. Okazało się, że jest na chodzie i można z niej korzystać, a cywil jest inżynierem i pracownikiem P.A.S.T." (Z lamusa pamięci. Powstańcy Mokotowa, Londyn 1989, relacja Stefana Tołwińskiego). Nie byłem oficerem piechoty, cywil nie był inżynierem, ale to już tak jest, że we wspomnieniach awansuje się ludzi biorących udział w wydarzeniach historycznych. Dwóch powstańczych oficerów łączności nie potrafiło unieruchomić centrali mokotowskiej. Wróciliśmy następnego dnia z „Łąckim" i udało się nam znaleźć świetnego fachowca inż. Stanisława Trzetrzewińskiego który przybrał pseudonim „Broda", a myśmy go między sobą nazywali „Bibrem", po wojnie wykładowcę Politechniki Gdańskiej, i ten po kilku godzinach wytężonej pracy przerwał połączenie między placówkami niemieckimi i podłączył w zamkniętym obiegu sześćdziesiąt numerów telefonicznych, służącym powstańcom. Usiłowałem dodzwonić się do państwa Paczuskich, nie odblokowano ich numeru i słusznie. Kazałem się tytułować „komendantem" i przez cały dzień zajmowałem się Stacją Telefoniczną. Stała się obiektem powstańczym. W trakcie przeszukiwania pomieszczeń natknąłem się na czarny brulion z adresami Reichs- i Volksdeutschów, który przekazałem do komórki „Mirona". Stacja działała do 5 września, zamilkła z chwilą zajęcia Elektrowni Warszawskiej na Powiślu przez Niemców. Dane z brulionu pozwoliły na aresztowanie Niemców, którzy mogli być ze względu na łatwość przenikania przez nasze placówki informatorami nieprzyjaciela. Ale dlaczego wcześniej o tym nie pomyślano? To prawda, że por. „Miron" ze swoim zastępcą „Puchałą" i dwiema łączniczkami nie rozporządzał odpowiednimi siłami by przebadać przed powstaniem Mokotów, a może było to zadanie por. „Wróbla", szefa wywiadu z Obwodu? Jakże wiele było improwizacji w działaniach powstańczych, zapał walczących przełamywał jednak wszelkie trudności. 29 Kim był „Miron"? Poznałem go bliżej z okazji stosunków służbowych, gdyż przekazywałem mu polecenia „Daniela". Nie cieszył się dobrą opinią na Mokotowie. Neurastenik, pozujący na tajemniczego Sfinksa, nie miał w sobie nic z oficera zawodowego. Wyszedł z Korpusu Kadetów i był artylerzystą, a wszyscy go mieli za cywila z przedwojennej „defy", nie lubił go „Daniel", musiał tolerować jego samodzielne postępowanie, gdyż „Miron" został przysłany do „Baszty" przez Komendę Główną, a to się u służbisty „Daniela" liczyło. Jego zastępcą był „Puchała", mój kolega z kompletu prawa, mający liczne i dziwne kontakty, zawsze dobrze poinformowany, ale mówiliśmy między sobą, że Janusz nie potrafi przejść prosto przez pokój i musi zawsze kluczyć. Niebawem zastępcami por. „Mirona" zostali dziennikarz z zawodu, prawnik z wykształcenia, oficer rezerwy kawalerii (czym się chlubił) Stanisław Kapuściński „Stefański", przed wojną redaktor tzw. Prasy Czerwonej, popularnych „Expressów" i innych dzienników mających swe centrum na Marszałkowskiej 3/5, a także student Politechniki Gdańskiej i tajnej Warszawskiej syn słynnego dyrektora Szkoły Morskiej, Mirosław Garnu-szewski, który po rozbiciu swej grupy na Powiślu przedarł się na Mokotów i zgłosił do „Baszty". „Puchała" z „Mironem" niezbyt sympatyzowali ze sobą, być może ambitny Janusz miał pretensje, że to nie on został oficerem informacyjnym pułku, jakby nie zdając sobie sprawy, że jego koledzy z klasy podchorążych mieli mu za złe, iż nie objął dowództwa którejś z drużyn w swojej kompanii, początkowo odznaczanej kryptonimem „Narew", dowodzonej przez „Wichra", a po jego zranieniu przez „Szwarca", wybitnego polonistę warszawskich szkół średnich, działacza Tajnej Organizacji Nauczycielskiej, uwielbianego zarówno przez uczniów, jak i powstańców. Na Mokotowie było mnóstwo młodych nieukończonych prawników, których do konspiracji wciągnął Witold Złotnicki, drobny ruchliwy brunet, kierujący sekretariatem tajnego wydziału. Stąd i moje znajomości, przede wszystkim wśród kadry kompanii B 3. Przypadkowo spotkaliśmy się kiedyś z kolegami kompletu, a było nas czterech — Cywiński, Wojciechowski, Konstanty Komar z WSOP i zaśmiewaliśmy się do rozpuku, gdyż akurat na ten dzień wyznaczył egzaminy z prawa administracyjnego prof. Stanisław Kasznica, którego Niemcy usunęli z Poznania i w podziemiu występował jako „Józefowicz". Był to człowiek dużej kultury, 30 nie tylko prawnik, lecz i filozof, w młodości działacz polityczny prawicy. Jego starszy syn również Stanisław był wybitnym politykiem podziemia i ostatnim komendantem głównym Narodowych Sił Zbrojnych (NSZ), aresztowany po wojnie i sądzony przez komunistów otrzymał karę śmierci. Młodszy Andrzej był od nas rok niżej na kompletach prawa i podchorążym „Ostoją'' z kompanii B 3. A Witold Złotnicki, ppor. „Witold", zastępca „Wichra", a później „Szwarca", zobaczywszy mnie powiedział z radością, — To i pan Lesław na Mokotowie! Utrapieniem walczących była grupka żołnierzy niemieckich, którzy schronili się w kamienicy przy Puławskiej 132 i terroryzując jej mieszkańców, wyczekiwali na odsiecz z zewnątrz, gdyż jednemu z nich udało się uciec i dotrzeć do swoich. Liczne akcje naszych chłopców nie dawały rezultatów. Niemcy, a byli to jak się okazało, lotnicy, noce spędzali na strychu, barykadując drzwi. Wobec czego aby ich wykurzyć, postanowiono wysadzić ścianę ich pomieszczenia dynamitem, czego podjął się ppor. „Krzysztof", zastępca dowódcy kompanii saperów. Udało się! Ogłuszeni wybuchem i obsypani pyłem lotnicy cisnęli granatem w wdzierających się chłopców z kompanii „Wisła", ranny został pchor. „Sawa". Powstańcy przyprowadzili w triumfie jeńców do Komendy Placu, stali pod murowanym płotem odgradzających podwórze od terenów Centralnego Szpitala Powstańczego, niepewni swego losu, wyraźnie przestraszeni. Pchor. „Sawa" spytał po niemiecku, który z nich cisnął w niego granatem, z szeregu wystąpił młody chłopiec i stanął na baczność. Przyznam szczerze, że zaimponowała mi odwaga tego żołnierza, mógł spodziewać się, że wydaje na siebie wyrok śmierci. „Sawa" machnął dłonią jakby to nie było ważne. Przyjrzałem mu się uważnie, ależ to Andrzej Celarek, mój kolega z gimnazjum Mickiewicza, który został na drugi rok chyba w szóstej klasie. W dowództwie „Baszty" pojawiło się wiele kobiet, wysłanych przez Sturmfiihrera Martina Patza, dowodzącego SS-manami ze Stauferkaserne. W arogancki sposób domagał się zaprzestania działań powstańczych i poddania się, groził egzekucją wszystkich Polaków, zatrzymanych w koszarach na Rakowieckiej. Kobiety 31 błagały o litość dla swoich mężów, nosiły im żywność, na co zezwalali Niemcy, którzy próbowali je wykorzystać do pośrednictwa. Ale ppłk. „Daniel" w odpowiedzi przesłał list, ostrzegając, że w przypadku represji wobec zatrzymanych Polaków, wyda rozkaz rozstrzelania jeńców, znajdujących się w rękach powstańców. A było ich ponad dwudziestu, nie było dnia, aby nie powiększała się ich liczba. Ostrzeżenie dowódcy Mokotowa poskutkowało, Niemcy powściągnęli swoje represje, chociaż nadal prześladowali i szykanowali ludność cywilną. „Daniel" polecił mi, abym sporządził relację o zbrodniach dokonanych 2 sierpnia w zakładzie karnym przy Rakowieckiej. Przysłano mi trzech, czterech ocalonych, którzy wstąpili do szeregów powstańczych i utworzyli drużyny gospodarcze, których dotychczas brakowało. Jeden z nich opisał mniej więcej dokładnie tragiczne wydarzenia. Siedział w celi, która dowiedziawszy się o egzekucji współwięźniów, postanowiła się bronić. Rozstrzeliwali żołdacy z SS, naprzód kazali wykopać groby skazanym, a potem zabijali ich strzałem w tył głowy. Słysząc strzały więźniowie z oddziału 6-tego ławami rozbili drzwi od korytarza, któryś z nich krzyknął, by brać sienniki, a kiedy je podpalono, zepchnięto w dół po schodach, tworząc zaporę z ognia i dymu. „Wstąpiła w nas jakaś siła, nie mieliśmy nic do stracenia, śmierć zajrzała nam w oczy" — stwierdził z przekonaniem. Spuścił nisko głowę, wytrącony wyraźnie z równowagi, przejęty swoimi słowami. Dopiero po chwili mówił dalej. Więzienie wypełnił krzyk skazańców, również i oddział 7-my poszedł w ich ślady. Zaskoczeni Niemcy, oślepieni ogniem i dymem bronili się i część z nich zdołała uciec, kilku zginęło z rąk więźniów. Skorzystali z ciemności i poprzez dachy dostali się na teren drukarni przy Niepodległości, skąd przekradli się na teren opanowany przez powstańców. W dole na dziedzińcu więzienia zostało na zawsze 400 zamordowanych, dalszych 100 zastrzelili SS-mani na polach przy Rakowieckiej. Drżałem na całym ciele jakbym był jednym z więźniów, starałem się opanować emocje i sporządzić rzeczowy protokół. Wyszło mi 8 stron papieru podaniowego, zgodnie z dyspozycjami nie podałem imion i nazwisk zeznających. 32 Czekała mnie dalsza robota z tej dziedziny. Miałem spisać dane jeńca, który dostał się przypadkowo do niewoli, gdy jadąc samochodem zmylił drogę i wpadł na polskie posterunki. Poddał się bez oporu nieco zdziwiony, gdyż zobaczył przed sobą powstańca ubranego w długi płaszcz niemiecki i hełm bojowy, nie dostrzegł opaski biało-czerwonej na rękawie. Był to młody oficer SS. Przyprowadzono go do mnie wraz z tłumaczką, nie chciał mówić po niemiecku, powiedział, że będzie zeznawał po francusku. Sądziłem, że jest Niemcem z Alzacji, Volksdeutschem z Francji, było mi zresztą wszystko jedno czy będę z nim mówił po francusku, czy po niemiecku, oba języki znałem jednakowo. Tłumaczka była wyjątkowo piękną dziewczyną, blondynką o twarzy anioła, zgrabną i powabną. Zetknąłem się z nią na Mokotowie pierwszy i ostatni raz, ponownie zobaczyłem ją już po wojnie jako studentkę chemii Politechniki Łódzkiej. Skinęła głową na mój ukłon i przeszła niczym zjawisko. Nosiła pseudonim „Zochena", ppor. Zochena" z grup łączności. SS-mana przyprowadziło dwóch uzbrojonych w karabiny powstańców. Kazałem im pilnować wyjścia, strzelać bez wahania gdyby uciekał. Posadziłem go na krześle pod oknem, obok piękna tłumaczka, sam zająłem miejsce pod drzwiami i demontracyj-nie wyciągnąłem pistolet zza pasa, kładąc go na kolanach. W ręku trzymałem kartkę papieru na której nakreśliłem kilka pytań i notowałem odpowiedzi. — Imię i nazwisko? — Horst Stein. — Data urodzenia? — 1924? — Stopień wojskowy? — Untersturmfuhrer SS. — Pan jest Niemcem? — Luksemburczykiem. Zaskoczyło to mnie nieco, przypomniałem sobie, że Luksemburg to mały kraik, określający się jako Wielkie Księstwo, wciśnięty między Niemcy, Belgię i Francję. W 1940 r. został najechany przez Wermacht i okupowany jako kraj nieprzyjacielski. — Jest pan podobno oficerem dywizji pancernej, co to za jednostka? — pytałem dalej po polsku, a „Zochena" tłumaczyła moje słowa na francuski. 33 Czekała mnie dalsza robota z tej dziedziny. Miałem spisać dane jeńca, który dostał się przypadkowo do niewoli, gdy jadąc samochodem zmylił drogę i wpadł na polskie posterunki. Poddał się bez oporu nieco zdziwiony, gdyż zobaczył przed sobą powstańca ubranego w długi płaszcz niemiecki i hełm bojowy, nie dostrzegł opaski biało-czerwonej na rękawie. Był to młody oficer SS. Przyprowadzono go do mnie wraz z tłumaczką, nie chciał mówić po niemiecku, powiedział, że będzie zeznawał po francusku. Sądziłem, że jest Niemcem z Alzacji, Volksdeutschem z Francji, było mi zresztą wszystko jedno czy będę z nim mówił po francusku, czy po niemiecku, oba języki znałem jednakowo. Tłumaczka była wyjątkowo piękną dziewczyną, blondynką o twarzy anioła, zgrabną i powabną. Zetknąłem się z nią na Mokotowie pierwszy i ostatni raz, ponownie zobaczyłem ją już po wojnie jako studentkę chemii Politechniki Łódzkiej. Skinęła głową na mój ukłon i przeszła niczym zjawisko. Nosiła pseudonim „Zochena", ppor. Zochena" z grup łączności. SS-mana przyprowadziło dwóch uzbrojonych w karabiny powstańców. Kazałem im pilnować wyjścia, strzelać bez wahania gdyby uciekał. Posadziłem go na krześle pod oknem, obok piękna tłumaczka, sam zająłem miejsce pod drzwiami i demontracyj-nie wyciągnąłem pistolet zza pasa, kładąc go na kolanach. W ręku trzymałem kartkę papieru na której nakreśliłem kilka pytań i notowałem odpowiedzi. — Imię i nazwisko? — Horst Stein. — Data urodzenia? — 1924? — Stopień wojskowy? — Untersturmfuhrer SS. — Pan jest Niemcem? — Luksemburczykiem. Zaskoczyło to mnie nieco, przypomniałem sobie, że Luksemburg to mały kraik, określający się jako Wielkie Księstwo, wciśnięty między Niemcy, Belgię i Francję. W 1940 r. został najechany przez Wermacht i okupowany jako kraj nieprzyjacielski. — Jest pan podobno oficerem dywizji pancernej, co to za jednostka? — pytałem dalej po polsku, a „Zochena" tłumaczyła moje słowa na francuski. 33 Stein był pięknym chłopcem, twarz o rysach arystokraty, ściągła, nosił mundur ze zdartymi odznakami, był niezwykle pewny siebie a nawet arogancki. Spoglądał na mnie jakbym popełnił nietakt, zadając mu niedyskretne pytania. Odpowiedział jak gdyby od niechcenia. — Tak jest,służę w 5 dywizji pancernej SS „Wiking". — Czy wstąpił pan do jednostki dobrowolnie? — Oczywiście—wzruszył ramionami. — Jest pan wobec tego ochotnikiem? — Tak. — Zdradził pan swój naród. Luksemburczycy walczą z Niemcami. — Walczą? — uśmiechnął się szyderczo. — Z taką potęgą. — Z jakich pobudek pan to uczynił? — By bronić Europy przed barbarzyństwem Azji. Posługiwał się sloganami hitlerowców, dziwnie brzmiały po francusku. Nie wytrzymałem i ostro zareagowałem. — Niemcy również postępują barbarzyńsko. Słyszał pan pewnie o wymordowaniu przez SS więźniów z zakładu na Rakowieckiej? O nieustannych mordach popełnianych na polskiej ludności cywilnej. O nieludzkiej i okrutnej egzekucji niewinnych na Olesińskiej? Stracił nieco pewność siebie. Nie podobało mi się, że natarczywie wpatrywał się we mnie i w drzwi jakby zamierzał uciec. Odbezpieczyłem demonstracyjnie broń. — Jestem oficerem liniowym, nie policjantem. — Jakie funkcje pełnił pan w dywizji? — Byłem dyspozycyjnym dowódcy kompanii. — Czy bił się pan z Rosjanami? — Oczywiście. — Polakami? Nie odpowiedział jakby nie rozumiał pytania. Wobec czego ponowiłem je, dodając. — Pańska dywizja brała udział w walce z polskimi partyzantami na Lubelszczyźnie — jej dziwna nazwa przewijała się w komunikatach prasy podziemnej. — Być może. Oczyszczaliśmy zaplecze frontu z band komunistycznych. — Co pan robi na Mokotowie? — Zostaliśmy skierowani do osłony posterunków niemiec- 34 kich. Reszta dywizji pozostała na froncie gdzieś w pobliżu Warszawy — wskazał ręką w stronę okna. — Dostał się pan do niewoli wczoraj wieczorem? Po dłuższej chwili szepnął przejęty. — U nas w rodzinie kto dostał się do niewoli, a walczymy od sześciuset lat, nie wracał do domu. Umilkł i czekał na moje zaprzeczenie. Uważałem, że wystarczy mi to, co od niego usłyszałem. Wstałem i otworzyłem drzwi, wezwałem konwojentów, aby go dobrze pilnowali. Krzyknąłem po francusku. — Allez, rapidement, allez! „Zochena" uśmiechnęła się porozumiewawczo. Zostałem sam, przeżywając te spotkanie. Moja wyobraźnia poetycka podsuwała mi wizję, że Stein to kornet Krzysztof Rilke, bohater wspaniałej opowieści austriackiego pisarza, którego dziełami się zachwycałem. Miałem jeszcze sprzed wojny tomik Insel-Verlag z Lipska, pierwszy z serii utworów Rainera Marii Rilkego, noszący znamienny tytuł Die Weise von Liebe und Tod des Cornets Christoph Rilke. Stein i „Zochena" jako zakochana w sobie para, ale los wyznaczył im rozłąkę i śmierć na dalekich stepach młodego kometa. Z kim od sześciuset lat walczyli przodkowie Steina? Meldunek był krótki i nie miał nic w sobie z opowieści poetyckiej. W dwa dni później dowiedziałem "się, że Wojskowy Sąd Polowy V Obwodu AK wymierzył Unterfiihrerowi Steinowi karę śmierci za zbrodnie popełnione na ludności polskiej. Poznały go kobiety z Olesińskiej, kiedy prowadzono go na rozprawę i o mało nie zatłukły z wściekłości. Konwojenci ledwie obronili porządnie pobitego. Miał w kalesonach ukryty maleńki pistolet, piątkę bebi, o czym powiadomił ów płatnik Austriak. Pytany o broń Stein zaprzeczył i dał oficerskie słowo honoru, za to, że skłamał został pobity przez pilnujących go powstańców. Widziałem jak go prowadzono na egzekucję. Nie był to już dumny paniczyk z SS. kroczył powoli w samej bieliźnie, w niczym nie przypominał bohaterów Rilkego. Tak zginął z wyroku Sądu Powstańczego jeden z niewielu niemieckich zbrodniarzy wojennych, którym wymierzono sprawiedliwość. 35 Moim nowym przełożonym w dowództwie został ppor. „Aminius", cichociemny, podówczas nazywany zrzutkiem spadochronowym, któremu jakimś cudem udało się zbiec od Niemców i stawić na Malczewskiego. Był to oficer rezerwy broni pancernej, z wykształcenia prawnik. Został zrzucony w nocy z 12 na 13 kwietnia 1944 r. w okolicach Lublina, w Warszawie czekał na przydział służbowy. Major „Zryw", również zrzutek, zabrał go ze sobą 1 sierpnia na Mokotów, ale „Aminius" niedługo przed wybuchem akcji poszedł coś załatwić w śródmieściu. Zaczął do mnie od razu mówić po koleżeńsku per ty, aJe traktował mnie wyniośle, jakby z góry. Nie było między nami sympatii, nie lubię ludzi zbyt arbitralnych, on chciał mnie sobie podporządkować, ograniczyć moją samodzielność. Na każdym kroku dawał mi odczuć swoją wyższość spadochroniarza. Był ode mnie sporo starszy, miał dobrze po trzydziestce, obaj ze „Zrywem" pochodzili spod Gorlic, być może uczęszczali do tego samego gimnazjum. „Aminius" wyrażał się o „Zrywie" w superlatywach jako o wybitnym oficerze, niezwykle dzielnym i umiejącym zachować się w każdej sytuacji. Od niego dowiedziałem się, że „Zryw" walczył pod Narwikiem, a później nie bez przeszkód przedostał się z okupowanej Francji do Wielkiej Brytanii. „Daniel" wziął mnie raz czy dwa razy ze sobą, moim atutem była znajomość Mokotowa. Pułkownik nie znał dobrze Warszawy, a cóż mówić o dzielnicy, którą przyszło mu dowodzić. Nie miał okazji ani czasu w konspiracji aby się z nią dobrze zapoznać, lepiej znał podkomendnych niż teren. Towarzyszyłem mu na przysiędze kompanii ochotniczej, pierwszy raz widziałem księdza kapelana Jana Zieję, niewielu znało jego pseudonim, natomiast orientowało się, że jest wybitnym kapłanem i świetnym płomiennym mówcą. Przed dwuszeregiem ochotników stali dwaj dowódcy — por. „Jastrzębiec", który nie wiem dlaczego obdarzał mnie sympatią, i ppor. „Zbyszek", mój kolega z ławy szkolnej od Mickiewicza. Natknąłem się na niego przypadkowo, pętał się bez przydziału, w nocy z 1 na 2 sierpnia przedarł się przez Pole Mokotowskie, był oficerem batalionu „Odwet", nacierającym od Wawelskiej na pozycje wroga w Stauferkaserne. Po nieudanej akcji zdecydował się na powrót do domu za zgodą dowódcy, którym był nasz starszy kolega z Mickiewicza Julek Sobolewski, 36 zawodowy oficer saperów. Zbyszek Skrzywanek przyszedł do nas ze Lwowa i z miejsca został przezwany 'Ta-Jojką", na co się nie obruszał. Jego ojciec, major Franciszek Skrzywanek, został służbowo przeniesiony do GISZu i ściągnął z rodziną do Warszawy. Po maturze Zbyszek wstąpił do Szkoły Podchorążych Broni Pancernej w Modlinie i zamierzał zostać oficerem zawodowym, czyli jak mówiono, służby czynnej.Spotkałem się z nim kilkakrotnie w okresie okupacji, był u mnie na Saskiej Kępie wiosną 1943 r., kiedy urządziliśmy koleżeńskie spotkanie w piątą rocznicę zdania egzaminu dojrzałości. Nikt wtenczas głośno się tym nie chwalił, ale z półsłówek można było wywnioskować, że byliśmy wszyscy w konspiracji, nawet z pozoru taki łamaga jak Bronek Kamler, syn nieżyjącego już lekarza z Mokotowa. Zameldowałem się u „Daniela" i uzyskałem dla Zbyszka nominację na zastępcę „Jastrzębca". Chłopcy powtarzali za księdzem Zieją rotę przysięgi, stawali się pełnoprawnymi żołnierzami walczącego Mokotowa. Ppłk. „Daniel" zabrał mnie do kompanii saperów na poligon doświadczalny. Ppor. „Wiesław" i jego sympatyczny zastępca ppor. „Krzysztof" prezentowali drewnianą wyrzutnię do ciskania butelek z benzyną na odległość pięćdziesięciu metrów, nazywaną „grażynką". Był to cenny wynalazek, pięknie zrobiony, ale w praktyce mało użyteczny. Jego napęd zrobiony z dętek samochodowych po wystrzeleniu butelki był praktycznie nie do użytku, a więc broń jednorazowego użycia. „Krzysztof" dowcipkował i przyciągał uwagę swą wesołością. Znany był z tego, że to on wysadził ścianę w budynku na Puławskiej 132, przez wybity otwór powstańcy wdarli się na strych i wzięli do niewoli chyba dziewięciu lotników. Janusz Cywiński zaciągnął mnie na pierwsze piętro Komendy Placu i pokazał w gabinecie „Mirona" hitlerowską flagę rozciągniętą jak dywanik na podłodze. Zgłaszający się służbowo do szefa Łb powstańcy z przyjemnością deptali po fladze, nie chcieli tego czynić przyprowadzani na przesłuchanie jeńcy czy Volksdeutsche. Jak mi opowiadał Janusz, tę flagę znaleziono w mieszkaniu na Tynieckiej należącym do oficera przebywającego w Oflagu. Jego pasierb okazał się agentem gestapo, wydał całą rodzinę Rybickich, rozpoznał go pchor. „Ryba" i oskarżył o aresztowanie siostry i szwagra. Chłopiec nie miał więcej niż dwadzieścia lat, podobno zatrzymany w ulicznej łapance i 37 zesłany do Oświęcimia za cenę wydostania się z obozu przeszedł na służbę wroga. Czy też jak bronił się oskarżony — wyciągnęła go z KZ Auschwitz rodzina dzięki łapówkom. Dowiedziałem się o tej sprawie przypadkowo. „Aminius" skierował do mnie panią Amelię Łączyńską, literatkę ze Lwowa, wiedząc, że orientuję się nienajgorzej w problemach środowiska. Kto mu o tym powiedział? Pewnie „Miron" którego o tym poinformował Cywiński. Uznano mnie za specjalistę, kogoś w rodzaju eksperta od zagadnień literackich. Pani Łączyńską przyszła z interwencją w obronie tego chłopca, który był wnukiem wielkiej aktorki Ireny Solskiej i babka nie mogła przeboleć, że jej ukochany Janek został zatrzymany przez powstańcze władze Mokotowa. Nic nie mogłem poradzić pani Łączyńskiej, słabo orientowałem się, co napisała i wydała, nie należała do twórców którzy mnie interesowali jak Czesław Miłosz czy Jarosław Iwaszkiewicz. Łączyńską sugerowała by dowództwo Mokotowa wpłynęło na sąd, co uznałem za niedopuszczalne. Kiedy zaczęła mnie natrętnie molestować, poprosiłem o kennkartę, by dowiedzieć się jej nazwiska. Wręczyła mi lwowską dla „Deutschstaem-mige". Ofuknąłem ją ostro, żeby więcej nie odważyła się pokazywać w dowództwie, gdyż będzie odpowiadać za zdradę stanu. Wyszła jak zmyta. Solska napisała w pamiętnikach, że jej jedynego wnuka „zabili bandyci z AK". Janek M. został skazany przez Sąd na karę śmierci i ppłk „Daniel" jako zwierzchnik wyrok zaakceptował. Również występowałem jako ekspert w sprawie poety i prozaika Juliusza Znanieckiego, syna czy kuzyna wielkiego uczonego. Został on zatrzymany przez żandarmerię na skutek donosu sąsiadów, że wyraża się źle o powstaniu i sieje defetyzm. Podczas rewizji w jego mieszkaniu znaleziono kalendarzyk z zapiskami. Pod datą 1 sierpnia zanotował, że wybuchło powstanie komunistyczne! To rozwścieczyło żandarmów którzy zatrzymali go i przekazali oskarżenie do Sądu. Tam nikt się nie zorientował, kim jest Znaniecki, ktoś oświadczył, że to kolaborant, gdyż wydał dwie książki w okresie okupacji w wydawnictwie niemieckim. 38 Twierdził, iż nic podobnego, ogłosił dwie książki sensacyjne, ale w „Wydawnictwie Polskim". Czekano więc na moje orzeczenie. Znaniecki był znany przed wojną, uważał się za pisarza katolickiego, w 1938 r. opublikował powieść Michał nakładem Księgarni św. Wojciecha, a więc renomowanej firmy; nie była sensacją literacką, krytyka oceniała ją jednak pozytywnie. Kiedy nas skonfrontowano Znaniecki oświadczył, że jego powieść Cienie na piasku (dwa wydania w 1942 i 1943 r.) „Wydawnictwo Polskie" mogło opublikować, gdyż znalazło w drukarni skład jeszcze sprzed wybuchu wojny. — I pan nie zaprotestował? — zapytałem. Był to przystojny mężczyzna, niesłychanie pewny siebie, a nawet arogancki, który wzruszył ramionami dając tym samym do zrozumienia, że nie rozumie moich zastrzeżeń. — Czy pan wiedział, że „Wydawnictwo Polskie" było firmą hitlerowską, przed którą ostrzegała prasa podziemna? Również nie odpowiedział na moje pytanie. — A następna pana powieść Twarze miłości mająca również dwa wydania, czy na jej skład Niemcy również natrafili w drukarni? Znaniecki, pisarz niezbyt wysokiego lotu, był bez wątpienia świadomym kolaborantem. Na tym stanowisku stanął Sąd, ale nie uznał w się w pełni kompetentny do oceny tych zagadnień, jednak za współpracę z propagandą hitlerowską zawyrokował karę chłosty — 30 batów. Jej wykonanie odbyło się w miejscu zamieszkania skazanego. Z jakąż ochotą wymierzyli tę karę młodzi chłopcy, gdy dowiedzieli się o co chodzi, a Znaniecki był na dobitek oficerem rezerwy, związany podczas okupacji z Narodowymi Siłami Zbrojnymi. Co więcej — gdy po powstaniu dostał się do obozu w Stutthofie, poszła za nim fama, że jest kolaborantem, współwięźniowie chcieli go uśmiercić. Zwyciężyło jednak przekonanie, że Rzeczpospolita wymierzy mu odpowiednią karę po wojnie. Znaniecki po wyjściu z obozu wyemigrował do Stanów Zjednoczonych i tam po kilku latach odebrał sobie życie. 39 Jakże daleki byłem na Mokotowie od literatury! Nie miałem warunków na pisanie wierszy. Zobaczywszy czasopismo „Basztę", redagowane przez oficera łączności mjr. „Stefana" i zamieszczone w nim utwory poetyckie, doszedłem do przekonania, że nie mogę opublikować wśród tych zdawkowych miernot mego Patrolu. Może byłem zbyt zarozumiały, i taka poezja dla pokrzepienia serc była potrzebna. ¦ Tyżeś to, Polko, dumna i wyniosła, Godności pełna z przodków swoich sławy, Na bohaterskiej ziemi ojców wzrosła, Broniąca z braćmi płonącej Warszawy, I męstwem swoim równając się z mężem, Do walki z wrogiem stawałaś z orężem ... Przypadek sprawił, że poznałem autora tych „wzniosłych" słów. Był nim por. „Józef", oficer rezerwy kawalerii, związany z 7 pułkiem ułanów, który zaczął na Mokotowie organizować tabory, a później został przeniesiony do intendentury. Dowiedział się od kogoś, że jestem poetą i przyszedł poradzić się, czy publikować następny wiersz. Nosił on tytuł Mokotowska reduta i w pewnym sensie nieźle odtwarzał nastroje walczących, tyle, że daleki był od prawdziwej poezji. Nie było rady, musiałem go wysłuchać. Już pierwsza strofka dawała pojęcie o miernej wartości literackiej: W klekocie salw, w warkocie kulomiotów, Przy huku bomb, granatów i szrapneli, W uporze tkwi i broni się Mokotów, Śląc blady strach w szeregi gnębicie/i. I choć krzyżacka wysila się buta, Z garstką szaleńców broni się Reduta! Cóż miałem robić — pochwaliłem. Zyskałem w jego osobie przyjaciela, obdarzającego mnie zaufaniem. Wysłuchałem i innych utworów, nie zostały opublikowane w „Baszcie", nie wiem dlaczego. Prawdopodobnie dlatego, że czasopismo przestało wychodzić. Drugim z mokotowskich poetów był obserwator „Orzeł", Zyd z pochodzenia. I on mnie odwiedził, przeczytał jeden wiersz czy dwa. Odniosłem się do niego podobnie jak i do por. „Józefa", choć był tylko kapralem. 40 Zetknięcie się z tego rodzaju namiastką poezji wzbudziło we mnie tęsknotę za prawdziwą sztuką. Postanowiłem odwiedzić Czesława Miłosza, o którym wiedziałem, że mieszka w Alei Niepodległości 131 w pobliżu państwa Paczuskich. Znałem jego dwa świetne tomy przedwojenne, jak i niektóre utwory powstałe w okresie okupacji. Szczególnie upodobałem sobie wiersz pt. Błądząc, który otrzymałem w odpisie od Tadka Gajcego. Zaczynał się od niezapomnianych dla mnie słów: Zasłuchany w piosenkę Warszawy, Kiedy jabłonie gasną na Mokotowie, Na pustkę pokrzyw blady deszcz, Jesienny posiew. Jakieś ty smutna, stolico milczenia. Kolebko snu, jakżeś smutna. Domy szerokie, ognie na wieżach. Wiatr, łopot płótna. Korzystając z wolnej chwili, a miałem ich w istocie niewiele, wybrałem się do państwa Paczuskich. Nasze oddziały opanowały ten skrawek dzielnicy, sięgając ulicy Madalińskiego, Niemcy ściągnęli swoje załogi w rejon Rakowieckiej. Ulica Szustra stała się drugą linią obrony powstańczej. Zdawał sobie z tego sprawę nieprzyjaciel i zbombardował wczesnym popołudniem wille na Szustra i Różanej. Z gmachu „Basów" na Kazimierzowskiej załoga wystrzeliła kilka rakiet, które wskazywały kierunek ataku lotnikom. Prowizoryczny szpital na Różanej, prowadzony przez dra Jana Rutkiewicza, członka PPR, ewakuowano na tyły. Niepokój o bliskich mi ludzi skłonił mnie tym bardziej do ich odwiedzenia. Przeżyli kilkadziesiąt chwil trwogi, słysząc rozrywające się w pobliżu bomby. Od strony Fortu Mokotowskiego nieustannie biły seriami karabiny maszynowe, nie ustając ani na moment. Aleja Niepodległości również znajdowała się pod stałym ogniem z Rakowieckiej. Państwo Paczuscy powitali mnie jak zwykle wylewnie i serdecznie. Pogodzili się już z myślą, że Jadzia pozostała w Śródmieściu, a nawet z tym, że brała udział w powstaniu. Z nią razem znajdowała się Ewa Nowacka, córka współlokatorów, którzy na krótko przed akcją znaleźli się w Warszawie, uciekając przed rzeziami na Wołyniu. W piwnicach koczowali dwaj chłopcy i dziewczyna z Zacisza, dzieci zarządcy sporego kawałka ziemi, 41 należącego do pana Józefa. Był on właścicielem dobrze prosperującego przed wojną przedsiębiorstwa budowlanego, człowiekiem zamożnym. Oczywiście domagał się ode mnie wiadomości, dochodził wprawdzie do nich rzadko „Komunikat Informacyjny" wydawany przez Komendę Placu, ale zamieszczał głównie zarządzenia porządkowe dla Komitetów Domowych i Blokowych, jakie się tworzyły. O walkach na Mokotowie pisano w nim oględnie ze względu na tajemnicę wojskową. Pan Józef był dość sceptycznie nastawiony wobec powstania^ krytycznie oceniał położenie. Nie on jeden zresztą. Broniłem jak mogłem naszych racji, wskazując, iż powstanie trwa dłużej aniżeli wszyscy się spodziewali i to jest dowodem siły AK. Nasze oddziały z każdym dniem wypierały Niemców z zajmowanych stanowisk, wydatnie poszerzając teren działania. Nie mogliśmy się jednak pogodzić — pan Józef swoje, ja swoje. Trzeba przyznać, że sytuacja ludności cywilnej nie była łatwa. Większe kamienice były przepełnione uciekinierami z północy Mokotowa, godzina „W" zastała też wielu ludzi wracających z pracy i nie mogących się dostać do własnych domów. Działały liczne kuchnie spontanicznie powstałe, karmiące żołnierzy i cywilów choćby talerzem zupy. Na Mokotowie było pod dostatkiem jarzyn, przekopano już wszystkie pola ziemniaczane i trzeba było wyprawiać się pod linie niemieckie aby coś zdobyć. Do państwa Paczuskich uciekinierzy z Zacisza przyprowadzili konia i krowę, brak było dla nich paszy i szybko poszły pod nóź. Nie mogłem zbyt długo rozmawiać z panem Józefem i panią Alą. Namawiałem Irmę by zgłosiła się do AK, zaprowadzę ją do Wojskowej Służby Kobiet, która chętnie przyjmowała ochotniczki, ale ona nie miała na to ochoty, wolała przebywać z rodzicami. Dozorca domu Niepodległości 131 nie wiedział, co dzieje się z poetą. — Państwo wyszli 1 sierpnia wczesnym popołudniem i nie wrócili. Czyżby poeta dostał się w ręce niemieckie? 42 U nas, w Komendzie i podległych jej jednostkach, panował wzmożony ruch. Ważnym wydarzeniem stał się kontakt ze Śródmieściem poprzez kanały, wykorzystany przez Komendę Okręgu, to znaczy „Montera" dla przesłania pierwszych dyspozycji. Centrala włazowa mieściła się w Zakładach Boscha na Wiktorskiej, saperzy i łącznościowcy zaprowadzili instalacje alarmowe, przybywający łącznicy dawali znać specjalnym brzęczykiem, że są pod Wiktorską. Droga pod ziemią była uciążliwa, trzeba było dotrzeć do głównego kolektora, w którym pływały ekstrementy a betonowe dno pokrywała brudna, śliska maź. Wychodzących po kilku godzinach marszu przyjmował jako szef placówki kpr. „Kapitan", mężczyzna w średnim wieku o rozbieganych oczach. Prowadził ich pod tusz, a kiedy się wymyli, powiadamiał o ich przyjściu dowództwo. Dzięki specjalistom, łącznikom i łączniczkom, kanały stały się niezwykle ważnym elementem walki. Umożliwiały nie tylko kontakt między walczącymi dzielnicami, ale w trudnych sytuacjach stanowiły drogę odwrotu dla powstańczych oddziałów. Pierwsze przejście zwartej grupy żołnierzy nastąpiło na Ochocie, obrońcy Reduty Wawelskiej przebili się do kanału i przeszli nim na Kolonię Staszica, zajętą zresztą przez bandy ukraińskie SS Kamińskiego, wsławionego zbrodniami dokonanymi na ludności cywilnej. Zawsze zastanawiało mnie przenikanie wiadomości z dzielnicy do dzielnicy. O mordowaniu ludności na Woli dowiedzieliśmy się stosunkowo szybko po „czarnej sobocie" 5 sierpnia. Prawdopodobnie dotarli na Mokotów uciekinierzy, chroniąc się przed zagładą. Podobnie było z Ochotą. Wieści z „Zieleniaka". gwałty i rabunki, mordowanie niewinnych, o tym wszystkim dowiedziała się, a raczej dowiadywała ludność Mokotowa, wstrząśnięta barbarzyństwem wroga. Wzmogła się też nienawiść do Ukraińców, zarówno tych z Małopolski Wschodniej, jak i tych zza Zbru-cza. Jeśli wpadli w ręce powstańców, byli rozstrzeliwani bez skrupułów. Innym niezwykle ważnym środkiem komunikowania się ze Śródmieściem stały się telefony. Ale nie te miejskie opanowane przez nieprzyjaciela, uzyskano bowiem bezpośrednie połączenie ze Śródmieściem dzięki zużytkowaniu kabla z podstacji na Wiktorskiej prowadzącego do Elektrowni na Powiślu. W dowództwie zapanowała radość. 43 Pojawiało się też coraz więcej łączniczek i łączników ze Śródmieścia, z wszystkimi osobiście rozmawiał ppłk. „Daniel". Stał się bezspornym dowódcą walczącego Mokotowa, autorytetem, z którym liczyli się wszyscy, nie tylko żołnierze „Baszty". Znajdował czas na załatwianie nawet drobnych spraw i prawie nie opuszczał pokoju, w którym urzędował. W sportowej koszuli, w krótkich pumpach pochylał się nad planem dzielnicy i przygotowywał przyszłe działania. Po zaaferowaniu sztabu poznać było, że coś się szykuje. 13 sierpnia, w niedzielę wieczorem, kiedy zamierzałem wpaść do państwa Paczuskich, nie uzyskałem na to zgody „Ami-niusa", który wyznaczył mi dyżur. Kompania łączności, określana kryptonimem „Łąka" szykowała się do przyjęcia zrzutów broni, swój nocny posterunek miała zająć na skraju parku Dre-szera, chyba przy Ursynowskiej by nie być narażoną na ostrzał z Fortu Mokotowskiego. Od rana trwały też narady sztabowe u „Daniela", zjawili się dowódca „Granatu" kpt. „Bachmat", którego widziałem po raz pierwszy, mjr „Majster", dotychczas bez przydziału bojowego i por. „Jacek", którego w swoich notatkach nazwałem złośliwie „niedomytym kancelistą". Zorientowałem się, że szykowano jakieś natarcie, chyba w kierunku Śródmieścia. Poznałem podówczas ppłk. „Gryfa", przystojnego mężczyznę w średnim wieku, chodzącego z laską, nieznanego na Mokotowie. Lubił się do wszystkiego wtrącać i zabierał arbitralnie głos. Gdy jeden z chłopców przyniósł meldunek z odcinka południowego i nie chciał mu przekazać, obrugał go. Na to strzelec odpowiedział: — Dziś każdy kto dziurę w d... ma, to rządzi. „Gryf" nakazał zatrzymanie przybyłego i wyznaczył mu 12 godzin aresztu. Rozkaz wykonano tak skrupulatnie, że po krótkim czasie strzelec znalazł się na wolności. Tylko dowódcy konspiracyjni mieli u chłopców posłuch. Noc była niepokojna. Nad Warszawą pojawiły się samoloty alianckie, Niemcy prześwietlali ciemne niebo światłem reflektorów, wzbijały się białe i trupio zielone rakiety w różnych częściach miasta, a nawet — chyba alarmowe — koloru czerwonego. 44 Było to wspaniałe widowisko, zaczęła też strzelać artyleria przeciwlotnicza pociskami smugowymi i wydawało się, że nie ma kresu tej strzelaninie. Nasze oddziały poszły na odcinku szerokim frontem do natarcia od domów Wedla po Kazimierzowską. Celem ataku były „Basy", koszary SS w Szkole Rękodzielniczej na rogu Narbutta, Kombinowanym batalionem dowodził „Majster", ale meldunki, jakie dowództwo „Baszty" otrzymało, nie były pomyślne. Kompania „Jacka" miała zabitych i rannych, nie powiodło się uderzenie oddziału „Pawłowicza", poległ jego dowódca i kilku chłopców, zginął też jego następca ppor. „Grzmotalski". podobno z zawodu architekt, jedni twierdzili że został na polu przed „Basami", gdy usiłował wyciągnąć „Pawłowicza" spod ognia, inni, że zastrzelił się, gdy „Majster" czynił mu wymówki niewłaściwego kierowania chłopcami. Poległ też „Bachmat", który wybrał się na rozpoznanie i zginął na Kazimierzowskiej. Przyprowadzono też pod strażą ppor. „Adolfa" z „Granatu", który nie poszedł do ataku na czele swego plutonu, dostał szoku nerwowego i został w piwnicy. Był to pierwszy i jedyny wypadek na Mokotowie, że oficer nie wypełnił swego obowiązku. Był niewiele ode mnie starszy, dygotał na ciele i coś bełkotał, wszyscy domagali się jednogłośnie postawienia go przed Sądem Polowym. „Daniel" zadecydował inaczej, zwolnił go z szeregów powstańczych i nieszczęsny oficer następnego dnia opuścił Mokotów, a był to podobno dzielny i energiczny konspirator. Moim zdaniem zawiodły dwa czynniki — dowództwo i rozpoznanie. Chłopcy obwiniali mjr. „Majstra", że wysłał na pewną śmierć „Pawłowicza" i nie potrafił skoordynować uderzenie. Niemcy wzmocnili swoje ubezpieczenie, zamontowali urządzenia alarmowe i podwyższyli o pół metra siatkę ogrodzenia, przeciągając trzy linie drutów kolczastych, na których rozrywały się granaty, ciskane przez nacierających chłopców. Niektóre oddziały wracały do miejsc postoju już o brzasku, rozgoryczone przebiegiem działań. Zginęli koledzy i przyjaciele, znowu zaważył na skuteczności działania brak broni. Z goryczą powrócili również na swoje kwatery żołnierze „Łąki". Czuwali całą noc nadaremnie. 45 Mimo niepowodzenia „Daniel" nie zamierzał zrezygnować z dalszych akcji, położył nacisk na rozpoznanie terenu. Otrzymałem rozkaz wyruszenia na patrol przez Dolny Mokotów na Sielce, tak jak szedłem pierwszej powstańczej nocy, tyle, że teraz w dzień. Dostałem też zamiast Frommera nowy pistolet — Visa, z czego byłem ucieszony, ponieważ w konspiracji miałem możność zapoznania się z jego budową. „Żbik" nauczył mnie posługiwania się z nim, rozbierania i czyszczenia, podkreślając zalety tego pistoletu. Był on bez wątpienia lepszy od Frommera, oznaczał się dobrą celnością i prostotą użycia. Założyłem też za pas granat trzonkowy, atrapę bez wartości, nie mający zapalnika, ale chciałem wyglądać bardziej bojowo. Towarzyszyli mi kpr. „Sęp" i „Waluś", obaj bez broni. Ulicą Dolną dotarliśmy do Piaseczyńskiej. W narożnym domu na nasz widok zapanowało przerażenie. — Panowie! Przed chwilą tu byli Niemcy! Bez wahania oświadczyłem, że szkoda, że nie natknęliśmy się na nich, bo byśmy im dali bobu. — Panie podchorąży, ale oni mieli karabin maszynowy! Udałem, że to mnie nie obchodzi, jednak poczułem ciarki na plecach. Niewątpliwie Niemcy panowali nad okolicą. Z wysokiej skarpy przy Dworkowej bili ogniem cekaemów, mieli pod ostrzałem Belwederską. Na Stępińskiej w Bruhn-Werke stacjonowali Ukraińcy, następne posterunki wroga znajdowały się dopiero na Bończy i Podchorążych. Przeczołgaliśmy się polem do Belwederskiej, dotarliśmy do torów Kolejki Wilanowskiej, która przy dawnym lasku sieleckim skręcała łagodnym łukiem na wschód ku Sadybie i dostaliśmy się na Chełmską w pobliże kościoła św. Kazimierza ojców Zmartwychwstańców. Zrobiłem błąd, gdyż nie zaszedłem na plebanię i nie dowiedziałem, jakie jest położenie. Miejscowa ludność nie bardzo chciała mówić, zastraszona widocznie przez Niemców. Ich patrole pokazywały się conajmniej czterokrotnie w ciągu dnia, uzbrojone „po zęby", jak określił jeden z zapytanych, który twierdził, że się zna na tym. Zdołałem kupić bułkę paryską za zdawało by się bezwartościowe „młynarki", zapłaciłem rzecz jasna pięć razy drożej niż przed powstaniem. Podzieliłem się z chłopcami, później żałowałem, że nie kupiłem więcej pieczywa, ale gdzieś odezwały się strzały i handlarze błyskawicznie znikli. 