SUZANNC STREMPEK SHEA Opowieść o poszukiwaniu siebie, rodziny, miłości Suzanne Strempek Shea, niegdyś reporterka „Springfield" (w Massachusetts), „Union News" i „Providence" (w Rhode Island), jest autorką świetnych powieści Selling the Lite ofHeaven i Hoopi Shoopi Donna. To pisarka obdarzona umiejętno-ściątworzenia powieści „pełnych niespotykanej czułości" („USA Today") oraz „niekwestionowanego, ekscentrycznego uroku" („Boston Sunday Globe"). W powieści Lily powraca do Massachusetts, by przedstawić Lily Wilk, artystkę pragnącą stworzyć arcydzieło, która na własnym podwórku znajduje klucz do realizacji swego marzenia. Obraz, który maluje na podstawie zdjęć, jest piękną opowieścią o miłości, o tym, kto tak naprawdę tworzy rodzinę. „Genetyka? Wspólny dach nad głową? A może miłość, zrozumienie, wsparcie, śmiech i dożywotnia obecność znajomego człowieka, z którym pewnego długiego popołudnia tkwiło się w kolejce do rejestracji pojazdów?" Suzanne Strempek Shea LILY Tłumaczyła Małgorzata Hesko-Kołodzińska KAMELEON Zysk i S-ka Wydawnictwo Tytuł oryginału LILY OF THE YALLEY Copyright © 1999 by Suzanne Strempek Shea Credit shall be given to Pocket Books, I division of Simon Shuster, Inc. as the original publisher Ali rights reserved Copyright © 2004 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j.. Po/nań Copyright © for the cover illustration by IPS/East News Redaktor serii Tadeusz Zysk Redaktor Hanna Koźmińska Książka jest fikcją literacką. Nazwiska, postaci, micjsi .1 1 /darzenia zostały stworzone przez wyobraźnię autorki l»t> utyw Mkcyjnic. Jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych wvcl.ii/iii. miejsc lub osób — żyjących bądź zmarłych jest zupełnie przypadkowe. Wydanie I ISBN 83-7298-61 I 8 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax | Dział handlowy, tel./fax (0-61) 853 06 90 sklep@zysk.com.pl www.zysk.com.pl Druk i oprawa: ABED1K Po/n.im Niniejszą książkę dedykuję mojemu pierwszemu nauczycielowi plastyki, mojej matce, Julii (Milewskiej) Strempek. Proszę, by dedykację przyjęli także ci, którzy w swoich salach i pracowniach nauczyli mnie, jak uważniej patrzeć: wielebny Charles Jan DiMascola, Scott Campbell, Tom Hawkins, David Hawkins, John Eide. Pamiętam też o nieżyjącym Allanie Gardinerze. L isząc tę książkę, miałam przyjemność spędzać czas w towarzystwie pisarzy i artystów, którzy w pełni wykorzystują swoje zdolności. Na podziękowania zasłużyli: Tommy Shea, Elinor Lipman, Tanya Barrientos, Susan Tilton Pecora oraz The Saw Doctors, którzy dali mi energię radosnymi słowami, obrazami i muzyką. .Tonadto jestem wdzięczna mojemu agentowi, Johnowi Talbotowi, za udzielenie mi pomocy; mojemu wydawcy, Greer Kessel Hendricks; Pocket Books; świętej Teresie oraz moim czytelnikom. W ieczorem w dniu moich dziesiątych urodzin poszliśmy na kolację do restauracji, która raz na dwa miesiące zamieszczała w lokalnym tygodniku kupony rabatowe, przy okazji zachęcając dzieci, żeby weszły na wielką odpustową wagę przed posiłkiem, a później po nim, i jeśli waga wykazała różnicę co najmniej pół kilograma, rodzice płacili za posiłek tylko dolara. Kiedy już wmusiłam w siebie potężny kawał smażonego kurczaka, frytki, sałatkę z kapusty i dekoracyjną gałązkę natki oraz zdmuchnęłam biały ogarek wetknięty w zaschniętą porcję ciasta czekoladowego, kelnerka podstawiła mi pod nos worek z czerwonego aksamitu, przynoszony wyłącznie na specjalne okazje. Włożyłam do niego prawą rękę i zaczęłam macać najpierw banalne przedmioty: siatkę na motyle, szczotkę do włosów, kulki do gry w torebce, pluszowe zwierzątka z wyłupiastymi oczyma ze szkła. Zawahałam się przez moment nad plastikowym młotkiem, zwiniętym latawcem z papieru, warkoczykami z szorstkiej przędzy i czymś, co albo było szkłem powiększającym, albo lusterkiem z rączką. Grzebałam w tej torbie o wiele dłużej, niż wszyscy się spodziewali, a to dlatego, że tak naprawdę nic mnie nie zainteresowało. Dopóki nie natrafiłam na pudełko. Powoli powiodłam palcami wzdłuż jego krawędzi i ustaliłam, że nie jest zbyt duże. Kiedy nim potrząsnęłam, okazało się, że nie jest również przesadnie ciężkie. Pudełka kryją w sobie obietnicę — na przykład rozmaite części, które razem mogą tworzyć fantastyczną niespodziankę. Niecierpliwie odsunęłam na bok zwiniętą chińską skakankę, zaplątałam rękę w pasek od maleńkiej lornetki, podrapałam kostkę o podkowę na szczęście, a potem wyciągnęłam nieznane. W drodze do domu, kiedy przechodziliśmy pod latarniami, wbijałam wzrok w tekturowe pudełko. Położyłam rękę na smukłej dłoni wyrysowanej na pokrywce i udawałam, że również moje palce wdzięcznie trzymają ołówek nad kartką papieru. Pierwsza wysiadłam z samochodu, pierwsza dobiegłam do drzwi i wpadłam do domu. Ruszyłam prosto do stołu w kuchni, szarpnęłam za sznurek od lampy, otworzyłam pudełko i obejrzałam jego zawartość: czarny, miękki ołówek, idealnie zatemperowany, zimną, złotą temperówkę, prostokątną, różową gumkę, bloczek cienkiego papieru i małą, białą książeczkę zatytułowaną „Instrukcja". „Weź ołówek do ręki", brzmiało pierwsze zdanie, „i narysuj linię". Wzięłam ołówek do ręki. Narysowałam linię. „Narysuj koło". Narysowałam koło. „Narysuj kwadrat". Narysowałam kwadrat. „Czy prawidłowo wypełniłeś te polecenia?", pytała książeczka, w której widniał rysunek każdego z tych kształtów, na wypadek, gdybym musiała sobie przypomnieć, jak wyglądają. Popatrzyłam na swoją linię. Popatrzyłam na swoje koło. Popatrzyłam na swój kwadrat. Moim zdaniem, były równie udane jak te w instrukcji, choć może nie tak wyraźne, pewne ani dokładne — nie użyłam linijki ani cyrkla, ani innego narzędzia, więc cóż w tym dziwnego? „Czy są takie jak na ilustracjach?" Raz jeszcze spojrzałam. Zrobiłam to, czego ode mnie oczekiwano. „Nasze gratulacje!", napisano. „Teraz jesteś artystką". Od tamtego dnia, tamtej godziny, minuty, sekundy, gdy lampa kuchenna kołysała się nad moją głową, a ja stałam przy stole w płaszczu i mokrych butach, z zieloną rękawiczką na lewej dłoni i z ostrym ołówkiem w prawej, już nigdy nie pomyślałam o sobie inaczej. 10 Oto najdłuższa i najpełniejsza wersja odpowiedzi, której udzielam ludziom, jeśli pytają, kiedy i dlaczego zaczęłam robić to, co robię. Czasem najbardziej dociekliwi zatrzymują się, by zerknąć mi przez ramię. Czasem gapią się na moją dłoń, układ palców, ruchy pędzla albo ołówka, albo na to, co tworzę, a ja raczę ich krótką albo długą wersją, w zależności od samopoczucia. Czasem nie wymieniamy ani jednego spojrzenia i wtedy za żadne skarby nie umiałabym wam powiedzieć, jak wyglądają ci ludzie. Jestem zajęta, mam robotę, a moje słowa stanowią jedynie podkład muzyczny do tego, co wyczarowuję na ich oczach. Słyszę ich oddechy. Ci ludzie stoją zaledwie kilka centymetrów ode mnie. W pewnym momencie uświadamiam sobie, że zniknęli — zazwyczaj tuż po tym, jak wyznają, że bardzo chcieliby mieć talent. Albo po tym, jak mówią, że oni by tak nie potrafili. I tuż przed tym, zanim mam okazję zapytać, co wobec tego potrafią. Naprawdę, w wolnej chwili chciałabym się dowiedzieć. Każdy coś potrafi. Po prostu większości ludzi nie podsunięto tego pod sam nos tak jak mnie. Muszą się trochę natrudzić i poszukać. Czasem trwa to latami, czasem całe życie. Moje życie trwa już trzydzieści dziewięć lat, przez dwadzieścia dziewięć rysowałam linie, koła i kwadraty, by stworzyć to, czego się ode mnie oczekuje. Bo jestem artystką. Tak jak napisano w instrukcji. To słowo widnieje pod konwalijkami, które okalają moje imię i nazwisko — Lily Wilk—na jasnozielonych wizytówkach, które trzymam w zapinanej części portfela. Taką samą wizytówkę, tylko o połowę większą, co drugi tydzień zamieszczam w „Pennysaver", zachęcając do kontaktu spragnionych artystycznych wrażeń czytelników. Tak mówią o mnie krewni i znajomi. To samo powtarzam sobie w myślach, kiedy ktoś, kto widzi ogłoszenie, dzwoni, mówiąc, że nieważne, co dla niego namaluję, byleby tylko była na tym latarnia morska, byle zmieściło się w ramie kupionej na wyprzedaży, byle kolor pasował do wykładziny. Muszę sobie przypominać, kim naprawdę jestem, kiedy ktoś żąda karykatury wszystkich dzieciaków obecnych na urodzinach jego potomka i przez nieskończenie długie popołudnie usiłuję 11 znieść przenikliwe wrzaski tłumu nafaszerowanych cukrem bachorów, które wpadająna mnie, kradną kredki i rzygają mi na rysownicę. Albo kiedy mam napisać na szklanych drzwiach ładnymi drukowanymi literami, że właśnie ta firma jest najlepsza, najnowsza, najstarsza, największa, najtańsza, najsmaczniejsza, najszybsza, że wysyła zamówienia w ciągu dwudziestu czterech godzin przez cały tydzień. Nie, moich prac nie zobaczycie w żadnych muzeach. Co do galerii, nie wiem, czy waszym zdaniem to się liczy, ale od lat zanoszę obrazy do pani Sloat, która pracuje na poczcie, a ona uprzejmie umieszcza je w widocznym miejscu. Mniej więcej dwa razy w roku ktoś się w nich zakochuje i płaci — na przykład za obrazek przedstawiający kawiarnię Lisa i jej wejście ze szkła i cegły, rozświetloną i gotową na wieczór, podwójnego homara. Wtedy przynoszę inny obraz na miejsce poprzedniego i znowu wisi na gwoździu przybitym nad stolikiem, gdzie klienci liżą znaczki, przyklejając je na koperty, obok kosza na papiery i tablicy z listą poszukiwanych przestępców. Zapytana odpowiadam, że od dawna wiele wystawiam. Nie wyjaśniam jednak, że głównie na lokalnych targach amatorów, gdzie muszę bardzo uważać, bo ludzie rozlewają piwo i ręką z tłustym pączkiem wskazują na małą kolekcję obrazów, które naprawdę lubię malować, i czasem to robię, w nielicznych wolnych chwilach. Tematy miejscowe: świt, dym z fabryki wytłoczek do jajek. Ciemne skupisko budynków, czyli Main Street. Mężczyźni, starzy i młodzi, pochyleni nad kartami w Domu Weterana. Kobieta rozwieszająca pranie i wiatr okręcający wokół niej pościel niczym fantazyjną suknię. Dymiące zgliszcza pustego młyna w dniu, w którym jakieś żałosne wyrostki zapaliły ognisko, żeby się ogrzać, a potem spały aż do przyjazdu straży pożarnej. Wszystko, co widziałam i co mnie zainteresowało lub poruszyło do tego stopnia, że postanowiłam namalować to tak, jak być może ja jedna na całym świecie postrzegam te rzeczy. Nie są to pocz-tówkowo ładne obrazy, ale czy coś koniecznie musi być schludne i idealne, żeby zasłużyć sobie na miejsce na waszych ścianach? 12 Od czasu do czasu ktoś na tych festynach się ze mną zgadza. I zanim odejdzie z pustymi rękami, opowiada mi, że właśnie taki obraz by sobie kupił, gdyby miał dość pieniędzy, żeby marnować je na coś równie bezsensownego jak sztuka. W przeciwieństwie do innych handlarzy, którzy sporo zarabiają na akcesoriach do włosów albo ogródkowych ozdobach z drewna przedstawiających pupę pochylonego grubasa, mnie rzadko udaje się zarobić na dwudziestopięciodolarowy lub pięć-dziesięciodolarowy czynsz. Moje spojrzenie na piękno raczej nie interesuje ludzi, wobec czego nie wystarcza mi na czynsz, media, ubezpieczenia, samochód, jedzenie i tak dalej. Pieniądze zarabiam na czymś, co ma zastosowanie, cel, przynosi namacalne korzyści, które usprawiedliwiają koszt. Jeśli mam malować, ludzie chcą, żebym robiła to na prostych drewnianych kwadratach, które głoszą: „Witamy", „Zapraszamy ponownie", „Uwaga" albo „Nadzór policyjny". Na znakach, w kształcie kości, do bud, w których mieszka Neptun, Pchlarz albo Azor, albo poczciwy stary Burek. Na głazach na skraju miasteczka, gdzie pieczęć miejscowych władz wygląda, no cóż, władczo. Chcą napisu „Gruz z Detroit" na tylnej klapie skrzyni ładunkowej. „Circa-kiedykolwiek" na domach tak wiekowych, że trzeba koniecznie poinformować wszystkich, jak są stare. Raz, i tylko raz, poproszono mnie o namalowanie historii poznania się, zalotów, zaręczyn i zbliżającego się małżeństwa pewnej pary — na dziesięciu tipsach przyklejonych do dziesięciu kluchowatych paluchów przyszłej panny młodej, która tak się trzęsła wieczorem przed ślubem, że musiałam poczekać, aż padnie po szóstym rumie z colą, i dopiero wtedy skończyłam jej prawy kciuk, gdzie znalazła się krytyczna scena z tej historii miłosnej: pan młody i jego wkrótce była żona podpisujący papiery rozwodowe. Sądziłam, że czeka mnie całkiem inne życie, kiedy w wieku dziesięciu lat łapałam każdą czystą kartkę papieru i rysowałam na niej całe rzędy linii, kół i kwadratów. Stanowiły punkt wyjścia dla krajobrazów, martwych natur, portretów i innych arcydzieł, które miałam w przyszłości tworzyć. Całe ich pola rozciągały się ku od- 13 ległemu horyzontowi, mojemu tajemniczemu przeznaczeniu; jeden wielki tęczowy łuk obrazów zdobionych medalami i wstążkami i podziwianych przez ludzi w beretach i w muszkach, którzy kołyszą się i szepczą w obcych językach, mijając moje sztalugi, gdzie ja, artystka, stoję z paletą, pędzlem, ołówkiem i złotą tempe-rówką, malując linię, kółko i kwadrat, by pokazać świat tak, jak nikt przede mną tego nie zrobił. Przez lata wyobrażałam sobie, że przyjdzie taki dzień, kiedy namaluję coś takiego, że ludzie wszędzie będą godzinami stali w kolejce, żeby tylko to zobaczyć, pokontemplować i się zachwycić. Następnie, usatysfakcjonowani do granic możliwości, pójdą do domu w pełnym oszołomienia milczeniu, kontemplując ogromną zmianę, jaka się w nich dokonała po tym, jak ujrzeli dzieło moich rąk. To niezwykłe dzieło wciąż jeszcze przede mnąi gdybym miała wymyślić jakąś wymówkę, powiedziałabym, że od wielu lat jestem zajęta od rana do nocy — nawet jeśli robię coś, co bardzo odbiega od tego, co pragnęłabym robić. Robię to, czego chcą inni — co jest moją misją, odkąd skończyłam dziesięć lat i zbliżały się walentynki, a ktoś w Kole Pań narzekał na wysoką cenę papierowych obrusów w serduszka. Wtedy moja matka wtrąciła: — Dlaczego nie kupicie tanich białych i nie poprosicie mojej córki, żeby je wam ozdobiła? Dla mnie wciąż robi takie rzeczy. Jest artystką. I to właśnie zrobiłam, i tym właśnie jestem. Artystką. Tylko gdzieś po drodze na końcu tego słowa wyrósł znak zapytania. Zawsze powtarzam, że cieszy mnie, iż nie wylądowałam tak kiepsko jak pewni znani mi ludzie, którzy nienawidzą swojej pracy. Jak Billy Doyle. Kiedy jeszcze byłam jego dziewczyną i poszedł do pierwszej poważnej pracy tuż po liceum, tak bardzo jej nienawidził, że poprosił mnie o namalowanie na wielkiej tarczy do gry w rzutki widoczku przedstawiającego fabrykę mrożonek, gdzie przez okrągły rok musiał nosić kalesony i spisywać towary ołówkiem, który dzierżył w opatulonej ciepłą rękawicą dłoni. Albo jak ta kobieta z mojej ulicy, Helena, która bardzo powoli jeź- 14 dzi do fabryki maskar do rzęs, za to bardzo szybko z niej wyjeżdża; jej błękitny plymouth horizon śmiga z niebezpieczną prędkością przez kręty tunel w Cheneyville każdego popołudnia tuż po trzeciej, a z przodu, pod lusterkiem wstecznym dynda zrobiona przez nią lalka wudu przedstawiająca jej obleśnego kierownika zmiany. Nie jestem nawet w połowie tak przygnębiona swoją pracą jak oni, a jednak zaczynam rozumieć, co czuje człowiek, gdy poświęca kawał życia czemuś, do czego niekoniecznie jest stworzony. Może j a nie j estem stworzona do stania na nocniku królewskich rozmiarów i uskakiwania przed kołyszącym się rzędem protez na wystawie sklepu ze sprzętem ortopedycznym na Main Street w Lu-dlow. A to właśnie robię tego ranka — chodzę wokół pustych butli tlenowych, żeby nadać ostateczny szlif słowom „DOROCZNA WYPRZEDAŻ — 50% NA NIEMAL WSZYSTKO", które wymalowałam przez całą długość szyby. Każdą literę przecina na pół para wielkich, stalowych nożyczek. Może nie jestem stworzona do starannego wypisywania słów „Adam" i „Ewa" na drzwiach ubikacji dla panów i pań obok sali parafialnej. A to właśnie robię podczas lunchu, zdobiąc każde z tych imion gałązką liści figowych i dodając maleńkie, kuszące jabłuszka. Może nie jestem stworzona do kładzenia ostatniej warstwy farby o nazwie „czerwień przemysłowa" na hydrancie przeciwpożarowym nieopodal francuskiej szkoły. A to właśnie robię w porze kolacji, i to dlatego, że wyraziłam zgodę, kiedy Frannie z wydziału drogowego zadzwoniła i zapytała mnie, czy raz jeszcze byłabym zainteresowana tym zleceniem. — Hej, Picasso! Ktoś wrzasnął te słowa z przejeżdżającego obok auta. Nawet nie podniosłam wzroku. Przez lata przechodnie i kierowcy wy-wrzaskiwali do mnie setki komentarzy; przywykłam. Zazwyczaj mówią mi, że czegoś nie domalowałam. A ja zazwyczaj ich ignoruję, tak jak teraz. — Powiedz im, żeby spadali! To wykrzyknęła starsza pani w jasnoróżowej wiatrówce, spraw- 15 nie grabiąc trawę połamanymi grabiami, dzięki czemu trawnik przypominał elegancko uczesaną głowę. — Będą sprzedawać pocztówki z tym hydrantem, kiedy ci się poszczęści — dodała. — Jasne. Pewnie. Kiedyś nadejdzie ten dzień — mruknęłam do niej. W odpowiedzi usłyszałam jedynie szmer trawy. — Ten wielki dzień jest dzisiaj! — wrzasnęła znienacka nieznajoma. Skończyłam swoją ulubioną część malowania, ostatnie ogniwo w srebrnym łańcuchu, który trzyma pokrywę hydrantu, kiedy się go w pośpiechu odkręca podczas pożaru. Machnięciem ręki zbyłam żart staruszki. Kiedy jednak skrzyżowałyśmy spojrzenia, dostrzegłam w jej wzroku śmiertelną powagę. Miałam o tej kobiecie przynajmniej cztery informacje. Ma na imię Lorraine, gdyż widniało ono na plakietce przyczepionej do jej niebiesko-żółtego fartucha, kiedy pracowała w budce Fotomat, zanim firma wyniosła się z miasta. Nazywa się Chunglo, gdyż tak napisano błyszczącymi literami na jej skrzynce pocztowej z czarnego plastiku. Ma sprzęt i umiejętności potrzebne do przyozdabiania wyszukanych ciast na wyjątkowe okazje. Raz w roku przemawia gościnnie na nieformalnym pikniku w starej akademii w Brimfield, a w następny czwartek gazeta zawsze zamieszcza ze dwa zdjęcia, na których Lorraine demonstruje, jak udekorować nawet najtańsze kupne ciasto wspaniałym i jadalnym bukietem egzotycznych lukrowanych kwiatów. Jednak najwyraźniej Lorraine Chunglo kryła w sobie więcej niespodzianek. Na przykład była jasnowidzem. Musiała być. Skąd niby mogłaby wiedzieć, że to faktycznie mój wielki dzień? Dzięki temu, że zatelefonowałam tego ranka, następnego dnia czekało mnie spotkanie w New Directions, gdzie przez całą godzinę miałam osobiście rozmawiać z doradczynią zawodową, która przez lata zamieszczała ogłoszenie o dwa miejsca na 16 lewo od mojego, tuż za firmą produkującą suchy lód, a obok zakładu wyspecjalizowanego w karczowaniu i rozdrabnianiu. „Razem odnajdziemy twoje powołanie", głosił napis pod rysunkiem kompasu i wielkim czarnym numerem telefonicznym, pod który w końcu zadzwoniłam. — Niezła pani jest — odwróciłam się, żeby pochwalić Lorraine Chunglo. Ona jednak chyba zniknęła już w domu. Prawdopodobnie, żeby się ze mnie nabijać. Bo chodziło jej o coś zupełnie innego — ale o tym przekonałam się w chwili, gdy wieczorem otworzyłam tylne drzwi i usłyszałam, j ak na automatyczną sekretarkę nagrywają się słowa: „Dzwoni Mary Ziemba. Przeliteruję nazwisko..." To musiał być dowcip, widocznie ktoś nie miał nic lepszego do roboty. Na wszelki wypadek jednak ruszyłam do telefonu. Nie musiałam słuchać, jak owa osoba literuje nazwisko. W moim miasteczku Mary Ziemba dorównywała sławą Bogu. Była naprawdę grubą rybą—właścicielką sieci supermarketów Grand Z, które mają wyłączność na karmienie połowy populacji w naszym stanie. Albo kupujesz w tych sklepach, albo uprawiasz żywność na swoje potrzeby, albo głodujesz. Naturalna potrzeba jedzenia plus brak prawdziwej konkurencji od czasu upadku Food Basket sprawiły, że Grand Z stało się powszechnie znaną nazwą, a Mary Ziemba — największą okoliczną bogaczką. Historia jej sukcesu przeszła do legendy, a klientów wstępujących do jednego z jedenastu sklepów Grand Z witało wielkie na całą ścianę zdjęcie Mary jako młodej, chudej imigrantki w długiej, bezkształtnej sukience z podwiniętymi rękawami, spod których wystają przedramiona godne Popeye'a. Te muskularne ręce lata temu pchały po całym mieście wózek z przydomowymi warzywami. To było moje miasto. Właśnie tu osiedliła się Mary Ziemba, właśnie tu mieszkała i tu kilka lat temu przeszła na emeryturę, tu, na szczycie porośniętego sosnami wzgórza na skraju doliny, która dzięki wielkiej i niepoprawnej hojności Mary przez lata będzie sławiła jej nazwisko. Wszyscy w okolicy urodzili się na szpital- 17 nym oddziale Ziemby. Każdy pożyczał książki z Biblioteki Publicznej Ziemby albo z jej objazdowej biblioteki. Wszyscy uczyli się pływać w chłodnym jeziorku w Parku Ziemby. Najmniej egoistyczni spośród nas byli ogłaszani Ziembowymi Wolontariuszami Roku i dostawali nagrody w gotówce oraz możliwość zajęcia pierwszego miejsca w kolejce do bufetu na corocznym śniadaniu zapoznawczym. Naj głodniej si spośród nas rośli zdrowo na darmowych artykułach spożywczych programu sklepów Grand Z 0 nazwie „Żywność dla wszystkich", stworzonego dziesiątki lat przed tym, jak gwiazdy rocka zaczęły przed kamerami rozdawać biednym wgniecione puszki. Najubożsi ubiegali się o stypendia Ziemby, dzięki czemu mogli bezpłatnie studiować w dowolnym college'u. Ci z nas, którzy najbardziej zbłądzili, mogli nauczyć się przydatnych umiejętności w wyłożonym wyinyślnymi dywanami centrum resocjalizacyjnym w nowym więzieniu. W dzieciństwie, gdy nękaliśmy mamę o jakieś pieniądze na \vypad do miasta, narzekała: „Co wy sobie wyobrażacie? Że jestem Mary Ziembą?" 1 wszyscy załamywaliśmy się na myśl o tym, że niestety nie, a przecież byłoby tak wspaniale. Nie wymieniłam najważniejszej cechy Mary Ziemby — miała słabość do sztuki. Przynajmniej do sztuki tych ludzi, o których słyszało wielu innych. Kiedy byłam w liceum, wycięłam z gazety artykuł o jej niewielkiej, lecz godnej pozazdroszczenia kolekcji amerykańskich artystów, i zawsze przechodziły mnie ciarki na myśl, że zaledwie kilka kilometrów od moich drzwi wiszą obrazy Cassat, Homera, dwie prace dwóch Wyethów i obok siebie — w tym, co artykuł przedstawiał jako „szacowną wnękę" — Stie-glitz i 0'Keeffe. — Tak — zdołałam wykrztusić do telefonu. — Słucham? — Dzień dobry, tu... — Tak, słyszałam, właśnie weszłam do domu. —Zawsze tak mówiłam, kiedy po namyśle decydowałam się odebrać, ale tym razem była to prawda. — Naprawdę — zapewniłam ją, żeby nie miała wątpliwości. — No cóż, wobec tego cieszę się, że panią zastałam — o- 18 świadczyła Mary Ziemba głosem, który właściwie mógł należeć do każdego. — Wie pani, chciałam powiedzieć, że od dawna podziwiam pani prace. Niby skąd miałabym wiedzieć? Co oglądała? Przysiadłam na oparciu fotela obok stolika z telefonem. — Naprawdę? — Zapytałam o to zbyt szybko, wiem. — To znaczy, bardzo pani dziękuję. — Nie, to ja dziękuję — powiedziała stanowczo. — Od jakiegoś czasu chciałam z panią porozmawiać. No i w końcu rozmawiam. Obie przez chwilę milczałyśmy, słuchając tykania wielkiego ś zegara po jej stronie słuchawki. Uznałam, że to ten sam dźwięk, ,j klóry zapewne słyszy obraz Cassat, i już dzięki temu poczułam '1 się o krok bliżej prawdziwej wielkości. Potem przyszedł wielki I pr/ełom, w tej chwili i w moim życiu, które z roku na rok robiło i się coraz bardziej jałowe. i — Chciałabym, żeby namalowała pani dla mnie obraz — powiedziała do mnie Mary Ziemba. — Najchętniej akwarelę. Pragnęłabym ją widzieć przed Gwiazdką. Wtedy odbędzie się pokaz. Proszę wyznaczyć rozsądną cenę. Gdybym właśnie w tamtej chwili miała zebrać wszystkie myśli i ustawić w takiej kolejności, w jakiej wepchnęły się na wielki ekran mojego mózgu, musiałabym uczciwie przyznać, że najpierw wyobraziłam sobie Grand Z zamieniające się w wielkie S z dwiema pionowymi liniami. Olbrzymi znak dolara, który przerósłby cały sklep Grand Z i parking. Podświetlony i widoczny z odległości setek tysięcy kilometrów. Mogliby go dostrzec mieszkańcy Kanady, a nawet mieszkańcy Meksyku. Astronauci na orbicie. Wszyscy by oświadczyli, każdy w swoim języku, jak to cudownie, że w końcu w moim życiu nastąpił ten wielki przełom, na który przecież zasłużył każdy z nas. Potem przyszła myśl o tym, co mogłabym zrobić z pieniędzmi. Pewne korzyści były oczywiste: największa w postaci pełnego 19 konta bankowego oraz osłupiałych min ludzi, którym po raz pierwszy w życiu zapłacę bez upomnienia na różowym druczku. Potem pomyślałam o paradzie szaleństwa, prowadzonej przez tęczowy zestaw tempery jajowej i trochę tego akwarelowego papieru, o którym ostatnio czytałam. Mnisi w Berkshires wyciskali go ręcznie i sprzedawali tylko przez jeden miesiąc w roku. Wtedy pojawiła się oszałamiająca myśl, że mogłabym kupić sobie coś lepszego niż wszystko, co kiedykolwiek miałam. Czyli czas. W końcu. Czas, by rysować i malować tylko te rzeczy, które chciałam rysować i malować. Bez obaw, czy się sprzedadzą i czy nie szkoda tego czasu. Oto wielkie pragnienie tych, którzy słusznie lub niesłusznie nazywają siebie artystami — zrobić coś dla przyjemności, podjąć wyzwanie, doświadczyć szybszego bicia serca. Na myśl, że mogłoby to spotkać właśnie mnie, ześliznęłam się z oparcia na siedzenie fotela. Nagle wszystko zniknęło, jakby ktoś otworzył okno w marcu, i przed sobą ujrzałam wystawę. Swoją wystawę. Własną, indywidualną. A na niej ten obraz, tylko ten. Wystrojeni ludzie, dobre wino w dwóch kolorach i prawdziwe kieliszki, dziwaczne przekąski na krakersach, roznoszone przez kelnerów w smokingach, którzy z zapałem opisują składniki tego, co właśnie zamierzamy spożyć. Wszyscy ściągnęli z różnych stron świata, by obejrzeć moje dzieło, i teraz mówią, że dotąd nie widzieli niczego lepszego. Będą godzinami stali w kolejce, żeby tylko to zobaczyć, po-kontemplować i się zachwycić. Następnie, usatysfakcjonowani do granic możliwości, pójdą do domu w pełnym oszołomienia milczeniu, kontemplując ogromną zmianę, jaka się w nich dokonała po tym, jak ujrzeli dzieło moich rąk. Zanim powróciłam do rzeczywistości, przyszła mi do głowy jeszcze jedna myśl, nie mogłam jej uniknąć — że Jack, gdyby kiedykolwiek się o tym dowiedział, wcale nie byłby zdumiony. Bo choć nie sprawdził się jako mąż, nikt poza nim nie wspierał mnie równie mocno, wierząc bez cienia wątpliwości w mój talent. To właśnie on jeszcze w liceum uważał, że mój czas nadejdzie. Że być może będę musiała trochę poczekać, ale pewnego dnia 20 dzięki temu, co umiem, wydarzą się takie rzeczy, od których zakręci mi się w głowie. „Jesteś prawdziwym skarbem", tak to ujmował i tymi słowami kończył każdą kartkę oraz wiadomość dla mnie. Od tej pierwszej, kiedy mieliśmy po czternaście lat i mój akryl przedstawiający śnieżnobiałego bakłażana wygrał z jego zerżniętym z Dalego, rozpuszczającym się zegarkiem, i zdobył główną nagrodę na wystawie pierwszoklasistów. Ostatni raz napisał to pięć miesięcy i cztery dni przed telefonem od Mary Ziemby, kiedy spędzałam wspaniały kwietniowy dzień na malowaniu dwuipółmetrowego deseru bananowo-lodowego na ścianie Baru Mlecznego Rondeau. Jack był w naszym mieszkaniu i pakował wszystko, co należało do niego i Małego Teda, żeby ukradkiem wrócić do pierwszej żony, którą wciąż kochał po czterech i pół roku spędzonych ze mną, kiedy to rzekomo właśnie mnie darzył uczuciem. „Jestem niczym", napisał starannie i słusznie z tyłu rachunku za farbę olejną, na który musieliśmy zdobyć pieniądze, i zanim poszłam zapłacić, musiałam zamalować farbą te słowa, żeby kasjerka Hedda ich nie przeczytała. Zamalowałam te trzy słowa oraz pięć następnych, które dodał przed podpisem: „Jednak ty jesteś prawdziwym skarbem". Wyglądało na to, że w końcu ktoś postanowił mnie odkryć. Po raz pierwszy od pięciu miesięcy i czterech dni, czyli od ucieczki Jacka, nie tylko pomyślałam o nim całym zdaniem, ale na dodatek nie życzyłam mu nic złego. Z każdą chwilą robiło się coraz dziwniej. W moim domu nie było wielkiego zegara, żeby zagłuszył ciszę, gdy Mary Ziemba czekała na moją odpowiedź. W moim domu jestem wyłącznie ja. I dopóki nie włączę radia ani telewizora, nie mam gości ani nie wydaję z siebie żadnych odgłosów, panuje tu milczenie. Wtedy jednak cicho, lecz z każdą sekundą coraz głośniej słyszałam, że niespiesznie i spokojnie zbliża się coś wielkiego i ważnego. 21 Jeśli nigdy nie słyszeliście jakiegoś dźwięku, możecie sobie wyobrazić, że jest tym, czym chcielibyście, żeby był. Ja tak właśnie postąpiłam. Myślałam, że wiem; że tak brzmi to, co się zdarzy. Zrozumiałam, że tym jednym jedynym obrazem się wybiję. Że w końcu będę zarabiała na życie tak, jak powinnam. Jednak w przeciwieństwie do Lorraine Chunglo, wiem o przyszłości mniej więcej tyle, ile reszta z nas — czyli zupełnie nic, na co już wiele razy narzekałam. Machnęłam ręką na przepowiednię, żeby udzielić odpowiedzi, zanim albo mnie, albo Mary Ziembę ogarną wątpliwości. — Namaluję, cokolwiek pani zechce — powiedziałam do niej. lYloja matka zapragnęła patrzeć na Jezusa w kuchni. — Nie mam się do czego modlić podczas zmywania naczyń — poskarżyła się wkrótce po tym, kiedy moje umiejętności wyszły na jaw. — Mogłabyś dla mnie namalować ładny religijny obraz, który powieszę nad zlewem? Proszę? Nawet kupię prawdziwą ramkę ze szkłem. — A ja chciałbym portret mamusi — wyszeptał ojciec pewnego wieczoru, niedługo później. — Powieszę go sobie naprzeciwko łóżka i jak tylko otworzę oczy, będę mógł sobie na nią popatrzeć. Jezusa jeszcze mogłam zrozumieć, gdyż raczej rzadko pokazuje się ludziom. Prośba ojca wydała mi się jednak dziwaczna. Niby dlaczego nie mógł przewrócić się na bok i popatrzeć na oryginał? Tak czy owak, nie zamierzałam wszczynać kłótni. Zrobiłam dla nich to, co chcieli. Namalowałam akwarelę. Jezus siedział przy własnoręcznie zbitym kuchennym stole, z widelcem w dłoni, czytał kamienną tablicę przy świetle z aureoli i jadł stos ryb, które wcześniej pewnie rozmnożył z jednej. W tle błogosławiona Maryja Dziewica zmywała naczynia w zlewie wykutym w skale. Za oknem święty Józef sprzątał podwórze po całym dniu spędzonym w zakładzie stolarskim, jak mój własny ojciec po ośmiu godzinach przy konserwacji kręgielni. Wtedy nie istniały jeszcze kosiarki, więc święty Józef ścinał trawę wielką maczetą. Był to historyczny odpowiednik scenki z naszej własnej kuchni i ogródka, tyle że my mieliśmy nowoczesne urządzenia i ubrania, i choć czasem naprawdę staraliśmy się być dobrzy i mili, daleko nam było do tej trójki na moim obrazie. Co do portretu matki, pracowałam nad nim długo i mozolnie 23 i nic mnie nie satysfakcjonowało —jej okrągła głowa unosząca się pośrodku kartki jak wielki żółto-niebieski balon, którym co jakiś czas jeden facet z Brimfield przelatywał powoli i dostojnie nad naszym wzgórzem, kiedy popychał go wiatr, a on nie miał wyjścia, mógł tylko siedzieć i cieszyć się lotem. Dałam matce krótką szyję, jaką zawsze miała. Dałam jej naszyjnik z pereł, którego nie miała. I dałam jej koronkowy kołnierzyk wyszukanej wieczorowej sukni, o jakiej tylko mogła pomarzyć, ale gdyby nawet o takiej marzyła, a marzenie by się spełniło, i tak nie miałaby dokąd w niej iść. Mimo to i z tak dobrze nam znanym dziwnym uśmiechem — lewy kącik mocno do góry, prawy kącik w bok, jakby zawsze bez powodzenia usiłowała ukryć rozbawienie — wydawała się nieszczęśliwa. Nienaturalna. Dziwna. I nagle zrozumiałam, o co chodzi. Pewnego ranka w szkole chodziłam między ławkami w klasie, zbierając drobniaki na zamorskie misje. Moja klasa używała w tym celu pudełka po płatkach owsianych. Patrzyłam, jak wpadają monety, najpierw głowa Lincolna, a po niej Jeffersona, potem znowu Lincoln, Roosevelt, a potem, od Davida Midury, który zawsze miał przy sobie więcej pieniędzy niż którykolwiek ze znanych mi dzieciaków, papierowa twarz jakiegoś prezydenta, którego nawet nie rozpoznałam, bo niby skąd miałam znać banknoty o wyższych nominałach? Pieniądze krążyły. Nagle oczyma wyobraźni ujrzałam swoją matkę jako ćwierćdolarówkę, a resztę rodziny jako jedno-, dziesięcio- i pięciocentówki wpadające na swoje miejsce wokół niej. 1 właśnie w tym tkwił problem. Moja matka nie była sobą bez nas w pobliżu. Nie mogłam jej namalować, nie malując wszystkich, którzy czynili z niej znaną mi osobę. Ledwie wysiedziałam do końca lekcji. Autobus wyrzucił nas przed domem, a ja pobiegłam wprost do swojego pokoju i zaczęłam rysować prawdziwy wieniec ludzi — głowę ojca po prawej, Louise i Chuckiego nad głowąmatki, mojąpod spodem, a na prawo od siebie i pod węzłem skróconego krawata ojca narysowałam nasz dom, też pełnoprawnego członka rodziny. Żeby odpowiednio go uchwycić, usiadłam po drugiej stronie ulicy i popatrzyłam na to, co rozciągało się przed moimi oczyma 24 — jasnożółty kwadrat z trójkątem na górze, przed nim prostokąt zielonej trawy. A nad tym wszystkim szerokie niebo o fioletowo-szarej barwie, takiej samej jak sukienka Louise, którą w zeszłym roku włożyła do zdjęć. Był to jedyny dzień roku poza dniem spor-tu w Mountain Park, kiedy wolno nam było włożyć coś innego niż mundurek. Wpatrywałam się w jasnoniebieski odcień niebieskich ram, który wymarzyli sobie nasi rodzice i który wymieszała wielka, hałaśliwa maszyna u Chudego. Popatrzyłam na zwiewne białe firanki w oknach na parterze — w jadalni po lewej, w salonie po prawej. Mój wzrok pobiegł do na wpół opuszczonej rolety w pokoju rodziców, po lewej na piętrze, a potem do pękniętej od uderzenia piłką szyby w oknie pokoju, który Chuckie będzie miał dla siebie na zawsze, chyba że Bóg da nam jeszcze jednego chłopca, do czego —jak czułam —już by doszło, gdyby miało dojść. Potem spojrzałam na spiczasty dach i maleńkie okrągłe okienko na strychu, które moja matka otwierała w upały, żeby przewietrzyć dom. Popatrzyłam na wykrzywiony komin wyrastający pośrodku dachu i pochylony ku lasowi. Obok była antena w kształcie litery T, znaleziona przez Wu na śmietniku, w pudełku, ze wszystkimi śrubami i gwintami, i płaskim brązowym drutem, i instrukcją. Aż trudno uwierzyć w takie szczęście. I to już było wszystko. W końcu postanowiłam ożywić resztę z nas. Podkolorować nasze podobne, mysiobrązowe włosy, orzechowe oczy wszystkich poza szarookim Chuckiem. Blade, pociągłe twarze. Narysowałam tyle strojów, ile się zmieściło u nasady naszych szyj, żeby pokazać, że jesteśmy przyzwoici i ubrani. I tak oto znaleźliśmy się na moim portrecie, koło złożone z pięciorga Wilków i naszego domu — tym byliśmy i tam można nas było znaleźć, jeśli ktoś bardzo chciał. Ale nie musiał do nas wpadać — mieliśmy wokół siebie wszystkich, których nam było potrzeba. Po przebudzeniu mój ojciec widział portret nie tylko matki, ale i reszty z nas. Gdyby narzekał, że nie to zamówił, musiałabym mu wyjaśnić, że jako artystka oraz członek tej rodziny mogłam decydować o ostatecznym kształcie dzieła. 25 Okazało się, że nikt nie narzekał. Rodzice byli bardzo poruszeni, gdy pokazałam im oba obrazki, wepchnęli nas wszystkich do samochodu i pojechaliśmy do Granfs po odpowiednie ramki. W domu mama wyjęła windex, by wyczyścić szkło w ramkach, po czym wsadziła do nich obrazy i przycisnęła szarym, płaskim kartonem, a potem za pomocą śrubokrętu pozaginała blaszki. Mimo iż ojciec twierdził, że nie zaryzykuje pęknięcia w ścianie nad zlewem, dzielnie wbił gwóźdź w pomalowaną na żółto ścianę. Maleńkie odłamki gipsu upstrzyły czerwone plastikowe sitko. Ojciec przetarł wszystko szmatką, żeby uprzątnąć bałagan, a matce przypadł zaszczyt powieszenia Jezusa. Zrobiła to, a potem cofnęła się o krok i przeżegnała. — Teraz nie pragnę już niczego więcej — oznajmiła. Przytuliła mnie mocno, po czym lekko odsunęła, żebyśmy obie mogły podziwiać, jak nasz Pan je rybę w jeden z najzwyklejszych i zapewne naj nudniej szych dni, które znamy wszyscy i przez które trzeba przebrnąć, choć nie wspomniano o nich w żadnej znanej mi Biblii. Potem zgromadziliśmy się w pokoju rodziców, gdzie ojciec odsunął od ściany maszynę do szycia, żeby wejść na ławę i wbić następny gwóźdź, tym razem w samym środku jednego z wielu kwiatów hibiskusa pnącego się po wąskich treliażach zajmujących każdy metr przestrzeni. Ta tapeta była tu od zawsze, a może i jeszcze dłużej, położyli ją ci, którzy wybudowali ten dom i mieszkali w nim przez wiele lat, nim moim rodzicom udało się zaoszczędzić dość pieniędzy, by go kupić. Pewnie minęło z pół wieku, odkąd te koralowe kwiatki rozkwitły w całej swojej krasie, i teraz otaczały nas, kiedy ojciec wieszał portret matki naprzeciwko swojej strony łóżka. I tak oto zawiśliśmy, matka, ojciec po jej prawej, Louise i Chuckie nad nią, ja pod spodem, schludny przedziałek w moich włosach dotykał pereł na szyi matki, krawat ojca urywał się tuż nad krzywym kominem, pod którym wszyscy mieszkaliśmy w czasach, gdy nasza piątka sprowadzała się do jednego, dwuliterowego słowa: „My". 26 Teraz ten obraz należy do mnie. Rodzice podarowali mi go, gdy skończyłam dwadzieścia jeden lat i przeniosłam się do własnego mieszkania. Wręczyli mi obraz owinięty gwiazdkowym papierem, chociaż był czerwiec. Tylko taki papier znalazła matka w tak krótkim czasie od chwili, gdy ojciec odciągnął ją na bok i wyszeptał, że choć przez tyle lat uwielbiał patrzeć na nas z samego ranka i po odmówieniu wieczornej modlitwy, uważa, że to będzie ładny i stosowny prezent do mojego nowego domu. — Żebyś pamiętała, kogo masz. — Tak to ujął, zanim wyszli w tamtą długą sobotę, w którą pomagali mi się rozpakowywać. — Żebyś pamiętała, co tworzy twoją rodzinę. Niektórzy ludzie nie mająani jednej osoby, której by na nich zależało. Zobacz, kogo ty masz. I wtedy właśnie wskazał obraz, który wówczas miał już dziesięć lat. Podążyłam wzrokiem za palcem ojca, a potem przyjrzałam się modelom. Ocierającej oczy matce w fartuchu w nie-biesko-białą kratę, takim samym, jaki służył Dorotce za sukienkę w Czarnoksiężniku ze Szmaragdowego Grodu. Ojcu w roboczym kombinezonie, mimo wolnego dnia. Chuckiemu w zniszczonym niebieskim swetrze, opierającemu się o framugę kuchni i jedzącemu ciastka czekoladowe, które matka przyniosła w pudełku wyłożonym folią. Louise z łyżką i rękami skrzyżowanymi na kasztanowym podkoszulku z logo uniwersytetu Massachusetts. Ubłagała Chuckiego, aby przywiózł jej ten podkoszulek, kiedy przyjechał do domu z uczelni, żeby nam pomóc. Spoglądałam na swoją rodzinę, na to, co mam, aż łzy zmąciły mi ostrość widzenia. Ruszyłam polować na chusteczki ukryte w jednym z pudeł w sypialni, a po powrocie okazało się, że wszyscy są już na podjeździe. Usłyszałam znajomy ryk silnika, kiedy odjeżdżali. Obraz wisi teraz po prawej stronie moich drzwi, w tym samym miejscu od osiemnastu lat, kiedy to mój ojciec wyjął młotek ze skrzyni po whisky, gdzie trzymał narzędzia, i wbił gwóźdź. Wy- 27 ciągnął go z kieszeni spodni jak drobne czy coś, co zwykle nosi się przy sobie. Kiedyś widziałam w telewizji program o pewnym indiańskim plemieniu, które wiesza specjalną torbę obok wejścia do tipi. Tam Indianie trzymają najważniejsze dla siebie rzeczy, takie, bez których nie mogliby się obejść. Torba wisi przy wejściu na wypadek, gdyby musieli jak najszybciej opuścić swoje schronienie ze względu na kłopoty czy jakąś katastrofę — wtedy łapią torbę i biegną ile sił w nogach. Podobnie jak oni, ja zawiesiłam tam obraz, wiedząc, że jeśli kiedykolwiek będę musiała błyskawicznie uciekać, zależy mi tylko i wyłącznie na nim. Sporo się nauczyłam od czasów namalowania tamtego obrazka, a ludzie pytają z upodobaniem, czemu pokazuję tę staroć zamiast ostatnich prac, które zauważyliby goście. Może zrobiłyby na nich takie wrażenie, że zechcieliby je kupić albo zapłacili mi za namalowanie czegoś w tym rodzaju. Ja zaś odpowiadam, że ten stary obraz wisi tutaj, gdyż przypomina mi bardzo wiele. Na przykład to, jak entuzjastycznie zareagowali rodzice, odkrywając moje umiejętności. Na pewno uznali za przyjemną odmianę to, że w przeciwieństwie do swojego rodzeństwa nagle zyskałam coś, co uważano za konkretny kierunek — choć nikt nie wiedział, dokąd mnie to zaprowadzi. W tamtym czasie Chuckie, mimo że cztery lata starszy i bardziej doświadczony ode mnie, pragnął w przyszłości zostać kimś, kto przez cały dzień najpierw otwiera, a potem zamyka bramę przed śmietnikiem. W zależności od tego, co było na kolację, Louise, tylko rok młodsza ode mnie, albo chciała zostać świętą męczennicą i trafić na medale, albo jedną z tancerek June Taylor w TheJackie Gleason Show. Czyniła przygotowania do tej drugiej profesji, tarzając się po całym salonie i wykonując skomplikowane układy choreograficzne przed niewidzialną kamerą zwisającą nad jej głową. Nie tylko rodziców zdumiewało moje powołanie — to, że jestem artystką, wprawiło w osłupienie wszystkich. Matka nigdy nie wieszała na ścianach nic bardziej wyrafinowanego niż wciąż te same spłowiałe reprodukcje przedstawiające żłóbek i Ostatnią Wieczerzę, które jej matka zdjęła wiele dziesiątków lat wcześniej 28 ze ścian d.omu własnej matki, jeszcze w starym kraju. Co do muzeów, odwiedziliśmy jedynie muzeum rolnictwa w Hadley, gdzie dawno temu przez całe długie popołudnie gapiliśmy się na rzędy starych grabi do zagarniania ziemniaków i wozów z sianem, a na koniec każdy z nas zrobił sobie zdjęcie w ciężkim chomącie na szyi. Plastyka w pierwszej, drugiej, trzeciej, czwartej i części piątej klasy, do moich dziesiątych urodzin, była jedynie nudną godziną do odbębnienia każdego piątkowego popołudnia. Na wszystkich zajęciach rysowaliśmy kartki z życzeniami powrotu do zdrowia dla niedomagających krewnych tego czy innego kolegi z klasy. Zawsze wypisywałam grube litery, nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, żeby namalować kwiecisty bukiet, łódeczki albo puste szpitalne łóżko, żeby upiększyć swoje szczere życzenia najszybszego z możliwych powrotu do zdrowia. Nie pochodzę z rodziny, którą ktokolwiek podejrzewałby o jakieś wyjątkowe talenty — jedynie Chuckie potrafił wyliczyć wszystkich prezydentów, począwszy od George'a Waszyngtona, a potem od końca. Robił to szybko i tak swobodnie, jakby recytował imiona i nazwiska rodziców. Poza tym ludzie, z którymi łączy mnie pokrewieństwo, znali się tylko na praktycznych rzeczach: gotowaniu, prowadzeniu auta, wypełnianiu poleceń i tym, co niezbędne do zarobienia na życie. Żadna z tych umiejętności nie miała nic wspólnego ze sztuką, przynajmniej nie w szeroko rozumianym sensie tego słowa. Jeśli chodzi o mnie, to przed dziesiątymi urodzinami miałam tylko jedną ambicję — dociągnąć do dwunastego roku życia, kiedy to będę mogła nosić rajstopy i malować usta balsamem w niedziele, wakacje i święta. Nie wybiegałam myślami poza ten cel, nie było takiej potrzeby. I poza chwilami, gdy ktoś, kto nie miał kompletnie nic do powiedzenia dziecku, pytał mnie o to, kim chcę zostać w przyszłości, nie poświęcałam temu ani jednej myśli. Nawet indagowana o to po raz czterdziesty, wzruszałam tylko ramionami i twierdziłam, że muszę iść i natychmiast pomóc matce przy sosie do małży. Wtedy przyszłość wydawała się równie odległa jak druga strona świata. I niczym Jezusek w żłóbku w Ware, który 29 podobno dawno temu w Wigilię wypłakał maleńki różaniec z zamarzniętych łez, była ona zbyt wielką zagadką dla kogoś w moim wieku, by marnować czas na myślenie o niej. Jednak w dniu dziesiątych urodzin nagle ujrzałam swoje przeznaczenie równie jasno i klarownie, jak gdybym od zawsze potrzebowała okularów, ale nie miała o tym pojęcia przed włożeniem na nos cudzej pary, i to jedynie po to, żeby się przekonać, że głupkowato w nich wyglądam. — Jeśli tego pragniesz — oświadczyła mama, kiedy jej o tym powiedziałam — będę się za ciebie modliła. Wielu ludzi tak mówi, jednak w ustach mojej matki to naprawdę coś znaczyło. Nie była dewotką, ale znała się na rzeczy w sprawach religii — przynajmniej ja i wszyscy inni odnosiliśmy takie wrażenie, a to ze względu na jej pracę. Od dziesiątej rano do drugiej po południu w każdy wtorek, środę i piątek siadała przy wielkim drewnianym biurku w kancelarii na plebanii, odbierając telefony i wpuszczając petentów, podczas gdy ojciec Krotki odwiedzał unieruchomionych w domach wiernych, domy starców oraz szpitale. Jeśli nie liczyć tych po drugiej stronie linii telefonicznej, moja matka pierwsza wiedziała, kto w naszej parafii się urodził, a kto umarł, kto planuje ślub, kto z kim zerwał, kogo korci, żeby przejść na katolicyzm, albo kto dźwiga tak wielki ciężar w piersi, że planuje samotne spotkanie z ojcem, by prosić go o poradę. Najlepiej wieczorem, nalegali owi ludzie przygnębionymi głosami. Albo przynajmniej po zachodzie słońca. Czy mogliby zaparkować z tyłu, za krzakami, obok stodoły? Tam, gdzie nie zobaczy ich nikt podjeżdżający na stację benzynową ani żadni ciekawscy? Przez te trzy dni w tygodniu moja matka zawsze wracała do domu z jakimiś pikantnymi plotkami, które szeptała wyłącznie do ucha mojego ojca, a po moich dziesiątych urodzinach nigdy nie stanęła w progu bez wypchanej koperty pełnej kradzionego papieru, na którym mogłam ćwiczyć swoje umiejętności. Właściwie nie był kradziony, raczej odzyskany — chowała zmięte egzemplarze biuletynów, które utkwiły w powielaczu, nie wysłane kościei- 30 it ne koperty, stosik całkiem nowych notatników zadrukowanych nazwiskiem, adresem i numerem telefonu hurtownika win liturgicznych. Nawet zanim jeszcze moje powołanie stało się oczywiste, ojciec nigdy nie wychodził z pracy tylko z pustym pudełkiem na lunch. Był tak zręcznym majstrem w Rolla-Way Lanes, że pan Rolla zawsze nagradzał go czymś poza bardzo hojną— co zawsze podkreślał mój ojciec — wypłatą. — Zabierz to do domu dla tej swojej wspaniałej rodziny — powtarzał często pan Rolla, wręczając ojcu karton dropsów Toot-sie Roli na krawędzi skamienienia albo paczkę żarówek, które miały nieodpowiednią moc do toalety dla panów. Zanim poszliśmy do liceum i zaczęliśmy błagać ojca o litość, siostra, brat i ja byliśmy zmuszani do chodzenia w jaskrawozielo-nożółtych butach do gry w kręgle, które zdaniem pana Roili były już zbyt zjechane dla graczy, ale które wciąż uważano za najodpowiedniejsze obuwie dla dzieci. Każdy na całym świecie mógł nas zobaczyć z odległości kilometra, a kiedy już przeszliśmy, każdy na całym świecie doskonale znał rozmiar naszych szybko rosnących stóp. Po moich dziesiątych urodzinach ojciec zaczął oszczędzać nawet najmniejsze z pierwotnie maleńkich ołówków do odnotowywania wyników, a w schowku pana Roili znalazł zakurzoną i zniszczoną przez wodę walizkę ulotek reklamowych, tak starych, że za pół dolara ty i twój partner mogliście wykupić darmowe rundy na bilardzie elektrycznym, trzy rzuty kręglami, torebkę chipsów ziemniaczanych i lody, żeby się odświeżyć i ożywić. Okładki foldera były puste. Wybrakowane. Albo doskonałe do rysowania. I to wszystko trafiło do domu, do mnie. — Śmiało, rysuj — sugerowali ojciec i matka. Posłuchałam. Co pewien czas rozmawiam z rodzicami innych ludzi — tymi najświeższej daty, tymi, którzy toczą nowiutkie wózki do miejsc, 31 gdzie w danym dniu pracuję — a oni mówią mi, jak pragną, by w przyszłości okazało się, że ich dziecko zostało obdarzone takim czy innym twórczym talentem. Zazwyczaj te dzieci wyglądają tak, jakby przyszły na świat zaledwie wczoraj, a rodzice koniecznie chcą postępować właściwie — nie tylko dziś, ale i w przyszłości. Czy pamiętam ozdoby wiszące w moim pokoju, czy ich kształty oraz kolory miały na mnie wpływ? Czy ktokolwiek zachęcał mnie, bym raczej rysowała lewą ręką zamiast prawą, którą się posługuję? Czy przydały mi się książeczki do kolorowania? Pytają mnie o takie coś, zupełnie jakbym była specjalistką. Nie mam dziecka, mogę jednak powiedzieć, że kiedyś nim byłam, i ani ja, ani rodzice nigdy nie marnowaliśmy czasu na zastanawianie się nad tym wszystkim. A popatrzcie na mnie teraz, tego wieczora, kiedy jadę tak szybko, jak tylko pozwalają na to przepisy, do domu swojego pierwszego prawdziwego mecenasa. Na papierze w linie zapisałam pochwyconym ze stołu czerwonym mazakiem wskazówki podyktowane przez Mary Ziembę — chociaż tak naprawdę obie mogłyśmy je sobie darować. Jej dom — przynajmniej początek podjazdu, który do niego prowadzi — to jeden z charakterystycznych punktów, które zawsze pokazuję gościom w trakcie zwiedzania bardziej interesujących miejsc w miasteczku. Zazwyczaj mój komentarz brzmi mniej więcej tak: „Tam, po twojej prawej, chociaż tego nie widać, na stuakrowym terenie najprawdopodobniej stoi wielka posiadłość. To dom lokalnej bogaczki. Królowej supermarketów. Najlepsze, że ma parę fantastycznych dzieł sztuki. Tam za tym podjazdem". Jeśli to nie robi wrażenia, opowiadam, że w zeszłym roku „USA Today" zamieściło w dziale gospodarczym kolorowe zdjęcie Mary Ziemby za obdarzenie wyjątkowo licznej i kompletnie spłukanej miejscowej rodziny wszystkimi towarami z dowolnej alejki Grand Z (wybrali sobie kosmetyki). Jednak mimo tego ekstrawaganckiego szczegółu trudno, żeby gości podniecało patrzenie na drzewa i wzgórza i wyobrażanie sobie niezwykłego domu, 32 ukrytego przed ich wzrokiem. Następnym razem będę miała więcej informacji. Powiem im, że nic nie pasowało do moich wyobrażeń, kiedy tego wieczoru jechałam na wschód drogą numer 20, minęłam stertę starych opon otoczonych drewnianym płotkiem, wyjechałam z miasteczka na drogę o jezdniach przedzielonych pasem zieleni, zjechałam z niej przed drogą na park stanowy, a tam toczyłam się powoli, jak nakazywał mały znak na początku podjazdu, aż w końcu ujrzałam potężny drewniany łuk nad drogą. Jak mówiła Mary Ziemba, otwarta brama czekała na mnie. Dom okazał się zupełnie inny niż te, które można zobaczyć w telewizyjnym plotkarskim magazynie o Hollywood, a tak właśnie go sobie wyobrażałam — jako dom w sam raz dla gwiazdy, długi, niski i ultranowoczesny, pełen okien i z płaskim dachem mimo ton śniegu, jakie zazwyczaj zasypują miasteczko. Cały w bieli. W środku też. Ona miała powitać mnie w orientalnym kaftanie, ewentualnie plus turban na głowie i na pewno kryształy pobrzękujące na szyi. Oglądam za dużo telewizji. Dom okazał się rdzawoczerwony. Oszalowany, z czarnymi okiennicami, w dodatku w stylu kolonialnym. Taka kobieta mogłaby mieszkać w każdym domu, a wybrała sobie kolonialny, jak dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzi w mieście. Różnica między tamtymi domami a domem Mary Ziemby polegała na tym, że ten był o wiele większy — parter i dwa piętra, których się doliczyłam, plus — co już sobie dośpie-wałam — z pewnością niezliczone piwniczki z winami i pokoje wypoczynkowe pod ziemią, a do tego wewnętrzny basen i ocieplany garaż z tyłu. Rzeczywiście, było sporo okien, tak jak się spodziewałam, ale normalnych rozmiarów, podzielonych na szybki o wielkości trzydzieści centymetrów na trzydzieści, jak u mnie. Największą zazdrość budziło otoczenie. Dom stał na łące na wzgórzu, z boku i tyłu rozciągał się las, przed domem otwarta przestrzeń wielkości boiska do gry, z widokiem na niewielką dolinę, w której mieszkałam i którą opuściłam kilka minut wcześniej. Stąd rozległą dolinę czerwonych, żółtych i pomarańczowych liści prze- 33 szywała tylko odległa wieża ciśnień i trzy maleńkie wieżyczki, wyglądające jak akcesoria z zestawu kolejki dla dzieci. Liście właśnie zaczynały opadać, kilka wylądowało na mojej głowie, kiedy wysiadłam z auta. Słyszałam jedynie swoje kroki na wysypanej drobnymi kamykami dróżce prowadzącej do okazałego wejścia. Po chwili dobiegło mnie coś jeszcze — ciche szczękanie, jakby w pobliżu ktoś coś obcinał. Popatrzyłam w prawo. Między grubymi łodygami kilku rzędów spłowiałych, gigantycznych słoneczników, które obramowywały ścieżkę, dostrzegłam postać w niebieskim stroju, pochyloną i przycinającą, a potem wyrywającą z ziemi kilka z wielu martwych, płożących się, krzaczastych roślin. Jeszcze niedawno, w cieplejszych dniach, z pewnością tworzyły kolorowy ogródek przed domem. Kimkolwiek była ta osoba, wyprostowała się i odwróciła. Zmrużyła oczy. Zauważyła mnie. Uśmiechnęła się. — Witam — powiedziała Mary Ziemba. Miała taką samą fryzurę jakja w drugiej klasie, krótkie i proste włosy z grzywką. Jak Paul McCartney, kiedy Ameryka ujrzała go po raz pierwszy. Tyle że jej włosy były siwe, czego nie próbowała ukryć w przeciwieństwie do mnie — co pięć albo sześć tygodni znikam pod prysznicem ze starannie wstrząśniętą butelką „Prażonego Orzecha" Natural Woman. Twarz Mary miała odcień cielęciny, blady jak u kogoś, kto mocno się wystraszył, a na jej tle wyróżniał się jedynie brąz oczu. Była mniej więcej tego samego wzrostu co ja—metr siedemdziesiąt — i przez cały czas stała wyprostowana, co mnie się zdarza jedynie na początku rozmowy, kiedy próbuję zrobić dobre wrażenie. Zdjęła rękawicę, by z wielkim wigorem potrząsnąć moją dłonią. — Proszę wejść—powiedziała pogodnie. Podziękowałam za zaproszenie i ruszyłam za nią, czując się zbytnio wystrojona na obcasach, w drugiej spódnicy i tunice, i z połową kolekcji paciorków, które podskakiwały na mojej piersi przy każdym kroku. Na to spotkanie w interesach wybrałam styl artystycznej bohemy po tym, jak spytała, kiedy przyjdę na rozmowę, a ja, choć wiedziałam, że świadczy to o mojej nieprofesjonalnej gorliwości, odparłam: „Za pół godziny?" Mary Ziembie nie chciało się przebierać — chyba że wcześniej miała na sobie jeszcze gorszy łach niż ten dres, który pamiętał lepsze czasy. Zwiędłe liście i strąki przyczepiły się do spłowiałej tkaniny i grubych białych skarpet, zmarszczonych nad parą czarnych, zabłoconych gumiaków. Jej jedyną ozdobą był srebrny ti-mex, płaski i praktyczny jak u szkolnej pielęgniarki, która mierzy na nim puls. Zerknęła na niego, zanim weszłyśmy do domu. Ja też popatrzyłam na tarczę swojej podróbki rolexa. Kupiłam ją za dziesięć dolarów od faceta, który w grudniu zeszłego roku sprzedawał całe rzędy tych zegarków na kocu rozłożonym na Times Sąuare, kiedy pojechałam tam obejrzeć gwiazdkowe widowisko w Radio City Musie Hali. — Jestem spóźniona — uświadomiłam sobie. — Nie, przyszła pani w samą porę — oświadczyła Mary Ziemba. Wymieniałyśmy uprzejmości przy stoliczku na końcu małej i wąskiej kuchni, do której weszłyśmy bocznym wejściem. Biała kuchenka, zlew i lodówka po prawej, szafki i blat w tym samym kolorze po lewej, podłoga w czarno-białą szachownicę. Mary Ziemba zaproponowała mi miejsce przy oknie wychodzącym na wykopany w ziemi basen, przykryty na zimę płachtą z granatowego plastiku w kształcie nerki. Dostałam kubek mocnej herbaty z zielonego imbryczka, który był stary i obtłuczony, ale całkiem przyzwoity. — Nie ja je robiłam — wyznała, podsuwając mi talerz słodkich bułeczek. — Niech się pani nie nabierze. — Mowy niema—odparłam. — Znam je z piekarni... Zpani piekarni. To były specjały z nektarem kwiatowym, okazja, trzy za dolara, dostępne jedynie w porze zbiorów. Miały wielkość piłek w krę- 34 35 gielni RollaWay, a jednak były pyszne i lekkie, mimo że każdy okruszek zapchano jakimiś nasionami, błonnikiem czy orzechem, zdrowe, a mimo to smaczne, i człowiek nie miał poczucia winy, fundując sobie dokładkę. Torba tych bułek była moim standardowym poczęstunkiem dla gości o tej porze roku — tyle że nigdy nie mówiłam, skąd je mam, a jeśli ktoś wychwalał moje kulinarne umiejętności, zbywałam go słowami: „To nic nadzwyczajnego". — Przepis ze starego kraju — powiedziała mi Mary Ziemba, a jej wymowa, dziesiątki lat po opuszczeniu Europy, nadal nosiła twarde naleciałości języka, którym tam mówiła. — Tak naprawdę nie używamy żadnych kwiatów — za późno na to w sezonie. Ale uznałam, że to dobra nazwa. Świetnie się sprzedają. Więc kupuje pani w moim sklepie? Popatrzyłam na nią ze zdumieniem. — No jasne — oznajmiłam. — Chyba tak jak wszyscy? — Cóż, mogłaby pani wydawać pieniądze gdzie indziej. Każdy by mógł. Więc dziękuję. — Uniosła filiżankę w podzięce za moją hojność. Nie wspominałam o tym, ale faktycznie co pewien czas rajcuje mnie chodzenie do sklepu Róg Obfitości przy uniwersytecie Mas-sachusetts, gdzie organiczne borówki brusznice są równie powszechne j ak chleb i mleko w spożywczym na rogu, i j eśli ktoś ma taką potrzebę, oczekująna niego tajemnicze towary w rodzaju orkiszu i mączki ararutowej. Jednak byłam też stałą klientką tradycyjnego amerykańskiego megasupermarketu, czyli Grand Z, miałam własną kartę superklienta, a labirynt regałów był mi równie dobrze znany jak kilka szafek w mojej miniaturowej kuchni. Nawet urządzono mi szóste urodziny w jej sklepie, o czym powiedziałam teraz Mary Ziembie, bo doszłam do wniosku, że będzie zainteresowana, a ja dodatkowo zamanifestuję w ten sposób swoją lojalność. — Przeczytaliśmy w gazecie, że tego dnia Twinkie pozuje do fotografii w alejce ze słodyczami, i rodzice zawieźli wujka, rodzeństwo i mnie, żebyśmy mogli zrobić sobie z nim zdjęcie. Kiedy ojciec powiedział mu, że są moje urodziny, Twinkie odśpiewał Sto lat, cho- 36 ciąż przez ten kostium ledwie było go słychać. Potem dał nam trzy podwójne paczki twinkies, za które nie musieliśmy zapłacić. — To pewnie był jeden z lepszych aktorów — mruknęła Mary Ziemba. Ze zdegustowaną miną pokręciła głową. — Firmy co roku ich przysyłały i co roku mieliśmy problem. Facet spóźniał się o godzinę, a dzieci wychodziły z siebie. Albo pojawiała się pri-madonna i odstawiała popisy przed klientami obok kasy zamiast w alejce, przy produktach swojej firmy. Jednego — w przebraniu ciasta — złapaliśmy na kradzieży. Zwinął mydła. Zauważyliśmy, jak wpycha je w nacięcie, które miał w nadzieniu. Miarka się przebrała, kiedy przyjechał prześladowca — tak ich teraz nazywają— czyli wielki plaster sera, który upodobał sobie pewną kobietę i łaził za niąpo całym sklepie, kiedy robiła zakupy. Nic nie mówił. Snuł się za nią i szeleścił plastikiem. Żeby zrobić tamtą fotografię, wklejoną później do rodzinnego albumu, Wu musiał stanąć dość daleko, gdyż chciał objąć nas wszystkich. Upozowaliśmy się na końcu alejki — rodzice, Chu-ckie i Louise po jednej stronie Twinkiego, a po drugiej tylko ja. Miałam szeroko otwarte oczy, a mój uśmiech ciągnął się całymi kilometrami. Trudno opisać, jak byłam poruszona, że jego dłoń w skórzanej rękawiczce ściska moją. I — choć nie widać tego na fotografii, a wtedy nie miałam o tym najmniejszego pojęcia — Mary Ziemba harowała gdzieś w pobliżu. — Żadna praca nie jest łatwa, prawda? — zapytałam. — Wtedy nie byłoby rozrywki, prawda? — wykręciła się pytaniem, na które nie znalazłam odpowiedzi. — Proszę wziąć jeszcze jedną bułeczkę. Posłuchałam głównie dlatego, że wyciągnęła maleńkie pudełeczka ze zdrową odtłuszczoną margaryną. Świetnie pasowała do bułeczek, poza tym okazja też była wyjątkowa. Muszę powiedzieć, że mimo zdenerwowania dzięki jedzeniu niemal zapomniałam, po co tu jestem: musiałyśmy omówić interesy. 