MAŁGORZATA Izabela Bielińska MAŁGORZATA WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW ¦ Copyright by Izabela Bielińska, Warszawa 1960 ISBN 83-08-00259-5 Ta jasna blondynka ze ściągniętymi włosami — które z takim wdziękiem nosiły dziewczęta w latach pięćdziesiątych — to Małgorzata. iNie chcę przez to powiedzieć, że jest to portret Małgorzaty namalowany przez Picassa. Rzecz bowiem miała się odwrotnie. Portret tej powabnej dziewczyny Picasso malował w roku 1953. Modelką była Sylyette David. Działo się to w Vallauris, Picasso lubił tam wtedy pracować, z dala od Paryża. Małgorzata pojawiła się gdzieś pod koniec lat pięćdziesiątych, a realnie i tak po prostu zaczęła żyć życiem siedemnastolatki na kantacj^tej powieści w roku 1959. Co z tego wynika? I jak zatem do tego doszło, że Sylvette David, która w swoim portretowym istnieniu nazywa się Sylvette au fauteil, mam odwagę przedstawić na tym miejscu jako Małgorzatę? Habent fata sua libelli — to znane łacińskie powiedzenie i w przypadku Małgorzaty ma swoje zastosowanie. Bo dzieje Małgorzaty godne są przypomnienia dzięki dedykacji Picassa, powiadomionego o metamorfozie Sylvette i swoim podpisem udzielającego swoistego namaszczenia tej historii. A jak to było — opowiem. Kiedy w odległym Vallauris Picasso malował swoją młodziutką modelkę, my tu, w Warszawie, żyliśmy przyśpieszonym tempem odbudowy zrujnowanego wojną miasta. Nowe domy zapełnialiśmy sobą, nie zauważając, że mokre od świeżych tynków mieszkania były puste, albo zagracone byle czym, szafy też mieliśmy puste, na razie pojawiały się książki składane przeważnie >na podłodze. Najdłużej puste były ściany, ich nagość w miarę upływu czasu stawała się dręcząca. Pewnego dnia ktoś przyniósł mi dużą, starannie oprawioną reprodukcję. Była to Sylvette au fauteuil. O Picassie wiedzieliśmy coraz więcej. Już to, że malował bez przerwy, jeden obraz po drugim — a malował to, czego natura żadną miarą nie mogłaby wymyślić — zdumiewało nas i fascynowało. W tym uporczywym przekształcaniu natury i rzeczy jakże niepokoił nieznanym ich znaczeniem! I trzeba było lat, by zdumienie, jakie budziła jego sztuka, ustąpiło miejsca zaufaniu. Wracajmy jednak do mojej reprodukcji. Subtelny koloryt jednolitej szarości portretu dziewczyny o zadumanym profilu, z odsłoniętym torsem wniósł coś więcej niż urok spokoju i piękno prawie realistycznego malarstwa Picassa. Zaskakujący wyraz niewinności i otwartości i uroda Sylvette przypomniały nam wtedy, że i my jesteśmy młodzi i piękni... Rosły dzielnice, powstawały galerie sztuki, teatry grały wielki repertuar, przybywało książek. W książkach młodych autorów młode bohaterki na ogół były dość smutne i zawiedzione. Jeśli posiadały urodę, a jednak chyba posiadały urodę, to już zupełnie nie posiadały wdzięku, niewinności i odwagi. Czyż było odwagą korzystanie z wolności, jaką im dawało zerwanie z rygorami obyczajowymi? Mimo to książki mówiły o rozczarowanych i porażonych własną bezradnością bohaterkach. Jeśli cierpiały, to na nadmiar przygód, którym przyznawały sens usprawiedliwiający własne istnienie. W tym korowodzie sentymentów bez-miłości, buntu bez kierunku i zagubionych pragnień brak&wało mi kogoś. Ze sprzeciwu, z marzenia i z obecności Sylvette au fauteuil wyłoniła się Małgorzata... A Picasso zgodził się na nią. Izabela Bielińska Dzisiaj stałam się całkiem dorosła... Zawsze wyobrażałam to sobie inaczej. Nie mam pojęcia, jak teraz ustosunkować się do siefcie i całej tej nieoczekiwanej sytuacji. . Uczę się samodzielności. Dokąd mnie to zaprowadzi? Do nieuniknionych zmian. Boję się, ale tylko troszeczkę, właściwie jest to dreszcz oczekiwania pomieszanego z ciekawością. Dzisiaj stałam się już całkiem dorosła... Teraz nie ma odwrotu. Muszę być zupełnie dorosła. Od tej chwili wszystko zależy ©de mnie. Ode mnie? Jaka to ja mam być? Inna, to pewne. Nia»jnogę jakoś wyobrazić sobie, jaka wyłoni się „ta inna". Na razie trzepocze tam we mnie kilka mglistych twarzy. Jaka będę — to zależy pewnie od wielu skomplikowanych rzeczy. Czyż nie stajemy się w końcu takimi, jakimi ludzie chcą nas widzieć? Doświadczenie to wyniosłam ze szkoły. Im bardziej pragnę zachować w sobie jakiś ideał czy bodaj własne zdanie, tym bardziej staję się uległa i jednomyślna z innymi. Te drobne tajemnice podtrzymują wyobrażenie o własnej odrębności. Każdy .pragnie zacho-. wać w sobie nietykalne obszary, białe plamy własnej niepoznawalności, ze względu na innych, a przede wszystkim ze względu na siebie. W tym pokoju jestem sama. Jest to mój pokój. Te- 9 raz dopiero wiem, jak bardzo jestem sama. Pozostało mi zaledwie kilka godzin. Próbowałam niegdyś prowadzić dziennik. Był to niepraktyczny pomysł — bolała mnie ręka od pisania. Obecnie mam magnetofon. Postanowiłam spisać wszystko, co mi się zdarzyło i jak do tego doszło. (Najlepiej czuję się w moim pokoju. Lubię go jak kogoś bliskiego. .Chroni mnie przecież w tych chwilach, kiedy zdana jestem wyłącznie na siebie: w dni ponure i przejmujące chłodem lub gdy muszę koniecznie naradzić się w samotności z własnymi myślami. Dawniej pokój ten dzieliłam z ciotką Anną. Odkąd tatuś wybudował sobie pracownię na poddaszu, Anna zamieszkała wraz z Karoliną. Przyjemnie jest powiedzieć sobie, że wszystko, co mnie tu otacza, jest moje własne, przeze mnie wymyślone. Niestety, na tym kończy się moja pomysłowość. Bo jeśli idzie o mnie samą — to jakoś nic nie mogę wymyślić. Znajduję się dokładnie w tym punkcie, w którym przystąpiłam do rozważania tej całej sytuacji. Nie, nie mam powodu do melancholijnego tonu. Na razie poddajmy się rzeczom zewnętrznym! Stanowią one rodzaj schodów, po których łagodnie zanurzymy się we własne serce. Jasnoszare ściany mojego pokoju zdobią ulubione przeze mnie reprodukcje pięknych kobiet Picassa. Zdobyłam je z wielkim trudem; są fascynujące. Pełne prostoty kompozycyjnej i szlachetnej czystości rysunku, mają niezwykły wdzięk. Zadumane, owiane niewielką chmurką smutku, urzekają mnie ciągle na nowo... Barwne, kretonowe zasłony oddzielają mnie od szarości i nudy październikowego nieba. Nie znoszę jesieni. Nie mogę oprzeć się uczuciu, że i ja wtedy gu- 10 bię liście. Zasłony te wybierałam z ciotką Anną. Ona ma dobry smak, no i wytrwałość w tropieniu okazji... Moje książki. Jest ich niewiele. Wszystkie kupuje mi tatuś. Lulbię ich uroczyste grzbiety. Czekają na mnie z tą wzruszającą wytrwałością, która staje się w końcu zobowiązaniem. Nic dziwnego, mają mi wiele do powiedzenia. Na gwiazdkę dostałam Iliadą i Odyseją. Wolę Odyseją. Jakoś bardziej przemawia mi do wyobraźni pełna łagodnego spokoju, pastelowych barw i rozproszonego słońca niż szczękająca zbroją, skłębiona w ustawicznym ruchu, awanturnicza Iliada. Tu — Prus, Orzeszkowa, Mickiewicz i Krasiński. Trembecki i Kochanowski. Komplet bez zarzutu. Oprócz Słowackiego wszyscy ci programowi autorzy czytani z obowiązku. Ta'k! London, choć trochę krwawy, drapieżna, ale inteligentna Agata Christie, nawet grzeczny Dickens i zabawny Makuszyński — ocali! i»mnie w tym czasie od nadmiaru cnót. Conrad — to co innego. Trudny. Traktuje czytelnika poważnie, oczekuje wysiłku, który by choć w drobnej cząstce zrekompensował jego własny Jego postacie w końcu stają się naszymi dobrymi znajomymi. Najlepiej czyta mi się Conrada podczas niewielkiej grypy... Moje albumy... Jeszcze przed dwoma laty gromadziłam w nich aktorki i aktorów. Potem kolekcjonowałam reprodukcje z malarstwa i grafiki. Tatuś mnie do tego zachęcił. W klasie uchodzę za autorytet w sztuce. Też małe zwycięstwo. Już dawno zauważyłam, że nasze powodzenie zależy od-tego,.w jakim stopniu imponujemy innym... ludzie kochają cyrk. Tu zdjęcia rodzinne. Jakieś Ocalałe resztki z mło- 11 dości mamy i ojca. Byli zupełnie inni... Właściwie, jacy byli naprawdę? Mama miała dwadzieścia pięć lat, kiedy wybuchła ta okropna wojna. Najczęściej słyszanym przeze mnie słowem jest wojna. Nienawidzę wojny, może tylko dlatego, żeby mamusi zrobić przyjemność. W dzieciństwie zawsze bawiliśmy się w wojnę. Na obozach zdobywam często odznaki za dobre strzelanie i bezbłędne trapienie wroga. W nocy, kiedy zbudzi mnie pobudka drużynowego i jego niesamowicie przejęty krzyk: „Wróg w lesie", staję się dzikim, małym zwierzątkiem. Krzyś Nałęcki, który się szalenie we mnie kocha, mówi, że będę dzielnym obrońcą ojczyzny... A ja uważam, że moje skłonności są głęboko niemoralne. A tu moje zdjęcia, kiedy byłam zupełnie mała. Taka pokraka bez woli i pamięci. Stawiam pierwsze kroki, ale jeszcze nie przeczuwam, co mnie czeka. Za parę lalt wyślą mnie do szkoły, od czasu do czasu usłyszę kilka dobrych, nic nie znaczących rad. W szkole będę poznawać życie i ludzi tak szybko, że albo nie nadążę, albo ubiegnę innych. Wtedy prawdopodobnie stanę się podła i cyniczna. Jaka właściwie jestem? Jakieś zdjęcia z wakacji... W kostiumie kąpielowym wyglądam jak kijanka. Duża głowa, a dalej przecinek. Karolina, mały, pulchny kłębuszek. Wolałabym mieć starszą siostrę, mam brata. Jacek jest zupełnie inny. Mówi, że został do tego upoważniony wydarzeniami historycznymi czy czymś w tym rodzaju. Teraz mieszka oddzielnie; on wszystkich nienawidzi. A tu moje ostatnie zdjęcie... Ono jest przyczyną wszystkiego. Byłam szczęśliwa i wcale tego nie doceniałam. Zawsze czegoś szukam... Kochany tatuś, podarował mi na urodziny magnetofon. Wierzył mi. Czy kiedykolwiek odzyskam jego za- 12 ufanie? — Teraz po tym okropnym, upokarzającym wyznaniu? Właściwie nie wiedziałam, jak to zrobić. Ciągle zastanawiałam się, czy tak wprost, czy przygotować mamę. Nie chciałam niczyjego pośrednictwa. W ważnych chwilach życia pozostajemy w końcu sami. Rodzice najpierw spełniają obowiązek uczucia w stosunku do dzieci, potem obdarzają je zaufaniem jak cukierkami, potem kontrolują" jak zegary, potem oczekują wdzięczności... Poprawne zachowanie, kilka elastycznych zasad nazywają wychowaniem. Stopnie na cenzurze potwierdzają w ich oczach wynik opieki i za-łrrteresowania życiem dziecka. Ostatecznie nie można im mieć wszystkiego za złe, i tak mają dużo wątpliwości. Mam siedemnaście lat. Mam siedemnaście lat... No to co? Czy to coś znaczy? Jeszcze przedwczoraj chciałam krzyczeć i śpiewać na ulicy. Od wczoraj zapytuję siebie, czy to w ogóle ma znaczenie. A przecież czekałam ładnych kilka lat na te siedemnaste urodziny. Teraz nie czuję już beztroskiej swobody, za którą nic się właściwie nie kryje. Przez wiele lat żyłam w nastroju nieokreślonego niepokoju i oczekiwania. Było to tak, jak gdybym oczekiwała czegoś, co i tak się nie zdarzy. Czego właściwie spodziewałam się? Trochę tego, że wydorośleję i nie będą mi wypominać mojego braku doświadczenia, jak .gdyby doświadczenie otrzymywało się w spadku albo jak obciążenie dziedziczne. W każdym razie z przyjemnością obnosiłabym już swoje_ trzydzieści lat w miejsce tych siedemnastych urodzin. Wiele się słyszy, jak interesujące są kobiety trzydziestoletnie. Miałabym już poza sobą ten głupi okres wrastania w codzienność, przyzwyczajania się i wiecznego zdziwienia, -które starannie ukrywam. 13 Gdzieś czytałam, że człowiek do lat dwudziestu nie ceni życia. Ja go w ogóle nie odczuwam, czy wobec tego mogę je cenić? Chciałabym być podobna do tatusia. Niestety, daremny trud. Tatuś nie bierze zbyt poważnie wielu rzeczy, a najczęściej kobiet. On nie jest ani trochę sentymentalny, podczas gdy ja, ach, często staję się nieznośnie sentymentalna. Tatuś ma zawsze w pogotowiu odpowiedź, argument, opinię, robi wrażenie, jakby niczego nie ukrywał, ale ja wiem, że jest to zręczna gra. Dlatego właśnie nie mogłam poradzić się go w tej całej sprawie. Wykpiłby mnie pozornie, a równocześnie zrobiłby wszystko, by zapobiec temu skandalowi. Imię Małgorzata jest jednym z siedmiu, jakie tatuś wymyślił mi z przekory, dla podkreślenia zupełnej wyjątkowości mojej osoby. Nazywam się więc: Małgorzata, Zofia, Anna, Dorota, Juliana, Beata, Anastazja. Z tej okazji zdarzyło mi się kilka przykrych przygód. Pewien chudy urzędnik zwymyślał mnie za usiłowanie wykpienia jego urzędniczej powagi. Poza siedmioma imionami nie wyróżniam się niczym szczególnym. W tym roku matura. Później? Ach, później są wakacje. Absolutna bierność wobec upływającego czasu, rozkoszne lenistwo w słońcu, owoce, trochę włóczęgi z przyjaciółmi, jakieś wieczory szalonych tańców i nieudana próba flirtu. Amant będzie miał krosty lub będzie zbyt poufały... Tymczasem trzeba jeszcze przez wiele miesięcy powtarzać tresurę rannego wstawania. Ten obowiązek prowadzi do wynaturzenia. Pierwsze godziny dnia wymagają ode mnie ciągle nowego wysiłku przyzwyczajania się do życia. Uciążliwe i trudne, zwłaszcza wtedy, kiedy jestem jeszcze pod wrażeniem miłego snu. 14 Lubię godziny tuż przed zachodem słońca. Poddaję się wówczas spływającemu na mnie spokojowi i zadumie. Nie myślę — patrzę w siebie. Jak powiedziałam, rano idzie mi wszystko opornie. Nieoceniona ciotka czuwa nad prawidłowym uzupełnianiem toalety; podtyka mi gorące kakao, a spiker w radiu mówi dziarsko, ilu to ludzi w ciągu ostatniej nocy inni ludzie zdołali wymordować. Zawsze w imię jakiejś racji. W porządku. Zbiegam po schodach i jmyślę, czy spotkam na przystanku tego interesującego bruneta w okularach i w świetnie skrojonym ubraniu... Najczęściej spotykam grubawego blondyna, który wyraźnie na mnie wyczekuje. Bruneta, który mnie w ogóle nie dostrzega, nie ma... I to jest właśnie nieudany dzień. Nie, naprawdę nie zdarza mi się nic szczególnego. Szkoła. Ogromny gmach i setki takich jak ja. Nie znumy się bliżej, chociaż mamy o sobie kilka praktycznych wiadomości. W naszej klasie jest nas czterdzieścioro dziewcząt i chłopców. Oni, chłopcy, siedzą wzdłuż okien i zabierają nam powietrze. Ja siedzę z Ewą. Ewa przyjechała z małego miasteczka, z południa kraju. Wszystko dla niej jest tu nadzwyczajne i godne wszelkich ofiar, byle wgryźć się w ten oszałamiający świat stolicy. O swoim miasteczku mówi niechętnie. Niechętnie też .spędza w nim święta. Jest prostolinijna i zupełnie pozbawiona wyobraźni; kieruje się instynktem. Ewa ma jakiś swoisty wdzięk i jest tak żywiołowa, że często ulegam jej nastrojom — poddaję się jej lekkomyślności. Jednak u mnie działają hamulce i na ogół potrafię wycofać się w porę. Tego dnia Ewa namawiała mnie uparcie na wagary. Uległam w końcu. Zdopingował mnie list od Krzysztofa przysłany na geografii: 15 „Jesteś piękna, piękniejsza niż wczoraj, przedwczoraj, rok temu — pisał ten idiota. — Wpatruję się w twój kark i bez przerwy myślę o tobie. Spójrz na mnie..." Wolno odwróciłam głowę i spojrzałam. Przez chwilę byłam pewna, że moje oczy wysyłają promienie śmierci, a wielbiciel za chwilę padnie, wijąc się u moich stóp. Nic podobnego, był rumiany i zadowolony. Uciekłyśmy na dużej pauzie. Przez ostatnie trzy lekcje włóczyłyśmy się po ulicach, oglądając wystawy sklepowe. Ewa szczebiotała bezustannie, co sprawia mi pewną przyjemność, ponieważ nie pozostawia mnie samotnej, a zwalnia od wysiłku słuchania... W sklepach coraz więcej luksusowych rzeczy. W witrynach jakie-' goś magazynu długo wpatrywałam się w szpilkowe Obcasy błękitnych pantofelków. Chciałabym wreszcie zrzucić te platfusy i ciemne sweterki. Mama zapowiada jednak surowość moich ubiorów — do zrobienia dyplomu. Tylko jakiego? W każdym razie wtedy będę pewnie już trochę zmęczoną kobietą bez określonego miejsca w życiu. Ktoś będzie się chciał ze mną ożenić. Nowoczesna żona to dobry wynalazek. Pracuje zawodowo, sprząta, oblicza kasę, kupuje żyletki, krawaty i wszystko, co trzeba, bierze dodatkowe zajęcia i zapełnia dom dziećmi. Moja kuzynka Katarzyna tak właśnie żyje. Słyszałam, jak skau-żyła się mamie. Mówi jednak, że się nie rozwiedzie ze strachu przed samotnością, a nie ma dość siły, aby przyzwyczaić się do nowego życia. W pewnej chwili Ewa zaproponowała, abyśmy poszły do wróżki. Już od dawna mnie do tego namawiała. Ponieważ było chłodno i pochmurno, zgodziłam się. Kupiłyśmy „Przekrój", „Film", ,,Express", torebkę cukierków i ruszyłyśmy do znanej chiromantki. W pą-czekalni — jak u lekarza — kolejka. Gryząc karmei- 16 ki, przeglądałyśmy pisma. Nagle Ewa wskazuje palcem: — Spójrz, ogłaszają konkurs na gwiazdę filmową. To coś dla. nas. — E, to' niepoważna impreza, dobre dla modelek — mruknęłam niechętnie. — Ale skądże, tu są warunki, chodzi o konkretną rolę do filmu. Trzeba wysłać fotografie, a potem zawiadomią, czy nadajesz się do próbnych zdjęć. Przecież wybierasz się do szkoły teatralnej. Masz okazję bez tych dodatkowych pięciu lat zostać aktorką... — 'Zapominasz, że wybieram się w marzeniach. Ro-dsint... wiesz, co to znaczy. — Kupili ci nawet magnetofon, żebyś się oswajała z głosem — dręczyła mnie Ewa. — Czego ty właściwie chcesz? — Nie, (magnetofon kupili mi, żebym przekonała się o bezsensie tych zachcianek, zresztą nie mam talentu... — Dzień kapitulacji? — Nie, zdrowego rozsądku. — No, zobaczymy... Teraz na nas kolej. Wejdziesz pierwsza? 