46 Przemykając od kamienicy do kamienicy dotarliśmy do Zakładu Opatrzności Bożej, dwupiętrowego budynku z czerwonej cegły nazywanego przez okolicznych mieszkańców z rosyjska „Pryjutem", gdyż mieściła się w nim bursa dla dziewcząt. Opiekę sprawowały siostry Franciszkanki. Kiedy zapukałem do gmachu, odsuniętego nieco od ulicy, otworzyła mi drzwi jakaś zakonnica i zobaczywszy mnie, powiedziała — Nie może pan wejść do środka, tu jest szpital, a pan jest z bronią. Niemcy by nam nie darowali! Nie chciała mi powiedzieć mimo moich próśb, co to za szpital i czy leżą w nim ranni powstańcy. Dodała. — Niech Bóg ma pana w swej opiece! I zamknęła mi drzwi przed nosem. Dolny Czerniaków, jak go nazywano w oficjalnych komunikatach, pomijając nazwę Sielc, wydawał się dzielnicą opustoszałą, rzadko kto pojawiał się na ulicach. Miałem na lwickiej rodzinę ojca, Ziembickich, ale nie chciałem ich narażać swoją obecnością. I tak wypełniłem swoje zadanie. Przemykając się jeszcze kilkaset metrów Czerniakowską, dostrzegłem z dala wysoki gmach klasztoru Nazaretanek. Nie chciałem jednak ryzykować dostania się ponownie pod ogień karabinu maszynowego z bunkra przy Nowosieleckiej, dowiedziałem się, że obiekt zajmowany jest przez Niemców i Ukraińców. W meldunku mogłem śmiało stwierdzić, że Sielce przy parku Łazienkowskim są silnie obsadzone przez nieprzyjaciela, moi informatorzy przekonywali mnie, że Niemcy rozporządzają artylerią i czołgami. „Aminius" uznał, że siostra miała rację nie wpuszczając mnie z bronią na teren szpitala i jako komentarz wygłosił sentencję, że żołnierz polski winien uznawać normy prawa międzynarodowego. Wiedział, co za szpital działał na Chełmskiej: był to duży wojskowy wyrzucony przez Niemców z siedziby na Ujazdowie, część rannych przetransportowano na Sadybę, tam tworząc ośrodek sanitarny. Niemcy mniej kontrolowali tę dzielnicę, tkwiącą jak oaza między polami, wycofali nawet załogi z Fortu Dąbrowskiego, jak i Fortu Legionów przy Idzikowskiego, konspiracyjni dowódcy Sadyby utrzymywali stały kontakt z „Danielem". W ciągu dnia Mokotów został ostrzelany przez artylerię, pociski biły głównie w centrum rozciągające się wzdłuż ulicy Malczewskiego od Tynieckiej po Pilicką. Nieprzyjaciel orientował 47 się, gdzie jest dowództwo czy Komenda Placu, jeden pocisk trafił w willę zajmowaną przez kompanię łączności, aJe nie wyrządził wielkiej szkody. Ostrzał prowadziły dwa czołgi stojące na Wołoskiej między Madalińskiego a Szustra. Cywiński namówił mnie, żebyśmy odwiedzili jego znajomych leżących u Elżbietanek. Nie było jednak mowy abym oddał Visa w portierni, nie miałem żadnych gwarancji, żeby oddano mi go z powrotem. Broń w czasie powstania była rzeczą najcen-nieszą, żołnierz bez broni nie liczył się. Nawet chłopaczkowie spacerujący z dziewczętami po Malczewskiego dźwigali pistolety lub rzadziej karabiny. Nie było mowy, ażeby jakakolwiek dziewczyna wybrała się na ten króciutki spacer z żołnierzem bez broni, i obojętnie czy była to łączniczka, czy ktoś nie biorący udziału w walkach. „Puchała" wybrał się w towarzystwie swojej łączniczki, ładnej „Teresy Białej" w odwiedziny do strz. „Utrzały" rannego w pierwszym dniu powstania. „Teresa" była jego siostrą cioteczną. Dowiedziałem się, że powracający szybko do zdrowia „Strzała" to Krasicki. Zażartowałem, że na jego cześć nazwano ulicę na Mokotowie, „Teresie" nie spodobał się ten kawał, Janusz uśmiechał się krzywo. W szpitalu leżał jeszcze „Wicher", wychodził lada dzień, ale „Puchała" nie miał jakoś ochoty na spotkanie z dawnym dowódcą kompanii. Zaciągnął mnie do pchor. „Arnego", który ucieszył się na nasz widok. Leżał od wczoraj ranny w potyczce z Niemcami na Puławskiej 162, rękę miał w gipsie. Poznałem go na krótko przed powstaniem, właśnie przez Cywińskiego, był naszym o rok młodszym kolegą na prawie. „Puchała" pocieszył go, żeby się nie przejmował, rana niegroźna, do wesela się zagoi. W dowództwie wartownik powiedział mi z tajemniczą miną, że czekają na mnie dwie panie. Jedna z nich, która przedstawiła się jako „EJżbieta"; oświadczyła, że „Daniel" skierował ją do mnie. Mam dokonać wyboru, jaki ma kształt mieć furażerka, w ręku trzymała trzy sztuki. Przymierzyłem je po kolei, 48 przejęty ważnością zadania i zdecydowałem się na granatową, z lekka wciętą w środku, doskonale pasującą do mojej głowy. „Aminius", który przez otwarte drzwi przysłuchiwał się naszej rozmowie, kazał mi zaraz ruszać na inspekcję odcinka południowego, bym sprawdził stan czujek. Wyszedłem jak niepyszny, Mokotów zastygł w ciemnościach, ludność cywilną obowiązywała godzina policyjna, nikogo nie było na ulicach. Ale po paru krokach usłyszałem głośne: Stój, kto idzie? Wartownik zażądał ode mnie podania hasła, kiedy je usłyszał, zażądałem z kolei od niego podania odzewu. Wszystko odbyło się regulaminowo. Na Krasickiego zatrzymano mnie dwa albo trzy razy nim doszedłem do Woronicza, poza nią czujki były oddalone od siebie dość daleko i tak ukryte w zabudowaniach, że wydawały się niewidoczne. Skręciłem ku Puławskiej. Na jednym z posterunków natknąłem się na smacznie śpiącego chłopaczka, trzymającego w objęciach karabin. Wyjąłem mu broń z rąk i kopnąłem mocno w kostkę. Obudził się i krzyknął z przerażenia, kiedy stwierdził, że został przeze mnie rozbrojony. Nie obrugałem go, lecz dobitnie pouczyłem, co byłoby gdyby zamiast mnie był szkop. Pochylił głowę i dopiero po chwili odpowiedział, że więcej to się nie powtórzy. 2al mi się go zrobiło, cały dzień zapewne na służbie i dodano mu, jak mnie specjalne zadanie. Wracałem wściekły, bo głodny i klnąłem w myślach „Ami-niusa". Na Krasickiego przy niewykończonym domu, w którym mieściły się tabory i rzeźnia, wartownik nie zatrzymał mnie i przepuścił bez słowa. Po chwili zawróciłem, a kiedy nie usłyszałem sakramentalnego zawołania, okląłem go po kapralsku, nie żałując przekleństw, których dość się nasłuchałem w okresie okupacji nad Wisłą od furmanów i murarzy. Milczał. Odwróciłem się i pomaszerowałem dalej. Wartownik nie chciał mnie wpuścić do dowództwa, poradził szeptem, bym się zabierał, bo wszyscy śpią. Strzelca spod taborów spotkałem w wiele lat po wojnie. Na jednym z pierwszych zjazdów koleżeńskich powstańców z Mokotowa podszedł do mnie pułkownik ludowego wojska z odznakami lekarza na wyłogach w towarzystwie swego powstańczego szefa ppor. „Włóczęgi", dzielnego Kaszuby, i przedstawiwszy się, oświadczył, że miałem podówczas najzupełniejszą rację. 49 kiedy mu zwróciłem uwagę na niewłaściwe zachowanie się na posterunku. Nie wspomniał jakimi epitetami go określiłem, rozstaliśmy się więc jak przyjaciele. Ale ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu spotkałem go ponownie na uroczystości 50-lecia ślubu Iwaszkiewicza, ucieszył się, że mnie widzi,. Korzystając z okazji zapytałem Jarosława, kim jest ten tęgi mężczyzna (był ubrany po cywilnemu) i co tu robi. Iwaszkiewicz nie tylko mi wytłumaczył jakie ich łączy pokrewieństwo, ale zaciągnął do swego gabinetu na piętrze, wyjął jakiś album ze zdjęciami rodzinnymi i na jednym zdjęciu wskazał chłopczyka, niezbyt przypominającego zażywnego pułkownika. To był Janusz Zaionc, noszący na Mokotowie pseudonim „Gruby". 15 sierpnia od rana zapowiadał się jako dzień pogodny, a nawet upalny. Od wczoraj zaczęło się przemundurowanie oddziałów, chłopcy dostali szare płócienne kombinezony lotnicze wywiezione nocą z ulicy Falęckiej na platformach konnych podczas natarcia powstańców na „Basy". Od razu wstąpił inny duch w chłopców, przestali być przysłowiowym wojskiem św. Jadwigi. Niektórym było w tym kombinezonie roboczym bardzo do twarzy, jeśli na niego pasował, gorzej gdy trzeba było przerabiać. Na naramiennikach pojawiły się gwiazdki lub paski, podchorążowie i cenzusowcy obszyli je białoczerwoną nicią. „Daniel" nie nałożył kombinezonu, nadal nosił swoje cywilne ubranie, jego śladem poszli inni oficerowie dowództwa. Tylko łączniczki i drużyna wartownicza zaopatrzyła się w kombinezony. Jedne dziewczęta, szczególnie te smuklejsze, na tym skorzystały, nieco niskim czy przysadzistym spodnie zmieniły się w harmonijkę. Ale ten strój miał swoją podstawową wadę — nie miał klap od tyłu i komplikował pewne funkcje fizjologiczne. „Aminius" powitał mnie z entuzjazmem i nakazał wyruszenie na patrol w kierunku Służewca, a nawet jeśli mi się uda, w co nie wątpił, przejść pod linie niemieckie, by jak najbliżej podejść do stanowisk artylerii. Był w dobrym humorze, powiedział mi w zaufaniu, że generał „Bór" wydał przez radio rozkaz 50 narszu na Warszawę wszystkim oddziałom terenowym AK i dla-:ego zwiększa się rola Mokotowa jako dzielnicy wysuniętej na aołudnie. Z lasów podwarszawskich dotarli łącznicy od „Tośka" i „Wirskiego", czekają na zrzuty broni i przebiją się na Mokotów, 3y połączyć się z „Basztą''. Na Dolny Mokotów ruszyły silne }rupy powstańców z zadaniem objęcia stanowisk i wyparcia nieprzyjaciela z Bruhn-Werke. Byłem tymi wiadomościami ucieszony, być może przydał się mój meldunek z poprzedniego dnia. Znowu wziąłem „Sępa" i „Walusia". Dostałem wspaniałą smycz skórzaną, zabraną przez naszych chłopców z prowadzonej na Szustra hodowli psów pewnej Volksdeutschki. Smycz użyłem jako linkę zabezpieczającą mego Visa przed zgubieniem. Jeden koniec oplotłem na szyi, drugi zapiąłem na karabińczyku. Teraz już nie musiałem drżeć, że zgubię broń przy patrolu nocnym. Zaszedłem na folwark Volksdeutscha Ochmana przy Wielickiej, w pobliżu Domaniewskiej, placówką dowodził 16-letni dzielny chłopiec „Ryś", jeden z dwóch braci Halskich; komenderował starszymi od siebie wiekiem i stopniem, a był tylko starszym strzelcem. Bronek Wojciechowski mówił o nim z największym uznaniem. „Ryś" w krótkim przeciągu czasu awansował z dowódcy sekcji na dowódcę drużyny, zajmując ważny posterunek. Przyjął mnie uprzejmie szczególnie gdy powołałem się na pchor. „Bronisława", mego kolegę i przyjaciela. Musiałem zasięgnąć języka by nie natknął się niespodziewanie na Niemców, „Ryś" znakomicie orientował się w położeniu i chwalił się, że jego patrole wdzierały się głęboko w pozycje wroga. Dał chłopca, który doprowadził mnie do ulicy Domaniewskiej, wskazał ręką kierunek i ulotnił się po prostu. Miałem świetną lornetkę Kolbergowską, powiększającą ośmiokrotnie. Mogłem więc wypatrywać stanowisk niemieckich. Co pewien czas od strony Służew-ca bił pocisk, musiałem stwierdzić jednak czy działon jest umieszczony na Wzgórzu Dominikańskim czy nieco dalej przed kościółkiem św. Katarzyny. Nie orientowałem się w tych stronach, nigdy tu nie byłem. Przed miesiącem wybrałem się wprawdzie z Gajcym do Pyr, pojechaliśmy z Dworca Południowego Kolejką Grójecką. Tam czekał na nas Bratny i bryczką zawiózł do wsi Zgorzała nieopodal toru kolejowego na Radom. Rozegraliśmy mecz między zespołami grup literackich „Sztuki i Narodu" oraz „Dźwigarami". Przegraliśmy zasłużenie, choć w naszej drużynie szalał Wojtek Mencel, 51 który wziął ze sobą prawdziwe buty piłkarskie i przyprowadził jakiegoś kumpla, którego nie znaliśmy. Nie wynik meczu był ważny, lecz wyżycie się na wiejskim boisku. I znowu jak w Świdrze wydawało się nam, że nie ma wojny, otaczała nas zieleń, świeciło słońce, błękit był wspaniałym żaglem na którym nie pojawił się ani jeden obłoczek. Kończyły się już podmiejskie zabudowania, część z nich była spalona. Drogą z Okęcia ku skarpie przejechała wolno kolumna ciężarówek, na tyle wozów siedzieli żołnierze w mundurach feldgrau, trzymający w rękach broń gotową do strzału, ich sylwetki rysowały się wyraźnie przez powiększające szkła lornetki. Poczułem swoją bezbronność i kiedy tak leżałem w gęstej trawie niebem przetoczył się grom, pocisk rozerwał się daleko, gdzieś pośrodku ledwie widniejącego Mokotowa. W jednym z domków poczęstowano nas talerzem kartoflanki, po wierzchu pływały niemal czarne skwarki. Dawno nie smakowała mi zupa jak ta, którą podała starsza, zupełnie siwa gospodyni. Patrzała na nas jednak z niechęcią i narzekała, że nic ich nie obroni, a szkopy mordują ludzi. Pocieszałem ją, jak umiałem, że niedługi już koniec kłopotów, na Warszawę maszerują oddziały AK z nad Pilicy, za Wisłą bolszewicy szykują się do zajęcia Pragi. — Niech ich szlag trafi, tacy sami jak Niemcy. Podeszliśmy jeszcze bliżej stanowisk nieprzyjaciela i zalegliśmy w małym sadzie pośród przekwitających traw. Droga opustoszała, z południowej ciszy wyłaniał się inny świat, widać było stojące na polach snopy zboża, w pobliżu czerwieniły się na krzakach dojrzałe pomidory. Tylko człowieka nie było w tym pejzażu. Byłbym prawie szczęśliwy, gdybym wiedział, jak sobie daje radę matka, pozostawiona nad Wisłą w tej dużej willi, zbudowanej niemal jak bunkier. Miałem wyrzuty sumienia, że odszedłem bez pożegnania, myślałem, że zobaczymy się szybko, a tu minęło już dwa tygodnie, kiedy znalazłem się poza domem. Po przedwczesnej śmierci ojca na ropne zapalenie płuc, uważałem się za jej opiekuna przekonany, że osłonię ją przed trudnościami życia. Prowadziłem nadal małe przedsiębiorstwo transportowe, dostarczając na budowy piasek, żwir i wapno, wydzierżawiłem na Gocławiu od inż. Jana Szafrana, naszego powinowatego dwa hektary piaszczystego pola, w jego uprawę włożyłem wszystkie 52 oszczędności i pieniądze uzyskane z pożyczki w KKO, podjąłem jednocześnie studia, co tydzień meldowałem się na Francuskiej u „Żbika", wykonując jego rozkazy, no i zetknąłem się z młodą literaturą podziemia. Mogłem mówić o sobie, że miałem sporo szczęścia, dwukrotnie uniknąłem łapanki ulicznej dzięki przypadkowi, a nawet kiedy w czerwcu wiozłem schowany w „Nowy Kurier Warszawski" egzemplarz „Biuletynu Informacyjnego", który dostałem przed kilkoma minutami od Wojtka Mencla, policjant z Schutzpolizei przeprowadzającej rewizję wśród pasażerów zatrzymanego przy Muzeum Narodowym tramwaju, spojrzał na szmatławca, wystającego mi z kieszeni marynarki, obmacał mnie dokładnie i puścił wolno. Zatrzymał dwóch moich rówieśników, których winą było, że nosili wysokie buty z cholewami. Odjeżdżałem tramwajem na miękkich nogach, motorniczy gnał jak szalony, uspokoiłem się dopiero za Wisłą na Saskiej Kępie. Przeżyć, przetrwać wydawało mi się czymś najważniejszym, odsunąć od siebie widmo, które nam towarzyszyło, nie czułem jednak przy sobie śmierci jak moi przyjaciele. Co robi teraz Tadek Gajcy, Zdzisio Stroiński, Wojtek Menzel, gdzie walczy Krzysztof Baczyń-ski? Zamyśliłem się i leżąc na plecach, schowany w gęste trawy, przymknąłem oczy. Obok mnie chłopcy zabawiali się cichą rozmową, opowiadali o jakimś Edku, który kocha się z Wandzią, choć to stara baba, ma już dwadzieścia osiem lat. Ci dwudziestolat-kowie mówili o sprawach intymnych plugawym językiem jakby to było sprawdzianem ich dojrzałości. Pewnie zazdrościli temu Edkowi, choć nie chcieli się przyznać do tego, nie przeszli jeszcze przez pierwsze porywy miłości. A ja? Czym różniłem się od nich? Może tym, że o uczuciu myślałem jak o czymś niepokonanie pięknym i wspaniałym, o czymś, co spotyka się raz w życiu. Niepokoiła mnie też sprawa Steina. Co sprawiło, że młody, na swój sposób sympatyczny chłopiec, szczycący się swoim arystokratycznym pochodzeniem, podobno nawet członek rodziny panującej w Luksemburgu, zdradził swój kraj, zaciągnął się do obcego wojska i stał się mordercą niewinnych ludzi? Zdrada to pierwszy krok ku upadkowi człowieka, ale to jeszcze nie tłumaczyło jego postępowania. Chciał być żołnierzem, stał się zbrodniarzem, gdyż ani na chwilę nie wątpiłem w jego winę i akceptowałem wydany na niego wyrok. Sprawiedliwości stało się zadość. Ale czy ukaranie jednego z wielu, bo większość uszła 53 przed karą, dawało coś społeczeństwu? Należał do pokolenia, które w imię fałszywego ideału nadczłowieka, wybrało zło. Przypomniała mi się polemika Wacka Bojarskiego, który na łamach „Sztuki i Narodu" nie zgadzał się z postawą Tadka Borowskiego wyrażoną w cyklu poetyckim Gdziekolwiek ziemia ... i domagał się „mocnego dobra". Słowa jego zapadły mi głęboko w pamięci i towarzyszyły każdego dnia. Bojarski stwierdzał, że dla przyszłych pokoleń „będzie ten nasz krzyk nie zaspokojony, nie zadławiony, żarliwy pragnieniem mocnego dobra". Skąd się brało zło w człowieku? Najbardziej jednak złościło mnie to, ze patrząc na Steina, zestawiłem go z bohaterem opowieści poetyckiej Rai-nera Marii Rilkego, a on okazał się przestępcą. — Panie podchorąży, Niemcy! — „Sęp" podczołgał się ku mnie i szarpnął za ramię, sądząc że zasnąłem. Rzeczywiście, w odległości kilkuset metrów pojawiły się zielonkawe sylwetki, stapiające się z tłem. Przez lornetkę dostrzegłem trzech żołnierzy, idących wolnym krokiem i trzymających broń gotową do strzału. Mieli hełmy przytroczone do boku, rękawy munduru odwinięte, gdyż panował upał. Przypadliśmy do ziemi, ten nieprzyjacielski patrol po chwili zniknął nam z oczu, a mnie przywrócił rzeczywistość. Kazałem chłopcom nazbierać spadłych w trawę jabłek, mieli wyszukiwać najdojrzalsze, zerwaliśmy kilka pomidorów, dużych jak pięści i przyjemnie twardych. Trzeba było wracać. — Spisałeś się dzielnie — powitał mnie ppor. „Aminius" Wręczyłem mu w formie prezentu kilka jabłek i dwa pomidory. Odwdzięczył się wiadomością, że szykuje się od południa odsiecz, a ze względu na Święto Żołnierza zwalnia mnie ze służby. Czekała mnie jeszcze jedna przyjemna niespodzianka, w halu stała pani „Elżbieta" i wręczyła mi furażerkę, która pasowała jak ulał. — Powodzenia! — szepnęła kiedy gorąco jej podziękowałem za podarunek. — To nakrycie głowy lotników republikańskiej Hiszpanii —dodała. Nie zastanawiałem się w jaki sposób z dalekiego półwyspu Iberyjskiego dotarła ta furażerka do Warszawy. Czułem się jak bohaterowie mojej ulubionej powieści Andre Malraux Nadzieja którą kupiłem sobie w październiku 1939 r. Dopiero w wiele lat po wojnie dowiedziałem się, że pseudonim „Elżbieta" nosiła znana tłumaczka dzieł Londona, na Mokotowie szefowa kuchen 54 i szwalni, Stanisława Kuszelewska, żona gen. Ludomira Rayskiego, przedwojennego dowódcy polskiego lotnictwa. Również „Dakowi" wręczyłem dwa olbrzymie pomidory, ucieszył się i zaprosił mnie na skromną przekąskę świąteczną, ale oświadczył, że wódki nie będzie. — Poza jednym jedynym kieliszkiem — dorzucił konspiracyjnym tonem. Ani „Daniel" ani „Miron" nie tolerowali alkoholu, ale przecież po służbie żołnierzowi też się coś należy. W pokoju było nas czworo — plutonowy „Nitka", również jak „Dak" z granatowej policji i łączniczka Wandzia, która wraz z innymi dotarła z Okęcia na Mokotów, i przyrządziła sałatkę z pomidorów. Ładniutka, drobna, była w rozkwicie swej kobiecej urody. Piliśmy czystą ze szklanek, napełnionych w jednej czwartej, „Dak" zaproponował mi bruderszaft i powiedział, bym mówił do niego: Edek. Nazajutrz w dowództwie panował wzmożony ruch, zapowiadający jakąś nową akcję. Meldowali się oficerowie, których znałem lub nie. Zgłosił się rotmistrz „Garda", przystojny, dobrze prezentujący się w „mundurze" kawalerzysta i zrzutek spadochronowy. Powstanie przypadkowo zastało go na Mokotowie, dotychczas pełnił funkcję zastępcy dowódcy batalionu „Olza" majora „Redy", z którym przyszedł na Malczewskiego. Zjawili się też dowódcy kompanii „Jacek" i „Szwarc". Pogłoski mówiły o ponownym natarciu na „Basy". Ruch nie ustawał, „Daniel" i „Zryw" zamknęli się w pokoju z przybyłymi i nie przyjmowali nikogo. W południe dowództwo opustoszało, wybrałem się więc na urzędową zupkę do Komendy Placu. Zobaczył mnie pchor. „Puchała" i zaciągnął na pogawędkę. Wyszliśmy na Malczewskiego i spotkaliśmy Bronka Wojciechow-skiego. Wracał ze szpitala Elżbietanek, odwiedził „Wichra", który dostał postrzał w nogi, gdyż dopadła go seria cekaemu na Racławickiej, kiedy w towarzystwie „Szwarca" wybierał lokale na kwatery dla swojej kompanii. Dowiedzieliśmy się też, że zmarł pchor. „Kasztan", przed rokiem podwładny Bronka, syn generała „Grzegorza", zastępcy „Bora" i szefa sztabu AK, ciężko ranny w głowę pierwszego dnia. 55 i szwalni, Stanisława Kuszelewska, żona gen. Ludomira Rayskiego, przedwojennego dowódcy polskiego lotnictwa. Również „Dakowi" wręczyłem dwa olbrzymie pomidory, ucieszył się i zaprosił mnie na skromną przekąskę świąteczną, ale oświadczył, że wódki nie będzie. — Poza jednym jedynym kieliszkiem — dorzucił konspiracyjnym tonem. Ani „Daniel" ani „Miron" nie tolerowali alkoholu, ale przecież po służbie żołnierzowi też się coś należy. W pokoju było nas czworo — plutonowy „Nitka", również jak „Dak" z granatowej policji i łączniczka Wandzia, która wraz z innymi dotarła z Okęcia na Mokotów, i przyrządziła sałatkę z pomidorów. Ładniutka, drobna, była w rozkwicie swej kobiecej urody. Piliśmy czystą ze szklanek, napełnionych w jednej czwartej, „Dak" zaproponował mi bruderszaft i powiedział, bym mówił do niego: Edek. Nazajutrz w dowództwie panował wzmożony ruch, zapowiadający jakąś nową akcję. Meldowali się oficerowie, których znałem lub nie. Zgłosił się rotmistrz „Garda", przystojny, dobrze prezentujący się w „mundurze" kawalerzysta i zrzutek spadochronowy. Powstanie przypadkowo zastało go na Mokotowie, dotychczas pełnił funkcję zastępcy dowódcy batalionu „Olza" majora „Redy", z którym przyszedł na Malczewskiego. Zjawili się też dowódcy kompanii „Jacek" i „Szwarc". Pogłoski mówiły o ponownym natarciu na „Basy". Ruch nie ustawał, „Daniel" i „Zryw" zamknęli się w pokoju z przybyłymi i nie przyjmowali nikogo. W południe dowództwo opustoszało, wybrałem się więc na urzędową zupkę do Komendy Placu. Zobaczył mnie pchor. „Puchała" i zaciągnął na pogawędkę. Wyszliśmy na Malczewskiego i spotkaliśmy Bronka Wojciechow-skiego. Wracał ze szpitala Elżbietanek, odwiedził „Wichra", który dostał postrzał w nogi, gdyż dopadła go seria cekaemu na Racławickiej, kiedy w towarzystwie „Szwarca" wybierał lokale na kwatery dla swojej kompanii. Dowiedzieliśmy się też, że zmarł pchor. „Kasztan", przed rokiem podwładny Bronka, syn generała „Grzegorza", zastępcy „Bora" i szefa sztabu AK, ciężko ranny w głowę pierwszego dnia. 55 Coraz więcej widywało się na ulicach powstańczego Mokotowa rekonwalescentów, utykających lub mających rękę na temblaku, co im dodawało blasku. Ale ludność cywilna już z mniejszym entuzjazmem witała powstańców — bombardowania, stałe ostrzeliwanie z artylerii i nowa broń niemiecka „krowy", których kilkadziesiąt pocisków spadło na dzielnicę, zrobiło swoje. „Aminius" wysłał mnie na nocną inspekcję placówek, nakazując kontrolę czujek na posterunkach. Batalion majora „Burzy" przechodził na odcinek północny i odstępował swoje pozycje batalionowi majora „Majstra" i innym oddziałom. Odcinek zachodni od Woronicza po Madalińskiego zajmował batalion majora „Redy", mało dla mnie sympatycznego, ociężałego jak niedźwiedź. Pchor. „Sas" z kompanii „Szwarca" ucieszył się z mojego przyjścia, bo mógł ponarzekać. Znał mnie z opowieści Cywiń-skiego, byliśmy wszyscy studentami tajnego prawa. Nie krył swego niezadowolenia z przeprowadzki, tym bardziej, że odbywała się w błyskawicznym tempie, a oni zagospodarowali się już na dobre, teraz wszystko musieli zostawić następcom. Jego drużyna sąsiadowała z drużyną Bronka, który uzyskawszy przepustkę wybrał się za linie niemieckie, by przekonać się, czy jego kamienica na ulicy Fałata, na tyłach Domu Zakonnego ojców jezuitów, została spalona. Wrócił, jak mi mówił „Sas", załamany, nie wiedział bowiem, co się stało z matką, siostrą i szwagrem. „Sas" zapytał mnie z nietajonym zaciekawieniem, że podobno w dowództwie pojawili się Węgrzy, i czy to rzeczywiście Węgrzy, a nie przebrani Niemcy? Zasłoniłem się tajemnicą służbową, sam niewiele wiedziałem na ten temat poza tym, iż rzeczywiście w Wolicy, wiejskim osiedlu, położonej na skraju skarpy za Ursy-nowem, stacjonowali „bratankowie". Pertraktacje z nimi prowadzono w wielkiej tajemnicy w obawie przed kontrwywiadem nieprzyjaciela, stąd powołanie się na nią nie było z mojej strony żadnym wykrętem, lecz potwierdzeniem stanu faktycznego. Zmiana czujek i placówek odbyła się sprawnie, więc mogłem złożyć meldunek, chwalący nasze oddziały. Chłopcy nabierali doświadczeń, stawali się prawdziwymi żołnierzami, choć nie uznawali dyscypliny i uchylali się pod byle pretekstem od musztry. Kadra ganiała ich jak mogła, co uważali to za szykanę. Gdyby im urządzono ćwiczenia strzeleckie, byliby szczęśliwi, ale brakowało amunicji. 56 Coraz więcej widywało się na ulicach powstańczego Mokotowa rekonwalescentów, utykających lub mających rękę na temblaku, co im dodawało blasku. Ale ludność cywilna już z mniejszym entuzjazmem witała powstańców — bombardowania, stałe ostrzeliwanie z artylerii i nowa broń niemiecka „krowy", których kilkadziesiąt pocisków spadło na dzielnicę, zrobiło swoje. „Aminius" wysłał mnie na nocną inspekcję placówek, nakazując kontrolę czujek na posterunkach. Batalion majora „Burzy" przechodził na odcinek północny i odstępował swoje pozycje batalionowi majora „Majstra" i innym oddziałom. Odcinek zachodni od Woronicza po Madalińskiego zajmował batalion majora „Redy", mało dla mnie sympatycznego, ociężałego jak niedźwiedź. Pchor. „Sas" z kompanii „Szwarca" ucieszył się z mojego przyjścia, bo mógł ponarzekać. Znał mnie z opowieści Cywiń-skiego, byliśmy wszyscy studentami tajnego prawa. Nie krył swego niezadowolenia z przeprowadzki, tym bardziej, że odbywała się w błyskawicznym tempie, a oni zagospodarowali się już na dobre, teraz wszystko musieli zostawić następcom. Jego drużyna sąsiadowała z drużyną Bronka, który uzyskawszy przepustkę wybrał się za linie niemieckie, by przekonać się, czy jego kamienica na ulicy Fałata, na tyłach Domu Zakonnego ojców jezuitów, została spalona. Wrócił, jak mi mówił „Sas", załamany, nie wiedział bowiem, co się stało z matką, siostrą i szwagrem. „Sas" zapytał mnie z nietajonym zaciekawieniem, że podobno w dowództwie pojawili się Węgrzy, i czy to rzeczywiście Węgrzy, a nie przebrani Niemcy? Zasłoniłem się tajemnicą służbową, sam niewiele wiedziałem na ten temat poza tym, iż rzeczywiście w Wolicy, wiejskim osiedlu, położonej na skraju skarpy za Ursy-nowem, stacjonowali „bratankowie". Pertraktacje z nimi prowadzono w wielkiej tajemnicy w obawie przed kontrwywiadem nieprzyjaciela, stąd powołanie się na nią nie było z mojej strony żadnym wykrętem, lecz potwierdzeniem stanu faktycznego. Zmiana czujek i placówek odbyła się sprawnie, więc mogłem złożyć meldunek, chwalący nasze oddziały. Chłopcy nabierali doświadczeń, stawali się prawdziwymi żołnierzami, choć nie uznawali dyscypliny i uchylali się pod byle pretekstem od musztry. Kadra ganiała ich jak mogła, co uważali to za szykanę. Gdyby im urządzono ćwiczenia strzeleckie, byliby szczęśliwi, ale brakowało amunicji. 56 Ruch w dowództwie nadal nie ustawał, jakby nawet się większył. Wpadali i wypadali jacyś oficerowie, których nie zna-em zupełnie, biegali łącznicy i łączniczki — wyraźnie szykowa-a się jakaś akcja bojowa. „Aminius" tym razem polecił mi abym e skarpy za Królikarnią zorientował się, gdzie stoją posterunki liemieckie. Ruszyłem sam, uznałem, że chłopcy są mi niepotrzeb-li. Lepiej iść samemu na zwiad i nie zwracać na siebie uwagi. W Królikami zajmowała pozycje kompania wartownicza, >oznałem jej dowódcę wesołego i sympatycznego por. „Walka" >raz jego zastępców — podchorążych „Lenina" i „Szymona", itywiński, który mnie tam zaprowadził, uważał się niemal za współtwórcę kompanii, „Lenin" — Jurek Ukleja, który przyjął :aki dziwny pseudonim, był młodym roześmianym chłopcem, ,Szymon" nieco poważniejszym, obaj przenieśli się z kompanii ,Jacka" na nowe funkcje, chyba rozpierała ich ambicja władzy, Dodobnie jak Janusza. Wydawało mi się, że miał pewien jakby żal do „Daniela", iż tę kompanię powierzył „Wałkowi", odniósłby sporo satysfakcji, gdyby nią mógł dowodzić. „Lenina" wszędzie było pełno, czasami chodził w asyście żołnierzy Polskiej Armii Ludowej, noszących czerwone opaski i później nasi' chłopcy pytali mnie z przejęciem, czy to komuniści. Niestety, „Puchała" zwerbował ich na żandarmów, byli to skądinąd bojowi chłopcy, nie nadawali się do tej roli. — zanadto władczy i ze skłonnościami do „szabru". Coraz to częściej przybiegali do dowództwa Komendy Placu ludzie z narzekaniem, że „panowie wojskowi coś im zabrali". Wodzem PALowców był potężny blondyn por. „Genek", złośliwi twierdzili, że na dwa miesiące przed powstaniem miał w AK stopień kaprala, ale oddziałem kierował sierżant, a od 15 sierpnia podporucznik, „Jerzy" udający ważniaka. PAL to była niewielka grupka, 30 żołnierzy i sporo oficerów, którzy znaleźli się na Mokotowie przypadkowo, będąc na odprawie u swego dowódcy „Czarnego". Z naciskiem akcentowali swoje poglądy, nikt im nie ufał, wszyscy ich brali za członków PPR, komunistów, żołnierzy AL. Tych na Mokotowie nie było. Nie zaszedłem do „Walka", gdyż jako niezwykle gościnny zatrzymałby mnie na poczęstunku, wolałem omijać tę „niebezpieczną" pozycję, ponieważ wartownicza rozporządzała dobrymi trunkami. Za Bukowińską kończyły się ostatnie domy, po lewej ręce miałem wgląd na ulicę Idzikowskiego i czerwone zabudo- 57 wania Fortu, ginące w zieleni, po prawej widok na aleję Wilanowską i Wzgórze Dominikańskie. Gdzieś przed „zakrętem śmierci" w małej willi rezydowała Schutzpolizei, wyłapująca wszystkich, którzy usiłowali przedostać się w kierunku Natolina. Jeszcze przed zmierzchem wpadli do dowództwa „Garda" ze „Szwarcem", i później ruszyli do szkoły na Woronicza. Noc była ciemna, pięć plutonów pomaszerowało w kierunku skarpy, by przebijać się polami na Sadybę. Jak mi później opowiadał Bronek, chłopcy pogubili się w ciemnościach, ślizgali się po głowach kapusty i upadali na ziemię, nie było łączności między plutonami i tylko jeden, pierwszy, ze „Szwarcem", „Witoldem" i „Gardą" dotarł zresztą po czasie na wyznaczone miejsce. Od strony Lasu Kabackiego poprzez łąki, na których stała artyleria przeciwlotnicza, ubezpieczona zasiekami z drutu kolczastego i karabinami maszynowymi, nacierała grupa odsieczy ppłk. „Grzy-mały" z Ochoty. Walka trwała chyba przez dwie godziny. Pluton w którym służył Bronek, dobrnął nawet do budynku szkoły w Wilanowie, mieli go zdobywać, ale okazał się opustoszały. Jak zwykle w takich wypadkach było sporo zamieszania i tylko część „leśnych" przebiła się na Sadybę, wzmacniając jej załogę. Sielce również tej nocy zostały obsadzone przez nasze oddziały, wsławili się w boju artylerzyści z „Granatu", udział w walkach wziął też pluton PALu, odwołany ze swoich dotychczasowych funkcji. Zastąpiła go kompania „Judyma" z WSOP. Bronek pojawił się u mnie, wracając ze szpitala, gdzie mu zakładano odmę. Normalnie chodził na ten zabieg raz na miesiąc, ale wysiłek fizyczny ostatnich trzech tygodni zmusił go do wcześniejszego zgłoszenia się do lekarza. Imponował mi swoim spokojem i rzeczowością. Opowiadał dość flegmatycznie o swoich przeżyciach jakby mówił nie o sobie, lecz o kimś obcym. Jego stwierdzenia o sytuacji, a jakiej znalazła się kompania, oznaczały się niezwykłą precyzją. Nie miał w sobie nic z żołnierza-samochwa-ła, tak świetnie niegdyś opisanego przez starego Plauta. Przyniósł przykrą wiadomość, że „Szwarc" w szpitalu, został ranny podczas rozpoznania na Sielcach. Kompanię objął nasz Witold Złot-nicki, w ciągu miesiąca awansował z dowódcy plutonu na dowódcę świetnej kompanii, w której miałem tylu znajomych, kolegów i przyjaciół. Trzeba było uważać poruszając się po Mokotowie. Coraz to ktoś obrywał. Niemcy zasypywali dzielnicę ogniem, najbez- 58 >ieczniej było na linii, gdzie prawie nie groziły naloty. Obiektem vszelkich ataków stało się centrum od Różanej po Naruszewicza. Po licznych patrolach rozpoznawczych operujących na róż-lych kierunkach oraz meldunkach poszczególnych oddziałów iniowych i ich analizie podczas odpraw u por. „Mirona" mogliśmy wreszcie przekazać dowództwu raport o położeniu Mokotowa. Odcinek północny, rozciągający się od gmachów SGGW ku Flakkaserne przy Puławskiej i od placu Unii Lubelskiej po Siekierki obsadzony przez jednostki podległe gen. Geiblowi — policję bezpieczeństwa i SS, stanowił barierę nie do przebycia. Pole Mokotowskie również skutecznie odgradzało naszą dzielnicę od Śródmieścia. Nie było mowy o patrolach, teren był kontrolowany przez Martina Patza i jego ludzi z Stauferkaserne. Meldunki sytuacyjne uzyskiwali powstańcy, których rodziny mieszkały na tym terenie. Odcinek wschodni charakteryzował się ogromnym „niemans-landem" od skarpy po Czerniakowską, penetrowanym przez silne grupy patrolowe nieprzyjaciela z Dworkowej, rozporządzające bronią maszynową i posiłkowane bronią pancerną, Niemcy podejmowali akcje represyjne, usiłowali wyprzeć powstańców z zajętych pozycji; zaczęli też wysiedlać ludność. Polskie natarcie mające na celu obsadzenie Sielc od ulicy Dolnej po park Łazienkowski wymagało specjalnej grupy uderzeniowej AK. Sielce osłaniały Sadybę, narażoną na stałe ataki niemieckie od strony Wilanowa i placu Bernadyńskiego. Wniosek, jaki się nasuwał, był prosty — należy jak najszybciej skonsolidować siły powstańcze, otworzyć jako ośrodek dowodzenia nową komendę 5 Rejonu i wzmocnić ją przez sformowanie nowego batalionu, składającego się z oddziałów Sadyby i delegowanych oddziałów Górnego Mokotowa. Batalion powstał pod koniec sierpnia, przybierając nazwę „Oaza", dowódcą został przybyły z lasów kpt. Jacek Wyszogrodzki „Janusz" (nazywany w meldunkach kapitanem piechoty w odróżnieniu od innych „Januszów"), bojowy oficer Komendy V Obwodu ppłk. „Przegoni". 