37 — Co miałabym dla pani namalować? Mary Ziemba nalała nam jeszcze herbaty. — Portret — odparła. — Muszę mieć portret. — Dobrze—przytaknęłam. Odrazuwiedziałam,jaktozrobić. Zobaczyłam skończone dzieło na białej ścianie za głową Mary Ziemby, jak slajd z rzutnika. Widziałam je bardzo wyraźnie, jakbym właśnie przed chwilą po raz ostatni dotknęła go pędzlem. Postanowiłam, że obraz będzie raczej realistyczny, ale z odrobiną magii, której ludzie nie zdołają opisać i do której będzie ich ciągnęło, niezależnie od tego, ile razy wcześniej go widzieli. Namaluję ją w ogrodzie — nie obejdzie się bez fantazjowania, bo chciałam, żeby wszystko kwitło, a Mary zapragnęła portretu przed Gwiazdką. I ubiorę ją w lepszy strój. Pewnie wkrótce poznam ją na tyle dobrze, żeby o tym porozmawiać, bez skrępowania poprosić o przejrzenie szafy i zaproponować swoją pomoc przy wyborze. Może sukienkę w dobrym stanie, bo przecież będą oglądali to inni. Upozuję jąna tle złocistych, długich promieni słońca, późnym latem, w otoczeniu wonnych kwiatów i dojrzewających owoców, a także świeżych pączków. Jej lewa ręka spocznie na oparciu nieco zbutwiałego wiklinowego fotela, który zauważyłam w rogu ogrodu, gdzie pewnie często siadywała, podziwiając nie tylko swoje rośliny, ale i podwórze, pole, dolinę, wzgórza i niebo za nimi. Przynajmniej ja bym tak robiła, mieszkając tutaj. Jej prawa ręka będzie zwisała z boku, zaciśnięta na jakimś świeżo wyciągniętym z ziemi warzywie okopowym, może buraku lub czymś o intensywnej barwie — zabawny i interesujący akcent kolorystyczny. Warzywo częściowo ukryję w fałdach stroju, który wybierzemy. Jej stopy —jeśli zdołam ją namówić do zdjęcia butów — będą nagie i ciepłe na starannie spulchnionej ziemi. Włosy ułożymy prosto, brązowe oczy będą spoglądały wprost na oglądającego. Wiem doskonale, co z nią zrobię. Pomyślałam jednak, że Mary Ziemba też powinna mieć jakiś wkład w dzieło, w końcu to ona jest mecenasem. — O czym pani myśli? — spytałam z nadzieją, że zabrzmi to 38 szczerze, jakbym faktycznie była otwarta na sugestie. — Jakieś szczególne miejsce? W domu? Na zewnątrz? — Jak pani woli — odrzekła. — Byleby wszyscy się zmieścili. W domu przez cały czas panowała cisza. Nie było słychać głosów, kroków, trzaskania drzwiami, pukania, warknięć, ćwier-ków, drapania. Właściwie nic nie wiedziałam o życiu prywatnym Mary Ziemby, ale z pewnością pojawiały się w nim inne istoty — albo ludzie, albo zwierzęta. Większość osób jest w taki czy inny sposób z kimś związana, czasem nawet nie z wyboru albo wręcz wbrew sobie. — Wszyscy? — Tak. To ma być mój portret. Mój i mojej rodziny. — Dobrze — powiedziałam. Kilka osób zmieści się w ogrodzie. Będę musiała to przemyśleć, ale dam sobie radę. Nie wiem, czy zechcą stanąć boso — zaczynała mi się podobać koncepcja takiego bliskiego związku z ziemią. — Kiedy ich poznam? Was wszystkich, razem. Chciałabym trochę porozmawiać o tym, co zrobimy. — Dobry pomysł — powiedziała Mary Ziemba, pochyliła się i wyciągnęła spod stołu ciężki karton. — Proszę, oto moja rodzina. Brązowe kartonowe pudło było wysokie i bez wątpienia wystarczająco duże, żeby pomieścić dwa tuziny siedmiokilogramo-wych kartonów płatków śniadaniowych, do czego było stworzone, jak głosił napis. — Różowe serce, żółte księżyce, zielone koniczyny — śpiewał owsiankowy kobold z boku pudła, przywodząc na myśl rozczarowującą twardość prawoślazowych cukierków, o których marzyliśmy w dzieciństwie, a spróbowaliśmy po raz pierwszy, kiedy na środowych stronach kulinarnych w gazecie wydrukowano odpowiedni kupon. Mary Ziemba uprzątnęła ze stołu kubki i talerze i przetarła go gąbką. Potem przejechała po blacie ścierką do naczyń, żeby był idealnie suchy. Odsunęła ode mnie pudełko i przechyliła je, aż wysypała się z niego lawina spłowiałych pola- 39 roidów, w kolorze sepii, ciemnych slajdów, barwnych odbitek i czarno-białych, lśniących fotografii. Z tego, co widziałam, były to zdjęcia mężczyzn, kobiet i dzieci zrobione w różnych odstępach czasu, niekiedy całkiem sporych. Dostrzegłam tam kilka tych samych osób na różnych etapach życia i w rozmaitych strojach. Ludzie mieli na sobie kombinezony i eleganckie stroje wieczorowe, pieluchy i szorty, garnitury sportowe. Mundury, szerokie spódnice z aplikacją pudla, gimnastyczne trykoty i absolwenckie togi. Włosy uczesane były na pazia, w kok, cieniowane lub splecione w warkocze, albo wcale nie było ich widać. Pozowali na koniach, w łodziach, wózkach, na czołgach, sankach, w garbusie i obok niewielkiej awionetki. Z dumą prezentowali dyplomy, szczeniaki i bukiety, trofea, pierścionki zaręczynowe, torty na urodziny i wielką złowioną rybę. Kobiety tańczyły z mężczyznami, którzy wyglądali na uroczych lub niebezpiecznych; mężczyźni obejmowali kobiety, którym najwyraźniej się to podobało. Ucztowali przy stołach na biwakach, śpiewali przy fortepianie dziecka albo przed młodą kapelą rockową. Z determinacją robili zamach kijami baseballowymi i chwytali piłki nożne tuż przed linią bramkową. Wszyscy byli niezwykle zajęci. Mieli ze sobą jeszcze coś wspólnego — każdy z nich wydawał się bardzo szczęśliwy. To nie był przypadek. — Starałam się wybrać najlepsze odbitki, najbardziej udane — poinformowała mnie Mary Ziemba. — Mam nadzieję, że zdoła pani coś z tym robić. Popatrzyłam na stertę ludzi i miejsc. Zerknęłam do pudełka, gdzie czekała druga, jeszcze większa sterta. Mała dziewczynka na dużym szarym koniu z podnieceniem machała do mnie wstążką, mimo że jej złoty kolor oznaczał w najlepszym wypadku trzecie miejsce. Pomyślałam, a potem oznajmiłam na głos: — Jak to mam coś z tym zrobić? — No, wie pani, namalować obraz. Raz jeszcze spojrzałam w dół i wszystko stało się jasne. — Nikogo nie poznam, prawda? Osobiście. 40 — Wszyscy są tutaj — odparła rzeczowym tonem Mary Ziemba. — Sprawia pani problem malowanie z fotografii? — Nie — zaprzeczyłam, bo nie sprawiało mi problemu. Świetnie mieć trójwymiarowego modela, ale dla mnie zdjęcie było równie dobre, bo kiedy nagle zachciewa mi się pracować po wieczornych wiadomościach o jedenastej, nic nie może mnie powstrzymać. Jedno i drugie mi odpowiadało. Zwłaszcza teraz, jeśli chciałam odkryć jakieś zalety samotności — mogłam pracować o dowolnej porze i nie martwić się, że komuś przeszkadzam. — Wiem, że dobrze maluje pani twarze — powiedziała Mary Ziemba. — Czasem wstępuję na pani pocztę. Widziałam te portrety. Chłopca z rowerem. Głównie dzięki niemu zauważyłam pani prace. Miała dobrą pamięć, mówiła o akwareli przedstawiającej Małego Teda i jego górski rower. Pozował mi na początku zeszłego lata, opierając się o niebieską ścianę za restauracją rybną, w cieniu, z rękami skrzyżowanymi na zielonej koszulce bez rękawów. Z zamkniętymi oczami i uśmiechem wznosił do słońca buzię, na której malowała się niewypowiedziana radość, że czekają go trzy miesiące bez żadnych zobowiązań. Pod koniec lata Mały Ted żądał, by mówić do niego Dziesiątka, na cześć czterech idealnych strzałów z łuku, które oddał na obozie. Tamtego słonecznego dnia na tyłach restauracji wciąż jednak był Małym Tedem na chwilę przed otrzymaniem zapłaty za pozowanie, czyli dania do wyboru. Ten obraz zajął mi dwa miesiące — o wiele dłużej, niż musiał. Mały Ted przyjeżdżał do swojego ojca i do mnie tylko na jeden weekend w miesiącu, więc samo malowanie trwało zaledwie kilkanaście godzin i kosztowało mnie dziewięćdziesiąt sześć skrzydełek kurczaka. Kilka dni po tym, jak zawiesiłam obraz na poczcie, wszedł tam jakiś mężczyzna. Kupił dziesięć znaczków na pocztówki i wręczył pani Sloat trzysta pięćdziesiąt dolarów w go-' tówce — zapłatę za obraz. Wyszedł radośnie z moim ostatnim i najlepszym obrazem Małego Teda. Nabywca nie zostawił nazwiska, więc kontakt z nim i prośba o oddanie obrazu teraz, gdy nie mam już Małego Teda do pozowania ani do niczego, jest wykluczona. 41 Wtedy b/łam bardzo podekscytowana sprzedażą— sprężarka ^ naszej lo<}ówce siadła w poprzednim tygodniu i od tamtego czasu przecho\Vywau^my mleko, śmietanę i otwarte wcześniej słoiki ty turystyc^J chłodziarce owiniętej kocem i ustawionej w kącie ?a stolikierU z telefonem. Pamiętam, jak wspomniałam Jackowi, ?e chociaż uwielbiam ten obraz, zawsze mogę namalować nowy. Namówię 0&eg° Teda, żeby mi pozował następnym razem, kie-dY do nas przyjedzie. — Jasn6 — przytaknął Jack. Jeśli czt°w^e^ raz co^ Przegapi> zawsze myśli, że nadrobi to następny^ razem- Nikt — przynajmniej żadna ze znanych mi osób —~ nii^y n*e twierdzi, że może być inaczej. — "p^ ?— odpowiedziałam Mary Ziembie. — Umiem malować twarze- __ j^yślałam o tym o wiele za dhigo i oto, czego chcę — oznajmiła, ro^wflStowując zdjęcia przed sobą i układając w jeden wielki łuk chłodów obchodzących urodziny, świeżo upieczoną matkę i pana rryłodeS° symulującego ucieczkę tylnymi drzwiami kościoła. Mistrz cef6inon" * ksiądz ze śmiechem ciągnęli faceta za rękaw wypoŻYc?/1^0 garnituru. — Chcę tych ludzi tutaj, i to na obrazie namalowany111 Przez panią. — Oznajmiła to bardzo powoli, jakby używają j^y^' którego ja dopiero zaczynałam się uczyć. — Ich mdzi, którzy byli najważniejsi w moim życiu. z kupki zamazane zdjęcie kobiety stojącej obok z naPisem P"^ Shell Motel. cpę ich takich jak tutaj — dodała Mary. — Wszystkich w pełny^zkwicie, chociaż niekoniecznie w wieku dwudziestu jeden lat i# pewno ma pani tego świadomość. Chcę, żeby namalowała jCJj pani w najlepszym momencie ich życia. I utftjllffc- Dom zaskrzypiał, jak to się czasem zdarza w starych budowlach- Na zewnątrz wiatr musnął drzewa na skraju ogródka z tyłu delikatnie, jakby ktoś przesunął dłonią po dzwonkach Wietrzwch- Lodówka zaczęła się rozmrażać. Po chwili Mary Ziembaii()dała: __.. ?]jcę ich widzieć w chwili, kiedy wszystko układało się im 42 jak najlepiej, zanim życie zabrało im to, czego naprawdę potrzebowali, albo dało to, bez czego mogliby się obejść. Poprawiła stosik, wyrównując krawędzie. Niektóre zdjęcia miały śnieżnobiałe ramki, inne wycięto w fale, bez marginesów. Zauważyłam kilka w wymyślnych kartonowych okładkach, a na nielicznych wciąż były czarne narożniki, którymi kiedyś przymocowywano je do albumu. — Rozumie pani, o co mi chodzi? — zapytała i pochyliła się ku mnie, aby mieć pewność, że ją słyszę, choć przecież nie mogło być inaczej. — Chcę ich zebrać razem. Miałam nadzieję, że pani zrobi to dla mnie. Patrzyła mi prosto w oczy, tak jak na obrazie, który już ukończyłam w swojej głowie — i o którym musiałam zapomnieć. Stół nagle wydał się zbyt kruchym meblem na ciężar tak wielu wspomnień. Nie przesadzę, jeśli powiem, że czułam, jak napierają na mnie, i po prostu musiałam nieco cofnąć krzesło, żeby zyskać dla siebie odrobinę przestrzeni. Nigdy nie malowałam ludzi w ten sposób, co nie oznacza, że nie potrafię. Pewnie nie będzie to trudniejsze od tych kilku razy, kiedy Bobby Frydryk wezwał mnie do swojego gabinetu na posterunku policji, żebym narysowała portret pamięciowy podejrzanego na podstawie kilku skąpych informacji („Był ubrany na czarno", „miał usta") dostarczonych przez roztrzęsioną ofiarę. Tu przynajmniej widziałam rysy ludzi — i mogli pozować tak długo, jak chciałam. Czułam, że Mary Ziemba wpatruje się we mnie. Pragnęła odpowiedzi. Wobec tego jej udzieliłam. — Namaluję, co pani chce. Ale musi ich pani rozdzielić. Chcę mieć stosik zdjęć każdej osoby, która ma zostać namalowana. Wybiorę tylko potrzebne fotografie, ale muszą być ułożone. Kto jest kim. Co jest czym. Przecież nie znam ich osobiście. Wyprostowała się jeszcze bardziej i oświadczyła szybko: — Mogę to zrobić. Zacznę dziś wieczorem. Cokolwiek pani chce. Cokolwiek może pani pomóc. 43 Na jej twarzy malowała się taka sama szczera wdzięczność jak na obliczu mężczyzny w kanotierze, który stał pod transparentem z błędnym napisem: „Ty Nasz Bohatera". — Chciałabym pani podziękować. — Mary sięgnęła przez stół i uściskała moją prawą rękę. Pod naszym niezręcznym uściskiem znalazła się spłowiała odbitka przedstawiająca gości na zabawie, usiłujących zatańczyć sirtaki. —Nawet pani nie wie, ile to dla mnie znaczy. Nie wiedziałam. Dopiero się poznałyśmy, a ja nie jestem ciekawska. Jeśli było coś, co powinnam wiedzieć, z pewnością mi o tym powie. O tych ludziach lub czymkolwiek, co jest ważne. Odkryłam, że tak to się zazwyczaj dzieje. Spędźcie z kimś trochę czasu, a zazwyczaj się otworzy, do pewnego stopnia. A jeśli nie, no cóż, widocznie to nie wasza sprawa. I choć pragnęłam stworzyć dzieło sztuki dla Mary Ziemby, przyjechałam tu przede wszystkim do pracy. — No cóż, znakomicie — oznajmiłam. Ona też nie wiedziała, ile to dla mnie znaczy, a ja nie zamierzałam jej o tym informować. — Od razu zabiorę się do tych zdjęć — zapewniła mnie. — Sporo czasu spędzam w domu. Wie pani, takie jest życie emerytki. Tego również nie wiedziałam. Oświadczyłam więc: — Pracuję szybko, kiedy zgromadzę wszystko, czego mi potrzeba. Ale zostało nam na to kilka miesięcy, mamy więc mnóstwo czasu. — Czas to coś, co warto mieć — mruknęła, właściwie nie do mnie, ale do stołu, gdzie wszyscy, na których jej zależało, patrzyli na nią, jednocześnie ciesząc się własną, osobistą odmianą wspaniałego, pogodnego dnia. W u dzwoni do mnie w każdy niedzielny poranek za piętnaście jedenasta. Twierdzi, że zadzwoniłby wcześniej, ale uważa, że młodzi ludzie, tacy jak ja, powinni dłużej pospać w weekend, i — rzecz jasna -?— daje mi możliwość uczestnictwa we mszy o wpół do dziesiątej. Wie, że zawsze wolałam angielską mszę, którą rozumiem, niż polską o ósmej rano, na którą on chodzi. Dzięki zakonnicom, które jednocześnie mnie uczyły i zatrudniały od ósmej klasy jako naczelną dekoratorkę tablicy informacyjnej, znam wszystkie słowa modlitw i pieśni, a także potrafię je wyrecytować z tak doskonałym polskim akcentem, że mogłabym uchodzić za pracownicę ONZ. Jeśli jednak ktoś każe mi przetłumaczyć, co mówię, leżę, chyba że to Ojcze nasz albo „nie rozumiem". Wu zna wszystkie słowa z dzieciństwa, podobnie jak matka, gdyż rozmawiali po polsku z rodzicami, którzy przyjechali tutaj, ale urodzili się gdzieś w Polsce, tak blisko rosyjskiej granicy, że przez lata, z powodu wojen i innych bitew, nasza rodzina była rosyjska, potem polska, potem rosyjska i potem znowu polska. Wu chodzi na pierwszą mszę, gdzie mówiąpo polsku, który jego zdaniem brzmi jak rosyjski, chociaż ma zupełnie inny alfabet. Siada po lewej stronie, jak wszyscy samotni mężczyźni od niepamiętnych czasów, bezpiecznie oddzielony neutralnym centralnym przejściem od samotnych kobiet po prawej stronie. W niedzielne poranki Wu wylicza sobie, że do dziesiątej czterdzieści pięć odmówiłam już wszystkie modły, poszłam do sklepu po papier, wpadłam do piekarni Pytki na dwa pączki z dżemem, wróciłam do domu i zdecydowałam, co dziś zjem na późny obiad. 45 — Możesz wybrać, co chcesz. — Tak zawsze zaczyna. — Dziś same smakołyki. Na co masz apetyt? Stek? Owoce morza? Chińszczyzna? Meksykańskie dania? Kuchnia włoska? Słyszę, jak przebiera nogami, czekając, aż zapytam o to, o co zawsze pytam, czyli: — A co się najbardziej opłaca? Muszę pytać, bo wiem, czego tak naprawdę pragnie Wu: zniżki. Okazji. Promocji. Wręcz posiłku gratis. Raz w tygodniu, w każdy niedzielny wieczór, wychodzi coś zjeść, zawsze do lokalnej restauracji, jednej z tych, które drukują w niedzielnej gazecie kupon z ofertą dwóch posiłków w cenie jednego. Te restauracje niemal zawsze należą do olbrzymich, ogólnokrajowych sieci, które zbudowały jeden z dwóch miliardów identycznych lokali w odległości do pół godziny od drzwi Wu. Ich nazwy są powszechnie znane, wwiercają się w umysł dzięki nieustannym dżinglom reklamowym, które słyszy w radiu, i jeśli ma odpowiedni nastrój, śpiewa je w drodze do wybranego w tym tygodniu miejsca przeznaczenia: „Zawieź tatę do Mama Mia!" „Biegnij chyżo do Steak&Stein!" „Soupsamillion — Kolebka Bezdennej Wazy". Ich wystrój jest łatwy do przewidzenia. Miedziane poręcze i ozdobna wykładzina w całej sali zawiodą was do skrzypiących, wyściełanych winylem ław, otoczonych sztucznymi paprotkami, które kołyszą się nad lampkami witrażowymi z plastiku. Personel jest nastoletni i niedoświadczony, zbyt często zdezorientowany lub wręcz znudzony. Jeśli wśród obsługi pojawią się starsi pracownicy, wyraźnie się irytują, że muszą wyręczać młodszych, którzy zapomnieli przetrzeć stół albo rozłożyć menu, dolać wody albo zainkasować pieniądze. Wszystko jedno, młodzi czy starzy, kiedy w końcu was zauważą, mija zazwyczaj więcej niż „sekunda" obiecywana przez żwawą dziewczynę witającą i usadzającą gości. A kelner albo kelnerka proponuje mnóstwo napojów w wielkich czarach, kubkach lub słoikach po dżemie, z nazwą i logo restauracji. Jeśli macie ochotę, za dodatkowe dziewięćdzie- 46 siat dziewięć centów możecie zabrać naczynie do domu. „Już dziś zacznij je kolekcjonować!", kusi plastikowa tabliczka obok stojaka ze słodzikami. Menu to nigdy nie są zwykłe dwie strony. Niektóre jadłospisy, grubości książki telefonicznej, składają się z całych rozdziałów potraw, oznaczonych wyraźnymi symbolami wskazującymi te najlepsze dla żarłoków, osób na diecie, wegetarian, ludzi po chorobie wieńcowej, cukrzyków, żydów i dzieci poniżej dwunastego roku życia. Zawsze jest specjalność dnia i jakaś odmiana szwedzkiego bufetu w osłoniętej plastikiem ladzie, która biegnie przez całą długość pomieszczenia. Do tych miejsc przychodzą duże rodziny. Młodzi ludzie na randki. Biznesmeni na przepustce ze stęchłych pokojów w pobliskich tanich hotelach. Wu, Phyllis i ja też tam chodzimy, chociaż nie wiem, czy podpadamy pod którąkolwiek kategorię. Wu to mój wuj. Młodszy brat matki. Jedyny brat. I właśnie dlatego, kiedy w roku mojego urodzenia zamknęli fabrykę drutu, a od tamtego czasu już nie poszedł do pracy, co mogła zrobić moja matka, jeśli nie to, co zrobiła, czyli zaoferować mu schronienie pod naszym dachem? Schronienie w piwnicy pod parterem, gdzie Wu sypiał na skrzypiącej używanej kozetce blisko bojlera, wchodził i wychodził własnym prywatnym wejściem do piwnicy, po betonowych schodkach, i załatwiał się w specjalnej toalecie, którą mój ojciec zamówił, kiedy zobaczył mały obrazek na ostatniej stronie czasopisma „Yankee". „Toalety z pompą", tak brzmiało ogłoszenie, w którym dodano informację, że kwadratowa toaleta na ilustracji jest „doskonała do piwnicy!" Każdy, kto znał Wu, kochał go, i w dzieciństwie Louise, Chu-ckie i ja kroczyliśmy łeb w łeb z Phyllis na czele grupy jego wielbicieli. Przypominał mi przystojnego pirata — takiego z książek z obrazkami. Częściowo z powodu opaski, którą nosił na prawym oku — kiedy fabryka jeszcze była otwarta, pewnego dnia trzasnął pasek w urządzeniu do splatania przewodów i uderzył go w twarz. Kiedyś na rybach za starą elektrownią oj ciec wyjawił Chuckiemu, który potem powtórzył to mnie, że za przepaską kryło się całkiem 47 sprawne oko, ale tak oszpecone, że Wu wolał je chować, niż budzić odrazę w każdym, kto by na niego spojrzał. Nawet gdyby miał szesnaście odrażających, pełnych ropy oczodołów, i tak my, dzieci, podziwiałybyśmy go. Podobało nam się, że pracował tylko w ogrodzie, wykonywał drobne obowiązki i co jakiś czas naprawiał coś w domu i dla sąsiadów z ulicy, i że nie musiał być w jakimś konkretnym miejscu między dziewiątą rano a piątą po południu. To, że przez cały czas przebywał w domu, przypominało radość ze świadomości, że w zamrażalniku stoi wielki pojemnik lodów. Jeśli powiedziało się coś, co było bliskie prawdy — nic głębokiego, najlepiej jakąś oczywistość typu „dziś jest poniedziałek" — Wu mówił: „wiesz" i milczał przez chwilę, po czym dodawał: „masz stuprocentową rację". Jeśli miało się rację, to całkowitą. Stuprocentową. Jakby człowiek nigdy się nie mylił i nikt nie mógłby twierdzić inaczej. Jakby przez moment było się papieżem. Tak jak wszyscy mieli stuprocentową rację, twierdząc, że Phyllis jest dziewczyną Wu, nie wolno nam było jednak tak jej nazywać w jego obecności, bo wyglądał na speszonego, a my czuliśmy się okropnie, choć nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Kimkolwiek Phyllis Dyl była dla Wu, była tym od początku istnienia wszechświata, pokazywała się tu i tam w naszym rodzinnym albumie już w czasach, gdy moi rodzice zaczęli nieśmiało umawiać się na randki. Na moim ulubionym zdjęciu Phyllis, Wu, matka i ojciec, chyba tuż po liceum, śmiejąsię i zaciągająpapierosami, choć grozili, że nas zabiją, jeśli zostaniemy przyłapani z petem w ręku. Strząsają popiół na trawę i przyciskają cztery rogi piknikowego koca w kratę rozłożonego u stóp potężnej tamy, dzięki której olbrzymi zbiornik Quabbin tkwi na swoim miejscu, zamiast z wyciem spływać na dolinę i topić nas w jednej tragicznej, nieoczekiwanej chwili. Czasem pytałam matkę, kiedy Wu i Phyllis w końcu wezmą ślub. Czułam, że wybiorą mnie na druhnę, i chciałam wiedzieć odpowiednio wcześniej, by wymyślić sobie fryzurę. Jedna Łopata z klasy Chuckiego miała francuskie warkocze na ślubie swojego brata — uplecione przez fryzjerkę, która przyszła do nich do 48 domu — i na dodatek popisywała się nimi przez cały następny tydzień. Już dawno temu postanowiłam, że zażądam francuskich warkoczy, a w nich prawdziwych kwiatów. Matka powiedziała, żebym nie czekała na ten ślub z zapartym tchem. Ujęła to mniej więcej w ten sposób: — Phyllis dźwiga na barkach wielki ciężar. Musi opiekować się swoimi starymi rodzicami. Nie oczekuj, że cokolwiek się zmieni, nim Bóg upomni się o nich. Ani nawet później. I wiecie co? Miała stuprocentową rację. W młodości Phyllis bardzo się poświęcała dla rodziców i żyła razem z nimi w małym brązowym domku na końcu Ruggles Street. I w tym samym domku, wciąż brązowym, ale pokrytym winylowym sidingiem imitującym drewno, mieszka nadal, choć jej rodzice dawno już odeszli, podobnie jak młodość. Od początku lubiłam Phyllis, zawsze uważałam, że fajnie byłoby j ą mieć za ciotkę. Jedyną moją prawdziwą ciotką była siostra ojca, znana jako Cioci Pups, mieszkanka Michigan, niestety. Cudownie byłoby mówić do Phyllis „cioci", a nie „pani Dyl", jak musieliśmy, nawet jako dorośli, gdyż była bardzo formalną osobą. I nerwową. Jej skrępowanie rzucało się w oczy, gdy po raz pierwszy trafiała w jakieś nowe miejsce, ale po chwili rozluźniała się i robiła całkiem interesująca, jeśli ktoś prosił ją, żeby coś opowiedziała, najlepiej o swoim hobby, czyli pisaniu do najbliższych krewnych zmarłych sław. Nie zajmowało jej to zbyt wiele czasu, gdyż znakomitości nie padają jak muchy. Miała szczęście, jeśli trafiło się jej choćby dwóch zmarłych w miesiącu. Kiedy tak się działo, Phyllis siadała przy maszynie, wystukując zawsze takie same sześć krótkich linijek: Drogi... Proszę przyjąć moje wyrazy ubolewania z powodu śmierci... W świecie zgasło jasne światło. Z poważaniem 49 (tu podpisywała się długopisem) Phyllis Dyl Phyllis musiała tylko wstawić imię i nazwisko małżonka, matki, dziecka, brata lub wieloletniej miłości, a potem człowieka, który ich opuścił. Po złożeniu podpisu starannie składała kartkę i wsuwała ją do koperty zaadresowanej tak dokładnie, jak na to pozwalały informacje czy wyobraźnia Phyllis („Hollywood, USA" albo „Waszyngton DC, USA", albo — wiele lat później — po wypadku księżnej Diany, po prostu „Anglia"). Naklejała znaczek, a po wysłaniu listu czekała na odpowiedź. Ludzie faktycznie odpisywali, a Phyllis odnotowywała to w notesie obok maszyny. Przez te lata podziękowała jej rodzina generała armii Douglasa MacArthura, podobnie jak rodzina Lyn-dona Bainesa Johnsona, z podpisami Lady Bird i jej dwóch zamężnych córek, o innych nazwiskach. Krewni Louisa Arrnstron-ga, Herberta Hoovera, Gracie Allen, Jacka Benny'ego i Adlaia Stevensona również byli dobrze wychowani. Rodzina Elvisa Arona Presleya też skrobnęła podziękowania. Wdowa po Hubercie H. Humphreyu poinformowała Phyllis, że tuż przed śmiercią byłego wiceprezydenta „przepełniało zadowolenie, spokój i wdzięczność". Kathryn Crosby przysłała w odpowiedzi wiersz autorstwa Binga i — uwaga — pod wierszem widniał jego autograf, choć zważywszy na okoliczności, pewnie trudno by mu było złożyć ten podpis osobiście. Ethel Kennedy odpisała kilkoma wersami z Ośmiu błogosławieństw, a także wysłała kartę modlitewną z uwagami zanotowanymi przez jej zmarłego męża po śmierci Martina Luthera Kinga, na dwa miesiące i dwa dni przed tym, jak ktoś stuknął Bobby'ego. Wszystkie te listy Phyllis wkładała do segregatora, każdy list i karta były przyklejone do płachty bristolu przedziurkowanego w trzech miejscach. Jeśli napisano coś z tyłu, list trafiał do przezroczystej koszulki, żeby można było go przeczytać. Chętnie prezentowała swoje skarby tym, którzy mieli czas i ochotę je oglądać. Nasza trójka zawsze pierwsza czytała najnowsze wiadomości, poza tym Phyllis nie skąpiła nam uwagi, poczęstunków ani niespodzianek. Nigdy nie zapominała o naszych urodzinach ani nawet o mniej ważnych okazjach w rodzaju walentynek czy Halloween. Na gałce bocznych drzwi zawsze wisiał mały koszyk, zapakowana zabawka albo smakołyk dla każdego z nas. Chętnie kupowała bilety na imprezy, na których powinien się pojawić choć jeden członek rodziny dziecka — były to popołudniowe przedstawienia dla dzieci, targi nauki, długie koncerty w ciepłe wiosenne popołudnia, kiedy pogoda tak ciągnie człowieka za drzwi, że niemal musi uczepić się krzesła, żeby nie wybiec — i ładnie się na nie ubierała. Phyllis nie chodziła do pracy, jedynie na zakupy dla kurczącej się listy wiekowych przyjaciół swojej matki, i nigdy nie uciekała przed końcem przedstawienia. Po jego zakończeniu szybko i delikatnie biła brawo dłońmi w białych rękawiczkach z perłowymi guziczkami w kształcie łez przy mankietach. Nosiła takie same rękawiczki długo po tym, jak wyszły z mody. Także w każdą niedzielę, zarówno do kościoła, jak i później, na obiedzie z Wu i ze mną. Pięć miesięcy temu, w niedzielę, tuż po odejściu Jacka, Wu zadzwonił i pierwszy raz zaprosił mnie na wspólny obiad. Zwyczajowy niedzielny obiad u rodziców został tamtego dnia odwołany, co potraktowałam jako jeszcze jeden gwóźdź do trumny. Posiłki u rodziców nigdy nie były zbyt wyrafinowane — ot, zwykła, choć soczysta pieczeń, którą zaczynaliśmy jeść w południe, a kończyliśmy kwadrans później — ale lubiłam ten zwyczaj, a w tamten weekend szczególnie potrzebowałam rutyny. Rozumiałam jednak. Podobnie jak ja, rodzice byli zaszokowani wiadomością, którą podzieliłam się z nimi poprzedniego ranka. Postanowili więc pojechać do Connecticut — było to lekarstwo na wszystko, od nudnego popołudnia po wielki życiowy kryzys. To ojciec wymyślił, że popołudnie z jednorękimi bandytami podniesie matkę na duchu. — Zabiorę mamę na wystawę indiańską — wyszeptał szyfrem, kiedy zadzwonił tamtego niedzielnego ranka. 50 51 Oboje tak mówili, nigdy nie używali prawdziwej nazwy tego miejsca — Kasyno Foxwoods — bo słowo „kasyno" za bardzo kojarzyło się z hazardem. A oni nie mają nic wspólnego z hazardem, jak zapewniali mnie oboje, mówiąc, dokądjadą, na wypadek gdybym dowiedziała się od kogoś innego i odniosła wrażenie, że usiłują coś przede mną ukryć. A ponieważ ja naprawdę nie uprawiam hazardu, odmówiłam, kiedy ojciec zaprosił mnie na tę wycieczkę, twierdząc, że dobrze mi to zrobi, ale nie napomykając ani słowem dlaczego. __ Nic mi nie będzie — powiedziałam, bo tak sądziłam. — Rozbijcie bank. Alice, Leo i Heather z dołu udali się na chrzciny, niechętnie i dopiero po tym, jak ich zapewniłam, że z przyjemnością zostanę sama. Pomachałam im z okna na pożegnanie i poszłam nalać sobie wody, bo nie miałam pojęcia, co jeszcze mogłabym zrobić. Usiadłam i przejrzałam katalog z akcesoriami malarskimi, po czym zgięłam stronę reklamującą coś w rodzaju skomputeryzowanej przycinarki do passe-partout, co można napotkać w najbardziej profesjonalnych i nowoczesnych sklepach z ramami. Razem z dodatkami, w tym z narzędziem wycinającym papier w owal, maszyna kosztowała więcej niż moje auto. Jednak i tak zaznaczyłam tę stronę, jakbym poważnie zastanawiała się nad zakupem. Odłożyłam katalog i wróciłam do kuchni, żeby wylać wodę, której nie chciałam. Odkręciłam kran, żeby ją spłukać, i patrzyłam, jak spływa. Wpatrywałam się w czarną dziurę i wyobraziłam sobie, że ktoś robi dokładnie to samo na południe od równika, gdzie podobno woda spływa w przeciwną stronę, ale gdzie, jak sądzę, ludzie czują podobny niepokój jak ludzie na północ od równika, kiedy ich ukochany bierze nogi za pas. To się musi dziać wszędzie. I reakcja musi być identyczna, niezależnie od tego, czy jest się opuszczonym, załamanym człowiekiem w igloo na lodowcu, w chacie z trawy na jakiejś wyspie, w willi na urwisku albo w rozwalającym się bambusowym szałasie nad zanieczyszczonąrzeką. Telefon zadzwonił godzinę później. Był to Wu. Czy zechciałabym iść z nim i Phyllis na obiad? 52 — Jasne — odparłam szybko i radośnie. Energia w moim głosie całkiem mnie zaskoczyła. Pewnie wcześniej nie dopuszczałam do siebie myśli, że tak naprawdę mam ochotę wyjść. Od mniej więcej godziny ogarniało mnie nieprzyjemne poczucie, że być może wcale nie jest mi dobrze w domu, który nie był już tak do końca mój — podobnie jak w tych zagadkach dla dzieci, gdzie proszą, by powiedzieć, czego brakuje na obrazku. Gdziekolwiek popatrzyłam, widziałam puste miejsca tam, gdzie parę dni wcześniej na drzwiach wisiała koszula, na sofie leżała książka, a mąż wślizgiwał się do łóżka w środku nocy po trzech tygodniach w drodze i cicho powtarzał moje imię niczym wiatr, który wpada przez otwarte okno. — Przyjdę — zapewniłam Wu. — Ale nie jestem zbyt głodna. Tylko zmarnujesz pieniądze. — Nie zmarnuję — odparł Wu, a mnie zrobiło się cieplej na sercu. — Mam kupony. W następną niedzielę moi rodzice znowu pojechali do Fox-woods. I w następną, i w następną, i jeszcze jedną. — To chyba pomaga mamie — wyjaśnił ojciec, kiedy wrócili z drugiej wyprawy, a matka znajdowała się poza zasięgiem słuchu, obok lodówki, gdzie patrzyła na namagnesowane zdjęcie Małego Teda i ich dwojga z poprzedniego lata, jak jedzą kurczaka na pikniku parafialnym, upaćkani ciemnym sosem. Tamtego dnia było niemal czterdzieści stopni i sporo się naczekałam przy stoisku z lemoniadą, a kiedy Jack usiadł w lasku sosnowym i przyjmował zamówienia podczas przerwy Lenny'ego Gomulki, rodzice popisywali się chłopcem, który zawsze był dla nich jak wnuk. Serce ścisnęło mi się w piersi, gdy zobaczyłam, jak smutną minę ma moja matka, stojąc tak w kuchni i niemal niezauważalnie kiwając głową. Z pewnością wspominała to samo, co ja przed chwilą. Jednak ojciec miał rację co do krzepiącego aspektu tych wyjazdów. Matka weszła do salonu i zaczęła opowiadać o tym, że na sylwestra jest bardzo korzystna oferta wyjazdowa i może za- 53 planujemy coś teraz, zanim ją wykupię. Wkrótce zaczęła wtrącać wzmianki o Foxwoods podczas każdej rozmowy. Mówiła mi, co można tam dostać za darmo do jedzenia, chyba sobie nie uświadamiając, ile za to płaci w takiej czy innej formie. — Dają darmowe śniadanie stałym gościom i bezpłatny lunch wszystkim, którzy przyjdą przed ósmą rano — a jeśli pokażesz się podczas lunchu, możesz wygrać darmową kolację. I właściwie opłaca się wyjechać tuż po wschodzie słońca w niedzielę i spędzić tam cały dzień. — Tym samym dała mi do zrozumienia, że zawieszamy nasze niedzielne obiady. Tak więc dołączałam do Wu i Phyllis po telefonie, który dzwonił w każdy niedzielny poranek. Tak właśnie spędziłam tamte dwie niedziele i każdą następną od pięciu miesięcy i czterech dni do dzisiaj — siedziałam obok nieco komiksowego fresku spasionej Włoszki miażdżącej winogrona albo pod pułapką na homary pełną plastikowych rozgwiazd, albo w boksie w kształcie rikszy, rozbijając pi-natę i przekrzykując bawarską kapelę, usadowiona naprzeciwko Wu i Phyllis. W tym jedynym dniu tygodnia, gdy większość ludzi na świecie udaje się na rodzinne spotkanie, i my siedzimy razem w Pasta Warehouse albo w Shishka Bob's, my, troje członków miejscowego oddziału krajowego klubu ludzi, którzy jedzą takie same potrawy na takich samych talerzach, używając takich samych noży, widelców i kolekcjonerskich kubków, na takich samych siedzeniach, przy takich samych stolikach, w takich samych salach. Każde z nas je swoją porcję „Krowiego przysmaku" w Lii' Joe's: stek, ziemniaki po farmersku, bar sałatkowy bez ograniczeń, chleb kukurydziany i napoje bezalkoholowe, a na koniec placek „Kres krowiego szlaku" z ozdobną wisienką, nadzianą na plastikowe żelazo do wypalania literek LJ. Cena $8,99 za jedną porcję, $9,99 za dwie. Jedzcie, ile chcecie, aż będziecie mieli dosyć. Wu szaleje z zachwytu, rzadko jest rozczarowany albo przynajmniej nie usatysfakcjonowany sposobem podania, smakiem, rozmiarem czy jakością potrawy. Wciąż czuje głód, równie łatwo 54 go zadowolić jak kogoś, kto przez dziesięć lat żywił się wyłącznie chlebem i wodą. Zawsze wydaje z siebie serie długich „mmmmm", kiedy zabiera się do jedzenia widelcem i nożem, z serwetką zatkniętą za łańcuszek z krzyżykiem wydobyty spod koszuli. Phyłlis jest cichsza, ale zazwyczaj równie zadowolona. Każdy posiłek kończy się szybkim zebraniem wszystkiego ze stołu — nietkniętych bułek, niewykorzystanych śliniaków, niezbędnych przy jedzeniu owoców morza, torebek z cukrem zadrukowanych widoczkami z Nowej Anglii, zapakowanych wykałaczek, których użyje do podparcia młodych pędów swoich roślin doniczkowych —to wszystko ląduje w saszetce ukrytej w jej torebce. Prawdziwe resztki dostaje od kelnerów w plastikowych pojemnikach, razem z rachunkiem obciążonym kilkoma mięto wka-mi. Właśnie wtedy Phyllis wyjmuje kalkulator na baterie słoneczne, który trzyma pod przyćmionym światłem lampki w naszym boksie. Podlicza wszystko, odejmuje połowę, jak napisano na kuponie, potem dodaje mój rachunek i ewentualny napiwek, na jaki według niej zasłużyła obsługa. Końcową sumę dzielimy na trzy, co jej zdaniem jest sprawiedliwe. Potem rozkłada na stole kupony, a każde z nas odlicza swoją jedną trzecią, co do centa. — W drogę — oświadcza Wu. I ruszamy. , W drodze do domu nie włączamy radia, gdyż Phyllis albo Wu wypełniają ciszę, informując mnie o swoim związku z mijanymi przez nas miejscami. — Phyllis i ja spacerowaliśmy tą dróżką nad rzeką — mówi do mnie. Trudno mi wyobrazić sobie Phyllis w stroju wycieczkowym. Nigdy nie widziałam jej w spodniach ani w szortach, ani w niczym, co ma nogawki. W przeciwieństwie do Wu, nie znałam jej jednak w tamtych czasach. — Wtedy nie było tutaj domów — ciągnie Wu. — Tylko tory kolejowe. Nigdy jednak nie widzieliśmy tu pociągu. Tylko jele- 55 [' nie, jeśli wyszliśmy o odpowiedniej porze. Pewnego letniego popołudnia popatrzyliśmy w wodę i ujrzeliśmy żółwia jaszczuro-watego, jak płynął na drugi brzeg. Miał skorupę wielką jak klapa do piwnicy. — O tak — potakuje Phyllis. A tam, pokazuje Wu, w ostatni wtorek — jak napisano w rubryce „W rytmie" jego ulubionej części gazety, tuż za stronami o sporcie — zabrano do aresztu dwóch chłopców za próbę usunięcia znaku wskazującego James Street. Jako że jeden z chłopców miał na imię James, Wu doszedł do wniosku, że był to nieszkodliwy figiel, że chłopak chciał powiesić znak w swoim pokoju. — Dobrze się czuję, kiedy wiem, że pewni ludzie popełniają całkowicie nieszkodliwe przestępstwa — mówi Wu. — Nikomu nie robią najmniejszej krzywdy. Naprawdę nikomu. — Chyba że szukasz James Street — zauważa Phyllis, ale mówiąc to, dotyka jego łokcia, by zaznaczyć, że nie jest taka zasadnicza, tylko udowadnia coś, z czym nie można polemizować. Mniej więcej na trzy kilometry przed jej ulicą — zawsze w miejscu, w którym mijamy staw przy chłodni, gdzie pięcioletnia i zmarznięta Phyllis na łyżwach patrzyła kiedyś bezradnie, jak pracownik chłodni znika pod lodem, który miał być zamarznięty — wkłada dłoń w rękawiczce w schludną torbę, wyciąga klucze i bierze ten od bocznych drzwi. Tak jak teraz. Odwozimy ją na podjazd, a ona odwraca się do mnie. — Czekamy do następnej niedzieli. — Zawsze to powtarza. Ja też to mówię i też używam liczby mnogiej, chociaż jestem sama. Wu wysiada i obchodzi auto, żeby jej pomóc, choć Phyllis właściwie nie potrzebuje żadnej pomocy. Bierze ją pod ramię, żeby się przypadkiem nie poślizgnęła, nawet gdy jest całkiem sucho. Patrzę, jak Phyllis otwiera drzwi i jak Wu delikatnie wkłada w jej rękę torbę z resztkami. Odwracam wzrok i udaję, że podziwiam należącą do sąsiadów poręcz z kutego żelaza. Czy patrzę, czy nie, Wu i Phyllis i tak będą się cieszyli przelotnym pocałunkiem tego szczególnego dnia. Mówię to wszystko przez Claire O'Hare. Chce wiedzieć o mnie jak najwięcej, również to, jak spędzam każdy dzień tygodnia. Sporządza notatki, kiedy mówię, i zapewnia mnie, że to część jej pracy. To doradczyni z New Directions, o której prawie zapomniałam. Telefon od Mary Ziemby i wizyta u niej wystarczyłyby, żeby mnie zdekoncentrować, ale za namową Alice, która podobnie jak ja rzadko wychodzi w tygodniu, tuż po opuszczeniu domu Mary pojechałam do The Happy Tap. Od razu po wejściu zamówiłam kolejkę dla wszystkich. No dobrze, był poniedziałek i siedziało tam tylko dziewięć osób, więc nie zaszalałam aż tak bardzo. Mimo to dobrze się bawiłam, i to właściwie wszystko, co pamiętałam następnego ranka. Nie byłam w zbyt dobrej formie tuż przed dziesiątą, kiedy zaparkowałam auto obok tych już stojących pod New Directions. Planowałam wetknąć obolałą głowę w drzwi i powiedzieć znajdującej się za nimi osobie, że wczoraj otrzymałam znakomitą wiadomość i widzę przyszłość w jaśniejszych barwach, niż kiedy dzwoniłam. I że nie będę potrzebowała pomocy, czy coś równie niezręcznego. Wcale bym nie kłamała — byłam pewna, że Mary Ziemba wyciągnie mnie z dołka. Tak czy owak pierwsza wizyta miała być darmowa, więc żadna z nas nic by nie straciła, gdyby do niej nie doszło. Jednak Claire O'Hare wywiesiła wielką tablicę na ścianie swojego gabinetu i napisała na tej tablicy „DZIŚ JEST PIERWSZY DZIEŃ RESZTY TWOJEGO ŻYCIA, LILY WILK!" Litery były okrągłe, nabrzmiałe i pełne, jak te na plakacie z cheerlea-derkami jeszcze w liceum: „K-k-k-kochanie, to dopiero początek" i innymi piosenkami dnia, które tak naprawdę nie miałyby nic wspólnego z futbolem ani z naszą nadzieją skopania tyłków znienawidzonym Czujnym Indianom. Claire zadała sobie trud, wypisując dla mnie tę informację, i pokolorowała każde słowo mazakiem innej barwy. Wyglądało świetnie, poza żółtymi częściami, które ledwie widziałam. Na brzegach narysowała eksplodujące fajerwerki. To hasło było trochę żenujące, ale wzruszyło mnie na 56 57 tyle, abym poczuła się winna, że chcę odwołać nasze spotkanie. Poza tym w chwili, gdy otworzyłam drzwi, wybiegła ku mnie z olbrzymim kubkiem kawy, który musiałam trzymać obiema rękami. Dlatego zostałam. — DDZ — wyjaśniła Claire O'Hare — to Dyplomowany Doradca Zawodowy. Długo i ciężko się uczyłam, i dzięki temu tytułowi poczujesz się pewniej, że to właśnie mnie wybrałaś, abym towarzyszyła ci w tym istotnym procesie. Mówiła jak ulotka. Tyle już wiedziałam o Claire O'Hare. Wypiłam łyk kawy i spojrzałam uważnie na doradczynię. Była mniej więcej w moim wieku, może trochę młodsza. Wysoka i — jak by to uprzejmie ujęła moja matka — miała mocne kości, jedna z tych, którym do twarzy z nadwagą. Włożyła dzianinową sukienkę, prostą, czarną i długą, która sięgała kostek butów na potężnych obcasach. Rude włosy za ramiona zwijały się w naturalne loki. Największą uwagę w jej twarzy przyciągały męskie okulary w czarnych, rogowych oprawkach. W naszym miasteczku wyglądała w nich staroświecko, jednak w wielkim mieście uchodziłyby za szczyt mody. Claire O'Hare zachęciła mnie do obejrzenia dyplomu DDZ, który wisiał na ścianie, z jej nazwiskiem wypisanym wytworną czcionką na drukarce komputerowej, podobnie jak informacja — ale już mniejszą i łatwiejszą do odczytania czcionką — że we wszystkie soboty w styczniu 1986 roku ta kobieta siedziała szesnaście godzin na seminariach z doradztwa pracy w Holiday Inn w Holyoke. Po obu stronach dyplomu widniały laminowane mapy drogowe, które wyglądały jak wycięte z atlasu na stacji benzynowej. Podobny motyw — znajdź mniej uczęszczaną drogę i podróżujemy w tym samym kierunku — widziałam również na stoliku, gdzie leżało kilka niewielkich kompasów, i na drzwiach, gdzie ktoś beznadziejnie wymalował wielki czarny kompas, i wokół golfa Claire, gdzie maleńki złoty kompas wskazywał północ/ 58 /północny zachód, kiedy poprosiła, żebym usiadła obok jej komputera, by mogła mi zadać pierwsze z miliona pytań. Odpowiedziałam, że tak, to ja jestem Lily Wilk, która umówiła się na spotkanie. Że mam trzydzieści dziewięć lat. Że mieszkam na rogu Springfield i Anderson, tuż nad swoją najlepszą przyjaciółką, Alice Baldygą, i jej mężem Leo, i ich restauracją rybną U Rocky'ego, w której, wbrew nazwie, nie pracuje nikt o imieniu Rocky, a sprzedają tam tylko rybę z frytkami, i to jedynie od czwartku do soboty, więc nie ma ona nic wspólnego z prawdziwą restauracją. Chciała wiedzieć, gdzie się kształciłam, więc powiedziałam jej o czterech latach Westfield State, gdzie studiowałam coś, co — moim zdaniem — było rysunkiem, malarstwem i historią sztuki, ale po czterech latach dostałam dyplom bakałarza sztuk pięknych. Spytała o mój stan cywilny, więc odparłam, że jestem niezamężna. Choć miałam rozmaite papierki na dowód tego, że się rozwiodłam, nie wspomniałam o tym ani słowem. Jeszcze nie umiem o tym mówić. Wyobrażam sobie, że kiedy wypowiem to słowo, nie wiadomo ile osób będzie pytało o szczegóły — jak długo, a może nawet dlaczego. „Niezamężna" zazwyczaj nie kończy się przesłuchaniem, chyba że ciekawscy są twoimi krewnymi. — A teraz moje ulubione pytanie — oznajmiła Claire. Położyła rękę na piersi, jakby chciała opanować podniecenie. — Czym się obecnie zajmujesz? — Jestem artystką — odparłam. — Artystką — powtórzyła. Jak wszystkie inne rzeczy, które jej mówiłam, także i to wpisała do komputera. Powoli, jednym palcem, co strasznie działało mi na nerwy. Chciałam odsunąć jej ręce i sama to wpisać, choć zapewne wcale nie poszłoby mi lepiej. Dałam sobie spokój, a ona wpisywała, powtarzając, sylaba za sylabą, moją odpowiedź, gdy uderzała w klawisze. Potem położyła ręce na udach i okręciła się na krześle tak, że niemal dotknęłyśmy się kolanami. — To musi być bardzo interesujące — oznajmiła. Sposób, 59 w jaki wypowiedziała słowo „bardzo", brzmiał na tyle szczerze, żebym nabrała przekonania, iż naprawdę tak myśli. Odniosłam wrażenie, że nie wygłasza takich komentarzy pod adresem zwolnionego ochroniarza ani znajdującego się w niełasce wiceprezesa banku, ani też dwudziestopięciolatka żyjącego na koszt rodziców, którzy są już zmęczeni jego kosztownym poszukiwaniem sensu życia za pomocą ich kart kredytowych. — Tak, bywa interesujące. Claire wykrzywiła się tak, jakby ktoś podał jej szklankę skwaś-niałego mleka. — Hmm... to słowo... „bywa". — Niedobry znak. (Tutaj pogroziła palcem nie wiadomo komu). — Posłuchaj, co mówisz. Posłuchaj. Przechyliłam głowę, zastanawiając się nad odpowiedzią. Nie mogłam zebrać myśli. Usiłowałam coś usłyszeć, ale dobiegał mnie tylko cichy szum elektrycznego zegara, który zamiast cyfr oznaczających godziny miał tylko pierwsze litery słów „północ", „południe", „wschód" i „zachód". — Powiedziałaś „bywa" — przypomniała mi Claire, i byłam jej za to wdzięczna. Nadal jednak nie wiedziałam, o co jej chodzi. Chyba zrozumiała, bo ciągnęła: — Nie odpowiedziałaś, że jest interesująca, ale że bywa — co znaczy, że czasem jest, ale nie zawsze. No pewnie, że nie zawsze. Gdyby moja praca bezustannie mnie fascynowała, nigdy nie umówiłabym się na to spotkanie. Nie ujęłam tego jednak w ten sposób. — Masz rację — powiedziałam tylko. — I dlatego tu jesteś. — Tak. Patrzyłam na uśmiech, który rozciągał się na twarzy Claire. Obróciła się powoli i pokazała mi tablicę. Pod wielkim hasłem widniały małe żółte literki, których wcześniej nie zauważyłam. Układały się w słowa, które mi odczytała: — Więc zacznij żyć. 60 Był to doskonały moment, żeby zakończyć spotkanie. Prawie dopiłam już kawę, zresztą i tak wystygła. Z pewnością wkrótce w progu miał się pojawić następny klient spragniony porad Claire O'Hare. Był to doskonały moment, żeby wstać, wyciągnąć dłoń i powiedzieć, że przemyślę jej słowa, co bym zrobiła, wiedząc, że nie mam po co tu wracać. Nie ruszyłam się jednak. Zegar-kompas tykał, jego czerwona spiczasta sekundowa wskazówka z wahaniem zmierzała na wschód, potem na południe, na zachód i w końcu na północ. I znowu okrążała świat. Był to taki moment jak na fotelu fryzjerskim, kiedy strzyżenie jest zakończone i już masz ściągnąć plastikową pelerynkę, a fry-zjerka mówi nagle: — Wygląda bardzo dobrze, ale wie pani, gdyby to były moje włosy, zrobiłabym coś całkiem innego. I dochodzisz do wniosku, że chwilowo nigdzie się nie śpieszysz, więc o co chodzi? To tylko włosy, odrosną. Mówisz więc do niej: — Proszę powiedzieć, co by pani zrobiła? I fryzjerka ci mówi. I czasem pozwalasz jej to zrobić. Tam, na krześle w New Directions, choć byłam gotowa wyjść i nigdy tu nie wracać, wciąż siedziałam. Do lunchu pozostało sporo czasu. Mary Ziemba prosiła, żebym wróciła do jej domu o trzeciej po południu. Co miałam do stracenia? — Powiedz mi, co byś zrobiła, gdyby to było twoje życie? — spytałam Claire O'Hare. lYlieszkam nad Królową Dwóchsetlecia. Minęło sporo czasu od obchodów Dwóchsetlecia, więc jeśli nie jesteście starymi mieszkańcami miasteczka ani nie mieliście okazji przejrzeć popękanych albumów ze zdjęciami, dostępnych w siedzibie towarzystwa historycznego, być może nawet nie zdajecie sobie sprawy, że kobieta za ladąU Rocky'ego, podająca wam mały koszyczek z czerwonego plastiku ze smażonym łupaczem i frytkami, od czwartku do soboty wieczorem, to niegdysiejsza królowa, która na oczach tylu mieszkańców miasta, ilu wepchnęło się do auli liceum pewnego piątkowego wieczoru dwadzieścia trzy lata temu, przebrana za Dzwon Wolności odtańczyła dostojny, hałaśliwy, sugestywny taniec do wiązanki patriotycznych melodii. Oto ktoś, kto w zasadzie nie jest ładniejszy od innych znanych mi osób, ale bez trudu załatwił dziewięć pozostałych zawodniczek, w tym piękną faworytkę Sally DiNucci, która w chustce na głowie, z bosymi stopami i plastikowym niemowlakiem przy piersi wygłosiła — używając rozmaitych akcentów — monolog zatytułowany: „Jestem wszystkimi imigrantami". To Alice pod koniec wieczoru dostała koronę ozdobioną czerwono-biało-nie-bieskimi cekinami, do tego berło i kopertę z rządowymi obligacjami o wartości stu dolarów. To Alice tydzień później entuzjastycznie machała ze składanego krzesła przyśrubowanego do gigantycznej Deklaracji Niepodległości, którą podczas wielkiej parady po drodze numer 20 ciągnęła furgonetka chevroleta Snarkiego Cambo. Dla was może wyglądać jedynie jak Alice Baldyga, małżonka Leo Baldygi, córka Edzia i Genevieve Szczpiorskich, najlepsza przyjaciółka Lily Wilk, czyli moja. Nigdy przenigdy nie wspomina o tytule królowej, gdyż nie uderzyła jej do głowy woda sodowa, 62 jak się obawiała jej matka. Jeśli jednak pójdziecie do Rocky'ego, możecie obejrzeć sobie koronę i berło w długiej, plastikowej gablotce wystawionej przez Leo właśnie w tym celu. Musicie jej dobrze poszukać, stoi wysoko na drewnianej półeczce, na ścianie po lewej stronie, obok mikrofonu, przez który pada numer wydawanego właśnie dania. Jeśli przydźwigacie ławę i na niej staniecie, zdołacie przeczytać czerwoną plastikową plakietkę, którą Leo kazał wygrawerować na stoisku w centrum handlowym. Oszczędzę wam kłopotu; Piękne ozdobne berło i korona właścicielka: Alice Szczpiorski OBECNIE ALICE BALDYGA Królowa Dwóchsetlecia, 1976 (Klejnoty są sztuczne). — Leo jest ze mnie bardzo dumny, ale nie chce, żeby nas obrabowano. — Alice pochyliła się i wyszeptała to do mnie po tym, jak szarpnął za sznur, który ściągnął plażowy ręcznik i odsłonił gablotkę podczas prywatnej ceremonii. Odbyła się w tym samym tygodniu, w którym oboje odmalowali wnętrze restauracji rybnej, kilka miesięcy po tym, jak Szczpiorscy doszli do wniosku, że prowadzenie interesów to robota dla młodzieży, a oni już młodzieżą nie są. Dzięki temu ich jedyne dziecko, wtedy w połowie studiów, przed specjalizacją na uniwersytecie Massachusetts i bardzo młode, zostało obarczone życiową misją: weszło w posiadanie U Ro-cky'ego i miało poprowadzić lokal. Alice, Leo i ja razem chodziliśmy do szkoły parafialnej, i do liceum też, ale Alice i ja przypadłyśmy sobie do gustu w wieku niespełna szesnastu lat, gdy z racji urodzin w tym samym miesiącu wylądowałyśmy na wspólnych zajęciach z prawa jazdy. Wtedy Alice słynęła jedynie z pięciu spółgłosek z rzędu w nazwisku. „SZCZPIO" — tylko tyle mieściło się na plastikowej, perforowanej tabliczce, przyczepionej do zardzewiałej czarnej skrzyn- 63 ki pocztowej obok dzwonka, który naciskałam w każdy wtorkowy wieczór przez pół roku, kiedy chodziłam razem z nią do lokalu Walulaka. Tam auto z ośrodka szkolenia kierowców zawoziło naszą grupę dzieciaków do maleńkiej salki szkolnej obok portugalskiej piekarni w Ludlow, w której oknach stały atrapy tortów weselnych, tak ogromnych, że nie mogły już być większe, i dlatego łączono różne egzemplarze w jedną całość — dwie wysokie warstwy sczepione z następnymi dwiema plastikowym mostem, na którym maleńcy państwo młodzi mogli kontemplować, w co się wpakowali. Alice nigdy nie była gotowa, gdy się pojawiałam w jej domu — chociaż wiedziała, że przyjdę — więc musiałam siedzieć w salonie i patrzeć, jak jej matka obrębia chusteczkę koronką i mówi mi, że wszystko, co opisuje Harry Reasoner w telewizji, choćby faktycznie okropne czy straszne, to betka w porównaniu z tym, co przeżyła w młodości w obozie koncentracyjnym. — Widzisz tego ptaka? — Tu wskazywała papużkę Alice, nerwowe stworzonko o zielonej barwie, które czasem fruwało po pokoju. — Wystarczyłby dla szóstki ludzi w obozie. Jeśli wyciągałam nitkę z ubrania na oczach pani Szczpiorski, wyrywała mi ją błyskawicznie, a potem wkładała do koszyka z szyciem. — Wy, młodzi, nie zdajecie sobie sprawy, że jeszcze trochę takich nitek, a wystarczy na cały szal — mówiła. Pani Szczpiorski mnie przerażała. Wiedziałam, że kilka innych osób w mieście też było w obozie, ale oni przynajmniej odkryli w sobie umiejętność mówienia o paru innych sprawach. Pogoda, sport, sąsiedzi, nowa rodzina, która siedzi w pierwszych rzędach w kościele w kapeluszach niczym w latach sześćdziesiątych. O niektórych osobach nigdy byście nie pomyśleli, że byli w obozie, gdyby rodzice szeptem nie kazali się wam zamknąć, kiedy w ich obecności opowiadaliście, jak bardzo lubicie oglądać sitcom Hogan 's Heroes. Albo kiedy ci ludzie podawali coś podczas upałów, mając rozpięte czy podwinięte rękawy, a na ich przedramionach lub przegubach widać było fioletowoniebieski numer, który 64 miał pozostać do końca życia. Pani Szczpiorski nie była jednak milczkiem. Od chwili, w której wpuściła mnie do mieszkania, bez przerwy opowiadała mi rozmaite historie. W końcu nauczyłam się jej nie słuchać, sprawdzając na zegarku godzinę i porównując ją z czasem wskazywanym przez duży zegar nad kaloryferem. Szczpiorscy kiedyś powiedzieli mi, że może to być jedyne takie istniejące dzieło sztuki, i od razu w to uwierzyłam. Kupili owo dzieło na wyprzedaży od rodziny, która przez okrągły rok sprzedaje odnowione odkurzacze na trawniku obok swojej przyczepy w pobliżu dawnego baru. Tarcza zegara była zamontowana na tle metalowej rzeźby przedstawiającej Ostatnią Wieczerzę. O każdej godzinie inny apostoł wstawał nieoczekiwanie i stał, dopóki zegar nie wybił odpowiedniej liczby uderzeń. Wstawał każdy apostoł oprócz Judasza, który ze zrozumiałych powodów nie dostąpił tego zaszczytu. Za to on razem z Jezusem i całą resztą wstawał 0 północy i w południe. Alice zawsze zbiegała na dół jakieś dziesięć po szóstej, kiedy święty Tomasz siedział już wygodnie na krześle i zapewne w coś tam sobie wątpił. — Już szósta? — pytała za każdym razem, jakby nie dowierzając, a matka tłumaczyła jej, że i owszem, a nawet dziesięć po, jeśli chce wiedzieć, a dziewczyna, jak mnie nazywała, choć znała moje imię od pierwszej klasy podstawówki, dziewczyna siedzi 1 czeka już piętnaście minut. — Ale musiałam się uczeeeeesać — zawodziła Alice, jakby to także ją zdumiewało. — Nie mam pojęcia, po co chcesz prowadzić samochód — wzdychała jej matka, kiedy wybiegałyśmy, wciągając na siebie kurtki. — Zobaczysz, że się zabijesz. A kiedy już zamknęłyśmy drzwi, ona nadal wrzeszczała, co i tak było słychać: — Dziewczyna też! To był mój pomysł, żebyśmy —ja, Alice i Leo — wprowadzili się do pustych mieszkań na tyłach i na górze restauracji, kiedy już 65 przeszła na własność Alice. Ja nadal mieszkałam w domu, a przez dwa miesiące od ślubu Alice i Leo zajmowali za darmo, zupełnie jak Wu, piwnicę Szczpiorskich. Pani Szczpiorski usiadła na schodach i płakała przez cały ranek, kiedy Leo opróżniał łóżko wodne w zlewie, który Alice wcześniej przykryła deską, żeby służył jej za nocny stolik. — Nawet nie wiecie, jak wam tu dobrze — powiedziała. — Toż to pałac w porównaniu z tym, co było w obozie. To wina dziewczyny. — (Tu wskazała na mnie). — Ona wam podsunęła ten pomysł. Odrywając taśmę z dwóch plakatów Bruce'a Springsteena, którymi ozdobiła zbiornik na olej opałowy, Alice zapytała: — A co w tym złego, że chcemy wykorzystać doskonałe, wolne mieszkania? — Aaaaa —jęknęła tylko pani Szczpiorski, machnęła ręką, przeżegnała się i powlokła po schodach. Pierwsze, na co zwróciłam uwagę Alice, to że potrzebny jej nowy znak, by zastąpił stary kawałek drewna w kształcie flądry, który kiedyś wisiał dumnie nad wejściem. Oryginał pękł lata temu, został zdjęty i stał oparty o tyły budynku, gdzie padł ofiarą pogody, butwienia i robaków. Ludzie, którzy mieli tu przychodzić, i tak wiedzieli, gdzie jest U Rocky'ego — nie potrzebowali oznakowania. Czemu jednak nie upiększyć tego miejsca? Chodził mi po głowie nowy znak, malowidła ścienne i duże, kolorowe menu na ścianie za kontuarem. I jeszcze jedno przy chodniku, żeby już tam informować ludzi o przekąskach i ściągnąć tych, którzy przejeżdżali obok, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że są głodni, dopóki nie zobaczyli słów: „SMAŻONE RYBY". Im więcej dla nich robiłam, tym częściej Alice i Leo pukali do moich drzwi. Potrzebna im była tablica, żeby ogłaszać nowe promocje, takie jak ta wymyślona przez Alice: darmowa porcja frytek na każde dziesięć zakupionych, bez żadnych ograniczeń czasowych. Chcieli też sezonowych dekoracji wymalowanych na 66 oknach od ulicy — wyszukanych scenek przedstawiających ryby grabiące liście albo ryby lepiące bałwanki, albo ryby leżące plackiem na plaży i opalające ruski. Spodobał im się mój pomysł częściowego zakopania starych opon w małym ogródku przed restauracją i pomalowania ich na żółto, żeby wyglądały jak krążki cebuli, nowość w menu. Nie mogli się doczekać, kiedy napiszę Wilki morskie/Syrenki na drzwiach ubikacji. Uznali za fantastyczny pomysł zastąpienie muszlami małży starych, wyszczerbionych popielniczek ze szkła. Podobało im się właściwie wszystko, co proponowałam, bo klienci omawiali pomysłowy wystrój wnętrza i byli zadowoleni. A kiedy klienci są zadowoleni, wydają pieniądze. W ramach zapłaty za genialne pomysły Alice i Leo darowali mi czynsz za mieszkanie. Było niewielkie, nic nadzwyczajnego, zwykła przestrzeń potrzebna do życia, przyklejona do dachu restauracji przez faceta imieniem Rocky, kiedy zajął się biznesem i potrzebował dodatkowych pieniędzy od lokatorów. Ten, kto wynajął mieszkanie, dostał spory salon, sypialnię, całkiem sporąjeśli stało w niej tylko łóżko małżeńskie, małą kuchnię wyposażoną w lodówkę wielkości zabawki i kuchenkę, pół łazienki i, za drzwiami od kuchni, taras do relaksu. Schody z tyłu prowadziły do wyznaczonego miejsca parkingowego na podjeździe, ale nie wiem, czy Rocky proponował je lokatorom. Jednak Alice i Leo powiedzieli, że na podwórzu mogę robić, co chcę, jeśli chodzi o roślinność czy ogrodowe meble. Jeśli nie potrzebowaliście do szczęścia zbyt dużej przestrzeni ani luksusów i nie przeszkadzał wam smród oleju ani hałas z frytownicy trzy dni i noce w tygodniu, był to raj. — Uważaj to miejsce za swój dom — powiedział Leo pierwszego wieczoru. A Alice dodała: .; ?