HELENA SANIEWSKA Romanistka, od początku studiów związana z Wrocławiem. Autorka felietonów radiowych, reportaży, audycji satyrycznych oraz scenariuszy filmowych. Urojona i wychowana na Mazu-ch, które w czasach liceal-/ch i studenckich przemie-ała na piechotę, autostopem, atkiem lub rowerem. Nie znosi samotności, upa-w, nieuczciwości i agresji, ajlepiej czuje się wśród naj-iższych i przyjaciół, we wła-tym domu, w którym za-sze są mile widziani cieka-i, otwarci i życzliwi ludzie. Chyba (L) ma pociąg do ha-irdu, więc w nic nie gra. Niepoprawna idealistka silnie rozwiniętym poczu-em sprawiedliwości, dlatego i krzywdę - swoją czy też idzą - reaguje jak na niezno-ly ból i nie potrafi milczeć. Uczulona na penicylinę, ko-rie, ludzi bezwzględnych słowo „biegły". Całkowicie apolityczna. Nity nie zapisała się do żadnej irtii czy organizacji polity-znej, bo nade wszystko ceni »bie szeroko pojmowaną nie-ileżność. MAŁY 1ELKI ŚWIAT Helena Saniewska MAŁY WIELKI ŚWIAT EURORl IWYDAWISTICTWOI Dyrektor, redaktor naczelny Wojciech Głuch Opracowanie redakcyjne, korekta Zofia Smyk Przygotowanie do druku Studio MAK sp.z o.o., tel./faks (071) 372 57 84 Ilustracja na okładce Krystyna Świecznik-Hamer Opracowanie graficzne okładki Magdalena Idaszewska, Krystyna Świecznik-Hamer Wydanie II 2000 © Helena Saniewska 1999 Wszystkie prawa zastrzeżone, szczególnie prawo do przedruku i tłumaczeń na inne języki. Żadna z części tej książki nie może być publikowana bez uprzedniej zgody autorki. Dotyczy to również sporządzania fotokopii, mikrofilmów oraz przenoszenia danych do systemów komputerowych. ISBN 83-87977-06-3 Wydawnictwo EUROPA 50-011 Wrocław, ul. Kościuszki 35 tel. (071) 346 30 11, tel./faks (071) 344 79 68, e-mail: europa@wydawnictwo-europa.pl www.wydawnictwo-europa.pl DRUK: Dolnośląskie Zakłady Graficzne Jelenia Góra ROZDZIAŁ I BĘDZIECIE MNIE MUSIELI NAJPIERW ZWIĄZAĆ Nieznośny pisk brutalnie przerwał mój kamienny o tej porze sen poranny i wdzierał się bezpardonowo i bezczelnie do mojego mózgu, by —jak co dnia — rozpocząć w nim nieodwracalne spustoszenie. Z pewnością nikt nie uszczęśliwił mnie prezentem równie perfidnym, diablo złośliwym i bez sensu, jak tym niewydarzo-nym budzikiem ciotka Patrycja z Kanady. Brr... Ładny początek dnia! Samo wspomnienie ciotkf"Paty wywoływało u mnie zimne poty i bolesny skurcz żołądka, a cóż dopiero histeryczny wrzask tego upiornego „sufitowca". Dziś, na szczęście, w samą porę, włączył się mój instynkt samozachowawczy. Leżąc na brzuchu, błyskawicznie wyrzuciłam w górę głowę i ramiona — na ułamek sekundy, w sam raz na tyle, by jednym ruchem wyszarpnąć poduszkę i przykryć się nią szczelnie od góry. Co za ulga! Jak cicho... Trwałam tak dobrą chwilę, z gorliwością przyciskając mój „kask" z pierza, jakby od tego miał zależeć mój uczniowski los i całe moje przyszłe życie. Gdy poluzowałam jednak uścisk ramion, żeby wpuścić odrobinę orzeźwiającego tlenu, piski z góry znowu zaatakowały agresywnie. Powinnam była je właściwie zlekceważyć: udać, że to nie do mnie, że pomyłka albo że ich w ogóle nie ma, ale okazało się to ponad moje siły. One tymczasem, jak laserowy promień, wwiercały się w mój mózg i bezlitośnie cięły na plasterki. - Zuzka!!! — na dźwięk budzika nałożył się rozdzierający krzyk mamuśki. Zamontowany tuż nade mną budzik-widmo ciotki Paty można było jeszcze od biedy przetrzymać, ale nie obydwa te słowicze głosy naraz! Mama wiedziała o tym doskonale i zawsze dołączała się perfidnie, tworząc wraz z nim niewiarygodny duet, którego jazgot i kakofomczne brzmienie porównać można było chyba tylko ze strojeniem wyjątkowo hałaśliwych instrumentów. Mimo że dzień, o którym mowa, zaczął się niby typowo i zwyczajnie, okazał się najgorszym w moim życiu; pasmem stresów, klęsk i udręk, zamachem na moje nerwy i uczucia, na zdrowie psychiczne, fizyczne i jakie tam jeszcze. Na mnie całą. - No, do licha! Zuzka! Wyłączaj ten upiorny budzik i szoruj do łazienki! W końcu spóźnicie się do szkoły! Głos mamy był już teraz znacznie wyższy niż normalnie i z pewnością nie mógł wróżyć nic dobrego, choć brak „za-śpiewu", typowego dla niej w takich chwilach, wskazywał, że nie był jeszcze prawdziwie niebezpieczny. Naprawdę, nie wiem, jak udało mi się doprowadzić moje ciało do „półpionu". Szczerze mówiąc, fakt ten codziennie mnie tak samo zaskakiwał. Z grzbietem wygiętym po kociemu, wodziłam smętnym, jeszcze na wpół śpiącym wzrokiem po pokoju, nad którym — jak mówiła mama - „przeszedł tajfun, a później w niego piorun strzelił", z niechęcią prześliznęłam się po rozrzuconych ciuchach, stosach zeszytów, podręcznikach i kasetach, aż wreszcie rozhuśtałam się na dobre i wyłącznik „sufitowca" znalazł się w zasięgu ręki. Cisza... Nieoceniona, piękna cisza... Powoli, jakby się bojąc ją zakłócić i utracić bezpowrotnie, spuściłam nogę i po omacku odszukałam drewniak. Obuta stopa natrafiła na coś niewielkiego i kruchego, co pod jej ciężarem podejrzanie gruchotnęło, wypełniając pokój suchym trzaskiem. Poczułam, że krew z mojego ciała odpłynęła nagle nie wiadomo dokąd, a w stopach odezwało się nieznośne mrowienie. Wiedziałam, czułam to, że — o ironio losu! —ja, fanka Freddiego, mam właśnie pod butem moją ukochaną muzykę: szczątki „Queen"; piosenek, które — może już dla niektórych zapomniane i przebrzmiałe - dla mnie wraz z so- listą nie umarły; nieodmiennie wywołują we mnie dreszcz emocji, choć słucham tego na okrągło, maniakalnie. Przeczucie okazało się rzeczywistością, a „Queen" — kupką plastikowych odłamków z taśmą w środku. Ta zdeptana muzyka idola miała być jednak tylko początkiem, ledwie wystającym czubkiem góry lodowej, wręcz idealnym preludium do tego dnia jak z horroru. Rozróbę w kuchni — zwyczajowo wywołaną przez Filipa — przemilczę jako coś nie mniej oczywistego niż fakt, że woda jest i będzie mokra, a ogień parzy. Zabolało mnie jedynie „spostrzeżenie" taty (co go ugryzło?), że od takiej pannicy może chyba oczekiwać pewnej klasy i oleju w głowie, a Filip (niby ten biedny, piegowaty knypek) to przecież „małe dziecko, któremu daję taki beznadziejny przykład". Napięcie rosło, jakby zaraz miała się rozpętać burza z piorunami, a ja - zraniona taką niesprawiedliwością taty — miałam wrażenie, że jak dziecko się rozpłaczę. — Nie... — wciąż powtarzałam sobie w duchu — nie mogę dawać smarkaczowi takiej satysfakcji, bo to plotkarz i okropny aferzysta i cała s^feoła huczałaby najdalej po kwadransie. Za nic w świecie. Zacisnęłam więc zęby i wybiegłam, dobrowolnie zostawiając ledwie tkniętą jajecznicę potworowi na pożarcie. Czułam, że jeśli coś się niedobrego dzieje z tatą, bezpieczniej będzie się ulotnić i wrócić, jak już się to wszystko „przewali". - Kanapki!!! - krzyknęła za mną mama i z niewiarygodnym wprost refleksem wstrzeliła w szparę zatrzaskiwanych przeze mnie drzwi przygotowane zawiniątko. Kanapki to była jej obsesja. Mogliśmy do szkoły wyjść bez głowy, butów i tornistra, ale me bez kanapek. W tym pośpiechu zapomniałam, oczywiście, karty na autobus. Kanary, żądne sukcesu i w tak zwanej pełnej gotowości, czyhały już jak diabeł na niewinną duszę, byłam więc bez szans. Zwłaszcza ona była krwiożercza i nieprzebłagana. - Cóś takiego! Zapomniała biletu! — skrzeczała upiornie, w lewo i w prawo strzelając slipkami, z których kapały błękitne pastele i dzika satysfakcja. — Wszyscy się tak tłumaczą! Ludzie patrzyli, a ona dobijała mnie swym jadowicie uprzejmym uśmiechem, nawet na moment nie przestając szczerzyć swego niewiarygodnego uzębienia. Wlepiłam wzrok w ten regularny przekładaniec: biały-srebr-ny-biały-srebrny i nie wiem czemu pomyślałam sobie, że właśnie tak wyglądać mogłyby sztachety w płocie jakiejś ekstrawaganckiej supergwiazdy w Hollywood. Pani ziewnęła przeciągle, nieoczekiwanie pokazując także to, co ma za „płotem". — Bajkowy ogród to to nie jest... — wzdrygnęłam się widocznie nazbyt wyraziście, bo uśmiech na jej ustach zgasł jakby polany wodą i nic już mnie nie było w stanie uratować. To jasne. A w szkole poszło jeszcze gorzej. Spóźniona i z mandatem w zaciśniętej dłoni, zatrzymałam się dopiero na potężnym torsie wuefisty. — Cóż za miłe spotkanie, Zuzanko! - wybuczał „Olimpijczyk", energicznie rozcierając walniętą pierś. —Ty zawsze tak oryginalnie wchodzisz do szkoły? Jak wyciągnięta z wody ryba ruszałam ustami i nic — żadnego dźwięku! — a on stał ubawiony i czekał, co przyniosą następne sekundy. - Nie zawsze! I nie jestem Zuzanka ani żadna Zuzia, tylko zwyczajnie: Zuzka! - odpyskowałam w końcu i uciekłam. Nie wiem, jak się na taki arogancki tekst zdobyłam ani też kiedy i właściwie po co się znalazłam w naszej klasie, jak śliwka w kompot wpadłam bowiem na kartkówkę-mespodziankę z matmy. Męczyłam się nad równaniami, w których ktoś rzekomo upchał po dwie niewiadome, a których ja widziałam znacznie więcej, aż „Zocha" podeszła w końcu i z widoczną troską pochyliła się nad moją rozpaczliwie pokreśloną kartką. Tkwiła w tej męczącej pozie całe wieki, jakby ze zwykłej babskiej ciekawości, jak długo jej kręgosłup będzie w stanie tak nierówne obciążenie wytrzymać. - Idź, dziecino, na świeże powietrze... Nic tu po tobie. Rzuciwszy jej pełne wdzięczności spojrzenie, przytomnie chwyciłam za kanapki i — czym prędzej, żeby się nie rozmy- śliła — wyszłam na korytarz. - Równania... I to w dodatku takie wredne... Praktycznie same niewiadome! — zżymałam się, nawet nie patrząc na boisko i zmagania chłopców z siódmej klasy, gdy nagły gwizdek przenicował mnie na wylot. — I raz, dwa! Raz, dwa! — komenderował „Olimpijczyk", tłukąc paletką pingpongową w swoje okazałe udo. — No, chłopaki! Co jest?! Ruszać się, dżentelmeny! Żwawiej! A ty, Wojtaś, co?! Niedysponowany?! — „Olimpijczyk" rzucił „perełkę" dowcipu, a chłopcy niezawodnie ją złapali i wybuch-nęh gromkim śmiechem. Nalany Wojtaś sczerwiemał okrutnie, czym sprawił towarzystwu ponowną uciechę. Chłopcy gapili się wyczekująco na „Olimpijczyka", który — rozochocony — używał sobie na całego. Byli pewni, że potulny koleś nie odszczeknie, lecz stał się cud: zawsze jak cielę pokorny Wojtaś splunął od niechcenia daleko w bok i — hardo uniósłszy głowę — ruszył energicznie w stronę furtki. Wuefista zmielił pod nosem coś zwięzłego i nerwowym ruchem sięgnął do kieszeni. — Panie Waldku! Nie ma mowy! T^łko nie papierochy! -wystrzelił na boisko pełen oburzenia, cienki głosik, a tuż za nim wytoczyła się okrągła woźna Ziombikowa - zagorzała strażniczka czystości na naszej skażonej planecie i nieprzejednany wróg palenia. Gdy już z uciechy zacierałam ręce, bo zapowiadał się zupełnie niezły cyrk na dole, znienacka zaatakowało mnie od tyłu ciepłe i miękkie jak aksamit: — Halo, kochanie... Odwróciłam się i nogi ugięły się pode mną: w drzwiach dentystycznego gabinetu słaniała się jak trzcina postać „Pięknej Śmierci"! Nie wiem, skąd się ta upiorna ksywa wzięła, ale pasowała do dentystki idealnie i przyjęła się na wieki wieków. — No, chodź, aniele... — zgrzytnęła chropawo, aż przeszły po mnie lodowate ciarki. - Widzę, że masz chwilę wytchnienia... Jej chudy palec wskazujący kołysał się powoli i miarowo na końcu wyciągniętej w moją stronę, trupio bladej ręki i rytmicznym „padnij-powstań" przywoływał mnie do siebie. Ruszyłam desperacko w stronę schodów, ale „Śmierć" dopadła mnie natychmiast, a na drżącym z przerażenia karku poczułam zimny, przejmujący dotyk. Potem ujęła mnie jak w kleszcze i było już zupełnie jasne, że jestem jej i że się nie wywinę. — To jakieś nieporozumienie, pani doktor... Ja... ja nie muszę! — broniłam się przed „Śmiercią" rozpaczliwie. — Czego nie musisz, dziecko drogie? Ząbki masz? Masz. Więc musisz... — przekonywała aksamitnie, a jej żelazny, lodowaty uścisk zamTażał moje mięśnie i krew w żyłach. Miałam wrażenie, że ona już nie płynie w moim ciele, co więcej: że przestała już być cieczą i oczyma wyobraźni zobaczyłam ją w równiutkich kostkach —jak lód do napojów brzęczącą w kryształowym naczyniu. — Prze... przeecież mo...oja mama... —jąkałam beznadziejnie. — Ona mnie cze...ęsto sprawdza! — A... zapomniałam, że mama... — rzekła z przekąsem i tajemniczo uśmiechnęła się pod nosem. —Nie szkodzi. A nawet lepiej. Pewnie zajęta i przepracowana... Tłumy pacjentów... A poza tym, znasz takie powiedzonko o szewcu bez butów...? — Trafiła w dychę! - jęknęłam w duchu. — To już po mnie. Mama, faktycznie, dobry rok nie zaglądała w moje uzębienie. Jak się jej przypomniało, że koniecznie trzeba zrobić mi kontrolny przegląd, zawsze znalazłam jakiś wykręt „nie do podważenia". Czasem odwrotnie: gdy na sto procent byłam pewna, że tym razem to ze strony mamy niemożliwe, sama zgłaszałam się ochoczo do przeglądu. I tak w kółko. — Nnooo... jak na dziecko stomatologa... - „Śmierć" cmokała, z piekielną siłą przygważdżając moją głowę do zagłówka. — Nieźle... A potem nic już nie słyszałam, tylko ryk wiertarki w mojej górnej „czwórce". „Piękna" — niczym górnik na przodku — ryła z zapamiętaniem, wióry z „czwórki" leciały na lewo i na prawo, a ja — spięta do granic możliwości i po brzegi wypełniona przerażeniem — me miałam wątpliwości, że wwierci mi się w końcu w lewy płat mojego mózgu i przebije czaszkę na wylot. 10 — Moja kochana, cudowna mama... - łzy zakręciły mi się w oczach i spłynęły do uszu. —Jakże ona jest dla swych pacjentów delikatna, współczująca! Co rusz pyta, przerywa, żeby —nie daj Boże - nie bolało... A ten babsztyl?! Wyżywa się na mnie, córce konkurencji, żeby się popisać! Pokazać, jak się leczy zęby! — Zęby tak nawet własne dziecko zaniedbać... — „Piękna" sapała mi jak miech kowalski prosto w nozdrza. — Taka dziura me robi się z dnia na dzień! To musiało trwaaać! Szarpnęłam głową, by zaprzeczyć, i poczułam nagły ból języka. — Zwariowałaś?! — wrzasnęła, wyciągając zakrwawione, jeszcze wibrujące wiertło z moich ust pełnych ligniny. — Mama nie zdążyła cię nauczyć, jak się zachowywać u dentysty?! Pięknie! — Pięknie! — odpyskowałam w duchu, bo tylko tyle mogłam z tym kretyńskim białym kneblem. Gotowałam się. Modliłam się, żeby mi dała wreszcie spokój. „Piękna" nie dawała jednak za wygraną i ponowiła dźganie w „czwórkę". Przeszywający ból —gdzieś w mózgu. Obłęd! Chwyciłam uzbrojoną rękę i gwałtownie odepchnęłam ją od siebie . — Uspokój się!!! — zapiała i trzasktnnie po łapach. — A cóż to znaczy?! Cóż ty, smarkulo, sobie wyobrażasz?! Widząc spojrzenie moich zapłakanych oczu, z wyraźną satysfakcją przymrużyła swoje i oznajmiła z wysokości stołka: — Tuja rządzę, moja droga, więc masz się zachowywać przyzwoicie! Jasne?! Gdy znów uruchomiła swe narzędzie tortur, mój instynkt samozachowawczy nie dopuścił już do dalszej rzezi. Wyplułam namoknięte świństwo i poderwałam się na równe nogi. Ból i poczucie nagle odzyskanej wolności rozwiązały mi język, stępiając kontrolę nad tym, co mówię i jak głośno. — To teraz pani powiem: jest pani rzeźnikiem, a nie lekarzem! Trzeba było zostać weterynarzem! — wymachiwałam rękami przed nosem zszokowanej „Śmierci". — Cooo?! Coos ty powiedziała?! — pisnęła w szoku, a potem już tylko jak ryba bezgłośnie poruszała ustami, bo chyba odebrało jej mowę. —Taaak!!! — wyłam jak w transie. — Wyżywa się pani na pacjentach jak sadystka, bo to, że cierpią, sprawia pani jakąś chorą 11 satysfakcję! Widziała pani, że płaczę, że mnie potwornie boli -i nic! Ani na moment nie przestała pani wiercić tym przeklętym świdrem, żebym choć trochę mogła odsapnąć! Pastwiła się pani jak jakiś kat, bo TU PANI RZĄDZI! — Dosyyyć!!! — „Śmierć" drżącym palcem pokazała mi drzwi na korytarz. — Wie pani, jdk panią w szkole nazywają?! - wyżywałam się za wszystkie czasy i za wszystkie jej ofiary, — „Piękna Śmierć"! Zachichotałam, wyobraziłam sobie bowiem naszą panią stomatolog w postaci klekocącej Kostuchy na wystawie osiedlowej apteki obok szkoły - z trupią czaszką i ogromną kosą w dłoni. — Wyjdź w tej chwili z mojego gabinetu... — zdławionym głosem wyjąkała „Piękna" i nie spuszczając ze mnie oka, w zwolnionym tempie, unosiła się ze stołka - pewnie, by mi w tym dopomóc. — Z radością! —wykrzyknęłam, jak umiałam najuprzejmiej. - Nie cierpię rzeźni i zakładów pogrzebowych! Strzeliłam drzwiami, w czym dodatkowo mi dopomógł przeciąg, i opuściłam miejsce kaźni raz na zawsze. Do dzisiaj nie wiem, co mnie wtedy opętało. Nie mam pojęcia. Byłam jak w transie, jak w jakimś amoku, a przecież nawet na sekundę nie straciłam świadomości i samokontroli! Wiedziałam doskonale, że wywołam skandal, straszną aferę i że może nawet ze szkoły mnie wyrzucą, żadna siła nie była jednak w stanie mnie powstrzymać. W trybie natychmiastowym wezwano mnie do gabinetu dyrektora. „Sztywny" —ten artystyczny pseudonim zafundowało mu zapewne grono jego „wielbicieli" —wiedział już wszystko. Gdy na nogach jak z waty stanęłam w progu jego gabinetu, siedział w fotelu jak na tronie, a na powierzchni jego twarzy i zarośniętego ciała wciąż jeszcze przewalały się - miałam wrażenie — skarga i najświętsze oburzenie „Pięknej Śmierci". Bałam się. Wszyscy „Sztywnego" bali się jak ognia. Nawet na przerwie, gdy wkraczał ze swojego gabinetu na korytarz, milkła normalna, szkolna wrzawa i cicho się robiło jak w mogile. 12 Nikt nie pamiętał, żeby się kiedykowiek śmiał czy był „na lu-.¦ :• zie", albo żeby choć kawałek podbiegł. Chodził sztywny, jakby ' kij połknął, i nie mógł się do tego „wkładu" przyzwyczaić (stąd ta ksywa), a jego męską—niczym uprawne pole pooraną — twarz -¦ od lat niezmiennie przyoblekał przykry grymas, przeważnie zaprawiony mieszaniną złości i ironii, czasem jakiegoś smutku, niekiedy chyba nawet dziwnej melancholii. Stałam tak przed nim wieczność, na całym ciele czując lodowate strużki potu i słyszałam głuchy łomot mego serca. I on je także słyszał. Musiał słyszeć. I musiał też dokładnie widzieć, że cała drżę jak liść na wietrze; że trzęsę się niczym świąteczna galareta. Jak skazaniec czekający na ostatni gest kata. - Miło mi cię poznać, panno Zuzanno! — powiedział ciepło, a jego głos wydał mi się w tym momencie niesłychanie piękny. - Paan dyrektor ża... żartuje... — wybąkałam, czując, że się czerwienię jak piwonia - po białka oczu i czubki paznokci. „Sztywny" chrząknął w odpowiedzi parokrotnie i eleganckim gestem wskazał fotel po przeciwnej stronie biurka. - Nniee... — kręciłam głową, jeszcze bardziej speszona. — Dzie... ękuję, aleja... —Nie uchodzi dżentelmenowi siedzieć, kiedy dama stoi — powiedział z niesłychaną galanterią. — Nie bój się, ja tylko tak wyglądam! Spojrzałam w oczy dyrektora, przezwyciężając pulsującą w skroniach krew i zwariowane bicie serca i nagle —jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - przestałam trząść się jak osika, a cały paraliżujący mnie dotychczas strach gdzieś prysnął. Po przeciwnej stronie biurka siedział człowiek, którego nigdy wcześniej me widziałam: miły i zupełnie do pogromcy niepodobny. Zobaczyłam, że spod krzaczastych, siwiejących brwi patrzą na mnie oczy jak jeziora, a po ich powierzchni prześlizgują się... — tak, mogłabym przysiąc, że to prawda! — figlarne błyski... Cały fajerwerk błysków! — Przepraszam... — wybąkałam w miarę gładko, zdobywając się nareszcie na odwagę. — Wiem, że się zachowałam beznadziejnie i że zasługuję na zdecydowane potępienie. — Po-tę-pie-nie?! — dyrektor zerwał się na równe nogi, a jego twarz przypominała do złudzenia dziwne skrzyżowanie znaku 13 w zapytania z wykrzyknikiem. — Za coś takiego?! Czy ty w ogóle, dziewczę, masz pojęcie, co znaczy potępić człowieka?! Górna połowa jego ciała nagle zakołysała się nad biurkiem i zbliżyła do mnie na odległość kilkunastu centymetrów. — Załatwiłaś riotwora... - zachichotał. — Sam nieraz miałem wielką chętkę ją udusić, ale jakoś... brakowało odwagi. Masz u mnie, dziewczę, medal za zasługi! Gałą kolekcję medali! Ponownie ciężko opadł na swój fotel. Zszokowana, nie dowierzając własnym uszom, patrzyłam tępo na „Sztywnego", którego nozdrza i kąciki ust zaczęły nagle śmiesznie podrygiwać. Potem jeszcze broda, brzuch, ramiona i policzki. Przez chwilę wszystko bulgotało w nim jak w wielkim rondlu, aż w końcu eksplodował — ni to śmiechem, ni gdakaniem kury... Czymś przedziwnym. Ja też zaczęłam mu wtórować: najpierw niepewnie, jakby w obawie, że zostałam tylko „wypuszczona", po chwili jednak do łez zaśmiewaliśmy się obydwoje, tworząc z wrzeszczącą na boisku chmarą dzieci chór, jakich mało, gdy ci za oknem nagle zamilkli. Ucichłam i ja. „Sztywny" jodłował teraz solo, jednak — zreflektowawszy się mniej więcej po minucie — urwał jak wyłączona taśma, gdy braknie prądu. Jego czoło zmarszczyło się jak harmonijka, a wielkie krople ciężko spłynęły w krzaczaste brwi i ślad po nich zaginął. Ci za oknem gruchnęli w odpowiedzi śmiechem, a ja — złapana w tym duecie jak w pułapkę — poczułam, że dosłownie płonę. I choć dzieliły nas trzy kondygnacje, zdawało mi się, że dla wszystkich jest zupełnie jasne, że to ja i że jeżeli jestem z dyrektorem w tak wybornej komitywie, to na pewno mu donoszę albo coś w tym stylu. — Co ty tu jeszcze robisz?! — przywołał mnie do przytomności syk „Sztywnego". — Lekcja się przecież już zaczęła! — Le...ekcja? Aha, lekcja... — z najwyższym trudem wydu-kałam i uciekłam z gabinetu dyrektora. Z gabinetu polonistycznego wydobywał się nieopisany hałas. Komuś obcemu pewnie trudno byłoby uwierzyć, że w tych warunkach może się odbywać jakakolwiek lekcja, ale na pew- 14 no nie bywalcom naszej szkoły. Jazgot był na polskim jego nieodłącznym elementem i nikogo nie szokował. „Mela", nasza polonistka, jakby mimo woli, sama do dzikiego zachowania nas prowokowała: do idiotycznych, głośnych śmiechów, głupich reakcji, ciągłych kłótni i totalnej błazenady. Samo już jej ukazanie się w drzwiach klasy było zapowiedzią, że za chwilę będzie wrzeć jak w ulu, że wszyscy zechcą mówić naraz, chodzić po klasie i żywo dyskutować, jakby to nie była lekcja, lecz spotkanie towarzyskie. Lubię „Melę". Szkoda jej dla tej hałastry, jaką jest, niestety, nasza klasa. Szkoda jej osobowości i talentu, a strun głosowych nade wszystko, bo nikłe miała dotąd szansę przedrzeć się przez nasz kociokwik ze swą wiedzą o literaturze i niezwykłą wrażliwością. Bardzo nikłe. Rzecz jasna, nie pukając (bo kto by to pukanie słyszał?), nacisnęłam klamkę drzwi, by wejść do środka, i zderzyłam się z wybiegającą z klasy „Melą". — Prze... e... praszam... — wyjąkałam, krzywiąc się z bólu, bo kontuzjowane ramię bolało okropnie. — Jaa... nie mogłam... Nie było sensu się tłumaczyć, czego nie mogłam i dlaczego, bo po polonistce został tylko tupot nóg po schodach. W klasie nastała niebywała cisza. — Rzadkie świnie jesteście! — syknęła Aśka w stronę Lolka i Miłosza, klasowych zakał z doskonałą próżnią w głowach. — Iyyy! —jęknęła Klaudia na tę wulgarność koleżanki, a na jej twarzy odmalowała się mieszanka cierpiętnictwa ze zgorszeniem. — Radzę się liczyć ze słowami, ty... ty... „Dziewico Orleańska"! — rzucił dotknięty do żywego Lolek, szukając rozbieganym wzrokiem wsparcia u kolesia z ławki. Kilka osób wybuchnęło śmiechem. — Dziewica! Niech ja skonam! — Miłosz z pogardą wydął wargi — Chybabym głowy za to nie dał... — To idiotyczne! — przerwała tę pyskówkę Baśka. — Zachowujemy się jak banda szczawi i stukniętych bachorów! Najpierw robimy świństwo „Meli", doprowadzamy ją do załamania i ucieczki z klasy, a teraz bawią nas i strasznie cieszą płaskie dowcipy na temat Aśki! Zwykłe kołtuństwo! 15 — Kołtuństwo? — wybąkał zdezorientowany Lolek, znów wypatrując wsparcia u Miłosza. - Aaa... co to takiego? — Nooo... tego... — najrezolutniej, jak potrafił, spieszył z odsieczą solidarny koleś. — Ona ma na myśli... kołtuny chyba! — skończył domysły i zatopił swe rozcapierzone palce w gęstwinie od dawna nie czesanych pakułów. — Kołduny, gamonie! W rosole! — Ewka głaskała się po brzuchu sugestywnie. — Uwieeelbiam! Baśka patrzyła na nich przerażona, bo jednak nie do końca przekonana, że się wygłupiają, po czym rzuciła w stronę Aśki „Orleańskiej", z wyraźnym poczuciem winy za wszystkich: — Sorry, Aśka... Ostatnio naszej klasie odbija równo. — Drobiazg. Akurat ONI nie są w stanie mnie obrazić. To pogardliwe „oni" rzucone było wprawdzie tylko pod adresem Lolka i Miłosza, każdy jednak czuł się trochę urażony i do końca dnia już było drętwo. Niemal od urodzenia przyjaźniłyśmy się z Baśką jak pa-pużki-nierozłączki i trudno było sobie wyobrazić, by cokolwiek mogło tą przyjaźnią zachwiać. Ładna, bystra, trochę pyskata, świetna z matmy — imponowała mi jak żadna z koleżanek. A jak rewelacyjnie grała! Jej rozbiegane palce śmigały po klawiszach jak zaczarowane, ledwie ich czasem dotykając, wręcz muskając, i wprowadzając ją w tenjeden z najpiękniejszych światów dla wybrańców. I mnie przy okazji. - Zuzka! Szukam cię wszędzie, a ty, jakbyś się pod ziemię zapadła! — dorwał mnie - już w drodze na przystanek — jej charakterystyczny, dźwięczny sopran. -Mama się wścieknie, jak się spóźnię! Próbę generalną mam od czwartej, a jeszcze „Serenadę" i etiudy mam powtórzyć... Lećmy! Udało nam się wprawdzie złapać ruszający już autobus — tak jednak nabity, że nie było nawet mowy, żebyśmy się „załapały". Następny za to zjawił się już po minucie, w dodatku prawie całkowicie pusty, siadłyśmy więc pod oknem i w milczeniu przejechałyśmy połowę drogi. — Za co przepraszałaś? — spytałam cicho, nie odwracając głowy w stronę Baśki. 16 — Między innymi za ciebie. — Nie rozumiem... A cóż ty możesz mi zarzucić? Popatrzyła na mnie tak jakoś dziwnie, że nawet bym nie potrafiła tego jej spojrzenia nazwać. Ani ledwie widocznego uśmiechu. Czułam, że dzieli nas w tej chwili przepaść — jakaś bariera, której nie tylko nie chce przełamywać, ale wręcz sama stawia między nami. Patrzyłam na jej twarz, chcąc z niej cokolwiek wyczytać, lecz wydawało mi się, że to nie była już twarz Basi, tylko profil - bez oczu, nic nie mówiący, obcy profil. Właściwie nie wiem, czy wysiadłyśmy z pustego autobusu razem, czy osobno, i czy szłam z nią, czy sama. Czułam się podle, jak ktoś o wiele od niej gorszy — upokorzona, zgnojo-na... Mama nie znosiła tego słowa - złościła się, jak tak mówiłam, lecz, szczerze mówiąc, ono było tu najlepsze, najwierniej oddawało mój stan ducha po tym wszystkim. — Wielka mi pani! Uważa się za coś lepszego niż my — banda kretynów i gruboskórny motłoch... Przyjaciółka... — gorycz wzbierała we mnie jak kipiące mleko. — W końcu pokazała swoją twarz! — Jak nie chcesz ze mną rozmawiać, to mów otwarcie — głos Basi był drżący i niepewny. — Nie musisz mnie tak ignorować. Spojrzenie miałam chyba nieobecne, półprzytomne, bo uśmiechnęła się nieznacznie. — Naprawdę będzie świetny koncert... Zawsze tak chętnie przychodziłaś... To co? — spytała ciepło i jakby z nadzieją. — To nic! — ucięłam jak lancetem. — Zupełnie niepotrzebnie się wysilasz! W nosie mam koncert, ciebie i taką przyjaźń od siedmiu boleści! — wyrzuciłam jednym tchem, a widząc malujące się zdumienie na jej twarzy, waliłam dalej: głośno, na oślep, by nie dopuścić jej do głosu. — Masz się za kogoś lepszego, co?! Bo jesteś ładna i bystra! I robisz to, o czym ja nie mam bladego pojęcia! Piątki i szóstki Zgarniasz lewą nogą, mimo że ciągniesz jeszcze drugą szkołę! I wszystko chwytasz w lot! Siadasz sobie i grasz, a ja z otwartą gębą patrzę i mogę tylko cię podziwiać, bo sama nic nie umiem! Kompletnie nic! 17 — Co cię napadło? — przerwała mi z niedowierzaniem. — Zuzka! Zwariowałaś... Rozpłakała się, a ja - już raz sprowokowana - szłam na całość. Cały nie uświadamiany dotąd żal, który się pewnie od lat we mnie gromadził, wszystkie niepowodzenia i kompleksy znalazły swe gwałtowne ujście na rozstaju naszych ulic. Mówiłam chyba straszne rzeczy, bo Basia zostawiła mnie bez słowa i uciekła. Wszystkiego nie pamiętam, co mówiłam, lecz pierwszy raz ją zobaczyłam w takim stanie. Dużo później dowiedziałam się, że me zagrała w tym koncercie; że nawet na niego nie poszła. Wlokłam się teraz przez osiedle, zmęczona tym, co się od rana wydarzyło i z jakąś ciężką chandrą, marząc jedynie, żeby się zamknąć w moich czterech ścianach i płakać, płakać... ciągle płakać, aż wszystko wypłaczę do końca. I nikt tego nie zobaczy. Stało się jednak zupełnie inaczej. Rodzice właśnie dopijali w kuchni kawę i w pierwszej chwili nawet me zauważyli, że wróciłam. Byli jacyś spięci i nienaturalni. Tata próbował mamę objąć i przytulić, lecz ona uśmiechnęła się tak jakoś dziwnie, obco i —jakby te jego ręce ją parzyły— bez słowa odsunęła się od niego. Mój widok ją wyraźnie speszył. Wstała. — Zaczekaj, Zuzka. Musimy porozmawiać... — wyszła z kuchni i zatrzymała mnie niepewnym gestem ręki. —Przejdź do pokoju. — Nie... — nogi ugięły się pode mną. —Już wiedzą? To jest po prostu niemożliwe! Kanary? „Piękna Śmierć"? „Sztywny"? A może jednak Baśka? Nie, chyba zwariowałam. Jakim cudem Baśka? Pewnie dopiero teraz wchodzi do mieszkania... TYLKO ta upiorna baba z wiertłem! Nikt inny! — Coś nie tak? — ciepło zapytała mama, widząc moją przerażoną minę. — Uśmiechnęła się i, nawet nie czekając na odpowiedź, dorzuciła: - Kłopoty... Masz to na czole. Potężny kamień spadł mi z serca, lecz w dalszym ciągu nie wiedziałam, o co chodzi. Szukałam odpowiedzi w oczach taty, lecz on — jakby to wyczuł - odwrócił głowę w drugą stronę. 18 — Kłopoty? Nnnieee... Dlaczego? Żadnych! Całkiem niezły dzień... Bardzo fajny! - łgałam głosem tak drżącym, jakby zaczynało się trzęsienie ziemi. — To dobrze — mama z wyraźną ulgą zagłębiła się w fotelu. — Usiądź, kochanie. Usiadłam. Tata zrobił to bez zaproszenia i długo — o wiele dłużej niż zazwyczaj — zapalał swoją ulubioną fajkę. Zegar tykał miarowo i spokojnie, a my wpatrywałyśmy się w nabity cybuch, z którego wylatywać zaczynały pierwsze obłoczki. POTEM NASTĄPIŁ KONIEC ŚWIATA. — Wyprowadzamy się — powiedziała mama najspokojniej w świecie. — Do małego, uroczego miasteczka. Cicha, spokojna mieścina... Nie bardzo daleko. Te straszne słowa dotarły do mnie z opóźnieniem. — Jaaa... jaak to?! —jąkałam niemożliwie. - Chy... chyba żartujesz... Nie wierzę! Łzy posypały mi się jak groch i to był najlepszy dowód, że wierzę. — Nie żartuję — powiedziała łagodnieć— Ludzie często zmieniają miejsce zamieszkania, kochanie... Czasami wiele razy w życiu. — Jakim prawem?! - zaczęłam krzyczeć. — A kto się pytał mnie?! Albo Filipa?! Mama wyraźnie chciała coś powiedzieć, ale nie zamierzałam nawet tego słuchać. Zaczęłam krążyć po pokoju. Bałam się, że eksploduję, że zrobię coś nieobliczalnego. I wciąż krzyczałam. — Przecież to tu jest nasze miejsce, nie gdzie indziej! Nie w jakiejś zakichanej „uroczej mieścinie", ale tu, w Warszawie! Znamy tu, mamo, pełno ludzi! Mamy szkołę i przyjaciół, super koncerty i imprezy, tyle świetnych miejsc! Tu się bez przerwy coś fajnego dzieje! I nagle chcecie nam to wszystko zabrać?] Zadekować nas w jakiejś „cichej, spokojnej mieścinie"?! Jesteście potworne samoluby! Zwyczajni, obrzydliwi egoiści! Tata był tym moim zachowaniem przerażony. Chciał coś powiedzieć, pewnie załagodzić sprawę, ale nie dałam mu tej szansy. 19 — Będziecie mnie musieli najpierw związać!!! — wrzasnęłam i zatrzasnąwszy drzwi pokoju uciekłam do siebie. Byłam pewna, że natychmiast do mnie przyjdą, przybiegną żeby mnie uspokajać, coś wyjaśniać, ale nic — kompletna cisza. Do wieczora tkwiłam przy otwartym oknie i płakałam. Wpatrywałam się w szarzejące niebo nad miastem, w mnożące się migocące światełka i sunące ulicami sznury samochodów. Wsłuchiwałam się w ten wielkomiejski, głuchy pomruk, który był dotychczas oczywisty jak powietrze, deszcz i słońce, a który wydał mi się teraz taki bliski... „Małe, urocze miasteczko, nie bardzo daleko..." Nawet nie byłam ciekawa, gdzie to. Mogło być w piekle albo na Księżycu — i tak nie zamierzałam tam pojechać. W końcu nie mogą mnie wziąć siłą, zmusić. Nie dam się wyrwać z korzeniami i wyrzucić stąd jak jakiś chwast z rabatki. Za nic na świecie! Z nową energią przystąpiłam do sprzątania, bo to podobno uspokaja i wycisza. — Co?! Już pakujesz walizki?! — zaskoczył mnie piskliwy głos Filipa. Obejrzałam się i wykonałam w jego stronę błyskawiczny wymach. Tuman kurzu snuł się przed zatrzaśniętymi drzwiami, leniwie opadając na podłogę, a gdy się nieco przerzedził, kątem oka zobaczyłam, że braciszek znów bezczelnie stoi w progu szczerząc zęby. — Mam fajny kawał. — Odczep się! — rzuciłam, nawet nie zaszczycając go spojrzeniem. — Przychodzi baba do naszej mamy i pyta: „Ile pani doktor bierze za wyrwanie zęba?" — "Sto złotych za godzinę". — Spadaj! — UuuH! — zabuczał. - Taki niegrzeczny tekst? Do brata?! — Brata się nie wybiera — ucięłam bezlitośnie. — Niestety. — Głupia jesteś! — pukał się w czoło Filip, nogą zamykając drzwi pokoju. — Do willi się przeprowadzamy, ciemnoto! I to z ogrodem! 20 — To będziesz miał z pewnością piękną budę pod jabłonią! — prychnęłam kąśliwie i wyrzuciłam go z pokoju. Tata miał rację mówiąc, że ostatnio jestem dla Filipa nie najlepsza. Chyba faktycznie... Może... Ale okropnie zalazł mi za skórę, więc byliśmy nareszcie kwita. W nocy nie mogłam zasnąć. Było duszno, a nagrzane w ciągu dnia powietrze zdawało się do płuc w ogóle nie docierać. W końcu podeszłam do okna i otworzyłam je na oścież. Drzwi pokoju, najwidoczniej niedomknięte, stuknęły krótko, wypełniając pogrążoną we śnie przestrzeń suchym trzaskiem, a na wilgotnej skórze twarzy, szyi oraz ramion poczułam jednocześnie delikatny, chłodny powiew z zewnątrz. — Jak cudownie... — uśmiechnęłam się do siebie, wpatrując się w uśpioną wielkomiejską scenerię. Rozedrgane punkciki na granatowym niebie mieniły się i migotały, do złudzenia przypominając niedbale rozsypane błyskotki. Poczułam znowu nagły chłód — na karku i na plecach. To mama... Otulona szlafrokffem, z bezładnie rozrzuconą burzą włosów, stała w otwartych drzwiach — w przeciągu. — Co ty tu robisz? — na jej twarzy była troska i zdziwienie. — Jest strasznie późno! Chyba pierwsza... — Nie mogę zasnąć — rzuciłam cicho, patrząc gdzieś w bok. — Hałas... — westchnęła domyślnie i podeszła bliżej, żeby zamknąć okno. — To są te „uroki" wielkich miast. Ani sekundy ciszy. Dzień i noc. Jak w tyglu. — Duszno — powiedziałam twardo, kładąc rękę na zaciśniętej na klamce okna dłoni mamy, żeby go nie zamykała. — Hałas mi nigdy nie przeszkadza. Nawet go nie słyszę. Powiedziałam to chyba bardzo chłodno, pewnie nawet obcesowo, bo mama, wyraźnie zmrożona, spojrzała na mnie bardzo dziwnie. Pamiętam widok spłoszonej sarny koło leśniczówki dziadka Olusia. Miała w oczach ten sam niepokój i łagodność. Tak, właśnie niepokój i łagodność... Kipiąca natura mamy i jej wyjątkowa hałaśliwość mogły każdego zwalić z nóg w promieniu kilometra. Dlatego, kiedy zobaczyłam teraz te jej oczy i spojrzenie, pomyślałam, 21 ze to me może być ona; ze to me jej oczy i me jej spojrze- ^ Tak zechcesz ze mną porozmawiać, to przyjdź... -szepnęła cicho i jakby prosząco. - A teraz spróbuj zasnąć Spij Sm;Clm% płowa i wykrzesałam z siebie coś na kształt Pokiwałam głowąJ Y ^^^ grymas lub uśmiechu, ale wyszeai y j może nawet uśmiechu okropna karykatura. w głuchej ciszy i milczeniu. Niesa- „stti^ ^° *'^e aA°'nikt sic do „,kogo nie odjwai _ ^ ^ " Icte gderania garść plotek, jakiś wygłup, parę 7OW"M ™ tjza Filipa który zasypywał nas bez prze-dowcipow - ™^«a nPawe, Jm popukaliśmy o głup-rwy kawałami, czasem J, _ ^^ A s,„a i do ^S b eg P° zdmwi.". albo - gdy pada! ^Ł? tata brzdąka, na g,a,ze i „u- scy. Nikogo z na'^ g s ltalu. Lublł być z namif dla-obowiązkowych dyżur P przeciwnie - roz- w ^^tdZ1e wyjątkowo bezna- o na rozmyślaniach i czekaniu, az się r-Jy N Zoli wprost uwierzyć, ze także nas spotka-skonczy. Nie ™°&LJ sekund> mmut { wlokących się bez ło to tragiczneodhcz tak.L ^^^ ^^ bU_ ludz którzy się kochają. Jednak - zraniona, -'robiłam mc, by tę nieznośną atmosferę ^Popowrocie z kościoła pomogłam mamie przy kołdunach. To byłaToTa „działka" i od dziecka tę pozorme mechaniczną 22 czynność uwielbiałam. Zwykle towarzyszyły jej dowcipy mamy, potoczyście wygłaszane przez nią gadki szmatki i czasem odnosiło się wrażenie, że to właśnie w tych kołdunach tkwiła tajemnica jej humoru. Mama w ogóle wygłupiała się niezwykle chętnie. Czasem wgniatała w ciasto jakiś drobiazg: naparstek albo pięć złotych, a raz nawet pierścionek, którego dotąd nikt nie znalazł. Doszło do tego, że niedzielny obiad ciągnął się niesamowicie długo, bo wszyscy przeżuwali skrupulatnie i szukali Bóg wie czego. Dziś jednak było zupełnie inaczej. Stałyśmy obydwie po przeciwnych stronach blatu, jakby to była barykada - milczące i strasznie smutne. Tylko robota po staremu śmigała nam we wprawnych palcach. Nieco później pochłonęłam swoją porcję jak Godzilla i natychmiast uciekłam do siebie. Zwinięta w kłębek, popłakiwałam i słuchałam radia — jakichś melodii, smętnych i nieznanych - a kiedy się ocknęłam, było ciemno, a ja po szyję otulona byłam jakimś kocem. — Nie śpisz? — spytał mnie cichy ftiiepewny szept, tuż obok. — Mama... - przemknęło mi przez głowę. Ciche, męskie chrząknięcie natychmiast jednak mnie wyprowadziło z tego błędu. — Co ty tu robisz, tatku? — zapytałam, żeby powiedzieć cokolwiek. — Długo tu jesteś? — Może kwadrans... - szepnął i delikatnie mi położył rękę na ramieniu. - Zasnęłaś w ubraniu... — Która? - usiłowałam przyzwyczaić oczy do ciemności i wyłowić wzrokiem tarczę wiszącego nad mym łóżkiem „su-fitowca". — Zaraz północ. Dobranoc, kochanie... - powiedział, ale me wstał od razu. Zrobił to dopiero po chwili, z ociąganiem. Wyciągnęłam ku niemu rękę. Tata usiadł, jakby się tego gestu spodziewając, wziął moją rozgrzaną dłoń w swoje ręce i milczał. Cisza stawała się nieznośna, a ja zupełnie nie wiedziałam, jak ją przerwać. Zdawało mi się, że cokolwiek teraz powiem, będzie to głupie i tylko jeszcze pogorszy sytuację. 23 Nagle uświadomiłam sobie, że ręce taty są, jak nigdy, zimne i że drżą. Przeraziłam się. Chwyciłam je zdecydowanie, mocno, żeby to drżenie opanować, ale nie pomogło. — Boże... — myślałam w popłochu. — Jego ręce nie mogą drżeć! To będzie koniec! Coś takiego oznacza przecież koniec dla chirurga! — Długo rozmawialiśmy z mamą... - głos taty wdarł się nagle między moje skołatane myśli i zamilkł. Spojrzałam wyczekująco. Już przyzwyczajona do ciemności, rozróżniałam pochylone plecy taty, zarys twarzy i oczy — z pewnością pozbawione teraz tych śmiesznych iskierek, które z nich niemal nigdy nie znikały, jedynie w chwilach wyjątkowych. — I... ? — tylko tyle zdołałam wydusić ze ściśniętego gardła. - I nic! — powiedział z wymuszoną lekkością. — Będzie po staremu. Zostajemy. W napięciu obserwował moją twarz, która jednak się nie uśmiechnęła, jak zapewne tego oczekiwał. Nie wydałam z siebie pisku ani okrzyku radości. Nie rzuciłam mu się na szyję. Nic - zero reakcji, To przez ten smutek w jego oczach. Łączyłam go z tym wszystkim; z tą ich decyzją wyjazdu, z którego teraz rezygnują. Nie wiedziałam, nie miałam pewności, ale czułam, że to dlatego. Ze przeze mnie. Nie rozumiałam, co takiego zaszło w życiu mych rodziców; co pękło w tym ich małżeństwie, powszechnie uważanym za szczęśliwe, zgodne i zupełnie wyjątkowe; co się dzieje. Przyszło mi na myśl, że... Nie, nawet się bałam o tym myśleć. To nieprawda... W takim razie, czemu ręce taty były takie drżące? Czułam bezsilność i że się potwornie boję; że chyba grunt usuwa się spod nóg naszej rodzinie; że nie wiadomo, gdzie jest nasze miejsce: tu czy tam ani dlaczego. Myśli kłębiły mi się w głowie, tworząc w niej nieznośny chaos. Nie zauważyłam nawet, kiedy tata wstał i odszedł. Chyba przez chwilę czułam jednak delikatny uścisk jego palców na ramieniu. A może tylko mi się wydawało? Przez cały tydzień o wyjeździe nawet się nie wspominało, jakby ten zamiar nigdy tak naprawdę nie istniał. Zresztą, nikt 24 się do nikogo nie odzywał. Wszyscy schodzili sobie z drogi i zamykali się na całe dni w swych „dziuplach". Jedynie mama chciała ze mną porozmawiać — czułam to -ale nie starczało jej odwagi, a ja jej tego też nie ułatwiałam. W końcu wykorzystała moment, kiedy byłyśmy zupełnie same. Powiedziała, że ten wyjazd wszystkim jest potrzebny, wręcz konieczny i dlatego ma nadzieję, że wykażę wreszcie swą dojrzałość i nie będę kierowała się wyłącznie egoizmem. I dodała, że lepiej to zrozumiem, jak już będę trochę starsza. — Jaak to? — wyjąkałam ze zdumieniem. - Tata powiedział mi, że zostajemy! — Nie! — ucięła twardo. I wtedy zachowałam się okropnie —jakby jakiś obrzydliwy diabeł we mnie wstąpił. Czułam, że któreś z nich mnie oszukuje, albo że się oboje bawią moim kosztem, i eksplodowałam wszystkim tym, co wzbierało we mnie od tygodnia. — Ty, mamo, mówisz mi o egoizmie?! Ty?! - krzyczałam, płacząc z bezsilności i wściekłości. — To chyba jakiś beznadziejny żart! Żałosne nieporozumienie! Każde z was mi opowiada co innego! Można zgłupieć! Uzgodnijcie do licha wspólną wersję! Zresztą... tata... — zaczęłam jąkać się, bo nagle przeraziła mnie świadomość, że ta wreszcie uzgodniona, a więc ostateczna wersja może już nieodwołalnie znaczyć wyjazd — tata powiedział mi, że zostajemy, więc się nie ruszę! Nie ma i nigdy nie będzie wystarczających powodów, by stąd wyjeżdżać na jakieś zakazane zadupie! Chcę mieszkać TU, bo TU jestem szczęśliwa, a nie GDZIEKOLWIEK! I co to ma do rzeczy, że nie jestem jeszcze „trochę starsza"?! Wy jesteście trzy czy cztery razy od nas starsi i kompletnie nic nie rozumiecie! Nic a nic! Musiałam przestać. Miałam wrażenie, że się za chwilę zagotuję; że się rozpadnę na tysiące kawałeczków i przestanę istnieć. Ciężko oparłam się o regał, by wyrównać oddech. Było jasne, że mama to natychmiast wykorzysta i że mogę być zupełnie pewna kontrataku. Ale nic nie nastąpiło. Cisza stawała się nieznośnie przykra, a w uszach brzmiały mi jedynie moje słowa, jakby odbijane echem. 25 Nigdy dotąd tak do mojej mamy nie mówiłam. Pyskowałam, owszem, ale naprawdę nigdy coś takiego... Czułam, że brutalnie przekroczyłam pewną niewidzialną Imię — granicę, której nawet dotknąć mi nie było wolno... Dlatego właśnie chciałam mamę sprowokować, zmusić do słów tak samo wobec mnie bezwzględnych, przykrych i równie agresywnych, żeby zatrzeć to okropne wrażenie. Zęby był remis. Rzuciłam jej spojrzenie aroganckie i zaczepne i uśmiech, jakiego nie lubiła. I dopiero wtedy zobaczyłam, że stoi przede mną kobieta zupełnie do mojej mamy niepodobna — szara i zagubiona; że jej zapłakane oczy są śmiertelnie przerażone, a blade, nieumalowane usta drżą. — Tata chce odejść — powiedziała ledwie słyszalnie. — Ma inną kobietę... To dlatego. To było najgorsze, co mogłam z ust mamy usłyszeć. Straszne i okrutne. Poczułam, że jest mi słabo i niedobrze, a świdrujący w moich uszach szum zdawał się być jedynym dowodem, że wciąż żyję. — Nnie rozumiem... - wybąkałam. — Nie wierzę. Tata by nigdy tak nie zrobił! Mama zdawała się zupełnie mnie nie słyszeć. Oparła się 0 drzwi plecami — mała i przygarbiona, jak gdyby uchodziło z niej powietrze — i stała tak przez chwilę, z drżącą brodą 1 ustami, cicha. Dwie nabrzmiałe łzy spłynęły spod jej zaciśniętych powiek, potem następne i następne, a ja patrzyłam zdruzgotana i oszołomiona. Trudno uwierzyć, ale chyba nigdy dotąd mama nie płakała. Była wesoła albo postrzelona, czasami nawet despotyczna i jak osa wściekła, ale me łzy! Nie rozpacz i bezsilność dziecka! Ten widok był tak strasznie przykry, tak przytłaczający i żałosny, że modliłam się do Pana Boga, żeby się to natychmiast skończyło; żeby zadzwonił dzwonek do drzwi albo telefon, żeby się zaczęło palić w garnku albo nawet nastąpiło trzęsienie ziemi — byle tylko przestała płakać. Nic się jednak nie zdarzyło. — Mamo, nie płacz... kochana... - powiedziałam błagalnie. —Tylko nie płacz. Proszę... Przepraszam... 26 Jakby straciwszy władzę w nogach, osunęła się na ziemię. Z całą mocą i wyrazistością dotarło do mnie nagle, jak ją kocham, jak strasznie jest mi bliska i jak mi na niej zależy. Z kieszeni swetra wyciągnęłam chusteczkę i klęcząc, najdelikatniej jak umiałam, wycierałam czarne zacieki tuszu na jej policzkach. Mama siedziała na podłodze i się w ogóle me broniła; ona — taka zawsze dumna i taka niezależna... — A on? Czy on by został tu, w Warszawie? — zapytałam ze ściśniętym gardłem i sama się tego pytania przestraszyłam. — Sama nie wiem — szepnęła jakby do siebie. — Może jednak nie... Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, że rodzina to nie monolit i że się w każdej chwili może rozpaść. Byłam tak mało spostrzegawcza, że w ogóle nie dostrzegłam tworzących się w niej pęknięć i kolejnych zarysowań. Nazbierało się ich pewnie całe mnóstwo, a ja wśród nich — głupia i naiwna — czułam się taka beztroska i niezagrożona. Tak bezpiecznie... A więc ten wyjazd to nie ich wspólny pomysł i wspólna decyzja, lecz rozpaczliwa strategia mamy... — zrozumiałam. — To nie ucieczka ani rezygnacja, lecz desperackie wyzwanie, rodzaj prowokacji, która się albo powiedzie, albo zakończy druzgocącą klęską. — A koło tego domku, mamo, jest jakiś ogródek? — spytałam drżącym ze wzruszenia głosem. —Jakaś zieleń...? — Mnóstwo! Aż wchodzi do okien — odpowiedziała przełykając łzy. — I pachnie bzem i jaśminami... Spojrzała na mnie - z nadzieją, wyczekująco... Nie widziałam tego, bo moje oczy uciekły gdzieś w bok, daleko, jakby w obawie, że mama dostrzeże w nich żal. Nie widziałam, lecz czułam to jej pełne obawy spojrzenie. Wiedziałam, że nie wolno mi się teraz zdradzić; że nie może drgnąć nawet jeden mięsień mojej twarzy ani powieka. Moja wilgotna z emocji ręka odszukała po omacku dłoń mamy i splotła się z nią mocno, aż do bólu. — To dobrze, bo bardzo kocham zieleń - szeptałam wargami spierzchniętymi jak w gorączce. — Świetnie... ROZDZIAŁ II ZNIKNĄĆ JAK OBŁOK ALBO TĘCZA Mój następny dzień w szkole upłynął, a raczej przepełznął niczym niezakłócony i beznadziejnie nudny i bezbarwny. Jeśliby jakiekolwiek — najdrobniejsze nawet — szkolne wydarzenie jak: zły lub dobry stopień, klasówka czy też nagłe wyrwanie do tablicy można było przedstawić na wykresie, to byłyby na mm góry i doliny, Mount Everest i Rów Mariański. Dziś jednak była to linia idealnie ciągła i pozioma jak u trupa. Wyszłam sama - bez Baśki, która po niedawnej awanturze mnie wyraźnie unikała — i poszłam w stronę autobusu. Widząc tłum ludzi na przystanku, postanowiłam nagle, że do domu wrócę pieszo. Trzeba być chyba nieźle pomylonym, żeby się dobrowolnie skazać na „przechadzkę" w takim korku, w smrodzie spalin! Tylko że to nie miała być przechadzka. Tę moją, przemierzaną od lat, trasę chciałam po prostu bliżej poznać i... pożegnać; ten jeden, jedyny raz, by definitywnie zamknąć rozdział i się już nigdy więcej nie rozczulać. Dlatego dobrze, że bez Baśki. Pożegnania i pogrzeby winny się odbywać bez gapiów - sam na sam ze smutkiem. Wlokąc się i przyglądając nie zauważanym wcześniej domom, skwerom i kościółkom, ze ściśniętym sercem przemierzałam plac za placem, ulicę za ulicą i przedzierałam się przez nieprzebraną masę ludzką. — Co się stało? — drobna postać staruszki zatrzymała się przede mną nieoczekiwanie. Poczułam silne drżenie jej kościstej, suchej ręki na mej dłoni. — Nie płacz, malutka... — powiedziała z uśmiechem, tak jakoś rzewnie. — Łzy są dla takich jak ja, których nikt nie chce. A ty? Ciesz się każdą chwilką, bo i ona uleci... 28 I zniknęła. Wydawało mi się, że śnię. Obejrzałam się, by za staruszką pobiec, zapytać ją, kim jest, i podziękować, lecz rozpłynęła się tak samo nagle, jak się pojawiła. Pochłonął ją natychmiast szary, zabiegany tłum, tak jak wezbrany żywioł porwać może drobny okruch, i mój wzrok wyłowić jej już me był w stanie. Dotknęłam ręką policzka — był rzeczywiście cały mokry. Drugi też. Koniuszki palców przytuliłam do języka i poczułam, że są słone, że to naprawdę łzy. A więc i ta staruszka też nie była przywidzeniem — smutna, krucha, nikomu niepotrzebna dobra pani o wypłowiałych oczach i przejmującym smutku w drżącym głosie. To właśnie ona mnie dostrzegła pośród tłumu; chciała pocieszyć, choć na jej łzy, być może, nikt już od dawna nie zwracał uwagi. Gdy się pojawiłam wreszcie w drzwiach mieszkania, mama — oplatająca się kurczowo ramionami, skulona i wyczekująca -stała w mrocznym przedpokoju. Miałam wrażenie, że tkwi tam już od dawna, godzinami nasłuchując dzwonka i moich kroków na schodach. Jej usta — także dziś bez makijażu, blade -drżały, jakby coś szepcząc lub tylkotrsiłując coś powiedzieć. — Umierałam ze strachu — powiedziała cicho. - Modliłam się, żeby ci się nic nie stało... Wiesz, która godzina? — Musiałam przejść tę drogę, mamo. Chciałam ją zabrać z sobą. Zapamiętać... Wyrzuciłam to z siebie i od razu wydało mi się to takie głupie, ckliwe... Jakże mało ważne wobec jej lęku; wobec tych prawie pięciu godzin spędzonych na daremnym czekaniu, na przeganianiu strasznych myśli i nasłuchiwaniu moich kroków. — Tyle jest teraz tragedii! Różnych napadów i wypadków! — wybuchnęła nieoczekiwanym, spazmatycznym płaczem. -Wczoraj pisali o gwałcie! W biały dzień, w zaroślach koło przystanku — prawie na oczach tłumu! I nawet palcem nikt nie kiwnął! Jakiś chłystek wyciągnął dziewczynę z tramwaju, grożąc nożem! Rozpaczliwie wzywała ratunku, ale nikt się nie ruszył! Nikt! W środku miasta! Stałam o metr od mamy, zawstydzona i z poczuciem winy. Lecz choć wiedziałam, że jedyną uczciwą i ludzką reakcją byłoby ją teraz przytulić i przeprosić, okazać przynajmniej jakąkolwiek 29 skruchę, mój egoizm i zranione JA zamykały mi usta i nie pozwoliły schylić karku. Niczym cierń tkwił w moim sercu żal o to wszystko, co zmuszona będę na zawsze porzucić, ale też o to, co ma dopiero POTEM nastąpić — o wielką niewiadomą, której się boję i nie chcę, a której ona jest autorką. Reszta tygodnia była martwa i niewarta jakiejkolwiek wzmianki. Dopiero w sobotę wpadli na tradycyjnego brydża ciocia Bożenka i wujek Julo — rodzice Baśki, a serdeczni przyjaciele moich. Byli bez dzieci, sami. Rodzice Baśki przyjaźnili się z moimi chyba od początku świata. Świetnie się zawsze rozumieli i wiem, że gdyby coś się komuś stało, poszliby bez wahania i do piekła, żeby pomóc. Julo i Bożenka byli, szczerze mówiąc, dziwną parą. Ona, śliczna i filigranowa, subtelna i chyba bez skazy (przynajmniej mnie się nigdy żadnej nie udało dostrzec), chętna nieść pomoc innym: chorym, cierpiącym i samotnym — samarytanka. Wciąż zabiegana po kościołach, różnych charytatywnych instytucjach i schroniskach dla bezdomnych, nie pamiętała o tym, że gdzieś na bocznym torze zostawiła własne życie; że jest kobietą, żoną, matką... Wierzyła (a może tylko tak sobie wmawiała), że ta dobroczynność stanowi cel jej życia, jego esencję. A tak naprawdę, miałam wrażenie, było to coś „zamiast", jakby coś zastępczego, co miało to jej życie wypełnić po brzegi i czas - od świtu do nocy - by nie zostawić miejsca na rozczarowanie i refleksję. Tak przynajmniej mi mówiła intuicja, dodatkowy zmysł, którego obecność czułam w sobie niemal namacalnie. A Julo? Julo to był Julo: duży, zwalisty facet o pogodnej, dobrodusznej twarzy, chłonący życie całą masą swoich stu trzydziestu kilogramów i oburącz — bez względu na porę roku, stan zdrowia i okoliczności. Gdzie się pojawił, tam był duszą towarzystwa; zapraszany przez wszystkich tych, którzy go choć raz „na żywo" widzieli i słyszeli jego opowieści. Głośny i jowialny, czasem wręcz nieokiełznany, a przy tym z wielką kulturą, swoistym i niepowtarzalnym wdziękiem, wnosił powiew autentycznego życia i jakiegoś cudownego wariactwa. 30 Rodzice Basi od wielu lat wpadali do nas regularnie na „bry-dżyki". Grali mniej więcej do północy, a my spędzaliśmy ten czas w „podzespołach": ja z Baśką, a Filip z jedenastoletnim Kubą. Chłopcy, rzecz jasna, wyżywali się na komputerze, my natomiast pogrążałyśmy się w niekończących się marzeniach o przyszłości, wielkiej miłości i podróżach, którym kres nieubłaganie kładł skończony rober. Tej sobotniej tradycji nie miało prawa nic zakłócić — żaden kataklizm ani nawet charytatywna działalność Bożenki. Ajednak... Taty nie było, a Julo — domyśliwszy się, że coś jest nie w porządku — ulotnił się niezwykle szybko. Nie mam pojęcia, o czym mama z ciocią rozmawiały. Może tylko milczały, nie potrzebując słów, by się zrozumieć? Na pożegnanie usłyszałam, że Basia mnie zaprasza na trzynaste urodziny, i z wrażenia chyba zapomniałam podziękować. Nawet nie bąknęłam pół słowa, tylko skinęłam głową, co oczywiście równie dobrze mogło znaczyć, że przyjdę, jak i to, że owszem, słyszę. Nie poszłam. Trochę dlatego, że to me Baśka osobiście zapraszała, lecz jej mama; trochę — bo mi było głupio po tej awanturze na ulicy. Najbardziej jeiinak — bo nie do śmiechu mi było ani do zabawy, więc pewnie zepsułabym imprezę i pozostawiła złe wspomnienia. Telefon zadzwonił koło ósmej. - Zuzka?! - podekscytowany głos Baśki ledwie się przebijał przez gwar rozbawionych gości. — No, co jest?! Czekamy! Przez dobrą chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć. — Ja... ja... nie mogę - zaczęłam dukać beznadziejnie. — Jestem... No... Przeziębiłam się. - Miej choć odwagę nie kłamać! — ucięła sucho i się rozłączyła. Mama jednak była czujna. Jeszcze gdy stałam z wciąż dźwię- czącą słuchawką w dłoni, powiedziała ciepło, niemal prosząco, a mimo to właściwie nie pozostawiając mi wyboru: — Nie niszcz przyjaźni, Zuzka. Nie pal za sobą wszystkich mostów. Nie protestowałam. Sama już nie wiedziałam, jak się mam zachować. Baśka się autentycznie ucieszyła, chociaż nie wyglądała na specjalnie zaskoczoną. 31 — Poznajcie się — rzuciła do swych gości i pocałowała mnie w policzek. — Moja serdeczna przyjaciółka od kołyski Zuzka. — Sami muzycy... — myślałam gorączkowo. —Nikogo z klasy, tylko ja... Jestem chyba dla niej kimś naprawdę wyjątkowym. Inaczej by nie zadzwoniła. Co za idiotka z kompleksami ze mnie! Mogłam wszystko bezpowrotnie zepsuć, zniszczyć przyjaźń... A przecież tak naprawdę to ja bardziej Baśki potrzebuję niż odwrotnie. Właściwie... nie mam takich od serca przyjaciół poza szkołą, a i z tych szkolnych chyba tylko ją. Okazali się niezwykli, a atmosfera — nadzwyczajna. Z zazdrością i onieśmieleniem słuchałam opowieści o konkursach pianistycznych, w których z sukcesami brali udział, o nagraniu w telewizji i o szansach, które się boją zaprzepaścić. Wydali mi się dojrzalsi ode mnie, ciekawsi, głębsi. Są w moim wieku, może minimalnie starsi, a już tak wiele do tej pory osiągnęli... Nagle wysoki brunet siadł przy klawiaturze i — ni stąd, ni zowąd - zaczął po niej „galopować". Nie były to gamy, ale coś w tym stylu, z jakąś melodyjką — raz w lewej, a raz w prawej ręce. — Jezu... —jęknęłam. — To niesamowite! — Podoba ci się? — uśmiechnął się (chyba zalotnie) wykonawca, a ja poczułam, że osiągnęłam już sto stopni i jestem purpurowa jak majowa piwonia. — No, nie wstydź się, Zuzka, co ty? — roześmiała się Baśka. — Takie coś to każdy potrafi! — Każdy! — spojrzałam na nią jak na pomyloną. — Zwłaszcza ja! — Jasne, że tak! — zapaliła się Magda z milionem piegów na zadartym nosie. — Siadaj! -Kto? — Ty! — odpowiedziała tak, jakby to było oczywiste. — Walniemy taki koncert, że „Paderewskiemu" w pięty pójdzie. — Zmiana warty! Trąciła bruneta, aż zachwiał się i ostro zafałszował, szybko opuszczając „pole walki". 32 — Ta połowa będzie twoja... — Magda wskazała prawą stronę klawiatury — ... a ja lecę po basach. Usadowiła mnie na stołku z prawej strony, sama natomiast — w lekkim rozkroku — stanęła po lewej. — A teraz patrz! — chwyciła moje dłonie, wydłubując z nich — z wrażenia zesztywniałe — palce wskazujące. - Tym lewym uderzasz w „ce" — o tu. A tym prawym — o dwie oktawy wyżej, też w „ce". Tutaj. Ale na przemian: pach! pach! pach! pach! pach! pach! Proste? Tylko rytmicznie —jak zegarek! Waliła moimi palcami tak długo, aż je na dobre rozhuśtała i zaczęła gonitwę po basach. „Malowała" swymi dłońmi obraz groźnej nawałnicy, tętent koni i szaloną kawalkadę niskich i potężnych dźwięków, a ja robiłam swoje bez pomyłki. Wszyscy klaskali, rytmicznie pohukując w rytm moich palców: połowa w rytm lewego, a połowa — prawego. Już się nie bałam, że wyjdę na idiotkę. Zapomniałam o bożym świecie i o problemach w domu. Było cudownie. Jedna z dziewczyn dała się uprosić i zagrała coś na flecie -kawałek chyba jakiegoś koncertu. Siedfnałam jak zaczarowana, ze ściśniętym ze wzruszenia gardłem i z żalu, że ja tak me potrafię; że nie gram i że nie będę nigdy mogła innym dać takich emocji ani takich wzruszeń... Prosty flet, zwykła fujarka poruszyła moje zmysły, pokłady mojej wrażliwości, których istnienia nawet nie podejrzewałam. Te dźwięki - nastrojowe i liryczne, zwiewne i jak zefi-rek ulotne — wciąż jeszcze we mnie tkwią i stale do mnie powracają, nie pozwalając zasnąć. Przewracam się od kilku godzin z boku na bok. Myślę o rodzinie —jakie mamy szansę, żeby przetrwać; o tym, że mama bardzo się zmieniła i że Filip — to sypiące kawałami „żywe srebro i łobuziak" - wciąż siedzi w oknie i posmutniał. I o tacie... Niewielką uliczkę spowija gęsta, nocna mgła. Przez jej cieniutki, muślinowy płaszcz przebija się miarowy, lecz odległy stukot. Cichy i przytłumiony, wyraźnie się przybliża. Rozmyta we mgle sylwetka mężczyzny przesuwa się wzdłuż 33 obskurnego płotu, oddzielającego rząd nijakich domków od koślawego chodnika, pełnej dziur ulicy i starych, potłuczonych latarni. Przybysz okazuje się niespodziewanie moim tatą. Kuli się z zimna. W jednej ręce trzyma podróżną torbę, a w drugiej bukiecik konwalii. (Ciekawe, co tam robi tata i skąd o tej porze roku taka mgła i takie konwalie...) Tata zatrzymuje się przy furtce bez adresu, stawia bagaż na ziemi i wolną ręką obmacuje niezliczoną liczbę kieszeni: zewnętrznych, wewnętrznych i Bóg wie jeszcze jakich, w poszukiwaniu klucza — kamień w wodę. Ostrożnie, z namaszczeniem kładzie konwalie na torbie i ponawia próbę, z takim samym jednak skutkiem. Szczupła dłoń przykrywa dzwonek przy furtce, ale go nie naciska. Tata waha się przez chwilę i unosi drugą rękę, tak długo nią w powietrzu obracając, aż okazała „Cyma" wynurzy się w całości spod ściągacza kurtki i mankietu swetra. Nic nie widać. Pewnym ruchem sięga więc po zapalniczkę. Maleńki ognik chyboce się niepewnie i szybko gaśnie. Tata nerwowo podkręca śrubkę. Wysoki płomień daje teraz sporo światła. Waha się jeszcze przez chwilę i krótko naciska dzwonek domofonu — żadnej reakcji. Naciska raz jeszcze. W oknie na piętrze zapala się światełko nocnej lampki, a drobna postać chłopca przykleja się do szyby, by z mgły oraz ciemności wyłowić wzrokiem postać nocnego przybysza. Wąziutka, dziwnie ostra strużka światła trafia Filipa prosto w oczy. Pulsujące światełko znika i pojawia się przy furtce wielokrotnie, jakby się bawiąc albo szyfrem przekazując jakieś wieści. Filip śmieje się i entuzjastycznie wyrzuca w górę ramiona, ale światełko gaśnie i znika bezpowrotnie. Potem kolejno gasną wszystkie światła, księżyc i gwiazdy nad miasteczkiem. Budzę się. Za oknem warszawskiego wieżowca zwariowanym rytmem tętni życie. Tata faktycznie wrócił w nocy z delegacji. Od rana z nikim nie rozmawiał, nawet z Filipem, a po obiedzie wysłał nas na trening, by natychmiast zaszyć się u siebie w jakichś książkach. Szczerze mówiąc, marzyłam, żeby się choć na chwilę wyrwać z domu na ulicę. Miałam wrażenie, że jeszcze trochę 34 i się w nim uduszę; że coraz mniej jest tu powietrza, a napięta do granic możliwości atmosfera wzmagała mój niepokój i dziwne kołatanie serca, jakieś wewnętrzne rozedrganie... Już tylko tydzień został do wakacji: tydzień totalnego luzu i bumelowama w szkole. Normalnych lekcji prawie nie ma, stopnie już dawno wystawione, ale chodzić trzeba. Bez sensu. Bardzo się boję tego zakończenia roku i pożegnania z moją klasą. Nie będę się żegnała. Nic im nawet nie mówię o wyjeździe. Nawet Basi. Boję się pytań i dociekań — dlaczego i czy na zawsze. Ja przecież sama tego nie wiem. Nie wiem nawet, czy wyjeżdżamy wszyscy razem, czy bez taty. A poza tym... Właściwie co bym miała im powiedzieć? Bajeczkę o lekarzach, którzy się zdecydowali rzucić wszystko, by na odludziu, na wygnaniu, w jakiejś zapadłej dziurze, o której w życiu nikt nie słyszał, realizować swoje zawodowe posłannictwo? Przecież im tego nie opowiem! Przecież niczego im me powiem, bo to wszystko jest zbyt osobiste i okropnie boli. A Baśka? Chyba naprawdę oddalamy się od siebie. Twierdzi, że zdziwaczałam; że nie potrafię już —jak dawniej — marzyć i powygłupiać się na luzie ani normalnie gadać. Chyba ma rację. Jakoś już nie umiem paplać ani się zaśmiewać z byle czego. Ani marzyć. Nie chcę marzyć. Otrzymałam świadectwo — ani złe, ani szczególnie dobre. Takie sobie. Jak cała ja. Przepustka do siódmej klasy... Tak jak to zaplanowałam, skorzystałam z zamieszania i uciekłam - ze szkoły, z klasy, od nich wszystkich. I bez pożegnania, które napawało lękiem. Im bliżej było, tym trudniej było mi je sobie wyobrazić, a klasa, do której żywiłam tak mieszane uczucia, o wiele bardziej wydawała mi się teraz bliska, moja... Nawet ci, którzy mi nieustannie działali na nerwy. Nawet Lolek i Miłosz. Pomyślałam sobie, że — być może — wkrótce nikt me będzie już o mnie pamiętał. Nikt nawet nie zapyta, nawet nie zauważy, że mnie nie ma. I zrobiło mi się strasznie przykro. — Przecież beze mnie to już nie będzie nasza klasa! — żachnęłam się. — Wrosłam 35 w jej pejzaż, stanowię ważny element układanki, bez którego... No właśnie... Co bez którego? Przecież klasa to nie puzzle! I nagle zdałam sobie sprawę, jak bardzo jestem próżna; jak próżni jesteśmy wszyscy i jak wielką wagę przypisujemy sobie samym, naszemu istnieniu w świecie, które tak naprawdę znaczenie ma jedynie dla paru najbliższych. A może nawet i to znaczenie przeceniamy? A nawet jeśli nie, to czymże ono jest wobec milionów tych, którym nasz los jest obcy i najzupełniej obojętny; którzy o tym, że w ogóle jesteśmy, nawet się nigdy nie dowiedzą? Tysiące, miliony takich jak ja dziewcząt i chłopców — tak samo przecież jak ja ważnych i niepowtarzalnych - mogłyby zniknąć w jednej chwili jak jakiś obłok albo tęcza i czy to by cokolwiek zmieniło? Czy świat by przez to przestał istnieć? Wszystko by nadal biegło już utartym torem, a po zimie, jak zwykle, zakwitłyby kwiaty... Z jaką siłą dotarła do mnie ta brutalna prawda! Ta oczywista prawda, którą tak łatwo jest przeoczyć przez to, że taka oczywista... Przeprowadzka ma się odbyć na początku lipca. Ważne, by uwinąć się z tym szybko i nie marnować lata na siedzenie na walizkach. Nasz nowy dom jest umeblowany i wyposażony, zabieramy więc tylko ubrania, rzeczy osobiste i część książek. Właściciele jadą na dwuletni kontrakt za granicę i są wręcz zachwyceni, że dom nie będzie stał przez tyle czasu pusty. Mamy zająć ich miejsce i „nie dopuszczać, by umierał z tęsknoty". Rozumiałam tę ideę, a to mi pozwoliło na tę naszą przeprowadzkę spojrzeć z innej perspektywy — znacznie życzliwiej, inaczej. Nie wydawała mi się już aż tak katastroficzna. Nie wywoływała buntu i histerii ani rezygnacji. Ani chyba nawet smutku. Martwił mnie jedynie Filip. Był stale przygnębiony i milczący i nawet zastopował z kawałami. Nie chciał wychodzić z domu — nawet na basen i ping-ponga, które tak uwielbiał — do nikogo nie dzwonił, nie słuchał muzyki ani nie włączał komputera. Nic... kompletny letarg. Mama przyglądała mu 36 się z niepokojem, ale o nic nie pytała. Tata zdawał się w ogóle tego nie dostrzegać. Pochłonięty własnymi myślami, nieobecny, niemal się w ogóle do nikogo nie odzywał. Unikał spotkań - nawet tych przypadkowych, w kuchni. Chyba się wszyscy unikaliśmy od dawna... To wszystko jakby mnie przerosło; wymknęło się i stało się zupełnie nieuchwytne, nie do ogarnięcia... To tak jakby się coś nagle niezwykłego rozsypało — coś, o czym wiemy, że jest bezcenne i niepowtarzalne i że chyba już nie da się poskładać... Nie poznawałam już mojego życia i mojej rodziny. To nie był już ten dom, do którego wszyscy lgnęli i z którego nie chciało się wychodzić. Inni — miałam wrażenie - też nas unikali. Przestali nas odwiedzać znajomi — nawet Julo i Bożen-ka. Zawiedli mnie. Ludzie nie lubią smutnych i przegranych. Uciekają od nich jak szczury z tonącego okrętu, omijają z daleka, jakby wokół nich było morowe powietrze. Słyszałam kiedyś, jak zaprzyjaźniony z tatą lekarz mówił, że kiedy ktoś odniesie sukces, coś mu się naprawctę wielkiego uda, to ludzie także się odsuną. Odwrócą się. Nie wierzę, żeby było tak naprawdę; żeby świat był taki mały. Po prostu nie wierzę. Wieczorem znów nie mogłam zasnąć. Myśli przewalały mi się w głowie jak numery totka w bębnie i nie mogłam się skupić na żadnej. Miałam wrażenie, że są w całym moim ciele; że wibrują i z hałasem zderzają się ze sobą, że w końcu mnie rozsadzą na kawałki. Czułam, że w domu też nikt nie śpi, choć było cicho i zupełnie ciemno. — Filip... - stanęłam w uchylonych drzwiach pokoju brata, starając się wyłowić wzrokiem jego leżącą na łóżku sylwetkę. - Spisz? — Nie — odpowiedział me od razu, krótko i zimno. Odwróciłam głowę w lewo, gdyż głos dobiegał z kąta - gdzieś pomiędzy szafą i załomem pokoju. — Boże... — szepnęłam. — Co się stało? Dlaczego siedzisz na podłodze? 