59 Wraz z batalionem „Ryś" rtm. Andrzeja Czaykowskiego „Gardy", cichociemnego, oddziały te stanowiły samodzielne jednostki osłony dzielnicy podporządkowane jednolitemu dowództwu. Ppłk. „Karol" przekonał ppłk. dypl. Remigiusza Adama Grocholskiego do objęcia komendy 5 Rejonu. „Waligóra", dotychczas obserwator wydarzeń, „bezrobotny" wyższy oficer, niezwykle odważny, rozpoczął energiczne działania. Utworzył pułk „Waligóra", stanowiący jednostkę taktyczną i odcinek wschodni otrzymał wspaniałego dowódcę. Najrozleglejszym z odcinków był jednak południowo-za-chodni, od Wilanowa po Forty na Racławickiej, dowodzony jak mogliśmy się zorientować z zeznań jeńców, przez wojskowych, opierających swe siły na obsadzie „Flughafenkommando Wars-chau". Na Okęciu stacjonowało około 1.000 żołnierzy Luftwaffe, na Wyścigach mieściła się nadal kawaleryjska jednostka SS. Najgroźniejszą formacją okazała się Geheime Feldgendarmerie, chodząca w mundurach lotniczych, byli to ludzie bezwzględni, którzy bez skrupułów wymordowali część cywilnej ludności na osiedlu przy Forcie, jak i na Służewcu. Teren rozległy, słabo zabudowany podmiejskimi domkami, dawał możność przenikania na Mokotów agentom wroga, szczególnie Volksdeutschom. Dlatego z takim uporem sztab nalegał na działalność patrolową poszczególnych kompanii, obsadzenie wszystkich zabudowań i nocną służbę czujek. Ta „otwarta przestrzeń" według mojego rozeznania i przekonania zagrażała najbardziej naszej dzielnicy. Z niej mogło wyjść łatwo natarcie wroga, wspieranego przez czołgi i samochody opancerzone, Mokotów nie miał osłony przeciwpancernej, nie mówiąc już o przeciwlotniczej. Dzielnica w praktyce była bezbronna, a rozległość terenu niosła niebezpieczeństwo. Właściwymi punktami oporu była ulica Woronicza z domami, willami, a przede wszystkim budynkiem szkoły pod nr 8. Niemcy jednak — jak na razie — zachowywali się biernie, jeśli nie liczyć codziennego ostrzału Mokotowa z broni ciężkiej i artylerii. Po 20 sierpnia ciężar walk przesunął się wyraźnie na Sielce i odcinek wschodni stał się miejscem zaciekłych bojów. Oddziały nasze za cenę ogromnych strat personalnych dotarły do ulicy Czerniakowskiej i zajęły klasztor SS. Nazaretanek. Ale każde ofenzywne działanie powstańców spotykało się z natychmiastową reakcją nieprzyjaciela. Zaraz odzywała się artyleria, 60 /aląc bezlitośnie w Mokotów, Sielce i Sadybę, działa biły zarów-10 na południu spod kościoła na Służewcu, z okolic ulicy Pyr-kiej czy też na wschodzie z Siekierek i Czerniakowa. Por. „Miron" przekazał ten raport wraz z pozycjami arty-erii wroga w dowództwie „Baszty" mjr. „Zrywowi" oraz w szta-)ie nowej Komendy V Obwodu. Pozwolił on w pewnej mierze jpłk. „Karolowi" na wyciągniecie odpowiednich wniosków, któ-y biadał nad rozległością powierzonej jego dowództwu dzielnicy i skromną obsadą powstańczą. Ale nastrój pod koniec sierpnia Danował w Komendzie wspaniały, niewiele osób zastanawiało się nad przyszłością, ciesząc się sukcesami teraźniejszości. W wolnych chwilach od służby odwiedzałem znajomych. Na Tenisowej wpadłem do inż. Zdzisława Dmowskiego, którego poznałem w pierwszych latach okupacji w firmie budowlanej „Inż. Zarzecki i Ska". Był świetnym fachowcem i sympatyzowaliśmy ze sobą. Pożyczył mi na ślub Luli Zbisławskiej z Julkiem Teclaffem swoje ubranie wizytowe, marynarka była z materiału, z jakiego szyto smokingi i wyglądałem w niej jak lord angielski. Ucieszył się z mego przybycia, ściągnął na rozmowę swoją sąsiadkę panią Janinę Osińską, literatkę, autorkę utworów dla dzieci, której twórczości zupełnie nie znałem. Musiałem się z nimi podzielić nowinami, największe zainteresowanie budził problem czy i kiedy przyjdą bolszewicy. Nikt nie pragnął ich pojawienia się, choć na ogół wszyscy zgadzali się, że ich pomoc jest konieczna. Panowało powszechne przekonanie, że umyślnie wstrzymali ofen-zywę na Warszawę, co w pewnym sensie potwierdzał brutalny komunikat TASSa mówiący o reakcyjnym charakterze powstania. Czyżby więc premier rządu londyńskiego Mikołajczyk, przebywający od chwili wybuchu powstania w Moskwie, niczego nie załatwił, choćby osłony lotniczej? Niebo na wschód od Wisły było puste, nie dochodziły też żadne odgłosy bojów. Walki w Warszawie koncentrowały się głównie na Starym Mieście, o czym powiadamiały skąpe komunikaty „Montera". Nikt nie orientował się o ich natężeniu i zniszczeniach tej zabyt- 61 kowej dzielnicy. Starówka wydawała się niemal tak odległa od Mokotowa co wyspy brytyjskje. Nadal panowała piękna pogoda i gdyby nie ciągłe serie karabinów maszynowych czy wybuchające regularnie pociski artyleryjskie, można by sądzić, że panował u nas zastój. Ale tak nie było. Przebicie się części oddziałów „Grzymały" na Sadybę stanowiło początek zaciekłych bojów, Niemcy uderzyli na Sielce i Dolny Mokotów chcąc przebić się ku nowemu ośrodkowi walk. Wywołało to panikę pośród ludności cywilnej, która zaczęła uciekać na Górny Mokotów ulicą Dolną. Meldunki z tego odcinka przychodziły nieregularnie i z reguły utrzymane były w tonie tragicznym. Zostałem wysłany aby sprawdzić na ile są wiarygodne i czy meldujący nie przesadzają. Doszedłem do Konduktorskiej i zobaczyłem kilku mężczyzn, kiwających ku mnie rękami. W garażu, należącym do jakiegoś Volksdeutscha odkryli motocykl NSU i nalegali bym go czym prędzej zabrał nim pojawią się Niemcy. Nie miałem do tego upoważnienia, nie byłem oficerem rekwizycyjnym ani z Oddziału Motorowego, ale jak nie skorzystać z takiej wyjątkowej okazji? Brak było kluczyka do silnika, zresztą nie bardzo umiałem jeździć. Raz w życiu siedziałem jako kierowca na motocyklu i moje umiejętności w tym zakresie były skromne. Siadłem jednak na siodełku i pchany przez trzech mężczyzn ruszyłem do dowództwa. Najbardziej interesował się motorem 18-letni chłopiec, łącznik z „Granatu". W triumfie „podjechałem" na Malczewskiego, co prawda po drodze usłyszałem niejedną złośliwą kąśliwą uwagę o nowych metodach jazdy na motocyklu, ale zdobycz była przecież nie byle jaka. Na Mokotowie mieliśmy sporo benzyny, może ze 4 tys. litrów. Oddział Motorowy, mieszczący się w warsztatach Steyera „wykombinował" mi kluczyk, zaś kanonier „Felek" poprosił, abym go zatrzymał przy sobie na stałe. Zwracał się do mnie z szacunkiem tytułując mnie porucznikiem, co mi oczywiście schlebiało. Stawiał się na każde żądanie, nie miałem kłopotu z jego wyżywieniem i noclegiem. Był chyba ochotnikiem i mieszkał na Mokotowie. Okazał się kulturalnym chłopcem i niezłym pianistą. W dowództwie wyczułem nastrój pewnego napięcia. Ppłk „Daniel" dostał wiadomość z Komendy Okręgu, że przysyłają na Mokotów nowego komendanta Obwodu, nasz dowódca był przekonany, jak my wszyscy, że to on powinien otrzymać tę nominację. Znał dobrze całą kadrę, orientował się w sytuacji 62 poczynił już pierwsze kroki by sformować nowy sztab w miej-ice tego, który ze sobą zabrał ppłk. „Przegonią '. Korzystając z dopływu oficerów, którzy ujawniali się niemal każdego dnia, rozbudowywał dowództwo Obwodu z myślą o przyszłości. Komendę Placu po „Szpaku" objął ppłk. „Zenon", szefem sanitarnym został ppłk. „Gozdawa", komendantką WSK por. „Jadwiga", na czele Oddziału I l-go stanął por. „Miron", IV-tego ppłk. „Gryf". Po dowództwie kręciło się wielu oficerów wysokich stopni, właściwie bez przydziałów. Kiedyś przyszedł ppłk. „Srogi", ubrany w szary kombinezon, wszyscy stanęli na baczność. Pułkownik zlustrował wzrokiem wszystkich stojących nieruchomo, podszedł do mnie i przywitał się ze mną serdecznie ku zdumieniu wszystkich. Nie byłem na to przygotowany, spodziewałem się raczej tzw. opeeru. Kilka dni temu zwróciłem uwagę komendantawi bloku, że nie dopilnował zaciemnienia, pouczyłem go, co ma robić. Teraz okazał się nim ppłk. „Srogi", choć nie wiadomo dlaczego przybrał tak zobowiązujący pseudonim. Utworzono referat do spraw ochotników, którym kierował mjr. „Zrąb". Kim był nowy komendant ppłk. „Karol" i kiedy przyjdzie, tego nikt nie wiedział. I czy zaakceptuje propozycje „Daniela"? Miał on przejść kanałami na Mokotów i kpr. „Kapitan" otrzymał rozkaz natychmiastowego powiadomienia dowództwa o zgłoszeniu się „Karola". Rozstrzygał się i mój los. Pchor. „Puchała" otrzymał nominację na oficera informacyjnego 5 Rejonu, zgłosił moją kandydaturę na swego zastępcę. Ale „Daniel" nie puścił mnie z dowództwa, Janusz znikł bez pożegnania i zobaczyłem go dopiero w dwa tygodnie później. Nie pokazywał się też ppor. „Zbyszek", który uprzednio często mnie odwiedzał. Być może iż miał sporo zajęć z ochotnikami, z których sformowano dwie kompanie, liczące wspólnie 200 powstańców. Trzeba było sprawdzić ich żołnierskie umiejętności i doszkolić, z tym, że na tak dużą grupę ludzi przypadał jeden karabin. Niespodziewanie zetknąłem się z pchor. „Jankowskim" z „Jelenia". Zameldował się w czasie mojego dyżuru i na mój widok stanął osłupiały. Nie spodziewał się mnie na tym stanowisku. Janek Skotnicki, mój kolega z Mickiewicza i przedwojennego prawa, był bratankiem słynnego generała „Grzmota", synem inżyniera elektryka, kolegi mego ojca. W szkole nie łączyły nas 63 bliskie kontakty, ale ceniłem jego inteligencję i prawość. Okazał się też wzorowym żołnierzem. Ostatni raz widzieliśmy się u mnie na Saskiej Kępie w piątą rocznicę zdania matury. Powiedział mi teraz z dumą, że jest już magistrem prawa, w czym mnie wyprzedził. Dowodził drużyną i kiedy byłem w ich oddziale, szkolił podwładnych, sam zaś w wolnych chwilach zaczytywał się Ogniem i mieczem. Jego oddział „Jeleń" a był to kryptonim 7 pułku ułanów lubelskich, złośliwie nazywanego „gwardią Daniela", który obsadził nimi ważne posterunki. Objęli stanowiska na Forcie Legionów, a następnie zostali skierowani na Sadybę. Było nas więc z jednej klasy Mickiewicza trzech na Mokotowie. Dopytywałem się o czwartego — Zbyszka Roguskiego. Spotkałem go nieco później na Belwederskiej, gdzie walczył na czele swego plutonu. Rzuciliśmy się sobie w objęcia, ucieszył się na mój widok, pewny że zetkniemy się w końcu na Mokotowie. Nacierał pierwszego dnia bez powodzenia na stanowiska artylerii przeciwlotniczej rozlokowanej na Polu Mokotowskim, był z por. „Rokiem" w lasach podwarszawskich po amunicję, bronił kolonii Grottgera przez cały dzień, skąd wyparli ich Niemcy Przystojny brunet pięknie prezentował się w kombinezonie. Zastanawialiśmy się, co się dzieje z naszymi rodzinami i obiecałem mu, że jak się dowiem czegoś istotnego od chłopców z Grochowa, to mu przekażę. Od tygodnia przez Wisłę przeprawiały się grupki powstańców z VI Obwodu, ich szlak ku rzece musiał przecież prowadzić przez Saską Kępę. Kompletny brak wiadomości z innych dzielnic miasta niepokoił tych, którzy tam mieli najbliższych. Wiedziałem już, że z Woli powstańcy przeszli na Stare Miasto, zaś wróg dokonał masowej rzezi cywilów. Podobne mrożące krew w żyłach nowiny nadeszły z Ochoty. Powstańcy na Pradze przeszli do konspiracji, ale Niemcy zaczęli wywozić ludność, szczególniej mężczyzn do obozu w Pruszkowie. Cieszył się on złowrogą sławą jako brama do piekieł. Zrzuty broni były minimalne jak na potrzeby armii powstańczej, zaś ubytek amunicji hamował jej działania ofensywne. Niemcy musieli zdobywać dom po domu, niejednokrotnie zajmowali ruiny i zgliszcza. Stukasy buszowały swobodnie w powietrzu, zrzucając bez przeszkód swe ładunki. W rejonie Piaseczna ogromne działo kolejowe kierowało swoje wielkie pociski, zwane przez nas cielakami, na Śródmieście, obserwatorzy donosili o trafieniu „Prudentialu", drapacza chmur przy placu Napoleona. 64 Nasze oddziały w walkach o Sielce odnosiły sporo sukcesów. )rużyny „Sasa" i „Nowiny" z kompanii „Witolda" rozbiły dwa tatrole żandarmów z Dworkowej, na których zasadzali się w po->liżu skrzyżowania Dolnej z Belwederską, zdobywając wiele broni. Niemcy jak barany dwukrotnie wpadali w zasadzkę, i to w tym amym miejscu. Zaraz pojawiały się czołgi, ale powstańcy nie sodejmowali walki, pancerszrek i zrzutowe piąty były mało skuteczne. 22 sierpnia, we wtorek, ppłk „Karol" pojawił się z asystą na Malczewskiego. Dotarł do dowództwa nie z Boscha na Wiktor-ikiej, lecz z Sielc. Wyglądał na bardzo zmęczonego, narzekał na przejście kanałami i wyczerpujący marsz spod Nazaretanek na Górny Mokotów. Rozmawiał też z rtm. „Gardą", zapoznał się z sytuacją na tym odcinku. „Daniel" przyjął przybyłego zwierzchnika gościnnie, poczęstował urzędową zupą i sałatką z pomidorów, przedstawił położenie i czekał na rozkazy. „Karol" przekazał mu list „Montera", wzywający do dobrej współpracy. „Daniela" to spotkanie musiało kosztować wiele, nie dał poznać po sobie, że jest nieco zaskoczony, był jednakże służbistą, człowiekiem lojalnym, choć „Karol" wyczuł nieprzychylną dla siebie atmosferę. Zrobił błąd podstawowy, nie wydał rozkazu o objęciu Komendy Obwodu, i apelu do powstańców o przyszłych zadaniach, jakie przedstawił mu komendant Okręgu. Nikt go nie znał na Mokotowie z wyjątkiem ppłk. „Szymona", ale ten wyruszył do Zalesia na spotkanie z Węgrami. Mokotów rzeczywiście przyjął nowego dowódcę obojętnie, jeśli nawet nie wrogo. Opowiadano sobie jak to czujka zatrzymała „Karola" gdzieś podczas inspekcji na linii frontu i trzymała go pod karabinem, twierdząc, że go nie znają. Dopiero przybyły oficer wyratował komendanta z opresji. „Karol" po odpoczynku przedarł się do Piaseczna, przeszedł linię frontu, udając cywila, który wybrał się za ziemniakami. Patrol niemiecki, na który się natknęli, nawet nie sprawdzał dokumentów widząc dwóch mężczyzn i kobietę, grzebiących kijami w ziemi. Piaseczno zaskoczyło go normalnością życia. W straganach na targu można było dostać wszystko — wędliny, różne gatunki 65 mięsa, białe pieczywo. Wśród kupujących kręcili się żołnierze niemieccy, nie zaczepiający przechodniów. Ppłk. „Przegonią" zaszył się ze swym sztabem w pobliskim Zalesiu. Jako były pracownik referatu personalnego w GISZu zapewne orientował się kim jest „Karol", oficer broni pancernej, od 1937 r. dowódca 9. baonu pancernego w Brześciu nad Bugiem, tym więcej, że jego zastępca ppłk. „Wirtuoz" znał nowego komendanta Obwodu ze służby w tym samym garnizonie. Ale „Karol" nic nie wskórał, nie dostał ani jednego oficera, choć „Monter" w liście rozkazywał przekazanie całego sztabu do dyspozycji nowego komendanta Obwodu. „Przegonią", jeden z ostatnich adiutantów marszałka Piłsudskiego, lekceważył swoich zwierzchników i prowadził własną politykę. „Karol" miał stworzyć z oddziałów, przebywających w lasach podwarszawskich Grupę „Południe", jakby odpowiednik Grupy „Północ" działającej na Starym Mieście, Żoliborzu i Kampinosie. Dotarł do powstańców kpt. „Dakowskiego" — części szwoleżerów i artylerzystów 1 DAKu, jedynie dwóch oficerów przebywających w lesie zgłosiło chęć powrotu na Mokotów. Był to kpt. piech. „Janusz" i por. „Michał", obaj zresztą oficerowie Komendy V Obwodu, którzy wyszli z miasta razem z „Przegonią", ale odłączyli się od niego. Ppłk. „Karol" objął komendę 24 sierpnia, przystępując z energią do jej zorganizowania. Na szefa sztabu powołał ppłk. dypl. „Górę", wydziałem operacyjnym (lll-cim) kierował ppłk. „Żuk", zastępcą jego był ppłk. „Puchacz", zaś jednym z oficerów kpt. dr medycyny „Wania", zrzutek spadochronowy, żołnierz „Wachlarza". „Żuk", „Puchacz" i „Wania" walczyli przed powstaniem w 30 Poleskiej dywizji AK, zdołali dotrzeć do Warszawy w przeciwieństwie do swoich towarzyszy broni, których internowały władze sowieckie. „Góra" przebywał w Warszawie na urlopie zdrowotnym, był komendantem Okręgu Śląskiego AK. Jako oficer dyplomowany przykładał wielką wagę do meldunków sytuacyjnych i prowadzenia wywiadu ofensywnego, którym miał kierować kpt. „Jędrzej", z wykształcenia prawnik, oficer rezerwy, stał się on moim nowym zwierzchnikiem. „Aminius" kazał mi się zameldować u „Mirona". który przyjął mnie bez entuzjazmu, przypuszczam, że nie podobała mu się moja komitywa z Cywiń-skim. Natomiast „Jędrzej" powitał mnie z sympatią i zapowie- 66 iział, że w istocie moje obowiązki nie zmienią się zasadniczo, aś dobra znajomość terenu ułatwi mi wypełnianie zadań. Mimo ż był wyższy stopniem podlegał „Mironowi", zawodowemu sficerowi. Płk. „Karol", montując swój sztab, jednocześnie przystąpił do podjęcia uderzenia z Chełmskiej ku północy, celem miało Dyć zajęcie Stacji Pomp Rzecznych na Czerniakowskiej i połączenie się z oddziałami Sródmieścia-Południe. Na dowódcę akcji wyznaczył ppłk. „Gryfa", który miał do dyspozycji dwa bataliony - „Ryś" rtm. „Gardy", świeżo sformowany, i kombinowany mjr. „Majstra", złożony z kompanii „Wirskiego", kompanii „Witolda" i dwóch plutonów kompanii „Krzema". Godzina „U", uzgodniona z „Monterem" została wyznaczona na 23.30 dnia 26 sierpnia. Wobec przewagi wroga „Karol" uznał, że tylko nocna akcja może przynieść powodzenie. Ale ppłk. „Gryf" nie wykazał się zdolnościami dowódczymi i podległe mu oddziały poniosły ogromne straty. Wynikały one z ambicji powstańców, ich poświęcenia i poczucia odpowiedzialności. Dwa skrzydła uderzenia poszły śmiało naprzód, osiągnęły linię ulicy Podchorążych i ogrodzenie Łazienek, zajęły też górujący nad okolicą klasztor Nazaretanek. Niemcy wprowadzili do walki broń pancerną i rzucili dodatkowe siły, co przesądziło o wyniku akcji. Mokotów miał dwóch wybitnych dowódców, którzy by — jak sądzę — wywiązali się lepiej z zadania od „Gryfa". Byli nimi „Daniel", doświadczony oficer frontowy i ppłk. dypl. „Waligóra", świetny żołnierz z pierwszej wojny światowej i III powstania śląskiego, niegdyś adiutant Piłsudskiego, później znany kawale-rzysta, występujący na Mokotowie jako artysta malarz, którego co kilka dni przyprowadzali do dowództwa lub do ,,Mirona" gorliwi chłopcy, uważający go za szpiega. Zbyt interesował się działaniami powstańczymi, zaś jego rysunki uznano za „zaszyfro-wane" plany, które mógłby przekazać wrogowi. Za trzecim czy czwartym razem, kiedy zadowoleni z siebie strzelcy przyprowadzili w triumfie podejrzanego, „Miron" wściekł się i zapowiedział im, że jeśli to uczynią raz jeszcze, dostaną wszyscy po 24 godziny aresztu. Już nie ciągano więcej starszego pana do władz powstańczych, ale donosy nie przestały przychodzić. „Karol" rozpoczął pracę jedynie z nowym szefem sztabu ppłk. dypl. „Górą", obaj nie znali kadry. Widocznie nikt nie pod- 67 sunął komendantowi Obwodu odpowiednich kandydatów na dowódcę uderzenia, prawdopodobnie „Gryf" sam się narzucił. Oczywiście, trudno było powierzyć tę funkcję „Danielowi", dowódcy „Baszty'', ale też nikt nie wspomniał o Grocholskim. „Waligóra" dwukrotnie odmówił „Danielowi" udziału w walkach, dał się jednak później przekonać „Karolowi" i wnet objął komendanturę 5 Rejonu oraz dowództwo dwubatalionowego pułku „Waligóra". Początkowo „Karol" zamierzał powołać na szefa swego sztabu mjr. „Zrywa", po rozmowie z nim zrezygnował z tego pomysłu. Zastępca „Daniela" potraktował nowego komendanta Obwodu w sposób ostentacyjnie nieprzyjazny, trzeba było szukać innych ludzi. Meldunki, jakie przychodziły z Sielc i Dolnego Mokotowa, trafiały bezpośrednio do nowego szefa sztabu ppłk. dypl.„Góry", omijając „Jędrzeja". „Góra" skupił w swoim ręku kilka funkcji, wysiadywał w pomieszczeniach Komendy na Puławskiej, nie znał ani podkomendnych ani terenu. Mając trochę więcej czasu niż poprzednio odwiedziłem moich znajomych Zardeckich, mieszkających na Szustra 18, róg Bałuckiego. Andrzej i Jasio byli bliźniakami, braćmi ciotecznymi Krysi Zbisławskiej, jej rodzice Olędzcy, bratowa z małym synkiem również znaleźli się na Mokotowie. Narzekali na niezbyt dobry stosunek powstańców do cywilów, na uciążliwości w wypełnianiu obowiązków tragarzy zmuszanych do przenoszenia worków z mąką z rejonów frontowych na Górny Mokotów. Przy tym najbardziej oburzało ich, że eskortujący powstańcy zabierali •im dowody osobiste jakby obawiali się, że znikną z towarem i nie przekażą go do magazynów „Społem". Były one świetnie zaopatrzone, a dyr. Jasiński pilnował aby nie dochodziło do nadużyć i uważnie sprawdzał czy rzeczywiście zlecenia pochodzą z intendentury Obwodu. Żardeccy uskarżali się do mnie, że prześladuje ich także PKB (Państwowy Korpus Bezpieczeństwa, policja Delegatury Rządu), 68 ctórego kierownik komisariatu wyłudza od nich kary pieniężne ja rzekome usterki w zaciemnianiu mieszkania. Przekazałem to ,Mironowi" na odprawie, a ponieważ nie oni jedni się na to uskarżali, kazał aresztować sprawcę i przyprowadzić na Malczewskiego. Zameldowałem się w komisariacie i oświadczyłem, że kierownik jest proszony o rozmowę u „Mirona". Ucieszył się z tego i powiedział, że często różni ludzie powołują się na niego. Tak gwarząc dotarliśmy w spokoju do Komendy Placu, gdzie go przekazałem „Dakowi". Ten powiedział brutalnie. - Ręce do góry, s...synie! Zabrał mu broń i znalazł przy nim 20 tys. okupacyjnych złotych. Było to aź nadto wyraźne potwierdzenie, że skarżący nie mylili się. Pojechałem z „Felkiem" na inspekcję odcinka południo-wo-wschodniego w kierunku na Sadybę. Zjechaliśmy ulicą Idzi-kowskiego w dół, trzymałem się mocno chłopca, prowadził motocykl ze spokojem. Wartownik na Forcie przy wejściu na kładkę, prowadzącą fosą do starych porosyjskich kazamatów zameldował, że wszystko u nich w porządku, powstańcy mieli „rajskie życie", wygrzewali się i opalali w samych majteczkach, trzymając jednak broń w ręku. Skrzyżowanie z Drogą Królewską było puste, przez lornetkę dostrzegłem piękny barok klasztoru i kościoła Bernardynów. Byłem w tych stronach stosunkowo niedawno na pogrzebie najstarszej siostry mego dziadka, Marii Ziembic-kiej, pochowanej na cmentarzu czerniakowskim. Zawróciliśmy, bowiem Sadyba nie była celem mojej wyprawy. Uświadomiłem sobie ogrom naszego Obwodu i skromne siły, jakimi rozporządzał ppłk. „Karol". Kiedy powiedziałem o tym „Jędrzejowi", westchnął. — Cóż robić! Odcinek południowo-wschodni rozciągał się od Służewca aż po dawne Miasto-Ogród Czerniaków, uroczą dzielnicę skupioną wokół Fortu Dąbrowskiego. Sadyba w razie natarcia miała dwie drogi odwrotu — albo Powsińską na Sielce albo łąkami do Królikami. I jak zawsze zaskakiwał mnie ten idyliczny pejzaż, nasycony zielenią i słońcem, panował tzw. niezmącony spokój. Przez chwilę żałowałem, że nie dotarłem motocyklem na Sadybę. Korzystając z okazji wystrzeliłem z Visa, pragnąc sprawdzić broń. Pistolet zaciął się, musiałem repetować, a później na kwaterze rozebrałem go i oczyściłem, nie znalazłem żadnej usterki. Dopiero ,,Dak" stwierdził, że Vis ma zbitą iglicę i obiecał, że 69 wykombinuje mi inny pistolet. Rzeczywiście, otrzymałem FNkę 7.65 mm z magazynkiem pełnym naboi. Vis poszedł do reperacji, ale rusznikarnia Obwodu była zawalona pracą, trzeba było doprowadzić do porządku zdobyczną broń maszynową, której tak bardzo brakowało. Wykonywałem nadal swoje zadania, „Jędrzej" zostawił mi dużo swobody. Dostałem też pod opiekę por. Jana Mazura, który nie krył, iż jest oficerem NSZ i miał wrogi stosunek do powstania, dlatego został „internowany". Dał słowo honoru, że nie ucieknie, cały dzień spędzał w naszym pokoju i nudził się piekielnie. Zamęczał mnie wieczorem rozmowami, doskonale orientował się w warunkach, panujących w podziemiu, miał pod tym względem o wiele większą wiedzę niż ja, może bym z niej korzystał, gdyby nie to, że chciało mi się spać, a on był wypoczęty. Pożyczyłem mu mój tomik wierszy, przepisałem je na maszynie i ładnie oprawiony egzemplarz wręczyłem Jadzi Paczuskiej na imieniny w 1943 r. Odebrałem go teraz. Po lekturze, Mazur zmienił stosunek do mnie i zaczął mnie traktować jak partnera, uprzednio jakby mnie lekceważył. 28 sierpnia wróciłem nieco wcześniej z inspekcji na południu i postanowiłem wymyć się porządnie, gdyż jeszcze można było nałapać wody do miednicy. Wyjrzałem z łazienki przez okno' na widniejący na przeciw gmach Elżbietanek i nie wierząc własnym oczom dostrzegłem, że ktoś dawał sygnały z poddasza. Nie ulegałem tak powszechnej szpiegomanii, przeszedłem ją w 1939 r. Może myliłem się, a może to był odbłysk zachodzącego słońca załamujący się na szybie? Nie, sygnały powtórzymy się. Wypadłem z łazienki, ale nim uzyskałem zgodę na pójście do szpitala, minęło kilka minut. „Dak" odniósł się sceptycznie do moich podejrzeń. Elżbietanki były zakonem niemieckim i polska prowincja podlegała centrali we Wrocławiu. „Daniel" wzmocnił obsadę szpitala naszymi sanitariuszkami, by pomóc w pracy siostrom zakonnym, ranni czuli się też lepiej pod opieką naszych dziewczyn. 70 Intendent szpitala wzruszył ramionami kiedy mu powiedziałem, że chcę obejrzeć poddasze. Ale nie zdecydował się, by pójść za mną długim korytarzykiem biegnącym wąskim pasem. Nikogo nie było, mimo to szedłem z odbezpieczoną bronią, choć jeśli ktoś tam był przede mną, to dawno ulotnił się. Gzy był to ranny jeniec niemiecki, a leżało ich tam kilkunastu, czy ktoś inny, nigdy się nie dowiedziałem. Uspokajało mnie też, że przecież Niemcy, którzy zajmowali szpital św. Antoniego przez pięć lat, a opuścili go przed samym powstaniem, znali dokładnie położenie tego budynku, górującego nad dzielnicą i doskonale zdała widocznego. Spytałem jeszcze intendenta, gdzie leżą ranni. Zostali ściągnięci z drugiego piętra, a tam leżeli Niemcy, na parter lub do piwnic. „Dak" powiedział tylko. — A nie mówiłem! Jednakże obaj nie orientowaliśmy się, że trzy dni temu wyszło z Mokotowa dziewięć sióstr do Zalesia, gdzie mieścił się dom zakonny. Pozostało pod kierownictwem siostry Filomeny, zastępczyni przełożonej, jeszcze 26 Elżbietanek, w tym laboran-tka, rentgenistka i kierowniczka apteki, pełniąc do końca wzorowo swoje obowiązki. Nasze oddziały przekroczyły Madalińskiego, Niemcy wycofali się z Alei Niepodległości 120 i Sanitatspunkt„Weichsel" przestał istnieć. Powstańcy zajęli położoną obok odlewni Gołębiows-kiego, małej fabryczki o czerwonych murach, ogromną kamienicę pod nr. 130 i patrolami docierali do Narbutta. Był to odcinek kompanii „Misiewicza" z batalionu „Olza", zameldowałem się u dowódcy w niewykończonym domu przy Niepodległości 117/119 na rogu Szustra, gdyż nie wypadało wkraczać na odcinek bez powiadomienia o tym oficera dowodzącego oddziałem. Raz już zrobiłem taki nietakt i ppor. „Góral", dowódca szwoleżerów obsadzający Belgijską, dał mi znać, że obowiązują pewne normy postępowania, nawet ludzi z dowództwa. „Misiewicz" okazał się moim rówieśnikiem, sympatycznym i uczynnym, przyjął mnie serdecznie i wskazał jak dostać się na placówkę, by nie dostać serię z cekaemu. Szedłem sam, „Felek" poprosił mnie. żebym mu dał dzień zwolnienia, na co się zgodziłem. Przestał być kierowcą, „Miron" kazał mi oddać motocykl Oddziałowi Motorowemu, argumentując, że jazda po Mokotowie naraża mnie na niebezpieczeństwo. Wróg ostrzeliwał bez 71 przerwy dzielnicę, zaczynał o siódmej z rana ostrzał i kończył po zmierzchu. Jedynie w okresie południa ostrzał ustawał, Niemcy mieli przerwę obiadową. W zasadzie nie powinienem wyruszać na odcinek północny, musiałem jednak wypełnić rozkaz kpt. „Jędrzeja", który uznał, iż nieźle orientuje się w położeniu oddziałów na południu, natomiast nie zna sytuacji w rejonie Madalińskiego. Dowódca placówki w „Drago" plut. „Andrzej" ucieszył się moim przybyciem. Poznałem go już wcześniej i wiedziałem, że jest bojowym żołnierzem. Był postrachem załogi „Basów", zasadzał się na nich ze swoimi chłopcami i rzadko chybiał. Mścił się za zamordowanie żony i nieletnich synków, mieszkańców północnego Mokotowa. Wyjaśnił mi sytuację, w jakiej znajdują się powstańcy, którzy wyprawiali się na patrole, docierali pod gmach więzienia i stwierdzali, że Niemcy umacniali swoje pozycje. Pokazał swoje czujki, przygotowane do odparcia akcji wroga, postawił talerz żołnierskiej zupy i kawalątko chleba. Zgłosił się komendant bloku i prosił bym zainteresował się jedną z lokatorek, u której ukrywał się jakiś Belg, podobno uciekinier z niemieckiej niewoli. Ta lokatorka była wdową po majorze Wojska Polskiego, ale jej zachowanie wydawało się komendantowi bloku podejrzane. Zaprowadził mnie do mieszkania, gdzie uprzedzona o moim przyjściu, czekała jego właścicielka. Starała się mnie zjednać do siebie, mówiła, że interesowała się podziemnym życiem kulturalnym jakby domyślała się, że jest to temat mnie fascynujący. Przyniosła jako dowód książkę Ja-dźwinga Skąd i dokąd idziemy o której słyszałem, ale nie miałem jej w ręku. Zaproponowała wobec tego, że mi ją pożyczy, oddam kiedy przeczytam. Ofiarowała mi też dla powstańców zimowy płaszcz z dystynkcjami majora i wstążką Virtuti Militari widniejącą przy trzecim guziku, tak jak ją nosili odznaczeni oficerowie. Sprawę Belga jakby lekceważyła, chroniła go przed Niemcami jak oświadczyła. Powiedziałem jednak twardo, że musi on pójść ze mną do Komendy Placu i tam się zarejestrować, bo inaczej będzie nieustannie nagabywany. Zdecydowała, że nie odstąpi swego lokatora. Komendant bloku przekazał mi radioodbiornik, zaś „Andrzej" wyznaczył jakiegoś chłopca, który miał zanieść Philipsa na Malczewskiego. Uścisnęliśmy sobie dłonie, życząc wzajemnie wszystkiego najlepszego. 72 Mimo upału płaszcz nałożyłem na siebie. Kiedy trafiłem na jedną z naszych placówek na Madalińskiego, podoficer dyżurny zerwał się z krzesła i zameldował służbiście. Uspokoiłem go, że nie jestem żadnym majorem i podziękowałem za przyjęcie. Pchor. „Niuś" rękę miał na temblaku. Mokotowa nie poznałem. Dochodziły nas głosy kanonady artyleryjskiej i wycie „krów", nie przypuszczałem, że pociski zrąbały aż tak centrum. Gmach Elżbietanek dymił, wille wokół zostały zmasakrowane, Malczewskiego była zasłana gałęziami drzew, na chodniku leżał trup mężczyzny. Skoczyłem do wnętrza Komendy Placu by zameldować swój powrót, w tym momencie mina uderzyła w róg pokoju, posypał się pył i sadze, straciłem oddech i dostałem w łopatkę silne uderzenie cegłą. Wszyscy padli na podłogę, rzucił nas podmuch. Znalazłem się pod ciałami upadających na mnie kolegów, ktoś krzyknął rozpaczliwie, gdyż znów odezwała się „krowa", ale mina ominęła nasz zrujnowany już budynek. Chłopiec zostawił radioodbiornik i uciekł, mówiąc, że zostałem zabity. Pani majorowa upadła na schody, dostała odłamkiem, na leżącą rzucił się z płaczem Belg i wołał o pomoc. Szpital Elżbietanek zmienił się nie do poznania, wspaniały gmach przedstawiał żałosny widok — ostrzał artylerii i „krów" poczynił wiele szkód, dach był strzaskany i jakby na urągowisko flaga Czerwonego Krzyża zsunęła się na ziemię. Personel, saperzy i ochotnicy starali się ratować rannych i przenieść kogo się dało na ulicę Misyjną. Budynek był zniszczony, ale nie zaprzestał działalności mimo iż pod jego gruzami znalazło się sporo pacjentów, Kompanie, których ranni leżeli w szpitalu, przysłały wolnych od służby powstańców, za każdym strzałem wszyscy przypadali do ziemi. Dziedziniec był zryty, olbrzymie leje świadczyły 0 sile rażenia. W naszym oddziale nikt nie ucierpiał, jeśli nie liczyć guzów 1 sińców. Wyglądaliśmy wszyscy jak. Murzyni, ale nikomu nie było do śmiechu. „Miron" obejrzał budynek i wraz z ppłk. „Ze- 73 L Mimo upału płaszcz nałożyłem na siebie. Kiedy trafiłem ia jedną z naszych placówek na Madalińskiego, podoficer dyżur-iy zerwał się z krzesła i zameldował służbiście. Uspokoiłem go, ie nie jestem żadnym majorem i podziękowałem za przyjęcie. Pchor. „Niuś" rękę miał na temblaku. Mokotowa nie poznałem. Dochodziły nas głosy kanonady artyleryjskiej i wycie „krów", nie przypuszczałem, że pociski zrąbały aż tak centrum. Gmach Elżbietanek dymił, wille wokół zostały zmasakrowane, Malczewskiego była zasłana gałęziami drzew, na chodniku leżał trup mężczyzny. Skoczyłem do wnętrza Komendy Placu by zameldować swój powrót, w tym momencie mina uderzyła w róg pokoju, posypał się pył i sadze, straciłem oddech i dostałem w łopatkę silne uderzenie cegłą. Wszyscy padli na podłogę, rzucił nas podmuch. Znalazłem się pod ciałami upadających na mnie kolegów, ktoś krzyknął rozpaczliwie, gdyż znów odezwała się „krowa", ale mina ominęła nasz zrujnowany już budynek. Chłopiec zostawił radioodbiornik i uciekł, mówiąc, że zostałem zabity. Pani majorowa upadła na schody, dostała odłamkiem, na leżącą rzucił się z płaczem Belg i wołał o pomoc. Szpital Elżbietanek zmienił się nie do poznania, wspaniały gmach przedstawiał żałosny widok — ostrzał artylerii i „krów" poczynił wiele szkód, dach był strzaskany i jakby na urągowisko flaga Czerwonego Krzyża zsunęła się na ziemię. Personel, saperzy i ochotnicy starali się ratować rannych i przenieść kogo się dało na ulicę Misyjną. Budynek był zniszczony, ale nie zaprzestał działalności mimo iż pod jego gruzami znalazło się sporo pacjentów, Kompanie, których ranni leżeli w szpitalu, przysłały wolnych od służby powstańców, za każdym strzałem wszyscy przypadali do ziemi. Dziedziniec był zryty, olbrzymie leje świadczyły o sile rażenia. W naszym oddziale nikt nie ucierpiał, jeśli nie liczyć guzów i sińców. Wyglądaliśmy wszyscy jak. Murzyni, ale nikomu nie było do śmiechu. „Miron" obejrzał budynek i wraz z ppłk. „Ze- 73 nonem" uznał, że nie nadaje się do użytku. Rozkazał „Dakowi" ewakuację pomieszczeń z chwilą kiedy otrzymamy inną willę. Znalazł ją na Tynieckiej 26 odsłoniętą blokami Puławskiej i Malczewskiego. Przybiegł przerażony sierżant — profos, że jeńcy buntują się i chcą uciec. Zbiegliśmy z „Dakiem" do piwnic. Rzeczywiście, Niemcy biegali po piwnicy i próbowali wydostać się przez okienka. Stanąłem w progu i ryknąłem by wszyscy skupili się w kącie, bo będę strzelał. Odbezpieczyłem broń i jeńcy uczynili co kazałem. Korzystając z zamieszania zbiegł jednak z aresztu kierownik komisariatu PKB i „Dak ' wysłał w pogoń za nim plut. „Nitkę". Większość wartowników zachowała zimną krew.,,Mirom" usunął jednak z funkcji sierżanta — profosa, który z wyglądu przypominał handlarza nielegalnie sprzedawanego pieczywa. Zastąpił go żołnierz naszego oddziału kpr. „Topór", postawny mężczyzna, pracownik kolejnictwa. Wieczorem okazało się, że zbiegł również młody chłopiec z kompanii „Witolda", zatrzymany przez żandarmerię polową jako szabrownik i przekazany Komendzie Placu. Więźniów przeniesiono do lokalu kamisariatu PKB na Wiktorską, jeńców poroz-mieszczano przy kompaniach jako pomoc gospodarczą. Wieczorem w małej willi ulokował się nasz oddział. „Mi-ron" zajął jeden pokój, w którym urzędował i sypiał, część chłopców i łączniczek zdecydowała się na nocleg w piwnicy, ja zaś z pchor. „Benito" poszliśmy na poddasze do małego pokoiku. Uważałem bowiem, że piwnice są najmniej bezpieczne, stanowiły jakby pułapki, a przecież ten domeczek zbudowany był tandetnie i byle bomba mogłaby go rozwalić. „Benito" był starszy ode mnie o pięć lat, przystojny, chociaż nieco przypominał Duce, pogodny i obrotny zaprzyjaźnił się ze mną. Mówił, że zawsze miał przy boku jakiegoś Leszka. Był kolegą z podchorążówki „Łąckiego" i chodziliśmy wspólnie do kompanii łączności na śliwki. Zajęty „Łącki" nie miał czasu na rozmowy, za to jego urocza żona Danusia, szefowa łączniczek, zawsze się serdecznie nami zajmowała. „Felek" nie zgłosił się do służby, nie wiedziałem, co się z nim dzieje. Może wrócił do „Granatu"? Dopiero pracując nad Mokotowem 1944 znalazłem jego pseudonim, imię i nazwisko 74 na listach poległych. Kanonier Ireneusz Czajkowski zginął 29 sierpnia na ulicy Dolnej, dokąd wybrał się do swojej sympatii łączniczki „Eli". Zostali pod gruzami budynku po wybuchu „krowy". Dostaliśmy także meldunki i wiadomość o zbombardowaniu szpitala na Chełmskiej, gdzie leżało mnóstwo rannych, przyniesionych z pola bitwy o Sielce przez towarzyszy broni. Niemcy nie szanowali znaków Czerwonego Krzyża, wywieszanych na dachu, przeciwnie — jakby ze specjalnym okrucieństwem zniszczyli obiekt. Budynek stanął w płomieniach, słychać było roz-poczliwe krzyki rannych i chorych, których dosięgnął ogień. Personel szpitala, siostry zakonne, lżej ranni, powstańcy z pobliskich oddziałów i ochotnicy spośród okolicznej ludności ratowali nieszczęsnych jak mogli, wynosili ich do ogrodu i zostawiali na ziemi, wracając do palącego się gmachu po innych. Można śmiało podejrzewać, iż ze strony Niemców jest to zemsta za sukcesy powstańców, samoloty bowiem nawracały po zrzuceniu bomb i ostrzeliwały teren. Jednocześnie biła artyleria, nie pozwalając na ewakuację poszkodowanych do innych placówek sanitarnych. Chełmska, skrzyżowanie z Belwederską i Dolną znalazły się pod regularnym ogniem. Łączniczki-sanitariuszki i koledzy z oddziałów walczących na Sielcach starali się ocalić swoich towarzyszy broni. Straty były jednak przerażające! zginęło ponad 200 osób, w tym 50 powstańców. Szpital Ujazdowski przestał istnieć, część personelu przeszła na Górny Mokotów i utworzyła nową placówkę na Puławskiej na przeciw parku Dre-szera, część przedostała się na Sadybę. Te dwa dni 29 i 30 sierpnia dały się wszystkim dobrze we znaki, były jakby dowodem, co nas może czekać. 75 KRWAWY WRZESIEŃ Jak obce miasta z głębin kopane, popielejące ludzkie pokłady na wznak leżące, stojące wzwyż, nie wiedząc, czy my karty iliady rzeźbione ogniem w błyszczącym złocie czy nam postawią, z litości chociaż, nad grobem krzyż. Krzysztof Kamil Baczy ński fragment wiersza Pokolenie Lato dopełniało się i choć mocno jeszcze świeciło słońce, dnie stawały się krótsze, noce chłodniejsze. Codziennie z rana analizowaliśmy z kpt. „Jędrzejem" położenie Mokotowa. Przychodził na Tyniecką z nieodległej Pilickiej, gdzie mieszkał. Rzeczowy i spokojny niepokoił się jednak, że Niemcy przejdą wkrótce do natarcia. Oddziały odsieczy zrezygnowały z pomocy powstaniu: Kielecki Korpus AK cofnął się z nad Pilicy do lasów opoczyńskich w okolice Włoszczowy. Była to jedyna realna siła, mogąca zagrozić Niemcom, którzy toczyli boje pod Warką na przyczółku magnuszewskim i odpierali lokalne natarcia sowieckie na wschód od przedmościa praskiego. Szansę na pomoc zza Wisły wydawały się znikome. Byliśmy jedną z trzech dzielnic, opierających się Niemcom obok Śródmieścia i Żoliborza. Odcięte od pozostałych szczelnym kordonem Stare Miasto jeszcze się broniło, chociaż meldunki były coraz bardziej utrzymane w tonie minorowym. Gdy padnie Starówka, nieprzyjaciel uderzy na nas — kpt. „Jędrzej" nie miał co do tego żadnych złudzeń. Mokotów stanowił jakby bramę do stolicy od południa, jego zajęcie pozwoliłoby Niemcom na bezpośrednie natarcie na Aleje Ujazdowskie i Marszałkowską, a po przełamaniu pozycji polskich na Śródmieście—Północ. Nie wiem, czy te przemyślenia były wyrazem jego poglądów czy sztabu Obwodu. Nie wypadało pytać. 76 Dowiedzieliśmy się, że alianci uznali nas za kombatantów, nie wywołało to większego entuzjazmu, wolelibyśmy zamiast tego formalnego gestu większą ilość zrzutu broni. Było nam w istocie obojętne, czy będziemy ginąć jako kombatanci czy jako „bandyci", rozstrzeliwani w chwilę po dostaniu się w ręce wroga. Ppor. „Krzysztof" z kompanii saperów, okazał się kompozytorem i twórcą wspaniałej melodii Marsza Mokotowa. Byłem przypadkowo świadkiem koncertu autorskiego w kompanii „Jacka", usłyszałem pierwsze tony i musiałem wracać do dowództwa. „Krzysztof" siedział przy pianinie, towarzyszyła mu ładna, rosła dziewczyna w szarym kombinezonie, nad lewą piersią miała kokieteryjnie przyszyty dziecięcy smoczek, oboje czynili wrażenie szczęśliwej pary. W kilkanaście dni później ppor. „Krzysztof" został kontuzjowany na Krasickiego, jedynie słup ogłoszeniowy uratował mu życie, osłoniwszy przed odłamkami „krowy". Zaopiekował się nim Adam Brodzisz, słynny aktor filmowy, jeden z amantów polskiego kina i przeniósł poszkodowanego do swej willi na Malczewskiego. Brodzisz był dowódcą plutonu saperów, nosił pseudonim „Bonza", zbyt popularny w dzielnicy aby go nie nazywać po nazwisku. „Krzysztof", brat-łata, stał się również popularny na Mokotowie i jego losem interesowano się powszechnie. Zaopiekowała się nim ta rosła sanitariuszka „Małgorzata", której poświęcił piękną piosenkę. Ich zdjęcie, stojących obok siebie, stało się jednym z najbardziej znanych z Powstania, a na pewno z Mokotowa. Zrobił je Wacław 2dżarski, Prasowy Sprawozdawca Filmowy z BIPu Komendy Głównej, który przeszedł kanałami na Mokotów celem dokonania inspekcji placówek. Byłem jednym z jego rozmówców, spisałem pewne dane dotyczące walk w Śródmieściu, roli prasy i propagandy. Przyniósł ze sobą kilka egzemplarzy „Biuletynu Informacyjnego" i innych czasopism, ale podejrzewam, że głównym celem jego przybycia były pomidory, mówiąc metaforycznie, czyli łatwiejsze warunki życia. Powiedział mi też, że filmowcem z kamerą jest Prasowy Sprawozdawca Filmowy „Świerk", który nie dotarł na czas do Śródmieścia i pozostał na Mokotowie, wiążąc się z „Jeleniem". Nakręcił wiele epizodów z walk, część mających charakter autentycznego sprawozdania, a część pozowanych. Dzięki niemu Mokotów zyskał dokumentację tak cenną dla zobrazowania wydarzeń. 77 Te wspaniałe zdjęcie „Krzysztofa" i „Małgorzatki" wykonane w dużym powiększeniu stało się ozdobą naszej wystawy w Królikami latem 1992 r. Niestety, „Krzysztof" ani „Małgo-rzatka" nie zobaczyli swoich podobizn w sali na pierwszym piętrze, Janek Markowski odszedł na zawsze, zaś dr. Janina Załęs-ka-Niewiarowska nie podnosiła się z łóżka. 