— Jak długo zechcesz. Alice była ze mną, kiedy Jack ponownie wyłonił się w moim życiu pewnego parnego niedzielnego popołudnia na festiwalu 67 małży w Yarmouth. Było to lato mojego krótkotrwałego okresu malowania podkoszulków, który to Alice zainspirowała rok wcześniej, gdy wróciła z Dnia Niepodległości na Horseneck Beach w obrzydliwie wymalowanym podkoszulku, a z rękawa zwisała jei metka z ceną dwudziestu pięciu dolarów. __ Co ty na to? — zapytała, kiedy wpadła przez drzwi z tyłu i obróciła się, żebym mogła podziwiać kolorowe plamy, które ktoś pacnął z przodu i z tyłu, i na lewym ramieniu. A ja myślałam, co następuje — można na tym zbić fortunę dzięki takim frajerom jak ona. Kupiłam zatem tonę podkoszulków, płacąc Visą, przez pocztę, od hurtownika z Orchard Street w Nowym Jorku. Strasznie klął podczas rozmowy o interesach. Mój taras był zastawiony wielkimi tekturowymi pudłami, które facet z UPS uprzejmie wnosił po schodach z tyłu, a ja opróżniałam je najszybciej jak mogłam. W zależności od pory roku, która przychodziła mi na myśl, zanurzałam pędzel w nowych wielkich plastikowych słojach farby do tkanin i zdobiłam mankiety, dekolty, plecy i przody, malując opadłe liście, choinki, serca, pielgrzymów, podręczniki, flagę, dynie, żaglowce, słońca, księżyce i wszystkie inne sentymentalne rzeczy, które mogliby kupić turyści, bo to prawda, że ludziom na wakacjach forsa pali się w rękach i kupią wszystko, co im się wciśnie. Potem słałam zadatki, żeby wynająć stoliki na targach rękodzieła, wykładałam swoje towary i słuchałam, jak ludzie prychają, że robiliby to sami, gdyby tylko mieli czas, ale może spróbują, no bo patrzcie, ile ona za to żąda, można się na tym wzbogacić. .,,--, • Zdejmowali podkoszulki z wieszaków i przyciskali je do siebie a kiedy wyglądało na to, że lada chwila wyciągną portfel, ich dzieciak w wózku wylewał zawartość butelki na inny podkoszulek, więc udając, że nic nie widzą, uciekali. Niektórzy pytali, czy farba zejdzie w praniu, zupełnie jakbym zrobiła i usiłowała sprzedać szmatkę jednorazowego użytku. Co w tym nadzwyczajnego, domagali się wyjaśnień, a ja nie miałam pojęcia, co im powiedzieć. Potem i ja, i Alice, którą ciągnęłam ze sobą, gdy zoba- czyłam, jak opornie mi idzie, radośnie wykrzykiwałyśmy: „Są ręcznie malowane!" To doświadczenie było koszmarne, nie mogę nawet dodać, że prędzej czy później ktoś coś kupował, bo to nieprawda. Czasami nikt niczego nie kupował. Czasami padało i odwoływano imprezę, o czym dowiadywałyśmy się po dwuipólgodzinnej podróży autem. Albo z powodu niepewnej pogody przenoszono kiermasz z głównego placu miasta do śmierdzącego gimnazjum w pobliżu i tylko woźny o tym wiedział. Nigdy nie zdarzyło się, że cały towar zszedł i nie miałyśmy już czym handlować. W takich sytuacjach czas wlókł się niemiłosiernie, a ja malowałam, żeby nie zasnąć. Tamtego dnia na święcie małży garbiłam się pod stolikiem, wyciągając tubę fioletu, kiedy ujrzałam parę stóp w dużych, kapciowatych butach, które kończyły się czubem z dzwoneczkami. Organizatorzy nawrzeszczeli na mnie i na Alice za to, że nasz obrus nie sięga ziemi i nie skrywa wszystkich pudeł, które trzymałyśmy pod stołem, więc za niego pociągnęłam, aż nogi zniknęły. Wtedy wypełzłam spod obrusu i po raz pierwszy w dorosłym życiu zobaczyłam Jacka Murphy'ego. Miał na głowie ksylofon. To obraz, który do tego minionego kwietniowego popołudnia był najbliższy mojemu sercu. Ludzie myślą o ukochanym, widząc go oczyma duszy, jak śpi spokojnie albo spogląda na nich w świetle kominka spojrzeniem rodem z reklamy perfum, spojrzeniem, które u kogoś innego wyglądałoby idiotycznie. Cóż, kiedy ja myślałam o Jacku, widziałam go z ksylofonem stukającym mu na głowie, perłowobiałym akordeonem przywiązanym do piersi, trąbką na nim, fletem przy lewym nadgarstku, dzwoneczkami na prawym, tamburynem u pasa, talerzami po wewnętrznej stronie kolan i szerokim bębnem, w który kopał nogą, na tyłku. — Jakieś życzenia? Poprosiłam o ciszę. Jeszcze go nie rozpoznałam, ale generalnie nie cierpię wędrownych artystów estradowych -— mimów, żonglerów, muzyków, którzy popisują się niezwykłym zmysłem równowagi i sztuczkami, a ostatecznie wyciągają ci spod bluzki 68 69 jakieś zwierzę hodowlane. Chyba przyciągam ich jak magnes, gdyż zazwyczaj to mnie wyłuskują z tłumu, żeby pokazywać triki, sztuczki i numery. Zwykle odwracam się plecami albo odchodzę, jeśli mogę. Jednak w tym artyście było coś takiego, że nie tylko zwróciłam na niego uwagę, ale jeszcze poprosiłam o zespół Cree-dence, jeśli go zna. Znał i wkrótce już cały tłum śpiewał chórem 0 tym, jak znowu utknęliśmy w Lodi. Ludzie zebrali się w pobliżu, ale nie po to, by popatrzeć na nasz stolik. Zafascynował ich artysta w spodniach w czerwoną kratę i grubym, długim niebieskim płaszczu, zapiętym na ostatni guzik mimo lipcowego słońca. paCet grał, gwizdał, potrząsał i kopał przez całą piosenkę, i ani na mOment nie spuszczał ze mnie wzroku. Ludzie klaskali. Alice klaskała. Nawet ja klaskałam. Nie mogłam się powstrzymać. W odpowiedzi skłonił się, podszedł do mnie i wypowiedział dvva słowa: — Lily Wilk. Przestraszyłam się, słysząc swoje nazwisko w ustach nieznajomego. Wtedy wyjaśnił, że nim nie jest. __ Lily — dodał z uśmiechem. — To ja, Jack. Jack Murphy. Z ksylofonem stukającym mu na głowie, per-łowobiałym akordeonem przywiązanym do piersi, trąbką na nim, fletem przy lewym nadgarstku, dzwoneczkami na prawym, tam-burynem u pasa, talerzami po wewnętrznej stronie kolan i szerokim bębnem, w który kopał nogą, na tyłku, i z obrączką na serdecznym palcu. Przeniosłam spojrzenie z tego palca na jego twarz, która rzeczywiście należała do Jacka, tylko była trochę starsza, jak twarze nas wszystkich; widziałam nawet srebrną falę wśród czarnych włosów na skroni. W jego wypadku jednak wiek był jak wino w ckliwych reklamach — Jack nie wyglądał starzej, tylko lepiej. A od początku wyglądał nieźle. Louise zawsze mnie namawiała, żebym z nim chodziła. Jej zdaniem był—jak to nazywała—„krętaczem", bo jąkręcinajego widok, bo jest taki fantastycznie przystojny i w ogóle. I — O mój Boże, jest takim krętaaaaaczem, że nie wiem, czemu go nie wykorzystasz — piszczała podczas moich przygotowań do jednej z tysiąca wycieczek, które odbywałam z Jackiem po tym, jak zrobiliśmy prawo jazdy i zaczęliśmy zwiedzać wszystkie okoliczne galerie sztuki i muzea, jakie udało nam się znaleźć. Oboje byliśmy zainteresowani: Co robili prawdziwi żyjący artyści? Co osiągnęli prawdziwi zmarli artyści w danym im czasie? Jak to wszyscy robili? Co było dla nich inspiracją? Jakie tworzywo lubili najbardziej? Dlaczego nie rezygnowali — mimo biedy, depresji, ostracyzmu albo krytyki — ze wszystkich tych ważnych doświadczeń, które w tamtym czasie ich bolały, ale ostatecznie wzmocniły? Wiele możliwych odpowiedzi na te pytania omawialiśmy później w pobliskiej lodziarni albo na najbliższym parkingu, skubiąc kostki wędzonego sera i pałeczki marchewkowe, zabrane ze skromnych bufetów na wernisażach. W tamtych latach każde z nas spotykało się z kimś innym, ale oni nie cenili sobie tego, co robiliśmy, i zawsze kończyło się to zerwaniem, bo nie chcieli zrozumieć ani uwierzyć, że związek między dziewczyną a chłopakiem może polegać na dzieleniu głębokiego, intensywnego pragnienia, by się uczyć, dziwić, podziwiać, stanąć przed dziełem sztuki i zwyczajnie je chłonąć. Czasem nawet z zamkniętymi oczami. Czasem nawet szukając dłoni drugiej osoby i trzymając ją, gdyż obie dłonie stanowiły odbiorcę przesłania czy deklaracji, czy emocji, którąjakiś grafik w szesnastym wieku zawarł w swoim dziele. — To coś zupełnie innego niż typowe chodzenie z chłopakiem. Na pewno tego nie zrozumiesz. — Mówiłam to albo coś równie wyniosłego, a Louise wychodziła z pokoju, kręcąc głową. Tego dnia na festiwalu małży pomyślałam, że Louise by padła, gdyby zobaczyła teraz Jacka Murphy'ego. Był jak wielkanocna sukienka, którą kiedyś kupiła mi Phyllis — w kwiatowy wzór, bardzo ładny, ale czegoś mu brakowało. A tym czymś, jak w końcu wydedukowałam, było obrysowanie wszystkich płatków liści i łodyg grubym czarnym markerem. Dopiero kiedy to zrobiłam, inni mogli zobaczyć, że poprzednio była to, owszem, ładna, ale ra- 70 71 czej zwykła sukienka. Teraz stała się naprawdę niezła, doszedł kontrast, kolory nabrały wyrazu, wzmocniły się dzięki oddzielającym je liniom i kształtom, które stworzyła moja ręka. Teraz Jack był jak ktoś, kogo obwiedziono markerem albo czymś w tym rodzaju, podkreślając jego urok, akcentując wrodzone zalety — zdecydowany owal twarzy, łagodnie wydęte usta, sympatyczne dołeczki po obu ich stronach, czarne rozwichrzone włosy, okulary w drucianych oprawkach otaczające jasnoniebieskie oczy w kolorze spranego dżinsu, który przez lata naszej rozłąki wielokrotnie wychodził z mody i do niej wracał. Kto wie, co widziały te oczy, odkąd ostatni raz popatrzył nimi na mnie, czyli od późnego sierpniowego popołudnia, tuż przed jego wyjazdem na studia. Tamtego dnia w końcu poszłam za radą Louise, na rozgrzanym winylu kwiecistego szezlonga, na słonecznym tarasie będącym częścią usytuowanego nad stawem Browna budynku o spadzistym dachu. Dom należał do jakiegoś kuzyna Jacka, który go lubił i pozwalał mu z niego korzystać, ale nie dał klucza. Nawet po tym, jak straciliśmy ze sobąkontakt, jeździłam tam raz na jakiś czas i parkowałam po drugiej stronie drogi, by podziwiać wodę, imponujące wzgórza i wielkie dęby, i urwiste formacje geologiczne, wykraczające poza linię brzegową, i wszystko to, co było dla mnie niewidzialne podczas tamtej wizyty, kiedy to interesował mnie jedynie Jack Murphy i nasz pierwszy prawdziwy pocałunek, i leniwy szept, którym powiedział mi, że tego pragnął, odkąd mnie zobaczył. — Jacku Murphy — fantastycznie wyglądasz! Alice niemal wrzasnęła te słowa. Jack zerknął na swojątrąbkę, chyba nieco zakłopotany. — Dzięki — odparł szybko. — Alice, prawda? — Alice Baldyga. — Mogłem się domyślić — oświadczył Jack. — Leo zawsze był miłym chłopakiem. Jeśli będzie mnie pamiętał, powiedz mu, że go pozdrawiam. Alice oznajmiła, że powtórzy, i dodała, że Leo z pewnościąpa- 72 mięta Jacka. Pod koniec trzeciej klasy liceum, w ramach niespodzianki dla Alice, Leo zapłacił Jackowi za namalowanie jej imienia obwiedzionego sercem na kołpaku zapasowego koła na tylnych drzwiach granatowego forda econoline Leo. — Wciąż mamy ten pomalowany przez ciebie kołpak — westchnęła Alice, a ja wiedziałam, że mówi prawdę: widziałam go na ścianie ich piwnicy. Niebieska farba i srebrne dodatki nadal wyglądały elektryzująco, mimo rdzy i dziur w metalu. — No tak — odparł Jack, choć nie było wiadomo, czy to pamięta i czy w ogóle go to obchodzi. Leo zapłacił mu pięć dolarów, które poszły na benzynę w następną sobotę, kiedy obój e z Jackiem pojechaliśmy do Instytutu Sztuki Sterlinga i Francine Clarków w Williamstown, żeby przedawkować tamtejszych impresjonistów. Teraz, wiele lat później, Jack stał naprzeciwko mnie i patrzył z napięciem, mniej więcej tak samo jak wtedy, gdy tamtego dnia siedział na przystrzyżonym trawniku muzeum i porównywał zalety naturalnego światła i oświetlenia w pracowni. — A co u ciebie, Lily? — spytał teraz. — U mnie? — Jak widzę, nadal malujesz. Wskazał dłonią podkoszulek przed sobą, ten z wielkanocnymi króliczkami skaczącymi u dołu. Tydzień wcześniej w końcu uwierzyłam Alice, że sprzedam milion takich podkoszulków, jeśli dopiszę zabawnymi literkami: „Jakiś króliczek cię kocha". Teraz byłam tak zażenowana, że zapragnęłam wczołgać się pod stolik. Jack stał przede mną z przywiązaną do siebie całą orkiestrą, a jednak to ja rumieniłam się i oblewałam potem. — Wcześniej nie robiłam takich rzeczy, to się już nie powtórzy. Maluję, a tym tylko chcę dorobić, no wiesz — trajkotałam w nadziei, że odzyskam nieco godności w jego oczach. Maluję prawdziwe obrazy, oto co tak naprawdę chciałam powiedzieć. Powinieneś je zobaczyć. Powinieneś przyjść i je zobaczyć. Przecież wiesz, że potrafię robić rzeczy o wiele lepsze od tego badziewia. — Obrazy Lily wiszą na poczcie — pochwaliła się śpiewnym 73 głosem Alice, zupełnie jakbyśmy byli w piaskownicy. Wzięła mnie pod rękę, a Jack patrzył wprost w mój mózg i rozglądał się po nim, jak dawniej. — Czasem nawet je sprzedaje. Przychodzą iudzie i kupują. — Wspaniale — powiedział Jack. Trzymał teraz skraj króliczego podkoszulka i powoli wodził palcami po dekatyzowanym materiale 50% bawełny/50% poliestru. — Po prostu wspaniale. Powtórzył to raz jeszcze, a ja już nie pamiętałam, o co mu chodzi. Czułam się tak, jakbym w ogóle nie spała, chociaż poprzedniego wieczoru położyłam się o dziesiątej, potem przespałam całą drogę — trzy godziny na tylnym siedzeniu — podczas gdy Alice prowadziła, bardzo zadowolona, bo to Leo zawsze siada za kierownicą. Nagle usłyszałam pytanie Jacka: — Czy Alice zastępuje dziś twojego męża? To pytanie zbiło mnie z tropu, choć często słyszałam coś w tym rodzaju. Dziwnie zabrzmiało ono w ustach mojego rówieśnika. Zazwyczaj osoby, które zauważały, że nie jestem „zajęta", były przyjaciółmi moich rodziców, ludźmi, którzy nie tyle chcieli mnie widzieć jako mężatkę, ile wziąć udział w wieczorze panieńskim i dwudniowym weselu, na którym będzie bar dla wszystkich i żeberka. Jack naprawdę był ciekaw i to mi pochlebiało. — Nie jestem mężatką— odparłam. A Jack powiedział: — Och. I wtedy po raz pierwszy szczerze się uśmiechnął. Okazało się, że jedziemy niemal na tym samym wózku. A przynajmniej na tyle blisko, że Jack mógł bez większego wysiłku podbiec i wskoczyć na mój wózek. Tak mi powiedział w namiocie z przekąskami, gdzie pochopnie zamówiliśmy specjalność festiwalu — parujące kubki zupy z owoców morza — i popijaliśmy je przy piknikowym stole nieopodal wielkiego wentylatora, który młócił powietrze — gorące, a jednak niemal lodowate w porównaniu z temperaturą panującą między nami. ? — Trudno mi zdjąć obrączkę — powiedział cicho Jack do świeżej warstwy farby na piknikowym stole. Nie znałam tego uczucia, ale skinęłam głową niczym gospodyni talk show do gości. Bo podsumowywałam, do ostatniej sylaby zawiłej opowieści Jacka, jego życie z Sylvią. Kiedy się spotkali, była Sylvią Nelson, po ślubie Sylvią Nel-son-Murphy, a on, w jakiejś kretyńskiej próbie wyrównania szans został po ceremonii zaślubin Jackiem Murphym-Nelsonem. Poznali się w szkole projektowania na Rhode Island, która rzekomo jest wspaniałą uczelnią, ale to nieprawda, bo mnie na nianie przyjęli. Jacka przywłaszczyli sobie od razu, wymachując mu przed nosem nieprawdopodobną ofertą dwóch lat darmowego czesnego i obietnicą sfinansowania dwóch ostatnich lat, jeśli zgodzi się na racjonalizatorski projekt i będzie sprzedawał szkicowniki i takie tam w szkolnym sklepiku. Pisaliśmy do siebie przez jakiś czas, ale do tego dnia na festiwalu małży nigdy nie widziałam Jacka. Przerwy semestralne spędzał w Providence, dorabiając sobie jako kelner, a lato gdzieś na wybrzeżu, pracując w ogródku i nadzorując dzieci w domku letniskowym jakiejś bogatej rodziny, w zamian za co miał mieszkanie w garażu, gdzie mógł malować dla turystów, bo to prawda, że ludziom na wakacjach forsa pali się w rękach i kupią wszystko, co im się wciśnie. Sylvia studiowała projektowanie mody w tej szkole. Zaczęła chodzić z Jackiem parę miesięcy po rozpoczęciu nauki, mniej więcej wtedy, gdy przestał do mnie pisać i nawet nie podziękował za mały, narysowany tuszem autoportret, który wysłałam mu razem z noworocznymi życzeniami, a najpierw umieściłam na pas-se-partout, oprawiłam i opakowałam w specjalny papier, żeby wręczyć Jackowi na pierwszą Gwiazdkę, ale on nie przyjechał do domu. Mniej więcej w tym samym czasie Sylvia przyszła go poprosić, żeby pomalował jakąś tkaninę. Później miała ją pociąć i naszyć na te swoje niezwykłe ubrania, które z pewnością przyniosą jej sławę. Projekt go zainteresował, Sylvia też, i wkrótce razem spędzali każdą wolną chwilę, chodząc na targi rzemiosła, sprzedając proste, toporne sukienki, które szyła z muślinu po dzie- 74 75 więćdziesiąt dziewięć centów za metr, a Jack malował na nim rozmaite dziwaczne kształty i scenki, i nawet plamy, dość podobne do plam na bluzce Alice z Horseneck. Trzy lata przed naszym ponownym spotkaniem na jednej z tego rodzaju imprez — z okazji Święta Niepodległości w małym, ale pełnym turystów miasteczku w Vermoncie — Jack wszedł w posiadanie wszystkich instrumentów, których większość ostrożnie i zręcznie zdjął, zanim zamówiliśmy lunch. Obok stoiska Jacka i Sylvii występował muzyk, który padł w połowie autorskiej wersji My Way. Jack pomógł personelowi karetki odwiązać instrumenty, które rzęziły, brzęczały i dzwoniły podczas nieudanej reanimacji, a kiedy odwieźli człowieka w karetce na sygnale, Jack został tam, przygnębiony i drżący, a Sylvia próbowała go pocieszyć. Otaczały ich porozrzucane elementy jednoosobowej orkiestry. — Proszę to wziąć... Nie chcę tego więcej widzieć — zapłakała w telefonie wdowa, kiedy kilka dni później Jack zdołał ją odnaleźć i zaproponował, że zwróci wszystko po zamieszaniu związanym z pogrzebem. — To byłoby jak patrzenie na broń, która go zabiła. Potrafi pan to zrozumieć? Jack odparł, że chyba potrafi, i zatrzymał instrumenty. Co pewien czas wyjmował je i się wygłupiał. Kiedy uczył się grać na jednym, przywiązywał drugi i też się uczył. Jednak robił to tylko na własnych imprezach, i do tego po kilku drinkach, nigdy nie grał na wszystkim jednocześnie ani publicznie — aż w końcu nie miał wyboru. A stało się tak po tym, jak Sylvia odniosła sukces i jej ubrania trafiły do prawdziwych sklepów. Musiała wynająć pracownię, zatrudnić na etat dwie pomocnice, a przez to wszystko była tak zajęta, że nagle przestała dogadywać się z Jackiem. Już nie prosiła go o pomalowanie tkaniny, zdecydowali się na separację i rozpoczęli przygotowania do rozwodu. Jack musiał samodzielnie zarabiać na życie, i to już od roku, a teraz jeździł po jarmarkach, na których wraz z Sylvią kiedyś sprzedawał podkoszulki, takie jak ten, który miał dziś na sobie. Prosty, z nie bielonej bawełny w oliwkowe i miedziane liście. Sam wzór nie był niczym 76 i i nadzwyczajnym. Farba i kształty namalowane przez Jacka przyciągały uwagę. — Ładne. — Wskazałam ręką. — Stare — odparł. — Mam ich milion. Koszule, spodnie od dresu, szorty, koszulki bez rękawów, kurtki, szaliki, kapelusze i sukienki, bezrękawniki i spódnice owijane wokół ciała, jeśli jestem w nastroju. Nigdy nie musiałem kupować ubrań. Akurat to nam wyszło. Postanowiłam zmienić temat. To „nam" wcale mi się nie podobało. — A robisz coś na poważnie? Jack wskazał ręką instrumenty ustawione wokół siebie i powiedział: — Przez to wszystko mam niewiele czasu. Sporo się trzeba najeździć, a teraz nie ma z kim. Dziś o piątej jadę do Nowej Szkocji. Prom z Portland jest za drogi, więc jadę do Bar Harbor i stamtąd popłynę. Nagle, w myślach, siedziałam za kierownicą auta Jacka i jechałam do miejsca, w którym nigdy nie byłam. Jack rozciągnął się na tylnym siedzeniu i zapewne po raz pierwszy od rozstania z Syl-vią porządnie spał. Obudził się wiele godzin później, już za granicą, wychylił ku mnie i wyszeptał, że od lat tak dobrze się nie czuł. I dodał, że to wszystko dzięki mnie. A ja oznajmiłam, że już zawsze tak będzie — ale najpierw pojadę do Orange i powiem Ar-towi, czyli obecnemu chłopakowi, że moim zdaniem nie jesteśmy dla siebie stworzeni. Będę musiała w końcu wyznać, dlaczego z nim chodziłam: otóż w przyszłości zamierzałam się popisywać byłym facetem o takim imieniu, który mieszkał w mieście nazywającym się jak kolor. Tymczasem jednak, w prawdziwym życiu, Jack właśnie obchodził stolik i szedł do mnie. Kanty talerzy przy jego kolanach wbiły mi się w nogi, kiedy uściskaliśmy się szybko, choć serdecznie, jak starzy przyjaciele. Żaden przypadkowy obserwator nie miałby powodu przypuszczać, że może nas łączyć coś więcej. Teraz, w prawdziwym życiu, grzebał w zapinanym na suwak niebie- 77 sko-brązowym portfelu, z pewnością pochodzącym z jakiejś nieudanej kolekcji akcesoriów. Wyjął z niego białą wizytówkę, na której wypukłe litery głosiły: „Jack MURPHY, CZŁOWIEK--ORK1ESTRA" nad adresem i numerem telefonu. W prawdziwym życiu mówił właśnie, że jeśli dam mu adres i numer telefonu, przyśle mi pocztówkę z północy. I choć wiedziałam, że do wysłania pocztówki numer telefonu nie jest konieczny, i tak mu go dałam. Nadeszła po tygodniu. Był to widoczek przedstawiający plażę z wysokim urwistym cyplem i latarnię w oddali. „Pozdrowienia", napisano białymi literami na idealnie błękitnym niebie. Odwróciłam pocztówkę i ujrzałam znajome pismo oraz informację: „Nadal jesteś skarbem". Alice i Leo nie było w domu, kiedy Jack mnie zostawił. Znał ich plany i zwyczaje niemal równie dobrze jak nasze własne i wybrał dzień, w którym oboje wybrali się po serwetki, papierowe talerze, pojemniki na wynos, plastikowe sztućce i maleńkie saszetki soli i pieprzu z podupadającego baru kanapkowego nieopodal Fra-mingham, naprzeciwko którego niemal z dnia na dzień wyrósł Burger King. Zajęci pocieszaniem właściciela i pakowaniem ciężarówki, mieli wrócić do domu dopiero po południu, po przyjeździe szkolnego autobusu Heather. To dawało Jackowi cztery godziny od czasu ich wyjścia do czasu ewentualnego powrotu któregokolwiek z nas. Nieco mniej niż godzina na każdy rok rzeczy, które on i Mały Ted zgromadzili w moim mieszkaniu. Taffy Men-drek, która mieszka po drugiej stronie ulicy i cierpi na jakieś tajemnicze schorzenie, zatem przez całe dnie zajmuje się wyłącznie podglądaniem innych, powiedziała mi później, że widziała dwóch obcych, jak w środku dnia pomagali Jackowi wynosić pudła z naszego mieszkania. Ze względu na obecność Jacka domyśliła się, że to nie włamanie, a szkoda, bo marzyła o przetestowaniu nowego systemu alarmowego w mieście. Powiedziała, że wszyscy trzej załadowali do kombi pudła, komputer, koszule na wieszakach, kilka książek, parę obrazów, ogromne pudło cheerios, które ostat- 78 nio kupiłam Jackowi w dyskoncie. Kiedy następnym razem Taffy Mendrek wyjrzała przez okno, nikogo już nie było. Jacka też nie. Właśnie wtedy moje życie znalazło się w punkcie, w którym — gdyby to był serial telewizyjny — Victoria Principal, Melissa Gilbert albo Valerie Bertinelli, ewentualnie Lindsay Wagner, gdybyście trafili na prawdziwą klasykę, rzuca się w wir pracy dlatego, że potrzebuje pieniędzy i dlatego, że — opuszczona przez swojego mężczyznę — nie ma nic innego do kochania. A może praca zawsze była jej największą miłością. Zazwyczaj nie musicie czekać do końca serialu, by się przekonać, czy tak będzie — te filmy nie są zbyt dramatyczne ani zagadkowe, wykładają kawę na ławę już przed trzecią przerwą na reklamę. Możecie się o to założyć tak samo jak o to, że wszystko się dobrze skończy. W prawdziwym życiu jednak nawet moi rodzice nie postawiliby na to ani grosza. — Nie, proszę tutaj — mówi Mary Ziemba, kiedy wpuszcza mnie do kuchni, a ja zmierzam do stołu. Popycha drzwi wahadłowe na prawo od tych, przez które weszłam, i macha na mnie ręką. Moje serce bije jeszcze szybciej niż w drodze tutaj, kiedy nie mogłam uwierzyć, że spędziłam cztery i pół godziny u Claire O'Hare. Zostawiłam sobie tylko jakieś dziesięć minut na dojazd do Mary Ziemby. Teraz jestem tu i mam nadzieję, że gospodyni prowadzi mnie do swojej galerii. Od lat je sobie wyobrażałam, te cuda w jej zbiorach. Choć znam tylko skąpe, suche opisy, oczyma wyobraźni widzę obrazy: pokryte słonecznymi plamami dzieci Cassat, spokojne, złote morze Homera, zakrzywione linie na szkicu dużej męskiej głowy autorstwa starszego Wyetha, skrupulatne pociągnięcia pędzla na dachu stodoły namalowanej przez jego syna. Deszcz, nadający jeszcze bardziej ponury wygląd czarno-białej ulicy, na której Stieglitz stał przez jedną sześćdziesiątą sekundy, i oszałamiające bogactwo kolorów, które 0'Keeffe zdołała znaleźć w maleńkich, nakładających się różowobiałych płatkach. Pragnę się pławić w ich chwale. 79 — Wszystko leży na stole — mówi Mary, rozwiewając moje nadzieje. — Tu będziemy miały więcej miejsca. Prowadzi mnie do jadalni. Bardzo ładnej, ale tylko jadalni. Długiej i wyglądającej na historyczną, taką, w której kiedyś mógł jeść posiłek albo pić jakiś dygnitarz, albo na jadalnię urządzoną z myślą o programie wystroju wnętrz: modnie położona podłoga i boazeria, i kamienny kominek tak wysoki, że dałoby się tam wejść, nie schylając głowy. Gdzieś w głębi komina zainstalowano zwisające metalowe pręty i haki, dzięki którym dałoby się tam przyrządzić posiłek, gdyby ktoś chciał zadać sobie tyle trudu w dzisiejszych czasach. Duży, zbyt barwny wieniec niezwykle łatwopalnych suszonych kwiatów wisi nad gzymsem — to pewny znak, że nikt nigdy nie rozpala wielkiego ognia. Jedyne meble przysłaniające szerokie deski to komplet ja-dalniany, też ze starego, wysłużonego drewna, czyli długi, prosty, lśniący stół i dziesięć krzeseł o wysokich oparciach i siedzeniach z wikliny. Zajmujemy dwa z nich. Na środku stołu leży pięć stosików fotografii, które szybko policzyłam, gdy Mary włączyła elektryczne cynowe świece zwisające nad stołem. Pudło poprzedniego dnia było pełne, więc z ulgą zauważam, że Mary nieźle poradziła sobie ze zredukowaniem jego zawartości. — Chodzi o pięć osób — potwierdza. Wyciąga rozczapierzone palce jednej dłoni, żeby było to całkiem jasne. — Pięcioro ludzi, których naprawdę chcę na obrazie. Plus ja, czyli razem sześcioro. Mnie jednak ma pani pod nosem. Co do innych, to przez większość nocy przeglądałam fotografie, wybierając najlepsze ze swoich ulubionych. Uwierzy pani, że położyłam się dopiero po trzeciej? Po trzeciej nad ranem. Jestem wykończona. Nie widać tego po niej. Wygląda tak samo jak wczoraj — nie ma mniejszych, bardziej spuchniętych i podkrążonych oczu ani bardziej pomarszczonej twarzy. Nie widzę nic, co by świadczyło o zarwanej nocy. Skąd jednak mam wiedzieć, jak wygląda, kiedy jest zmęczona? Tylko dwa razy rozmawiałam z nią twarzą w twarz, nie mam więc punktu odniesienia. Postanowiłam mil- 80 czeć — sama spałam niezbyt długo i o tej porze dnia nie prezentowałam się zbyt efektownie, tuż po opowiedzeniu historii mojego życia zupełnie nieznajomej osobie. Wyraziłam podziękowanie dla Mary Ziemby za ciężką pracę i spytałam, czy mogłybyśmy zobaczyć, kogo wybrała. Z uśmiechem popchnęła ku mnie pierwszą kupkę. — To moja siostra. — Po czym dodała jedno słowo, z dumą i tak, jakby powoli odsłaniała kurtynę, by zaprezentować bibelot tak delikatny, że szaleństwem jest narażanie go na wpływ światła dłużej niż przez pół minuty na godzinę: — Flossie. Na pierwszych trzech czarno-białych zdjęciach — stroje i ogólny obraz wskazywały na czasy wojenne, które musiały być straszne, ale nad którymi teraz, ponad pięćdziesiąt lat później, rozpływają się moi rodzice — Flossie uchwycono mniej więcej w tej samej pozie: prawa noga nad lewym kolanem, splecione palce, obie ręce oparte na lewym biodrze. Najpierw w ogrodzie, a może na polu, w swetrze, spodniach i butach, na krzesełku turystycznym przed ogniskiem. Potem w pstrokatej, cienkiej sukience z krótkimi rękawami, na brzegu murowanej studni. Medalion na łańcuszku. Pończochy. Wysokie obcasy. Potem we wnętrzu, na końcu baru, w kostiumie, prostym płaskim kapeluszu, z koper-tówką. Przed nią stoi szklanka napełniona do połowy ciemnym płynem, a za nią widnieje pasiasta tapeta na ścianie. Na każdym zdjęciu Flossie prezentuje uśmiech na twarzy, która jest o wiele bardziej interesująca niż oblicze jej siostry. Mary wygląda, jakby ją rozwałkowano wałkiem do ciasta, Flossie zaś — jakby składała się z dramatycznych kątów i płaszczyzn, jakby ulepiono ją z gliny za pomocą sześciu czy siedmiu zręcznych ruchów. Ciemne, delikatnie falujące włosy uparcie powracały na swoje miejsce mimo odgarniania ich z twarzy. Gęste brwi ocieniały uważne oczy. Górna warga była subtelną wersją karykaturalnych dziobków, jakie niegdyś malowały sobie kobiety. Widać jednak, że u niej to naturalne. Flossie na tych zdjęciach musiała mieć dwadzieścia lub niewiele więcej lat, podobnie jak na innych wybranych przez Mary. 81 Na oficjalnym portrecie, zaznaczonym w rogu złotym znaczkiem z napisem „Four Corners Studio, Three Rivers", spoglądała w górę i na prawo, promieniejąc ze środka, jak na obrazach chia-roscuro, które musiałam nazwać i opatrzyć datą podczas prezentacji ogłupiającej serii slajdów w ramach egzaminu z historii sztuki. W lampach fotografa włosy Flossie były jak słodkie wstążki, które moje matka kupowała na stół na każdą Gwiazdkę — faliste, egzotyczne, przeźroczyste pasemka cukru zakończone lśniącym zawijasem, które chciało się pogłaskać. — Świetnie wygląda—mruknęłam. Mary zaśmiała się cicho, jakby to nie była dla niej żadna nowość. Położyła przede mną odbitkę. Flossie przy kuchence. Nietrudno było się domyślić, że nie jest to typowe dla niej miejsce i może właśnie tylko dlatego ją tam sfotografowano. Obramowany koronką fartuszek zasłaniał jej kostium ozdobiony wyrazistymi kwiatami. Była na obcasach, które wykończyłyby każdego, kto chodziłby w nich przez cały dzień. Śmiała się do aparatu, mieszając coś w wielkim czarnym garnku, z ogromną drewnianą łyżką w dłoni. Trzymała ją delikatnie, pewnie żeby nie złamać paznokcia. Pod napisem „DO POCIĄGÓW" i długą strzałką prowadzącą pasażerów wzdłuż peronu, młoda Flossie i Mary stały w szytych na miarę zimowych płaszczach, każda z bukiecikiem w klapie. Ze słodkimi uśmiechami trzymały się za ręce. Po raz pierwszy ujrzałam Mary jako inną osobę niż ta, która siedziała naprzeciwko mnie. Miała mniej więcej takie same rysy jak obecnie, tyle że bez nagromadzonej warstwy lat, i jasne włosy, wywinięte u dołu i z grzywką, jak teraz. Przypominała Rosemary Clooney z filmu Białe Boże Narodzenie, który Alice lubi puszczać non stop podczas gwiazdkowych imprez. Ludzie musieli mówić Mary Ziembie o tym podobieństwie, byłam ciekawa, czy jej to pochlebiało. Wyglądała mi na kogoś, kto chce być znany dzięki swoim osiągnięciom, a nie przede wszystkim dzięki podobieństwu do innej osoby. Może tylko mi się wydawało. W końcu był to komplement. — Wyjeżdżały panie gdzieś? — Flossie wyjeżdżała. — Przecież obie macie bukieciki. — Widzi pani, to cała Flossie. — Mary wyciągnęła palec w moim kierunku. — Kupiłam jej bukiecik, bo wyjeżdżała. Ona kupiła mi bukiecik, bo nie mogłam jechać. Uważniej przyjrzałam się zdjęciu. Była w nim nutka smutku, której wcześniej nie dostrzegłam na ich twarzach, a może po prostu Mary mi to zasugerowała. Tak czy owak, widziałam teraz, że nie wyjeżdżały razem. I mógł to być początek czegoś o wiele poważniejszego niż tydzień z dala od domu. Mary podsunęła mi inne zdjęcie. Flossie w ciemnym, pewnie granatowym kostiumie kąpielowym ze spódniczką, z wyhaftowaną wielką kotwicąna piersi. Siedzi wysoko na krzesełku ratownika, uśmiechając się szeroko i wskazując dłoniąna słowa „SANTA MONICA" na kamizelce ratunkowej zwisającej z boku. — Tego dnia tam przybyła — powiedziała Mary. — Na wakacje? — zapytałam. — Nie. Pojechała do pracy. Nie musiałam pytać, jakiego rodzaju. Na zdjęciu wielkości dwadzieścia na dwadzieścia pięć centymetrów przedstawiającym mniej więcej setkę statystek w krótkich białych smokingach i ozdobionych cekinami cylindrach Wuja Sama, jedna drobna sylwetka w trzecim rzędzie od końca, siódma od lewej, była obrysowana czarnym tuszem. „Ja!" napisano obok kółka, na wszelki wypadek. Takie samo kółko, taki sam komunikat na niniejszym zdjęciu, przedstawiającym tylko tuzin tancerek ubranych jak na safari — kurtki khaki i szorty, buty z wytłaczanej skóry z metalowymi żabkami, dzięki którym obuwie zapewne nadawało się do stepowania. Flossie była w pierwszym rzędzie, trzecia od lewej, razem z innymi trzymała strzelbę wysoko nad swoim hełmem tropikalnym. Potem małe zdjęcie syrenki. Kostium ze lśniących łusek. Długie, sztuczne włosy opadające za talię, olbrzymi ogon wdzięcznie 82 83 zwinięty tam, gdzie byłoby widać nogi. Naszyjnik z muszelek, trójząb, korona z rozgwiazdy. Przesłuchanie do Morskiej księżniczki, napisała z tyłu Flossie. — Dostała tę rolę. — Mary dotknęła zdjęcia palcem i pokiwała głową. Flossie była pięknością w rodzinie. Każdy by się tego domyślił. Żadnych popołudni na czworakach w ogrodzie, żadnych poranków spędzonych na pchaniu wózka z warzywami po wzgórzach albo krzywym chodniku, kółek utykających w torach tramwajowych, niedobrych dzieciaków kradnących towar, jeśli się nie uważało. Flossie zapewne nie miała nic wspólnego z życiem, dzięki któremu zasłynęła jej siostra. Najwyraźniej było to jednak bez znaczenia. Ich bliskość nie budziła wątpliwości. — Lubiłyśmy to samo — oznajmiła Mary i napomknęła, że Flossie szalała za makaronem jajecznym. Za herbatą. Za twarzowymi odcieniami czerwieni. Za śniegiem, który jest jak małe kryształki, kiedy rozgarnie się go rękawiczką. Za bingo, w którym wygrywa się prawdziwe pieniądze, jeśli jakiś lokal zechce je oferować. Za fantazjowaniem o Karaibach. Nawet za czymś tak zwyczajnym jak skrzypnięcie, które wydaje z siebie wiklina, kiedy się na niej poprawiasz. Za syntetykami, których nie trzeba prasować. Za dziećmi poniżej czwartego roku życia. Za filmami, w których piękne kobiety ratowali niemal jeszcze piękniejsi mężczyźni. Za kryminałami z niezbyt skomplikowaną intrygą. Za dobrym kremem do rąk nakładanym tuż po wieczornej modlitwie. Za ozdobną papeterią. I za swoją siostrą. Która powiedziała do mnie: __ Flossie była pierwszą osobą, która naprawdę mnie znała. 84 Chciałam, żeby pani od niej zaczęła. — Mary znowu wyciągnęła palec. Zaczynałam rozumieć, że to jej nawyk. — Proszę jąustawić gdzieś z przodu obrazu. Tak by sobie życzyła. Z przodu. To dla niej najodpowiedniejsze miejsce. J ewnego dnia namalowałam własną siostrę. Dawno temu. Kiedy po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że nie każdy jest taki jak ona. Akwarela przedstawiała dziewięcioletnią Louise, idącą ku mnie od skrzynki pocztowej, w postrzępionej sukience w orchidee, którą uszyła sobie jedna z córek Pilchów, kiedy pewien żołnierz wieki wcześniej zaprosił ją na tańce. Nitka wypruła się z rąbka i teraz trzyma się tylko dzięki kilku starym agrafkom. Wcześniej spinano nimi pieluchy i dlatego są ozdobione plastikowymi, spłowiałymi łebkami kaczek, które osłaniają czubek igły. Pasek z lśniącej czerwonej skóry, który jest o wiele za duży — mój ojciec zrobił dodatkowe dziurki szydłem — oplata jej talię. Louise ma na sobie białe japonki — żadnych pożyczonych szpilek, bo matka zawsze przestrzegała nas, że noszenie butów w nieodpowiednim rozmiarze może być niebezpieczne. Louise ozdobiła te proste ubrania kokardami, które zbierała z opakowań prezentów dla domowników. Na lewej stopie przykleiła sobie wielką, żółtą, wyglądającą jak atłasowa chryzantema kokardę. Na prawej ma czerwoną kokardkę w kwiatki. Żadna z nas w tamtym czasie nie mogła malować paznokci, Louise zatem poba-zgrała paznokcie u stóp cienką warstwą czerwonej kredki, jak uboga prostytutka. Odkąd nauczyła się rozróżniać dni tygodnia, czwartki stały się dniami przebieranek. To było czwartkowe popołudnie pod koniec sierpnia. Najpierw zauważyłam jąw tym stroju, kiedy siedziała na schodkach do domu, sortując w rondlu maliny, które Wu zrywał w pośpiechu, bo zanosiło się na deszcz. Sine chmury zbierały się za lasem po drugiej stronie ulicy. Światło zieleniało, kiedy Louise 86 podeszła do mnie powoli i wyciągnęła dłonie w białych rękawiczkach. Trzymała w nich dużą szarą kopertę. — Patrz — wydyszała. — To od niego. W tamtych czasach była to zupełna nowość, ale tego lata Louise dodała do swoich dwóch ambicji jeszcze chęć zostania astronautką. Moi rodzice kręcili głowami i mamrotali: „Kto to słyszał?" Ale tak naprawdę sami byli temu winni. To oni miesiąc wcześniej obudzili nas w środku nocy i kazali nam się zwlec do salonu na podziwianie, jak niewyraźny Neil Armstrong zeskakuje z drabinki na powierzchnię Księżyca. Moja matka w podnieceniu pstrykała zdjęcia monitorowi telewizora, a ojciec szturchał stopą w kapciu każdego, kto zapadał w drzemkę. — Obudź się! — wrzeszczał. — To dla waszego dobra. Pewnego dnia opowiecie swoim dzieciom, że widzieliście na własne oczy coś, co zdaniem niektórych nie mogło się wydarzyć. Człowiek na Księżycu. Pomyślcie tylko. Dlatego właśnie powinniście chodzić do szkoły i być mądrzy. — Jeśli są tacy mądrzy, to dlaczego nie wylądowali za dnia, kiedy nikt by nie spał? — zapytał Chuckie. Uznałam, że to dobre pytanie, ale ojciec tylko go kopnął. Leżałam na podłodze, zahaczając palcami u stóp o obluzowane gałki szuflad w komodzie matki, na której stał nasz odbiornik, a napis wielkimi białymi literami u dołu ekranu upewniał nas, że to, co widzimy, to „PIERWSZA TRANSMISJA NA ŻYWO Z KSIĘŻYCA". Wu wychylał się na swoim pufie, z łokciami na kolanach. Przed nim stała wyprostowana Louise, trzymając się za ramiona, z szeroko otwartymi oczami, jakby ktoś opowiadał jej o duchach. Choć nigdy nie miała ścisłego umysłu, nagle i całkowicie pochłonęła ją misja kosmiczna. Następnego dnia napisała list, prosząc o autograf Neila Armstronga. Nie zwróciła się do niego osobiście, gdyż wiedziała, że jest niesłychanie zajęty w kosmosie. Wybrała Waltera Cronkite'a, który każdego wieczoru zja- 87 wiał się na tym samym kanale, gdzie rankami nadawali kapitana Kangaroo, i który zawsze wiedział, gdzie znaleźć astronautów i to w każdej chwili, a przy kilku okazjach przed misjami nawet siedział obok nich i zadawał im rozmaite pytania. Louise uznała, że Walter Cronkite powinien oddać jej przysługę. W dniu, w którym ją namalowałam, jak idzie chodnikiem, poszła po pocztę i wróciła z dużą, ciemnoszarąkopertązaadresowanądo panny Louise Wilk, z adresem zwrotnym CBS News w Nowym Jorku. Wszyscy obecni tamtego popołudnia— czyli Chuckie, Wu i ja — zgromadzili się wokół Louise, patrząc, jak powoli odgina metalową blaszkę spinającą kopertę. Sięgnęła drżącą dłonią do środka i po chwili naszym oczom ukazała się duża czarno-biała fotografia. Waltera Cronkite'a. Z dużym, wypisanym mazakiem autografem w rogu. — Walter Cronkite. Chuckie polizał palec i usiłował zetrzeć fragment autografu. Bez powodzenia. — To jest wydrukowane! Ha! — Odepchnął fotografię i odszedł. Louise zaczęła chlipać w moją bluzkę, a kiedy pozbierała się na tyle, by coś powiedzieć, wykrztusiła: — Nie chciałam jego zdjęcia... Nie chciałam jego nazwiska... — Skoro już musiał dać ci autograf, mógł go sam napisać — oświadczył Wu, żeby pocieszyć Louise, ale jeszcze bardziej ją przygnębił. — Może teraz dasz sobie spokój z tymi kosmicznymi głupotami! — ryknął Chuckie, jadąc po trawniku na rowerze o siodełku w kształcie banana i podnosząc przednie koło. Louise wytarła nos w chustkę Wu, skinęła głową i dodała dziecinnym głosikiem, że da sobie spokój. — Na zawsze — oświadczyła. Już w najbliższy czwartek najwyraźniej ogarnęły ją wątpliwości. Obudziła się wcześnie, bo w ogóle nie słyszałam, jak chodzi wokół, szukając potrzebnych rzeczy: swoich porządnych białych spodni od ozdobnej piżamy, którą Phyllis kupiła jej na czas świnki, starej szarobiałej koszuli, którą Chuckie nosił przez całą trzecią klasę, moich winylowych ciepłych butów ze sztucznym futerkiem na górze i srebrnymi płatkami śniegu zamiast uchwytów przy zamkach błyskawicznych oraz pary zszarzałych, niegdyś białych rękawic ogrodowych. Ubrała się w to wszystko, a na głowę włożyła wielkie kuliste akwarium, w którym Chuckie kiedyś trzymał znalezione żółwie, a potem wzięła pół rolki najszerszej taśmy samoprzylepnej ojca, żeby przyczepić akwarium do kołnierza koszuli. Był to jej strój Neila Armstronga, w którym zamierzała wejść na niespełna półtorametrową składaną drabinkę przy podjeździe. Potem miała uroczyście z niej zejść i postawić stopę na powierzchni Księżyca. Jednak Louise tak starannie przyczepiła koszulę do hełmu, że szkło szybko zaparowało i nic nie mogła zobaczyć. Biegała dookoła podwórza, wrzeszcząc o pomoc, ale w domu, za ścianami i oknami, nikt jej nie słyszał, zwłaszcza że głowa Louise była pod grubym szkłem. Moja matka później kazała nam wszystkim dziękować Bogu za Hope Kapinos, która tamtego poranka wyszła przed dom i na sznurze do bielizny wieszała świeżo uprane ineksprymable swoje i siostry. To ona dostrzegła Louise — a przynajmniej coś, co wyglądało jak Louise —jak biegła prosto na maszt, wymachując rękoma i wydając z siebie stłumione dźwięki. Hope podobno puściła się pędem — chcielibyśmy to widzieć, bo miała wtedy co najmniej milion lat — przez ogród i złapała Louise, zanim moja siostra zdołała rozbić akwarium o rurę masztu. Moi rodzice jak zawsze znowu się darli, że ktoś powinien był wyjrzeć przez okno, i niestety tym razem nie przesadzali. Nie chciałam myśleć o tym, jak to się mogło skończyć, i to wtedy, gdy ja leżałam bezpiecznie w łóżku, przeciągając się, nasłuchując, jak trzeszczami stawy i głośno ziewając, żeby wkurzyć Chuckiego, 89 który tego nienawidził, a z pewnością mnie słyszał przez cienką ściankę działową. Poszłam na górę i ukryłam się w pokoju, podczas gdy rodzice na dole wrzeszczeli: „Co ty sobie wyobrażasz, chcesz się zabić?" i wciąż objeżdżali Louise za głupie zabawy, na dodatek ze szkłem. Ludzie pytają, jak się czułam, dorastając z Louise, a ja odpowiadam: „Nigdy się nie nudziłam". To prawda. — No jasne — potakują. — To najbardziej twórcza osoba, jaką znam. Pewnie masz to po niej. Mówią tak, choć Louise jest o rok młodsza ode mnie i nie mogłam po niej niczego odziedziczyć. Zauważam, że jeśli nawet miała jakieś artystyczne skłonności, to ujawniły się dopiero wtedy, gdy skończyła trzydzieści jeden lat, w roku, w którym groziła jej eksmisja za niepłacenie czynszu za mieszkanie w Watertown. Wcześniej bez powodzenia próbowała dowozić ludziom zakupy, być hostessą w firmie wynajmującej domy na wakacje, kierowniczką biura finansów kablówki, akwizytorką naczyń kryształowych, żoną i jeszcze raz żoną, tyle że kogoś imiego. Przyszłość nie zapowiadała się obiecująco tamtego ranka, gdy Louise jak zwykle trenowała marszobiegi i ugryzł ją zwodniczo łagodny mieszaniec teriera, należący do jakiegoś faceta z teatru. Gość spytał Louise, co może dla niej zrobić oprócz odwiezienia jej na izbę przyjęć i pokrycia rachunku za dziewięć szwów na łydce. A Louise odparła, że nie potrzeba jej niczego poza nową pracą— choć trudno sobie wyobrazić, że można myśleć o pracy, kiedy człowiek zwija się z bólu, a kawałek ciała zwisa mu z łydki i trzeba go przyszyć. Jednak tak właśnie powiedziała, a teraz, siedem lat później, właśnie z powodu tamtych słów jest głównym kostiumologiem w Boston Theater Company. A o mnie mówi się często jako o siostrze Lu Wi. Teraz jest Lu. Nie Louise. Wi. Już nie Wilk. Po rozpoczęciu pracy w teatrze doszła do wniosku, że taka zmiana będzie doskonale pasowała do jej nowego życia. „Wszyscy wokół mnie wydawali się tacy egzotyczni — a ja byłam, no cóż, błe". Tak to wyjaś- 90 niła po przyjeździe do domu, gdy powiedziała, że teraz jest Lu Wi — całkiem legalnie, z opieczętowanymi dokumentami z sądu i tak dalej. Matka niespecjalnie się przejęła tą decyzją— przynajmniej nic nie mówiła — ale ojciec był bardzo poruszony. Zazwyczaj przygnębia go nawet to, że jakaś osoba o polskim nazwisku wymawia je po amerykańsku. Jak Freddie Byc, który przedstawiając się, dodaje radośnie: „Byc, jak te długopisy!" — Chciałam tylko zmienić swój wizerunek w pracy — powtarzała Louise ojcu. Było to siedem lat temu. Wiem, bo Louise odwiedziła nas w ten sam weekend, kiedy w końcu zerwałam z Artem. Byłam osowiała, a w duchu rozradowana, że Louise wykorzystała jedną ze swych rzadkich wizyt w domu, żeby wywołać awanturę, dzięki czemu rodzina przestała gapić się na mnie i pytać, o co mi chodzi z tym chłopcem — przynajmniej ma pracę, a są gorsze rzeczy niż składanie czterdziestek piątek w fabryce Srnith & Wesson, w co zresztą nie wierzyłam. — Wstydzisz się swojego dziedzictwa — powiedział ojciec do Louise, kiedy próbowała się bronić. Louise odparła, że to nieprawda, ale to jasne, że uwielbia chwilę, kiedy zjawia się gdzieś po raz pierwszy, a ludzie mówią jej, że spodziewali się Chinki, Japonki czy kogoś równie egzotycznego. A wtedy Lu Wi zbywa ich machnięciem ręki i oznajmia: — Och, wszyscy tak myślą. Bo niby dlaczego nie mieliby tak myśleć? Dzięki temu imieniu i nazwisku granatowe sweterki do szkoły, na których rodzice kazali wyszyć „Louise", poszły w odstawkę. Nazwisko zmieniło całe jej życie. Sekretarka automatyczna Lu Wi prosi, żeby nagrać się po gongu. Na jej wizytówkach z ryżowego papieru widnieją chińskie symbole, które mówią coś o tym, że należy odkryć, kim naprawdę jesteśmy, a nie dawać się zaszufladkować. Mieszkanie należące do Lu Wi i jej tajemniczego męża, poślubionego podczas jakiejś dalekowschodniej ceremonii, na którą nas nie zaproszono, to dekoracje do Szoguna albo droższa wersja The Golden Bowl, gdzie Wu, Phyllis i ja zawsze zamawiamy dokładkę maleńkich smażonych klusek, stawianych na stole razem z sosem do kaczki, 91 zanim podadzą menu albo przyjdzie kelner. Lu Wi ma ekrany dzielące pomieszczenia, słomiane maty zamiast dywaników, poduszki zamiast krzeseł, stoły o króciutkich nogach, filiżanki bez uszek na herbatę — nawet nie proście o kawę, gdyż ani jedno ziarenko nie dostąpiło zaszczytu przejścia przez te drzwi, przed którymi należy zdjąć buty. Obok stoją płócienne kapcie w rozmaitych rozmiarach. Lu Wi zapuściła włosy, żeby podpinać je pałeczkami, a typowy dla naszej rodziny brąz przefarbowała na lśniącą czerń. Nic nie zrobi z rysami twarzy, które bez pudła zdradzają jej wschodnioeuropejskie korzenie. Jednak stara się jak może, wydaje mnóstwo pieniędzy na kosmetyki z pudru ryżowego. Jeździ hondą i była zła, kiedy poinformowałam ją, że hondy produkują w New Jersey. W towarzystwie nosi proste, jedwabne stroje. W domu wkłada kimono, stąpa powoli i ostrożnie, niczym Wu po tym, jak mu usunęli brodawkę na stopie. Mówi o spokoju i pogodzie ducha, i o tym, jak ludzie Zachodu — czyli wszyscy oprócz niej — powinni podążać wschodnimi ścieżkami, by osiągnąć duchowy rozwój. Nie trzeba dodawać, że przestała chodzić na msze. Tam, w Watertown, perspektywa wiecznego potępienia nie zaprząta umysłu mojej siostry. Tam, w Watertown, jej wieża odgrywa ciche pobrzdąkiwanie, bez żadnej melodii, którą mogliby zanucić nie wtajemniczeni. Tam, w Watertown, muzyka jest taka jak ona kiedyś, wtedy, kiedy była dla mnie ważna — zdezorientowana. Jednak Louise odnalazła swoją drogę. Cel. Życie. Wielką karierę. Nigdy nie przyjeżdża do domu. Nie ma nawet czasu podejmować gości. Ani odpowiadać na wiadomości zostawione po sygnale. — To szybkie życie, którego nigdy nie zrozumiecie — powiedziała dwa lata temu, kiedy Alice i ja pojechałyśmy jako opiekunki z drużyną skautek Heather na Kopciuszka przygotowanego przez trupę teatralną Louise. Było to przedstawienie popołudniowe; poprosiłyśmy kogoś, żeby zaprowadził nas za kulisy i odna- 92 lazłyśmy moją siostrę, kiedy wychodziła z toalety za karocą z dyni. Wydawała się speszona, bez przekonania uścisnęła mnie jedną ręką, jakby drugą miała złamaną. Wyskubała sobie niemal całe brwi; patrzyłam w nie, słuchając jej paplaniny o ostatecznych terminach, wyprawach po tkaniny, żalów dotyczących mieszkania w spółdzielni i poszukiwań odpowiedniego specjalisty od aku-presury teraz, kiedy jej dotychczasowy specjalista się wyprowadził. Cały czas była tylko Louise, Louise, Louise, ani razu nie zapytała o mnie, a w pewnej chwili oznajmiła, że nie chce zajmować nam czasu — na pewno musimy już iść. Prawda? Fajnie by było się wypłakać na ramieniu siostry, kiedy Jack odszedł. Zadzwoniłam do niej wtedy, nie wiedząc, co powiem, ale kiedy ku mojemu zdumieniu odebrała, wyrzuciłam z siebie o wiele więcej detali, niż powinnam, rozmawiając z kimś, kogo to w ogóle nie obchodziło. — Przyjdzie inny facet i będzie dobrze. Muszę iść. — Tyle mi powiedziała. Czułam się tak, jakbym była skazana na życie w próżni, a żeby oddychać, musiałam podłączać się plastikową rurą do kogoś, kogo uważałam za członka rodziny. Przez resztę wieczoru zastanawiałam się, czy zamieniłam się w kogoś takiego. Doszłam do wniosku, że może miała trochę racji. Faktycznie rozpadłam się na kawałki po przeczytaniu wiadomości od Jacka, gdy uświadomiłam sobie, że oznacza to również pożegnanie z Małym Tedem, i doszłam do wniosku, że Louise Wilk, którą znałam, już nie istnieje. Do tego poczułam się tak, jakby ktoś mnie kopnął, kiedy matka i ojciec postanowili wynieść się na Florydę. A to dlatego, że wygrali mnóstwo pieniędzy w Foxwoods. Przy automacie do gry w sali dla niepalących, dokładnie siedem tygodni po pierwszej wizycie terapeutycznej. Wygrali w niedzielny poranek, rzecz jasna, tuż po tym, jak nadszarpnęli budżet śniadaniowy. Była to piąta ćwierćdolarówka matki tego ranka. Po pierwszej wyskoczyło coś w rodzaju dwóch brzoskwinek i gruszki, siódemki i wisienki, chociaż nie jestem pewna, czy to były właśnie te owoce. Druga też zaowocowała po- 93 dobną sałatką. Tak jak trzecia i czwarta. A piąta: siedem, siedem, siedem, siedem. Bim-bim-bim, zaśpiewał bandyta. Był to automat matki, ale ona się nie zorientowała. Żeby sprawdzić, kto wygrał, popatrzyła na sąsiednich graczy, w lewo, na starsząbeznogąbabcię na wózku inwalidzkim, w prawo, na młodą kobietę z małym dzieckiem (wbrew regulaminowi), które wrzeszczało z powodu tego hałasu. Bim-bim-bim. Światła migotały na słupku, który szedł od automatu matki do sufitu, by oznajmić, że zwycięzca siedzi właśnie tutaj. Potem zaczęły wypadać monety. Wypadały i wypadały, wcale nie chciały przestać. Wokół zebrali się ludzie. Niektórzy klęli, że moment wcześniej grali na tym samym automacie, albo przynajmniej obok, i nic się nie działo. Część z tych, którzy przyszli sprawdzić, co się dzieje, wręczyła matce wielkie plastikowe kubki na monety. Jeden człowiek pomagał jej zbierać, wciąż powtarzając: — Może mi pani zaufać. Jestem uczciwym człowiekiem. Może mi pani zaufać. — Ale to było trochę więcej niż jakieś drobne, które mógłby ci pomóc zbierać nieznajomy. To było mnóstwo pieniędzy. — Tak powiedział mój ojciec, kiedy opowiadali nam wieczorem tę historię, po tym, jak zadzwonili do mnie, powtarzając: „Przyjdź szybko, ale bez obaw, nic złego się nie stało". Kiedy bez tchu i mimo wszystko przerażona przybiegłam, ojciec powiedział: — Na widok tego zamieszania pomyślałem: „Ten, kto wygrał, dostanie mnóstwo pieniędzy". Słychać było, jak głośno spadają. Cały czas spadały. Jak wodospad. Lecące monety. A te pieniądze okazały się własnością twojej matki! Następnego ranka poszliśmy zjeść do Dominicka — rodzice, Wu, Phyllis, ja i Alice. Po raz pierwszy usiedliśmy razem w okrągłym niebieskim boksie w kącie, gdzie ojciec Krotki w każdą środę je na lunch średnio wysmażony księżycowy burger, 94 wyszczególniony w menu jako „nieziemski". Przez resztę czasu na boksie wisi tabliczka: „Zarezerwowane dla ważnych gości". Na spłowiałej kolorowej odbitce powyżej Ted i Joan Kennedy pochylają się nad talerzem gołąbków podczas kampanii wyborczej. Dominick i Julia pozujątrochę z lewej, gotowi podać talerz pierogów klejonych w nocy, kiedy się dowiedzieli od zaprzyjaźnionego urzędnika, że słynna para będzie przejeżdżała przez miasteczko i najprawdopodobniej będzie głodna. Świętowaliśmy na tym samym winylu, który niegdyś ogrzewali Ted i Joan. To znaczy świętowaliśmy w chwilach, gdy nam nie przeszkadzano. Choć rodzice wygrali w innym stanie, już następnego ranka wieść rozeszła się po mieście. Nikt nie wiedział dokładnie, ile, ale szeptano, wiecie, że nagle i cudownie Casimir i Dorothy stali się bogaci? Oni są bogaci. — Dość bogaci, by kupić rolls-royce'a — zawołała zza lady Joey Fijal. — Dość bogaci, by kupić sobie domek letniskowy na Cape! — krzyknęła spod wieszaka pani Mleko. — Dość bogaci, by codziennie jeść homary — powiedziała Lori Kozniewski, stawiając na stole kolejny dzbanek z kawą. — Z pewnością dość bogaci, żeby zapłacić za dokończenie podjazdu do nowej kaplicy na cmentarzu — rzuciła w naszym kierunku, przechodząc obok razem z mężem. Nikt jej nie odpowiedział. — No, na pewno dość bogaci, by wynieść się na Florydę — oznajmił radośnie Dominick. — Jasnowidz! — oznajmili jednocześnie moi rodzice. Wtedy usłyszałam o tym po raz pierwszy, siedząc tam i dłubiąc w płynnym żółtku jajka, choć zamówiłam jajko na twardo. Wszyscy powtarzali, że muszę zjeść coś jeszcze, ale nigdy nie przepadałam za śniadaniami. — A kogo obchodzi, że tego nie zjesz? — spytali. — Zamów cokolwiek, bo wszystko będzie za darmo. — Tak, wiem — odparłam. 