Molly Burkett Lisy, sowy i reszta Przełożyła Lucyna Gołębiowska NASZA KSIĘGARNIA Tytuł oryginału angielskiego Foxes, Owls and AU © 1977 by Molly Burkett i for the Polish edition by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia" Warszawa 1981, 1998 Projekt graficzny serii Maja Turbaczewska Ilustracja na okładkę Wanda Orlińska Fotografia na okładkę Halina Ostaszewska AM\-°ib Rozdział 1 Tak się zaczęło Do pokoju wtargnęła nagle zdyszana kobieta w średnim wieku i bez słowa wręczyła Janowi przewiązane różową wstążką pudełko po butach. Byliśmy właśnie w trakcie obiadu, widelce — nie dotarłszy do ust — zawisły w powietrzu, patrzyliśmy na nią zdumieni. Nie słyszeliśmy, kiedy weszła: nie zadzwonił dzwonek, nie drgnęła nawet kołatka. Nieznajoma po prostu wyrosła na środku naszej jadalni. Jan rozwiązał wstążkę i ostrożnie zdjął z pudełka przykrywkę. Wszyscy z zaciekawieniem zerknęliśmy do środka: na kawałku ligniny leżał martwy nietoperz. Po tym wydarzeniu widywaliśmy panią Buller często. Jak gdyby umyślnie pojawiała się zawsze w najmniej oczekiwanym momencie, za każdym razem z jakąś nieszczęsną ofiarą wypadku drogowego. Jeżeli nawet okaleczone zwierzę żyło jeszcze, na naszych oczach wydawało w chwilę później ostatnie tchnienie. Kłopot polegał na tym, że nie sposób było przekonać panią Buller o niewielkich szansach powrotu stworzenia do zdrowia; wybuchała gwałtownym płaczem i dużo czasu mijało, nim można ją było odwieźć do domu. Tego rodzaju nie zapowiedziane wizyty powtarzały się przez całe lato, aż w końcu zainteresowała się starymi samochodami. Kiedy widzieliśmy ją ostatnio, pięć takich gruchotów zawalało jej niewielki ogródek, przy czym żaden z nich nie chciał ruszyć z miejsca. Wszystko zaś wynikało z tego, że pani Buller nie była obojętna na nic, co się dookoła niej działo. Nie mogła spokojnie patrzeć na cierpienia ptaków i innych stworzeń, chciała im pomóc. Właściwie 5 czuła dokładnie to samo co my, kiedy zaczęliśmy zajmować się dzikimi zwierzętami potrzebującymi opieki. Nigdy nie podejmowaliśmy decyzji, że będziemy to robić: po prostu stało się. Kiedy pobraliśmy się w 1954 roku, szalała właśnie myksomato-za. Latem, spacerując po polach i łąkach, byliśmy świadkami cierpienia królików, które na naszych oczach ginęły tysiącami. A stanowiły przecież cząstkę angielskiego krajobrazu w nie mniejszym stopniu niż dzikie gołębie czy dęby. Niemożliwością było w owych czasach pójść na pole i nie zobaczyć kicających ku żywopłotom królików, zdradzających swoje pozycje białymi błyskami spod puszystych, okrągłych ogonków. Były one bardzo istotną częścią życia wiejskiego. Wieśniacy strzelali do nich i chwytali je w sidła, jedli ich mięso i sprzedawali skórki. Polowały na nie również drapieżniki — lisy, borsuki i myszołowy — króliki stanowiły ważny składnik ich pożywienia. Jedyne przewinienie królików polegało na tym, że zbytnio się rozmnożyły. Potrzebowały dużo jedzenia, zaczęły więc niszczyć zasiewy. Ażeby ograniczyć wynikające stąd straty, zastosowano myksomatozę i niebawem beztroskie, swawolne zwierzęta, niegdyś tak charakterystyczne dla krajobrazu wiejskiego, przemieniły się w pełzające ślepe istoty z zaklejonymi, łzawiącymi oczyma, z łebkami w ropnych ranach. W miarę jak choroba drążyła ich mózgi, zaczynały kręcić się i kręcić dookoła, bez żadnego celu. Według mnie myksomatoza to najstraszniejsze nadużycie wiedzy i nauki, do jakiego doszło w Wielkiej Brytanii. Widok tych królików był przerażający i potworny. A nie mniej tragiczna była świadomość, że w żaden sposób nie można im pomóc: wybawić je mogła już tylko śmierć. A chcieliśmy im pomóc, Jan i ja. Dręczyła nas świadomość, że żywe istoty mogą tak bardzo cierpieć, jak te króliki w 1954 roku, i pragnęliśmy jakoś temu zaradzić. Królik był też jednym z pierwszych naszych pacjentów. Po kilku miesiącach poproszono nas, 6 żebyśmy wzięli do siebie pustułkę — nazwaliśmy ją Koleś — był to nasz pierwszy ptak. Owego pierwszego roku mieliśmy siedmiu pacjentów, w roku następnym przyjęliśmy siedemdziesięciu siedmiu, a potem straciliśmy już rachubę. Nasz Ośrodek Zdrowia dla Zwierząt rósł jak na drożdżach. Obecnie nie ma takiej chwili, żebyśmy nie gościli u siebie dwustu, a czasami nawet trzystu zwierząt, głównie ptaków. Prawdopodobnie dzieje się tak dlatego, ponieważ w ogóle ptaków jest więcej na świecie i, co za tym idzie, częściej przytrafiają się im nieszczęśliwe wypadki. Celem naszym od samego początku było nie tylko pielęgnowanie chorego zwierzęcia, lecz również przygotowanie go do samodzielnego życia na wolności. Studiowaliśmy w związku z tym dwa odrębne zagadnienia dotyczące opieki nad zwierzętami: leczenie i rehabilitację. Sprawa jest bowiem skomplikowana; nie wystarcza wyleczyć zwierzę, a potem wypuścić je na wolność. Istota, która przyzwyczaiła się do dachu nad głową i do pożywienia dostarczanego jej o określonych porach, nie zdziczeje ponownie na sam widok zielonych pól i drzew. Musi się do owych pól i drzew przyzwyczajać stopniowo, a ta adaptacja trwać może bardzo długo, czasem nawet i dwa lata, nim zwierzę stanie się znów w pełni samodzielne. Niejednokrotnie trzeba je uczyć rozpoznawać pożywienie. Na przykład zięba, która przez dłuższy czas znajdowała pożywienie w miseczce, nie od razu skojarzy, czym są ziarna na łodydze; sowa, karmiona kupowanym w sklepie mięsem, nie dostrzeże posiłku, który okryty futerkiem biega między zaroślami w postaci myszy. Czasem zwierzęta tak przyzwyczajają się do człowieka i w ogóle do nienaturalnego dla siebie otoczenia, że tracą zdolność rozpoznawania istot własnego gatunku i nie są w stanie powrócić do życia na wolności. A zdarza się, że wręcz tego nie chcą — są już zbyt oswojone. Można oswoić dzikiego ptaka, ale nigdy nie można uczynić dzikim ptaka raz prawdziwie oswojonego. 7 Przyjmujemy do naszego Ośrodka każde dzikie zwierzę pod jednym warunkiem: wypuścimy je na wolność, kiedy tylko uznamy, że da sobie samodzielnie radę. W ciągu minionych dwudziestu czterech lat odnieśliśmy niejeden sukces, również nauczyliśmy się bardzo wiele. Zawsze chodzi nam tylko o to, by dać jeszcze jedną szansę trafiającym do nas istotom — szansę życia, w niektórych wypadkach — szansę wolności. Miło nam, kiedy czasem uświadamiamy sobie, że daliśmy tę szansę ponad dwu tysiącom zwierząt. Wiemy, że nasze dzieci, Jaś i Zosia, pasjonują się tą pracą nie mniej niż my sami. Rozdział 2 Zimorodek Czasami zdarzają się cuda. Pustułka, którą przysłano nam z Kornwalii, leżała w pudełku jak martwa. Na dobrą sprawę rzeczywiście mogła już nie żyć, utraciła bowiem wszystkie siły. Kręciła łebkiem to w jedną, to w drugą stronę — nie była w stanie wykonać żadnego innego ruchu. Zastanawialiśmy się, czy uczciwe będzie podjęcie próby utrzymania jej przy życiu: leżała całkiem bezwładnie i nie robiła wrażenia, by mogła mieć wiele życia przed sobą. Jednak kiedy tak staliśmy nad nią w zadumie — ona ciągle walczyła, próbowała się ruszać. Postanowiliśmy dać jej szansę. Długa i żmudna była nasza praca, stopniowo, powolutku zdrowie ptaka polepszało się i wreszcie — znów wzbił się w powietrze. Po dwóch latach od przybycia do nas pustułka rozpostarła skrzydła i krążącym lotem zaczęła się wzbijać coraz wyżej i wyżej ku niebu. Pozwoliła unosić się prądom powietrza nad uprzątnięte pole, na którym ściernisko wyglądało jak kosmaty dywan. Nagle zawirowała w powietrzu, złożyła skrzydła i na naszych oczach dała nura w dół, w kierunku czegoś, co wypatrzyły jej bystre oczy. Raz jeszcze uniosła się w powietrze, raz jeszcze zawirowała, tym razem w kierunku doliny. Znów była dzikim ptakiem. Jakże można wątpić w istnienie cudów, zważywszy opłakany stan, w jakim kiedyś do nas przybyła. Podobna była historia starego borsuka. Przejechała go ciężarówka w Derbyshire. Zupełnie przypadkowo na miejscu wypadku zatrzymała się pewna rodzina, która dostrzegła, że zwierzę żyje. Koło ciężarówki przejechało borsuka przez plecy i wydarło mu pas ciała wzdłuż całego grzbietu. Jego stan był rozpaczliwy. Rana na kręgo- 9 słupie spowodowała uszkodzenie całego systemu nerwowego, zad był sparaliżowany całkowicie, znacznie ograniczona została możliwość poruszania przednimi łapami. Ludzie, którzy znaleźli borsuka, chcieli się nim sami zająć i trzymali go parę dni, nim trafił do nas. Wyznali uczciwie, że nie stać ich na opłacenie weterynarza, a rozumieli, że borsuk potrzebuje fachowej opieki. Jak by to było dobrze, gdyby wszyscy mieli w sobie tyle uczciwości. Ludzie często trzymają zwierzę przez dwa lub trzy tygodnie, nim przyniosą je do nas, i prawie nigdy nie pomyślą o zabraniu go do weterynarza. Niejednokrotnie, kiedy trafia w końcu w nasze ręce, jest już za późno: przy skaleczeniu zakażenie miało czas zaatakować cały organizm, przy złamaniu kończyny — koniuszki kości zaczęły obumierać. Kiedy człowiek łamie nogę, nie siedzi przecież biernie przez parę tygodni, nim zdecyduje się zasięgnąć fachowej porady. Kości zwierzęce są z takiej samej tkanki co ludzkie i należy je tak samo traktować. Ileż to razy można by zwierzę uratować: weterynarz zestawi kość, wkładając niewielki kawałek metalu między dwa jej końce, i w ten sposób ją połączy. Im dłużej jednak pozostawi się okaleczone stworzenie samemu sobie, tym mniejsza jest szansa doprowadzenia go do takiej formy, aby mogło powrócić do swego naturalnego środowiska i trybu życia. Nawet tych parę dni, kiedy ludzie ci trzymali u siebie borsuka, uznaliśmy za okres zbyt długi. Ciało w okolicach rany było odbarwione i wydzielało nieprzyjemną woń. Byliśmy niemal pewni, że tam, gdzie tkanki zaczęły obumierać, wdała się już gangrena. Długo się nie namyślając, pospieszyliśmy z rannym borsukiem do weterynarza, przewidując z góry, co nam powie — że utrzymywanie zwierzęcia przy życiu nie będzie w porządku. Dużo czasu upłynęło, nim powiedział nam cokolwiek. Chociaż ciało borsuka było bezwładne, łeb nie został dotknięty paraliżem. Zwierzę warczało tak groźnie, że kiedy układaliśmy je na stole, ciarki przeszły mi po plecach. Nie skończyło się zresztą na warczeniu: przy pierwszym dotknięciu Colina (tak nazywał się weterynarz) borsuk gwałtownie obrócił łeb i kłapnął zębami, chwytając 10 go za ramię, a potem rzucił łbem i oderwał mu rękaw od marynarki. Colin odskoczył i uważnie przyjrzał się pacjentowi. Wreszcie rzekł: — Przytrzymajcie go, jeżeli chcecie, żebym go obejrzał. Łatwo powiedzieć! Kiedy tylko zbliżyliśmy się nieco, borsuk znów gwałtownie kłapnął zębami, a choć leżał niemal bezwładny i bezsilny, potrafił poruszać łbem z zadziwiającą prędkością i precyzją. Borsuk z natury jest istotą groźną, ale kiedy usiłuje się położyć go na stole operacyjnym celem dokonania oględzin, staje się wyjątkowo agresywny. Przekonaliśmy się o tym naocznie owego dnia. Nie było innej rady: musieliśmy badać go po kawałku. Stół operacyjny Colina miał uchwyt umożliwiający podnoszenie i opuszczanie blatu. Tym razem należało ustawić go jak najwyżej. Jan do spółki z Jasiem z całych sił przytrzymywali okrytego kocem borsuka, Colin zaś i ja usiedliśmy na podłodze, pod czarnym, wielkim stołem — i oglądaliśmy zwierzę po kawałku, w miarę jak tamci dwaj wysuwali ponad krawędź blatu to jedną łapę, to drugą, a także inne części borsuczego ciała. Mieliśmy pewne trudności z obejrzeniem skaleczenia na wierzchu głowy — ale w końcu i to się jakoś udało. Zwierzę pokiereszowane było strasznie, właściwie nie wiadomo, jakim cudem w ogóle przeżyło wypadek. Tam gdzie nie pokaleczyła go ciężarówka, wciśnięty miał w ciało żwir z drogi. W dziewięć miesięcy po przybyciu do nas borsuk pobiegł truchtem w las, ani razu nie odwracając się w naszym kierunku. Trochę powłóczył jedną z zadnich łap, ale był to jedyny widoczny ślad wypadku. Wędrował sobie przez las, od czasu do czasu przystawał, żeby się otrząsnąć i poskrobać za uchem, jak gdyby mówiąc: „W porządku. Tego przynajmniej się pozbyłem" — i ruszał dalej. Porównując to zwierzę, które teraz wracało do swojego świata, całe i zdrowe, ze stworzeniem, jakie w opłakanym stanie pojawiło się kiedyś w naszym Ośrodku, nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że zdarzają się na świecie cuda. W nie mniejsze zdumienie wprawił nas pierwszy zimorodek, jaki się nam trafił. Powodem był tym razem nie cudowny powrót do 11 zdrowia, lecz niepospolite, wprost zapierające dech piękno. Wyjmując go z pudełka, spodziewałam się ujrzeć ptaka jaskrawo upierzonego, nie byłam jednak przygotowana na takie bogactwo przepysznie mieniących się barw. Zimorodki fascynowały mnie od dzieciństwa. Całe godziny spędzałam, podpatrując je w czasie przelotu z jednego punktu obserwacyjnego na drugi, kiedy pozycję ich zdradzały jedynie jaskrawe, wielobarwne błyski. Nadal lubię przyglądać się, jak zuchwale balansują na gałęzi, jak przekręcają łebek to w jedną, to w drugą stronę, żeby uchwycić ruch ryby znajdującej się w wodzie. Bez wątpienia to właśnie kolor powoduje, że tak przyciągają uwagę. Ptak, którego trzymałam w ręku, wydawał mi się znacznie jas-krawszy od tych, które obserwowałam na wolności. Wyglądał tak wesoło ze swoją rdzawą piersią, turkusowym łebkiem i skrzydłami. Białe plamki na szyi wydawały się podkreślać żywość barw, zaś półprzezroczystość piór sprawiała, że opalizował najróżniejszymi kolorami i odcieniami. Kiedy rozpościerał skrzydła, błękit na jego grzbiecie migotał ognikami, a cała reszta wydawała się w porównaniu z nim szara i nieciekawa. Myślałam, że będzie nieco większy, ale ptaki zawsze wydają się drobniejsze, kiedy siedzą nieruchomo, niż wówczas, gdy fruwają w powietrzu. Miał około piętnastu centymetrów długości, choć ostry niczym sztylet dziobek sprawiał, że wydawał się dłuższy. Dostaliśmy go od państwa Wingate, którzy prowadzili sklep przyrodniczy w Winchester. Pewnego razu do sklepu weszła kobieta, ale zamiast wyjść z niego z ptakiem, przyniosła ptaka — zimorodka. Leżał bezwładnie na dnie koszyka w opłakanym stanie, jak gdyby przeżywał szok, i nawet nie próbował się poruszyć. Nieznajoma opowiedziała, jak to przechodząc koło pawilonu handlowego ujrzała grupkę ludzi przyglądającą się czemuś leżącemu na ziemi. Był to właśnie ów nieszczęsny zimorodek. Bezskutecznie usiłował rozpostrzeć skrzydła: za każdym razem, kiedy już-już miał się wzbić w powietrze, zwichnięte lewe skrzydło sprawiało, że znów spadał na ziemię. Sześć razy powtórzyło się to dramatyczne zma- 12 ganię, nim kobieta pochyliła się, wzięła go i zaniosła do sklepu państwa Wingate. — Mam nadzieję, że przyjedzie pani natychmiast — zakomunikowała mi przez telefon podenerwowana pani Wingate. — On uznaje wyłącznie żywy pokarm, rozumie pani. Usiłujemy właśnie założyć hodowlę złotych rybek, a on zjada cały nasz przyszły dochód. Zaraz po powrocie do domu dokładnie obejrzeliśmy ptaka. Rzeczywiście skrzydło było mocno opuchnięte i skóra miała zmieniony kolor; nie wydało nam się jednak złamane. — To tylko silne zwichnięcie — rzekł Jan. — Nim minie tydzień, ptak znów będzie latał. Trzeba mu tylko nieco odpoczynku, wystarczy dzień lub dwa. Były to najbardziej optymistyczne słowa, jakie kiedykolwiek wypowiedział. Minęły trzy tygodnie, a zimorodek nadal był z nami, wciąż nie poruszał skrzydłem jak należy i zmuszał nas do ustawicznej, pochłaniającej całe dnie bieganiny w poszukiwaniu pożywienia, żeby zaspokoić jego szaleńczy apetyt. Wiele nauczyliśmy się o zimorodkach podczas tych trzech tygodni. Pierwszym i najdonioślejszym odkryciem było to, że pani Wingate miała rację: zimorodki jadają wyłącznie pokarm żywy. Mogliśmy przygotować dla niego najbardziej kuszący posiłek — nie tknął go nawet, chyba że posiłek ów pływał sobie beztrosko w akwarium. Obmyślaliśmy całą masę przeróżnych sztuczek, ptak nie dał się jednak zwieść żadną z nich. Kroiliśmy na przykład mięso lub rybę w pasemka, które naszym zdaniem wyglądały jak małe żywe rybki — zimorodek był jednak innego zdania. Jaś zmontował niezwykle skomplikowane urządzenie składające się z miski wody, bloków i sznurka, za pociągnięciem którego naczynie wznosiło się do góry lub opadało w dół, co z kolei powodowało ruch wody, a wówczas znajdujące się w niej pasemka mięsa poruszały się, przypominając do złudzenia pływające rybki. W każdym razie tak to sobie wykombinował Jaś. Ale nic z tego. Po części niepowodzenie spowodowa- 13 ne było tym, że w zamyśle wynalazcy cała ta konstrukcja wprawiana miała być w ruch, kiedy on sam siedział sobie rozparty w fotelu i oglądał telewizję. A że sznurek rozciągnięty był w poprzek drzwi — obiad dwukrotnie wylądował na dywanie, ponieważ potknęłam się o to znakomite urządzenie. Druga trudność polegała na tym, że zimorodek do końca nie wczuł się w sprawę. Owszem, uwielbiał obserwować cały ten mechanizm, wręcz studiował go z niebywałym zainteresowaniem, unosząc łebek do góry i opuszczając go na dół, w miarę jak poruszał się sznurek, kręcąc szyjką to w jedną, to w drugą stronę, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Niestety, nie wykazał jednak najmniejszego zainteresowania jedzeniem, które się w urządzeniu znajdowało. Był jeszcze inny problem: bardzo trudno jest utrzymać równomierność kołysania — ruch wahadłowy stawał się coraz bardziej i bardziej gwałtowny i w końcu wszyscy i wszystko dookoła ochlapane było woniejącą rybami wodą. Zdarzało się i tak, że surowe ryby czy mięso lądowały komuś na głowie. Jaś wpadł więc na nowy pomysł: trzeba napędzać tę machinę prądem elektrycznym. Kiedy już wysiadły w mieszkaniu wszystkie korki, uciekliśmy się do karmienia ptaka przemocą... W zasadzie bardzo niechętnie karmimy zwierzęta siłą. Uważamy, że tego rodzaju postępowanie może zniszczyć zaufanie stworzenia do człowieka. Tym razem nie mieliśmy jednak wyboru. Ptaki mają niezwykłe języczki — w tylnej części rozwidlają się one jak gdyby w dwuzębne widełki. Kiedy wkłada się pożywienie do dzioba, trzeba mieć pewność, że przedostało się ono poza te widełki. W chwili zamykania dzioba widełki automatycznie przesuwają się w kierunku tylnej ścianki gardła i popychają jedzenie do przełyku. Trzeba jednak bardzo uważać: w gardle znajduje się bowiem także otwór krtaniowy. Jeżeli pokarm nie zostanie przesunięty dostatecznie daleko do tyłu, otwór ten można zablokować i ptak się udusi; jeśli jest to pokarm płynny — może on zalać płuca i również spowodować uduszenie. Na szczęście karmienie zimorodka okazało się sprawą stosunko- 14 wo prostą. Jak na ptaka tej wielkości, miał on dość szeroką gardziel. Kiedy otwierał dziób, mogłam z łatwością włożyć w nią palec. Wystarczyło podać mu jedzenie do dzioba, a natychmiast następowało szybkie przełknięcie i zimorodek gotów był do następnej porcji. Nie bronił się wcale przed tego rodzaju manipulacjami. Właściwie — sądząc z jego rozglądania się dookoła, nim decydował się połknąć kolejny kęs — miało się wrażenie, że jest tym wszystkim dość ubawiony. Niemniej pokarm w postaci żywych rybek okazał się koniecznością. Karmienie przemocą jest metodą dobrą, ale stosować ją można tylko do czasu. Jeżeli ptak przyzwyczai się, że mu ktoś podaje jedzenie, bardzo trudno nakłonić go potem do samodzielnego żywienia się, które jest przecież konieczne na wolności. Złote rybki, po piętnaście pensów sztuka, nie wchodziły w rachubę — zdecydowanie były za drogie. Raz jeden zrobiliśmy mu z nich ucztę, ale zniknęły w mgnieniu oka! Nie było innej rady: musiałam wrócić do praktyki z dawnych czasów, które wydawały mi się bezpowrotnie minione. Zaczęłam łapać cierniki i inne drobne rybki... Łatwo powiedzieć... Mieszkaliśmy wówczas w Hampshire, gdzie brzegi rzeki są zazdrośnie strzeżone. Karta rybacka w tej okolicy należy chyba do najdroższych na świecie. O ile władze patrzą przez palce na tego czy innego chłopca uzbrojonego w sieć, nie miałam złudzeń co do ich reakcji na widok postawnej kobiety zajmującej się owym nielegalnym procederem. Pierwszy przedstawiciel władzy, do jakiego się zwróciłam, okazał się bardzo wyrozumiały. Obiecał poprosić dwóch chłopców z wioski, żeby mi złowili trochę rybek. Jeszcze tego samego wieczoru miałam zgłosić się po odbiór. Bardzo wygodne rozwiązanie, akurat i tak mieliśmy tamtędy przejeżdżać, jadąc na przyjęcie z okazji srebrnego wesela pewnych naszych przyjaciół. Przyrzekliśmy zabrać rybki po drodze. Radość moja nie miała granic, kiedy ujrzałam czekające na nas wiadro, wypełnione po brzegi rozmaitymi żyjątkami wodnymi. Było w nim co najmniej sto drobnych ry- 15 bek oraz —jak by tu powiedzieć — dużo innych rzeczy... Chętnie zapłaciliśmy chłopcom należność w wysokości pięćdziesięciu pensów i triumfalnie odmaszerowaliśmy z nabytkiem do samochodu. Trudność uświadomiliśmy sobie w chwilę później. Jak transportuje się samochodem wiadro żyjątek wodnych, jeśli na dodatek jest się w wieczorowych strojach? Do końca nie rozwiązaliśmy tej kwestii. Wątpię, czy choć na chwilę przekroczyliśmy prędkość ośmiu kilometrów na godzinę (co wywoływało ogromne zdenerwowanie kierowców powiększającego się za nami sznura samochodów). Przy każdym zakręcie, przy każdej nierówności drogi na sukni lądowała mi kolejna porcja rybek. Potem, już na przyjęciu, przez cały wieczór trzymałam kciuki, żeby pozostali goście uznali ten przedziwny zapach za nowy rodzaj perfum. O ile ja miałam co do tych rybek jakieś wątpliwości, na pewno nie miał ich zimorodek. Zabrał się do pałaszowania natychmiast, niczym mechaniczna zabawka: łebek wędrował do góry — i na dół, do góry — i na dół, do góry — i na dół, on cały zaś to wyciągał się tak, że robił wrażenie dwukrotnie dłuższego, niż był w rzeczywistości, to kurczył się, aż łebek niknął mu niemal w ramionach, i nurkował. Poruszał się z tą samą mechaniczną precyzją: nura do wody — i z powrotem na swój pieniek, ze zdobyczą w dziobie. Następnie sprytnie uderzał rybką o drewno, kolejno z prawej i lewej strony — z prawej, z lewej, z prawej, z lewej. Z kolei podrzucał ją w powietrze, łapał za łebek, połykał za jednym razem i natychmiast zaczynał rozglądać się za następną. Powtarzał tę operację w niebywałym tempie, dopóki naczynie całkiem się nie opróżniło. Liczba dwunastu rybek dziennie okazała się w wypadku naszego zimorodka przewidywaniem nader skromnym: spałaszował ich przeszło siedemnaście w ciągu trzech minut, a ponad sto w niecałe dwa dni! Karmienie zimorodka stało się wkrótce moim głównym zajęciem. Nie posiłek zajmował tyle czasu (z tym zimorodek dawał sobie radę szybko i sprawnie), problemem było zdobywanie pożywienia. 16 Zdecydowałam się prosić o pomoc owych dwóch chłopców, którzy dostarczyli mi pierwsze wiadro zimorodkowego jedzenia. Udałam się więc do ich domu, gdzie w progu przywitała mnie z groźną miną matka, oświadczając stanowczo, że w żadnym wypadku nie będą łowić dla mnie rybek i w ogóle nigdy nie zbliżą się do strumyka. Tamtego dnia przyszli do domu w takim stanie i cuchnęli tak okropnie, że nawet kot się przestraszył. Zupełnie nie mogła zrozumieć, jakim cudem nie zachorowali obaj na zapalenie płuc. Zamiast „zapalenie płuc" powtarzała w kółko „palenie płuc", aż Jaś zaczął dusić się ze śmiechu i musiał czym prędzej wyjść na drogę. Po paru minutach znalazłam go za żywopłotem, tarzającego się po ziemi, z twarzą purpurową od hamowanego ze wszystkich sił śmiechu. W końcu sam nadzorca ulitował się nad nami i przyniósł jedno wiadro jedzenia dla naszego pacjenta — co starczyło do połowy tygodnia —ja zaś ogłosiłam wśród dzieci z pobliskiej szkoły, że zapłacę dziesięć pensów za każde dziesięć dostarczonych rybek. Rezultat tej akcji był znakomity, dopóki się dzieci nie przyzwyczaiły do nowości. Raz nawet załadowałam samochód wiadrami i dzieciakami i powiozłam je na całodzienną rybacką wyprawę, ale, niestety, bardziej interesowało je łażenie po drzewach niż łapanie ryb. Nie było innej rady: jeżeli zimorodek miał jeść codziennie świeże ryby, ja sama musiałam zacząć je łapać. Tym z was, którzy nie znają rzeki Itchen, powiem o niej kilka słów. Wygląda jak senny strumyczek, łagodnie wijący się wśród malowniczych zagajników... dopóki nie wejdzie się w nią w poszukiwaniu rybek. Okazuje się wówczas, że w najmniej oczekiwanych miejscach znajdują się na dnie ogromne wyrwy. Człowiek robi krok, chce postawić nogę i nagle przekonuje się, że dno jest o pół metra niżej, niż się tego spodziewał, i w rezultacie ląduje na głowę w wodzie. Albo też ni z tego, ni z owego wyrasta nagle pod nogami głaz; człowiek się potyka — i znów nie planowane nurkowanie. Wzięłam na tę wyprawę tylko jedno wiadro — był to błąd. Kiedy zamierzałam się na nową zdobycz, rybki znajdujące się już w wiadrze najspokojniej w świecie wypływały z powro- 17 tern do wody. Trudno było uznać dzień za udany. Zimorodek zaś okazał się po prostu bezczelny: trzy rybki, które z takim wysiłkiem zdobyłam, pochłonął dokładnie w trzy sekundy. Następnego dnia wyprawę nad rzekę zorganizowałam zupełnie inaczej. Wzięłam z sobą do towarzystwa ośmiu chłopców, każdego zaopatrzywszy uprzednio w słoik po dżemie. Żaden z nich nie wydawał się w najmniejszym stopniu zaniepokojony nadciągającymi chmurami, które zapowiadały deszczowy dzień. Jak się jednak okazało, deszcz ma przedziwny wpływ na małe rybki: kiedy pada — znikają. Chłopcy zdecydowani byli nie poddawać się tak łatwo. Zakasali spodnie — i do wody. Na brzeg wynosili jeden po drugim słoiki ciemnej, mętnej rzecznej wody, która — stanowczo to twierdzili — pełna była pożądanych rybek. Jak bym się nie starała, nie byłam w stanie wyłowić z niej nic, co choć trochę przypominałoby rybkę; było natomiast dużo, dużo błota. A lało przez cały czas jak z cebra. W końcu wysłałam chłopców do samochodu i sama ruszyłam do boju. Po kwadransie niebywałych trudów i zmagań w błękitnym wiadrze pływała jedna, jedyna rybka. Biegnąc z powrotem do samochodu, minęłam nadzorcę. Rzucił okiem na moją zdobycz i wykrzyknął: — Mały pstrąg... Narybek! Nie zatrzymałam się nawet. Kiedy wróciliśmy do domu, byłam przemoczona do nitki. W żaden sposób nie mogłam ściągnąć z siebie ubrania; przylegało do ciała tak idealnie, jak gdyby do niego przyrosło. Pstrąg czy nie pstrąg — zimorodek rozprawił się z nim szybko i skutecznie. Pobyt zimorodka w naszym domu przeciągnął się. Choć jedno skrzydło wydawało się trochę przyklapnięte, robił wrażenie znacznie zdrowszego niż kilka tygodni wcześniej i mieliśmy nadzieję, że dzięki odpowiednim ćwiczeniom będzie mógł powrócić do swojego naturalnego środowiska. Szkopuł w tym, że on nie miał ochoty na najmniejszy choćby wysiłek w tym kierunku. Nie zależało mu też najwyraźniej na lataniu. Był z siebie i swojej sytuacji całkiem 18 zadowolony. Kiedy usiłowaliśmy nakłonić go do polatania choćby po pokoju, zaraz opadał na podłogę i siedział sobie na niej spokojnie, dopóki któreś z nas go nie podniosło. Wydawał się w pełni szczęśliwy. Nie mieliśmy chyba nigdy tak pogodnego i spokojnego ptaka. Ale jakaż czekała go z nami przyszłość? Tkwiłby w domu niczym jakiś mebel... — To nie ma sensu — powiedział pewnego dnia Jan. — Zrobiliśmy dla niego wszystko, co było w naszej mocy. On po prostu nie ma ochoty fruwać. W tym sęk. Gdyby musiał zdobywać pożywienie, latałby już dawno. Trzeba przenieść go do jego własnego świata, dać mu bodziec, który każe mu rozwinąć skrzydła. Następnego dnia udałam się do Karola, naszego znajomego gajowego. Z początku, zdaje się, nie bardzo rozumiał, co mnie do niego sprowadza. Chowaliśmy u siebie parę kaczek i gęsi, które były już w odpowiednim wieku, aby zakosztować życia na wodzie. Leżały w pudełkach na tylnym siedzeniu samochodu. Ostatnie pudełko, jakie wyjęłam, zawierało nieszczęsnego zimorodka. Wyjaśniłam Karolowi, o co chodzi — obiecał doglądać ptaka. Bardzo nam na tym zależało: przywiązaliśmy się do niego ogromnie i nie chcieliśmy, żeby przytrafiło mu się coś złego. Karol pokazał mi w pobliskiej rzeczułce miejsce, gdzie zawsze zbierały się drobne rybki; na gałęzi powyżej posadziliśmy naszego zimorodka. Poruszał łebkiem to do góry, to na dół, wodził dookoła oczkami i robił wrażenie niezwykle zainteresowanego wszystkim, co się wokół dzieje. Pomyślałam wówczas, że da sobie radę. Kiedy pod wieczór wróciłam nad rzeczkę, żeby sprawdzić, co porabia — siedział ciągle na tej samej gałęzi. Przez cały dzień nie przesunął się ani o centymetr. Karol natychmiast zorientował się, w czym rzecz. — Do czego wkładaliście mu pożywienie? — Do zwykłej szklanej miseczki. — Pewnie cały czas się za nią rozgląda. Przyzwyczaił się dostawać w niej ryby i kojarzy z nią jedzenie. Rada nierada wróciłam więc do domu po starą miseczkę. Karol 19 wziął ją ode mnie, wszedł do strumyka i postawił na dnie. Zimorodek pochylił się i przyjrzał uważnie, bardzo go to wszystko zainteresowało. Kiedy uspokoiła się zmącona woda, a rybki powróciły na swoje ulubione miejsce, miseczka znajdowała się dokładnie pod nimi. Z sekundy na sekundę zimorodka jak gdyby odmieniło — czułam to na odległość, choć stałam od niego nieco oddalona. Naprężył się cały czujnie, po czym nagle dał nura do wody i zaraz znów rozsiadł się na swojej gałązce, mocno trzymając rybę w dziobie. Rozprawił się ze zdobyczą dokładnie tak samo, jak z rybkami w naszym domu: uderzył nią parokrotnie o gałąź, to z jednej strony, to z drugiej, podrzucił w powietrze i połknął za jednym razem. Potem zanurkował po jeszcze jedną i jeszcze jedną... Na dobre wrócił do swego świata... Trzy lata minęły, nim przyjechałam znów do Hampshire. Po raz pierwszy od wielu lat nad tą częścią strumyka gnieździły się zimorodki. Chciałam je zobaczyć. Intrygowało mnie, czy nasz zimorodek jest jednym z rodziców. Nie miałam żadnych wątpliwości, gdzie wykopały norkę na gniazdo: poczułam zapach, zanim jeszcze je zobaczyłam w miejscu, w którym strumień wypływa z jeziora. Stałam tak i przysłuchiwałam się małym zimorodkom, aż tu nagle dorosły ptak przefrunął ponad wodą, lecąc wprost na mnie. Nie śmiałam drgnąć, ledwie oddychałam, żeby go nie przestraszyć. Ulokował się na gałęzi tak blisko mnie, że wystarczyło wyciągnąć rękę, by go dotknąć. Siedział, potrząsając łebkiem do góry i na dół tak samo zuchwale, jak to obserwowaliśmy niezliczoną ilość razy w naszym domu. A potem odleciał. Miło mi wyobrażać sobie, że był to właśnie ten ptak, któremu pomogliśmy i którego pokochaliśmy. Nie sądzę, żeby prawdziwie dzikie stworzenie podfrunęło tak blisko człowieka. Ale oczywiście nigdy nie będę miała pewności, czy był to rzeczywiście on. i Rozdział 3 Drozd Niewiele jest w Anglii takich zakątków, do których nie dotarliśmy podczas trwającego już ćwierćwiecze naszego zainteresowania rehabilitacją zwierząt. Odwiedziliśmy dosłownie każde hrabstwo: bądź po to, żeby zabrać stamtąd jakieś zwierzę, bądź żeby wypuścić na wolność. Wolimy jednak, kiedy ludzie sami przynoszą nam chore zwierzęta, koszty podróży należą bowiem do najpoważniejszych, jakie ponosimy, lecz mimo to staramy się pomagać, jeśli tylko jest to możliwe. Czasami zdarza się i tak, że zwierzę samo oddaje się w nasze ręce. Pewnego dnia jakaś rodzina przywiozła nam gołębia. Odprowadziliśmy ich z Janem do samochodu. Wsiedli do środka, jeszcze chwilę rozmawialiśmy, po czym mężczyzna włączył silnik, gotów do drogi. Ale niemal natychmiast wyłączył go ponownie i nie poruszając się, wbił wzrok w coś, co pojawiło się przed nim na drodze. — Jeden z waszych ptaków wraca do domu — powiedział z nutką niedowierzania. Odwróciliśmy się, by spojrzeć w kierunku wzgórza. Maszerowała po nim kawka, ciągnąc za sobą złamane skrzydło. Zdziwiona popatrzyłam na Jana, Jan na mnie. — To nie jest nasz ptak. Nie mamy kawki ze skrzydłem w takim stanie — odezwałam się. W milczeniu obserwowaliśmy wszyscy, jak ptak zszedł ze wzgórza i jak gdyby nas zupełnie nie dostrzegając, przeszedł przez furtkę, wskoczył na próg — i czekał. — No, to już coś znaczy, jeżeli pacjenci sami do was przychodzą - rzekł mężczyzna w samochodzie tonem sugerującym, iż być może coś z nami jest niezupełnie w porządku... 21 A jak dziwnie się ten ptak zachowywał! Ani trochę nie protestował, kiedy bandażowaliśmy mu skrzydło. Był idealnym pacjentem: jadł to, co mu dawaliśmy, ani razu nie usiłował umknąć z przydzielonego mu pudełka, bez grymasów przyjmował lekarstwa - antybiotyki przeciw zakażeniu oraz wapno, które dodawaliśmy do jedzenia. Ptaki potrzebują bardzo dużo wapna dla wzmocnienia i regeneracji złamanych kości. Jeżeli nie mają go dość w pożywieniu, czerpią je z kości zdrowych. Kiedy poświęciło się wiele czasu i trudu na wyleczenie ptasiego skrzydła, nie ma nic smutniejszego od widoku złamanej nogi czy drugiego skrzydła natychmiast po wypuszczeniu ptaka na wolność, a to tylko dlatego, że kość, która się zrastała, osłabiła zdrowe kości, wyciągając z nich wapno. Po dwudziestu dniach zdjęliśmy kawce gips. Kość wydawała się dobrze zrośnięta. Wynieśliśmy ptaka na dwór, uchyliliśmy wieko pudełka, a on bez cienia wahania wyfrunął, jak gdyby całkowicie zapomniał o swoim trzytygodniowym pobycie w naszym domu. Nie widzieliśmy go już nigdy więcej, choć podejrzewam, że kawka, która od czasu do czasu przelatuje przez nasz ogród i porywa wszystkie klamerki ze sznura od bielizny, to właśnie nasza była pacjentka... Ów ptak z całą pewnością dobrze wiedział, do kogo się zwrócić, kiedy potrzebował pomocy. Wiedział to również pewien drozd. Nigdy nie zapomnę dnia, w którym się pojawił. Było to piękne, upalne, letnie popołudnie. Jedliśmy właśnie obiad w ogrodzie, kiedy przed dom zajechał samochód, z którego wygramoliła się cała rodzina: matka, ojciec i dwie córki. — Przywiozłem wam ptaka — rzekł nieznajomy i stanowczym ruchem postawił pudło u stóp Jana, zdecydowany je u nas zostawić. Jan ostrożnie uniósł wieczko i natychmiast wyskoczył z niego najpiękniejszy drozd paszkot, jakiego można sobie wyobrazić. W ten oto sposób pojawił się w naszym domu Paniczyk - tak go bowiem nazwały później dzieci. Pierwsze, co uczynił, to wskoczył na stół i usiłował się wykąpać w filiżance herbaty. Próba ta zakończyła się jednak niepowodze- 22 niem: Paniczyk ochlapał tylko nas wszystkich dookoła, a w końcu przewrócił filiżankę i cała jej zawartość znalazła się na spodniach Jana, który z krzykiem zerwał się z krzesła. Kiedy ochłonęliśmy trochę z wrażenia, Jaś pomaszerował do kuchni po naczynie z wodą dla niesfornego gościa; ten jednak zrezygnował już z kąpieli. Dla odmiany upodobał sobie Zosię. Usiadł na jej ramieniu i zaglądał jej w twarz to z lewej, to z prawej strony, dotykając dziobkiem Zosinego nosa, jak gdyby chciał się upewnić, czy wszystko widzi należycie. Nigdy nie oglądaliśmy czegoś podobnego. — Karmił go pan od małego z ręki? — spytał nieznajomego Jan. — Człowieku, on wcale nie jest oswojony. To dziki ptak. Pewnie sobie z nas żartował. Przypatrzyliśmy się drozdowi raz jeszcze. Usadowiony wygodnie na ramieniu Zosi, zajęty był muskaniem jej włosów, tak jak robią to ptaki ze swoimi piórami. — Na pewno jest dziki — ciągnął dalej mężczyzna. — Gniazdo ma w żywopłocie, niedaleko wioski. Pracowałem sobie spokojnie w ogródku, kopałem i takie tam różne, aż tu widzę, maszeruje ogrodową alejką drozd, od czasu do czasu pogwizdując. Rzucam mu robaka, a on wcina go z apetytem i skrzeczy, że chce jeszcze. Więc kiedy tylko znalazłem jakąś dżdżownicę czy coś takiego — rzucałem mu. W końcu się ściemniło, pakuję swoje manatki i idę do domu. A on za mną. I ani rusz nie chce zostać na dworze. Nie było innej rady: pozwoliłem mu spać na parapecie okiennym w kuchni, a następnego ranka wypuściłem na dwór. Wracam po pracy do domu, patrzę, a on najspokojniej w świecie czeka na mnie i kiedy tylko mnie dostrzegł, zaczął gwizdać, domagając się jedzenia. Jak Boga kocham! Nawet nie miałem czasu napić się herbaty po robocie — musiałem czym prędzej wziąć się do kopania. I tak to już jest codziennie od tamtej pory, z tą tylko różnicą, że na dobre zadomowił się w naszej kuchni; nie wychodzi z niej, chyba że już naprawdę nie ma innej rady. Ubzdurał sobie, że jestem jego niańką. W stosunku do nikogo innego tak bezczelnie się nie zachowuje. Nie mam nic przeciwko ptakom, ale powinny znać swoje właściwe miejsce. Temu się wydaje, że jego miejscem jest nasza kuchnia. 