37 Cisza. Filip me wstał ani się do mnie me odezwał. Po paru sekundach moje nieco już przyzwyczajone do ciemności oczy dostrzegły jego jasną, zmierzwioną czuprynę nieruchomo leżącą na kolanach. Przestraszyłam się i zapaliłam światło. Filip nie drgnął. Siedział kompletnie ubrany, nawet w kurtce, wciśnięty w wąską szparę pomiędzy szafą i ścianą, z podkulonymi nogami i głową wtuloną w ramiona. Obok stały jego buty. Na łóżku nie było pościeli, a w pokoju panował idealny porządek. Podeszłam blisko i uklękłam przy nim, ale nie zareagował. Nie podniósł głowy i wciąż milczał. Bałam się go dotknąć. — Filip... — czułam, jak głos mi więźnie w gardle i więcej nie zdołałam nic powiedzieć. Siedział tak jeszcze chwilę, jak gdyby spał albo mnie wcale nie usłyszał, aż wreszcie podniósł głowę. Jego twarz była mokra od łez — spuchnięta i bardzo zmieniona. — Chciałem dziś w nocy uciec z domu — powiedział z rezygnacją i ciężko oparł się o ścianę. Ostre światło oświetlało teraz jego uniesioną buzię i odbijało się w zaczerwienionych oczach, które zdawały się być inne niż dotychczas —jakieś nieznane mi, dorosłe... Całkiem obce. — Chciałeś od nas uciec?! Ty?! — nawet brzmienie pytania wydało mi się straszne. — Po coś tu przyszła? — zapytał z wyrzutem. — Czekałem, aż zaśniecie. Idź sobie. Byłam oszołomiona. Porażona. Poczułam nagłą potrzebę przytulenia go, schowania go w swoich ramionach, ale tylko wyciągnęłam rękę, która zastygła w powietrzu — niepewna, jakby w obawie, że go spłoszy. Nie cofnął się. Może dlatego, że nie miał dokąd... Ale też nie bronił się i nie odwrócił głowy. Patrzył na mnie w sposób, jakiego me znałam. Pomyślałam sobie nagle, że nie mogłam przecież znać wyrazu jego oczu, bo chyba tak naprawdę wpatrywałam się w mojego brata po raz pierwszy. Nie rzuciłam mu pospiesznego spojrzenia, nie prześliznęło się ono po nim jak po meblu, lecz patrzyłam. I zobaczyłam małego, smutnego człowieczka, który cierpi. Ujrzałam osamotnienie, bunt i wielki żal. 38 Wstałam z klęczek i wyciągnęłam Filipa ze szczeliny. Nie opierał się. Oplotłam jego ramionami swoją szyję i przeniosłam go na łóżko, by położyć. Nie uwolnił uścisku swoich ramion, lecz splótł je mocniej i się przytulił. Był tak zaskakująco lekki, taki drobny... Poczułam się w tej chwili tak, jak chyba czuć się może matka, mogąca wziąć w ramiona swoje dziecko, by poczuło się bezpiecznie. Chyba nie byłam tego godna, pewnie niewarta, ale on wciąż tak leżał - wtulony we mnie, ze splecionymi na moim karku rękami — i nie puszczał. Gładziłam jego poplątane włosy i widziałam, że się uspokaja; że już me drży i że już chyba się nie boi. Trwało to długo, wydaje mi się — bardzo długo. I to jest chyba szczęście. Tak myślę. — Chcesz? Opowiem ci coś... — powiedziałam nagle i — nawet me czekając na odpowiedź — zaczęłam: — Była sobie pewna piękna rodzina, która się bardzo, bardzo kochała. Byli weseli i szczęśliwi, lubili ze sobą przebywać i mieli mnóstwo przyjaciół - snułam opowieść bardzo cicho, jakby raczej kierując ją do siebie niż do niego. - Nagle coś pękło — tak nieoczekiwanie, bez powodu. Zupełnfejak z rośliną: podlewasz ją jak zwykle, mówisz i uśmiechasz się do niej, pielęgnujesz, a kwiaty tracą barwę i opadają liście. Pomimo twoich starań brzydme, więdnie i zaczyna usychać, a ty jesteś bezradny. I czasem jedynym ratunkiem jest ją przesadzić w inne miejsce, gdzie... albo odżyje, stanie się jeszcze piękniejsza niż dawniej, albo... — Albo...? —W głosie Filipa wyczułam niepokój i ogromne napięcie. - Albo co? — powtórzył jeszcze raz, nieustępliwie. - Nic! — odpowiedziałam sztucznie ożywiona. — Na ogół odżywa... Natychmiast zdjął swe ręce z moich ramion i usiadł bez słowa. Milczał, pociągając nosem i patrzył gdzieś daleko, za okno. Czułam, że w tym momencie chyba oddala się ode mnie; że mi w ogóle już nie wierzy. - A to miejsce... to jakie ma być? — zapytał bez emocji. -Jak wygląda? —Jak z bajki — uśmiechnęłam się, choć nie mógł tego widzieć. — Mały domek z czerwoną dachówką i obrośnięty dookoła 39 dzikim winem. I wszystko tonie w kwiatach i w zieleni. Do okien zagląda romantyczna brzoza i strzelista sosna, a z przeciwnej strony rozciąga swój baldachim stary, rozłożysty kasztan. W plątaninie gałęzi ptaki wiją swoje gniazda. Czują się tam bezpieczne, bo wiedzą, że nikt im krzywdy nie zrobi, A na wiosnę... na wiosnę to wszystko—jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki — budzi się do życia, zaczyna tętnić śpiewem, szumem drzew, fajerwerkiem barw i odurzających zapachów kwiatów, fioletowego bzu i białych jak śnieg jaśminów. A na dole, w soczystozielonej trawie — zapalałam się w tej mojej opowieści coraz bardziej — śmieją się do ciebie drobniutkie, niepozorne kwiatki, których nazw nawet nie znasz, których nikt nigdy nie sadził, a mimo to i tak się tu co roku pojawiają. I to jest taka cudowna oaza, taka wyspa... - Ale taty tam nie będzie? — wszedł mi zdecydowanie w słowo. Zaskoczył mnie niesamowicie tym pytaniem, które wcale jednak nie zabrzmiało jak pytanie. Raczej pewnik. Nie wiem skąd, ale już znał prawdę. A może tylko się domyślał... — Nie wiem — odpowiedziałam tak, by zabrzmiało to jak najspokojniej. To było jedyne, co wiedziałam na pewno — że nie wiem. ROZDZIAŁ III WYSPA SZCZĘŚCIA Stało się. Warszawa została TAM — wraz z moim życiem. Z moimi trzynastoma przeżytymi w niej latami — szczęśliwymi i pięknymi, i z dziewięcioma latami Filipa. Już po wszystkim... I tata też pozostał. To znaczy, nie pożegnał się na zawsze, nie rozstał się definitywnie, ale został. Na jakiś czas -jak powiedział. Tylko że nikt z nas tego nie wie, ile ten jego „jakiś czas" zabierze wspólnych dni, miesięcy, lat... Czy tak naprawdę nie oznacza tyle, co „żegnajcie". Myślę, że sami rodzice też nie wiedzą — zwłaszcza maTria. Chyba nawet tata. Gdy opuszczaliśmy Warszawę, Filip siedział z odrzuconą w tył głową i zamkniętymi oczami. Myślałam, że udaje i podgląda, ale on mocno zaciskał powieki, jakby się bojąc po raz ostatni rzucić okiem na to miasto; jakby się obawiając, że jego wzrok zatrzyma się niespodziewanie na czymś, co go powstrzyma i nie pozwoli mu odjechać. Kątem oka widziałam, jak wycierał o kolana spocone z emocji dłonie. Musiały być chyba ciągle mokre, bo wciąż wycierał i wycierał. — Już otwórz oczy! Już po wszystkim! — szepnęłam mu do ucha, gdy minęliśmy ostatnie zabudowania. Filip otworzył oczy, ale nie spojrzał nawet, gdzie jesteśmy — ani w lewo, ani w prawo -jedynie martwym, nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w oparcie fotela przed sobą. Samochód mknął jak strzała, jakby co sił uciekał od Warszawy, i chyba w końcu uśpił nas i ukołysał. Czułam wlewający się przez okno żar nagrzanego powietrza i monotonny szum silnika. I błogą, obezwładniającą senność. Nagle znalazłam się na pełnej kolorowych kwiatów łące. Zaczęłam 41 tańczyć, pląsać jak rusałka, a każdy krok, każde — nawet leciutkie -odbicie stopą od murawy odrywały mnie od niej, j akbym była piórkiem na wietrze, skrawkiem muślinu unoszącym się pomiędzy zielenią trawy i błękitem nieba. Odurzona wonią kwiatów, ziół i ptasią muzyką, żałowałam, że jestem tu, w tym raju sama; że nie ma obok mnie nikogo, kto cieszyłby się razem ze mną i byłby tu — tak jak i ja — szczęśliwy. Rozglądałam się więc w nadziei, że tego „kogoś" w końcu dostrzegę. Nagle poczułam, że się duszę, że zaczynają mnie osaczać chmury gryzącego dymu, które wżerają się natychmiast w moje ciało, oczy pieką i zaczynają łzawić, a ja nie mogę złapać tchu i zaczynam kaszleć. Przerażona, otworzyłam oczy i rzuciłam w ciemnościach: - Co... Co się dzieje? Ratunku! — Autobus miejski — powiedziała mama, rzucając się czym prędzej w stronę okna, by je zamknąć. A więc już byliśmy w Chudobie. Moje oczy piekły i łzawiły i z trudem mogłam obserwować przez niewielkie szparki to, co zostawialiśmy za sobą: szare uliczki z „kocimi łbami", odpadające z brudnych, nie remontowanych kamieniczek bure płachty tynku i niemal puste place - bez ludzi, bez zieleni, bez życia — jakby już dawno skazane na wymarcie. Już chciałam rzucić mamie zaczepne pytanie: „Co to za ohydna, martwa dziura?", gdy zaatakował nas niespodziewanie ostry brzęk i knajacki, ordynarny rechot. Mama drgnęła. Skuliła się jak przestraszony psiak w obliczu zagrożenia, cała spięta. — Co to? — rzuciła niby obojętnie. Drżenie jej głosu niezbicie jednak wskazywało, że zrobiło to na niej ogromne wrażenie. - Nic takiego... — udawałam zimną krew i spokój. — Szyba poszła. Jakieś chłystki popijają pod sklepem. Za zakrętem ciągnęła się jak okiem sięgnąć długa, zacieniona ulica, naszpikowana po obydwu stronach latarniami. Prawie wszystkie pobite i okaleczone, niepotrzebne, przedstawiały widok niezwykle żałosny. Gdy zatrzymaliśmy się gdzieś w połowie — przy Deszczowej 11, poczułam mocno przyspieszone bicie serca. Ręcznie 42 na olejno malowany adres smętnie wisiał na skrzypiącej furtce — nie domkniętej, jakby właśnie wyczekującej naszego przybycia. Wysiadłam pierwsza i stanęłam przy parkanie, a właściwie przechylonej, zżartej przez rdzę plątaninie drutu, za którą królowało nasze „eldorado" w kształcie klocka z pęcherzami szarej farby na powierzchni muru. O, Boże miłosierny! W środku było już jednak znacznie ładniej: nie sypał się tynk i było czysto. Przy wejściu znajdowało się WC — tak jednak ciasne i piekielnie niewygodne, że „potrzeby" załatwiało się wyłącznie na stojąco, mimo to napierając na drzwi, które się co chwilę z trzaskiem otwierały. Na dole była również kuchnia oraz duży salon z wejściem z przestronnego holu. Stamtąd wiodły na górę kręte, ażurowe schody z przesadnie zdobionymi tralkami i kiczowatymi poręczami w barwach tęczy. Mieliśmy je co dzień pokonywać wielokrotnie, na piętrze bowiem mieściły się pokoje, z których każde z nas wzięło po jednym: mama największy, a my z Filipem — komórki trzy na dwa i pół, jak w bloku. Był chyba jeszcze czwarty pokój, lecz zamknięty^ z dziurką od klucza pełną ligniny tak ubitej, że nic nie można było ani podglądnąć, ani nawet się domyślić, co jest w środku. Mój pokoik zaskoczył mnie dość pozytywnie. Tapczanik, spore biurko, gięte krzesło, szafa z lustrem i niewielki, wąski regalik —wszystko w kolorze surowego drewna i zupełnie puste jak w hotelu — stały wyczekująco i gościnnie, jakby w cichej nadziei na nowe życie. Podłączyłam miniwieżę i zabrałam się do urządzania się „od zera". Wśród wyciąganych z torby, niezliczonych drobiazgów natknęłam się niespodziewanie na zielone okulary do pływania. Gdy weszłam do Filipa, stał w otwartym oknie. Nie zareagował ani na otwieranie drzwi, ani na ich trzaśniecie. Cicho stanęłam za nim i założyłam mu na głowę jego zgubę, mocując się przez dobrą chwilę z ciasną gumką. Też nie reagował i obojętnym, jakby martwym wzrokiem patrzył na to, co za oknem. — Tak samo brzydko jak bez tego — rzucił z niechęcią, jednym szarpnięciem ściągając okulary i odkładając na parapet. 43 Ogród — a raczej to, co zwykło się zazwyczaj zwać ogrodem — był rzeczywiście burozielonkawym lasem chwastów, zeschłych badyli i przerośniętej, szarożółtej trawy. Jakże się to mijało z tym, co sobie próbowałam wyobrazić i co opowiadałam Filipowi! Stał teraz i patrzył tak, jakby mi chciał powiedzieć: „Nabrałaś mnie. Perfidnie oszukałaś. Mamiłaś jakąś zmyśloną opowieścią o cudownym ogrodzie, w którym wszyscy na nowo odżyjemy..." Jakże chciałam móc ożywić ten wymarły kawałeczek ziemi, tchnąć w niego życie, żeby mi uwierzył... Żebym w to sama uwierzyła. Nazajutrz Filip wyjechał na kolonie — na długo, bo pod rząd na dwa turnusy. Zaraz potem czekał go jeszcze obóz z kolegami z warszawskiego klubu sportowego i ze szkoły. Chciał się nimi pewnie na zapas nacieszyć, „przedłużyć" przeszłość i opóźnić to, co przecież jest i tak nieuniknione. Jasne. - Bardzo martwię się o ciebie, synku... - mówiła mama, przejęta i wyraźnie podenerwowana, kiedy we trójkę czekaliśmy na odjazd jego autobusu do Warszawy. — Przecież na całą podróż załatwiłaś mi opiekę! Przestań, mamo! — denerwował się okropnie, — Ludzie patrzą, a ty traktujesz mnie jak dziecko! Parsknęłam śmiechem, co ostentacyjnie zlekceważył. Mama udzielała mu ostatnich rad, a on jedvnie kiwał głową i bezmyślnie potakiwał, choć widać było, że myślami jest już tam, daleko. Gdy już ruszyli — machał nam jednak długo i zawzięcie, aż zniknęłyśmy mu całkowicie z oczu w tumanie ciągnącego się za autobusem kurzu. Tak więc zostałyśmy zupełnie same. Mama zatrudniła się w przychodni, a w wolnym czasie dreptała po urzędach, by załatwić zgodę na gabinet w domu. Ja tymczasem nieludzko harowałam przy karczowaniu lasu chwastów i badyli, stanowiących jedyną florę naszej ,Wyspy Szczęścia". Tyrałam tak, że u schyłku dnia zwalałam się jak kłoda — bez sił, potwornie obolała i z bąblami na pokaleczonych dłoniach. Mama, zaskoczona, mówiła, że bez sensu; że naprawdę szkoda moich sił i zdrowia, żadna jednak siła nie była w stanie mnie powstrzymać. 44 Na wy karczowanej, suchej jak pieprz ziemi posadziłam jaśmin, brzózkę oraz tamaryszki i uformowałam fantazyjnych kształtów klomb kwiatowy. Posadziłam na nim i posiałam mnóstwo kwiatów: białych i bajecznie kolorowych, niepozornych i wytwornych, by tworzyły symfonię barw i woni i cieszyły nasze oczy aż do zimy. Całą resztę — wokół klombu i przed domem - idealnie wyrównałam i obsiałam trawą. Upały były wprost nieludzkie, więc podlewałam i czekałam, czekałam i znów podlewałam, niecierpliwie licząc dni, godziny i minuty, aż źdźbła trawy zaczną wschodzić, a kwiaty zakwitną. Z drżącym sercem wciąż sprawdzałam, czy aby brzózka się nie przechyliła i czy obsiana trawą ziemia znów nie wyschła. Niebo w końcu zlitowało się nade mną. Mijały kwadranse i godziny, mijał już trzeci dzień, a z rozlanej nad światem szarości -jak z gigantycznej konwi — lały się dobroczynne, lśniące strużki na zakurzone płoty, domy i ulice, brudne auta i pobite, zapyziałe szyby wystawowe, i jak gąbkę nasączały tę spaloną słońcem i spękaną ziemię i konającą z pragnienia roślinność. Także tę moją, której nie byłam w stanie w te upały zaspokoić, bo ciśnienie wody w kranie było tak nikłe, że — kropla za kroplą — ciurkała do konewki dłużej niż trwało jej parowanie w tym piekle. To wszystko było niby takie proste i normalne, a jednak — dla mnie — szokujące i niezwykłe. Ja przecież chorobliwie nie znosiłam deszczu! Z wrogością przyjmowałam kiedyś każdą mokrą plamkę na chodniku, każde — najmniejsze nawet — zachmurzenie! A teraz... Los dał mi szansę dokonania czegoś, co dotąd było mi nieznane, całkowicie obce. Byłam mu za tę szansę wdzięczna. Coś tworzyłam, coś ratowałam od niechybnej śmierci, świadomie dałam czemuś życie. Może nawet przywrócę radość i nadzieję Filipowi? I wiarę w sens tego wszystkiego — tego naszego wygnania... W zachwycie, jak pochłonięty filmem widz, stałam w otwartym oknie nie naszego, wypożyczonego domu —jak przed ogromnym, przedziwnym ekranem, na którym odbywała się projekcja - i patrzyłam na dokonujący się na moich oczach cud. Wsłuchiwałam się w kojący szum, który tak wiele miał odmienić i wydawało mi się — nie wiem czemu — że to, co teraz mnie otacza, jest 45 prawie moje, bliskie i nieobojętne. Ze chyba byłam tutaj zawsze, a wszystko to, co było „kiedyś, przedtem", odgradzało się ode mnie jakąś mgiełką, niemal zupełnie zacierało, jak gdyby dotyczyło tylko dwóch-trzech pierwszych lat mojego życia, których już prawie nie pamiętam, a po powierzchni których moja pamięć mogła się już tylko prześlizgiwać — trzeźwo, bez emocji, jak po czymś całkiem obcym, obojętnym. - Chciałabym ci podziękować... — cichy głos mamy wyrwał mnie z zadumy i zaskoczył. Nie zauważyłam, od kiedy stała tutaj obok mnie, przy oknie. — Podziękować? — przemknęło mi przez głowę. - Za co? Za co mi, mamo, chcesz dziękować? - Za to, że jesteś — powiedziała dopiero po chwili. Nie wiedziałam, jak mam rozumieć te jej słowa. Ze w ogóle jestem, że istnieję? Czy też —że jestem tutaj z nią i dzięki temu nie jest sama? A może — że jestem właśnie taka, jaka jestem? To ostatnie wydawało mi się niemożliwe; to pierwsze — chyba bez sensu. Każdy z nas jest, więc za co tu dziękować? — Zawiozę cię do babci, dobrze? — uśmiechnęła się szeroko, a ja poczułam, że na sercu robi mi się ciepło. Gdy byłam mała, pobyt w Dziubełkowie był najcudowniejszą rzeczą, jaka mogła mi się zdarzyć. Nieporównywalną. — Coś me tak? — musiałam bardzo zmienić się na twarzy, bo mama nagle spochmurniała. — O co chodzi? — Mój ogród... — rzuciłam niespokojne spojrzenie za okno. - Nie mogę. — Nie ma mowy! - zaprotestowała. - Z powodu ogrodu miałabyś rezygnować z wakacji?! Przecież to czysty nonsens! — A jednak... — Co „a jednak"?! Co „a jednak"?! Zajmę się tym za ciebie. Wypiszesz mi na kartce, co i kiedy. Będę skrupulatna jak nigdy w życiu. Obiecuję! Uniosła dwa palce jak do przysięgi i uśmiechnęła się zachęcająco, a widząc moje niezdecydowanie, powiedziała: — Kocham cię. Naprawdę wszystko będzie super. Jedź... — A ty, mamo? Co ty tu będziesz robić sama ? - zapytałam, gdy — jak zwykle — przyszła, by mnie pocałować „na dobranoc". 46 — Potrzebuję takiej samotności. Nie myśl o tym. — Zęby płakać? — spytałam trochę zaczerpnie. — Już nie. Muszę spróbować jakoś te rozsypane klocki poukładać... Ujęła moje ręce w swoje dłonie i gładziła w milczeniu. Przytuliłam do jej rąk policzek. To był gest, jakich niewiele było w moim życiu. Raczej nie okazywałyśmy sobie czułości. To znaczy, ja nie okazywałam. Nie wiem, dlaczego, ale tego typu gesty drażniły mnie, nigdy nie były mi potrzebne. Podobno nawet jako mały berbeć wierciłam się tak długo i tak energicznie, aż udało mi się wyrwać z jej kanciastych objęć lub zejść z kolan, jakby mnie parzyły. A teraz nagle zapragnęłam tego sama — takiego gestu i ciepłej dłoni mamy na policzku. Gdy zobaczyłam, z jakim entuzjazmem babcia powitała nas u siebie, nie miałam cienia wątpliwości, że jak zwykle będzie znakomicie. Niezadowolona była jednak bardzo, że mama z nami nie zostaje. — Jak to, wracasz?! - protestowała ttibalnie, bo głos miała babcia niczym dzwon kościelny. — Masz urlop! Co chcesz w Warszawie robić w taki wściekły upał?! — Nie do Warszawy jadę tylko do Chudoby — mama odpowiedziała w taki sposób, jakby to było oczywiste. — Do Kudowy! — babcia szczególny nacisk położyła na spółgłoski „k" i „w". Gdy mama ją skorygowała, tym razem rozbijając słowo na sylaby, dla babci stało się zupełnie jasne, że coś się święci niedobrego. Wzięła więc ją natychmiast na „przepytki" w pole, a ja miałam czas wolny. — Zrób sobie taki gospodarski obchód po ogrodzie i po domu — rzuciła przed odejściem i zniknęły. — Raczej po domku... — pomyślałam sobie, bo dom babci był strasznie malutki i do złudzenia przypominał chatkę z piernika. „Wystarczy, że ja jestem kawał baby — żartowała nieraz babcia — więc dom niech będzie tyci, tyci. Lubię kontrasty". Samotny na obrzeżu niewielkiego zagajnika, jak gdyby przycupnięty pod olbrzymim parasolem równie jak on samotnego 47 dębu, domek babci tonął w wielobarwnym listowiu rosnących w tle drzew, co zwłaszcza jesienią wyglądało malowniczo. Pamiętam, że gdy już leżeliśmy z Filipem w łóżkach na maleńkim poddaszu, a za oknami hulał wiatr, słychać było nieustanne, głuche „pac! pac!" - deszcz żołędzi, które stoczywszy się po stromym dachu, tuż nad nami, nieuchronnie lądowały w rynnie. W porze deszczowej przysparzało to kłopotów, z czym się zresztą babcia od początku pogodziła, bo ani —jak mówiła — domu się w inne miejsce nie przeniesie, ani dębu. Ani tym bardziej drzewa się nie wytnie. „A co, może baldachim ochronny mam rozwiesić pomiędzy dachem a koroną drzewa — jak w cyrku? Żołędzie miękko by spadały i pupek sobie nie potłukły" - żartowała przez łzy, bo rynny znów były pozatykane i bez końca trzeba było płacić robotnikom. W ogrodzie wszystko rosło, aż szumiało. Trochę może mniej był wypieszczony niż przed laty: tu i ówdzie trafił się jakiś samotny, zabłąkany chwast wśród warzyw - znak, że babcia nie ma już tych sił co dawniej, a może oczy już nie takie... Ale, po staremu, pełno było w nim wszystkiego jak na targu: warzyw, owoców, kwiatów... Stara, poczciwa brzoskwinia stękała pod ciężarem czerwonawych, dorodnych owoców, których rozkoszny smak i aromat budziły mój niezmienny zachwyt od dzieciństwa. Kilka z nich, ciężkich od soku, leżało już w wysokiej trawie i — jakby niepewne swego losu — uśmiechały się zachęcająco, wręcz zalotnie, by je wziąć i nie zostawiać osom na pożarcie. Nagle dobiegł mnie odległy, przytłumiony śmiech kobiecy. Wychyliłam się przez niewysoki parkan, skąd jak na dłoni widać było piaszczystą wstążkę drogi, która traciła swe zarysy gdzieś pomiędzy spalonymi słońcem łanami pszenicy. To one — mama i babcia, obie z naręczem złotych kłosów, ostów i przeróżnych traw i szafirowych chabrów — zbliżały się powoli w moją stronę. Dostrzegły mnie i pomachały — tymi kwiatami właśnie. Słońce chyliło się już całkiem nisko ponad horyzontem, a to uświadomiło mi, że się zrobiło późno. — Hej! — powitały mnie z daleka. — Hej, heeej! 48 Twarze miały zaczerwienione jak od płaczu albo od słońca. Myślę jednak, że od płaczu. Wiedziałam na sto procent, że była rozmowa „od serca", łzy mamy i babcine słowa pocieszenia, działające niezawodnie jak najlepszy balsam. Gdy słońce zaszło, zrobiło mi się zimno. Weszłyśmy więc do domu i rozsiadłyśmy się z mamą na podłodze, by — j ak co roku — z naręczy przyniesionych chabrów, ostów i pszenicy wyczarować parę pięknych kompozycji. Babcia upiekła pyszny placek z owocami i nakryła do kolacji. Jadłyśmy i rozmawiałyśmy do późnej nocy. Było pysznie. Zaraz po śniadaniu mama wyjechała do Chudoby. Wiedziałam, że na pewno będę tęsknić. Ze już tęsknię. Babcia jednak wypełniła ten mój czterotygodniowy pobyt fantastycznie, nawet mi nie dając szansy na tęsknotę. Poznawałyśmy się coraz bliżej na spacerach i pielęgnowaniu grządek, na objadaniu się boskimi sałatkami z „darów prosto z drzewa " i „pichceniu z degustacją" zwariowanych hitów babci, na penetrowaniu starych albumów i jej -^feszcze przedwojennych — kufrów z garderobą, połączonym z rewią mody retro, na niekończących się rozmowach i cudownych, poobiednich drzemkach w hamaku pod jabłonią. I czytaniu, czytaniu... I ani się nie obejrzałam, jak babcia mnie wyspowiadała z moich odczuć, z wrażeń z Chudoby i z mojego pożegnania z Warszawą. Wiedziałam, że mi współczuje i rozumie — byłam tego absolutnie pewna - a mimo to jakoś nie chciałam początkowo o tym mówić. Tuż przed wyjazdem jednak „pękłam" i wyrzuciłam z siebie całą gorycz. — Nawet w najgorszej dziurze można być szczęśliwym — skwitowała krótko. Żachnęłam się — nazbyt wyraźnie jednak, bo urwała i popatrzyła strofująco, jakby chciała mnie zawstydzić. — O jednej rzeczy postaraj się nie zapominać nigdy — powiedziała z naciskiem. — Nikt nie może ci odebrać prawa do twych marzeń. Nie ma takiej możliwości. — Bzdura! — zawołałam. — Marzenia?! Po co to komu?! Mam siebie oszukiwać, babciu, i wierzyć w jakieś idiotycz- 49 I ne mrzonki, które nigdy się nie spełnią?! Nie chcę! Nie będę wymyślała sobie świata z bajki, bo i tak skazano mnie na TEN _ niechciany i ohydny! - wybuchnęłam płaczem. — A może... może ty to jesteś w stanie mi załatwić?! — rzuciłam przez łzy. z gorzką ironią. —Ty pewnie wszystko umiesz! Czyż nie tak?1- Babcia patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami — przerażona moim płaczem i tym, co do niej wykrzykuję. — Śni mi się w nocy dawne mieszkanie, wspólne posiłki, tata z mamą, śmiech w naszym domu i pełno koleżanek... — szlochałam. - To są te moje marzenia! Otwieram oczy i jestem w cudzym, pustym domu, w obrzydliwej Chudobie! Zapadła głucha cisza. Babcia patrzyła gdzieś za okno — smutna zamyślona i odległa, i tylko mocniej niż zwykle drżąca ręka zdradzała jej niepokój i zdenerwowanie. - Czyżbym się tak bardzo co do ciebie pomyliła? — błądziła wzrokiem gdzieś za oknem. — Aż tyle w tobie egoizmu i zwykłego zapatrzenia w siebie?! Jesteś w ogóle w stanie do-strzec więcej aniżeli czubek twego nosa?! Powiedz mi: jesteś jeszcze w stanie zauważyć mamę i Filipa?! Czułam się urażona i zraniona: mój smutek i cierpienia babcia nazywała czubkiem nosa! Niespodziewanie siadła obok mnie i przytuliła, jakby chcąc ukoić mnie po tym wybuchu. — Zawsze możemy tworzyć piękno wokół nas - szepnęła. - Zawsze. — Nie w Chudobie! — ucięłam zawzięcie i zrobiło mi się głupio, że tak powiedziałam. Przecież nasz ogród będzie bardzo piękny- Nie miałam co do tego żadnych wątpliwości. — Także w Chudobie. W każdym miejscu na świecie. Czułam, że babcia chce mi jeszcze coś powiedzieć. Coś bardzo szczególnego... Dobrze czułam. — Kochasz tenmój domekw Dziubełkowie... - zaczęła z widocznym wahaniem. - Czujesz się tu szczęśliwa, prawda? — Ehm " kiwnęłam głową, bo to było oczywiste. — Ja także. Ale był już taki moment w moim życiu, że nagle wszystko * nim runęło - jakby się składało ze źle ustawionych 1/art lub klocków- i straciło sens i rację bytu. Wszystko. 50 — Jak to? — ledwie wykrztusiłam, bo słowa więzły mi w gardle. — Czy... ktoś ci pomógł? — Nikt. Uciekłam od życia, które mnie nie chciało i odwróciło się ode mnie plecami. Nauczyłam się marzyć, wytyczać cel i uparcie do niego dążyłam. Nie mogłam przecież spędzić całej jego reszty na czekaniu, tak go roztrwonić... — O czym marzyłaś, babciu? — O was. Wypełniłam wami moją przyszłość, każdy jej zakamarek, mój czas i moje myśli... I widzisz - udało mi się wyczarować coś najpiękniejszego: to jedyne i niepowtarzalne, maleńkie miejsce na ziemi, które — niezawodnie jak potężny magnes — przyciąga tu najbliższe mi istoty. Taki mój mały wielki świat... — Nie powiesz, babciu, że dlatego ci się to udało, bo potrafiłaś marzyć! — wciąż nie dawałam za wygraną. — Właśnie dlatego. Inaczej bym się załamała, zamknęła w sobie, zgasła. Wegetowałabym samotnie jak pozbawiona słońca i wody roślina, a potem... pewnie bym umarła w zapomnieniu... — uśmiechnęła się przekornie. — Nie mów tak! Nie mów nigdy o śmierci ani zapomnieniu... Nigdy! — Ty nie doceniasz marzeń... Szkoda — babcia jakby nie słyszała tej mojej reakcji. — Lekceważysz je jak jakieś głupstwo bez znaczenia. A przecież ludzie nie odrzucający marzeń, chcący marzyć, są w jakimś sensie piękniejsi. Na pewno szczęśliwsi. Może nawet lepsi? Przecież to one — te marzenia — dają człowiekowi napęd, pasję i wielką wiarę i energię. Bez nich, można mieć ogromny talent, wiedzę, możliwości, a życie przespać i wszystko zaprzepaścić — przekonywała niesłychanie patetycznie, w sposób, w jaki chyba nigdy dotąd do nikogo nie mówiła. Wstała nagle i w zamyśleniu zaparzała herbatę. Z szuflady dębowej komody wyciągnęła spory stosik pożółkłych karteczek, pieczołowicie przewiązanych wypłowiałą - niegdyś pewnie ja-skrawoczerwoną - tasiemką i z przedziwnym rozrzewnieniem przeciągnęła po nich opuszkami palców. Ostrożnie —jakby się miały za chwilę rozkruszyć - przekładała kolejne karteczki, 51 mrużąc oczy i prześlizgując się niedowidzącym, starczym wzrokiem po ich gęsto zapisanej powierzchni. Na jednej z nich, o wystrzępionych ze starości brzegach, widniał mocno już wyblakły, kaligrafowany napis: „Człowiek dopóty żyje, dopóki drzemią w nim marzenia. Potem jest już tylko wegetacja. -Drogiej Au-relce - Adam Sokołowski, nauczyciel. Wilno,1938". Spojrzałam na babcię i przez sekundę zobaczyłam ją z warkoczykami, w krótkiej spódniczce i w podkolanówkach — właśnie Aurelkę, nie Aurelię. Pewnie nie była nawet duża ani gruba? — A to pisała moja mama... - babcia zawiesiła głos na chwilę, jakby chcąc nadać temu, co jest napisane, wagę szczególną, i podała mi karteczkę. — „Człowiek jest tyle wart, ile zechce dać innym" — przeczytałam szeptem, myśląc gorączkowo, co to znaczy. — Wtedy me rozumiałam jeszcze głębokiego sensu tego zdania — powiedziała, a oczy zaszkliły jej się dziwnie - ale intuicyjnie wyczuwałam, że to jest najważniejsza mądrość wśród tych karteczek. Co jakiś czas do niej wracałam, jak się powraca do zagadki, której rozwiązanie musi w końcu kiedyś się nasunąć. — Ale... wracając, babciu, do tych twoich marzeń... Wszyscy by chcieli mieć sukcesy i co z tego? - znów do głosu doszedł mój sceptycyzm. — Chcieć to chyba o wiele za mało! — Bo los trzeba czasem przechytrzyć i oszukać. — Oszukać?! — spytałam najprawdziwiej oburzona, bo znałam babcię i nie miałam nigdy dotąd wątpliwości, że oszustwo byłoby ostatnią rzeczą, której by się dopuściła. — Słyszałaś o pozytywnym i negatywnym myśleniu, o optymistach i o pesymistach... Jak myślisz, dlaczego pewni ludzie są pesymistami? — Bo im się nie wiedzie! — powiedziałam bez wahania jak banalną oczywistość. - Mają pecha i dlatego nic im się w życiu nie udaje! — A może odwrotnie? Może dlatego się nie wiedzie, bo w siebie nie wierzą? Bo —już przystępując do jakiegoś przedsięwzięcia — z góry „wiedzą", że to na pewno będzie fiasko, 52 klęska i kompromitacja? Myśląc w ten sposób można uzbierać niezłą kolekcję klęsk i niepowodzeń w życiu. — Chcesz mi powiedzieć, że myślenie pozytywne gwarantuje sukces? Przecież to jakaś bzdura, babciu! Absurd! — Może nie gwarantuje, na pewno me... — babcia nie dawała mi się jednak sprowokować — ale stwarza człowiekowi nieporównywalnie większe szansę już na starcie. A te marzenia, które ty odrzucasz jako bzdurę, to jest właśnie taka szansa. Czasem początek czegoś niezwykłego... — Jak nasza „Wyspa Szczęścia"... — powiedziałam spontanicznie. - Myślisz, że każdy człowiek taką swoją wyspę gdzieś posiada? — Niestety, nie. Myślę jednak, że każdy — świadomie bądź też podświadomie —takiego miejsca w życiu pragnie i go szuka: azylu, oazy, rodziny — czegoś, co stanie się dla mego wyjątkowe i szczególne i gdzie się będzie czuł bezpieczny. Zwłaszcza dzisiaj, człowiek nieustannie narażony na agresję, zło i stresy szuka — czasem niestety bezskutecznie — miej sca, gdzie będzie mógł i lubił wracać; gtfzie zawsze ktoś na niego będzie czekał, jego radość będzie cieszyć, a mimo klęski znajdzie sen i ukojenie; miejsca, gdzie nikt go nie przekreśli, nie wyśmieje i nie odwróci się plecami... — Czy to oznacza, że tata u nas go nie znalazł? Ze go dlatego nadal szuka? - zapytałam ze ściśniętym gardłem. — I... sądzisz, babciu, że... że je gdzie indziej... Urwałam, bo przestraszyłam się, że tak się może rzeczywiście zdarzyć. Zaskoczyłam babcię tym pytaniem. Spojrzała na mnie tak, jakby dopiero teraz zrozumiała, że wiem o wszystkim i że już nie jestem głupią, malutką dziewczynką. Nie dokończyłyśmy już tej rozmowy, bo przerwał ją donośny, urywany klakson białej corsy, która w tumanach kurzu zatrzymała się przed domkiem babci. Wysiadła mama: opalona, roześmiana, z dyskretnym makijażem i twarzowo zrobionymi włosami, naprawdę śliczna. — Mamuś! — rzuciłam się jej na szyję, a ściskając ją i obsypując całusami wycierałam najprawdziwiej załzawione oczy. 53 — Jezu, jak się cieszę! Jak ja się strasznie cieszę, że cię widzę... Co to? — pokazałam na stojącą obok corsę. Okazało się, że tata sprzedał nasz samochód i rodzice mogli kupić sobie za to używane auta. W ten sposób każde z nich — mama w Chudobie, a on w Warszawie - miało własny środek lokomocji. Miły gest z jego strony. I jakże wymowny i odzierający z resztek złudzeń... Babcia była autem mamy zachwycona — z powodu przetworów, rzecz jasna. Władowała ich do bagażnika taką ilość, że corsa jęczała o litość, a babcia dokładała wciąż i dokładała, instruując: — Nie goń szybciej niż dwadzieścia do trzydziestu na godzinę, bo się potłucze. I uważaj na wariatów. Pełno samobójców i narwańców... Jeżdżą po drogach jak piraci... A hamulce masz sprawne? Światła różne też, bo wiesz... — Litości! —jęknęła mama zatykając sobie uszy. — Absolutnie wszystko mam sprawne! Jestem trzeźwa i uważam na wariatów! Pojadę na światłach pulsacyjnych ze względu na słoiki. Kocham cię i całuję... Objęła babcię z wielką czułością. Stały tak obok mnie, wtulone w siebie, długo. Babcia ukradkiem, bardzo dyskretnie, otarła łzę w kąciku oka i - jakby się trochę tego wzruszenia ¦ zawstydziwszy — powiedziała pospiesznie: — No, to z Bogiem, dzieciaki. Niech Filipek napisze, jak było na koloniach. Puściła do mnie oko i przygarnęła na trzeciego, po czym -unosząc delikatnie mój podbródek — w szczególny sposób popatrzyła w oczy. — Masz prawdziwy skarb, Krysiu... — powiedziała do mamy. - Na niej możesz polegać. Nie zapominaj o tym. Przez całą drogę słowa babci nie dawały mi spokoju. I wciąż nie dają. Nie były przecież przypadkowe ani do końca prawdziwe. Do Chudoby dojechałyśmy około ósmej. Było jeszcze jasno i już nie upalnie, zostawiłyśmy więc corsę na ulicy i czym prędzej pospieszyłyśmy na tyły domu — do ogrodu. Ja bie- 54 II głam przodem — stęskniona, jak na spotkanie z kimś bliskim; z kimś, kogo bardzo długo nie widziałam. — Poczekaj... — szepnęła mama i, powstrzymując mnie za ramię, zasłoniła moje oczy swymi dłońmi. — Za chwilę ujrzysz cud... Trzymając swoje ręce na mych oczach, prowadziła mnie przed sobą, do ogrodu. Była przejęta, podekscytowana i chyba miała sporą tremę. Czułam to. Ja także dygotałam z emocji, bo wiedziałam, że przez ten miesiąc mama dokonała cudu; zrobiła wszystko, co w jej mocy, żeby mnie nasz ogród oczarował. Zęby zachwycił Filipa. Nagle, tuż za uchem, usłyszałam jej bolesny jęk, jakby zwierzęcy skowyt, a jej dłonie opadły z mych oczu, ukazując im straszny widok młodziutkiej trawy — zmasakrowanej, duszącej się pod zrytą buciorami czarną ziemią, jak gdyby armia rozjuszonych kretów właśnie zakończyła spotkanie w tym miejscu. Tak starannie wkomponowany w trawnik klomb kwiatowy przypominał ogromną, zdewastowaną mogiłę. Różnokolorowe kwiaty i kwiatuszki leżały na niej — powyrywane z korzeniffni, połamane, wstrząsające, zmieszane z ziemią, trawą i zdeptane - i były już tylko cmentarnym wspomnieniem piękna, kolorów i zapachów, które zostały zabite. Wątły kikut złamanej brzózki sterczał żałośnie tuż nad ziemią - ogołocony z gałązek, ostrugany, szyderczo zakończony nasadzoną nań butelką, a powiewający niczym barbarzyńska flaga kawał folii złowrogo obwieszczał czarnymi literami: WITAMY W CHUDOBIE! Porażone i oniemiałe, siadłyśmy na tym pobojowisku i przesiedziałyśmy tak chyba bardzo długo — bez słowa, bezsilne, przytulone... I patrzyłyśmy na Apokalipsę, która miała być naszą Wyspą Szczęścia. ROZDZIAŁ IV JUTRO WTAJEMNICZENIA CIĄG DALSZY NareszaewracaFmplJuzjutrolWytrzymałteswojepodw^- ne kolonie i obóz, a przecz był to jego pierwszy samoclelny i • ¦ Ti rźr-Arl obcych... Pisaniem nas, nie- wviazd w życiu. Tyle czasu wsroa ouey^. . ., Zy, me rozpieszczał i, jak znam życie, szybciej da się pokroić na pksterki, mz się przyzna, ze tęskmi Ale mi -^ował^ W związku z tym jutrzejszym wydarzeniem - bo z pewnością wydarzeniem można nazwać powrót jedynego bra a do rodziny - od rana obarczona będę zakupami. Zęby było sprawnie i logicznie, w pierwszej kolejności kupię to czego w pobliżu domu me ma - głównie mięso i wędliny, a dopiero w drodze powrotnej jakieś picie, ^^l^T^J^ • •i-! 11 ^rivinami do ulicach nie targać, ciężkich toreb bez sensu godzinami ^ => N,e e.erp.e zakupów - zwłaszcza w takiej malej p.p>dowie jakChudoL' gdzie" .nowego" wdać jak na dłoń, - ale ,-, k nie ma w^ia wiec pewnie pójL^™; - Dzień dobry! - dopadło mnie zza. i^j, przekraczałam próg cuchnącej nory z burą, odrapaną lamperią, wzdłuż której wił się jak wąz boa karny ogon^ Wszystkie głowy, j ak na sznurku, odwroały się natychmiast w moią stronę. . . , , i ,,,„, - Dzień dobry... - bąknęłam, speszona takim dydaktycz- nym powitaniem. . „ . , ,. . i - Od-po-wie-dzia-ła! - „zachwyciła się piskliwie ekspedientka w sztywnym rzeźnickim fartuchu i o postaci tak nalanej, ze me od razu było wiadomo, skąd mógłby się ten od-głos wydobywać. 56 Trwała tak chwilę w bezruchu, jak drapieżnik tuż przed skokiem na ofiarę. W końcu zatrzepotała soczystą zielenią pasteli i już wiedziałam, że to oczy i że w takim razie źródło dźwięków musi się znajdować gdzieś poniżej. - Tam! — zaordynowała. Pulchną, ubabraną we krwi prawicą wskazała mi na koniec kolejki, wcześniej do lewej przerzuciwszy ćwiartkę świni, którą miała widać zamiar parcelować. Walnęła nią o wielki — ni to stół, ni to pień drzewa - i... łup! - aż ziemia zajęczała. — Sześć kotlecików, paniusiu! — zgłosiła najuprzejmiej dama w obcisłym różowym bezrękawniku z krempliny, na którą właśnie przyszła kolej. Rzeźniczka wyjęła z kieszeni swego gumowego fartucha coś na kształt chusteczki i donośnie wydmuchawszy nos, uniosła swe potężne niczym wiejski bochen chleba ramię, by nim otrzeć strugi potu z czoła. Uczyniła to jednakże nazbyt zamaszyście i misterna, nylonowa układanka z he-banowoczarnych loczków z pasemkami złota od razu przekrzywiła się na bakier - tak „a la pirat" - przysłaniając fantazyjnie jedno oko. „Piratka" błyskawicznie zgniotła chustkę i, cisnąwszy ją pod ladę, urąbała sześć potężnych plastrów mięsa, oganiając się od muchy. Ta - namolna jak bumerang - upodobała sobie jednak jej pofałdowany karczek i nie zamierzała rezygnować. Ludzi wciąż przybywało, toteż niewielka nora w mig się przepełniła, zostawiając ogon żądnej mięsa hydry daleko na zewnątrz. Niezmordowana „piratka" z podziwu godną wprawą odliczała kotlety, pęta kiełbasy i pieniądze, tylko od czasu do czasu dla ułatwienia śliniąc palce. Patrzyłam na tę obrzydliwą jatkę z przerażeniem - zszokowana, że taki horror jest możliwy — i niczym sen piękny i nierealny jawił mi się nasz osiedlowy supersam w Warszawie: z klimatyzacją i dyskretną muzyką, z przyprawiającą o zawrót głowy ofertą towarów poukładanych w wymyślne ciągi i równiutkie piramidki, kolorowych, estetycznych... Nagle wzrok mój spoczął nieopatrznie na unoszącym się tuż obok bladoróżowym kłębowisku niezliczonych zwojów 57 i pęcherzy, tłustych i obrzydliwie poskręcanych, trzęsących / się przy najmniejszym poruszeniu, jakby się miały rozp)aść. - Prześliczny ma dziś pani ten móżdżek! — jęknęła z zachwytem ciężarna blondyna, ładując cały stos do plastikowej torby. — Aż oczy rwie... Poczułam mdłości i szum w uszach, a obraz „piratkii" zaczął mi się rozmazywać przed oczami, jawiąc się to podwójnie, to potrójnie. Chciałam czym prędzej uciec, ale tłum napierał coraz mocniej, a między dwa najwyższe żebra z prawej strony z każdą sekundą głębiej wwiercał mi się spiczasty łokieć chudej jak tyka brunetki, która parła tuż za mną. „Piratka" uwijała się już jak w ukropie, a ludzi ciągle przybywało, z zaplecza wyszedł więc na odsiecz krępy osiłek we flanelowej koszuli. Poprawił opadający na czoło lok i, zręcznie wyjąwszy topór z dłoni koleżanki, odesłał ją wzrokiem do kasy. Teraz szło już dużo sprawniej: on rąbał i ważył, a ona podliczała, pakowała towar i kasowała pieniądze. — Tak...? - zagadnął rzeźnik lapidarnie, ze swobodą wymachując metrowym toporem. — Nooo! Słuchamy! — ponagliła „piratka". — Kolejka czeka! — Poproszę pół kilo szy.. szyn... — urwałam nagle, widząc, jak po jedynych ocalałych piętkach szynki bezczelnie spacerują dwie spasione muchy. Zanim jednak zdążyłam ochłonąć, różowa zdobycz — już zważona — leżała przy kasie. — Siedem pięćdziesiąt! — rzuciła „piratka", popychając w moją stronę upaćkane zawiniątko. — Kilo karkówki! — eksplodowała ta za mną do osiłka, wyjmując wreszcie ostry jak klin łokieć spomiędzy moich obolałych żeber. — Ja tego w życiu nie wezmę! - z odrazą, ale i bijącym sercem odsunęłam zawiniątko na przeciwną stronę lady. — Po tym łaziły wielkie muchy! Po wszystkim, zresztą... — Muchy?! Jakie muchy?! — w trzy sekundy ekspedientka osiągnęła barwę czerwieni meksykańskiej. — No i co z tego, że muchy? ! Francuski piesek, cholera! Pewnie ze „stołycy"! — sapała i rzęziła na przemian i jak wyciągnięta zwody ryba rozpaczliwie chwytała powietrze. — Lato przecie! Upał jak diabli - to i muchy! 58 — Wszędzie jest lato i upał jak diabli - cedziłam z nienaganną dykcją. — Ale taki brud i smród... I w ogóle... — szukałam najlepszego określenia, wzdrygając się z ostentacyjnym obrzydzeniem. — Taki syf, jaki tu panuje... Nie opiszę tego, co się po tym moim wystąpieniu rozpętało, ani tez me zacytuję sugestywnych i soczystych komentarzy z ust „piratki" i jej szacownych klientów. Nie wypada. Gdy się nad ranem obudziłam - mokra od potu i rozdygotana—wprost nie posiadałam się ze szczęścia, że to był tylko sen, nie jawa. Do rana przewracałam się — nie mogąc zasnąć — z boku na bok, z każdą sekundą umacniając się w postanowieniu, że nigdy, przenigdy nie tknę mięsa ani żadnej rzeczy, która je w czymkolwiek przypomina. Równo z wybiciem ósmej weszłam do kuchni i głosem drżącym, lecz zdecydowanym oznajmiłam delektującej się poranną kawą mamie, że ją najmocniej przepraszam, ale po mięso nie pójdę. — Jak to? — zapytała spokojnie, uznając widać, że ta moja — nie pierwsza zresztą —nagła zmiana ćtecyzji to kolejny symptom dojrzewania. — Przerzuciłam się na wegetarianizm. Tym razem reakcja mamy była znacznie mniej spokojna: filiżanka wypadła jej z ręki i potoczyła się po blacie stołu. — Ty się chyba niezbyt dobrze czujesz... — podsumowała, wycierając resztki kawy. -Jakaś bledziutkajesteś... taka jakaś... — Bo mi niedobrze! Na samą myśl o tej odrażającej rzeźni chce mi się dosłownie... Chyba niezwykle sugestywnie zademonstrowałam, co mi się „chce dosłownie", bo mama cofnęła głowę o dobre pół metra. — Przecież tam jeszcze nie byłaś! — Właśnie wróciłam. Śniło mi się. Spojrzała na mnie jak na pomyloną. Nie umiałabym dokładnie sprecyzować, czego w jej spojrzeniu było więcej: niepokoju czy niedowierzania. Przyłożyła mi do czoła rękę, potem drugą i szybko dała aspirynę, a na zakupy pojechała sama - zła, że ją tak bardzo, akurat dziś, zawiodłam. Wróciła po godzinie z pełnymi torbami i w euforii. „Sklepy — mówiła — prawie jak w Warszawie, 59 wszystkiego pełno, a i obsługa nie najgorsza", i - żeby nie być gołosłowną - podetknęła mi pod nos talerzyk z „kapką ketchupu" i ze „świeżutką paróweczką". Talerz rozbił się, rzecz jasna, a mama, niewzruszona, kazała mi posprzątać, co było jej słodką zemstą, bo „kapka" ketchupu rozprysnęła się — jakby to nie była kapka, ale cały kontener - pstrząc dokładnie wszystko w promieniu paru metrów. Autobus Filipa przyjechał przepełniony, ale bez większego opóźnienia. Juz „na dzień dobry" mama bardzo się zdenerwowała, bo — jak się okazało - dziecko przyjechało na stojąco i w dodatku bez opieki, która była przecież z góry opłacona. Kierowca — nowy, od niedawna zatrudniony — patrzył na nią i zdawał się w ogóle nie rozumieć, o co ma pretensje. — No widzisz, mamo?! — szczęście z Filipa aż tryskało. — Sam przez pół Polski przejechałem i nic! I to z przesiadką! Mam nadzieję... — tu zawiesił głos i triumfująco spojrzał na mnie — że wszędzie będziesz mnie już puszczać bez niepotrzebnej obstawy. Na koloniach to od razu zrozumieli — przeżywał swój sukces jeszcze w domu. — Jak to, zrozumieli?! Mów jaśniej! — mama z nerwów zapaliła filtr od papierosa. — Normalnie! W Gdańsku, na przykład, ^H obiadu do kolacji był „czas wolny". Po kolacji oczywiście też. — Wolny?! Dla takich maluchów?! Nie rozumiem. — A co tu rozumieć? — wymądrzał się Filip. — Zamiast bez sensu latać z przewodnikiem po zabytkach, siedzieliśmy sobie jak goście: jedni — w Donaldzie, inni — w Pizza-Hut, a jeszcze inni — przy automatach na dworcu. Wychowawcy zaraz gdzieś pryskali z dziewczynami, a w dzienniku mogli odfajkować i posiłek, i gry zespołowe, no i... nawet poznawanie miasta, bo jak nie padało, to przeczesywaliśmy codziennie inny rewir. Mama patrzyła na Filipa z autentycznym przerażeniem. — Ty chyba, syneczku, nie mówisz poważnie... Powiedz, że żartujesz... To niemożliwe! — To niech ci Kuba powie, jak takiego Krzyśka z naszej grupy dwa dni szukali. Albo Rafała zapytaj. 60 — I co...? —jęknęła mama. — Znaleźli? — W końcu tak! Tyle że w Izbie Wytrzeźwień... Ale i tak zidentyfikowali go dopiero po dwóch dniach, jak już na tyle wytrzeźwiał, żeby sobie przypomnieć, jak się nazywa i co robi w Gdańsku. Bo Aśka... - ciągnął zaaferowany — taka z najmłodszej grupy, to łeb ruski miała i jej się film nie urwał jak Krzyśkowi. Mama — o krok od zawału, roztrzęsiona — chodziła po pokoju, jakby się już nie mieszcząc w swojej skórze. Szczęśliwie zadzwonił telefon. Zreflektowałam się, że to Bożenka, i w jednej chwili byłam już przy drugim aparacie, żeby zamienić słówko z nią, a potem z Basią. — Dzwoniła matka Rafała Kosteckiego... — zaczęła ściszonym głosem — tego mistrza w pływaniu, z piątej klasy. Mówiła takie rzeczy... Zaraz ma tu do mnie przyjść. Jestem w szoku po tym, co od niego wyciągnęła. — Mów, bo zwariuję... — głos mamy nagle się załamał. — Przecież oni mogli zginąć i nigdy byśmy ich nie zobaczyły! — ciocia wybuchnęła głośnym* płaczem. — Na pełnym morzu, przy sztormowej fali! Co im z tą motorówką do głowy strzeliło?! Rafał to przynajmniej dobrze pływa, ale Kuba i Filip?! Boże drogi, te maluchy były zupełnie bez szans! Mama, jak porażona, nie była w stanie wydusić słowa ani opanować drżenia rąk. Płakała. — Przepraszam cię! — ciocia rzuciła pospiesznie. — Chyba właśnie ta Kostecka przyszła. Potem zadzwonię. Mama bez słowa skinęła głową i, oszołomiona, długo jeszcze trzymała w ręce dźwięczącą słuchawkę przenośnego telefonu. W końcu, zabrała ją i poszła do siebie. Rano była bardzo blada i miała podkrążone oczy — chyba w ogóle nie spała. Ucałowała mnie przed wyjściem z domu i przepraszając, że mnie budzi, przypomniała o opłatach na poczcie. — Źle dziś wyglądasz, mamuś... — powiedziałam z troską, zaniepokojona jej wyglądem. — Spałaś choć trochę? Uśmiechnęła się blado. Nic nie musiała odpowiadać. Dobrze wiedziałam, że przez te długie, bezsenne godziny obwiniała się, że na tak długo powierzyła obcym ludziom swoje dziecko; że 61 tylko raz Filipa odwiedziła, bo bronił się rękami i nogami, wstydząc się opinii maminsynka, a przecież ona, matka powinna była taki protest zlekceważyć i osobiście sprawdzić, jaką ma opiekę. Wiedziałam równie dobrze jak i ona, że gdyby coś się wtedy Filipowi stało, nie przeżyłaby tego. Straciłabym ich oboje. Zostałabym bez nich i bez taty. Sama. Mama wyszła. W domu panowała idealna cisza, ale już nie mogłam zasnąć. W nocnej koszuli, boso wyszłam z pokoju, żeby choć spojrzeć na Filipa; zobaczyć, że żyje, śpi i oddycha równo i spokojnie. I że na pewno nic mu już nie grozi. Bezszelestnie uchyliłam drzwi jego pokoju. Spał. Jego zazwyczaj blada, a teraz pięknie opalona buzia odcinała się wyraźnie od wypłowiałych od słońca włosów i jasnobłękitnej poduszki. Patrzyłam na tę twarz z czułością i pomyślałam sobie, że to cudownie jest mieć brata. Wstrzymując oddech, by go nie obudzić, usiadłam na krawędzi jego łóżka. Patrzyłam jak śpi i wsłuchiwałam się w jego cichutki, równy oddech. Tkwiłam tak chyba dosyć długo, bo zrobiło mi się zimno. Delikatnie — by go nie obudzić — próbowałam rozetrzeć drętwiejące ramiona. Obudził się, a widząc mnie tuż obok, aż usiadł z wrażenia. — No co ty?! — złościł się, zawstydzony. - Co ty tu robisz?! Siedzisz i gapisz się na mnie?! — Przepraszam, Filipku... — próbowałam się usprawiedliwić. - Tak się za tobą stęskniłam... Jak sobie pomyślę, jakie ci tam, na tym morzu, groziło niebezpieczeństwo... — łzy napłynęły mi do oczu. — Obie z mamą nie możemy się pozbierać... Filip patrzył szeroko otwartymi oczami, jakby nic z tego, co mówię, nie rozumiejąc. Po chwili kąciki jego ust zaczęły drżeć i konwulsyjnie podrygiwać, zaczął chichotać po swojemu, aż wybuchnął w końcu histerycznym śmiechem - piskliwym i denerwującym. Turlał się po łóżku, ramionami oplatając swoje podkulone nogi, a ja siedziałam tuż obok — upokorzona tym jego zachowaniem; śmiechem i drwiną z moich uczuć. — Uspokój się! — krzyknęłam. — Przestań! — ale to chyba nawet do niego nie dotarło. — Tak cię to bawi, że ktoś w ogóle drży o ciebie?! Ze się wciąż z mamą zamartwiamy, żeby ci 62 się, broń Boże, nic złego nie stało?! Ze płakać nam się chce na samą myśl, co mogło spotkać was na morzu w tej przeklętej motorówce?! Tak bardzo ci się to wydaje śmieszne?! — Nieee! — rechotał, wciąż nie przestając się koło mnie turlać. — Śmieszne jest tylko to, że tak gładziutko połknęłyście nasz haczyk! A najbardziej, kurczę, że TY w to święcie uwierzyłaś! Ty, taki cwany niedowiarek! Ale numer! To pewnie też kupiłyście i inne bajki o koloniach, nie?! Ze całe popołudnia tkwiliśmy w salonie gier na dworcu, bez opieki! Albo że Krzyś-ka w Izbie Wytrzeźwień znaleźli i musieli dwa dni czekać na identyfikację, bo film mu się kompletnie urwał, a Aśce nie, bo łeb mocniejszy miała?! Ludzie, trzymajcie mnie! Chyba się skicham! Rafciu sam dzwonił czyjego mama?! Nawet z tą motorówką na wzburzonym morzu połknęły! Kurczę, to mogliśmy jeszcze ubarwić, że w taki sztorm dryfowaliśmy na jednej desce podczas burzy z piorunami! Cha, cha, cha! I podpłynął do nas rekin i dwa krokodyle! No, chyba pęknę! Z furią uderzyłam go po fikających w górze łydkach, aż ryknął z bólu. Zamachnęłam się ponowfTłe. Zrobił unik i zeskoczył z łóżka, żeby uciec. Dopadłam go i jednym pchnięciem wbiłam go w szczelinę w kącie - taką samą niemal jak ta, z której go tak niedawno jeszcze, płaczącego, gotowego do ucieczki z domu, wyciągałam. — Ty cholerny, zasrany gnojku! Ty bezwzględny kretynie! — szlochałam, okładając go na oślep. — Świetny zrobiłeś dowcip mamie! Super! Możesz być, gówniarzu, z siebie dumny!!! Filip osłaniał się przed razami w milczeniu. Nie krzyczał, nie prosił o litość ani nawet nie próbował się tłumaczyć, co mnie doprowadzało do jeszcze większej wściekłości. — Masz w głowie szambo zamiast mózgu!!! — ryczałam, waląc na oślep, jak w amoku. — No, powiedz coś! Wytłumacz mi, tłumoku jeden, na czym miała polegać genialność waszego pomysłu, bo ja po prostu tego nie rozumiem! Sam na to wpadłeś czy razem z tymi idiotami z obozu?! Dopiero teraz się zorientowałam, że skulony w kącie Filip wcale się nie broni; że nawet się już przed ciosami nie osłania. Twarz miał mokrą od łez, zaczerwienioną, posklejane 63 pasemka jasnych włosów opadały na czoło, a z nosa ciekła cienka strużka krwi. Przestraszyłam się i moja uniesiona w górę ręka zastygła w bezruchu. — No bij! Nie przerywaj sobie! — wyszeptał przez zęby. Płakał. Ja też płakałam. Patrzyliśmy sobie w oczy — długo, jakby chodziło o to, kto kogo przetrzyma. — Boję się ciebie — wyszeptał, odwracając głowę. — To bardzo dobrze — odparowałam i wyszłam z pokoju, głośno zatrzaskując drzwi za sobą. Ale wiedziałam, że niedobrze; że stało się fatalnie i że tego naprawdę nie chciałam. Przeraził mnie tym swoim wyznaniem. Boi się mnie i ja też się sama siebie boję. Biłam nie czując tego. Wpadłam w furię, okazałam się nieobliczalna. Chyba nawet niepoczytalna... Jak to możliwe, skoro kocham go tak bardzo? Wiem, że nazajutrz Filip wyznał mamie prawdę o dowcipie i że bardzo długo rozmawiali w cztery oczy. I bardzo spokojnie. Do mnie się w ogóle nie odzywał, a mama - w jakiś czas potem — powiedziała oschle, z jakąś niepokojącą nutą w głosie: — Nigdy więcej nie próbuj go uderzyć. Nie waż się go tknąć. Wyszła, nawet mi nie dając czasu na reakcję, szansy na jakiekolwiek wyjaśnienia. Bolała mnie tajej niesprawiedliwość. Zrobiłam to przecież dla niej i z jej powodu, bo ten głupek zrobił jej okropne świństwo. Mnie zresztą też. I to wszystko dlatego... Skończyły się wakacje i nastąpił nieuchronnie pierwszy września. Nowy rok szkolny i tę nową, obcą szkołę przyjmowaliśmy oboje z lekkim strachem i obawą; raczej z niechęcią niż z jakąkolwiek ekscytacją czy zaciekawieniem. Mama zdawała się zupełnie tego nie dostrzegać, a rano „ubrała" nas odświętnie i wyekspediowała po wiedzę. Szkoła okazała się ruiną z czerwonawej cegły ze starymi lejami w murze po wojennych pociskach i pozadzieranym w niezliczonych miejscach linoleum. O te zadziory wciąż się ktoś zaczepiał i potykał, rozpaczliwie łapiąc równowagę jak w Ministerstwie Głupich Kroków. 64 Klasy młodsze zajmowały cały parter. Wyżej mieściły się specjalistyczne gabinety przedmiotowe, a najwyżej - pokój nauczycielski, gabinet lekarski, dentystyczny (!), sekretariat i... dyrekcja. Przyjęli mnie bez specjalnego entuzjazmu - powściągliwie, ale bez niechęci. Nie są przyzwyczajeni do „nowych", bo przecież nikt normalny do Chudoby nie przyjeżdża. To jasne. Już na pierwszej przerwie zaczepiła mnie Kaśka - ładna, ruda dziewczyna w mini i w czarnym golfie. Wydała mi się sympatyczna, choć dość pyskata i zbyt pewna siebie. - To niesamowite... - cieszyła się, wyraźnie tym spotkaniem zaskoczona. - Nieraz widziałam cię za naszym ogrodzeniem. Mieszkamy w takim razie po sąsiedzku... Kaśka jestem. W drodze do domu dowiedziałam się, że klasa jest na ogół „spoko" tylko zahukana: paru kujonów, jeden geniusz, dwóch rozrywkowych, pięciu ćwierćinteligentów, jeden kabel, dwie lizuski, reszta - w granicach normy. I ona, z etykietką trudnej i cholernie aroganckiej, ale to zupełnie jej nie rusza. - Wiem, kto wasz ogród zdewastował - nagle zmieniła temat tuż przed domem. - Jak to, wiesz? Widziałaś? - Nie musiałam. Tylko te gnoje mogły zrobić coś takiego. - Czyli nie widziałaś. - Widziałam. Nie tylko ja, zresztą. - I mówisz to dopiero teraz?! To jak to - nikt nie reagował?! Nikt nie zadzwonił na policję?! - Nie - odpowiedziała krótko. - Tu się nie wzywa policji, bo nie ma po co. Popatrzyłam na nią ze zdumieniem, ale tylko uśmiechnęła się z wyższością i rzuciła na odchodrte: - Na dziś wystarczy. Jutro wtajemniczenia ciąg dalszy. Zatrzepotała palcami na wysokości ucha, co miało znaczyć „bye! bye!", i zniknęła za furtką. Następnego dnia były już normalne lekcje: polski, fizyka, dwie plastyki i geografia. Polski podobał mi się. „Długi" był tu - tak jak i ja- zupełnie nowy. Miał chyba dwa dwadzieścia wzrostu i garbił 65 się, mimo to kończąc się gdzieś dopiero pod sufitem. Zapowiedział, że oczekuje od nas „wypowiedzi świeżych i oryginalnych, a nade wszystko szczerych i samodzielnie przemyślanych". I że woli „obrazoburcze poglądy, nawet bezczelne odbrązawianie uznanych świętości, niż tanie bałwochwalstwo i bezmyślne klepanie na pamięć różnych gotowców, ściąg i opracowań". — Super! - skomentowała Kaśka i zatarła ręce. — Picer... — skrzywiła się z niesmakiem „pupilka numer jeden", gdy tylko polonista wyszedł z klasy. — To żaden polonista - prychnęła pogardliwie jej sąsiadka. — Zero wiedzy, więc stawia na tak zwaną samodzielność. -Wolę takie wymagania, jakie mają NASI pedagodzy. — Inteligencja polega na tym, by umieć się przystosowywać do wciąż nowych sytuacji — perorował mutującym głosem „Geniusz"— chłopaczek o pyzatej jak spod cyrkla buźce. — Jeden profesor lubi jak mu przytakiwać, a drugi — kiedy się z nim kłócą. Jeszcze inny uznaje tylko to, co mu napisali w podręczniku. — I chodzi o to, żeby ich ze sobą nie pomylić i wszystkiego nie popieprzyć — podsumowała Kaśka, wywołując pojedyncze śmiechy i brawa przystojniaka w okularach. Lizuski wyszły zmesmaczone, a „Geniusz" —jakby już zapomniał o rozmowie — zagłębił się w kolejnym piśmie popularnonaukowym. —Jesteś niesamowita, Kaśka... — zachwycił się chłopak z obficie sypiącym się zarostem. — Wiem i dziękuję — wymieniła uprzejmość Kaśka. — Zawsze umiałeś oddzielić ziarno od plew. — Kto to? - nie wytrzymałam, kiedy odszedł. — „Kabel". Wredny i cholernie niebezpieczny. I nie daj się poderwać, bo ma na ciebie oko. Następna miała być fizyka - z legendą szkoły, czyli „Brzytwą". Owa legenda, zmora kolejnego pokolenia uczniów, była klasycznym typem babochłopa, czyli — ani baby, ani chłopa. Dużai rozłożysta jak jabłoń, już samą swą posturą wzbudzała należyty respekt. Do tego była jeszcze wicedyrektorką szkoły, a to podnosiło ją w hierarchii jeszcze wyżej. 66 — Nie cierpię tego babsztyla — Kaśka na samą myśl wzdrygnęła się okropnie. — Nikt jej nie cierpi. Ani tej przeklętej fizyki, mimo że to obiektywnie całkiem niezły przedmiot. Lekcja, na szczęście, przeszła bez specjalnych wstrząsów, jeśli nie liczyć pytań „Brzytwy" o moje postępy w Warszawie, paru zwyczajowych uszczypliwości pod adresem „osłów" i „tumanów" oraz jednej — także zwyczajowej — pod adresem Kaśki. — Kiedyś obnosiłaś się w minispódniczkach... — „Brzytwa" sączyła krople jadu w stronę swej ofiary. — Teraz, jak widzę, z „mini" przerzuciłaś się na „niby". Ich długość jednak, moja gwiazdo, nie mieści się już chyba w żadnych normach - ani szkolnych, ani pozaszkolnych. No, może co najwyżej przedszkolnych — zakończyła zgrabnie, bardzo z dowcipu zadowolona. — Postaram się przyjść jutro w czymś zdecydowanie dłuższym — Kaśka spuściła oczy z przesadną skromnością, co nawet dla mnie nowicjuszki - wyglądało na kpinę w żywe oczy i bezczelność. — To jakiś ponury dowcip Opatrzności, taki podwójny pech w rodzinie... -jęczałam do niej przez teTSfon, bo na domiar złego „Brzytwa" okazała się wychowawczynią mego brata. — Po co jej aż tyle obowiązków? Dlaczego się aż tak przemęcza?! — Uczy maluchy, bo kocha dzieci, a nas - bo kocha fizykę. Kto jej zabroni? Jak chcesz wiedzieć, wicedyrektoruje jeszcze szkole, organizuje apele i zebrania, wywiadówki, akademie i odczyty, konkursy i kursokonferencje... Wszystko kocha! — Potwór — powiedziałam z rezygnacj ą. — Chyba mi się przyśni. Otwieramy gabinet. Mama dopięła swego. Nie jakiś wyszukany jak z amerykańskiego katalogu, ale skromny, choć i tak całkiem spore pieniądze kosztował. Stałam właśnie na drabinie, przymierzając się do powieszenia w oknie dwóch zazdrostek, gdy zelektryzował mnie przeciągły, natarczywy dzwonek domofonu. Byłam pewna, że to mama. Ze znowu czegoś zapomniała i nie chce jej się szukać klucza w torbie. Zajrzałam przez „judasza", za drzwiami jednak było pusto. Kiedy uchyliłam je ostrożnie, na chodniku, za furtką ujrzałam kobietę z ogromną walizą. 