1 Steven Erikson Dom łańcuchów: Dawne dni House of Chains Opowieść z Malazańskiej księgi poległych Przełożył: Michał Jakuszewski Wydanie polskie: 2003 2 Dla Marka Paxtona MacRae, za nokautujący cios. Ta książka jest cała twoja, przyjacielu. 3 PODZIĘKOWANIA Autor pragnie podziękować swej kadrze czytelników: Chrisowi Porozny’emu, Richardowi Jonesowi, Davidowi Keckowi i Markowi Paxtonowi MacRae. Jak zwykle Clare i Bowenowi. Simonowi Taylorowi oraz ekipie z Transworld. A także wspaniałemu (i cierpliwemu) personelowi z Baru Italia Tony’ego: Erice, Steve’owi, Jessemu, Danowi, Ronowi, Orville’owi, Rhimpy, Rhei, Cam, Jamesowi, Dornowi, Konradowi, Darrenowi, Rusty’emu, Philowi, Toddowi, Mamie, Chrisowi, Leah, Adzie, Kevinowi, Jake’owi i Jamiemu. Dziękuję też Darrenowi Nashowi (gdyż drożdże zawsze wyrastają) oraz Peterowi Crowtherowi. Dramatis personae Teblorzy z plemienia Urydów Karsa Orlong: młody wojownik Bairoth Gild: młody wojownik Delum Thord: młody wojownik Dayliss: młoda kobieta Pahlk: dziadek Karsy Synyg: ojciec Karsy Armia przybocznej Przyboczna Tavore Pięść Gamet/Gimlet T’jantar Pięść Tene Baralta Pięść Blistig Kapitan Keneb Pędrak: jego adoptowany syn Admirał Nok Komendant Alardis Nul: wickański czarnoksiężnik Nadir: wickańska czarownica Temul: Wickanin z Klanu Wron (ocalony ze Sznura Psów) Patrzałek: żołnierz Gwardii Areńskiej Perła: szpon Lostara Yil: oficer Czerwonych Mieczy Gall: wódz wojenny Khundrylów z Wypalonych Łez Imrahl: khundrylski wojownik z Wypalonych Łez Topper: Szponmistrz 4 5 Żołnierze piechoty morskiej z 9 kompanii 8 legionu Porucznik Ranal Sierżant Struna Sierżant Gesler Sierżant Borduke Kapral Tarcz Kapral Chmura Kapral Hubb Flaszka: mag drużyny Śmieszka Koryk: żołnierz, półkrwi Seti Mątwa: saper Prawda Pella Tavos Pond Piasek Balgrid Ibb Możliwe Lutnia Żołnierze ciężkiej piechoty z 9 kompanii 8 legionu Sierżant Mosel Sierżant Sobelone Sierżant Tugg Mądrala Uru Hela Micha Krótkonos Wybrani żołn. średniozbrojnej piechoty z 9 komp. 8 leg. Sierżant Balsam Sierżant Moak Sierżant Thom Tissy Kapral Trupismród Kapral Spalony 6 Kapral Tulipan Rzezigardzioł Opak Galt Płatek Stawiacz Rampa Zdolny Inni żołnierze Imperium Malazańskiego Sierżant Postronek: Druga Kompania, Pułk Ashocki Ebron: Piąta Drużyna, mag Kulas: Piąta Drużyna Dzwon: Piąta Drużyna Kapral Odprysk: Piąta Drużyna Kapitan Milutek: Druga Kompania Porucznik Pryszcz: Druga Kompania Jibb: Gwardia Ehrlitańska Mewiślad: Gwardia Ehrlitańska Bazgroł: Gwardia Ehrlitańska Starszy sierżant Wyłam Ząb: Miejski Garnizon Malazański Kapitan Irriz: renegat Sinn: uchodźca Gentur Opluwacz Hawl Nathijczycy Handlarz niewolników Silgar Damisk Balantis Astabb Borrug 7 Inni na Genabackis Torvald Nom Cisza Ganal Armia Apokalipsy sha’ik Sha’ik: Wybrana przez Boginię Tornada (ongiś Felisin z rodu Paranów) Felisin Młodsza: jej adoptowana córka Toblakai Leoman od Cepów Wielki mag L’oric Wielki mag Bidithal Wielki mag Febry Heboric Widmoworęki Kamist Reloe: mag Korbolo Doma Henaras: czarodziejka Fayelle: czarodziejka Mathok: wódz wojenny Pustynnych Plemion T’morol: jego osobisty strażnik Corabb Bhilan Thenu’alas: oficer z kompanii Leomana Scillara: markietanka Duryl: posłaniec Ethume: kapral Korbolo Dom: napański renegat Kasanal: jego wynajęty skrytobójca Inni Kalam Mekhar: skrytobójca Trull Sengar: Tiste Edur Onrack: T’lan Imass Nożownik: skrytobójca (znany też jako Crokus) Apsalar: skrytobójczyni Rellock: ojciec Apsalar Kotylion: patron skrytobójców Wędrowiec Rood: Ogar Cienia Blind: Ogar Cienia Darist: Tiste Andii Ba’ienrok (Strażnik): pustelnik Ibra Gholan: wódz klanu T’lan Imassów Monok Ochem: rzucający kości T’lan Imassów Logrosa Haran Epal: T’lan Imass Olar Shayn: T’lan Imass Szara Żaba: demon chowaniec Apt: demonica (matrona Aptorian z Cienia) Azalan: demon z Cienia Panek: dziecko Cienia Mebra: szpieg z Ehrlitanu Iskaral Krost: kapłan Cienia Mogora: jego żona, d’ivers Cynnigig: Jaghut Phyrlis: Jaghutka Aramala: Jaghutka Icarium: Jhag Mappo Konus: Trell Jorrude: seneszal Tiste Liosan Malachar: Tiste Liosan Enias: Tiste Liosan Orenas: Tiste Liosan 8 9 10 11 12 13 PROLOG 14 Na pograniczu Zaczątku, 943 dzień Poszukiwań 1139 rok snu Pożogi Szare, rozdęte, pokryte plamami ciała pokrywały muliste wybrzeże tak daleko, jak okiem sięgnąć. Na gnijących zwłokach – zarówno wyrzuconych na brzeg niczym drewno, jak i kołyszących się jeszcze na falach – roiło się od czarnych krabów o dziesięciu nogach. Małe niczym monety stworzenia dopiero rozpoczynały sutą ucztę, którą zawdzięczały rozdarciu się groty. Kolor morza stanowił zwierciadlane odbicie zachmurzonego nieba. Matowa, łaciata szarość na górze i na dole, mącona gdzieniegdzie ciemniejszą barwą mułu oraz – w odległości trzydziestu ruchów wiosła – ochrowymi plamami ledwie widocznych górnych pięter budynków zatopionego miasta. Sztormy minęły i pośród szczątków pochłoniętego przez fale świata panował teraz spokój. Tutejsi mieszkańcy byli niscy i krępi. Twarze mieli płaskie, a długie, jasne włosy opadały im na ramiona. Sądząc po ciepłym odzieniu, w ich świecie panowały chłody. Po rozdarciu temperatura zmieniła się jednak drastycznie. Było tu teraz gorąco i parno, a w powietrzu unosił się odór rozkładu. Morze zrodziło się z rzeki płynącej w innym królestwie. Potężna, szeroka słodkowodna arteria biegła zapewne przez cały kontynent, niosąc ze sobą równinny muł. Jej mroczne głębie były siedliskiem ogromnych sumów i wielkich jak koło wozu wodnych pająków, a na płyciznach roiło się od krabów oraz drapieżnych roślin pozbawionych korzeni. Potem niosący niezmierną masę wody nurt wdarł się do tej bezkresnej, płaskiej krainy. Płynął przez dni, tygodnie, miesiące. Burze, wywołane przez gwałtowne starcie tropikalnych prądów powietrznych z miejscowym umiarkowanym klimatem, dały początek szalonym wichrom, które pędziły wody wciąż dalej i dalej. Razem z niepowstrzymanym potopem nadeszły epidemie, odbierające życie tym, którzy nie utonęli. 15 Ostatniej nocy rozdarcie w jakiś sposób się zamknęło. Rzeka z innego królestwa wróciła do pierwotnego koryta. Ciągnąca się przed Trullem Sengarem linia brzegowa zapewne nie zasługiwała na te nazwę, lecz żadne inne określenie nie przychodziło mu do głowy. Brzeg składał się wyłącznie z mułu gromadzącego się pod wysokim murem, który zdawał się sięgać od horyzontu po horyzont. Mur oparł się powodzi, choć z jego szczytu spływały na drugą stronę kaskady wody. Po lewej stronie miał ciała, a po prawej pionowy spadek wysokości siedmiu, może ośmiu mężczyzn. Szczyt muru liczył sobie niespełna trzydzieści kroków szerokości. Fakt, że ta konstrukcja powstrzymała całe morze, sugerował czary. Szerokie, płaskie kamienie, z których ją zbudowano, były usmarowane błotem, schnącym już na upale. Na powierzchni muru tańczyły ciemnobrązowe owady, które uskakiwały z drogi Trullowi Sengarowi i jego oprawcom. Trullowi ta myśl nadal nie chciała się pomieścić w głowie. Moi oprawcy. Niełatwo mu było się z tym pogodzić. Przecież to byli jego bracia. Rodzina. Znał ich twarze przez całe życie, widział, jak się uśmiechają, słyszał ich śmiech, a niekiedy dostrzegał też na ich obliczach żal stanowiący zwierciadlane odbicie tego, który sam czuł. Stał u ich boku podczas wszystkiego, co się wydarzyło, czy były to chwalebne triumfy, czy też rozdzierające duszę straty. Oprawcy. Teraz nie było uśmiechów, nie było śmiechu. Twarze tych, którzy go pilnowali, były zimne i nieruchome. Jak nisko upadliśmy. Marsz dobiegł końca. Mężczyźni obalili Trulla Sengara na ziemię, nie zważając na jego siniaki, na zadrapania i rany, z których nadal sączyła się krew. Nieżyjący już mieszkańcy tego świata umieścili w jakimś nieznanym celu na szczycie muru masywne, żelazne pierścienie, umocowane w sercu wielkich, kamiennych bloków. Rozmieszczono je wzdłuż muru co jakieś piętnaście kroków, tak daleko, jak Trull mógł sięgnąć wzrokiem. Teraz miały znaleźć nową funkcję. Opletli Trulla Sengara łańcuchami. Jego ręce i nogi zakuli w kajdany. Wokół talii boleśnie zacisnęli mu nabijany gwoździami pas. Potem przewlekli łańcuchy przez żelazne kółka pasa i naciągnęli je mocno, by unieruchomić go obok pierścienia. Do szczęki przytwierdzili mu metalowe imadło. Następnie zacisnęli je, zmuszając go do otwarcia ust, i wepchnęli do nich metalową płytkę, która przyciskała język. Później nastąpiło odcięcie. Na czole Trulla wyrysowali sztyletem krąg, który potem przecięli zygzakowatą linią, wbijając czubek noża tak głęboko, że aż naruszył kość. W rany wtarli popiół. Długi, pojedynczy warkocz obcięli brutalnymi uderzeniami, od których jego kark pokryły krwawe rany. W resztę włosów wtarli gęstą, lepką maść. Za kilka godzin 16 wszystkie włosy odpadną i Trull Sengar na zawsze stanie się łysy. Odcięcie było absolutnym, nieodwracalnym aktem odrzucenia. Był teraz wyrzutkiem. Dla swych braci przestał istnieć. Nikt nie będzie obchodził po nim żałoby. Jego czyny zostaną zapomniane, tak jak jego imię. Jego rodzice wydali na świat jedno dziecko mniej. To była najsurowsza kara znana jego ludowi, znacznie straszliwsza od egzekucji. Ale Trull Sengar nie popełnił żadnej zbrodni. Oto jak nisko upadliśmy. Stanęli nad nim. Być może dopiero w tej chwili dotarło do nich, co uczynili. Ciszę zmącił znajomy głos. – Teraz o nim pomówimy, a gdy już opuścimy to miejsce, przestanie być naszym bratem. – Teraz o nim pomówimy – zaintonowali inni. – On cię zdradził – dodał jeden z nich. Pierwszy głos był chłodny, nie było w nim słychać triumfu, choć Trull Sengar wiedział, że mówiący go czuje. – Twierdzisz, że mnie zdradził. – Tak, bracie. – Jaki masz na to dowód? – Słyszałem to z jego ust. – Czy tylko ty jeden utrzymujesz, że słyszałeś owe słowa zdrady? – Nie, ja również je słyszałem. – I ja, bracie. – A co nasz brat wam powiedział? – Że przeciąłeś łączące cię z nami więzy krwi. – Że służysz ukrytemu panu. – Że twoja ambicja przywiedzie nas wszystkich do zguby... – Cały nasz lud. – To znaczy, że wystąpił przeciwko mnie. – Tak. – Własnymi ustami oskarżył mnie o zdradę naszego ludu. – Tak. – A czy jestem winny? Rozważmy ten zarzut. Południowe ziemie ogarnął ogień. Armie nieprzyjaciela zrejterowały. Nasi wrogowie klęczą przed nami, błagając nas, byśmy pozwolili im zostać naszymi niewolnikami. Z niczego stworzyliśmy imperium, a nasza siła nadal rośnie. Co musicie czynić, byśmy stali się silniejsi, bracia? – Musimy poszukiwać. – Tak jest. A gdy już znajdziecie to, czego szukacie? – Musimy to oddać tobie, bracie. – Czy rozumiecie, dlaczego trzeba tak postąpić? 17 – Rozumiemy. – Czy rozumiecie, jak wiele poświęciłem dla was, dla naszego ludu i naszej przyszłości? – Rozumiemy. – A mimo to podczas poszukiwań ten mężczyzna, nasz były brat, wystąpił przeciwko mnie. – Tak. – Co gorsza, próbował bronić tych nowych wrogów, których znaleźliśmy. – Próbował. Zwał ich Czystymi Kuzynami i twierdził, że nie powinniśmy ich zabijać. – A gdyby rzeczywiście byli Czystymi Kuzynami... – Nie ginęliby tak łatwo. – To prawda. – On cię zdradził, bracie. – Zdradził nas wszystkich. Zapadła cisza. Ach, chcesz się z nimi podzielić swą zbrodnią. A oni się wahają. – Zdradził nas wszystkich, nieprawdaż, bracia? – Tak – rozległ się chór, wątpiących głosów, wypowiadających chrapliwie, niemal szeptem, to słowo. Przez długą chwilę nikt się nie odzywał. Potem rozległ się głos, w którym pobrzmiewał z najwyższym wysiłkiem tłumiony gniew. – To prawda, bracia. Czy mamy zlekceważyć to niebezpieczeństwo? Tę groźbę zdrady, tę truciznę, tę zarazę, która próbuje zniszczyć naszą rodzinę? Czy będzie się ona szerzyć? Czy jeszcze tu przyjdziemy? Musimy być czujni, bracia. Uważać na swoje myśli. Na siebie nawzajem. Tak oto pomówiliśmy o nim. Już go nie ma. – Już go nie ma. – Nigdy nie istniał. – Nigdy nie istniał. – Opuśćmy więc to miejsce. – Tak, opuśćmy. Trull Sengar wytężał słuch, aż wreszcie przestał słyszeć ich kroki, wyczuwać drżenie kamienia pod ciężkimi butami. Został sam. Nie mógł się poruszyć, widział tylko ubłocony kamienny mur u podstawy żelaznego pierścienia. Trupy kołysały się leniwie na falach u brzegu. Biegały po nich kraby. Woda nadal przesączała się przez zaprawę murarską, wnikała w cyklopowy mur, szepcząc niczym duchy, a potem spływała z niego po drugiej stronie. Jego lud od dawna znał tę prawdę, być może jedyną prawdę. Natura toczy tylko jedną, wieczną wojnę. Ma tylko jednego wroga. Uświadomić to sobie znaczyło zrozumieć świat. Każdy świat. 18 Natura ma tylko jednego wroga. I jest nim nierównowaga. Mur powstrzymywał morze. Kryją się w tym dwa znaczenia. Bracia, czyż nie dostrzegacie tej prawdy? Mur powstrzymuje morze. Na pewien czas. Temu potopowi nie da się zapobiec. On się dopiero zaczął. Jego bracia tego nie pojmowali. Być może nigdy to do nich nie dotrze. Wśród jego ludu utonięcie było częstą przyczyną śmierci. Nie obawiano się go. Trull Sengar również miał utonąć. Wkrótce. Podejrzewał, że cały ich lud niedługo pójdzie w jego ślady. Jego brat naruszył równowagę. A tego natura nie będzie tolerowała. 19 KSIĘGAPIERWSZA TWARZE W SKALE Im wolniej toczy swe wody rzeka, tym czerwieńszy jej nurt. Nathijskie porzekadło 20 21 Rozdział pierwszy Dzieci z mrocznego domu wybierają ścieżki skryte w cieniu. Nathijskie porzekadło ludowe Pies rozszarpał kobietę, starca i dziecko, nim wojownicy zdołali zapędzić go do opuszczonego pieca do wypalania gliny na skraju wioski. Do tej pory wierność zwierzęcia była niezachwiana. Strzegło ono ziem Urydów z gwałtownym zapałem odpowiednim do jego twardych, lecz sprawiedliwych obowiązków. Na jego ciele nie widziało się ran, które mogłyby się paskudzić, wpuszczając do żył ducha szaleństwa. Pies nie zapadł też na pieniącą chorobę. Żadne inne zwierzę nie rzuciło wyzwania jego pozycji w sforze. Nie było nic, zupełnie nic, co mogłoby wytłumaczyć tę nagłą zmianę. Wojownicy osaczyli psa pod łukowatą tylną ścianą pieca i kłuli włóczniami ujadające szaleńczo, próbujące kąsać zwierzę, aż wreszcie padło martwe. Gdy przyjrzeli się włóczniom, zobaczyli, że drzewca są pogryzione i mokre od krwi i śliny, a żelazne okucia powgniatane i porysowane. Wiedzieli, że szaleństwo może się czaić ukryte głęboko pod powierzchnią, a nawet jego nieznaczna domieszka obraca stopniowo krew w coś gorzkiego. Szamani zbadali trzy ofiary. Dwie z nich zmarły, lecz dziecko jeszcze się trzymało życia. Ojciec zaniósł chłopca do Twarzy w Skale. Towarzyszył mu posępny orszak. Położył syna na polanie przed Siedmioma Bogami Teblorów i zostawił je tam. Chłopiec wkrótce skonał, sam ze swym bólem wobec bezlitosnych twarzy wykutych w ścianie urwiska. Los, który go spotkał, nie był niespodzianką. Chłopiec był jeszcze za mały, żeby się modlić. Rzecz jasna, wszystko to zdarzyło się przed wielu wiekami. Na długo przed tym, nim Siedmiu Bogów otworzyło oczy. 22 Rok Urugala Utkanego 1159 snu Pożogi Opowieści były pełne chwały. Płonące gospodarstwa rolne, dzieci włóczone za końmi przez długie mile. Trofea z owych dawnych dni zdobiły ściany długiego domu jego dziadka. Pokiereszowane czerepy, delikatne żuchwy. Dziwne fragmenty ubrań z jakiegoś nieznanego materiału, poczerniałe od dymu i wystrzępione. Małe uszy przybite do każdego z drewnianych słupów, na których wspierała się niska strzecha. Te dowody świadczyły, że Srebrne Jezioro istnieje w rzeczywistości, za lesistymi górami i ukrytymi przesmykami, tydzień – a może dwa tygodnie – drogi od ziem klanu Urydów. Droga tam była pełna niebezpieczeństw, wiodła przez terytoria Sunydów i Rathydów. Sama podróż stała się legendą. Trzeba było przemykać się bezgłośnie i niepostrzeżenie przez wrogie obozowiska, przesuwając po drodze kamienie z palenisk, co stanowiło najstraszliwszą zniewagę, dniem i nocą wymykać się myśliwym albo tropicielom. Dalej ciągnęło się pogranicze, które również należało sforsować, a za nim dopiero leżały nieznane krainy pełne bogactw, o jakich nikomu się nawet nie śniło. Karsa Orlong od dziecka nasiąknął opowieściami dziadka. Były one niczym legion, nieustraszony i wojowniczy, wobec bladego, pustego dziedzictwa Synyga, syna Panika i ojca Karsy. Synyga, który nie dokonał w życiu niczego, który pasł konie w swej dolinie i ani razu nie wypuścił się na nieprzyjacielskie ziemie. Synyga, który był największą hańbą zarówno dla ojca, jak i dla syna. Co prawda, Synyg nieraz bronił swego stada koni przed rabusiami z innych klanów. Robił to dobrze, wykazując się honorową walecznością i godnymi podziwu umiejętnościami. Tego jednak wymagano od wszystkich, w których żyłach płynęła krew Urydów. Twarzą w Skale tego klanu był Urugal Utkany, uważany za najgwałtowniejszego z siedmiu bogów. Inne klany miały powody, by się bać Urydów. Synyg wykazał się też mistrzostwem w nauczaniu jedynego syna tańców walki. Karsa władał mieczem z krwawego drewna z biegłością znacznie przewyższającą jego lata. Był jednym z najlepszych wojowników w klanie. Urydowie gardzili łukami, lecz za to byli mistrzami włóczni i atlatla, zębatego dysku i czarnego sznura. Synyg nauczył syna znakomicie walczyć każdą z tych broni. Niemniej jednak, tego typu szkolenia oczekiwano od każdego ojca z klanu Urydów. Karsa nie znajdował w tym wszystkim powodów do dumy. W końcu tańce walki były tylko przygotowaniem. Chwałę przynosiło to, co następowało później, pojedynki, wypady i okrutne wendety. Nie miał zamiaru naśladować ojca. Nie będzie bezczynny. Podąży szlakiem dziadka. Dalej niż się komukolwiek wydawało. Zbyt wielka część sławy klanu wywodziła się z dalekiej przeszłości. Urydowie stali się zanadto pewni siebie, swej pozycji pierwszych między Teblorami. Pahlk nieraz mamrotał pod nosem, gdy kości bolały go od starych ran, a wstyd, 23 jaki przynosił mu syn, palił go szczególnie dotkliwie. Powrót do dawnych zwyczajów. Ja, Karsa Orlong, poprowadzę klan tą drogą. Delum Thord jest ze mną. Bairoth Gild również. Wszyscy jesteśmy w pierwszym roku naznaczenia bliznami. Dokonaliśmy pierwszego czynu. Zabiliśmy wrogów. Ukradliśmy konie. Przenieśliśmy kamienie z palenisk Kellydów i Burydów. A teraz, z nastaniem nowego księżyca, w roku twojego imienia, Urugalu, ruszymy do Srebrnego Jeziora, by zabić dzieci, które tam mieszkają. Klęczał na polanie, chyląc głowę przed Twarzami w Skale. Wiedział, że na obliczu Urugala, wykutym wysoko na ścianie klifu, odbija się jego gwałtowne pragnienie, a inni bogowie spoglądają na młodego Uryda z zazdrością i nienawiścią. Każdy z nich miał bowiem własny klan – pomijając ‘Siballe, która była Nieznaleziona – a żadne z ich dzieci nie klękało przed nimi, by złożyć tak śmiałe śluby. Karsa podejrzewał, że samozadowolenie jest plagą nękającą wszystkie klany Teblorów. Mieszkańcy świata leżącego za górami nie odważyli się wkraczać na ich tereny. Podobnych prób nie podejmowano już od dziesięcioleci. Ziem Teblorów nie odwiedzali goście, a oni sami nie spoglądali z mrocznym głodem na tereny leżące za pograniczem, co przed pokoleniami zdarzało się często. Ostatnim mężczyzną, który dokonał wypadu na obce terytorium, był jego dziadek, który dotarł aż do brzegów Srebrnego Jeziora. Gospodarstwa rolne przycupnęły tam niczym przegniłe grzyby, a dzieci pierzchały przed nim jak myszy. Wtedy były tam tylko dwa gospodarstwa, na terenie których stało sześć budynków. Karsa był przekonany, że teraz będzie ich więcej. Trzy, może nawet cztery. Nawet rzeź Pahlka zblednie wobec tej, której dokonają Karsa, Delum i Bairoth. Oto moja przysięga, umiłowany Urugalu. Przyniosę ci wspaniałe trofea, jakie nigdy jeszcze nie czerniły gleby na tej polanie. Być może to wystarczy, by uwolnić cię z kamienia, byś mógł znowu zstąpić między nas i nieść śmierć naszym wrogom. Tak ślubuję ja, Karsa Orlong, wnuk Pahlka Orlonga. Jeśli wątpisz w moje słowa, Urugalu, dowiedz się, że wyruszamy dzisiejszej nocy. Zaczniemy podróż, gdy tylko zajdzie to właśnie słońce. I gdy tylko słońce każdego dnia zrodzi słońce następnego, wszystkie one będą kolejno spoglądały z góry na trzech wojowników z klanu Urydów, którzy poprowadzą swe rumaki przez wąwozy ku nieznanym krainom. Po z górą czterech stuleciach Srebrne Jezioro znowu zadrży, słysząc kroki nadchodzących Teblorów. Karsa uniósł powoli głowę, wodząc wzrokiem po wyszczerbionej powierzchni urwiska, aż wreszcie odnalazł bezlitosną, zwierzęcą twarz Urugala, widoczną między obliczami jego kuzynów. Czarne otwory oczodołów były skierowane na Karsę i wojownik miał wrażenie, że dostrzega w nich chciwą satysfakcję. Był wręcz tego pewien i zamierzał powtórzyć to jako prawdę Delumowi i Bairothowi, a także Dayliss, albowiem bardzo pragnął usłyszeć jej błogosławieństwo, jej zimne słowa... „Ja, Dayliss, która jeszcze nie znalazłam nazwiska, błogosławię ciebie, Karso Orlong, 24 przed twą straszliwą wyprawą. Obyś zabił legion dzieci. Oby twe sny karmiły się ich krzykami. Oby ich krew sprawiła, że zapragniesz jej więcej. Oby ścieżkę twego życia spowiły płomienie. Obyś wrócił do mnie z ciężarem tysiąca śmierci na duszy i wziął mnie za żonę”. Być może rzeczywiście pobłogosławi go tymi słowami. To byłby z jej strony pierwszy niezaprzeczalny przejaw zainteresowania Karsą. Z pewnością nie pobłogosławi Bairotha. Bawiła się tylko z nim, co często zdarzało się młodym, niezamężnym kobietom. Rzecz jasna, nie wyjęła jeszcze z pochwy Noża Nocy, gdyż Bairothowi brakowało wyrachowania. Mógł przeczyć, jakoby posiadał tę wadę, było jednak jasne, że nie potrafi dowodzić, a jedynie słuchać. To nie zadowoli Dayliss. Nie, ona będzie należała do niego, do Karsy, z chwilą jego powrotu znad Srebrnego Jeziora. To będzie kulminacja jego triumfu. Dla niego, i tylko dla niego, Dayliss wyjmie z pochwy Nóż Nocy. „Obyś zabił legion dzieci. Oby ścieżkę twego życia spowiły płomienie”. Karsa wyprostował się. Nie było wiatru, który szeleściłby liśćmi otaczających polanę brzóz. Powietrze było ciężkie i nieruchome, nizinne powietrze, które wspięło się w ślad za maszerującym słońcem i teraz, gdy dzień już się kończył, zostało uwięzione na polanie przed Twarzami w Skale. Niby oddech bogów, miało wkrótce wniknąć w butwiejącą glebę. Karsa nie wątpił, że Urugal jest tu obecny, że zbliżył się do kamiennej powierzchni swej twarzy bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Przyciągnęła go moc ślubowania Karsy, obietnica powrotu chwały. Pozostali bogowie również byli blisko. Beroke