Vanderberg Club Vanderberg Rozdział 1 Major Vanderberg skrzywił pomalowaną w barwy wojenne twarz i groźnie potrząsnął dzidą. żadna z niesamowicie poplątanych gałązek kilka kroków przed nim nie drgnęła od czasu kiedy na nie patrzył. Byłby przysiągł jednak, że niepokojący dźwięk, odgłos, który sprawił, że teraz serce waliło mu jak młotem, dobiegł właśnie z tonącego w półmroku kłębu krzewów. Usiłował uspokoić oddech ale płuca jak na złość domagały się coraz większych porcji powietrza. Drgnął całym ciałem kiedy przeraźliwie zimna kropla wody uderzyła w rozpaloną skórę na jego plecach. Z najwyższym trudem powstrzymał się od spojrzenia w tył. Nerwowo przełknął ślinę. Bransolety na przegubie dłoni zagrzechotały cicho kiedy ocierał gromadzący się nad brwiami pot. Po chwili znowu uchwycił drzewce broni obiema rękami i powoli, usiłując zignorować coraz silniejsze ukłucia strachu ruszył do przodu. Posuwał się prawie po omacku, ani na chwilę nie mogąc opuścić oczu. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w ciemniejące przed nim chaszcze przygotowany do błyskawicznej reakcji gdyby... Gdyby co? Nastąpił jakiś atak? Nagle ukazał mu się ... Nie! Uczucie strachu było tak silne, że przystanął mimo woli gotowy do natychmiastowej ucieczki. Musi przestać o tym myśleć. Musi przestać wyobrażać sobie widok jaki ujrzy kiedy nareszcie rozgarnie końcem dzidy gałęzie krzewów... Dość! Zrobił następny krok. I jeszcze jeden. Coś boleśnie ukłuło go w bosą stopę. Jeszcze tylko kilka małych kroków. Jeszcze parę ostrożnych stąpnięć i... Usłyszał to znowu! Ciche westchnięcie? Nie. Syk wciąganego powietrza? Nie, to nie to. Odgłos przypominał raczej niesamowicie długi wdech – dźwięk towarzyszący próbie wciągnięcia powietrza do płuc bardzo chorego i bardzo małego dziecka. Próbie trwającej jednak na tyle długo, że z całą pewnością można było wykluczyć jakiekolwiek dziecko. Vanderberg opanowując drżenie rąk pochylił dzidę jeszcze bardziej i podjął swój powolny, jakby odgrywany w wyśnionej przez kogoś pantomimie, marsz. Kamienne ostrze prawie dotykało położonych najbliżej gałęzi. Oczami wyobraźni widział to coś, paranoiczne monstrum czające się w najciemniejszym zakamarku. Coś co usiłowało go wciągnąć, sprawić, żeby sam, z własnej woli wszedł do pułapki. Nagle przypomniał sobie tamtego człowieka. Jego ciało leżące pośrodku płytkiego koryta, wodę wlewającą się do półotwartych ust i wypływającą stamtąd ale już w zupełnie innym kolorze. Pamiętał, że wyglądało to tak jakby śmierć zatrzymała ciało w pierwszej fazie przemiany w wielką ośmiornicę. Zachowywał jeszcze ludzkie kształty a jednocześnie, choć jeszcze nieudolnie, usiłował odpłynąć wyrzucając z siebie chmury ciemnego płynu. Dłonie majora bezwiednie zacisnęły się na topornie obrobionym drzewcu. Miał ochotę pchnąć na oślep, wbić ostrze w coś, co ukrywało się w zaroślach i uciec, uciec stąd jak najszybciej, biec gdzieś przed siebie byle tylko dalej od zwodniczego spokoju tego miejsca. W jego umyśle pojawiały się kolejne obrazy ofiar jakie zobaczył lub tych tylko, znacznie straszniejszych, o których mu mówiono. Wyobraźnia była dużo bardziej precyzyjnym narzędziem jeśli chodziło o dostarczanie pamięci makabrycznych szczegółów. Stworzona przez nią kolekcja martwych ciał była dużo bardziej plastyczna od rzeczywistej... Nie, nie może się teraz odwrócić i uciec. To byłoby jeszcze gorsze. Jeszcze bardziej niebezpieczne. Powoli pochylił się lekko i ugiął nogi. Delikatnie, z najwyższą ostrożnością rozchylił drzewcem pierwsze gałęzie. Nie zobaczył niczego podejrzanego. Czuł tylko, że jest blisko, że wyciągnięcie ręki zaledwie dzieli go od ostatecznego rozwiązania. Zacisnął zęby. Właśnie miał posunąć się jeszcze dalej kiedy z tyłu dobiegł go stłumiony jeszcze odgłos kroków. Szlag! Nie teraz, nie w tej chwili! – chciał krzyknąć ale spieczone wargi wydały tylko wściekłe syknięcie. Jasny szlag! Ktokolwiek to był nie mógł zbliżyć się teraz. Trzeba było coś zrobić i to szybko, bez najprostszej nawet analizy sytuacji. Vanderberg odskoczył do tyłu. Przez chwilę jeszcze cofał się patrząc w napięciu na ciemniejące przed nim krzewy, potem odwrócił się i pobiegł w głąb betonowego tunelu. Tu było znacznie jaśniej. Rząd okratowanych żarówek pod sklepieniem zasilany z jakiegoś awaryjnego układu ledwie mżył, co druga lampa była stłuczona lub zepsuta ale i tak w porównaniu z mrokiem kolektora wydawało się to prawie dziennym światłem. Odgłos kroków był coraz głośniejszy. Dochodził zza zakrętu głównego tunelu albo z jakiegoś bocznego korytarza. Vanderberg nie miał już czasu. Wiedząc, że robi głupio wyskoczył zza załomu muru i stanął oślepiony światłem dwóch latarek. – O...O jasna cholera! – gruby głos jednego z dwóch mężczyzn w roboczych kombinezonach zdradzał najwyższe zaskoczenie. Drugi, niższy i tęższy drżącą ręką poprawił na głowie plastikowy kask. – Ty... Kkkur... Coś takiego! – widok półnagiego faceta o pomalowanej w wojenne barwy twarzy, który trzymał w ręku dzidę w kanałach pod wielkim miastem musiał ich nieźle przestraszyć. – Tttty...- mężczyzna wyraźnie się jąkał. – Wi... widzisz go, człowieku? – Psiakrew. Obaj stali niezdecydowani kierując promienie latarki prosto na jego twarz. Niższy przestępował z nogi na nogę. – C... Cccco... co on tu robi? – Cholera go wie. Hej, ty! Do ciebie mówię... – Nie możecie teraz iść dalej – powiedział Vanderberg. Czuł się głupio trzymając w rękach dzidę. Po chwili wahania odstawił ją opierając o ścianę. Napięte poprzednio nerwy teraz odmawiały mu posłuszeństwa. – Bbbbo co? – odezwał się niższy. – Ppppatrz, cholera, zzzboczeniec jakiś. – Co ty tu robisz?! – krzyknął wyższy. Jego twarz nie zdradzała jednak tej pewności siebie jaką chciał tchnąć we własny głos. – Tu nie wolno łazić byle komu! – Nnnno co ... Nnno co się tak gapisz? – Nie możecie iść dalej – Vanderberg czuł krople potu spływające po plecach. – Nie teraz. – Osz ty, cholera twoja – mężczyzna w kombinezonie służb miejskich nagle przerzucił latarkę do lewej dłoni. Prawą wyjął z kieszeni na udzie duży klucz francuski. – Jazda stąd, bo weźmiemy na policję! – Ppprzylej mu! – niższy również chciał poczuć coś w ręku. Wyciągnął zza paska krótki łom. – Ppprzyładuj mmmu na ostro... Obaj na razie nie ruszali się z miejsca. Strach jednak wyraźnie zmieniał się w agresję. – Spokojnie – Vanderberg sięgnął do pasa ale wbrew swym słowom wcale nie był spokojny. – Zaraz pokażę wam legitymację... – Psiakrew! To już w związku zawodowym zboczeńców wydają wam legitymacje? Jazda stąd! – klucz francuski powędrował do góry a jego właściciel ruszył w kierunku zagradzającego mu drogę człowieka. Vanderberg uskoczył lekko. Spod przepaski na biodrach wyszarpnął pistolet, zarepetował go i wymierzył celując do nich oburącz. – Spokojnie... – zaczął ale nie mógł się opanować. – Zjeżdżać stąd! – wybuchnął. – Jazda jeden z drugim bo... Obaj cofnęli się rzucając niespokojne spojrzenia. – No już!!! – Osz, kurde... – mężczyźni w roboczych kombinezonach zawrócili jak na komendę i ruszyli biegiem co chwilę zerkając do tyłu. Kiedy znikli za najbliższym zakrętem Vanderberg odetchnął głęboko. Przyłożył do czoła chłodną rękojeść pistoletu by po chwili, kiedy pokryła się mgiełką zabezpieczyć go i schować z powrotem do ukrytej kabury. Miał ochotę kląć na cały głos. Miesiące przygotowań, stracone nerwy, siły, wreszcie strach... I nic. Wiedział, czuł, że dzisiaj, tam, przy kępie tonących w półmroku krzewów był już blisko... A potem ci dwaj. Jasny szlag! Wolał nie myśleć o wszystkich błędach, które popełnił z powodu nerwów. Wiedział, że nie ma po co wracać do kolektora. Już nie ma po co. Wściekły na siebie, na dwóch intruzów i na cały świat wziął swoją dzidę i powlókł się do pordzewiałej drabinki prowadzącej na wyższy poziom. Wspinał się powoli bo długie drzewce przeszkadzało mu obijając się o skorodowane blachy, zaczepiając o każdy występ, każdą szparę w cembrowinie studzienki. Na wyższym poziomie nie było żadnego światła. Musiał wyjąć małą, "laryngologiczną" latarkę by w jej świetle odnaleźć właściwą drogę. Wąskie schodki, potem rząd klamer i znowu drabinka. Z latarką w zębach przedostał się do głównego kanału. Im bliżej powierzchni tym bardziej chłód dawał się we znaki. Vanderberg drżał z zimna kiedy dotarł do korytarza prowadzącego na antresolę nad głównym zbiornikiem. Bose stopy nieprzyjemnie plaskały o mokry beton, malutka latarka dawała tylko tyle światła, żeby mniej więcej odnaleźć właściwą drogę. Nie potrafił omijać kałuż z przeraźliwie zimną wodą. Zdyszany i zziębnięty minął awaryjny spust studzienki opadowej i wąskim przejściem przedostał do pomieszczenia oświetlonego turystyczną lampą. – Cześć, Charlie. Mężczyzna siedzący na składanym, płóciennym krzesełku zerwał się gwałtownie jakby oczekiwał wizyty chodzących trupów. Wszyscy w ekipie powoli zaczynali wariować. – Ale mnie przestraszyłeś – Charles Wade przez chwilę uspokajał przyspieszony oddech. – Czy mógłbyś się tak nie skradać? – Trudno nadejść głośno nie mając butów. – Cholera... Kawy? – Jasne. – Jeśli jest coś jeszcze w termosie – Wade schylił się wchodząc do małego namiotu, ustawionego wprost na betonowym podłożu. – Chyba nie wyżłopałeś wszystkiego? – Daj spokój. Tu wokół... Wade na moment zawiesił głos. – Tu coś chodziło... – Szczury. – Szczury... – Wade powtórzył jak echo. – Mam dość tego czekania w samotności. Dość siedzenia w ciemności i dość podskakiwania na każdy szelest. Cholera – jego głos dochodził przytłumiony z wnętrza namiotu. – Zawsze miałem wrażenie, że nie boję się mroku, a teraz... – wyczołgał się tyłem trzymając w ręku niewielki termos. Potrząsnął nim energicznie. – W tym też niewiele zostało. Przepraszam. – Drobiazg. Skoczymy do baru na górze. Wade wstał mrużąc oczy przed światłem turystycznej lampy. Gdyby nie rysujący się pod swetrem brzuszek, jego krępa sylwetka przypominałaby raczej boksera a nie człowieka pracującego na uniwersytecie. Grube, węźlaste ramiona, długie ręce i twarz z szerokim nosem nadawały jego postaci wyraz typowego "swojego chłopa", jakich tysiące można znaleźć w każdej knajpie na Południu. Jednak swojskość i prostota jego oblicza były tylko pozorne. Wade może nie był człowiekiem czynu ale z całą pewnością nie można było o nim powiedzieć, że nie jest inteligentny. – Tam na dole – patrzył teraz spod przymrużonych powiek – coś się stało, prawda? Vanderberg podziwiał jego intuicję. Intuicję albo spostrzegawczość. Dotąd miał wrażenie, że zdołał jakoś opanować nerwy. Powoli nachylił się nad przygotowaną zawczasu miednicą. – Byłem o krok – mruknął nabierając wody obiema rękami. – O krok od czego? Zimna woda nie chciała zmywać farb z twarzy. Musiał szorować ją coraz mocniej. – Tam na dole jest... jakaś roślinność. – Bez światła? – Jest i światło. Tylko nie pytaj mnie skąd bierze się zasilanie – chwycił rzucony mu ręcznik. – Może to nie jest dżungla ale... Wygląda dość dziwacznie. – Co się stało? – przerwał mu Wade. – Tam ktoś był. – Ktoś? Vanderberg wzruszył ramionami. – Wiesz o co mi chodzi. Cholera... – nie miał pojęcia jak to powiedzieć. – Byłem już blisko. Tam... Byłem pewny, że... Wade wyciągnął papierosa, włożył go do ust, wyjął nawet zapałki ale zastygł nagle na moment by po chwili schować je na powrót do kieszeni. Rozmyślił się? Czy bał się pokazać, że drżą mu palce? – I co? – głos Wade`a jednak nie wskazywał śladu drżenia. Może najwyżej pytanie padło trochę za szybko. – Nadeszło dwóch takich, w kombinezonach miejskich służb. Zdenerwowałem się i... – Słuchaj – przerwał mu Wade. – Tam, w tych krzakach. Czy tam coś było? Jesteś pewien? – Niczego nie jestem pewien. – Ale coś widziałeś, tak? – Nie. Wade nachylił się nad nim. Tym razem jego oddech był wyraźnie przyspieszony. – W takim razie musiałeś coś słyszeć. Czy słyszałeś?... – Nic nie słyszałem – skłamał Vanderberg wpadając mu w słowo. – Tych dwóch gości, speców od oczyszczania kanałów... Oni stanowią problem. – Dlaczego? – Mówię ci, że byłem wściekły i... – podniósł z ziemi torbę ze swoim ubraniem. – I wyciągnąłem pistolet. – Uuuuuu...- Wade skrzywił się zabawnie. – No to mamy na głowie Frosta. A Frost ma na głowie miejskie służby – podrapał się w sam środek swojej dość gęstej jeszcze czupryny jakby to jego głowa była obciążona podwójnym ciężarem. – Nie ma takiej siły, żeby nie złożyli raportu, co? – Nie ma. Nawet jak nie złożą to poskarżą się policji. – Eeee... Tym bym się nie martwił.- Wade włożył dłonie do kieszeni swoich szerokich spodni. – Niby co mają powiedzieć? Że spotkali w kanale Indianina z dzidą, który straszył ich rewolwerem? Vanderberg wszedł do namiotu, żeby się przebrać. Zimne powietrze szczypało nagą skórę ale jakoś nie mógł robić tego szybciej. Skarpety, koszula... Miał problemy z każdym guzikiem. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że tam na dole o czymś zapomniał. Może inaczej. źe zdarzyło się coś czego nie pamiętał teraz. Co to było? Wytężał pamięć ale nie mógł jakoś wpaść na właściwe rozwiązanie. To było jakieś uczucie, tak? Jakiś niejasny stan świadomości, który uderzył go tym, że już raz w życiu przeżywał coś podobnego. Jeden jedyny raz? Nie był tego pewny. Nie wiedział też dlaczego tak go to męczy. Przestraszył się? Nie, nie mogło chodzić o to. Bał się wiele razy, ale tylko raz odczuł coś podobnego. Kiedy to było? – Długo jeszcze? – Wade na zewnątrz zapalił papierosa. A więc poprzednim razem naprawdę zrezygnował z niego, żeby nie pokazać, że drżą mu ręce. Te godziny spędzone samotnie pod ziemią musiały go dużo kosztować. Czy on też przypominał sobie człowieka, który chciał się zamienić w ośmiornicę? – Nie żebym cię popędzał ale dałbym dużo, żeby już być na powierzchni. – Stawiasz drinka jeśli uwinę się w pół minuty? – O rany... – Jeśli nie to nie wychodzę. – Sadysta. Stawiam. Vanderberg uporał się ze spodniami. Na czworakach wypełzł z malutkiego namiotu i już na zewnątrz założył marynarkę. Wade sprawnie zgasił lampę i w świetle ogromnej, policyjnej latarki zapiął zabezpieczającą ich dobytek płachtę. – Idziemy? To było niepotrzebne pytanie. Obaj, choć z różnych powodów mieli dość podziemi w tym samym stopniu w jakim długoletni więzień miał dość swojej celi. Na szczęście droga na powierzchnię nie była długa. W pośpiechu przedostali się przez plątaninę wąskich przejść pod bunkrem opadowym. Wzdłuż jednej z jego nośnych ścian do nieużywanego kanału zasilającego a stamtąd rząd klamer zaprowadził ich tuż pod powierzchnię ulicy. Wade zasapał się unosząc ciężką klapę. Wraz ze światłem ogarnął ich chłód, hałas i siny obłok spalin przejeżdżających nad nimi samochodów. – Ale leje... – Wade musiał teraz mówić o wiele głośniej. – Masz coś nieprzemakalnego? Vanderberg osłonił twarz przed spadającymi z góry kroplami. Leniwy kapuśniaczek, który towarzyszył im rano musiał nasilać się z każdą chwilą. – Szybciej! Z trudem odnajdując pewne chwyty dla rąk wyskoczył na mokry asfalt. Zabezpieczył klapę widząc, że Wade wkłada trzymaną dotąd w zgięciu łokcia marynarkę. Jakiś kierowca o mało nie rozwalił zabezpieczających wyłaz uliczny barierek, zszokowany widokiem mężczyzn w garniturach, którzy wyszli właśnie z kanału. – Tędy – Przebiegli kilka kroków by skryć się pod okapem najbliższego budynku. Mimo późnej pory ruch na chodnikach przypominał niedzielny poranek. – Cholerny deszcz – Wade usiłował osuszyć włosy. – Przecież nie może lać kilka tygodni pod rząd. – Może. Ryzykujemy przejście na drugą stronę ulicy? Obaj popatrzyli na jarzące się neonami wejście do baru naprzeciwko. Najbliższe przejście przez jezdnię znajdowało się jednak co najmniej o pięćdziesiąt kroków od miejsca, w którym stali. Było zupełnie odsłonięte, zalewane strugami deszczu, tak jak większość drogi jaką mieli przebyć. – Nie ma sensu. Chodź. Vanderberg poprowadził w przeciwną stronę, wzdłuż muru, który dawał choć iluzoryczną osłonę. Nie byli specjalnie przemoknięci kiedy wpadli narożnego baru po ich stronie ulicy, którego wystrój przypominał angielskie puby z początku wieku. Vanderberg nie lubił tej knajpy. Zawsze okupowali ją dziennikarze z pobliskich redakcji, zawsze była pełna gwaru i jakiegoś podskórnego napięcia. Być może to tylko uprzedzenie ale za każdym razem, podczas kilku już swoich tu wizyt czuł się jak intruz, jak osoba obserwowana ukradkiem przez wszystkich obecnych. Teraz jednak staromodne wnętrze mieściło zaledwie kilku ludzi. źaden z nich nie wyglądał na osobę parającą się piórem. – I co to ma być? – Co? – Vanderberg zaskoczony spojrzał na Wade`a. – Ten drink, który wyłudziłeś. Co pijesz? – A winy wasze niech będą wam darowane – Vanderberg strząsnął z włosów krople deszczu. – Kawa i Cola. Na dziś wystarczy. Podeszli do szerokiego kontuaru. Na wyściełanym czerwonym aksamitem wysokim stołku obok siedziała dziewczyna w krótkiej, obcisłej spódniczce. Mogła mieć najwyżej piętnaście, szesnaście lat. Uśmiechnęła się do Vanderberga. – Nie gap się tak. Trzymaj – Wade podał mu Colę. Sam jednak zamówił coś znacznie mocniejszego. – Jak myślisz, zadzwonić do Frosta? – Może oszczędzisz miastu choć jednego zawału na dzisiaj. – Myślisz, że profesor aż tak przejmie się aferą z pistoletem? A może mu nic nie mówić? – Tak. Lepiej niech dowie się z gazet... – Aleś się zrobił zgryźliwy. Vanderberg opróżnił szklankę kilkoma haustami. Dopiero teraz zdał sobie sprawę jak bardzo chciało mu się pić. Zamówił następną Colę, podniósł do ust kubeczek z kawą ale była zbyt gorąca. Przez cały czas prześladowało go wspomnienie tego co przeżył tam, pod ziemią. Teraz był pewien, że kiedyś już doznał podobnego uczucia. Kiedy to było? Ktoś nastawił piękną, przypominającą wystrojem koniec lat pięćdziesiątych, grającą szafę i nie mógł się skupić. Gdzieś tylko, na dnie jego umysłu pozostał niepokojący osad. Siedząca obok dziewczyna przysunęła się bliżej. Tym razem zupełnie już wyraźnie uśmiechała się do Vanderberga. Jej dziecinne oczy usiłowały przybrać wyzywający wyraz. Skądś z tyłu jednak przykuśtykał groźnie wyglądający staruszek. – To moja wnuczka – krzyknął. – Tylko nie bałamucić! – energicznie potrząsnął trzymaną w dłoni, dębową laską. – Tylko nie bałamucić! – Słusznie – uśmiechnął się Vanderberg. – Ktoś musiał jej to w końcu powiedzieć. Zaraz jednak uśmiech znikł z jego twarzy. Przypomniał sobie skąd pamięta to dziwne uczucie, które ogarnęło go dzisiaj w podziemiach. To było dość dawno temu, gdzieś w południowoamerykańskiej dżungli. Walka z tym Hindusem, studnia... Tak. Nachylał się nad studnią. Nie mógł się mylić, to było to samo. Przejmujące uczucie przedziwnej obcości. Poczucie obecności czegoś absolutnie odrębnego, innego, zupełnie, diametralnie różnego od wszystkiego co znał do tej pory, co mógł wyśnić, wyobrazić sobie, nadać choć oniryczny kształt... Tak, nawet nie złego, nie przerażającego, nie groźnego... Obcego właśnie. Przypomniał sobie. Ale było coś jeszcze. To czego doznał dzisiaj różniło się od wspomnienia o jeden drobny szczegół. Rozdział 2 – Rany boskie, kocham cię! Kocham cię, ale weź tą rękę! Vanderberg zmrużył oczy oślepione bijącym z okna blaskiem. – Kocham cię! Powoli odgarnął opadające na czoło włosy. Poruszył się w łóżku i z trudem skupił wzrok. – Kochanie, błagam, nie dotykaj tego!... Dziewczyna w narzuconym wprost na szlafrok kolorowym płaszczu znowu podniosła do ust ręczny głośnik. – Naprawdę cię kocham – tuba pogłosowa drżała w jej ręku. – Tylko zejdź stamtąd! – Wysadzę się! – kierunkowy mikrofon z trudem łapał przechodzący w coraz wyższe rejestry głos człowieka przywiązanego do jednego z filarów wieży ciśnień. – Wysadzę się! Wokół niego na kablach różnej długości wisiały powiązane jak balerony ładunki pentrinitu. Vanderberg podniósł się na łokciu. Zapomniał wczoraj zgasić telewizor? A może on ma wbudowany jakiś elektroniczny budzik i włącza się sam? – Wysadzę się – pisnęło z ekranu. Wiszący kilkadziesiąt metrów nad jezdnią mężczyzna złapał uchwyt przytroczonego do pasa detonatora. – Kryć się! – policjanci i dziennikarze przypadli za samochodami. Jakiś człowiek zwrócony twarzą do kamery krzyczał wprost do mikrofonu. – Zasłońcie oczy dzieciom. Zrozpaczony zdradą narzeczonej człowiek zaraz wysadzi się wraz z wieżą ciśnień. Dzieci nie mogą tego oglądać! Ostre pukanie do drzwi na moment zagłuszyło płynące z głośnika dźwięki. Ach, zamówione śniadanie – przypomniał sobie Vanderberg. – Proszę! Wózek z ustawionymi na nim naczyniami zawadził o framugę drzwi. Zamiast kogoś z hotelowej obsługi pchał go jednak osobiście Wade. – Proszę bardzo – jedno z kółek zawadziło o dywan. – Firma życzy miłego dnia, choć wie, że to niemożliwe. – Rzuciłeś starą pracę? – Przejąłem ten interes na korytarzu. Parę groszy extra nigdy nie zawadzi – Wade bezczelnie wyciągnął rękę po napiwek. Vanderberg chwycił pierwszego z brzegu sandwicza. – Wysadzę się! – ryczał telewizor. Wade wyłączył go i przysiadł na brzegu małego biurka pod ścianą. – Hej – major dopiero teraz podniósł się i usiadł na łóżku. – Nie interesuje cię co się stanie? – To retransmisja wczorajszego nagrania. Już widziałem. – I co? Wysadził się? – Nie. Zdjęli go. – Wade ziewnął szeroko nie zadając sobie trudu, żeby zasłonić usta. – Mam dość wszystkich hoteli razem wziętych. Nie mogłem zasnąć przez całą noc. Vanderberg nie podzielał jego uczuć. Lubił hotele, zawsze dobrze czuł się w wynajętych pokojach, nigdy nie narzekał na posiłki w restauracji, szczerze mówiąc nawet wolał je od domowych. Nie miał pojęcia czy to wszystko nie brało się przypadkiem stąd, że nie potrafił dorosnąć. źe gdzieś tam w podświadomości chciał być zawsze wiecznym chłopcem. że bał się założenia własnego domu, własnej rodziny. Lubił życie koczownika, przenoszenie się z miejsca na miejsce, nie wiązanie się z nikim. Być może dlatego prawie zawsze czuł się dobrze w każdym miejscu gdzie właśnie rzuciło go życie. Ale tej nocy i on nie spał dobrze. Wypił duszkiem tak zwaną "fizjologiczną" dawkę pomarańczowego soku, którą niezmiennie serwują na śniadanie wszystkie hotele. – Jak tam nasza afera z wymachiwaniem pistoletem? – spytał. – Jeszcze nie wypłynęła. Oglądałeś wczoraj któryś z dzienników? – Czemu? – Podawali, że ciągłe deszcze stają się przyczyną coraz częstszych awarii w systemach odpływowych. – Wade uśmiechnął się lekkim skrzywieniem warg. Jego na pozór prostacka twarz kryła w sobie doskonałe narzędzie pracy aktorskiej. – Kanały się nie wyrabiają – powiedział dokładnie tak jakby to zrobił Lee Strasberg w programie po północy. – Serio? – Mogło ci to umknąć w powodzi wiadomości ze świata. Vanderberg odsunął wózek z niedokończonym śniadaniem, wygrzebał się nareszcie z łóżka i ruszył w stronę łazienki. – I co, mają na to jakieś wytłumaczenie? – zostawił za sobą niedomknięte drzwi. – Ktoś żartem wspomniał o sabotażu – Wade musiał teraz podnieść głos. – Ale nikt, ani słowem nawet nie zająknął... – Że ktoś lub coś kręci się po kanałach? – Vanderberg szarpnął dźwignią wody i zanurzył ręce w gorącym strumieniu nad umywalką. – Właśnie. Tym bardziej, że przedwczoraj, podobno... – Wade podszedł bliżej do drzwi łazienki. – Wśród ludzi pracujących pod ziemią wybuchła panika. – Panika? Dlaczego? – Ach, gdybym to ja wiedział. Magistrat zdaje się nie cierpieć naszej ekipy. Robią wszystko, żeby się nas pozbyć. Vanderberg ruchem łokcia zamknął kran i sięgnął po ręcznik. Opanowały go jakieś złe przeczucia. – Czy w takim razie dzisiejsze zebranie w ogóle dojdzie do skutku? – Jasne. Inaczej Frost nie przygotowywałby referatu przez pół nocy. – O Boże... Będzie ktoś ważny z władz tego miasta? – Mhm, telefonowali, że burmistrz albo... – Jeśli powiedzieli "albo" – major wpadł mu w słowo – to burmistrza nie będzie. Wade wzruszył ramionami. – W każdym razie jacyś wysocy urzędnicy z magistratu. – Woźny i sprzątacz? – Vanderberg nałożył świeżą koszulę i sięgnął po zegarek. – Daj spokój. Chodźmy bo Dakar zaraz wyjdzie ze skóry. – Dakar? Ona też będzie coś mówić? – Kazałem przygotować coś w rodzaju koreferatu gdyby szef zawalił... – Optymista – Vanderberg wyjął z szafy nową marynarkę, przepuścił kolegę przodem i zatrzasnął drzwi pokoju. – Powinieneś powiedzieć " kiedy już wszystko zawali". Wade tylko machnął ręką. Na szczęście winda czekała już na ich piętrze. Woleli nie patrzeć na swoje odbicia w zawieszonym na ścianie lustrze. Trwające już trzeci tydzień przeczesywanie podziemnych wnętrzności miasta trudno było nazwać czynnością kojącą nerwy. Nawet gdyby powód tego działania był zupełnie inny, gdyby to była jakaś normalna rzecz, jakieś sprawdzanie instalacji, drożności kanałów, czy Bóg jeden wie czego jeszcze to i tak praca nie należałaby do rzeczy przychodzących łatwo. Teraz jednak, po tym wszystkim co wiedzieli na własne oczy, po tych wszystkich zdjęciach i slajdach, które musieli przejrzeć chyba każdy z nich wolałby zająć się czymś innym. Może oprócz profesora Frosta. Ale Frost... To była już zupełnie inna sprawa. Główny hall zwykle pełen ludzi, o tej porze świecił jednak pustkami. Te kilkanaście osób, które w nim przebywały zdołało jednak przynieść z dworu wystarczająco dużo wilgoci, żeby mimo klimatyzacji, wokół unosił ów charakterystyczny zapach przywodzący na myśl jakieś starożytne, wiejskie pralnie, czy parne łaźnie jakie jeszcze nie tak dawno można było spotkać w małych miasteczkach. Daquerilla Esposito, nazywana z niezrozumiałych względów "Dakar", czekała w jednym z głębokich foteli pod rozłożystą palmą pośrodku. Na ich widok zerwała się stając na baczność i salutując. – Panie majorze, żeńska część korpusu ekspedycyjnego melduje się na rozkaz! – Spocznij! – Cześć Dakar – Wade lekko skinął głową. – Masz? Dziewczyna potrząsnęła plikiem trzymanych w drugiej ręce notatek. – Dobrze. No to zostawiam was samych. Zobaczę co z resztą i możemy zacząć uroczyste oczekiwanie na naszych gości. – Aż tak źle? Wade, który zmierzał już w kierunku bocznego korytarza nie zadał sobie trudu, żeby się odwrócić. Machnął tylko ręką i przyspieszył kroku. – Panowie w magistracie są naprawdę wściekli – mruknęła dziewczyna. – Na nas? – Nie wiem – potrząsnęła głową. – Wątpię – dodała po chwili. – Słyszałeś o przedwczorajszej... – Charlie wspominał o jakiejś panice. – Nie. To nie prawda. Wśród chłopców od czyszczenia lochów krążą co prawda jakieś plotki, ale nie było żadnej paniki. Vanderberg wyjął papierosa ale w żadnej z kieszeni nie mógł znaleźć zapałek. Dakar podała mu starą, benzynową zapalniczkę. – A co się stało? – Trzech ludzi szło ubezpieczając się wzajemnie liną. Wiesz, tam są takie ześlizgi... czy jak to nazwać. – Gdzie? – Przy jednym z kolektorów. Plątanina tuneli, przejść, korytarzy... Zresztą sam wiesz. Było cholernie ślisko i w każdej chwili groził napływ wody. Jeden z nich musiał zejść po takim opadającym lekko w dół rynsztoku, czy... no nie wiem jak to się nazywa. W każdym razie dwaj pozostali popuszczali mu linę sami stojąc przy wejściu dla zabezpieczenia. Vanderberg uśmiechnął się słysząc jak dziewczyna przekręca żargon kanalarzy. – ...a on schodził. W pewnym momencie minął wylot bocznego korytarza. Nagle stanął, tak jakby nagle coś usłyszał. Odwrócił się i zamarł patrząc na coś co było w tym korytarzu. – Mówił coś? – Nie. Podobno wyglądał normalnie. Jak ktoś kto po prostu przystanął, żeby coś zobaczyć. – A tamci dwaj? – Nic. Też stali i czekali. Potem zaczęli wołać, żeby im powiedział co tam jest takiego ciekawego... A on nic. Stał i patrzył. Po kilku minutach zaczęli krzyczeć, żeby wracał... – Po kilku minutach? Nie wcześniej? – Nie. Wiesz, mi też wydawało się to dziwne. Dlaczego na przykład któryś nie poszedł po tamtego. Ale... Wiesz – powtórzyła – łatwo jest o tym mówić w dzień stojąc w hotelowym hallu. A tam w ciemnościach... Rozumiał co chciała powiedzieć. Poczuł nagle, że ma spierzchnięte wargi. – I co dalej? – Wołali go a on stał nieruchomo. Przez cały czas wpatrzony w ten sam punkt. – Był przestraszony? Zdenerwowany? – Ponoć nie. Po prostu stał – dziewczyna spojrzała na niego niepewnie. – A potem upadł. – Jak to upadł? – Zwyczajnie. Przewrócił się i leżał. Tamci dwaj zaczęli ciągnąć linę. Już nie żył. – Ten sam syndrom co poprzednio? – Nie. To chyba zawał. Nie wiem. On zdaje się zmarł ze strachu. – Nie krzycząc, nie uciekając? Może chociaż drżały mu ręce? – Podobno nie. Stał. – Chryste, ktoś chyba poszedł zobaczyć co jest w tym korytarzu? – Potem tak. – I co? – zadał to pytanie odruchowo bo znał odpowiedź. – Znaleźli coś? – Nic. Vanderberg rozejrzał się po pustawym hallu. Przestronne pomieszczenie nagle wydało mu się małe i duszne. Dziewczyna patrzyła na niego zasępiona. – Przepraszam, że ci to powiedziałam. Wade chyba celowo kręcił. Eeee... Nie chciał, żebyś wiedział skoro tam chodzisz. Wyjaśniło się przynajmniej wczorajsze zdenerwowanie tamtego. No tak, wszyscy byli zdenerwowani od dawna ale Wade wczoraj bał się bardziej niż zwykle. Vanderberg powinien zauważyć to wcześniej. Zaciągnął się głęboko. Szlag! – Bez przesady... – powiedział głośno. – Jestem głupia – Dakar postanowiła zmienić temat, żeby jakoś zatrzeć poprzednie wrażenie. – Słuchaj, opowiem ci co mi się dzisiaj wydarzyło. Spojrzał w jej zatroskane oczy potem przemknął wzrokiem po całej jej sylwetce tak jakby widział ją po raz pierwszy. Piękna dziewczyna. Jej ciemna skóra metyski, zgrabna, mała sylwetka, lekko skośne i prawie zupełnie czarne oczy... Cóż z tego. Obowiązujący w środowisku w jakim się obracała strój niweczył to wszystko. Szara, sięgająca połowy łydek spódnica skutecznie ukrywała kształt nóg. Idiotyczna, wzorowana na męskiej bluza nie pozwalała domyślić się ukrytych pod nią kształtów, a gładkie, uczesane domowym sposobem włosy aż prosiły się o jakiegoś nowoczesnego fryzjera. Vanderberg westchnął w duchu. – Słuchaj – dziewczyna musiała nie zauważyć jego taksującego spojrzenia. – Usiadłam rano przy barze, dosłownie zatopiona w swoich notatkach a po chwili obok usiadł jakiś mężczyzna. Myślałam, że to Curtiss. On też nie podnosił wzroku znad swoich papierów. I wiesz, rozmawialiśmy parę minut, może nawet kwadrans nie przerywając pracy i... Komuś upadł talerzyk. Obydwoje podnieśliśmy głowy i... O rany, to nie był Curtiss. W ogóle się nie znaliśmy. – Wiesz – nie chciał jej rozczarować. – Zdarza mi się to w co drugim hotelu. – Ale w rozmowie wszystko nam się zgadzało. Gdybyśmy nie popatrzyli na siebie moglibyśmy tak mówić przez godzinę. Nie wiem dlaczego przez cały kwadrans żadne z nas nie odkryło prawdy. Vanderberg uśmiechnął się do siebie. Zastanawiał się czy coś takiego mogłoby mieć miejsce jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Teraz ten niezobowiązujący sposób prowadzenia rozmowy, ogólnikowe tematy i normy zachowania traktujące szczere zainteresowanie się czymś osobistym za nietakt sprawiały, że wiele razy zdarzyło mu się przeżyć podobne sceny. – To po prostu społeczeństwo, którym rządzą wielkie liczby. Nic dziwnego, że wszystko wam się zgadzało w rozmowie. W sumie każdy żyje tymi samymi sprawami. – Tego was uczą na wojskowych akademiach? Chciał się odciąć i powiedzieć coś dowcipnego na temat jej "dzikiego" pochodzenia ale z tyłu dobiegło ich ciche syknięcie. – Zaczynamy – szepnął Wade, który pojawił się za ich plecami. – Czemu szepczesz? Konspiracja? – Cholera. Przyszła sama góra. – Prezydent? Niemożliwe. – Jest zastępca burmistrza. Chodźcie. Zaaferowany poprowadził ich do sali konferencyjnej. Vanderberg nie spodziewał się, że w hotelu może mieścić się aż tak duże audytorium. Ogromne pomieszczenie dosłownie przytłaczało kilkanaście osób skupionych pod jedną ze ścian. Profesor Frost zrezygnował z przypominającej mauzoleum mównicy i rozstawił białą płachtę ekranu wprost na pierwszych krzesłach. Razem z Wade`m i Dakar zajęli miejsca tuż za jednym z gości. Drugi, znacznie starszy, siedział obok profesora. Reszta ekipy, pojedynczo lub w małych grupkach była rozsiana w kole o promieniu jakichś dziesięciu, piętnastu metrów. Większość trzymała w rękach niedokończone kanapki, kubki z kawą czy papierosy. Widać było, że goście usiłują się dostosować do luźnej atmosfery ale ich wytworne, nieskazitelne garnitury świadczyły, że spodziewali się czegoś zupełnie innego. – Miło mi powitać naszych gości – profesor zaczął niepewnie – zastępcę burmistrza, pana Blacksteina – oparł rękę o podtrzymującą ekran piramidę krzeseł ale zdjął ją zaraz nie wiedząc jaka pozycja byłaby najbardziej odpowiednia. – Witamy również pana Walkera. Obaj goście wstali i ukłonili się z powodu szczupłości audytorium bardziej sobie niż komukolwiek innemu. Po prostu nigdzie nie było dość licznej grupy w kierunku której można byłoby skierować główny ukłon. – Nie chciałbym marnować cennego czasu panów – kontynuował Frost. – Może od razu przystąpię do rekapitulacji faktów. Olśniewający uśmiech Walkera marnował się z powodu braku kamer. Vanderberg zastanawiał się czy tamten wie co to jest rekapitulacja. – Nie wiem czy jest sens przypominać całą serię zagadkowych wypadków jakie miały miejsce w podziemiach naszego miasta. Seria niewyjaśnionych zdarzeń z niewiadomych powodów nie łączona przez policję w jedną całość doprowadziła do powstania naszej ekipy. I chyba dobrze się stało. Rozwiązanie tego typu problemu powinno leżeć w kompetencjach, jeśli można się tak wyrazić "służb uniwersyteckich" raczej – uśmiechnął się – niż policyjnych. – Spójrz na gości – szepnęła Dakar. Obydwaj urzędnicy zamienili się w posągi. Uwaga i skupienie malujące się na ich twarzach były zbyt idealne, zbyt "filmowe", by choć w części oddawać rzeczywisty stan ich ducha. – Powołany przez nasz uniwersytet zespół zbadał całą serię zagadkowych zgonów wśród pracowników oczyszczania miejskiej sieci kanalizacyjnej. Zaskoczyło nas, że nikt z ludzi poprzednio prowadzących śledztwo nie przykładał wagi do znalezionych w podziemiach dwóch strzał z kamiennymi grotami, roślinnej plecionki, czy wykonanego prymitywnym sposobem toporka. Oczywiście, słyszeliśmy hipotezę, zresztą zarzuconą później, że wszystkie śmierci są dziełem zboczeńca lub jakiejś sekty. A wspomniane przedmioty, skradzione z muzeum są po prostu podrzucane, żeby zmylić prowadzących śledztwo. Niestety w żaden sposób nie przybliżało to wyjaśnienia sposobu zadawania tak dziwnej śmierci – profesor po raz pierwszy sięgnął do swoich notatek. – My poszliśmy inną drogą. Przede wszystkim skupiliśmy swoją uwagę na miejscu skąd pochodzą znalezione przedmioty. Siedzący z przodu Somervell włączył rzutnik. Na ekranie pojawiła się mapa Południowej Ameryki. – Stosunkowo łatwo można było stwierdzić, że wszystkie rzeczy zostały wykonane przez plemię Indian koczujące mniej więcej na tych terenach – palec profesora zakreślił koło w lewym górnym rogu mapy. Vanderberg znowu spojrzał na gości z magistratu. Obaj przełknęli ostatnią uwagę Frosta bez zmrużenia oka. – Czy chodzi o plemię nie znane nauce? – zupełnie poważnie spytał Walker. Dakar zasłoniła usta dłonią, żeby nie zachichotać głośno. – Ależ skąd. Wprost przeciwnie – profesor robił wszystko, żeby nie zauważyć logicznego błędu w wypowiedzi Walkera. – Odkryto je kilkadziesiąt lat temu. Mogę się pochwalić, że zwerbowaliśmy do naszej ekipy panią doktor Esposito z uniwersytetu w Bogocie. Jej matka należała do tego plemienia. Profesor spojrzał wprost na dziewczynę. – Może pani pokaże się gościom. Dakar wstała z olśniewającym uśmiechem na ustach i ukłoniła się wdzięcznie. Wyraźnie spodobała się Blacksteinowi. Wzrok zastępcy burmistrza zaczął prześlizgiwać się po jej sylwetce z dużą regularnością. – Ostatnio badania dotyczące zwyczajów tego plemienia prowadziła grupa profesora Wylanda. Niestety seria zagadkowych zgonów i zniknięcie Indian przerwały program... – Jak to zniknięcie? – spytał Walker. – Nie udało się ponownie odnaleźć plemienia. Zresztą po tym co się stało, Wyland nie zadawał sobie zbyt wiele trudu. Proszę... Somervell dotknął odpowiedniego przycisku. Pierwsze przezrocze pokazywało młodego człowieka leżącego wśród gęstej roślinności. Gdyby nie głowa można byłoby sądzić, że śpi. – Dlaczego ma tak wykrzywioną twarz – tym razem pytanie zadał Blackstein. Widać było, że usiłuje nie patrzeć na zdjęcie. – Czy... to zawał? – Nie. Zabójstwo. – Ale... Nie widać żadnych obrażeń. Profesor skrzywił się lekko. Nie przypuszczał, że zastępca burmistrza może nie znać opisu podobnych przypadków, które miały miejsce także w jego mieście. – To może nie jest naukowe określenie – powiedział ostrożnie. – Ale ten człowiek ma wnętrzności wywrócone na drugą stronę. W środku... wszystko jest poszarpane. – Ale na zewnątrz... – Właśnie – profesor wyjął z kieszeni małą kartkę. – Jak obrazowo powiedział pewien policjant: "źeby uzyskać tak dziwny obraz kliniczny, trzeba by połknąć granat, zamknąć się w żelbetowej trumnie i wypluć zawleczkę". Tak było Charles? – Tak. Ale on nie powiedział wypluć tylko wysr...- Wade umilkł spiorunowany wzrokiem profesora. – Oczywiście powstaje pytanie co mają południowoamerykańscy Indianie do wypadków w naszym mieście – ciągnął Frost. – Długo nie mogliśmy znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Na ekranie pojawiła się mapa zachodniej półkuli. Potem Somervell zmienił ją na powiększenie fragmentu, którego centrum stanowiła Ameryka Środkowa. – Dużo czasu strawiliśmy na badaniu gazet, archiwów policji i kartotek szpitalnych na terenie kilku państw. To była straszna praca... – Na moment zawiesił głos. – Niemniej opłaciła się. Znaleźliśmy co najmniej kilka wzorowo udokumentowanych przypadków śmierci zadanej w identyczny sposób jak to miało miejsce w grupie Wylanda. Udało nam się dotrzeć do ludzi, którzy w podziemiach swoich miast, w kopalniach i w podobnych miejscach znajdowali przedmioty, które mogły być wytworem członków wspomnianego plemienia. Punkty charakterystyczne, to znaczy te gdzie znaleziono zwłoki lub przedmioty zaznaczyliśmy na mapie – profesor skinął w stronę Somervella. Kolejne przezrocze ukazywało rząd czerwonych kółek rozrzuconych nieregularnie na identycznym planie co poprzednio. – I tak, w ciągu ostatnich dwóch lat układają się one w dość poszarpany ciąg prowadzący jednak konsekwentnie z okolic Bogoty przez Medelin, Balboa, David, San Jose – palec Frosta wędrował po ekranie – Leon, Santa Ana, Tapachula, Coatzcoalcos, Enricqez, Tampico, Hatamaros... Mamy więc całą Amerykę Srodkową. I dalej wzdłuż linii miast Wschodniego Wybrzeża Stanów. – Co to znaczy? – Blackstein zachowywał wciąż ten sam wyraz twarzy. Profesor przełknął ślinę. – To trasa wędrówki plemienia – powiedział sucho. – Wędrówki, która kończy się w naszym mieście. Zapadłą ciszę dopiero po dłuższej chwili przerwał Walker. – I nigdzie ich nie zauważono? Frost sięgnął po leżący przed nim wykaz. – Wszystkie ofiary były zatrudnione w kopalniach, metrze, kolejach podziemnych, zakładach kanalizacyjnych. Wszyscy więc pracowali... – Pod ziemią? – dokończył Walker ze stoickim spokojem. – Sądzi pan, że można nie wychodząc na powierzchnię przejść tyle tysięcy kilometrów? Frost wzruszył ramionami ale zaraz pożałował tego gestu. – Nie muszę chyba przypominać ile kilometrów liczy całkowicie zurbanizowany teren aglomeracji Wschodniego Wybrzeża. A przedtem... Kopalnie, naturalne groty, tunele kolei, kanały techniczne, wentylacja, odprowadzanie ścieków, podziemne oczyszczalnie... To wszystko może się jakoś łączyć wzdłuż całego kontynentu. – A jedzenie? Co oni jedzą? – Widział pan jak zarośnięte są nasze kanały? Nie wspomnę już o szczurach i innych stworzeniach. Poza tym nie twierdzę, że nigdy nie wychodzili na powierzchnię. Może nocą... Dakar podała Vanderbergowi małą karteczkę. Zerknął na pospieszne, koślawe pismo. "Curtiss stawia dziesięć dolarów na to, że nie wierzą nawet w jedno słowo, które tu padło". Spojrzał na gości. Obaj słuchali wywodów z takim skupieniem i malującą się na twarzach uwagą, że trudno było sądzić, iż jest to odbicie rzeczywistego stanu ich umysłów. Obaj udawali z dużą wprawą. Vanderberg dopisał na kartce: "Nie lubię tracić pieniędzy. Curtiss ma rację." – A jak pan tłumaczy cel, w którym mieliby przybyć aż tutaj? – spytał Walker. – Pracujemy nad tym. Nie znamy też metody zadawania tak dziwnej śmierci. Chemicy raczej wykluczają możliwość użycia jakiejś nowej trucizny... – Frost zaczął się plątać. – Próbujemy też z innej strony. W naszej ekipie jest major Vanderberg mający duże doświadczenie w kontaktach z prymitywnymi plemionami. Zna wiele narzeczy i... Wiele lat pracował jako doradca w zespołach walczących z produkcją i przemytem narkotyków w Południowej Ameryce. Wydaje nam się, że w odpowiednim kamuflażu, znając ich zwyczaje i język zdoła jakoś nawiązać z nimi kontakt w podziemiach. – A te śmiertelne wypadki? – Jak mówiłem pracujemy nad tym. Metody policyjne, ich styl i rutyna, mam wrażenie, nie bardzo zdają egzamin w tej skomplikowanej sprawie... Vanderberg obserwujący gości bawił się coraz lepiej. Nikt normalny, kto słyszał o teorię profesora po raz pierwszy nie powinien się zachowywać tak jak oni. Nie mógł zauważyć jakichkolwiek oznak niedowierzania. Obaj kiwali poważnie głowami, na żadnej twarzy nie zagościł ani na moment uśmiech czy wyraz zwątpienia. Kiedy przeniósł wzrok na zaimprowizowaną mównicę profesor czytał już długą listę postulatów, o których spełnienie chciał prosić władze miasta. Kiedy skończył Walker sztywno i uroczyście podniósł się ze swojego krzesła. – Dziękuję wszystkim – powiedział z namaszczeniem. – Widzę, że macie za sobą kawał naprawdę dobrej roboty – uśmiechnął się i to nawet szczerze. – To było bardzo budujące spotkanie. Tim Blackstein chciałby powiedzieć parę słów. Zajmując na powrót miejsce wykonał kurtuazyjny gest w kierunku kolegi. – "Budujące!" – syknęła Dakar. – Słyszałeś? On powiedział "budujące". Blackstein poprawił kołnierzyk nienagannej koszuli i podniósł się z równą powolnością jak jego poprzednik. Wyglądało to tak jakby trzymał w dłoni kieliszek szampana i nie chciał uronić ani kropli. Potem wzniósł ręce uciszając nieistniejące brawa. – Panie, panowie... Dakar jako jedyna kobieta na sali uśmiechnęła się z udanym zachwytem. – Już na wstępie pragnę podkreślić, że burmistrz zdaje sobie sprawę z trudnej sytuacji finansowej naszych uczelni. To paląca kwestia , wymagająca od władz miasta wielkiej uwagi... – Rany boskie – wyrwało się komuś z tyłu. – Nie muszę chyba przypominać o trudnościach z jakimi musi borykać się magistrat. Niemniej, pragnę stwierdzić, że problem uniwersyteckich finansów nie schodzi... Dwóch siedzących z przodu naukowców spojrzało na siebie w szoku. Dakar westchnęła głośno, nawet profesor Frost zdjął okulary patrząc z niedowierzaniem na mówcę. – Co się dzieje? – Walker nachylił się do Vanderberga ściszając głos. Widać jego uwadze nie umknęły reakcje zebranych. – Przecież od początku chodziło wam o forsę. – Zdziwiony rozejrzał się wokół. – W przeciwnym razie nie urządzalibyście tej śmiesznej szopki – jego palec wskazywał szumiący ciągle rzutnik. Rozdział 3 Al Horrocks nie musiał wyjmować policyjnej legitymacji, żeby wprowadzić ich do przedsionka kanału technicznego przy tunelu metra. Staruszek w mundurze, jeśli brać pod uwagę normy wieku dla funkcjonariuszy, wpuścił ich bez słowa. Musiał znać chyba wszystkich oficerów w tym mieście, wszystkich specjalistów i współpracowników. Jego uśmiech na widok Dakar i Vanderberga był zbyt wymowny, żeby przypuszczać, by mógł mieć choć chwilowe wątpliwości co do tego czy pracują w policji. Porucznik Horrocks otrzepał swój ociekający wodą płaszcz. – Usiłujemy, o ile się uda, nie dopuszczać prasy – przygładził ręką mokre włosy. – Wolałbym nie mieć od jutra kanałów pełnych ludzi prowadzących poszukiwania na własną rękę. – Aż tylu jest amatorów mocnych wrażeń? – uśmiechnęła się Dakar. – Wariatów nie brakuje. Ale myślałem o samych dziennikarzach -z podręcznej torby wyjął trzy identyczne latarki. – Krytyka naszych działań to jedno, ale... Oprócz tego często usiłują wyręczyć nas w pracy. – Czy tam nie ma światła? – spytał Vanderberg. – W samym przejściu jest, potem nie. Weźmiecie po jednej? Dakar pierwsza wyciągnęła rękę. – Czy trzeba będzie iść bardzo daleko? – spytała. – Nie w korytarzu jest odgałęzienie prowadzące wprost nad boczny tor. Możemy? Oboje skinęli głowami. Horrocks zerknął na mały, umieszczony w sztywnych, plastikowych okładkach plan. Z pomieszczenia, w którym przebywali teraz prowadził tylko jeden korytarz. – Znajdujemy się w przejściu technicznym obok tunelu metra – porucznik od razu narzucił ostre tempo. – W razie czego nie przestraszcie się potwornego hałasu. Ani drgań – zerknął na dziewczynę przez ramię. – Wbrew pozorom to nie będzie trzęsienie ziemi. I tak już wąskie oczy Dakar zwęziły się jeszcze bardziej. – Mam nadzieję – szturchnęła idącego obok kolegę, – że w razie czego – podkreśliła te słowa – Vanderberg się nie przestraszy. Horrocks roześmiał się cicho. Ich kroki rozbrzmiewały głucho na metalowej siatce, którą pokryto podłoże. Wąskie przejścia, prowadzące w bok do głównego tunelu oznakowano kolejnymi numerami. W lichym świetle, dostarczanym przez rząd rozmieszczonych daleko jedna od drugiej, słabych żarówek, cyfry fosforyzowały lekko przywodząc na myśl napisy ewakuacyjne w kinach z poprzedniej epoki. Dakar z trudem dotrzymywała im kroku. Co chwilę zerkała na Vanderberga tak jakby chciała go o coś zapytać. Dziś rano w ostatniej chwili wyciągnął ją z łóżka. Chciał mieć przy sobie kogoś z ekipy a ani Wade’a ani nikogo innego nie było pod ręką. Wiedział jaki problem dręczy dziewczynę. Dotąd nie miała okazji dowiedzieć się jak zdołał załatwić, że wpuszczono ich na teren prowadzonego aktualnie przez policję śledztwa. Wolał jej tego nie wyjaśniać choć sama metoda była prosta. Nauczył się tego w Południowej Ameryce, kiedy nużące śledztwo w sprawie plantacji i przemytu narkotyków tkwiło niezmiennie w miejscu a on ani nikt inny nie potrafił sprawić cudu i dowiedzieć się czegokolwiek istotnego. Sposób zdradził mu jeden z emerytowanych funkcjonariuszy. Nazywało się to "oswajaniem dzięciołów". "Dzięcioł" to człowiek, który był na miejscu, obojętnie, policjant, dziennikarz, lekarz, listonosz, agent ubezpieczeniowy czy prosty chłop. Należało go uczynić sobie znajomym. W tym celu trzeba było obdzwonić wszystkich kolegów, którzy kiedykolwiek pracowali na danym terenie. Każdy z tych ludzi siłą rzeczy poznał kilka osób, kilku wyświadczył drobne przysługi a następnych kilku uważało go za człowieka godnego zaufania. Teraz z kolei koledzy dzwonili do ludzi w terenie, których kiedyś poznali i każdy z nich mówił, że Vanderberg jest ich przyjacielem, że prosi o pomoc, że oni na pewno zrewanżują się przy najbliższej okazji i chcą, żeby informować go o wszystkim, o najbardziej błahych drobiazgach, udzielić pomocy, postawić piwo, zrobić cokolwiek. Oczywiście powodowało to w rezultacie zalew bezwartościowej informacji. Ale... Teren, na którym przychodziło pracować nie był już obcą ziemią. Fryzjer nagle zaczynał się kłaniać i raczyć wszystkimi plotkami, urzędniczka w zdezelowanej centrali łączyła Vanderberga w pierwszej kolejności, a potem... A potem w jakiejś knajpie podchodził zupełnie nieznajomy komiwojażer i mówił, że do sklepu na rogu podjeżdża codziennie luksusowa limuzyna, kierowca bierze od sprzedawcy niewielki pakiet i nigdy nie płaci. A to już znaczyło wiele. Tak było w Południowej Ameryce. Tutaj, w wielkim mieście zdobycie "dzięciołów" nie nastręczało żadnych problemów. Dzięki kolegom Vanderberg miał ich już kilkudziesięciu a każdy z nich stukał pracowicie wykonując swoje zadanie by w pewnej chwili podnieść słuchawkę telefonu: "Vanderberg? Mam dla pana coś ciekawego. Przyjaciel prosił mnie o przysługę więc dzwonię..." Horrocks zapalił swoją latarkę. – Przygotujcie się. Tutaj skręcamy – wskazał jedno z bocznych przejść. – Tylko ostrożnie. Tam jest dosyć ślisko. Sądząc po odgłosach spływającej wody powinni zabrać ze sobą kalosze i przeciwdeszczowe płaszcze. Powoli ruszyli za porucznikiem, który przynajmniej zwolnił teraz swoje zabójcze tempo. Wielkie krople, a nawet drobne strumyczki wody spadały na ich odsłonięte głowy. Już po kilkudziesięciu krokach Vanderberg miał zupełnie mokrą koszulę za kołnierzem. Izolacja sklepienia bocznego tunelu albo była kiepskiego gatunku albo, co bardziej prawdopodobne, nie istniała w ogóle. Dakar poślizgnęła się kilka razy. Na szczęście ten odcinek drogi nie był zbyt długi. Horrocks zwolnił nagle kierując pod nogi promień latarki. – Uważajcie, gdzieś tu jest klapa... O tam. Z otworu w podłodze unosiła się wyraźna poświata. – Zejście po klamrach. Dacie radę? – porucznik znowu wyraźnie zaadresował pytanie do dziewczyny. Dakar zacisnęła wargi. Przedtem nic nie wskazywało na to żeby należała do wojujących feministek, Horrocks jednak wyraźnie wyprowadzał ją z równowagi. – Och – chyba żałowała w duchu, że zamiast długiej obcisłej sukni ma na sobie obszerny kombinezon. – To taki rodzaj schodów z poręczą, tak? – Chce pani zejść pierwsza? – żeby jak spadnę nie pociągnąć za sobą innych? – Ona tylko żartuje – wmieszał się Vanderberg. Nachylił się nad otworem i spuścił w dół obie nogi. Rząd klamer sprowadził go jakieś dwa piętra w dół na oświetlone policyjnymi reflektorami tory. Kilkanaście metrów dalej, w centrum krzyżujących się promieni stał dziwny pojazd przypominający połączenie wagonu metra z wozem kempingowym. – Co to jest? – Dakar stanęła za jego plecami. – Drezyna – wyjaśnił Horrocks. – Były doniesienia, że woda zagraża już liniom metra. Ekipa