95 Byłam tu przecież moment wcześniej, kiedy Dominick podbiegł do mojego ojca, uścisnął mu rękę, ucałował matkę w policzek, a potem oznajmił, że zjedzą śniadanie na koszt lokalu. A to dlatego, że rodzice wygrali mnóstwo pieniędzy. Mogli postawić wszystkim, ale dostaną jedzenie za darmo. — Floryda? — Powiedziałam to tak, jak gdybym nigdy nie słyszała o takim miejscu. Słyszałam, rzecz jasna, nawet tam byłam. W ramach miesiąca miodowego spędziliśmy cały tydzień w Disneylandzie, gdyż Jack wygrał wycieczkę na dobroczynnej loterii fantowej w szkole, gdzie pracował jesienią przed naszym ślubem. Usiłował dostać zamiast niej ekwiwalent pieniężny, nie było to jednak możliwe. Po decyzji o ślubie postanowiliśmy zatem wykorzystać wygraną, siedem darmowych nocy na parterze skromniejszej części hotelu Contemporary, gdzie mogliśmy bezpośrednio w lobby wsiąść do kolei jednoszynowej i jechać to To-morrowlandu, żeby wykorzystać nasze całodzienne bilety. Na karuzeli, kiedy jechałam na hasającym ogierze przed ogierem Jacka, przystojny facet z obsługi ubrany w skórzane szorty najpierw sprawdził, czy mocno się trzymam, potem powiedział, że świetnie wyglądam, i spytał, czy byłabym zainteresowana prawdziwą przejażdżką, kiedy skończy pracę. — O tak, Floryda—oznajmiła matka z szerokim uśmiechem. — Na zawsze? — No cóż, tam się nie jeździ tylko na weekendy — wtrącił Dominick, jakby miał prawo wciąż tu tkwić, nie mówiąc już o udziale w rozmowie. — Chyba że jest się Kennedym — powiedziała Lori Koz-niewski. Wszyscy oprócz mnie wybuchnęli śmiechem. A potem jeszcze raz, gdy dodała: — Albo Wilkiem! W ogóle mnie to nie bawiło. Wiem — miałam niemal czterdzieści lat. Byłam pod każdym względem dorosła. Jednak w tamtym momencie nie chciałam, żeby jeszcze dwóch członków rodziny zniknęło z mojego życia. I tyle, takie to było proste, choć niektórzy mogliby mieć trudności ze zrozumieniem. Kolejny cios w domek z kart, który przez lata układałam. Uderzenie dłonią i trach, wylecą w powietrze, i nawet jeśli znajdziesz większość z nich i położysz na miejsce, podejrzewasz, że część wciąż tkwi za kanapą albo pies je zabrał, żeby zjeść lub pożuć w pysku, i nic nie da się z tym zrobić. Założę się, że można mieć osiemdziesiąt dziewięć lat i też to czuć, pragnąć, by otaczali cię ci sami ludzie, co zawsze. Ludzie, których znasz najlepiej. A kiedy, z takich czy innych powodów, niektórzy wyjeżdżają, nawet osiemdziesięcio-dziewięciolatek — albo trzydziestodziewięciolatka — choć milczy, w duchu zamienia się w rozmazane dziecko. Nie zostawiaj mnie — zostań, zostań proszę. — W domu, w którym zamieszkamy, będziesz miała swój pokój — powiedziała matka i przykryła prawą dłonią moją dłoń, w której wciąż trzymałam widelec, mimo że nie jadłam. Tak jak zawsze przy wyjątkowych okazjach matka miała na palcu złoty pierścionek z małym, kwadratowym jasnozielonym kamieniem, znalezionym na Hampton Beach, kiedy byłam w drugiej klasie, a matka zahaczyła o ten pierścionek małym palcem u nogi podczas pakowania naszych rzeczy do auta po długim gorącym dniu niedaleko molo w parku stanowym. Oczywiście zanieśliśmy pierścionek do zbudowanego z białej cegły posterunku wodnego pogotowia ratunkowego na tyłach muszli koncertowej, a wielki, opalony facet, który powiedział, że jest kierownikiem, chociaż wcale nie miał koszuli, kazał matce zostawić swoje dane na wypadek, gdyby nikt nie zgłosił się po pierścionek. Zostawiła, choć mruknęła: „Czy ktoś mógłby nie szukać takiego ślicznego pierścionka?" Okazało się, że mógłby, bo nikt go nigdy nie szukał. Pod koniec lata matka dostała pocztówkę, w której kierownik zachęcał ją do przyjścia po pierścionek, gdyż nie było powodu go trzymać, ani nawet nie było miejsca na przechowywanie czegoś tak wartościowego — na zimę zamykali stanowisko ratownika. — Jedź z nami — prosiła mnie matka wiele lat później, w boksie dla słynnych gości. Jej zielony pierścionek migotał i wyglądał tak jak zawsze —jak dla niej stworzony. Pewnie czasem 96 97 zdarza się to rzeczom, o które człowiek się potyka. — Floryda jest daleko — dodała. — To całkiem nowe miejsce, nowe rzeczy do namalowania. Pomyśl o tych wszystkich kwiatach! Łodziach. Zachodach słońca. Ludziom na wakacjach forsa pali się w rękach i kupią wszystko, co im się wciśnie. Może właśnie tego ci trzeba. To, czego mi trzeba, nadal pozostawało dla mnie zagadką. Kiedy jednak umieściłam w tej pustce słowo „Floryda", nie wydawało się właściwą odpowiedzią. Żadnych świateł, żadnej muzyki, nawet najcichszego bim-bim-bim. __ Proszę, przemyśl to — poprosiła matka, kiedy nic nie odpowiedziałam, a ja skinęłam głową, że owszem, przemyślę, choć nie było mi to potrzebne. Niewiele wiedziałam w tamtym momencie, ale choć wokół mnie było coraz więcej porozrzucanych elementów, czułam, że muszę pozbierać je tutaj, zanim choćby pomyślę o przeprowadzce w inne miejsce. X o Chuckie pierwszy oświadczył, że powinnam uczyć malarstwa. Bynajmniej nie dlatego, że mam obowiązek podzielić się z pospólstwem wiedzą, umiejętnościami i swoim geniuszem. — Nikt nie kupi twoich obrazów — powiedział wkrótce po tym, jak odkryłam w sobie talent. — Będą chcieli sami takie malować. Jeśli zamierzasz na tym zarobić, to tylko w taki sposób. Musisz uczyć. Zdaniem Chuckiego wszystko sprowadzało się do pieniędzy. Kochał je — wolał oszczędzać, niż wydawać, nawet jako dziecko. Zarabiał je albo dostawał i wrzucał do pustej butelki po cloroksie, a potem co jakiś czas wysypywał na łóżko, rozrzucał rękoma, żeby otoczyć się wielkim morzem drobniaków i wymiętych banknotów. I wrzeszczał: „Chcesz coś zobaczyć?" do każdego, kto mijał jego drzwi, i pokazywał, jaki z niego bogacz. Muszę przyznać, że był bardzo pracowitym dzieckiem i większość monet zarobił, przeważnie podczas letniej sprzedaży ogrodowych kwiatów. Płacono nam za pilnowanie stołu na podwórzu, zastawionego tym, co Wu zerwał w ogrodzie tuż po wschodzie słońca. Bukieciki i aranżacje chodziły po pięć do dziesięciu centów, największe kosztowały ćwierć dolara. Wkładaliśmy pieniądze do czerwonej kasy-zabawki, wcześniej wręczywszy klientom kwiaty w czystych słoikach, które byli zobowiązani nam zwrócić. Chuckie zarabiał też na wieczornym i niedzielnym roznoszeniu gazet po trzech, prócz naszej, ulicach, poza tym regularnie pracował dla niektórych sąsiadów, którzy woleli, by to on grabił im liście, kosił trawniki, odgarniał śnieg i odchwaszczał rabatki, a wiosną zbierał wszystkie połamane gałęzie i patyki, które zima nawrzucała im do ogródka. Co pewien czas, kiedy przychodził mu 99 do głowy genialny pomysł, Chuckie uciekał się do podstępu, żeby zbić majątek, tak jak wtedy, gdy był w piątej klasie, a Kościół katolicki zbierał pieniądze na zbożne cele. Pewnej soboty Chuckie włożył szkolny mundurek, wziął puszkę po kawie Maxwell Hou-se i krążył od drzwi do drzwi w drugiej części miasta. W Hallowe-en zostawił prześcieradło w domu, a po mieście chodził tylko z małym tekturowym pudełkiem, na którym niechlujne nabazgrał „UNICEF". Moi rodzice nigdy się nie dowiedzieli. Ani diecezja, ani ONZ, ani biedacy nie zobaczyli żadnej z monet, które w ten sposób zebrał i oszczędzał na rzadki osobisty użytek. Mimo to nie był skąpy, jak to dyskretnie udowodnił, kiedy miałam dziewięć lat i rodzice zapisali mnie oraz Louise na lekcje poloneza w Związku Kobiet Polskich. Lekcje odbywały się w drugi czwartek miesiąca wieczorem. Louise i ja byłyśmy członkiniami dziewczęcej sekcji klubu, który miał coś wspólnego z polisami ubezpieczeniowymi i nigdy nie urządzał spotkań, przynajmniej nic nam o tym nie było wiadomo. Tylko na Gwiazdkę panie przygotowywały przyjęcie w sobotnie popołudnie i mogłyśmy wziąć sobie jedno z wymyślnych pudełek ze stosu zebranego pod ozdobioną srebrnymi łańcuchami choinką, która wciąż zmieniała kolor dzięki czerwonym, zielonym i złotym plastikowym krążkom, obracającym się przed żarówką reflektora punktowego. To właśnie na zeszłorocznym przyjęciu panie doszły do wniosku, że potrzebne są nam lekcje tańca. Pewnie miały rację. Pani Słowik postanowiła, że nauczymy się poloneza, i że to ona nas go nauczy. Nie była zawodową tancerką, po prostu poznała kroki podczas swojej jedynej podróży do Polski w zeszłym roku, kiedy usłyszała, że zmarła jej cioteczna babka i że jest do wzięcia trochę ziemi. Pani Słowik poważnie potraktowała swoje zadanie. Przychodziła na lekcje w ludowym stroju przywiezionym z wycieczki. Pękaty tors sznurowała kamizelką z czarnego aksamitu, zdobioną takim haftem, jakie zazwyczaj widuje się na ornatach księży. Kwiecista spódnica kończyła się tuż pod kolanami i odsłaniała tłuste łydki w butach z lakierowanej skóry, sznurowanych szerokimi 100 wstążkami. Pani Słowik nastawiała muzykę, wchodziła na drewnianą skrzynię po napojach gazowanych i wymachiwała patykiem w rytm tańca, wrzeszcząc: „RAZ dwa trzy RAZ dwa trzy RAZ dwa trzy", a my cwałowałyśmy po sali. Moją partnerką była Louise. Ponieważ zajęcia odbywały się w czwartki, dni przebieranek Louise, przychodziła na nie, wyglądając jak maleńka kopia pani Słowik. Jej strój nie był jednak skomponowany z rozmaitych szmat wygrzebanych z szuflad. Miała prawdziwy kostium, który siostra siostry Consolaty — rodzona siostra, nie zakonna — przywiozła z wizyty do Polski dwa lata wcześniej. To była główna nagroda w kościelnej loterii w październiku zeszłego roku. Wojcik nawet ofiarował kościołowi jeden ze swoich dziecięcych manekinów. Ubrano go w dar siostry siostry Consolaty i ustawiono w kościelnym przedsionku, między kropielnicą i starym drewnianym stołem, na którym zawsze leżały rozmaite rzeczy pozostawione przypadkiem przez wiernych: rękawiczki i mitenki nie do pary, breloczki, mantyle w plastikowych torebeczkach, różańce i parasole o różnej barwie, zabawki i gryzaczki. Od czasu, gdy wystawiono strój, pod koniec lipca, do święta w połowie października Louise chodziła do kościoła przy każdej nadarzającej się okazji. Trwała nieustanna adoracja, co oznacza, że Najświętszy Sakrament wystawiano non stop i kościół był otwarty przez dwadzieścia cztery godziny dla każdego, kto miałby ochotę wstąpić i pomodlić się na przykład o trzeciej w nocy, więc Louise była tam częstym gościem. Jeździła na rowerze do kościoła raz, czasem dwa razy dziennie, zaopatrzona w pięciocen-tówkę, zapalała świeczkę i prosiła Boga, by pozwolił jej wygrać nagrodę, obiecując, że nigdy, przenigdy nie poprosi Go o nic innego, nawet o wstęp do nieba. Te wizyty stały się kosztowne i Louise wkrótce zapukała do drzwi Chuckiego po finansowe wsparcie. Potrzebne jej były pieniądze na zapalanie świeczki każdego dnia, a kilka razy w tygodniu nabywała za pięćdziesiąt centów bilet na loterię z bloczku na stole ze zgubionymi rzeczami. Chuckie dał jej tyle, o ile poprosiła, 101 z tym, że musiała oddać sześć centów za każde pięć pożyczonych. Kazał jej podpisać dokument, w którym zaznaczył, że Louise zgadza się na tę stawkę, a jeśli nie zwróci mu ich na czas, przez cały rok będzie musiała wykonywać za niego domowe obowiązki. Żeby było bardzo oficjalnie, wypisał to na maszynie, po czym zerwał błyszczącą etykietkę z szyjki jednej z butelek wódki ojca i przykleił do dokumentu. Zawołał mnie do siebie, żebym była świadkiem, jak Louise wpisuje swoje imię we właściwej rubryce, a w drugiej musiałam napisać swoje jako świadek tego, że Louise przystaje na te warunki. Umowa wkrótce stała się kolejnym powodem do niepokoju Louise. Jednak bardzo pragnęła tego stroju i... niespodzianka — to właśnie jej nazwisko matka przełożona wylosowała z beczki po ogórkach, pełnej biletów i wtoczonej na scenę pod koniec święta. Nie było napisane charakterem pisma mojej siostry, ale co z tego — Louise wygrała. Wiele lat później dowiedziałam się od matki, która wiele lat wcześniej dowiedziała się o tym od ojca Krótkiego, że pewnego październikowego dnia Chuckie przyszedł na plebanię, by spotkać się z nim osobiście i spytać, co mógłby zrobić, by Louise na pewno wylosowała tę sukienkę. Pojawiła się jakaś darowizna w gotówce — nigdy nie dowiedziałam się, w jakiej wysokości — i parę tygodni później dwóch mężczyzn zaniosło manekin do toalety dla pań, żeby Louise mogła przymierzyć wygraną. Pojawiła się przy dźwiękach oklasków i trzaskania lamp błyskowych. Potem poszła obok do kościoła i zmówiła dziękczynną modlitwę, ze łzami w oczach wyznając Bogu, a mnie tydzień później, że nigdy nie sądziła, że jest tak dobrą dziewczynką, by dostać dokładnie to, 0 co prosi, a jednak po raz pierwszy w życiu się udało. Po tym wszystkim wsiadła do naszego samochodu, pojechała do domu 1 poszła spać w stroju ludowym. Kiedy odkryłam rolę Chuckiego w tym wszystkim, było już za późno, by mu powiedzieć, że to wspaniałe. Wyjechał do pracy. Dziecięca miłość mojego brata do pieniędzy zmieniła się w powołanie, którego żadne z nas do końca nie rozumiało, ale historie w czasopismach inwestycyjnych, które od czasu do czasu 102 wycinał i wysyłał nam do domu, mówiły, że jest coś ważnego w „wylewaniu solidnych fundamentów pod najbardziej chwiejne z rozwijających się krajów". Tam właśnie Chuckie wyjechał. Do rozwijających się krajów. Miejsc, o których nigdy nie słyszeliście, nawet jeśli, podobnie jak my, regularnie oglądaliście globus. Kiedy byłam w trzeciej klasie, mój ojciec minimalnie pokonał mózgowca Ethela Heneghana mieszkającego obok francuskiej szkoły, najtrafniej odgadując liczbę żelków, które wypełniały nowiutki kanister na wystawie sklepu żelaznego Belangera. Wygraliśmy kanister, żelki i zeszłoroczny model globusa z serii World Nation. Kanister powędrował do garażu, bo zawsze warto mieć dodatkowe paliwo do dmuchawy śnieżnej i kosiarki, i umycia spracowanych rąk, jeśli nie można ich doczyścić. Żelki ojciec ukrył w spiżarni, na wysokiej półce, skąd brała je tylko matka, wydzielając po cztery dziennie, owinięte w kawałeczki folii, a my wrzucaliśmy je do tornistrów, aż cały zapas zużył się w przeciągu miesiąca. W przebłysku geniuszu ojciec ustawił globus w łazience, w wolnym miejscu tuż pod uchwytem na papier toaletowy. Już do końca szkoły Chuckie, Louise i ja mieliśmy najlepsze stopnie z geografii. W sekundę mogliśmy wskazać większe i mniejsze kraje, zbiorniki wodne, formacje terenu, prądy, a także zakręcić globusem i od razu pokazać, gdzie leży Morze Żółte, depresja Bodele, Lodowiec Szelfowy Rossa albo Ziemia Franciszka Józefa i mnóstwo innych miejsc, o których nigdy nie słyszałam, dopóki nie zaczęły wirować przed moimi oczyma. Podczas epidemii grypy wszyscy postanowiliśmy badać dokładnie jakiś konkretny obszar — na przykład południowy Pacyfik albo tereny nad 60 równoleżnikiem. Żadne inne znajome dzieciaki nie miały w głowie tylu fascynujących geograficznych informacji co my. A tym, którzy pytali nas, po co nam to wszystko, lata później mogliśmy pokazać miejsca po drugiej stronie świata, gdzie był Chuckie, i odpowiedzieć, że właśnie po to. Globus był powodem, dla którego Chuckie zajął się tym, czym się zajął, i zamieszkał tam, gdzie zamieszkał, żeby móc się tym 103 zajmować. Kiedy skończył studia, nie miał planów, chciał jedynie podróżować do niektórych z miejsc wcześniej oglądanych w naszej łazience. Rzecz jasna, w naturze były o wiele bardziej fascynujące, miał do czynienia z ludźmi, językami, architekturą, krajobrazami, potrawami, muzyką oraz fauną i florą. Wrócił do kraju, żeby zrobić magisterium z zarządzania, a potem ruszył w drogę, do wielu odległych miejsc, które łączyło jedynie to, że nie dało się wymówić ich nazw. I że potrzebna im była pomoc. Chuckie zamierzał ofiarować im najlepszy rodzaj pomocy — wiedzę dotyczącą pieniędzy. Tego, jak je zdobyć. Na co je wydać, kiedy spłyną. Jak oszczędzać, wydawać i zarabiać więcej, pamiętając o przyszłych potrzebach. Mamy zdjęcie Chuckiego przed wiejską spółdzielnią, którą pomagał stworzyć, z gracą w dłoni, w objęciach uśmiechniętych bosych mężczyzn. Dorosłe życie spędził na robieniu dobrych uczynków, dlatego nigdy go nie widywaliśmy. Rzadko się odzywał i prawie nigdy nie mogliśmy się z nim skontaktować. Jednak pewnego niedzielnego popołudnia, tuż po naszym piętnastominutowym posiłku w maju, jeszcze zanim uciekł Jack, ktoś zdołał się z nami połączyć przez trzeszczącą linię. Ten ktoś spytał, czy jesteśmy rodziną pana Charlesa Wilka. Pomyślałam o imieniu, którym nigdy nie nazywaliśmy mojego brata, i przytaknęłam, a nieznajomy poprosił, żebym usiadła. Obok telefonu nie było krzesła, więc podeszłam do stołu, a matka kazała mi się odsunąć, bo niosła wielki pusty półmisek, a wtedy ten ktoś po drugiej stronie linii powiedział, że nie wiedzą, jak to przekazać, ale pociąg pana Charlesa Wilka się wykoleił i spalił gdzieś na południe od Zatoki Obskiej, a pana Charlesa Wilka nie odnaleziono wśród ocalałych z katastrofy. I właśnie dlatego, wspominając brata, myślę o czasach, kiedy wszyscy żyliśmy pod tym samym dachem z czarnymi gontami, a Chuckie przebiegał przez korytarz po wieczornym myciu zębów, wtykał głowę w drzwi pokoju, który dzieliłam z Louise, i przypominał mi po raz dwunasty, że „gdybym umiał, uczyłbym ludzi, jak robić sztukę. Co może być łatwiejszego niż stanie z boku i pokazywanie innym, co robić?" 104 Wtedy się z nim kłóciłam, ale parę lat później stałam z boku i pokazywałam Pammy Franklin, co robić. — Tylko rysuje i rysuje. Nic jej nie obchodzi. Matka Pammy Franklin mówi te słowa, nalewając mi filiżankę kawy, choć prosiłam, żeby nie zadawała sobie trudu, bo nie pijam kawy. Mam dwanaście lat. Żaden dwunastolatek nie pija kawy, chyba że obcokrajowiec. — Mówię ci — wzdycha pani Franklin, podając mi śmietankę i cukier. — Tylko rysuje. Jednocześnie patrzy rozpromieniona na swojąjedynaczkę, która pojawiła się w tym domu po czterech chłopakach, na dziewczynkę siedzącą obok mnie przy kuchennym stole podczas mojej pierwszej wizyty. Wygląda jak bohaterka starych książeczek z rysunkami: długie jasne włosy, sukienka w biało-czerwoną kratę, buciki od Mary Janes i obszyte koronką podkolanówki, nogi skrzyżowane w kostkach, a całość usadzona na krześle, które ustawiono na tomach E, F, G dziecięcej encyklopedii. I rzeczywiście tylko rysuje i rysuje. Jedna kartka, kwadratowy łeb kota, odłożona na bok, następna, słońce z promieniami jak kolec, odrzucona. Łódka, wazon kwiatów, zegar wskazujący południe albo północ. Nic jej się nie podoba. Potem długi samochód, później cienkie drzewo, oba na stosiku skończonych rysunków. Popisywała się, ślepy by to dostrzegł. Pochylona nad obrazkiem, kątem oka zerkała na mnie, by się upewnić, że jest w centrum uwagi. Kiedy podchwyciłam jej spojrzenie, ze złością złapała czystą kartkę. Od razu było widać, że to rozpieszczony bachor, nie chciałam mieć z nią nic wspólnego. Tym razem jednak moje pragnienia ani trochę się nie liczyły. Ojciec Pammy Franklin był jakimś bogaczem, właścicielem fabryki obuwia sportowego w Old Ware i ostatnimi czasy dawał do zrozumienia, że ma ochotę wykupić kręgielnię na tej samej ulicy — mimo że pan Rolla nigdy nie wspominał, że zamierza ją sprzedać. Pan Franklin przyszedł tam z wizytą w pewne leniwe popołudnie, kiedy pracowicie 105 malowałam wielobarwne kręgle świecowe, podszedł do mnie, pochwalił moje prace i zapytał, co sądzę o dawaniu lekcji malunkiu pewnej równie utalentowanej młodej pannie? Od razu pomyślałam sobie, że skoro ta młoda panna jest taka utalentowana, to po co jej lekcje? A tak naprawdę chodziło o to, że nie podobał mi się pan Franklin, tak jak ci nieliczni znani mi ludzie, którzy mieli jakieś przyzwoite pieniądze. Już wtedy był to dla mnie problem, podobnie jak niektórym lepiej uposażonym zawadzają biedacy. Nie mogłam zdzierżyć tych bogatych, choć niewielu ich było. Kiedy więc poprosił, żebym pomogła jego córce, odparłam, że zanim cokolwiek zrobię, muszę zapytać rodziców. Bo musiałam. A mój ojciec, kiedy powtórzyłam mu, czego chce pan Franklin, oświadczył, że oczywiście muszę to zrobić — Franklin może wkrótce zostać jego szefem i nikt słowa nie piśnie, jeśli zwolni wszystkich, a na ich miejsce pozatrudnia swoich braci, siostry i dzieci. Wtedy ojciec straci pracę i dokąd nas to zaprowadzi? Do schroniska dla ubogich, właśnie tam. By ocalić ojca, siedziałam zatem w tym, co pani Franklin nazywała kącikiem śniadaniowym, było dobrze po obiedzie, i taksowałam wzrokiem swoją potencjalną uczennicę oraz jej matkę, bo nie mogłam się powstrzymać. W dniu naszego spotkania pani Franklin miała na sobie czarny kostium z rozszerzanymi spodniami, opinający jej chudą (Jack Lalanne byłby z niej dumny) sylwetkę. Kręcone włosy — farbowane na blond — były nastroszone niczym afro. Płaska obręcz z kutego srebra niemal łamała jej cienką jak wykałaczka szyję, druga oplatała talię. Mniejsze obręcze zwisały z wyciągniętych małżowin. Paznokcie kobiety były długie i pomalowane srebrnoszarym lakierem, który migotał pod wielką jak kantalup żarówką kuchennej lampy na łańcuchu. To nie była odpowiednia pora roku, ale pani Franklin miała na sobie sandały na wysokich obcasach, a kolor lakieru na paznokciach u stóp był taki sam jak na rękach. Pachniała czymś aromatycznym i smakowitym z rusztu. Nikt z moich znajomych nie miał takiej matki, a zwłaszcza żadna nie wyglądała tak w środowe popołudnie, które jej zdaniem było idealne na nasze spotkanie, gdyż pani Franklin nigdzie się nie wybierała ani nic nie robiła — poza pilnowaniem Pammy, oczywiście, no ale to już wiecie. Obie patrzyłyśmy, jak dziewczynka przestała szkicować i zaczęła bazgrać, pokrywając jedną, a potem drugą kartkę papieru szarym jak ołów tornado. — Powiedz,_ Pammy, lubisz rysować? — spytałam ją surowym tonem, którego często używała panna Penny w telewizji, kiedy do jej pokoju zabaw trafiały dzieci towarzyskie inaczej. W odpowiedzi Pammy wzruszyła ramionami. Uznałam to za doskonały pretekst. — Chyba nie jest zainteresowana, proszę pani — zauważyłam. — Och, jest, tylko nie lubi mówić. Woli rysować. Jest wzrokowcem. Mogłaby rysować cały dzień, gdybyśmy jej pozwolili. Ale chcemy tylko, żebyś uczyła ją jakieś trzy, cztery godziny z rzędu. Wspominam Pammy Franklin, kiedy ludzie pytają mnie, czemu nie uczę. Byłam na nią skazana przez całe dwa lata środowych popołudni, a mogłam zrezygnować tylko dzięki temu, że pewnego dnia pan Franklin zmienił zdanie co do kręgielni i zamiast tego ulokował znaczny kapitał w klubie sąuasha na drodze do Stafford Springs i tam przejął władzę nad personelem. Claire O'Hare cmoka współczująco i kręci głową. Dotyka mojego fartucha w okolicy ramienia i mówi: — Teraz wszystko rozumiem. Cieszę się, bo wiem, że gadałam i gadałam, kiedy zadała mi to pytanie. Mam tendencje do paplaniny, kiedy jestem zdenerwowana albo kiedy temat uderza w czułą strunę. Jak ten. — Chuckie miał rację, pewnie mogłabym przyzwoicie zarobić na uczeniu. Ale nie cieszyłoby mnie to. Lubię robić, a nie gadać o robieniu czy pokazywać. Brak mi cierpliwości. Patrzę na osobę, którą mam uczyć, i zazwyczaj chcę jej wyrwać papier i ołówek, i sama to zrobić. 106 107 — To celne spostrzeżenie — mówi do mnie Claire. — Pokazuje, że dobrze siebie znasz. Poza tym jeszcze bardziej doceniam, że to robisz. ,,To" oznacza dawanie lekcji Claire O'Hare. To był jej pomysł, poruszony na naszej jedynej sesji, tydzień wcześniej, kiedy rozmawiałyśmy tak długo, że musiałam nagle przerwać i wyjść, żeby obejrzeć zdjęcia wybrane przez Mary Ziembę. Claire O'Hare jest bardzo zainteresowana tym, jak mi poszło u Mary. Uważa zlecenie za punkt zwrotny, okazję, która opłaci się w sposób wciąż jeszcze dla mnie niewyobrażalny i niezrozumiały. Tak oświadczyła pod koniec tej jedynej sesji, kiedy miałam czas słuchać, a ona powiedziała mi, co by zrobiła na moim miejscu. Claire najpierw zmrużyła oczy, jak medium słuchające przesłania plączącego się w pobliżu ducha. Potem rozluźniła mięśnie twarzy i powiedziała: — Wiesz co? To z pewnością mi nie pomoże, ale moim zdaniem wcale mnie nie potrzebujesz. Pomyślałam, że nieźle jej idzie, wykopuje klientkę, która nie jest —jak wywnioskowałam, rozglądając się po pustej poczekalni __jednym z wielu nużących obowiązków w przepełnionym terminarzu. — Co nie znaczy, że nie umiałabym pomóc — dodała — ale może to nie jest odpowiedni moment. Poczekaj, aż skończysz z tą nową pracą. Wiele się jeszcze może zmienić. — Mam już dosyć zmian. — Tak jej powiedziałam. — Poczekamy, zobaczymy. — Tak to skomentowała. W końcu dodawanie odwagi to jej praca. I tak to potraktowałam, mimo że akurat mnie nie próbowała zwerbować na nową klientkę. Zazwyczaj robiłam to, czego chcieli ode mnie ludzie. A Claire chciała spać na moczarach. Widziała taką sypialnię w nowej reklamie jakiejś tabletki nasennej i nie była w stanie o niej zapomnieć. Potem poznała mnie, osobę, która mogła jej umożliwić spełnienie marzenia. 108 — Twój telefon do mnie to znak—mówiła, aja kiwałam głową, chociaż wcale nie byłam pewna, czy się z nią zgadzam. — Kobieta w reklamie bierze jedną albo dwie tabletki i bingo —jej pokój się zmienia. Byłaś kiedy w Luizjanie? Ja nie, nie wyjeżdżałam dalej na południe niż do Karoliny Południowej, i tam też trochę tak jest; ale Luizjana — tropikalna, bujna —jest chyba bardziej odpowiednia, jak sądzę. Tak czy owak, w reklamie są moczary, na pewno błotniste, brudne, pełne owadów i aligatorów albo krokodyli. Wywalmy te nieprzyjemne rzeczy, zostanie piękna woda i bajeczne drzewa dookoła, i gigantyczny księżyc. Właśnie w to zamienia się sypialnia tej kobiety po zażyciu przez nią tabletki. Claire O'Hare mówiła mi, jak bardzo chce, żeby jej nudny stary pokój przeszedł taką samą metamorfozę jak ten w reklamie, gdzie sufit staje się pierzastymi chmurami, a lilie wodne rosną w kącie tam, gdzie kiedyś piętrzyło się pranie. Dywan jest zalany ciepłą błękitną wodą, na której unosi się spokojny łabędź. Łóżko, w którym śpi szczęśliwa właścicielka, pływa w tym raju. — Za trudny projekt dla początkującej, co? Miała rację, więc przytaknęłam. Powiedziałam jej również, żeby nie spodziewała się, że skończymy w jeden dzień. Tak to bywa tylko w telewizji. — Ty jesteś specjalistką— oznajmiła, aja byłam jej wdzięczna za to, że zdaje sobie z tego sprawę. Umówiłam się z nią na piątkowe ranki. Dla nas obu był to najlepszy dzień tygodnia. W poniedziałki i wtorki Claire bywała mocno zajęta. Wymizerowani ludzie, którzy przychodzili po weekendzie pełnym obsesji albo spędzonym na walce z mężem, żoną, kochankiem czy kimkolwiek, pełni nienawiści do swojego życia, chcieli natychmiastowych zmian. Żądali, by umówić ich jak najszybciej — najlepiej w poniedziałek, a jeśli nie w poniedziałek, to może we wtorek rano? A jeśli nie we wtorek rano, to może we wtorek po południu? Ale nie w środę. Czekanie do środy z rozpoczęciem poszukiwania nowego cela w życiu byłoby zbyt wielką 109 pokutą. Ja z kolei mogłam stawić czoło dużej grupie bliźnich dopiero w połowie tygodnia. Piątki były zatem idealne. Przynajmniej zanim zadzwoniła Mary Ziemba i zleciła mi pracę, wypełniając moją głowę ludźmi, którzy wpadali na siebie i tłoczyli się, by opowiedzieć mi o sobie. Przy jej pomocy. Druga osoba, którą mi przedstawia, jest sfotografowana na przyjęciu weselnym. Mary musi mi go pokazać wśród dziesiątki ludzi — dziewczyna — chłopak — dziewczyna — chłopak — ustawionych przed ozdobnym tłem u fotografa, przedstawiającym malowane kolumny, winorośl i witraże. — Proszę — mówi. — Widziała pani kogoś równie pełnego wigoru? Stoi w drugiej parze od lewej, tuż za parą młodą, więc zakładam, że jest drużbą, a druhną jest dziewczyna, którą delikatnie trzyma za nadgarstek. Jeśli się nie mylę, to „drużbowie honorowi", o których nigdy nie słyszałam, dopóki sama nie byłam połówką takiego duetu na ślubie Alice i Leo. Sparowali mnie z włoskim studentem z wymiany, którego rodzina Leo przyjęła pod swój dach tego lata, gdy zdaliśmy do trzeciej klasy liceum, nie ze względu na ciekawość człowieka z innego kraju, tylko po to, żeby w następnym roku Leo mógł pojechać na zagraniczną wycieczkę. — Nic dziwnego, że wybrali go na drużbę — powiedziała Mary, mając na myśli mężczyznę z fotografii. — Nie przesadzę, kiedy powiem, że nie mógłby lepiej wyglądać. Znowu pokazuje spokojnego mężczyznę o potężnej sylwetce, w wojskowym mundurze. Fotografia jest czarno-biała, ale widać, że jego strój przypomina nieco ubranie Flossie z występu safari: marszczone spodnie, koszula i krawat, wszystko w kolorze khaki, z krótkimi belkami nad lewą kieszenią i okrągłą naszywką z gwiazdą, ozdobioną parą skrzydeł. — Drużba — powtórzyła Mary Ziemba. I postukała ołówkiem we włosy mężczyzny. Przyglądałam się twarzom kobiet. Nie dostrzegłam tam ani Mary, ani Flossie. Później popatrzyłam na oblicze tego mężczyzny. Kanciaste, ale nie ostre rysy. Małe oczy pod drugimi i wąski- 110 mi brwiami, o długości równej szerokości ust. Nos miał przeciętny, podobnie jak uszy. Najbardziej rzucała się w oczy jego postura. Stał prosto, jak pewnie nauczyli go w wojsku, patrząc przed siebie, z dumnie zadartą brodą, przez co pozostali czterej wystrojeni w smokingi mężczyźni w grupie — w tym dumny pan miody — wyglądali jak ślamazary. Wspomniałam o tym Mary Ziembie. Że kimkolwiek był, naprawdę się wyróżniał. Uśmiechnęła się z ulgą, jakbym właśnie zauważyła coś, co usiłowała wywrzeszczeć mi ile sił w płucach. ; — Teraz pani widzi — powiedziała cicho. — Nawet fotografia może powiedzieć coś o dobrym bracie. Na zdjęciu Davy miał dwadzieścia lat, od dwóch lat służył jako kanonier w lotnictwie, przez większość czasu łatał w nie kończące się misje do Niemiec. Kiedy jeden jedyny raz został zestrzelony, jego spadochron wylądował we Francji, na polu żyta należącym do farmera o nazwisku Zabawa. Davy słynął ze szczegółowych, długich, elokwentnych listów, i opisał te wydarzenia na kartce, na której część słów zamazali na czarno wojskowi urzędnicy, z obawy, że autor zdradza jakieś ważne informacje. „Pomyślcie tylko — prosił Davy rodzinę, starannie kaligrafując kapitaliki. — Polski dzieciak nie wiadomo skąd w środku wojny ląduje na ziemi polskiego farmera". — I rodzina o tym pomyślała — oznajmiła Mary Ziemba. Najpierw wybuchnęli śmiechem, który po sekundzie zamienił się w płacz. — Wcześniej nigdy nie widziałam płaczącego taty — powiedziała Mary. — Nawet kiedy Davy wyjechał i wszyscy myśleliśmy, że być może nigdy więcej już go nie zobaczymy. Davy zrobił wózek, którym Mary jeździła po mieście. — Taki miał talent — mruknęła. — Robił meble, ale najczęściej naprawiał rzeczy, które należały już do innych ludzi, bo kto wtedy mógł sobie pozwolić na nowe? Pracował zazwyczaj z używanym drewnem i z takiego zrobił wózek. Tony z sąsiedztwa rozbierał starą budkę nad studnią. Davy podjechał do niego i zabrał te 111 deski, których nie pożarły termity. Koła były z mocnej gumy, do tego nowe. Proszę nie pytać, skąd je wziął, nigdy mi nie powielał — nie sugeruję jednak, że je skradł czy coś w tym rodzaju, wolę myśleć, że tak nie było. Jakoś je jednak zdobył. Możesz mieć wszystko z drugiej ręki, ale zacznij na nowych kołach, oto co mi powiedział. Dodał, że i tak wkrótce się zniszczą, jeśli rzeczywiście mam zamiar prowadzić prawdziwy interes. Chciał, żeby wkrótce były zupełnie łyse. Chciał, żebym odniosła prawdziwy sukces. Davy i Flossie zawsze się interesowali pod koniec dnia: ile dziś ulic? Co pierwsze się skończyło? Mam trochę czasu, żeby ci pomóc — co mogę zrobić? Pierwszego wieczoru wróciłam do domu jedynie z dwoma ogórkami, które były całkiem miękkie. Davy załadował mnie i Flossie na wózek i woził nas po całym podwórzu, wrzeszcząc i gwiżdżąc. Wyjechał z nami na Main Street tuż obok baru Pod Świętym Stanisławem. Mężczyźni w środku wrzeszczeli, że kupią jedną z nas, albo pytali o cenę obu. Darłyśmy się na Davy'ego, żeby stąd odjechał, ale on tylko ryczał ze śmiechu i wcale się nie śpieszył. Mary Ziemba powiedziała, że Davy lubił nosić nieliczne porządne ubrania, które kupił, gdy zaczął dostawać pieniądze z dodatkowej pracy, w drogerii i fabryce broni. Jako dobry uczeń chciał iść do college'u natychmiast po zakończeniu wojny, potem pisał o tym swoim marzeniu w listach, które regularnie wysyłał do ulubionej nauczycielki z liceum, jednej z osób, które go odprowadzały, kiedy leciał za granicę dwa tygodnie po maturze. I tych, które witały go półtora roku później, gdy wrócił na długo oczekiwany, lecz zbyt krótki urlop. __W tamtych czasach wszyscy brali śluby — poinformowała mnie Mary. — Nie wiadomo było, co się może wydarzyć. Wcale nie przesadzam. Naprawdę nie. Świat oszalał. Ludzie zaczęli się śpieszyć z realizacją swoich planów, jeśli je mieli, albo tworzyli jakieś plany na poczekaniu. Wiele osób wiedziało, że Davy przyjeżdża do domu i pobędzie tu jedynie kilka dni. Dlatego właśnie wtedy zaplanowali śluby. To tłumaczyło zdjęcia przede mną, każde w innym folderze, 112 który po rozłożeniu zmieniał się w stojak. Fotografie ukazywały grupowe portrety ludzi lub par, wśród których był Davy. Stał w grzecznych rządkach albo na starannie upozowanych zdjęciach grupowych, za teściami na fotelach z rzeźbionego drewna, z boku państwa młodych. Po kilku chwilach zaczęłam bezbłędnie rozpoznawać go na zdjęciu, jego twarz promieniała w tylnym rzędzie, raz stał tuż za panną młodą, z prawą ręką na oparciu krzesła, a lewą na kolanie, z długim i nie zapalonym cygarem w dłoniach. Na jednej fotografii nie tylko on miał mundur. Sam pan młody ubrany był w prosty mundur bez marynarki, z cyfrą 2 na ramieniu, w górnej połowie ciemniejszą niż w dolnej, a ja zastanawiałam się, skąd ta różnica. W parze za Davym i jego partnerką znajdował się niski mężczyzna w mundurze marynarza, z literą C i orłem na ramieniu. Tylko jeden człowiek w tej grupie miał na sobie smoking, poza tym wyglądał na zdenerwowanego czternastolatka, zupełnie nie na miejscu wśród tych dzielnych ludzi, którzy, ponad wszelką wątpliwość, wyjechali stąd w nieznane i oglądali miejsca tak odmienne od tego małego miasteczka, że równie dobrze mogłyby się znajdować na innej planecie. Zauważyłam Mary wśród jednej grupki pozującej na werandzie. Tu nikt nie stał w grzecznych rządkach. Przy lewym filarze był Davy, opierał ręce na ramionach Mary, która siedziała niżej, w błyszczącej marszczonej sukni, niemal sięgającej ziemi. Miała zakręcone włosy i przekrzywiła głowę, by dotknąć nią przegubu brata. Na innej fotografii stał tylko Davy z druhną. Była od niego znacznie wyższa i miała dwa warkocze, splecione w pokaźne supły po obu stronach głowy. Wyszła niewyraźnie, chociaż oboje stali obok siebie. Może drgnęła — w każdym razie wyglądała tak, jakby czuła się niezręcznie z kłopotliwym bukietem, z którego wiele wstążek przywiązanych do asparagusa niemal sięgało podłogi. U stóp dziewczyny i Davy'ego leżały miękkie, świeże płatki. Mary pokazała mi w sumie sześć grupowych portretów. Pozostałe cztery przedstawiały Davy'ego jako część pary. 113 — To było kilka najlepszych dni — powiedziała Mary Ziem-ba. — Nieprzerwane imprezy. Albo szybka przekąska, albo prawdziwe przyjęcie z muzyką. Jedno wesele po prostu przechodziło w następne. I świetnie się bawiliśmy, mówię pani. Znałam ciąg dalszy. — A potem mężczyźni wyjechali. Mary Ziemba pokiwała głową. Raz jeszcze przejrzałam zdjęcia. Z pewnością było tu tyle Davych, żebym mogła zrobić, co do mnie należy. Na każdej fotografii wyglądał tak samo — konsekwentnie szczęśliwy i młody. Krótkie belki nad lewą kieszenią każdej z koszul, które nosił. Skrzydła na naszywce, gotowe odlecieć w nieznaną przyszłość. Jtewnej niedzieli, dawno temu, kiedy już wszystko zjedliśmy i posprzątaliśmy po obfitym i pośpiesznym posiłku, długi, granatowy samochód z tablicami rejestracyjnymi z Garden State zaparkował przed wolnąparceląna lewo od naszego domu. — Dziękujcie Bogu za parcelę — pouczała nas często moja matka. I dziękowaliśmy. Dzięki niej mogliśmy zachować prywatność. Cóż, cudownie by się patrzyło na pełną zieleni przestrzeń, ale gdyby nie parcela, nienormalni państwo Mleko mieszkaliby tuż obok i w piątkowe oraz sobotnie noce musielibyśmy wysłuchiwać ich awantur, głośniejszych niż teraz, kiedy przypominały jedynie przyciszony film w telewizorze. Już tylko za to należałoby odmawiać dodatkowe Zdrowaś Mario przed snem — albo spędzać godzinę więcej przed domem. Mój ojciec, Wu albo Chu-ckie, czyli ten, kto akurat pracował w ogródku, kosił też parcelę, żeby dobrze wyglądała, chociaż nie była naszą własnością. Stała pustajuż wtedy, gdy rodzice kupowali dom, i nikt nigdy się nianie zajmował. I tak w pewnym sensie przeszła w nasze posiadanie. Zdaniem moich rodziców i według książki historycznej, którą wydał nasz Kościół, troskę o ziemię mieliśmy we krwi. Ludzie ze starego kraju słynęli z uwielbienia do ziemi. Tylko to tam mieli, a kiedy przyjechali tutaj, mogli sobie pozwolić zaledwie na marne skrawki. Najbardziej skaliste, nierówne i najmniej pożądane. Jan-kesi ryczeli ze śmiechu, sprzedając ziemię Polakom, i biorąc, jak uważali, pieniądze za nic. Ale całe rodziny zabrały się do roboty — rzecz jasna, dzieci, no i kobiety, co w tamtych czasach było zupełnie niespotykane — i w ten sposób wokół powstały najlepsze pola uprawne. Wiele z nich wciąż daje plony, i właśnie tam jeździli moi rodzice w weekendy, kiedy potrzebowaliśmy kapusty, ziemniaków, jabłek i cebuli. 115 Nie uprawialiśmy kawałka ziemi obok naszego domu. Po prostu patrzyliśmy nań z podziwem i znajdowaliśmy w nim ukojenie. Co do pracy, jakiej wymagał — wystawało z niego siedem dużych kamieni i kosiarką trzeba było tak manewrować, żeby je ominąć. Używaliśmy tych kamieni do zamawiania podczas zabawy w berka albo jako źle rozmieszczonych baz podczas gry w baseball. Marzyłam o tym, by trzymać tam kucyka, i w duszy planowałam budowę płotu z desek i małej stodoły na skraju lasu. Wiedziałam, którędy będę jeździła po trawie, wykorzystując siedem kamieni jako punkty orientacyjne. Z łatwością potrafiłam zrobić ósemkę i pracowałam nad czymś w rodzaju koniczynki. Wkrótce na trawie miały się pojawić ścieżki wydeptane przez kucyka. Patrzyłam z okna mojego pokoju i już je widziałam. A potem pewnej niedzieli w lecie, gdy miałam jedenaście lat, zaparkował ten wielki samochód. Widziałam, jak mój ojciec wychodzi do dwóch mężczyzn, którzy głupio rzucili niedopałki w suchą trawę w chwili, gdy opuszczali auto. Mieli na sobie dobre garnitury, jeden niebieski, drugi beżowy. Rozłożyli szeroko ręce i potrząsali nogami, jakby wiele godzin spędzili w pozycji siedzącej. Zanim reszta rodziny wyszła przed dom, mężczyźni zdążyli wyciągnąć z bagażnika dużą białą tablicę. „ZIEMIA NA SPRZEDAŻ" i długi numer telefoniczny — napisano to lśniącą czarną farbą, krzywo, ale wystarczająco wyraźnie, żeby przyciągnąć uwagę. — Ta parcela dawno temu należała do ich wuja — wyjaśnił ojciec matce, gdy do niego podeszliśmy. — Umarł. Teraz należy do nich, a oni jej nie chcą. — Już od roku się tu wybieraliśmy — powiedział wyższy mężczyzna, sięgając do kieszonki na piersi po paczkę lucky stri-ke'ów. W szufladzie trzymałam paczkę cukierków-papierosów w podobnej paczce. Końcówki były różowe, udawały żar, tę część lubiłam najbardziej. — To bardzo długa podróż. — Wetkniemy tu tablicę — poinformował nas ten drugi. — Będziemy wdzięczni, jeśli zwrócicie uwagę na chętnych. Możecie wszystkim mówić, że chcemy sprzedać ziemię. Może w końcu trafi się wam sąsiad. 116 Powiedział to tak, jakbyśmy o niczym innym nie marzyli, i mrugnął do nas, dzieci. — Może... — zwrócił się cicho do ojca, jakby powierzał mu jakiś sekret — coś się dla was wykroi, jeśli znajdziecie kogoś, kto zdejmie nam ten ciężar z barków. W odpowiedzi mój ojciec pokiwał głową. — Ile za to chcecie? Mężczyzna w niebieskim garniturze wymienił sumę: siedem tysięcy dolarów. Głowy rodziców i Wu odskoczyły, jakby przeleciała im przed nosem osa. — To nie moja sprawa — powiedział ojciec — ale powinniście wiedzieć, że nikt w okolicy nie zapłaci takich pieniędzy za parcelę tych rozmiarów. Mężczyźni popatrzyli na siebie z uśmiechem. Było jasne, że wiedzą swoje. Niemal widać było słowo „burak" nad ich głowami, w takim dymku jak z komiksów. — Zaryzykujemy — oznajmił mężczyzna w beżowym garniturze. Potem nikt już nic nie powiedział, a po chwili przejechał samochód rodziny Debbie Dymek i zatrąbił na nas, na całą naszą rodzinę i kilka innych osób stojących na skraju jezdni. Pomachałam i natychmiast opuściłam rękę. To chyba nie była odpowiednia chwila na takie radosne gesty. Zauważyłam, że rodzice nie zaprosili mężczyzn do środka, nawet nie zaproponowali im niczego do picia mimo upału. I nie życzyli im powodzenia, gdy nasze spotkanie dobiegło końca. — Do widzenia — powiedział ojciec i poprowadził nas do domu, zostawiając obu mężczyzn. Zapalili papierosy. Chyba czuli się nieswojo z dala od swoich stron. Tej nocy często się budziłam zmartwiona, że pewnego dnia wyjrzę przez okno wprost w okno kogoś innego. Zastanawiałam się, czy tak powstaje miasto. Nie spałam, kiedy mój zegar wskazywał wpół do drugiej, przyklęknęłam przy oknie. Księżyc oświetlał 117 świat i poczułam ulgę, widząc, że jak na razie nikt nie zaczął stawiać tam domu. Oparłam brodę na parapecie i patrzyłam na szczegóły, podczas gdy moje oczy przyzwyczajały się do półmroku. Jasna kora brzóz. Szary podjazd. Siedem kamieni wystających jak czubki gór lodowych. Biała koszulka ojca, gdy szedł przez parcelę, szybko, wymachując rękoma, jak podczas marszu. Dokąd zmierzał o tej porze? Nagle zrozumiałam, dokąd: do tablicy, również białej. Zobaczyłam, jak słowa i cyfry nagle znikają. Potem ojciec zarzucił sobie tablicę na ramiona i zaniósł do lasu, gdzie usłyszałam odgłosy rąbania, po których zapadła cisza. Wolne kroki na schodach. I skrzypnięcie drzwi sypialni rodziców, odgradzających ich od przerażającego i niekontrolowanego świata. To wspomnienie najlepiej uświadamia mi, że ojciec jest typem pioniera, Danielem Boone'em naszej własnej prerii, zawsze czujnym, godnym własnego komiksu i programu telewizyjnego, chroniącym naszą ziemię i nas wszystkich. Jednak ludzie, którym o tym mówię, niezbyt często wypytują mnie o niego. Nagle zaczyna ich interesować tylko parcela. Czy ci mężczyźni wrócili? A jeśli tak, to czy pytali o tablicę i o to, co się z nią stało? Postawili nową? Czy ktokolwiek się zainteresował? A jeśli tak, kim był kupiec? Czy dobrze nam było z nowymi sąsiadami? Jak teraz wygląda parcela? Mówię im, że nic się nie zmieniło. Żadnych ludzi, żadnej tablicy, żadnej sprzedaży, żadnej budowy. Wu nadal kosi parcelę, zbiera śmieci, które nawiało z drogi, a na wiosnę i na jesieni grabi. Sądzę, że parcela wciąż należy do ludzi z New Jersey. Jednak z tego, co wiem, nigdy się już nie pokazali. Mary Ziemba, która rzecz jasna dobrze zna się na biznesie, mówi, że pewnie nie płacili podatku za ziemię i miasto ją od nich przejęło. — Proszę iść do magistratu i zapytać — radzi mi. — Pewnie tanio ją pani kupi. Odpowiadam jej, że wspomnę o tym Wu przy niedzielnym obiedzie. Teraz, gdy rodzice przenieśli się do Ocali, dom należy do niego. Zamierzali mi go przepisać, bo jestem ich dzieckiem, 118 mieszkam w mieście i, choć o tym nie wspomnieli, znalazłam się w sytuacji, w której darmowy dom byłby miłą niespodzianką. Chcieli załatwić to notarialnie i rzecz jasna zaznaczyć, że Wu będzie tu mieszkał, jak długo zechce. Odmówiłam. Wyniosłam się stąd dawno temu i choć przyjemnie byłoby wrócić do dawnego pokoju, siedzieć w środku nocy z brodą na parapecie i nosem przyciśniętym do szyby, zawracanie nie miało sensu. I, ponieważ dom należy do Wu, on będzie musiał podjąć decyzję dotyczącą parceli. Ja mieszkam na drugim końcu ulicy, a kiedy się wprowadziłam, obok już stał wysoki, biały dom, tak blisko mojego, że w letnie noce przy otwartych oknach słyszę chrapanie i nerwowe ruchy pana albo pani Pugh, tego z nich, kto hałasuje. Można mieszkać z domem obok swojego od początku. Wtedy to fakt, nie ma się porównania. Czym innym jednak jest przez całe życie mieć za oknem trawę i kamienie, i jelonka, i marzenia osadzone w tej przestrzeni, i nagle wylądować obok jednopoziomowego domu, gdzie poszarzałe białe deskowanie położono tylko do połowy, i starego auta na cegłach, i śmieci, w których mogą się znajdować wybuchowe puszki z aerozolem, nielegalnie palone na podwórzu, i podejrzliwych sąsiadów, którzy odrzucają twoją powodowaną najlepszymi intencjami ofertę darmowych i szybko rosnących bylin, żeby przydać koloru brudnemu podwórzu. Mary Ziemba nazywa to po imieniu. — Zmiana. Oto właśnie zmiana — mówi. — Nikt ich nie lubi. Nie odpowiadam. Moja głowa wciąż opiera się o szybę w starym pokoju. Louise wzdraga się i otwiera prawe oko, to nie przykryte poduszką, i szepcze moje imię, jakby to był sekret. Potem znów odpływa do tego pożądanego stanu, w którym nie jest świadoma żadnej złej rzeczy. Taki sam wyraz twarzy ma trzecia osoba, którą Mary Ziemba podsuwa mi pod nos. Mężczyzna wygląda jak Babę Ruth* — gdyby Babę Ruth był * George Herman Ruth, zwany Babę (1895-1948) — baseballista amerykański. (Przypisy pochodzą od tłumaczki). 119 osiemdziesięcioletnim staruszkiem i musiał radzić sobie z wykręconą lewą nogą, a przy tym podpierał się metalową kulą. Miał okrągłą i mięsistą głowę jak Babę Ruth na zdjęciach, a włosy nasmarowane brylantyną i zaczesane w niemal identyczny sposób. Był ubrany w obcisły, za krótki garnitur, ale dobrze ilustrował powiedzenie, że nie szata zdobi człowieka. Stał u steru statku lub łodzi i widać było, że czuje zadowolenie z tego, gdzie jest i kim jest. — Budował łodzie. To było jego hobby— wyjaśniła mi Mary Ziemba. — Małe łódki. Żeby to wyjaśnić, wyciągnęła niewyraźną fotkę tego samego mężczyzny o wielkich dłoniach, stojącego przy zabałaganionym warsztacie, obok powstającego modelu kadłuba potężnego jachtu oceanicznego. Za nim znajdowało się okno, dzięki czemu na zdjęciu uwieczniono głównie sylwetkę człowieka, choć przeciw-oświetlenie było zapewne wynikiem niskiej jakości aparatu fotograficznego, a nie zamierzonym efektem artystycznym. Nadal widziałam jednak zadarty nos, dużą okrągłą głowę i spiczaste prawe ucho. — Przez całe życie robił te łódki — powiedziała Mary. — Z głowy. Nie miał żadnych zestawów, wskazówek ani książek. Wszystko sobie wyliczał. Taki miał mózg. Gdyby żył teraz, kiedy inaczej traktują niepełnosprawnych, mógłby zostać, kim by chciał. A przynajmniej otoczenie by mu w tym do pewnego stopnia pomogło. Urodził się jednak w innych czasach z chromą nogą, więc nie miał takich możliwości. I tyle. Gdyby go zachęcano, żeby poszedł do szkoły, na pewno wymyśliłby coś, co ocaliłoby życie ludziom albo zapewniło im poprawę warunków bytowych, albo jakoś zmieniło świat. Jednak skończył, robiąc to, co widać na zdjęciu, w zaciszu własnego domu. Miał na imię Aleksander. Mary Ziemba nazywała go papą, tego mężczyznę, który był właścicielem wielkiego żółtego pensjonatu nad rzeką i pracował przez całe dnie, nie mając mamy do pomocy. To był pierwszy dom rodziny w tym kraju, Mary i Flos-sie dzieliły jedną z siedmiu sypialni z całym łańcuszkiem świeżo 120 przybyłych robotnic, które potrzebowały jakiegoś lokum, zanim staną na nogi. Papa brał tylko tyle, ile mogły zapłacić te setki dziewcząt, którym — zanim jeszcze pojawiły się przepisy przeciwpożarowe — dawał koce i miejsce do spania pod oknem pokoju Mary i Flossie albo na podłodze nie używanej drugiej spiżarki, albo na końcu korytarza na górze, albo w pustym i wobec tego bezużytecznym łóżku lokatora, który wyjechał z miasta na ślub. Bożonarodzeniowa opowieść o braku miejsc w gospodzie zawsze drażniła papę. „Czego trzeba przybyszowi oprócz metra kwadratowego, a kim ja jestem, żeby komukolwiek odmawiać?" — Przez pół roku na strychu mieszkała pięcioosobowa rodzina — powiedziała Mary. — Pięć osób w miejscu, w którym nawet nie dało się wyprostować, chyba że bezpośrednio pod kominem. A i to niekoniecznie, jeśli ktoś był wysoki. Rodzina przybyła do nas pod koniec lata, to było jedyne miejsce, jakie mógł im zaproponować papa. Nie wiem, jak znieśli ten upał. Jednak byli bardzo wdzięczni i wrócili kilka lat później z wizytą. Wtedy było ich już sześcioro. Doszedł mały chłopczyk z jednym zębem, powiedzieli, że ma na imię AL Kiedy w tamtych dniach miała czas i kiedy nikt tam nie spał, Mary Ziemba lubiła siadać przy oknie i cieszyć oczy widokiem wielkiego zaoranego pola, które rozciągało się ku rz;ece. Mówiła mi, że papa uprawiał mały trójkątny kawałek ziemi na skraju pola. Nietrudno było zgadnąć, że ów fragment stał się w Icońcu ogródkiem Mary, z którego pierwszy kiełek dał początek Grand Z. — Po przyjeździe sprzątałam domy. Domy właścicieli fabryki, brygadzistów i innych, którzy dobrze płacili. Kiedy Mary to mówiła, przejechała palcem po lśniącym blacie stołu. Nie było nawet śladu kurzu. — Wracałam do domu z tej roboty i brakowało mi sił, by choćby unieść widelec do ust. Potem widziałam papę w ogrodzie i czułam przypływ energii. Nie wiem, czy to przypominało mi ojczyznę — szczerze mówiąc, tam zawsze usiłowałam uniknąć roboty w stodole i na polu, dlatego nauczyłam się tak dobrze sprzątać. Cały czas wynajdowałam sobie jakieś zajęcia w dorrw, gdzie nie 121 było zwierząt. Nie przepadam za zwierzętami, dlatego sama ciągnęłam wózek — zresztą i tak nie było mnie stać na muła ani na wołu. Okazało się, że mam dobrą rękę do ziemi — kiedy już postanowiłam spróbować, dzięki papie. Zawsze była dla mnie jak paliwo rakietowe, nawet przed wynalezieniem rakiet. Napędzała mnie jak nic innego. Wychodziłam i siedziałam z nim na tym polu tak długo, że ktoś musiał przychodzić po nas i ciągnąć nas na posiłek, zanim inni go za nas zjedzą. Mój ogródek się rozrastał coraz bardziej, dbałam o grządki w wydzielonym miejscu na polu wskazanym przez farmera, który był jego właścicielem: powiedział, że możemy sobie spokojnie uprawiać ten skrawek, bo ciężko mu jeździć traktorem po zakątku przypominającym czubek żelazka. Sami się nim zajęliśmy i wkrótce rosło tam więcej warzyw, niż potrzeba nam było w domu. Pewnego dnia Papa pomachał do mnie wielką rzodkwią i powiedział: „W tym są pieniądze". Mniej więcej wtedy zaczęłam roznosić je po domach, początkowo tych należących do sąsiadów. Wiem, że najchętniej sam by to robił, ale to ja miałam dwie zdrowe nogi. Davy zbił mi wózek i ruszyłam w drogę. Wyciągnęła rękę po zdjęcie, na które patrzyłam. Papa na pokładzie łodzi, zadowolony jak mało kto. — Widzi pani? — spytała. — Wtedy pierwszy raz od przyjazdu tutaj popłynął. Minęło mnóstwo czasu, a drugi rejs był o wiele bardziej komfortowy niż pierwszy, jak pewnie się pani domyśla. Na wypadek, gdybym się nie domyślała — było jasne, że mieszkam w Stanach od urodzenia — Mary Ziemba opowiedziała mi o wielkiej wyprawie ojca. Dziewięć pełnych mdłości dni w płóciennym hamaku kołyszącym się nad dwoma innymi hamakami w maleńkim korytarzyku między hałaśliwą maszynownią i pełnym ludzi kambuzem dla załogi. Właśnie w takim miejscu lądował człowiek, który kupił ostatni bilet, albo taki, który zjawił się na czas, ale brakowało mu pieniędzy, albo nie brakowało mu pieniędzy, ale musiał też zapłacić za bilet dla reszty rodziny. Papa przez całą podróż koszmarnie chorował. W pewnym momencie, kiedy poczuł się lepiej, wstał i zerknął do kambuza, a tam ujrzał 122 człowieka jedzącego spaghetti. Wyglądało ono jak kopczyk robaków. Przez resztę życia, niezależnie od sosu czy innego przybrania, nie interesował go makaron w żadnej postaci. Drugi rejs, prezent na Dzień Ojca w 1964 roku, trwał dwie godziny i odbył się na pokładzie parowca wypływającego z East Haddam. Mary, którą wtedy stać już było na taki dar, wynajęła cały górny pokład na wycieczkę po rzece Connecticut. — Przynajmniej tyle mogłam dla niego zrobić — powiedziała. — Usiłowaliśmy trzymać to w tajemnicy. Powiedzieliśmy mu, że jedziemy na farmę. Uwielbiał przyglądać się koniom, więc rwał się do tego wyjazdu. Przy każdym mijanym pastwisku pytał: „To tutaj? To tutaj?" Nikt nie odpowiadał, a kiedy mijaliśmy bramę, ojciec głośno mówił do siebie: „Pewnie nie". Chyba pod koniec zaczął się nieco irytować. W końcu dotarliśmy na nabrzeże, ale on oznajmił tylko: „Nie wsiadam na żadną łódź". Niemal przez godzinę wyciągaliśmy go z auta. Potem musieliśmy poprosić kapitana, żeby uprzejmie poszedł z nami na parking i zapewnił tatę, że wejdzie tylko na górny pokład. Żadnej zamkniętej przestrzeni. W pełnym słońcu. I żadnej fali. — Warunki są znakomite — powiedział mu kapitan. Miał na sobie mundur, czapkę i resztę, wyglądał bardzo profesjonalnie. I oświadczył papie: — Nie mogłoby być lepiej. Mary szpera w kupce i wyciąga dowód, że papa w końcu wszedł na statek. To fotografia u steru, razem z kapitanem. Papa pali przy relingu, patrząc na szeroką, okoloną drzewami rzekę. Potem oglądam inne zdjęcie, z tego samego dnia, mniej więcej dwudziestu osób, papa z przodu, Mary po lewej. Później pokazuje mi to, które oglądałam na samym początku. Papa na pokładzie. Żadnej zamkniętej przestrzeni. Żadnych granic. W pełnym słońcu. Żadnej fali ani innej przeszkody, ani na wodzie, ani w życiu. Mary dobrze uchwyciła ten moment. — Powiedział mi: „Wiedz, że się cieszę, że tu jestem". Właśnie wtedy zrobiłam krok do tyłu i wyzwoliłam migawkę. 