1— Może razem? Pokój chiromantki jasny, skromny. Chiromantka niczym nie przypomina wróżek. Starsza, miła, okrąglutka pani. — Spodziewała się pani niechlujnej, chytrej wiedźmy z czarnym kotem... Jestem prawie normalnym człowiekiem. Chiromancja to wprawdzie wróżenie z ręki, lecz nasza wiedza wywodzi się z astrologii. .__ ? — Co panią przywiodło? Przypadek, wątpliwości, wyolbrzymione troski, brak decyzji... Ta bierność nie- 17 zupełnie odpowiada pani charakterowi, jest tq pewna kokieteria, może zaczepność wobec losu. W rzeczywistości ma pani w sobie dużo siły, jest pani mocna i zdecydowana... Kiedy pani urodzona? Styczeń? Wodnik. Dobre znaki. Jaką to pragnie pani .podjąć decyzję? Uśmiecham się trochę bezradnie. — Pani gwiazda — Merkury, gwiazda rozsądku, mądrości, rozwagi. Jest pani wybrańcem gwiazd. Ludzie z tych znaków to najcenniejsze natury; szlachetność, mądrość, wielkoduszność — zalety nie pojmowane „ przez linne znaki, zalety zwalczane. Więcej w świecie zła niż dobra. Dobrych gwiazd, dobrych znaków przypada tylko trzy na dziewięć pozostałych... Decyzja? Tak, niech pani ją poweźmie zgodnie z pani gwiazdą; to będzie decyzja rozsądku... Pani zna drogę... Podnoszę się powoli i patrzę uważnie w oczy wróżki. Wychodzę trochę odurzona. To idiotyczne! Wyszłam z pokoju tej niesamowitej kobiety w innym nastroju. Potem Ewa zaciągnęła mnie do fotografa. Ten seans odbył się według zwykłego rytuału. „Główka trochę w lewo, bardziej w górę, jeszcze, jeszcze..." Nudny, pretensjonalny zabieg — pomyślałam i natychmiiast uprzytomniłam sobie, że aktorka częściej musi być na to przygotowana. Ewie, która chce zostać aktorką, lotniczką i czymś tam jeszcze — poszło znacznie lepiej. Dla niej wszystko jest prostsze. Tymczasem dni potoczyły się normalnie. W tydzień później Ewa poinformowała mnie, że zdjęcia wysłała do filmu listem poleconym. Przyjęłam to obojętnie. W końcu zapomniałam o całej awanturze. Pewnego dnia przesłuchiwałam z taśmy swoje deklamacje wierszy Jasnorzewskiej, kiedy do pokoju wtoczyła się Karolina — promyk rodziny. 18 — List, list do ciebie. Co mi dasz za niego? Drażniąc mnie biegała po pokoju. Nie mogłam oderwać wzroku od koperty, nie byłam w stanie ruszyć się z miejsca. Opanował mnie bezwład i niczym nie uzasadniony lęk... Nigdy nie otrzymywałam listów. Był to mój pierwszy list... iNie wiem dlaczego, ale przyszło mi na myśl, że pochodził od nieznajomego bruneta... I wtedy do pokoju wkroczyła ciotka Anna, spokojna i majestatyczna jak zwykle. Spojrzała spod oka na moją głupią minę i obojętnie zdejmując rękawiczki powiedziała: — Karolino, oddaj list Małgorzacie i nie krzycz tak, na litość boską. Moje palce były lodowate. List położyłam na kolanach i spojrzałam na ciotkę. — Ty masz jakieś kłopoty... — zaczęła Anna trochę agresywnie. — Nie... czy wyglądam na zmartwioną? — odparłam niepewnym głosem. — W gruncie rzeczy jnie zawsze zdajemy sobie sprawę z tego, co nas gnębi. Byłam na wywiadówce; wszystko w porządku, poza słynnymi wagarami... Mogłyście to zrobić lepiej. — Czy musisz mi to wypominać? — Ja się tym bawię, ponieważ tak niedawno sama to robiłam. — Co właściwie robiłaś na wagarach? — Moje pokolenie było romantyczniejsze. Wy tak dalece pozbawieni jesteście wyobraźni, że marzenia zastępuje wam kino. Te martwe obrazki bez zapachu i temperatury nie wypełnią ci wspomnień. —- Czy wspomnienia są konieczne? — Myślę, że bez nich nie można by żyć. One naj- 19 częściej stanowią cały dorobek człowieka na lata, kiedy jest się już tylko widzem, nie aktorem... — Ciociu, skąd czerpiesz tyle energii i entuzjazmu do gotowania nam obiadów i pilnowania naszych lekcji? Jesteś zupełnie młoda, niejedna kobieta może ci pozazdrościć figury. Ubierasz się dobrze, masz dużo doświadczenia, potrafiłabyś lepiej urządzić sobie życie bez nas... Mogłabyś wyjść za mąż. — W twoim wieku małżeństwo wydaje się celem samym w sobie, w moim — te sprawy mają się inaczej; to zależy od zasad, charakteru i innych rzeczy. No, ale nie krępuj się i czytaj swój list. Nie jestem ciekawa ani niedyskretna. Gdybyś miała jakieś wątpliwości, nie zmieniłam skóry ani metody oswajania siedemnastoletnich anarchiistek. — Nie odpowiedziałaś mi do końca... — Nie zrozumiesz. Jesteś za młoda. Ja mam takie skłonności, wiesz, do mizantropii. Podejrzewam, że w jakiejś mierze jest to cecha dziedziczna z okresu, kiedy moi przodkowie wybierali sobie nie tylko ludzi do swojego otoczenia, lecz także sposób życia, jaki im się podobał... Wolę być niewolnicą sentymentów rodzinnych niż wolnym człowiekiem przywiązanym do etatu i czegoś tam jeszcze... A teraz przestań myśleć o mnie, idę do kuchni. — Co dzisiaj tworzysz? — zmieniłam posłusznie temat. — To, co ty najbardziej lubisz. — Jesteś skarbem i najlepszym towarzyszem, jakiego znam. A z listem nie bardzo wiem, co się robi. — Czyta się. — Czy odpowiedź jest konieczna? -— To zależy... — Od czego? 20 — Od rozwagi adresata — powiedziała Anna. Zostałam sama z niebieską, brzydką kopertą na kolanach. Nie widziałam jednak jej brzydoty, a nawet wydawało mi się, że jest to koperta podłużna, błękitna i lekko pachnąca. A ciotka Anna twierdzi, że ja nie mam wyobraźni... iNie pamiętam, co robiłam tego dnia. Być może straciłam przytomność lub zwariowałam. Naprawdę nie wiem. Następne dni upłynęły w podobnym oszołomieniu. Moje zwykłe czynności jakby wykonywał ktoś za mnie. Ja byłam już poza tym wszystkim. Co chwila odruchowo patrzyłam na zegarek; jakbym oczekiwała czyjegoś powrotu lub spieszyła się w podróż. W głębi duszy wiedziałam, że czeka mnie ta podróż; wiedziałam, że wygrałam i że za chwilę osiągnę to, co mi się słusznie należy, co jest dla mnie przeznaczone... Bę-Ldę wielką, znaną Małgorzatą! Będę kimś! Ta głupiutka 'Ewa niczego nie przeczuwa... Cały ten czas nie pomyślałam o rodzinie, nie przyszło mi nic takiego do głowy, co w całej tej przygodne mogłoby ich interesować. Przecież wszystko to dotyczyło wyłącznie mnie.., Nikt mnie nie pytał o ten list, nawet ciotka pewnie zapomniała... Nie zdążyłam jeszcze ochłonąć z podniecenia — chociaż przed Ewą zgrywałam nadal zimną i obojętną na losy tego świata — kiedy w kilka dni później zobaczyłam w gazecie swoje zdjęcie. Dopiero teraz straciłam głowę. Trzeba było coś postanowić i koniecznie działać. Więc postanawiałam, ale nic nie zrobiłam. Zabrakło mi odwagi. Ewa w takich sytuacjach mówi: „Trzeba się zeibrać na odwagę". Ale ja nawet własnych myśli nie mogłam pozbierać. Teraz mam uczucie, że spisuję testament. Czuję się jak staruszka, która nawet nie pozostawi dobrych wspomnień z przeszłości. 21 Obiektywnie oceniając sytuację, wszystko wskazywało na to, że całą*awanturę starannie obmyśliłam i ukryłam. A przecież owego dnia, idąc na wagary do wróżki, a potem do fotografa, robiłam to, co się zwykle robi na wagarach — coś zupełnie innego i niezwykłego. Wcale nie myślałam o tym konkursie. W rozmowach rodzice raczej popierali projekt studiów w szkole teatralnej. Znam stosunek ojca do błyskawicznych karier. Ojciec nie znosi nieuctwa. Kiedy jest zły i na kimś zawiedziony, krzyczy: „ćwierćinteligentów trzeba tępić!" W moim wypadku sprawy wyglądają jednak trochę inaczej. Nie mam zamiaru zrezygnować z dalszych studiów. Nie znajduję też w sobie dość siły, aby odrzucić tę wielką szansę... Tego nieszczęsnego dnia wkroczyłam do pokoju ciotki Anny z przesadną swobodą. W tym pokoju jadamy, tu odbywają się narady rodzinne. Jak zwykle zajmowaliśmy swoje miejsca. Ciotka z właściwą sobie gracją podsuwała półmiski. Karolina niezdarnie zbierała talerze. To był jej gospodarski dzień. Obserwowałam ich twarze i serce biło mi niespokojnie. Mama ma podkrążone oczy i jakiś szczególny grymas wokół ust. Za to oczy jej pełne są energii. Niewiele jej nam poświęca. Ciągle jest zajęta w ambulatorium. Tak, dziś też pewnie miała ciężki dzień. Ojciec zmęczenia nie okaże. Jak zawsze uprzejmy dla wszystkich, stara się o przyjemny nastrój ze względu na zgnębioną mamę. Ona ciągle myśli o Jacku. Tak już jest, odkąd Jacek wyprowadził się z domu. Przedtem była dzika awantura, że go nikt nie rozumie, że jesteśmy mieszczańscy i nudni. Ciotka Anna, którą wszyscy znają z jej złośliwości, mówi: „On pewnie chce ocalić świat, minie mu to". Ciotka Anna! Lubię jej otwartą, jasną twarz. Jest 22 niepodobna do innych ciotek. Czy jakaś ciotka, żyjąca przy rodzinie, uprawia rano gimnastykę i bierze ziołowe kąpiele? A moja ciotka prócz tego ubiera się starannie i mówi z dumą: „Jesteśmy zibyt biedni, by nosić tandetę, moje dziecko..." Raz na kilka lat kupuje sobie rzeczy bardzo drogie. Czasem dostaje paczkę z zagranicy od kuzynki, a wieczorami, kiedy wszyscy śpią, rozrysowuje projekty techniczne w pracowni ojca. Mówi, że cierpi na bezsenność. Ma przy tym niespożytą energię i kąśliwy dowcip. Zalety te utrudniają jej życie wśród ludzi. W każdym razie ona tak twierdzi. Karolina w cJgóie nic nie wie. Jest naiwna, głupiutka i wierna jak mały piesek. Wystarczy ^ej ciepły kąt i łaskotanie za uchem. ...Upływają chwile, a ja ciągle nie mogę powziąć decyzji. W głowie nie mam żadnej mądrej myśli. Pewnie dlatego, że nie obmyśliłam przedtem wyrafinowanego planu, jak to zwykle dzieje się w książkach. W pewnej chwili, patrząc na odgrodzonego ode mnie talerzami ojca, uświadomiłam sobie, że jego uprzejmość jest rodzajem odseparowania się od nas. Nie wiem nawet, o czym myśli. Zrobiłam smutną minę. — Jesteś niewyraźna, moje dziecko — zareagował natychmiast ojciec. — (Nie, jestem trochę nijaka — powiedziałam rozkapryszonym tonem. — Czy ci coś dolega? — zatroszczyła się mama. Na co z lekką ironią wtrącił ojciec: — W tym wieku miewa się poważne kłopoty... — Przeciwnie. W moim wieku -oczekuje się dużo, a czasem otrzymuje jeszcze więcej. — Czyżby ktoś ci się oświadczył? Nie bierz tego 23 zbyt poważnie. Młodzi ludzie lubią wielkie słowa — wtrąciła dobrodusznie Anna. Matka, patrząc na mnie z troską, zapytała po chwili milczenia: — Nie przeceniaj, Małgosiu, gestów. Jak u ciebie z apetytem? — Możesz być spokojna, czuwam nad tym — powiedziała odrobinę oschle Anna. — Małgosiu, co słychać w szkole? Masz jakieś sukcesy? W tym roku czeka cię matura... — Wpadłeś w odpowiedni ojcowski ton. Tylko dlaczego nie interesuje n-kielnie ironicznie, jednak odpowiada pozostanie w moich wspomnieniach. xi* wszystkimi po imieniu i mówię, co "¦irdzo pewnym tonem, „odpieprzyć saę" zauważyłam, to powiedzenie znacznie ułatwia winirnie .siej, ponieważ jest wieloznaczne. '•nim nabyłam tej odrobiny niedfoałości w języku, obie noszenia swetrów i ruchach, bacznie obserwo-w.ihim kolegów. Pierwszą mądrością stania się tu „kimś" była właśnie owa demonstracyjna niedbałość połączona z brakiem pośpiechu. Objawiać się to powinno nawet w niedosłyszeniu skierowanych do siebie słów, w trochę kocim lenistwie ciała i ustawicznym zamyśleniu nieobecnych oczu. Uprzejmość z gotowością służenia czymkolwiek, a szczególnie gorliwość, dyskwalifikują nas w oczach artystów doszczętnie i nieodwołalnie. To właśnie chciałam opowiedzieć rodzicom przy herbacie. Obawiam się, że dla nich mają znaczenie jedynie znaki — to, co się dzieje, to, co mogłoby naruszyć porządek ich dnia. Moje myśli, moje wątpliwości muszą wyłącznie obciążać mnie. Są rodzajem wyrzutów sumienia, dotyczą właściwie tego, z czym pozostaję sam na sam, są świadomością wyboru i potwierdzeniem charakteru. Rodzice wierzą, że otrzymałam właściwe wychowanie. Ich rola kończy się na sądzeniu moich czynów. To mnie pokrzepia na duchu. Wystarczy zaufać metodzie wychowania, a reszta jakoś się ułoży. W ten sposób dochodzę do pewnej zbieżności z zasadami Ewy, która wyniosła ze swojego miasteczka przykazania twarde i bezwzględne jak samo życie. Goś tu nie w porządku. Dawniej, jako dwunastoletnia dziewczynka, zapisałam w pamiętniku, że życie rodzinne wyobrażam so- bie jako nieograniczone wzajemne przejmowanie się sobą, jako niewyczerpaną adorację uczuć i myśli. To pewnie jest pretensjonalne i ktoś inny na pewno powiedział na ten temat coś mądrzejszego. Jeśli to zrobił ktoś miary Goethego — chętnie mu ustępuję. Wtedy, przed miesiącem, otrzymałam list z wytwórni filmowej, angażujący mnie do tytułowej roli w fii— nie „Dziewczyna z mojej ulicy". Oczywiście stało się dziejki Ewie, która wysłała nasze fotografie na kon-^ filmowy. W konkursie fotograficznym zajęłam dziewiąte miejsce, a Ewa trzecie. Zupełnie zrezygnowana, zgodziłam się na drugi etap, to znaczy na prób-I ne zdjęcia filmowe dla pierwszej dziesiątki wyróżnionych dziewcząt. Dostałyśmy wówczas jakieś wyrwane fragmenty ze scenariusza, które każda z nas, recytując przed kamerą, wzbogaciła naśladowaniem Brigitte Bardot czy Giny Lollobrygidy. Ja także robiłam, co mogłam, wprawdzie bez wielkich nadziei na powodzenie, tym bardziej że Ewa zdystansowała minie w pierwszej fazie konkursu zajmując trzecie miejsce. Od tej pory przyglądam się Ewie trochę uważniej; może z tą życzliwą odrobiną krytycyzmu, jaka jest nieodzowna w przyjaźni. Po prostu staram się znaleźć w niej prawdziwe zalety w miejsce mojej dawnej, pobłażliwej nieuwagi wynikającej z niebrania Ewy serio. Wprawdzie nadal nie wykrywam w niej nic szczególnego, poza związaną z tym wiekiem znakomitą cerą, normalnością rysów twarzy raczej miłej, może przeciętnej niż pięknej, oraz zdrowiem, objawiającym się w znoszeniu miliona niewygód. Ciekawe, lecz Ewa mi- 33 mo tej przeciętności ma powodzenie u chłopców, czego nie mogę powiedzieć o sobie. Podczas gdy koło niej kręci się bez przerwy rozszalałe towarzystwo, ja chadzam samotnie do chwili, kiedy jakiś bałwan nie wmówi sobie, że uosabiani wszystkie jego ideały. Lecz bałwany nie interesują mnie; nie pociąga mnie także rola zachłannej kocicy. Właściwie nic nie mam przeciw temu znieruchomiałemu punktowi, w jakim znajduje się moje serce. Aprobuję w sobie stan trwania bez konieczności wyboru. W sprawach uczuciowych i tak skazani jesteśmy na klęski, odkładam więc prawidłowość tych doświadczeń jak najdalej. Ostateczny wynik konkursu zaskoczył mnie, a jeszcze bardziej Ewę. Zrobiłam wtedy to pamiętne wyznanie rodzicom i była z tej okazji mała rodzinna awantura. Rodzice wprawdzie nie nabrali do dziś przekonania, że wszystko jest zupełnie poważne i że ja naprawdę wiem, czego chcę, lecz cudowna ciotka Anna użyła -całego swojego sprytu w wytargowaniu dla mnie zgody. Zabawne, bo dzisiaj to właśnie ona obnosi najbardziej oficjalną twarz i obchodzi mnie nieufnie dookoła. Jest ostatecznie tylko kobietą, trudno jej to mieć za złe. Cokolwiek wymyśliłabym na temat okoliczności, w jakich powzięłam decyz-ję wyjazdu do filmu, byłoby chyba kłamstwem. We wszystkim, co robię, pragnę zachować szczerość wobec samej siebie. Wszystko inne poza mną nie ma przecież znaczenia. Wbrew takim okazjom do głębokich rozmyślań nad własnym losem nie toczyłam wówczas jakiejś wielkiej walki wewnętrznej. Przeciwnie, w okresie gorączkowych sporów rodzinnych z zimną krwią obserwowałam, jak na dnie moich myśli leży sobie spokojna, rhłodna decyzja. Moja własna decyzja. Była to mimo wszystko mile drażniąca świadomość pewnej dyspozycji psychicznej, którą noszę w sobie od... zawsze. Bo zawsze jakoś wiem. Wiem, co należy robić, mimo,, pozornego miotania się w niepewności i'śzukania dobrych rad. Dobre rady najczęściej utwierdzają mnie w słuszności moich przeczuć. Nie jestem pewna, czy znalazłam na to właściwe określenie, bo odnoszę się nieufnie lo metafizyki. W kilka dni później, po wielogodzinnych dyskusjach rodzinnych, wczesnym rankiem opuszczałam dom, udając się na dworzec. Towarzyszył mi ojciec. Byłam trochę roztargniona, lecz kątem oka przychwyciłam jego strapioną, pozbawioną blasku i pewności siebie minę. Odkrycie to miało dla mnie słodkawy smak małego zwycięstwa. W czasie całej drogi,,do usadowienia mnie w przedziale, milczeliśmy^ Dopiero kiedy pociąg ruszył, przyszło mi do głowy, że za wiele sobie pozwalam. Poczułam nawet niepokojący ciężar myśli. A może naprawdę nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia? Podbiegłam do okna i wyciągnęłam rękę. Chciałam uczynić jakiś gest. Lecz było już za późno... W porannej mgle zobaczyłam tylko umykające słupy kolei elektrycznej i niezliczone ilości poplątanych szyn. Obraz ten pozostawił we mnie wspomnienie 'smutku. Zajęłam miejsce. Pociąg mknął z łoskotem. Spod przymkniętych powiek widziałam naprzeciw siebie rząd twarzy, sennjlch, nijakich, rozlanych. Wszystkie mają ów zaskakująco podobny wyraz ludzi spotykanych w p'odróży; wyraża- 35 ją tępą gnuśność połączoną z chwilowym zaspokojeniem. Za oknem uciekał płaski krajobraz. A potem był dworzec, na którym nikt mnie nie oczekiwał... W