specjalistów miała sprawdzić boczny tor. Zaczęli dzisiejszej nocy. Nas zawiadomiono dopiero jak nie zgłosili się z powrotem po pracy. – Koledzy nie szukali ich przedtem? – Nie bardzo było czego szukać. Drezynę znaleźli od razu. Pustą. – Ilu było tych specjalistów? – spytała Dakar. – Czterech. Chodźcie. Ruszyli w stronę samobieżnego wagonu. – W tej chwili poszukiwania prowadzone są przez sześć niezależnych grup – ciągnął Horrocks. – Bez jakiegokolwiek efektu – otworzył wąskie drzwi z gubej blachy. Żeby dostać się do środka trzeba było wspiąć się po metalowych schodkach. W ciasnym, zastawionym aparaturą wnętrzu były dwie osoby. Mundurowy policjant i jakiś cywil. – Dawno skończyli badanie śladów, James? Policjant skinął głową. – Są już jakieś wyniki? – Nie, jeszcze nie. Mieli dzwonić z laboratorium ale... – Chyba nie spodziewasz się cudu – włączył się cywil. – Jeśli nie ma ewidentnych śladów przemocy, gwałtu, użycia broni palnej to zawsze trwa całymi dniami. – To Tim Grunner, nasz technik – przedstawił go Horrocks. – Wejdźcie głębiej, coś wam pokażę. – Chryste, chyba nie jesteście dziennikarzami. Nie zmieścimy się tutaj. Vanderberg zaprzeczył ruchem głowy. Policjant postanowił zrobić im miejsce i z trudem przecisnął się na zewnątrz. – Naprawdę nie ma żadnych śladów walki? – spytała Dakar. – Nie. To coś dziwnego – Horrocks przysiadł na brzegu podręcznego stolika. – Oni po prostu zniknęli. Vanderberg rozejrzał się wokół. Wszędzie panował względny porządek. Nie było śladów zniszczeń, żadne ze szklanych naczyń zawierających odczynniki nie było przewrócone. Na wąskim parapecie pod bocznym oknem leżała otwarta buteleczka z aspiryną. Obok pełnej, dawno wystygłej szklanki z kawą leżały dwie pastylki jakby dopiero co przygotowane do zażycia. Na dnie popielniczki leżał papieros z długim, nienaruszonym wałkiem popiołu. Ktoś musiał odłożyć go dokładnie w połowie palenia. Przy klawiaturze komputera leżała kartka papieru mniej więcej w trzech czwartych pokryta drobnym pismem. Vanderberg nachylił się nad nią. "Numer pięćdziesiąt sześć – w porządku. Numer pięćdziesiąt siedem – w... " Ostatnia linijka urywała się nagle. Tuż obok stał otwarty termos. Rzut oka wystarczył by sprawdzić, że jest prawie pełny. – Ciekawe, prawda? – Horrocks musiał podążać za wzrokiem. Vanderberga. – Nikt nie zostawia otwartego termosu jeśli pozostał w nim choć łyk czegoś ciepłego. – Mhm. – Pokażę wam coś jeszcze ciekawszego – porucznik pochylił się nad przerzuconą przez oparcie krzesła marynarką. Z wewnętrznej kieszeni wyjął elegancki, skórzany portfel. – Trzysta pięćdziesiąt dolarów – jego palce zręcznie wyłuskały banknoty z bocznej przegródki. – Nie wiem do czego potrzebował tyle gotówki ale jest nienaruszona. – Spójrzcie tu – włączył się Grunner. Wskazał im leżący na pomiętej gazecie zegarek z metalową, żółtą bransoletą. – Któryś z nich musiał go zdjąć. Nie wiem było mu niewygodnie, uwierała go klamerka... Jest złoty. I leży tu sobie spokojnie. – Wykluczacie napad? – Obecność pieniędzy czy złota nie wyklucza jeszcze napadu – powiedział Horrocks. – Ale... Gdyby ktoś trzymał ich na muszce byłyby jakieś ślady. Przewrócona szklanka, upuszczony na ziemię notes... W każdym razie na widok przestępcy nikt nie odkłada papierosa do popielniczki. Wątpię. – Ale to coś... – Vanderberg nie wiedział jakiego słowa użyć – musiało nastąpić nagle. – Zerknął na termos, urwane w połowie notatki i przygotowaną do połknięcia aspirynę. – Owszem. Ale nie był to facet z rewolwerem, ani żaden wybuch, ani, nie wiem, osoba wołająca pomocy... Część śladów wskazuje, że coś zaszło znienacka a z drugiej strony to coś nie mogło ich raczej zszokować. Wszystko wygląda tak jakby nagle wstali i sobie poszli... – Która mogła być wtedy godzina? – zapytała Dakar. – To wiemy bardzo dokładnie. Pokaż im Grunner. Technik włączył zasilanie komputera. Po dłuższej chwili na ekranie pojawił się skomplikowany wykres i dwie kolumny liczb. – Prowadzili pomiary w kilku sekwencjach mniej więcej co minutę. Przedostatni zestaw danych wprowadzono do maszyny o piątej szesnaście. Trzech wtedy musiało stać przy aparatach kontrolnych, czwarty siedział przy klawiaturze. Komputer błyskawicznie przeprowadził obliczenia i mamy kolejny punkt wykresu. Minutę później, o piątej siedemnaście znowu wprowadzono do pamięci wszystkie wyniki pomiarów. A więc ludzie stali jeszcze przy aparatach. Facet przy klawiaturze musiał je przyjąć ale już nie przycisnął klawisza uruchamiającego sekwencje obliczeń. – Boże, nowoczesna technika... – westchnęła Dakar. – Wiemy, że coś stało się dokładnie o piątej siedemnaście ale nie mamy pojęcia co. Herkules Poirot nie dysponował takimi danymi ale zawsze miał przynajmniej w miarę prawdopodobne hipotezy. Grunner uśmiechnął się krzywo. – Wiemy coś jeszcze – mruknął. – Coś jeszcze... bardziej dziwnego. – Co? – Tutaj z przodu – podniósł się wskazując niezbyt skomplikowaną tablicę z przyrządami. – Jest konsola do sterowania tym pojaz... tą drezyną – poprawił się. – Ponieważ wagon często musi poruszać się po torach używanych przez zwykłe składy każdy ruch, każdy postój, jakiekolwiek dotknięcie, któregoś z tych przełączników jest rejestrowane i przesyłane do pamięci głównego komputera w nastawni. Chodzi o to, żeby obsługa w centrum dyspozycyjnym znała położenie wagonu by w razie potrzeby uniknąć kolizji. – Dlatego tak szybko odnaleziono tutaj?... – Tak. Ale urządzenia zarejestrowały coś jeszcze. Jak mówiłem ci ludzie... eeee... zniknęli o piątej siedemnaście. Otóż dokładnie czterdzieści dwie minuty później ktoś włączył napęd przejechał ponad dwieście metrów i zatrzymał wagon ponownie. – O rany... – Dakar przełknęła ślinę. – Może to jeden z nich. Uciekał przed czymś, ruszył pełnym gazem, ale... to coś było szybsze... Tym razem Horrocks prychnął śmiechem. – On nie ruszył pełnym gazem – wyjaśnił Grunner. – Ten ktoś zupełnie spokojnie przejechał dwieście metrów, zatrzymał się, wyłączył prąd i wysiadł, odszedł, zniknął, wyparował, rozpłynął się... Tyle przynajmniej mówi nam "nowoczesna technika" – zerknął w stronę Dakar. – Ten facet dobrze znał obsługę urządzeń. – A może to był ktoś inny? Nie z tej czwórki? – Niby kto? Żeby uruchomić tą konsolę trzeba mieć specjalny klucz. Jak widać nie ma go w stacyjce... Vanderberg stracił zainteresowanie dyskusją. Jeszcze raz rozejrzał się wokół. Atmosfera opuszczonego wagonu miała w sobie coś przytłaczającego. Nie umiałby określić tego słowami ale miał wrażenie jakby ten zbiór nieruchomych przedmiotów krył jakieś znaczenie. Jakby geometria zastygłych w bezruchu, kanciastych kształtów była nie dziełem przypadku ale wyrazem jakiejś zamierzchłej tajemnicy. Z półki pod jednym z pulpitów zdjął zakurzony folder. Napis na okładce zachwalał atrakcje miasta zachęcając turystów do odwiedzenia wszystkich proponowanych miejsc. Wydawało mu się, że w środku, pomiędzy stronami jest coś grubszego. Otworzył folder ale niczego nie znalazł. Ktoś tylko brutalnie wyrwał dwie kartki z rozdziału poświęconego stałym ekspozycjom. Już miał odłożyć go na miejsce kiedy dobiegł ich okrzyk czekającego na zewnątrz policjanta. – Panie poruczniku! – jego głos wchodził na coraz wyższe rejestry. – Panie poruczniku! Znalazłem coś! Znalazłem ciało... W wąskich drzwiach wagonu nagle zrobił się fatalny tłok. Horrocks jednak zdołał przebić się przez wszystkich, którzy naraz rzucili się do wyjścia i pierwszy wyskoczył na tory. Potem była Dakar i Grunner z Vanderbergiem. Nie musieli biec daleko. Policjant stał kilkanaście kroków dalej z latarką skierowaną gdzieś w górę. – Tutaj! Znalazłem go! Chciałem zobaczyć skąd kapie i.. Do pojedynczego promienia światła dołączyły następne. Jakieś dwa metry nad poziomem torów na żelaznej kracie stanowiącej podstawę elektrycznej tablicy rozdzielczej leżało nieruchome ciało. Od dołu widzieli wyraźnie mokre nogawki sztruksowych spodni. Coś zimnego spadło na twarz Vanderberga. Uskoczył czując przejmujący dreszcz. Gorączkowo wytarł czoło dłonią ale na palcach nie było krwi co podpowiadała mu już wyobraźnia. Zwykła kropla wody. – Taaak... – Horrocks zmełł przekleństwo. – To było za proste. Rozesłaliśmy ekipy wokół bo nikt nie przypuszczał, że ktoś może wejść na kratę tuż obok wagonu... – Na razie to tylko jeden – mruknął Grunner. – Dobra nie ma co stać – Horrocks spojrzał na mundurowego policjanta. – Wejdź tam i zobacz w jakim jest stanie. A ty Grunner skocz do wyjścia. Niech przyślą z powrotem ekipę do badania śladów i worek na ciało. Policjant zaczął powoli wspinać się po pochyłej drabinie. Kiedy ucichły kroki odchodzącego technika słychać było wyraźnie jego przyspieszony oddech. – Ale... Boże! – krzyknął nagle. – On żyje! – Co?! – On... On... O rany! – Co tam się dzieje? Policjant uwolnił jednąą rękę i poświecił sobie dokładniej. – Ale nas pan wykołował – powiedział dużo spokojniej. – Czemu pan nic nie mówił? Vanderberg i Dakar spojrzeli po sobie zdziwieni zmianą w głosie tamtego. – Co się stało, do cholery? – krzyczał Horrocks. Policjant odwrócił głowę. – Nic mu nie jest. Siedzi tutaj i myśli, że się schował czy co... Panie, zejdzie pan sam czy może mam pomóc? – Czekaj! Czekaj i nic nie rób – zawołał Horrocks. – Idę tam. Vanderberg ruszył tuż za nim. – Panie, słyszy pan co mówię? – policjant wszedł na kratę i nachylił się nad leżącym. Porucznik również zdołał się jakoś tam wcisnąć. Vanderberg musiał zatrzymać się u góry drabiny i obserwować wszystko spomiędzy ich nóg. Odnaleziony człowiek nie leżał nawet. Właściwie siedział oparty o betonowy mur. Teraz dopiero można było zrozumieć reakcję policjanta. Twarz mężczyzny wyrażała krańcową obojętność. Przypominał raczej człowieka czekającego w restauracji na zamówiony właśnie posiłek niż na ofiarę wypadku. Wyraz szokującej w tych warunkach normalności w jego szeroko otwartych oczach rzeczywiście mógł mylić. Gdyby nie to, że absolutnie nie reagował na zabiegi otaczających go ludzi naprawdę można byłoby sądzić, że mają przed sobą rozleniwionego plażowicza, który nie zauważył, że przeniesiono go w głąb mrocznych kanałów ubierając przy okazji w mokre rzeczy. – Człowieku, odezwij się! – policjant potrząsnął energicznie za ramię. – Hej! Słyszysz mnie? – Zostaw, to... to chyba rodzaj szoku – Horrocks sprawdzał czy odnaleziony mężczyzna nie ma jakiejś widocznej rany. – Musimy go stąd znieść – spojrzał na Vanderberga. – Chyba we trójkę damy jakoś radę. – Tak przesuńcie go bliżej. Obaj stojący na kracie mężczyźni chwycili leżącego pod ramiona. Vanderberg zszedł o kilka szczebli i złapał opuszczane właśnie nogi. Mężczyzna był zupełnie bezwładny. – Jeszcze niżej... Jeszcze... Dobra, mam go. Dwaj policjanci dokonując cudów zręczności przeszli na drugą stronę metalowej drabiny. We dwójkę mogli choć przez chwilę przytrzymać bezwładne ciało, tak, żeby Vanderberg zdążył opuścić się o parę szczebli. Potem major chwycił go znowu, całą masą przyciskając ciężar do drabiny by tamci mogli zeskoczyć na ziemię. – Dobrze, przejmiemy go. Poczuł wciskające się pomiędzy niego a ofiarę ramiona. – Możesz zeskoczyć. Vanderberg spojrzał do tyłu i odbił się mocno. Bezwładne ciało upadło wprost na Horrocksa, ale ten wytrzymał ciężar. Razem z drugim policjantem i Dakar ułożyli go pod ścianą. – Czy... czy to szok? – spytała dziewczyna. – Cholera, nigdy nie widziałem takiego szoku. – Trzeba go czymś okryć. Porucznik zdjął płaszcz ale zawahał się nie mając pojęcia czy jest sens kłaść go na mokre ubranie tamtego. W końcu przykrył go tylko usiłując jednocześnie podłożyć jedną połę pod głowę. – Trzeba wezwać karetkę... Biegnij za Gunnerem – spojrzał na stojącego obok policjanta. – Niech sprowadzą lekarza. I niech ktoś przyniesie tu radio, żebym mógł pogadać z ekipami poszukiwawczymi. – Tak jest. – Cholera, takie tablice rozdzielcze – Horrocks uniósł głowę – są co kilkadziesiąt metrów. Warto sprawdzić czy przy innych nie ukrył się ktoś jeszcze... – Mogę pójść i poszukać – wyrwała się Dakar. Porucznik spojrzał na nią krzywiąc twarz. – Dobrze by było gdyby ktoś przy nim został. Nie mogę was obciążać ale... – Ja zostanę – podjął się Vanderberg. – Lepiej nie rozdzielajcie się. Nie chciałbym mieć nowych ofiar – porucznik rozejrzał się nerwowo. Wyraźnie wstąpiły w niego nowe siły. – Pójdę sprawdzić przynajmniej najbliższy podest. Pomoc i tak nie przyjdzie szybko. – Pójdę z panem! – Dakar również nie mogła usiedzieć w jednym miejscu. Horrocks wzniósł oczy w obronnym geście ale tym razem nie zaprotestował. Jedynie Vanderberg zdawał się nie ulegać ogólnemu podnieceniu. Kiedy po chwili został sam spokojnie zapalił papierosa przypatrując się leżącemu człowiekowi. Jego oczy nadal były szeroko otwarte a twarz ciągle miała ten sam wyraz jakby znudzenia czy obojętności. Nie widział w swoim życiu zbyt wielu ofiar szoku ale pamiętał człowieka uderzonego przez samochód, który tuż potem też zachowywał się obojętnie. Ale... Nie, do cholery, tamten był inny... Zupełnie inny! Schylił się i przesunął dłonią tuż przed oczami mężczyzny. Nie nastąpiła żadna reakcja. Nie drgnął żaden mięsień na jego twarzy, na której trwał wciąż ten sam wyraz przerażającej obojętności. Vanderberg wyprostował się patrząc w kierunku nieruchomego wagonu. Czy to ten człowiek wrócił potem, żeby go poprowadzić? Dlaczego? Dlaczego przejechał tylko dwieście metrów i ukrył się tutaj? Dlaczego nie szarpnął ruszając od razu pełną szybkością tylko ruszył łagodnie jak przy egzaminie na motorniczego? Z kolei jeśli był spokojny to dlaczego nie wrócił od razu do bazy? A może to nie on? Ale w takim razie czy tylko przypadkiem wagon zatrzymał się tuż obok jego kryjówki? Zaciągnął się głęboko. Przecież drezyny nie mogli poprowadzić ci cholerni Indianie. Czy to w ogóle ich sprawka?... Vanderberg chciał jeszcze raz przyjrzeć się leżącemu mężczyźnie, odwrócił głowę i... Drgnął mimowolnie czując irracjonalne ukłucie strachu. Tamten patrzył wprost na niego. Nie, twarz nie zmieniła obojętnego wyrazu. Ale oczy wyraźnie lustrowały jego sylwetkę. Nie, do cholery, były nieruchome... Vanderberg nachylił się a potem przykucnął obok. – Słyszy mnie pan? – ostrożnie wyciągnął rękę, żeby dotknąć ramienia. – Czy mogę coś dla pana zrobić? Żadnej reakcji. Miał jednak wrażenie, że oczy przesunęły się trochę. W każdym razie w dalszym ciągu patrzyły na niego. – Proszę się nie niepokoić. Lekarz jest już w drodze. Wyciągniemy pana stąd. Proszę się nie ruszać, jest pan w szoku. Nic. Tylko to beznamiętne spojrzenie. – Czy coś pana boli? Może mi pan dać jakiś znak? Poruszyć oczami? – Vanderberg złapał się na tym, że niepokoi go spojrzenie tamtego. Odruchowo chciał się przesunąć w inne miejsce. – Proszę się nie niepokoić, lekarz już... – Hhhhhhhhhh... Hhhhhhhhh... Vanderberg drgnął słysząc niesamowite charczenie. Co gorsze twarz mężczyzny ciągle pozostawała obojętna. – Hhhhhrrrrr... Hhhhhhrrrrr... Hhhhhhh... – Pan chce mi coś powiedzieć? Czy coś pana boli? – Hhhhhhhhhhrrrrrrrhhhh... – Jezu, co mogę dla pana zrobić?! – Hhhhhhhhhhh... Vanderberg otarł gromadzące się na czole kropelki potu. Czego on chciał? Szlag! Najgorsza była ta potworna obojętność. Słyszał charczenie, słyszał coś co mogło wyglądać na próbę powiedzenia jakiegoś słowa a jednocześnie na twarzy tamtego nie było widać najmniejszego wysiłku. Żadnego napięcia mięśni, żadnego skurczu, żadnego skupienia nawet. Nic! Wyglądało to tak jakby zupełnie obcy facet, z którym przypadkowo jadł lunch zaczął nagle charczeć nie zdając sobie z tego sprawy. Dalej podnosił swój widelec, dalej beznamiętnie obserwował otoczenie i tylko te niesamowite dźwięki... – Czy pan czegoś chce? Chodzi panu o pomoc, tak? – Hhhhh... – mężczyzna urwał nagle i z ciągle kamiennym wyrazem twarzy powiedział: – FffffffffffffVanderberg... – Jezu... Pan mnie zna? – major gorączkowo przeszukiwał swoją pamięć. Nie, nie mógł go nigdy widzieć. Zaraz, a może któryś z policjantów jak znosili tego człowieka zwrócił się do niego po nazwisku i stąd... Nie. Nic nie mówili. – FfffVanderberg... Hhhhhh... Nie mogę... Pooo... Pomóż... – Co mam robić?! Lekarz zaraz tu będzie – Vanderberg chwycił go za ramiona chociaż wątpił, żeby mogło to przynieść jakąś ulgę. Tym bardziej, że beznamiętny wyraz twarzy mężczyzny zdawał się mówić, że wcale nie potrzebuje pomocy. – Sssstraszne... Ssss... Niebezpieczeństwo. Nie mogę... Po... Pooo... – Pomogę ci! Pomogę! Zaraz będzie lekarz! – Poooo... Poowiedz im, żeby... Poooo... Chryste! Nie można mówić z takim wysiłkiem a jednocześnie tak, żeby nie odbijało się to na twarzy. – Nie mogę teee... teeraz... Pooo... Hhhhhhrrrrr... Nie mogę oooopanowaaać... Poo... – Co? Co chcesz powiedzieć? – Iiiiiidź... Hhhhrrrr... Hhhh... Pozostał już tylko spokojny oddech. To coś, co mówiło w tym człowieku, bo przecież nie mógł to być on sam, zdawało się odpływać, znikać, czy chować w głębsze warstwy. Vanderberg irracjonalnie miał ochotę walnąć pięścią w idealnie bezmyślną twarz. Mężczyzna patrzył niewidzącym wzrokiem gdzieś nad jego ramieniem. – Co mi chciałeś powiedzieć?! Co chciałeś powiedzieć?!? Ciało leżącego było równie bezwładne jak przedtem. Gdyby całą scenę nagrać na taśmie filmowej i puścić bez dźwięku, postronny obserwator nigdy nie uwierzyłby, że ten facet w ogóle coś mówił. – O rany, człowieku... Usłyszał zbliżające się kroki. Z boku nadbiegał Horrocks z dziewczyną. – Wołałeś nas? To ty krzyczałeś? Porucznik był mniej zdyszany niż Dakar. – On chciał coś powiedzieć. – Co? Co mówił? Vanderberg nagle zdał sobie sprawę, że nie powtórzy ani słowa. Po prostu nie mógł, nie chciał, ach, wszystko jedno... – Nic. Tylko charczał. Napotkał wzrok Dakar. Dziewczyna wiedziała, że kłamał. Rozdział 4 Niewielki przedsionek stanowiący coś w rodzaju poczekalni świecił pustką. Profesor był znany ze swojej punktualności toteż Vanderberg, który umówił się z nim tutaj miał już wrażenie, że pomylił adres. Jednak rzut oka na zabieganych, krzyczących, co chwilę wpadających na siebie ludzi za szybą dzielącą go od głównego korytarza powiedział mu, że żadnej pomyłki nie było. Taki burdel mógł panować tylko w siedzibie powołanego przez magistrat sztabu kryzysowego. Zalewane wodą miasto miało rzeczywiste problemy, w to nie wątpił, ale czy ci ludzi byli w stanie cokolwiek poradzić... Wolał nie analizować szans. Przypomniał sobie swój poranny spacer przez tonące w rzęsistym deszczu ulice. Dwukrotnie napotkał zaparkowane w poprzek jezdni samochody strażackie, policję i kilka karetek. Tej nocy również zawaliło się kilka domów. Głównie tych starych, w ubogich dzielnicach. Podmyte fundamenty, przebicie w izolacji, tąpnięcia namoczonej ziemi... Fachowcy nie byli zgodni co do przyczyny, jedno tylko było dla nich jasne. Walą się stare rudery, nie ma potrzeby wywoływać paniki, żaden z porządnie postawionych, drogich budynków nie jest zagrożony w najmniejszym stopniu. Dla laików paradoksalny przy takiej ulewie, brak wody w całym kwartale, suche krany, o tak... To jest naprawdę coś ważnego. Trzeba założyć sztab kryzysowy, przewidzieć na przyszłość, nie dopuścić, ukarać... To jest teren, na którym eksperci lubią się poruszać. Tu mogą wiele wyjaśnić, wiele pomóc. A że walą się jakieś domy? Cholera, to chyba wina architektów, podziemnych strumieni, idioty który zaprojektował nieszczelną sieć instalacji, boskiej klątwy, uroku... Jezu, jak powiedzieć, że nikt nie ma pojęcia co do prawdziwych przyczyn w ten sposób, żeby nikt inny nie zorientował się o powszechnej niewiedzy wśród specjalistów. To był zdaje się główny problem panów przed kamerami. A skoro już nikt nic nie wie, no to... Nie ma problemu, nie ma niebezpieczeństwa, jakiekolwiek zagrożenie to wymysł, na pewno nic się nie stanie, czuwamy, byle dziarsko, z ufnością, nasze zdyscyplinowane społeczeństwo nie da się przecież ponieść fali plotek, polećmy dusze Bogu i patrzmy w przyszłość z nadzieją... No nie, tu już Vanderberg przesadził. Tej ostatniej kwestii nikt nie wypowiedział. Jeszcze. Dla ludzi, których widział rano, opuszczających ruiny swoich domów z nielicznymi tobołkami tego co udało się uratować, służby miejskie umieszczą w kwaterach zastępczych, trudno, jakoś zakamufluje się wydatki przy końcu roku finansowego. Niemniej trzeba coś zrobić, żeby potem pokazać: "Nasze ręce są czyste". Jest więc sztab, są skupione twarze, są plany, projekty, nawet z archiwum (przewidywaliśmy!), jest ochotniczy zaciąg do społecznych grup zwalczania plagi dzikich psów, kotów i szczurów, (psiakrew, dlaczego one nie zjadają się nawzajem?!), jest gwardia... Na razie w koszarach. Vanderberga śmieszyło to wszystko. Oglądał prawie wszystkie dzienniki, które serwowała wczoraj telewizja. Tylko w jednym z nich po ostrzeżeniu przed czyhającym na cnotę ósmoklasistek zboczeńcem, po relacji o niedoszłym samobójcy, który zamierzał skoczyć z dachu biurowca tak by rozbić się o dach samochodu byłego szefa, po reportażu z laboratorium, gdzie wykryto w importowanych z Meksyku owocach małe, złośliwe żyjątka... Ach, mniejsza z tym. W każdym razie wystąpił człowiek, który pokazał na mapie, że w mieście, którego znaczna część leży w depresji sytuacja może przybrać groźny wymiar jeżeli deszcze nie skończą się szybko. Oczywiście komentator nie omieszkał podkreślić, że był to osobisty pogląd pana z mapą, a zdanie zapraszanych gości nie musi być zgodne ze zdaniem redakcji. – Och, najmocniej przepraszam za spóźnienie. Vanderberg drnął zaskoczony nagłym pojawieniem się Frosta. – Nie mogłem tutaj dojechać. Woda zagroziła tunelowi pod rzeką i można korzystać wyłącznie z mostów... – profesor złożył swój staromodny parasol. – To znaczy można z nich korzystać tylko teoretycznie. Z powodu korków musiałem iść pieszo. – Bardzo pan zmókł? – to było głupie pytanie. – Drobiazg. Mam nadzieję, że zostaniemy przyjęci mimo spóźnienia – profesor ruszył w stronę najbliższej windy. – Skoro zastępca burmistrza obiecał współpracę... Vanderberg nie był tego tak pewien. Ruszył jednak za Frostem. – Możemy mieć pewne problemy. W życiu nie widziałem takiego bałaganu. – I to pan nazywa bałaganem? – profesor nacisnął guzik z oznaczeniem odpowiedniego piętra. – Dzisiaj musiałem przejść przez park. I proszę sobie wyobrazić, że oni zamierzają tam zakwaterować ludzi z zawalonych budynków. – Jak to? W parku? – Tak. Rozstawiają tam całą kolonię przyczep kempingowych. Musieli je ściągnąć chyba z połowy stanu. – Z tego wniosek, że magistrat nie szarpnie się na wynajęcie dla nich mieszkań, które są puste... – Nie ma takiej liczby odpowiednich mieszkań. – Chryste, nie wiedziałem, że tych ludzi jest aż tak wielu. – Prawda? Ja też byłem zaskoczony. żeby pan widział co tam się dzieje... – Frost urwał kiedy dojechali do celu. Zaczepił pierwszego człowieka, którego spotkali na korytarzu. – Przepraszam, gdzie jest pokój przewodniczącego sztabu? – Pokój? – młody człowiek uśmiechnął się zjadliwie. – Raczej sala. Tam – wskazał im właściwe drzwi. – Jak on się nazywa?... – Profesor zaczął szukać kartki w kieszeni płaszcza. – Grabble – podpowiedział Vanderberg. – Chyba Ernest. – O właśnie, wypadło mi z pamięci – Frost pewnym ruchem nacisnął klamkę i obaj wkroczyli do środka. Od razu stało się jasne dlaczego chłopak mówił o sali. Zamiast spodziewanego sekretariatu znaleźli się w ogromnym pomieszczeniu zastawionym stołami, szafami pełnymi map i segregatorów, komputerami, drukarkami i sprzętem łączności, który mógłby zadowolić pułk wojska. Jasne było też dlaczego chłopak się uśmiechał. Wypełniający salę tłum ludzi przypominał wnętrze mrowiska a panujący tu hałas z trudem tylko pozwalał na usłyszenie poszczególnych głosów osób, które były najbliżej. – Przepraszam... – profesor usiłował zaczepić krótko ostrzyżonego szatyna, który siedział najbliżej drzwi. – Zaraz. Czy ktoś wie gdzie są te cholerne kable? – jego czerwony flamaster kreślił skomplikowane linie na starym poplamionym planie. – Przecież nikt ich nie pociął, do jasnej cholery... – mimo podniesionego głosu szatyn zdawał się być jedyną osobą, która choć usiłowała zachować spokój. Jakiś brodacz nachylił się nad nim potrząsając plikiem papierów, który ledwie mieścił się w jego wielkiej dłoni. – Zalało trzynaście odcinków, tak?! – krzyczał. – Więc wyobraź sobie, że ten sektor zawiera tylko dziesięć! – Bzdury – smukła dziewczyna zajmująca biurko obok uderzyła palcem w swój informator. – Tam jest ponad dwadzieścia odcinków. – Z którego roku masz plany? – Jak to z którego? Są aktualne. – Sprzed ostatniej modernizacji – brodacz zerknął na datę. – Zaraz – wtrącił się szatyn. -Plan, na którym jest najwięcej odcinków musi być najnowszy. Przecież, do cholery, nie likwidowano kanałów z okablowaniem! – Najwięcej jest na planie z trzydziestego szóstego. – Tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego??? – Tak. Przecież nie mogły zniknąć. A... tu ich nie ma. – Hej! – jeden z techników obsługujących komputerowe terminale wysypał na stół kilka dyskietek. – Chłopcy z Jay Street podrzucili wam jakieś świństwo. – Spokój! – szatyn desperacko usiłował opanować sytuację. – Czy na jakichkolwiek planach jest system kanałów drenujących pod metrem? – Jest u mnie – ktoś z boku sprawdził numer na grzbiecie grupej księgi. – Ale to przecież jeszcze nie zrealizowany projekt... – Psiakrew! Kto wylał kawę na te papiery?! – Przepraszam – profesor ponowił próbę. – Gdzie jest pan Grabble? – Zaraz. Mike, zrób coś – palec brodacza wskazywał na jeden z monitorów, na którym obraz drgał coraz szybciej. Potrącone czyimś łokciem stosy połączonych ze sobą metalowymi kółkami papierowych płacht zaczęły zsuwać się z półki na podłogę. Ktoś z uporem maniaka usiłował odnaleźć właściwy plan w drugim stosie pod ścianą. – Szlag trafił łączność przez rzekę. Czy to zalane kable? – szatyn dawał komuś znaki szybkimi ruchami rąk. – Czego chcieliście? – na moment spojrzał na profesora. – Pan Grabble... – W szklanym boksie pod ścianą – pokazał kierunek palcem. – Jake, złap kogoś z policji. Czy są już te radiostacje? Vanderberg zaczął przepychać się przez tłum gestykulujących ludzi. Panujący wokół chaos doskonale pasował do nastroju dzieł, które oglądał wymalowane na wagonach metra. Jednak ani Phase 2, Panama Kid, Iz de Wiz czy Staylight 149, ani żaden z innych twórców graffiti nie potrafił oddać takiego natężenia nerwów. Ludzie rozmiawiali przez telefony, czasem dwa naraz, usiłując przekrzyczeć się nawzajem, wokół trzeszczały drukarki, szumiały telefaksy i kserografy, popiskiwanie terminali zlewało się z sygnałami końcówek urządzeń łączności na wysokich częstotliwościach. Ktoś, kto właśnie podnosił się z podłogi z tacą wyzbieranych właśnie spod nóg papierowych kubków wyrżnął Vanderberga głową w brzuch. – To pan wie, na którym kilometrze? – zamiast "przepraszam" powiedział człowiek dzierżący kubki. – Nie – na wszelki wypadek zastrzegł się major. – To w ogóle nie jest zaznaczone – krzyknął ktoś z boku. – Linia metra... – Stara czy nowa? – Z pięćdziesiątego ósmego. Ale ostatni odcinek wykonywała inna firma. Nie ma tego w planach tamtej kompanii... – Zaraz ja mam schemat ostatniej reorganizacji. Ale to było w latach dwudziestych. – Tu są współczesne. Ale nie na papierze. – Boże, jak mam porównać mapę z wykresem na ekranie... – Przepraszam – Vanderberg zaczął przeciskać się na siłę podejrzewając, że jeszcze chwila i ugrzęźnie z profesorem na dobre. – Przepraszam – popchnął kogoś tak nieszczęśliwie, że zawartość trzymanego przez tą osobę termosu wylądowała na czyjejś spódnicy, prawie metr dalej. – Najmocniej przepraszam. Na szczęście oblana kawą kobieta nie mogła odwrócić się w tłoku. Szklany boks był coraz bliżej. – Jezu, skąd pewność, że strop to wytrzyma? – krzyczał ktoś z boku. – Strop nad tunelem? – Strop w tym budynku. Skąd pewność, że podłoga, na której stoimy wytrzyma nacisk tylu ton papieru?... Vanderberg zdobył się na ostatni wysiłek docierając do szklanych drzwi. Idący za nim profesor przesunął się do przodu. Nie musiał pukać – drzwi do boksu stały otworem. Za wielkim, dębowym biurkiem, jedynym na tej sali, które nie było zawalone papierami siedział potężnie zbudowany mężczyzna z radiowymi słuchawkami założonymi tak, żeby jedno ucho było wolne. To tego właśnie ucha człowiek za biurkiem przyciskał słuchawkę telefonu. Druga słuchawka leżała odłożona na blacie. – Nie mogę w tej chwili rozpatrywać kwestii prawnych – krzyczał. – Niech ich ewakuują!... Co? Ja krzyczę? Harry! – ryknął jeszcze głośniej. – Zdejm mi ten nasłuch – postukał palcem w radiowe słuchawki. – Zdejmij ten nasłuch bo zaraz głowa mi eksploduje! Halo! Nie to nie do ciebie... Co tak trzeszczy, do cholery? Halo! Psiakrew! – odłożył jedną słuchawkę i podniósł drugą. – No nie... Harry! Daj mi technika! Frost wykorzystując moment kiedy choć jedno ucho mężczyzny za biurkiem było wolne podszedł bliżej. – Czy pan Grabble? – spytał. – Tak, ale sekundę... Halo! O Boże, tu ktoś śpiewa... Harry, zdejmij ten nasłuch! Mam przebicie z radia! – Grabble podniósł wzrok. – To wy przynieśliście dane dotyczące drożności studzienek? – Nie. Jestem Frost, z uniwersyte... – Ach tak. Tim Blackstein dzwonił dziś rano. Co was... Moment. Halo! – usiłował przycisnąć słuchawkę do ucha jeszcze mocniej. – Tak! Tak! Tak, jestem przez cały czas. Nie wyłączaj się. Co? Jakie generatory? Człowieku... Frost i Vanderberg wymienili spojrzenia. Zdaje się, że nagle obaj wyobrazili sobie tą samą scenę. Wyobrazili sobie jak profesor wyjaśnia, że przyszli w sprawie plemienia południowoamerykańskich Indian, które być może grasuje właśnie w kanałach tego miasta. I obaj też chyba wyobrazili sobie reakcję człowieka za biurkiem na te słowa. – Nie wyłączaj się! Czekaj... – Grabble znowu podniósł umęczony wzrok. – Pytałem chyba co was sprowadza, tak? Przepraszam, już gubię się w tym wszystkim. – To nie jest nic pilnego – profesor zrobił jakoś dobrą minę do złej gry. – Może przyjdziemy później. Nie chcielibyśmy przeszkadzać. – Doskonały pomysł. Może potem będzie więcej luzu... Halo! Halo, słyszysz mnie?... Droga powrotna do drzwi, którymi mogli opuścić ostatni krąg dantejskiego piekła zajęła im prawie dziesięć minut. Frost dostał jakiejś alergii na tłum bo kiedy tylko zobaczył kilka osób czekających na windę zaproponował zejście schodami. – Teraz stało się jasne jaki był plan Blacksteina – odezwał się kiedy byli już piętro niżej. – Tak? – Po co odmawiać nam współpracy i narażać się na kwasy, petycje i różne takie... On po prostu wyraził zgodę na współpracę i to od razu z samym źródłem. Skierował nas do sztabu kryzysowego. A, że sami zrezygnowaliśmy... To już nasza sprawa. – Tak, to sprytny człowiek. Chociaż... Mamy chyba szczęście, że nie zakazał nam w ogóle kręcenia się po podziemiach. – Myśli pan?... – profesor nie dokończył pytania. – Mam coraz mniej wątpliwości czy ktokolwiek jeszcze traktuje nas poważnie. Dłuższy czas schodził zamyślony obserwując zalewane deszczem miasto za szybami ażurowej klatki. – Ten deszcz... To wszystko... Myśli pan, że to ma jakiś związek z naszym plemieniem? Vanderberg spojrzał na niego zaskoczony. Profesor oddał spojrzenie i jakby się żachnął. – Przepraszam, głupieję na starość – zagryzł wargi. – Zachowajmy choć szczyptę realizmu. Z wylotów korytarzy, które mijali schodząc teraz już w milczeniu dobiegało nieustające brzęczenie telefonów, stłumione rozmowy wielu pracujących tam osób, popiskiwanie skomplikowanej aparatury. Atmosfera budynku jakoś nie chciała pogodzić się z wyobrażeniem półnagich Indian w jej pobliżu. Zamyślona twarz profesora miała jednak dziwny wyraz. Vanderberg musiał go podtrzymać kiedy ten potknął się o dywan w korytarzu na dole prowadzącym do głównego hallu. Nie zauważył nawet Wade`a, który czekał na nich przed wejściem. – Cześć Charlie, skąd się tu wziąłeś? – Wiedziałem, że będziecie – Wade skinął głową profesorowi. – No i jak? – A jak myślisz? – Zero. Zero. Frost ocknął się dopiero teraz. – Dziwny żargon. O czym mówicie? – O efektach waszej wizyty tutaj. – Oooo... Nie ma o czym wspominać. – Domyśliłem się – Wade pokazał im czystą białą kopertę. – Dostałem to dzisiaj rano. – Jakaś wiadomość? – zainteresował się profesor. – Wyobraźcie sobie, że schodzę rano w hotelu, żeby oddać klucz a recepcjonista wręcza mi ten list. Pytam czy to na pewno do mnie, bo na kopercie nie ma nazwiska, a on na to, że nie wie. Miał oddać kopertę pierwszemu człowiekowi, który podejdzie do kontuaru po wyjściu nocnej zmiany. Takie polecenie zostawił goniec, który przyniósł kopertę. Myślałem, że to jakaś reklamówka i chciałem wyrzucić ale...- Wade, podniecony wyjął z koperty złożoną we czworo kartkę. – Słuchajcie wszystko w jakimś sensie się zgadza... Nie wiem czy to kawał czy... Jak ktoś mógł przewidzieć, że pierwszy zgłosi się ktoś z nas? – Zaraz, co się zgadza? – profesor chyba odzyskał już dawną pewność siebie. – Przeczytajcie sami. Lepiej nie zwracać uwagi na błędy i... – Wade rozpostarł papier. – Zobaczcie. Frost i Vanderberg nachylili się nad pokrytą koślawym pismem kartką. "Nie mogę nie mogę mówić. Niebezpieczeństwo..." Vanderberg zagryzł wargi. Przypomniał mu się bezwładny człowiek o nieruchomej twarzy, którego znaleźli w tunelu metra. "Nie schodzić nie Schodzić niech V nie schodzi Teraz Idźcie do geometry idźcie niech F idzie do geometry do astrologa niech idzie ciemność nie nabierze kształtu kształtu jest ważny niech W chroni... Nie zbliżaj się do L... idźcie do geometry idźcie D do geometry idźcie ... D idzie do geometry Pamiętaj D zabrać pamiętaj idźcie niech V i W i F i C nie schodzą teraz nie schodzą idźcie do czarownika ...nie mogę nie mogę mówić... noga L jest czerwona..." – Hm... Czy to już wszystko? – spytał profesor. – Mmmmm... – Wade spojrzał nagle spłoszony na trzymaną w ręku kartkę. Zdaje się, że dopiero teraz docierał do niego fakt, że może się ośmieszyć. – No... Ale jest w tym trochę sensu. – Tak. Szczególnie w zdaniu o tym, że noga L. jest czerwona – profesor spojrzał na gotującą się od deszczu betonową płytę podjazdu. – Zdaje się, że czeka nas podróż metrem... – Zaraz ale skąd autor listu wiedział, że schodzimy pod ziemię? – Po pierwsze to nie jest napisane a po drugie o tym może wiedzieć każdy. – Sądzi pan, że to kawał? – spytał Vanderberg. – Raczej pomyłka. – No ale... – Wade usiłował bronić listu. – Przecież tam naprawdę wiele się zgadza. – Na przykład? – Te duże, pojedyncze litery. V to Vanderberg, C to Curtiss, D – Dakar, F to pan, a W to ja... – No dobrze. A co pan zrobi z literą L? W ekipie nie ma nikogo takiego. – Jest – gorączkował się Wade. – Chatelain. – Chatelain jest na C. Na imię ma Kirk – na literę K – tłumaczył cierpliwie profesor z nikłym uśmiechem na ustach. – Kirk to przezwisko. On ma na imię Lucius. Zmienił to sobie w szkole bo wszyscy mówili na niego Lucy. – Oooo, ale naciągane. Mam wrażenie, że gdyby list przejął ktoś inny to wszystkie litery pasowałyby mu do kolegów w biurze. W naszej ekipie jest kilkanaście osób. Pierwsze litery ich imion, nazwisk i przydomków to połowa alfabetu... Jeśli nawet nie cały. To pasuje do każdej grupy osób. – Ale nie każdej grupie każe się iść do czarownika. – Tam pisało geometry. – Ale i czarownika – zaperzył się Wade. – No to w takim razie i astrologa. Jeśli z takich źródeł zamierza pan czerpać naukowe dane to bardzo proszę. Droga wolna – profesor zdawał się zapominać o nastroju jaki ogarnął go nie tak dawno na schodach. – Ktoś z kolegów zrobił panu kawał. Najlepiej będzie jeśli na tym staniemy. – Tak, później pomyślimy co miał na myśli mówiąc o geometrze, astrologu i czarowniku... – Vanderberg chciał załagodzić spięcie. – Może to jedna i ta sama osoba? – uśmiechnął się dystansująco. Frost jednak spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi. – Zanim zaczniemy analizować kolor nogi Chatelaina chciałbym się dowiedzieć czy gdzieś w pobliżu jest stacja metra. – Mam samochód – powiedział Wade. – Ulice są przejezdne? – spytał Vanderberg. – Boczne tak. Chodźcie. Pociągnął ich w stronę wyjścia prowadzącego na wewnętrzny parking. – Ale przez rzekę chyba i tak nie przejedziemy? Wade spojrzał na zegarek. – Chodźmy na jakiś obiad. Przeczekamy te cholerne korki. Niestety nikt z obsługi parkingu nie mógł przyprowadzić im samochodu. Ruch był tak duży, że musieliby czekać w kolejce. Wade odebrał swoje kluczyki i wszyscy, klnąc na tych, którzy umieścili siedzibę sztabu w tak luksusowym biurowcu, udali się na poszukiwanie wozu. Parking był tak rozległy, że bliscy byli utraty nadziei, tym bardziej, że system tablic jakimi oznaczano miejsca był zbyt zawiły, żeby podejmować trud jego odgadnięcia. Dopiero po dobrym kwadransie, zmęczeni i wściekli, teraz z kolei na to, że wcześniej nie zdecydowali się czekać, trafili na niebieskiego Pontiaca z nalepkami wypożyczalni. Dzięki ogromnemu parasolowi byli tylko "częściowo zmoknięci" jak to określił Frost ale i tak szyby pokryły się białym oparem kiedy tylko zajęli miejsca. Wade długo nagrzewał silnik, manipulował przy dźwigniach nastawiania dmuchawy podczas kiedy Vanderberg usiłował zorientować się w mapie miasta. Nawet Frost, który stąd pochodził nie znał dobrze tej części i niewiele mógł pomóc. Ruszali właśnie kiedy zadzwonił telefon. – To twój czy mój? – Vanderberg odruchowo złapał za kieszeń. – Mój – Wade zahamował, żeby wyjąć antenę ukrytą w słuchawce. Ktoś z tyłu zaczął trąbić. Nie można już było się cofnąć na poprzednie miejsce i trzeba było szukać nowego, żeby nie tarasować drogi. – Uwielbiam te nowoczesne wynalazki – roześmiał się profesor. – Dwadzieścia lat temu takie kłopoty byłyby nie do pomyślenia. Wade znalazł nareszcie skrawek wolnej przestrzeni, zatrzymał się i przycisnął odpowiedni klawisz. – Tak? – ... – Kto? – ... – O rany. Coś poważnego? Znowu ktoś zaczął trąbić, tym razem z boku, ale postanowili go zignorować. – Na jakiej? – ... – Nie. Nie zwariowałem. Tak, chcę się dowiedzieć na jakiej. Tym razem dłuższy czas czekał na odpowiedź. Kierowca zablokowanego przez nich samochodu zaczął dawać znaki światłami. – Dobra. Dzięki – Wade złożył antenę i schował telefon do wewnętrznej kieszeni. – No nieźle – wykonał przepraszający gest w stronę pieklącego się kierowcy i wyjechał na środek pasa. – Chatelain złamał nogę. Vanderber spojrzał na niego zdziwiony. – Poślizgnął sią na rozlanej farbie – Wade usiłował nie patrzeć na profesora. – Czerwonej. – Bzdury – syknął Frost. – Nie dajmy się zwariować. Rozdział 5 Dumna i smagła twarz Hindusa nie była nawet zacięta kiedy dusił Vanderberga przechylonego przez kamienną cembrowinę. Mały, chudy człowieczek miał wystarczająco dużo siły w swych mięśniach, żeby unieruchomić wyższego co najmniej o głowę mężczyznę, pozbawić go oddechu i trzymać w żelaznych kleszczach aż do śmierci, aż do chwili kiedy tamten przestanie walczyć i podda się pozwalając wrzucić swe obolałe ciało do wykutej przed wiekami, wypełnionej mętną wodą studni. Major mógł użyć tylko jednej ręki. Drugą zaciskał kurczowo na jakimś pnączu usiłując nie dopuścić do krótkiego lotu w dół. Hindus zdawał się wierzyć w jego opanowanie, wierzyć w to, że do końca, aż do ostatniej chwili nie rozluźni chwytu pozwalając mu zabić się nie mocząc ubrania. Pozbawione powietrza płuca powodowały ból gdzieś w brzuchu, w okolicy bioder, brak tlenu mącił myśli. Vanderberg szarpnął się z całej siły ale straszliwy chwyt nie rozluźnił się nawet w najmniejszym stopniu. Zmusił się by puścić nadgarstek Hindusa, oparł uwolnioną dłoń na ziemi i zadał tamtemu cios kolanem między nogi. Zwykle w filmach uderzony tak aktor czy kaskader wyjąc z bólu szybował wielkim łukiem nie myśląc o niczym, a już najmniej o dalszym dręczeniu swojej ofiary... Tamten jednak był niższy, cios dosięgnął go bez impetu, trafiając w złe miejsce albo... Albo ktoś wykastrował Hindusa w dzieciństwie i takie uderzenia już nie sprawiały mu bólu. Vanderberg usiłował zrzucić go z siebie, bić pięścią w bok, szarpać za włosy... Pozbawiony oddechu organizm słabł coraz bardziej, przed oczami pojawiały się czerwone plamy a potem mrok. Dłoń Vanderberga błądząca wokół w poszukiwaniu jakiegoś kamienia natrafiła na coś zimnego i śliskiego... Wąż!!! Zdesperowany chwycił go i przyłożył do szyi Hindusa już w tej sekundzie wiedząc, że to nie żaden gad tylko jego własny mokry krawat, który zdjął przedtem chcąc napić się wody ze źródła. Hindus jednak, w pierwszym odruchu musiał przestraszyć się również. Odruchowo rozwarł palce i przewrócił na plecy by stawić czoła nowemu niebezpieczeństwu. Vanderberg wbrew swojemu ciału, wbrew płucom, które zachłysnęły się tlenem, wbrew wszystkiemu co kazało mu leżeć dalej by należycie smakować nagłą ulgę zerwał się na nogi sięgając po pistolet. Błąd. Hindus był szybszy. Kiedy zrozumiał swoją pomyłkę zerwał się z niesamowitą energią i skoczył na Vanderberga unieruchamiając go znowu. Palce majora dotknęły kolby, zdążyły nawet odpiąć zatrzask przytrzymujący broń w kaburze ale bezpiecznik, nie mówiąc już o wprowadzeniu naboju do komory pozostawał poza ich zasięgiem. Teraz jednak, kiedy stali na nogach, wzrost i masa Vanderberga dawała mu przewagę. Zdołał odepchnąć tamtego na jakieś dziesięć, piętnaście centymetrów i wyrżnąć go w szczękę lufą pistoletu. Hindus zachwiał się, zawahał przez moment a to wystarczyło by nowy cios, tym razem zadany lewą pięścią, wysłał go w tył. Zerwał się równie szybko co poprzednio ale... Broń była już przeładowana a bezpiecznik we właściwym położeniu. Mała odległość nie pozwalała na pudło nawet w tym stanie w jakim znajdował się strzelec. Pierwsza kula wbiła się w smagłe ciało gdzieś na wysokości pępka, druga strzaskała biodro, trzecia natomiast mogła chybić – Hindus leciał już w dół. Z głębokiej studni, stanowiącej centrum zagubionych w dżungli starożytnych ruin rozległ się głośny plusk. Vanderberg opadł na kolana. Z trudem, poprzez ściśnięte, puchnące teraz gardło łapał oddech napełniający bólem całe płuca. Z trudem tylko zdołał dotrzeć na czworachach do kamiennej cembrowiny. Roztrzęsiony i dygoczący strzelił tamtemu w sam czubek głowy kiedy ta tylko wyłoniła się z mętnej wody... Vanderberg nie wiedział co go obudziło. Męczący dźwięk powtórzył się kilkakrotnie zanim zrozumiał, że to telefon. Dłuższą chwilę nie mógł odnaleźć słuchawki i o mało nie spadł z łóżka zanim nie przypomniał sobie, że aparat stoi tuż obok. – Słucham?... – wyschnięte gardło wydało z siebie jakiś chrapliwy dźwięk. – Tu Horrocks – głos po tamtej stronie był drażniąco rześki. – Pamiętasz tego faceta, którego znaleźliśmy w tunelu metra? Ani słowa o późnej porze, żadnej próby usprawiedliwienia. – Czy... – Major przesunął językiem po spierzchniętych wargach. – Moment. Wyciągnięta ręka natrafiła co prawda na pozostawioną przez obsługę hotelu butelkę wody mineralnej, ale nigdzie nie było otwieracza. Która może być godzina? Pokój tonął w absolutnych ciemnościach. Cholerne zasłony nie przepuszczały nawet światła neonów z ulicy. Otworzył butelkę o kant stołu, przepłukał usta a potem wypił kilka łyków ciepłego perriera. – Czy znaleźliście kogoś z pozostałych ludzi? – Nie. Ciągle ich szukają, choć... – Horrocks zawiesił głos. – W każdym razie jeśli chcesz zobaczyć coś ciekawego przyjedź zaraz do szpitala. – Która jest godzina? – Godzinę sprawdza się na zegarku. Muszę kończyć – odgłos kroków i ciche słowa czyjejś rozmowy dobiegające ze słuchawki świadczyły, że porucznik telefonował z publicznego automatu.