8 JL/ziesięć lat po tym, jak nauczyłyśmy się prowadzać — choć to akurat nie ma nic do rzeczy — Alice urodziła dziecko. W pewne wietrzne popołudnie, nie tuż po przyjściu na świat dziewczynki, którą nazwali Heather, ale mniej więcej pół roku później, Alice, mała i ja siedzimy w ogrodzie. Alice widzi, że dwa białe fartuchy z restauracji rybnej spadły ze sznura, więc biegnie je podnieść i rozwiesić. — Popilnuj dziecka — mówi do mnie na odchodnym. I pilnuję. Siedzę obok jego prześcieradełka, a dziecko leży na plecach, kopiąc i boksując coś niewidzialnego, czego nie widzę, 'ale ona patrzy z takim napięciem, że bez wątpienia to musi istnieć, pilnuję jej, tak jak powinnam. Mała łapie za prawe kółko wózka po drugiej stronie ręcznika. jCółko to kiepska zabawka, więc proponuję jej zamiast niego grzechotkę. Obręcz pełną pastelowych kluczy z plastiku, które zapewne pasują do pastelowych zamków w pastelowym domku z plastiku w jakimś pastelowym miasteczku z plastiku. Kołyszę nimi nad jej buzią, Heather wydaje z siebie coś w rodzaju „eeeooo". Nagle z siłą co najmniej dwóch dorosłych mężczyzn wyszarpuje mi grzechotkę z ręki i wpycha do swoich wilgotnych ust tyle kluczy, ile da radę zmieścić. Wraca Alice. — O rany, za wszystko łapie — mówię do niej. — Tak — potakuje. — To fantastyczne. Daj jej coś, a zaraz to cliwyci. To dla niej zupełna nowość. Weźmie wszystko, co jej dasz, i będzie się bawiła. Całkiem sama. To cudowne. — Nie wątpię. — Kiwam głową. — Możesz iść do kuchni coś zrobić albo usiąść i odpocząć. Alice patrzy na mnie tak, jakbym nauczyła jej dziecko przekleństw. — Chodziło mi o to, że cudownie się ją obserwuje — tłumaczy powoli. — Obserwować, to najważniejsze. — Urywa i przygląda mi się, żeby sprawdzić, czy coś do mnie dotarło. — Patrzeć na każdy nowy krok w jej życiu. To nie do opisania. Leo i ja moglibyśmy tak siedzieć i gapić się na nią całymi godzinami. Te wszystkie odkrycia. O to mi chodziło. — Jasne. — Próbuję zrozumieć tę fascynację. — Jutro piorę białe rzeczy, wezmę brudne fartuchy. Alice mnie nie słyszy. Patrzy na swoje dziecko, ono na nią. Alice nieruchomieje i pyta: — Czy to nie wspaniałe? — Uhm — mamroczę uprzejmie. Moim zdaniem z nią jest tak jak z miłośnikami psów albo miłośnikami kotów. Niektórzy są miłośnikami dzieci. Ja nie jestem. Nie byłam, do czasu poznania Małego Teda. Mały Ted. Naprawdę był mały, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy, na zdjęciu w portfelu Jacka. Tak mały, że jego wiek wciąż liczyło się w miesiącach. — Jedenaście miesięcy — powiedział Jack, cały w uśmiechach po wyjęciu kwadratowej fotografii. Wzięłam ją w dłonie i popatrzyłam na tłustą, przestraszoną buzię, a potem na większą, szczuplejszą i dumną twarz przed sobą. Właśnie w takich chwilach docierało do mnie, że ktoś, kogo uważałam za jednego z nas, dzieciaków, został ojcem. To się często zdarza — coraz częściej w miarę upływu czasu. Wszędzie się pojawiają. Na ulicy, w Grand Z, w kościele na mszy, podczas czynienia znaku pokoju. Kiedyś odwróciłam się, żeby uścisnąć dłoń młodej kobiety siedzącej obok, a potem zerknęłam na mężczyznę trzymającego ich dziecko. Była to duża, wysoka, dorosła wersja Georgiego Papugi, który zapisał się w mojej pamięci jako dziecko, które kiedyś znalazło siedemnaście rolek ćwierćdolarówek pod łóżkiem rodziców, włożyło je do wózka i kupiło wszystkim dzieciakom w okolicy latawce, lody i ciągutki. 124 125 Nagle, choć w rzeczywistości to dziesiątki lat później, Georgie Papuga był ojcem. Cóż, Jack Murphy też nim był. Dowiedziałam się o tym mniej więcej rok po festiwalu małży, podczas naszego następnego spotkania. Wcześniej przychodziła jedna pocztówka w miesiącu z wielu miejsc, do których zawędrował Jack z instrumentami — ze stanów Północnego Wschodu latem, Południowego Wschodu zimą. Malownicze widoczki przedstawiały linię brzegową, drzewa i budynki użyteczności publicznej. Na kartkach informował mnie w zabawny sposób o żądaniach słuchaczy albo recenzował interesujące potrawy z innych części kraju. Przemilczał jednak największą nowinę z ostatnich dwunastu miesięcy. Powiedział mi o tym na naszym drugim osobistym spotkaniu, tamtego sierpniowego dnia, w środkowym boksie w The Golden Bowl, podczas godzin tańszego lunchu; próba zejścia się z Sylviądwie zimy wcześniej była porażką pod każdym względem, prócz tej zapierającej dech w piersiach niespodzianki w postaci małego i pucołowatego niemowlaka, którego ktoś sfotografował obok torby cukru, żeby oglądający mieli pojęcie o jego niezwykle małych rozmiarach. — Urodził się jako wcześniak, równo tydzień po naszym spotkaniu —powiedział mi Jack. — Kiedy byłem w drodze do Nowej Szkocji, musiałem wstąpić do sklepu muzycznego na wybrzeżu Connecticut. Wpadłem do domu po czyste ubrania i odtworzyłem wiadomość na sekretarce. Dziecko już było na świecie — dwa miesiące za wcześnie. Wręczył mi inną fotografię. To samo niemowlę, tylko większe. Ubrane w obszerny, chyba miękki pajacyk, taki jaki moim zdaniem powinni sprzedawać dorosłym, żeby mogli nosić go całymi dniami i z samego tego faktu czerpać radość. Ubranko było ozdobione mały śladami stóp w różnych odcieniach niebieskiego na tle wyglądającej normalnie tkaniny w kolorze ecru. W mojej głowie przepychały się myśli: Jack = ojciec. Kiedy spotkaliśmy się na festiwalu, wiedział, że urodzi mu się dziecko. Nawet o tym nie wspomniał. Niby dlaczego miał wspomnieć? To nie była moja sprawa. Chociaż teraz czułam inaczej. 126 Myślałam o tym wszystkim, ale oznajmiłam tylko: „Ładne ubranko". Jack powiedział mi, że to nowa linia Sylvii, dziecięce ubranka w ślady rączek i nóżek właściciela. Nie chodziło o prawdziwe ślady, bo byłoby to okrutne i kłopotliwe, ale naniesione gumowym stemplem. W miarę dorastania planowała stemplować coraz większe ubranka: maluch, przedszkolak, uczeń i tak dalej, aż —jak sądził Jack — dziecko przestanie być dzieckiem i nie będzie zainteresowane udziałem w tego rodzaju projekcie. Ciągle mówił „dziecko", więc w końcu musiałam go o to zapytać, a on odparł: — Mały Ted. Wtedy popatrzyłam na niego tak, jak popatrzyłaby większość ludzi po takiej deklaracji, a Jack zapewnił mnie: — Nie, nie Mały Jack. Właściwie ma na imię Ted, po ojcu Syl-vii. Sylvia uparła się na Małego, żeby podkreślić różnicę. Jego dziadek jest duży, a on maty — chociaż nie przebywająze sobą tak często, żeby ktoś mógł ich pomylić. To tak dla jasności. No wiesz. — Pewnie — odparłam. Musiałam sporo przemyśleć. Spędziłam pełne dwa dni na kupowaniu odpowiedniego stroju na lunch, który zaplanowaliśmy, kiedy Jack napisał na pocztówce z kolonialnego Williamsburga, że będzie występował na Festiwalu Kiełbasy w Chicopee, odwiedzi też krewnych, i czy może znajdę czas na spotkanie? Teraz siedziałam naprzeciwko niego, mając na grzbiecie fortunę — bluzkę ze sztucznego jedwabiu, która kosztowała sześćdziesiąt pięć dolarów, lniane spodnie niewiele tańsze i sandały za siedemdziesiąt dolarów, czyli za połowę pierwotnej ceny. Robiłam, co w mojej mocy, żeby nie zrzucić na podłogę ani kęsa tofu z trzema rodzajami grzybów, jednocześnie przetrawiając fakt, że choć Jack legalnie uwolnił się od Sylvii, Mały Ted na zawsze połączył tych dwoje niczym żywe ogniwo, które zostawia odciski stóp i dłoni, i każdej innej dowolnej części ciała, na ich życiu. Tego dnia Jack miał na sobie stare obcięte dżinsy i brzoskwiniowy podkoszulek, pamiątkę z festiwalu jazzowego w Nowym Orleanie sprzed dwóch lat. Zapytajcie mnie o coś innego, jakikol- 127 wiek szczegół, a udzielę wam prawidłowej odpowiedzi, bo wszystko zapamiętałam z niemal fotograficzną dokładnością, choć nie wzięłam ze sobą aparatu, a nawet gdybym wzięła, nie wiem, czy starczyłoby mi tupetu, by go użyć i potem uważnie oglądać czarny plastikowy zegarek noszony na prawym nadgarstku przez większość leworęcznych, w tynl Jacka, i przez tych, którzy chcą się odróżniać; prosty brązowy pasek z plecionego szmirka, zapinany na coś, co przypominało mały zamek przy pasach bezpieczeństwa; krótkie szorty, wystrzępione i pełne maleńkich dziurek wyżartych kwasem z akumulatora w okolicy prawej kieszeni i rozporka; jego nogi, zdumiewająco opalone jak na faceta, który zarabia na życie, drepcząc w długich, dziwnych spodniach; i ogromne stopy w równie ogromnych birkenstockach z beżowego zamszu, które z pewnością nosił przez okrągły rok, niezależnie od pogody. Sprawnie pochłaniał zawartość talerza, kładł kawałek kurczaka mushu na jeden z naleśników, zwijał go i maczał w sosie, który wyglądał na czekoladowy, po czym odgryzał spory kawałek i nic się nie rozsypywało. Smakowała mu cola bez lodu z kawałkiem li-mony, bo lód rozwadnia smak, a dzięki limonce napój wydaje się jeszcze słodszy. Zachęcał mnie do zjedzenia deseru i choć nie miałam już miejsca w brzuchu, zgodziłam się pod warunkiem, że się podzielimy, i poprosiłam o ciasto kokosowe. Mój widelec zbłądził na jego stronę talerza, zjadłam jeden z okruszków Jacka, a kiedy skończyliśmy, Jack wyjął trzy albo cztery kulki ze zgniecionych banknotów i zaczął je rozprostowywać, żeby sprawdzić, czy wystarczy mu na zapłacenie połowy rachunku. Mówił: „Nie, nie, nie", ale w końcu pozwolił mi położyć moją kartę Visa na czarnej tacy, gdzie już spoczywał rachunek pełen dodatkowych informacji: że nasz kelner nazywa się Mikę B, siedzimy przy stoliku numer 3, jest 13.14, 13 sierpnia, rachunek opiewa na 21 dolarów i 61 centów. Ponieważ miałam dobry humor, napiwek wyniósł 5 dolarów. Wzięłam żółtą kopię do domu. Trzymałam ją w modlitewniku i każdego wieczoru prosiłam Boga, żeby niezależnie od tego, kogo dotychczas miał w swoim życiu Jack Mur-phy, wkrótce dodał mnie do tej kolekcji. 128 Ludzie mówią, że jestem świetną macochą. Dziękuję, ale nie tak to się zaczęło, nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek uwiedzie mnie dziecko, w końcu jednak zdarzają się wyjątki od reguły. Mały Ted był moim wyjątkiem. Teraz byłam Alice skupioną na Heather, a pierwszego dnia, w którym poznałam Małego Teda, okazało się, że można patrzeć na dziecko całymi godzinami i nie pragnąć niczego innego. Ni z tego, ni z owego oblewała mnie fala ciepła, gdy w ciągu lat obserwowałam, jak pisze pierwszą literę mojego imienia, wyciąga groszek z dania warzywnego, obejmuje szyję dłonią podczas snu, szeroko otwiera oczy, kiedy wyginam rękę do tyłu i dotykam kciukiem przedramienia, i błaga, żebym zrobiła to raz jeszcze. Myślę teraz o tym, j ak ledwie spałam w nocy przed j ego pierwszą wizytą, przerażona perspektywą, że nie będę potrafiła go zainteresować. Miałam trzydzieści parę lat, wychodziłam za jego ojca i przerażał mnie pięciolatek. Okazało się, że jak w większości takich wypadków, obawy były niepotrzebne. Takie dziecko jak Mały Ted potrafiłoby przekonać ludzi do eksplozji demograficznej. I, szczęściara, mogłam opowiadać ludziom, że ten mały, idealny chłopiec, na którego gapili się ze zdumieniem, jest mój. Nawet dokonał cudu i przez parę miesięcy pragnęłam własnego dziecka. — Mamy Małego Teda — mówił Jack. — Nie mamy. Prawnie Mały Ted był synem Jacka i Sylvii. Nie pytajcie, jak to się stało — to znaczy, jak tych dwoje mogło spłodzić taki cud. Jednak urodził im się chłopiec, który potrafił podejść cicho, wziąć was delikatnie za rękę i poprowadzić do parapetu, do papierowego kubka, gdzie nasionko ukryte dwa tygodnie wcześniej zmieniło się w silną, jasną łodygę i dwa mocne liście, i jeszcze dwa pnące się prosto ku niebu. Ten chłopiec patrzy na to, a potem na waszą twarz, żeby się upewnić, że widok wywarł na was stosowne wrażenie. Gdyby przyprowadził kogoś, kto by nie zrozumiał — kogoś, kto widziałby tylko kubek, młodą roślinkę i mokrą ziemię — Mały Ted by się domyślił. 129 — Patrz — powiedziałby. — Patrz, nie widzisz? I stałby tam, i czekał, aż byście zobaczyli. Jack zajmował się Małym Tedem przez jeden weekend w miesiącu. Dla mnie te dni w naszym małżeństwie były obwiedzione czarnym flamastrem. Gdy przebywaliśmy we trójkę, czułam, że jesteśmy czymś więcej niż parą. Inne dni i weekendy też były miłe, ale pełne roboty. Pracowałam w mieście i w domu, a Jack dawał lekcje muzyki, reklamował się przez telefon, przygotowywał do wyjazdu na weekend albo dochodził do siebie po niedawnym wyjeździe. Towarzyszyłam mu w miarę możliwości, przeżywając na jawie marzenie z festiwalu małży — Jack leżał na tylnym siedzeniu, ja jechałam do miejsca, w którym nigdy dotąd nie byłam, a kiedy samochód w końcu stawał, Jack wychylał się i szeptał mi coś miłego do ucha. Myślałam, że to się nigdy nie zmieni. Był dobrym mężem. Powiedział mi, że taki ma cel w życiu. Żałował, że nie był nim dla Sylvii, którą nazywał pieszczotliwie jej starą ksywką V, kiedy o niej wspominał, czyli na tyle często, żebym gdzieś w mrocznych zakątkach umysłu podejrzewała, że może pewnych spraw nie załatwili do końca. Nigdy nie spytałam, rzecz jasna. Pytając, poruszyłabym zadawniony temat, rozdrapałabym ranę, problem stałby się prawdziwy, może wkurzyłby Jacka. Nie chciałam go wkurzać. Chciałam, żeby był szczęśliwy, bo go kochałam. I był, oboje byliśmy, zwłaszcza podczas tego jednego weekendu w miesiącu, kiedy Jack nie wyjeżdżał, a Mały Ted był z nami, i mieszkaliśmy tak, jak moim zdaniem większość zwykłych ludzi. Chodziliśmy do centrum handlowego, do wypożyczalni wideo, nad jezioro, na pokiyte śniegiem wzgórze, tia mszę na świeżym powietrzu w kaplicy Świętej Anny, a potem, żeby od razu mieć z głowy najbardziej ponurą część, przechodziliśmy drogę krzyżową od ostatniej do pierwszej stacji. Gotowaliśmy wystawne posiłki w niedziele albo zamawialiśmy jedzenie z fast foodów. Zawsze coś robiliśmy. Kupiłam stare pudełko od handlarza złomu na stacji i napisałam na wieczku „Mały Ted" wielkimi, złotymi literami na czerwonym tle, bo takim kolorem pomalowałam resztę pudełka. Ozdobiłam końcówkę każdej litery sztucznymi świecidełkami, jak skrzynię skarbów. Dla mnie ten chłopiec był cudem. Serce skakało mi wprost pod sufit, kiedy przyjeżdżał i gnał do kąta salonu, gdzie trzymałam pudełko. Co miesiąc dorzucaliśmy coś nowego z naszego safari w drogerii, gdzie stawaliśmy w tym samym miejscu, które zajmowałam jako dziecko, podziwiając towar przed sobą, na półce pod bandażem, pończochami przeciwżylako-wymi i rozmaitymi opatrunkami na okropieństwa wyrastające na stopach, kiedy człowiek się starzeje. To wszystko było tuż przed nami: bloki białego papieru, od kieszonkowych do takich wielkości małego stołu. Grube, pasiaste tęcze brystolu. Dziesiątki już zatemperowanych kredek. Słoje gęstej, jaskrawej tempery. Wymyślne plastikowe pudełka akwareli zasuszonych w owalne klejnoty. Starannie zawinięte pałeczki mo-deliny. Długie, plastikowe koperty zamykane na perłowy zatrzask, pełne flamastrów wszelkich kolorów, jakich moglibyście potrzebować albo jakie moglibyście wymyślić. Z Małym Tedem u boku łatwo było przypomnieć sobie dreszcz towarzyszący prowadzeniu ołówka wzdłuż tekturowych szablonów całego alfabetu, sprzedawanych w zestawach wraz ze znakami przestankowymi i cyframi od zera do dziesięciu. Wycinaniu liter lśniącymi srebrnymi nożyczkami o zaokrąglonych albo ostrych czubkach. Wyjmowaniu gęstego pędzla z celofanu, w którym sprzedawano go w zestawach po trzy, i zanurzaniu go w szkolnym kleju albo w bursztynowym — może nawet w niebezpiecznym kleju kauczukowym, na którego etykietce widniała czaszka i piszczele. Wyborowi pierwszej z sześćdziesięciu czterech nowych kredek świecowych. Malowaniu, klejeniu, wycinaniu i kolorowaniu, a potem chodzeniu na koniec alejki, do czterech półek pełnych złotych ramek w czterech wielkościach, ramek czekających na dzień, kiedy w końcu włożycie w nie coś, co waszym zdaniem będzie warte eksponowania. Pozwalałam mu wybrać, co chciał, po czym wracaliśmy do 130 131 domu, by tworzyć, nawet gdy nadeszła pora na sen. Korony, budynki, wioski, planety, robaki, statki kosmiczne. Jack przyłączał się do nas i wkrótce wszyscy troje spinaliśmy, kleiliśmy, malowaliśmy i nawlekaliśmy własne wersje linii, kół i kwadratów, by stworzyć taki świat, jakiego nikt jeszcze nie widział. Jeździliśmy do miejsc odwiedzanych przez nas jeszcze w liceum. W wielkim muzeum w Springfield oglądaliśmy obrazy przedstawiające surowych starców w ciemnych strojach, świętych umęczonych na wszystkich możliwych krwawych torturach, kobiety wylegujące się na piknikowych obrusach pod uginającymi się pod ciężarem kwiatów drzewami, płynące po morzu statki 0 rozwiniętych żaglach, a za nimi gigantyczny wielorybi ogon, 1 wielkie sceny batalistyczne, gdzie wierzchowce żołnierzy miały tyle przerażenia w wybałuszonych oczach, że kazałam Małemu Tedowi odwrócić wzrok. W jednym muzeum w Bostonie była cała sala pełna gablotek ze złotą biżuterią wykopaną ze starożytnych grobów. Podkreślono, że przy wyrobie łańcuszków i części tak małych i kunsztownych, że musiały robić je rączki wielkości mrówki, nie użyto żadnych maszyn. Długi korytarz za tą salą pełen był gablotek z jasnozieloną orientalną ceramiką. Talerze, misy, zestawy do herbaty, wazy — wszystko idealne, nie popękane, bez żadnej rysy, mimo że mniej więcej pięć razy starsze niż nasz kraj, do którego trafiły na ekspozycję. W Berkshires, w domu zmarłego rzeźbiarza, przyglądaliśmy się nagim ludziom naturalnej wielkości, znieruchomiałym w białym kamieniu. Ich usta wypowiadały słowa, których nie słyszeliśmy, ich ręce nie męczyły się setkami lat wyciągania w przestrzeń, ich włosy wciąż były skręcone, a części intymne zasłonięte przez potężne filary, roztargnione cherubiny albo dogodnie splątaną winorośl. Chodziliśmy wszędzie albo tylko po domu, czasem po otaczających go uliczkach, krętej ścieżce nad rzekę. Kroczyliśmy po obu stronach Małego Teda, trzymając go za ręce tak długo, jak się dało, dopóki się nie wyrywał i nie biegł przed siebie, żeby pogonić królika w trawie albo kaczkę wygrzewającą się na brzegu. Nie bardzo znam się na nauce, ale wyobrażam sobie, że musi istnieć jakiś pierwiastek, związek chemiczny lub przyrząd, który służy do tego, by lepiej połączyć dwie substancje, wzmocnić istniejące między nimi więzi, utrwalić ich jedność solidniej niż wtedy, gdy się tylko stykają. Czymś takim był dla nas Mały Ted. Dzięki istocie, która wkradła się między nas, staliśmy się lepszą całością. — Lily — powiedział Mały Ted w czwarty weekend spędzony z nami. — Jesteś kwiatem, który rzadko widują ludzie. W następnym tygodniu powtórzyłam to mniej więcej milionowi osób. Wypowiadając te słowa, robiłam taką zamyśloną minę jak Mały Ted: zupełnie jakby czekał na transmisję dalszego ciągu myśli. Z pewnością ludzie mieli mnie po dziurki w nosie — sama musiałam wysłuchać tylu podobnych opowieści, że wiem, jak się czuje człowiek, który ma to gdzieś. Ale czy moi rozmówcy nie rozumieli, że Mały Ted nie jest zwykłym dzieckiem? Gdyby był, nie zawracałabym im głowy. — Lubi Red Soxów? Red Soxów z Bostonu? — pytała Mary Ziemba. Wiem, skąd jest drużyna Red Sox, wielkie dzięki. — Tak — odparłam. — Lubi Red Soxów. Zawsze myślałam, że zabiorę Małego Teda do Bostonu na mecz. Teraz nigdzie nie mogę go zabrać. Nawet nie wiem, gdzie przebywa. — Może polubiłby mojego Tima. — Mary Ziemba wręcza mi zdjęcie niskiego nastolatka z fryzurą na pazia i w stroju baseballi-sty. — Na początek mieliby coś wspólnego. Moje oczy zaszły mgłą. Wycieram je. Widzę następne zdjęcie — mężczyzny, który ma numer szósty drużyny Red Sox. Jego strój nie jest oryginalny. Nawet ja, która niewiele wiem o sporcie, tyle razy widziałam tych facetów w telewizji, że mogę się zorientować, iż nie patrzę na prawdziwego zawodnika. Biorąc pod uwagę młody wiek właściciela stroju, musiał on być nowym członkiem drużyny uniwersyteckiej, a może nawet szkolnej. — Przyjęli go w dniu, w którym rozdawali te stroje — mówi 132 133 Mary Ziemba. — Od razu musiał iść do pracy, przybiegł do mojego biura, żeby mi to pokazać. Drużyna szkolna! Stał tam, dysząc ciężko po biegu po schodach, bardzo z siebie zadowolony. Rozłożyła zdjęcia jak karty do gry i znalazła fotografię chłopca wybijającego piłkę lewą ręką. — Proszę — mruknęła. — Taki jest poruszony. Dostał ten strój i numer, który chciał. Mary Ziemba powiedziała mi, że szóstkę nosił kiedyś Roy White, niedoceniany lewy polowy New York Yankees w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Mimo że Tim miał grać w drużynie nazwanej na cześć Red Soxów, chciał nosić numer tego faceta. — Pamiętam, j ak powtarzał, że Roy White był drobnym facetem — dodała Mary Ziemba. — Tim też był wtedy nieduży i myślę, że między innymi dlatego tak go lubił. Podziwiał również Bobby'ego Kennedy'ego, który na tle braci zawsze wydawał się taki mały. Roy był graczem oburęcznym. Katolikiem. Czarnym, mimo nazwiska. Tim powiedział mi to wszystko, pokazując tę bluzę. Nie sądzę, żebym pamiętała jakiekolwiek fakty dotyczące innego gracza czy sportu. To jednak wiem, bo wiele dla niego znaczyły, i opowiedział mi o tym tamtego popołudnia. Wyglądało na to, że Tim jest moim rówieśnikiem. Oczyma duszy przebiegłam po alejkach Grand Z mojej wczesnej młodości i po twarzach ekspedientów, których pamiętam nawet po tylu latach. Pracował tam wysoki, kędzierzawy chłopak, który przypominał przystojniejszego i młodszego Tony'ego Orlanda i który zawsze skrupulatnie wyceniał rzeczy w dziale higienicznym, gdy matka wysyłała mnie po awaryjny czteropak papieru toaletowego. Rzecz jasna, musiałam kupować ten rodzaj, na który mieliśmy kupon, i rzecz jasna, zawsze była to marka, którą właśnie metkował. Czekałam, aż się przesunie, żebym mogła sięgnąć po papier, a on się odwracał, przepraszał, że stoi mi na drodze, i pytał, co może mi podać. Tego chłopaka zapamiętałam. I Leo, rzecz jasna. Pracował tam przez trzy tygodnie w czasach licealnych, kiedy nie spotykali się z Alice z powodu jakiejś wielkiej kłótni, której przyczyny żadne dziś nie pamięta. W tamtym okresie zrezygnował z U Ro-cky'ego — nie chciał przebywać nawet w towarzystwie państwa Szczpiorskich — i zajął się wkładaniem zakupów do toreb na końcu kasy dla klientów z małą liczbą zakupów. Co drugi dzień Alice ze łzami w oczach błagała, żebym poszła do Grand Z, kupiła poniżej dwunastu artykułów i zapytała Leo, co u niego, oraz — co było o wiele ważniejsze — czy się z kimś spotyka. Dobijało ranie to ostatnie pytanie, gdyż kiedy tylko Leo zobaczył mnie z dwiema puszkami wołowiny albo słoikiem przypraw i dobrze wiedział, po co przyszłam, biegł do schowka na sprzęt i ocierał oczy chusteczką. Poza sobowtórem Tony'ego Orlanda i Leo pracował tam jeszcze starszy brat Amy Dale. Dale Dale (trudno wierzyć, że rodzice mogą zrobić coś takiego bezbronnemu niemowlakowi). I miły, opóźniony umysłowo pan, z jednym uchem wyżej niż drugie, zatrudniony przez Grand Z wiele lat wcześniej, bo dawanie pracy umysłowo i fizycznie upośledzonym przysparzało rozgłosu. Nadal bywa w sklepie, wręcza ludziom ulotki i życzy im miłego dnia albo wieczoru, zależy. To wszyscy ekspedienci, których pamiętam z tamtych lat. — Mój syn pracował głównie w nocy — powiedziała Mary Ziemba. Często go tak nazywała. Synem, nie Timem. Tylko synem. Używanie tego słowa najwyraźniej sprawiało jej przyjemność. — „Synu", mówiłam. — Tak właśnie rozpoczynała opowieść mającą wyjaśnić mi kontekst zdjęcia. Na przykład tego, na którym Tim i inny chłopak układają zgrabne piramidy olbrzymich pomarańczy. Zdjęcie zrobiono nocą, tuż przedtem, zanim obaj chłopcy stanęli na końcu alejki i ćwiczyli rzuty. — „Synu", mówię mu, , jeśli jeszcze raz cię przyłapię na rzucaniu owocami, wylecisz z roboty". A on odpowiadał coś w rodzaju: „No to mnie nie przy-łapiesz". 1 mrugał. Patrzyłam na niego wilkiem, ale wcale nie czułam złości. Brykali tylko, kiedy sklep był zamknięty, więc klienci nie mieli pojęcia, że ich zakupów używano niezgodnie z przezna- I 134 |HHBHH 135 czeniem. Chłopcy lubili grać w piłkę bochnami żytniego chleba. W hokeja pudełkami z lepem na mrówki i puszkami tuńczyka. W badmintona patelniami i główką czosnku. W kręgle kapłonami — za kręgle służyły im puszki Ajaxu i Bon Ami. Ja siedziałam w biurze i patrzyłam na to całe zamieszanie, i muszę przyznać, pozwalałam im na to nieco zbyt długo, zanim włączałam megafon. Ale to w końcu chłopcy, dzieciaki, nastolatki, cokolwiek. Właśnie dlatego dawałam im kilka minut więcej. Tim poszedł na studniówkę z dziewczyną, która moim zdaniem wyglądała na jedną z tych Topolskich o płaskich twarzach, którzy mieszkali obok fabryki wytłoczek do jaj. Nie należy ich mylić z normalnie wyglądającymi Topolskimi z domu przy drodze do Red Bridge. Mimo identycznego nazwiska rodziny nie były ze sobą spokrewnione. Ci bliżej naszego domu mieli głowy 0 takim kształcie jak większość ludzi, a dzieciaki z tej rodziny trafiał szlag, gdy ktoś pytał je o pokrewieństwo z tymi drugimi Topolskimi, którzy z przodu wyglądali całkiem normalnie, ale z profilu przypominali przecięty na pół melon, z rysami twarzy pana Potato przylepionymi do płaskiej, pionowej ściany. — To córka Topolskich — poinformowała mnie Mary Ziem-ba, bębniąc palcami o marszczoną suknię koloru bzu, pasującą do muszki Tima. Wielka fałda z przodu jego koszuli była podkreślona charakterystyczną nicią; w kieszonce białego smokingu znajdowała się fachowo złożona chustka. — Tych Topolskich mieszkających obok fabryki wytłoczek do jaj — dodała, nie wiadomo po co. Na większym zdjęciu Tim i dziewczyna stali zwróceni ku sobie na podwórzu przed domem Mary, trzymali się za ręce i wyglądali na ogromnie zakochanych. Na mniejszej odbitce Mary stała po jego lewej stronie, gdy pozował w todze absolwenckiej 1 przekrzywionej czapce uniwersyteckiej ze złotym frędzlem, który w moich czasach świadczył o tym, że uczeń się wyróżnia. Jego matka zaczęła opowiadać, jaki był mądry, i wyrecytowała listę nagród i stypendiów, które otrzymał. Nie wszystko usłyszałam. Byłam zajęta liczeniem, co idzie mi średnio nawet 136 w sprzyjających okolicznościach, nie mówiąc już o sytuacji, kiedy ktoś głośno coś mówi. Z transparentów w tle i złotych liczb przy frędzlu dowiedziałam się, że Tim robił maturę w 1980 roku, a więc w tym samym roku, w którym kończyłam Westfield. Po odliczeniu osiemnastu lat odkryłam, że Mary była po czterdziestce, gdy urodziła Tima. Znowu wyprzedziła swoje czasy. Jak dzisiejsze słynne i starszawe gwiazdy, Mary Ziemba założyła rodzinę wtedy, kiedy wielu jej rówieśników zostało dziadkami. — Był pierwszym chłopcem, który zdobył nagrodę Betty Crocker — mówiła właśnie. — Za osiągnięcia na zajęciach gospodarstwa domowego. Dobrze sobie radził w kuchni, ale myślę, że to ze względu na czas spędzony w sklepie. Nie ze mną, ale w tym samym budynku, pod tym samym dachem pracowaliśmy razem. To było takie miłe. Wystarczyło, żebym popatrzyła w dół, i już go widziałam. Ułożyła Timów w jeden schludny stosik i zerknęła na mnie. — Pewnie tak robi Bóg — tylko proszę nie myśleć, że uważam się za równą Bogu. Chodzi mi o koncepcję — siedzenie za szkłem, przez które nie można cię zobaczyć. Człowiek na dole podnosi wzrok i widzi tylko swoje odbicie, lustro. Za nim jednak siedzi ktoś, kto kocha go najbardziej na świecie, życzy mu wszystkiego najlepszego i wspiera nawet wtedy, kiedy ten człowiek robi coś, czego nie powinien. Ile rzeczy widziała Mary Ziemba ze swojej kryjówki? Ludzi, którzy szperali wśród towarów, porównując je, liczyli pieniądze w portfelach z obawy, że to, co mają w wózkach, nie wystarczy na cały tydzień, przeglądali ułożone w porządku alfabetycznym kupony zniżkowe, sprawdzali ceny na małych, czerwonych liczy-dełkach, które miał każdy szanujący się klient, zanim nastały kalkulatory. Ludzi chwalących się okazją, kierujących obcych do tańszych, ale równie smacznych marek, informujących pracowników o rozlanym albo pękniętym, potencjalnie niebezpiecznym słoiku, proponujących szybki przepis, którego nie trzeba zapisywać — wystarczą tylko dwie puszki tego, tacka wołowiny, masło, proste jak drut. Ludzi dających klapsa dzieciom za złe zachowanie, przy- 137 klejąjących niższą cenę na wyższą, otwierających słoiki, żeby powąchać albo nawet wypróbować ich zawartość, wpychających do kieszeni batoniki i małe puszki kukurydzy w maśle, i paczki hamburgerów. Sklepowe odmiany wszystkich smutków, awantur, dobra i zła, które przeżywamy dzień w dzień, zazwyczaj zapominając —jeśli w ogóle o tym wiedzieliśmy — że na górze jest ktoś, kto patrzy na nas z drugiej strony lustra. Nawet kiedy tym kimś jest własna matka. INI ie skakałam do góry z radości, kiedy Wally Wazo-cha poprosił mnie o fresk w drugim z dwóch salonów w domu pogrzebowym. Na początku miałam takie same przemyślenia, jakie miałaby większość ludzi — że to będzie samotna praca, i do tego przerażająca. W dzieciństwie słyszałam, jak rodzice mówią, że idą na czuwanie, i sądziłam, że podczas tych kilku godzin będą czekali, aż zmarły się obudzi, pożegna i załatwi rozmaite sprawy, nim zaśnie na dobre. Kiedy miałam dwanaście lat i poszłam na pierwsze czuwanie — przy babci Joannę Mleko, staruszce tak wiekowej, że zawsze opowiadała o smokach i rycerzach starego kraju, jakby znała ich osobiście — bardzo się rozczarowałam. Rozmowa była jednostronna, nikt nie odpowiadał na pytania w rodzaju: „Czemu mnie zostawiłaś?", „Co mam teraz zrobić?" i „Jak sobie poradzę?", które zadawali dziadzio Mleko, mama Joannę i nawet sama Joannę, patrząc na jej mocno umalowaną twarz. Babcia Mleko tylko leżała, ściskając różaniec, z wydętymi, różowymi jak cukierek ustami, sztywna i martwa niczym wielka lalka bez baterii. Każdy zmarły, przy którym klękałam od czasów babci Mleko, wydawał mi się właśnie taki. Na moją decyzję wpłynęło zapewnienie Wally'ego, że mogę malować w normalnych godzinach pracy zakładu — Wally jest profesjonalistą i ma świadomość, że nie każdy człowiek na świecie czuje się równie swobodnie jak on w zakładzie pogrzebowym. Chciał malowidła na ścianie mniej popularnego z dwóch saloników, oddzielonego ruchomym płóciennym ekranem. Jeśli obraz przypadłby mu do gustu, Wally mógłby poprosić mnie o drugie malowidło w głównej sali. Teraz jednak miałam spróbować — tak to ujął, zupełnie jakbym dopiero zaczęła malować w ramach — w sa- 139 loniku numer II. Jeśli nie odbędą się jednocześnie dwie stypy ani nie pojawi się wyjątkowo duży tłum, pomieszczenie będzie zamknięte i oddzielone cienkim przepierzeniem. O ile będę używała farb nie śmierdzących farbą i nie narobię hałasu — na co bym się nie odważyła — z pewnością nie zakłócę uroczystości. — Sprawdzaj nekrologi — powiedział Wally. — Jeśli będzie stypa i tak przyjdź, ale przez wejście dla dostawców kwiatów. I tak robiłam. Poświęcałam malowidłu cztery godziny dziennie, pracując od drugiej do czwartej i od siódmej do dziewiątej, kiedy Wally kogoś wystawiał. Chociaż nikogo nie widziałam, przez cały czas po drugiej stronie ekranu towarzyszyli mi żywi ludzie. Rzecz jasna, wielu było przygnębionych. Jednak inni — zwłaszcza ci, którzy stali jak najdalej od trumny i tego, co się działo wokół niej — nie byli tacy załamani, zazwyczaj przychodzili tylko z obowiązku, a ich komentarze zastępowały mi audycje radiowe, kiedy pracowałam nad „Wiecznym spokojem". Tak Wally nazwał fresk, gdy pierwszy raz o nim rozmawialiśmy majowym wieczorem. Zadzwoniłam do niego przerażona po odsłuchaniu wiadomości. „Dzwonię z Domu Pogrzebowego Wa-zochy" — tylko tyle się nagrało. Martwe twarze wszystkich, na których zależało mi choćby odrobinę, przelatywały mi przed oczyma. Ruletka w Foxwoods. Wzdrygnęłam się, czekając na wiadomość o tym, gdzie wylądowała czerwona piłeczka Boga, kiedy skończyła się obracać, odbijać i denerwująco podskakiwać, po czym znieruchomiała. Usłyszałam jednak tylko: — Namaluj mi fresk. — Będzie nosił nazwę „Wieczny spokój" — powiedział Wally, gdy zjawiłam się u niego, by uzgodnić szczegóły. — Mam nadzieję, że nie przeszkadza ci gotowy tytuł. Ale chodziło mi to po głowie, odkąd w zeszłym roku odziedziczyłem zakład po stryju. Po prostu wiem, jak obraz ma wyglądać. Mówię ci, gdybym miał jeszcze inne talenty, sam bym to sobie namalował. Wally powiedział, że mam go odwiedzić późnym popołudniem, więc przyszłam, gdy pierwsze promienie dnia zaczynały znikać za wysokimi białymi sosnami na skraju jego posiadłości. Tego dnia padało. Wilgotne powietrze wypełniło światło mgiełką, którą niemalże można było dotknąć palcami, a z mokrych liści wokół nas radośnie skapywała woda. W przeciwieństwie do wielu przedsiębiorców pogrzebowych w naszej okolicy, Wally nie mieszkał bezpośrednio nad swoim zakładem. Miał zwyczajny dom, wysoko na Baptist Hill, na końcu jednego z tych stromych podjazdów, przy których — w pewnych odstępach — stoją trzy lub cztery puszki po oleju wypełnione piaskiem, żeby w mroźne noce Wally mógł wrócić po podjeździe do domu, a także zjechać z podjazdu, nie zostając przy okazji swoim własnym klientem. Powiedział mi, że chce fresku przedstawiającego ogród przed domem, tylko ma na nim być Bóg, a nie założyciel przedsiębiorstwa, stary stryj Wojciech, który tego wieczoru siedział na plażowym ręczniku rozłożonym na kunsztownym krześle z kutego żelaza obok wielkiej, gulgoczącej fontanny, jakie zazwyczaj widuje się tylko w środku miasta. — Chcę, żeby ludzie myśleli, że właśnie tam trafiają ich najbliżsi — mruknął Wally. — Nikt nie wie na pewno, jak wyglądają niebiosa. Każdy ma inne wyobrażenie. Pozwalam sobie przedstawić własną wizję nieba. Moją. — Pewnie można wylądować w gorszym miejscu. — Powiedziałam to, bo nawet ludzi, którym z trudem przychodziła myśl o życiu pozagrobowym, kusiłoby pozostanie tu na zawsze. Zwłaszcza o tej porze dnia i roku, w świetle o odcieniu brzoskwiniowej skóry i wśród drzew obsypanych kwieciem, wręcz niemożliwie zielonych trawników, drzew niemal kołyszących się od młodych pędów, wieloletnich roślin jakby żywcem przerysowanych z katalogów, a to wszystko podziwialiśmy my, dwójka ludzi wciąż stąpających po ziemi i stojących na czymś, co Wally nazywał pa-lazzo, ale dla mnie był to raczej taras. Popatrzyłam wtedy na Wally'ego Wazochę i przyszło mi do głowy, że nigdy nie widziałam go w naturalnym świetle. Może 141 myślał o mnie to samo, bo ze zdumieniem uświadomiłam sobie, że spogląda mi w oczy akurat w chwili, gdy postanowiłam sprawdzić kolor jego tęczówek — były brązowe, ze złotymi plamkami w lewym oku— więc szybko opuściłam spojrzenie na jego długi nos i cienkie wargi, które otworzyły się w tym momencie, by zapytać: „Szampana?" Łatwo by było zakochać się w Wallym Wazosze, spokojnie i powoli, w tym przyćmionym, różowawym świetle, w powietrzu pachnącym goździkami, przy dźwiękach dyskretnej muzyki pogrzebowej sączącej się w zakładzie dzięki systemowi stereo. Zza ekranu słuchałam, jakim pełnym zrozumienia tonem rozmawia z pogrążonymi w żałobie ludźmi, zupełnie jakby naprawdę wiedział, jak to jest mieć do czynienia ze śmiercią, choć dodawał — stukając w nie malowane drewno — że jeszcze nie stracił nawet dalekiego krewniaka. Mimo to z przekonaniem mówił: „O tak, na pewno, wiem", chociaż nigdy nie odebrał o trzeciej nad ranem zmieniającego życie telefonu z policji, ze szpitala albo od szwa-gierki. Tak jak powiedział: „Wiem, co czujesz", gdy wyznałam mu, że właściwie straciłam nie tylko brata, ale również rodziców, siostrę, męża i synka. — Wiem, wiem — mówił, chociaż nie wiedział, wiedział za to, że ja wiem, że on nie wie. To nie miało znaczenia. Miło było słuchać słów pociechy, nawet jeśli wygłaszał je ktoś, kogo nauczono tego w college'u. Musiałoby być z wami coś nie w porządku, jeśli zlekceważylibyście Wally'ego Wazochę, ubranego zazwyczaj w szyte na miarę garnitury, które — o ile były całkiem czarne i nie noszone do celów rekreacyjnych — mógł sobie odpisać od podatku. Jednak Wally był wciąż zajęty. Ponieważ ludzie umierają przez cały czas, nie mógł ot tak wywiesić na potężnych drzwiach pomarańczowo-czarnej tabliczki z napisem ZAMKNIĘTE i iść się zabawić. Mnóstwo pracował. Podobnie jak ja nad „Wiecznym spokojem", kiedy przeżywałam osobiste rozterki. Nie widziałam 142 się na stałe w zakładzie pogrzebowym, ale przyjemnie byłoby przez pewien czas egzystować w innym świecie, w ciszy i czystości, gdzie wszyscy — poza płaczką — mówili szeptem, a grube mury, zdobione fasadą z białych cegieł, tłumiły odgłosy z ulicy. Tkwiłam za ekranem, malując wyobrażenie spokoju dla tych, którzy desperacko potrzebowali choćby jego ochłapu. Po swojej stronie saloniku robiłam przerwę i popijałam herbatę z termosu, siedząc na jednym z przypominających trony foteli dla najbliższej rodziny, patrząc na grządkę peonii oraz gołębie pluskające się w wodzie, podczas gdy zachodzące słońce odchodziło z obietnicą, że wyskoczy następnego ranka, a ja próbowałam zatrzymać w sobie odrobinę jego ciepła. — Niezłe, niezłe — powiedziała Claire O'Hare. — Potrzeba ci tego. Jak wszystkim. — Opuściłaś coś — odparłam tylko. .; Opowiadałam jej o swoim zleceniu dla Wally'ego, gdy malowałyśmy wielkie ciemne drzewa na ścianach jej sypialni. Właściwie ona je malowała —ja wcześniej narysowałam kontury, a teraz Claire wypełniała je granatem tak ciemnym, że niemal czarnym. Leżałam na plastiku, który chronił jej łóżko przed farbą, jadłam jogurt brzoskwiniowy z małego pojemnika i śledziłam jej postępy. Przypominałam, żeby zwolniła, gdy docierała do trudniejszego fragmentu, takiego jak sękate gałęzie, z którego potem miały się zwieszać delikatne pędy oplątwy brodaczkowatej. Nie robiłam niemal nic i jeszcze mi za to płacono. Chuckie byłby usatysfakcjonowany. Na nasze tak zwane lekcje Claire chętnie przebierała się za artystkę. Otwierała mi drzwi w dużym białym kombinezonie, malarskiej czapce i białych trampkach za kostkę, które kupiła tylko po to, żeby zapaćkały się farbą. Motała jakiś szaliczek na szyi, spinając go tanią spinką w kształcie złotego pędzla albo srebrnej palety, pełnej imitacji szlachetnych kamieni udających farby. Tylko ja przychodziłam na te lekcje, więc początkowo było mi trochę 143 smutno, że Claire zadaje sobie aż tyle trudu. Potem jednak zaczęłam jej zazdrościć, że bawi się w te przebieranki wyłącznie dla swojej uciechy, a nie dlatego, że będą ją obserwowały tłumy. Tylko po to, by to jej było miło. Też bym tak chciała, wtedy jednak nie czułam się na siłach tego poszukać. — Co ty na to? Claire zadała mi to pytanie po zamalowaniu części, którą opuściła, zakrzywionej gałęzi, bardzo istotnej dla kompozycji, gdyż miała kierować oko widza na wielki księżyc w pełni tuż nad nią. — Świetnie — powiedziałam. Byłoby lepiej, gdybym ja to robiła, a nie ona, ale nie wyszło jej źle, prowadziła pędzel pewną ręką, nie zbaczając zbytnio z kursu. Właściwie nie mogłam prosić o więcej. Claire zajęła się następnym drzewem po prawej, nakładając więcej granatu, którym pomalowałyśmy również ściany i sufit. Sporo zrobiłyśmy od miesiąca, kiedy to z pokoju zniknęło wszystko prócz łóżka, a Claire musiała na czas projektu przenieść się na futon w pokoju gościnnym. Twierdziła, że nie ma nic przeciwko temu. Że czuje przyjemny dreszcz po przebudzeniu, skrada się do drzwi sypialni i otwiera je, by popatrzeć, ile się zmieniło. — Wiem, że nic się nie dzieje z dnia na dzień — zapewniła mnie, kiedy rzuciłam jej dziwne spojrzenie — ale uwielbiam myśl, że wkrótce będę odpoczywała w całkiem innym miejscu. A to dzięki pracy, którą sama wykonałam. — I paru rzeczom, które ja zrobiłam, o tym nie zapominaj — mruknęłam, wstając i biorąc od niej pędzel. Przejechałam nim po drugiej stronie pnia dwoma długimi pociągnięciami, zostawiając* jaśniejszą kreskę w środku, dzięki czemu uzyskałam efekt, na którym mi zależało. Księżyc odbijał się w korze drzewa. — Dobra jesteś — oznajmiła Claire O'Hare. — Wiem — rzekłam, bo to była prawda. Kiedyś (a było to kilka miesięcy temu), dzień po tym, jak namalowałam drzwi na końcu korytarza w dziwnym domu w Monson, pewna osoba, która przyjechała z wizytą, weszła w nie i tak fatalnie rozbiła sobie głowę, że w szpitalu musieli jej założyć trzy szwy. Bardzo to przykre, jeśli 144 weźmie się pod uwagę ból i kłopoty, potraktowałam to jednak jak komplement. Ludzie patrzyli na drzwi stworzone z niczego i uznali je za tak realistyczne, że chcieli przez nie przejść i wyjść na drugą stronę. — To dzięki praktyce — dodała Claire powoli. Pewnie nie potrafiła jednocześnie dobierać słów i malować, z czym ja nie mam najmniejszych problemów. Teraz koncentrowała się na korzeniach, malując podstawę pnia, zakrzywioną i znikającą w podłodze. — Szkoda, że ja nie mam takiego zawodowego doświadczenia. Claire ma za sobą tylko dwanaście lat praktyki, bo dopiero w 1985 roku natrafiła na ogłoszenie w gazecie, dzięki któremu stała się doradczynią. Nie odkryłam tego na swojej pierwszej i jedynej sesji, gdyż zapewne nie jest to informacja, jaką zawodowiec zdradza swoim klientom — że kiedyś był równie zagubiony i poszukujący jak ludzie, którzy stająna jego progu. Myślę jednak, że to dobrze, gdyż teraz Claire naprawdę wie, jak to jest. Nie tylko wyobraża sobie albo przestudiowała historię choroby. Przez pewien czas żyła na niskim poziomie i na takim samym poziomie znalazło się jej ego, kiedy pracowała jako bileterka w kinie i jeszcze na pół etatu, wybierając ludzi z książki telefonicznej i pytając, czy interesuje ich promocyjna instalacja winylowych okien. Wtedy zauważyła ogłoszenie z pytaniem, czy interesuje ją zmiana życia swojego i innych. Przemyślała to i doszła do wniosku, że chętnie coś zmieni. Przeczytała ogłoszenie aż do części, w której poproszono ją o wysłanie dwudziestu pięciu dolarów za broszurkę informacyjną o tym, jak to zrobić. Jej chłopak ostrzegał, że to oszustwo i w broszurce zapewne przeczyta, żeby umieściła własne ogłoszenia w gazecie, prosząc ludzi o przysłanie dwudziestu pięciu dolarów. „Zawsze wszystko czarno widzisz", powiedziała mu Claire i wypisała czek. — I wiesz, co się okazało, gdy dostałam broszurkę? — Claire odłożyła pędzel na tacę, odwracając się do mnie. Wiedziałam, że to ważne. — Co? — Miał rację. Ogłoszenie zamieszczono po to, żeby naciągnąć ludzi. Dostałam ulotkę z przykładami ogłoszeń podobnych do tego, które zobaczyłam i na które odpowiedziałam. Rozmaite zagrywki: „Jesteś zmęczony swoją pracą?", „Dość siedzenia w biurze?", „Chcesz nowej pracy?", „Nienawidzisz szefa?" Do wyboru, do koloru, można zamieszczać jedno na tydzień albo na miesiąc. — Chłopak ci to wypominał? Że miał rację? — Nie był taki — odparła. — Zresztą i tak nie dałam mu możliwości. Tak się wstydziłam, że ukryłam tę broszurę. Podarłam ją i wrzuciłam do kominka. Nie mogę powiedzieć, że wtedy przeszłam przemianę, ale wkrótce potem zaczęłam się zastanawiać nad tym, z jaką łatwością posłałam dwadzieścia pięć dolarów obcej osobie w nadziei, że udzieli mi dobrej rady. To mi uświadomiło, w jakim bagnie tkwię. I uznałam, że powinnam zachowywać się jak dorosły człowiek, a nie jak dziecko. Muszę coś ze sobą zrobić. Pomóc innym ludziom, którzy utknęli tak jak ja. Którym brak celu. Stąd ta nazwa New Directions, wiesz. Poszła zatem do biblioteki. Sprawdziła kilka renomowanych biur doradztwa zawodowego. Napisała do nich i odkryła, czego się może od nich nauczyć. Zapłaciła za kursy w swoim okręgu i spędziła weekend w Holiday Inn. Dostała dyplom, obecnie oprawiony i wiszący na ścianie jej biura. Zapłaciła za ogłoszenie mówiące ludziom takim jak ja, że są ludzie tacy jak ona, gotowi pomóc — latarnia, mapa drogowa, igła w kompasie, znają drogę i chętnie ją objaśnią. Za dwadzieścia pięć dolarów za godzinę. Prawdziwa okazja, biorąc pod uwagę, że przy Claire człowiek faktycznie dostawał coś za swoje pieniądze. — Myślisz, że mogłabyś z nim być? — spytała nagle. — Z kim? — Z tym Wallym. Wybuchnęłam śmiechem. — Jest miły, ale sama nie wiem. Raz jedliśmy razem pizzę. W jego biurze. Puścił Electric Light Orchestra. Było całkiem przyjemnie. Nagle zadzwonił telefon —jakaś pani chciała wysłać 146 tu siostrę z Denver. Na pogrzeb, nie na wakacje. Potem znowu dzwonił. Ktoś umarł w szpitalu. Wally musiał po niego pojechać. Chyba tak to z nim jest. Nigdy nie zdoła zaplanować, jak będzie wyglądał dzień. — A kto zdoła? — spytała Claire. — Czy to proste? — Nic w przyrodzie nie jest proste. < Przeczytałam to w podręczniku sztuki, który Wu kupił mi na jedenaste urodziny. Nie jestem pewna, czy to prawda, ale szybka i pewna odpowiedź bez wątpienia przekonała ją, że wiem, co mówię. Co za kusząca i uspokajająca myśl, że nic w tym świecie nie jest doskonałe, nawet jeśli stworzył go sam Bóg. Więc nie było sensu się zabijać, próbując osiągnąć doskonałość. 10 JVlarzyłam, że na Pierwszą Komunię dostanę w prezencie telewizor. Nie byle jaki telewizor, ale maleńki, w kształcie kostki lodu, w pomarańczowej obudowie i z beżową ramą wokół oliwkowego ekranu, taka motorola, która wiosną 1966 roku spoczywała na kuchennym stole na wystawie domu meblarskiego Topora, z tekturową tabliczką — DOSKONAŁY DLA ABSOLWENTA! — między srebrnymi antenkami. Niczym ultranowoczesna ozdoba stał na samym środku bieżnika w kolorze awokado, który rozcinał na pół blat z oszałamiająco białego laminatu i pasował barwą do podkładek pod talerze, wyglądających na szorstkie serwetek i obitych sztuczną skórą, obrotowych krzeseł. Plastikowe drzewko o grubych liściach w kształcie łopaty wyrastało z ceramicznego wazonu po lewej stronie stołu. Na obrazie, który wisiał na ścianie z chropowatego gipsu, wiel-kogłowy i wielkooki chłopiec garbił się na rogu ulicy, a jego drobna dłoń smutno szarpała struny małej mandoliny. Nikt nigdy nie włączał odbiornika, ale często stawałam przed wystawą, trawiona żądzą, jaką we mnie wzbudzał. Marzyłam o tym, by sięgnąć przez szybę, przekręcić włącznik i nastawić kanały, na których emitowane były moje ulubione programy. Pragnęłam go bardziej niż czegokolwiek — bardziej niż konika Sandry Chudy i bardziej niż wrodzonego daru Beverly Martow-ski, która już od pierwszej klasy potrafiła śpiewać równie dobrze jak artyści nagrywający płyty. Irenę Yocz, najbogatsza dziewczynka w mojej trzeciej klasie i pewnie w całym mieście, miała własny telewizor i urządzoną przez dekoratora sypialnię, której nie musiała dzielić z żadnym z czwórki rodzeństwa. Ten telewizor był kolorowy i odbierał wszystkie kanały, gdyż podłączono 148 go przez maleńki otwór w połyskującym suficie do zainstalowanej przez jej ojca gigantycznej anteny na dachu, przerażającej sieci lśniącego chromu, mniej więcej w kształcie strzały skierowanej w kierunku dalekiego Bostonu, gdzie, jak podobno mawiała matka Irenę, mieszkali najbliżsi nam prawdziwie inteligentni ludzie. Telewizor to pierwsza rzecz, której naprawdę zapragnęłam. Pamiętam smutek, bo go nie dostałam. W popołudnie mojej Pierwszej Komunii rodzice wręczyli mi rządową obligację na dwadzieścia pięć dolarów i plastikowy obrazek z Jezusem, którego Najświętsze Serce wyglądało tak, jakby naprawdę płonęło, jeśli pokręciło się tarczą z boku. A kiedy moja matka radośnie pisnęła: „Oto coś, na co naprawdę czekałaś", już patrzyłam na najbliższy sklep elektryczny. W tym momencie wcisnęli mi w dłonie obrazek, na którym wielkogłowy i wielkooki chłopiec garbił się na rogu ulicy, a jego drobna dłoń smutno szarpała struny małej mandoliny. Widzę, że Mary Ziembie podoba się ta historia. Zadała mi pytanie, a teraz sama udziela odpowiedzi. — A ja — zaczyna i odkasłuje —ja najbardziej chciałam czekoladowego serca. Kiedy Mary Ziemba tu przyjechała, cukiernia mieściła się na parterze domu, który teraz znajduje się tuż za podjazdem do Domu Weterana: to mały, niebieski budynek, gdzie facet na werandzie sprzedaje rozsady niecierpków z werandy i pali przez otwór w gardle. — To był mały, rodzinny interes, tak naprawdę zajmował im jeden pokój — mówi Mary. — Państwo Pulowie... zna ich pani? Robili cukierki w kuchni i wykładali je na tacach w oknie. Po lunchu je chowali, żeby nie leżały na słońcu. Jednak jeśli przechodziło się tam wcześniej, można było wejść na werandę, popatrzeć przez szybę i podziwiać to, co akurat tego ranka wystawili. Jeśli miało się pieniądze, można było wejść do środka i to kupić. Mary Ziemba nigdy nie miała pieniędzy. Nie na słodycze, któ- 149 mli re naprawdę nie są niezbędne do życia, chociaż w niektóre dni ja mam odmienne zdanie, podobnie jak zapewne mnóstwo innych osób. Zerkała jednak na okno, przejeżdżając przez ten odcinek Main Street, a czasami nawet wchodziła na werandę i przyglądała się bardzo uważnie. — Za każdym razem, kiedy to robiłam, ono tam leżało. Inne słodycze się zmieniały — rządki drażetek karmelowych albo kaj-makowych, pałeczki miętowe, lukrecja. Ale na środku wielkiej tacy zawsze leżało czekoladowe serce. Wielkości dłoni. Nie płaskie, ale pełne i okrągłe, z każdej strony tego samego kształtu. I błyszczące,— nie wiem, jak to robili — tak że wyglądało jak wypolerowane drewno. Albo marmur, jeśli kiedykolwiek widziała pani brązowy marmur w kościele albo muzeum. Zachwycało mnie, że zawsze kładli je na czerwonej poduszce, żeby podkreślić, jakie jest cenne. Pulowie chcieli całego dolara za serce. Nierealnej sumy dla biednej dziewczyny. Ale to nie powstrzymało Mary od regularnego wpatrywania się w serce, podziwiania go i oddawania się marzeniom. — Nie wiedziałam jednak, że kiedy ja stałam na zewnątrz i zaglądałam do środka, ktoś wyglądał z wewnątrz — powiedziała Mary. W ten sposób poznałam Michała. Fotografia, którą mi pokazała, była bardzo stara — raczej żółto-szara niż czarno-biała jak zapewne kiedyś. Mary miała tylko jedno zdjęcie i nawet nie pozwoliła mi go potrzymać. Nie przeszkadzało jej, że podtykam sobie pod nos wielką grupową fotografię dziewcząt z Flossie wielkości szpilki. Albo że przekładam Davych, przeglądam Aleksandrów, gapię się na Timów, próbując przypomnieć sobie twarz jej syna. Z Michałem jednak było inaczej. Wsunęła go do torebki foliowej i podała mi zdjęcie, trzymając je za brzeżek, jakby dotykanie folii mogło je uszkodzić. Chciałam otworzyć torebkę i dobrze się przyjrzeć mężczyźnie. 