23 Nigdy w życiu nie pracowałem tyle w ogródku: nie znajdziecie lepiej przekopanego kawałka ziemi w całym Busingstoke. — Wszystko byłoby w porządku — przerwała jego żona — gdyby nie to, że połowę ogrodu chcieliśmy przeznaczyć na trawnik. — Nie mam ostatnio na nic czasu: ani na oglądanie telewizji, ani na spotkania ze znajomymi. Zaraz po powrocie do domu zabieram się do kopania, a wcale niełatwo jest znaleźć dostatecznie dużo robaków, żeby tego tu zadowolić. Nie miałem pojęcia, że ptak tej wielkości może tyle zjeść. Głodny jest bez przerwy. Dziś wyjeżdżamy na cały dzień, więc przywieźliśmy go do was. Pierwszy raz byłam świadkiem tak wielkiej ulgi na skutek pozbycia się czegoś. Ludzie ci odetchnęli pełną piersią, kiedy przekazali nam już owego nieszczęsnego drozda. A jeżeli chodzi o niego — najwyraźniej było mu obojętne, z kim będzie, byleby miał towarzystwo. Cała ta historia wydarzyła się w dzień po odwiezieniu zimorodka do Karola i opróżniona po nim klatka znajdowała się jeszcze w bawialni. Wsunęłam do niej Paniczyka, żebyśmy mogli spokojnie skończyć obiad. Kiedy przyszłam do niego po godzinie, zrobiło mi się okropnie głupio: był tak przygnębiony, że omal nie spaliłam się ze wstydu. Opuścił główkę, skrzydła opadły mu bezwładnie — nie wykazywał najmniejszego zainteresowania tym, co mówiłam czy robiłam. Wprost nie do wiary, że był to ten sam swawolny ptak, który usiłował wykąpać się w herbacie Jana. — Nie można trzymać zdrowego ptaka w klatce — zawyrokował Jan, pojawiwszy się w pokoju. Otworzył drzwiczki, wsadził do klatki rękę, a drozd natychmiast na nią wskoczył, nastroszył piórka i znowu wydawał się zaciekawiony wszystkim dookoła. Po chwili przeleciał na moje ramię, usadowił się na nim bardzo z siebie zadowolony i przyglądał się z wielką uwagą, jak zmywam naczynia po obiedzie. Od tej pory nieustannie towarzyszył mi we wszystkich pracach domowych. Niczego się nie bał, toteż codziennie, wychodząc do pracy, musiałam zamykać go w klatce w obawie, żeby nie dobrał się do niego kot albo sowa. 24 Kiedy przebywaliśmy w domu, nie było powodu do niepokoju: nie opuszczał nas ani na chwilę. Przez pierwszych parę dni, ulokowawszy drozda w klatce, zakrywałam ją kawałkiem materiału, aby nie widział nic dookoła i nie zamartwiał się, że żadne inne miejsce nie jest dla niego osiągalne. Kiedy jednak przyzwyczaił się już do klatki, zaczęłam zdejmować przykrycie na parę minut, potem na coraz dłużej i dłużej, aż w końcu przestałam ją przykrywać. Drozd zaś na dobre zadomowił się w klatce i był w niej tak samo spokojny, jak wtedy, gdy latał za nami po całym domu. Doszło nawet do tego, że podczas wizyt koleżanek i kolegów dzieci, kiedy harmider stawał się nie do wytrzymania, Paniczyk sam chronił się do klatki i nie ruszał się z niej, aż zaległa w domu cisza. W ten oto sposób zapewniał sobie trochę spokoju. Do klatki chował się również wtedy, gdy przychodził do nas ktoś, kogo nie darzył zbytnią sympatią. Z niewiadomych powodów bardzo nie lubił na przykład roznosiciela mleka, choć ten nie zwracał na niego żadnej uwagi. Może denerwował Paniczyka brzęk butelek towarzyszący jego pojawianiu się. Jaka by jednak była przyczyna tej niechęci — wystarczyło, żeby furgonetka mleczarza zatrzymała się przed naszym domem, a już drozd wskakiwał do klatki i zerkając podejrzliwie w kierunku drzwi, kategorycznie odmawiał wyjścia, dopóki nie ustał szum zapuszczanego silnika oraz odgłos oddalającego się pojazdu. Z niewiadomych powodów nie lubił też cioci Gerty, co było dość niefortunne, ponieważ ona bardzo się nim interesowała. Ciocia Gerta ma niezwykłe słaby wzrok, więc żeby mu się dobrze przyjrzeć, wsadzała nos prawie do klatki. W takich momentach Paniczyka paraliżował strach. Chcieliśmy bardzo rozbudzić w Paniczyku trochę przedsiębiorczości i zachęcaliśmy go, jak tylko mogliśmy, żeby wyfrunął na dwór i nieco sobie polatał, ale on nie chciał. Był najzupełniej zadowolony, siedząc na ramieoju któregoś z nas i włączając się do rozmowy. Jeżeli rozprawialiśmy zbyt długo, nie zwracając na niego uwagi i nie odzywając się bezpośrednio do niego — zaczynał świer- 25 gotać prosto do czyjegoś ucha. Zawsze dawał nam burę, jeżeli coś działo się nie po jego myśli. Nawet w momentach najlepszego humoru wydawany przez niego głos był dość niesamowity; kiedy więc siedział u kogoś na ramieniu niezadowolony, z dziobem niemalże przytkniętym do ucha, dźwięk jego głosu wystarczył, żeby człowieka całkiem zwalić z nóg! Ptak ten kochał dzieci. Kiedy biegały po ogrodzie, on latał za nimi podekscytowany i nawoływał swoim na pół dziecinnym głosem: „Cicik, cicik". Zosia narzekała, że nie może się bawić w chowanego, bo Paniczyk zawsze leci za nią, a słysząc zbliżające się pozostałe dzieci, tak jest uradowany, że zaczyna świergotać i w ten sposób zdradza jej kryjówkę. Paniczyk wolał zawsze zabawy hałaśliwe i ruchliwe od spokojnych. Zabawa w wyścigi samochodów, czytanie, gry towarzyskie — wszystko to było dla niego stanowczo zbyt niemrawe: ciągnął wówczas dzieci za włosy, czasami porywał nawet z planszy pionek i ulatywał, unosząc go w dziobie. Przyzwyczailiśmy się do tego ptaka tak bardzo, że często zapominaliśmy całkiem o jego obecności. Kilka razy zdarzyło mi się na przykład pójść po zakupy z Paniczykiem na ramieniu. Kiedy stało się to po raz pierwszy, przeraziłam się nie na żarty: czym prędzej wyciągnęłam rękę, żeby go pochwycić i bezpiecznie odnieść do samochodu. Ale mój nagły ruch bardzo go musiał wystraszyć, bo poderwał się gwałtownie i usadowił na głowie innej klientki. Biedna kobieta podniosła taki krzyk, jak gdyby zaatakował ją jakiś złoczyńca, a nie niewinny mały drozd. Oczywiście byłoby lepiej, gdyby Paniczyk nie upodobał sobie właśnie tego momentu, żeby podnieść ogonek i dokumentnie zabrudzić kobiecie włosy. Chwyciłam go zaraz i ulokowałam w pożyczonym w sklepie pudełku. Bardzo był niezadowolony z takiego obrotu sprawy. > Przez otwór, który zrobiłam mu w wierzchu pudełka, wymyślał mi przez całą drogę do domu. Wielokrotnie towarzyszył nam w naszych przejażdżkach samochodowych, choć — należy dodać — nikt go nie zapraszał. Parokrotnie nie spostrzegliśmy nawet, jak wleciał do wozu, kiedy otworzy- 26 liśmy drzwiczki; był tak lekki, że nie czuło się jego ciężaru na ramieniu. Jakież potem zaskoczenie przy pierwszym jego ruchu czy piskliwym ostrzeżeniu prosto do ucha! Pewnego dnia Jan niechcący zabrał Paniczyka do biura. Szukaliśmy go wszędzie i zaczynałam się już na dobre niepokoić. Ja również musiałam iść do pracy, więc jak zwykle chciałam przed wyjściem z domu umieścić go bezpiecznie w klatce. Przepadł jak kamień w wodę. Byłam przekonana, że przytrafiło mu się coś bardzo złego. Jaś i Zosia przeszukiwali właśnie ogród, kiedy zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się Jan: — Czy mogłabyś przyjechać i zabrać tego nieznośnego ptaka? Nie zauważyłem, jak wleciał za mną do samochodu. Pojęcia nie miałem, że siedzi mi na ramieniu, dopóki nie wszedłem do biura i dziewczęta nie zaczęły się zachwycać: „Jaki słodki!". Jakoś od razu wiedziałem, że nie mnie mają na myśli. Co więcej, zabrudził mi cały tył mojego najlepszego garnituru. Takie to mieliśmy kłopoty z owym małym drozdem. Jak na stworzenie tak niepozorne — bardzo dużo brudził. Niejednokrotnie, kiedy właśnie spieszyłam się do pracy, dobiegał mnie znienacka głos Zosi: — Paniczyk siedział ci na ramieniu. Od razu wiedziałam, co to znaczy: upstrzył mi ubranie masą białych plamek. Był bardzo przyjacielskim ptakiem. Przysiadał na ramieniu każdego, kto go przywołał, zdarzali się bowiem tacy śmiałkowie, którzy go do tego zachęcali. Czułam się jak winowajca, kiedy po zakończonej wizycie wstawali, żeby się pożegnać, a cały tył ich ubrania jaśniał białymi plamkami — to Paniczyk pozostawił na nim swoje znaki. Jaś często chodził po domu z ręcznikiem zarzuconym na plecy, podobny do arabskiego szejka. Paniczyk wcale się tym nie zrażał: przelatywał na drugą stronę i brudził mu przód ubrania. W końcu musiałam się pogodzić ze stertą dodatkowego prania. O swoją własną toaletę Paniczyk dbał bardzo — nigdy nie widziałam ptaka tak nienagannie czystego. Kąpał się dwa lub trzy razy dziennie, nieustannie muskał sobie pióra. Każde piórko czyścił od- 27 dzielnie cztero- lub pięciokrotnie, nim wreszcie poczuł się zadowolony. Akurat tak się złożyło, że w czasie kiedy przebywał u nas Paniczyk, opiekowaliśmy się już drozdami należącymi do trzech innych gatunków zamieszkujących Wyspy Brytyjskie. Mieliśmy sześć drozdów śpiewających. Przysparzały nam zresztą masę kłopotów, ponieważ kategorycznie odmawiały wspólnego mieszkania. Dwa umieszczone w jednej klatce walczyły ze sobą z niezwykłą zajadłością tak długo, aż żaden z nich nie mógł utrzymać się na nogach. Rozwiązanie było tylko jedno: sześć ptaków i sześć oddzielnych klatek. Opiekowaliśmy się wówczas także małym, szczupłym drozdem rdzawobocznym*. Skrzydełko nie zagoiło mu się na czas i nie mógł odlecieć ze swoim gatunkiem do ciepłych krajów. Ludzie, którzy go nam przynieśli, nie chcieli wierzyć, że to naprawdę drozd, tak mały im się wydawał w porównaniu z drozdami, jakie znali. Poza tym uważali, że skoro nazywa się „rdzawoboczny", powinien mieć rdzawe boki. Nie przekonał ich, zdaje się, nawet widok jaskrawego upierzenia pod skrzydłami, które specjalnie uniosłam do góry. Złamane skrzydełka miały również dwa kwiczoły. Niektórzy nazywają kwiczoły niebieskimi ptakami. Wystarczy spojrzeć na naszych dwóch pacjentów, żeby zrozumieć dlaczego: w pewnym oświetleniu ich szare główki oraz niższe części grzbietu mienią się na niebiesko. W porównaniu z pozostałymi naszymi drozdami Paniczyk wyglądał niezwykle okazale: był co najmniej o pięć centymetrów od nich dłuższy. Od czubka dzioba do koniuszka ogona mierzył dwadzieścia osiem centymetrów, a kiedy fruwał, wydawał się jeszcze dłuższy. Ta jego wielkość oraz pionowa postawa, kiedy stał, rzucały się przede wszystkim w oczy. Cały był brązowy, pierś miał cętkowa-ną, a po obydwu stronach ogonka — pojedyncze jasne pióra. Robił wrażenie, jak gdyby zdawał sobie sprawę ze swej urody, * Polska nazwa tego gatunku drozda: droździk. 28 i ciągle muskał i czyścił piórka. Ta próżność o mały włos nie przyprawiła go kiedyś o śmierć. Jak wiecie, bardzo lubił się kąpać; na sam widok wody zapominał o bożym świecie. Właściwie chciał pluskać się we wszystkim, co było płynne. Bardzo niewyraźne miny mieli przychodzący do nas w odwiedziny znajomi, kiedy częstowaliśmy ich kawą czy herbatą i ni z tego, ni z owego lądował im na filiżance drozd i za wszelką cenę usiłował się wykąpać. Akwarium ze złotymi rybkami musieliśmy stale trzymać pod przykryciem, ponieważ i w nim Paniczyk chciał się wykąpać. Ciągle upominałam dzieci, żeby zamykały deskę klozetową; bałam się, że Paniczyk wpadnie na pomysł zażycia kąpieli w tak niestosownym miejscu. Pewnego wieczora rwał się nawet do wanny wraz z Zosią, nie odstraszała go od tego zamiaru ani głębokość wody, ani jej temperatura. Któregoś dnia, kiedy zmywałam w kuchni naczynia, rozległ się dzwonek telefonu. Poszłam go odebrać, a kiedy wróciłam, znalazłam Paniczyka w gorącej wodzie. Wydało mi się, że nie żyje. Pióra miał do tego stopnia przemoczone, że niczym nie przypominały piór — wyglądały jak kawałki sznurka. Był kompletnie nieruchomy. Wyjęłam go ostrożnie z wody; ku mojej radości i zdziwieniu serce biło. Każda cząsteczka tego drobnego ciałka wydawała się pulsować w mojej dłoni. Oczy miał przymknięte, a pióra były tak pozle-piane, że prześwitywała przez nie różowa skóra. Owinęłam go w ręcznik i siłą wlałam kropelkę koniaku do dziobka. Leżał osłabiony, żałosny — wyglądało na to, że nie przeżyje tej przygody. Ułożyłam go w pudełku, postawiłam koło kaloryferów i markotna wróciłam do zmywania naczyń. Mniej więcej po godzinie postanowiłam otworzyć pudełko, żeby sprawdzić, czy nieszczęśnik jeszcze żyje. Unoszę wieczko — a tu wyskakuje ku mnie Paniczyk! Z początku bardzo niepewnie trzymał się na nogach, ale na dobrą sprawę przyczyną tego mógł być koniak. Następnego ranka trudno było wprost uwierzyć, że poprzedniego dnia o mało się nie utopił. Latał sobie po pokoju w najlepsze, całkiem z siebie zadowolony. 29 Czasami wydawało mi się, że nad Paniczykiem czuwa jakaś dobra wróżka. Pewnego razu usiłował wygnać z naszego ogrodu kota sąsiadów. Ten zareagował na to, bijąc go łapami i chwytając za skrzydło. Na szczęście nasz pies nie cierpi kotów: zaczął go gonić, szczekając przy tym zajadle. Kot rzucił się ku najbliższemu drzewu i po drodze upuścił drozda. Usłyszawszy harmider, wyskoczyliśmy z domu, żeby zobaczyć, co się dzieje. Znaleźliśmy Paniczyka bezradnie machającego skrzydłami, nie mógł podfrunąć wyżej niż parę centymetrów nad ziemię. Kot wyrwał mu z jednego skrzydła wszystkie lotki i w ten sposób pozbawił możliwości latania. Biedak musiał pozostać w domu przez całych dziesięć dni, aż wyrosły mu nowe pióra. Wcale mu się to nie podobało: przesiadywał na parapecie okiennym, obserwując bawiące się w ogrodzie dzieci, i najwyraźniej bardzo się nad sobą litował. Kiedy dzieci wracały do domu, podlatywał do nich i wymyślał im, jak gdyby to one były winne, że musi siedzieć w domu. W końcu przyszedł taki dzień, kiedy nas opuścił. Mieszkał z nami przez jedenaście miesięcy, był niemal członkiem rodziny. Wątpię, czy ktokolwiek zrozumie, jak bardzo zżyliśmy się z tym małym ptaszkiem, jak bardzo go nam później brakowało. Kiedy nastał marzec i drozdy i kosy w ogrodzie zaczęły się łączyć w pary, naszego Paniczyka jak gdyby odmieniło. Coraz mniej czasu poświęcał na uganianie się za dziećmi, coraz częściej znajdowaliśmy go w prze-rośniętym żywopłocie po drugiej stronie naszego ogrodu. Zawsze dokładnie wiedzieliśmy, gdzie jest, bo robił o wiele więcej hałasu niż wszystkie inne ptaki i zawsze wracał do domu, żeby posiedzieć na ramieniu któregoś z nas. Pewnego ranka wyleciał kuchennym oknem i nigdy więcej już nie powrócił. Szukaliśmy go całymi godzinami — na próżno. Pełno było drozdów dookoła, ale żaden z nich nie podfruwał na zawołanie. Następnej zimy zamieszkało koło naszego domu stadko drozdów. Czy Paniczyk był jednym z nich? Nigdy nie byliśmy tego do końca pewni. Rozdział 4 Zaskroniec Dlaczego tak się dzieje, że większość ludzi najchętniej wzięłaby nogi za pas na widok węża? Nie należą one oczywiście do zwierząt, których towarzystwa specjalnie bym szukała, jednakże interesują mnie tak samo, jak inne dzikie stworzenia. Węże mają przecież nie mniejsze prawo do życia na ziemi niż my. Jasia natomiast węże zawsze niezmiernie fascynowały i zwykle trzyma w domu jednego lub dwa. Szkopuł w tym, że kiedy przychodzi do nas pani Bellamy, nie mamy nawet odwagi wymówić słowa „wąż" — tak ich nie cierpi. A pani Bellamy bywa w naszym domu dość często. Jest to pulchna, wesoła, pełna życzliwości kobieta. Zosia mówi, że przypomina jej dwa zrośnięte z sobą bochenki chleba: mniejszy na górze, większy na dole. Pomaga nam w sprzątaniu. Ponieważ zupełnie nie moglibyśmy dać sobie bez niej rady, zawsze kiedy ma przyjść, upewniamy się co najmniej dwukrotnie, czy Jasiowe węże są należycie zamknięte. Mimo to pewnego razu po przyjściu do domu zastaliśmy panią Bellamy całą rozdygotaną. Już kiedy otwieraliśmy drzwi, zastanowiły nas dziwne odgłosy. Wtargnęliśmy czym prędzej do holu i oczom naszym ukazał się niecodzinny widok: pani Bellamy, blada jak kreda, przycupnęła na stołku ustawionym dość niepewnie na schodach. Dygotała tak bardzo, że zęby jej szczękały. Myła właśnie schody, kiedy nagle między nogami prześliznął się jej wąż... Nie mieliśmy pojęcia, jakim cudem udało mu się zbiec z terrarium. W końcu Jaś odkrył niewielki otworek w przykrywce: był tak mały, że nikomu nie przyszłoby nawet do głowy, aby wąż mógł się przezeń wydostać. No, ale cóż — wydostał się. Włożyliśmy go z po- 31 wrotem do terrarium, po czym obserwowaliśmy, jak usiłuje przecisnąć się znów na zewnątrz. Przepiękne są ruchy węża: wyciąga się i sunie falistym ruchem, wyciąga się i sunie — płynnie, z gracją. Nasz wąż rozciągnął się i bez najmniejszego trudu prześliznął przez malusieńką szczelinę, na którą nikt nie zwrócił uwagi. Tak potrafił rozciągać ciało, że robił się cztery razy cieńszy, zupełnie jak kawałek gumy. Z tej to właśnie przyczyny niełatwo jest trzymać w domu węże. Mają jak gdyby wrodzoną umiejętność przedostawania się wszędzie tam, gdzie przyjdzie im chętka. Potrafią prześliznąć się przez najmniejszy z najmniejszych otworów. Szczególnie dobrze pamiętam jedno osobliwe wydarzenie. Pewien człowiek trzymał węże w piwnicy. Kiedy uległ wypadkowi i przewieziony został do szpitala, jego pupile, korzystając ze swobody, pouciekały. Nikt nie wiedział dokładnie, ile tych węży było ani też czy są niebezpieczne. Kiedy zajechaliśmy na miejsce, dostrzegliśmy jednego z nich prześlizgującego się właśnie przez otwór tak wąski, że nawet pająk po kuracji odchudzającej miałby trudności z przeciśnięciem się. Otwór miał co najwyżej centymetr szerokości i znajdował się w miejscu, gdzie rury wodociągowe przechodzą przez podłogę. Na naszych oczach przez otwór ten przecisnął się na pół dorosły pyton! Policja ewakuowała ludzi ze wszystkich okolicznych domów po tej stronie ulicy, ponieważ ich piwnice łączyły się z sobą i niemożliwością było przewidzieć, do którego domu nagle wpełznie wąż — albo też węże. Na szczęście wszystko się dobrze skończyło. Właściciel szybko wyzdrowiał, a kiedy wkroczył z powrotem do domu, okazało się, że zaginiony wąż z własnej nieprzymuszonej woli wrócił na swoje ulubione miejsce łowów, które człowiek ów nam wskazał: wąż okręcony był wokół abażuru, ponad naszymi głowami. Wchodziliśmy przedtem do tego pokoju kilka razy, nie zauważyliśmy jednak nic podejrzanego. Faktem jest, że węże są tak spokojne i poruszają się tak cicho, niemal bezszelestnie, że niektórzy uważają je z tego powodu za istoty złowieszcze i nie mają do nich zaufania. Było południe, kiedy rozległ się dźwięk telefonu. Dzwonił poli- 32 cjant z miejscowego komisariatu. Bardzo dokładnie opisał mi jakiegoś węża i spytał, czy mogę go zidentyfikować. Wyglądało na to, że chodzi o zaskrońca. Koniecznie chciał, żebym go zapewniła o całkowitej nieszkodliwości owego stworzenia. Odparłam, że nie mogę go o niczym zapewniać, ani na tak, ani na nie, nie obejrzawszy uprzednio opisanego węża. Wówczas poprosił o wskazanie jakiegoś eksperta od spraw wężów. — Jest tu Jaś — powiedziałam. — Może-być — odrzekł policjant. — Proszę natychmiast przyjechać. Sprawa nie cierpiąca zwłoki. Wioska nie była zbyt oddalona, a kiedy do niej jechaliśmy, Jaś zaczął się w samochodzie rozbierać. — Co ty wyprawiasz? — spytałam zaskoczona. — To prawdopodobnie zaskroniec — odparł. — Tych jest najwięcej. Poproszą nas pewnie, żebyśmy go gdzieś przenieśli, a jak tylko dotknie się dzikiego zaskrońca, wypuszcza z siebie brzydko woniejącą ciecz. Nie chcę pobrudzić ubrania, tym bardziej że nie można tego zmyć. Zapach musi sam wywietrzeć, co zwykle trwa parę tygodni. Na miejscu czekał już wóz policyjny. Sierżant wskazał nam, gdzie po raz ostatni widział węża, po czym wskoczył do samochodu, zatrzasnął drzwiczki i zamknął wszystkie okna. Nigdy nie widzieliśmy czegoś podobnego. Cała wioska zwykle bardzo ruchliwa — ludzie gawędzili na ulicach, dzieci bawiły się na trawie — tego dnia zupełnie opustoszała, jak okiem sięgnąć nie można było dojrzeć ani jednego człowieka, wszystkie drzwi i okna zostały szczelnie pozamykane. Nie było też nigdzie widać węża. Staliśmy przed dużym, otoczonym zielenią, starym domem. Niedaleko drzwi wejściowych rosło zdeformowane wiekowe drzewo: zwiędłe liście słały się dookoła pnia, w którym zauważyliśmy prowadzącą do korzeni dziurę. Jeżeli w ogóle był tu jakiś wąż, to z całą pewnością takiego właśnie schronienia sobie poszukał. Zastanawiałam się, czy nie dostrzegłam czegoś prześlizgującego się w tym kierunku, kiedy wysiadaliśmy z samochodu. Zaczęłam szukać w pobliżu. Wzdłuż całej ulicy do szyb okiennych przyciśnięte były 33 twarze. Nigdy w życiu nie czułam się tak bardzo na widoku! W końcu zdecydowałam — jedno było tylko rozwiązanie. Położyłam się na brzuchu i sięgnęłam do otworu... Pod palcami poczułam coś długiego, chłodnego. Wyciągnęłam to coś jednym szarpnięciem i rzuciłam w kierunku Jasia. Ten, nie namyślając się wiele, wyciągnął ręce, by chwycić węża. Gad odpowiedział na to swoją woniejącą wydzieliną: pokrył mu nią całą pierś i jedno ramię. Jaś, nie zrażony, usiłował zgarnąć resztę tej wydzieliny do przywiezionego przeze mnie słoika. Jedną ręką trzymał węża, drugą — zakręcił słoik. — Myślałam, że to węża włożymy do słoika na czas transportu do domu — powiedziałam. — Tak bardzo chciałem zebrać trochę tej mazi... Zapukałam do drzwi domu, przed którym się to wszystko działo, lecz znajdująca się w środku kobieta nie otworzyła. W chwilę później podeszła do okna. — Czy ma pani niepotrzebną torbę plastykową? - krzyknęłam. — Chcemy do niej włożyć węża. Musiałam z sześć razy powtórzyć głośno swoją prośbę, nim zrozumiała, o co chodzi. Nawet wówczas za żadne skarby nie chciała otworzyć drzwi, mimo że Jaś mocno trzymał gada w ręku. Wypchnęła torbę po kawałeczku przez otwór na listy, który znajdował się w drzwiach. ;, Postrachem całej okolicy okazał się najzwyklejszy w świecie zaskroniec. Dlaczego tak się dzieje, że na widok jakiegokolwiek stworzenia przypominającego węża ludzie natychmiast uznają go za żmiję, przy czym przekonani są, że jedynym celem życia żmii jest kąsanie? Żmije są cichymi, spokojnymi zwierzakami, które gryzą tylko wtedy, kiedy nagle zakłóci się im spokój lub zagrozi ich życiu. Nasz zaskroniec miał prawie metr długości i był naprawdę piękny. Sama jego wielkość świadczyła o tym, że nie jest żmiją. Długość żmii rzadko kiedy przekracza pół metra. Widziałam kiedyś w muzeum przyrodniczym okaz siedemdziesięciocentymetrowy — był to jednak wyjątek. Nasz wąż miał kolor zielonobrunatny, a czarne cętki po stronie brzusznej sprawiały, iż wyglądał na zna- 34 cznie ciemniejszego. Jego brązowe oczy robiły wrażenie wyjątkowo wielkich jak na węża. Z tyłu głowy widniały dwie żółte plamy, które pośrodku grzbietu zlewały się ze sobą, do złudzenia przypominając kołnierzyk. Kiedy Jaś stał tak ze słoikiem po dżemie w jednej ręce, a wężem w drugiej, wąż zaczął syczeć i wykręcać się, jak gdyby usiłował wy-chłostać trzymającą go rękę. Otworzyłam plastykową torbę; wąż wśliznął się do niej, po czym zwinął się w mały, rozzłoszczony kłębek. Któż by uwierzył, patrząc teraz na niego, że może się rozciągnąć na długość prawie metra. Podeszłam do policjanta i wskazując torbę, poinformowałam go, że istotnie jest to zaskroniec. Spytałam, co mamy z nim zrobić. — Jak najprędzej go stąd zabierzcie — odpowiedział zdecydowanym głosem. — On nikomu nie zrobi krzywdy. Jest całkiem nieszkodliwy — wyjaśniłam. Ale policjanta zupełnie to nie interesowało. Nie chciał o niczym wiedzieć. Wsiedliśmy więc do samochodu i powieźliśmy węża do domu. W drodze odezwałam się do Jasia: — Wydaje mi się, że był w tej dziurze jeszcze jeden. — Albo dwa, a może trzy — odparł spokojnie. — O tej porze roku szukają sobie właśnie takich kryjówek. Idealne do przezimowania. Co prawda dopiero wrzesień, ale jest już dość chłodno. Przygotowują się do zimy, gromadząc się w podobnych miejscach. Po powrocie do domu zjedliśmy lunch. Zapowiedziałam, że po południu zaniosę węża do zagajnika, żeby tam wypuścić go na wolność. Jak to zwykle bywa z moimi planami, nic z tego nie wyszło. Nie zdołaliśmy jeszcze skończyć posiłku, a już do drzwi zastukała delegacja kobiet z wioski, które oświadczyły, że — jak słyszały — wypuszczamy na wolność węże w okolicy. Zupełnie im się to nie podoba. Wyjaśniłam, że chodzi tylko o jednego niewinnego zaskrońca. Przyniosłam z samochodu torbę i Jaś wyciągnął z niej nieszczęśnika. Wówczas wystraszyły się na dobre. Przez całe lata wypuszczaliśmy na wolność borsuki, myszołowy i rozmaite inne zwierzęta z Ośrodka. Ledwie jednak pomyśleliśmy 35 o wypuszczeniu węża, zupełnie zresztą nieszkodliwego, zaraz zwalili się nam na głowę mieszkańcy wioski. Jaś usiłował tłumaczyć, że jedynie humanitarne jest właśnie wyniesienie go do lasu. Ale widząc prawdziwy niepokój na ich twarzach, obiecałam, że nie wypuścimy go nigdzie w pobliżu. Na szczęście Jaś owego roku miał specjalną jamę w ogrodzie przeznaczoną właśnie dla węży. Nieco później, tego samego jeszcze popołudnia, wpuściliśmy do niej zaskrońca. Resztę dnia zajęło mi przekopywanie ogrodu w poszukiwaniu robaków. Niepotrzebnie się trudziłam: wąż kategorycznie odmówił przyjęcia jakiegokolwiek pożywienia, nie chciał też zadomowić się w jamie. Wił się w kółko, posykując — to wysuwał, to chował języczek — potem zwijał się nagle i uspokajał. Jednym słowem, jak na węża zachowywał się przedziwnie. Zwykle bowiem węże usiłują zniknąć z pola widzenia, kryjąc się pod kamieniami lub w pierwszej lepszej dziurze — a ten leżał sobie na widoku jak gdyby nigdy nic. Powiedziałam Jasiowi, że rano wywiozę go do lasu w Stapleford i tam wypuszczę. Tak się jednak złożyło, że następnego ranka mieliśmy nieoczekiwaną wizytę. Wielki rudy jeleń zabłąkał się do czyjegoś ogrodu i zaplątał w sznur od bielizny. Całe przedpołudnie spędziłam na próbach uwolnienia go. Kiedy w końcu wróciłam do domu, znalazłam zafascynowanego Jasia w ogrodzie, z napięciem wpatrującego się w wężową jamę. >- Chodź popatrzeć! — zawołał. Skierowałam ku niemu kroki, zmachana jeszcze po rannym wysiłku; nigdy chyba pomoc zwierzęciu nie kosztowała mnie tyle energii, co w tym wypadku. Zbliżyłam się do jamy i natychmiast zapomniałam o zmęczeniu. Zaskroniec wypuszczał z siebie coś, co wyglądało jak małe, podłużne, plastykowe torebeczki. Składał jajeczka. Wszystkie były z sobą połączone: wydostawały się na zewnątrz długim, supełkowatym sznureczkiem. Składał je i składał, i składał — czasami robiąc przerwę i chwilkę odpoczywając, a potem — znów zaczynał. Kiedy tylko jajeczko dotykało ziemi, natychmiast zaczynało rosnąć niczym bańka mydlana. Jaś mi wyjaśnił, że pochłania wilgoć z powietrza. 36 Ostatnie jajeczko wąż złożył pod wieczór. Kiedy skończył, skulił się po drugiej stronie jamy, jak gdyby nie miał z nimi nic wspólnego — już go nie interesowały. Jaś naliczył ich w sumie trzydzieści osiem. Niepokoił się trochę, bo zostały złożone bardzo późno. — Zaskrońce zwykle składają jajeczka o wiele wcześniej. A te ledwie się wyklują, zaraz przyjdzie pora zapadania w sen zimowy. Zaproponowałam, że następnego ranka zawiozę samicę wraz z jajeczkami do lasu w Stapleford. Jaś miał jednak lepszy pomysł. Pozbierał jajeczka, po czym zaniósł je na pole, gdzie znajomy rolnik wywoził i składał na stertę nawóz. W nim je zakopał. — Pod wpływem ciepła szybciej się wyklują — oświadczył. Następne dwa dni miałam tak zajęte, że dopiero trzeciego znalazłam czas, aby zawieźć samicę do lasu. Poszłam po nią i... okazało się, że zniknęła. Opróżniliśmy caluteńką wężową jamę, ale jej tam nie było. Na pamiątkę zostawiła nam tylko swoją skórę. Zrzuciła ją z siebie w całości, zupełnie jak ubranie, które już jest za małe. Skóra leżała przed nami nienaruszona, w jednym kawałku, tyle że wywrócona na lewą stronę. Nie brakowało ani jednej łuski, na miejscu pozostała nawet przezroczysta błona osłaniająca soczewki oczu. Nigdy nie pojęliśmy, jak udało się jej zbiec: jama była głęboka na przeszło pół metra. Być może wyśliznęła się na górę po jednej z kępek długiej trawy, która rosła w środku, i w ten sposób dosięgnęła krawędzi dołu. W tydzień później pewien traktorzysta zawołał do nas, że nasza zguba znajduje się koło stodoły. Kiedy tam dotarliśmy, znaleźliśmy nie jednego, lecz dwa zaskrońce. Jeden z nich rzeczywiście mógł należeć do nas. Gospodarz twierdził, że nie pamięta, kiedy ostatnio widział u siebie zaskrońca. Ale nie zmartwił się ich obecnością, właściwie wyglądał nawet na zadowolonego. Nie chcieliśmy przeszkadzać wężom — odeszliśmy. Następnego lata na polu koło góry nawozu znaleźliśmy trzy małe zaskrońce: długość żadnego z nich nie przekraczała trzydziestu centymetrów. Czyżby wykluły się z tamtych jajeczek? Rozdział 5 Lisica Uczucie lęku wywołują u ludzi nie tylko węże. Spośród zamieszkujących Wyspy Brytyjskie zwierząt wszelkie rekordy bije chyba pod tym względem lis. Niewątpliwie jest w nim coś bardzo pociągającego: patrzenie na to dumne, czujne zwierzę sprawia prawdziwą przyjemność. Lis jest jakby wcieleniem atmosfery wsi. A jednak skłania do pewnej ostrożności. Czy tak sympatyczne zwierzę rzeczywiście może przeistoczyć się w bezlitosnego mordercę? Ten, kto choć raz był świadkiem szkód wyrządzonych przez lisa, dostaje dreszczy na sam jego widok. Zawsze dziwiło mnie, że dzikie zwierzą może wywoływać w człowieku tak gwałtowne uczucia. Niektórych niepokoją też choroby przenoszone przez różne dzikie stworzenia, a w szczególności przez lisy. Wiadomo, że przenoszą one wściekliznę, jedną z najbardziej przerażających chorób świata. j Kiedy do nas trafia lis, odczuwamy coś zupełnie innego. Zastanawiamy się z troską, czy przystosuje się on do życia w Ośrodku, rozważamy, jakie mamy szanse przywrócenia go naturze. Wcale nietrudno skłonić lisa, aby powrócił do życia na wolności — nie w tym rzecz. Był nawet taki czas, że poważnie zwątpiliśmy w istnienie lisa prawdziwie oswojonego. Właściwie do tej pory nie wiem, co o tym myśleć. Choćby robił wrażenie zupełnie zadomowionego, jeżeli dać mu całkowitą swobodę poruszania się, prędzej czy później dzikie instynkty rozbudzą się z chwilowej tylko drzemki i przywoła go jego własny świat. Bodźcem może być obecność innego lisa, zapach zająca albo też instynkt przedłużania gatunku. Niezależnie od przyczyny, raz poczuwszy zew krwi — natychmiast odpowie. Oto zadowolony, spokojny lisek biega sobie po podwórku, a w następnej chwili — znika na zawsze. Żeby rehabilitować 38 borsuka, trzeba około dziewięciu miesięcy, lis adaptuje się do dzikiego życia w ciągu takiej samej liczby dni. W zachowaniu lisa instynkt odgrywa ogromną rolę: na przykład jego wrodzony zwierzęcy spryt rozwinięty jest tak bardzo, że często niesłusznie bierze się go za inteligencję. Instynkt każe mu zabijać. Zabija nawet wtedy, kiedy nie jest głodny; rzuca się na wszystko, co mniejsze lub słabsze od niego. Wystarczy raz zobaczyć kurnik lub bażantarnię po wizycie lisa — a do końca życia nie można zapomnieć tego widoku. Ten instynkt zaczyna się rozwijać niemal od chwili narodzenia się szczeniaka. Na moich oczach dorodna dorosła kura padła kiedyś ofiarą jedenastotygodniowego liska. Nie można się więc specjalnie dziwić, że farmerzy raczej niechętnie pozwalają nam wypuszczać na swoje grunty tak drapieżne stworzenia. Na dodatek musimy też bardzo uważać, żeby nie uwalniać ich na terenach łowieckich. Znamy pewną kobietę, która wychowawszy małego liska, puściła go wolno w wiejskiej okolicy. Kiedy przez ową wieś przetaczało się polowanie, zwierzę, przyzwyczajone w niewoli do psów, bez obawy podbiegło do sfory; w następnej sekundzie zostało przez nie rozszarpane na kawałeczki. Nie zniosłabym myśli, że coś podobnego mogłoby przytrafić się któremuś z moich podopiecznych. W ostatnich latach udawało nam się od czasu do czasu wypuścić na prywatne grunty lisa samca, poważny natomiast kłopot mamy z lisicami: gospodarze obawiają się, żeby w krótkim czasie nie zaroiło się na ich ziemiach od lisów. Lisy spełniają jednak na wsi również pożyteczną rolę. Wiele szczurów uodporniło się całkowicie na stosowane przeciw nim trutki: pałaszują je bez najmniejszej dla siebie szkody. Ale nie potrafią obronić się przed lisem i nie ma skuteczniejszego sposobu na ograniczanie liczby szczurów niż lis. Takie lisie polowanie na szczury to prawdziwie fascynujący widok: między dwoma drapieżnikami rozgrywa się dramat, w którym sprytowi przeciwstawiony jest spryt, instynktowi — instynkt. Niezmiennie wygrywa lis: to jego skok jest ostatni, decydujący i śmiertelny. Zawsze bardzo się niepokoimy, kiedy mamy w Ośrodku lisa, nie- 39 zależnie od przedsięwziętych środków ostrożności. Czy aby nie ucieknie, czy aby nie zaatakuje innych naszych zwierząt? Trzymamy go w specjalnym pomieszczeniu z podwójnymi drzwiami, z podwójną warstwą drucianej siatki rozłożonej na ziemi. Drapieżne te zwierzęta nawet wtedy, kiedy wydają się pogodzone z niewolą, często po prostu wyczekują odpowiedniej sposobności do ucieczki. Zamknięte na niewielkiej przestrzeni, nie reagują tak jak inne dzikie stworzenia dreptaniem w kółko, ogarnięte poczuciem beznadziejności. Mają w zwyczaju przysiadać i z wielkim zainteresowaniem obserwować wszystko, co się wokół nich dzieje. Wystarczy zamknąć jedne tylko drzwi, nie zauważyć przerwanego splotu w drucianej siatce — a lis natychmiast skorzysta z okazji i już go nie ma. Pewnego dnia, było to zeszłego lata, Jaś poszedł napoić lisa, który miał złamaną nogę. Na szczęście była ona jeszcze w gipsie, co trochę ograniczało ruchy zwierzęcia. Jaś nie domknął pierwszych drzwi. W czasie tych paru chwil, jakie minęły od otworzenia następnych drzwi do schylenia się po wiadro, lis czmychnął. Nim Jaś w ogóle pojął, co się stało, uciekinier zdążył już zagryźć zabłąkanego kota i ruszył prosto do Zosinego królika. Jan, który był akurat w ogrodzie, zobaczył, co się dzieje, i ruszył w pogoń za zbiegiem. Nim zdołał go w odpowiedni sposób chwycić, lis wykręcił się gwałtownie i dotkliwie go ukąsił. W końcu złapaliśmy drapieżnika, ale resztę wieczoru spędziliśmy z Janem w szpitalu. Zdarzały się nam też w przeszłości takie przypadki, że lis jak gdyby doceniał naszą chęć niesienia mu pomocy i był równie uległy, jak ów wyżej opisany był niebezpieczny. Ale jednego lisa nie zapomnę chyba do końca życia. Pewnego popołudnia przed naszą furtką zatrzymał się niewielki samochód. Stał tak przez dłuższy czas, ale nikt nie wysiadał, poszłam więc w końcu zobaczyć, o co chodzi. Kiedy tylko przyjezdni zorientowali się, że zajechali pod właściwy adres, zaczęli gramolić się jedno po drugim z samochodu: mama, tata i czwórka dzieci. Na tym nie koniec: babcię wraz z ogromnym pudłem pozostawili chwilowo na tylnym siedzeniu. 40 Nie chcę rozwodzić się, co trudniej było wydobyć. Jakim cudem udało im się w ogóle wpakować babcię i pudło do środka — nie mam pojęcia. Babcia włączyła się jednak dzielnie do akcji wyładowywania pudła: dalej siedziała na tylnym siedzeniu i z całych sił pchała. Połowa była już na zewnątrz, druga połowa w środku, kiedy pudło utknęło na dobre. Dzieci, cała czwórka, weszły więc z powrotem do samochodu, do babci, i tak zaczęły pchać, że pudło wyskoczyło nagle jak korek z butelki szampana. Nieznajomy mężczyzna i ja wylądowaliśmy na środku drogi w pozycji siedzącej, trzymając między sobą pudło. — To lisica — rzekł mężczyzna z uśmiechem, kiedyśmy tak siedzieli. Cokolwiek to było, pomyślałam sobie, że nieźle się podczas tej ostatniej szarpaniny wytrzęsło. Uchyliłam wieko pudła i rzuciłam okiem na znajdujące się w nim zwierzę. Swoimi łagodnymi brązowymi ślepiami, ani trochę nie strwożona, spojrzała na mnie lisica. — Zjawiła się ot tak po prostu — powiedział od niechcenia mężczyzna. — Żona wystawiła do ogrodu jedzenie dla kota, a ona najzwyczajniej w świecie podeszła sobie alejką i zaczęła pić cudze mleko. Potem zabrała się do mięsa. Robi wrażenie, jak gdyby coś z nią było nie w porządku: ma zdaje się kłopoty z przełykaniem, wymiotowała. Po posiłku skuliła się na schodku pod kuchennymi drzwiami i zasnęła. Stara kocica bała się koło niej przejść. Wystraszona, w końcu gdzieś zniknęła. Nie widzieliśmy jej od wczorajszego wieczoru. Kiedy dziś rano wyszedłem opróżnić imbryk, lisica leżała dokładnie w tym samym miejscu. Otworzyła jedno oko, popatrzyła na mnie i znów zasnęła. Więc przywieźliśmy ją tutaj. Natychmiast zorientowałam się, skąd pochodzi chore zwierzę. Wezwano nas niedawno do pewnego domu nieopodal wioski, gdzie właśnie mieszkała ta rodzina. Paulina — bo to ona nas sprowadziła — także miała kłopoty z lisem. Znaliśmy ją dobrze. Kochała zwierzęta, wszystkie bez wyjątku, a wtedy miała u siebie właśnie lisa. Wolno mu było swobodnie poruszać się zarówno po domu, jak po ogrodzie. Któregoś dnia wyszła na dwór, żeby przywołać 41 swego pupila, i ku jej zdziwieniu pojawił się niejeden, lecz dwa lisy. Tak były do siebie podobne, że przez chwilę nie mogła się zorientować, który jest który. Nakarmiła oczywiście oba. Nowy lis wyglądał na bardzo wygłodniałego, spałaszował wszystko w mgnieniu oka, po czym niemal natychmiast zwymiotował. Wówczas Paulina zatelefonowała do nas z zapytaniem, czybyśmy po niego nie przyjechali. Postanowiliśmy zaczekać do następnego dnia, żeby sprawdzić, czy nie ucieknie. Okazało się jednak, że gość zniknął tak samo niepostrzeżenie, jak się pojawił. Najwidoczniej przeprowadził się do stojącej teraz przed nami rodziny; mieszkali oni nieco dalej przy tej samej co Paulina drodze. Tak się dobrze złożyło, że miałam akurat pustą zagrodę — no, powiedzmy: półpustą. Trzymałam w niej przez jakiś czas borsuka. Wypuszczaliśmy go nocą, a on wracał z rzadka, kiedy sobie o nas akurat przypomniał. Zdarzało się nieraz, że koło czwartej nad ranem budził nas poirytowany, tłukąc swoim naczyniem na jedzenie o ziemię; w ten donośny sposób żądał natychmiastowego napełnienia go. Bywało i tak, że nie widzieliśmy go przez całe dni. Gdyby zdecydował się wrócić do domu tamtej nocy, byłby to prawdziwy pech. Mieliśmy jednak szczęście. W końcu udało się przecisnąć pudło przez niewielkie drzwiczki zagrody. Otworzyłam wieko, żeby lisica mogła się wydostać na zewnątrz, gdyby przyszła jej na to ochota. Ku naszemu dziwieniu robiła wrażenie całkiem zadowolonej: dalej leżała sobie na słomie, przyglądając się nam z zainteresowaniem. Sprawdziłam, czy zagroda jest dokładnie zamknięta, nim przystąpiłam do pokazywania przybyszom niektórych innych zwierząt znajdujących się wówczas pod naszą opieką. Nie było to wcale takie proste, gdyż babcia koniecznie musiała każde oddzielnie szturchnąć parasolką, żeby się upewnić, czy aby jeszcze żyje. Zastanawiałam się, po co w ogóle taszczyła z sobą parasolkę, był to bowiem upalny dzień w samym środku lata. Być może uważała, że ochroni ją przed jakimś groźnym stworem. Robiła wrażenie, jak gdyby lękiem napawało ją wszystko, co się porusza. 42 Raz, kiedy puszczyk zahuczał jej prosto w twarz, aż podskoczyła przerażona. W kółko powtarzała mi, jak bardzo nie lubi zwierząt. Jeżeli tak było w istocie, jakże udało się pozostałym członkom rodziny skłonić ją do odbycia podróży samochodowej w towarzystwie lisa? Tej zagadki nigdy nie udało mi się rozwiązać. Z przedłużającej się wizyty wybawił nas w końcu stary łabędź. Gwałtownie znielubił najmłodsze dziecko i zaczął gonić je po całym ogrodzie z groźnie rozpostartymi skrzydłami, sycząc przy tym przez cały czas. Tego było już babci za wiele — co tchu pognała z powrotem do samochodu. Kiedy wreszcie odjechali, przygotowałam lisicy trochę ciepłego mleka z glukozą. Wypiła je tak łapczywie, jak gdyby przez parę dni nie oglądała w ogóle pożywienia. Ledwie skończyła, zaczęła wymiotować, a na koniec dostała ataku szału. Wtedy to dostrzegłam jej straszliwie poranione zadnie nogi. Miało się wrażenie, iż całe futro od ogona po pazury zostało zdarte: odsłonięte żywe mięso stanowiło jedną wielką, otwartą ranę. W czasie tych moich oględzin wrócił z pracy Jan. Zwykle zaraz po przyjściu do domu jedno jest tylko dla niego ważne: filiżanka gorącej herbaty. Tego jednak dnia nie zdążył się nawet przebrać. Zapakował lisicę z powrotem do pudła i natychmiast powieźliśmy ją do weterynarza w Lincoln. — Wątpię, czy Colin zdoła ją uratować — rzekł. — Jest w opłakanym stanie. Był w błędzie. Colinowi wystarczyło raz na nią spojrzeć, by zorientować się, w czym rzecz. — Dobrze wiem, co przydarzyło się temu biednemu stworzeniu. W tym tylko tygodniu przyprowadzono do mnie dwa psy z podobnymi ranami. To środki odchwaszczające. Na spryskanych polach tworzą się z nich małe, nie wsiąkające w ziemię kałuże. Zwierzęta, niczego nie podejrzewając, siadają w nich. Popatrzcie: to jest oparzenie. Wiecie, co się potem dzieje? Zwierzę usiłuje się umyć, wylizuje zakażone części ciała i przenosi zakażenie do pyska, do gardła. 43 Colin otworzył pysk lisicy i pokazał nam jego wnętrze. Caluteń- 1 kie pokryte było pęcherzykami, tak głęboko, jak tylko mogliśmy I sięgnąć okiem. — Dlatego tak często wymiotuje. Bądźcie spokojni: nie umrze. Ale nim zagoją się oparzenia, upłyną co najmniej trzy tygodnie. Dopóki gardło będzie w tym stanie, musicie trzymać ją na mle- j cznej diecie i koniecznie trzy razy dziennie podawać te oto tabletki, j Poranione części ciała smarować trzeba maścią. Trzy razy dziennie smarowaliśmy zad lisicy gęstą białą papką, która dostawała się wszędzie, tylko nie tam, gdzie należało. W mia- I rę jak odzyskiwała siły, zaczęła wiercić się i walczyć, kiedy tylko przystępowaliśmy do tej operacji. Jan często przychodził rano na śniadanie od stóp do głów powalany owym nieszczęsnym mazid-łem, które — należy dodać — miało dość ostrą woń. Tak się jakoś składało, że szczególnie zapaćkany był zawsze czubek jego nosa. Kiedy ojciec pojawiał się w tym stanie na śniadaniu, Jaś i Zosia zaczynali chichotać, a to go gniewało. W końcu doszło do tego, że na widok zbliżającego się po rannych zabiegach przy lisicy Jana chwytali swoje talerze i wybiegali z pokoju. Zawsze jednak i tak dochodził nas z góry ich zduszony śmiech. Podobny kłopot sprawiały tabletki. Lisica pokornie przyjmowała je przez pierwszych parę dni. Niestety, kiedy nabrała trochę sił, uznała, że to nie dla niej. Trzymała pigułkę w pysku do chwili, kiedy wydało jej się, że odwracamy głowy; wówczas spokojnie składała ją w rogu swojej zagrody. Jan bardzo się wówczas złościł. Podchodził do niej raz jeszcze i wpychał jej tabletkę z powrotem do gardła. W pięć minut później biały krążek pojawiał się znów na widoku. Powtarzało się to co ranka ze sześć razy, aż w końcu lekarstwo na dobre znikało. Zawsze mieliśmy nadzieję, że zniknęło faktycznie tam, gdzie miało zniknąć. Kiedy lisica poczuła się lepiej, poszerzyliśmy jej dietę o mielonego kurczaka i w nim właśnie zaczęliśmy chować tabletkę. Kończyła jeść, talerz jaśniał czystością, jak gdyby go ktoś wypolerował, a na samym środeczku widniała... mała biała pigułka. 