- Szpital Nacoma, oddział czwarty. Cześć. – Dzięki... Tamten jednak odłożył słuchawkę. Cięgle niezbyt przytomny Vanderberg wstał z łóżka ciągle trzymając swoją w dłoni. Dopiero trzask lądującego na podłodze aparatu oprzytomnił do trochę. Znowu śnił mu się Hindus? Szurając nogami poszedł do łazienki. Wolał nie zapalać światła. Miał wrażenie, że jego oczy nie są jeszcze na to przygotowane. Opłukał twarz zimną wodą i wrócił do pokoju, żeby odsunąć zasłony. Blask wielkiego miasta był wystarczający do tego żeby się ubrać. Vanderberg pociągnął jeszcze kilka łyków z pozostawionej przy łóżku butelki i zaczął wyciągać rzeczy z szafy. Czy ma jeszcze szansę pozbycia się tych koszmarów? Nie, stanowczo ma już dość człowieka ze snu czyhającego tylko na to, żeby zamknął oczy. Czasem, w złym okresie, widział jego twarz w każdym lustrze, za węgłem mijanych budynków, za kierownicą samochodu stojącego obok na światłach... Hindus był jedynym człowiekiem jakiego Vanderberg zabił w swoim życiu. Był przestępcą, zabójcą, miał na sumieniu wiele ofiar, południowoamerykańscy handlarze wynajęli go, żeby... Ach, mniejsza z tym! Vanderberg nie był nieustraszonym strzelcem, nie był "lekarstwem na zarazę", którą stanowił tamten. Jakakolwiek odpowiedzialność, bycie dorosłym... Nie, to nie dla niego. Wolał przebywać w krainie swych marzeń, szukać ukojenia, pociechy, zrozumienia. Nie spieszyło mu się do małżeństwa, nie chciał być ojcem, nie miał ochoty na pracę, która zapewni mu karierę. Rodzina zmusiła go by starał się o przyjęcie do West Point. Dostał się, ukończył, w sumie był zdolnym człowiekiem i potrafił się dostosować ale te kilka lat spędzonych na uczelni wspominał jako największy koszmar w jego życiu. Potem znowu zanurzył się w przyjemnym błotku nie dążenia do czegokolwiek. Mimo dyplomu elitarnej akademii groziło mu, że zostanie dożywotnim majorem w jakiejś sennej kancelarii gdzieś na krańcach armijnego imperium. Nie obchodziło go to. Pozwalał nieść się wypadkom, ignorował ukradkowe spojrzenia i ciekawość w oczach otaczających go ludzi, którzy za wszelką cenę chcieli poznać grzechy za które wpakowano go w miejsce, skąd nie można było przebijać się w górę. Nie znaczy to, że nie pragnął odmiany, ale, skoro tylko można było czekać, nie chciał decydować o niczym. Koledzy wydawali mu się zabawni z tym swoim pragnieniem jak najszybszego upodobnienia się do własnych ojców, przemożnej chęci bycia poważnym i znaczącym, oraz koniecznością posiadania żony, który wpuszczała ich do łóżka w zamian za ich pensje. Równie zabawni wydawali mu się "buntownicy", manifestujący swą rewolucję i wpasowujący swój bunt w zastaną strukturę społeczną tak by ją uzupełnić o konieczny margines. On sam stanowił dla kolegów zagadkę, problem, którego nie potrafili rozwiązać, a więc, siłą rzeczy, zaczęli z niego kpić, odsuwać, traktować jak obcego. Vanderberg ignorował wszystkie podsuwane mu świnie, wszystkie pomówienia, szturchnięcia i kopniaki tkwiąc sobie samotnie na swym sennym posterunku. Trwałby tak marząc o idealnej kobiecie, która spełniałaby wszystkie jego kaprysy nie chcąc nic w zamian gdyby nie to, że jednostka stanęła na głowie, żeby się go pozbyć. Oczywiście, mógłby się bronić, mógłby zrobić tysiąc rzeczy, które umocniłyby jego pozycję ale... Na pewno w jakimś stopniu łączyłoby się to z cierpieniem. A cierpienie było rzeczą, od której uciekał. Nie uważał siebie za specjalnego tchórza ale z całą pewnością był wysokiej klasy specjalistą od chowania głowy w piasek. Nie bał się zmiany tylko dlatego, że lubił dawać nieść się wypadkom i... Po prostu dał się zaangażować do ekipy wsparcia grup do walki z przemytem narkotyków. Przeszedł odpowiednie szkolenie – zupełnie bez bólu w porównaniu z uczelnią – nauczył się kilku języków i narzeczy, to nawet było przyjemne i pojechał gdzieś w gąszcz uganiać się za chimerą jaką było częściowe choć zaszkodzenie machinie produkującej kokę. Status doradcy prawie, że zwalniał go od odpowiedzialności za kogokolwiek, pozwalał działać wykonując czyjeś rozkazy i polecenia. Nie miał żadnych trudności adaptacyjnych, hotel w Miami, Bogocie czy wiejska chata na skraju dżungli były dla niego równie przytulne jak własny dom z czasów dzieciństwa. Nie angażował się emocjonalnie, praca w zespołach nie była dla niego powołaniem i może dlatego też był w niej niezły. Do czasu incydentu z Hindusem. Incydentu... – Vanderberg włożył koszulę i marynarkę. Metka na wewnętrznej stronie kołnierza drażniła skórę na szyi. – Dobrze powiedziane. Po tym wszystkim przeniesiono go na powrót do Stanów. Przez kilka lat smagła twarz prześladowała go w snach z zadziwiającą regularnością. Nie, nie znaczyło to, że nie mógł z tym żyć, że męczył się jakoś szczególnie... Nic z tych rzeczy. Ona po prostu była. Czasem budził się mokry od potu, czasem tylko przypominał sobie rano, że coś takiego śniło mu się właśnie. Cholerne ruiny, jakby starożytni budowniczowie specjalnie umieścili tą studnię w otoczeniu, które w jego snach tworzyło odpowiednią scenerię barwiącą zdarzenia. Mimo to żył sobie w miarę spokojnie aż do momentu kiedy okazało się, że znowu mają go wysłać do Południowej Ameryki. Wtedy skorzystał z pierwszej nadarzającej się okazji, żeby uciec. Przyłączył się do ekipy Frosta, który poszukiwał kogoś takiego jak on, a jednocześnie dostatecznie zwariowanego, żeby uwierzyć, albo udawać, że wierzy w całą tą historię z plemieniem Indian, które przewędrowało kontynent. Szlag! Przejechał wierzchem dłoni po szorstkim od zarostu policzku. Wizja czającego się za szafą Hindusa sprawiła, że zapomniał się ogolić. Paranoja. Zdejmować teraz marynarkę i koszulę, a może ogolić się ryzykując ich zmoczenie? Nie miał pod ręką elektrycznej maszynki. Aaaaa... Machnął ręką. Pójdzie nieogolony, chociaż trudno mu było wyobrazić sobie coś mniej przyjemnego o tej porze. Zatrzaskując drzwi od pokoju przypomniał sobie jak opuchnięty, słaniając się na nogach przybiegł do helikoptera. Jego koledzy, wszyscy czterej z automatami w rękach rzucili się biegiem jak oddział komandosów podczas samobójczego ataku na nieprzyjacielską bazę. Był to jeden z tych nielicznych momentów kiedy zapominano o wzajemnych niesnaskach, podgryzaniu się, urazach i nienawiści. Rzadko zdarzało mu się doświadczyć takiej troskliwości mimo, że w zasadzie nie było czego opatrywać. Siniaki na szyi, co prawda ogromne i zdarta skóra na lewej dłoni nie wymagały szpitalnych zabiegów, ale... Chłopcy po prostu musieli się wykazać, musieli rozładować kumulującą się od napięcia energię, pokazać swą gotowość. Potem całą piątką ruszyli na przeszukanie terenu. Plac wokół studni zryty tak jakby buszowało tam stado dzików zdziwił samego Vanderberga. Nie sądził, że bili się tak długo przetaczając z miejsca na miejsce. Szybko odnaleziono zużyte łuski i podarty, mokry krawat. Mętna powierzchnia wody w studni nie była jednak zabarwiona na czerwono. Badanie jej mulistego dna, najpierw długimi tyczkami, potem za pomocą bardziej wyrafinowanych narzędzi nie przyniosło żadnego rezultatu. Ciała zabitego Hindusa w studni nie było. Jadąc windą, w towarzystwie pracownika hotelu równie zielonego z niewyspania jak on sam, Vanderberg pomyślał o czymś jeszcze. To właśnie tam, nachylony nad powstałą Bóg jeden wie kiedy studnią poznał to uczucie, którego ponownie doświadczył kilka dni temu w podziemiach tego miasta. Tam uderzyła go dziwna, trwająca w samotności obcość. W samotności... Tak, to dobre określenie. Atmosfera rzęsiście oświetlonych wnętrz hotelu niezbyt sprzyjała tego typu rozważaniom ale miał wrażenie, że obcość tutaj, w wielkim mieście była wzmocniona o jeszcze jeden element. To coś w kanałach... To było wrogie. Rozdział 6 – Rzeczywiście? Porucznik Horrocks? – pielęgniarka za konsolą rozprowadzania zmarszczyła brwi. – Nie słyszałam o kimś takim. – Czy to na pewno oddział czwarty? – spytał Vanderberg. Udawał, że nie dostrzega jej karcących spojrzeń na mokre ślady jakie zostawił na wykładzinie. – Tak. Ale... Może chodzi panu o lekarza... – A jest tutaj doktor Horrocks? – Nie – energicznie potrząsnęła głową. Vanderberg wzniósł oczy w geście zniecierpliwienia. Nie znał nazwiska pacjenta, teraz żałował, że nie zapytał o nie przez telefon. – Może pani pamięta, przywieziono tutaj człowieka znalezionego w tunelu metra. Był w szoku... – Nie. Nie pamiętam nikogo takiego. Nie wolno nam udzielać informacji o pacjentach. – Ale... – Pan jest członkiem rodziny? Proszę podać nazwisko. Miał ochotę kląć w duchu. Gorzej, bo zostawił w hotelu notes z numerami swoich dzięciołów. Wśród nich było kilku lekarzy i być może któryś z nich mógłby mu pomóc, ale w tej sytuacji... Z kłopotu wybawił go cichy okrzyk. – Hej – odwrócił głowę ale nie dostrzegł nikogo. – Jestem tutaj. Dopiero po chwili zauważył znajomą twarz porucznika ledwie majaczącą za szybą przegradzającą korytarz. Odblask jarzeniówek sprawiał, że widział tylko zarys sylwetki. Ignorując pielęgniarkę ruszył w tamtym kierunku. Horrocks odsunął część szklanej tafli robiąc mu przejście. – Nie miałem pojęcia, że twoja akcja tutaj jest tajna... – Daj spokój. Prasa coś zwąchała, nie wiedzą jeszcze dokładnie co jest grane, ale kręcą się tutaj. Tędy – poprowadził go wzdłuż rzędu lśniących, metalowych drzwi. – Nie powiesz mi chyba, że tak długo udało wam się wogóle trzymać dziennikarzy z daleka od tej sprawy. – Wyobraź sobie, że tak. Przepraszam za tą pielęgniarkę. Miała nie wpuszczać nikogo... – Co się właściwie stało? Facet zaczął mówić? – Nie. Dalej trwa w jakimś stuporze... Jak cholerna roślinka. Odruchy zero – Horrocks zdawał się teraz cytować lekarzy – Trzeba go karmić przez tubę, nie kontroluje wydalania, encefalogram wskazuje na stan taki jak podczas snu ale coś tam jest dziwnego... Nie będę cię karmił naukowymi szczegółami. – Mhm. Powiedz mi wreszcie co się stało. – Vanderberg musiał przyspieszyć kroku, żeby dotrzymać mu tempa. – Przecież nie wezwano cię tutaj jako konsultanta do spraw medycznych. – Nie – porucznik zatrzymał się nagle. – Facet nagle zwiał. – Ocknął się ze stuporu? – Nie. Był w jakimś transie. – Transie? – Co? Cierpisz na echolalię? – Chryste, skąd znasz to słowo? – Słuchaj, siedząc tutaj przewertowałem już z nudów cały słownik medyczny. Vanderberg skinął głową. Przynajmniej stało się jasne dlaczego Horrocks wezwał go tutaj. Lepiej pogadać z kimś w środku nocy niż gapić się w sufit czy uczyć na pamięć nazw różnych schorzeń. – No dobra. Zwiał w transie i co? – Niepotrzebnie narobili tyle szumu. Kiedy policja przybyła na miejsce już go znaleźli. Wyobraź sobie, facet zbił jakąś szybę i powoli, metodycznie rozwalał ją na kawałki. Mniej więcej takie – wyjął z kieszeni zawinięty w watę, trójkątny kawał szkła. Przypominał ostrze wąskiego sztyletu. – Wiesz... Wszyscy ci panowie z doktoratami oczywiście sądzą, że chciał na nie nadziać pozostałych pacjentów i... – westchnął ciężko – muszę tu siedzieć jak ten bałwan. – A co z facetem? Zaczął chociaż coś mówić po tym wszystkim? – A skąd. Przez cały czas jego stan jest właściwie niezmienny. Horrocks otworzył drzwi, przed którymi się zatrzymali. – Chodź, zobaczysz sam. Wprowadził go do niewielkiego przedsionka oddzielonego panoramiczną szybą od pomieszczenia przypominającego salę operacyjną. Mężczyzna, którego odnaleźli pod ziemią leżał nagi na niewielkim, zautomatyzowanym stole otoczony galerią urządzeń mogących z powodzeniem stanowić pełną ofertę ogromnej firmy produkującej aparturę medyczną. Wokół jednak, kręciło się tylko dwóch lekarzy, młodszy, w okularach o grubych soczewkach i starszy, siwiejący lekko na skroniach, ale jeśli można było sądzić po iealnie wykształconych mięśniach rąk ukazywanych przez podwinięte rękawy jego fartucha, w dużo lepszej formie fizycznej od swojego kolegi. Obrazu dopełniała pielęgniarka, skulona w przeciwległym kącie. Nie widzieli jej twarzy. Była odwrócona obsługując jakiś aparat. – Jak on się właściwie nazywa? – spytał Vanderberg. – Kurt Wherman. Inżynier, trzydzieści osiem lat, kawaler, nie ma dalszej rodziny... – Zaraz pokażesz mi jego odciski? – Chcesz zobaczyć kartę? – Horrocks nie dopatrzył się żartu. – Nie. Twarz Whermana nie przypominała oblicza kogoś śpiącego. Jego otwarte oczy wlepione niezmiennie w jakiś punkt na suficie były jedyną rzeczą odróżniającą go od widoku człowieka normalnego. Nie wyglądał na otępiałego, na kogoś w transie czy stuporze. Leżąca sylwetka już raczej przywodziła na myśl twardego, o stalowych nerwach faceta czekającego na jakiś zabieg. Idealnie obojętnego, znudzonego nawet, ale nie osobę, z którą nie można się porozumieć. To chyba było najbardziej denerwujące. Vanderberg przypomniał sobie jego słowa wypowiedziane charkotliwym głosem, wtedy w tunelu. Mały głośnik umieszczony pod sufitem przekazywał to co mówili lekarze. – Nie, jeszcze nie ma odczytu. – Coś idiotycznego. Wskazówka wychyla się zanim jeszcze dotykam go miernikiem. – Zepsuty. Weź drugą końcówkę. – Do jasnej cholery... – młodszy lekarz zbliżał do twarzy leżącego lśniący walec podłączony grubym kablem do jednego z urządzeń. – Przecież nie mogę mieć odczytu zanim go nie dotknę. Co jest... – Weź drugą... – To już jest druga. Ann – odwrócił się do pielęgniarki. – Co masz na monitorze? – Normalny obraz – przez moment mignęła im twarz dziewczyny kiedy ta spojrzała w kierunku stołu. – Wyniki... – Nie możesz mieć obrazu. Jeszcze nie dotknąłem go końcówką. – Proszę zobaczyć samemu. – Przestańcie – wtrącił się starszy lekarz. – Może to jakieś przebicie z innego urządzenia. – To nie jest przebicie. Mam tu normalny obraz – powtórzyła pielęgniarka. – A teraz? – lekarz odsunął końcówkę od twarzy mężczyzny na stole. – Znikł. – A teraz? – przybliżył lśniący walec na jakieś trzydzieści centymetrów do twarzy Whermana. – Jest. – Spokojnie – starszy lekarz otarł spotniałe nagle czoło. – To jest aparat kontakowy. Nie może działać jeśli... – A teraz? – młodszy zasłonił metalowy walec własną dłonią. – Nie ma – głos pielęgniarki zdawał się drżeć lekko. – Spokojnie. Trzeba wezwać technika. – Ale on... On coś wydziela. Czymś promieniuje... – Spokojnie kolego. Spokojnie. – Musimy mu coś zaaplikować. Coś z serii... – Proszę się opanować. To nie wojna atomowa. – Więc nic nie zrobimy? Horrocks wyciągnął pomiętą paczkę papierosów. – Chcesz? – Wolno tu palić? – Po tej stronie szyby obowiązują w tej chwili specjalne względy dla policji. Vanderberg wyciągnął swojego. Nachylił się nad wyciągniętą w jego stronę zapalniczką. – A co z jego kolegami? – spytał. – Mówiłeś, że nikogo nie odnaleziono. – Mhm. I chyba nie ma już szansy. – Co o tym sądzą w waszym wydziale? – Zboczeniec, sekta, zatrucie jakimś psychotropowym gazem, który wytworzył się przypadkiem z nieczystości, jeden z nich nie chce płacić alimentów i załatwił kolegów w szale a potem sam siebie, dyrekcja sprzeniewierzyła fundusz emerytalny i wykańcza swoich pracowników, żeby się nie wydało... – Horrocks uśmiechnął się szeroko. – Wybacz, pytałem o zdanie tylko pięciu osób i dlatego mam tylko pięć wersji. Ale jeśli cię to interesuje... – Ale poważnie. Co mówią o tym tutaj? – wskazał końcem papierosa panoramiczną szybę. – Och... Zobaczył co się stało z tamtymi, coś strasznego oczywiście, szok, choroba psychiczna... To się zdarza. – Ale... – Słuchaj – Horrocks wpadł mu w słowo. – Policja jest od spraw rutynowych. Jeżeli coś się wymyka wkracza FBI. Ale tu chwilowo nie ma podstaw. – A ten dzisiejszy przypadek? Jego ucieczka? – To sprawa lekarzy. Siedzę tu tylko dlatego, że szef tego interesu ma jakieś powiązania... – Powiązania?... – Vanderberg urwał, żeby po raz drugi nie być oskarżonym o echolalię. – Zna mojego szefa. Wystarczy? Dłuższy czas palili w milczeniu obserwując krzątaninę lekarzy. Pielęgniarka robiła Whermanowi jakiś zastrzyk ale tamci dwaj nie byli zadowoleni z wyników. Zastanawiali się właśnie nad podaniem innego środka kiedy leżący na stole mężczyzna poruszył głową. – O cholera... – Horrocks szturchnął Vanderberga.- Czy oni to widzą? Cała trójka wewnątrz była nachylona nad jakimś wykazem. Obaj lekarze stali plecami do stołu, tylko pielęgniarka była bokiem. Wherman podniósł rękę. – Hej! Odwróćcie się! – Czekaj, nie słyszą nas. Vanderberg zastukał w szybę. Cała trójka spojrzała na niego podczas kiedy Wherman unosił się na łokciach. – Wherman!!! Popatrzcie na niego! Lekarze spojrzeli po sobie. – Co? – Pacjent!!! On wstaje!!! Vanderberg usiłował palcem wskazać im kierunek. Dwie bose stopy dotknęły podłogi. – Tam!!! Tam do cholery!!! Trzy głowy odwróciły się we wskazanym kierunku. Wherman był już przy oknie. Dłoń lekarza musnęła jego ramię kiedy wybijał szybę wyskakując na zewnątrz. – Szlag! – Vanderberg rozglądał się szukając przejścia do sali zabiegów. – Tędy! – Horrocks runął w bok masakrując zamek w zagradzających drogę drzwiach. Zderzyli się w wąskim korytarzyku. Jeszcze jedne drzwi, kilka pospiesznych kroków i... Horrocks odciągnął przechylonych przez parapet lekarzy. Razem z Vanderbergiem wyjrzeli na zewnątrz. Dość dobrze oświetlony chodnik, kilka pięter niżej wydawał się pusty. Dachy kilkunastu zaparkowanych przy nim samochodów również wydawały się całe. – Gdzie on jest do cholery?! – Może zaplątał się w koronę drzewa? – Chryste!... Tam! Vanderberg spojrzał w bok. Kilka metrów dalej, na wąskim, zalewanym strugami deszczu gzymsie stał nagi Wherman. Zdawało im się, że jego nogi wykonują powolne ruchy. – Psiakrew! – Horrocks odskoczył do tyłu. – Biegnę na korytarz, będę otwierał każde drzwi i liczył okna. – Dobra, powiem ci, przy którym stoi. Patrzył jak tamten wybiega i popchnął za nim młodszego lekarza. – Niech pan stanie przy wyjściu na korytarz i przekazuje moje słowa! Wychylił się znowu wystawiając twarz na krople deszczu. Wherman był coraz dalej. Wąziutki, pochyły gzyms zdawał się być dla niego tym czym suchy, szeroki chodnik dla zwykłych ludzi. Vanderberg musiał wychylić się jeszcze bardziej, żeby dostrzec pogrążone w mroku framugi. Na szczęście drugi lekarz chwycił go za marynarkę. – Jest przy dziesiętym oknie! – krzyknął. – Dzie... Dziesiąte okno – powtórzyła pielęgniarka na korytarzu. Drugi lekarz gdzieś zniknął. – Jedenaste okno! – Jedenaste! – Dwunaste! On przyspiesza, Al! Szklana tafla za Whermanem rozprysła się na drobne kawałki. Metalowe krzesło poszybowało w dół a ręce porucznika wyciągnęły się w kierunku nóg. Nagi mężczyzna jednak nie dał się złapać. Zeskoczył lekko z gzymsu wykonując jednocześnie obrót. Jego dłonie jakimś cudem złapały parapet piętro niżej. Vanderbergowi zaparło oddech. Widział jak gołe stopy uderzają w szybę jeszcze niżej, rozbijają ją i cała sylwetka niknie w otworze o poszarpanych brzegach. – Jest dwa piętra niżej!!! – ryknął. – Al, dwa piętra!!! Rzucił się w tył przewracając trzymającego go lekarza. Wypadł na korytarz mijając oszołomioną pielęgniarkę. Za kimś właśnie zamykały się drzwi windy. Nie miał szans, żeby zdążyć. Pobiegł więc w kierunku klatki schodowej. O mało nie wykręcił kostki skacząc od razu prawie na pierwszy spocznik. Ogromnymi susami, chwytając się poręczy przebył dwa piętra w kilka sekund. Zdyszany zatrzymał się na środku korytarza. Wokół było pusto. Winda nie zatrzymała się tutaj, widział powoli zmieniające się światełka nad wejściem do elewatora. Żadne z rzędu drzwi po obu stronach nie były otwarte. Czyżby pomylił piętra? Nie! Skądś z tyłu dobiegł go stłumiony okrzyk a potem pisk przerażonej kobiety. Ruszył w tamtą stronę ale już po kilku krokach zderzył się z wybiegającym właśnie z drugiej klatki schodowej Horrocksem. – Gdzie? – tamten był równie zdyszany. – Tam – wskazał kierunek dłonią. – Słyszałem... – Tu są dwa równoległe korytarze z kilkoma połączeniami. – Szlag! – Przejdź na ten drugi. Zaraz będzie pomoc. Rozległ się ponowny pisk. Dużo głośniejszy niż poprzednio. Porucznik wyszarpnął spod marynarki rewolwer o krótkiej lufie. – Zablokuj drugi korytarz! – krzyknął. – Poradzę sobie tutaj. Vanderberg pobiegł do przejścia łączącego obydwa trakty. Poślizgnął się na zakręcie ale złapał równowagę i wyhamował w porę, żeby nie wpaść na biegnącą z naprzeciwka kobietę. – Tam jest! – mimo podniesionego głosu pielęgniarka była jednak zadziwiającą opanowana. – Mocowałam ostrza w skalpelach a on chciał je zabrać... Na szczęście zdążyłam wrzucić je do zsypu. – Atakował panią? – Nie. Ale zabije kogoś jak tylko znajdzie jakieś narzędzie. – Niech pani zjedzie na dół... – Wezwać policję? – Już wezwana. Proszę wysłać tu jakichś mężczyzn. Nie wiem, portier, sprzątacz, kierowca... – Znajdę kogoś. Niech pan będzie spokojny. Vanderberg znowu ruszył biegiem. Równoległy do poprzedniego korytarz był również pusty, tak jak tamten. Jedne z całego rzędu drzwi po lewej stronie stały otworem. Pobiegł tam, coraz wolniej, żeby nie natknąć się nagle na być może uzbrojonego już Whermana, aż przystanął dwa kroki od celu. Z wnętrza niewidocznego jeszcze pomieszczenia nie dobiegł go żaden dźwięk. Zbliżył się powoili, potem przeszedł pod przeciwległą ścianę, żeby mieć sekundę luzu przed ewentualnym atakiem. Wnętrze małego gabinetu było jednak puste. Dostał się tam jednym skokiem odwracając się jednocześnie. Wherman nie czaił się za ścianą. Idealnie białą powierzchnię szpeciło tylko kilka czerwonych plam. Krew! On musiał się przecież skaleczyć przy skoku przez okno. Vanderberg wybiegł z powrotem na korytarz podążając tym razem śladem czerwonych kropli. Gdzieś z przodu, za łagodnym zakrętem trzasnęły drzwi. Przyspieszył kroku ale zaraz znowu zwolnił. Zawahał się. Nagle wyobraził sobie Whermana ze skalpelem w ręku. Whermana, któremu ktoś zamienił twarz, który patrzył na niego oczami Hindusa... Cholera... Odruchowo pomacał się po kieszeniach, ale wiedział, że może znaleźć tam jedynie paczkę papierosów. Skąd ma wytrzasnąć jakąś broń? Zatrzymał się nagle. Skrzynka pożarowa! Powinna zawierać strażacki topór! Rozejrzał się wokół, ale ściany były idealnie gładkie. Zaraz, klatka schodowa, tam musi być skrzynka. Nie... Po tej stronie nie ma zwykłych schodów. Ale muszą być ewakuacyjne. To nawet lepiej. Cofnął się kilka kroków i naparł na oznaczone specjalnymi napisami drzwi. Nad pożarowymi schodami automatycznie zapaliło się światło. Kilkoma skokami dotarł do zawieszonej na ścianie skrzynki. Zawierała jedynie pięćdziesięciometrowy, parciany wąż wraz z końcówką hydrantu. Jasny szlag! Odwrócił się i zaklął ponownie. Drzwi! Te cholerne drzwi pożarowe! Zapomniał, że zamykają się automatycznie a z tej strony na pewno nie będzie klamki. źeby to wszystko... Usiłował wsadzić paznokcie w wąską szczelinę pomiędzy skrzydłem a framugą. Co robić?! Musi zejś na sam parter i ponownie wjechać widną. Nie. Usłyszał z tyłu pospieszne kroki. Nie. Musi być inna droga. – Panie, co tam się dzieje? Odwrócił głowę. Za nim stał reporter o ogromnym aparatem fotograficznym zawieszonym na szyi. Musiał warować tutaj całą noc. – Muszę tam wrócić! – Dobrze, mam odblokowane drzwi trzy piętra niżej. – dziennikarz mrugnął porozumiewawczo. – Wie pan, stąd mnie nie wyrzucą... – Za długo, człowieku, może razem wyważymy. – A gdzie tam... Zaraz – dziennikarz podszedł do małej puszki przy pionie instalacyjnym. Otworzył ją i wyjętym z kieszeni śrubokrętem zaczął odłączać poszczególne kable. – Można je w ten sposób odblokować? – Nie. – Chyba nie chce pan wezwać straży pożarnej? – A skąd. Uruchomię tylko syrenę na tym piętrze – końcówką śrubokręta uwolnił dwa kable i zetknął ze sobą ich końce. Zza ściany dobiegł ich wysoki, zajękliwy dźwięk. – Po co... Dziennikarz nie dał mu dokończyć. – Stare prasowe sposoby – wyjaśnił. – Zaraz nam ktoś otworzy. Vanderberg roześmiał się nerwowo. Nie musieli czekać dłużej niż kilkanaście sekund. Pierwszy ze spanikowanych ludzi otworzył ciężkie drzwi z takim impetem, że o mało nie przygniótł ich do ściany. Wślizgnęli wykorzystując krótką przerwę pomiędzy nim a następnym. Korytarz nie przypominał już wnętrza wymarłego biurowca. Większość drzwi była otwarta, pacjenci wyglądali z nich zaniepokojeni, kilku czy kilkunastu biegało w różnych kierunkach w poszukiwaniu dróg ewakuacji. Vanderberg razem z dziennikarzem trzymającym teraz w gotowości swój aparat, pobiegli śladem, rozmazanych teraz wieloma stopami, kropli krwi na podłodze. Prowadziły ich prosto do pomieszczenia na końcu korytarza. – Co tam jest? – krzyknął Vanderberg sądząc, że dziennikarz może znać teren, na którym planował swoją akcję. – Sala operacyjna... Nie... Nie na tym... poziomie – reporter już po tak krótkim biegu z trudem łapał oddech. – Ambulatorium albo... gabinet zabiegowy... – Nieeeee!!! – dobiegł ich krzyk jakiejś kobiety. – Szybciej! – Nie, to nie stamtąd! – dziennikarz zwolnił nastawiając flesz w swoim aparacie. – Chryste! – zatrzymał się przed głęboką wnęką, a właściwie pozbawioną jedej ściany salą z prawej strony korytarza. Musiała to być poczekalnia dla oczekujących na zabieg. Wherman, ciągle nagi, stał na środku pomieszczenia. Mniej więcej od żeber w dół cały ociekał krwią. W prawej ręce trzymał chirurgiczne nożyczki, przed chwilą zdjęte ze stojącego obok metalowego wózka, na którym leżało jeszcze kilkadziesiąt takich samych, nowiutkich par. Kobieta tkwiła skulona w przeciwległym kącie, obiema rękami zasłaniała głowę. Vanderberg chwycił stojące najbliżej krzesło i zamierzył się nim do ciosu. – Stój! Wherman ciągle z idealnie obojętną miną wbił sobie nożyczki w brzuch. Jego dłoń sięgnęła po następne. Vanderberg zerknął na kobietę. Nic nie wskazywało, żeby odniosła jakąkolwiek ranę. Przeniósł wzrok z powrotem na Whermana. Właśnie wbijał w siebie kolejne nożyczki. – Stój! – dopiero teraz zauważył, że w brzuchu tamtego tkwi już kilka niklowanych kształtów. – Stój, do cholery! Stój! Wherman sięgnął po następną parę i wbił ją w siebie ciągle ze stoickim spokojem. Z jego ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Krew spływała na podłogę tworząc już niewielką kałużę. – Stój! – krzyknął po raz kolejny Vanderberg. Nic innego nie przychodziło mu do głowy. Słyszał za sobą nieustanny trzask migawki. Uniesione krzesło samo wypadło z jego rąk. Cholera... Przecież komuś kto właśnie postanowił skończyć ze sobą nie będzie groził krzesłem. Kolejne nożyczki i kolejny cios zadany samemu sobie. Nowa para zabłysła w okrwawionej dłoni. Vanderberg wbrew sobie, wbrew wszystkiemu co wołało w nim, żeby tego nie robił, rzucił się na tamtego. Nawet nieźle obliczył skok, obiema rękami chwycił go za prawy nadgarstek i rozpędem przewrócił na ziemię ale tak, żeby nie przygnieść własnym ciężarem. Potrącony nogą wózek przewrócił się również rozsypując wokół chirurgiczne narzędzia. Wherman jednak bez trudu uwolnił śliską od krwi rękę, sięgnął po leżący najbliżej skalpel i wbił go tuż obok ostatnich nożyczek. Vanderberg leżąc kopnął go w łokieć, uniósł się na ramieniu i znowu chwycił nadgarstek. Tym razem udało mu się wykręcić tamtemu ramię i założyć dźwignię. Odetchnął głęboko. Wherman obojętnie, jakby chcąc podkeślić, że jest mu wszystko jedno sięgnął po kolejny nóż lewą dłonią. Bez trudu wbił go obok reszty. Stojący nad nimi reporter zakrztusił się własną śliną. Trwał w jakimś otępieniu i tylko zdawałoby się niezależny palec raz po raz przyciskał spust aparatu. Vanderberg wzmocnił swój chwyt ale tamten zdawał się być nieczuły na ból. Chwycił tępo zakończoną łyżkę do podważania gipsu i wbił ją obok skalpela. Tego nie zdzierżył nawet dziennikarz. Upuścił aparat i runął na ziemię całą swą masą przyciskając do podłogi lewą rękę ofiary. Wherman nagle zupełnie przytomnie spojrzał na Vanderberga. – Tak boli, stary... Tak boli... – powiedział tonem zwykłego, potwornie poranionego człowieka. – Puść. Nie wytrzymam. Proszę... Vanderberg odruchowo rozluźnił chwyt. Wherman podniósł kolejny skalpel i wbił go obok poprzednich, tworzących już w jego brzuchu dwie wyraźne, wygięte linie. Vanderberg czuł, że zaraz zwymiotuje. Chwycił tamtego znowu ale nie miał pojęcia ile zdoła tak wytrwać. Nie słyszał odgłosu kroków ludzi na korytarzu. Zdawał się nie widzieć jak kilku rosłych pielęgniarzy przejmuje od nich ofiarę. Nie zauważył przybycia policji ani ludzi z noszami. Jego umysł zarejestrował poszczególne obrazy – podnoszonego z ziemi dosłownie zielonego dziennikarza , kogoś kto nakładał mu na szyję pasek jego aparatu, kogoś innego kto poklepywał go po plecach. Widział pielęgniarkę usiłującą prowizorycznie choć zetrzeć z podłogi plamy krwi papierowym ręcznikim i lekarza, który chciał ją od tego powstrzymać. Z tego dziwnego stanu ocknął się dopiero w jakimś pokoju, gdzie Horrocks poił go wytrzaśniętą skądś whisky, sam przypalając papierosa od papierosa. Vanderberg wyjął mu z ust jednego i zaciągnął się tak głęboko jakby chciał, żeby dym w ogóle zastąpił powietrze. Wiedział, że może zapomnieć wszystko, każdą okoliczność, twarz ofiary, słowa, które wypowiadał. Nie zapomni tylko jednego. Widoku wbitych w jego brzuch chirurgicznych narzędzi, których sterczące rękojeści tworzyły dokładny rysunek księżyca w ostatniej kwadrze. Kurt Wherman żył jeszcze kiedy na noszach wieziono go na salę operacyjną. Skonał kilka minut później na stole skąpanym w świetle bezcieniowych lamp, stoicko wpatrzony w jakiś punkt na suficie. Rozdział 7 Zalewane deszczem miasto wbrew pozorom jeszcze nie rozpuszczało się w wodzie. A na pewno zupełnie nieźle trzymały się pewne jego części. Vanderberg był oszołomiony nagłą zmianą jakiej doświadczył przechodząc ze zwykłej, bocznej ulicy na jedną z głównych alei. Kilkanaście kroków wystarczyło, żeby opuścić świat zawalonych budynków, karetek, straży pożarnej, ewakuowanych, poowijanych kocami sylwetek nieszczęśliwych ludzi i przejść do świata normalnego ruchu, sznurów samochodów, oświetlonych, wypełnionych zabieganymi ludźmi sklepów, barów, restauracji. Miał wrażenie, że te dwa światy nie miały ze sobą nic wspólnego. Oczywiście telewizja pokazywała to wszystko, ale... Czy człowiek, który praktycznie nigdy nie opuszczał kwartału domów gdzie przyszło mu żyć, który przemieszczał się wyłącznie wyizolowany przestrzenią swojego samochodu, tylko do pracy i na zakupy mógł znać swoje miasto? Telewizyjne komunikaty ginęły w masie innych, bardziej sensacyjnych wiadomości, a poza tym każdy był przecież przyzwyczajony do codziennych narzekań na wszystko co dotyczy metropolii. Zawsze gdzieś obok było źle. Codziennie można było usłyszeć o brudzie, analfabetyzmie, bezrobociu, głodzie, narkomanii, przestępczości, nielegalnych zakładach przemysłowych, trujących gazach, ściekach, toksycznych odpadach, o nędzarzach, bezdomnych i nieprzystosowanych. Całe kwartały ulic, całe dzielnice były rządzone przez kokainę, rozpadały się rodziny, pękały struktury socjalne, zanikała jakakolwiek organizacja... Czy w powodzi tego codziennego kasandryzmu można było wyłowić doniesienie o tym, że komuś tam zawalił się dom i potraktować je poważnie? Jeśli codziennie tuż obok, jak średniowieczna zaraza rozwijała się narkomania, prostytucja, szalał AIDS i tradycyjny syfilis to czy można było przejąć się jeszcze jednym, dodatkowym zagrożeniem? Skoro wszystkie dotychczasowe można było jednak jakoś przeżyć, skoro to co było dotąd, przy odpowiedniej dawce ostrożności dawało się utrzymać za szklanym murem, to czy były jakiekolwiek podstawy by sądzić, że tym razem każdy może być następny? Chyba miał rację słynny architekt, Lewis Mumford, głosząc, że każda metropolia przekształca się w coraz bardziej zdezintegrowaną społecznie megalopolię a ta z kolei szybko przekształci się w zwykłą nekropolię. Zresztą... Czy można było dziwić się ludziom? Dwieście lat nauczania według tak zwanych liberalnych zasad przyniosło w efekcie tylko wzrost niepewności i nihilizmu, niwelację intelektu i odrzucenie zasad rozumu. Schyłek kultury doprowadził do triumfu straszliwej ignorancji, pojawienia się fałszywych idei, zastąpienia wiedzy sprężonym strumieniem bezwartościowej informacji obejmującej wszystko ale pompowanej pod takim ciśnieniem, że wyłowienie czegokolwiek istotnego zakrawało na rzecz niemożliwą. Kultura obrazkowa sprawiła, że zanikła gdzieś historyczna pamięć ustępując miejsca nieświadomości czasu przeszłego. Degradacja moralna, ubożenie wiedzy ogólnej, brak zainteresowania dla problemów choć trochę oderwanych od życia i własnej pracy doprowadziło do "myślenia niedołężnego". Teraz już przyjmowało się tylko to co o danym problemie mówili specjaliści. Przyjmowało na zasadzie wiary... Zresztą po co szukać aż tak wysoko. W każdej praktycznie warstwie społeczeństwa spadała zdolność do rozumienia jakiegokolwiek tekstu pisanego. W mieście napisy zastąpiono rysunkami, żeby były zrozumiałe dla wszystkich. Odruchowo wzruszył ramionami. Jego pokolenie, on sam zresztą również, wykazywało nikłą skłonność do przekazywania własnego bagażu kulturowego. Często myślał o sobie, że jedynie co umie tak naprawdę dobrze to... Chowanie głowy w piasek. Nikłą ulgę przynosiła myśl, że wcale nie dotyczy to jego samego. – Hej! – nagły okrzyk wyrwał go z zamyślenia. – Jeszcze dziesięć kroków i trafisz w ścianę. Odwrócił się z przepraszającym uśmiechem. – Nie zauważyłem cię... – Drobiazg – Dakar wydawała się rozbawiona jego zakłopotaniem. – Ten deszcz... Miałem pochyloną głowę – odruchowo spojrzał na zegarek. – Spóźniłem się? – Nie, to ja byłam za wcześnie. Poczuł coś miłego słysząc jej kłamstwo. Nie mógł przyjechać szybciej, nie chciał ryzykować prowadzenia samochodu nie znając miasta i to w dodatku przy dużej liczbie wyłączonych z ruchu ulic. Wiele osób musiało myśleć podobnie bo o znalezieniu taksówki nie było mowy. Usiłował sklecić jakoś trasę korzystając z metra i autobusów ale to raczej przypominało próbę odszukania ukrytej ścieżki w dżungli i to w otoczeniu wrogich plemion. – Mam nadzieję, że nie pomyliłam adresu? Spojrzał na kolorowy neon nad ich głowami. – Nie. Zapraszam cię serdecznie – poprowadził ją do drzwi obmurowanych stylizowanymi na nieobrobione głazy kamieniami. Dzisiaj rano, na wewnętrznym zebraniu urządzonym przez Frosta, Dakar domagała się w żartach, żeby wziął ją do Południowej Ameryki w tajnej misji. Dużo czasu zabrało mu znalezienie odpowiedniego lokalu ale już w hallu zrozumiał, że jego wysiłek nie poszedł na marne. Palmy, żywe zwierzęta w klatkach, odpowiedni kapelusz i poncho szatniarza, który odbierał ich płaszcze składały się na przestylizowany aż do najgorszego kiczu, pocztówkowy obraz tamtego regionu. Dakar posyłała mu groźne spojrzenia kiedy schodzili dwa piętra w dół do leżącej głęboko pod poziomem ulicy sali restauracyjnej. W rozległej, sztucznej grocie również rosły palmy. Zasadzone w specjalnych dziurach mozaikowej podłogi drzewka łączyły się konarami tak, że ich podświetlone jarzeniówkami liście sprawiały wrażenie jakiejś surrealistycznej dżungli. Dopiero po dłuższej chwili dostrzegli wmurowane w ściany akwaria z piraniami i ubraną w ludowe stroje orkiestrę z wokalistką o charakterystycznej urodzie, nucącą smętną, meksykańską melodię. – Czym mogę służyć? – mężczyzna w narzuconym na smoking poncho ukłonił się z gracją. – Mieliśmy zarezerwowany stolik na dwie osoby. – Proszę bardzo – poprowadził ich w głąb sali. – Proszę – podsunął Dakar krzesło i wręczył im karty. – Ciekawe co wymyśliłeś jako tajną misję – syknęła dziewczyna. – Mam nadzieję, że to nie szyfr – potrząsnęła spisem dań. – Nie, możesz spokojnie coś wybrać – Vanderberg uśmiechnął się usatysfakcjonowany. – Ale lokal mi się udał, prawda? – Wspaniały – Dakar odsunęła od siebie kiczowatą, ręcznie wyplataną z jakichś traw popielniczkę. – Nawet w Stanach trudno znaleźć tak piękne połączenie wielkiej forsy i złego gustu. Przyjrzał się jej sylwetce. Teraz, kiedy kiedy nie była ubrana w swój kombinezon bojowy, czyli szarą spódnicę i pseudomęską bluzę nareszcie mógł w pełni docenić walory dziewczyny. Zastanawiał się czy łatwo przychodzi jej porzucanie codziennego pancerza i czy porzuciła go dzisiaj. A jeśli tak to co się pod nim kryło? Nie wyglądała na kurę domową za wszelką cenę pozującą na "chłopaka-naukowca", ale z całą pewnością nie była też kobietą menedżerem. Siódma rano – spotkanie z partnerem, ósma – śniadanie z kierownictwem kompanii, dziewiąta negocjacje z firmą prawniczą w sprawie... Nie. Nie była taka. Lekko skośne oczy na jej dość ciemnej twarzy kryły przecież w sobie jakąś mądrość. A może... Może była starym, łóżkowym wyjadaczem, udającym trochę roztrzepaną, zawsze wesołą dziewczynkę? – zażartował sobie w myślach. Chciał zacząć jakiś temat ale przemoczone i zmarznięte teraz nogi sprawiły, że najpierw musiał pomyśleć o czymś innym. Zawsze ilekroć zdarzyło mu się mieć mokre buty musiał biec do toalety. Miał tylko nadzieję, że nie spędzi tam całego wieczora biegając od stolika i z powrotem. – Wybierzesz coś dla mnie? – spytał. – Chcesz zdać się na mój wybór? – podniosła zdziwione oczy. – Nie boisz się zemsty? – Przeżyję to jakoś. Przepraszam na chwilę. Używając tych samych, centralnie położonych schodów, dostał na na wyższy poziom. W przedsionku toalety potrącił niechcący chwiejącego się na nogach, najwyraźniej niezbyt trzeźwego hydraulika, który kłócił się z właścicielem lokalu. Cienkie przepierzenie sprawiało, że w kabinie było słychać ich głosy. – No i co mi tu opowiadasz?! – ten głos z pewnością należał do właściciela. – Kazałem ci tylko wymienić to złącze. – To niech pan sam zobaczy... – Człowieku... – No nie da rady. No nie da... – Widziałem te papiery. To naprawdę nie może być pod ciśnieniem. – Według papierów nie. Ale tam – nastąpiła krótka przerwa, widocznie hydraulik coś pokazywał – ciśnienie samo się robi. – Jak to samo, człowieku... – No... Woda prze z góry. – Co? Chcesz mi wcisnąć, że za tą ścianą jest woda? – No przecież jesteśmy pod ziemią. – Ale... – Niech pan sam patrzy – rozległo się jakieś stukanie. – O, widzi pan te kropelki? A teraz już strumyk... Vanderberg wychodząc widział ich jak nachyleni nad ukrytymi w ściennej wnęce rurami usiłowali sprawdzić czy wypływ powiększa się szybko. Rozbawiony wrócił do stolika. Szkoda, że nie wypadało dziewczynie opowiadać o perspektywie zalania schodów fekaliami. – I jak? Złożyłaś zamówienie? – Mhm... – jej tajemnicza mina nie wróżyła nic dobrego. Podniósł do ust czekający na niego kieliszek z winem. Obserwował Dakar spod oka. Miał wrażenie, że coś kryje się pod maską spokoju, że jakieś uczucie usiłuje się przebić na powierzchnię hamowane na razie... Czym? Konwencją? Ostrożnością? Nie musiał czekać długo. Zrobiła poważną minę. – Słuchaj... Wiesz, tak wypaliłam dzisiaj na zebraniu z tą dżunglą ale... – nie potrafiła znaleźć właściwego słowa. – Widziałam twoje zdjęcia w tym szmatławcu. Jutro pewnie ukażą się w każdej z gazet tego miasta. O to jej chodziło. Chce sprawdzić w jakim Vanderberg jest stanie, żeby wiedzieć na jaki kawał może sobie pozwolić? A może nie chodzi o kawał? – Nie wiem... – zebrała się na odwagę. – Nie wiem jak się czujesz po tym wszystkim. – Przeżyłem to jakoś. – Widziałem zdjęcia, widziałam krew i to jak biedak wyglądał... Chryste, chyba nie zamierza grzebać się w tym, o czym chciał zapomnieć za wszelką cenę. A może chce powiedzieć jak mu współczuje i nie wie jak się do tego zabrać? Postanowił nie ułatwiać jej niczego. – Eeee... – skrzywił się lekko. – Przespałem noc i jakoś poszło. – Tylko tak mówisz. Na pewno widziała, że był roztrzęsiony. Nie, nie mogła widzieć. A może powiedzieć jej co usłyszał od tamtego w tunelu metra? Też nie, uzna go za sensata, albo co gorsze kogoś komu odbija po cięższych przejściach. Po chwili namysłu postanowił jednak skierować rozmowę bliżej tego tematu. – Czytałaś nowy list? – List? – No, od tego wariata czy grafomana. Uśmiechnęła się. – Mówisz o tym gościu, który "przepowiedział" – położyła specjalny nacisk na to słowo – złamaną nogę przez Chatelaina? – Tak. Dziś rano przyszło nowe pismo. Równie pokopane jak poprzednie. Eeee... – zawiesił na chwilę głos. – I znowu o dziwnej treści. Tak jakby jego autor bardzo chciał, ale z jakichś powodów nie mógł się z nami skontaktować. – Znowu coś przepowiedział? – uśmiechała się dystansująco. – Nie. Same ostrzeżenia i wskazówki. Ale ten styl... – machnął ręką. – Wiesz, przyszło mi coś do głowy. To oczywista bzdura – on też postanowił się zdystansować – ale może potraktować to jako roboczą hipotezę, nawet fałszywą, ale... – Co wymyśliłeś? – wpadła mu w słowo. – Nie wiem kto mógłby to pisać. Ale może... Może ktoś przywędrował razem z plemieniem do tego miasta. Ktoś kto, nie wiem, może nauczył się pisać w jakiejś misji, czy gdzieś tam i... – I usiłuje dać nam znać o sobie? – znowu mu przerwała. Potwierdził skinieniem głowy. – Nie wiem kto wypisuje te bzdury – Dakar okazała się bardzo zasadnicza – ale na pewno nie są autorstwa nikogo należącego do plemienia. – Dlaczego tam sądzisz? – Użyto tam słowa czarownik. Tego nie zrobił by nikt z członków plemienia. Oni nie znają takiego pojęcia. Zwrócił uwagę, że mówiła "oni". Spuścił oczy, żeby nie myślała, że patrzy znacząco na jej twarz. – Ale użyto i innych określeń, geometra, astrolog... – To w pewnym sensie zamienniki. Chodzi o to co my nazwalibyśmy "czarownikiem". Nikt z nich z całą pewnością nie mógłby użyć tego słowa. – A ktoś z zewnątrz? – Jeśli żyje wśród członków plemienia również nie. Chyba, że w ogóle nie zna ich kultury. Ale jeżeli to biały, wtedy powinien umieć pisać poprawnie. Vanderberg zamyślił się obracając w palcach kieliszek. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili. – Dlaczego, mówiłaś, że oni nie znają tego pojęcia? – Ci Indianie nie odróżniają tego co my nazywamy światem czarów od świata rzeczywistego. Nie ma u nich specjalnej funkcji kogoś kto zajmowałby się czarami tak jak u nas nie ma synoptyków, którzy zajmowaliby się prognozowaniem pogody jedynie we wtorki i w środy. U nich świat realny i nierzeczywisty to jedno, nie potrzeba specjalnej funkcji wyróżniającej kogoś kto jest tylko od "części" spraw. – A wódz? – Nie mają i wodza. Może pojawić się przewodnik ale to też nie funkcja ani nie stanowisko. Przewodnikiem może zostać ten kto ma silniejszą maskę. – Silniejszą maskę? – Wiesz, nie znam dobrze tych spraw. Jako etnograf zajmowałam się czym innym a do ekipy Frosta trafiłam naprawdę przypadkiem. Jeśli cię to interesuje powinieneś zwrócić się do Wylanda czy... – Ale on wyjechał. – Słyszałam, że ma niedługo wrócić – Dakar opróżniła swój kieliszek. – W każdym razie wyraz szaman, czarownik ani tym bardziej astrolog nie mógł zostać użyty w odniesieniu do tego plemienia przez kogoś kto choć trochę ich zna. Te wyrażenia należą do zupełnie innej, absolutnie odrębnej kultury. Chciał coś powiedzieć kiedy smętna ballada wykonywana przez jakby znudzony swą rolą zespół urwała się nagle. Zauważył, że wokalistka patrzy gdzieś nad jego głową. Odwrócił się zaciekawiony. Właściciel lokalu stał na środku schodów bezskutecznie usiłując gestami zwrócić na siebie uwagę. Pomiędzy jego nogami, po grubym dywanie przykrywającym stopnie spływały w dół małe strumyczki wody. – Proszę państwa! Przede wszystkim pragnę zapewnić wszystkich, że nie ma żadnych podstaw do niepokoju – korpulentna sylwetka właściciela restauracji wyglądała groteskowo na tle ręcznie haftowanych makatek rozwieszonych na ścianach klatki schodowej. – Mała awaria sieci w budynku obok sprawiła, że mamy pewne kłopoty. Trudno mu było przekrzyczeć gwar rozmów na sali. Zaledwie kilka głów obróciło się w jego kierunku. Strumyczki wody na stopniach były coraz większe. – Bardzo państwa przepraszam! Jest mi ogromnie przykro, ale muszę prosić wszystkich o opuszczenie... Nagły trzask i szum za jego plecami sprawił, że kilka dalszych osób spojrzało w tę stronę. – Co za pech – mruknęła Dakar. – Nie mógł z tym zaczekać aż zdążymy coś zjeść... – A jeszcze przed zapłaceniem rachunku – dodał Vanderberg. Wstał i pomógł dziewczynie odsunąć krzesło. – Jesteśmy prawie dwa piętra pod ziemią – kontynuował właściciel – a w tej sytuacji każdy wylew... U szczytu schodów pojawił się hydraulik w zupełnie przemoczonym kombinezonie. Zaciskał dłonie na rękojeści ręcznego megafonu. Schodził dość sztywno ale nie zataczał się w widoczny sposób. Niecodzienna sytuacja sprawiła chyba, że trochę wytrzeźwiał. – Niech pan spróbuje przez to – wyciągnął rękę z tubą. – Albo przejdzie do mikrofonu orkiestry... Nagły łoskot i ryk wypływającej skądś wody przerwał wszystkie rozmowy. Potężny, rwący strumień zepchnął hydraulika ze schodów wprost na najbliższe stoliki. Krzyczał coś ale ogłuszający szum i przerażone wrzaski innych ludzi uniemożliwiały zrozumienie czegokolwiek. Woda w mgnieniu oka zalała całą salę do wysokości kolan, potem fala odeszła, poziom spadł prawie do kostek by zaraz podnieść się znowu. Ludzie zrywali się z miejsc, przewracając stoliki, kotłowali się wśród palm przewracając i wpadając na siebie. Niesione prądem krzesła raz po raz uderzały w szyby akwariów. – Piranie! Piranie! Ogryzają mi nogi! – wrzeszczała jakaś kobieta. – Cicho idiotko! – Vanderberg jedną ręką przytrzymujący Dakar, drugą obejmował najbliższe drzewo. Tylko z trudem mógł wykręcić głowę tak, żeby na nią spojrzeć. – Nie mam już nóg!!! – Zamknij się! Stoisz na krześle i jesteś sucha! – Hej! – wokalistka na wysokim podeście zerwała z głowy kruczą perukę ukazując swoje prawdziwe, rude włosy. – Koniec z tym smęceniem! – krzyknęła bynajmniej już nie z brazylijskim akcentem. – Teraz zagramy coś z życiem. "Brian O`Lynn"!!! Dźwięki skocznej irlandzkiej ballady zlały się z wrzaskami mężczyzn forsujących awaryjne wyjście. W wodzie na środku sali wybuchła jakaś bójka. Ktoś z gaśnicą w ręku brnął w kierunku schodów. – Możesz płynąć? – Vanderberg musiał unieść Dakar trochę wyżej. Poziom wody podnosił się powoli ale nieustannie, teraz sięgał mu już do pasa. – Tak. Tylko zdejmę tą cholerną suknię. – Spokojnie. Myślę, że tu gdzieś musi być odpływ. Nachylił się i rozerwał dół jej wąskiej sukni uwalniając nogi. – Dasz radę? Skinęła głową. – Nie ma niebezpieczeństwa! Nie ma niebezpieczeństwa! – jeden z kelnerów ryczał przez zabrany hydraulikowi megafon. – Salę zaprojektowano tak, żeby nie mogła zostać zalana! Poziom wody nie podniesie się ponad... – Schodami? – spytała Dakar. – Nie. Za mocny prąd – Vanderberg zaczął holować dziewczynę w kierunku awaryjnej klatki. Podziwiał jej opanowanie, tym bardziej, że mógł je porównać z zachowaniem ludzi na sali. Wbrew rozsądkowi większość z nich gromadziła się pod przeciwległą ścianą byle dalej od akwariów z piraniami. – Spokojnie – właściciel przejął megafon od kelnera. – Te szyby wykonano z marginesem bezpieczeństwa. Vanderberg i Dakar od oznaczonego czerwonym napisem przejścia dzieliła jeszcze połowa sali. Brodzili w zimnej, kotłującej się wodzie, posuwając się bardzo powoli, ale było to lepsze niż próba płynięcia w najeżonej przeszkodami toni. Jakiś barczysty mężczyzna z imponującymi wąsami na twarzy dobrnął do suchego jeszcze podium dla orkiestry. – Uratuję panią! – wziął na ręce opierającą się wokalistę mocząc ją przy tym niemiłosiernie. – Szyba akwarium jest bardzo mocna! Proszę zachować spokój. Na pewno nie pęknie... – rozległ się głośny trzask i brzęk tłuczonego szkła. Zdezorientowany właściciel spojrzał w tamtą stronę. – Cholera, a jednak poszła... Barczysty wąsacz wykazując się świetnym refleksem puścił niesioną wokalistę i rzucił się wpław do wyjścia. Ludzie zaczęli wspinać się na stoliki, palmy czy podium. Ktoś siedzący na ustawionej prowizorycznie piramidzie z krzeseł walił z rewolweru w wodę. – Nie strzelać! Nie strzelać! – krzyczał uwieszony jakiejś gałęzi hydraulik. – Tu kąpią się ludzie! – Płyniemy? – oczy Dakar wyrażały tylko trochę większy niepokój. – Spokojnie. Nic się nie stanie... Byli już prawie przy wąskim przejściu. Jeszcze kilka kroków i mógł podsadzić Dakar na podest metalowych schodów. Pomógł jeszcze wokalistce, która dotarła tu razem z nimi i wspiął się na wąskie stopnie. Tłok i warunki w jakich przebiegała ewakuacja były takie, że dopiero po kilku minutach stanęli na ulicy. Vanderberg okrył gołe nogi Dakar własną marynarką. Jej materiał również był mokry ale nie miało to większego znaczenia. Wokół słychać już było sygnały nadciągającej straży a policjanci rozstawiali ochronne barierki. Ktoś zaraz powinien zacząć rozdawać koce. Tuż obok stał zmartwiały właściciel restauracji. Musiał wydostać się z sali zaraz za nimi. Oparty o mur zdawał się nie widzieć niczego wokół. – Jest pan ranny? – spytał Vanderberg. Tamten podniósł zamglone oczy. – I kto... Kto mi teraz uwierzy, że to nie były prawdziwe piranie... – szepnął. Rozdział 8 – Eeeee tam... Typowo męskie gadanie – Dakar wstała z betonowego stopnia, na którym dotąd siedziała. Mimo rozłożonego na nim plastikowego płaszcza i swetra trudno go było nazwać wygodnym siedzeniem. – Tylko, błagam, nie powtarzajcie, że nie można w tym dostrzec żadnej zależności – dziewczyna zaczęła nerwowo krążyć po niewielkim, podziemnym bunkrze, gdzie kazano im czekać. – Te tajemnicze zgony, znikanie ludzi pod ziemią, panika wśród służb działających w kanałach, te cholerne deszcze, podmywanie budynków i wreszcie... Facet znaleziony w tunelu metra popełnia w szpitalu rytualne samobójstwo! – Oj, zaraz rytualne – obruszył się Frost. – Po prostu w szale powbijał... – Nie widział pan zdjęć? – przerwała mu Dakar. – Narzędzia w jego brzuchu tworzyły wizerunek księżyca w ostatniej kwadrze! – Tylko się nie podniecaj – mruknął Wade. – Nie ma to jak rozmawiać o pewnych niuansach w takiej atmosferze – ruchem ręki wskazał plątaninę mrocznych korytarzy, którymi się tu dostali. – Niuansach? On powiedział niuansach... – Dakar spojrzała na Vanderberga ale ten nie podnosił głowy. – Cholera, on naprawdę użył tego słowa. – A co miałem powiedzieć – zdenerwował się Wade. – źe mamy do czynienia z największą sensacją "Wiadomości o ósmej"? – Naprawdę chcesz dalej wierzyć, że to wszystko nie łączy się ze sobą? – Szczególnie obecność tego plemienia z trapiącymi miasto ulewami – na jego twarzy wykwitł ironiczny uśmiech. – Plagą szczurów, psów i kotów, które zaczynają już atakować ludzi. Tak, to na pewno klątwa... – To naprawdę ma jakiś związek... – O rany, przestań. Wczoraj o mało nie zalała cię woda w jakiejś knajpie, stałaś się nerwowa i stąd twoja wiara w jakieś gusła. Dobre... Wielkie miasto wschodniego wybrzeża sparaliżowane przez skrajnie prymitywnych... – Wade ugryzł się w język przypominając sobie pochodzenie Dakar. – No dokończ! – Przestańcie – wtrącił się Frost usiłując jakoś załagodzić sytuację. – Nie ulega wątpliwości, że mamy do czynienia z jakimś nieznanym dotąd sposobem zadawania śmierci. Być może znikanie ludzi w podziemiach, czy wybuchy paniki to również ich sprawka. Ale nie przypisujmy plemieniu winy za nieurodzaj na Florydzie... – Nikt tu nie mówi o Florydzie. – Czy pani wierzy w czary? Czy pani wierzy w zamawianie ulewy? – To przecież pan nazwał ich kiedyś Sługami Deszczu. – No nie... To nie ma związku. Chodziło mi o porę deszczową. Vanderberg zerknął na profesora. Tamten dawno już chyba zapomniał o swoich słowach, które musiały mu się wymsknąć kiedy opuszczali siedzibę sztabu kryzysowego. – Słuchajcie, długo tu jeszcze będziemy siedzieć? – powiedział, żeby zmienić temat. – Aż tamci nawiążą łączność – Wade spojrzał na zegarek. – Według planu powinni usunąć awarię już... Cholera stanął! – zaczął energicznie potrząsać nadgarstkiem. – No nieeee... To na pewno sprawka Indian – zerknął na Dakar. Vanderberg wstał prostując zdrętwiałe nogi i usiłując jednocześnie ukryć mimowolny uśmiech. – Zobaczę co u nich – powiedział. – Może już coś mają. – Chodźmy wszyscy – profesor podniósł się również. To on załatwił kontakt z ekipą nurków, kiedy dowiedzieli się, że taka prowadzi prace na interesującym ich terenie. Było to jego wielką zasługą, zważywszy bałagan panujący w sztabie kryzysowym i całkowite desinteressment urzędu miasta. A to, że zdołał przekonać szefa ekipy, iż obecność uniwersyteckich specjalistów może im pomóc rozwiązać pewne problemy i to bez wspominania o zagubionym w podziemiach plemieniu zakrawała na cud. Frost, poza tym, że prowadził nudne wykłady, miał naprawdę duże talenty. Skręcili w bok wąskim korytarzem, by po kilku chwilach dotrzeć do stosunkowo dobrze oświetlonej sali o pochyłej podłodze. Mniej więcej połowę jej długości zajmowało lustro wody. Pod przeciwległą ścianą wokół siedzących w kucki trzech ludzi leżały dwa akwalungi, polowa centrala telefoniczna wraz z kołowrotami na kable i kilka metalowych kontenerów. Czwarty mężczyzna z mikrofonem w ręku klęczał nad prostopadłościanem aparatury łączności, której kabel znikał gdzieś w wodzie. – I jak tam? – spytał Frost. – Jest jakaś szansa? Pochylony nad aparaturą Fowler podniósł głowę. – Tak. Posłałem dwóch następnych ludzi – ruchem brody wskazał kierunek. – To chyba awaria przekaźnika. – Długo jeszcze? – Nie. Ten pana fachowiec może się już przygotowywać. Vanderberg podszedł do Koldwaya, nurka, z którym rozmawiał poprzednio. Ten podniósł się z niewygodnej pozycji pod ścianą. – I co ty chcesz tam robić? – spytał. – Przecież nie zbadasz przepływów samemu, a ja mam własną robotę. Ach, więc taką wersję sprzedał im Frost. Vanderberg miał tylko nadzieję, że nie będzie musiał odpowiadać na żadne fachowe pytania. Miał nadzieję, że profesor uwzględnił jego niewiedzę we wszystkim co naopowiadał szefowi ekipy. – Drobiazg. Narazie chcę się tylko rozejrzeć. – Wiesz, że nie możemy się rozdzielać? – No pewnie. – No to co zobaczysz? – Rozejrzę się przy okazji. Może później uda się załatwić pozwolenie na wejście całej naszej ekipy. Koldway wzruszył ramionami. Podał mu piankowy skafander i wskazał mały namiot rozstawiony w załomie ściany gdzie można się przebrać. – Tam jest przynajmniej trochę cieplej – mruknął. – Acha, wiesz, że w tych hełmach nie mamy łączności. – Tak. Znam ten typ. – To cholerny amatorski sprzęt... Pieprzone oszczędności. – Ale ci, którzy teraz są pod wodą mają łączność? – Tak – Koldway znowu zaklął. – Z tym, że w całej ekipie są tylko cztery specjalne skafandy. Wszystkie w użyciu. Vanderberg na czworakach wszedł do namiotu i zaczął się przebierać. Poczucie ciepła było raczej iluzoryczne, ale brezentowe ściany sprzyjały innej sprawie. Kiedy już, z dużym trudem, wciągnął na siebie sztywną piankę, bez obaw mógł wyjąć swój pistolet owinięty zawczasu w plastikowy worek i wsunąć go pod kombinezon do nurkowania. Kiedy zaciągnął błyskawiczny zamek widoczne było tylko niewielkie zgrubienie. Miał nadzieję, że nikt z tamtych nie będzie zbyt dociekliwy. Kiedy wychodził z namiotu głośnik w konsoli łączności wydawał ciche piski, znak, że namierzał przynajmniej automatyczne pelengatory. – To już nie powinno długo potrwać – Koldway pomógł mu nałożyć gumowy kaptur. – Gotowy? Skinął głową. – Gumę czy krople do nosa? – Gumę – wziął od tamtego kilka drażetek i zaczął je żuć wszystkie naraz starając się jak najmocniej ruszać szczęką. Miał nadzieję, że pod wodą nie będzie miał kłopotów z uszami. Na szczęście nia miał nawet najlżejszego kataru. – Psiakrew, czy nareszcie łączy?!!...