1 września od rana doszły nas echa kanonady artyleryjskiej. Pobiegłem na skraj skarpy, by poprzez lornetkę zorientować się w sytuacji Sadyby. Dzień był piękny, jasny, jak ten przed pięcioma laty. Nad osiedlem pojawiły się niemieckie samoloty, nadlatywały kluczami po trzy maszyny, z głośnym wyciem nurkowały bezkarnie. Widziałem spadające bomby, przypominały w kształcie olbrzymie ciemne łzy, które rozrywały się głośno. Nad Sadybą uniósł się ogromny, prawie nieruchomy słup dymu, bijący w błękit nieba. Widok był przerażający, z dala dochodził odgłos bombardowania tego małego osiedla. Drżałem na całym ciele, wstrząśnięty sytuacją. Maszyny krążyły wolno nad dachami Sadyby i odlatywały ze spokojem w stronę Okęcia. Powstańcy i ludność byli bezbronni, żadnej osłony przeciwlotniczej. Skierowałem lornetkę, w dali widniało ciemne pasmo lasów anińskich, ale rozjarzony od blasku horyzont był pusty. Czyżby bolszewicy nie widzieli masakry mieszkańców Warszawy? Kpt. „Jędrzej" był również wstrząśnięty, wybraliśmy się obaj na poddasze niewykończonego, czerwonego domu Puławska 130, skąd łatwiej było nam obserwować płonące domy Sadyby, słychać także było chrzęst nadciągających czołgów. Słup dymu przemienił się w ogromny czarny grzyb, ale nim całkowicie opadł, znowu pojawiły się nurkowce z Okęcia. Ile było maszyn?Policzyłem je, piętnaście, a więc nawet więcej niż przed przeszło godziną. Skierowały się nad sterczący w zieleni stary rosyjski Fort i po chwili później strzelił nad nim wysoki słup dymu. „Jędrzej" złapał mnie za ramię, przekazałem mu lornetkę, nie przyjął jej, twarz ukrył w dłoniach. Meldunek, jaki złożyłem w Komendzie Obwodu przeniesionej już na Szustra róg Bałuckiego, nie pozostawiał złudzeń, Sadyba według nas skazana była na upadek. Sielce jako jej naturalne zaplecze były również bombardowane i ostrzeliwane, jakby Niemcy starali się utrudnić powstańcom odwrót. Ogień bił po Chełmskiej i polach poza nią, ciągnących się ku ulicy Idzikowskiego. Zaniepokoiłem się losami Bron- 78 ca Wojciechowskiego, Zbyszka Roguskiego i Janka Skotnickiego, >ni walczyli — dwaj pierwsi na wciąż ostrzeliwanych Sielcach, >n bronił małego osiedla. W każdej chwili oczekiwaliśmy wiadomości o zajęciu przez wroga Sadyby. Załoga mimo ogromnych strat trzymała się nieźle, dowódca batalionu „Oaza" kpt. piech. „Janusz" poprowadził chłopców do przeciwnatarcia, choć przewaga wroga była miażdżąca. O godz. 17.00 stanęliśmy do apelu. Po raz pierwszy (i ostatni) zobaczyłem cały oddział stojący półkolem w dwuszeregu przed domkiem na Tynieckiej. Było nas około dwudziestu osób, w tym trzech oficerów, sześciu podchorążych, sześciu podoficerów i sześć łączniczek. Kpt. „Jędrzej" przebywał na odprawie w sztabie, albo poszedł już do domu. Pchor. „Dak" jako szef oddziału zameldował por. „Miro-nowi" gotowość do apelu, dowódca wygłosił kilka słów, że to piąta rocznica wybuchu drugiej wojny światowej, w którą wkład Polaków jest niemały, wymienił jednostki polskie walczące we Włoszech i we Francji, a także dla powstańców jest to szczególna data — miesiąc od rozpoczęcia akcji zbrojnej. Długi cień z bloku przy Malczewskiego kładł się na ogromne podwórze, zastygliśmy chwilę w milczeniu, by uczcić poległych, wreszcie „Miron" wydał rozkaz. — Spocznij! A potem — Rozejść się! Uświadomiłem sobie, że nie wszystkich obecnych znam, skąd się wziął chór. „Sanecki", sporo od nas starszy, skąd plut. „Dzik", krępy o zjeżonej czuprynie, jego wygląd odpowiadał pseudonimowi. Podoficer gospodarczy plut. „Andrzej Mały" zaprosił na wieczorny posiłek, skromny, na „dźwiękowca z cią-gutką", jak powszechnie nazywano razowy chleb posmarowany sztucznym miodem, którego ma Mokotowie było pod dostatkiem, fabryczka mieściła się nieopodal, w pobliżu Królikami. Przyjęcie było nad wyraz skromne, tyle, że przydziałowy miód został zastąpiony topionym smalcem, zamiast jakichś ziółek, nazywanych herbatą, wypiliśmy po jednym. „Andrzej Mały" zdobył czystą wyborową sobie znanym sposobem, a był nie lada spryciarzem. Przed powstaniem pracował w rzeźni na Pradze, znał wszystkie kruczki jej załogi, które zastosował z powodzeniem na Mokotowie. Przed kilku dniami otoczył niewykończony dom na Krasickiego, w którym dokonywano uboju i przyłapał 79 chłopców na wynoszeniu mięsa. Od tej chwili szef placówki ppor. „Włóczęga" wydawał „oficjalnie" naszemu oddziałowi prawie kilogram koniny dziennie, ziemniaki można było wykopać na przedpolu, pomidorów i cebuli było w bród, starczyło na niezłe drugie danie obok przydziałowej zupki. Było nas pięciu, siedzieliśmy w naszym pokoiku na poddaszu - „Benito", „Dak" i pchor. „Julek" z PALu, no i ja. Wypiliśmy po jednym, „Andrzej Mały" nie żałował sobie. Kiedy skończyliśmy, ukrył pustą butelkę pod kurtką i wyniósł się z pokoju. Rozmawialiśmy, roztrząsając sytuację. Minął miesiąc walk powstańczych ani obejrzeliśmy się. Któż mógł się spodziewać 1 sierpnia, że akcja zbrojna przedłuży się i mimo wysiłków nieprzyjaciela przetrwamy ciężkie chwile. Los Sadyby był jednak gorzkim ostrzeżeniem. Patrząc na płonącą Sadybę, skierowałem wzrok ku Saskiej Kępie. Widziana z dali wydawała się cichą, martwą dzielnicą. Ustaliłem też, że poprzedniego dnia, w czwartek 31 sierpnia, przeprawiła się zza Wisły ostatnia grupka powstańców, podobno drużyna dywersyjna z Rembertowa. Jeśli pogłoski potwierdziłyby się, to mógł być wśród nich Mirek Zarębski, kolega szkolny mojego młodszego brata, który nocował u nas po zamachu na Kutscherę, kiedy zwierzchnicy ostrzegli go, że może być zagra-żony. Inni, którzy zlekceważyli ten sygnał, zostali aresztowani i rozstrzelani. Może więc Mirek przechodząc Saską Kępą wstąpił do naszej willi? Ten oddziałek miał się zatrzymać w Królikami, późno już było, żeby ich odwiedzić, postanowiłem, że uczynię to jutro. Kpt. „Jędrzej" powitał mnie z rana smutną wiadomością, dostał meldunek z „Drago", że plut. „Andrzej" zginął w chwilę po moim odejściu z Niepodległości. Wyskoczył z dwoma chłopcami na patrol, dosięgła go niemiecka kula. Placówkę objął pchor. „Radecki", który nadesłał meldunek poprzez „Misiewicza". 80 Nie wiedziałem też, co zrobić z tym wspaniałym wojsko-vym płaszczem. Najchętniej zaniósłbym go ppłk. „Danielowi", lasowałby w sam raz na niego. Jednak nie uczyniłem tego, obawiałem się reakcji dowódcy „Baszty '. Kiedy przyniosłem słój i sokiem porzeczkowym do dowództwa, „Daniel" jak się o tym dowiedział, kazał go natychmiast przekazać do szpitala. Był człowiekiem surowym dla siebie i podkomendnych, uważał, iż trzeba się troszczyć o chłopców z linii, a nie o sztaby. Nie chciałem się narazić na nieprzyjemność, zbyt słabo znałem pułkownika, bym mógł zdobyć się na gest. „Daniela" ostatni raz widziałem na inspekcji oddziałów przybyłych z lasu, była to kompania „Gryfa", nosząca dziwaczny kryptonim „Krawiec", ale mnie już nic nie dziwiło. Stali pod wysokimi blokami kamienic na Puławskiej w szyku na tym ogromnym podwórzu, otwierającym się ku Tynieckiej. Część z nich prezentowała się znakomicie, w hełmach bojowych i panterkach czyniła wrażenie żołnierzy z prawdziwego zdarzenia. Oddział zameldował „Danielowi" ppor. „Gryf", ubrany w ciemną kurtkę, długie spodnie, w ręku trzymał karabin. „Daniel" chwilę porozmawiał z przybyłymi i wrócił do dowództwa, „leśni", jak ich nazywano, pomaszerowali na linię frontu, zasilając batalion „Ryś". Niemcy nadal prowadzili natarcie na Sadybę, rzucili do walki czołgi. Z naszego punktu obserwacyjnego niewiele można było wywnioskować, odgłosy strzałów wzmagały się lub milkły. Gdzieniegdzie wybuchły pożary, ogień artyleryjski przenosił się ku północy osiedla w miarę przesuwania się natarcia. Nie ulegało wątpliwości, że część Sadyby została zajęta przez Niemców, natężenie walk jakby ustało, Niemcy chyba dotarli na wysokość Fortu, stanowiącego centralny punkt osiedla. Kpt. „Jędrzej" zabrał mnie ze sobą do sztabu na Szustra. Pobiegliśmy Tyniecką w stronę parku Dreszera, zostawiając za sobą zniszczony gmach Elżbietanek. Jezdnia zasłana była nieu-przątniętymi gałęziami i zryta pociskami. Po przeskoczeniu parku wpadliśmy na ulicę Bałuckiego. Wolniejszym krokiem osłonięci mało naruszonymi domami dobrnęliśmy do Szustra. Czekałem na swojego zwierzchnika, pojawił się po chwili i polecił bym wracał na posterunek obserwacyjny. Ktoś złapał mnie za ramię, ledwie go poznałem. Był to pan Skrzyński z firmy „Leitgeber i Ska", do której dostarczałem piasek, żwir i wapno, ciągnąc mocno zapraszał na jednego. Spoj- 81 rżałem na niego surowo, byłem na służbie, warknąłem nieuprzejmie, niech mi da spokój, czy nie rozumie powagi sytuacji? Dochodziło południe, gdy dotarłem z powrotem na Malczewskiego. Dopiero teraz zorientowałem się, że Mokotów stał się „szczerbatą dzielnicą", domy na Odyńca miały zmasakrowane fasady, wiele drzew utraciło gałęzie. Najbliżej na Tyniecką miałem poprzez przechodnią kamienicę Malczewskiego 3/5. Pusto, nikogo. Ledwie wyszedłem z bloku, dostrzegłem nagle nadciągającą niemiecką maszynę. Stukas zawisł na niewielkiej wysokości nad dachem domu. Cofnąłem się odruchowo do sieni, ale po sekundzie wyskoczyłem z niej, dochodząc do przekonania, że mi nic nie grozi, Niemiec leciał z ładunkiem prawdopodobnie na Stare Miasto, które broniło się ostatkiem sił, o czym mówiły komunikaty. Naraz usłyszałem straszliwy huk, kiedy obejrzałem się, kamienicy przy Malczewskiego już nie było, pozostał parter na który osunęły się dwa piętra, wapienny pył opadał na rumowisko niczym szary dym. W chwilę później znalazłem się wśród ratujących, deptaliśmy po nieostygłych jeszcze gruzach, oparzyłem sobie dłonie, odrzucając gorące cegły. Próbowaliśmy dostać się do wnętrza gmachu od góry, potrzaskana blacha zaskrzypiała przeraźliwym jękiem. Ktoś krzyczał, żeby pracować szybciej, bo się ludzie poduszą. Był to sierż. „Siwy" z dowództwa, kierowca Steyera. Wołał podniesionym głosem, że pod zwałem została jego żona. Z pomocą przybyli saperzy Brodzisza, część kompanii „Judyma", której żołnierze znaleźli się w zbombardowanym domu, cywile z kamienic przy Puławskiej. Naraz zobaczyłem dwa nadciągające stukasy i wydawało mi się, że padną bomby. Przywarłem do gorejącej masy, słyszałem wycie silników i odezwały się karabiny maszynowe, siejąc seriami po ruinach. Uczułem ból w lewej kostce, nie byłem ranny, na szczęście, po prostu dostał mi się pod skarpetkę kawałek cegły i przypiekł porządnie kostkę. Mimo bólu nie zaprzestałem pracy. „Aminius" wyznaczył mnie na koordynatora akcji ratowniczej. Nie mieliśmy jednak wystarczającej ilości oskardów i łopat, nie rozporządzali nimi saperzy. Zdecydowałem, że będziemy się wdzierać do piwnic poprzez małe okratowane okienka. O ile sam dom był zbudowany tandetnie, stropy kleinowskie wypełnione dziurawką, nie stanowiły żadnego zabezpieczenia, o tyle piwnice zbudowane były solidnie. Dopiero o zmierzchu, kiedy długi 82 ;ień drzew kładł się na wciąż dymiące ruiny, wyrąbaliśmy otwór w jednym z okienek. Zdołałem się przez niego przecisnąć i dostać do wnętrza. W półmroku dostrzegłem małe, poskręcane ciała niczym kukły z popiołu. Na ścianach widać było ślady krwi i resztki kończyn rozerwanych podmuchem. Bomby miały opóźnione zapalniki i eksplodowały dopiero w piwnicach. W tym domu mieścił się punkt sanitarny kierowany przez doc. Słonimskiego i jego żonę, którzy mieszkali w pobliżu na Malczewskiego, obliczony na 40 pacjentów, głównie powstańców rannych w różnych akcjach. Zginęli wszyscy. Powlokłem się na Tyniecką, brudny, prześmierdły fetorem ruin. Mimo tego zdobyłem się na wysiłek i poszedłem na posterunek obserwacyjny. W zapadających ciemnościach lśniły drobne ogniska, ale na Sadybie panowała martwa cisza. Osiedle dostało się w ręce Niemców. Mogłem mówić o szczęściu, niemal cudem uniknąłem pewnej śmierci. Nie obawiałem się jej, nie czułem też jej obecności przy sobie, ale też nie chciałem ginąć bezimiennie, jak tylu, leżących pod ruinami. Kostka bolała mnie przy chodzeniu jakbym ją cholernie otarł do krwi, był to jednak drobiazg wobec tego, co przeżywali ranni. Natknąłem się na siostrę Bronka Wojciechowskiego, znaną mi sprzed powstania Hanię Rudzińską, żonę kompozytora Witolda. Ucieszyła się ze spotkania i zaczęła dość chaotycznie opowiadać, że Bronek został ciężko ranny na Czerniakowskiej podczas ataku czołgów i odnalazła go niemal cudem, gdy po nalocie na szpital Ujazdowski zsunął się z pierwszego piętra na ziemię. Jest już w szpitalu batalionowym na Misyjnej, prosiła bym go odwiedził. W oddziale zameldował się pchor. „Puchała", źle przyjęty przez „Mirona". Skarżył się do mnie, że jego dawny zwierzchnik w ogóle nie chciał z nim rozmawiać, twierdząc, że już mu nie podlega i nie zgodził się na powrót Janusza do oddziału. Twierdził, że Sadyba w żaden sposób nie mogła powstrzymać natarcia Niemców i straty są większe aniżeli można by przypuszczać. On wycofał się z grupą powstańców ulicą Powsińską na Sielce, zetknął się z uciekinierami, którzy opowiadali o rozstrzelaniu powstańców i mordowaniu bezbronnej ludności. Odprowadził mnie do Królikami, czuł się związany z kompanią wartowni- 83 czą. Od jakiegoś podchorążego dowiedziałem się, że jest z drużyny dywersji rembertowskiej, na pytanie o Mirka Zarębskiego, czy też pchor. „Mirosława", nie wiedział, co się z nim dzieje. Poszedł odwiedzić rannego kolegę, leżącego w szpitaliku na Malczewskiego. Coraz rzadziej chodziłem na nocne inspekcje posterunków i czujek. „Jędrzej" był zdania, że porządku winni pilnować dowódcy plutonów i drużyn, bo to ich obowiązek, my zaś winniśmy to czynić sporadycznie, natomiast naszym zadaniem jest orientowanie się w położeniu naszych oddziałów. Linia frontu na południu nie zmieniała się, trwała mała wojna pozycyjna. Niemieccy strzelcy wyborowi ostrzeliwali głównie ludność cywilną na przedpolu, która wybrała się na poszukiwanie ziemniaków i jarzyn. Głód zaczynał zagrażać społeczeństwu dzielnicy, chociaż magazyny „Społem" były sowicie zaopatrzone. „Jędrzej" wyznaczył mnie do złożenia meldunku sytuacyjnego wysłannikowi Komendy Głównej por. „Agatonowi". Miałem na niego czekać na skraju tego ogromnego podwórza przy Tynieckiej. Spod bloków na Puławskiej zbliżył się wolnym krokiem młody oficer, ubrany w jasną kurtkę i furażerkę, stanąłem na baczność i patrzałem jak urzeczony na baretki krzyża Virtuti Militari i Walecznych, jakie nosił. Powstańcy Mokotowa jak dotychczas nie otrzymali żadnego, poszły jedynie wnioski. „Sas" przedstawiony do odznaczenia był uszczęśliwiony, kiedy podarowałem mu kawałek wstążki odprutej z płaszcza majora. „Agaton" był smutny, jakiś roztargniony i zauważyłem, że niewiele obchodzą go moje słowa, choć starałem się rzeczowo i zarazem barwnie określić naszą sytuację. Przypisywałem to faktowi, że pewnie rozmawiał na te tematy z „Karolem" i „Danielem", otrzymał od nich całościową ocenę sytuacji militarnej, więc mój meldunek mógł zbyć niczym. Dopiero w wiele lat po wojnie, kiedy przeczytałem świetne wspomnienia Stanisława Jankowskiego, noszące tytuł Z fał- 84 szywym ausweisem w prawdziwej Warszawie zrozumiałem, że był przygnębiony upadkiem Sadyby. Zostały tam, na Goryszewskiej jego matka i maleńka córeczka. Martwił się ich losem. Pamiętam jak mnie zapytał, ile jest prawdy o zbrodniach, jakich dopuszczają się Niemcy po zajęciu dzielnicy. Oświadczyłem, że nie oszczędzali osiedla. Zgłosił się do mnie może czternastoletni chłopiec z Za-wiszy i zapytał, czy bym go nie przyjął na łącznika. Najbardziej interesował mnie jego wiek, a kiedy podał, że ma już szesnaście lat, zgodziłem się na jego propozycję. Przyjął pseudonim „Pie-trek" i wywiązywał się dobrze z obowiązków. Przestała działać Elektrownia Miejska na Powiślu.o którą toczyły się zaciekłe boje, zabrakło więc prądu i wody. „Andrzej Mały" otrzymał karbi-dówki, trzeba je było czyścić i ładować, „Pietrek" był zawsze pod ręką. Przynosił też wodę w wiadrze z pobliskiej studni z jakiejś willi. Bronek leżał w piwnicach domu na Misyjnej naprzeciw szpitala sióstr Franciszkanek. Ciemnawo, ciasno, nieprzyjemny odór ropy. Zaniosłem mu kilka pomidorów. Powitał mnie jakbyśmy się rozstali przed godziną. Pocisk z czołgu trafił go w kostkę, rana ropiała, trzeba było często zmieniać opatrunek. Miał wysoką gorączkę i przypominał mi tego chłopca, którego jesienią 1943 r. odwiedziłem w lecznicy „Omega", gdzie znalazł się w wyniku nagle stwierdzonej gruźlicy płuc. Te same głęboko wpadnięte oczy, ta sama wychudła twarz o woskowej cerze. Ale jest raźny i szczęśliwy, wczoraj odwiedziła go matka, o której nic nie wiedział od początku powstania, a która pozostała po niemieckiej stronie. Będzie się nim opiekowała, podobnie jak Hania. Nie mógł się też nachwalić personelu, zarówno kostyczny dr „Mikrob", jak i dr kumuniecka, byli na każde zawołanie rannych. Kumuniecka opiekowała się także swą córką, łączniczką „Hanią", ranną podczas wynoszenia pacjentów z Elżbietanek. Bronek najbardziej był dumny z tego, że wydostał się o własnych siłach ze szpitala na Chełmskiej, zdołał mimo bólu i osłabienia wyjść przez strzaskany otwór okienny na zewnątrz gmachu i opuścić się, pomógł mu jeden z jego podkomendnych st. strzelec „Wolski". Za towarzyszy niedoli miał również kolegów z kompanii — nieruchomo leżącego na skutek postrzału w krzyż pchor. „Ostoję", młodego prawnika z naszych kompletów, i strz. „Rom- 85 ka" na wpół sparaliżowanego i nieprzytomnego, żołnierza drużyny Bronka. Nie zatrzymywał mnie, kiedy odchodziłem, opadł ciężko na wierzch tapczanu. Dawno nie byłem u państwa Paczuskich, więc skoczyłem do nich na chwilę, tym chętniej, że miałem dla nich radosną wiadomość. W jednym z numerów „Biuletynu Informacyjnego", jaki nam przesłano ze Śródmieścia, znalazłem ogłoszenie, że Jadzia jest w Sródmieściu-Północ. Powitały mnie z Irmą jak kogoś naprawdę bliskiego. Stały przy schodach do piwnicy, w której spędzały większość dnia i nocy. Naraz rozległ się huk, gdzieś w pobliżu rozerwał się pocisk artyleryjski. Pani Ala sturlała się po stromych, krętych stopniach, ja na niej, bo mi Irma podcięła nogi, przygniatając ciężarem. Wiele było śmiechu, co prawda gorzkiego. Nie powiedziałem im jednego — Sródmieście-Północ od kilku dni było straszliwie bombardowane i toczono tam zażarte walki o każdy dom. 8 września kończyłem 24 lata i zarazem obchodziłem imieniny, a ponieważ nie było Lesława w zestawie świętych Pańskich, więc czciłem ten dzień jako Marian. Zameldowałem się u „Mirona" i zapytałem, czy nie będzie miał nic przeciwko temu, ażebyśmy zrobili małe przyjęcie wieczorem, tym bardziej, że sierż. „Wojtek", której prawie nikt nie znał, również była Maria^ jak i łączniczka „Zena". „Andrzej Mały" zaciągnął mnie do jakiejś meliny na Bałuckiego, gdzie kupiłem litr bimbru za horrendalną cenę. — Daj szwagier tego lepszego, buraczanego — usłyszałem dyspozycję jednego ze sprzedających - bo to nasze chłopaki. Powąchałem i mało mnie nie zemdliło. „Andrzej" oświadczył, że się nie znam — bimber co prawda śmierdzący, za to mocny. Zajął się też kolacją z „Anią", miłą, nieco starszą od nas mężatką, która matkowała kilku łączniczkom. Bardzo mi zależało, żeby na moich imieninach była „Ada", zaprosiłem ją specjalnie. Podobała mi się — szczupła, kształtna blondynka o figurze tanagryjskich tancerek, cera delikatna, usta z lekka wydęte, oczy duże, błękitne. Początkowo pociągała mnie „Kalina", jednak zbyt żywiołowa i zbyt głośna jak na mój gust, 86 a kiedy przekonałem się, że nie wypuszcza papierosa z ust, skierowałem swoją uwagę na „Adę". Również „Irka", osobista łączniczka pchor. „Gami", była w moim typie.Chyba najładniejsza ze wszystkich dziewczyn. Dotychczas mało mnie one interesowały, ale od pewnego czasu potrzebny był mi ktoś, kto wysłuchałby moich wynurzeń. Taką dla mnie osobą była zawsze matka, jej mogłem się zwierzyć z moich trosk i kłopotów. Czy mogła zastąpić ją „Ada", młoda i ładna dziewczyna? Zacząłem naszą znajomość dość niezręcznie, zwracałem się do niej lekceważąco per „kotku". Zjeżyła się, traktując mnie jak szczeniaka. Rzeczywiście postępowałem jak chłopiec, który podstawia nogę koleżance, by chwytając w ramiona ustrzec przed upadkiem na podłogę. Po kilku dniach zauważyłem, że patrzała na mnie już inaczej, widocznie również potrzebowała kogoś, kto mógłby się nią w razie niebezpieczeństwa zaopiekować. Powiedziała mi, że pochodzi z Grodna, jest córką emerytowanego oficera, osadnika wojskowego, ale ojca w 1940 r. wywieźli Rosjanie na wschód. Ona z matką uciekły do ciotki w Radomiu. Straciła w 1939 r. brata-bliźniaka, zamordowanego przez chłopców białoruskich pod koniec kampanii wrześniowej za to, że nosił mundurek Przysposobienia Wojskowego. Nie przyznałem się jej, że jestem poetą, podałem natomiast imię i nazwisko oraz adres na Saskiej Kępie, by wiedziała kim jestem. Ale na tym skromnym przyjęciu jej nie było, „Miron" chyba umyślnie wysłał ją z jakimś meldunkiem. Nie zjawił się kpt. „Jędrzej". Siedzieliśmy prawie w ciemnościach- Na stołach, zestawionych i nakrytych obrusem, syczały karbidówki, jakby się niecierpliwiąc i czekając kiedy zakończymy toasty. Odśpiewano nam trojgu „Sto lat", wzniesiono toasty. „Miron", „Benito" i „Gami" nie pili, nie odmawiali sobie tej przyjemności ppor. „Stefański" i „Andrzej Mały". „Dak" siedział obok jednej z so-lenizantek, „Zeny", dziewczęta zbiły się w gromadkę. Trzeba było wiele samozaparcia, by wychylić kieliszek tej śmierdzącej wódki pod parujący makaron okraszony końskim gulaszem. Ktoś zaczął Serce w plecaku, ale nie byliśmy zgranym chórem. Ze wszystkich głosów wybijał się bas „Stefańskiego". Już rozchodziliśmy się, gdy przyszła „Ada". Złożyła mi życzenia, uścisnąłem jej dłoń, marząc by mnie pocałowała w policzek. Do tego jednak nie doszło. Ale ten wieczór wzmocnił na- 87 sze więzy koleżeńskie, odczuliśmy, że jesteśmy wolni, bliscy sobie, choć świat płonął wokół nas. Na poddaszu czekała na nas Wandzia. Powiedziała, że nie chciała przeszkadzać w uroczystości, mówiła to z wyraźnym żalem i podkreśliła, że przyszła specjalnie zrobić mi opatrunek. Kiedy zmieniła bandaż, bo kostka goiła się wolno, sanitariuszka jakby na coś czekała. Obaj ze Stachem milczeliśmy, więc zaraz nas opuściła, nie mówiąc nawet „dobranoc". „Benito" był przejęty, jego sympatia „Renata" wysłana wczoraj z zadaniem na Sielce, jeszcze nie wróciła. Miał jak najgorsze przeczucia. Sielce były terenem zaciekłych walk. Niemcy wypierali naszych chłopców z zajętych pozycji, którzy przeskakiwali z domu do następnego domu i tworzyli punkty oporu. Ppłk. „Waligóra" oparł obronę na niewielkich oddziałkach dywersyjnych, dobrze uzbrojonych, zaskakujących przeciwnika w nieoczekiwanych miejscach. Dlatego dzielnica przedstawiała pejzaż księżycowy, często pojawiały się samoloty i bombardowały posterunki powstańcze z niskiego pułapu, szczególnie niebezpieczną była otwarta, niezabudowana przestrzeń między ulicami Piaseczyńską i początkiem Chełmskiej, bariera ognia oddzielała Sielce od Dolnego Mokotowa. Kpt. „Jędrzej" oceniał pesymistycznie naszą sytuację i powtarzał, że Komenda Obwodu nie liczy się z realiami. Narzekał, że wysiadujący w Urzędzie Skarbowym na Szustra oficerowie sztabu nie wychylają nosa poza obręb bloku, stąd trudno im zrozumieć położenie walczących. Ppłk. ,,Karol" zameldował przez radio do Śródmieścia „Monterowi", że zaobserwowano działania artylerii sowieckiej za Wisłą i liczył się z ewentualnym desantem na Siekierkach. Zwiększył ilość patrolów rozpoznawczych na szczeblu kompanii, by sprawdzały, czy Niemcy już się wycofują. Sytuację na Sielcach uznał za zadowalającą, bowiem mimo nieustannych nalotów i ostrzału artyleryjskiego, powstańcy przystępowali do kontrataków, gdy tylko pojawiał się przed ich pozycjami nieprzyjaciel. Górny Mokotów był w stosunkowo lepszym położeniu. Zwiększały się co prawda kolejki przed studniami, coraz więcej 88 ludzi nie wychodziło z piwnic. „Komunikat Informacyjny" usiłował podtrzymać na duchu społeczeństwo Mokotowa, zamieszczając komentarze, pisane ładnym obrazowym językiem, pełne patosu i nawoływania do przetrwania, gdyż chwila wolności jest bliska. Zza Wisły dochodziły słabe echa pomruku artylerii jakby wał ognia przetaczał się z rejonu Wawra i Anina w kierunku Gocławia i Grochowa. Czyżby nadchodził moment ofensywy sowieckiej? Opinie w sztabie i dowództwie były podzielone, jedni z oficerów uważali, że pomoc jest niepotrzebna, gdyż Niemcy i tak się sami wycofają z miasta, będącego dla nich strategicznym obciążeniem, inni przeciwnie — że dopiero teraz dojdzie do wielkiej bitwy o Warszawę. Były to jednak kalkulacje oparte nie na konkretach a jedynie na pobożnych życzeniach. Mnie tylko wydawało się niepojęte, dlaczego tak potężna Armia Czerwona, która forsowała z łatwością Dniepr czy Bug, nie jest w stanie przekroczyć Wisły, będącej latem rzeką płytką, pełną mielizn, nie trudną do przebycia. Sztab nie orientował się w sile i znaczeniu przyczółka pod Warką, miał jedynie wiadomości przekazywane z Londynu przez radio, raczej ogólnikowe niż fachowe. Na Krasickiego zaczepił mnie jakiś cywil. Nie poznałem go. Przypomniał mi, że pisywał artykuły do „Sportu szkolnego", którego przed wojną zaraz po maturze zostałem redaktorem, Był to świetny trener Zygmunt Wieliński. Zwierzył mi się, że przeszedł kanałami ze Śródmieścia i ma do wypełnienia jakąś ważną misję poza Warszawą. Nie pytałem, czy zamierza dotrzeć do Warki. Poradziłem mu, żeby wychodząc zameldował się na placówce, bo jak go złapią przy przekraczaniu linii naszego frontu, może znaleźć się w powstańczym areszcie. I jeszcze jeden z autorów „Sportu szkolnego", żołnierz BIPu, znalazł się na Mokotowie — plut. Tomasz Domaniewski, który również przybył kanałami z jakąś ważną misją. Ostatnio widziałem go w lipcu na Wiśle, prowadził żaglówkę, na głowie nosił czerwoną piracką chustę. Płynąłem kajakiem, pokiwaliśmy do siebie przyjaźnie, zastanawiałem się, czy nie wypadnie za burtę, gdyż był chyba pod dobrym gazem. Inny z bipowców, Zbigniew Laskowski „Polanowski" ucieszył się, gdy natknął się na mnie, mogłem poświadczyć jego tożsamość. Uradowany zrobił mi trzy zdjęcia, zrewanżowałem mu się kilkoma pomidorami, gdy odchodził do Centrali. Podejrzewałem zresztą, że większość pojawiających się na Mokotowie powstańców ze Śródmieścia zja- 89 wiało się skuszonych opinią, że dzielnica jest spokojna, można dostać czy kupić jarzyny, o jakich można było tylko marzyć w mieście. Jeden z zatrzymanych przez żandarmerię i przysłanych do konfrontacji, Jerzy Kozłowski, przedarł się z północnego Mokotowa, gdzie ukrywał się przed Niemcami przez pięć tygodni. W końcu miał tego dość, zdecydował się na przekroczenie linii frontu, gdyż od kilku dni cierpiał głód. Twierdził, że Niemcy wysiedlili wszystkich mieszkańców i niszczą kamienice. Poznałem go na początku okupacji, był synem inż. Kozłowskiego, który dostarczał do firmy budowlanej „Inż. Z. Zarzecki" materiałów potrzebnych do odbudowy gmachu dawnego Związku Nauczycielstwa Polskiego na Powiślu, który służył ZUSowi. W 1939 r. Jurek wrócił z ojcem ze Stambułu i opowiadał ciekawe rzeczy o swoim pobycie nad Bosforem. Mogłem więc śmiało potwierdzić jego tożsamość, został skierowany do kompanii „Jacka". Odszukał mnie Zbyszek Roguski, by dowiedzieć co się dzieje. Tkwit na linii frontu przy ul. Piaseczyńskiej i uważał, że Sielce nie utrzymają się długo. Uważał, że my tu, na Górnym Mokotowie, mamy spokój w porównaniu z piekłem, jakie przeżywali. Spotkał Zbyszka Skrzywanka, adiutanta ppłk. „Waligóry, z którym obchodził on powstańcze pozycje. Roguski wyrażał się o pułkowniku w superlatywach, uważając go za dowódcę z prawdziwego zdarzenia, który dobrze orientował się w sytuacji Sielc. Narzekał na brak amunicji, brak który odczuwały wszystkie oddziały liniowe. Musiał wracać do swoich chłopców, zapowiedział, że mnie znowu odwiedzi. Przekazałem mu wszystkie wiadomości o ogólnym położeniu powstania, o sygnałach zza Wisły, uważał, iż dopiero jak bolszewicy wylądują na lewym brzegu rzeki, będziemy mogli mówić o militarnym wsparciu. Martwił się o swoją żonę Dankę i rodziców. Nie mogłem mu niczego konkretnego powiedzieć o Saskiej Kępie. „Komunikat Informacyjny" potwierdzał we wstępniaku o natarciu wojsk sowieckich -na Pragę i pojawieniu się lotnictwa myśliwskiego Armii Czerwonej, toczącego bój powietrzny z niemieckimi bombowcami. 14 września po teoretycznej analizie sytuacji kpt. „Jędrzej" wysłał mnie na patrol rozpoznawczy w rejonjego zdaniem,najważ- 90 niejszy w chwili obecnej — Dolny Mokotów. Naszym bowiem zadaniem było konfrontowanie danych z raportów z rzeczywistością i opracowanie własnych ocen. Niewątpliwie oddziały liniowe lepiej orientowały się w sytuacji, niż sztab Obwodu, o czym nigdy nie wątpiłem, byłem jednak zdania, że i nasze spostrzeżenia są coś warte, tym bardziej, że miałem już wielu znajomych wśród powstańców, którzy witali mnie z serdecznością, odwdzięczałem się im, referując ogólne położenie naszej dzielnicy i Warszawy. Zszedłem stokiem skarpy za kościołem św. Michała, służącym jako wysypisko, dokuczała mi obolała kostka. Liczyłem, że może natknę się na Rogusktego i będę miał dzięki temu najświeższe wiadomości z tego ważnego odcinka, jakim były Sielce i Dolny Mokotów. Niemcy wzmacniali nowymi siłami Siekierki i słychać też było warkot motorów na Czerniakowskiej. Sielce broniły się rozpaczliwie, ponosząc ogromne straty w zabitych i rannych. W boju nocnym o Bruhn-Werke na Stępińskiej poległ por. „Waldemar" z „Granatu", stan pułku „Waligóra" zmniejszył się do 500 ludzi. Szykowano nowe linie obronne na skraju Dolnego Mokotowa i pod skarpą. Od Belgijskiej, gdzie stali szwoleżerowie ppor. ,Górala", po skarpę u wylotu Malczewskiego trwały przygotowania do odparcia nieprzyjaciela. Zameldowałem się u „Górala", przyjął mnie uprzejmie, na Belgijskiej panował wzorowy porządek. Porozmawiałem z jego podkomendnymi, pchor. „Wilson" udzielił mi rzeczowych informacji. „Góral" utworzył grupę ppor. „Krzywosąda", zdolną w każdej chwili do ruszenia z pomocą walczącym na Sielcach, stanowiącą jak gdyby odwód ppłk. „Wali-góry". Skarpa po obu stronach Dolnej obsadzona była przez część „Granatu", następne posterunki powstańcze mieściły się w Królikami i na ulicy Idzikowskiego, gdzie wykopano rów przeciwczoł-gowy, moim zdaniem zbyt płytki, aby mógł stanowić rzeczywistą przeszkodę. Niemcy nie ustawali w bombardowaniu dzielnicy. Stukasy pojawiły się nad Chełmską, zawisły jak jastrzębie nad ruinami szpitala, w chwilę później strzelił w górę słup dymu. Nieprzy- 91 jaciel dążył wyraźnie do starcia z powierzchni ziemi nawet ruin, mogących stać się oparciem dla powstańców. Dzień był wyjątkowo pogodny i ciepły, tak jak w 1939 r. Mimowolnie nasuwały się skojarzenia z przeszłością, przed pięciu laty służyłem w linii jako ochotnik. Saska Kępa odpierała natarcia nieprzyjaciela i podówczas, jak dzisiaj, na jasnym niebie zalśniły srebrne kadłuby samolotów, niebawem spadły na ziemię bomby, rozrywając się z hukiem. Strzelały ciężkie karabiny maszynowe, bezskutecznie, ale nam żołnierzom zdawało się, że stanowią naszą osłonę. A teraz? Byliśmy całkowicie bezbronni, można było z wściekłością zaciskać dłonie i złorzeczyć pilotom. Po powrocie na Górny Mokotów dowiedziałem się, że Niemcy zbombardowali odcinek zachodni, bomby padły w alei Niepodległości. Strzaskały wysoki gmach niewykończonego domu, broniący dostępu do ulicy Odyńca. Gdzie jeszcze? Pobiegłem za zgodą kpt. „Jędrzeja" na rekonesans, był niespokojny o swoją rodzinę. „Alkazar I", bo tak nazywano placówkę odtworzonej kompanii por. „Zycha", był jakby przecięty na pół, wokół gmachu uwijali się powstańcy, odgrzebując zasypanych kolegów i mieszkańców domu, którzy schronili się do piwnic. Zaszedłem też do ppor. „Misiewicza", powitał mnie nieco zdziwiony, jego łącznik przyniósł wiadomość, że zginąłem, pogratulował mi szczęśliwego ocalenia. U państwa Paczuskich spędziłem kilka minut, musiałem zejść do piwnicy, pani Ala, pan Józef i Irma nie chcieli nawet przyjść na parter. Szustra była porządnie posiekana, prowizoryczna barykada broniła wtargnięcia w głąb ulicy od strony Niepodległości. Wracałem dużym rowem łącznikowym od Odolańskiej po Racławicką w miejscu, gdzie dzisiaj stoi gmach Liceum im. Rejtana. Trzeba się było dobrze pochylić, gdyż Niemcy z Fortu Mokotowskiego byli wstrzelani i posyłali seria za serią. Kilka dni temu jechałem rowerem i usłyszałem jak dźwięczą szprychy, które przecięła seria. Również kiedy jechałem z pchor. „Ren-kiem", zuchwałym kierowcą, samochodem Steina, dobił na peł- 92 jaciel dążył wyraźnie do starcia z powierzchni ziemi nawet ruin, mogących stać się oparciem dla powstańców. Dzień był wyjątkowo pogodny i ciepły, tak jak w 1939 r. Mimowolnie nasuwały się skojarzenia z przeszłością, przed pięciu laty służyłem w linii jako ochotnik, Saska Kępa odpierała natarcia nieprzyjaciela i podówczas, jak dzisiaj, na jasnym niebie zalśniły srebrne kadłuby samolotów, niebawem spadły na ziemię bomby, rozrywając się z hukiem. Strzelały ciężkie karabiny maszynowe, bezskutecznie, ale nam żołnierzom zdawało się, że stanowią naszą osłonę. A teraz? Byliśmy całkowicie bezbronni, można było z wściekłością zaciskać dłonie i złorzeczyć pilotom. Po powrocie na Górny Mokotów dowiedziałem się, że Niemcy zbombardowali odcinek zachodni, bomby padły w alei Niepodległości. Strzaskały wysoki gmach niewykończonego domu, broniący dostępu do ulicy Odyńca. Gdzie jeszcze? Pobiegłem za zgodą kpt. „Jędrzeja" na rekonesans, był niespokojny o swoją rodzinę. „Alkazar I", bo tak nazywano placówkę odtworzonej kompanii por. „Zycha", był jakby przecięty na pół, wokół gmachu uwijali się powstańcy, odgrzebując zasypanych kolegów i mieszkańców domu, którzy schronili się do piwnic. Zaszedłem też do ppor. „Misiewicza", powitał mnie nieco zdziwiony, jego łącznik przyniósł wiadomość, że zginąłem, pogratulował mi szczęśliwego ocalenia. U państwa Paczuskich spędziłem kilka minut, musiałem zejść do piwnicy, pani Ala, pan Józef i Irma nie chcieli nawet przyjść na parter. Szustra była porządnie posiekana, prowizoryczna barykada broniła wtargnięcia w głąb ulicy od strony Niepodległości. Wracałem dużym rowem łącznikowym od Odolańskiej po Racławicką w miejscu, gdzie dzisiaj stoi gmach Liceum im. Rejtana. Trzeba się było dobrze pochylić, gdyż Niemcy z Fortu Mokotowskiego byli wstrzelani i posyłali seria za serią. Kilka dni temu jechałem rowerem i usłyszałem jak dźwięczą szprychy, które przecięła seria. Również kiedy jechałem z pchor. „Ren-kiem", zuchwałym kierowcą, samochodem Steina, dobił na peł- 92 nym gazie do miejsca ostrzeliwanego przez wroga, raptownie skręcił w prawo aż wóz stanął na dwóch kołach. Podziękowałem mu za tę jazdę uprzejmie, przysięgając, że więcej się z nim nie zabiorę. Zginąć w katastrofie samochodem podczas powstania czy nie byłoby to ubliżające? W oddziale panowało podniecenie. „Jędrzej" i „Miron" pogonili na Szustra, co ostatnio im się rzadko zdarzało, wszyscy wyczekiwali wiadomości z Pragi. „Benito" już widział czołgi sowieckie na moście Poniatowskiego, krążyły wciąż pogłoski, że Niemcy się wycofują. Późnym wieczorem dostaliśmy meldunek, że wszystkie przeprawy mostowe na Wiśle Niemcy wysadzili w powietrze, uszkadzając przęsła. Walcząca Warszawa została odcięta od sowieckiej pomocy, natomiast nocą słychać było terkot silników samolotów, które pojawiły się zza Wisły i lecąc nisko zrzucały broń i zaopatrzenie. Nie nam, innym dzielnicom. Jakby w odwecie za utratę Pragi, Niemcy przystąpili z całą wściekłością do likwidacji pozycji powstańczych na Sielcach. 15 września od rana biła artyleria, nadleciały stukasy i znowu obrzuciły bombami rejon Chełmskiej, kościół św. Kazimierza i Zakład Opatrzności Bożej przesłoniły dymy. Naloty powtarzały się co kilkadziesiąt minut, zaraz pojawiły się czołgi. Wielkim dla nas wstrząsem była śmierć rtm. „Jeżyckiego", popularnego i lubianego dowódcy „Jelenia", który poprowadził grupkę ułanów do przeciwnatarcia i ciężko ranny odebrał sobie życie, nie chcąc wpaść w ręce wroga. Brak było jakichkolwiek meldunków, czemu nie można się dziwić. Kto miał głowę i czas na skreślenie kilku słów? Krążyli łącznicy, ale nie docierali do dowództwa, wielu z nich poległo w straszliwym ogniu. Bitwa o Sielce toczyła się do późnej nocy. Grupa powstańców w kamie-nicy przy Dolnej 46 róg Górskiej, odpierała natarcia niemieckie, z pomocą przyszli im szwoleżerowie „Krzywosąda", osłaniając cywilów i przenosząc rannych. O tych walkach dowiedziałem się następnego dnia od Ro-guskiego, który przyszedł specjalnie by się pokazać, że żyje i domagać się amunicji, co zależało od ppłk. „Karola". On sam decydował o przydziale, nie mogąc wiele zdziałać w tym zakresie. Popołudniem poszedłem na skarpę celem obserwacji terenów leżących poniżej niej. Zaalarmowani zostaliśmy nalotem na 93 Fort Legionów. Gdy przechodziłem, a raczej przeskakiwałem Puławską na wprost Malczewskiego, pojawił się nade mną cień samolotu i usłyszałem strzały broni pokładowej. Stukas leciał nad porwaną instalacją tramwajową, położyłem się na torach i skulony rwałem trawę wybujałą między podkładami by się osłonić. Wydawało mi się, że widzę twarz pilota wyśmiewającego się ze mnie. Ze skarpy niewiele można było dostrzec. Fort dymił, ale zobaczyłem nadlatujące znowu niemieckie nurkowce. Szły niebem na wysokości skarpy, Fort stanął w ogniu. Artyleria biła też w pozycje powstańców niedaleko mego posterunku, przeszło godzinę nie mogłem unieść głowy. Już o zmierzchu zostałem wezwany do „Mirona", byli u niego ppor. „Stefański" i chór. „Sanecki". Wysyłano nas na patrol oficerski celem sprawdzenia w czyim ręku znajduje się Fort. Załoga bowiem wycofała się do Królikami, a byli to chłopcy z kompanii „Wirskiego", oddelegowani do pułku „Waligóra". Na próżno usiłowałem przekonać „Mirona", że rozpoznanie nic nie da, gdyż Niemcy nigdy nie zajmowali nocą pozycji opuszczonych przez powstańców, obawiając się kontrataków. Być może, gdyby był „Jędrzej", poparłby niewątpliwie moje wywody. „Miron" uciął krótko. — Rozkaz komendanta Obwodu. Wy znacie teren, poprowadzicie patrol! „Stefański" po drodze powiedział mi szczerze, że podjął się dowództwa patrolu jedynie pod warunkiem, że pójdę z nim. Miał obawy, czy nie idziemy za szybko, potykał się i klął. Zupełnie nie orientował się w terenie. Goniłem, ponieważ wymieniłem się z „Andrzejem Małym" na buty, oddałem bez żalu moje sportowe obuwie, dostałem czarne trzewiki, oczywiście zniszczone, ale wygodne, nie obcierałem już sobie kostki. W Królikami dowódca wartowniczej ppor. „Wałek" ucieszył się z naszego przybycia, zapraszał na poczęstunek, „Stefań-skiemu" zaświeciły się oczy, oświadczył jednak, że musimy pójść pod Fort. „Wałek" machnął ręką jakby stwierdzał, że są sprawy ważniejsze i zapowiedział, że będzie czekał na nas z kolacją. Niemniej jednak wychylili dla kurażu po jednym. Kawałek skrajem skarpy odprowadził nas pchor. „Szymon" i życzył powodzenia. Noc była ciemna, posuwaliśmy się ostrożnie brzegiem ulicy Idzikowskiego, będącej w istocie polną drogą, nie napotykając 94 na nikogo. Ostatnie czujki powstańcze zostały na skarpie daleko w tyle za nami. W pewnej chwili „Stefański" zatrzymał się i zrobił krótką odprawę. Doszedł do przekonania, że nie ma sensu iść we trzech, ja sobie dam doskonale radę, oni będą czekać na mnie i ubezpieczać. Tu wyjął z kieszeni pistolet i trzymając w ręce jakby groził nieprzyjacielowi. Do fortu było ze dwadzieścia metrów. Skradałem się w nocnej ciszy niczym kot, choć wydawało mi się, że zbytnio hałasuję, mimo iż poruszałem się na czworakach. Dobrnąłem do siatki ogrodzenia, dostrzegłem w ciemnościach zarys umocnień poza fosą. Furtka była rozwalona, za nią stalową kresą na tle wody rysował się mostek, prowadzący do wnętrza zabudowań. Wyszukałem kilka kamieni i zacząłem ciskać przed siebie, krzycząc przy tym ile sił w płucach: „Hallo! Kameraden, wo sind sie?" Nikt nie odpowiadał. Trzymając się skraju desek przepełzłem mostkiem aż do wyrwy wytworzonej przez pociski czy bomby. W piwnicach spalonego w 1939 r. klasycystycznego pałacyku czekało nas przyjęcie, „Stefański" rozpromienił się na widok dwóch butelek. Ppor. „Wałek", z zawodu inżynier architekt, okazał się czarującym gospodarzem. Zaprosił też do stołu będących pod jego opieką dwóch byłych jeńców sowieckich — wracza wtoroj rangi, jak się przedstawił, drugim był major pilot, z zawodu dziennikarz z Moskwy, podobny z wyglądu do Uli Erenburga. „Stefański" znał płynnie rosyjski, zaczął recytować poezje Puszkina i Lermontowa. Dobrze po północy ruszyliśmy na naszą kwaterę. Porucznik zachowywał się agresywnie i krzyczał na cały głos, że powystrzela Niemców, kazał się tytułować majorem, do mnie się zwracał per „poruczniku". Czepiał się wartownika przy wyjściu z parku, groził pistoletem, ale uprzednio obawiając się by nie zrobił jakiegoś głupstwa po pijanemu, korzystając, że podczas libacji broń wysunęła mu się z kieszeni marynarki, wyjąłem magazynek i kulę z lufy. „Stefański" maszerował dziarsko i śpiewał piosenki, niekoniecznie wojskowe, choć nie zabrakło kawaleryjskich żurawiejek i gromkiego pokrzykiwania: „Lance do boju, szable w dłoń, bolszewika goń, goń, goń!" 95 Po przyjściu do piwnicy, ułożyliśmy na jakimś barłogu ppor. „Stefańskiego", który natychmiast twardo zasnął. Nie potępiam go, odnosiliśmy się do siebie ze wzajemną sympatią, ustawiczne przesiadywanie w murach prowadziło do zatraty poczucia rzeczywistości, co mogła złagodzić wódka. Nim położyłem się spać, nakreśliłem zwięzły meldunek: „Fort nieobsadzony, posterunków npla nie dostrzegliśmy". Na górze kartki nakreśliłem: dla kpt. ,Jędrzeja". Z głębokiego snu wyrwał mnie odgłos bombardowania. Zerwałem się na równe nogi, nikogo nie było w piwnicy. Błyskawicznie ubrałem się i wypadłem na zewnątrz. Bomby padły na bloki przy Puławskiej 130 i 128, z gruzów wydobywano zasypanych i rannych. „Miron" wysłał wszystkich z pomocą zasypanym. Również i mnie polecił bym skoczył na pomoc. Zobaczyłem komisarza cywilnego „Antoniego Grubego" oraz jakiegoś porucznika. Z ich rozmów dowiedziałem się, że usiłują wydobyć spod gruzów prezesa „Społem" prof. Rapackiego i kilku innych uczestników narady. Komisarz cywilny upierał się by przenieść magazyny z Grażyny w głąb dzielnicy, gdyż mogą je w każdej chwili zająć Niemcy, Rapacki temu się sprzeciwiał. Powstańcy z WSOP pracowali nad odkopaniem swych oficerów, przybiegli żołnierze z taborów i rzeźni, gdyż ich dowódca ppor. „Włóczęga" również znalazł się pod gruzami z całą rodziną. Następny nalot skierowany był również na te bloki przy Puławskiej. Tym razem sytuacja była beznadziejna, wszyscy pod nr. 130 zginęli. Z domu pod nr. 128 usłyszałem jakieś straszliwe wołanie o pomoc. Wspiąłem się po strzaskanych schodach na drugie piętro i potykając o gruzy dotarłem do poszkodowanego. Był to mężczyzna w średnim wieku, leżał przygnieciony gruzami, na nogi spadła mu żelazna belka. Nie było mowy ażeby go wydobyć, usuwanie cegieł groziło zawaleniem się pomieszczenia. Ranny jęczał i prosił aby go zastrzelić. Na to nie mógłbym się zdobyć. Liczyłem, że saperzy mogli by mu pomóc, unosząc żelazny treger. Pożegnałem go zapewnieniem, że niebawem wrócę, musiałem uważać przy schodzeniu, byłem na wpół przytomny z przejęcia. 