44 Z początku nawet chłeptanie przychodziło lisicy z trudnością; musieliśmy podawać jej pożywienie pipetką. Trwało to jednak zaledwie dzień czy dwa. Potem zaczęła już samodzielnie pić, a my dodawaliśmy do przygotowywanych dla niej płynów wapno oraz specjalną odżywkę. W gruncie rzeczy miała obojętny stosunek do tego, czym ją karmimy, z jednym małym wyjątkiem - nie uznawała owych nieszczęsnych tabletek. Kiedy poczuła się nieco lepiej, zaczęła się również buntować przeciwko niewoli. Nie było jednak innej rady - musiała się z nią pogodzić do czasu całkowitego wyzdrowienia. Mimo że stan jej zdrowia polepszał się, ataki nie ustępowały, wręcz odwrotnie: stawały się dłuższe i bardziej gwałtowne. Strasznie było na nią wówczas patrzeć. Wiedzieliśmy jednak z doświadczenia, że tego rodzaju szał to nic innego, jak reakcja na niewolę. Na tym właściwie polega kłopot z prawdziwie dzikimi zwierzętami, takimi jak lisy: nie są w stanie przystosować się do innych warunków niż na swobodzie. Nie mogliśmy jednak zrobić dla niej nic więcej ponad to, co już robiliśmy. Staraliśmy się tylko zapewnić jej jak największy spokój do czasu wygojenia gardła na tyle, aby mogła bez komplikacji przełykać. Na wszelki wypadek zrobiono jej cały szereg specjalistycznych badań, aby upewnić się, czy rzeczywiście nie ma jakichś innych, medycznych powodów tych ataków. Potwierdziły się jednak nasze w tym względzie przypuszczenia. Postanowiliśmy więc przyspieszyć kurację; chcieliśmy wyleczyć zwierzę na tyle, aby mogło wrócić do swojego własnego świata. To Zosia zauważyła, że lisica nigdy nie szaleje, kiedy w pobliżu znajduje się tylko nasza czwórka. Wystarczyło jednak, aby do drzwi zagrody podszedł nie znany jej człowiek bądź zabłąkany pies wetknął nos w furtkę, a natychmiast dostawała gwałtownego ataku. Zaraz po dokonaniu tego odkrycia przenieśliśmy wybieg na koniec ogrodu i ustanowiliśmy zasadę, że nikomu obcemu nie wolno się do niej zbliżać. Początkowo umieściliśmy ją w stajni, starym budynku o kamiennej podłodze, datującym się z czasów, kiedy cały nasz dom był za- 45 jazdem pocztowym. Ogromne belki podtrzymują w nim dach. Jak tylko lisica skojarzyła pojawianie się Jana ze smarowaniem siedzenia i wpychaniem tabletek, zaczęła dawać nogę po ścianie wzdłuż belki, w ten sposób sprytnie mu się wymykając, kiedy już-już miał ją chwycić. Trzeba mu było dwadzieścia razy więcej czasu na złapanie jej niż na medyczne zabiegi i twierdził z całą stanowczością, że jeżeli te błazeństwa nie przyprawią o atak serca lisicy, to w każdym razie jego na pewno. Radzi nieradzi przenieśliśmy ją więc z powrotem do niewielkiego wybiegu, bo tam łatwiej ją było złapać i aplikować leki, jak należy. Zosia miała całkowitą rację: lisica bez zastrzeżeń akceptowała naszą czwórkę i odkąd przenieśliśmy ją w bardziej zaciszne miejsce, rzadko kiedy dostawała ataku. Mnożyć się zaczęły natomiast kłopoty innego rodzaju. Dlaczego tak się dzieje, że jeżeli prosić ludzi, by trzymali się od jakiegoś miejsca z daleka, wystarczy tylko odwrócić głowę, a natychmiast pędzą właśnie tam? Zawsze ta sama historia. Opiekujemy się jakimś nerwowym ptakiem, czaplą na przykład, i prosimy wszystkich o niepodchodzenie do niego. Dziewięć razy na dziesięć już po chwili dorośli zachęcają dzieci do obejrzenia owego zwierzęcia bądź też dochodzą do wniosku, że koniecznie muszą mieć jego zdjęcie. Podobnie było i tym razem. Prosiliśmy gości, żeby nie zakłócali spokoju naszej lisicy, a oni musieli oczywiście popatrzeć, jakiej to lisicy mają nie zakłócać spokoju. Szczególnie natrętni okazali się pewni dwaj panowie. Podobno byli biologami, więc można by się po nich spodziewać więcej rozumu. Nie tylko parokrotnie chodzili popatrzeć na lisicę, ale kiedy tylko spuszczałam ich na chwilę z oczu, przechylali się przez wierzch zagrody, bo koniecznie musieli przyjrzeć się jej z góry. Takie zachowanie doprowadzało zwierzę niemal do obłędu. Za każdym razem, gdy do niej podchodzili, dostawała gwałtownego ataku szału. Jan krzyczał na nich — nie pomagało. Nie zapraszaliśmy do siebie — ani jednego, ani drugiego. Przyjechali w przekonaniu, iż praca na rzecz jakiejś dobroczynnej instytucji daje im prawo myszkowania po cudzych domach. Dziś, wspominając intruzów, wiem, że należało po prostu wezwać policję; wówczas jednak 46 nie wiadomo dlaczego wydawało mi się, że musimy tolerować tych dwóch osobników, którzy sami wprosili się do naszego domu i którzy najwyraźniej nic sobie nie robili z nas, z naszej pracy nad zwierzętami ani też z samych zwierząt. Dużo kosztowała nas ta nauczka. Lisica zrobiła się znów dzika, niesforna — jak na samym początku — i znów musieliśmy próbować najrozmaitszych sztuczek, aby zechciała łaskawie przyjąć tabletkę. Prawie trzy miesiące upłynęły od jej pojawienia się w naszym domu do chwili, kiedy mogliśmy z Zosią przetransportować ją do specjalnej zagrody, w której miała się stopniowo przyzwyczajać do życia na wolności. Wyjęliśmy ją z pudła, ulokowaliśmy w wielkiej, wyścielonej słomą stajni i wierzyć się wprost nie chciało, że kiedyś była tak bardzo chora. Prezentowała się teraz wspaniale: jej czujne brązowe oczy obserwowały nas bacznie, małe spiczaste uszy poruszały się w różne strony niezależnie jedno od drugiego, łowiąc z zaciekawieniem wszystkie odgłosy. Karmiliśmy ją już wyłącznie szczurami i królikami; farmerzy życzyli sobie, żeby na nie właśnie polowała. Trzeciej nocy pozostawiliśmy zagrodę otwartą, choć jednocześnie przygotowaliśmy zwykłą porcję pożywienia. Przybliżała się raz po raz do drzwi i spoglądała na otaczający ją świat. Trzy tygodnie minęły, nim zaryzykowała samodzielną wyprawę w nieznane, kłusem biegła jednak z powrotem na każdy nieznany dźwięk. Stopniowo nabierała pewności siebie i sama zaczęła zdobywać pożywienie — polowała przede wszystkim na szczury. Nim poszła wolno, przymocowaliśmy jej do ucha znak rozpoznawczy. Wiemy więc, że w dalszym ciągu mieszka w lesie, w którym ją zostawiliśmy, i znów jest całkiem dzikim zwierzęciem. Od chwili, kiedy darowano jej wolność, nie miała ani jednego ataku. Nie można by jej było odróżnić od jakiejkolwiek innej dzikiej lisicy, gdyby nie jedno: jej nienasycona ciekawość ludzi. Przesiaduje w żywopłotach, obserwując każdego przechodnia z niebywałym zainteresowaniem. Człowiek fascynuje ją. Rozdział 6 Burzyk z wyspy Man* Czy istnieje na świecie inny, równie fascynujący przypadek przeistaczania się niezdarności w niepospolite piękno, nieporadności w niebywałą siłę, z sekundy na sekundę, tak jak to się dzieje w chwili, kiedy burzyki zrywają się do lotu? Wspaniałe to ptaki. Całe godziny spędziłam na obserwowaniu ich niezwykłego lotu. Wystarczy raz ujrzeć je ponad wodą, żeby odgadnąć, dlaczego tak, a nie inaczej zostały nazwane. Jak gdyby ślizgają się po płytkich warstwach ciepłego powietrza wśród fal: ulatują ponad ich grzbiety, a potem pozwalają prądom w bruzdach wodnych unosić się do przodu. Od czasu do czasu korzystają z pomocy skrzydeł, zanim znów poddadzą się naturalnym ruchom powietrza. Latają tuż ponad falami, czasami wydaje się, iż rzeczywiście burzą wodę. Ich lot — spokojne, płynne, pełne siły szybowanie — działa na mnie niczym hipnoza. Wykręcają się i zawracają w powietrzu z taką zwinnością, że w jednej chwili widać ciemne upierzenie grzbietu, a w następnej błyska już biel piersi. Kiedy latają całym stadem i kiedy oświetlają je w ruchu promienie słoneczne, przypominają mieniącą się płachtę srebrzystej folii. Nieczęsto zdarza mi się widzieć ptaka, którego piękno i wdzięk zapierają mi oddech. Burzyk w locie jest jednym z tych niewielu. Burzyki to ptaki oceanu. Charakteryzują się w powietrzu niepospolitą wprost gracją, pięknem, siłą, ale na tym nie koniec, są przy tym ogromnie wytrzymałe. Choć gnieżdżą się na przykład na zachodnim wybrzeżu Wielkiej Brytanii, fraszką jest dla nich polecieć * Wyspa na Morzu Irlandzkim. 48 po pożywienie do Zatoki Biskajskiej. Obrączkowane burzyki z wyspy Man znajdowano nieraz w zachodniej Afryce czy Australii. Według mnie burzyk reprezentuje sobą wszystko, co najszlachetniejsze w ptaku: siłę, swobodę, grację w ruchach oraz całkowitą dominację nad otoczeniem. Wspaniałe te ptaki na ziemi są całkiem bezradne. Nogi osadzone mają zbyt daleko w tyle, aby móc utrzymać równowagę: usiłują stanąć i natychmiast przewracają się do przodu. O chodzeniu nie ma w ogóle mowy, w najlepszym razie wloką się z wielkim trudem. Zresztą na ziemi ujrzeć je można jedynie nocą. W ciągu dnia przebywają bądź na morzu, bądź w swoich gniazdach. Gnieżdżą się w podziemnych jamach podobnych do króliczych nor. O zmierzchu wydostają się z nich tak niezdarnie, jak tylko można to sobie wyobrazić; powietrze wypełnia wówczas ich przeciągłe, tajemnicze nawoływanie, na dźwięk którego ciarki przechodzą po plecach i wszystko dookoła napełnia się grozą. Wieśniacy nazywają czasem burzyki ptakami-duchami. Wystarczy raz je posłyszeć, aby zrozumieć dlaczego. Jestem przekonana, że niektóre opowieści o przechadzających się o północy duchach groźnych piratów nie wywodzą się w rzeczywistości z niczego innego, jak właśnie z nocnego nawoływania burzyków. Nieporadne na lądzie, burzyki stanowią łatwą zdobycz dla bezlitośnie na nie polujących mew siodłatych. Masakra, jaka odbywa się w pobliżu nor burzyków podczas jasnych, księżycowych nocy, napawa przerażeniem: cała ziemia dookoła usłana jest martwymi ciałami. Na polowanie zlatują się również myszołowy; ich ciemne sylwetki groźnie wyglądają w przyćmionym świetle. Wiem, że takie, a nie inne są prawa natury, bardzo mi jednak przykro oglądać rozgrywającą się tragedię. Mimo to, kiedy od czasu do czasu zdarza mi się być jej świadkiem, śledzę cały ten rytuał jak zahipnotyzowana, z uczuciem całkowitej bezradności wobec groźnych, ostatecznych sił. Cóż, takie właśnie jest życie i taka właśnie jest śmierć w świecie przyrody: w najmniejszym stopniu nie mogę zmienić praw nimi rządzących, moja interwencja byłaby bez 49 żadnego znaczenia. Mogę oczywiście przegonić kilka drapieżników, ale znajdą przecież inne ofiary bądź powrócą na to samo miejsce, kiedy mnie tam nie będzie, by obronić bezradne ptaki. Na szczęście niewielka jest zwykle odległość od nory do krawędzi urwiska, a kiedy już burzyk przeczolga się tych parę metrów i wzbije się w powietrze — natychmiast przeistacza się w istotę wszechmocną, nie lękającą się żadnego z żyjących na tym świecie stworzeń. Istnieje osiem gatunków burzyków. Te, które spotyka się na wybrzeżu brytyjskim, pochodzą z wyspy Man. Zawsze dziwimy się nieco, kiedy ludzie przynoszą nam do Ośrodka burzyka, mieszkamy bowiem w głębi lądu. Niemniej jednak w ciągu ostatnich dwudziestu kilku lat mieliśmy ich siedemdziesiąt trzy. Ostatni z nich pojawił się u nas, kiedy Zosia i ja spacerowałyśmy po okolicznych polach. Był piękny jesienny wieczór. Rdzawe kolory września zaczynały dominować nad jaskrawą zielenią lata. Żółkły rosnące koło strumyka wierzby, bez koralowy różowił się w żywopłotach. Promienie zachodzącego słońca utrwalały i podkreślały owe barwy, ciepło aż szczypało w ręce. Miało się wrażenie, że aura postanowiła wynagrodzić nam ostatnie trzy dni ciągłych wiatrów i deszczu. Wybrałyśmy się na grzybobranie. W pobliżu naszej wioski ciągle jeszcze widać na nie uprawianych polach wzór dawniejszych skib i bruzd. W porośniętych trawą rowkach zbiera się deszcz, dzięki czemu aż roi się w nich od grzybów. Nie zdążyłyśmy zerwać ani jednego, kiedy Zosia zauważyła, że przed domem stoi jakiś samochód. Hough-on-the-Hill, gdzie mieszkamy, to mała wioska położona w pobliżu wzniesień Lincoln Cliff. Domy skupione są za zboczu wzgórza, a nad nimi góruje stara, romańska wieża kościelna, jak gdyby pełniąca straż nad okolicą, widać ją bowiem na całe kilometry. Nasz dom — zbudowany z czerwonej cegły, duży i kwadratowy — znajduje się mniej więcej w połowie wzgórza, nieco oddalony od pozostałych. Mimo że dzieliły nas od niego prawie trzy kilome- 50 try pól, wystarczyło odwrócić się, aby widzieć jak na dłoni, co się w pobliżu dzieje. — W domu jest przecież Jaś — uspokoiłam Zosię. — Zajmie się nimi. — Mamo, przyjechał jeszcze jeden samochód. — Zostaw to Jasiowi. — Pewnie znowu jakiś ptak — zakończyła bez większego zainteresowania, wkładając do koszyka pierwszy grzyb. Kiedy wróciłyśmy do domu, okazało się, że przybył nam nie jeden, lecz trzy ptaki. Małą sówkę potrącił samochód. Na szczęście nie była zbyt poturbowana. Samochód uderzył ją w głowę, powodując nieznaczny wstrząs. Jaś zdążył już ulokować ją w tekturowym pudełku. Drugi ptak okazał się bardziej kłopotliwy. Była to czapla z groźnie złamanym skrzydłem — tak groźnie, że połamana kość wystawała przez skórę. Należało natychmiast zabrać ją do weterynarza. Na dodatek utraciła bardzo dużo krwi. Wystarczyło spojrzeć na podłogę, aby się o tym przekonać. Jaś ją również próbował włożyć do pudła, żadne nie było jednak dość wysokie. Podnosiła jedną nogę do góry, zaciskała swoje długie, cienkie palce na krawędzi i bez najmniejszego trudu wydostawała się na zewnątrz. Jaś bardzo się ucieszył, kiedy nas zobaczył. Trochę niepokoiła go ta czapla: może nie tyle jej złamane skrzydło, ile ona sama. Czaple są dziwnymi stworzeniami, szczególnie kiedy człowiek chce się nimi zająć: w jednej chwili robią wrażenie spokojnych i cichutkich, a w następnej znienacka godzą swoim ostrym, przypominającym sztylet dziobem. Przeciągnęłam palcami po szyi ptaka, chciałam wymacać, czy nie została przetrącona. Potem całego poddałam dokładnym oględzinom: skrzydło fatalnie złamane, ciało wychudzone — jednym słowem, w nie najlepszym był stanie. Uznałam, że jego szanse na przeżycie są raczej niewielkie. Trzecim ptakiem był burzyk z wyspy Man. Ludzie, którzy go przywieźli, nie odjechali jeszcze, riie miałam jednak czasu na dłuższą z nimi rozmowę. W pośpiechu nie uświadomiłam sobie nawet, 51 jak dziwne to zjawisko: w pewnym domu, w środku Anglii, z dala od morza, stoi kobieta i najspokojniej w świecie kołysze w ramionach burzyka. Przyjrzałam mu się szybko; mimo że bardzo chudziutki i z trudnością oddychał, nie robił wrażenia zranionego. Włożyłam go ostrożnie do pudełka, a następnie spytałam przybyszów, czy nie zechcieliby zajść do nas nieco później. Czym prędzej należało oddać czaplę w ręce weterynarza, dopiero potem będziemy mogli zająć się burzykiem. Była już prawie północ, kiedy nadarzyła się sposobność znów o nim pomyśleć. Na pierwszy rzut oka wyglądał bezbarwnie i nieciekawie: miał przeszło trzydzieści centymetrów długości, pióra szare, zmatowiałe. Brakowało im tego połysku, jakim zwykle charakteryzują się pióra rybitwy czy mewy. Pierś biała, ciemny dziób, naznaczony dwoma okrągłymi otworkami nozdrzy, podobnie jak u wszystkich ptaków tej rodziny, co nadaje im taki śmieszny wygląd. Przycupnął całkiem biernie: nie wydawał się interesować nikim ani niczym, nie protestował też, kiedy brało się go do ręki. Robił wrażenie zadowolonego z naszego towarzystwa i rozglądał się dookoła swoimi małymi, bystrymi oczkami. Siedząc tak spokojnie, przypomniał mi pierwsze burzyki, jakimi się opiekowaliśmy. Nikt ich do nas nie przyniósł, znaleźliśmy je, a raczej znalazł je Jan, na środku parkingu samochodowego. Dzieci były wówczas znacznie młodsze i wyjechaliśmy na wakacje do Pembroke. Mieszkaliśmy w przyczepie kempingowej niedaleko brzegu morza. Tylko na taki urlop mogliśmy sobie pozwolić, musieliśmy bowiem wziąć ze sobą około dwudziestu chorych ptaków. Długa była to podróż, na miejsce zajechaliśmy o zmroku. Jan postanowił wyprowadzić na spacer psa, a my przygotowywaliśmy się już do spania. Ledwie przyłożyłam głowę do poduszki, kiedy rozległo się gwałtowne pukanie. Omal nie wyskoczyłam ze skóry. Uchyliłam niepewnie drzwi. Rozgorączkowany Jan wręczył mi ptaka ze słowami: — Szybko, jeszcze są inne — po czym pognał z powrotem, nim zdążyłam mu cokolwiek odpowiedzieć. Stałam oniemiała w drzwiach z jakimś stworzeniem w ręku. 52 W pierwszej chwili nie miałam pojęcia, co to za ptak. Dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że ta tłuściutka, mała kuleczka nie jest niczym innym, jak długoskrzydłym, silnym burzykiem, jednym z tych, które tak lubiłam obserwować. Poznałam go po nozdrzach, ale mimo wszystko nie byłam jeszcze pewna. Nim zdążyłam sprawdzić swoje przypuszczenie w atlasie ptaków, w drzwiach znów pojawił się Jan. Tym razem wręczył mi dwa stworzenia i ponownie zniknął bez słowa. Obrócił już pięć razy, kiedy nieśmiało zasugerowałam, że może należałoby pozostawić je tam, gdzie są. — Nie sądzę — rzekł. — Wygląda to jakoś podejrzanie. Żaden z nich nie może wzbić się w powietrze. Gramolą się niezgrabnie po całym parkingu, a buszuje tam parę zabłąkanych psów. Myślę, że trzeba je wziąć na dzisiejszą noc. Rano wyprawimy je z powrotem nad morze. W końcu znalazłam odpowiednią stronę w atlasie ptaków. Z całą pewnością były to burzyki z wyspy Man. Nim zdołałam namówić Jana, żeby poszedł do łóżka, mieliśmy ich już osiemnaście. Biorąc pod uwagę, że w przyczepie znajdowało się sześć nurzyków, które chcieliśmy puścić wolno podczas wakacji, dwa puszczyki i cała masa innych naszych pacjentów — w sumie nie było ani jednego centymetra wolnej przestrzeni i przy każdym kroku trzeba było bardzo uważać, żeby na któregoś z nich nie nadepnąć. Na pierwszy rzut oka burzykom nic nie dolegało. Siedziały sobie spokojnie, spoglądając na nas z dołu bez większego zainteresowania. Nie interesowało ich również ani jedzenie, ani picie, jakie im zaoferowaliśmy. Bal zaczął się dopiero około drugiej nad ranem. Zbudziłam się wystraszona. Co się dzieje? Mordują kogoś czy co? Łoskot i harmider był straszny. Usiadłam na łóżku i po omacku zaczęłam szukać latarki. Oczywiście chwytałam po kolei wszystko, co było pod ręką, łącznie z uchem Jana, który najpierw krzyknął, a potem także usiadł zaniepokojony. Zosia zawołała, że się boi. Nim zdołaliśmy się pozbierać, dziwne odgłosy umilkły: dookoła panowała absolutna cisza. Jan złapał latarkę i wygramolił się z łóżka. W piżamie, potykając 53 się o coś co chwila, wyszedł na dwór. Popatrzył pod samochód, oświetlił latarką przyczepę: wszystko wydawało się być w nąjzu-pełniejszym porządku. Ponownie ułożyliśmy się więc do snu. W dziesięć minut później znów wszczął się niesamowity hałas -przeciągłe zawodzenie, aż ciarki chodziły po plecach. Potrząsnęłam Janem, żeby go zbudzić (zasnął natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki). — Posłuchaj — szepnęłam. W przyczepie rozlegały się przeciągłe jęki, wysokie, straszne. Ledwie jeden zamarł, a już powietrze przeszywał następny i następny. Cała przyczepa rozbrzmiewała coraz to głośniejszymi dźwiękami. Jan sięgnął po latarkę. Kiedy tylko poruszył się, hałas ucichł i znów zapanowała niczym nie zmącona cisza. - To burzyki - szepnął. - Muszą być głodne. Usiedliśmy więc na łóżku i zabraliśmy się do roboty: siłą wpychaliśmy im do gardeł zgniecione na papkę szprotki. Byłoby znacznie łatwiej, gdyby ptaki zechciały nam choć trochę pomóc. Ale one czekały spokojnie, aż włożymy im jedzenie do dziobów, żeby natychmiast, bez żadnego wahania, je wypluć. Na dodatek machały przy tym główkami i opryskiwały nas jedzeniem. Zresztą nie tylko nas. Zadziwiające, jak daleko trafiała ta papka. Czyściłam potem całą przyczepę i czyściłam, ale nigdy nie udało mi się jakoś usunąć zapachu ryb. W końcu zdołaliśmy częściowo je nakarmić. Ułożyliśmy ptaki z powrotem w pudełkach i poszliśmy spać. Tak to przynajmniej planowaliśmy. Wystarczyło jednak zgasić światło, a chór rozbrzmiał na nowo. Tego już było Janowi za wiele. Bez pardonu przekwaterował burzyki z przyczepy do samochodu, po czym nakryliśmy głowy kocami i pozwoliliśmy im śpiewać do woli. Następnego dnia rano ludzie z sąsiedniej przyczepy pytali nas, czy nie słyszeliśmy w nocy dziwnych odgłosów. Udawaliśmy, że nie mamy pojęcia, o czym mówią. Mgła, rozwiana przez silny wiatr, w ciągu nocy opadła. Zaraz po śniadaniu postanowiliśmy odtransportować burzyki z powrotem nad wodę. Marsz szosą w kierunku morza był bardzo męczący 54 i chociaż nocny koncert nie pozwolił nam spać, byliśmy zadowoleni, żeśmy znaleźli te ptaki. Mijaliśmy po drodze inne, martwe burzyki, które podobnie jak nasze musiały wylądować na szosie i nie mogły już wzbić się w powietrze. W końcu przejechały je samochody. Dziesięć ptaków umieściliśmy w plecionym koszyku, następnych osiem — w dwóch dużych pudłach, które oboje z Janem trzymaliśmy przed sobą. Jaś wraz z Zosią maszerowali za nami. Jaś targał kamerę filmową: za wszelką cenę chcieliśmy sfilmować powrót ptaków do morza. Powiedzieliśmy mu dokładnie, gdzie ma stać i co filmować. Szkoda, że jakoś nigdy nie udaje się nam ani zanotować, ani sfotografować wszystkiego, co chcemy. Tego jednak dnia byliśmy znakomicie zorganizowani, tak nam się przynajmniej wydawało. W najdrobniejszych szczegółach zaplanowaliśmy wyjmowanie ptaków z pudeł i wypuszczanie ich na wodę. Jak to zwykle bywa w podobnych sytuacjach, wszystko odbyło się całkiem inaczej. Jan otworzył koszyk, pochylił się, ażeby wyjąć pierwszego ptaka, i w tym samym momencie zaroiło się dookoła od burzyków, przy czym wszystkie zmierzały dokładnie w odwrotnym kierunku, niż należało. Żaden nie kierował się ku morzu, wszystkie gramoliły się tam, skąd przyszliśmy. Były przy tym niezwykle szybkie. Jan natychmiast ruszył do akcji, biegał jak oszalały po całej plaży, na próżno usiłując zagrodzić im drogę, aby wskazać właściwy kierunek — do wody. Ja zajęta byłam właśnie instruowaniem Jasia, jak operować kamerą; zamarłam w bezruchu, oniemiała i przerażona tym nagłym wybuchem ptasiej aktywności. Nietrudno odgadnąć, że nie nakręciliśmy planowanego filmu. Zamiast niego mamy wspaniałe sekwencje, na których widać trochę nieba, trochę morza i piasku, potem znów trochę nieba, piasku, morza i tak na zmianę, a od czasu do czasu przemyka przez ekran Jan. Nie należy on do ludzi specjalnie zwinnych nawet wtedy, kiedy jest w szczytowej formie, lecz mimo to udało mu się dogonić jednego z nieszczęsnych uciekinierów. Wetknął mi go w ręce. 55 — Zanieś go do morza — wykrztusił, sapiąc ciężko. Potulnie wzięłam od niego ptaka i weszłam z nim aż po kolana do wody. Ledwie zdążyłam go położyć na powierzchni, kiedy on gwałtownie zanurkował i wbił się dziobem w piasek na dnie. Żeby go wyciągnąć, musiałam również zanurkować, a wszystko to działo się na coraz głębszej wodzie. Sięgała mi już prawie po szyję, nim przekonałam burzyka, żeby jednak raczył utrzymać pozycję poziomą. W końcu, zmęczona, dotarłam z powrotem do brzegu. Janowi udało się w tym czasie schwytać jeszcze dwa ptaki. Okazały się nie mniej uparte; robiły wrażenie, jak gdyby bardziej zależało im na wydostaniu się z wody niż na pozostaniu w niej. Ze wszystkich sił starałam się przekonać je do głębszej wody, wspierana w tym przez dzieci, które biegały po brzegu, to tu, to tam, machając rękami i pokrzykując, ażeby zniechęcić je do kierowania się z powrotem ku plaży. Tylko jeden wyglądał na zadowolonego z powrotu do morza; z przejęciem obserwowaliśmy, jak unosi się w powietrze i ulatuje ponad horyzontem. Wcześniej jeszcze doszliśmy do wniosku, iż jest to jedyny dorosły ptak: wszystkie pozostałe były dziećmi. Nie wiem, dlaczego trzeba im było tyle czasu, żeby przyzwyczaić się do morza. Prawdopodobnie zdezorientowały je całkiem przeżycia w naszej przyczepie kempingowej. Wreszcie jednak wszystkie zaczęły pływać tuż pod powierzchnią wody, a robiły to z taką gracją, że miło było na nie patrzeć. Wynurzały się często, płynąc coraz dalej i dalej od brzegu. Przygoda ta wyczerpała nas kompletnie. Nim przekonaliśmy uparte ptaki, żeby sobie poszły, minęły całe trzy godziny. Opadliśmy zmęczeni na piasek, obserwując, jak delikatnie podskakują teraz na falach i zaczynają skupiać się w małe stadka, w odległości około pół kilometra na morzu. Powoli zaczynaliśmy przychodzić do siebie. Byłam zupełnie przemoczona. Ubranie lepiło się do mnie, wyglądało niczym moja własna skóra. Pozostali członkowie rodziny nie prezentowali się wcale lepiej. Wówczas dopiero zorientowaliśmy się, że mamy pub- 56 liczność. Kiedy przyszliśmy na plażę, nie było na niej żywej duszy, wałęsały się tylko dwa bezpańskie psy. Teraz, koło schodów prowadzących na szosę, zgromadziło się dwieście, może trzysta osób. Dwóch pyzatych mężczyzn siedziało na piasku, z oczu tryskały im fontanny łez. Jakiś Walijczyk podszedł do Jana i uścisnął mu dłoń, gratulując tak zabawnego przedstawienia: w życiu nie widział nic równie komicznego. Kiedy przechodziliśmy przez tłum gapiów, wracając do przyczepy, zaczęli klaskać, jak gdybyśmy specjalnie dla nich urządzili darmowe widowisko. Dwa przede wszystkim skutki tego wydarzenia należy odnotować. Po pierwsze, zaoferowano nam łódź, co umożliwiło wywożenie ptaków nieco dalej w morze i wypuszczanie ich na głębszej wodzie; po drugie — wielu wczasowiczów dowiedziało się, gdzie biwakujemy, w rezultacie czego zagwarantowane mieliśmy regularne dostawy okaleczonych stworzeń. Nie było innej rady: musieliśmy zrobić parę prowizorycznych klatek w pobliżu przyczepy, która w ten sposób przekształciła się w prawdziwy dom z dala od domu. Wśród przyniesionych nam ptaków było jeszcze kilka burzyków z wyspy Man. Jednego z nich znaleziono na szosie, około trzydziestu kilometrów w głębi lądu, innego — na żywopłocie. Należało przywrócić je morzu, nic więcej. Zaskoczyło nas bardzo, że ptaki te aż trzy dni, a czasem nawet tydzień pozostawały w miejscu, w którym zostały wypuszczone, nim decydowały się na dalszą podróż. Niektóre z nich przebywały z dala od morza nie więcej niż kilka godzin, a mimo to robiły wrażenie, jak gdyby potrzebowały nieco czasu na odzyskanie orientacji. Najdziwniejsze z całych tych wakacji było jednak coś zupełnie innego. Kiedy wróciliśmy już na naszą ulicę i samochód zatrzymał się przed domem, usłyszeliśmy dzwonek telefonu. Jan wszedł do środka pierwszy, żeby odebrać telefon, podczas gdy ja i dzieci powoli gramoliliśmy się z wozu. — Co się stało? — spytałam, ujrzawszy wyraz jego twarzy. — Muszę pojechać po ptaka — odparł. — Nie ma w tym przecież nic nadzwyczajnego. 57 — Człowiek, który dzwonił, opisał mi go. Zna się na tym. To chyba burzyk z wyspy Man. I rzeczywiście. Ironia losu sprawiła, że wypuściwszy nad morzem tyle burzyków, zaraz po powrocie do domu znaleźliśmy jeszcze jednego niemal na progu. Wróćmy jednak do ostatniego naszego burzyka. Ludzie, którzy go przynieśli, złożyli nam wizytę parę dni później. Chcieli dowiedzieć się o stan chorego. Wówczas dopiero opowiedzieli nam, jak w ogóle na niego trafili. Pewnego razu, wracając wcześnie nad ranem z przyjęcia, dostrzegli siedzącego przy głównej szosie ptaka. Zatrzymali samochód, żeby go obejrzeć. Wydawał się całkiem zdrowy, zawieźli go więc nad kanał Grantham i tam położyli na wodzie. Ponieważ nie byli pewni, co to za ptak, następnego dnia udali się do biblioteki. Przejrzeli odpowiednie książki, a kiedy tylko zorientowali się, że znaleźli burzyka, natychmiast wrócili na miejsce, w którym go zostawili. Był tam jeszcze, tyle że woda uniosła go parę metrów od brzegu i nie można go już było dosięgnąć. Związali więc parę patyków i tym sposobem przyciągnęli ptaka do siebie. Potem postanowili przyjechać do nas. Zaaplikowaliśmy mu serię antybiotyków, dzięki którym pod koniec tygodnia był już w całkiem niezłej formie. Mogliśmy więc zacząć przygotowywać go do powrotu nad morze. Wtedy to przyniesiono nam drugiego burzyka. Znaleziony został dokładnie w tym samym dniu, co tamten, ale na głównej ulicy Coventry. Burzyki zwykle latają w ciemności i orientują się według gwiazd. Podczas chmurnych nocy gubią się i zdarza się, że przyciągają je jaskrawe światła miast bądź autostrad. Ten drugi burzyk miał niebezpiecznie skaleczone skrzydło. Trzeba było co najmniej dziesięciu dni na zagojenie, postanowiliśmy więc trzymać je razem. Nie sprawiały zresztą kłopotu — tyle że dużo czasu zajmowało karmienie. W żaden sposób nie zdołaliśmy ich przekonać, żeby jadły same. Regularnie, trzy razy dziennie, pływa- 58 ly sobie zadowolone w wannie, ale na szprotki, które wrzucaliśmy im do wody, nie zwracały najmniejszej uwagi. Nie było innej rady: musieliśmy zacząć karmić je siłą. Jeden z nich przyjmował podawany w ten sposób pokarm bez większych ceregieli, ale drugi próbował dokładnie takich samych sztuczek, co owe pamiętne pierwsze burzyki z Pembroke. Odczekiwał parę chwil z jedzeniem w dziobie, a kiedy tylko spuszczaliśmy go na sekundę z oczu, przechylał się do tyłu i — o ile nie złapaliśmy go w porę — opadał na ziemię, potrząsał głową to w jedną, to w drugą stronę, tak że w rezultacie wszyscy i wszystko obryzgane było papką rybną — łącznie z sufitem. Ale nie należy się przecież poddawać... Dwa te burzyki pozostały z nami przez sześć tygodni. Skaleczenie na skrzydle drugiego było znacznie głębsze, niż pierwotnie sądziliśmy. Czas jednak szybko mijał i wkrótce zranione skrzydło było już na tyle sprawne, że należało się z obydwoma ptakami rozstać. Burzyki z wyspy Man mają nadzwyczajną zdolność powracania do miejsc, w których się wykluły. Można przeczytać liczne opowieści o tym, jak wywiezione do Ameryki czy północnej Afryki, odnajdują swoje kolonie lęgowe. Z początku, w myśl tych opowieści, doradzano nam wypuścić je po prostu nad morzem, skąd — jak nas zapewniano — z łatwością odnajdą drogę do swoich rodzinnych stron. W rzeczywistości jednak znajdowane obrączkowane ptaki świadczą o tym, że nie zawsze jest to aż tak proste. Raz musieliśmy ponownie zaopiekować się ptakiem wypuszczonym na kanale La Manche: pływał w kółko, nie oddalając się od miejsca, w którym zostawiliśmy go, w najmniejszym stopniu nie usiłował wzbić się w powietrze, zanurkować czy w ogóle ruszyć w jakimkolwiek określonym kierunku. Czyżby życie z nami przytępiało naturalne instynkty ptaków? Wątpię. Czas i odpowiednie bodźce powinny temu zaradzić, powinny umożliwić im powrót do ptasich towarzyszy bez większych trudności — pod warunkiem oczywiście, że okres niewoli nie trwa zbyt długo. Tak się przypadkowo złożyło, że owe dwa burzyki wypuszczaliś- 59 my na wolność z tej samej plaży, co pamiętną osiemnastkę kilka lat temu. Robimy zwykle farbą kolorową plamkę na każdym ptaku, ażeby można go było w przyszłości rozpoznać. Oznaczywszy i te dwa, wywieźliśmy je łódką prawie kilometr od lądu, po czym położyliśmy na wodzie. Był z nami pan Swann, który pomaga nam czasem przy wypuszczaniu zwierząt. Rzucił w ich kierunku parę szprotek, a one - choć w domu nimi gardziły — tutaj, na morzu, chwyciły je z wyraźną przyjemnością. Przez następnych pięć dni przyjmowały pożywienie, które im rzucaliśmy, lecz przez dziewięć dni nie ruszały się z miejsca. Kiedy wypłynęliśmy na morze dziesiątego dnia, nie było już po nich śladu, choć mnóstwo burzyków przemykało po powierzchni wody. Być może nasza dwójka była wśród nich, kto wie. Dzikie ptaki, jeżeli dać im na to czas, przyjmą jednego czy dwóch nowych towarzyszy dopiero co wypuszczonych na wolność. Kiedy natomiast uwalniamy ich więcej, wówczas wypuszczone ptaki przejawiają tendencję do trzymania się oddzielnie, czasami dość nawet długo, pływając i w ogóle żyjąc w mniejszej, osobnej kolonii. Rozdział 7 Królik Nie do wiary, w jak nieoczekiwanych miejscach spotkać można dzikie zwierzęta. My na przykład trafiliśmy na trójkę królików w takim miejscu, gdzie najmniej moglibyśmy się tego spodziewać. Poproszono nas pewnego razu o wygłoszenie wykładu dla sporego grona młodzieży akademickiej. Przyjechaliśmy dość późno i nie mieliśmy ani minuty do stracenia. Wchodziliśmy już do auli, kiedy jedna ze studentek odciągnęła Jana na stronę i zaczęła mu coś gorączkowo szeptać do ucha. Jan skinął głową. Wówczas studentka dała znak innej, na drugim końcu sali, po czym znów coś Janowi tłumaczyła. Pożerała mnie ciekawość, nie miałam jednak czasu zapytać go, o co chodzi. Mieliśmy bardzo poważny wykład na temat roli, jaką odegrały ptaki w kształtowaniu się języka. Mówiliśmy, jak doszło do tego, że na przykład słowo „szybowiec" oznacza statek powietrzny bez silnika, a pierwotnie „szybowanie" odnosiło się wyłącznie do ptaków; jak to „krakanie" zaczęło oznaczać rozmaite ponure przewidywania, a dawniej było zwrotem używanym wyłącznie dla określenia dźwięków wydawanych przez kruki czy wrony. Kilka razy podczas wykładu spojrzałam w kierunku owej studentki, a ona mrugała do mnie porozumiewawczo, co kompletnie zbijało mnie z tropu. Po skończonym wykładzie zostaliśmy zaproszeni przez dyrektora na drinka. Jan szepnął mi do ucha: — Czekają na nas studentki. Chcą, żebyśmy wzięli od nich trzy króliki. — Upolowane? — spytałam, myśląc o niedzielnym obiedzie. 61 — Nie. Żywe. Zupełnie malutkie. Nikt nie może się o tym dowiedzieć. Nie rozumiałam, dlaczego trzeba robić taką wielką tajemnicę z powodu trzech królików. Zrozumiałam to jednak już wkrótce. Niebawem pożegnaliśmy się ze wszystkimi i poszliśmy w kierunku samochodu, gdzie miały czekać na nas owe studentki. Wprowadziły nas tylnym wejściem do akademika, potem po schodach do studenckiego pokoju. Nareszcie wszystko pojęłam. Był to pokój dwuosobowy, w którym lokatorki zsunęły łóżka, przez co robił wrażenie niemal pustego. Na wyłożonej sianem podłodze, na samym środku, bawiły się w najlepsze trzy króliczki. Nie mogły mieć więcej niż sześć tygodni, toteż bardzo zdziwiło mnie, gdy dziewczęta poinformowały nas, że opiekują się nimi dokładnie tyle czasu. Otóż pewnego razu, spacerując po okolicy, znalazły zagubione w trawie trzy różowe maleństwa — ślepe i nie porośnięte futerkiem. Z tego opisu wynikało, że musiały się dopiero co urodzić. Dziewczęta nie namyślały się długo: przyniosły je do akademika i karmiły mlekiem oraz płatkami kukurydzianymi systematycznie przynoszonymi ze stołówki. Napełniały ciepłą wodą termofory, żeby króliczki nie marzły, a tykanie ulokowanego w sianie budzika miało zastąpić im dźwięk bicia matczynego serca. Małe rozwijały się znakomicie ku radości swoich opiekunek. Jedyny problem stanowił personel akademika. Studentki musiały wymyślać całą masę przeróżnych sztuczek, żeby tylko sprzątaczka nie odkryła przypadkiem sublokatorów. Sprawa na dobre się skomplikowała, kiedy osiągnęły one wiek, gdy mogły już biegać. Dziewczęta nie miały pojęcia, co dalej robić. Kamień spadł im z serca, gdy dowiedziały się, że mogą nam przekazać swoje trzy pociechy. A nam nie sprawiało to najmniejszego kłopotu. Króliki chciwie chłeptały podawane im mleko, każdy kawalątek zieleniny pochłaniały w takim tempie, że zaczęliśmy się zastanawiać, jakim sposobem takie małe zwierzaki mogą pomieścić w brzuszkach tyle pożywienia. Jedyną komplikacją było to, że ponieważ przyzwyczajone 62 były do ciepła — chowały się przecież w nienaturalnych warunkach - musieliśmy przez jakiś czas trzymać je w domu. Zbyt było mokro i zimno, aby wypuścić je do wybiegu na dworze. Mieszkały więc w domu, ale stopniowo obniżaliśmy temperaturę w ich pomieszczeniu. Wkrótce też zrozumiałam, co miały na myśli studentki, skarżąc się na rozmaite z nimi kłopoty. Każdy z owej trójki miał swój własny rozumek. Po pierwsze, nie chciały siedzieć w pudle, jakie im zaoferowaliśmy. Kiedy kładliśmy na przykrywce jakiś ciężki przedmiot, żeby nie mogły jej unieść, wprawiały w ruch zęby, wygryzały otwór w bocznej ściance i w ten sposób czmychały. Zwykle nie mieliśmy o tym zielonego pojęcia, toteż pojawiały się przed nami ni z tego, ni z owego w najmniej stosownym momencie. Pewnego razu miał do nas przyjść na kolację szef Jana. Nakryłam odświętnie stół; zadowolona uznałam, że prezentuje się należycie. Do jedzenia przygotowałam między innymi sałatę, szynkę oraz jaja na twardo. Możecie sobie wyobrazić, jak się poczułam, kiedy weszliśmy z gościem do jadalni i ujrzeliśmy na białym obrusie dwa króliki, w najlepsze skubiące soczyste liście sałaty. Jeden z nich siedział w samym środku półmiska z szynką, przy czym jaja na twardo były już ponadgryzane. Nasz gość nie chciał przez cały wieczór niczego tknąć, nawet jajecznicy na bekonie, do której sprowadziła się ta kolacja. Innym znowu razem największy z trójki zniknął jak kamfora. Szukaliśmy go wszędzie - na próżno. W końcu uznaliśmy, że uciekł na dobre. Ale nie. Wystarczyło, że Zosia zasiadła do pianina, a zguba natychmiast się. znalazła. Leżał sobie spokojnie wśród liści stojącej na pianinie rośliny. Najpewniej przez cały ten czas, kiedyśmy go szukali, siedział nieruchomo, świetnie zamaskowany dzięki futerku zlewającemu się z kolorem ziemi. Wiele razy przechodziliśmy tuż obok i nikomu do głowy nie przyszło, że on tam może być. Niezwykle interesujące było obserwowanie rozwijania się instynktów owej trójki, nawet w nienaturalnych warunkach, w jakich 63 żyły. Nie sposób było w ogóle porównywać ich z chowanymi przez nas w ogrodzie królikami domowymi. Od wczesnego dzieciństwa potrafiły leżeć całymi godzinami; na każdy nieznany odgłos przypadały do ziemi i zamierały w zupełnym bezruchu; kiedy ujrzały kogoś obcego, natychmiast czmychały. Gwałtownie protestowały, gdy próbowaliśmy brać je w ręce. Kiedy umieściliśmy je w wybiegu na świeżym powietrzu, stały się zupełnie nieznośne. A przecież —jak wszystkim innym zwierzętom — potrzebny im był czas na adaptację przed wypuszczeniem na wolność. Lękaliśmy się, że może im grozić niebezpieczeństwo ze strony kotów. Ale nasz niepokój okazał się zbędny: króliki zachowywały się tak, jak gdyby znakomicie rozumiały, że kot to nieprzyjaciel, i trzymały się od wszystkich przedstawicieli tego gatunku w bezpiecznej odległości. Przytwierdziliśmy do wybiegu rodzaj kanału, przez który mogły wbiegać i wybiegać bez obawy, że wedrze się za nimi kot. Pewnego razu, zupełnie nieoczekiwanie, dwa króliki zniknęły, aby nigdy już do nas nie powrócić. Na jednego z nich natknęliśmy się w parę tygodni później na polu. Dostrzegłszy nas, skulił się dokładnie tak samo, jak robił to wielokrotnie w naszej bawialni. Najmniejszy pozostał jeszcze z nami przez kilka dni, ale w końcu i on podążył za braćmi na wolność. Cała trójka opuściła nas znacznie łatwiej niż ostatni dziki królik, jakiego mieliśmy pod opieką. On również pojawił się w dość nieoczekiwanych okolicznościach. Zostaliśmy zaproszeni na przyjęcie w pewnym londyńskim hotelu. Jak zwykle musieliśmy się bardzo spieszyć, żeby zajechać na czas. Tym razem była to moja wina. Wypuściłam do ogrodu jedną z naszych pustułek, nie zastanowiwszy się przedtem, czy wróci w porę. A ona, oczywiście, natychmiast poleciała prosto na wierzchołek najbliższego wiązu, stanęła na jednej nodze i wyraźnie dawała do zrozumienia, że ma zamiar tam pozostać. Usiłowałam zwabić ją na dół najrozmaitszymi smakołykami — nic sobie z tego nie robiła. Stałyśmy tak i przyglądałyśmy się sobie nawzajem. Siłą swojej woli chciałam zmusić ptaka, żeby do mnie wrócił, on jednak 64 nastroszył tylko piórka i najwyraźniej nie zamierzał ruszyć się z miejsca. Zwykle, kiedy pozwalałam mu polatać po ogrodzie, ledwie go podrzuciłam do góry, prawie natychmiast przylatywał z powrotem i siadał na mojej pięści. Wracał tak szybko, że dzieci nazwały go Jo-jo. Nie mogłam już dłużej czekać. Bałam się zostawić go na cały wieczór w ogrodzie, nie miałam jednak wyboru. Pobiegłam więc do domu. A pustułka, jak tylko zorientowała się, że mnie nie ma, czym prędzej przyfrunęła za mną, krzycząc przy tym w panicznym strachu. Po paru minutach siedziała bezpiecznie na swojej żerdce. Z powodu tej całej historii wyruszyliśmy z domu znacznie później, niż należało. Kiedy pojawiliśmy się na miejscu, prawie wszyscy siedzieli już przy stole. Cichutko wśliznęliśmy się na salę, pokazano nam dyskretnie nasze miejsca i nim zdążyliśmy się na dobre rozsiąść, Jan podskoczył na siedzeniu. — Co się stało? — spytałam szeptem. — Mam coś dziwnego w spodniach. — Co takiego?! — Nie mam pojęcia, co to jest, ale bardzo mi przeszkadza. Nie było czasu na dłuższą wymianę zdań, bowiem na salę weszli właśnie honorowi goście i wszyscy wstali. Po chwili znowu usiedliśmy. Jan zaczął majstrować w okolicach spodni, aż w końcu wyciągnął niewielki brązowy przedmiot i triumfalnie uniósł do góry. — Co to takiego? — Spinacz do bielizny. Pewnie zaplątał się w koszulę, a ja w pośpiechu nie zauważyłam przy prasowaniu. W tym samym momencie nachylił się do nas siedzący naprzeciw mężczyzna: — Pani z końca stołu pyta, czy nie zechcieliby państwo wziąć od niej królika. — Jakiego królika? - spytałam zaskoczona. — Żywego czy nieżywego? — rzeczowo wtrącił Jan. 65 Przez dłuższy czas strzępy informacji wędrowały z jednego krańca stołu na drugi, aż w końcu postanowiliśmy porozmawiać z ową panią zaraz po przyjęciu. Wówczas to dowiedzieliśmy się, że chodzi o żywego, dzikiego królika. Nieznajoma znalazła go podczas weekendu na wsi. Był mały, tak mały, iż miała wątpliwości, czy uda się go utrzymać przy życiu. Wszystko jednak poszło znakomicie i chowała go już prawie rok. Ale problem polegał na tym, że nie wiedziała, co z nim dalej robić. Chciała go wypuścić na wolność, żeby mógł żyć w naturalnych warunkach, lecz zdawała sobie sprawę, że nie można go ot tak, po prostu zostawić na środku pola w nadziei, że jakoś tam przeżyje. Raz nawet spróbowała tej metody, ale kiedy wróciła sprawdzić, jak sobie radzi, on przybiegł do niej natychmiast, a z jego oczu wyzierało takie nieszczęście, że bez wahania wzięła go z powrotem do domu. Nieznajoma jeszcze tego samego wieczoru zaprosiła nas do siebie. Wyjaśniła, że królik ma całkowitą swobodę poruszania się po mieszkaniu, więc powinniśmy wiedzieć, czego możemy się spodziewać. Nie wspomniała jednak o dziesiątce innych królików, sześciu świnkach morskich, dwóch żółwiach oraz kocie - które to zwierzęta cieszyły się taką samą swobodą. W niewielkim jej mieszkaniu na piątym piętrze jedyną namiastką ogrodu była skrzynka kwiatowa za oknem. Gdzie nie spojrzeć — wszędzie zwierzęta bądź też jakiś dowód ich obecności. Pani owa skomplikowała sprawy jeszcze bardziej, wychodząc za mąż za człowieka, który nie cierpi zwierząt. Ze wszystkich tych sublokatorów dziki królik dawał się najbardziej we znaki. Cała reszta robiła wrażenie istot spokojnych, na dobre zadomowionych. Natomiast ten brązowy dzikus, o połowę mniejszy od pozostałych zwierząt, miał dwadzieścia razy więcej energii niż one. Gonił w kółko po całym mieszkaniu; przelatywał z jednego pokoju do drugiego niczym strzała, przeskakiwał przez wszystko, co znajdowało się na jego drodze. Zatrzymywał się równie gwałtownie, jak zrywał się do biegu lub rozciągał na podłodze. Od czasu 66 do czasu, bez najmniejszego uprzedzenia, wyskakiwał nagle prosto do góry i wierzgał w powietrzu zadnimi nogami, jak gdyby ćwiczył jakiś skomplikowany krok baletowy. Niezwykle męczące okazało się prowadzenie rozmowy towarzyskiej przy pełnej świadomości, że w każdej chwili przez pokój przebiec może, niczym pociąg ekspresowy, królik. Jana najwyraźniej upodobał sobie w roli trampoliny: wbiegał mu na plecy, po czym zadowolony odbijał się z jego ramion. Trzeba było widzieć minę Jana, kiedy królik po raz pierwszy dokonał tego wyczynu. Gospodyni poczęstowała nas kawą, niełatwo było jednak ją pić: królik raz po raz wspinał się komuś po nogach na kolana i niemal wytrącał z rąk filiżankę. Poza tym kilkakrotnie wpadł do pokoju na pełnym gazie i usiłował gwałtownie zatrzymać się tuż przed nami, ale poruszony tym cwałem dywanik przelatywał przez cały pokój i królik znikał równie szybko, jak się pojawiał. Decyzję właścicielki, by pozbyć się niesfornego lokatora, przyspieszył fakt, że zaczął on wypróbowywać swoje zęby na meblach. Jak tylko weszliśmy do pokoju, od razu wydało mi się, że stół jest nieco podniszczony. Otóż królik tak skutecznie ostrzył sobie zęby na dwóch jego nogach, że w końcu się złamały. Mąż owej pani musiał więc przyciąć pozostałe dwie dla równowagi. Podobnie potraktowana została przez królika para krzeseł oraz kredens, który należało jak najszybciej poddać takiej samej operacji jak stół, wszystko bowiem wskazywało, iż lada chwila może runąć. Trudno oczywiście za te szkody winić królika. Wszystkim gryzoniom nieustannie rosną zęby i w związku z tym bez przerwy gryzą coś twardego, aby je spiłować. Na wolności tym czymś byłyby gałęzie lub łodygi, w niewoli muszą to być jakieś przedmioty zastępcze. W tej sytuacji nie należy się chyba dziwić, iż niechęć do zwierząt przekształciła się u męża owej pani w obsesję. Nie było innej rady: królik musiał zniknąć. Zgodziliśmy się zabrać go do siebie, jeżeli dadzą nam również pudełko, do którego można by go włożyć na czas podróży. W okamgnieniu znaleźli pudełko, ale wówczas okazało się, że schwytanie królika to nie taka prosta sprawa. 