67 — Słucham panią! — zawołałam uprzejmie. — Pani do kogo? — Do siebie! Proszę mi otworzyć! - odkrzyknęła z twardym akcentem i dużą pewnością siebie. — Mmyy tu mmieeszkamy... Pomyliła pani adres! — Trudno tak przez płot dyskutować! — krzyknęła nieznajoma, z widocznymi oznakami zniecierpliwienia. - Chyba dobrze wiem, gdzie mieszkam! Może mnie w końcu wpuścisz, to będziemy mogły kontynuować rozmowę w bardziej cywilizowany sposób! Nie wiem, dlaczego ją wpuściłam. Nie miałam przecież takiego obowiązku. Poza tym mama zabraniała mi otwierać komukolwiek. Stało się. Kiedy się odezwał buczek, nieznajoma pchnęła furtkę i pewnie wkroczyła na teren posesji. Postawiła na moment walizę, by przygładzić włosy, starannie obciągnęła bluzkę i spódnicę, po czym — wziąwszy ponownie bagaż w rękę — mocnym, wojskowym krokiem ruszyła w moją stronę. Mogła mieć ze czterdzieści pięć, może czterdzieści osiem lat i wyglądała jak nie z tej epoki. Jej kruczoczarne, gładko ulizane włosy, brak jakiegokolwiek makijażu i przedpotopowa, gigantyczna broszka pod brodą, do tego grube pończochy i czarne, męskie półbuty na nogach nasuwały nachalne skojarzenie z niedoszłą zakonnicą lub jakąś guwernantką sprzed stu lat. — Pozwolisz może, panienko... — zaczęła już na schodach, energicznie wyciągając do mnie rękę — że na początek się przedstawię. Agata Brunszwik się nazywam. A ty? — To jakaś Prusaczka pewnie — myślałam gorączkowo. — Czego ona tu, do licha, szuka? Czego chce od nas? Ciekawe, jak się ten diabelny „Brunszwik" pisze.... Przez „sch" pewnie. A co na końcu? — pytania kłębiły mi się w głowie. — No... masz chyba jakieś imię? — nieznajoma ponowiła swe pytanie. — Zuzanna — odpowiedziałam bez emocji. — Zuzaaanna Iiimpas... — powiedziała przeciągle. — Brzmi oryginalnie. Brydżystka? — I me czekając na odpowiedź, dorzuciła jednym tchem, jakby od niechcenia: — Młodszy brat 68 Filip, trzecia klasa i rodzice — Andrzej i Krystyna, lekarze. Warszawiacy, oczywiście. Teraz się już na dobre przestraszyłam, że to złodziejka, skoro tak wszystko o nas wie ze szczegółami. Albo że jakaś przestępczyni. Piszą o takich, ostrzegają... — Nie mogę pani wpuścić. Przykro mi — próbowałam zagrodzić jej drogę na schodkach. — Co nie możesz?! Jak to nie możesz?! - zdenerwowała się już nie na żarty. - Mam tu swój pokój na górze! — Nic z tego nie rozumiem. Niech mama zdecyduje. Dzwonię do przychodni. Pani Brunszwik jednak nie czekała. Wparowała do środka i bez wahania poszła na górę, „do siebie". Gdy z dziurki od klucza wydłubała ligninę i bez problemu otworzyła drzwi pokoju, uwierzyłam, ale i tak po mamę zadzwoniłam. Przyjechała szybciej niż karetka pogotowia i wyciągnęła od przybyszki wszystkie informacje. Pani Agata (a właściwie panna — bo tak kazała się do siebie zwracać) mieszka tu od ośmiu lat, wynajmując pokoik na piętrze. Wyjechała, gdy rozpoczęły się wakacje, a teraz wraca - to wszystko. — I nikt by nam o pani nie powiedział? — mama wciąż nie dowierzała. — Przecież to kupowanie kota w worku! — Dom to nie kot - odparowała z urażoną godnością. -A poza tym, o ile wiem, ani nie było to kupno, ani nawet wynajęcie. Zresztą... Dołożę wszelkich starań, by to moje, tak niepożądane towarzystwo w jakiś sposób państwu zrekompensować... — Proszę wybaczyć, jeżeli panią uraziłam... — speszona swym nietaktem mama próbowała nieznajomą jakoś udobruchać. —Jestem dyplomowanym filologiem germańskim z dużym stażem i pedagogicznym doświadczeniem. Pani ma dwoje dzieci w wieku szkolnym, prawda? — Jeeezu... —jęknęłam w duchu. — Tylko nie to! — Chodzi o niemiecki...? - domyśliła się niepewnie mama. — Zasadniczo. Chociaż w rachubę wchodzić może ostatecznie i angielski. Materiałów dydaktycznych mi z pewnością nie brakuje - zapewniła, wskazując na zastawione toną książek 69 półki, szafki i parapet. — Podręczniki, słowniki i poezja -zwłaszcza niemiecka: Goethe i Schiller w oryginale, ale także i Szekspir, wycinki z angielskich i niemieckich gazet... Robiłam okropne miny: przerażone, błagalne i rewolucyjne, ale mama—jakby ich nie dostrzegała — beznadziejnie brnęła w tę pułapkę. - To może lepiej już angielski - usłyszałam wyrok. - Trochę już mówią. Przyda się podszlifować... Klamka zapadła. Mamy pod dachem nie tylko sublokator-kę i intruza, ale i belfra. Jak już się człowiekowi w życiu wali, to spadają na niego wszystkie nieszczęścia — jedno po drugim. Prawo serii. - Jak mogłaś się na coś takiego zgodzić?! — zaatakowałam mamę, kiedy tylko zeszłyśmy do kuchni. — Nie chcę z tym Brunszwikiem żadnych lekcji! Nie mam zamiaru! - Nie dobijaj mnie, Zuzka! - tłumiła złość z najwyższym trudem. - Puknij się, dziewczyno, w głowę! W Warszawie ciężkie pieniądze za języki trzeba bulić, a tu za darmo! Myślisz trochę?! - Za darmo?! Będziemy ją musieli za to znosić dwadzieścia cztery godziny na dobę! To bajońska cena! Astronomiczna! - I tak by tu została — mama spuściła nieco z tonu. - Ma umowę, a więc i zameldowanie. - Widziałaś je?! Każdy tak może powiedzieć! Dajesz se wcisnąć taki kit?! - Dosyć tego! - ucięła ostro. - Chyba się, moja mała, zapominasz! — Widząc jednak, że jestem na granicy eksplozji, zmieniła taktykę i powiedziała ciepło, jak chyba się przemawia do szaleńca, żeby go za chwilę obezwładnić: - Podejdźże do tego pozytywnie... To może być zupełnie miła kobieta. - Lekcje zaczniemy już od jutra — panna Agata wyrosła nagle jak spod ziemi, a jej mina nie pozostawiała żadnych wątpliwości, że słyszała. — Proponuję wtorki i piątki od szesnastej piętnaście do siedemnastej, a sprawdziany raz na dwa tygodnie—w soboty. Godzina do uzgodnienia. Wychodzę. Klucze mam własne. Mama otworzyła usta — byłam pewna, że z podziękowaniem — ale panna Brunszwik poczęstowała ją powściągliwym grymaso-uśmiechem i zniknęła. 70 - - Ona się z nami w ogóle nie liczy! Spacyfikowała nas! -wybuchnęłam ponownie, gdy tylko drzwi się zatrzasnęły. — Wtorki i piątki! A ja w te dni akurat odpoczywam! Mama spojrzała na mnie jak na obłąkaną i bez słowa zabrała się do obierania jarzyn. Zaskakuje mnie ostatnio moja mama. Dawniej taka niezależna, rogata dusza, impulsywna... A teraz - uległa jak owieczka i bez własnego zdania, jakby cały charakter z niej gdzieś wyparował. Nie podoba mi się to. Zrezygnowałam z dalszej dyskusji i poszłam przetrzeć okno w gabinecie i powiesić wreszcie te nieszczęsne zazdrostki. Ledwie jednak weszłam na drabinę, u drzwi zadźwięczał niemożliwie długi dzwonek. - Przecież ma swoje własne klucze! — żachnęłam się, nie mając wątpliwości, że to ta anglistko-germanistka. — Ciągle mnie musi ściągać z tej drabiny! Usłyszałam szybkie kroki mojej mamy, po chwili jakiś podniesiony i płaczliwy mezzosopran i drzwi do gabinetu otworzyły się z impetem. Niezwykłych krągłości blondynka ściskała oburącz pełną platynowych lokót^głowę, biegając przy tym, jakby to było „Jezioro Łabędzie". - Ja już kręćka od tego dostałam, pani doktor! Boli, że dałabym się zastrzelić, żeby tylko przestało! - zawodziła. - O, Boże kochaniutki... O, najsłodszy Jezu... To trzeba koniecznie wywalić! Jak najszybciej! Mama patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami — przerażona jak bezradne dziecko. W przeciwieństwie do pacjentki, wiedziałam doskonale, że pani stomatolog boi się panicznie rwania zębów; że ma potężny uraz jeszcze z czasów praktyki studenckiej i - mimo że minęło już piętnaście lat od tamtej pory — zawsze tak samo, wobec perspektywy ekstrakcji, wpada w panikę i ma ochotę uciekać. - Nie ma nawet mowy o rwaniu! — zawołała. — To pewnie da się jeszcze leczyć! To MUSI dać się wyleczyć... —Jeeezu, nie! —jęknęła blondynka, przewracając gałki oczu lak, że tęczówki fiknęły do góry i zniknęły zupełnie. - Są przecież inni dentyści... — przywykła do takich widoków mama wciąż nie dawała za wygraną. 71 - Do tego konowała mam iść?! - zawyła cierpiąca. -To zbój z obcęgami! Nie pójdę! A Antkowiakowa nieczynna. - Nie mogę rwać... Nie mam narzędzi... To znaczy wyste-rylizowanych nie mam... - mama łgała, aż się kurzyło. - To potrwa ze dwie - trzy godziny. Może i dłużej... - To już po mnie... - wydała z siebie, jak ostatnie tchnienie, nieznajoma i jak nieżywa osunęła się na ziemię- Rzuciłyśmy się na ratunek. Pacjentka, bardzo ciężka, leciała nam przez ręce, jakby była pozbawiona kręgosłupa. Kiedy jednak amoniak przywrócił ją do przytomności, parę razy przewróciła oczami i skapitulowała. - No już dobrze, pani doktor - wyszeptała. - To mech juz będzie to leczenie. Wolałam w tym nie uczestniczyć, więc pod pretekstem telefonu w sprawie lekcji zmyłam się natychmiast z gabinetu. Z herbatą i kawałkiem ciasta zaszyłam się w salonie na kanapie, by posłuchać nowych nagrań. Jęki jednak i pokrzykiwania cierpiącej przebijały się me tylko przez jazgot wiertarki, ale nawet przez kaskadę głośnych dźwięków z kompaktu, stanowiąc niemożliwą do zniesienia wokalizę, przeplataną jednak momentami ciszy, wskazującymi na krótkie omdlenia. - Potwór... - mama, ledwie żywa, osunęła się na fotel, gdy tamta opuściła wreszcie nasze progi. -Mam nadzieję, ze ona nigdy, przenigdy tu me wróci... Cmentarz! Ruina! Wysypisko! Każdy ząb do leczenia... - Biedna mama... - ze współczuciem wpatrywałam się w jej umęczoną twarz i ciągle jeszcze drżące ręce. - Wolałabym już być górnikiem - wzdrygnęłam się i zdecydowałam raz na zawsze, ze za nic w świecie nie zostanę dentystką; ani współczującą jak mama, ani zimną rzeźmczką jak „Piękna Smierc , ani żadną mną. I myślę, że będzie to jedno z tych życiowych postanowień, które bez wahania i bez trudu spełnię. W ciągu dosłownie paru dni zrobiła się ponura jesień: zimno, deszczowo i szaro. Jak na przyspieszonym filmie drzewa zrzucały z siebie resztki zeschłych liści - żałosne teraz z tak obnażonymi gałęziami, jakby chore. Najstraszniej wyglądało to o zmierz- 72 chu, gdy — tuż nad ziemią—zamazywały się sylwetki ludzi, krzewów oraz zabudowań i tylko wzniesione ku górze, przeraźliwe kikuty latarni i połamanych gałęzi czerniły się upiornie, tworząc niesamowity fresk na tle stalowego nieba. Pierwsza była dziś fizyka. „Brzytwa" weszła do klasy przed dzwonkiem, co nie wróżyło niczego dobrego i w milczeniu -bez „dzień dobry" i sprawdzania obecności - podzieliła tablicę na trzy pionowe kolumny. Któryś z chłopców próbował protestować, że pani nas nie uprzedziła i że piszemy dzisiaj jeszcze matmę i historię, ale „Brzytwa" ucięła, że nie szkodzi i kazała mu nie dyskutować. Podobnie jak większość klasy patrzyłam na kolumny obojętnie i nawet nie byłam ciekawa, co w nich będzie — wszystko było dzisiaj czarną magią. Kiedy zadzwonił upragniony dzwonek, „Brzytwa" rzuciła sucho: „koniec twórczości!" i zaczęła zbierać kartki, bacznie pilnując, by ktoś przypadkiem czegoś nie dopisał. Z gabinetu wyszłam wprost na wypoczętą Kaśkę. — Zaspałaś...? — zapytałam domyślnie. — Śniła mi się wiedźma na miotle... Nie chciałam ryzykować. — Pro-ro-czy sen... — zażartowałam ponuro. Rozpakowała gumę do żucia i podzieliła ją na dwie połowy. — Chcesz? — Jasne! — ucieszyłam się. — Mam taki niesmak... — Kaśka! — zaszczebiotał łamiącym się falsetem piegowaty Mikołaj. - A ty co? -A ja nic! -odpyskowała z refleksem. — Mam się, jak zwykle, doskonale! -A my... — zajęczał nasz największy cienias — nomen omen Grzesiek Słaby — skierowanym w dół kciukiem wskazując, jak bardzo ma się beznadziejnie. — Zrobiła niezapowiedziany sprawdzian. Mogiła... — Co?! — wrzasnęła Kaśka. — Ona się już chyba całkiem wściekła! A o matmie mówiliście i o historii?! Było od dawna wpisane! Nie miała prawa! — „Brzytwy" takie rzeczy me ruszają — skwitowała Dominika, machając z rezygnacją ręką. —Jest odporna. 73 — Bo jesteśmy fujary! Trąby! Spacyfikowała nas! Zastraszyła, jakby nie istniał kodeks ucznia! Wielka pani dyrektor łamie -przepisy, a my milczymy jak te ćwoki i nie potrafimy się jej przeciwstawić! OK! Zaczekajmy, aż wszyscy powłażą nam na głowy, tak jak „Brzytwa"! Kaśka dostrzegła w oczach kilku dziewczyn wyraz najwyższego przerażenia, co ją jeszcze bardziej rozsierdziło. — No, co się z wami, kurczę, dzieje?! Trzęsiecie portkami przed tą jędzą, a ona tylko łapy zaciera i trrach! — jeszcze mocniej dokręca śrubę! Nikt się już z nami w tej budzie nie liczy! Nie mamy właściwie żadnych praw! — Mylisz się, moja droga... Masz — odezwał się suchy, beznamiętny głos. Sparaliżowało nas. Dosłownie zamurowało. Nawet stojąca oko w oko z „Brzytwą" Kaśka straciła rezon i nie wiedziała, jak się ma zachować. — Masz prawo... — ciągnęła z satysfakcją dyrektorka — choćby opuścić mury naszej szkoły, skoro aż tak bardzo ci się ona me podoba. Z prawdziwą przyjemnością postaram ci się to ułatwić — zakończyła rzucając się gwałtownie w stronę okna. — Jezu... — jęknęłam, zauważyłam bowiem, że jej muskularne ramię — niczym dźwig — unosi w górę mojego Filipa. — Co on tu robi na tym piętrze?! Przeraziłam się, bo biedak wisiał tak z kołnierzem wjej żelaznych kleszczach dobre pół metra nad ziemią i chyba siniał. — Ratunku! — krzyknęłam spontanicznie, czym prawdopodobnie ocaliłam życie Filipowi, bo „Brzytwa" — zdekoncentrowana - obejrzała się i nieopatrznie wypuściła zdobycz z ręki. W domu czekał na mnie list od babci Aurelii. Paliłam się ze wstydu, że znów - jak zwykle — ona pierwsza do mnie napisała. Nie robiła mi wprawdzie wymówek, a jednak, gdzieś pomiędzy wierszami, wyczuwałam jej rozczarowanie i jakąś melancholię. Pisała, że tęskni, ale ostatnio trochę niedomaga, więc nie jest pewna, jak to będzie z tegorocznym Bożym Narodzeniem. Jak może nie wiedzieć? Przyjedzie do nas, do Chudoby i będzie naszym honorowym gościem. To jasne! 74 Napisałam długi list — najdłuższy w życiu. Przepraszałam za milczenie, pisałam o szkole i o tym, co stało się z ogrodem — naszą „Wyspą Szczęścia". I że nikt już nie ma chęci nic w nim robić ani nawet przebywać. Potem chciałam to wyrzucić, jednak uznałam — nie wiem, czy słusznie — że byłby to dowód nieszczerości wobec babci i go zostawiłam. Wspomniałam także o wybryku mego brata po koloniach i że mama ma gabinet, i o śmiesznej blondynce. Obudziłam się w środku nocy. Rozmyślałam o babci — o jej chorobie i o złym samopoczuciu. I o tacie. Tęsknię i nie umiem pozbyć się uczucia żalu. Wciąż nie potrafię pojąć, że można tak nagle zastąpić swoją rodzinę jakąś inną, jak na przykład, nowym zastępuje się niemodny albo już przestarzały samochód. Nie chcę tego pojąć. Kończył się listopad. Dni stały się rozpaczliwie krótkie i przygnębiające. Ogołocone z liści szarobure drzewa dzień w dzień straszyły chwiejącymi się na wietrze szkieletami, a zaciągnięte szarością niebo - niczym rozwieszona tuż nad ziemią, gigantyczna kopuła - nie pozwalało przeniknąć promieniom słońca do skostniałej z zimna skorupy. Było tak smutno i tak beznadziejnie, że chciałoby się zasnąć i przeczekać te miesiące aż do wiosny. Po lekcjach wpadłam z zeszytami do Ilony, która od tygodnia była chora. Fajna dziewczyna, choć nieco skryta i nieśmiała. Mieszkała w Rynku z matką, której praktycznie wciąż w domu nie było, więc tym bardziej się cieszyła, że ją odwiedziłam. Poczęstowała mnie herbatą z malinami i makowcem, pytała o Warszawę i pokazywała, jak się robi artystyczne zdjęcia. Czas zleciał mi tak szybko, że się ocknęłam, kiedy już było całkiem ciemno. Spanikowana, szłam przez opustoszały, mroczny Rynek. Złowroga cisza dławiła i uciskała uszy, a na plecach czułam strużki potu. Nagły, przenikliwy brzęk sypiącej się na bruk latarni wydał mi się czymś potwornym, jakby zdeformowanym i zwielokrotnionym. 75 Pięciu wyrostków — od lat piętnastu do dwudziestu kilku — którzy zjawili się tu nagle jak spod ziemi, ten drobny wyczyn nie był najwidoczniej w stanie zadowolić. Jeden z nich, barczysty byczek wskoczył na lśniącą maskę nowiutkiego samochodu i zaczął skakać po niej jak na trampolinie. Wyjący au-toalarm i pulsujące w jego rytmie światła czterech reflektorów tylko jeszcze bardziej go rozochociły. Po chwili już wszyscy — podchmieleni, głośni i wulgarni — stali w objęciach na srebrzystej, rozhuśtanej masce, puszczając w obieg kolorowe wino, zalewające rozwrzeszczane twarze i ubrania. W końcu butelka spadła, resztką spienionego płynu zalewając migające światła, a po chwili — posłana potężnym kopniakiem — poszybowała w stronę sklepowej witryny. Niemal przyklejona do fasady pogrążonych w mroku kamieniczek, opuszczałam w panice plac Rynku, modląc się, żeby mnie tamci me dostrzegli. Długo jeszcze dźwięczał w moich uszach brzęk sypiącej się na bruk witryny i ich rechot. Wciąż jeszcze to słyszę i się boję. Budzę się w środku nocy albo nad ranem, oblana zimnym potem i z sercem szamocącym się jak gdyby było ptakiem na uwięzi. Cicha, spokojna mieścina... Ciemno. Zacina deszcz ze śniegiem. Poprzez gęstą, ścielącą się przy ziemi mgłę ledwie widać wychudłe p«v, tonące pośród fruwających śmieci i przegniłych liści. Ich przeraźliwe ujadanie nakłada się na ryk silnika i jakiś metaliczny stukot. Obudziłam się i podeszłam do okna. Przez mokrą, oblepioną topniejącym śniegiem szybę ledwie wyłowiłam wzrokiem wielką jak bunkier śmieciarę, łapczywie — niczym wygłodzony potwór — wchłaniającą treść od dawna przepełnionych pojemników. Po chwili, puste już, z łoskotem powracały na swe dawne miejsca, rozsypane zaś wokoło śmieci jak magnes przyciągały wypłoszone czarne ptactwo. Wróciłam do łóżka, jednak hałas, choć już odległy i cichnący, atakował mnie pomimo zamkniętego okna. — Co to dziś mamy? — próbowałam odsunąć jak najdalej nieprzyjemny temat nieczystości i pomyśleć o czymś miłym. — Sobota... Weekend... Nie! Sprawdzian z panną Brunszwik! 76 I już wszystkiego mi się odechciało, bo wiedziałam doskonale, że dzień ten będzie absolutnie do niczego, wręcz spa-prany. Nie ma innej możliwości. — Czemu ty się nie starasz jej zaakcepować? — robiła mi wymówki mama, wyjmując po południu część narzędzi ze sterylizatora. — Uprzedziłaś się do niej jak ostatni osioł! Jak już jej tak nie cierpisz, to podejdź do tematu racjonalnie: ANGIELSKI! Muszę ci takie proste rzeczy wciąż tłumaczyć?! Dzwonek do drzwi niespodziewanie przerwał nam tę „pogawędkę". — Otwórz! — rzuciła, odruchowo sięgając po fartuch. — Dopiero dwadzieścia „po" przecież! Kogo to... — Dzień dooobry! Wiiitam! — ochoczo pozdrowiła już od furtki pani od ostatniej „wokalizy". Zrobiła to tym razem z taką mocą, jakby jej głos pokonać miał co najmniej pięćset metrów, a nie dziesięć, a za plecami usłyszałam głuchy jęk nieszczęsnej mamy i rzucone z rezygnacją: „Boże, zmiłuj się nade mną!" — Ja najmocniej przepraszam... — ^fpała kobieta radośnie, z trudem wdrapując się na schodki. — Najserdeczniej witam panią doktor... I ciebie też ślicznotko witam! - wyrzuciła, j akby resztką tchu, rzutem na taśmę, w naszą stronę. Ale to nie była żadna resztka. — Złoteńko! — zaczęła tokowanie w stronę mamy. -Jak ja dobrze zrobiłam, że wtedy przyszłam do pani! Jak mądrze! I że miałam tyle odwagi! Takam pani doktor wdzięczna za mojego zęba! I miała pani rację! Oczywiście, ze dał się wyleczyć! Teraz to wszystkie zęby u pani doktor poleczę! Teściowa to ma takie zęby marne... Dentysty gorzej jak diabeł święconej wody się boi! Też ją przyciągnę! Co trzeba będzie wyrwać, to pani, ma się rozumieć, wywali, ale parę da się może jeszcze podratować... Spojrzałam na mamę z niepokojem. Była bardzo, bardzo blada - na granicy utraty przytomności. — Dzień dobry pani — wyjąkała wreszcie, gdy pacjentka pozwoliła dojść do głosu. Uprzejmym gestem pokazała, gdzie ma usiąść, i odkręciła kran, by schłodzić twarz pod zimną wodą. Już chciałam 77 zmyć się jak najdalej, ale wyhamowała mnie błagalnie i szepnęła: — Proszę... Musisz mi tym razem trochę pomóc. Spojrzałam na nią pytająco, chyba z jakimś obłędem w oku, bo uspokoiła mnie łagodnie. — Porobisz trochę tamponów... Nic więcej... Ale przedtem dokładnie umyj ręce. Gabinet jest od wpół do piątej — rzuciła niby mimochodem, lecz z wyraźnym cieniem wyrzutu, w stronę pacjentki. — A nic nie szkodzi! - „uspokoiła" ją wspaniałomyślnie tamta, za grosz nie wyczuwając intencji mojej mamy. - Te pół godziny wte czy wewte... Raz człowiek idzie szybciej, a raz wolniej - to jasne! Trudno tak co do oczka wy cyrklować! Po chwili siedziała już wygodnie wymoszczona, a jej, ledwie mieszczące się pomiędzy oparciami, zarysy ciała prezentowały się nadzwyczaj wylewnie. W pulchnych, zastygłych na wysokości oczu dłoniach tkwił skórzany, wyjątkowo duży notes z plikiem pozłacanych kartek. Skupiona, coś pisała zamaszyście, w czym nie przeszkadzały jej manipulacje „pani doktor". — Co jest? — me wytrzymała mama, głębiej upychając tampon w ustach swej pacjentki. — Relacja na gorąco z dentystycznego fotela? — Zajrzała do notesu i parsknęła śmiechem: -Ależ z pani artystka, pani... — Petronelo! — zapiała tamta, usunąwszy z ust blokadę. — Stale pani zapomina, a mnie się zdaje, że to takie imię, co dosłownie samo do głowy wchodzi: Pe-tro-ne-la! Fajne, nie? Mama-w pełnej gotowości, przyczajona- czekała już z nowym ładunkiem, ale nic nie wskazywało na to, że szybko i bez większych komplikacji trafi on do gadających ust pacjentki. — No sama pani widzi, pani doktor... — nadawała, jakby jej kto wymienił baterie. — Dla mnie to dzień bez gadania, za przeproszeniem, diabła wart! Stracony! Co ja mówię — dzień! Kwadrans, minuta! To straszne... istne tortury siedzieć tak z tym kneblem w buzi! A myśli się wtedy cisnąjak szalone — jedna po drugiej... O! — wyjęła z zablokowanej między kolanami torby inny notes. - To jest, na przykład, „brulion kosmetyczny". 78 Z najwyższym trudem hamowałam rozdergane usta, żeby nie wybuchnąć śmiechem i nisko pochyliwszy głowę zabrałam się do kolejnego stosu. Mama stała jak słup soli, więc Petronela tokowała jak najęta. — A u kosmetyczki, pani doktor, nieraz gorzej się nawet umorduję niż na fotelu dentystycznym! Zapacykuje jakimś świństwem, że i aparat mowy, i wzroku za jednym machem człowiekowi potrafi załatwić... Wzdrygnęła się przy tym tak gwałtownie, że nie miałam nawet cienia wątpliwości, jak wielką musi być dla niej torturą choćby tylko krótka i częściowa blokada. Zabawa mogła być naprawdę niezła, niestety, jak miecz Da-moklesa wisiał nade mną „ten angielski", poprzedzony uporczywym stukaniem wskazówką o poręcz schodów. Wrodzona rzetelność panny Agaty kazała konsekwentnie przypominać nam o każdej lekcji, choć na dobrą sprawę było to zupełnie zbędne. Mój organizm, całe moje „ja" czekały w absolutnie pełnej gotowości już od świtu i nawet na moment nie pozwalały zapomnieć. Jakiś wewnętrzny zega?z determinacją odliczał godziny, minuty i sekundy, jakby to była bomba zegarowa, której jednak rozbroić nie sposób i do eksplozji dojść musi. Został już tylko tydzień do Bożego Narodzenia. Kocham te święta jak żadne inne. Jest w nich coś, co przepełnia mnie radością i nadzieją tak nieokiełznaną, że wszystko wydaje mi się i lepsze, i piękniejsze. Już przez kilka dni poprzedzających wigilijny wieczór czuję w powietrzu coś wielkiego i niesłychanie podniosłego; coś, co sprawia, że oczy częściej mam wilgotne ze wzruszenia, że bardziej niż zazwyczaj czuję się szczęśliwa, nawet lepsza i trwam tak — jak w cudownym półśnie — o wiele krócej niżbym chciała. Myślę, że taka nasza miłość do Bożego Narodzenia, taki serdeczny, uroczysty i szczególny nastrój to dzieło babci Au-relii. Pamiętam długie, cudowne wieczory przy pachnącej lasem, „prawdziwej" choince, przyozdobionej przeróżnymi łakociami i bombkami, których z roku na rok więcej przybywało, niż się tłukło, osnutej własnoręcznie klejonymi łańcuchami 79 i całą masą czerwoniutkich rajskich jabłuszek. I wspólne kolędowanie pamiętam, gdy w babcinym domku w Dziubełko-wie było ciepło i przytulnie, a za oknem szalała śnieżyca. Pachniało pastą do podłóg i drożdżowym ciastem, w kominku buzował ogień i trzaskały suche polana, a babcia-w swej przepięknej, bardzo starej sukni w kolorze czerwonego wina, spiętej pod szyją kameą— siadała w wiklinowym fotelu na biegunach. Sadzała na kolanach mnie albo Filipa i — tuląc nas i obejmując — cichuteńko nuciła nam do ucha którąś ze swych ulubionych kolęd - wzruszających, lirycznych i przepełnionych melancholią. Tata cichutko brzdąkał na gitarze i uśmiechał się do mamy, jakby ją trochę podrywając. Gdy to akurat mnie bujała babcia w swych ramionach, z zachwytem przymykałam oczy i wtulałam się - zwinięta w kłębuszek -jakby się podświadomie chcąc zamienić na tę chwilę w maleńkie dzieciątko, które się właśnie narodziło. W tym roku będzie zupełnie inaczej. Pojedziemy po babcię i święta będą u nas —„na wygnaniu", jak to dowcipnie określiła przez telefon. Niedomagała, więc wreszcie my będziemy ją rozpieszczać, częstować pysznościami i ciągle pytać, na co ma jeszcze ochotę. Jedno jest pewne: przywieziemy ją, jak już wszystko dopięte będzie na ostatni guzik. Choinka - prosto z lasu i bez porównania bardziej okazała niż w Warszawie - stała na razie na tarasie i, mimo że spętana ciasno sznurkiem, pachniała na odległość i była oszałamiająco piękna. Nadszedł wreszcie upragniony dzień wyjazdu po babunię. Wszystko, co można było przygotować wcześniej, zostało -zgodnie z planem-wykonane, a to, co było specjalnością babci, zrobimy oczywiście razem. - Poszło nam, trzeba przyznać, świetnie i imponująco sprawnie - mama uśmiechała się za kierownicą, kiedy rankiem mknęliśmy przez srebrnobiały pejzaż w stronę Dziubełkowa. - Nawet tym razem Filip od roboty się nie migał! — rzuciłam z uznaniem, którego niewdzięcznik nie docenił i skwitował krótkim: „Odczep się!" 80 — Przestańcie już do siebie warczeć! —me wiadomo czemu wybuchnęła mama. -Jak nie potraficie się komunikować językiem ludzkim, przejdźcie, u licha, na migowy lub korespondencję! Coś takiego jest me do zniesienia! O dziwo, żadne z nas ani pół słowem nie odpyskowało, a Filip powiedział nawet „przepraszam". — Przepraszam - powtórzyłam jak echo. — Chociaż przez chwilę nic nie mówcie i popatrzcie, jak tu pięknie - zwolniła i lekko uchyliła okno. - Przecież to istny cud natury... Okolica rzeczywiście urzekała urodą. Wolno sunęliśmy tunelem, którego obie ściany i sklepienie tworzyły niezliczone po obydwu stronach szosy stare dęby i kasztany, brzozy i topole; tylko gdzieniegdzie zaplątała się jakaś samotna jodła albo sosna... A wszystko to — każdą gałązkę, każdą nawet najdrobniejszą igiełkę — pokrywała warstwa zgrubiałego, srebrzystego szronu, mieniącego się w promieniach słońca tak obłędnie, jak gdyby niebo — szczodre, wręcz rozrzutne — rozsypało wiekowe zapasy diamentów. A poniżej — u stóp tych drzew i krzewów — ścieliły się nieprzebrane połacie śniegowych kobierców, otulających — obok korzeni starych i potężnych — krzaczki młodziutkie, delikatne i bezbronne, poszycie leśne i to wszystko, co się pod tą idealnie białą, opiekuńczą warstwą schronić mogło, żeby bezpiecznie przetrwać aż do wiosny. Zapatrzona w ten uciekający, śnieżny pejzaż ani się nie obejrzałam, jak wylądowaliśmy pod chatką babci w Dziubełkowie. — Pierwszy! — Filip dosłownie eksplodował z samochodu i jak strzała pomknął w stronę domku. — Chyba śnisz! - krzyknęłam ambitnie. Łeb w łeb dopadliśmy do drzwi wejściowych i bez dzwonienia, bo pragnąc zrobić babci jak największą niespodziankę, ostrożnie nacisnęłam klamkę. Drzwi, jak zwykle — mimo perswazji mamy i jej ciągłych o to pretensji - były nieza-mknięte. — Ciii... — szepnął Filip, konspiracyjnie kładąc palec wskazujący na swych ustach. — Babcia się kiedyś przechwalała, że nigdy nikomu nie da się zaskoczyć. 81 Kiwnęłam głową i też — jak on — przesuwałam się nieomal bezszelestnie w stronę kuchni. To miejsce było najpewniejsze. Tam spędzała babcia niemal każdą wolną chwilę — w bujanym fotelu z wikliny, przy zastawionym azaliami oknie, z jakąś najpewniej powieścią historyczną w ręce albo i na kolanach, bo przysnęła. Obowiązkowo grało radio - jakaś cichutka, słodka melodyjka. Wszystko się potwierdzało idealnie: babcia —jak przewidzieliśmy — siedziała z książką na kolanach, drzemiąc w fotelu, ukołysana tym, co w radiu, i ... jednak dała się zaskoczyć! — Babciu... — chichotałam półgłosem, prawie szeptem, nie chcąc jej przestraszyć, bo widziałam, że głupek Filip skrada się z rozcapierzoną ręką. -Jesteśmy! - To tak nas, babuniu, witasz?! A orkiestra, a werble?! -wołała mama jeszcze z przedpokoju. -Witaj, Dziubełku! Właściwym sobie, energicznym krokiem weszła do kuchni, żeby się przywitać — hałaśliwa, szczerząc swe piękne, godne dentystki zęby w szerokim uśmiechu, z serdecznie otwartymi ramionami. I nagle zobaczyliśmy z Filipem, jak te wyciągnięte do przodu ramiona zamarły w powietrzu — drżące i przerażone, a szeroki uśmiech zgasł na twarzy. Dopiero teraz poczułam, jak tu straszliwie zimno — tu, gdzie zawsze tak ciepło było i przytulnie... - To niemożliwe! Jak to?! Babciu! - krzyknęłam, dygocąc jak osika i w swojej dłoni poczułam kurczowo zaciśniętą dłoń Filipa. Nasze drżące palce splotły się rozpaczliwie i staliśmy tak wszyscy troje chyba bardzo długo — zdruzgotani, porażeni, bezradni. I jak małe dzieci płakaliśmy i płakali... Nie padło żadne słowo, żadne pytanie. Nikt na świecie me byłby nam w stanie wytłumaczyć, dlaczego stało się coś tak okrutnego. Nie będzie Bożego Narodzenia. ROZDZIAŁ V I TYLKO DWIE WALIZKI U ICH STÓP Niewielką uliczkę otula zimowa noc. Pyzaty księżyc — podobnie jak gwiazdy - skrył się pospiesznie za chmurami, tak jak i one solidarnie odmawiając ziemi swego światła. Stara latarnia — jedyna z ocalałych — mruga rozpaczliwie bladym światłem, niepewna, czy ma się jeszcze palić, czy już skonać. Śmiertelnie chora, wycieńczona nie ma już siły, żeby żyć, a jednak — zapomniana i samotna — ostatkiem woli walczy o tę dodatkową chwilę, co sekundę umykając kojącej śmierci. Daleki skowyt psa, żałosny i jakby'wciąż bliższy i bliższy, zmienia się w przejmujące wycie, jakiś płacz... A po chwili ciemna, zimowa uliczka - nagle promienna i pociągająca -zakwita tysiącem bzów, jaśminów i magnolii, na których delikatnych płatkach srebrzą się i połyskują drżące krople rosy. O Boże... dobrze wiem, że takie rzeczy się zdarzają tylko we śnie; że po tych paru chwilach magii i oszustwa pod osłoną nocy czar i tak pryśnie, gdy tylko zacznie się panoszyć dzień. Wystarczy przestać śnić, by rano - tuż po przebudzeniu - świat radosny znów przytłaczał smutkiem i brzydotą, by fruwanie kończył bolesny upadek, a nadzieja oznaczała rozpacz. Noc koi ból zadany w ciągu dnia - szybko i łatwo zapominasz, że znowu ciebie oszukano, że podli ludzie zniszczyli twoją „Wyspę Szczęścia", że tata nie chce już być z nami, że umarła babcia i nie było świąt Bożego Narodzenia, a choinka stała do Trzech Króli nie ubrana i po raz pierwszy nie pachniała. Niespodziewanie dotarł do mych uszu cichy głos, jakby ten sam ze snu, lecz cichy. Takie ledwie słyszalne kwilenie... A może śmiech? Czułam, że serce bije mi inaczej — gwałtow- 83 nie i w jakimś popłochu - jakby się chciało wyrwać z piersi. Coś, jakaś dziwna siła, kazała mi wstać z łóżka, podejść do drzwi i je uchylić. Było ciemno, a jednak wyczuwałam tam czyjąś obecność. Minęła dobra chwila, zanim moje oczy nauczyły się wyławiać z ciemności zarysy położonego niżej salonu i mieszczących się w nim mebli, zanim... Nie, to nie był sen ani fatamorgana... Na dole, niemal pode mną, pomiędzy wielkim oknem i schodami, czerniła się — o ton intensywniejsza od ciemności — pionowa, nieruchoma plama. Struchlała ze strachu, jakby poddana hipnozie, wpatrywałam się w nią, bojąc się cokolwiek powiedzieć, nawet oddychać, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu ani gestu, gdy owa plama — rozmazana i paraliżująca-jawić się zaczęła moim oczom bliska, moja... Chyba na zawsze pozostanie mi w pamięci tamten obraz: spleceni w uścisku — mama i tata, mocno przytuleni. Ona — boso i w długiej koszuli, a on — w zimowym, ośnieżonym płaszczu. I tylko dwie walizki u ich stóp i mokra plama stopniałego śniegu pod nogami zdawały się być jedynymi, milczącymi świadkami, że jest możliwy sen na jawie. Rano, gdy tylko zaczął dzwonić budzik, podeszłam do okna. Z szarości budzącego się leniwie dnia stopniowo wyławiałam wzrokiem kolejne elementy naszej uliczki i ogrodu —jeszcze błogo uśpionych w srebrzystobiałych objęciach śniegu i ciszy, chyba bezpiecznych i spokojnych. Chyba... Nasze życie w Chudobie potoczyło się jakby od nowa, jakby już innym torem, a to, co było dotąd — ostatnie pół roku — stało się jedynie mglistym wspomnieniem: przykrym, odległym i nieważnym. Powrót taty oznaczał jego kres, a tym samym wyznaczał początek nowej ery -jej inny, szczęśliwszy rytm. Zmieniłam się. To, co się stało, odarło mnie z dziecięcych złudzeń, że mój mikroświat się nigdy nie rozpadnie. Z naiwnego przekonania, że jest wieczny. Szczęście chyba się nikomu nie należy, a fakt jego istnienia w czyimś życiu wcale nie oznacza, że takjużbędzie zawsze... —tamyśl, obsesyjnai niepokojąca, wgryzała się w moją świadomość, a nawet podświadomość, by się we mnie zadomowić na zawsze. - A jeśli tak, to o to szczęście trze- ba dbać i wciąż o nie zabiegać, chcieć pielęgnować i w ogóle dostrzegać; inaczej może się wyśliznąć z naszych nieczułych, obojętnych dłoni, wymknąć się chyłkiem, nawet nie mówiąc, dokąd ucieka i dlaczego nas już nie chce. Tata wrócił wprawdzie i znowu byliśmy —jak dawniej — wszyscy razem, jednakże, w przeciwieństwie do Filipa, nie umiałam się tym szczerze i do końca cieszyć. Te niekończące się miesiące, dokładnie: sto siedemdziesiąt dni rozłąki i druzgocącej świadomości, że wymazał nas już ze swojego życia i że z jakąś inną kobietą tworzy teraz nowy dom i nową - może już mu nawet droższą niż my i bliższą— rodzinę, to wszystko zrodziło we mnie jakiś lęk i dystans — barierę, której nigdy między nami nie było. Może nawet była to nieufność - strach, że ten jego powrót mógłby się okazać tymczasowy, jakąś pomyłką lub chimerą; może obawa, że ten tata to już zupełnie inny tata. I nie do końca nasz... W szpitalu, skąd ubyło w krótkim czasie dwóch chirurgów, przyjęto tatę z otwartymi ramionami. Na oddziale - mimo że niewielkim — roboty było co niemiara, rejoTt bowiem prócz Chudoby obejmował jeszcze kilka okolicznych wiosek, a same tylko wypadki drogowe i rozróby na imprezach gwarantowały szpitalowi nadkomplety, a więc nieprzerwaną „ciągłość pracy". Jak się okazało, mama Kaśki była w tym szpitalu anestezjologiem. Fakt spotkania się z sąsiadem przy wyrostku robaczkowym wydał jej się tak zaskakujący i niezwykły, że zaprosiła naszą czwórkę na herbatkę i na placek z owocami. Dziadek Kaśki, Adam Skala, emerytowany profesor, nie wiem dokładnie czego, okazał się staruszkiem niesłychanie rześkim i pogodnym. Właściwie starszym panem, nie staruszkiem. Staruszek bowiem mógł kojarzyć się z człowieczkiem pochylonym i niewielkim, z kruchym i zniedołężniałym starowinką, on natomiast był zupełnym zaprzeczeniem niedołęstwa i kruchości. Mocnej budowy, męski i nieznacznie tylko przygarbiony, poruszał się zaskakująco pewnie, energicznie, choć za pomocą wysłużonej laski, która wydawała się przedwczesna i zupełnie niepotrzebna. Salon wypełniały ciche dźwięki fortepianu, mama rozmawiała z panią Anną, a pan profesor napawał się zachwytem, 84 85 I jaki wzbudziła w moim tacie jego płytoteka. Zbiory rzeczywiście mogły imponować: setki, jeśli nie tysiące, nagrań z muzyką poważną, wkomponowane w wybujałą zieleń zajmowały całą — od podłogi do sufitu — wnękę wielkiego salonu. - Jak widzę — zaczął ciepłym barytonem pan profesor — zna się pan nie tylko na krojeniu i zszywaniu, ale i na muzyce. Dobrej, rzecz jasna... - zawiesił głos, patrząc wymownie w stronę Kaśki. — Takiej, której da się słuchać z przyjemnością- bez tabletek uspokajających i stoperów... - Ty znów zaczynasz swoje, dziadku! — zareagowała na tę prowokację Kaśka. —Ja się nie czepiam tych twoich symfonii, a przecież... - Co „a przecież"?! Co ty mi, dziecko drogie, chcesz powiedzieć?! — obruszył się profesor. — Ta muzyka koi nerwy, a twoja czyni istne spustoszenie w organizmie! -Oj, przestańcie! Dyskusja o gustach z góry jest skazana na niepowodzenie... — perswadowała pani Anna. — Lepiej porozmawiajmy, jak się tutaj państwu żyje. - Nam? Tutaj? — mama ożywiła się wyraźnie. - Nie żałujecie jeszcze tej decyzji? Z Warszawy na taką zapadłą prowincję... Niełatwo się pewnie przyzwyczaić? - No... jakby to powiedzieć ... — tata odezwał się dyplomatycznie, czujnie przerywając przeglądanie płytoteki i chyba chcąc się na ten delikatny temat wypowiedzieć pierwszy, zanim mama wszystkiego nie zepsuje. - Są bez wątpienia dobre no i... i nieco gorsze strony. - Dobre?! Tu są w ogóle jakieś dobre strony?! — niespodziewany wrzask Filipa poderwałby na równe nogi chyba nawet nieboszczyka. — Totalna nuda i beznadzieja do kwadratu! Żadnych imprez, żadnego klubu sportowego! Jak się zaczyna robić szaro, to wszyscy wieją do chałupy aż się kurzy, bo bandziory — jak robaki — zaraz wyłażą na ulice i niszczą! Nawet nasz ogród, świnie, zniszczyli! Może być jeszcze gorsze dno niż w tej głupiej Chudobie?! - wyrzucił z siebie, wprawiając wszystkich w osłupienie. Przyznam, że nawet mnie zatkało. Filip pyskował, owszem, często, ale nigdy w tak zdecydowej formie przy obcych! Za- padło milczenie - taka cisza, którą chce się jak najszybciej przerwać, bo nie wiadomo, co powiedzieć. Tata był na niego wściekły, mama natomiast uśmiechała się pod nosem i mogłam się założyć, że był to uśmiech... akceptacji! - Jakby tak nas sfilmować z lotu ptaka tuż przed zmierzchem - odezwała się niespodziewanie - to byłby to raczej mało zabawny obrazek: sklepy wypluwają z siebie ostatnich przestraszonych, którzy jak krety do swych nor w popłochu wieją przed chuliganerią. Monotonny rytm wyznacza wciąż ta sama beznadziejna wyliczanka: dom - praca - szkoła - zakupy -dom - praca... W Warszawie tego się aż tak nie odczuwało... - Bo godzinami się sterczało w korkach! - tata był zły, że mama brnęła w to, co zaczął Filip. - My z moją żoną też się na początku nie umieliśmy pogodzić z tym marazmem i brzydotą - poparł mamę pan profesor. - Chcieliśmy tych ludzi jakoś zintegrować i rozruszać, zaprzyjaźnić, ale nic nie wypaliło. Nie przychodzili na koncerty ani na wycieczki rowerowe; nawet na spotkania ze znanymi ludźmi, których parokrotnie miełftmy okazję u nas gościć. Nikt nie dał się namówić na partię szachów, brydża ani na wieczory poezji przy świecach. Nawet na tenisa stołowego. Nawet na taniec towarzyski. Zero reakcji. Tydzień w tydzień czekaliśmy na pierwszych chętnych, tańcząc we dwoje, sami, co niewątpliwie miało wielki urok, ale Jola to przeżyła jako osobistą klęskę. - Akcja „płoty i balkony" też już była - dorzuciła pani Anna. - Pamiętam, ile zdrowia mamę kosztowała... -Jest jak jest, widzicie państwo, a tego rozkosznego grajdołka żadne trzęsienie ziemi ruszyć nie jest v/ stanie, skoro nawet Adamowi Skali to się nie udało - zakończył profesor, wyraźnie akcentując słowo „skala" - Chyba żeby to było dziesięć w skali Beauforta! - zażartowała mama. - Raczej Richtera! - poprawiłją ze znawstwem Filip, upewniając się, jak wielkie zrobił tym wrażenie na Zebranych. - Aż dziw, że nie poleciałeś Celsjuszem - zgasiłam go od razu. — Jestem w szoku... 86 87 Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a tata spytał profesora o jakiś koncert w „wyjątkowym wykonaniu", co uznałam za właściwy moment, żeby urwać się do domu. - Nie wygłupiajcie się! Chodźmy na górę! - zaprotestowała Kaśka i puściła oko do Filipa, sugerując, ze ma dla niego coś ekstra. Gdy znaleźliśmy się piętro wyżej, zaskakująco bezszelestnie otworzyła wielkie i masywne drzwi na końcu korytarza. - O jaaa...! - Filip jęknął z najszczerszym zachwytem, a oczy zrobiły mu się dosłownie jak dwa spodki. - Ale tu jest super! - To jest królestwo dziadka - powiedziała tajemniczo Kaśka. - Tu przesiaduje godzinami, mówiąc, że to jest „jego świat i jego życie". Pracownia profesora była czymś pośrednim pomiędzy wielkim gabinetem, biblioteką i laboratorium i rzeczywiście robiła niezwykłe wrażenie. Pod wszystkimi ścianami stały potężne regały, dosłownie jęcząc pod ciężarem wiedzy z chemii, medycyny oraz biologii, opasłych słowników i encyklopedii. Pod oknem królowało staroświeckie biurko, którego gigantyczny blat był może odrobinę mniejszy od mojego pokoju, a na którym wolnej powierzchni było co najwyżej tyle, by oprzeć dłoń i coś zapisać. Środek pracowni zajmowało laboratorium naukowe - pełne rurek, menzurek i tajemniczych buteleczek z barwną i bezbarwną zawartością. - Po co tego aż tyle? - zapytałam Kaśkę. - Czy twój dziadek me jest już od dawna na emeryturze? - Wciąż nad czymś siedzi. On juz me umie żyć bez tego. Mówi, że to go wciąga jak narkotyk. Zostaw to! - omal me trzepnęła Filipa, który dobierał się do komputera. - Nawet ja mam bezwzględny zakaz wchodzenia w te programy! - Sorry... - przeprosił pokornie Filip. Kaśka wzięła z półki jeden z oprawnych w skórę wielkich tomów i otworzyła go na stronach, które musiała bez wątpienia znać na pamięć - z kolorowymi rycinami i szczegółowymi opisami obu półkul mózgu. Z zapałem i imponującą znajomością rzeczy podawała rozmaite ciekawostki dotyczące mózgu i objaśniała podstawowe funkcje poszczególnych nerwów i ośrodków. Widać było, że się tym naprawdę pasjonuje, bo przecież, obiektywnie rzecz biorąc, to to jest obrzydliwe... Jak na potwierdzenie tej mojej opinii stanęły mi przed oczyma rozdygotane zwoje różowego móżdżku z mojego koszmaru z „piratką" i zrobiło mi się niedobrze. - Dziadek twierdzi, że z pewnością kiedyś uda się uczonym odblokować choćby drobną część ogromnej liczby uśpionych komórek mózgu homo sapiens, którego wszystkich możliwości wciąż jeszcze nie znamy i nie potrafimy dziś przewidzieć — płynnie jak przewodnik na wycieczce nadawała Kaśka, a ja miałam wrażenie, że z pamięci recytuje słowa dziadka. — Wcale j ego zdaniem nie jest wykluczone, że mózg człowieka — wbrew teorii naukowców — me tylko sukcesywnie obumiera, ale także się regeneruje, wciąż produkując komórki nowe, odpowiedzialne za rozmaite funkcje organizmu. Gdyby kiedyś to odkryto, gdyby ta jego hipoteza się w przyszłości potwierdziła — uważa dziadek — byłby to rewolucyjny przełom w mStly cynie: nieoceniona pomoc w wynalezieniu skutecznego leku na choroby — groźne i nieuleczalne — ludzi starych. Oficjalna nauka jednakże temu poglądowi przeczy. Naukowcy z instytutów, neurobiolodzy zgodnie twierdzą, że starzejący się organizm, zwłaszcza mózg, już tylko obumiera, natomiast... Jezus Maria! - wykrzyknęła z przerażeniem, tym razem wyrywając z rąk Filipa jakieś buteleczki. — Wściekłeś się?! Co ty u licha wyprawiasz?! Jak się okazało, knypek właśnie się zabierał do sprawdzania, czy płyn różowy i niebieski rzeczywiście dadzą fiolet, jak ich uczyła pani na plastyce. - Ależ ty, Kaśka, masz podzielność uwagi! Panujesz nad wszystkim... — powiedziałam z uznaniem. — Drugi Napoleon... - Dziadek nikomu nie pozwala nic dotykać - rzuciła gwoli wyjaśnienia. - Oberwałoby mi się po uszach równo, jakby nas tu teraz nakrył. - Co tam tak cicho na górze?! Dzieci! Co wy robicie?! — zawołała niespokojnym tonem mama Kaśki, jakby czując, że taka cisza nie może wróżyć nic dobrego. 89 — Nic, mamuś! — odkrzyknęła Kaśka już na progu, ręką nas ponaglając, żebyśmy czym prędzej wychodzili. — Pokazywałam właśnie moje zdjęcia! Filip nie odmówił sobie przyjemności błaznowania i jak na zawołanie zaczął strasznie kaszleć. Chcąc go „wyleczyć", zdrowo trzepnęłam go po plecach i chyba odrobinę przesadziłam, bo kaszel wprawdzie minął bezpowrotnie, ale on się obraził i pod pretekstem dokończenia lekcji zmył się do domu. W sobotę przed południem, kiedy byliśmy zajęci porządkami, wpadli do nas nieoczekiwanie Julo i Bożenka z dziećmi - najmilsi goście, jakich moglibyśmy oczekiwać. Piskom i radości nie było końca. Nietypowy obiad przypadł nam do gustu i ciągnął się właściwie do kolacji, po której musiał być obowiązkowo „choć jeden roberek", nasze rozmowy z Basią i głupawka, czyli komputerowe szaleństwo chłopców. Czułam, że Basia ciągle jeszcze miała do mnie żal, że się przed wyjazdem z nią nie pożegnałam. Powiedziała, że da mi szansę i wybaczy, jeśli pojadę z nimi na niedzielę do Warszawy. Wróciłabym z jej tatą, który będzie tu gdzieś w okolicy w poniedziałek. — Najeden dzień? To chyba kompletnie bez sensu... —wzbraniałam się, właściwie nie wiem czemu, bo propozycja Basi — choć bez wątpienia zwariowana — była naprawdę nęcąca. Jej zapał udzielił mi się jednak bardzo szybko, choć nieco ostygł, gdy się okazało, że z identyczną propozycją wystąpił do Filipa Kuba. — Mama się na taki numer w życiu nie zgodzi! — Filip jęczał załamany. — Nie ma szans! — Przestań złowieszczo krakać! — temperowałam go, choć w duchu byłam przekonana, że tak będzie faktycznie. — Po-zy-tyw-ne my-śle-nie, człowieku! Słyszałeś o cudach? Bierz palmy i módl się, żeby chwyciło. — A cóż to za procesja?! Zielone Świątki czy co?! — mamie na nasz widok karty z rąk wypadły na podłogę. Musieliśmy się chyba rzeczywiście prezentować niekonwencjonalnie, bo wszyscy wybuchnęli śmiechem — także zresz- 90 tą niekonwencjonalnym; zwłaszcza Julo, którego głos — z natury bardzo męski i donośny — stawał się w podobnych sytuacjach monstrualny, powodując drgania powietrza niemalże widoczne gołym okiem. Idący przodem chłopcy trzymali w rękach po dwie wielkanocne palmy, a my kroczyłyśmy za nimi z paprociami. — Rzeczywiście, jakaś misja specjalna! - mama trzęsła się ze śmiechu, nie przeczuwając najwyraźniej, o co chodzi. — Ciociu kochana... - Basia zaczęła słodziutko zza wybujałych liści. — Niech mi ciocia obieca, że na pewno nie odmówi... — Tak w ciemno? — W ciemno me obiecuje się tylko teściowej — dokładnie w swoim stylu zażartował Julo. — Spokojnie możesz mówić sakramentalne „tak". Gdy Basia wyłuszczyła w końcu, o co chodzi, zapadło głuche milczenie. — Choć mnie się wcale nikt nie pyta, ja się zgadzam — niespodziewanie przerwał ciszę tata. Mama, zakłopotana, milczała bardzo długo, ponad wszelką przyzwoitość to milczenie przeciągając. — Wymusiliście to na mnie - powiedziała w końcu. — Jak znam życie, tobyście się tutaj zapłakali. Dopiero przy wsiadaniu dotarło do nas, że jedziemy w szóstkę. — Ktoś musi zostać — powiedziałam spokojnie, wymownie spoglądając na Filipa. Patrzył na rodziców tak błagalnie, że zrobiło mi się wstyd, że to w ogóle powiedziałam. Niezręczną sytuację rozładował Julo, mówiąc, że „taki drobiazg w tej ilości" może spokojnie z tyłu jechać i że, w razie kontroli, „on nic na to nie poradzi, że Bożenka rodzi tyle dzieci". — Dzięki, że się zgodziłaś - powiedziałam mamie przed odjazdem. - Naprawdę bardzo to doceniam. I kocham cię... Przytuliłam się. Objęła mnie z czułością i stałyśmy tak długą chwilę, zupełnie jak wtedy w Dziubełkowie ona z babcią Aurelią... Gdy otworzyłam oczy, ujrzałam wpatrzoną w nas twarz taty: smutną i wyraźnie zazdrosną. Natychmiast od- 91 wrócił głowę. Podeszłam, ale jakoś nie potrafiłam się przytulić. Pocałowałam tylko pospiesznie w policzek i powiedziałam krótko: - Pa, tato. Był zawiedziony, widziałam to. Spuścił głowę, a po chwili wyciągnął papierosa i zapalił. Czułam się okropnie. Wiedziałam, że to odebrał jako ostentację, jednak niczego zmienić już nie byłam w stanie. Gdy tylko opuściliśmy Chudobę, nasza czwórka padła ze zmęczenia i zasnęła. Obudziła nas dopiero ciocia — już na miejscu. Byłam na siebie zła, że dałam się ululać jak niemowlę zamiast podziwiać „Warsaw by night", ale obiecałam sobie, że nadrobię to na pewno przy wyjeździe. Przegadałyśmy z Basią całą noc do rana, jakbyśmy się me widziały długie lata. Potem poszliśmy gremialnie do kościoła. Nie mogłam się skupić na modlitwie, bo ciągle rozglądałam się na wszystkie strony w cichej nadziei, że może uda mi się dostrzec kogoś znajomego i wyłowić wzrokiem choćby jeden fajny i przyjazny uśmiech skierowany w moją stronę. Niestety, dookoła były tylko obojętne twarze. Dziwne... Jakbym tu nigdy wcześniej nie mieszkała, jakbym tu naprawdę była obca... Po obiedzie było sporo zamieszania, bo ciocia szykowała jakieś party dla znajomych. Basia pomagała jej we wszystkim, więc i ja — choć bez zachwytu — robiłam z nimi ciasto, grzanki i kanapki i przesuwałam meble w pokoju. Szczerze mówiąc, całkiem inaczej ten nasz krótki weekend na tak zwanych starych śmieciach wyglądał w mojej wyobraźni. Myślałam, że tu na pewno kogoś spotkam, że przynajmniej z kilkoma osobami porozmawiam przez telefon i się pośmieję, powspominam... Ze ludzie się dowiedzą, że jestem dziś w Warszawie, i na pewno się odezwą, może przyjdą... Filip spotkał w kościele kumpli z kolonii w Gdańsku. Coś szeptem wspominali i chichotali w kącie, a potem — już po wyjściu — pękali ze śmiechu, aż się za nimi wszyscy oglądali. Domyśliłam się bez trudu, o czym była mowa, bo Filip stał zażenowany, jakiś nieswój, co chwilę spoglądając na mnie i uśmiechając się niepewnie. Cieszyłam się, że nie zaśmiewał się bezmyślnie tak jak oni, że jednak coś z tej historii zrozumiał i że chyba była w tym także moja zasługa. Około piątej po południu, gdy kończyłyśmy ustawiać tace z kanapkami, odezwał się u drzwi króciutki dzwonek — Weź, Zuzka, te szklanki od sąsiadki — rzuciła ciocia, bo byłam akurat najbliżej. — Tylko ostrożnie. Jeśliby - w skali od jednego do dziesięciu - oceniać stopień czyjegoś zaskoczenia, to ja z pewnością osiągnęłabym co najmniej pięćset. Stałam w progu z jakąś ściereczką w dłoni, a przede mną śmiała się do mnie prawie cała moja klasa! Myślałam, że śnię, że mi się tylko tak wydaje, dosłownie zaniemówiłam z wrażenia. Wzruszenie ścisnęło mi gardło, łzy napłynęły do oczu i zupełnie nie potrafiłam ich powstrzymać. W chwilę potem zaczęli się schodzić goście Filipa. Zdecydowanie mniej ich było niż tych moich, ale to było bez znaczenia, bo Filip był szczęśliwy. Dawno go takim nie widziałam i głupio mi, że chciałam go tegd**L>ozbawić. Oba towarzystwa bawiły się w niewielkich, połączonych rozsuwanymi drzwiami, pokojach. Tamci katowali się jakąś tragicznie ostrą „techno", u nas natomiast leciały hity ze światowej listy przebojów. Obie muzyki gryzły się z sobą jak pies z kotem i w końcu trzeba było zsunąć drzwi i się rozdzielić. Było cudownie, a zegar wybił dziesiątą o wiele za szybko. Wszyscy czuliśmy niedosyt. Ktoś poprosił Basie, żeby zagrała pożegnalnego ragtime'a. Nie dała się prosić i zagrała fantastycznie. A potem było pożegnanie i najprawdziwsze dowody sympatii i wzruszenia, dla których warto było nawet na ten jeden dzień przyjechać. I —już niemal w progu — ogólna wymiana zdjęć, adresów. Super... — Zanim przyszli, byłaś zła i zawiedziona, prawda? — spytała bez ogródek Basia, gdy żegnałyśmy się rano na parkingu. — Głupio mi, że ciebie tak nie doceniłam — powiedziałam zawstydzona. — To, co zrobiliście oboje z Kubą, było wprost niesamowite. Cały numer: i pomysł, i wykonanie, prawda, Filip? — niespodziewanie zaczepiłam zajętego czymś Filipa, 93 ktory _ jeśli nas me podsłuchiwał - me miał prawa nawet się domyślać, o czym była mowa. - Spoko, Bacha! Było naprawdę... odjazd! - przewracał oczami, chwytając S1ę oburącz za serce. - Będę ten wieczór do końca życia wspominał. Były to... były... - „rozwijał się z sekundy na sekundę - chwile wzruszeń i wielkich... tych no... uniesień, które w tym wdzięcznym mięśniu sercowym pozostaną mi do końca życia... - Amen! - zaskoczył go Julo, który kolejny raz obracał z jakimiś mapami. - Jak wreszcie skończę mój doktorat, ułożysz mi, poeto, takie zgrabne przemówionko okolicznościowe, OK? . Filip _ o dziwo, speszony - uśmiechnął się niepewnie, ale zgodził się kiwnięciem głowy. W końcu ruszyliśmy. Ja zajmowałam miejsce z przodu, obok Jula, bo - jak powiedział - całkiem sprawnie operuję kasetami, a taki ktoś w podróży jest na wagę złota. Zdaniem Filipa, zarówno ta pochwała, jak i moje miejsce z przodu, były wyróżnieniem nieuzasadnionym i dowodziły wielkiej niesprawiedliwości, obraził się więc i siedział nabzdyczony, co miało także swoje dobre strony, bo się me odzywał. A tak naprawdę, wydawało mi się, ze mu smutno i jeszcze ciężej po spotkaniu z klasą. I ze najchętniej by tu został. Ja, zresztą, też... Julo - zajęty muzyką i prowadzeniem samochodu - wyjątkowo me przejawiał chęci do rozmowy, miałam więc nareszcie trochę czasu na poukładanie w głowie zdarzeń i na spokojną refleksję. Wyobrażałam sobie, co robią rodzice, zastanawiałam się, czy są szczęśliwsi niż w Warszawie i czy ta rozłąka rzeczywiście między mmi coś zmieniła. Uzmysłowiłam sobie nagle, ze właśnie dziś są taty urodziny, a ja zupełnie o nich zapomniałam i nawet me złożyłam życzeń przez telefon. Nawet pozdrowień mu nie przekazałam, kiedy rozmawiałam z mamą... - Wiesz, wujku, że tata kończy dziś czterdzieści cztery lata.' - spytałam Jula, ale chyba tego nie usłyszał, bo słuchał „Domu wschodzącego słońca" i zapamiętale gwizdał. 94 Nie ponowiłam już pytania — zadowolona, że nie słyszał -i zamknąwszy oczy, zatopiłam się we własnych myślach: o pobycie u Basi i o spotkaniu ze starymi przyjaciółmi, o mojej nowej klasie i o strachu, jaki budzi we mnie „Brzytwa". Zwłaszcza jednak o rodzicach, o nas... O tym, jak chłodno tatę przed wyjazdem pożegnałam i jak smutno na mnie patrzył. I o tym, że ich wszystkich bardzo kocham i że tak rzadko im to okazuję. Z tego zamyślenia wyrwał mnie brutalnie przeraźliwy huk i ciemność pokonywanego tunelu. ROZDZIAŁ VI NITROGLICERYNA NAD PRZEPAŚCIĄ Mama siedział w dyżurce lekarskiej, kręcąc się raz w lewo, a raz w prawo w czarnym, wysłużonym fotelu obrotowym i wyraźnie na kogoś czekając. W nowym, jasnym kostiumie, z nową, nieco ekscentryczną fryzurą i starannym, mniej niż zwykle dyskretnym makijażem czuła się trochę dziwnie, jakby w nie swojej skórze. Jej wypoczęta twarz wyglądała dzisiaj wyjątkowo świeżo i pociągająco, a to dodawało jej pewności siebie. Dopiero po chwili zwróciła uwagę na niewielkie, stare lustro w rogu gabinetu. Obróciła się natychmiast w jego stronę i uniósłszy się na moment odrobinę poprawiła niesforne, stale opadające pasma włosów. - Co ty tarti jeszcze wciąż poprawiasz?! Fryzura jest wprost perfekcyjna! -~ odezwał się od progu, tuż za jej plecami, ciepły, męski głos o wyraźnie uwodzicielskim zabarwieniu. Wiedziała, że to tata. Uśmiechnęła się leciutko, ale się nie odwróciła. CZekd&a, by — tak jak dawniej - objął ją z tyłu ramionami i pocałunkami obsypał odsłonięty kark. Lubiła to — te jego pocałunki i gorący oddech. Wiem o tym, bo kiedyś podsłuchałam- Teraz przymknęła oczy i z twarzą uniesioną ku górze zastygła w leciutkim uśmiechu. Czułam się skrępowana — nie był przecież przeznaczony dla mnie, lecz dla NIEGO. — Dzieciaki dzwoniły? - pytanie, wbrew oczekiwaniu, dobiegło do niej jednak z naprzeciwka, wraz ze smugą papierosowego dymu, Z twarzy Fnamy zniknął uśmiech. Dopiero po chwili otworzyła oczy. r r^wie natychmiast jednak przywróciła ten uśmiech ponownie, by me wyczuł, że jest zawiedziona; że na coś w ogóle liczyła. 96 — Tak, kochanie, wieczorem. Z samego rana Zuzka jeszcze raz dzwoniła — odpowiedziała jakoś sztucznie ożywiona. — Podobno całkiem oszaleli w tej Warszawie. Basia i Kuba zorganizowali „odlotowy spęd" na ich cześć. Tłumy ludzi, kupa koleżanek i kolegów... Zuzka miała nawet poważne obawy, że Filipa z Warszawy już żadna siła nie wyciągnie, ale rano jakoś się poddał i nie protestował. Ona też była jakaś taka... — Jaka? — No... jakaś taka inna, nostalgiczna... — mama zaśmiała się z tego określenia krótko, nerwowo. — Mówiła, że chyba nie powinni byli tam przyjeżdżać. Wszystko na nowo odżyło... I że teraz będzie pewnie jeszcze smutniej. — Nic mi nie chciała przekazać? — tata zapytał niby obojętnie, ale nuta nadziei dźwięczała aż nadto wyraźnie. — Nie, nic nie mówiła. Powiedziała to lekko, jak gdyby od niechcenia, wyraźnie nie chcąc temu nadawać jakiegokolwiek znaczenia. Zreflektowawszy się jednak, że chyba musiał mieć na myśli swoje urodziny, sprostowała pospiesznie, kłamiąc bez żffirużenia oka. — Ach, tak! Życzenia! Życzyła ci wszystkiego najlepszego. To znaczy, oboje życzyli. Jak przyjadą, wycałują osobiście. — Zmieniła się — powiedział krótko, z nutą goryczy. — Chyba normalne! Dojrzewa, dorośleje... Ty tego jakoś nie dostrzegasz. Piętnastego dostała wreszcie pierwszy okres. To już kobieta... — powiedziała bez sensu, z niedyskrecją, o jaką nigdy bym jej nie podejrzewała. Tata spojrzał na nią pytająco — z pewnością zaskoczony, może nawet speszony. Roześmiała się i uśmiechnęła się w szczególny sposób, z tą swoją odrobiną tajemniczej wyższości, która dodawała jej swoistego powabu, a której dawniej — jeszcze w Warszawie - nie miała albo po prostu tego nie dostrzegał. Milczeli. I zapewne każde z nich myślało gorączkowo, co zrobić albo powiedzieć, żeby było miło. Od czasu powrotu taty nigdy się właściwie nie kłócili. Starali się być dla siebie mili, nawet serdeczni, a jednak — i chyba to oboje wyczuwali — istniało coś, co jak smuga cienia kładło się pomiędzy nimi i przyćmiewało radość powrotu. 97 wid ¦ , / .^j pożegnanie ze mną? -spytał tata, a jego i la as oj i zupełnie pozbawione blasku, smutne.- rui Ty?t boJ^u... Tak jakby tych kilka miesięcy Chłodne, takie z ou ^ . . J. J J , a^^A rozłąk! przekreśliło wszystkie lata i wszystko, co nas dotąd \ M. vrn się z tym pogodzić. To okropne... łączyło... Nie umi^1 Y J r. , . i • d d I - A Fili ? - zapy i lp. zap tała mama' p ' ze niezawodnie tym k - A Fili ? - zapytała ma' ^' i lp. zap ^ kompletnego bzika na twoim punk-poprawi nastrój taty* ^ r s rzeczysz: cie: „ , • p „wiem" i w tym uśmiechu coś takiego, ze ,7 W tym JegnJ musiał dodawać, bo wszystko było jasne: właściwie nic tuz \v , , U1 „„„„}„;„ , . J synem przetrwała bez uszczerbku, zupełnie a re acja ojca ^a^my i że nigdy nikomu nie pozwoli tego nietknięta; ze jest na;mmejszym nawet stopniu zmienić, me tylko odebrać, di . J ( ¦ - Napijemy si« kawy? ~ Zapytd ozywiony' td u -r iiali już aromatyczną kawę, zagryzając ma-Po chwili popiją od razu |iSchomikował" mmymi ciasteczr. ' J * na dnie swojej s^azartQWała mama j uśmiechnęła się za- - Ale randka..- ciasteczka... gdzieś w oddali lotnie. — Sielski 'F J słychać słowiki., ^^ ^ ^^ zaczynają wozić obiad o nie zadn talerzaml _ tata próbował po staremu i jak zwykle dzvUi " * 2^ obrócić wszystkj^-^ reagowaU Mama śmiała S1?, a on _ ^adzwonlt telhwytem w mą wpatrywał - myślami zdawał cftoc się z zac ^ wreszciL z ociągamem, po- się byc mz gdzieb , . , ., , , , , \ , . liczek i podniósł słuchawkę, całował ją w pol^ ^ ^ _ ^^ krótko . odłozywszy ak J asne powiedział - ni to z żalem, ni przepra- słuchawkę na wiu „ • , , • -ni tz vc randki, kochanie... Przykro... sza ąco: - Koni^ , . . , ¦ tająco, wyraźnie zawiedziona. Vinie na blok operacyjny. Jak tylko zbliża się do , , , -. — V,7,ze się musi coś urodzić - narzekał niezado-konca dyżur, Z8VV r ¦ i i v • i rj„„,rv,-„ ^i y jej rozczarowanie, dodał ciepło: - Przykro mi. ^i * PJ c ,.„ml Tylko się tym razem me pomyl w liczeniu, i tort ze świeci ^ v J 98 Wiesz, jaki jestem przesądny! — zaśmiał się i jeszcze raz pocałował ją w policzek. —Wybacz, że cię dziś nie odprowadzę. — Głupstwo. Dopiję kawę i skoczę jeszcze na zakupy. — Klucz możesz w drzwiach zostawić. Nic tu, w końcu, nie ma ciekawego do zabrania — zażartował na odchodne i, jakby się zreflektowawszy, wrócił po garść ciasteczek, by po chwili zniknąć za drzwiami już na dobre. Mama pociągnęła jeszcze ze dwa łyki kawy. Wystygła jednak i już nie smakowała. Umyła obie filiżanki, sprzątnęła z biurka i ustawiwszy wszystko w szafce taty, wyszła z gabinetu. Zapach rozwożonego gulaszu przypomniał jej, że musi jeszcze skończyć obiad na nasz przyjazd, więc przyspieszyła kroku i wybiegła z budynku szpitala. Na dworze panował przejmujący chłód, potęgowany jeszcze silnym wiatrem. Otuliła się więc jak najszczelniej szerokim, wełnianym szalem i nałożyła rękawiczki. Do podjazdu szpitala zbliżała się właśnie karetka reanimacyjna na sygnale, którą - z tym samym co zawsze uczuciem niepokoju — odprowadziła wzrokiem i szybko odeszłcfha parking. Jak zwykle, zapomniała o alarmie, który — kolejny raz — „dał głos", wyjąc przeraźliwie. Speszona, obejrzała się na szpital, skąd — z drugiego piętra — tata odprowadzał ją zazwyczaj wzrokiem. Była pewna, że go tam tym razem me ma, że zbyt się spieszył, żeby móc to zrobić także dzisiaj. Miała jednak przez moment wrażenie, że jest i że znowu trzyma się za brzuch ze śmiechu. Gdy opuszczała swoją corsą parking, pojawiła się kolejna „erka". Jej odległy jeszcze przed paroma sekundami, przytłumiony sygnał był teraz bliski i przerażająco głośny, a niebieski „kogut" na dachu obracał się miarowo i rozpaczliwie migał. Mama przepuściła ją i ostro ruszyła w stronę Rynku. Po chwili obie „erki" — wprawdzie już ciche, ale nadal z upiornymi „kogutami" - zajmowały cały przyszpitalny podjazd. Roztrzęsiony młody lekarz ponaglał uwijających się sanitariuszy oraz czekające w pełnej gotowości pielęgniarki. — Wózki! Natychmiast wózki! Szybko windę na dół! Jest doktor Impas na oddziale?! - rzucił do jednej z pielęgniarek. — Tak, doktorze. Właśnie się szykuje do zabiegu. 