- głośnik przekazał kilka następnych przekleństw. – No, są nareszcie – Fowler pokręcił regulatorem wzmacniacza. – Słyszę cię dobrze. – Stary tu się dzieje coś... – seria trzasków przerwała emisję. – ...tam w zalanym korytarzu... – znowu trzaski. – ...potem jest suchy bunkier, syfon i znowu zalany korytarz... – Czy możesz powtórzyć? – Fowler też odruchowo podniósł głos. – Czy to była awaria przekaźnika? – Nie mogliśmy ich znaleźć. Nie mogliśmy ich znaleźć. Słyszysz mnie? – Słyszę cię dobrze. – Nie wiemy gdzie są. Don jest zablokowany. Przyślijcie tu kogoś. – Nie ma z wami pierwszej dwójki? – Nie... – seria zakłóceń. – ...ma ich. Powtarzam, nie ma ich we wskazanym miejscu... Tu się... – dźwięk jakby ktoś przeciągał piłą po metalowej membranie prawie rozsadził głośnik. – ... coś niedobrego. Don jest zablokowany. Przyślijcie... – Powtórz, co z twoim partnerem. – Don... syfon, a potem korytarz... nie obsunięcie. – Powtórz. Powtórz. – Jest kilka metrów obok mnie. Nie może... jakby jakieś obsunięcie. Musicie przysłać... gdyby to podam tlen z mojej butli. Koldway doskoczył do Fowlera. – Co tam się dzieje? Utknęli? – zabrał tamtemu mikrofon i zbliżył do swoich ust. – Czy Don jest ranny? Powtarzam... – Nie wiem – tym razem odpowiedź była zaskakująco wyraźna. – Nie mam z nim bezpośredniej łączności. Nie mogę dojść... blisko, spróbujcie przez dwójkę. Fowler nacisnął jakiś klawisz i zabrał Koldwayowi mikrofon. – Don słyszysz mnie, Don... – Słyszę was dobrze – rozległ się głos drugiego nurka. – No nareszcie ktoś się odezwał. – Gdzie jesteś? – To syfon typu L. Macie go na planie. – Czy jesteś ranny? – Nie. Zablokowało mnie małe osunięcie. Jestem luźny ale zamknięty tutaj jak... – Don, zaczekaj chwilę – Fowler odwrócił głowę. – Wy dwaj – wskazał ludzi pod ścianą. – Biegnijcie po pomoc. Niech jeden zaczeka przy tym rozwidleniu, żeby wskazać drogę – ponownie skupił się nad konsolą łączności. – Don, potrzebujesz powietrza? – Od urodzenia... – śmiech w jego głosie zdawał się wskazywać, że sytuacja nie jest jeszcze krytyczna. – Ale jeśli chodzi ci o to w butli, to jeszcze mam... – Cholera, zgłoście się wreszcie – usłyszeli głos drugiego nurka. – Macie z nim łączność? – Tak, spokojnie – Fowler dotknął kilku pokręteł. – Czy teraz słyszycie się wzajemnie? – Halo... tak. – Tak. – Dobra, pomoc już w drodze. Spróbujcie mi coś powiedzieć o pierwszej dwójce. – Dotarliśmy do suchego stanowiska. Nie ma śladu po nich. Ani po aparatach. – Czy ktoś majstrował przy przekaźniku? – Znaczy, czy oni usiłowali go naprawić? Nie. – Powtórz mi gdzie jesteś. – To zalany korytarz, zaraz za syfonem, potem jest suchy...- znowu seria trzasków. – Ile macie powietrza? – Fowler zerknął na Koldwaya i przygotowane butle. – Spokojnie... – nastąpiła nagła cisza. – Hej, słyszysz mnie? – Ja tak – to był głos Dona. – Hej, do cho... – Tu jest jakiś prąd – usłyszeli drugiego nurka. – Woda się burzy i... – Halo. Głośnik rzeczywiście przenosił jakiś szum, jakby bulgotanie czy raczej odgłos jaki wydają niewielkie fale uderzające w jakąś przeszkodę. – Don, co tam się dzieje? – Nie wiem. Woda wydaje się coraz bardziej mętna. – Czujesz jakiś prąd? – Nie. – Widzisz swojego partnera? – Nie. – Niech to wszystko... – znowu usłyszeli przerywany całymi seriami trzasków głos drugiego nurka. – Ta woda naprawdę ciemnieje. Nie widziałem jeszcze czegoś takiego... – Spokojnie – Fowler usiłował mówić tonem człowieka pewnego siebie. – Może to przebicie z jakiegoś ścieku. – Tu się coś rusza! – Spokojnie to tylko szczury. One nie zaatakują pod wodą. – Fowler!!! Tu coś jest! Tu coś jest, do cholery! – Spokojnie, pomoc już w drodze... – Tu co... – głos urwał się nagle ale ciągle słyszeli oddech drugiego nurka. – Hej, słyszysz mnie? Co tam jest? Tamten nie wypowiedział ani jednego słowa. Głośnik przenosił tylko serie coraz głośniejszych trzasków. – Słyszysz mnie? Słyszysz mnie, odbiór? Znowu nic, tylko zagłuszany trzaskami oddech. – No powiedz coś, do jasnej cholery!!! Teraz już wszyscy obecni skupili się nad aparaturą łączności. – Don! – Fowler krzyczał, ale ciągle jeszcze starał się panować nad głosem. – Co tam się dzieje? – Kurwa, nie wiem! – Popłynę tam! – Koldway zaczął nakładać uprząż z butlą. – Nie do jasnej!... Nie możesz płynąć sam! – On pójdzie ze mną – Koldway wskazał Vanderberga. – Nie mogę w to wciągać obcych! Zaraz będzie pomoc. – Gówno będzie... – Popłynę z nim – wtrącił się Vanderberg chociaż wszystko w nim mówiło, że delikatnie mówiąc nie ma na to najmniejszej ochoty. – Nie może pan – Frost przestraszył się nagle. – Nie może pan. – Wiem co mogę tam spotkać. I... Być może bardziej od nich wiem co robić – Vanderberg usiłował nie patrzeć w ich twarze, żeby nikt nie zorientował się jak bardzo chce, żeby go powstrzymali. Napluł do maski, potem zmył ją wodą i włożył na głowę. – Nie można... – w głosie Fowlera jednak nie było nawet cząstki tej pewności z jaką krzyczał na nurków. – Nie mogę się na to zgodzić. – Spytaj ich lepiej gdzie są dokładnie... – Koldway urwał nagle bo z głośnika dobiegł ich narastający świst. – Co to było? – rozpoznali głos Dona. Drugi nurek nie odzywał się. Ciągle słyszeli jego oddech. Fowler unosił właśnie mikrofon do ust kiedy odgłos wciąganego powietrza urwał się nagle. Głośnik przekazywał już tylko ciche buczenie rozregulowanego pelengatora. – Co jest?! – to znowu był Don. – Widzisz swojego patrnera? – Nie, do cholery! – Ted, zgłoś się! Ted!!! Koldway pomógł Vanderbergowi przytroczyć butlę z powietrzem. Na szczęście "spadochronowa" uprząż Siebe-Gormana z jednym, centralnym zamkiem nie była skomplikowana w obsłudze. Vanderberg założył pas z ołowianymi ciężarkami i płetwy. – Don, słyszysz mnie? – Słyszę... – Co tam się dzieje? – krzyczał Fowler. – Nie... nie wiem. Mam kłopoty z linką. Teraz czuję jakiś prąd... Hej, jesteście tam?! – Tak... – Słyszałem coś dziwnego. Cholera, czy to kabel?... – Co to by... – Fowler! – zdenerwowany ale cichy do tej pory głos pierwszego nurka przeszedł nagle w krzyk. – Tu coś jest! Tu coś jest, do cholery!!! – Przecież syfon jest zamknięty... – Tu się coś rusza! Fowler, woda ciemnieje! Kiedy będzie ta pieprzona pomoc?! – Są już w drodze. Słuchaj, wysyłam ci dwóch ludzi. Opanuj się. – Fowler, szlag, tu coś jest razem ze mną. Nic nie widzę... To mnie dotknęło!!! Fowler, wyciągnijcie mnie stąd! Fowler!!! Koldway dopinał ostatnie sprzączki swojego ekwipunku. Przytroczył do łydki nóż i spojrzał na Vanderberga. – Nie możecie tam płynąć! – krzyknął Frost. – O rany, nie róbcie tego... – Dakar urwała w pół słowa kiedy głośnik ryknął ze zdwojoną siłą. – Fowler, tu wszystko wiruje!!! Kurwa, wyciągnijcie mnie stąd! No zróbcie coś do jasnej cholery!!! – Już... – Nie mogę się zatrzymać! Tu wszystko... Tu coś jest!!! – głośnik przekazywał przez chwilę tylko spokojny szum wody.- Tu... Jezu... Fow... – dźwięk urwał się nagle ustępując miejsca cichemu sygnałowi sygnalizującemu zerwanie kontaktu. Koldway i Vanderberg byli już po kolana w wodzie. Z powodu płetw posuwali się tyłem aż Koldway dał znak ręką. – Za nami jest próg. Gotowy? Vanderberg skinął głową. Nasunął maskę na oczy i chwycił zębami ustnik aparatu. – No, to koniec z gadaniem aż do pierwszego suchego miejsca – Koldway również nałożył maskę. Potem pokazał kciukiem za siebie. Jednocześnie skoczyli na plecy. Vanderberg, już w wodzie, wykonał pełny przewrót pracując szybko rękami i nogami, żeby przezwyciężyć szok temperaturowy. Zbyt obszerny kombinezon przepuszczał strugi przeraźliwie zimnej wody przy każdym ruchu i wolał przyzwyczaić się do tego wcześniej. Zapalił latarkę ale mętna zawiesina wokół znacznie ograniczała widoczność. Zobaczył jak Koldway wyciąga jego kierunku dłoń ze złączonym kciukiem i palcem wskazującym. Odpowiedział takim samym gestem. "W porządku"... Przynajmniej na razie. Tamten wskazał mroczną toń pod nimi. Skierowane w nią światło latarki rozpraszało się na długo przed dotarciem do dna. Zaczęli schodzić powoli, metr po metrze. Vanderberg czuł potęgujący się ból w uszach. Wsunął palce w odpowiednie wykroje swojej maski, ścisnął nimi nos i dmuchnął mocno wyrównując ciśnienie w uchu wewnętrznym. Zauważył, że jego towarzysz wyjmuje nóż przed wpłynięciem do wylotu wąskiego tunelu. Nie ruszał swojego ale wyciągnął przed siebie ręce, na wypadek gdyby prześwit miał się okazać na tyle wąski, żeby później uniemożliwić ten ruch. Płynąc powoli minęli odnogę tunelu i jakby ścięty stożek, który mógł być zakończeniem jakiegoś włazu. W pewnej chwili Vanderberg poczuł, że uderza kolanami w dno rury waląc jednocześnie butlą w sklepienie. Cholera, jak wąsko... Czuł przypływ klaustrofobii. Snop światła rzucany przez latarkę bardziej oślepiał niż wydobywał z mroku konkretne kształty. Urywany syk rozprężającego powietrze reduktora był coraz słabszy. A gdyby pękła membrana? – przemknęło mu przez głowę. W rurze nie można było zawrócić, kolega z przodu również nie mógł pomóc podając na chwilę swój własny ustnik. Przypomniał sobie ustęp z listu pisanego przez tego wariata. "Niech V. nie schodzi..." Szlag! Na szczęście płetwy płynącego przed nim Koldwaya uniosły się nagle. Vanderberg wyciągnął rękę i nie natrafił na żadną przeszkodę. Z ulgą skierował się ku górze pamiętając o tym, żeby nie płynąć szybciej niż uwolnione przez zawór reduktora bąbelki powietrza. Po chwili, przy charakterystycznym odgłosie, który towarzyszył opuszczaniu wewnętrznego ucha przez nadmiar powietrza wypłynął na powierzchnię. – Tam jest stanowisko! – krzyknął Koldway. Vanderberg wypluł ustnik i podniósł maskę na czoło. – Słyszysz coś? – Nie, tu niczego nie ma – Koldway już płynął w kierunku suchej, betonowej wysepki. – Ale może zostawili plan... O niech to... – Co? – Vanderberg podpłynął do niego. – Patrz, tu leży aparat. Vanderberg oparł rękę o betonowy próg i poświecił latarką. Tuż obok stał polowy telefon, którego kabel niknął gdzieś w wodzie, dalej leżał przewrócony termos, paczka krakersów, dwie połączone ze sobą butle ze sprężonym powietrzem, buteleczka przygotowanych do użycia kropli na katar... Przypomniał sobie tunel metra, porzucony wagon i otwarte opakowanie aspiryny. – Aparat – powtórzył Koldway. – Jeden z nich był bez aparatu oddechowego! – Kto?... – Jezu, nie wiem. Ktoś z pierwszej dwójki, ale... Stąd nie ma suchego wyjścia. On... On nie mógł... – Połącz sią z Fowlerem – Vanderberg podał mu słuchawkę ale tamten tylko potrząsnął głową. – Kabel jest gdzieś zerwany. Tamci mieli go naprawić. – A w jaki sposób słyszeliśmy ich rozmowy? – Mieli ze sobą przekaźnik. Słuchaj, musimy odnaleźć ten syfon – Koldway sprawdził manometry leżących przed nimi butli. – Nie wiesz gdzie jest? – Mniej więcej. Weźmiesz to? – zciągnął do wody ciężki aparat. – Tak – Vanderberg chwycił luźną uprząż. – Chcesz podać tamtemu powietrze jeśli... – Chciał powiedzieć "jeśli jeszcze żyje", ale ugryzł się w język. – Nie wiem czy zdołamy go uwolnić. Nigdy nie byłem w tej odnodze. – No to nie traćmy czasu – Vanderberg czuł, że jeśli zaraz nie przerwie rozmowy to nie będzie mógł opanować szczękania zębami. Obaj ponownie nasunęli maski na oczy. Vanderberg położył się płasko na powierzchni wody, zgiął się w pasie, tak, żeby tułów znalazł się w pozycji pionowo w dół i nagłym ruchem wyprostował nogi. Kiedy uniosły się nad powierzchnię ich ciężar wepchnął go w dół. Z trudem nadążał za Koldwayem, który schodził coraz szybciej. Kilkakrotnie musiał "przedmuchiwać" uszy, żeby pozbyć się bólu jaki w bębenkach powodowało rosnące wraz z głębokością ciśnienie. Widział jak rozmazany snop światła latarki tamtego błądzi po ścianie, zatrzymuje na wykonanych specjalnym, tłustym mazakiem znakach, potem kieruje w dół. Zeszli jeszcze trochę zanim Koldway odnalazł wylot podwodnego kanału. Był dużo szerszy od rury, którą dostali się do pierwszej komory i wznosił się lekko. Woda tutaj wydawała się również trochę bardziej przejrzysta niż gdzie indziej. Koldway zatrzymał się tak nagle, że Vanderberg uderzył głową w jego płetwy. Przysunął się bliżej nie rozumiejąc dawanych przez tamtego znaków. Chciał, żeby podać mu aparat? Nie, nóż. Vanderberg zwolnił ochraniacz, wyszarpnął z pochwy na łydce szerokie ostrze i przeciął zabezpieczającą żyłkę. Zdołał przysunąć się jeszcze trochę, tak żeby dotknąć zagradzającej im drogę kraty. Wsunął przez nią rękę ale zaraz cofnął ją kiedy dłoń dotknęła czegoś miękkiego. To jest wylot syfonu? A tam... Tymczasem Koldway zamocował oba noże tuż przy podstawie kraty. Zdjął płetwy tak, żeby móc oprzeć się nogami na rękojeściach. Dał znak, żeby mu pomóc. Vanderberg opuścił na dno zapasowy aparat zaparł się nogami i chwycił metalową kratę. Szarpnęli raz i drugi. Bez rezultatu. Koldway zmienił pozycję porzucając noże. Teraz obaj usiłowali wepchnąć katę do środka. Nogi ślizgały się na gładkiej powierzchni betonu, syk pracujących reduktorów i bulgot uwalnianych pęcherzyków zużytego powietrza dosłownie ogłuszał i tak bolące już uszy. Naparli znowu. Potem jeszcze raz i jeszcze. Z góry sypały się na nich okruchy betonu. Jakiś odłamek uderzył w maskę Vanderberga. Szlag! źeby tylko nie rozbić szkła... Jeszcze raz. Usłyszeli chrobot i szum osuwającego sią osypiska większych odłamków. Koldway wsunął rękę pod kratę odsuwając to co jej przeszkadzało w dalszym ruchu. Naparli jeszcze mocniej i krata została im w rękach. Czy on tam jest? – przemknęło Vanderbergowi przez głowę. – Czy ten facet jeszcze żyje? A może skończyło mu się powietrze? Koldway sunąc tuż przy samej podłodze przedostał się do syfonu. Po chwili wychynął znowu trzymając bezwładne ciało. Z hełmu tamtego unosiły się bąbelki powietrza. A więc żył jeszcze. Vanderberg czuł wyraźny prąd. Woda wokół nie była już nieruchoma. Skąd to się mogło wziąć? Przecież krata nie powstrzymywała strumienia?... Koldway nie mógł odnaleźć swoich płetw. Zniecierpliwiony machnął ręką. Obaj ujęli nieprzytomnego człowieka pod pachy i szorując o boczne ściany kanału ruszyli w drogę powrotną. Prąd był coraz silniejszy. Vanderbergowi wydawało się, że coś za nim płynie. Kilkakrotnie odwracał głowę, raz o mało nie stracił maski zaczepiając o jakąś przeszkodę. Woda zdawała się ciemnieć z każdą chwilą. Obie latarki były włączone ale ich światło rozpraszało się na coraz mniejszej odległości. Miał wrażenie, że pozostały z nich już tylko słabo żarzące się punkty. Poczuł ulgę kiedy wypłynęli z kanału. Teraz do góry. Bił wodę płetwami ciągnąc ich obu, żeby dopomóc Koldwayowi i przez to wysforował się naprzód. Bezwładne ciało wymykało się z rąk, a droga na powierzchnię wydłużała ponad wszelkie dopuszczalne normy. Zniecierpliwiony Vanderberg właśnie spojrzał do góry dokładnie w chwili kiedy rąbnął głową o betonową ścianę. Szlag!... Miał gwiazdy w oczach i czuł, że do maski dostało się trochę wody. Wolną ręką pomacał szkło w irracjonalnym odruchu, że zostało stłuczone. Dostali się pod jakiś próg? Opuścił głowę, żeby mimowolnie nie wciągnąć wody do nosa. Przytrzymał maskę przy czole i dmuchnął w nią mocno. To... W gasnącym prawie świetle latarki zobaczył płynący obok telefon na długim kablu... Jasny szlag!!! Cała komora napełniła się wodą! Nie miał pojęcia jak teraz, praktycznie pozbawieni światła odnajdą tamtą rurę. Jak przeciągną przez nią trzeciego nurka... Z boku pojawił się mocniejszy błysk. Koldway również musiał zorientować się w sytuacji. Zapalił podwodną pochodnię ale oślepiający w normalnych warunkach blask płonącej magnezji z utleniaczem teraz wydawał się słabszy od płomienia świecy. Woda była tak czarna jakby pływali w gęstym atramencie. Prąd wydawał się coraz mocniejszy. Vanderberg wyciągnął rękę w kierunku ściany. Nie mógł chwycić niczego stałego. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że szoruje dłonią po betonowej powierzchni. Płynęli! Jaki kształt miała komora? Nie mógł sobie przypomnieć, a może nie spojrzał... Okrągły? Gigantyczny wir wtedy obracałby nimi wzdłuż ścian. A kiedy ich wciągnie? Czuł, że coś obok porusza się szybciej. Drgnął odruchowo a potem szarpnął się o mało nie wypuszczając z ręki ramienia nieprzytomnego nurka. Nie. Nie mogą się rozdzielić. Nie widział już blasku pochodni, światło latarki docierało do niego tylko wtedy kiedy przytknął reflektor wprost do okularu maski. Co może być aż tak czarne?! Miał ochotę wypluć ustnik i krzyczeć z całych sił... Spokojnie. Znowu wyciągnął dłoń dotykając poruszającej się już dużo szybciej ściany. Powietrze nie mogło zniknąć. Nie mogło zostać sprężone do tego stopnia, żeby pod sufitem nie pozostała choć cienka jego warstwa. Stąd wniosek, że musiało ulecieć jakąś drogą. Gdzieś w sklepieniu musi być otwór. Miał tylko nadzieję, że właz nie był położony dokładnie nad środkiem komory. Nie! Nie mógł być. Przecież wtedy zapamiętałby drabinkę, prowadzącą do niego z suchej wysepki. Szlag! Prąd przybierał na sile z każdą chwilą. Kiedy wir zacznie ich wciągać? Jak to może wyglądać do... Wyciągnięta dłoń uderzyła o coś twardego. Wypuścił bezużyteczną latarkę i chwycił mocno za metalowy pręt. Drabinka? Prąd zaczął odwracać tamtych dwóch ale Koldway na szczęście zorientował się dostatecznie szybko. Młócąc wodę nogami zdołał chwycić niższy szczebel. Razem trzymając między sobą nieprzytomnego nurka zaczęli się wspinać. Vanderberg czuł, że ktoś jest za nimi, że posuwa się z tyłu oddalony o kilkanaście centymetrów. Zmusił się, żeby nie odwracać głowy. To tylko złudzenie – powtarzał sobie. – To tylko... Koldway osunął się w dół. Vanderberg bardziej czuł niż widział jakąś szamotaninę. Sekundę później Koldway pojawił się znowu. Ruszył do góry z takim impetem, że zepchnął Vanderberga z drabiny. Ale prąd nie był już odczuwalny. Vanderberg uderzył w coś butlą na plecach, odrzuciło go tak, że znowu mógł chwycić się metalowych prętów. Udało się już opuścić tamtą komorę? Są w jakimś pionowym szybie? Nie można było zobaczyć niczego. Obaj parli do góry tak szybko jak tylko pozwalały im siły. Głośny świst reduktorów nie mógł jednak zagłuszyć rozlegającego się wokół buczenia czy... To było coś jakby głębokie mruczenie, czy spowolniony zaśpiew, jak głos małego dziecka nagrany razem z odgłosem pracującej sprężarki i odtworzony tak, że słychać by było tylko margines zwykłych dźwięków, coś czego normalnie się nie słyszy bez specjalnych zabiegów montażowych. Vanderbergowi zdawało się, że dotknął płetwą czegoś miękkiego. Wmawiał sobie, że to tylko kolejny szczebel drabiny, kiedy dotarli wreszcie do włazu. Utknęli na chwilę usiłując przedostać się jednocześnie, żaden nie chciał, nie mógł zaczekać na dole. Potem przecisnęli się jakoś ciągnąc za sobą nieprzytomnego. Znowu ruszyli do góry, po to tylko, żeby po chwili uderzyć o sufit. Koldway szarpnął w bok ciągnąc ich obu. Dłuższą chwilę płynęli wznoszącym się korytarzem, potem był jeszcze jeden właz i Vanderberg znowu zobaczył światło. Tym razem byli na powierzchni. Koldway, który tym razem był pierwszy, pomógł mu wydostać się wraz z bezwładnym ciałem na betonową podłogę oświetlonego kilku słabymi żarówkami tunelu. – Jasna cholera, pieprzone kanały!!! – nurek klął coraz bardziej ordynarnie. – Co to było, do kurwy nędzy!?! Vanderberg odrzucił maskę i ustnik dławiąc się świeżym powietrzem. – Jakiś przepływ, czy... Tam, szlag!, coś siedzi!!! Ja... – Koldway zachłysnął się, urwał i dłuższą chwilę kaszlał skulony nad leżącym. Potem, ciągle dysząc zdjął mu hełm. – Don! – trzasnął go w twarz. – Don, słyszysz mnie? – Jest nieprzytomny – Vanderberg zauważył, że na jego lewej płetwie brak wielkiego kawałka gumy. Wyglądało to tak jakby ktoś obciął nożem fragment płetwy. Zdjął obie, zbyt zmęczony, żeby zawracać sobie teraz głowę uprzężą. – Co to było z tą szamotaniną na drabince? – spytał. – Czułeś coś... – A cholera! Myślałem, że zdechnę ze strachu, tam... – nagle zmienił temat. – Czekaj, trzeba im jakoś dać znać – nachylił się nad manometrem butli leżącego. – Tu jest jeszcze kupa powietrza. Ten drugi też może żyje. – Chcesz dotrzeć do Fowlera? – Zadzwonić. Musimy wyjść na górę, żeby pomoc mogła... Przerwał mu nagły huk. Obydwaj spojrzeli na wylot włazu, z którego wytrysnął nagle czarny gejzer. Woda o konsystencji błota zaczęła wylewać się na podłogę tunelu i szybko, coraz szybciej rozlewać we wszystkich kierunkach. – Do jasnej!... – Koldway odpiął uprząż Dona i razem z Vanderbergiem znowu chwycili go pod ramiona. – Tędy! Żarówki zdawały się przygasać zupełnie tak jakby czarna woda miała jakieś zdolności pochłaniania światła. Biegli rozchlapując zdawałoby się goniące ich fale atramentu, wpadając na siebie, przewracając wzajemnie i tłukąc o tkwiące pod powierzchnią przeszkody. Vanderberg, który nie zdążył zdjąć butli tracił oddech z każdym krokiem. Czuł, że jeszcze moment i nie zdoła już udźwignąć bezwładnego ciała, nie zdoła nawet podnieść się sam jeśli upadnie jeszcze raz... – Tutaj! – na szczęście Koldway zauważył schody w bocznej odnodze korytarza. Wpadli na nie, Vanderberg walnął reduktorem w stalową barierkę, przystanął na chwilę i jednym szarpnięciem pozbył się pasa balastowego. Na szczęście zamek był przystosowany do awaryjnego zwalniania. Wlekli nieprzytomnego Dona wyżej i wyżej, w ciągłym pośpiechu, byle jak. Jego nogi obijały się o stopnie, obolałe ręce wypuszczały go co chwilę, osuwał się w dół. – Już! – krzyknął Vanderberg kiedy stanęli na jakimś podeście. Nie mógł biec dalej. Zdawało mu się, że nie może już zrobić żadnego ruchu. Ciężko dyszący Koldway opadł na kolana tuż obok. Przestraszony obejrzał się za siebie. Wody nie było słychać, coś jednak zbliżało się z dołu. Obaj widzieli jak metalowe schody zaczynają drgać jakby obciążone jakąś nieprawdopodobną wprost masą. Vanderberg rozpiął zamek kombinezonu i wyszarpnął spod niego pistolet. Zebami zerwał zabezpieczający go worek, zwolnił bezpiecznik i wprowadził pierwszy nabój do komory zamka. – Nie – Koldway nie mógł poradzić sobie z kaszlem. – Musimy... uciekać – wydyszał po chwili. Vanderberg strzelił celując w dół, mniej więcej w kierunku najbliższego podestu poniżej. Schody zadygotały jakby nagle spadł na nie kilkutonowy ciężar. Rozległ się modulowany, coraz głośniejszy świst. Jakaś żarówka pękła nad ich głowami pogrążając ich podest w ciemności. – Kurwa! – Koldway nagle jakby odzyskał siły. Chwycił leżącego i jak strażak przerzucił go sobie przez głowę. Vanderberg strzelił raz jeszcze i rzucił się za nim biegiem bojąc się, że zostanie sam. Dziwny świst wzmógł się jeszcze. Słyszeli jak eksplodują żarówki tuż nad ich głowami i jeszcze wyżej, ze znacznym wyprzedzeniem. Mimo wyczerpania biegli po ciemku prawie tym samym tempem, zataczając się, obijając o ściany i barierki. Vanderberg strzelił jeszcze dwukrotnie na oślep w tył, potem wyszarpnął z kieszeni kombinezonu swoją pochodnię, zapalił drżącymi rękami i rzucił za siebie. Specjalna mieszanka wybuchła w normalnym powietrzu zalewając wszystko upiornym, białym światłem. Ledwie mógł otworzyć załzawione oczy. – Stój! Schody kończyły się ślepą ścianą. – Tam z boku! Drzwi! Naparli na nie obydwaj ale ciężkie skrzydło nawet nie drgnęło. Pochodnia zgasła nagle jakby zdławiona jakimś impulsem. – Szlag! Odsuń się! – Vanderberg zaczął strzelać w miejsce gdzie spodziewał się zamka. Przyciskał spust raz za razem aż nagle irracjonalnie skądś przyszło skojarzenie, że to ten sam pistolet, z którego zastrzelił Hindusa. Wyobraził sobie, że tam, po drugiej stronie czeka na niego podziurawiony kulami człowiek o smagłej twarzy. Koldway runął na drzwi otwierając je ciężarem dwóch ciał. Z rozpędu zrobił jeszcze dwa kroki i runął na podłogę ogromnego, rzęsiście oświetlonego pomieszczenia. Vanderberg wyskoczył za nim, odwrócił się i strzelił jeszcze trzykrotnie zanim nie skończyła się amunicja a zamek nie pozostał w tylnym położeniu. Zatrzasnął drzwi jednym kopnięciem i zamarł słysząc zdecydowany głos: – No, lepiej teraz nawet nie drgnij chłopie! Powoli odsunął od siebie dłoń z pistoletem a potem ostrożnie odwrócił głowę. Ludzie na wielkim peronie metra kryli się właśnie za filarami, ławkami i kioskami zszokowani wywołaną przez dwóch nurków kanonadą. Dwóch policjantów rozkraczonych w klasycznych pozycjach strzeleckich mierzyło do nich ze swoich rewolwerów. Ten który celował dokładnie w butlę ze sprężonym powietrzem, który cięgle tkwiła na plecach Vanderberga ostrożnie zbliżył się o krok. – No to wpadliście chłopcy – wycedził. – Teraz dostaniecie za swoje. Vanderberg uśmiechnął się czując nagłą ulgę. – O rany, ale mamy szczęście – mruknął. – Jak w czepku urodzeni... Wyraz twarzy policjanta wskazywał, że nie może uwierzyć własnym uszom. Rozdział 9 – Jeśli chodzi o mnie to w ogóle możecie nie brać tego pod uwagę – Frost zdenerwował się nagle. – Przyzna pan jednak, że sytuacja, delikatnie mówiąc, wymyka się spod kontroli? – powiedział Wade, jednocześnie, jakby szukając poparcia, rozglądając się po obecnych. Nikt ze zgromadzonych jednak nie kwapił się, żeby zabrać głos. Cały zespół, kilkanaście osób zajmujących wszelkie możliwe miejsca, które nadawały się, żeby na nich usiąść, w niewielkim gabinecie profesora milczało zawzięcie od samego początku zebrania. – Zaraz – Frost o mało nie rozlał stojącego przed nim papierowego kubeczka z kawą. – Naprawdę chce pan powiedzieć, że to wszystko co ostatnio zaszło w całym mieście rzeczywiście ma jakiś związek z zagubionym plemieniem? Jeszcze wczoraj twierdził pan coś przeciwnego. – Ale po tym co spotkało Vanderberga... – Przepraszam, właściwie co takiego go spotkało? Nie chcę broń Boże umniejszać wczorajszych niebezpieczeństw ale co... – Frost nagle zgubił wątek. – Twierdzi pan, że oni mogą kierować przepływem wody? – A ucięta jak nożem płetwa? A do czego strzelał tak uporczywie, że przestraszył pół stacji metra i w rezultacie musieliśmy ich, razem z tym drugim nurkiem wyciągać z komisariatu? Frost spojrzał na Vanderberga, któremu udało się zająć jedno z wygodniejszych miejsc – w fotelu wspólnie z Curtissem. – Czy pan sądzi, że on ma rację? Vanderberg wzruszył ramionami. Miał wrażenie, że ci ludzie nie są powołani do rozwiązywania podobnych kwestii. Uniwersytety od dawna chore na hiperspecjalizację nie były już zdolne wypuszczać ludzi mogących śmiało poruszać się w terenie wymagającym ogromnej orientacji ogólnej. Tu, z praw ogólnych nauczano wyłącznie tego, że każda prawda jest względna ale, paradoksalnie, to właśnie wpajano w wąskim, instrumentalnym sensie. Umiejętność własnego wyboru, własnej hierarchii rozróżniania, podejmowania decyzji zdawała się zanikać w zastraszającym tempie. Szalejący nihilizm, który sprowadzał się do Foucaultowskiej formuły: "Nie ma nic bardziej niepewnego, nic bardziej opartego na doświadczeniu niż zaprowadzenie porządku wśród rzeczy" sprawił, że poddawano w wątpliwość każdą działalność gdzie własna myśl mogła mieć jakikolwiek większy udział. Prymat polityki nad czytaniem czegokolwiek na własną rękę spowodował pojawienie się myślenia niedołężnego, ujawnił jaskrawą ignorancję. Vanderberg sam był świadkiem jak pewien wykładowca tłumaczył studentom, że najlepiej zaczynać rozmowę z nieznajomymi od tematów ogólnych, na przykład można mówić o pogodzie! Co gorsze większość słuchaczy czyniła z tego notatki... Tak zwana "pamięć historyczna" zaczynała zanikać zupełnie ustępując miejsca absolutnej nieświadomości w stosunku do czasu przeszłego. Powoli zaczynało się przechodzić od myślenia logiczno-racjonalnego do sfery emocji, uczuć, kompletnego irracjonalizmu. Ale nie oznaczało to bynajmniej utraty dotychczasowej konwencji. Wprost przeciwnie. Katedry zamykały się w szczelnych twierdzach metody konserwatywnej, zmieniło się podejście, zawężeniu uległy podstawy, ale nic nie zapowiadało rozbicia ochronnego muru niewiary za jakim tkwili okopani naukowcy. Utarte koleiny myślenia uniwersyteckiego pozostawały ciągle te same. Zmieniły się tylko koła sunącego w nich wozu... Na gąsienice czołgu nowej ignorancji. – No nie, ludzie, tak nie można pracować – tym razem zdenerwował się Wade. – Chyba nikt z was nie chce zaprzeczyć, że te tajemnicze śmierci, znikanie ludzi i tak dalej... że to wszystko ma związek z naszym plemieniem. – Oczywiście... Tyle tylko, że trudno przypuszczać, iż prymitywni Indianie znają obsługę podziemnych osadników, śluz i kanałów przepustowych lepiej od autoryzowanego serwisu. – Pan sądzi, że oni pompują tą wodę mechanicznie? Nie... – Jasne, że nie. To ulewy są przyczyną wszystkich zajść. Przypadkowych – Frost podkreślił to słowo. – Nie, to Indianie. Oni prowokują to wszystko celowo. – Jak? – Frost uniósł się na zgiętych łokciach zza biurka. – Jakoś... – Czarami! – ktoś z tyłu roześmiał się ale zaraz zamilkł spiorunowany wzrokiem profesora. Słuchający z boku tej wymiany zdań Vanderberg uśmiechnął się smutno. Miał wrażenie, że przy stale rosnącej liczbie komputerów na uniwersytecie przydało by się tutaj nauczanie baśni, podań i legend. Czegoś co pozwoliłoby być może specjalistom na niespecjalistyczne uczestnictwo w ich własnym życiu. – Chryste, ludzie, nie widzicie, że miasto po prostu już się nie wyrabia? – Niezbyt literackie określenie – mruknął Curtiss. – Ale zanim uwierzymy, że ich czarownik zamawia deszcze spróbujmy... – Oni nie mają czarownika – powiedział Vanderberg. – Skąd wiesz? – Dakar mi powiedziała. Curtiss spojrzał na profesora. Ten niechętnie skinął głową krzywiąc się jednocześnie, na myśl że członkowie kompletowanego z wielu uniwersytetów zespołu mogą mieć aż takie braki jeśli idzie o znajomość przedmiotu, którym się zajmują. Skutki niesamowitej specjalizacji jakiej zmuszeni byli poddać się naukowcy, żeby utrzymać się na jakim takim poziomie w jakiejś dziedzinie dawały jednak właśnie skutki. – A gdzie jest Dakar? – spytał Vanderberg, żeby zmienić temat. – Wysłałem ją, żeby się czegoś dowiedziała – Wade wyjął z kieszeni mały, czarny notes. – Dzisiaj rano przyszedł kolejny list od tego wariata, czy jak go nazywacie. – Ty już go tak nie nazywasz? – Chatelein z powodu gipsu zajmował szczególnie uprzywilejowaną pozycję. Miał własny fotel i stołek, na którym mógł oprzeć złamaną nogę. Wade spojrzał na niego niechętnie. – I co jest w tym liście? – spytał Frost. – Znowu jakieś ostrzeżenia? – Nie. Jego treść mniej więcej przypomina poprzednie. Znowu niejasne sugestie dotyczące tego, że autor nie może mówić, że coś go krępuje, czegoś nie wie, czy nie zna... Mamy pójść do czarownika, który pomoże... – Nam? – wtrącił Somervell. – Nie, jemu. To znaczy autorowi listu. – A niby dlaczego mielibyśmy mu pomagać i to w tak kuriozalnej formie? – Mniejsza z tym – Wade otworzył notes i dłuższą chwilę szukał w nim jakiejś informacji. – Mogę skorzystać z telefonu? Frost skinął głową. Ktoś z tyłu syknął zniecierpliwiony, ktoś inny mruknął coś na temat przesadnej tajemniczości. Wade jednak spokojnie wykręcał numer. – Profesor Thornhill? Tak?... -... – Jesteśmy w gabinecie profesora... Tak? Widział nas pan? Doskonale. – ... – Nie chciałbym fatygować... Dobrze. Będę bardzo wdzięczny. Frost spojrzał na niego zdziwiony kiedy tamten odkładał słuchawkę. – Grafolog? – spytał. – Tak. – Zwróciłeś się do policyjnego grafologa? – wtrącił Vanderberg. – Po co? Na uniwersytecie również istnieje taka specjalność. – I w czym on nam może pomóc? Przecież, do cholery nie prowadzimy śledztwa w sprawie autora listów. – Narazie jeszcze nie. Rano przekazałem wszystkie listy profesorowi Thornhillowi razem z próbką pisma Dakar i poprosiłem o analizę... – Z próbką pisma Dakar? Po co? Wade przysiadł na rogu biurka. Przez chwilę obracał w palcach czarny notes potem schował go do kieszeni. – Wczoraj wieczorem złapałem Dakar jak wrzucała list do skrzynki... – Rany boskie – przerwał mu Frost. – To jeszcze nie przestępstwo. – Jasne. Tylko, że... Na mój widok schowała kopertę za siebie i... – Wade znowu zawahał się przez moment. – Wydało mi się to na tyle dziwne, że... – Zabrałeś jej list? – Ale skąd. Udałem, że się potknąłem o dywan. Przewróciłem się na nią i w powstałym zamieszaniu zaznaczyłem kopertę paznokciem. Trzy rysy, tuż obok siebie – Wade, tym razem z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął kopertę zaadresowaną chrakterystycznym, koślawym pismem. Położył ją przed profesorem. – Są? Frost podniósł papier patrząc na niego pod światło. Potem odłożył go i skinął głową. – To przyszło dziś rano? – Tak. Charakter pisma zbadał właśnie Thornhill. Zaraz tu będzie. – Chyba nie sądzisz, że to ona rozlała tą cholerną farbę – zaniepokoił się nagle Chatelain. Wade nie zdążył odpowiedzieć. Otworzył usta ale przerwało mu energiczne pukanie do drzwi. – Proszę. Cześć David – Frost ustąpił miejsca Thornhillowi zaskoczonemu ilością osób w tak małym gabinecie. Siwy, przygarbiony lekko grafolog po pierwszym wahaniu potrząsnął jednak głową. – Chętnie postoję – powiedział zaskakująco młodym głosem. Kilka dalszych osób zerwało ustąpiło mu miejsca ale nie dał się namówić. – Nie wiedziałem, że nasz uniwersytet przeżywa aż takie trudności lokalowe – uśmiechnął się nieśmiało. – Nie lepiej było skorzystać z którejś z sal wykładowych? – Nie ma jak intymny nastrój – szepnął Curtiss. Thornhill położył na biurku plik luźnych kartek. – I co? – spytał Wade. – Możemy liczyć na jakieś wyjaśnienie? – Tak, oczywiście, skończyłem wszystko ale... Nie wiem czy wyniki was zadowolą. – Tak? – Zbadałem wszystkie próbki i z całą pewnością mogę stwierdzić, że autor listów i ta dziewczyna to dwie różne osoby. – Jest pan pewien? – Wade zerwał się z miejsca. – Tak. – Ale... Na filmach z reguły mówi się, że nie można tego stwierdzić z całkowitą pewnością... że... Thornhill uśmiechnął się się szeroko. – Grafologia poczyniła ostatnio ogromne postępy – powiedział z uśmiechem. – Mogę was zapewnić, że dziewczyna nie napisała tych listów. A nawet ich nie podyktowała, sądzę. – Ale... Ale znaki na kopercie... – Wade nie mógł się pogodzić z wynikiem ekspertyzy. Thornhill wzruszył ramionami. – Nie pomogę wam w śledztwie – znowu się uśmiechnął. – W każdym razie wykluczam możliwość, że to ta sama osoba. Frost zamyślony odruchowo skręcał w palcach kosmyk włosów opadający mu na czoło. – A co powiesz o autorze tych listów? – spytał po chwili. – To coś dziwnego – grafolog włożył kciuki do kieszeni spodni. Pozostałymi palcami bębnił o uda. – Charakter pisma określa osobowość silną, zdecydowaną, pozbawioną skrupułów, a jednak wydaje się szczerą w swoich intencjach. Autor na pewno nie jest Amerykaninem ani nie pochodzi z narodu gdzie angielski jest językiem używanym czy choćby dobrze znanym. Używa angielskich zwrotów i pojęć bez ładu i składu. Tak jakby dysponował książeczką z obrazkami, chciał nam coś powiedzieć i w związku z tym przepisywał a raczej przekaligrafowywał podpisy pod obrazkami w ten sposób, żeby dotarły do nas znaczenia, które on widzi pod... – Przepraszam – przerwał mu Wade. – Chyba nie rozumiem. Thornhill skinął głową. – Proszę sobie wyobrazić taką sytuację. Chce pan napisać list po chińsku a nie ma pan słownika tylko na przykład chiński elementarz. Chce pan dać komuś znać, że, powiedzmy, dziewczynę przejechał samochód. Znajduje pan w książce obrazki przedstawiające dziewczynkę, samochód oraz pogrzeb i przekaligrafowuje pan umieszczone pod nimi krzaczki. I być może złoży pan wiadomość: Ala ma kota, czerwony samochód, pogrzeb jesienią jest smutniejszy niż w innej porze roku. Można wysłać taką wiadomość licząc na domyślność odbiorcy. Można w przypadku elementarza. Ale proszę sobie wyobrazić co byłoby gdyby mieć do dyspozycji na przykład album z fotografiami. Przenosząc na papier podpisy pod zdjęciami przedstawiającymi dziewczynkę, samochód i pogrzeb możemy przypadkowo złożyć wiadomość: Nadmierne spożycie czekolady powoduje próchnicę, spada produkcja General Motors, nowa biografia Marylin Monroe, zdjęcia udostępniła Associated Press. I co? Z tego już najinteligentniejszy czytelnik nie wydobędzie podstawowego przekazu. – Stąd wniosek, że on chce coś powiedzieć – tylko nie wie jak? Dlaczego więc nie wycina po prostu obrazków z książki i nie wkleja... – Zaraz – Thornhill przerwał Wade`owi w pół słowa. – Z książką to tylko przykład obrazujący metodę, a nie sugestia, że tak dzieje się naprawdę. Autor listu zdaje się znać tylko pewne zbitki uczuciowe związane z angielskimi pojęciami i szermuje nimi, jak mówiłem, bez ładu i składu. Raz przekaz jest konkretny, jak w słowach: "Nie mogę mówić". Raz bezsensowny: "L. ma czerwoną nogę". A raz uparcie nakierowujący na pewne pojęcie: geometra, astrolog, czarownik... – Gdzie on nas nakierowuje? Thornhill odżegnał się gestem. – A tego już nie wiem. – No dobrze – wtrącił się Frost. – A w jakim wieku jest autor listu. Thornhill uśmiechnął się znowu, tym razem z pewnym zażenowaniem. – Właściwie powinienem od tego zacząć. Tyle mówiłem o postępach grafologii, a... – machnął ręką. – Niestety nie potrafię ustalić wieku tego człowieka. Nie wiem też czy jest kobietą, czy mężczyzną. Pismo ma raz charakter męski, raz żeński. Raz pisze trochę lepiej, raz gorzej, jakby mu coś przeszkadzało... Czy... Bo ja wiem... – Ale na pewno nie jest to pismo Dakar? – Z całą pewnością. Autor listów jest osobą niewykształconą a jednak... na swój sposób... eeee... inteligentną. Chociaż raz wydaje się stosować nieźle gramatykę, oczywiście nie angielską, tylko swoją własną, do której dopasowuje pojęcia a raz... Mam wrażenie, że czasem brakuje mu pojęć nawet we własnym języku. – Czy... – Curtiss rozejrzał się niepewny jak obecni zareagują na takie pytanie. – Czy on chce nam pomóc? – zdecydował się wreszcie. – Nie wiem. Jak mówiłem, charakter pisma wskazuje na osobę pozbawioną wszelkich skrupułów ale jakoś tam szczerą. Czy jednak chce pomóc, czy wciągnąć w pułapkę, czy też to zwykłe bredzenie wariata... – Thornhill urwał nagle. – Nie, nie jest wariatem – powiedział po chwili. – Ma jednak jakieś dziwne zachwiania... – spojrzał na zegarek. – No, muszę już biec... Widzę, że tylko namieszałem wam w głowach. – Ależ skąd. Jesteśmy bardzo wdzięczni... – Frost poderwał się ze swojego miejsca ale Thornhill powstrzymał go ruchem dłoni. – Niestety, taka jest dzisiejsza nauka. Już w drzwiach zatrzymał się jeszcze na chwilę. – Może idźcie do jakiegoś astrologa czy czarownika – roześmiał się. – Ze swej strony mogę wam polecić kilku niezłych geometrów. – Bardzo dowcipne – mruknął ktoś z tyłu kiedy zamknęły się drzwi. – Proszę państwa – Frost nieświadomie wpadł w ton jakim posługiwał się na wykładach. – Zanim zajmiemy się magicznymi tańcami i wypowiadaniem zaklęć proponowałbym, żebyśmy powrócili do głównego tematu naszego zebrania. – Ale myślę, że... Profesor powstrzymał Wade`a groźnym spojrzeniem. – Skończmy może jałowe rozważania o związkach pomiędzy Inadianami a ciągłym deszczem. Ustaliliśmy, że założenie mikrofonów w kanałach jest niemożliwe. Czy ktoś ma inny pomysł jak ich zlokalizować? W gabinecie narastał szum wielu rozmów, jak zwykle kiedy audytorium nie jest przygotowane na nagłą zmianę tematu. – Słuchajcie – Frost podniósł głos. – Postarajmy się skupić na czymś konkretnym. – Może wpuścić tam psy? – powiedział Somervell. – Psy w kanałach... – Vanderberg wzruszył ramionami. – Bez sensu. – A ty coś masz? – Nie wiem... Chociaż – Vanderberg nagle przypomniał coś sobie. – W dżungli czasem stosowaliśmy pewną metodę. W nocy rozkładaliśmy maty nasączone lekko promieniotwórczym środkiem. Jeśli ktoś nadepnął na taką matę, preparat przyklejał się do jego podeszew i tamten zostawiał niewidzialne ślady. Specjalne aparaty pozwalały to jednak wykryć. – No nie... – Somervell skrzywił się zabawnie. – I co? Pokryjemy matami całe podziemia? – Nie. To się robi w dwóch etapach. Najpierw trzeba przeciąć wszystkie możliwe trasy jedną linią mat. Z reguły uzyskuje się kilka przecinających ją śladów, które jeszcze nie doprowadzają do celu. Potem, następnej nocy rozkłada się następne linie wzdłuż starych śladów, prostopadle do linii z poprzedniej nocy. I to czasem daje pożądany rezultat. – No dobrze. Uzyskamy w ten sposób setki śladów pracowników miejskich kanałów. I co z tego? – Pracownicy raczej rzadko chodzą boso. – Faktycznie... Gdzie można zdobyć takie maty? – To trudna sprawa – Vanderberg poskrobał się w policzek. – W końcu to środek promieniotwórczy. Trzeba się zwrócić z pisemną prośbą do... – Odpada – przerwał mu Frost. – Nie mamy tyle czasu. – Zaraz – Wade wpadł na jakiś pomysł. – Przecież można zastosować bezbarwną farbę, taką, która fosforyzuje po oświetleniu nadfioletem. – Farbę? Tam wszędzie jest woda. – Oj, tak mi się tylko powiedziało, że to farba. Chodzi o specjalny proszek. Zostawia ślady nawet w błocie. – Może zdobędziemy to na policji? – Po co? Na pewno jest coś tykiego w którejś z uniwersyteckich pracowni. – Hmmm... Czy ktoś ma tu plan miasta? – Tak – Frost właśnie wyjmował plan z szuflady biurka, kiedy zadzwonił telefon. Przyjął go kiedy Wade nachylał się nad rozłożoną już mapą. – To Dakar – szepnął zasłaniając słuchawkę. – Główna podejrzana Wade`a – syknął Chatelain. – Cicho. – A co? Boisz się, że ktoś powtórzy jej wszystko? – Przestańcie – Frost odłożył słuchawkę na widełki. Wyraz jego twarzy świadczył, że zastanawia się nad czymś. – Powiedziała coś ważnego? – spytał Vanderberg. Profesor popatrzył na niego ciągle zamyślony. Przygryzł wargi, potem sięgnął po papierosa do stojącej na blacie biurka kasetki. – Ten nieprzytomny nurek, którego wyciągnęliście z tym drugim... – Co? Ocknął się w szpitalu? – Tak. Rozbił szybę i wbił w siebie szesnaście kawałków szkła zanim pielęgniarze zdołali go opanować. W zapadłej ciszy słychać było syk ulatniającego się z zapalniczki gazu. – Czy... – Czy odłamki szkła tworzyły obraz księżyca w ostatniej kwadrze? – dokończył za niego Frost. – Tak. Rozdział 10 Ziemista twarz Gavina w świetle trzymanej przez Wade`a latarki wyglądała jeszcze gorzej niż na początku wędrówki. – I... I co teraz zrobimy? – spytał głosem, w którym wyraźnie słychać było drżenie. Vanderberg nachylił się nad pokrytym folią planem. – Spokojnie, tu jest obejście – wskazał kierunek. – Ten korytarz pozwoli ominąć zalane partie tunelu. Pomysł z rozkładaniem nasączonych specjalnym środkiem mat zaangażował wszystkie siły ekipy, którą podzielono na kilka grup. Każdej z nich Frost przydzielił inny odcinek tej samej trasy. Z powodu niewielkiej liczby ludzi jakimi rozporządzał każda z grup musiała założyć niewidoczne gołym okiem pułapki w kilku miejscach i teraz, w prawie osiem godzin po zainstalowaniu mat wszystkie grupy zdążały w te same miejsca, żeby sprawdzić wyniki. Duża część ludzi Frosta nigdy nie była w kanałach a po wysłuchaniu wszystkich, "mrożących krew w żyłach" opowieści nikt z nich nie wyglądał na szczególnie zachwyconego swoją misją. W czteroosobowej grupie Wade’a i Vanderberga to właśnie Gavin i Hodges sprawiali najwięcej kłopotów. Nie chodziło już nawet o to, że nie potrafili ukryć swojego strachu... Bał się akurat każdy. Ale jakakolwiek przeszkoda, zalane przejście, niezgodność planu z rzeczywistym układem kanałów i tuneli, dziwne odgłosy, niezmiennie rodziły w nich nadzieję, że można by uznać to za wystarczającą przyczynę do zawrócenia. Wade zdjął z twarzy filtrującą maskę. – Cholera, coraz więcej przejść jest zalanych – włożył do ust przemokniętego papierosa ale rozmyślił się po chwili i rzucił go pod nogi. – Mam nadzieję, że nie zalało naszych mat. – Może wyjdziemy na powierzchnię – zaproponował Hodges i spróbujemy zejść innym włazem? – Zgubimy drogę w ten sposób. Chodźmy – Vanderberg nasunął swoją maskę. Mimo takiej ilości wody wokół trujące wyziewy zamiast zanikać zdawały się być coraz bardziej intensywne. Teraz już trudno było się poruszać w podziemiach bez ochronnego kombinezonu. – Psiakrew! – Gavin potknął się na czymś i uderzył Wade’a głową w plecy. – Tak tu mokro a w mieście paradoksalnie zaczyna brakować wody. – Tak – stłumiony przez maskę głos Hodgesa był ledwie zrozumiały. – Sam widziałem, że w niektórych dzielnicach rozwożą ją cysternami. – Myślisz, że będzie epidemia? – Nie wiem co myślę. Słyszałem, że do szpitali przychodzą duże transporty leków i środków odkażających. Ktoś najwyraźniej szykuje się do epidemii. – Gdzie to słyszałeś? – zainteresował się Wade. – Mam znajomego w St. John. Pielęgniarzom z pogotowia wydano plastikowe fartuchy i maski. – No to nieźle... Jeszcze nie przeżyłem dżumy. – Zaraz dżumy – mruknął Vanderberg. – Bez przesady. – Tak? Zaraz będziesz inaczej gadał jak dostaniemy prądem po nogach. – Jakim prądem, do cholery? – Nie słyszałeś? Urząd miasta kazał założyć w kanałach automatyczne urządzenia do tępienia szczurów. – Ale chyba nie rażą prądem. W tej wilgoci... – Coś w tym jest co on mówi – wtrącił się Gavin. – Słyszałem od Frosta, że coraz trudniej uzyskać zgodę na badania w kanałach. Ponoć tym razem udało mu się zupełnie wyjątkowo. – Przestańcie – Wade obejrzał się do tyłu. – Jeszcze parę minut takiej rozmowy i człowiek zacznie się bać swojego cienia. – Nie ty jeden się boisz. Ludzie podobno masowo rezygnują z pracy pod ziemią. Cholera, coraz więcej zalanych korytarzy, niektóre stacje metra są zagrożone, system opadowy i odprowadzanie zakorkowane chyba w stu procentach, podmywa domy i ulice a... A ludzi do pracy coraz mniej. – Dlaczego? – I ty się jeszcze pytasz? Pracownicy znikają bez śladu, toną, coś ich zabija, szczury atakują coraz bezczelniej, pojawiły się jakieś jaszczurki... – Może krokodyle? – Bardzo dowcipne. Jak już raz ktoś puścił pogłoskę, że coś strasznego krąży pod ziemią to przez długi czas nie znajdą nikogo do pracy. – A ja słyszałem, że miasta po prostu nie stać na podwyżkę ich pensji. Dlatego odchodzą. W kieszeni Vanderberga rozległ się brzęczyk telefonu. Zaklął bo przyszło zatrzymać się w akurat najbardziej mokrym miejscu i zaczął odsuwać zamki kombinezonu. Akurat łączność była tą sprawą, którą ktoś w ich ekipie rozwiązał najprościej i najskuteczniej jak tylko się dało. W otoczeniu zbrojonego żelazem betonu porozumienie dwóch ludzi, z których każdy tkwił głęboko pod ziemią było sprawą bardzo trudną. Tutaj zawodziły wszystkie policyjne krótkofalówki, wojskowe radiostacje i to wszystko co wymyślili dla nich elektronicy na uniwersytecie. Z kablowej sieci łączności kanalarzy trudno było korzystać bo służby miejskie nie kwapiły się z wydaniem pozwolenia. Ktoś jednak wpadł na doskonały pomysł. Po prostu członkom ekipy rozdano zwykłe komórkowe telefony, takie same jak te, które obciążają kieszenie marynarek biznesmenów i panoszą się przy tylnych siedzeniach ich samochodów. Sygnał takiego telefonu był co prawda słabszy niż radiostacji ale miał do przebycia tylko drogę w górę, do najbliższego słupa z przekaźnikiem. Stamtąd wzmocniony przez miejską sieć docierał do centrali gdzie komputer szukał miejsca pobytu adresata i przekazywał go do innego słupa, który kierował go znowu w dół. System był praktycznie niezawodny, jedyną niedogodnością była konieczność wykręcania numeru za każdym razem kiedy trzeba było się porozumieć. – Vanderberg, słucham. – Tu Frost – profesor razem z unieruchomionym przez gips Chatelainem czekali na uniwersytecie. – Daleko jeszcze macie? – Nie, dochodzimy. Co z innymi grupami? – W porządku. Również są już blisko. Pojawiły się jakieś kłopoty? – Nie – szturchnięty przez Gavina dodał po chwili: – Większość przejść jest zalana wodą. To się musiało stać w przeciągu ostatnich ośmiu godzin. Nie możemy iść tą samą trasą. – Gdzie indziej jest to samo. Dacie radę? – Mamy nadzieję. – Dobrze. Skontaktujcie się z nami kiedy dotrzecie do celu. Na razie. Vanderberg złożył małą antenę i schował aparat do kieszeni. Z przyjemnością nałożył na powrót maskę. Smród stawał się nie do zniesienia. – Chodźcie tędy – Wade korzystając z chwili przerwy w marszu odnalazł bardziej suche przejście. – To już niedaleko. Ruszyli za nim pochyleni, żeby nie dotknąć zwisających z powały grubych kabli. Vanderberg nie mógł oderwać myśli od wizji automatycznego urządzenia mającego tępić szczury. Każde mrowienie w zdrętwiałych nogach wydawało się być uderzeniem prądu. Na jakiej zasadzie działa to cholerstwo? Wykrywanie przez podczerwień? Ruch? A może na zapach? Przecież musi być jakieś ostrzeżenie czytelne dla ludzi, żeby nie zdziesiątkować i tak już nielicznej obsługi kanałów. – Jest! – krzyknął Wade. Vanderberg sprężył się w oczekiwaniu na elektryczny szok ale na szczęście nie była to pułapka. Wade dotarł do wąskiego korytarzyka gdzie kilka godzin temu zostawili pierwszą matę. – I jak? Widzisz coś? – Gavin przepychał się z tyłu. – Sekundę. Tu jest za dużo światła. – Moment – Hodges poślizgnął się na czymś. – Nie pchajcie się tak. Cała czwórka ściśnięta w wąskiej przestrzeni pochylała się nad matą. Nigdzie nie widać było śladu jakiegokolwiek uszkodzenia. Błotniste podłoże nie pozwalało też na dostrzeżenie jakichkolwiek śladów. – Eeee... Nic z tego. – Zaraz. Pogaście te cholerne latarki! Vanderberg i Wade zgasili swoje. Gavin i Hodges szamotali się jeszcze przez chwilę, potem jednak zapadła ciemność. – Uuuu!... Szlag! – Gavin uderzył o coś głową. – No ile będziemy czekać? – Sekundę – Vanderberg mocował się z długim i ciężkim walcem. Zaraz jednak, po omacku, udało mu się odnaleźć wyłącznik. Przycisnął go kierując jednocześnie reflektor w dół. Strumień niewidzialnego, ultrafioletowego światła zalał podłogę korytarza. Ułożona na niej mata rozjarzyła się upiornym białoniebieskim blaskiem. – O rany, ale świeci... Aż oczy bolą. Vanderberg również opuścił powieki. Miał wrażenie, że zaraz zacznie łzawić, tak nieprzyjemny odcień miało to światło. Po chwili jednak oczy przyzwyczaiły się na tyle, że można było spojrzeć przed siebie bez większego wysiłku. – O cholera... – to był głos Gavina. – Jest. – Coś takiego... Vanderberg również dostrzegł w tej chwili wyraźny pojedynczy ślad prowadzący od maty gdzieś w ciemność. Zachwiał się na nogach bo wydawało mu się, że coś jest nie w porządku z perspektywą. Ale nie. W sekundę