67 Dla niego najwyraźniej rozpoczęła się nowa zabawa. A my, wszyscy czworo, w wielkim skupieniu pełzaliśmy za nim na czworakach po podłodze. W pewnym momencie gotowi byliśmy przysiąc, że zniknął pod jednym z foteli. Otoczyliśmy więc cichutko fotel i ostrożnie wyciągnęliśmy ręce, aby go wydostać. Nic z tego. Uciekiniera nie było. Zdziwieni podnosimy głowy, patrzymy, a on siedzi sobie spokojnie na tymże fotelu i z wielkim zainteresowaniem spogląda z góry na nasze zmagania. Ledwie zdążyliśmy ochłonąć z wrażenia, przeskoczył ponad naszymi głowami i pognał do kuchni. Za każdym razem odczekiwał, aż któreś z nas sięgnie po niego, a kiedy wydawało się nam, że już-już go mamy, wówczas gwałtownie odskakiwał i znów ku naszej rozpaczy umykał. Zaczynaliśmy już mieć tego serdecznie dość: naigrawał się z nas w żywe oczy. W końcu Janowi przyszedł do głowy pewien pomysł. — Siadajcie — powiedział do nas. — Zacznijcie o czymkolwiek rozmawiać, udawajcie, że w ogóle go nie dostrzegacie. Zgubi go wścibstwo. Usiedliśmy, jak kazał. I rzeczywiście. Zdezorientowany królik zaczął raz po raz zerkać na nas zza fotela, na którym siedział Jan. Najwyraźniej był bardzo rozczarowany; zupełnie nie rozumiał, dlaczego nagle skończyła się ta wspaniała zabawa w berka. Wówczas Jan po prostu schylił się, chwycił go mocno w ręce i włożył do pudełka, nim królik w ogóle zdążył się zorientować, co się dzieje. Nie podobała mu się niewola. Skrobał i drapał ścianki swego prowizorycznego więzienia, ale na próżno. Zbyt dobrze związaliśmy pudełko. Buntował się tak przez całą drogę. Po przyjeździe do domu umieściliśmy go w specjalnej króliczej klatce. Jest to długa, trójkątna klatka, ze wszystkich stron obita drucianą siatką, ze specjalną budką do spania w samym końcu. Znajdujący się wewnątrz królik może jeść przez siatkę ciągle świeżą trawę — trzeba tylko w miarę potrzeby przenosić klatkę na coraz to nowe miejsce. Przez pierwszych parę dni królik jak gdyby oniemiał, tak zadzi- 68 wił go zewnętrzny świat. Na każdy nieoczekiwany odgłos natychmiast zmykał do budki i dawał nura w siano. Po kilkunastu sekundach wyłaniał się drgający nosek, a za nim z wielkim zaciekawieniem cala reszta. Siadał w samym środku wybiegu i robił wrażenie, jak gdyby chciał spytać, czy rzeczywiście sprawy przedstawiały się tak groźnie, jak na to wskazywały odgłosy. Z początku na wszystko, co widział po raz pierwszy, reagował w ten sam sposób — szalał z przerażenia. Nieważne, czy były to dzieci na rowerach, czy jadące szosą samochody, czy też któryś z naszych dwóch psów. Szybko jednak zorientował się, że nic mu nie grozi w zaciszu bezpiecznego schronienia, jakim była klatka. A kiedy dokonał tego odkrycia, zaczął się krzyż pański dla naszych psów. Wiele było w Ośrodku najrozmaitszych zwierząt, nie wyłączając paru królików dzikich i domowych, ale nigdy żadne z nich nie działało tak na biedne stare psiska jak ten królik. Przyciągał je niczym magnes. Mieliśmy wówczas Sama, dużego, łagodnego angielskiego setera, oraz szybkonogą charcicę, którą nazywaliśmy Szczeniakiem, mimo że miała już dziesięć lat. Królik, ledwie ujrzał psy, zaczynał jak oszalały biegać po klatce tam i z powrotem, zapraszając je w ten sposób do wspólnej zabawy. Psy też zaczynały biegać tam i z powrotem, i dookoła króliczej klatki, zataczając coraz większe koła, aż w końcu gnały dookoła ogrodu jak oparzone. Zdarzało się i tak, że biegały dookoła domu, a my, zdumieni, zastanawialiśmy się, co się dzieje. Czasami myśleliśmy już, że stare psiska postradały zmysły. Klatka ciągnęła je w przedziwny sposób. Całymi godzinami przebywały w jej pobliżu; podbiegały całkiem blisko i odskakiwały, szczekając, okrążały ją tak szybko, jak tylko mogły, uganiając się za królikiem, którego i tak nie mogły dosięgnąć. Szczeniak nadążał za królikiem, seter natomiast był trochę za wielki, żeby na pełnym gazie robić ostre zakręty, i zwykle bardzo szybko lądował jak długi na rabatkach. Solennie obiecaliśmy pani, od której wzięliśmy królika, że odzyska on wolność. Po trzech tygodniach niewoli zrobiliśmy więc dostatecznie duży otwór w klatce, aby bez trudu mógł się z niej wydo- 69 stać. Kłopotliwa jednak okazała się kwestia pożywienia. Sporo czasu zajęło nam odzwyczajanie go od tego, co jadał u swojej opiekunki w Londynie. Dawała mu ona wyłącznie suche jedzenie, ponieważ dzięki temu mniej brudził w mieszkaniu. Nie należało się raczej spodziewać, że na wolności również będzie znajdował miseczki pełne płatków owsianych. Za nasze pierwsze zadanie uznaliśmy więc konieczność przyuczenia go do rozpoznawania naturalnego pożywienia. Z początku wydawało się to stosunkowo proste: królik chętnie próbował wszystkiego. Ale ponieważ nigdy przedtem nie jadał nic świeżego, zaczął chorować. Raz nawet czyściło go przez całe dwa dni i poważnie zaczęliśmy się już martwić. Wzięliśmy go na dietę składającą się z liści jeżyn; bardzo mu to dobrze zrobiło. Kiedy trzeciego dnia ujrzeliśmy, jak znów w najlepsze rozrabia w swojej klatce, odetchnęliśmy z ulgą. Z każdym dniem podawaliśmy mu mniej suchego jedzenia, aż w końcu w ogóle przestał go potrzebować. Wtedy to właśnie zrobiliśmy otwór w klatce i obserwowaliśmy, jak daje sobie radę z ogromnym nieznanym światem poza nią. Pierwszy wydostał się na zewnątrz nosek. Stało się to nawet dość szybko. Staliśmy tuż obok i obserwowaliśmy, jak drga z wielkiego zaciekawienia. Królik siedział bez ruchu przez jakieś dziesięć minut, potem dał susa przez otwór i z ogrodu, gdzie znajdowała się klatka, pokicał wprost do frontowych drzwi domu, które przypadkiem zostawiliśmy uchylone, potem do bawialni i hop — na kanapę. Tam się ostatecznie rozgościł i robił wrażenie całkiem z siebie zadowolonego. Coś takiego nigdy nie przyszłoby nam do głowy. Psy też były mocno zaskoczone. Siadły nieopodal i szczekały z oburzenia. Królik natomiast rozsiadł się wygodnie na poduszkach i patrzył na nie z góry. Odnosiło się wrażenie, jak gdyby znakomicie zdawał sobie sprawę, że kiedy jesteśmy w pobliżu, nic mu z ich strony nie grozi. Miał zresztą całkowitą rację: nie odważylibyśmy się zostawić go samego z psami. Nie zaufałabym im na tyle. Kiedy musieliśmy wyjść, zanieśliśmy królika z powrotem do klatki. 70 Po tej historii Jan zaczął zrzędzić, gdyż musiał się zabrać do zrobienia nowych drzwiczek do klatki. W poprzednich wyciął otwór, żeby królik mógł zażywać spacerów, kiedy tylko przyjdzie mu na to ochota. Jeżeli jednak miał opuszczać klatkę jedynie w tym celu, żeby posiedzieć sobie w naszej bawialni — to całkiem zmieniało postać rzeczy. Niemniej ogród także go nęcił. Jeżeli tylko znajdowaliśmy się w pobliżu, przeprowadzał dokładną jego inspekcję. Wystarczyło jednak, że dobiegł go jakiś niecodzienny odgłos bądź ujrzał coś niezwykłego, a natychmiast brał nogi za pas. Z prędkością błyskawicy przelatywał przez drzwi frontowe prosto do bawialni i na fotel. Pewnego dnia dokonał wielkiego odkrycia: można przespacerować się dookoła domu, po czym wrócić dokładnie na to samo miejsce, z którego się wyruszyło na spacer. Cóż za uciecha! Podobała mu się ta zabawa bardzo. Biegał i biegał dookoła, coraz szybciej i szybciej, aż w głowie mi się kręciło na sam jego widok. Od tej pory za każdym razem, kiedy opuszczał klatkę, niezależnie od pogody, robił parę okrążeń domu, zanim wszedł do środka. Taki spacer najwyraźniej go podniecał. Niekiedy podskakiwał jeszcze wysoko w górę i wymachiwał w powietrzu nogami, tak jak widzieliśmy to po raz pierwszy w londyńskim mieszkaniu jego byłej właścicielki. „Króliczy balet" — mówiła o tych wygibasach Zosia, bo rzeczywiście przypominały jakiś zwariowany taniec. Wkrótce przekonaliśmy się, że królik zupełnie nieźle potrafi dawać sobie radę z psami. Zaczął wręcz znęcać się nad nimi. Obydwa psiska przyzwyczaiły się do niego i niewiele się nim przejmując, traktowały go niemal jak część krajobrazu. Ale ten brak zainteresowania nie podobał się królikowi. Skoro nie miały ochoty na gonitwę tam i z powrotem — nie potrzebował wcale dużo czasu, aby wymyślić inną interesującą zabawę. Podbiegał ku nim, kiedy spały, i przeskakiwał przez nie raz po raz. Jeżeli dalej spały, wskakiwał na Sama, robiąc z jego grzbietu trampolinę. Nigdy nie pozwalał sobie na podobną bezczelność wobec Szczeniaka: wydawał się rozumieć, 71 że z nią powinien być ostrożniejszy. Poczciwy Sam, mimo że taki wielki, nie skrzywdziłby nawet muchy. Ale w końcu psom było już za dużo owych brewerii i rzucały się w pogoń. A przecież o to właśnie królikowi chodziło: wodził je więc dookoła domu i z powrotem przed drzwi wejściowe, potem jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze. Po sześciu lub siedmiu okrążeniach, nabrawszy pewności, że psiska wciągnęły się w zabawę, siadał sobie spokojnie na stopniach przed frontowymi drzwiami i przyglądał się z zaciekawieniem, jak biegają w kółko niczym oszalałe. Niejednokrotnie robiły jeszcze pół tuzina okrążeń, zanim wreszcie stwierdzały, że uganiają się tak zajadle za... niczym. Królik dobrze wiedział, że nie wolno mu zostawać w domu na noc i że nasze przygotowania do snu zaczynają się od odniesienia go do klatki, a ściślej mówiąc — od takiego zamiaru. I zawsze w odpowiednim momencie znikał. Caluteńki wieczór potrafił przesiedzieć spokojnie na ulubionej poduszce, lecz wystarczyło sięgnąć po niego koło godziny jedenastej, aby przekonać się, że nie ma po nim śladu. Wiedząc, że jest gdzieś w domu, szukaliśmy go we wszystkich zakamarkach, na przykład w zamkniętych szufladach, za zasłonami, ale on ulatniał się jak kamfora. Rano okazywało się, że siedzi sobie na przykład na wycieraczce przy drzwiach frontowych i wygląda na bardzo zadowolonego. I tak było zawsze: jak byśmy go nie pilnowali, nie spuszczali niemal z oka, w pewnej chwili po prostu znikał i mimo najżmudniej-szych poszukiwań nie mogliśmy trafić na jego kryjówkę. Odkryliśmy ją dość nieoczekiwanie. Jan grał na pianinie, ja byłam w ogrodzie. Właśnie dostrzegłam w oddali zbliżającego się starego pułkownika w towarzystwie jego doga. Obaj wyglądają dość srogo, choć w rzeczywistości ani pies, ani jego pan srodzy wcale nie są, o czym łatwo przekonać się, poznawszy ich bliżej. Nasz królik tego oczywiście nie wiedział. Raz tylko rzucił okiem na tę dostojną parę — i w nogi. Jan opowiadał potem, że w pierwszej chwili nie wiedział, co się dzieje. Nagle, ni z tego, ni z owego, niczym błyskawica przeleciał mu między nogami królik, zwinnie prze- 72 cisnął się przez wąską szparę między ścianą a pianinem i wdrapał się do pudła instrumentu przez otwór znajdujący się z tyłu. W ten sposób wszystko się wydało: ulubioną kryjówką niesfornego królika było nasze stare pianino. Urządził się w nim zresztą bardzo wygodnie: zwędził Zosina bluzeczkę, żeby mieć się na czym wylegiwać. Wkrótce zaczął też znikać poza domem. Nie było go czasem przez dzień czy dwa. Nie martwiliśmy się tym — wiedzieliśmy, że wróci. Z początku niepokoił nas trochę ruch samochodowy na szosie, ale królik jak gdyby rozumiał, że to niebezpieczne, i długo przesiadywał w wysokiej trawie na skraju szosy, nim podejmował próbę przejścia na drugą stronę. Z całą pewnością zasłużył sobie na piątkę z przepisów drogowych. Pewnego dnia, piliśmy akurat w ogrodzie herbatę, Jan zauważył coś poruszającego się w oddali na polu. — Patrzcie, biegnie jakieś zwierzę — powiedział. — Spójrzcie uważnie, widać, jak porusza się zboże. Zboże było już w trzech czwartych wyrośnięte i odnosiło się wrażenie, że faluje nieustannie; najmniejszy podmuch wiatru powodował chylenie się wysokich łodyg, po czym fala przebiegała przez całe pole. Na samym wierzchołku wzgórza widać było wyraźnie szybko zginające się źdźbła, przedzielające ostrą linią ów łagodny, wachlujący ruch. Najwyraźniej jakieś stworzenie torowało sobie drogę przez łan. Obserwowaliśmy, jak linia ta przybliża się w naszym kierunku, aż w końcu dobiegła do żywopłotu rosnącego naprzeciw naszego ogrodu. Ze znajdującej się w nim dziury wyskoczył nagle królik, rozradowany jak nigdy. Po tym wydarzeniu ulubionym jego przejściem stała się dziura w żywopłocie. Często widywaliśmy go wychodzącego bądź wracającego tamtędy ze spaceru. Szukaliśmy wzrokiem falującej linii wśród rosnącego zboża, a w miarę jak dojrzewało, coraz wyraźniej widać było króliczą ścieżkę. Nigdy nie umieliśmy przewidzieć, kiedy i gdzie się nasz królik pojawi. Potrafił na przykład znienacka wyskoczyć z pianina, gdy 73 ktoś zaczynał na nim grać. Raz Zosia zdjęła z łóżka kapę, żeby sobie pościelić na noc, a tu wyskakuje królik — szukana przez cały wieczór zguba. Znalazł sobie w łóżku nowe wygodne legowisko. Innym razem o mało nie usiadła na nim ciocia Gerta. Nie zauważyła go na kanapie, a ściślej mówiąc, w ogóle nie przyszło jej do głowy spojrzeć, gdzie siada. Ja kiedyś pochyliłam się, żeby wyjąć z kuchennej szafki talerze, i nagle poczułam coś miękkiego pod palcami. Przeraziłam się nie na żarty. Oczywiście był to królik, ale kiedy człowiek nie spodziewa się gdzieś czegoś żywego, wrażenie jest niesamowite. Ale największy szok przeżył chyba miejscowy ogrodnik. Człowiek ten nie lubił królików. W ogrodzie sprawiały mu tylko kłopot, przysparzając ciągle nowej roboty. Pewnego dnia przyszedł do nas bardzo blady. — Nigdy państwo nie uwierzycie... — jęknął. — Widziałem coś przedziwnego. Trzeba państwu wiedzieć, że moja suka jest bardzo cięta na króliki. Zwąchała jednego w żywopłocie i za nim, a on, zamiast uciec w pole, wpadł do naszego domu i hop, prosto na kolana mojej żonie. Siedziała właśnie przy kominku i robiła na drutach. Wystraszyła się okropnie: wszystkie oczka jej pospadały. Powtórzyło się to potem jeszcze ze dwa razy. Jak żyję, czegoś podobnego nie widziałem. Dobrze wiedzieliśmy, skąd wziął się tam ten królik, ale nie pisnęliśmy ani słówka. A on z każdym dniem robił się coraz bardziej niezależny. Na początku uwielbiał towarzystwo dzieci, lecz wkrótce przestało go to bawić. Coraz rzadziej nas odwiedzał. Odnosiło się wrażenie, że wraca do domu tylko wtedy, kiedy przychodzi mu ochota podrażnić się z psami. Sporo urósł tego lata i był o wiele bardziej muskularny niż tamten króliczek, którego przywieźliśmy z Londynu. Przyszła jesień, a z nią myksomatoza. Podobno był zaszczepiony przeciwko tej chorobie — tak twierdziła pani, która go nam przekazała. Liczyliśmy więc na skuteczność szczepionki. Nie mogłam znieść myśli, że ten wesoły królik miałby cierpieć tak, jak jego dzi- 74 ?? bracia. Uważałam, iż ma więcej szans na przeżycie niż inne króliki, ponieważ nigdy nie wykazywał skłonności do kopania. O wiele bardziej wolał wylegiwać się na czymś niż w czymś. A króliki zarażają się właśnie wtedy, kiedy przebywają w norach, gdyż chorobę przenoszą pchły żyjące w ich futrze. Czasami dzikie króliki jak gdyby rozumiały to: kilka razy widziałam młode urodzone na powierzchni ziemi, w takich samych gniazdach jak te w ziemi. Po tym jesiennym ataku choroby nie widzieliśmy naszego królika. Ogarnął nas smutek, w głębi duszy byliśmy przekonani, że zginął. Pierwszy przymrozek chwycił tego roku w Wigilię. Wszystko dookoła błyszczało bielą i srebrem. Kiedy wyszłam na próg, pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam, był królik. Wyglądał, jak gdyby bardzo siebie żałował. Pomyślałam, że zechce wejść do środka, uchyliłam więc drzwi, ale on nie skorzystał z zaproszenia. Lecz kiedy wysypałam kurom ziarno, natychmiast dał susa w ich kierunku i zaczął chciwie jeść. Zjadł także trochę czerstwego chleba. Dobrze wiedział, gdzie przyjść, kiedy poczuł głód. Odwiedzał nas tak przez całą zimę, zwykle kiedy było mu chłodno i głodno. Ostatni raz widzieliśmy go pod koniec marca. Przyszedł pod dom, zjadł trochę chleba i ziarna, a potem przełazi przez swoją ulubioną dziurę w żywopłocie. Szedł zaoranymi polami, od czasu do czasu podskakując w powietrzu i robiąc te swoje charakterystyczne, śmieszne wygibasy. Obserwowałam go, aż całkiem znikł mi z oczu. Wcale nie oddalił się tak bardzo, ale jego futerko miało taki odcień, że zlewało się z zaoraną ziemią i nie sposób go było odróżnić od tła. Kiedy tak stałam i patrzyłam za nim, nie zdawałam sobie sprawy, że nigdy go już nie zobaczę. Zawsze będę jednak pamiętać, jak znakomicie potrafił się przystosować do swojego naturalnego świata. ¦ Rozdział 8 Nurzyk Gilly to ptak wyjątkowy. Niby nurzyk, ale nie całkiem: sam siebie nie uważa w ogóle za ptaka, już raczej za małego człowieczka. Więcej nawet — za członka rodziny, i to najważniejszego. Jeżeli dzieje się coś, w czym nie uczestniczy, robi takie zamieszanie, że natychmiast musimy go do siebie dopuścić. Gilly mieszka z nami już sześć lat, lecz wystarczyło mu zaledwie paru dni, aby wkraść się do naszych serc. Bardzo jesteśmy wszyscy do niego przywiązani. W swoim czasie opiekowaliśmy się wieloma nurzykami — w sumie było ich chyba przeszło pięćset. Wszystkie były ofiarami ropy naftowej. Kiedy pojawił się pierwszy z nich, byłam przerażona. Ptak ten wylądował w ogrodzie pewnego człowieka, który mieszkał jakieś pięćdziesiąt kilometrów od wybrzeża. Ropa do tego stopnia skleiła mu pióra, że trudno było odróżnić jedno od drugiego. Nigdy przedtem nie mieliśmy do czynienia z ptakami w takim stanie. Dzwoniliśmy więc do rozmaitych ludzi po radę, a wszyscy oni mówili tak samo: najlepiej będzie dla niego, jeżeli natychmiast się go uśmierci, gdyż ptak pokryty warstwą ropy nie ma najmniejszej szansy na przeżycie. Tego rodzaju stwierdzenia działają na nas jak czerwona płachta na byka. Tak łatwo uśmiercać! Niszczenie życia jest jednym z najbardziej ostatecznych i nieodwracalnych czynów, jakich może dokonać człowiek. Przy całej swojej olbrzymiej wiedzy człowiek nie potrafi stworzyć życia, co najwyżej może próbować je chronić. I ma obowiązek wobec siebie i innych stworzeń czynić to. Mówi się o coraz większym przeludnieniu kuli ziemskiej, należy jednak 76 pamiętać, że zwierzęta i rośliny mają takie samo prawo do życia jak my. Świat bez nich byłby o tyle uboższy. Kiedy ktoś patrzy na zwierzę i bez mrugnięcia okiem powiada mi, że najlepiej dla niego byłoby je uśmiercić, ogarnia mnie złość: dziewięć razy na dziesięć ludzie wcale nie proponują rozwiązania najlepszego, lecz najprostsze i najtańsze — a to jest całkiem inna sprawa. Nie twierdzę bynajmniej, że nigdy nie zdarzyło nam się uśpić jakiegoś stworzenia. Jeżeli zwierzę cierpi albo jeżeli jest tak bardzo okaleczone, iż nie rokuje żadnej nadziei na powrót do normalnego życia — usypiamy je. Nigdy jednak nie podejmujemy tej decyzji sami. Ostatnie słowo należy zawsze do weterynarza, ponieważ nikt inny nie ma dostatecznie dużo doświadczenia i wiedzy, aby wydać właściwy sąd. Jeżeli weterynarz mówi nam, że stworzenie ma choćby najmniejszą szansę przeżycia, wówczas bez wahania dajemy mu tę szansę. Od nikogo, absolutnie od nikogo nie usłyszeliśmy tym razem ani jednego słóweczka zachęty. Wręcz odwrotnie: zarzucano nam, że chcemy eksperymentować na biednym ptaku. Na brytyjskim wybrzeżu — argumentowano — tyle jest nurzyków, że utrata paru z nich nie ma żadnego znaczenia. Pierwszego pokrytego ropą nurzyka utrzymaliśmy przy życiu przez dwa tygodnie. Umarł nad ranem, w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia. Byłam tym bardzo poruszona. Podczas owych dwóch tygodni niezmiernie się do niego przywiązałam. Walczyłam o jego życie zajadle, już myślałam, że się udało... I znaleźliśmy go martwego w świąteczny ranek. W ciągu następnych paru lat często opiekowaliśmy się ptakami, które ucierpiały od ropy, i choć nie chcieliśmy się przyznać do klęski, na palcach jednej ręki mogliśmy policzyć te, które wyżyły dostatecznie długo, aby można je było przywrócić morzu. Przynajmniej w połowie niepowodzenie wynikało stąd, że ludzie, którzy ptaki znajdowali — myli je. Reakcja dość naturalna. Człowiek znajduje brudnego ptaka, chce mu pomóc, więc go oczyszcza z brudu. Bardzo szybko zorientowaliśmy się, iż ptaki po owym zabiegu mają o wiele mniejszą szansę na przeżycie niż te, 77 które trafiają do nas brudne. Ogłosiliśmy więc, że jeżeli ktoś chce przynieść do nas ptaka pokrytego ropą, jest rzeczą niezwykle ważną, aby go uprzednio nie mył. Mycie pozbawia pióra naturalnego tłuszczu i zmienia ich ułożenie. Ptak traci w ten sposób swoją naturalną ochronę przed przemoczeniem, przed złą pogodą i nie może się ogrzać. Po powrocie do morza pióra całkowicie przesiąkają wodą. Nawet po dwóch pie-rzeniach, czyli po dwóch latach, niektóre ptaki mogą pływać co najwyżej pół godziny, a potem pióra całkowicie im przemakają. Zresztą przez dwa lata tak przywykają do niewoli, że pozostawienie ich nad morzem jest zbyt okrutne. Dziesięć lat trwała nasza praca nad ptakami, które ucierpiały od ropy naftowej. Prowadziliśmy tasiemcowe notatki, czytaliśmy grube tomiska, ale ani o krok nie przybliżyliśmy się do rozwiązania problemu mimo głębokiego przekonania, że rozwiązanie takie istnieje. Zebrała się nas niewielka grupka, wszyscy byliśmy amatorami i wspólnymi siłami próbowaliśmy nieść pomoc nieszczęsnym ptakom. Studiowaliśmy obyczaje i zachowanie nie tylko tych nu-rzyków, które trafiały do nas, lecz również tych na wolności: jak łowią ryby, jak długo pozostają jednorazowo pod wodą. Spędziliśmy parę cudownych dni na obserwacjach nurzyków w ich naturalnym środowisku, a kiedy wróciliśmy do domu, do naszych chorych — tym bardziej zaciskaliśmy zęby i uparcie pracowaliśmy dalej nad rozwiązaniem problemu. Jakiś czas przebywaliśmy w miejscowości Dunstanbrough Head w hrabstwie Northumberland. Przepiękna okolica: woda jest tam tak przezroczysta, że leżąc po prostu na urwisku, bez trudu mogliśmy obserwować nurkujące w pogoni za rybami nurzyki — widzieliśmy każdy ich ruch. Pięknie poruszały się pod wodą — wirowały, zawracały, płynęły — sprawiały wrażenie wodnego baletu. Byliśmy nimi absolutnie oczarowani. Kiedy znikały pod powierzchnią wody, ich pióra wydawały się jakby powleczone cienką warstwą powietrza, podobnie jak futro wydry. Wiedzieliśmy już, że układ ptasich piór jest nie mniej istotny od ich nieprzemakalności. 78 Prawdziwy przełom w naszych zmaganiach nastąpił dopiero wtedy, kiedy młody Andrzej Greenwood poszedł na wydział weterynarii uniwersytetu w Cambridge. Dzięki jego staraniom robiono tam dla nas bezpłatnie sekcję każdego zmarłego nurzyka. I przedtem dokonywaliśmy takich sekcji, ale tylko czasami, ponieważ były bardzo drogie. Wyniki tych nielicznych, na które mogliśmy sobie pozwolić, nie były miarodajne. Dopiero teraz tak naprawdę zaczęliśmy rozwiązywać zagadkę. Otóż ptaki ginęły z powodu niewydolności nerek, gdyż ropa znajdowała się również w ich wnętrznościach. Jeden z nich, na przykład, był z nami przez cały rok i już wydawało się, że wszystko pójdzie dobrze, a potem stwierdziliśmy całkowite zablokowanie jelit przez ropę. A więc rzecz polegała nie tyle na usunięciu mazi z piór, co na wypłukaniu jej z wnętrzności. Stopniowo wypracowaliśmy plan, który zaczął dawać pewne wyniki. Jeden z członków naszej grupy zbierał chore ptaki w nadmorskiej miejscowości Portsmouth. Natychmiast po podniesieniu nieszczęśnika z ziemi wkładał go do uszytego z materiału woreczka, w którym znajdowała się garść ziemi foluszowej*. Każdy ptak miał swój oddzielny woreczek. Dzięki temu było im ciepło, nie szamotały się i nie przeżywały szoku. Następnie zabierałam je do nas. Ziemia foluszowa pochłonęła już wówczas znaczną część ropy. Po przyjeździe do domu natychmiast przystępowaliśmy do oczyszczania im oczu i nozdrzy. Trzymaliśmy je bez przerwy w cieple, mogły do woli myć się i muskać. Póki wydalały choć odrobinę ropy, dostawały codziennie porcję parafiny w płynie. Jedna tylko sprawa bardzo długo nas gnębiła: nogi i stopy naszych podopiecznych były całe w ranach, a na dodatek łuszczyła się z nich skóra. Z początku myśleliśmy, że to skutek poparzenia ropą. Kupowaliśmy więc całą masę rozmaitych lekarstw i maści, które, owszem, pomagały, ale nie stanowiły odpowiedzi na nurtującą nas zagadkę. Wyglądało na to, że rany zaczynają się u góry ptasiej nogi, tuż pod linią piór. Poza tym staw kolanowy często tak puchł, jak gdyby * Ziemia foluszowa — rodzaj glinki pochłaniającej tłuszcz. 79 trawił go artretyzm. Ową zagadkę rozwiązaliśmy zupełnie przypad- j kowo. Przysłano nam artykuł napisany przez pracownika Ogrodu Zoologicznego w Bazylei. Artykuł mówił o tym, jak ważna jest dieta dla zdrowia ptaków w niewoli. Dało nam to dużo do myślenia. W końcu pojęliśmy w czym rzecz: naszym nurzykom brakowało tiaminy, inaczej: witaminy BI. Tiamina gromadzi się w wątrobie i występuje jedynie w świeżym pożywieniu. Zaraz po złowieniu ryby zawartość tiaminy w jej organizmie zaczyna gwałtownie maleć i w ciągu zaledwie dwudziestu czterech godzin zanika całkowicie. Zwierzętom drapieżnym składnik ten niezbędny jest dla zdrowia i dieta, w której zabraknie tiaminy, nieuchronnie prowadzi do choroby uzewnętrzniającej się zwykle na skórze, zwłaszcza stóp. U takich rybojadów jak nurzyki sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, ponieważ niektóre ryby same mają niedostatek tiaminy. W rezultacie, jeżeli nawet podaje się ptakowi odpowiednią dawkę tiaminy, a potem karmi się go nieodpowiednim gatunkiem ryb, w dalszym ciągu może wystąpić jej niedobór. Tak więc trafiliśmy na brakujące nam ogniwo — zagadka została rozwiązana. Po jakimś czasie doszliśmy do takiej wprawy w leczeniu zatrutych ropą nurzyków, że wypuszczaliśmy je na wolność po upływie zaledwie pięciu tygodni od momentu zajęcia się nimi. Niestety, nawet owych pięć tygodni było okresem zbyt długim. Zachowanie się zwierzęcia nie jest niezmienne i w dużym stopniu zależy od otoczenia; zwierzę dostosowuje się do warunków, w jakich przebywa. W ciągu pięciu tygodni ptak zaczyna przyzwyczajać się do niewoli. Jednak i tę trudność udało nam się pokonać. Trzeba było co prawda następnych paru tygodni na adaptację, ale przywracaliśmy nurzyki morzu, a one żyły w nim, jak gdyby nigdy ich życiu nic nie zagrażało. Szanse na przeżycie w wypadku zatrucia ropą naftową nie zależą od ilości pochłoniętej trucizny. Przekonaliśmy się o tym zupełnie przypadkowo. Pewnego razu na kanale La Manche doszło do i poważnej ptasiej tragedii. Przyczyną była znów ropa. Natychmiast 80 udałam się na miejsce katastrofy, chciałam pomóc w ratowaniu nieszczęsnych ptaków. Przed wyjazdem Jan wyliczył dokładnie, na jaką liczbę nowych pacjentów możemy sobie pozwolić. Nurzyk zjada do pół kilograma ryb dziennie, jeżeli ma się więc dziesięć nurzyków, a na każdego z nich trzeba wydać codziennie trzydzieści pensów, to niewiele pieniędzy zostanie już w banku. Musieliśmy też wziąć pod uwagę dodatkowe wydatki na elektryczność, podróż i tak dalej. Po namyśle Jan oświadczył, że stać nas na zaopiekowanie się najwyżej szóstką. Kiedy przyjechałam wreszcie nad morze i ujrzałam bezbronne ptaki, ofiary ropy — zapragnęłam wziąć wszystkie. Zaniosłam do samochodu dwanaście sztuk. Umieszczone w oddzielnych woreczkach wyglądały jak schludne pakuneczki. Pozostałe zbierali z plaży jacyś mężczyźni. Były do tego stopnia pokryte ropą, że ledwie można było w nich rozpoznać ptaki. Musiały zginąć. Jadąc do domu, nie mogłam zapomnieć widoku tych biednych istot. Zawróciłam, pojechałam z powrotem na miejsce katastrofy i wybrałam jeszcze dwanaście ptaków, takich w bardzo złym stanie. Jan nie był specjalnie zachwycony, ujrzawszy mnie z cztery razy większą liczbą pacjentów, niż się umówiliśmy. Żeby go uspokoić, powiedziałam, wierząc w to zresztą głęboko, iż wątpię, by któremu-kolwiek z tych najbardziej chorych udało się przeżyć jedną choćby noc. A jednak... Uratowaliśmy dziewięć z dwunastu mniej zatrutych i całą dwunastkę pozostałych, tych, którym nie wróżyłam przeżycia nawet jednej nocy. Po upływie sześciu tygodni wypuściliśmy wszystkie na tej samej plaży w Kornwalii, z której je pozbierałam. Gilly nigdy nie ucierpiał od ropy. Pewnego dnia zadzwonił do nas z Flamborough Head Marcin Smiles, czy nie zechcielibyśmy wziąć do siebie nurzyka. Oczywiście, że tak, chcieliśmy. Co mu się stało? Zupełnie nic. — Czy chcesz, żebym od razu zawiozła go na miejsce, gdzie wypuszczamy nasze nurzyki? — spytałam. - Jeżeli masz na to ochotę — odparł. 81 Wrócił do domu Jan i powtórzyłam mu tę zagadkową rozmowę z Marcinem. — To dziwne — stwierdził. — Jeżeli nurzykowi nic nie jest, dlaczego nie wypłyną po prostu w morze, tak jak zwykle, i nie wypuszczą go na wolność. Zadzwonię, żeby się dowiedzieć, o co właściwie chodzi. Po paru minutach wrócił do pokoju ubawiony. Okazało się, że Marcin wypływał z ptakiem już niejeden raz, lecz Gilly miał na kwestię wolności swoje własne zapatrywania. Ani myślał dalej żyć na morzu. Nim Marcin zdążył wrócić do brzegu, nurzyk już tam na niego czekał, a w najgorszym wypadku przylatywał w chwilę potem. Jan udał się po niesfornego ptaka następnego dnia. Wrócił późno. — Wszystko w porządku? — zagadnęłam. — Nie jest przypadkiem chory? — Też pytanie! Dziób mu się nie zamykał przez całą drogę do domu. Z pudełka dolatywał głos ptaka. Najwyraźniej chciał nam wszystkim obwieścić, że przyjechał. Ani na chwilę nie przerywał swego chrapliwego, przeraźliwego nawoływania. — Miałeś taki koncert przez całą drogę? — spytałam. — Bez chwili przerwy - odparł Jan. Wniósł pudełko do kuchni, otworzył je, a ze środka wyskoczył Gilly. Stanął na dywaniku, głośnym piskiem i trzepotaniem krótkich skrzydełek dając wyraz swemu oburzeniu. Prezentował się bardzo elegancko. Wszystkie nurzyki, z jakimi mieliśmy przedtem do czynienia, były brudne od ropy, ten natomiast — czyściutki, piękny, przypominał długodziobego miniaturowego pingwina. Skrzydła, grzbiet i główkę miał czarne, przód zaś śnieżnobiały. Stał tak przez chwilę niczym kelner czekający na zamówienie. Tylko że w przypadku Gilly'ego nie było mowy o jakimkolwiek czekaniu: przyjechał do naszego domu i najwyraźniej miał zamiar tu zamieszkać. 82 W pokoju obok dzieci bawiły się akurat ze swoimi przyjaciółmi z sąsiedztwa. W pewnej chwili rozległ się ich głośny śmiech. Gilly wyprostował się nieco, wykręcił głowę w jedną stronę, potem w drugą, tak że jego długa szyja przypominała znak zapytania, a kiedy tylko zorientował się, skąd dochodzi hałas, już go nie było - poleciał na zwiady. Wkroczył do bawialni godnie: kołysał się nieco, machał skrzydełkami i poskrzekiwał z podniecenia. Zawsze jest u nas w domu jakiś ptak albo i kilka, dzieci są do tego przyzwyczajone, tak więc jeszcze jeden nie zrobił na nich większego wrażenia. — Skąd on jest? - spytała od niechcenia Zosia, rzucając kostkę do gry. Jan zaczął coś tłumaczyć, ale Gilly wziął wyjaśnienie na siebie. Nie miał zamiaru dopuścić, żeby coś działo się bez jego udziału. Nim ktokolwiek zorientował się, co robi, wskoczył na taboret, stamtąd na stół i zrzucił na podłogę planszę do gry: karty oraz pionki rozsypały się po całym pokoju. Potem pisnął, jak gdyby chciał powiedzieć: „A masz! To za to, że się mną w ogóle nie zainteresowałaś". Wszystkich zaskoczyło zachowanie Gilly'ego, ale nikt się na niego nie zezłościł. Zły natomiast był Marcin Smiles, od którego go dostaliśmy, zły był na wczasowiczów, którzy znaleźli ptaka jako maciupeńkie jeszcze, puszyste pisklę. — Tak jest co roku — skarżył się. — Gdyby ludzie zostawiali młode ptaki w spokoju, wszystko byłoby w porządku. Rodzice wkrótce by je przecież odnaleźli. Jeżeli idzie o nurzyki, nie jestem tego taka pewna. Składają swoje jajka w przedziwnych miejscach, na przykład na występach wysokich urwisk skalnych, które zwykle są bardzo wąskie, i jak gdyby tego im było jeszcze mało, ptaki te gnieżdżą się jedne obok drugich, niczym pasażerowie tramwaju w godzinach szczytu. Często zastanawiam się, jak w ogóle potrafią się tam utrzymać. A przecież z jajami albo z dopiero co wyklutymi pisklętami sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana. Co prawda, jaja nurzyków są bardziej trójkątne niż jaja innych ptaków i przypuszczalnie to właśnie zapo- 83 biega staczaniu się z występów. Poza tym pokrywa je lepkie ptasie łajno, które działa trochę jak klej. Ale mimo wszystko wiele jaj spada i rozbija się o kamienie. Jestem przekonana, że Gilly nie był pierwszym małym nurzykiem, który wypadł z gniazda na skalnym występie. Najgorliwsze nawet nurzyki nie są specjalnie dobrymi rodzicami, zbytnio interesuje je życie całej ptasiej społeczności, ażeby należycie chronić swoje małe. Widziałam raz samiczkę nurzyka ogrzewającą trzy różne pisklęta, jedno po drugim. Czyżby nie potrafiła odróżnić swoich własnych dzieci od innych, czy też po prostu miała nadmiar uczuć macierzyńskich? Nie wiadomo. Nigdy nie dowiemy się, co przydarzyło się naszemu Gilly'emu. Może został zepchnięty z zatłoczonego występu skalnego, może sam spadł, a może chciał sobie polatać, nim wyrosły mu piórka Marcinowi nie przyszło do głowy, by spytać ludzi, którzy mu przy nieśli Gilly'ego, gdzie go znaleźli i jak dawno temu. Ale mniejsz. o to: dostał na wychowanie pisklę i dobrze się ze swego zadania wywiązał. Nurzyki z zasady są ptakami towarzyskimi i Gilly nie stanowi w tym względzie wyjątku. Tyle że zamiast spędzać czas w towarzystwie innych nurzyków, woli przebywać z ludźmi. Najbardziej zaś lubi dzieci, szczególnie dziewczynki. Kiedy wyrosły mu już wszystkie piórka, Marcin wywiózł go z powrotem nad morze. Gilly jednak ani myślał wracać do wody, o wiele bardziej bawiło go baczne obserwowanie swoich opiekunów. Morze najwyraźniej mu się nie podobało: bijące o kamienistą plażę fale przerażały go, zaczął więc na nie krzyczeć, a ponieważ one nic sobie z jego wrzasku nie robiły, zatrzepotał skrzydłami i uciekł od nich jak najdalej. Dopiero gdy Marcin sam wszedł do wody, żeby popływać, Gilly podążył za nim. Opowiadał nam, że nigdy w życiu nie napływał się tyle, co owego roku. Ale i wtedy Gilly ciągle sprawdzał, czy Marcin jest w pobliżu. Lato miało się już ku końcowi, kiedy Marcin ostatecznie wypłynął z ptakiem w morze i pozostawił go w miejscu, gdzie zbierały się 84 dzikie nurzyki. Kiedy przybił do brzegu i zaczął wciągać łódź na plażę, przybiegł do niego Gilly, bardzo oburzony. Przyleciał wcześniej, niż Marcin dopłynął, i niecierpliwie czekał na jego powrót. Powtórzyło się to kilkanaście razy. Zdesperowany Marcin poprosił więc przyjaciół, żeby wywieźli nurzyka na morze. Tego już Gilly zupełnie nie rozumiał. Wrócił na plażę i podchodził po kolei do każdego opalającego się wczasowicza, rozpaczliwie przy tym krzycząc i machając skrzydłami. Szukał Marcina i jego rodziny. W końcu ktoś się nad nim ulitował i odniósł go do nich. Przyszła jesień, a z nią dodatkowe komplikacje. O ryby było trudno, nikomu też nie chciało się już godzinami pływać po to tylko, żeby Gilly trochę się rozruszał... Marcin zadzwonił więc do nas i tak oto Gilly wszedł do naszej rodziny. Nieustającym problemem była jego gimnastyka: musiał zadowolić się wanną, której zresztą ani trochę nie lubił. Kiedy tylko wsadzaliśmy go do niej, wyciągał szyję i wrzeszczał. Uspokajał się dopiero na dźwięk czyjegoś głosu, trzeba więc było do niego bez przerwy mówić. Wreszcie Jan pojął, o co chodzi. — Zdaje się, że on chce, żeby ktoś z nas kąpał się razem z nim. Namówiliśmy Zosię, żeby zdjęła buty i pończochy i weszła do wanny. Gilly był zachwycony. Pluskał się uradowany, rozbryzgując wodę z takim wigorem, że nawet sufit był mokry. Raz po raz zanurzał główkę i znów ją wynurzał na powierzchnię wężowym ruchem. Zosia przemoczona była do nitki i właściwie mogła zaoszczędzić sobie wieczornej kąpieli. My nie prezentowaliśmy się wcale lepiej, mimo iż zdążyliśmy jeszcze okryć się ręcznikami. Przez kilka dni towarzyszenie Gilly'emu w wodnych harcach stało się regularnym zajęciem Zosi. Na szczęście jednak, nim upłynął tydzień, ptak zorientował się, że kąpiele są przyjemne, i przestał protestować przeciw samotnemu ich zażywaniu. Ale mimo to zawsze wolał kąpać się w towarzystwie. Czasami wsadzam go do kąpieli, a sama idę ścielić łóżka albo sprzątać sypialnie. Gilly pływa sobie trochę, zjada kilka rybek, ale wystarczy, że przysiądę na krawędzi wanny i powiem do niego kil- 85 ka słów, a już zaczyna się popisywać: rozpryskuje wodę, podskakuje, czasami tak się przy tym podnieca, że aż niechcący wypada z wanny i ląduje na środku maty. Rozgląda się wówczas dookoła zdumiony, najwyraźniej nie rozumiejąc, jak to się stało, że woda nagle zniknęła! Kłopotliwe okazało się to, że sedes w naszej łazience znajduje się tuż koło wanny. Otóż niekiedy zostawiam Gilly'ego w kąpieli i zapominam uprzedzić o tym naszych