99 — To jego dzieci. Wózki, już przygotowane, podjechały błyskawiczne, zabrały nasze półmartwe i okaleczone ciała i zmknęły y hałaśliwej czeluści wielkiej towarowej windy. Duży ścienny zegar w sali jrzedoperecyjnej wskazywał czternastą dwanaście. Jego soliiny, czarny sekundnik głośno odliczał czas, podrygując konvulsyjme. N pomieszczeniu było przeraźliwie jasno i zupdme cicho Kilku chirurgów w pośpiechu i zupełnym milczeniu szorovało ręce do zabiegu. Asystentki - także milcząc - z duząwprawą pcmagały im przy rutynowym dezynfekowaniu rąk, nakładami fartuchów, maseczek i chirurgicznych rękawiczek. - Sto lat, Andrzej! - matkaRasi pani Anna przerwała ciszę uśmiechając się do taty. - le to latek:i stuknęło? - Więcej niż sześćdziesiąt jięć to pewne me ma- „ocenił" Janusz, oddziałowy kawalrz, chcąc najwyraźniej rozładować zwykłe, przedoperacyjre napięcie. - Ty módl się, brachu, żeby; nie trafił uedyś jako pacjent na mój dyżur - odgrażał się ata, kończ|c dezynfekcję rąk i gestem pokazując że będzie z mm wtedy bardzo marnie. Widać było jednak, że bardzo dowcipnisia lubi. - Andrzej! - rozległ się męski głos w drzwiach wychodzących na korytarz. - Pozwól nachwilę... -No, proszę! -wtrącił się c:ujnie doktor Janusz. - Pewnie prezenty do fuksiarza przyjeciały! Tata, wyraźnie poirytowany uniósł mokre ręce w niecierpliwym geście. -Co jest?! Nie teraz, Jurek!3hyba wid:isz, ze wchodzimy! - Chodź, Andrzej... - naleął tamten. - To bardzo ważne. -Nie wątpię, mógłbyś z tynjednak za:zekać! -rzuciłtata i dodał domyślnie: -Jak zwyke, się śmietelme zakochałeś... Nic nowego. Gdy stanął w drzwiach, zobczył, że kobgajest zupełnie roztrzęsiony, a fartuch ma w wieli miejscacr poplamiony krwią. - Nie będziesz operował. Me możesz.. - powiedział, unikając wzroku taty. DO — Co ty pleciesz?! Niby dlaczego?! — tata denerwował się już coraz bardziej. — Czyj to pomysł? Stary ci polecił...? Lekarz patrzył na niego bezradnie, przerażony tym, co musi mu powiedzieć. —Twoje dzieciaki gdzieś na weekend wyjeżdżały, prawda? — zaczął niepewnie. -No tak! Ale co to... Tata poczuł, jak krew odpływa mu gwałtownie z twarzy. Patrzył na kolegę szeroko otwartymi oczami. Jeszcze nie wiedział, lecz czuł, że dowie się czegoś strasznego. — Co jest? -wyszeptał z najwyższym trudem, czując bolesne dławienie w gardle. — Co stało się z moimi dziećmi? — Wypadek, Andrzej... To właśnie one są na bloku... Przepraszam... Twarz taty stała się śmiertelnie blada. Czuł wzmagający się, nieznośny ucisk w uszach, jak przed utratą przytomności. ("hciał biec, żeby natychmiast ujrzeć swoje dzieci, lecz nogi — |akby były z waty — całkowicie odmówiły posłuszeństwa. — To pomyłka! Byłeś tam?! Widział^ich?! No mów! — bliski płaczu szarpał kolegę za ramiona. — Urazy głowy... Nie wiadomo, co jeszcze. Oboje od po-¦ zątku nieprzytomni. Mały ma złamania i krwotok wewnętrzny. Kierowca połamany, ale chyba nic mu nie zagraża — Boże... Jak to się mogło stać?! Gdzie to było?! Jak to możliwe?! - tata zupełnie stracił głowę. — Posłaliśmy już po Halawę i po Sieradzkiego. To jedyne, < o można było zrobić. Trzymaj się, Andrzej, przepraszam... Uścisnął ramię taty i z tą samą informacją wszedł do sali pi/.edoperacyjnej, gdzie właściwie wszyscy byli już gotowi. Fata zawsze był ceniony jako chirurg- i tu, w Chudobie, awmej, jeszcze w Warszawie. Precyzyjny i opanowany, wy-kowo trzeźwy i dyspozycyjny, znany był ze swojej intu-i niezmąconego spokoju, a przede wszystkim — z nieza-nlnej jak komputer, pewnej ręki. Teraz, jak mały, /erażony chłopiec, czuł w głowie chaos i obezwładniają-strach i rozpacz. 101 Tuż obok, za oszklonymi drzwiami bloku operacyjnego, czekaliśmy na ratunek my, jego dzieci — oboje ciężko ranni, nieprzytomni, w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Czekaliśmy także na niego, a może nawet przede wszystkim... On jednak — jakby nagle całkowicie pozbawiony władzy w nogach, odwagi i umiejętności — czuł porażający strach przed widokiem swoich prawie już nieżywych dzieci i nie był w stanie opanować drżenia rąk. Oparty o ścianę korytarza, wyciągnął te swoje dłonie chirurga daleko przed siebie, by dać im szansę; by je uspokoić i wyciszyć, ale odmówiły posłuszeństwa. Wpatrywał się w nie długo, z niemą rozpaczą i niedowierzaniem — jak na najlepszego przyjaciela, który w nieszczęściu odwrócił się plecami. Dwa zespoły chirurgów operowały nas już piątą godzinę. W ostrym świetle lamp wyraźnie widać było ich skupione oczy i zroszone potem czoła, co chwilę osuszane przez stojące obok, czujne pielęgniarki. Tata nas nie operował. Stał przy Filipie trzymając go za rękę i w najwyższym napięciu śledząc precyzyjne ruchy palców profesora Halawy. Krwotok wewnętrzny był tak silny, że groził wykrwawieniem i śmiercią Filipa, lekarze więc robili wszystko, by go zatamować. — Tampon! Jeszcze jeden! Jeszcze! — padały krótkie, szybkie polecenia profesora. Instrumentariuszka była fantastycznie sprawna i skupiona, toteż — jakby czytając w myślach profesora — błyskawicznie podawała to, co było mu potrzebne. Tata cofnął się do stanowiska anestezjologa, przy którym czuwała pani Anna. Puls Filipa był wciąż bardzo słaby i nierówny, a zakłócenia pracy serca i funkcjonowania mózgu tak poważne, że grożące w każdej chwili jego śmiercią. — Boże drogi... — wyszeptał z przerażeniem. — To niemożliwe...1 Spojrzał na panią Annę ze śmiertelną obawą. W jej oczach dostrzegł jednak także tylko strach i niepewność. Po chwili odszedł do drugiego stołu, przy którym dobiegała końca moja operacja. Mój stan był także ciężki — głównie 102 I z powodu obrażeń wewnętrznych i przecięcia tętnicy udowej. Ale chyba nie tylko. — Musi się udać. Musi... —powtarzał w duchu gorączkowo, wzrokiem szukając potwierdzenia w oczach operujących chirurgów oraz pielęgniarek. Skupieni na swoich czynnościach, nawet nie spoglądali w jego stronę. Coś mu mówiło jednak, że tych jego pytających spojrzeń unikają, że to nieprzypadkowe, że zły znak... Gdy w końcu wyszedł na korytarz, było już późno — cisza nocna. W przyćmionym świetle jedynego kinkietu ledwie dostrzegł skuloną pod oknem sylwetkę mamy, której umęczona, biała twarz zdawała się być nieobecna. Nawet nie usłyszała jego kroków, nie zauważyła, że stanął tuż przed jej oczami. Ciężko opadł na stojące obok krzesło i ramieniem przygarnął ją do siebie. — Już po wszystkim, kochana... — powiedział cicho. — Skończyli. Dopiero teraz poczuł, jak jest straszliwie zmęczony, jak spalił się przez te niekończące się godziny wpatrywania w ledwie drgające wykresy, pozwalające jeszcze wierzyć, że w tych naszych okaleczonych, nieruchomych ciałach wciąż się toczy rozpaczliwa walka na śmierć i życie. Końcami palców dotknął twarzy mamy i jej szyi — były mokre od łez i rozpalone jak w gorączce. Przytuliła się do jego chłodnej dłoni i trzymała ją przy swym policzku długo, zachłannie, jakby ta jego drżąca ręka, która go tak zawiodła, dać jej mogła choćby namiastkę bezpieczeństwa. — Nie płacz, Krysiu... Już dobrze... — powiedział z czułością, z jaką - zdawałoby się — można mówić tylko do małego dziecka. - Przytul się, kochana... I już nie płacz. Przez całą noc tkwili w bezruchu przy naszych białych, metalowych łóżkach, a wszystkie dostępne w tym szpitalu leki i aparatura usiłowały zatrzymać uciekające z nas w popłochu życie. Tata przekonywał mamę, że powinna pójść do domu i odpocząć, ale me chciała nawet o tym słyszeć. — Nie, za mc... — broniła się, rozdygotana. — Muszę być przy nich cały czas... Załatwię sobie w pracy urlop. Muszę być przy nich blisko. Nie mogę... — Przecież to nonsens, Krysiu. Co to zmieni? Nie mamy już żadnego wpływu na nic... — powiedział słowa, które go samego przeraziły. — Jak to nie mamy?! Chcę tu być! Muszę! Czy ty naprawdę tego nie rozumiesz?! - w jej tonie była już agresja, a po chwili jak dziecko wybuchnęła płaczem. — Przecież oni... Oni mogliby tu w każdej chwili umrzeć! Nie potrafię iść teraz do domu! Nie mogę! Chcesz to jedź! Tata patrzył na nią ze zdumieniem — zaskoczony, że można aż tak bardzo wierzyć w siłę swojej obecności. Jej zapłakane oczy wyrażały jednak tyle buntu i rozpaczy, a jednocześnie wiarę, jakiś ledwie uchwytny ślad nadziei, której się uczepiła jak tonący, że jakiekolwiek dalsze słowa i perswazje wydały mu się pozbawione sensu. Przygarnął ją mocno. Odwzajemniła uścisk i przytuliła się do niego, jakby tam szukając jedynego pocieszenia. Czuł jej gorący, szybki oddech i ciepłą wilgoć łez na swej koszuli. I to, że chyba bardziej siebie teraz potrzebują niż kiedykolwiek w życiu. Rano pojawił się u Jula. Ociągał się od wczoraj z tą wizytą, odkładał ją z minuty na minutę, ale poszedł. Wujek leżał z nogą wysoko uniesioną na wyciągu, a jego wielkie ciało pokrywał gips i niezliczone ilości bandaży. Zawsze jowialną, roześmianą twarz wykrzywiał dziś bolesny, zabłąkany między bandażami grymas, co sprawiało, że była całkiem inna, jakby nie jego, obca; nie wiadomo — przez ten bolesny grymas czy też dlatego, że się po prostu me uśmiechał. Niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w okno, za którym od kilku godzin nieprzerwanie sypał pierwszy śnieg. I milczał. - Przestań się wreszcie oskarżać — powiedział tata ciepło, choć zdecydowanie. — Wiem, że wciąż siebie obwiniasz za wypadek... Ja to widzę, Julo. Proszę cię... 104 Ujął końce palców przyjaciela —jedyny fragment jego ręki nie pokryty gipsem ani bandażami. Leżały na jego dłoni chłodne, jakby bez czucia. — To cud, że my żyjemy, Andrzej... - odezwał się w końcu bardzo cicho, niemal szeptem. — Makabra.... Naprawdę cud, że me było eksplozji... — Już dobrze, Julo. Nic już nie mów. Wpadnę do ciebie po południu — powiedział tata, wstając z krawędzi jego łóżka. — Ja naprawdę nic nie mogłem zrobić, Andrzej. Kompletnie nic. Wierzysz mi? Powiedz... — zagubione wśród bandaży, rozgorączkowane oczy Jula zdawały się żebrać o to potwierdzenie. — Byliśmy zupełnie bez szans... — Wiem — powiedział tata krótko, ale chyba me do końca szczerze. —Muszę już iść. Zaraz konsylium. Skierował się ku drzwiom z uczuciem ulgi, które go samego zaskoczyło. — Andrzej... - głos Jula zatrzymał go w połowie sali. Przystanął, ale już się nie obejrzał. -Tak...? — — Boję się spotkania z Krystyną. Nie potrafię jej spojrzeć w oczy. Lepiej me przychodźcie. W drodze powrotnej tata spotkał panią Annę, która właśnie wychodziła z naszej sali. Cofnęła go wzrokiem na korytarz. — Nie powinna siedzieć tu bez przerwy — powiedziała, zniżając głos, by mama nie słyszała. - Wykończy się nie odstępując ich nawet na chwilę. To bez sensu. — Ależ ona... — tata próbował wytłumaczyć mamę. — Przecież nie mogę jej tego... — Siedzi i płacze. W taki sposób im na pewno nie pomoże. Co gorsza, może źle wpływać na dzieci... - A widząc pytające spojrzenie taty, dodała z naciskiem: — Mówię poważnie, Andrzej... Taka negatywna energia może na nich fatalnie oddziaływać. Na was wszystkich. Zrób coś... Proszę cię... Przemów Krystynie do rozsądku. Tata czuł, że pani Anna się nie myli. Nie wyobrażał sobie jednak, w jaki sposób mógłby to próbować wytłumaczyć mamie. 105 — Byłem u Jula — powiedział jeszcze w progu naszej sali i natychmiast tego pożałował. — Pytał o dzieci... Mama spojrzała na niego jak na kogoś, kto mówi herezje, ale nic nie powiedziała. Dwie następne doby nie przyniosły nic nowego. Rodzice spędzili je między mną a Filipem, pomiędzy obezwładniającym strachem i nadzieją, walcząc z rozpaczą i zwątpieniem. Trzymając nasze zimne, nieruchome dłonie w swoich — poruszających się nerwowo, drżących - wpatrywali się w nasze ciała otulone pościelą i w śmiertelnie białe, jakby pozbawione krwi, twarze niemal nieodcinające się od bieli szpitalnych poduszek. Z uwagą i napięciem obserwowali rozmaite rurki wspomagające oddychanie, dożywianie i oczyszczanie naszych organizmów - te na statywach, z kapiącą godzinami krwią, a także zwisające z łóżek nad podłogą, którymi systematycznie spływał do woreczków rnocz. Pilnowali życiodajnych kroplówek, by nie kapały zbyt wolno ani zbyt szybko, i po prostu czekali. Cierpliwie i w pokorze czekali, aż może stanie się cud i ich dzieci, prawie już umarłe, do nich wrócą. Przez te dwie długie doby milczeli, nie zamienili ani słowa, jakby się bojąc coś tym zepsuć albo zakłócić ciszę i nasz spokój. Wszystko zresztą poza ich dziećmi było błahe, niewarte, by o tym nawet myśleć. A one? My przecież byliśmy tak blisko, w zasięgu ręki, a równocześnie —jak nigdy dotąd -daleko i walczyliśmy straszliwie, żeby się z nimi nie rozstać. Mama psychicznie nie wytrzymywała już tego czekania. Chwilami miała wrażenie, że któreś z nas już nie oddycha albo że linia na monitorze jest już idealnie ciągła. Miotała się jak zwierzę w klatce, aż w końcu — żeby nie zwariować — zaczęła wychodzić z sali. Dziesiątki razy przemierzała kręte schody i długie, szpitalne korytarze. Zajrzała też do pani Anny, by poprosić ją o kilka czyichś papierosów i wypaliła je wszystkie w dyżurce, jeden po drugim, aż się jej zrobiło niedobrze. Pani Anna wymogła na niej w końcu obietnicę, że tę noc spędzi wreszcie w domu, ale — nie mogąc zmrużyć oka — już nad ranem mama znowu była przy nas. 106 — Ty chyba oszalałaś... - powiedział na jej widok tata. — Co ty tu robisz o tej porze?! — Przepraszam... -wyszeptała. — W domu jest jeszcze gorzej. — Pani jest niemożliwa, pani Krystyno! - podobnie zareagował na jej widok ordynator, a w jego głosie wyczuwało się zniecierpliwienie. — Dzieci są pod najlepszą opieką, zarówno moją, jak i całego personelu. Także pani męża. Musi nam pani wreszcie zaufać! Rozumie mnie pani?! Nie wolno nigdy się poddawać, a już na pewno nie w wypadku medycyny. Robimy wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby dzieci uratować i uratujemy. — Zaufać?! — mama rozpłakała się jak dziecko. — Co im przyjdzie z tego mojego zaufania? Wiem, że robicie, co w ludzkiej mocy, ale przecież to pan, a nie kto inny, kazał się mężowi przygotować na najgorsze! Proszę nie zaprzeczać! Sama słyszałam! Jak długo można, panie profesorze, żyć tylko nadzieją?! — szlochała. — Tracę nadzieję... Już po prostu me wierzę... Nie mam już siły... * Profesor, zaskoczony tym wybuchem, długo milczał, po czym podszedł do siedzącej z nisko pochyloną głową mamy i położył jej rękę na ramieniu. Chciał jej najwidoczniej coś powiedzieć, pewnie pocieszyć, ale chyba nie czuł się na siłach, bo uścisnął tylko to jej ramię, sprawdził coś na naszych wykresach i wyszedł. Wieczorem tata źle się poczuł. Zasłabł. Nic mamie nie powiedział, a ona nawet nie zauważyła. Miał nadzieję, że mu przejdzie, jak choć godzinę prześpi się w dyżurce. — Ledwie się już na nogach trzymam, Krysiu. Zaczynam widzieć podwójnie... O dziewiątej, wpół do dziesiątej będę tu z powrotem. Musimy się koniecznie zmieniać, bo wykończymy się oboje. Może ty dasz się wtedy namówić i się prześpisz... -Może... Uśmiechnęła się blado i wyciągnęła rękę w jego stronę. — Przytul mnie... — szepnęła z czułością i bezradnością małej dziewczynki. — Przytul, proszę... 107 Końcarm palców delikatnie musnął jej powieki, czoło, włosy i otoczył ramionami, a ona wtuliła się w me mocno, jakby to było jedyne miejsce na ziemi, gdzie mogła znaleźć ukojenie. . , . . -W razie czego pamiętaj o dzwonku - przypomniał jej, wskazując na niewielki dzwonek alarmowy w ścianie. - Gdybym za jakieś półtorej godziny me wrócił, koniecznie mnie obudź. Tyle mi wystarczy. - Nie martw się. Nie jestem śpiąca. Siedząc zupełnie sama pomiędzy łóżkiem moim i Filipa, uświadomiła sobie, ze chyba po raz pierwszy się me boi. Właściwie, czemu miałaby się bac? Nas, których urodziła? A jednak właśnie tak dotychczas było. Te dwa zupełnie nieruchome, półmartwe ciała ukochanych dzieci napawały ją jakimś niewytłumaczalnym lękiem. Czuła się między mmi tak nieswojo, jakby - mimo ze jeszcze me umarłe - me należały juz do żywych; były juz po tamtej stronie Oparła się o moje łóżko w taki sposób, by nawet na sekundę nie przestawać patrzeć na Filipa i uchwycić precyzyjnie moment, kiedy mu się skończy kroplówka. Ujęła moją białą, niemal przezroczystą dłoń w swe ręce by ją ogrzać. Po raz pierwszy, być może, zwróciła uwagę, jak bardzo jest drobna i jak delikatna; jak piękny jest jej kształt i długie palce; jak niezwykły owal mająjej paznokcie. Być może... A potem odwróciła ją ku górze, by przyjrzeć się jej liniom papilarnym i poszukać Unii życia. Nie, me miała odwagi tego sprawdzać. Dziwne Nigdy w te linie me wierzyła. Podobnie jak wrozby, i wszelkie horoskopy, uważała je za bzdurę, wymysł rozmaitych hochsztaplerów, a teraz... Teraz jednak zabrakło jej odwagi - Filip dopiero by się ze mnie uśmiał... Zyc by mi me dał... _ uśmiechnęła się do własnych myśli. ^ Tak w kalejdoskopie przewijały się wjej wyobraźni sceny z rodzinnego życia, przeważnie śmieszne, z udziałem Filipa albo tez moim i Filipa. Było ich tak dużo... Zrobiło jej się strasznie przykro, ze to wszystko było czasem tak nieważne i pospieszne, spychane na margines, takie oczywiste... 108 Spędziła na tych rozmyślaniach dobrych kilka godzin — ciepłych, wzruszających, czasem śmiesznych. Zapomniała o tacie, który miał się już dawno obudzić, i o tym, że zaczyna świtać. Nagle poczuła, że coś wjej dłoniach drgnęło, coś jakby się leciutko poruszyło. Przestraszyła się. Nie pamiętała już, że może to być moja ręka... Moja — już ciepła, przez wiele godzin ogrzewana jej własnym ciepłem, dotykiem, czekaniem... Spojrzała na tę dłoń z niedowierzaniem. Szczupłe, białe palce, których ja sama jeszcze nie czułam, poruszyły się znowu i delikatnie ścisnęły jej rękę. — Boże... — szepnęła. — Misiuniu... Szeroko otworzyła umęczone, piekące z niewyspania oczy, jakby im nie dowierzając, że nie mylą; że to nie fatamorgana, która naigrawa się z wędrowców nieprzytomnych ze skrajnego wyczerpania i upału, podsuwając im przed oczy wodę i soczystą zieleń. Spojrzała na mnie. Moje, spod ciężkich powiek, patrzyły na nią — łagodne, zdziwione, trochę nieobecne. — Mama? — mój głos wydał mi się taki słaby, że właściwie niesłyszalny. •¦** Patrzyła na mnie zachłannie i wciąż me przestawała gładzić moich dłoni. - Pewnie mnie nie usłyszała — pomyślałam. — Tak, córeczko... — odpowiedziała wreszcie głosem zmienionym, zupełnie niepodobnym do jej głosu. —To ja, skarbie. To ja... Mówiła, połykając łzy. Nie była w stanie ich powstrzymać ani ich nie wycierała. Bała się. Panicznie bała się wypuścić teraz ze swych rąk te moje odzyskane dłonie, jakby od tego zależało, czy będę żyć, czy umrę. Wodziłam półprzytomnym wzrokiem po suficie, zapłakanej twarzy mamy i statywie z kroplówką. Prześliznęłam się po szarzejącym oknie, za którym szalała śnieżyca, a miotane podmuchami wiatru wielkie, posklejane płatki śniegu przywierały do szyby grubą warstwą, tworząc na niej srebrzysto-białą, jakby nieziemską kompozycję. Po dłuższej chwili zobaczyłam metalowe łóżko, stojące tuż obok, niemalże na wyciągnięcie ręki. Zdziwiona, przygląda- 109 łam się śpiącemu na nim chłopcu, który — otulony białym prześcieradłem i niepokojąco nieruchomy — kogoś mi z pewnością przypominał. Przyglądałam się opasującym jego białą twarz bandażom i dziwnym, wychodzącym z jego ciała rurkom, których końce sięgały jakichś tajemniczych aparatów i butelek. — Filip? — zapytałam niepewnie. — Tam śpi Filip? Dlaczego? — Mieliście wypadek... Bardzo groźny... — Głos mamy drżał i się załamał. Czułam, że boi się powiedzieć mi wszystkiego. Przytuliła moją rękę do swej rozpalonej twarzy i, płacząc, okrywała ją pocałunkami. — Dlaczego płaczesz, mamuś? — przyglądałam się jej zaskoczona. — Jesteś smutna? — Nie! — uśmiechnęła się, gwałtownie zaprzeczając głową, speszona, jakby wpadła na ciężkim oszustwie. Była przedziwnie rozdarta pomiędzy radością i rozpaczą, doznając uczucia rozdwojenia, które ani się smucić, ani cieszyć nie pozwalało do końca. — Mogłabyś go obudzić? — zapytałam. — Filipa? Nie... Niech sobie jeszcze pośpi — powiedziała ciepło. —Jeszcze me nastał dzień... Uśmiechnęła się. Ale nie tak normalnie, szeroko. Przez moment, przez ułamek sekundy dostrzegłam jakiś śmiertelny lęk w tym jej uśmiechniętym spojrzeniu. — Po co nam aż tyle rurek, mamuś? I tyle tych butelek u mnie i u niego? Niektóre puste... — zadałam następne pytanie, ale już nawet nie wiem, czy mogła mnie usłyszeć. Chciałam ją jeszcze zapytać o tatę: gdzie jest i dlaczego nie ma go tu z nami, ale poczułam się jakoś tak dziwnie — jakbym się gdzieś zapadała; jakbym się gdzieś bardzo, bardzo szybko oddalała. Dzwoniąca w uszach cisza. Cisza... Ciemność... Potem słyszałam już tylko ostry, przenikliwy dzwonek i czyjeś kroki, jakąś okropną bieganinę. I płacz kobiety, na pewno mojej mamy — przez chwilę tylko jednak, przez króciutki moment. A potem zobaczyłam siebie i Filipa — zupełnie jak 110 na dziwnej projekcji na wielkim ekranie pode mną,... I pielęgniarkę, która coś sprawdzała na ekranie monitora stojącego przy Filipie — pewnie zapis akcji jego serca. To wszystko było takie dziwne, takie nierealne... Widziałam, jak jej twarz stała się nagle całkiem biała; i to, że chciała coś powiedzieć, być może wołać o ratunek, ale jej wargi tylko poruszały się bezgłośnie i nie wydały nawet szeptu. I znów zadzwonił przeraźliwy dzwonek. Znów te kroki... Ale mamy nie było. Do sali wbiegł już tylko tata, spojrzał na mnie i na monitor przy Filipie, przedstawiający linię niemal idealnie ciągłą. Wiedziałam dobrze, co to znaczy i bałam się straszliwie. Zaraz za tatą wbiegł także profesor i jeszcze jakiś lekarz, mama Kaśki oraz nasze pielęgniarki. Coś przy Filipie robili -jakieś zastrzyki chyba, jakiś masaż serca... Nie wiem dokładnie. Filip leżał bez ruchu jak manekin - zimny, bez czucia... Chyba umierał. — Nie, Filip... Boże! - tata gładził jego jasne włosy i płakał. - Błagam cię, synku... Nie możesz umierać... Walcz! Nagle wzrok taty padł na statyw z^pustą kroplówką. Na opróżnionej butelce widniała niepodpisana nalepka. Butelka przy moim łóżku była identyczna - także już pusta i także bez opisu. Tata patrzył na nie przerażony. — Co to jest?! Kto im to dał?! — krzyczał do pielęgniarki zrywając obie butelki ze statywu. — Co oni dostali?! — Nnnie wiem! Nie mam pojęcia! Oni... Ja nie... Ja nic... -pielęgniarka, zaskoczona tym atakiem, bełkotała bezładnie. -Jeśli nie pani, to kto, na Boga?! - tata zupełnie już nad sobą nie panował. - Pani miała dzisiaj dyżur, tak? I co, nie widziała pani, co im daje?! — Boże drogi... Ja tego naprawdę nie znam! - kobieta rozpłakała się i widać było, że nie kłamie. — Na cito! Szybko! — rzucił profesor do jednego z asystentów. - Niech to natychmiast zbadają! - Przechylił butelki i się przekonał, że prawie nic już w żadnej nie zostało. —Niech mimo to próbują—powiedział twardo. — Musimy wiedzieć, co to było. Pod koniec dnia linia Filipa zaczęła się niespodziewanie upodabniać do nerwowej, rozedrganej sinusoidy. 111 - Tak trzymaj, synku... — szeptał tata nie dowierzając własnym oczom. — Pięknie... Długo i czule gładził bledziutką twarz, jakby w nadziei, że właśnie w ten cudowny sposób ostatecznie przywróci ją do życia. Trochę mu, szczerze mówiąc, tych czułości taty zazdrościłam. Wcale nie trochę. Bardzo. Wiedziałam, że do mnie nie podejdzie. Ze ograniczy się jedynie do zatroskanego spojrzenia i uśmiechu. I że sama sobie jestem winna. Przecież to ja stworzyłam między nami taką przepaść. To ja — jakby go podświadomie chcąc ukarać — pożegnałam go tak chłodno przed odjazdem; potraktowałam tak, jakby był jakimś obcym, beznadziejnym facetem. Wpatrywałam się teraz w dłonie taty - tak bardzo czułe dla Filipa - i modliłam się, by także mnie dotknęły, żeby nie ominęły mojej twarzy. Nawet nie wiem, kiedy się zaczęłam o to modlić. On, jakby ściągnięty moim wzrokiem, spojrzał niepewnie. Zrobił krok w moją stronę i wyciągnął rękę, jednak w połowie drogi ją zatrzymał. — Mogę? — spytał z wahaniem, jakby się bał, że nagle mogłabym odwrócić głowę. Przysunęłam twarz, by była bliżej, by nawet nie musiał podchodzić i zamknęłam oczy, bo było mi wstyd, że musiał pytać. — Kocham cię, tatku — wyszeptałam i uśmiechnęłam się do niego, ale i tak nic nie widziałam, bo wszystko było jak za mgłą ze słonych łez. Za tydzień będzie koniec zimy. Filip, gdy chyba nikt już w to nie wierzył, po kilkunastu dniach zmagania się ze śmiercią otworzył wreszcie oczy. Chyba już tylko rodzice, choć przeżywali ciągłe załamania i kryzysy, do końca nie dawali za wygraną. Tak... chyba już tylko oni. Mama przyniosła list od Kaśki. Był niesamowity. Wzruszył mnie i zaskoczył. Pisała, że wszyscy bardzo przeżywają nasz wypadek, że w szkole ludzie są poważni i że nawet maluchy zdają się być doroślejsze i nie szaleją na przerwach jak dawniej. Pewnie z tym trochę przesadziła, ale to miłe. Pisała 112 też, że w tę niedzielę była w kościele zbiorowa modlitwa za ocalenie nas od śmierci i że nie potrafiła pohamować się od płaczu. Płakało także kilka dziewczyn, po których w życiu nikt by się takiego czegoś nie spodziewał, a nawet jeden chłopak z naszej klasy. Ale o tym Kaśka powie mi dopiero w cztery oczy, bo list mógłby ktoś przechwycić, a ona jest osobą dyskretną. Przerwałam czytanie, by wykombinować, który to chłopak mógłby po mnie płakać, nic jednak sensownego nie przychodziło mi do głowy, a każdy następny pomysł wydawał mi się coraz głupszy. W końcu stwierdziłam, że nieważne, który. Nawet jeśli był to ktoś zupełnie nieciekawy, to i tak to było bardzo miłe. List kończyło euforyczne postscriptum o Filipie — że wreszcie odzyskał przytomność i że to wspaniale. Szkoła od rana fetowała nasze „zmartwychwstanie" i praktycznie o niczym innym się do końca dnia już nie mówiło. Nawet „Brzytwa" odwołała sprawdzian, twierdząc, że radość i fizyka nie idą w parze i że w takim stafffe nic mądrego pewnie się w ich głowach nie wylęgnie. Było więc naprawdę wielkie ŚWIĘTO. Przeczytałam to wszystko Filipowi, a ten - leżąc tuż obok, na sąsiednim łóżku - wsłuchiwał się z napięciem w każde słowo i... jakby był trochę zawiedziony. - O co chodzi? - spytałam, nie bardzo rozumiejąc, co go gnębi. — Nie jest ci miło? — Pewnie, że miło. Jeszcze jak... — odpowiedział bez specjalnego przekonania. — Aaa... Kaśka... nic w tym liście nie wspomina o... —jąkał się czerwony jak piwonia- no... nic nie pisała o Aśce Nowak? — Przecież słyszałeś, że jest dyskretna. Na pewno ci o tym powie osobiście — powiedziałam z najwyższą powagą, walcząc, żeby nie wybuchnąć śmiechem. - Aha... — skwitował rozmarzony i o nic więcej już nie pytał. Stan naszego zdrowia poprawiał się w zadziwiającym — w ręcz niezrozumiale szybkim — tempie, co sam profesor uznał 113 za prawdziwy ewenement. Z godziny na godzinę przybywało nam sił, dostaliśmy wilczego apetytu, a rany zabliźniały się dosłownie w oczach. Kiedy wracałam z toalety, przypadkowo podsłuchałam rozmowę taty z profesorem. — Sprawa tych tajemniczych kroplówek chyba już nigdy nie da mi spokoju... — mówił tata, nie potrafiąc ukryć emocji. — Nic z tego, panie profesorze, nie rozumiem! Nie pojmuję! W ostatnim czasie przepytałem mnóstwo ludzi - właściwie wszystkich, którzy mogli mieć z tym w jakikolwiek sposób do czynienia. Nikt nic nie wie i niczego, oczywiście, nie widział. Każdy się tak samo strasznie dziwi. Ekspertyza — me wiedzieć czemu — też nie wyszła. Wszystko się dzieje na granicy cudu, a my wciąż nie mamy pojęcia, co dostały moje dzieci i... od kogo. Ordynator tylko kiwał głową i widać było, że także tego nie pojmuje. — Fakt, że w całym moim długim życiu - mamrotał — także, w końcu, pełnym rozmaitych chirurgicznych niespodzianek, podobna historia nigdy się nie wydarzyła. Zadziwiają- ce. Nieoczekiwanie, jak spod ziemi, pojawiła się za ich plecami drobna postać i błyskawicznym „ślizgiem" podcięła tatę, powalając go na ziemię. Twarze — zarówno taty, jak i pana profesora - w okamgnieniu osiągnęły barwę wosku, przy czym tata zdawał mi się znacznie bledszy. — Fi... Fi... Filip?! Chry... yste Pa... Panie... -jąkał niemożliwie, usiłując podnieść się na równe nogi ze lśniącego linoleum. — Przepraszam... Nie chciałem... Nie dałem rady wyhamować... - Filip tłumaczył się gęsto, sam chyba nieźle sytuacją zaskoczony. Profesor dyszał ciężko, długo i solidnie przecierając szkła od okularów. Wykazał—jak się okazało — znacznie więcej Zimnej krwi niż tata, bo objąwszy Filipa opiekuńczym ramieniem, powolutku —jak ciężko chorego, któremu w każdej chwili grozi zawał — prowadził go w kierunku sali. — „Panie ordynatorze... - pyta pacjent. - Czy ta moja operacja nie jest niebezpieczna?" - zaczął Filip ni w pięć ~: 114 ni w dziewięć, jak głupi. — „Nooo... dosyć, średnio co piąta się udaje". „O Boże..." —jęknął pacjent. „Niech się pan nie boi! - uspokoił profesor. - Czterech pańskich poprzedników już leży w grobie". — Coś podobnego... - sapał półprzytomny ordynator, wciąż nie mogąc ochłonąć z wrażenia i patrząc na Filipa jak na pomylonego ufoludka. — Coś takiego... Mój Boże, coś takiego... Pomogę ci. O, tak... Powoli... -1 przesuwał małą „zjawę" z taką niesłychaną ostrożnością, jakby to była nitrogliceryna, z którą mu kazano przejść po linie nad przepaścią. ROZDZIAŁ VII ŁZY OLBRZYMA Do domu wypisano nas niebawem. I tak nadspodziewanie długo z nami w tym szpitalu wytrzymali. Gdy żegnaliśmy się z personelem, wszyscy — zwłaszcza ordynator — patrzyli na nas dziwnie, jak na jakichś co najmniej przybyszów z Kosmosu, i uśmiechali się niemalże jednakowo: z leciutkim pobłażaniem i iście anielską łagodnością. Także rodzice przyglądali się nam podejrzliwie — z niedowierzaniem i niepewnie. Odkąd sięgam szpitalną pamięcią, wyraz tego niedowierzania właściwie nie znikał z ich twarzy, co mnie drażniło, a Filipa podjudzało do wygłupów. Było słoneczne, mroźne popołudnie, a my — eskortowani przez rodziców — opuszczaliśmy nareszcie duszny szpital. Z zachwytem wpatrywaliśmy się w biel pierwszego śniegu, którego zmrożone kryształki połyskiwały w południowym słońcu niczym miliony mikroskopijnych diamencików, przykrywanych przez hojne niebo wciąż nowymi i nowymi, rażąc w oczy i olśniewając swoim nadzwyczajnym blaskiem. Zwłaszcza powietrze - mroźne, kryształowo czyste — było dla mnie niebywałym zaskoczeniem, szokiem dla całego organizmu. Po kilkutygodniowej wegetacji w dusznej sali pierwszy jego głęboki haust przyprawił mnie o silny zawrót głowy. Bałam się, że upadnę, więc wstrzymałam oddech, a po chwili sączyłam je — cudownie mroźne — tak ostrożnie, jakbym piła orzeźwiający napój przez słomkę, żeby się nie zachłysnąć. Zerknęłam kątem oka na Filipa. Stał ze zwróconą ku słońcu twarzą i zamkniętymi oczami i się uśmiechał. A tuż obok, w zasięgu jego wyciągniętej ręki, wyrosły nagle jak spod zie- 116 mi bukiety - żywe i zasuszone — i przyprószone wciąż sypiącym śniegiem delegacje uczniów. - To dla nas?! — śmiałam się z niedowierzaniem. - Dzięki! Patrz, Filip... Dostałeś w życiu takie kwiaty? Koledzy oglądali go ze wszystkich stron ostrożnie, ledwie go dotykając, wręcz muskając, jakby w obawie, że zaraz się rozpadnie. Mama zaproponowała wszystkim ciasto, lody i sałatkę owocową u nas w domu. - O, nie... Dziękujemy... - Kaśka krygowała się bez specjalnego przekonania. - Reszta klasy obdarłaby nas ze skóry! Oddelegowali nas do kwiatów i nic więcej... Żadnych profitów... - uzupełniła gwoli wyjaśnienia. Pyzaty Maciek głośno przełknął ślinę raz, potem drugi i zajęczał: - Dlaczego?! Można by im po prostu nic nie mówić... W końcu przyszli wszyscy i było nadzwyczajnie. W nocy nastała nagła odwilż. Wiatr^ył za oknem, tłukąc o szyby sklejonymi bryzgami wodnistego śniegu, które ściekały na parapet niczym gigantyczne łzy olbrzyma. Zgodnie z zaleceniem profesora mieliśmy być jeszcze tydzień na zwolnieniu, by „nabrać sił i psychicznie przygotować się do szkoły". Siły jednak już były — aż w nadmiarze -a z tym „przygotowaniem się psychicznym" to i tak tylko teoria, zadecydowaliśmy więc wyjątkowo zgodnie, że nie ma sensu ani chwili zwlekać; że idziemy. Rano zaspaliśmy wszyscy trochę, nie na tyle jednak, żeby zrezygnować z pierwszej lekcji. Wybiegliśmy z Filipem na warstwę śliskiej, topniejącej ciapy na chodniku, odprowadzani pełnym niepokoju wzrokiem mamy za szybą. - Filip! Szalik!!! — dobiegło do nas nagle jej wołanie. Filip odwrócił się i patrzył zaskoczony, jakby w ogóle me rozumiał, o co chodzi. Zauważyłam kątem oka, że miotany podmuchami wiatru jego kolorowy szalik, frunie niczym latający dywan w głąb ogrodu i zawisa na suchej jak patyk gałęzi jabłoni. Otrzepałam go starannie i opatuliłam szyję brata 117 w .. taki sposób, jak to zwykła czynić mama. Złościł się, ale nie dałam za wygraną, a mama uśmiechnęła się i pomachała z okna. Lekcja w klasie Filipa już trwała. „Brzytwa", jak zwykle, gniotła w dłoni białą od kredy, suchą gąbkę i grobowym głosem kończyła sprawdzanie listy obecności. — Winiarski... -Jest! - odpowiedział mniej więcej tak samo grobowo wywołany. — Wojnar... -Jestem! - zawibrował dziewczęcy sopranik, obijając się o ściany klasy. -1... - „Brzytwa" uniosła znad dziennika przenikliwe spojrzenie — ...Zgadula. Cisza zapadła jak makiem zasiał. Wszyscy spoglądali z rozbawieniem na wyrośniętego chłopca, który błaznował na całego, a na którego zmierzwionej czuprynie wylądowała właśnie zakurzona gąbka „Brzytwy". Tuman unoszącej się nad jego głową suchej kredy utworzył wokół niej swoistą aureolę. Klasa wybuchnęła śmiechem, który jednak - zmrożony lodowatym spojrzeniem kobiety - zamarł natychmiast. — Coo... proszę? - poderwał się na równe nogi chłopak z „aureolą", kaszląc i rękami rozwiewając dymną zasłonę sprzed oczu. - Zgadula? No... to ja! Jestem, oczywiście! „Brzytwa" wytarła czubki swoich palców śnieżnobiałą chusteczką i rzekła dobitnie, uprzejmie wskazując tablicę: — To widać. Pan pozwoli. -Ja?I To pomyłka! - zagrał zdumienie wywołany do tablicy i, zadowolony z reakcji kolegów, odstawił rozpaczliwą pantomimę, na lewo i na prawo rzucając spojrzenia żebrzące o ratunek. — Zrób no, kochasiu, takie oto dwa sympatyczne działan-ka... - głos „Brzytwy" był teraz słodki jak lukrecja. Wymazała kawałek tablicy, chwilę powalczyła z kredą, by ta zechciała się rozpisać, po czym - na tym kawałku, trzy- 118 dzieści centymetrów na czterdzieści - zapisała wyrok śmierci na biednego Ziucia. W klasie rozległ się potężny huk, a potem nastąpiła cisza. „Brzytwa" odwróciła się gwałtownie i w głębi klasy, na podłodze pomiędzy rzędami ujrzała ciemną, nieruchomą plamę — ciało leżącego „bez życia" Zgaduli. — Proszę pani, trzeba z nim koniecznie do lekarza! — krzyknął sąsiad Ziucia. - Może on jeszcze żyje! — My pomożemy! - zgłosił się nad wyraz szczupły wolontariusz. „Brzytwa" wykonała gest obrzydzenia, znaczący tyle co „zabierzcie to stąd jak najprędzej", i -jak na hasło - piątka chłopców rzuciła się w stronę leżącego. Szósty zgarnął po drodze garść mokrego śniegu z parapetu i także dołączył do tamtych. Spóźniony Filip stał pod drzwiami niezdecydowany, co ma robić, i podsłuchiwał całe zamieszanie. Otwarte z impetem drzwi uderzyły go boleśnie w głowę. Przewrócił się i — leżąc pośród rozsypanych groszków — patrzył zdumiony na ów niecodzienny kondukt. "** — Te, umarlak! Witaj wśród żywych! — szepnął „z wysokości" Ziuciu otwierając jedno oko, a jego usta zatkała natychmiast topniejąca w czyjejś dłoni kula śniegu. Zaintrygowana nagłym zamieszaniem „Brzytwa" wyszła sprawdzić, co się dzieje. Na widok Filipa zbladła, jakby ujrzała ducha o północy, szybko jednak udało jej się dojść do siebie. -No proszę... — cedziła ze skrzywionym uśmiechem —Można by pomyśleć, że przybysz z zaświatów zawitał! Chwytem pod brodę podniosła mego brata z klęczek i w ten oryginalny sposób wprowadziła go do klasy. Kilkoro dzieci chichotało, a on, czerwony jak piwonia, szamotał się jak ryba w sieci, bezskutecznie usiłując wyrwać się z jej szponów. Kiedy stanęli przy tablicy, uniosła wyżej głowę nieszczęśnika i popatrzyła w jego oczy, zamierzając, bez wątpienia, palnąć mówkę. Filip nie spuścił jednak wzroku, lecz bezczelnie wytrzymał to jej świdrujące spojrzenie i... zwariował. Pobladł jak ściana i wydając przedziwne, nieartykułowane dźwięki, zrobił gwałtowny krok do tyłu. Wyraz twarzy miał przy tym tak 119 niesamowity, że „Brzytwa" — przerażona — poluzowała chwyt, a „umarlak" złapał się za głowę, wybiegając z klasy z wyciem, jakie się słyszy chyba tylko na thrillerach. O tym sensacyjnym przedstawieniu doniesiono mi na pierwszej przerwie. Koledzy patrzyli na mnie ze współczuciem, starali się być mili i, broń Boże, sytuacji „nie zadrażniać", „Brzytwa" natomiast przyglądała mi się ciągle i pytała, jakie mój brat odniósł obrażenia głowy. Powiedziałam rodzicom — bez szczegółów i oględnie — że z psychiką Filipa jest źle, że chyba wręcz tragicznie i żeby z nim koniecznie poszli do psychiatry albo do dobrego bioenergoterapeuty. Zrobili ze mnie mitomankę — nieczułą i złośliwą, bo „przecież dziecko było ciężko chore, na granicy śmierci, a mimo to, biedactwo, nie znalazło u rodzonej siostry najmniejszego wsparcia". — Mówię wam, że coś z nim nie w porządku! — tłumaczyłam im, dotknięta do żywego. — Dziś taki numer w szkole Zrobił, że huczało dosłownie ]ak w ulu! — Numer? Jaki numer? — zapytali niemal równocześnie. — Ona znów bredzi... - bełkotał. -Jak zwykle, zresztą... — Bredzę?! Jak zwykle bredzę?! — aż podskoczyłam z oburzenia. — Jaki bezczelny kłamczuch! Może mi powiesz, że nic się dziś nie stało, co?! Może mi to, ty oszuście jeden, w żywe oczy powiesz?! Rodzice przyglądali nam się zaintrygowani i nie ingerowali ani słowem, miałam jednak nieodparte wrażenie, że trzymają stronę Filipa. Ten nie od razu przyjął to moje wyzwanie. Rozdygotany i nerwowy, rozglądał się na wszystkie strony, w końcu jednak jakoś się zmobilizował i wlepił we mnie bezczelne spojrzenie. — Normalnie to on rzeczywiście nie wygląda... — stwierdziłam w duchu z przerażeniem. — Głupio się zachowuje, jakby od czubków wracał... W szkole mieli rację: wariat! Stuknięty! To, co ujrzałam, było tego okrutnym potwierdzeniem. Filip —jak tęcza — mienił się na twarzy, blednąc na przemian albo czerwieniejąc, a jego oczy miały jakiś obcy, dziki wyraz. Wciąż patrzyłam na niego — wbrew mojej woli, jak w hipno- 120 zie — i nie mogłam oderwać wzroku, choć budził we mnie autentyczną grozę. - Raz czerwony, raz blady... Usta mu się trzęsą jak w febrze... Ręce latają... Albo chory, albo kompletnie psychiczny! Filip zerwał się na równe nogi i cisnąwszy sztućcami o blat stołu, wrzeszczał, jakby go coś opętało. - Przestań!!! Dlaczego ty mnie tak nie cierpisz?! Dlaczego mnie tak strasznie nienawidzisz?! Jesteś złośliwa, wstrętna małpa! Obrzydliwa!!! - wykrzyczał mi prosto w twarz i wybiegł z domu. Byliśmy tym jego zachowaniem zszokowani. Nie pojmowaliśmy, co mu się stało, co w niego tak nagle wstąpiło. Mama zaczęła płakać i koniecznie chciała wołać go przez okno i zawrócić. Tata powstrzymał ją zdecydowanie, twierdząc, że za chwilę i tak wróci, ale trzeba dać mu się wypłakać i ochłonąć. Byłam pewna, że miał rację i że Filip jest gdzieś blisko domu, bo zaczynało się już robić ciemno, a on panicznie, chorobliwie bał się chuliganów. Rodzice rozmawiali do białego raifSTi, jak mi później powiedzieli, doszli do wniosku, że był to „sporadyczny wybryk, który o niczym nie przesądza". - Różnie ludzie odreagowują swoje stresy, groźne wypadki i poważne zmiany w życiu. On widocznie broni się właśnie w taki sposób — mówił tata z łagodną perswazją. - Trzeba go obserwować i otoczyć szczególną czułością i opieką, bo właśnie to może dać najlepsze rezultaty. -Czułością i opieką! —uśmiechnęłam się z goryczą. —Wystarczy trochę sfiksować i jest się na specjalnych prawach! Pod ochroną jak sasanka! W końcu, ja także mogłam umrzeć... 0 mnie jednak nikt się tak nie troszczy ani nie zabiega o moje zdrowie psychiczne. Nikt się nie martwi o jakieś „stresy 1 poważne zmiany w moim życiu". Jak było do przewidzenia, Filip zachowywał się już cały czas zupełnie nienormalnie: nikomu nie dowierzał i wszędzie węszył zakłamanie i oszustwo, a głośno o tym mówiąc obrażał ludzi i parę razy doprowadził do skandalu. Nic więc dziwnego, że wszyscy wokół naciskali na rodziców, że to jest poważna 121 w sprawa i żeby nie zwlekali z tą wizytą u psychiatry. Tata już dawno był zdecydowany, tylko mama uparcie nie dawała się przekonać. — Chcecie z dziecka zrobić wariata? Przecież to normalny, zdrowy chłopiec! — protestowała zawzięcie i wciąż popłakiwała po kątach. Po kilku dniach złamała się jednak i stawiła się z Filipem gabinecie psychiatrycznym. Emerytowany doktor — jedyny przedstawiciel tej smutnej branży w Chudobie - starał się być dla młodego bardzo miły i zwracał się do niego per „dziecinko", czym podpadł mu straszliwie, grzebiąc szansę na swój zawodowy sukces. Nie wiedział biedak, że z takim typem jak mój brat trzeba twardo; że gdyby mu, na przykład, mówił „ty stary byku", „chłopie" albo przynajmniej „brachu", to rozmowa byłaby zupełnie inna i zaraz by nawiązał kontakt. On tymczasem poprosił mamę, żeby wyszła i cały czas — rzecz jasna, w staroświecki sposób per „dziecinko" - pokazywał mu obrazki, infantylne wycinanki i zadawał setki wkurzających pytań, które musiały ostatecznie przelać przysłowiowy kielich. - Mam tego dosyć!!! — Filip zaczął w końcu krzyczeć do psychiatry, waląc pięścią w blat zabytkowego biurka. — Przestańcie wreszcie robić ze mnie wariata! Durnia! Nie jestem żadną dziecinką! Ani, tym bardziej, małpą ani czubkiem! Ko- niec!!! I jak burza wypadł z gabinetu. Siedząca w poczekalni mama wszystko słyszała i umierała z przerażenia. — Przepraszam, doktorze. Tak mi przykro... Tak mi jest strasznie wstyd i przykro... Najmocniej pana przepraszam... - powtarzała tak zdruzgotana, jakby to, co się przed chwilą stało, „gwarantowało" jej choremu dziecku dożywotni i nieodwołalny pobyt w „wariatkowie". — Siedź tu i nigdzie nie masz prawa się stąd ruszyć! — cofnęła Filipa już ze schodów i zawróciła go na krzesło w poczekalni. — Pan wybaczy... — Nie ma o czym mówić... W porządku... - powiedział doktor niewzruszony i poprosił mamę, by usiadła. 122 Siedzieli tak dłuższą chwilę po przeciwnych stronach ogromnego biurka i milczeli. On szkicował i wciąż kreślił dziwne rysunki, a mama — mogłam się założyć — szykowała już kolejne przeprosiny. — Bo widzi pani... - zaczął nie przerywając sobie tych nerwowych szkiców i bez wątpienia powodując u niej skok ciśnienia, bo w końcu taki wstęp dopuszcza każdy, dosłownie każdy ciąg dalszy. - Widzi pani ... — powtórzył znowu, już stanowczo przekraczając granicę psychicznej odporności mamy. - To najzupełniej fajny, normalny i inteligentny chłopak. Zdrowo przesadził, muszę przyznać i zdaniem mamy chyba też, bo ją zamurowało na te słowa. Patrzyła na doktora oniemiała i z najwyższym trudem przełykała ślinę. — Noormaalny? — Najzupełniej — bez cienia wahania potwierdził swą diagnozę spec od piątej klepki i poczęstował mamę czekoladką. — Mądre ludowe powiedzenie, że „nie przesadza się starych drzew", nie musi —jak tego wciąż dowodzi życie — dotyczyć drzew wyłącznie starych. Młode też odchorowują — czasami ciężko, a... czasem wcale się nie przyjmą. — Ależ on juz dawno został przesadzony! — mama wprawdzie chwyciła konwencję, ale wciąż nie była przekonana. — Dawno się pewnie zaaklimatyzował, bo przecież dzieci szybko... — Szybko to dzieci uczą się języków obcych, pływać i obsługi komputera — uciął psychiatra i zamilkł, uchylając okno. - Małą kawę? — spytał nagle znad ciężkich okularów. —Tak, chętnie... Tylko, że... boję się, że on gdzieś sobie pójdzie — mama wskazała głową na drzwi na korytarz. Doktor wyjrzał do holu i zaraz wrócił. Włączył ekspres do kawy, przygotował dwie miniaturowe, pozłacane filiżanki i maleńką cukierniczkę. — Ze śmietanką? — Dziękuję - zaprzeczyła głową mama. — I bez cukru. I jak, w porządku? Lekarz spojrzał zdziwiony, me bardzo wiedząc, o co chodzi. 123 — Ach tak! — zaskoczył w końcu. — Siedzi sobie grzecznie w poczekalni i przegląda „Playboya". Roześmiał się jak mały psotnik i podał kawę. Mama, napięta i zdezorientowana, patrzyła na niego — niepewna ani jego żartów, ani diagnozy. — Wszystko jest tu dla niego obce, nowe... - psychiatra, już poważny, wrócił do niedokończonego wątku. — Nowy jest dom, koledzy i nauczyciele, miejscowe obyczaje i strach przed bandą rozwydrzonych chuliganów; słowem — wszystko to, co się wiąże z państwa przeprowadzką. Umarła babcia, jak się dowiedziałem... Rozstali się rodzice... Przepraszam, me chciałbym być nietaktowny... Nie znam szczegółów i chłopca o nie nie pytałem... - zawiesił głos, jakby chciał mamę jeszcze o coś spytać, ale zrezygnował. - A na końcu ten groźny wypadek... To wszystko w ciągu ledwie paru miesięcy, proszę pani. W jednej chwili zniknął świat pierwszych lat jego dzieciństwa, gdzie żył spokojnie jak w kokonie, gdzie był szczęśliwy i poruszał się bezpiecznie. Myślę, że stąd ten ostry sprzeciw i bulwersujące wszystkich zachowanie. Właśnie dlatego stał się, moim zdaniem, takim szokującym swoje otoczenie „enfant terrible". Klasycznym „enfant terrible" - kończył swój wywód francuskim akcentem — wrażliwym, inteligentnym, niepokornym... A to że się buntuje przeciw zakłamaniu i obłudzie? Prawo młodości... Wyrośnie z tego. Mama kiwała głową i chyba nawet, na szczęście dla psychiatry, nie dotarły do niej te ostatnie zdania. — W końcu lepsze to niż jakieś uwarunkowania genetyczne - rzuciła z nadzieją. — Z tego to by już chyba nie wyszedł. — Chyba że... — zawiesił głos psychiatra, wlewając w nieco ukojoną duszę mamy kolejną porcję niepokoju. — Chyba że co? - nie wytrzymała. — Chyba ze zaczął się u mego okres burzliwego pokwita-nia, co... —jak wiadomo - potrwać może parę ładnych latek... — Filip? Doj... doj... doojrzewa? — mama przełknęła głośno ślinę. Bardzo głośno. — W wieku dziewięciu lat? Pan chyba sobie ze mnie żartuje! 124 — Hmmm... Niby faktycznie jeszcze nie czas na dojrzewanie. Z drugiej jednak strony w każdej strefie klimatycznej zdarzyć się mogą anomalie... Wydało mi się to kompletną bzdurą. Filip był wprawdzie cały, moim zdaniem, jedną wielką anomalią, lecz bez przesady! Gdzie mu tam do dojrzewania?! Jak chłopak wkracza w okres dojrzewania, to ponoć różne dziwne rzeczy się z nim dzieją: głos mu przede wszystkim grubnie, staje się brzydki i chropawy, a ten ma jedwabiście cienki jak dziewczynka; zarost mu się zaczyna sypać, a on ma buźkę jak ta pupcia niemowlęcia — różową i gładką, bez jednego pryszcza nawet! Wszystko się u takiego chłopca zmienia: budowa i proporcje ciała... Nie mówiąc już o... no, o tych innych częściach. Nie widziałam ich wprawdzie, ale raczej... Nie, nie wyobrażam sobie. No i poza tym, jak chłopak naprawdę dojrzewa, to mu podobno dziewczyny z głowy me wychodzą! Tata nam kiedyś opowiadał, że mu dosłownie na mózg padło, jak miał lat trzynaście, może jakieś czternaście. ..'Wie mógł jeść, spać ani się uczyć — tak mu padło. Ale nie Fi... A Aśka Nowak?! — doznałam nagłego olśnienia. Jeszcze nie chodził, nie siadał, jeszcze miał cewnik założony i kroplówkami go karmili, a już o Aśce Nowak gadał! Złe śpi i prawie nie ]e... I uczy się ostatnio coraz gorzej... Nawet, rzeczywiście, jak mu się dobrze przyjrzeć, jakiś pryszcz na nosie mu wyskoczył — pewnie trądzik młodzieńczy. A na czole dwa małe - całkiem nowe. O rany... Zamyka się ostatnio nie tylko w łazience, ale nawet u siebie w pokoju, kiedy się przebiera. To po co by to robił, jakby niczego nie miał do ukrycia? Zrobiło mi się duszno i gorąco. Dosłownie dech mi z wrażenia zaparło. Podzieliłam się tym z rodzicami, jednoznacznie sugerując, że młody przekształca się niepostrzeżenie z dziecka w mężczyznę, w najprawdziwszego mena z zarośniętą piersią i stalowymi bicepsami, więc może by tak sprawdzić mu szuflady, jakie ma zainteresowania i obsesje... Spojrzeli na mnie jak na stukniętą, a mama powiedziała najprawdziwiej umęczonym głosem: — Przynajmniej ty nas nie dobijaj. 125 Postanowiłam zająć się tym sama. W szafkach i w szufladach nadal królowały quizy o zwierzętach i przyrodzie, klocki lego i puzzle, modele samolotów, „resoraki" i rysunki pojazdów kosmicznych, stosy wierszy i bajek — łącznie z ulubionym „Kubusiem Puchatkiem". Była też Biblia i książeczka do Pierwszej Komunii, a w bocznej kieszeni tornistra cztery numery „Kaczora Donalda" i pół gumy do żucia — lekko zużytej, zresztą. - Pozorant — myślałam gorączkowo, niezrażona i pewna, że w końcu go nakryję na obłudzie. I rzeczywiście! W schowku pod komputerem, pod wielkim stosem dyskietek z mniej lub bardziej idiotycznymi grami komputerowymi znalazłam... „Flirt towarzyski"! A w nim... — że wymienię tylko parę podkreślonych na czerwono haseł — wyczułam intensywne dojrzewanie mego brata z trzeciej klasy, niezbicie dowodzące, że z tymi „anomaliami" pan psychiatra ani trochę nie przesadził. Tak więc, począwszy od: „Chcę przeżyć przygodę" i „Szukam miłości prawdziwej", poprzez — „Powiedz: tak!", „Pofi-glujmy!" i „Mogę cię wszystkiego nauczyć", aż po — „Dziś ślub, jutro chrzciny" i „Nie wmawiaj mi dziecka". Byłam w szoku, najprawdziwiej wstrząśnięta, bo nawet według reguł wyjątkowo liberalnych, nawet w zupełnie amoralnym społeczeństwie taki knypek byłby egzemplarzem bezprzykładnej meprzyzwoitości i rozpusty. Taka jest prawda. Rodzice znów do rana rozmawiali. Nic nie słyszałam, ale wiem, że o Filipie. O nic ich nie pytałam ani też nie wspominałam o odkryciu. Po co? Nie ma sensu się narzucać z pomocą w rozwiązywaniu trudnych problemów wychowawczych. Może to kiedyś zrozumieją... Wróciła z sanatorium panna Brunszwik. Taki był błogi spokój, totalny luz... — wierzyć się nie chce. Wyjechała zaraz po naszym wypadku, bo i tak, jak napisała do rodziców w swoim liście pożegnalnym, była teraz nieprzydatna. „Potem zaś — roztaczała swoje wizje — gdy zacznie się już okres poszpital- nej rehabilitacji, lekcje będą się odbywać częściej i dzieci w mig nadrobią zaległości". Nawet nie przyszło jej do głowy, że ten „okres poszpitalnej rehabilitacji" jest przeznaczony na dochodzenie do zdrowia, a nie na dobijanie; nie mówiąc już o tym, że mógł on przecież nigdy nie nastąpić; że mogliśmy oboje umrzeć i z angielskiego byłyby po prostu nici. Stało się jednak inaczej. My nie umarliśmy, a ona powróciła. W dodatku żadna rehabilitacja nie była nam potrzebna, bo panna Brunszwik zastała nas w tak znakomitej formie, że od razu chciała od sprawdzianu zaczynać. Ledwie ją ubłagaliśmy, żeby nam dała ze trzy dni „na ochłonięcie i doszlifowanie wiadomości". — Jeśli, oczywiście, da się szlifować ugory — kąśliwie zażartowała pod moim adresem, ku cielęcemu zachwytowi wiecznie obrytego knypka. - W środę o piątej pasuje? — Of course! - podlizał się mój brat i środowy termin został przypieczętowany. Byłam pod tak wielkim wrażenienrniezwykłych zmian, jakie zaszły w sanatorium w pannie Brunszwik, że na tę jej nadprogramową środę nawet me zwróciłam uwagi. Po pierwsze — rozpuściła swoje wiecznie ulizane włosy i chyba je potraktowała lekką trwałą. Po drugie — nie miała wreszcie na sobie swego dyżurnego kostiumu w smutną jodełkę, lecz dość obcisłą i zaskakująco sexy suknię w „panterkę", która niezbicie dowodziła, że to nie żaden żandarm w spódnicy, ale całkiem do rzeczy, zgrabna kobieta. Odniosłam też wrażenie, że jej usta - do niedawna zacięte i tak wąskie, że niemal niewidoczne - nabrały miękkości i dyskretnego koloru. Co więcej — wydały mi się teraz całkiem kształtne i naprawdę niezłe. Do tego to pytanie, czy nam ten termin lekcji pasuje... Nie... to wszystko było do tej pani absolutnie niepodobne... Jeżeli trzy tygodnie w sanatorium aż tak zmieniają kuracjuszy, to nie pojmuję, dlaczego tata nie chciał kiedyś puścić mamy. 126 127 Jestem wściekła. W szkole Sebastian mi powiedział, że mają dziś rozgrywki w kosza i że liczą na tłumy kibiców. To jest ten chłopak z naszej klasy, o którym Kaśka mi pisała w swoim tajemniczym liście do szpitala. Nigdy go wcześniej nie dostrzegłam, dosłownie nic w nim nie widziałam niezwykłego: chudy jak tyka, nudny i niemrawy, duży nos i na nim dwa okrągłe denka od butelek. Tymczasem właśnie on publicznie się rozpłakał ze strachu o mnie i o moje zagrożone życie. I się nie wstydził... Taki się okazał inny, dobry... Taki wrażliwy... Jak mogłam nic w nim ciekawego nie dostrzegać? A przecież, szczerze mówiąc, to jak mu się dokładnie przyjrzeć, to jest naprawdę fajny i sensowny chłopak. Może nawet najfajniejszy w klasie... I jaki pech! Mam pierwsze w życiu tego typu zaproszenie i nic z tego nie wyniknie, bo w paradę wejść musiała panna Brunszwik z tym swoim cholernym angielskim! Świadomość, że nie mam wyboru, wytrąciła mnie do tego stopnia z równowagi, że przy obiedzie siedziałam jak struta i o niczym innym już nie byłam w stanie myśleć - tylko o Sebastianie i o meczu. I o tym, że pewnie będzie mu okropnie przykro, bo wyjdzie na to, że zlekceważyłam jego zaproszenie, a więc i jego także lekceważę, a przecież to nie była prawda. Biłam się więc z myślami, co zrobić z tym angielskim i jaki może być skuteczny wykręt, aż mama przestraszyła się na dobre, że jestem „jakaś taka niespokojna", jakby mnie brała grypa albo coś gorszego, i że koniecznie muszę się położyć. Filip, przeciwnie -jeszcze przed chwilą „przymulony i nadęty - ożywił się niespodziewanie i wbiwszy we mnie swoje świdrujące oczka, gapił się jak sroka w kość, co chwilę wybuchając głupim i denerwującym śmiechem. Po obiedzie mama mi kazała iść do łóżka, a on miał zmywać i posprzątać w kuchni. Psioczył pod nosem, ale zmywał, a ja się rzeczywiście położyłam - na wznak i z wyciągniętymi wzdłuż ciała rękami. Zamknęłam oczy i głęboko wciągałam powietrze nozdrzami, żeby dotlenić jak najgłębsze partie mózgu. Oddychałam przeponą, wyobrażając sobie, że jestem już 128 na meczu — w pierwszym rzędzie, wśród tłumu rozognionych kibiców - i że Sebastian jest tam gwiazdą numer jeden. Pamiętałam, rzecz jasna, o nadzwyczajnych właściwościach pozytywnego myślenia, o których tyle słyszałam od babci Au-relii. Przypomniałam też sobie broszurkę, którą ktoś kiedyś puścił po klasie -jeszcze w Warszawie. Opisano tam cudowne wyleczenia, ale nie tylko; także — nazwijmy to — „uśmiechy losu", które samemu można sprowokować. Wskutek leczenia psychotronicznego, którego podstawą -jak pamiętam z tej broszurki — jest „sugestywne wyobrażanie sobie odniesionego sukcesu bądź też wyzdrowienia", opartego zatem na myśleniu pozytywnym, ludzie są w stanie dokonywać nieprawdopodobnych cudów: niewidomi odzyskują wzrok, sparaliżowani zaczynają biegać, a pechowcom wszystko układa się jak w bajce. Niektórzy z mojej byłej klasy próbowali wielokrotnie sprawdzać to działanie na klasówkach, ale mieli kłopoty z prawidłowym oddychaniem i nie wyszło. Leżałam teraz tak, jak trzeba: na wznak i z zamkniętymi oczami i zgodnie z przepisami oddychałam przeponą, cały czas myśląc pozytywnie. Niezwykle pozytywnie. I rzeczywiście, przyszedł mi do głowy niesłychanie prosty pomysł: nie pójdę na angielski, lecz na koszykówkę. Potem poleża-łam jeszcze trochę i znalazłam równie nieskomplikowany powód. W chwilę później, gdy -już zdrowa i coś pod nosem podśpiewując — zbiegałam ze schodów, niczym piorun kulisty wpadł mi pod nogi Filip. Wyrósł przede mną jak spod ziemi, więc w żaden sposób nie byłam w stanie wyhamować. Uderzony z dużą siłą moim ciałem, odbił się o ścianę i jak martwy opadł na podłogę. Krew odpłynęła mi do stóp, a w oczach zrobiło mi się ciemno. - Filip! - szarpałam rozpaczliwie jego nieruchome ciało. -Filip! Błagam cię, otwórz oczy! Powiedz coś, proszę! Filip jednak leżał bez ruchu. Jego na wpół otwarte oczy, zimne i nieruchome, utkwione były w jakiś jeden punkt na ścianie, a lekko otwarte usta zdawały się już nie oddychać. 129 — Zabiłam go... — ta straszna myśl, to było pierwsze i jedyne, co przyszło mi do głowy. — O Boże mój najsłodszy! Boże mój jedyny... — zaczęłam szlochać i padłam przy nim na kolana. — Już bez przesady... Wstań z tych klęczek. Wystarczy, że mówisz do mnie „Boże mój najsłodszy" — odezwało się pode mną ciche, flegmatyczne tchnienie brata, które wydało mi się głosem ducha. Zabrałam moje drżące dłonie z mokrej od łez twarzy i tuż w dole, u mych kolan ujrzałam bezczelnie otwarte oko Filipa. Leżał na plecach - piekielnie z siebie dumny i zadowolony — i rechotał. Odruchowo chciałam spuścić mu porządne manto, ale przypomniało mi się, jak go stłukłam po koloniach, i ręka w ostatniej chwili zawisła mi w powietrzu. — Ty głupi pacanie! Ty... ty... durny „bezmyślniku"!!! —wrzasnęłam, żeby łatwiej zapomniał , jak bardzo się zbłaźniłam. — Odbiło ci?! Mogłam cię przecież zupełnie skasować! Błysk oka mi wystarczył, by ocenić, jak bardzo go ta moja „zimna krew" rozczarowała. — Na pewno bardzo byś się tym przejęła... - odpowiedział z przekąsem. — Już to widzę. — Jakie ty masz podstawy wątpić w moje uczucia?! Coś cię ugryzło?! — To raczej ciebie! I to w sam środek mózgu, skoro uganiasz się za takim cieniasem! Za takim beznadziejnym bub-kiem z głupim uśmieszkiem i maśłanym spojrzeniem za denkami od butelek! Zanim mu zdążyłam w jakikolwiek sposób odpowiedzieć, zrobił parę wymownych kółek na czole, zeza i grymaso-uśmiech. Wściekła, że knypek się zabawia moim kosztem, jedną ręką powaliłam go z powrotem na łopatki. — Przeholowałeś, siusiumajtku... — modulowałam przez zęby. —To ja cię, gówniarzu, chronię... Nie robię, niewdzięczniku, afer z różnych twoich podejrzanych sprawek, a ty?! Ludzie faktycznie mają rację: jesteś stuknięty świr! Czubek! Wstałam, otrzepałam ubranie i nie rzuciwszy w jego stronę nawet marnego spojrzenia, skierowałam się na parter. 130 — Idź sobie! Leć, ty...! —krzyknął za mną.—Miss Agata z pewnością bardzo się ucieszy, że za chwilę pryskasz z angielskiego! — Angielski? Jaki angielski? — udałam niemal perfekcyjnie zaskoczenie. — A poza tym... przecież nikt nie wie, że nie przyj... Skąd TY to możesz wiedzieć?! — Nie zgrywaj się — braciszek skrzywił się z niesmakiem. — Zacznij się lepiej kontrolować... Głupio mi się zrobiło, bo chyba rzeczywiście „dałam ciała" niepotrzebnie. — Punkt dla ciebie! — zmiana taktyki wydała mi się w tym momencie nieodzowna. - Czujny jesteś, jakby ci japońskie sensory wstawili... Chwyciło. Filip, wreszcie przeze mnie dowartościowany, uśmiechnął się z wyższością: — To zasługa szarych komórek. Tych, które u ciebie są w letargu. Nie mogłam dać się sprowokować, choć wszystko we mnie aż kipiało. On przecież tylko na to czekał! — Słuchaj, Fihpku... — zaczęłam więc po przyjacielsku. — Puszczę tę twoją głupią uwagę w niepaflffięć i zawiesimy broń na kołku, ale... — w tym miejscu zrobiłam dla efektu małą pauzę — musisz swojej siostrze wyświadczyć przysługę. Taki drobiazg... — na wszelki wypadek machnęłam lekceważąco ręką. — Naprawdę nic wielkiego. — Nie ma sprawy — powiedział i zaśmiał mi się w oczy. — Powiesz pannie Agacie, że się okropnie czymś zatrułam; że strasznie mnie rozbolał brzuch i... wiesz... no... — Wiem! — zachichotał. — Albo nie! — zreflektowałam się natychmiast. - Nie mów, że strułam się okropnie, bo Brunszwik znów zrobi aferę. Trochę. Leciutko. I poszłam do sąsiadów po lekarstwa. To idealna wersja dla niej. Uśmiechnęłam się do niego sympatycznie, a on mi ten uśmiech odwzajemnił w dwójnasób. — A tak naprawdę? — prześwidrował mnie jak rentgen. — Tak naprawdę to robimy w parę osób gazetkę historyczną. Na wczoraj — łgałam z coraz większą swobodą. - Piekielnie dużo z tym roboty, ale... nie ma wyjścia. 