wytwórni filmowej sekretarka zameldowała mnie kierownikowi produkcji. W chwilę później znalazłam się w mrocznym, pozbawionym powietrza gabinecie. Ciężkie kotary i obicia wytwarzały nastrój śmiertelnej nudy. Było dziwnie niefilmowo. Zza staromodnego biurka podniósł się człowiek w średnim wieku o energicznej, trochę zbyt energicznej twarzy. — Panna Zawiszainka? Miała pani dobrą podróż 7— stwierdził i ciągnął z rutyną: — W sprawie zakwaterowania, diet oraz rozkładu zajęć poinformuje panią kierownik zdjęć. Proszę wszystkie sprawy z nim właśnie uzgodnić. Musi się pani tu poddać dość ścisłemu reżimowi. Aha, zdjęcia próbne wypadły zadowalająco, oczywiście zdajemy sobie sprawę z ryzyka powierzenia pani od razu tytułowej roli. Miała pani wyjątkowe szczęście, lecz czeka panią dużo rozczarowań. Gwiazdą nie zostaje się z przypadku. Jak poszło w szkole? Były przeszkody? Nie szkodzi. Życie to same przesdkody, cha, cha... Proszę nie liczyć na częste wyjazdy do mamusi. Ma pani dobre warunki zewnętrzne. Ważne. To jednak nie wszystko. No zobaczymy. Papierosa? Pewnie jeszcze nie palimy — monologował człowiek zza biurka. — Gdyby pani miała jakieś kłopoty, proszę zwrócić się do mnie jak do ojca. — Po czym lekko wypchnął mnie za drzwi. W hotelu zastałam karteczkę od kierownika zdjęć, który oczekiwał mojego telefonu. Portier, wręczając klucz, spojrzał mi w twarz ze szczególnym wyrazem. Mogło to wyrażać drwinę z bezczelnością. Może nale- 36 żało mu dać napiwek? Niestety, nigdy nie wiem, kiedy powstaje właściwy moment wręczania napiwków. Sama technika wręczania także stwarza dla mnie nieprzezwyciężone trudności. Pod numerem siedemdziesiątym siódmym mieścił się mój pokój. Nad ponurym podwórkiem kroił się płat szarego nieba. Nie, nie jest to miejsce, w którym oczekuje się niebieskich migdałów. Powoli rozpakowywałam walizkę i z rezerwą wchodziłam w obce przedmioty. Zawsze będę odczuwała . głęboką niechęć do hotelowych pokoi. Nie pozbędę się Wstrętu do drugorzędnych rzeczy 1 sytuacji... Taką będę mimo wszystko, mimo przekonania innych, że to, czym mnie obdarowują, jest wyróżnieniem, godnym mojej naiwnej wdzięczności. Niedługo potem zaskoczyła mnie w tonie kierownika zdjęć podejrzana nutka dobroduszności, zabarwiona zbędną poufałością. Jak zwykle w takich chwilach opuszcza mnie poczucie humoru, staję się niepotrzebnie zasadnicza. Ten człowiekjjważał się jednak najwyraźniej za znakomitego psychologa. Postanowiłam mu to wybić z głowy, gdy tylko zdobędę panowanie nad sytuacją. Okazje przychodzą najczęściej bez zapowiedzi i pewnie dlatego trudno je tak po prostu zauważyć. Okazja odwetu na kierowniku nadarzyła mi się tak nagle, że omal jej |iie przegapiłam. Zgodnie z planem zajęć znalazłam się w atelier, które przypomina halę fabryczną. W pewnej chwili, podczas ustawiania świateł i prób z aktorami w dekoracjach, zadowolony z siebie kierownik zwrócił się przez tubę do chairakteryzatora: — Zawiszainkę zaprowadź na rozjaśnienie włosów. Ma być jasną blondynką. Słyszysz? Jasną blondynką! 37 Zdębiałam. Przełknęłam tę zuchwałość i śmiało po-r deszłam do mikrofonu kołyszącego się w jakiejś dekoracji. — Czy o mnie pan mówił? — Mój doniosły głos roz-szedł się po hali. — Jeśli pani ma grać rolę Marnieli — warknął. — W warunkach konkursu wyraźnie powiedziano, że szuka się dziewczyny, odpowiadającej zewnętrznym cechom Manueli. Wybrano mnie taką, jaką jestem. — Za kilka dni nie pozna pani siebie — zaryczał. — Być może, jednak koloru włosów nie zmienię. — W filmie możaa wiele zmienić, jeśli nie włosy, to gwiazdę — parsknął w tubę ten zwierz. —¦ Byłoby to skomplikowane ze względu na wiążącą nas umowę, w której, o ile wiem, nie zastrzeżono sprawy farbowania włosów. — Przypominam pani, że tu nie pensja dla rozpieszczonych panienek. — 'Nie musi mi pan przypominać. Niemniej jednak nawet w tej hali ludzie nie są częściami dekoracji. Zaskoczył mnie pan nie tyle niegrzecznością, co odwagą. Dla uniknięcia nieporozumień na przyszłość proszę o skreślenie mnie z listy pańskich przedmiotów. Scenę tę obserwowało wiele osób krzątających się na planie. Był to jedyny sposób, aby postawić się we właściwym miejscu wobec tych Wszystkich, którzy mieliby ochotę nie liczyć się ze mną. Wieczorem jadłam kolację w towarzystwie reżysera. Było to nasze, pierwsze dłuższe spotkanie od chwili podpisania kontraktu. Oczywiście został znakomicie poinformowany o zajściu z farbowaniem włosów. Mój upór nie zrobił na nim najgorszego wrażenia, w każdym razie radził mi prowadzenie mniej otwartej walki z ludźmi filmu. 38 Postaram się zmienić taktykę. Wymaga to pewnych ¦mian w moim charakterze. Następne dni upływały na wdrażaniu się w nowy rytm życia i zajęć. Charakteryzowała go nie uzasadniona żadną logiką i ekonomią zmienność tempa. Od zwariowanego wyścigu do monotonnych pauz, w których .stało się na jednej nodze w oczekiwaniu „niewiado-monaco". Kiedy na planie aktorzy i pomoc techniczna osiągają i;ranicę ostatecznego wyczerpania, pojawia się uprzejmy, spokojny i wypoczęty reżyser. I wtedy zaczyna się wielką improwizację. Przyglądam się wszystkiemu dokoła i sobie samej i ogarnia mnie coraz większe zdziwienie. Doprawdy nie mogę pojąć, jak z takiego stanu galarety może wyłonić się cały film. Widocznie mam bardzo nieartystyczną duszę, lecz wszelka improwizacja pojęta jako zasada nie odpowiada mojemu temperamentowi. Najwięcej 'kłopotów sprawiają mi sceny intymne z moim partnerem, który za punkt honoru postawił sobie wydrwienie moich dobrych chęci. Szybko go przejrzałam, więc też z całym spokojem znoszę jego prostactwa, odpłacając mu grzecznym chłodem. Jego pozy cynika, braki w wychowaniu oraz chęć zwrócenia na siebie uwagi wulgarnymi kawałami — nie robią na mnie najmniejszego wrażenia, chociaż wewnętrznie/. drżę ze wstrętu. Ten typ, obejmując mnie w scenie pocałunku, po-, wiedział bezczelnie: — Nawet całkiem chętnie bym to robił z tobą, ty kociaku. Wypowiadając moją kwestię: „Nie, nie dziś, ukochany. Wiesz, że świat jest nam nieżyczliwy" —zdą- 39 żyłam mu odparować: „Ani dziś, ani nigdy! Zanadto pachniesz sianem". . Jedynie operator i dwaj asystenci starają się być mili w sposób zwykły, ludzki, bez wyraźnych powodów lub oczekiwania czegokolwiek ode mnie. Co drugi dzień podczas kolacji telefonuje do mnie ojciec lub mama. Rozmowy pozbawione naturalnej wy-lewinośei; w tonie raczej rezerwa; zalecenia — niby przykazania. Po tych rozmowach rodzinnych wracam chętniej do naszego stolika w restauracji hotelowej, gdzie przesiadujemy całą grupą do późnej nocy, gawędząc o byle czym. Teraz zdaję sobie sprawę z więzi powstającej między mną a nimi. Zaczynam ich lubić; patrzę na nich już całkiem inaczej. Nie wiem nawet, co mnie w nich raziło. Przeciwnie, są pociągający w tym ustawicznym napięciu, starannie osłanianym pozą raie-dbałości, lenistwa, lekceważenia. Są w gruncie rzeczy czujni jak zwierzątka i mają ich wdzięk. Pewnego dnia zastałam w hotelu oczekującego na mnie Jacka. Odtańczyliśmy taniec radości. Całując się i wrzeszcząc pobiegliśmy do mojego pokoju. Portier zdaje się oniemiał. — Jacek, co cię właściwie sprowadza do wyklętej awanturnicy? — Jestem zawsze tam, gdzie inferno, występek, dno i żadnej nadziei dla potępionych... — To z upodobania do mocnych wrażeń. — Nie, to z szacunku dla odwagi, wyboru potępienia w miejsce oportunizmu i ni jakości. — Dziękuję za szacunek, lecz potrzeba mi czegoś więcej. — Jeszcze więcej? O lekkomyślna i płocha zachłan-nico. Nie wystarczy popularność konkursowej gwiazdy? 40 Fotografie? Wywiady? Zazdrość przyjaciółek i pogarda rodziny? — Mów po ludzku ze mną! — Nie jestem człowiekiem. Jestem pełzającym cieniem wymyślonych ¦komórek. Zbyt wiele wymacasz. — Co cię u licha sprowadza? Misja rodzinna? — Chcę z bliska zobaczyć, jak wygląda „wielka przygada", bo sam jej nie doświadczam. Chcę się pożywić twoimi przeżyciami, które jak mniemam, odbierasz wyłącznie w te.chnikolor.ze. — To idź do twoich diabłów. Daj mi spokój. Wiedzie mi się wspaniale. Na razie korzystam z systemu agfa-koloru. Jeśli weźmiesz pod uwagę mało zachęcającą I atmosferę w domu i trochę nieprzewidzianych trudności w wytwórni, to przyznasz, że czuję się nie naj-. 1 lepiej. — W domu, rozumiem. Po wyrodnym synu wymyka się przepióreczka. Lecz tu, w fabryce snów, w świątyni Dziesiątej Muzy znalazłaś chyba to, czego szuka-iaś. Aby stać się kapłanką^trzeba przejść stopnie wtajemniczenia. Nie daj się tylko bujać i trzymaj facetów w garści; dużo nadziei i tylko nadziei. —¦ Och, oni mnie mają za kompletną idiotkę. — Czasem opłaca się podtrzymywać takie mniemanie. Czy dali ci do zrozumienia, że chcą twojego ciała? Gwiżdż na to! — Mylisz się, nawet nie miałam ofert. Nie o to chodzi. Sukcesy mężczyzn potwierdzają naiwność kobiet, może ich słabości. Mam własny pogląd na tę sprawę. Dużo czytam; jeszcze więcej obserwuję. Mam na myśli moją sytuację w filmie i w rodzinie oraz to wszystko, co powstaje wokół mnie na przecięciu tych dwóch wpływów. Mówię trochę skomplikowanie? 41 — Słucham. — Wydaje mi się, jak gdybym zawsze chciała zostać aktorką. Pewnie mi się to tylko wydaje. Nagle w trakcie wyrastania z podlotka, zanim jeszcze powzięłam decyzję, jaka mam być, zdarzył mi się ten konkurs. Nie wzięłam ,go poważnie. Teraz robię mnóstwo głupstw. Nie potrafię poruszać się przed obiektywem, w najważniejszych momentach tracę kontakt z sobą. Staję się drętwa, zdana na innych. Reżyser, przywołując mnie kiedyś do porządku, zawołał: „Co pani robiła właściwie do tej pory na tym świecie?" Co byś odpowiedział? Bo ja najpierw działam, potem myślę. Odpaliłam: „Rosłam, po prostu roisłam, proszę pana"... Wyobrażasz sobie tę zabawę. Przy byle okazji pytają, czy jeszcze rosnę. Dlaczego nic nie mówisz? — Hm... — No, powiedz coś! Potrzebuję z kimś rozmawiać. Wiesz, niełatwo mieć siedemnaście lat tak w pojedynkę i samemu stanąć naprzeciw tych piekielnie pewnych siebie ludzi. Czuję potrzebę opanowania jakiejś metody w przystosowywaniu się. Jestem pewna, że człowiek musi posługiwać się jakimiś instrumentami, kiedy staje wobec obcych. Ja natomiast mam zaledwie coś w rodzaju radaru pod skórą, zdradzającego mi rzeczy obce, lecz brak mi rozeznania, czy są to wrogowie, czy przyjaciele. ¦ - i — Dlaczego nic nie mówisz? -^— Him... Właściwie dopiero teraz potrzebny ci wygrzany dom rodzinny. Trochę oleju w głowie to ty masz, ale jesteś szczeniakiem. Cholera! A starzy wszystko mają za złe. Ta ich dydaktyka zanadto pachnie ubiegłym stuleciem. Oby im ten konserwatyzm nie wy- 42 jj/.edł na złe. Pogadam z Anną... Nie powinnaś pozostawać tu tak całkiem sama. — Też wymyśliłeś! Nie potrzeba mi ani purytań-ikiej Anny, ani wiecznie zgorszonej mamy, ani... ojca, ihoć tak wiele od niego oczekiwałam w tej spra- ie. — Całą tę przygodę wzięłaś zbyt poważnie... Wie-zyłaś w swoje, no... powiedzmy, zdolności, czego ci, irawdę mówiąc, zazdrościłem. Wierzyć w jakąś osobi-tą wartość, w możliwości, które zależą wyłącznie od ¦siebie, to prawie być w tym gnoju nadczłowiekiem. (Właściwie odkąd cierpisz na wątpliwości? — Powiedziałeś — wątpliwości... Nie, nie wiem, czy są to właśnie wątpliwości. Przecież mimo wszystko cieszy mnie każdy dzień w wytwórni. Mam wrażenie, że przewraca mi się trochę w głowie. Na zewnątrz wszystko wygląda inaczej, jestem odrobinę ważniejsza niż w rzeczywistości, wielkie fotografie, wywiady, chyba to wszystko coś znaczy. — Niewiele, Małgosiu, naprawdę niewiele. Przecież nie wiedzą o tobie nic poza^ym, że jesteś ładnym podlotkiem. — Chcesz mi wmówić, że na razie jestem czymś .v rodzaju reklamy nie wypróbowanego mydła. — No, nie unoś się. Nie musisz zaraz tak cierpko... — O jakich mówisz wątpliwościach? —¦ Przecież sama nie masz pewności w tym, co robisz. — Może po prostu brak mi rutyny, może tupetu, może mam kompleksy. Czasem wydaje się, jak gdybym tradiła równowagę. Całe życie czekałam na taką okazję. Myślałam, że to wystarczy,, by przekonać innych. Tymczasem nie przekonałam nawet siebie. Zabrakło po drodze czegoś tam w środku... Nie 'Wiesz, co 43 to może być?... Posłusznie wykonuję znaki, tylko znaki. Najczęściej przyjmuję je od innych. -— Dopiero kiedy podpisała/m umowę na rolę Ma-nueli, zrozumiałam, jak wiele zależy od tego, co potrafię, i od tego, jaka jestem. Teraz codziennie staję w dekoracjach i wygłaszam krótkie zdania. Reżyser bez przerwy wykrzykuje: „Co pani sobie myśli, tu trzeba pracować!" Albo: „Proszę bliżej, do przodu, jeszcze^nie. Bardziej w lewo. Do tego krzesła dopadnie pani z rozpaczą. To musi być rozpacz porzuconej kobiety". Jestem „jakąś" Manuela, ale nie wiem, jaką. I nawet nie wiem, do czego służą te dwa kroki bliżej lub da-lej. — I do tego nie jesteś kobietą... — Gram rolę bardzo współczesnej dziewczyny, w rzeczywistości mam cechy raczej mocno staromodnej panny. — AMar nie gra siebie, lecz stwarza jakąś postać. Jeśli w ogóle masz zdolności aktorskie, to nie ma znaczenia, jaka jesteś. Zapewniam cię, że jak na nasze możliwości masz wszystko co trzeba. — Mówisz: „stwarza postać". Nawet ilość kroków nie zależy ode mnie. — Postać buduje się z różnych elementów, z cech charakteru, nawyków, odruchów, Aktor buduje niezależną postać poza sobą, robi to świadomie. Scala swoje wyobrażenia o tej postaci w jedność, w osobowość dojrzałą do samodzielnego życia. Manuela to nie ty, lecz ktoś, kogo ty przekazujesz innym za pomocą swoich indywidualnych możliwości. Obowiązuje cię pewien zasób wiedzy psychologicznej o tej postaci, którą tworzysz. — Obawiam się, że niezupełnie znam moją Manuelę; 44 w każdym razie nie panuję nad nią. Bezustannie mi się wymyka. W filmie postać „zlepia się" z kawałeczków rozproszonych w czasie. Okropnie trudno mi zapadać nad moją Manuela. Gubię ją. — Chyba nie jest tak źle. Przecież nie powierzyliby tej roli. — Może nie jest tak żle... — Pomyśl, jaki jest właściwie twój udział w tej li — Hm... — Manuela to ktoś poza tobą, lecz całkowicie pod- orządkowany twojej kontroli. — Nie myślałam o tym, to pewinie bardzo mądre. — Ktoś z tobą omawia każdą scenę? — Odbywa się to na planie, tuż przed kręceniem ceny. — Należałoby przyjąć jakąś postawę, skąd ta bierność? — A widzisz? Teraz ty mnie pytasz. Powiedzieli mi, owiedzieli kilka przykągań. — Co? — Do obowiązków wykonawczyni roli należy wierne wykonywanie wszystkich poleceń reżysera, bez ja- ! kiejkolwiek próby grania, ponieważ film rządzi się i specyficzną ekspresją, a wodzem i panem wszystkiego na planie jest reżyser. — Pewnie, trudno wymagać cudów od kozaczki, której dużo się wydaje. Wyobraź sobie, co by z tych wysiłków wyszło. Jesteś zielona i nagle świat chcesz przekonać, jaka to doświadczona i mądra z ciebie kobieta. Chodzi o coś innego... — Nie, chyba nie wiem, co masz na myśli. — Zupełną pewność, kim i jaka jest Manuela. To by wystarczyło na początek. ¦— Daję słowo, nie widzę różnicy. . — Pomyśl, staruszko, o tym wszystkim, a szczegółJ nie o sobie... — To ty rozsiewasz wątpliwości, ty trucicielu... — Niezupełnie. Porządkuję jedynie twoje własne. No, czeka mnie jeszcze kilka spraw w tym smutnym mieście. Przygotowujemy wystawę... — Odchodzisz? — Pozornie, pozornie... — Och, ty filozofie. — Pomyśl dużo i szczerze o sobie. — Jestem najzupełniej szczera wobec siebie. — To ci się wydaje. Jesteś kokieteryjna nawet wobec siebie. — Jacku, to niesprawiedliwość. — Nieważne. Twoje wady dodają ci wdzięku. — Idź już sobie, stajesz się niemożliwy. — A jednak jest w tym coś o tobie? Dziś upiję się za twoje zdrowie. — Tylko tego brakowało! Zatelegrafuję do domu! — Nie martw się o mnie. Potępieńcy na ogół miewają się nieźle. Co mam powiedzieć mamie? Jutro wracam. — Że nie będą żałowali swojej wyniosłej tolerancji. Zaufania nie zawiodę, mimo kilku "wątpliwości, które podgryzają koniuszek mojego serca, o czym ty wiesz; do twojej wiadomości. No i to, że doświadczenia dobre czy złe dotyczą wyłącznie mnie. — Stałaś się gadatliwa, może coś wycofasz? — Polegam na twojej inteligencji. — Nie staraj się chodzić do góry nogami! Zdecyduj się na jakąś postawę wobec całej tej awantury. — Pomyślę. 46 — Trzymaj się, staruszko. I odszedł. Rzuciłam się na hotelowe łóżko i rozbeczałam z wściekłości. Znowu błędy, znowu błędy, same błędy. Na dnie, na dnie tego wszystkiego wbrew rozsądkowi przebiega dręczący skurcz. Jest to rodzaj niepokoju, (mojego własnego niepokoju... Nikt mi^go nie odbierze; nikt mnie przed nim nie ocali. Muszę go nosić w so-fbie, dopóki nie zostanie pokonany radościami, które [lnieuchronnie przynoszą zapowiedź nowych niepokojów. Ach, jakież to nudne. Jest już późno. Trzelba obmyć zimną wodą twarz, '¦ wybrać sukienkę z kolekcji trzech posiadanych toalet wieczorowych i jakoś się do niej dopasować. Wieczorem biorę udział w przyjęciu dla norweskich realizatorów filmowych. Spodziewane jest przybycie kilku literatów i dziennikarzy z Warszawy. Na którą sukienkę dzisiaj kolej? Tę różową miałam kilka dni temu. Nie, nie włożę także szarosrebnnej. Najlepiej podkreśla cerę i oczy ta błękitna mora. Za trzy tygodnie wracam do domu. Później... zostawmy to do premiery... Tak właśnie monolagowałaim po odejściu Jacka. Zawsze tak monologuję — jest to-rodzaj kołderki, którą okrywam zjeżone uczucia. Do właściwych sądów potrzebny jest dystans. Dziś skłonna jestem dojrzeć w soibie objawy przewrażliwienia. Może dlatego, że odpoczywam w moim pokoju, a za ścianą krząta się czujna ciotka Anna... 