gości. Gilly, widząc, że ma towarzystwo, zaczyna się oczywiście popisywać, ochlapując przy tym wszystkich i wszystko dookoła. W rezultacie parę osób miało u nas dość nieprzyjemną przygodę. Pewną starszą panią, na przykład, zmoczył tak dokumentnie, że aby móc wrócić do domu, musiała przebrać się w pożyczone ode mnie ubranie. Gilly jest bardzo ciekawski. Musi podejść i uważnie przyjrzeć się każdemu, kto składa w naszym domu wizytę, szczególnie jeżeli ten ktoś pojawi się w drzwiach kuchennych. Nurzyk podchodzi do niego i jeśli gość nie przypadnie mu do gustu, zaczyna dziobać go w stopy. Wszystkie przynoszone nam chore ptaki wkładamy zaraz do kartonowych pudełek i trzymamy je w nich, dopóki nie nabierzemy pewności, że nie doznają szoku. Gilly bardzo dokładnie bada zawsze każde napotkane pudełko i jego zawartość, a ja zawsze boję się, żeby jego długi dziób przechylający się przez krawędź pudełka nie wyprawił na tamten świat kilku naszych pacjentów. Kiedy wyjeżdżamy na wakacje, Gillym opiekują się nasi przyjaciele, właściciele niewielkiego sklepiku. Twierdzą, że przy nich jest on równie hałaśliwy i towarzyski. Ulokowali go raz w sypialni nad sklepem, przy czym drzwi zostawili uchylone, aby słyszał ich głosy. W pewnym momencie zorientowali się, że klienci odchodzą od lady i zbijają się w gromadkę przy drzwiach. Zrazu nie mogli pojąć, co się stało, aż nagle dostrzegli Gilly'ego maszerującego po podłodze i dziobiącego klientów w stopy. W końcu podążył ku swoim opiekunom i, zadowolony z siebie, usadowił się tuż przy nich. Po tym incydencie przeprowadzanie dokładnej inspekcji 86 każdego pojawiającego się w sklepie klienta weszło Gilly'emu w nawyk. Podczas kolejnych naszych wakacji Gilly wkroczył do sklepu pewnym krokiem i zachowywał się dokładnie tak samo, jak w roku poprzednim. Zapamiętał nawet, w którym naczyniu podawano mu jedzenie. Zadziwił nas tak znakomitą pamięcią. Nurzyki są niewątpliwie bardzo inteligentne. Jan wykonał parę prostych testów innym naszym nurzykom, zatrutym ropą, i przekonał się, że mają zdolność prostego rozumowania. Bawić się potrafią tylko stworzenia inteligentne, a Gilly bawi się wszystkim: od guzika do kawałka sznurka. Razu pewnego znikał mi bez przerwy z oczu. Zaniepokojona poszłam na górę i oczom moim ukazał się następujący widok: w głowach łóżka, na poduszce, pośród niesamowitego bałaganu siedział Gilly i huśtał tkwiący na długim sznurze wyłącznik nocnej lampki. Sznur dyndał, a ptak usiłował łapać wyłącznik. Gilly uwielbia wszelkiego rodzaju błyszczące przedmioty — na przykład kawałki srebrnej folii — i każdy taki znaleziony drobiazg podrzuca do góry i łapie. A kiedy złapie, znów go podrzuca. Szczególnym jego zainteresowaniem cieszą się sznurowadła i błyszczące klamerki — zawsze usiłuje je w miarę możności zwędzić. Nasi goście na widok zbliżającego się w kierunku ich nóg Gilly'ego czym prędzej robią krok do tyłu. Sądzą, że ptak chce ich zaatakować, ale jemu chodzi wyłącznie o ich buty, konkretnie: o sznurowadło bądź klamerkę. Aparaty fotograficzne to kolejna pasja naszego nurzyka, zwłaszcza jeżeli zawieszone są na długich, bujających się rzemykach. Można przecież do takiego rzemyka podskoczyć, można próbować go złapać — cóż za uciecha! Intrygują go też jeżdżące po podłodze samochodziki bądź inne mechaniczne zabawki w ruchu; szybko się jednak nimi nudzi. Nigdy natomiast nie nudzą go piłeczki pingpongowe. Uwielbia popychać je dziobkiem i uganiać się za nimi, w miarę jak odbijając się, pędzą przez cały pokój. Czasami usiłuje chwycić którąś w dziób, a kiedy nie może sobie z tym poradzić, sia- 87 da na niej — ściślej mówiąc: usiłuje to zrobić. Może wydaje mu się, że jest to jajko. No, ale piłeczka nigdy nie tkwi w miejscu, kiedy Gilly by sobie tego życzył; już-już się na niej usadawia, a ona wyślizguje się w ostatniej chwili i znów sunie przez cały pokój, i znów trzeba ją gonić, i wszystko zaczyna się od początku. Gilly lubi też baloniki. Przekonaliśmy się o tym podczas pierwszych świąt Bożego Narodzenia, jakie z nami spędził. O mało nie oszalał z radości, kiedy zaczęliśmy ubierać choinkę i przystrajać mieszkanie. Jeżeli na przykład spadł nam na podłogę papierowy łańcuch, Gilly już był przy nim, ciągnął i szarpał, jeśli tylko nie wyrwaliśmy mu go dość szybko. Największą chyba atrakcją było dla Gilly'ego drzewko, które ubierała Zosia. Nigdy w życiu nie oglądał czegoś równie wspaniałego. Nim w ogóle zorientowaliśmy się, co zamierza, podskoczył i ściągnął już parę bombek. W obawie, żeby nie złapał go prąd, usunęliśmy lampki choinkowe, on jednak zwrócił już swoje zainteresowanie ku wróżce znajdującej się na samym wierzchołku drzewka. Przez cały tydzień usiłował ją ściągnąć, aż w końcu dopiął swego. Pewnego dnia rozległ się w stołowym pokoju straszliwy łoskot, a gdy zaniepokojeni pospieszyliśmy zobaczyć, co się dzieje, oczom naszym ukazała się zwalona choinka: wszystkie ozdoby choinkowe oraz ziemia z kubełka porozsypywane były po całej podłodze, a w samym środku tego bałaganu stał Gilly. Obudziła się w nim chyba jakaś resztka sumienia, bowiem przez chwilę wyglądał na strapionego. Wkrótce jednak zapomniał, że ten ogromny nieład był jego sprawką, chwycił jedną z zabawek i zaczął podrzucać ją w powietrze. Zauważyliśmy, że od dłuższego czasu miał wyraźnie chętkę na znajdujące się na ścianie kolorowe baloniki i ciągle próbował do nich podskoczyć. W końcu Jaś ulitował się nad nim, odwiązał jeden i pozwolił mu opaść na podłogę. Gilly znalazł się przy nim w mgnieniu oka, a my czekaliśmy na huk. Byliśmy pewni, że ostry dziób natychmiast przekłuje balon — ale nie. Gilly złapał go za związany koniec, potrząsnął, podrzucił w powietrze i zaczął 88 się za nim uganiać. Potrafił się tak bawić przez całą godzinę, bez przerwy. Zaledwie parę razy przedziurawił balon; zdarzało się to raczej dzieciom. Ulubionym kolorem Gilly'ego okazał się kolor niebieski. Mając kilka różnobarwnych baloników do wyboru, zawsze wybierał błękitny, nawet jeżeli związany był z dwoma czy trzema innymi. Gilly lubi też pionki i kostki, których dzieci używają do gry w chińczyka lub podobnych gier. Szybko zrozumiał, że bardzo się złoszczą, kiedy kradnie je z rozłożonej na stole planszy, zaczął więc uciekać się do podstępu. Parokrotnie obserwowaliśmy go, jak siedzi spokojnie i przygląda się grającym, udając, że go to wszystko nic a nic nie obchodzi. Aż tu nagle, zupełnie znienacka, rusza do ataku: gwałtownym ruchem chwyta kostkę bądź któryś z pionków i co tchu zmyka na drugi koniec pokoju. Dzieci próbowały wyrzucać go na dwór na czas zabawy, ale on siadał na wycieraczce, z dziobem przyciśniętym do zamkniętych drzwi, i wyglądał przy tym tak smętnie, że w końcu któreś się nad nim litowało, a on triumfalnie wracał do środka. Niekiedy bardzo się gniewał o to wyrzucanie: stał na wycieraczce i darł się tak głośno, że dla świętego spokoju trzeba go było wpuścić do domu. Mieliśmy z powodu Gilly'ego i inne kłopoty. Otóż bardzo się nie lubili z panią Bellamy. Pani Bellamy uważała, że należy wytresować go jak psa. On jednak najwyraźniej zupełnie inaczej zapatrywał się na tę kwestię. Zresztą jak się tu z ptakiem dogadać? Choć, muszę przyznać, czasami robi wrażenie, jak gdyby rozumiał pewne sprawy... Bywa na przykład, że kiedy pani Bellamy idzie na górę, do sypialni, Gilly maszeruje przed nią i brudzi kolejno każdy stopień. Ona zaczyna na niego krzyczeć, wymyśla mu i w ogóle mówi, co o nim myśli, a on znika czym prędzej pod łóżkiem, gdzie odczeku-je, aż ona się uspokoi. Pod łóżko chowa się również wtedy, gdy chce zejść nam z oczu. Jeżeli Gilly siedzi spokojnie w swojej kryjówce, zwykle oznacza to, że coś przeskrobał. Pewnego dnia przyjechała do nas w odwiedziny babcia. Tak byliśmy zajęci rozmową, że na śmierć zapomnieliśmy o Gillym i nie 89 ulokowaliśmy go do snu w jego kartonowym pudełku. W środku nocy zbudził nas przeraźliwy krzyk. Wszyscy rzuciliśmy się w kierunku, skąd dochodził. Okazało się, że Gilly, korzystając z okazji, ulokował się pod gościnnym łóżkiem. Kiedy babcia opuściła nogę z łóżka — postanowiła wcześnie wstać — dziobnął ją znienacka w palec. Przeraziła się oczywiście nie na żarty. Jeszcze lepiej popisał się, kiedy nocowała u nas pewna znajoma pani. Wskoczył na jej łóżko, rozgościł się na poduszce i zasnął smacznie tuż koło jej głowy. Szkoda tylko, że w pewnym momencie podniósł ogonek i narobił jej prosto na oko. Zabraliśmy raz Gilly'ego nad morze w przeświadczeniu, że woda morska dobrze mu zrobi. Podobało mu się bardzo. Natychmiast zaczął ślizgać się po powierzchni wody, coraz dalej od brzegu, i wkrótce znikł nam z oczu. Poważnie się zaniepokoiliśmy. Był przecież ptakiem oswojonym, baliśmy się, że nie da sobie samodzielnie rady. Długo czekaliśmy w nadziei, że wróci, ale ślad po nim zaginął. Jan zaczął nas przekonywać, że Gilly poczuł wołanie morza, że obudziły się w nim dzikie instynkty i że nic mu nie będzie. Mimo wszystko było nam bardzo smutno, kiedy w końcu ruszyliśmy z powrotem w kierunku urwiska. Nagle Zosia zauważyła jakiś ruch w głębi plaży. Pobiegła zobaczyć, co się stało. My szliśmy dalej wolnym krokiem, ale kiedy krzyknęła coś do nas, pobiegliśmy ku niej. To odnalazła się nasza zguba. Otóż Gilly wylądował w innej części plaży i zaczął nas gorączkowo szukać. Biegał, nawoływał, dziobał stopy wczasowiczów, a oni usiłowali go zepchnąć z powrotem do morza. Dwaj chłopcy rzucali nawet w biedaka kamieniami, chcąc go pewnie w ten sposób odstraszyć. Wtedy właśnie Zosia krzyknęła. Ptak odpowiedział przeciągłym wołaniem i natychmiast rzucił się w jej kierunku. Był taki zagubiony, taki skołowany. Bardzo na niego uważamy po tym wypadku; pozwalamy mu pływać tylko na płytkich rozlewiskach i pilnie strzeżemy ujścia do morza. Ale niełatwo jest go upilnować. Kiedy poczuje szeroką wodę pod sobą, zaczyna na pół biec, na pół trzepotać skrzydłami, nabie- 90 rając przy tym tak niesamowitej prędkości, że my, choćbyśmy nie wiem jak wyciągali nogi, nie możemy za nim nadążyć. Mimo wszystko wygląda na to, że czegoś się wtedy nauczył. Nawet kiedy wypływa w morze, nie oddala się zbytnio i nie kąpie się długo. Co jakiś czas wychodzi z wody i sprawdza, gdzie jesteśmy. Najwyraźniej nie ma ochoty znów się zgubić. Gilly'emu nic nie dolega. Jest zupełnie zdrowy, w znakomitej wręcz formie. Z wyglądu niczym się nie różni od dzikich nurzy-ków, ale nie jest dzikim ptakiem. Inaczej się zachowuje niż one. Gdybyśmy wypuścili na wolność ptaka tak oswojonego jak on — zginąłby bez wątpienia. Gilly nie tylko nie miał nigdy okazji rozwinąć umiejętności i instynktów, które niezbędne są do przeżycia w naturalnych warunkach, lecz również jego zachowanie jest do tego stopnia nietypowe, że dzikie nurzyki nigdy by go nie przyjęły. Podobnie bywa przecież z ludźmi. Naprawdę nie lubimy osób, które zachowują się aspołecznie bądź robią coś, co uważamy za niewłaściwe. Unikamy ich. Zwierzęta są pod tym względem identyczne. Nie przyjmują do swego grona stworzenia tylko dlatego, że wygląda tak jak one. Stworzenie to musi się podobnie do nich zachowywać — dopiero wówczas zaakceptują je. W przeciwnym razie dręczą owego dziwaka tak długo, aż sobie od nich pójdzie. Zdarza się czasami, że atakują go, a nawet zabijają. Nie można oswojonego ptaka wyprawić do dzikiego świata i oczekiwać, że jakoś tam da sobie radę. Okrucieństwem byłoby już samo podjęcie takiej próby. Gilly z całą pewnością jest oswojony i w ogóle nie uważa siebie za ptaka. Kiedy tak siedzę, przysłuchując się trzepotaniu jego skrzydeł, gdy lata nad schodami to do góry, to na dół, udając, że goni muchę — muszę mu chyba przyznać rację. Rozdział 9 Borsuk Z niektórymi naszymi zwierzętami bardzo musimy uważać. Kłopoty sprawiają zresztą nie tylko naprawdę dzikie zwierzęta, naj-zdradliwsze potrafią być te, które wydają się oswojone. Mając do czynienia z dorosłym dzikim jeleniem bądź lisem, wiadomo, czego się po nich spodziewać, i nietrudno przewidzieć, jak zareagują na próby kierowania nimi. Nigdy natomiast nie można być pewnym zachowania zwierząt, które w naszym pojęciu są oswojone. Co najmniej w połowie przypadków zwierzęta te wcale nie są oswojone: po prostu przystosowały się do życia z człowiekiem. Nauczyły się go nie lękać i ufać mu, a niejednokrotnie nawet same szukają jego towarzystwa. Wszystko wskazuje więc na to, że zostały oswojone, ale wystarczy, żeby jakiś bodziec rozbudził drzemiące instynkty, a zareagują z taką gwałtownością, do jakiej zdolna jest tylko istota dzika. Wydaje mi się, że najgorsze pod tym względem są wrony. Mając na pozór oswojoną wronę, należy poważnie zastanowić się przed wypuszczeniem jej na wolność w wiejskiej okolicy, jest to bowiem bardzo niebezpieczne. Ptak ów przestał lękać się ludzi, człowiek wręcz go pociąga. Jeżeli nie odpowiedzieć na jego zachowanie tak, jak się spodziewa — potrafi zaatakować. Sroka w podobnej sytuacji zadraśnie, wrona natomiast może poważnie przeciąć skórę. Co gorsza, nęcą ją rzeczy błyszczące, toteż dziewięć razy na dziesięć atakuje oczy. Znam taki przypadek, kiedy oswojona przez pewnego chłopca wrona rzuciła się na leżące w wózku sześciotygodniowe niemowlę. Zwabiły ją zabawki dziecka. Niestety, matka nie wiedziała, o co chodzi, i zarówno jej, jak dziecku potrzebna była w rezultacie pomoc szpitalna. 92 Również ja o mało nie straciłam kiedyś oka za przyczyną oswojonej wrony. Wychowało ją młode małżeństwo. Parokrotnie usiłowali wypuścić ptaka na wolność, lecz on za każdym razem odnajdował drogę powrotną do domu. Zdarzyło się i tak, że wrócił z odległości osiemdziesięciu kilometrów. W końcu doszło do tego, że kiedy przyjeżdżali gdzieś samochodem, kategorycznie odmawiał wyjścia z niego. Robił wrażenie, jak gdyby przeczuwał, iż mają zamiar go zostawić. Jeżeli próbowali zmusić go do opuszczenia wozu, stawał się bardzo nieznośny. Ludzie ci mieszkali w jednym pokoju i wrona zajmowała nie tylko coraz większą część ich mieszkania, lecz również coraz większą część ich życia. Spytali nas pewnego dnia, czy nie zechcielibyśmy wziąć jej do siebie. Frania, bo tak się nazywa, to numer nie lada. Jest z nami do tej pory, lecz bardzo jesteśmy z nią ostrożni. Przyzwyczaiła się do nas od razu. Bardzo też polubiła piwo. Natknąwszy się kiedyś na pełny kufel, pociągnęła zdrowy łyk, a potem frunęła prosto na mnie: chwytała mnie za włosy i dziobała w twarz. W żaden sposób nie mogłam jej odgonić. Wystraszyłam się nie na żarty. Byłam pewna, że zraniła mnie w oko, na szczęście dziobnęła mnie tylko tuż nad nim i tuż pod nim. Tak czy inaczej, nosiłam ślad owej napaści przez długi czas i myślałam nawet, że będę miała szramę do końca życia. Uważałam Franię za ptaka oswojonego i zupełnie nie byłam przygotowana na nagłą zmianę jej zachowania. Nie mogłam jednak winić jej za ten wypadek. Jak by się nie wydawała oswojona, z natury jest stworzeniem dzikim i nawet najdłuższe przebywanie w towarzystwie ludzi nie było w stanie odmienić jej naturalnych, dzikich instynktów. Zwykle przygotowani jesteśmy na tego rodzaju zachowanie u dorosłych dzikich zwierząt, wręcz próbujemy zachęcać je do takiego zachowania. Nie chcemy wcale, żeby podczas pobytu w naszym Ośrodku zwierzę oswoiło się czy w najmniejszym choćby stopniu nauczyło się akceptować człowieka. Wiemy, że kiedy będzie dostatecznie zdrowe, aby powrócić do swego świata, znów sta- 93 nie się prawdziwie dzikim stworzeniem, z dzikimi instynktami i sposobem zachowania. Nie chcemy, żeby zbytnio przyzwyczaiło się do otoczenia ludzi, bo wówczas trzeba dużo czasu na ponowne przystosowanie go do naturalnych warunków. Przyjmując nowe zwierzę, zastanawiamy się od razu, jaką ma szansę na powrót do natury. Jeżeli uznamy, że szansa taka istnieje, zajmuje się nim jedna osoba, ażeby przyzwyczaiło się tylko do niej, a nie do ludzi w ogóle. Zwykle nie widuje nikogo innego, trzymamy je z dala od wszystkich i wszystkiego, co dla niego nienaturalne. Staramy się wyleczyć je w ciągu najwyżej dwudziestu dni, a następnie wywozimy z powrotem do miejsca, gdzie zostało znalezione — na własny jego teren. Wówczas stworzenie ma największą szansę przeżycia. Przy leczeniu dłuższym niż dwadzieścia dni na wypuszczenie jest już za późno: często terytorium naszego pacjenta zostało zajęte przez inne zwierzę, a co więcej, on sam zaczął przystosowywać swoje zachowanie do nienaturalnych warunków, w jakich się znalazł. Nie rezygnujemy oczywiście z przywrócenia go naturze, ale wówczas konieczny jest etap przejściowy: przez dłuższy czas trzymamy go więc w specjalnie dostosowanej do naturalnych warunków zagrodzie i bacznie obserwujemy. Kiedy przyniesiono nam borsuka, o którym chcę opowiedzieć, byliśmy niezwykle ostrożni. Zbyt dobrze wiemy, jak złośliwie potrafią te zwierzęta gryźć: jeżeli chwycą coś zębami, nie otwierają mordki, dopóki nie wyszarpną kawałka. Tego dnia usłyszeliśmy zgrzyt zatrzymującego się samochodu i zaraz potem ujrzeliśmy idącego w naszym kierunku znajomego weterynarza. Przez ramię przerzucił ogromny wór, w którym pomieścić by można było chyba z pół tony złota. Znamy go jako schludnego, spokojnego człowieka, ale wtedy wyglądał na wyjątkowo zmaltretowanego: włosy miał zmierzwione, krawat przekrzywiony. Na spotkanie wyszedł mu Jan. — Nie chcę już nigdy przeżyć takiego poranka - wysapał, kładąc wór na ziemi i opadając ciężko na najbliższe krzesło. — W środku jest borsuk. Dałem mu na uspokojenie, więc chwilowo 94 nie rozrabia, ale solidnie mi przedtem nadokuczał. Dopadły go w krzakach na terenach golfowych dwa wilczury. Ma parę dość głębokich skaleczeń, ale to nic poważnego. Za kilka dni będzie zdrowy. — Dziwna pora na borsuki. Tak wcześnie... — zauważył Jan. — Masz rację. Zastanawiałem się nawet, czy nie potrącił go nocą samochód i nie jest od uderzenia trochę oszołomiony. To przecież blisko szosy. Nie macie pojęcia, jaki się zebrał wokół tłum. Kilku mężczyzn nacierało na niego z kijami, usiłując go przegonić. Gdyby tylko odwołali psy i pozostawili go w spokoju, nic by się nie stało. Ale kiedy w grę wchodzą dzikie zwierzęta, ludzie najwyraźniej tracą cały swój rozsądek. Biedak o mało nie oszalał. Kłapał zębami w kierunku wszystkiego, co się poruszało. Nie mogłem go zostawić. W takim miejscu, z taką masą ludzi... Czasami przez lata całe nie widzimy ani jednego borsuka, a potem nagle pojawiają się w naszym Ośrodku jednocześnie na przykład cztery lub pięć. Tak właśnie było i tym razem: ten borsuk był piąty. Pierwszy z owej piątki przybył ze złamaną nogą, dwa następne były oswojone, wychowali je jacyś ludzie i teraz przysłali do nas, żebyśmy wypuścili je na wolność. Kilka dni później przyjechała do nas pewna rodzina: otworzyli bagażnik swego samochodu i wy-taszczyli z niego wielkie pudło, w którym znajdował się czwarty borsuk. Nie byłam pewna, czy był nieprzytomny, czy też po prostu spał. Co prawda fakt, iż chrapał, powinien był obudzić moje podejrzenia, bo nieprzytomni przecież nie chrapią. Przybysze zakomunikowali nam, że znaleźli go na skraju szosy w takim właśnie stanie. Wpakowali go więc do pudła i przywieźli do nas. Koło naszego domu znajdują się stare zabudowania stajenne z solidną kamienną podłogą. Zwykle lokujemy w nich nowych pacjentów do czasu urządzenia ich w jakimś stosowniejszym miejscu. Tak było i tym razem. Ciężkie pudło musieliśmy taszczyć aż we trójkę. Był to bądź co bądź borsuk niezwykle muskularny - ważył trzydzieści osiem kilogramów. 95 Przybysze spytali, czy mogą obejrzeć sowy. Potem chcieli popatrzeć na czaplę. W sumie minęło chyba z pół godziny, nim odjechali. Natychmiast wróciłam do stajni obejrzeć zostawione przez nich zwierzę. Ale jego już tam nie było. W głębi, pod ścianą, siedział w żłobie jeden borsuk, ten z chorą nogą, pośrodku zaś widniała góra usypanej ziemi sięgająca do połowy wysokości stajni. Pudło było całkowicie nią przywalone i uznałam, że borsuk tkwi pod tą całą pryzmą. Powinnam była mieć więcej rozumu. Kiedy wreszcie odkopałam pudło — okazało się puste. Pusta była również stajnia. Nie miałam już wątpliwości, co się stało z trzema borsukami. W kącie stajni była dziura, z której wyrwane zostały kamienie. Któż mógł przypuszczać, że trzy borsuki są w stanie wykopać taką ilość ziemi w tak krótkim czasie? Co więcej, borsuki dalej kopały. Codziennie musiałam wywozić pełne taczki ziemi, a Jan coraz częściej narzekał, że zagraża to fundamentom domu. Żadną miarą nie mogliśmy odciągnąć ich od kopania. Zmontowaliśmy nawet specjalne urządzenie: gdyby chciały wydostać się na zewnątrz, opadająca zastawka złapałaby je w pułapkę. One jednak jak gdyby przeczuwały zasadzkę i w tym czasie nie ruszały się z wykopanego przez siebie korytarza. Zostawialiśmy też otwarte drzwi, ale one wolały siedzieć w norze i kopały jeszcze głębiej. W końcu jednak wyprowadziły się. Zagarnęły dla siebie znajdującą się w zagajniku nie używaną królikarnię. Trzeba było zająć się tym nowym, piątym borsukiem. Jan rozchylił wór i włożył do niego ręce, przemawiając cały czas do borsuka. Był to wielki samiec. Warknął groźnie, ledwie Jan go dotknął. Po chwili jednak jak gdyby zrozumiał, że chcemy mu pomóc, pozwolił wydobyć się z worka bez dalszych ceregieli. Ale nie mieliśmy pojęcia, gdzie go ulokować. Zawsze obiecujemy sobie, że będziemy trzymać w pogotowiu wolną klatkę, lecz jakoś nigdy nam to nie wychodzi. Szczerze mówiąc, nie mogę sobie nawet przypomnieć, kiedy po raz ostatni widziałam choćby najmniejszą bez lokatora. A w owym czasie doszło już nawet do tego, że w całym domu nie było ani jednego 96 pokoju, w którym nie urzędowałoby parę zwierząt. Należało czym prędzej podjąć jakąś decyzję. Borsuk wydawał się co prawda stworzeniem uległym, ale jako istota dzika w każdej chwili mógł nas zaatakować. Nagle przyszedł nam do głowy genialny pomysł. W ubikacji na zewnątrz domu trzymaliśmy kilka młodych pustułek. Wystarczyło przenieść je do łazienki w domu, a w ich pomieszczeniu można było urządzić chwilowe schronienie dla nowego gościa. Dwa lata później przyszedł do nas list od jakiegoś pana z zapytaniem, czy prawdą jest, że trzymamy pustułki w łazience, a borsuki w ubikacji. Muszę przyznać, że faktycznie zdarza się to od czasu do czasu... Borsuk nie przebywał długo w swoim nowym mieszkaniu. Jeszcze tego samego dnia po południu zmontowaliśmy dla niego kojec, który zwykle leży rozmontowany. Nigdy przedtem nie mieliśmy chyba do czynienia z dorosłym dzikim zwierzęciem, które by się równie szybko zadomowiło. Pozwolił Janowi zbadać poranioną głowę, choć warczał przy tym groźnie, jak gdyby ostrzegając, żeby sobie na zbyt wiele nie pozwalać. Jadł to, co mu dawaliśmy, bez szemrania połykał antybiotyki. Jedna rana na głowie była bardzo głęboka. Musiało ją spowodować niezwykle silne uderzenie, jakiego żadne inne zwierzę by nie przeżyło. Pod tym względem borsuki mają szczęście: bardzo twarda czaszka skutecznie chroni je w takich wypadkach. W ogóle borsuki to zadziwiające stworzenia. Żyją samotnie, całkowicie zajęte własnymi sprawami. Mimo że są zwierzętami nocnymi, mają niezwykle słaby wzrok; wątpię, czy potrafią dojrzeć coś na odległość większą niż dwa metry. Ale znakomity słuch i węch z nadwyżką wyrównują ten niedostatek. Jeżeli nie wchodzi się im w drogę, są całkiem nieszkodliwe, jeżeli natomiast coś je zaniepokoi, potrafią przeistoczyć się w zwierzęta naprawdę groźne. Należą do drapieżników, które nie zabijają bez powodu, tak jak robią to lisy. Wystarczy jednak, żeby jakiś zwierzak, na przykład królik, przeleciał im drogę, a natychmiast rzucą się na niego i zagryzą. Jeżeli natrafią przypadkowo na króliczą norę, rozkopią ją. Żywią się 97 właściwie wszystkim: mogą to być bulwy lub korzenie roślin, owady, ptaki i jaja. Uwielbiają wręcz miód i ze znacznej odległości potrafią wywęszyć gniazdo pszczół. Mimo wielkich łap tak zgrabnie odgarniają z niego ziemię, że wyłania się całkiem nienaruszone. Fascynujące jest obserwowanie tych zwierząt, choć przysparzają one leśnikom nie lada kłopotów. Borsuki są niezwykle schludne. Ich nory mają zawsze po kilka wejść, ale bez trudu można zorientować się, czy dana nora jest używana: nie będzie na niej ani jednego listka, ani jednego patyczka, żadnego śladu najmniejszego choćby nieporządku. W przeciwieństwie do lisów nigdy nie brudzą w norze. Jeżeli przytknie się nos do otworu lisiej jamy, od razu wiadomo, że ktoś tam mieszka. Borsuki natomiast kopią specjalne dołki poza norą, które służą im jako ubikacje. Kiedy taki dołek jest pełny, wykopują następny. Widziałam raz starą norę z całym wianuszkiem toaletowych jamek. Kiedy koło się zamknęło, borsuki przeprowadziły się do nowej nory. Bywa, że opuszczają swoją norę na tydzień lub dwa i składają wizyty innym borsuczym rodzinom bądź wykopują sobie nowe nory i mieszkają w nich przez jakiś czas. Jednak w okresie godów ich zwyczaje zmieniają się, są wówczas nie mniej związane ze swoim terytorium niż inne zwierzęta. Jedynym prawdziwym wrogiem borsuków jest właściwie tylko człowiek. W pewnym okresie szczególne zagrożenie stanowili dla nich Szkoci, ponieważ torbę będącą częścią tradycyjnego szkockiego stroju narodowego robiono z borsuczego łba. Ten piąty borsuk mieszkał z nami trzy tygodnie. Przez cały czas byliśmy z nim niezwykle ostrożni. Opiekował się nim Jan, a dzieciom przykazaliśmy trzymać się od niego z daleka. Pewnej niedzieli dość nieoczekiwanie złożył nam wizytę pewien pan, który — jak twierdził — koniecznie musiał zobaczyć Jana karmiącego i przemawiającego do naszego borsuka. Przyjechał w towarzystwie przebywających u niego przyjaciół. Nigdy nie zapraszamy nikogo na niedzielę: jest to nasz dzień rodzinny. Kiedy przyjechali, Jana akurat nie było w domu, a ja robiłam pranie. Poprosi- 98 łam więc Jasia, żeby przez chwilę zajął się gośćmi. Ale wkrótce dobiegło mnie jego rozpaczliwie wołanie. Wybiegłam z rękami po łokcie w mydlinach. Koło borsuczego wybiegu stał mężczyzna, furtka była otwarta. Borsuk złapał go za ramię i potrząsał nim jak kawałkiem starej szmaty. Mężczyzna trzymał się listwy wybiegu, usiłując wyrwać ramię z borsuczego pyska, ale im bardziej się szarpał, tym mocniej zaciskały się zęby zwierzęcia. Krzyknęłam do mężczyzny, żeby rozluźnił ramię, a potem wyrwał je jednym gwałtownym ruchem. Wyglądało na to, że nie rozumie, co do niego mówię. Wrzeszczał i kopał borsuka, jak gdyby to była jego wina. Podbiegłam do nich i krawędzią dłoni uderzyłam zwierzę w czubek nosa. Borsuk natychmiast zwolnił chwyt. Wówczas rozwarłam mu szczęki i w ten sposób ostatecznie uwolniłam rękę nieznajomego. Kiedy borsuk puścił ramię, mężczyzna upadł na ziemię. Borsuk szykował się do następnego ataku, ale zagrodziłam mu drogę nogą. Potoczył się więc z powrotem do zagrody, potrząsając głową, pokichując i od czasu do czasu powarkując. Uderzeniem w nos, który jest najczulszym jego miejscem, sprawiłam mu ból. Spojrzałam na swoją rękę: pokryta była krwią. Uświadomiłam sobie, że krew ta pochodzi z ramienia mężczyzny. Siedział na ziemi, usiłując zakryć ranę. Przeklinał i wyrzekał, jak niewłaściwe jest trzymanie niebezpiecznych zwierząt w ogrodach bez umieszczenia odpowiednich napisów ostrzegawczych. Prosiłam, żeby pozwolił obejrzeć mi ranę; odparł, że sam da sobie radę. Należało czym prędzej pójść do lekarza. Rękaw marynarki rozdarty był na trzy długie pasma, koszula w strzępach, z rany tryskała krew. — Dlaczego, na Boga, zaprowadziłeś ich do borsuka? — spytałam później Jasia. — Wcale ich tam nie zaprowadziłem. Kiedy wyszedłem, już przy nim stali. Poprosiłem, żeby odeszli. Widziałem, że się borsukowi nie podobają. Tak nerwowo dreptał. Ale ten pan przyrzekł, że nie będzie go drażnił. Nie chciał odejść. Zaczął coś opowiadać swoim 99 znajomym na temat borsuków. Właśnie szedłem po ciebie, kiedy on otworzył furtkę. Pobiegłem z powrotem i powiedziałem mu, żeby tego nie robił, ale on odparł, że umie się obchodzić ze zwierzętami, i odwrócił się do mnie tyłem. Potem nachylił się i wyciągnął do borsuka rękę. Zdaje się, że chciał go pogłaskać. Podenerwowany był Jaś, podenerwowany był również borsuk. W ciągu tych trzech spędzonych z nami tygodni zaakceptował niewolę, przekonał się, że chcemy mu pomóc. Kiedy byliśmy w ogrodzie, wychodził z pudła, w którym sypiał, siadał w wybiegu i obserwował nas uważnie. Zaspokoiwszy ciekawość, wracał do pudła. Co jakiś czas zerkał jednak w naszym kierunku, upewniając się, czy nadal tam jesteśmy. Na to, żeby zbudować oparty na zaufaniu związek, taki jak między Janem a owym borsukiem, trzeba całych tygodni albo i miesięcy. Podobnie jak zresztą w wypadku psów czy kotów: rodzi się szczególna więź zwierzęcia z opiekunem i nigdy nie zachowuje się ono dokładnie tak samo w stosunku do innych osób. Możecie sobie wyobrazić, o ile trudniej zdobyć zaufanie dzikiego stworzenia. Po tym wydarzeniu borsuk nie czul się już na wybiegu tak dobrze, jak dawniej. Na widok kogokolwiek wchodzącego do ogrodu kulił się na słomie i warczał, a były to groźne dźwięki, wydobywające się z głębi gardła. Nadszedł w końcu czas wypuszczenia go na wolność; rany na głowie prawie całkiem się zagoiły. Nie mogliśmy się zdecydować, jak zrobić to najlepiej. Ja uważałam, że należy po prostu zostawić uchylone drzwiczki wybiegu. Tereny golfowe, na których został znaleziony, znajdowały się w odległości mniej więcej dziewięciu kilometrów w linii prostej, a borsuki mają dobrze rozwinięty instynkt odnajdywania rodzinnych stron. Kiedyś zdarzyło nam się zabrać kilka sztuk z nory, ponieważ prowadzono w pobliżu roboty drogowe — drogę powrotną do domu przebyły w ciągu trzech dni, a odległość wynosiła przeszło osiemdziesiąt kilometrów. Jan był innego zdania. Twierdził że borsuk zrobił się niebez- 100 pieczny i nie wiadomo, czy nie przyjdzie mu do głowy zaatakować innych naszych podopiecznych. - Kiedy tylko zorientuje się, że może wyjść z wybiegu - argumentowałam - w jednej chwili znajdzie się o całe kilometry stąd. Nie przekonało to Jana. Zastanawiał się, czy w pobliżu miejsca, w którym został znaleziony, nie należy wybudować specjalnej zagrody przejściowej. Główna trudność polegała na tym, żeby nie dopuścić w pobliże ludzi. Owej nocy borsuk zaczął nerwowo dreptać tam i z powrotem, tam i z powrotem wzdłuż wybiegu. Jest to coś, co zawsze robi na nas bardzo przygnębiające wrażenie. Pochowaliśmy więc wszystkie nasze ptaki i otworzyliśmy drzwiczki. Następnego ranka Jan poszedł uprzątnąć borsuczy wybieg. Z pudła do spania wysunął się mały czarny nos. Jego właściciel był na swoim miejscu, a w ciągu paru następnych dni zrozumieliśmy, że nie ma zamiaru nigdzie się ruszać. Zaczęliśmy więc stawiać mu miskę z jedzeniem w takim miejscu, aby musiał się ruszyć. Parę razy widzieliśmy, jak buszuje po ogrodzie — zdarzyło mu się nawet wyjść na pole, ale rano był z powrotem w pudle. Powtarzało się to przez kilka tygodni. Wreszcie postanowiliśmy prosić o pomoc pewną panią, która mieszka w wiosce. Spytaliśmy, czy możemy skorzystać z jej garażu. Zgodziła się. Przenieśliśmy więc do niego pudło do spania, postawiliśmy je w głębi, a potem, po wielu namowach, pochlebstwach i szturchańcach, udało nam się skłonić borsuka, by wszedł do worka. Umieściliśmy go w pudle, a tuż obok postawiliśmy jedzenie. Zadomowił się w nowym miejscu równie szybko, jak w naszym ogrodzie. Następnej nocy otworzył sobie drzwi — i znikł. Myśleliśmy już, że poszedł na dobre i że od tej pory sam będzie się o siebie troszczył. Na wszelki jednak wypadek co wieczór nosiliśmy mu jedzenie. Stawialiśmy je w garażu przed pudłem. Co rano miska czysta była jak łza. Ale nie widywaliśmy już naszego borsuka i zaczęliśmy podejrzewać, że karmimy wszystkie zabłąkane koty z sąsiedztwa. Postanowiliśmy dać temu spokój. 101 O drugiej nad ranem następnego dnia zbudziło nas łomotanie w drzwi. Jan wyjrzał przez okno i zobaczył panią, która użyczyła nam swego garażu. Stała na progu, a obszerna nocna koszula robiła z niej niemal wielkoluda. — Proszę państwa, szybko, szybko, w całym ogrodzie pełno prosiaków! Bliska była ataku histerii. Narzuciliśmy płaszcze i pospieszyliśmy do jej ogrodu. Nim zeszliśmy z pagórka, dobiegły nas odgłosy chrząkania, trzaskania, dudnienia. Chwyciłam Jana za rękaw, te wszystkie odgłosy brzmiały niesamowicie w środku nocy! Okazało się, że nie były to wcale prosiaki, lecz borsuki — w sumie dziewięć sztuk. Ryły ziemię dookoła garażu, prychały, chrząka-ły, wywracały wszystko, co napotkały na swojej drodze. Najwyraźniej były niezadowolone; przyszły na wieczorny posiłek i nic nie znalazły. Bez trudu rozpoznaliśmy naszego borsuka, ponieważ na łbie miał głęboką bliznę, na której nie zdążyła jeszcze wyrosnąć sierść. Robił wrażenie, jak gdyby nie całkiem zdziczał — chciał mieć to, co najlepsze, z obydwu światów. Na ucztę przyprowadził wszystkich swoich przyjaciół. Od tej pory musieliśmy wystawiać dla nich jedzenie na noc, inaczej stawiały na nogi nieszczęsną kobietę. Ona jednak, dowiedziawszy się, skąd pochodzi hałas, nie bała się już wcale: wręcz polubiła borsucze towarzystwo i spraszała ludzi na nocne widowisko. Raz przyjechała nawet ekipa telewizyjna. Z okna jej bawialni nakręcili wówczas wspaniały film o borsukach. W listopadzie, zupełnie nagle, borsuki przestały ją odwiedzać. O tej porze roku zapadają w stan półsnu zimowego, robią się o wiele powolniejsze i cichsze. Przypuszczam, że tak właśnie było i z owymi nocnymi gośćmi. A wiosną już nie powróciły. Uznaliśmy więc, że nasz borsuk żyje swoim własnym, dzikim życiem i sam zdobywa sobie pożywienie, choć trzeba mu było na przystosowanie więcej czasu, niż przypuszczaliśmy. Rozdział 10 Sówka Mieszkając ze zwierzętami, tak jak my, ma się wspaniałą okazję, żeby obserwować je z bliska. Daje to możliwość poznawania ich w zupełnie wyjątkowy sposób. Oczywiście, zachowanie ich nie jest takie jak na wolności, ale mimo wszystko wiele cech nie ulega zmianie. Mamy ogromną satysfakcję, kiedy zwierzę, poważnie niegdyś okaleczone, dochodzi do takiej formy, że można je spokojnie wypuścić z powrotem na wolność. Większą jeszcze radość sprawiają nam te stworzenia, które chowamy od małego. Mamy oczywiście z nimi cały szereg problemów: potrzebne im jest na przykład specjalne pożywienie, dużo ciepła. Najpoważniejsza jednak trudność polega na uczeniu ich samodzielności — koniecznej, jeżeli chcemy kiedyś wypuścić je bez obawy, czy będą w stanie zająć właściwe sobie miejsce w naturalnym środowisku. Każdy taki młody wychowanek wymaga odmiennego traktowania, każdy z nich jest przecież niepowtarzalną indywidualnością. Do złudzenia przypominają dzieci: tak jak one, jedne uczą się szybciej, inne wolniej. Zachowania zwierząt podzielić można na trzy rodzaje: instynktowne, instynktowne utajone (rozwijające się w sposób naturalny, lecz nieco później) oraz wyuczone. Zadziwiające, ilu rzeczy trzeba nauczyć zwierzęta chowane w niewoli, ażeby mogły wyżyć w dzikim świecie. Nie można od małego trzymać w domu puszczyka, a kiedy dorośnie i zacznie wyglądać jak dzikie puszczyki, wywieźć go do lasu i tam pozostawić samemu sobie. Po prostu nie wyżyje. Nie tylko miałby masę kłopotów ze zdobywaniem pożywienia, ale na dodatek inne, dzikie puszczyki zamieszkujące daną okolicę 103 nie zaakceptują intruza: jeżeli nie będzie zachowywał się tak jak one, będą go nieustannie atakować, aż w końcu zabiją. Podobnie jest z wróblami. Stado wróbli nie przyjmie nowego wróbla tylko dlatego, że wygląda tak jak one; musi się również tak samo zachowywać. Kukułkę, na przykład, nietrudno wychować w niewoli, a następnie puścić wolno, ponieważ całe jej zachowanie jest instynktowne. Ale to w ptasim świecie wyjątek. Samo jedzenie jest u wszystkich ptaków czynnością instynktowną, ale ptaka trzeba nauczyć, jakiego ma szukać pożywienia. Obserwując młode kosy latające w towarzystwie rodziców, zauważyć można, jak dorosłe ptaki mozolnie uczą swoje pociechy szukania owadów. Kiedy chowamy pisklę, zadanie to musimy wziąć na siebie. A poza tym, jak już mówiłam, każde stworzenie wymaga specjalnego traktowania. Jednym z najprostszych sposobów uczenia piskląt jest umieszczenie ich w jednej klatce z ptakiem dorosłym, przebywającym u nas akurat z powodu jakiegoś niedomagania. Świeżo opierzone ptaki znacznie szybciej nauczą się, czego trzeba, od starszego ptaka niż ode mnie. Czasami jednak metoda ta może mieć dość nieoczekiwane konsekwencje. Miałam w zeszłym roku szóstkę młodych drozdów, z których żaden nie wykazywał najmniejszego zainteresowania samodzielnym zdobywaniem jedzenia. Trzeba było podawać im wszystko w naczyniu, odpowiednio przygotowane. W tym samym czasie opiekowałam się dorosłym kosem. Wzięłam więc dużą klatkę i umieściłam w niej zarówno kosa, jak ową niesforną szóstkę. Już po trzech dniach drozdy nauczyły się dziobać z ziemi ziarenka, a nawet od czasu do czasu łapały robaki. Kiedy trafił się kolejny, tym razem dorosły drozd — powędrował do tej samej klatki. Ponieważ ślimaki stanowią część składową pożywienia drozdów, włożyłam ich kilka do środka. Pięć droździków nie wykazywało najmniejszego zainteresowania, szósty natomiast nie na żarty się wystraszył. Kiedy tylko któryś ze ślimaków się poruszył, drozd wzbijał się w powietrze i czym prędzej umykał na 104 drugi koniec klatki, piszcząc przy tym, jak gdyby go ktoś obdzierał ze skóry. Dorosły drozd natomiast zajadał ślimaki z wielkim apetytem. Pod koniec tygodnia młode również zaczęły jeść, uderzając nimi, zwyczajem drozdów, o ziemię, ażeby rozbić muszelkę. Bardzo im się to spodobało i uznały chyba, że każdą rzeczą należy uderzać o ziemię, a będzie smaczniejsza: kamykami, grudkami ziemi — wszystkim, co tylko dało się chwycić w dziób. Nawyk ten pozostał im również po wypuszczeniu na wolność. Sówka, którą raz chowaliśmy, najzwyczajniej w świecie kategorycznie odmówiła uczenia się samodzielności; może rozumiała, że nic złego jej przy nas nie grozi. Kiedy do nas przybyła, wyglądała bardzo nędznie. Nie mogła mieć więcej niż trzy tygodnie: piórka z trudem przebijały się przez szarawy puch. Owe łatki puchu, przetykane błyszczącymi, dopiero co wyrośniętymi piórami, sprawiały, iż robiła wrażenie stworzenia nadjedzonego nieco przez mole. Pan, który ją do nas przywiózł, był niepocieszony — tak bardzo nie chciał się z nią rozstać. Kilka tygodni temu wyprowadził jak zwykle psa na spacer, a ten dostrzegł nagle coś na wrzosowisku i zaczął szczekać. Okazało się, iż trafił na szarą wiewiórkę z pisklęciem w mordce. W pobliżu znajdował się pień leszczyny, z boku którego widniał otwór. Porozrzucane po ziemi wydłubane kawałki drewna świadczyły o tym, że wiewiórka na siłę przedostała się do sowiej dziupli. Dwa martwe pisklęta leżały na ziemi, trzecie trzymała w zębach. Mężczyzna bez namysłu chwycił kij i zamierzył się na wiewiórkę. Upuściła zdobycz, pomknęła przez trawę, po czym wskoczyła na najbliższe drzewo, gwałtownie oszczekiwana przez psa. Sówka ledwie się poruszała, ale jednak żyła. Mężczyzna podniósł ją więc z ziemi i zabrał do domu. Nie wiedział wówczas, że znalazł sowę: dla niego było to po prostu małe, szare pisklę, tak młode, że na wypukłości dziobka widniał jeszcze malutki guzek służący do wybicia otworu w jajku. Wiewiórka na wylot przegryzła pisklęciu skrzydło, należało więc czym prędzej pójść do weterynarza. Dopiero w gabinecie ów mężczyzna do- 105 wiedział się, że znalazł sowę pójdźkę. Lekarz doradził, jak należy ją karmić, i przestrzegał na temat trudności związanych z chowaniem zwierząt w nienaturalnych dla nich warunkach, szczególnie zaś, jeżeli zostały zranione. Mężczyzna nie zniechęcił się jednak i zaczął budować w swoim ogrodzie ptaszarnię. Ale wtedy zaprotestowali sąsiedzi. Okazało się, że istnieje przepis zabraniający chowania w tej dzielnicy zwierząt. Ktoś wyszperał jeszcze inny, zakazujący trzymania w mieście właśnie sów ze względu na hałas, jaki robią. Przeszło sto osób podpisało petycję do miejscowych władz z prośbą o