Cichy Głos, Kahlb Milczący Łowca, Thenik Strzaskany, Halad Noszący Łubki, Imroth Okrutna i ‘Siballe Nieznaleziona. Wszyscy oni się przebudzili i łaknęli krwi. A ja dopiero wstępuję na tę ścieżkę. Niedawno wkroczyłem w osiemdziesiąty rok życia i wreszcie zostałem prawdziwym wojownikiem. Słyszałem najdawniejsze słowa, szepty, o Wybrańcu, który zjednoczy Teblorów, połączy klany w jedno i poprowadzi je na niziny, by rozpocząć wojnę ludu. Owe szepty wyrażają obietnicę, a ta należy do mnie. Niewidoczne ptaki oznajmiły nadejście zmierzchu. Była pora, by stąd odejść. W wiosce czekali na niego Delum i Bairoth. A także Dayliss, milcząca, lecz wierna słowom, które miał od niej usłyszeć. Bairoth się wścieknie. * Wyspa ciepłego powietrza utrzymywała się na polanie jeszcze długo po odejściu Karsy Orlonga. Z miękkiej, błotnistej gleby nie znikały odciski jego kolan oraz obutych w mokasyny stóp, a na surowe oblicza bogów wciąż padał blask opadającego w dół słońca, mimo że na samą polanę wypełzły cienie. Z ziemi wynurzyło się siedem postaci. Skórę miały pomarszczoną i pokrytą ciemnobrązowymi plamami, mięśnie wyschnięte, kości masywne, a z czerwonych jak ochra 25 włosów skapywały krople czarnej, cuchnącej stęchlizną wody. Niektórym przybyszom brakowało kończyn, inni stali na rozłupanych, skruszonych bądź rozszarpanych nogach. Jeden z nich nie miał żuchwy, natomiast lewą kość policzkową i lewą połowę czoła drugiego spłaszczyło potężne uderzenie, które zniszczyło gałkę oczną. Każdy z siedmiu był w jakiś sposób uszkodzony. Niedoskonały. Wadliwy. Gdzieś za skalną ścianą kryła się szczelnie zawarta jaskinia, która przez wiele stuleci była dla nich grobowcem. Okazało się jednak, że uwięziono ich w nim jedynie tymczasowo. Nikt się nie spodziewał, by mogli powrócić. Byli zbyt uszkodzeni, by móc nadal towarzyszyć swym kuzynom, zostawiono ich więc, zgodnie z obyczajem ich rodzaju. Wyrokiem za przegraną było porzucenie, unieruchomienie na wieki. Jeśli porażka była honorowa, nadal świadome szczątki zostawiano pod otwartym niebem, gdzie miały widok na świat zewnętrzny i znajdowały ukojenie w obserwacji mijających eonów. Tych siedmioro nie zachowało jednak honoru. Dlatego skazano ich na ciemność grobowca. Nie czuli z tego powodu goryczy. Mroczny dar pojawił się później, spoza ich pogrążonego w ciemnościach więzienia. Razem z nim nadeszła szansa. Trzeba było tylko złamać śluby i przysiąc wierność komuś innemu. Nagrodą za to miały być ponowne narodziny i wolność. Ich kuzyni oznaczyli miejsce pochówku rzeźbionymi w skale twarzami. Każda z nich stanowiła szyderczą podobiznę, spoglądającą na świat niewidzącymi oczyma. Potem wypowiedzieli imiona winowajców, by dokończyć rytuału więzi. Imiona te po dziś dzień zalegały w tym miejscu z siłą wystarczającą, by wypaczyć umysły szamanów ludu, który schronił się w tych górach oraz na płaskowyżu o starożytnej nazwie Laederon. Siedmioro siedziało bez słowa i ruchu na polanie, a wokół nich zapadał mrok. Sześcioro czekało, aż przemówi jeden, ale jemu się nie śpieszyło. Wolność dawała szaloną radość, nawet gdy była ograniczona do tej polany. Wkrótce już skruszą ostatnie łańcuchy: krótki zasięg wzroku wyrzeźbionych w skale oczu. Służba nowemu panu niosła ze sobą obietnicę podróży. Mieli na nowo odkryć cały świat i zadać śmierć niezliczonym wrogom. – On jest odpowiedni – odezwał się wreszcie Urual, którego imię znaczyło Omszała Kość i którego Teblorzy znali jako Urugala. Sin’b’alle – Porost Dla Mchu – która była ‘Siballe Nieznalezioną, nie kryła sceptycyzmu. – Pokładasz zbyt wielką wiarę w tych upadłych Teblorach. Teblorach! Oni nic nie wiedzą. Nawet nie znają swego prawdziwego imienia. – I ciesz się, że nie znają – poradził Ber’ok chrapliwym głosem, dobiegającym ze zmiażdżonego gardła. Miał skręcony kark i głowę skierowaną w bok, musiał więc obrócić całe ciało, by spojrzeć na skalne urwisko. – Masz zresztą własne dzieci, Sin’b’alle, i one są powiernikami prawdy. Jeśli chodzi o pozostałych, dla naszych celów lepiej byłoby, gdyby nie przypomnieli sobie zapomnianej historii. Ich ignorancja jest dla nas najlepszą bronią. – Martwy Jesion mówi prawdę – poparł go Urual. – Nie udałoby się nam tak wypaczyć 26 ich wiary, gdyby byli świadomi swego dziedzictwa. Sin’b’alle wzruszyła wzgardliwie ramionami. – Ten, który zwie się Pahlkiem, również był... odpowiedni. Twoim zdaniem, Urualu. – Nie z własnej winy, lecz z naszej – warknął Haran’alle. – Byliśmy niecierpliwi, zanadto – I co nam dał w zamian nasz nowy pan, Poroże Z Lata? – zapytał Thek Ist. – Tylko wątłą – A czego się spodziewałeś? – skontrował cicho Urual. – Dopiero wraca do sił po swych – Wierzysz więc, Omszała Kości, że ten wnuk Panika utoruje nam drogę ku wolności – Wydawał się godnym kandydatem na wodza moich dzieci. A mimo to zawiódł. pewni swych możliwości. Zerwanie ślubów ograbiło nas ze znacznej części mocy... strużkę. przejściach, tak samo jak my. odezwała się Emroth. Jej głos był gładki jak jedwab. – Wierzę. – A jeśli znowu spotka nas rozczarowanie? – Zaczniemy od nowa. Z dzieckiem Bairotha w macicy Dayliss. – Kolejne stulecie czekania! – syknęła Emroth. – Niech szlag trafi tych długowiecznych Teblorów! – Sto lat to nic... – Nic, a zarazem wszystko, Omszała Kości! Doskonale wiesz, co mam na myśli. Urual przyjrzał się kobiecie, którą trafnie zwano Zębatym Szkieletem. Przypomniał sobie jej jednopochwyconą postać, której głód był niezaprzeczalną przyczyną ich pradawnej porażki. – Powrócił rok mojego imienia – oznajmił. – Kto spośród nas zaprowadził teblorski klan po naszej ścieżce tak daleko, jak ja? Ty, Zębaty Szkielecie? Porost Dla Mchu? Noga Z Włóczni? Nikt się nie odezwał. Wreszcie z ust Martwego Jesiona wydobył się dźwięk, który można było uznać za śmiech. – Jesteśmy cisi jak Czerwony Mech. Droga przed nami się otworzy. Tak obiecał nasz nowy pan. Jego moc powraca. Wybrany przez Uruala wojownik już w tej chwili prowadzi w swym łańcuchu zabójcy dwadzieścia dusz. I to teblorskich. Pamiętajcie też, że Pahlk wyruszył w drogę sam, a Karsa będzie miał za towarzyszy dwóch straszliwych wojowników. Gdyby zginął, zostanie jeszcze Bairoth albo Delum. – Bairoth jest stanowczo za sprytny – warknęła Emroth. – Przypomina syna Pahlka, swego wuja. Co gorsza, jego ambicje dotyczą tylko własnej osoby. Udaje, że podąża za Karsą, ale w rzeczywistości trzyma rękę na jego plecach. – A ja z kolei na jego – wyszeptał Urual. – Zapada już noc. Musimy wrócić do grobowca. – Pradawny wojownik odwrócił się. – Zębaty Szkielecie, trzymaj się blisko dziecka w macicy 27 Dayliss. – Właśnie w tej chwili karmię ją piersią – oznajmiła Emroth. – To dziewczynka? – Tylko w ciele. To, co ukształtuję w jej wnętrzu, nie będzie dziewczynką ani dzieckiem. – Znakomicie. Siedem postaci wróciło do ziemi, gdy tylko na niebie rozbłysły pierwsze gwiazdy. Rozbłysły i spojrzały na polanę, na której nie było bogów. Na której nigdy nie było żadnych bogów. Wioska leżała na kamienistym brzegu rzeki noszącej nazwę Laderii. Jej rwący, lodowaty nurt spływał z gór, rzeźbiąc głęboką dolinę, która przecinała iglasty bór, a potem kierował się ku jakiemuś odległemu morzu. Budynki miały podwaliny z głazów, a ściany z grubo ciosanych cedrów. Ich zaokrąglone, kryte grubą strzechą dachy porastał mech. Wzdłuż brzegów ustawiono stojaki, na których pełno było suszących się, pokrajanych w paski ryb. Za wąską zasłoną lasu kryły się polany, które wyrąbano, by stworzyć pastwiska dla koni. Przez podnoszącą się między drzewami mgłę można już było wypatrzyć migotliwy blask ognisk. Karsa dotarł do domu ojca, mijając około tuzina koni, które stały na polanie, spokojnie i bezgłośnie. Jedyne zagrożenie dla nich stanowili rabusie, gdyż te olbrzymie zwierzęta hodowano na zabójców i górskie wilki dawno już nauczyły się ich unikać. Od czasu do czasu z gór schodził niedźwiedź o rdzawej kryzie, ale działo się to na ogół w okresie tarła łososi i bestie nie były wtedy zainteresowane rzucaniem wyzwania koniom, psom z wioski ani jej nieustraszonym wojownikom. Synyg przebywał w korralu służącym do tresury. Czesał Havoka, swojego najlepszego rumaka. Zbliżając się, Karsa wyczuwał ciepło ciała zwierzęcia, choć było ono jedynie czarną plamą w ciemności. – Czerwonooki nadal pozostaje na swobodzie – warknął Karsa. – Czy nie chcesz nic zrobić dla syna? Jego ojciec nie przestawał czesać Havoka. – Czerwonooki jest za młody na tak długą podróż. Jak już mówiłem... – Ale to mój koń i pojadę na nim. – Nie. Brak mu niezależności i nie towarzyszył jeszcze wierzchowcom Bairotha i Deluma. Będziesz jak cierń dla jego nerwów. – Mam więc iść na piechotę? – Dam ci Havoka, synu. Nocą trochę go rozruszałem i nie zdjąłem mu uzdy. Idź po ekwipunek, nim koń zanadto ostygnie. Karsa milczał. Prawdę mówiąc, był zdumiony. Odwrócił się i ruszył w stronę domu. Ojciec zawiesił jego sakwę na belce kalenicy obok drzwi, żeby nie przemokła. Obok niej wisiał na szelkach miecz z krwawego drewna. Naoliwiono go, a na szerokiej klindze 28 namalowano świeżą farbą godło wojenne Urydów. Karsa wziął oręż i założył szelki, tak by opleciona skórą rękojeść oburęcznego miecza sterczała mu nad lewym barkiem. Sakwa pojedzie na kłębie Havoka, przytroczona do pasa strzemion, choć większą część ciężaru będą dźwigały kolana Karsy. W skład teblorskiego rzędu dla konia nie wchodziło siodło. Wojownik jechał na oklep, z nogami w wysokich strzemionach, tak że większa część jego ciężaru spoczywała tuż za kłębem wierzchowca. Wśród pochodzących z nizin łupów były siodła, lecz gdy założono je mniejszym nizinnym koniom, okazało się, że przenoszą ciężar jeźdźca znacznie do tyłu. Prawdziwy rumak powinien mieć zad swobodny, by móc wykonywać szybkie kopnięcia. Co więcej, wojownik musiał osłaniać szyję i głowę wierzchowca mieczem, a jeśli zaszła taka potrzeba, również chronionymi przez naramienniki przedramionami. Karsa wrócił do oczekującego przy Havoku ojca. – Bairoth i Delum czekają na ciebie u brodu – oznajmił Synyg. – A Dayliss? – Dayliss pobłogosławiła Bairotha, gdy tylko poszedłeś do Twarzy w Skale – odpowiedział Synyg pozbawionym wyrazu głosem. Karsa nie widział jego ukrytej w mroku twarzy. – Bairotha? – Tak. – Chyba źle ją oceniłem – przyznał Karsa, walcząc z nieznanym mu dotąd uciskiem w gardle. – Nic w tym dziwnego. Przecież jest kobietą. – A ty, ojcze? Czy udzielisz mi swego błogosławieństwa? Synyg wręczył Karsie pojedynczą wodze i odwrócił wzrok. – Pahlk już to uczynił. Niech to cię zadowoli. – Pahlk nie jest moim ojcem! Synyg znieruchomiał w ciemności. Wydawało się, że zastanawia się przez chwilę. – To prawda, nie jest – przyznał. – Czyli, że mnie pobłogosławisz? – A co właściwie miałbym pobłogosławić, synu? Siedmiu Bogów, którzy są fałszem? Chwałę, która jest pusta? Czy ucieszę się, gdy będziesz zabijał dzieci? Czy uradują mnie trofea, które przytroczysz sobie do pasa? Mój ojciec, Pahlk, chciałby odświeżyć blask swej młodości. Osiągnął już ten wiek. Jak brzmiały słowa jego błogosławieństwa, Karso? Czy życzył ci, byś zaćmił jego czyny? Nie sądzę. Rozważ starannie jego słowa. Podejrzewam, że przekonasz się, iż służyły raczej jemu niż tobie. – „Pahlk, odkrywca ścieżki, którą podążysz, błogosławi twą podróż”. Tak brzmiały jego słowa. Synyg milczał przez moment, a gdy się odezwał, syn wyczuł w tonie jego głosu cień 29 smutnego uśmiechu, którego nie mógł zobaczyć. – A nie mówiłem? – Matka by mnie pobłogosławiła – warknął Karsa. – Taka już dola matki. Ale uczyniłaby to z ciężkim sercem. Idź już, synu. Czekają na ciebie towarzysze. Karsa warknął ze złością i wskoczył na szeroki grzbiet rumaka. Havok odwrócił głowę, czując ciężar nieznanego jeźdźca, po czym prychnął donośnie. – On nie lubi nosić gniewu – dobiegł z mroku głos Synyga. – Uspokój się, synu. – Co za pożytek z bojowego rumaka, który boi się gniewu? Havok będzie się musiał przyzwyczaić do nowego pana. Karsa przełożył nogę przez koński grzbiet i szarpnięciem za wodzę zawrócił zgrabnie wierzchowca. Skinął dłonią, w której trzymał wodzę, i koń ruszył prowadzącą do wioski ścieżką. Stały przy niej cztery krwawe słupy, upamiętniające złożone w ofierze rodzeństwo Karsy. W przeciwieństwie do innych Synyg niczym nie ozdobił rzeźbionych pali. Wyrył na nich tylko znaki składające się na imiona trzech synów i jednej córki, których oddano Twarzom w Skale, i rozlał odrobinę krewniaczej krwi, która nie przetrwała pierwszego deszczu. Nie było tu warkoczy owiniętych wokół wysokich jak mężczyzna słupów zwieńczonych zszytymi sznurem z jelit pióropuszami. Zwietrzałe drewno pokrywały jedynie pnącza, a tępe szczyty były usmarowane ptasimi odchodami. Karsa uważał, że jego rodzeństwo zasługuje na lepsze upamiętnienie. Gdy nadejdzie pora ataku, będzie pamiętał imiona wszystkich czworga, by wykrzykiwać je w chwili zabójstwa. Kiedy nadejdzie ów czas, jego głos stanie się ich głosem. Zbyt długo już cierpieli z powodu ojcowskiego zaniedbania. Ścieżka stała się szersza. Z obu stron ograniczały ją stare pniaki oraz niski jałowiec. Przed sobą widział czerwony blask ogni wioski oraz mroczne, przysadziste, stożkowate domostwa spowite kłębami dymu. Obok jednego z dołów na ogień czekały dwie dosiadające koni postacie. Trzecia, piesza, stała nieco z boku, owinięta w futra. Dayliss. Pobłogosławiła Bairotha Gilda, a teraz przyszła się z nim pożegnać. Karsa podjechał do nich, zmuszając Havoka do zwolnienia kroku. Był wodzem i zamierzał dać wyraz tej prawdzie. W końcu Bairoth i Delum czekali na niego. I który z nich trzech poszedł do Twarzy w Skale? Dayliss pobłogosławiła podwładnego. Czyżby Karsa otoczył się zbyt wysoką barierą? Taka jednak była dola tych, którzy dowodzili. Z pewnością to rozumiała. Jej zachowanie nie miało sensu. Bez słowa zatrzymał rumaka przed nimi. Bairoth był masywniej zbudowany od Karsy, choć nie tak wysoki jak on, czy nawet jak Delum. Dawno już zdał sobie sprawę, że przypomina niedźwiedzia, i zaczął świadomie naśladować to zwierzę. Zakołysał ramionami, jakby chciał je rozluźnić przed podróżą, i 30 uśmiechnął się szeroko. – Zaczynasz od śmiałego czynu, bracie – zagrzmiał basem. – Ukradłeś konia własnemu ojcu. – Nie ukradłem go, Bairoth. Synyg dał mi Havoka wraz ze swym błogosławieństwem. – Chyba mamy noc cudów. A czy Urugal wyszedł ze skały, by pocałować cię w czoło, Karso Orlong? Dayliss żachnęła się na te słowa. Gdyby rzeczywiście zstąpił na ziemię śmiertelników, zastałby u swych stóp tylko jednego z naszej trójki. Karsa nie odpowiedział ani słowem na sarkazm towarzysza. Skierował powoli spojrzenie na Dayliss. – Pobłogosławiłaś Bairotha? Wzruszyła lekceważąco ramionami. – Żal mi, że straciłaś odwagę – oznajmił Karsa. Spojrzała nań z nagłą furią. Wojownik uśmiechnął się i spojrzał na Bairotha i Deluma. – „Gwiazdy zataczają krąg. Ruszajmy”. Bairoth zignorował te słowa. Zamiast udzielić rytualnej odpowiedzi, warknął: – Nierozsądnie postąpiłeś, mszcząc się na niej za swą zranioną dumę. Gdy wrócimy, Dayliss zostanie moją żoną. Uderzając ją, uderzasz mnie. Karsa znieruchomiał. – Ależ, Bairoth – zaczął cichym, gładkim głosem – uderzam, kogo zechcę. Brak odwagi może się szerzyć jak zaraza. Czy jej błogosławieństwo okazało się dla ciebie klątwą? Jestem wodzem wojennym. Zachęcam cię, byś rzucił mi wyzwanie teraz, nim jeszcze opuścimy dom. Bairoth zgarbił się i pochylił do przodu. – To nie brak odwagi – wychrypiał – powstrzymuje moją rękę, Karso Orlong... – Słyszę to z radością. „Gwiazdy zataczają krąg. Ruszajmy”. Bairoth skrzywił się, zły, że mu przerwano. Chciał dodać coś jeszcze, ale się powstrzymał. Uśmiechnął się uspokojony, zerknął na Dayliss i skinął głową, jakby łączyła ich jakaś tajemnica. – „Gwiazdy zataczają krąg. Prowadź nas, wodzu wojenny, ku chwale”. – zaintonował. – „Gwiazdy zataczają krąg. Prowadź nas, wodzu wojenny, ku chwale” – powtórzył po nim Delum, który dotąd przyglądał się temu wszystkiemu bez słowa, z pozbawioną wyrazu twarzą. Trzej wojownicy przejechali przez wioskę. Karsa prowadził, a dwaj pozostali podążali za nim. Starsi plemienia byli przeciwni tej wyprawie, nikt więc nie przyszedł ich pożegnać. Karsa wiedział jednak, że wszyscy słyszą ciężki, głuchy tętent kopyt ich rumaków i że pewnego dnia będą sobie czynili wyrzuty, iż nie widzieli ich odjazdu. Bez względu na 31 wszystko, żałował, że nie było żadnego świadka oprócz Dayliss. Nawet Pahlk się nie pojawił. Mimo to mam wrażenie, że ktoś nas obserwuje. Być może Siedmiu. Urugal wzniósł się ku gwiazdom i mknie z prądem ich kręgu, spoglądając na nas z góry. Wysłuchaj mnie, Urugalu! Karsa Orlong zabije dla ciebie tysiąc dzieci! Złoży u twych stóp tysiąc dusz! Nieopodal jakiś pies jęknął przez sen, ale się nie obudził. Po północnej stronie doliny, nad wioską, na samym skraju lasu, stało dwudziestu trzech milczących świadków odjazdu Karsy Orlonga, Bairotha Gilda i Deluma Thorda. Widmowe postacie rysowały się niewyraźnie w mroku pod szerokolistnymi drzewami. Czekały bez ruchu jeszcze przez długi czas po tym, jak trzej wojownicy zniknęli im z oczu na wschodnim trakcie. W ich żyłach płynęła krew Urydów, lecz zostali złożeni przez plemię w ofierze. Wszyscy byli spokrewnieni z Karsą, Bairothem albo Delumem. Każdego z nich w czwartym miesiącu życia oddano Twarzom w Skale. Matki położyły ich na polanie o zachodzie słońca, ofiarowały Siedmiu. Dzieci znikały przed świtem. Wszystkie trafiały w objęcia nowej matki. Stawały się dziećmi ‘Siballe, ‘Siballe Nieznalezionej, jedynej spośród Siedmiu, która nie miała własnego plemienia. Dlatego stworzyła je dla siebie, tajemne plemię powstałe z sześciu pozostałych. Każdego informowała o jego pochodzeniu, by zachowali więź łączącą ich z niezłożonymi w ofierze krewniakami. Mówiła im również o ich szczególnym celu, przeznaczeniu, które należało wyłącznie do nich. Zwała ich Znalezionymi i sami siebie również znali pod tym mianem, które było nazwą ich ukrytego plemienia. Mieszkali w ukryciu pośród kuzynów. Nikt w sześciu plemionach nawet sobie nie wyobrażał, że mogą istnieć. Wiedzieli, że niektórzy mogą coś podejrzewać, ale na podejrzeniach się kończyło. Mężczyźni tacy, jak Synyg, ojciec Karsy, który traktował żałobne krwawe słupy z obojętnością albo wręcz wzgardą, z reguły nie stanowili poważnego zagrożenia, niekiedy jednak ryzyko było realne i konieczne stawały się drastyczne kroki. Tak było w przypadku matki Karsy. Dwudziestu trzech Znalezionych, którzy obserwowali początek podróży wojowników ukryci między drzewami, było braćmi i siostrami Karsy, Bairotha albo Deluma, lecz jednocześnie byli dla nich obcy, choć w tej chwili ów szczegół wydawał się mało istotny. – Jeden powróci – zapowiedział najstarszy brat Bairotha. Bliźniacza siostra Deluma w odpowiedzi wzruszyła ramionami. – Będziemy więc czekali na jego powrót – stwierdziła. – Zaiste, będziemy. Wszyscy Znalezieni mieli jeszcze jedną wspólną cechę. ‘Siballe naznaczała swe dzieci straszliwą blizną, zrywając ciało i mięśnie po lewej stronie od skroni aż po żuchwę. Uszkodzone w ten sposób twarze miały znacznie zmniejszoną zdolność wyrażania uczuć; ich lewe połowy na zawsze zamarły w grymasie przypominającym wyraz permanentnej trwogi. Z 32 jakiegoś dziwnego powodu owo fizyczne uszkodzenie pozbawiało również intonacji ich głosy – albo może to bezbarwny głos ‘Siballe odciskał na nich swój wpływ. Pozbawione intonacji słowa nadziei nawet dla ich uszu brzmiały fałszywie. Wystarczyło to, by uciszyć tego, który przemówił. Jeden powróci. Być może. * Drzwi otworzyły się nagle za plecami Synyga, który nie przestał mieszać gotującego się nad ogniem gulaszu. Usłyszał cichy charkot, powłóczenie nogą, stukot laski uderzającej o framugę. Potem padło ochrypłe, pełne wyrzutu pytanie: – Czy pobłogosławiłeś syna? – Dałem mu Havoka, ojcze. – Dlaczego? Pahlk zdołał w jakiś sposób nasycić to jedno słowo wzgardą, niesmakiem i podejrzliwością jednocześnie. Synyg nadal się nie odwracał. Słuchał, jak jego ojciec wlecze się ze straszliwym wysiłkiem ku krzesłu stojącemu najbliżej paleniska. – Havok zasługiwał na ostatnią walkę, a wiedziałem, że ja mu jej nie dam. – Tak jak myślałem. – Pahlk usiadł ze stęknięciem na krześle. – Zrobiłeś to dla konia, nie dla syna. – Może coś zjesz? – zapytał Synyg. – Nie odmówię ci tego gestu. Synyg pozwolił sobie na gorzki uśmieszek. Wyjął drugą miskę i postawił ją obok swojej. – On zrównałby z ziemią górę, żebyś tylko ruszył się ze swego siennika – warknął Pahlk. – Tego, co robi, nie robi dla mnie, ojcze, tylko dla ciebie. – Uważa, że wyłącznie największa możliwa chwała pozwoli mu osiągnąć to, co konieczne. Zmazać hańbę, którą jesteś ty, Synygu. Jesteś karłowatym krzewem, który wyrósł między dwoma potężnymi drzewami, dzieckiem jednego, a ojcem drugiego z nich. Dlatego właśnie wyciągał rękę do mnie. Czy gryziesz się i zamartwiasz w cieniu między Karsą a mną? No cóż, wybór zawsze należał do ciebie. Synyg napełnił obie miski i wyprostował się, by jedną wręczyć ojcu. – Blizna, którą zarosła stara rana, nic nie czuje – stwierdził. – Nieczułość nie jest cnotą. Synyg usiadł z uśmiechem na drugim krześle. – Opowiedz mi jakąś historię, ojcze, tak jak robiłeś to kiedyś. W dniach po twoim triumfie. Raz jeszcze opowiedz mi o dzieciach, które zabiłeś. O kobietach, które powaliłeś. O płonących domostwach, ryku bydła i beczeniu owiec ginących w płomieniach. Chcę znowu 33 ujrzeć w twych oczach odbicie tego ognia. Rozpal go na nowo, ojcze. – Synu, gdy wspominasz tamte dni, słyszę tylko tę cholerną babę. – Jedz, ojcze, bo inaczej obrazisz mnie i mój dom. – Zjem. – Zawsze byłeś sumiennym gościem. – Nie inaczej. Obaj mężczyźni nie powiedzieli już ani słowa, dopóki nie skończyli posiłku. Potem Synyg odstawił miskę. Wstał, uniósł naczynie, z którego jadł Pahlk, odwrócił się i cisnął je w ogień. Jego ojciec wybałuszył oczy. Synyg przeszył go groźnym spojrzeniem. – Żaden z nas nie dożyje chwili powrotu Karsy. Łączący nas most został zerwany. Jeśli jeszcze kiedyś przyjdziesz do mych drzwi, zabiję cię, ojcze. Wyciągnął ręce, podniósł Pahlka na nogi, pchnął prychającego ze złością starca ku drzwiom i bezceremonialnie wyrzucił go na dwór. Laska pofrunęła w ślad za nim. Wędrowali starym szlakiem, który biegł równolegle do grzbietu gór. Tu i ówdzie blokowały go osypiska pozostałe po dawnych skalnych lawinach, które uniosły ze sobą jodły i cedry ku leżącym niżej dolinom. Na głazach wyrosły krzewy i szerokolistne drzewa, utrudniające przejście. Dwa dni i trzy noce drogi przed nimi leżały ziemie Rathydów, a ze wszystkich teblorskich plemion to z Rathydami Urydowie wojowali najczęściej. Napady i okrutne morderstwa połączyły oba plemiona motkiem nienawiści, który ciągnął się całe stulecia w przeszłość. Karsa bynajmniej nie zamierzał przemknąć się niepostrzeżenie przez tereny należące do Rathydów. Planował utorować sobie krwawą ścieżkę, pomścić prawdziwe i urojone zniewagi, a także dodać do swej kolekcji dwadzieścia lub więcej teblorskich dusz. Świetnie wiedział, że dwaj podążający za nim wojownicy sądzą, iż ich podróż będzie pełna ukrywania się i forteli. W końcu było ich tylko trzech. Ale jest z nami Urugal. Nastała jego pora. I w jego imię oznajmimy swą obecność, znacząc ją krwią. Brutalnie obudzimy szerszenie w ich gnieździe. Rathydowie poznają imię Karsy Orlonga i nauczą się go bać. A po nich również Sunydowie. Rumaki stąpały ostrożnie po luźnym osypisku pozostałym po niedawnej skalnej lawinie. Ostatnia zima była bardzo śnieżna. Karsa w całym swym życiu nie widział takich ilości śniegu. Na długo przed tym, nim Twarze w Skale przebudziły się, by objawić starszym w snach i podczas transów, że pokonały dawne duchy Teblorów i żądają teraz hołdów, na długo przed tym, nim zdobywanie nieprzyjacielskich dusz zajęło pierwsze miejsce wśród aspiracji ich ludu, duchami, które władały krainą i jej mieszkańcami, były kości ze skały, ciało z gleby, włosy i futro z lasów i łąk, a ich oddech był zmieniającym się z każdą porą roku wiatrem. 