później zrozumiał, że to po prostu dziwne ślady stóp są bardzo małe i to powoduje złudzenie jakoby wszystko nagle odskoczyło gdzieś w dal. – Co to może być? – Wade sądząc po odgłosach przysunął się bliżej. – Uważaj, nie nadepnij maty. – Czy to jakieś zwierzę? – Nie, do cholery – Głos Hodgesa bynajmniej nie zdradzał nadmiernej pewności siebie. – To coś poruszało się wyprostowane. Popatrz na odciski stóp... Prawa, lewa, prawa, lewa... – To jest prawa a to lewa? Chyba żartujesz. – No przecież widać wyraźnie. Tylko... To... Te stopy... – Hodges najwyraźniej nie wiedział jakiego słowa użyć – są bardzo powykręcane – zakończył niepewnie. – Co to, jakaś małpa? – spytał Vanderberg. – Nie, małpa na pewno nie – Wade skierował ultrafioletowy promień wzdłuż korytarza. – Ten ślad jest zbyt regularny na jakiekolwiek zwierzę. – Bzdura – wtrącił się Gavin. – Chyba nie widziałeś jak regularny może być ślad zająca. – Chryste, ale chyba widzisz, że to nie zając. – Może szczur? – Tak. Szczur monstrum. Wyrósł tak bo jadł radioaktywne odpady. – Przestańcie, trzeba zmierzyć te ślady – powiedział Hodges. – Mam linijkę – Wade przez chwilę szamotał się z czymś po ciemku. – Psiakrew. Nic nie widać. – Wyjąłeś ją? – Tak. Ale co z tego? Miał rację. W absolutnej ciemności jarzyła się tylko mata i tajemniczy trop. Nie było widać nic poza tym. Cień linijki pojawiał się tylko wtedy kiedy Wade przykładał ją do śladu stopy, ale oczywiście nie było widać skali. Gdyby natomiast zapalili zwykłe latarki znikłby wywołany nadfioletem blask specjalnej farby. – Przytrzymaj palcem na końcu – powiedział Gavin. – Zapalimy światło i zobaczymy ile to centymetrów. – To będzie cholernie niedokładne. – Może powbijać wokół jakieś patyki? – spytał Vanderberg. – Po omacku? Zresztą... Czy ktoś ma zapałki? – Ja mam – Hodges szybko przetrząsnął kieszenie. – Są. – Zaznacz wokół od razu dwa ślady – powiedział Wade. – Dobra. Odsuńcie się wszyscy. Na tle utrzymującej się nad matą poświaty widzieli nikły cień jego zgarbionej sylwetki. Wade uniósł do góry rękę z ultrafioletowym reflektorem. – Lepiej? – Moment. Już kończę. – Myślisz, że to naprawdę może być człowiek? – nie wiadomo było do kogo Gavin kieruje swoje pytanie. – A może dziecko? Nikt nie zdążył mu odpowiedzieć. Hodges krzyknął "Już!" i zapalił latarkę. – O psiakrew! Zbliżyli się ostrożnie usiłując nie nadepnąć maty. Dwa nieregularne kształty wyznaczone wbitymi w ziemię zapałkami nie przypominały niczego. Ani odcisków stóp, ani butów, ani łap, racic, pazurów czy kopyt. – Zchrzaniłeś coś – mruknął Gavin. – Nie. Wbijałem dokładnie wokół śladów. – No i co może zostawić taki odcisk? Kulawy kangur, któremu ktoś obciął ogon i prawą nogę. – Przestańcie – Wade nachylił się nad ziemią przykładając linijkę. – Niech ktoś zrobi zdjęcie. Vanderberg wyjął z kieszeni mały notes. – Ile? – Odległość pomiędzy odciskiem jednej i drugiej... eee... stopy wynosi trzydzieści sześć centymetrów. Przypuszczalny rozstaw nóg... około trzydziestu centymetrów. – Jakiś zminiaturyzowany kawalerzysta... – Co? – Z tak krzywymi nogami... – Długość jednego śladu jakieś osiem centymetrów, szerokość, około pięciu. Hodges zapalił papierosa. – Coś nieźle go zdeformowało – mruknął. – Zgaś. – Co? – Zgaś papierosa. Ruszamy za śladem – powiedział Vanderberg. Kiedy tylko wyłączyli latarki łuna nad rozścieloną matą pojawiła się znowu. Mieli wrażenie, że ściany znikły nagle i upiorny, jakby utkany z delikatnej zorzy ślad prowadzi daleko, gdzieś po bezkresnej płaszczyźnie. – Ostrożnie, idziemy jeden za drugim. I postarajcie się tego nie zadeptać. Posuwali się bardzo powoli. Złudzenie, że wokół znikło wszystko co mogło dawać jakiekolwiek oparcie było tak silne, że tylko z trudem powstrzymywali się od szurania nogami po ziemi. I tak, z powodu ciemności każdy z nich robił tylko niewielkie kroki usiłując wymacać ręką ścianę. Co chwilę ktoś potykał się, klął, wpadał na tego, który szedł przez nim... Potem Hodges przewrócił się uderzając boleśnie łokciem o betonowy występ. – To na nic – Wade zapalił swoją latarkę. – Powybijamy sobie oczy zanim przejdziemy chociaż sto metrów. – No to idźmy przy świetle – zaproponował Gavin – i tylko sprawdzajmy ślad co kilkadziesiąt kroków. – Zgubimy go, trzeba będzie wracać, kombinować i w rezultacie zadepczemy tą farbę – powiedział Vanderberg. – Masz jakiś lepszy pomysł? – Idźmy dalej po ciemku ale zapalajmy latarki co... ja wiem... jakieś dziesięć kroków. No i niech każdy osłania twarz ręką. – A ja? – Wade dźwigający reflektor był w najgorszej sytuacji. Miał zajęte obie ręce. – Zrobię ci czapkę z papieru – Vanderberg rozpiął ochronny kombinezon i wyjął spod niego złożoną we czworo gazetę. – Jeśli natrafisz na jakąś przeszkodę to najpierw czapka zleci ci z głowy. A to poczujesz. – A jeśli to będzie ostry pręt wycelowany dokładnie w moje oko? – Bez przesady. Zresztą zapalajmy latarki co pięć kroków. Wade bez przekonania włożył na głowę sporządzoną naprędce, papierową czapkę. Odwrócił się, żeby nie widzieć wesołych spojrzeń kolegów. – Gasimy? – Tak, jazda. Nie będziemy tu siedzieć do rana. Tym razem poszło im znacznie sprawniej. Gavin głośno liczył kroki, przy pięciu, Hodges zapalał światło, żeby szybko zorientować się co jest przed nimi i po sekundzie mogli iść dalej. Oczy zaczynały już boleć od ciągłych błysków ale ślad był dobrze widoczny. Biegł niezmiennie środkiem wijącego się korytarza omijając wszelkie przeszkody i kałuże tak jakby ten, który go zostawiał chciał ułatwić im pracę. W przeciągu jakichś piętnastu minut zrobili prawie dwieście metrów, według prowizorycznych obliczeń Vanderberga. Jasność farby zmniejszyła się trochę, ale wszystko wskazywało, że ślad zmierzał w stronę miejsca gdzie zostawili następną matę. Przypadkowo wybór trasy którą wykreślili wczoraj na mapie okazał się optymalny, ale Vanderberg zdawał sobie sprawę, że trudno liczyć by trop zaprowadził ich do jakiegoś konkretnego miejsca już pierwszego dnia. Wokół punktu gdzie się urwie będą musieli rozłożyć nowe maty i powtórzyć całą operację następnego dnia. O ile oczywiście, będą mieli szczęście. Coraz bardziej zmęczeni szli w milczeniu i prawie absolutnej ciszy jeśli nie liczyć odgłosu ich kroków, kropel spadającej skądś wody i czasem, przyprawiającego o dreszcze na plecach, jakiegoś chrobotu czy skrobania, które dobiegało z różnych stron naraz. Vanderberg domyślał się, że to szczury ale Gavin za każdym razem zmieniał natężenie głosu usiłując ukryć wyraźne drżenie. Właśnie, tuż po zgaszeniu latarki, kiedy powiedział: "Raz..." rozpoczynając kolejną sekwencję pięciu kroków rozległ się głośny dzwonek telefonu Gavin targnął się mocno do tyłu przewracając Hodgesa i Vanderberga. – Boże! – Wade zapalił swoją latarkę. – Co się stało?! Wyglądał groteskowo obwieszony specjalistycznym sprzętem, w ochronnym kombinezonie i dziecinnej czapce z gazety na głowie. – Szlag! – Vanderberg wyjął z kieszeni aparat i rozłożył antenę. Bolały go krzyże i lewa ręka, którą padając niechcący uderzył Hodgesa. – Słucham? – Mam dla was dobrą wiadomość – w słuchawce rozległ się głos Frosta. – Jesteście zwolnieni z dalszych poszukiwań. – Dlaczego? – Dwie grupy odkryły ciekawy ślad. W przeciwległym krańcu miasta. – My też coś mamy. I to dość... – Tylko nie mówcie, że to jakby odciski małych stóp, tak mniej więcej siedem na pięć centymetrów, odległe od siebie... – O trzydzieści sześć centymetrów – dokończył Vanderberg. – Skąd pan wie? – No jak to? To... To samo odkryły tamte grupy. – Gdzie oni są? – Ci najbardziej od was oddaleni na St. Albans. A raczej pod... Vanderberg nie musiał zerkać na plan. Wiedział gdzie to jest. – Przecież to prawie czterdzieści kilometrów stąd! Ten ktoś... To coś – poprawił się – nie mogło przebiec takiego dystansu w podziemiach... – W przeciągu niecałych ośmiu godzin? – Frost milczał przez chwilę. – Teoretycznie to możliwe, ale... Nie, nie w tych warunkach. Ma pan rację. – Stąd wniosek, że to dwie... – nie chciał użyć słowa "istoty". – Dwa takie stworzenia? – Które zostawiają tak dziwne ślady, jakie mi opisano? Nie wiem co o tym myśleć. – Przecież to coś nie mogło przejść raptem czterdziestu kilometrów. – Nie wiem czy to było coś, Vanderberg. – Słucham? – Wszystko wskazuje, że... To porusza się w postawie wyprostowanej. – Co? – Muszę się skontaktować z jakimś zoologiem. Możecie tam zaczekać chwilę? – Tak. – Połączę się z wami niedługo. Narazie. Vanderberg złożył antenę aparatu i schował go do kieszeni. Sięgnął po papierosy ale nie mógł znaleźć paczki. – I co? – Hodges podsunął mu swoje. Vanderberg usiłował nadać swojej twarzy wyraz przerażenia, co notabene, nie przyszło mu szczególnie ciężko. – Frost chyba wie co tędy przeszło... – mówił coraz ciszej sprawiając, że tamci odruchowo nachylali się do niego. – On już wie, że... TO DIABEŁ!!! – krzyknął nagle na cały głos. Tak jak oczekiwał odskoczyli obaj zderzając się ramionami. – Idiotyczny kawał – Gavin spojrzał na niego ze złością. – Do cholery, kto tak krzyczy?! – Wade wychylił się zza najbliższego zakrętu gdzie zdążył odejść podczas rozmowy. – O mało nie rozwaliłem sobie głowy... – Te koszarowe dowcipy... – Gavin nie mógł się powstrzymać od wetknięcia szpilki. – Chodźcie tutaj – przerwał mu Wade. – Znalazłem coś dziwnego. – Rogi? Czy wyraźny ślad kopyt? – Vanderberg nie dawał za wygraną. – Szybciej. Po chwili stłoczyli się za jego plecami. Korytarz za zakrętem po kilku metrach kończył się ślepą ścianą. – I co? – Pogaście światła. Kiedy zapadła ciemność Wade włączył ultrafioletowy reflektor. Jaśniejący trop ukazał się znowu, ślady jednak urywały się nagle jak ucięte nożem. Vanderberg zapalił latarkę. Tak, nie mógł się mylić – ślady kończyły się przy ślepej ścianie. – Cholera, przecież nie przeniknął przez beton. – Nie tam jest dziura – Wade podszedł bliżej wyciągając linijkę w kierunku niewielkiej szczeliny w murze. – Zbadałem to, ślad ciągnie się po drugiej stronie. – Ile ma wysokości ta szpara? – Niecałe pięćdziesiąt centymetrów, jej szerokość... – Nawet coś tak niewielkiego miało chyba trudności z przeczołganiem się... – Spojrzałem na ślad po tamtej stronie – Wade przerwał Hodgesowi. – Nie ma najmniejszego... Cholera, to coś przelazło tędy wyprostowane! Rozdział 11 – I co? Długo jeszcze? – Gavin po spojrzał na zegarek po raz kolejny zmieniając niewygodną pozycję jaką zajmował pod ścianą. Nikt mu nie odpowiedział. Nie można odpowiadać dwadzieścia razy pod rząd na to samo pytanie. Nie znaczy to jednak, że ktokolwiek z przycupniętej pod ścianami czwórki znał tą odpowiedź. Po ostatnim telefonie od Frosta, który kazał im czekać na miejscu, bo za chwilę będzie miał dla nich ważną wiadomość, zdążyli zjeść wszystkie kanapki jakie mieli ze sobą, wypalili dużą część zapasu papierosów ale połączenie nie następowało. Vanderberg próbował kilka razy wykręcić numer uczelni ale tamten aparat był zajęty. Pozostawało czekanie w akompaniamencie cichych przekleństw Gavina. W rzeczywistości nie siedzieli jeszcze tak długo, ale mroczna atmosfera podziemi miasta sprawiała, że każda spędzona w półmroku minuta wydawała się kwadransem. Hodges usiłował spać, Wade również ziewał ale usiłował nie przebywać w jednej pozycji dłużej niż kilka minut, wyraźnie drętwiały mu nogi, Vanderberg bawił się aparatem a konkretnie przyklejonym do niego opaską z plastra, elektronicznym notesem. Zamykał oczy, przyciskał szybko klawisz wyszukiwania raz po razie i starał się zgadnąć czyj numer znajduje się teraz na malutkim ekranie. Grał na pieniądze. W przypadku wygranej wypłacał sobie w myślach dwadzieścia dolarów, w przypadku przegranej, również w myślach wkładał do kasy pięć. W sumie zdążył już przegrać prawie trzysta dolarów. – No zróbmy coś nareszcie, ile można tak siedzieć – Gavin nie dawał za wygraną. – Niby co? – Vanderberg spojrzał na niego ze złością. Po raz któryś z rzędu okrzyk tamtego sprawił, że pomylił się w obliczaniu swoich przegranych. – Powinniśmy wyjść i... Brzęczyk telefonu sprawił, że wszyscy podnieśli głowy. Vanderberg o mało nie wybił sobie oka anteną przykładając słuchawkę do ucha. – Tak? – Tu Frost – głos profesora zdradzał duże napięcie. – Zmiana planów. Był pewien wypadek. – Ktoś z naszych? – Na szczęście nie. Ale policja nie może sobie poradzić. Odłączył się wagon metra ze składu. Pełen ludzi... – Jak to odłączył się? Przecież wagon nie może się odłączyć tak sobie. – Nie wiem. Nie znam się na tym... – Czy to był ostatni wagon składu? – Tak. – W takim razie jak to się stało, że następny pociąg nie uderzył w niego? – Nie wiem. W centrali metra uzyskali niepełny obraz na swoich konsolach. Oni sami nie są niczego pewni. – I co z tym wagonem? – Jest na bocznym torze. Tam gdzie znikła ta czwórka geologów czy kim oni byli... Vanderberg przypomniał sobie stojący w tunelu, opuszczony wagon. – W tym samym miejscu? – Tam jest jakiś zalew – Frost nie odpowiedział na pytanie. – Odpowiednie służby nie mogą sobie poradzić. Kilka linii jest zagrożonych. Policja... – Uratowano pasażerów? – No właśnie. Wagon jest pusty! Vanderberg zaklął cicho. – Coraz lepiej... – Policja sądzi, że pasażerowie mogli się czegoś przestraszyć. Opuścili wagon i być może uciekają teraz w panice przez kanały... – Szlag! Ilu ich było? – Nie wiem i nikt tego nie wie. Przypuszcza się, że co najmniej kilkanaście osób. Mam do was prośbę. Policja nie chce, żebyście włączyli się w poszukiwania ale jesteście stosunkowo blisko miejsca wypadku... Chciałbym, żebyście poczekali tam jeszcze trochę. Może jakaś błąkająca się grupa wpadnie na was... – Nie lepiej, żebyśmy zajęli lepsze stanowisko? – Nie, Vanderberg. To nie jest bezpieczne. Policja nie może was włączyć oficjalnie. Chcą tylko, żebyście poczekali trochę. Przynajmniej jedna z dróg przypuszczalnej ucieczki byłaby zablokowana do czasu zorganizowania większych ekip. – Czy oni... Czy policja wyklucza możliwość porwania? – Nie – Frost zamilkł na chwilę. – Najlepiej ukryjcie się gdzieś i poczekajcie trochę. Gdyby wydarzyło się coś... – profesor zawahał się przez chwilę. – Gdyby coś to wychodźcie od razu na górę. Czy w pobliżu jest jakiś wyłaz? – Tak. – Poczekacie tam trochę? – Tak. – Dam znać kiedy coś się zmieni. Uważajcie na siebie i nic nie róbcie! – Frost położył szczególny nacisk na ostanie słowa. – W porządku – Vanderberg nacisnął przełącznik aparatu. – No to ładnie – mruknął kiedy połączenie zostało przerwane. – Co to było z tym metrem? – spytał Hodges. Vanderberg streścił im słowa profesora. Mimo zgagi w gardle zapalił następnego papierosa marząc o filiżance kawy. – I co robimy? – Gavin rozejrzał się niespokojnie. – Czekamy – powiedział Wade. – Jak mógł się odłączyć wagon metra? I... Kto mógł przestawić zwrotnicę? – Nie można tak sobie przestawić zwrotnicy – powiedział Hodges. – To jest metro, do cholery... – No to co? – Zwrotnica jest nieprzestawialna. Można zmienić jej położenie tylko za pomocą specjalnego urządzenia i tylko przy czynnej współpracy centrali. – Skąd wiesz? – Czytałem o tym. Przy okazji zamachu jakiejś palestyńskiej organizacji jedno z pism rozważało możliwości ich następnego zamachu i ...- Hodges również zapalił kolejnego papierosa. – Akurat zwrotnica jest jednym z bardziej bezpiecznych urządzeń. A jej zniszczenie hamuje automatycznie cały ruch w tunelach. Wade rozłożył trzymaną na kolanach mapę podziemi. Jeśli oczywiście pokreślony różnokolorowymi mazakami plan można nazwać mapą. Nie zdołali ustalić ostatecznego obrazu podziemnych przejść. Schematy zaoferowane im przez odpowiedni urząd różniły się miedzy sobą dość znacznie, poprawki i dobudowy dokonywane na przestrzeni lat były źle zaznaczane, często nie uwzględniano ich wogóle. Bardziej dokładne były starsze mapy, nawet te sprzed kilkudziesięciu lat ale oczywiście nie było na nich nawet śladu przeróbek, nowych połączeń ani zmian jakich dokonano potem. – Słuchajcie, mam dziwne wrażenie, że siedzimy w jakimś ślepym korytarzu. Popatrzcie tu – palec Wade’a prześlizgnął się po grubej czerwonej linii. – Nikt tędy nie przejdzie. – Poza tym czymś co śledziliśmy wcześniej – mruknął Hodges. – Może przeszlibyśmy tutaj. Jakieś czterysta metrów w linii prostej... – Frost mówił, żeby się nie ruszać. – On nie zna naszej dokładnej pozycji. A w nowym miejscu mielibyśmy wgląd na skrzyżowanie tuneli – Wade liczył głośno. – ...pięć, sześć, siedem korytarzy. Jest większe prawdopodobieństwo, że ktoś będzie uciekał właśnie tamtędy. – O ile w ogóle ktoś jeszcze ucieka. Hodges zerknął na Gavina, potem przeniósł wzrok na Vanderberga. – Co o tym myślisz? – Brzmi rozsądnie. – No to?... Czy ktoś jest przeciw? – Chodźmy – uciął Wade. Podnieśli się powoli prostując zdrętwiałe mięśnie. Zbędny w tej chwili sprzęt do tropienia niewidocznych gołym okiem śladów powędrował do małych, nieprzemakalnych plecaków, które na szczęście mieli ze sobą. – Trzeba będzie prześć kanałami – powiedział Wade. – To najkrótsza droga. – Jeśli można być czegokolwiek pewnym – Hodges wskazał na wylot bocznego korytarza. – Tędy? – Tak. Ja poprowadzę – Wade pochylił się wchodząc do niskiego tunelu. Promień jego latarki ślizgał się po czarnych, lśniących wilgocią ścianach. Już po kilkunastu krokach dotarł do nich odległy jeszcze szum wody. – Psiakrew, mam nadzieję, że nagle nie popłynie tędy strumień... – Ciiii, słyszycie? Skądś dobiegał ich cichy, stłumiony odległością odgłos ciężkich uderzeń, jakby ktoś walił metalowym drągiem w betonową ścianę. – Może to młot pneumatyczny? – I uderza tak powoli? Zresztą... To nie jest regularne. – Może to ktoś z tych pasażerów... Spróbujmy iść szybciej. Torujący drogę Wade potknął się kilkakrotnie i po chwili musieli wrócić do poprzedniego tempa. Szum wody był coraz bardziej wyraźny, natomiast uderzenia zdawały się cichnąć. Vanderberg, który miał kłopoty ze zbyt luźną maską wpadł na Wade’a kiedy ten zatrzymał się nagle. – Musimy skręcić. Będziemy szli wzdłuż tego koryta. – Mam nadzieję, że to nie kanał zalewowy...- Gavin wychylił się zza ich ramion z niechęcią przyglądając się płynącej wąskim korytem wodzie. Prostopadły do tego, którym poruszali się dotąd kanał na szczęście miał wąski, dość suchy chodnik po lewej stronie, wzniesiony kilka centymetrów ponad poziom płynącego strumienia. – Coś ty. Z powodu tych deszczów wszystkie zalewowe są pełne po brzegi. Wade musiał zdjąć maskę, która przeszkadzała mu w zbliżeniu poplamionej mapy do oczu. – Chyba tędy – powiedział niepewnie. Wycelowany w lewo snop światła jego latarki nikł gdzieś w utrzymującym się nad powierzchnią potoku białawym oparze. – Chodźcie. Ruszyli za nim stąpając ostrożnie, żeby nie poślizgnąć się na wąskim pasie pod ścianą. Pochylona po pewnym kątem ściana utrudniała marsz zmuszając do niewygodnej, lekko skurczonej pozycji. Vanderberg co chwilę szorował ramieniem o porowatą, nierówną powierzchnię. Miał nadzieję, że kombinezon wykonano z mocnej tkaniny i nie przetrze się zbyt szybko. Już po kilku minutach bolały go mięśnie karku i prawej ręki, którą, żeby nie zaczepić łokciem o przymocowane do ściany pęki kabli, musiał trzymać przed sobą w niewygodnej pozycji. Kiedy rozległ się znowu sygnał telefonu o mało nie zepchnął się sam do wody wykonując zbyt gwałtowny ruch do kieszeni. – Tak? – Tu Frost – w głosie profesora czuć było tłumione napięcie. – Dakar zniknęła... – Co? – Dakar odłączyła się od swojej grupy. Chyba zgubiła się w plątaninie korytarzy. – Czy... – Nie – Frost wpadł mu w słowo. – Jesteście za daleko i macie czekać w tym samym miejscu. Policja wie o wszystkim a ekipy poszukiwawcze uwzględnią ten kierunek w swojej akcji. – Ale może udałoby się nam coś zrobić? – Nie! Czekajcie tam gdzie jesteście albo wychodźcie na powierzchnię. I nie rozdzielajcie się pod żadnym pozorem. – Do jasnej cholery, przecież nie można jej tak zostawić! – Co się stało? – spytał Gavin. – Moment – Vanderberg wyjął plan z rąk Wade’a. źeby poświecić sobie latarką musiał trzymać aparat przyciśnięty ramieniem do ucha. – Jesteśmy... – zaczął, ale profesor nie dał mu dojść do słowa. – Kartegoryczne nie! Macie zostać tam gdzie jesteście albo natychmiast wychodźcie na powierzchnię! – Ale... – źadnych "ale"! Połączę się z wami za kilka minut. – Co się stało? – powtórzył Gavin. – Dakar zniknęła. – Zaraz. Jak to zniknęła? – Nie wiem. Odłączyła się od grupy, zgubiła, czy coś... – I co robimy? Vanderberg wzruszył ramionami. – Co o tym myślisz, Charlie? Stary chce, żebyśmy czekali. Wade odebrał swój plan. Dłuższą chwilę studiował go ze skwaszoną miną, potem podniósł oczy. – Chyba najrozsądniej będzie trzymać się naszego poprzedniego planu. – To znaczy dojść do tego skrzyżowania? – Tak. Nic tu nie wymyślimy. – No nie... – Hodges usiłował opanować drżenie rąk. Widać było, że jest bardzo zdenerwowany. – Powinniśmy coś zrobić, do cholery... Wbrew temu co mówił patrząc na niego odnosiło się wrażenie, że jedyną rzeczą jakiej chce w tej chwili naprawdę jest natychmiastowe wyjście z podziemi. – Jasne, spróbujmy ogłosić alarm przeciwpożarowy... – Gavin rozdrażniony, potrząsnął głową. – Chryste, czy nie można użyć naszych mat? – W jaki sposób? – Vanderberg skinął na Wade’a, żeby ten ruszał dalej. – Znowu musimy sprowadzić kilka ekip, zdobyć świeżą substancję, odczekać jakiś czas... – urwał nagle. – Słyszycie? – zdawało mu się, że skądś dobiega go ciche brzęczenie. – Czy to jakiś generator? – spytał Hodges. Najwyraźniej on słyszał to również. Wade i Gavin spoglądali na siebie zdziwieni. Poza szumem strumienia nie mogli wychwycić żadnego dźwięku. – Może to, któraś z policyjnych ekip? – Nie doszli by tutaj tak szybko. Chodźmy nareszcie – Wade złożył mapę i schował do zewnętrznej kieszeni kombinezonu. – Czekając tutaj niczego nie zdziałamy. Ruszyli znowu jeden za drugim, szybciej niż poprzednio, jakby jakiś podskórny lęk gnał ich ku wyjściu z przyprawiającego o klaustrofobię kanału. Mimo chłodu Vanderberg co jakiś czas ocierał gromadzący się na czole pot a po kilkudziesięciu dalszych krokach musiał rozpiąć suwak kombinezonu. – Cholera, czy wam też jest tak gorąco? – spytał idący na samym końcu Hodges. – Jest zimno... – Wade odwrócił się na chwilę grzbietem dłoni zdejmując przylepione do czoła włosy. – Acha. To dlaczego sam wyglądasz jak szczur po wyjściu z wody? – Ja też mam wrażenie, że jest raczej chłodno – wtrącił się Vanderberg. – Ale... -zreflektował się nagle. – To strach – dokończył. – Stąd te objawy. – Akurat, ja... – Jezu, co to za iskrzenie?! – krzyknął nagle Gavin. – Co? – Tu coś strzela... – Tak. Kompania cekaemów. – Zaczekajcie – Gavin syknął z bólu i zatrzymał się w miejscu tak, że idący za nim Hodges o mało nie wpadł do wody. – Nie słyszycie tych trzasków? – Człowieku... – Czekaj – Vanderberg zauważył, że włosy Gavina, nie wszystkie oczywiście, tylko kilka pasemek, sterczą do góry jakby ktoś przywiązał je niewidzialnymi nićmi i ciągnął teraz chcąc je wyrwać. Przesunął nad nimi ręką. Czuł na palcach słabe ukłucia elektrycznych wyładowań. Nie, to nie strach tamtego. Widział już kiedyś coś takiego. Podczas wycieczki w góry, przed burzą widział jak naładowane elektrycznością powietrze unosi włosy mijającym go turystom. – Spokojnie, to tylko... – Au! – Gavin wstrząsnął się nagle. – Psiakrew, co jest do... Aaaa... – podniósł dłoń do oczu. Kiedy zbliżył kciuk do palca wskazującego drobna iskierka przeskoczyła pomiędzy nimi. – Ssss... Vanderberg chwycił jego rękę ale nie czuł elektrycznych uderzeń. Dotykał jego palców, sprawdził metalową bransoletę zegarka ale nie było iskry. – Może gdzieś w pobliżu jest transformator? – Co to za cholerstwo? – Nie no... Chodźmy stąd bo... – Patrzcie! – Gavin zachichotał nagle. Nad jego palcem unosił się blady płomyk. – C... Co... – nie mógł dokończyć zdania. Był zdenerwowany ale jeszcze nie przestraszony. – Co jest? – roześmiał się nagle. – Boli cię? – Hodges nachylał się z tyłu. – Nie wiem. Wade wyjął z kieszeni papierosa i włożył do ust. – Daj przypalić – mruknął. Vanderberg chwycił za wyprostowany palec. Mały płomyk przeskoczył na drugi. – No co... Ryk Gavina sprawił, że targnął się w tył. Cała dłoń buchnęła płomieniami jakby ktoś nagle chlusnął na nią kubkiem benzyny. Vanderberg runął do przodu chcąc ją chwycić przez rękaw, potknął się i wpadł na tamtego przyciskając go do ściany. Nerwowo uderzał w płonącą dłoń chcą zdusić ogień własną ręką. Hodges, który chciał zrobić to samo popchnął ich, przewrócił się i niechcący, szukając oparcia dla wysuniętej nad strumień nogi zepchnął Wade’a do wody. – Spokojnie! Już, już!... – Vanderberg nie wiedział jak pokazać wrzeszczącemu Gavinowi, że udało mu się zdusić płomień. – Kurwa – stojący po pas w wodzie Wade walczył z mocnym prądem. – Niech ktoś mi pomoże... – Wyjdźmy stąd. Wyjdźmy stąd. Wy... Jezu, co to było?! – Gavin patrzył na swoją dłoń wychodzącymi z orbit oczami. Skóra nie była spalona, w świetle latarki leżącego Hodgesa nie widać było żadnych ran ale ruchome cienie nie pozwalały dostrzec niczego dokładnie. – Niech mi ktoś da rękę – Wade osuwał się w tył usiłując dosięgnąć czegokolwiek co dałoby mu oparcie. Hodges chwycił go za włosy. – Wyjdźmy stąd! Wyjdźmy stąd, do cholery! – Spokojnie, już... Latarka Hodgesa wpadła do wody kiedy Wade gramolił się na suchy chodnik. Ciemność nie była jednak całkowita. Jakiś upiorny blask pełgał po ścianach oświetlając od dołu twarze stojących. – Co?... Szlag! Druga ręka Gavina płonęła jasnym ogniem, który obejmował już nadgarstek, przedramię, łokieć... Ogłuszony jego krzykiem Vanderberg zaczął klepać dłońmi w odsłonięte miejsca chcąc zdusić płomień ale paliła się już cała ręka. – Wade! Daj coś mokrego!!! Gavin buchnął płomieniami, w jednej chwili zamieniając się w żywą pochodnię. Jego ryk wypełniał cały kanał, zdawało się, że powinien być słyszany w całym mieście... – Zepchnij go! Zepchnij go, kur... Vanderberg kopnął płonącą nogę z całej siły o mało sam nie tracąc równowagi. Gavin przewrócił się krzycząc, cały czas jednak na suchym chodniku. Vanderberg nachylił się ale uderzenie płomieni w odsłoniętą twarz odrzuciło go w tył. Na szczęście Hodges używając plecaka jako tarczy i lemiesza spychacza zarazem wrzucił ofiarę do wody. Gavin dławiąc się krzykiem zniknął pod powierzchnią sprawiając, że znowu zapadła ciemność. Wade i Vanderberg skoczyli za nim przeszkadzając sobie wzajemnie i tłukąc się boleśnie o przeciwległą ścianę. – Gdzie on jest?! – Idź dalej! Dalej!!! – Vanderberg gorączkowo szukał wokół rozłożonymi rękami. – Bo nam odpłynie! Ogień eksplodował dokładnie pomiędzy nimi na powierzchni wody. Płonąca głowa i ramiona Gavina oślepiały oczy powodując łzawienie. Obaj rzucili się jednocześnie wpychając go pod powierzchnię. Silny prąd spychał ich coraz dalej, na szczęście Hodges zdołał złapać Wade’a za kołnierz. – Jezu, co robić? On się zaraz udusi! – Na górę! Popuścili trochę pozwalając by twarz tamtego uniosła się nad powierzchnię. Gavin prychał usiłując zaczerpnąć powietrza, dławił się krzykiem i kaszlem spazmatycznie bijąc wodę rękami. Jego usta poruszały się jakby chciał im coś powiedzieć ale nie mogli zrozumieć ani słowa. Płomień pojawił się znowu. Vanderberg wepchnął go z powrotem pod wodę czując, że sam również traci oparcie. Upadł nagle wciągając ich obu pod powierzchnię. Hodges krzyczał coś usiłując ich złapać, wreszcie podbiegł do przodu, chwycił się jakiejś wystającej ze ściany rury i sam wskoczył do wody blokując płynących własnymi nogami. – Do góry! Vanderberg znowu uniósł głowę Gavina. Nie widział czy tamten zaczerpnął oddech. Płomień buchnął od razu zmuszając go, by wepchnął ją z powrotem pod powierzchnię. – Kurwa, udusi się! – Szlag! Do góry! Podnieśli go znowu. Krótki krzyk, czy raczej charkot, płomień i znowu plusk wiody. – Rurka! Potrzebujemy jakiejś rurki! – krzyczał Wade. – Spali sobie płuca dymem! – Vanderberg zrozumiał co tamten chce zrobić. – Owińmy go czymś mokrym i spróbujmy... Podcięty runął do wody znikając pod powierzchnią. Gavin desperacko walczył o wydostanie się na powierzchnię. Kiedy Vanderberg wypłynął nareszcie dostrzegł go, prawie połowę ciała płonącą w rękach Wade’a. Rzucił się do przodu i własnym ciężarem wepchnął z powrotem pod wodę. – Jezu! – Wade płakał zasłaniając twarz. – Jezu... – Ratunku! Ratunku!!! – Hodges krzyczał do telefonu strząsając z niego jednocześnie krople wody. – Człowiek się pali! Ratunku! Vanderberg walczył z Gavinem usiłując utrzymać jego głowę pod powierzchnią. Nie miał pojęcia co robić. Płonąca dłoń ofiary biła go w twarz parząc policzek i szyję. Zimna woda sprawiała, że mięśnie drętwiały stając się coraz słabsze. Jeszcze chwila takiego wysiłku i zaczną się skurcze. Wade zciągał kombinezon, żeby go użyć jako koc strażacki, przewrócił się i zaplątał, wstał znowu... Hodges wypuścił z rąk rurę i zaczęli płynąć. – Charlie, pomóż! Vanderberg zaczerpnął głęboki oddech i zanurkował usiłując odnaleźć usta Gavina. Wreszcie przytknął swoje wargi do jego warg chcąc przekazać mu oddech pod wodą. Palce tamtego konwulsyjnie drapały kombinezon na plecach ale stał się cud. Gavin w szoku i ogarniającym go szaleństwie zrozumiał o co mu chodzi. Przyjął porcję powietrza. Vanderberg podniósł głowę, wziął oddech i znowu zanurzył się dotykając ust tamtego. Przekazał drugą porcję powietrza, wypłynął znowu czując zawroty głowy. Miał plamy przed oczymi. ale zanurkował jeszcze raz. Nowy oddech... Nie tamten nie zrozumiał! Vanderberg po prostu go topił!!! Cofnął ręce pozwalając Gavinowi wypłynąć. Nawet podtrzymał jego głowę. Widział płomień i słyszał jak tamten krztusi się usiłując wypluć wodę z płuc. Zupełnie bezradny obserwował jak Gavin odruchowo opanowuje kaszel i wciąga ogień do gardła. Wade narzucił kombinezon na płonącą głowę ale materiał, mimo, że mokry, zapalił się prawie od razu. Vanderberg wyobrażając sobie jego spalone płuca wepchnął go wgłąb ale puścił zaraz czując, że Gavin nie walczy już o nic. Dno obniżyło się i prąd przybrał na sile. Wade gonił ich to płynąc to brnąc w wodzie. Hodges został gdzieś z tyłu. Jeszcze słyszeli jego krzyk: "Ratunku! Nie słyszą nas. Nie słyszą..." Gdzieś z przodu narastał huk opadającej wody. Vanderberg trzymał Gavina a może już tylko jego bezwładne ciało. Usiłował zaczepić o cokolwiek nogami ale dno potoku było gładkie i śliskie. Wade krzyczał coś usiłując go złapać ale łoskot wodospadu zagłuszał już wszystko. Paznokcie wolnej ręki łamały się szorując po betonowej ścianie w poszukiwaniu jakiegoś punktu zaczepienia. Potem dno znikło nagle i runęli w dół uderzając w cembrowinę opadowej studni. Rozdział 12 – Elektryczność... To była tylko elektryczność – powtarzał Gavin unosząc się w zamglonym powietrzu nad cmentarną kaplicą. – Nie chcę umierać z powodu czarów! Nie chcę, słyszysz?... Vanderberg obudził się wstrząsany dreszczami. Nie mógł otworzyć oczu. Bezlitosny blask porażał je do tego stopnia, że każda próba wywoływała ból i łzawienie. – Panie doktorze! Panie doktorze! – kobiecy głos oddalał się od niego. Usłyszał trzask otwieranych drzwi, jakiś okrzyk, potem odgłos kroków i spokojny męski głos. – Obudził się? – Tak. Właśnie... – Niech pani przygasi to światło. Blask zmniejszył się do tego stopnia, że Vanderberg podjął próbę rozchylenia powiek. Mrugał dłuższą chwilę nim zmętniały jeszcze wzrok zaczął rozpoznawać pierwsze szczegóły otoczenia. – Słyszy mnie pan? – T... – odkaszlnął. – Tak. Twarz niemłodego już, o przyprószonych siwizną włosach doktora zniknęła z pola widzenia ustępując miejsca reflektorowi lampy. Vanderberg znowu musiał zmrużyć oczy. Spróbował unieść się na łokciach. Wbrew oczekiwaniom ani doktor ani stojąca obok pielęgniarka nie protestowali, podniósł się bez większych problemów. Potrząsnął głową rozglądając się po małej, szpitalnej separatce. – Jak pan się czuje? – Chyba znośnie. Jak się tu dostałem? – Później porozmawiamy. – A jak długo tu jestem? – Krótko – lekarz uśmiechnął się lekko. – Kiedy pana przywieźli zdążyliśmy pana umyć, pobieżnie zbadać, położyć tutaj i... I już jest pan z nami również umysłem. – A... – Vanderberg przytomniał z każdą chwilą.- A co mi właściwie jest? – Wie pan... Nie przeprowadziliśmy jeszcze wszystkich testów... – Ale... Mam nadzieję, że liczba rąk i nóg zgadza się przynajmniej z grubsza? Tym razem uśmiechnęła się pielęgniarka. – Proszę być spokojnym. To na pewno nic poważnego – lekarz spojrzał na jakąś kartę. – Początkowo myśleliśmy, że uderzył pan o coś głową ale szczerze mówiąc, poza kilkoma małymi siniakami nie ma pan większych obrażeń. – Dlaczego byłem nieprzytomny? – No, szok... – lekarz nagle skrzywił się zabawnie. – Wszystko wskazuje na to, że po prostu zemdlał pan jak panienka z dobrego domu w dziewiętnastowiecznych romansach. Vanderberg chciał usiąść na łóżku ale pielęgniarka powstrzymała go ruchem ręki. – Jeszcze nie... – Co z moim kolegą? – wpadł jej w słowo. – Czy ma pan zawroty głowy? – spytał lekarz. – Nie. Co... – Zbiera się panu na wymioty? – Nie. Czy... – Sekundę. Czy nie ma pan kłopotów ze wzrokiem? Widzi pan wszystko wyraźnie? – Owszem. – A ból? Czuje pan gdzieś ogniska bólu? – Nie. Nie wiem. Może boli mnie trochę ręka... – Ręka? – Palce. Lewej dłoni. – Ach tak. Ma pan połamane paznokcie. Vanderberg nie mógł się skupić na badaniu stanu własnego organizmu. Usiadł w łóżku mimo niemych protestów pielęgniarki. – Co się stało z moimi kolegami? – spytał. – Nie wiem – lekarz potrząsnął głową. – Chyba wyszli cało. – Jak to... – Nie wiem – powtórzył tamten zdecydowanie. – Nie mam ich na oddziale. O wszystkim poinformuje pana ta dziewczyna... – Ta? – Vanderberg spojrzał na pielęgniarkę, która podnosiła właśnie wezgłowie łóżka, żeby zrobić mu oparcie. – Nie. Ta, która pana wyciągnęła z wody. – Kto... – Pani Dakar. Tak przynajmniej się przedstawiła. – Czy mógłbym ją zobaczyć? Jest tutaj? Lekarz potwierdził ruchem głowy. Potem skinął na pielęgniarkę, która ruszyła do wyjścia. – Panie doktorze, jak długo będę musiał tu leżeć? – Na pewno nie długo. No ale jednak to był szok i utrata przytomności. Zważywszy warunki... Musimy pana trochę potrzymać na obserwacji. Drzwi za jego plecami otworzyły się ukazując przestraszoną Dakar. Ciągle jeszcze miała na sobie mokry kombinezon z podziemi i zawieszoną na szyi maskę. Zrobiła krok i stanęła niezdecydowana. Lekarz odwrócił się w jej stronę. – Proszę – Vanderberg nie widział czy tamten nie daje jej jakichś znaków twarzą. – Mogę panią uspokoić. Nie ma nic co wskazywałoby... – Możemy przez chwilę porozmawiać? – Oczywiście. Zostawię państwa samych – lekarz ruszył do wyjścia. – Tylko... – nagle urwał i przechodząc obok dziewczyny szepnął coś czego nie można było dosłyszeć. Po jego wyjściu Dakar zbliżyła się jeszcze trochę. Jej twarz nadal wyrażała zaniepokojenie i coś jakby smutek. Zrobiła ruch jakby chciała przysiąść na brzegu łóżka ale przestraszyła się nagle. – Gavin nie żyje, prawda? – bardziej stwierdził niż spytał Vanderberg. – Nie wiem... To znaczy... Nie wyciągnęliśmy go. – A Wade? – Schlewa się w jakimś barze, tu obok. Chcieli go wyrzucić bo nie zdjął jeszcze kombinezonu i bardzo śmierdzi ale... Jest tak roztrzęsiony, że... – urwała po raz kolejny. Tym razem na dłużej. – Czy ktoś go pilnuje? – Tak. Odgraża się, że teraz pozostał nam tylko czarownik. On... Myślę, że go trafiło. – A Hodges? – O dziwo zniósł to jakoś. Siedzi na korytarzu razem z Frostem. Pytają czy mogą wejść. Vanderberg wolno rozmasowywał twarz. – Nie mogłem... – Chciał powiedzieć "Nie mogłem niczego zrobić" ale zrezygnował czując, że wypadnie to śmiesznie. Mógł wyliczyć chyba sto filmów, w których główny bohater użył właśnie tych słów po śmierci swojego partnera. "To było straszne" albo "Nie wiem czy kiedykolwiek będę mógł spać spokojnie" albo... Było wiele możliwości. Vanderberg jednak powiedział tylko: – Mam dość. Dziewczyna kucnęła obok łóżka. Położyła swoją dłoń na jego ręce. Bijący od niej fetor podziemi przyprawiał o mdłości. Ciekawe kto w ogóle pozwolił jej przebywać w szpitalu w takim ubraniu. – W ogóle go nie widziałam – szepnęła. – Tam był system studni i takie... jeziorka, czy jak to nazwać. Myślałam, że się uduszę w pyle wodnym a ty wypadłeś prosto na mnie. – Wyciągnęłaś mnie z wody? – Nie było to trudne. Twój kombinezon był wypełniony powietrzem i unosił cię na powierzchni. – A jak... – Potem nadbiegli Wade i Hodges – przerwała mu. – Po kilkunastu minutach. To oni wynieśli cię na powierzchnię. – Czy... – nie wiedział jak zadać to pytanie. – Czy szukaliście go... – Nie było żadnych szans. Żadnych... Wade strzelał race, jedna za drugą. Było jasno jak w dzień ale... Nie widziałeś tego wodnego labiryntu. Nie mieliśmy żadnych szans – powtórzyła. – A inne ekipy? Dotarły tam? – On się utopił – dziewczyna patrzyła na niego oczami pełnymi łez. – Uwierz mi. Vanderberg opadł na uniesioną przez wezgłowie łóżka poduszkę. Ból palców lewej dłoni był coraz bardziej dokuczliwy. – To ja go utopiłem – szepnął. – Bzdury! – krzyknęła. – Ale... – Bzdury! Wade mi opowiadał. A zresztą słuchaj – zacisnęła dłoń na jego ramieniu. – Gdyby Gavin się spalił to mówiłbyś, że ty go spaliłeś? – Nie. Ja go utopiłem, kurwa. – Oj, przestań! – Nie bój się. Nie czuję się winny. Po prostu stwierdzam fakt. – O Jezu... Czy ci mężczyźni muszą wszystko komplikować? – Aaaa... Masz papierosa? Potrząsnęła przecząco głową. Vanderberg nagle zmienił ton. – Jestem ci chyba winny butelkę dobrego koniaku – skrzywił twarz w podpatrzonym u niej wyrazie. – Nie chciałbym pływać tam ze szczurami bez końca. Uśmiechnęła się przyjaźnie. – Tylko butelkę koniaku? Liczyłam, że mi się oświadczysz... Inaczej bym cię nie wyciągała. – Oj tak zaraz "oświadczysz". Za głupie wyciągnięcie z wody? Wy dziewczyny nie macie wyczucia skali wartości. Popatrzył na nią nagle poważniejąc. – Cholera, przestraszyłem sią kiedy Frost powiedział, że się zgubiłaś. Wzruszyła ramionami. – Nie wiem co mi się stało. Zgubiłam się, wpadłam w panikę... Wiesz, biegłam na oślep przed siebie w takim strachu, że to cud... To naprawdę cud, że nie rozbiłam o coś głowy ani nie wpadłam w jakąś dziurę. Wstyd się przyznać. – Nie bądź... – Oprzytomniałam dopiero pod tym wodospadem. Właśnie zastanawiałam się co robić, kiedy rozległ się głośniejszy od innych plusk – uśmiechnęła się znowu – i chwilowo nieprzytomna część naszej armii wylądowała w wodzie przede mną. – Dziwne... – Dziwne? Nie. Zawsze wiedziałam, że los rzuci cię kiedyś w moje ramiona – chciała się roześmiać ale przypomniała sobie o wszystkim i zamilkła strapiona. – O czym szeptał ci lekarz? – spytał Vanderberg chcąc przerwać ciszę. Podniosła oczy, w których znowu zbierały się łzy. – Chciał, żebyś powiedziała ci o Gavinie jakoś oględnie. Psiakrew! – zdenerwowała się nagle – Jak można oględnie powiedzieć, że ktoś zginął? No... – Zostaw – szepnął ale dziewczyna zdążyła się już opanować. – Pójdę się przebrać – wstała pospiesznie. – Czy Frost i reszta mogą tu wejść? – A można zrobić tak, żeby weszli potem? – skrzywił się nagle. Nie miał ochoty na smutne twarze i rozpamiętywanie wszystkiego. Chciał choć przez chwilę zostać sam. – Można. Powstrzymam ich ale... – Ale ty wrócisz szybko? – wpadł jej w słowo. Skinęła głową ale tym razem bez uśmiechu. Kiedy wyszła Vanderberg przymknął oczy. Wbrew temu co wydawało mu się przed chwilą bał się samotności teraz. Miał nadzieję, że kiedy opuści powieki nie zobaczy tam, gdzieś wewnątrz samego siebie, twarzy Gavina. I nie zobaczył. Widział Hindusa, widział studnię wśród ruin i samego siebie jak przyciskał spust. Trrrach! I tamten leci w dół. Trrrach! Znowu to samo. I jeszcze raz i jeszcze... Otworzył oczy. Rolety były opuszczone i nie mógł zobaczyć czy na zewnątrz świeci słońce. Choćby ukryte za grubą warstwą chmur. Gdzieś w szafce przy łóżku powinien leżeć jego zegarek. Ale nie chciało mu się tam sięgać. Znowu zamknął oczy. Miejsce Hindusa zajął teraz szaman z małej wioski, którą przeszukiwali przed akcją – śmieszny człowieczek w zbyt obszernych szortach i koszulce z napisem Coca-Cola. "Chcesz znaleźć tych, którzy produkują proszek Boga?" – mówił. – "To szaleństwo... Jesteś głupi. Wiedz, że wszystko rozgrywa się w twoim umyśle. źe cały świat ma tam swoje miejsce, każdy człowiek, każde zwierzę, każda rzecz żyje tam tak samo jak w tym co nazywacie światem. Musisz ich szukać w swoim umyśle. Tylko tam..." Drzwi otworzyły się z trzaskiem przepuszczając małego chłopca z unieruchomioną przez gips i stelaż ze stalowych rur, uniesioną na wysokość głowy, ręką. – Cześć. Vanderberg skinął mu głową. Chłopak poprawił przewieszoną przez ramię kurtkę od piżamy. – Będą cię brali na operację? – spytał. – Mam nadzieję, że nie. – Eeee... Każdy ma nadzieję. Ja też tu jestem bo złamałem rękę, a potem wycięli mi ślepą kiszkę. Jego jasne, inteligentne jak na swój wiek i sprytne oczy patrzyły spod na pół opuszczonych powiek. – To ty jesteś od łapania wampirów w podziemiach? – przechylił głowę jakby dystansując się od treści pytania. – Kto ci to powiedział? – Wiem skąd cię przywieźli. I wiem, że w twoich rzeczach jest pistolet... – Skąd wiesz? – Byłem na izbie przyjęć jak cięli twoje ubranie. – Pozwalają ci na to? – Chłopak był zabawny ze swoją śmiertelną powagą w traktowaniu zawodu detektywa. Vanderberg czuł do niego sympatię. – Ja tu już długo jestem i wszyscy mnie znają – powiedział to z dumą. – Przedtem wycięli mi nerkę! – Eeee... Kłamiesz. – Wcale nie! – chłopak zbliżył się tak, że zdrową ręką mógł dosięgnąć łóżka. Ciągle jednak spoglądał na majora z czymś w rodzaju niepokoju. – Powiedz – nagle ściszył głos do szeptu. – Co tam jest? – Gdzie? – No w podziemiach. Jego twarz wyrażała teraz najwyższe przejęcie. Vanderberg właśnie miał zbyć go jakimś żartem kiedy zgasło światło. Słysząc jakiś szelest chwycił chłopaka za zdrowe ramię, żeby uchronić go przed przewróceniem się ale tamten wykazując zadziwiający refleks kopnął go w bok z całej siły. – Wampir!!! – krzyczał. – Ratunku, złapał mnie wampir! – Uspokój się. Nie jestem wampirem! – Wampir!!! On wyssał światło! Wampir!!! – Nie jestem wampirem – Vanderberg szamocząc się o mało nie wypadł z łóżka. – Nie ma światła bo pewnie woda zalała kable czy coś... Nie jestem wampirem! Przysięgam ci, że nie jestem wampirem! Odgłosy bieganiny na korytarzu ustały nagle i światło zapaliło się znowu. Chłopak dyszał ciężko patrząc przestraszony na Vanderberga. Ten puścił jego ramię. – Nic ci się nie stało? Widać było, że uspokaja się i nawet jest mu trochę wstyd za swoją histerię. – No taaak... Cholera, chyba wiesz przecież, że wampirów nie ma wogóle?... – Nie ma? – Nie! Z całą pewnością nie ma ... – To w takim razie dlaczego przekonywałeś mnie, że nie jesteś wampirem? Skoro ich nie ma... Vanderberg zniecierpliwiony wzniósł oczy ku górze. Na szczęście dalszą dyskusję przerwała Dakar. Miała na sobie krótką, dość elegancką spódniczkę i ciągle jeszcze poplamioną bluzę, którą nosiła pod kombinezonem. – O rany, u was też zgasło? – Mhm. – O mało nie wybiłam sobie zębów o umywalkę – uśmiechnęła się. – Skończę się przebierać i zaraz wracam. Kiwnęła im głową. – To twoja dziewczyna? – spytał chłopak kiedy na powrót znikła za drzwiami. – Tak – zażartował Vanderberg. – Niezła. A jaka jest w łóżku? – Hej, czy ty sobie nie za dużo pozwalasz? Skąd w ogóle znasz... – Takie zwroty? – dokończył chłopak. – Jestem już prawie dorosły – spojrzał na leżącego. – Nie pomyślisz sobie nic złego jeśli ją zaproszę na kawę, co? – Nie. Tylko uważaj. Ją bardzo wkurzają goście, którzy boją się wampirów. – Bez przesady – chłopak zabawnie skrzywił twarz. – Ja tylko tak żartowałem... Urwał kiedy Dakar wróciła tym razem już w skompletowanej garderobie. Rozejrzała się po pokoju, potem podeszła do okna, żeby zajżeć pod opuszczone rolety. Szpara jednak była zbyt wąska, żeby z łóżka zorientować się czy jest dzień czy noc. – Która godzina? – spytał Vanderberg. Dakar spojrzała po sobie, potem wzruszyła ramionami. Zaczęła porządkować rzeczy na stoliku. – Ooooo nie, z tymi kobietami nie można żyć. Muszą zawładnąć każdą przestrzenią... Chłopak nachylił się do ucha Vanderberga. – Kto to jest? – szepnął. – No przecież pytałeś przed chwilą. – Twoja dziewczyna? – patrzył uważnie a kiedy nie doczekał się odpowiedzi dodał: – To ta? – Tak. – Acha. – O czym tam tak szepczecie w kącie? – spytała Dakar. Usiadła w fotelu pod przeciwległą ścianą patrząc na nich z uśmiechem. – Jakieś męskie tajemnice, tak? Vanderberg już otwierał usta, żeby odpowiedzieć kiedy chłopak znowu nachylił się ku niemu. – A ta to kto? – szepnął jeszcze ciszej. – Co kto? – nie zrozumiał Vanderberg. – Kim jest ta kobieta, co siedzi w fotelu? – No przecież to jest ta sama dziewczyna co... – To twoja dziewczyna? Przed chwilą mówiłeś co innego. – Skończ wreszcie z tymi żartami... – zniecierpliwił się Vanderberg. Odruchowo jednak, tak jak chłopak zaczął szeptać. Dakar nie słysząc ich bawiła się coraz lepiej oglądając całą tą konspirację. – Przecież to nie jest ta sama co przed chwilą. – No jak to? – Najpierw przyszła jedna, ta w brudnej bluzie – szeptał zaaferowany chłopak. – Potem wróciła inna. A teraz jest ta sama co na początku. – Co ty zmyślasz? Przecież ta nie wychodziła nigdzie przez ostatnią minutę. – Ale to już nie ta sama! – Chryste, chcesz powiedzieć, że one się różnią czymś między sobą? – Tak – chłopak spojrzał na Dakar ale zaraz odwrócił wzrok. – Jedna mówi, a druga nie mówi. – Co? – Jedna z nich potrafi mówić a druga nie potrafi. – Wiesz co, lepiej... – Vanderberg urwał słysząc, że ktoś otwiera drzwi. Doktor przepuścił niosącą tacę z lekarstwami pielęgniarkę i podszedł do łóżka. – I jak się czujemy? – spytał przenosząc wzrok na chłopca. – O, już tu jesteś? Jazda do swojego pokoju, bo... – zrobił niby to groźną minę. – Nie można wytrzymać z tym chłopakiem. Jutro zajmie moje miejsce a ja pójdę na bruk... Chłopak podniósł się niechętnie i ze skwaszoną miną ruszył do wyjścia. Vanderberg zauważył, że omija Dakar szerokim łukiem. – No i co? Jak nasz pacjent, nie pojawiły się zawroty głowy? – Nie. Panie doktorze, co to było z tym światłem? – Ach – lekarz machnął lekceważąco ręką. – Woda zalała transformator czy coś takiego. Teraz idziemy na własnych generatorach ale zaraz usuną awarię. – Woda? Chyba nie mamy powodzi? – A skąd! Wie pan, to dzisiejsze wykonawstwo... Wystarczy, że trochą popada i już kłopoty. Pielęgniarka powoli napełniała strzykawkę. Nałożyła cienką igłę i nacisnęła tłok aż na końcu pojawiło się kila kropel. – Mogę już? – spytała. Lekarz ustąpił jej miejsca przy łóżku. Dakar, zaciekawiona, podniosła się z fotela i podeszła bliżej. Vanderberg podwinął rękaw piżamy patrząc jak sprawne palce wyszukują odpowiednie miejsce i przecierają je watą nasączoną spirytusem. Pielęgniarka odłożyła wacik i zbliżyła igłę do ciała. Palcami drugiej ręki naciągnęła skórę. Nagle stojąca obok Dakar kichnęła niespodziewanie. Usiłując zasłonić sobie usta walnęła pielęgniarkę w łokieć tak silnie, że wytrącona z ręki strzykawka poleciała na ścianę i rozbiła się o nią znacząc tapetę plamą jasnego płynu. Dakar stała skonfundowana patrząc na zaskoczoną pielęgniarkę. – Nic się nie stało. Nic się nie stało – powtarzał lekko skonsternowany lekarz. Podszedł do pozostawionej na podręcznym stoliku tacy. – Myślę, że ma pani jeszcze... – podniósł do oczu pustą fiolkę i zamarł wpatrzony w wytrawione na niej literki. – Co?... – przez chwilę stał w osłupieniu, potem wybuchł krzycząc coraz głośnie. – Co pani chciała podać?!! Co to jest, do jasnej cholery!!! Czy pani oczu nie ma, czy... Pielęgniarka, przestraszona wzięła fiolkę z jego ręki. – Ja... Ja nie wiem... Boże! – Przecież to jest śmiertel... – lekarz urwał nagle i patrząc na Vanderberga zmełł w ustach jakieś przekleństwo. – Przecież nie można się tak pomylić!!! – ryknął. – Ale ja... Ja naprawdę... – Czy pani jest chora czy ślepa?!!! To... Umilkł nagle nie mogąc złapać oddechu. Dłuższą chwilę usiłował zapanować nad drżącymi rękami. Skołowany Vanderberg przeniósł wzrok na Dakar. Dziewczyna stała nieruchomo tuż obok. Kiedy opuścił wzrok zauważył, że jej prawa dłoń jest zaciśnięta w pięść a lewa, o rozcapierzonych palcach, tak jakby przygotowana do chwytu. Twarz dziewczyny była jednak spokojna, oderwana od rozgrywających się wokół zdarzeń, a nawet, tak, nie mógł się mylić, zupełnie obojętna. Rozdział 13 Miasto pomimo zalewających go nieprzerwanie strug deszczu nie zmieniło zbytnio swojego wyglądu. W dalszym ciągu tysiące neonów i świetlnych reklam burzyło ciemność nocy, setki jarzących się okien czynnych jeszcze barów i restauracji kusiło swym blaskiem – jedyną istotną różnicą był brak ludzi na chodnikach i poboczach dróg. Wydawało się, że mimo możliwości uzbrojenia się w parasole i nieprzemakalne płaszcze ludzie jednak dali za wygraną chowając się w swoich domach. Ci, którzy już ich nie mieli trwali teraz gdzieś w specjalnych koloniach odizolowanych od "zdrowej" tkanki pustymi terenami zalesionych parków czy betonowych parkingów gdzie ustawiono namioty i campingowe przyczepy. Miejsc w hotelach, adaptowanych na sale noclegowe magazynach i składach zabrakło już dawno. Kto miał pieniądze wyjeżdżał, kto nie miał musiał zostać pogrążając się coraz bardziej w beznadziejnej sytuacji. Malało zapotrzebowanie na wszelkie usługi, rwała się powoli acz nieustannie sieć dostaw i zaopatrzenia, gwałtownie spadała ilość miejsc pracy a do tych, które jeszcze istniały dostęp był coraz bardziej utrudniony. Władze miasta musiały zamknąć kilka odcinków linii metra