131 r Zauważyłam, że kąciki ust Filipa zaczęły dziwnie podskakiwać, co oznaczało, że zaraz będzie śmiał się histerycznie. — Co się z tym głupkowatym ancymonkiem dzieje? — czułam, że tracę pewność siebie i że się zaczynam coraz bardziej denerwować. — Najpierw się gapił tak bez sensu, teraz zaczyna fiksować... Ciekawe, skąd dowiedział się o Sebastianie; o tym, że on coś do mnie czuje i że ja chyba też... Nie dokończyłam, bo — tak jak przewidziałam — Filip „rozwinął się" na dobre. Śmiał się i śmiał, próbując coś wyartykułować. - O, nie wytrzymam! Jakieś zatrucia i rozstroje! Jakieś gazetki historyczne! A tak naprawdę, to randka z cieniasem na meczu koszykówki, czyli dwa serca przebite strzaaałą... — zakończył dramatycznym gestem i zachwiał się, jakby miał stracić przytomność. Przyznam, że nigdy w życiu nie zatkało mnie z wrażenia tak skutecznie, i knypek musiał mieć tego świadomość. Otrzepał się ostentacyjnie z kurzu i z taką samą godnością jak ja przed chwilą poszedł do siebie. Od razu włączył na fuli magnetofon i wypełnił pomieszczenie wściekłym rykiem, rozsadzającym na kawałki moją głowę i wprawiającym w niebezpieczne wibrowanie ściany domu i podłogi. Z furią wyciągnęłam wtyczkę z gniazdka i cisnęłam o podłogę. Przez dobrą chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Potrzebowałam takiej chwili, żeby się nieco uspokoić i chociaż trochę opanować drżenie głosu. - Tego to już za wiele! — zaczęłam ostro, starając się, by głos mój zabrzmiał pewnie i donośnie, a w tonie był element najwyższego potępienia. — Może mi teraz grzecznie powiesz, skąd czerpiesz swoje idiotyczne rewelacje? No śmiało! Wymyśl coś jeszcze! Chyba ci pomysłów nie brakuje? — Bredzisz, dziecinko, aż mi cię żal — podsumował mnie lekceważąco, ziewając przeciągle. Smarkacz czuł najwyraźniej nieodpartą chęć pajacowania. Aż go korciło, żeby się zaprezentować jako błazen, taki „szoł-men" z przeceny. Rozwalił się w dziwacznej pozie w swym fotelu na biegunach, zamknął oczy i wyciągnąwszy ręce przed siebie nadawał — mocno przez nos i bezbarwnie — monotonnym głosem komputera: 132 -1 po-my-śleć, że mi wiecz-nie ka-żą brać z niej przy-kład. Zuz-ka to, Zuz-ka tam-to. Patrz, jak o-na się u-czy. Aja-ki ma o-stat-nio po-rządek. Jej to wy-star-czy raz po-wie-dzieć. Wszę-dzie po-trafi się zna-leźć. I po-sprzą-ta, i po-zmy-wa. O-na ni-gdy nie ro-bi z sie-bie po-śmie-wis-ka. Ko-cha-ne dziec-ko. Nie miałam zdrowia słuchać dłużej jego bredni ani tym bardziej uczestniczyć w takim porąbanym teatrzyku jednego widza i jednego marnego aktora, który robi z siebie błazna, byleby mi tylko dokuczyć. Chciałam już ostentacyjnie wyjść z pokoju, gdy zupełnie nieoczekiwanie Filip się rozpłakał. -Mam tego dość! Kapujesz?! Dość ciebie mam po dziurki w nosie, ty oszustko! Ty zakłamany świętoszku! I wiem o tobie wszystko! Tyle, że by ci gały na wierzch wylazły ze zdziwienia! Niby sprzątanie boiska szkolnego... — prychnął kpiąco — na urodzinach u tego zezola w okularkach! — „Nie mogę ci, mamusiu pomóc... — przedrzeźniał mnie cieniutkim głosikiem - bo akurat mamy jutro dwie klasówki". Może zaprzeczysz?! A może jeszcze?! Z ostatnichTtrii czy coś starszego?! Aha, Zuziu... mógłbym zapomnieć... czy macie już ślubne obrączki? Zerwałam się jak burza w jego stronę. Filip jednak — widząc, że to nie przelewki — z iście małpią zręcznością ulokował się na szafie, chwycił doniczkę z paprotką i trzymając ją, jakby za moment chciał nią cisnąć o podłogę -niezagrożony i bezczelny — już nie płakał, tylko błazeńsko szczerzył zęby. — Zostaw paprotkę, Filip — mówiłam błagalnie. — Nie... tylko nie to... Błagam cię, nie rób tego! To był kwiatek babci Aurelii. Babcia miała ich zawsze dużo i po jej śmierci wszystkie wzięliśmy do siebie. Nie wyobrażałam sobie, żeby można było któryś z nich — ot, tak — bezmyślnie zniszczyć, uderzając nim o ziemię. To jakby zniszczyć cząstkę babci i wspomnienie o niej. Filip jednak, jakby w ogóle o tym nie pamiętał, przerzucał doniczkę z jednej ręki do drugiej — zadowolony z siebie, choe jeszcze widać było niedawne, świeże ślady łez na jego twarzy - a ja poczu- 133 łam w tym momencie, że go nie znoszę, że go prawie nienawidzę. — Jesteś wstrętny, podły, rozwydrzony smarkacz! — płakałam z bezsilności, stojąc z wysoko uniesioną głową. — Siedzisz mnie, szpiegujesz, a może nawet czytasz listy! Podsłuchujesz rozmowy, a potem pewnie je powtarzasz innym, żeby się mogli pośmiać! Dobrze zabawić! Bo to jest, rzeczywiście, strasznie śmieszne, prawda?! świetna rozrywka! Możesz być z siebie, szpiegu, dumny! Łzy zalewały mi oczy, a on nic — wciąż tylko robił głupie miny i rechotał. Właściwie nawet nie wiem kiedy, chyba bezwiednie, chwyciłam w garść przejrzały banan, by z całej siły cisnąć nim do góry, żeby przestał. Słodka miazga rozprysnę-ła się na wszystkie strony, tworząc nad szafą lepki, bladożół-ty zaciek. „Napoleonka" trafiła go już jednak idealnie —w sam środek czoła. W odpowiedzi, doniczka z paprocią rozbiła się natychmiast tuż pod moimi stopami. — Ty beznadziejny głupku, ćwoku jeden... — płakałam z żalu i całkowitej bezsilności, zbierając gliniane skorupy potłuczonej doniczki i połamane, jeszcze zielone i świeże strzępiaste gałązki. - To była przecież ulubiona paproć babci! To pamiątka! Czy ty tego nie czujesz, kretynie?! Osioł jesteś, rozumiesz?! — zaczęłam krzyczeć, zrozpaczona. — Skończony osioł, który nic nie kapuje; nikogo i niczego nie szanuje i nie kocha! Jak by ci takie uszy wyrosły — pokazałam z rozmachem, na jaki tylko pozwolił mi zasięg moich ramion — to byłby z ciebie piękny, stuprocentowy osioł! I oby ci wyrosły! Życzę ci tego z całego serca! W tym momencie, ku mojemu najwyższemu osłupieniu, stało się coś, co może zdarzyć się jedynie w koszmarnym śnie lub w jakiejś makabrycznej bajce: i tak już niezbyt piękne, bo z natury okazałe, mocno odstające uszy Filipa zaczęły błyskawicznie się powiększać, osiągając niespotykane wśród ludzi rozmiary. Zrobiło mi się słabo i niedobrze. Usiłowałam coś powiedzieć, ale jąkałam się tak bardzo, że Filip nic z tego bełkotu nie rozumiał i nieświadomy tego, co się stało, z niesmakiem obserwował z góry moje nienormalne zachowanie. A ja, z sekundy na sekundę, czułam już tylko coraz większy 134 zawrót głowy, nieznośny szum w uszach i zwariowane bicie serca. I zemdlałam. Wkrótce poczułam, że zaczynają mnie straszliwie szczypać oczy i że oblewa mnie coś dziwnie syczącego i lepkiego. Oblizałam spierzchnięte wargi i stwierdziłam, że od stóp do głów polana jestem chyba najprawdziwszą „fantą"! Filip, nie zdając sobie jeszcze sprawy, że już przywrócił mnie do życia, biegał w popłochu po pokoju, wachlując uszami i szukając czegoś jeszcze do polania. Nagle jego rozbiegany wzrok prześliznął się przez moment po powierzchni lustra i teraz był już tylko krok od pomieszania zmysłów. - O Jezu...! —jęknął i pobladł gwałtownie, jakby się spotkał oko w oko z Nosferatu. — Moje uszy...! Jakie paskudne uszyska! Nerwowo szarpał swoje okazałe małżowiny, jakby chcąc się upewnić, czy to jawa, czy sen. Bolały. Zrozpaczony, zaczął je oglądać w lustrze z bliska, szczypał je i wciąż wykręcał, lecz i to nie dawało rezultatu — sprężyste, umięśnione uszy stały się jedynie szkarłatnoczerwone. "**" - Jakie olbrzymie! Jakie obrzydliwe! Coś ty zrobiła?! — skamlał półprzytomny. Wybuchnął nagłe rozpaczliwym, spazmatycznym płaczem i jak oszalały rzucił się na mnie z pięściami. - Ty jesteś jakaś wiedźma!!! — ryczał. — Czarownica!!! Tak strasznie mnie znienawidziłaś, że mi zrobiłaś coś takiego?! - No co ty, Filip?! - broniłam się, próbując go powstrzymać. — Tak sobie tylko dla wygłupu powiedziałam! Spojrzał na mnie i zachichotał nerwowo. - No to odwołaj! Szyybko! Poowiedz, że tylko ża... żartowałaś ! - Co ty, Filip, wygadujesz?! Zwariowałeś?! Ty chy...chyba w duchy wierzysz! Jak to, „poowiedz"? — także zaczynałam się już jąkać. — Ni...iby ko...omu mam powiedzieć? Widząc jednak jego bezgraniczną rozpacz i umęczone spojrzenie, wyklepałam jakąś magiczną formułkę z gatunku „abra-kadabra", a potem — wywijając przedziwnie rękami — rzekłam zdecydowanie i stanowczo: 135 - Rozkazuję, aby twoje wielkie, ośle uszy stały się małe i... i... - szukałam odpowiedniego określenia, ale nic sensownego nie przychodziło mi do głowy - i... i... może trochę ładniejsze niż dotychczas! Efekt okazał się natychmiastowy: wielkie uszyska mego brata -jak gdyby ktoś Z nich nagle spuścił powietrze - zmalały gwałtownie, przybierając kształt, barwę i wielkość właściwie bez zarzutu. Filip o mało nie zwariował po raz drugi. Chichotał nerwowo, z trudem łapiąc powietrze. W końcu, nie mogąc wprost uwierzyć swemu szczęściu, własnym oczom ani dłoniom, omal mnie nie powalił na podłogę, by mi podziękować. Czułam, jak na policzkach pojawiają mi się mocne, palące wypieki. Z niedowierzaniem i czułością dotykałam uszu brata, szepcząc do niego jak w gorączce. - Jezu... Filipku... Widziałeś? Czerwony z emocji, kiwał gorliwie głową i nie miałam żadnych wątpliwości, że gdybym mu się kazała całować po piętach, to by to bardzo chętnie zrobił. Czułam, że coś się ze mną dzieje przedziwnego, że sfiksuję, że chyba się za chwilę już nie zmieszczę w swojej skórze, i jak satelita zaczęłam krążyć po pokoju. - Wiesz co, Zuzka? Coś ci chyba powiem... - głos Filipa docierał do mnie jak z Kosmosu. - Tylko nikomu nie mów! Przysięgałem sobie, że nikt nie będzie o tym wiedział, ale ci powiem. - Ze mną się też coś dzieje niesamowitego... Coś się dziwnego porobiło... Nawet nie reagowałam. Słyszałam słowa, ale ich sens w ogóle do mnie nie docierał. - Słyszysz?! - Filip zaszedł mi drogę, żebym się wreszcie zatrzymała i przestała krążyć. - Tylko się nie śmiej... - chwycił mnie gwałtownie za ramiona. - Umiem czytać cudze myśli! Jarzysz? Jak z książki! Słowo honoru! Widząc moje nieprzytomne spojrzenie, walił się w piersi, aż dudniło. -Nie kituję! Przysięgam na wszystko! Nie wierzysz? - niecierpliwie szarpał mnie za rękaw. - To pomyśl sobie coś, kur-de... Tylko patrz na mnie! No! Opadłam ciężko na fotel. W głowie miałam zamęt, a myśli kłębiły mi się tak nieznośnie, że na żadnej się nie potrafiłam skoncentrować. Mój niewidzący wzrok wędrował gdzieś daleko za okno — w nieskończoność. — Ty mi nigdy nie wierzysz! Przestań mnie wreszcie olewać! — poczułam nagle, jak gorące i wilgotne dłonie przekręcają moją głowę w drugą stronę i ujrzałam tuż przed sobą rozgorączkowane oczy Filipa. — Do licha! Pomyśl... no... pomyśl sobie jakieś imię! — Sebastian — pomyślałam, oczywiście. — Sebastian — jak echo powtórzył Filip. Poczułam, że się rumienię po same białka oczu. — Eee... to przypadek —wyjąkałam. - Zwykły zbieg okolicz- ności. — Czyżby?! — podskoczył podekscytowany. - No to jakąś liczbę! Szybko! — Czterdzieści siedem tysięcy dziewięćset osiemdziesiąt dwa — pomyślałam bez namysłu. — Czterdzieści siedem tysięcy dziewięćset osiemdziesiąt dwa — bez sekundy zwłoki powtórzył za mną Filip. — To niemożliwe! — zerwałam się na równe nogi. — Nie ma takiej możliwości! Zobaczyłam triumfująco uśmiechniętą twarz mojego brata, co podziałało na mnie mobilizująco. — Nooo, nieźle... A teraz, jasnowidzu? Co myślę teraz? — wycedziłam doskonale obojętnym tonem. — Kurczę... co by tu temu bęcwałowi zadać? - myślałam gorączkowo. — Jaki gówniarz... Coś neutralnego, żeby się za dużo nie dowiedział... Ale się porobiło! Niby osioł, a chyba rzeczywiście jest genialny... W tym momencie poczułam uderzenie w głowę i zasypał mnie obfity deszcz kolorowych kartoników puzzli. — To za bęcwała, za gówniarza i za osła! - rzucił Filip i obrażony wyszedł z pokoju. Z pewnością nigdy w życiu me miałam głupszej miny niż w tej chwili. Jak na gumowych nogach pobiegłam za nim i wciągnęłam go z powrotem do pokoju. 136 137 — No co ty, Filip! Obrażasz się za takie bzdury?! Czemu pamiętasz tylko to, co złe?! Przecież pomyślałam także, że jesteś genialny! Ja naprawdę wciąż nie mogę w to wszystko uwierzyć! Boję się, że zbzikowaliśmy! Ze nam kompletnie odbiło! Najpierw te twoje uszy, teraz to... — głos zaczął mi się nagle załamywać. — Filipku... co się z nami dzieje? Filip pomacał się po uszach — tak na wszelki wypadek — i obojętnie, jakby cuda to był jego „chleb powszedni", wzruszył ramionami. — Bo ja wiem? Chyba się, głupia, nie martwisz? — zawiesił głos, a na twarzy pojawił mu się szelmowski uśmieszek. -Zdaje się, że nastały wreszcie fajne czasy... — rozmarzył się. -Tylko nikomu ani słowa! Pamiętaj! Zęby nie wiem co! — Spoko! Sztama! Uderzył całą długą serię i teraz była moja kolej. Pomyliłam się. Filip roześmiał się, ale nie z żadną satysfakcją, by dokuczyć, nie złośliwie, ale naprawdę fajnie, sympatycznie. Może dlatego, że mieliśmy nareszcie coś naszego? Wspólną, niezwykłą moc i wspólną tajemnicę, wobec której bez znaczenia okazały się urazy i konflikty? Nie wiem. Przygarnęłam go do siebie i mocno przytuliłam. — Oh! What stiring siblings! Love and harmony... A real idyll! — wyrwał nas z tego stanu euforii doskonale znajomy głos, którego chropowate brzmienie zlało się idealnie z pierwszym dźwięcznym uderzeniem zegara o piątej. Odwróciliśmy się jak na komendę i uśmiech zniknął błyskawicznie z naszych twarzy. W otwartych drzwiach pokoju stała panna Agata: taka jak dawniej, sprzed czasów sanatorium—przytłaczająca. W sąsiedztwie jej nieskazitelnie białej bluzki z broszką, skórzanej, męskiej „dyplomatki" i znów, jak kiedyś, nienagannie ulizanych włosów, wszystko na tym wysypisku było dziś rażące i skandalicznie me na miejscu. Jej krytyczny, drwiący uśmiech wolno prześlizgiwał się po brudnej ścianie z resztkami budyniowego kremu i banana nad szafą, by zejść po chwili niżej — na brązowe, gliniane skorupy rozbitej doniczki, na rozsypaną dookoła ziemię i żałośnie konającą już paprotkę. ROZDZIAŁ VIII ZNOWU CIĘ WEZMĄ DO PSYCHIATRY W szkole miały się dziś odbyć zebrania wychowawców z rodzicami dzieci z klas najmłodszych. Klasa Filipa —jako jedyna, bo najgorsza w nauce i w zachowaniu — miała się pojawić na zebraniu razem z rodzicami. Filip oświadczył, że „ma w nosie i nie pójdzie", ale mama nie chciała o tym nawet słyszeć. Czulą chyba jednak, że się wstydu naje co niemiara, bo na wszelki wypadek zaaplikowała sobie serię na uspokojenie. Potem usiłowała ubrać dziecko jak najładniej, uroczyście, ale protesto*wało tak zawzięcie, ze przystała nawet na sfatygowany dres i stare adidasy — byleby nie stawiało oporu i poszło. Pokaźny tłum stał już pod klasą —wyraźnie podekscytowany, gdyż po takim zebraniu nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać. Tylko nieliczni dotrzymywali towarzystwa swym rodzicom. Większość — w mniejszych lub większych grupkach — rozlokowała się przy oknach, wzdłuż całego niemal korytarza, bojaźliwie spoglądając w stronę schodów. Filip nie przyłączył się do żadnej. Stał sam, na uboczu, ostentacyjnie „obojętny" i pracowicie obgryzał paznokcie. Mama, rzecz jasna, paliła się ze wstydu, zwłaszcza że prawie wszyscy już patrzyli w jego stronę. Dlatego, gdy kolejny raz wypluwał głośno i daleko obgryzione skrawki, podeszła do niego energicznie i — ledwie trzymając swoje nerwy na uwięzi — szepnęła przez zaciśnięte zęby. — Uspokój się! Robisz z siebie pośmiewisko! Filip się rzeczywiście uspokoił — nie tyle jednak pod wpływem mamy, ile dlatego, że gwar na korytarzu nagle ucichł. 139 Jak na komendę wszyscy odwrócili swoje głowy w stronę schodów, z których „spływała" właśnie z majestatem osławiona „Brzytwa". — Dzień dobry! — powiedziała tonem zasadniczym, mrożąc spojrzeniem rozproszone grupki uczniów i tłum rodziców pod drzwiami. - Rodzice najpierw... — zarządziła uprzejmie i rozpoczęła wpuszczanie, co chwilę pokrzykując — znacznie mniej uprzejmie — w stronę podopiecznych: — Dzieci na końcu! Przyjdzie i na was czas! A ty, Impas, dokąd?! Ciebie to, gamoniu, nie dotyczy?! Gdzie się pchasz przed dorosłymi? ! Wypchnęła nieszczęśnika na korytarz i — by przyspieszyć całą akcję — osobiście prowadziła upychanie „masy ludzkiej" w poszczególnych rzędach. — Nieźle, kurde... —jęknął blady szatynek. — Jezu! — pisnęła krągła czarnulka z czerwoną kokardą na czubku głowy. - Pani jest taka zła... — Może lepiej od razu zmówcie „Pod Twoją obronę"... — rzucił praktyczną radę jakiś rodzic. Gdy rodzice powciskali się już jakoś do ławeczek, „Brzytwa" łaskawym gestem zaprosiła dzieci. — Bardzo proszę... — powiedziała odświętnie i miękko, wręcz śpiewnie, i szybko przeszła do tonu codziennego. — Tu! Pod ścianę! Nie siadać, emeryci! Nogi macie młode, można postać! Szybciutko, z życiem! Szkoda czasu! Gdy wreszcie wszystkich rozparcelowała, zapadła głucha, nieprzyjemna cisza. Większość rodziców i stojących vis a vis ich przestraszonych pociech jeszcze nie znała się nawzajem. Zaskoczeni tą choreografią, bacznie lustrowali jedni drugich, próbując się domyślić, „kto jest kto?" i —jak w dziecięcej układance — dopasować pomieszane elementy parami. Chyba jedynie Filip nie poddawał się emocjom. Stał w pozycji bardziej niż swobodnej i prześlizgiwał się leniwym, obojętnym wzrokiem po zebranych, znów gryząc szczątki paznokci. „Brzytwa" wzięła suchą gąbkę i gniotąc ją w swych silnych, niemal męskich palcach odczekała, aż nastanie idealna cisza. 140 — Adamiec Beatka... — zaczęła aksamitnym altem odczytywanie listy obecności. — Jestem... — odpowiedziało dziecko drżącym głosikiem. — Gdzie ta Adamiec? — „Brzytwa" rozglądała się powoli i dokładnie. - No... nie jadłaś dzisiaj nic, kochanie? Na przerwach to bez stoperów ani rusz — tak wrzeszczą — a na lekcji...! — zapiszczała cieniutko — słabiutkie to i delikatne jak mimozy w ogrodzie botanicznym! Bacznym wzrokiem prześwietliła gęsto zaludnione ławeczki i zaproponowała uprzejmie: — I dwie prośby, drodzy państwo... Proszę absolutnie nie wychodzić przed końcem zebrania i... oraz... Aha! Rodzica wy-czytywanego ucznia uprzejmie proszę o wyraźne podniesienie rączki. Nooo... ręki. Jednocześnie rączkę podnosi dziecko. W ten sposób znacznie lepiej się pokojarzymy i poznamy: ja — państwa, a państwo — dzieci i odwrotnie. Aaa... to tam jest tatuś naszej Beatki! — domyśliła się bez trudu, gdyż niepewnie uśmiechnięty tata z końca klasy machał dyskretnie, by zbesztanemu dziewczęciu wlać w serce odrobtnę otuchy. — Brodziak Maciuś... Ujrzawszy wysoko uniesione dłonie — młodej kobiety i chłopca w garniturku komunijnym - „Brzytwa" uśmiechnęła się z zadowoleniem i ochoczo przystąpiła do kolejnych numerów. — Burak Marcin... Nie ma - wyprzedziła rzeczywistość i w połowie listy obecności postawiła zamaszysty minus. — Prawda, że nie ma? No, zgadza się, widzicie państwo. Nietrudno trafić — już trzeci rok nie ma. Zgaduli pewnie także nie ma... Jest ktoś od Ziutka Zgaduli? — zapytała, zjeżdżając palcem na sam dół kartki i podnosząc ton o jakąś kwintę. Jej czujny wzrok zatrzymał się na uśmiechniętym Ziuciu, którego wyciągnięta w górę ręka podejrzanie chwiała się na wszystkie strony. — Od niego też nikogo nigdy nie ma. I gdy już chciała wpisać nieobecność, podniósł rękę niezwykle młodo, wręcz dziecinnie wyglądający, pyzaty młodzieniec z podwójnym kolczykiem w uchu i niespotykanymi u mężczyzny rumieńcami. Ujrzawszy go, a zwłaszcza jego 141 łobuzerski uśmiech i opancerzoną pierścieniami rękę, „Brzytwa" aż zapiała ze zdumienia. - Taki młodziutki tatuś?! Oj, jaki podobny! No... wychodzi tu... — pan wybaczy - wychodzi pański młody wiek i brak podstawowego życiowego doświadczenia... No i... silnej ręki, bo i pas by pewnie chłopcu nie zaszkodził. Młodzieniec wyciągnął swoją zaciśniętą i opierścienioną , pięść przed siebie, obejrzał ją dokładnie z każdej strony i pogroził Ziuciowi. Chłopiec się jednak nie przestraszył. Szczerząc z wdziękiem swoje krzywe, mocno przerzedzone mleczaki, szeptał coś do stojących obok niego kolegów i pokazywał, że dostanie w domu lanie. Tamci — zachwyceni tym, co im powiedział — dusili się ze śmiechu, a Ziucio udawał, że płacze. — Musi pan, jako tata, przysiąść fałdów z kawalerem — zaatakowała „Brzytwa", wyprostowując kolejne palce prawej ręki. — Tabliczkę mnożenia trzeba jak najszybciej wtłuc do głowy, ortografię porządnie przećwiczyć, lekturki poczytać i poopo-wiadać... A... byłabym zapomniała... Równania też należy z dzieckiem regularnie robić... I wszystkie pisemne działania, i grafy... No i ułamki strasznie kiepsko idą — najgorzej w klasie. Bo jeśli nie, to syn nie przejdzie... — Tylko nie to! — płaczliwie zawołał przerażony młodzieniec. —Ja się w życiu nie dam wrobić w żadne ojcostwo, a w odrabianie lekcji w szczególności! Jak Ziuciu się rodził, to ja, proszę pani profesorki, jeszcze w bociany wierzyłem! Jak Boga kocham, że wierzyłem! - zadudnił w swoją, obciągniętą czarną skórą, mocną klatkę. — Dzisiaj po prostu... tak jakoś się złożyło, że jego tatuś i mamusia są zajęci. I ja tak... tak... no, jak by to pani profesorce wytłumaczyć... po sąsiedzku! No... taki, jednym słowem, tatuś z uprzejmości... Jednorazowy... Niemal wszyscy wybuchnęli śmiechem, głośno komentując tę wypowiedź. W klasie zrobił się straszny harmider. W gwałtownym odruchu „Brzytwa" uniosła wolną od gąbki rękę, by jak zwykle nią uderzyć o blat stołu. Zreflektowała się jednakże błyskawicznie i płynnym, niemal naturalnym gestem przeniosła dłoń na włosy, by je delikatnie „przygładzić". Zgro- 142 madzeni prawidłowo odczytali widać jej pierwotny zamiar, bo zapadła niemal idealna cisza. — Czermak Dommisia... — przeczytała niemal niesłyszal-nie, chcąc uzyskać ciszę jeszcze większą, absolutnie doskonałą. — Jestem... —odezwał się cichutki głosik spod tablicy i rączka powędrowała do góry. — A rodzice? — Mama to jest w pracy... — dziewczynka wzruszyła ramionami. — Ma drugą zmianę. — Mama to, jak wiemy, dopiero połowa rodziców. Jest przecież jeszcze tata... - „Brzytwa" wciąż nie dawała za wygraną. — Nie mieszka... - bąknęła pod nosem dziewczynka, coraz bardziej speszona. — Jak to nie mieszka? Gdzieś przecież mieszka! — kobieta drążyła konsekwentnie. - Co ty mi takie banialuki opowiadasz?! W klasie znowu się zrobiło zamieszanie. „Brzytwa" odłożyła wreszcie gąbkę i wyjęła z kieszeni*koronkową chusteczkę, by nią powycierać palce. — Aha... kogoś chyba pominęłam... - zawiesiła głos i sprawdziła nazwisko na liście - Chruścicki Michałek. Znów od tygodnia chory, biedactwo. A, to pani... — wprawnym wzrokiem wyłowiła nieznacznie uniesioną rękę eleganckiej brunetki. — Domyślam się, że babcia? Mniej więcej pięćdziesięciopięcioletma, może nieco starsza, kobieta wyglądała na speszoną. — Mi... Michaś? Nnie... To mój syn... - wyjąkała jedynie. Kilkoro dzieci pod tablicą parsknęło śmiechem i zaczęło cichutko chichotać, a rodzice z pierwszych ławek dyskretnie oglądali się do tyłu. Matka Michała, chcąc ukryć swoje skrępowanie, zaczęła niby szukać czegoś w torbie, po chwili jednak z trzaskiem ją zamknęła i —jakby w przypływie złości i nagłego buntu — podniosła głowę i demonstracyjnie wbiła wzrok w nauczycielkę. Filip natychmiast stał się czujny. Non stop wpatrywał się w kobietę i teatralną mimiką wyrażał bądź swoje wielkie 143 zaskoczenie jej myślami, bądź aprobatę, bądź też — że się szampańsko bawi. Po chwili już przerzucał się z jednego rodzica na drugiego, „podsłuchując" i grzebiąc w ich myślach bezceremonialnie, jakby to były kosze z zabawkami. Jak się okazywały mało atrakcyjne, odrzucał je i - pewny siebie i zadowolony — szukał dalej. Biedna mama, cała w pąsach, dawała mu wciąż rozpaczliwe znaki, żeby się wreszcie uspokoił, ale on się tylko prześlizgiwał po niej wzrokiem, jakby jej w tym miejscu w ogóle nie było, i robił swoje. Nie da się wprost opisać tego, co się działo w naszym domu po zebraniu. Wracałam od Kaśki, gdy — jeszcze na ulicy -zelektryzował mnie krzyk mamy — histeryczny, słyszalny chyba w całej Chudobie. — To niewiarygodne... - pomyślałam sobie. — Mama bywała, owszem, głośna... Czasem się trochę popiekliła, czemu nie? Ale teraz to był szok! —Ja mara się przestać denerwować?!!! Ja?!!! Ty chyba nie wiesz, co ty mówisz!!! — krzyczała do taty, jakby ją ktoś polewał wrzątkiem. — Od pierwszej minuty do ostatniej ten arogancki głupek robił z siebie błazna!!! Ociężałego umysłowo pajaca!!! Kretyna!!! Obrażał ludzi swoim idiotycznym zachowaniem!!! — Przestań! — tata aż się kulił pod jej wrzaskiem, lecz jego głos zaginął gdzieś w tym huraganie. — Żadne dziecko się tak idiotycznie nie zachowywało!!! Żadne!!! —w głosie mamy przebijała wściekłość, rozpacz i bezsilność. — Nawet ten niewydarzony Ziuciu Zgadula!!! — Możesz się wreszcie uspokoić?! Czego się tak pieklisz ni całą ulicę?! Nie mieszkamy, do licha, na bezludnej wyspie1 tata ponownie spróbował dojść do głosu. — Ach tak?! To ty się wcale nie przejmujesz dzieckiem, i \ I ko tym, co sobie pomyślą sąsiedzi?! Nie obchodzi mnie t<>' W ogóle mnie to nie obchodzi, jak chcesz wiedzieć! Andrzq — rozpłakała się. - Wszyscy patrzyli na mnie ze współc: ciem... Wiesz, jak się czułam? Bałam się, że jeszcze chv i zaczną mi składać kondolencje... 144 i\\ 11 Usiadła, a właściwie kompletnie bez sił opadła na fotel, kryjąc twarz w dłoniach. Tata już nie powiedział ani słowa, tylko dłużej niż zwykle dusił kolejnego papierosa w popielniczce. — Masz coś na swoje usprawiedliwienie?! - spytał Filipa tonem, jakim się do niego chyba nigdy w życiu nie odezwał. — Jesteś pewnie z siebie bardzo dumny?! Filip nie dał się jednakże sprowokować. Przez cały czas stał obojętny i nawet miałam wątpliwości, czy coś w ogóle słyszał. — Idź do siebie, bohaterze od siedmiu boleści, i zastanów się głęboko nad swoją bezdenną głupotą i przyszłością — powiedział tata, me zaszczycając go nawet marnym spojrzeniem. — Daję ci na to dwadzieścia cztery godziny i ani sekundy dłużej. Nie trzeba było Filipowi dwa razy powtarzać, żeby się wyniósł, a to znaczyło, że owszem, wszystko słyszał. Chciałam choć chwilę jeszcze zostać, więc włączyłam telewizor i zaszyłam się w fotelu. — Co zrobisz za dwadzieścia cztery godziny? — w głosie mamy pobrzmiewały okruchy nadziei. — Masz jakiś plan? — Nie. — Nie rozumiem... — powiedziała z irytacją. - Robisz sobie żarty?! Z naszym dzieckiem dzieje się coś bardzo złego, coś nienormalnego! — A ty masz? Milczała i dopiero po chwili zaprzeczyła głową. — Andrzej... — zaczęła cicho, głosem jakby nie jej, zmienionym. — Boję się. Nie daje mi to wciąż spokoju... Zamilkła i wymownie popatrzyła w moją stronę. Widać było, że chciała tacie jeszcze coś powiedzieć. — Idź już spać, Zuzka! — głos taty był zniecierpliwiony. — Nie musisz nam tu asystować. — Ależ tato... — spróbowałam błagalnie. — To nie jest film dla dzieci! Bez dyskusji! — Przecież to nasza lektura! — zełgałam bez zmrużenia oka. Tata spasował, lecz film był beznadziejnie nudny i gdyby nie lemat Filipa, nikt by mnie przed telewizorem nie utrzymał. -Jeszcze ci tego nie mówiłam... Nie chciałam przy nim... — mama ściszyła głos, że był już prawie niesłyszalny i urwała, by 145 się upewnić, że me podsłuchuję. - Zaraz po zebraniu pani mi kazała zostać. Sugerowała pilną wizytę u dobrego specjalisty... -Nie wpadaj w panikę, kochanie... Był już badany. Jest przecież całkiem zdrowy i normalny. -1 co z tego, że badany?! Ty go, Andrzej, nie widziałeś, co on wyprawiał! Nie masz pojęcia! Ja temu całemu emerytowi w ogóle me wierzę! Sam ma coś chyba z głową me w porządku! -mama trzęsła się jak w febrze, a jej głos się już zupełnie załamywał. ^-Trzeba pojechać do Warszawy, popytać, kto jest tam najlepszy... Ten problem sam się nie rozwiąże. - Dobrze, kochanie. Tylko się już nie denerwuj... - pocieszał tata, sam z trudem zachowując pozory spokoju. - Może to mu z wiekiem przejdzie... ...Matka Michała Chruścickiego... -już w nocy, odczekawszy, aż rodzice zasną, Filip opowiadał mi sensacyjne szczegóły z zebrania- ... ta jego matka to dosłownie „Brzytwy" z oczu nie spuszczała! A taka była na mą wściekła, że na kilometr było widać! Myślę sobie: co ona się tak na nią gapi? „Brzytwa" jest brudna czy co? Kompletnie w pierwszej chwili zapomniałem, że sam właściwie mogę sprawdzić, o co chodzi. Wlepiłem wzrok i... o mało me padłem ze śmiechu. - „Co za potwór z tej baby!" - usłyszałem nagle głos tej pani" jakbym se w głowie radio nastawił. - „Jaka złośliwość i kompletny brak wyczucia! I pomyśleć, że ktoś taki uczy moje dziecko..." Wzdrygnęła się przy tym, jakby miała febrę, a „Brzytwa na to troskliwie: Zimno pani? Może ja zamknę okno? Ta Chruścicka nic a mc me zajarzyła, a ja w śmiech! Czujesz? No, po prostu myślałem, że skonam! - Spokój!! '• Co ci, Impas, tak strasznie wesoło?! - „Brzytwa" walnęła pięścią w stół, że się o mało nie rozleciał. Wiesz, jaką ona ma piąstkę... A ja mc... -opanowałem się i stoję jak ta rzeźba, nieruchomo, i wciąż się gapię na tą matkę Chruścickiego. - Na tę! - poprawiłam go zwyczajem mamy. - Tę matkę. I me mówi się „se". 146 ...Nagle... — mówił jak w transie, machnąwszy tylko ręką na to moje językowe wymądrzanie — jakby ktoś znowu włączył radio w rnojej głowie. — „Ach... to ten stuknięty Impas po wypadku..." — domyśliła się ta matka. Głos to miała nawet miły, ale nie-sły-cha-nie fle-gma-tycz-ny. — „Ciekawe, czy to prawda, że zwariował... Wygląda mniej więcej normalnie... Chociaż... chyba mu rzeczywiście coś odbiło". I po chwili: „Znów się wygłupia! Co za smarkacz! Tak się bezczelnie gapić!" Nie wytrzymała tego wbitego w nią spojrzenia i odwróciła głowę w drugą stronę. I masz pojęcie? Tekst mi się urwał, jakby ktoś nagle wyłączył to radio! Kompletnie nic nie było słychać! Straciłem kontakt! Cisza! W pierwszej chwili wpadłem w popłoch, że nagle coś się w mojej łepetynie pokićkało! Ze może już straciłem te zdolności... Wychyliłem się więc mocno w bok, żeby jej zajrzeć w twarz. Wiem, że to mogło wyglądać bezczelnie, ale przecież musiałem się przekonać na sto procent! Coś mi tu mówiło — puknął się w głowę — że jak będę bez przerwy widział twarz i oczyTto nie stracę ciągłości odbioru, kapujesz? I ta matka musiała kątem oka zauważyć moje wygibasy, bo ze złością odwróciła głowę w moją stronę. Miałem rację z tą ciągłością odbioru, ale wkurzyła się, że coś strasznego. - „Co za skończony błazen!" — pomstowała w duchu, aż cała była czerwona. - „Ciekawe, czy jest tu ktoś z jego rodziców. Można im tylko współczuć takiego przygłupa, bo wygląda mi to na przypadek dla psychiatry". Posłałem jej w prezencie zeza, ale jakaś facetka mnie zgubiła. Zaczęła się okropnie chichrać, a „Brzytwa" się skapnęła, o co chodzi, i wyprowadziła mnie na środek klasy. Mama przez cały czas ciskała we mnie błyskawice i na migi wciąż pokazywała, żebym się wreszcie uspokoił, ale to wszystko było, Zuzka, tak niesamowite, że nie mogłem! Najpierw udawałem, że tych jej gestów nie rozumiem i tylko wzruszałem ramionami. W końcu dałem se z tym spokój i po prostu przestałem patrzeć w tamtą stronę. W stronę Chruścickiej też, bo się zrobiła strasznie nieprzyjemna. Lecę po innych twarzach i nagle 147 widzę: taki gruby facio siedzi i aż mu się kurzy z głowy, jakby mu się zwoje przegrzały! — „A niech to diabli!" - zapiszczał takim cienkim głosem -zupełnie nie jak facet i też, jak matka Chruścickiego, nadawał na „Brzytwę". — „Już lepszy chyba kamieniołom niż minuta z tymbabsztylem... TamojaFela..." — rozanielony przewracał oczami — „to istny anioł przy tej kobrze... Bo ta, to kobra! Pirania! Moja dobra, kochaniutka, .poczciwa Felunia..." — zaczął w końcu szukać chusteczki po kieszeniach. — „Może by jej jakieś ładne kwiatki kupić?" — dosłownie się rozkleił ze wzruszenia. — Nie wierzę — powiedziałam bez cienia entuzjazmu. — Co, nie wierzysz! Żebym się skręcił jak paragraf, jeśli bujam! Prawie że płakał! ...Ale najlepsza to była taka blondynka - podobna nawet ( do tej pani Petroneli, co nieraz do mamy przychodzi. Była j raczej mocno puszysta, więc się tak zaklinowała w ławce, że dosłownie nie mogła oddychać. A potem chciała wyjść do toalety. Wierciła się bez przerwy i wierciła i co chwilę ogląda- : ła się na boki. Tekst mi przez to uciekał, kurczę, więc ja też: w lewo, w prawo — żeby za dużo nie stracić. Aż nagle słyszę: „Filip!!!" Niektórzy odwrócili głowy w stronę mamy, niektórzy — to znaczy, koledzy - w moją. Ale ja już stałem jak słup soli i nawet powieka mi me drgnęła, więc wyszło na to, że to mama źle się zachowuje i zakłóca spokój na zebraniu. Mam żal do mamy, bo nie musiała tak postąpić, działać przeciwko swemu dziecku... To nie było w porządku. — I co z blondynką? - chciałam chociaż na chwilę odsunąć temat mamy, a Filip zaczął konać ze śmiechu już na samo wspomnienie. — „Oj, nie wytrzymam chyba..." — jęczała i zawodziła jak płaczka. — „Chyba na każdym piętrze są tu tualety... Muszą! A jak będą zamknięte? Ale jak jej to powiedzieć? Wścieknie się albo, co gorsza, zacznie głośno komentować... Mówiła przecież, żeby wcześniej absolutnie nie wychodzić. Nie... to już koniec! Jeszcze chwila i będzie nieszczęście!" I nagle jak nie wyrwie w stronę „Brzytwy"! „Ja panią najmocniej prze- 148 praszam, ale już dłużej po prostu nie mogę... Za chwilę mam mieć w biurze pilne posiedzenie nadzwyczajne... Jak bym się tam spóźniła, to by była katastrofa!" — wyrzuciła z siebie i truchcikiem wyleciała z klasy. Zacząłem tak rechotać, że myślałem, że się za chwilę rozlecę, a w naszą panią jakby dosłownie coś trafiło. — Impas!!! - wrzasnęła, waląc kredową gąbką w stół, aż się zrobił taki ogromny grzyb w powietrzu, że jedna matka dostała okropnej alergii i zaczęła strasznie kaszleć. — Przebrałeś miarę, panie błaźnie! Jesteś wolny! — skończyła przez zęby i, bez skrupułów choćby wobec mamy, wywaliła mnie z klasy na korytarz. To wyszedłem, ale był przeciąg... No i może dlatego wyszło trochę głośniej niż powinno i ta klamka wypadła... Filip skończył swe opowiadanie. Patrzył na mnie wyczekująco, z rozbawieniem i wyrazem jakiegoś triumfu i zadowolenia w oczach, wyraźnie oczekując komentarza z mojej strony. Nie podobało mi się. Może to rzeczywiście było z jego punktu widzenia zabawne, może nawet obiektywnie takie było, ale żal mi było mamy. — Jesteś nieodpowiedzialny smarkacz — powiedziałam sucho, choć widać było w jego oczach, że czekał na zachwyt i wyrazy najgłębszego podziwu — No... co ty? — uśmiechnął się z niedowierzaniem. — Ty chyba jesteś głupia! Głupia i zawistna! Po prostu mi zazdrościsz! — Czego? — zapytałam z obojętnością, która musiała na sto procent sprowokować. — Jak to, czego?! — aż podskoczył z wściekłości. — Mam wielką władzę! Nie ma dla mnie tajemnic! To mało?! Udajesz głupią, żeby mnie po prostu wkurzyć?! — I co ci po tej władzy?! Co ci po niej, jak do niej, szczawiu, nie dorosłeś?! Jak nie umiesz jej nawet sensownie wykorzystać?! Los ci dał cudowne klocki, głupku jeden, a ty się nimi w taki idiotyczny sposób bawisz?! Robisz takie świństwo mamie?! 149 — Bez przesady... — wzruszył ramionami. - Robi takie afery, jakby się cały świat przeze mnie walił... To, co powiedział tym swoim wkurzającym, flegmatycz-nym tonem, odebrałam jako dowód totalnej znieczulicy z jego strony i cynizmu. - Wiesz, co ci powiem? — ledwie się hamowałam, żeby go nie stłuc, jak na to zasługiwał. — Ty już nie jesteś tylko nieszkodliwym i bezmyślnym głupkiem, ale gnojkiem! Wrednym, pozbawionym serca i skrupułów — a więc niebezpiecznym — gnojkiem, który, niestety, dużo może! Wiesz, jak się mama musiała czuć na tym nieszczęsnym zebraniu?! Jakie to było dla niej upokarzające?! Myślę, że marzyła o tym, żeby się jak najszybciej zapaść pod ziemię i nie musieć już patrzeć na te twoje kretynizmy! Masz ochotę robić z siebie pajaca, to rób — twoja sprawa! Ale nie kosztem innych, a już zwłaszcza mamy! Nie za taką cenę! — Tak strasznie zawsze bronisz mamy — mówił z satysfakcją— a ona wcale nie ma o tobie najlepszego zdania. Mówiła kiedyś, że wiecznie popadasz w przesadę, że jesteś... — gorączkowo szukał w pamięci użytych przez mamę określeń -egzaltowana i nie...zrów...noważona! Ze niczego nie umiesz przyjąć spokojnie i normalnie! Nawet tata powiedział kiedyś, że jesteś straszną histeryczką! — Wyjdź! — rzuciłam przez zęby. — Ależ ty mi zazdrościsz... —wysyczał. — Dałabyś się pokrajać, żeby móc tak pogrzebać w łepetynach ludzi, co?! Dowiedzieć się, co myślą i o czym marzą, jakie mają zamiary i czy coś przeciwko innym kombinują. I czy mówią to, co myślą, czy może tylko tak udają... Nie możesz mieć pojęcia, jakie to genialne uczucie! Czuję się naprawdę ekstra! Innym człowiekiem! — Myślisz, że w twoim wypadku to aż tak wiele zmienia?! Jest tylko ta różnica, że zamiast gnojkiem pospolitym jesteś teraz gnojkiem z nadzwyczajną władzą. Idź już. Nawet nie drgnął, a ja natychmiast zdałam sobie sprawę, że mówię bzdury; że różmcajest przecież ogromna. Bo „gnojek z władzą" będzie tej swojej władzy nieustannie nadużywał; może się bawić moim życiem, krzywdzić mnie i moich 150 bliskich, ranić moją godność i uczucia; może złośliwie udaremniać wszelkie moje poczynania, knuć intrygi, niszczyć pracę i niweczyć wysiłki; może wyśmiać i ośmieszyć moje intymne marzenia, rozgłosić nawet najskrytsze tajemnice i korzystać do woli ze swej siły, żeby manipulować faktami i opinią innych, całym moim życiem, wszystkim! Może zaprzęgnąć także innych, takich samych gnojków do pomocy, bo dobrze wie, że nikt ich z tego nie rozliczy; że mogą śmiać się z twego buntu i kpić z twojej bezsilności, bo to oni są górą... Przeraziłam się nagle, że ja Filipa chyba nie znam. Wiem, że dotąd był wrażliwy, a nie zły ani bezwzględny, ale czy zachowa tę swoją wrażliwość i kimś bezdusznym się nie stanie? Mieszkam z tym chłopcem od tylu lat pod wspólnym dachem, mamy to samo nazwisko i wspólnych rodziców, ale go me znam! Nie wiem, ile ma w sobie dobra i zwykłej uczciwości, a ile egoizmu, pychy i próżności; na co go stać, jak się zachowa w danej sytuacji i czy on też się kiedyś nie okaże takim niebezpiecznym „gnojkiem z władzą". Nie... nie wolno mi było do tego dopuścić. *** —Jesteś, kochasiu, strasznie pewny siebie... — cedziłam wolno i na pozór obojętnie. - Tę swoją zakichaną władzę możesz jednak błyskawicznie stracić... I co gorsza, bezpowrotnie. Widziałam, jak poszarzał. Jego oczy zwęziły się jak szparki, a usta zaczęły drżeć. Po chwili jednak -jakby się tej słabości zawstydziwszy - podniósł głowę i uśmiechnął się lekceważąco, arogancko. - Bo co? - Bo na przykład taki będę miała kaprys — powiedziałam lekko, od niechcenia. — Idź już stąd. Jest późno. — Nie zrobisz tego - powiedział hardo, ale pod tą jego arogancją wyczuwałam ogarniający go strach i niepewność. — Tylko ode mnie będzie zależało. Od mojego widzimisię. — Nie masz takiej władzy, żeby mi moją odebrać. Nie jesteś w stanie. - Skąd wiesz? — zapytałam tonem, który go musiał przerazić. - Mogę więcej, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić. Nie mówiłam ci jeszcze o wszystkim. 151 ROZDZIAŁ IX nie ? Moiesz g PIĘĆDZIESIĄT PIĘĆ KRZEPIĄCYCH SEKUND Było przedwiośnie. Zapadał zmierzch i zacinał lodowaty deszcz ze śniegiem, a zaciągnięte szarością niebo nad miasteczkiem wyglądało jak z betonu - smutne, potężne i beznadziejne. - Umrę z głodu... Chyba mi się już żołądek skleił-jęknęłam zniechęcona i, poprawiwszy plecak, przyspieszyłam kroku. -Nie wściekaj się, Zuzka... -Filip ledwie już nadążał i starał się mnie udobruchać. - Widziałaś, jak się Michał cieszył, że mu te lekcje podrzuciłem? Słyszałaś, ile razy mi dziękował? - Ehmm... - odburknęłam, bo nie miałam nastroju na żadną pogawędkę. — Słyszałam. Może go krzywdziłam, ale jakoś nie do końca wierzyłam w jego bezinteresowność i szczerość intencji. Szliśmy w milczeniu, a ja oddałam się refleksji. Analizowałam dzisiejszy dzień i rozmowę z Sebesiem (tak Sebastiana nazywałam i się przyjęło). Szkoda, że wyjeżdża z Chudoby. Miły chłopak. - Ja dziękuję, tyle chorować! Wiesz, że on nie ma rodziców? - wyrwał mnie z rozmyślań zafrasowany głos tuż obok. - Jak to? - aż przystanęłam, zaskoczona, że Filip wie o Sebastianie więcej niż ja sama. - Normalnie! Michał przyjechał do Chudoby z daleka, z ja-uegoś Domu Dziecka... I to nie jest jego prawdziwa matka, ylko przebrana. Parsknęłam śmiechem i od razu zrozumiałam, jak bardzo lyłam w tym momencie nie na miejscu. Ale też odetchnę-;im z ulgą, że nie chodziło o Sebesia. 153 Powiedziałam to tak sobie. Mały blef... Zęby miał większy respekt, świadomość, jak się kształtują nasze szansę i miejsca w tej hierarchii... I żeby wiedział, że jest pod kontrolą. — Proszę cię, Zuzka... Błagam... — Już lepiej... — uśmiechnęłam się z widoczną satysfakcją, bo nie zapomniałam jeszcze, że upadłam przed nim kiedyś na kolana i szeptałam „Boże mój najsłodszy..." — Jeśli to kiedykolwiek zrobisz, to będzie koniec między nami — rozpłakał się nagle. — Przestaniesz być moją siostrą. Znienawidzę cię. Zdradzę wszystkim twoją tajemnicę. — Nie mam nic na sumieniu. Nic złego nie zrobiłam. A poza tym... Kto przy zdrowych zmysłach ci uwierzy w takie brednie? Możesz gadać. Znowu cię wezmą do psychiatry. ROZDZIAŁ IX PIĘĆDZIESIĄT PIĘĆ KRZEPIĄCYCH SEKUND Było przedwiośnie. Zapadał zmierzch i zacinał lodowaty deszcz ze śniegiem, a zaciągnięte szarością niebo nad miasteczkiem wyglądało jak z betonu — smutne, potężne i beznadziejne. — Umrę z głodu... Chyba mi się już żołądek skleił—jęknęłam zniechęcona i, poprawiwszy plecak, przyspieszyłam kroku. — Nie wściekaj się, Zuzka... — Filip ledwie już nadążali starał się mnie udobruchać. - Widziałaś, jak się Michał cieszył, ze mu te lekcje podrzuciłem? Słyszałaś, ile razy mi dziękował? — Ehmm... — odburknęłam, bo nie miałam nastroju na żadną pogawędkę. — Słyszałam. Może go krzywdziłam, ale jakoś nie do końca wierzyłam w jego bezinteresowność i szczerość intencji. Szliśmy w milczeniu, a ja oddałam się refleksji. Analizowałam dzisiejszy dzień i rozmowę z Sebesiem (tak Sebastiana nazywałam i się przyjęło). Szkoda, że wyjeżdża z Chudoby. Miły chłopak. — Ja dziękuję, tyle chorować! Wiesz, że on nie ma rodzi-i 'ów? — wyrwał mnie z rozmyślań zafrasowany głos tuż obok. — Jak to? — aż przystanęłam, zaskoczona, że Filip wie 0 Sebastianie więcej niż ja sama. — Normalnie! Michał przyjechał do Chudoby z daleka, z jakiegoś Domu Dziecka... I to nie jest jego prawdziwa matka, tylko przebrana. Parsknęłam śmiechem i od razu zrozumiałam, jak bardzo '\ lam w tym momencie nie na miejscu. Ale też odetchnę-.1111 z ulgą, że me chodziło o Sebesia. 153 _ prZybrana - poprawiłam już poważnie, wyraźnie akcentując pierwszą sylabę. - Sorry Filip... Niepokoiło mnie, że Filip wiedział takie osobiste rzeczy, o których ludzie nie chcą ani mówić, ani myśleć — coś, co bez wątpienia chcieliby przed światem ukryć i zapomnieć. A więc skąd? _ skąd wiesz, że to nie jego matka? — spytałam podejrzliwie. - Prawdziwa matka go nie chciała. A ojciec siedzi w więzieniu za kradzież. Chyba już wszyscy o tym wiedzą. - Od ciebie...? — wyrwało mi się. Spojrzał na mnie strasznie smutno i chyba zaszkliły mu się oczy. _ Nie ode mnie. Pani Petronela opowiadała mamie i przypadkowo podsłuchałem. - Nikomu tego nie powtarzaj — powiedziałam z naciskiem, bo zależało mi, by nie miał wątpliwości, że to ważne. — Głupio zażartowałam... Sorry. Pokiwał głową, ale nie spojrzał na mnie ani się też nie odezwał- Szliśmy w milczeniu, osłaniając szalikami usta i zmarznięte twarze, bo miotane podmuchami wiatru płatki śniegu atakowały nachalnie — zimne i nieprzyjemnie mokre; a może by nie musieć mówić... pość daleko przed nami, w głębi wąziutkiej uliczki, którą zemierzaliśmy w milczeniu, zauważyłam nagle bandę chuliganów- Szli w naszą stronę. Poczułam, że nogi mam ciężkie iak z ołowiu i że się bardzo boję. Ścisnęłam mocno rękę Filipa i bezskutecznie usiłując ukryć strach i opanować drżenie głosu, rzuciłam krótko: _Do bramy! Szybko! popychałam go ku obskurnej i cuchnącej moczem oficynie a podchmielona banda zbliżała się do nas coraz głośniejsza pewna siebie, agresywna. Brudne, wydeptane schody z desek zaprowadziły nas na wysokie półpiętro. Stanęliśmy przy oknie- Filip zaniósł się niespodziewanie suchym kaszlem, który - zatykając usta dłonią — starał się za wszelką cenę stłumić. Drugą, lodowatą rękę wciąż trzymał w mojej i nie puszczał- Przez zapyziałe, pewnie latami nie tknięte wodą szyby, 154 ledwie majaczyło w dole pięć chwiejących się postaci. Takie nieostre, rozmazane wydawały się większe niż w rzeczywistości i jeszcze groźniejsze. - Matko... I jak my teraz pójdziemy do domu? - Filip wyjąkał, przerażony. Jego ponowny atak kaszlu bardzo mnie zaniepokoił. - Kaszlesz... Jesteś chory... Przyłożyłam dłoń do jego czoła. Wydało mi się rozpalone, ale nie miałam pewności. Może to moje ręce były takie strasznie zimne? - Nie... Nie kaszlę. Musiałem się zakrztusić. Bał się i trząsł się cały jak osika, więc przytuliłam go do siebie. - Zuzka... - szepnął zdziwiony. -Jesteś naprawdę fajna... Ty się w ogóle nie boisz? - Bardzo. Przez szparę pobitego okna zawiewał z zewnątrz lodowaty wiatr, wdmuchując na cuchnące schody mokry śnieg i kryształową odrobinę tlenu. Pokryta wieloletnią warstwą kurzu szyba wyglądała jak z matowego plastiku i niewiele można było przez nią dojrzeć. Jedynie mniej więcej na wysokości oczu Filipa widniało kilka ciemnych plam - ślad przypuszczalnie dziecięcych palców, które poradziły sobie w taki oczywisty sposób z polem widzenia. Wciąż nie puszczając mojej ręki, podszedł bliżej i nieco się pochylił, przywierając twarzą do największej. -Boże... Co oni robią?!-wyszeptał z przerażeniem, boleśnie zaciskając swoje palce w mojej dłoni. - Zobacz... Tamci byli już pod oknem. Głośni i rozochoceni, ze wszystkich stron poszturchiwali i kopali jakiegoś przechodnia- staruszka, który musiał właśnie się pojawić w jakiejś bramie. Jeden z nich, zwalisty byczek z ogoloną głową, pchnął go nagle y- całej siły. Starszy pan upadł na pokryty śliską chlapą bruk, wypuszczając z rąk teczkę i gubiąc okulary. Próbował się na-lychmiast podnieść z kolan, wyciągniętymi jak ślepiec rękami szukając po omacku szkieł, bez których, jak się domyślałam, nic nie widział. Gdy je w końcu namacał, okuty bucior 155 łysego natychmiast stanął na jego chudej, zaciśniętej dłoni, miażdżąc mupalce i bezcenne okulary. Staruszek wił się z bólu, jęcząc przeraźliwie i chyba płacząc, co tamci skwitowali obrzydliwym rechotem. — Jak oni mogą! Jak tak można! — Filip rozpłakał się bezradnie. -Jacy to straszni bandyci! świnie! Tamci przetrząsali kieszenie leżącego, z brzucha na plecy przewracając kopniakami, a on — przytulając swoją obolałą dłoń do twarzy — nawet się już nie bronił, jedynie lewą ręką osłaniał głowę przed razami. Staliśmy na tych ponurych, obcych schodach, bezsilni, patrząc, jak w kałuży błota leżał ktoś bezbronny i sponiewierany, sam na sam z tymi bydlakami, którzy się śmiali z niego i szydzili, zadowoleni, że go pobili i doszczętnie ograbili, wytarzali w błocie i zniszczyli mu bezcenne okulary, dumni z siebie, jakby dokonali życiowego wyczynu. Cherlawy chłystek oparł się swym ciężkim, ubłoconym breją butem na ramieniu leżącego, a blondyn — chyba z całej bandy najważniejszy — otworzył portfel i przeliczał, a potem wszystko schował do kieszeni. Żałowałam w duchu, że nie jestem silnym i nieustraszonym Jamesem Bondem albo jakimś po zęby uzbrojonym facetem, który by tych bandziorów przykładnie „przeczołgał", kazał staruszkowi wszystko grzecznie oddać — nawet wyczyszczone z błota i wypucowane-i go przeprosić. Tak... przeprosić! Jakby to było nadzwyczajnie — marzyłam — gdyby te butne zbiry właśnie tak musiały zrobić... Nagle herszt odepchnął z całej siły swych kolesiów, z powrotem wsadził plik banknotów do portfela, a portfel — do zniszczonej teczki. Zamknął ją i wytarł z błota, starannie wypucował i oddał przechodniowi, pomagając mu w dodatku podnieść się na równe nogi i bez przerwy coś do niego mówiąc — pewnie przepraszając. Staruszek, osłupiały, giął się w ukłonach, a ja miałam wrażenie, że chyba mózg mi się gotuje. — Uszczypnij mnie — szepnęłam rozgorączkowana do Filipa. — Boże, Filip... Ja właśnie o tym pomyślałam! Marzyłamo tym! Pomyślałam sobie tylko i on to wszystko zrobił! Chyba zwariu- 156 ję... Kompletnie z tego strachu zapomniałam, że przecież mogę im to wszystko kazać! Bardzo chciałam, żeby właśnie tak się stało! Marzyłam! Właśnie tak to sobie wymyśliłam... Filip także zdawał się nic z tego nie rozumieć. Patrzył na mnie z najprawdziwszym uwielbieniem i wypiekami na twarzy i z niedowierzaniem kręcąc głową powtarzał w kółko: - To niesamowite... Jezu, jakie to niesamowite! Objęliśmy się wpół i - już bezpieczni, świadomi, że nie grozi nam już żadne zło z niczyjej strony — wracaliśmy do domu. W nocy patrzyłam w rozgwieżdżone niebo, a sen zdawał się już mnie opuścić bezpowrotnie. Wszystko to, co się wokół mnie ostatnio działo, odżywało w nocnej ciszy i ciemnościach, jakby spotęgowane, nie pozwalając godzinami zasnąć. —Ja chyba jestem czarownicą... —wzdrygnęłam się na samą taką myśl i poczułam się naprawdę nieswojo. —Taka nadzwyczajna moc — myślałam — to przecież jest zupełnie nienormalne! Nigdy wcześniej o czymś takim nie słyszałam! Może coś z mózgiem... - przemknęło mi przez głowę, lecz odegna-łam tę myśl jako straszną i zupełnie nonsensowną. Nagle przypomniało mi się niezwykłe laboratorium profesora Skali, jego wspaniałe księgi z rycinami ludzkiego mózgu i to, że ogromna większość jego „zablokowanych" komórek znajduje się wciąż w stanie uśpienia, a „wszystkich możliwości wciąż jeszcze nie znamy i nie potrafimy dziś przewidzieć". Z tym, bez wątpienia, należało łączyć fakt naszego niezwykłego uzdrowienia i tego, co się ze mną i z Filipem po tym wszystkim dzieje. I co, być może, odkryjemy w sobie jeszcze jutro, pojutrze... Zrobiło mi się jakoś dziwnie i nawet nie słyszałam, że drzwi się uchyliły i wszedł Filip. — Ty też nie możesz zasnąć... — powiedział, widząc, że mam oczy szeroko otwarte, i usiadł przy mnie. — Też. Nie rozwodziłam się, bo umierałam ze zmęczenia i nie miałam sił ani najmniejszej chęci na rozmowę. On jednak, jakby 157 tego nie wyczuwał, siedział nieruchomo z nisko opuszczoną głową, chcąc i najwyraźniej bojąc się rozmawiać. - Nie czuję się bezpiecznie - wyznał w końcu. -Jak to?! Teraz?! W naszej sytuacji?! Co ty, Filipku, opowiadasz?! - zapytałam szczerze zaskoczona. - Nikt bardziej od nas me może czuć się bezpiecznie! Nikt! - Tata jest z mamą, ale tego wcale nie chce. - Bzdury pleciesz! - usiadłam jak oparzona. - Skąd ty możesz takie rzeczy wiedzieć?! Tata ci na pewno tego nie powiedział! - w tej samej sekundzie uzmysłowiłam sobie jednak, że nie musiał. - Siedzieliśmy sobie chwilę po kolacji. Było miło, ale tata wydał mi się bardzo smutny. „A może zmęczony?" - pomyślałem. - Zorientowałem się, że wciąż na mnie patrzy; że mi się cały czas przygląda. Uśmiechnąłem się - nawet nie zareagował. I wówczas coś mnie podkusiło, by go sprawdzić i się przekonać, co się stało. Zrób coś... - powiedział błagalnie. Patrzył na mnie z bezgraniczną nadzieją, wyczekująco, o wiele za dojrzale jak na swoje dziesięć lat. - I co myślał? - drążyłam, z trudem zachowując pozory spokoju. . -ii. - Że gdyby nie ja... me ty... to by tu nigdy nie przyjechał. -I co jeszcze? - Nie wiem. Ktoś zadzwonił i tata wyszedł z kuchni. - To jaki problem, głuptasie? - pogłaskałam go po pochylonej głowie. - Być może, rzeczywiście wrócił najpierw tylko dla nas, bo tak mu się wtedy wydawało... a potem zrozumiał, że bez mamy także żyć me może? Że wrócił także dla niej? - Mówisz serio? - Bardzo serio. Widziałam, jak się przytulali, gdy przyjechał. Że też przyszło ci do głowy coś takiego! - próbowałam zbagatelizować cały problem, choć poczułam w sercu nagły niepokój. - Dobranoc, Filipku. Już prawie północ. Spijmy... Filip ani drgnął. Siedział ze wzrokiem utkwionym w ciemne, rozgwieżdżone niebo za oknem i chyba płakał, bo dwukrotnie pociągnął nosem. - Nie wiem... Ale się naprawdę bardzo boję. 158 Usiadłam i pocałowałam go w policzek, a potem położyłam się z powrotem. Wyszedł bez słowa. Ale i tak do rana nie zmrużyłam oka. Na pierwszej lekcji była chemia. „Mistrz" wpadł do gabinetu i zarządził krótko. - Karteczki proszę przygotować: imię, nazwisko, klasa rząd... A,B,C,D,E,F-jak zwykle! Sprawdzian zapowiedziany był od dawna, więc nawet nikt nie usiłował protestować, „Mistrz" bowiem - zasadniczy i jak skała nieugięty - i tak by za nic nie ustąpił, a protest (albo choćby tylko prośbę) nazwałby szczytem tupetu, a nawet bezczelnością z naszej strony. Po nieprzespanej nocy czułam rozsadzający głowę ból a w niej totalny chaos i niepewność. Nic nowego. Ilekroć byłam niewyspana — a zdarzało się to coraz częściej - zawsze dołowałam intelektualnie i jakikolwiek sukces naukowy z cze gokolwiek pozostawał tylko w sferze moich marzeń. Z chemii celowałam na piątkę, a nawet szóstkę na świadectwie, ale gdy ujrzałam kartkę z tematami, już nie miałam wątpliwości że to będzie moja klęska i kompromitacja. - Jasny gwint! - pomstowałam w duchu, nie mogąc przv_ wołać z „mroków niepamięci" nawet podstawowych wzorów symboli, niczego. - Po co mu taki beznadziejny sprawdzian? Mógłby raz na sto lat odpuścić zamiast od poniedziałku tak ludzi dobijać... — marzyłam sobie, kreśląc po raz któryś Wciąż te same wzory i tę samą reakcję. - No! Odwołaj to, kurczę! Powiedz, że masz dzisiaj taki kaprys, takie widzimisię... Ze ci się nagle odmieniło... —bez wiary „namawiałam" nieubłaganego „Mistrza". Ten, jakby usłyszał, posłusznie złożył gazetę, podszedł do gęsto zapisanej tablicy i zdecydowanym ruchem zaczął wszystko wycierać. Kilkoro uczniów zaprotestowało, że jeszcze nie zdążyli przepisać, inni przyglądali mu się zdezorientowani. - Eee... wiecie co? - zmazywał dalej i chichotał. - Właśnie mi się odmieniło! Mam po prostu takie widzimisię... Xaki 159 kaprys. A co? Raz na sto lat chyba m%olno? - pomyślałem sobie. - Klasówka - nie zając! Co ja talbędę od poniedziałku poczciwych ludzi dobijał? Niektórzy wciąż protestowali, wolelibowiem mieć to z głowy przed świętami, większość jednał wyrażała niepohamowaną radość i entuzjazm. Tylko ja -wciąż jeszcze do własnego cudotwórstwa nieprzyz^yczajona - wodziłam półprzytomnym wzrokiem wokół siebie, - Co ci jest? - „Mistrz" się przest%zył nie na żarty. - Ty tak z żalu, dziewczyno, czy ze szczęścia? Jasny gwint, ty zawsze jesteś taka blada? Otwórzcie okaa! - rzucił w bok nerwową komendę. Wszystkie okna otworzyły się na oścież, a nauczyciel, cały w nerwach, stał nade mną i energicznie dyrygował. - Nachyl się nisko, dziewczyno! O tak! Głowę między kolana! - nacisnął mi kark tak gorliwie, ie niemal się zaparłam nosem o podłogę. - I oddychaj! Wdecn! Wydech! Wdech! Wydech! Głęboko, Zuzka! I jeszcze raz! I niżej głowę! Nie mogłam już oddychać ani navet powiedzieć, że nic mogę. Zgięta we dwoje, z głową Przy podłodze, byłam bliska utraty przytomności i chyba wolałam juz klasówkę. Rozkwitła wreszcie wiosna. UmęczDna srogą zimą przyroda piękniała z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Jeszc/> do niedawna jakby umarła, zdawała się stopniowo zmartwyci i wstawać-jak rok temu, dwa lata, całe wieki, jak to czyniła <» początku świata. Wiosna mnie nieodmiennie fascynuje. Nie lato ani zim.i, ani tym bardziej jesień. Zdaje m1 S1? porą cudów: tworze m,i \ z niczego, budzenia się zamarzniętego życia w sczerniali ! pniachi suchych jak chrust gałęziach drzew i odtajanial< ul. wej skorupy, która -jak na dane, tajemnicze hasło - zrod. ma kolory i zapachy. Jedynie wi°sna jest tak hojna, tak zm walająco piękna, że rok w rok ptaki prę emierzają dla niej św i, by wrócić do swych porzuconych gniazd, z których je tak i dawno przepędziła nieuchronna zi^a i z których znów ¦ przepędzi. Jedynie ciepło wiosennego wiatru potrafi wsk i 160 sić obumarłe życie, by... wkrótce znów mogło umierać. I znowu się odrodzić. W takie właśnie wiosenne popołudnie siedzieliśmy w salonie — mama, tata i ja. Filipa nie było, bo ganiał gdzieś za piłką z chłopakami. Białe i fioletowe kiście bzu zaglądały ciekawie do środka, a ich odurzający zapach przyprawiał mnie o zawrót głowy. Właśnie kończył się któryś z koncertów Mozarta. — Nie wiem, na czym to polega, ale mam wrażenie, że ten koncert jest tym razem jakiś inny, brzmi jakby inaczej... -powiedział tata. - A to nie jest po prostu inne wykonanie? — niepewnie zasugerowała mama, bo nie była mocna w muzyce poważnej. Ucichły ostatnie dźwięki, a muzyka - wprawdzie już zupełnie inna i nie taka głośna jak przed chwilą — wciąż trwała. — To przecież ptaki! — wybuchnęłam śmiechem. —Jasne, ze całkowicie inne wykonanie! Z tego nastroju wyrwał nas brutalnie głośny huk zatrzaskiwanych drzwi mieszkania. - Buty! Filip! — mama poderwała się na równe nogi. Filip stał już jednak w drzwiach salonu: zziajany, zapłaka- n\ - obraz absolutnej nędzy i rozpaczy. Mama zlustrowała I >l\ skawicznie jego utytłaną ziemią postać i stwierdziwszy, że rst mniej więcej cały, odetchnęła z ulgą. - Co tym razem? Zabrał nam piłkę! Nie powiesz chyba, że znów organista?! — domyśliła się "¦/ pudła. Pewnie, że on! Powiedział, że nie odda i że następne też >ierze! — płakał, rozmazując łzy i kurz na twarzy. Mama pomstowała, że ten nowy organista głos ma wpraw-!'• wyjątkowo piękny, ale dzieci nie rozumie i nie lubi, •ympatią wspominała poprzedniego, który umarł — czło-ka zacnego, miłego i wszystkim ludziom życzliwego. Ja ¦ uniast temu obecnemu poprzysięgłam zemstę. 161 Okazja nadarzyła się już wkrótce. Gdy niedzielna msza dla dzieci dobiegała końca, proboszcz zarządził tradycyjnie: — A teraz wszystkie dzieci pięknie zaśpiewają swoją ulubioną pieśń „Jak w uczniowskim zeszycie". W mgnieniu oka zrodziła się w mej głowie myśl, że to jest fantastyczna szansa; że teraz albo nigdy. — To za piłkę! — szepnęłam do Filipa i puściłam do niego oko. Organista zaintonował pieśń — tak jednak koszmarnie fałszując, że już bardziej nie było to możliwe. Zaskoczony ksiądz chrząkał nerwowo w mikrofon, rzucając wymowne spojrzenia w jego stronę. Dzieci przestały śpiewać i chichotały, także oglądając się na niego. Zrobiło się niemałe, jak na kościół, zamieszanie, a nieszczęsny organista, jakby w jednej sekundzie pozbawiony i głosu, i słuchu, podjął następną desperacką próbę — dużo głośniej i zdecydowanie — i znów, niestety, straszliwie fałszując. Nie przerywał jednak, mając najwidoczniej nadzieję, że ta „niedyspozycja" jest chwilowa i że zaraz mu na pewno minie. Ciągnął, nieszczęśnik, jeszcze kilkanaście taktów, raz bucząc basem, za chwilę piszcząc skrzypiącym falsetem, wreszcie urwał w pół słowa, z hukiem zatrzasnął klapę instrumentu i żegnany śmiechem dzieci uciekł na ulicę. Filip był zachwycony. Trącił mnie dyskretnie w żebro i szepnął z uznaniem i wdzięcznością. - Ale mu dołożyłaś! Będzie miał wreszcie nauczkę! Jesteś super! W domu jednak się zastanawiałam, czy rzeczywiście była to nauczka, czy raczej tylko niewybredna zemsta z mojej strony. Organista nie wiedział przecież ani komu to zawdzięcza, ani dlaczego. Nie wiedział nawet, że w ogóle coś się za tym wszystkim kryje i że to wcale nie choroba ani nie przypadek. Uznałam w końcu, że — tak czy owak — należało mu się i wyrzuciłam temat z pamięci. W piątek zwolniono nas z ostatniej lekcji na spotkanie przedwyborcze ze Zdzisławem Borusikiem, naszym aktualnym gospodarzem. 162 Spóźniłam się na sam początek, ale warująca przy drzwiach auli anglistka nie pozwoliła stać przy wejściu i kazała dołączyć do klasy. Przeciskałam się więc pod obstrzałem niecierpliwych spojrzeń dyrektorki i nauczycieli, by spocząć wreszcie tam, gdzie trzeba. Pierwszy rząd krzeseł okupowało grono z „Brzytwą" na czele, a za nimi stali i siedzieli uczniowie klas młodszych. Nasze ławeczki ciągnęły się natomiast tuż pod oknem, z trudem mieszcząc klasy starsze. Na scenie, za przykrytym zielonym suknem, długim stołem z doniczką czerwonych cyklamenów siedział wygodnie rozparty GOŚĆ HONOROWY. Ten niewielkiego wzrostu mężczyzna z brzuszkiem, znaczną łysiną i czarnym, krótko przystrzyżonym wąsem kręcił się w fotelu obrotowym i uśmiechał się do wszystkich czarująco, nad wyraz zachwycony swoim wystąpieniem. Istotnie, mówił gładko, efektownie i „obiecująco", a teraz czekał na pytania. — O cóż tu pytać? Błazen z faceta większy niż myślałam... - rzuciła z niesmakiem nauczycielka geografii do siedzącej obok koleżanki. — No, śmiało! Czyżby nie było żadnych pytań? — gość kręcił się — raz w lewo, a raz w prawo — i zachęcał wzrokiem do rozmowy. - Naprawdę nie interesują nikogo losy waszego miasteczka? — O cóż tu pytać? — ]ak echo powtórzyła „geografka", posyłając mu leciutko ironiczny grymas. — Zaprezentował nam pan, panie prezydencie, piękny i imponujący program; pro-gramjednocześme trudny i ambitny. Trzeba przyznać, że pan nie idzie na łatwiznę! Na ustach nazwanego „prezydentem" Borusika pojawił się pełen wdzięczności, błogi uśmiech. Wstał zza stołu i ciągnąc za sobą fotel obrotowy przeniósł się między stół a krawędź sceny, by, jak sądzę, niemal „wejść pomiędzy lud". Znów rozsiadł się wygodnie, kręcąc się i nonszalancko zakładając kostkę prawej nogi na lewym kolanie. Wysoko uniesiona nogawka przy-krótkich spodni odsłoniła śnieżnobiałe skarpetki, nad którymi dumnie powiewało nieprawdopodobnie gęste, czarne futro, wyraźnie odcinające się od bieli skarpetek i od jasnego beżu 163 spodni. Siedząca blisko mnie nauczycielka aż otworzyła usta ze zdumienia. - Ten to jest zabezpieczony na zimę! - z niedowierzaniem szepnęła do „Mistrza" od chemii. - Niesamowite... „Mistrz" lekceważąco wzruszył ramionami. Widząc jednak kątem oka rąbek obnażonej, gładkiej jak chrzan własnej łydki, czym prędzej obciągnął nogawkę i postawił stopę na ziemi. - Nie podoba ci się? - młoda nauczycielka uśmiechnęła się wyrozumiale. - Tfu! Coś obrzydliwego! - chemik żachnął się z niesmakiem i ostentacyjnie odwrócił głowę, by nawet w tamtą stronę nie patrzeć. -... dlatego właśnie postanowiłem zaryzykować i poprzeczkę ustawić wyjątkowo wysoko i ambitnie - kończyła się wypowiedź Borusika, której początek musiał mi, niestety, umknąć, nie wytrzymując konkurencji z wdzięcznym tematem jego łydek. - Tylko że ta pańska ambitna poprzeczka leży tam już trzeci sezon, proszę pana! - chemik zaatakował go dość agresywnie. - Może więc jest troszeczkę za wysoka, skoro przez tyle lat nie udało się jej panu choćby dotknąć? Ktoś z sali parsknął śmiechem, a gość - wyraźnie traktują-cy tę wypowiedź jako przytyk do swojego wzrostu - zaczai się obficie pocić i wiercić niespokojnie, rzucając na boki spłoszone spojrzenia rozbieganych oczek. Z tym większą więc nadzieją powitał uniesioną w górę rękę uczennicy. - Bardzo uprzejmie proszę... — uśmiechnął się szeroko i serdecznie. -Może pozwólmy dojść do głosu naszym milusińskim! „Milusińską" - jak się okazało - była Kaśka, więc wiedziałam na sto procent, że ta radość Borusika jest przedwczesna. - Wydaje mi się, że jest to rzeczywiście program niezwykły i imponujący... - zaczęła podejrzanie ciepło i uprzejmie, nawet nie chowając swojej ściągi. - Gdyby choć w połowie zechciał pan te swoje obietnice spełniać, nasza beznadziejna dziura stałaby się Disneyłandem, a ilością atrakcji zalewających statystycznego mieszkańca zakasowalibyśmy pewnie każde miasto w naszym kraju i co drugie za granicą. Niestc- 1S4 ¦ty, to są tylko okrągłe słowa, wciąż te same obiecanki-cacanki i oklepane slogany, którymi od lat nabiera pan wyborców. W auli zrobiło się niesamowite zamieszanie. Pełniąca funkcję gospodyni „Brzytwa" bezskutecznie próbowała ten zuchwały wywód uczennicy przerwać, ale ta, jak nakręcona, wyrzuciła wszystko z kartki do ostatka. Gość honorowy nie krył wzburzenia i sapiąc głośno, w pośpiechu pakował notatki. - Na te insynuacje, które padły tu, na tej sali, pod moim adresem, odpowiem państwu dziś o osiemnastej w telewizji regionalnej. Mam tam, jak wszyscy moi konkurenci, swoje pięć minut. Swoją drogą... — sapał, posyłając zgorszone spojrzenia w stronę grona oraz palącej się ze wstydu „Brzytwy" — zadziwiające rozmiary przybiera w tej szkole tupet, arogancja i impertynencja! Zadziwiające i niebezpieczne! 'Zegnam państwa! Po tym spotkaniu, przyznam szczerze, czułam jakiś dziwny niesmak. Wiedziałam, że Borusik jest burmistrzem beznadziejnym i że ta Chudoba mogłaby być całkiem inna, lepsza, gdyby w czyn wcielał choć co piątą^Swoją obietnicę, choć którąkolwiek... Jednocześnie jednak wiem, że czasem nie wystarczą dobre chęci; że w takiej pracy wciąż na drodze staje wiele obiektywnych przeszkód, o których zwykły człowiek nie może mieć pojęcia, zjktórymi też by sobie nie poradził, a tylko krytykuje i narzeka. Dlatego, w przeciwieństwie do większości klasy, nie gratulowałam Kaśce wystąpienia, choć się na pewno tego z mojej strony spodziewała. O szóstej po południu zasiedliśmy w komplecie przed telewizorem, by obejrzeć to nieszczęsne studio przedwyborcze. Gdy na ekranie pojawiła się szeroko uśmiechnięta fizjonomia Borusika, Filip ostentacyjnie ziewnął i sięgnął po kolejną garść orzeszków. - Był u nas dzisiaj. Kaśka zrobiła niezłą zadymę. - Siedź cicho! — zestrofowała go natychmiast mama, prze-lęta wyborami i losem miasteczka. Zadzwonił telefon. Mama żachnęła się i pokazała tacie, żeby spławił „tego kogoś". 