150 Zdecydować, czy będę potrzebowała szkła powiększającego, żeby go sportretować. Jednak Mary, jednocześnie smutna i w wojowniczym nastroju, wyraźnie dawała mi do zrozumienia, że nawet nie powinnam się ruszać. I tak patrzyłam na zdjęcie przez gruby plastik na żywność, pod białym kwadracikiem, na którym wpisuje się nazwę mrożonej potrawy i datę napełnienia torebki. Michał stał samotnie na długiej, gruntowej drodze. Na samym środku. Po obu jej stronach rosły drzewa, za wysoką trawą. Był na tyle daleko, że ledwie dawało się rozpoznać rysy jego twarzy, czyli małe, przysłonięte oczy i płaski nos, pod którym widniał podkręcony wąs. Szelki przytrzymywały mu spodnie kończące się przed wysokimi, sznurowanymi butami. Koszula była biała, bez kołnierzyka, rękawy lekko podwinięte, ręce zwisały po bokach. Nieforemny worek opierał się o jego prawą nogę. Drugi cień mężczyzny i worka kładł się na ziemi z lewej strony, docierając do skraju drogi. Uderzyło mnie, że dawniej ludzie albo przybierali wyjątkowo wystudiowane pozy, albo —jak ten facet — w ogóle nie zadawali sobie trudu. Popatrzyłam na Mary Ziembę. — To wszystko, co pani ma? — To wszystko, co mi zostało po mężu. I zapadła długa cisza, której nie przerywałam, gdyż czułam, że nie powinnam. Postanowiłam poczekać, aż Mary dojdzie do siebie i sama przestanie gapić się na zdjęcie, co nastąpiło dopiero godzinę później, jak mi się wtedy wydawało. — Wiem, że to niewiele, ale musi wystarczyć — powiedziała. — Zrobię odbitkę — oznajmiłam. — Każę powiększyć zdjęcie, może będzie łatwiej. W tym samym momencie Mary wykrzywiła usta. i — Bardzo nie chciałabym, żeby ta fotografia opuszczała dom. Zastanawiałam się przez chwilę. — Aleja chciałabym mieć w domu odbitkę. Już dawno temu rozpoczęłam pracę. Miesiąc po pierwszym telefonie Mary Ziemby zdążyłam skończyć szkice Flossie, Davy'ego, Aleksandra i Tima, bardzo ład- 151 ne, jak sobie powtarzałam. Chciałam zaczekać i przyjrzeć się portretowanym, by zdecydować, gdzie ich umieszczę, sprawdzić, gdzie będą najlepiej pasowali. Mając Michała, zaczęłabym prawdziwą pracę, pokryłabym pierwszy ślad ołówka przeźroczystą warstwą farby. I pewnego dnia ludzie będą godzinami stali w kolejce, żeby tylko to zobaczyć, pokontemplować i się zachwycić. Pójdą do domu w pełnym oszołomienia milczeniu, kontemplując ogromną zmianę, jaka się w nich dokonała po tym, jak ujrzeli dzieło moich rąk. Lubiłam to sobie wyobrażać. Bardzo. W wypadku innych ludzi, których przedstawiła mi Mary, widziałam powód, dla którego mógł to być ich fantastyczny dzień lub moment. Co do Michała — tu wybór Mary nie był taki oczywisty. Domyślałam się, że droga, na której stał, dokądś prowadziła — to chyba oczywiste? — ale pytanie brzmiało: czy ten facet odchodził czy przychodził? Nie pytałam. Nie lubię się wtrącać, nawet kiedy umieram z ciekawości. Zajęłam się pstrykaniem długopisem i otwieraniem notatnika, który przynosiłam do Mary na wypadek, gdybym musiała zapisać coś ważnego. Na razie niczego nie zapisałam, ale doszłam do wniosku, że z notatnikiem będę wyglądała bardziej profesjonalnie. — Zrobi pani odbitkę i zaraz zwróci mi zdjęcie? Nadal była bardzo zdenerwowana, dlatego powiedziałam: — Może pani jechać ze mną, jeśli pani chce. W Roberts mają fantastyczne ksero, będzie równie dobre jak odbitka. I tak Mary Ziemba wylądowała w mojej toyocie, kiedy już zdjęłam z fotela dla pasażera gazety, książki, szkicowniki i pudełko z zapasami, które lubię ze sobą wozić, bo nigdy nie wiadomo, co takiego można zobaczyć, a potem żałować, że się nie zatrzymało, by to podziwiać i narysować. Odkąd odszedł Jack, odkąd przestał przyjeżdżać Mały Ted, odkąd rodzice wyjechali, a moja siostra zrobiła się bardzo zajęta, odkryłam, że nie potrze- 152 buję wolnego fotela. I zaczęłam na nim gromadzić rzeczy, tak jak zawsze gromadziłam na kanapie z tyłu i w bagażniku. Mary nie wydawała się zmieszana. — Bałagan oznacza, że pani nie próżnuje — oznajmiła, gdy zaczęłam ją przepraszać. — Że jest pani osobą zajętą. Nie informowałam jej o swojej prywatnej teorii — że stan wnętrza mojego auta, a także torebki, sporo mówi o moim życiu. I że zaledwie tydzień temu zaczęłam nosić ze sobą tylko portfel, bo moja torba zrobiła się wyjątkowo ciężka od rzeczy, które zbieram po drodze — książki, wycinki, klisze, kupony, darmowe gazety — i których nie wypakowuję po powrocie do domu. Teraz nawet portfel wymykał się spod kontroli. Przepisy, wizytówki, fragmenty papierowych serwetek oraz koperty z adresami i informacjami o potencjalnej pracy, zdjęcia, kilka cennych banknotów. Wszystko do niego wpychałam i portfel nawet nie wędrował już do domu, dniem i nocą leżał wciśnięty między fotel kierowcy i hamulec ręczny. Mary i ja jechałyśmy po podjeździe, nad którym rosły drzewa zachodzące na siebie, tworząc tunel. Jesienią było tu pięknie, przypominało to jazdę przez kalejdoskop. Teraz jednak liście zniknęły i sunęłyśmy otoczone szarością ziemi, kory i nieba. Nadchodziła zima i jak zwykle nie można było jej powstrzymać. Hea-ther, która wie, że normalnie uwielbiam śnieg i to w dowolnych ilościach, wbiegła wczoraj po południu na górę, żeby mi powiedzieć, że trochę płatków przeleciało za oknem. W końcu wyciągnęła mnie na werandę, ale nie było już żadnego śniegu, gdy tak stałyśmy nieruchomo, gapiąc się na ciemny okap, żeby lepiej było widać białe płatki. Powiedziałam Heather, że jestem rozczarowana, ale skłamałam, bo to nie był zwykły rok, i rzeczy niegdyś drogie i bliskie znacznie straciły na atrakcyjności. ? — Przykro mi — oznajmiła Heather. — Może jutro. Obok mnie Mary trzymała torebkę z Michałem, ściskając dolne rogi palcami wskazującymi i kciukami. Nie patrzyła przed sie- 153 4 bie, jak większość pasażerów, ale nieco w bok i wyżej, tak że musiała przyłożyć głowę do szyby. Oczekiwałam, że powie coś o Michale, tak jak mówiła o innych osobach. Choćby tyle, że na przykład lubił śnieg albo nie lubił. Może, jak większość ludzi, lubił ciepło. Może chciał jechać na Florydę, gdzie — jak twierdzili rodzice po pierwszym spędzonym tam lecie — czasem trzeba wziąć przynajmniej trzy prysznice dziennie, gdyż człowiek wciąż się poci. Jednak Mary Ziemba nic mi nie powiedziała, a ja nie pytałam. Oznajmiłam tylko: „Jesteśmy na miejscu", jakby ona nie widziała punktu ksero. Przed samymi drzwiami było jedno wolne miejsce parkingowe i na nie wjechałam. — Dobrze—powiedziała Mary, otworzyła drzwi i wysiadła. Pracownica punktu, która zawsze wkłada bardzo ładne sukienki, mimo że jest otoczona kserokopiarkami oraz drukarkami i pewnie wszędzie pryska atrament, wysłuchała uważnie mojej prośby, zwłaszcza że kilkakrotnie powtórzyłam, jakie to ważne zdjęcie. Wzięła torebkę od Mary i podeszła do nowoczesnej kopiarki, po czym ostrożnie umieściła fotografię na dużej szklanej tafli. Rozległ się szum, zabłysło światło i biała kartka papieru opadła powoli na plastikową tackę. Kobieta podeszła do maszyny, podniosła papier i odwróciła go, by popatrzeć na ksero. Oglądała je przez moment, po czym wróciła do lady z Michałem dwa razy większym niż przy pierwszym spotkaniu. Był nieco niewyraźny, ale ciemniejszy, i —jak dla mnie — o wiele bardziej przydatny. Mary wzięła kopię od kobiety i wciągnęła ze świstem powietrze, jakby na widok Michała bardziej zbliżonego do naturalnych rozmiarów zaparło jej dech w piersiach. Mężczyzna w brązowym uniformie UPS przerwał tę scenę, wchodząc do zakładu i wymachując małym prostokątnym pudełkiem. — Hej, w końcu przyszła pani zapasowa część! — krzyknął. Kobieta wybiegła zza lady po przesyłkę. — Jest pan darem niebios — powiedziała powoli, wypisując swoje nazwisko w jego elektronicznym notatniku. — Mówił to panu ktoś? 154 I W samochodzie Mary trzymała w torebce zdjęcie oraz ekstra powiększenie, które kobieta z zakładu — widząc jej reakcję na pierwsze powiększenie — chciała podarować jej za darmo, ale Mary się uparła, żeby zapłacić drobnymi z kieszeni płaszcza. Powiedziała, że nigdy w życiu nikogo o nic nie prosiła i nie zamierza robić tego teraz. Pomyślałam, że na pewno opowie mi coś o Michale. Że był taki sam jak ona. Nigdy nie chciał niczego, co do niego nie należało, czego nie nabył. I dlatego właśnie znalazł się tamtego dnia na drodze. Ale nie, nic takiego się nie zdarzyło. Słyszałam tylko historyjki o mijanych przez nas miejscach, jak gdyby to było niedzielne popołudnie, z przodu siedzieli Wu i Phyllis, ja z tyłu, z garnkiem pełnym resztek z Szalonych Dni Owoców Morza w Pasta Aplenty. Ruszyłam na wschód drogą numer 20, minęłam stertę starych opon otoczonych drewnianym płotkiem, wyjechałam z miasteczka na drogę o jezdniach przedzielonych pasmem zieleni, zjechałam z niej przed drogą na park stanowy, a tam toczyłam się powoli, jak nakazywał mały znak na początku podjazdu, i ujrzałam potężny drewniany łuk nad drogą. Poprzednio w pośpiechu zapomniałyśmy zamknąć bramę. Kiedy zapytałam, czy przeszkadza jej otwarta brama, Mary odparła, że to nic takiego. — Dobrze, jeśli jest zamknięta w nocy, bo obce samochody nie wjeżdżają na teren, myśląc, że to zwykła droga. Ani dzieciaki nie parkują. Nie przeszkadza mi, że parkują, rozumie pani, ale blokują drogę, jeśli późno wracam. Co nie zdarza się często, miło jednak mieć przejezdną drogę. Tak jak droga przed i za Michałem oraz jego workiem na zdjęciu. Uznałam, że to naturalne wprowadzenie do tematu, ale Mary najwyraźniej była innego zdania. Nic nie powiedziała podczas jazdy przez las — raz tylko spytała, czy coś przebiegło za wielkim dębem — aż dojechałyśmy do domu, ona wyszła, odwróciła się i wsunęła głowę do auta, żeby podziękować mi za to, że nie przeszkadzała mi jej nadmierna troska o zdjęcia. — Rozumiem — powiedziałam, próbując nie zabrzmieć jak Wally Wazocha. — No to ma pani wszystko, czego było pani trzeba. — Mam. — I ostateczny termin. — Owszem. — Proszę zabierać się do pracy. — Dobrze — odparłam. 11 iNIie pamiętam swojego pierwszego grzechu. Pamiętam, jak przygotowywałam się do spowiedzi, recytując: „Pobłogosław mnie, Ojcze" po polsku, do czego zmuszała nas siostra Lugoria, przemawiając do nas, trzecioklasistów, z akcentem tak ciężkim jak szklanka, z której piła maślankę podczas lunchu w swojej kryjówce za pianinem. Nie pamiętam jednak, jak go popełniłam — ten grzech. Gdybym musiała wymienić kategorię, postawiłabym na kłamstwo. Nieszkodliwe. Od trzeciej do ósmej klasy spowiadałam się ze wszystkiego, tuż przed mszą w pierwszy piątek każdego miesiąca, o szóstej rano, czyli o godzinie, o której ledwie pamiętałam, jak się nazywam, a już na pewno nie to, ile razy zerkałam w trakcie klasówek z matematyki na wyraźnie zaznaczone i zawsze prawidłowe odpowiedzi Petera Karcza. Teraz ujawniam te sekrety jedynie raz w roku, podczas specjalnego wieczoru spowiedzi na dwa tygodnie przed Świętami, kiedy ojciec Krotki sprasza wszystkich okolicznych księży do kościoła, by zajęli miejsce na ławie i położyli łokieć na oparciu, a dłoń na czole, na znak, że są gotowi poddać was i wasze niegodne uczynki pod ocenę Boga. Nie mam nic przeciwko wyznawaniu grzechów zupełnie nieznanemu księdzu, którego zapewne nigdy więcej nie zobaczę, człowiekowi, który przyjechał z East Brookfleld albo Athol, albo Turners Falls, by wspomóc ojca Krótkiego i skorzystać z wielkiego bufetu przygotowanego przez Alice Pilch na plebanii. Tym przybyszom z odległych stron mogę bez zmrużenia oka wyznać swoje nąjmrocz-niejsze sekrety — nie znają mnie. Ale mowy nie ma, żebym zwierzyła się ze swojej zazdrości, lenistwa i nieczystych myśli ojcu Krótkiemu, który regularnie zatrudnia mnie do drobnych prac, takich jak odświeżenie koloru włosów na posągu świętego Piotra, 157 albo prosi o opinię, jaki odcień welurowej tapety będzie najlepszy w jego gabinecie, lub o wykaligrafowanie imion i nazwisk na świadectwach rozdawanych uczniom, którzy nie opuścili żadnych zajęć katechezy. W tym roku będę musiała uklęknąć przy kimś, kogo nigdy dotąd nie widziałam, i wyznać, że kłamałam za każdym razem, gdy ktoś mnie pytał o postępy przy obrazie dla Mary Ziemby. Wu: „Jak idzie?" Ja: „Prawie skończyłam". Phyllis: „Musisz być bardzo zadowolona". Ja: „Jasne". Wally: „Jak tam obraz?" Ja: „Niemal gotowy". Alice: „Co dzisiaj robisz?" Ja: „Pracuję nad obrazem". Heather: „Mogę go zobaczyć?" Ja: „Poczekaj do przyszłego tygodnia". Leo: „Słyszałem, że prawie skończyłaś?" Ja: „Fakt". Claire O'Hare: „Tylko się nie przepracowuj". Ja: „A skąd". Każdemu odpowiadałam twierdząco albo dziękowałam za zainteresowanie. Każdemu mówiłam, że wszystko idzie wspaniale, że nie wiem, z czego jestem bardziej dumna: z obrazu czy też z dyscypliny, którą sobie narzuciłam, żeby go skończyć. Każdemu kłamałam. Tak naprawdę byłam przerażona. Szkice to jedno. Są łatwe, nie ma problemu. Po powrocie od Mary Ziemby rozkładałam najnowsze zdjęcia na rysownicy. Mijając je, zachodziłam w głowę, który fragment wykorzystać, malując oko, szczękę, gdzie powinna być zwrócona głowa, jaki jest wyjątkowy i niepowtarzalny sposób noszenia się modeli. Notatnik był pełen Davy'ego, Aleksandra, Flossie, Tima i Michała. 158 Było tego tyle, że w końcu mogłam ich rysować z pamięci: lok tuż pod skronią Flossie. Trzy zmarszczki pod lewym okiem Michała i tylko jedna pod prawym. Wyprostowana sylwetka Davy'ego po prostu się narzucała, nawet jeśli pracowałam tylko nad jego twarzą. Przygarbione ramiona Aleksandra i tak proste Tima, że można by na nich ustawiać talerze. — Pracuję szybciej, kiedy mam wszystko, czego mi potrzeba. — Tak powiedziałam Mary na początku. Zazwyczaj to prawda — potrafię tak pracować. Claire mówi, że jest w stanie intuicyjnie zaproponować drogę kariery klientowi, jeśli dowie się wszystkiego o tym, co przywiodło tę osobę do niej. A Alice zawsze układa składniki w jednym długim rzędzie na ladzie, w kolejności, w której będą używane, od lewej do prawej, biorąc łyżeczkę tego albo szczyptę czegoś innego, i kiedy dociera do końca lady, wszystko jest gotowe do zmielenia, wyrabiania, gotowania lub pieczenia. Wu zaczyna obsiewać ogródek wieczorem przed prawdziwymi pracami polowymi w Dniu Pamięci, opróżniając kopertę ziaren fasoli karłowej do pełnego wody pojemnika po margarynie, i na-inacza je przez całą noc, żeby do rana lekko zakiełkowały, a wtedy wychodzi na dwór i wtyka palce w ziemię dokładnie do drugiego knykcia, wrzuca ziarna i je zasypuje. Potem czeka kilka dni, aż pierwsze jasnozielone pędy wychylą się na światło dzienne. A Mały Ted zamykał oczy, by śnić, jeśli tylko otaczał lewą ręką to, co zostało z cienkiego niebieskiego kocyka, w którym przyniesiono go do domu ze szpitala, a prawą ręką bezimienny brązowy psi kształt, pierwszą pluszową zabawkę z próbnej linii Sylvii, i jeśli miał na głowie — niczym aureolę — ksylofon, który mu uszyłam, żeby wyglądał jak ojciec. I tak jak oni, miałam wszystko, co było mi potrzebne, żeby zacząć to, co powinnam zrobić. Kiedy jednak usiadłam przy stole, tak długo wpatrywałam się w pusty papier, aż zaczął falować jak fatamorgana. I wtedy zaczęłam widzieć różne rzeczy. Wielki znak dolara. Ludzi w Meksyku. Mnichów z ich wymyślnym papierem. Wolność. Ekspozycję. Czas, jeśli to coś, co można zobaczyć. Ja go tam widziałam. Cały czas. Prześlizgiwał się obok i w górę, bli- 159 sko i daleko, falował od końca do końca kartki jak targana wiatrem amerykańska flaga, która wypełnia ekran, kiedy stacje telewizyjne kończą nadawanie, a ja ciągle siedzę, nie śpiąc i łaknąc towarzystwa. — To obawa przed sukcesem — powiedziała mi Claire O 'Ha-re, kiedy się zwierzyłam, że faktycznie na myśl o tym robi mi się niedobrze. Wręcz zwymiotowałam do kosza smażone frytki, które poprzedniego wieczoru przyniosła mi Heather. Zazwyczaj za nimi przepadam, oblewam je keczupem Heinza i obsypuję pieprzem, a Leo zawsze przysyła mi koszyk z pierwszej partii smażonej w czwartek na świeżym oleju, wylanym na cały weekend. Nie spałam. To też wyznałam Claire. Zdumiewające, ile można zrobić o drugiej w nocy, na przykład umyć sztuczne kryształy schowane tuż po wieczorze panieńskim. Można przeglądać książki telefoniczne, żeby sprawdzić, czy dawni narzeczeni nadal mieszkają w okolicy i czy pod ich nazwiskiem widnieje identyczne nazwisko kobiety, co się czasem zdarza. Można ułożyć majtki w schludny stosik, żeby w nich nie grzebać przy każdym otwarciu szuflady. Można oglądać sobie tył głowy za pomocą ręcznego lusterka, kiedy nagle uświadomimy sobie, że wszyscy widzą tę część naszego ciała, tylko nie my. Tak właśnie spędzałam większość wolnego czasu po odejściu Jacka. Kiedy się z tego zwierzyłam Claire, powiedziała, że wie, o czym mówię. — Czułam to samo, gdy rozkręcałam interes — oświadczyła w piątek, kiedy kończyłyśmy sufit i przygotowywałyśmy się do malowania nad samą podłogą, pracując przy połowie pokoju, ze względu na łóżko — wielkie, skrzypiące, z baldachimem, które wybrała z przyczepy traktora pełnego takich łóżek na pchlim targu w Brimfield — zbyt kłopotliwe do rozmontowania. Postanowiłyśmy więc przesunąć je w kąt, pomalować odsłonięte ściany, postawić mebel z powrotem i dokończyć zadanie. — Wynajęłam gabinet, urządziłam go, zaopatrzyłam nawet w śmietankę i mleko w lodówce, i pierwszego ranka, kiedy miałam otworzyć, nie mogłam włożyć klucza do zamka. Nie dlatego, że coś było nie tak 160 z zamkiem. Stałam na chodniku i nie byłam w stanie ruszyć ręką, w której trzymałam ten klucz. Dopiero kiedy po kilku minutach pojawił się pierwszy klient, weszłam do środka. To był tylko sąsiad mojego kuzyna, znałam go z paru imprez, więc nie czułam się zbyt zażenowana. Ale widzisz, miałam mu zaoferować swoje usługi, pomóc znaleźć nowy cel, a nie potrafiłam nawet otworzyć własnych drzwi. Przez całą sesję rozmawialiśmy o mnie. O tym, czego naprawdę pragnę i że to właśnie początek. Kiedy w końcu dopięłam swego, byłam przerażona. Claire stoi na drabinie, mówiąc mi to wszystko. Ja jestem na dole w podartym ubraniu i w papierowej torbie, która służy mi za kapelusz, na wypadek, gdyby rozchlapała fluorescencyjną farbę, którą przez szablon nanosi maleńkie gwiazdki na granatowym suficie. Pani od tabletek nasennych miała gwiazdy i Claire również ich pragnie. — A jak sąsiad twojego kuzyna chciał zarabiać na życie? — Nigdy się nie dowiedziałam — odparła, nie patrząc w dół. — Nie przyszedł na następne spotkanie. Pokój nabiera kształtów. Strój Claire nosi ślady jej ciężkiej pracy. Granat, ciemnoniebieski, srebrny, biały, brązowy, butelkowy, wszystko to na rękawach, nogach i daszku jej baseballowej czapki. Otacza nas Luizjana — czy też coś, co ją przypomina. Po gwiazdkach pomalujemy podłogę na ciepły odcień niebieskiego. Potem dodamy lilie wodne i łabędzia. Później kilka warstw poliuretanu. A potem Claire O'Hare postawi łóżko na swoim miejscu i będzie odpoczywała w pokoju. — Czy Mary Ziemba cię pogania? O to chodzi? : — Dzwoni do mnie mniej więcej raz na tydzień, ale nie nalega. Tylko pyta, jak idzie i czy potrzebuję czegoś jeszcze. Wciąż mi przypomina, że obraz musi być gotowy najpóźniej na Gwiazdkę. Czyli mam jeszcze trochę ponad pięć tygodni. Wkrótce powinnam go jej dostarczyć. Kiedy będzie namalowany. — Potrzebujesz więcej czasu niż pięć tygodni? Popatrzyłam na gwiazdki. Wystarczyłby mi jeden tydzień, gdyby nie wydawało mi się to takie pokręcone. 161 — Nie — odparłam. Claire spojrzała na mnie spod bezchmurnego nieba. — No to już sama nie wiem — pewnie mówię banały -po prostu to zrób. ale No to zrobiłam. Tego wieczoru wróciłam do domu, usiadłam przed wielką kartką białego papieru i narysowałam sylwetkę Davy'ego, Aleksandra, Michała i Tima, a Flossie z przodu, tam, gdzie było jej miejsce. I Mary Ziembę w środku. Ją rysowałam ze zdjęcia, które wręczyła mi w tym samym dniu co fotografię Aleksandra. Zrobiono je całkiem niedawno, na żądanie redaktorki firmowej gazetki. — Twierdziła, że potrzebują mojego nowego zdjęcia do jakiejś historii, którą pisali, i sama zawiozła mnie do fotografa, bo słyszała, że nie za bardzo się do tego palę, i nie wierzyła, że przyjdę do Nadolskiego, tak jak obiecałam. Oczywiście nie przyznała się, ale sama na to wpadłam. Widać było. Fotografia podarowana mi tego dnia przez Mary niczym się nie wyróżniała. Mary patrzyła przed siebie, radosna i szczęśliwa. Oczekiwałam jakieś wystudiowanej pozy, może nowatorskiego oświetlenia, odrobiny dramatu, jak na fotkach Flossie. Niczego takiego tu nie było. — Tego pani chce? — oznajmiłam zatem. Nie było to ani pytanie, ani oświadczenie. — Wiem, to nic nadzwyczajnego — powiedziała Mary. — Ale tego chcę. Tak właśnie teraz wyglądam, i to ważne. Przynajmniej dla mnie. Kiedy patrzę za siebie i myślę o tych ludziach, cóż mogłoby mnie bardziej uszczęśliwić niż świadomość, że to moja rodzina? Że miałam i mam mnóstwo szczęścia. Skinęłam głową, bo powiedziała to tak, że zwyczajnie musiałam jej uwierzyć. — Jak pani uważa. — Wiem, że mogłabym się rozejrzeć i znaleźć zdjęcie, na któ- rym wyglądam lepiej, może atrakcyjniej, z pewnością znacznie młodziej. Może mam lepsze ubranie. Ale właśnie tego chcę. Właśnie taka jestem. Taka się stałam. I to dzięki nim. Oni mnie stworzyli. — Potem wskazała na siebie, choć już zrozumiałam, o co jej chodzi. Wzięłam od niej to zdjęcie, i jeszcze drugie Aleksandra, i zaniosłam oba do domu. Położyłam je wśród innych, w tłumie u góry rysownicy. Tam pozostały. Aż miesiąc później Claire O'Hare wśród gwiazd powiedziała to, co powiedziała. A ja wróciłam do domu i zrobiłam to, co zrobiłam. Czyli w końcu wzięłam się do roboty. 12 J akieś dwa miesiące temu kręciłam gałką w radiu, kiedy usłyszałam to po raz pierwszy: program Pammy Franklin. A co robiła? Rysowała i malowała, czyli robiła to, czego ją nauczyłam na swoich pierwszych znienawidzonych korepetycjach. Rysowanie i malowanie z Pfranklin. Jej własny program radiowy. Teraz tym się zajmuje — uczy sztuki przez radio — i nazwała się Pfranklin, wymawiane tak, jakby nie było P, przez co człowiek zaczynał się zastanawiać, po co je w ogóle zostawiła. Może po to, żeby mogła powtarzać: „Pamiętajcie, Franklin przez P!" Rysowanie i malowanie z Pfranklin emitowała niewielka stacja radiowa w Ware, którą interesowały sprawy lekceważone przez wielkomiejskie rozgłośnie. Ta rozgłośnia rozmieszczała mikrofony na spotkaniach rady miejskiej, w sztukach granych w liceach, w sądzie podczas spraw o zaginięcie psa. Ofiarowywała miejscowym własne programy, a jedynym kosztem było pozyskanie sponsora, żeby mniej więcej co piętnaście minut puszczać j ego reklamy. Jednym z moich ulubionych programów były Podróże nad Zatoką, godzinna audycja, w której para gospodarzy przymocowywała magnetofon do deski rozdzielczej, by nagrywać swoje weekendowe podróże. Głównie słyszało się ich charczący silnik i opisy autostrad oraz aut, za którymi jechali, ale warto było słuchać, bo para, wymieniana pod koniec audycji jako „szczęśliwi Harrisonowie" często przerywała swój dialog, żeby się pokłócić o beznadziejnąjazdę męża albo okropne pilotowanie żony i o to, kto miał szukać znaku zjazdu z autostrady, i kiedy wreszcie zwolnisz, i kiedy wreszcie się przymkniesz? Był to świetny podkład pod malowanie i włączałam radio w każdy wtorek i czwartek o dziewiątej wieczorem, żeby podróżować wraz z nimi do Osiedla 164 Kennedy'ego w Hyannis Port albo do nowego Muzeum Normana Rockwella w Berkshires, albo do fabryki plastikowych flamingów w Leominster. Nigdy, przenigdy nie słyszałam o Rysowaniu i malowaniu z Pfranklin, aż do pewnego letniego wieczoru, kiedy włączyłam radio za wcześnie na swoją podróż z Harrisonami i trafiłam na końcówkę jej programu, ostatnie sekundy, w których wymieniali nazwiska, kto był producentem audycji, a kto jej reżyserem. Potem rozległ się głos: „Było to Rysowanie i malowanie z Pfranklin. Za chwilę Podróże nad Zatoką — dziś jedziemy do centrum handlowego Brattleboro drogą numer 91". Złapałam gazetę z programem radiowym i sprawdziłam, kiedy nadają powtórki. Musiałam siedzieć do 1.03 w nocy, kiedy rozgłośnia powtarzała radiową prezentację „Metody Pfranklin", podczas której artystka uwalniała się, odrzucając zwykłe pędzle i zamiast nich używając przedmiotów znalezionych w miejscu, które w danej audycji służyło jej jako plener. — Teraz maluję niebo — wyjaśniała Pammy, zanurzając w puszce niebieskiej farby to, co jak nam powiedziała, było dnem kubka z Dunkin' Donuts, i przyciskała go do płótna kilkoma pojedynczymi uderzeniami. Potem brała spłaszczony filtr papierosa i gniotła go po powierzchni obrazu, rozsmarowując czarną farbę; słychać było ciche pacnięcia, kiedy dotykała płótna. — Pora na malowanie drogi — ogłaszała Pammy. Następnie zajmowała się gałęzią. — Zanurzam ją w brązie; z tego powstanie kora. — Spłowiały skrawek gazety, zmięty. — Wymieszałam tym farbę białą i niebieską. Powstaną chmury. — Urwana i zgięta antena, pac, pac, pac. —Nałożyłam na nią czerwień i dźgam gałęzie, żeby powstały małe jabłka. — Wielokrotnie rozjechany sandał. Pancerzyk żuka. Piórko. Wszystkie te akcesoria trafiały na jej paletę, a potem na płótno, wielokrotnie, aż w końcu cofnęła się o krok i obwieściła, że kończy. — Jeszcze tylko... — Zapadła krótkotrwała cisza, a po niej: — Już. Nie zapomnijcie o podpisie! 165 Oczywiście musiałam wysłuchiwać każdego programu, czasem nawet powtórek. Nie mogłam uwierzyć w to, że Pammy ma własną audycję — i sponsorów — i uczy sztuk plastycznych przez radio. Nie mogłam się też od tego oderwać. Zupełnie jak przez pierwsze kilka tygodni po podpisaniu dokumentów potwierdzających rozwód bez orzekania o winie w duchu czułam, że ktoś inny za to odpowiada, nie ja, i często oglądałam swoje papiery, patrząc na nazwisko Jacka po lewej stronie. Normalny podpis, złożony grubym, niebieskim długopisem Flair, ozdobniki — nie wyglądało to jak coś, co powinno się pisać na dokumencie kończącym związek rzekomo na całe życie. Jednak jakoś nie chciał zniknąć. Niezależnie od licznych wizyt, które złożyłam dokumentowi przetrzymywanemu w szufladzie na kuchenne szmatki, fakt pozostawał faktem. Wiedziałam od swojego adwokata, a on od adwokata Jacka, że Jack dawno wyjechał. („Mam jakieś prawa?", zapytałam. „Nie — odparł — ale porozmawiajmy o namalowaniu tabliczki dla mnie"). Wyjechał z kraju: linia SylJac radziła sobie dość dobrze, bo rozszerzyli działalność za granicę. Tam byli. Cała trójka. Za granicą. Podróżowali od kraju do kraju, z otwartym biletem powrotnym. Za granicą. Za morzem. Wielkim morzem. A Mały Ted był, no cóż, mały. Ogromnie za nim tęskniłam. Na wiosnę, wtedy, gdy widziałam go po raz ostatni, Mały Ted był lepszym artystą, niż Duża Pammy mogła moim zdaniem kiedykolwiek zostać. To on, nie ona, zasługiwał na własny program radiowy. To on, nie ona, powinien być na antenie, choćby tylko po to, żebym znowu mogła słuchać, jak szpera w swojej skrzyni skarbów w poszukiwaniu odpowiednich materiałów. Gdyby ich nie znalazł, wcale by się nie zmartwił. Po prostu poszukałby czegoś innego. — Lily — powiedział do mnie podczas jednej z ostatnich wizyt, kiedy potrzebował cyrkla, żeby narysować półkole nowego układu słonecznego, który wymyślał, lecz musiał improwizować z denkiem od puszki. — Wiesz, że wszystko może być tym, czym chcesz, żeby było, jeśli naprawdę tego chcesz. Chciałam słuchać Godziny z Małym Tedetn nad rysunkowym 166 blokiem. Albo Małego Teda gdziekolwiek, nad czymkolwiek, bylebym tylko go słyszała. A tak dostałam Pammy. Mogłabym ją wyłączyć albo zmienić stację, ale musiałam słuchać tego wszystkiego aż do samego końca, kiedy dziękowała swoim sponsorom, czyli — co nie dziwiło — należącym do Franklina Klubowi Squa-sha i sklepowi ze sprzętem dla zawodowców oraz agencji nieruchomości Balickiego. „Proszę, wstąpcie do tych miejsc", zachęcała. „Nie tylko po to, by skorzystać z ich oferty, ale również, by z bliska podziwiać moje prace". Posłuchałam jej od razu. Mimo że było po drugiej w nocy, wybrałam się na spacer. Powoli doszłam do Balickiego. Na ścianie za biurkiem pani Balickiej, oświetlonym nocą przez kryształową lampkę, wisiała oryginalna Pfranklin. Rozpoznałam japo nazwisku wydrapanym w prawym dolnym rogu, pewnym siebie podpisie z połączonymi dużymi P i F na początku. Obraz całkiem zbił mnie z tropu: był to przyjemny akryl przedstawiający duży kawałek jagodowego ciasta na zielonym talerzu na pomarańczowym stole. Na krawędzi leżał srebrny widelec, po prawej żółta serwetka. Kolory były jaskrawe, ale przyjemne dla oka. Nie mogłam podejść na tyle blisko, żeby wydedukować, jak robiła połysk na krawędzi talerza i na rączce widelca albo na jagodach, które powoli osuwały się spod posypki. Pozostały mi domysły. O wpół do trzeciej w nocy siedziałam na schodach prowadzących do domu i się domyślałam, a ten wielki kawałek ciasta wisiał za mną i ani razu nie podsunął mi właściwej odpowiedzi. Wtedy po raz ostatni byłam zazdrosna. Powiedziałam to głośno podczas późnego śniadania u Wally'ego Wazochy, parę tygodni później, kiedy przyniósł książkę ze 101 pytaniami, które podobno inicjują interesujące dyskusje na przyjęciach. Gdy nadeszła moja kolej na odpowiedź, dostałam pytanie: „Kiedy po raz ostatni byłaś naprawdę zazdrosna?" Musiałam sprawdzić, czy to naprawdę był ostatni raz. Bo przez większość lata żałowałam, że nie jestem Sylvią. Albo Ja- I 167 ckiem. Tylko dlatego, że mieli to, czego pragnęłam, czyli Małego Teda. Pożądałam również tego, co mieli moi rodzice — siebie nawzajem, i to daleko stąd, w miejscu, gdzie nie trzeba nosić kurtek, chyba że włączą klimatyzację. Zazdrościłam też swojej siostrze jej koncentracji na pracy i życia w wielkim mieście, gdzie mogła być każdym, kim zechciała. Czasem, w najgorszym nastroju, choć brzmi to dziwnie i nienormalnie, zazdrościłam Chuckiemu. Sami pomyślcie — jeśli jest się człowiekiem wiary, śmierć to stan, do którego się dąży, bo wtedy można spotkać Boga i wreszcie się odprężyć, i może dostać jakąś moc, żeby zrobić coś dobrego dla wszystkich ludzi, których się zostawiło. W dodatku wasze problemy przestają się liczyć, bo jesteście w niebie, a cóż może być lepszego? Jednak jeśli pytanie dotyczyło ostatniego razu, kiedy byłam zazdrosna, i jeśli chciałam odpowiedzieć uczciwie, musiałam najpierw spytać, czy ktokolwiek, kto gra w tę grę, zna Pammy Frank-lin. Wszyscy zaprzeczyli, oprócz Alice, która zapytała, czy to ta dziewczyna z radia — a może z telewizji? Powiedziałam im zatem, że ostatni raz byłam zazdrosna, kiedy słuchałam Pammy w tym programie, opisałam im go, a potem jeszcze raz, bo nikt mi nie uwierzył, że może istnieć taka audycja. — Nie chodzi o to, że ja chciałabym to robić, ale mogłabym robić to samo, taki program. Może lepiej. — Tak to ujęłam. Mogłam to powiedzieć otwarcie, bo wszyscy tutaj byli moimi przyjaciółmi — Wally, Claire, Leo i Alice, i grali w tę grę długo po wyjściu innych. Potem milczałam, a oni zajęli się mówieniem. Claire oznajmiła, że rozumie, co czuję; Leo, że to nie ona powinna być w centrum zainteresowania — ale dlaczego nie znajdę sobie sponsorów i nie zrobię własnej audycji? Alice powiedziała, że Pammy jest do bani, a Wally wydawał się smutny i nic nie powiedział, tylko położył mi rękę na karku i zaczął kręcić małe, uspokajające kółka wokół wystającego tam kręgu. — Wszystkim nam przykro — oświadczyła Claire, a pozostali pokiwali głowami. Wiedziałam, że mówi szczerze, i nabrałam 168 przekonania, że wszyscy ci ludzie mnie kochają. Nie chorowałam, przyjaciele troszczyli się o mnie, miałam pracę i dach nad głową. Moja zazdrość była głupia. Musiałam jednak coś zrobić z tym smutkiem. Na końcu długiej, nie nazwanej uliczki w moim sercu pokutowała świadomość, że gdybym sporządziła listę rozmaitych rzeczy w moim życiu, nie prezentowałaby się najgorzej. A kiedy faktycznie się do tego zabrałam, było jasne, że sprzyja mi szczęście. Jednak współczucie ludzi wokół mnie w tamtej chwili było niczym naprawdę tuczący cukierek, któremu nie można się oprzeć. Więc go połknęłam. Wkrótce po tamtej imprezie wszystko się zmieniło. Zadzwoniła Mary Ziemba, przyszło pierwsze prawdziwe zlecenie, na horyzoncie rysowała się indywidualna wystawa, razem z olbrzymią sumą, którą tylko musiałam podać. Ludzie w Kanadzie i w Meksyku, i między tymi krajami, tam, gdzie ma to znaczenie, wkrótce będą patrzyli. Uczucie temu towarzyszące było tak fantastyczne, jak coś zakazanego. Teraz to uczucie trzeba przemnożyć przez milion, bo niemal skończyłam już obraz. Od rozmowy z Claire przez dwa tygodnie pracowałam codziennie i wytrwale. Wstawałam wcześnie i czasem nawet nie przebierałam się w normalne ubranie, nie myłam twarzy ani zębów, ani włosów, tylko od razu zaczynałam pracować. O trzeciej po południu Heather wracała ze szkoły i wchodziła do mnie z pocztą, a ja wciąż siedziałam w koszuli nocnej albo w narzuconym na nią swetrze, jeśli było wyjątkowo chłodno, a obok leżało otwarte pudełko płatków śniadaniowych, do którego co pewien czas sięgałam, żeby nie zabrakło mi energii. — Chcę być artystką — palnęła Heather pewnego dnia, obserwując mnie przez pełną minutę, czyli o pięćdziesiąt pięć sekund dłużej niż zwykle. Kiedy skończyła pierwszy rok ze swoich trzynastu obecnie lat, usiłowałam odkryć, jakie twórcze rzeczy mogłyby sprawiać jej radość. Wszystko, co jej dawałam — glina, kredki, farby do malowania palcami, nitka, przędza i odpowiednie igły, wiaderka z gotową masą papier-mache, stempelki, tkanina, 169 paciorki, nawet lakier w aerozolu — interesowało jątylko raz, jeśli w ogóle, a potem wcale tego nie dotykała. Nie udało się nam stworzyć wspólnej płaszczyzny porozumienia, i w końcu podczas wszystkich okazji, kiedy daje się prezenty, decydowałam się na jedyną rzecz, która interesowała ją wtedy i interesuje do dziś, w ósmej klasie: Barbie. — Ty? Artystką? Przytaknęła. — Żartujesz chyba. Pokręciła przecząco głową. — Jak na to wpadłaś? Podrapała się po głowie. — No bo... — Wbiła wzrok w podłogę. — Podoba mi się twój strój. Mówiła poważnie. I tak rzuciłam w nią gąbką. Była sucha i odbiła się od jednego z dwóch czarnych ogonków, które wyrastały po dwóch stronach jej głowy. — To sama sobie taki włóż. Po tym dniu Heather wchodziła na górę popołudniami z pocztą i we flanelowej nocnej koszuli — zazwyczaj w różowo-niebieskie pasy z koronką wokół kołnierza, która wystawała spod granatowego swetra włożonego na koszulę — i z włosami nie w kucykach, ale zmierzwionymi, zapewne celowo, jak moje. Sadzałam ją na fotelu obok telefonu, z blokiem rysunkowym, i w milczeniu razem pracowałyśmy. Żadna z nas nic nie mówiła, ale o dziwo, zdołałyśmy nawiązać porozumienie. Szłam po herbatę i przystawałam przy jej fotelu, żeby zobaczyć, co rysuje — zazwyczaj wymyślne zamki, na których widać było każdą cegłę, i rycerzy na koniach, ratujących kobiety w wielkich stożkach zamiast kapeluszy. Lepsze to niż nicnierobienie, tak sobie myślałam, i chwaliłam jej wyobraźnię, coś, w czego istnienie zawsze szczerze powątpiewałam. Kiedy robiła sobie przerwę, dreptała ku mnie w dużych, 170 różowych kapciach ze sztucznego futerka, dość podobnych do moich, i mówiła: „Ooouuu" albo „To piękne". W końcu Alice zaczynała tłuc łyżką w rury, żeby zawołać ją na kolację i odrabianie lekcji, i to był koniec aż do następnego popołudnia. Tak naprawdę nie miałam czasu, ale po kilku popołudniowych wizytach Heather i jej siedzeniu u mnie murem przez całą sobotę i kawałek niedzieli, po tym, jak poszła do kościoła, przeczytała historyjki obrazkowe w gazecie, wysłuchała Eksplozji Polki Fred-diego Brozka i zjadła obiad, wstąpiłam do sklepu po parę drobiazgów, z którymi — jak uznałam — będzie się jej miło pracowało. Pewnie, mogłam jej pożyczyć albo dać coś swojego, ale otrzymywanie nowych rzeczy na własność jest wspaniałe. Ponieważ wcześniej próbowałam tego wiele razy, nie wydałam majątku. Kupiłam tylko kołonotatnik i dwa kawałki węgla. Owinęłam wszystko w różowe chusteczki i przewiązałam wstążką. Heather przyjęła prezenty tak, jakby to były sztaby złota. Kiedy dałam jej pierwszą paczuszkę, przytulała mnie dłużej niż ktokolwiek, kto by nie robił tego z litości. Alice powiedziała mi, żebym się tym zbytnio nie przejmowała. — To taki wiek. Szuka dla siebie czegoś nowego. Chwilowo uczepiła się właśnie ciebie. Wiem, że Alice wcale tak nie myślała, i wiem, że pewnie się nie myliła, bo czytała chyba każdą wydrukowaną po angielsku książkę o wychowywaniu dzieci. Jednak uraziła moje uczucia, mówiąc „chwilowo". Zupełnie jakby jutro Heather zamierzała powlec się na drugą stronę ulicy do Taffy Mendrek i siedzieć z nią przez cały dzień w oknie, bo to takie super. I wtedy stałabym się dawną sobą — ciocią Lily. Samotną dziwaczką zajmującą mieszkanie na górze. Wcale tak nie było. Heather nadal przychodziła. Nawet zapytała, czy mogłaby w piątki zostawać na noc. Pomogła mi przynieść z piwnicy miękkie łóżko polowe, które składało się w dziwne U i na dwie noce w miesiącu, wciśnięte między nogi sofy i ścianę, przez cztery i pół roku służyło Małemu Tedowi i jego artykułom pierwszej potrzeby. 171 W drodze powrotnej z łazienki w środku nocy siadałam na skraju łóżka i w pomarańczowej poświacie nocnej lampki spoglądałam na Heather, czego nie robiłam od czasów, kiedy była taka malutka, że nie wiedziała, co się wokół niej dzieje. Wtedy Heather nie miała wyjścia, musiała spać tam, gdzie ją położyła Alice, i zaufać mi, że dobrze się nią zajmę. A teraz sama podjęła decyzję i wybrała mnie. Nawet jeśli to był tylko przejściowy etap, dobrze się z tym czułam. Raz nawet zebrałam się na odwagę i wyciągnęłam rękę, żeby dotknąć jej miękkich włosów, jak to robią matki na reklamach robitussinu, kiedy lekarstwo zaczyna działać i dziecko w końcu śpi jak suseł. Heather poruszyła się lekko, a ja zabrałam rękę, nie chcąc budzić małej ani jej przeszkadzać, ani dawać jej powodu, żeby sobie poszła. Obecność Heather dodawała mi energii popołudniami, kiedy zazwyczaj rzucałam się na kanapę i oglądałam The GuidingLight, w przerwie na reklamy przełączając na General Hospital i z powrotem. Choć od dawna znałam te filmy, to jeśli za dużo skakałam po kanałach, bohaterowie zlewali mi się w całkiem nowy serial, jakby byli powiązani ze sobą jakimś uczynkiem, radością lub smutkiem. Kiedy jednak Heather zaczęła przychodzić po szkole, pozostawało mi tylko siedzenie przy rysownicy i dawanie dobrego przykładu, czyli praca, gdyż Heather naprawdę zwracała uwagę na to, co robię. Obudziłam się późno w dniu, w którym wiedziałam, że skończę obraz, a to dlatego, że poszłam spać po drugiej, działając metodycznie i w skupieniu jak biegacz, który patrzy przed siebie i widzi taśmę rozciągniętą na mecie. Nigdy nie biegałam, przynajmniej nie dla rozrywki, ale potrafię sobie wyobrazić, że na finiszu musi być fantastycznie. Co roku w kwietniu oglądam transmisję z maratonu bostońskiego, wielką masę sportowców filmowaną z helikoptera, kiedy rozlega się wystrzał z pistoletu startowego. Po paru godzinach zostaje mała niteczka pięciu lub sześciu mężczyzn, którzy przyjechali tam z jakiegoś odległego miejsca, na 172 przykład z Afryki, i usiłują pierwsi przebiec ulicę, by dotrzeć do serca miasta i do taśmy. Podoba mi się końcówka, kiedy zwycięzców owija się aluminiowymi kocami jak dla kosmonautów i nagradza maleńkimi wieńcami z bluszczu. To bardzo poruszające i często się rozrzewniam, choć nie znam uczestników. Tego ranka dobiegałam już do żółtej linii z taśmą, byłam tak blisko, że słyszałam jej łopot. Pomyślałam, że przy odrobinie szczęścia, jeśli nic nie stanie mi na przeszkodzie, być może wieczorem zdołam oddać obraz, o czym wspomniałam Mary, kiedy zadzwoniła wczoraj z rana i zwyczajowo spytała, jak leci i czy czegoś potrzebuję, a ja odparłam: — Może już pani wbijać gwóźdź. Po drugiej stronie zapadła cisza, przerywana jedynie tykaniem zegara. — Gotowe? — Bardziej to wydyszała, niż powiedziała. — Poza paroma drobiazgami. — Wszyscy? Wszyscy są? — Wszyscy. — Wszyscy. — Niemal widziałam, jak kiwa głową. — Tylko tyle mi potrzeba. Potem od razu wyłączyłam dzwonek telefonu, żeby nikt mi nie przeszkadzał. Nie włączyłam go przez resztę dnia. Kiedy odwracałam głowę, widziałam taką czy inną czerwoną liczbę, która mówiła mi, ile wiadomości czeka na mojej automatycznej sekretarce, ale nawet do niej nie podeszłam. Miałam pracę do wykonania — w tym momencie tylko same szczegóły, jak dodanie odrobiny koloru albo cienia, i odsunięcie się, by sprawdzić rezultat, zobaczyć, czy na policzkach Tima nie ma zbyt dużo różu. Właśnie wtedy usłyszałam kroki. Szybkie kroki. Na schodach z tyłu. Pukanie, a potem, jakby było to całkiem niepotrzebne, drzwi błyskawicznie się otworzyły. Stała w nich Alice. Tyle zamieszania, a ona tylko stała. — Lily — wysapała. 173 — Ałice — mruknęłam, nie podnosząc wzroku. Byłam zajęta — Tim wciąż wydawał się zbyt blady. Był graczem, na pewno musiał złapać trochę słońca na boisku. Ostrożnie położyłam cienką warstwę brzoskwiniowej farby na jego policzki, dzięki czemu momentalnie zaczął wyglądać zdrowiej. Nawet zbyt zdrowo. — Podejdź i powiedz, co o tym myślisz: czy facet wygląda na poparzonego? — Lily. — Alice — powtórzyłam, przeciągając pierwszą sylabę. — Lily. — Co? Alice podeszła do mnie. Była blada, tak jak w dzieciństwie, kiedy rodzice zmuszali ją do obsługi stolików, zamiast dać jej biegać na świeżym powietrzu. — Wiesz już? Wyciągnęła do mnie gazetę, w której napisano, że zostało mi tylko dziesięć dni na zakupy. Wskazała duży artykuł, z którym weszła na górę, aby się upewnić, że już wiem: Mary Ziemba umarła. Najpierw zobaczyłam fotografię. Mary nie byłaby z niej zadowolona. „Zdjęcie: archiwum" napisano drobnączcionkąpod zdjęciem, tuż nad jej nazwiskiem drukowanymi literami: MARY A. ZIEMBA. Nigdy nie zastanawiałam się, jak może mieć na drugie imię, czy w ogóle je ma. Agnes? Antonia? Alice? Alice. Wzięłam od niej gazetę i podeszłam do fotela obok telefonu. — Nie byłam pewna, czy już słyszałaś — powiedziała. Pokręciłam głowa, zarówno w odpowiedzi, jak i z niedowierzaniem. Zaczęłam czytać, żeby się dowiedzieć, jak do tego doszło. Wypadek? Wiek? Co? MARY A. ZIEMBA ZAŁOŻYCIELKA GRAND Z FILANTROPKA 174 Nagłówek nie powiedział mi nic, Przeczytałam krótką informację pod „Mary A. Ziemba, lat 83, zamieszkałą , m nie wiedziała. M)dze numer 20, zmarła we wtorkowe popołudnie po długj . ^ fo^e- Uroczystości żałobne odbędą się w czwartek, w dorru ^ebowym Wazo-chy, po czym nastąpi wyprowadzenie na cn. 4, świętych Mateusza i Michała. Zwłoki będą wystawio^ ^idok publiczny w dniu dzisiejszym od szóstej do dziewiąty- T /,dzona w Niebieskiej, w Polsce, przybyła tu w 1927 roku } , jc jedną z pierwszych kobiet interesu w naszej okolicy, ^n. ? ? \sp obwoźną dostawę warzyw w dobrze znaną sieć sklepy. ^ywczych Grand Z. Trzy lata temu przeszła na emeryturę ? ^ ^go czasu blisko współpracowała z rozmaitymi organizacja^: -tatywnymi, tworząc instytucje użyteczności publicznej, ^ ^śjbliotekę Ziemby, Ośrodek Rekreacyjny Ziemby, Zespój 1^ jjtariuszy Ziem-by, Stypendia Ziemby i Projekt Grand Z ^ ^, ^ość dla wszystkich. Nie zostawiła rodziny". Przeczytałam to ponownie. I jeszcze r^ . , $ię upewnić, ale od pierwszej lektury nic się nie zmieniło. > , wciąż dostarczał mi dwóch informacji: jednej niewiarygodiw . $ od dawna cierpiała, i drugiej — tysiąc razy trudniejszej (}0 . jnienia — że nikogo nie zostawiła. — To nie tak — powiedziałam do Ai- ,/łóra stała obok r , , , ? n|lce, Vr , . ,. w rartuchu kupionym przez nas na jarmark \ixźzas 'ata podkoszulków. Pewna nerwowa, drobna kobieta n }a tuszem praw- , . „ , . ... t . Po dziwątlądrę, a potem rzuciła ją na materia}^ , . . . . c jak najwier- niejszy rybi wzór. Alice kupiła fartuchy ^ ^ystkich możliwych kolorach i używali ich U Rocky'ego^i ,,, /?, dopóki się nie zużyły i nie zaczęły wyglądać tak okrop^j . , -ten, z dziurami i plamami wszelkiego rodzaju. — To nie tak — powtórzyłam. Alice tylko potarła ramiona. — Wiem — powiedziała cicho, a na DiVi, obie, z którą mi i ? i t j j. 1 c "i O OS- się skojarzyła, ruszyłam do tełelonu. Wally Wazocha odebrał po drugim .e. 175 — Tu Lily — powiedziałam i nagle zabrakło mi słów. — Zastanawiałem się, kiedy zadzwonisz. Zostawiłem wiadomość, potem jeszcze jedrią i chyba jeszcze jedną, nie jestem pewien, tyle się działo. Potem próbowałem jeszcze raz zadzwonić, nikt nie odbierał. Zamierzałem przyjść do ciebie, ale nie mogłem się wyrwać. Straszne tu zamieszanie. — Mówił szybko, jak ktoś, kto ma mnóstwo roboty. Właśnie wtedy popatrzyłam na automatyczną sekretarkę. Dziesięć, tak, dziesięć, i mrugała, co znaczyło, że mam więcej wiadomości, ale ona umiała liczyć tylko do dziesięciu. Dziesięć, dziesięć, dziesięć. Bim-bim-bim. Tyle że nic nie wygrałam. — Nie odsłuchałam sekretarki. Ani wczoraj, ani dzisiaj rano. Kończyłam malować. Właśnie przyszła Alice. Z gazetą. — Przykro mi — powiedział Wally, jak zawsze szczerze. — Wiem, że jest ci smutno. — Smutno... Wally, chodzi o to, że... że to co innego... Dzwonię, żeby... — Mówiłam bez sensu i wiedziałam o tym. Alice kucała przede mną z kubkiem pełnym wody. Odepchnęłam ją i przysiadłam na fotelu. — Wally. Ona ma krewnych. Rodzinę. Część z nich musi żyć. Jest syn, mniej więcej w moim wieku. Ma rodzinę. Wiem o tym. Przez kilka chwili milczał. W tle słyszałam szelest. — Sprawdzam, czytam to, co wysłałem gazecie — informował mnie na bieżąco. — Było późno w nocy, kiedy wszystko zebrałem i zadzwoniłem, ale wiem, co mi powiedziano. — Czytał w milczeniu. Po chwili zakomunikował: — Nie, nie ma rodziny. W rubryce członkowie rodziny jest wielkie X. To oznacza brak krewnych. — Kto ci to powiedział? — Jej adwokat zadzwonił. Żeby mi powiedzieć o niej, o Mary Ziembie. Spotkaliśmy się w szpitalu, dokąd pojechała wczoraj po południu. On jechał za mną, w karawanie, ze szpitala aż tutaj. Sam wypełnił te druki. Pisze tak wyraźnie jak na maszynie. Pomyłka nie wchodzi w grę — nie było żadnej rodziny. — Zapytaj o chorobę — wyszeptała Alice. Nadal kuliła się 176 obok mnie z łokciami na kolanach, jakby oglądała coś pasjonującego. Słowo „choroba" wyszeptała całkiem bezgłośnie. — Choroba — oznajmiłam do słuchawki. — W gazecie napisano o chorobie. Na co cierpiała? Może i to pomyliłeś? — Niczego nie pomyliłem — odparł uprzejmie Wally, zapewne o wiele milej, niż ja bym to zrobiła na jego miejscu. Znowu usłyszałam szelest. — W dokumencie napisano, że chodziło o serce, a z łacińskiego opisu wynika, że miała te problemy od długiego czasu. Problemy z sercem. Takie, które nie przechodzą. Dlatego napisałem „po długiej chorobie". Nie wymyśliłem sobie tego. — Wiem, wiem. Tylko to dla mnie szok. Wcale nie wydawała się chora. Maluję jej twarz i bum, po wszystkim. A przecież rozmawiałam z nią wczoraj rano. — Świetnie, Lily. — Jasne było, że nie słucha, a potem poprosił, żebym chwileczkę poczekała, i odbył krótką rozmowę z kimś obok na temat wypożyczenia dodatkowych krzeseł. — Lily, jestem zajęty; kwiaty już napływają. Muszę wszystkich zwołać, Wendy i George'a. Moondoga z krematorium, jeśli go złapię, niech pomoże w kościele. Zawsze szuka możliwości dodatkowego zarobku. Będzie mnóstwo ludzi, tyle zrobiła dla miasta, i do tego stypa jest dzisiaj. Nie mogę teraz się wyrwać. Ale może ty byś tu przyszła? Posiedziała ze mną w biurze? Nie zmuszałbym cię do pracy, to jasne, ale miałabyś towarzystwo. Poczujesz się lepiej. Myśl o Mary, martwej w drewnianej skrzyni, którą bym na pewno zobaczyła, gdybym choć na moment oderwała wzrok od zielonego dywanu w drodze od drzwi dla dostawców do gabinetu Wally'ego, nawet nie przyszła mi do głowy. Jednak Mary faktycznie by tam była. — Sama nie wiem, Wally. Zadzwonię. — Odłożyłam słuchawkę i powiedziałam do Alice: — Serce. Skrzywiła się, jakby wiedziała cokolwiek o związanym z tym bólu, choć przecież nie wiedziałyśmy, czy Mary bolało. 177 Przyjęłam wodę od Alice. Ciepłą. Napiłam się trochę, mimo że wcale nie była mi potrzebna. Ludziom w stresie zawsze daje się wodę, może coś w tym jest, choć nie potrafię powiedzieć na pewno, czy zrobiło mi to jakąkolwiek różnicę poza tym, że miałam czym zająć ręce. Liczba wiadomości na sekretarce krzyczała do mnie w ciszy. Nacisnęłam przycisk kciukiem i zaczęłyśmy odsłuchiwanie. Przewinęłam wiadomość od człowieka, który chciał logo dla minibrowaru założonego przez siebie w piwnicy. Wykasowałam natręta i przypomnienie o wizycie u dentysty. Zachowałam nagranie od kobiety, która chciała wiedzieć, czy rzeźbię w marmurze. Potem były ważne wiadomości. — Toja — mówił Wally o, jak poinformowała mnie sekretarka zdyszanym barytonem, dwudziestej drugiej siedemnaście poprzedniego wieczoru. — Muszę z tobą porozmawiać. — Lily, zadzwoń do mnie. — Znowu Wally, pół godziny później, ze zniecierpliwieniem w głosie. — To znowu ja. — Tym razem dochodziła północ. — Jest prawie północ. Nie będę więcej dzwonił. Ale zadzwoń, kiedy wrócisz. — Toja. — To mówił Wu dzisiaj, parę minut po szóstej, czyli według niego, późnym rankiem. — Nie śpisz? Słyszałaś o swojej przyjaciółce? Zadzwoń. — Lily, mówi Phyllis. Wiem, że jest wcześnie, ale musisz do mnie przekręcić, kiedy to usłyszysz. Albo zadzwoń do wujka. — Lily, to ja — mówiła Claire O'Hare drżącym głosem. — Dzwonię, żeby sprawdzić, czy wszystko z tobąw porządku. Mogę przyjść, jeśli chcesz. Odwołać swoje spotkania na dzisiaj. Daj tylko znać, a zaraz się zjawię. — Lily, sprawdzam, czy już jesteś. — Wu. — To znowu ja, Lily. — Ponownie Wally. — Podnieś słuchawkę, jeśli jesteś. To ważne. — Lily, wstałaś? — Głos Ałice. — Tupnij w podłogę, jeśli wstałaś. — Nie mogłam dłużej wytrzymać, musiałam przyjść. — Jesz- cze raz Alice, ale tym razem osobiście. W jej głosie słychać było kwilenie, które mnie zdenerwowało, choć nie umiałam sprecyzować, dlaczego. — Dzięki — mruknęłam. Niczego więcej od niej nie oczekiwałam, ale nie mogłam tego powiedzieć. Domyśliła się jednak, bo mnie zna. — Tupnij w podłogę, jeśli będziesz mnie potrzebowała — oznajmiła. — Wiesz przecież. Mimo to pięć minut później nadal siedziałam w fotelu, a Alice nadal stała przede mną. Tylko że teraz słuchałyśmy, co Leo o tym myśli. — Musiała być pomylona. Tak to widział. Przyszedł, żeby zabrać Alice, i złożył mi typowe dla faceta kondolencje, wymamrotawszy „przykro mi", ze zwieszoną głową, przy akompaniamencie szorowania podłogi butem. — Leo — odezwała się Alice karcącym tonem. — Była przyjaciółką Lily. — Tak, ale sama mówiłaś, że nigdy nikogo nie widziałaś w jej domu. Bo tam nikogo nie było. — Patrzył na żonę, chociaż zwracał się do mnie. — Nie chcę być złośliwy, ale to wszystko wyjaśnia. Była stara. Starzy ludzie wariują. Nie mów tylko, że się mylę. — No to pewnie jesteś stary—oznajmiła rozzłoszczona Alice. Rzadko się kłócili. Przynajmniej nie tak głośno, żebym ich słyszała. Kiedy Alice wściekała się na Leo, uderzała pomysłowo, na przykład piorąc jego ulubione ubrania we wrzątku, tak aby wkładając je następnym razem, myślał, że sporo przybrał na wadze. — Dość — przerwałam. — Idźcie i róbcie to, co mieliście dziś robić. — Zapragnęłam pozbyć się ich z mieszkania. Nie potrzebowałam jeszcze większego zamętu. —Dzięki, Alice. Dzięki, że mi powiedziałaś. — Nie ruszyłam się z krzesła. Alice przyklęknęła i uściskała mnie. Wyczułam wodę toaletową, którą kupiła jej Heather, okropną mieszankę bzu i kościelnych kadzideł. — Na pewno nic ci nie będzie? — Alice wciąż przykucała, ale mogłam już oddychać. Skinęłam głową. 