co poszarpało miejską sieć komunikacji. Autobusów było mało mimo sprowadzenia dodatkowych maszyn i wynajęciu nieprzystosowanych, prywatnych pojazdów. Samochody grzęzły w gigantycznych korkach – oba tunele pod rzeką również musiano zamknąć z powodu zagrożenia choć w przeciwieństwie do kilku stacji metra nie były jeszcze zalane. Jeden z mostów wymagał natychmiastowego remontu i miano wyłączyć go z ruchu lada chwila choć i tak pozostałe już teraz nie mogły przepuścić zwiększonej liczby użytkowników. Przedostanie się przez rzekę zajmowało prawie dwie godziny, przejazd z jednego krańca miasta na drugi praktycznie cały dzień. Karetki pogotowia, policja i straż pożarna właściwie przestały pełnić swe funkcje, ich zablokowane pojazdy, mimo wyznaczenia specjalnych, wolnych tras można było spotkać przez wiele godzin w tych samych miejscach. Jedynym skutecznym jeszcze środkiem transportu były helikoptery, ale i one nie wszędzie mogły dotrzeć i nie wszędzie wylądować. Przestępczość rosła z gwałtownością burzy, policja zdawała się tracić kontrolę nad niektórymi dzielnicami. Ofiary napadów czy choćby wypadków drogowych często umierały na ulicach jeśli nie miały szczęścia stać się obiektem helikopterowych rajdów i alpinistycznych wyczynów dokonywanych przez zorganizowane naprędce, specjalne służby szybkiej pomocy. Federalne dotacje pozostawały nadal w sferze obietnic, rząd ograniczał się do doraźnych akcji w rodzaju udostępniania wojskowych magazynów czy ulg przy wynajmie sprzętu i specjalistów. Obywatelska Akcja Pomocy ruszała powoli, niemrawo nabierając tempa. Tymczasem kasa miejska świeciła pustkami, zaciągane przez magistrat długi rosły z dnia na dzień ale... Życie toczyło się dalej. Tylko w nocy miasto pustoszało zupełnie jeśli nie liczyć zbyt szczupłych, nie dających już sobie rady ekip naprawczych, członków ochotniczych brygad do walki z plagą psów, kotów, szczurów, robaków, owadów i Bóg jeden wie czego jeszcze, którzy z reguły zresztą dziesiątkami uganiali się przez pół nocy za jednym, małym pieskiem oraz, coraz bardziej licznych pracowników grup epidemiologicznych. Vanderberg mimo mokrej nawierzchni jechał szybko prowadząc wynajęty samochód. Siedząca obok Dakar dość dobrze znała trasę i dodatkowo z planem w ręku nie mieli większych trudności w znalezieniu drogi. Jedynie Wade skacowany, z podkrążonymi oczami, który wpół siedział a w pół leżał na tylnej kanapie, co chwilę dopytywał się czy nie pomylili trasy. W jego skołatanym ostatnimi przejściami umyśle musiała chyba wykluć się myśl, że zważywszy na cel ich jazdy, chcą go specjalnie wywieść w pole. – Zobaczycie – mruczał masując podpuchniętą twarz. – Profesor na pewno nie przyjdzie. – Och, przestań nareszcie – skarciła go Dakar. – Jeśli mówił, że będzie to będzie. – Swoją drogą – wtrącił się Vanderberg – nie mogę ciągle uwierzyć, że zgodził się na coś takiego. – Tonący chwyta się brzytwy – mruknął Wade. – Wcale nie. Nie w jego przypadku – powiedziała Dakar. – Po prostu był załamany tą... tym co stało się z Gavinem. Zapadła cisza wywołana niefortunnym przypomnieniem ostatnich wypadków. Dakar chcąc jakoś zatrzeć wrażenie podjęła poprzednią kwestię. – Tak czy tak, to jednak dziwne. Nie sądziłam, że człowiek tego pokroju zdecyduje się na spotkanie... – To nic dziwnego. Wiedziałem o tym, że się zgodzi już w chwili kiedy mu to zaproponowałem – Wade nagle zmienił zdanie o profesorze. – On przyjdzie... Naigrywać się z tego wszystkiego i z nas przede wszystkim. – Z nas? – Vanderberg przyhamował lekko przed ostrzejszym zakrętem. – Ja tylko biorę w tym udział. Namówiony – podkreślił to słowo. Samochód zakołysał się łagodnie. Opony zmieniły ton kiedy wjechali na inny rodzaj asfaltu ułożonego na opadającej w dół ulicy. – Niech was!... – Wade powstrzymał się jednak. – Chyba dojeżdżamy, tak? To gdzieś tutaj. – Umawiałeś się wyłącznie przez telefon? – Ja... – Stój!!! – krzyknęła nagle Dakar. Vanderberg nacisnął pedał hamulca, dość ostrożnie, żeby nie wpaść w poślizg. W światłach reflektorów nie mógł wypatrzyć żadnego zagrożenia, przed którym mogłaby ostrzegać go dziewczyna. – Stój! Nacisnął pedał trochę mocniej. właśnie zbliżali się do skrzyżowania z poprzeczną, podporządkowaną ulicą, ale zza mieszkalnych bloków nie widać było żadnych świateł samochodu, który mógłby w nich uderzyć. Vanderberg opuścił wzrok i dopiero wtedy zobaczył to. środkiem jezdni, prostopadłej do tej, którą jechali płynął strumień... Nie, nie strumień nawet, ale rzeka! Nacisnął hamulec z całej siły, koła zablokowały się na ułamek sekundy, automat pod maską zaczął pulsację i dopiero teraz samochód naprawdę wytracał szybkość. Widać było jednak, że nie zdążą zatrzymać się przed osiągnięciem najniższego punktu prostopadłej jezdni. – Trzymajcie się! – Vanderberg zwolnił hamulec i zaparł się o kierownicę. Uderzyli w wodę z hukiem przywodzącym na myśl darcie blach. Potężna siła rzuciła ich do przodu a po sekundzie w tył. Zalany silnik zgasł momentalnie. Samochód siłą rozpędu przetoczył się jeszcze trochę, obrócił o dziewięćdziesiąt stopni niesiony prądem i rąbnął w hydrant na skraju chodnika. Vanderberg i Dakar byli w pasach, praktycznie nie odczuli żadnych skutków wypadku. Siła uderzenie jednak zmiotła Wade’a z tylnego siedzenia i rzuciła na podłogę. Tam skołowany i obolały, nie bardzo wiedząc gdzie się znajduje otworzył drzwi. Zimna woda wtargnęła do wnętrza zalewając samochód w jednej chwili. – Szlag! – Vanderberg zwolnił obydwa pasy bezpieczeństwa opuścią boczną szybę i dość zręcznie wysunął się przez nią na zewnątrz. Niepotrzebnie zresztą. Dakar udało się opuścić samochód szybciej normalną drogą. Brodząc w wodzie powyżej kolan oboje wyciągnęli Wade’a. – Uuuuch! Kurde, nie można już przejechać spokojnie... – usiłował strzepnąć wodę z włosów ale w deszczu był to zbędny wysiłek. – Chodźmy do jakiejś bramy. Dakar spojrzała na zmasakrowaną maskę samochodu. – Wykupiłeś polisę? – Tak – Vanderberg odruchowo sprawdził w kieszeni. – Nic ci się nie stało, Charlie? – Nie, do cholery. Ale zaraz dostanę zapalenia płuc. – Wracamy? – Czym? Myślisz, że w tym mieście są jeszcze taksówki? – Chodźmy do tego faceta. To niedaleko i... Tam już powinien czekać Frost. W samochodzie zostało kilka drobiazgów ale nikt nie zamierzał ryzykować ponownego brodzenia w zimnej wodzie. Ruszyli szybkim krokiem osłaniając głowy od deszczu wyciągniętymi z pojemnika pod ścianą gazetami. Oprócz Wade’a, oczywiście. Jemu już było wszystko jedno. Na szczęście droga, która pozostała do przebycia nie była długa. Za zakrętem, na skrzyżowaniu z kolejną przecznicą zauważyli zaparkowany służbowy samochód uniwersytetu. Profesor wysiadł na ich widok rozkładając ogromny parasol. Trzymał go tak, żeby choć trochę osłonić Dakar. – Kąpaliście się? – Mieliśmy mały wypadek. – Zawiozę was do domu. A może... Trzeba do lekarza? – spojrzał na Wade’a. – Nie ma mowy. Jeśli teraz zrezygnujemy nigdy już nie dacie się tu przyprowadzić. – Ale... – Frost przygryzając wargi patrzył na jego przemoknięte, przyklejone do ciała ubranie. – W tym stanie... – Idziemy. Ten gość na pewno nam pomoże. – O taaak... Wade jednak nie zamierzał wdawać się w dyskusję. – To tutaj? – spojrzał na najbliższą bramę. – Chodźmy. – Otworzył ciężkie drzwi przepuszczając ich przodem. Rozległy hall był ciemny i sprawiał wrażenie czegoś co ludzie opuścili już od dawna. W powietrzu unosił się intensywny zapach stęchlizny. Ogromny wentylator w jednej ze ścian, widoczny akurat w rzucanym przez jakiś neon świetle ledwie przepuszczanym przez brudne szyby, był tak skorodowany, że tylko cudem przeżarty metal utrzymywał się jeszcze jakoś w kupie. Wade prowadził ich wzdłuż pokrytych amatorskimi malowidłami ścian aż zatrzymał się przed ostatnimi w rzędzie, obitymi metalem, drzwiami. Jedyną ich ozdobą była rzeźbiona, drewniana tabliczka z napisem: "William MacCana – czarownik". Frost westchnął ciężko. – Nie wiedziałem, że dojdę do tego... – chmurnym spojrzeniem obrzucił Dakar, która dotykała przycisku dzwonka. – Chciałbym tylko, żebyście wiedzieli, że wyjdę natychmiast jeśli on będzie miał na sobie płaszcz z wyszywanymi gwiazdami, jeśli będzie używał zaklęć, jeśli... Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Stojący w nich czterdziesto-, może czterdzistopięcioletni, dość przystojny mężczyzna nie miał na sobie płaszcza z wyszytymi gwiazdami. Gruby, sportowy sweter i wystająca spod niego, modna o nowoczesnym kroju koszula nadawały mu wygląd kogoś kto również nie używa zaklęć. MacCana spoglądał na nich z dużo większym zdziwieniem. – Nie kąpaliśmy się – uprzedził jego pytanie Wade. – To ja umawiałem się z panem przez telefon. Czarownik skinął głową krzywiąc się ledwo dostrzegalnie. – Rytualne chrzty, piętro wyżej – zażartował bez przekonania. Wpuścił ich jednak bez żadnych dalszych komentarzy, ciągle z tym samym wyrazem nieuchwytnego zniesmaczenia. Ekipy uniwersyteckie musiały wywoływać podobne reakcje u wszystkich "cywilizowanych" czarowników. Z jednej strony trudno było odmawiać współpracy w obawie o utratę reputacji, z drugiej, i tak oczy naukowców sprawiały, że reputację diabli brali. Tysiące czy może nawet dziesiątki tysięcy działających w tym mieście czarowników, szamanów, wróżbiarzy, jasnowidzów, chiromantów czy mediów robiło swoje małe, a czasem nawet duże, interesy bez większego rozgłosu, który raczej zarezerwowany był dla czarnoksiężników spod oficjalnego znaku kilku najważniejszych religii. Wszyscy jednak z żelazną konsekwencją dbali o zachowanie nadprzyrodzonego statusu spraw, którymi się zajmowali i o to by patrzącym na nich ludziom zdawało się, że widzą nimb wszechogarniającej tajemnicy. MacCanę od innych odróżniało to, tak przynajmniej wynikało z zebranych przez Wade’a materiałów, że przynajmniej nie usiłował na nic pozować. Jak sam mówił, był czarownikiem i już, bez powoływania się na jakieś konkretne siły. Teraz też nie sprawiał wrażenia człowieka usiłującego stworzyć jakikolwiek nastrój. Zostawił Frosta z kieliszkiem bourbona w ręce w niewielkim, zawalonym książkami salonie, a pozostałą trójkę zaprowadził do łazienki wręczając każdemu czysty ręcznik. Dla Wade’a specjalnie przyniósł skądś nawet stary, ponaciągany dres, żeby mógł przebrać się w coś suchego. Widać było, że nie jest zachwycony ich wizytą ale też starał się nie okazywać tego w żaden krępujący dla gości sposób. Kiedy cała trójka, w miarę przynajmniej sucha, wróciła z łazienki, na stole czakały już trzy szklaneczki z whisky. – Wszystkich klientów traktuje pan tak gościnnie? – uśmiechnął się Vanderberg. – Nie wszyscy przychodzą w tak parszywą pogodę. Nie bójcie się, nie wliczę wam do rachunku. – My właśnie częściowo w sprawie pogody – wtrącił Wade. – Chcecie żebym zaklął deszcz? Ach rozumiem, jesteście z wydziału meteorologii. Uśmiechnęli się wszyscy z wyjątkiem Frosta. – Prowadzimy pewne badania – Vanderberg zerknął na profesora ale jego zacięta mina świadczyła, że nie będzie zabierać głosu w tym towarzystwie. – Badania dotyczące szczepu Indian, które jak podejrzewamy żyje w podziemiach tego miasta i... – tu zerknął na Wade’a – i niektórzy z nas sądzą, że może mieć jakiś związek z trapiącymi ten region ulewami... – Wy naprawdę jesteście z uniwersytetu? Sądziłem, że to ja jestem od spraw paranor... – MacCana urwał zmrożony wzrokiem profesora. – Przepraszam – powiedział po chwili. – Już słucham uważnie. – Ja zgodziłem się uczestniczyć w tym spotkaniu tylko na zasadzie świadka. Frost po wyjaśnieniu swojego stanowiska zamilkł i widać było, że nie zamierza odezwać się do końca. – Od pewnego czasu dostajemy dziwne listy – kontynuował Vanderberg. – Pisze je ktoś kto zdaje się dużo wiedzieć o naszej ekipie a także o celu w jakim została skompletowana. Być może wie również coś o czym my nie mamy pojęcia... – Vanderberg nie mógł dobrać odpowiednich słów. – On... Ta osoba, to znaczy autor listów od początku chce, żebyśmy skontaktowali się z jakimś... – Czarownikiem – dokończył MacCana. – Właśnie. W ostatnim z listów jest wręcz napisane, żeby do... no, do pana zgłosiła się Dakar. – Dakar? – To nasza koleżanka i... Jest jeszcze jedna sprawa – nie wiedział jak to poruszyć. Na szczęście z kłopotu wybawił go Wade. – Mamy pewne podstawy, żeby przypuszczać, że autorem listów jest właśnie Dakar – powiedział. – Z drugiej strony analiza grafologiczna absolutnie wyklucza jej pismo, no i... Ona sama też nic o tym nie wie. – No dobrze – MacCana poruszył się w fotelu. – Ale czego właściwie ode mnie oczekujecie? Teraz stropił się nawet Wade. Tak jak inni przypuszczał, iż czarownik powinien to wiedzieć sam z siebie. – Mmmmm... Nie wiem... Może ona to pisze w jakimś transie? MacCana wzruszył ramionami. – Dalej nie bardzo widzę w tym mojej roli. Próbowaliście robić jakieś badania? Może to schizofrenia? Profesor rozkaszlał się nagle. Vanderberg potrząsnął głową. To było za proste, żeby wpaść na takie rozwiązanie. Jeśli tamten miał rację to listy mogła pisać jedna ze schizofrenicznych osobowości dziewczyny, coś tak jakby inny człowiek. Stąd analiza charakteru pisma mogła nie przynieść spodziewanych rezultatów. Ale Dakar zdawała się być absolutnie zdrowa, czy... Vanderberg przestał roztrząsać kolejne możliwości, nie było sensu robić tego w dyletancki sposób, tylko zwrócić się do specjalisty. – Z tego wniosek, że pan nam nie pomoże? – spytał Wade. – Czy ja wiem. Co mógłbym... – MacCana spojrzał spokojną, niezbyt przejmującą się ich rozważaniami dziewczynę. – Może spróbuję zresztą. – Co pan chce zrobić? – spytał Frost. Vanderberg z wewnętrzną satysfakcją zauważył, że czarownikowi przynajmniej udało się jedno. W przeciągu minuty zdołał rozbić mur, zbrojnej w naukowy sceptycyzm, obojętności profesora. Po chwili zrozumiał, że mylił się jednak. Z miny Frosta można było wnioskować, że pragnie nie dopuścić jedynie do jakichś krwawych rytuałów. – Chcę dowiedzieć się kim jest ta pani. – Daquerilla "Dakar" Esposito – powiedziała dziewczyna. – Wymiary dziewięćdziesiąt trzy na sześćdziesiąt na dziewięćdziesiąt osiem. Numer butów – mała szóstka. MacCana pozostał jednak poważny. – Chcę się dowiedzieć czy jest w pani coś... lub ktoś – powiedział. – Albo... Czy pani jest tym za kogo się uważa. Dakar skrzywiła się lekko rozczarowana. – Czy mam pomalować się cynobrem i zatańczyć parę kawałków wokół ogniska? – Nie jestem indiańskim szamanem – odparł spokojnie MacCana. – Jestem czarownikiem. Dziewczyna uśmiechnęła się mimowolnie. – Co mam robić? – Proszę wczuć się w sytuację, którą pani opiszę. Proszę wyobrazić sobie, że pani tam jest, patrzeć mi w oczy i szczerze odpowiadać na pytania. Dobrze? – Dobrze. Mam nadzieję tylko, że nie chce pan poznać intymnych... – Proszę nie utrudniać. – Przepraszam. Możemy zaczynać. MacCana rozsiadł się wygodniej w swoim fotelu i spojrzał w oczy dziewczyny. Nie usiłował wyglądać jak ktoś kto zaraz ma wpaść w trans ani nawet jak osoba z całych sił skupiająca swoje myśli. To właśnie, ten brak jakichkolwiek przygotowań nastroił Vanderberga przychylnie do niego. MacCana zaczął gwizdać jakąś melodię. Ale albo czynił to nieudolnie albo nie była to żadna ze znanych piosenek czy arii tylko jakiś zlepek różnorodnych motywów. Nagle zaczął śpiewać cichym głosem. Było to drażniące bo tekst nie był rymowany a melodia raz przyspieszała, raz płynęła powoli a najczęściej rwała się przechodząc partie dziwnych akordów. – Polną drogą szła sobie mysz – o widzę domek – myślała – może jest tam ziarno, może jest tam kot – nic nie wymyślę tu sama. – Może trzeba wejść a może iść dalej – może trzeba umrzeć by zobaczyć co jest – Wejdę jednak – zdecydowała. – W środku był pokój a w nim: był kot, było ziarno, był pies i ptak, był człowiek, była lampa i klatka i stół – były rzeczy, zwierzęta i człowiek tam był – on to właśnie wstał nagle – i ciemność tam była – ale on zapalił – i światło już było – i lampa i wszystko rzucało już cień... Frost pokiwał głową w geście "tego już nie wytrzymam", podparł brodę ręką i zamknął oczy. – A teraz mi powiedz – bo ty też masz swój cień – czy to cień myszy – czy myszy to cień? – Nie... – Dakar ledwie dostrzegalnie wzruszyła ramionami. – Czy twój cień to cień kota lub psa? – MacCana teraz zawodził ciągle na tą samą melodię. – Nie. – Czy rzeczy, czy przedmiotu masz cień? – Nie. – Więc człowieka cień jest twoim cieniem... – Nie – odparła Dakar co sprawiło, że Wade drgnął lekko. MacCana przestał śpiewać. – Proszę pani – powiedział normalnym tonem. – Potraktujmy to poważnie. Wyobraziła sobie pani tą sytuację? – Tak. – Jest pani człowiekiem, mam nadzieję? – Tak – Dakar spuściła głowę jak karcona dziewczynka. – Wobec tego proszę przyjąć do wiadomości, że pani cień jest cieniem człowieka. Będzie pani odpowiadać szczerze i poważnie? – Tak. – No to powtórzmy tą kwestię i możemy przejść do następnej. Czarownik poprawił uwierające go w gardło zapięcie koszuli i podjął swój śpiew. – Więc cień człowieka jest twoim cieniem? – Nie – rzuciła dziewczyna a MacCanie opadły ręce. – Proszę pani... Może skończmy z tym wszystkim bo widzę, że nie ma sensu ciągnąć... – Przepraszam – Dakar wpadła mu w słowo. – Tak mi się jakoś powiedziało. Przepraszam. – Jeśli ma pani zamiar stroić ze mnie żarty to proszę, ale... – Nie. Naprawdę nie. Spróbujmy jeszcze raz. MacCana potrząsnął głową. – Naprawdę mi przykro. Już nie będę. Czarownik skrzywił twarz i jeszcze raz poprawił kołnierzyk. Wyglądał jak urzędnik bankowy, który ze znudzeniem i rodzącą się irytacją ma wytłumaczyć nierozgarniętemu klientowi po raz trzeci sposób wypełnienia jakiegoś kwestionariusza. – Niech pani wstanie, dobrze? Kiedy dziewczyna podniosła się z fotela on wstał również. Westchnął ciężko i jeszcze raz zaczął śpiewać w tym samym drażniącym rytmie. – Na górze jest lampa, na dole podłoga i światło jest też... Frost złapał się za głowę, teatralnie przewrócił oczami i jednym haustem wychylił swoją szklaneczkę. Nie mógł tego znieść na trzeźwo. – A teraz się odwróć i w dół spuść swój wzrok. Dziewczyna odwróciła się posłusznie i spojrzała na wzorzysty dywan. – A teraz powiedz – powiedz mi szybko – jaki twój cień – jest twój cień?... – N... Nie wiem – bąknęła dziewczyna zdziwionym tonem. Było w jej głosie coś takiego, że Vanderberg przechylił się przez poręcz swojego fotela i sam spojrzał na dywan. Dakar oczywiście rzucała cień i był to cień człowieka. Nie mógł być inny, choć pytanie dotyczyło sytuacji opisanej w dziwnej piosence. Vanderberg ostrożnie powrócił do poprzedniej pozycji. Zerknął na pozostałych czy nie zauważyli jego kompromitującego ruchu. Nie chciał, żeby sądzili, szczególnie profesor, że dał się wciągnąć w to wszystko, że poddał się nastrojowi. Frost jednak siedział nieporuszony. Tylko na jego twarzy odbijała się coraz większa irytacja. MacCana nie przerywał swojego zaśpiewu. – Powiedz nam, powiedz czy jesteś z powietrza – powiedz nam czy duch to nazwa dla ciebie? – Nie. – Niewiele możliwości nam pozostało – mruknął czarownik. Dłuższą chwilę zastanawiał się w milczeniu, potem podjął znowu. – Kim jesteś? Kim jesteś? Kim jesteś? Kim... Dziewczyna milczała uporczywie przez cały czas stojąc bez ruchu, odwrócona do nich plecami. – Czy pozwolisz nam przejść – czy wejść pozwolisz nam głębiej? – czy wniknąć przez ciebie – człowieka mocną bramę – i spytać tego kto każe ci mówić? – Hej ty! – co zwierzęciem nie jesteś – nie człowiekiem, nie rzeczą, nie duchem... – Kim jesteś odpowiedz, czy... Dziewczyna odwróciła się i stanęła przodem do MacCany. Jej usta otworzyły się i zamknęły po chwili nie wydając żadnego dzwięku. Choć jej twarz nie wyrażała żadnego wysiłku wydawało się, że chce coś powiedzieć ale nie może. źe coś lub ktoś nie może odpowiednio ułożyć ust dziewczyny by wypowiedzieć jakieś słowo. Jej wargi układały się w jakieś wzory ale w dalszym cięgu nie słyszeli jakiegoś dźwięku. Vanderberg usiłował czytać z ruchu warg. "Ona... jest..." coś zupełnie niezrozumiałego, "pozbawiona" albo "rozstawiona", "napięcia"... Nie był pewny czy dobrze interpretuje słowa. A potem "jesteś słaby", "jesteś słaby"... – Dajmy temu spokój – profesor podniósł się powoli- Chodźmy stąd. – Ale... – Wade zaciskał dłonie na poręczach fotela. – Ile jesteśmy panu winni? – Frost sięgnął po portwel. – Nieeee! – Dakar nagle krzyknęła głośno. Chwyciła stojącą z boku na etażerce fotografię jakiejś kobiety, uderzyła nią o kant stołu tłukąc zabezpieczającą ją szybę. W locie złapała jeden z odłamków szkła i przejechała nim po wewnętrznej stronie swojej lewej ręki. – Jezu! – krzynął Wade widząc strumień krwi tryskający na dywan. Vanderberg rzucił się do przodu chcąc ją powstrzymać ale dziewczyna odskoczyła do tyłu a on siłą rozpędu rąbnął o ścianę i osunął się na podłogę. Dakar rozcięła szkłem lewą stronę swojej twarzy. – Chhhhhhhhh – syczała. – Nieeee zwyciężycie... nie... nie... nie zwyciężycie Boga Deszczu!!! Zostawcie mu miasto! Nieeee!... Zostawcie mu miasto! Może On zostawi wam resztę! Nie wygracie z Bogiem Deszczu!!! Vanderberg podniósł się obolały ale dziewczyna odskoczyła w przeciwległy kąt pokoju. – Niech pan coś zrobi! – krzyczał Frost usiłując ją zajść z tyłu. – Niech pan coś zrobi!!! – Jestem szarlatanem, oszukiwałem – MacCana skulił się pod stołem. – W coście mnie wciągnęli?!? Dakar przejechała szkłem od lewego ramienia aż do biodra. Naciskała tak mocno, że rozcięła bluzkę, swoją skórę, lewą pierś i brzuch. Wade zwymiotował na podłogę. – Zostawcie mu miasto!!! – ryczała dziewczyna. – On chce tylko mieć kamień! Tylko kamień! Zabije tylko mieszkańców miasta!!! Wy uciekajcie! Vanderberg skoczył znowu tym razem wprowadzając pewną poprawkę na jej unik. Udało mu się złapać za rękę uzbrojoną w szkło, ale Dakar podrzuciła zakrwawiony odłamek, chwyciła go wargami i mocnym targnięciem głowy wrzuciła go sobie do ust. – Oszukiwałem – płakał MacCana wykręcając jakiś numer na wciągniętym pod stół telefonie. – Policja? Pogotowie? O Boże, nie działa... Frost chwycił dziewczynę od tyłu i unieruchomił jej drugą rękę. Wade, chwiejąc się na nogach zbliżał się z zerwaną z karnisza firanką w rękach. – On musi mieć kamień!!! – krzyczała Dakar dławiąc się szkłem. – Nie walczcie z nim!!! Oddajcie mu miasto. Może nie zniszczy wszystkiego... Vanderberg chwycił ją za gardło nie chcąc dopuścić, żeby połknęła to co miała w ustach. Dziewczyna poruszyła szczęką i ostry odłamek szkła od wewnątrz przebił jej policzek oblewając krwią Frosta. Wade narzucił na nią firankę usiłując użyć jej jak kaftanu bezpieczeństwa. – On jest równie silny jak... Naparli w trójkę i nareszcie udało im się unieruchomić dziewczynę. Dakar krzyknęła tak ostrym głosem, że usłyszeli jak pękają wazony i szklanki na stole. Potem eksplodowała żarówka i w pokoju zrobiło się ciemno. Wade krzyknął z bólu. Vanderberg poczuł jak jego dłonie przeszywa prąd. Dziewczyna drgęła a potem zwisła im w rękach. Profesor dyszał z wysiłku usiłując nie wypuścić ciężaru. Rozległ się jakiś trzask i dźwięk jakby ktoś otwierał szufladę. Promyk światła latarki trzymanej przez MacCanę drżał tak jak jego dłonie. Po chwili jednak udało mu się zapalić boczną lampę. – O rany! – Wade odskoczył nagle, potknął się o zawinięty róg dywaniu i runął na podłogę. Vanderberg spojrzał w kierunku, gdzie patrzył tamten. Drgnął odruchowo widząc twarz dziewczyny. Na policzku nie było żadnej rany. Razem z profesorem odwinęli firankę. Nie było krwi, nie było ran ani żadnych blizn, jej ubranie nie było rozcięte. Zszokowany Vanderberg mając jeszcze przed oczami potwornie poranioną pierś zdecydowanym ruchem położył rękę na biuście dziewczyny. – No co ty?! – Dakar targnęła się przestraszona. – Niech pan zerwie jej bluzkę – warknął profesor. Vanderberg szarpnął cieniutki materiał unosząc go w górę. Drugą ręką podwinął jej koszulkę. Delikatnie dotknął jej kształtnych piersi. Obie były całe. – No co robicie? – Dakar zasłoniła się skrzyżowanymi ramionami. – Zboczeńcy! Widać było, że nie pamięta niczego co zaszło przed chwilą. Wade jęknął siedząc na podłodze. Frost osunął się na fotel prawą dłoń trzymając w okolicy serca. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął małą buteleczkę, wytrząsnął jedną pastylkę i połknął ją popijając bourbonem z nie opróżnionej przedtem szklanki Vanderberga. Dziewczyna patrzyła przestraszona wodząc wzrokiem od jednego do drugiego. Była zbyt inteligentna, żeby widząc pobojowisko w pokoju i ich twarze nie zrozumieć, że stało się coś dziwnego. Ale nie zadawała pytań. – Może wam i nie pomogłem – mruknął MacCana – ale rachunek zamierzam wystawić słony. Wyraźnie nabierał pewności siebie. Rozdział 14 Inicjatywa Wade’a tym razem, być może po raz pierwszy, nie spotkała się ze sprzeciwem Frosta. Propozycja, żeby spotkać się z Wylandem, który ostatni prowadził badania nad plemieniem, jak to określał profesor "Sług deszczu", niosła w sobie pewną nadzieję. Nie rozwiązania problemu bynajmniej. Frost sprawiał wrażenie człowieka, który po prostu musi podzielić się z kimś swoimi wątpliwościami. Znał zresztą Wylanda dobrze i kiedy tylko dowiedzieli się, że wrócił z kolejnej wyprawy, tym razem gdzieś na południe Afryki, zorganizował spotkanie tak szybko, że tamten na pewno jeszcze nie zdążył się rozpakować. Vanderberg spóźnił się fatalnie z powodu trudności z dojazdem. Kiedy zapukał do wyjątkowo wytwornych, obitych mahoniem drzwi otworzył mu Somervell, wskazał drogę i znikł gdzieś za drzwiami salonu. Mokry płaszcz jakoś nie pasował do wykonanego z intarsjowanego drzewa wieszaka, Vanderberg powiesił go na rączce rzeźbionego dzwonka przy drzwiach. Ruszył w głąb przestronnego mieszkania podziwijając wnętrze raczej typowe dla dbających o własny rozgłos naukowców tej branży. Obwieszone maskami, totemami i misternie rzeźbionymi figurkami ściany, kontrastowały w kolorycie z odwróconym, płaskodennym czółnem, stanowiącym podstawę barku w otwartej kuchni. Stojący w niej Wade nie zwracał uwagi na wystrój. Bezczelnie częstował się piwem z lodówki, nie zwracając uwagi na dyskutujących w salonie ludzi. Dopiero na widok Vanderberga wyłączył mały telewizor i wrzucił do kubła na śmieci pustą butelkę. – Cześć. Ale zmokłeś. – Lepiej nic nie mów. Co tam się dzieje? – skinął głową w kierunku półprzymkniętych drzwi. – Frost streszcza swoje hipotezy. – A Wyland? – Nazwałbym jego stan: "zaciekawieniem z podkreśleniem dystansu". – Aaaaa... Ze wszystkimi to samo – Vanderberg przysiadł na wysokim stołku. – Co w telewizji? – Wspomnieli o rozruchach w niektórych dzielnicach i narastającej fali już nie rabunków ale masowej grabieży sklepów. Podobno Queens End jest odcięte. – Jak to odcięte? – Męty strzelają do policji, nie można tam wjechać z powodu nie rozruchów już ale regularnych bitew. Policja zamuje się niedopuszczaniem reporterów ale z helikoptera zrobiono zdjęcia i... – I co? – Dużo budynków płonie. Ludzie szturmują magazyny, wysadzają ściany... W końcu trudno się dziwić. Dostawy żywności rwą się coraz bardziej. Nie ma wody. Telefony raz działają a raz nie. Z tym, że częściej nie... – Nieźle. – Dziwne, ale nie wspominali o obecności w mieście Gwardii Narodowej. – A jest już gwardia? – Jest. Sam widziałem. – Myślisz, że może nastąpić ewakuacja? – Coś ty. To nie Czernobyl. Teoretycznie tu nic nie truje więc kto wyda miliardy dolców na to wszystko? – No ale powódź... – Vanderberg oparł się łokciami o nierówny blat. Służące zań dno czółna, choć efektowne, niezbyt dobrze spełniało swoje zadanie. – Tereny zalewowe przy rzece są już pod wodą. – Według panów inżynierów wał wytrzyma jeszcze dwa... No może nawet trzy metry przyrostu. – Trzy metry?! – Nie sprawdzałem obliczeń. Ale to oczywista bzdura dla tłumów – Wade postawił przed nim szklankę i napełnił ją cudzym piwem. – W Queens End zniknęły dwa helikoptery. – Co to znaczy zniknęły? – No nie wiem. Zestrzelono je czy jak... Może wylądowały gdzieś i dobrzy ludzie je popsuli. Ot tak sobie. Vanderberg opróżnił szklankę kilkoma łykami. Wyciągnął z leżącej na barku paczki papierosa i długo ugniatał go palcami. – Słuchaj – zbliżył koniec do wyciągniętej w jego kierunku zapalniczki. – A co Frost mówił o wczorajszym... – zawahał się – zajściu? Wade skrzywił się lekko. – Nic nie mówił – burknął. – Kurde, przecież chyba jakoś to tłumaczy? – Nie mnie w każdym razie. Vanderberg zaciągnął się głęboko. – Nie mówił nic, ja wiem... O zbiorowej hipnozie na przykład? – Zbiorowa hipnoza, taaaak... – Wade również zapalił papierosa. – Wybacz ale to określenie znam tylko z fantastycznych książek. – Przestań nareszcie! – No dobrze. Frost jeśli mówił o czymkolwiek to raczej o zbiorowej aberracji. Czy ty nie wiesz jacy oni są? – Jacy oni? – Zrutynizowani naukowcy. – Frost nie wygląda na rutyniarza. – Ha! – Wade zdenerwowany uderzył dłonią o kolano. – Nie, oczywiście, że nie. To wzór elastyczności, doprawdy. – Chyba nie... – Nie! Zrozum nareszcie. Jeżeli coś wymyka się spod naukowej kontroli to tego czegoś nie ma po prostu. Nie ma!!! Nic nie zdarzyło się Dakar, rozumiesz? Nic nie widzieliśmy! – Przesadzasz – Vanderberg spokojnie strzepnął popiół. Wade był trochę bardziej spokojny tym razem. – No dobrze, przesadzam – wyjął z lodówki kolejne dwa piwa i napełnił obie szklanki. – Zgodził się na kolejny eksperyment – pociągnął duży łyk i otarł usta z piany. – Nie... – Skąd to zdziwienie? Frost, wzór elastyczności... – urwał widząc minę Vanderberga. – Tym razem naukowy – przeszedł do rzeczy. – No, wedle jego własnych słów "pseudonaukowy" ale przynajmniej przeprowadzony na uniwersytecie. – Co to ma być? – Będą hipnotyzować Dakar. Ale ja mam swój własny plan, który podsunę eksperymentatorowi w ostatniej chwili. Frost nigdy... – Zaraz. A Dakar? Zgodziła się? Wade zrobił niewinną minę. – Myślałem, że ty z nią porozmawiasz. – Ja?! Po tym co przeszła ostatnio? – Przecież nic nie pamięta. – Szlag! Ty zawsze potrafisz odwrócić kota ogonem – Vanderberg zdusił niedopałek w popielniczce wykonanej z czyjejś czaszki. Dopił swoje piwo i podniósł się z wysokiego stołka. – A na czym to właściwie ma polegać? – Wersję oficjalną poda ci Frost. Moją narazie, pozwolę sobie zachować w tajemnicy. Vanderberg wzruszył ramionami. Zostawił Wade’a i przeszedł do salonu. Na szczęście żadna z kilkunastu skupionych tam osób nie zwróciła na niego uwagi. Udało mu się zająć jedno z ostatnich dwóch wolnych miejsc w głębokich fotelach przy ogromnym kominku. Płonący w nim ogień był chyba jednyą rzeczą pozwalającą zapomnieć o ulewie na zewnątrz. – Czy nie wydaje się panu dziwne – pytała właśnie Dakar – zniknięcie tego plemienia z zajmowanego przez nie dotychczas terytorium? Wyland wyjął z ust fajkę. Był mężczyzną o potężnej, zwalistej sylwetce. Miał chyba tyle samo lat co Frost ale jego włosy były jeszcze stosunkowo gęste i dość ciemne. Siwizna atakowała je dopiero na skroniach. – Proszę pani, po pierwsze nie mamy pewności, że "wasze" plemię rzeczywiście zniknęło ze swoich terenów. Oni już dawniej byli trudno dostępni. Jedyna możliwość kontaktu ograniczała się do pory deszczowej bo poza nią zaszywali się gdzieś czy... Nie wiem. W każdym razie nie znam nikogo kto widziałby ich w porze suchej. Po drugie... – Zaraz – przerwał mu Frost. – A czy słyszałeś o kimś kto spotkał to plemię już po twoich badaniach? – Nie, ale to nic nie znaczy. Po serii wypadków w mojej ekipie... – Wyland odchylił się w fotelu w akompaniamencie głośnych trzasków. – Nie, nie tak. Po prostu potem nie interesowałem się nimi zbytnio. Straciłem kontakt z tą sprawą. – No właśnie. A te wypadki – Frost zaprzeczył ruchem głowy na widok wyciągniętej przez Curtissa paczki papierosów. – Czy nie to samo przydarza się pracownikom kanalizacji? – wskazał na leżące obok Wylanda zdjęcia. – Być może. Ale te zgony, które znam... – Vanderberg zobaczył, że Dakar drgnęła słysząc wyrażenie "zgony". Wyland jednak wyglądał na człowieka, któremu takie słowa gładko przechodzą przez gardło. Nawet w odniesieniu do swoich kolegów. – Mam wrażenie, że wszystkie zajścia zostały sprowokowane przez moich ludzi. "Zajścia"! Chryste... – pomyślał Vanderberg. – Czy zrobiono sekcje zwłok? Oczywiście przewieziono je do Stanów? – Przewieźliśmy je, ale nie jest to takie oczywiste, zważywszy warunki – Wyland ponownie rozpalił swoją fajkę. – Nie wiem czym je tłumaczyć – powiedział szczerze. – Lekarze również byli bezradni. Po prostu "syndrom wywróconych wnętrzności" – zamyślił się na chwilę. – Może to jakaś dziwna broń dostarczona przez przemytników? Jakieś fale czy infradźwięki?... Vanderberg chciał spytać czy nie zainteresowała się tym prasa ale zrezygnował po chwili. Było jasne, że człowiek pokroju Wylanda zrobił wszystko, żeby nie było żadnego przecieku, który mógłby przecież rzucić cień porażki na jego nazwisko. – Jak ich sprowokowaliście? – spytał Somervell. – To długa historia – ręka Wylanda dotknęła pękatej butelki. – Kto chce jeszcze koniaku? Różne rzeczy można było o nim sądzić ale widząc ilość kieliszków, które bez drżenia ręki napełniał złocistym płynem nie był przynajmniej skąpy. – To dość dziwne... – powiedział po chwili wpatrzony w ogień takim tonem, że Dakar odruchowo obejżała się, żeby dostrzec co mogło przygnębić go nagle w widoku płonącego drewna. – Mają ciekawe maski – dodał bez związku. – Maski-kraby, maski-ryby, maski-węże. Próbowaliśmy analizować ich znaczenie ale... – znowu potrząsnął głową zamyślony. – Każda z nich ma wprawiony kamień. Ale nikt z członków plemienia nie wierzy w ich samoistną moc. To tylko wyrzeźbione przez nich symbole z zamierzchłych epok. – Eeee... Przeczytaliśmy wszystko na temat ich masek – Frost delikatnie usiłował skierować Wylanda na poprzedni wątek rozmowy. – Te rzeczy nie są nam obce. – A wiecie jakie kamienie wprawiają w swoje maski? – No... – No właśnie. Dopiero nam udało się odkryć, że interesują ich tylko meteoryty. – Co? – wyrwało się Curtissowi. – Odłamki meteorytów. – Niby jak odróżniają je od zwykłych kamieni? Wyland roześmiał się głośno. – Mają swoje magiczne sposoby... – zaraz spoważniał jednak. – To bez znaczenia. Meteoryt musi być podniesiony bezpośrednio po swoim upadku. Prawie natychmiast, jeszcze gorący. Inaczej traci dla nich swą moc. Leżąc na ziemi, dotykając ziemi po prostu szybko staje się bezużyteczny. Oni najchętniej łapaliby je rękami w locie... Gdyby oczywiście to było możliwe. – Sekundę – mruknęła Dakar. – Przecież... Zaraz. Ile meteorytów może upaść w bezpośredniej od nich odległości i to tak blisko, żeby zdążyli je znaleźć jeszcze ciepłe i podnieść? To muszą być jakieś wyjątkowe wypadki. – Owszem. Plemię co prawda wysyła swoich członków daleko w góry, żeby tam czekali na upadki "kawałków gwiazd". Im wyżej taki kamień upadnie tym mniej oddziaływuje na niego ziemia i tym bardziej przydatny jest do ich celów. A poza tym w górach łatwiej jest obserwować niebo i prowadzić ewentualne poszukiwania. – W jakich górach? – zdenerwował się Frost. – Gdzie tam w okolicy są porządne góry? – No właśnie. Z ich opowieści wysnułem wniosek, że niektórzy poszukiwacze docierają aż w Andy. – Co!?! – Mnie również wydaje się to niemożliwe. Mniejsza z tym. W każdym razie znalezienie porządnego meteorytu, to znaczy takiego, który leżał na powierzchni ziemi tylko kilka minut jest sprawą prawie beznadziejną. I dlatego mówiłem, że oni uważają, iż ich maski praktycznie są pozbawione mocy. Zwyczaj wprawiania kamieni to tylko dawna tradycja, coś jakby obyczaj czy rytuał uprawiany tylko w oczekiwaniu na wielką wygraną w tej ruletce. To znaczy na kamień, który upadnie u ich stóp i będą go mogli podnieść w ułamku sekundy. – Parząc sobie ręce aż do kości. – Trudno, ktoś musi się poświęcić – Wyland wypuścił kilka strużek aromatycznego dymu. – Mówiłem, że maski są pozbawione swej mocy – podjął po chwili. – Wszystkie oprócz jednej. Tą właśnie, pochodzącą z zamierzchłych czasów nazywają: "Ta, która urodziła się na dnie". – Dnie czego? – spytała Dakar. – Jakiejś wody? – Widziałeś ją? – wtrącił Frost zanim tamten zdążył odpowiedzieć na poprzednie pytanie. Wyland potwierdził lekkim skinięciem głowy. – Musi być naprawdę bardzo stara. Tuż nad otworami na oczy wprawiono kamień, który kiedyś ich przodkowie znaleźli w górach. Podobno ten meteotyt zabił kogoś spadając i kto inny zdążył go podnieść z ziemi bardzo szybko. Niemniej twierdzą, że maska posiada teraz i tak tylko drobny ułamek należnej jej mocy. Żeby osiągnąć ją w pełni musieliby w nią wprawić "kamień spoza świata". – Co to znaczy "spoza świata"? – Nie wiem. Może taki meteoryt, który nigdy nie dotknął powierzchni ziemi – Wyland wychylił łyk koniaku. – Taki, który udałoby się im złapać do ręki w locie. – Całe szczęście, że to niemożliwe. Takie coś przestrzeliłoby im dłonie na wylot. – Niekoniecznie. Ale to istotnie niemożliwe. – A do czego im służy ta maska? – spytał Somervell. – Do kontaktów z Bogiem Deszczu, oczywiście – odparł Wyland. Vandeberg drgnął nagle. "Jemu potrzebny jest kamień!!!" – krzyczała wczoraj Dakar. Nagle przypomniał sobie wszystko co wtedy się zdarzyło z niesamowitą ostrością. Spojrzał na Frosta. Profesor również zareagował na ostatnie słowa, ale odmiennie. Jego twarz spurpurowiała nagle a palce zacisnęły się na pękatym kielichu z koniakiem. – W jaki sposób ich sprowokowaliście? – powiedział, żeby zmienić temat. Wyland podniósł się nagle. Z fajką w ręku podszedł do zalewanego deszczem okna. Patrzył przez chwilę w czerń za szybą potem odwrócił się i oparł o rzeźbiony, drewniany parapet. – Podobno ktoś jeszcze prowadził równolegle z nami badania nad tym plemieniem – powiedział cicho. – Jak to podobno? Nie spotkaliście tamtej ekipy? – To nie ekipa tylko pojedynczy człowiek. Jakiś biały. Przybył kilka lat przed nami, żył z tymi Indianami, wędrował, stał się jednym z nich. Nie wiem. Nie chcieli nam go pokazać. Mam wrażenie, że on ukrywał się z jakichś przyczyn między nimi. Może był ścigany, może... – Wyland machnął ręką. – Którejś nocy jeden z moich asystentów zażartował, że pewnie ten biały jest cholernie brzydki, skoro nie chce nam pokazać swojej twarzy. Indianie skamienieli. Powiedzieli, że asystenta ogarnie woda – roześmiał się nerwowo. – Operetkowe, prawda? – I co? – Niestety nikt nie przejął się ich zapowiedzią i... mniej więcej pod dwóch godzinach znaleźliśmy naszego człowieka utopionego w... kałuży! Głębokiej może na pięć, sześć centymetrów. – Utopionego? – Tak potem stwierdzili patolodzy – Wyland powrócił na swoje poprzednie miejsce w fotelu przed kominkiem. Napełnił sobie kieliszek i pociągnął duży łyk. – Poszliśmy rano do wioski, żeby wyjaśnić wszystko. Wtedy dopadli Rogersa, kiedy odłączył się od grupy. Syndrom wywróconych wnętrzności. Wtedy jeszcze sądziliśmy, że to zawał. Potem był Koolen. Wlazł po coś do takiej małej jaskini. Znaleźliśmy go z rewolwerem w ręku. Zdążył wystrzelić dwie kule, ale... To dziwne, przeszukaliśmy dokładnie wszystkie ściany i nigdzie nie było najmniejszego śladu po pociskach. Ludzi w wiosce też nie brakowało, nikt z nich nie był nawet draśnięty... – Może strzelał do jakiegoś zwierzęcia, które potem uciekło ranne? – Może. Zaczęliśmy ewakuację ale dopadli jeszcze kamerzystę. Zapadłą ciszę po dłuższej dopiero chwili przerwał Vanderberg. – I co zrobiliście potem? – Trudno to nazwać zorganizowanym wyjazdem. Powiedziałbym raczej, że uciekaliśmy w panice. Straciliśmy większość sprzętu, prawie wszystkie zebrane materiały... – A co na to miejscowa policja? – Miejscowa policja! – żachnął się Wyland. – Był pan kiedyś w dżungli? – Tak. – To wie pan, że tam nie ma policji! – No ale w najbliższym mieście... – Chryste, usiłował pan kiedyś z nimi współpracować? – Tak – powiedział spokojnie Vanderberg. – Wiem, że to trudne, ale czasem jednak ci ludzie okazują się całkiem sprawni. Szczególnie kiedy w grę nie wchodzą narkotyki. Wyland syknął ze złością. Widać było, że drżą mu ręce i chce to ukryć bębniąc palcami w poręcze fotela. – I co? Miałem ich ciągnąć wgłąb dżungli w poszukiwaniu zagubionego plemienia? Jakiś sierżant spisał protokół i tyle. Nie wyrazili żadnego zainteresowania. Bardziej obchodziło ich jakie kwity muszą wypełnić, żeby uprawomocnić wywóz zwłok. Vanderberg milczał bo Frost dał mu dyskretny znak. Wyland odrzucił fajkę na stół o wyplatanym z jakichś naturalnych włókien blacie i sięgnął po papierosa z leżącej obok czyjejś paczki. Widać było, że w tej chwili nie może pozbyć się myśli o zabitych kolegach. Niemniej wtedy nie zrobił niczego w sprawie śmierci swoich ludzi. Rozdział 15 – Ale ja naprawdę nie jestem podatna na hipnozę! – powtórzyła Dakar. – Bardzo chętnie wezmę udział we wszystkich eksperymentach na jakie macie ochotę... – Daj sobie powiedzieć, że nie ma ludzi niepodatnych nahipnozę – przerwał jej Wade. – Zaczekaj – Vanderberg powstrzymał go ruchem ręki. – Słuchaj, Dakar. To nie jest zwykły eksperyment. – Vanderberg zerknął na stojącego obok Devine’a – Oficjalna nauka różnie odnosi się do tego typu działań. Hipnotyzer uśmiechnął się dyskretnie. – Wiem o co panu chodzi. To Frost, jak pan powiedział, "różnie" odnosi się do mojej pracy – twarz Devine’a spoważniała nagle. – Pracuję na tym samym uniwersytecie co on. Jestem fachowcem w swojej dziedzinie i zapewniam, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. – Och, przecież nie o to mi chodzi – Dakar rozłożyła ręce. – Chcę tylko powiedzieć, że nie jestem podatna na hipnozę. – Myli się pani. – Chyba nie. – Proszę pozwolić się przekonać – Devine podszedł do dziewczyny, przysunął sobie krzesło i usiadł tak, żeby widzieć jej twarz. – Teraz wpłynę na pani postrzeganie. To nie potrwa dłużej niż minutę. – Mniej niż minutę? To chyba niemożliwe. – Mógłby pan zgasić lampę? Kiedy Vanderberg dotknął kontaktu Devine zapalił małą lampkę na biurku. Gabinet pogrążył się w półmroku. – Proszę się rozluźnić – Hipnotyzer podniósł do góry wskazujący palec. – Proszę patrzeć dokładnie na koniuszek tego palca. Przez cały czas. Proszę nie mrugać oczami i nie przejmować się jeśli popłyną łzy. To zwykły efekt zmęczenia wzroku. Czy widzi pani mój palec? – Tak. – Zaraz będzie pani widziała dwa palce. Proszę nie odwracać wzroku. Proszę się nie poruszać... Teraz widzi pani mój palec podwójnie. Vanderberg zauważył, że twarz dziewczyny drgnęła nagle. – Proszę zamknąć oczy i dać im odpocząć. Kiedy je pani otworzy znowu będzie pani widziała wszystko normalnie. Dakar uniosła powieki i w zdziwieniu potrząsnęła głową. – To... Jak pan to zrobił? – Nie upłynęła jeszcze minuta, prawda? – Nie. – Widziała pani dwa palce? – Tak. – Wierzy mi pani? – Tak. Ale... Tak, wierzę. Devine uśmiechnął się lekko. Wstał, zapalił główną lampę i przysiadł na skraju biurka. – Zapewniam panią, że nie będzie żadnych kłopotów. źadnego niebezpieczeństwa ani żadnych komplikacji. Siedzę w tym od lat. – Wierzę panu – powtórzyła Dakar. – Kiedy to zrobimy? – Myślę, że wszystko już przygotowane – na jego twarzy odbiło się zdziwienie. Spojrzał pytająco na Wade’a. Ten zmieszał się wyraźnie. – Nooo... Tak. Tak, wszystko jest przygotowane – spuścił oczy patrząc gdzieś na czubki swoich butów. – Pozwoliliśmy sobie na... – Przygotowaliście eksperyment zanim jeszcze spytaliście mnie o zgodę, tak? – Dakar zrobiła groźną minę. – Nie cierpię cię, Charlie. – Ja... – Wade zerknął prosząco na Vanderberga ale ten nie spieszył z przyjściem mu z pomocą. – Doktor Devine nas zahipnotyzował – usiłował zażartować. – A ty? – dziewczyna spojrzała na drugiego winowajcę. Vanderberg zaskoczony, bo spodziewał się, że cała złość skupi się na koledze, drgnął nie wiedząc co powiedzieć. – Ciebie też zahipnotyzowano? – Ttt... Ta... Nie, ja... Dziewczyna ze złością fuknęła kilka razy jak kot, któremu ktoś bardzo się nie podoba. – Nie cierpię was obu – syknęła. Po chwili jednak spojrzała pytająco na Devine’a. – Czy mamy gdzieś iść czy to tutaj... – Nie. Przejdziemy do sali ćwiczeń, tu niedaleko. Wstali niepewni jeszcze jej reakcji ale dziewczyna była spokojna. Przechodząc do drzwi szepnęła tylko do Vanderberga. – Skąd wiedziałeś, że się zgodzę? Wzruszył ramionami. Rzeczywiście był tego pewnien, ale sam nie wiedział skąd ta pewność płynęła. Odetchnął z ulgą kiedy Wade wziął na siebie rolę przewodnika i poprowadził Dakar wzdłuż korytarza. Sam został trochę z tyłu, razem z Devinem. – Naprawdę pan ją zahipnotyzował? – spytał ściszonym głosem. – To zawsze jest takie łatwe? – A skąd! To nie była hipnoza. – Jak to? – Po prostu. Jeśli ktoś patrzy nieruchomo w ten sam punkt jego wzrok męczy się bardzo szybko. Po kilkunastu, no, maksimum kilkudziesięciu sekundach zmęczone źrenice rozszerzają się i taki człowiek naprawdę widzi dany przedmiot podwójnie. To zwykły mechanizm występujący u każdego bez żadnej hipnozy. – Ale pan mówił... – Proszę pana, ja obserwuję oczy danej osoby i kiedy widzę, że źrenice się rozszerzają, wtedy mówię: "a teraz będziesz widział mój palec podwójnie". Wykorzystuję zwykłą właściwość wzroku do tego, żeby wpoić w pacjenta zaufanie do mojej osoby i moich umiejętności. Często przydaje się to przed właściwą hipnozą, bo przekonanie o własnej niepodatności na sugestię jest bardzo częste. – Jednym słowem wmawia pan komuś, że łatwo mu coś wmówić? – Dokładnie tak. Polecam ten prosty eksperyment. Może pan wykonać go sam na jakiejś dziewczynie i uchodzić w jej oczach za wielkiego hipnotyzera. Vanderberg odpowiedział uśmiechem na jego uśmiech. Chciał spytać jeszcze o coś ale Wade otwierał już drzwi od sali ćwiczeń. W środku czekała już prawie cała ekipa Frosta. Z niewielkiego pomieszczenia usunięto większość mebli poza kilkunastoma krzesłami i wielkim, głębokim fotelem, który teraz zajmował centralne miejsce. Story w oknach, mimo nocy były zaciągnięte a lampy zgaszone, tak, że teraz jedynym źródłem światła była malutka jarzeniówka ukryta za wezgłowiem fotela. Vanderberg odczekał chwilę zanim oczy przyzwyczają się do półmroku, potem zajął wolne miejsce obok profesora. Ten najwyraźniej był z czegoś niezadowolony. – Czy to Devine ma przeprowadzać eksperyment? – spytał szeptem. – Tak. – To hohsztapler! Dlaczego nie wzięliście kogoś z mojej listy. Przecież sam mogłem poprosić któregoś z kolegów. – Przepraszam, ale to Wade się uparł. – Boże, czy on zwariował? – Nie ma powodów do niepokoju – Vanderberg wyjął z kieszeni mały pojemnik z gazem obezwładniającym. – Tym razem zabezpieczyłem się. Gdybym musiał tego użyć, Wade natychmiast otworzy okna. – Ale... – Niemniej, gdyby coś... Niech pan opuści to pomieszczenie. – Ja nie o tym – profesor zdenerwował się wyraźnie. – Dlaczego akurat Devine, do cholery? – Eeee... Wade chyba zmienił trochę cel eksperymentu. – Co?! – No... Tylko trochę. Chce wykorzystać fakt, że matka Dakar była Indianką z tego plemienia. Chce, żeby eksperymentator cofnął ją w czasie do poprzedniego wcielenia. Może wtedy Dakar też była Indianką. Jest niewielkie prawdopodobieństwo, ale może... – Chryste! Powariowaliście zupełnie. – Ale gdyby była... Czy pan wie jakie fakty moglibyśmy poznać? – No nieee... To są metody stosowane w Variete! To jakiś cyrk! Teraz wiem dlaczego wzięliście Devine’a. Tylko on na to pójdzie! – To naukowa metoda. – Bzdury!!! Wiem, tak, on już prowadził takie badania. Ale mówiłem, że to hohsztapler! – Panie profesorze, tylko jedna próba... Profesor ukrył twarz w dłoniach. – Boże z kim ja muszę współpracować... Gdzieście przeczytali o tej metodzie? W Sunday Timesie? – Naprawdę jesteśmy przygotowani na każdą okoliczność. Jeżeli coś się stanie... – Przecież nie mówię, że coś ma się stać. W końcu ktoś jednak nadał Devinowi stopień doktora... Ale to stracony czas! – Ciiiii... – Somervell nachylił się do nich z tyłu. – Zaraz będą zaczynać. – A ma pan bilety, żeby pokazać w czasie kontroli? – odwrócił się do niego Frost. – Jakie bilety? – tamten spojrzał speszony. – Do cyrku! Profesor zamilkł jednak kiedy Devine ukazał się w drzwiach małego pomieszczenia stanowiącego zaplecze sali ćwiczeń. Jego asystent kończył właśnie mocować małą, dodatkową lampkę nad fotelem. Razem posadzili Dakar i wyregulowali oparcie tak, że praktycznie fotel zamienił się w leżankę. Widzowie siedzący pod ścianą mogli jednak widzieć jej twarz i profil twarzy siedzącego obok eksperymentatora. – Proszę państwa – Devine zwrócił się jednak najpierw do członków ekipy. – Pragnę poinformować państwa, że będziecie teraz świadkami eksperymentu polegającego na... – Boże, co za efekciarz – syknął Frost. – Czy nie mógłby po prostu zacząć? Somervell znowu nachylił się z tyłu. – Czy ktoś mu płaci? – szepnął. – Właśnie – zainteresował się profesor. – A jeśli tak, to ciekawe z jakich pieniędzy? – On to robi za darmo – westchnął Vanderberg. – Przepraszam, ale chyba powinniśmy być cicho. To wymaga skupienia. – Wątpię – szepnął Frost. – Jak widzę zresztą on popełnia grube błędy. Albo jest tak pewny siebie albo... – Błędy? – wpadł mu w słowo Vanderberg. – Jakie? – Widzi pan hipnoza polega na wyzyskaniu pewnych fizjologicznych skłonności. Devine dobrze wybrał porę dnia – wieczorem człowiek zawsze jest bardziej podatny na sugestię znużenia. Ale poza tym... Pacjenta trzeba najpierw dobrze poznać inaczej nie sposób uniknąć licznych pomyłek. Trzeba wiedzieć czy jest on wogóle zdolny do uczucia znużenia, inaczej wmawianie mu... Frost urwał kiedy ktoś z tyłu syknął zniecierpliwiony. Devine jednak nie przejmował się szeptami wokół. Istotnie był pewny siebie. Przygotowywał Dakar mówiąc łagodnym, głębokim głosem. Widać było, że powieki dziewczyny ciążą jej coraz bardziej. Poddawała się