165 — Teraz nie bardzo... Dobra, dzięki! — tata nadzwyczaj skrupulatnie spełnił prośbę. — Janusz pozdrawia — rzucił krótko i skupił się na wystąpieniu Borusika. — A więc nie tylko wystrój miasta, czyli ulice i chodniki, elewacje domów i ogródki, balkony, skwery i zieleńce, ale także obiekty socjalne, kulturalne i sportowe typu: przedszkole, nowoczesna przychodnia i klub seniora, ognisko muzyczne, prężnie działający dom kultury z sekcjami języków obcych, fotograficzną, muzyczną, plastyczną i komputerową, a nawet teatralną i filmową. Będzie też lunapark, hala treningowa i pływalnia -dostępne dla wszystkich mieszkańców, oczywiście, i... bezpłatne. Myślę także o hali widowiskowej, gdzie gościlibyśmy i teatry z najlepszych ośrodków w kraju, i czołowe zespoły muzyczne polskie oraz zagraniczne, ale także... (zrobił dramatyczną pauzę) gdzie swoje talenty mogłoby rozwijać nasze własne młode pokolenie chudobian! A talentów z pewnością w naszym pięknym mieście nie brakuje! Niczego nie brakuje! — Brawo! - klaskał z zapałem gospodarz Studia, uśmiechając się szeroko do kamery. — Coś wspaniałego! — Bzdety facio opowiada — skomentował Filip. — Mydli oczy. — Filip! Co to za język?! — mama nie przepuściła „chamstwa i cynizmu" w ustach dziecka. — A niech to diabli! — zdenerwowała się po chwili, widząc na ekranie latające paski. — Kiedy się wreszcie zajmiesz tą anteną?! — zaatakowała tatę. — Doprosić się nie można... — Zgłaszałem! Nie moja wina, że nie przyjechali! — To zareklamuj! Bezradny jesteś czasem jak dziecko we mgle! Paski zniknęły i na ekranie znów królował uśmiech Borusika, którego — już na dobre - wziął „na warsztat" mój braciszek. — Chyba się wścieknę!!! — jego wrzask mógłby obudzić chyba nawet dinozaura. — Ależ ten facio kłamie!!! Łże jak z nut!!! Kawał bezczelnego oszusta!!! — Uspokój się! — krzyknęła mama — Czego tak wrzeszczysz?! Czy ty musisz stale wtrącać swoje zdanie?! Ostatnio ciągle 166 wszystkich krytykujesz! Wszystkim bez przerwy coś zarzucasz! Daj nam spokojnie wysłuchać programu do końca! — Kłamie! Nabiera ludzi! Obrzydliwie kłamie! — Na twarzy Filipa pojawiły się niezdrowe wypieki. — A wy dajecie się nabierać! Ten facet to bezczelny oszust! Krętacz i naciągacz! — Filip!!! - mama była już bliska apopleksji. — Zaraz wylecisz! — Nie wylecę! Redaktor spojrzał na centralnie zawieszony, wielki zegar i rzekł z nieukrywanym żalem. — Czas, niestety, jest nieubłagany, proszę państwa, pora zatem na drugiego kandydata. Ma pan jeszcze niecałą minutkę — zrobił ukłon w stronę gościa. — Ostatnie, no... — powiedzmy... — pięćdziesiąt pięć krzepiących sekund dla naszych telewidzów i pańskich wyborców. Bardzo proszę! — Zaraz nam gagatek wyśpiewa, co zamierza naprawdę — szepnęłam w ucho Filipowi. — A więc, króciuteńkie, drodzy państwo, wręcz esencjonal-ne resume... - zaczął Borusik francuskim akcentem, posyłając telewidzom zawodowy uśmiech i chwytając energicznie kciuk do wyliczanki. — Ubiega się pan o urząd prezydenta miasta, bo...? — ponaglił prowadzący. — Bo to fajna, cieplutka posadka, panie! —wykrzyknął z dziecięco rozbrajającą szczerością Borusik i klepnął go w kolano. Redaktora zamurowało. Jąkał się, nie mogąc sklecić zdania, szybko jednak odzyskał równowagę i dosłownie piał w euforii. — Fantastyczne! Niesamowite! Coś absolutnie niezwykłego! Ma pan nie tylko imponujący, wręcz rewelacyjny program, ale także — co się dziś nieczęsto zdarza - niesłychane poczucie humoru! — Eee tam! Jakie tam poczucie humoru?! To pan się wygłupia — nie ja! Ja mówię serio! — Trzymaj mnie, Andrzej, boja chyba zwariowałam! —jęknęła mama. — Ten chyba też! — na myśli miała redaktora, który się już nie zachwycał, lecz - zszokowany — dawał rozpaczliwe znaki komuś spoza kadru, pewnie kamerzyście. 167 — Jak mnie, panie, pierwszy raz wybrali... — Borusik ciągnął dalej, szczerze i swobodnie - tom nawet nie przypuszczał, panie, jaki to jest cymes! Posadka, jak się okazało, nie za wielka i nie za ciężka... Za to jaka reprezentacyjna! Pierwsza klasa! Narobić się człowiek nie narobi, bo kto mnie może zmusić? No kto? A pensyjka, panie, że mucha nie siada! Nigdzie takiej by nie dali! A do tego samochodzik... dietki... układy... szacuneczek... komórka... To co się dziwić, że się konkurencji jak po deszczu grzybów namnożyło? Każdy by chciał! Ale, jak to się mówi, byle do wiosny, bo ja, panie... Nie dokończył, bo na ekranie pojawiła się nareszcie plansza: „ Przepraszamy za usterki. Za chwilę dalszy ciąg programu". Wiedzieliśmy z Filipem doskonale, że Borusik w tym programie się odsłoni, że się wreszcie przed swoimi wyborcami zdemaskuje. A jednak, osłupiali, patrzyliśmy na znacznie bardziej osłupiałych rodziców i nie mogliśmy w to wszystko uwierzyć; w to, że taki dwulicowy, zimny facet od lat rządzi tą naszą zabiedzoną mieściną, do której nazwa Chudoba pasuje jak ulał, a która nigdy tą „chudobą" być już me przestanie, bo on do tego nie dopuści. Tak jak nie będzie chciał dopuścić, by ludzie uwierzyli, że w ogóle można żyć inaczej: lepiej, piękniej, życzliwiej i bezpieczniej. I nie tak strasznie biednie, smutno ani szaro. Ani tak beznadziejnie. Będzie starannie pielęgnował tkwiącą w nich bylejakość i prowincję, by im nawet do głowy nie przyszło, że przecież wszystko da się zmienić; że W OGÓLE TRZEBA coś tu zmieniać. Nie od razu dotarł do nas fakt, że się udało i że „dalsz.\ ciąg" już nie nastąpi, bo już nie będzie rządów kłamcy Boru sika, a my oboje mamy w tym swój wielki udział. Smialiśrm się i śmiali śmiechem szalonym, niepohamowanym, którego sensu rodzice nie byli w stanie zrozumieć. Filip bardzo się ostatnio zaprzyjaźnił z Michałem Chru-ścickim. Tym z Domu Dziecka. - Ta jego mama jest właściwie całkiem fajna, tylko wtedy ' na zebraniu się tak na mnie zezłościła — powiedział mi w dro- \ dze do szkoły. —Jest w przychodni pielęgniarką... Mieszkali 168 cały czas w Przemyślu czy jakoś tak podobnie, a w Chudobie są dopiero od niedawna. Tak jak my. Bardzo fajny chłopak, ten Michał. Powiedział mi, że kiedyś mi pokaże swoje wiersze. Nigdy nikomu ich nie pokazywał, chyba nawet tej nowej mamie... Lubię go. Jest moim przyjacielem. — Ma dużo kolegów? — Nie, chyba tylko jeszcze jednego... takiego Przemka. Ale chyba mnie lubi najwięcej. — Najbardziej — poprawiłam odruchowo. - Cieszę się, że właśnie w tobie znalazł przyjaciela.Też go lubię. Miły chłopak... Filip uśmiechnął się szeroko. — Ehmm... Bardzo fajny. Jednak niesprawiedliwie go podejrzewałam, że nie przyjaźni się z Michałem bezinteresownie; że pewnie zechce coś wywęszyć i czegoś szczególnego się dowiedzieć o przeszłości. To było głupie z mojej strony. Nie ma sensu do tego wracać. — Kiedy jedziecie na wycieczkę? — zmieniłam temat. — Nie jedziemy. Idziemy na piechotę. Jutro. — Daleko? — Nie wiem. Na cały dzień podobno. — Weź wygodne, stare buty — poradziłam praktycznie. — Inaczej poobcierasz nogi. — Dzięki. Dość długo szliśmy w milczeniu — zamyśleni, każdy ze swoimi problemami. — Właściwie od początku ma kłopoty z naszą panią — powiedział Filip nieoczekiwanie. - Ona po prostu go nie lubi. Wyśmiewała go kiedyś na matmie, bo nie mógł zrozumieć pisemnego dzielenia. Zresztą, „Brzytwa" chyba nikogo nie lubi. Jest złośliwa. Nie cierpi nas. — Też jej nie kocham - rzuciłam spontanicznie. Może nawet niepotrzebnie, bo w końcu nie musiał tego wiedzieć. Wycieczka chyba się jednak Filipowi nie udała, bo wrócił ; niej w nastroju minorowym, do nikogo się nawet słowem lie odzywał i bez kolacji poszedł spać o ósmej. 169 — Masz jakiś problem? — zagadnęłam go ze szczerym niepokojem rano, w drodze do szkoły. Pokiwał tylko smutno głową. — Powiesz mi? Zaprzeczył głową i nadal milczał. — W ten sposób ci nie mogę pomóc. Choćbym nie wiem jak chciała. Popatrzył na mnie niewidzącym wzrokiem i odpowiedział strasznie smutno. — Nikt mi nie może pomóc. — Filip! — chwyciłam go mocno za ramiona i potrząsałam, by go obudzić z tego odrętwienia i przywołać do rzeczywistości. - Czy ty wiesz, człowieku, co ty pleciesz?! Czy ty niczego nie kapujesz?! Zobacz, jaką niesamowitą mamy siłę! Jaką potęgę! A ty mi takie bzdury wygadujesz?! Jak to, nikt nie może pomóc?! A po co ma nam ktoś pomagać?! My przecież możemy mieć to w nosie! Zapomniałeś, jaką mamy nad I wszystkimi przewagę?! Jakie nieprawdopodobne możliwości? r Filip! Jakby to tak połączyć, to... — To co? — przerwał zaczepnie, agresywnie, wyraźnie chcąfl mme sprowokować. — Udajesz głupiego?! — dałam się jak dziecko wyprowa«j dzić z równowagi. — Przypomnij sobie tych bandziorów n(i ulicy i staruszka! I organistę -jak go załatwiłam! Albo te| program przedwyborczy Borusika! Możemy, Filip, tyle zroj bić dla miasteczka... Tyle wspaniałych rzeczy... Pomyśl A przy okazji też coś zyskać... Pomóc sobie i utrzeć nosi różnym takim... — Beze mnie! — urwał hardo, ale widziałam na odległoś że jest załamany; że dzieje się z nim coś dziwnego. Miał łj w oczach. i Zupełnie nie wiedziałam, jak mam z nim postępować i rc mawiać: okazać czułość czy też surową obojętność; drąż czy pozostawić przykry temat, żeby się „uleżał". A może zaatakować? Doszłam do wniosku, że chyba jednak nic siłę, bo jeśli zamknie się i zaskorupi w sobie, spalę szansę nic nie wydobędę. 170 Męczyła mnie ogromnie ta niepewność ruchu. Było pewne, ze coś go strasznie gnębi; coś, z czym nie może sobie poradzić i że to musi być dla niego wielki dramat, bo głos mu się, gdy mówił, zupełnie załamał. Zdradził go. -Jak jednak kiedyś zmienisz zdanie i będziesz chciał o tym pogadać, to zawsze możesz na mnie liczyć... Pamiętaj. To było wszystko, co zdołałam mu zaproponować. Pokiwał głową od niechcenia, ale wiedziałam, że nie przyjdzie. Może nawet nie usłyszał... ROZDZIAŁ X MIAŁEŚ SZANSĘ, FRAJERZE sil Nie nagabywałam JUŻ Filipa - ani o to, czemu jest ostatnio taki smutny, ani tez, dlaczego me chce już korzystać ze swych nadzwyczajnych możliwości. Jego sprawa. Miałam poczucie, ze ja także w pewnym sensie je marnuję; że skoro dobry los tak sprawił, to trzeba chcieć i umieć maksymalnie taki jego uśmiech wykorzystać. Nie umiałabym darować sobie - gdyby się to wszystko miało nagle skończyć, zablokować - że tak bez sensu ten dar losu zmarnowałam; że taka byłam beznadziejnie głupia... Zastanawiałam się całymi godzinami, co mogłabym z ty sensownego zrobić, lecz mc nadzwyczajnego me przychodził mi do głowy - wszystko wydawało mi się głupie i banalną mało ważne. Zdecydowałam się więc pójść na „żywioł", działać spontanicznie. " Bawiłam się tą moją władzą nad innymi, rozkoszując si ich osłupieniem w szkole, w sklepach, na ulicy, nawet w kc ściele; spontanicznymi pomysłami, z których przed nikim nil musiałam się rozliczać, a które przynosiły czasem wręcz za skakujący efekt i niebywałą satysfakcję. _ Ofiarą tych pomysłów - zdarzało się - padali ludzie Bo ducha winni, przypadkowi. Zrozumiałam więc, ze to koi piętna bzdura, dziecinada i ze świadomie i z_ rozmysłe muszę utrzeć nosa i ukarać wszystkich tych, którzy „pod" dli", którzy mi w j akikolwiek sposób dokuczyli, skrzywd moich bliskich lub przyjaciół, byli nieżyczliwi, nieuprzej albo źli, okrutni... I zniszczyli naszą „Wyspę Szczęścia . Żyłam jak w transie. Działałam szybko i w nieustann pośpiechu -jakby „na zapas". Jakby w obawie, ze me zda: 172 że ta moja cudowna moc któregoś dnia się nagle skończy, wyczerpana jak zużyta bateria, i —jeszcze nie wykorzystana, zmarnowana — na zawsze przestanie działać. Straciłam poczucie czasu i rzeczywistości, a to, co robiłam, wciągało coraz bardziej, uzależniającjakjakiś narkotyk. Nie mogłam skoncentrować się na lekcjach ani nawet na zwykłej rozmowie z kimkolwiek. Nie mogłam spać, bo wszystkie wydarzenia z dnia wracały nocą — wyolbrzymione i nachalne — nie pozwalając godzinami zmrużyć oka. Rodzice patrzyli na to moje zachowanie z wciąż rosnącym niepokojem, uznając w końcu, że w grę tu może wchodzić tylko miłość. — Ze szkoły wracasz, córciu, coraz później... I w dodatku bez Filipa — mama starała się rozmawiać ze mną delikatnie i taktownie. — To w twoim wieku nic nadzwyczajnego, że się tak bez pamięci zakochałaś... - uśmiechnęła się wyrozumiale. —Tym bardziej jednak chcielibyśmy tego chłopca poznać. Gdy przysięgałam, że się mylą, wpadli w popłoch, że to pewnie jakieś podejrzane towarzystwo, a więc narkotyki. Więc co miałam im powiedzieć? Ze jestem nowoczesnym cudotwórcą, a to pochłania mnóstwo czasu i energii? Ze mam ostatnio nowe hobby i programuję zachowania ludzi? Przecież zaciągnęliby mnie do psychiatry! Z dwojga złego już zostałam przy tym chłopcu, uprzedzając tylko, że to „straszny dzikus, człowiek chorobliwie nieśmiały" — taki, który się wszystkiego ciągle wstydzi i za nic w świecie się im nie pokaże... Gdy szłam, a raczej wlokłam się z zakupów, mignęła mi z daleka pani Petronela, która nie bacząc na nieziemski upał, gnała w naszą stronę - ani chybi z zębami. Nie przyspieszałam. Szczerze mówiąc, nie miałam dziś ochoty na jej szczebiot. Poza ivm — obładowana mąką, cukrem, wodą mineralną i innymi „drobiazgami" - byłam bez szans w tym biegu. Gdzieś jednak musiała się zatrzymać, bo spotkałyśmy się tuż przed domem. — WT mieście ludzie wprost wariacji dostają! — zapiała już ¦ ul furtki, cienko jak jeszcze nigdy. — Dzień dobry, pani dok-ii >r! Mówię pani! - Witam! — mama szczęśliwie uskoczyła w bok, w ostatniej chwili unikając stratowania. 173 Pacjentka wzięła ostry zakręt i wparowała do królestwa mamy jak do siebie. Zrzuciła żakiet i słomkowy toczek z plastikowym kwiatkiem i chwyciwszy w palce suknię przy dekolcie wachlowała energicznie swe pokaźne piersi, sapiąc przy tym i wydmuchując silny, wąski strumień powietrza do góry, by schłodzić zroszone potem czoło i odkleić przywierającą doń uparcie grzywkę. — Pani doktor pozwoli... — powiedziała, podbierając mamie garść jałowych opatrunków do wytarcia szyi, skroni i odważnie głębokiego wycięcia dekoltu. Zapowiadało się ciekawie, więc szybko odtransportowałam torby z zakupami do spiżarni i wyraziłam gotowość uzupełnienia zapasu opatrunków. — Ręce umyj! — przypomniała mama, tym samym wyrażając swoje przyzwolenie i gestem zaprosiła pacjentkę na fotel. — A niech Bóg broni! — zaprotestowała. - Zablokuje mnie pani na godzinę, to co ja zrobię?! — Pani to się zawsze coś niezwykłego przytrafi... - roześmiała się w końcu mama i widać było, że rewelacje pani Petroneli, że „ludzie wprost wariacji dostają" naprawdę chwyciły. — Mnie, pani doktor?! Już prawie wszystkim! Wszędzie pomór! To znaczy... panika! Histeria! - plotła Petronela trzy po trzy. — Moja Mańcia, na ten przykład, dziś polskiego nie miała, bo nauczycielka nie chciała za nic wejść do klasy! Zwyczajnie — odmówiła! Możesz to pani sobie wyobrazić? Bo ja nie! Na wagary się biedaczka wybrała, bo bała się lekcję przed tą delegacją z kuratorium poprowadzić, i ją złapali! Znaczy -„Brzytwa" capnęła... — Nie rozumiem... — A czego ona się boi? — chciała mnie pani zapytać...? I słusznie! Ale nie do końca! Oni się wszyscy sypią... — zniżyła głos bardzo znacznie. Mama musiała mieć przedziwną minę, bo kobieta pospieszyła z wyjaśnieniem. — Na lekcjach się sypią! Nic nie umieją, pani doktor! Głup stwa plotą, że zęby bolą! Tabliczka mnożenia im się plącze! Byki ortograficzne sadzą! A z geografii, wiesz pani, to na- 174 uczyciel —jak to mówi moja Mańcia — dał takiego ciała...! — chwyciła się za głowę. — Sahary w Ameryce szukał! Znaczy, nauczycielka... I to przy wizytacji! A jak dzieciaki zaczęły się śmiać, to się na Holandię przerzuciła! Cha, cha, cha! Jak Boga kocham! Niechbym nie wstała, jak to nieprawda... Całą tę kwestię zakończyła bardzo cicho, bo zabrakło jej tchu i się ze śmiechu popłakała. Ja zresztą też. — To co się pani dziwisz, że w takiej sytuacji belfry z lekcji uciekają? — nawiązała do tematu po króciutkiej przerwie. — Nawet zwolnienia biorą! — Zęby lekcji nie prowadzić?! — mama była już zupełnie pewna, że ma do czynienia z chorą wyobraźnią. — Każdy by brał, jakby mu tak uszy nagle fiksowały ... — fiknęła palcami — alboby przy komisji z oświaty wciskał ciemnotę uczniom, że bitwa pod Grunwaldem zakończyła II wojnę światową u schyłku średniowiecza, a Kopernik wynalazł szczepionkę na robaki! — Robi sobie pani ze mnie żarty! — zawołała mama i, szczerze mówiąc, się zdziwiłam, że była jeszcze w stanie wydać z siebie jakikolwiek okrzyk. — Moja sąsiadka dobrze zna tego od historii, to on się aż tak bardzo tym Grunwaldem nie przejął. Wsypa to pół biedy — powiedział podobno — ale jakby mu tak przyszło stanąć w środku lekcji w kalesonach! Albo i bez! Dlatego idzie na L-4. To znaczy teraz możejakieś inne „L" medyki dają. A znówwczoraj, to tego... law mięsnym - akurat pani Zuzię spotkałam, coś kupowała, to zaświadczy — to cały sklep pokotem ze śmiechu leżał. Jak tej i żceźniczce zaczęły włosy dęba stawać! No mówię pani... cyrk na m Ełkach! Czyste kino! Jak tylko zapytała „Czy coś jeszcze?" albo l>( jwiedziała cenę, to włosy „cyk!" i już sterczały! I jakichś takich < ii -zu zezowatych dostawała... Boże uchowaj... Sklep zamknęli, I x > żadna ekspedientka już do ludzi nie wyszła. — Rzeczywiście tak było, Zuzka? — mama też już wycierała i łzawione oczy, wciąż czekając na stosowny moment, żeby .1 cząć swoją pracę. Pokiwałam głową, bo faktycznie tak to wszystko wyglądało, choć I1 iałam ochotę ukarać Petronelę i zaprzeczyć za tę „Zuzię". 175 — A nie mówiły dzieciaki — jednym tchem strzelała dalej — co w niedzielę na mszy było? Państwo chodzą do kościoła czy ateiści? — rozwijała temat z szybkością światła, już nie pamiętając pewnie, po co przyszła. Mama patrzyła na nią rozbawiona i chyba już nie nadążała. — Nie wie pani?! To co te pani dzieci, niemowy?! Nic się nie zwierzają?! Moje to do północy aż zasnąć nie mogły! No! Proboszcz zamiast „Ojczenasza" zaśpiewał piosenkę, masz pani wyobraźnię?! A w prostej „Zdrowaśce" dwa razy się wysypał i nie skończył! No to wieczorem sprowadzili wikarego z sąsiedniej parafii — nie wiem dokładnie, skąd, ale nasz już się więcej nie pokazał. No mówię pani, gdzie nie pójdziesz, to się jakieś cuda dzieją... Powiało, jak to mówi mojaMańcia, grozą, proszę pani! Nikt już nie wie, gdzie i kiedy mu się zdarzy jakaś wsypa albo nawet straszny skandal... Ludziska się okropnie boją, bo urok kto jaki rzucił na Chudobę czy co? Nawet ta... no... stara Rudziakowa próbowała odczyniać, ale na razie nic nie dało. A może tu nie ma co odczyniać, bo... no... To jest moja teoria, pani doktor ... — uniosła palec i przewróciła gałki oczne, kończąc szeptem — no... kosmici? Kiedy wreszcie wyszła z gabinetu, mama stwierdziła, że to ' ona powinna płacić swej pacjentce za wizyty, bo to jest bez j wątpienia najweselszy element naszego pobytu w Chudobie. Już tylko czterdzieści dni zostało do wakacji i do końca m jej siódmej i Filipa trzeciej klasy. Lekcje upływały dziś ni mrawo, a na trzeciej dowiedzieliśmy się, że za chwilę będzi apel. Zgoniono nas klasami — od pierwszej do ósmej - i ust wiono w holu w zamknięty czworobok. Gdy był już w mi a: regularnych kształtów, „Brzytwa" wyraziła niezadowolenie z n szych wyników w nauce, frekwencji i, oczywiście, dyscyplin' — Zostało już niewiele ponad miesiąc do wakacji, więc że mi nie było potem płaczu i lamentów! — powiedziała w sp sób pozbawiający wszelkich złudzeń, że owe lamenty zro na niej jakiekolwiek wrażenie. Zadzwonił dzwonek. Ale nie zwykły, natarczywy, tylko k ciutki i dyskretny, informujący, że teoretycznie zaczynała! 176 się teraz długa przerwa. Tylko teoretycznie jednak. „Brzytwa" miała najwyraźniej dzień tak zwanych krwawych porachunków, więc czując wyraźny niedosyt, po wynikach gładko przeszła do wyglądu uczniów. Skandalicznego wyglądu, trzeba to podkreślić. Powiedziała, że na rewolucję teraz już za późno ale po wakacjach dobierze się nam fest do skóry; że fryzury mamy tak koszmarne, ze się nawet patrzeć na nas nie chce, bo przypominamy nie normalnych, cywilizowanych ludzi, ale monstra i czupiradła z Muzeum Dziwności i że dotyczy to zarówno dziewcząt, jak i chłopców. - W dodatku niektórym panmcom... - coraz głośniej wyrażała swoje święte oburzenie - do tego stopnia w głowach się przewraca, ze się malują, farbują i ubierają tak wyzywająco, w sposób urągający wszelkiej, me tylko uczniowskiej, przyzwoitości, że bardziej się nadają do lokalu niz do szkoły pod-stawowej! W holu zapanowała śmiertelna cisza. Zrobiło się tak, jakby wszyscy przestali oddychać, jakby w mm w ogóle nikogo nie było, a ja słyszałam tylko bicie mego serca** - Ona mnie zaraz na środek wywlecze... - szepnęła przerażona Kaśka. - Znowu się będzie pastwić! - Tym razem stworzę naszym gwiazdom jedyną i niepowtarzalną szansę, by mogły się na tym wybiegu zaprezento-a ać wszystkim w pełnej krasie! - kontynuowała „Brzytwa" - satysfakcją, a Kaśka zbladła jak ściana. - Pani ma ten wykaz, pani Jadziu, prawda? - zwróciła się do opartej o ścianę polonistki i podążyła w jej stronę, znikając za szpalerem uczniów. - Proszę o zrobienie na środku więcej miejsca dla . zołowych szkolnych modelek! Top-modelek! - wołała stam-i,jd, wysoko unosząc dużą kartkę. - Oto one! Dagmara Bo-",usz! Ósma „b"! - zaanonsowała uroczyście, tak jak to robią awodowi prezenterzy na wyborach miss piękności. Obie panie - nad wiek rozwinięta, niemal na zero ostrzy-¦ >na brunetka ze srebrną cyrkonią w nosie oraz „Brzytwa" -vszły na środek z przeciwległych szpalerów i stanęły naprze- "ko siebie. Zrobił się nieopisany tumult i okropne zamie- i w ¦•/.anie. 177 - Spokój! - krzyknęła dyrektorka i uniosła w górę listę „top-modelek". - Ciekawsze dopiero nastąpi! To początek! Stała tak przed nami w całej swej okazałości i zupełnie tego nieświadoma: w obcisłych, odblaskowo cytrynowych kolarkach z dżerseju w czerwone grochy i śmiałej, mocno Wydekoltowanej bluzce na ramiączkach, co przy jej zwalistych, nieforemnych kształtach wyglądało szokująco i żałośnie. Ponad dwustu uczniów i nauczycieli konało ze śmiechu, komentując „poczucie humoru" dyrektorki i „odwagę", o które nikt jej nigdy w życiu nawet me posądzał i zachodząc w głowę: „Jak ona to tak szybko zrobiła?" - Spokój! - „Brzytwa" wykrzyknęła groźnie, rozglądając się powoli po zebranych i podnosząc listę na wysokość swoich oczu. - Zu... Zuzka! Czy jaa...śśnię? - wyjąkała Kaśka, stając na palcach. - Wi... idzisz to sa...amo, co ja? - Ehmm... - mruknęłam, zachowując niewzruszoną obojętność. - Niezłe. Zerknęłam kątem oka na Filipa. Stał w pierwszym rzędzie Ze spuszczoną głową. Nie śmiał się. Hałas zrobił się tymczasem tak ogromny, że kolejnego nazwiska z listy nikt już chyba nie usłyszał. - Spokój!!! - „Brzytwa" krzyknęła jeszcze raz i z całej siły uderzyła listą „top-modelek" o swoje obnażone udo. Dopiero teraz zobaczyła swój wyzywający strój i żałosny, groteskowy wygląd. Kartka wypadła jej z rąk. Zrobiła się na twarzy blada, zupełnie biała i zaczęła się śmiać. Oglądała wciąż siebie i śmiała się nerwowo, śmiechem urywanym, bardziej podobnym do jęku albo psiego skamlania, jakby dostała pomieszania zmysłów. Rozglądała się w popłochu dookoła po twarzach kilku setek swoich podopiecznych -jeszcze niektórych rozbawionych, ale w większości przestraszonych i poważnych, czujących, że stało się coś okropnego -jakby w nich szukając duchowego wsparcia, choćby jednej przyjaznej du szy. Była w tym momencie kompletnie bezradna i samotna. Sama. Cicho, zupełnie cicho, zaczęła płakać i uciekła, zegna na nieprzyjazną ciszą. 178 Znowu spojrzałam na Filipa. W jego oczach było coś takiego, czego nawet nie umiałabym określić: chyba mieszanina wstydu i niedowierzania... Nie wiem. Nie potrafiłam znieść tego spojrzenia. Ani myśli, że stało się to, co się stało. W drodze do domu Filip się ani słowem nie odzywał, natomiast Kaśka się dosłownie gotowała. — Kurde, naprawdę nigdy tego nie zrozumiem! Po prostu nie kapuję! - krzyczała podekscytowana. — Cały czas była w tym swoim brązowym kostiumie i białej bluzce z broszką! Przysięgam, że jej na moment nie spuszczałam z oka! Nie miała gdzie i kiedy się tak szybko przebrać! Nie miała szans! Zresztą... chyba by wówczas nie płakała! No, Zuzka! Powiedz coś, do licha! — Też mi się tak wydaje... — powiedziałam drętwo i wzruszyłam ramionami, zatrzymując się na wysokości furtki jej ogrodu. — Zaczyna padać. — Po tobie to spływa i w ogóle nie robi wrażenia! Ja dosłownie jestem bliska wariacji! — Kaśka niemal wyskakiwała ze skóry, a na jej zazwyczaj bladej twarzy pojawiły się wypieki. —Ty przyjmujesz to tak jakoś obojętnie... Janie wiem... Jak wyszła z Dagmarą na ten niby wybieg, to pomyślałam sobie, że to wszystko to jest jakiś hit! Jakieś odjazdowe przedstawienie! W tym momencie nawet się nie zastanawiałam, że „dyra" w życiu by takiego czegoś nie zrobiła ani że nie miała nawet szans! Myślałam, że to jakiś dowcip! Jaja! Taka niespodzianka! Ze niby chciała nam w ten sposób uświadomić, jak bardzo można się oszpecić strojem! Zew tak drastyczny sposób nam to chciała... Nie wiem... ale... — głos Kaśki nagle się załamał — jak zaczęła płakać, to zrobiło mi się tak strasznie głupio... Była jak zbity pies... Myślałam, że pod ziemię się zapadnę... Rozpadał się rzęsisty deszcz, skorzystałam więc z tego i ucięłam krótko, szybko ruszając w stronę domu. — Do jutra! — Cześć... — odpowiedziała zaskoczona, lecz czułam, że po-mimo deszczu stała nadal. 179 — Jak ty w ogóle mogłaś?! — szarpał mną jak oszalały Filip, gdy tylko zatrzasnęła furtkę. — Ty w ogóle nie masz serca! Jesteś jakaś złośliwa i okrutna! Bez przerw)?, gdzie się tylko ruszysz, robisz ludziom same świństwa! I myślisz pewnie, że to był czadowy pomysł?! Ze jesteś cholernie dowcipna, co?! Wiesz, co ci powiem? To, co zrobiłaś naszej pani, było wstrętne! Obrzydliwe! Wstydzę się nawet, że jesteś moją siostrą! — „Naszej pani"?! — roześmiałam się z niedowierzaniem. — Czy ja na pewno dobrze słyszę?! Chyba „Brzytwie"! Ty chyba zwariowałeś, chłopie! Coś ci odbiło! Po prostu mi zazdrościsz! Jesteś zawistny i dlatego tak na mnie napadasz! — rewanżowałam mu się, chociaż nie miałam wątpliwości, że ma rację. — Zazdroszczę?! Ja ci zazdroszczę?! - pukał się w czoło obraźliwie. —Ty jesteś chyba nienormalna! Tak się składa, że ja me muszę ci zazdrościć! Już zapomniałaś, co potrafię?! — Nie rozśmieszaj mnie! - nie bacząc na idących ludzi wy-buchnęłam śmiechem. — Psu na budę to się może przydać! Nie radzisz sobie! Nie dorosłeś! To cię, knypku, po prostu przerasta, bo jesteś o wiele za głupi, żeby taki dar potrafić wykorzystać! Zwykły bęcwał, cymbał i skończona trąba! Niedorajda! Byłam wściekła, rozjuszona i upokorzona. Zabrakło mi odwagi, żeby przyznać Filipowi rację, a przecież, niestety, j;j miał! Wściekało mnie, że taki smarkacz mnie potępia i ocenia. I mówi, że się za mnie wstydzi. Stał w strugach deszczu tuż przede mną, dysząc ciężko. I tylko patrzył na mnie... Nie weszłam z nim do domu. Chciałam zostać na deszczi i i się roztopić. Rozpłynąć się, żeby nie myśleć, nie czuć, popamiętać. Pobiegłam w kąt ogrodu, by skryć się pod dziura wym parasolem pochylonej wierzby, której warkocze płakah nade mną, nad moją głupotą i podłością. Nie czułam zimiM ani deszczu; ani spadających z wierzby zimnych kropel; an strużek, które ciekły po twarzy, szyi i po plecach. Nic nie c/n łam. Nawet tego, że siedziałam tam już bardzo długo. — Boże... nareszcie cię znalazłem... — nieoczekiwanie usl* szałam głos Filipa. — Będziesz bardzo chora. Chodź. 180 Podniosłam głowę. Przycupnięty koło mnie, patrzył mi w oczy i uśmiechał się smutno. Albo raczej próbował się uśmiechać. — Tak bardzo chciałabym to wszystko cofnąć, Filip... — powiedziałam przez łzy. — Nie masz pojęcia, jak bardzo. Kiwał głową, jakby to wszystko rozumiał. Ale nie wierzę, żeby mógł rozumieć. Czy to możliwe, żeby taki mały jak on chłopiec miał pojęcie, co czuje ktoś, kto się zachował obrzydliwie? Nie mógł wiedzieć. Usiadł przy mnie i milczeliśmy. — Chciałbym być taki jak dawniej — niespodziewanie przerwał to milczenie. Spojrzałam na niego pytająco. — Wcale nie jestem od ciebie lepszy — powiedział poważnie. — Dużo gorszy... Jestem po prostu złym człowiekiem. To wyznanie zaskoczyło mnie niesamowicie. To ja byłam zawsze taką „egzaltowaną dziewczynką", a potem, gdy podrosłam, „egzaltowaną dziewczyną", która—jak to określił kiedyś tata — od dziecka wypowiadała się z przesadą i chwilami śmieszną afektacją i która była, jest i pewnie^wsze będzie nadwrażhwa. To ja wpadałam wiecznie w skrajne nastroje — od szczęścia i euforii po nieutulony żal i smutek, nawet rozpacz i histerię, i od nieuzasadnionego entuzjazmu po nieuzasadnione zniechęcenie. To ja miotałam się pomiędzy nastrojami, nie wiedząc, który w danej chwili wybrać. I to ja w końcu wiecznie popadałam w skrajności: od bezkrytycyzmu do totalnego krytykanctwa, lawirując pomiędzy obezwładniającą naiwnością a kompletnym brakiem zaufania. Dlatego w moich ustach to stwierdzenie, że „jestem złym człowiekiem" nikogo pewnie by nie zaskoczyło. Ale nie w ustach Filipa... Wieczorem -już w piżamach i z kubkami zaparzonej przez mamę, gorącej herbaty z malinami - siedzieliśmy po ciemku u Filipa, wpatrując się w cudownie granatowe, rozgwieżdżone niebo nad Chudobą i me odzywaliśmy się do siebie ani słowem. Pomyślałam sobie, że właściwie nie musimy mówić; że nawet to milczenie, sam fakt, że tu siedzimy razem, to tak wiele... 181 ...Na wycieczkę poszedł z nami wychowawca piątej klasy, w zastępstwie... - Filip zaczął nieoczekiwanie swą opowieść. — Po kilku godzinach marszu w słońcu mieliśmy wszystkiego dosyć. Byliśmy głodni i kompletnie wykończeni, każdemu chciało się pić, a nogi bolały okropnie. Pan zarządził postój na polanie, ale było tak gorąco, że się pochowaliśmy pod drzewa i nikt nie chciał wychodzić na słońce. Niektórzy mieli bąble od niewygodnych butów. Cieszyłem się, że wziąłem stare adidasy, że mi tak fajnie poradziłaś, bo stopy miałem idealne. Nagle się zrobiło zamieszanie, bo -jak się okazało — Magdzie Urbanik zginął zegarek. - Ktoś ukradł... - powiedziałam domyślnie. - Tak mówiła. Dostała w zeszłym roku na Komunię. - No to poczekamy... - powiedział pan. - Mamy, w końcu, dużo czasu. Złodziej się musi znaleźć i zegarek też. -Zapalił sobie papierosa i zaczął bawić się kółkami dymu. -Mamy dokładnie dwadzieścia osiem minut. Myślę, że to wystarczająco dużo, żeby się najeść, napić, wysiusiać i znaleźć zegarek - powiedział. - Nie ruszymy, dopóki zguba się nie znajdzie. Ziuciu powiedział głośno, że Madźka nie miała zegarka. — A ty skąd wiesz?! - rzuciła się do niego i zaczęła płakać. — Wzięłam go sobie rano do plecaka! Pan się okropnie wkurzył i kazał się Ziuciowi nie odzywać. Czas mijał, wszyscy jedli i pili i właściwie prawie nikt się nie przejmował już tą zgubą. - Zostało ostatnie pięć minut! - padło ostrzeżenie. — Ona jest głupia albo oszukuje -jeszcze raz powiedział Ziuciu, ale już cicho, żebym tylko ja słyszał i jeszcze paru chłopaków. — Skąd wiesz? — zapytałem szeptem. — Wiem. Widziałem. - Widziałeś, że nie ma?! Co ty! Możesz być tego na sto procent pewien? — nie dowierzałem, bo jakoś się to nie trzymało kupy. — Pewny to człowiek nigdy nie jest — filozofował Ziuciu. -A ona jest naprawdę głupia, no to kłamie albo nie pamięta. 182 1 Dałem sobie spokój z Ziuciem, bo pan zdjął kapelusz z głowy, zaczął go długo i starannie wyrównywać, aż w końcu podniósł wysoko do góry. — Kapelusz będzie pod tamtym drzewem! Pod sosną! — zaczął iść w tamtym kierunku, mówiąc plecami do nas. — Chodzicie pojedynczo! Każdy - nie zaglądając do środka — o tak, z odwróconą w drugą stronę głową, wkłada do niego rękę i odchodzi! Nie będzie wiadomo, kto zegarek włożył, ale nie o to nam w tej chwili chodzi! Ma się znaleźć i już! Tu, w środku! — postukał kilka razy w dno swojego kapelusza i, zostawiwszy go pod sosną, wrócił do nas. - A jak i to nic nie da — powiedział spokojnie — sam poszukam. Idą wszyscy bez wyjątku! — Ja też? - zdziwiła się Madźka. — Też. Dla porządku. Zrobiło się spore zamieszanie. Niektórzy już po cichu planowali, że mu do kapelusza coś podrzucą—jakieś paskudztwo, oczywiście. Ktoś chciał podłożyć tłusty papier po kanapce, Burak — swój mleczny ząb, który mu akurat wypadł przed godziną, a Ziuciu Zgadula natychmiast przygotował żabę. -Ustawię się przed Madźka— szepnął. — Posika się, jak już tam łapę wsadzi... Asia Nowak chciała się jeszcze załatwić, ale pan powiedział, że już nie i żeby „trzymała mocno przez pięć minut". Chłopaki zaczęli głupio rechotać i zrobiło się dość luźno jak na taką sytuację. Tylko Michał cały czas był jakiś dziwny. Jak pan zaczął o tym swoim kapeluszu, to go aż nie poznawałem - tak się zachowywał. — Michał, co ci? - spytałem zaniepokojony. - Źle się czujesz? — Nie... nic. Tak tylko... — plątał się, jakby się czegoś przestraszył. — Stawaj przede mną — zrobiłem mu przed sobą miejsce. — Pójdę na końcu — powiedział. — Chcę usiąść. Niedobrze mi. Był biały jak ściana i spocony. Nie rozumiałem, co się stało, więc zacząłem mu się uważnie przyglądać. Naprawdę, Zuzka, bez żadnych złych zamiarów, tylko tak sobie, bo się tak dziwnie zachowywał... — „O Boże..." — usłyszałem w mojej głowie 183 jego przerażony szept. — „Boże kochany... Zęby tylko nie robił rewizji! Żeby tylko nie robił... Po co ja to zabierałem? Zęby tylko nie chciał szukać..." Myślałem, że zemdleję. Akurat była moja kolej, więc poszedłem jak na gumowych nogach do tej sosny i do tego kapelusza, włożyłem garść powietrza i... i naprawdę miałem już ochotę tam nie wracać. Czułem się okropnie i chciało mi się płakać, że mnie przez tyle czasu oszukiwał, że tak nabrał. Ze go tak bardzo polubiłem. Gdy wróciłem, w kolejce były jeszcze trzy osoby. — Skorzystaj, oszuście, żeś ostatni! — szepnąłem mu do ucha, żeby nikt mnie nie usłyszał. —Nie zdradzę cię! Nie ma obawy?! Popatrzył na mnie z przerażeniem. To jasne, że musiał się przestraszyć. Rozszyfrowałem, jaki jest naprawdę, choć się tak sprytnie kamuflował; wyszło, że to oszust i zwykły złodziejaszek. Był spalony. Wciąż nie rozstając się z tym swoim plecaczkiem, poszedł ostatni i nawet porządnie ręki do kapelusza nie włożył. Widziałem - ledwie się schylił i nawet nie udawał. Przynajmniej teraz był uczciwy... Zaraz potem pan zabrał kapelusz spod sosny i — podniósłszy go wysoko ponad głową - przewrócił do góry dnem. Nic oczywiście nie wypadło. Wiedziałem, że tak będzie, bo przecież Michał nawet ręki porządnie nie włożył. - Nie chcieliście dyskretnie i anonimowo... - zaczął pan, bardzo już zdenerwowany — no to proszę otwierać plecaki! Ale to już! Podchodzić kolejno i wysypywać na gazetę! Wyjął z kieszeni zmiętą gazetę i dokładnie rozpostarł ją na trawie, a ludzie z klasy kolejno podchodzili i wysypywali. Potem z powrotem się wkładało swoje rzeczy do plecaka i podchodził następny. I tak w kółko. Obserwowałem Michała. Miał łzy w oczach, ale wcale nie było mi go żal. „Od rzemyczka do koniczka, a na końcu szu-bieniczka" — przypomniało mi się powiedzenie naszej siostry od religii, kiedy się uczyliśmy o siódmym przykazaniu. I chyba to prawda, bo ojciec Michała też kradł, a teraz siedzi w więzieniu. 184 - Miałeś szansę, frajerze... - powiedziałem. - Mogłeś to przecież sprytnie włożyć! Michał popatrzył na mnie tymi swoimi wiecznie zdziwionymi oczami niewiniątka i powiedział, cały czerwony: - Jak ty tak możesz mówić?! Ty naprawdę myślisz, że ja... - Możesz sobie innych oszukiwać, ale nie mnie! — odparowałem. — Wiem na sto procent, że ukradłeś. Nie chcę już być twoim przyjacielem! Pan chyba musiał to usłyszeć, bo nagle podszedł do nas i powiedział do Michała. - Wysyp zawartość. Michał zaczerwienił się jak burak i jeszcze mocniej przyciskał ten swój plecak do siebie. - Wysyp to! — powtórzył pan, wyprowadzony z równowagi. - Nie! Ja nie wziąłem tego zegarka! - wciąż kłamał i prawie płakał ze strachu. — Nie jestem złodziejem! Było mi głupio, że pan usłyszał to, co do Michała powiedziałem. Nie przypuszczałem, że usłyszy. Nie chciałem tego. Był przecież kiedyś moim najlepszyr»*przyjacielem... I mimo wszystko teraz mu współczułem, bo to wstyd. Cała szkoła będzie odtąd mówić, że to złodziej... — myślałem sobie. — Nie będzie już miał życia w Chudobie. Pan się z nim nie patyczkował. Zabrał plecak i sam wszystko na gazetę wysypał. Oprócz swetra i drugiego śniadania wypadł tylko gruby zeszyt — taki brulion. - Ja cię kręcę! „Chrust" nawet na wycieczce dzięcioli! — chłopcy śmiali się i nabijali z niego, że jest taki pracuś. Pan chciał nadal szukać zegarka, więc kazał Michałowi dokładnie powywracać kieszenie. Wypadła tylko pognieciona chusteczka... Filip rozpłakał się nagle. Nie przeszkadzałam mu i nic do niego nie mówiłam. Płakał, leżąc skulony na boku, jak taki embrion... - żałośnie szczerze i tak jakoś przejmująco... Głaskałam go po głowie, przytulałam, ale nie potrafiłam go pocieszyć — zdawało mi się, że to niemożliwe. „Zęby Filip natychmiast przestał płakać! Zęby się zaczął śmiać i był 185 szczęśliwy!" - rozkazywałam w myślach, ale nawet nie drgnął, wcale nie zareagował. -Widać straciłam już tę moją zakicha-ną moc... To koniec... - pomyślałam sobie i nie zrobiło to na mnie najmniejszego wrażenia. Przeciwnie, poczułam jakąś niepojętą ulgę. ...Panu było chyba głupio, że nie znalazł u niego zegarka -mówił dalej Filip, gdy się już nieco uspokoił. - Podniósł z gazety ten brulion i otworzył go na chybił trafił. Michał wyciągnął rękę i krzyknął w popłochu, w jakiejś panice: - Proszę to oddać! To jest moje! Pan nie ma prawa tego czytać! On jednak kartkował zeszyt i uśmiechał się pod nosem. — No proszę... — powiedział w końcu. - A myślałem, że to tylko zakochane panny piszą pamiętniki... No, no, no! - cmokał i z niedowierzaniem kręcił głową. -1 nawet wiersz... Z czego to przepisałeś? - spytał, wcale nawet nie czekając na odpowiedź.-A tu drugi... Smutne jakieś... „Nie wiem - przelatywał tekst ściszonym głosem, pospiesznie - kto dał takie prawo człowiekowi, by ranił i zabijał innych, nawet tych, którzy go kochają. By to robił pięścią, spojrzeniem, słowem..." Pan tego zdania nie dokończył, bo Michał z wściekłością szarpnął zeszyt i wyrwał mu go z ręki. Łzy mu leciały po policzkach i trząsł się cały jak w gorączce. Ta czytana kartka i tak została w ręce pana, który ją najpierw pogniótł w dłoni, ale po chwili rozprostował, by -już tylko w myślach - przebiec wzrokiem ten niedokończony fragment: „...pięścią, spojrzeniem, słowem, odorem wódki i znów pięścią - tak jak to zawsze robił tata... Już nie tata". Pan zbladł - dosłownie był jak papier - i nie wiedział, co powiedzieć, a Michał uciekł. Wszystkie jego rzeczy zostały na gazecie. Zabrał tylko pamiętnik bez tej jednej kartki. - I pozwoliliście mu uciec?! Nikt go nie zatrzymał?! Przecież to las! - On tak biegł, Zuzka, jakby oszalał. Jakby się chciał zabić. Pan gonił go i wołał, żeby się zatrzymał, prosił, ale Michał nawet na chwilę nie zwolnił. Potem już nigdzie go nie było. - To jak wrócił do domu? Sam? Na piechotę? - Chyba tak. 186 w Filip już nic nie mówił, tylko usiadł i objąwszy ramionami podkulone nogi, oparł policzek na kolanach i wpatrywał się /niebo za oknem. W jasnej poświacie księżyca jego buzia wydała mi się - paradoksalnie - dziecinna i zarazem zaskakująco dojrzała. I zapuchnięta, mokra od kolejnych łez. - Nie płacz - szepnęłam. - To się z czasem na pewno ułoży... Zobaczysz. Popatrzył na mnie bez wiary, jakby czując, że sama w to nie wierzę. - On mi już tego nigdy nie wybaczy - powiedział patrząc w rozgwieżdżone niebo. — Zanim uciekł z polany, stał przez chwilę i tylko patrzył na mnie. Wciąż nie przestawał płakać i wciąż patrzył. - Przepraszam, Michał... Wybacz mi. Naprawdę bardzo cię przepraszam... - powtarzałem, ale uciekł. I już nie przyszedł do szkoły. Podobno nie chce chodzić. A ten zegarek Madźka znalazła u siebie prawie na początku -jeszcze jak chodziliśmy do tego kapelusza pod sosną. Był zaplątany w sweter w jej plecaku. Ty zobacz, jaka oszustka... Nikomu nic nie powiedziała! A potem, jak Wytrząsaliśmy plecaki na gazetę, też cały czas udawała wariata... - Bała się pewnie i wstydziła, że tak wyszło. - Przyznała się dopiero po tygodniu. Pan był okropnie na nią wściekły i nasza pani też. Skrzyczała ją i powiedziała klasie, że Madźka jest smarkata i że powinna mieć Michała na sumieniu. Filip podszedł do okna i je szeroko otworzył. Poczułam łagodny podmuch majowego wiatru i jego przyjemny, nocny chłód; podmuch, który za kilkanaście godzin znowu będzie bezlitośnie prażył. Patrzyłam, jak głęboko wdychał raz po raz to cudownie czyste powietrze, jakby chcąc nim nasycić każdą komórkę swego ciała i chociaż w taki sposób się oczyścić... - Chciałbym być taki jak dawniej — powtórzył to, co już od niego usłyszałam kilka godzin wcześniej, w strugach deszczu. — Ludzie tak kłamią... są nieszczerzy... - Nie wszyscy kłamią! — zaprotestowałam. — Nie mów w ten sposób! 187 — Może nie wszyscy! -rozpłakał się ponownie. -Ale ja już nie chcę tego wiedzieć! Nie chcę już znać niczyich myśli! Nie chcę wciąż sprawdzać, kto jest szczery, a kto kłamie! Nie chcę być gorszy, niż byłem kiedyś, a przecież jestem! Nie chcę się tak strasznie mylić jak z Michałem i tracić przyjaciół! Chcę mieć do ludzi zaufanie, a nie ich ciągle kontrolować i... Jak to dobrze, Zuzka, że jesteś... - powiedział ciepło i nieoczekiwanie, tak w pół zdania. Nic piękniejszego nie mógł mi powiedzieć. Po telewizyjnej błazenadzie Borusika burmistrzem Chudoby został jego najgroźniejszy rywal, Jakub Bartosz. Profesor Skala znał go od lat i — widząc w nim nadzieję dla miasteczka — uważał to za wyjątkowy uśmiech losu. — Bartosz ma w sobie tyle ikry, że się upora bez problemu z każdym truposzem — mówił podekscytowany na sobotnim brydżu u rodziców. — Nawet z takim jak nasza Chudoba. — Skoro tak, to czemu spał leniwie w tym grajdole i do tej pory nic nie zdziałał? — tradycyjnie zaatakowała Kaśka. — W końcu, jak ktoś ma takie zacięcie społeczno-polityczne, dziadku, i —jak mówisz — tyle ikry, to nie gada pięknych i okrągłych słówek, latami patrząc, jak to wszystko dogorywa; ani nie czeka, aż się powinie oszustowi nóżka, f"lko zakasuje rękawy i bierze się ostro do roboty! — Słusznie się zacietrzewiasz, Kasiu, ale nie do końca słusznie - profesor nie dał jej się sprowokować i zachował uśmiech i denerwujący spokój. — Działać może ktoś, kto jest na miejscu. Dosyć trudno robi się te rzeczy korespondencyjnie. — Przez wiele lat bardzo się z „Bartoszkiem" przyjaźniliśmy — opowiadała pani Anna. - Potem wyjechał do Stanów, potem mu bez końca kontrakt przedłużano i baliśmy się, że Amerykanie nam go w końcu wydrą. — Gdzie może być „ABC przyrody"? - szepnął do mnie Filip, który wiercił się od pewnego czasu niespokojnie. — U mnie. A po co ci? Wybierasz się na biologię? — Może... — powiedział obrażony i opuścił towarzystwo. 188 Obie z Kaśką zasiadłyśmy w fotelach przed telewizorem a dorośli nadal wałkowali los Chudoby. - Kuba chce porwać do współpracy absolutnie wszystkich - z entuzjazmem relacjonowała pani Anna. - Uważa, że miasteczko jest tak opóźnione, że wymaga rewolucji - także ł ściwie przede wszystkim, w mentalności ludzi - a te'pO n' dokona kilku zapaleńców w trzy kwadranse. Chce zac:> ć d problemu bezpieczeństwa i uporać się z tą naszą łobuzerii żebyśmy o zmierzchu me chowali się w swych domach jak krety po norach" - uśmiechnęła się wymownie w stronę mamy - Porywa się z motyką na słońce - powiedział sceptycznie tata. - Om się tu czują jak ryby w wodzie. W niedzielę napadli na bratanka Halawy. Wywlekli go na Zewnątrz z samo chodu i tak pobili, że z poważnymi obrażeniami wylądował u nas na chirurgii. - Co on im zrobił? - spytał Filip, wracający właśnie z niewyraźną miną z mojego pokoju. - Miał za długie włosy. Filip spojrzał na tatę, jak na kogoś;Tto głupio żartuje. - Tato, przestań! Rozmawiaj ze mną poważnie - Rozmawiam. Dla nich każdy powód jest dobry. Dlatego są tak niebezpieczni. - A policja? - zapytałam trochę agresywnie, bo wciąż miałam żal, że nawet nikt ich nie próbował kiedyś wzywać Przecież w Chudobie jest policja - tak jak wszędzie! A tamci na oczach sąsiadów wdarli się na nasz teren i zniszczyli ogród... ^ - Daj spokój, dziecko... - powiedziała mama Kaśki. - W żywe oczy kpią sobie z policji, z prawa, ze wszystkiego. Są bezkarni, więc czują się bezkarni. Posiedzą parę godzin w areszcie, odsapną trochę i wyleczą przy okazji kaca, po czym z nowymi siłami wychodzą na ulicę. Nawet już dzieci p0noć zaczynają wciągać. Werbują takich chłopców - pokazała w^ost Filipa - i „przyuczają do zawodu"; jakimś szantażem pewnie albo parę groszy dadzą... W ten sposób zaczną się rozrastać jak zaraza... Dlatego dobrze, że od bezpieczeństwa Kuba chce zaczynać. 189 Późnym wieczorem — już leżąc w łóżku — przypomniałam sobie o tym „ABC przyrody". Książka leżała rozłożona, więc podkusiło mnie, by sprawdzić, czego Filip mógł w niej szukać. „Co to jest ikra?" — rzucił mi się w oczy taki tytuł. —Jaka ikra?! Czyja ikra?! Po co mu jakaś ikra?! - niewiele z tego początkowo rozumiałam. Przebiegłszy wzrokiem zaznaczony fragment, natknęłam się na informację o gatunkach jajo-rodnych jak: „makrela, dorsz, jesiotr, flądra czy karp, które mogą składać za jednym razem kilka milionów jaj!"; i że właśnie te ich jaja zwie się IKRĄ. Uśmiałam się, bo przypomniałam sobie słowa profesora o Bartoszu i o pokładach jego zbawiennej dla miasteczka właśnie „ikry". Oby tylko nas nie rozczarował... Ze szkoły wyszłam dzisiaj wcześniej, gdyż odwołano dwie ostatnie lekcje i - co ostatnio zdarza się niezwykle rzadko -razem wracaliśmy z Filipem. Kaśka miała coś do załatwienia, więc szybko zmyła się po drodze, a my szliśmy sami, powoli, bez specjalnego nastroju do rozmowy. — Coś się stało... — powiedział Filip i zwolnił, prawie się zatrzymał. Idąc za jego spojrzeniem, zauważyłam w dali, w Rynku -u wylotu wąziutkiej uliczki, którą szliśmy — spore zbiegowisko. Zrobiłam odruchowo krok do przodu, ale powstrzymał mnie za rękę. — Nie idźmy tam! Może to znowu oni! — Nie będziemy podchodzić za blisko - zrobiłam kolejny krok i poczułam jak w moją dłoń wbijają się jego paznokcie. — To zostań! — syknęłam z bólu. —Wciąż się mazgaisz i trzęsiesz portkami! Zupełnie, jakbyś nie był mężczyzną! Pomogło. Nic nie powiedział, lecz wziął się w garść i — chociaż ciężko obrażony — już bez sprzeciwu poszedł ze mn;j w tamtą stronę. Grupa ludzi zgromadzonych przy jedynym w mieście, grubym i zupełnie niepotrzebnym słupie reklamowym, zachowywała się spokojnie. Pokaźny, do połowy zapisany afisz niczym magnes przyciągał przechodzących ludzi, zarówno sw;| 190 wielkością, jak i wyjątkowo krzykliwymi kolorami. Stojąca tuż przy słupie młodzież notowała coś na kartkach, słuchając niecierpliwych komentarzy, że „to dzisiejsze młode pokolenie wciąż blokuje miejsce, a przecież wszyscy chcą zobaczyć". - Zwykły plakat... Czego ci ludzie tak się pchają? - Filip był wyraźnie zawiedziony. _ - W tej dziurze byle bzdura jest już dla gawiedzi wydarzeniem. .. - powiedział flegmatycznie rozczochrany luzak. - Paranoja... Nagle zaatakował nas donośny głos i niemal wszyscy obejrzeli się jak na komendę. Automegafon musiał być w miasteczku wydarzeniem jeszcze większym aniżeli kolorowy plakat, bo zgromadzeni wokół słupa zastygli w bezruchu i wstrzymali oddech. Emitowany komunikat - choć niewyraźny, bo karykaturalnie zniekształcony - dzięki skupieniu dał się jednak „z grubsza" rozszyfrować. Kochani mieszkańcy!!! - nawoływał z megafonu nowy burmistrz. - Dziesiątego czerwca mmie pięćset lat od momentu nadania praw miejskich naszemu miasteczku! Dołóżmy wszelkich starań, by ten wielki jubileusz godnie uczcić i by dla Chudoby stał się on początkiem nowej ery! Ona nie musi być, kochani, ani smutna, ani brzydka, ani gorsza! Postarajmy się, by wreszcie stała się piękniejsza, ciekawsza, a nade wszystko bezpieczna! By przyciągała, a nie odstraszała! A to zależy od nas wszystkich, jaka będzie; czy tu się będzie chciało zyć i zostać, czy przeciwnie - uciec jak najdalej! Niechaj to będzie jubileusz twórczy i radosny! Liczę na was, wasz zapałi pomysły! Chudoba czeka! Od jutra jest już w naszych wspólnych rękach! Burmistrz miasta -Jakub Bartosz. Zebrani w Rynku ludzie byli tym komunikatem zaskoczeni, bo jak Chudoba Chudobą, nigdy nic takiego się me wydarzyło. Widać było, że są pod wrażeniem, czuło się to. Jednakże, gdy nastała cisza, nikt się do nikogo słowem nie odezwał. Ostatnie, rozedrgane dźwięki megafonu obijały się jeszcze przez chwilę chaotycznie o odrapane mury starych kamieniczek i rozpłynęły gdzieś bez śladu. Ktoś wreszcie zaczął klaskać - niezbyt głośno jednak, krótko i rozglądając 191 się niepewnie. Ktoś inny skomentował, że świetnie; że wreszcie może coś się będzie tutaj działo. Kilkoro malkontentów wzruszyło tylko ramionami i odeszło, manifestując swoje przywiązanie do przeszłości. - Chodź! Spróbujemy dopchać się do słupa! - powiedział Filip, zaintrygowany. - Ciekawe, co tam wypisują... Gdy się dopchaliśmy, plakat był już niemal cały upstrzony dopiskami pierwszych chętnych. Podawali telefony i pomysły, także krótkie komentarze. Obok nich widniały też rysunki i dopiski obrzydliwe i tak chamskie - pod adresem „nowej władzy" i apelu do mieszkańców - że można było tylko palić się ze wstydu. Z tyłu, za naszymi plecami zrobiło się nagle jakieś zamieszanie, a stojący na obrzeżach tłumu ludzie zaczęli uciekać w popłochu. Złowrogi, przeraźliwy ryk motorów - jak nagła powódź -wdzierał się do bezbronnego Rynku, paraliżując i obezwładniając i jak groźna awangarda wyprzedzając pięć potworów, które -jeden po drugim - wynurzały się z zacienionej uliczki na rozpalony słońcem plac. Sunęły na nas wolno, bez pośpiechu, jak gdyby pewne swoich ofiar i wypełniały cichy, ciasny Rynek jazgotem tak potwornym, że zdawał się już nie pomieścić i go za chwilę rozsadzić. Spojrzałam z niepokojem na Filipa. Bledszy niż zwykle, drżał, a jego ręka mocno uchwyciła moją. - Jezu... Co to będzie? Jezu... - bardziej domyślałam się tych słów, niż je słyszałam. W okamgnieniu otoczyły nas ryczące motocykle, zacieśniając hałaśliwą, czarną obręcz wokół ludzi, a gryzący dym spalin wżerał się w nas i dusił, i jeszcze bardziej obezwładniał. Jeden z tych pięciu rzucił niedbale swą maszynę i wdarł się między nas brutalnie, żeby dojść do słupa. Szedł jak buldożer - jakby chciał stratować absolutnie wszystko - podpity, bezczelnie uśmiechnięty, władczy. Potrącił Filipa i pchnął go tak brutalnie, że biedak zachwiał się, uderzył plecami o stojących za nim ludzi i się rozpłakał. - Jak ty się, Maryś, zakało jedna, me wstydzisz?! - krzyczała energiczna kobieta z siwym warkoczem wokół głowy, 192 Z oburzeniem wygrażając laską nad głowami. - Ze też wy się ani Boga, ani ludzi nie boicie! Od małego dziecka cię znam, nicponiu jeden! Jakżeś się urodził, to matka się tobą tak cieszyła... taka szczęśliwa była, a teraz tylko oczy wypłakuje! Za robotę jakąś pożyteczną byś się wreszcie... Nie dokończyła. Laska, którą mu przed chwilą wygrażała, trzasnęła kilkakrotnie w mocnych dłoniach zbira, a odrzucone kawałki z impetem poleciały w tłum. Powietrze przeszył przeraźliwy krzyk małego dziecka i młodej dziewczyny - przypuszczalnie jego matki. Niemowlę miało skaleczoną głowę i krzyczało wniebogłosy. Przerażona dziewczyna tuliła je i całowała, usiłując przedrzeć się i uciec z tłumu, jeden z oprychów zagrodził jej jednak drogę swoim ciałem i, wysunąwszy biodra w przód, uśmiechał się prowokująco i bezczelnie. Nikt się tym razem nie odezwał. Czuło się narastający strach, a odór spalin i warkot pracujących maszyn potęgowały jeszcze poczucie osaczenia. Nagle pomiędzy tym oprychem a dziewczyną z dzieckiem stanął drobny, bardzo młody chłopałc*"Na jego białej, niemal przezroczystej twarzy widać było bunt i strach, a poruszające się nerwowo kości żuchwy zdradzały wielkie podenerwowanie. — Puść nas! — powiedział do tamtego. — To moja żona i córeczka. Trzeba natychmiast do szpitala... Mówił nerwowo, głosem drżącym, lecz absolutnie niepokornym i nie czekając na reakcję zbira, wziął żonę za rękę, żeby odejść. Zanim jednak ruszyli z miejsca, tamten zamachnął się i uderzył w twarz chłopaka. Dziecko wciąż nie przestawało krzyczeć, a dziewczyna wodziła przerażonym wzrokiem po ludziach, oczekując z ich strony wsparcia, jakiejkolwiek interwencji, która jednak znikąd nie nadeszła. Także oprych rozejrzał się zadowolony wokół siebie i ostentacyjnie otrzepując dłonie dołączył do kolegów. -Jaka świnia... —jęknął Filip, wierzchem dłoni wycierając zapłakaną buzię. - Zuzka, jak oni mogą! Boże... To był błysk — trwający ułamek sekundy impuls, że dosyć tego; że właśnie teraz moja kolej i że, być może, mam życiową szansę. Ze cokolwiek takim draniom zrobię, to nigdy to nie 193 lik będzie świństwo ani nadużycie, bo te zimne, cyniczne oprychy sieją terror i zło; bo biją i zastraszają; bo dewastują wszystko dookoła i okradają nawet niewidomych starców; bo przez nich nie ma szans Chudoba; bo zniszczyli naszą „Wyspę Szczęścia"... Stałam tak pośród tłumu zastraszonych - zdruzgotana, wstrząśnięta ich biernością wobec tego, co się stało, i ich bezradnością, porażona okrucieństwem i nieobliczalnością tamtych — głupich, cynicznych i bezkarnych. I tym, że tak już chyba będzie zawsze; że przestępcy będą rządzić naszym miastem, będą się w nim panoszyć i zaszczuwać, aż może nawet się posuną do rzeczy najgorszych... Patrzyłam, jak na oczach wszystkich szef tej bandy zrywa świeżo przyklejony plakat z apelem burmistrza Bartosza, z jego niezwykłym optymizmem i nadzieją na nową, zupełnie inną Chudobę, i jak leniwym, flegmatycznym ruchem drze go na kawałki. Patrzyłam i po raz pierwszy w życiu czułam, że potrafię nawet nienawidzić. Zapragnęłam okazać się dla tych bandziorów równie zła jak oni, równie okrutna i bezwzględna, by bez skrupułów i litości wykorzystać całą moją moc i wreszcie wyrównać rachunki; zrobić coś, czym odpłaciłabym za całe zło i strach, w jakim żyjemy, naznaczyć jakimś piętnem, którego się już nigdy nie pozbędą. Przeraził mnie jednakże ten mój pomysł, ten plan bezwzględnych, zimnych, niemalże mafijnych porachunków, bo przecież korzystając z siły i przewagi w taki sposób, stałabym się zwykłym zbirem... Niczym tak naprawdę bym się od nich nie różniła... Ośmieszyć! — ta myśl przemknęła mi przez głowę i wydała mi się znacznie lepsza i realna. — Tak! Skompromitować ich na oczach wszystkich raz na zawsze i ośmieszyć! Zęby poczuli się bezsilni, jak to miasteczko, którym zawładnęli. Kolorowe strzępy zniszczonego plakatu — zarówno te leżące już na ziemi, jak i inne, podmuchami wiatru unoszone w górze - zleciały się natychmiast w stronę zbira, szczelnie przyklejając się do niego i czyniąc go po krótkiej chwili żywym słupem reklamowym. Ale była to jedynie próbka, moja skromna wprawka, więc pozwoliłam im na moment odpaść, żeby błyskawicznie zmienić „dekorację" na ciekawszą. Smie- 194 ci z okolicznych kubłów i cuchnące pety i ogryzki zaczęły teraz frunąć ku nieszczęśnikowi jak zwabione odpadkami, wygłodzone wrony, by w kilkanaście sekund pokryć go od stóp do głów niczym cudaczny kombinezon. Kolesie herszta stali obok nas jak cztery słupy soli, a on szamotał się pośrodku tłumu rozpaczliwie, beznadziejnie, próbując zerwać wreszcie to oblepiające go, cuchnące świństwo. — Ale to widok! Jezusicku! Jaki to pikny widok! - babina w chuście zataczała się ze śmiechu i darła się — w ten sposób chyba odreagowując swoje stresy — a młody chłopak, jak rasowy paparazzo, ze wszystkich stron fotografował niecodzienną „kompozycję". — Wacuś, uszczypnij mnie... Uszczypnij mocno... —jęczała półprzytomna starsza pani, wachlując się rytmicznie pustą reklamówką. — To ponad moje siły, Wacuś. Jakieś cuda... — Ruszcie się, skunksy jedne... — odzyskał wreszcie mowę Maryś. — Zróbcie coś! Kolesie herszta bawili się już doskonale i wcale nie kwapili się z pomocą. Rozwścieczony ich nielegalnością, podszedł do nich chwiejnym krokiem i uderzył z furią—oczywiście najmniejszego. Tamten, nie bacząc na hierarchię, o dziwo, nie pozostał dłużny i wywiązała się niespodziewana, ostra bójka, do której spontanicznie przystąpili także pozostali. O to chodziło. Ludzie zataczali się ze śmiechu, na środku Rynku bowiem — swoistym ringu — biło się już teraz pięć utkanych z petów, śmieci i ogryzków, groteskowych „kompozycji". — Sami się naparzają. ..Ja pierniczę... - dukał rozczochrany luzak i z niedowierzaniem kręcił głową. —Jakie pajace! Dupki żołędne! - wrzasnął nagle w stronę tłumu. — Sklonować clownów i w celofanie po kraju rozesłać! Byłam już, szczerze mówiąc, głodna i zmęczona, uznałam więc, że czas zakończyć to żałosne przedstawienie. Wprawdzie już wolni od cuchnącej powłoki, lecz poturbowani i sromotnie pokonani „siewcy terroru", uciekali jak niepyszni, żegnani gwizdem swych niedawnych ofiar i brawami, których echo długo jeszcze gonić ich musiało w wąskiej, zdewastowanej uliczce. ROZDZIAŁ XI DORZUĆ ZE DWA SAMOBÓJE O cudach i o przedziwnych zjawiskach w miasteczku, a zwłaszcza o zupełnie niepojętym „rozrobieniu" zbirów ćwierkały już w Chudobie wszystkie wróble. Po błazenadzie w Rynku banda była chyba w niezłym szoku i nie mogła dojść do siebie, bo jeszcze długo żaden z nich się nie pojawiał na ulicy. W ogóle już ich razem nie widziano. Skłóceni z sobą i boleśnie skompromitowani, niepewni, co im się jeszcze może publicznie przytrafić, chodzili chyłkiem, w pojedynkę, nie budząc wreszcie niczyjego strachu, lecz politowanie i powszechną wesołość. Filip — jedyny poza mną wtajemniczony — chodził dumny jak paw, wciąż powtarzając, że zrobiłam wreszcie z mojego „geniuszu" fantastyczny użytek i aż go dosłownie rozsadzało, żeby to na lewo i na prawo roztrąbić. Gdy skończyła się dzisiejsza lekcja z panną Brunszwik, mama już od pół godziny była w gabinecie. - Zuzka! — usłyszałam stamtąd jej wołanie. - Pozwól na chwilę! - Znów te tampony... — westchnęłam bez większej nadziei na pomyłkę- Na fotelu siedział średnio młody brunet z bujnymi wąsami i cierpiał- - Zrób mi mocnej kawy, Zuzka... — poprosiła mama z grymasem bólu na twarzy, gdy stanęłam w drzwiach jej gabinetu. — „Szatana". Głowa mi dosłownie pęka... Właśnie zalewałam kawę wrzątkiem, gdy zadźwięczał natarczywy dzwonek domofonu. Za furtką stała kulka w kształcie pani Petroneli. 196 — Może być zabawnie... - pomyślałam sobie, bo ostatnio działo się naprawdę wiele, i by nie uronić żadnych rewelacji, pojawiłam się z tą kawą błyskawicznie. Pani Petronela zastukała do drzwi gabinetu i nie czekając na niczyje zaproszenie, wtargnęła do środka. — To ja! — oświadczyła z właściwym sobie wdziękiem. —Jestem właśnie! — Widzę. Zaraz kończę... — głos mamy był uprzejmy, ale nie zachęcający. — Proszę uprzejmie zaczekać w poczekalni. — Tam?! — pacjentka otworzyła drzwi na oścież i dramatycznym gestem wskazała na panującą w przedpokoju pustkę. — Ależ tam żywego ducha nie ma! Nawet ust nie ma do kogo otworzyć! — Co dobrego? — zapytała mama z rezygnacją, bo wiadomo było, że się pani Petroneli nie pozbędzie. — Ach, pani doktor...! Co się w tym naszym mieście dzieje...! Istna Sodoma i Gomora! No... taka pozytywna, oczywiście! Bandziory się po cyrku w Rynku całkiem rozwiązali i na amen zakończyli działalność! I nifdziwota, pani doktor! Nawet dzieciaki na nosie im grają i śmieją się na sam ich widok! I jak tu w cuda nie wierzyć, pani doktor? No, powiedz pani sama. Ten rok, to naprawdę... Pan Bóg chyba sobie nas na jakieś eksperymenty upatrzył. Ależ te wióry z zęba lecą! — podeszła blisko do pacjenta i zajrzała mu do jamy ustnej. — 0 ludzie... Nigdy bym nie przypuszczała... - rzuciła strwożone spojrzenie. - Jaaaki cmentarz! Czy u mnie też aż tak sypie? Toż to prawdziwy tartak, pani doktor! Trociny! Trzeba by jakąś maseczkę ekologiczną, bo pani to świństwo przecież wdycha... Zastygły z otwartą jamą ustną model rzucał oczami na lewo 1 na prawo, wyraźnie tą „inspekcją" skrępowany, a mama co rusz ligniną osaczała jego zlaną potem twarz, a zwłaszcza czoło, wymownym gestem pokazując „reporterce", by usiadła. — Mój Czesiu to chciał farbę kupić, proszę pani doktor... — nie uświadczysz! —jak na szybkich obrotach nadawała Petronela. — Wszyscy, jakby ich nagle co napadło, płoty pacykują! Zabrakło zielonej i brązowej, to i żółta nawet idzie, i czerwona... 