'Nic się właściwie nie stało. Wokół mnie wszystko płynie zwykłym, unormowanym rytmem codzienności. Nic mi się nie zdatrza. Tyle, że uczę się patrzeć. Po raz pierwszy uświadamiam sobie własną przeciętność. 47 ¦!iPiiji .i Nie wyróżniam się naprawdę niczym szczególnym] i po raz pierwszy nie żałuję tego. Moja przeciętność zapewni mi miejsce wśród zwykłych ludzi. A to jest ważne, może najważniejsze. Miejsce wśród ludzi! Tyle zdarzeń w ciągu jednego miesiąca! Dni przela-jją jak ptaki; trudno pochwycić ich barwę. Wystarczy jlka dni, aby wczoraj nabrało niewyraźnych kontu-. — „przed laty". I chociaż mgliste niekiedy wyda-., się ramy tych zdarzeń, jednak one same utrwalają lic; obrazami, których układ form, rysunek, nawet za-ichy, pozostają niezatarte. Oto zaledwie wczoraj podszedł do minie Michał i za- .z tańczyliśmy sentymentalne tango, a on zapytał ¦ochę prowokacyjnie: — Czy pani dosłyszała, nazy- ¦ayśli są zupełnie gdzie indziej. Podobno1 zepsuci męż-yżni mają zwyczaj oszczędzania wysiłku iriteligen-ji w sytuacjach, które oceniają jako „łatwe". Są tak idufani, że milczenie ofiary biorą za połowę sukcesu; ¦/.asem wyciągają wnioski, lecz na ogół niesamodziel-iie. Tymczasem ofiara milczy, patrzy i pamięta. Michał opowiadał o swoich znajomych. Kilka razy ryraźnie się zagalopował. Padły jakieś aluzje na te-lat sukcesów, zaplątały się mimo woli nazwiska... Sta-im się znaleźć wytłumaczenie i nie mogę. Właściwie tlet czego to prowadzi? Może zobowiązuje mnie swoją 7,czerością? Zabawne, ile ten dorosły mężczyzna po-więca uwagi swojej osobie. — Pani czytała coś mojego? — zapytał tonem, jak :;y lepiej słyszeć. 51 ..... W rzeczywistości przechodzi pan sobie od temati do tematu w poszukiwaniu — tematu. Wygląda ta: jakby o nic pamu szczególnie nie chodziło. Można p_ darować wiele przymiotników temu, jak pan pisze. Na. tomiast nie mogę znaleźć definicji na to, co pan pisze IVoszę mi wybaczyć, być może jestem za mało wyn> biona literacko i nie odczytałam tego, co stanowi inte lektualną wartość pana powieści — przerwałam i nie pewnie spojrzałam. Słuchał ze skupioną twarzą. — Jest w tym sporo prawdy. Jednak gdyby był inaczej, czy nie sądzi pani, że byłoby zbyt wielu T maszów Mannów? Poza tym należy szukać właściwyc miar do właściwych rzeczy. Zaskoczyła mnie powaga i spokój, z jakim mi odpowiedział na ten cokolwiek impertyneneki wywód. Podjęłam więc ostrożnie: — Nie, nie, ponieważ potrzeba nam najbardziej Tomaszów Mannów, ponieważ zawsze będzie ich zbyt mało. — Czy w szkole uczą was takich mądrości? Daję słowo, w tym wieku czytałem kryminały i niczego nie śmiałem wymagać od literatury poza sensacją, przygodą, awanturą. Co pani mi jeszcze wytknie? — Nie gniewa się pan? — Ależ skąd! Jestem zachwycony. Proszę dalej. — Mam wrażenie, że się pan spieszy. — Teraz? Czy w tym, co robię? -^ Ubrn... — A- pani nie? — Nie. — A ta przedwczesna kariera? — Niedobre słowo — pokręciłam głową i ogarnęło mnie znużenie. — Więc co to jest? 52 — Nie wtiem. Może próba sił. Może potrzeba zre-umpensowania nie odnalezionej w literaturze przygo-y. Cóż, chyba prawo wieku. Zawsze czegoś szukamy, Begoś chcemy, prawdopodobnie na końcu dowiadujemy |ę, że była to po prostu chęć odejścia od siebie. Z nadmiaru cnót lub z nadmiaru podłości. Cała trudność tym, aby w porę uchwycić propoarje, ustalić własną Bierność. — Czy nie za dużo tej filozofii? — zapytał i przypił, atrząc mi drwiąco w oczy. __ Nie odpowiedział mi pan jednak. Zawarliśmy nowe. — Nie pamiętam, lecz przyjmuję. Więc o tym po-piechu. Nie zrozumie pani. Na to trzeba by mieć poza obą co najmniej trzydzieści lat; proszę dodać — nie .najbardziej udanych. Zacząłem trochę późno. Chodźmy [lopiej zatańczyć — zaproponował nagle. Spojrzałam v kierunku parkietu, na którym owinięta niewidzialną ianą w sinym półmroku rytmicznie kołysała się masa ił. Przypominało to otwarte"»pudełko makreli. Nie, ^pociągająca propozycja. — Kobiety, ładne kobiety, lubią lokale, chętnie się .kazują. — Szelma podkreślił „ładne". Uśmiech-;łam się nieznacznie. Widocznie trafiał na mało wy-¦edne damy. Spotkania dwojga ludzi to tylko okazja ) pokazania się. Komu, gdzie? Sama wprawdzie nic me wiem ponad to, że to, co mi proponują, nie imponuje mi. Nie mogę,pozbyć się wrażenia, że to, co mi proponują, jest w złym smaku. Wszystko powinno byc inaczej, nie wiem tylko jak. Grymasiłam, więc pojechaliśmy autem Michała na spacer. I wtedy zaproponował mi — jak najnatural-niejszą rzecz na świecie — przejście na ty. Wiem. W dzisiejszym życiu jest to fakt bez zmaeze- 53 nia. Wielokrotnie dyskutowałam o tym w domu. — Owszem, ma znaczenie. Często niemiłe konsekwencje. Pozornie nic wielkiego — skoro więc nic wielkiego, to po co? W gruncie — okienko, które ludzie mało kulturalni wykorzystują do wrzucania śmieci. — Tak mówią wszyscy: ciotka Anna, ojciec, mama. Mimo to zaczęliśmy sobie mówić po imieniu. 'Pamiętani, wyjechaliśmy za .miasto. Znowu pejzaż jak z drzeworytu. Spod cieniutkiej warstewki śniegu ostrą czernią wykrawały się skiby nie zamarzniętej ziemi. Nad nami, aż po nieboskłon równiny, kopuła koloru stali o konsystencji mętnej wody. Żadnego blasku. Drętwy spokój i rezygnacja aż do chwili, kiedy wiatr rozmiecie szarość. Nadzieja na słońce pozwala mi wieść rozmowę bez większego znaczenia. Następnego ranka obudził mnie telefon. — Dzień dobry, dziewczynko — powitał mnie wesoły głos Michała. Wymieniliśmy kilka banalnych słów, które miały pokryć moje zaskoczenie i niepewność Michała. W końcu zdecydowanym tonem zaproponował spotkanie po południu. Godziny w studio wlokły się jak nigdy. Powltarzanie kilku ujęć wydawało się nie mieć końca. Kiedy wreszcie zarządzono przerwę do następnego dnia, wybiegłam do hotelu zmienić sukienkę, zapominając o obiedzie. Jak poprzednio wypiliśmy podłą kawę i ruszyliśmy na spacer. Wieczór był łagodny. Zanurzyliśmy się w anemiczny park miejski. Z wilgotnego mrdku wyłaniały się żebra pustych ławek. Gładkie konary nieruchomych drzew nadawały F ipny wyraz mrocznym alejom. Idąc obok Mi-ła zadawałam sobie pytanie, dlaczego właściwie ule-i jego zachciankom, dlaczego w ogóle o nim tyle ;lę. I nawet nie buntuję się, nie odczuwam też żad-przyjemności. Jest mi wygodnie, ponieważ siedząc :awiarni, nie ja zamawiam kawę, nie ja wybieram ;'ki w miejlskim parku... — Nie jest to miejsce ani pora roku dla nas — podział Michał- i dorzucił zaraz troskliwie: — Jest ci no! — Nie czekając na odpowiedź, objął mnie. Szli-/ w ciszy i mroku. Nagle Michał przystanął, przy-nął mnie mocniej i pocałował w policzek. Szarpnę-i lekko ramieniem, lecz daremnie. Trzymały mnie :ne ramiona Michała. Odchyliłam głowę, unikając o niedorzecznych pocałunków. — Nie broń się, nie zrobię ci żadnej krzywdy, mała ewczynko — szeptał mi we włosy. — Jesteś pie-lnie pociągająca. — Uwolniłam się w końcu i nic mówiąc powoli zawróciłam. iMichał coś mówił. Nie^pamiętam. Może nie słysza-!.\rn. Cały ten incydent wytrącił minie z równowagi. T.-ik bardzo potwierdzał to, czego w głębi spodziewałam :.u; od pierwszego spotkania z Michałem. Tak właśnie musiał postępować z każdą dziewczyną, którą — jak mniemał — dostatecznie oszołomił swoją przytłaczającą osobowością. Nawet nie zadał sobie tru-ilu odczekania kilku dni. Nawet nie usiłował ukryć w wypróbowanych ruchach lekkiego znudzenia moimi oporami. Kiedy znaleźliśmy się w aucie, poprosiłam,' ihy odwiózł mnie* do hotelu. Wykonał ten obowiązek I "z słowa. Rozstaliśmy się, nie mówiąc o jutrze. Długo nie mogłam zasnąć. Męczyły mnie głupie my-. , od których pragnęłam się uwolnić. Jedynym sku- :znym sposobem w takim wypadku jest przywoływa- 55 nie wspomnień. Ciągle jsdnak nie mogłam pochwycićl jakiegoś wątku. Jak na zepsutym projektorze obrazki! rwały się, wydarte fragmenty jak na płótnach aibstrak-j cjonistów zaskakiwały ekspresją zestawień. W usta-1 wicznym ruchu nakładają się na siebie wizje. W za-j wratnym tempie poprzez barwne kręgi, wirujące białej koła, żółte kwadraty, rozpryskujące się zielone gwia-j zdy, w nieustannym rytmie wchłania je aksamitna J czerń dna... I znowu z rozedrganej mory pulsującej! czernią i bielą — strzęp. Czasem wirująca spódniczka \ białej sukienki na wiosennej trawie. To przecież moje chude nogi podskakują z radości, a wiatr wydyma z niej wspaniałe baloniki. To znów zawrotny zjazd na nartach, aż dech zapiera. Z mgły doliny, w którą spadam po ośnieżonym stoku, rozwierają się drzwi. Mała dziewczynka ze skupioną twarzą co chwila odrzuca do tyłu ześlizgujące J się warkocze. To ja... Mam dokładnie siedem lat i urządzam właśnie wystawne przyjęcie. Długi, lśniący stół; w blasku kolorowych świec smakołyki: góry owoców, piramidy kremów, pękate torty... Wzdłuż stołu siedzą | wystrojeni goście. Zabawiam ich lekką, dowcipną roz-; mową — jak ojciec. Podtykam marcepany, pytam o zdrowie dzieci pani mecenasowej, uśmiecham się czarująco do starego lekarza — jak mama. Kąpię się w zachwyconych spojrzeniach moich szanownych gości. W pewnej chwili uchylają się drzwi i staje w nich moja towarzyszka zabaw — Marysia, córką sąsiadów. Podnoszę się wolno na jej powitanie. A teraz prezentacja... W tym momencie Marysia cofa się z okrągłymi z przerażenia oczami i krzyczy: — Tu przecież nikogo nie ma, tu nikogo nie ma! Wtedy zobaczyłam prawdę. Kulawy stołek ku- (henny, jakieś szpargały udające potrawy i kilka roz-liizonych poduszeczek-krzeseł, na których nikt nie ¦ udział. W palcach unosiłam jeszcze buraczkową spódniczkę starej sukienki. Ta mała idiotka zniszczyła moją piękną zabawę. Moją najpiękniejszą zabawę! Zasnęłam w końcu z uczuciem nieznośnego żalu za straconą na zawsze zabawą. Następnego dnia obudziłam się z uczuciem ulgi. Czekała mnie tylko praca w studio. Wieczorem zatelefonuję do domu — postanowiłam. Właściwie chciałabym znaleźć się już we własnym pokoju. Posłuchać zgryźliwych uwag ciotki Anny na temait powojennej młodzieży, pójść z Jackiem do Stodoły, a z Ewą na ciuchy. Tego dnia po raz pierwszy wiedziałam, jaka marp być w nakręcanej scenie. Przybyło mi pewności siebie tak typowej dla mnie w dniach gniewu i wewnętrznego miotania się. Zdarza mi się to zwykle po nadmiernym obdarowywaniu innych zaufaniem. Podczas najgorętszej pracy nwplanie wezwano mnie nagle do telefonu. W słuchawce zaskoczył winie głos Michała: — Przeszło ci? — zapytał. — Zupełnie — odpowiedziałam twardo. — O trzeciej podjadę pod halę zdjęciową, zjemy obiad w mieście — planował wesoluitko. — To wykluczone, nie zrozumiałeś mnie, przeszło mi — rozumiesz? Poza tym pracuję dziś do wieczora — pląitałam się głupio. — Załatwiłem, wyjdziesz o trzeciej. Czy ciągle masz do mnie żal, dziewczynko? Nie chciałem, naprawdę nie chciałem cię urazić. Po prostu brak mi wyrobienia. Jesteś trochę inna. Pogadamy o tym przy obiedzie. Dobrze? — głos miał miękki, proszący. Cho- 57 ciąż nie wyraziłam zgody, o trzeciej zabrał mnie z wytwórni na obiad. Starałam się opanować niepokój, jakim napawał mnie mój brak charakteru, uległość, którą tłumaczyłam sobie perfidnie grzecznością, niczym więcej. Ileż inwencji wykazujemy, aby pokryć własne słabości, i jaką argumentacją zbijamy zasady, które pewnego dnia okazują się ciasne, niewygodne! Michał był taki czarujący. Przecież o nic mu nie chodziło. Jego nonszalancki sposób traktowania wielu spraw, nawet ta szczególna bezczelność zaskakiwania decyzjami wbrew mojej chęci — zawsze właściwie pociągający jest Michał. W jego towarzystwie przybywa mi lekkości, odzyskuję humor, bawię się wszystkim i mam wltedy uczucie, że on to znakomicie przyjmuje. Michał jest komunikatywny, bez zbędnych słów, świet-¦ nie chwyta półtony, ba, docenia je. Tego dnia Michał był szczególnie czarujący. Odmieniony nie do poznania! Niezwykle uważa teraz na każde słowo, gest; stał się potulny — ani śladu drwiny w tonie. — Co myślałaś o mnie? — dopytywał się niespokojnie. — Nic. Po prostu nic — powiedziałam z lekkim wahaniem. — Jakby mnie nie było? — Jakby cię nie było. — Jak ty to robisz? — Tak jak to się zwykle robi z rzeczami, których widdk psuje nam równowagę. — Wyrzuciłaś mnie tak po prostu i nic? — I nic.' Wyobraź sobie — zupełnie nic. Mówiłam ci, że w „miłości" — okropnie skompromitowane słowo — ja mam już siedemdziesiąt lat. 58 — Co takiego? Gratuluję. — Widzisz. Tak dokładnie wiem, do czego zmierzacie, o co wam chodzi. I ten fałsz, na dnie każdego słowa, każdego ruchu — fałsz, który natychmiast się demaskuje, kiedy osiągacie cel. Potem mówicie „idiotka" i czujecie się zwycięzcami. — Małgorzato, cóż ty wygadujesz? — To nie koniec — brnęłam z zapałem. — Na wszelki wypadek zostałam wychowana bez złudzeń. W tej walce o zwycięstwo zapominacie o tym drobiazgu, że posługujecie się niedozwoloną metodą. Wygrywacie na zimno, wykorzystując drugiego człowieka. W ostatecznym rozrachunku, mimo wszystko, moralnym zwycięzcą jest kobieta. Oszukiwać w grze z uczciwym to mizerny sukces. Nie sądzisz? — Małgorzato, co to za „wy", cóż to za uogólnienia! Skąd te gorzkie słowa? Miałaś tyle zawodów, Małgorzato? Przestań wreszcie zgrywać się na doświadczoną matronę. Bądź sobą! Gdzie twój wdzięk dziewczynki... -<•»• — Mówisz „wdzięk", a myślisz — „naiwność"! — Cóż mam ci na to powiedzieć! Przerażasz mnie... Zmieńmy temat. Musisz się uspokoić. Masz w sobie kawał czorta. Ładny charakterek u podlotka z miną świętej. — Ja się przynajmniej nie maskuję, nie prowadzę żadnej gry, podczas gdy ty... — Przysięgam ci, nie prowadzę żadnej gry. W jakim celu? Nie muszę uwodzić pensjonarek, bez wysiłku mogę spędzać czas, z kim chcę, bez tych kłopotów — tłumaczył mi podrażniony całym zajściem. Moje głupie zdenerwowanie ponosiło odpowiedzialność za tę awanturę. Bo w gruncie rzeczy miałam 59 szczerą ochotę na coś całkiem innego w stosunku do Michała. W pewnej chwili uśmiechnęłam się więc bezradnie, a Michał pocałował mnie za to w rękę. — O tak, uśmiechaj się, chcę cię zawsze widzieć uśmiechniętą. W lepszych humorach zamówiliśmy kawę. — Właściwie nie wiem, dlaczego piję kawę, przecież wolę krem z owocami, a popijam kawę, jakiby mi to sprawiało przyjemność — roześmiałam się. Michał zabrał moją kawę i zamówił krem z owocami. — Możesz być zupełnie spokojna, nie mam żadnych wyrafinowanych ani podstępnych planów wobec ciebie. Nie mam w ogóle żadnych planów. Masz dużo prawdziwie dziewczęcego wdzięku, ogromną świeżość uczuć, i to wszystko — dodał miękko. Teraz codziennie budzi mnie trochę arogancki głos Michała w słuchawce telefonu. Po skończonych zdjęciach oczekuje mnie przed aitelier. Któregoś dnia zapytał w drodze na obiad: — Jak myślisz, dlaczego tu jestem? Powinienem wyjechać już tydzień temu do Warszawy. Spojrzałam z lękiem w jego skupiony profil nad kierownicą. — Wiesz, dziewczynko, stałaś mi się bardzo potrzebna. — A po chwili: — Co myślisz o nas? — Myślę, że od jakiegoś czasu jest nam dobrze. Nie mogę sobie wyobrazić, że pewnego dnia nie usłyszę cię rano, że w południe pójdę sama na obiad... Michał bez słowa sięgnął po moją rękę i podniósł do ust. Opanowało mnie nagle pragnienie znalezienia się w jego ramionach. Lekko pochyliłam głowę i otarłam policzek o jego ramię. Auto stanęło. Michał delikatnie przytulił mnie, całując pieszczotliwie mój kark. Pachniał tytoniem i ciepłem. Stało się to w naj- 60 bardziej ruchliwym punkcie miasta... Podczas deseru oznajmił mi krótko: — Zadurzyłem się, dziewczynko! Zrobiło to na mnie głębokie wrażenie, ponieważ s,a-ma jeszcze niezupełnie uświadomiłam sobie, co się kryje pod tym, co określam jako „przyjemność" spotykania Michała. Właśnie wtedy opuściły mnie wszystkie wątpliwości, małostkowe i nieufne myśli. Z i wzruszeniem i radością poddałam się teraz tej szczęśliwej chwili. Byłam kochana, byłam potrzebna! Patrzyliśmy sobie w oczy nad obrusem restauracyjnego stolika. Wokół nas ludzie zaspokajali głód. W pewnej chwili opanowała mnie niedorzeczna chęć zakomunikowania tym wszystkim smutnym ludziom pochylonym nad talerzami, że jestem szczęśliwa, że kocha mnie Michał Krzycki. Tymczasem Michał sięgał nerwowo po moje dłonie, pieścił je chwilę i porzucał, by znów szukać ich ciepła. Patrzyliśmy sobie w oczy i myśleliśmy równocześnie, że jesteśmy jak bohaterowie modnych powieści i że ,nie znajdziemy miejsca dla naszej miłości. Tego wieczoru zmienialiśmy ciągle lokale. Tańczyliśmy, aby się obejmować. Michał łagodnie całował w tańcu mój policzek i mówił urzekające słowa miłości. — Jesteś piękna, czy wiesz? — Wiem — odpowiadałam. Kiedy siadaliśmy przy stoliku, aby popijać chłodne wino, Michał mówił: — Masz coś fascynującego w twarzy. Od tamtego tanga nie myślę o niczym innym jak o twoich ustach, oczach, o twoim łagodnym usposobieniu i charakterze rozkapryszonej dziewczynki. Ile masz właściwie kil? —zainteresował się nagle. - Całe mnóstwo... 