sugestii, że nie może już opanować znużenia, zamknęła oczy i rozluźniła mięśnie. Devine mówił, że nie jest już w stanie unieść swojej ręki. – Ryzykant – szepnął Frost. – Dlaczego? – W tej fazie krytycyzm pacjenta nie jest jeszcze zniesiony. Z reguły sugestie formułuje się bardziej ostrożnie. "Pani ręka jest tak ciężka, że tylko z trudem zdoła ją pani unieść", a nie wprost. Ale on koniecznie musi pokazać... Ponowne syknięcie sprawiło, że zamilkł znowu. Devine skończył już sugestie, że wszystkie członki dziewczyny są bardzo ciężkie. Powiedział, że może odwrócić ten proces. Uniósł jedną z jej rąk, szybko usunął swoją i ramię Dakar zawisło nieruchomo w powietrzu. Devine pogłębiał swoje sugestie, powoli zbliżając się do objawów konwersyjnych. – Zaraz osiągnie hypotaxię – Frost nachylił się do Vanderberga. – Ciekawe jakie bzdury przyjdzie nam usłyszeć? Po chwili eksperymentator odwrócił się do publiczności. – Proszę państwa, obiekt naszych działań jest już w głębokim stadium uśpienia. Możemy przejść do właściwej części naszego doświadczenia. Proszę o ciszę i nie przerywanie tej fazy pod żadnym pozorem. Powiódł wzrokiem po wszystkich obecnych jakby chcąc podkreślić wagę tych słów, potem znowu zwrócił się do dziewczyny. – Słyszysz mnie? – Tak – głos Dakar był prawie normalny. Vanderbergowi wydawało się, że wyczuwa w nim senność ale równie dobrze mogło to być złudzenie. – Czy wiesz jaki jest dzisiaj dzień? – Tak. – A teraz cofniemy się w czasie. Masz dziesięć lat. Masz dziesięć lat – powtórzył. – Gdzie teraz jesteś? – W dużym pokoju w naszym domu – głos Dakar zmienił się nagle nie był może dziecinny ale z całą pewnością nie należał też do dorosłej osoby. – Bardzo pachną kwiaty, które przyniosła służąca. Tato dzisiaj wróci później i znowu nie będzie chciał się ze mną bawić. A w szkole przezywał mnie ten rudy chłopak. Krzyczał, że jestem brudną Indianką i Mel się przyłączył i Irna... Ja chcę, żeby tato wracał wcześniej. Ale on nie może. On chyba mnie też nie lubi... Frost poruszył się niecierpliwie na swoim miejscu. – Co za efekciarz -nie mógł powstrzymać sią od szeptania. – niech to przerwie nareszcie. Jak można... Devine dotknął ramienia leżącej dziewczyny. – A teraz cofniemy się jeszcze bardziej. Jest rok tysiąc dziewięćset sześdziesiąty szósty. Masz tylko jeden rok i jeszcze nie potrafisz mówić... Dakar bezgłośnie poruszała ustami. Nie, nie układała ich tak, jakby chciała wymówić jakieś słowo. Powoli wydymała wargi, lekko, nieudolnie wysuwała język, usiłowała poruszyć głową. – Słuchaj mnie uważnie – kontynuował Devine. – Teraz cofniemy się jeszcze bardziej. Słuchaj mnie bardzo uważnie. Jest rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty piąty. Na dziesięć lat przed twoim urodzeniem. Głowa Dakar bezwolnie opadła na wezgłowie fotela. Jej oczy były zamknięte a ciało całkowicie zwiotczałe. Wydawało się, że przestała oddychać. Vanderberg poruszył się ale Frost dał mu uspokajający znak ręką. – Jest rok tysiąc dziewięćset czterdziesty piąty. Dwadzieścia lat przed twoim urodzeniem. Kilka zaciekawionych osób odruchowo pochyliło się do przodu. – Jest rok tysiąc dziewięćset trzydziesty piąty. Trzydzieści lat przed twoim urodzeniem. Dakar spoczywała w idealnym bezruchu. W dalszym ciągu sprawiała wrażenie kogoś kto nie oddycha wogóle. – Jest rok tysiąc dziewięćset dwudziesty piąty – ciągnął Devine. – Czterdzieści lat przed twoim urodzeniem. Nie nastąpiła żadna reakcja. – Jest rok tysiąc dziewięćset piętnasty. Pięćdziesiąt lat przed... Dakar nagle otworzyła szeroko oczy. Mimo, że jej ciało nadal pozostawało nieruchome, nie drgnęła nawet. Kilka osób na sali targnęło się na swoich krzesłach. Dziewczyna patrzyła gdzieś przed siebie, w niewidoczny dla innych punkt. – Powiedz nam – Devine przysunął się bliżej. – Powiedz nam czy żyjesz? Dakar patrzyła przez cały czas w ten sam punkt. Potem jej powieki drgnęły lekko. Oczy przesunęły się w bok a twarz po raz pierwszy od rozpoczęcia eksperymentu zdawała się wyrażać jakąś ekspresję. Chociaż może to za duże słowo. Vanderberg miał jednak wrażenie, że dziewczyna boi się czegoś. Poruszała teraz oczami patrząc w różnych kierunkach ale nie zauważała żadnej ze zgromadzonych w sali ćwiczeń osób. – Czy chcesz nam coś przekazać? – zapytał Devine. – Czy możesz nam powiedzieć gdzie jesteś? Dakar nie poruszała się nadal. Przez cały czas patrząc z boku odnosiło się wrażenie, że nie oddycha. Jedynie oczy, teraz wyraźnie już przestraszone usiłowały wychwycić z otaczającej ją przestrzeni jakiś poruszający się punkt. Widać było, że nie ma pojęcia gdzie się znajduje. – Co to jest? – szepnął Vanderberg. – Nie wiem – Frost również ściszył głos tak, że ledwie można było go zrozumieć. – Nigdy o czymś takim nie czytałem. – Powiedz nam – kontynuował Devine – czy żyjesz w roku tysiąc dziewięćset piętnastym? W kilku punktach sali słychać było nerwowe szepty. Kilka osób poruszyło się niespokojnie. – Ona nie żyje – powiedział zupełnie wyraźnie Curtiss. – Ona coś widzi w przestrzeni poza życiem... Frost odwrócił się patrząc karcąco, potem tylko załamał ręce. Napięcie na sali było coraz bardziej wyczuwalne. – Jest rok tysiąc dziewięćset piąty – Devine zaczął znowu swoją litanię. – Sześćdziesiąt lat przed twoim urodzeniem. Dziewczyna na fotelu nadal nie poruszała się. Jej przestraszone oczy przez cały czas były wbite w jeden i ten sam punkt, gdzieś z lewej strony sali. Vanderberg odruchowo poszedł za jej wzrokiem. Widział tonącą w półmroku szafkę z jakimiś przyrządami, malutkie biurko pod ścianą... Skarcił się w myślach. – Jest rok tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty piąty. Siedemdziesiąt lat przed twoim urodzeniem. Dziewczyna nagle zamknęła oczy. Leżała spokojna i nieruchoma jak przedtem. Znowu podniosły się szepty. Curtissa eksperyment wciągnął tak, że przestał przejmować się swoją "naukową trzeźwością", którą powinen reprezentować. Głośno zastanawiał się nad tym co takiego może być za grobem, co tak przerażało dziewczynę przez całe dwadzieścia lat. Dopiero Frost przywołał go do porządku. – Jest rok tysiąc osiemset osiemdziesiąty piąty. – Osiemdziesiąt lat przed twoim urodzeniem. Devine cofał się w czasie skokami co dziesięć lat ale dziewczyna pozostawała absolutnie nieruchoma. Widać było, że eksperymentator traci pewność siebie. Co prawda ostrzegał przedtem Wade’a, że czytelne wspomnienia z poprzedniego życia pojawiają się u stosunkowo niewielkiej liczby osób, ale fiasko nadziei, że popisze się przed Frostem musiało go wyraźnie przygnębić. Vanderberg od początku wiedział jak płonne są te nadzieje – profesor nie dałby się przekonać nawet jeśli dziewczyna zaczęłaby latać – ale miał nadzieję, że posuną się choć o krok w swoich poszukiwaniach. – Jest rok tysiąc siedemset pięćdziesiąty piąty – Devine ciągnął już tylko siłą rozpędu, kiedy Dakar nagle otworzyła oczy. Tym razem jednak było to coś zupełnie innego niż poprzednim razem. Jej ciało drgnęło całe jakby budząc się z długiego snu. Potem poruszyła się cała usiłując unieść się na łokciach. W Devine’a wstąpiła nowa nadzieja. – Powiedz nam gdzie jesteś. Powiedz nam kim jesteś. Dakar spojrzała na niego zupełnie przytomnie, potem przeniosła wzrok na resztę sali. – Powiedz nam kim jesteś. Dziewczyna zeskoczyła z fotela tak zręcznie i szybko, że asystent Devine’a, który wyciągnął rękę, żeby ją powstrzymać robił swój ruch w momencie kiedy Dakar stała już za jego plecami. – Stój! – głos Devine’a był opanowany choć Vanderbergowi wydawało się, że drgają w nim nutki niepokoju. – Chcę, żebyś powiedziała nam kim jesteś. Dziewczyna zrobiła kolejny unik wymykając się z rąk asystenta. Stała teraz pod ścianą rozglądając się wokół z mieszaniną strachu i zaciekawienia. – Stój! – powtórzył Devine. Frost uniósł się z krzesła i szarpnął Vanderberga za łokieć. – Do drzwi – szepnął. – Tylko cicho, żeby jej nie spłoszyć. Nie bez trudu przepchnęli się pomiędzy siedzącymi. Kiedy stanęli w progu blokując wyjście profesor szturchnął Vanderberga w żebra tak mocno, że prawie pozbawił go oddechu. – Gaz! – Użyć? – Vanderberg popatrzył na wypełnione ludźmi pomieszczenie. – Trzymać w pogotowiu – cichy głos profesora przywrócił mu poczucie rzeczywistości. Dziewczyna śledziła ich poczynania spod przymrużonych powiek. Potem przeniosła wzrok na asystenta, blokującego przejście do pokoju obok. – Powiedz nam kim jesteś – powtórzył Devine. Dakar powiedziała coś tak szybko, że nie można było zrozumieć nie tylko słów ale nawet rozpoznać języka w jakim zostały sformułowane. Devine wyjął chusteczkę i osuszył czoło. Najwyraźniej nie spotkał się jeszcze nigdy z taką reakcją. – Wróć i usiądź z powrotem w fotelu – powiedział po chwili. Dziewczyna nie reagowała stojąc nadal pod ścianą w obronnej pozycji. – Wróć i usiądź w fotelu, natychmiast! Znowu nie nastąpiła żadna reakcja. Coraz bardziej zdenerwowany Devine zwrócił się do swojego asystenta. – Zapal światło! Kiedy ten dotknął kontaktu Dakar krzyknęła przerażona. Vanderberg wyszarpnął z kieszeni pojemnik z gazem ale dziewczyna nie biegła w jego kierunku. Jednym skokiem dopadła bocznych drzwi i wywaliła je rzucając się całym ciałem. Asystent, który usiłował jej w tym przeszkodzić, leżał na podłodze z rozkrwawionym czołem. Devine podniósł się ze swojego miejsca wywracając krzesło. Wade i Somervell rzucili się w pogoń ale ugrzęźli pomiędzy podnoszącymi się ludźmi. – Czy stamtąd jest wyjście na korytarz? – krzyknął Frost. – Jest! Trzeba zawiadomić portiernię... – Devine urwał popchnięty przez Wade’a. Ten jednak również nie ubiegł daleko. Już w drzwiach zderzył się z Somervellem, obaj przewrócili się. Udało im się wstać dość szybko, ale zaraz utknęli w rosnącej przy obu wyjściach ciżbie chętnych do wzięcia udziału w pogoni. – Telefon! – krzyknął Frost. – Psiakrew! Mówiłem, że to się tak skończy! Vanderberg schował do kieszeni pojemnik z gazem. Spokojnie czekał aż tłok w drzwiach rozładuje się choć trochę. – No niech pan coś zrobi! Nie możemy jej tak wypuścić! – Profesor chwycił go za rękę. – W tym stanie... – Spokojnie... – Nie wiemy co z nią jest! Co ten idiota... – Spokojnie – Vanderberg strząsnął z ramienia jego dłoń. – Przecież mówiłem panu, że jestem na to przygotowany. Nie oglądając się na zaskoczonego Frosta ruszył w stronę wolnego już przejścia. Rozdział 16 Niski, ciemny samochód Horrocksa czekał już z zapalonymi światłami i pracującym, podgrzanym silnikiem. Vanderberg zajął miejsce obok kierowcy. – Nie zgubimy jej? – spytał zapinając pas. – Zaraz zgubimy... – porucznik wydął wargi ruszając jednak dość ostro. Na szczęście pogrążone w mroku ulice były puste. Poza możliwością poślizgu, wpadnięcia w płynący w poprzek strumień czy niebezpieczeństwem wjechania w któreś z grasujących o tej porze stad zwierząt nie groziło im przynajmniej zderzenie się z innym samochodem. – Nie mogę jechać zbyt blisko tej dziewczyny bo zorientuje się... – Wątpię – przerwał mu Vanderberg. – Jest w takim stanie, że... – teraz sam się zawahał. – Zresztą nie wiem. Horrocks przełączył silnik wycieraczek na wyższy bieg. Ich gumowe pióra pracowały teraz z najwyższą szybkością na jakie je było stać ale i tak woda zalewająca przednią szybę tylko z trudem pozwalała się zorientować w otoczeniu. – Widzisz ją? Vanderberg przyłożył do oczu okular ciężkiego noktowizora. Umieszczony w nim automat pokrywał czernią światło reflektorów samochodu, neonów i gdzieniegdzie jeszcze jaśniejących witryn sklepów. Natomiast pokryta odblaskową farbą bransoleta zegarka Dakar, który podarował jej kilka godzin wcześniej błyszczała jak reflektor w wizjerze aparatu. – Jest kilkadziesiąt metrów przed nami. Dziewczyna na wpół szła wpół biegła tuż przy murze ciągle w tym samym kierunku. Vanderberg nie mógł dostrzec szczegółów ale miał wrażenie, że ona doskonale wie dokąd idzie. Instynkt? Intuicja? Nie miał ochoty na roztrząsanie wszystkich możliwości. Jego własny, prywatny plan zdawał przebiegać pomyślnie. Pamiętał jak Dakar opowiadała mu podania o tym, że członkowie plemienia czują zew w ekstremalnej sytuacji. że potrafią odnaleźć się w obcym, nieprzyjaznym terenie, nie kontaktując się wcześniej ze sobą. Wszystko wskazywało na to, że może miał rację sądząc, iż tkwi w tym jakiś cień prawdy. Miał nadzieję, że wprowadzona w trans, w hipnozę, wcielona do poprzedniego życia, nie wiedział jak to nazwać, Dakar odnajdzie właściwą drogę i wskaże mu choć ogólnie, miejsce pobytu wędrującego plemienia. Bo w to, że na zorganizowanym przez Devine’a seansie stanie się coś niezwykłego nie wątpił pamiętając wszystko co zaszło podczas wizyty u czarownika. Nie wiedział co myśleć o zdolnościach dziewczyny. Już dawno zgubił się w meandrach coraz bardziej dziwnej sprawy, w której brał udział, instynkt jednak podpowiadał mu, że coś lub ktoś w tym wszystkim nie jest przeciwko niemu. że dziwne ostrzeżenia, wbrew kpinom Frosta, mogą mieć swój ukryty sens, ale też, że jest w tym jakaś luka, wąskie przejście, które być może pozwoli mu posunąć się dalej. Nie, nie zwariował jeszcze i nie uwierzył w Boga Deszczu ale też nie zamknął się na głucho w skorupie poglądu, że wszystko da się jakoś wytłumaczyć, każdą sprawę można wyjaśnić racjonalnie i właściwie nie dzieje się nic niezwykłego, któremu to poglądowi hołdowała reszta ekipy, z wyjątkiem Wade’a może. Dla Vanderberga dużo bardziej przekonywujący był fakt, o którym wspomniał Wyland. Ciekawiła go obecność tego białego wśród członków plemienia. Nie, nie sądził, żeby tamten był kluczem do wyjaśnienia absolutnie wszystkiego, że tajemniczą śmierć zadawało jakieś opracowane przez niego urządzenie na infradźwięki... Nie, nic tak prostego, ale... Horrocks zwolnił nagle. Dziewczyna przystanęła pod okapem utworzonym przez zręby konstrukcji podtrzymującej kolejowy wiadukt. Rozglądała się wokół czy węszyła... Tego nie można było zobaczyć. Po chwili jednak ruszyła znowu szybkim ni to marszem ni biegiem. Horrocks przyspieszył trochę, żeby nie zwiększać dzielącego ich dystansu. – Ciekawe czy ktoś doceni moje poświęcenie – westchnął ciężko. – Cholera, nie spałem od wielu godzin, harowałem jak osioł, a teraz, w jedynej wolnej chwili jaką mam od tygodni, zamiast leżeć w łóżku uganiam się za jakimiś mirażami. – Spokojnie. Jak odnajdziesz tych ludzi, których porwano razem z wagonem metra dadzą ci medal. – Wątpię. – W medal? – Nie. W to, że ta dziewczyna pomoże nam ich odnaleźć. Vanderberg opuścił na kolana ciężki noktowizor. – Mam nadzieję, że wskaże nam chociaż miejsce gdzie należałoby ich poszukiwać. Horrocks zerknął w bok ale we wnętrzu samochodu było zbyt ciemno, żeby dostrzec wyraz jego twarzy. – Nie wierzę w czary. – Ja też... Porucznik roześmiał się o mało nie wpadając w poślizg. – Mam nadzieję, że nikt z moich zwierzchników nie dowie się w czym biorę udział – mruknął. – To brzmi jak udział w zbrodni... – Bo to jest zbrodnia. Zabójstwo dokonane na zdrowym rozsądku. – No nieee... W takim razie jak nazwiesz ludzi, którzy stworzyli to miasto, tego cholernego molocha, nad którym nie są w stanie zapanować. W razie jakiegokolwiek mocniejszego kryzysu... – Oni też nie kierowali się rozsądkiem. W działaniach grupowych a do tego rozciągniętych na przestrzeni tylu lat nie można kierować się niczym. To wychodzi samo z siebie. – Jeśli mi powiesz, że sieć kanalizacyjna wyszła sama z siebie... – Nie, nie, no... Ktoś ją oczywiście zaprojektował do cholery. I to nie jeden człowiek ale setki czy tysiące na przestrzeni lat. Ale to taki sam kompromis jak całe miasto. To, że ludziom wydawało się, że żyją w czymś trwałym to tylko efekt złudzeń, które wpojono im przez cały system edukacji. To, że szlag trafi jakąś aglomerację, nie ma znaczenia dla ludzkości. – Nie ma? – Właśnie. Czy kogoś na przykład w Moskwie obchodzi tak naprawdę to co się z nami dzieje? Oglądają sobie wiadomości siedząc wygodnie w fotelach i ani im do głowy nie przyjdzie postawić się w naszej sytuacji. Ich miasto jest "trwałe". Jeszcze w to wierzą. – A może jednak deszcze ustaną na czas? – I miasto ocaleje? Nie ma szans – Horrocks w ślad za dziewczyną łagodnie skręcił w jakąś przecznicę. – Tu już naprawdę nic nie działa. Nic nie funkcjonuje sprawnie. Próbowałeś się gdziekolwiek dodzwonić ostatnio? – Tak. – Ach, ten twój komórkowy aparat. No dobrze – Horrocks potrząsnął głową. – Niektóre nowinki techniczne jeszcze działają, ale reszta... Tylko pozory są najtrwalsze – wskazał świecące się neony. – Bo to akurat najprostszy mechanizm. – Ale ciągle jeszcze dostajemy prąd. – Tak. Dociera gdzie nigdzie. Gwardia jednak jest już przygotowana do ewakuacji. – Poważnie? – Nie chcą tego za żadne skarby. W dziurę w budżecie federalnym, którą spowoduje ewakuacja miasta, może wpaść sam prezydent. Ale niedługo już mogą nie mieć wyjścia. – Cóż, mamy pecha. – Nawet nie wiesz jak wielkiego. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nasza katastrofa nie jest widowiskowa. Nie sprzedaje się dobrze w telewizyjnych wiadomościach. Gdyby to był potworny pożar, który pochłonął tysiące ofiar i wszystkie budynki, albo chociaż trzęsienie ziemi... Wtedy na pewno poruszyłoby to serca tak zwanej opinii publicznej. Zorganizowano by pomoc społeczną. Współczucie ludzi dla naszego nieszczęścia umożliwiłoby rządowi uruchomienie funduszy, z których później nie byłby rozliczony i... Naprawdę, najgorszym z nieszczęść jest zdychanie powoli, na raty, bez fajerwerków czy choćby milionów ofiar. My naprawdę kończymy się niewidowiskowo. – Przesadzasz. – Tak? To może wytłumaczysz mi dlaczego wszystkie ekipy telewizyjne nagrywają sceny walk w "odciętych" dzielnicach i helikopterową ewakuację ofiar wypadków drogowych? Akurat te dwie rzeczy są najmniej groźne w tym wszystkim. Ale za to są śliczne. Pięknie komponują się z innymi przerażającymi wiadomościami na ekranie telewizora. Nikt natomiast nie szuka istoty problemu. – A ty znasz tą istotę? – Ja? – Horrocks zamyślił się na chwilę. – Czy ty naprawdę nie widzisz, że tak naprawdę nikt nie panuje już nad żadnym ze stworzonych przez nas samych dzieł? To cholerne, wspaniałe, supernowoczesne miasto kończy się tylko dlatego, że przez parę tygodni pada nieprzerwanie deszcz. Tylko deszcz! Do cholery, nawet nie mamy powodzi. Nie trzeba. Mechanizm rozsypuje się sam pod byle naciskiem. To... – Czekaj – Vanderberg wyregulował noktowizor. – Zatrzymała się. Horrocks zwolnił trochę. – Co robi? – Pochyla się nad czymś. To chyba pokrywa włazu do studzienki. – Zdejmujemy ją? – Tak, do cholery. Oni muszą być gdzieś w pobliżu. Horrocks dodał gazu wjeżdżając na chodnik i zahamował ostro tuż przed pochylonym słupem latarni. Obaj jednocześnie otworzyli drzwi ale porucznik wyskoczył pierwszy. Vanderberg szamocząc się z ciężkim noktowizorem spóźnił się o ułamek sekundy. Już na zewnątrz, w strugach deszczu klął widząc Horrocksa bezradnie pochylającego się nad otwartym włazem. – Wymknęła mi się... Cholera, prawie ją miałem ale... Jest taka zwinna. – Szlag! – Vanderberg wyszarpnął z kieszeni małą latarkę. – Wezwij jakichś ludzi. Ja biegnę za nią. – Sam? – Nie możemy dopuścić, żeby spotkała tych pieprzonych Indian – opuścił nogi wgłąb ciemnej studzienki usiłując odnaleźć klamry. – No to pójdę z tobą. – Jeden czy dwóch to bez różnicy. Musisz kogoś ściągnąć! – stopy Vanderberga odnalazły nareszcie oparcie. – No nie ma na co czekać! Połącz się z kimkolwiek! – krzyknął opuszczając się w dół. Musiał mrużyć oczy z powodu odprysków kropel przeraźliwie zimnej wody rozbijających się o ściany. Schodząc po omacku zapadł się po kolana w muliste dno kanału. Gdzie jest Dakar? Nie słyszał jej kroków. Ruszył w lewo bo wydawało mu się, że zauważył tam jakiś ruch. Złudzenie? Szczur? Przystanął po kilkunastu krokach. Nie, tam ktoś szedł. Będąc dalej od wylotu studzienki rozróżniał wyraźnie chlupiący dźwięk. Sunąc rękami po ścianach ruszył dalej. Dno na szczęście zmieniło się. Dalej co prawda brnął po kolana ale już w wodzie, nie w mule. Zapalił malutką laryngologiczną latarkę ale nikły promień światła niewiele mógł mu pomóc. Jasny szlag! Jego wspaniały plan sypał się już na wstępie. Dakar być może pokazała im rejon, w którym mogli koczować członkowie plemienia. Ale tutaj należało ją zatrzymać za wszelką cenę. Kontakt dziewczyny w tym stanie z Indianami nie mógł skończyć się dobrze. Vanderberg przyspieszył kroku. Wąski promień światła bardziej przeszkadzał mu niż pomagał. Być może doskonale nadawał się do badania gardła pacjenta, szukania dziurki od klucza w ciemnej klatce schodowej, czy zamka od drzwi zaparkowanego z dala od latarni samochodu. Tutaj jednak nie przydawał się praktycznie na nic. Vanderberg brnął w wodzie przystając co chwilę, żeby zorientować się w dobiegających go odgłosach. W ten sposób tracił dystans ale była to jednocześnie jedyna szansa. Nie mógł dostrzec dziewczyny. Wreszcie zdecydował się. Zgasił latarkę chowając ją do kieszeni i przyspieszył nagle jedną ręką sunąc jak dotąd po ścianie a drugą trzymając wyciągniętą przed siebie, żeby osłaniała twarz w wypadku natrafienia na jakąś przeszkodę. Przystanął dopiero po kilkudziesięciu krokach. Miał wrażenie, że zbliżył się trochę do uciekającej dziewczyny. Ruszył znowu jeszcze szybciej. Potykał się, chwiał na nogach a każdy jego krok wzbudzał prawdziwe fontanny wody, ale czuł, że zmniejsza dystans dzielący go od Dakar. Wydawało mu się, że ciemność wokół nie jest już absolutna. Uniósł rękę osłaniającą oczy. Tak, nie mylił się. Z przodu widział wyraźną poświatę. Mógł już odróżnić zarysy ścian, zręby betonowych dźwigarów, cień dziewczyny... Przyspieszył jeszcze, prawie biegł, jeśli można nazwać biegiem to na co pozwalało podłoże. Widział już wyraźnie rząd brudnych, mrugających świetlówek pod sklepieniem. Zdobył się na jeszcze jeden wysiłek. Dakar jednak zatrzymała się nagle, tak, że wpadł na nią o mało nie przewracając do wody. Z trudem odzyskał równowagę, złapał ją, ale dziewczyna nie próbowała się wyrywać. Stała nieruchomo, w jakiejś dziwnej pozycji, jakby skurczona w sobie, czy pochylona do skoku i drżała coraz mocniej. Vanderberg dopiero teraz podniósł głowę. Tuż przed nimi korytarz rozszerzał się przechodząc w dość duże podziemne pomieszczenie porośnięte gęstymi, lśniącymi teraz od wody krzakami. Kilka świetlówek to zapalało się to gasło, niezależnie od siebie, sprawiając, że cały obraz drgał jak w puszczonym w nieregularnym rytmie stroboskopie. Tuż pod dziko rozrośniętymi gałęziami, w zmiennym ciągle cieniu rzucanym przez poruszane spadającymi z góry kroplami liście kryło się kilku Indian. Vanderberg przygryzł wargi. Jednak Frost miał rację. Zobaczył ich. Znalazł ich i zobaczył na własne oczy. Boże... Praktycznie nagie ciała lśniły nasmarowane tłuszczem. Widział ich prymitywną broń i ciemne, zacięte teraz twarze. Po chwili zobaczył coś jeszcze. Pod przeciwległą ścianą leżało dwóch białych. Dwóch mężczyzn, jeden w poplamionym, wymiętym garniturze a drugi w swetrze. Sprawiali wrażenie osób skrajnie wyczerpanych, może torturowanych nawet. Jeden z nich, uniesiony na lewym łokciu rysował coś palcem w błocie. – Powtarzam wam – mruczał – to jest stała wystawa, stała ekspozycja... Wejście wygląda o tak – ubłocony palec kreślił jakieś zawiłe linie. – On tam na pewno jest. On tam jest, powtarzam. Idźcie i sprawcie. On tam jest. NASA pilnuje go ale... – mężczyzna urwał nagle idąc za wzrokiem kucających pod krzakami Indian. Z niedowierzaniem patrzył na stojących u wylotu korytarza Dakar i Vanderberga. Jego oddech stawał się coraz szybszy. – Ja... – głos zawiódł go na moment. – Ratunku! – krzyknął nagle. – Ratunku! Pomóżcie mi! Niech ktoś zawiadomi policję! Ja już... – urwał skonsternowany brakiem jakiejkolwiek reakcji. Dakar przestała drżeć, wyprostowała się nawet i stała teraz zupełnie nieruchomo. Vanderberg obok również bał się nawet głębiej odetchnąć. W jego umyśle, jak w kalejdoskopie, przesuwały się teraz wszystkie obrazy, wszystkie zdjęcia ofiar jakie widział, i których śmierć spowodowało to dziwne zjawisko. Indianie również trwali nieporuszeni. W drgającym ciągle świetle jedynymi wyraźnymi punktami w ich sylwetkach były białka oczu. – Ratunku... – jęknął mężczyzna pod ścianą. – Pomóżcie mi. Błagam, zróbcie coś! Proszę... Vanderberg, który nie przewidział gonitwy w kanałach nie miał przy sobie swojego pistoletu. Jego dłoń, milimetr po milimetrze sunęła w stronę kieszeni kurtki, gdzie schował pojemnik z gazem. Wiedział, że to śmieszna broń ale nie zamierzał jej użyć. Chciał mieć choć iluzoryczne zabezpieczenie, coś co dawałoby mu choć pozór pewności siebie kiedy zacznie mówić. Teraz jednak bał się przerwać ciszę. – Zróbcie coś – jęczał mężczyzna pod ścianą. – Nie zostawiajcie mnie... – usiłował podnieść się co nie szło mu sprawnie. – Nie zostawicie mnie, prawda? – uniósł się na nogi. – Pomożecie mi... – chwiejąc się ruszył do przodu, zrobił kilka kroków i właśnie chciał rzucić się biegiem kiedy jeden z Indian wbił mu w brzuch ostrze kamiennego noża. Mężczyzna zachwiał się i runął na kolana podpierając się obiema rękami. Dłoń Vanderberga zacisnęła się na pojemniku z gazem ale ten sam Indianin zauważył jego ruch. Uśmiechnął się szyderczo podnosząc do ust drewnianą rurę dmuchawki. Mierzył dokładnie w szyję. Zatruta strzała!!! – Vanderberg sprężył się do skoku już jednak, w tym samym momencie wiedząc, że jest za późno. Usłyszał świst nadlatującego pocisku czując, że nie jest zdolny wykonać nawet najmniejszego ruchu. To koniec! W irracjonalnym odruchu chciał chociaż zamknąć oczy. Dakar błyskawicznie podniosła rękę. Niewielka, kilkunastocentymetrowa strzała wbiła się jej w przedramię. Vanderberg chciał chwycić ją, zrobić opaskę zaciskową, zrobić cokolwiek, żeby trucizna nie przedostała się wyżej ale dziewczyna była szybsza. Lekko wyszarpnęła strzałę z przedramienia, podniosła ją na wysokość twarzy, jakby przyglądając się zakrwawionemu ostrzu a potem nakłuła sobie nos przebijając go na wylot. Skonsternowany Vanderberg stojąc obok nie widział dokładnie ale miał wrażenie, że na twarzy Dakar pojawił się uśmiech. Natomiast uśmiech Indianina znikł nagle. Klęczący na środku mężczyzna powoli uniósł głowę. Jęcząc podniósł się na równe nogi usiłując powstrzymać ubłoconymi dłońmi cieknącą krew. Potem zrobił chwiejny krok w stronę wylotu korytarza. Coś poruszyło się w krzakach w najodleglejszym kącie podziemnego pomieszczenia. Vanderberg spojrzał w tamtym kierunku ale nie mógł dostrzec całej sylwetki. Spomiędzy gęstych liści wynurzała się tylko rzeźbiona maska. Widział wyraźnie wprawiony na wysokości czoła kamień. Właściciel maski musiał leżeć albo kucać pochylając głowę. Otoczone wyrytymi głęboko symbolami oczodoły znajdowały się nisko nad ziemią. Nie można było dostrzec oczu ale wydawało się, że patrzą teraz wprost na chwiejącego się na nogach człowieka z ciągle tkwiącym w jego brzuchu nożem. Rozległ się jakiś dźwięk. Coś jakby nagle pękła szklanka albo ktoś nadepnął na puszkę z cieniutkiej ale hartowanej stali. Ranny mężczyzna nagle zmienił się na twarzy. Wydał odgłos jakby miał wyrzygać swoje wnętrzności. Jego ciałem targnął potężny parkosyzm rzucając go w tył na drugiego, leżącego ciągle pod ścianą jeńca. Z ust, nosa, uszu i oczu ofiary lała się krew. Było jasne, że już nie żyje. Gdyby nie krew jego twarz należeć mogła należeć do kogoś śpiącego, ale stojący ciągle bez ruchu, jakby sparaliżowany w stuporze Vanderberg wiedział, że widzi właśnie sposób zadawania zagadkowej śmierci, który tak dręczył Frosta i całą ekipę. Syndrom wywróconych wnętrzności. Zwłoki poruszyły się nagle. To drugi mężczyzna, wyrwany z omdlenia usiłował się podnieść. Nie zdążył nawet wyciągnąć rąk. Znowu rozległ się dźwięk jakby pękającego szkła i straszny, dobywający się z samego dna wnętrzności odgłos. Maska poruszyła się wykonując półobrót. Ciemne oczodoły mierzyły teraz w kierunku wylotu korytarza. Vanderberg nie patrzył jak druga ofiara opada na ziemię. Od ponad sekundy już naciskał zawór pojemnika z gazem choć wiedział, że paraliżująca struga nie może przebyć nawet połowy dzielącej ich odległości. Dakar podbiła mu rękę. Zrobiła krok do przodu zasłaniając go tak, że nie mógł widzieć już maski. Słyszał tylko ten dźwięk. Odgłos pękającego szkła. Dziewczyna drżała coraz bardziej jakby walcząc z napierającym na nią ciężarem. Drażniący odgłos rozległ się znowu. Potem jeszcze raz. Ramiona Dakar dygotały coraz mocniej, słychać było jej uderzające o siebie zęby. Potem zaczęła się cofać. Vanderberg również zrobił krok do tyłu ale złapała go i pchnęła tak mocno, że zatoczył się pod ścianę i o mało nie upadł. Dziewczyna wycofywała się coraz szybciej. Wydawało się, że jest u kresu wytrzymałości ale jej ręka, którą znowu chwyciła ramię Vanderberga miała siłę jak u zawodowego boksera. Szarpnęła nim znowu i trzymając tak, żeby był zasłonięty jej ciałem popchnęła do tyłu. Zrobili kilka kroków zanurzając się w mrok korytarza. Dakar wyrwała strzałę ze swojego nosa odwróciła się błyskawicznie i pchając przed sobą Vanderberga zaczęła biec. Ten potknął się kilkakrotnie potem jednak jakoś złapał rytm chwycił ramię dziewczyny i przeciągnął ją przed siebie. Nie widział w ciemności jej twarzy. Czuł jednak, że coś nagle stało się z nią, coś co sprawiło, że straciła swą zadziwiającą sprawność. Słyszał jak jęknęła uderzając o niewidoczną przeszkodę, jak zwalnia nie mogąc poradzić sobie w ciemności. Zdawało mu się, że płacze. – Kto... Kto tu jest? – Dakar? To ja... – Boże, gdzie ja jestem? Gdzie my jesteśmy?! Powiedz mi co się stało? Vanderberg odwrócił się spoglądając do tyłu. Na szczęście nie mógł już dostrzec drgającego blasku jarzeniówek. Zatrzymał się pozwalając dziewczynie złapać oddech. – Dakar... – Boże, dlaczego tu jest tak ciemno?! Powiedz mi gdzie my jesteśmy?!! – Spokojnie... Spokojnie... Uspokój się już – powtarzał jak dziecku. Nie miał pojęcia jak wyjaśnić jej wszystko. Sam chciałby, żeby ktoś powiedział mu o co tu chodzi. – Już dobrze, dobrze... – obejmował ją czując, jak drży. – Ja... Tam! Tam jest jakieś światło. Vanderberg odskoczył wyszarpując z kieszeni miotacz gazowy. Ale odgłos pospiesznych kroków dobiegał ich z przeciwnej strony. Policyjne latarki rozpraszały mrok korytarza. – Hej! Kto tu jest? – Horrocks? – Vanderberg? Masz ją? Kilku biegnących za porucznikiem policjantów świeciło im prosto w twarze. – Jak ją złapałeś? – Słuchaj – Vanderberg nie mógł znaleźć odpowiednich słów. – Tam... Tam są – wskazał kierunek ręką. – Spotkaliśmy tych cholernych Indian! – Co? Policjanci za plecami Horrocksa spojrzeli na siebie. – Są tam. Przynajmniej część z nich. Było też dwóch ludzi, pewnie tych co zaginęli wraz z metrem. Zabili ich na moich oczach. – Chryste... Psiakrew! Zaraz się do nich dobierzemy! – Stój tu, do jasnej cholery! – Vanderberg chwycił Horrocksa za klapy. – Czegoś takiego nie widziałeś w życiu. – ciągle nie mógł uspokoić oddechu. – Pamiętasz zdjęcia ofiar w kanałach?! Widziałem to! Widziałem jak to robią. Horrocks siegnął po krótkofalówkę niesioną przez jednego z policjantów ale przypomniał sobie coś i cofnął rękę. – Daj mi swój telefon – powiedział zaciętym głosem. – To dużo pewniejsze w podziemiach. – Co chcesz zrobić? – Daj mi swój telefon, do jasnej cholery!!! – Nie pójdziesz tam chyba z kilkoma posterunkowymi... – Telefon!!! – ryknął Horrocks sam sięgając do kieszeni Vanderberga. Szarpali się przez chwilę. – No, psiakrew, nie pójdę tam przecież... teraz – porucznik zdobył nareszcie aparat. Wyciągnął antenę i szybko wystukał numer. – Z komendantem. Natychmiast! – zaciskając zęby słuchał czyjejś odpowiedzi. – To wyciągnij go z łóżka i niech przyjeżdża! Powiedz mu, że mam ich. Wiesz kogo... Vanderberg wyjął z kieszeni chustkę i podał ją Dakar, żeby mogła zatamować sobie krew płynącą z przekłutego nosa. Dziewczyna zdziwiona zauważyła ją dopiero teraz. Delikatnie, opuszkami palców dotykała brzegów niewielkiej rany. Pomógł jej a potem razem opatrzyli rękę. Vanderberg raz widział już taką ranę w dżungli. Widział jak ją zadano i widział jak ofiara zmarła po kilkudziesięciu sekundach. Z jakichś przyczyn jednak trucizna zdawała się nie działać na Dakar. Rozdział 17 Szerokie, panoramiczne okno baru, w którym siedział Vanderberg było tak zaparowane, że ilekroć chciał wyjrzeć na zewnątrz musiał wyjść do chłodniejszego przedsionka, narażając się na podejrzliwe spojrzenia właściciela rzucane znad kasy przy wyjściu. Sytuacja na zewnątrz nie zmieniała się. Mimo późnej pory, środka nocy właściwie, korek na ulicach nie chciał się rozładować tym razem. Samochody stały w długich kolumnach, jeden za drugim, zupełnie nieruchomo już od jakichś trzech godzin. Siekący deszcz nie mógł rozproszyć kłębów spalin tworzących nad nimi gęsty obłok. Kierowcy co chwilę włączali silniki, żeby móc skorzystać z ogrzewania. Tunele pod rzeką były nieczynne od dawna, ostatnio musiano wyłączyć z ruchu dwa mosty. Kolej podziemna, a raczej te odcinki, które jeszcze funkcjonowały zamknięto wczoraj definitywnie. Setki tysięcy ludzi koczowały gdzieś w mieście ponieważ nie było żadnego praktycznie sposobu by mogły się dostać do domów. Vanderberg jednak nie patrzył w kierunku tłumów zajmujących chodniki i składających się z tych ludzi, którzy wybrali pieszą wędrówkę. Jego wzrok niezmiennie omiatał wejście do opuszczonej teraz przez zwykłych użytkowników stacji metra. Nad prowadzącymi w dół schodami zamocowano skomplikowaną antenę łączności, która obsługiwała sklecony naprędce sztab okupujący teraz pomieszczenia przy jednym z peronów. W samym wejściu, odgrodzonym od chodnika grubym łańcuchem od dłuższego czasu nie pojawił się żaden człowiek. Vanderberg wrócił do swojego stolika pod ścianą i zamówił kolejną kawę. Oprócz przesolonych bułeczek i wody mineralnej był to jedyny towar który jeszcze serwowano. Resztę asortymentu wykupili pracownicy okolicznych biur w przeciągu ostatnich godzin a żadne nowe dostawy nie mogły już dotrzeć. Cena kubeczka kawy zresztą dawno już przewyższyła cenę jakiej żądano w najwykwintniejszych i najbardziej eleganckich lokalach. Robiono ją z resztek zapasu wspomnianej wody mineralnej bo to co jeszcze leniwie ciurkało z kranów w żadnej mierze nie nadawało się nawet do zanurzenia rąk, chyba, że zaopatrzonych w ochronne rękawice. Żeby skorzystać ze swojego aparatu Vanderberg musiał ukryć się w cuchnącej teraz toalecie. Normalne telefony były nieczynne, a ludzie w barze wyglądali na tak zdesperowanych, że mogli rzucić się na niego i na siłę skorzystać z tej iluzorycznej możliwości kontaktu. Iluzorycznej, bo jeśli nie funkcjonowały normalne linie, aparat komórkowy mógł połączyć się tylko z drugą, taką samą jednostką. Z tego właśnie względu Vanderberg nie mógł dodzwonić się do szpitala. Jedyna specjalna linia – awaryjna – była zajęta na okrągło a jeśli ponawiał swój akces bez wprowadzenia nieznanego mu kodu automat rozłączał go od razu. Na szczęście złapał Wade`a, który powiedział mu, że z Dakar wszystko w porządku. W jej krwi nie znaleziono śladów jakiejkolwiek trucizny, a szok spowodowany zajściami ubiegłej nocy zdawał się mijać bez śladów. Dziewczyna powinna opuścić już szpital ale czy było tak w istocie, nie mógł się dowiedzieć. Wade do umówionego baru szedł na piechotę do i nie dysponował świeższymi wiadomościami. Vanderberg zapalił przedostatniego papierosa z wymiętej paczki. Na szczęście właściciel lokalu z powodu tego co działo się wokół nie sankcjonował obowiązującego tu normalnie zakazu. Ludzie przy stolikach siedzieli w milczeniu obojętni, zrezygnowani, albo wprost przeciwnie, kręcąc się na swoich stołkach, spoglądając na zegarki i co chwilę usiłując wyjrzeć na zewnątrz w złudnej nadziei, że służby porządkowe zdołały już opanować sytuację. Prawie wszyscy podnieśli głowy kiedy do baru wszedł Horrocks. Twarz porucznika była żywym odbiciem kilkudziesięciu ostatnich godzin. Ziemista cera, podkrążone, czerwone z niewyspania oczy i ostry zarost na zapadłych policzkach świadczyły, że przynajmniej on działał intensywnie przez całą dobę. Kiedy usiadł przy stoliku Vanderberga jego pierwszym ruchem było zabranie ostatniego papierosa z leżącej tam paczki. Był tak wykończony, że dłuższą chwilę musiał skupiać myśli tylko po to, żeby wypowiedzieć dość proste zdanie. – Niedługo będziemy zaczynać. – Skąd wiecie, że jeszcze tam są? Horrocks ziewnął pocierając zapałkę o blat. – Cały kwartał jest obstawiony pod ziemią. Każdy kanał, każde przejście... Mamy czujniki działające na podczerwień, na ruch, na zapach. Nic się nie prześlizgnie. – Ktoś w magistracie uwierzył nareszcie, że ci Indianie są przyczyną wszystkiego? Porucznik przymknął przekrwione oczy. – A ty w to wierzysz? Nie czekając na odpowiedź machnął ręką. – Mniejsza z tym. Nieważne – jednym łykiem wypił resztkę kawy ze stojącego przed nim kubka. – Oni... – odkaszlnął, żeby oczyścić gardło. – Oni sądzą, że to sabotażyści... – Kto? – No terroryści jacyś czy... – znowu machnięcie ręką. – Tylko tacy perfidni. – Poważnie burmistrz sądzi, że powodem jest sabotaż? Chryste, nie wiem skąd się wzięły te deszcze ale miasto wykończyło się samo. Wystarczyła ulewa dzień po dniu przez dłuższy niż zwykle czas i wszystkie te cholerne mechanizmy przestały działać... – Daj spokój – przerwał mu Horrocks. – Czy to ważne czary, przypadek, normalna kolej rzeczy czy sabotażyści? Grupa szturmowa czeka już tylko na ostateczne O.K. od magistratu. Myślę, że uderzą w przeciągu godziny. – I sądzą, że zrobią tam jatkę? – Vanderberg powoli rozmasowywał sobie twarz. – Oni mają ich tylko aresztować. A ponieważ to najprawdopodobniej się nie uda... – Słuchaj, czy mógłbyś mnie wprowadzić do grupy? – Vanderberg nie miał pojęcia dlaczego to powiedział. Chciał czemuś zapobiec? Chciał podjąć próbę powiedzenia czegoś Indianom zanim zacznie się strzelanina? Czego? Że nie powinni słuchać tego białego? Że ich Bóg Deszczu może wygrać potyczkę, może wygrać nawet kilka bitew zajmując to miasto, zajmując nawet sto miast zanim ktoś doprowadzony do ostateczności nie wybije wszystkich jego sług bombardując wielokrotnie każdy centymetr kwadratowy terenu? Co za bzdury... Zaczynał chyba majaczyć na jawie. Zauważył jednak, że sama teoretyczna możliwość, iż Horrocks zgodzi się go wprowadzić do grupy szturmowej spowodowała u niego paniczny strach. Czuł, że drżą mu ręce, palce wybijają skomplikowany, coraz szybszy rytm o blat stołu a zaraz jeszcze zaczną dzwonić mu zęby. – Coś ty – Horrocks nie zadał sobie trudu nawet by wzruszyć ramionami. – Nie ma mowy. Vanderberg przyjął to z dużą ulgą. Jakieś drobiny hipokryzji w nim samym sprawiały, że czuł zadowolenie. Spełnił swój obowiązek chcąc wziąć w tym udział... A że to niemożliwe? Trudno. Próbował. Teraz może umyć ręce. – A co będzie z tymi ludźmi? – skinął głową w stronę zaparowanego okna. Porucznik skrzywił się lekko. – Gwardia już rozdaje posiłki w kilku punktach. Rano akcja powinna nabrać rumieńców – uśmiechnął się blado. – Wiesz... Te kawalkady unieruchomionych samochodów, te tłumy ciągnące na piechotę są bardziej widowiskowe dla telewizji niż to co było przedtem. Wszelka pomoc ruszy pełną parą. A jak jeszcze puści wał przeciwpowodziowy i będziemy mieli prawdziwe przedstawienie na żywo to może nawet doczekamy pomocy międzynarodowej. To nareszcie będzie coś co świetnie wypadnie na ekranie. Coś co będzie można umieścić w dzienniku pomiędzy transmisją z meczu a relacją z jakiejś wojny i widzowie nareszcie zyskają obiekt dla swych szlachetnych uczuć. Taaak... będziemy mieli piękne widowisko. Coś czym przebijemy trzęsienie ziemi na Bliskim Wschodzie i głód w Afryce a społeczna akcja zaleje rzeką wszelkich dóbr nas a nie tamtych... – Tutaj! – Vanderberg przerwał mu podrywając się z miejsca bo zobaczył w drzwiach ociekającego wodą Wade’a, który rozglądał się niepewnie. Kiwnął mu ręką. – Cześć. Boże, zaraz odpadną mi nogi... Vanderberg ustąpił mu miejsca sam przysiadając na skraju małego stolika. Wokół nie było już wolnych krzeseł. – Czegoś takiego w życiu nie widziałem – Wade wykręcał swoją czapkę. – Myślałem, że mnie stratują. To jak uczestnictwo w niekończącym się kondukcie pogrzebowym. – Wszędzie tak samo? – spytał Horrocks. – Mniej więcej. Widziałem nawet gorsze miejsca... – wokół jego nóg szybko tworzyła się kałuża wody. – Dlaczego helikoptery nie prowadzą jakiejś akcji? – W tym deszczu, w nocy? Jeden rąbnie o ziemię, wybuchnie i kilkaset osób wędruje do nieba. Ten tłum sam się nie rozstąpi. – Naprawdę nic nie robią? – Robią. Wydzielono kilka dobrze oświetlonych lądowisk i przewożą tam specjalistyczne ekipy. Poza tym gwardia... – Widziałem. Oni prowadzą już regularne bitwy. – Jak to bitwy? – Widziałem jak złapali kilku bandytów. A nawet nie złapali... Dwie serie i po krzyku. Kurde... Ale z daleka słyszałem regularną strzelaninę. Sajgon, psiakrew. – Rano uda się wprowadzić jakiś ład. – Raczej wprowadzić wojsko... Wade urwał nagle kiedy zgasło światło. Wokół podniosły się niespokojne szepty, ktoś krzyknął zdziwiony. – No to doczekaliśmy się – mruknął Horrocks. Ktoś przetarł rękawem zaparowane okno. Na zewnątrz również panowały ciemności. Kilku przechodniów nie mogąc odnaleźć właściwej drogi wpadło na szybę, ta jednak okazała się dość wytrzymała. Kierowcy samochodów, które utknęły w gigantycznym korku zapalali swoje światła. Wszystkie okna budynków naprzeciw i wszystkie latarnie nadal jednak pozostawały ciemne. – Może to tylko chwilowa awaria? – Wątpię. Chyba nie będzie już dostaw prądu... Właściciel baru pojawił się w drzwiach zaplecza z silnym, ręcznym reflektorem. – Czy ktoś z państwa ma przy sobie świece? – spytał retorycznie. Opowiedział mu czyjś śmiech. Właściciel razem z kelnerką uznał, że właśnie nadszedł właściwy moment na ewakuowanie zawartości kasy. Po kilku minutach jednak pojawił się znowu z dwiema akumulatorowymi lampami, takimi jakich używają kierowcy ciężarówek przy bardziej skomplikowanych naprawach w przygodnym miejscu. Ustawił je na szerokiej ladzie i szeptem zaczął naradzać się z resztą personelu. Właściwie nie było już co sprzedawać ale z drugiej strony jakoś głupio było mu wyrzucać ludzi na zewnątrz, w strugi lejącego nieprzerwanie deszczu. – No, ciekawe czy Frost zdołał dotrzeć na miejsce – Wade dotknął leżącej na stoliku pustej paczki papierosów. – Miał dużo czasu... – Vanderberg obserwował jak w tłumie za oknem pojawiają się drżące, osłaniane dłońmi płomyki zapalniczek. Przed wejściem do stacji metra pojawiło się dwóch policjantów z silnymi latarkami i przewieszonymi przez ramiona karabinami. – Jedyne co mnie w tym wszystkim interesuje to fakt, jak zareaguje na to dyrektor wystawy. – O czym mówicie? – spytał Horrocks. – Wczoraj, w podziemiach słyszałem jak ten człowiek... – Vanderberg zawahał się. – On mówił coś o NASA. – A na cholerę Indianom NASA? – Słyszałeś o legendzie, masce i kamieniu spoza świata? O meteorycie, kawałku innego ciała kosmicznego, który ma nigdy nie dotknąć powierzchni ziemi. Nigdy nie dotknąć gruntu? – Chodzi ci o jeden z kamieni przywiezionych z Księżyca? – Tak. – I sądzisz, że oni przyszli tu właśnie po ten kamień? Wierzysz w to? Vanderberg wzruszył ramionami. – Nieważne co ja myślę. Ważne jest w co wierzy ten człowiek. – Ten biały, który ponoć z nimi podróżuje? – Tak. Horrocks uśmiechnął się blado. – A jeśli chłopcy z NASA podczas badań upuścili ten kamień na podłogę to co wtedy? Stracił swą moc? – A jeśli nie upuścili? Zresztą nawet podłoga to nie powierzchnia ziemi. Oni wierzą, że ten kawałek księżyca da im ogromną moc. – Chryste, co za bzdury... – Horrocks zmyślił się na chwilę. – Ale jeśli oni naprawdę w to wierzą... – To gdyby dzisiaj nam się nie powiodło moglibyśmy próbować złapać kogoś z nich może już jutro – dokończył Wade. – W naszym mieście jest taki kamień? – Jest. Mamy stałą wystawę osiągnięć astronautyki. – No to nieźle – Horrocks zerknął na zegarek przyświecając sobie zapałką. – Jeśli chcecie zobaczyć kto tym razem okaże się silniejszy to chodźcie. Vanderberg krzywiąc się zeskoczył ze stołu. – Naprawdę zamierzacie ich zaatakować? – Widzisz inne wyjście? – Może spróbować porozmawiać? – Wade podniósł się również. – Owszem. Porozmawiamy na komisariacie, jeśli dadzą się aresztować – Horrocks ruszył przodem prowadząc ich do wyjścia. Postawili kołnierze wychodząc pod strugi deszczu. Przebrnięcie przez zdezorientowany tłum na chodnikach nie było sprawą łatwą. Na szczęście wokół stacji metra było trochę luźniej. Policjanci na warcie poznali Horrocksa, jeden z nich poświecił im nawet latarką tak, że nie musieli po omacku szurać nogami schodząc w dół. Wewnątrz przy opustoszałych kioskach i kasach otaczających zejście na perony nie było już ciemno. Z daleka usłyszeli szum przenośnego generatora i zobaczyli blask ustawionych na rusztowaniach reflektorów. Horrocks poprowadził ich w dół, po nieruchomych teraz schodach, omijając ciągnące się we wszystkich kierunkach kable. Na niższej kondygnacji czekało kilkanaście osób, większość w policyjnych mundurach. – To już? – porucznik zaczepił jednego z nich. – Tak. Akcja trwa od kilkunastu minut. – Są jakieś wyniki? – Jeszcze... – Witam panów – z boku podszedł do nich mężczyzna w eleganckim płaszczu narzuconym na wyjściowy garnitur. – My się znamy, prawda? – Pan Walker – Vanderberg wyciągnął rękę. – Pan był na naszym zebraniu, wtedy, na uniwersytecie. – Tak. Razem z Timem Blacksteinem. – Z tego wniosek, że magistrat przystępuje do akcji? – Wade również wyciągnął rękę. – Nie bezpośrednio – Walker uśmiechnął się szeroko. – Grupa szturmowa jest już na stanowiskach – wskazał ciemny wylot tunelu metra. – Inna grupa ma wypłoszyć terrorystów i skierować ich na nasze stanowiska. – Myślę, że powinniśmy wycofać się bliżej wyjścia – mruknął Horrocks. – Bez przesady. Tam jest pięćdziesięciu doskonale wyszkolonych żołnierzy – Walker wyciągnął z kieszeni srebrny prostopadłościan. – Papierosa? Skwapliwie wyciągnęli ręce. – A co z sytuacją w mieście? – spytał Wade. – Bez paniki. Rano to opanujemy. – Ale... Słyszałem, że wał... – Proszę wybaczyć, ale za dużo słucha pan radia. Przy wale przeciwpowodziowym stale czuwają specjalne ekipy z dobrym sprzętem. Powinny zatamować każdy w przeciek w czasie krótszym niż pół godziny. Vanderberg zaciągnął się głęboko dymem. Wolał nie pytać co się stanie jeśli to nie będzie przeciek tylko coś gorszego. Nie miał czasu na dalsze rozmyślania. Od wylotu tunelu rozległ się odgłos szybkich uderzeń czyichś podkutych butów. Po chwili pojawił się żołnierz w kuloodpornej kamizelce. W jednej ręce trzymał potężną krótkofalówkę, drugą przytrzymywał taśmę pistoletu maszynowego na brzuchu. – Jest kontakt w wewnętrznym sektorze – zameldował. – Aparatura zarejestrowała jakiś ruch. – Jakiś? – To ludzie. – Nie wątpię. Ale ilu? – Tego nie wiem. Dość duża grupa. Idą w naszą stronę. – Jak daleko od peronu są nasze posterunki? – Pięćdziesiąt i trzydzieści metrów. – Dobrze – Walker spojrzał na dowódcę sił policyjnych. On również był w kuloodpornej kamizelce ale nie miał długiej broni. – No co, aresztujecie ich, mam nadzieję? Obydwaj, i dowódca i Walker uśmiechnęli się do siebie cynicznie. Wade zaklął cicho, Vanderberg spuścił oczy. Palili w milczeniu spoglądając w kierunku ziejącego nieprzeniknioną czernią wylotu tunelu. Nikt z obecnych na peronie nie odzywał się również. Czas dłużył się coraz bardziej. – Mam nadzieję, że to miejsce nie jest za bardzo akustyczne – westchnął Horrocks. – Ogłuchniemy od wystrzałów. – Niech pan pobierze ochraniacze – Walker wskazał mu sierżanta pilnującego metalowych pudeł. – Mamy tu dużo sprzętu. Szum pracującego generatora, który wytwarzał energię elektryczną wzmógł się trochę. Potem jeszcze bardziej i jeszcze. Kilka osób spojrzało w jego kierunku. – Co będzie jak wysiądzie? – spytał Wade. – Spokojnie, żołnierze mają noktowizory i nocne okulary. Vanderberg odwrócił się zniechęcony. – Jezu, to nie generator... Tam! – krzyknął nagle. Wszystkie głowy jakby połączone niewidzialnym przewodem zwróciły się w kierunku wylotu kanału. źołnierze uciekali brodząc po kolana w płynącej stamtąd wodzie. Szum podziemnej rzeki narastał tak szybko, że po chwili trudno było zrozumieć nawet słowa wykrzykiwane przez stojącego tuż obok dowódcę. Żołnierze wspinali się na peron pomagając rannym kolegom. Z ramion dwóch z nich sterczały długie, pierzaste strzały. Jak dotąd nie padł jeszcze żaden strzał. Woda i cichy atak musiały zaskoczyć grupę szturmową powodując natychmiastowy szok. Tylko nieliczni zajmowali stanowiska obronne wzdłuż przewracanych ławek. Indianie pojawili się wraz z drugą falą. Po pas, lub schyleni, po szyję w wodzie atakowali kryjąc się za obmurowaniem toru. Ostatni żołnierze nie mogli już wydostać się na peron. Strzały nie były w stanie przebić kuloodpornych kamizelek. Przyczyna, która sprawiała, że padali jeden po drugim musiała być inna. – Maska! – Vanderberg wyszarpnął swój pistolet repetując go drugą ręką. Walker, kompletnie zaskoczony, klął, ale mimo, że stał tuż obok nie było słychać słów. Jakiś żołnierz wyskoczył nagle do przodu siejąc serią z automatu. Kilku Indian zanurkowało a wtedy on rzucił do wody granat i odskoczył kryjąc się za słupem. Głucha eksplozja, poza sporym gejzerem wyrzuciła trzy czy cztery nagie ciała. Ze stanowiska skleconego naprędce z kilku spiętrzonych ławek rozgdakał się erkaem ale umilkł po chwili kiedy jakaś siła nagle odrzuciła obsługującego go człowieka do tyłu. Ktoś chwycił porzuconą broń ale upadł