197 Aż oczy bolą! Zawsz:e tu był taki praktyczny popiel... podchodzący i gustowny... Moi sąsiedzi z naprzeciwka też powariowali: sieją, sadzą, pielą, malują... Koniec świata ma być, to jasne! Ale jeszcze nie teraz! Za wcześnie! A Wójciki to z balkonów i z piwnicy, a i z garażu nawet przedwojenne graty i rupiecie wywalają! Śmieciara jeździ tylko i zabiera, żeby bałaganu nie było. Ludzie to się przy okazji nawet poznawać zaczynają, pani doktor, bo... - w tym miejscu pani Petronela wzięła chyba pierwszy oddech - my na ten przykład takich Pawlusików, co po prawej za naszym płotem od czterdziestego siódmego roku mieszkają, prawie od mojego urodzenia, tośmy prawie w ogóle nie znali! Tylko „dzień dobry" przez płot albo na ulicy się mówiło i nic więcej; ani my u nich, ani oni u nas, a to tacy fajni ludzie! A na to całe pięćsetlecie to kupa imprez się szykuje! Jak nie więcej! Pokaz tańca towarzyskiego, zespoły muzyczne, bieg pięćsetlecia dookoła świata... znaczy miasta... Dalej tego... no... różne kwizy mądrościowe... A na koniec mecz piłkarski z tymi „Mocarzami". Podobno aż pięć goli forów dają, ale i tak będzie na co patrzeć! Mężczyzna na fotelu omal się po dwóch ostatnich zdaniach nie udławił. - A coś pan taki nerwowy?! - wykrzyknęła pani Petronela i, najwidoczniej chcąc mu dodać wiary w siebie, klepnęła z impetem w kolano. - Kto spokojny, ten przystojny! Mężczyzna jak laleczka, to do ataku! W gazecie pisali, że co ciekawsze kawałki w telewizorze pokażą! W regionalnym, ma się rozumieć... Masz pan szansę! Mniej więcej w tym momencie wypadło pani Petroneli przerwać, bo mama poprosiła ją o chwilę ciszy, by uzgodnić z pacjentem następny termin. - Błagam, tylko nie z tym potworem... - szeptał półprzytomny z wyczerpania. - Najlepiej całkiem inny dzień... Jakieś dwa dni różnicy... Wieść o wyzwaniu rzuconym chudobianom przez „Mocarzy" wprowadziła miasto w nastrój nerwowego podniecenia, budząc - czego nikt się początkowo nie spodziewał — liczne, często za- gorzałę spory i zatargi. Dyskutowano ostro w domach i w sklepach, w szkole, na ulicy i w urzędach, a problem nierównego : meczu i proponowanych forów stał się tematem numer jeden. — Guzik mnie to obchodzi, co sobie przemądrzalcy będą o nas myśleć! — wykrzykiwał na poczcie cherlawy mężczyzna , w berecie z „antenką". — Nikt im do tej pory tego mistrza nie odebrał i nie nam próbować! -Łaskawcy, cholera... -miotała się z godnością korpulentna pani. — Pięć goli forów dają! Jaki to tupet i bezczelność! I jesz-: cze to drukują w prasie! '¦¦ - A po kiego grzyba nasze chłopy na takie pośmiewisko i mają się wystawiać?! Przecież oni od bramki do bramki nie ' dolecą! Wiem po moim... — powiedziała żona tego w berecie ji, jakby na potwierdzenie, sama dostała zadyszki. ¦:,: — A jak stchórzymy i oddamy walkowerem, to waszym zda-tniem wstydu nie ma, co? - zaperzył się gwałtownie szpakowaty brunet. - To już nie będzie pośmiewisko?! Taką macie Ipaństwo sprytną filozofię! — A jasne! Święte słowa! - wtrąciła się babina z „białym głosem". - Co to, my w Chudobie jedenastu sensownych chłopów nie uzbieramy?! A zrobić akcję agitacyjną! A zachęcić! A zwerbować! Bo przecie tu o honor idzie! — Honor?! A co tam jakiś honor?! Psu na budę! - prychnę-ła znad banknotów urzędniczka. — A co dziś pani za ten honor kupi? Kupę pieniędzy za zwycięstwo mamy dostać! TO jest ważne! To lepsze niż ten cały honor! Zresztą, jak się ma forsę, to i honor niepotrzebny... — podsumowała i przybiła stempel. Do końca dnia dużo myślałam o tym wszystkim. Zastanawiałam się, dlaczego to, czego od dziecka uczyła mnie babcia Aurelia — a co zawsze uważałam za bezdyskusyjnie wartościowe, ważne i szlachetne - brzmi dla niektórych w mojej klasie beznadziejnie głupio i naiwnie? Dlaczego brzmi tak czasem nawet dla dorosłych? Dlaczego ktoś ceniący honor, godność, ktoś całkowicie bezinteresowny, to dla nich ciężki dureń i naiwniak? Dlaczego ktoś po prostu dobry to ktoś po 198 199 prostu głupi? Kto ustanowił te kryteria i dla kogo? Kto wytłumaczy mi, dlaczego w naszym dumnym ŚWIECIE KOŃCA WIEKU, witającym wkrótce Trzecie Tysiąclecie cwaniak budzi respekt i uznanie, a altruistę wita drwiący uśmiech i lekceważenie? Czy taka jest cena postępu? Dlaczego wokół nas jest tyle zła i chamstwa? Dlaczego ludzie są zawistni, agresywni i zapiekli, obrzucają się publicznie błotem, poniżają? Dlaczego świat wciąż tylko goni za sensacją, staje się coraz bardziej prymitywny i bezwzględny? Kto mi to kiedyś wytłumaczy? Kto to zmieni? Uczono mnie w moim rodzinnym domu pomagać tym, którzy wyciągają rękę i o pomoc proszą, bo tak powinien postępować człowiek. Dlaczego więc, gdy wkładam parę groszy do potrzebującej, wyciągniętej dłoni, niektórzy uśmiechają się znacząco i to komentują? Dlaczego takich wyciągniętych, głodnych rąk jest dziś tak wiele? Czemu z kościoła wychodzą tłumy, setki osób, a tylko kilka wrzuci coś z zażenowaniem do skostniałych z mrozu rąk rumuńskich dzieci, które po swojemu jęczą — jedno głośniej od drugiego — żeby im coś dać, a reszta omal na nich nie nadepnie i albo ich „nie zauważy", albo się bardzo zdenerwuje, że takie nachalne byle co, taki śmieć zagradza przejście i jest im przez to niewygodnie? Jak się to ma do tego, czego przed chwilą z takim nabożeństwem wysłuchali? Dlaczego ci pachnący perfumami wierni, ci wychodzący z banku czy kasyna biznesmeni i eleganccy właściciele kont i akcji ośmielają się nazywać nędzę i bezdomność „stylem życia"? Dlaczego nie dostrzegą w oczach tych żebrzących, odrzuconych i „nikomu niepotrzebnych" głodu i upokorzenia? Jaka jest w tym nasza zasługa, że nam się w życiu bardziej niż im udało? Ze przyszliśmy na świat w normalnym, sytym, kochającym domu, a nie w melinie, na ulicy albo w zawszawionych slumsach? Ze nie sypiamy ze szczurami; że naszym sklepem ani restauracją nie jest wysypisko śmieci i że o polowaniach hycli na bezdomne, brazylijskie dzieci -na miejscu, jak chwasty, poddawane egzekucji, bo „niczyje" — może już się nawet obiło gdzieś komuś o uszy, ale przecież nie musi w to uwierzyć... Myślę, że człowiek winien jest losowi wdzięczność, że nie narzucił mu takiego właśnie „stylu życia", nie rzucił go pod nogi innym, „lepszym", nie kazał mu przed nimi klękać i, jak przed Bogiem, schylać karku i że gdzieś w podziemnym przejściu, na betonie — niemalże pod butami rozpędzonych „braci" — nie dorasta samotnie jego wychuchane, rozpieszczone dziecko, któremu bardzo szkodzi przeciąg... Tata oznajmił przy kolacji, że zagra w meczu z „Mocarzami" i że spróbuje jeszcze skaperować ze szpitala pół oddziału. Grał w nogę chyba nieźle i nieraz — niby żartem — się przechwalał, że był nawet lepszy od jakiegoś Lubańskiego, ale rodzice zwichnęli mu karierę, każąc się uczyć zamiast chodzić na treningi, co i tak nie wyszło mu na dobre, bo jest tylko chirurgiem i zarabia grosze. — Teraz będziesz miał szansę wprawić świat sportowy w osłupienie - śmiała się mama. - Talentu w końcu się nie zapomina. Dla tak zwanej równowagi wylądowałyśmy obydwie z Kaśką w sekcji tańca, która szykowała na ten jubileusz ekstra pokaz w Rynku. Kaśka tańczyła bardzo dobrze, ja natomiast dość przeciętnie, była więc okazja, żeby się trochę podszkolić. — Słusznie! — pochwalił tata. —Jak człowiek nie umie tańczyć, to potem na weselach pije wódkę, podpiera ściany i ma kompleksy. A pijak i „zakompleksieniec" to nieszczęście. A do nieszczęścia nie wolno dopuścić. Rozbawił mnie nasz tata. I zupełnie zaskoczył tą swoją decyzją, że zagra. Spodobał mi się. Jubileusz był tuż, tuż, a wraz z nim istne wariactwo. Z jednej strony było bowiem gorączkowe oczyszczanie miasta z grubej, wieloletniej warstwy brudu i brzydoty, ekspresowe upiększanie i pacykowanie, z drugiej natomiast — ambitny program obchodów i ostra walka „entuzjastów" z trudnościami i z „przewlekle opornymi". Najgorzej było z piłką nożną. Panowie bali się panicznie konfrontacji z „Mocarzami" i na sam widok podejrzanych delegacji 200 201 wiali, jakby to była łapanka. Z nas natomiast — pełnych wiary i energii entuzjastów—jak z dziurawego naczynia z każdą godziną uciekał optymizm i ogarniać zaczynało zniechęcenie. Gdy zawiodły spontaniczne akcje montowania „jedenastki", do biur, zakładów, poczty, szkoły i szpitala poszły odezwy i specjalnej treści telegramy — też jednak bez echa. — A Dom Rencistów? — zwrócił się z nadzieją w głosie jakiś pomylony zapaleniec. — Już myślałam — pani Renatka uśmiechnęła się pod nosem. — Tam trzeba będzie samemu taktownie tych naj sensowniej szych powybierać. Powiedziała to w taki sposób, jakby to było oczywiste, że ta placówka emerytów to istny raj dla selekcjonera, bez mała kuźnia sportowych talentów i miasteczko olimpijskie. — Po co? — zapytała trzeźwo Kaśka. — Po co tam jechać? — Jak to, po co?! - głos pani Renatki zdradzał sporą irytację. - Trochę kwiatu dojrzałego uzbierać! — Zęby się wam tylko w drodze nie osypał... — mruknął z rażącym sceptycyzmem pan Bolek, jej odwieczny antagonista. Dom Rencistów - ostatnia deska ratunku, gdzie ekscentryczna pani Renatka miała niepojętą nadzieję wyłowić jakieś perły futbolu — okazał się totalną klęską i blady strach padł nawet na najbardziej niepoprawnych optymistów. Burzliwa dyskusja oraz tajne głosowanie przesądziły ostatecznie o kapitulacji i o oficjalnym odwołaniu meczu z „Mocarzami". Portierka — całkiem jeszcze rześka babcia — przysłuchiwała się końcówce tych niezwykle dramatycznych obrad i wykrzyknęła nagle, jak to pewnie swego czasu musiał zrobić Archi-medes: — Ależ ja mam genialny pomysł! Wszyscy zamarli, nie śmiąc jej nawet pytać, co to będzie, a babcia wykręciła jakiś numer i powiedziała ciepło i łagodnie: — Szczęść Boże! Już nazajutrz ksiądz proboszcz grzmiał z ambony, aż się w posadach mury trzęsły, że „nikt z nas nie wie, komu jaki talent od Boga dany został". 202 — Tylko, że... — zawiesił głos, co najmniej podwajając liczbę decybeli — w tym mieście się nikomu nawet sprawdzić nie chce! Wcale nie trzeba jechać do Australii, żeby zobaczyć parę setek dorodnych strusi, chowających głowy w piasek! Wystarczy przejść się po Chudobie! Kochani moi... -ciągnął już nieco ciszej i łagodniej. - Staraniem paru entuzjastów coś w tej mieścinie wreszcie drgnęło.Ta nasza ledwie dychająca dziura stanęła po raz pierwszy przed niepowtarzalną szansą, że może wreszcie coś się tutaj zmieni; że to miasteczko zacznie jak magnes przyciągać, a nie odstrę-czać; stanie się bardziej atrakcyjne i „rodzinne", a mieszkańcy będą pływać, grać w kosza i uprawiać inne sporty! I się spotykać! Będą się cieszyć, że mieszkają właśnie tutaj! O ile, oczywiście, pokonamy mistrzów i otrzymamy te dotacje - dodał, już znacznie ciszej. — Umiłowani, szansa jest nikła, ale jest. Nie wolno nam jej zaprzepaścić. Dlatego ja, proboszcz tej parafii, strusiem nie będę i zapisuję się na listę zawodników jako numer cztery! Nawet tym razem nie powiedział sakramentalnego „Amen", lecz sprężystym krokiem, o jaki w życiu bym go nie podejrzewała, ruszył do zakrystii. To kazanie było ponoć powtarzane do wieczora i efekt dało szokujący: zgłosiło się piętnastu chętnych! Teraz już byliśmy spokojni. Znacznie mniej spokojny jednak był po pierwszej zbiórce trener, ale ludzi nie zniechęcał, licząc, że „niewypały" same się wykruszą. A zaprawa była niesłychanie ostra. Z pierwszych treningów tata wracał słaniając się na nogach - potłuczony, obolały i właściwie bliski rezygnacji. Prawie wszyscy zawodnicy byli zresztą załamani. Powtykane przez trenera plansze z napisami miały jednak moc cudowną, a „tętniące optymizmem" hasło, «„Mocarzy" pokona z Chudoby Maradona!"» okazało się najbardziej antykryzysowym i skutecznym, samo tylko bowiem porównanie do legendarnego Diego podniecało niesłychanie wyobraźnię panów i działało jak najlepszy anabolik. 203 Filip namawiał mnie usilnie, żebyśmy poszli pooglądać taki trening i przekonali się na własne oczy, jak wygląda sytuacja, tata wyraził jednak ostry sprzeciw. — Nie bądź głupia! — nie rezygnował. — Tata nie musi o tym wiedzieć! Mówiłam, że to jest nie fair, że nieuczciwe wobec taty, ale ciekawość okazała się silniejsza i uległam. Takich gapiów było zresztą na trybunach znacznie więcej. — I raz, dwa! Raz, dwa! Biegniemy ostro! Szybciej! Wysoko nogi! I tempo! Jeszcze szybciej! Macie chłopcy szansę na ten sportowy obiekt! Widzicie go już?! Piękny! — krzyczał łysawy trener z brzuszkiem i zadyszką. Osiemnastu mężczyzn — od lat dwudziestu kilku do mniej więcej sześćdziesięciu — poddawało się posłusznie bezwzględnemu rygorowi i ćwiczyło. Także tata. Nawet ksiądz proboszcz. A trener skandował jak w transie. — I padnij! I znów pięć pompek! Nie na kolanach, kochany! Żywo, chłopcy! Tata trzymał się zupełnie nie najgorzej, choć także już zaczynał puchnąć. Większość jednak goniła resztką sił, a jeden padł na twarz i wcale się już nie podnosił. — Pompuj, do cholery! — krzyczał trener. — W nocy se będziesz mógłpodsypiać! I raz! I dwa! I raaaz' liii... Masz, stary, dwa tygodnie! Niecałe dwa! Aż dwa! — wyżywał się nad nieszczęśnikiem, który nie dokończył drugiej pompki i jak nieżywy legł na brzuchu. — Ty... to organista dogorywa! — szepnął Filip i aż otworzył usta ze zdziwienia. —Najprawdziwszy organista! Chyba śnię...! — Stooop! - krzyknął trener, przerywając gehennę. — Koniec na dzisiaj! Jutro ganiamy za piłką i strzelamy karne! Spokojnie, chłopcy! Nikt się nie załamuje! To dopiero pięć dni! Kryzys minie, jak ręką odjął! Jeszcze będziecie szatanić po boisku! „Chłopcy" schodzili z murawy jak po paraliżu, a najsłabsi leżeli bez życia, reanimowani piciem i słowami pocieszenia przez spływające z trybun rodziny. — Byłeś naprawdę świetny, tato! — nie wytrzymał Filip i ujawnił się od razu na stadionie. 204 li Tata był pół centymetra od zawału. Nie znosił, gdy się go '. podgląda i robi coś wbrew jego woli. ; — Mówiłem, żebyście nie przychodzili! Do licha! Nie dotarło do was?! — powiedział zły jak diabli. — Sorry, tatku... — wyjąkałam zawstydzona. — Tato! Co ty! Na tle tych trupów to ty byłeś gwiazda! — wysilił się mój brat. : Spojrzałam na mego jak na idiotę. "Trzeba nie mieć wyczucia, żeby takie komplementy prawić. — Dzięki, synu... — próbował to docenić tata. — Umiesz pocieszyć, trzeba przyznać... Obchody pięćsetlecia okazały się imprezą nadzwyczajną, wciągającą do zabawy nawet tych opornych i najbardziej zatwardziałych. A więc sukces! Odbywały się pokazy tańców regionalnych i współczesnych oraz sztucznych ogni, koncert popularnej kapeli dla tłumu młodzieżowych fanów na stadionie, różne quizy o regionie i zawody lekkoatletyczne, a uliczkami ciągnęły rozśpiewane korowody nastolatków z chwiejącymi się w powietrzu balonami i lasem tańczących rąk i kwiatów. Półprzytomna ze zmęczenia, wpadłam do domu na godzinkę, żeby się odświeżyć, coś naprędce przekąsić i odsapnąć odrobinę, bo wieczorem znowu miały być atrakcje. Wyciągnięta na łóżku, leżałam w zacienionym żaluzjami pokoju, wsłuchując się w panującą niepodzielnie ciszę, ale w głowie miałam jedynie zgiełk i zamęt —jakby nagromadzony wcześniej hałas, śpiew)/ i wrażenia zostały w niej na zawsze uwięzione i już nie potrafiły albo nie chciały się wydostać. Pod koniec pierwszego dnia obchodów nastroje w biurze organizacyjnym były znakomite. — Wciąż nie mogę uwierzyć, że w tym grajdole może być tak fajnie... — pani Renatka rozpływała się w zachwycie, gdy obie z Kaśką przyniosłyśmy jej pierwsze zdjęcia z różnych imprez. — Dosłownie żadnych incydentów, klasa, kultura... a frekwencja na imprezach niebywała. Bomba! 205 - A jutro mecz... —jak zwykle sceptycznie, usiłował ściągnąć ją na ziemię pan Bolek. - Mogę cię zapewnić, ty patologiczny pesymisto, że się wstydzić nie będzie powodu! - zjeżył się trener i aż poczerwieniał. — Słabeusze odpadli — niektórzy sami, niektórym ja pomogłem... Mamy okrąglutką jedenastkę - tyle że bez rezerwowych. - Spuchną! — krakał pan Bolek. - Nie spuchną! - trener zaperzył się jeszcze bardziej. -Spokojna twoja głowa, stary! Chłopcy grają jak w transie, zobaczysz. Może z techniką szwankują jeszcze odrobinę, ale za to szybkość i kondycja...! Człowieku, mucha nie siada! Zadzwonił telefon i przerwał tę dysputę, bo trener musiał wyjść do gabinetu obok. -Jakoś nie wyobrażam sobie ani tej ich zawrotnej szybkości, ani podziwu godnej kondycji, na której mucha nie siada — trąciła mnie Kaśka. - Ani tego, że z techniką chłopcy szwankują tylko odrobinę - szepnęłam bezdusznie i przez wzgląd na tatę pojawił się w mojej duszy wyrzut sumienia. - Przegapiliśmy „Aktualności regionalne"! —jęknęła pani Renatka i jednym susem była przy telewizorze. „Jutro się okaże, gdzie prawdziwi mocarze!" - wołało z transparentu hasło na ekranie, a mąż pani Renatki — „pan od tańca" - zatarł ręce, podekscytowany. - Tak oto, proszę państwa - relacjonowała reporterka - bawi się i świętuje swoich pięć wieków istnienia maleńka, urokliwa Chudoba! Wszędzie muzyka i radość! Młodzieńczy zapał i entuzjazm! A jutro, proszę państwa, finał tej niezwykłej imprezy: wielki, oczekiwany przez wszystkich mecz piłki nożnej! No, zobaczymy, proszę państwa... Zobaczymy. Wszystko dopięte na ostatni guzik. Będę ja, będą tłumy, będą wielkie emocje... A więc do zobaczenia na stadionie! - Hurrraaa!!! - krzyknął otaczający reporterkę tłum chu-dobian, a w niebo wzbiły się balony napełnione helem. Nikt z nas nie zauważył nawet, że trener -już po rozmowie — stał obok nas. Jego bladą, wpatrzoną w ekran, twarz pokrywały krople potu, a ręce drżały. 206 — Boguś, co jest? Rany boskie... co się stało?! — zawołała pani Renatka. — Już po meczu... — ciężko opadł na fotel. — Pięciu zawodników struło się dziś na imprezie jakimś świństwem. Z ostrymi objawami przewieziono ich godzinę temu do szpitala. Są po płukaniu żołądka... Ukrył twarz w dłoniach i siedział nieruchomo, przygarbiony — jakby dwa razy starszy — i kompletnie załamany. Patrzyliśmy na niego ze ściśniętym gardłem i czuliśmy się tak, jakby ktoś złośliwie wypuścił z nas całe powietrze. — A mój tata? — wyjąkałam. — Czy mój tata... też? — On w porządku - powiedział, wciąż nie podnosząc głowy. — Szczęście w nieszczęściu... — mruknął, ni to do siebie, ni do nas wszystkich, pan Bolek. — Spuściliby nam tęgie baty. - — Przestań do cholery pieprzyć takie farmazony!!! — ryknął trener, pierwszy raz me powstrzymując swych emocji. — Chłopcy dosłownie przeszli samych siebie! Byli wspaniali! Taki postęp w ostatnie dwa tygodnie, że by ci, stary, szczęka opadła! Wszystkim by opadła! •"** Zapadła cisza, której nikt się jakoś nie spieszył przerywać. Nawet pani Renatka siedziała cicho i patrzyła na nas wszystkich bezradnie. Ale nie długo. — Mam taki pomysł... — zaczęła niepewnie. — Tyle że zwariowany, niestety... — Jak ty cała — przyciął pan Bolek. — Może nie taki głupi... — zlekceważyła tę złośliwość i uśmiechnęła się pod nosem. - Tak sobie teraz myślę, że może by spróbować na wesoło? — Mów, Renatko, jaśniej... -jej mąż wydawał się już z góry zaniepokojony. — A jakby tak, na przykład, wystawić maluchy z pierwszej klasy? Śmiechu by było przy okazji... i goli pewnie też z pięćdziesiąt. To żaden wstyd, do licha, mieć poczucie humoru. Ludzie by się zabawili... — Czy ty masz, babo, dobrze w głowie?! — dosłownie eksplodował jej odwieczny wróg pan Bolek. — Wariatka! Pomylona! Może by w takim razie drużynę noworodków, co?! Czemu nie?! 207 A niech no który kopnie dzieciaka! Wiesz, co to znaczy?! Kryminał! A zresztą, jaki rodzic ci wyrazi zgodę?! Ty pójdziesz prosić?! Bo ja me! Trener słuchał i śmiał się pod nosem. — I czego szczerzysz zęby?! — pan Bolek zaatakował także jego. — Tobie się ten kretyński pomysł pewnie podoba, tak?! — Wszystko jest lepsze od rezygnacji. — To co zrobimy? — zapytała Kaśka. — Przegramy walkowerem — rzucił pan Bolek jako oczywistość i rozłożył dłonie w geście bezradności. — O nie! Tylko nie to! Wszystko, ale nie walkower! — trener zerwał się na równe nogi i nerwowo chodził. — Cały czas krakali, że stchórzymy! Chcieli się zakładać, że się pod byle pretekstem w ostatniej chwili wycofamy! Nie ma mowy! Nie możemy dać im takiej satysfakcji! — Przecież nie wskrzesisz tych denatów po płukaniu żołądka! Bądź poważny! — pan Bolek w dalszym ciągu sączył swój trujący pesymizm. — Ty jesteś jak taki energetyczny wampir! — chyba pierwszy raz w życiu wybuchnęła pani Renatka. — Taka pirania! Czegoś się pchał do tej roboty, jak nigdy w nic nie wierzysz?! Obgryzasz nas wszystkich po kawałku z naszego zapału i energii, wciąż tylko zniechęcasz i kraczesz, że „nie wyjdzie, że się na pewno nie uda i że nie ma sensu"! Masz chyba teraz cholerną satysfakcję, że twoje na wierzchu! — rozpłakała się i wyszła. Od rana trener wszystkich zawiadamiał, że mecz — wbrew przeciwnościom losu — się odbędzie, gdyż na wiadomość o zatruciu swoją gotowość do zagrania zgłosili wszyscy ci, którzy odpadli na treningach. — Zastrzelił mnie tą wiadomością... — tata, miotany sprzecznymi uczuciami, nie mógł ochłonąć ani się pogodzić z tym pomysłem. — Nie wyobrażałem sobie meczu w takim inwalidzkim składzie! Bylibyśmy pośmiewiskiem! Uznałem więc, że Boguś tego nie przemyślał i zgłosiłem swoje zastrzeżenia. — Powiedziałbyś im tak na moim miejsu?! — prawie mi krzyczał do słuchawki. — Człowieku! Nie mogłem tej ich propo- 208 zycji tak po chamsku potraktować, kapujesz?! Byłbym ostatnią świnią! — I co, zagrasz? - spokojnie zapytała mama. — A jak sądzisz? — pytaniem odpowiedział na pytanie. — Mam taką nadzieję... Ten facet jest naprawdę wyjątkowy... Świetny! Nasz niewielki stadion czekał od niepamiętnych czasów na tak nadzwyczajne wydarzenie, trudno więc się było dziwić, że pękał w szwach i już na godzinę przed początkiem meczu nie można było wsadzić przysłowiowej szpilki. Zbutwiałe, przeciążone ławeczki chwiały się i trzeszczały niebezpiecznie, nikt jednak nie zwracał na to najmniejszej uwagi ani się też nie zastanawiał, że w pewnym momencie mogą tej rozwrzeszczanej, rozhuśtanej masy ludzkiej nie wytrzymać. Wybraliśmy sobie miejsca przy wybiegu z szatni — po to, oczywiście, żeby rzucić tacie parę słów otuchy. Zwłaszcza po meczu. — Przy samym głośniku...? — jęknęfa mama, bo faktycznie megafon zawieszony był na wyciągnięcie ręki i ryczał wściekłą muzykę. — Wszystko lepsze już pozajmowane! Mamo, nie narzekaj! Wytrzymasz jakoś! - Filip zdawał się być rozdrażniony tą „małostkowością" mamy. Wszystkie sektory - niezależnie od tak zwanych preferencji - cechowało nadzwyczajne podniecenie, a ryk trąbek, syren oraz skandowane hasła z minuty na minutę podnosiły temperaturę na trybunach. My, kibice „cieniasów" —jak nas określały transparenty przeciwników - tkwiliśmy w samym środku tego Wezuwiusza i też ulegaliśmy histerii, która jak pożar ogarniała wszystkich. Dokładnie o piętnastej, przy ryku trąbek, syren i tysięcy gardeł na boisko wybiegli utytułowani goście. Nawet z daleka widać było ich ogromną pewność siebie i ostentacyjne rozluźnienie. — Witamy naszych znakomitych gości: drużynę „Mocarzy", od lat niepokonanego mistrza regionu! —wibrujący głos 209 komentatora atakował stadion z kilku rozrzuconych równomiernie megafonów, przy czym miałam nieodparte wrażenie, że ten najbliższy siedzi bezpośrednio w mojej głowie. Mama osłaniała prawe ucho, a Filip z nerwów wyłamywał sobie palce i wciąż wycierał o kolana mokre dłonie. - I czekamy na naszą jedenastkę! — komentator przekrzykiwał rozwrzeszczany stadion. — Drużyna to wprawdzie amatorska, lecz przygotowana znakomicie, a nade wszystko z przeogromnym duchem walki! Oto oni! Wrzawa zrobiła się ogromna jak na Wembley, a w chwilę później stadion zamarł i osłupiał, na murawę wbiegło bowiem jedenastu małych chłopców w śmiesznych, kolorowych strojach. - Co jest? — mamrotał Filip. — A gdzie tata?! Co oni, kur-de, wyprawiają?! - To jednak zwariowany pomysł pani Renatki został wcielony w czyn... — nie dowierzałam własnym oczom. — Jak ta kobieta tego dokonała? - To jakieś jaja! - krzyknął ktoś za nami. Po chwili osłupienia stadion doszedł do siebie i ryknął niepohamowanym śmiechem, hałasując czym się dało. Komentator - tak samo zaskoczony jak my wszyscy — dosłownie piał z zachwytu, usiłując przebić się przez ten niewyobrażalny hałas. - Coś nieprawdopodobnego! Tego jeszcze nie było! Tak jest, proszę państwa! Sami widzicie, proszę państwa! — powtarzał bezładnie. —Jak widzimy, do głosu dopuszczono dziś najmłodszych, kolorowych obywateli, znaczy białych, tylko w kolorowych strojach pięćsetletniego grodu! Jakiż to piękny gest! Czyż to nie symptomatyczne?! Czyż to nie wróży kariery, stojącej otworem przed młodymi w tym mieście na następnych pięćset lat?! Niechże i om mają swój wkład w ten jubileusz - chciałoby się skomentować! Jakiż to piękny i prawdziwie dramatyczny... przepraszam — demokratyczny gest, a zarazem jakie niezwykłe poczucie humoru ze strony organizatorów tej fantastycznej imprezy! Drużyna gości nie podzielała jednak tego entuzjazmu. Urażeni w swej dumie mistrzowie, wspierani przenikliwym gwiz- dem swych kibiców, protestowali głośno i zawzięcie, żywo gestykulując w stronę sędziów. -No, co jest?! Kabaret, kurde, odstawiają?! -wyrażał swoje oburzenie spocony gość za naszymi plecami, w którym chyba rozpoznałam „słup ogłoszeniowy". Zdezorientowani malcy rozglądali się bezradnie dookoła i niektórzy byli chyba bliscy płaczu. Szczerze mówiąc, ja też poczułam dziwny niesmak: tyle zaangażowania taty i zapału, tyle jego daremnego trudu i zmarnowanego czasu po to, żeby się publicznie mogły powygłupiać jakieś smarkacze?! Bez sensu... - A oto komunikat z ostatniej chwili, proszę państwa! — przerwał moje rozmyślania wibrujący głos komentatora. — Informacja, która rozwieje państwa wątpliwości i, mam nadzieję, uspokoi emocje. Nasi milusińscy pobiegają sobie z mistrzami tylko dziesięć minut! Dla chłopców będzie to ogromny zaszczyt; wspaniałe i niezapomniane chwile... - przez całe lata będą mieli co wspominać, a pamiątkowy film pokażą swoim dzieciom, wnukom... a dla znakomitych gości - forma miłej, dowcipnej rozgrzewki przed właściwym meczem! Oto dowód prawdziwej integracji i demokracji! Symbiozy świeżości z rutyną! Jakże namacalny przykład obalania pokoleniowych barier, genialnej zabawy wszystkich żyjących pokoleń pięć-setletniej jubilatki! I jeszcze jedno, proszę państwa: reprezentacja Chudoby, która wejdzie na murawę za piętnaście minut, odrzuciła niebywale atrakcyjną propozycję naszych gości i nie skorzysta z proponowanych dziesięciu punktów forów! Wielkie brawa dla ambitnych gospodarzy! - Jacy bezczelni! — Filip aż poczerwieniał. — Zwiększyli fory do dziesięciu! - Samobójcy! Palanty! - potępiał dumę swych krajanów „słup ogłoszeniowy". - "Wolą dostać do zera! Honorowi, kurde... -Brawo, Chudoba! Brawo, chłopcy! Kochamy was! -krzyczały jakieś dwie staruszki w naszym rzędzie - Niech się tamci wypchają! Jeszcze tylko tradycyjne: „orzeł czy reszka?", gwizdek sędziego i gra się rozpoczęła. Maluchy rozpierzchły się bezładnie, a po 210 211 chwili cała jedenastka goniła za uciekającym punktem, w najmniejszym nawet stopniu nie dbając o reguły piłkarskiej strategii i przewracając się przed własną bramką jak rugbyści. W końcu, gdy próbowały szukać w tej kotłowaninie drogocennej piłki, ta wylądowała właśnie w pustej bramce. - Szczyle do domu! Zrnienić pieluszki! - darł się rozpalony kibic z trąbką, chcąc przekrzyczeć doping szalejących trybun. - Nie róbcie jaj! Dajcie do gry wytrenowanych zawodników! Po pierwszym golu atmosfera na boisku stała się zdecydowanie rozrywkowa. Goście popisywali się i w niewybredny sposób ośmieszali naszych, Co chwilę wywołując spazmy śmiechu i ogłuszające gwizdy na trybunach, nasi chłopcy byli bliscy płaczu i ucieczki ze stadionu, a ja dojrzewałam do pierwszej decyzji. Gdy więc jeden z „Mocarzy" przymierzył się, by wybić spadającą z góry piłkę efektowną „główką", ośmieszony przedj paroma minutami pulchny chłopiec wyskoczył dobry metl ponad mm i z zegarmistrzowską wręcz precyzją wstrzelił ji z trzydziestu metrów tuż pod spojenie słupka z poprzeczką Obie drużyny stanęły jaj^ wryte (także sam autor fantastycs nej bramki), a ludzie powstawali z miejsc. - GooolH! Proszę państwa! GooolH! Nieprawdopodobr sprawa! Ja chyba śnię! GjOool?! Jeden jeden?! - nie dowier komentator, krzycząc rr^i z megafonu prosto w ucho, jaki go ktoś obdzierał ze skć»ry. W drużynie mistrzów/ wrzało i wybuchła ostra kłótnia. I ogłupiały bramkarz wyt>iegł teraz - nie wiadomo czemu - ] sam środek, a zręcznie cJryblowana przez malucha piłka 01 nęła go i ponownie potoczyła się do pustej bramki. Tryb oszalały. Komentator tesż. - Jeeest!!! - ponowny ryk odezwał się we wszystkich gafonach. - Goool!!! Ja własnym oczom nie wierzę! Ja ch) zwariowałem! Kolejny gol?! Dwa jeden dla Chudoby?! Gc rozgrzewka, proszę państwa! Chcieć to móc! Co znaczy walki! To ona dodaje zawodnikom skrzydeł! Sami wid/.il śmy! Wspaniałe maluchy! Sensacja! Można sobie wyob czego dokona już za chwilę dorosła reprezentacja pięć- ¦ bul 212 mej jubilatki! Ileż optymizmu wlewa się teraz w nasze serca! Czyżby obiekt sportowy, obiekt naszych marzeń nie był tylko nierealnym snem?! Sensacja... Filip popatrzył na mnie — czułam to — i ścisnął mi dyskretnie rękę. — Jest ekstra, Zuzka! - szepnął, a raczej krzyknął, bo szeptu nikt by przecież nie usłyszał. — Będę ci przez tydzień sprzątał pokój! — OK! — kiwnęłam głową, nie odrywając wzroku od piłkarzy. Maluchy grały lekko, z ikrą i niebywałym zaangażowaniem; mistrzowie za to — wręcz przeciwnie - od początku poruszali się jak muchy w smole, bez pomysłu i popełniając błąd za błędem. Biegali i padali - groteskowi i bezradni — za co stadion „dziękował" im jazgotem wszelakiego sprzętu i gwizdami. Nie miałam, szczerze mówiąc, rozeznania w piłce nożnej, toteż pomysły szybko mi się wyczerpały. — Dorzuć ze dwa samobóje... — podrzucił mi do ucha Filip, a w jego gorącym oddechu wyczuwałam przeogromną żądzę zemsty. """^ — Co ty, Filip?! Masz pojęcie, jakie by to było nie w porządku? Spojrzał na mnie jak na kompletnie stukniętą. — Nie w porządku?! Z twoją głową jest coś chyba nie w porządku! Jest okazja przywalić, a ty się jeszcze zastanawiasz?! — Cicho, nie przeszkadzaj! — trąciłam go ze złością. — Muszę pomścić tego na bramce! Maluch, jakby to słyszał, wziął porządny rozbieg, podry-blował piłkę do połowy boiska i niespodziewanie strzelił „ fałszem". Bramkarz „Mocarzy" ani drgnął i piłka — jak śliwka w kompot — wpadła do bezbronnej bramki. — I trzeci gol, proszę państwa!!! — ryczał w spazmach komentator. — To chyba sen!!! Trzy jeden!!! To jest po prostu istny cud!!! Nie sposób opisać tego, co się działo na trybunach; tej euforii naszych i rozwścieczenia tamtych. Czułam w powietrzu jakieś zagrożenie i wydawało mi się, że jeszcze trochę i może stać się coś, czemu nie jestem w stanie ani zapobiec, ani nawet przewidzieć. 213 — Walnij im na koniec samobója! Będzie super! - półprzy-;; tomny Filip szarpał mnie za rękaw. — Zaraz koniec! Za te fory, Zuzka! Proszę... strzel im samobója! Ogłuszający ryk kibiców na trybunach, ich przenikliwe gwizdy i wściekły jazgot hałaśliwych instrumentów rozsadzały mi dosłownie głowę. Poczułam dziwny zapach leków — ostry, duszący... Skąd ten zapach...? Nie miałam pojęcia. — I ostatnie chwile, proszę państwa! Ostatnie sekundy! — rzęził w moje rozpalone ucho całkowicie ochrypnięty komentator. — Dajże wreszcie tego samobója... Błagam... — ściskał mi do bólu rękę Filip. — To więcej warte niż te wszystkie bramki razem wzięte... — A więc trzy jeden! — komentator nadal nie przerywał swych zachwytów. — Jestem po prostu zszokowany! Jestem nieprzytomny z wrażenia! Myślę, że państwo też. Ale oto... Ale oto...! Niespodziewane, groźne zamieszanie pod bramką małych, dzielnych gospodarzy! Jak po sznurku Jaskóła podaje piłkę do Szczęsnego! Czyli, że na sto procent będzie tym razem punkt dla gości i trzy do dwóch! Emocje rosną... Nie! Nie wierzę! Co on robi?! Kapitan Szczęsny biegnie z piłką w stronę własnej bramki! Pomylił się albo zwariował! Goool!!! Znowu gol!!! O Boże! Jaki celny, desperacki strzał! Przepiękny, samobójczy gol!!! A to nam daje cztery do jednego!!! — komentator skrzypiał już potwornie, a jego krtań emitowała dźwięki całkiem niepodobne do ludzkiego głosu. — W ostatnich, dosłownie w ostatnich sekundach rozgrzewki kapitan zespołu wbił własnej drużynie samobójczą bramkę! Czegoś takiego to ja jeszcze w życiu nie widziałem! I chyba nikt nie widział! Nie słyszę, ale chyba widzę... Tak! Widzę! Sędzia właśnie odgwizduje koniec rozgrzewki! Trener „Mocarzy" podbiega do niego, chwyta się za głowę i coś mówi! Pokazuje, że zawodnicy mają iść do szatni! Nie będą grać! A więc walkower! Meczu już nie będzie! Już się odbył! Co za emocje! Co za sensacja! Ależ nieprawdopodobne widowisko! Jak to dobrze, że ten sensacyjny mecz pięćsetlecia został przez naszych kibiców sfilmowany! Gorąco dziękujemy naszej fenomenalnej jedenastce: za mecz i za obiekt sportowy! Byli- 214 ście genialni, chłopcy! Byliście bez wątpienia rewelacją w pięcioletniej... to znaczy... w pięćsetwiecznej historii naszego miasteczka! Czymże jest ósmy cud świata przy tej młodzieży, proszę państwa! Coś niesamowitego! Brak mi słów, brak mi tchu, brak mi wyobraźni... Komentator plątał się w zachwytach, raz dając wysłużonej Chudobie lat pięć, a raz pięćdziesiąt tysięcy, a szał na trybunach był tak wielki, że żadne z nas nie miało szans usłyszeć tego ostatniego gwizdka, który nie przebił się w tym piekle nawet do pierwszego rzędu i utonął we wrzawie niczym wrzucony do wody kamień. Schodzących z murawy „Mocarzy", wściekłych i skompromitowanych, żegnał przeciągły gwizd kibiców i deszcz lecących z trybun jajek, pomidorów i najgorszych obelżywych wyzwisk. — Kanarki doić! - siedzący tuż koło mnie, rozpalony kibic tamtych wychodził dosłownie ze skóry. — Graliście, kurde, jak po paraliżu! — To jakieś kanty! - krzyczał rozpaczliwie jeden z „Mocarzy". - Naszprycowani byli! Na dopffrgu! Ileś metrów nade mną gówniarz przeleciał! — Ofermy! Nogi stołowe! Padalce skończone! - darł się wniebogłosy purpurowy trener, poganiając swoich w stronę szatni. - Wstyd i hańba! Będą ten wasz inwalidzki mecz zamiast komedii w kinach puszczać! Nie dość, że patałachy, psiakrew, to jeszcze samobójcy! Kompromitacja tysiąclecia! Koniec kariery! Zacznijcie się rozglądać za robotą, bo w piłce już nie macie czego szukać! — chwycił się za serce i dyszał, jakby miał za moment dostać zawału. — Ale należało wam się, gwiazdy zakichane... Dziesięć goli forów! Pycha was zgubiła i ta cholerna arogancja! „Mocarze", psiakrew... Obiekt sportowy... Narysujcie sobie! — Kompletnie tego nie rozumiem — powiedziała mama, gdy tata, cały w euforii, podbiegł do nas na stadionie. Zaskoczony, popatrzył na nią z niepokojem. — Przyznam, że ja ciebie też nie. O co ci chodzi? Nie cieszysz się? 215 - Nie wiem... — powiedziała niepewnie. - Mamo! - Filip aż trząsł się z oburzenia. - Wygraliśmy z głupimi „Mocarzami", a ty się jeszcze zastanawiasz, czy się cieszysz?! - Mam po tym wszystkim jakiś dziwny niesmak. Nie... nie potrafię tego wytłumaczyć... - zamyśliła się i widziałam, że się naprawdę nie cieszy. - Nie przejmujcie się mną- rzuciła na koniec i skierowała się ku wyjściu. - Zaraz, zaraz! - tata zatrzymał ją za rękę. - Coś cię ugryzło?! Wytłumacz mi to z łaski swojej! Nie podoba ci się, że nasi ten mecz wygrali?! Mama pokręciła głową. - Ze tamci przegrali. - Byli po prostu gorsi, w złej formie! Do licha! Oni zdobyli jedną bramkę, a my cztery! To są fakty! - Przestań! - wybuchnęła mama. - Te bąki śmigały, jakby je ktoś dosłownie nakręcił! Przecież dzieci tak nie grają, bo to po prostu niemożliwe! Nie mogą mieć takiej techniki ani kondycji! Nie mogą mieć pojęcia zielonego o futbolu! Widziałeś, co się działo z tamtymi? Nie wiem, nie pojmuję... Knocili, jakby ich ktoś... jakby im rozum odebrało... Jakby mieli spętane ręce i nogi... -No właśnie! Tak właśnie jest, kochanie, że wygrywają lepsi, a gorsi przegrywają — tata podsumował już znacznie spokojniej. - To jedna z nielicznych rzeczy sprawiedliwych na tym świecie! Mama spojrzała na niego jak na kogoś, kto mówi od rzeczy. - Ty chyba nie widziałeś tego meczu, Andrzej... Znasz tylko wynik. Gdy tuż po meczu dziennikarze regionalni przypuścili szturm na rozognione dzieci, zwycięskie maluchy plotły trzy po trzy i widać było jak na dłoni, że naprawdę uwierzyły w swój zbiorowy geniusz. Zaraz potem, już w drodze do domu, wykłócały się zawzięcie, czyj wkład w zwycięstwo był największy i bez kogo było ono absolutnie niemożliwe. 216 — Moja bramka była z wszystkich czterech najważniejsza! -chełpił się strzelec drugiej bramki. -Widzieliście, jak ja ich fajowo zrobiłem?! — Co zrobiłeś?! Co ty takiego zrobiłeś?! - rzucił się do niego autor główki tuż pod spojenie słupka z poprzeczką. — Wielka mi sztuka doturlać piłkę do zupełnie pustej bramki! — Coś ty, gruby, taki mądry?! - ten pierwszy nie dał za wygraną. - Dopiero jak ci tamten gacie ściągnął, ruszyłeś ten swój gruby tyłek do galopu! — Jak tak można?! — mama stanęła w obronie dziecka. — Jak ty się możesz tak grubiańsko wyrażać?! Sam tu jesteś czy razem z rodzicami? — No... co prawda to prawda! — przyznał tatuś tego pierwszego. - Wierzyć się nie chce, że ze wstydu można takiej kapitalnej skoczności dostać! — Zęby nie bramkarz, to byśmy z cieniasami do zera wygrali! — rezolutnie zmienił temat chłopiec z burzą złotych loków. Bramkarz spojrzał na niego zdziwiony. — Pewnie! — powiedział inny. — BezTej wpuszczonej szmaty byłoby do zera. — Ja broniłem piłki na boisku... — tłumaczył się przestraszony „Numer 1". —Wszyscy leżeli na mnie i nie mogłem się wydostać! Jeszcze teraz wszystkie żebra bolą! — A,coś ty robił na boisku?! — zaatakował go piegusek. -Bramkarz ma przecież stać na bramce! — Czego chcecie? — bronił się chłopiec, załamany. — Przecież zdobyłem gola! — Ty miałeś bronić! — z refleksem odparował piegus. — Od goli to są inni! — No pewnie! — solidarnie poparł go kolega, w szerokim uśmiechu odsłaniając wolne miejsce po jedynkach. — Gole zdobywają inni zawodnicy, a nie bramkarz! — Jednego wpuścił, jednego zdobył... O co tu się kłócić? -wtrącił jakiś ojciec pojednawczo. — To jakby wcale nie grał, w takim razie! Jakby go w ogóle nie było! — nie przepuściła mama w efektownym kapeluszu z czarnej słomki. 217 — Coście się tak bez sensu tego chłopca uczepili? — stanął w obronie nieszczęśnika młody chłopak. — Świetnie bronił! Wpuścił tylko jednego gola! — Bo tylko jeden raz strzelali! — piegusek znów wykazał się czujnością i refleksem i się roześmiał. — A ty? —w końcu zdecydował się odeprzeć atak ojciec nieszczęsnego bramkarza. - Ty niby ile bramek strzeliłeś? — A coś pan taki bezczelny?! — zamrugała pastelą zieleni kręcona brunetka z pasemkami blond, lekko „na bakier" — wypisz, wymaluj jak ta moja „piratka" z koszmarnego snu o sklepie mięsnym. — Oceniacz się raptem wielki znalazł! Patrz pan na siebie! — na lewo i prawo rozdawała już ciosy cała rodzinka. — Bramki to może nie strzeliłem, ale i tak grałem najlepiej! — powiedział z przekonaniem mały i widać było, że teraz zna naprawdę swoją wartość. — Najlepiej?! — sczerwiemał jak piwonia autor pierwszej bramki i aż tupnął. — To nieprawda! — krzyknął chłopiec z fantazyjną kitką do połowy pleców. — Właśnie że to ja grałem najlepiej! — To nieprawda! -jak echo powtórzyła jego mama. — Jaak to? — synek aż zaniemówił z oburzenia. — To znaczy... — w popłochu tłumaczyła mama — nieprawda, że któryś z nich grał lepiej. Najlepszy byłeś, oczywiście, ty! — Ja tego po prostu już nie mogę słuchać! — skrzywiła się z niesmakiem starsza pani. — Chodź, Damianku. To nie dla ciebie towarzystwo... — powiedziała do wnuczka i skręcili w boczną ulicę, opuszczając liderowi ich zwaśnione rodziny. Szliśmy z Filipem tuż za nimi — w milczeniu, nie zamieniając z nikim ani słowa. Pyskówka rozwinęła się na dobre i niemal wszyscy - aroganccy i zarozumiali — skakali sobie już do oczu, a ja, jak jakaś masochistka, analizowałam swoje „wiekopomne dzieło". Wciąż miałam w uszach krzyk trenera i szyderczy, przeraźliwy gwizd stadionu, a przed oczami jawił mi się deszcz lecących na „Mocarzy" pomidorów. I kpiący uśmiech synów kapitana, autora samobójczej bramki. 218 Chudoba przeżywała sensacyjny pojedynek z „Mocarzami" niebywale spontanicznie. Dla jej mieszkańców stał się on w ich beznadziejnie szarym, biernym życiu momentem zwrotnym, kluczem otwierającym nową erę. Historyczną szansą. Ja już jednak nie umiałam znaleźć sobie miejsca, nie dawało mi to wciąż spokoju. Czyż nasi, z góry skazani w tym nierównym pojedynku na przegraną, nie pragnęli żyć wreszcie lepiej, piękniej, inaczej? — wciąż szukałam samousprawiedliwienia. —A beze mnie, jakie mieli szansę? Nie mogłam robić sobie ograniczeń ani zatrzymywać się w pół drogi, bo musiało być skutecznie. Miałam takie możliwości, więc pomogłam. To przecież jasne.To byli w końcu moi ludzie, moje miasteczko i nasz sukces. Mój święty obowiązek. Wszystko to było niby takie jasne i tak oczywiste... Niby. Bez końca powtarzałam sobie: czy w ogólnym rozrachunku smutek tamtych - w końcu chwilowy — miał jakieś znaczenie, jeśli uszczęśliwionych było tylu innych, którzy by nigdy takiej szansy nie dostali? Nie wiem. •** Nazajutrz w szkole aż huczało. Wygraliśmy z mistrzem, więc to Chudoba, a nie oni będzie mieć basen i salę sportową z prawdziwego zdarzenia! Wszystko, co możliwe, mieszkańcy zrobią sami, a zaoszczędzone w ten sposób pieniądze przeznaczy się na zakup sprzętu sportowego. Ludzie jakby w ogóle zapomnieli, że jeszcze tak niedawno wciąż się coś dziwnego w mieście działo: o licznych wpadkach i skandalach, po których dochodziło do psychozy, o widowisku z bandziorami przy ogłoszeniowym słupie w Rynku i o przeróżnych innych dziwnych, niewytłumaczalnych faktach. Jakby przyzwyczajeni do nadprzyrodzonych zjawisk i dziwności, przyjęli — z nielicznymi wyjątkami (mama!) - sensacyjny sukces na stadionie bez zastrzeżeń, a w każdym razie głośno o tym nie mówili. Widocznie ludzie wolą wierzyć lub udawać, że wszystko osiągnęli sami i uczciwie. Nie chcą wiedzieć rzeczy niewygodnych: takich, które —jak to mówi tata - „uwierają"; wolą ich nie dostrzegać albo przynajmniej me pamiętać. 219 Nawet „Brzytwa" była nadzwyczajnie ożywiona i, o dziwo, uśmiechała'się do wszystkich. — Jakie sporty pani lubi? - zagadnął ją, ni stąd, ni zowąd, „Geniusz". — Siatkówkę — powiedziała bez namysłu. W żaden sposób nie byłam w stanie wyobrazić sobie tej kobiety fruwającej po boisku i odbierającej piłki płaskim ślizgiem, tuż przy ziemi. — Nie zawsze wyglądałam tak jak dzisiaj - powiedziała, odgadując widać nasze wątpliwości. — A dobrze pani ścina? — bezczelnie naciągała na rozmowę Kaśka, prowokując wybuch śmiechu. — Pytam oczywiście o siatkówkę! — Ścinam nieźle... — wycedziła „Brzytwa", robiąc głos na groźny. - Także w siatkówkę. — O rany... —jęknął ktoś z tyłu. - A jak z pływaniem? — Dużo gorzej. Ale z tym z kolei wy sobie radzicie genialnie. — A skąd pani wie? — zapytała „pupilka numer jeden", trzepocąc rzęsami. — Z lekcji fizyki! — odparowała „Brzytwa", wywołując kolejny wybuch śmiechu. — Ale serio: umie pani pływać? — Ani trochę. Idę na dno jak siekiera. — Jak to?! — zdziwił się Sylwester. — A prawo Archimedesa?! „Brzytwa" roześmiała się i pogroziła „ fizykowi" palcem. Pomyślałam sobie, że ma całkiem ładny, ciepły uśmiech i poczucie humoru. I że ostatnio nie robimy sobie na złość. Pięknie... ROZDZIAŁ XII FABRYKA GENIUSZY Sensacyjną wieść o „rozgromieniu piłkarskiej potęgi regionu przez prowincjonalnych siedmiolatków" podały na czołowych stronach wszystkie media regionalne i mówiono, że dotarła nawet do Polskiego Związku Piłki Nożnej, stając się rewelacją sezonu. Już nazajutrz Chudoba zaroiła się od paparazzi (skąd u nas paparazzi?), dla których -jak twierdziła mama — każdy, nawet żenująco głupi i trywialny temat jest wystarczająco dobry, jeśli da się zrobić wokół niego hałas i wycisnąć trochę forsy. Złaknieni sensacji, zachłyśnięci, atakowali dotknięte geniuszem rodziny, by się dowiedzieć, ile genialne dzieci śpią i jedzą; z jaką wagą przyszły na świat; kiedy powiedziały „mama", przestały się moczyć i straciły pierwszy mleczak. Niezliczonymi pytaniami dręczyli także panie przedszkolanki. Gdy na ich pytanie, ile trzeba było czasu, żeby doprowadzić dzieci do tak fantastycznej formy, trener powiedział — zgodnie z prawdą — że zagrali „z marszu", tamci już do końca zwariowali. — Na tym właśnie polega geniusz! —wymądrzał się na tarasie lodziarni facet „na jeżyka", serwując uśmiech z serii „jakie mam, takie pokazuję". — Z nich by można było niejedno wycisnąć. Gdy, siedząc niedaleko nich, zastanawialiśmy się z tatą, co konkretnie miał na myśli, dziewczę z fryzurą, jakby w nią przed chwilą piorun strzelił, oznajmiło: — Wiem! Zgłosimy kajtki do „Genialnych dzieci"... — Masz dobrze w głowie?! Ty to, Karolka, jak coś powiesz... — polał ją kubłem zimnej wody ten z jeżykiem. 221 — Masz coś przeciwko? Śmiałe pomysły są przyszłością nowoczesnego dziennikarstwa - odparowała pomysłodaw-czyni. — Przecież to buraki! Żaden z nich pewnie nawet nie wie, że Warszawa jest stolicą Polski! — Nie gadaj bzdetów, Benek! O piłce pojęcia też nie mieli, a jak zagrali?! Bez jednego treningu! A vista! — wtrącił milczący dotąd przystojniak z ciężkim sprzętem na ramieniu. — Chcesz jeszcze loda? — szepnął tata i puścił do mnie oko. To był właśnie cały tata! Mama powiedziałaby z pewnością, że na takie idiotyzmy szkoda czasu i wyprowadziłaby mnie na ulicę, ale tata „czuł bluesa" bezbłędnie. — Jacy wstrętni, przemądrzali warszawiacy! — szepnęłam do niego, z trudem kryjąc swoje oburzenie. — A ty kim jesteś? — zaśmiał się krótko i chyba niezupełnie szczerze. - Nie czujesz się tu tymczasowo? — Nie! — odpowiedziałam spontanicznie, bez wahania. I w tym momencie zdałam sobie sprawę, że duchem jestem bardziej tutaj niż w Warszawie; że tamto wielkie miasto, które kiedyś tak kochałam, jakoś oddaliło się ode mnie. — To jak to... — pomyślałam sobie — wystarczy wyjechać, trochę nie widzieć i pokocha się następne, nowe, o którego istnieniu nawet się do niedawna nie wiedziało? — O czym myślisz? — tata zaskoczył mnie pytaniem. — O tym... — speszyłam się, bo nie wiedziałam, czy mu to powiedzieć — o tym, tato, że jakby do tego pojedynku telewizyjnego doszło, to kibicowałabym Chudobie. — Ja też - powiedział po namyśle. — Mówisz serio? - ucieszyłam się. — No cóż... Nowa miłość wypiera czasem starą... To normalne. Czułam, że krew odpływa mi do stóp, i nie wiem czemu od razu sobie pomyślałam, że tata miał na myśli mamę i... i tamtą drugą kobietę. Tę „nową miłość"... — Co miałeś na myśli, tato? — zapytałam i mimo strachu popatrzyłam mu uważnie w oczy. — Nic... —uśmiechnął się niepewnie. —Po prostu: Chudobę i Warszawę... 222 Modliłam się w duchu, żeby nic z tego teleturnieju nie wyszło; żeby dali tym dzieciakom święty spokój. Nie dali. Wszystkim dotkniętym geniuszem rodzinom złożona została „propozycja nie do odrzucenia". — „Genialne dzieci"?! — mama wwierciła się z wrażenia w przedwojenny amalgamat pani Petroneli. - Pani chyba nie mówi poważnie! — Bardzo poważnie! — napisała w notatniku pacjentka. — A cóż to za intelekt w nich odkryto? ~ Wygrali mecz! - dopisała. — A co ma piernik do wiatraka?! Ja w ogóle nie widzę związku! — mama ciągle upierała się przy swoim. — To proste: geniusz to geniusz! — brzmiała pisemna odpowiedź z wielkim wykrzyknikiem. Rodzice, którym złożono ową niecodzienną propozycję, podzielili się na dwa obozy. Jedni nie mieli żadnych wątpliwości co do geniuszu swoich pociech, drudzy —których na szczęście była większość - takie wątpliwości posiadali. Co więcej: uważali, że co najmniej tak daleko jest ich chłopcom do geniuszu jak stąd na Księżyc. — Nikt nikogo nie zmusza! W końcu, żyjemy w wolnym kraju! — odwróciła się na pięcie panna Karolina i na ostatecznej liście umieściła troje dzieci. Pesymistom zrobiło się podobno żal, że może zbyt pochopnie się z gry wycofali i w domowym zaciszu przetestowali swoje dzieci — tak na wszelki wypadek. Domowy minitest zawierał zestaw łatwych pytań z takich tradycyjnych dziedzin jak historia i literatura, geografia i kultura, wydarzenia społecz-no-polityczne oraz tak zwana ogólna orientacja, i wypadł — jak twierdziła pani Petronela — wręcz katastrofalnie. Niewiedza chłopców mieściła się, być może w jakiejś „średniej chu-dobianej", w takiej jednak nadzwyczajnej stawce wypadła nędznie, wręcz zatrważająco i rodzice dziękowali Bogu, że tej bezsensownej presji nie ulegli. Nie wiem, skąd się dowiedziała pani Petronela, że filarem „naszych" jest rewelacyjny Walduś, ani skąd tak dobrze znała te pytania domowego testu oraz uzyskane od maluchów 223 odpowiedzi. Wiem jednak, że jeśli to, co nam przyniosła było autentyczne, to czekał nas błazeński teledurniej, a nie żaden teleturniej. Oto dowód: — Jakimi językami mówi się w Szwajcarii? - Zagranicznym i szwajcarskim. — Wymień trzy planety. - Słońce, księżyc i gwiazdy. — Kim był Chopin? — To jest wódka w takiej ładnej, długiej butelce. Mamy w domu. — A Napoleon? — W takiej pękatej. Też mamy. — Co to jest USA? - Spółka akcyjna albo bank w Rynku, nie pamiętam. — Kto walczył pod Grunwaldem? — Gołota z takim Murzynem. Skończyło się remisem. — Co to jest Austria? - Stolica Australii. — Kto odkrył Amerykę? — Kowboje. — Bobsleje... — Takie bardzo głębokie dziury w wulkanach. — A Mikołaj Kopernik? - Ruski kosmonauta. Już nie lata. — Kto stoi na czele każdego rządu? — Clinton. — Różnica między psychiatrą a pediatrą. — Ten pierwszy leczy psy, a ten drugi to... no... taki pedał! — Czym się różni opera od operetki? — Bo operetka jest mniejsza. Jak się okazało, właśnie tą operetką Walduś wysforował się w rankingu na czołowe miejsce. Wieczorem, gdy rodzice wyszli na tradycyjnego brydża, Filip przyszedł do mnie na rozmowę. — Trzeba opracować precyzyjny system — rzucił od progu. — Jaki system? — Nie zgrywaj się, bo nie ma czasu! — uciął krótko i wyrwał kartkę z mojego zeszytu. — Co robisz?! To mój zeszyt do polskiego! — krzyknęłam i wyrwałam zeszyt wraz z tą kartką z jego ręki. — O co chodzi? Wziął do ręki inną kartkę, trochę pogniecioną, wyprostował ją porządnie na kolanie i przedzielił grubą kreską. — No więc tu jest ta krecha, granica między nimi a nami, kapujesz? 224 : —Jaka granica?! Mów jasno! — niecierpliwiłam się, co chyba mu sprawiało satysfakcję. -Jaśniej już nie jestem w stanie. Skup się, to nie potrwa dłu-;¦ go. Oni są w telewizji ... — zrobił trzy dziury w kartce — a my w domu. To jestem ja — odbiornik, zamalujemy na niebiesko, 1 a to ty - nadajnik — na czerwono. Patrzyłam chyba niezbyt rozgarniętym spojrzeniem, bo powiedział łagodnie:- — Zaraz powinno ci się w łepetynie rozjaśnić. To tylko się wydaje takie trudne. Nic na razie z tego nie wiedziałam. Nie byłam w stanie słuchać ani skupić myśli, bo mnie tupeciarz doprowadzał do wariacji tym gadaniem. — No więc tak: facio czyta pytanie, dajmy na to dla Waldu-sia. Odpowiedź ma, rzecz jasna, na tej samej kartce, bo zawsze mają napisane. Jak tylko ją sobie pomyśli, to ja od razu ją usłyszę i powtarzam tobie, a ty nadajesz Waldusiowi i on jest gość! Proste? Proste. Refleks i precyzja! Sprawdzone w szkole. Działa bez pudła. — Co za debil... Przecież facet może tej odpowiedzi nie przeczytać! A przynajmniej, me od razu! Nie musi! — pomyślałam sobie, ale już me odważyłam się zaatakować. — Nie musi, ale czyta! - rozjaśnił moje wątpliwości Filip. — Przecież od początku musi mądrego udawać! Gdyby sprawdzał, czy się zgadza, dopiero jak usłyszy zawodnika, wszyscy od razu by widzieli, że innych pyta, a sam nic nie umie, ciemnoto! A jak nie czyta, to znaczy, że odpowiedź zna i ma ją w głowie! A jak ma w głowie, to ją sobie powtarza, żeby me zapomnieć i w ten sposób mi niechcący podpowiada! Sorry za „ciemnotę", ale to było za „debila" — zakończył tyradę. —Jesteśmy kwita. — Niezupełnie - powiedziałam z zagadkowym uśmieszkiem. — Jak to? Jeden jeden! Patrzyłam na niego, przymrużywszy oczy i nadal uśmiechałam się szelmowsko: — Chyba znudziły mi się twoje małe uszka... 225 — Nie mówisz poważnie... - Filip odruchowo chwycił się za małżowiny. — Wcale me upieram się przy uszach... — „uspokoiłam" go łagodnie. — Może być każda inna część twojego ciała. Masz może specjalne życzenie? — Chcesz mnie wykończyć... Ja to widzę — powiedział drżącym głosem. — Nie chcę nikogo wykańczać - zapewniałam tonem miękkim i łagodnym. — Chcę jedynie, żebyś pojął, że to, co mogę ja, i to, co możesz ty, to zupełnie nie to samo. Ja mogę dużo, dużo więcej, dlatego to nie będzie nigdy jeden jeden. To wszystko. I więcej nie podskakuj, bo... może się tak kiedyś zdarzyć... - zawiesiłam głos na moment i zabębniłam palcami po stole — ... że nie wzruszą mnie już ani łzy, ani błagania i zostawię cię na stałe „w nowej wersji". No to jak? Obiecasz grzecznie starszej siostrze, że nie będziesz podskakiwał? — zapytałam i poczułam się naprawdę obrzydliwie, bo Filip miał łzy w oczach i cały dygotał. — Tak. Obiecuję... —wyszeptał przerażony i wybiegł z pokoju. Przemogłam się i po godzinie poszłam go przeprosić, ale mi nie otworzył. Domy trzech „geniuszy" były przez okrągły miesiąc regularną kuźnią wiedzy. Zaczynały się wakacje, ale mali pokutnicy — nikt nie wiedział, w jaki sposób zachęceni przez rodziców — pochłaniali wiadomości w trybie przyspieszonym, od świtu do nocy poddając się bezwzględnemu rygorowi i tragikomicznemu doszkalaniu i rezygnując nawet z zabaw na podwórku i kolonii. Czas topniał jak wiosenny śnieg na polu, a pompowana przez rodziców wiedza - relacjonowała raz w tygodniu pani Petronela — nijak nie chciała się uleżeć w głowach skołowanych pociech i utrwalić. Daty, liczby i nazwiska, nazwy stolic, paktów i ważniejsze fakty — wszystko to plątało się w ich przeciążonych głowach w jeden wielki, rozpaczliwy galimatias. Filip nadal liczył na nasz „perfekcyjny numer", ja natomiast już nie miałam wątpliwości. Oczyma wyobraźni widzia- 226 łam tę porażkę i rozczarowanie „tamtych" - dzieci selekcjonowanych w kolejnych etapach, naprawdę mądrych, oczytanych i wyjątkowo rozgarniętych — które by nie miały żadnych szans z naszymi poczciwymi głupolami. — Nie będę podpowiadać. To idiotyczne i zwyczajnie nieuczciwe — oświadczyłam Filipowi na godzinę przed programem, kiedy znosił z półek różne mądre księgi i atlasy. Udawał albo faktycznie me usłyszał, bo zupełnie nie zareagował. — Po co ci to? — ruchem głowy wskazałam na potężne stosy książek przed telewizorem. — Na wszelki wypadek. — Na jaki wszelki wypadek? Rzucił mi niecierpliwe spojrzenie, ale zaraz się utempero-wał. — Może się przecież tak pechowo zdarzyć — wyjaśniał cierpliwie — że osoba prowadząca teleturniej odwróci głowę w bok albo do tyłu i nic z jej twarzy nie wyczytam. — I co wtedy? — No właśnie po to otwieram te mądre księgi na odpowiednich działach i tematach, żeby możliwie szybko zerknąć i im podpowiedzieć. — Jesteś śmieszny! — roześmiałam się, z ubolewaniem kręcąc głową. — Zanim dokopiesz się do trafnej odpowiedzi, dawno się ten teleturniej skończy! — Trudno... Taka sytuacja zdarzy się może raz, najwyżej dwa. W najgorszym razie o ten jeden czy dwa punkty będą mieli mniej. -Już ci powiedziałam, że nie będę tego robić. To oszustwo. Chyba rzeczywiście Filip tej wcześniejszej deklaracji nie usłyszał, bo stanął autentycznie osłupiały. Usta mu zaczęły drżeć jak w febrze, a w oczach pojawiły się łzy i najprawdziwsza wściekłość. — Oszustwo?! Ty mi teraz mówisz o jakimś oszustwie?! A mecz był OK, tak?! Mecz to był strasznie uczciwy! Przecież wszystkie oszukańcze bramki ty sama wymyśliłaś! Wszystkie oprócz samobója! 227 — Dlatego nie chcę. Nie wolno nam tego robić. — Co nie wolno?! Jak to nie wolno?! Coś ci odbiło?! Jak się ma, kurczę, takie supermożliwości, to się z nich korzysta! To chyba słuszne i normalne! A jakie my mamy szansę z dużymi miastami? Myślisz, że oni w tej Warszawie nic nie kombinują? Ze grają tak do końca czysto? Mógłbym się założyć, że te ich dzieciaki wkuły już „na blachę" te pytania i wszystkie odpowiedzi! — Pleciesz bez sensu! Nie wyobrażam sobie... — Tu jest niepotrzebna wyobraźnia, tylko olej w głowie — powiedział trzeźwo. Spojrzałam na niego przerażona. Przecież to jeszcze małe dziecko... Dlaczego wciąż nie wierzy ludziom? Czego się o nich mógł dowiedzieć? Co wie takiego, o czym ja nie mam pojęcia? Jakże mi brakowało małego, bezbronnego chłopca, którego przed rokiem tuliłam w ramionach, snując opowieści, jaka piękna będzie nasza „Wyspa Szczęścia"... — Przerażasz mnie - powiedziałam. — Czy ty naprawdę tak uważasz, że każdy, kto ma jakieś możliwości, zaraz z nich korzysta? -Jasne, że tak! Udajesz świętą?! A co ty robiłaś?! Sama wyżywałaś się na ludziach, bo cię to strasznie bawiło! Wpadali w panikę! Bali się nawet z domu wychodzić! Bawiłaś się nimi na ulicy, w szkole, na stadionie... Na poczcie i ekspedientką w sklepie mięsnym! Nawet księdzem i organistą! — Zabierał ci piłkę! Zresztą, podobało ci się! Byłeś zachwycony! Nie pamiętasz?! — Wcale cię o to nie prosiłem! — Ale zrobiłam to dla ciebie! Nie udawaj! — A „Napoleon"? Plótł podobno takie bzdury przy wizytatorach, że go o mało przez ciebie z pracy nie wylali! — Nie będę tego słuchać! Napadło cię?! — wrzasnęłam, ale nawet nie zareagował. — Inni się też błaźnili! Ale tobie ciągle było mało! Jak jakiś tchórz — z ukrycia, po kryjomu — robiłaś ludziom różne świństwa, korzystając z tego, że nikt nie wie, że to ty! — Wiesz, dlaczego ty mi takie rzeczy mówisz? — zaatakowałam. — Jesteś po prostu zawistny! Zazdrościsz mi! Oddał- 228 byś wszystko, żeby mieć nad ludźmi taką władzę! Zawsze mi tego zazdrościłeś! Jak śmiesz mi, obłudniku, cokolwiek zarzucać?! Grzebałeś w ludzkich myślach jak w jakichś koszach w supersamie! I to było w porządku, tak?! Podglądałeś w ten sposób czyjeś życie, cudze tajemnice i marzenia! Też anonimowo i też z ukrycia! Mogłabym się założyć, że wciąż to jeszcze robisz przy każdej okazji! Ze sto pięćdziesiąt razy dziennie włazisz z buciorami w czyjeś życie i że się świetnie bawisz! — Nieprawda! - rozpłakał się. — Po tej okropnej historii z Michałem w ogóle już tego nie robię! Nie chcę! — Akurat! Ty byś z czegoś takiego zrezygnował! - zaśmiałam się. - Posłuchaj teraz, co ci powiem... Tylko dlatego nie ma w mieście paniki, bo nikt się jeszcze o TWOICH ciemnych sprawkach nie dowiedział! Bo ludziom, odkąd nie ma bandy, wydaje się, że już są bezpieczni! — Obrażaj mnie, proszę bardzo... — powiedział już spokojnie, dużo ciszej. - Przypomnij sobie apel w szkole i co zrobiłaś wtedy „Brzytwie". *** Byłam zdruzgotana i rozgoryczona. W tym, co mi wygarnął, było być może sporo racji, ale mimo wszystko... — Taką masz świetną pamięć?! — ledwie hamowałam łzy. — Robiłam według ciebie tylko same świństwa, tak?! To w takim razie kto uwolnił tę Chudobę od oszusta? Facet to wszystko doprowadził do ruiny i gdyby nie ja, to w dalszym ciągu by tu rządził i klepał się po brzuchu, że znów udało mu się wszystkich nabrać! — Sama nic i tak byś nie zdziałała. To ja ci przecież powiedziałem, że on kłamie; że mówi całkiem co innego, niż naprawdę myśli. Nie miałaś o tym pojęcia. — Co z tego?! Ale ty byś tego cwaniaka w życiu nie zmusił, żeby to powiedział publicznie! A banda? Banda to może też twoja zasługa? No powiedz mi, Filip, uczciwie... — rozkleiłam się zupełnie. - Powiedz uczciwie, kto załatwił tę cholerną bandę, która biła, okradała i zastraszała mieszkańców? Która wszystko tłukła i niszczyła?! I czy ja to robiłam dla siebie? Czy ty już zapomniałeś, jak tu w tej Chudobie było? Chciał- 229 byś w takiej podłej norze nadal mieszkać? Dlaczego widzisz tylko to co złe? Czemu pamiętasz tylko moje błędy? -Tąbandą się zajęłaś, bo mogłaś sobie zafundować super-spektakl. Innym przy okazji tez. Popatrzyłam na niego z oburzeniem. W jego spojrzeniu me dostrzegłam jednak ani odrobiny złośliwości, chęci, by mi dopiec i dokuczyć. Był strasznie zmęczony i smutny. Przestałam mówić. Siedzieliśmy oboje w milczeniu pośród ułożonych na podłodze stosów książek i tylko stary zegar równo i nieubłaganie odmierzał sekundy, nieuchronnie przybliżając teleturniej. - Wiedziałem, że mnie zrobisz w konia - powiedział Filip pochlipując. - Czułem, że się w ostatniej chwili wypmesz. - Nie mogę, Filip. Spróbuj to wreszcie zrozumieć. - Możesz. Jasne, że możesz. Po prostu me chcesz. - Nie chcę. - Wiedziałem. - To byłoby fałszerstwo. Nie spojrzałabym babci Aurelii w oczy. - Babcia nie miała pojęcia, że takie cuda są na świecie! Nigdy me miała takiej władzy, a więc nie możesz się zasłaniać babcią! - Mogę. Ona by na pewno nigdy tego me zrobiła. -Babcia... nie... Na pewno. Wstał i z rezygnacją zamykał kolejne, porozkładane dookoła „mądre księgi". - Akurat teraz ich tak zostawiamy... Teraz, gdy jest taka ważna sprawa... Przecież to zwykłe świństwo! - mówił składając książki, bardziej już chyba do siebie niż do mnie. - A wobec tych drugich dzieci? Żachnął się, ale mi me popatrzył w oczy. - Boję się brnąć w to dalej, Filip... Bo zawsze będzie jakaś „ważna sprawa" - dla mnie, dla ciebie, dla rodziców i przyjaciół, i znajomych przyjaciół... I dla przypadkowych ludzi. Sprawa dla kogoś lub przeciwko komuś. I wciąż się będą pojawiały nowe. I ciągle będzie żal „akurat teraz" me skorzystać. Boję się, że tak si? stanie; że się w końcu w to wszystko 230 uwikłam, tak się zapętlę... Stracę szacunek dla siebie i nie będę już wiedziała, co jest dobre, a co złe... — Nie traktuj mnie jak głupka! — wybuchnął. - Przecież to są dwie zupełnie różne rzeczy, to jak można tego nie rozróżniać?! Jak chce się komuś pomóc, a nie szkodzić, to chyba dla każdego jasne, że to me jest złe, lecz dobre! — A zagwarantujesz, że ta twoja pomoc nikogo nie krzywdzi? Ze nie uszczęśliwia jednych kosztem innych? — Mówisz o meczu z „Mocarzami"...? — Nie mogę przestać o tym myśleć, Filip... Czuję się okropnie... Wydaje mi się, że to jest największa obrzydliwość, jeśli kogoś ośmieszyłeś, upokorzyłeś na oczach tłumu, bo go nie lubisz, a jedynym twoim „argumentem" jest fakt, że to ty masz w tym momencie przewagę. — Słyszałem, że niektórzy specjalnie robią takie rzeczy, żeby zniszczyć innych ludzi. — To są przestępcy. Zwykli szmaciarze. — Nie przejmuj się, Zuzka... — Filip uśmiechnął się ciepło. — Ci „Mocarze" na pewno szybko się ptjdniosą. Słyszałem, że jednak wznowili już treningi. — Wiem. Ale wiem też, że ludzie wciąż im dokuczają. Już jednak w nich nie wierzą tak jak dawniej, już nie podziwiają... Dlatego bardzo trudno będzie im to wszystko odbudować, co zburzyłam. Już chyba nigdy nie zapomnę twarzy tego kapitana... i „Brzytwy" — wtedy, na apelu. Chyba zawsze będę je mieć przed oczami. — A ja Michała... - powiedział smutno. — Wiesz, Ziuciu Zgadula pokazywał w klasie, jak ten Szczęsny się rozpłakał. Niektórzy dosłownie pękali ze śmiechu i mówili, że powinien się nazywać Nieszczęsny. Wcale mnie to nie bawiło i czułem się naprawdę beznadziejnie. Tak jak wtedy z Michałem, na tej wycieczce... Przegadaliśmy tak na podłodze, pośród książek, całe popołudnie. Nie kłóciliśmy się ani już nie prześcigali w oskarżeniach. Po prostu — rozmawialiśmy. Mówiliśmy, co nas martwi i co niepokoi, co cieszy, o czym marzymy i jakie mamy 231 plany na wakacje — zupełnie tak jak dawniej z babcią Aurelią w Dziubełkowie. Nigdy w życiu tak nie rozmawialiśmy - tak szczerze i tak jakoś... blisko, osobiście... Zmienił się. To, co od niego usłyszałam, jego wątpliwości i refleksje, a także sama forma, sposób, w jaki te swoje myśli formułował, zaskoczyło mnie; jakoś nie pasowało do tych jego dziesięciu lat ani do samego Filipa. Wydało mi sięjakieś dziwne—jakby niejego-w ogóle niedziecin-ne, zaskakująco dojrzałe i dorosłe. Naprawdę dziwne. Dowiedziałam się, że Michał już się po wycieczce ani razu w szkole nie pojawił i wyjechał; że nawet po świadectwo przyszła jego matka. Z nikim się przed wyjazdem me pożegnał, nie zadzwonił — nawet do niego, najlepszego przyjaciela. - Chciałem do niego pójść i jeszcze raz przeprosić. Ale stchórzyłem, Zuzka... Bałem się, że mi zatrzaśnie drzwi przed nosem albo powie, że nie chce mnie już nigdy widzieć. Ale i tak nic z tego, bo wyjechał... Po wakacjach na pewno pójdę. Podziwiałam go. Chciałabym mieć tyle cywilnej odwagi. Może kiedyś... Gdy się zreflektowaliśmy, teleturniej już dobiegał końca. Zaskoczeni, długo patrzyliśmy oboje na tabelę z wynikami, na naszych rozpalonych i szczęśliwych zawodników i na siebie, i wprost nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. — Jak to?! Nie przegrali?! Trzecie miejsce ex aequo?! — chichotał Filip. — Nie wierzę! Czyli że to nie było tak tragicznie! Nie była błazenada! Nauczyli się! Normalnie walczyli! Skakaliśmy z radości: z tego, że chłopcy tak wypadli znakomicie i że oboje przegapiliśmy ten program. Mieszkańcy miasteczka, którzy się o „głuptakach" wyrażali z jawną kpiną i lekceważeniem, musieli teraz — choćby w duchu — zwrócić chłopcom honor. Nawet niewydarzony Ziuciu Zgadula i jego nieodłączny koleś Marcin Burak, którzy genialnej trójce zatruwali życie wciąż pod ich oknami wykrzykując: „genitalne dzieci wpierniczają śmieci!", musieli wreszcie spasować i chodzili jak struci. 