61 —' Dostatecznie dużo, aby kochać? — Nie raz... — Kochałaś już? — Oczywiście... — Oczywiście... Z tą niewinną twarzą — westchnął melancholijnie i zaraz dodał. — Częsta ci się to zdarza? — Cztery razy do roku. — O, od czego zależy ta prawidłowość? — Od pór roku. — Ja przypadam na ferie zimowe? Z kim zbierałaś kasztany?... Możesz nie mówić, łatwo się domyślić, skoro grasz tytułową rolę... Cały czas starał się uchodzić w moich oczach za wytrawnego kobieeiarza. Nie dałam się zdystansować. Najchętniej jednak przyjmowałam to, co wszeptywał mi we włosy o mnie samej; o tym, czym stałam się dla niego. Te wyznania były oszałamiające. Uśmiechałam się, prawie nie odpowiadając. Wsłuchiwałam się w jego słowa i własne serce. Pragnęłam zachować w pamięci cały ten zaczarowany wieczór. Pragnęłam zachować każde jego słowo, ponieważ były to najmniej znane mi wyrazy czułości. W kilka dni później Michał oznajmił mi telefonicznie, że wyjeżdża już do Warszawy. — Tak nieoczekiwanie — zdziwiłam sie i usłyszałam jego swobodny śmiech. — Ależ, dziewczynko, zapominasz, gdzie mieszkam. Jestem tu tylko dla ciebie. Wzywają mnie obowiązki. Nie było to eleganckie. Był tak różny od tatusia. Nó cóż, trzeba było się z tym liczyć. — Tak — powiedziałam drętwo w słuchawkę i naprawdę nic nie myślałam. — Co mówisz? Ależ wrócę, za tydzień będę z po- 62 wrotem. Oczekuj mnie w sobotę. Zaraz po posiedzeniu w Związku Literatów o piątej wsiadam w auto i jeszcze tego samego wieczoru zdążę ucałować twoje oczy. — Jesteś ismutna? Będę cały czas myślał. No, uśmiechnij się. — Czy twój telefon ma ekran? — Oczywiście. Nie wiesz? Noszę go stale przy sobie. Jeśli chcę sprawdzić, co się dzieje, zapuszczam coś w rodzaju peryskopu i stąd wiem, kiedy się uśmiechasz, a kiedy jesteś smutna. — Zabawne. Ja nazywam to urządzenie radarem. :— Co on ci wskazuje? — Że jakieś przyjacielskie ciało zaczyna się oddalać. — Tylko na kilka dni. Pomyśl o mnie od czasu do czasu... — Mam kłopoty z pamięcią... Michał odjechał. Teraz dopiero mogłam uporządkować 'myśli, zastanowić się nad każdym minionym dniem, słowem, postawić g©bie kilka zasadniczych pytań w całej tej sprawie. Lecz ani mi się śniło. Z jakąś dziecinną nieodpowiedzialnością zanurzałam się we wspomnieniach, starałam się utrzymać w sobie musującą radość. Cieszyło -mnie po prostu to, że jestem. Odnajdywałam moje właściwe istnienie w Michale. Czyż nie potwierdzały tego słowa, spojrzenia? Nawet w czasie nieobecności czułam się w zasięgu jego oczu. Przeglądam się w nich. Widzę, jaka jestem pociągająca nawet wówczas, kiedy poddaję się smutkowi. Bo mimo wszystko przychodzą takie chwile, że jest mi nieznośnie smutno. i 63 ...Więc jak to powiedział Michał: „Jeszcze przed wieczorem zdążę ucałować twoje oczy..." Teraz wiem, że przez wszystikie lata czekałam na Michała. Dokładnie dzień przed spodziewanym powrotem Michała przyjechał ojciec. Taka niespodziewana wizyta nie wróży nic dobrego. Na wszelki wypadek okazałam miłe zaskoczenie. Byłam więc uprzejma w sposób, który wykluczał wrogość, lecz postanowiłam mieć się na baczności. W każdej chwili gotowa byłam bronić mojej swobody. Nie wiedziałam jeszcze, przed czym to mam się bronić, bo ojciec w gruncie jest uosobieniem dobroci, wyrozumiałości, taktu. Na razie nie znałam powodu przyjazdu, starałam się więc stworzyć najdogodniejszą sytuację; taką, jaka nie ułatwiłaby ojcu znalezienia „okazji". Obserwując go starałam się przejrzeć jego taktykę. Przywoływałam w pamięci wszelkie znane mi chwyty. Daremnie. W jego zachowaniu przebijała niezmącona radość. Cieszył się jak chłopiec z wagarów, które chciał koniecznie spędzić ze mną. Wspomniał lekko, że .ostatnio dał się trochę wyeksploatować, odczuwa potrzebę naładowania się nowymi wrażeniami. Cierpi na bezsenność. „To chwilowe" — uzupełnił. Miał podkrążone oczy, był bledszy, jakby zeszczuplał. A ja zimno kalkulowałam. Przemyśliwałam „okrążenie", planowałam nieustępliwą walkę i przyjęłam go jak wroga, uzbrajając się w maseczfkę uprzejmego wyczekiwania. A może oboje graliśmy komedię? Nie, to niemożliwe. W każdym razie nie on. Chwilami zapominałam o potrzebie czujności i ule- 64 gałam urokowi, jaki rozłączał. Mówił trochę żartobliwie, na pół ironicznie: — Wypiękniałaś. Oby to szło w parze z rozumem. Nie ma nic gorszego niż trociny — rzucił wesoło, zawiązując nad umywalnią krawat. — Mogę się założyć, co powiesz dalej. — Ejże? Nie miałem zamiaru czegokolwiek dorzucać. ^- Wobec tego znam tok twoich myśli. — Jesteś przecież moją córką — roześmiał się i pocałował mnie w czoło. — Więc może spróbujemy, jak to z tym tokiem... — i znów podszedł do mnie. Spojrzał mi w oczy. — To zdążało do Hellady... — Można tak powiedzieć. Chociaż raczej stamtąd się wywodzi. No, dalej. — Jednym słowem: w pięknym ciele — piękny duch. To twoja ideą. — Obrzydliwy banał zrobiłaś z tego, córeczko. — Wiem, wiem, mam mówić językiem Parandow-skiego. Mam mówić o harmonii... Czy można pięknie mówić o duchu, skoro ciakrtfomaga się kolacji? Zeszliśmy w końcu do restauracji. Znajomi obrzucali nas spojrzeniami, w których widać było, że stawaliśmy się ośrodkiem zainteresowania na najbliższe dziesięć minut. Nie byłam jeszcze tak obsłużona w tej restauracji jak podczas pobytu ojca. Kelner układał menu, dając do zrozumienia, że ma zupełną świadomość, iż ma do czynienia ze znawcą. Dostaliśmy dania nie wymienione w karcie. Ojciec w ciemnym garniturze i białej koszuli wyglądał jak zawsze ogromnie pociągająco. Podczas deseru zatańczyliśmy tango „Pierwszy siwy włos". Cały czas robił żartobliwe uwagi. 65 — Wiesz, można się w tobie zakochać — pewnie jeszcze masz powodzenie — powiedziałam rozmarzona. — Och, troszeczkę, takie drobne dowody niezbędne do dobrego samopoczucia. — Dobrze mieć takiego ojca! Nie tylko mądry, ale także piejkny... — Twarz ojca rozjaśnił jeden z jego najpiękniejszych uśmiechów. Gawędziliśmy, znakomicie się rozumiejąc; Tak jak dawniej. W pewnej chwili zapytał: — Czy nie masz dosyć tej roli początkującej gwiazdy? " — Troszeczkę — odpowiedziałam wbrew woli. — A jednak! Jaki to powód, tylko proszę bez kluczenia — zapytał, patrząc mi uważnie w oczy. — Chciałabym być w Warszawie... — Masz przykrości? — Nie — odpowiedziałam i nagle poczułam potrzebę powiedzenia prawdy. — Więc to był kaprys. Trochę ryzykowny kaprys — podjął ojciec poważnie. — Ależ nie. Praca idzie mi doskonale. W tym momencie podszedł do naszego stolika portier i wręczył mi telegram. Spojrzałam niepewnie na ojca. — Nie przeszkadzaj sjbie — zachęcił i sięgnął po papierosa. Rozerwałam opask'.. Michał odwoływał przyjazd następnego dnia i nic więcej. Nic nie miałam do powiedzenia ojcu. Michał był tak daleko. Powoli składałam arkusik, drąc go na coraz mniejsze cząsteczki. Żadnego wyjaśnienia. Jestem sentymentalna, oczekując ukochanego, a kiedy ten się nie zjawia, mam żal, że robi to tak po prostu, bez pięknie wyreżyserowanej sceny pożegnania. Spodziewałam się wyjaśnień jak bukietu lipcowych róż. ...Żyjesz w końcu,"sentymentalna dziewczyno, w czasach pogardy dla form. To ciocie wmówiły ci ten ogródek elegancji i subtelności w obyczajach. W tym świecie nie wymaga się wyjaśnień, ponieważ niczego się nie oczekuje. Ależ ja naprawdę niczego nie oczekuję, jedynie przyjmuję to, co mi się zdarza. Nie mam ochoty na nic wyjątkowego... Następnego dnia po skończonych zdjęciach ojciec zabrał mnie na przechadzkę. Zauważył, że ostatnio przybladłam i na pewno potrzeba tmi ruchu. Jakoś nam się tego dnia rozmowa nie kleiła. Cały czas myślałam o spacerach z Michałem. Ostatnio wiedliśmy długie, przyjacielskie rozmowy. W jego stosunku do mnie było tyle bezinteresownego oddania, ładnej adoracji i troskliwości o dalszy mój los... Stał mi się przyjacielem, zwierzałam mu się z tą żywiołową swobodą, jaka cechuje natury trochę dzikie, nieufne, niedostępne. Obawiam się, że Michał stał się w moim życiu niezbędny... — W lutym prawdopodobnie wyjedziemy za granicę — zaczął ojciec. — Matka została zaproszona do Brukseli, a ja w tym czasie mam wziąć udział w międzynarodowym spotkaniu urbanistów w Amsterdamie. —•¦ To wspaniale. — Posłuchaj dalej. Właśnie w lutym przypada rocznica naszego ślubu. Chcemy to uczcić wyjazdem do Paryża. Tę podróż obiecałem mamie dwadzieścia pięć lat temu. — Obiecałem kilka innych rzeczy — dorzucił ojciec i zamyślił się. 66 _ Nic nie należy obiecywać. W ogóle najgorsze są nadzieje i złudzenia ^ P^ied^^^ — Małgorzato, życie to nieustający wyoi * zowania snów. _ To tak sobie wyśniłeś życie, bez ? w stałym galopie! I dokąd to, dokąd prowadzi ""1'Sf to za ton? Pamiętaj, *> więcej chcemy, tym większe mamy „anse ***** ^J^ nTzych marzeń. (%bym nie marzył - me byłoby ciebie, nie byłbym tym, kim jestem. No tak, pomyślałam sobie, no tak się to mówi - jesteś ktoś",-lecz według jakiej to miary siebie oce- n asz. Kim naprawy jesteś, kim ja je^em. Dlaczego Tdziemy obok siebi, z przeświadczeniem, ze jesteśmy sobie Lcy. oddani , ^et J^^JS Nie możesz mnie ochronić zapobiec twojemu znużeniu, ch abyś był zawsze tafe młodzieńczy i **owy. W gruncie nic nie mamy ,obie do ofiarowania poza bólem. _ Jak właściwie spędzasz wiechy? - zapytał oj- CleC_ Różnie - odparłam wymijająco. - Różnie, oglą. dam filmy, chodźmy ^asem tańczyć - *»xucto i spojrzałam na ze,garek. - Dochodzi piąta - powiedziałam, dziesięć minut bę-— Zaczeka] na mnie w haliu. ^ u dę gotowy do odjazdu. . . W drodze na dworzec ogarnął mnie nieprzezwycie- żoriv wstręt do c*łej tej głupiej, pełnej ™*™™™* sytuacji. Dlaczego właściwie w ciągu tych dwóch dni nte znalazłam w sobie odrobiny uczciwości i nie po-wiedziałam prawdy Ciągle jedynie czuwam nad utrzy- 68 maniem pozorów prawdy. Nie wysilając się zbytnio na kłamstwa, nie mówię tego, co go najbardziej obchodzi. Odprowadzam go do pociągu i nic nie wyjaśniam, chociaż wiem, że przywiódł go tutaj niepokój. Teraz odjeżdża z poczuciem porażki. Może zrozumiał, jak niewiele mam do powiedzenia. Może żałuje, że zbyt wcześnie dał mi odczuć ciężar osamotnienia. Teraz jest już za późno. Przemilczenia łatwo przechodzą w głuchą ciszę. Ostatecznie to nie tylko moja wina. Nie lulbię dworców. Tylko tam spotyka się w takim zagęszczeniu tragicznych ludzi bez twarzy. Szare, wytarte tobołki. Nie znoszę pożegnań. Mają w sobie tyle utajonego dramatyzmu, tego, co może się stać, i tego, czego najczęściej nie można już odwołać. — Czy nie chciałeś mnie o coś zapytać? — zawołałam nagle poprzez kłę:bjj»»pary w kierunku okna wagonu, igdzie stał ojciec. — Czekamy cię na święta. Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć? — Właściwie nie. Mam wrażenie, że rosną mi zęby mądrości, a to trochę boli... — Nie martw się, ból to jedyny dowód na to, że istniejesz. I nakłonił mnie, żebym odeszła, zanim pociąg ruszy. Wlokłam się do hotelu, jakby mi przybyło lat. W zapadającym zmroku gęstniała wilgotna mgła, rozświetlana gdzieniegdzie opalizującym blaskiem latarni. Przejmował mnie oślizły chłód. Nic nie jest przecież pewne, ani powód przyjazdu ojca, ani istnienie w moim życiu Michała. Bo w rze- 69 czywktości idę cągle mroemą ulicą. Jakaż ta ulica długa, wydaje się>ez końca. Mkhał nie pryjechał. Aii tego, ani żadnego z następnych dni. Tefonował później, że ważne sprawy. Jeacze tylko :Uka dni zdjęć i jadę do domu. „Odwagi" — powtazain sobie jak pozytywny bohater schematycznych Istoryjek filmowych. ' Snegu jeszczronisz swojej samotności? Powiedz mi, drogie dziecko, co stanęło między nami? W jej głosie było tyle dobroci i troski. Starałam się opanować niedorzeczną ochotę rzucenia się Annie na szyję. Wtedy na pewno naupowiadałalbym jej mnóstwo smutnych rzeczy, które może nie są wcale takie prawdziwe i pewnie nie takie smutne. Jak orzeźwiający jest kontakt z tą kobietą, pełną uroku wspaniale zachowanej dojrzałości. Mimo to powiedziałam znużonym głosem. — Jestem zmęczona. Nie odczuwam właściwie nic oprócz zmęczenia. Jestem zmęczona rano, kiedy wstaję; jestem zmęczona na myśl o tym, co mam robić zaraz, jutro, w ogóle. Męczy mnie wszystko, co mnie 83 czeka. Może dlatego, że tak dokładnie wiem, co mnie czeka... — Małgosiu, chyba nie jesteś chora. — GbaWiam się, że jestem najzupełniej zdrowa. — Naprawdę dziwna z ciebie dziewczyna. — To samo myślę o tobie, tylko ci tego nie mówię. — Nie mówisz mi, niestety, wielu rzeczy... — Mani dość sprawny aparat do myślenia. Przepraszam, ciociu. To wina roztargnienia, oczywiście nie chciałam tak powiedzieć. — Potem wycofałam się do mojego pokoju. Wieczór wigilijny był taki, jakiego oczekiwała Anna. Z jarzącym drzewkiem, upominkami, obficie zastawionym stołem, z białym obrusem i garstką siana. Wszystko przygotowane z największym nakładem wysiłku I to właśnie było dla mnie przykre. Anna przywiązuje wielką wagę do wyglądu zewnętrznego każdego szczegółu, co gorsza, wymaga tego ode mnie. Upominki są jak zawsze owinięte w cieniutki papier w delikatnych odcieniach pastelowych i przewiązane jedwabnymi, kolorowymi tasiemkami. Nikt w domu nie wie, skąd Anna zdobywa na ten cel elegancki papier i jedwabne tasiemki-. Robi to, odkąd skończyła się wojna, ponieważ nie przyjmuje ona do wiadomości braku zwykłego papieru w sklepach; nie przyjmuje do wiadomości kłopotów rynkowych; nie przyjmuje wielu spraw z życia codziennego. Ze zdumiewającą energią pokonuje wszystkie przeszkody, niczemu się nie dziwiąc; podporządkowuje sobie dzień po dniu, a nas przyzwyczaja do łatwego życia. Jeśli w przeddzień wigilijny w sklepach nie ma jeszcze szczupaków, Anna wyciąga jakąś 84 tajemniczą mapę, wodzi po niej palcem, łapie siatki i znika na kilka godzin. Wieczorem szczupaki wściekle miotają się w wannie. Rano zastaję na oknie kuchni piękne talarki faszerowanej ryby, bez niej bowiem rodzina Zawiszów nie zasiadłaby do kolacji. Nawet Karolina rozpływa się nad cudami Anny. Dla Anny w życiu rodzinnym nie ma drobiazgów. Nadając znaczenie wszelkim rzeczom i sprawom, związuje nas z domem, stwarza przyjemność przebywania w nim, aż staje się ona w końcu potrzebą. Mimo dziwactw Anna jest mądrą kobietą. A może dzięki nim? Zjawił się Jacek. Rozpoczęliśmy kolację. Karolina, jak w latach ubiegłych, dziwiła się bez końca dodatkowemu nakryciu, Matfka cierpliwie tłumaczyła jej ten zwyczaj, co sprawiło, że Karolina wszystkich zamęczała dopytywaniem się, kiedy przyjdzie pielgrzym i zajmie wolne miejsce przy wigilijnym stole. W tym roku zwyczaj ten wywarł na mnie pewne wrażenie. Łatwo poddaję się nastrojom. Po kolaicji ojciec zachęca-^was do śpiewania kolęd i ma przy tym tak dokładnie znudzoną minę, jak zawsze kiedy narzuca sobie rolę głowy rodziny. Wszystko, co mówi z tego podium, brzmi fałszywie. Jacek ciągle wygląda, jakby mu przeszkadzały zbyt długie ręce. Wciska się wreszcie w fotel i przybiera lekko ironiczny grymas. Ten wieczór, ten dom, cała atmosfera stanowią dla niego żałosne widowisko z ginącego mieszczańskiego świata. Zbyt dobrze go znam, stąd wiem, jak patrzy właśnie w tej chwili. Rolbi to wyłącznie z przekory, ponieważ w żaden sposób nie może zmieścić w* sobie ogromnej ilości zdarzeń i przeżyć z okresu dzieciństwa, które przypadło na lata okupacji. Oczywiście Jacek sądzi, że to jego wybujała indywidualność nie może się zmieścić w tym nędznymi 85 życiu poranków, z którymi nie wie, co począć, i wieczorów, które trawi na gadaniu o śmierci z takimi samymi jak on. Nazywają siebie „nieprzystosowanymi". Ewa, moja koleżanka, uważa, że to bardzo romantyczne. Kiedy ojciec wypytuje go o ostatnie zajęcia, Jacek nie ma wiele do powiedzenia ponad to, że „coś tam łapie się". To „łapanie" dotyczy różnych prac graficznych przy wystawach, które otrzymuje najczęściej z trzeciej ręki. Nazywa to „wynajmowaniem się na murzyna". Też romantyczna nazwa, jak by powiedziała Ewa. Wolałabym, by odnosiło się to raczej do jej brata. Moje uczucia rodzinne są silnie rozwinięte dzięki zabiegom Anny. — Jak długo będziesz prowadził to cygańskie życie? — pyta matka. — Młodość minie szybko, trzeba się ustabilizować, pomyśleć o domu, pozycji... — Znowu zaczynasz. Nie mam ciągot do domu z pla-terowym nakryciem i francuską kołdrą. — Poderwał się i zaczął krążyć po pokoju. W oczach mamy była już tylko rezygnacja. Stuk blaszanych pokrywek oznajmił nadejście Karoliny. Wkroczyła do pokoju zamaszyście; wybijając takt śpiewała: i..Dwa talerze postukują Rani, tram, tra da. Mówiąc szczerze, aż dziw bierze, Że talk sprawnie jak żołnierze Tak idziemy ty i ja...