34 Zima przychodziła i odchodziła, wywołując wysoko w górach gwałtowne burze – odbicie wysiłków toczących ze sobą wieczną wojnę duchów. Lato i zima były jak jedno: nieruchome i suche, ale to pierwsze zdradzało oznaki wyczerpania, natomiast zima przynosiła ze sobą niepewny, lodowaty pokój. Dlatego Teblorzy traktowali lato z sympatią należną zmęczonym walką duchom, natomiast zimą gardzili za słabość jej ascendentnych wojowników, gdyż iluzja pokoju nie ma żadnej wartości. Zostało jeszcze niespełna dwadzieścia dni wiosny. Częstotliwość i furia nawałnic słabły. Choć Twarze w Skale już przed wiekami unicestwiły dawne duchy, a im samym upływ pór roku wydawał się obojętny, Karsa wyobrażał sobie po cichu, że on i jego dwaj towarzysze są zwiastunami ostatniej burzy. Ich miecze z krwawego drewna staną się dla niespodziewających się ataku Rathydów i Sunydów echem starodawnego gniewu. Zostawili za sobą osypisko. Ścieżka schodziła zakolami do płytkiej doliny. Rozciągająca się w niej górska łąka lśniła jasno w blasku popołudniowego słońca. – Powinniśmy rozbić obóz na drugim końcu tej doliny, wodzu wojenny – odezwał się jadący za plecami Karsy Bairoth. – Konie potrzebują odpoczynku. – Być może twój koń go potrzebuje, Bairoth – warknął Karsa. – Dźwigasz na swych kościach zbyt wiele nocy spędzonych na ucztowaniu. Mam nadzieję, że ta wyprawa znowu zrobi z ciebie wojownika. Twoje plecy za często ostatnio spoczywały na słomie. Kiedy Dayliss cię dosiadała. Bairoth roześmiał się, lecz nie odpowiedział ani słowem. – Mój koń również potrzebuje odpoczynku, wodzu wojenny – zawołał Delum. – Ta łąka świetnie się nadaje na obozowisko. Są tu królicze nory. Zastawię sidła. Karsa wzruszył ramionami. – Widzę, że muszę taszczyć za sobą dwa ciężkie łańcuchy. Ogłuszyły mnie bojowe okrzyki waszych żołądków. Niech i tak będzie. Rozbijmy obóz. Nie mogli palić ognisk, zjedli więc na surowo złapane przez Deluma króliki. W dawnych czasach taka uczta byłaby ryzykowna, gdyż króliki często przenosiły choroby – na ogół śmiertelne dla Teblorów – które zabijała tylko wysoka temperatura. Ale od czasu nadejścia Twarzy w Skale członkowie plemion nie chorowali już na nic. Co prawda, nadal zdarzał się wśród nich obłęd, lecz takie przypadki nie miały nic wspólnego z tym, co jedli albo pili. Starsi tłumaczyli, że brzemiona nakładane przez Siedmiu okazywały się niekiedy zbyt ciężkie. Umysł musi być silny, a siłę znajdowało się w wierze. Dla słabego mężczyzny, który znał zwątpienie, reguły i rytuały mogły stać się klatką, a brak wolności prowadził do szaleństwa. Usiedli wokół wykopanego przez Deluma małego dołka, do którego wrzucali królicze kości. Podczas posiłku nie mówili wiele. Niebo nad ich głowami traciło powoli kolor, a gwiazdy zaczęły zataczać swój krąg. Karsa słuchał w gęstniejącym mroku, jak Bairoth wysysa króliczą czaszkę. Zawsze kończył jeść ostatni i nigdy nic nie zostawiał. Następnego 35 dnia obgryzie nawet cienką warstwę tłuszczu z wewnętrznej powierzchni skóry. Wreszcie Bairoth cisnął opróżnioną czaszkę do dołu i usiadł, oblizując palce. – Zastanawiałem się nad kwestią czekającej nas drogi przez ziemie Rathydów i Sunydów – odezwał się Delum. – Nie powinniśmy wędrować ścieżkami, na których będzie nas można dostrzec na tle nieba albo nawet gołej skały. Znaczy to, że musimy wybierać niżej położone szlaki, ale te z kolei prowadzą bliżej obozów. Uważam, że od tej chwili powinniśmy wędrować nocą. Bairoth skinął głową. – Lepiej od razu zaliczmy honorowy czyn. Odwróćmy kamienie w paleniskach i ukradnijmy pióra. Być może też kilku śpiących samotnie wojowników odda nam swe dusze. – Jeśli za dnia będziemy się ukrywać, nie ujrzymy dymu i nie będziemy wiedzieli, gdzie są obozy – stwierdził Karsa. – Nocą wiatr często zmienia kierunek i nie pomoże nam odnaleźć palenisk. Rathydowie i Sunydowie nie są głupcami. Nie będą rozpalać ognisk pod nawisami ani u stóp skalnych ścian. Nie wypatrzymy plam światła na skalnej powierzchni. Ponadto nasze konie lepiej widzą i pewniej stąpają, kiedy jest jasno. Będziemy jechać za dnia. Bairoth i Delum nie odzywali się przez pewien czas. Wreszcie Bairoth chrząknął. – Znajdziemy tam wojnę, Karsa. – Będziemy jak lanydzka strzała, która mknie przez las, zmieniając kierunek na każdej gałązce, konarze i pniu. Będziemy zbierali dusze niczym straszliwa burza, Bairoth. Wojna? Tak. Czy boisz się wojny, Bairothu Gild? – Jest nas tylko trzech, wodzu wojenny – wskazał Delum. – Zaiste, jesteśmy Karsa Orlong, Bairoth Gild i Delum Thord. Walczyłem już z dwudziestoma czterema wojownikami i zabiłem ich wszystkich. Nikt nie dorówna mi w tańcu. Czy temu zaprzeczysz? Nawet starsi plemienia z bojaźnią wymawiają moje imię. A ty, Delum? Widzę, że na rzemieniu u twego biodra wisi osiemnaście języków. Potrafisz odczytać ślad ducha i słyszysz stukot toczącego się kamyka z odległości dwudziestu kroków. A ty, Bairoth? Czy w dniach, gdy nie dźwigałeś niczego oprócz mięśni, nie złamałeś Burydowi kręgosłupa gołymi rękami? Czy nie obaliłeś jego rumaka? Owa gwałtowność śpi w tobie, ale ta wyprawa ją przebudzi. Gdyby chodziło o innych trzech... tak, powinni przemykać się po zmroku krętymi ścieżkami, odwracać kamienie z palenisk, kraść pióra i zmiażdżyć kilku śpiącym wrogom tchawicę. Dla innych trzech wojowników byłby to wystarczający tytuł do chwały. Ale dla nas? Nie. Wasz wódz wojenny przemówił. Bairoth uśmiechnął się do Deluma. – Spójrzmy w górę, by zobaczyć krąg, Delumie Thord, gdyż niewiele już razy ujrzymy podobny widok. Karsa wstał powoli. – Wodza wojennego należy słuchać, Bairothu Gild, a nie kwestionować jego rozkazy. 36 Twa słabnąca odwaga może zatruć nas wszystkich. Uwierz w zwycięstwo, wojowniku, albo wracaj do domu. Bairoth wzruszył ramionami i położył się, rozprostowując ukryte w nogawicach z niewyprawionej skóry nogi. – Jesteś wielkim wodzem, Karso Orlong, ale, niestety, brak ci poczucia humoru. Wierzę w to, że naprawdę znajdziesz chwałę, której szukasz, i że Delum i ja będziemy księżycami mniejszymi, ale również lśniącymi własnym blaskiem. To nam wystarczy. Przestań w to wątpić, wodzu wojenny. Jesteśmy z tobą... – Kwestionujecie moją mądrość! – Tematu mądrości dotąd nie poruszaliśmy – odparł Bairoth. – Sam mówiłeś, że jesteśmy wojownikami, Karso. I jesteśmy młodzi. Mądrość przynależy starcom. – Tak, starszym plemienia – warknął Karsa. – Którzy nie chcieli pobłogosławić naszej wyprawy! Bairoth parsknął śmiechem. – Taka jest nasza prawda i musimy nieść ją w swych sercach, gorzką i niezmienioną. Po powrocie przekonamy się jednak, że pod naszą nieobecność prawda się zmieniła, wodzu wojenny. Okaże się, że jednak nas pobłogosławili. Przekonasz się. Karsa wybałuszył oczy. – Twierdzisz, że starsi skłamią? – Oczywiście. I będą od nas oczekiwali, że zaakceptujemy ich nowe prawdy. Zrobimy to... nie, musimy to zrobić, Karso Orlong. Nasz chwalebny sukces musi scalić Urydów. Gdybyśmy zatrzymali go wyłącznie dla siebie, byłoby to nie tylko samolubne, lecz potencjalnie również śmiertelnie groźne. Pomyśl tylko, wodzu wojenny. Wrócimy do wioski ze swymi opowieściami. Tak, zapewne przyniesiemy też kilka trofeów, które będą dowodami ich prawdziwości, ale jeśli nie podzielimy się chwałą, starsi zatrują ją jadem niedowierzania. – Niedowierzania? – Zaiste. Uwierzą w naszą chwałę, ale tylko pod warunkiem, że otrzymają w niej swój udział. Uwierzą nam, jeśli my z kolei uwierzymy w ich nową wersję przeszłości, w to, że otrzymaliśmy błogosławieństwo, którego nam odmówili, i że wszyscy w wiosce wyszli nas pożegnać. Powiedzą ci, że wszyscy tam byli, i z czasem sami siebie przekonają, że to prawda. Ta scena zostanie wyryta w ich pamięci. Nadal tego nie pojmujesz, Karso? Jeśli tak, to lepiej nie mówmy o mądrości. – Teblorzy nie plamią się oszustwem – warknął Karsa. Bairoth przyglądał mu się przez chwilę, po czym skinął głową. – Zaiste, nie plamią się. Delum zasypał dołek glebą i kamieniami. – Pora spać – oznajmił, wstając, by po raz ostatni sprawdzić spętane konie. Karsa popatrzył na Bairotha. 37 Jego umysł jest jak lanydzka strzała mknąca przez las, ale czy to mu w czymś pomoże, gdy nadejdzie pora, by dobyć mieczy z krwawego drewna, i ze wszystkich stron zabrzmią bojowe okrzyki? Tak właśnie dzieje się, gdy mięśnie obracają się w tłuszcz, a do pleców przylega słoma. Mieszkanie pośród słów nic ci nie da, Bairothu Gild, poza być może tym, że twój język nie wyschnie tak szybko u pasa rathydzkiego wojownika. – Co najmniej ośmiu – wyszeptał Delum. – I może też jeden młodzieniec. Rzeczywiście palą dwa ogniska. Upolowali szarego niedźwiedzia, z tych, które żyją w jaskiniach. Niosą ze sobą trofeum. – To znaczy, że są bardzo zadowoleni z siebie. – Bairoth skinął głową. – To dobrze. – Dlaczego? – zapytał Karsa, marszcząc brwi. – Od nastroju nieprzyjaciela wiele zależy, wodzu wojenny. Czują się niezwyciężeni i dlatego będą nieostrożni. Czy mają konie, Delum? – Nie. Szare niedźwiedzie za dobrze znają tętent kopyt. Jeśli polowali z psami, to żaden z nich nie przeżył. – To jeszcze lepiej. Wszyscy trzej zsiedli z koni i ukryli się na skraju lasu. Potem Delum ruszył na zwiady w stronę obozu Rathydów. Przemykając się przez porośnięte wysoką trawą i chaszczami, pełne sięgających kolan pniaków zbocze za lasem, nie poruszył ani jednym źdźbłem czy listkiem. Słońce stało wysoko na niebie. Było upalnie, sucho i bezwietrznie. – Ośmiu – stwierdził Bairoth, uśmiechając się do Karsy. – I młodzieniec. – Jego powinniśmy załatwić najpierw. Żeby zawstydzić tych, którzy przeżyją. Spodziewa się, że przegramy. – Zostawcie go mnie – polecił Karsa. – Moja szarża będzie gwałtowna. Przemknę na drugi koniec obozu. Wszyscy ocalali wojownicy zwrócą się w moją stronę. I wtedy wy zaatakujecie. Delum zamrugał. – Chcesz, żebyśmy powalili ich ciosami w plecy? – Tak, żeby wyrównać liczebność. Potem przyjdzie pora na pojedynki. – Czy będziesz uchylał się przed ciosami podczas szarży? – zapytał Bairoth z błyskiem w oczach. – Nie, będę uderzał. – Spętają cię, wodzu wojenny. Nie przedrzesz się przez cały obóz. – Nie pozwolę się spętać, Bairothu Gild. – Jest ich dziewięciu. – Ujrzycie mój taniec. – Dlaczego nie zaatakujemy konno, wodzu wojenny? – zapytał Delum. – Dość już mam gadania. Idźcie za mną, ale wolniej. 38 Bairoth i Delum wymienili spojrzenia. Ten pierwszy wzruszył ramionami. – Będziemy twoimi świadkami. Karsa zdjął z pleców miecz z krwawego drewna i zacisnął obie dłonie na oplecionej skórą rękojeści. Drewno miało ciemnoczerwoną, prawie czarną barwę. Wypolerowano je na taki połysk, że wydawało się, iż malowane godło unosi się na szerokość palca nad powierzchnią klingi. Sam brzeg był prawie przezroczysty. Wcierany weń krwawy olej zestalił się, zastępując drewno. Na klindze nie było rys ani szczerb, a tylko lekko faliste linie w miejscach, gdzie uszkodzenia naprawiły się same. Krwawy olej trzymał się zapamiętanej postaci i nie był skłonny tolerować zniekształceń ani uszkodzeń. Karsa uniósł miecz przed sobą, a potem pomknął w dół zbocza, przyśpieszając kroku, by przejść w taniec. Gdy dotarł do wydeptanej przez dziki ścieżki, którą wskazał mu Delum, pochylił się nisko i popędził twardym, ubitym szlakiem, ani na moment nie zwalniając kroku. Wydawało się, że szeroki, zwężający się na końcu sztych miecza prowadzi go za sobą, torując sobie, bezgłośnie i bezbłędnie, drogę przez cienie i snopy światła. Karsa przyśpieszył kroku. Trzech z ośmiu dorosłych wojowników przykucnęło pośrodku rathydzkiego obozu wokół kawału niedźwiedziego mięsa, który właśnie wyjęli z zawiniątka zrobionego z jeleniej skóry. Dwaj następni siedzieli obok z bronią na kolanach, wcierając w klingi gęsty krwawy olej. Trzej pozostali zatrzymali się, pogrążeni w rozmowie, w odległości niespełna trzech kroków od wylotu wydeptanej przez dziki ścieżki. Młodzieniec był na przeciwległym końcu obozu. Karsa wypadł pełnym sprintem na polanę. Na dystansie do siedemdziesięciu kroków biegnący Teblor był w stanie wytrzymać tempo cwałującego rumaka. Atak przypominał nagłą eksplozję. W jednej chwili ośmiu wojowników i jeden młodzieniec odpoczywało spokojnie na polanie, a w następnej poziome cięcie miecza pozbawiło dwóch stojących Rathydów czubków głów. Włosy i kości pofrunęły w powietrze, a krew i mózg trysnęły na twarz trzeciego z nich. Mężczyzna zatoczył się do tyłu, obrócił w lewo i nadział na wracający miecz Karsy. Ostrze trafiło go pod podbródek. W tym momencie ujrzał, że świat wokół niego przechylił się gwałtownie. Potem nadeszła ciemność. Nie zwalniając kroku, Karsa podskoczył, by nie potknąć się o głowę wojownika, która potoczyła się po ziemi. Dwaj Rathydowie wcierający w miecze olej poderwali się już, unosząc broń. Rozdzielili się i pomknęli ku napastnikowi, chcąc zaatakować go z obu stron. Karsa roześmiał się tylko i skręcił gwałtownie, by przemknąć między trzema wojownikami, którzy w okrwawionych dłoniach trzymali jedynie rzeźnickie noże. Pochylił się nisko, trzymając miecz przed sobą. Trzy krótsze ostrza trafiły w cel. Przebiły skórzany strój i skórę Karsy, sięgając mięśni. Wojownik przedarł się przez grupkę przeciwników dzięki impetowi. Zabrał też ze sobą trzy sterczące z ciała noże. Następnie odwrócił się, uciął mieczem parę rąk, a potem wbił go pod pachę, wyrywając kończynę ze stawu. Uniósł na sztychu łopatkę – purpurowy kawał oplecionej żyłami kości, połączony motkiem więzadeł z 39 mknącą ku niebu kończyną. Następny przeciwnik rzucił się z warknięciem na ziemię, oplatając krzepkie ramiona wokół nóg napastnika. Nie przestając się śmiać, wódz wojenny Urydów uderzył w dół gałką miecza, rozbijając czubek czaszki wojownika. Ramiona zadrżały spazmatycznie i zwolniły uścisk. Po prawej stronie rozległ się świst miecza, który mknął ku szyi Karsy. Uryd odwrócił się błyskawicznie, by sparować cios. Powietrze przeszył dźwięczny kurant uderzenia. Karsa usłyszał za sobą kroki zbliżającego się Rathyda, poczuł, że powietrze rozstępuje się przed ostrzem mknącym ku jego lewemu barkowi. Natychmiast rzucił się na ziemię w prawą stronę. Padając, wyciągnął ręce i zatoczył mieczem krąg. Ostrze przemknęło nad bronią przeciwnika, który chciał właśnie wyprowadzić straszliwy cios w dół, przecięło dwa grube nadgarstki, a potem rozpruło poprzecznie brzuch od pępka do punktu położonego w połowie odległości między żebrami a biodrem. Karsa obrócił się jeszcze w powietrzu i ponowił zatrzymane przez ciało i kości cięcie. Wykręcił kończyny w barkach, by ostrze przesunęło się pod nim, a potem ciął w drugą stronę. Miecz przemknął nisko nad ziemią, przecinając w kostce lewą nogę ostatniego Rathyda. Potem Karsa uderzył prawym barkiem o glebę. Przetoczył się, zataczając mieczem łuk nad ciałem, i udało mu się sparować wymierzony w dół cios, ale nie do końca. Jego prawe biodro ogarnął ogień. Potem znalazł się poza zasięgiem przeciwnika. Potykając się, mężczyzna wycofał się z głośnym krzykiem. Karsa zerwał się i przykucnął. Z jego prawej nogi tryskała krew, a w ranach w lewym boku, pod prawą łopatką i w lewym udzie czuł kłujący ból. Nadal sterczały z nich noże. Ujrzał przed sobą młodzieńca. Mógł on mieć najwyżej czterdzieści lat i nie osiągnął jeszcze pełnego wzrostu. Kończyny miał szczupłe, co często zdarzało się u niegotowych. Oczy wypełniała mu groza. Karsa zamrugał i odwrócił się w stronę jednonogiego wojownika. Krzyki tamtego przeszły tymczasem w histeryczne wrzaski. Karsa zobaczył, że Bairoth i Delum dopadli już Rathyda i przyłączyli się do zabawy, ucinając mu drugą nogę oraz obie ręce. Wojownik leżał na ziemi, miotając spazmatycznie kikutami. Tryskająca z nich krew zbroczyła zdeptaną trawę. Karsa odwrócił wzrok i spostrzegł, że młodzieniec umyka do lasu. Wódz wojenny uśmiechnął się. Bairoth i Delum ucinali po kawałku kończyny usiłującego uciekać rathydzkiego wojownika. Karsa wiedział, że są wściekli. Nic im nie zostawił. Wyrwał sobie nóż z uda, ignorując obu towarzyszy i brutalne tortury, którymi się zabawiali. Krew wypłynęła z rany, ale nie trysnęła z niej, co świadczyło, że ostrze nie przebiło żadnej ważnej tętnicy ani żyły. Nóż, który wbił mu się w lewy bok, ześliznął się po 40 żebrach. Ostrze ugrzęzło pod skórą i kilkoma warstwami mięśni. Karsa wyciągnął broń i odrzucił ją na bok. Ostatni nóż, który tkwił głęboko w plecach, sprawił mu więcej trudności. Potrzebował kilku prób, nim wreszcie chwycił pewnie usmarowaną krwią rękojeść i wyszarpnął ostrze. Gdyby nóż był dłuższy, zapewne sięgnąłby do serca. I tak z trzech pomniejszych ran ta zapewne okaże się najbardziej dokuczliwa. Rana zadana przez miecz, który wbił się w biodro i przeszył część pośladka, była nieco poważniejsza. Trzeba ją będzie starannie zaszyć i przez pewien czas chodzenie i jazda konna będą mu sprawiały ból. Utrata krwi bądź śmiertelny cios wreszcie uciszyły ćwiartowanego Rathyda. Karsa usłyszał ciężkie kroki zbliżającego się Bairotha. Kolejny krzyk zaświadczył, że Delum dobija resztę powalonych wrogów. – Wodzu wojenny. Głos Bairotha przesycał gniew. Karsa odwrócił się powoli. – Bairothu Gild. Twarz potężnie zbudowanego wojownika miała złowrogi wyraz. – Pozwoliłeś młodzieńcowi uciec. Musimy go dopaść, a to nie będzie łatwe, gdyż jest na swojej ziemi. – Zrobiłem to celowo – oznajmił Karsa. Bairoth skrzywił się wściekle. – Jesteś z nas najbystrzejszy – stwierdził Karsa. – Czemu cię to tak dziwi? – Dotrze do wioski. – Zaiste. – I opowie o ataku. Trzech urydzkich wojowników. Nastąpi wybuch gniewu i gorączkowe przygotowania. – Bairoth skinął leciutko głową. – Zaczną się łowy na trzech Urydów. Wędrujących pieszo. Młodzieniec jest tego pewien. Gdyby Urydowie mieli konie, z pewnością by je wykorzystali. Było ich trzech przeciw ośmiu. Byłoby szaleństwem, gdyby postąpili inaczej. To przekonanie ograniczy myśli i poczynania łowców. Będą szukali trzech urydzkich wojowników wędrujących pieszo. Delum podszedł do nich i wbił w wodza pozbawione wyrazu spojrzenie. – Delum Thord chce przemówić – stwierdził Karsa. – Chcę, wodzu wojenny. Stworzyłeś w umyśle tego młodzieńca obraz, który będzie się utrwalał. Jego kolory nie wyblakną z czasem, lecz nabiorą jeszcze ostrości. Echa krzyków pod jego czaszką będą się stawały coraz głośniejsze. Znajome twarze na zawsze znieruchomieją w grymasie bólu. Ten młodzieniec, Karso Orlong, kiedyś dorośnie. I nie zadowoli się podrzędną rolą, lecz zostanie wodzem. Musi nim zostać. Nikt nie odważy się rzucić wyzwania jego gwałtowności, lśniącemu drewnu jego woli, olejowi jego pożądania. Karso Orlong, stworzyłeś Urydom wroga, przy którym zbledną wszyscy, jakich znaliśmy w przeszłości. 