232 Najbardziej chyba jednak całe wydarzenie przeżywała pani Petronela. Waldusia i jego rodziców znała od lat osobiście i nie miała o nich najlepszego zdania. — To już chyba koniec świata będzie, pani doktor... — zawodziła już od furtki —jeśli takie cielaki robią furorę w telewizji! Mama poprawiła ją ostrożnie, że po pierwsze — nie cielaki, tylko dzieci, a po drugie — nie furorę, ale trzecie miejsce ex aeąuo z Bytomiem i że się powinna cieszyć, że cała Polska usłyszała o Chudobie. — No więc się cieszę! — powiedziała radośnie, z widoczną wprawą sadowiąc się w fotelu w gabinecie. - A niech se zdobywa! Zawszeć to krajan... Tyle że mi się w głowie nie może pomieścić, jak im się coś takiego trafiło! Zresztą... prawdę powiedziawszy, każdy głupi widzi, że udało im się zwykłym fuksem, bo te ich pytania były śmiesznie łatwe. Jakby ten najmłodszy Miruś mojego Jacusia zechciał, to by ich w parę minut na pasztet rozrobił! I to bez przygotowania! A ten średni, Zdzisiu Zygmusia, jakby zechciał zastartować, to by wszystkie teleturnieje po kolei wygrał! Ale nie chce! To są takie mądre chłopaki, że mucha nie siada! I jeden cwańszy od drugiego... Ale skromne. Chyba, że... - chwyciła się ostatniej szansy pani Petronela - ja sobie tak myślałam w nocy, pani doktor, że to jeszcze mogła być pomyłka. Mogli pomylić punktację i na ten przykład to nie żadna „egzekwia" tylko ostatnie miejsce? Mama już nie mogła słuchać tych rozważań, więc gdy pani znowu otworzyła usta, by ją zapewne przekonywać, jak mimo wszystko się ogromnie cieszy, rozpaczliwym rzutem wpakowała w nie pokaźną garść tamponów. — Będzie pani teraz pisać — powiedziała z wyjątkową perfidią, bo wiedziała doskonale, że pacjentka zapomniała dziś swojego notatnika. Chudoba nie składała się, na szczęście, z samych tylko za-wistników. Normalni ludzie autentycznie się cieszyli i zaczynali wreszcie wierzyć w swoje dzieci, w siebie, w swoje miasto. Byli dumni, że usłyszano o nich w całym kraju i że to 233 zapomniane miejsce bez perspektyw tak w ostatnim czasie wypiękniało - zewnętrznie, ale także i wewnętrznie. I zrozumieli, że prowincja i tak zwana beznadzieja nie mają, tak naprawdę, nic wspólnego z liczbą mieszkańców i biurowców ani odległością od stolicy. Ze - jak mówi tata - tkwi w nas samych, w ludziach. A jeśli już w nich jest, a oni jej nie tępią, tylko starannie w sobie pielęgnują, to będzie się panoszyć wszędzie — nawet w Warszawie, w centrum Paryża, Londynu czy Nowego Jorku. Chyba nawet na Księżycu. Prace przy budowie obiektu sportowego trwały nieprzerwanie aż do zimy i wciągnęły niemal wszystkich. Może „obiekt sportowy" to zbyt wielkie słowa, kryły się za nimi bowiem mały basen i skromna sala gimnastyczna. Dla Chudoby jednak oznaczało to akurat tyle, co miasteczko olimpijskie. To, co wymagało specjalistycznego sprzętu i fachowców, robione było przez ten sprzęt i tych fachowców - ale nic ponad to. Pozostałe prace — nawet te najbardziej uciążliwe i niewdzięczne - brali na siebie ludzie z miasteczka i dziko harowali w pocie czoła. My też chodziliśmy pracować. Wiele rodzin nawet na wakacje nie jechało, bo czas naglił, a roboty było huk do samej zimy. Podczas jubileuszowych imprez wielu ludzi się poznało i zaprzyjaźniło. Teraz przychodzili tłumnie, harowali bez wytchnienia i wyobrażali sobie, „jak to będzie". Naprawdę się cieszyli. Zwłaszcza Filip żył tym wszystkim i nie posiadał się ze szczęścia. Uwielbiał sport i ruch. Uwielbiał, kiedy coś się działo, spotkania z ludźmi i emocje. Wtedy żył i był szczęśliwy. Myślę, że wreszcie go rozszyfrowałam; że to dlatego tak kurczowo trzymał się Warszawy... ROZDZIAŁ XIII A JEŻELI SIĘ MYLĘ? Otwarcie obiektu naszych marzeń — znacznie wcześniejsze niż przewidywano i z niecodzienną pompą i oprawą, udziałem oczywiście różnych ważnych oficjeli oraz mediów —było dla nas wszystkich epokowym wydarzeniem. Nowy burmistrz ogłosił, że pierwszy tydzień jest „tygodniem miłosierdzia", więc każdy chętny może wejść bezpłatnie. Takiej kolejki nawet najstarszy w mieście pan Boruta nie pamiętał. I chyba nie chodziło o opłatę, bo to były grosze, ale pewnie wszystkim się zdawało, że nieskorzystanie z propozycji byłoby nietaktem i zniewagą wobec władz miasteczka. Ludzie wracali więc do domów po odpowiednie stroje i kostiumy kąpielowe i ciągnęli jak do mekki, a z kolejki — kończącej się daleko, aż na dworze — nikt jakoś mimo zimna nie zamierzał rezygnować. W końcu i na nas przyszła kolej. Pławiliśmy się w tej jeszcze medogrzanej, ale cudownie przezroczystej wodzie, a potem wylewaliśmy ostatnie poty na boisku, a niektórzy odwrotnie. Zresztą, w tym dniu nie było ważne, w jakiej kolejności. Wieczór spędziliśmy u państwa Skalów na kolacji. Zaprosili także, a właściwie chyba przede wszystkim, nowego burmistrza, który był ich starym, bliskim przyjacielem. Było smacznie, uroczyście i naprawdę sympatycznie. - Dla takiego dnia jak choćby dzisiaj warto było z tych Stanów uciekać... — rozmarzył się „Bartoszek" i uśmiechnął się z sympatią do nas i chyba szczególnie ciepło do pani Anny. — Jestem szczęśliwy, że tak się to wszystko ułożyło... - dodał po chwili i miałam wrażenie, że wcale nie chodziło mu o basen i o tę salę gimnastyczną. 235 - Śnieg pada! - na równe nogi poderwał nas swym krzykiem Filip i w jednej chwili był przy oknie. Zgasiliśmy na chwilę światło i też stanęliśmy przy szybie, za którą — mimo ciemności — widać było jak na dłoni, jak ogromne i wilgotne płatki śniegu sklejają się w niewyobrażalnie piękne, koronkowe formy i przykrywają szarą, zmarzniętą zieleń trawnika przed domem. -Uwielbiam śnieg — powiedziałam cicho, bardziej do siebie niż do reszty towarzystwa. - Skoro tak, to nie ma wyjścia! — zapalił się „Bartoszek". - Jak już porządnie napada, załatwi się z chłopami z okolicznych wiosek sanie, konie i woźniców i zorganizuje piękny kulig. Dosyć wcześnie musiał nas opuścić, bo wyjeżdżał. Mama i dziadek Kaśki nalegali, żebyśmy przynajmniej my zostali. Nie musieli długo prosić, bo rodzice zawsze byli „zabawowi", a nam się też do domu nie paliło. Tata poprosił profesora, żeby coś rodzicom zagrał romantycznie, bo to ich rocznica ślubu. -Nie okrągła wprawdzie, tylko dziewiętnasta, ale to też już jest niemałe osiągnięcie, zwłaszcza z Krysią... - zażartował. - Jutro trzeba będzie kwiatka kupić - szepnęłam do Filipa, zawstydzona, że nie pamiętałam, ale chyba nie usłyszał. Ponieważ parze młodej się niczego nie odmawia, profesor zasiadł do swojego wiekowego fortepianu i zagrał coś, co - wydawało mi się - gdzieś już kiedyś przynajmniej raz musiałam słyszeć. Może u Basi? Pomylił się pod koniec parę razy i, zawstydzony, urwał nagle. - Ech! Pierwszy raz tak paskudnie te ozdobniki sknociłem! No cóż... palce już, niestety, nie te same—jakieś drętwe... I pamięć zawodzi... - Co też pan nam opowiada, profesorze! - zaprotestowała mama. - Przepiękne to było... O... proszę... najlepszy dowód! Aż dostałam gęsiej skórki... Profesor wybuchnął serdecznym śmiechem i pomyślałam sobie, że ma ładny, wciąż jeszcze młody głos i że ten męski baryton właściwie nie pasuje do takiego wiekowego pana. 236 - Poddaję się! Całkowicie mnie tym pani przekonała! - śmiał się, podnosząc ręce w jednoznacznym geście. - Krysia, a właściwie jej pokryte gęsią skórką ramię, mogłoby - tak myślę - nawet na Konkursie Chopinowskim robić za najczulszy wskaźnik kunsztu wykonawców! - oświadczył tata, budząc tym wesołość towarzystwa. - Pianista numer jeden! -krzyknął, wstając z miejsca. - Całkowity brak gęsiej skórki na ramieniu pani Krysi, niechaj więc lepiej szybko zmieni zawód! Kompletne beztalencie i nieporozumienie artystyczne! Pianista numer dwa! Gęsia skórka miejscami sięgająca czterech milimetrów... — średnia klasa europejska! - Przestań, proszę! - mama śmiała się, lecz widać było, że ją te wygłupy taty krępują. - Sensacja i rewelacja, proszę państwa! - tata był już nie do zatrzymania. - Gigantyczna, pięciocentymetrowa gęsia skórka na ramieniu pani Krysi, a więc niekwestionowane pierwsze miejsce i największe sale koncertowe przed artystą! Długa natomiast i żmudna kuracja dermatologiczna przed panią Krysią... - zakończył znacznie ciszej i zćfecydowanie minorowo. Może ktoś by uznał, że mężczyźnie, zwłaszcza statecznemu chirurgowi jak mój tata, nie wypada tak się zachowywać, ja jednak byłam zachwycona. Babcia Aurelia mówiła kiedyś, że każdy człowiek - nawet bardzo stary, nawet z dziesięcioma tytułami i doktoratami - powinien umieć zachować w sobie trochę dziecka; śmiać się często i żartować, cieszyć się z rzeczy pozornie mało ważnych, błahych. Wtedy ma szansę być szczęśliwy. Jeśli zaś wciąż będzie od życia oczekiwał czegoś wyjątkowego i wielkiego, to może się tak zdarzyć, że nigdy tego nie doczeka. Ze zgnuśnieje i zgorzknieje; zamiast uśmiechem będzie witał ludzi złym grymasem - twarzą wykrzywioną, nieprzyjazną, niespełnioną - a wszyscy jak truciznę będą go omijać z daleka. Miasteczko spowijała puszysta warstwa nieustannie sypiącego śniegu, który zdawał się tak padać bez początku i bez końca. Zupełnie pod nią niewidoczny wielki zegar na Ratuszu mimo wszystko wybijał południe, kolejny raz przypomi- 237 nająć światu, że wciąż jest i że jeszcze żyje. Ostatni jego przytłumiony ton rozpływał się przez chwilę nad bezmierną powłoką, aż w końcu ucichł, by pewnie znowu się odezwać za godzinę. Kiedy się patrzy latem na Chudobę z lotu ptaka, widać wyraźnie jak na dłoni, że łączy się ona z lasem krętą drogą, wijącą się pośród zielono-złotych pól i łąk niczym wąziutka górska serpentyna. Zimą jednak niemal zupełnie jej nie widać. A kiedy śnieży tak obłędnie jak ostatnio, ta śmiała serpentyna całkiem znika, stanowiąc już tylko zamaskowane wspomnienie po tamtej, po którym da sięjednak w miarę bezpiecznie poruszać. U wylotu z miasteczka, na samym początku tej zalanej ostrym słońcem drogi, czerniła się dziś niczym cień olbrzyma podłużna, hałaśliwa plama kuligu. Niecierpliwe, zaprzężone do sań konie grzebały kopytami w sypkim śniegu, wyrzucając z pyska nieskończone kłęby pary. Zawieszone na ich szyjach dzwonki dźwięczały nieustannie, wprawiając gotowe do biegu zwierzęta i nas wszystkich w coraz większe podniecenie. Do sań nauczycieli przymocowano ciągi saneczek z uczniami. Woźnice sprawdzali skrupulatnie, czy wszystko jest w porządku, i natychmiast zajmowali swoje miejsca. Gdy wszyscy byli już gotowi, pan od wuefu dał donośny sygnał trąbką i kulig uważaliśmy za rozpoczęty. Zaprzęgi ruszyły wolno — jeden za drugim — lecz już po chwili „rozciągnęły się" jak guma i nabrały szybkości. Jeszcze przez chwilę poruszaliśmy się tą skąpaną w słońcu, zasypaną polną drogą, by zaraz potem wjechać w las i wtopić się bez reszty w jego mroczną, niedostępną dla promieni słońca, czeluść. Dojechaliśmy w ten sposób do niewielkiej, urokliwie położonej pośród lasów wioski, gdzie podjęto nas herbatą, wiejskim chlebem i kiełbasą do pieczenia przy ognisku. Ogrzewaliśmy się jego ciepłem i śpiewali, ktoś grał przeboje na gitarze, a stary, wąsaty woźnica odstawił kapitalny koncert 238 na akordeonie. Było nadzwyczajnie i za krótko, bo chyba nikt z nas się nie zorientował, kiedy się zaczęło ściemniać. Ale nie wracaliśmy po ciemku. Przezorni woźnice zapalali wzdłuż kuligu długie pochodnie, których roztańczone światła wytworzyły w czerni lasu magiczny i niepowtarzalny nastrój. Poprzetykany nimi kulig mknął teraz leśną drogą niczym wyszywana cekinami, falująca wstążka —już nie tak hałaśliwy ani rozśpiewanyjak w południe, lecz niemal cichy i cudownie zmęczony. I tylko dzwonki dźwięczały jak poprzednio. Odurzona mroźnym wiatrem i harcami, czułam lekki zawrót głowy i ogarniającą senność. Także siedzący przede mną Filip. Mocno go otuliłam ramionami, a on wymościł się w nich jak w wygodnym fotelu. Ale drżał. — Boisz się? — szepnęłam mu do ucha. — Spokojnie... Niedługo już będziemy w domu. Kiwnął tylko głową, ale nic nie odpowiedział. Przytuliłam go mocniej i pocałowałam w policzek. Nawet, o dziwo, się nie wzbraniał. I chyba wcale nie dlatego, że i tak nikt nie mógł widzieć. Kiedy dotarliśmy pod Ratusz, kolejny raz została odczytana lista obecności i właśnie wtedy okazało się, że nie ma Kaśki. -Jak to, nie ma?! Jak to możliwe?! —wołała drżącym głosem „Brzytwa". — Kto jechał przed mą albo bezpośrednio za nią?! — W tamtą stronę to my z Filipem... - wyjaśniałam, cała się trzęsąc ze zdenerwowania. — Ale po południu wszyscy się przetasowali. Nie wiem nawet, do których sań została przywiązana. I czy w ogóle jechała... Szybko ustalono, że Kaśka, jadąc tuż za dziewczynami z naszej klasy, zamykała cały kulig i wszystko wskazywało na to, że w którymś momencie jej saneczki musiały się niepostrzeżenie odczepić. — Dlaczego nie krzyczała?! — „Brzytwa", bliska płaczu, nie była w stanie opanować paniki. — W którym miejscu to się mogło stać?! 239 Zawiadomiono policję, a my co sił w nogach pobiegliśmy do domu. W domu Kaśki światła były wygaszone, a więc najpewniej wszyscy byli u nas. — Buty! — wykrzyknęła mama słysząc, że jak burza wpadliśmy do przedpokoju. — Zdejmijcie buty! Zatrzymaliśmy się jednak już w salonie, tuż przed nimi -rozchełstani i bez czapek i szalików, z posklejanymi śniegiem włosami, przerażeni. Filip gniótł w rękach czapkę i dyszał ciężko, a ja, rozdygotana, patrzyłam w ziemię i zupełnie nie wiedziałam, co powiedzieć. — Kasia... — karty wypadły z rąk pani Anny i rozsypały się po stole. — Co... co się stało z Kasią? — Nie wiem... — wyszeptałam i nic już więcej nie byłam w stanie powiedzieć. Czułam, że więznące w mojej krtani słowa za chwilę rozsadzą mi gardło; że zaraz umrę. — Musiała się gdzieś odczepić... —jąkał Filip. — Nikt nie zauważył... Nikt nawet nie wie, gdzie i kiedy to się mogło stać! — Przecież jest zupełnie ciemno! — wybuchnęła płaczem pani Anna. — Ona została sama w lesie?! Boże drogi! Przecież ona się panicznie boi ciemności! — Jechała ostatnia... — powiedziałam zaskoczona tym panicznym strachem Kaśki przed ciemnością, bo zawsze przed wszystkimi udawała Greka. - W drodze powrotnej nie widziałam jej w naszym zaprzęgu, bo po ognisku wszyscy się miejscami zamieniali. Dziewczyny mówiły, że właśnie chciała jechać na końcu. Na jakimś zakręcie musiała się przewrócić i chyba odczepić... — Przecież na pewno wzywała pomocy! Musiała za wami krzyczeć! Może nawet biegła! — Nie wiem... Naprawdę nie wiem... — powtarzałam i też się rozpłakałam. Miałam ogromne poczucie winy. Wyrzucałam sobie, że nie trzymałyśmy się do samego końca razem; że wystarczyło mi, że Filip jest koło mnie i bezpieczny. A przecież to jest moja przyjaciółka... 240 — Musiało się coś stać... — szlochała pani Anna. — Bo przecież gdyby mogła chodzić... gdyby mogła... to by już chyba nawet na piechotę przyszła. Może się uderzyła o coś głową i straciła przytomność, albo złamała sobie nogę, albo... — nie dokończyła i ukryła mokrą od łez twarz w dłoniach. Pan profesor dzwonił w tym czasie na policję. Dowiedział się, że wszczęto już poszukiwania, ale nie znaleziono dotąd najmniejszego śladu, śnieg sypał bez przerwy, a noc była pochmurna i bezksiężycowa, szansę zatem zdaniem policjanta były w tych warunkach nikłe. — Jak to nikłe?! — krzyczał profesor do słuchawki. — Ściągnijcie więcej ludzi! Na Boga! Nie czekajcie do rana! Jest taki mróz! To przecież dziecko! Puśćcie psy! Może wyczują... — Psy?! Jakie psy?! — krzyczał sierżant do słuchawki. -Człowieku! Naoglądał się pan amerykańskich kryminałów! Może jeszcze helikoptery, co?! To jest zadupie — nie stolica! Wiocha! My tu, panie, nic nie mamy! Nawet porządnych latarek brakuje, a pan o psach mi mówi?! Przepraszam... -zreflektował się po chwili. — Nerwy poniosły. Gdyby choć te sanki znaleźć, wiadomo byłoby mniej więcej, gdzie tej małej szukać. Ciemno, że na dwa metry nic nie widać. Ludzie się do połowy uda w śniegu zapadają. To żadne szukanie. Jak tylko się przejaśni, szansę będą dużo większe, a do tej pory spróbujemy ściągnąć więcej ludzi. W razie czego mamy państwa numer... — Nic tu po was — z rezygnacją rzucił tata i kazał nam iść do siebie, na górę. Siedziałam nadal — zdruzgotana, w kompletnej ciszy i milczeniu, przerażona tym wszystkim, co się działo — a pulsujący ból głowy narastał z każdą chwilą i dosłownie ją rozsadzał. — Wezmę coś od bólu głowy — powiedziałam w końcu i wzrokiem pokazałam Filipowi, żeby poszedł za mną. — Musimy ją ratować! - szepnęłam rozgorączkowana, gdy tylko się pojawił za mną w kuchni. — Nie można jej zostawić samej w lesie aż do rana! Nie można tak bezczynnie czekać! 241 — Mów jaśniej... Nie rozumiem... — powiedział, ale widziałam, że rozumie doskonale i że jest tym, co powiedziałam, przerażony. — Spróbuję... Nie mam pojęcia, jak to zrobię, ale za wszelką, cenę będę próbowała ją odnaleźć. Filip stał tuż przede mną i rozpaczliwie kręcił głową. — Nie zrobisz tego! Przecież nie możesz tego zrobić! Przysięgliśmy sobie, że to na zawsze będzie tylko naszą tajemnicą... Czy ty wiesz, co ty chcesz zrobić?! — zaczął mnie szarpać za rękawy swetra. — Chcesz ludziom o tym wszystkim wypaplać?! Zdradzić naszą tajemnicę?! Chcesz nas wsypać?! — Nie szarp mnie! — odtrąciłam jego ręce ze złością. - Jesteś skończonym tchórzem! Wstrętnym egoistą! Strach cię obleciał, więc dla głupiej tajemnicy poświęciłbyś nawet czyjeś życie?! Musiałam go odepchnąć bardzo mocno, bo uderzył plecami o ścianę i prawie się rozpłakał. — Głupia tajemnica?! - ledwie się hamował, by nie krzyczeć. - Ty to nazywasz głupią tajemnicą?! Sama jesteś głupia! Odwróciłam się na pięcie, by wyjść i nie pozwolić się obrażać. Byłam zdecydowana: powiem tylko o sobie. Nie zdradzę go. Niech ma tę swoją zakichaną tajemnicę. I tak nam nie jest do niczego potrzebny. — Idź sobie! Idź! — niemal krzyczał z żalu i wściekłości. -A niech się w końcu wszystko wyda! I te genialne smarkacze w meczu z „Mocarzami! I te numery z „Brzytwą" i różnymi nauczycielami! I te wszystkie afery w mieście! A banda to ci na pewno z kwiatami podziękuje za ten cyrk przy słupie w Rynku! Ośmieszyłaś ich! Wyszli na durniów! Przez ciebie stracili swoją siłę i pozycję w miasteczku! Wszystko się wyda! Zamilkł na chwilę i stał z zamkniętymi oczami, plecami oparty o ścianę. Po chwili, jakby go nagle opuściły siły, osunął się i usiadł na podłogę. Płakał. — Jak ty chcesz ją znaleźć pod tym śniegiem?! - ciągle nie dawał za wygraną. - Gdzie chcesz jej szukać?! Ożywisz ją, jeśli umarła?! To przecież nie ma żadnych szans! Proszę cię, 242 Zuzka... Błagam... Zabiorą nam ten obiekt sportowy... I te pieniądze każą zwracać... Opiszą w gazetach jak oszustów i przestępców... Zastanów się! Mówisz, że mnie strach obleciał. Myślisz, że martwię się o siebie?! Ciebie opiszą — me mnie! Ciebie oskarżą o oszustwo! O mnie nikt nic nie wie! Zamilkł na chwilę i, jakby zabrakło mu powietrza, dyszał ciężko, patrząc mi błagalnie w oczy. — Wszyscy cię znienawidzą, Zuzka. Wszędzie będziesz miała wrogów. A bandziory na pewno zemszczą się na tobie za to, co wtedy im zrobiłaś. Mogą cię nawet zabić... Kątem oka dostrzegłam obok siebie jakąś postać. Oszołomiony profesor, patrzył — to na mnie, to znowu na Filipa — i chyba w pierwszej chwili nie był w stanie nic powiedzieć, a dla nas stało się zupełnie jasne, że wszystko wie; że posiadł już tę naszą tajemnicę. — Przysięgam wam, że was nie zdradzę! - szeptał chaotycznie, jak w gorączce. - Ratujmy Kasię! Nie mamy ani chwili do stracenia! Proszę was! Błagam! Pomóżcie nam odnaleźć Kasię... Nie wiem, jak pan profesor przekonał rodziców, żeby nie jechali z nami i jakich użył argumentów, żeby nas — z nim i z panią Anną — w nocy do lasu puścili. I chyba nigdy się nie dowiem. — Ty przecież możesz zostać — szepnęłam do Filipa, gdy drżącymi dłońmi rozplątywał sznurowadła w butach. — Nie ma sensu, żebyś z nami jechał. Nic mi nie odpowiedział, jedynie popatrzył prosząco, niepewnie. — Przepraszam... — powiedziałam zawstydzona. — Nałóż koniecznie dodatkowy sweter... W drodze do lasu profesor o nic nas nie pytał. Zastanawiałam się, dlaczego. Może bał się po prostu, że przecenia nasze możliwości? Ze to szaleństwo z jego stronyPA może liczył na coś, o czym nikt z nas nie wie — na niezwykły zbieg okoliczności, jakiś cud? Miał okrutną świadomość, że los nie pozostawił mu wyboru; że musi spróbować rzeczy niemożliwej, a nie czekać, bo czekanie oznacza rezygnację z Kasi. 243 Gdy jego starym i rozklekotanym audi wjeżdżaliśmy na zupełnie w tych ciemnościach niewidoczną polną drogę, śnieg już nie sypał, ale zawiewał dla odmiany silny, porywisty wiatr. - To dobrze — profesor spojrzał do góry z nadzieją. — Może przegoni te chmury. Chmury rzeczywiście zaczęły się przerzedzać, od czasu do czasu przepuszczając srebrne strzępy księżycowego światła. Zaraz jednak znowu się zrobiło ciemno jak w tunelu i już nie było widać ani nieba, ani światełek pozostawionego z tyłu miasteczka, ani nawet — gdzie jesteśmy. Silne podmuchy wiatru co rusz strącały z nisko zwisających nad drogą gałęzi puchowe poduchy mięciutkiego śniegu, wciąż zasypując szyby samochodu profesora. Filip kurczowo ściskał moją rękę, a ja jego, i wpatrywaliśmy się beznadziejnie w czarną czeluść przed nami, przecinaną leniwym ruchem wycieraczek i minimalnie tylko rozjaśnioną anemicznym światłem wysłużonych reflektorów. -Jakieś światła przed nami... — zauważył profesor. — Chyba policja. Zjechaliśmy nieco na prawo i zatrzymaliśmy się na poboczu. — Po co się zatrzymujesz?! — przestraszyła się pani Anna. — To może nie być policja! Filip przysunął się bliżej mnie. Wiedziałam, że truchleje z przerażenia, bo się nasłuchał w telewizji różnych makabrycznych opowieści o napadach. Trząsł się. — Nie bój się, Filip...—uścisnęłam go za rękę.-Przecież wiesz... Spojrzał na mnie, jakby nie bardzo kontaktował. Po chwili jednak się uśmiechnął i pokiwał głową. — Jasne... Był to jednak policyjny gazik. Zamrugał światłami i także się zatrzymał. W środku siedziało czterech mężczyzn w mundurach. Jeden z nich wysiadł z gazika i podszedł do nas. Był zmarznięty i miał do kolan przemoczone spodnie. — O co chodzi? — zapytał, nie wiedząc, kim jesteśmy i co robimy w nocy w lesie. - Jakieś kłopoty? — Jedziemy jej szukać — powiedziała twardo pani Anna, także wysiadając. -Jestem matką. Ona tu leży gdzieś pod 244 śniegiem i może umiera, a wy wracacie. Na co mam czekać? — A, to państwo... - zdziwił się policjant, zupełnie tym spotkaniem zaskoczony. — Sierżant Maryś — bąknął pod nosem i zasalutował. - Z dzieciakami? Kompletnie bez sensu. Prze-ryliśmy kawałek lasu, ale to szukanie igły w stogu siana! — powiedział pokazując swoje przemoczone spodnie. — Na komendzie nie mówili, jak wygląda sytuacja? Wracajcie państwo. Nie ma sensu. — Maryś?! —jakoś poczułam się nieswojo, zwłaszcza że w ciemnościach prawie mc me było widać. — Skąd ja znam to nazwisko? Pani Anna patrzyła na mężczyznę osłupiała, jakby mówili zupełnie innymi językami i bez słowa wsiadła znów do samochodu, z hukiem zatrzaskując drzwiczki. Ujechaliśmy jeszcze jakieś dwieście metrów. Profesor zatrzymał samochód i oświetlił lewą stronę drogi. — To jest jedyny ostry zakręt na tej trasie - wyjaśniał pospiesznie. —Jedyne miejsce, gdzie ostatnimi saneczkami mogło zarzucić w taki sposób, że się przewróciły i odczepiły, a Kasia upadła i stoczyła się ze stoku. Dalej jest już prawie prosto. Zobaczcie, droga jest w tym miejscu dosyć mocno nachylona — właśnie w stronę tego urwistego zbocza i polany. Na szczęście stok jest niewysoki. To zaledwie kilka metrów — ocenił. — Musimy zejść ostrożnie na dół. Oczy przyzwyczaiły się już do ciemności, więc wypatrywaliśmy na stoku sanek, czapki lub szalika -jakiegokolwiek śladu, pozwalającego mieć nadzieję, że Kasia tu gdzieś jest i że profesor się nie mylił. Krok po kroku, brnąc w śniegu prawie po kolana, przeczesywaliśmy ten stok, a potem leżącą u jego podnóża polanę - i nic. Czułam, że następuje u mnie kryzys. Wykończona trudami dnia - tego kuligu i ostatnich przeżyć — głodna, przemarznięta i zestresowana, miałam wrażenie, że opuszczają mnie ostatnie siły. Filip natomiast, jakby nie czując wyczerpania, znowu wdrapywał się na stok i znów go przeczesywał. Był tak zdesperowany, tak pochłonięty tym szukaniem, że zapomniał o strachu, że to noc, las i że nie powinien się oddalać. 245 Wreszcie, bliziutko drogi, niemalże na samym szczycie pochyłości, dostrzegł ledwie wystające spod śniegu drewienko. Wygięta, zaczepiona o potężny, wystający korzeń drzewa desz-czułka była przednią częścią całkowicie zasypanych śniegiem sanek Kasi. — A gdzie Kasia?! — pani Anna rozglądała się dokoła z przerażeniem. — Też jest na pewno przysypana... Boże... Jak ją tu znaleźć? Rozpłakała się i gorączkowo rozgarniała śnieg rękami i nogami. — Spróbuj, Zuzka... — szeptał błagalnie Filip. — Ty przecież jesteś w stanie takie rzeczy robić... Wszystko możesz. My jej pod tym w życiu nie znajdziemy... Spojrzałam na megojak na szaleńca, który oczekuje rzeczy niemożliwej. Profesor przerwał odgarnianie śniegu i też patrzył na mnie. W tym jego spojrzeniu była nie tylko prośba o pomoc, ale wiara, jakieś niezrozumiałe, irracjonalne przekonanie, wręcz pewność, że sobie z tym poradzę. — Pospiesz się! — powiedział cicho. -Jest mróz. Każda se-kundajest bezcenna... Wiatr niemal całkowicie ustał, lecz śnieg znów padał i nadal było prawie ciemno. Chmury goniły po niebie i — jakby złośliwie nie chcąc pomóc — zasłaniały księżyc, zabierając jego drogocenne światło. — Co ja mam zrobić? — myślałam gorączkowo i czułam, że tej presji nie wytrzymam; że ogarnia mnie panika. —Jak mam znaleźć pod tonami tego przeklętego śniegu drobną Kasię, która tu leży tyle czasu nieprzytomna? — Błagam cię, pospiesz się! — ponaglał profesor. — Zrób coś! Spróbuj! Potwornie zmęczony, dyszał ciężko i patrzył na mnie tak, jak chyba patrzy człowiek w śmiertelnym niebezpieczeństwie na ostatnią deskę ratunku. — Co ja mam zrobić?! Co mam spróbować?! — rozpłakałam się jak małe dziecko z bezsilności. — Jak ja mam ją pod tym znaleźć?! Ja tego nie potrafię! Nic nie widać! Wpadłam w jakąś furię, dostałam szału i histerii. Rozkopywałam ten znienawidzony puch i płakałam, zrozpaczona, 246 że może właśnie teraz umiera moja przyjaciółka, a ja sobie z tym na pewno nie poradzę. Krzyczałam, że tego śniegu nienawidzę, że nikt go tutaj nie chce i żeby wreszcie znikł. Sama nawet nie wiem, co jeszcze krzyczałam. Nagle poczułam, że Filip szarpie mną jak oszalały. — Udało się!!! -wrzeszczał. —Udało się!!! Zuzka, zobacz!!! Nie ma śniegu!!! Oszołomiona, wodziłam półprzytomnym wzrokiem wokół siebie i nie wierzyłam własnym oczom. Na polanie i na stoku nie było ani odrobiny śniegu! Zniknął! Stopił się! Nie mam pojęcia, gdzie się podział... Wokół była tylko zielona trawa i kamienie. I wielki krzew, pod którym —jak pod parasolem — leżała skulona, nieruchoma postać Kasi. Pani Anna i profesor śmiali się ze szczęścia i płakali. Także my z Filipem. Matka wzięła w ramiona swoją Kasię i coś do niej mówiła. Tuliła ją i obsypywała pocałunkami, jakby one były w stanie ją ożywić. Lodowate ciało Kasi było jednak nieruchome i bezwładne. — Ona nie żyje... — wyszeptała zf*rozpaczą. — Za późno... Wszystko za późno... Widziałam śmiertelny strach w jej oczach i w oczach profesora. I bezsilność. „Niech Kasia ożyje! - raz po raz powtarzałam w duchu. — Niech natychmiast otworzy oczy! Niech coś powie!". Nic takiego jednak nie nastąpiło. Spróbowałam jeszcze raz i jeszcze. I nic. Wpadłam w popłoch. Było teraz dla mnie pewne, że Kasia umarła i że ta moja moc aż tak daleko nie sięga. Wszyscy patrzyli na mnie, czekając na następny cud, czekali aż coś zrobię, a ja nie miałam odwagi im powiedzieć, że to już wszystko; że więcej po prostu nie mogę... - Spróbuj! — cicho powiedział profesor. — Ona musi żyć! Na pewno żyje! - Próbowałam... — wyjąkałam z takim poczuciem winy, jakby śmierć Kasi miała nastąpić przeze mnie. - Ja naprawdę nie mogę... Nic już nie mogę zrobić... Zupełnie nic. Profesor wysupłał z kieszeni płaszcza małe lusterko, przyłożył je do ust Kasi i trzymał tak przez chwilę. 247 - Nie wiem... Nie widzę dobrze - odpowiedział na wyczekujące spojrzenie pani Anny. Wydawało mi się, że nie mówi prawdy. Ze po prostu boi się jej TO powiedzieć. Chyba tylko cudem odszukaliśmy kompletnie zasypaną drogę do Chudoby —jedyną, która prowadziła także do szpitala. Samochód profesora grzązł co chwilę w świeżym, nie ubitym jeszcze śniegu albo też wjeżdżał w niebezpieczne koleiny. Balansował po nich w ciemnościach, z trudem utrzymując kierunek jazdy i ryzykując niebezpieczne dachowanie w jakimś rowie. Pani Anna płakała, otulała kocami nieprzytomną Kasię i zaklinała profesora, by podał jej natychmiast swój preparat. - Nie odważę się jej tego podać! — bronił się profesor roztrzęsiony. - Boję się! Nie potrafię przewidzieć, co się stanie! - A ja się nie boję?! Może być większy strach niż o własne dziecko?! Tato... błagam cię! - Ty nie znasz całej prawdy, Aniu! To nie jest tak, jak myślisz! To jest zupełnie co innego, niż sądziliśmy oboje... - Nie chcę nic wiedzieć! Im uratowałeś życie! - wybuch-nęła pokazując na nas. - To mi wystarcza! Na litość boską, tato! Postawiłeś ich na nogi, choć wszyscy już ich pogrzebali! Nie pamiętasz?! Po co ukryłeś, że to zasługa preparatu i że to ja podałam im kroplówkę?! Dlaczego mi kazałeś milczeć?! Przez tyle lat lekceważyli te twoje badania, wyśmiewali cię jak jakiegoś szarlatana! Pomyleńca! Miałeś szansę wyjść z tego zwycięsko, tato, i zaistnieć! A teraz... teraz, kiedy mógłbyś uratować Kasię, to odmawiasz mi, bo nie chcesz! - Uspokój się! - profesor też przestawał już panować nad nerwami. — Nie widzisz, jakie zmiany w mózgu spowodował ten preparat?! Niesamowite! Nieprzewidywalne! Zupełnie różne u niej i u niego! -Ale żyją! - A skąd możemy wiedzieć, co się stanie z Kasią?! Jeżeli zmiany pójdą w stronę jakichś groźnych patologii i zakłóceń... i nic już nie da się odwrócić... Boję się. Tyle lat... Wszystko wymknęło 248 mi się nagle spod kontroli... Nie... nie mam prawa eksperymentować w taki sposób. Nie wolno, Aniu. Nie odważę się. Chłonęliśmy tę ich rozmowę w osłupieniu. Wszak teraz, podczas tej rozpaczliwej, karkołomnej jazdy do szpitala, wyjaśniała się niespodziewanie tajemnica zagadkowego preparatu i naszego cudownego uzdrowienia! I tych niezwykłych zmian, jakie po tym wszystkim w nas obojgu zaszły... Patrzyłam na płaczącą panią Annę, jak gładziła delikatnie mokre, posklejane rude włosy Kasi; jak jej zziębnięte, drżące palce prześlizgiwały się z czułością po śmiertelnie białej, pozbawionej życia twarzy, sinych, popękanych ustach i zamkniętych, jakby umarłych powiekach i w duchu się modliłam, żeby była w stanie przekonać profesora. — Nic nie jest ważniejsze od życia, tato... - powiedziała cicho, z rezygnacją, już na podjeździe do szpitala. -Jeśli ona umrze, stracisz nas obie. Gdy nieco później, kiedy Kasia poddawana była już reanimacji, z piskiem opon wjeżdżaliśmy»««* Deszczową, z daleka widać było ożywiony tłum przed domem naszym i sąsiadującym z nami domem pana profesora. Widząc licznych i pomimo późnej pory hałaśliwych ludzi i radiowóz policyjny, czuliśmy, że czeka nas coś niedobrego. — Czego oni chcą? — zaniepokoił się profesor, bo czas uciekał, a dojazd do domu blokował tłum ludzi. — O rany, Zuzka... -wyjąkał Filip ze zdumieniem. -Mama i tata? Co jest?! Patrz, ile glin! Rodzice rzeczywiście stali tuż przy płocie w towarzystwie policjantów i jakiegoś chyba dziennikarza z mikrofonem. — Przepuśćcie mnie! Proszę mi nie blokować wejścia! Muszę natychmiast dostać się do domu! — wołał profesor, lecz w tym tumulcie nikt chyba nawet tych jego słów nie słyszał. Maryś, ten sam, z którym przed godziną pani Anna rozmawiała w lesie, stał teraz w szerokim rozkroku na masce gazika i krzyczał do tłumu: — Otóż i oni! Cudotwórcy, cholera! Zablokujcie ich, bo jest parę krótkich pytań dla gazety! 249 — A co pan, panie władzo, taki na nich cięty?! - rzucił z ironią jakiś młody chłopak. — Za cuda chyba się nie idzie do więzienia?! — Niech mnie szlag, jak to nieprawda! - walił się po klatce dawny „słup ogłoszeniowy". - Takem dotykał tamtej trawy na polanie jak mojej — poklepał się po blond łysinie - tu... głowy! Ludzie! Wróciliśmy się i, jak Boga kocham, warto było! Śnieg wcięło w sekundę i wyrosła trawa! Jakby tak, kurde, kamerę człowiek miał, panie dziennikarz, to byśmy mieli hit! Światowy „betseler"! Majątek można by nastukać takim filmem! Z okna samochodu patrzyliśmy z Filipem na zdziczały, rozogniony tłum, i na profesora, który szarpał się z jakimiś mężczyznami, bezskutecznie ich błagając, by mu pozwolili wejść do domu. — No, profesorku! — krzyczał krewki Maryś, którego dwaj koledzy mundurowi bezskutecznie próbowali uspokoić. — Może powtórzycie dla nas ten numerek z kopnym śniegiem i zieloną trawką? No co jest?! Dzieci pan wciąga w te swoje diabelskie sztuczki, a teraz głupiego udaje? Ludzie! To szarlatan! Sam widziałem! I tą małą diablicę też! I koledzy też widzieli! Nooo! Strzelcie tu ładny gazonik, to zrobimy majówkę! Jest publika! Zrobi się zrzutkę i będzie impreza! Śmiało! Hokus-pokus! Miałam ogromną ochotę go za to świństwo znów ukarać: doprawić mu tym razem monstrualne piersi albo rogi, albo wywalić jęzor aż do pasa, ale się pohamowałam, bo czas naglił i lepszy wydał mi się inny pomysł. — Andrzej... —w nagłej, dzwoniącej w uszach ciszy ten jęk zaszokowanej mamy brzmiał niesamowicie. - Czy... czy... czy... ja... zwa... zwa... zwariowałam? — powtarzała półprzytomna i szczypała się w policzki. - Czy... czy... ja śnię? Rodzice byli jedynymi ludźmi w tłumie, których oszczędziłam. Pozostali — w jednej sekundzie „uśpieni" - zastygli dokładnie w takiej pozie, w jakiej ich zastało moje „polecenie". Profesor, tak jak i oni zszokowany, pobiegł wreszcie po preparat, a my z Filipem — niczym turyści w Muzeum Woskowych Figur — oglądaliśmy zupełnie z bliska idealnie cichy, 250 zaczarowany tłum. Znieruchomiałe w śmiesznych pozach — jak w stop-klatce — sztywne manekiny były teraz uśpione i bezbronne. Filip przyglądał się grymasom serdecznego śmiechu i wściekłości - sam co chwilę wybuchając śmiechem — gestom drapania się po głowie i ziewaniu a takie popijaniu piwa, które, spienione, z sykiem zalewało twarze i ubrania. Zapomnieliśmy w tym wszystkim o rodzicach. Uwięzieni w ciasnej obręczy z żywych posągów, wciąż pod olbrzymim wrażeniem tego, co się stało, zaczynali coś nieskładnie do nas mówić, ale już nie było czasu na rozmowy. Odjechaliśmy bez przeszkód, a gdy byliśmy w bezpiecznej odległości, „odczarowałam" jednocześnie wszystkich naraz. Tłum ożył i znowu wrzeszczał jak przed chwilą - niezrozumiale agresywny — wygrażając nam i nie pojmując, w jaki sposób mogliśmy im uciec. Kiedy dotarliśmy szczęśliwie do szpitala — na ten sam, tak dobrze nam znajomy oddział, któryzeszłej zimy opuszczaliśmy z Filipem — uderzyła mnie niezwykła cisza; charakterystyczna szpitalna cisza nocna, której się nie zapomina, i woń leków. Uzmysłowiłam sobie w tym momencie, że ten szpitalny przykry zapach czuję nieprzerwanie już od roku — niezależnie od tego, gdzie jestem i co robię; że on mi nieustannie towarzyszy i nie mogę się od niego uwolnić. Dziwne... — Zostańcie tu! Nie wolno wam tam wchodzić! — rzucił profesor, niemal w biegu. — Zaraz wracam... — Tato! — dobiegło do nas w tym momencie ciche wołanie pani Anny. Stała w odległości kilku metrów od nas, w progu otwartej sali i płakała ze szczęścia. — Otworzyła oczy, tato... Poznała mnie! Chyba się nawet uśmiechnęła! Przytuliła się do ojca jak mała dziewczynka i płakała. Wciąż płakała, jakby chcąc wyrzucić z siebie nagromadzony ból i śmiertelny strach o jedyne dziecko. I bezgraniczną rozpacz. — Już dobrze, dziecinko - powtarzał tylko. -Już dobrze... 251 ¦¦¦.¦III III lii lllllllllllllllill IIIIIIIIIIIIII'I llUn.11 lllllllllllllilllll Gładził z czułością włosy pani Anny i jej wilgotną twarz, drugą ręką głęboko chowając do kieszeni płaszcza sporych rozmiarów butelkę. — Jakże się cieszę! — jak spod ziemi pojawił się koło nich ordynator i uśmiechając się szeroko położył im swe dłonie na ramionach. - Nie potrafię wyrazić, jak bardzo się z państwem cieszę... Najgorsze —myślę—już za nami. Będzie dobrze. Trzeba przyznać, że nasz oddział ma ostatnio szczęście do znajomych... — zaśmiał się i puścił do nas oko. — To cud prawdziwy, że ją pod takim śniegiem znaleźli... I to w nocy! Trochę później... — pokręcił głową — i nic nie dałoby się zrobić. Pewnie psy wyczuły? Zdumiona, spojrzałam na Filipa i zobaczyłam, że się prawie zagotował. — Tak... — mruknął pod nosem - cała psiarnia... — Przepraszam bardzo, profesorze! — zaatakował nas niespodziewanie głos zdenerwowanej pielęgniarki. — Przyszła policja i dziennikarze z „Echa"... I jakiś namolny facet z kamerą... Powariowali! Bzdury plotą i o jakimś cudzie gadają! Chodzi o znalezienie Kasi pani doktor... — głową wskazała na panią Annę. —Mówią, żeby nie utrudniać pracy, bo to sensacja stulecia i materiał na czołówki gazet! Koniecznie chcą zasięgnąć pańskiej opinii, profesorze... Teraz. Natychmiast. Mówiłam, żeby przyszli rano, ale mnie zupełnie zakrzyczeli. Boję się, że zaraz drzwi wyważą... Filip rozglądał się w popłochu dookoła, jakby chciał uciec. — Spokojnie, Filip... Tylko spokojnie — szeptałam, szczelniej otulając się szerokim swetrem, żeby choć trochę stłumić odgłos walącego serca. — Spokojnie... Nic się nie bój... — No... służba nie drużba, siostro! — ordynator uśmiechnął się wyrozumiale. — Dążymy przecież do Europy... Chcą informacji, to trzeba jej udzielić. Może w świetlicy... Zaraz tam będę. Wszyscy będziemy, oczywiście. W długiej i wąskiej jak korytarz sali kręciło się —jak w buzującym ulu - kilkanaście podekscytowanych osób. Niektórzy mieli na sobie fartuchy, inni trzymali je pod pachą albo zwinięte na kolanach. W kącie pod oknem zauważyliśmy ro- 252 dziców. Po tym, co zobaczyli na Deszczowej i co usłyszeli z ust Marysia, patrzyli na nas, na kamerę i rozgorączkowanych ludzi oszołomieni i z najwyższym niepokojem i niedowierzaniem. Ja natomiast zachodziłam^ głowę, jakim cudem wszystko się wydało i rozeszło; kto nas zdradził i jakie będą tego konsekwencje. — To jest szpital, proszę państwa! I prawie północ! -już od progu skarcił zebranych ordynator. Gdy się zrobiło ciszej, rozejrzał się uważnie i kilkakrotnie chrząknął. — Zaginęło dziecko... — zaczął ledwie słyszalnie, wymuszając ciszę idealną. — Długie, niekończące się godziny strachu i rozpaczy najbliższych... Walka ze śniegiem, nieprzyjaznym lasem i ciemnością... Wasza walka — skłonił się lekko w stronę policjantów. A potem dramatyczna — tocząca się już w organizmie dziecka — batalia życia ze śmiercią i nasza, by temu życiu pomóc... Cóż można jeszcze mówić? Wszyscy mieliśmy dużo szczęścia. — Zwłaszcza te dzieci! — rzuciła zaczepnie młoda brunetka z mikrofonem i wskazała na nas. — Dlaczego nic się tu nie mówi o tych dzieciach?! Przecież to one znalazły dziewczynkę! To one potrafiły spowodować, że śnieg gdzieś nagle zniknął! To znaczy, konkretnie, ta dziewczynka! — wskazała ręką na mnie. — Co pani opowiada? — ordynator spojrzał na nią jak na osobę niespełna rozumu, a zaraz potem w moją stronę. — Proszę zachować należytą powagę. — To już jest temat na osobne opowiadanie — wtrącił z irytacją mężczyzna z charakterystycznym grymasem wrzodowca. — Nie czas tu i miejsce na roztrząsanie problemów czarnej magii. — Przeciwnie! — ucięła brunetka. — Trzeba to wyjaśnić! — To znaczy... owszem, panie doktorze, interesuje nas także, że tak powiem, jakby medyczna strona medalu - wtrącił uprzejmie młody i na oko przebojowy łowca sensacji. — Ale ratowanie życia to dla lekarza chleb z masłem, pryszcz, szara codzienność, a dla czytelnika albo telewidza, szczerze mó- 253 wiąc... nic takiego. Albo inaczej... — młodzian zreflektował się, że palnął coś głupiego —jakby nie jakaś szczególna atrakcja... Dlatego proponuję coś, co stanie się hitem, murowaną sensacją! Także reklamą dla szpitala — dodał ciszej i szybko podetknął mikrofon pod sam nos ordynatora, dając znak stojącemu w pełnej gotowości kamerzyście. — Czarek Szudera, dobry wieczór. Obecni tu funkcjonariusze na własne oczy zobaczyli coś, co graniczy z cudem, albo naprawdę cudem, proszę państwa, było... — zaczął sensacyjnie. — Dzieci, według ich relacji, zapanowały w pewnej chwili nad przyrodą. Nakazały, by śnieg przestał padać i zniknął, i on rzeczywiście przestał padać i w okamgnieniu zniknął! Tak! Zniknął, proszę państwa, odsłaniając w samym środku lasu jakby zielo-niutką trawę i kamienie, a co najważniejsze — nieprzytomną dziewczynkę, która była przysłowiową igłą w stogu siana. Nasi wierni czytelnicy uwielbiają cuda, to znaczy jest na nie jakby duży, narodowy popyt i autentyczna fascynacja — rozwijał się przebojowy żurnalista - a my jesteśmy właśnie po to, żeby w miarę, oczywiście, jakby naszych możliwości zaspokajać wszelkie przejawy społecznego zapotrzebowania. Zanim jednak oddamy głos policjantom cudownym i dzieciom... To znaczy... jakby policjantom i cudownym dzieciom... — poprawił się, reagując na perlisty śmiech brunetki w pierwszym rzędzie. - Krótko: czy wierzy pan w cuda, czy nie, panie doktorze? Czy wierzy pan w zjawiska niezwykłe, niewyjaśnione i nadprzyrodzone, czy może uważa pan, że to kompletna bzdura, wymysł szarlatanów i że... no... Gdyby pan zechciał łaskawie kilka słów dla „Echa Chudoby"... a my ten sensacyjny materiał przekażemy jakby, oczywiście, dalej. — No cóż... - ordynator wyraźnie był zdegustowany, a jego suchy ton wskazywał jednoznacznie, że nie dostarczy oczekiwanego hitu. — Szpital to jest szpital, proszę państwa, a nie cyrk iluzjonistów. Szpital to wiedza i kompetencja z jednej strony i wysoko rozwinięta technika medyczna z drugiej. Tym razem jednak — nic nie ujmując ofiarności personelu — zasadniczy sukces odniosła technika, fantastyczne możliwości sprzętu, o jakich jeszcze do niedawna niko- 254 mu w Chudobie się nie śniło. Możliwości, bez których trudno by nam było dzisiaj uratować Kasię, a już na pewno — wskazał ręką na nas — nie byłoby tu między nami dwójki tych uroczych dzieci. — To nieprawda! — krzyknęłam zrywając się na równe nogi i sama nie wiedziałam, jak się na coś takiego odważyłam. Pulsowało mi w skroniach i czułam się tak, jakbym za chwilę miała zemdleć. —Jak to, nieprawda? — w sposób widoczny zapalił się dziennikarz i jak przez mgłę dostrzegłam, że mikrofon i kamera — jak na sznurku — obróciły się natychmiast w moją stronę. — Zuzka... Proszę... - szepnął błagalnie profesor i ścisnął moją rękę. — Nie wolno ci... Nie rób tego! — Nie mam już zamiaru dłużej milczeć! Niech ludzie wreszcie się dowiedzą, komu zawdzięczamy życie, ja i Filip! — zawołałam. — Niechże pan wpłynie na to dziecko! - rzucił zniecierpliwiony tą niezręczną sytuacją ordynator do mojego taty. — To jakiś ostry kryzys nerwowy. Bardzo prolfzę... Pomyślałam sobie, że jak nic zrobią ze mnie wariatkę; że muszę zdążyć to powiedzieć, zanim mnie wsadzą w kaftan bezpieczeństwa i z kneblem w ustach wyprowadzą do karetki. — Nie, panie profesorze! -wykrzyknęłam. -Nie jestem wariatką i nie przechodzę kryzysu nerwowego! I powiem prawdę, czy to się komuś podoba, czy też nie! Było zupełnie cicho — tak bardzo, że słyszałam własne serce i kamerę. Profesor Skala szeptał obok, żebym się uspokoiła i usiadła, a mama, załamana, wycierała zapłakane oczy. Ale już nie mogłam się wycofać. Nie chciałam. — Proszę sobie przypomnieć, panie profesorze, tę dziwną substancję, którą rok temu — właśnie na pańskim oddziale — ktoś tajemniczy podał mnie i Filipowi. Przywieziono nas tu po wypadku w bardzo ciężkim stanie. Leżeliśmy po operacji, wciąż me odzyskując przytomności, bo wszystkie środki okazały się zawodne. Nawet ta fantastyczna technika. Nawet pan juz nie wierzył, że wyjdziemy z tego żywi, i mówił tacie, żeby się przygotował na najgorsze. I właśnie wtedy córka pana profesora Ska- 255 li, pani doktor Anna, podała nam — rzecz jasna, w tajemnicy, po kryjomu — ten preparat. Jak pan wie, odzyskaliśmy przytomność i błyskawicznie doszliśmy do sił i zdrowia. Moim marzeniem jest, żeby się wreszcie świat o tym dowiedział — mówiłam jak w transie, zaskoczona, że bez tremy i jak nigdy gładko, jakby mi ktoś to wszystko szeptał do ucha. — Może teraz, wobec takich faktów, badania profesora Skali zostaną potraktowane poważnie?! W sali panowała wprost niesamowita cisza. Nikt mi nie przerywał ani nie pakował w kaftan bezpieczeństwa, więc kułam żelazo póki gorące. — Dzisiejsza Chudoba to już zupełnie inne, jakże odmienione miasto, co także jest zasługą, pana profesora, choć on sam zupełnie o tym nie wie. I nikt na razie jeszcze me wie. Nie wolno pozwolić, aby tacy ludzie żyli na marginesie i żeby pracowali w zapomnieniu! Świat musi wreszcie poznać prawdę! — Dlaczego myśli pan, panie sierżancie, że po pańskim trupie? — Filip zwrócił się niespodziewanie do Marysia. — Gdy był pan w bandzie... — Coo... coo ten mały? — przerwał mu czym prędzej Maryś. -Ja, banda?! Jaka banda?! —jąkał bezładnie, a jego twarz oblała się żywą purpurą. — Co ten mały za głupoty plecie przed kamerą.?! Jakie brednie! Zęby mnie trafiło, panie redaktorze, jak to prawda! — Sam tego chciałeś... — mruknęłam pod nosem i nagle Maryś, wrzeszcząc nieludzko, uniósł się do góry niczym gołębica i zawisł pod sufitem, w jak najlepszej ekspozycji przed kamerą. Krzyczał tak przeraźliwie jednak, że nie chcąc, by obudził cały szpital, „sprowadziłam" go natychmiast do parteru — nieco za gwałtownie, jak się okazało. — O Boże! To jakieś diabelskie sztuczki! Too, to,to, to, to jakieś diabelskie sztuczki! - jakaś kobieta biegła w panice do wyjścia, powtarzając jak zacięta płyta wciąż to samo zdanie, a jej skrzekliwy głos do złudzenia przypominał gdakanie niosącej się kury. Maryś zbierał się tymczasem z linoleum, pojękując i rozcierając potłuczone kości. — Ja im tego nie daruję! — sapał z wściekłością i wygrażał nam i panu Skali. — Jeszcze mi za to odpowiecie! To świństwo! To straszne świństwo! — Teraz posłuchaj uważnie — trąciłam w bok Filipa. — Skup się. — Jakie to świństwo, że... że... że... —jąkał Maryś — że taki geniusz jak pan profesor musi się ze swoją wielkością ukrywać! On powinien dostać Nobla! O Boże, co ja plotę?! Co ja wygaduję?! — szeptał przerażony. Wszyscy byli tą niespodziewaną woltą zdezorientowani, Filip konał ze śmiechu, a kolega z komendy szarpał mówcę i próbował go przywołać do rozsądku. — Co ty, Jędrek?! Napadło cię?! Same kłopoty z tobą, kur-de... Blekotu się, cholera, najadłeś, że tak pleciesz?! Ale Maryś był bezradny. Słowa najgłębszego podziwu i uznania dla geniuszu profesora płynęły z jego ust jak górski potok i nie potrafił nad tym zapanować. Na jego umęczonej, zlanej potem twarzy widać było na przemian: raz euforię, raz cierpienie. — Pan profesor... — Maryś głosił ten swój panegiryk z coraz większym przekonaniem — to uczony, przed którym z szacunkiem i podziwem chylę czoło. To gwiazda pierwszej wielkości na naszym firmamencie! Kogoś takiego to po prostu na rękach trzeba nosić! Odezwały się niepewne, pojedyncze brawa. — Tyś chyba, kurde, udaru mózgu dostał! - poirytowany kolega z komendy usiłował wyprowadzić odmieńca na korytarz. — Nie mogę ochłonąć, panie profesorze... — szpakowaty reporter, przeciwnik „czarnej magii" rzucił czarujący uśmiech do kamery. — Witam państwa! Cześć! Dobry wieczór! Tomek Błotny z Telewizji Regionalnej. Wciąż jestem pod wrażeniem... Wciąż nie mogę ochłonąć... Chciałbym pana serdecznie poprosić, panie profesorze, o chwilę rozmowy. Tak na gorąco, bo osobny, duży program poświęcony pańskiej pracy badawczej wyemitujemy w najbliższym czasie. Głęboko wierzę, że środowisko poprze teraz pańskie badania i że doczekają się one wreszcie subwencji ze 256 257 strony właściwych władz. Będziemy o to zabiegać, nadając temu, oczywiście, odpowiedni rozgłos, profesorze... Osobiście nie mam cienia wątpliwości, że jest pan na tropie czegoś absolutnie niezwykłego w dziedzinie badań nad mózgiem... — Jezu, co to?! — powietrze rozdarł nagle pełen przerażenia krzyk kobiety. — Ludzie! Patrzcie! Imponujących rozmiarów śnieżnobiałe skrzydła łopotały majestatycznie na plecach Marysia jak żagle na morzu. Zrobiło się niesamowite zamieszanie. Jakaś kobieta zasłabła, ktoś dostał nerwowego śmiechu, a kolega sierżanta — widząc, że ciągnie anioła, odskoczył w bok jak oparzony i uciekł. Maryś zdawał się nie wiedzieć, co się stało. Spokojny, wyciszony, jakby już duchem nieobecny, powoli i samotnie opuszczał salę w nowym wcieleniu. Poczułam się nagle słaba i ogromnie śpiąca. Stres i zmęczenie, kulig, zaginięcie Kasi i to wszystko, co się stało potem, odebrało mi siły i energię, które zdawały się już mnie opuszczać bezpowrotnie. Dałam znak głową Filipowi, żeby wyszedł ze mną. — A mama? Tata? — zapytał. — Będą się o nas martwić... — Chodź! — szepnęłam. W drzwiach wahadłowych na korytarz Filip przystanął jeszcze i niepewnie się obejrzał. Zrobiłam to samo. — Nawet na nas nie patrzą — powiedziałam. — Chodźmy. Zegar na początku korytarza wskazywał drugą w nocy. — Dokąd idziemy? — Filip zapytał bojaźliwie. — Właściwie... nie wiem. Sama nie wiem. Otoczyłam go ramieniem, a on mnie i szliśmy tak w objęciach, spleceni w uścisku, posuwając się niezwykle wolno i ostrożnie ciemnym, idealnie cichym korytarzem, od którego — bardziej wyczuwałam to, niż mogłam dostrzec — w obie strony rozchodziły się odnogi boczne: wąskie i chyba krótkie jak ślepe uliczki. Ominęliśmy po drodze przycupniętą postać, której skrzydła bieliły się jak śnieg w ciemnościach, a która—z głową opartą na kolanach i wtuloną w ramiona — sprawiała wrażenie uśpionej. 258 Gdzieś daleko, w głębi — na samym końcu tego, nie wiadomo jak długiego, korytarza — tliło się i migotało chybotliwie bledziutkie światełko. Podążaliśmy ku niemu w ciszy, instynktownie, jakby pchała nas tam jakaś niewidzialna siła. Nagle Filip wyrwał mi się z moich objęć i bez słowa zaczął uciekać. Jego postać wtopiła się w ciemności, a tupot uciekających nóg — zwielokrotniony echem — zdawał się mnie atakować z każdej strony: osaczać z przodu, z tyłu, z bocznych odnóg, jakby za chwilę miał rozsadzić ciasne mury. — Nieee!!! Filip!!! — krzyczałam tak rozdzierająco, jakbym miała nadzieję zatrzymać go i obezwładnić tym wołaniem. — Gdzie jesteś, Filip?! Nie uciekaj! Nie zostawiaj mnie tu samej! Ja się tak strasznie boję! Wracaaaj!!! Echo niosło się po korytarzu jeszcze chwilę, obijając się 0 jego ciemne, nieprzyjazne ściany i rozpłynęło się gdzieś bezpowrotnie wraz z Filipem; umilkło, ustępując miejsca nagłej, pozbawionej życia ciszy. Stałam — nie wiem jak długo — zagubiona w lodowatej czerni nieznanego korytarza i nasłuchiwałam, a światełko —jeszcze przed chwilą takie nikłe i maleńkie — z każdą sekundą coraz bardziej oślepiało mnie i potężniało, jak magnes przyciągając mnie do siebie. Zdawało mi się, że wyraźnie słyszę szept babci Aurelii —jakby przywołujący mnie do siebie, ciepły — a za plecami czyjeś głosy, jakieś zamieszanie... I chyba szloch... płacz mojej mamy. — Dlaczego ona płacze? - przemknęło mi przez głowę. Uzmysłowiłam sobie nagle, że opuściliśmy ich tak niespodziewanie — bez żadnego gestu ani słowa pożegnania... Zniknęhśmy, jakbyśmy uciekli, a oni pewnie tam czekają, tak jak przy drzwiach czekała kiedyś na mnie mama, gdy szłam ze szkoły na piechotę, żeby się pożegnać z Warszawą. Zapamiętałam te jej oczy pełne strachu, tak wyczekujące... 1 oczy taty, kiedy moje pożegnanie było takie chłodne. Nie... Nie mogę wrócić bez Filipa — dotarło do mnie nagle. —Jest pod moją opieką... Muszę go za wszelką cenę odszukać! — Filip! Błagam cię, odezwij się! Gdzie jesteś?! — krzyczałam i wciąż powtarzałam to wołanie, przerażona, że mogę go już nigdy nie odnaleźć. 259 Usłyszałam jego cichy śmiech - gdzieś z tyłu, za plecami - więc zawróciłam i zaczęłam iść w jego kierunku. Chciałam biec, ale pozostawione z tyłu światło jakby mnie powstrzymywało, nie chciało ze mnie zrezygnować... Poczułam intensywny i odurzający, jeszcze bardziej niż dotychczas ostry i duszący, zapach leków. I ten płacz mamy... Wciąż dźwięczał mi w uszach - głośny, coraz głośniejszy - choć już nie miałam pewności, czy go naprawdę słyszę, czy tylko pamiętam. Zaczęłam biec jak szalona, żeby się już dłużej nie martwiła, żeby przytulić i przeprosić i - oślepiona dawno nie widzianym światłem - zatrzymałam się niespodziewanie w jej ramionach. - Co ty tu robisz, mamo? - wyjąkałam cicho, głosem tak słabym, że sama siebie niemal nie słyszałam. - A gdzie tata? Dlaczego już nie jesteś z nim w świetlicy? Tuliła mnie zachłannie i płakała. Czułam, jak jej łzy spływały mi po szyi na poduszkę. Moje także. Wydało mi się, że ktoś ujmuje moją dłoń i ją całuje. Otworzyłam oczy i ujrzałam nad sobą uśmiech taty. - A Filip? - zapytałam ich oszołomiona. - Uciekł mi... Uciekł i nie chciał się zatrzymać... Tuż obok, po mojej prawej stronie usłyszałam cichutkie pukanie. Odwróciłam głowę i zobaczyłam, że Filip - nieruchomy i obandażowany - leży na szpitalnym, metalowym łóżku. - Cześć, Zuzka! - szepnął cicho i w geście pozdrowienia poruszył palcami dłoni z przymocowanym na stałe wenflo-nem. -Jesteś wreszcie. Jednak wróciłaś... - Dlaczego mi uciekłeś? - wyszeptałam przez łzy. - Czemu mi robisz głupie, okrutne dowcipy? Mogłam cię już nie odnaleźć! Nigdy mi tego nie rób, Filip... Nigdy! Spojrzałam w okno. Mimo nocy widać było, że jest oblepione padającym śniegiem. - A Kasia? - przypomniałam sobie nagle o wypadku w lesie. - Będzie żyła? Nic już jej po tym kuligu nie zagraża? Lśniące oczy taty uśmiechnęły się łagodnie. 260 - Ma się świetnie. Dziś tu na pewno znów po lekcjach wpadnie. Codziennie przychodziła. - W tak ciężkim stanie?! Po reanimacji?! - nie potrafiłam ukryć zdumienia. - Kuligu jeszcze nie było - powiedziała mama, gładząc z czułością mój policzek. - To wy oboje mieliście wypadek. Bardzo ciężki... Okropny... Powoli zaczynałam już rozumieć. Docierała do mojej wreszcie odzyskanej świadomości prawda, że nigdy nie było cudownej kroplówki profesora Skali ani Filipa oślich uszu, ani starszego pana, któremu na mój „rozkaz" banda chuliganów oddała teczkę i pieniądze. I że organista jest w porządku. Nie było, oczywiście pięćsetlecia i groteskowego werbowania zawodników, morderczych treningów na stadionie ani sensacyjnego meczu naszych chłopców z „Mocarzami". Nie było euforii w miasteczku i obiektu sportowego ani „Genialnych dzieci" w telewizji; słodkiej zemsty na bandziorach z widowiskiem przy ogłoszeniowym słupie w Rynku ani sierżanta Marysia. Nie było sypiących się katastrofalnie belfrów i „zaczarowanego" tłumu na Deszczowej; moich głupich dowcipów, gdzie się dało — nawet w kościele, błazeńskich popisów Filipa na wywiadówce z „Brzytwą" ani łez „Sebesia" na wiadomość o wypadku; ani kuligu też nie było, ani żadnego cudu w lesie, a naszym smutnym, zrujnowanym miasteczkiem nadal rządzi cwany oszust... — A jeżeli się mylę? — myślałam gorączkowo i - już niepewna, co było snem, a co jest jawą -czepiałam się nadziei, że może jednak choć niewielka cząstka tego, co się „wydarzyło" nie była tylko ułudą i nierealnym marzeniem; że się naprawdę spełni. Jakże mi żal, że ten zaczarowany rok w Chudobie nie trwa nadal; że -jak mieniąca się wszystkimi kolorami tęczy bańka - rozprysnął się i tak po prostu zniknął. I że bezpowrotnie utraciliśmy z Filipem tę cudowną moc i władzę. Czy cudowną? I czy naprawdę bezpowrotnie? Nagle mi stanęła przed oczami publicznie na apelu poniżona „Brzytwa" - rozebrana, z tym swoim przejmującym, podobnym do skowytu pła- 261 czem i oczami, których nigdy nie zapomnę. A potem kapitan „Mocarzy" i lecące w jego stronę zgniłe pomidory, gwizdy i wyzwiska. Obrzydliwe wyzwiska rozszalałych kibiców i wściekłość trenera. I spojrzenia dwóch chłopców —jego synów, którzy się za niego wstydzili. A później, niczym postać z opowiedzianego filmu, pojawił się Michał Chruścicki, którego myśli przejrzał Filip i go na oczach wszystkich upokorzył: oskarżył o kradzież, spowodował rewizję i ośmieszenie jego pamiętnika; a potem ucieczkę i to, że się już nigdy więcej w szkole nie pojawił. Michał Chruścicki, którego tak naprawdę nie ma. Michał, który nie istnieje. Którym jest lub może się okazać każdy z nas... Poczułam niewypowiedzianą ulgę. To dobro, które w moim „śnie" czyniliśmy z Filipem dla miasteczka i ta nadzwyczajna siła jakoś chybaby nie były w stanie mnie do końca cieszyć. Chyba już zawsze kładłyby się na tym jakieś cienie: zła, które już za mną, i tego, które wciąż jeszcze przede mną. „Jesteś wreszcie... Jednak wróciłaś..." —jak bumerang powracały do mnie zagadkowe słowa Filipa. Może więc nie byłam wtedy całkiem sama, ale naprawdę szliśmy razem w stronę śmierci? Może właśnie tej jego nagłej ucieczce zawdzięczam, że w ogóle zawróciłam? A może mamie i tacie? Przymknęłam oczy i chyba uśmiechałam się do siebie. Czułam się niezmiernie obolała i zmęczona, a jednocześnie tak dobrze i tak bezpiecznie... — Kocham cię, Krysiu... — dotarł do mnie nieoczekiwanie cichy szept taty. — Tak wiele znaczycie w moim życiu... Ty i oni... To, co usłyszałam, wydało mi się zbyt piękne, by mogło zdarzyć się naprawdę. Bo przecież odejście taty nie było snem, ale okrutną jawą. Ani snem nie było długie i smutne rozstanie, ani nasze niekończące się czekanie i niepewność. Ani jego powrót, który się zaczął tak pięknie, a który ja wciąż z drżeniem odbierałam jako prowizorkę szczęścia. Bałam się otworzyć oczy, że to może znowu tylko sen... KONIEC I. BĘDZIECIE MNIE MUSIELI NAJPIERW ZWIĄZAĆ . 5 II. ZNIKNĄĆ JAK OBŁOK ALBO TĘCZA..........................28 III. WYSPA SZCZĘŚCIA...........................................................41 IV JUTRO WTAJEMNICZENIA CIĄG DALSZY................56 V I TYLKO DWIE WALIZKI U ICH STÓP........................83 VI. NITROGLICERYNA NAD PRZEPAŚCIĄ.......................96 VII. ŁZY OLBRZYMA..............................................................116 VIII. ZNOWU CIĘ WEZMĄ DO PSYCHIATRY...................139 IX. PIĘĆDZIESIĄT PIĘĆ KRZEPIĄCYCH SEKUND........153 X. MIAŁEŚ SZANSĘ, FRAJERZE........................................172 XI. DORZUĆ ZE DWA SAMOBÓJE....................................196 XII. FABRYKA GENIUSZY......................................................221 XIII. A JEŻELI SIĘ MYLĘ? .......................................................235 To powieść śmieszna i poważna, zwariowana i refleksyjna, książka o dorastaniu i o sile naszych marzeń; o życiu w szkole i rodzinie, wreszcie o władzy - tej zwyczajnej, jaką każdy z nas sprawuje nad innymi i tej zupełnie nam nieznanej i niezwykłej. To opowieść dynamiczna, pełna zdarzeń i emocji, ale też ciepła i poetycka, zbuntowana i oskarżycielska... zaskakująca. Książka Heleny Saniewskiej odznacza się niepodważalnymi walorami treściowymi i formalnymi. Jest niezwykle atrakcyjna w od*t biorze, wciąga intrygująca falm* tą, po ludzku wzrusza. Polsicty zna piękna, twórcza, optruja(Ą\ przebogatą, skrzącą humorem fra* zeologią, nawiązująca do fr«i r „Świetna narracja, interesująca fabuła, humor". „Przekrój" „Wydawca poleca lekturę ludziom młodym - niezależnie od wieku. I trafia w dziesiątkę". „Angora" „Tę powieść czyta się jednym tchem!". „Bravo" „To historia o potrzebie zrozumienia i miłości, pouczająca dla matek i córek. Wstrząsnął mną obraz szkoły, w której ściera się świat dorosłych i dzieci. Intrygująca i wzruszająca powieść zwróciła moją uwagę także piękną polszczyzną". „Twój Styl" Beata Tyszkicwicz „...świeża, ciekawa powieść, godna polecenia". „Victor" Saniewska umie w delikatny (choć przejmujący) sposób opisywać świat uczuć i nie jest przy tym sentymentalna. Powieść wciąga od pierwszej strony". „Słowo Polskie" ISBN 83-87977-25-X 9 788387 977252 I