178 179 — Podwieźć cię do Wally'ego? — Nie, dziękuję. — Nie idziesz piechotą, prawda? Może chcesz, żebym z tobą poszła? — Nie. — Daj znać, kiedy się tam wybierzesz. Nie powinnaś chodzić ani jeździć, kiedy jesteś przygnębiona. — Nie jestem przygnębiona — odparłam. — Jestem zdezorientowana. Teraz to Alice kiwała głową. Leo przytrzymywał jej drzwi. — Tupnij, jeśli będziesz nas potrzebowała — powiedział do mnie. — Sama wiesz. — Jasne. — Siedziałam na fotelu i słuchałam, jak zbiegająpo schodach zupełnie jak wielkie, czworonożne zwierzę. Otworzyły się drzwi zewnętrzne, potem kuchenne, a po chwili jedne i drugie zamknęły z hukiem. Miesiąc wcześniej, przed nadejściem zimy, Leo ponapychał długą, nowoczesną, wyrafinowaną technicznie, samoprzylepną taśmę izolacyjną we wszystkie wejścia i wyjścia, i od tamtego czasu zachwycaliśmy się różnicą, brakiem przeciągów, które — zanim nas tak opieczętował — przyjmowaliśmy z dobrodziejstwem inwentarza. Mówiłam to Mary Ziembie. Opowiadałam jej różne drobiazgi. Nigdy jednak nie rozmawiałyśmy o zdrowiu. Pamiętam tylko, że raz wspomniałam, że czuję się okropnie i chyba umówię się do doktora Pluty. — Pluta jest dobry na grypę — odparła Mary. — Jeśli jest pani naprawdę chora, trzeba iść do prawdziwego lekarza. A ja odparłam: — Tak, ma taką tabliczkę na drzwiach. Doktor Pluta. Dobry na grypę. Mary wybuchnęła śmiechem — prawdziwym śmiechem, drżała, jakby pod krzesłem, które zajęła, szykowało się trzęsienie ziemi. Kiedy znowu mogła mówić, oznajmiła, że to był niezły dowcip. — Naprawdę niezły — powiedziała. Jestem dobrą obserwatorką i tak zbieram informacje. Zawsze 180 byłam. Patrzę, kiedy ktoś otwiera torebkę albo portfel, co tam ma, ile wydaje i na co wypisuje czek. Moje oczy potrafią sporo zobaczyć przez te kilka sekund, kiedy ktoś szuka czegoś w szafkach. Obserwują pokój, w którym siedzę — sprawdzają, co jest na półkach, dlaczego ktoś postawił tę wielką muszlę nad kominkiem, a tę małą figurkę pieska na stoliku do kawy, a nie odwrotnie. Patrzę i zapamiętuję, co zobaczyłam. I nie przypominam sobie żadnej fiolki z pomarańczowymi pastylkami u Mary, żadnego pudełeczka z siedmioma przegródkami, w które wrzuca się lekarstwa potrzebne na określony dzień tygodnia, żadnego termometru w smukłym pudełku, żadnego termoforu nad zlewem czekającego na napełnienie. Jej książki dotyczyły świata sztuki, biznesu, ogrodnictwa, gromadzenia funduszy. Nic na temat jakiejś szczególnej choroby ani metody leczenia, ani pozytywnego myślenia, gdy wszystko inne zawiedzie i wasza data przydatności jest równie ograniczona jak ta na kartonie mleka. Na kalendarzu w kuchni, z rysunkami dwunastu z wielu uczniów letniego programu Biblioteki Publicznej Ziemby, zaznaczono tylko skrócone przypomnienia. „Bibl. sptk.", „Ochota.", „Wydz. rej.", „Wist", „ŻdW" (od jej dobroczynnej organizacji). Niczego w rodzaju: „Spotk z prwdz. dr", „II konslt", „Wiz w wlk miejsk szpit", „Wybr kwtr", „Tel. do Wzohy". I jej twarz. Często ją widywałam, również z bliska. Może co pewien czas wydawała się zmęczona, chodziła powoli po pokoju, ale miała przecież osiemdziesiąt trzy lata. Chętnie sprawdzę, jak wy będziecie sobie radzili, jeśli i kiedy dożyjecie tego wieku. Mogłam wrócić myślami do każdej minuty naszych nielicznych spotkań, zastanawiać się nad każdą wypowiedzianą sylabą albo sceną, którą widziałam. To jednak nie miało teraz żadnego znaczenia. Mary Ziemba już nie żyła, a ja marnowałam czas, roztrząsając, dlaczego nie zauważyłam, że zbliża się śmierć. Wstałam z fotela i podeszłam do sztalug. Tam, przede mną, tak jak niespełna pół godziny wcześniej, kiedy tam stałam, byli członkowie rodziny Mary Ziemby: Flossie, Davy, Aleksander, Michał i Tim, zadowoleni z tego, gdzie sąi kim są właśnie w tym momen- 181 cie. Policzki Tima zdążyły wyschnąć, teraz wydawały się odpowiednio ogorzałe, więc nie było powodów do niepokoju. Uświadomiłam sobie, że tak samo wyglądała twarz kobiety siedzącej w samym środku — Mary Ziemby wyglądającej na zadowoloną, w końcu wśród swoich ukochanych, kimkolwiek byli, właśnie tam, gdzie chciała być. I 13 JVolejka do okienka, w którym przyjmowano obrazy i zdjęcia do oprawy w The Craft Planet, była zdumiewająco długa, zupełnie jak ta, która się ustawia, kiedy ojciec Krotki związuje ze sobą dwie świece, tworząc literę X, i zachęca wszystkich do podejścia do ołtarza, by mógł przyłożyć wiernym znak do szyi na cześć świętego Błażeja, który rzekomo osłania człowieka przed wszystkimi chorobami gardła. To się dzieje w jedną niedzielę lutego, pełnego zarazków miesiąca, więc możecie sobie wyobrazić, ilu ludzi stoi i czeka na swoją kolej. W tym tygodniu The Craft Planet wydrukowała kupon w gazecie uprawniający do pięćdziesięcioprocentowej zniżki na oprawę obrazów. Każdy przede mną i za mną trzymał jakieś dzieło sztuki i różowo-czarny kupon obramowany orbitującymi Saturnami, znakiem firmowym tego miejsca, które szczyci się wynalezieniem miliona rzeczy dla zaspokojenia miliona twórczych kaprysów. Nieopodal wejścia pewna kobieta demonstrowała płynny haft — wyciskała z tuby farbę, robiąc niąkropki wzdłuż linii wydrukowanego rysunku, w tym wypadku piłki. — Nic łatwiejszego — zapewniała widownię. — Po co marnować czas na hafty, wyszywanie igłą, a może nawet ryzykować ukłucie się nią— albo zrzucenie jej na dywan? A jeśli się jej nie znajdzie, a pewnego dnia nastąpi się na nią, złamie ją, połowa igły wejdzie w stopę i wszystko zakończy się w izbie przyjęć? Po co przez to przechodzić, skoro można osiągnąć taki sam efekt — albo prawie taki sam—wystarczy popaćkać rysunek, pac, pac, pac? — Ooooch. — Taka była reakcja dwóch babciowatych pań, które zatrzymały się przy jej stoliku. Kolejka, w której ja stałam, znajdowała się za miejscem prezentacji i wiodła wzdłuż ścian gotowych ram i przyciętych pas- 183 se-partout — bardzo dobry pomysł na wypadek, gdyby komuś nie starczyło cierpliwości, żeby czekać na swoją kolej przy okienku. Niektórzy ludzie rezygnowali i szli wybrać coś, co może przypadkiem będzie pasowało. — Mam to gdzieś — oznajmiła z niesmakiem kobieta stojąca dwie osoby za mną i postanowiła ofiarować kupon komukolwiek, kto go zechce, mimo że drobną czcionką napisano: „Jeden kupon na osobę", i ktoś szybko jej to uświadomił. — Chcesz okazji, bądź cierpliwy — oznajmiła pani tuż przede mną, odwróciła się i jednocześnie do mnie mrugnęła. Trzymała w prawej ręce kolorowe zdjęcie, pod spodem, dotykając palcami jedynie krawędzi, byle tylko nie zabrudzić jego powierzchni. Zupełnie jakby dopiero je wywołano, a odczynniki nie zdążyły jeszcze wyschnąć. Po chwili odwróciła się ponownie i wykrzywiła szyję, usiłując dojrzeć, co ukryłam między dwiema planszami z tektury. — Ma tam pani coś specjalnego? — Obraz. — Sama pani namalowała? — Tak. — A co? — Pewnych ludzi. — Ogólnie ludzi czy znajomych? — Nie znam ich. — Może ja ich znam, gdybym mogła spojrzeć... — A to kto? — Pomyślałam, że może to odwróci jej uwagę. — Kto? Ona? — Zaprezentowała mi zdjęcie. — Ona. — Pokazałam, żeby jej pomóc. — Jillie? Nie zna pani Jillie? Teraz patrzyła na mnie ze zdumieniem. Mimo że zazwyczaj nie najlepiej odgaduję takie rzeczy, uznałam, że kobieta jest po pięćdziesiątce. Może przed sześćdziesiątką. Ubierała się młodzieżowo, jakby to określiła moja matka. Czapka z pomponem w różnokolorowe pasy, długie różowe palto. W klapę wpięła broszkę przedstawiającą czekoladowego herbatnika. Prawdziwy herbat- 184 nik zanurzono w czymś lśniącym i twardym, co osłaniało go przed światem. Pewnie w czymś błyszczącym i twardym w sprayu, do kupienia w drugiej części alejki numer siedem, po prawej stronie. — Utrwalacze i konserwacja. Popatrzyłam na zdjęcie tej kobiety, spoconej, z załzawionymi oczyma, w dużym, zielonym podkoszulku, do którego przypięty był ten sam herbatnik nad okrągłymi, srebrnymi literami układającymi się w napis JILLIE! Stała ramię w ramię z chudą, mocno wymalowaną rudowłosą kobietą o sterczącym biuście, w krótkiej koszulce, spod której błyskał na świat kolczyk w pępku. — To Jillie? — Pokazałam palcem. — Ma pani radio? Telewizor? Nigdy nie słyszała pani o Jillie? Pokręciłam przecząco głową. Co oznaczało, że nie słyszałam, a nie, że nie mam tych sprzętów, choć nie wiem, w czym mogłyby mi pomóc. Osoba stojąca za mną, z wyhaftowanym rogiem obfitości i modlitwą „Niech nam nigdy nie zabraknie", pochyliła się ku mnie i wyszeptała: — To jakaś piosenkarka. Country. — Bardzo przepraszam, ale była nominowana do nagrody Ri-sing Star przez cztery lata z rzędu — oznajmiła jej fanka. — Nie jest „jakaś". Jest najlepsza. I tyle. — Potem znowu zwróciła się do mnie. — „Nie bierz tych proszków, dopóki mnie nie wysłuchasz". Chce pani powiedzieć, że nie słyszała tego w radiu? Znowu pokręciłam głową. — „Kiedy wszyscy mają to gdzieś?" „Przeczekam i dwa dożywocia"? Mówi to pani coś? —- Nic. — Musi pani kupić sobie jej płyty. Albo nie — niech mi pani da swój adres, zrobię pani taśmy. Mam bootlegi. Nie uwierzy pani, zupełnie jakby do pani mówiła, wiedziała, przez co pani przechodzi. Przechodzi pani przez coś? Mężczyzna trzymający pożółkłe świadectwo i młoda para, która wzdychała nad powiększoną odbitką z ich ślubu, czekali na moją odpowiedź. 185 — Nie — skłamałam, bo to nie była ich sprawa. — Wszystko w porządku. — Niech pani dziękuje Opatrzności. Ja swoje przeżyłam, Bóg wie. I Jillie wie. Jest dwa razy młodsza ode mnie, ale czuję, że była przy mnie w każdym moim utrapieniu, a potem poszła i nagrała z tego muzykę — coś, co da się też zatańczyć. — Wskazała na fotografię. — Ten jeden jedyny raz ją spotkałam. Miesiąc temu. Występowała w Providence. Czekałam godzinę i dwanaście minut na jej autograf, i żeby jej powiedzieć, ile dla mnie znaczy. Zaczęłam ryczeć, że chociaż jest obca i dotąd nigdy w życiu nasze ścieżki się nie przecięły, i że chociaż mam dzieci, żadne z nich nie znaczy dla mnie aż tyle ani nie zrobiło dla mnie tego, co ona, i że uważam ją za córkę, która swoimi piosenkami w radiu naprawdę ocaliła mi życie. Kobieta od rogu obfitości chciała wiedzieć to, co my wszyscy: — Co odpowiedziała? Fanka Jillie zamilkła. Potem wbiła wzrok w swoje kalosze i odparła cicho: — Przerwała mi. Uprzejmie. A potem spytała: „Przepraszam, ale czy ten herbatnik nie spleśnieje?" Ludzie chcą wiedzieć, jak zareagowałam na wieść o śmierci Mary. Opisuję im ten fragment dnia, tę scenę z półtoragodzinnego stania w kolejce do punktu oprawiania obrazów w The Craft Planet — w nowym, olbrzymim sklepie z artykułami dla plastyków, otwartym przez dwadzieścia cztery godziny 364 dni w roku. Nie od razu tam trafiłam. Najpierw znowu zadzwonił Wally i zapytał, czy mogłabym przyjść, bo musimy coś omówić. Nie po to, żebym z nim posiedziała. „To coś innego, Lily", oznajmił. „Mogłabyś?" Więc poszłam, rzecz jasna. Chociaż nie chciałam. Sama tam pojechałam, a Alice nie musiała się o mnie obawiać. Zaparkowałam z tyłu, jak zawsze, na pierwszym wolnym miejscu obok wielkiego, szerokiego garażu, w którym stoją pojazdy o dziwnym kształcie, czyli flota Wazochy. Podeszłam do podjazdu z tyłu, 186 czując się nie dość wystrojona na obcasach, w długiej spódnicy i tunice, i z połową kolekcji paciorków, które podskakiwały na mojej piersi przy każdym kroku. Po jego telefonie wybrałam ten styl artystycznej bohemy na oficjalną wizytę w zakładzie pogrzebowym. Nie wszystko było czarne, ale i tak wyglądałam bardziej elegancko niż zazwyczaj, gdy przychodziłam pracować nad „Wiecznym spokojem". Mimo to czułam się nie na miejscu, gdy mijałam dawne pomieszczenie dla palących, które przestało nim być po tym, jak siostra zmarłego na raka płuc zrobiła awanturę na stypie, wrzeszcząc na Wally' ego, że pozwala ludziom palić obok trumny. Zatrzymałam się przy dwóch popielniczkach na wielkich stojakach z brązu. Przeszły na emeryturę i teraz rosło w nich kilka gatunków krzaczastych paproci, które nie potrzebowały wiele wody ani promieni słonecznych. Wally od razu mnie zauważył. Zostałam obdarzona serdecznym leniwym uściskiem, nie do końca oficjalnym. Wszędzie wokół były kwiaty. Otaczały pokój całymi rzędami, stały na podłodze na stojakach, a do tego na półkach, które —jak powiedział mi później Wally — zbudował z desek i cegieł znalezionych w garażu i owiniętych starymi złotymi zasłonami z piwnicy. W zakładzie pogrzebowym nigdy nie było tylu kwiatów, twierdził Wally. Uznał, że to rekord, zamierzał je przeliczyć w pierwszej wolnej chwili. Część ułożono w kształcie przedmiotów, które były ważne w życiu Mary, a różne kolory kwiecia dobrano według ciemniejszych i jaśniejszych odcieni, jakby na wystawę róż. Florystki, które stworzyły bukiety, były artystkami, ułożyły z kwiatów puszkę z zupą, brązową torbę zakupów z kwiatami na górze, maleńką replikę wiejskiego wózka, zapewne podobnego do tego, z którym Mary jeździła po mieście, i czerwo-no-białe logo Grand Z, które przysłał tu zaszokowany personel, zbyt bezradny, by zignorować fakt, że nie życzyła sobie kwiatów, bo chociaż miło jest dawać pieniądze na zbożne cele, ludzie przychodzący na stypę nigdy nie poznają rozmiarów waszej hojności, jeśli nie zobaczą waszego nazwiska na kartce doczepionej do pałąka kosza z chryzantemami. Moje oczy wędrowały od jednego bukietu, kosza czy wazonu do następnego, a każdy z nich był jesz- 187 cze bardziej fantastyczny i piękniejszy, wszystkie zaś prowadziły do prostej dębowej trumny o otwartym wieku, w której spoczęło to, co pozostało z Mary Ziemby. Martwa osoba, oprócz pozy i zamkniętych oczu, dokładnie taka jak zwykle. — Chcesz, żebym zostawił cię samą? — spytał mnie Wally, delikatnie trzymając w dłoni mój prawy łokieć. Nie popycha! mnie, jedynie dawał mi do zrozumienia, że tu jest. — Nie śpiesz się — powiedziałam. Moje oczy znowu wędrowały po pomieszczeniu i właśnie wtedy ujrzałam puste sztalugi po lewej stronie trumny. Wskazałam je. — Co to takiego? — Chciała, żeby tu stanął — odparł Wally. — Co? — Twój obraz. Chwilę mi to zajęło. — Mój? Jej? — Tak. — Przy tych słowach pokiwał głową. — To było w jej wskazówkach. Tych, które dała adwokatowi. Przekazał mi je tego ranka. Chciała, żeby portret znalazł się właśnie tutaj. Dokładnie tutaj. Miałem już sztalugi, bo zamierzałem zacząć w przyszłym roku serię sesji o tym, jak sobie radzić po stracie kogoś bliskiego. Pomyślałem, że sztalugi przydadzą się do dużych papierowych planszy. Wiesz, żebym mógł wypisać na nich wskazówki dla słuchaczy; oni by je spisali, poszli do domu i próbowali wcielić w życie. Myślisz, że są dość mocne na twój obraz? Nie odpowiedziałam. Po raz pierwszy popatrzyłam na Mary leżącą tu bez sił. Nie zamierzała odpowiadać na żadne pytania. Ja musiałam o niej przemówić. Słowa, które przyszły mi do głowy, były tymi, w których sformułowała swoje żądanie. Pragnęła, żebym namalowała jej obraz. Żebym ustaliła cenę. Chciała go przed Gwiazdką, kiedy to odbędzie się pokaz. Zrozumiałam nagle, że właśnie o to jej chodziło. Zrobiłam krok do tyłu, i jeszcze drugi, aż w końcu moje nogi natrafiły na jeden z miękkich zielonych foteli w pierwszym rzędzie, solidnych i wygodnych, które zazwyczaj ofiarowuje się małżonkowi albo najstarszemu dziecku, by siedziało na nim podczas czu- 188 wania albo spoczęło, jeśli przyjmowanie kondolencji okaże się zbyt wyczerpujące. Usiadłam. Wally zajął fotel obok mnie. — Nadadzą się te sztalugi czy mam wymyślić coś innego? Pokiwałam głową. — Powinienem wymyślić coś innego? Pokręciłam głową. — Nie powinienem? — Tego właśnie chciała — powiedziałam jedynie, bo to była prawda. — Chciała pewnych rzeczy, ale nic niekonwencjonalnego — oświadczył Wally. — Adwokat ma wszystko zapisane. Tak jak z kwiatami. Chyba wiedziała, że i tak je przyślą, więc należy rozprowadzić je po mieście — zanieść do kościołów, szpitala, domu opieki, domu starców — ani jeden bukiet nie może trafić na grób. I muzyka. Zażądała Paderewskiego i Chopina, nie mam tego w biurze. Muszę przynieść albumy z domu. Dom. Pomyślałam o swojej miniwieży, małym, czarnym, plastikowym urządzeniu z importu, na którym mogłam słuchać płyt CD, taśm albo programu Pammy w radiu. Jack zaszalał dwa lata temu, dał mi prezent za moje niezwykłe zrozumienie, jak to nazwał. Tamtego lata wyjeżdżał częściej niż zwykle, zawsze na jeden lub dwa dni dłużej, niż wcześniej twierdził. Zawsze kiedy był na północy. Zawsze kiedy był w pobliżu miejsca, gdzie mieszkała Sylvia z Małym Tedem. Czy to nie dziwne, że ciągle na siebie wpadali, na jakimś targu, parku czy gdzie tam. Świat jest mały, mawiał Jack. Zauważyłam, że jest wyjątkowo mały, kiedy jeździ się do miasta, w którym jest ta druga osoba. — Przynajmniej ci mówi, że na nią wpadł — zauważyła słusznie Alice. Kiwałam głową z uśmiechem, kiedy mówiła to ponownie, a potem jak informowałam ją, że Jack znowu się spóźni o kilka dni. A kiedy schodziła na dół, nastawiałam radio głośniej. Mini wieża stała na małym stoliku obok mojego regału, obok mojej szafki z zapasami, obok rysownicy, na której leżał obraz zamówiony przez martwą panią w trumnie. 189 — Muszę gdzieś iść — powiedziałam Wally'emu, a potem wstałam i odwróciłam się, nie patrząc już na front sali. Kiedy wróciłam po załatwieniu sprawy, Wally otworzył mi w koszuli i pod krawatem, bez marynarki, mimo chłodu, który wpuściłam do pomieszczenia. Kazałam wykonać passe-partout i oprawić obraz w The Craft Planet, gdyż było to jedyne miejsce w okolicy, które mogło się z tym uwinąć w niespełna godzinę. Opóźnienie oznaczało wykonanie przez nich pracy za darmo. Ze względu na wybór, cenę i kontrolę, zazwyczaj zamawiam ramy z katalogu i sama przycinam je niebezpiecznie wyglądającym ustrojstwem z drewna i metalu, które Wu i ojciec zrobili dla mnie, gdy byłam w college'u. Teraz jednak musiałam się śpieszyć. W innej sytuacji Mary sama by się tym zajęła, zapewne kazałaby zrobić to człowiekowi, który zajmował się autentycznymi dziełami z jej kolekcji, może oprawiłaby je w złotą ramę, naprawdę pokrytą cienką warstwą cennego metalu. Teraz jednak to zadanie spadło na mnie. Suma, którą zamierzałam obciążyć masę spadkową Mary, musiała uwzględnić opłatę za trzy godziny poświęcone dziś obrazowi, półtorej w kolejce, a resztę na latanie po sklepie, gdy czekałam na swoje zlecenie, w końcu lokalizując siedmiolitrową puszkę lakieru keepit, którą z pewnością pokryty był herbatnik fanki Jillie. „Szczelnie pokrywa i zabezpiecza wszystkie przedmioty", napisano nad nazwą. A pod spodem: „Konserwuje zwykłe przedmioty codziennego użytku — wszystko może teraz zostać twoim ukochanym przedmiotem. Chronić przed dziećmi, zwierzętami i ogniem". Wrzuciłam puszkę keepitu do pustego koszyczka z czerwonego płótna, który nosiłam od alejki do alejki, czekając na obraz. Wędrówka po wysokim do sufitu labiryncie narzędzi do wyrobu kolczyków, zestawów do patynowania i poduszeczek na tusz do stempli oraz książek o ściegu krzyżykowym była jak znieczulenie na to, co działo się w domu, czterdzieści minut stąd autostradą, 190 lata świetlne od prezentacji roślinnych barwników nakładanych pędzlem na rząd zwykłych bawełnianych chustek u wejścia do alejki numer jedenaście. Już miałam przyjąć zaproszenie do malowania, kiedy nagle usłyszałam przez głośnik słowa: „Lily Wilk, obraz gotowy". Z okna gabinetu Wally widział, jak wjeżdżam na podjazd, i teraz zaprowadził mnie od drzwi z tyłu z powrotem do auta. Otworzyłam bagażnik i ściągnęłam plażowe koce, którymi owinięte było długie kartonowe pudło. Uniosłam je z jednej strony, Wally z drugiej. Padał śnieg, małe i ostre płatki boleśnie kłuły skórę. Przenieśliśmy pudło, mrużąc oczy i garbiąc się, po pochylni wyłożonej sztuczną trawą, przez drzwi z napisem: „Tylko kwiaty". Oparliśmy pudło o rząd krzeseł tuż za drzwiami, obok czterech nowych bukietów czekających na wniesienie do saloniku. Jednym z nich była bardzo duża wiązanka strelicji, które celowały w niebo niczym wyciągnięte palce. Przeczytałam bilet: „Kondolencje od National Can". — Tyle ich jest, że musiałem zacząć je ustawiać między krzesłami — powiedział Wally, otrzepując śnieg najpierw z moich ramion i włosów, a potem ze swoich. Mdły zapach goździków, które dominowały nad innymi kwiatami, mógł zwalić z nóg. Kiedy o tym napomknęłam, Wally oznajmił, że od dawna już nie czuje goździków. Dla niego ich zapach nie różni się od zapachu świeżego powietrza. Ściągnęłam taśmę z brązowego papieru do pakowania i zsunęłam folię z bąbelkami powietrza. Odsłoniłam fragment dębu złocistego, który wybrałam na ramę. Bez żadnych ceregieli Wally i ja podnieśliśmy obraz i ustawiliśmy go na sztalugach, upewniwszy się, że są stabilne i stoją z boku, tak by żaden z żałobników nie przewrócił ich, żegnając zmarłą w trumnie. Cofnęłam się, potem znów podeszłam, żeby je nieco poprawić. Po chwili byłam usatysfakcjonowana, jeśli to odpowiednie słowo w takiej chwili. — Lily. — Tyle powiedział Wally. Dotknął twarzy rękoma i potrząsnął głową. Wydawał się mocno zdumiony. Podążyłam za jego spojrzeniem i ujrzałam to, co on widział: pięknąFlossie, przystojnego Davy'ego, dumnego Aleksandra, tajemniczego Michała i młodego Tima, wszystkich w najlepszym momencie swojego życia, otaczających zadowoloną Mary. Świeciło słońce, ogród kwitł i wszystko było w porządku, wszystko było wspaniałe. Chyba że spojrzelibyście trochę ponad pół metra w prawo. — Niedługo darująsobie czuwanie — powiedziała tego ranka matka, kiedy zadzwoniła do mnie po tym, jak Wu zawiadomił j s telefonicznie, co zaszło, i wspomniał, że stypa potrwa tylko oJ szóstej do dziewiątej. — Tu mają zakład pogrzebowy, który obsługuje klientów w samochodach — dodał mój ojciec z drugiego aparatu w ich pokoju gościnnym, który był (jak dotąd widziałam jedynie na fotografiach) jasnożółty i z widokiem na czubek palmy. Obraz mojego autorstwa, z imponującą połacią żonkili, które każdej wiosny za-kwitająna naszej parceli, wisi nad ich łożem królewskich rozmiarów. Na poduszce moja matka — dla potrzeb zdjęcia, bez wątpienia, nie do użytku codziennego — położyła wielką kartkę papieru z napisem „ŁÓŻKO LILY". — Jest za gorąco i nikt nie chce wysiadać z auta — ciągnie ojciec, zapewne rozwalony na moim łóżku, bez butów, żeby nie zabrudzić brzoskwiniowo-żółtej narzuty. — Trumna jest w oknie, w miejscu, w którym zazwyczaj stoi sprzedawca, kiedy płacisz za zamówienie w McDonaldzic. Muzyka dobiega z dwóch głośniczków. Jeśli chcesz kartkę z modlitwą, z nazwiskiem zmarłego, wciskasz przycisk i karta wypada po zsuwni, podobnie jak pieniądze w bankomacie. Ale nie myśl, że ja chciałbym być pokazywany w taki sposób. Zapamiętaj sobie. — Zapamiętam — przytaknęłam. Jak mogłabym nie zapamiętać? A ponieważ nigdy nie wiadomo, kiedy nadejdzie kres, matka i ojciec przed wyjazdem zostawili mi dwie zaklejone koperty z pełnomocnictwami do załatwiania spraw w zakładzie ubezpieczeń, i jeszcze jedną, w której wypisali swoje ostatnie życzenia. Zakazano mi do nich zaglądać, ale faktycznie zerknęłam 192 sobie do tej z poleceniami całkiem standardowymi: stypa u Wazo-chy, msza w kościele, dwa miejsca po lewej stronie w dużym grobie, gdzie leżą zmarli przed wielu laty babcia i dziadzio, ojciec na zewnątrz, bo mężczyzna musi być z boku, żeby bronić rodziny (jakby miał na to energię), a po wszystkim poczęstunek Pod Świętym Stanisławem plus alkohol. Po pewnym czasie mieliśmy wygrawerować ich imiona i datę na nagrobku, pod nazwiskiem Chuckiego, zupełnie jakby spoczywały tu jego szczątki, choć nigdy nie dostaliśmy nic, co można by pochować, chyba że weźmie się pod uwagę jego rzeczy. Ale która rodzina włożyłaby do trumny wysmarowany pastą do zębów zestaw do golenia, zabałaga-nioną walizkę, karton papierów, kilka par majtek i stos spło-wiałych podkoszulków? Na dole swojej kartki z poleceniami matka wypisała zdanie dotyczące strojów pogrzebowych wiszących w starej szafie w starym domu. Wkrótce po przeczytaniu wskazówek odwiedziłam Wu, poszłam na górę i fakt, były tam, zabezpieczone torbami z pralni chemicznej: lepszy szary garnitur Anderson-Little, a pod nim biała koszula, czarno-czerwony krawat z rypsu i reklamówka z chusteczką z czerwonego jedwabiu, czerwonymi skarpetkami, parą mokasynów, czarnym winylowym paskiem z literą W na sprzączce, podkoszulkiem bez rękawów i parą białych bokserek w maleńkie, niebieskie diamenciki. Za tym wszystkim wisiała suknia z czerwonego szyfonu, którą matka kupiła na premierę pierwszej sztuki z kostiumami Louise, jakiejś rozwlekłej opowieści o mężczyźnie usiłującym zdecydować, który z jego trzech synów powinien odziedziczyć żałosną norę na skrawku kamienistej ziemi. Ten człowiek tak naprawdę nie był chory — tylko udawał, żeby sprawdzić, jacy naprawdę są chłopcy, których wychował, jak go będą traktowali w jego ostatnich dniach, kiedy poczują, że mogą coś odziedziczyć. Potem ojciec ujawnił, że jest zdrowy i wobec tego spędzi resztę życia z synem, który okazał się najwartościowszy, nawet o tym nie wiedząc, bo właśnie taki był z niego facet. Sztuka rozgrywała się w czasach, kiedy nie znano bieżącej wody ani mydła, a Louise chciała, żeby ci biedni bohaterowie 193 wyglądali autentycznie. Pojechała więc do domu, żeby przejrzeć najgorsze ubrania do prac ogrodowych, te, których Wu nawet nic śmie wnieść do domu, które od lat nie widziały wnętrza pralki i są tak brudne od ziemi, chemikaliów, farby, oleju i Bóg wie czego jeszcze, że trzyma je na gwoździach w garażu i wkłada za wielką tekturę od materaca królewskich rozmiarów. Właśnie te ubrania ujrzeliśmy na trzech biednych synach, kiedy kurtyna poszła w górę, a matka zasłoniła usta, gdyż jęknęła, bo cały teatr — może z tysiąc miastowych patrzyło na okropne ubrania Wu. Matka przykłada dużą wagę do wyglądu, choć czasem brakowało jej pieniędzy i nie był on bez zarzutu. Wszystko dostawaliśmy z wyprzedaży. Nic dziwnego, że nawet jej suknia pochodziła ze słynnej wyprzedaży u Steigera: najpierw pięćdziesiąt procent, potem z tego dwadzieścia pięć, potem z tego piętnaście, potem jeszcze dziesięć, i kiedy już coś kupowaliście, niemal wam dopłacali. Tam matka nabyła czerwoną suknię. Co do innych rzeczy, które zamierzała włożyć na wieczność, też obniżyła koszty. W przeźroczystej plastikowej torbie spoczywał biustonosz, figi i halka, całkiem nowe, z metkami z Kmartu albo Ames, para czarnych czółenek z wyprzedaży dwa w cenie jednego i beżowe rajstopy dla starców, ze wzmocnioną stopą i wyszczuplającą górą, co uszczupliło jej fundusze tylko o dolara, jak można wywnioskować z metki. „STRÓJ POGRZEBOWY MAMY", „STRÓJ POGRZEBOWY TATY", napisała matka drukowanymi literami na różowych karteczkach nadzianych na każdy wieszak. I dodała, już mniejszymi literami, na swojej karteczce: „Dziewczynki, zdejmijcie biżuterię, zanim zamkną wieko. Później sprawiedliwie ją podzielcie". Zastanawiałam się, kto wybrał ostatni strój Mary Ziemby — golf z jasnoróżowej dzianiny i rozpinany sweter do kompletu. Zapewne był to komplet ze spódnicą albo spodniami, ale nie dało się tego powiedzieć, gdyż Mary była odkryta tylko do pasa. Wally złożył jej ręce, owijając silne palce srebrnym różańcem. Ładnieją umalował, nie przesadził, nałożył tylko tyle, żeby nie wyglądała na zbyt martwą. W uszach miała małe srebrne ćwieki i prosty 194 srebrny zegarek na lewym przegubie, jak zawsze. Jego wskazówka sekundowa dzielnie tykała, przydając nieco życia tej scenie. Zadrżałam na myśl o tym, jak długo po jej pogrzebie zegarek nadal będzie tykał, jarząc się w ciemności, pokazując godzinę, choć nikt już nigdy jej nie sprawdzi. Uklękłam przy trumnie i przeżegnałam się. Odmówiłam Ojcze nasz i Zdrowaś Mario po polsku, uznałam bowiem, że doceniłaby to, i nagle — nie mogłam się powstrzymać — zaczęłam zadawać pytania, odzywając się do niej w myślach. — Nie rozumiem — powiedziałam głośno. Odpowiedziała to, co zawsze odpowiadają. Czyli nic. Ale dziękuję za pytanie. Parę chwil później usłyszałam schodzących się ludzi. Drzwi aut trzaskały, jedne po drugich, w serii łupnięć przypominających stłumiony armatni wystrzał. Była dopiero piąta, czuwanie zaczynało się za godzinę, ale ludzie już czekali. Utworzyli kolejkę przy drzwiach, ustawiając się gęsiego z lewej strony wejścia, wzdłuż bocznej ulicy biegnącej nad rzekę. Choć grube mury zazwyczaj gwarantują w zakładzie grobową ciszę, słyszałam, że jest mnóstwo gości — najpierw tylko szemrali, potem, gdy ich przybywało, mówili coraz głośniej. W pewnej chwili rozległ się śmiech, głośny, potem dobiegły mnie rozmaite odgłosy, zupełnie jakby tłum przyszedł tu na zawody o mistrzostwo Ameryki w baseballu. Wally był w gabinecie, rozmawiał o szczegółach z wiernymi przyjaciółmi, czyli gromadą odzianych na czarno mężczyzn i kobiet, którzy dziś mieli wolne, więc mogli opuścić swoje zakłady pogrzebowe w sąsiednich miastach i pomóc mu zapanować nad tłumem, otwierając drzwi, zamykając drzwi, wskazując wieszaki, przewracając stronice księgi kondolencyjnej, uzupełniając karty modlitewne na stojaku, sprawdzając zapas papieru toaletowego, ręczników i pudełek chusteczek z aloesem w toalecie dla pań oraz w kąciku dla panów. W salonie odsunęłam jedną z grubych złotych zasłon i wyjrzałam na długą kolejkę ludzi kłębiących się 195 na chodniku. Śnieg wciąż padał, lekko obsypując kryształkami tych, którzy przyszli zbyt późno, by zmieścić się pod niebieską markizą osłaniającą schody. Nieopodal przejechała odśnieżarka, właściwie jeszcze niepotrzebna. Wystrzeliwały spod niej iskry, kiedy jej łyżka tarła o całkiem nagi chodnik. Po niej jechała piaskarka, ze świstem zasypując ulicę solą. Właśnie wtedy usłyszałam głos. — Jestem Kip Black — powiedział jakiś człowiek, wyciągając do mnie rękę. Uścisnęłam ją, zastanawiając się, gdzie już słyszałam to nazwisko. Rozwiązał zagadkę, gdy dodał: — Adwokat Mary Ziemby. — Przykro mi z powodu pana przyj aciółki — powiedziałam. Podziękował i oświadczył, że właściwie łączyły ich tylko interesy, a nie przyjaźń. — Znałem ją zaledwie od roku — powiedział. — Zastąpiłem jednego ze wspólników. On znał ją o jakieś trzydzieści lat dłużej. Zmarł jednak półtora roku temu, a ja tak jakby odziedziczyłem po nim panią Ziembę. Ja jestem tym „krewnym", do którego zadzwoniono ze szpitala. Niezbyt dobrze ją znałem, ale naprawdę lubiłem — taką, jaką znałem. Kontaktowaliśmy się ze względu na parę spraw, o jednej z nich muszę z panią porozmawiać. Pan Wa-zocha powiedział mi, że tu paniąznajdę. Nie chciałbym przeszkadzać, ale zanim zrobi się tłok... Kip Black zamierzał zapewne zająć się pieniędzmi i podarować mi czek. Właściwie nie wypadało dyskutować o takich sprawach w tym miejscu, ale w końcu to on poruszył ten temat. — Chce pan porozmawiać o obrazie — oświadczyłam. — Tak, o obrazie — odparł i odwrócił się, by na niego popatrzeć. Zauważyłam, że z profilu wygląda jak ptaszek Tweety, ma mały nosek, drobne, przypominające dziób usta, czoło tak szerokie, że można by na nim wyświetlać film. Był mniej więcej w moim wieku, ale zostały mu tylko kępki rzadkich rudoblond włosów nad uszami i z tyłu głowy. — O obrazie — powtórzyłam, bo byłam zdenerwowana i nie miałam pojęcia, co powiedzieć. 196 Kip odwrócił się do mnie. i — Jest naprawdę piękny. J — Dziękuję. — Opuściłam głowę. j — Proszę zabrać go ze sobą pod koniec wieczoru, i — Co? ? — Ma pani zabrać go ze sobą pod koniec wieczoru. , — I co ja z nim zrobię? [ Zacisnął usta. — Nie wiem — oznajmił. Lekko pokręcił głową. Widać było, że jest równie zbity z tropu jak ja. — Postępuję zgodnie z instrukcjami. Ten obraz ma przejść na pani własność pod koniec wieczoru. Popatrzyłam na trumnę. Im dłużej przebywałam w tym pomieszczeniu, tym łatwiej mi to przychodziło. Zastanawiałam się nad tym — czy gdybym spędziła tu tydzień, Mary Ziemba stałaby się elementem wystroju wnętrza, jeszcze jednym stolikiem albo drewnianą ławą, którą się mija każdego dnia? — Wie pan co? — zapytałam głośnym szeptem. — Ten obraz już jest mój. Nigdy mi nie zapłacono. Miałam dostać pieniądze, kiedy skończę. Skończyłam dziś rano. — Nic nie wiem o takiej umowie — odparł. Przypomniałam sobie, jak Leo, tamtego wieczoru w Happy Tap, nalegał, żebym wszystko spisała, nawet jeśli to nie w moim stylu. To samo radził mi wcześniej w związku z Małym Tedem, gdybym chciała, by nasz związek został potwierdzony na piśmie, na wypadek czegoś złego. Za każdym razem oświadczyłam, że nie jest mi to potrzebne, że nic złego się nie stanie. Dwa razy się myliłam. — Nie było żadnej umowy — przyznałam.—Nienapiśmie. Wyglądał tak, jakby było mu mnie żal. { — Naprawdę nie mogę pani pomóc. Wiem tylko, że ma pani zabrać obraz. Dostałem wytyczne od pani Ziemby. Kilka dotyczy pani i pani dzieła. — Policzył je na dwóch cieniutkich jak zapałki palcach. — Obraz miał zostać wzięty od pani na czuwanie. A potem zwrócony. 197 — A potem? — Potem, potem może pani zrobić z nim, co zechce. Tak powiedziała. Że może pani z nim zrobić, co zechce. Odniosłem wrażenie, że jej zdaniem postąpi pani jak należy. — Nic z tego nie rozumiem. — Przykro mi, że nie mogę pani pomóc — westchnął Kip. — Proszę jednak przyjąć moją wizytówkę. Przyjęłam. Szare litery, którymi wypisano jego imię, stopnie naukowe, adres, telefon, fax i e-mail były wypukłe i wymodelowane. Przejechałam po nich palcami, zza zasłony raz jeszcze patrząc na tłum. Pomyślałam o niewidomych, którzy muszą czytać brajlem, o tym, jak dotyk opowiada im historię. Czubkiem palca dotykałam liter na wizytówce Kipa Blacka, koncentrując się na kształtach. Niczego się jednak nie dowiedziałam. — Tak, z pewnością to „wydarzenie", na które chciała obraz. — To mówił Kip. Nie miałam pojęcia, że wciąż tu jest. — Wiedziała, że nigdy go nie zobaczy. Wierzyła, że pani go dla niej namaluje. Po co, nie wiem. Ale chciała tego obrazu. I chciała go dziś wystawić. Wystawić. Popatrzyłam na niego, wyglądał jak ptak gotów do odlotu. Użył tego słowa. Usłyszałam je, naprawdę. Czułam je w koniuszkach wszystkich palców. Na zewnątrz odświętnie ubrani nieznajomi tłoczyli się z przodu kolejki, głównie mężczyźni, i najprawdopodobniej powiązani interesami z Grand Z, może dostawcy albo biznesmeni, albo grupa, która sporo zyskała dzięki wieloletniemu sukcesowi firmy. Paru z nich musiało zasiadać w zarządzie, który zajmował się siecią sklepów po przejściu Mary na emeryturę. Nieco z tyłu ujrzałam stałych bywalców — wścibskich mieszkańców miasta, zazwyczaj starszawych, lubujących się w nieszczęściach ludzi, którzy nie mając nic lepszego do roboty, często ładnie się ubierali i szli na stypę każdego, kto nie był seryjnym mordercą. 198 Pod małym niebieskim parasolem stała Dorcas Byc, jak ten długopis, która przejęła plebanię po wyjeździe mojej matki i uwielbiała się chwalić, że dostaje pieniądze na czarno, dzięki czemu nadal pobiera zasiłek. Uwielbiała naciągać, oszukiwać, kraść. Mimo doskonałego zdrowia zazwyczaj parkowała w najróżniejszych miejscach dla inwalidów, a po wyjściu z auta kuśtykała aż do drzwi budynku, do którego szła. Obok niej, w przeciwdeszczowym kapturku z plastiku, tkwiła Mina z wielkiego czarnego domu o białych okiennicach, który stał nad rzeką niedaleko wypożyczalni łodzi. Zajej plecami — tak jak zapewne teraz inni ludzie — przyjaciółki na?ywały ją Miniastą. Bo ciągle jęczała, ciągle się na coś krzywiła. Wychodząc za mąż, Miniastą najbardziej na świecie pragnęła dzieci i niemal pękło jej serce, gdy doktor Pluta zerknął w nią i oświadczył, że może zapomnieć o macierzyństwie. Miniastą nie chciała go słuchać. Nie mieli pieniędzy, ale wraz z mężem szukali po wszystkich pobliskich szpitalach, aż w końcu znaleźli kogoś, kto uznał, że drobny zabieg załatwi sprawę. Miniastą urodziła ośmioro dzieci — i nie przestawała utyskiwać, jaki to ból, obowiązek i rozczarowanie. Nawet kiedy dojrzały i wyniosły się z domu, jak teraz. Słuchałam, jak gada tak głośno, że słychać ją było nawet przez dźwięko-szczelne podwójne okno Wally'ego: — Dzwoni, że jest chora na oskrzela i tak strasznie się czuje, i szlocha: „Mamusiu! Mamusiu!", a potem pyta mnie, co powinna zrobić, bo czuje, że umiera. Mówię o tej wegetariance. A ja powtarzam jej to, co zawsze: „Mogę ci tylko doradzić, żebyś zjadła stek". Za nią, zasłaniając się kopertówką, stała pani Duli, która monotonnym głosem zawsze przedstawia się z nazwiska, jakby nie miała imienia. A jej życie najwyraźniej bardzo do tego nazwiska pasuje*. Kilka lat temu pewna pani z klasy mojej matki przyjechała do miasta z wizytą, wpadła na panią Duli przed kościołem i wykrzyknęła: „Nie widziałam cię od lat sześćdziesiątych! Co słychać?" Duli (ang.) — monotonny, nudny. 199 — Nic — odparła pani Duli. Obok pani Duli ujrzałam Marthę LaDue, dzielnie walczącą z opadami. Uwielbia oglądać telezakupy, ale jeszcze nigdy niczego tam nie kupiła, bo wszyscy wiedzą, że w telewizji sprzedają same śmieci, mimo trzydziestodniowej gwarancji zwrotu pienię- [ dzy. Po prostu lubi słuchać paplaniny i cytuje drugie fragmenty roz-. mów, które klienci odbywająz ulubionymi prezenterami. Nawet jeśli j was nie zna, wie jedynie, że wasz wuj późnąjesienią zawsze wyławia mokre liście i inne gnijące rzeczy z jej starych drewnianych rynien, bez wahania zatrzyma was po mszy, żeby powiedzieć, jak tego ranka podczas prezentacji srebrnej biżuterii zadzwoniła jedna z kobiet, by zamówić parę kolczyków w kształcie kół ze srebra, i powiedziała: „Jestem uwięziona w domu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w tygodniu, z umierającym mężem, i jedyną przyjemnością, jaką czerpię z życia, są zakupy u was". Po drugiej stronie Marthy stała Adella Murray, jedyna kobieta w zasięgu wzroku, która miała dość rozumu, by włożyć zimową czapkę. W zeszłym roku namalowałam jej dom, nie dla niej samej, ale dla jej syna, który teraz pracuje w Kentucky, więc Adella uznała, że piękny obraz przedstawiający miejsce, w którym wciąż żyje jego matka, sprawi, że chłopak rozważy powrót do domu, jeśli w pobliżu zostanie otwarte przedstawicielstwo jego firmy. W przeciwieństwie do Marthy, Adella Murray nie oglądała telewizji, odkąd jej syn kupił nowoczesny odbiornik, taki, który wyświetla na ekranie numer kanału. Adella mówi, że numery rosły tak szybko, że zmieniając stacje, myślała tylko o tym, jak lata lecą, a najbardziej zaniepokoiło ją, że kanały kończyły się na sześćdziesiątym piątym, bo wkrótce miała osiągnąć ten wiek, a potem, zdaniem jej nowego telewizora, była najwyraźniej pustka. W czarnej wełnianej czapce z nausznikami Tony Borwaski stał za kobietami w centrum grupki słuchaczy bez wątpienia marzących, by usłyszeć więcej szczegółów na temat straszliwych przejść, za których sprawą tydzień temu trafił do gazety i, przejściowo, na ulicę. „KASZANKA PRZYCZYNĄ POŻARU MIESZKANIA" głosił nagłówek nad informacją, że ktoś nazwany tu 200 „mieszkańcem" nowego osiedla dla starszych ludzi po drugiej stronie cmentarza zasnął, smażąc kaszankę na patelni, około czwartej po południu. „Ofiara odmówiła konsultacji lekarskiej", napisano w gazecie, „ale zażądała czegoś do jedzenia". Niezależnie od tego, kim byli i co ich tu sprowadziło, pierwsi żałobnicy zostali wpuszczeni do zakładu Wazochy mniej więcej dwadzieścia po piątej, kiedy śnieg znów się rozpadał, i Wally poczuł się w obowiązku uchronić tłum przed atakiem żywiołów. Nie musiał nikogo pytać o pozwolenie — wszystko zależało od niego, nie było rodziny do konsultacji, nikt nie siedział w pierwszym rzędzie, nikt niepocieszony nie szlochał na sofie w jego gabinecie ani nie zamknął się w łazience, popalając ukradkiem, dzięki czemu mógł jako tako przebrnąć przez ten wieczór. Drzwi się otwarły, ludzie ruszyli do środka, wypełniając przedpokój, do księgi wpisano pierwsze nazwiska. Ustawili się w kolejce, jeden za drugim, nawet jeśli przyszli w parach albo trójkami, objęci, by się ogrzać albo dodać sobie otuchy przed wizytą w takim miejscu. Wzdychali głośno na widok kwiatów zajmujących przestrzeń od podłogi do sufitu, niczym tapeta. Wszyscy przystawali tuż przed swoim ostatecznym celem. Wszyscy przystawali, żeby popatrzeć na mój obraz. Przystanęli biznesmeni. Dorcas Byc. Adella Murray. Pani Duli i Tony Borwaski. Zakonnice ze szkoły. Dzieciak ze stacji benzynowej. Pani prowadząca bibliotekę objazdową. Zmiażdżycowany staruszek z jednym uchem wyżej niż drugie. Facet, który pracuje jako ratownik nad jeziorem. Kobieta z punktu ksero, w ładnej sukience. Naczelnik policji z Warren. Pani spod Belchertown, która przez cały rok trzyma podświetloną szopkę bożonarodzeniową na werandzie. Mężczyzna, który wyrabia z suszonych dyń klatki dla ptaków. Para z osiedla przyczep, której syn jest kimś w rodzaju ochroniarza i wszyscy mówią, że często go widują dwa metry od prezydenta. Radny miejski, który głosował przeciwko ubezpieczeniu przez miasto domowników pracowników samorządowych. 201 Każdy z nich zwlekał, paru trzeba było postukać w ramię albo delikatnie popchnąć. To była ich chwila przy klęczniku, ale nawet podczas modlitwy niektórzy wciąż zerkali na mój obraz. Farmer, który wykorzystuje jedną ze swoich cystern na mleko w ten sposób, że przewozi nią wodę do napełniania nowych basenów i tak sobie dorabia. Skaut, który dostał odznakę orła za chodzenie po mieście i ostrzeganie ludzi, żeby nie trzymali gazowych grillów obok domu, jak jego ojciec, któremu nie przyszło do głowy, że butla eksploduje i spali wszystko na amen Czwartego Lipca. Fry-zjerka z North Street, która lata temu pierwsza zaplotła włosy Lo-patówny w warkocze, u siebie w domu, przed ślubem jej brata, a ja nigdy nie doczekałam się takiej fryzury. W końcu wszyscy usiedli na krzesłach, ale nikt nie mówił tego, co zazwyczaj się słyszy w takich chwilach. Na przykład, że strasznie ją umalowali. Albo uczesali. A ta biżuteria — czy ona sobie wyobraża, że idzie na bal? Wygląda, jakby spała, i dlaczego zawsze zostawiają okulary na nosie? Nic z tych rzeczy. Zamiast tego wszyscy rozmawiali o moim obrazie. Nadal siedziałam całkiem z tyłu, na krześle przy oknie, spokojnie patrząc na powoli przesuwającą się kolejkę, i stopniowo ogarniałam sytuację. Myśli piętrzyły się w moim umyśle jak śnieg na zwiniętych liściach rododendronów przed oknami zakładu Wa-zochy. Powoli docierało do mnie, że wszystko, co słyszę, to jakieś komentarze dotyczące mojej pracy: Widziałeś? Czy to nie piękne? Czy dzięki temu nie wygląda, no cóż, jak żywa? Kim oni są? Kto to namalował? Co? Co powiedziałaś? Lily Wilk? Widziałaś podpis? Myślałem, że maluje tylko znaki. Albo ohydztwa, parsknął jeden człowiek, i sprecyzował: Fabrykę wytłoczek do jajek. Restaurację rybną. Kanał. — Kto chciałby zawiesić sobie takie rzeczy na ścianie i mijać je każdego ranka i popołudnia? — spytał i dodał: — Na to jednak mógłbym patrzeć przez cały dzień. Nie znam tych ludzi, którzy są tu razem z Mary Ziembą, ale mógłbym się na nich gapić bez przerwy. 202 To było czuwanie. Wszyscy przyszli tu w uznaniu dobrego życia, nie zmarnowała nawet jednej minuty. Moglibyście stanąć w większości miejsc w mieście, zrobić obrót i nie wiadomo, czy wystarczyłoby wam palców obu rąk, żeby policzyć rzeczy, które są lepsze, ładniejsze, pełne nadziei albo smaczniejsze dzięki Mary Ziembie. Tam leżała, pod ścianą, a wszyscy nagle stali przede mnąi mówili: Lily, Lily, panno Wilk, Lily, pani to namalowała? __ To był jej pomysł. Żeby tu trafił. Jej pomysł. — Musiałam to wyjaśnić. Chciałam ich zapewnić, że to nie nowa forma reklamy. Wstałam, by wziąć płaszcz z wieszaka w gabinecie Wally'e-go i pójść do domu- Wokół mnie robiło się coraz tłoczniej i coraz dziwniej, ludzie odprowadzali mnie, stali mi na drodze i prosili, żebym nigdzie nie szła, bo muszą mnie o coś zapytać. Na początek o to, jak zdołałam tak dobrze namalować Flossie. Znieruchomiałam. — Zna ją pani? Kobieta, która pytała mnie o Flossie, skinęła głową. To ona w każdą niedzielę o wpół do czwartej wychodziła ze swojego domu za wygonem i sz^a do naszego kościoła na Four Cor-ners, niezależnie od pogody. Nie dawała się podwozić, chyba że w ogromny mróz- __ Flossie —- powiedziałam, żeby się upewnić. — Zna pani siostrę Mary. Flossie. — Nie znałam jej siostry, skarbie — poprawiła mnie kobieta. — Ale znałam Flossie. Powtórzyłam sobie w duchu jej słowa. __ Flossie, jej siostrę — powiedziałam raz jeszcze. __ Flossie nie była jej siostrą. — Głowa kobiety kiwała się gładko w tę i z powrotem jak zatknięta na kiju. Dwie albo trzy osoby ustawione w półkolu mruknęły na potwierdzenie jej słów. Nie była. __ Były sobie bardzo bliskie pewnie dlatego, że przyjechały tutaj zupełnie same — dodała kobieta. Nagle przypomniałam sobie jej nazwisko. Kiełbasa. Ulubiona wędlina Chuckiego. Anna Kiełbasa __Ale jeśli Flossie była jej siostrą, to i ja niąjestem. Widzisz, skarbie, kiedy mówisz „siostra" w odniesieniu do Mary, musisz ułożyć palce w cudzysłów. — I właśnie to zrobiła, dokładnie tak samo jak pewien doradca, który przyszedł do szkoły parafialnej, by ułatwić nam przejście z prywatnej ósmej klasy do państwowej dziewiątej. Zakrzywiał tak palce, gdy mówił dziwne nowe słowa, jak „nauka własna", „szlaban" albo „chwila ciszy", która oznaczała, że mamy wtedy zmówić nasze modły, których nie będzie nam wolno głośno odmawiać na początku lekcji. Z jakiegoś powodu powiedział nam także, że jeśli kiedykolwiek się sparzymy, powinniśmy automatycznie chwycić się za płatki uszu, to ból minie. Robiłam tak, działa. Podobnie jak oblewanie zimną wodą przegubów, żeby się ochłodzić — też nam to mówił. To jedyne trzy rzeczy, które pamiętam w związku z tym facetem. O Flossie, której nigdy nie poznałam, wiedziałam dużo więcej. Ale nie najważniejsze — że nie była Flossie Ziembą, lecz Flossie Pirelli. — Zmieniła nazwisko na Flo Parker, kiedy już wyjechała do Hollywood — mówiła Anna. — Znalazła sobie pokój niedaleko parku. Park, Parker, rozumiesz? Czy Mary ci mówiła, że się tam przeniosła? Pamięć przywołała tamto zdjęcie — stacja kolejowa, dwie młode kobiety, jedna siostra odjeżdża, druga nie może jechać. — Na pewno nie były siostrami? — spytałam powoli, mrużąc oczy. — Znałam je obie z domu z pokojami do wynajęcia. Mieszkały za Świętym Stanisławem, w dużym pensjonacie, który jest teraz prywatnym domem; mieszka tam tylko jedna rodzina mimo tej przestrzeni. Flossie nazywała się Pirelli. To z pewnością była pizza, nie pierogi. Kiedy powiedziała to ostatnie zdanie, kilka osób zachichotało. Pomyślałam o fotografii chóru, maleńkiej Flossie Pirelli wśród wielu innych Flossie Pirellich, które z pewnością czuły, że koniecznie muszą się pozbyć ciągnącego się za nimi cienia związanego z pochodzeniem. Myślałam o Flo Parker jako o przedstawicielce określonego typu ludzi. Usiłowałam wyobrazić sobie to nazwisko wśród napisów końcowych filmów puszczanych w nocnym kinie, 204 I gdzie imiona postaci i ich odtwórców czasem prezentuje się w formie zwojów, może z rysunkiem pióra i kałamarza na końcu. Zadałam Annie pytanie, które — postawione Mary Ziembie, tak przywiązanej do tych ludzi — byłoby zwyczajnie wścibskie. — W czym grała? — Och, w paru filmach, w których setka tańczących dziewcząt schodzi jednocześnie po schodach. — Machnęła ręką, by podkreślić, że nic takiego się nie stało, gdyż w grę nie wchodził żaden wielki talent. — Raz można jąbyło zobaczyć w tłumie ludzi czekających na dworcu. Innym razem w scenie przyjęcia, z Ka-therine Hepburn na kanapie, rozmawiającą z aktorem, na tle innych. Znaczy, Katherine Hepburn rozmawiała, nie Flossie. Flossie nigdy nic nie mówiła, bo musieliby więcej jej zapłacić. Tak to rozumiałam. To była naprawdę niema kariera. Nie w niemych filmach, ich czas minął. Flossie była niema. Wytrzymała tam mniej więcej sześć lat, wyjaśniła stojąca za Anną kobieta, której imię mi umknęło, ale którą znałam z tego, że — moim zdaniem sympatycznie i humanitarnie — w ładną pogodę wystawiała klatkę swojej papużki na werandę, żeby ptak zmienił otoczenie i wyobraził sobie, że przebywa na wolności, a nie przez całe życie tkwi w kuchni z brzęczącą lodówką, która być może doprowadza go do szaleństwa. To jedna z tych osób, którym zawsze mam zamiar powiedzieć albo napisać coś miłego, żeby wiedziały, że ktoś docenia ich gesty. Jednak nigdy tego nie robię. — Potem, po tych sześciu latach, Flossie zabrakło energii, tyle razy nie dostała pracy. — Teraz mówiła kobieta od papugi. — Mary wiele razy proponowała, że zapłaci za jej bilet powrotny, ale Flossie najpierw twierdziła, że nie wróci, dopóki nie zostanie gwiazdą, a kiedy już zrozumiała, że nigdy do tego nie dojdzie, oznajmiła, że nie wróci do domu jako nieudacznik. Została w Los Angeles. To bardzo zasmuciło Mary. Zawsze pragnęła siostry. Znalazła siostrę we Flossie, idealną siostrę. Jednak gdy Flossie wyjechała, odległość je dzieląca okazała się zbyt duża. Najlepiej im było, gdy mieszkały w domu Aleksandra, w tym samym pokoju. Pewnie było im miło. 205 Znałam rodzinę Pirellich, miłych ludzi, którzy mieszkali przy wysypisku. Ich ogródek zdobiły betonowe grzybki — tak wielkie, że można było na nich siedzieć. Nie mogłam sobie wyobrazić, że mogliby kogokolwiek krytykować — zwłaszcza krewniaka — za to, że mu nie wyszło. Ale może Flossie miała pecha i była spokrewniona z jakimiś innymi Pirellimi. — Została kosmetyczką — ciągnęła Anna. — Zawsze lubiła kremy i rozmaite zabiegi. Dostała pracę, w której mogła używać ich przez cały dzień. Czasem pracowała przy znanych ludziach — nigdy jednak nie zdradziła ich nazwisk, z szacunku dla prywatności swoich klientów. Spotkałam ją kiedyś, może dwanaście lat temu. Byłam w Los Angeles na weselu syna, jego narzeczona pomogła mi jąznaleźć, i dobrze, bo nigdy w życiu nie widziałam tylu ulic. Mieszkała w małej kamienicy pełnej dziesiątków starszych pań, które kiedyś pracowały w showbiznesie. Na budynku widniał znak z zarysem kamery filmowej. Pamiętam, że miała równie świeżą skórę jak w dniu, w którym opuściła miasto. Kiedy jej pogratulowałam, dała mi małą fiolkę jakiegoś płynu, który zrobiła sobie w kuchni, żeby tak dobrze wyglądać. Pachniał cytrynami, miałam trzymać go w lodówce, żeby się nie zepsuł. Byłam w podróży — zatrzymaliśmy się w Holiday Inn, a tam był tylko ekspres do kawy. Chciałam trzymać fiolkę w lodzie, ale użyłam zawartości raz, a resztę wyrzuciłam. Ale mówię wam, tamtego dnia na weselu naprawdę dobrze wyglądałam. — Czy ona wie? — spytałam. — Że wyrzuciłam fiolkę? — O Mary. No, wie pani. — Ruchem głowy wskazałam trumnę. — Pewnie tak — odparła kobieta od papugi. — Zapewne teraz oprowadza Mary. Przedstawia ją Cecilowi B. DeMille, Clar-kowi Gable'owi i paru innym. — Już od pięciu lat — uzupełniła Anna, zanim dotarło do mnie, że i Flossie nie żyje. — Po prostu się przewróciła. Mary znała wszystkie detale, Flossie oczyszczała cerę sąsiadce. Położyła maseczkę, taką zastygającą, i wyszła z pokoju. Biedna kobie- 206 ta—jej twarz stwardniała na cement, bo Flossie poszła do kuchni po wodę, ale tam umarła i zostawiła tę panią. Pogotowie zajęło się Flossie. Potem tamtą panią, musiano jej zdrapać maskę. Uniosłam rękę do twarzy. W moim mieszkaniu znajdowała się instalacja grzewcza nawiewająca ciepłe powietrze do wnętrza, jakby dmuchał w nie ogromny potwór. Przez to moja skóra zawsze wysycha o tej porze roku, i tak jest aż do maja. Przetestowałam już ze dwie półki w drogerii, szukając rozwiązania, które zapewne trafiło do grobu razem z Flossie. Nie chciałam wyglądać o pięćdziesiąt lat młodziej, to nie byłoby możliwe. Ale o pięć chętnie. Było mi wstyd, że myślę o urodzie po wysłuchaniu takiej smutnej opowieści, ale cóż. — No to skąd wiedziałaś, jak jąnamalować? — ponowiła pytanie Anna. — Z fotografii. Mary dała mi zdjęcia. Wszystkich tych osób. Chciała tego portretu, chciała, żeby tu stanął. Nie ja to wymyśliłam. — Co za piękny pomysł—rozległ się cienki głosik gdzieś zza okrągłego, siwego mężczyzny, który trzymał rękę na ramieniu kobiety od papugi. Była sporo wyższa od większości zebranych. Wciąż napływali nowi, by posłuchać. — Jako dziecko znałam Davy'ego — powiedziała ta kobieta. — Żołnierza — wyszeptał ktoś. — Cieślę — dodał ktoś inny. — Razem byliśmy na weselu — oświadczyła wysoka kobieta, a ja na nią spojrzałam — czerwony kostium, bluzka ecru z szykownym marszczonym kołnierzem, perełki na złotych łańcuszkach w uszach, dwa cienkie, mysie warkocze splecione w pokaźne supły po obu stronach głowy. Nagle ujrzałam ją na swojej rysownicy, dziesiątki lat wcześniej, na lewo od Davy'ego, na zdjęciu ich obojga. Wyszła niewyraźnie, chociaż oboje stali obok siebie. Może drgnęła, wyglądała, jakby czuła się niezręcznie z kłopotliwym bukietem, z którego wiele wstążek przywiązanych do asparagusa niemal sięgało podłogi. U stóp dziewczyny i Davy'ego leżały miękkie, świeże płatki. 207 — Znam panią—powiedziałam. — Mary dała mi kilka zdjęć. Jest tamjedno pani i jego. Z weekendu ślubów. Kiedy wszyscy się pobierali. Mówiła, że każdy chciał jej brata na weselu. Druhna zmarszczyła brwi. — Kim był jej brat? — spytała. Davy'ego też znalazła. I także w pensjonacie — najwyraźniej była to żyzna gleba. Teraz siedziałam naprzeciwko druhny. Mówiłyśmy szeptem. Kolejka wciąż przesuwała się na czoło sali, a ci, którzy nie wyszli, i zdołali się przecisnąć przez resztę, wracali na tyły. — Wspaniały facet — oświadczyła. Miała na sobie srebrną bransoletę — amulet z wyciętymi zarysami głów chłopców i dziewcząt. Daty ich urodzin były wyryte na profilach elegancką czcionką, jak w maszynie Phyllis — tak jakby babcia mogła je zapomnieć. — Mary miała kilku braci w starym kraju, ale oni nigdy —jak to ująć? — nie wykazywali podobnych ambicji. Najwyraźniej odpowiadało im życie w biedzie. Tutaj Davy stał się jej bratem w ich zastępstwie. Mogłam opowiedzieć tej kobiecie, co Mary mówiła o tym, jaki miły był Davy, jak wszyscy go kochali i jak jej pomógł, gdy zaczynała obwoźny handel. Musiałam jednak zadać jej pytanie, które w tamtej chwili było dla mnie najważniejsze. — Przyjdzie tutaj? Druhna wyglądała teraz tak samo, jak na fotografii, tyle że była wyraźna. — Davy dał sobie radę do ostatniego dnia wojny. — Starannie dobierała słowa. — Ale wracając do domu... Statek przewożący Davy'ego zatonął na Atlantyku. Ta wiadomość niemal zabiła Mary. Musiała przekazać treść telegramujego ojcu, który kiepsko mówił po angielsku, o czytaniu nie wspominając. Musiała mu powiedzieć, że chłopiec, który przeżył wojnę, zginął w drodze do domu. 208 — Niech pani sobie wyobrazi — westchnęła druhna. Nie mogłam. Było mi strasznie żal Mary, ale jednocześnie przyszło zdumienie, które mnie ogarnia, gdy dowiaduję się czegoś podobnego o kimś, kto wydaje się wesoły i zadowolony. Podobnie się czułam, kiedy matka opowiedziała mi, czterdzieści lat po całym zdarzeniu, że łysy pan o lśniącej czaszce, który tak pięknie śpiewał w chórze, był taki radosny, kiedy przejeżdżaliśmy obok jego domu latem, a on pracował, czasem tylko przerywał woskowanie wozu albo cokolwiek innego robił, by wbiec do domu i przynieść lizaka w naszym ulubionym smaku, a więc ten pan wiele lat temu, podczas powodzi w pięćdziesiątym piątym patrzył, jak fala porywa jego ośmiomiesięczne dziecko z rąk żony, kiedy stali na dachu domu, usiłując wsiąść do łodzi i dostać się wyżej. Zawsze mnie zadziwiało, jak ci ludzie są w stanie zrobić po takim doświadczeniu choćby krok do przodu, nie mówiąc już o uśmiechu na twarzy. Mary Ziemba straciła ukochanego Davy'e-go, ale jakoś zdołała się po tym pozbierać. Nie potrafiłam tego zrozumieć. — Jej ojca się nie spodziewam — powiedziałam w przestrzeń. — Na pewno już umarł. Druhna wzruszyła ramionami. Anna również. Kobieta od papugi i mężczyzna za nianie nie powiedzieli. Ktoś, kto stał za mną, lekko postukał mnie w ramię. — Ojciec Mary nigdy nie przyjechał do tego kraju. Tyle wiem — powiedział starszy człowiek, którego latem widywałam przy zbieraniu jagód z dzikich krzewów na skraju lasu, za oczyszczalnią ścieków. Chciałam go poprawić, ale uświadomiłam sobie, że powinnam milczeć. Facet od jagód dodał domyślnie: — Chodzi pani o Aleksandra, tak? Prowadził pensjonat. Był wdowcem. Tak? Czułam się tak, jakbym brała udział w ąuizie, w którym wszystkie odpowiedzi są błędne. Jakbym za mało się nauczyła, a obok mnie siedział kujon, żebym mogła w razie potrzeby ściągać. — Rodzice Mary zostali w kraju — powiedział. — Więk- 209 szość ludzi z wioski przyjeżdżała tutaj, kiedy zdobyła pieniądze, ale wszyscy w rodzinie Mary poza nią samą byli tchórzami. Nie mieli tu krewnych, nikogo, kto by ich przyjął, pomógł im. Nie mogli sobie wyobrazić porzucenia swojego nędznego życia na rzecz nieznanego. Mary twierdziła, że też czuła strach, ale co z tego? Wyjechała zatem bez matki, bez ojca, bez żadnego z czterech braci. W końcu trafiła do Aleksandra, a on był miłym człowiekiem i natychmiast przywiązała się do niego jak do krewniaka. I w końcu stał się nim dla Mary. Nie narzekał. Sam przyjechał tu z synem i córką, ale się wynieśli, chyba do Ohio —jak doszedł do wniosku człowiek od jagód. Tam było więcej pracy. „Nie chcieli słać łóżek. Chcieli zbić majątek". Tak to przedstawił Aleksander temu mężczyźnie. Córka i syn wyjechali z pensjonatu przy pierwszej nadarzającej się okazji, ale Mary i Davy zostali. — To nie gra słów, ale w tamtym momencie w życiu Aleksandra były wolne miejsca — powiedział mężczyzna. — No wie pani, tak jak na wielkiej tablicy przed domem. I tylko właściwa osoba była w stanie to zauważyć. Mary zapełniła przynajmniej jedno miejsce u Aleksandra. Może tak to się dzieje. Może człowiek nawet nie wie, że ma luki, dopóki ktoś ich nie zapełni. A potem się zastanawia, jak w ogóle wcześniej żył. Rozmowa się urwała. Kobiety pokiwały głowami, a Anna Kiełbasa westchnęła: — Tak, tak, masz rację. Pomyślałam o tym, co Aleksander zrobił dla Mary Ziemby. Przyjął ją. Dał jej dach nad głową, ściany, podłogę i drzwi. Machając wielką rzodkwią, nieświadomie wskazał Mary, gdzie kryje się niewiarygodna przyszłość. — Wiem, że był dla niej „papą" — dodał mężczyzna. — Ale jej prawdziwy ojciec pozostał w kraju i nigdy więcej go nie widziała. Dopiero po jego śmierci wysłali Maiy małe zdjęcie ojca w trumnie. Pokazała mi je. Kiedyś tak robili dla rodziny, która była daleko. Miałam świadomość, że nadal się tak robi w naszym kraju. Wally trzymał w biurku polaroida właśnie w tym celu. Aparat był ; naładowany na wypadek, gdyby ktoś odciągnął Wally'ego na bok ; i wyszeptał, że dobrze byłoby mieć zdjęcie do pokazania ludziom i w domu, zwłaszcza wśród tych kosztownych i imponujących i kwiatów. Czasem ludzie chcieli tylko, żeby sfotografować trumnę ', wśród ozdób. Czasem także członków rodziny, więc wszyscy zbierali się wokół w czarnych ubraniach, z podkrążonymi oczy- ' ma, ze zmiętymi chusteczkami w dłoniach i poważnym wyrazem twarzy. Upewniali się, że nie zasłaniają zmarłego, czyli — o czym nie wolno zapominać — głównego powodu, dla którego robili zdjęcie. Ojciec Krotki stał teraz z przodu saloniku, obok Mary, i wszyscy się rozstąpili, żeby zrobić duchownemu miejsce i umożliwić mu wygłoszenie pierwszych słów kilku modlitw. Nie najlepiej go tu słyszeliśmy, poza tym ojciec był przeziębiony, więc nie mówił głośno. Moi nowi znajomi i ja po prostu włączaliśmy się do odpowiedzi, kiedy kończył kwestię. — Amen — mówiliśmy. — Amen. — Tim — wyszeptałam do człowieka od jagód. — Kto to? — Tim. — Amen. — Jeszcze jeden brat? — Jej syn. — Syn? — Amen. — Nic nie wiem o żadnym synu — powiedział. — Anno? Syn? — Syn? — Anna umilkła, więc uznałam, że się modli, ale ona się zastanawiała, bo po chwili potrząsnęła głową. — Nie, nie. Mary była z innej epoki. Obyczaje też były inne. Mary nie miała syna, bo nie miała męża. Wtedy nie rodziło się dzieci, jeśli nie wyszło się za mąż. — Amen. Opuść jedno pytanie, przejdź do ostatniego. — Michał — oznajmiłam. 