41 – Pewnego dnia ten wódz wojenny Rathydów uklęknie przede mną – oznajmił Karsa. – Przysięgam na krew jego kuzynów, którzy tu leżą. Powietrze wypełnił nagły chłód. Nad polaną zapadła cisza, mącona jedynie cichym bzyczeniem much. Delum wybałuszył szeroko oczy w grymasie strachu. Bairoth odwrócił się do niego plecami. – Ta przysięga cię zniszczy, Karso Orlong. Żaden Rathyd nigdy nie klęknie przed Urydem. Chyba że oprzesz jego trupa o pniak ściętego drzewa. To, czego pragniesz, jest – To tylko jedna z wielu przysiąg, które złożyłem – oznajmił Karsa. – A wszystkich Bairoth oderwał wzrok od futra szarego niedźwiedzia oraz jego odartej z mięsa czaszki – niemożliwe. To prosta droga do szaleństwa. dotrzymam. Będziesz tego świadkiem, jeśli się odważysz. rathydzkich trofeów – i spojrzał na Karsę. – A czy mam jakiś wybór? – Jeśli jeszcze oddychasz, to odpowiedź brzmi „nie”, Bairothu Gild. – Przypomnij mi pewnego dnia, bym ci o czymś opowiedział, Karso Orlong. – A o czym? – O tym, jak wygląda życie tych z nas, którzy znaleźli się w twym cieniu. Delum podszedł do Karsy. – Trzeba opatrzyć twoje rany, wodzu wojenny. – Zaiste, ale na razie tylko tę od miecza. Musimy wrócić do koni i odjechać stąd. – Jak lanydzka strzała. – Właśnie tak, Delumie Thord. – Karso Orlong, zbiorę dla ciebie trofea – zaproponował Bairoth. – Dziękuję, Bairothu Gild. Weźmiemy też futro i czaszkę. Możecie je sobie z Delumem zatrzymać. Delum spojrzał na Bairotha. – Weź je, bracie. Szary niedźwiedź pasuje ci bardziej niż mnie. Bairoth skinął głową na znak podziękowania, po czym wskazał na poćwiartowanego wojownika. – Jego uszy i język należą do ciebie, Delumie Thord. – Niech i tak będzie. Ze wszystkich teblorskich plemion Rathydowie hodowali najmniej koni, lecz mimo to było tu pod dostatkiem szerokich, prowadzących od polany do polany przesiek, którymi Karsa i jego towarzysze mogli swobodnie jechać. Na jednej z polan natknęli się na dorosłego mężczyznę i dwóch młodzieńców, którzy pilnowali sześciu rumaków. Ruszyli do szarży z błyskiem mieczy i zatrzymali się tylko po to, by zebrać trofea i zabrać konie. Każdy z nich 42 prowadził po dwa za swym wierzchowcem. Godzinę przed zapadnięciem zmroku natknęli się na rozwidlenie szlaku. Przejechali trzydzieści kroków prowadzącą niżej ścieżką, po czym odwiązali rathydzkie rumaki i popędzili je przodem. Następnie urydzcy wojownicy połączyli szyje swych wierzchowców krótkim sznurem, zawiązanym tuż nad obojczykami, i, szarpiąc delikatnie za postronek, skłonili konie do cofnięcia się ku rozwidleniu. Później ruszyli górną ścieżką. Po pięćdziesięciu krokach Delum zsunął się z rumaka i cofnął, by zatrzeć ślady. Nad ich głowami formował się już krąg, zboczyli więc ze skalistej ścieżki i znaleźli małą polanę, na której rozbili obóz. Bairoth uciął im na kolację po plastrze niedźwiedziego mięsa. Potem Delum oporządził konie, wycierając je wilgotnym mchem. Zwierzęta były zmęczone, nie spętali ich więc, by mogły swobodnie chodzić po polanie i rozprostować szyje. Karsa przyjrzał się swym ranom i zauważył, że już zaczynają się goić. U Teblorów było to normalne. Usatysfakcjonowany, wydobył manierkę z krwawym olejem i zabrał się do naprawy broni. Delum wrócił do nich i razem z Bairothem poszli za przykładem wodza. – Jutro opuścimy ten szlak – oznajmił Karsa. – Czy zamienimy go na szybsze i łatwiejsze, które biegną doliną? – zapytał Bairoth. – Jeśli będziemy jechać szybko, możemy przemknąć przez ziemie Rathydów w ciągu tylko jednego dnia – zasugerował Delum. – Nie, poprowadzimy konie wyżej, na ścieżki dla kóz i owiec – odparł Karsa. – I przez cały ranek będziemy podążać w przeciwną stronę. Potem wrócimy w dolinę. Bairothu Gild, jeśli myśliwi wyruszą na łowy, to kto zostanie w wiosce? Potężnie zbudowany mężczyzna owinął się w swe nowe niedźwiedzie futro, nim odpowiedział na to pytanie. – Młodzieńcy. Kobiety. Starcy i kaleki. – Psy? – Nie, je łowcy zabiorą ze sobą. Chcesz zaatakować wioskę, wodzu wojenny? – Tak. A potem znajdziemy ślad łowców. Delum zaczerpnął w płuca głęboki haust powietrza i wypuścił je dopiero po chwili. – Karso Orlong, wioska naszych ofiar nie jest tu jedyna. W samej tylko pierwszej dolinie są przynajmniej trzy inne. Wieści się rozejdą. Każdy wojownik chwyci za miecz. Wszystkie psy ruszą za nami w las. Wojownicy mogą nas nie znaleźć, ale psy to co innego. – Do tego mamy przed sobą jeszcze trzy doliny – warknął Bairoth. – Ale małe – wskazał Karsa. – Do tego przetniemy je przy południowych końcach, co najmniej dzień szybkiej jazdy od północnych wylotów i serca rathydzkich ziem. – Gniew ścigających będzie tak wielki, wodzu wojenny, że podążą za nami do dolin Sunydów – ostrzegł Delum. Karsa odwrócił leżący mu na udach miecz i zabrał się do pracy nad jego drugą stroną. – Mam taką nadzieję, Delumie Thord. Powiedz mi, kiedy ostatnio Sunydowie widzieli Uryda? 43 – Kiedy przejeżdżał tędy twój dziadek – odpowiedział Bairoth. Karsa skinął głową. – A my dobrze znamy rathydzki okrzyk wojenny, nieprawdaż? – Chcesz sprowokować wojnę między Rathydami a Sunydami? – Zaiste, Bairoth. Wojownik pokręcił głową. – Jeszcze nie skończyliśmy z Rathydami, Karso Orlong. Twoje plany wybiegają zbyt daleko w przyszłość, wodzu wojenny. – Bądź świadkiem tego, co się wydarzy, Bairothu Gild. Bairoth podniósł z ziemi czaszkę niedźwiedzia. Żuchwa zwisała z niej na pasemku chrząstki. Zerwał je i odrzucił kość na bok. Potem wydobył pęk rzemieni i owiązał je mocno wokół kości policzkowych czaszki, tak że ich długie końce zwisały poniżej. Karsa obserwował z zainteresowaniem te poczynania. Czaszka była za ciężka na hełm, nawet dla Bairotha. Musiałby też wyłamać kości z jej podstawy, a tam właśnie były najgrubsze, wokół dziury przez którą wchodził stos pacierzowy. Delum wstał. – Idę spać – oznajmił i odszedł. – Karso Orlong, czy masz trochę zapasowych rzemieni? – zapytał Bairoth. – Możesz je sobie wziąć – odparł Karsa, również wstając. – Tylko nie zapomnij dziś się wyspać, Bairothu Gild. – Nie zapomnę. Podczas pierwszej godziny dnia słyszeli dobiegające z lesistej doliny na dole ujadanie psów. Potem, gdy zawrócili w stronę, z której przybyli, jadąc biegnącą wysoko na stoku ścieżką, odgłosy ucichły. Kiedy słońce stało nad ich głowami, Delum znalazł krętą, wiodącą w dół dróżkę. Ruszyli nią ku dolinie. Po południu dotarli do pełnych pniaków polan i poczuli woń wioskowego dymu. Delum zsunął się z konia i ruszył na zwiady. Wrócił po chwili. – Jest tak, jak przewidziałeś, wodzu wojenny. Widziałem jedenastu starców, trzykrotnie więcej kobiet i trzynastu młodzieńców. Wszyscy są bardzo młodzi. Starsi pewnie pojechali na łowy. Nie ma koni ani psów. Wspiął się na koński grzbiet. Trzej urydzcy wojownicy wydobyli miecze. Potem sięgnęli po manierki z krwawym olejem i wylali po kilka kropel na skórę wokół nozdrzy rumaków. Wierzchowce odchyliły łby i napięły mięśnie. – Ja wezmę prawą flankę – zaproponował Bairoth. – Ja środek – oznajmił Karsa. 44 – W takim razie ja lewą – rzekł Delum i zmarszczył brwi. – Rozpierzchną się przed tobą, wodzu wojenny. – Jestem dziś szczodry, Delumie Thord. Chwała z tej wioski przypadnie tobie i Bairothowi. Dopilnujcie, żeby nikt nie uciekł z drugiej strony. – Dopilnujemy. – Jeśli któraś kobieta spróbuje podpalić dom, żeby zaalarmować łowców, zabijcie ją. – Nie zrobią nic tak głupiego – zapewnił Bairoth. – Jeśli nie będą się opierały, przyjmą nasze nasienie, ale ocalą życie. Wszyscy trzej zdjęli koniom wodze i owinęli je sobie wokół nadgarstków. Potem pochylili się niżej nad kłębami wierzchowców, unosząc kolana. Karsa przełożył nadgarstek przez rzemienną pętlę miecza i zakręcił bronią w powietrzu, by zacieśnić uścisk. Pozostali postąpili tak samo. Havok drżał pod jeźdźcem. – Prowadź nas, wodzu wojenny – rzekł Delum. Karsa uścisnął lekko nogami Havoka, który pognał naprzód, po trzech krokach przechodząc w powolny galop, przypominający niemal bieg psa. Przemknęli przez usianą pniakami polanę, a potem skręcili lekko w lewo, na główną ścieżkę. Kiedy na nią wpadli, wojownik uniósł miecz, tak by rumak go ujrzał. Zwierzę przeszło w cwał. Po siedmiu coraz dłuższych krokach znaleźli się w wiosce. Towarzysze Karsy rozjechali się już na boki, by przemknąć za zabudowaniami. Główną drogę zostawili dla niego. Widział już zwracające ku niemu głowy postacie. Usłyszeli krzyk i ujrzeli, jak dzieci rozpierzchają się na wszystkie strony. Zamachnął się mieczem, bez trudu przecinając młodą kość. Spojrzał w prawo i Havok zmienił kierunek, wyciągając kopyta, by stratować starca. Potem pomknęli dalej, ścigając i mordując. Zza domostw i wykopanych za nimi dołów na odpadki dobiegły dalsze krzyki. Karsa dotarł do końca wioski. Zobaczył uciekającego do lasu młodzieńca i popędził za nim. Chłopak miał ćwiczebny miecz. Słysząc ciężki tętent zbliżającego się szybko Havoka – i widząc, że bezpieczny las jest jeszcze daleko – odwrócił się błyskawicznie. Oręż Karsy przeciął ćwiczebny miecz, a potem szyję. Havok uderzył łbem i zdekapitowane ciało młodzieńca padło na ziemię. Tak właśnie straciłem kuzyna. Dopadł go Rathyd. Zabrał uszy i język, a ciało powiesił za nogę na gałęzi. Głowę ustawił na ziemi, wspartą o patyk i wysmarowaną ekskrementami. Odpłaciłem za ten czyn. Odpłaciłem. Havok zwolnił, a potem zawrócił. Karsa spojrzał na wioskę. Bairoth i Delum zakończyli już rzeź i zaganiali teraz kobiety na polanę otaczającą wioskowe palenisko. Havok zaniósł go kłusem do wioski. – Żona wodza należy do mnie – oznajmił Karsa. Bairoth i Delum skinęli głowami. Łatwość, z jaką odstąpili mu ten przywilej, świadczyła, 45 że ich nastrój znacznie się poprawił. Bairoth spojrzał na branki i skinął mieczem. Z grupy wystąpiła przystojna kobieta w średnim wieku, za którą podążała jej młodsza wersja – dziewczyna zapewne nie starsza niż Dayliss. Obie przyjrzały się Karsie równie uważnie, jak on przyglądał się im. – Bairothu Gild i Delumie Thord, wybierzcie sobie po pierwszej kobiecie spośród pozostałych. Ja będę stał na straży. Obaj wojownicy uśmiechnęli się szeroko, zsiedli z koni i weszli w grupę kobiet, by wybrać po jednej dla siebie. Potem zniknęli w chatach, prowadząc branki za ręce. Karsa przyglądał się temu z uniesionymi brwiami. Żona wodza prychnęła pogardliwie. – Twoi towarzysze nie byli ślepi na zapał tych dwóch – zauważyła. – Ich wojownicy, czy to ojcowie, czy mężowie, nie będą zadowoleni z takiego zapału – stwierdził Karsa. Urydzkie kobiety nigdy by... – O niczym się nie dowiedzą, wodzu wojenny – odparła żona wodza. – Chyba że wy im powiecie, a jaka jest na to szansa? Nie dadzą wam czasu na urąganie, zanim was zabiją. Ach, pojmuję – dodała, podchodząc bliżej, by spojrzeć mu w oczy. – Chciałeś wierzyć, że urydzkie kobiety są inne, a teraz zrozumiałeś, że to fałsz. Wszyscy mężczyźni są głupcami, ale ty mogłeś się teraz stać trochę mniejszym głupcem, gdyż prawda wniknęła do twego serca. Jak masz na imię, wodzu wojenny? – Za dużo gadasz – warknął Karsa. Wyprostował się. – Jestem Karsa Orlong, wnuk Pahlka... – Pahlka? – Zaiste. – Karsa uśmiechnął się. – Widzę, że go pamiętasz. – Byłam wtedy dzieckiem, ale, tak, zachowaliśmy pamięć o nim. – On żyje jeszcze i śpi spokojnie, mimo że przeklęliście jego imię. Roześmiała się. – Przeklęliśmy? Nie było powodu. Pahlk pokłonił się nam nisko, błagając, byśmy pozwolili mu przejść... – Łżesz! Przyjrzała mu się uważnie, po czym wzruszyła ramionami. – Skoro tak mówisz. Jedna z zaprowadzonych do domów kobiet krzyknęła głośno, raczej z przyjemności niż z bólu. Żona wodza odwróciła głowę. – Ile z nas przyjmie wasze nasienie, wodzu wojenny? Karsa usiadł wygodnie. – Wszystkie. Po jedenaście na każdego. – A ile dni to potrwa? Czy mamy też dla was gotować? 46 – Dni? Myślisz jak stara kobieta. Jesteśmy młodzi. A jeśli zajdzie taka potrzeba, mamy też krwawy olej. Kobieta otworzyła szeroko oczy. Inne, stojące za jej plecami, zaszeptały nerwowo. Żona wodza odwróciła się nagle i uciszyła je spojrzeniem, po czym znowu zwróciła się ku Karsie. – Nigdy jeszcze nie używałeś krwawego oleju w tym celu, mam rację? To prawda, że twoje lędźwie ogarnie ogień i sztywność nie ustąpi przez wiele dni. Ale, wodzu wojenny, nie wiesz, jak to podziała na nas. Ja to wiem, bo też byłam kiedyś młoda i głupia. Nawet siła mojego męża nie wystarczyła, by ochronić jego gardło przed moimi zębami. Nosi blizny po dziś dzień. I nie koniec na tym. To, co dla was trwa niespełna tydzień, nas prześladuje przez długie miesiące. – To znaczy, że jeśli my nie zabijemy waszych mężów, wy to uczynicie po ich powrocie – stwierdził Karsa. – Bardzo mnie to cieszy. – Żaden z was trzech nie przeżyje nocy. – Ciekawie będzie się przekonać – ciągnął z uśmiechem Karsa – kto z nas pierwszy będzie go potrzebował? Bairoth, Delum czy ja? – Zwrócił się ku grupie kobiet. – Sugeruję, byście wszystkie wykazały się zapałem. Żadna z was nie chce chyba być pierwszą, która nas zawiedzie. Bairoth wyszedł z chaty i skinął głową do Karsy. Żona wodza westchnęła i wezwała córkę skinieniem dłoni. – Nie – sprzeciwił się wódz wojenny Urydów. Kobieta znieruchomiała, nagle zbita z tropu. – Ale... czy nie chcesz mieć z tego dziecka? Ta, która będzie pierwsza, przyjmie najwięcej twego nasienia... – Zaiste. A czy ty już jesteś za stara? Po długiej chwili pokręciła głową. – Karso Orlong – wyszeptała. – Mój mąż rzuci na ciebie klątwę. Spali krew na kamiennych wargach samej Imroth. – Tak, zapewne to uczyni. – Karsa zsunął się z konia i podszedł do niej. – A teraz prowadź mnie do swojego domu. Odsunęła się. – Do domu mojego męża? Wodzu wojenny, nie, proszę, wybierzmy jakiś inny... – Do domu twojego męża – warknął Karsa. – Skończyłem już z gadaniem i ty też się zamknij. Godzinę przed zmierzchem Karsa zaprowadził do chaty ostatnią ze swych branek, córkę wodza. Żaden z ich trójki nie potrzebował krwawego oleju. Bairoth zapewniał, że urydzka męskość okryła się chwałą, Karsa podejrzewał jednak, że prawdziwa zasługa przypada zapałowi i zrodzonej z desperacji pomysłowości rathydzkich kobiet. I tak zresztą każdy z 47 wojowników z kilkoma ostatnimi kobietami wykonał swe zadanie tylko naprędce i od niechcenia. Karsa zaciągnął młodą brankę do mrocznej chaty, w której palenisko już wygasało, zatrzasnął drzwi i zamknął je na rygiel. Dziewczyna zwróciła się w jego stronę, unosząc podbródek w geście zainteresowania. – Matka mówiła, że byłeś zaskakująco delikatny. Przyjrzał się jej uważnie. Jest podobna do Dayliss, lecz zarazem inna. Nie ma w niej tej nuty mroczności. To... coś zmienia. – Zdejmij ubranie. Zsunęła szybko jednoczęściową tunikę z niewyprawionej skóry. – Gdybym była pierwsza, Karso Orlong, twoje nasienie znalazłoby we mnie dom. To jest ten dzień w moim kole czasu. – Czy byłabyś z tego dumna? Obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem, po czym potrząsnęła głową. – Zabiliście wszystkie dzieci i starców. Miną stulecia, nim nasza wioska odzyska dawną postać, a możliwe, że to nigdy nie nastąpi, bo jeśli uda się wam uciec, rozgniewani wojownicy mogą się zwrócić przeciwko sobie nawzajem i przeciwko nam. – Uciec? Połóż się tu, tam gdzie leżała twoja matka. Karsa Orlong nigdy nie ucieka. – Stanął nad nią. – Wasi wojownicy nie wrócą. Życie tej wioski jest skończone, a wiele spośród was nosi w sobie nasienie Urydów. Pójdźcie wszystkie do nas i zamieszkajcie wśród naszego ludu. A ty udaj się z matką do wioski, w której się urodziłem. Czekajcie tam na mnie. Wychowajcie swoje dzieci, moje dzieci, na Urydów. – To śmiałe przechwałki, Karso Orlong. Zaczął zdejmować skórzany strój. – Widzę, że to nie tylko przechwałki – zauważyła. – Nie będziemy potrzebowali krwawego oleju. – Zachowamy go na dzień mojego powrotu. Otworzyła szeroko oczy, gdy położył się na niej. – Nie chcesz wiedzieć, jak mam na imię? – zapytała cicho. – Nie chcę – warknął. – Będę cię nazywał Dayliss. Nie widział wyrazu wstydu, który pojawił się na młodej, pięknej twarzy dziewczyny. Nie wyczuwał też mroku, którą jego słowa pozostawiły w jej duszy. W niej, tak jak w jej matce, nasienie Karsy Orlonga znalazło dom. * Znad gór nadeszła późna burza, która pożarła gwiazdy. Wierzchołki drzew kołysały się na wietrze, który nie próbował sięgnąć niżej. Na górze było słychać świst wichury, lecz 48 między drzewami panowała osobliwa cisza. Ujrzeli błyskawicę, ale minęła dłuższa chwila, nim rozległ się huk gromu. Po zapadnięciu zmroku jechali jeszcze godzinę, nim znaleźli stare obozowisko, położone nieopodal tropu łowców. Rozwścieczeni rathydzcy wojownicy zachowywali się nieostrożnie, zostawiając po sobie stanowczo zbyt wiele śladów. Według oceny Deluma grupa liczyła sobie dwunastu dorosłych jeźdźców i czterech młodzieńców, być może jedną trzecią sił całej wioski. Psy puszczono już luzem, by polowały w sforach. Żaden z nich nie towarzyszył ściganemu przez Urydów oddziałowi. Karsa był zadowolony. Szerszenie opuściły gniazdo, ale latały na oślep. Znowu zjedli na kolację podstarzałe już nieco niedźwiedzie mięso i Bairoth ponownie wyjął czaszkę zwierza, by owiązywać ją rzemieniami, tym razem wokół pyska. Zaciskał je mocno między zębami, a luźno zwisające końce miały długość półtora ramienia mężczyzny. Karsa wreszcie zrozumiał, co chce wykonać jego towarzysz. Podobną broń często robiło się z dwóch albo trzech wilczych czaszek. Tylko wojownik o sile i masie Bairotha mógłby władać taką, za materiał do której posłużyła czaszka szarego niedźwiedzia. – Bairothu Gild, to, co właśnie tworzysz, będzie barwną nicią w tkaninie naszej legendy. Bairoth chrząknął. – Nic mnie nie obchodzą legendy, wodzu wojenny. Wkrótce zmierzymy się z Rathydami dosiadającymi rumaków. Karsa uśmiechnął się bez słowa w ciemności. Z góry zbocza powiał lekki wietrzyk. Delum uniósł nagle głowę i wstał bezszelestnie. – Czuję zapach mokrej sierści – oznajmił. Deszcz nie zaczął jeszcze padać. Karsa zdjął szelki, na których nosił miecz, i położył broń na ziemi. – Bairoth – wyszeptał. – Zostań tutaj. Delum, weź ze sobą dwa noże i zostaw miecz. – Wstał i skinął dłonią. – Prowadź. – Wodzu wojenny – wyszeptał Delum. – Tę sforę z gór wygnała burza. Jeszcze nas nie zwęszyły, ale mają wyostrzony słuch. – Nie sądzisz, że gdyby nas usłyszały, to już zaczęłyby wyć? – zapytał Karsa. – Delum, ten wicher wszystko zagłusza – żachnął się Bairoth. Delum jednak pokręcił głową. – Są wysokie dźwięki i niskie dźwięki, Bairothu Gild. Każdy z tych rodzajów wędruje innym strumieniem. – Zwrócił się w stronę Karsy. – Żeby odpowiedzieć na twoje pytanie, wodzu wojenny: być może nie, jeśli nie mają pewności, czy jesteśmy Urydami, czy Rathydami. Karsa wyszczerzył zęby w uśmiechu. – To jeszcze lepiej. Zaprowadź mnie do nich, Delumie Thord. Długo zastanawiałem się 49 nad kwestią sfor rathydzkich psów. Zaprowadź mnie do nich i bądź gotów rzucić nożami. Podczas tej rozmowy Havok i dwa pozostałe rumaki otoczyły w ciszy wojowników. Wszystkie trzy zwróciły się łbami w górę zbocza i nadstawiły uszu. Po chwili wahania Delum wzruszył ramionami i pomknął pochylony w las. Karsa podążył za nim. Po około dwudziestu krokach stok stał się znacznie bardziej stromy. Nie było tu ścieżki, a pnie zwalonych drzew utrudniały wspinaczkę. Za to ziemię porastała gruba warstwa wilgotnego mchu, dzięki któremu dwaj teblorscy wojownicy poruszali się właściwie bezgłośnie. Dotarli do płaskiej półki o wymiarach mniej więcej piętnaście na dziesięć kroków. Na jej końcu wznosiło się wysokie, poprzecinane szczelinami urwisko. O skałę opierało się tu kilka drzew o szarej barwie śmierci. Delum omiótł stromą pochyłość spojrzeniem i ruszył ku wąskiemu, wypełnionemu ziemią pęknięciu po jej lewej stronie, które służyło zwierzynie jako ścieżka. Karsa wyciągnął jednak rękę, powstrzymując go. – Jak daleko jeszcze? – zapytał, pochylając się do jego ucha. – Pięćdziesiąt uderzeń serca. Zdążymy się wspiąć... – Nie. Zaczekamy tutaj. Stań po prawej stronie półki i miej noże w pogotowiu. Delum wykonał polecenie ze zdziwioną miną. Półka znajdowała się w połowie wysokości urwiska. Po paru chwilach zajął wskazaną pozycje. Karsa ruszył w stronę prowadzącej na górę ścieżki. W odległości pół kroku na lewo od niej leżała sosna, która zsunęła się ze stoku. Teblor dotarł do niej i trącił lekko pień. Drewno nadal było mocne. Wspiął się szybko po drzewie, opierając stopy na gałęziach, i odwrócił się tak, by widzieć półkę. Ścieżkę miał niemal na wyciągnięcie ręki po lewej, a pień i urwisko za plecami. Czekał. Żeby zobaczyć z tego miejsca Deluma, musiałby się pochylić, a wtedy drzewo mogłoby zsunąć się, zabierając go ze sobą. Narobiłby hałasu i w dodatku mogłoby mu się coś stać. Musiał ufać, że Delum zrozumie jego plan i gdy nadejdzie czas, zrobi to co trzeba. Kamienie osunęły się ze stukotem po ścieżce. Psy zaczęły schodzić w dół. Karsa zaczerpnął ostrożnie tchu i zatrzymał powietrze w płucach. Przewodnik sfory nie będzie szedł pierwszy. Zapewne drugi, w bezpiecznej odległości uderzenia serca albo dwóch za zwiadowcą. Pierwszy pies przemknął obok wojownika, strącając kamienie, gałązki i ziemię. Impet wyrzucił go dobre sześć kroków na półkę. Potem zwierzę zatrzymało się i uniosło łeb, węsząc uważnie. Sierść mu się zjeżyła i ruszyło ostrożnie ku krawędzi półki. Ścieżką zszedł następny pies. Był większy od poprzedniego i idąc, zrzucał więcej gruzu. Gdy tylko Karsa ujrzał jego pokryty bliznami łeb oraz kłąb, zrozumiał, że ma przed sobą przewodnika sfory. Zwierzę wyszło na półkę. 50 Tak samo, jak zwiadowca, zaczęło kręcić głową w obie strony. Karsa skoczył. Wyciągnął ręce, złapał przewodnika sfory za kark i obalił go na grzbiet. Lewą dłoń zacisnął na gardle, a prawą chwycił uderzające wściekle przednie łapy. Pies miotał się jak szalony, ale Karsa nie zwalniał uścisku. Ścieżką zbiegły następne zwierzęta, które rozeszły się po półce, zaniepokojone i zbite z tropu. Przewodnik sfory nie warczał już, lecz skomlał. Jego kły szarpały nadgarstek Karsy, aż wreszcie wojownik zdołał ścisnąć gardło przeciwnika wyżej, tuż pod szczęką. Zwierzę wyrywało się rozpaczliwie, lecz było już pokonane i wiedziało o tym, tak samo jak Uryd. A także reszta sfory. Karsa podniósł wreszcie wzrok i przyjrzał się otaczającym go psom. Wszystkie cofnęły się przed jego spojrzeniem. Wszystkie poza jednym. Młody, muskularny samiec przycupnął nisko i zaczął się czołgać naprzód. Dwa noże Deluma wbiły się weń jednocześnie – jeden w gardło, a drugi tuż poniżej prawego barku. Pies padł na ziemię ze zdławionym chrząknięciem i znieruchomiał. Reszta sfory odsunęła się jeszcze dalej. Przygnieciony przez Karsę przewodnik uspokoił się. Wojownik obnażył zęby i opuścił powoli głowę, aż wreszcie jego policzek dotknął szczęki zwierzęcia. – Słyszałeś ten śmiertelny jęk? To był twój rywal. Powinieneś się z tego cieszyć. Teraz ty i twoja sfora należycie do mnie. Wypowiadał te słowa cichym, uspokajającym tonem, rozluźniając jednocześnie zaciśniętą na gardle psa dłoń. Po chwili odsunął się nieco, odwrócił na bok, cofnął rękę i wreszcie puścił przednie łapy psa. Zwierzę dźwignęło się ciężko. Karsa wstał i zbliżył się do niego. Uśmiechnął się, widząc, że spuściło ogon. Podszedł do niego Delum. – Wodzu wojenny – rzekł, wyciągając noże z ciała martwego psa. – Jestem świadkiem tego, co się wydarzyło. – Delumie Thord, jesteś nie tylko świadkiem, ale i uczestnikiem. Widziałem twoje noże i wiem, że rzuciłeś nimi w samą porę. – Rywal przewodnika dostrzegł swą szansę. – A ty to zrozumiałeś. – Mamy teraz sforę, która będzie za nas walczyła. – Zaiste, Delumie Thord. – Wrócę do Bairotha przed tobą. Trzeba będzie uspokoić konie. – Damy ci parę chwil. 