interwencję. Nie było rady, mężczyzna musiał się z sówką rozstać. Przyniósł ją więc do nas. To, że ktoś może protestować przeciwko takiemu niewinnemu stworzeniu, jak owo pisklę, wydaje się bez sensu, choć faktycznie dorosłe pójdźki potrafią robić straszny hałas. Mają przecież zwyczaj nawoływania się po całych nocach, nic więc dziwnego, że mogą się solidnie naprzykrzyć sąsiadom. Mężczyzna bliski był łez, kiedy oddawał nam sówkę. — Chciałem z nimi walczyć — westchnął — ale jaki to ma sens? Nie przeprowadzimy się przecież... Nie możemy się upierać, jeżeli sąsiedzi rzeczywiście nie lubią sów. Moja żona czułaby się nieswojo. Powiedzieliśmy mu, żeby był spokojny: zaopiekujemy się jego sówką jak należy. Nie pozostanie ona jednak na zawsze w niewoli. Jeżeli tylko uznamy, iż da sobie samodzielnie radę, spróbujemy ją wypuścić. Ucieszył się, kiedy to usłyszał. Takiej właśnie przyszłości dla niej pragnął. Kłopot z tym, że ona miała na tę kwestię całkiem inny pogląd. Była jeszcze bardzo malutka, potrzebowała więc dużo ciepła. Ponieważ poprzedni opiekun przyzwyczaił ją do karmienia na każde zawołanie, musiałam robić to nadal. Ulokowałam ją wraz z odpowiednią ilością pożywienia w koszyku na sprawunki i nosiłam wszędzie ze sobą. Wystarczyły jednak zaledwie dwa dni, żeby sówka całkiem zrezygnowała z mojej pomocy w karmieniu: kiedy była 106 głodna, dreptała w drugi koniec koszyka i nie namyślając się wiele, zaczynała wcinać to, co tam znalazła. Bardzo szybko przywiązała się też do koszyka, w którym ją trzymałam. Nie wyróżniał się on niczym szczególnym poza tym, że pomalowałam go na zielono, ponieważ rozlała mi się w nim kiedyś puszka zielonej farby. Prezentował się nawet po tym zabiegu nie najgorzej. Na początku sówka wystawiała z niego tylko dziób, choć zerkała dookoła z dużym zainteresowaniem. Myłam się albo sprzątałam dom — i nagle doznawałam dziwnego uczucia, że jestem obserwowana. I rzeczywiście: znad krawędzi koszyka wyglądała spłaszczona, okrągła główka. Obracała się to w tę, to w tamtą stronę, nieustannie wodząc za mną wzrokiem, uważnie śledząc każdy mój ruch. Ptaki nie mogą poruszać oczyma, nie poruszając jednocześnie głową, tak jak to robią ludzie; chcąc spojrzeć w jakimś kierunku, muszą obrócić odpowiednio łebek. Oczy ptaka różnią się od naszych pod innym jeszcze względem: ptak patrzy na wybrany przedmiot jednym lub dwoma oczami, jak mu wygodniej; może obydwoje oczu skierować do przodu, na jeden przedmiot (tak jak my), ale może też każdym okiem niezależnie od drugiego obserwować jednocześnie dwie różne rzeczy z dwóch różnych stron. Niezadługo sówka zaczęła wskakiwać na krawędź koszyka, a potem na kabłąk, choć —jeżeli tylko coś się znienacka poruszyło lub dał się słyszeć jakiś podejrzany hałas — wskakiwała natychmiast z powrotem do środka i chowała łebek pod gazetę, którą wyścielony był koszyk. Pewnie wyobrażała sobie, że wtedy nikt jej nie widzi. Nie mieliśmy chyba nigdy bardziej dociekliwego ptaka. Musiała dokładnie wiedzieć, co się dookoła niej dzieje; wyraźnie jej się nie podobało, jeżeli nie mogła w czymś uczestniczyć. Siadała na krawędzi koszyka, a jeżeli nie mogła dokładnie zobaczyć tego, co ją zainteresowało, wyciągała się na całą wysokość i jej ciało robiło się długie i cienkie. Potem, zupełnie nagle, potrafiła zeskoczyć, schować głowę w ramiona i znów stawała się krótka i gruba. Wyglądała jak nie ten sam ptak. Kiedy ją coś naprawdę zaintrygowało, 107 potrafiła podskakiwać dziesięć lub jedenaście razy, raz po raz, z oczkami bez przerwy wlepionymi w przedmiot, który przyciągnął jej uwagę. Wkrótce zaczęła biegać po podłodze i fruwać po całym pokoju za różnymi drobiazgami, które wpadły jej w oko. Wykręcała głowę na wszystkie strony, żeby im się należycie przypatrzyć. Jeśli jakaś rzecz dalej ją intrygowała, chwytała ją w dziobek i w miarę możności rozdziobywała na kawałeczki. Mam zwyczaj trzymać w rękawie chustkę do nosa, w każdym razie robiłam to, dopóki nie zjawił się u nas Gagatek (tak nazwaliśmy tę niesforną sówkę). Kawałek materiału wyglądający z rękawa wydawał mu się na tyle interesujący, że co i raz zastawałam go na podłodze, w wielkim skupieniu rozszarpującego moją chusteczkę. Nieustającym źródłem fascynacji były rośliny doniczkowe, z którymi obchodził się w sposób szczególnie gwałtowny. W miarę jak Gagatek podrastał, musiałam z nich powoli rezygnować. Stos pociętych na strzępy, przeżutych liści i płatków kwiatowych, usypany w doniczce z ziemią — oto jak wyglądały moje rośliny po atakach Gagatka. Najbardziej jednak intrygowały go przedmioty ruchome. Kiedy ścierałam kurz, latał za mną i siadał na każdym czyszczonym akurat meblu, próbując złapać ściereczkę. Jest u nas duży zegar, który bardzo głośno tyka. Sówka była nim zafascynowana. Całymi godzinami przesiadywała z dzióbkiem przyciśniętym mocno do szkła. Czy chciała pochwycić wskazówkę, czy po prostu ją cofnąć — nie wiem. Zosia miała wtedy mechaniczną biedronkę. Kiedy sieją nakręciło, biegała po podłodze i obracała się dookoła. Dla naszej sówki była to nie lada zagadka. Ledwie Zosia postawiła nakręconą zabawkę na podłodze, a już Gagatek był koło niej. Biegł obok biedronki, wyciągając głowę coraz bliżej i bliżej, aż w końcu zdawało się, że dziobem dotyka klucza. Kiedy biedronka obracała się i klucz go uderzał, odskakiwał jak oparzony. Ale po chwili znów się przybliżał i wszystko zaczynało się od początku. Po jakimś czasie odwracał 108 się do zabawki tyłem i udawał, że wcale go nie interesuje. Wkrótce jednak ciekawość brała górę i znowu rozpoczynała się pogoń po całej podłodze. Kiedy Gagatek skończył sześć tygodni, był już dorosłym, całkowicie upierzonym, zuchwałym ptakiem. Trzymał się prosto i robił wrażenie zainteresowanego wszystkim dookoła. Miał około piętnastu centymetrów długości, pióra szarobrunatne w cętki, pierś jasną. Linia białych piór otaczających głowę, nadająca jego obliczu kształt tarczy, schodziła się nad samym dziobem i wyglądało to, jak gdyby nieustannie marszczył brwi ponad swoimi czujnymi, jaskrawożółtymi oczyma. Te małe sówki są zwierzętami zmierzchowymi: nie śpią całymi dniami, tak jak inne sowy, lecz latają i w dzień, i w nocy. Naszego Gagatka znacznie bardziej zajmowało jednak bieganie po domu niż latanie. Nigdy nie dreptał spokojnie, zawsze mu było gdzieś spieszno. Jeżeli tylko rozległ się w którymś pokoju hałas bądź coś się w nim poruszyło, gnał czym prędzej sprawdzić, co się dzieje. A robił to tak bezszelestnie, że często nie zdawaliśmy sobie w ogóle sprawy z jego obecności. Wielokrotnie zdarzyło mi się nie na żarty przestraszyć: wyciągam rękę po imbryk z herbatą, a tu ni z tego, ni z owego wyskakuje na mnie jakiś stwór, kiedy dałabym sobie głowę uciąć, że Gagatek jest z dziećmi w bawialni. Jaś natomiast skarżył się na sówkę, że go rozprasza, gdy znienacka wysuwa głowę zza sterty książek, kiedy on odrabia lekcje. Przypuszczalnie fascynował ją ruch Jasiowego pióra po papierze. A nasz proboszcz pewnego dnia przeżył nie lada szok. Przyszedł do nas w odwiedziny i ja zrobiłam mu filiżankę kawy. Rozsiadł się wygodnie w fotelu, mieszając kawę, i — jak to miał w zwyczaju — mówiąc coś, dalej mieszał i mieszał. Tego było Gagatkowi za wiele. Podfrunął do poręczy fotela, przebiegł po niej i zaczął przypatrywać się łyżeczce, przysuwając głowę coraz bliżej i bliżej, aż w końcu prawie jej dotykał. Kiedy proboszcz, nie przerywając ani mieszania, ani mówienia, spojrzał w dół i zobaczył sowę, podskoczył na fotelu jak oparzony. I faktycznie się oparzył, a my wszys- 109 ?? też, bo filiżanka wyleciała w powietrze i wszystkim nam dostało się po trochu jego kawy. Karmiliśmy Gagatka surowym, krwistym mięsem. Dodawaliśmy do niego wapno i witaminy, a on pałaszował to wszystko bez mrugnięcia okiem. Dla zdrowia potrzebował jednak również pewnej ilości niestrawnych składników, takich jak futro lub pióra. Na wolności zjadałby przecież swoją zdobycz, owada czy zwierzę, w całości, zaś mniej więcej w osiem godzin później wydalałby wszystko, co nie strawione, w formie małej, twardej kuleczki. Na samym początku, kiedy karmiliśmy go jeszcze ręką, wkładaliśmy mu do jedzenia kawałeczek sznurka lub owczej wełny i on to połykał. Teraz jednak jadł już samodzielnie i nie chciał słyszeć o niczym podobnym. Ulubionym jego przysmakiem były kurczaki i chude mięso - nic innego nie chciał nawet tknąć. Próbowaliśmy owijać czymś niestrawnym poszczególne kawałki mięsa, ale on nie dawał się na to nabrać. Wyjadał smakowite kąski ze środka albo też po prostu zostawiał takie kawałki nie ruszone, a z apetytem wcinał wszystkie pozostałe. Postanowiliśmy zainteresować go owadami. Na wolności pójdź-ki jedzą ich bardzo dużo. Gagatek nie wykazywał jednak żadnego nimi zainteresowania, a jeżeli już — to w każdym razie nie jako strawą. Do codziennych obowiązków Zosi należało teraz znalezienie w ogrodzie paru chrząszczy i krocionogów. Niestety, niemal natychmiast po przyniesieniu ich do domu robiło się jej strasznie żal tych stworzeń. Zaczynała więc uganiać się za nimi po podłodze, chcąc dopaść ich, nim zrobi to Gagatek. Jak się okazało, była to całkiem zbędna fatyga: Gagatkowi nie przychodziło nawet do głowy, by skosztować któregoś. Biegał po pokoju, bacznie je obserwując, pochylał się przy tym tak nisko, że prawie dotykał ich dziobem. A ponieważ one, nie zwracając na niego żadnej uwagi, dalej wędrowały spokojnie po podłodze, tracił zainteresowanie i biegł gdzieś indziej, w poszukiwaniu czegoś bardziej zajmującego. Nim dzieci zdołały pozbierać wszystkie owady, niektóre z nich przepadły już w rozmaitych zakamarkach, co kosztowało mnie zresztą spo- 110 ro nerwów. Pewnego wieczora siedziałam sobie na przykład spokojnie przy telewizji, kiedy nagle na moją nogę wdrapał się chrabąszcz! Czasami Gagatek zjadł nawet jakiegoś owada, ale tylko przez pomyłkę. Fascynowały go bzykające w oknach muchy — całymi godzinami biegał za nimi po parapecie okiennym i wyraźnie nie mógł się im nadziwić. Pewnego razu złapał komarnicę. Nim się to stało, obserwował ją dłuższą chwilę: wyciągał głowę i chował w ramiona, kręcił łebkiem, a wszystko po to, żeby się jej przypatrzyć pod różnymi kątami. Ponieważ komarnica nic sobie z niego nie robiła, obrażony chwycił ją w szpony i... nie wiedział zupełnie, co dalej robić. Stał więc tak, jak gdyby dumając, a owad bezradnie wywijał w powietrzu swoimi długimi nogami. Gagatek przekrzywił głowę w jedną stronę, potem w drugą, żeby jeszcze dokładniej przyjrzeć się zdobyczy, a ponieważ komarnica dalej wywijała nogami, pochylił się nad nią i wreszcie sięgnął po nią dziobem. W jednej chwili została połknięta. Później często zjadał złapane w oknie muchy, nigdy jednak nie szukał ich sam. Pożerał je zresztą tylko dlatego, że nie miał pojęcia, co z nimi zrobić. W końcu Jaś postanowił nauczyć go rozpoznawać dżdżownice. W tym celu wykopał ich z pół tuzina i ułożył przed Gagatkiem na kuchennej podłodze. On zaś najwyraźniej nie wiedział, co o tym myśleć. Podbiegł do nich, żeby się im przypatrzyć, w skupieniu pochylił głowę, wreszcie niemal dotykał ich dziobem. One jednak, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, w dalszym ciągu nieprzerwanie pełzły po podłodze, to kurcząc się, to rozciągając. Gagatek, najwyraźniej obrażony, odwrócił się do nich tyłem i udawał, że nic a nic go nie obchodzą. Zwyciężyła jednak ciekawość: niezadługo wykręcił znów głowę, popatrzył na nie uważnie i ruszył do ataku. Nagle największa dżdżownica znienacka zawróciła: zmierzała teraz prosto w kierunku Gagatka. On, całkiem zdezorientowany, podskoczył w górę, potem opadł w dół, a ponieważ dżdżownica w dalszym ciągu spokojnie kroczyła ku niemu, uznał, że istoty tego gatunku w ogóle mu się nie podobają. Na wszelki wypadek Ul poleciał więc do swego koszyka i tam czym prędzej skrył się pod gazetą, żeby go nie znalazła. Gagatek upodobał sobie torby na sprawunki oraz wszelkiego rodzaju koszyki. Sądzę, że to moja wina, ponieważ chowałam go w koszyku, tym pomalowanym na zielono. Dwa razy w tygodniu przyjeżdżał do nas piekarz z sąsiedniej wioski. W dużym, starym koszu przywoził wypiekany przez siebie chleb. Pewnego razu nie zdążyły się za nim jeszcze dobrze zamknąć drzwi, a już był z powrotem. Swój wielki kosz upuścił na ziemię. - Niech pani popatrzy - powiedział takim tonem, jak gdyby sam nie mógł w to uwierzyć. — Niech pani popatrzy - i gestem wskazał kosz. Spojrzałam na kosz i nie dostrzegłam nic szczególnego. - Wyjmowałem właśnie bochen chleba dla pani Jones, kiedy wysunęła się spod niego jakaś głowa. Alem się wystraszył! Spojrzałam na kosz po raz drugi. I rzeczywiście: zza bochna wyjrzała ku mnie mała, okrągła główka o jaskrawożółtych oczach. Chwilę na mnie popatrzyła, po czym znów się schowała. - Sóweńko! — powiedziałam surowo, a ona wzleciała do góry i najspokojniej w świecie usadowiła się na parapecie okiennym. Odwróciła się do nas tyłem, a potem z wielkim zainteresowaniem zaczęła wyglądać przez okno, jak gdyby to, co się wydarzyło w domu starej pani Jones, nie miało z nią nic wspólnego. Codziennie po południu wpada do nas na filiżankę herbaty moja przyjaciółka Gertruda. Gdzie by się nie wybierała, zawsze ma przy sobie swoją obszerną torbę. Bardzo nas zawsze intrygowało, co w niej trzyma, ale nie wypadało jej o to spytać. Gagatek nie miał takich oporów. Jak tylko Gertruda rozsiadła się w fotelu i położyła torbę na ziemi obok, on dał do niej nura i tylko od czasu do czasu wysuwał ze środka głowę, żeby się upewnić, czy jesteśmy w pobliżu. Gertruda była zbyt zajęta rozmową, by cokolwiek zauważyć. Kiedy w końcu uświadomiła sobie, że ma w torbie sowę, dała jej burę jak niegrzecznemu dziecku. Gagatek, sły- 112 sząc jej pełen nagany głos, skrył się jeszcze głębiej w środku. Tym sposobem dowiedzieliśmy się, co Gertruda nosi w swojej wielkiej torbie: musiała przecież wszystko wypakować, żeby wyciągnąć ptaka. Znalazła przy tej okazji klucze do drzwi wejściowych, których na próżno szukała parę tygodni wcześniej; jakieś kanapki z serem, tak twarde, że leżały chyba w torbie już od paru miesięcy; stare gazety, pomadki, pudry, kilka długopisów i — na samym końcu — sówkę. Dwukrotnie zdarzyło się, że zabrała ją przez omyłkę do domu. Nic by zresztą o tym nie wiedziała, gdyby nie posłyszała nagle dziwnego skrobania na dnie swojej torby. Gagatek lubił włazić wszędzie, gdzie było ciemno. Jeżeli ktoś zostawił przez przypadek otwartą szafkę kuchenną, natychmiast leciał do środka na zwiady. Jeszcze większą frajdę sprawiały mu duże pudła. Raz wgramołił się nawet do imbryka na herbatę. Nie miałam o tym pojęcia, dopóki nie sięgnęłam po imbryk i zamiast oczekiwanej herbaty nie ukazała mi się szara główka z szeroko otwartymi oczami. Ulubionym jego schowkiem była szpara między prześcieradłem a kołdrą, tuż przy moich plecach, kiedy leżałam już w łóżku. Gagatek gramolił się do środka, układał koło mnie, jak gdyby słusznie należało mu się prawdziwe łóżko z białą pościelą. Bałam się zawsze, żeby go nie zgnieść przy przekręcaniu się na drugi bok. Zbędne obawy: był na tyle sprytny, że przychodził do mnie tylko wtedy, kiedy zadzwonił już budzik. Dawniej niejeden raz przesypiałam ten moment, ale odkąd zawitał do nas Gagatek, nie zdarzyło mi się to nigdy. Gramolący się do łóżka stwór, lokujący się w okolicach krzyża, poderwałby na nogi chyba każdego. Obserwując naszą małą, niewinną pójdźkę, trudno sobie wyobrazić, jakimi drapieżnikami są sowy na wolności. A potrafią przecież wyniszczyć w zagajniku wszystkie śpiewające ptaki. W pobliżu miejsca, gdzie zadomowiła się rodzina pewnych młodych sów, nie pozostał ani jeden ptak, z wyjątkiem strzyżyków gnieżdżących się na tej samej co one leszczynie. Zupełnie nie wiadomo zresztą, jakim cudem się uchroniły. Sowy są czasem groźne nawet dla przedstawicieli swego gatunku. Pewnego wieczora mieliśmy okazję 113 oglądać parę małych sówek przepędzających puszczyki z ich własnego terytorium. Nigdy nie widziałam zwierzęcia atakującego i walczącego z taką jak one zaciekłością. Nasz Gagatek był wyjątkiem: nie miał w sobie żadnej złośliwości czy zawziętości. Interesowało go wszystko i wszyscy, pełen przyjaznych uczuć podbiegał do każdego nowego zwierzęcia, które się u nas pojawiało. Inna rzecz, że małym ptakom, takim jak na przykład drozdy, nie wychodziło na dobre jego ciekawskie przyglądanie się. Bardzo też lubił towarzystwo dzieci. Zachęcaliśmy go więc do wychodzenia z nimi na dwór, w nadziei, że więcej czasu spędzać będzie na świeżym powietrzu. Niespecjalnie podobał mu się ten pomysł. Trochę polatać po ogrodzie, owszem, mógł, wkrótce chciał jednak wracać do domu. Jeżeli zastawał wówczas drzwi zamknięte, siadał na parapecie okiennym i tak długo walił dziobem w szybę, aż wpuściliśmy go do środka. Miał zresztą swoje ulubione okno na parterze; zostawialiśmy w nim przez cały czas otwarty lufcik, żeby mógł wlatywać i wylatywać wedle humoru. Zapamiętał to sobie bardzo szybko. Wielokrotnie, kiedy wychodziliśmy do ogrodu, leciał za nami. Siadał nam na ramionach bądź okrążając nas, przelatywał z drzewa na drzewo. Czasami usadawiał się na drążku koło któregoś z naszych jastrzębi lub myszołowów. Odganialiśmy go za każdym razem. Były o tyle większe i silniejsze — z łatwością mogły mu zrobić krzywdę. Ale on nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Pewnego razu rozsiadł się na środku jezdni na wprost zbliżającej się ciężarówki. Ciężarówka przejechała nad nim. Na szczęście znalazł się między kołami i nic mu się nie stało. Żaden zmysł nie zasygnalizował mu niebezpieczeństwa, więc nie usunął się z drogi. Kiedy jesienią po polach jeździł kombajn, Gagatek podlatywał do niego i z wielkim zainteresowaniem obserwował sypiące się po rynience zboże. Kiedyś ziarno omal nie przysypało go żywcem, na szczęście jeden z robotników zauważył go i zatrzymał maszynę. Gagatek wrócił więc do domu, poskrzekując z wielkiego niezadowolenia. 114 Na tym właśnie polega jedno z moich zmartwień. Jak nauczyć zwierzę chowane w niewoli, że pewne rzeczy są niebezpieczne? Większość stworzeń ma wrodzoną podejrzliwość w stosunku do wszystkiego, co się porusza lub znienacka hałasuje. Lecz naszego Gagatka to właśnie najbardziej intrygowało. Nie tylko nie zmykał wówczas, ale wręcz odwrotnie: starał się temu dziwu jak najlepiej przypatrzyć, jak najwięcej się o nim dowiedzieć. Niejeden raz próbowaliśmy odstraszyć go od spacerowania po jezdni, przekonać, że kotów i psów należy unikać. Tylu rzeczy trzeba go było nieustannie uczyć. Chcieliśmy też, żeby spędzał więcej czasu na powietrzu, kiedy jednak pojawiły się pierwsze oznaki deszczu, natychmiast wracał do domu przez okno. Pewnego razu gwałtownie się oziębiło i Jan, nie zastanawiając się, zamknął okno. Przekonawszy się, że nie może wlecieć do środka, Gagatek zaczął szukać jakiegoś innego, otwartego okna. Znalazł je w domu sąsiadów. Było około dziesiątej wieczorem, kiedy usłyszeliśmy przeraźliwy krzyk. Pani Cook udawała się właśnie na spoczynek, a Gagatek postanowił jej oczywiście towarzyszyć. Jestem pewna, że krzyk pani Cook postawił na równe nogi calu-sieńką wieś. Próbowaliśmy go nauczyć, że aby zaspokoić głód, musi sobie coś wpierw upolować. Jan przywiązał kęs mięsa do kawałka futerka, co trochę przypominało mysz, i ciągnął go po podłodze. Gagatek był zachwycony. Z ogromnym zapałem bawił się przez parę minut, ale już wkrótce mu się znudziło. Kategorycznie odmówiliśmy podawania mu jakiegokolwiek jedzenia i gestem wskazywaliśmy przymocowane do futerka mięso. Bardzo się na nas zezłościł. Wiedzieliśmy, że jeżeli nie damy mu jedzenia wtedy, kiedy chce, zmuszony będzie sam sobie coś znaleźć. Ale kłopot polegał na tym, że dla niego pożywieniem było wszystko, co czerwone. Na pierwszy ogień poszedł burak. Brunatne plamy na ścianie kuchennej są trwałym śladem po tym wydarzeniu. Sam Gagatek miał całą pierś wymalowaną na czerwono i, jak sądzę, tylko część buraka trafiła mu do brzuszka, resztę zaś pochował w różnych za- 115 kamarkach na gorsze czasy. Długo po tym wydarzeniu w najdziwniejszych miejscach znajdowałam kawałki owego buraka. Ukrył je na przykład za filiżankami i innymi naczyniami na półce, jednym kawałkiem został finezyjnie upiększony abażur, a inny znalazł się na samym czubku doniczkowego kwiatka. Jakieś resztki przemycił też do bawialni. Po południu, jak zwykle, wpadła do nas Gertruda. Usadowiła się w fotelu, a kiedy w końcu wstała i ruszyła ku drzwiom, zobaczyliśmy, że ma fioletowe siedzenie. Jednym słowem, nie za bardzo powiodła nam się próba przekonania sówki do prowadzenia samodzielnego życia. Tej zimy przyniesiono nam jeszcze jedną pójdźkę. Tym razem była to samiczka. Dopiero ujrzawszy owe dwa ptaki razem, uświadomiliśmy sobie, jaki mały był w porównaniu z nią nasz Gagatek. Wśród ptaków drapieżnych jest rzeczą naturalną, że samiec jest mniejszy od samiczki, i nasze dwie sówki bardzo różniły się wielkością. Ona była chyba dwa razy większa niż on. Tę nową sowę znaleziono na poboczu drogi ze złamanym skrzydełkiem. Nastawiliśmy je, po czym ulokowaliśmy ją w pudełku, żeby miała spokój. Niestety, ona uznała, że sama ma prawo decydować o tym, co będzie robić, i kategorycznie odmówiła pozostania w pudełku. Nazwałam ją Czarodziejką: zewsząd potrafiła się wydostać. Pięć razy na dziesięć nie miałam pojęcia, jak to zrobiła. Prześlizgiwała się przez otworki szerokości ledwie trzech centymetrów, a przecież jedno skrzydło miała zabandażowane i mocno przywiązane do tułowia, więc na dobrą sprawę w ogóle nie wiadomo, jakim cudem się poruszała. Na początku Gagatek był bardzo podejrzliwy w stosunku do nowej towarzyszki. Drugiego dnia zdecydował się do niej zbliżyć, żeby się jej przyjrzeć, a trzeciego były już nierozłączną parą. Ja natomiast pod koniec trzeciego tygodnia ich wspólnego u nas pobytu byłam całkiem nerwowo wyczerpana. Nigdy nie umiałam przewidzieć, kiedy i gdzie można się na tę sowią parę natknąć. Kilkakrotnie zdarzyło mi się sięgnąć po stojącą na półce filiżankę, a z każdej jej strony wysuwała się ku mnie sowia główka. Raz 116 wystraszyłam się do tego stopnia, że filiżanka wypadła mi z rąk i z trzaskiem rozbiła się o podłogę. Pójdźki miały zwyczaj pojawiać się zawsze znienacka, w najmniej oczekiwanych momentach. Zadziwiające, jak zmieniać się zaczęło zachowanie naszego oswojonego ptaka teraz, kiedy miał drugiego do towarzystwa. Samiczka nie robiła wrażenia ani oswojonej, ani dzikiej. Była w stosunku do nas tolerancyjna i bardzo pewna siebie. Jeżeli siedzieliśmy akurat w pokoju, chowała się przed nami i ani drgnęła. Wystarczyło, że przestaliśmy się ruszać, a zapominała o naszej obecności, wydostawała się z ukrycia i buszowała po całym pokoju zupełnie jak nasz Gagatek. Wkrótce zresztą on również zaczął się podobnie zachowywać: nie podfruwał już do nas i nie biegał po podłodze, żeby przyjrzeć się zabawie dzieci, lecz ukrywał się za fotelem albo siedział gdzieś cichutko aż do chwili, kiedy wydawało mu się, że jest w pokoju sam. Żywiliśmy nową sowę jednodniowymi kurczakami. W ciągu zaledwie paru dni na podobną dietę przeszedł i Gagatek. Bardzo ułatwiło to karmienie: organizm piskląt zawiera wszystko, co powinno znajdować się w jedzeniu sowy. Nawet ich puch potrzebny jest drapieżnikom dla właściwej pracy jelit. Dwudziestego dnia zdjęliśmy gips ze skrzydła Czarodziejki. Zrosło się znakomicie, choć było nieco sztywne. Normalnie zanieślibyśmy ją z powrotem tam, gdzie została znaleziona, jednakże tych dwu sów nie można było rozłączyć. One same rozstrzygnęły o swoim losie. Lufcik w holu był jak zwykle otwarty i nim się obejrzałam — obie sówki siedziały już na jabłonce w ogrodzie. Kiedy do nich wyszłam, odleciały. Pomyślałam, że już nigdy więcej ich nie zobaczę. Gdy Jan wrócił do domu, opowiedziałam mu całe zdarzenie. Zrobiło się nam bardzo smutno. Wiedzieliśmy, że będzie nam naszego Gagatka brakowało. Poszłam do kuchni zrobić herbatę. Sięgam po puszkę, a tu wyglądają zza niej dwie sowie główki, po jednej z każdej strony. Herbata rozsypała się po całej podłodze. Dużo różnych rzeczy upuściłam przez następnych parę dni: sówki poja- 117 wiały się i znikały nieustannie. Myślałam, że doprowadzą mnie do szaleństwa. Stopniowo jednak coraz rzadziej do nas przylatywały. W końcu samiczka zostawała w ogrodzie i czekała na Gagatka, kiedy on składał nam wizytę. Problem polegał na tym, że był to ogród nie nasz, lecz sąsiadów, zaś pani Cook od czasu owego pamiętnego wydarzenia w swojej sypialni panicznie bała się sów. Przychodziła do mnie wielokrotnie, błagając, żeby usunąć ptaka z jej ogrodu, ale ja nie miałam już najmniejszego na niego wpływu. Znów był dzikim stworzeniem; przepędzałam go, lecz on wracał po chwili na ten sam krzak. Gagatek rzadko zjadał teraz pożywienie, które mu przygotowywaliśmy. Kiedy znaleźliśmy raz na parapecie okiennym wydalone przez niego kuleczki, rozkruszyliśmy je i wykryliśmy w nich resztki chrząszczy. Był to więc niezbity dowód, że sam sobie doskonale radzi. Pewnego dnia Gagatek i Czarodziejka na dobre zniknęli. Tego lata jakaś sowia para uwiła sobie gniazdo w dziupli starego jesionu, mniej więcej sto metrów od naszych drzwi kuchennych. Wychowywała w niej pięcioro piskląt. Miło nam było wyobrażać sobie, że są to te same dwie sówki, które tyle czasu spędziły w naszym domu. Niestety, były tak ruchliwe, pojawiały się i znikały tak szybko, że ani nie zaobrączkowaliśmy ich, ani nie zrobiliśmy im na piórach kolorowej plamy. Tak więc pozostanie to na zawsze zagadką. Rozdział 11 Bąk O ileż prostsze byłoby nasze życie, gdybyśmy mogli planować na tydzień lub choćby na parę godzin naprzód, jednak rzadko nam się to udaje. Wstając rano z łóżka, nigdy nie wiemy, co nam przyniesie dzień, i właściwie na skutek naszego zainteresowania życiem dzikich zwierząt nie ma takich dni, żeby nie wydarzyło się coś niezwykłego. Rzecz w tym, że kłopoty chodzą zwykle parami. Czasami mijają całe tygodnie i nikt nas nie prosi o opiekę nad nowym zwierzęciem, a potem przychodzi czas, że telefon się dosłownie urywa. Tak właśnie było w dniu, kiedy zjawił się u nas bąk. Mieszkaliśmy wówczas w Hampshire, a ponieważ Jan wyjechał akurat służbowo, musiałam zajmować się zarówno swoimi, jak jego zwierzętami. Na dodatek przez cały dzień telefon nie przestawał dzwonić i przywieziono mi kilku nowych pacjentów, z których każdy wymagał sporo uwagi. Kiedy więc usłyszałam w słuchawce głos człowieka, który mówił, że ma w swojej kuchni bąka, byłam dla niego dość opryskliwa. Po pierwsze, bąki stanowią raczej rzadkość w Southampton, gdzie on mieszkał (choć kiedyś było ich tyle, że przedmieście tego miasta nazywano „Bąkowo"); po drugie, jeżeli byłby to rzeczywiście bąk, mało prawdopodobne, aby siedział spokojnie w kącie, jak to wynikało ze słów mojego rozmówcy. On jednak upierał się przy swoim i twierdził, że w zasadzie ptakowi nic nie dolega, po prostu jest trochę markotny. Z opisu rzeczywiście wynikało, iż chodzi o bąka. Nieznajomy znalazł go przy drodze, zabrał do domu i nie wiedział, co dalej robić. Poradziłam mu, żeby był bardzo ostrożny i żeby dzieci, o ile je ma, trzymały się od ptaka z daleka. 119 — Nie ma powodu do niepokoju - uspokajał mnie. — Jest niezwykle łagodny. Pozwala dzieciom podchodzić do siebie, a nawet się głaskać. Nic mu to nie przeszkadza. Nie protestuje, kiedy go biorę na ręce. Jeden może być tylko powód, dla którego dzikie stworzenie zachowuje się w ten sposób: jest zbyt chore, aby protestować. Tłumaczyłam, że bąk potrafi swoim ostrym dziobem poważnie zranić, że trzeba na niego bardzo uważać. Kazałam włożyć go do tekturowego pudła, nie niepokoić i trzymać w cieple do czasu, kiedy po niego przyjadę. Niestety, ów pan nie miał samochodu i musiałam się do niego pofatygować osobiście. Chętnie zostawiłabym całą sprawę do następnego dnia — było już bardzo późno — ale choroba wydawała się zbyt poważna, aby można było ptaka nadal pozbawiać właściwej opieki. Zbudziłam dzieci, które już spały, opatuliłam je w śpiwory i wyruszyliśmy w drogę. Biedny bąk: leżał na boku, niczym martwy, na posłaniu ze słomy w zbitej z listewek skrzynce po kurczakach. Myślałam, że jest nieżywy, dopóki nie pochyliłam się i nie usłyszałam, jak ciężko dyszy. Na dodatek do wszystkich innych nieszczęść miał zapalenie płuc. Kiedy wróciliśmy do domu, było już po pierwszej w nocy. Położyłam dzieci z powrotem do łóżek, po czym wyjęłam ptaka ze skrzynki. Trzymając go w rękach, zorientowałam się od razu, że nie ma dla niego żadnej nadziei. Był lekki jak piórko, zupełnie nie miałam wrażenia, że trzymam w ręku ptaka. Wiele jest oznak, po których poznaje się zdrowego ptaka, ale u niego nie można się było dopatrzyć żadnej z nich. Zdrowy ptak, kiedy stoi, ma skrzydła ciasno złożone na grzbiecie, oczy mu błyszczą, a pióra na łebku są gładkie. Przede wszystkim zaś o ogólnym stanie fizycznym świadczy grubość ciała wokół mostku. U bąka kość ta sterczała ostro niczym szkielet. Jeżeli ptak jest w takim stanie, nic już nie można dla niego zrobić. Mimo wszystko nie mogłam jakoś zostawić go bez pomocy, skazać na śmierć. Przede wszystkim trzeba mu było ciepła. Włożyłam go więc jak najostrożniej do tekturowego pudła, które ulokowałam tuż koło ka- 120 loryferów. Nagle dostał ataku. Na widok gwałtownych drgawek pomyślałam, że to agonia. Ale sztywność ciała wkrótce ustąpiła i znów usłyszałam jego ciężki oddech. W każdym razie mogłam się zająć zapaleniem płuc. Przyniosłam antybiotyki, zmieszałam je z odrobiną jedzenia: ciepłym mlekiem, glukozą i specjalną odżywką. Wciągnęłam tę miksturę w strzykawkę i wstrzyknęłam mu do gardła. Nie miał nawet siły protestować przeciwko temu zabiegowi. Objąwszy palcami jego szyję, przesunęłam je w dół i poczułam spływającą ciecz. Dziwne wrażenie: jak gdyby woda przepływała przez szlauch. Zaaplikowałam mu trzy pełne strzykawki pokarmu i właśnie zaczęłam szykować się do łóżka, kiedy usłyszałam telefon. Był to Jan. Niepokoił się o nas; cały wieczór usiłował się dodzwonić i nikt nie podnosił słuchawki. Opowiedziałam mu o bąku; wyraziłam przypuszczenie, że ptak ma niewielkie szanse na przeżycie. Za bardzo był chory i osłabiony. Wstawałam tej nocy regularnie co godzinę. Za każdym razem podawałam mu tę samą dawkę pożywienia. Następnego dnia wydłużyłam przerwy w karmieniu do dwóch godzin, a pod koniec tygodnia karmiłam go już w odstępach trzygodzinnych. Czwartego dnia odstawiłam antybiotyki, ale poza tym wstrzykiwałam mu do gardła to samo, co na początku. Po siedmiu dniach nie zostało już śladu po zapaleniu płuc, lecz ptak ciągle był bardzo chory: dalej leżał na boku, bez ruchu. Za każdym razem zaglądałam do jego pudla z drżeniem serca, a kiedy przekonywałam się, że jeszcze dyszy, zdziwiona oddychałam z ulgą. Stan niepewności co do jego dalszych losów ciągnął się przez dziesięć dni. Kto wstał rano pierwszy, musiał odpowiedzieć na pytanie: „Czy bąk jeszcze żyje?". Nie zdziwilibyśmy się wcale, słysząc odpowiedź przeczącą. Zaskakiwało nas raczej jego kurczowe trzymanie się życia — najwyraźniej kategorycznie sprzeciwiał się śmierci. Nigdy nie udało nam się ustalić, co mu naprawdę dolegało. Nie miał żadnych ran. Podejrzewaliśmy zatrucie: jego łajno podczas pierwszych kilku dni po 121 przybyciu do nas było jaskrawozielone, co wskazywało na to, że żołądek miał pusty, a na dodatek wydzielało dziwny, chorobliwy zapach. Dziesiątego dnia — obierałam właśnie ziemniaki — do kuchni weszła Zosia i powiedziała po prostu: — Nie ma bąka. Nie zaskoczyło mnie to zbytnio, choć zrobiło mi się smutno: przez całe dziesięć dni tak kurczowo trzymał się życia, żeby umrzeć właśnie teraz, kiedy sądziliśmy, że kryzys minął. — Ale on wcale nie umarł! — powiedziała Zosia, rozdrażniona, gdy podzieliłam się z nią swoimi odczuciami. — Nie to miałam na myśli. Nie ma go tu. Zniknął! — Jak to? Gdzie? — Nie wiem, ale nigdzie go nie możemy z Jasiem znaleźć. Pospieszyłam za nią do bawialni. Otworzyłam drzwi i natychmiast oczom moim ukazał się bąk: stał na oparciu kanapy, nieruchomy jak posąg, z dziobem skierowanym ku sufitowi. Balansował na jednej nodze, drugą podkurczył pod siebie. — Oj! — wykrzyknęła Zosia. — Nie spojrzeliśmy tam. Szukaliśmy go na podłodze. Ulokowaliśmy go z powrotem w pudle, tym razem zamykając wieko. Jak tylko wyszliśmy z pokoju, ptak wygramolił się z niego i znów przyjął majestatyczną pozę na oparciu kanapy. Kiedy wróciliśmy, leżał jednak na swoim miejscu z opuszczoną głową, dziobem opartym o podłogę i wyglądał, jak gdyby stał u wrót śmierci. Ale wystarczyło, że na chwilę wyszliśmy, a on natychmiast dawał nogę z pudła. Jak ostatecznie zdemaskowaliśmy go? Otóż pewnego dnia... Postanowiliśmy przyłapać go na gorącym uczynku. Ptaki nie umieją liczyć. Wkroczyliśmy do bawialni wszyscy: Jaś, Zosia, Jan i ja. Po paru minutach dzieci wyszły, robiąc przy tym niebywały harmider, że niby to wychodzimy wszyscy. Jan i ja pozostaliśmy bez ruchu na miejscu, bacznie obserwując pudło. No i, oczywiście, ledwie drzwi się za dziećmi zamknęły, a już długi zielony pazur za- 122 haczył mocno o krawędź tekturowego pudła. Po chwili wyłonił się jego właściciel. Z taką samą zręcznością, spokojnie, zrobił następny krok — i już był na podłodze. Ruszył przez pokój płynnymi ruchami w tym samym rytmie. W jego sposobie poruszania się było coś takiego, że zachciało nam się śmiać. Bo trzeba wam wiedzieć, że bąki nie należą do najpiękniejszych angielskich ptaków. Od razu widać ich bliskie pokrewieństwo z czaplą, ale nasz bąk robił wrażenie jeszcze dłuższego i cieńszego. Właściwie był samą tylko długością i cienkością. Pióra miał brązowe w cętki, z bliska widać było, jak delikatnie się te wzorki przenikają. Szyja długa, cienka, zielonożółty ostry dziób także długi i cienki, zaś najbardziej ze wszystkiego rzucały się w oczy długie, żółtozielone nogi ze stopami o długich, cienkich palcach. Kiedy stał, liczył sobie dobrze ponad sześćdziesiąt centymetrów wzrostu, składały się na to zresztą przede wszystkim nogi. Nigdy przedtem nie widzieliśmy, żeby ptak poruszał się tak, jak robił to nasz bąk. Unosił lekko jedną nogę, zataczał nią koło, podnosił ją do góry i opuszczał delikatnie na ziemię. Potem wysuwał do przodu drugą i znów zataczał takie samo duże koło. Maszerował godnie, a głowa poruszała się przy tym tak regularnie, jak gdyby go ktoś nakręcił. Odnosiło się wrażenie, że nie tyle chodzi, co rozluźniwszy członki, płynie do przodu: niezmienne tempo, żadnych gwałtowniejszych ruchów. Dzięki swym długim nogom całą naszą bawialnię, która ma jakby nie było pięć i pół metra długości, przemierzał trzema zaledwie krokami. Od razu wiedzieliśmy, dokąd się kieruje: do swego ulubionego miejsca na oparciu kanapy. Uniósł nogę charakterystycznym obrotowym ruchem, mocno wczepił się w kanapę trzema długimi palcami, podciągnął się do góry i tym sposobem zaoszczędził sobie zrobienia nawet tych paru kroków. A potem podkulił nogę pod siebie, wymierzył dziób w kierunku sufitu i, zadowolony, mógł tak spędzić cały dzień. Kiedy przyjmował tę pozycję, potrafił bez najmniejszego drgnięcia tkwić tak parę godzin. Nic nie było w stanie wytrącić go z rów- 123 nowagi. Dzieci zapraszały koleżanki i kolegów, bawiły się, hałasowały — bąk ani drgnął. Trwał w tak idealnym bezruchu, że goście, którzy składali nam wizyty, często w ogóle go nie zauważali a w najlepszym razie brali go za ptaka wypchanego. Zdradzała g tylko woń, której w żaden sposób nie mogłam usunąć. Jak każd rybożerne stworzenie, bąk nasz wydzielał ostry, przenikliwy za pach. Czuć go było dosłownie w całym domu. Wówczas dodawa łam już do jego posiłków mieloną rybę bądź kurczaka, choć ciągi jeszcze karmienie odbywało się siłą: przepychałam pożywienie przez całą długość jego szyi. Za żadne skarby nie mogliśmy go przekonać, żeby jadł sam. Nadal żywiliśmy go w zasadzie tylko pokarmem płynnym i tak też brudził. Na szczęście miał swoje niezmienne zwyczaje: dzień w dzień przesiadywał dokładnie w tym samym miejscu, więc wystarczyło wyłożyć je po prostu gazetami. Był teraz w znacznie lepszej formie, niż kiedy do nas zawitał, lecz mimo wszystko ciągle jeszcze był chory i potrzebował dużo ciepła. Dlatego też musieliśmy zainstalować go w bawialni, koło kaloryferów. Brud i woń z tym związane były nie do opisania i z niecierpliwością zaczęłam oczekiwać dnia, kiedy można go będzie zabrać z ciepła i wypuścić trochę na świeże powietrze. Na szczęście sam bąk przyspieszył nieco bieg spraw, lecz o tym za chwilę. Zagarnął całą kanapę, ale nie koniec na tym. Jeżeli ktokolwiek ośmielił się na niej usiąść, gwałtownie przeciw temu protestował. Pewnego dnia dostało się więc Gertrudzie, tym razem dosłownie. Rozsiadła się na kanapie jak zwykle, rzuciwszy swoją ogromną torbę na podłogę obok, zupełnie nie zważając na bąka, który tkwił na oparciu za nią w charakterystycznej pozie, z dziobem skierowanym ku sufitowi. Nim zdążyła otworzyć usta, ptak ruszył do akcji: wysunął powoli do przodu swoją długą nogę i postawił ją na czubku głowy nieszczęsnej Gertrudy, tak że dwa długie palce opadły jej na czoło niczym grzywka. Potem, zadowolony, przesunął się do przodu i podkurczył drugą nogę pod siebie. Wyglądało na to, że zamierzał pozostać w tej pozie przez cały dzień. Nigdy przedtem ani 124 potem nie widziałam, żeby Gertruda zaniemówiła. Zaczerwieniła się tylko jak burak, a my zaczęliśmy się śmiać. Trzeba dodać, że jest ona osobą dość tęgą: obfite jej kształty rozlewają się na boki i robi wrażenie niemal okrągłej. Wyobraźcie więc sobie, jak komicznie wyglądała z długonogim bąkiem tkwiącym na samym czubku głowy. Zaszłam od tyłu i szybko chwyciłam ptaka. Raczej z przyzwyczajenia niż z jakiegoś innego powodu przesunęłam mu palce po szyi. A on ni z tego, ni z owego dziobnął. Stało się to tak szybko i nieoczekiwanie, że nie zdążyłam odskoczyć. Przeciął mi cały policzek. Gdybym nie utrudniała mu ruchów, trzymając go za szyję, mógłby wydłubać mi oko. Był to znak ostrzegawczy. Bąk zasygnalizował, iż potrafi być niemiły. Zapowiedziałam dzieciom, żeby na przyszłość były z nim ostrożne. Choć właściwie zrobiłam to zupełnie niepotrzebnie. Wychowały się przecież od małego wśród dzikich stworzeń, dzięki czemu wytworzyło się w nich przedziwne z nimi powinowactwo, którego im oboje z Janem zazdrościliśmy. Znacznie bardziej rzucało się to zresztą w oczy, kiedy były młodsze. Często opiekowaliśmy się zwierzętami, które nie dawały się nawet dotknąć, a dzieci potrafiły się z nimi najspokojniej w świecie bawić. Nigdy nie zapomnę pewnych dwóch borsuków — tak przewrotnych, że niemożliwością było się do nich zbliżyć. Wystarczyło jednak, aby skierował się ku nim Jaś, a podbiegały do niego uradowane: szły za nim dosłownie wszędzie, jak gdyby należał do ich własnego gatunku. Podobnie było z bąkiem. Kiedy w bawialni znajdowały się tylko dzieci, siedział sobie spokojnie na oparciu kanapy i zarówno one, jak on świadomi byli wzajemnej swojej obecności, choć ani trochę nie zwracali na siebie uwagi. Kiedy do dzieci przychodzili koledzy i koleżanki, bąka jak gdyby odmieniało. Schodził ze swojej „grzędy" i powolnymi krokami zbliżał się do nich tak cichutko, że go nie zauważały. Potem znienacka uderzał dziobem nieszczęsnego gościa i z takim samym spokojem wracał na swoje miejsce na kana- 125 pie. Nie dziobał mocno — było to raczej ostrzeżenie. Niestety, dzieci nie rozumiały tego i na widok sunącego ku sobie ptaka z krzykiem rzucały się do ucieczki. Słysząc krzyki i piski, wpadałam sprawdzić, co się dzieje. Oczom moim ukazywał się wówczas następujący widok: goście biegali jak opętani dokoła mebli, a za nimi bez pośpiechu podążał bąk. Wzmocniliśmy jego pudło, ale on nadal odmawiał przebywania w nim. Potrafił wydostać się przez najwęższy nawet otwór. Nie było innej rady: musieliśmy przyzwyczaić się do nieustannie skradającego się po domu bąka. Którejś nocy rozległ się nagle przenikliwy hałas, jak gdyby tuż za oknem sypialni zawyła syrena. — Mamusiu, co robisz? — zawołała ze swego pokoju Zosia. Nie wiem, skąd przyszło jej do głowy, że to ja robię ten niesamowity hałas. W chwilę później znów w całym domu dał się słyszeć ryk lub raczej spotęgowane przez echo wibrujące buczenie. Huczał nasz bąk. Powiadają, że bąka słychać na bagnach nawet z odległości pięciu kilometrów. Możecie więc sobie wyobrazić, jak się czuliśmy, mając go w sąsiednim pokoju. Jedyna korzyść z tego wydarzenia była taka, że wreszcie dowiedzieliśmy się, jakiej jest płci: tylko samce w okresie godowym nawołują tak donośnie. Jeżeli o mnie chodzi, to buczenie raczej by mnie odstraszało, niż przyciągało, ale widocznie bąkowe samice mają inny gust. Jan wstał i zapalił światło. Ptak na chwilę umilkł. Nie na długo niestety. Po raz pierwszy przekonał się, że ma głos, i najwyraźniej chciał, żebyśmy się wszyscy o tym dowiedzieli. Kiedy tylko przykładaliśmy głowy do poduszek, on zaczynał swoją serenadę od początku. W końcu Jan zdenerwował się i bąk powędrował na wygnanie do łazienki. Już dawniej by się tam znalazł, gdyby nie rezydowało w niej pełno pokrytych ropą nurzyków. Wcale nie chcemy wypełniać domu po brzegi chorymi ptakami, ale często nie mamy wyboru, szczególnie kiedy potrzebują ciepła. Umieściliśmy bąka w niewielkim kojcu, który postawiliśmy w bardzo ciepłym miejscu, koło szafki na 126 bieliznę. Ponieważ nie wiedzieliśmy, jak będzie się zachowywał wobec innych ptaków, zrobiliśmy kojec z bardzo wysokimi ściankami. Nie doceniliśmy jednak — nie po raz pierwszy zresztą — długości jego nóg. Musiał je podnieść tylko nieco wyżej, niż robił to w bawialni, i wydostał się z kojca bez najmniejszego trudu, dokładnie tak samo jak zawsze, z tą tylko różnicą, że teraz usadowił się na kranie z gorącą wodą. Przyzwyczailiśmy się powoli do tego i w końcu zupełnie przestaliśmy zwracać na niego uwagę. On zaś kategorycznie odmawiał zejścia z kranu nawet wtedy, kiedy chcieliśmy skorzystać z gorącej wody. Raz zdarzyło się i tak, że Zosia próbowała odkręcić bąka zamiast kran. Z początku zastanawialiśmy się, jak ułożą się jego stosunki z pozostałymi ptasimi lokatorami łazienki. Nasz niepokój okazał się na szczęście zbędny. Bąk odnosił się z rezerwą do wszystkich i do wszystkiego: większą część dnia spędzał na kranie, z dziobem skierowanym ku górze, jak gdyby to, co znajdowało się dookoła, było poniżej jego godności. Ożywiał się właściwie tylko wtedy, kiedy inne ptaki kąpały się. Jednym długim krokiem zstępował wówczas z kranu i właził z nimi razem do wody. Znalazłszy się w niej, natychmiast przyjmował swoją majestatyczną pozę z dziobem skierowanym ku sufitowi. Mimo iż wydawał się niczym nie interesować, nigdy nic nie uszło jego uwagi. Raz, kiedy wrzuciliśmy nurzykom do wody szprotki, natychmiast wyciągnął swój długi dziób i — nim biedne ptaki zorientowały się, co się dzieje — połknął je wszystkie. Tego było już za wiele. Przez pięć tygodni karmiliśmy go siłą, bo inaczej nic nie chciał jeść. Palce mieliśmy coraz bardziej obolałe od ostrych krawędzi jego dzioba, ponieważ stopniowo nabrał zwyczaju odczekiwania, aż palec karmiącego znajdzie się w jego dziobie, a wtedy gwałtownie go zamykał. Wymyśliliśmy mnóstwo rozmaitych sztuczek, żeby nakłonić go do samodzielnego jedzenia, ale żadna z nich nie zdała egzaminu. Wystarczyło jednak, by zobaczył, jak jedzą inne ptaki, a natychmiast zdecydował się przyłączyć do nich. A kiedy już raz zaczął, wydawało się, że nigdy nie przesta- 127 nie, i zaczęliśmy się poważnie niepokoić o nasze zapasy szprotek. On zaś szybko zorientował się, że nie tylko w kąpieli znaleźć można smakowite kąski, lecz że wszędzie tam, gdzie są pokryte ropą nurzyki, są również i szprotki. Zaczął więc w regularnych odstępach czasu robić małą rundkę dokoła łazienki — spokojnie, majestatycznie, bez najmniejszej trudności pokonując wszelkie przegrody — i wyjadać nieszczęsnym ptakom wszystkie rybki co do jednej. Mniej więcej w tym czasie pojawił się u nas pewien fotoreporter z pytaniem, czy mamy jakieś niezwykłe ptaki. W zasadzie nie lubimy wścibiających we wszystko nos dziennikarzy, ale tego dobrze znaliśmy: pracował dla miejscowej gazety i często do nas zachodził, gdy nie mieli akurat o czym pisać. Bąk był dla niego jak na zamówienie. Uradowany ustawił kamerę w rogu łazienki, skierował na bąka światła, a ponieważ było tam trochę ciasnawo, zamknęliśmy drzwi, pozostawiając go samego. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, co się właściwie stało. Drzwi gwałtownie się otworzyły i fotoreporter jak strzała wyleciał prosto na ulicę. Za żadne skarby nie chciał wrócić choćby do naszego ogrodu, nie mówiąc już o łazience. Nawet się z nami nie pożegnał, tylko Jasiowi dał parę groszy za przyniesienie kamery i reszty ekwipunku. Teraz, gdy bąk zaczął wreszcie normalnie jeść, uznaliśmy, że najwyższy czas pomyśleć o jego uwolnieniu. Niestety, nie poszło to tak łatwo, jak nam się wydawało. Człowiek, który zwykle pozwala nam wypuszczać ptaki wodne na swoich gruntach, tym razem kategorycznie odmówił przyjęcia bąka, ponieważ bąki sieją ogromne spustoszenie wśród ryb. Nie chciał go mieć u siebie, i już. W końcu odpowiednie dla niego miejsce znaleźli ludzie, od których go dostaliśmy i którzy przez cały czas byli z nami w kontakcie. Po trzech miesiącach przebywania w niewoli ptak potrzebował oczywiście czasu na adaptację do życia na swobodzie. Należało stworzyć mu odpowiednie do tego warunki. Przekonaliśmy się jednak, że w żaden sposób nie można zbudować wybiegu na tym skrawku bagniska, gdzie chcieliśmy go wypuścić. Postanowiłam 128 więc przyzwyczaić go do wybiegu w Ośrodku. Zrobiliśmy składany wybieg i codziennie, dokładnie o tej samej porze, wkładaliśmy mu do naczynia jedzenie. Po tygodniu, gdy zaakceptował zarówno godziny karmienia, jak i nowe otoczenie, skontaktowaliśmy się z ludźmi, którzy mieli go wypuścić na bagnach. Z mapy wynikało, że wybrane przez nas miejsce oddalone jest od szosy o jakieś półtora kilometra, i taszczenie przez bagna rozłożonego na części wybiegu było robotą, jakiej już nigdy nie chciałabym wykonywać. Kiedy wreszcie wybieg znalazł się w wyznaczonym miejscu, poszłam po ptaka. Pomagający nam państwo dostarczyli szprotki. Część z nich od razu umieściliśmy w naczyniu, do którego bąk zdążył się już przyzwyczaić w Ośrodku. Wsadziłam go do wybiegu, stanęliśmy nieco z boku i obserwowaliśmy go. Przez kilka sekund ani drgnął. Po chwili przez drzwiczki wysunęła się jedna noga, a wkrótce, z niezmąconym spokojem, podążyła za nią cała reszta. Bąk sunął miarowym krokiem przez wysokie trawy dokładnie w taki sam sposób, w jaki chodził dookoła naszej bawialni. W odległości kilku metrów od nas znajdowało się ogrodzenie. Kiedy do niego dotarł, uniósł po prostu jedną nogę, postawił ją na najwyższej żerdce i przeszedł na drugą stronę, nie zmieniając tempa. Patrzyliśmy za nim długo, na jego płynne, jednostajne ruchy, w miarę jak oddalał się przez sitowie i długie bagienne trawy. Gdyby nie purpurowy ogon, trudno by go było dostrzec; barwa jego piór całkowicie zlewała się z kolorytem zarośli, przez które tak majestatycznie kroczył. (Muszę w tym miejscu wyjaśnić, że wcale nie zamierzałam pomalować mu całego ogona na purpurowo; chciałam zrobić jedynie malutki znak rozpoznawczy. Niestety, chlapnęło mi się nieco za dużo farby). Szedł wolno przed siebie, aż straciliśmy go z oczu. Już nigdy więcej nie zobaczyliśmy naszego bąka. Pani, która nam wówczas pomagała, nadal nosiła mu codziennie o tej samej porze ryby, ale pozostawały nietknięte. Podczas tamtych trzech miesięcy wypuściliśmy na wolność chyba ze sto różnych ptaków. Ów bąk był jednym z sześciu, które w ciągu pierwszych dwudziestu czterech godzin swobody nie po- 129 wróciły do miejsca, gdzie zostały wypuszczone. Ale ponieważ niemożliwością było obserwowanie owego skrawka ziemi bez przerwy, nie możemy mieć co do tego żadnej pewności: mógł przecież wrócić podczas naszej nieobecności. Wiosną okazało się, że na bagnach gniazdują bąki; jak wynikało z zapisów — po raz pierwszy od trzydziestu lat. Zastanawialiśmy się, czy jednym z rodziców nie jest przypadkiem nasz dawny znajomy. Nie wiadomo. Co prawda miejscowi miłośnicy ptaków twierdzili, że mignął im kiedyś w trawach purpurowy kolor. Sama spędziłam trochę czasu na bagnach z lornetką w ręku, usiłując go wypatrzyć, ale na próżno. Nie mogę jednak narzekać: ugoszczono nas wspaniałym obiadem za nasz trud przywrócenia bąka na owe tereny i mam nadzieję, że to właśnie jego potomstwo po dziś dzień gnieździ się w Dolinie Meon. Rozdział 12 Jerzyk Czasami dzwonią do nas ludzie i bardzo podnieconym głosem oznajmiają, iż znaleźli prawdziwie egzotycznego ptaka. W zasadzie na wieść, że dostaniemy kobuza czy drzemlika, a nawet orła, możemy być najzupełniej pewni, że będzie to... kukułka. Wielu ludzi, usiłując zidentyfikować napotkanego ptaka, upatruje w nim jakiś rzadki gatunek. I są bardzo rozczarowani, kiedy mówimy im, że to tylko pospolita kukułka. — Znaleźliśmy ptaka. Na nasze rozeznanie nic mu nie jest. Tyle że nie może ustać na nogach i nie próbuje latać. Takie telefony odbieramy każdego lata bez wyjątku. Z góry wiemy, że chodzi o jerzyka. Ptaka tego trudno rozpoznać, kiedy trzyma się go w ręku, ponieważ niczym nie przypomina lśniącej strzały, jaką jest podczas lotu. Często ludzie przynoszą nam jerzyki, uparcie twierdząc, że to coś absolutnie innego. Pewnego dnia jakiś mężczyzna poinformował nas telefonicznie, że znalazł rybołowa ze złamaną nogą i chce go nam przynieść. Nie miał najmniejszej wątpliwości, że zidentyfikował go prawidłowo. Czekaliśmy na jego przybycie z mieszanymi uczuciami: rybołowy to cudowne ptaki, lecz trzymanie ich w takim Ośrodku jak nasz jest bardzo kosztowne, ponieważ żywią się rybami słodkowodnymi. Oczyma wyobraźni widzieliśmy już rachunki za pstrągi... Kiedy przed domem zatrzymał się samochód i wygramolił się z niego mężczyzna, dzierżąc w ręku pudełko niewiele większe od pudełka po butach, ogarnęły nas pewne wątpliwości. Nieznajomy wkroczył wraz z żoną pewnym krokiem do kuchni, postawił pudełko na stole i ostrożnie uniósł wieko, żeby pokazać nam rybołowa. 131 Na odrobinie ligniny, w samym rogu, siedział jerzyk, spoglądając na nas swoimi ciemnymi, przypominającymi paciorki oczyma. Próbowaliśmy wytłumaczyć temu małżeństwu, że jest to jerzyk i że jest o wiele za mały na drapieżnika. Rybołów ma do siedemdziesięciu centymetrów długości, podczas gdy jerzyk zaledwie kilka — tak ogromna jest między nimi różnica. Ale w żaden sposób nie mogliśmy ich przekonać. Na dodatek ptakowi nic nie było, po prostu wylądował na ziemi i miał trudności z ponownym wzbiciem się w powietrze. Nieznajomi do końca nam nie uwierzyli. Podali później wiadomość do prasy na temat znalezionego przez siebie rybołowa ze złamaną nogą. Dowiedzieliśmy się o tym przypadkowo, kiedy zaczęli składać nam wizyty różni ludzie, pragnący obejrzeć tego rzadkiego drapieżnika lub zrobić zdjęcie. Tłumaczyliśmy, że nie mamy takiego ptaka, ale oni jakoś tak dziwnie patrzyli na nas. Jestem pewna, że większość posądzała nas o kłamstwo. Skoro przeczytali w gazecie, że mamy chorego rybołowa, to przecież musimy go mieć. Zjawił się nawet przedstawiciel jakiegoś towarzystwa do spraw zwierząt, który uważał, iż tak rzadki okaz powinien jemu zostać przekazany. Słyszeć nie chciał o żadnym jerzyku; przyszedł po rybołowa. Myślę, że wcale nam nie uwierzył, bo ciągle w kółko powtarzał: „Jeżeli to, co mówicie, jest prawdą..." Niestety, ta sama para zrobiła nam podobny kawał w następnym roku. Tym razem przynieśli chorą kurkę wodną, dziennikarzom zaś oświadczyli, że znaleźli orła. Należało chyba zatrzymać za pierwszym razem owego jerzyka jako dowód rzeczowy, lecz my, nic nie przeczuwając, jak tylko małżeństwo odjechało, wynieśliśmy ptaka na pole i puściliśmy wolno. Między Hough-on-the-Hill a Caythorpe znajduje się prosta droga licząca z półtora kilometra. Biegnie ona górą urwiska. Kiedy Jaś był młodszy, uwielbiał jeździć tamtędy rowerem do szkoły, ponieważ, jak twierdził, miał wrażenie, że jedzie po wierzchołku świata. Rozpostarta szeroko dolina rzeki Trent ściele się poniżej niczym dywan w pstrokate łaty, sięgając aż po Lincoln i Newark, 132 i zanim pewien farmer nie zbudował na jednym końcu drogi nowoczesnych zabudowań gospodarskich, bez trudu dojrzeć można było sylwetę wieży kościoła w odległym Boston. Jerzyka wypuściliśmy na jednym końcu drogi i żeby nie tracić go z oczu, jechaliśmy za nim samochodem. Uważaliśmy, że trzeba mu co najmniej półtora kilometra, aby poczuł się w locie całkiem pewnie. Czasami musimy podnosić jerzyki z ziemi i znów podrzucać do góry, zdarza się bowiem, że spadają na ziemię, nim zdążą nabrać dość powietrza pod skrzydła, aby poniosły je w kierunku nieba. Raz wzbiwszy się w powietrze, jerzyki pozostają tam do końca swego życia. Nigdy na niczym nie siadają, z wyjątkiem gniazda. Żywią się, śpią, łączą w pary i polują wyłącznie na skrzydłach. Jerzyki to ptaki lata: szybują, zawracają, płyną i nurkują — ciemne powietrzne strzały na tle letniego nieba. Jerzyki są prawdziwymi mistrzami powietrza wśród ptaków lądowych, tak jak burzyki wśród ptaków morskich. Na ziemi są niezdarne i bezradne. Często myli się je z różnego rodzaju jaskółkami: oknówkami i dymówkami, ponieważ także odlatują do Afryki i podobnie wyglądają na tle nieba ich długie skrzydła. Ale skrzydła jerzyka są zakrzywione do tyłu, niczym turecka szabla, a poza tym jerzyki latają bardziej w linii prostej i ich lot jest silniejszy niż jaskółek. Pióra mają ciemne, brunatnoczarne, z wyjątkiem jasnej plamy pod dziobem, ogon nieznacznie rozszczepiony. Robią wrażenie kołujących po niebie ciemnych cieni. Czasem wieśniacy nazywają jerzyki diabelskimi ptakami i jeżeli któryś wyląduje na ziemi, nie zbliżają się do niego, ponieważ ich ciemne sylwetki kojarzą się im z diabłem. Ale tak naprawdę przezwisko to jerzyki zawdzięczają chyba wydawanym przez siebie niesamowitym, przeciągłym piskom, którymi przeszywają powietrze zwłaszcza wtedy, gdy młode ptaki latają razem z rodzicami. Niejeden spokojny letni wieczór zostaje zakłócony przez piski i nawoływanie się gromadki pikujących i kołujących po niebie jerzyków. Swoje gniazdka z otworem wejściowym z boku budują wysoko na 133 ścianach budynków bądź urwisk. Często można zobaczyć któreś z rodziców uczepione krawędzi otworu. Jerzyk z łatwością może siedzieć w takiej pozycji, ponieważ jego nogi osadzone są daleko w tyle tułowia. Wystarczy jednak, że jerzyk wyląduje na ziemi, a już jest do niej przykuty. Nogi zbytnio ma wysunięte do tyłu, aby mógł się odbić od płaskiej powierzchni. Zdezorientowany, zaczyna dreptać w kółko, zadziwiająco szybko przebierając nóżkami. Pewna kobieta przyniosła kiedyś do nas jerzyka, który szedł główną ulicą Slea-ford. Z całą stanowczością twierdziła, iż tego samego ptaka minęła przedtem na szosie, trzy kilometry przed miastem. Najprawdopodobniej miała rację. Ów jerzyk musiał przemaszerować szmat drogi, jego nogi, nieprzywykłe do chodzenia, poranione były do krwi. Dla zapobieżenia infekcji zaaplikowaliśmy mu trzydniową kurację z antybiotyków, a potem wynieśliśmy go na pole i tam podrzucili w powietrze. Oderwawszy się od ziemi, ptak od razu zapomniał o swoim niezdarnym dreptaniu, natychmiast przekształcił się w istotę o wielkiej sile i idealnej symetrii. Ludziom telefonującym do nas w sprawie znalezionych na ziemi jerzyków tłumaczymy zawsze cierpliwie, jak należy pomóc ptakom, żeby wzbiły się w powietrze. Dokładnie objaśniamy, że dłoń z ptakiem należy trzymać płasko, a następnie trzeba ją przekręcić na bok takim ruchem, jak gdyby się chciało prze-kroić nią powietrze, a wtedy ptak zmuszony będzie rozwinąć skrzydła, ażeby utrzymać równowagę. Wtedy i tylko wtedy zacznie znów fruwać. Rzadko zdarza się po takich wyjaśnieniach ponowny telefon. Tym razem było inaczej. To, co powiedziałam, musiało wydać się mojej rozmówczyni szalenie proste, bo pozwoliła zanieść jerzyka do ogrodu i podrzucić go w powietrze swojej małej córeczce. Dziecko, trzymając jerzyka zbyt mocno, rzuciło go na ziemię i je-rzykowi złamało się skrzydełko. Leżał na ziemi, a one nie wiedziały, co z nim dalej robić. Udałam się tam natychmiast. Na pierwszy rzut oka skrzydełko wyglądało nie najlepiej, ponieważ zostało wy- 134 kręcone. Na szczęście później okazało się, że nie jest tak źle. Było to stosunkowo nieskomplikowane zwichnięcie i nastawiłam kostki bez większych trudności. Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że przywrócenie jerzyka niebu będzie wyścigiem z czasem; jego dzicy bracia zaczynali już zbierać się do odlotu. Niektóre ptasie stada były tak liczne, że robiły wrażenie małych, szybko przemykających po niebie, wirujących chmur. Ptaki potrzebują zwykle około trzech tygodni na zrośnięcie się złamanego skrzydła, a my musieliśmy mieć pewność, że skrzydło naszego jerzyka będzie dostatecznie mocne, aby zanieść go do Afryki. Jan przygotował dla niego osobną klatkę, na bokach której i na prętach w środku udrapował stare trykotowe koszulki. Jerzyk był zachwycony. Całymi godzinami obserwowaliśmy, jak wspina się po nich niczym mały alpinista. Jerzyki, podobnie jak lamparty wśród drapieżnych zwierząt, znane są z ucieczek. I ten mały ptaszek, trzymany w kuchni, nie był wyjątkiem. Wyglądało na to, że swoimi długimi, chwytnymi nóżkami potrafi otworzyć najbardziej nawet skomplikowane zamknięcie. Siedzimy na przykład spokojnie, oglądając wieczorem telewizję, przekonani, że nasz jerzyk jest bezpiecznie zamknięty na noc w klatce, aż tu nagle widzimy coś drepczącego po dywanie. Zastanawiamy się zdumieni, co to takiego: porusza się toto w jakiś cudaczny sposób, skrzydła ma rozpostarte, główkę wysuniętą do przodu tuż nad podłogą i kołysze się z boku na bok. Pojawianie się w najmniej oczekiwanych momentach należało do zwyczajów owego ptaka. Kiedy jedliśmy, gramolił się nam na ramiona lub na kolana. Pewnego dnia przyszli do nas goście. Pani mówiła i mówiła bez przerwy, usta nie zamykały się jej nawet na sekundę i nikt nie mógł wtrącić ani słóweczka. Nagle spojrzała na krzesło naprzeciw: zaczęła mówić coraz wolniej i wolniej, aż w końcu całkiem zamilkła. Utkwiła wzrok w jednym miejscu, jak gdyby ujrzała ducha. - Co to takiego? - spytała lękliwie. 135 A to po prostu nasz jerzyk wspinał się po oparciu fotela, kręcąc się w kółko w taki sam sposób, jak w klatce. W tej chwili wcale nie przypominał ptaka, a już na pewno nie jerzyka, który kojarzy się z prędkością i siłą na tle błękitnego nieba. Jerzyk lubił przypinać się do piersi kogoś z nas i tkwić tam całymi godzinami. Pewien pan, który przyszedł do nas, myślał, że noszę taką przedziwną broszkę, i mocno się wystraszył, kiedy broszka zaczęła się ruszać. Jerzyk lubił zresztą nie tylko wspinać się na różne rzeczy, lecz również włazić pod nie. Pewnego razu siedziałam w bawialni pochłonięta lekturą interesującej książki, kiedy nagle poczułam, że coś rusza mi się pod ubraniem. Zaniepokojona zaczęłam się obmacywać i w końcu znalazłam... jerzyka! Cóż by innego! Przypuszczalnie wspiął mi się po ramieniu aż na szyję, a potem ześliznął za kołnierz. Pojawiał się przecież nie tylko w najmniej oczekiwanych chwilach, lecz również w najmniej oczekiwanych miejscach. Kilka razy omal nie usiedliśmy na nim, bo nie zauważyliśmy, że wszedł na krzesło. Pewnego dnia jerzyk zniknął. Przeszukaliśmy cały dom — na próżno. W końcu doszliśmy do wniosku, że wydostał się z domu i padł ofiarą kota. Było nam z tego powodu bardzo smutno. Kiedy wieczorem położyłam się do łóżka, poczułam nagle, jak gdyby coś pełzło mi po nogach. Wyskoczyłam z łóżka znacznie szybciej, niż do niego weszłam. Nie muszę chyba wyjaśniać, że był to jerzyk, ślepo kluczący w pościeli. Gdyby nie jego przeszywające nawoływania, zgubilibyśmy go niejeden raz. Na szczęście nieustannie był głodny, a kiedy był głodny, darł się wniebogłosy. Z karmieniem nie mieliśmy żadnych kłopotów. Początkowo wkładaliśmy mu pożywienie prosto do dziobka, co nie było zresztą trudne, ponieważ jerzyki mają bardzo szeroką paszczę jak na tak małe ptaki. Na wolności w ogóle latają z otwartymi dziobami i owady same w nie wpadają. Wkrótce nasz jerzyk zaczął samodzielnie sięgać po jedzenie, kiedy mu je przynosiliśmy. Jadał niemal wszystko, lecz ulubionym jego daniem 136 były mączniaki. Gdyby miał coś w tej kwestii do powiedzenia, nie brałby nic innego do dzioba, choć tak kaloryczna dieta mogłaby go nawet przyprawić o śmierć. Na szczęście tolerował i inne robaki, bez grymasów jadł też mięso kurczaka. Bez trudu utrzymywaliśmy jego wagę na tym samym poziomie, co w wypadku małych ptaków bywa poważnym problemem: jeżeli raz zaczną chudnąć, praktycznie nic nie można zrobić, żeby przywrócić je do normalnego stanu. Mieliśmy z nim nie lada kłopot zupełnie innego rodzaju. Nim upłynął tydzień, odkąd do nas zawitał, jego dzicy bracia zaczęli zbierać się do odlotu. Niektóre ptaki, jak właśnie jerzyki, mają bardzo silny popęd wędrowania i jeśli coś im przeszkodzi, często kładą się na ziemi i umierają. Reakcja jerzyków bywa jeszcze bardziej skomplikowana: mogą zapaść w przypominającą nieco sen zimowy śpiączkę. W taki senny trans zapadają bardzo gwałtownie, a potem równie gwałtownie się z niego budzą. To właśnie przydarzyło się naszemu jerzykowi. Nocą nagle spadła temperatura i rano zastałam go leżącego płasko na dnie klatki. „Umarł" — pomyślałam. Z ciężkim sercem wyjęłam go z klatki i położyłam w kuchni na suszarce. Wyniosłabym go od razu na dwór, gdyby nie to, że prowadziliśmy akurat zapisy na temat leczenia złamań ptasich skrzydeł i chciałam przedtem sprawdzić, jak ten proces postępował u niego. Zjedliśmy śniadanie, zajęłam się ścieleniem łóżek — przez kilka godzin w ogóle o nim nie myślałam. Kiedy wreszcie weszłam do kuchni, ku mojemu ogromnemu zdziwieniu ujrzałam go gramolącego się po chodniku w moim kierunku. Piszczał przy tym wniebogłosy, jak gdyby nie karmiono go co najmniej przez parę dni. Wdrapał mi się w końcu na rękę, ulokował wygodnie na ramieniu i przytulił dla rozgrzewki do mojego swetra, tak jak było to w jego zwyczaju. W ciągu następnych paru tygodni zapadał na podobną śpiączkę trzykrotnie, w jednym wypadku na całe dwadzieścia cztery godziny. Gdyby nie pierwsze doświadczenie, wyniosłabym go przypuszczalnie do szopy i tam bym go zostawiła. Ale teraz 137 cierpliwie czekałam, aż się ocknie. Po przebudzeniu się zawsze umierał z głodu. Dwudziestego dnia zdjęliśmy mu ze skrzydła opatrunek. Zagoiło się wspaniale. Zwykle trzymamy ptaka jeszcze parę dni, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście złamanie zrosło się należycie. Ale tym razem nie mogliśmy sobie na to pozwolić. Przez cały poprzedni tydzień Jan i ja obserwowaliśmy przez lornetkę ruch jerzyków nad doliną. Odnotowaliśmy, gdzie zwykle się zbierają, nad którymi polami można je najczęściej spotkać. Ich stada wydawały się rozciągać na całe kilometry, a prężny, szybki lot bardzo utrudniał nasze obserwacje, zwłaszcza że w stadzie cechy te znacznie się potęgują. Przez niebo jak gdyby przemykała nieustannie zmieniająca kształt żywa chmura, z daleka wyglądały jak smuga dymu rzucana w różne strony podmuchami wiatru. Szczególnie fascynowała nas ich prędkość. Ledwie się zebrały, a już ruszały w drogę. W pewnej chwili niebo było puste, a w następnej pojawiała się na nim kolejna gromada ptaków, rosnąca dosłownie w naszych oczach. Musiały to już być ostatnie odlatujące jerzyki, bo stada były coraz mniejsze. Ptaki, które teraz opuszczały Anglię, wykluły się później od innych, pod sam koniec lata. Wracając z pracy owego dnia, kiedy zdjęliśmy bandaż ze skrzydła naszego jerzyka, zauważyłam stado formujące się nad wzgórzem, gdzie zwykle się zbierały. Zatrzymałam się i przez chwilę obserwowałam ptaki. W ich locie rozróżnić można było dwa etapy: najpierw krążą w powietrzu, nabierając wysokości, a potem rozpraszają się szeroko po niebie silnymi, kolistymi ślizgami. Wiedziałam, że wkrótce odlecą na dobre. Czym prędzej pognałam do domu po naszego jerzyka. Było mi tak pilno, że chwyciłam go wraz z klatką, ale kiedy przybiegłam na wzgórze, niebo było już puste. Obeszłam tego popołudnia wszystkie miejsca, gdzie zwykle można było trafić na jerzyki. Widziałam mnóstwo jaskółek dymówek, pikujących nad stawami w pobliżu okolicznych młynów, i jaskółek oknówek, łapiących owady dla swoich spóźnionych piskląt, ale po ciemnopiórych ptakach z głów- 138 kami przypominającymi groty strzał — ani śladu. Tak więc powrócił nasz jerzyk do domu. Wcale tym zresztą nie był zmartwiony. Znów zaczął wspinać się po swoich wełnianych pagórkach i robił wrażenie bardzo uradowanego. W ciągu następnych paru dni całymi godzinami wypatrywaliśmy jerzyków, ale daremnie. Zrozumieliśmy, że jest już na nie za późno: odleciały. O samotnej podróży jerzyka nie mogło być nawet mowy. Wszystkie ptaki potrzebują opieki stada w czasie tak długiej drogi, a cóż dopiero nasz jerzyk po spędzonych w niewoli kilku tygodniach. Musiał przecież od nowa nauczyć się zwyczajów dzikich ptaków, a mogłoby się to stać tylko wtedy, gdyby z nimi przebywał. Jeżeli uwolni się wędrownego ptaka i pozostawi samemu sobie — zginie. Postanowiliśmy zacząć realizować plan, do którego uciekaliśmy się już w podobnych sytuacjach parokrotnie. Należało wysłać jerzyka do południowej Hiszpanii, ażeby tam wypuścił go pewien nasz znajomy, który pomógł nam już kilka razy w ten sposób. Skomunikowaliśmy się więc z odpowiednimi liniami lotniczymi i poprosiliśmy, żeby dali nam znać, jeżeli ktoś zgodzi się zabrać z sobą jerzyka. Zwykle zanosiliśmy po prostu ptaka w tekturowym pudełku na lotnisko, po czym wręczaliśmy go któremuś z pasażerów, a on z kolei przekazywał go osobie czekającej na lotnisku w Hiszpanii. Nigdy nie zapomnę pewnej pani w średnim wieku, która pomogła nam w taki oto sposób. Nie ukrywała wcale, że chodzi jej przede wszystkim o własną wygodę. Jan zawiózł ją z domu na lotnisko, na lotnisku gibraltarskim miał na nią czekać nasz znajomy, odebrać ptaka i odwieźć ją do hotelu. Ponieważ czasami trzeba również przywieźć jakiegoś ptaka z Hiszpanii do Anglii, umówiliśmy się, że będziemy na nią czekać na lotnisku, gdy będzie wracała. Kiedy Jan wspomniał od niechcenia, że chodzi o przetransportowanie jaskółek w jedną stronę, a orła w drugą — o mało nie zemdlała z wrażenia. Tym razem pomóc obiecała nam załoga samolotu. Czekaliśmy 139 już tylko na wiadomość od naszego przyjaciela, że wyjedzie o odpowiedniej porze na lotnisko. Wszystkie te przygotowania okazały się jednak zbyteczne. Tego dnia wstąpił do nas akurat proboszcz. Chyba nie bardzo lubi do nas zachodzić. Tak się jakoś składa, że zawsze trafia na jakąś krytyczną sytuację bądź pada ofiarą naszych podopiecznych. Raz na przykład o mało nie usiadł na małym lisku, innym znów razem pustułka ulokowała się na jego zacnej głowie i zabrudziła ją aż po szyję. Ledwie rozsiadł się wygodnie z filiżanką kawy w ręku, kiedy gwałtownie otworzyły się drzwi i do pokoju wpadł zdyszany Jan z triumfalnym okrzykiem: — Jerzyki! Na wzgórzu są jerzyki! Chwycił klatkę i wybiegł, nim zdążyłam się zorientować, o co chodzi. Chętnie zobaczyłabym, jak nasz jerzyk odlatuje w daleką podróż, ale nie mogłam. Jan opowiadał później, że miał początkowo wątpliwości, czy jerzyk w ogóle dołączy do swoich braci. Podrzucił go w powietrze, lecz on ciągle tylko latał w koło i w koło, nie nabierając wcale wysokości. Potem fruwające w górze jerzyki zaczęły krzyczeć, obniżyły się nieco — i wówczas nasz ptaszek, krążąc, wzbił się ku nim. Wkrótce leciały już wszystkie razem. Jan obserwował stado przez jakiś czas, a kiedy zdecydował się wracać do domu, nie mógł już rozpoznać ptaka, który spędził z nami cały miesiąc. Niczym nie różnił się od pozostałych. Rozdział 13 Czajka Dzikie zwierzęta niezmiennie mnie fascynują. Uwielbiam obserwować je w naturalnym środowisku, kiedy poruszają się niczym nie skrępowane, przyglądać się ich życiu i słuchać głosów, jakie wydają. Wiele nie przespanych nocy spędziliśmy wraz z Janem poza domem, podpatrując jelenie w okresie rui bądź przesiadując przy borsuczych ścieżkach, ciekawi zachowania borsuków z dala od nor. Niejeden raz biwakowaliśmy w szkockich górach, wypatrując wędrownych sokołów, często dzień cały przyglądaliśmy się dzikim gęsiom na rzece Wash. Nie sądzę, żebyśmy zakłócali im spokój, a przyjemnie jest myśleć, że uczestniczymy w ich życiu, nawet jeśli trwa to tylko chwilę. Podobnie jest zresztą ze zwierzętami, które trafiły do naszego Ośrodka. Przez jakiś czas dzielimy ich życie i jeżeli wszystko idzie dobrze, jesteśmy później świadkami ich powrotu do naturalnego środowiska, co stanowi ukoronowanie naszych trudów. Wiele naszych najmilszych przeżyć rodzinnych łączy się z obserwowaniem dzikich zwierząt. Do ptaków, na które nigdy nie mogę się do syta napatrzyć, należy czajka: długonogi królewski ptak z delikatną kitką piórek tworzących wysmukły czubek. Z daleka wygląda, jak gdyby była czarna, ale kiedy podejdzie się bliżej, widać, że ciemne pióra mienią się zielono i fioletowo. Pod wpływem światła padającego pod różnymi kątami ciągle wydają się zmieniać barwę. Z owymi ciemnymi barwami pięknie kontrastują śnieżnobiałe policzki i brzuch oraz pomarańczowobrunatna plama poniżej nasady ogona. Moim zdaniem, czajki reprezentują sobą wszystko, co w wiej- 141 skim krajobrazie najszlachetniejsze: piękno i swobodę, bezmiar otwartych przestrzeni i zacisze odosobnionych zakątków. Należą one do najpospolitszych angielskich ptaków; żyją na torfowiskach, na wielkich otwartych polach. Często zobaczyć można cale ich gromady na dopiero co zaoranej ziemi lub jak lecą za pługiem, powoli, lecz mocno trzepocąc skrzydłami. Szerokie, zaokrąglone skrzydła opadają im podczas lotu nisko, poniżej tułowia, i sprawiają, że czajki robią wrażenie ptaków ociężałych; jednak ich silny, pełen wdzięku lot przypomina pluskanie się w powietrzu. Czajki wykręcają się, kołują i nurkują z niebywałą wprost gracją. Jestem głęboko przekonana, że latają wyłącznie dla przyjemności — tak pięknie mkną po niebie, raz po raz przecinając linię horyzontu. Latają zawsze razem: czy to małymi stadkami liczącymi na przykład sześć ptaków, czy to olbrzymimi gromadami, przypominającymi sunący po błękicie ciemny obłok. Ich lot cechuje idealna harmonia: wszystkie skręcają i zawracają dokładnie w tym samym momencie, wcale nie podążając za jakimś konkretnym przywódcą. W podobny sposób zmieniają prędkość: oto trzepocą skrzydłami prawie w miejscu, niczym motyle, a w następnej chwili szerokimi łukami lecą nad doliną, wszystkie z tą samą szybkością. Całymi godzinami próbowaliśmy wypatrzyć, który z ptaków pierwszy zmieni rodzaj lotu i tym samym da znak pozostałym, ale nigdy nam się to nie udało. Ich lot jest idealnie zgrany. Kiedy w ten sposób przemierza niebo stado liczące kilkaset ptaków, jest to fantastyczny widok. Wysokie tony w ich nawoływaniach przypominają trochę piszczące gumowe zabawki. Na wiosnę, w okresie godowym wołanie to jest szczególnie przeciągłe, a kiedy nad polami i torfowiskami niesie je echo — ciarki przechodzą po plecach. Na ziemi czajki zmieniają się nie do poznania. Podbiegają parę kroczków na swoich długich, cienkich nóżkach, potem zatrzymują się — i znów biegną parę kroczków. Odważnie kluczą między bydłem lub owcami w poszukiwaniu owadów, kroczą zgrabnie, z wdziękiem, lecz jednocześnie jak gdyby z wahaniem, co każe mi 142 o nich myśleć jako o gazelach ptasiego świata. Gdy są na ziemi, robią wrażenie nieustannie czymś zajętych, całkowicie zaabsorbowanych, a przecież zawsze są w pełnym pogotowiu i jeżeli tylko się zbliży do nich jakiś podejrzany stwór, natychmiast ulecą do góry, razem, jak gdyby na skutek telepatycznego porozumienia. Ulecą w charakterystyczny sposób: wolno, miarowo machając skrzydłami. Do wyjątkowych należą okresy, kiedy nie byłoby w Ośrodku choć jednej czajki. Niemal zawsze są z nami lisy, borsuki, puszczyki, pustułki, drozdy, sroki, no i oczywiście czajki. Przyciągają je szosy, szczególnie zaś pobocza autostrad. Rytmiczne pulsowanie ruchu samochodowego powoduje, iż na powierzchnię ziemi wyłażą dżdżownice, dostarczając im pożywienia. Kiedy czajki znajdują się na łące, często można obserwować, jak tupią, unosząc to jedną, to drugą nóżkę z taką regularnością, że można by w takt ich ruchów nucić jakąś skoczną melodyjkę. To tupanie wywabia ku powierzchni ziemi dżdżownice. Czajki muszą wyczuwać, kiedy robak jest tuż pod powierzchnią i kiedy należy zagłębić w ziemi dziób, bo gdy się prostują, rzadko kiedy nie wije się w ich dziobie zdobycz. Co sprytniejsze czajki pojęły, że potupywanie jest zbędnym wysiłkiem, ponieważ wyręczyć je może ruch samochodowy. Nie wiem, czy zatraciły zdolność tupania nóżkami, czy po prostu nie zadają już sobie tego trudu, ale faktem jest, iż czajki przyniesione z okolic szos rzadko pompują na darni, w przeciwieństwie do tych, które przebywały na otwartych polach. Koło naszego domu biegnie jedna z najstarszych szos w kraju: wielka szosa północna, popularnie zwana szosą Al. Często przychodzą do nas pracownicy związku motorowego ze znalezionymi na owej drodze okaleczonymi ptakami. Dziewięć razy na dziesięć są to czajki. Nie przejeżdżają ich wcale samochody, bo rzadko kiedy zapuszczają się aż na twardy asfalt. Najczęściej wciąga je po prostu prąd powietrza, wytwarzany przez pędzące ogromne ciężarówki. 143 Czajka, której nigdy chyba nie zapomnę, także znaleziona została na poboczu szosy, choć jej okaleczenie nie było typowe. Pewnego popołudnia zatelefonowała do mnie przyjaciółka i od niechcenia rzuciła: — Ciągle zapominam ci powiedzieć, że pewni ludzie z naszej ulicy mają jakiegoś niedomagającego ptaka. Prosili, żebyś wpadła do nich i poradziła, jak go karmić. Nic więcej nie wiedziała: ani o jakiego ptaka chodzi, ani co mu dolega. Jeżeli ludzie ci znaleźli go rannego ze dwa dni temu — pomyślałam — a dopiero teraz uznali, że nie wiedzą, jak go karmić, to bardzo wątpliwe, czy jeszcze żyje. Okazało się jednak, ku mojemu zdziwieniu, że żył, choć ledwie, ledwie. Pani domu zaprowadziła mnie do ogrodu i gestem wskazała czajkę. Leżała bez ruchu w króliczej klatce na odrobinie słomy. Nie miała siły utrzymać się na nóżkach. Jej oczy były zamknięte i gdyby nie ciężki oddech, pomyślałabym, że nie żyje. Patrzyłam na ptaka i nie wiedziałam, co powiedzieć. Gospodarze najwyraźniej zrobili dla niej wszystko, co było w ich mocy. Tuż obok stała miseczka z mlekiem z kawałkami chleba i naczynie z wodą, ale ona była za słaba, żeby to w ogóle zauważyć. Leżała bezwładnie, bliska śmierci, i nawet jej czubek robił wrażenie martwego. Była jednym z najbardziej tragicznych i wzruszających zwierząt, jakie kiedykolwiek widziałam w życiu. Kiedy tak stałam zadumana, podszedł do mnie chłopiec, który ją znalazł. Miał jedenaście lat. Był bardzo przejęty czajką. — W trawie, wzdłuż szosy, leżało kilkanaście ptaków. Przeważnie mewy, ale i kilka czajek. Tylko ten jeden żył. Kiedy go chciałem chwycić, usiłował uciec. O mały włos nie wpadł pod samochód, ale na szczęście go złapałem. Nie mógł za dobrze biec przez to swoje skrzydło. Jest okropnie połamane. Włożyłem go więc do torby i przyniosłem do domu. Czajka została postrzelona, nie było co do tego żadnych wątpliwości. Niezbicie świadczył o tym okrągły otwór na wylot, widoczny po rozprostowaniu skrzydełka. Nieco później poszłam 144 obejrzeć pozostałe martwe ptaki. Wszystkie, co do jednego, zastrzelono. Zaniosłam kilka na policję. Okazało się, że wiedzą już o nich. — Młodzież. Jeżdżą samochodami i strzelają do wszystkiego, co się porusza — rzekł sierżant. — Nazywamy ich „kowbojami autostrad". Jest to potworny bezsens. Ale próbować ich złapać i dowieść im cokolwiek, to wcale niełatwa sprawa. Ot i historia naszej nieszczęsnej czajki. Padła ofiarą „kowbojów autostrad". — Zaniosłem ją do weterynarza — ciągnął dalej chłopiec. — Chciał ją uśpić. Nie mogłem się na to zgodzić. Przyniosłem ją więc z powrotem do domu. Powiedział, żeby karmić ją mlekiem i chlebem. Kładę jej mnóstwo świeżego jedzenia, ale ona nie chce tego tknąć. Chłopcu bardzo zależało na zatrzymaniu ptaka i gotów był zrobić wszystko, co mu każę. Objaśniłam więc, że należy trzymać go w niezmiennej temperaturze i podawać antybiotyki oraz rozpuszczoną sól, ażeby zapobiec skutkom utraty dużej ilości krwi. Wytłumaczyłam mu też, jak należy oczyścić ranę, jak zabandażować skrzydełko. Chłopiec wysłuchał wszystkiego w skupieniu. Był całkowicie zdecydowany samodzielnie opiekować się czajką. Trzymać ją chciał w swojej sypialni. Kwestię rozstrzygnęła jego matka, kategorycznie zabraniając wniesienia jej do domu. Kiedy tamci dwoje sprzeczali się, ja uważnie przyglądałam się czajce i myślałam, że nie ma już dla niej żadnej nadziei niezależnie od tego, gdzie się znajdzie. Była tak wychudzona i lekka, że w ogóle nie czułam, że trzymam w ręku ptaka. Kiedy tak na nią ze smutkiem patrzyłam, wydało mi się, że jej oczy zaczęły się szklić. — Umiera — pomyślałam. Matka chłopca zaczęła się przede mną tłumaczyć. Dom nie jest dostatecznie duży, aby syn trzymał w nim swoje zwierzęta. Gdyby mu tylko pozwolić, zapełniłby go nimi po brzegi. A poza tym, jeżeli nawet zgodziłaby się na tego ptaka, i tak zjadłby go kot, więc lepiej będzie dla wszystkich, jeżeli ja go wezmę. 