* — Ależ. Karolino, przestań — błagała matka — dziś śpiewa się kolędy. * Piosenka M. Kaczurbiny. Jacek znalazł okazję do zaakcentowania swojej obecności, dorzucając zjadliwie: — Jutro już możesz śpiewać żołnierskie piosenki. Nie zrażona niczym Karolina natychmiast wyciągnęła z zapasu inną uroczą pioseneczkę: Wie taka wo^na straszna, (Nie każda kula celna... Została w końcu wyprowadzona z pokoju przez ziry-Itowaną matkę. Ojciec zwrócił się do Anny wypytując, tefcąd dziecko przynosi ten repertuar. — Ze szkoły. — I Anna zrobiła bezradną minę. (W takim razie nie było potrzeby mówić na ten temat. Następne dni świąteczne upływały podobnie. Wysiadywaliśmy fotele, przeżuwając wytarte myśli i jałowe słowa. Prasę, tygodniki i magazyny odrzucaliśmy ipo kolei, nie znajdując tam nic ponad to, co i tak znaliśmy. Nawet w polityce nic się nie działo; widać politycy też czasem lubią indyki i miękkie pantofle. Zabrałam się do czytańfa Anny Kareniny. Za mną i przede mną długie, leniwe godziny. iStaram isię mimo to czytać, lecz nic nie rozumiem. Zastanawiam się, czy Anna Karenina, była awanturnicą? Nie tmogę pojąć, po co tak starannie komplikowała solbie życie, chyba że była ograniczona. Wypełniały mnie niespokojne myśli. Popadłam w rozdrażnienie, nie znajdując przyjemności z odnalezionego w domu spokoju. Ten rodzaj spokoju jest nie do zniesienia. Jest to spokój nieruchomej sadzawki. Podczas posiłków, które stanowią jedyną praktyczną okazję do spotkań, często mówiło się o mnie. W czasie 87 li > rozmów, napełniających mnie lękiem bez wyraźnego powodu, odnajdywałam w sobie przyjemne wrażenie cichej satysfakcji z posiadanej tajemnicy. Coraz bardziej upewniałam się o konieczności podtrzymania jej, tym bardziej teraz, kiedy nie ukrywałam rozczarowania do filmu. Rodzice chcą wiedzieć, jak mam zamiar ustosunkować się do tych wszystkich wolnych miesięcy, które pozostały mi do rozpoczęcia szkoły po wakacjach. Nawet me przyjdzie im na myśl upewnić się, czy nie mam następnej umowy w kieszeni. Nie mogą też wiedzieć o bogatym programie, jaki mi zapewniają spotkania z Michałem. Ciągle me wiedzą o istnieniu w moim życiu Michała. To jego obecność sprawia, że "czuję się jak na konwencjonalnej wizycie u dalekich krewnych. Mówię jednak różne rzeczy z odrobiną melancholii i rezygnacji, poddając się ulegle opiekuńczym pragnieniom rodziców. Trudno im zresztą odmówić racji w tym niepokoju o mnie. Matka rozważa nawet projekt mojego wyjazdu za granicę. Na szczęście jest to niemożliwe. Wtedy ojciec pyta, co bym zrobiła^gdyby zaproponowano mi nową rolę w filmie. •— Nie wiem, naprawdę nie wiem — mówię szczerze. Unikam jego badawczego wzroku. Na to podrywa się z miejsca i woła doniosłym głosem: — Jak to? Doświadczenia niczego cię nie nauczyły? W jego oczach widzę prawdziwą złość. Co za okazja ujrzeć gładkiego, kulturalnego pana w pospolitym gniewie. — Przecież nie mówiłam, że czegokolwiek żałuję. Jedynie oczekiwałam więcej, niż ibyło możliwe. Trudno wymagać od pierwszej próby, przy tak nieciekawym scenariuszu, lepszych rezultatów — powiedziałam godnie. — Aby żałować, trzeba znać wartość czasu —- usłyszałam jeigo cichy, pozbawiony blasku głos. — To prawda — zaczęłam — musimy się pogodzić, ojczulku, ty z moitm nadmiarem czasu, a ja z twoim brakiem zrozumienia jnoich spraw. — Odczekałam chwilę i powróciłam do poprzedniej myśli. — Wiesz, nawet tych kilka miesięcy przede mną 'wydaje mi się przestrzenią nieograniczoną, nie zaś sznureczkiem dni, które nanizywać mam z przykładną pokorą, której oczekujecie. . Była to owa przysłowiowa kropla. Rozpętałam burzę. Musiałam więc połykać wszystko, co tak nieobliczalnie wywołałam. Z pewnym zaciekawieniem przypatrywałam się irytacji ojca i lamentom mamy, zarzucającym sobie wzajemnie nieumiejętności pedagogiczne. Moje uparte milczenie spowodowało, że ze wspólnego natarcia na mnie stali oto teraz przede mną wzburzeni i pełni goryczy do siebie. Anny nie 'było w domu. ^Tymczasem ojciec zrzucił na matkę całą odpowiedzialność za wychowanie Jacka i groził, że odda Karolinę do jakiegoś zamkniętego zakładu. Zaczęło mnie to nudzić, więc porzuciłam ich. W moim pokoju ułożyłam się na podłodze tuż obok magnetofonu i cichutko przegrywałam najnowsze nagrania jazzowe. Rodzicom popsułam resztę świąt. Może rozdzieli ich to na dłużej. Myślałam o tym z lekkim bólem w sercu i naprawdę było mi przykro. Anna przyniosła z miasta jakieś niepokojące wieści o Jacku. Słyszałam, jak mówiła o tym półgłosem z matką. Po wigilii Jacek wyniósł się z domu bez pożegnania i więcej nie pokazał się. Po kolacji spróbowałam zatrzeć niemiłe zajście, któ- 89 rego stałam się przyczyną. Przeprosiłam rodziców i dodałam z rozpaczą, bez najmniejszej obłudy: — Naprawdę nie wiem, co mam począć ze sobą w ciągu tych wszystkich miesięcy. Nie wiem, co mam robić z nadmiarem czasu. Mogę oczywiście czytać, chodzić na ślizgawkę, na pływalnię. Mogę uczyć się języka. Zawsze te zajęcia rozdzielają godziny, długie godziny, które też mogą być przyjemne dlatego, że są tak długie i zbyteczne. Słuchali mnie z uwagą, aż ojciec zapytał: — Powiedz wreszcie, co chciałaś osiągnąć, rezygnując z ostałtniego roku w szkole. — Wielu ludzi zdobywa znaczenie bez pedantycznego przestrzegania ilości świadectw i dyplomów. Myślałam, że jestem inna. Sami tak myślicie... Nudzę się wśród tych kołtuńskich, rozwtrzeszczanych bachorowi w szkole. Wydaje mi się, że właśnie tam tracę czas. ą Śmiertelnie nudzi mnie wyczekiwanie latami ną zna- | czenie. Czasami wydaje mi się, że wystarczy w odpowiednim momencie troszeczkę podskoczyć, aby znaleźć się poza tym kręgiem rzeczy pospolitych. Nie znajduję w isoibie zapału do odegrania schematycznego antraktu pod tytułem „urodziłam się, byłam dziewczyną, później kobietą, potem rodziłam takich jak ja i zostawiłam ich swojemu losowi, bo wypadało umrzeć, ponieważ pomarszczyła mi się skóra". — Od kiedy stałaś się cyniczna, Małgorzato? — zawołała matka. — Nie uważam siebie za cyniczną. Nie jestem cyniczna, zapewniam cię. — To, co mówisz, jest w każdym razie zdumiewające. Ciągle nie wiemy, czego szukałaś w filmie, jesteś zbyt mądra, bym miała podejrzewać, że tam i w ten 90 sposób szukałaś znaczenia. Wypowiedź twoja o szkole także jest zastanawiająca... — Od początku w szkole było mi źle. Inni uczyli się stawiać kreski i litery, a ja pisałam do was listy i czytałam W pustyni i w puszczy. I tak jest zawsze, we wszystkim. W filmie nauczyłam się sporo... Sądziłam, że wybieram słuszną drogę do sławy... W tym momencie uzmysłowiłam sobie całą naiwność tego słowa. W ich oczach wyczytałam 'zaskoczenie. Musiałam jednak zachować powagę. Niech nie myślą, że nie wiem, czego chcę. Rozstaliśmy się późną nocą. Marzyłam o śnie. Zamiast niego opadły mnie myśli, ogarnęło zwątpienie. Zastanawiałam się, czy jestem przewrotna, czy tylko pełna „sprzeczności", jak to niegdyś określił Michał. Powiedziałam mu wówczas: „To dobrze, że jestem pełna sprzeczności, to już jest coś. Cała trudność w itym, aby nad nimi panować. Sprzeczności czynią nas 'ludźmi z dużymi możliwościami". — Nie wiem jednak, czy panuję nad nimi... Co właściwie**ehciałam osiągnąć? — zadawałam sobie niepokojące pytanie. Ciągle tkwię igdzieś między wyobrażeniem o prawie do siebie a koniecznością podporządkowywania się innym. Czego chcę najbardziej? Niezależności, dużo niezależności i swobody, która uwolniłaby mnie od waszych zakłopotanych spojrzeń i nieustannej czujności — mamrotałam w półśnie. Koniecznie chciałam zapamiętać to zdanie, aby dokładnie zapisać je następnego dnia. Sprawa wynalezienia mi zdrowego zajęcia do następnego roku nauki została zawieszona w próżni. Było to jedyne właściwe rozwiązanie. Tuż po Nowym Roku wrócił Michał. Niebo zmieniło barwę, dzień naibrał sensu, godziny odzyskały znaczenie. — „Wrócił Michał, wrócił Michał! Wróciły lepsze dni!" — powtarzałam w kółko jak zaklęcie. Przypominało to refren piosenki. Zdaję się na monotonny rytm 'tego refrenu i osiągam cudowną powierzchnię. Nic, tylko powierzchnię. Moje przeżycia dokonują się odtąd w strefie mojej skóry; jestem poprzez ciało, a nie poprzez myśl. Fascynuje mnie w przedmiotach wrażenie dotyku. Cokolwiek znajduje się w moim zasięgu: książka, filiżanka, ręka Michała czy jego fajka — wszystko dostrzegam i przyjmuję wyłącznie poprzez dotyk. Z niego płynie owa czysta radość, która napełnia mnie ciepłem. Czy sprawiła to długa rozłąka czy moje podniecenie, dość, że tego dnia spieszyłam jak na pierwszy bal. Michał nie miał twarzy, choć biegłam do niego. Biegłam z nieokreślonymi myślami, a może to nie były myśli, .tylko roztrzepotane skrzydła wyobraźni. Spieszyłam przed siebie, a najintensywniej odczuwałam mroźny chłód obijający się o moją twarz. Zachwycał mnie fakt spotkania. Jestem oczekiwana; 'wszystko, czym wtedy jestem, ma znaczenie. Zachwycała mnie lekkość, z jaką okłamałam Annę mówiąc, że udaję się na poszukiwanie łacińskiego słownika. Za- 92 trzaskiwałam za sobą drzwi, zbiegałam po schodach z nieustannie obracającą się zwrotką: „Wrócił Michał, wrócił Michał, wróciły lepsze dni". Łagodna pogoda pozwoliła nam na spacer po Łazienkach. Było to jedyne sprzyjające miejsce o tej porze roku, gdzie natychmiast, bez obawy mogliśmy się całować. Oboje imieliśmy na to ogromną ochotę. Michał niewiele pytał, jeszcze mniej mówił. Nie mam wprawdzie wielkiego doświadczenia w tej dziedzinie, kilka ukradkowych pocałunków w przeszłości wzbudziło we mnie dużo zastrzeżeń, żadnej przyjemności. Zupełnie inaczej mogłabym mówić o pocałunkach Michała, gdybym potrafiła ustrzec się tego, co na ten temat zostało już powiedziane. Przeżycia moje nic nie mają wspólnego z banalnymi emocjami egzaltowanych bohaterek powieści. Moje odczucia bliższe są wzruszeniom estetycznym niż temu, co inni określają erotyką — słowo to dziwnie nagie, pozbawione miękkości i wdzięku wzbudza we mnie lęk. Michał odkrył przede mną niezwykły czar „dobrych pocałunków". Będę o nich zaWsze pamiętać, cokolwiek by się zdarzyło, będzie mi ich nieznośnie brak. W jego pocałunkach kryje się urok niezepsutego chłopca. Wrażenie tak odmienne od tego, jakie wzbudził we mnie przy pierwszych spotkaniach, pociąga wyobraźnię, czyniąc Michała niezmiernie interesującym. Michał jest dobrym, niezepsutym chłopcem. Przeświadczenie to pozwala mi rozwijać w sobie cechy kobiecości i bawić się własną zalotnością bez obawy, że to się zbyt szybko skończy. Za bardzo oboje cenimy sobie tę przyjemność. Ciągle nie przechodziła nam ochota na całowanie, wyczerpywały się jedynie stosowne do tego miejsca. Pewnego dnia Michał powiedział: 93 — Nigdy nie odczuwałem podobnej przyjemności i nieustającej potrzeby całowania. Zadziwiające... Kolej wypadła na podziemia muzeum, gdzie korzystaliśmy z ciszy starożytnego świata. Całowaliśmy się dalej, co 'nie przeszkodziło mi obejrzeć sobie przepiękne wazy etruskie i staroegipskie naczynia alabastrowe. Tym razem wędrówka po muzeum nie napełniła mnie smutnymi myślami o przemijającym czasie. Opuszczałam je roztargniona, lecz z innego niż zwykle powodu. (Najbardziej pociągająca jest w naszych spotkaniach igra, jaką prowadzimy. Grą nazywam to wszystko, co sprawia, że jest nam dobrze bez pragnienia polepszania czegokolwiek. Michał bawi się swoją wytrwałością w okazywaniu mi bezinteresowności. Ja zamieniam się w podzwrotnikowego motyla. Mam wtedy do ofiarowania oszałamiające odcienie dowcipu, inteligencji, rozsądku i kokieterii. Widujemy się codziennie; zawsze •połączone jest to z drobnymi kłamstwami i wybiegami, które muszę stosować wobec zbyt czujnej Anny. Nie imam o to do niej żalu. Te drobne przeszkody 'wprowadzają nastrój podniecenia i lekkiego podenerwowania, a spotkania nasze nabierają przez to większego znaczenia i smaku trochę tajemniczych, trochę występnych eskapad. Niekiedy opanowuje mnie chęć zwierzania się. Chciałabym opowiadać przyjaciółkom o mojej przy-igodzie. W zwierzeniach znalazłaby się także część tego, co mi się zdarza, obok tego, co podsuwa mi fantazja. Co za wspaniała zabawa! Pokusa staje się tak wielka,| że z trudem opanowuję rozpętanie takiej awantury, po-1 czynając od zaszokowania ciotki Anny. | Pewnego dnia Michał mówi o swoich kłopotach.! Mozoli się właśnie nad końcowym rozdziałem opowiadania o człowieku, "któremu nic się nie udaje. Wyjaśnia mi krótko swoją koncepcję pechowca, półwariata. Było coś odrażającego w tej postaci, nie rozumiałam Michała. — Czy warto zajmować się czyjąś głupotą? Głupotą, samą w sobie? — dopytywałam się. Daremnie. Nie rozumiemy się. Nie uczyniliśmy przez cały czas jednego kroku, który by nas zbliżył w myślach. Michał nie stara się pozyskać we mnie czytelniczki swoich opowiadań. Nie wyjaśnia, nie zachęca. Pozostaje ciągle ukryty w cieniu tych godzin, kiedy pisze. W chwilach odpoczynku nie ma nic do dodania, sprawia wrażenie, jakby czas dzielił idealnie na pisanie i odpoczynek. Z uporem próbuję pojąć sens ostatniego opowiadania. Jak można poświęcać uwagę i czas czemuś, co jest igłupie i płaskie: udowodnić, że wszystko wokoło idioty jest zdrowe, harmonijne, mądre i celowe? Czyż o to chodzi mojemu pisarzowi? Stawiam sobie to pytanie i natychmiast znajduję odpowiedź: — Przecież on wcale nie jest twoim pisarzem, nie łączy cię z nim wspólna choćby jedna myśl! — To niemożliwe! To niemożliwe! Tupię w duszy ze^zTości. A Michał ucie-ika przed każdą próbą rozmowy, zasłania się żartem lulb zgoła wycofuje na pozycje przemyślenia .moich uwag. Czyż już nie wystarcza mi naskórkowa przyjemność bie wypisuję „Michał", a od.czytuję „pogarda". I łapię się na słowie „pogarda", i nie wiem, co z tym zrobić. Przyszło od Michała? Czy może jest Michałem? Ilekroć pragnę przeniknąć w głąb Michała, odruchowo wstrzymuję się, jak gdyby widok, który mam-ujrzeć, wyobrażał posępną, kamienną krainę... Czarne pudełko milczy... Wróćmy więc do przeszłości, chociaż nie zawsze to, co tam odnajdujemy, jest przyjemne. Niechaj wspomnienia te staną się rodzajem oczyszczenia mojej pamięci z tego, co tak uporczywie odbiera mi spokój i przytłacza serce. Było to w pierwszych dniach stycznia... Wyglądam oknem mojego pokoju. Jeden z tych łagodnych, styczniowych dni. Lekki mróz osuszył ulice. iNiebo zasnute, bezruch w powietrzu. Ludzi niewiele. To, co rozciąga się naprzeciwko, nie jest ani ulicą, ani placem. Na żółtawym klepisku jakby ktoś porozstawiał _( kartonowe makiety domów. Tam, z lewej strony, wzrok napotyka okładaną piaskowcem ścianę. Mijam ją, ilekroć wychodzę z domu. Nie ma innej możliwości poza tą ścianą naprzeciwko. Będę ją mijała i wówczas, kiedy skończą się ferie świąteczne. Na to nie ma rady. Jest to ściana szkoły. Spotkania staną się nieuniknione. Będę skazana na natarczywe pytania. Dlaczego nigdy o tym nie pomyślałam? Będę wzbudzała sensację, ile razy pojawię się na ulicy. Po raz pierwszy uświadamiam to sobie i opanowuje mnie obrzydzenie. Okropne, muszę uciec, muszę za wszelką cenę uciec. Nie mam im nic do powiedzenia. Sensacja! Sensacja! Widzę setki wlepionych we mnie oczu. Nawet nie bardzo wiedzą, dlaczego wzbudzam sensację, ale okazji nie przepuszczą. Będą mnie oglądać podobnie jak niedawno ukamienowaną wronę na" (boisku. Będą się wspinać zza pleców szczęśliwszych, aby przekonać się, czy mam nogi, chociaż nie przejechał mnie tramwaj. Będą przypinać swoje ciekawskie oczy do każdego kroku, jaki muszę uczynić, kiedy po prostu chcę wyjść z domu. Co robić? Co robić? — powtarzałam w panice. Może Anna coś wymyśli? Może rodzice coś poradzą. Nie. Anna nie zrozumie. Ona nie dostrzega ludzi w ich zewnętrznym istnieniu (odwrotnie niż Michał). Rodzicom będzie przykro, lecz uspokoi ich przeświadczenie, że mieli niegdyś rację. Nikt mnie nie zrozumie? Nikt mi nie pomoże? Czy jestem sama? Nie mam nikogo z bliskich, kto by mnie ocalił z tego potopu płaskiej ciekawości? A jednak jestem sama... Teraz widzę, jak bar-, dzo jestem sama. Pozostał mi tylko wstręt. Znajduję się pośrodku obrzydzenia. Wszystko nagle wokoło wydaje mi się samym obrzydzeniem. Tkwi ono dookoła mnie... W murach szkoły, we współczującym milczeniu rodziców, w moim strachu... Ta świadomość przyprawia mnie o mdłości. Nie! Nie! Nie d© zniesienia — krzyczę głośno, co przywołuje Annę na próg mojego pokoju. Jestem głęboko zawstydzoma tym gwałtownym zmaganiem się z ujpioraaał. ¦II Jej wejście sprawia nagłą odmianę, zmuszając mnie do udziału w banalnej rozmowie, pozwala otrząsnąć się z wyolbrzymionego samotnością lęku. Powoli spływa na mnie znużenie, które przytępia nerwy kojącą obojętnością. Anna coś mówi, czego już prawie nie słyszę. Jestem poza kręgiem konkretu, nie myślę, nie widzę... Nagle 'błyskawicą przeszywa mnie myśl. Ależ to staje się całym pomysłem! Jest na pewno realny! Teraz wszystko da się uratować. Co za wspaniały pomysł! Wracam do porzuconej w gadaninie Anny. — Anno, zaraz wrócę, nie wychodź z mojego pokoju — mówię i idę do telefonu. Nakręcam numer, pod którym dowiaduję się, czego potrzeba. (Następnego dnia, uspokojona i ufna w realność planu, wyruszam wprost na ścianę okładaną piaskowcem. W perspektywie mam wspaniały dzień. Staram się wyobrazić minę matki i ojca przy obiedzie po słowach: „Możecie być zupełnie spokojni..." Wchodzę, w ciszę i pustkę. Z sufitu i ścian długiego korytarza spada plaskający dźwięk moich kroków. Pachnie tenpentyną; posadzki lśnią przygotowane na rozpoczęcie drugiego półrocza. Ostatnie drzwi, za nimi pracuje samotnie kierowniczka. Poza nią nie ma tu dziś nikogo. Z ręką na klamce waham się przez moment. Nie jest to lęk, a jednak boję się. Na cofnięcie jest już za późno. Przekraczam próg i znajduję się w ciasnym pokoju. Wypełniają go półki zatłoczone książkami, segregatorami, kolorowymi teczkami. Cały pokój ginie w papierach. Biurko także w powodzi papierów. 