96 Podoficer dyżurny kompanii saperów oświadczył jednak, że nikogo nie ma, wszyscy pobiegli na ratunek mieszkańcom innego domu. Na Tynieckiej czekał na. mnie, jak zapowiadał, Zbyszek Roguski. Przyszedł, żeby mi powiedzieć, że ma swoje stanowisko na skarpie obok domu dla młodzieży. Jakaś łączniczka zapytała mnie, gdzie może być „Kalina", wskazałem ręką nasz domek, który popękał i nie nadawał się na kwaterę. Ładna dziewczynka, piękne ciemne włosy spadały na szary kombinezon. „Dak" powiedział, że idzie po platformę, gdyż będziemy się ewakuować, obok niego śmiał się do mnie „Andrzej Mały", zadowolony z kawału, jaki mi wyrządził, gdyż miał na sobie mój płaszcz jesienny, którego nadaremnie szukałem w piwnicy. — Masz twój oficerski — dorzucił. Machnąłem ręką, nie będę się kłócił o taki drobiazg. Pociągnąłem Zbyszka w głąb podwórza, stanęliśmy nad rowem przeciwlotniczym, który na rozkaz „Mirona" wykopali jeńcy niemieccy, prowadził od Tynieckiej 26 po chodnik. „Dak" podjechał platformą i przystanął pod ślepą ścianą budynku. Naraz nad nami pojawiły się cienie samolotów, krzyknąłem do Rogus-kiego, by skoczył do rowu. Leżąc na dnie, widziałem przetaczającą się nad nami smugę czarnej ziemi, bomby spadły w pobliżu. Gdy wysunąłem głowę z rowu, dostrzegłem „Daka" trzymającego się za podbrzusze i po chwili osunął się nieprzytomny na ziemię. „Andrzej Mały" leżał w pobliżu, nie poznałbym go, gdyby nie mój płaszcz, tak był zmieniony, twarz naszpikowana odłamkami. Nasza siedziba rozpadła się jak domek z kart. W ostatniej chwili wyskoczyły z niego dwie dziewczyny, ale druga runęła na ziemię, dostała belką w głowę. Skoczyłem na pomoc. „Kalina" dostała szoku, nie mogła wydobyć z siebie słowa. Po chwili powiedziała, że to „Imogena", nie znała jej imienia ani tym bardziej nazwiska, poznały się w Wojskowej Służbie Kobiet, ale otrzymały różne przydziały do oddziałów. — Była jakaś dziwnie niespokojna, coś ją gnębiło — dodała. Tak zginęła 16-letnia śliczna „Imogena" jakby los czy przeznaczenie skierowało ją ku niechybnej śmierci. Naloty trwały do zmierzchu. Objęły nie tylko rejon Puławskiej, Naruszewicza, Malczewskiego i Tynieckiej, ale i Szustra, Tenisowej i Ursynowskiej. Zginął znajomy mi por. Mazur, ponow- 97 nie został kontuzjowany por. „Krzem", poległ jeden z kwatermistrzów Mokotowa por. „Marian ' z WSOPu. Czwarty nalot zastał mnie w parku Dreszera, prowadziłem naszych chłopców, dźwigających zapasy, w tym worek z makaronem, wycyganionego przez sprytnego „Andrzeja Małego". Chłopcy rozpierzchli się, „Benito", który szedł ze mną, zaprowadził mnie do znajomych na Bałuckiego, miłe panie odstąpiły nam mieszkanie na parterze, same siedziały w piwnicy. Nie miałem już sił, rozebrałem się i rzuciłem się na łóżko, przykryte grubą kołdrą. Naraz „Benito" zawołał. — Wstawaj szybko, znowu nalot! Od Okęcia nadciągały stukasy, szły trójkami po pięknym jesiennym niebie. Przykryłem się kołdrą, jeśli mam zginąć, to przynajmniej w łóżku! Po chwili „Benito" szarpnął mnie za ramię. — Po wszystkim! Ruskie cię ocaliły! Dwa sowieckie Jaki rozproszyły nadciągających Niemców, którzy zrzucili w pośpiechu bomby na puste pole w pobliżu rowu łącznikowego przy Odolańskiej, nie wyrządzając nikomu szkody. Świadkowie wydarzenia opowiadali, że nigdy nie widzieli takich eksplozji, przypominających wybuch wulkanu, grudy ziemi spadły niczym lawa na domy Odolańskiej i Ursynowskiej. „Benito" wyruszył na poszukiwanie czegoś do jedzenia, spotkał „Mirona" i przyprowadził go do naszego pokoju na nocleg. Nasz dowódca był przygnębiony śmiercią „Daka", którego bardzo cenił, wracał z parku Dreszera, gdzie zwłoki naszych kolegów złożono do mogił, brakowało nawet koców by nimi okryć ciała poległych. Zapytał mnie, kogo bym widział na miejscu „Daka", bez wahania odpowiedziałem. — Ppor. „Tłomackiego" z „Granatu". Ale Zbyszek Roguski ściągnięty służbowo odmówił, nie chciał się rozstać z podkomendnymi. Wydawało mi się, że po takich przeżyciach, nie będę mógł usnąć, jakże się myliłem! Spałem twardo i od rana przystąpiłem z nową energią do działania. Przenieśliśmy się do piętrowego budynku na Wiktorskiej 17, była to willa znanego na Mokotowie przemysłowca, inż. Kamlera. Zajęliśmy jej wschodnią część. Dopytywałem się, co stało się z workiem makaronu, nieśli go naprze-mian „Sęp" i „Waluś". Podobno zostawili go na chwilę w krzakach parku podczas bombardowania i sami czmychnęli gdzieś w bok. Gdy wrócili, worka nie znaleźli. Okląłem ich, choć praw- 98 dę powiedziawszy, była to moja wina. A makaron był najlepszej jakości. Przede wszystkim sprawdziłem od piwnic po poddasze jak zbudowana jest willa, to nie ta tandeta, co na Tynieckiej. Stropy wyglądały solidnie, podobnie jak i mury. Inż. Kamler, człowiek zamożny, budował willę dla siebie. „Miron" dobrze wybrał nową siedzibę dla oddziału — stosunkowo niedaleko było do sztabu, ostrzał też mniejszy. Czasami przy Bałuckiego rozrywał się pocisk z granatnika, wystrzeliwany z bloków Wedla. Meldunki o desancie na Górnym Czerniakowie potwierdziły się. „Komunikat Informacyjny" przyniósł wstępniak pt. Ber-lingowcy, witający z niesłychanym entuzjazmem „naszych braci w mundurach polskich". „Miron" po przeczytaniu zameldował się u ppłk. „Karola" i wyraził dezaprobatę dla tonu i określenia „bracia". Zazwyczaj łagodny „Karol" nie wytrzymał i obrugał „Mirona", którego zresztą nie lubił. Powiedział, że nie będzie wprowadzał cenzury i zasadniczo solidaryzuje się z autorem. „Karola" znałem słabo, był uprzejmy, mówił do nas per „kolego", chodził w szarym kombinezonie, często jednak nie panował nad nerwami i wybuchał niepotrzebnie gniewem. Zamykał się ze swym sztabem w pomieszczeniu na Szustra, w jednym z mieszkań kazał urządzić kaplicę, był bowiem wierzącym i praktykującym katolikiem. Nie miał jednak kontaktu z oddziałami dla których postać dowódcy była pojęciem abstrakcyjnym i jako człowiek inteligentny wyczuwał niejasność swego położenia. Wybitny sztabowiec, miał mniej danych na dowódcę liniowego, w przeciwieństwie do „Daniela". Przed południem zgłosiło się dwóch oficerów żandarmerii i poprosiło „Mirona" o wyrażenie zgody na zatrzymanie ppor. „Stefańskiego", który nie zaprotestował przeciwko takiemu obrotowi rzeczy. Kto doniósł do Komendy Obwodu o wieczorze w Królikami? „Sanecki", którego mało znałem i nie wiedziałem kim jest? Może któryś z żołnierzy kompanii wartowniczej, w każdym oddziale był referent bezpieczeństwa. Wódka i żurawiejki 99 nie wyszły „Stefańskiemu" na dobre. Straciliśmy poza „Dakiem" drugiego z oficerów w chwili, kiedy właściwie trzeba było na nowo zorganizować wszystkie kontakty. „Stefańskiemu" podlegał kontrwywiad, spełniał swoje obowiązki bez zapału. Po południu zameldował się w oddziale pchor. „Arne" z kompanii Złotnickiego zwolniony ze szpitala i powoli przychodził do zdrowia. Nie chciał pozostać bezczynny, a ponieważ w konspiracji obok służby w „Baszcie" zajmował się rozpoznaniem w dywersji Okręgu u kpt. „Andrzeja", więc wzmocnił naszą obsadę. Spokojny, rzeczowy, wzbudzał zaufanie, tym więcej, ze był bardzo ambitny. Powitałem go z radością i on odwdzięczał się mi ostentacyjnie okazywaną sympatią. Przejął tymczasowo obowiązki „Stefańskiego". Po atakach lotniczych sytuacja na Mokotowie stabilizowała się, choć zniszczenia były spore. Niemcy umacniali się na Dolnym Mokotowie, starając się wedrzeć w pozycje placówek powstańczych. Zostali odparci, ale siły broniące dojścia do skarpy malały z dnia na dzień. „Miron" został wezwany na odprawę do ppłk. „Karola". Ze Śródmieścia przyszła kanałami grupa oficerów, która w myśl rozkazów gen. „Montera" powinna przedostać się za Wisłę jako jego wysłannicy. Mieli ją zasilić oficerowie Mokotowa. „Karol" wyznaczył na dowódcę całej grupy kpt. dr. „Wanię", dodał ppor. „Marata" z kompanii łączności, „Miron" ściął się z „Wanią", w którego grupie szedł sowiecki oficer kpt. Kaługin, rzekomy przedstawiciel Armii Czerwonej. „Miron" nie ufał mu, w przeciwieństwie do „Wani". Zresztą „Wania" uważał „Mirona* za cywila, który chodził z lekka zgięty i posługiwał się laską, gdyż gnębił go ischiasz. Był nierównego usposobienia i nigdy nie wiadomo było, czy pochwali za wykonanie zadania czy skrzyczy; współpraca była z nim trudna. Następnego dnia cała powstańcza Warszawa przeżyła wczesnym popołudniem szok. Nad miastem pojawiło się sto „latających fortec", płynących majestatycznie po jasnym niebie. Nawet Niemcy zaskoczeni ich widokiem milczeli, dopiero w chwilę później otworzyli gwałtowny ogień. Naraz z maszyn jakby wyskoczyli skoczkowie, ale kiedy rozwinęły się spadochrony, i to różnokolorowe, nawet gołym okiem można było dostrzec ciemne pojemniki. 100 Obserwowałem przelot z parku Dreszera, wszyscy przechodzący tym głównym obecnie szlakiem, przystanęli i płakali ze szczęścia. Nareszcie po tylu dniach pomoc! Nigdy nie widziałem tak wielu samolotów naraz. Odpłynęły na wschód jakby nic sobie nie robiąc z kanonady dział przeciwlotniczych. Obok tych ciężkich maszyn uwijały się mniejsze zwinne myśliwce. Niemcy nie odważyli się stanąć do walki powietrznej. Byłem nieco rozczarowany, spodziewałem się, że to słynna Polska Brygada Spadochronowa, która, jak dowiedzieliśmy się z późniejszych komunikatów, weszła do boju w Holandii. Zawód był powszechny, faktyczny zysk niewielki, jeśli nie liczyć owej radosnej chwili. Na Mokotów spadło coś z dziesięć kontenerów, ale trzeba było o nie stoczyć walkę z Niemcami, gdyż znalazły się między liniami. Pchor. „Arne", który miał skłonność do interpretowania wszystkich zjawisk, wyraził się, że być może jest to przełom w stosunkach polsko-sowieckich. Park Dreszera stał się terenem zrzutów zza Wisły, otrzymaliśmy dziesięć rusznic przeciwpancernych, zeskoczyli instruktorzy i oficer artylerii z radiostacją, przez którą podawali dane o rozmieszczeniu baterii nieprzyjacielskich. Skutek tych meldunków przekazanych za Wisłę był niewielki, Niemcy nie zaprzestawali ostrzeliwania Mokotowa. „Miron", gdy zaopatrzenie urzędowe stawało się coraz bardziej skąpe, poprosił bym się tym chwilowo zajął. Dawał mi wolną rękę. Zgodziłem się nie bez oporu, było to dodatkowe zajęcie, wymagające sporego wysiłku fizycznego. Podjąłem się załatwienia tej ważnej sprawy pod warunkiem, że zostanę całkowicie zwolniony z inspekcji nocnych a kiedy znajdziemy kogoś odpowiedniego, zajmę się swoją dotychczasową pracą. Wybrałem sobie dwóch pomocników — ppor. „Tadeusza" i strz. „Jerzego", gdyż mieszkali na Ksawerowie, a ponadto nie ufałem „Sępowi" i „Walusiowi". Co prawda udało mi się uzyskać worek makaronu — tym, który wypisywał kwitek na odbiór przydziału w „Społem" był ppłk. „Gryf", który zobaczywszy mnie smutnie pokiwał głową i nie odezwał się ani słowem. Byłem zaskoczony, że to właśnie on, z dowódcy grupy uderzeniowej, stał się drobnym kancelistą inten-dentury. Ppor. „Tadeusz" od niedawna przebywał w oddziale na dziwnym statusie. Został zatrzymany na podstawie donosu, sprawował 101 jakieś funkcje na osiedlu przy ulicy Ikara, komuś się widocznie naraził. Był to handlowiec z zawodu, człowiek dużej kultury josobistej, właściciel ładnej willi. Ugościł mnie już pierwszego wieczoru, zjadłem porządną kolację, pierwszą od kilku dni. Strz. „Jerzy" zaprowadził mnie do swej matki, mieszkającej w małym domu swojej siostry w pobliżu ulicy Wężyka. Nieopodal rozciągały się pola jarzyn, na działce dostałem do dyspozycji komórkę, w której mogłem przechowywać naszą zdobycz. ,,Jerzy", zamknięty w sobie, przeciągający z wileńska był żołnierzem batalionu „Karpaty", został zatrzymany pod zarzutem sprzyjania komunistom. Nie dawałem temu wiary, wziąłem go ze sobą, był mi wdzięczny za to, że mógł nocować w swoim domu, obaj z ppor. „Tadeuszem" wywiązali się ze swoich obowiązków bez zastrzeżeń. Wychodziliśmy na pole o brzasku, kopaliśmy szybko ziemniaki i zbieraliśmy cebulę oraz pomidory. Moi podkomendni pakowali zdobycz do worków, które ciągnęliśmy po kartoflisku. Od strony alei Lotników często padały strzały, na drzewach siedzieli ukryci strzelcy wyborowi, na zagonkach leżało kilka trupów kobiet. Pani Maria Krasicka, matka „Jerzego", powiedziała mi, że jesienią straciła syna, zastrzelonego przez Niemców, mąż jej został zesłany do Kazachstanu. Jakże mogli to być komuniści? 20 września nad ranem pojawiła się na Wiktorskiej grupa powstańców w panterkach ze zgrupowania ppłk. „Radosława" z ich dowódcą na czele. Było to wielkim zaskoczeniem dla sztabu Mokotowa, nie spodziewającego się nieprzewidzianych gości. Wzmacniali wprawdzie obsadę dzielnicy, a byli to wytrawni żołnierze, którzy przeszli szlak bojowy z Woli przez Stare Miasto, Śródmieście na przyczółek Górnego Czerniąkowa, którego „Radosław" jako najstarszy stopniem oficer na placu objął dowództwo. Dlaczego wycofali się? Pytanie dręczyło wszystkich, nie tylko naszą Komendę Obwodu — dlaczego wycofali się, skoro otrzymali pomoc zza Wisły? Z chaotycznych i niechętnych relacji wynikało, że Niemcy zepchnęli ich na mały skrawek dzielnicy, trudno było bronić się w gruzach, od rzeki zostali odcięci. Okolice ulicy Fabrycznej zostały zrównane 102 z ziemią, do Śródmieścia niesposób było się przebić, kanały były ostatnią drogą odwrotu. Przyprowadzili ze sobą jednego z oficerów Berlinga, chorążego lub podporucznika, Żyda w mundurze przedwojennego kroju, w połówce z orzełkiem bez korony. Był przerażony sytuacją. W parku Dreszera zaczepił mnie jeden z przybyłych powstańców, niewiele ode mnie starszy, nosił pstrą panterkę i czapkę strzelców alpejskich z dwiema gwiazdkami. — My się chyba znamy! — powiedział ostro jakby miał do mnie jakąś pretensję. Skinąłem głową, ale zaskoczony w pierwszej chwili nie mogłem sobie przypomnieć gdzie się z nim zetknąłem. Naraz uświadomiłem sobie, że przed laty miałem z nim zatarg, prowadził jak i ja przedsiębiorstwo przewozowe i kupił skradzione mi gumowe koła. Wiosną 1941 r. ojciec wrócił rano z brydża, wpadł do mojego pokoju i krzyknął. — Co stało się z kołami? Na podwórzu stał wóz, tzw. grabarka, osie były oparte na podstawionych cegłach. Był to dla nas cios. Wprawdzie miałem inny jeszcze wóz do przewożenia piasku czy żwiru, ale na kołach o żelaznych obręczach. Zacząłem gorączkowo szukać, instynkt podpowiedział mi, że koła odnajdę, ojciec nie powtrzymywał mnie od działania, ale kiedy zasępiony wracałem z bazaru Różyckiego czy z Kerce-laka na Woli, a chodziłem tam niejednokrotnie, nawet nie wypytywał jak mi się powiodło. Uparłem się. Wreszcie latem zupełnie przypadkowo spytałem mego kowala Śledzika na Solcu, czy nie oferowano mu kompletu kół do wozu. Przytaknął. Podał mi adres sprzedającego. Ojciec poszedł ze mną, wymagał jednak abym sam wszystko załatwił. Na wszelki wypadek zabrał ze sobą przodownika z granatowej policji, zadowolonego, że trafi mu się zarobek. Mały domek przy kościele św. Trójcy, zapadający się w ziemię, w sieni smród i odór bimbru. Zapukałem, otworzyły się drzwi. Stał w nich obszarpaniec, zarośnięty, nieogolony. Nogi ugięły się pode mną, zapytałem jednak, czy nie ma kół do sprzedania, które oferował Śledzikowi. Niech mu głowy nie zawracam, miał, ale już się ich pozbył. Chciał zamknąć drzwi, nie pozwoliłem. Podniesionym głosem zażądałem, aby mi podał adres nabywcy. Wykręcał się, ale zagroziłem mu, że zaraz zgłosi się policja, niech wyjrzy na ulicę, granatowy czeka. Pojechaliśmy tramwajem do Bednarskiej. Olbrzymie podwó- 103 rze, wiele wozów. W boksie stajennym młody elegancki mężczyzna spytał czego sobie życzymy. Myślał, że idzie o przywóz piasku. Nie wypierał się, kiedy zapytałem, czy niedawno kupił koła? Kupił i już. Ponad godzinę awanturowałem się nim ustąpił. Przodownik oświadczył, że będzie musiał złożyć wniosek do prokuratury. To mojego antagonistę ostatecznie przekonało. Musiał jeszcze opłacić transport dorożką na Saską Kępę i dać coś na odczepnego przodownikowi. Był wściekły i wcale tego nie taił, a ja triumfowałem. Odzyskałem koła. Patrzył teraz na mnie nieprzyjaźnie, ale wyciągnął rękę i powiedział, żebyśmy zapomnieli o przeszłości. Jesteśmy kolegami z AK. Skinąłem głową z radością. Dodał, że przeszedł ze swoim batalionem „Miotła" szlak bojowy z Woli, przez Stare Miasto, kanałami do Śródmieścia, skąd ich skierowano do obrony Górnego Czerniakowa. Wszędzie pozostawiali za sobą groby towarzyszy broni, ich oddział został zdziesiątkowany. Wyznał, że żonę i małego synka zamordowali na Bednarskiej SS-mani, jemu już nic nie zostało w życiu. Zrobiło mi się go żal. Zapytał, czy bym mu nie pomógł, jest nieludzko głodny, obiecałem, że coś przyniosę. Stał na kwaterze przy Odyńca. Zdobyłem dla niego trochę chleba, pomidorów i cebuli. Ucałowaliśmy się serdecznie na rozstanie. Nigdy więcej nie spotkałem go w życiu. Nie pamiętam ani nazwiska ani pseudonimu. Był jednym z tych wspaniałych żołnierzy, którzy poświęcili wszystko dla walki. A kiedy go zapytałem odchodząc, co nas czeka, szepnął. — Giemza. Popołudniem kpt. „Jędrzej" przyniósł ze sztabu wiadomo-mość, że oddziały mokotowskie weszły w skład 10 Dywizji Piechoty AK im. Macieja Rataja. Jej p.o. dowódcy został ppłk. Józef Rokicki, nasz „Karol". Nic mi jego nazwisko nie mówiło. Musiał się ujawnić dla podkreślenia, że powstańcy są regularnym wojskiem, o ile za takie zechcą nas uznać Niemcy i sowieccy „sojusznicy". Zostaliśmy więc awansowani na oddział podległy dowództwu dywizji, mało kto o tym wiedział i nikt się tym nie przejmował. Ważniejsze dla nas było, czy Rosjanie przyjdą z rzeczywistą pomocą, zrzuty broni ustały. „Miron" nie komentował wydarzeń, „Jędrzej", człowiek inteligentny i rozsądny, nie wierzył w żadne porozumienie, był zresztą z przekonania narodowcem. „Arne" popadł w skrajny 104 pesymizm i twierdził, że musimy tylko na sobie polegać. Mnie mniej obchodziły abstrakcyjne rozważania, zastanawiałem się, czy po likwidacji przyczółka na Czerniąkowie Niemcy przystąpią do natarcia na Mokotów. Sytuacja była niejasna, brak było konkretnych wiadomości. Ale jedno stawało się coraz bardziej pewne, że front za Wisłą zastygł. Zastanawialiśmy się ilu żołnierzami dysponuje jeszcze Mokotów? Walki na Sielcach strzaskały pułk „Waligóra", straty wyniosły w zabitych i rannych 300 ludzi, to wielki ubytek sił. „Baszta" była również potrzaskana, kompanie liczyły nie więcej jak 120 — 130 żołnierzy. Rozrosły się natomiast służby i tyły, do talerza urzędowej zupy było wielu chętnych. Ppłk. „Karol" w trosce o dobre samopoczucie powstańców i ludności cywilnej wydał rozkaz, że „ani kroku w tył", który „Miron" uznał za panikarski. Podejrzewał, nie bez podstaw, że zbyt ostre sformułowania wyszły spod pióra szefa BIPu por. „Eugeniusza", "Miron" nie lubił dziennikarzy i propagandystów. Nie poszedł jednak do ppłk. „Karola" by zaprotestować przeciw takiemu stawianiu sprawy, choć uważał ten rozkaz za zbędny. Przyczyną jego wydania było postępowanie żołnierzy „Radosława", którzy rozpowiadali o rzeziach na przyczółku Czerniakowskim i uważali, że to samo czeka ludność Mokotowa. Dolegał mi brak płaszcza, zaczęły dokuczać jesienne chłody. Sierż. „Wojtek" wykombinował mi jakąś kurtkę, zostałem bowiem bez niczego. Wspaniały płaszcz oficerski przygniotły gruzy, drugi zabrał ze sobą do grobu „Andrzej Mały". Zostały mi po nim czarne buciki, mało przydatne w patrolach rozpoznawczych, które wznowiłem. Niemcy zaczęli kopać umocnienia na przedpolu, co stwierdziłem dzięki obserwacji przez lornetkę, zajęli tzw domek na kurzej stopce na końcu ulicy Wężyka i wszystko wskazywało, że chcą nas otoczyć pierścieniem okopów, by chyba odciąć od bezpańskich terenów. Gorzej, iż nie miałem żadnego planu dzielnicy. Sztab posługiwał się wydanym przez Zarząd Miejski w 1935 r. planem Warszawy, oczywiście został on odpowiednio powiększony, by służyć rozpracowywaniu zadań Mokotowa. Nie był precyzyjny, trzeba było mieć wiele wyobraźni, by zestawiać widniejące na planie ulice z rzeczywistością. W istocie położone poza ulicą Woronicza tereny nie pokrywały się z danymi planu sprzed lat. 105 To była trudność, która przyczyniała się do niedokładności meldunków. Trzeba było zdawać się na intuicję i doświadczenie. Bombardowania i ustawiczne ostrzeliwanie dzielnicy sprawiły, że ludność obrzeży zaczęła uciekać do „centrum" znajdującego się na niewielkim skrawku między Wiśniową, Grażyny, Ba-łuckiego i Szustra. Piwnice były przepełnione. Dostaliśmy też meldunki z Komitetów Blokowych o opuszczaniu Mokotowa nocą przez grupki uchodźców. Również posterunki frontowe i czujki donosiły o przybierającej na sile fali uciekinierów. Nie wiedziały, co z tym zrobić — puszczać czy zatrzymywać? Było to nowe, dotychczas nieznane zjawisko. Wiedzieliśmy, że ludzie krążą między Mokotowem i Piasecznem, ale były to nieliczne jednostki. Dostałem rozkaz i adres, gdzie zastanę chętnych do wyjścia z dzielnicy. W małej piwnicy na Bałuckiego zgromadziło się może z piętnaście osób —starsi mężczyźni, kobiety z małymi dziećmi. Ich cienie kołysały się na ścianach w świetle migającego niespokojnie płomienia karbidówki. Wszyscy umilkli na mój widok. Przewodników było dwóch, nie dostrzegłem ich twarzy. Zapowiedziałem kategorycznie, że muszą mieć przepustki na wyjście z Mokotowa, nie wolno im zabierać ze sobą mężczyzn w wieku poborowym, a także nie wolno nikogo sprowadzać spod Warszawy, chyba, że zgłoszą się z nim na Wiktorską 17. Jeden z przewodników, usiłował coś powiedzieć, uciszył go drugi. — Daj spokój, szwagier, władza ma rację, to nasza władza — oświadczył pojednawczo. Poznałem głos tego, który niedawno sprzedawał mi bimber. Dodał. — My, panie poruczniku, jesteśmy Polakami, będzie jak pan kazał! Nie pytałem jak sobie dają radę z Niemcami, przypuszczałem, że działają w porozumieniu z nimi, płacąc im od „łebka" albo pewien ryczałt za przepuszczenie grupy. Z Piaseczna przynosili żywność, a brali za usługę po 500 zł od osoby. Poradziłem państwu Olędzkim z Szustra by opuścili Mokotów. Oboje mieli pod siedemdziesiątkę, ich synowa Janka spodziewała się drugiego dziecka. Obiecałem, że skontaktuję ich z przewodnikami, nie skorzystali z propozycji. Olędzcy byli teściami mego brata ciotecznego Zbyszka Zbisławskiego. Ulica Bałuckiego stała się niebezpieczna. Niemcy ostrzeliwali ją z granatników. Łączniczka „Mirona", jego kuzynka „Anka", dostała odłamkami w szyję i po ich usunięciu nosiła bandaż. 106 Idąc kiedyś w stronę Grażyny usłyszałem szczęk odwodzonego kurka, zdołałem skoczyć do najbliższej bramy i zamknąć drzwi. Rozrywający się granat posiekał je, na szczęście nie przebił na wylot. Niemal jednak z każdą godziną nadchodziły meldunki o przygotowaniach Niemców do szturmu na Mokotów. Odcinek wschodni obsadzał pułk „Waligóra" południowy batalion „Karpaty" i grupa „Radosława", zachodni batalion „Olza", odcinek północny kompania „Jacka" i kompania B 2, kompania „Witolda" stała w odwodzie. Większość oddziałów wykopała rowy łącznikowe między placówkami. 21 września doszło do potyczki w rejonie Królikami. Niemcy przeciągali z Okęcia na Służewiec samochodową kolumną zaopatrzeniową, chłopcy z kompanii „Wirskiego" uderzyli skutecznie na wroga. Jedna z ciężarówek w trakcie wycofywania się wpadła do rowu. Natychmiast pojawiły się transportery, by pomóc żołnierzom, którzy dostali się w silny ogień powstańców. Padło 30 Niemców, zostało sporo broni, po którą chłopcy „Wirskiego" wyprawili się po zapadnięciu zmierzchu. Czarne kurtki mundurowe świadczyły, że był to oddział dywizji pancerno-spadochrono-wej „Hermann Goering". W sobotę 23 września wzmógł się ogień nieprzyjaciela. Pod jego osłoną Niemcy dokonywali przegrupowania, silne patrole powstańcze mimo wysiłków nie zdołały zdobyć „języka", obserwatorzy donosili o nieustających ruchach oddziałów wroga jakby osaczających pozycje powstańców. Mimo tych wiadomości wybrałem się na Ksawerów po warzywa dla oddziału. Wpadłem na chwilę do pani Barbary Scisłow-skiej, pokazała mi wybity sporej wielkości otwór w ścianie sypialni. Pytała, co robić? Poradziłem jej by miała na podorędziu rzeczy, zresztą już się do tego przygotowała. Nastrój mieszkańców obrzeży był raczej minorowy, nie miałem chęci ani odwagi aby ich pocieszać. Przeczucie podpowiadało mi, że sytuacja jest poważniejsza niż można się spodziewać. 107 Niedziela zapowiadała się pogodnie. Zbudził mnie pomruk zapuszczanych silników, poganiałem „Tadeusza" i „Jerzego" by się pospieszyli, przed nami były jedynie czujki powstańcze. Uderzenie Niemców mogło łatwo nas zagarnąć. Dotarliśmy w pośpiechu na północny skraj Ksawerowa, by wskoczyć do rowu łącznikowego prowadzącego na Woronicza. W porannym blasku budynek szkoły, pomalowany ochronnie, przypominał wielki bunkier. W połowie drogi rowem dobrnęliśmy do dużego kamienia, który stanowił przeszkodę w marszu. Trzeba było wyskakiwać na wierzch i znowu kryć się w dole. Dlaczego saperzy pozostawili tę naturalną przeszkodę, trudno było zrozumieć, a tym rowem łącznikowym przechodziło dziesiątki ludzi dziennie? Naraz usłyszeliśmy zgrzyt „krów", przycupnęliśmy ze strachu, kilka pocisków uderzyło w wieżę kościółka w Królikami, przy budynku szpitalika. Widok był przerażający i na swój sposób wspaniały. Budowla wzniosła się w górę i opadła niczym wierny na kolana. Pył uniósł się w naszą stronę, z kościółka została kupa gruzów. „Tadeusz" i „Jerzy" dźwigali po 20 kilogramów warzyw, jeszcze trzy worki zostawiłem w komórce przy Wężyka, obiecywałem sobie że przyjdę po nie, jeśli nadarzy się okazja. Łudziłem się bowiem, że to chwilowe uderzenie niemieckie miało na celu skrócenie frontu i zacieśnienie pierścienia wokół naszych pozycji. Odezwała się artyleria, moździerze i granatniki, ze zwiększoną siłą biły karabiny maszynowe. „Miron" przyjął mój meldunek z niedowierzaniem. Uznał, iż Niemcy pragną zająć Królikar-nię. „Jędrzej" był przejęty, obawiał się przełamania przez wroga linii naszej obrony, co groziło jego rodzinie na Pilickiej. Wysłał mnie natychmiast na obserwację odcinka południowego z wyraźnym rozkazem meldowania o postępach Niemców. Wziąłem ze sobą ppor. „Tadeusza" zaniepokojonego o los żony i córki na I kara. Dotarliśmy do szpitala Elżbietanek. Krasickiego i Puławska znajdowały się pod ogniem, słychać było chrzęst gąsienic. Królikami broniła kompania „Witolda", o północy zmieniła chłopców „Wirskiego", którego miał zastąpić w dowodzeniu ppor. „Negus", zastępca „Witolda". Ta zmiana na kilka godzin przed uderzeniem nieprzyjaciela prowadziła jedynie do powstania 108 chaosu. Ppłk. „Karol" wzmocnił obronę pozycji oddziałem por. „Michała", stanowiącym jego odwód. Drżałem z przejęcia, wyczekując na wiadomość z linii frontu. Z Królikami zaczęli odchodzić ranni, przeskok przez Puławską był niebezpieczny. Od sanitariuszek, dźwigających nosze lub podtrzymujących lżej rannych dowiedziałem się o zaciętości walk, Niemcy posuwali się metr po metrze, wspomagani ogniem czołgów i ciężką bronią piechoty. Byłem pełen podziwu dla moich kolegów, ogień nieprzyjaciela zwiększał się z każdą chwilą i zwiększały się też szeregi przesuwających się ku tyłom rannych. Szpital Elżbietanek stał się pierwszą placówką pomocy sanitarnej, prowizorycznie opatrzeni i mogący chodzić odsyłani byli poza park Dreszera. Odezwały się też echa wybuchów pocisków artyleryjskich na odcinku zachodnim. Niemcy uderzyli od strony Wierzbna, kierując się na „Pudełko", czerwony blok jeszcze niewykończonej kamienicy obsadzane] przez kompanię „Ludwika" Pojawiły się stukasy nad Niepodległości, która była jedynie łanem zżętego owsa. Przeleciały również nad moim stanowiskiem, zrzucając swój ładunek na Odyńca. Ponowiły swoje naloty na szkołę przy Woronicza, znajdującą się pod nieustannym ogniem artylerii. W Królikami, czy też w jej rejonie, poległ por. „Bolek" z kompanii „Witolda", on sam został ranny, widziałem niesionego na płaszczu pchor. „Sasa", miał zamknięte oczy i nie poznał mnie, kiedy ułożono go na chwilę przed wejściem do szpitala. Podobno ciężką ranę odniósł por. „Michał", zginął jeden z jego oficerów i kuzyn ppor. „Wacław". Niemcy wyparli nasze placówki z czujki na Ikara i Idzikowskiego, cofnęły się plutony wysunięte na Ksawerów, szkoła stała się pierwszą linią obrony odcinka południowego, podobnie jak sąsiadujące z nią domy przy Puławskiej i wille przy Krasickiego. Meldunek, jaki złożyłem kpt. „Jędrzejowi", nie należał do optymistycznych. Potwierdzał inne doniesienia z odcinka wschodniego, na który Niemcy uderzyli ze szczególną siłą — wyraźnie rysowała się koncepcja ich natarcia, pragnęli przedzielić walczący Mokotów na pół i odciąć nasze oddziały na południu od reszty. Zajęcie Królikami przez wroga pozwalało mu na obejście walczących powstańców od wschodu. Utrzymanie lub oddanie szkoły na Woronicza mogło zadecydować o powodzeniu planów niemieckich. 109 Dostaliśmy wiadomość, że zajęli budynek już o zmierzchu, ale następny meldunek podawał, że powstańcy odbili go w kontr-natarciu. Kpt. „Jędrzej" wrócił z Komendy i powiedział, że „Baszta" szykuje się również do odbicia Królikami, oddziały przeznaczone do akcji miały się zgromadzić w pobliżu szkoły Giżyckiego, osłonięte murem, za którym już czaili się Niemcy. Zostałem wysłany z kpr. „Leonem" na Malczewskiego. Powiedziałem „Adzie", że idę na patrol rozpoznawczy i nie wiem kiedy i czy wrócę. Spodziewałem się wszystkiego najgorszego. Narastał we mnie zwiększający się z każdą godziną niepokój. Trzeba było uważnie patrzeć pod nogi, ostrzeliwanie dzielnicy sprawiło iż jezdnie i chodniki były posiekane, gdzie niegdzie powstały spore dziury i leje. Określenie „patrzeć pod nogi" było niewłaściwe, noc ciemna, wrześniowa, niewiele gwiazd na niebie. Szedłem wolno, macając końcem nogi czy nie trafię na jakąś przeszkodę. Na Malczewskiego płonęła willa pod nr 16, zdaje się należała do doc. Słonimskiego. Nikt jej nie ratował. W dawnym budynku Komendy Placu sanitariuszki urządziły w piwnicach prowizoryczny punkt sanitarny. Elżbietanki były przepełnione rannymi. W świetle pożaru czarne drzewa wyglądały jak zgasłe świece. W dali jakby na Ksawerowie słychać było nieustanny warkot silników czołgowych, maszyny rozgrzewano jakby za chwilę miały ruszyć do natarcia. Z rozmów i wyjaśnień sanitariuszek wywnioskowałem, że niebezpieczeństwo wyparcia naszych oddziałów ze szkoły i jej okolic minęło, choć walczący ponieśli wielkie straty, szczególnie przy próbie odbicia Królikami. Zostawiłem „Leona" na Malczewskiego i nakazałem by wraz z kpr. „Toporem" przejrzeli wszystkie pomieszczenia, czy nie zostawiono jakichś niepotrzebnych dokumentów, które nie powinny się dostać w ręce nieprzyjaciela. Wyszedłem w ciemną noc, kierując się ku Woronicza. Dowódca jednej z placówek wskazał mi kwaterę dowódcy kompanii. W pewnej chwili zapytał ku mojemu zdziwieniu. - Lesław, czy to ty? Poznałem Włodka Opy-tza, kuzyna państwa Paczuskich, z którym spotykaliśmy się u nich na święta czy uroczystościach rodzinnych. Przychodził z matk^ mieszkali na Woli, Włodek uczył się pracował. Zawsze tryskał humorem i dobrym samopoczuciem. Podprowadził mnie pod kamienicę na Naruszewicza, sam bym nie trafił. Uściskaliśmy sobie 110 serdecznie dłonie. — Zobaczymy się jeszcze, pogadamy — zapewniłem go, choć sam już w to nie wierzyłem. Por. „Tosiek" wrócił właśnie z obchodu. Wraz ze swymi podwładnymi przeżywał walki minionego dnia. Uszkodzili kilka czołgów nieprzyjaciela, ale kończyły się pociski do piąta czy sowieckiej rusznicy. Jeśli strzelało się z bliska, można było mówić o sukcesie. W obydwu kompanijnych rusznicach zawiodły pazury wyciągu, trzeba było wybijać meslem łuski i ładować ręcznie. Pociski z peteerów były skuteczne jedynie, gdy trafiały wprost, inaczej ześlizgiwały się z pancerza. „Tośka" znałem jako dzielnego oficera., dbającego o podkomendnych. Kiedyś opowiadał mi przy okazji, że zameldował swój powrót z lasów „Danielowi", ten obrzucił go krytycznym spojrzeniem i zrobił mu uwagę, że nie ma zapiętej pod szyją koszuli. Uważał bowiem, że oficer zawodowy winien dbać zawsze 0 swój wygląd bez względu na okoliczności. „Tosiek" potwierdził dane, że krytyczna sytuacja na południowym odcinku została opanowana. Odbicie Królikami nie powiodło się, Niemcy byli wstrzelani w pozycje polskie i kiedy pchor. „Piotruś" z kompanii „Jacka", przerzucony ze swym plutonem z odcinka północnego, wyskoczył spoza ogrodzenia na Puławską, seria przeszyła mu prawe przedramię i strzaskała je. Kompania „Wirskiego", której resztkami dowodził pchor. „Start", ponad ggdzinę toczyła zacięty bój z Niemcami,nim została wyparta poza szkołę Giżyckiego. Nasze oddziały trzymały się w domach przy Puławskiej między Woronicza a Naruszewicza, najważniejszym punktem oporu była szkoła nr. 36, placówką dowodził zastępca „Tośka" sierż. „Klon". Podniecony wydarzeniami „Tosiek" prawie krzyczał, gdyż w 1939 r. pocisk uszkodził mu słuch. Zapewnił mnie, że póki jego chłopcy trzymają szkołę na Woronicza, to nic straconego. Jeszcze raz z „Toporem" sprawdziłem, czy na Malczewskiego wszystko w porządku. W piwnicach gospodarowały sanitariuszki 1 leżeli ranni. Dziewczęta coś pitrasiły, od rana nie miały nic w ustach. Powrót na Wiktorską odbył się bez żadnych emocji. Ciemna noc, ścigał nas złowrogi pomruk czołgów, szykujących się najwyraźniej do akcji. Niepokoiło mnie, że nie byliśmy zatrzymywani przez warty nocne i nikt nie pytał o hasło. 