51 Na brzegu półki Delum zatrzymał się i obejrzał na Karsę. – Już się nie boję Rathydów, Karso Orlong. Ani Sunydów. Wierzę, że Urugal rzeczywiście towarzyszy ci w tej wyprawie. – Dowiedz się więc jeszcze jednego, Delumie Thord. Nie zadowolę się pozycją pierwszego wśród Urydów. Pewnego dnia klękną przede mną wszyscy Teblorzy. Ta nasza podróż do krain zewnętrznych to jedynie wyprawa zwiadowcza. Musimy poznać wroga, z którym pewnego dnia się zmierzymy. Nasz lud zbyt długo już spał. – Karso Orlong, nie wątpię w ciebie. Karsa uśmiechnął się zimno. – A przecież kiedyś wątpiłeś. Delum tylko wzruszył ramionami na te słowa, po czym odwrócił się i podążył w dół stoku. Karsa przyjrzał się swemu pokąsanemu nadgarstkowi, po czym zerknął na psa i wybuchnął śmiechem. – Poczułeś smak mojej krwi, bestio. W twoich żyłach płynie teraz krew Urugala. Połączyła nas więź. Będziesz od dzisiaj chodził u mojego boku. Nadaję ci imię Kąsacz. W sforze było jedenaście dorosłych psów i trzy młode. Wszystkie podążyły za Karsą i Kąsaczem, pozostawiając zabitemu towarzyszowi niekwestionowaną władzę nad skalną półką. Do chwili pojawienia się much. Około południa trzej urydzcy wojownicy zeszli ze swą sforą do trzech małych dolinek, które leżały na ich trasie, prowadzącej na południowy wschód przez ziemie Rathydów. Ścigani przez nich łowcy musieli być zdesperowani, skoro zapuścili się tak daleko. Łatwo też było zauważyć, że unikają kontaktu z okolicznymi wioskami. Ich poszukiwania nadal nie przynosiły rezultatu, co stało się dla nich powodem do wstydu. Karsa czuł się tym nieco rozczarowany, pocieszał się jednak myślą, że wieści o ich czynach i tak się rozejdą, a to wystarczy, by powrotna podróż przez ziemie Rathydów stała się niebezpieczniejszym i bardziej interesującym zadaniem. Według oceny Deluma Rathydowie byli zaledwie jedną trzecią dnia drogi przed nimi. Zwolnili tempo, wysyłając na boki zwiadowców w poszukiwaniu tropu, który jeszcze nie istniał. Karsa nie czuł jednak z tego powodu triumfu. Były jeszcze dwie inne grupy łowców z rathydzkiej wioski. Zapewne wędrowały one na piechotę i posuwały się naprzód ostrożnie, zostawiając niewiele śladów. W każdej chwili któraś z nich mogła wpaść na trop Urydów. Sfora psów trzymała się blisko pod wiatr od nich. Zwierzęta bez wysiłku dotrzymywały kroku kłusującym koniom. Bairoth tylko potrząsnął głową, gdy Delum opowiedział mu o czynach Karsy. Co ciekawe, o jego ambicjach nie wspomniał ani słowem. Zjechali na dno doliny. Pełno tu było kamieni, które zsunęły się ze stoku i leżały pośród brzóz, czarnych świerków, osik oraz olch. Przez mech i butwiejące pniaki przesączały się 52 resztki rzeki, tworzące czarne kałuże, których głębokości nie sposób było określić. Wiele tych zapadlisk ukrywało się między głazami i zwalonymi pniami. Wojownicy musieli zmniejszyć tempo, posuwając się ostrożnie w głąb lasu. Po krótkiej chwili dotarli do pierwszego z ubłoconych, drewnianych pomostów, które Rathydowie mieszkający w tej dolinie zbudowali przed wielu laty i wciąż konserwowali, choć niezbyt starannie. O zaniedbaniu konstrukcji świadczyły bujne kępy trawy wyrastające między spoinami, ale kierunek, w którym prowadziła, odpowiadał urydzkim wojownikom, zsiedli więc z koni i wprowadzili je na górę. Pomost chwiał się i skrzypiał pod ciężarem rumaków, Teblorów i psów. – Lepiej trzymajmy się z dala od siebie i idźmy pieszo – odezwał się Bairoth. Karsa przykucnął i przyjrzał się grubo ciosanym kłodom. – Drewno nadal jest mocne – zauważył. – Ale podpory są osadzone w błocie, wodzu wojenny. – Nie w błocie, Bairothu Gild. W torfie. – Karsa Orlong ma rację – zgodził się Delum, wskakując na rumaka. – Pomost może się chwiać, ale rozpórki na dole nie pozwolą mu się przechylić. Pojedziemy środkiem, gęsiego. – Nie ma sensu wybierać tej drogi, jeżeli mamy nią pełznąć jak ślimaki – wyjaśnił Bairothowi Karsa. – Ryzyko polega na tym, że znacznie łatwiej będzie nas dostrzec, wodzu wojenny. – W takim razie lepiej się pośpieszmy. Bairoth skrzywił się. – Skoro tak mówisz, Karso Orlong. Ruszyli powolnym galopem przez środek konstrukcji. Grupę prowadził Delum. Psy podążały za nimi. Jedynymi drzewami, które sięgały do wysokości oczu konnych wojowników, były tu uschnięte brzozy. Ich czarne, bezlistne gałęzie spowijała pajęczyna gniazd gąsienic. Korony żywych drzew – osik, olch i wiązów – o liściach matowozielonej barwy, poruszających się leniwie na wietrze, kończyły się na wysokości ich piersi. W oddali widać było wyższe czarne świerki. Większość z nich wyglądała na uschnięte bądź usychające. – Stara rzeka wraca – zauważył Delum. – Ten las powoli tonie. Karsa chrząknął. – Ta dolina łączy się z innymi, które biegną na północ, aż do Szczeliny Burydzkiej. Pahlk był jednym z teblorskich starszych, którzy spotkali się tam przed sześćdziesięciu laty. Wypełniająca szczelinę rzeka lodu umarła nagle i zaczęła się topić. – Nigdy się nie dowiedzieliśmy, co odkryli tam starsi wszystkich plemion ani czy znaleźli to, czego szukali – odezwał się jadący za plecami Karsy Bairoth. – Nie wiedziałem, że czegoś tam szukali – mruknął Delum. – O śmierci rzeki lodu słyszano w stu dolinach, w tym również w naszej. Czy nie wyruszyli do szczeliny po prostu po to, by się dowiedzieć, co się stało? 53 Karsa wzruszył ramionami. – Pahlk opowiadał mi o niezliczonych zwierzętach uwięzionych w lodzie od nieprzeliczonych stuleci. Można je było zobaczyć pośród strzaskanych bloków. Gdy futro i mięso tajały, w powietrzu zaroiło się od wron i górskich sępów. Była tam kość słoniowa, lecz na ogół zbyt pokruszona, by mogła mieć jakąkolwiek wartość. Śmierć rzeki ujawniła, że skrywało się w niej czarne serce, ale to, co leżało w tym sercu, zniknęło lub uległo zniszczeniu. Mimo to widzieli tam ślady starożytnej bitwy. Kości dzieci. Połamaną kamienną broń. – To więcej niż kiedykolwiek... – zaczął Bairoth, lecz przerwał nagle. Pomost, który drżał pod ich krokami, zadudnił nagle głębszym, synkopowanym rytmem. Czterdzieści kroków przed nimi droga skręcała, niknąc za drzewami. Psy zaczęły kąsać powietrze w bezgłośnym ostrzeżeniu. Karsa obejrzał się i zobaczył dwieście kroków za nimi dwunastu rathydzkich wojowników, którzy szli pieszo pomostem, unosząc broń w niemej zapowiedzi ataku. Ale tętent kopyt... Karsa ponownie się odwrócił i ujrzał sześciu jeźdźców wynurzających się zza zakrętu. Zabrzmiały okrzyki bojowe. – Zróbcie mi miejsce! – ryknął Bairoth, mijając Karsę, a potem Deluma. Uniósł niedźwiedzią czaszkę i zakręcił nią z trzaskiem rzemieni, unosząc masywną broń nad głowę. Trzymał ją w obu rękach, zaciskając kolana wysoko na końskim kłębie. Wirowaniu czaszki towarzyszyło niskie buczenie. Rumak Bairotha runął naprzód. Rathydzcy jeźdźcy rozpoczęli już szarżę. Jechali po dwóch obok siebie, a od krawędzi pomostu dzieliła ich z obu stron odległość niespełna połowy długości ramienia. Kiedy znaleźli się już tylko dwadzieścia kroków od Urydów, Bairoth rzucił czaszką. Gdy używano w ten sposób dwóch albo trzech wilczych czaszek, celem było skrępowanie lub połamanie nóg. Bairoth jednak mierzył wyżej. Pocisk trafił mknącego po lewej stronie rumaka z impetem, który zdruzgotał mu pierś. Z nosa i pyska zwierzęcia trysnęła krew. Padając na pomost, koń uderzył biegnącego obok sąsiada – zaledwie trącił go kopytem w kłąb, ale to wystarczyło, by zwierzę skręciło gwałtownie i runęło z pomostu, łamiąc nogi. Rathydzki wojownik przeleciał nad głową wierzchowca. Jeździec pierwszego rumaka spadł na pomost, łamiąc sobie kości, i wylądował tuż pod kopytami konia Bairotha. Owe kopyta uderzyły go kolejno w głowę, robiąc z niej krwawą masę. Szarża się załamała. Następny koń runął na pomost, potykając się z głośnym kwikiem o wierzgającego szaleńczo, blokującego drogę towarzysza. Bairoth popędził wierzchowca naprzód z urydzkim okrzykiem wojennym na ustach, przeskakując nad pierwszym powalonym rumakiem. Jeździec drugiego właśnie się podnosił. Zdążył zobaczyć, jak ciężki miecz Uryda trafia w grzbiet jego nosa. Delum nagle znalazł się za plecami towarzysza. Dwa noże przeszyły powietrze, mijając 54 Bairotha z prawej. Rozległ się ostry trzask, gdy ciężki miecz Rathyda odbił jeden z noży, a potem charkot, kiedy drugi wbił się w jego gardło. Zostało jeszcze dwóch wrogów, po jednym dla Deluma i Bairotha. Można było rozpocząć pojedynki. Ujrzawszy skutki ataku Bairotha, Karsa zawrócił wierzchowca. Uniósł miecz, tak by Havok go zobaczył, i pomknęli pomostem w stronę ścigających. Psy rozstąpiły się przed rumakiem, by uniknąć jego kopyt, po czym pobiegły za koniem i jeźdźcem. Przed nimi było ośmiu dorosłych i czterech młodzieńców. Wydano rozkaz i młodzieńcy odsunęli się na boki, a potem zeszli z pomostu. Dorośli chcieli mieć wystarczająco wiele miejsca. Widząc, z jaką pewnością siebie wyciągnęli broń i ustawili się na pomoście w linię o kształcie odwróconej litery V, Karsa roześmiał się głośno. Chcieli, żeby uderzył w sam środek ich szyku. Ta taktyka – choć pozwoliłaby zachować straszliwą szybkość Havoka – naraziłaby konia i jeźdźca na ataki z obu flank. Szybkość miała jednak w podobnym starciu kluczowe znaczenie i atakujący z pewnością spełniłby oczekiwania Rathydów – gdyby był nim ktoś inny niż Karsa Orlong. – Urugalu! – ryknął, unosząc się wysoko na kłębie Havoka. – Bądź świadkiem! Uniósł miecz nad głową rumaka, sztychem do przodu, i skupił wzrok na rathydzkim wojowniku stojącym u lewego końca litery V. Havok wyczuł jego zamiary i na chwilę przed końcem szarży zmienił nagle kierunek, uderzając kopytami w sam skraj pomostu. Rathyd przed nimi zdążył cofnąć się o krok i zamachnąć oburęcznym mieczem, celując w pysk Havoka. Karsa sparował ten cios własnym orężem. W tej samej chwili wykręcił ciało, przesuwając prawą nogę do przodu, a lewą do tyłu. Havok obrócił się pod nim, zmierzając ku środkowi drogi. Formacja w kształcie litery V poszła w rozsypkę i Karsa miał wszystkich Rathydów po swej lewej stronie. Havok poniósł go na ukos wzdłuż pomostu. Karsa wrzeszczał przenikliwie z zachwytu, tnąc i rąbiąc mieczem. Jego klinga trafiała równie często w ciało i kość, jak i w oręże wroga. Havok zatrzymał się przed drugim brzegiem konstrukcji i uderzył tylnymi kopytami. Przynajmniej jedno z nich trafiło w cel i Rathyd zleciał na ziemię z połamanymi kośćmi. W tej samej chwili nadbiegła sfora. Psy rzuciły się, warcząc, na rathydzkich wojowników. Większość z nich odwróciła się, skupiając uwagę na Karsie, i wystawiła plecy na atak rozwścieczonych zwierząt. Rozległy się krzyki bólu. Karsa zawrócił Havoka i runął w kotłowaninę. Dwóch Rathydów zdołało odeprzeć atak psów. Cofali się pomostem, a z ich mieczy spływała krew. Karsa runął na nich z głośnym krzykiem wyzwania. 55 I zdumiał się, gdy obaj zeskoczyli na ziemię. – Bezkrwiści tchórze! Jestem świadkiem! Wasi młodzieńcy są świadkami! Te cholerne psy są świadkami! Uciekinierzy brnęli przez mokradło, porzuciwszy broń. Wrócili Delum i Bairoth, którzy zsiedli z koni, by wspomóc swymi mieczami ocalałe psy, nadal jeszcze szarpiące powalonych Rathydów. Karsa zjechał na bok, obserwując umykających wojowników, do których dołączyli teraz czterej młodzieńcy. – Jestem świadkiem! Urugal jest świadkiem! Zziajany Kąsacz zatrzymał się obok Havoka. Pod plamami krwi prawie nie widziało się czarno-szarej sierści, mięśnie mu drżały, ale nie odniósł żadnych ran. Karsa rozejrzał się i zauważył, że ocalały jeszcze cztery psy, natomiast piąty stracił przednią łapę i kuśtykał w kółko, kreśląc na pomoście czerwony krąg. – Delum, zawiąż nogę tej suce. Potem przypalimy jej ranę. – Po co ci trójnogi pies myśliwski, wodzu wojenny? – zapytał Bairoth, dysząc ciężko. – Nawet trójnogi pies ma uszy i nos, Bairothu Gild. Pewnego dnia ta suka będzie leżała u mojego paleniska, tłusta i posiwiała. Przysięgam, że tak będzie. Czy któryś z was został ranny? – To tylko draśnięcia. Bairoth wzruszył ramionami i odwrócił się. – Ja straciłem palec – wyznał Delum, zbliżając się z rzemieniem do rannego psa – ale mało ważny. Karsa ponownie zerknął na uciekających Rathydów, którzy dotarli już niemal do gaju czarnych świerków. Wódz wojenny uśmiechnął się jeszcze do nich szyderczo, po czym wsparł dłoń na czole swego rumaka. – Mój ojciec rzekł prawdę, Havok. Nigdy jeszcze nie jeździłem na takim koniu. Rumak postawił uszy na te słowa. Karsa pochylił się i przycisnął usta do jego czoła. – My dwaj staniemy się legendą – wyszeptał. – Legendą, Havok. – Wyprostował się, spoglądając z uśmiechem na leżące na pomoście trupy. – Czas zebrać trofea, bracia. Bairoth, czy ta twoja niedźwiedzia czaszka ocalała? – Chyba tak, wodzu wojenny. – Twój czyn dał nam zwycięstwo, Bairothu Gild. Potężnie zbudowany mężczyzna odwrócił się i spojrzał na Karsę, mrużąc oczy. – Nie przestajesz mnie zaskakiwać, Karso Orlong. – Tak jak twoja siła zaskakuje mnie, Bairothu Gild. Wojownik zawahał się, po czym skinął głową. – Z satysfakcją słucham twoich rozkazów, wodzu wojenny. Zawsze tak było, Bairothu Gild. Na tym polega różnica między nami. Rozdział drugi Jeśli uważnie przyjrzeć się ziemi, można znaleźć w niej wskazówki świadczące, że starożytna jaghucka wojna, która dla T’lan Imassów Krona była siedemnastą albo osiemnastą, nie zakończyła się zgodnie z przewidywaniami. Adept towarzyszący naszej ekspedycji nie miał najmniejszych wątpliwości, że w lodowcu Laederon po dziś dzień przetrwał żywy Jaghut, który odniósł straszliwe rany, lecz mimo to nadal włada potężnymi czarami. Daleko poza zasięgiem rzeki lodu (który zmniejszał się z czasem) leżą też szczątki T’lan Imassów. Ich kości są dziwnie zniekształcone i po dziś dzień utrzymuje się na nich posmak straszliwej, śmiercionośnej Omtose Phellack. Przetrwały jedynie te spośród zaczarowanych kamiennych oręży Krona, które zostały uszkodzone podczas konfliktu, co prowadzi do przypuszczenia, że albo tę okolicę odwiedzili rabusie, albo nadającą się jeszcze do użytku broń zabrali ocaleni T’lan Imassowie (o ile jacyś rzeczywiście ocaleli)... Nathijska ekspedycja z roku 1012 Kenemass Trybanos, kronikarz – Jestem przekonany, że ostatnia grupa łowców zawróciła – stwierdził Delum, gdy sprowadzali konie z pomostu. – Plaga tchórzostwa wciąż się szerzy – warknął Karsa. – Od samego początku założyli – mruknął basem Bairoth – że tylko przechodzimy przez ich ziemie. Że nasz pierwszy atak nie był zwykłym wypadem. Dlatego zaczekają na nasz powrót i zapewne zwołają też wojowników z innych wiosek. – To mnie nie obchodzi, Bairothu Gild. – Wiem o tym, Karso Orlong. Czy jest jakiś element naszej wyprawy, którego nie udało ci się dotąd przewidzieć? Niemniej jednak, mamy przed sobą jeszcze dwie rathydzkie doliny. 56 57 Z pewnością leżą w nich wioski. Czy mamy je ominąć, czy też zbierzemy kolejne trofea? – Gdy już dotrzemy na ziemie mieszkańców nizin wokół Srebrnego Jeziora, nadmiar trofeów będzie dla nas obciążeniem – wskazał Delum. Karsa wybuchnął śmiechem, potem jednak rozważył jego słowa – Bairothu Gild, przemkniemy przez te doliny jak węże nocą, dopóki nie dotrzemy do ostatniej wioski. Nadal pragnę pociągnąć za nami łowców na ziemie Sunydów. Delum znalazł ścieżkę, która wchodziła na stok doliny. Karsa obejrzał się na kuśtykającą za nimi sukę. Kąsacz szedł obok niej i Urydowi przyszło do głowy, że trójnogie zwierzę jest towarzyszką przewodnika sfory. Ucieszył się, że zdecydował nie zabijać rannego stworzenia. Było chłodno, co świadczyło, że wspinają się coraz wyżej. Tereny Sunydów leżały na jeszcze większej wysokości, przed wschodnią granicą gór. Pahlk mówił Karsie, że w dół prowadzi tylko jedna trasa i można ją poznać po potężnym wodospadzie, który zasila w wodę Srebrne Jezioro. Zejście było zdradzieckie. Pahlk nazwał ten szlak Przesmykiem Kości. Ścieżka wiła się pośród spękanych od mrozu głazów oraz zwalonych drzew. Widzieli już szczyt, sześćset kroków po stromej ścieżce przed nimi. Wojownicy zsiedli z koni. Karsa cofnął się i podniósł trójnoga sukę. Posadził ją na szerokim grzbiecie Havoka i przywiązał mocno. Zwierzę nie protestowało. Kąsacz zajął pozycję u boku rumaka. Ponownie ruszyli w drogę. Gdy wspięli się po skąpanym w jaskrawym, złocistym blasku słońca stoku na odległość stu kroków od szczytu, dotarli do szerokiej półki, która zdawała się – przesłonięta przez rzadki lasek karłowatych, powykręcanych na wietrze dębów – biec przez całą długość doliny. Delum omiótł wzrokiem odcinek tarasu położony na prawo od nich, chrząknął i oznajmił: – Widzę jaskinię. Tam – wyciągnął rękę – za tymi zwalonymi drzewami, gdzie półka się wybrzusza. Bairoth skinął głową. – Wygląda na wystarczająco szeroką, żeby konie mogły nią przejść. – stwierdził. – Karso Orlong, jeśli mamy teraz jechać nocą... – Zgoda – rzucił Karsa. Pierwszy na taras wjechał Delum. Kąsacz podążył za nim, lecz nieopodal wylotu jaskini zwolnił, a potem przycupnął i zaczął się czołgać naprzód. Urydzcy wojownicy zatrzymali się, żeby sprawdzić, czy pies zjeżył sierść, co świadczyłoby, że w jaskini mieszka szary niedźwiedź albo jakieś inne stworzenie. Kąsacz na długą chwilę przywarł nieruchomo do ziemi przed wylotem, po czym podniósł się, obejrzał na wojowników i wszedł truchtem do środka. Zwalone drzewa tworzyły tu naturalną barierę, osłaniającą jaskinię przed patrzącymi z doliny. Był tu kiedyś skalny nawis, ale już się zawalił, być może pod ciężarem drzew, tworząc 58 stos gruzu częściowo blokujący wejście. Bairoth zaczął torować drogę dla koni, a Delum i Karsa podążyli za Kąsaczem do jaskini. Za stertą głazów i piasku natrafili na gładkie podłoże, pokryte suchymi liśćmi. Światło zachodzącego słońca układało się na tylnej ścianie jaskini w plamy żółtego blasku, w których można było dostrzec, że całą jej powierzchnię pokrywają rzeźbione znaki. Komora miała kopulaste sklepienie, a na jej środku widniał niewielki kopczyk kamieni. Kąsacz gdzieś zniknął, lecz jego ślady prowadziły w mrok pod tylną ścianą. Delum podszedł bliżej, wpatrując się w przesadnie wielki symbol widoczny nad wejściem. – Ten krwawy znak nie jest rathydzki ani sunydzki – zauważył. – Ale słowa poniżej są napisane po teblorsku – stwierdził Karsa. – Styl tego pisma jest bardzo... – Delum zmarszczył brwi – ...ozdobny. Karsa zaczął czytać na głos. – Poprowadziłem ocalałe rodziny. Z wyżyn, przez pęknięte żyły, które krwawiły w promieniach słońca... Pęknięte żyły? – Lód – wyjaśnił Delum. – Krwawiły w promieniach słońca, masz rację. Zostało nas tak niewielu. Nasza krew stała się mętna i miała być jeszcze mętniejsza. Dostrzegłem potrzebę roztrzaskania tego, co przetrwało, albowiem T’lan Imassowie wciąż byli blisko i w swym podnieceniu wydawali się skłonni kontynuować prowadzoną na oślep rzeź. – Karsa skrzywił się. – T’lan Imassowie? Nie znam tych dwóch słów. – Ja też nie – przyznał Delum. – Może to było wrogie plemię. Czytaj dalej, Karso Orlong. Masz szybsze oczy ode mnie. – Dlatego oddzieliłem mężów od żon. Dzieci od rodziców. Braci od sióstr. Stworzyłem nowe rodziny, które następnie rozesłałem w różne miejsca. Wprowadziłem Prawa Izolacji, dane nam przez Icariuma, któremu ongiś udzieliliśmy schronienia i którego serce wypełniła bezgraniczna żałoba na widok tego, co się z nami stało. Prawa Izolacji staną się naszym zbawieniem. Oczyszczą krew i dadzą siłę dzieciom. Dla tych, którzy nadejdą potem i będą czytali me słowa, oto jest moje usprawiedliwienie... – Niepokoją mnie te słowa, Karso Orlong. Karsa obejrzał się na Deluma. – A dlaczego? One nic dla nas nie znaczą. To tylko bredzenie starca. Zbyt wiele słów. Żeby wyrzeźbić tak wiele liter, potrzeba by lat. Tylko szaleniec mógłby zrobić coś takiego. Szaleniec, który ukrywał się tu, sam, wygnany przez swoje plemię... W oczach Deluma pojawił się nagle ostry błysk. – Wygnany? Tak, sądzę, że masz rację, wodzu wojenny. Czytaj dalej. Poznajmy jego usprawiedliwienie i osądźmy sami. 59 Karsa wzruszył ramionami i ponownie spojrzał na ścianę. – Żeby przetrwać, musimy zapomnieć. Tak nam rzekł Icarium. O wszystkim, co zdobyliśmy, co uczyniło nas słabymi. Musimy porzucić to wszystko. Musimy zburzyć nasze... – nie znam tego słowa – ...i porozbijać wszystkie kamienie, by nie pozostał żaden dowód na to, kim ongiś byliśmy. Musimy spalić nasze... Znowu słowo, którego nie znam. Nie zostawiając nic oprócz popiołu. Musimy zapomnieć o naszej historii i zachować jedynie najdawniejsze legendy. Legendy mówiące o czasach, gdy wiedliśmy proste życie pośród lasów. Polowaliśmy, łowiliśmy ryby w rzekach, hodowaliśmy konie. Gdy nasze prawa były prawami rabusiów, zabójców i o wszystkim decydował cios miecza. Legendy mówiące o wendetach, morderstwach i gwałtach. Musimy wrócić do tych straszliwych czasów. Izolować strumienie naszej krwi, utkać nowe, mniejsze sieci pokrewieństwa. Nowe nici muszą się rodzić z gwałtu, gdyż tylko jeśli ich źródłem będzie przemoc, pozostaną rzadkie i przypadkowe. By oczyścić swą krew, musimy zapomnieć, kim byliśmy, a zarazem odnaleźć to, kim byliśmy dawniej... – Na dole – powiedział Delum, kucając. – Niżej. Poznaję słowa. Czytaj dalej, Karso Orlong. – Robi się już ciemno, Delumie Thord, ale spróbuję. Ach, tak. To są... nazwy. Nadałem tym nowym plemionom nazwy pochodzące od imion, które mój ojciec dał swym synom. Teraz jest lista. Barydowie, Sanydowie, Phalydowie, Uradowie, Geladowie, Manydowie, Rathydowie i Lanydowie. Tak będą się zwały nowe plemiona... Jest już za ciemno, żeby czytać dalej, Delumie Thord. Zresztą – dodał, tłumiąc nagły dreszcz – nie chcę tego robić. To myśli ukąszonego przez pająka. Wypaczone gorączką kłamstwa. – Phalydowie i Lanydowie to... Karsa wyprostował się. – Dość tego, Delumie Thord. – Imię Icariuma przetrwało w naszych... – Dość! – warknął Karsa. – Te słowa nie mają żadnego znaczenia! – Skoro tak mówisz, Karso Orlong. Kąsacz wychynął z mroku. Teblorscy wojownicy zobaczyli teraz widoczną tam ciemniejszą szczelinę. Delum wskazał głową w jej stronę. – Tam leży ciało tego, kto wyrzeźbił te słowa. – Z pewnością poczołgał się tam, by umrzeć – zadrwił Karsa. – Wracajmy do Bairotha. Konie znajdą tu schronienie. My będziemy spać na zewnątrz. Obaj wojownicy odwrócili się i ruszyli ku wyjściu z jaskini. Kąsacz stał jeszcze przez chwilę obok kopczyka. Słońce opadło za horyzont i komorę wypełniły cienie. Oczy psa zalśniły w ciemności. Po dwóch nocach spojrzeli z końskich grzbietów na dolinę Sunydów. Plan skłonienia Rathydów do pościgu spalił na panewce, gdyż dwie ostatnie wioski, na które się natknęli, 60 były od dawna opustoszałe. Ścieżki wokół nich zarosły trawą, a deszcze wypłukały węgiel drzewny z dołów na ogień, zastawiając tylko czarne plamy o czerwonych obwódkach. A w całej dolinie Sunydów nie płonął ani jeden ogień. – Uciekli – mruknął Bairoth. – Ale nie przed nami – dodał Delum. – Nie, jeśli wioski Sunydów wyglądają tak samo jak rathydzkie. Ta ucieczka nastąpiła już dawno. Bairoth chrząknął. – Dokąd więc odeszli? – Na północ od tej są jeszcze inne sunydzkie doliny – stwierdził Karsa, wzruszając ramionami. – Co najmniej tuzin. Jest też kilka na południu. Być może doszło do rozłamu. To nie ma dla nas znaczenia. Najwyżej nie zdobędziemy nowych trofeów po drodze nad Srebrne Jezioro. Bairoth rozprostował ramiona. – Wodzu wojenny, gdy już dotrzemy do Srebrnego Jeziora, to czy zaatakujemy pod kręgiem słońca? Dolina przed nami jest pusta i moglibyśmy zatrzymać się w niej na noc. Nie znamy tutejszych ścieżek i po ciemku musielibyśmy posuwać się naprzód powoli. – Masz słuszność, Bairothu Gild. Zaatakujemy w świetle dnia. Zejdźmy na dno doliny i znajdźmy tam miejsce na obóz. Gdy urydzcy wojownicy znaleźli odpowiednie miejsce na postój, krąg gwiazd wykonał już jedną czwartą swego obrotu. Po drodze na dół Delum zabił dzięki pomocy psów sześć skalnych zajęcy, które obdarł ze skóry i nadział na rożen, podczas gdy Bairoth rozpalił małe ognisko. Karsa oporządził konie, po czym dołączył do towarzyszy przy ognisku. Siedzieli w milczeniu, czekając, aż mięso się upiecze. Słodki zapach i skwierczenie wydawały się im dziwnie nieznajome po tak wielu spożytych na surowo posiłkach. Karsa czuł, że ogarnia go senność. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo jest zmęczony. Zające wreszcie się upiekły i trzej wojownicy zjedli je bez słowa. – Delum mówił mi o napisanych w jaskini słowach – odezwał się Bairoth. Karsa przeszył winowajcę złowrogim spojrzeniem. – Delum Thord mówił o sprawach, o których nie powinien był wspominać. Te słowa w jaskini to tylko bredzenie szaleńca, nic więcej. – Rozważyłem je starannie – nie ustępował Bairoth – i jestem przekonany, że w tym bredzeniu kryje się prawda, Karso Orlong. – To przekonanie niczemu nie służy, Bairothu Gild. – Jestem innego zdania, wodzu wojenny. Nazwy plemion. Bo zgadzam się z Delumem, który twierdził, że były tam wypisane nazwy naszych plemion. „Uradowie” brzmi zbyt podobnie do „Urydowie”, zwłaszcza jeśli trzy inne nazwy są niezmienione. Co prawda, jedno z tych plemion zniknęło, ale nawet nasze własne legendy szepczą o czasach, gdy było więcej 61 plemion niż obecnie. A te dwa słowa, których nie znałeś, Karso Orlong. „Wielkie wioski” i „żółta kora”... – One nie tak brzmiały! – To prawda, ale to najlepsze przybliżenie, na jakie mógł się zdobyć Delum. Karso Orlong, ten, kto napisał te słowa, żył w wyrafinowanej epoce, gdy teblorski język był bardziej skomplikowany niż dzisiaj. Karsa splunął w ogień. – Bairothu Gild, jeśli faktycznie są to prawdy, tak jak twierdzicie ty i Delum, to muszę was zapytać: jaką wartość mają one dla nas? Jesteśmy upadłym ludem? To żadna nowina. Wszystkie nasze legendy mówią o dawno minionym wieku chwały, gdy wśród Teblorów żyły setki bohaterów, wobec których nawet mój dziadek Pahlk byłby jak dziecko pośród mężczyzn... Na widocznej w blasku ogniska twarzy Deluma pojawił się głęboki mars. – To właśnie mnie niepokoi, Karso Orlong. Te opiewające chwałę legendy mówią o czasach nie różniących się zbytnio od naszych. Było wtedy więcej bohaterów i dokonywano wspanialszych czynów, ale życie wyglądało zasadniczo tak samo jak dzisiaj. Zaiste, wydaje się, że te opowieści udzielają nam wskazówek, stanowią kodeks zachowania, uczą nas, jak być Teblorami. Bairoth skinął głową. – A te słowa wyryte na ścianie jaskini dają nam wyjaśnienie. – Opisują, jacy moglibyśmy być – dodał Delum. – Nie, jacy jesteśmy. – Nic z tego nie ma znaczenia – warknął Karsa. – Jesteśmy pokonanym ludem – ciągnął Delum, jakby go nie słyszał. – Została z nas garstka rozbitków. – Uniósł wzrok i spojrzał Karsie w oczy ponad ogniskiem. – Jak wielu spośród naszych braci i sióstr, których oddaliśmy Twarzom w Skale, urodziło się z jakąś skazą? Zbyt wiele palców u rąk i nóg, usta bez podniebienia, twarze bez oczu. To samo obserwujemy wśród naszych psów i koni, wodzu wojenny. To skutki wsobnego rozmnażania. Taka jest prawda. Starzec z jaskini wiedział, co grozi naszemu ludowi, i dlatego wymyślił sposób, by podzielić go na grupy i powoli oczyścić zmąconą krew. Dlatego Teblorzy wygnali go jako zdrajcę. Byliśmy w tej jaskini świadkami starożytnej zbrodni... – Jesteśmy upadłym ludem – stwierdził Bairoth i wybuchnął śmiechem. Delum spojrzał na niego. – Co w tym widzisz zabawnego, Bairothu Gild? – Jeśli muszę ci to wyjaśniać, Delumie Thord, to znaczy, że i tak tego nie zrozumiesz. Śmiech Bairotha przeszył Karsę dreszczem. – Obaj nie rozumiecie prawdziwego znaczenia tego wszystkiego... Bairoth chrząknął. – Tego znaczenia, które według ciebie nie istnieje, Karso Orlong? 62 – Przed tymi, którzy upadli, stoi tylko jedno wyzwanie – podjął Karsa. – Podnieść się znowu. Teblorzy byli kiedyś nieliczni, byli pokonani. Niech i tak będzie. Nie jesteśmy już nieliczni. Nie zaznaliśmy też od owego czasu porażki. Kto z mieszkańców nizin waży się zapuszczać na nasze ziemie? Powiadam wam, że nadszedł czas, byśmy stawili czoło temu wyzwaniu. Teblorzy muszą się podnieść. Bairoth uśmiechnął się szyderczo. – Ciekawe, kto nas poprowadzi? Kto zjednoczy plemiona? – Spokój – mruknął Delum z błyskiem w oczach. – Bairothu Gild, słyszę w twych słowach niegodną zawiść. Powiedz mi, czy po tym, czego w trójkę dokonaliśmy, po tym, co osiągnął już nasz wódz wojenny, cienie starożytnych bohaterów nadal pożerają nas w całości? Ja twierdzę, że tak nie jest. Karsa Orlong dorównał owym bohaterom, a my jesteśmy jego towarzyszami. Bairoth odchylił się powoli, rozprostowując nogi obok ogniska. – Skoro tak mówisz, Delumie Thord. – W migotliwym blasku ognia widać było, że wojownik uśmiecha się szeroko. Wydawało się jednak, że adresatem tego uśmiechu są płomienie. – „Kto z mieszkańców nizin waży się zapuszczać na nasze ziemie?”. Karso Orlong, wędrujemy przez pustą dolinę. Nie ma tu naszych pobratymców, ale co ich stąd przegnało? Niewykluczone, że nieustraszeni Teblorzy znowu poznali smak klęski. Nastała długa chwila, podczas której żaden z nich się nie odzywał. Wreszcie Delum dorzucił do ognia kolejną gałąź. – Niewykluczone – skontrował cicho – że wśród Sunydów nie ma bohaterów. Bairoth roześmiał się. – To prawda. Wśród wszystkich plemion Teblorów jest ich tylko trzech. Myślisz, że to będzie dość? – Trzech to lepiej niż dwóch – warknął Karsa – ale jeśli będzie trzeba, to i dwóch wystarczy. – Karso Orlong, modlę się do Siedmiu, by twój umysł zawsze pozostał wolny od wątpliwości. Karsa zdał sobie sprawę, że zaciska dłonie na rękojeści miecza. – Ach, to tym torem biegną twoje myśli. Uważasz, że jestem synem swego ojca. Czy oskarżasz mnie o słabość Synyga? Bairoth przyjrzał się Karsie, po czym pokręcił powoli głową. – Twój ojciec nie jest słaby, Karso Orlong. Jeśli mam jakieś wątpliwości, o których powinienem tu i teraz wspomnieć, to dotyczą one Pahlka i jego bohaterskiej wyprawy nad Srebrne Jezioro. Karsa zerwał się na nogi, ściskając w dłoniach krwawy miecz. Bairoth nawet nie drgnął. – Nie widzisz tego samego, co ja – stwierdził cicho. – Masz w sobie potencjał, by stać się 63 synem swego ojca, Karso Orlong. Skłamałem, mówiąc, że modlę się o to, byś pozostał wolny od wątpliwości. Modlę się o coś wręcz przeciwnego, wodzu wojenny. O to, byś poznał zwątpienie i by utemperowało cię ono swą mądrością. Ci bohaterowie z naszych legend, Karso Orlong, byli straszni. Byli potworami, gdyż zwątpienie było im obce. – Stań naprzeciwko mnie, Bairothu Gild, bo nie zabiję cię, gdy trzymasz miecz w pochwie. – Nie uczynię tego, Karso Orlong. To ja zacząłem, a ty nie jesteś moim wrogiem. Delum podniósł się z dłońmi pełnymi ziemi, którą zasypał ognisko płonące między dwoma mężczyznami. – Jest już późno – mruknął. – Możliwe też, że Bairoth ma rację i wcale nie jesteśmy w tej dolinie sami. Na jej drugim końcu mogą się czaić obserwatorzy albo i coś gorszego. Wodzu wojenny, tej nocy padły tylko słowa. Zostawmy rozlew krwi dla prawdziwych wrogów. Karsa nadal stał, spoglądając ze złością na Bairotha Gilda. – Słowa – warknął. – Tak, i za słowa, które wypowiedział, Bairoth Gild musi mnie przeprosić. – Ja, Bairoth Gild, błagam cię o wybaczenie za moje słowa. A teraz, Karso Orlong, czy schowasz miecz? – Ostrzegam cię, że następnym razem nie dam się ugłaskać tak łatwo – rzekł Karsa. – Słyszałem twe ostrzeżenie. Sunydzka wioska zarosła już trawą i młodymi drzewkami. Prowadzące do niej ścieżki niemal całkowicie zniknęły pod krzewami jeżyn, ale tu i ówdzie, pośród kamiennych fundamentów okrągłych domów, widać było ślady ognia i przemocy. Delum zsiadł z konia i zaczął grzebać w gruzach. Już po paru chwilach znalazł pierwsze kości. Bairoth chrząknął. – Ktoś napadł na wioskę. Nie oszczędzono nikogo. Delum wyprostował się, trzymając w dłoniach rozszczepione drzewce strzały. – Mieszkańcy nizin. Sunydowie trzymali niewiele psów. W przeciwnym razie nie daliby się tak zaskoczyć. – To nie jest już wyprawa zwiadowcza, lecz wojna – oznajmił Karsa. – Zmierzamy ku Srebrnemu Jezioru nie jako Urydowie, lecz jako Teblorzy, po to, by wywrzeć zemstę. Zsiadł z konia i wydobył z juków cztery pochwy z twardej skóry, które następnie założył Havokowi na nogi, by osłonić go przed kolcami jeżyn. Dwaj pozostali wojownicy poszli za jego przykładem. – Prowadź nas, wodzu wojenny – rzekł Delum, gdy już uporał się z tym zadaniem. Wskoczył z powrotem na grzbiet rumaka. Karsa ponownie podniósł trójnogą sukę i położył ją za kłębem Havoka. Następnie dosiadł konia i spojrzał na Bairotha. Krzepki wojownik również wdrapał się na grzbiet wierzchowca. Spod opadających 64 powiek popatrzył na Karsę. – Prowadź nas, wodzu wojenny. – Pojedziemy tak szybko, jak tylko pozwoli nam teren – oznajmił Karsa, kładąc sobie trójnogie zwierzę na udach. – Gdy już wydostaniemy się z doliny, ruszymy na północ, a potem znowu na wschód. Jutrzejszą noc spędzimy już blisko Przesmyku Kości. Skierujemy się nim na południe i dotrzemy do Srebrnego Jeziora. – A jeśli natkniemy się po drodze na mieszkańców nizin? – W takim przypadku zaczniemy zbierać trofea, Bairothu Gild. Nie możemy jednak pozwolić, by choć jeden zdołał uciec. Nasz atak na gospodarstwo rolne musi być całkowitym zaskoczeniem, bo w przeciwnym razie dzieci umkną. Ominęli wioskę i dotarli na szlak wiodący do lasu. Między drzewami rosło mniej chaszczy, co pozwoliło im przejść w powolny galop. Wkrótce ścieżka zaczęła się wspinać na stok doliny. O zmierzchu znaleźli się na szczycie. Z koni buchała już para, więc trzej wojownicy ściągnęli wodze. Dotarli do skraju płaskowyżu. Na północy i wschodzie skąpany jeszcze w złocistym blasku słońca horyzont był wyszczerbioną linią górskich szczytów. Ich wierzchołki pokrywał śnieg, a ze stoków spływały rzeki bieli. Na wprost przed nimi, u stóp pionowej ściany, wysokiej na co najmniej trzysta kroków, leżała wielka, lesista kotlina. – Nie widzę ognisk – wskazał Delum, omiatając wzrokiem spowitą w cieniu dolinę. – Musimy ruszyć na północ jej brzegiem – stwierdził Karsa. – Nie ma tu biegnących po stoku ścieżek. – Konie potrzebują odpoczynku – odezwał się Delum. – Ale w tym miejscu za bardzo rzucamy się w oczy, wodzu wojenny. – W takim razie pójdziemy na piechotę – zdecydował Karsa, zsuwając się z końskiego grzbietu. Gdy postawił trójnogą sukę na ziemi, Kąsacz stanął obok niej. Karsa złapał za wodzę Havoka. Wydeptana przez zwierzynę ścieżka jeszcze przez trzydzieści kroków biegła wzdłuż grani, po czym opadała nieco w dół, dzięki czemu ich sylwetki nie były już widoczne na tle nieba. Szli jeszcze przez pewien czas, aż krąg gwiazd wykonał jedną piątą swego obrotu, po czym znaleźli ślepą dolinkę o wysokich ścianach, w której rozbili obóz. Delum zajął się przygotowaniem posiłku, a Bairoth oporządził konie. Karsa ruszył na zwiady, zabierając ze sobą Kąsacza i trójnogą sukę. Do tej pory widzieli jedynie ślady górskich kóz i dzikich owiec. Grań schodziła powoli w dół i wojownik wiedział, że gdzieś przed nimi znajduje się rzeka, którą spływa woda z północnego łańcucha górskiego, a na niej wodospad, tworzący szczelinę w ścianie płaskowyżu. Oba psy spłoszyły się nagle w ciemności i obiły o nogi Karsy, odsuwając się od wylotu kolejnej ślepej dolinki po lewej. Dotknął Kąsacza, by go uspokoić, i wyczuł, że zwierzę drży. Wyciągnął miecz i powęszył uważnie, ale nie wyczuł żadnego podejrzanego zapachu. Z 65 mrocznej niszy nie dobiegały też żadne dźwięki, a Karsa był wystarczająco blisko, by usłyszeć oddech, gdyby ktoś się tam ukrywał. Ruszył ostrożnie naprzód. Prawie całą dolinkę zajmowała masywna, płaska płyta, pozostawiająca jedynie z trzech stron przejście szerokie na długość przedramienia. Jej powierzchnia była pozbawiona ozdób, ale wydawało się, że z samego kamienia bije słabe, szare światło. Karsa podszedł bliżej, po czym przykucnął powoli przed nieruchomą dłonią, która wystawała spod brzegu płyty. Była chuda, lecz cała. Pokrywająca ją skóra miała mleczną, niebieskozieloną barwę, paznokcie były połamane, a palce pokrywały plamki białego pyłu. Wszędzie, dokąd mogła sięgnąć dłoń, w skale było widać głębokie, wyryte przez palce wyżłobienia, które krzyżowały się ze sobą, tworząc chaotyczny wzór. Karsa zauważył, że nie jest to dłoń Teblora ani mieszkańca nizin. Była mniejsza od pierwszej, lecz większa od drugiej. Kości miała wydatne, a palce szczupłe i przesadnie długie. Wydawało się, że jest w nich stanowczo zbyt wiele stawów. Coś wyczuło obecność Karsy – być może jego oddech, gdy się pochylił, by przyjrzeć się uważniej – gdyż dłoń nagle poruszyła się spazmatycznie i rozpłaszczyła na kamieniu, rozpościerając palce. Teblor widział też teraz znaki świadczące, że w przeszłości dłoń atakowały zwierzęta – górskie wilki i inne, jeszcze groźniejsze stworzenia. Kąsały ją zęby i drapały pazury, ale wydawało się, że nigdy nie została złamana. Ponownie znieruchomiała, przywierając do skały. Karsa usłyszał za plecami kroki. Wstał i się odwrócił. Ścieżką zbliżali się Delum i Bairoth. Obaj wyciągnęli miecze. Karsa ruszył im na spotkanie. – Twoje psy wróciły do nas z podkulonymi ogonami – mruknął Bairoth. – Co tu znalazłeś, wodzu wojenny? – zapytał szeptem Delum. – Demona – odpowiedział Karsa. – Uwięzionego po kres czasu pod tym kamieniem. On jeszcze żyje. – To Forkassal. – Zaiste. Wygląda na to, że w naszych legendach kryje się wiele prawdy. Bairoth ominął Karsę i podszedł do płyty. Przykucnął obok dłoni i przez długi czas przyglądał się jej w półmroku. Wreszcie wyprostował się i wrócił do towarzyszy. – Forkassal. Demon z gór, Ten, Który Pragnął Pokoju. – W czasach wojen duchów, gdy nasi dawni bogowie byli młodzi – dodał Delum. – Co jeszcze zapamiętałeś z tej opowieści, Karso Orlong? Była bardzo krótka, zachowały się z niej tylko strzępki. Starsi sami przyznawali, że większą jej część zapomniano dawno temu, jeszcze przed przebudzeniem się Siedmiu. – Strzępki – zgodził się Karsa. – Wojny duchów były dwoma, może trzema najazdami i miały bardzo niewiele wspólnego z Teblorami. Walczyli w nich cudzoziemscy bogowie i demony. Ich bitwy wstrząsnęły górami, aż wreszcie została tylko jedna siła... 66 – W tych opowieściach znajduje się jedyna znana nam wzmianka o Icariumie – przerwał mu Delum. – Karso Orlong, niewykluczone, że ci T’lan Imassowie, o których wspominał starzec z jaskini, walczyli w wojnach duchów. Że to oni w nich zwyciężyli, a potem odeszli, by już nigdy nie wrócić. Niewykluczone, że to wojny duchów zniszczyły nasz lud. Bairoth nie odrywał wzroku od płyty. – Trzeba uwolnić tego demona – oznajmił. Karsa i Delum odwrócili się w jego stronę. Obaj oniemieli ze zdumienia. – Nic nie mówcie – ciągnął Bairoth – dopóki nie skończę. Forkassal ponoć przybył w miejsce, gdzie toczyły się wojny duchów, po to, by zaprowadzić pokój między walczącymi. Tak mówi jeden ze strzępków opowieści. W nagrodę za te wysiłki spotkała go straszliwa kara. To drugi strzępek. Icarium również pragnął położyć kres wojnie, ale przybył za późno i zwycięzcy wiedzieli, że nie zdołają go pokonać. Dlatego nawet nie próbowali. To trzeci strzępek. Delumie Thord, słowa w jaskini również wspominały o Icariumie, nieprawdaż? – Wspominały, Bairothu Gild. Icarium dał Teblorom prawa, które umożliwiły nam przetrwanie. – Ale T’lan Imassowie na nim również położyliby kamień, gdyby tylko zdołali. Wypowiedziawszy te słowa, Bairoth umilkł. Karsa odwrócił się i podszedł do płyty. Jej blask w niektórych miejscach przygasał już, co świadczyło, że czar jest bardzo stary i powoli ulega rozkładowi. Teblorska starszyzna uprawiała niekiedy magię, lecz zdarzało się to rzadko. Od chwili przebudzenia Twarzy w Skale czary przychodziły do nich tylko jako gość, we śnie albo podczas transu. Dawne legendy mówiły o okrutnych przejawach otwartej magii, straszliwych orężach wzmocnionych klątwami, Karsa podejrzewał jednak, że były to jedynie wymyślne ozdobniki, mające przydać opowieści jaskrawych barw. Skrzywił się wściekle. – Nie pojmuję tej magii – oznajmił. Bairoth i Delum podeszli do niego. Dłoń leżała płasko i nieruchomo. – Ciekawe, czy demon słyszy nasze słowa – zastanawiał się Delum. Bairoth chrząknął. – Nawet gdyby słyszał, to czyby je zrozumiał? Mieszkańcy nizin mówią innym językiem. Demony z pewnością również mają własny. – Ale przybył tu, by zaprowadzić pokój... – Nie słyszy nas – zapewnił Karsa. – Może co najwyżej wyczuwać, że ktoś... że coś tu jest. Bairoth wzruszył ramionami i przykucnął obok płyty. Wyciągnął rękę, zawahał się, a potem rozpłaszczył dłoń na kamieniu. – Nie jest gorący ani zimny. Jego magia nie jest przeznaczona dla nas. – To znaczy, że nie ma być osłoną, a jedynie utrzymywać głaz na miejscu – zasugerował 67 Delum. – We trzech powinniśmy dać radę go podnieść. Karsa przyjrzał się Bairothowi. – Co właściwie pragniesz obudzić, Bairothu Gild? Potężnie zbudowany wojownik podniósł wzrok, mrużąc powieki. Potem uniósł brwi i się uśmiechnął. – Przynoszącego pokój? – Pokój nie ma żadnej wartości. – Między Teblorami musi zapanować pokój, bo inaczej nigdy się nie zjednoczymy. Karsa uniósł głowę, zastanawiając się nad słowami Bairotha. – Ten demon mógł wpaść w obłęd – mruknął Delum. – Jak długo już jest uwięziony pod tą skałą? – Jest nas trzech – wskazał Bairoth. – Ale demon pochodzi z czasów, gdy nas pokonano. Uwięzili go owi T’lan Imassowie i zrobili to dlatego, że nie byli w stanie go zabić. Bairothu Gild, wobec tej istoty nas trzech będzie niczym. – Zasłużymy sobie na jego wdzięczność. – Gorączka obłędu nie zna przyjaciół. Obaj wojownicy popatrzyli na Karsę. – Nie znamy myśli demona – stwierdził. – Ale z pewnością możemy stwierdzić jedno. Nadal próbuje się bronić. Ta pojedyncza dłoń odparła ataki wszelkich zwierząt. To świadczy o poczuciu celu. – Cierpliwość nieśmiertelnego. – Bairoth skinął głową. – Patrzę na to tak samo jak ty, Karso Orlong. Karsa spojrzał na Deluma. – Delumie Thord, czy nadal masz wątpliwości? – Mam, wodzu wojenny, ale wesprę twój zamiar swą siłą, albowiem dostrzegam w twych oczach decyzję. Niech i tak będzie. Trzej Urydowie nie mówili już nic więcej. Zajęli miejsca z boku kamiennej płyty i przykucnęli, chwytając jej brzeg. – Na czwarty oddech – polecił Karsa. Kamień uniósł się z głośnym zgrzytem. W górę buchnęły obłoki pyłu. Drugie pchnięcie przewróciło płytę na bok. Uderzyła z hukiem o skalną ścianę. Postać leżała na boku. Ogromny ciężar płyty z pewnością poprzemieszczał kości i zmiażdżył mięśnie, ale to nie wystarczyło, by pokonać demona, który w ciągu tysiącleci wyżłobił w skale nieregularne, podłużne zagłębienie długości połowy wąskiego, niezwykle wydłużonego ciała. Uwięziona pod tym ciałem dłoń wygrzebała najpierw miejsce dla siebie, a potem, powoli, również zagłębienia dla biodra i barku. Obie stopy, które były bose, zdołały 68 dokonać czegoś podobnego. Pajęczyny i skalny pył pokrywały postać niby matowoszary całun, a stęchłe powietrze uwięzione pod płytą było wręcz widoczne, gdy umykało leniwie w górę. Niosło ze sobą osobliwy, owadzi odór. Trzej wojownicy spoglądali z góry na demona. Jeszcze się nie poruszył, lecz mimo to widzieli, że wygląda dziwnie. Miał wydłużone kończyny o większej niż zwykła liczbie stawów, a mocno napięta skóra była blada niczym blask księżyca. Ze zwróconej twarzą w dół głowy wyrastała gęstwa granatowoczarnych włosów, które rozpościerały się na skalnej powierzchni niczym delikatne korzenie. Demon był nagi i był kobietą. Jego kończyny poruszyły się spazmatycznie. Bairoth podszedł bliżej. – Jesteś wolny, demonie – oznajmił uspokajającym tonem. – Jesteśmy Teblorami z plemienia Urydów. Pomożemy ci, jeśli tego pragniesz. Powiedz nam, czego ci potrzeba. Kończyny przestały się już miotać i drżały tylko. Istota uniosła powoli głowę. Dłoń, która znała wieczną ciemność, wysunęła się spod ciała kobiety i dotknęła niepewnie skalnej powierzchni. Gdy jej palce dotykały kosmyków włosów, obracały się one w pył. Wreszcie dłoń znieruchomiała w takiej samej pozycji jak druga. Demonica napięła mięśnie ramion, barków oraz szyi i zaczęła się podnosić, powolnym, szarpanym ruchem. Zrzucała włosy w deszczu czarnego pyłu, aż wreszcie odsłoniła gładką, białą czaszkę. Bairoth podszedł bliżej, chcąc jej pomóc, lecz Karsa go powstrzymał, wyciągając rękę. – Nie, Bairothu Gild, ona zbyt długo już czuła na sobie obcy ciężar. Nie sądzę, żeby chciała, by ją dotykano. Jeszcze długo nie, a być może nigdy. Bairoth przez długą chwilę przyglądał się Karsie spod opadających powiek. – Karso Orlong, słyszę mądrość w twych słowach – rzekł wreszcie z westchnieniem. – Po raz kolejny mnie zaskakujesz. Nie, to nie miała być obelga. Coraz bardziej skłaniam się do podziwu dla ciebie. Pozwól mi na te ostre słowa. Karsa wzruszył ramionami, ponownie spoglądając na kobietę. – Możemy tylko tu czekać. Czy demony znają pragnienie? Głód? Jej gardło od pokoleń nie zaznało wody, żołądek zapomniał o swej powinności, a płuca nie zaczerpnęły tchu od chwili, gdy przywalono ją płytą. Całe szczęście, że jest noc, bo słońce mogłoby być dla jej oczu niczym ogień... Przerwał nagle, gdyż demonica, wsparta na rękach i kolanach, uniosła głowę i po raz pierwszy ujrzeli jej twarz. Skórę miała nieskazitelną jak gładzony marmur, czoło szerokie, a ogromne, czarne jak noc oczy wydawały się suche i pozbawione wyrazu, jak onyks przykryty warstewką kurzu. Kości policzkowe były szerokie i wysoko osadzone, a pełne usta wyschnięte i pokryte drobnymi kryształkami. – Nie ma w niej ani odrobiny wody – zauważył Delum. Cofnął się i ruszył w stronę ich 69 obozu. Kobieta przykucnęła powoli, a potem spróbowała wstać. Trudno było na to patrzeć, ale obaj wojownicy trzymali się na dystans, gotowi ją złapać, gdyby się przewracała. Wydawało się, że kobieta to zauważyła, gdyż uniosła lekko kącik ust. Ten nieznaczny grymas całkowicie zmienił wyraz jej twarzy. Karsa poczuł się jak uderzony młotem w pierś. Ona drwi ze swego żałosnego stanu. To pierwsze, co poczuła po uwolnieniu. Jest zażenowana, lecz znajduje w tym powód do wesołości. Wysłuchaj mnie, Urugalu Utkany. Sprawię, że ci, którzy ją uwięzili, pożałują swego czynu, jeśli oni albo ich potomkowie jeszcze żyją. Ci T’lan Imassowie zrobili sobie ze mnie wroga. Tak ślubuję ja, Karsa Orlong. Delum wrócił z bukłakiem wody. Zwolnił kroku, zobaczywszy, że kobieta stoi. Na jej chudym ciele pełno było ostrych kątów. Piersi miała umiejscowione wysoko i daleko od siebie, a między nimi sterczał wydatny mostek. Wydawało się, że ma stanowczo zbyt wiele żeber. Wzrostem dorównywała teblorskiemu dziecku. Zobaczyła bukłak w dłoni Deluma, ale nie sięgnęła po niego. Odwróciła się i spojrzała na miejsce, w którym była uwięziona. Karsa widział, jak jej klatka piersiowa faluje, lecz poza tym kobieta pozostawała zupełnie nieruchoma. – Czy jesteś Forkassal? – zapytał Bairoth. Spojrzała nań i ponownie rozciągnęła usta w półuśmieszku. – My jesteśmy Teblorami – ciągnął Bairoth i kobieta uśmiechnęła się trochę szerzej. Karsa widział, że poznała to słowo, lecz zarazem dziwnie ją ono rozbawiło. – Ona cię rozumie – zauważył. Delum podszedł do niej z bukłakiem w dłoni. Zerknęła na niego i potrząsnęła głową. Zatrzymał się. Karsa zauważył, że oczy kobiety stały się nieco mniej matowe, a usta trochę bardziej pełne. – Wraca do siebie – zauważył. – Potrzebowała tylko wolności – dodał Bairoth. – Tak jak stwardniałe porosty miękną nocą – wyjaśnił Karsa. – By ugasić jej pragnienie, wystarczy samo powietrze... Nagle zesztywniała i zwróciła się w jego stronę. – Jeśli czymś cię uraziłem... Nim Karsa zdążył zaczerpnąć tchu, kobieta rzuciła się na niego. Po pięciu potężnych ciosach na korpus Teblor zwalił się na plecy. Uderzył boleśnie o twardą skałę. Plecy piekły go, jakby upadł w mrowisko. Nie mógł oddychać. Poraził go ból i nie był w stanie się poruszyć. 