zaraz tuż obok. Żołnierze z boku peronu otworzyli chaotyczny ogień. Prąd wdzierał się już na szeroką powierzchnię z polerowanego granitu. Zdmuchnął i poniósł ze sobą kilka reklamowych tablic. – Wycofywać się! Wycofywać się! – ryczał dowódca przez ręczny megafon. – Odwrót!!! Żołnierze nie mogli utrzymać szyku. Odskakiwali po kilka metrów osłaniając się ogniem ale widać było, że paniczna ucieczka może zacząć się w każdej chwili. – Zabieramy się stąd! – krzyknął Walker. Jakiś żołnierz wpadł na niego i runął na ziemię ugodzony strzałą w szyję. Walker podniósł go razem z Vanderbergiem. Nie mogli biec z takim ciężarem ale Wade pomógł im dobrnąć do schodów. – Nie żyje! Zostawcie go! – krzyczał Horrocks. Porucznik miał w rękach karabin maszynowy o dwóch sklejonych taśmą magazynkach. Na kolbie i zamku widać było ślady krwi. – On ma rację – Vanderberg stękając z wysiłku sprawdził źrenicę ofiary. – Szybciej. Żołnierze uciekali wszystkimi czterema biegami zamarłych od dawna, ruchomych schodów. Walker potknął się zaplątany w poły własnego płaszcza, w ostatniej chwili złapał jednak za poręcz i ruszył dalej. Horrocks odwrócił się i zaczął strzelać ale spieniona powierzchnia wody była coraz bliżej. Jakiś żołnierz osuwał się w nią bezwładnie, potem jeszcze jeden ale nikt nie przystanął, żeby im pomóc. Zalanie generatora przerwało dopływ prądu do lamp w momencie kiedy byli w połowie schodów. Biegnący z tyłu żołnierze zaczęli rzucać za siebie granaty i po chwili odłamki zaświstały wokół rykoszetując od ścian. – Przestańcie, do jasnej cholery! – Vanderberg miał tylko nadzieję, że czekający na poziomie kas policjanci nie zaczną strzelać na oślep. Wiedział, że dobrze oddana seria w tak ukształtowanym pomieszczeniu może skosić od razu połowę własnego oddziału. Ktoś zapalił latarkę ale upadł zaraz przygniatając ją własnym ciałem. Kto inny, z góry wystrzelił racę, która sycząc odbiła się od sklepienia, walnęła w czyjś hełm i potoczyła się podskakując na stopniach aż zgasiła ją woda. – Szybciej! Szybciej! Nie strzelać!!! – biegnący z tyłu napierali na tych, którzy byli wyżej. Kiedy dopadli wreszcie poziomu, na którym umieszczono kasy woda była tuż za nimi. – Szybciej! Na górę!!! – Cho... Wał! Musiało przerwać wał! – Walker nie mógł zaczerpnąć pełnego oddechu. Jakiś żołnierz pomógł mu dostać się na schody prowadzące do wyjścia. Brodzący po kolana Horrocks strzelał do ciemniejącego za nim wylotu. Ci, którzy mieli jeszcze latarki wycofywali się jednak wyżej. – Cholera, może zaleje przynajmniej tych Indian. – Wątpię – Vanderberg pociągnął go za kołnierz. Kilkunastoma skokami wydostali się na plac przed stacją oświetlony reflektorami stojących ciągle w korku samochodów. Ludzie wokół patrzyli na nich w przerażeniu. – Uciekać, do cholery! Uciekajcie! – krzyczał Walker. – Tu zaraz będzie woda! Jego słowa zagłuszał szum wydobywający się z wejścia do stacji. – Uciekać! Wał został przerwany! Wade rozglądał się zdezorientowany. – Co robimy? – Biegiem przed siebie – krzyknął Horrocks. – Jesteśmy w niecce! – Co? – Biegiem gdziekolwiek!!! Nie liczcie na helikoptery w nocy w tym deszczu! – Chodź! – Vanderberg popchnął go z całej siły. – Szybciej. – Wystawa! Pamiętajcie, wystawa! – krzyczał za nimi Horrocks. – Postarajmy się tam dotrzeć! Vanderberg odwrócił się w biegu ale nie mógł go już zobaczyć. Woda wylewała się ze stacji powodując panikę wśród otaczających ją ludzi. Rozdział 18 Kierownica usiłowała wyrwać się z rąk Vanderberga kiedy potężny, terenowy samochód masakrował napotkane przeszkody, miażdżąc ulokowane tuż przy skraju jezdni, puste teraz stragany, małe kioski i automaty. Jeep rwał środkiem chodnika a donośny głos nie klaksonu nawet a mgielnej syreny i snopy świateł z ośmiu reflektorów sprawiały, że ludzie rozstępowali się na boki już z daleka widząc grożące im niebezpieczeństwo. – Stój! – Wade z głową wystawioną przez boczne okienko miał lepszy widok niż przez zalewaną deszczem przednią szybkę. – Tu też jest korek! Vanderberg zahamował ostro. Włączył tylny bieg i zaczął się cofać do najbliższego skrzyżowania. Dzięki napędowi na cztery koła i czterem, niezależnym od siebie automatom odblokowującym hamulce nie ślizgali się wykonując ostry zakręt. Znowu jedynka, gaz, dwójka, i pędzili już środkiem chodnika prostopadłego do poprzedniego. – Psiakrew! Nie wydostaniemy się stąd za żadne skarby. – Czekaj. Może przejedziemy tą drogą niżej. – Jezu, jaką? Zaleje nas... – Ale może jest wolna. Chodzi mi o drogę prowadzącą do tunelu pod rzeką. – Przecież tunel jest od dawna zamknięty... – No właśnie. Może nie będzie tam tylu wozów – Vanderberg zerknął na jezdnię zablokowaną stojącymi w kilku rzędach, jeden przy drugim, tysiącami samochodów. Miasto było kompletnie zablokowane. Poprzedni korek, choć groźny, był niczym w porównaniu z sytuacją jaka wytworzyła się kiedy radio podało wiadomość o powodzi. Jakiś idiota przy mikrofonie podał które drogi nadają się do ewakuacji. Wszystkie przestały nadawać się do czegokolwiek w przeciągu kilku minut. Jakakolwiek pomoc, wszystkie ekipy, sprzęt, transporty żywności utknęły gdzieś na granicach miasta porzucając nadzieję, że można dostać się choć w okolice centrum drogą lądową. – Wystarczy benzyny? – spytał Wade. Wskazówka zegara poziomu paliwa stała dokładnie na środku skali. Terenowy samochód, który wygarnęli z zewnętrznego pasa jezdni rozbijając zderzaki tych, którzy stali z tyłu i z przodu był idealnie przygotowany do jazdy. Jego właściciel, albo jak inni, poddał się panice i zaczął biec gdzieś przed siebie, albo już wcześniej zrezygnował z beznadziejnego oczekiwania w fatalnym korku i poszedł dalej na piechotę. Chociaż... Panika była bardziej prawdopodobna. Kluczyki bowiem tkwiły spokojnie w stacyjce. – Stój! – krzyknął znowu Wade. Vanderberg wyhamował tuż przed blokującym cały chodnik szkolnym autobusem do połowy wbitym w sklepową wystawę. – Szlag! Co tu się działo, do cholery? – Ktoś próbował tej samej sztuczki co my. – Autobusem?! Wade wychylił się przez okno odwracając reflektor przymocowany do stalowej rury obejmującej dach szoferki. – Nie ma szans... – opadł z powrotem na siedzenie usiłując obiema rękami pozbyć się nadmiaru wody z włosów. – Ani w tą, ani w tamtą. Tkwimy jak w worku. – A może cofniemy się tą samą drogą i... – Przecież widziałeś jak tam jest. – Spróbujmy dostać się na obwodnicę... – Zwariowałeś. – Nie. Obok jest... – Tam wszystko już zalane – Wade podkręcił szybę bocznego okna. – Nie ma siły... Wejdźmy na dach jakiegoś budynku i czekajmy do rana. W końcu przecież przylecą helikoptery. – Tak. I Będzie za późno na cokolwiek. – Kurde, nie nadaję się na zbawcę świata. – Ja też. Ale nie będę tu siedział jak... – Więc co? – przerwał mu Wade. – Kilofy do rąk i kujemy tą ścianę? Vanderberg wrzucił tylni bieg. Cofał się powoli przyglądając się pociemniałym wystawom. – Mógłbyś je oświetlić? Kiedy Wade skierował na nie światło ruchomego reflektora mógł trochę przyspieszyć. Szukał jakiegokolwiek, dużego sklepu z samoobsługą. – Daj wyżej. Nie widzę napisów. Wade zrozumiał jego zamiar. Pokręcił głową z rezygnacją potem jednak wyjrzał przez boczne okno. – Tam – wskazał coś ręką. – Jeszcze trochę... Już. O to ci chodzi? Vanderberg zerknął mu przez ramię. Bez słowa zmienił bieg, rozpędził się na tyle na ile pozwalała szerokość chodnika i nagłym skrętem wbił się w szeroką wystawową szybę. Trzask i łoskot opadających odłamków szkła na chwilę zagłuszył odgłosy ulewy. Jeep wdarł się do środka sklepu ciągnąc za sobą potrzaskane żaluzje. Zderzak wywracał metalowe stojaki a koła mieliły nowiutkie, eleganckie ubrania, które, już zamienione w szarą, skołtunioną masę wciskały w podłogę. Vanderberg miał rację. Równie wielkie jak poprzednie okno naprzeciw wychodziło na następną przecznicę. Zahamował odruchowo, ale potem przemógł się, dodał gazu i rozbił je z taką siłą, że fontanny szklanych odprysków zagrzechotały na dachach samochodów zablokowanych na wszystkich pasach szerokiej jezdni. Skręcili ostro unikając zderzenia z burtą stojącego najbliżej. – I tak daleko nas ten chodnik nie zaprowadzi – mruknął Wade. – Mylisz się. Ulica prowadząca do tunelu jest tuż za tamtym zakrętem. – A jak przejedziemy przez skrzyżowanie? W końcu musimy kiedyś zmienić stronę ulicy? – A kto by jechał w tamtą stronę? Zresztą... – Vanderberg urwał widząc znak informujący o zamknięciu drogi przez tunel. – Jest! Poświeć tam! Znowu miał rację. Przejazd przez skrzyżowanie tarasowały tylko dwa samochody. Obydwa osobowe, ustawione obok siebie w odległości mniej więcej półtora metra. – Będziemy je rozsuwać? – Nie. Trzymaj się! – Jezu, a jeśli tam są ludzie... – Wade urwał widząc w świetle reflektorów puste wnętrza. Zaparł się nogami z całej siły i chwycił specjalnej poręczy z boku. Stalowa szyna przymocowana przed maską jeepa uderzyła w obie maszyny jednocześnie. Impet i siła bezwładu rozpędzonej masy żelaza odrzuciała obydwa samochody po kilkadziesiąt centymetrów każdy robiąc im dogodny przejazd. Vanderberg przycisnął akcelerator przyspieszając ostro na pustej jezdni prowadzącej do wylotu tunelu. – No i co nam to dało? – Wade ciągle trwał w "ubezpieczonej" pozycji. – Co teraz? – Dalej pojedziemy nabrzeżem. Tam jest taka trasa dla biegaczy. – Myślisz, że będzie wyjazd bezpośrednio z jezdni? – Przecież to samochód terenowy. Damy radę... – Chryste! – przerwał mu Wade. – Co to? Jego palec wskazywał świetlistą smugę przegradzającą drogę w poprzek. światło reflektorów mogło być mylące ale obaj mieli wrażenie, że to coś się porusza. I to najwyraźniej w ich stronę. Vanderberg zwolnił trochę. – Przegroda policyjna? – Coś ty, ruchoma? – To... – Szlag! – Vanderberg z całej siły nacisnął hamulec. – To woda, psiakrew! Prawie metrowej wysokości fala spienionej wody parła w ich kierunku z zastraszającą szybkością. Vanderberg szarpnął kierownicą ustawiając samochód bokiem do niej a po chwili tyłem. O mało nie wyrwał dźwigni biegów, wrzucając od razu dwójkę. Opony wyły obracając się na mokrej nawierzchni. Sekundę później jednak odzyskały przyczepność i jeep ruszył nabierając prędkości. – Jezu, jest coraz bliżej!!! – Wade wychylał się przez okienko. – Nie możesz szybciej?! Huk pędzącej wody zagłuszał prawie ryk silnika. Vanderberg chciał przyspieszyć jeszcze bardziej ale przypomniał sobie o sznurze samochodów blokujących dalszą drogę. – Dogania nas! – krzyknął Wade. – Niech to wszystko szlag!!! Skurczył się w siedzeniu kiedy fala runęła na nich rzucając samochodem jak plastikową zabawką. Momentalnie zgasł silnik i światła. W kompletnych ciemnościach uderzyli w słup, odbili się i wylądowali na ścianie jakiegoś domu. Vanderberg potłuczony, obrócił się na fotelu i kopnięciem obu nóg otworzył drzwi. – Musimy stąd wyjść! – szarpnął Wade’a za ramię. – Szlag nas trafi pod wodą w tym pudle! Tamten jednak nie chciał się ruszyć. Zalewająca wnętrze woda sięgała coraz wyżej. – No jazda, do cholery. Trzymając go za rękę Vanderberg wyskoczył na zewnątrz i dał się porwać prądowi, który pociągnął ich obu. Przeraźliwie zimna woda mogła szybko doprowadzić do paraliżujących skurczów ale wokół nie paliło się żadne światło mogące wskazać im kierunek, w którym powinni płynąć. Zresztą samo pływanie w jakimkolwiek określonym kierunku było pojęciem raczej teoretycznym. Prąd niósł ich wzdłuż osi ulicy. Rzucił na samochody zaparkowane w poprzek skrzyżowania gdzie woda najpierw wezbrała a potem opadła chwilowo rozlewając się na poprzecznej ulicy. Vanderberg dotknął nogami dna, stracił oparcie i po chwili odzyskał je znowu. Gdzieś dalej rozległa się głucha eksplozja. W świetle płonącej cysterny, którą prąd przewrócił rzucając na rusztowanie przy ścianie budynku, dotrzegł Wade’a, kilka metrów dalej. – Hej! Musimy stąd odbiec! – Cho... cho... – tamten nie mógł odzyskać oddechu po uderzeniu w karoserię leżącej teraz na boku furgonetki. – Chodźmy do... jakiejś bramy. – Nie. Zablokuje nas do końca. – Poziom wody zaraz... podniesie się znowu. – Wiem – Vanderberg podniósł się ostrożnie. Woda sięgała mu do połowy ud i opadała dalej ale już z dużo mniejszą szybkością. Wiedział, że zaraz może przyjść druga fala. – Powinniśmy wrócić do tamtego sklepu... – rozglądał się wykorzystując światło rzucane przez płonącą cysternę. – Nie! Tam na placu – wyciągnął ramię. – Supermarket! Wade skrzywił się, ale kulejąc ruszył za nim. Poziom wody ustalił się mniej więcej na wysokości ich kolan. Obaj odruchowo spoglądali co chwilę za siebie ale nie sposób było przewidzieć drugiego uderzenia. Vanderberg zawadził o niewidoczny krawężnik. Lewa noga, cały bok i ramię bolały go coraz bardziej. Nie mógł powstrzymać szczękających zębów. Chłodny wiatr zdawał się zamrażać mokre ubranie. – Znowu! – krzyknął nagle Wade. – To idzie znowu!!! Zaczęli biec nie zważając na kryjące się pod powierzchnią przeszkody. Szum z tyłu narastał powoli. Nie sądzili, że fala jest tak blisko. Kiedy zagasły zalane płomienie obejmujące wrak cysterny do ściany supermarketu zabrakło im jeszcze kilkudziesięciu metrów. Na szczęście uderzenie wody przyszło dokładnie z tyłu. Fala przewróciła ich momentalnie niosąc wraz z sobą, potem woda opadła na chwilę, tak, że sunęli na plecach, by za chwilę wezbrać znowu. Vanderberg dusząc się usiłował rękami osłonić głowę. Przed oczami miał ścianę supermarketu, ku której jak sądził, niósł ich prąd. Fala uderzyła w wykonaną z cienkiej blachy ścianę osłonową z taką mocą, że od razu zostały naruszone praktycznie wszystkie wiązania, które przytrzymywały ją przy nośnym szkielecie. Napór wody był tak silny, że blacha rozdarła się w kilkunastu miejscach i całe jej fragmenty oderwały się od zasadniczej konstrukcji lub odkształciły przepuszczając nurt pod sobą. Vanderberg i Wade zostali wepchnięci do wnętrza supermarketu gdzie woda znowu opadła na chwilę wlewając się do podziemnych magazynów. Półki, szafy, lady, stojaki leżały teraz wokół w nieładzie tworząc wzgórza i barykady zatrzymujące na sobie wszystko co niósł prąd. Vanderberg uderzył w jedną z nich, chwycił jakiś wystający element usiłując zorientować się w sytuacji. W ogromnym wnętrzu panowała praktycznie absolutna ciemność. O użyciu przemoczonych zapałek czy zapalniczki nie było oczywiście mowy. Zresztą mały płomyczek niewiele pomógłby w tej hali. – Wade! – krzyknął. – Tutaj! – Gdzie jesteś? – Tutaj! Biegnijcie w kierunku światła! – to nie był głos Wade’a. Vanderberg obejrzał się. Snop światła ręcznej latarki oświetlał najbliższe, szerokie schody. – Tutaj! Szybko, zanim poziom wody nie podniesie się znowu! – Charlie! – coś gramoliło się spod stosu nierozróżnialnych w mroku przedmiotów. Vanderberg niepewnie jeszcze uniósł się na nogi. Chwycił ramię Wade’a i pociągnął go w stronę światła. – Szybciej! – nieznany wybawca musiał mieć lepsze rozeznanie w sytuacji niż oni, będący na dole. – Biegiem!!! Wade nie był w stanie biec. Zataczał się i potykał kiedy woda znowu przybierała gwałtownie. Vanderberg popchnął go z całej siły a sam doskoczył do poręczy chwytając ją obiema rękami. Podciągnął się szybko, znowu chwycił tamtego i wlokąc go za kołnierz przerzucił na schody. Rosły mężczyzna, który zbiegał w ich stronę puścił trzymane dotąd w drugiej ręce, dziecinne, nadmuchiwane koło ratunkowe, które najwyraźniej przedtem zamierzał im rzucić. Złapał Wade’a za drugie ramię i razem pociągnęli go na górę. – Chryste! Jeszcze chwila i... – obcy wziął głębszy oddech. – Za wami na placu biegło jeszcze kilku ludzi. Widziałem jak ich poniosło. – Gdzie? – Na placu. Poszli bokiem i... już po nich, przypuszczam. – Gdyby nie pan... Mężczyzna wyciągnął w jego kierunku paczkę papierosów. – Terry Holbrock. Vanderberg przedstawił ich obu. Zaciągnął się głęboko po raz pierwszy od wielu godzin czując częściową choć ulgę. – Czy tu jest więcej ludzi? – Chyba nie... Co cenniejsze rzeczy i żarcie zrabowano już dawno. Acha, jeden chłopak strzelał do mnie z karabinu... – Dlaczego? – Bo ja wiem... Chciał się pobawić w snajpera. Potem gdzieś pobiegł i pewnie utonął. Cholera... Nigdy, na żadnym filmie nie widziałem czegoś takiego... To jest jak potop. – A reszta ludzi? Ci, którzy byli w samochodach? – Cholera ich wie. Pewnie ukryli się w okolicznych bramach a teraz siedzą przy włazach na dach i czekają świtu – sądząc po zmianie intonacji Holbrock musiał się uśmiechnąć. – Tu już każdej nocy mieliśmy to co w Sajgonie... Vanderberg drgnął lekko. Gdzieś już ostatnio słyszał to określenie. – Strzelaniny, rabunki, demoralizacja. Człowiek bał się wyjść gdziekolwiek. Ale teraz będziemy mieli Sajgon prawdziwy. Helikopterowa ewakuacja... Dobrze, że bez dział Vietcongu. – Byłeś w Wietnamie? – Tak. A ty? – Nie. Chodziłem wtedy do szkoły. Wade dopiero teraz niezdarnie podniósł się z podłogi. Sycząc z bólu usiadł na skrzyżowanych nogach i zaczął rozmasowywać ścierpnięte mięśnie. – Jezu, dajcie zapalić. Holbrock podsunął mu paczkę. – Ciekawe dlaczego nie schroniło się tu więcej ludzi? – powiedział Vanderberg. – Ten supermarket ma tylko dwa piętra... – Przecież woda nie może podnieść się tak wysoko. – W panice się nie myśli tylko szuka czegoś co przypomina Empire State Building. Poza tym wokół są parkingi. Trudno przebiec taki dystans mając za plecami rosnącą falę. Wade przechylił się przez barierkę patrząc na szumiącą kipiel. Wziął latarkę Holbrocka i poświecił w dół. – Psiakrew! Poziom wody ciągle się podnosi. – Tu nie dojdzie... – Tak? To wyjżyj. Obaj z Holbrokiem nachylili głowy. Pływającym meblom brakowało dosłownie centymetrów, żeby uderzyć w barierkę przejścia na pierwszym piętrze. – O rany... W życiu nie widziałem czegoś takiego... – Przecież to niemożliwe. Nie może być takiego dopływu. – Spokojnie. Mamy jeszcze jedno piętro i dach. Ponieśli się szybko słysząc jak podłoga trzeszczy pod naporem wody. Holbrock poprowadził ich wyżej. – A wy? – spytał. – Czymu wybraliście akurat to miejsce? – Liczyłem na sprzęt. Przecież tu gdzieś musi być stoisko sportowe. – To tak jak ja. Spokojnie. Latarki, koce, porządny ponton, krótkofalówka, rakietnice i zapas baterii już przygotowane przy wyjściu na dach. – Masz nawet krótkofalówkę? – Tak. Ale nie licz na połączenie z kimś kto wie o co chodzi. To amatorskie urządzenie i na wszystkich kanałach łapie wyłącznie histerię przerażonych chłopców. Jeden tylko ma podsłuch wojskowych linii i przekazuje uzyskane stamtąd wiadomości. – Wojsko jest już w mieście? Holbrok roześmiał się głośno. Skręcił w bok od wylotu głównych schodów, otworzył jakieś drzwi i światłem latarki wskazał im stos koców ochraniających przygotowany sprzęt. Tuż obok wznosiła się metalowa drabinka prowadząca na dach. – Można to tak nazwać – podjął przerwaną kwestię. – Pięć naziemnych oddziałów próbuje dotrzeć choć w miarę blisko centrum z różnych stron. – I co? – Wade owinął się w najgrubszy koc jaki tylko mógł znaleźć. – Kiedy tu będą? – Trzy grupy utknęły od razu. Każda z wylotowych dróg jest tak zakorkowana samochodami, że nie sposób się po nich poruszać. Czwarte zgrupowanie to podobno dywizja pancerna. Jej dowódca ściągnął z poligonu czołgi i jechał jak leci miażdżąc wszystkie auta po drodze... Ponoć nawet dotarł gdzieś dalej ale jak przyszła woda... Teraz chyba sam ma kłopoty. – A piąty oddział? – Ma najbardziej inteligentnego dowódcę. Ogołocił swoją dywizję i utworzył małą grupę złożoną tylko z oddziałów zwiadu, kilku kompanii saperów i kilku dywizjonów amfibii. Saperzy jakoś radzili sobie z korkiem. Woda chyba też ich nie powstrzymała. W każdym razie oni są najbliżej ale... – Holbrock wzruszył ramionami. – Jakie to ma znaczenie. Nawet kilkuset ludzi tu nic nie pomoże. – Wszyscy czekają na świt? – Czy ja wiem. Helikoptery latają wokół mimo ciemności ale myślę, że to tylko rozpoznanie. Może zresztą zaczną przerzucać jakieś niewielkie grupy. Vanderberg zdusił swój niedopałek. Marzył o szklance wódki ale trudno raczej było się spodziewać, żeby w supermarkecie było coś takiego. – Ciekawe jak mogło do tego dojść – mruknął. – Dlaczego stacje hydrologiczne wzdłuż rzeki nie wysłały ostrzeżenia w odpowiedniej chwili? – Może liczyli, że wał wytrzyma? – Niemożliwe. – Niemożliwy jest też tak szybki przybór wody. W tym wszystkim jest coś dziwnego... – Holbrock wstał nagle kierując światło latarki na korytarz. Wyszedł na chwilę. Przez chwilę słyszeli jeszcze odgłos jego kroków, potem zagłuszył go szum wody. – I co robimy? – spytał Wade. – A co możemy zrobić? – Właściwie tak... Znowu usłyszeli kroki. Tym razem jednak Holbrock biegł. – Cholera – nie mógł złapać oddechu. – Woda zalewa drugie piętro! – Szlag! Przecież nie będzie przybierać aż do nieba. – Musimy wyjść na dach! Jeszcze moment i nie zdążymy przenieść sprzętu... Vanderberg i Wade zerwali się z podłogi. – Mam tylko jedną pelerynę... – Nie przejmuj się. I tak jesteśmy mokrzy. Holbrock wspinał się po metalowej drabince, żeby otworzyć właz. – Tam ciągle leje jak cholera. – Owiniemy się kocami. Już? Światło latarki znikło na chwilę. Na twarzach poczuli uderzenia dużych kropli deszczu. – Dacie radę sami tam na dole? – Tak – Vanderberg stanął mniej więcej w połowie drabinki. Wade podnosił kolejno przygotowane na podłodze rzeczy a on podawał je dalej. – O rany – krzyknął w pewnej chwili. – To jest już tutaj! Woda płynie korytarzem! – Kurcze, to naprawdę nie jest możliwe! – To zejdź i zostań tutaj zasłaniając się swoim wyliczeniem prawdopodobieństwa. Wade gorączkowo podawał ostatnie paczki. – Już? – Vanderberg zrobił mu miejsce na drabinie. – Ty naprawdę chcesz tu zostać? – Nie... – Wiem. Czujesz się kapitanem na tonącym okręcie. Nagły przypływał uderzył o drzwi pomieszczenia. Obaj skoczyli do góry zderzając się mniej więcej w połowie wysokości. Prawie jednocześnie wyskoczyli na dach z takim impetem, że Holbrock spojrzał na nich przestraszony. – Co? Przybiera tak szybko? – nachylił się nad otwartym wciąż włazem. – Jezu... Przecież nie może przybierać w nieskończoność. – Może zalało całą równinę? – Jak to? Bez ostrzeżenia? – Zaraz – włączył się Vanderberg. – Przecież jesteśmy w niecce. – Tylko część miasta. Nie całe. – Tym bardziej. Wypełnienie mniejszej... – Przez radio słyszałem – przerwał mu Holbrock, – że woda jest w całym mieście. Wade potrząsnął głową. Chciał coś powiedzieć ale Vanderberg powstrzymał go ruchem ręki. – Powinniśmy napełnić ponton. – Chyba jeszcze czas... – Przecież nie możemy czekać aż woda osiągnie poziom dachu i dać się porwać przez prąd. Przez pierwsze chwile będzie to cienka warstwa i możemy rozedrzeć gumę zaczepiając o jakąś antenę czy inny występ. – Coś w tym jest – Holbrock nachylił się nad największym pakunkiem. – Co proponujesz? – Żeby wodować wcześniej. Z przeciwnej strony dachu od tej, w którą uderza prąd. – A nie lepiej z boku? – wtrącił się Wade. – Z tyłu mogą być zawirowania, które przycisną nas do ściany. – Może... Po rozłożeniu dużej, gumowej płachty, Holbrock zwolnił zatrzask na przymocowanej do samozaciskowego węża butli. Gaz błyskawicznie wypełnił wszystkie osiem niezależnych komór. Narazie przewrócili ponton do góry dnem, żeby nie wypełniła go deszczówka. – No to co... Może poszukamy jakiegoś dogodnego miejsca – zaproponował Holbrock. – Skąd można by spuścić to bydlę. Rozerwał jedną z paczek i dał im dwa ręczne, wojskowe reflektory. Potem podeszli na skraj dachu. – Jezu!... – Wade przeciągnął snopem światła po wzburzonej wodzie. – Zaraz nas zaleje... Powierzchnię kipieli dzielił może metr, może nawet mniej, od ich stóp. – To... To pochłonie całe miasto... – Chyba powinniśmy już spuszczać – odezwał się niepewnie Holbrock. I na nim niezwykła szybkość z jaką podnosił się poziom wody wywarła ogromne wrażenie. Zdawało się, że woda przybiera w oczach, że szybkość tego przyboru rośnie z każdą chwilą. – Cholera, trochę za silny prąd... – mruknął Vanderberg. – Zaraz może już być za późno. – A jak nas porwie i rozniesie o jakąś przeszkodę? W tych warunkach nie można sterować. – Może przywiążemy się liną do czegoś stałego na dachu? – zaproponował Wade. – Poziom wody podniesie się więcej niż przewidywaliśmy i lina wciągnie nas pod powierzchnię. – Przedtem ją utniemy i... – Po pierwsze nie mamy liny a po drugie prąd jest tak silny, że będzie nas rzucał tak... – źe nabierzemy wody przez burtę? – dokończył Holbrock. – Spróbujmy zrobić dryfkotwę i odbojniki z koców. Może przypadek sprawi, że rąbniemy o jakąś ścianę i będziemy mogli wejść przez okno do wnętrza... – Nie licz na to. Będziemy mieli taką szybkość, że jedyne wejście będzie wtedy jeśli prąd sam wstrzeli nas do środka jakiegoś budynku. – To co robimy? Vanderberg zastanawiał się dłuższą chwilę. – Spróbujmy zrobić sztywną dryfkotwę i obciążyć ponton ile się da, żeby go nie obracało. Sami nie wchodźmy do niego tylko płyńmy z tyłu trzymając się sznurów przy burtach. – Psiakrew, ile wytrzymamy w tej wodzie? Pięć minut? Dziesięć? – Ale w ten sposób będziemy żywi nawet jeśli uderzymy w większą ilość przeszkód. Może nas coś zatrzyma i będziemy mogli... – Helikopter! – krzyknął Holbrock. – Tam! Patrzcie! Przed nimi, nad dachem wysokiego budynku unosił się snop niezwykle jasnego światła. Dopiero po chwili dobiegł ich stłumiony deszczem i szumem płynącej wody huk silnika śmigłowca. Pilot przemknął nad widocznymi dopiero teraz, w blasku jego reflektorów, sylwetkami ludzi na dachu i sprawił, że maszyna zawisła w powietrzu mniej więcej nad środkiem zalanego parkingu. – Rakietnica! – Holbrock rzucił się w kierunku swoich paczek. – świećcie w jego stronę! No szybciej... – Może leci do nagłego wypadku... – Tu wszędzie są nagłe wypadki! Wyszarpnął pistolet z lufą o dużym przekroju ale miał trudności ze znalezieniem naboju. śmigłowiec obrócił się o czterdzieści pięć stopni. Jego przedni reflektor omiótł dach supermarketu, potem silnik ryknął ze zwiększoną mocą. – Odleci! Maszyna jednak zatoczyła tylko lekki łuk i powoli zaczęła się zbliżać. Stało się jasne, że pilota musiało zainteresować coś co było tuż obok nich. Vanderberg rozejrzał się odruchowo, potem osłonił głowę od wzbudzonego obracającymi się łopatami wichru. Przestał widzieć cokolwiek w roznoszonych w kilku kierunkach naraz strugach. Ryk silnika przez moment był ogłuszający kiedy maszyna przeleciała nad nimi, potem ścichł trochę by wzmóc się znowu kiedy pilot opuszczał maszynę nad środkiem dachu tak, że zawisła mniej więcej metr nad jego powierzchnią. Zważywszy warunki, noc, deszcz i brak jakichkolwiek znaków pilot wykazywał się najwyższym mistrzostwem. Vanderberg ruszył w jego kierunku zanim jeszcze zauważył dawane światłami znaki. Cała trójka ogłuszona, oślepiona i targana z najwyższym trudem odnalazła właściwą drogę. Na szczęście drugi pilot pomógł im wsiąść do kabiny. Ruchem ręki wskazał przygotowaną apteczkę i gestami wypytał czy nikt nie potrzebuje natychmiastowej pomocy. Potem wskazał na zalewany już pierwszymi falami dach i na nich. Wade domyślił się pierwszy. – To już wszyscy! – krzyknął i niepewny efektu powtórzył to samo gestami. Dopiero teraz maszyna wzniosła się wyżej ale nie opuszczali jeszcze miejsca pośpiesznej ewakuacji. Drugi pilot zamknął drzwi kabiny zabezpieczając dokładnie zamek. – Jezu, jak nas tu znaleźliście?... – spytał Wade. Baniasty hełm nie poruszył się nawet. Pilot wyjął z kieszeni pomiętą kartkę, oświetlił małą latarką i zbliżył do oczu. – Czy jeden z was to major Vanderberg? – Tak, ale... – Dobra – pilot klepnął w ramię swojego kolegę za sterami. – Możemy lecieć. Helikopter pochylił się nieco nabierając prędkości. – Jak... Szukaliście mnie? – Vanderberg był równie zaskoczony jak Wade. – Przysłał was Horrocks? – Nie wiem kto to jest. – Więc skąd!... Pilot uśmiechnął się lekko. – Wiem, że to dziwne. Oczekiwałem, że pan nam wyjaśni... – Co? – No... Wynajęto nas już kilka dni temu. – Kiedy?! – Wade niepewny czy dobrze słyszy nachylił się do przodu. – Wynajęto nas kilka dni temu. Mieliśmy być gotowi do akcji w nocy, w skrajnie trudnych warunkach, być może w stanie klęski żywiołowej... Zapłacono nam z góry kupę forsy. Wie pan, pismo w formularzu zamówienia było tak niewyraźne, że... Wahaliśmy się. Ale z drugiej strony czek mogliśmy zrealizować od razu... – Dzisiaj otrzymaliśmy wiadomość -wtrącił pierwszy pilot – że mamy podjąć majora Vanderberga z dachu sklepu i dokładne współrzędne. – Przez telefon? – Nie. Przez radio. – Chryste, kto wam to zlecił? – Już mówiłem, że pismo jest jakieś niewyraźne. Jakby to robiło dziecko ale... Podpis da się odczytać. Konto bankowe również bez zatrzeżeń – drugi pilot wyjął z wewnętrznej kieszeni kombinezonu złożony we czworo formularz. Vanderbergowi wystarczył jeden rzut oka. Człowiek, który przysyłał dziwne listy ekipie Frosta tym razem rzeczywiście złożył swój podpis. – To Dakar! – Skąd ona mogła wiedzieć kilka dni temu?! Vanderberg i Wade patrzyli na siebie nie rozumiejąc niczego. W całej kabinie jedynie Holbrock rozparł się wygodnie wyraźnie zadowolony z nagłego poczucia bezpieczeństwa. – Szczerze mówiąc dalej niezbyt rozumiem – powiedział pilot. – Jak skontaktowaliście się z tą osobą dzisiaj? Słyszałem, że w mieście już od dłuższego czasu nie działały telefony? – Z nikim się nie kontaktowałem. – To skąd ten ktoś wiedział, że będziecie na dachu supermarketu ponad pięć godzin temu? Wtedy nie było jeszcze powodzi... Rozdział 19 Idealny, odprasowany a przede wszystkim czysty garnitur Frosta kontrastował z ubraniami pozostałych osób. Vanderberg i Wade byli przemoczeni i brudni, marynarka Horrocksa wisiała w strzępach, nawet Walker, zawsze nieskazitelny, nie mógł pozbyć się plam błota ze swego płaszcza. O kilku żołnierzach, którzy przybyli helikopterem razem z Horrocksem i Walkerem lepiej było nie mówić. źaden z nich nie miał pełnego ekwipunku, brakowało im hełmów, plecaków, amunicji... Na szczęście wszyscy mieli swą broń. Oprócz profesora jedynie dyrektor wystawy astronautycznej zdawał się nie mieć za sobą żadnych przejść związanych z powodzią. Jednak jego powyciągany sweter i wypłowiałe dżinsy nie raziły nikogo z zebranych w jego gabinecie. – Cóż – Walker podjął przerwaną kwestię. – Myślę, że powinniśmy zająć stanowiska i zastawić pułapkę. Osobiście przychylam się do zdania majora – tu spojrzał na Vanderberga. – że Indianie zaatakują, czy też po prostu pojawią się przed świtem. Tak, to idealna pora. – Myśli pan, że powódź im nie przeszkodzi w przedostaniu się tutaj? – spytał dyrektor. Jego pociągła twarz wyrażała najwyższy sceptycyzm. Patrząc z boku miało się wrażenie, że za żadne skarby nie chce uwierzyć w historię o Indianach. Sam kiedyś też był astronautą, z pierwszego, eksperymentalnego jeszcze okresu, o czym świadczył mały wzrost i niewielka waga, czynniki wtedy o pierwszorzędnym znaczeniu. Jego całe życie przebiegało w otoczeniu najnowszych technologii, przekraczaniu nowych granic, najpierw w oblatywaniu najnowszych odrzutowców, potem w samych lotach kosmicznych. W takim życiorysie nie mogło być niczego, żadnego punktu zaczepienia, o który można byłoby oprzeć przekonanie o zagrożeniu płynącemu z posługujących się czarami Indian. – To trudne do wyjaśnienia – powiedział Walker. – Ale wydaje się, że oni są do tego zdolni. Jakoś jednak udało im się adaptować do warunków panujących w naszych kanałach. I potem... – Walker zawiesił głos nie chcąc powiedzieć niczego więcej. On też, mimo wszystkiego czego był świadkiem zdawał się nie wierzyć w czary. Potyczka na stacji metra sprawiła, że był tylko bardziej ostrożny. Najwyraźniej nie łączył powodzi z tajemniczym plemieniem. – I co? – spytał Vanderberg. – Mamy doprowadzić do kolejnej masakry? – Nie. Chcę ująć ich przywódcę. – Jak to ująć? Rozniosą nas w przeciągu... – Nie sądzę, żeby przyszli tu w większej liczbie. Myślę, że liczą raczej na to, iż powódź zdezorganizowała nas zupełnie. – Co chyba się stało – mruknął Wade. – Pewnie wyślą kogoś, może dwóch, trzech ludzi – Walker nie spojrzał nawet na niego. – Jeśli rzeczywiście ten kamień jest dla nich tak ważny. Aresztujemy ich w chwili kradzieży. Wade jęknął cicho. Vanderberg i Frost wymienili porozumiewawcze spojrzenia. – Ale to co się stało z żołnierzami tam na stacji... – nawet Horrocks zdawał się mieć wątpliwości – to nie było zwykłe zadawanie śmierci... – Być może. Tam jednak nasze plany pokrzyżowała panika z powodu zalania tunelu. Tu będziemy lepiej przygotowani na wszelkie zaskoczenia. – Ale... – Jeśli ten biały, który ponoć jest ich przywódcą, rzeczywiście dysponuje jakimś urządzeniem, które... – Walker nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa. – Które powoduje te dziwne obrażenia – wybrnął po chwili. – To tym bardziej musimy go ująć. Ten aparat z pewnością będzie mieć przy sobie. Vanderberg chciał coś powiedzieć, ale Frost dał mu dyskretny znak ręką, żeby nie zaogniał sytuacji. Westchnął więc tylko ciężko, potem spojrzał na zegarek. – W takim razie może zajmiemy stanowiska. Do świtu pozostaje coraz mniej czasu. – Tak, tak... – Walker podniósł się z miejsca. – Chodźmy. Dyrektor z twarzą wyrażającą niezmienny sceptycyzm podniósł się również. Podszedł do drzwi, zawahał się przez moment, jakby zastanawiając się czy nie powiedzieć, że nie będzie brał udziału w tej idiotycznej komedii, potem jednak otworzył je i pewnym krokiem ruszył korytarzem pokazując im drogę. Frost pozostał z tyłu zrównując się z Vanderbergiem. Przez chwilę szli w milczeniu na końcu posępnego pochodu, potem profesor odezwał się ściszonym do szeptu głosem. – Czy ma pan swój pistolet? – Nie. Musiałem go zgubić podczas... – To niedobrze. – Chce pan, żeby... – Vanderberg upewnił się, że nikt ich nie słyszy. – Żeby zastrzelić tego człowieka kiedy tylko się pojawi? Frost odwrócił głowę przyglądając się mijanym eksponatom. Zdjęcia, makiety i fragmenty rzeczywistych konstrukcji w migotliwym świetle latarek wyglądały jak dekoracje do jakiegoś filmu science-fiction. – Nie wiem czy nie byłoby to najlepsze wyjście – powiedział po chwili. Vanderberg spojrzał na niego ale nie mógł dostrzec szczegółów twarzy. – Wierzy pan już w to... – Nieważne – profesor wpadł mu w słowo. – Mam jednak dziwne wrażenie, że nie mamy zbyt wielkich szans. – A dyrektor? Co on o tym sądzi? – Widział pan. – Rozmawialiście wcześniej. – Nie dał się przekonać. Owszem, po naszej... sprzeczce, poszedł sprawdzić czy kamień jest bezpieczny. Twierdzi, że nikt bez specjalnych narzędzi nie otworzy pojemnika. Vanderberg wzruszył ramionami. Chciał powiedzieć coś jeszcze ale dyrektor zatrzymał się by przepuścić ich przodem do sali, w której przechowywany był kawałek Księżyca. Nie można już było mówić swobodnie. Horrocks rozmieszczał swoich żołnierzy i dwóch, spotkanych już w gmachu wystawy, mundurowych policjantów usiłując im znaleźć choć w miarę dogodne kryjówki za kapsułami statków Apollo, księżycowymi lądownikami i powierzchniowymi łazikami. Walker wraz z dyrektorem ukryli się w module cumowniczym, a Vanderberg, Wade i jeden z policjantów za zestawami przyrządów pomiarowych służących do badań powierzchni satelity. Sam Horrocks schował się za makietą Saturna V tuż obok Frosta wciśniętego pomiędzy obraz przedstawiający awarię Apolla 13, a model tymczasowej stacji Apollo-Sojuz. – Zgasić latarki! – głos porucznika był podniesiony ale bynajmniej nie zdradzał oznak szczególnego zdenerwowania. – I nie wiercić się na swoich stanowiskach! Wade korzystając z ostatniej możliwości poprawił swoją pozycję wyciągając nogi. Ostrożnie zbliżył usta do ucha Vanderberga. – Słyszałeś co mówił Walker? – szepnął. – Podobno woda wylewa się już na równinę. – Jak to? Skąd się nagle wzięło tyle wody?... – Cholera wie. Wygląda to jakby morze nagle zaczęło przeć w górę rzeki. – Nie gadać tam! – syknął Horrocks. – Niech nikt nie waży się nawet głębiej odetchnąć! Vanderberg opuścił głowę. Podparł brodę na złożonych rękach, przez chwilę jeszcze poruszał się usiłując wygładzić gniotące go fałdy marynarki, potem zamarł w bezruchu. Tuż za nim w niewielkiej odległości znajdowało się wielkie, panoramiczne okno. Niewiele widział patrząc na zalewaną strugami wody szybę ale wolał to od wytrzeszczania oczu w ciemność przed sobą. Wiedział jak wredne może być czekanie w pułapce. Wiedział też, że nie powinien myśleć o tym co ich może czekać, to tylko powoduje rosnące zniecierpliwienie, zacznie się kręcić, szeleścić i... Ach, mniejsza z tym. Obserwował liczne, zamazane światła na dachach budynków wokół. W górze krążyły helikoptery rozpruwając mrok światłami potężnych reflektorów. Żadna z maszyn jednak nie podejmowała na pokład dających rozpaczliwe znaki ludzi. Nie miałoby to żadnego sensu. Nie było żadnej możliwości, żeby drogą powietrzną ewakuować całe miasto. Vanderberg przypomniał sobie jak Wade mówił o wodzie wylewającej się na równinę. Czy w związku z tym jakakolwiek pomoc będzie możliwa rano? Zastanawiał się w jakiej sytuacji są teraz żołnierze na stanowiskach wokół miasta. Szczerze mówiąc wątpił, żeby ich sprzęt mógł okazać się pomocny nawet w bardziej sprzyjających warunkach. A oddziały, które już zdążyły wkroczyć do miasta? Podejrzewał, że ci z dowódców, którzy jeszcze mogli działać wycofywali się jak najszybciej. Nie miał pojęcia czy ktoś mógł jeszcze w najbliższych godzinach podjąć większą, choć w miarę skoordynowaną akcję. Skala zjawisk zdawała się przerastać wszystko co do tej pory natura zdołała zaserwować temu krajowi. Czy Bóg Deszczu chce zalać cały kontynent? Żachnął się nagle zdenerwowany. Nie wiedział już w co ma wierzyć. Co należy jeszcze do świata realnych faktów a co już nie... Głośniejszy od innych huk pracującego silnika zmusił go do spojrzenia w bok. Jeden z helikopterów zniżał się gwałtownie o mało nie zawadzając rotorem o rząd wysuniętych anten umocowanych nad dachem budynku obok muzeum. Pilot walczył o utrzymanie się w powietrzu ale maszyna opadała coraz szybciej. Spod jej kadłuba wybuchł nagle pęk gumowych balonów. Awaryjne, pneumatyczne podwozie nie dawało jednak wielkich szans na pomyślne lądowanie w płynącej tak wartko, wzburzonej wodzie. Tuż nad jej powierzchnią maszyna wyrównała jednak a po chwili nawet zaczęła na powrót piąć się ku górze. Vanderberg obserwował maszynę kolebiącą się we wtórnych, odbitych od ścian, prądach powietrza, jak mozolnie pnie się piętro po piętrze. Jej światła drgały, to zapalały się to gasły ale ciągle posuwały się wyżej i wyżej aż maszyna wyskoczyła ponad dach budynku po drugiej stronie ulicy. śmigłowiec zatoczył niewielki krąg podchodząc do lądowania, znieruchomiał na moment, potem nagle runął w dół eksplodując jasnym płomieniem. Vanderberg odwrócił wzrok. Pożar oświetlił trochę wnętrze sali. Na szczęście nie na tyle, żeby można było zobaczyć ukrytych wokół ludzi. Miał nadzieję, że sam też nie jest widoczny na tle jasnego teraz prostokątu okna. Usiłował nie myśleć o tym co działo się na zewnątrz. Skupił wzrok na zajmującym centralne miejsce pojemniku w kształcie walca wykonanym ze specjalnego, pancernego szkła. Tkwiący w niklowanym uchwycie ułamek księżycowej skały ciemniał na tle jasnej obudowy modelu komputera pokładowego, który ustawiono kilka metrów za nim. Co się stanie jeśli człowiekowi, który przywiódł tu zabłąkane plemię uda się zamocować go w swojej masce? Rozejrzał się po eksponatach zgromadzonych wokół. W żaden sposób nie chciały kojarzyć się z roślinnością o duszącym zapachu, wypełnionym insektami błotem, czy szeptanymi w dymie ogniska magicznymi formułami. Coś ciemnego sunęło w poprzech dywanowej wykładziny... Wąż?! Nie... Vanderberg drgnął mimowolnie. To strużka wody. Szlag! Czy powódź może sięgnąć aż tak wysoko? Przecież nie może zalać wszystkich budynków. Musiałby się podnieść poziom oceanów. Zaraz, spokojnie, to tylko przeciek z dachu... Gdzieś z boku rozległ się cichy trzask. Woda tworzyła już na środku pomieszczenia spore rozlewisko. Narazie jednak nie przybierała na tyle szybko, żeby stanowić zagrożenie. Vanderberg spojrzał na skulonego tuż obok policjanta z odbezpieczonym rewolwerem w ręku. On też jak zahipnotyzowany patrzył w rosnącą na środku kałużę. Rozległ się nowy trzask i coś jakby plaśnięcie czegoś miękkiego o twardą powierzchnię. Vanderberg podniósł głowę. Drgnął czując przyspieszający rytm własnego serca. Na środku sali, kilka metrów od szklanego pojemnika stało dziecko... Nie. Zrozumiał dopiero teraz. To był karzeł! W życiu nie widział kogoś tak małego i tak... brzydkiego. W świetle pożaru za oknem widać było jego przedziwnie powykręcane kończyny, wygięty w pałąk kręgosłup i tył zdeformowanej głowy. Ogromna, drewniana maska zakrywała z przodu prawie całe jego ciało. Karzeł powoli rozejrzał się wokół potem spięty i przyczajony ruszył w kierunku cylindra kryjącego kawałek Księżyca. Vanderberg z trudem powstrzymywał się od przełknięcia śliny. Tamten był bardzo blisko. Mógł nie tylko usłyszeć najlżejszy szmer. Istniało realne niebezpieczeństwo, że zorientuje się w pułapce wyczuwając zapach zaczajonych tuż obok ludzi. Karzeł zrobił jeszcze kilka kroków i zatrzymał się przed ustawionym na niklowanym postumencie pojemnikiem. Powoli wyciągnął przed siebie ręce. Rozrywane na strzępy, pancerne szkło nie wydało żadnego dźwięku. Vanderbergowi przypomniały się wszystkie ofiary tego człowieka. Wszystkie zdjęcia, wszystkie ciała, które widział utworzyły nagle makabryczny korowód przed jego oczami. Odruchowo napiął mięśnie. Czy ludzie po drugiej stronie sali również widzą to wszystko? A może czekają nieświadomi bo patrzyli zbyt wysoko spodziewając się człowieka normalnego wzrostu? Bzdury – uspokajał sam siebie. Dłonie karła zręcznie wyłuskały szary okruch ze stalowego imadła. Potem powoli, jakby przełamując jakiś opór jego palce wyjęły własny kamień umocowany nad otworami na oczy w starej masce. Zmienia je tutaj! – Vanderberg zrozumiał, że mają jedyną, niepowtarzalną być może szansę. – On zamienia kamienie już tutaj! – Teraz! – krzyknął bezczelnie wypychając zaczajonego policjanta z wnęki. – Zabij go!!! Wokół zapłonęły światła latarek. – Stać! – rewolwer o krótkiej lufie tkwił nieruchomo w wyciągniętych do przodu dłoniach. – Stać! Jesteś aresztowany! – Zabij go!!! Dłoń karła obciążona księżycowym kamieniem powędrowała do góry w kierunku czoła. – Strzelaj! Zabij go, do cholery! – Stać! Nie ruszać się! – krzyczał policjant ale jedynym ruchem, który wykonał było napięcie kurka. Kamień był już blisko otworu w masce. Vanderberg chwycił rewolwer chcąc go wyrwać policjantowi. – Stój! – krzyczał z tyłu Horrocks. Kamień utkwił w otworze maski. Ręka karła opadła w dół. Vanderberg odepchnął policjanta wyrywając mu rewolwer. Wiedział, że jest już za późno. W świetle latarek widział oczy tamtego wyzierające ze szpar w rzeźbionym drewnie. Przypomniał sobie dwóch ludzi zabitych przez niego w kanałach. Dakar, dlaczego tu nie ma Dakar?... Lufa rewolweru wędrowała w górę jak na zwolnionym filmie. Zbyt wolno. Kątem oka dostrzegł, że Horrocks również składał się do strzału. Za późno, było za późno na cokolwiek... Białka oczu tamtego błyszczały w otworach maski. Czy coś się czuje podczas takiej śmierci? Czy to następuje dość szybko by nie wiedzieć o niczym? – Myśli błyskawicznie przemykały przez głowę Vanderberga. Karzeł jednak nie rzucił czaru. Ugiął nagle swe krzywe nogi i wiekim jak na niego skokiem rzucił się do ucieczki. Vanderberg jednak już miał go na muszce. Lekko ściągnął spust biorąc odpowiednią poprawkę. W tej samej sekundzie strzelił Horrocks. Dwie uderzające prawie równocześnie kule odrzuciły drobne ciało aż na ścianę. Karzeł ruszał się jeszcze. Usiłował wstać ale w tym momencie nie wytrzymał jeden z żołnierzy. Karabinowy pocisk unieruchomił ciało na podłodze. Sekundę później strzelił drugi. Ostatnia kula roztrzaskała maskę na kilkanaście małych fragmentów. Trudno powiedzieć jak długo tak stali. Horrocks i Vanderberg ciągle z wyciągniętymi w dłoniach rewolwerami, pozostali, każdy na swoim stanowisku. Kilka sekund, kilkanaście, pół minuty? Dopiero Wade przerwał ten paraliż podnosząc się z podłogi. – Jezu!... – jęknął głośno. – Dlaczego ten kamień nie zadziałał? Żołnierze, Frost i Walker zaczęli gramolić się ze swoich kryjówek. Po chwili wszyscy otaczali nieruchome ciało. – Dlaczego ten kamień nie działał? – powtarzał Wade. Dyrektor stał nieruchomo tuż obok niego. Mimo, że w jego obecności nie zaszło nic nadnaturalnego w tej chwili sprawiał wrażenie człowieka, który uwierzył. Powoli wyciągnął jedną z trzymanych w kieszeni rąk. W jego dłoni tkwił spory odłamek ciemnej skały. – To... – przełknął ślinę. – To ten prawdziwy – powiedział cicho. – Nie przekonał mnie pan – spojrzał na Frosta. – Ale zamieniłem kamienie... na wszelki wypadek. To jedyna naprawdę cenna rzecz tutaj. Gdyby miało dojść do ewakuacji z powodu powodzi chciałem go zabrać ze sobą. – A... A ten? – profesor ostrożnie, czubkiem buta dotknął leżącego na ziemi kamienia. – To kawałek brukowca. Vanderberg westchnął ciężko. Czuł się tak jak po wielokilometrowym biegu. Bezwiednie wypuścił z dłoni ciężki rewolwer. Rąkawem otarł gromadzący się na czole pot. Cofnął się opuszczając krąg skupionych nad trupem ludzi i ruszył w kierunku wyjścia na dach. Jedyne czego tak naprawdę pragnął w tej chwili, to było zajęcie miejsca w zaparkowanym tam helikopterze i spokojne czekanie aż wywiozą go w bezpieczne miejsce. Nie miał ochoty na nic poza tym... Zatrzymał się kiedy ktoś kto czekał w korytarzu zapalił latarkę. Dopiero po chwili rozpoznał Dakar. – Ty?... Jak... Jak się tu dostałaś? Dziewczyna patrzyła na niego bez słowa. Jej oddech stał się chrapliwy, mięśnie twarzy drgały coraz bardziej. Zrozumiał, że ma przed sobą tą "drugą" Dakar. – U... Udało się – jej głos zdawał się dobywać gdzieś z samego dna trzewi. – Udało się tylko dlatego, że ty tu byłeś. – Ja? Ale co ja?... – Pokonaliśmy dla ciebie Boga Deszczu. To wszystko co mieliśmy dla ciebie zrobić. – J... Jak to "wy"? Kim jesteście? – Pamiętasz studnię? I tamtego, smagłego człowieka? Hindus – przemknęło przez głowę Vanderberga. Co to może mieć wspólnego?! – To nasza studnia. Kiedy istniał nasz lud, tam właśnie składano nam ofiary. Ofiary z ludzi. Potem wszystko przestało istnieć. Nikt nie zajmował się nami... Ty pierwszy, po wieluset latach wrzuciłeś do studni żywego człowieka, który w niej umarł. Złożyłeś nam ofiarę. Musieliśmy ci pomóc. – Ale... Ale ja... Kim jesteście? – Złożyłeś ofiarę a my uratowaliśmy ci życie. Musimy odejść. – Ale... – Zostawiamy ci tą dziewczynę. Nigdy nie mogliśmy opanować jej do końca. Może tobie się uda... Latarka zgasła nagle. Vanderberg usłyszał stuk, jak spadła na podłogę. Ukląkł szukając jej po omacku. Na szczęście już po chwili jego palce zacisnęły się na metalowym walcu. Szybko włączył światło. Dakar chwiała się na nogach. – Boże, gdzie ja jestem? Gdzie... – spojrzała w dół. – To ty? Kiedy wstał oparła się na nim. – Słuchaj, muszę iść do lekarza. Mam jakieś napady amnezji – patrzyła na niego zrozpaczona. – Cicho... Cicho... – uspokajał ją. – Już wszystko w porządku. – Ale ja... Nie mam pojęcia gdzie jestem. Jak się tu dostałam? – To zwykły szok. Nie przejmuj się – objął ją mocniej ramieniem. – Na pewno sobie przypomnisz... – Boli mnie głowa. Powiedz gdzie jestem? Głaskał jej plecy widząc, że dziewczyna uspokaja się powoli. Sam jednak nie mógł zebrać myśli. Drgnął całym ciałem słysząc za plecami czyjeś kroki. Ale to tylko Wade denerwowany wymachiwał policyjnym reflektorem. – Ty wiesz co ten idiota chce powiedzieć!... O, Dakar... – Jaki idiota? – No Walker... Zaraz, skąd ona się tu wzięła? – To dłuższa historia. Powiedz co tam się dzieje? Wade oparł się o ścianę. – Wiesz, ta woda na równinie, to było tylko pojedyncze pierdnięcie. Jakaś koincydencja pomiędzy powodzią a przypływem morza. Woda się cofa bardzo szybko. – Skąd wiesz? – Walker połączył się przez radio z burmistrzem. I jeszcze... Helikoptery bombardowały wał przeciwpowodziowy workami z piaskiem. Potem jednej z miejskich ekip udało się tam dotrzeć. Wał chyba jest załatany. Poziom wody opada wszędzie. – To świetnie. – Ale ten dureń, ten... Wiesz, Walker jak tylko to usłyszał zaczął pisać przemówienie do telewizji, które zamierza jak najszybciej wygłosić. Wiesz co tam jest?! – No co? – Jeszcze przed chwilą, nad trupem tego karła trząsł się w szoku i mamrotał, że i tak nie jesteśmy wstanie zagwarantować ludziom bezpieczeństwa, że cały nasz system jest złudą, machiną pozbawioną możliwości kontroli... że każdy powinien być przygotowany, że w każdej chwili może być zdany tylko na siebie... A teraz, kiedy tylko trochę się uspokoił i usłyszał kilka dobrych wieści... – No wyduś wreszcie z siebie! – Teraz pisze, że służby miejskie po raz kolejny wykazały swą prężność i elastyczność w działaniu. że panujemy nad sytuacją. Chce zapewnić wszystkich, że nie ma już niebezpieczeństwa. Meteorolodzy zapowiadają koniec opadów i rano akcja pomocy ruszy pełną parą! Vanderberg zgasił swoją latarkę. Okna w jednej ze ścian korytarza odcinały się już lekką szarością. Na zewnątrz nad prawie utopionym miastem wstawał świt. I deszcz rzeczywiście zdawał się słabnąć. – To dziwne, ale... Na jego miejscu powiedziałbym prawie to samo – spojrzał na zdziwioną twarz Wade’a. Czuł, że powraca mu zagubiona gdzieś pewność siebie, pewność co do ustalonego porządku rzeczy. – Wszyscy podtrzymujemy zbiorowe złudzenia – dodał. Dakar położyła rękę na jego ramieniu. – Wszyscy żyjemy w świecie złudzeń – na twarzy dziewczyny pojawił się nieśmiały jeszcze uśmiech. – Ale to wcale nie musi być przykre.