111 Na Wiktorskiej dyżurnym był chór. „Sanecki". Pokrótce streściłem mu wynik patrolu, była już trzecia nad ranem i po 22 godzinach służby zwaliłem się na posłanie. Raptem poczułem, że ktoś mnie szarpie, pochylał się znowu nade mną „Sanecki". Oznajmił, że obejmuję po nim dyżur, jakby nikogo innego nie było w oddziale. Półprzytomny, wściekły, nie rozumiałem w pierwszej chwili o co chodzi. Była piąta rano, poniedziałek, 25 września. Rozżalony na cały świat zacząłem wzywać oddział do pobudki. Nagle usłyszałem głos „Mirona" — Co się awanturujecie. Lechu? — tak się do mnie czasami zwracał. Zameldowałem, że wszyscy muszą być na nogach przed rozpoczęciem ostrzeliwania Mokotowa. Poparł mnie całkowicie i zapowiedział poranny apel. Koleżanki i koledzy patrzyli na mnie nieprzyjaźnie, nawet „Ada". „Benito" zdobył się na uszczypliwość twierdząc, że staję się zbyt nim służbistą. Nic mnie to nie obchodziło, wydałem polecenie dozorcy willi, by wystarał się o jakieś worki, którymi po napełnieniu ziemią, osłonimy okna. Byłem nieposkojny, z każdą chwilą wyczuwałem obecność śmierci, a przeczucia nigdy mnie nie zawodziły. Naraz usłyszeliśmy odgłosy wycia„krów". Skoczyliśmy do korytarza w piwnicy, trzy miny trafiły w budynek, który zatrząsł się. Ściana odchylała się za każdym uderzeniem i jakby mnie ktoś bił w potylicę. Korytarz wypełnił się dymem, spadła mi furażerka, drżącymi palcami odszukałem ją w ciemnościach i sprawdziłem, czy nie urwał się medalik. Furażerka była moim talizmanem. Jeden pocisk trafił w tapczan „Mirona" na pierwszym piętrze. Dozorca zginął w strasznych mękach, spłonął ogarnięty językiem ognia. Ciężko ranną córkę inż. Kamlera zanieśliśmy na noszach z „Benito", „Saneckim" i „Dzikiem"do szpitala na Racławicką. Obok nas rozrywały się pociski, na szczęście większość nie wybuchała. Jeden z nich zarył się w ziemię tuż przy mojej nodze. Nigdy do tej pory nie byłem w tak straszliwym ogniu, już nie pamiętam jak zdołaliśmy wrócić na Wiktorską. „Jędrzej" i „Miron" zostali zawezwani do sztabu. Zgłosili się na odcinku południowym dwaj parlamentariusze, wysłani przez gen. policji vdn dem Bacha, nazywanego przez prasę powstańczą „katem Warszawy". Byli to dwaj oficerowie wzięci do niewoli 112 na przyczółku Czerniakowskim. Zostali przez naszych chłopców potraktowani jak zdrajcy, musieli iść przez Mokotów z zawiązanymi oczyma, ppłk „Karol" również potraktował ich nieprzyjaźnie. Komendant Obwodu miał głowę przewiązaną bandażem, dostał odłamkiem w bomby w czoło, na szczęście niegroźnie. Parlamen-tariusze przekazali propozycje von dem Bacha, który nakłaniał władze powstańcze do wypuszczenia ludności cywilnej, gdyż Niemcy zamierzają rozprawić się z powstańcami. Na tę propozycję ppłk ..Karol" po długich wahaniach i naradzie ze sztabem przystał, natomiast odrzucił wszelkie pośrednictwo między SS-Ober-gruppenfuhrerem a gen. „Borem". Niemiec sugerował, że Polacy mogą dogadać się z Niemcami, gdyż mają wspólnego wroga — bolszewików. Stukasy, przepędzane przez sowieckie myśliwce, pojawiały się co kilka minut, niski pułap uniemożliwiał skuteczność akcji. Ale płonęły domy, chmurne niebo roziskrzyło się torami pocisków, waliły „krowy" nie ustawały salwy moździerzy i granatników. Niemcy nacierali ze wszystkich stron, stosunkowo najspokojniejszy był odcinek północny. „Pietrka", który zameldował się w oddziale, odesłałem do rodziców. Wytłumaczyłem mu, że w tak ciężkich chwilach winien być z nimi. W południe kiedy trochę nacichł ogień, próbowałem wyznaczyć chłopców do przyniesienia zupy z pobliskiej kuchni dywizyjnej na Wiktorskiej. Wszyscy odmawiali, oświadczając wyraźnie, że boją się opuścić budynek. Kadry nie mogłem wysłać, nie mnie podlegała. Wściekły poszedłem z „Adą", która nie chciała mnie opuścić. Przynieśliśmy kociołek kapuśniaku z ziemniakami, pilnowałem ażeby nikomu nie dostała się większa porcja niż ta, na jaką zasługiwał. Popołudniem ogień nieco przycichł. Dostaliśmy wiadomość, że ppłk „Waligóra" został ciężko ranny w domach przy skarpie, zaś ppłk. „Daniel" w pobliżu szkoły na Woronicza, gdy z mjr. „Zrywem" udał się na inspekcję odcinka. Porozumiałem się z kpt. „Jędrzejem", który zgodził się bym poszedł na patrol rozpoznawczy. Próbowałem przeczołgać się z parku Dreszera do kościoła, w pobliżu którego walczył Zbyszek Roguski. Okazato się to niemożliwe. Wprawdzie barykada na wprost Dolnej chroniła przed ostrzałem z bloków Wedla, ale Niemcy bili po Puławskiej od strony Królikami. Z odcinka połud- 113 niowego sanitariuszki prowadziły lżej rannych. Powiadamiały, że padł por. „Zych", sierż. „Klon", szkoła na Woronicza przechodziła z rąk do rąk. Widziałem jak małe grupki powstańców próbowały uderzyć na wroga z parku Dreszera ku Odyńca, Niemcy dochodzili do Czeczota. Rozeszły się pogłoski, że użyli małych czołgów do burzenia placówek powstańczych. Były to „goliaty", nieznana dotychczas broń na Mokotowie. Czołgi wdarły się głęboko w odcinek zachodni, postępująca za nimi piechota zajmowała willę po willi. Niemcy przenikali już w sąsiedztwo Elżbietanek. Byłem przejęty wytworzoną sytuacją. Każda chwila mogła zadecydować o likwidacji oporu na południe od parku Dreszera. Jeszcze dla sprawdzenia jak przedstawiają się sprawy na odcinku zachodnim ruszyłem poprzez ogródki na tyłach Ursynowskiej w kierunku Niepodległości. Nie uszedłem daleko, czołgi wroga dotarły do rowu łącznikowego i szykowały się do jego przekroczenia Komenda Obwodu chyba nie zdawała sobie sprawy z takiego obrotu rzeczy, położenie stawało się krytyczne, oddziały broniły się wprawdzie, odcięte jedne od drugich, ale zerwała się w praktyce łączność taktyczna. Kpt. „Jędrzej" przejął się moim meldunkiem. Nie byłem w stanie określić dokładnie sytuacji, uważałem, iż grozi nam niebezpieczeństwo. Poszliśmy do „Mirona", który nakrzyczał na mnie, że jestem panikarzem, bronił mnie mój zwierzchnik. Zaproponowałem porucznikowi, że jeśli mi nie ufa, przeprowadzę go na miejsce zaciekłego boju. Uspokoił się wreszcie i zabrał mnie ze sobą do sztabu. Ppłk. „Karol" przyjął nas na drugim piętrze bloku Szustra 6 w asyście adiutanta ppor. „Walka" (ale nie tego z kompanii wartowniczej) i nieznanego mi oficera ordy-nansowego, por.,,Eugeniusza", którego zobaczyłem po raz pierwszy. „Miron" kazał mi poczekać, gdyż ppłk. „Karol" miał go zabrać do ppłk. „Góry". On i ppłk „Żuk" ledwie trzymali się na nogach, zmogła ich biegunka, szerząca się od pewnego czasu na Mokotowie, potęgowały ją pomidory i sztuczny miód. Po godzinie „Miron" wydał mi rozkaz, bym przedarł się do mjr. „Majstra" i ściągnął go na odprawę sztabową. Pogoniłem klucząc między strzaskanymi domami i willami, ogień już nacichł, zbliżał się tak oczekiwany zmierzch. „Majster" siedział w piwnicy na Naruszewicza przy Puławskiej. Był spokojny, nie zdziwiło go 114 moje przyjście. - Dostaniemy posiłki? Nie nosił szarego kombinezonu, był ubrany w granatowy garniitur. Kiedy pokręciłem przecząco głową, zażądał bym poprowadził rannych na tyły. Nie miałem na to czasu, musiałem wracać. Wciąż dręczył mnie niepokój, wolałem być ze swoimi towarzyszami broni. „Mirona" nie było, siedział w sztabie. Pojawił się koło północy, powiedział po cichu, że przechodzimy kanałami do Śródmieścia, miałem pójść do magazynów „Społem" i wziąć żelazny prowiant dla oddziału. Kilogram mile pachnącej wędzonki wręczył mi por. „Wola", poczęstował kieliszkiem spirytusu, zakropionym walerianą. Było to świetne lekarstwo na sen, obudziłem się potrząsany przez „Adę". Nałożyłem gumiaki, które pożyczyłem od Zdzisia Dmowskiego, zrolowałem koc, pistolet schowałem pod marynarkę. Zaczęło się rozwidniać. „Miron" znów tkwił w sztabie, „Jędrzej" przekazał mi wiadomości z placu boju. Resztki obydwu batalionów — „Olza" i „Karpaty" nad ranem wydostały się szczęśliwie z okrążenia i zajęły pozycje na Ursynowskiej. Park Dreszera stanowił od południa pierwszą linię obrony. Z oddziałów sygnalizowano, że tu i ówdzie dostrzeżono białe flagi, które natychmiast zrywano. Manewr odwrotowy kanałami do Śródmieścia, jak to przed miesiącem uczynili żołnierze Starego Miasta, mógł się udać jedynie pod warunkiem zachowania porządku. I tak byliśmy opóźnieni przynajmniej o sześć godzin. Całe grupy stały na dziedzińcu Boscha, coraz to dochodziły nowe. Nikt nie przestrzegał dyscypliny. Zaczęło się robić coraz jaśniej, na niebie dostrzegliśmy niemiecki samolot wywiadowczy, tzw. „ramę", który przeleciał nad Wiktorską, Jego nikły cień w bladym świetle znikł po chwili. Zobaczywszy go, zaczęliśmy niemal siłą wpychać stojących na dziedzińcu, by nas nie dostrzegł, ale było za późno. Nadszedł z lekka kulejąc na skutek ischiaszu por. „Miron", zabrał kilku z nas do pomieszczenia dyżurnego kpr. „Kapitana". Nie podobały mi się jego rozbiegane oczy, był wyraźnie rozko-jarzony. Pokazał nam na planie miasta trasę, jaką mieliśmy przebyć, zapamiętałem nazwę ulicy Wrońskiego, położonej przy Górnośląskiej. Patrole kanałowe dopiero przed chwilą wróciły, penetrując trasę. Najprostsza droga kolektorem „C" była nie do użytku, Niemcy zniszczyli studzienkę kanałową na placu Unii 115 Lubelskiej. Pozostała inna - z kolektora „C" burzowcem „M" do Czerniakowskiej i dalej kanałem pod Górnośląską do Aleji Ujazdowskich. Z „Mironem" przyszedł pchor. „Puchała", niezwykle zadowolony z siebie, miał pistolet maszynowy, przewieszony na piersiach i wyglądał bardzo bojowo. Miał prowadzić odwrót. Ppłk. „Karol" odrzucił propozycję przebijania się do Wisły a następnie przeprawy przez rzekę, byłoby to natarcie ponad 5 kilometrów odsłoniętym terenem. Nie zamierzał kapitulować. Niemal cała załoga powstańcza Mokotowa winna przejść kanałami do Śródmieścia-Południe, ostatnie miały wejść do studzienki oddziały osłonowe. Łącznie około 1.600 ludzi. Prowadziłem czwartą piątkę, ze mną szli ppor. „Tadeusz", pchor. „Arne", strz. „Jerzy" i ,,Waluś", za nimi dziewczęta z „Anią" na czele. Dostaliśmy świeżo upieczone podpłomyki z jeszcze gorącej blachy. Naraz uczułem, że nie mam przy sobie tej, której się bałem — opuściła mnie śmierć. Byłem więc mimo wszystko dobrej myśli. Przy wchodzeniu do studzienki trzeba było oddać broń żandarmerii, przekazałem jej lornetkę. Kanalik był niski i duszny, zaczęło mi walić gwałtownie serce. Trzeba się było czołgać na czworakach do kolektora pod Puławską. Było 7.00 rano, gdy opuszczaliśmy Mokotów. Niemcy rozpoczynali ostrzał dzielnicy. W kolektorze uformowała się marszowa kolumna i zaczęliśmy iść wolno i w porządku noga za nogą. Naraz usłyszeliśmy warkot silników, bomby padły na Puławską, słyszałem też uderzenie cegieł o bruk, kanał zakołysał się trzykrotnie niczym hamak, posypały się odłamki betonu. Pod nogami mieliśmy śliską breję, trzeba było uważać, by nie upaść. Szliśmy jak ślepcy ze słynnego obrazu Pietera Breugla, nie wolno było mówić, palić papierosów, trzeba było utrzymywać porządek przemarszu. Naraz idący przede mną kpt. „Jędrzej" poklepał mnie w ramię i szeptem przekazał rozkaz. — Niemcy przed nami, wszyscy do tyłu! Przekazałem go ppor. „Tadeuszowi", a on idącym za nim. Wszyscy rzuciliśmy się panicznie w kierunku włazu na Wiktorskiej. Szeregi maszerujących zmieszały się, skłębiły. Pierwsi, którzy dotarli do studzienki stwierdzili, że została po nalocie zasypana i wyjścia nie ma. Ktoś zaczął płakać, ktoś głośno przeklinać. 116 Lubelskiej. Pozostała inna — z kolektora „C" burzowcem ,,M" do Czerniakowskiej i dalej kanałem pod Górnośląską do Aleji Ujazdowskich. Z „Mironem" przyszedł pchor. „Puchała", niezwykle zadowolony z siebie, miał pistolet maszynowy, przewieszony na piersiach i wyglądał bardzo bojowo. Miał prowadzić odwrót. Ppłk. „Karol" odrzucił propozycję przebijania się do Wisły a następnie przeprawy przez rzekę, byłoby to natarcie ponad 5 kilometrów odsłoniętym terenem. Nie zamierzał kapitulować. Niemal cała załoga powstańcza Mokotowa winna przejść kanałami do Śródmieścia-Południe, ostatnie miały wejść do studzienki oddziały osłonowe. Łącznie około 1.600 ludzi. Prowadziłem czwartą piątkę, ze mną szli ppor. „Tadeusz", pchor. „Arne", strz. „Jerzy" i „Waluś", za nimi dziewczęta z „Anią" na czele. Dostaliśmy świeżo upieczone podpłomyki z jeszcze gorącej blachy. Naraz uczułem, że nie mam przy sobie tej, której się bałem — opuściła mnie śmierć. Byłem więc mimo wszystko dobrej myśli. Przy wchodzeniu do studzienki trzeba było oddać broń żandarmerii, przekazałem jej lornetkę. Kanalik był niski i duszny, zaczęło mi walić gwałtownie serce. Trzeba się było czołgać na czworakach do kolektora pod Puławską. Było 7.00 rano, gdy opuszczaliśmy Mokotów. Niemcy rozpoczynali ostrzał dzielnicy. W kolektorze uformowała się marszowa kolumna i zaczęliśmy iść wolno i w porządku noga za nogą. Naraz usłyszeliśmy warkot silników, bomby padły na Puławską, słyszałem też uderzenie cegieł o bruk, kanał zakołysał się trzykrotnie niczym hamak, posypały się odłamki betonu. Pod nogami mieliśmy śliską breję, trzeba było uważać, by nie upaść. Szliśmy jak ślepcy ze słynnego obrazu Pietera Breugla, nie wolno było mówić, palić papierosów, trzeba było utrzymywać porządek przemarszu. Naraz idący przede mną kpt. „Jędrzej" poklepał mnie w ramię i szeptem przekazał rozkaz. — Niemcy przed nami, wszyscy do tyłu! Przekazałem go ppor. „Tadeuszowi", a on idącym za nim. Wszyscy rzuciliśmy się panicznie w kierunku włazu na Wiktorskiej. Szeregi maszerujących zmieszały się, skłębiły. Pierwsi, którzy dotarli do studzienki stwierdzili, że została po nalocie zasypana i wyjścia nie ma. Ktoś zaczął płakać, ktoś głośno przeklinać. 116 Znowu otrzymaliśmy rozkaz. —Wszyscy do przodu! W pewnej chwili ktoś zaczął krzyczeć. — Droga wolna! Idzie major „Szpak"! Były komendant placu przeciskał się brutalnie przez tłum i parł do przodu, poczułem zapach alkoholu. Goniliśmy przed siebie jak najęci, droga schodziła w dół skarpy, to właśnie był burzowiec „M". Trzeba było trzymać się liny, a potem brnąć po rozłożonych na betonowych żebrach deskach, trzymając się ich kantów. Nie wiem jak długo to trwało, straciłem poczucie czasu. Kpt. „Jędrzej" szedł z trudem, miał jesionkę i dźwigał chlebak z 5 kilogramami cukru. Prosiłem, żeby mnie przepuścił, to wszystkich poprowadzę, odmówił z wyraźnym lękiem w głosie jakby się obawiał, że zostanie sam. Stanął naraz bezradny pod otworzonym włazem i rozpłakał się. — Nie ma przejścia, Niemcy zrzucili kratę! Odsunąłem go i zapaliwszy latarkę zobaczyłem, że staliśmy przed kratą, służącą do zatrzymywania szmat i papierów. Nad lustrem wody widniał z lewej strony otwór przez który można się było przecisnąć. Przebrnąłem przez przeszkodę, na szczęście Niemców nie było nad włazem. Mogliśmy iść dalej, ale przed nami nie było nikogo. Nie wiem jak długo pędziłem przed siebie, może godzinę, a może i dłużej? Nie zważałem na ostrzeżenia i oświetliłem latarką drogę. Przeskakiwaliśmy dużymi susami ciemniejącą przestrzeń, wtem zobaczyłem przed sobą gromadkę ludzi bezradnie stojących. Okląłem ich, uspokoiła mnie „Ada", mówiąc: — Patrole poszły przebadać jak wyjść w Alejach. Nie opuściłabym cię, zaczekałabym na was. „Ada" szła w grupie „Mirona" i „Puchały". Miałem do niego pretensję, że nie opanował paniki. A może to było niemożliwe? Dlaczego nie zaczekał na kolumnę po przekroczeniu przeszkody? Przemawiała przeze mnie gorycz i pewien lęk, aby nie zostać w kanałach na zawsze. Patrole wróciły z rozpoznania, jedyna droga prowadziła pod Górnośląską w stronę Pięknej. Inne prowadziły w istocie donikąd. Ruszyliśmy kanałem pod górę, spływała nim czysta woda. Naraz od czoła dostaliśmy sygnał by się zatrzymać. Nowa przesz- 117 koda. Była nią betonowa ściana, wysoka chyba do dwóch metrów. Ktoś powiedział, że jesteśmy pod schodami u podnóża skarpy w pobliżu Sejmu, ktoś inny, że dotarliśmy pod Tamkę. Uciszono jednak tych „znawców", nikt nie orientował się co do właściwego położenia. Mieliśmy jednak dość tego upiornego marszu w brudzie i dławiącym odorze, pachniało amoniakiem. Dostałem rozkaz by iść dalej, „Sanecki" z „Dzikiem" podsadzili mnie, ktoś z góry chwycił za przeguby rąk i wciągał na małą platformę. Miałem zdarte naskórki dłoni, bolały mnie poobijane kolana. Włazy kanałów były otwarte i rozjaśniały ciemne wnętrze, więc trzeba się było przemykać pod nimi jak szczury nim dotarliśmy do niskiego, zbudowanego z cegieł kolektora. Na powierzchni brudnej cieczy pływały ludzkie odchody. Ciążyła mi teczka z wędzonką, ledwie już szedłem na zgiętych nogach. Prosiłem Boga aby się to wszystko skończyło. Wyczekiwałem na sygnał idących przede mną, że kontynuujemy marsz. Teczkę przekazałem „Walusiowi". Usłyszałem szept, że wychodzimy. Dotarłem do studzienki i z trudem spływając brudną cieczą wdrapywałem się po szczeblach stalowej drabiny na powierzchnię, stojący przy włazie pomogli mi wyjść na jezdnię. Zapadał zmierzch, w oknach kamienic krwawe blaski słońca, drzewa w gęstwinie zeschłych liści. Nie poznawałem miejsca, w którym się znalazłem. Aleje Ujazdowskie? Przebiegłem szybko do bramy i zobaczyłem podwórko obudowane zewsząd ścianami wysokiej oficyny. Staliśmy oszołomieni. „Arne" w skarpetkach bez butów, które rozleciały się całkowicie w kanałach. Kpt. „Jędrzej" oddychał głęboko jak gdyby nie mógł złapać oddechu. „Miron" z „Puchałą" gdzieś zniknęli, wynurzyli się po chwili z zapadających ciemności i kazali wszystkim przejść do pomieszczeń Urzędu Skarbowego na pierwszym piętrze. Pomyślałem z ironią, że przeniesiono nas z jednego Urzędu Skarbowego przy Szustra do drugiego w Alejach Ujazdowskich. Pomieszczenie było ciemne, z trudem zorientowaliśmy się, że jest kiepsko umeblowane, czekał nas nocleg na podłodze, na którą wyłożyliśmy księgi skarbowe. Spałem pod jednym kocem z Mirkiem, położyliśmy się wszyscy pokotem. Na skarbowych stołach rozwiesiliśmy nasze mokre spodnie i marynarki, dygotaliśmy z zimna, dziewczęta miały rozpalone policzki. 118 Z rana powlokłem się do włazu, dostrzegłem zarys strzaskanego kościoła św. Aleksandra na pobliskim placu Trzech Krzyży, na przeciw naszej kamienicy pod nr 16 widniał zachowany zabytkowy pałacyk, niedaleko była ulica Wilcza. Teczki nie odnalazłem, „Waluś" tłumaczył się, że cisnął ją przed wejściem w breję, choć podejrzewałem, że przekazał ją komuś, kogo znał. Oklą-łem go, nic nie pomogło. Zaparł się wszystkiego. Wprawdzie nie pozwalano nam opuszczać kamienicy, by nie rozpowiadać o położeniu na Mokotowie i nasze przyjście było trzymane w tajemnicy, ale niektórzy koledzy z oddziału opuścili go, nawet nie meldując odejścia. Znikł „Miron" „Puchała", który mieszkał na Wspólnej, ,,Arne", mający również rodziców w Śródmieściu, „Jędrzej", „Tadeusz", a nawet „Jerzy". Z włazu wydostawali się dalsi powstańcy z Mokotowa. Dostrzegłem ppłk. „Radosława" z kpt. „Irmą", szefową łączniczek, wszyscy o zapadniętych policzkach i oczach. Niektórzy śmiesznie mrugali, narzekając na gaz, który Niemcy cisnęli do kanałów, stali długo pod ścianą kamienicy, otępiali i cuchnący odchodami. W lewym rogu podwórza była kuchnia wojskowa AK. Po awanturach dostaliśmy po talerzu ohydnej zupy z pszenicy, rozgotowanej paci bez smaku, pełnej nieprzemielonych ościków, które trzeba było wypluwać. Pod wieczór obsługa włazu wyciągnęła oficerów dowództwa Mokotowa. Ppłk. „Karol", „Góra", „Garda" i inni słaniali się na nogach, ppłk. „Daniel" miał prawą rękę na temblaku. Nie kryli rozgoryczenia, twierdzili, że do kanałów w nocy z 26 na 27 września weszło wielu powstańców, w dzielnicy pozostały jedynie oddziały osłonowe. Niemcy cisnęli do wody worki z karbidem, który lasując się wydzielał żrący dym. Opowiadali też o trupach, jakie mijali, i ludności cywilnej, która wdarła się pośród powstańców, i ostatnich chwilach walk. Na skutek umowy z von dem Bachem spora część ludności opuściła Mokotów, po godz. 18.00 Niemcy przypuścili szturm, chcąc zająć dzielnicę. „Karol" ze sztabem zeszli do kanałów przed 23.00, przekazując komendę Obwodu mjr. „Zrywowi". Nie pamiętam już kto, ale ktoś, komu byłem znany, powiedział mi, że poległ ppor. „Tłomacki", broniąc ze swym plutonem dostępu do kościoła św. Michała. Bardzo to mnie poruszyło. Pomyślałem, że Bóg nade mną czuwał i powinienem Mu dziękować za ocalenie. 119 W oddziale zameldowali się „Benito" i zwolniony z aresztu „Stefański", ale obaj po zorientowaniu się w naszej kiepskiej sytuacji opuścili kamienicę. Wyczekiwaliśmy na dalsze wiadomości z Mokotowa, radiostacja sztabu nie działała, jedynie Niemcy wydali triumfalny komunikat o kapitulacji dzielnicy, podając, że wzięli do niewoli 2.000 jeńców. Gen. „Monter", dowiedziawszy się o przybyciu „Karola", kazał mu natychmiast wracać, niewiadomo po co. Grupa „Karola" natrafiła w kanałach jedynie na zwłoki powstańców, którzy nie wytrzymali trudu przemarszu. Część załogi Mokotowa cofnęła się z powrotem na skutek niesprawdzonych pogłosek, i nie dotarła do SYódmieścia-Południe. Wśród nich była Danusia, żona ,,Łąckiego", dowódcy kompanii łączności, który jako jeden z ostatnich wyszedł z kanałów. Największym dla nas problemem stał się brak wody. Wyrzuciłem swoją prześmierdłą kurteczkę, jakieś litościwe panie z oficyny pozwoliły mnie i pchor. „Gami" na umycie się, ale o wypraniu spodni nie było mowy. Paradowałem po podwórzu owinięty kocem niczym Indianin, jakaś łączniczka zlitowała się nade mną i ku mojemu zdziwieniu przyniosła mi czarne, wełniane bryczesy. Ale samopoczucie nas wszystkich było fatalne — zamknięci w ogromnej kamienicy niczym w grobie, wyczekiwaliśmy z trwogą na natarcie Niemców. Męczył mnie brak przestrzeni, byliśmy jak w więzieniu. Wziąłem „Walusia" i „Jerzego", który powrócił do oddziału, pożyczyłem wiadra i wyruszyłem na poszukiwanie studni, która znajdować się miała na Wilczej 1. Ale wartownik nie chciał nas wypuścić, brama była zamknięta na klucz. Twarz jego wydawała mi się znajoma. — Jesteście kapralu dozorcą z placu Przymierza? — zapytałem. Skinął głową. — I nie przepuścicie rodaka z Saskiej Kępy? Stanął na baczność, otrzymał taki rozkaz, więc go wykonuje. Ale rodakowi z Saskiej Kępy poradził by przez drugie podwórze przedostał się na sąsiednią posesję do pałacyku, tam nie ma żadnej warty. Na Wilczej wokół studni kłębił się tłum cywilów i powstańców. Zrobiłem porządek i nakazałem by podchodził raz żołnierz, raz ktoś z cywilów. Posłuchano mnie, choć patrzono na mnie krzywo, miałem broń, a to coś znaczyło. Chłopcy w panterkach 120 poskarżyli się, że ich przed miesiącem również źle potraktowano, jak nas teraz. Byli z Dyonu Motorowego, stacjonującego w pobliskiej willi pod nr. 35. Zapytałem na chybił trafił, czy nie ma wśród nich pchor. „Chmury". Spuścili głowy, przez chwilę milczeli, wreszcie jeden z nich wyszeptał. — Zginął wraz ze strz. „Toporem". W połowie sierpnia. A więc Zdzisio Stroiński i Tadek Gajcy polegli na Starówce! Nie chciałem w to wierzyć, może omyłka. Mnie też przecież już pochowano na Mokotowie. Łudziłem się, że uszli jednak z życiem. Gajcy, Stroiński, Roguski — mój świat jakby się walił. Kpr. „Kocioł" poradził mi jeszcze, żebym się zameldował u jego szefa, por. „Mariusza", którego powinienem chyba znać z widzenia. „Mariusz" urzędował na drugim piętrze w oficynie. Znałem jego syna, starostę jednego z kompletów tajnego prawa: wysoki, rosły blondyn, pełen radości życia. Zapytałem o niego. Nie patrząc na mnie odpowiedział z wyraźnym bólem, że poległ na Starówce. Jedyny syn! Nie chciał ze mną rozmawiać, nawet w sprawach służbowych, jakbym coś zawinił. Zostałem odkomenderowany do dyspozycji rtm. „Gardy", który z rozkazu „Montera" objął komendę nad żołnierzami Mokotowa. „Karol" był odsunięty od dowództwa, postawiony przed specjalną komisją, badającą dowodzenie w ostatnich dniach powstania. Po kapitulacji Żoliborza i wstępnych rozmowach na temat złożenia broni, zmienił się też stosunek zwierzchników do „Karola", przyznano mu nawet Krzyż Walecznych (po raz trzeci). Jako podwładnego „Gardy", świetnego oficera liniowego, na ogół mało rozmownego i jakby zamkniętego w sobie, niewiele obarczało mnie zadań. On sam przebywał gdzieś w pobliżu Marszałkowskiej z resztą pułku „Waligóra". Nasz oddział bez broni nie był nikomu już potrzebny i pozostał nadal w Alejach Ujazdowskich. Wprawdzie strz. „Jerzy" namawiał mnie bym przeszedł do AL, stanowczo odmówiłem. A więc wszelkie podejrzenia naszego kontrwywiadu o sympatie komunistyczne sprawdziły się! „Jerzy" odmeldował się z oddziału. 121 Warszawa powstańcza była zupełnie innym miastem niż przed wybuchem akcji, jej życie całkowicie skupiało się w piwnicach. Poprzebijano przejścia z posesji do posesji i cały ruch komunikacyjny odbywał się poprzez piwnice. By przedostać się do dowództwa Podobwodu również w Alejach Ujazdowskich, musiałem stracić więcej czasu i wysiłku niż by na to zasługiwało. Ppłk. „Sławbor" zajął lokal w pobliskim domu pod „Gigantami". Śródmieście — Południe było centrum władz wojskowych i cywilnych. Wprawdzie stanowiło to tajemnicę, ale nietrudno było się dowiedzieć, że Komenda Główna mieści się w „Małej Paście" przy ul. Piusa XI. Jedynie „Monter" miał swoją siedzibę za Alejami Sikorskiego, jak nazwano w czasie powstania Aleje Jerozolimskie, przejście do Śródmieścia — Północ prowadziło przez jedyny przekop w okolicach ulicy Brackiej. Stacjonowaliśmy w pewnym sensie na skraju dzielnicy, poza ulicą Wiejską mieli swoje pozycje Niemcy. Ostrzeliwali też spod Sejmu dzielnicę z granatników i moździerzy, słychać było serie karabinów maszynowych, ale grube mury tłumiły ich odgłos. Panowało tu zupełnie inne życie niż na Mokotowie. Wciąż wypominano nam „pomidory", na które ostatnio nie mogłem patrzeć. Śródmieście było o wiele bardziej upolitycznione aniżeli nasz powstańczy Mokotów. Nie mieliśmy poza PALem i jego reprezentacją polityczną żadnych innych problemów. Kilku członków PPR i AL podporządkowało się AK. Na Mokotowskiej przy zbiegu z Hożą natknąłem się na śliczną Basie Borman, naszą łączniczkę ze „Sztuki i Narodu", wręczyła mi plik prasy. Mogłem się przekonać, że część energii przeznaczano na dyskusje polityczne, czego dowodem były gazety socjalistów, ludowców, komunistów, nie licząc oczywiście najbardziej czytanych publikacji AK i Delegatury Rządu. Mnie interesowały jedynie komunikaty z frontu, choć nie było żadnych konkretnych wiadomości zza Wisły poza tą, że front zastygł. Śródmieście wydawało mi się bardzo „czerwone", wszyscy, z którymi kontaktowałem się, czekali na przyjście Armii Czerwonej, chociaż z każdym dniem nadzieje na pomoc malały. Ale Warszawa nie chciała kapitulować po dwóch miesiącach walki i wyczekiwała na niespodziewane okoliczności. Pewnego razu jakaś dziewczyna rzuciła mi się na szyję, kiedy wychodziłem z obiadku w kuchni powstańczej. Była to Ziuta 122 Warszawa powstańcza była zupełnie innym miastem niż przed wybuchem akcji, jej życie całkowicie skupiało się w piwnicach. Poprzebijano przejścia z posesji do posesji i cały ruch komunikacyjny odbywał się poprzez piwnice. By przedostać się do dowództwa Podobwodu również w Alejach Ujazdowskich, musiałem stracić więcej czasu i wysiłku niż by na to zasługiwało. Ppłk. „Sławbor" zajął lokal w pobliskim domu pod „Gigantami". Śródmieście — Południe było centrum władz wojskowych i cywilnych. Wprawdzie stanowiło to tajemnicę, ale nietrudno było się dowiedzieć, że Komenda Główna mieści się w „Małej Paście" przy ul. Piusa XI. Jedynie „Monter" miał swoją siedzibę za Alejami Sikorskiego, jak nazwano w czasie powstania Aleje Jerozolimskie, przejście do Śródmieścia - Północ prowadziło przez jedyny przekop w okolicach ulicy Brackiej. Stacjonowaliśmy w pewnym sensie na skraju dzielnicy, poza ulicą Wiejską mieli swoje pozycje Niemcy. Ostrzeliwali też spod Sejmu dzielnicę z granatników i moździerzy, słychać było serie karabinów maszynowych, ale grube mury tłumiły ich odgłos. Panowało tu zupełnie inne życie niż na Mokotowie. Wciąż wypominano nam „pomidory", na które ostatnio nie mogłem patrzeć. Śródmieście było o wiele bardziej upolitycznione aniżeli nasz powstańczy Mokotów. Nie mieliśmy poza PALem i jego reprezentacją polityczną żadnych innych problemów. Kilku członków PPR i AL podporządkowało się AK. Na Mokotowskiej przy zbiegu z Hożą natknąłem się na śliczną Basie Borman, naszą łączniczkę ze „Sztuki i Narodu", wręczyła mi plik prasy. Mogłem się przekonać, że część energii przeznaczano na dyskusje polityczne, czego dowodem były gazety socjalistów, ludowców, komunistów, nie licząc oczywiście najbardziej czytanych publikacji AK i Delegatury Rządu. Mnie interesowały jedynie komunikaty z frontu, choć nie było żadnych konkretnych wiadomości zza Wisły poza tą, że front zastygł. Śródmieście wydawało mi się bardzo „czerwone", wszyscy, z którymi kontaktowałem się, czekali na przyjście Armii Czerwonej, chociaż z każdym dniem nadzieje na pomoc malały. Ale Warszawa nie chciała kapitulować po dwóch miesiącach walki i wyczekiwała na niespodziewane okoliczności. Pewnego razu jakaś dziewczyna rzuciła mi się na szyję, kiedy wychodziłem z obiadku w kuchni powstańczej. Była to Ziuta 122 Radzymińska, poetka z grupy literackiej „Dźwigary", która zaprowadziła mnie do domów na tyłach Alei Jerozolimskich. Przeskakując Kruczą pod barykadą zobaczyłem jak strzaskane jest Śródmieście — Południe. W kwaterach batalionu „Bełt" zastałem moich literackich przyjaciół — w ciemnej piwnicy siedzieli Roman Bratny, Zbigniew Stolarek i przychodzący do siebie po odniesionej ranie Witold Zalewski. Dowiedziałem się, że w szpitalu powstańczym zmarł postrzelony w brzuch przez niemieckiego strzelca wyborowego najmłodszy z poetów „Sztuki Narodu", zawsze pełen optymizmu, sympatyczny Wojtek Mencel. Żona Bratnego, Halszka Radzymińska, starsza siostra Ziu-ty, podała jakiś kisielek bez określonego smaku, ciągnący się jak źle rozgotowany klej. Ustawicznie dręczył mnie głód, więc zjadłem swoją porcję z zadowoleniem. Bratny zapytał. — Lesiu, masz pestki? — Jeszcze cztery sztuki. — Wybierzemy się na Kruczą i upolujemy tłustego ratlerka — zaproponował poważnie. Kiedy zobaczyłem w nikłym świetle karbidowki jego wysunięty do przodu podbródek i zapadnięte oczy, zrozumiałem, że jesteśmy wszyscy u kresu sił. Traktowałem początkowo jego propozycję jako żart, ale rzeczywiście psy i koty zaczęły ginąć w Śródmieściu. 1 października nastąpiła cisza, zdumiewająco martwa cisza. Zawieszenie broni. Ulice wypełniły się tłumami ludzi, przeważnie cywilów. Na skwerze przy Kruczej, Piusa XI i Mokotowskiej rozkwitł bazar powstańczy. Kilogram dobrej słoniny kosztował 10 dolarów, w tej samej cenie były pistolety. W pobliżu wysokiego domu Fuchsa widniał powstańczy grób. Wybrałem się do rodziców mego przyjaciela Jurka Dunina-Markiewicza, mieszkającego na Koszykowej przy Poselstwie Czechosłowackim. Przyjęto mnie bardzo chłodno, mimo iż zawsze byłem mile widzianym gościem. Ojciec powiadomił mnie, że Jurek poległ na Woli. Nie zatrzymywał mnie, odprowadził do drzwi wejściowych. — Lepszy Kazachstan niż powstanie — powiedział żegnając się ze mną. Edward Dunin-Markiewicz był dawnym adiutantem marszałka Piłsudskiego, odznaczonym za męstwo krzyżem Virtuti Militari i trzema Walecznych. 123 2 października był dniem pogodnym, chłodnym, ale jakby smutnym. Zastanawialiśmy się co nas czeka, trwało nadal zawieszenie broni. Pod wieczór pojawił się „Mirón", zgolił wąsy i występował jako kpt. „Szczerba" z oddziału łączności. Z polecenia „Gardy" zabrał mnie ze sobą do ppłk. „Sławbora". Aleje zastygły w ciszy. Właz kanałowy był nadal otwarty, ale nikt z niego już nie wychodził. Podobno grupka żołnierzy AL próbowała dotrzeć kanałami do Wisły, nic z tego nie wyszło. Odgrażali się, że nie skapitulują. Komenda Podobwodu wydała tajny rozkaz by na wypadek ewentualnego przewrotu zorganizować warty oficerskie. Warszawa stała się nagle gwałtownie anty-sowiecka, oskarżano Rosjan, że przyczynili się do zniszczenia miasta. Okna pokoju sztabowego w kamienicy pod „Gigantami" wychodziły na pcuste Aleje. Na ścianach widniały poszerzone plany Śródmieścia — Południe, pod sufitem zwisały druty telefoniczne. Pułkownik wszedł po chwili, wszyscy wyprężyli się na baczność. Był mężczyzną w średnim wieku, prezentował się wspaniale, poznać, że to oficer służby stałej. Spojrzał na obecnych i powiedział, że Warszawa kapituluje, oddziały AK idą do niewoli, Niemcy przyznali powstańcom prawa kombatantów. Ale walka nie jest jeszcze zakończona — podkreślił. Wszyscy wiedzieli, co miał na myśli. Otworzyły się drzwi i ordynans wniósł na srebrnej tacy kieliszki z wódką. „Sławbor" ujął swój za nóżkę i czekał aż pójdziemy za jego przykładem. Wzniósł toast. — Za Polskę, o którą pięć lat walczyliśmy! 124 W KOMENDZIE GŁÓWNEJ Moja pamięć zatrzymała się na jednym punkcie jak wskazówka zegara, wskazująca wciąż tę samą godzinę Z moich zapisków w grudniu 1944 Zbudziłem się nie wierząc samemu sobie, wszystko wydawało się tak niezwykłe. Porządne, wygodne łóżko, ciepła kołdra, nawet jasiek pod głową, dzięki któremu lepiej mi się spało. Byłem wypoczęty i szczęśliwy. Po czterech miesiącach tułaczki taki luksus jak własne łóżko! Skończyło się nareszcie przesypianie na materacach, różnych wyrkach, betonie Zakładów Kolejowych obozu w Pruszkowie, podłodze obozu Burgweide czy pryczach piętrowych wstawionych do kręgielni RAW Schweidnitz. Rozejrzałem się po pokoiku — szafa, niewielki stolik, krzesło. Za oknem srebrniejący śnieg w zimnym poranku, skrzący się gwiazdeczkami. Widać też było czerwone zabudowania i wysoki komin klinkierni. Jeszcze wciąż nie mogłem uwierzyć, gdzie jestem. Na ścianie dostrzegłem niemiecki kalendarz z datą 1 Dezem-ber1944. Trafiłem do Grudkowa koło Łagiszy w Zagłębiu Dąbrowskim jako gość wujostwa „Ady", państwa Rudolfów. Wczoraj uciekliśmy ze Świdnicy, gdzie w zakładach kolejowych pracowałem przez sześć tygodni. Nieźle mówiąca po niemiecku „Ada" załatwiła przepustkę na policji, podsuwając urzędnikowi paczkę tytoniu. Inaczej by nam nie sprzedano biletów kolejowych, od 5 listopada obowiązywało zarządzenie ograniczające swobodne dotąd poruszanie się po Rzeszy. Pierwsza zakłady RAW opuściła „Ada", wartownicy powitali ją przy bramie serdecznie, pytając dokąd spieszy tak rano. W godzinę później, na krótko przed rozpoczęciem pracy, wyruszyłem za nią. Odbiłem kartę jak codzień, wartownikowi powiedziałem, że zostałem wysłany na miasto. Ponieważ kilkakrotnie 125 pracowałem poza zakładami, więc mi uwierzył. Spotkaliśmy się z „Adą" na dworcu, trzymała w ręku „Vólkischer Beobachter" na znak, że ma bilety. Mimo wszystko opuszczałem Świdnicę z lekkim żalem. Miasto podobało mi się, zdała siniało pasmo gór Sowich, piękny rynek urzekał przeszłością jakby czas zatrzymał się w XVII wieku, patynowane o wąskich frontonach kamieniczki wydawały się jak ze starej opowieści, wspaniały ratusz i studnie stojące w rogach obszernego placu dodawały uroku centrum miasta. Ale nie przyjechaliśmy tutaj z „Adą" na podziwianie pejzażu czy zabytków Świdnicy, przywieziono nas jako „Zwangsarbeiterów", mających pracować na rzecz wroga. Czekaliśmy więc momentu kiedy będziemy mogli uciec. Od chwili kiedy z Częstochowy dostałem od rodziny paczkę ze spodniami narciarskimi i czarnymi bucikami wuja Zbisławskiego, zacząłem szykować się do drogi powrotnej. Obawialiśmy się ofensywy Armii Czerwonej i pospiecznej ewakuacji w inne miejsce, co zapowiadał mój majster M 36 Stolingwa. Nosił słowiańskie nazwisko, nie chciał się przyznać do polskiego pochodzenia, mimo iż go dyskretnie o to wypytywałem, zostając z nim sam na sam. Kierownik hali był Niemcem z Katowic i nosił w klapie złotą odznakę hitlerowską, mój bezpośredni zwierzchnik w magazynie był SA-manem. Podróż okazała się łatwiejsza niż przypuszczałem. Skontrolowano nas jedynie na dworcu we Wrocławiu. Siedzieliśmy czekając na pociąg do Katowic, gdy pojawił się SS-man. Diabeł mnie podkusił i powiedziałem coś do „Ady" po polsku. W niego jakby piorun strzelił, zażądał „papierów", a gdy w końcu nonszalancko podałem mu przepustkę, rzucił ją ze wściekłością na stół. „Ada" miała do mnie pretensję, że się wygłupiłem, uważałem moje postępowanie za rodzaj próby. Nie chciało mi się wstawać, choć było po ósmej, z podwórza dochodziły odgłosy krzątania się robotników, z komina wydobywał się czarny dym. Nagle ktoś zapukał, w drzwiach stanęła „Ada". — Ubieraj się, nie zapomnij się umyć, zaraz będzie śniadanie! Lubiła mnie pouczać, ton miała apodyktyczny, czego nie znosiłem. Uważała, że musi mną kierować, choć była młodsza o trzy lata. Wchodząc do jadalni ukłoniłem się. Za stołem siedziały 126 pani Rudolfowa i matka „Ady", nie było ani gospodarza ani Jurka, już pracowali. Obie panie przyglądały mi się krytycznie jakbym był okazem egzotycznego ptaka, ale z ich spojrzeń wywnioskowałem, że nie znalazłem w ich oczach większego uznania. Tolerowały mnie jako towarzysza broni „Ady", chwilowo goszczącego w Grudkowie i wypytywały mnie o rodzinę. Dziadek mieszkał pod Częstochową, już na terenach włączonych do Rzeszy, wuj Zbisławski był znanym adwokatem, wysiedlonym w 1939 r. z Katowic, pochodził spod Jasnej Góry, to się liczyło. Mówiąc o matce w Warszawie, na Saskiej Kępie za Wisłą, zadrżał mi głos z przejęcia, nie wiedziałem co się z nią dzieje. W obozie prusz-kowskim spotkałem pośrednika w handlu nieruchomościami, który doskonale wiedział kim jestem i pocieszał mnie, że matka nie tylko daje sobie radę, ale ukrywała właściciela drogerii z placu Przymierza, Kowalczyka. Jego żona codziennie przedostawała się na Rzymską 7 i nosiła mężowi obiady, więc orientowała się dobrze w sytuacji. Pośrednik został wywieziony z Saskiej Kępy pod koniec sierpnia, udało mu się jakoś urządzić w Dula-gu 121, w dowód czego otrzymałem od niego dodatkowy bochenek chleba. Byłem głęboko przekonany, że uda się nam legalnie opuścić obóz, „Ada" uchodziła za moją żonę, papiery miała na imię i nazwisko Zofii Bartelskiej. Miała na imię Zofia, co wzbudzało we mnie dodatkowy sentyment. Stało się jednak inaczej. Lekarz w mundurze SS przy selekcji skierował mnie do zwolnienia, gdyż oświadczyłem, że mam gruźlicę kości, spojrzał na mnie koso i zapytał czy posiadam świadectwo choroby. Wzruszyłem ramionami. Warszawa spłonęła a on żąda papierków. Natomiast „Adę" skierowano na roboty. Kiedy spojrzałem smętnie na odchodzącą, tłumaczka powiedziała po niemiecku. — Nie rozłączajmy zakochanych! I tak po przeszło tygodniu dotarliśmy w grupie stu osób ' do Świdnicy. Mimo wszystko wierzyłem we własne szczęście. Transporty z Pruszkowa odchodziły również na północ do obozu w Stutthofie, a na takich młodych jak ja specjalnie polowano. Kiedy troszeczkę odpocząłem, wybrałem się do dziadka Stefana pod Częstochowę, którego uprzedziłem listownie o moim przybyciu. Kiedy pociąg minął ciemniejący staw i zabudowania Niepiekły, poczułem się jak w domu. W Żarkach-Bloku spędziłem dwukrotnie wakacje, więc nienajgorzej znałem okolice. Dzia- 127 dek winien mi poradzić jaką wybrać drogę do przekroczenia granicy z Generalną Gubernią. Czekał na peronie, otyły, niski o siwych wąsach, w pobliżu niego stał niemiecki żandarm, który popatrzał na mnie podejrzliwie, nie sprawdził moich papierów. Dziadka znał, dziadka znali wszyscy — i mieszkańcy Polacy, i władze niemieckie, mówił bowiem po niemiecku jak rodowity Berlińczyk. Umówiliśmy się, że jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia przyjadę powtórnie i wyruszę z Żarek-Bloku do Częstochowy. Pojadę wozem z sosnami do tartaku „na drugą stronę". Dziadka Stefana znałem słabo. Rzadko przyjeżdżał do Warszawy, zajęty swoimi interesami. Do Częstochowy sprowadził się w 1910 r., rzucając pracę na Ukrainie w zakładach Solwaya. Założył własne przedsiębiorstwo i krótkim czasie jako fachowiec elektryfikował hutę Handtkego na Rakowie. Wystawił też oficynę na Jasnogórskiej 12, i piętrowy budyneczek, w którym na dole mieściła się fabryczka, na piętrze było małe mieszkanko, które zajęliśmy wiosną 1926 r. gdy rodzice przeprowadzali się z Warszawy na Śląsk. Mój ojciec, inżynier elektryk zbankrutował, sprzedał przedsiębiorstwo instalacyjne i mieszkanie na Smolnej, zaczął szukać szczęścia gdzie indziej. Pani Czermińska podała kolację, a później dziadek siedząc wygodnie w starym fotelu i podkładając od czasu do czasu polana do pieca, opowiadał o swojej młodości. Nie podobało mu się, że brałem udział w powstaniu, które uważał za nieszczęście dla kraju, ani też, że zostawiłem w Grudkowie dziewczynę. Uważał, że jestem jeszcze za młody na małżeństwo, muszę ustabilizować, a dopiero później myśleć o założeniu rodziny. Nie mogłem wtajemniczać dziadka w moje powikłane sprawy osobiste, przypuszczam, że i tak by nie zrozumiał mojego postępowania, dzieliło nas wiele, był starszy ode mnie o 58 lat. Nie bardzo się już orientował w skomplikowanej rzeczywistości, odcięty od świata. W Grudkowie przyjęto mnie po powrocie z Zarek-Bloku bez entuzjazmu, nawet „Ada", zawsze serdeczna, powitała mnie chłodno. Co było tego przyczyną, dowiedziałem się od niej niebawem. Nie pożegnałem się jak należy z jej mamą i ciocią, kiwając jedynie głową i panie poczuły się tym dotknięte. Napróż-no przekonywałem, że przecież opuszczałem Grudków na krótko, moje wyjaśnienia nie na wiele się zdały. Zrozumiałem, że 128 przestałem się liczyć towarzysko. Zażartowałem, iż czasami zachowuję się jak furman, „Ada" powiedziała z naciskiem, że nie czasami, lecz często, co mnie dotknęło. Do Zarek-Bloku przyjechałem ponownie w sobotę 16 grudnia po południu. Dziadek był zły, już po raz drugi