70 Usłyszał bojowy okrzyk Deluma, który nagle przerwało stłumione chrząknięcie. Potem rozległ się łoskot kolejnego padającego na skałę ciała. – Forkassal! – krzyknął trzymający się z boku Bairoth. – Powstrzymaj się! Zostaw go... Karsa zamrugał – oczy miał załzawione. Widział nad sobą jej twarz. Zbliżyła się do niego. Jej oczy lśniły teraz jak czarne sadzawki, a pełne usta wydawały się niemal fioletowe w blasku gwiazd. – Nie chcą was zostawić, nieprawdaż? – wyszeptała do niego ochryple w języku Teblorów. – Ci moi dawni wrogowie. Widzę, że strzaskanie ich kości nie wystarczyło. – Wyraz jej oczu złagodniał nieco. – Wasz rodzaj zasługuje na lepszy los. – Odsunęła powoli twarz. – Sądzę, że, chcąc nie chcąc, muszę zaczekać. Zaczekać i przekonać się, kim się staniesz, nim zdecyduję, czy obdarzę cię mym wiecznym pokojem, wojowniku. – Forkassal! – zawołał stojący w odległości kilkunastu kroków Bairoth. Wyprostowała się i odwróciła niewiarygodnie płynnym ruchem. – Nisko upadliście, jeśli tak zniekształcacie nazwę mego rodzaju, nie wspominając już o swoim własnym. Jestem Forkrul Assailem, młody wojowniku, nie demonem. Nazywam się Cisza, Przynosząca Pokój, i ostrzegam cię, że pragnienie, by cię nim obdarzyć, jest w tej chwili we mnie bardzo mocne, lepiej więc cofnij rękę od tej broni. – Przecież cię uwolniliśmy! – zawołał Bairoth. – A mimo to powaliłaś Karsę i Deluma! Roześmiała się. – Icarium i ci przeklęci T’lan Imassowie nie będą zadowoleni, że zniszczyliście ich dzieło. Ale z drugiej strony, Icarium zapewne o niczym nie pamięta, a T’lan Imassowie są daleko. No cóż, nie dam im drugiej szansy. Wiem, co to wdzięczność, wojowniku, i dlatego powiem ci jedno. Ten, który zwie się Karsą, został wybrany. Gdybym powiedziała ci o jego ostatecznym celu chociaż tę odrobinę, którą zdołałam wyczuć, spróbowałbyś go zabić. Dowiedz się jednak, że nic by to nie dało, gdyż ci, którzy się nim posługują, po prostu wybraliby następnego. Nie. Obserwuj uważnie tego swego przyjaciela. Strzeż go. Nadejdzie chwila, gdy będzie miał szansę zmienić oblicze świata. Wtedy się zjawię. Dlatego że przynoszę pokój. Gdy nadejdzie ów moment, przestań go pilnować. Odsuń się na bok, tak jak zrobiłeś to teraz. W obolałe płuca Karsa wciągnął spazmatycznie powietrze. Dopadła go fala mdłości. Odwrócił się i zwymiotował na zapiaszczoną skałę. W przerwie między atakami kaszlu usłyszał, że kobieta Forkrul Assailów zwana Ciszą oddaliła się. Po chwili uklęknął obok niego Bairoth. – Delum jest ciężko ranny, wodzu wojenny – oznajmił. – Z pęknięcia w jego głowie wycieka płyn. Karso Orlong, żałuję, że uwolniłem tę... tę istotę. Delum miał wątpliwości, ale to on... Karsa kaszlnął, splunął i wstał z wysiłkiem, walcząc z falami bólu, które targały jego piersią. 71 – Nie mogłeś przewidzieć, co się stanie, Bairothu Gild – wymamrotał, ocierając łzy z oczu. – Wodzu wojenny, ja nie wyciągnąłem broni. Nie próbowałem cię bronić, tak jak Delum Thord... – I dzięki temu jeden z nas jest zdrowy – warknął Karsa, ruszając chwiejnym krokiem ku leżącemu na ścieżce Delumowi. Wydawało się, że otrzymał on tylko jeden cios, ale to wystarczyło, by odrzucić go spory kawałek na bok. Jego czoło przeszywały cztery głębokie, biegnące na ukos ślady. Skóra rozstąpiła się i przez wbitą do środka kość sączył się żółtawy płyn. To były koniuszki jej palców. Ranny miał szeroko otwarte oczy, lecz zasnuła je mgła. Całe fragmenty twarzy straciły wszelki wyraz, jakby nie kryła się już za nimi żadna myśl. Podszedł do niego Bairoth. – Zobacz, płyn jest przezroczysty. To krew myśli. Delum Thord nie wróci już do siebie po takiej ranie. – Masz rację – wyszeptał Karsa. – Nikt, kto stracił krew myśli, nie odzyskuje zmysłów. – To moja wina. – Nie. To Delum popełnił błąd, Bairothu Gild. Czy zginąłem? Forkassal postanowiła mnie nie zabijać. Delum powinien postąpić tak samo jak ty. Stać z boku. Bairoth skrzywił się boleśnie. – Rozmawiała z tobą, Karso Orlong. Słyszałem jej szept. Co ci powiedziała? – Niewiele zrozumiałem z jej słów poza tym, że pokój, który przynosi, to śmierć. – Czas wypaczył treść naszych legend. – To prawda, Bairothu Gild. Chodź, musimy opatrzyć rany Deluma. Krew myśli nasączy bandaże i skrzepnie, zatykając otwory. Być może w ten sposób nie wycieknie do końca i Delum częściowo do nas wróci. Obaj wojownicy ruszyli w stronę obozu. Kiedy tam dotarli, zobaczyli, że psy zbiły się w grupę i drżą. Przez środek polany biegły ślady stóp Ciszy. Wiodły na południe. Na granicy płaskowyżu zawodził zimny, przenikliwy wiatr. Karsa Orlong siedział wsparty plecami o skalną ścianę, obserwując Deluma Thorda, który chodził między psami na rękach i kolanach. Wyciągnął ręce i przygarnął zwierzęta do siebie, by móc je głaskać i wtulać twarz w ich sierść. Mruczał melodyjnie pod nosem, a z tej połowy jego oblicza, w której zachował władzę w mięśniach, nie znikał uśmieszek. To były psy do polowania i poddawały się pieszczotom z niechęcią, która niekiedy przybierała gwałtowny charakter. Warczały wtedy cicho i kłapały ostrzegawczo szczękami, lecz Delum Thord nie zwracał na to uwagi. Leżący u stóp Karsy Kąsacz śledził sennym spojrzeniem rannego wojownika, który czołgał się bezmyślnie pośród sfory. Minęła większa część dnia, nim Delum Thord do nich wrócił, a i tak jedynie drobna część 72 jego jaźni zdołała ukończyć tę podróż. Cały następny dzień Karsa i Bairoth czekali, czy nadejdzie coś więcej, czy w oczach Deluma Thorda rozbłyśnie światło, które pozwoli mu poznać towarzyszy. Nic się już jednak nie zmieniło. Ranny w ogóle ich nie zauważał. Widział tylko psy. Bairoth wybrał się rano na polowanie, lecz z upływem dnia Karsa wyczuł, że jego towarzysz unika obozu z innych powodów. Uwalniając demonicę, stracili Deluma, a to słowa Bairotha doprowadziły do tego nieszczęsnego wydarzenia. Karsa słabo rozumiał podobne uczucia, tę potrzebę ukarania samego siebie. To Delum popełnił błąd, wyciągając miecz przeciw demonicy. Obolałe żebra Karsy świadczyły o tym, że kobieta była mistrzynią sztuki walki. Zaatakowała z niewiarygodną szybkością. Karsa nigdy w życiu nie widział tak szybkiej istoty, nie wspominając już o walce z nią. Trzej Teblorzy byli wobec niej jak dzieci. Delum powinien był natychmiast to zrozumieć i powstrzymać się, tak jak Bairoth. Postąpił głupio i teraz czołgał się z psami. Twarze w Skale nie miały litości dla głupich wojowników. Dlaczego Karsa Orlong miałby być inny? Bairoth Gild folgował sobie, robił z żalu, litości i wyrzutów słodki nektar, od którego błąkał się na oślep niczym udręczony pijak. Cierpliwość Karsy szybko się wyczerpywała. Muszą wznowić podróż. Jeśli cokolwiek pozwoli Delumowi Thordowi wrócić do siebie, to tylko bitwa, krwawy szał, który brutalnie budzi duszę. W górze ścieżki rozległy się kroki. Kąsacz odwrócił głowę, lecz tylko na chwilę. Pojawił się Bairoth Gild, dźwigający na ramieniu upolowaną kozicę. Zatrzymał się, by przyjrzeć się Delumowi Thordowi, wypuścił zdobycz, która spadła na ziemię z głośnym łoskotem i stukiem kopyt, po czym wyciągnął rzeźnicki nóż i uklęknął obok niej. – Straciliśmy kolejny dzień – zauważył Karsa. – Trudno tu znaleźć zwierzynę – wyjaśnił Bairoth, otwierając brzuch kozicy. Zniecierpliwione psy otoczyły go półkolem. Delum podążył za ich przykładem. Bairoth wycinał ociekające krwią narządy i rzucał je zwierzętom, lecz żadne z nich się nie poruszyło. Karsa trącił Kąsacza w bok. Przewodnik stada wstał i ruszył w stronę Bairotha. Trójnoga suka kuśtykała za nim. Kąsacz obwąchał kolejno wszystkie kąski i zdecydował się na wątrobę, natomiast jego towarzyszka wybrała serce. Oba psy oddaliły się truchtem, a pozostałe rzuciły się na resztę, warcząc i szczerząc kły. Delum wyrwał jednemu z nich płuca z paszczy, odsłaniając groźnie zęby, po czym odczołgał się na bok ze swym łupem. Kąsacz wstał i potruchtał do rannego wojownika, który zaskomlał, wypuścił płuca z zębów i przykucnął ze zwieszoną głową. Pies lizał przez chwilę zbierającą się wokół narządu krew, po czym wrócił do swego posiłku. Karsa chrząknął. – Sfora Kąsacza zdobyła nowego członka – oznajmił. Nie słysząc odpowiedzi, spojrzał na Bairotha, który gapił się na Deluma z przerażoną miną. – Widzisz jego uśmiech, Bairothu Gild? Delum Thord znalazł szczęście, a to świadczy, że już do nas nie wróci. Po cóż miałby 73 to robić? Bairoth spojrzał na swe okrwawione dłonie, na nóż lśniący czerwono w blasku zachodu. – Czy nie czujesz żałoby, wodzu wojenny? – Nie. On żyje. – Lepiej, żeby nie żył! – warknął Bairoth. – To go zabij. W oczach Bairotha rozbłysła nienawiść. – Karso Orlong, co ona ci powiedziała? Karsa zmarszczył brwi, słysząc to niespodziewane pytanie, po czym wzruszył ramionami. – Przeklęła mnie za moją niewiedzę. Jej słowa nie mogły mnie zranić, bo wszystko, co mówiła, było mi obojętne. Bairoth przymrużył powieki. – Chcesz to, co się wydarzyło, obrócić w żart? Wodzu wojenny, nie uznaję już twego zwierzchnictwa. Nie będę strzegł twego boku w tej twojej przeklętej wojnie. Straciliśmy zbyt wiele... – Jest w tobie słabość, Bairothu Gild. Wiedziałem o tym od dawna. Już od lat. Nie różnisz się od tego, czym się stał Delum Thord. To właśnie ta prawda tak cię dręczy. Czy naprawdę sądziłeś, że wszyscy wrócimy z tej wyprawy bez szwanku? Czy wierzyłeś, że jesteśmy odporni na ciosy wrogów? – Wydaje ci się... Karsa wybuchnął okrutnym śmiechem. – Jesteś głupcem, Bairothu Gild. W jaki sposób udało się nam dotrzeć tak daleko? Przedostać się przez ziemie Rathydów i Sunydów? Wyjść cało ze stoczonych bitew? Nasz triumf nie był darem Siedmiu. Sukces zawdzięczamy umiejętności władania mieczem oraz mojemu przywództwu. Ty jednak widziałeś we mnie jedynie brawurę godną młodzieńca, który dopiero niedawno wstąpił na ścieżkę wojownika. Oszukiwałeś samego siebie i znajdowałeś w tym pocieszenie. Nie jesteś ode mnie lepszy, Bairothu Gild. W niczym. Bairoth Gild wytrzeszczył oczy. Jego karmazynowe dłonie drżały. – A teraz słuchaj – warknął Karsa. – Jeśli chcesz wrócić żywy z tej podróży, ocaleć przed moim gniewem, radzę, byś ponownie nauczył się wartości posłuszeństwa. Twoje życie jest w rękach wodza. Idź za mną do zwycięstwa, Bairothu Gild, albo padnij po drodze. Tak czy inaczej, opowiem twą historię w prawdziwych słowach. Co wybierasz? Szeroka twarz Bairotha pobladła nagle. Emocje przebiegały przez nią z szybkością błyskawicy. Kilka razy z trudem zaczerpnął tchu. – Ja jestem przewodnikiem tej sfory – ciągnął Karsa. – Ja i nikt inny. Czy rzucasz mi wyzwanie? Bairoth przykucnął powoli, przesunął dłonie na rzeźnickim nożu i spojrzał Karsie prosto w oczy. 74 – Już od dawna byliśmy z Dayliss kochankami, a ty o niczym nie miałeś pojęcia. Wyśmiewaliśmy się z twych nieudolnych zalotów. Codziennie paradowałeś dumnie obok nas, wypowiadając śmiałe słowa, zawsze rzucałeś mi wyzwanie, zawsze starałeś się umniejszyć mnie w jej oczach. Ale w duchu śmialiśmy się z ciebie, Dayliss i ja, a noce spędzaliśmy w swych objęciach. Karso Orlong, możliwe, że tylko ty powrócisz do wioski. Sądzę nawet, że się postarasz, by tak się stało, więc moje życie praktycznie już się skończyło, ale nie boję się tego. A kiedy wrócisz do wioski, wodzu wojenny, weźmiesz sobie Dayliss za żonę. Mimo to jedna prawda będzie ci towarzyszyła aż po kres twych dni. Z Dayliss to nie ja podążałem za tobą, ale ty za mną, i nic już nigdy tego nie zmieni. Karsa obnażył powoli zęby. – Dayliss? Za żonę? Nie sądzę. Nie, lepiej będzie, jak oskarżę ją przed plemieniem o to, że spała z mężczyzną, który nie był jej mężem. Zostanie odtrącona, a wtedy zrobię z niej swoją niewolnicę... Bairoth rzucił się na towarzysza. Nóż błysnął w ciemności. Karsa miał za plecami skałę, mógł więc jedynie przetoczyć się na bok. Nim zdążył się podnieść, napastnik runął na niego. Jedną rękę owinął wokół jego szyi, wyginając mu plecy do tyłu, a trzymanym w drugiej nożem przeorał jego pierś, godząc sztychem w gardło. Wtem na obu walczących rzuciły się psy. Ciała zwierząt uderzały ich boleśnie. Słychać było warczenie, widać błyski szarpiących skórzane stroje kłów. Bairoth krzyknął głośno i odsunął się od Karsy, zwalniając uścisk. Wódz wojenny przetoczył się na plecy i zobaczył, że drugi wojownik zachwiał się na nogach. Z obu jego rąk zwisały wbite w nie zębami psy. Kąsacz zatopił kły w jego biodrze, a pozostałe zwierzęta otoczyły go, również gotowe gryźć. Potknął się, a potem runął na ziemię. – Zostawcie go! – ryknął Karsa. Zwierzęta wzdrygnęły się i odstąpiły od przeciwnika, nie przestając warczeć. Wstając, Karsa zauważył Deluma, który przykucnął z boku. Jego twarz rozciągnęła się w szalonym uśmiechu, oczy błyszczały, a zwisające luźno dłonie chwytały powietrze. Potem Karsa spojrzał w dal i zesztywniał nagle. Syknął na psy, które w jednej chwili umilkły. Bairoth przetoczył się na ręce i kolana, unosząc głowę. Karsa skinął dłonią, a potem wyciągnął rękę przed siebie. Na ścieżce przed nimi ujrzeli światło pochodni. Było jeszcze co najmniej sto kroków od nich, ale zbliżało się powoli. Wszelkie dźwięki pozostawały w głębi ślepej doliny i nie wydawało się prawdopodobne, by intruzi usłyszeli odgłosy walki. Karsa wyciągnął miecz i ruszył w ich stronę, ignorując Bairotha. Jeśli byli to Sunydowie, to wykazali się karygodną nieostrożnością i zamierzał dopilnować, by zapłacili za nią życiem. Zapewne jednak byli to mieszkańcy nizin. Przemykając od jednego cienia do drugiego, zauważył, że pochodni jest co najmniej sześć. Znaczyło to, że grupa jest dość liczna. Słyszał też już ich głosy. Mówili w obmierzłym nizinnym języku. 75 Bairoth biegł u jego boku. Wyciągnął miecz. Z ran w jego ramieniu skapywała krew, która broczyła mu biodro. Karsa łypnął na niego spode łba i gestem nakazał mu się cofnąć. Bairoth posłuchał go z grymasem na twarzy. Obcy dotarli już do ślepej dolinki, w której jeszcze niedawno była uwięziona demonica. Na wysokich skalnych ścianach tańczyły plamy blasku pochodni. Głosy przybrały na sile, nagle zaniepokojone. Karsa podkradł się bezgłośnie do intruzów i zatrzymał przed samą plamą światła. Naliczył dziewięciu mieszkańców nizin, którzy zgromadzili się wokół pustego już dołu. Dwaj mieli zbroje i hełmy, trzymali ciężkie kusze, a u ich pasów zwisały długie miecze. Stanęli u wejścia do dolinki i obserwowali ścieżkę. Nieco z boku zatrzymało się czterech mężczyzn w szatach koloru ziemi. Włosy spletli sobie w opadające do przodu warkocze, związane na wysokości serca. Żaden z nich nie nosił broni. Pozostali trzej wyglądali na zwiadowców. Mieli na sobie obcisłe skórzane stroje i byli uzbrojeni w krótkie łuki oraz myśliwskie noże. Ich czoła zdobiły klanowe tatuaże. Jeden z nich sprawiał wrażenie dowódcy, gdyż przemawiał ostrym tonem, jakby wydawał rozkazy. Pozostali dwaj zwiadowcy przykucnęli przy dole, wpatrując się w kamienne podłoże. Obaj strażnicy stali w świetle pochodni, przez co nic właściwie nie widzieli w otaczającej ich ciemności. Nie wyglądali na szczególnie czujnych. Karsa poprawił uchwyt na krwawym mieczu, wbił wzrok w bliższego wartownika. I rzucił się do ataku. Głowa zleciała z barków. Krew chlusnęła strumieniem. Rozpędzony Karsa dotarł w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał drugi wartownik, i przekonał się, że już go tam nie ma. Odwrócił się błyskawicznie z przekleństwem na ustach i zaatakował trzech zwiadowców. Ci zdążyli się już rozproszyć, wyciągając ze świstem z pochew noże z czarnego żelaza. Karsa roześmiał się głośno. W tej ślepej dolince o wysokich ścianach było niewiele miejsc, do których nie mógłby sięgnąć mieczem. Blokował też jedyną drogę ucieczki. Jeden ze zwiadowców krzyknął coś i pognał naprzód. Drewniany miecz Karsy uderzył z góry, przecinając ścięgna, a potem kość. Mieszkaniec nizin wrzasnął z bólu. Uryd przekroczył padającego na skałę przeciwnika, wyszarpując miecz z jego ciała. Dwaj pozostali zwiadowcy odsunęli się od siebie i zaatakowali go z dwóch stron. Karsa zignorował jednego z nich – poczuł, że nóż myśliwski o szerokim ostrzu przebił skórzaną zbroję, a potem ześliznął się po jego żebrach – sparował atak drugiego i, nie przestając się śmiać, rozpłatał mieczem jego czaszkę. Potem uderzył na odlew, zabijając ostatniego uzbrojonego przeciwnika. Jego ciało pofrunęło na skalną ścianę. Czterej spowici w szaty mieszkańcy nizin czekali na Karsę, nie okazując zbyt wiele strachu. Zaczęli cicho śpiewać. Powietrze przed nimi zaświeciło dziwnie. Potem wypełnił je skrzący się ogień, który 76 runął ku Teblorowi, by go pochłonąć. Sięgnęło ku niemu tysiąc pazurzastych dłoni, które szarpały, drapały, uderzały jego ciało, twarz i oczy. Karsa zgarbił się i przeszedł przez chmurę żaru. Ogień rozproszył się, płomienie umknęły w noc. Wojownik wzruszył ramionami z cichym warknięciem, otrząsając się ze skutków ataku, po czym ruszył ku czterem postaciom. Na twarzach obcych, przed chwilą jeszcze pełnych spokoju i pewności siebie, pojawiło się niedowierzanie, które przerodziło się w grozę, gdy uderzył w nich miecz Karsy. Zginęli równie łatwo jak ich towarzysze. Po chwili Teblor stał pośród drgających jeszcze ciał. Na klindze jego miecza lśniła ciemna krew. Tu i ówdzie na skale leżały pochodnie. Ich migotliwy, przesłonięty kłębami dymu blask tańczył na ścianach dolinki. Pojawił się Bairoth Gild. – Drugi wartownik uciekł, wodzu wojenny – oznajmił. – Psy ruszyły na łowy. Karsa chrząknął. – Karso Orlong, zabiłeś swą pierwszą grupę dzieci. Trofea należą do ciebie. Karsa schylił się i zacisnął palce na szacie jednego z leżących u jego stóp wrogów. Podniósł trupa, przyjrzał się jego maleńkim kończynom oraz ozdobionej dziwnymi warkoczami główce. Twarz pokrywały zmarszczki, jakie u Teblora świadczyłyby o wielu stuleciach życia, lecz mimo to rozmiarami nie przerastała ona buzi teblorskiego noworodka. – Piszczeli jak niemowlęta – stwierdził Bairoth Gild. – Opowieści mówią prawdę. Mieszkańcy nizin rzeczywiście są jak dzieci. – Ale nie we wszystkim – zauważył Karsa, przypatrując się starej, martwej twarzy. – Ginęli łatwo. – Zaiste, łatwo. – Karsa odrzucił ciało. – Bairothu Gild, to są nasi wrogowie. Czy uznajesz zwierzchnictwo swego wodza wojennego? – Na czas tej wojny – zgodził się Bairoth. – Karso Orlong, nie będziemy już mówili o naszej... wiosce. To, co nas dzieli, musi zaczekać na nasz powrót. – Zgoda. Dwa psy nie wróciły, a w stąpaniu Kąsacza i pozostałych, które dotarły do obozu o świcie, nie było śladu dumy zwycięzców. Wartownikowi nieoczekiwanie udało się uciec. Delum Thord, który przez całą noc tulił w ramionach towarzyszkę Kąsacza, zaskomlał na widok zbliżającej się sfory. Bairoth przeniósł juki ze swego rumaka i wierzchowca Karsy na grzbiet konia Deluma, gdyż nie ulegało wątpliwości, że ranny wojownik zapomniał, jak się jeździ konno. Będzie biegł razem z psami. – Niewykluczone, że wartownik pochodził znad Srebrnego Jeziora – odezwał się Bairoth, gdy przygotowywali się do wyruszenia w drogę. – Może ich ostrzec, że się zbliżamy. 