210 211 — Amen. — Kto? — zainteresowała się Anna. — Mąż. Miał na imię Michał. — Mówiłam, że nie miała męża. — Mnie powiedziała, że miała. Anna tylko wywróciła oczyma. — Amen. Ojciec Krotki miał na sobie czarną, kanciastą czapkę z pomponem i wełnianą, wampirzą pelerynę. Wkłada ten strój, kiedy jedzie do domów parafian w Wielką Sobotę, by pobłogosławić wielkanocne śniadanie tak pięknie ustawione na stole. Kiedy wychodził, Anna dopchała się do niego, a potem zaciągnęła go do nas. — Witaj, witaj, Lily — powiedział. — Co za obraz. — Tu położył rękę na piersi i zamknął oczy, by wyglądało to dramatyczniej. — Aaaach. To było słodkie. Ojciec Krotki to dobry i dość komiczny człowiek. Zanim czule i bez żadnych kazań pobłogosławił małżeństwo, które ja i Jack zawarliśmy przed sędzią pokoju na mierzei w Truro, gorąco zachęcał mnie do zostania zakonnicą. — Wiesz, do twarzy by ci było w czarnym — mówił przy każdej okazji. — Ojcze, niech ojciec powie, dlaczego Mary Ziemba nie wyszła za mąż — poprosiła Anna. Ojciec popatrzył na nią. — Niewiele wiem na ten temat. W tym problem. Nikt nie zna całej historii. — Historii tego, jak ona i Michał się pobrali. — Choć wiedziałam, że szansę są niewielkie, nadal liczyłam na to, że coś w życiu Mary okaże się prawdziwe. — Nie, nigdy się nie pobrali — powiedział. Potem uniósł palec i dodał: — Choć, jak rozumiem, był narzeczonym Mary. Bardzo się kochali, tak mi mówiła. Mieli wziąć ślub w tym kraju. Ona 212 pojechała do Ameryki pierwsza, tak ułożyły się sprawy. Wcześniej zaoszczędziła pieniądze, więc kazał jej jechać. Powiedział, że dołączy po para miesiącach z dodatkowymi pieniędzmi, jak przystało na mężczyznę. Wtedy wezmą ślub. Tutaj. Miało być cudownie. Jednak Michał nigdy nie przyjechał. Ludzie widzieli, jak pakuje się do wyjazdu. Widzieli, jak uściskał matkę, potrząsnął dłonią ojca, szepnął parę słów rodzeństwu, żeby pamiętali go po tym, jak odszedł tego dnia, drogą prowadzącą do miasta, w którym raz w tygodniu zatrzymywał się pociąg na wybrzeże. — Nikt nigdy więcej go nie widział — ciągnął. — Nikt nie widział, czy wsiadł do pociągu i wyjechał z kraju, czy też przybył tutaj i obrał niewłaściwą drogę. Nikt nie wiedział, czy został napadnięty, czy stchórzył. Po prostu nigdy nie dotarł do miasta. Mary nigdy więcej go nie zobaczyła. Kilka lat później jednak weszła w posiadanie jego zdjęcia. Z wioski Michała przybył ktoś spokrewniony z rodziną właściciela cukierni na Main Street. Ta kobieta przywiozła jego fotografię zrobioną w dniu wyjazdu, stał na niej na środku drogi z miasta. Był to dowód, że odjeżdżał, może jego pierwsze zdjęcie, a może ostatnie. Mary przechowywała je jak skarb. Co pewien czas, gdy odwiedzałem ją i rozmawialiśmy o dawnych czasach, wyciągała fotografię i pokazywała mi ją ze słowami: „Widzi ojciec, to mój mąż. O tutaj". Bo dla niej był mężem. Anna poklepała ojca Krótkiego po ramieniu. — Dziękuję, ojcze — powiedziała, zupełnie jakby złożył zeznanie w sądzie. — Czy to wszystko? — spytał. Nie musiałam myśleć nad odpowiedzią. — W zupełności wystarczy. Podczas tego czuwania ani razu nie wyjrzałam na zewnątrz, ale mówiono mi, że kolejka ciągnęła się przez cztery ulice, sięgała niemal do parkingu Pathfinder, aż do starej Agnes Dojki, która za- 213 rzuciła sweter na ramiona i wyszła na werandę sprawdzić, dlaczego wszyscy stoją na śniegu. Warto odnotować to wyjście, gdyż pod koniec września Agnes zamyka się w domu i nie wychodzi aż do wiosny. Nic jej nie dolega —jest stara jak świat, ale sama kosi swoje trawniki i przez całą jesień rąbie drwa na zimę. Po prostu boi się złapać jakąś chorobę. Każdej niedzieli po Eksplozji Polki Freddiego Brozka dzwoni do diakona Tenczara, żeby przyjechał do niej z opłatkiem, niczym dostawca pizzy. Diakon jeździ do naprawdę chorych ludzi, których pociesza w szpitalach i domach starców, a Agnes Dojka zawraca mu głowę, bo boi się bólu gardła. Jest chyba jedyną osobą w okolicy, która nie odwiedziła tego wieczoru Wazochy. O dziewiątej Wally wyszedł na ulicę, ale w ciemnościach nie mógł zobaczyć końca kolejki czekających. To samo zrobił o dziesiątej, z podobnym skutkiem. Żałobnicy wypełnili już trzy księgi, Moondog zszedł do piwnicy, by wydrukować jeszcze kilka kart modlitewnych na małej starej drukarence przeznaczonej do odciskania imienia, nazwiska, wieku i daty śmierci denata między słowami: „Ku pamięci" oraz modlitwą świętego Franciszka z Asyżu. Kiedy przeszedł obok z pudłem nowych kart i zakłócił mój spokój, wśliznęłam się do gabinetu po płaszcz i wyszłam wejściem dla dostawców kwiatów. Poszłam do domu piechotą, zostawiając samochód pod zbierającym się śniegiem. Okropnie padało, ale nie zwracałam na to uwagi. Potrzebne mi było świeże powietrze, miałam czapkę i zrobiłam już to, czego ode mnie oczekiwano. Ktoś powierzył mi namalowanie linii, kółka i kwadratu, bym stworzyła czyjś świat takim, jakim nikt go dotąd nie widział — najwyraźniej nawet osoba, która zażądała tego ode mnie. Mary Ziemba kazała namalować mi coś, co tak naprawdę nie istniało. Pragnęła, by wyglądał tak realnie, żeby można było weń wejść i potłuc się, wierząc, że jest prawdziwy. Wiem, że zdołałam tego dokonać, bo mogłam spojrzeć na obraz i zobaczyć rodzinę, którą stworzyłam. I dlatego, że bolała mnie głowa po tym zderzeniu. 14 v>daire O'Hare, chociaż nawet nie jest lekarzem dobrym na grypę, uznała, że mam depresję. Upiera się, że to nie powinno mnie niepokoić. „To zwykłe przeziębienie wśród chorób psychicznych", tak to ujmuje. Gdybyście musieli na którąś zapaść, z pewnością wybralibyście właśnie depresję. Nie chciałam tego słuchać. Pragnęłam tylko wrócić do pracy — a jeszcze przed trzema tygodniami, przed śmiercią Mary Ziem-by, myślałam, że nie będę do tego zmuszona. Jej portret miał wszystko zmienić, przygotować grunt pod moją przyszłą pracę, zetrzeć z mojego stołu wszystkie litery do wozów policyjnych, logo cukru trzcinowego, portrety kotków i obrazki do broszurki informującej, jak wykonać zabieg Heimlicha niemowlęciu, jeśli w ogóle jesteście to sobie w stanie wyobrazić. Miał zostać tylko czas. Czas, by rysować i malować te rzeczy, które chciałam rysować i malować. Bez obaw, czy się sprzedadzą i czy nie szkoda marnować na to życia. Oto wielkie pragnienie tych, którzy słusznie lub niesłusznie nazywają siebie artystami — zrobić coś dla przyjemności, podjąć wyzwanie, doświadczyć szybszego bicia serca. Świadomość, że tak się nie stanie, wpędziła mnie w ten dołek, po raz pierwszy zwerbalizowany w drzwiach sypialni Claire O'Hare, gdy skierowałam na nią wiatrak, żeby nie zemdlała przy nakładaniu ósmej już chyba warstwy poliuretanu. Udało się. Całe moczary były skończone poza ostatnią warstwą ochronną, dzięki której będzie mogła chodzić po wodzie, nawet w najbardziej cienkich szpilkach, nie niszcząc farby. — To wielki zawód — powiedziała głośno Claire, ale zabrzmiało to tak, jakby nakryła usta poduszką, a wszystko przez maskę, którą miała na sobie, by chronić płuca przed oparami. — Nic dziwnego, że czujesz się teraz zagubiona. Potrzeba ci prze- 215 rwy. Przełamania rutyny. Zrób coś innego. Pojedź na wycieczkę. Kup sobie nowe ubrania. Przestaw meble. Zacznij ćwiczyć. Uczepiłam się tej ostatniej myśli. Nie mogłam sobie pozwolić na wycieczkę ani na nowe ciuchy, więc je wykluczyłam. Z meblami próbowałam. Poprosiłam Wu, żeby do mnie przyszedł, i przepchnęliśmy fotel pod sąsiednią ścianę, a kanapę na miejsce fotela i — chociaż nie wyglądało to najlepiej — przynajmniej mogłam pomyśleć o czymś innym. Wszystko szło świetnie do momentu, gdy Wu podniósł wielkie, cienkie kartonowe pudło, które tkwiło za kanapą, i zapytał: „Gdzie to postawić?", a ja nie miałam pojęcia, co powiedzieć. „Odstawmy je tam, gdzie stało", zaproponowałam. Przesunęliśmy sofę na poprzednie miejsce, a ja nawet mocniej dopchnęłam ją do ściany, żeby nikt nie zauważył, że chowam pudło z obrazem Mary Ziemby. Potem próbowałam chodzenia. Z samego ranka chodziłam na spacer, nawet w okropną pogodę. Docierałam aż do Phyllis, potem brałam ze sobą małego, podpalanego ratlerka, którego Wu pod wpływem impulsu podarował jej na Wielkanoc, kiedy zakochał się w jego prześwietlonym zdjęciu w kolumnie, którą „Pen-nysaver" poświęca zwierzętom ze schroniska. Phyllis dała psu na imię Albert, w hołdzie jego paryskiemu pochodzeniu, więc z niemym t. Jak na kogoś, kogo denerwowały nawet nasze pluszowe zwierzątka, zdumiewająco mocno pokochała psa. Zafundowała mu tresurę na olbrzymim trawniku kościoła protestanckiego w East Longmeadow, a on na każdych zajęciach okazywał się lepszy niż rasowe czworonogi. I dlatego nie przeszkadzało mi branie go na spacer, bo z Albertem człowiek czuł się tak, jakby szedł sam. Wkładałam mu jego kraciaste wdzianko i zabierałam na Main Street, a potem drogą 181 na ścieżkę w lesie, którą nie jeżdżą samochody, przez zlewisko, po moście, obok farmy, z której zniknęły wszystkie rosnące tam, symetrycznie posadzone choinki. W końcu skręcaliśmy na drogę do cmentarza. Do nekropolii prowadzi prosty podjazd, którym szliśmy, niekiedy skręcając ku miejscu, gdzie leżąrodzice mojej mamy i gdzie wygrawerowano imię Chuckiego. Kiedy tędy przechodziłam, my- 216 siałam jeszcze o kimś, kto tu leżał w grobie pod zwykłą płytą. Co mi pozostało? Nikt inny by tego dla niej nie zrobił, więc brnęłam tam, do ostatniego rzędu tuż obok drogi, gdzie leżeli ostatnio pochowani, do kamienia, na którym wyryto tylko jej nazwisko i datę, ale ani słowa o tym, kim była i czego dokonała, a ja czyniłam znak krzyża i odmawiałam Ojcze nasz i Zdrowaś Mario po polsku, co —jak uznałam — doceniłaby, gdyby słyszała. A potem po angielsku, który wszyscy rozumieją, mówiłam do Alberta: „Do nogi". A on zrywał się z miejsca i szliśmy do domu. Phyllis twierdziła, że po takich spacerach Albert był rozleniwiony przez resztę dnia, a późnym popołudniem zapadał w sen na dywaniku w pokoju gościnnym, przesypiał w tej samej pozycji kolację i budził się dopiero rano. Ja reagowałam bardzo podobnie. Tyle że przeszkadzała mi Heather, która po powrocie ze szkoły domagała się zainteresowania. — Pokaż mi, jak coś zrobić — marudziła, mówiąc do mnie leżącej na podłodze. — No pokaż! Jęczałam, a otworzywszy oczy, widziałam ją na krześle i mój rodzinny portret na ścianie, wszystko do góry nogami. Stać mnie było tylko na to, by kazać jej użyć wyobraźni; chwilowo musiało to wystarczyć nam obu. Słyszałam, jak jej ołówek skrobie po papierze. I odgłosy aut jadących przez błoto za oknami, a co pewien czas odzywał się telefon, dzwonili ludzie, którzy najwyraźniej nie mieli pojęcia, że brak mi już ambicji. Nie wiedzieli, że wyparowała. Zniknęła. Poszła sobie. Nie było jej. Czekałam, aż włączy się sekretarka. Jakaś kobieta, zupełnie mi nieznana, która dowiedziała się o mnie od kogoś innego, dzwoniła, żeby zapytać, czy zajmuję się naprawami, bo otworzyła pudła po przeprowadzce i znalazła małe rozdarcie w płótnie namalowanym przez jej babkę w tysiąc dziewięćset którymśtam. To był tylko wazon begonii czy jakichś podobnych kwiatów, a ona nie wiedziała, jaka będzie moja zawodowa opinia o tym obrazie, ale zależało jej tylko na renowacji. Po- 217 wiedziała, że naprawdę się martwi, i choć nigdy wcześniej jej nie słyszałam, uwierzyłam bez zastrzeżeń. Wicedyrektor szpitala chciała wiedzieć, czy mogłabym raz jeszcze wykaligrafować—właśnie tak—adres na kopertach z zaproszeniami na coroczną aukcję charytatywną. Należało oddzwo-nić do niej do sklepiku z pamiątkami albo do domu, ale najpóźniej do dziewiątej, bo wcześnie kładła się spać. Kiedyś byłam u niej w kuchni, prosiła, żebym wydała opinię o najlepszym odcieniu próbki z kilku rodzajów podłóg, które przyniosła do domu. Pamiętam, że w kącie stała metalowa szafka, taka sama, w jakiej Wu trzyma rozmaite gwoździe i śrubokręty. Tyle że w tej były witaminy, każdą szufladę starannie oznaczono nalepką. Na lodówce był magnes w kształcie ciastka ze słowami „Dieta jutro" wypisanymi cienką smużką lukru, a wszystko pokryto czymś, co zapewne było podwójną warstwą keepitu. Mówiła o swoim mężu „mąż", a kiedy wszedł, zaczął zwracać się do niej per „żono". To było zaledwie dwa dni po odejściu Jacka; pamiętam, jak patrzyłam na nich, zastanawiając się, czy kiedykolwiek mieli kłopoty. Czy było między nimi coś złego. Zanim zdążyłam się przekonać, pośpiesznie wskazałam kwadrat linoleum na samej górze — pamiętam, że było to coś niebieskiego; nawet nie wiem, czy pasowało do mebli — i oznajmiłam im, że to wygląda najlepiej i że muszę uciekać, bo przypomniałam sobie, że powinnam być w jakimś innym miejscu. Odjechałam sprzed ich domu, żeby nie mogli mnie zobaczyć, nawet gdyby wyszli na trawnik, po czym stanęłam przy polu gęsto rosnącej kukurydzy i zużyłam aż dwie chusteczki na opłakiwanie swojego osamotnienia. Nie obchodziło mnie, czego tym razem chce ta kobieta. Zmęczona patrzeniem na Heather, przetoczyłam się na bok i zajrzałam pod kanapę. Ponieważ odkurzyłam tam, kiedy oboje z Wu przestawialiśmy meble parę tygodni wcześniej, nic nie blokowało mi widoku, żadne śmieci, buty, papiery ani koty z kurzu. Za poszarzałym dywanem widziałam fragment brązowego kartonowego pudła opartego o ścianę. Nie ruszało się. Ja też się nie ruszałam. Jednak coś we mnie chciało wstać, iść i zrzucić wszystko, co mnie obciąża. Pomyślałam, że może to zrobię, a potem doszłam do wniosku, że za dużo z tym zachodu. — Powinnyśmy wyjść, kiedy zrobi się ładnie, i rozstawić sztalugi, tak jak na reklamach, gdzie ludzie malują na trawie; bę-S dzie fajnie, prawda? j Heather mówiła to na prośbę Alice — próbowała mnie pocie-1 szyć. Alice wiedziała, że nie warknę na dzieciaka tak, jak warczałam na nią, kiedy usiadła obok mnie na dywanie i wyznała, że za każdym razem, gdy było jej żal siebie, myślała o dzieciach w szpitalu i natychmiast sobie uświadamiała, że tak naprawdę nie ma żadnych problemów, bo przecież nie leży w gipsie ani na wyciągu, ani nie ma amputowanych członków, ani twarzy odtworzonej ze skóry i tkanki chrzestnej pobranej z innych części ciała. Nie chciałam myśleć o tych dzieciach. Chciałam myśleć o sobie. I właśnie to jej oznajmiłam najbardziej szorstkim tonem, jakiego kiedykolwiek użyłam w stosunku do niej. Po tym machnęła ręką na wskazywanie mi światełka w tunelu i wyszła. Był dopiero wtorek, ale kazała mężowi rozgrzać olej i przyrządzić dla mnie wyjątkowo dużą porcję świeżych frytek. Zapukał, otworzył drzwi i postawił tacę na dywaniku, zabierając rękę, jakby karmił zwierzę w zoo. Samotność wzbogaciła się jedynie o aromat smażonych ziemniaków w wesołym czerwonym koszyczku. Potem postanowili kontaktować się ze mnąprzez Heather, która codziennie przychodziła na górę pracować nad swoimi dziełami. Robiła to bez pomocy, zachęty czy zaproszenia, czasem nawet nie odzywałam się do niej. Zupełnie jakby normalne było wchodzenie do cudzego mieszkania i siedzenie godzinę czy dwie w ciszy, podczas gdy tak zwana dorosła, która tu mieszka, leży na podłodze metr dalej, przytomna, ale milcząca. Właśnie tak jak teraz, w chwili, kiedy ogarnęło mnie zdumienie — może tamtego . ranka osiem miesięcy wcześniej Jack doświadczył właśnie takiego : samego uczucia. Kiedy uświadomił sobie, że nie jest tak, jak ' chciał, że coś trzeba z tym zrobić, i to on musi być tym kimś, kto to zrobi. Szybko, nie myśląc. Bo w innym wypadku być może nadal nie będzie robił nic. 218 219 Po —jak się wydawało — chwili, jechałam na wschód drogą numer 20. Za pokrytą śniegiem górą starych opon, ogrodzonych drewnianym płotkiem, był znak i duża czerwona strzałka zapraszająca ludzi do biegów narciarskich. Wjeżdżając na rozdzieloną pasmem zieleni drogę z miasta, zwolniłam, na wypadek gdyby samochody ślizgające się po oblodzonej ulicy po mojej prawej nie mogły wyhamować po dotarciu do pobliskiego wzgórza. Skręcając tuż przed parkiem stanowym, poczułam, że żal mi turystów w potężnych, wysokich buciorach, którzy wlekli się skrajem szosy, gdzie nie było żadnych chodników zapewniających im choć odrobinę bezpieczeństwa. Jadąc powoli, jak tego wymagał mały znak na początku podjazdu, zastanawiałam się, po co to robię — przecież wiedziałam, że nikt inny nie będzie tu jechał. Zauważyłam ciężki drewniany łuk przed sobąj nie byłam zdumiona widokiem zamkniętej bramy. Zaparkowałam i wysiadłam. Cieszyło mnie, że ktoś, pewnie ogrodnik Mary, odśnieżył podjazd, żeby zwieść ewentualnych złodziei. Bez trudu podeszłam do stalowej obręczy blokującej wejście. Przesunęłam ją do góry i uchyliłam bramę, żeby wejść. Dębowy las był teraz nagi; tylko kępki brązowych liści przyczepiły się do niektórych gałęzi, jak to bywa na takich drzewach czasem przez całą zimę, a człowiek zastanawia się, czy gdyby był równie kruchy, dałby radę wytrzymać w takich warunkach. Wyjeżdżając z lasu, myślałam o takich rzeczach, więc widok domu zrobił na mnie wstrząsające wrażenie. Może dlatego, że wiedziałam, że w środku nikogo nie ma. Zostawiłam auto na podjeździe, tam, gdzie parkowałam w czasie swoich wizyt. Wysiadłam i przeciągnęłam się jak po dziesięciogodzinnej podróży, bo tak się właśnie czułam. Potem obeszłam auto i otworzyłam bagażnik. Odwinęłam z plażowych koców długie kartonowe pudło, które ostrożnie spakowałam tu zaledwie kilka minut wcześniej. Pociągnęłam za krawędź znajdującą się bliżej mnie. Nikt nie mógł mi pomóc, przytrzymując przeciwległy brzeg, więc sama musiałam sobie poradzić. 220 Słyszałam tylko odgłos swoich stóp wędrujących po mokrym śniegu, którego nikt nie usunął ze ścieżki przedzielającej ogród z przodu na pół; podeszłam do dużych frontowych drzwi, minęłam je i zbliżyłam się z boku, do kuchni, gdzie otworzyłam drzwi zewnętrzne, oparłam obraz o wewnętrzne i starannie zamknęłam. Nie było to łatwe. Podobnie jak my, Mary Ziemba zaopatrzyła się w nowoczesne, samoprzylepne taśmy izolujące wokół drzwi. Musiałam mocno pchać, żeby się zamknęły, zrobiły to dopiero po tym, jak wydały z siebie odgłos przypominający westchnienie ulgi; miałam wrażenie, że w moim imieniu. Wróciłam do głównego wejścia, zeszłam do ogrodu, otrzepałam wiklinowy fotel ze śniegu i usiadłam. Leżąca na wzgórzu łąka wręcz błagała o gości z saniami. Albo ze sztalugą i farbą. Widok stąd na dolinę, w której mieszkałam i którą opuściłam zaledwie parę minut wcześniej, pasowałby na jedną z układanek Phyllis i Wu, składających się z tysiąca pięciuset kawałków. Spędzali nad nimi mnóstwo czasu, tylko po to, żeby wsypać je z powrotem do pudełka po mniej więcej tygodniu podziwiania. Z ogrodu Mary Ziemby wielką nieckę bieli przeszywały tylko słupy szarych drzew, szerokie plamy wiecznie zielonych roślin, trzy maleńkie iglice i wieża ciśnień, w której obecnie znajdowała się zapewne wielka bryła lodu. Koślawy fotel skrzypiał pod moim długim płaszczem. Śnieg u moich stóp przeszywały łodygi roślin, które Mary przycinała podczas naszego spotkania. Zapatrzyłam się na tę rosnącą obok prawej nogi. Była to gruba łodyga, zapewne słonecznika. Rzucało się w oczy, jak ostrego noża używała: cięcie wyglądało na proste i precyzyjne, obecnie kikut pokrywały czarne plamki pleśni. Ale nie wszystkim się zajęła — przy podjeździe wciąż rósł rządek gigantycznych słoneczników. Dla ptaków, wyjaśniła mi Mary Ziemba, kiedy odprowadziła mnie do auta po tym, jak poznałam Davy'e-go. Dodała, że zimą ciężko jest wszystkim, nie tylko ludziom. Kiedy popatrzyłam na słoneczniki, ujrzałam dwie osoby — dwie sylwetki, w czymś ciemnym albo czarnym, idące po podjeździe pomiędzy drzewami. Nieznajomi zwolnili, jakby się nie spodzie- 221 * wali, że zobaczą tu dom, a jeśli nawet, to nie myśleli, że ktoś będzie siedział w fotelu ustawionym pośrodku ośnieżonego ogrodu. Próbowałam dojrzeć ich lepiej, zmrużyłam oczy. Wtedy uznali mnie za obcą, widziałam to po nich. Wstałam i zobaczyłam, że to ci sami turyści, których mijałam wcześniej, ci, którzy szli poboczem drogi. Wyższy ruszył po moich śladach do żwirowej ścieżki i do wielkich frontowych drzwi. Skręcił i podszedł do wiklinowego fotela, jakby wiedział, dokąd idzie. Bo, jak się okazało, wiedział. Kiedy jest się członkiem rodziny, prawdziwym, żyjącym członkiem, który faktycznie istnieje, chociaż nikt — nawet instytucje prawne — nie jest tego świadom, wie się następujące rzeczy: że nawet bogacze ukrywają klucze do wejścia z tyłu. Że ta bogaczka trzymała swoje na małym haczyku za pierwszą okiennicą w trzecim oknie. Kod alarmowy to ciąg liczb, które wystukuje się gwiaździście na klawiaturze i wciska przycisk „wprowadź". Że pocztę, paczki albo duże płaskie pakunki, które leżą za drzwiami, kładzie się na stole w jadalni do późniejszego obejrzenia. Że termostat do kuchni jest obok spiżarki. Że gość siedzący na gnijącym fotelu w ogrodzie powinien zostać zaproszony do środka i posadzony przy stoliku na końcu małej wąskiej kuchni. Że herbata w torebkach i granulowana są w białej szafce po prawej stronie kuchenki. Że zielony imbryk stoi pod pikowanym pokrowcem obok. Że jest wyszczerbiony, więc nalewając, trzeba odwrócić obłupaną stroną do siebie. Zafascynowana, jak zapewne widzowie podczas pierwszych seansów filmowych, patrzyłam na to wszystko, na otwierające się i zamykające drzwi, paczki, wieczka i butelki, plecak oznakowany przez Greyhound metkami, które zwieszały się z niego niczym kwiatki. Mój gospodarz rzucił obszerną niebieską kurtkę na podłogę obok plecaka i usiadł na stoliku, żeby rozwiązać i zdjąć miękkie buty, które go tu doprowadziły. Otworzył drzwi schowka, za którymi kryło się kilka szczotek i wieszak z fartuchami, pomacał tuż nad podłogą i wyciągnął parę starych adidasów, już zawiązanych, które wsunął bez trudu, jak kapcie. — No dobra — powiedział, potrząsając stopami. To były pierwsze słowa od czasu, gdy podszedł do mnie w ogrodzie i spytał, czy może mi pomóc, a ja odparłam, że kilka razy odwiedziłam Mary Ziembę. — Jestem Tim — oznajmił wtedy. — Proszę wejść. Jeśli spotyka się kogoś po wielu latach, można mu powiedzieć, że nic się nie zmienił, nawet jeśli to nieprawda. W wypadku Tima jednak faktycznie tak było. Wiem, że widziałam go tylko na zdjęciach, ale nadal wyglądał jak Tim, o którym z taką dumą mówiła Mary Ziemba. Wciąż był niski, chociaż nie ma co tego podkreślać, bo w zasadzie był mojego wzrostu — może minimalnie niższy — a ja nie uważam się za mniejszą od reszty ludzi. Jednak jak na faceta nie grzeszył wzrostem. Miał podobną fryzurę jak na zdjęciach, ale włosy wyglądały trochę inaczej — na bardziej proste i bliżej głowy, więc bardziej przypominał Cezara niż dzieciaka z reklamy. Mimo że był po trzydziestce, wydawało się, że zmieściłby się w swój dawny szkolny strój, gdyby zaszła taka potrzeba. Stał przy kuchence, czekając, aż woda się zagotuje. Czułam się niezręcznie, jak w towarzystwie nieznajomego, chociaż wiedziałam o nim znacznie więcej, niż mógłby sobie wyobrazić. Musiałam coś powiedzieć. Bardzo pragnęłam zapytać, gdzie się znajdował, kiedy jego matka zmarła miesiąc temu. Było jednak za wcześnie, więc powiedziałam tylko to, co oczywiste: — Dopiero wróciłeś do domu. Przycisnął rączkę czajnika, a woda w środku zawyła od kontaktu z fajerkami. — Zgadza się — odparł. Gdyby oświadczył to odrobinę ciszej, musiałabym go poprosić 0 powtórzenie. Zdjął dwa kubki ze stojaka, zalał wodą herbatę 1 kawę, po czym zajął miejsce, na którym zwykle siadała Mary. 222 223 Pochylił się nad szufladą, żeby wyjąć z niej dwie łyżeczki. Widziałam go. Nie na kupce zdjęć. We własnej osobie. Tim żył. Nie byłam wariatką. Mary Ziemba też nie. Jednocześnie mieszaliśmy. Zauważyłam, że wrzucił dwie ko-piaste łyżki kawy do swojego kubka, o jedną więcej, niż napisano w instrukcji. Nie posłodził i nawet nie tknął nowiutkiej puszki śmietanki w proszku, którą wyciągnął z szafki z przyprawami i postawił na środku stołu. Właśnie wtedy zauważyłam zegarek na jego lewym przegubie, z czarnego plastiku pełnego rozmaitych przycisków i z tarczą, która sprawiała wrażenie, że potrafi o wiele więcej, niż tylko wskazywać godzinę. Kiedy brzęk łyżeczki ucichł, w pokoju zapadła całkowita cisza. Miałam ochotę uruchomić zegar w jadalni, żeby ją czymś zapełnić. — Bardzo mi przykro z powodu twojej matki — usłyszałam swoje słowa. Tim podniósł wzrok. — Co z nią? — spytał szybko. Nie wiedział. Moje serce zaczęło wystukiwać wszystkie rodzaje sygnału SOS na myśl o tym, że będę musiała mu to przekazać. Od telefonu o Chuckiem nie byłam w takiej sytuacji, żeby całkiem zniszczyć czyjeś życie przez wypowiedzenie trzech lub czterech słów. Od człowieka, który dzwonił w sprawie mojego brata, i z telewizyjnych seriali, gdzie ludzie umierali w regularnych odstępach czasu, wiedziałam, że najpierw należy poprosić krewnego, żeby usiadł, a dopiero potem oznajmić mu złą nowinę. Tim już siedział, nie mogłam więc dłużej zwlekać. Jednak oszczędził mi wysiłku, wyciągając dłoń i mówiąc uprzejmie: — Nie, nie, nic nie mów. Mam to gdzieś. To nie moja sprawa. Na pewno mówiłby co innego, gdyby znał prawdę. Nie interesowało go, gdzie jest Mary Ziemba, dlaczego wszystko jest zamknięte i mroczne, dlaczego lodówka jest pusta, wyłączona i wymyta, a jej drzwi otwarte jak na wyprzedaży? — Ale... 224 — Przepraszam. Nie chciałem, żeby zabrzmiało to obcesowo. Nie znasz mnie. Może znasz moją matkę i jej problemy. Ale to jej problemy, a ja odszedłem od tego już jako nastolatek. Miałem do wyboru albo to, albo skończyć tak jak ona. Popatrzyłam na basen, na niebieską płachtę przykrytą śniegiem. Prędzej zdołałabym przebić ją głową, niż zrozumieć, co on wygaduje: jakie problemy miała Mary? Poza tym, że chorowała i umarła, co faktycznie było mało atrakcyjne, dlaczego ktoś nie chciałby tak skończyć, odnieść sukces i być kochanym przez tylu ludzi, że został pobity rekord frekwencji u Wazochy? Czy właśnie problemy były powodem, dla którego na zdjęciach, które mi pokazała, Mary skupiła się na szkolnych latach Tima — nie dlatego, że była dumna z jego osiągnięć w tamtym okresie, ale dlatego, że później przestało im się układać? Jej syn, siedzący naprzeciwko mnie, patrzył, jak myślę o tym wszystkim. — Muszę ci powiedzieć. — Otwierałam usta, kiedy mi przerwał. — Teraz chcę tylko usłyszeć, jak mógłbym zrobić dla kogoś to, co Mary zrobiła dla mnie — oznajmił, pochylając się ku mnie mocno, jak człowiek pełen napięcia. — Czyli... — Ocalić komuś życie. — Matka ocaliła ci życie? Popatrzył na mnie, jakbym miała na twarzy tekst wydrukowany drobną czcionką, którą można przeczytać tylko w okularach. Pokręcił głową. — Nie, nie — powiedział. — Matka spieprzyła mi życie. Mary Ziemba przyszła i je ocaliła. To były dwie różne osoby — kobieta, która urodziła Tima Roque'a, i kobieta, dzięki której żył dłużej niż trzynaście lat — a mniej więcej tyle żyją ludzie w takich warunkach jak on wtedy, gdy uciekał z pełnego przemocy domu do najgorszych miejsc, jakie mógł znaleźć. Picie, narkotyki, seks, przestępstwa, brutalność: 225 ! w tym wieku nie wiedziałam o tym nic poza tym, co pokazywali na temat sprawiających problemy nastolatków w popołudniów-kach ABC. Matka Tima powiedziała gliniarzom, że pomylili numer, gdy zadzwonili do niej, by przekazać, że jej syn, którego zaginięcia nikt nie zgłosił, choć zwiał kilka dni wcześniej, został znaleziony, pobity i rozciągnięty na torach za Panteonem Base-ballistów. Kiedy odzyskał przytomność i przeszedł pod opiekę stanu, dostał oficjalny tytuł dziecka specjalnej troski. Na szczęście był tak okropny, że doskonale pasował do więziennego programu resocjalizacji nastolatków wysokiego ryzyka Mary Ziemby i Grand Z. Sektor publiczny w ogóle nie był zainteresowany tym programem. — Nie chciałbym znać siebie z tamtych czasów — powiedział Tim. — I to w skrócie cała historia. Teraz pracuję z naprawdę trudnymi dzieciakami. Czasem widzę w nich samego siebie, i to mnie przeraża. Dostałem szansę wtedy, kiedy nikogo nie obchodziło, czy przeżyję, czy umrę. Nikogo oprócz tej kobiety, tak wiekowej, że mogłaby być moją babką. Mary Ziemba tego dokonała. Pokazując dziennikarzom swój program, zauważyła Tima zgarbionego przy biurku i patrzącego na szybę oczami, w których nie zostało już nic. Spytała go, czego pragnie, a on, używając wulgaryzmów, odparł, że chce stąd wyjść. „Dobra", powiedziała Mary i po południu wzięła go ze sobą. Do działu spożywczego, gdzie pracował po trzy godziny dziennie, w jasnozielonym poliestrowym swetrze ze swoim imieniem wyszytym na kieszonce na piersi. Kierownik kierował, a Mary patrzyła na nich obu zza lustra weneckiego na górze. Schodziła na dół i dziękowała Timowi za pomoc i za dobrą pracę każdego popołudnia, tuż zanim furgonetka odwoziła go do ośrodka. Za każdym razem rozmawiali coraz dłużej. Wypytywała go o prace domowe. Kiedy skończył program i został przyjęty do liceum, wysłała mu kartkę z gratulacjami, którą do teraz nosił przy sobie, złożoną i zniszczoną. „Jestem z ciebie dumna", napisała. Była pierwszym człowiekiem, który powiedział mu coś takiego. Wspierała jego baseballowe ambicje. Kiedy dostał się do drużyny i przy- 226 szedł się pochwalić, wybuchnęła płaczem w biurze, w obecności swojej sekretarki i jakiegoś człowieka od reklamy, czym strasznie zawstydziła Tima, chociaż kiedy wspominał tę scenę, robiło mu się przyjemnie. Zamieszkał z rodziną zastępczą nieopodal lasu przy drodze numer 9, gdzie kiedyś żył pustelnik, ale mnóstwo czasu spędzał u Mary Ziemby, a w weekend pedałował dobre dwadzieścia parę kilometrów, żeby popracować z nią w ogrodzie. Czasem opowiadała mu rozmaite historie, coś nieszkodliwego o dzieciństwie w starym kraju, a on mówił jej o sobie, niekiedy coś niepokojącego o tym, jak to jest żyć w takiej a nie innej sytuacji. Zazwyczaj milczeli podczas pracy w różnych porach roku, zajmowali się ziemią, sadząc, uprawiając, odchwaszczając, nawadniając, zbierając, usuwając martwe rośliny i zabezpieczając grządki przed zasłużonym snem zimowym. Przypadli sobie do gustu. — Nie przesadzam — zapewnił mnie Tim. — Kiedy po raz pierwszy ujrzałem Mary, od razu czułem, że wie, jak to jest nikogo nie mieć. Nie wiem, czemu tak było, po prostu wiedziałem. Powiedziałam mu, że widziałam zdjęcie. W bluzie. W dniu, w którym ją dostał. — Mówiła mi. — Cieszyło mnie, że i ja mogę mieć jakiś wkład w rozmowę. — Mówiła mi o Royu Whicie. Najważniejsze informacje. Był niski, ty też. Interesował ją tylko dlatego, że interesował ciebie. Potrafiła nawet stanąć tak jak on, kiedy wybijał piłkę. Jeszcze dwa miesiące temu mi to pokazywała. O tam (wskazałam jadalnię). Z kolanami do środka. Kij niemal trąca biodro. Szust. Tim uśmiechnął się do stołu, jakby tam był ekran wyświetlający to, o czym mówiłam. — Widziałam, co o tobie myśli, po tych słowach — dodałam. —Nazywała cię synem. Często. Swoim synem. Myślałam, że nim jesteś. Naprawdę. To znaczy, nie o to mi chodzi, znaczy biologicznym. — Patrzyłam na niego, żeby sprawdzić, czy się obraził, ale trudno było powiedzieć. 227 — Zrozumiałem, że biologiczne pokrewieństwo nie ma nic do rzeczy — oznajmił tylko. — Nie miało znaczenia w naszym wypadku. Nie ma w jego. — Wskazał sylwetkę za oknem, sylwetkę swojego towarzysza, tego mniejszego i lżejszego, który zniknął, gdy Tim podszedł do mnie w ogrodzie. Na pagórku za basenem ta osoba robiła pokaźne śnieżki, które następnie spychała po zboczu i patrzyła, jak kulając się na dół, robią się coraz większe. — To mój syn — dodał, kładąc nacisk na słowo „mój". — Nie mógłby nim być bardziej. Ale poznaliśmy się w lutym zeszłego roku. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, będzie prawnie moim synem już w lutym tego roku. Jednak papiery nie mają znaczenia. To mój syn. Tim mieszkał w Arizonie, zajmował się dzieciakami, które zeszły na złą drogę. Program przewidywał wywożenie grupek tych dzieci na pustynię na parę tygodni — tam właśnie przebywał, kiedy Mary umarła. Zabierał ich, czy tego chcieli, czy nie, uczył pracy zespołowej, samodzielności i pewności siebie. Przypominało to trochę urlop, na który Claire O'Hare wyjechała kiedyś do Maine, płacąc tysiąc dolarów za to, żeby wyrzucono ją na bezludnej wyspie na pięć dni i cztery noce, tylko z wędką z haczykiem, kocem i paroma litrami świeżej wody. Kończyła malowanie podłogi w sypialni, kiedy mi o tym opowiedziała. Praca nad tym przypomniała jej pobyt na tej wyspie na środku oceanu — czy też tak przynajmniej wyglądało to z jej punktu widzenia, choć nocami widziała światła z zasilanego prądem domku na sąsiedniej wyspie, a dalej latarnię morską Portland Headlight, jaskrawą, wydającą z siebie niskie ostrzegawcze pomruki tak regularnie, jak bije serce. — Nigdy nie byłam równie zmarznięta, samotna ani przestraszona — westchnęła Claire, a potem wyprostowała się, żeby dodać: — Ani równie z siebie dumna. Jednak uczestnicy wypraw Tima nie znaleźli się tam z własnej woli. Santo nie oszczędzał latami pieniędzy i czasu, by przejść taki test. Był zwykłym zagubionym chłopcem, którym nikt nie chciał się zająć. — Nigdy nie widział z bliska śniegu — oznajmił Tim. — Tylko na zdjęciach albo na szczytach odległych gór. Ale nie miał go 228 w ręku. Kiedy wysiedliśmy z autobusu, padało. Nie mógł się doczekać, kiedy dotknie śniegu. Teraz, na wzgórzu, Santo biegał i śmiał się głośno. Rzucał śnieżkami w drzewa, a kiedy trafiał, z konarów w nagrodę osypywał się śnieg. Tim z przyjemnością patrzył na te zabawy. To była Heather sięgająca po zabawki. Tim był Alice, mógłby tak siedzieć godzinami. — Przykro mi z powodu Mary — powiedziałam. — O to mi chodziło, kiedy mówiłam, że przykro mi z powodu twojej matki. Myślałam, że Mary nią jest. Tyle o was mówiła, że kiedy zobaczyłam nekrolog, a tam napisano, że nie miała rodziny, myślałam, że to pomyłka. Zawsze odnosiłam wrażenie, że miała wielką rodzinę. To znaczy, na pewno większą niż żadną— to znaczy, znów chodzi mi o biologiczne pokrewieństwo. Podczas naszej rozmowy zaszło słońce. Czułam się jak ktoś, kto poszedł do kina po południu, a wyszedł z niego w ciemność. Tim miał już chyba dosyć rozmowy. Wstał i pozapalał światła, zaglądał do szafek. — Mary miała rodzinę — powiedział odwrócony do mnie tyłem. — Może tylko trochę inną niż wszyscy. Patrzyłam, jak lawiruje między półkami. Znał rozmieszczenie najróżniejszych puszek. Jego kieszeń się rozdarła i ktoś ją przyszył niebieską nitką, która prawie, ale nie do końca, pasowała do barwy dżinsów. Zastanawiałam się, czy Tim szyje. Chyba teraz uczą tego chłopców na zajęciach praktycznych, ale nie w moich czasach. Tim był mniej więcej moim rówieśnikiem, tyle że teraz, kiedy się okazało, że mieszkał u pustelnika, wiem, że chodził do szkoły w Ware, w sąsiednim mieście. Dlatego nigdy się nie spotkaliśmy, chyba że na dorocznym meczu piłkarskim szkół, jeśli w ogóle tam bywał. Wyjął składniki, a potem się schylił, żeby wyciągnąć duży garnek zza stosu mniejszych. Wiedział, że tam go znajdzie. — Zostajecie tutaj. — To było bardziej twierdzenie niż pytanie. — Zostajecie tu dzisiaj? — Zostajemy — odparł Tim. —Na dobre. — Odwrócił się od 229 szuflady z chochlą w dłoni. — Mary. Jej adwokat w końcu mnie odnalazł. Zostawiła mi dom. Poczułam się naprawdę szczęśliwa w jego imieniu. To miało sens, ten dom powinien trafić do kogoś, kto go kocha i kto się nim zajmie. Powiedziałam mu to. Dobrze, że to on, a nie jakiś nowobogacki, który zażąda od agenta: „Proszę pokazać mi najlepszy dom w mieście. Dać sobie spokój z innymi. Nie obchodzi mnie nic gorszego". — To doskonale — oznajmiłam. Pokiwał głową i uśmiechnął się półgębkiem. — Niekiedy trochę dziwnie się z tym czuję, ale przy innych okazjach wcale nie. Nigdy nie miałem prawdziwego domu — dopóki nie poznałem Mary. Od tamtego czasu, gdy myślałem o tym, zawsze miałem to miejsce przed oczyma. Nie chodziło mi o jego wygląd, styl czy rozmiar, tylko o to, co tutaj znalazłem. Powoli wymieniał te rzeczy: bezpieczeństwo, jedzenie, przyrodę, nieszkodliwe sposoby spędzania czasu, kogoś, komu zależało. Moim zdaniem, nie było to nic nadzwyczajnego. — On dopiero się przyzwyczaja do tego, że można to mieć na co dzień. — Wskazał ręką na okno. — Nie ma żadnych gwarancji, że czyjeś życie się ułoży, ale myślę, że to miejsce będzie odpowiednie. Dla nas obu. Patrzyłam, jak wyciąga trzy miski i otwiera szufladę ze sztućcami. Wstałam. — Dzięki, ale nie musisz mi niczego przygotowywać, nie zostanę. Przyszłam tu tylko coś zwrócić. Podeszłam do drzwi sypialni i nacisnęłam wyłącznik światła. Tim ruszył za mną. Pokazałam mu pudło, duże, kartonowe, z małymi, niebieskimi stempelkami planet. Wally dał mi je następnego dnia po tej długiej nocy w zeszłym miesiącu, kiedy powiedziano mi, że mam zabrać obraz do domu i że będę wiedziała, co z nim robić. Do teraz nie wiedziałam. Pewnie, przyszłam go tu zostawić, ale wtedy —jakąś godzinę temu — było mi wszystko jedno, co się z nim stanie. Teraz dobrze wiedziałam, gdzie powinien trafić. Byłam tego pewna. 230 — Proszę — powiedziałam do Tima. — To dla ciebie. Pokazał na pudło, jakby chciał się upewnić, że właśnie o nim mówię. — Od kogo? — No cóż, chyba od Mary. Tim dotknął palcem kartonu. — Mary... zleciła mi namalowanie tego obrazu. Jestem artystką. Chciała tego, ale nigdy go nie zobaczyła. Adwokat kazał mi z nim zrobić to, co uznam za stosowne. Dopiero teraz wiem, gdzie najlepiej pasuje. Wyciągnęłam kluczyki samochodowe i przesunęłam jednym z nich po taśmie samoprzylepnej, którą Wally okleił pudło. Otworzyłam je i wydobyłam ze środka portret, owinięty folią z zatopionymi w środku bąbelkami powietrza. Zerwałam taśmę zabezpieczaj ącą i moim oczom ukazała się rodzina Mary taka, j aką znałam. Tim stał nieruchomo, zupełnie jak postać z obrazu; namalowałam go na dole, poniżej Mary i Michała. Po chwili oparł dłonie na skraju stołu i przysunął się bliżej, aby lepiej widzieć. Ciotkę. Wuja. Dziadka. Ojca. Matkę. Zwróciłam uwagę, że należy do licznego grona ludzi, którzy nie potrafią zadecydować, jak okazać uczucia. Przejechał dłonią po włosach. Głośno wciągnął i wypuścił powietrze nosem. Postu-kał w podłogę czubkiem sportowego buta. Mocno zacisnął ręce skrzyżowane na piersi. Przymrużył oczy, aby łzy nie pociekły mu spod powiek na szkło. Miałam ochotę poklepać go po ramieniu, aby się lepiej poczuł, bez względu na to, co go poruszyło, ale powstrzymałam się — znałam go przecież dopiero od godziny czy dwóch. Odwróciłam głowę, nie zakłócając mu spokoju. Dopiero po dłuższej chwili wyjaśniłam, co miałam zrobić zgodnie z życzeniem Mary. W rzeczywistości było to nierealne, więc poprosiła kogoś o pomoc. Chciała zgromadzić wszystkich tych ludzi wokół siebie, w chwili szczęścia. Żeby każdy mógł ich obejrzeć. Powiedziałam mu, jak wiele osób miało okazję rzucić okiem na obraz. Wspomniałam o tłumach stojących w kolejce, żeby 231 pożegnać Mary; przy okazji ujrzeli ją w gronie rodziny. Tej, której istnienie podawano w wątpliwość. Większość ludzi oczekuje pewnego rodzaju ceremonii, by więzy małżeńskie połączyły kobietę i mężczyznę. Rodzeństwo to dla nich osoby z tego samego ojca lub matki, dzielące pokój, wspólnie wychowane. Synem jest ktoś, kim się zajmujemy od jego pierwszego dnia życia, a przynajmniej od tak wczesnego dzieciństwa, że być może nigdy nie zajdzie konieczność tłumaczenia mu okoliczności jego przygarnięcia. Nigdy dotąd nie widziałam tak wyraźnie, że Mary nie należała do większości. Nie chodziła do szkoły, a jeśli nawet, to do takiej, w której uczono, że gdy nie masz kogo nazwać swoim bliskim, zawsze możesz go poszukać. Nadaje się ktoś, kto kiedyś miał najbliższych, lecz ich utracił, został przez nich odrzucony lub najzwyczajniej w świecie ich nie lubił i był zdecydowany związać się z innym człowiekiem. Kto tworzy rodzinę?, pytała Mary, zwracając się do każdego, kto patrzył na jej wymalowane na obrazie życie. Genetyka? Wspólny dach nad głową? Dokumenty? A może miłość, zrozumienie, wsparcie, śmiech i dożywotnia obecność znajomego człowieka, z którym pewnego długiego popołudnia tkwiło się w kolejce do rejestracji pojazdów? Wszystko to jest równie poplątane jak kłębek nawinięty z powiązanych sznurków, przędzy, linek lub fragmentów nici zdjętych z rękawa płaszcza. Jeśli rozwiniecie taki kłębek, ujrzycie supły, miejsca, w których wszystko jest powiązane. Po co jednak zawracać sobie tym głowę? Czy ma to znaczenie? Tak czy owak, to przecież całość. wał daleko za granicą, ale odpowiedziałam mu jednym słowem: „Dziesiątka". Tylne drzwi się uchyliły. Wszedł przemoczony do suchej nitki chłopiec — w przeciwieństwie do Małego Teda całkiem czarny. Uśmiechnął się tak szeroko, że dałoby się policzyć wszystkie jego zęby. — Tato! — wykrzyknął. — Widziałeś mnie? Tato? — Masz rodzinę? — spytał cicho Tim. Nie patrzył na mnie, obraz wciąż przykuwał jego uwagę. Skinęłam głową, choć nie mógł tego zauważyć. — Mam — potwierdziłam. Przywołałam wspomnienie. Ludzie o tym samym nazwisku, i cała reszta, którą wybrałam samodzielnie. Usłyszałam, jak Mały Ted mówi, że wszystko może być tym, czym chcesz, żeby było, jeśli naprawdę tego chcesz. Przeby- 232 15 Jxilka wieczorów później, w dniu moich czterdziestych urodzin, wszyscy poszliśmy na kolację do nowego lokalu, który co tydzień zamieszczał w gazecie wydrukowane zieloną, fluorescencyjną farbą ogłoszenie z informacjąo promocjach, między innymi zachęcając klientów do przybycia w dniu urodzin: jubilatom serwowano darmowy posiłek z napojem i deserem. Gdy okazałam prawo jazdy i potwierdziłam swoją wiarygodność, kelnerka postawiła przede mną wielkiego bakłażana w parmezanie, którego zjadłam w całości wraz z sałatką i bułkami, podanymi w serwetce, by jak najdłużej pozostały ciepłe. Potem zdmuchnęłam grubą, białą świeczkę w kształcie znaku zapytania, wetkniętą w oblane polewą karmelową ciastko czekoladowe z topniejącą obok kulką lodów waniliowych. Na koniec kelnerka zaprowadziła mnie do wielkiego, złotego tronu, na którym wbrew nieśmiałym protestom musiałam zasiąść w koronie na głowie oraz czerwonej pelerynce na ramionach, i upozować się do zdjęcia mającego trafić na ścianę lokalu, by wszyscy widzieli, ilu ludzi postanowiło obchodzić swój ważny dzień właśnie w tej restauracji. — Proszę chwilę zaczekać — zaleciła kelnerka, która przez cały czas przechylała głowę w lewo. Z początku sądziłam, że to irytujący tik nerwowy, niewykluczone jednak, że kobieta cierpiała na jakąś dolegliwość. — Jak moglibyśmy pozwolić pani wyjść bez urodzinowego prezentu? Kelnerka zaprezentowała mały stosik płaskich, złotych pudełek i wyjawiła, że zawierają pamiątkowe kupony zniżkowe, ofiarowywane wyłącznie przy wyjątkowych okazjach, takich jak ta. Rozłożyła tajemnicze pudełka jak wachlarz: było ich siedem lub 234 ™ osiem, na żadnym nie zamieszczono jakichkolwiek informacji. Zamknęłam oczy, dotknęłam palcem jednego z nich, wyciągnęłam je z dłoni kelnerki i wróciłam do stolika. — Ach — westchnęli wszyscy. — Zrobisz z tego dobry użytek — dodali. — To w sam raz dla ciebie — wyjaśnili. Potem powiedzieli: — Co teraz chcesz zrobić? Przez chwilę myślałam i patrzyłam. Przed siebie, w lewo, w prawo. Wreszcie ja, jubilatka, która tej nocy mogła mieć wszystko, co jej przyszło do głowy, wyjawiłam: — Chcę wrócić do domu i malować. I tak zrobiłam. Otworzyłam drzwi, zapaliłam światło, podeszłam do termostatu i podkręciłam temperaturę. Rzuciłam torebkę na fotel przy telefonie i przystanęłam, by rozpiąć płaszcz. Na ścianie przede mną wisiała wpatrzona we mnie moja rodzina, taka sama jak przed trzydziestu laty, jak wtedy, gdy mój ojciec przybił gwóźdź i zawiesił obraz, bym pamiętała, kogo mam. Niektórzy mają do tego stopnia pecha, że nawet jedna osoba na świecie nie przejmuje się nimi. Popatrzyłam na prawo, podobnie jak pierwszego dnia, na portret, który z początku miał przedstawiać moją matkę, lecz z czasem stał się czymś więcej. Głowa mojego ojca z prawej strony matki, Louise i Chuckiego powyżej. Ja jestem w dole, obok domu, który niegdyś dawał schronienie nam wszystkim. Wianuszek najważniejszych ludzi w mojej rodzinie, tych, którzy nas ukształtowali. Obecnie większość z nich rozjechała się po różnych miejscach. Potrafię zrobić wszystko, co chcecie. Albo wszystko, co ja chcę. Dlatego na czterdzieste urodziny namaluję sobie obraz. Uwiecznię to, co dzisiaj wieczorem widziałam przy stole w restauracji. Nie będzie się to nadawało do zawieszenia na ścianie zamiast portretu, ale sprawdzi się jako element uzupełniający. Ludzie, którzy siedzieli 235 wokół stołu, śpiewali mi Sto lat i prosili, żebym im powiedziała, jakie życzenie pomyślałam, chociaż świetnie wiedzieli, że tego nie zrobię, bo wówczas by się nie spełniło. Twarze tych, którzy tu i teraz sprawiają, że czuję się jak u siebie w domu. Zaczynam koło. Rysuję Wu w płaszczu, który — o ile pamiętam — miał na sobie także w dniu mojej Pierwszej Komunii. Z prawej strony umieszczam głowę Phyllis — drobne, spiralnie skręcone loczki zwisająprzed jej uszami niczym ozdoby bożonarodzeniowe. Poniżej trafia Alice w czerwonym golfie, który jej ofiarowałam na urodziny dwa dni wcześniej. Przytula się do Leo o starannie zaczesanych włosach; oboje dotykają się głowami, tak jak to często robią, zupełnie jakby ich ciała były w tym miejscu zrośnięte. Potem Heather, dumna z ciasnego naszyjnika, własnego dzieła, siedzi na krześle przy telefonie, korzystając z zestawu, który dostała ode mnie lata temu, kiedy nie uświadamiała sobie lub nie obchodziło jej, że może robić fajne przedmioty. Następnie rysuję Claire O'Hare, ubraną na czarno, jak opowiada Heather o fantastycznych możliwościach, które się przed nią rysują, chociaż komuś w tak młodym wieku nie potrafi przedstawić zbyt wielu szczegółów. Jeśli jednak Heather interesuje się sztuką, perspektywy są właściwie nieograniczone. Wystarczy spytać Lily, tak jej mówi. Wally'ego rysuję w białej koszuli bez kołnierza, takiej rodem z Dzikiego Zachodu, jak cieszy się z wolnego wieczoru i rozmawia z Moondogiem przez telefon. Sprawia wrażenie szczerego, kiedy mówię mu, że jestem szczęśliwa, a on twierdzi, że wie, co czuję. Rysuję też Tima, u mojego drugiego boku, Santo z jego lewej, obu w kurtkach, bo chociaż przyjemnie jest leniuchować na dworze, tak naprawdę marzną na kość, odkąd tu trafili. Są nieśmiało przyjacielscy i chyba wdzięczni za zaproszenie na spotkanie z ludźmi z miasta, które stanie się ich nowym domem. Zapełniam papier. Trzeba zostawić wolne miejsca, by nie zakłócić proporcji, a także po to, by podkreślić znaczenie tych osób, których nie maluję. Tych, które mogłyby się znaleźć w kompozycji, lecz ich nie ma, wszystko jedno z jakiego powodu. Są na Florydzie, w show-biznesie, w Europie, w niebie. Na końcu zapełniam 236 przestrzeń pośrodku, gdzie rysuję siebie. Jestem Mary, która zna i szanuje ludzi wokoło. Jestem Flossie na początku życiowej przygody. Jestem Davym, wysokim i dumnym z sąsiedztwa reszty tych osób. Jestem Timem, który popełnia błędy, lecz potrafi zaprowadzić porządek. Jestem Michałem i mam możliwość wyboru, dokąd się udać, do tyłu czy do przodu. Jestem Aleksandrem, zwyczajnie zadowolonym, że jest tu i teraz. Bez względu na to, kim jestem, dość tego marazmu. Jeśli Heather faktycznie mnie spyta o możliwości, zgodnie z sugestią Claire O'Hare, odpowiem, że moje życie było jak pudełko. Czym innym zdawało się większości ludzi, którzy je widzieli, czym innym mnie, która miałam najlepszy wgląd w jego głębię, mogłam nim potrząsnąć, otworzyć je, sprawdzić, czy wszystkie fragmenty w środku się łączą, i stworzyć coś wykraczającego poza granice wyobraźni. Czymś, co chciałoby się zapieczętować i zabezpieczyć. Tak więc nadszedł czas na następną wyprawę do The Craft Planet. Przybyłam na miejsce o północy w dniu swoich urodzin, by wykorzystać otrzymany w restauracji kupon na dwadzieścia pięć dolarów zniżki na wszystkie produkty — na farby do szyb okiennych, żeby namalować na nich imitację witraży, na bryłki wosku czekające, aż ktoś je zabierze do domu i przetopi na aromatyczne wota, na glinę do wypalania w piekarniku oraz na werniks, zgodnie z informacją na etykiecie całkowicie nieszkodliwy. Gdybyście to wy, nie ja, otworzyli pudełko tamtego wieczoru trzydzieści lat temu, wówczas to wasze imię i nazwisko zostałoby tak niespodziewanie wypowiedziane przez system nagłośnienia w sklepie, kiedy ktoś z działu oprawy obrazów przemówił do mikrofonu, obwieszczając światu: — Lily Wilk, obraz gotowy. 237 ................................................................ i ^_ I tyle. To wszystko. Cała prawda, najdłuższa i najpełniejsza wersja odpowiedzi, której udzielam ludziom, kiedy pytają, kiedy i dlaczego zaczęłam robić to, co robię. Krótka odpowiedź brzmi: dlatego, że jestem artystką. Tak jak napisano w instrukcji. To słowo widnieje pod konwalijkami, które okalająmoje imię i nazwisko na jasnozielonych wizytówkach. Taka sama wizytówka, tylko o połowę większa, służy informacją czytelnikom, którzy dostrzegą moją reklamę, publikowaną co drugi tydzień. Moi przyjaciele i krewni używają tego słowa, kiedy mówią ludziom, kim jestem. Sama to sobie głośno powtarzam, kiedy dzisiejszego ranka myślę o tym, co robię, i jestem z tego zadowolona. A teraz, dzięki Mary Ziembie i uprzejmej uwadze Tima Roque'a, że to on obecnie uiszcza rachunki i spłaca to, co mi się należy, czyli tyle, ile zażądam. Muszę przyznać, że z początku się sprzeciwiałam. Wypowiedziałam nawet słowo: „Gratis", kiedy mnie spytał, czy za obraz zapłacono. Zdarzają się sytuacje, w których człowiek czuje się dziwnie, przyjmując pieniądze za pracę. Takie, kiedy człowiek siada, uczciwie rozważa sprawę i dochodzi do wniosku, że nie powinien brać ani grosza, bo nie poświęcił temu wystarczająco dużo uwagi lub nie włożył w pracę tyle energii, ile potrzeba. Takie, kiedy podejmuje dziesięć prób, usiłując osiągnąć doskonały rezultat, a zostaje z czymś, pod czym nie chciałby się podpisać, z rzeczami, które były przeznaczone dla kogoś innego, lecz na koniec nabrały znaczenia przede wszystkim dla twórcy, bo to on najbardziej skorzystał z powodu ich wykreowania. Kiedy ja usiadłam i zdobyłam się na uczciwość wobec siebie, dotarło do mnie, że mój udział w tworzeniu rodziny skompletowanej przez Mary przede wszystkim podpada pod tę ostatnią kategorię. Tim niegdyś parał się szyciem mokasynów na sprzedaż dla turystów, bo to prawda, że ludziom na wakacjach forsa pali się w rękach i kupią wszystko, co się im wciśnie, i on wie, jak to jest, kiedy ktoś usiłuje zarobić na życie, tworząc rzeczy przez większość ludzi nie postrzegane jako niezbędne. Powiedział, że Mary była hojną kobietą, i przez wzgląd na jej pamięć nalegał na przekazanie mi cze- 238 ku. Na godziwą sumę. Posunął się nawet dalej i oszacował moje roczne wydatki, abym mogła cieszyć się porządnym urlopem i rysować, i malować tylko te rzeczy, które chciałam rysować i malować. Bez obaw, czy się sprzedadzą i czy nie szkoda na to czasu. Z tego powodu, pierwszego prawdziwego ranka nowego roku — prawdziwego dla mnie — Heather i ja ustawiłyśmy sztalugi tak, jak to się widuje w reklamach, i malowałyśmy pod gołym niebem, przed domem Tima i Santo Roque'ów. Z tego miejsca dolina, którą opuściłam parę minut temu, ta, gdzie mieszkam z prawej strony kamiennej wieżyczki, aż się prosi, by mi pozować. Najbardziej lubię łączyć barwy. Kolory, których nigdy byśmy o to nie podejrzewali, prezentują się świetnie, gdy się stykają, zlewają, rozpływają i tworzą całkowicie nowe odcienie. To zawsze jest zaskakujące i niesamowite. Nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać, dopóki obok nie umieści się czegoś innego; czasami okazuje się, że dwie różne rzeczy idealnie do siebie pasują. Bywa, że przypadkowo napotkane przedmioty są niezastąpione. Za mną są artyści ze starannie dobranej kolekcji Mary Ziem-by, ci, których ujrzałam tamtego wieczoru, gdy spotkałam Tima i Santo. Na chwilę zanim ich opuściłam, wszyscy weszliśmy do długiego pokoju o pomalowanych na biało ścianach, tuż za jadalnią. Stanęliśmy, podziwiając pokryte słonecznymi plamami dzieci Cassat, spokojne, złote morze Homera, zakrzywione linie na szkicu dużej męskiej głowy autorstwa starszego Wyetha, skrupulatne pociągnięcia pędzla na dachu stodoły namalowane przez jego syna. Deszcz, nadający jeszcze bardziej ponury wygląd czar-no-białej ulicy, na której Stieglitz stał przez jedną sześćdziesiątą sekundy, i oszałamiające bogactwo kolorów, które O'Keeffe zdołała znaleźć w maleńkich, nakładających się różowobiałych płatkach. A w swojej własnej przestrzeni, pod doskonale ustawionymi dwoma reflektorami punktowymi, znajdował się mój obraz sześciu krewnych w sile wieku. Dla jednego z nich ta chwila przypada właśnie teraz. 239 Słyszę wszystkie ich głosy, kiedy patrzę w dolinę i sięgam po pędzel. Zachęcająmnie tak, jakbym ja również była jednąz nich. — Śmiało — mówią. — Twoja kolej. Zrób, co tylko chcesz. Więc robię. W dniu dziesiątych urodzin Lily Wilk wyjęła z worka pudełko, które miało zmienić jej życie. Zestaw do rysowania opatrzony był tekstem: „Narysuj linię. Narysuj koło. Narysuj kwadrat. Nasze gratulacje. Teraz jesteś artystką". I tak oto Lily została artystką. Maluje stodoły, domy, hydranty przeciwpożarowe, ozdobnymi literami wieńczy dyplomy. Wierzy jednak głęboko, że kiedyś namaluje coś wyjątkowego, pracę, która na zawsze odmieni ludzi. Szansa pojawia się w chwili, kiedy Mary Ziem-ba, właścicielka największej sieci supermarketów w okolicy, zamawia portret rodzinny. Mary oczekuje, że obraz powstanie na podstawie zdjęć jej bliskich z czasów, gdy byli najszczęśliwsi. Malowanie rodziny Mary Ziemby zamienia się w podróż w głąb siebie. ZYSK I S-KA WYDAWNICTWO ISBN 83-7298-611-8 Cena 29 zł 90 gr 9788372 "9 86115