wychodził po mnie, a umówiony przez niego pan Wróbel o świcie przekroczył granicę wozem ze ściętymi pniami, kierując się do tartaku. Nie mogłem powiedzieć dziadkowi, że w istocie ociągałem się z przybyciem, liczyłem bowiem, że państwo Rudolfowie zatrzymają mnie na święta. Ale matka „Ady" i jej siostra pożegnały mnie z wyraźną ulgą. Następnego dnia, w niedzielę, jeszcze było ciemno, gdy pani Czermińska szykowała śniadanie. Pogoniłem na pociąg do Poraja, stacji granicznej, wściekły krążyłem po peronie i przytupywałem nogami, bo wziął mróz. Pojazd opóźnił się o pół godziny. W Poraju wszyscy musieli wysiąść, było niewielu podróżnych, straż graniczna szybko sprawdziła dokumenty tym, którzy jechali dalej, do Korwinowa i Częstochowy. Ze stacji ruszyłem w stronę wzgórz, tonących w śniegu. Dzień był piękny, choć wyjątkowo mroźny. Czerwone wznoszące się na wschodzie słońce, kładło się blaskiem na białą przestrzeń. Dotarłem do posterunku i nagle wpadła mi do głowy zuchwała myśl. Podszedłem do stojących strażników, ukłoniłem się uprzejmie i zapytałem, czy nie widzieli małej grupki Polaków idących do kopania okopów. Widzieli, ale co z tego? — Miałem z nimi pójść! — To niech pan idzie! Kazali sobie pokazać dokumenty, na widok kennkarty obaj krzyknęli jednocześnie: — Warschauer! Zacząłem tłumaczyć swoją sytuację — przyjechałem do 82-let-niego dziadka z wizytą, on dostał wezwanie do stawienia się w OT Leitstelle w Choruniu, trudno wymagać od starego człowieka, by kopał okopy. Po dłuższej dyskusji zgodzili się ze mną, a nawet nakazali bym pospieszył czym prędzej do budowania linii obronnych III Rzeszy. Podprowadzili mnie na szczyt i wskazali kierunek. Kiedy zniknęli, ruszyłem w przeciwną stronę na północ ku widniejącym za gęstwiną lasów ruinom zamku w Olsztynie. Mimo niedzieli w miasteczku panował ruch. Poczta była otwarta. Wsadziłem głowę w okienko, urzędniczka krzyknęła ze zdziwienia — panna Wiesia Janotówna znała mnie z przyjazdów 129 do Częstochowy, była koleżanką szkolną Zosi Zbisławskiej i wiedziała od niej, że jestem na robotach w Świdnicy. Poprosiłem, by załatwiła mi jakiś transport do Częstochowy, zamknęła okienko i po dobrej chwili wróciła. Miałem pojechać samochodem spółdzielni mleczarskiej. Zjawiłem się na ulicy Orzechowskiego u wujostwa Zbis-ławskich akurat w porze obiadowej. Czekano na mnie od kilku dni. Gorący rosół z domowym makaronem wzmógł moje samopoczucie, stałem się ośrodkiem ogólnego zainteresowania. Wszyscy odnosili się do mnie z wyraźną atencją, nawet zawsze lubiący ze mnie drwić mój brat cioteczny Zbyszek. Jego syn, niespełna roczny Robert, patrzał na mnie ze zdziwieniem, nie uświadamiał sobie, kim jest przybysz. Wuj Zbisławski był wyraźnie dumny z tego, że brałem udział w powstaniu, całą rodzinę ciekawiły moje przeżycia, największe zainteresowanie przemarsz kanałami. Krysia Zbisławska, żona Zbyszka, już wiedziała o mnie i o mojej roli na Mokotowie, opowiedziała jej o tym matka, pani Oiędzka. Ona z mężem, synową i małym Julkiem, została wypędzona przez Niemców na Wyścigi, po kilku dniach dostały się do Częstochowy, Janka Oiędzka pojechała do znajomych w Łodzi. Jej mąż, Danek Olędzki, sympatyczny i powszechnie lubiany, z zawodu chemik, od kilku dni przebywał u Zbisławskich. Został zwolniony z robót w Berlinie, gdzie podczas pracy dostał się pod parowóz, odniósł drobne obrażenia i jako niepotrzebny został skierowany do Generalnej Gubernii. Zbyszek zaraz po obiedzie zaciągnął mnie do swojego pokoju. Inteligentny i oczytany, lubił abstrakcyjne dyskusje. Zapytał mnie, czy powstanie było potrzebne? Usłyszał zgodnie z moimi przekonaniami, że nie tylko potrzebne, ale i konieczne jako wyraz woli narodu. Niechętnie odpowiadałem na jego pytania, gdyż starał się mnie sprowokować do wypowiedzi. Różniliśmy się bardzo. On sceptyk, wyznawca Kartezjusza i jego chłodnego stosunku do rzeczywistości, ja zwolennik filozofii Bergsona powodowałem się często intuicją i emocjami niż rozsądkiem. — Jak się czułeś jako twórca historii? — zapytał z nietajoną ironią. - Znakomicie. Jak kot spadający na cztery łapy. — Nie żartuję, pytam poważnie! — I ja poważnie odpowiadam. Daj mi zresztą spokój, jestem zmęczony. Ale była to jedynie wymówka. Stosunkowo łatwe przejście granicy dodało mi otuchy. Powtarzałem sobie jadąc ciężarówką 130 między bańkami z mlekiem, że audaces fortuna iuyat, szczęście sprzyja śmiałym. Interesowało mnie przede wszystkim, jakie mam szansę pozostania w Częstochowie. Wuj Zbisławski obiecał mi wprawdzie zameldowanie, ale ze względu na okres nadchodzących świąt musiałbym poczekać do stycznia. A bez zameldowania nie mógłbym ze spokojem poruszać się po mieście, Niemcy „polowali" szczególnie na Warszawiaków, czekałby mnie w najlepszym wypadku ponowny wyjazd na roboty. Z ciocią Helą pojechaliśmy dorożką na Stradom do państwa Teclaffów i Julków. Zostałem przyjęty z nadzwyczajną serdecznością, wszyscy byli ucieszeni moim przybyciem, podziwiali mnie jak bohatera, co mnie wprawiało w zakłopotanie. Julek przez swoje znajomości w AK ( a był żołnierzem Kieleckiego Korpusu i przez dwa miesiące przebywał na koncentracji) obiecał również, że załatwi zameldowanie. Ciocia Hela powiadomiła wszystkich niemal uroczyście, że dla mnie jest przygotowana kanapa w pokoju Zbyszków, mogę się nie martwić gdzie będę spał. Zdołałem jeszcze przed godziną policyjną wpaść do Irmy Paczuskiej. Roztropnie zostawiła swój adres u Zbisławskich, orientując się, że to moja rodzina. Jej udafo się uniknął przejścia przez obóz w Pruszkowie. U jego bram upadła na ziemię i zaczęła krzyczeć, że dostała ataku ślepej kiszki. Konwojenci niemieccy zostawili ją w spokoju, i tak mieli zbyt wielu ludzi, których prowadzili do Dulagu 121. Pan Józef natomiast został wysłany do obozu w Stutthofie. Opowiadała mi o ostatnich chwilach na Niepodległości, o tym, jak jej ojciec kilka godzin podtrzymywał sklepienie po uderzeniu w strop pocisku i zdołał się wydostać spod gruzów. Stojący obok niego w chwili uderzenia pocisku pan Nowacki zginął. Irma odprowadzając mnie do drzwi, powiedziała z naciskiem. — Nie róbcie tylko powstania w Częstochowie! Leżałem na kanapie w pokoju Zbyszków, zaciemnionym, i kiedy oni spali, zastanawiałem się nad swoim losem. Wyszedłem cało z piekła, jak wszyscy tutaj określali powstanie. Mój ulubiony pisarz Andre Malraux, autor Nadziei, napisał, że nie prowadzi się dialogu ze śmiercią. Czynili to Baczyński i Gajcy w swej twórczości. Ten pierwszy w pięknych wierszach, ten drugi również i prozie, czego dobitnym przykładem było opowiadanie Cena opublikowane w podziemnej „Sztuce i Narodzie". Jakby wypo- 131 wiadali swoje przeczucia w profetycznym widzeniu przyszłości, były to wyznania tragicznego pokolenia. Nie wiedziałem, co stało się z Krzysztofem, wśród powstańców Zgrupowania „Radosława" nikt się z nim nie zetknął. Czyżby zginął? Otaczało mnie tyle śmierci, że wolałem o nich nie wspominać. Polegli moi najlepsi przyjaciele, młodzi poeci, a także towarzysze broni z dywersji. „Śmierć kosi niby łan", jak głosiły słowa popularnej piosenki. Wyszedłem cało, miałem szczęście. Ale nie tylko. Nie prowadziłem w swej twórczości dialogu ze śmiercią, przyjmowałem jedynie jej stałą i natrętną obecność pośród nas. Tadeusz Hollen-er, poeta i satyryk, oceniał ten dialog moich przyjaciół jako rodzaj flirtu, ale ten dialog byłby pustym papierowym gestem, gdyby go nie potwierdziła rzeczywistość. Kochałem tak jak ty zapewne, ale mi serca dano skąpo na miłość moją niepotrzebną, bowiem stawały nad epoką, której imiona dajesz teraz olbrzymia śmierć i przerażenie — podawał Gajcy w poemacie Do potomnego, tym klejnocie poezji okupacyjnej. Zapamiętałem te jego piękne i wzruszające sformułowania, kiedy deklamował mi je w lipcu 1944 r., odprowadzając nad brzeg Świdra. Nie mogłem z przejęcia usnąć i zastanawiałem się wciąż nad swoim położeniem. Byłem bliżej domu, już tylko dwieście kilometrów dzieliło mnie od ruin powstańczej Warszawy. Wierzyłem głęboko, że tam nad Wisłą ostała się cało nasza willa, bowiem wierzyłem w swoje szczęście i byłem pewny, że będzie mi nadal sprzyjać. Przekonałem się w dwa dni później, kiedy w Alei Wolności natknąłem się na Edmunda Misiołka, przyjaciela Bratnego, publicystę podziemnego czasopisma „Dźwigary". Zobaczywszy mnie, rzucił mi się w ramiona jakby dostrzegł kogoś, kto wrócił z tamtego świata. Zaprosił mnie do swego mieszkania w kamienicy w pobliżu Domu Księcia, mieściło się na parterze w oficynie. Jego żona Halinka, która mnie znała wyłącznie z opowiadań męża, usunęła się do kuchni z córeczką abyśmy mogli sobie pogadać. „Odnowa" zaproponował mi wstąpienie do AK, zameldowanie załatwi i to błyskawicznie, dostanę etat porucznika, potrzeba 132 ludzi do działania. Słuchałem jego propozycji oszołomiony i oczywiście zgadzałem się na wszystko. Z uciekiniera i wygnańca zamieniałem się ponownie w konspiratora. Był wtorek, 19 grudnia 1944 r. Wybrałem się na Jasną Górę, by podziękować mojej Patronce za opiekę. Odsłonięcie cudownego obrazu Czarnej Madonny przyprawiło mnie o metafizyczny dreszcz. Żałowałem jedynie, że nie odprułem medalika od furażerki i nie wziąłem ze sobą, pozostała w piecu mieszkania „Ani", Basi Maliszewskiej, która zaprosiła nas po kapitulacji do siebie. „Odnowa" dotrzymał słowa. Zostałem zameldowany w Częstochowie z dniem 25 listopada na Eckgassei, mieszkania 5, u wujostwa Zbisławskich. Wręczył mi też dwa tysiące „młynarek" zaliczki na poczet oficerskich poborów i kartki na służbowe obiady u sióstr na Jasnogórskiej w pobliżu Wzgórza Klasztornego. Umówił mnie też z „Bronisławem", który czekał na mnie, choć przyszedłem przed umówionym terminem. Inteligentny, doskonale zorientowany w sytuacji, nie pytał o moje przejścia w powstaniu, lecz od razu przystąpił do sedna sprawy. Miałem podlegać Wydziałowi Informacji BIPu Komendy Głównej AK, którego zadaniem było zbieranie materiałów o położeniu i nastrojach ludności cywilnej, stanowiących podstawę do raportów dla Naczelnego Wodza. „Bronisław" mówił o tej pracy z przekonaniem jakby była najważniejsza w AK. Słuchałem jego słów nieco zaskoczony: miałem być komendantem radiostacji, miałem otrzymać pięciu podkomendnych, miałem, miałem... W miarę zapoznawania się z jego sugestiami odczułem, że na razie jest to obraz przyszłości. Mieszkania konspiracyjnego dla radiostacji jeszcze nie znaleziono, fachowcy pracują nad jej skonstruowaniem, jedyna konkretna wiadomość dotyczyła moich przyszłych podkomendnych, których adresy dostarczy mi „Odnowa" w najbliższym czasie. Poprosiłem o dwa dni urlopu po świętach, naturalnie udzielił mi ich bez wahania. Kiedy wróciłem do wujostwa Zbisławskich z obiadu służbowego, wuj Olek zaczął mnie traktować z tym większym respek- 133 tem. Powiedział głośno, iż był przekonany, że dam sobie radę, ale nie przypuszczał, że tak szybko. Ciocia Hela zapewniła mnie, że zawsze będę i jestem pożądanym gościem. Oczywiście, obiady na Jasnogórskiej nie umywały się do obiadów na Orzechowskie-go, ale dawały mi pewną niezależność. Do stołówki przychodziło mnóstwo Warszawiaków, siostra dyżurna przyjęła mnie z sympatią, widocznie wiedziała, skąd i od kogo dostałem skierowanie. Jedynie co mnie peszyło, to mężczyzna, siedzący w pobliżu mnie przyglądający mi się z uporem. Na prawym oku miał czarną opaskę i wyglądał jak pirat z powieści Stevensona. Wuj Olek zaprosił mnie na rozmowę. Spytałem go, kim jest Dowódca AK, usłyszałem pseudonim „Niedźwiadek", ale nic mi to nie mówiło, i nazwisko; Okulicki również nic mi nie mówiło. Wystarczało mi, że zostałem jego podkomendnym i jest następcą generała „Bora". Dowiedziałem się też, że jedna z zakonnic chyba Janina jest rodzoną siostrą wuja, którą kiedyś u nich poznałem, kiedy mieszkali w III Alei 77. Wysiedleni jesienią 1943 r. z własnej kamienicy przenieśli się na Orzechowskie-go. Walorem tej ślepej uliczki było znakomite położenie i spokój. Dochodziła do ogrodzenia kolejowego, poza nim rozciągały się tory. Dom był nieco odsunięty od uliczki, na parterze była palarnia kawy i klatka schodowa przyjemnie pachniała. Zosia Zbisławska zaproponowała mi, bym kontynuował studia, ona uczęszczała na komplet I roku tajnego prawa Uniwersytetu Ziem Zachodnich. Odmówiłem. Nie studia były mi w głowie. Zbyszek wciągał do dyskusji, które mnie nużyły. Zarzucał mi bowiem, że nie sprecyzowałem swego stosunku do niedawnej przeszłości i nie wiem, czy jestem ofiarą czy bohaterem historii, podmiotem czy przedmiotem dziejów. Nie zamierzałem rozpatrywać tych zagadnień, jeszcze nie wyplątałem się z tych wydarzeń, w jakie wtłoczyło mnie życie, uważałem jednak, że postępuję zgodnie z moimi przekonaniami, a reszta mnie nie obchodzi. Wybrałem się też na cmentarz. Grób rodzinny na Kulach z ciemnego piaskowca widniał przy głównej alei w pobliżu kaplicy. Na płycie napisy - Stefania zm. 22.XI.1908. lat 13 i Józefa zm. 24.VII.1926, lat 62. Grób był obszerny i mógł pomieścić jeszcze wielu członków rodziny Bartelskich. Patrzałem na płytę kryjącą zwłoki babci Józi i myślałem o grobie ojca na Bródnie. 134 Odszedł przedwcześnie, z czym trudno mi było się pogodzić. Mijała trzecia rocznica jego śmierci. Zastanawiałem się jakby się odniósł do mojego udziału w powstaniu. Przypuszczałem, że byłby ze mnie dumny, sam był żołnierzem w latach 1918-1921. Wracałem z wolna opustoszałą ulicą Warszawską, czasami przemknęła jakaś ciężarówka z żołnierzami niemieckimi czy innej narodowości. W mieście kręciło się wielu Kałmuków w mundurach feldgrau, trafiali się nawet Polacy, przymusowo włączani do legionu polskiego, stacjonujący w gmachu Arbeitsamtu przy Jasnogórskiej. Kamieniczki wokół kościoła św. Zygmunta zniszczone, o łuszczących się tynkach. Kościół urzekał swoim pięknem, zawsze podziwiałem barok. Starałem sobie wyobrazić ów styczniowy dzień 1921 r. kiedy przyniesiono mnie do kościoła w beciku, by mi nadać na chrzcie imiona Lesław Marian. Babcia Józia była moją matką chrzestną. Święta przeżyłem w nastroju minorowym. Wszyscy życzyli mi, abym jak najszybciej zobaczył matkę, niczego innego nie pragnąłem, łzy stanęły mi w oczach. Mimo iż byłem wśród swoich czułem się dziwnie samotny. Nie obchodziła mnie Częstochowa, myślami byłem na Saskiej Kępie. U wujostwa przewinęło się mnóstwo gości. Jedni wychodzili, inni dzwonili do drzwi. Nasza kuzynka Golnikowa zjawiła się z córką Wiesią, która na święta wróciła z lasu. Dowiedziawszy się, że brałem udział w powstaniu, namawiała mnie z zapałem bym poszedł do partyzantki, ona mi to ułatwi. Z niechęcią przyjęła moje oświadczenie, że nie zamierzam się ruszać z Częstochowy. Bardzo się to jej nie podobało. Golnikowie byli rodziną ze strony ojca, mieli kilkanaście sklepów spożywczych, centralę na Rynku Wieluńskim. Byłem też w latach okupacji na ślubie najmłodszej córki, Reginy, nieco starszej ode mnie. Nie utrzymywaliśmy bliższych kontaktów z Golnikami, chociaż Olek był przyjacielem ojca, zaś Tadeusz przyszedł z żoną na jego pogrzeb. Aleksander Golnik był więźniem obozu w Oświęcimiu, z którego nie wrócił, jak Władeczek Ostrzycki, siostrzeniec wuja Zbisławskiego. Część gości znałem z poprzednich wizyt w Częstochowie. Państwo Kautzowie pamiętali mnie z wakacji w Zarkach-BloKu, z panią Marczewską i jej córkami Krysią i Niką zetknąłem się u państwa Teclaffów. Najbardziej 135 zainteresował mnie Wacław Kubacki, eseista i krytyk literacki, którego prace czytałem przed wojną na łamach „Wiadomości Literackich". Był stałym partnerem do brydża cioci Heli. Nie ciekawiły go moje powstańcze przeżycia ani udział w podziemiu kulturalnym, był zapatrzony w Mickiewicza i Słowackiego. Drugiego dnia świąt złożył wizytę Sławomir Folfasiński, archiwista w Zarządzie Miejskim. Jego matka prowadziła od lat Prywatną Szkofę Koedukacyjną jako Wigurska-Folfasińska, mieszczącą się w kamienicy dziadka Stefana. Sławek był dziwakiem, wydał tomik wierszy u Hoesicka pt. Szepty płomienne , do którego obecnie nie przyznawał się. Z ferworem rozprawiał też o przyszłości, dając do zrozumienia, że odegra w niej dużą rolę. Zbyszek dolewał mu wódki, rozbawiony jego wywodami, wreszcie Sławek nie wytrzymał, pogonił do łazienki i znaleźliśmy go tam po jakimś czasie kąpiącego się w ubraniu. Z całą rodziną wybraliśmy się do państwa Teclaffów na Stradom. Mieli ogromne służbowe, ale nieprzytulne mieszkanie, budynek z czerwonej cegły, nietynkowany przypominał więzienie. Julek czekał w wartowni, przepuszczono nas bez przepustek. Gości było sporo, wszyscy doskonale się znali, czułem się nieco obcy w tym towarzystwie. Pan Emil wysoki, przystojny mężczyzna o ujmującym zachowaniu i piękna pani Lunia, delikatna blondynka stanowili wspaniałą parę. Julek odziedziczył po nich wdzięk i kulturę. Najmilszym gościem był jednak mały Marek, próbujący chodzić, przed dwoma dniami ochrzczony przez ks. Wojciecha Mondrego, cieszącego się poważaniem w mieście, który chyba dawał przed dwoma laty ślub Luli i Julkowi. Dość niechętnie wybrałem się w drogę do Grudkowa. Dojechałem pociągiem do Rakowa i stamtąd przez Bugaj i Kucelin przemknąłem się do Rzeszy. W Korwinowie kupiłem bilet do Będzina i krążyłem niespokojnie po peronie, zamarłem na widok patrolu Grenzschutzu. Do państwa Rudolfów wpadłem na dwie godziny. Zaproponowałem „Adzie" by przeniosła się do Częstochowy i została moją łączniczką. Nic mi nie odpowiedziała. Nie zdradziłem jej, że przyjąłem pseudonim „Rudolf". Odprowadziła mnie do skraju szosy klinkierowej, podaliśmy sobie dłonie jak koledzy. Ani słowa czułości. \ 136 Nocowałem znowu u dziadka. Nie dał mi nawet narąbać drew, był dumny ze swojej sprawności fizycznej. Z rana pojechałem z panią Czermińską do Korwinowa, ona niosła moje rzeczy, w tym ss-mański szary koc z wyciętą „gapą", ja pustą butelkę na mleko. Ale w Poraju zatrzymał mnie gruby, ordynarny oficer Grenzschutzu. Nie chciał słuchać moich wyjaśnień, puścił mnie jednak gdy odjeżdżał pociąg z panią Czermińską. Powiedział złośliwie po polsku. — Jo was znom, idzieta do Częstochowy. To idźta na piechotę. I tak zrobiłem. Pogoniłem szosą na Poczesne, pusto, śnieg pod nogami, zimowe słońce, skrzący srebrem las. Zmęczony dobrnąłem do przystanku w Korwinowie, pogodziłem się, że do Częstochowy przyniosę pustą butelkę zamiast tak przydatnego mi koca. Poprosiłem kasjera, by mnie przyjął do swego pomieszczenia, wesoło buzował piecyk i było przyjemnie i ciepło. Po chwili pojawili się Niemcy. Usiedli na ławeczce, biorąc mnie między sobą. Zaczęli dyskusję z dobrze mówiącym po niemiecku kasjerem o różnicach zalet kiełbasy krakowskiej i bawarskiej. Włączyłem się do dyskusji chwaląc polskie wędliny, kiwali ze zrozumieniem głowami. Naraz w okienku dostrzegłem głowę pani Czermińskiej, cofnęła się przerażona widząc mnie między żołnierzami Straży Granicznej. Kupiła jednak bilet powrotny. Wyszedłem na dwór i odebrałem od niej koc. Zaraz nadjechał pociąg do Częstochowy, po nim pociąg z Katowic. „Greneszuci" ruszyli, by kontrolować pojazd, nie chciałem ryzykować i ruszyłem szybko w stronę chałup pod lasem. Kiedy spytałem przechodzącego chłopa, jak iść dalej, coś wybełkotał i uciekł, podobnie jak leśnik, którego spotkałem na wąskiej ścieżce. Pokiwał rękami i wskazał kierunek, ale nietrudno było się domyśleć, że do Generalnej Gubemii już niedaleko, wskazywały na to dymiące kominy huty. Zameldowałem „Odnowie" swój powrót. Ucieszyła go moja punktualność. Powiadomił mnie o nowinach. Przed świętami Niemcy aresztowali kilku oficerów AK, w tym „Gardę" z Komendy Głównej. Nie przypuszczałem, że mój ostatni dowódca dotarł do Częstochowy, przypuszczałem, że poszedł do niewoli. Gdy odmeldowywałem się u niego, zostawił mi wolną rękę. Wybrał drogę jak większość żołnierzy dywersji i zgłosił się do pracy w konspiracji. 137 Częstochowa stawała się miastem przyfrontowym. Z każdym dniem przybywały do miasta nowe jednostki, wzmacniając garnizon. Z Radomia przeniosły się władze bezpieczeństwa dystryktu. Patrole żandarmerii i wojska krążyły po mieście i kontrolowały przechodniów, wszyscy omijali ulicę Kilińskiego, przy której mieściło się miejscowe gestapo. Niemcy orientowali się o znaczeniu Częstochowy jako ośrodka konspiracji, stąd nieustanne łapanki i patrole. Wyłapywali też cywilów na kopanie okopów, które miały stanowić linię obronną na wypadek ofensywy Armii Czerwonej. Zza Wisły dochodziły niepokojące wiadomości o prześladowaniach żołnierzy AK, w Lublinie odbyły się procesy oficerów, którzy nie ujawnili się wobec nowych władz, większość otrzymywała karę śmierci i wyroki wykonano. Dawny obóz koncentracyjny na Majdanku przemienił się w punkt etapowy wyłapywanych AK-owców, kierowanych stamtąd w głąb Rosji. „Odnowa" wytłumaczył mi znaczenie mojej pracy konspiracyjnej. Upadek powstania wywołał kryzys i społeczeństwo Częstochowy nie pragnęło jakiegokolwiek zrywu zbrojnego, nawet w swej obronie, marzyło w istocie o bezkonfliktowym przejściu frontu. Dlatego moje meldunki o nastrojach, szczególnie załóg zakładów przemysłowych, miałyby wagę jako wyraz opinii społecznej. Dostałem od Misiołka adresy pięciu podkomendnych, każdy mieszkał w jednej z pięciu dzielnic, na jakie dzieliła się AK w Częstochowie. Poprosiłem też „Odnowę", by mnie kontaktował z oficerem informacyjnym Obwodu lub Komendy Miasta, pragnąłem poznać dokładnie sytuację miasta i okolicy. Od Julka Teclaffa dowiedziałem się wcześniej, że na północ od Częstochowy operują silne oddziały Narodowych Sił Zbrojnych, nastawione na niszczenie komunistycznej partyzantki. Ze szczególną zaciekłością ścigały grupę „Garbatego". Ściągali do Częstochowy ziemianie, zagrożeni rabunkami różnych band i niepewną przyszłością. Przeniosłem się do Julków na ulicę 1 Maja. Jedną z zasad konspiracji było nocowanie nie tam, gdzie było się meldowanym. Zresztą młode małżeństwo odnosiło się do mnie z prawdziwie braterską miłością, miałem też więcej spokoju, do dyspozycji mały pokoik na poddaszu, gdyż mieszkanko było skromne, u drzwi warował wspaniały wilczur Flink. Przepustkę mogłem przedłu- 138 żyć nieograniczenie, na wypadek zatrzymania mógłbym oświadczyć, że nie zdążyłem na powrót do mieszkania na Orzechowskie-go przed godziną policyjną. A ponadto Julek znał doskonale stosunki w AK i AL, miał świetne rozeznanie sytuacji, cieszył się bowiem, podobnie jak i jego ojciec, dyrektor techniczny Zakładów Lniarskich „Stradom", zaufaniem robotników. Podczas wieczornych pogawędek z Julkami dowiadywałem się o sprawach, które mnie interesowały, a uwielbiam wszelkie plotki, on znał wielu działaczy, oczywiście ze względu na młody wiek nie miał tak iicznych znajomości co wuj Zbisławski. Zacząłem energicznie działać. Wychodziłem jednak dopiero o zmierzchu, kiedy z ulic znikały patrole niemieckie. Lokale konspiracyjne mieściły się często na zapleczu sklepu, nieraz długo musiałem wyczekiwać nim się ktoś pojawił. Niechętnie zapraszali mnie do siebie, mieszkali biednie i w mieszkaniach było chłodno. Pracowali na ogół w wielkich zakładach przemysłowych na podrzędnych stanowiskach. Jeden z nich ppor. „Kazik" mieszkał daleko na Zawodziu, przyjął mnie jakby zażenowany, a gdyby dowiedział się, że mieszkam u syna jego dyrektora, byłby z pewnością zaskoczony. Mały pokoik z kuchnią, chłodno, nędzne umeblowanie. Poczęstował mnie „Herbapolem", cukru nie podał, był na kartki. Ale z wdzięcznością przyjąłem jego poczęstunek. Wysłuchałem notując na świstku jego raportu, pokrywał się z moją wiedzą o zakładach i dzielnicy. Komuniści mieli w niej większe wpływy niż gdzie indziej. W „Hasagu" i „Peltzerach" sporą część załogi stanowili Żydzi, skoszarowani w obozie. Znikał węgiel z hałd, które z trudem pilnowała fabryczna straż przemysłowa. Wszyscy czekali na wejście bolszewikśw, przekonywali się wzajemnie, że gorzej nie będzie. Władze niemieckie wciąż dokonywały licznych aresztowań, zarówno członków PPR, jak i żołnierzy AK, jakby chciały po sobie zostawić pustkę. Wracając kupiłem w kiosku „Gazetę Narodową" za 20 zł rzekomo wydawaną przez podziemie, podającą wiadomości z Londynu i oskarżającą okupantów o uciskanie ludności polskiej. Najwięcej jednak artykułów i informacji dotyczyło tego, co dzieje się za Wisłą, o prześladowaniach AK przez rządy bolszewickie. „Gazeta" podała też skład rządu Tomasza Arciszewskiego, który zastąpił na stanowisku premiera Stanisława Mikołajczyka. Ministrem spraw zagranicznych został Adam Tarnowski, starszy brat pani Luni Teclaffowej, związany z kręgami ludowców zawo- 139 dowy dyplomata, o którym gadzinowy „Goniec Częstochowski" pisał per hrabia. Bardzo to bawiło Julka, który wprawdzie znał słabo swego wuja, głównie z opowiadali matki. Tarnowski był przez jakiś czas posłem polskim w Sofii, zaś w Wielkiej Brytanii pełnił podobną funkcję przy emigracyjnym rządzie czechosłowackim. Sylwestra spędziłem na Orzechowskiego. O północy ryknęliśmy wszyscy „Jeszcze Polska", pocieszało mnie, że Zbyszek fałszował bardziej ode mnie. Niemal dwa razy dziennie wstępowałem do „Odnowy". Poznałem u niego Aleksandra Rogalskiego, pracownika Delegatury Rządu, który opowiedział mi o swoich przejściach na Starym Mieście. O bohaterstwie oficerów i żołnierzy z pierwszej linii frontu i o straszliwie rozbudowanych „tyłach", najczęściej obsadzonych przez „zupaków". Wyszedł z tego piekła niemal cudem. Przed wojną był dziennikarzem w prasie poznańskiej, związanej z endecją, w okresie okupacji członkiem tajnej organizacji „Ojczyzna", która ułatwiła mu przedostanie się do Warszawy. Należał do ludzi, orientujących się znakomicie w problematyce niemieckiej, no i rzecz jasna w sprawach Ziem Zachodnich. Znaleźliśmy więc szybko wspólny język i zaprzyjaźniliśmy się. Poprzez kontakty służbowe zetknąłem się na moją prośbę z oficerem informacyjnym Obwodu, a może z jego zastępcą. Umówiłem się u sióstr, czekał na mnie przy wejściu o oznaczonej godzinie, podałem hasło, usłyszałem odzew. Jak w powstaniu. Poszliśmy spacerkiem Jasnogórską w stronę dalekich Wałów Dwernickiego. Od niego dowiedziałem się o strukturze AK — poza Komendą Główną i jej agendami, również i Okręg „Jodła" miał w mieście swoje placówki. Komendantem Obwodu był kpt. „Niedziela", komendantem miasta mjr. „Świt", komendantem Śródmieścia por. „Ludwik". Nic to mi nie mówiło, ale pomogło w zorientowaniu się w bieżącej sytuacji. Od lata zachodnia część Obwodu, pracującego w konspiracji na terenach włączonych do III Rzeszy, została przekazana Okręgowi Śląskiemu AK. Narodowe Siły Zbrojne miały również swą centralę w Częstochowie. Po zastrzeleniu płk. „Kmicica", komendanta głównego z wyroku komórki politycznej, jego następstwo objął płk. „Bogucki", komendantem Okręgu był kpt. „Wąsowski". Dobrze uzbrojona Brygada Świętokrzyska płk. „Bohuna" liczyła 140 ponad 1.000 żołnierzy w dwóch pułkach i nastawiona była przede wszystkim na walkę z oddziałami AL. NSZ wydawały na terenie swego Okręgu dwa pisma podziemne, w których ostrzegano przed niebezpieczeństwem bolszewickim i ich pachołkami z Armii Ludowej . Najbardziej ciekawiło mnie, czy AK orientuje się w jej składzie. W kompleksach leśnych na północ i wschód od miasta działały grupy partyzanckie, zasilane skoczkami spadochronowymi z Lublina. Ich siły nie przekraczały 300 ludzi, ponadto wspierały je oddziały sowieckie. Komuniści tworzyli tzw. rady narodowe, wciągając do współpracy lewicowych działaczy ruchu ludowego, a nawet bezpartyjnych. Również i przedstawiciele socjalistów współpracowali z tymi podziemnymi organami władzy ludowej. Członków PPR w Częstochowie było około 170 osób, najbardziej „czerwoną" z dzielnic był Raków. Spytałem, czy gdybym chciał przejść front i dostać się do rodziny na Pradze, mógłbym uzyskać jakieś kontakty z łącznikami komunistów, krążących między Kielecczyzną a Lubelszczyzną? Potwierdził, że to dla niego nic trudnego, AK ma swoich ludzi w PPRze, ale przestrzegł mnie przed podjęciem próby przekroczenia Wisły. — Złapią pana, uznają za szpiona i wyląduje pan na białych niedźwiedziach. Według niego komuniści mieli swoje wtyczki w urzędach miejskich i wyczekiwali na moment ujawnienia się. Czyżby Sławek Folfasiński, odgrażający się podczas świąt, że on jeszcze pokaże kim jest, był członkiem PPR? Ppor. „Bronisław" ściągnął mnie służbowo do mieszkania Misiołka i poszliśmy we dwóch na ulicę Katedralną 10. Z pewną dumą otworzył drzwi do mieszkania na pierwszym piętrze, były to cztery pokoje ciągnące się w amfiladzie jakby je przygotowano specjalnie do pracy konspiracyjnej. W pierwszym pokoju miała zamieszkać „Jasia", moja łączniczka, studentka polonistyki, re-konwalescentka po przebytym zapaleniu płuc, w drugim chłopcy z obstawy, w trzecim ja, w czwartym obsługa radiostacji. W razie niebezpieczeństwa można się było wydostać z lokalu na dach i przejść na sąsiednie posesje. Na moje pytanie, kiedy mam się sprowadzić, otrzymałem zwięzłą odpowiedź, że zostanę o tym powiadomiony. W mieszkaniu nie było ani krzesełka, zimno, wygasłe od dawna piece, szyby oblodzone. 141 Pomyślałem sobie, jakie jest jednak przytulne i przyjemne małe mieszkanko Julków. Ofensywa Armii Czerwonej ruszyła szybciej niż się spodziewano. Wprawdzie wywiad AK donosił o skoncentrowaniu dużych sił, wszyscy spodziewali się, że uderzenie nastąpi raczej wiosną. Front ruszył 12 stycznia. W nocy śniło mi się, że spadam z wysokiej oblodzonej skały i nie mogłem się nigdzie zaczepić. Zacząłem wołać o ratunek, pode mną rozciągała się ciemna jama, buchająca oparami ognia. Nie mogłem wydobyć z siebie głosu. — Jęczałeś, jakbyś się dusił. Zajrzałem przez drzwi, ale już spałeś kamiennym snem. Nie chciałem cię budzić — powiedział z rana Julek, wychodząc do pracy. Był mistrzem zmianowym i cenił sobie bardzo swoje kwalifikacje, które zdobył w ciągu czterech lat. Flink wysunął się z ich pokoiku, widząc, że pan go nie zabiera ze sobą, ułożył się wygodnie na dywaniku. Mimo napięcia wywołanego sytuacją nie przerywałem swoich codziennych zajęć, choć zdawałem sobie sprawę, że moje meldunki tracą na znaczeniu. Ważne było jedynie położenie militarne, Częstochową przemieszczały się oddziały niemieckie i formacje kolaboracyjne na wschód i na zachód. Wuj Zbisławski, zawsze dobrze poinformowany, przyniósł wiadomość, że Niemcy zażądali od władz miejskich stawienia się 3.000 osób do kopania umocnień. Przestały kursować pociągi, zaczęła się drożyzna, poznikały towary codziennego użytku, nawet o chleb było trudno. Zarówno wujostwo, jak i młodzi Teclaffowie nie przeżywali kłopotów, mieli swoich stałych dostawców. Również i obiady u Sióstr nie były gorsze niż poprzednio. Naraz uświadomiłem sobie, kim jest ten mężczyzna z opaską na oku, przyglądający mi się tak przenikliwie w stołówce klasztornej. Był to major Henryk Jiruszka, kolega szkolny mego ojca i wuja Olka z gimnazjum im. Sienkiewicza w Częstochowie, który przed wojną zachodził kilka razy do redakcji „Sportu szkolnego", by mnie poznać i porozmawiać. Redakcja mieściła się w budynku na Myśliwieckiej 3 na pierwszym piętrze w dwóch pokoikach, odstąpionych jej przez Państwowy Urząd Wychowania Fizycznego, w którym ten oficer pracował. Ale wuj zaprzeczył. Nie, on się z nim nie zetknął. Czyżbym się mylił? 142 Od cioci Heli pożyczyłem z jej biblioteki Pożogę Zofii Kossak, książkę której nie znałem, barwnie, żywo i z dużym talentem narracyjnym opisane przeżycia z Wołynia w okresie najazdu bolszewickiego. Były wstrząsające. Łudziłem się, że nadciągająca Armia Czerwona to już inni ludzie, których zmieniła wojna. 16 stycznia szedłem z Zawodzia na służbowy obiad. Dzień był pogodny, mroźny, niebo bez chmurek, niemal białe od blasku. Naraz przeleciało kilka samolotów z czerwoną gwiazdą na kadłubie i zniknęło za Jasną Górą. Zdała słychać było warkot silników czołgów. Potyczka rozegrała się na skrzyżowaniu Alei i Wolności. Trzy maszyny szły jedna za drugą jak na paradzie. Z luk wychylali się dowódcy i z pogardą patrzyli na Niemców, jakby ich nie dostrzegając. Z rogu Wolności, spod kiosku z gazetami, odezwało się samobieżne działo typu Ferdynand, którego załoga zbiegła po chwili. Zaczął płonąć pobliski Soldatenheim. Jakiś oficer Schutz-polizei zapytał mnie, a może samego siebie, co to? Odpowiedziałem głośno. — Die Russen! Czołgi pogoniły w stronę klasztoru, zostały zatrzymane, a załogi wybite. Nie było ofiar wśród przechodniów, którzy pochowali się po bramach. Z ulicy Kilińskiego galopował szwadron Kozaków, nie zważali, że na skwerze przed Kościołem św. Jakuba zostawili swoje mienie, ich kopyta stukały pospiesznym rytmem na bruku. Uciekali w popłochu. Siostry były przejęte sytuacją, opowiedziałem im o przebiegu starcia zbrojnego, w podziękowaniu dostałem większą porcję mięsa. U wujostwa Zbisławskich również wszyscy słuchali mojej opowieści, ciocia Hela powiedziała, że odetchnęła na mój widok, obawiała się bym nie wplątał się w jaką akcję zbrojną. — Bo z Warszawy, macie różne pomysły! Na wartowni, w „Stradomiu" tkwił na posterunku tylko jeden Werkschutz, wyraźnie przestraszony. Ale naczelny dyrektor Zakładów, Niemiec z Nadrenii, nie pozwolił nikomu opuścić fabryki, twierdząc, że to chwilowe uderzenie wroga, który cofnie się pod naporem Wermachtu. 143 Tej nocy zimowej zaczął się odwrót Niemców z Częstochowy. Uciekali żołnierze, odstępowali jednak pozycje w niezamą-conym porządku, przyzwyczajeni do takich sytuacji. Opuścili w ostatnim okresie nie jedno miasto. Razem z nimi w panice uciekali Volksdeutsche, Ukraińcy, własowcy. Na 1 Maja zgasły światła uliczne, dochodziły krzyki i pojedyncze strzały. Słyszeliśmy głośne przekleństwa w różnych językach, w tym i po rosyjsku. Wziąłem się za dalszą lekturę Pożogi, nie była to jednak książka na godziny niepokoju. Czy AK wystąpi zbrojnie, zastanawiałem się, pytałem Julka, czy dostali jakieś rozkazy lub dyrektywy? O świcie 17 stycznia 1945 r. Częstochowa była wolna i bezpańska. Wychodząc z Zakładów, natknąłem się na pięciu żołnierzy w polskich mundurach i wrześniowych połówkach. Podobnie jak i ja przemykali się pod ścianami domów w stronę śródmieścia. Zapytałem ich, czy są z armii Berlinga, odpowiedzieli, że z AL. Nie mieli ochoty na rozmowę, nerwowo ściskali w rękach broń. Przy szpitalu niemieckim na Mickiewicza kłębił się tłum. Ludzie wyrywali sobie jakieś paczki. Nie wytrzymałem i pobiegłem za ludźmi żądnymi jakiejkolwiek zdobyczy. Niewiele zastaliśmy tam dóbr doczesnych, już od wczoraj po ewakuacji rannych mieszkańcy Częstochowy wynosili z gmachu, co się da. Znalazłem jednak w jakimś pomieszczeniu na II piętrze kartony z tytoniem fajkowym. Wziąłem jeden, nie paliłem, ale liczyłem, że może mi się przydać na wymianę. Zdobyłem też butelkę szampana. Swoją zdobycz zaniosłem na Orzechowskiego. Od torów kolejowych słychać było krzyki i pohukiwania. Zazwyczaj spokojny, a nawet flegmatyczny Zbyszek namówił mnie, byśmy sprawdzili co się dzieje. Przez dziurę w ogrodzeniu zsunęliśmy się z wału na tory, stały tam pociągi towarowe, opuszczone przez załogi niemieckie. Podbiegliśmy do mniej obleganego wagonu, Zbyszek pomógł mi dostać się do wnętrza i sięgnąłem po dwie najbliższe walizki. Jakaś pani, elegancko ubrana w czarne futro z fok, krzyczała, żeby ją wpuścić, bo ona z Warszawy! Edmunda Misiołka nie zastałem, pani Halinka była zapłakana i przeklinała swego męża. Ale powiedziała, iż mimo, że jest taki nieodpowiedzialny, to ona go kocha. Zapowiedziałem, że 144 wrócę. Ulice były pełne ludzi, jakby się naraz wyroiła cała Częstochowa. Grupy wynędzniałych, nieogolonych Żydów, którzy odzyskali wolność, wmieszały się w tłum, spoglądający na nich z niechęcią, ponieważ nałożyli czerwone opaski na rękawy. Wkraczały też oddziały sowieckie, miasto zalała szara powodziowa fala. Część przyjechała na ciężarówkach, kiwali ku przechodniom, którzy witali ich obojętnie. Inni maszerowali pieszo, bure szynele, twarze ogorzałe od wichru, na głowach „uszatki", karabiny przewieszone byle jak, każdy dźwigał na plecach maty kociołek do gotowania kaszy. Jedni kierowali się na Gnaszyn, inni na Lisiniec i Grabówkę, część wpłynęła w kierunku na Stradom i szosa w stronę Dźbowa i Skórek. Szli i szli, nie widać było końca. Ciężarówki ciągnęły działka, burty miały pomalowane na biało, widniały rosyjskie napisy wykonane czarną farbą: „Na Berlin!". Próbowali też włamywać się do sklepów, ale mocne żaluzje żelazne chroniły od grabieży. Dopytywali sie, gdzie tu można dostać wódki. Sporo żołnierzy przypominało niedawno uciekających własowców. Wieczorem Julek przyszedł po mnie i zaprowadził do swego ojca. Pan Teclaff czuł się marnie, był przeziębiony. Martwił się o stan Zakładów, obawiał się, że Rosjanie lub ludność cywilna może wtargnąć na ich teren i dobrać się do węgla i przydziałowej wódki. Zaproponował mi bym zorganizował straż fabryczną z pomocą Julka. Nie wypadało odmówić. W piwnicach siedziało kilku przerażonych Werkschutzów przeklinających treuhandera, który nie pozwolił im na ucieczkę, bez wahania oddali karabiny. Z^ polecenia dyr. Teclaffa majstrowie przysłali może z piętnastu robotników, utworzyłem z nich osiem posterunków w najbardziej newralgicznych punktach Zakładów i do północy sprawdzałem, czy pozostali tam, gdzie ich postawiłem. Nałożyłem biało-czerwo-ną opaskę z literami WP, którą pożyczył mi Julek, bez jego pomocy jako człowiek w tym środowisku nieznany nie dałbym sobie rady. Dla siebie wziąłem starego Mauzera, Flink powąchał broń i odszedł jakby z niesmakiem. Z rana zjawiłem się na wartowni. Tam czekał mężczyzna około trzydziestki,o nosie jak dziób sępa, twarzy pociągłej, niesympatyczny. — Mnie przysłał towarzysz Sośniak z komitetu dzielnicowego partii. Nie będzie żadnej straży, ale milicja obywatelska. Bierzcie się za robotę. 