98 Stoję pośrodku i czuję się zdruzgotana potęgą, która rozdziela mnie od skulonej postaci za biurkiem. Na powitanie nie podnosi głowy. Milczy pochłonięta okólnikami, ankietami i nie wiem czym. Milczę i ja zawieszona w próżni pomiędzy drzwiami a biurkiem. Nie wiem doprawdy, co mam powiedzieć „Przedziałkowi" wśród szarych włosów, jaki oglądam z tej pozycji. Jak mam mówić do kreski rozdzielającej przylepione do skroni posiwiałe włosy. Stoję i czekam, a „Przedziałek" milczy. A po chwili: — Cóż się takiego stało, że nie mogłaś z tym wytrzymać do jutra? — Ponieważ jutro chcę wrócić do szkoły... Okazuje się, że „Przedziałek" nie wie, dlaczego miałabym wrócić zamiast przyjść, skoro jestem uczennicą tej szkoły. Potem dopiero przypominam jej nazwisko, a ona kojarzy je z czymś, co nie jest dla mnie pochlebne. Staram się wyjaśnić, o co w tej całej sprawie chodzi. Zbliżam się nawet o dwa kretoś ku „Przedziałkowi". Wszystko, co tak starannie obmyśliłam, rozbiegło się gdzieś w popłochu. Nie mogę sobie przypomnieć, po co tu jestem. Przełamuję w końcu obezwładniające poczucie zagubienia wśród rzeczy martwych i mówię głośno, prawie desperacko .głośno: — Chcę wrócić do szkoły, mam do tego podstawy... Wtedy „Przedziałek" ucieka do tyłu, odsłaniając bezbarwną twarz kobiety nieugiętej. Upór, zaciętość, de-.spotyzm — wypisały tu swoje znaki. Jedna z tych na-tur, które egoizm, rozczarowania i niechęć pokrywają bezwzględnością. Jeszcze raz pada pytanie o moje na- , /.wisko. Słusznie, znamy się zbyt słabo. Coraz beznadziejniej referuję sprawę mojego powrotu. Tę osobę nic nie obchodzi. Nie obchodzi ją uratowanie całego 99 roku, danie mi możliwości przystąpienia do matury, nie obchodzą ją nienaganne od lat wyniki w nauce, nie obchodzi ją, że jestem najzdolniejsza w klasie, że opuściłam zaledwie dwa i pół miesiąca, w miejsce spodziewanych trzech i pół, że od strony formalnej nie ma chyba przeszkód. Rozwijam swój plan bacząc, by równocześnie brzmiało to jak odwoływanie się do jej wielkoduszności. Ludzie uprzywilejowani stanowiskiem lubią odbierać wrażenie, że są proszeni. Nie skąpię tego wrażenia. Mówię wolno, spokojnie, patrząc w twarz, w której nie moigę napotkać wzroku. Kryje go za grubą oprawą szkieł. Odłożyła ołówek, ręce oparła przed sobą, składając je jak do modlitwy. Skrzyżowane kciuki spła-iszczone i białe unosiły się zaczepnie ku górze. Postawa tych rąk jest niepokojąca — zauważam. Jest to postawa nieprzejednanego sądu. Nie wypowiada ani jednego słowa i wolałabym, aby ,go nie wypowiedziała. To, co zaczyna mówić, jest absolutnie zgodne z liniami bruzd i załamaniami jej twarzy. A mogło okazać się pięknym zaprzeczeniem i kompromitacją opierania wrażeń na fizjonomii, Najbardziej dziwi ją moja chęć powrotu, którą określa jako nieskoordynowaną, podobnie jak samo odejście. Czuje się w obowiązku zauważyć, że moją dalszą drogę określa wybór zainteresowań oraz metoda, jaką się posłużyłam w ich realizacji. Mój powrót jest niestety niemożliwy, ubolewa nawet nad rodzicami. Pada coś na temat demoralizującego wpływu i twardo orzeka ciężki los, na jaki się skazałam. Nie, do tej szkoły mój powrót jest w ogóle niemożliwy. Gdybym wytrwała w tym przekonaniu, że matura jest mi potrzebna, pozostaje mi rozejrzeć się za inną szkołą... Wszystko, co mówi, jest kwieciście zawiłe. 100 Cały czas traktuje mnie jak istotę pozbawioną rozumu i godności. Nabieram przekonania, że w rzeczywistości dzieli nas sto lat. Ten obcy człowiek decydował o moim losie, o całym moim życiu i nie ukrywał nędznej satysfakcji, jaką sprawiał sobie mówieniem mi tych straszliwych rzeczy. W przemówieniu nie zabrakło powoływania się na szkodliwość społeczną tolerowania podobnych uczennic, uganiających się za karierą, a może czymś gorszym. Było nawet stwierdzenie zbędności takiego przedsięwzięcia w moim życiu, jak matura i ubieganie się o miejsce na wyższej uczelni. Ogarniała mnie coraz większa wściekłość. Chciałam krzyczeć, tupać. Chciałam rzucać w nią wszystkim, co było pod ręką. A przede wszystkim chciałam rzucić w nią papierami, zasypać ją milionem papierów, nakryć tę bladą, zimną twarz. A ona ciągle pławiła się w rozkoszy sprawiania mi bólu. Widziała moją mękę przechodzenia od nadziei poprzez zdziwienie do wściekłości. Zostawiłam ją skąpaną w krasomówstwie. Bez słowa wyszłam w zimny poranek styczniowy. Tego dnia nauczyłam się nienawidzić. Zatrzymałam się w krótkim wahaniu, za mną potrzaskiwały dębowe drzwi z zepsutym automatem. — Do domu? (Spojrzałam w jego kierunku. Pełzający pomiędzy węgłami styczniowy wiatr uniósł garść suchego pyłu i rzucił mi go w twarz. Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam wprost w rozdygotane ulice śródmieścia. Z tą igniewną twarzą nie należało się pokazywać w domu. Czułam potrzebę ruchu. Konieczność działania. 101 Zanurzyłam się w rwący potok. Wymijałam z pasją coraz to inne plecy. Ciągle goniłam jakieś plecy... Przede mną coraz inne plecy i karki. Pokonać te plecy, wyjść z morza tych głów. Szłam i szłam... Mijały mnie bezkształtne cienie. Omotane w chustki, szale, wpuszczone w kołnierze, żółte, pokurczone maski. Szłam i szłam... Było mi gorąco, bolała mnie .głowa. Coraz bardziej... Ból w mózgu stawał się tak przejmujący, że traciłam kontakt ze swoim ciałem. Stawałam się wiązką nerwów wystawionych na ostre podmuchy wiatru. Każdy przejeżdżający .tramwaj wrzynał się w zbolałe ciało. Z pewnym zadowoleniem poddawałam się tym okrutnym dźwiękom, przyjmowałam wagon po wagonie, to było tak, jakby wjeżdżały mi w głowę, kaleczyły mózg, rozjeżdżały mnie. — Byłam samym bólem. Pulsujący rytm w skroniach wzmagał się z każdym krokiem, oślepiał, porażał. Moje nogi nie zatrzymywały się. Szłam i szłam nie wiedząc o tym. Gubiłam kontury rzeczy, wchodziłam w różową mgłę... x (Następne dwa tygodnie spędziłam w łóżku -pod troskliwą opieką rodzinnych dyżurów. Powoli uwalniałam się z wysokiej temperatury i drobnych komplikacji pogrypowych. Nastąpiły dni powrotu do sił. Wracały też natrętne myśli. Pozwalałam sobie na luksus rozmyślań o Michale, jakby w nagrodę za upokarzające wspomnienia ostatnich doświadczeń. Namotuję romantyczne historie, których bohaterem jest uwodzicielski, zwycięski Michał. Nasze spotkania odbywają się w technikolorowej scenerii parków i pałaców. Noszę mgławicowe suknie, a swoje uczucia wyrażam tańcem na szmaragdowych trawnikach, pośród drzew i kwiatów... 102 Pewnie jestem jeszcze bardzo chora, bo idealizuję Michała, a moja wyobraźnia ucieka w pocztówkowe pejzaże. Co jednak robić, skoro zdani jesteśmy wyłącznie na -wyobraźnię mocno nadwątloną gorączką... Pozostaje kilka spraw, którym trzeba spojrzeć w oczy. Nie udawajmy, że nic się nie stało. Te wycieczki w wyobraźnię nie zwiodą pamięci. W życiu liczą się fakty, nie marzenia. One decydują też, czym będziemy się kierować w dalszym działaniu. Nic nie pomoże, nie zetrę, nie wymażę z tej plastycznej tablicy ostatniej rozmowy w szkole. „Wracamy do odnowy autorytetu szkoły" — powiedziała zza biurka. „Byłoby to przekreśleniem odradzających się dobrych tradycji dyscypliny i funkcji wychowawczej szkoły"... •— Dalibóg, nic z tego nie rozumiem, a przecież tak właśnie powiedziała. A potem: „Co ty robiłabyś teraz w szkole? Stałaś się inna!" Czy teraz jestem inna? Biorę do ręki lustro Anny, oprawne w stare srebro, i spoglądam w twarz bladą o podkrążonych oczach. Jest to smutna twarz. Jestem inna... W kącikach ust nastąpiły jakieś zmiany. Pojawiły się tam ledwo widoczne, wygięite ku dołowi kre-seczki. Mój uśmiech stał się przez to trochę pogardliwy. Oczy także patrzą z rezerwą, nieufnie. Na cóż zda się walczyć z przeciwieństwarni, skoro pochodzą one z niechęci ludzkiej, z braku życzliwości, z utajonych skłonności. A więc czym się kierować? Doświadczeniem, które podsuwa mi myśli o odwecie? Przede mną bezmiar obojętności ludzi, którzy w tym, co robią, najczęściej kierują się namiętnościami. Mogę wprawdzie liczyć na niezauważanie mnie, niektórzy znajdą powody, aby mi nie przeszkadzać, inni, zwalczając mnie, usprawiedliwią własną działalność. Przede mną bezmiar obojętności. Wstępuję weń bez 103 ¦buntu, ale i-%ez ufności. Wychowano mnie w życzliwości dla wszystkiego, w czym jestem, co mnie otacza. Zaraz za progiem spotykam ludzi, którzy nie potrzebują mojej życzliwości ani wysiłku zrozumienia ich, ponieważ po prostu nie przyjmują mnie. Nawet Michał przyjmuje zaledwie cząstkę ze mnie, cząstkę, która jemu wydaje się najlepsza. Nikt nie chce mnie przyjąć taką, jaką jestem. Moja dobrą wola zawsze obracać się będzie przeciwko mnie. A kierowniczka? Wyrzucając mnie ze szkoły, liczy na nieodpłatność tego czynu. Małe prawdopodobieństwo zejścia się naszych dróg, rozmija nas czas. Czy jest pani obojętne, czego doświadczać będzie córka pani? Może uspokaja panią przekonanie, że wychowała pani swoje dzieci na mocnych, bezwzględnych, sobie podobnych ludzi? Nawet ja ze swojego krótkiego życia wiem, że nigdy nie wiadomo, gdzie kończy się nasza siła, a bierze początek słabość. We wszystkim, co robię, ani przez chwilę nie przestaję widzieć siebie. I nieustannie widzę więcej, niż potrzeba. Ciągle zmagam się pomiędzy tym, czego oczekuję, a tym, co otrzymuję. Szukam swojego miejsca. Przecież musi być takie miejsce, moje miejsce na świecie. A jeśli ,go nie ma? Oczywiście, że takiego miejsca nie ma, nie ma go poza mną. Jest pewnie tam, gdzie ja jestem. Wszystko poza mną nie ma przecież znaczenia. Gdybym jednak mogła znaleźć swój nurt, określony, własny nurt! Na to trzeba by mieć wielkie pragnienia, które by mnie spalały. Byłoby to także dowodem mojej nieprzeciętności. Nie. Nie posiadam żadnych szczególnych zdolności. Jestem zwykłym człowiekiem, ale chcę wiedzieć przynajmniej, dlaczego jestem człowiekiem. 104 Ciągle wychwytuję wszystko z jednakową intensywnością. Muszę eliminować doznania, w przeciwnym razie zaprowadzi mnie to do kawiarni Ubu, gdzie kończy się świat, gdzie kończy się nadzieja. Nie chcę pozostać w kręgu „tragicznej świadomości samej siebie", która stała się światem Jacka. Z tego muszę wyjść, choć nie ominie mnie żadne z doświadczeń, choć muszę przez nie przejść. Poza tą świadomością istnieje przecież moja wola. Im więcej doświadczam, tym bardziej przejmuje mnie wrażenie, jakby coś się we mnie otwierało. Szerzej i szerzej. Od tej pory zaczyna tam wchodzić mnóstwo rzeczy, których dawniej nie dostrzegałam. Skąd się, to bierze? Pewnie stąd, że tak bardzo zdana byłam na innych. Nie potrzebowałam patrzeć, nie potrzebowałam wybierać. Teraz ciągle uczę się, chociaż nie chodzę do szkoły, chociaż niewiele mi się udaje. Wydawało mi się, a może nie, że chcę zostać aktorką i że to potrafię. Teraz równie wyraźnie widzę pomyłkę. Pojawia się Michał i natychmiast opieram na nim jakieś nieokreślone nadzieje. To,^"có daje mi Michał, jest częścią tego, czego oczekuję — dom rodzinny jest miejscem, skąd się wychodzi. Szukam rozwiązania, uznając konieczność powrotu do szkoły. Wygląda tak, jakbym nieustannie szukała jakiegoś punktu ciężkości, który pozwoliłby rni upewnić się o potrzebie trwałości. Teraz jestem pośrodku pustki. Nie widzę żadnego logicznego powiązania z czymkolwiek. Stoję pośrodku pustki. Rozporządzam zaledwie pytaniami. Michał przysłał po raz trzeci purpurowe róże. Trzeba przystąpić do wyjaśnień. Szary sączy się czas dni zimowych, smutek rozwiesza nad domami i duma, przysiadłszy na byle kominie jak Chrystusik frasobliwy z przydroża. Oj, smutno w kanionach ulic, nakrytych pajęczyną drutów. Nic się w dole nie dzieje, nic też i w górze. I o czym tu dumać, skoro -wszystko jest tak, jak być powinno... Szary i mglisty przemija dzień po dniu... zanim odejdzie, trudno go zauważyć wśród innych. Podobno niebo ma całe mnóstwo odcieni od farbkowego błękitu po różowy uśmiech poranka, podobno wędruje po nim słońce okrąglutkie jak taca miedziano-złota, podobno... lecz jakże w to uwierzyć dziś, to znaczy każdego dnia spośród tych, co minęły, i tych, co nadejdą... Przecież nadejdzie taki ranek, kiedy powiem: ,,Dzień dobry, nadziejo!" Tego dnia przedwieczorny wiatr przyniesie pierwszy, wilgotny zapach ziemi. Dzień ten zapowiada kalendarz holenderskich linii lotniczych, który wręczyła mi ładna urzędniczka wraz z biletami rodziców. W kalendarzu jest zaledwie kilka zakrzyżykowanych dni. Poza tym jego duże, kredowe powierzchnie połyskują bielą w oczekiwaniu na zdarzenia. Prócz okienek dni każda karta ma jedno kolorowe zdjęcie. Pokazują one, że na całym świecie nie 106 ma innego niefba poza farbkowym; morza i jeziora są błękitne, miasta tak kolorowe, jakby były wymysłem dzieci, a ludzie tak zadowoleni, jak tylko zadowoleni potrafią być ludzie. „...Jeśli lubisz dobre tereny narciarskie, międzynarodowe towarzystwo — najlepiej zrobisz, udając się do Cortina d'A>mpezzo... ...Nic tak nie leczy nostalgii jak widok "pól tulipanów. ...Jeśli masz kłopoty, pozbędziesz się ich na widok piramid w Egipcie..." Oto program, jaki proponuje międzynarodowa linia lotnicza. Tymczasem jednak włóż śniegowce, przymrużając oko na dziurę pod dużym palcem, i pomaszeruj do sklepu po buraczki, jak ci przykazała ciotka Anna, jeśli chcesz utrzymać nadal pokojowy nastrój w domu. Chłodek rozmiękłego śniegu uzmysłowi ci rozkosz zacisznego ciepła twojej dziupli, ukrytej w szarym kanionie, zasnutym mgłą i pajęczyną drutów. No, nie marudź, Małgorzato. Ruszaj żwawo! I nie spoglądaj tak żałośnie w puste okienka dni kalendarza, bo to spojrzenie przeznaczone jest dla błękitno-różowej pocztówki z Lazurowego Wybrzeża, gdzie być może wylegują się teraz matka z ojcem, obojętni na wszystkie buraczki świata. Czy warto sprawdzać daty, liczyć dni, z czego wynikałoby niezbicie, jak dawno machałam na lotnisku różową chustką w pegazy. Dawno nie zawsze jest dawno. Matematyka kalendarza niewiele ma wspólnego z tym, czym w istocie jest dla mnie ten czas sennych poranków, pustych dni, zbędnych wieczorów. 