145 Zrobiłam to. Czułam się nieco winna, bo dobrze wiedziałam, jak bardzo chłopcu zależało na samodzielnym doglądaniu czajki, choć wątpliwe, czy udałoby mu się ją uratować. — Musi wyzdrowieć — pomyślałam. — Jeżeli nie, zawiodę tego chłopca. Ptak był przerażająco chudy i zbyt słaby, żeby przełknąć pożywienie, które wkładałam mu do dzioba. Przy pomocy wpuszczonej do wola rurki udało mi się wlać mu trochę antybiotyków z roztworem soli; potem ulokowałam go w cieple i zostawiłam w spokoju. Przez trzy dni karmiłam go wyłącznie roztworem soli oraz antybiotykami, dodając trochę żółtka i specjalnej odżywki. Podawałam mu to co dwie godziny, przez okrągłą dobę. Trzeciego dnia, kiedy zbliżyłam się do jego pudełka, nie usłyszałam już ciężkiego sapania. Byłam przekonana, że umarł. Ale nie — żył, choć ciągle był zbyt słaby, żeby stanąć na nóżki czy unieść główkę. W każdym razie antybiotyki wyleczyły infekcję płuc. Skrzydełko zabandażowaliśmy mu zaraz po przyniesieniu do domu. Zrobiliśmy to szybko, żeby nie męczyć go bardziej, niż było to konieczne. Przez trzy dni nie zajmowaliśmy się złamaniem i teraz ogarnęły nas wątpliwości, czy zrośnie się odpowiednio. Kryzys minął, ptak walczył o powrót do zdrowia i żałowaliśmy, że nie zajęliśmy się skrzydłem z większą troskliwością. Przez dwa tygodnie trzymaliśmy czajkę w cieple, nie zakłócając jej spokoju. Była taka słaba, że nie zdziwiłabym się wcale, znajdując ją pewnego dnia martwą. W pudełku, w którym leżała, umieściliśmy naczynie z wodą. Nie miała dość siły, żeby się napić, lecz chcieliśmy zapobiec odwodnieniu organizmu przez nawilgocenie powietrza dookoła. Na początku kładliśmy przy niej, niezależnie od piecyka, termofor, co w rezultacie dawało temperaturę dwudziestu czterech stopni. Gdyby nie stojąca obok woda, taka temperatura mogłaby doprowadzić do całkowitego odwodnienia organizmu, uszkodzeń mózgu, a nawet paraliżu. Karmienie odbywało się ciągle za pomocą rurki długości wentylka od dętki rowerowej. Opuszczaliśmy ją do wola, a następnie wlewaliśmy odżywkę, żółtko oraz odrobinę glukozy. Taka dieta zapewnia wystarczającą ilość 146 składników odżywczych, lecz zupełnie nie wpływa na wagę. Próbowałam podawać jej trochę surowego mięsa, ale ona nie miała siły go przełknąć. Jej powrót do zdrowia był, ku naszemu zdziwieniu, nagły i całkowity. Pewnego popołudnia czytałam właśnie gazetę, gdy doleciał mnie odgłos rozpryskującej się wody. Wstałam, sprawdziłam krany, rozejrzałam się po ogrodzie, ale wszystko wydawało mi się w najzupełniej szym porządku. Wróciłam do pokoju, znów usiadłam z gazetą i znów usłyszałam plusk. Sprawczynią tych odgłosów była czajka. Sporo czasu minęło, nim to sobie uświadomiłam. Zajrzałam do jej pudełka; nie tylko stała na nóżkach, lecz pluskała się i kąpała w naczyniu z wodą, bardzo z siebie zadowolona. Najwyraźniej też uznała, że dość już ma pudełka. Kiedy je tylko otworzyłam, ochoczo wyskoczyła na zewnątrz i zaczęła przechadzać się po bawialni, jak gdyby bawialnią była jej własnością. Od tej pory, jeśli pies ośmielił się poruszyć lub ktoś wszedł do pokoju, wydawała długi, przeciągły pisk. W takich chwilach odnosiliśmy wrażenie, że pole weszło do naszego domu. Teraz, kiedy była już silniejsza, mogłam zacząć podawać jej bardziej naturalne pożywienie. Wkładałam więc do dzioba pokrojone w kształt robaków kawałki mięsa, a ona połykała je bez najmniejszego oporu. Kłopot polegał na tym, że jak byśmy się nie starali, w żaden sposób nie mogliśmy jej przekonać, żeby jadła sama. Przyniosłam do domu płat darni, rozrzuciłam na niej odrobiny mięsa, ale czajka nawet na nie nie spojrzała. Kupiłam więc trochę rozmaitych robaków i larw, lecz i od nich odwróciła się z niechęcią. Wykopałam około tuzina dżdżownic, włożyłam je do naczynia na wodę — raczyła łaskawie podejść i spojrzeć na nie, a nawet przekręciła główkę, żeby im się lepiej przyjrzeć, ale nie chciała zjeść ani jednej. Musiałam karmić ją siłą, nie było innej rady. Raz spróbowaliśmy nie dawać jej nic do jedzenia przez cały dzień, w nadziei, że kiedy naprawdę poczuje głód, w końcu zacznie jeść. Jedzenie pozostało nietknięte do końca dnia. 147 — Musisz być w stosunku do niej bardziej surowa — zawyrokował Jan. — Nigdy nie nauczy się samodzielnie jeść, jeżeli będziesz wkładała jej pokarm do dzioba. Okazałam się surowa zupełnie niezamierzenie. Wyjechaliśmy kiedyś z domu na cały dzień; wróciliśmy bardzo późno. Kiedy wreszcie poszłam zajrzeć do czajki, jej miseczka wyglądała jak wypolerowana: zjadła każdą odrobinkę jedzenia, które jej przygotowałam przed wyjazdem. Od tej pory karmienie przestało być problemem, a raczej było, tylko inaczej. Teraz, kiedy zaczęła jeść, robiła wrażenie bezustannie głodnej. Skrzydełko zrosło się znacznie lepiej, niż przypuszczaliśmy, ale opadało — choć nie na tyle, żeby uniemożliwiać latanie. Mieliśmy nadzieję, że odpowiednie ćwiczenia przywrócą mu właściwe położenie. A sama czajka, odkąd ozdrowiała, była niezwykle radosnym ptaszkiem. Tuptała po całym domu, co i raz usiłowała zdziobać kolorowy wzorek z dywanu, a poruszała się tak cichutko, że często nie zauważaliśmy jej, dopóki nie przemknęła znienacka tuż przed naszymi oczyma lub nie zakłóciła ciszy swoim przeciągłym piskiem. W zasadzie piszczała wtedy, kiedy napotykała na swojej drodze coś, co jej się nie podobało. Najczęściej był to pies. Biedny zwierzak omal nie wpadł w chorobę nerwową przez tego niewinnego ptaka, ciągle przed nim uciekając. Czajka równie szczęśliwa była i na zewnątrz domu. Kiedy przenieśliśmy ją do woliery w ogrodzie, zadomowiła się w niej równie szybko, jak w naszej bawialni, tyle że wyglądała na bardzo przygnębioną, kiedy wieczorem szliśmy do domu, zostawiając ją samej sobie. W rezultacie litowałam się nad nią i zabierałam z sobą. Jan twierdził, że robimy sobie z ptaka zabawkę, i chyba miał rację. Rzecz polegała na tym, że bardzo ją polubiłam. Chłopiec, który ją znalazł, regularnie przyjeżdżał do nas na rowerze dowiadywać się o jej zdrowie, a była to dla niego nie lada wyprawa, bo mieszkał w odległości blisko czterdziestu kilometrów. Czajka tyle dla niego 148 znaczyła, że po prostu musiała wyzdrowieć. Czasami zastanawiałam się nawet, czy to nie jego wola kazała czajce żyć. Był ze mną, kiedy wzięłam czajkę na pole, żeby ją wypuścić. Czajki są stworzeniami niezwykle towarzyskimi, toteż wydawało się, że wystarczy przedstawić naszą czajkę gromadzie innych, a one z radością powitają ją w swoim gronie. Niestety, sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Ptaki te nie zajmują wyłącznie dla siebie jakiegoś określonego obszaru, tak jak na przykład rudziki czy sowy, jednakże bardzo zazdrośnie strzegą swojej pozycji w stadzie, zaś w czasie gniazdowania odpędzają intruzów ze swego terenu z zawziętością zupełnie obcą łagodnej, długonogiej istocie, która biegała po bawialni. Niezwykle jest więc ważne, żeby to dzikie ptaki zbliżyły się do tego, którego chce się im przedstawić — nie zaś odwrotnie. Jeżeli bowiem uznają, że nieznany ptak za bardzo się do nich przybliżył, ogarnia je podejrzliwość i odlatują, a on pozostaje całkiem sam. W okresie godów mogą go nawet zaatakować. Wypuściliśmy naszą czajkę nieopodal stada, w takiej odległości, żeby się nawzajem słyszały. Wiedzieliśmy, że przez kilka dni dzikie ptaki w ogóle nie zwrócą uwagi na samotnicę, ale prędzej czy później przylecą jednak do niej i spędzą z nią trochę czasu, zanim powrócą na swoje tereny. Może się to powtarzać dwa albo trzy razy dziennie. W ten sposób stopniowo przyzwyczajają się do siebie, tonacja ich nawoływań powoli się zmienia, aż pewnego dnia nasza czajka poleci z dzikimi czajkami. Przez długi jeszcze czas na każdą noc powracać będzie na pole, gdzie została uwolniona. Mieliśmy kiedyś czajkę, która wracała tak każdego wieczoru przez pięć kolejnych zim. Kiedy chłopcy akurat tam grali w piłkę, siadała po prostu między nimi. Nie miałam powodu, by sądzić, że nasza czajka będzie zachowywać się inaczej niż wszystkie inne. Jeszcze w drodze na pole powiedziałam chłopcu, co zaraz nastąpi. Przyszedłszy na miejsce, wyjęłam czajkę z pudełka i postawiłam na trawie. Natychmiast zaczęła biegać w poszukiwaniu robaków. Obserwowaliśmy ją trochę, a po- 149 tem wróciliśmy do domu. Wchodziłam właśnie w furtkę ogrodu, kiedy kątem oka dostrzegłam jakiś ruch. Odwróciłam się: tuż przy mojej pięcie maszerowała czajka. Zanieśliśmy ją z powrotem na pole — i jeszcze raz, i jeszcze. W ciągu następnych paru tygodni zanosiłam ją tak chyba ze trzydzieści razy. Za każdym razem wracała za mną do domu, jak gdybym wytresowała ją do chodzenia przy nodze. Zaczęłam więc bawić się z nią w chowanego: wyjmowałam ją z pudełka, stawiałam na trawie i chowałam się za najbliższy żywopłot, tak żeby nie mogła mnie zobaczyć. Jak bym się nie wysilała, do jakich bym się podstępów nie uciekała, ona zawsze była tuż za mną w momencie, kiedy przechodziłam przez furtkę. Nic nie wskazywało na to, że za mną frunęła; potrafiła maszerować tak szybko, jak ja biegłam! Jan zaczął mnie podejrzewać, że celowo przynoszę ją z powrotem do domu. Domagał się, żebym była wobec niej bardziej surowa, gdyż w przeciwnym razie pozostanie u nas, kiedy dzikie ptaki odlecą. Zawsze mamy w Ośrodku czajki przez cały rok, choć nie są to te same ptaki. Niektóre odlatują jesienią nieco dalej na południe i wracają wiosną tuż przed jaskółkami. Inne czajki, które zaobrączkowaliśmy przed wypuszczeniem, można spotkać latem w Szkocji, co oznacza, że musiały przelecieć około pięciuset kilometrów. Nasza czajka powinna była polecieć przed zimą na południe. Wiedziałam, że muszę ją skłonić do latania w ciągu najbliższych dziesięciu dni, jeżeli skrzydło miało nabrać dostatecznej siły do podróży. Nie widziałam powodu, dla którego nie mogłaby latać: skrzydło było zupełnie zdrowe. Należało ją tylko jakoś do tego zachęcić. I tu problem: jak ją skłonić do rozwinięcia skrzydeł. Zwykle wystarczy podmuch wiatru, świeże powietrze, ona jednak potrzebowała czegoś więcej. Nie było innej rady, należało ją zmusić do wzbicia się ponad ziemię. Niechętnie uciekamy się do tej metody; ptak może się nie na żarty wystraszyć, a przy najmniejszych trudnościach w lataniu traci wiarę w siebie. Skrzyknęłam raz po szkole tuzin dzieci. Rozstawiliśmy się w długim szeregu na otwartym polu, czajka zajmowała honorowe miej- 150 sce przed nami. Na dany znak rzucaliśmy się wszyscy pędem do przodu jakieś cztery metry, wrzeszcząc przy tym wniebogłosy, potem zatrzymywaliśmy się, chwila odpoczynku i znów to samo. Biegliśmy, pędząc w ten sposób czajkę przed sobą. Rozpostarła nawet skrzydła, ale ciągle kurczowo trzymała się ziemi. I nagle, gdy już zupełnie straciłam nadzieję, zaczęła frunąć. Całe szczęście: ledwie powłóczyłam nogami! Z początku przeleciała zaledwie kilka metrów i z powrotem siadła na ziemi. Kiedy dzieci znów zaczęły biec, podfrunęła trochę dalej i jeszcze dalej, aż w końcu rozruszała się na dobre: krążąc i wzbijając się w górę, zdawała się bawić w powietrzu. Obwisłe skrzydło bardziej rzucało się teraz w oczy, lecz nie utrudniało jej chyba latania. Jej lot nabierał siły i nagle zaczęła wydawać takie same piski, jakie rozlegały się w naszej bawialni w ciągu kilku ostatnich tygodni. Tyle że teraz był to naprawdę głos dzikiego stworzenia. Stałam tak zapatrzona na nią, kiedy odezwał się Jaś: — Mamo, popatrz... Wówczas dopiero spostrzegłam stojące nieopodal dwie panie. Jedna z nich była znacznie niższa od drugiej, broda ledwie wystawała jej sponad głogowego żywopłotu. Jak się później okazało, była to wyższa z dam, tylko że stała w rowie. Otóż ta pani chciała mi zakomunikować, co o mnie myśli, i z wielkiego podniecenia nie dostrzegła rowu; teraz właśnie się w nim znalazła. Druga kobieta coś krzyczała i wymachiwała nawet w moim kierunku parasolką. Podeszłam bliżej, zastanawiając się, co je tak zdenerwowało. Okazało się, że przyczyną byłam ja. Zebranie grupki dzieci i ganianie wraz z nimi za czajką po polu uznały za dość dziwaczny rodzaj rozrywki. Nie pozwoliły wytłumaczyć sobie, o co chodzi. Nie ruszały się z miejsca i wymyślały mi. Niższa z dam podkreślała swoje racje nieustannym wymachiwaniem parasolką. Niestety, parasolka otwierała się ciągle i przeszkadzała właścicielce w wygłaszaniu tyrady. Na wszelki wypadek cofnęłam się nieco w obawie, żeby mnie nie dźgnęła w swej zapalczywości. Byłam szczerze zadowolona, że dzieli nas żywopłot. Próbowałam wyjaśnić, cośmy naprawdę 151 robili, i wydawało mi się, że wyższa z kobiet zaczęła nawet słuchać, ale mimo to chciały mieć ostatnie słowo. — No, dobrze — powiedziała kobieta, która wciąż jeszcze stała w rowie. — Jeżeli ten biedny ptak nie chce odlecieć, to nie ma pani prawa zmuszać go do tego. I odwróciwszy się na pięcie, obie damy odmaszerowały, podpierając się parasolkami. Nie usunęły się z drogi nawet wtedy, gdy mijał je samochód. Tymczasem czajka doskonale dawała sobie radę. Przez cały następny tydzień mogłam ją z łatwością obserwować, ponieważ opadające skrzydełko różniło ją od towarzyszek. Widziałam, jak lata, słyszałam jej nawoływania. Wkrótce stwierdziłam, że odpowiadają jej inne ptaki, zobaczyłam też stadko siedmiu czajek podlatujących do niej i okrążających ją. Kiedy opadły na zaoraną ziemię, siadła wraz z nimi. Tego wieczoru wróciła samotnie na miejsce, gdzie krzyczały na mnie dwie starsze panie. Coraz więcej czasu spędzała jednak w towarzystwie innych czajek i na ziemi nie mogłam już jej od nich odróżnić. Tylko w locie potrafiłam ją rozpoznać. Kiedy jesienią czajki opuściły okolicę, nasza czajka odleciała z nimi. Rozdział 14 Jeż W sprawie jeży mamy o wiele więcej dziwacznych telefonów niż w sprawie jakichkolwiek innych zwierząt. Choć należą do najliczniejszej w Anglii grupy zwierząt, ludzie wiedzą na ich temat bardzo mało. Swego czasu wydzwaniała do nas pewna kobieta, która, zakupiwszy dom z półhektarowym, otoczonym murem ogrodem, postanowiła zapełnić go jeżami. Z początku myślałam, że chodzi jej o jeżyki z porcelany lub z czegoś w tym rodzaju, ale kiedy wysłałam do niej znajomego zajmującego się wyrabianiem plastikowych zwierząt, krasnali, wiatraków i innych ozdób ogrodowych, była bardzo urażona. W końcu, gdy zrozumiałam, że owa pani przemierza okolicę, zbierając dzikie jeże, zaniemówiłam z wrażenia. Ochłonąwszy trochę, próbowałam jej wyjaśnić, że jeże mają swoje własne tereny i obyczaje — podobnie jak wiele innych zwierząt — i że zgromadzenie większej ich liczby na małej przestrzeni spowoduje różnego rodzaju zaburzenia w ich zachowaniu. Tłumaczyłam, że pół hektara ziemi zapewni naturalne pożywienie najwyżej czterem lub pięciu sztukom. Uparła się wobec tego, że karmić je będzie sama. Powiedziałam jej, że jeżeli przyzwyczają się do karmienia, przestaną być dzikimi zwierzętami. Na szczęście cała ta historia dobrze się skończyła. Zorientowawszy się, jakie to wszystko kłopotliwe, spędziła tydzień na rozdawaniu jeży. Z wypuszczaniem jeży nie ma problemu. Zawsze chętnie przyjmą je właściciele ogrodów, a swego czasu uzyskiwało się nawet za nie dość dobrą cenę. Ulubionym ich przysmakiem są bowiem nąj- 153 groźniejsze w ogrodach szkodniki. Wystarczy, żeby ślimak choć na chwilkę wysunął głowę, a jeż natychmiast go pożre. Długo pamiętać będę telefon, który zbudził nas w środku nocy. Ściślej mówiąc, była druga nad ranem. Na wpół przytomna podniosłam słuchawkę. Odezwał się w niej nieznajomy kobiecy głos informujący mnie, że na wierzchołku Beech Hill znajduje się jeż i bardzo dziwnie się zachowuje. Moja rozmówczyni nie umiała wytłumaczyć, na czym to polega, ale robiła wrażenie mocno tym faktem zaniepokojonej. Zaproponowałam, żeby przywiozła go do nas, jeżeli uważa, że możemy mu w czymś pomóc. Z jakichś powodów nie mogła tego zrobić i zaczęła mi dokładnie tłumaczyć, gdzie się ten dziwny jeż znajduje. Przedłużająca się rozmowa zbudziła wreszcie Jana. Chciał wiedzieć, o co chodzi. Kiedy mu wyjaśniłam, powiedział: — Jakieś pijane towarzystwo. Co za pomysł, żeby dzwonić o takiej porze! — Odwrócił się na drugi bok i natychmiast z powrotem zasnął. Chętnie się z nim zgodziłam i wróciłam do łóżka. Nie mogłam jednak zasnąć. Ów jeż nie dawał mi spokoju, zastanawiałam się, czy aby mu coś nie dolega. W końcu wstałam, wsiadłam do samochodu i pojechałam zbadać sprawę na miejscu. Była ciepła letnia noc. Kiedy dotarłam wreszcie do Beech Hill — świtało. Bez trudu odnalazłam opisane przez nieznajomą miejsce —jeż nadal tam był. Gramolił się pod górę na nasyp, który był zbyt stromy, aby mógł na niego wleźć. Sądząc po śladach na ziemi, przez cały ten czas, jaki upłynął od telefonu, usiłował wydostać się z szosy. Gdyby tylko przeszedł metr czy dwa w którąkolwiek stronę, wdrapałby się na trawę bez większego wysiłku. Przeniosłam go więc, ale on natychmiast powrócił na to samo miejsce, gdzie go znalazłam, i znów rozpoczął swoją wspinaczkę. Trzy razy go przenosiłam, lecz on za każdym razem wracał. Ani się nie kulił, ani nie próbował uciekać, kiedy do niego podchodziłam, co mnie zresztą dość zaskoczyło. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie potrącił go jakiś samochód. 154 W końcu doszłam do wniosku, że niezależnie od tego, co mu jest, parę dni odpoczynku dobrze mu zrobi. Włożyłam go więc do bagażnika i ruszyłam do domu — a raczej chciałam ruszyć. Samochód ani drgnął. Przeraziłam się nie na żarty: noc była tak ciepła, że nie narzuciłam na nocną koszulę nawet płaszcza, wolałam więc, rzecz jasna, żeby mnie nikt w takim stroju nie oglądał. Na szczęście udało mi się w końcu uruchomić samochód, a kiedy dotarłam do domu, napuściłam wody do wanny i czym prędzej się w niej zanurzyłam. Miałam tego jeża w ręku zaledwie kilka krótkich chwil, wystarczyło jednak, żeby jego pchły przeniosły się na mnie. Byłam nimi pokryta od stóp do głów. Na tym właśnie polega jeden z poważniejszych kłopotów z jeżami: nie wszędzie mogą się drapać i nie są w stanie utrzymać ciała w czystości. Kąpiel przerwało mi stukanie Jana do drzwi łazienki. Rada nie-rada musiałam wyjść. Kiedy Jan się golił, poszłam wyjąć jeża z samochodu. Uniosłam klapę bagażnika i aż krzyknęłam z wrażenia. Jan, z twarzą do połowy namydloną, biegiem wyleciał z domu. W bagażniku cichutko leżał znaleziony przeze mnie jeż, a obok niego cztery malusieńkie, różowe kuleczki. Jeżątka dopiero co się urodziły. Jan zgarnął naręcze siana i wyścielił nim lukę w żywopłocie, a ja ostrożnie przeniosłam matkę z małymi i delikatnie położyłam na sianie. Znów musiałam iść się kąpać, znów cała byłam pokryta pchłami! Kiedy wróciliśmy wieczorem z pracy, jeżyca ułożyła siano nieco inaczej — całkowicie ukryła w nim małe. Bardzo się cieszyłam, że ją znalazłam; gdyby została na wzgórzu, wątpię, czy którekolwiek z tej jeżowej rodziny zostałoby przy życiu. Ale teraz z kolei zagrożone było nasze życie. Co noc rozlegał się w ogrodzie niesamowity hałas. Zaczynało się to od psa. Nie podobała mu się obecność jeży w ogrodzie: ledwie tylko zaczynały się ruszać, on zaczynał ujadać. Próbowaliśmy zamykać go na noc w domu, ale on i tak zdawał się wyczuwać, że jeże kręcą się po ogrodzie, i szczekał, szczekał, szczekał. Zresztą jeże również nie należały wcale do najcichszych: młode kwiczały i nawoływały się, jak gdyby były całkiem dorosłymi świnkami. Przez owe całonocne 155 koncerty często nie mogliśmy nawet zmrużyć oka. Z przyjemnością muszę jednak stwierdzić, że w miarę jak upływał czas, zataczały w swoich wędrówkach coraz szersze kręgi, aż w końcu zniknęły na dobre. Któregoś dnia zadzwoniła do nas pewna nasza znajoma z prośbą, żebym do niej wpadła. Telefon odebrał Jan, mnie akurat nie było w domu. Kiedy wróciłam, powiedział, iż jego zdaniem powinnam natychmiast się do niej wybrać, ponieważ robiła wrażenie bardzo zmartwionej. Zmartwiona była rzeczywiście, bo zapodział się gdzieś jej jeż. Weszłam do pokoju, a zobaczywszy otwarte na oścież drzwi prowadzące do ogrodu, wyjaśniłam, że jeż wyszedł na dwór, co jest przecież całkiem naturalne, i że nie należy mu w tym przeszkadzać. Niech żyje sobie w naturalnych warunkach, tak jest dla niego o wiele lepiej. — Pani nic nie rozumie — odparła zasmucona. — Nikt mnie nie rozumie. Wychowałam go od małego. Kiedy był zupełnie malutki, trzymałam go przy sobie w łóżku, żeby mu było ciepło. Sypiał ze mną co noc z wyjątkiem miesięcy zimowych. Nikt nie jest w stanie pojąć, jak bardzo mi go brak. — Prędzej czy później i tak powróci do swoich towarzyszy — rzekłam. — Nigdy przedtem go do nich nie ciągnęło. Co wieczór o tej samej godzinie przychodził na swoją porcję mleka. Nie było dnia, żeby się nie pojawił. Nigdy się nawet nie spóźnił. — Od jak dawna go pani ma? — spytałam. — Od dziewięciu lat. Był to w moim doświadczeniu przypadek raczej nietypowy. Usiadłyśmy na kanapie i spokojnie zaczęłyśmy analizować zachowanie zaginionego zwierzęcia: jakimi zwykle chodził ścieżkami i co robił o jakiej porze. Przyzwyczajenia odgrywają dużą rolę w życiu jeży, nietrudno więc było odtworzyć jego typowy dzień. Owa pani miała ogrodnika, który trzymał narzędzia w ceglanej przybudówce. W rogu przybudówki znajdował się kominek i w nim właśnie jeż przesypiał zimę. Kilka dni temu ogrodnik zamurował kominek i w tym też czasie zniknął jeż. Nie było rady: przerwałyś- 156 my ogrodnikowi podwieczorek i zaczęłyśmy go molestować, żeby odbił z powrotem cegły. Narzekał, ale w końcu się zgodził. I właśnie tam, zwinięty w kulkę, leżał na suchych liściach jeż. Cała ta historia wydarzyła się trzy lata temu. Jeż nadal żyje u owej pani i — co dziwniejsze — nie wykazuje żadnych oznak starzenia się. Niedawno zadzwoniła do nas pani Boden. Swego jeża chowała od dnia jego narodzin i chciała wiedzieć, czy nie moglibyśmy go teraz wypuścić na wolność. Poradziłam jej, żeby wypuściła go do swego ogrodu, który zwierzę dobrze zna. A poza tym, mając całkowitą swobodę poruszania się, stopniowo zdziczeje, kiedy zetknie się w ogrodzie z innymi jeżami. Pani Boden obawiała się jednak pobliskiej szosy. Cały dzień pracowała poza domem, nie mogłaby go więc należycie dopilnować. Ponadto, jak twierdziła, nie rozumiała ostatnio jego zachowania. Sporo się natrudziła, szukając kogoś, kto zna się na jeżach i byłby w stanie jej pomóc, lecz na próżno. Wychowała swego jeża od małego — nie lada osiągnięcie — i teraz pragnęła zrobić to, co było dla niego najlepsze: wypuścić go na wolność. Gdyby popełniła jakiś błąd i zwierzę zginęło, do końca życia by sobie tego nie darowała. Przyniosła jeża i oddała go nam z mieszanymi uczuciami. Chciała, żeby stał się dzikim zwierzęciem, ale jednocześnie chciała mieć pewność, że będzie bezpieczny. Przyniosła go do nas w dużym kartonowym pudle po jajach, w którym wycięła z boku otwór wielkości najwyżej siedmiu centymetrów kwadratowych. Nie mogłam wprost uwierzyć, że zwierzę ważące niemal półtora kilograma potrafiło się przezeń wydostać. Ale się wydostało, i to bez większych trudności. W pudle znajdowało się jeżowe gniazdo: owalny wałek z siana, przeżutych kawałków papieru i suchych liści, a wszystko tak misternie splecione, że choćbyśmy nie wiem jak nieostrożnie obchodzili się z pudłem — gniazdo by się nie rozpadło. Umieściliśmy jeża w stajni. Postanowiliśmy nie uwalniać go, dopóki się do nas nie przyzwyczai. Codziennie stawiałam mu jedzenie dokładnie o tej samej porze i w tych samych co pani Boden naczyniach. 157 W owej stajni mieszkały wówczas także pustułki, około tuzina. Karmiłam je jednodniowymi kurczakami. Najadłszy się, resztki pożywienia upuszczały na ziemię. Jeż dobierał się do nich z miejsca. Chwalił sobie te kąski znacznie bardziej niż krojone przeze mnie kawałki żółtego sera i mięsa, które mu dawałam. Przybył do nas wkrótce po przebudzeniu się ze snu zimowego. Kiedy zapadł w sen, ważył dokładnie kilogram i sto trzydzieści trzy gramy, a kiedy go otrzymaliśmy — kilogram i pięć gramów. Ta niewielka różnica bardzo mnie zaskoczyła. Uważałam zawsze, że skoro w czasie snu zimowego zwierzęta żyją, spalając zapasy własnego tłuszczu, po przebudzeniu powinny być znacznie lżejsze. Nie było to zresztą ostatnie zaskoczenie, jakie przeżyliśmy za sprawą owego jeża. Niekiedy wydawało nam się, że bardzo niewiele wiemy o zwierzętach. Jeżami opiekujemy się dość często. W gruncie rzeczy robimy to jakby od niechcenia i jeżeli nie odniosły poważniejszych obrażeń, niemal nie zauważamy ich obecności w Ośrodku. Są to przeważnie potrącone przez samochody nie całkiem jeszcze dorosłe zwierzęta, które potrzebują paru dni wypoczynku, nim znów powędrują na pola. Jeż pani Boden był pierwszym naszym jeżem od niemowlęctwa chowanym w warunkach niewoli. Nie spodziewałam się z nim większych kłopotów niż z lisami czy gronostajami. Pierwszy w całej serii problemów polegał na tym, że za nic nie chciał wychodzić na dwór. Postawiłam jego pudło na trawie w ogrodzie, ale on nie ruszył się z niego. Nie wiedział, co to trawa — pani Boden wychowała go przecież w mieszkaniu. Całe prawie lato trwało przekonywanie go, żeby jednak pospacerował sobie trochę po trawie. Nakopałam płatów darni, ułożyłam je w stajni i na nich stawiałam mu jedzenie. Żeby się do niego dostać, musiał przejść przez trawę. Fascynujące było obserwowanie go, jak próbował dostać się do jedzenia, nie wchodząc na trawę. Jednakże jedzenie kusiło go i w końcu się poddawał. Ale wiele czasu upłynęło, nim z własnej woli wszedł na trawę. Kiedy wreszcie zaczął wychodzić ze stajni do ogrodu, zawsze wolał nadłożyć trochę drogi 158 i przejść dookoła alejką, niż iść na przełaj przez trawnik. Przełamawszy jego opór, codziennie przynosiłam świeżą darń i rozsypywałam po niej jedzenie, sprawdzając przy tym, czy jest w niej dostatecznie dużo owadów. Pani Boden dawała swemu pupilowi około siedemnastu deka-gramów jedzenia dziennie, w rezultacie czego był raczej grubawy i ospały w porównaniu z innymi naszymi dzikimi zwierzętami. Zaczęłam więc ograniczać stopniowo jego racje żywnościowe, choć naturalnego pożywienia miał zawsze pod dostatkiem. A już w żadnym wypadku nie groziła mu śmierć głodowa, tak długo, dopóki pustułki jadły jednodniowe kurczaki. Pustułki, które przebywają u nas przez dłuższy czas, tresujemy podobnie jak sokoły: w dzień przebywają na słupkach w ogrodzie, a w nocy siedzą w stajni na drążkach. Główne ich pożywienie stanowią młode kurczaki i tak się akurat złożyło, że odrzucane przez nie często żołądki okazały się ulubionym przysmakiem naszego jeża. Wkrótce nauczył się kojarzyć owe smakołyki z wieczornym przenoszeniem ptaków do stajni. Kiedy pierwsza pustułka siadała mi na pięści, jeż natychmiast się pojawiał i maszerował przy mojej nodze niczym posłuszny pies myśliwski, głośno przy tym węsząc za czymś jadalnym. Z całą pewnością nie był całkiem oswojony, zbyt pewnie się zachowywał, za bardzo był samodzielny. Jeżeli pustułka jadła jeszcze w momencie, kiedy uważał, że powinna już upuścić dla niego resztki na ziemię, zaczynał tak głośno węszyć i myszkować dokoła, że biedny ptak w końcu kapitulował. Jeżeli zaś chodzi o jego dreptanie przy mojej nodze, to robił to wcale nie dlatego, że był oswojony: po prostu prowadziłam go do ulubionego jedzenia. Wystarczyło jednak, żeby towarzyszył mi ktoś obcy, a jeż wracał do swego pudła i za nic w świecie nie chciał z niego wyjść. Wkrótce rozbisurmanił się do tego stopnia, że nie wracał do stajni, kiedy wieczorem chciałam zamknąć drzwi. Trochę mnie to niepokoiło; mieliśmy jeszcze trzy inne jeże wałęsające się co noc 159 po tej części ogrodu i nie byłam pewna, czy nie napadną na jeża chowanego przez ludzi. W tym samym mniej więcej czasie zaczął się jakoś dziwnie zachowywać: nieustannie dreptał w kółko. Wyniosłam go do ogrodu, lecz on dalej chodził w koło. Ale w pewnej chwili zatrzymał się i zastygł w bezruchu. Wówczas przybliżył się do niego jeden z dzikich jeży, okrążył go parę razy, a potem też się zatrzymał. Po chwili zwierzęta rozeszły się, jak gdyby nie miały ze sobą kompletnie nic wspólnego. Nie mogłam pojąć ani przyczyny tego krążenia, ani innych ich zachowań: potrafiły na przykład dreptać do przodu, a potem do tyłu albo tkwić bez ruchu całymi minutami z pyszczkiem naprzeciw pyszczka. Pewnego dnia wybrałam się na pole i zrobiłam sobie kryjówkę w żywopłocie, tak że mogłam obserwować dzikie jeże, sama nie będąc przez nie widziana. Ponieważ stworzenia te wychodzą na żer dopiero o zmierzchu, często trudno je dostrzec. A gdy raz podeszłam do nich bliżej, pozwijały się w kłębuszki i trwały w tej pozycji tak długo, że w końcu zrezygnowałam z obserwacji. Każdego wieczoru, kiedy akurat zajmowałam swoją pozycję obserwacyjną w żywopłocie, wracał tamtędy do domu znajomy traktorzysta. Do końca nie mógł, zdaje się, pojąć, co ja takiego wyczyniam. Z początku, widząc mnie w żywopłocie, mówił mi „dobranoc", ale później, przejeżdżając, popatrywał tylko na mnie dziwnie kątem oka. Dzięki obserwacjom z ukrycia przekonałam się, iż dzikie jeże na polu zachowywały się w taki sam niezwykły sposób, jak nasze w ogrodzie. Doszłam więc do wniosku, że skoro wychowane przez człowieka stworzenie postępuje dokładnie tak samo jak dzikie, nie ma powodu chronić go przed nimi. Jan już od dawna krytykował mnie za zbyt, jego zdaniem, powolne przyuczanie jeża do samodzielności, a teraz zbudował w ogrodzie specjalny wybieg. Był on dość skomplikowany: chodziło przede wszystkim o to, żeby jeż mógł swobodnie z niego co wieczór wychodzić i wracać, ale jednocześnie żeby nie mógł wedrzeć się do niego jakiś zabłąkany kot. Przez kilka nocy bardzo późno kładłam się spać, bo chciałam 160 sprawdzić, czy aby na pewno nic mu nie grozi. Wtedy to miałam rzadką sposobność oglądania jeży pokrywających się śliną. Z początku myślałam, że są chore: na pyszczku zbierała im się piana, którą przerzucały przez barki do tyłu i roztrząsały po kolcach. Nigdy przedtem nie widziałam nic podobnego, choć słyszałam o tym. Zupełnie nie wiem, dlaczego tak się zachowują - może jest to podobne zjawisko jak ptasi zwyczaj obsypywania się mrówkami. Ów rok był rokiem pod znakiem jeża. Kłopot z tymi stworzeniami polega na tym, że kiedy dzieje się coś, co im się nie podoba, kulą się w kłębek i ani drgną. Na wsi nie ma powodu do niepokoju, przestraszy je co najwyżej jakiś zabłąkany pies lub przejeżdżający traktor. Co innego na szosach - samochód, który przestraszy jeża, nie zmieni szybkości na jego widok i przejedzie go. Jeże, podobnie jak niektóre inne zwierzęta, potrafią się uczyć: na widok zbliżających się reflektorów samochodowych szybko cofają się w trawę, ale mimo to każdego lata wiele z nich ginie na drogach. Te, które do nas trafiają, w większości zostały ogłuszone. Staramy się, o ile tylko to jest możliwe, wypuszczać je tam, gdzie zostały znalezione. Jeże mają swoje własne terytoria i szczególnie samce potrafią być agresywne. Przez dłuższy czas obserwowałam kiedyś jednego, który chyba pół życia spędził na walce z innymi jeżami. Nie wszyscy wiedzą, że są to zwierzęta bardzo wierne: kiedy dobiorą sobie partnerkę, spędzają z nią całe życie. A to jeszcze jeden powód, żeby wypuszczać je na ich własnym terenie. Wszystkie nasze jeże robiły wrażenie zadowolonych z powrotu na pola. Tylko ten jeden, wychowany w domu, wydawał się zadowolony ze swego losu. Powałęsał się po ogrodzie z pół godziny, potem zjadał kurczaka, właził przez dziurę z powrotem do swego wybiegu i nie ruszał się z niego aż do czasu, kiedy następnego wieczora znów przynosiłam mu jedzenie. Do ulubionych jego pokarmów należało gotowane kurze mięso, żółty ser i mleko. Kiedy raz nie wystawiłam mu na czas kolacji, kręcił się po ogrodzie wyraźnie na-dąsany, niczym staruszek, który zgubił woreczek z tytoniem. W którymś momencie polubił też jabłka. Wszystko zaczęło się 161 pewnego wietrznego dnia, kiedy z naszych jabłonek bez przerwy opadały owoce. Jeż o mało nie oszalał z radości, szczególnie zaś smakowały mu jabłka poobijane. Któregoś dnia znalazł parę jabłek prawie całkiem brązowych. Przysiadł się do nich, jakby od kilku dni nie dostał nic do jedzenia. Objadł się do tego stopnia, że nie mógł normalnie iść. Z wielkim trudem dowlókł się do wybiegu, lecz nijak nie udawało mu się wleźć do środka. Parę razy próbował trafić w otwór wejściowy, ale uderzał tylko nosem w siatkę obok. — On się upił — zawyrokował Jan. — Przecież te zgniłe jabłka to czysty jabłecznik. Nie może się nawet utrzymać na nogach. Faktycznie jeż wyglądał trochę niepewnie. Otworzyłam klapę wybiegu i wsadziłam go do pudła. Następnej nocy powtórzyła się ta sama historia, więc znów musiałam ułożyć go na noc. Trzeciego wieczora szedł za mną ogrodową ścieżką i nagle sturlał się ze schodków, a spadając, zwijał się w coraz to mniejszą kulkę, aż wreszcie wylądował w kępie lawendy. I znów musiałam odnieść go do wybiegu. Powtarzało się to przez cały tydzień, tyle że szóstego i siódmego dnia zapędził się do drzwi kuchennych. Ósmego dnia stwierdziłam, że jego gniazdo poszarpane jest na kawałki. Bardzo mnie to zdziwiło. Dawniej tak ostrożnie się z nim obchodził — teraz strzępki liści i słomy walały się po całym kojcu. — Pewna jesteś, że to swego jeża włożyłaś do środka? — spytał Jan. — Nie walczył przypadkiem z jakimś obcym jeżem? — Pewna nie jestem... — Trzeba sprawdzić. Otworzyliśmy pudło. Przez siedem kolejnych wieczorów wkładałam tam na noc naszego jeża — tak mi się przynajmniej zdawało — a oto w pudle leżało siedem różnych jeży. — Ha! Który z nich jest twój? — zagadnął znów Jan. Nie umiałam odpowiedzieć na to pytanie. Wyglądały identycznie. Wszystkie były dokładnie tej samej wielkości, wszystkie ważyły nieco powyżej kilograma. — Mam pomysł! Wiem, jak go rozpoznać! — zawołałam z nadzieją w głosie. — Nasz chrapie. 162 Okazało się jednak, że wszystkie pochrapują. Żadnemu z nich w najmniejszym stopniu nie przeszkadzały nasze badawcze spojrzenia. W końcu daliśmy za wygraną. Otworzyliśmy wybieg na oścież: niech same zadecydują, czy chcą zostać z nami. Cztery natychmiast skorzystały z okazji i poszły sobie. Pozostałe trzy wybrały wygodne życie z nami. Jeżeli pod wieczór nie wystawiłam im jedzenia o tej samej porze i w tym samym miejscu, bardzo się dąsały. W trzy dni później odwiedziła nas pani Bellamy. — Mam w swoim ogrodzie waszego jeża. Nie daje kotom pić mleka, muszę mu wystawiać dodatkową miseczkę. Inna pani z wioski przyszła z pytaniem, czy nie mogłabym zabrać swego jeża, który wprowadził się do niej. Spaceruje sobie po całym domu, siada w misce z jedzeniem przygotowanym dla psa i nie pozwala mu do niej podejść, dopóki sam nie naje się do syta. W ciągu następnych paru dni jeszcze dwie osoby przyszły mnie poinformować, że mój jeż znajduje się w ich ogrodzie i że muszą go karmić. Cała wioska zaroiła się nagle od jeży. Trójka, która została u nas, wyprowadziła się z wybiegu i na dobre przejęła cały ogród. W żaden sposób nie mogłam wykryć, gdzie one nocują, wiedziałam tylko, że pobudowały sobie nowe gniazda, bo na moich oczach ściągały na kupkę siano, a kiedy weszłam do ogrodu następnego dnia, już go nie było. Co wieczór pojawiły się o tej samej porze na kolację, a jeśli się spóźniłam, zaczynały hałasować. Wkrótce nadeszła jesień. Pewnego dnia — jaskółki zbierały się właśnie do odlotu — jeże zniknęły. Zimą pojawiały się od czasu do czasu, cała trójka w komplecie, aby wygrzebać parę jabłek spod zwiędłych liści, nigdy jednak nie przychodziły do mnie po jedzenie. Kiedy natykałam się na nie w ogrodzie, całkowicie mnie ignorowały. Ciekawe, czy wiosną znów przyjdą na bezpłatne dokarmianie. Posłowie Chciałabym móc powiedzieć, że każde zwierzę, które do nas trafia, powraca bez kłopotów do swego naturalnego środowiska. Niestety, nie jest to takie proste. Na pozór wydaje się to całkiem łatwe: człowiek opiekuje się przez jakiś czas zwierzęciem, a potem wypuszcza je na wolność. Ale w rzeczywistości nie każda historia kończy się powodzeniem. Mniej więcej trzecia część naszych zwierząt umiera; niektóre na skutek doznanych obrażeń, inne padają ofiarą życia w warunkach niewoli. Jedna trzecia co prawda nie ginie, ale nigdy nie dochodzi do stanu, w którym można by zacząć myśleć o ich uwolnieniu. Dzieje się tak dlatego, że albo nie powracają całkowicie do zdrowia, albo zbyt długa niewola sprawia, że przyzwyczajają się do życia wśród ludzi i nie potrafią już przystosować się do życia na wolności lub po prostu oswoiły się. Zwierzęta te zostają zwykle u nas, choć czasami przekazujemy je do innego ośrodka, w którym mogą znaleźć lepsze niż u nas warunki. O ile jest to możliwe, staramy się stworzyć sytuację sprzyjającą rozmnażaniu się naszych ptaków i w odpowiednim momencie wypuszczamy młode na wolność. Możemy w tym względzie odnotować nawet pewne sukcesy: wiemy ponad wszelką wątpliwość, że niejeden ptak z tych, które wykluły się w naszych ptaszarniach, miał na wolności własne pisklęta. Średnio co trzecie zwierzę z naszego Ośrodka powraca na wolność. Trudno natomiast stwierdzić, ile z nich przeżywa. Kiedy tylko rozpoczęliśmy naszą działalność i pojęliśmy bezmiar piętrzących się przed nami trudności i niespodzianek związanych z rehabilitacją, uważaliśmy, że szczęśliwe uwolnienie choć jednego stworzenia wynagrodzi z nadwyżką cały nasz wysiłek oraz 164 wydane pieniądze. Obecnie jesteśmy bardziej ambitni: dążymy do tego, żeby powrót każdego zwierzęcia do naturalnego środowiska był całkowity, żeby potrafiło dać sobie w nim samodzielnie radę, żeby jego dzicy towarzysze zaakceptowali je, żeby się rozmnażało i wychowywało swe młode. Ponieważ znakujemy i obrączkujemy uwalniane ptaki, w wielu przypadkach mogliśmy się przekonać, że osiągnęliśmy ten cel. Wątpię, czy ktokolwiek jest w stanie zrozumieć, jak czuliśmy się, Jan i ja, obserwując pewnego wieczoru parę płomykówek zajętych karmieniem małych w dziupli starego jesionu i mając pełną świadomość, że obydwa ptaki były kiedyś pod naszą opieką. Wszelkie na ten temat wątpliwości rozpraszały fioletowe plamki widniejące na ich ogonkach — nasz znak rozpoznawczy. Stworzenie, które było w niewoli, potrzebuje zwykle dużo czasu na ponowne zdziczenie: puszczyk — od dwóch miesięcy do dwóch lat, a borsuk od dwóch tygodni do dziewięciu miesięcy. Ośrodek nasz powstał przeszło ćwierć wieku temu. W roku 1967 uwolniliśmy naszego tysiącznego ptaka, a w roku 1968 — dwusetnego czworonoga. Niejednokrotnie bywało nam ciężko, ale przekonani jesteśmy, iż warto było podjąć ten trud, choć wiele razy brakuje nam pieniędzy i żal czasami rezygnować z wakacji czy spotkania z przyjaciółmi, kiedy wymagają tego obowiązki wobec zwierząt. Bardzo przeżywamy śmierć zwierzęcia, które, naszym zdaniem, mogło żyć, i zawsze wytrąca nas z równowagi niepotrzebne cierpienie bezbronnych stworzeń, jak na przykład zimorodków, których gniazdo zabrali znad rzeki w hrabstwie Derbyshire pewni chłopcy, nie mając pojęcia, jak należy się tymi ptakami opiekować, czy myszołowa, który trafił do nas w tak strasznym stanie, że w pierwszej chwili nie mogliśmy w ogóle rozpoznać, co to za ptak. Nie miał na sobie ani jednego pióra, jego szpony zostały tak krótko przycięte, że nie mógł nawet przysiąść na drążku. Najwyraźniej ktoś trzymał go w niewoli, a potem wypuścił i pozostawił samemu sobie. Większość ludzi, którzy się do nas zwracają, to ludzie podobni do nas: znajdują stworzenie potrzebujące pomocy i chcą mu po- 165 móc. Przez te wszystkie lata poznaliśmy ich wielu. Typowym przykładem jest młody Janek Wheeler. Kiedy zjawił się u nas po raz pierwszy, był małym, rumianym dwunastolatkiem. Mieszkał wówczas w hrabstwie Yorkshire. Pewnego razu zadzwonił z pytaniem, czy moglibyśmy wyjść po niego na dworzec, ponieważ znalazł ptaka, którego chciałby nam przywieźć. Jego ojciec pracował na kolei i Janek miał tanie bilety kolejowe. Kiedy wysiadł z pociągu, nie mogliśmy się dopatrzyć żadnego ptaka — sterczała mu tylko z kieszeni papierowa torebka. Wyciągnął ją ostrożnie i wręczył Janowi ze słowami: — Kupiłem mu na stacji kanapkę z szynką, więc nie powinien być głodny. Otworzyliśmy torebkę i wyjrzał ku nam z piskiem młody kos. Nie mógł mieć więcej niż trzy tygodnie. Nic a nic nie przejmował się tym, że uwięziono go w papierowej torebce. Tego samego dnia wieczorem odprowadziliśmy Janka na stację. Staliśmy na stacji, czekając na pociąg, kiedy odwrócił się do Jasia i powiedział: — Macie szczęście, ty i twoja siostra. Nie o to chodzi, że żyjecie wśród zwierząt. Możecie im pomagać, możecie coś dla nich robić. Kiedy już odjechał, Jaś rzekł zamyślony: — Wiecie, on ma rację. Rzeczywiście mamy szczęście. Wszyscy mamy szczęście. Nasza opieka nad trafiającymi do Ośrodka stworzeniami jest oczywiście kroplą w morzu, biorąc pod uwagę liczbę żyjących na wolności zwierząt, które potrzebują pomocy. Robimy to, co naszym zdaniem jest słuszne. Wiem, że nie zawsze nam się udaje i że czasami z powodu zwierząt dochodzi do rodzinnych nieporozumień. Z drugiej jednak strony, dają nam one masę radości i prawdziwe poczucie zadowolenia z dokonania czegoś pożytecznego. Naprawdę mamy szczęście. [JH * ftakow: Spis treści Rozdział 1 Tak się zaczęło............................ 5 Rozdział 2 Zimorodek .............................. 9 Rozdział 3 Drozd .................................. 21 Rozdział 4 Zaskroniec .............................. 31 Rozdział 5 Lisica................................... 38 Rozdział 6 Burzyk z wyspy Man....................... 48 Rozdział 7 Królik.................................. 61 Rozdział 8 Nurzyk.................................. 76 Rozdział 9 Borsuk.................................. 92 Rozdział 10 Sówka.................................. 103 Rozdział 11 Bąk..................................... 119 Rozdział 12 Jerzyk.................................. 131 Rozdział 13 Czajka.................................. 141 Rozdział 14 Jeż..................................... 153 Posłowie................................. 164 Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA 02-868 Warszawa, ul. Sarabandy 24c tel. 643-93-89, fax 643-70-28 Dział Sprzedaży tel./fax 632-44-42 tel. 632-46-11 w.241 01-242 Warszawa, Al. Prymasa Tysiąclecia 83 Redaktor Halina Ostaszewska Redaktor techniczny Maria Bochacz Korekta Roma Sachnowska ISBN 83-10-10163-5 PRINTED IN POLAND Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1998 r. Skład i przygotowalnią - Studio Komputerowe NK. Druk - Zakłady Graficzne w Poznaniu ul. Wawrzyniaka 39.