145 Koło południa oświadczyłem dyżurnemu na wartowni, że idę na obiad. Nawet nie zasalutował, jedynie kiwnął głową na znak, że rozumie. Poprawiłem karabin na ramieniu i ruszyłem do śródmieścia. Ruch był dużo mniejszy, miasto jakby uspokajało się. Wuj Zbisławski zapowiedział, że dobrze zrobiłem, ukrywając się w milicji. Tak właśnie oświadczył: ukrywając się. „Odnowa" zaniemówił na mój widok, ale również i on zaaprobował moje postępowanie. Nie podobało się ono siostrom. Wprawdzie nie powiedziały mi złego słowa, ale w ich spojrzeniu, wyczuwałem dezaprobatę. Dostałem też mniej zupy i mniejszy kawałek mięsa. Należało wyczekiwać, co przyniesie następny dzień. Zabawa w milicję była monotonna, większość jej członków znała się dobrze i doszło do jakichś kłótni politycznych, których nie zrozumiałem. Komendant „Aueliusz" milczał, nie wtrącał się do sporów. Zdaje się, że milicjantom chodziło o to, kto wcześniej wstąpił do PPR, a kto się dopiero teraz dołączył. Moja skromna osoba nie wchodziła w grę. Wszyscy wiedzieli, że przyszedłem z polecenia lubianego dyrektora, który cieszył się powszechnym uznaniem. A kiedy nieco później nastąpiły wybory dyrektora naczelnego, załoga jednogłośnie wysunęła na to stanowisko inż. Emila Teclaffa, chyba mało kto zdawał sobie sprawę, że to szwagier ministra w rządzie londyńskim, a tu już władzę przejmował Rząd Tymczasowy z Osóbką „Morawskim" na czele. Ujawniali się lokalni działacze PPR, przejęli Zarząd Miasta, Sławek Fol-fasiński paradował w wysokich butach z cholewami, dawał do zrozumienia, że on teraz będzie rządził. Stracił matkę. Pani Zofi pękło serce, gdy w pobliżu jej mieszkania wyleciał w powietrze skład z butlami gazu. Zbyszek oświadczył cynicznie, że zmarła na widok syna — komunisty. Częstochowa nie ucierpiała wiele, spłonęło od wymiany ognia kilka domów. Front przetoczył się bez większych wstrząsów. Elektrownia zaczęła działać, huta pracowała jak za Niemców, nowe władze wydawały obwieszczenia i nakazy. Duże plakaty powiadamiały o obowiązkowej rejestracji wielu roczników zdolnych do noszenia broni, przed budynkiem Rejonowej Komisji Uzupełnień kłębił się tłum. U „Odnowy" spotkałem jednego z naszych ludzi, uszył sobie mundur podoficerski i był szczęśliwy, że go ponownie założy. Do Edmunda zgłaszałem się jak 146 dawniej dwa razy dziennie po rozkazy i dyrektywy. Nie dostawał żadnych. Wracając od niego, wstępowałem do wujostwa Zbisławskich. 19 stycznia wieczorem wuj wziął mnie do swego pokoju i powiedział, że dostał wiadomość o rozwiązaniu AK. Nie uwierzyłem. Nazajutrz „Odnowa" wydał mi polecenie stawienia się czym prędzej na Katedralnej. Schowałem opaskę do kieszeni i wyruszyłem do mojego lokalu konspiracyjnego. Ppor. „Bronisław" czekał z jakąś dziewczyną i trzema młodymi chłopcami. To była „Jasia", blada i wymizerowana, chłopcy należeli do obstawy nieistniejącej radiostacji. Przekazałem klucze i w milczeniu ściskałem dłonie moich podkomendnych, których widziałem po raz pierwszy. Poszliśmy z „Bronisławem" ku Alei Najświętszej Panny Maryi. Spytałem nieśmiało, czy to prawda, że AK została rozwiązana? Nic nie odpowiedział. Rozstaliśmy się na rogu Kościuszki, „Bronisław" niepodziewanie przyciągnął mnie do siebie i pocałował w policzek. Wuj Zbisławski przekazał mi tymczasowo swoje futro. Powiedział, że musi się ukryć, gdyż u dozorcy pojawili się jacyś ludzie i dopytywali się o niego. Ciocia Hela miała na wszelkie pytania odpowiedź, że mąż wyjechał jeszcze przed rozpoczęciem ofensywy do Piotrkowa Trybunalskiego i jeszcze nie wrócił. Dowiedziałem się także w zaufaniu, że ostatnia odprawa ścisłego grona Komendy Głównej odbyła się w jego kancelarii adwokackiej w III Alei niedaleko Dąbrowskiego. Przyznał, że miałem rację, organizował ją ppłk. Jiruszka. Ujawniając się jesienią 1945 roku nie podałem w ankiecie, że działałem jeszcze po powstaniu w Częstochowie. Nie chciałem komplikować sobie życia, tym bardziej, że z punktu widzenia ówczesnego prawa byłem dezerterem. Nie zgłosiłem się na front i nie zwierzałem się nikomu z doświadczeń przeszłości. „Bronisława" spotkałem po piętnastu latach, był sędzią Sądu Najwyższego i działaczem Stronnictwa Demokratycznego. 147 Miałem teraz więcej czasu, moje obowiązki w milicji fabrycznej traktowałem niedbale. Interesowały mnie jedynie wiadomości z Warszawy. Kilku milicjantów zdobyło ciężarówkę i pojechało na szaber w stronę Opolszczyzny. Obrócili w ciągu dnia, przywieźli niemieckie maszyny do pisania, sporo odzieży, nawet jakieś meble. Część zdobyczy przekazali „Aeliuszowi", którego niezbyt cenili, resztę rozebrali między siebie. Powiedzieli, że nie będą pracować za „bezdurno". Na wielkim placu między kościołem św. Jakuba a Ratuszem odbył się wiec. Mimo trzaskającego mrozu stawiło się mnóstwo ludzi, orkiestra huty przygrywała melodie żołnierskie z pierwszej wojny światowej. Zapowiedziano wystąpienie ppłk. Edwarda Ochaba. Pojawił się na balkonie jednego z domów na przeciw Ratusza i zaczął mówić, megafony niosły jego głos po mieście. Wskazywał na rewolucyjne przemiany, rolę klasy robotniczej, znaczenie Manifestu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. Mówił patetycznie, tłum wiwatował na jego cześć. Dzielnice PPR przyszły z transparentami. Na zakończenie ppłk Ochab wzniósł okrzyk na cześć Rządu Tymczasowego. Spłoszone wrony zerwały się z drzew otaczających kościół. Najbardziej wzruszającym momentem stało się odegranie przez orkiestrę hymnu narodowego. Wiele osób płakało. U sióstr z trudem znalazłem wolne miejsce przy stole. Po drugiej stronie siedział ksiądz z pięknym wilczurem, który warował u nogi. Ksiądz zaczął mi się przypatrywać badawczo. — Czy my się znamy — zapytał. Pokręciłem przecząco głową, choć jego twarz wydawała mi się znajoma. Nie dał mi spokoju i zaczął wypytywać, podając nazwiska i adresy osób, których rzeczywiście nie znałem. W pewnej chwili rzucił. — A Franka Sobola znacie? Naraz jakbym dostał olśnienia. - To wy jesteście wikarym z Grójca, który przychodził na wykłady prof. Kasznicy? Tak, to był on, nigdy go nie widziałem w sutannie i teraz nie mogłem się przemóc, by tytułować go księdzem, zwracałem się do niego koleżeńskim „wy". Rozstaliśmy się z księdzem Antonim Czajkowskim serdecznie. Powiedział mi swoje nazwisko, przypomniałem sobie, że sprzedał mi tajną broszurkę pt. Tragizm śmierci generała Sikor-skiego, w której autor udowadniał, że jedynie Narodowe Siły Zbrojne kontynuują walkę rządu londyńskiego. 148 Pochyliwszy się ku mnie ksiądz Czajkowski zaproponować że da mi kartkę do brygady, stacjonującej w Pszczynie, która przebija się ku wojskom alianckim. Okazało się, że to oddziały płk. „Bohuna". Podziękowałem i zapewniłem, że dam sobie radę. Julek Teclaff przyniósł wiadomość, że kpt. „Niedziela" został zatrzymany przez NKWD. Wręczył mi odbity na powielaczu ostatni rozkaz gen. „Niedźwiadka". Przeczytałem go raz i drugi, zamykał on pewien rozdział mego życia. Zapamiętałem z niego zdanie: „Starajcie się być przewodnikami narodu i realizatorami niepodległości państwa polskiego. W tym działaniu każdy z nas musi być dla siebie dowódcą". Na miejsce „Aueliusza" przyszedł nowy komendant, ppor. „Agawa". Młody chłopiec, blondynek o szerokiej twarzy i nikłym zaroście, miał wdzięk misia, niezgrabnie poruszającego się. Nosił długi skórzany płaszcz, wysokie buty z cholewami i z upodobaniem posługiwał się warszawską „łaciną", klnąc jak murarze czy piaskarce z nad Wisły. Nie stronił także od alkoholu. Podobno był w powstaniu oficerem AL. Zapytany o niego dyr. Teclaff powiedział, że zna jego ojca buchaltera Czeszkę, pracującego w centrali Zakładów w Warszawie. Zaczęli się pojawiać pierwsi przybysze z „tamtej strony". Tęgi porucznik w nowiutkim mundurze i czapce z orłem bez korony przyjechał samochodem z Włoch pod Warszawą w sprawach poboru do ludowego wojska, do „berlingowców". Zaczął coś mówić i urwał. Byłem jedynym obcym w tym towarzystwie, złożonym z milicjantów. Ale Julek skinął głową, na znak, że jestem swój. Powiedział więc. — Warszawa nie istnieje. I dodał ciszej. — Panowie, nie przyznawajcie się do tego, że byliście w AK. Wywożą wszystkich na wschód. Niebawem komendant „Agawa" wspierany przez sekretarza dzielnicy PPR Stradom Sośniaka zaczął czystkę wśród milicjantów, bowiem milicja fabryczna miała stać się kadrą 2 Komisariatu MO w Częstochowie. Wobec czego zwolniłem się, nikt mnie nie zatrzymywał. Prosiłem o zaświadczenie, że służyłem w milicji fabrycznej, odmówiono mi. Być może kierowały mną urazy okupacyjne, że człowiek bez porządnego papierka jest nic nie wart. Ale znając z doniesień sytucję za Wisłą, aresztowania i wywożenie żołnierzy AK, chciałem mieć jakieś formalne zabezpieczenie. 149 Dzięki Folfasińskiemu dostałem się do pracy w Zarządzie Miejskim. Wydział Kultury i Sztuki, a może tylko referat, postanowił zarejestrować wszystkich twórców przebywających w Częstochowie. Delegował mnie do tej pracy, wyznaczono mi lokal na Dąbrowskiego, róg Alei, na pierwszym piętrze. Zgłosiło się mnóstwo ludzi, licząc przede wszystkim na jakieś zapomogi. Jednym z pierwszych był poeta Lucjan Andre, powłóczący nogą w papuciu. Wydał kilka tomów wierszy, jego nazwisko znałem z przedwojennej prasy literackiej, ale daleki byłem od zachwycania się jego twórczością. Edward Kudelski, autor wydanej u Hoesicka powieści Sosnowiec jest takim samym miastem jak Londyn, Paryż, Warszawa, był właścicielem małej fabryki farb. Przyniósł swoją książkę i z dumą położył przede mną na stole. Z wyglądu przypominał Balzaka, niski, pękaty, ruchliwy. Wyczekiwałem czy pojawi się pan Wacław Kubacki, może nic nie wiedział o rejestracji, a nie miałem czasu by go zawiadomi. Skarżył się cioci Heli, że sprzedał pamiątkowy złoty zegarek nawet za sporą sumę pieniędzy, ale zostały mu śmiecie. Nikt nie przyjmował starych okupacyjnych złotych, miała być wprowadzona nowa waluta. W lokalu było zimno, wszyscy szczękali zębami i poganiali mnie bym załatwiał ich jak najszybciej mogę. Z boku stał młody, niepozorny mężczyzna w wyszarzałej kurtce i drewnianych trepach na nogach. Nieśmiało powiedział swoje nazwisko. — Szewczyk. Zapytałem, czy Wilhelm Szewczyk?. A kiedy skinął głową, wstałem zza stołu i powitałem go uroczyście, ciesząc się, że natrafiłem na jednego choćby twórcę z prawdziwego zdarzenia. Ukrywał się na plebanii w Kłomnicach, do Częstochowy przyjechał wojskową ciężarówką, aby dowiedzieć się, kiedy ruszą pociągi do Katowic. Pod koniec mojego urzędowania przyszedł ktoś z Zarządu Miasta i zaczął wypytywać mnie do jakiej partii politycznej należę. Dał mi do zrozumienia, że jeśli wpiszę się przynajmniej do Stronnictwa Demokratycznego, będę mógł pracować w magistracie. Więcej się na Dąbrowskiego nie pojawiłem. Liczyłem wprawdzie, że dzięki podjęciu obowiązków otrzymam zaświadczenie, wyrażające zgodę na powrót do Warszawy, nic z tego nie wyszło. 150 Mrozy wciąż trzymały, Prawie cały dzień przebywałem na Orzechowskiego, wyskakując jedynie na obiady. „Odnowa" przekazał mi angielską maszynę do pisania na własność, uważając, że mi się przyda w mojej pracy. Była ciężka i solidna, ukryłem ją u wujostwa. Ganiałem też na dworzec, nikt nie wiedział, czy i kiedy odejdą pociągi w kierunku Warszawy. Częstochowa miała już połączenie z Piotrkowem, nawet niektóre składy docierały do Koluszek. Warszawa? Kolejarze nie umieli powiedzieć nic konkretnego. Trzeba było ustawicznie dowiadywać się, nie było mowy o żadnym rozkładzie jazdy. „Odnowa" wybierał się z rodziną na Wybrzeże. Miał jakiegoś wuja w Gdyni, pożegnał się ze mną na wszelki wypadek. Obiecywał, że się jeszcze spotkamy, uważał się za człowieka pióra jak i ja. Namawiał mnie bym notował swoje przeżycia, byłby to cenny materiał na przyszłość. Przeniosłem się do wujostwa Zbisławskich, od nich było bliżej na dworzec. Wciąż panowały mrozy, wuj Olek pojawił się na krótko w domu, zwróciłem mu ciepłe futro i wyjechał do Katowic, gdzie przed wojną prowadził doskonale prosperującą kancelarię adwokacką. Zbyszek również myślał o powrocie na Śląsk. Zastanawiałem się nad przyszłością. Nie wątpiłem, że będę pisał, o ile to będzie możliwe. Z Lublina doszły wieści, że reaktywowano Związek Zawodowy Literatów, wychodził też miesięcznik „Odrodzenie", redagowany przez Karola Kuryluka, znanego mi osobiście sprzed wojny. Na krótko przed powstaniem przeczytałem ponownie Lorda Jima wielkiego Conrada, Powieść cieszyła się sporą popularnością w kręgach konspiracyjnych. Niepokój i tragizm głównego bohatera, który próbował uciec przed niedawną przeszłością i przyjmował odpowiedzialność za wydarzenia. „Wziął wszystko na własną głowę, rzekł ktoś głośno. Jim usłyszał to i zwrócił do tłumu. — Tak. Na własną głowę". Czy w jego postawie było coś, co mogło być dla nas wzorem? Chyba jedno — wierność samemu sobie. I to nas, współczesnych, wtrąconych w konflikty epoki, łączyło z lordem Jimem. „Odnowa" namawiał na robienie notatek, ale czy nie obróciły by się przeciw mnie? Czas wymagał dalszej konspiracji, skrywanie uczuć, przyjmowanie rzeczywistości ze wszystkim, co niosła. 151 Człowiek powinien się przeciw niej buntować, gdyż to mu gwarantowało niezależność. Uchronić wszystkie wartości, dzięki którym przetrwaliśmy te piekielne pięć lat wydawało mi się czymś najważniejszym. Myśl o powrocie nie dawała mi spokoju. Stwierdzenie tego tęgiego oficera, że stolica nie istnieje, przeczyło moim nadziejom. Gorąco wierzyłem, iź ostał się dom, ten jedyny dom nad Wisłą — mój. I zobaczę go jak 1 sierpnia 1944 r. nienaruszonym. Przyszedł mi nienajgorszy chyba pomysł. Zosia Zbisławska przyniosła wiadomość, że Sławek Polfasiński został sekretarzem redakcji mającego pokazać się miejscowego dziennika. Czym prędzej wybrałem się do niego, aby zaproponować redakcji, że wyruszę do Warszawy jako korespondent wojenny „Głosu Narodu". Bardzo mu się to spodobało. Zażądałem jednak zaświadczenia. Pobiegł do naczelnego i wrócił z zapewnieniem, że zaraz mi je wystawi. „Zaświadczamy, że ob. Lesław Bartelski — Gierut, legitymujący się dowodem osobistym (kennkartą) nr 345137, ważną do 12 grudnia 1947 r., zam. w Częstochowie przy ul. Katedralnej (Dom-strasse) 10 m. 3, udaje się do Warszawy jako korespondent wojenny naszego pisma". Zamaszysty podpis Józefa Śliwy i — co najważniejsze — duża pieczątka. Bez pieczątki wszelkie zaświadczenia nie miały wartości. Byłem stałym klientem władz kolejowych. Już wszyscy mnie znali, tym więcej, że zjednałem ich 25 gramową paczką tytoniu. Powiedzieli mi w wielkiej tajemnicy, że w najbliższą sobotę, 3 lutego odprawią pierwszy pociąg do Warszawy. Przewidywali, że najprawdopodobniej dojedzie do Pruszkowa. Byłem ubrany w obszerny płaszcz dziadka Stefana, ściągnięty powstańczym pasem i koalicyjką, na ramieniu widniała biało-czerwona opaska, Julek dał mi w prezencie zieloną furażerkę z orłem w koronie i białoczerwonym proporczykiem. Wyglądałem jak partyzant wracający z placu boju. Mrozy nadal trzymały. Nie zważałem na nie. Dołączył do mnie kuzyn czy znajomy pań Piotrowskich, właścicielek palarni kawy z Orzechowskiego, dowiedziały się od cioci Heli o moich planach i prosiły, bym go z sobą zabrał. On też mieszkał na Saskiej Kępie. Znałem go z widzenia. Był adwokatem. W sierpniu został wywieziony na roboty do Rzeszy, z których uciekł. Należał do ludzi mało- 152 mównych. Na pytanie czy Saska Kępa została zniszczona, zaprzeczył. Ale nic konkretnego nie mógł mi powiedzieć o naszej willi. Strażnik z ochrony kolei, bez słowa — kiedy mu wsadziłem w kieszeń paczuszkę tytoniu — zaprowadził nas do wagonów w przodzie pociągu, lokomotywy jeszcze nie było. Przedział wagonu osobowego otwierał się na obie strony. Stary, zdezelowany. Był już zajęty przez dziesięć osób. Na krzyk SOKowca zrobiono nam miejsce. Wszyscy dreptali w miejscu, by się rozgrzać. Naraz usłyszeliśmy gwizd parowozu i po chwili jego bufory uderzyły w bufory naszego składu. Wszyscy wstrzymali z przejęcia oddech. Stojący na peronie zawiadowca w czerwonej czapce dał sygnał do odjazdu. 153 POSŁOWIE Wspomnienia Lesława . Bartelskiego, znanego i cenionego pisarza i historyka odtwarzają dni Powstania Warszawskiego. Będąc autorem dwóch obszernych monografii Mokotów 1944 oraz Pułk AK „Baszta" 1939-1944, Bartelski uznał, że swoją nową pracę może poświęcić przeżyciom osobistym i w pewnym sensie ukazać działania dowództwa powstańczego Mokotowa. Pchor. „Saski" skierowany do dowództwa pułku „Baszta"jako p.o. (pełniący obowiązki) oficera dyspozycyjnego, służył następnie w sztabie Komendy V Obwodu AK, przeniesiony tam służbowo. Młody, początkujący poeta, członek podziemnej grupy literackiej i zarazem student Wydziału Prawa Tajnego Uniwersytetu Warszawskiego stanął wobec nowych zadań. Zdobywał istotne doświadczenia, pomocne mu później do opracowania swoich monografii. Po powrocie do Warszawy i ujawnieniu się jesienią 1945 r. Bartelski podjąt działalność twórczą - ma w dorobku ponad 40 pozycji wydawniczych, w tym tomy poezji, powieści, eseje, a także cenione informatory-leksykony dotyczące polskich pisarzy współczesnych. Jego znajomość dzielnicy, w której walczył i dramatyczne przejścia stanowiące cząstkę bogatego życiorysu pisarza, dotyczą drobnego, ale jakże istotnego wycinka jego życia i mają charakter literackiego dokumentu. Z chwilą założenia First Business College, Prywatnego Policealnego Studium Handlowego (FBC) i Prywatnej Wyższej Szkoły Handlowej zdecydowałem, że oprócz podręczników i skryptów fachowych potrzebnych studentom, będę również publikował opracowania przedstawiające lata 1939-1944. 155 Wprawdzie ukazało się po 1989 r. wiele wartościowych dzieł historycznych, dokumentujących wydarzenia tak istotne dla historii Polski, ale świadomość młodzieży pod tym względem jest niewystarczająca i każda nowa pozycja powinna wpłynąć na poszerzenie wiedzy o minionym okresie. Uważałem, iż jest to moim obowiązkiem jako żołnierza i pedagoga przyczynienie się do ukazania heroicznych dziejów narodu polskiego w latach okupacji. Szkoła średnia, licea czy technika zawodowe, pobieżnie i często w sposób zniekształcony przedstawiały lata 1939-1944 i pomniejszały rolę, jaką odegrała w polskim i europejskim ruchu oporu Armia Krajowa, licząca 380.000 oficerów i żołnierzy, w tym kobiety. Przeszedłem staż konspiracyjny i staż bojowy w I plutonie kompanii B 2 „Baszty", po złożeniu broni w wyniku kapitulacji Warszawy stałem się jeńcem hitlerowskiego Stalagu X B w Sandbostel. W lipcu 1945 r. Międzynarodowy Czerwony Krzyż wysłał mnie z okupowanych przez Aliantów Niemiec do Szwecji na leczenie. W pół roku później wróciłem z pierwszym transportem do kraju, w którym toczyła się walka polityczna społeczeństwa z narzuconym ustrojem komunistycznym. Prześladowany i zatrzymany znalazłem po latach swoje miejsce w pracy pedagogicznej. Taki był los mojego pokolenia, które musiało z trudem przebijać się przez życie. Zacząłem więc od 1993 r. wydawać książki poświęcone AK. Pierwszą z nich była popularna monografia okresu 1943-1945 pt. AK. Czas bitew pióra Lesława M. Bartelskiego. Ukazywała ona całokształt działalności Armii Krajowej, zmagającej się z dwoma okupantami - niemieckim i sowieckim. Jej dopełnieniem był szkic również tego autora Krzyż AK o losach żołnierzy po 19 stycznia 1945 r. Wspomnienia stanowią temat książki Teresy Sułowskiej-Bojarskiej pt. Codzienność. Sierpień-wrzesień 1944 r. Dają one przejmujące świadectwo przeżyć autorki, będącej sanitariuszką-łączniczką Wojskowej Służby Ochrony Powstania na Mokotowie. Nieco inny charakter ma tom wspomnień wychowanek Prywatnego Żeńskiego Gimnazjum i Liceum Sióstr Najświętszej 156 Rodziny Nazaretu w Warszawie, opracowane przez Teresę Sułowską-Bojarską pt. Twierdza na Czerniakowskiej z okresu 1926-1944. Eugeniusz Ajewski trzy zbiory dokumentacji dotyczącej Powstania Warszawskiego na Mokotowie pt. Mokotów Walczy 1944, poświęcił zebraniu materiałów, w tym i ilustracyjnych. Anna Wyganowska-Erikson, żołnierz Powstania, zajęła się monografią jedynego plutonu pancernego pt. Pluton Pancerny w Powstaniu Warszawskim. W związku z uroczyście obchodzoną 50 rocznicą Powstania Warszawskiego opracowałem zbiór dokumentów pt. Polegli w Powstaniu Warszawskim na Mokotowie lub przed powstaniem i sporządziłem pierwszą listę jeńców Stalagu B X w Sandbostel. Nakładem FBC ukazał się także leksykon Lesława M. Bartelskie-go Wszystko o Powstaniu Warszawskim,, przeznaczony specjalnie dla młodzieży i przynoszący hasła rzeczowe, osobowe, a także krótki zarys przebiegu akcji zbrojnej. Wydałem też tom prozy poetyckiej Elżbiety Ostrowskiej Miecz wzniesiesz albo tarczę. Okupacja: październik 1939-lipiec 1944. Zakres pozycji wydawniczych jest więc różnorodny. Od wspomnień, monografii popularnych po poezję. Ma to na celu przybliżyć Czytelnikom wspaniałe karty walki zbrojnej. Ostatnią pozycją opublikowaną w 1996 r. jest opowieść Tadeusza Płużańskiego Z otchłani. Autor, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego i Prywatnej Wyższej Szkoły Handlowej, wprowadzający studentów w tajniki filozofii, nakreślił przeżycia Jerzego Radwana, swego rówieśnika: rocznik 1920, po ukończeniu Liceum im. Tadeusza Czackiego w Warszawie ochotnik w kampanii 1939 r., ranny, konspirator w szeregach Polskiej Ludowej Akcji Niepodległościowej, następnie Tajnej Armii Polskiej, dostał się do obozu koncentracyjnego. Po powrocie w 1945 r. do Warszawy podjął dalszą działalność podziemną dotarł jako łącznik do Ankony, do dowództwa II Korpusu Polskiego we Włoszech, przedarł się ponownie do kraju, aresztowany i oskarżony w sfingowanym procesie o szpiegostwo otrzymał karę śmierci zamienioną na dożywocie. 157 Walka, jaką zaczął w 1939 r. zakończyła się dopiero w 1956 r, wyrwała mu najlepsze lata życia. Mimo tego nie ugiął się, ukończył wyższe studia i zajął poczesne miejsce w społeczeństwie. Zestaw tych pozycji wydawniczych może świadczyć, że cel, jaki sobie postawiłem, znalazł swoje odbicie w uznaniu ich walorów. Jest to dla mnie osobista satysfakcja jako żołnierza AK i uczestnika Powstania Warszawskiego. Ryszard Łazarski Rektor PWSH w Warszawie 158 PRZYPISY „Baszta" była pułkiem dyspozycyjnym Komendy Głównej AK, która 27 lipca 1944 r. przeniosła Kwaterę Główną z ulicy Pilickiej na ulicę Dzielną 72. Pułk przeszedł pod komendę V Obwodu, ale do bliższej współpracy nie doszło. Już 1 sierpnia wieczorem Komenda utraciła zdolność dowodzenia, odcięta przez Niemców od podlegających jej oddziałów. W nocy z 3 na 4 sierpnia opuściła dzielnicę, przebijając się pod Warszawę. Dowódcą walczącego Mokotowa stał się faktycznie ppłk. Stanisław Kamiński „Daniel", którego bezsporny autorytet uznawali wszyscy powstańcy. Utrzymał pozycje z godziny „W" i mimo alarmujących wiadomości nie opuścił posterunku. Ta noc z 1 na 2 sierpnia zadecydowała o przyszłości powstańczego Mokotowa, a także ¦ moim zdaniem — o losach całego południa walczącej Warszawy. Wyjście oddziałów „Baszty" z Mokotowa osłabiłoby pozycję powstania, wróg z o wiele większą łatwością dotarłby do alei Jerozolimskich, opanowując Obwody Mokotów, Ochotę i przyszły Pod-obwód Śródmieście-Południe, będący w fazie organizacji. Osłona stolicy od południa, jaką był walczący Mokotów, spełniła więc swoje zadanie. Ze względu na to, iż Baszta" związana była z Komendą Główną AK, jej obsada dowódcza przedstawiała się skromnie. Ppłk „Daniel" po rozpatrzeniu się w sytuacji przystąpił do rozbudowywania swojego aparatu dowódczego. Walki w obrębie dzielnicy odciętej od miasta wymagały odpowiednich struktur organizacyjnych. Powstała więc Komenda Placu, poszerzono służbę duszpasterską, sanitarną sprawiedliwości, kwatermistrzostwo. Jednocześnie „Daniel" dążył do odtworzenia stanów pułku, którego część, głównie batalion „Karpaty", znalazła się poza Mokotowem. Sformowano ponadto kompanię saperów, wartowniczą i żandarmerii polowej. Ważną rolę w bojach odegrały oddziały, które zgłosiły swą podległość dowództwu dzielnicy - część obsady 4 Rejonu, dywizjon 1 Pułku Szwoleżerów Józefa Pił-sudskiego. Grupa Artyleryjska 548 „Granat", kompanie VI batalionu Wojskowej Służby Ochrony Powstania, ułani z „Jelenia" i inne. Ppłk „Daniel" pełnił funkcje dowódcze walczącego Mokotowa do dnia 22 sierpnia 1944 r., kiedy przekazał je przybyłemu ze Śródmieścia kanałami ppłk. Józefowi Rokickiemu „Karolowi" jako nowemu komendantowi V Obwodu AK. Jego zadania określił komendant Okręgu płk dypl. Antoni Chruściel „Monter", licząc na utworzenie Grupy „Południe". „Daniel" pozostał nadal ukochanym dowódcą „Baszty" i komendantem 6 Rejonu. Dzięki niemu ppłk „Karol" miał ułatwione zadanie, przejął bowiem większość aparatu dowódczego i uniknął żmudnej pracy organizacyjnej. Komenda Obwodu, jej sztab i służby pełniły nadal swą działalność nic się w ich strukturach nie zmieniło. 159 W moich wspomnieniach starałem się przede wszystkim uwzględnić osobiste przeżycia. Nie dążyłem do tego aby ta moja nowa książka stała się jeszcze jedną monografią powstańczego Mokotowa. Służyłem w dowództwie „Baszty" i identyczne funkcje oficera dyspozycyjnego spełniałem w sztabie Obwodu. Miałem możność poznania zagadnień dotychczas mi obcych jako prawnikowi i poecie Przeżyłem wspaniałe i często dramatyczne chwile, które na zawsze utkwiły w mojej pamięci i świadomości. Doświadczenia z tego okresu i znajomość dzielnicy, a także wielu oficerów i żołnierzy, ułatwiły mi powojenną pracę nad dwiema obszernymi monografiami - Mokotowem 1944 oraz Pułkiem AK „Baszta" 1939 - 1944. Dzięki pomocy i życzliwości towarzyszy broni zgromadziłem przy tej okazji sporo cennych materiałów, które przekażę do archiwum Polski Podziemnej czy archiwum Powstania Warszawskiego. Przypisy dotyczą głównie osób, których imion czy nazwisk nie znałem podczas walk na Mokotowie czy też późniejszej działalności w BIP-ie Komendy Głównej AK na terenie Częstochowy. „Ada" - łącz. Zofia Górnicka. „Adolf" - ppor. Andrzej Pietraszkiewicz, po 14 sierpnia opuścił Mo- kotów. „Agawa" - ppor. AL Bohdan Czeszko, po wojnie artysta malarz i pisarz. .Aminius" - ppor. 1945 r. w kraju. mgr prawa Zbigniew Mrazek, cichociemny, po „Andrzej" — plut. Andrzej Antoniszyn poległ 29 sierpnia. „Andrzej" — kpt. cz. w. dr. fil. Józef Rybicki. „Andrzej Mały" — NN. „Ania" — łącz. Barbara Maliszewska-Berek, po 1945 r. we Francji. „Anka" - łącz. Anna Olszewska, po 1945 r. w Wielkiej Brytanii. „Antoni Gruby" — inż. Antoni Hanebach, komisarz cywilny Obwodu. „Arne" — plut. pchor. Waldemar Baczak, po wojnie skazany na śmierć w procesie politycznym, stracony w styczniu 1947 r. „Aueliusz' -ppor.AL NN. „Bachmat" — kpt./mjr Józef Szyszko, dca Grupy „Granat" poległ 13/14 sierpnia na Kazimierzowskiej. „Benito" — plut. pchor. inż. Stanisław Budny. „Bogucki" — gen. NSZ Zygmunt Broniewski, komendant główny NSZ, po 1945 r. poza krajem. ,,Bohun" — płk NSZ Antoni Szacki-Dąbrowski, od 1945 r. poza krajem, dca Brygady Świętokrzyskiej. „Bolek" - ppor. Wiesław Zawadzki, dca plutonu w kompanii B 3, poległ 24 września w Królikami. 160 „Bronisław" — ppor. cz. w. mgr praw Zygmunt Kapitaniak. ,,Czarny" — Henryk Borucki, komendant główny PAL. „Dak" — ogn. pchor./ppor. Edward Grzybowicz, poległ 16 września na Tynieckiej. „Dakowski" - kpt. Mieczysław Sokołowski, zca dcy 1 Dywizjonu Artylerii Konnej im. gen. Bema, wyszedł w nocy z 1 na 2 sierpnia z Mokotowa do podwarszawskich lasów, dca osłony zrzutów w Lesie Kabackim. „Daniel" — ppłk Stanisław Kamiński, dca pułku „Baszta" i komendant 6 Rejonu V Obwodu AK; od 1918 r. w Wojsku Polskim, uczestnik kampanii 1920 r., oficer 1 psp i 75 pp, 1935 - 1938 dca kompanii szkolnej podchorążówki piechoty w Ostrowi-Komorowie, 1939 r. dca batalionu 64 grudziądzkiego pp z Armii „Pomorze", uczestnik bitew nad Osą i nad Bzurą, po ucieczce z niewoli w SZP, ZWZ, AK, od 1941 r. oficer Komendy Głównej, inspektor batalionu „Baszta", od jesieni 1943 r. dca i organizator pułku „Baszta", 1944/1945 w niewoli, po 1945 r. w kraju . W stulecie urodzin ppłk. Kamińskiego została 27 września 1996 r. odsłonięta tablica pamiątkowa na willi Malczewskiego 17. „Dzik" - plut. NN. „Ela" — łącz. Elżbieta Zielonkówna z „Granatu", poległa 29 sierpnia. „Eugeniusz" - por./rtm. Jan Dobraczyński z BIP-u, pisarz. „Felek" — kan. Ireneusz Czajkowski z „Granatu" poległ 27 sierpnia. „Filomena" — s. Elżbietanka, zczyni przełożonej, Franciszka Ma-nuszczak. „Gami" — pchor. Mirosław Garnuszewski. „Garbaty" — por. AL Stanisław Olczyk. „Garda" — rtm./mjr Andrzej Rudolf Czaykowski, cichociemny, uczestnik kampanii 1939 r., więzień sowieckiego łagru, oficer Armii Andersa; Od 17 kwietnia 1944 r. w kraju, dca batalionu „Ryś"; kontuzjowany. W Śródmieściu - Południe mianowany dcą Zgrupowania „Mokotów". Wyszedł jako cywil, październik - grudzień oficer KG AK w Częstochowie, aresztowany przez Niemców, więzień obozów koncentracyjnych. Wrócił do kraju w 1949r., aresztowany w 1951 r., stracony 10 października 1953 r. w więzieniu mokotowskim. „Genek" — por. PAL Eugeniusz Olszewski, dca plutonu. „Gozdawa" — ppłk prof. dr med. Edward Loth, od 18 sierpnia szef sanitarny Obwodu, zginął 15 września podczas bombardowania Pilickiej. „Góra" - ppłk dypl. Paweł Strzemię - Zagórowski, od 24 sierpnia zca komendanta i szef sztabu V Obwodu AK, legionista, od 1918 r. w Wojsku Po Iskim. w podziemiu komendant Okręgu Łódź i Górny Śląsk, w sierpniu 1944 r. na urlopie zdrowotnym w Warszawie, zmarł w 1946 r. „Góral" — ppor ./por. Aleksander Tyszkiewicz, dca 1 Dywizjonu 1 Pułku Szwoleżerów Józefa Piłsudskiego, uczestnik kampanii 1939 r., po 1945 r. inżynier mechanik, wykładowca na wyższych uczelniach technicznych w Afryce, prezes ZG ŚZŻAK. 161 „Grabowski" — plut. pchor. Eugeniusz Guzek, dca II plutonu kompanii K 2, po 1945 r. w kraju, inżynier budowlany. „Gryf" — ppłk inż. Leon Faleński. „Gryf" — por. Stanisław Milczyński, dca kompanii „Krawiec", po 1945 r. poza krajem. „Grzmotalski" - ppor. NN. „Imogena" — łącz. Joanna Piotrowska z kompanii B 1. Dopiero w 1994 r. dzięki jej bratowej otrzymałem dokładne dane i zdjęcia. Ur. 12 listopada 1928 r. w Baranowiczach poległa 16 września 1944 r. na Tynieckiej 26, nie mając ukończonych 16 lat. Pochowana na cmentarzu przy Wałbrzyskiej. „Irka" — łącz. Alina Kalinowska. „Irma" — kpt. Hanna Mazurkiewiczowa. „Jacek" — por. Stanisław Szymczyk, z zawodu nauczyciel, uczestnik kampanii 1939 r. „Jadwiga" — por. Antonina Konówna, komendantka Wojskowej Służby Kobiet V Obwodu, zaginęła 30 sierpnia w drodze do Zalesia. „Jadźwing" — prof. Bohdan Suchodolski. „Janusz" — kpt./mjr Jacek Janusz Wyszogrodzki, dca batalionu „Oaza", zca dcy pułku „Waligóra. „Jasia" — łącz. NN. „Jaskólski" - Sławomir Dunin-Borkowski, z zawodu dziennikarz, jeden z szefów Prasowych Sprawozdawców Wojennych podczas powstania. „Jastrzębiec" — por. Wiktor Kurowski, dca kompanii ochotniczych, po 1 września oficer operacyjny pułku „Waligóra", poległ 14 września na Sielcach. „Jędrzej * — kpt. mgr praw Franciszek Stoch, adwokat, początkowo w służbie sprawiedliwości, od 26 sierpnia zca dcy II Oddziału. „Jerzy" — sierż./ppor. AL NN „Jerzy" - strz. Jerzy Krasicki. „Jeżycki" — rtm. Lech Głuchowski, dca „Jelenia", poległ 15 września na Sielcach. „Józef" — por. Józef Zawistowski współpracownik czas. „Baszta", poległ 26 września. „Judym" — ppor. Tadeusz Jakubiec, student medycyny, dca 3 kompanii WSOP, od 18 sierpnia żandarmerii wojskowej Obwodu. ,,Julek" — pchor Adam Krzepkowski, delegowany z PAL. „Kalif" - plut. pchor. Kazimierz Józefowicz, zginął w czerwcu 1944 r. w bitwie pod Osuchami na Zamojszczyźnie. „Kalina" — łącz. Krystyna Zembrzuska (obecnie Zielińska). 162 „Kapitan" — kpr. Gustaw Kryński, kierownik punktu kanałowego zginął podczas przemarszu do Śródmieścia w nocy z 27 na 28 września. „Kazik"-ppor.AKNN. „Klon" - sierż. Adam Białowąs z pułku „Garłuch". zca dcy kompanii K 3 „Baszty", poległ 25 września w obronie szkoły na Woronicza. „Kmicic" — mjr/ppłk Stanisław Nakoniecznikoff-Klukowski, komendant główny Narodowych Sił Zbrojnych 1943-1944. „Kocioł" - kpr. NN. „Kostek" — por. Jerzy Skrzymowski, poległ 1 sierpnia w natarciu na Fort Mokotowski, adiutant ppłk. „Daniela". „Krzem" - por. Jan Kułagowski, dca kompanii B 2, kontuzjowany w połowie sierpnia, po 1945 r. za granicą. „Kubuś" — ppor. cz. w. Tadeusz Niciejewski, przeszedł z dowództwa „Baszty" do Oddziału Motorowego. „Leon" - kpr. NN „Ludwik" — por. Ludwik Kotowski, organizator i dca kompanii 0 3. „Ludwik" — por. Gerhard Ober, komendant dzielnicy Śródmieście Obwodu AK Częstochowa. „Majster" — mjr Józef Hoffman, dca batalionu „Karpaty", po 1945 r. w Niemczech, zmarł w 1948 r. „Marat" - ppor. Edward Majcherczyk, dca plutonu Radio kompanii łączności. „Marian" - por. Kazimierz Eyssymond z WSOP poległ 16 września na Ursynowskiej. „Mariusz" — por. NN. ,.Michał" — por. prof. Michał Bylina, artysta malarz, batalista, dca OS V Komendy Obwodu. „Mikrob" - ppor. lekarz Tadeusz Bloch z kompanii B 3. „Miron" - por. Ryszard Osęk-Nowicki, oficer informacyjny pułku „Baszta", od 22 sierpnia szef II Oddziału Wywiadowczo-lnformacyjnego Komendy V Obwodu i 10 DP AK im. Macieja Rataja, po 1945 r. w kraju. „Misiewicz" — ppor ./por. Kazimierz Grzybowski, dca kompanii 0 2 grupa „Misiewicza". „Negus" - ppor. Stanisław Potoręcki, ostatni dca kompanii B 3. „Niedziela" — kpt. Stanisław Finkę. „Niuś" — sierż. pchor./ppor. Leon Matuszewski z kompanii B 2. „Nitka" - plut. NN. „Nowina" — plut. Leszek Pawlikowski, student tajnej medycyny, dca drużyny w kompanii B 3. 163 „Orzeł" — kpr. obs. Stefan Leszno z kompanii B 1, rozstrzelany 27 września na Dworkowej. „Pawłowicz" — kpt. inż. Piotr Słowikowski, oficer „Wachlarza", dca kompanii K 2, poległ w nocy z 13 na 14 sierpnia pod „Basami". „Pietrek" — łącznik Tadeusz Pudło-Łęcki. „Piotruś" — plut. pchor. Jerzy Kłoczowski.dca plutonu kompanii B 1, inwalida wojenny, po 1945 r. historyk Kościoła, prof. KUL-u, senator RP, przedstawiciel RP w UNESCO. „Przegonią" — ppłk. Aleksander Hrynkiewicz, 1942 - 1944 komendant V Obwodu AK. Po 1945 r. w kraju, następnie wyemigrował do Kanady. „Puchacz" - ppłk. Stefan Rozmarynowski. „Radecki" — kpt. pchor. Witold Somkowicz z kompanii 0 2 grupa „Misiewicza". „Radosław" — płk Jan Mazurkiewicz, dca Zgrupowania Kedywu KG AK. „Reda" — mjr Witold Obarski-Białynowicz, dca batalionu „Olza". „Renata" — łącz. Krystyna Skwarnicka (obecnie Niziołowa). „Renek" — kpt. pchor. Remigiusz Sygodziński z kompanii B 3. „Rok" - por. Jan Wierusz-Kowalski, dca Grupy „Granat" 4 -12 września, c. ranny na Stępińskiej. Po 1945 r. powołany do ludowego wojska polskiego, uczestnik kampanii 1945 r., aresztowany i stracony za rzekomą konspirację w wojsku. „Romek" — strz. Grzegorz Wolikowski, zm. z ran 5 grudnia 1944 r. w szpitalu skierniewickim, żołnierz kompanii B 3. „Ryba" — kpt. pchor. Stanisław Rybicki z kompanii B 2. „Ryś" — kpr. Zygmunt Halski, dca drużyny w kompanii B 3. #/Sas" — kpr. pchor Janusz Kulczycki, dca drużyny w kompanii B 3. „Sanecki" — chór. NN. „Sęp" — kpr. Kazimierz Lisowski zaginął pod koniec września. „Siwy" - st. sierż. sztab. NN. „Sław" — mjr Władysław Banaszkiewicz, kwatermistrz pułku, zmarł 26 września 1944 r. po operacji. „Sławbor" — ppłk Jan Szczurek-Cergowski, komendant Podobwodu Śródmieście - Południe, po powstaniu w konspiracji, represjonowany w PRL. „Srogi"- ppłk. NN. „Start" — plut. pchor. Tadeusz Krassowski z kompanii K 1. „Stefan" — mjr Henryk Kulesza, dca łączności Komendy Obwodu, redaktor i ilustrator czasopisma powstańczego „Baszta". 164 „Stefański" — ppor. Stanisław Kapuściński, dziennikarz, zaginął po Powstaniu. „Strzała" - st. strz. Stefan Krasicki z kompanii B 3, zginął 29 sierpnia podczas bombardowania Szpitala Elżbietanek. „Supełek" — ppor. Janusz Zalewski, olimpijczyk, sternik jachtu „Danuta" w 1936 r., inżynier architekt, projektant i nadzorca budowy umocnień na Westerplatte, w niektórych publikacjach wymieniany niesłusznie jako „Cupełek", c. ranny 1 sierpnia na Stawkach, zamordowany przez Niemców w szpitalu na Woli. „Szpak" — mjr Bruno Rolkę, 4-10 sierpnia Komendant Placu na Mokotowie, następnie oficer dyspozycyjny dowództwa „Baszty" i Komendy Obwodu. „Szwarc" — por. Marian Wichrzycki, nauczyciel, jeden z kierowników Tajnej Organizacji Nauczycielskiej, drugi dca kompanii B 3, ranny 19 sierpnia, poległ 25 września na Kazimierzowskiej. „Szymon" — kpr. pchor. Bogdan Kaźmierski z kompanii wartowniczej. „Szymon" — ks. ppłk. dr Jan Stępień, biblista. Po 1945 r. więziony 11 lat jako członek tajnego kierownictwa Stronnictwa Narodowego, zrehabilitowany, wykładał na ATK, jej rektor. „Świerk" — Filmowy Sprawozdawca Wojenny Roman Banach. „Świt" - mjr Józef Parczyński, komendant AK miasta Częstochowa. „Tadeusz" — ppor. Tadeusz Stande. „Teresa" - łącz. Teresa Sobańska. „Topór"-kpr. NN. „Tosiek" — por. Antoni Woszczyk, organizator i dca kompanii K 3. „Wacław" — ppor. Wacław Grodziecki z OS V, nasz kolega z jednego rocznika maturalnego; nie spotkałem go na Mokotowie, poległ 24 września w Królikami. „Waldemar" — por. Waldemar Olszewski z Grupy „Granat". „Wałek" — ppor. Walenty Skrzypiński, dca kompanii wartowniczej, zaginął w 1945 r. „Wałek" - ppor. inż. Bohdan Walentynowicz, adiutant ppłk. „Karola". „Waluś" - strz. NN. „Wania" - kpt. dr med. Alfred Paczkowski, cichociemny, latem 1944 r. dca 84 zawiązkowego pp z 30 DP AK, c. ranny w boju pod Mańczakami, na rekonwalescencji w Warszawie, oficer III Oddziału Komendy V Obwodu, chirurg, po przekroczeniu Wisły aresztowany przez Rosjan i wywieziony do łagru, wrócił pod koniec 1946 r. do kraju. „Wąsowski" - kpt. Stanisław Kasznica junior, jako płk ostatni komendant główny NSZ, stracony w 1948 r. w więzieniu na Mokotowie. 165 „Wiesław" — ppor. Stanisław Osęka, współorganizator i dca kompanii saperów pułku „Baszta", ekonomista, po 1945 r. długoletni działacz Środowiska. „Wilson" — plut. pchor. Janusz Żaboklicki z 1 Pułku Szwoleżerów. „Wirski" — por. Marian Ślif ierz, dca kompanii K 1. „Wirtuoz" — ppłk. Tadeusz Bandoła, zca komendanta Obwodu. „Włóczęga" — ppor. Władysław Kur, szef taborów. „Wojtek" — sierż. Maria Adamska. „Wola" — por. mgr farmacji Jan Gąsecki, właściciel zakładów farmaceutycznych. „Wolski" - st. strz. Jerzy Młokosiewicz. „Wróbel" - por. Stanisław Topór, oficer informacyjny Obwodu „Przegoni". „Zan" - plut. pchor. Włodzimierz Opytz, szef kompanii K 3, poległ 25 września na Pilickiej. „Zena" — łącz. Maria Magdalena Kalicka, po 1945 r. w Wielkiej Bry- tanii. „Zenon" - ppłk Zenon Bayer, komendant placu od 10 sierpnia. „Zochena" — ppor. Zofia Kwiatkowska-Pawłowska, po 1945r. mgr inż. chemii, doc. Centralnego Instytutu Ochrony Pracy. „Zrąb" — mjr Stanisław Banasik z NOW, po 1945 r. represjonowany. „Zryw" — mjr Kazimierz Szternal, cichociemny, uczestnik kampanii 1939 r., uczestnik bitwy o Narwik, więziony w hiszpańskim obozie Miranda del Ebro. 1943 - 1944 w Wielkiej Brytanii, od 1 maja 1944 r. w kraju. Zca dcy pułku „Baszta ' i zarazem szef sztabu. Dca pułku 26 i 27 września, złożył broń jako p.ó. komendanta Obwodu wraz z całą obsadą powstańczą Mokotowa. Po 1945 r. w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. Ukończył kurs Wyższej Szkoły Wojennej, awansowany do stopnia płk. dypl. „Zych" - por. Julian Opania, dca kompanii 0 2, następnie 0 1. „Żbik" — pchor./ppor. Zdzisław Zajdler-Rybicki, dca plutonu „Mokotów" Kedyw Kolegium A, zginął w walce podczas zamachu na szefa niemieckiego kontrwywiadu „Wschód" Rosjanina płk. Borysa Smysłowskiego. „Żuk" — ppłk. Stanisław Dobrski, b. komendant Okręgu AK Polesie, od 24 sierpnia szef Oddziału 111 Komendy V Obwodu. 166 SPIS TREŚCI 1. PO POŁ WIEKU 2. NA MOKOTÓW 3. KRWAWY WRZESIEŃ 4. W KOMENDZIE GŁÓWNEJ 5. POSŁOWIE 6. PRZYPISY 15 76 125 155 159