107 Teraz, odkąd nie muszą zrywać się na wpół oślepła od snu, budzę się długo, ociężale wchodzę w dzień, w którym niewiele mnie czeka, i wymazuję wieczory, ¦w które nic się nie zdarza. Dawniej było zupełnie inaczej. Chociaż mówię „dawniej", nie mogę oprzeć się pewności, że to było wczoraj- Wystarczy rękę wyciągnąć, wystarczy zaledwie jeden krok, a jednak nie mogę go uczynić z tego progu, za którym jest już tylko jutro. Ostatnie tygodnie przed wyjazdem rodziców matka uważała za stosowne wypełnić mi pracą i uregulowanymi przyjemnościami. Rano zabierała mnie do ambulatorium, gdzie zaznajamiałam się z rejestracją chorych, wyszukiwaniem kart zdrowia. W południe, udając się do szpitala, mnie 'wysyłała do domu, abym pomagała Annie w przygotowywaniu obiadu. Raz w tygodniu prowadziła mnie do teatru albo na koncert. Kino nie cieszy się poważaniem w naszym domu. Nie potrafię odbierać koncertów w wielkich, wypełnionych salach. Inaczej w teatrze; może pomaga mi półmrok, może pociąga konkretne słowo. Największe wrażenie wywarł na mnie Hamlet. Zaraz też sięgnęłam po Szekspira. Nie, nie lubię Otella. Nie rozumiem tego na wpół dzikieg0! na wpół romantycznego barbarzyńcy. Poza tym czas wypełniają mi spotkania z Michałem, które nie są tak częste i trochę wyblakłe, bowiem co drugie z tych spotkań przechodzi przez rejestr Anny, odkąd w naszym domu zaczął się pojawiać posłaniec z różami. - ,: Rodzice odjechali. Odjechali w suchy, jasny poranek. Odjechali w swoim egoistycznym zapamiętaniu. Mieli, takie twarze, jakby .porzucali przykry sen i udawali się; v/ sobie tylko znaną rzeczywistość. Nigdy przedtem nie; zauważyłam u nich takiego wyrazu. Byli całkowicie ¦; 108 pochłonięci sobą. Mama odmłodniała, zmieniła fryzurę, zmieniła stroje, które ojciec badawczo oglądał, podobnie jak ogląda projekty domów. Z zazdrością w sercu przyglądałam się tym przemianom, z niedowierzaniem przysłuchiwałam się ich nadziejom odnalezienia w tej podróży tego, czego ja nie byłam w stanie pojąć. Odjeżdżali tak, jak gdyiby możliwe było odjechać w przeszłość. Ojciec z roztargnieniem powiemy! Karolinę i mnie opiece Anny. O Jacku nie wspomniał. Matka wypisała długą listę telefonów lekarzy specjalistów, dodając do niej pogotowie ratunkowe, straż pożarną i milicję. Obwarowawszy dom numerami telefonów, zawarła pakt z sumieniem. Tłumaczę to nurtującymi ją niepokojami, które podsuwały wyobraźni straszne sceny: pożar domu, włamanie, zapalenie mózgu. Oto możliwości losu, który może okazać się złośliwy, wyrównując sobie w ten sposób spóźnione radości. Odjechali w suchy, jasny-peranek. Z każdego miasta przysyłają kolorowe kartki, w których -najprawdziwsze są znaczki pocztowe. Zbliżała się premiera filmu. Anna stosująca zasadę: „Mogę myśleć, co mi się podoba, postępować należy zgodnie z okolicznościami" — krochmaliła mi halki, prasowała najlepszą suknię, słowem, wprowadziła nastrój przygotowań. Dałam się wciągnąć w ten nastrój, chociaż przed Anną obnosiłam minę „na rzecz drobnych ustępstw". Miało to w oczach Anny uchodzić za ostateczny wyraz mojego stosunku do filmu. Nie wiem zresztą, dlaczego 109 I . wytężałam w owym czasie całą pomysłowość, aby przekonać innych, jak bardzo jestem rozczarowana pracą w filmie. Niekiedy brzmiało to jak kawałek wyuczonej roli, powtarzanej z desperackim uporem. Nie wiem nawet, czy było tak dokładnie, jak o tym teraz mówię, czy dziś nie wykrzywiam zanadto tego obrazu. Nieustannie też dręczyła mnie konieczność pogodzenia się na wieczór premiery z węgierskimi baranami. Stanowią one w moim życiu pewien rozdział, o którym lepiej zamilczmy, wywołuje to bowiem wiele niedobrych wspomnień. Nie znoszę tych baranów. Pewnego dnia, a było to dość dawno, wrzuciłam je do szafy i używam sportowego płaszcza. Barany czekają, aby mnie przygnieść ciężarem i pospolitością, zatriumfować nad chudziutkim płaszczykiem, podbitym wełnianym kocem. Nie mogę przecież narzucić na wieczorową sukienkę sportowego płaszcza. Oto zwycięstwo baranów. Istnieje jednak Anna. Nie tylko istnieje. Ona myśli i działa; robi to także za innych. Tak przy tym mówi: — Są ludzie, którzy istnieją dla" innych, to jedynie usprawiedliwia ich życie; ja do nich należę. Anna mówi bez żalu, bez goryczy, bez jakiegokolwiek tonu. Mówi beznamiętnie, bo zdołała już w to uwierzyć. Dla mnie jej słowa są okropne, właśnie dlatego, że nie ma w nich nic z buntu, nic z pragnień. Okropna jest ta świadomość ustawicznego przejmowania się innymi, kapryśnymi, głupimi ludźmi. Anna wszystko obmyśliła. Barany sprzedamy, dołożymy coś tam z pieniędzy, otrzymanych za rolę Ma-nueli, i kupimy nowe futerko. Złapałyśmy obrzydliwe barany i pojechałyśmy na ciuchy. Anna wszystko potrafi, nawet przeprowadzać transakcje z ludźmi stojącymi pegardliwych. To pewne — jestem dorosła. Skończyło się dzieciństwo. Przestałam być podlotkiem, zanim się na dobre nim stałam. Do zupełnej dojrzałości brak wprawdzie kilku szczegółów, ale i o to zatroszczy się czas. W dużym lustrze, które wisi tu od wielu lat, przegląda się inna Małgorzata. Uważnie wpatruje się w swoje odbicie i myśli: „Oto dzień, za który kilka miesięcy temu gotowa byłaś oddać wszystko, co posiada jakąkolwiek wartość. Dziś w tym dniu masz skwaszoną minę, w twoim sercu nie ma radości, nie ma w nim nawet tej ludzkiej kropli pychy, którą mogłabyś oddzielić się od innych". 111 Wieczorem zajechałam pod rozświetlone kino. Anna pozostała w domu. Z frontonu ogromna twarz Ma-nueli spogląda smutno na wchodzącą uśmiechniętą Małgorzatę. Szykowna suknia, rozchylony nowy płaszcz futrzany, dobrane rękawiczki, szpilkowe pantofelki — czynią mnie uroczystą i o'bcą. Mam przy tym uczucie, że stoję gdzieś pod ścianą w tłumie i spod rozwichrzonej grzywy spoglądam na przechodzącą Małgorzatę, której .nie znam. Dopiero przy powitaniu z reżyserem dopadam siebie. Publiczność przyjmuje nas oklaskami, setki oczu towarzyszą nam do rozpoczęcia seansu. Po raz pierwszy nie jest mi to niemiłe. Przeciwnie. Czuję się, jak gdybym wypiła nieco wina. Jest mi lekko, a moja sytuacja wydaje mi się ogromnie podniecająca, chociaż mało realna. ,,To przecież zaraz się skończy i wtedy znów będzie tak, jakby tego wszystkiego wcale nie było" — dręczy mnie .uporczywie powracająca myśl, odbierając tę jedną, krótką chwilę'radości. Na'ekranie pojawia się Manuela i zawiera ryzykowną znajomość z chłopcem, który ją od dawna prześladuje wytrwałością. Wtedy właśnie nachyla się ku mnie reżyser, znudzony wielokrotnym oglądaniem filmu, i pyta, co porabiam. Natychmiast jednak dodaje, że ma nadzieję, iż wszystko ułożyło się pomyślnie. Miał na myśli dom i szkołę. '- Odpowiedź była tak samo bez znaczenia, jak i pytanie. „Wszystko ułożyło się pomyślnie". Tak, to jest forma; będę się z nią coraz częściej spotykać, będzie 112 oznaczała protekcjonalną życzliwość, którą obdarowuje się ludzi w wypadku pewności, że niczego nie potrzebują. Ani słowem nie wspomniał o dalszych planach. Nie powrócił do pytania z okresu realizacji filmu. Na ekranie wszystko toczy się jak w życiu, bez znaczenia, bez sensu. Ot, takie rozwodnione opisami, pospolite obrazki. Prawda polega tu na dosłowności, uczucie — na udawaniu. Są ludzie, którzy płaczą na cudzych ślubach i pogrzebach, chcą być nieustannie wzruszani. Tym można tłumaczyć wiele, nawet chłód autorów wobec tych, dla których piszą... Co właściwie zdecydowało o wyborze mnie do tej roli? Pamiętaim, kiedyś po zdjęciach wyjątkowo dla mnie trudnej sceny zapytałam reżysera, co znalazł we mnie nieodzownego dla Manueli, odpowiedział bez wahania: młodość. Teraz dopiero czuję brutalną prawdę, jaką rzucił na moje "naiwne pytanie. Wdzięk smutnej, nieco zagniewanej dziewczyny — to posiadała Małgorzata, to było potrzebne Manueli. Oczywiście, potrzebna była*.rfnoja młodość, moje siedemnaście lat, moje niewątpliwe, uzewnętrznione siedemnaście łat. Nawet gdybym miała złą dykcje, nie zawahaliby isię „dokupić" mi głosu innej aktorki. Złapali moje siedemnaście lat tak, jak się łapie okazję, przemijającą chwilę. Mój typ jest sumą zalet mojego wieku. Mój typ jest modny, a więc pociągający. Typ trochę sentymentalnej, trochę awanturniczej dziewczyny, dla której miłość jest rozrywką, życie kłopotliwym faktem, ale na spacery chadza z Hegłem pod pachą. 113 Po seansie reżyser zaprasza na kolację. Ktoś wręcza mi różowe goździki. W tłumie posuwam się ku wyjściu. Ciągle jeszcze mnie otaczają znajomi aż do chwili, kiedy przedzierają się ku nam dziennikarze. Czy to prawda, że uciekłam z domu, aby grać w filmie? Jakie mam plany na przyszłość? Co się odpowiada w takich sytuacjach? To, co się myśli? — Mam wiele propozycji, kilka interesujących. Niestety, moja umowa z rozsądkiem musi być dotrzymana i wracam do szkoły. Potem... Potem prawdopodobnie szkoła teatralna... Kiedy uwolniłam się od pytań, w foyer było już pusto. Na kamiennej posadzce poniewierały się programy. Nikt mnie nie oczekiwał, chociaż zdawało mi się, że zostałam zaproszona. Może mi isię tylko wydawało... Schodziłam powoli w zadeszczony, błotnisty wieczór. Wygasały światła neonów. Za moim obcasem wlókł się kawałek zmiętego programu. Schyliłam się i unioisłam strzęp w górę. Była to twarz Manueli. Rzuciłam kartkę, zawirowała jeszcze ciężko, po czym spadła w kałużą błota i rozmiękłego śniegu. Ostatni blask gasnących lamp rozświetlił jej czystą, skupioną twarz. To było wszystko. Ach, nie, nie! To nie było wszystko! Nagle ktoś z boku przyskoczył do" mnie i energicznie porwał pod ramię. Zanim się spostrzegłam, ciotka Anna wprowadziła mnie z powrotem pod okap kina. — Oszalałaś! Z odkrytą głową, rozpięta, w tych pantoflach, !bez ciepłej bielizny prosto w nową chorobę lecisz... — i okręcała mnie szalem, wyciągała z torby śniegowce i te dodatki, których unikam, ponieważ poszerzają mnie o dwa i pół centymetra w talii. — Anno, nawet i teraz pomyślałaś o mnie — powie- 114 działam martwo i rzuciłam się jej na szyję. Miała twarde policzki i pachniała dobrym mydłem. — Domyśliłaś się, że mnie tak zostawią. Ty znasz życie, wiesz, czego należy się spodziewać. — (No, nie filozofuj, złapiemy jakiś pojazd i w domu pogadamy. Jesteś ciągle niepoprawna, znowu oczekiwałaś zbyt Wiele, a myślałam, że ci przeszło. Na co znów liczyłaś? Nie tutaj twoje miejsce — gderała rozglądając się za taksówką. Chłód był dokuczliwy. Mówiłam: — Wiesz, Anno, jesteś całym domem, wspaniałym, pełnym ciepła, bezpiecznym domem. Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie. Anna roześmiała się: •— No, nie przesadzaj, jeszcze wczoraj uważałaś mnie za swojego prześladowcę, tylko dlatego, że pragnę cię ochronić. — Przed czym, Anno? — zapytałam nie myśląc już p tym. — Przed rozczarowaniami, przed ich zbyt dużą porcją. Pewnych ludzi trzeba ocffraniać, trzeba ich nieustannie strzec. Nie wiem, co miała na myśli — mój charakter? Czy uważała mnie za przewrażliwioną? W domu nowa niespodzianka. Kolacja przy kolorowych świecach. Lubię ten nastrój. Mimo spóźnionej pory odświętnie ubrana zasiadła z nami do stołu Karolina. W pewnej chwili zwróciłyśmy uwagę na jej głowę, która podejrzanie błyszczała i wydawała niepokojące zapachy. Spostrzegłszy nasze zdumienie, odłożyła powoli widelec i zaczęła przyklepywać włosy. — Wypomadowałam sobie jak tatuś. Wzięłam szczotkę i czyściłam, aż zaczęły się świecić. — Okazało się, że na ten cel zużyła cały zapas brylantyny ojca. 115 Potem, igdy wśliznęłam się w chłodną pościel, natychmiast z ulgą zapadłam w noc pozbawioną snów. Następnego dnia Michał, gratulując pochlebnych recenzji, zaproponował „małe szaleństwo" w jakimś nocnym lokalu. Anna udzieliła zgody, zastrzegając powrót o północy. Wytargowałam jeszcze pół godziny. Wieczorem udaliśmy się do Savoyu, o którym można powiedzieć, że zdobył sobie pewną reputację. O tym jednak nie musiała wiedzieć ciotka Anna. Michał pociesza mnie, że wszystkie lokale mają pewną reputację. Przyjmuję to jako jeszcze jedno wtajemniczenie w tym świecie wymyślonych ludzi, wymyślonych powodów ich istnienia. Tymczasem poddaję się urokowi tego( miejsca, gdzie wszystko wygląda nieprawdziwie jak w „wesołym miasteczku". Pośród starannie zaczesanych łysin, prowokujących dekoltów, porozrzucanych nóg osiągnęliśmy wysepkę naszego stolika, gdzieś w kącie lustrzanej sali. Dopiero chłód ściany za plecami wrócił mi pewność siebie. Teraz pozostawało zdać się na nastrój. Zgodnie staramy się osiągnąć ten próg porozumienia, za którym czeka nas przygoda dobrego dowcipu, swawolnych zwierzeń, odrobina czułości. Serce bije mi trochę szybciej, jak zawsze na początku każdego spotkania z Michałem, póki nie rozgrzeje mnie jego obecność, póki nie napełni ufnością. Oczywiście pozwalam nalać sobie kieliszek koniaku, chociaż wcale mi nie smakuje. Proszę o papierosa, ale napotykam opór Michała. On nie rozumie, że chcę być jak inni. Koniak pachnie denaturatem, wsącza się strumykami pod skórę. Powoli pogrążam się w cieple, 116 pozwalam mu przepływać przeze mnie, jakbym był'?, otwartym naczyniem. Nie mogę ogarnąć siebie, tracę wymiary, myśli roz-pełzają się jak smugi dymu we mgle. Nieoczekiwane spotkanie z własną twarzą wywołuje nieco melancholijne spostrzeżenie: nieznośnie anemiczna, pozbawiona blasku jest ta twarz. Korzystam z nieuwagi Michała, by sięgnąć po szminkę. Nic nie pomaga; jestem blada na tle tego sztucznego ogrodu barw i świateł. Michał posyła ukłony kobietom. Są to kobiety pewne siebie, dojrzałe i starannie umalowane. Mają znudzone miny i roztargniony wzrok, tak jakby chciały podkreślić swój przypadkowy pobyt w tym lokalu. Trochę mi ich żal, co wprawia Michała w dobry humor i zaraz mi opowiada: — Ta brunetka posiada nieprzeciętny spryt, farbowane włosy i dwóch mężów, których zmienia w zależności od koniunktury... Ta druga to żona znajomego; bywają tu codziennie, aby demonstrować sobie swoje sukcesy. Wychodzą najczęściej oddzielnie. Różnica temperamentów... Skąd wiem? Ją także bywam tu wieczorami. Cóż mam robić, kiedy ciebie nie widzę? Kilka kategorii tych lokali zaspokaja potrzeby lub, jeśli wolisz, rozwiązuje problem kilku kategorii uposażenia ludzi, którzy mają wolne wieczory. Dziwisz się, wywołuje to twoje święte oburzenie... Tkwisz przez całe lata w jakiejś wieży, a tu masz samo życie, rzeczywistość przeciętnych ludzi, którzy mają to szczęście, że mają czym płacić. Próbuję jeszcze ocalić w moich oczach te interesująco smutne panie, na co Michał wybucha ostrym, nieprzyjemnym śmiechem. — Z każdą z nich mogę w ciągu piętnastu minut 117 stąd wyjść. Wiesz? - Przekonał mnie. Te kobiety przecież nie obchodziły mnie nic a nic... Orkiestra grała „Oczarowanie". — Ogromnie lubię tę melodię — powiedziałam. Zaproponował taniec, ale odmówiłam; chciałam być oczarowana i nie mogłam. Lubię być oezarowywana. A on myśli, że jestem trochę zalana (co by mama powiedziała na jedno i drugie!). Ta melodia wywołuje we mnie potrzebę lekkomyślności lub fantazji — spostrzegam. —- Więc co z nami, Małgorzato? — mówi nagle Michał z powagą, patrząc mi w oczy. Próbuję opanować zaskoczenie, gubię nastrój, potykam się o zawrót głowy. Czy nie za dużo wypiłam? Trudno mi znaleźć odpowiedź na coś, co wygląda jak wycięty kawałek podszewki. — Możemy zatańczyć... — Więc tańczyliśmy. Powiedział jeszcze: — Sprawa dojrzała do tego, abyśmy pomówili poważnie. — Szczególnie teraz po tych paru kieliszkach koniaku... Co Im sobie myśli... Przecież boli mnie trochę głowa. Jutro będzie „kac"r pojutrze zwykłe życie siedemnastolatki... No, poza tym życie kryje tyle możliwości. Nie, nie chcę nic ostatecznego, jest mi dobrze, chcę marzyć i strasznie dużo oczekiwać... Nawet wtedy, kiedy nie piję koniaku... Tańczymy. Patrzę mu trochę rozbawiona (nie wierni czym) w oczy i mówię: i — Nie mam ochoty wychodzić z tobą oddzielnie stąd ani w ogóle, a nie ma żadnej pewności... Nie patrzył na mnie, uśmiechał się lekko, w ukryciu.] W tym półuśmiechu i zadumie wydał mi się znów bli-1 118 ski. W liniach jego ust spostrzegłam odrobinę niepewności, w linii jego pochylonych pleców było coś z pokory. Przytuliłam się, ale on tego nie przyjmował, najwidoczniej urażony. W końcu przełamał swój chłód, a mnie znów było dobrze. Lubię tańczyć z Michałem, zawsze będę to lubiła. Wtedy powiedział: — Teraz nikt nie uwierzy, że nic cię nie łączy ze mną. Jutro całe miasto będzie wiedziało... Jeszcze dzisiaj wspomnienie tych niepojętych słów wprawia mnie w zamęt, z którego budzę się z wątpliwościami, czy to, co słyszałam, wypowiedział Michał, całując mnie delikatnie w skroń. W pewnej chwili zaproponował zmianę lokalu. Skrzywiłam się z braku przekonania do wszelkich zmian na lepsze. Wtedy zaproponował wypicie dobrej kawy u niego. Odmówiłam tak, jak odmawiam Annie dokładek leguminy. Jego twarz jakby przyprószył szary pył, stała się obca, daleka, kiedy mówił: — Cenię twoje mieszczańskie zasady. Dzięki nim uchowałaś się taka świeża, lecz to już przesada. Powiedział „przesada". Być może przesada. Obojętne zresztą, jak to nazwiemy. Znaczenie -pozostaje to samo, ono leży poza sformułowaniem, poza tym słowem, leży pomiędzy nami, w mroku. Po chwili znów nalega: — Czy nie lepiej odpocząć z dala od gwaru, pogawędzić w wygodnym fotelu. Przecież nie lubisz dymu, nudzi cię pijackie otoczenie... Nikt cię nie zobaczy. To, co mówi, jest przekonywające, zbyt przekonywające. Z sąsiednich stolików podpici panowie posyłają mi 119 spojrzenia, które już dawno przekroczyły granicę propozycji. Czuję się podle. Znów patrzę w twarz Michała; •w jego oczach jak w szklanych kulach odbija się światło lamp. Uśmiecha się z daleka. — Zastanów się. Przysięgam, nie będę próbował cię nawet pocałować, jeśli sama nie zechcesz. Nie, nie chcę... aż będziesz zupełnie pewna... Otóż to! Jak mu wyjaśnić tę drobnostkę, że jestem pewna, jak bardzo chcę. Obok tego istnieje we mnie także i to, że nie chcę. Zamiast tego mówię to, co jest również prawdą: — Nie, nie mogę pokonać w sobie wstrętu wchodzenia w nocy do obcego mieszkania. W drodze zatrzymał auto i całował mnie niecierpliwie, zachłannie, bez wytchnienia. W pewnej chwili oparłam policzek o jego rozgrzaną twarz, a on powiedział: — Masz nosek zdrowego pieska. — Wtedy zaczęłam oddawać mu pocałunki równie igorące jak jego własne. Co chwila powtarzał: — Więc co z nami? W świetle odprowadzających nas lamp wpatrywałam się w jego twarz i zadawałam sobie pytanie, co mi się w nim właściwie podoba. Nie jest to mój typ, a jednak pociąga mnie w nim jakiś rys... a może skaza? "W pokoju Anny paliła się lampa. Gdyby tak wejść i powiedzieć !