77 – Znajdziemy go – warknął Karsa, który przykucnął, zawiązując na rzemieniu ostatnie trofeum. – Mógł wymknąć się psom tylko w ten sposób, że wdrapał się gdzieś wysoko. To znaczy, że nie będzie uciekał szybko. Musimy wypatrywać jego śladów. Jeśli szedł przez całą noc, będzie zmęczony. Jeśli odpoczywał, będzie blisko. Wódz wojenny wyprostował się, unosząc przed sobą pełen odciętych uszu i języków rzemień. Przyglądał się jeszcze przez chwilę małym, sfatygowanym trofeom, a potem zawiesił je sobie na szyi. Skoczył na grzbiet Havoka i złapał za wodzę. Sfora Kąsacza ruszyła przodem na zwiady. Delum towarzyszył psom, niosąc w ramionach trójnogą sukę. Ruszyli w drogę. Niedługo przed południem, trzydzieści kroków od trupów dwóch zaginionych psów, z których ciał sterczały bełty, natrafili na ślady ostatniego mieszkańca nizin – fragmenty zbroi oraz rzemienie i elementy łączące. Ścigany postanowił uwolnić się od ciężaru. – To dziecko jest sprytne – zauważył Bairoth Gild. – Usłyszy nas, zanim my je zobaczymy, i przygotuje zasadzkę. – Wojownik przeniósł spojrzenie na Deluma. – Zginą kolejne psy. Karsa pokręcił głową. – Nie zastawi na nas zasadzki, bo wtedy by zginął i świetnie o tym wie. Jeżeli go dogonimy, będzie się próbował ukryć. Jego jedyną nadzieją jest schować się gdzieś wysoko na urwisku, żebyśmy go minęli. To znaczy, że nie zdoła dotrzeć do Srebrnego Jeziora przed nami. – Nie spróbujemy go dopaść? – zdziwił się Bairoth. – Nie. Pojedziemy do Przesmyku Kości. – W takim razie on ruszy za nami. Wodzu wojenny, wróg za naszymi plecami... – To tylko dziecko. Te bełty mogą zabić psa, ale dla Teblora są jak patyczki. Nasze skórzane zbroje wystarczą, by zatrzymać większość tych igiełek... – Musi mieć bystry wzrok, Karso Orlong, jeśli zdołał po ciemku zabić dwa psy. Będzie celował w miejsca, których zbroja nie osłania. Karsa wzruszył ramionami. – W takim razie musimy go prześcignąć za przesmykiem. Ruszyli w dalszą drogę. W miarę, jak wspinali się coraz wyżej, szlak stawał się szerszy. Na swym północnym krańcu cały płaskowyż wznosił się ku górze. Jadąc szybkim kłusem, pokonywali milę za milą, aż wreszcie późnym popołudniem otoczył ich obłok mgły, a na wprost przed sobą usłyszeli niski huk. Ścieżka kończyła się nagle. Karsa ściągnął wodzę pośród kłębiących się psów i zsunął się z konia. Ściana była niemal pionowa. Dalej i po jego lewej stronie rzeka wyżłobiła w skale 78 głęboki na co najmniej tysiąc kroków przesmyk. W dole było widać coś, co musiało być jakiegoś rodzaju skalną półką. Potem ściana opadała kolejny tysiąc kroków, ku ukrytemu we mgle dnu doliny. Spływało po niej kilkanaście cienkich jak nitki wodospadów, tryskających ze szczelin w skale macierzystej po obu stronach przesmyku. Po chwili Karsa zdał sobie sprawę, że coś tutaj jest nie w porządku. Dotarli do najwyższego punktu płaskowyżu. Nie powinno tu być rzeki spływającej swą naturalną trasą ku nizinom. Co jeszcze dziwniejsze, wodospady wypływały ze skały na różnej wysokości, jakby same góry były tu wypełnione wodą. – Karso Orlong. – Bairoth musiał wrzeszczeć, by przekrzyczeć dobiegający z dołu ryk. – Ktoś, być może jakiś starożytny bóg, musiał przeciąć tę górę na pół. Tego przesmyku nie wyrzeźbiła woda. On wygląda, jak rana po uderzeniu gigantycznego topora. Rana, która... krwawi. Karsa odwrócił się, nie odpowiadając na słowa Bairotha. Na prawo od nich było widać krętą, kamienistą ścieżkę, która schodziła w dół urwiska. Była stroma, a pokrywające ją okruchy łupku lśniły wilgocią. – To ma być droga zejścia? – Bairoth ominął wodza wojennego, po czym odwrócił się i spojrzał nań z niedowierzaniem. – Nie damy rady! Zniknie nam pod nogami! Pod kopytami naszych koni! Zaiste, dotrzemy na dół, ale jak kamienie spadające z urwiska! Karsa przykucnął i wyrwał z podłoża sterczący kamień, który następnie rzucił w dół ścieżki. Tam, gdzie uderzył, rumowisko zadrżało i zaczęło się osuwać przybierającą na mocy falą, która po krótkiej chwili zniknęła we mgle. Odsłaniając nierówne, szerokie schody. Wykonane wyłącznie z kości. – Jest tak, jak mówił Pahlk – wyszeptał Karsa, zanim odwrócił się do Bairotha. – Chodź, czeka na nas szlak. Oczy jego towarzysza skrywały się pod opadającymi powiekami. – Zaiste, Karso Orlong. Będziemy stąpali po prawdzie. Karsa skrzywił się wściekle. – To tylko droga zejścia z gór. Nic więcej, Bairothu Gild. Wojownik wzruszył ramionami. – Skoro tak mówisz, wodzu wojenny. Ruszył w dół za Karsą. Kości dorównywały rozmiarami kościom mieszkańców nizin, ale były grubsze i masywniejsze. Stwardniały już, obróciły się w kamień. Tu i ówdzie było widać poroża i kły, a także zdobnie rzeźbione hełmy, wykonane z czaszek wielkich zwierząt. Wybito tu całą armię, a następnie ze szczątków poległych uformowano te makabryczne schody. Mgła szybko pokryła je warstewką wilgoci, ale stopnie były solidne, szerokie i lekko odchylone do tyłu, dzięki czemu trudno się było na nich pośliznąć. Tempo zejścia Teblorów hamowały tylko 79 stąpające ostrożnie rumaki. Wydawało się, że wywołana przez Karsę lawina odsłoniła przed nimi drogę aż do szerokiej skalnej półki, na której zatrzymywała się rzeka, nim opadła ku dnu doliny. Z lewej strony wojownicy słyszeli coraz bliższy huk spływającej wody, a po prawej mieli nagą, wyszczerbioną skałę. Pokonali już ponad tysiąc stopni i z każdym następnym krokiem otaczała ich coraz głębsza ciemność. Półkę z tej strony wodospadu oświetlał blady, widmowy blask. Gdzieniegdzie unosiły się obłoczki ciemnej, nieprzejrzystej mgły. Kości tworzyły tu w przybliżeniu równe podłoże. Z prawej strony przylegały do skały, a z lewej zdawały się pokrywać dno rzeki, która huczała, potężna i monstrualna, niespełna dwadzieścia kroków od nich. Konie potrzebowały odpoczynku. Karsa popatrzył na Bairotha, który podszedł do brzegu, a następnie zerknął na Deluma, skulonego pośród sfory Kąsacza, przemoczonego i drżącego. Emanująca z kości delikatna łuna zdawała się tchnąć nienaturalnym zimnem. Otaczający ich krajobraz był bezbarwny i dziwnie martwy. Nawet ogromna moc rzeki wydawała się pozbawiona życia. Bairoth podszedł bliżej. – Wodzu wojenny, te kości, po których stąpamy, ciągną się aż po drugi brzeg rzeki. Ich warstwa niemal dorównuje grubością mojemu wzrostowi, tam gdzie mogłem to dostrzec. By coś takiego stworzyć, musiały zginąć dziesiątki tysięcy. Dziesiątki dziesiątków. Cała ta półka... – Bairothu Gild, wystarczy już odpoczynku. Z góry zsuwają się kamienie. Albo wartownik schodzi w dół, albo zbliża się kolejna lawina, która pogrzebie to, co odsłoniliśmy. Takie lawiny z pewnością zdarzają się często, gdyż mieszkańcy nizin wspinali się tędy na górę nie dalej niż kilka dni temu, a mimo to, gdy tu przyszliśmy, schody były zasypane. Przez twarz Bairotha przemknął nagły niepokój. Wojownik obejrzał się przez ramię, spoglądając na łupkowe kamyki, które osypywały się z góry. Było ich więcej niż przed chwilą. Ujęli konie za wodze i podeszli do skraju półki. Droga przed nimi była zbyt stroma, by mogło się na niej utrzymać rumowisko. Schody wiodły serpentynami w dół tak daleko, jak Teblorzy sięgali wzrokiem. Konie spłoszyły się na ten widok. – Karso Orlong, na tej ścieżce będziemy narażeni na atak. – Tak samo jak do tej pory, Bairothu Gild. Mieszkaniec nizin, który podąża za nami, przegapił już swą najlepszą szansę. Dlatego właśnie sądzę, że go prześcignęliśmy, a te osypujące się kamienie zwiastują kolejną lawinę i nic więcej. Karsa zdołał skłonić Havoka do wejścia na pierwszy stopień. Gdy zeszli trzydzieści kroków, usłyszeli na górze cichy łoskot o tembrze niższym niż huk rzeki. Z urwiska posypał się grad kamieni, ale wszystkie spadały w pewnej odległości od ściany. Po krótkiej chwili podążył za nim błotnisty deszcz. 80 Szli dalej, aż wreszcie ich członki ogarnęło znużenie. Mgła wydawała się teraz nieco rzadsza, niewykluczone jednak, że po prostu ich oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Kręgi słońca i gwiazd wykonały obroty, a oni nic nie widzieli. Upływ czasu pozwalały im mierzyć jedynie głód i zmęczenie. Nie mogli się zatrzymać, dopóki nie zejdą na dół. Karsa stracił już rachubę serpentyn. Wydawało mu się, że mają przed sobą tylko tysiąc stopni, lecz pokonali ich już znacznie więcej. Rzeka wciąż spływała w dół, ale widzieli tylko mgłę, syczący, lodowaty potop, który zasłaniał przed ich oczyma dolinę na dole i niebo na górze. Świat ograniczał się do kości pod mokasynami i stromej ściany urwiska. Dotarli do następnej półki. Kości zniknęły, pochowane pod mlaskającym błotem, porośniętym gdzieniegdzie kępami jaskrawozielonej trawy. Wszędzie było pełno połamanych, omszałych konarów drzew. Wszystko inne skrywała mgła. Konie podrzuciły radośnie łbami, gdy wreszcie wyprowadzili je na płaski teren. Delum i psy zbili się w grupkę, doszczętnie przemoczeni. Bairoth, utykając, podszedł do Karsy. – Wodzu wojenny, jestem pełen obaw. Karsa zmarszczył brwi. Nogi się pod nim uginały. Nie był w stanie powstrzymać drżenia mięśni. – Dlaczego, Bairothu Gild? Udało się nam. Sforsowaliśmy Przesmyk Kości. – Zaiste. – Bairoth kaszlnął. – A niedługo będziemy musieli tu wrócić, by wspiąć się na górę. Karsa skinął z namysłem głową. – Zastanawiałem się nad tą sprawą, Bairothu Gild. Niziny otaczają hakiem nasz płaskowyż. Są też inne prowadzące w górę ścieżki, leżące prosto na południe od ziem Urydów. Takie szlaki muszą istnieć, bo w przeciwnym razie mieszkańcy nizin nigdy nie pojawialiby się między nami. Wracając, ruszymy wzdłuż zachodniej krawędzi płaskowyżu i znajdziemy te ukryte ścieżki. – Mamy cały czas iść przez niziny! Jest nas tylko dwóch, Karso Orlong! Napad na gospodarstwo rolne nad Srebrnym Jeziorem to jedno, a wojna z całym plemieniem to coś całkiem innego. To szaleństwo! Będą nas tropić i ścigać przez całą drogę. Nie zdołamy tego dokonać! – Tropić i ścigać? – Karsa wybuchnął śmiechem. – A cóż w tym nowego? Chodź, Bairothu Gild, musimy znaleźć jakieś suche miejsce, z dala od rzeki. Widzę po lewej wierzchołki drzew. Rozpalimy ognisko i przypomnimy sobie, co to znaczy być suchym i mieć pełen żołądek. Stok opadał tu łagodnie, a osypisko niemal w całości pokrywały mchy, porosty oraz żyzna, czarna gleba. Dalej ciągnął się bór prastarych sekwoi i cedrów. Na niebie, tu i ówdzie, było widać plamy błękitu, a na ziemię padały snopy słonecznego blasku. Gdy znaleźli się w lesie, mgła stała się rzadsza, przechodząc w pachnącą butwiejącym drewnem wilgoć. Wojownicy pokonali jeszcze pięćdziesiąt kroków, aż wreszcie znaleźli słoneczne miejsce, w 81 którym osłabiony chorobą cedr zwalił się jakiś czas temu na ziemię. W złocistym powietrzu pląsały motyle, a ze wszystkich stron dobiegały ciche odgłosy żerowania korników. W miejscu, gdzie korzenie potężnego drzewa zostały wyrwane z ziemi, widać było plamę nagiej skały macierzystej, suchej i skąpanej w blasku słońca. Karsa zaczął rozpakowywać zapasy, a Bairoth zajął się zbieraniem ułamanych gałęzi zwalonego drzewa. Delum znalazł spłacheć nagrzanego słońcem mchu, położył się na nim i zasnął. Karsa zastanawiał się, czy nie zdjąć mu mokrego ubrania, gdy jednak zobaczył, że reszta sfory skupiła się wokół rannego wojownika, wzruszył ramionami i wrócił do zdejmowania juków z końskiego grzbietu. Po krótkiej chwili obaj Teblorzy siedzieli już nadzy na skale. Ubrania powiesili na korzeniach, blisko ogniska. Z ich kości i mięśni ustępował powoli ziąb. – Na końcu doliny – odezwał się Karsa – rzeka staje się szersza, tworząc rozlewisko, zanim wpadnie do jeziora. Brzeg, na którym jesteśmy, staje się jej południowym brzegiem. Tuż przy wylocie jest skalna iglica, która zasłania widok na prawą stronę. Tuż za nią, na południowo-zachodnim brzegu jeziora, znajduje się gospodarstwo rolne. Jesteśmy już prawie na miejscu, Bairothu Gild. Wojownik siedzący po drugiej stronie ogniska rozprostował ramiona. – Powiedz mi, że zaatakujemy za dnia, wodzu wojenny. Zrodziła się we mnie głęboka nienawiść do ciemności. Moje serce zwiędło w Przesmyku Kości. – Za dnia, Bairothu Gild – zapewnił Karsa, ignorując ostatnie wyznanie towarzysza, gdyż poruszyło ono coś w jego duszy, wywołując w ustach kwaśny posmak. – Dzieci będą pracowały na polach i nie zdążą na czas dotrzeć do warownego domu. Gdy zobaczą, że na nich szarżujemy, poznają grozę i rozpacz. – To mnie cieszy, wodzu wojenny. Całą dolinę porastały sekwoje i cedry. Nie widziało się tu żadnych śladów wyrębu. W mrocznym lesie było niewiele zwierzyny. Dni upływały im w półmroku. Jaśniej było jedynie w miejscach, gdzie jakieś drzewo zwaliło się na ziemię. Ich zapasy żywności szybko się kurczyły, konie chudły na diecie złożonej z wiciokrzewów, mchów cullan oraz gorzkich pnączy, a psy zaczęły jeść zbutwiałe drewno, jagody i chrząszcze. Około południa czwartego dnia dolina się zwęziła, zmuszając ich do podejścia do rzeki. Teblorzy szli dotąd przez gęsty las, daleko od jedynej, biegnącej wzdłuż brzegu ścieżki, dzięki czemu nikt nie mógł ich zauważyć, teraz jednak zbliżali się wreszcie do Srebrnego Jeziora. Do ujścia rzeki dotarli o zmierzchu. Na niebie budził się już krąg gwiazd. Po biegnącym wzdłuż kamienistego brzegu szlaku ktoś niedawno jechał na północny zachód, nie było jednak widać śladów powrotu. Rzeka była wartka, a powietrze nad nią rześkie. W miejscu, gdzie wpadała do jeziora, szeroki wachlarz piasku i żwiru tworzył wyspę usianą 82 przyniesionym przez wodę drewnem. Nad taflą jeziora wisiała mgła i jego daleki północnowschodni brzeg był słabo widoczny. Góry na tym odległym brzegu sięgały samego jeziora, klęcząc we wzburzonych od wiatru wodach. Karsa i Bairoth zsiedli z koni i zaczęli się przygotowywać do rozbicia obozu. Dzisiaj jednak nie zamierzali rozpalać ogniska. – To są ślady mieszkańców nizin, których zabiłeś – zauważył po chwili Bairoth. – Ciekawe, co zamierzali uczynić w miejscu, gdzie była uwięziona demonica. Karsa wzruszył ramionami. – Być może chcieli ją uwolnić. – Nie sądzę, Karso Orlong. Czary, którymi cię zaatakowali, miały boski aspekt. Przypuszczam, że przyszli oddać cześć demonicy albo może wyciągnąć duszę z jej ciała, tak jak stało się to z Twarzami w Skale. Być może dla mieszkańców nizin to miejsce było wyrocznią lub nawet mieszkaniem ich boga. Karsa przyglądał się towarzyszowi przez długą chwilę. – Bairothu Gild, twe słowa mają w sobie truciznę – rzekł wreszcie. – Demonica nie była bogiem. Była uwięziona pod tym kamieniem. Twarze w Skale są prawdziwymi bogami. Nie można jej z nimi porównywać. Bairoth uniósł gęste brwi. – Karso Orlong, nie porównuję ich. Mieszkańcy nizin są głupi, a Teblorzy nie. Są dziećmi i łatwo im jest oszukać samych siebie. Czemu nie mieliby oddawać czci tej demonicy? Powiedz mi, czy wyczułeś w czarach, którymi cię zaatakowali, obecność czegoś żywego? Karsa zastanowił się nad tą kwestią. – Coś tam było. Drapało, syczało i pluło. Odrzuciłem to coś na bok i potem uciekło. To nie była moc demonicy. – Faktycznie nie była, bo ona już odeszła. Być może oddawali cześć kamieniowi, pod którym była uwięziona. W nim również tkwiła magia. – Ale nie żywa magia, Bairothu Gild. Nie rozumiem toku twych myśli i męczy mnie już to bezpłodne gadanie. – Jestem przekonany, że kości w przesmyku należały do tych, którzy uwięzili demonicę – nie ustępował Bairoth. – I to właśnie mnie niepokoi, Karso Orlong, bo one bardzo przypominają kości mieszkańców nizin. Co prawda, są grubsze, ale również dziecinnych rozmiarów. Niewykluczone, że mieszkańcy nizin są kuzynami tego starożytnego ludu. – I co z tego? – Karsa wstał. – Nie chcę już więcej o tym słyszeć. Naszym jedynym zadaniem jest teraz wypocząć, a o świcie wstać i przygotować broń. Jutro będziemy zabijać dzieci. Podszedł do stojących pod drzewami koni. Delum siedział nieopodal, między psami, tuląc w ramionach trójnogą towarzyszkę Kąsacza. Jedną ręką głaskał bezmyślnie zwierzę po głowie. Karsa przyglądał się mu przez pewien czas, po czym odwrócił się, by przygotować się 83 do snu. Gdy krąg gwiazd powoli wędrował przez niebo, jedynym słyszalnym dźwiękiem był szum rzeki. W pewnej chwili wiatr zmienił kierunek, przynosząc ze sobą woń dymu i zwierząt domowych, a raz także ciche szczekanie psa. Leżący bezsennie na łożu z mchu Karsa modlił się do Uragala, by o wschodzie słońca wiatr nie zmienił kierunku. Mieszkańcy nizin zawsze trzymali w swych gospodarstwach psy, które pełniły tę samą funkcję, jak u Teblorów. Wrażliwy słuch i węch pozwalały im szybko wykryć obecność obcych. To jednak będą psy nizinnych ras, mniejsze od teblorskich. Kąsacz i jego sfora szybko się z nimi uporają. Nic nie ostrzeże mieszkańców nizin... pod warunkiem, że wiatr nie zmieni kierunku. Usłyszał, że Bairoth wstał i podszedł do śpiących psów. Karsa obejrzał się za siebie i zobaczył, jak jego towarzysz przykucnął obok Deluma. Zaciekawione psy uniosły głowy i przyglądały się Bairothowi głaszczącemu zwróconą ku górze twarz towarzysza. Minęła chwila, nim Karsa zrozumiał, czego jest świadkiem. Bairoth malował na twarzy Deluma maskę wojenną w czarno-szaro-białych barwach Urydów. Maska wojenna przysługiwała tylko tym wojownikom, którzy świadomie wyruszali na śmierć. Oznajmiała, że ich miecz nigdy już nie wróci do pochwy. Ten rytuał tradycyjnie wykonywali starzejący się wojownicy, którzy decydowali się na ostatnią wyprawę, by uniknąć śmierci pod ciężarem wieku. Karsa wstał. Jeśli nawet Bairoth słyszał jego kroki, niczym tego po sobie nie okazał. Po szerokiej, szczerej twarzy wojownika spływały łzy. Delum leżał zupełnie nieruchomo, wbijając w towarzysza niemrugające spojrzenie. – On tego nie rozumie – warknął Karsa – ale ja rozumiem. Bairothu Gild, hańbisz każdego urydzkiego wojownika, który kiedykolwiek nosił maskę wojenną. – Czyżby, Karso Orlong? To zawsze są starzy wojownicy, którzy wyruszają na ostatnią bitwę. W ich czynach nie ma nic chwalebnego, podobnie jak w ich wojennych maskach. Jeśli sądzisz, że jest inaczej, to jesteś ślepcem. Farba niczego nie ukrywa. W ich oczach łatwo jest dostrzec desperację. Dotarli do kresu swego życia i przekonali się, że nie miało ono znaczenia. To właśnie ta wiedza wygania ich z wioski, każe szukać szybkiej śmierci. – Bairoth skończył malować czarną farbą i przeszedł do białej, rozsmarowując ją trzema palcami na szerokim czole Deluma. – Spójrz w oczy naszego przyjaciela, Karso Orlong. Przyjrzyj im się uważnie. – Nic nie widzę – mruknął Karsa, wstrząśnięty słowami Bairotha. – Podobnie jak Delum, wodzu wojenny. On wpatruje się w pustkę. Ale w przeciwieństwie do ciebie nie odwraca od niej wzroku. Przygląda się jej z pełnym zrozumieniem. Widzi ją i jest przerażony. – Bredzisz od rzeczy, Bairothu Gild. – Nieprawda. Obaj jesteśmy Teblorami. Jesteśmy wojownikami. Nie potrafimy dać 84 Delumowi pocieszenia. Dlatego uczepił się tej suki, zwierzęcia o oczach wypełnionych cierpieniem. Pocieszenie jest wszystkim, czego teraz potrzebuje. Dlaczego dałem mu maskę wojenną? Delum Thord dziś zginie, Karso Orlong. Być może to da mu pocieszenie. Modlę się do Urugala, by tak się stało. Karsa uniósł wzrok ku niebu. – Krąg niemal już ukończył swój obrót. Musimy się przygotować. – Prawie skończyłem, wodzu wojenny. Konie poruszyły się niespokojnie, gdy Karsa wysmarował krwawym olejem drewnianą klingę miecza. Psy wstały już i wierciły się nerwowo. Bairoth skończył malować twarz Deluma i poszedł zająć się własną bronią. Trójnoga suka szarpała się w objęciach skomlącego wojownika, ale on przyciskał ją tylko coraz mocniej, aż wreszcie ciche warknięcie Kąsacza zmusiło go do wypuszczenia jej. Karsa zabezpieczył osłonami z utwardzanej skóry pierś, szyję i nogi Havoka. Gdy uporał się z tym zadaniem, spojrzał na Bairotha, który siedział już na swym wierzchowcu. Rumakowi Deluma również włożyli zbroję, ale nie zawiązali mu wodzy. Wszystkie zwierzęta drżały. – Wodzu wojenny, do tej pory relacje twego dziadka nie zawierały żadnych nieścisłości. Opisz mi rozkład tego gospodarstwa. – Jest tam zbudowany z kłód dom wielkości dwóch urydzkich domostw. Jego górną kondygnację przykrywa stromy dach. W grubych okiennicach są otwory strzelnicze, a z przodu i z tyłu budynku grube drzwi, które szybko można zabezpieczyć zasuwami. Są tam też trzy mniejsze budynki. W tym, który stoi najbliżej i ma jedną wspólną ścianę z domem, trzymają zwierzęta. W drugim jest kuźnia, a trzeci to gliniana chata, w której zapewne mieszkali przed wybudowaniem domu z kłód. Jest też przystań nad jeziorem, słupy cumownicze i korral dla małych, nizinnych koni. Bairoth zmarszczył brwi. – Wodzu wojenny, ile pokoleń mieszkańców nizin minęło od czasu wyprawy Pahlka? Karsa wskoczył na grzbiet Havoka, wzruszając ramionami w odpowiedzi na pytanie Bairotha. – Dość już tego. Czy jesteś gotowy, Bairothu Gild? – Prowadź mnie, wodzu wojenny. Karsa skierował Havoka na biegnący wzdłuż rzeki szlak. Jej ujście mieli po lewej stronie, natomiast po prawej piętrzyła się wysoka, górująca nad brzegiem jeziora skała. Jej szczyt porastały drzewa. Między nią a wodą wiła się szeroka, kamienista plaża. Wiatr nie zmienił kierunku. Niósł ze sobą woń dymu i nawozu. Psy z gospodarstwa milczały. Karsa wyciągnął miecz i przesunął błyszczącą klingę przed nozdrzami Havoka. Rumak uniósł łeb. Przeszedł z kłusa w galop i wypadł na kamienistą plażę. Po lewej stronie miał 85 wodę, a po prawej skalną ścianę. Z tyłu słychać było stukot uderzających o kamienie kopyt konia Bairotha, a jeszcze dalej psy, Deluma i jego konia, który pozostał z tyłu, by być blisko dawnego pana. Gdy tylko miną skałę, skręcą ostro w prawo i w mgnieniu oka runą na niespodziewające się ataku dzieci. Z galopu w cwał. Skalne urwisko zniknęło, zastąpione płaskimi polami uprawnymi. Z cwału w szarżę. Gospodarstwo – poczerniałe od dymu ruiny ledwie widoczne za wysoką kukurydzą – a tuż za nim, rozciągnięte wzdłuż brzegu jeziora i sięgające aż po podstawę góry, miasteczko. Wysokie, kamienne budynki, nabrzeża z kamienia i tłoczące się przy nich łodzie. Kamienny mur otaczający większość domów, wysokością dorównujący dorosłemu mieszkańcowi nizin. Główna droga, brama, a po obu jej stronach przysadziste wieże o płaskich szczytach. Unoszące się nad nimi obłoki dymu. Stojące na wieżach postacie. Kolejni mieszkańcy nizin – więcej niż mógł zliczyć – którzy usłyszeli bicie w dzwon i biegli ku bramie z pól, porzucając rolnicze narzędzia. Bairoth ryknął coś za jego plecami. Nie był to okrzyk wojenny. Jego głos był pełen lęku. Karsa zignorował go. Doganiał już pierwszych uciekających rolników. Załatwi kilku po drodze, ale nie zmniejszy tempa. Zostawi te dzieci sforze. Jemu chodziło o te w miasteczku, które kryły się za swym żałosnym murkiem, za zamykającą się już bramą. Błysnął miecz i tylna część głowy mieszkańca nizin spadła na ziemię. Havok stratował następnego – kobietę, która wrzasnęła głośno, wpadając pod jego kopyta. Brama zatrzasnęła się z łoskotem. Karsa skierował Havoka w lewo i pochylił się, wbijając wzrok w mur. Obok przemknął bełt z kuszy, który wbił się w zrytą bruzdami ziemię dziesięć kroków na prawo od niego. Następny przemknął ze świstem nad jego głową. Żaden nizinny koń nie zdołałby przeskoczyć przez ten mur, ale Havok był wysoki na dwadzieścia sześć dłoni i prawie dwukrotnie przerastał wzrostem oraz ciężarem nizinne rasy. Olbrzymi rumak napiął mięśnie, wzbił się w górę i bez wysiłku przefrunął nad murem. Wylądował przednimi kopytami na pochyłym dachu szopy. Dachówki pofrunęły na wszystkie strony, drewniane belki złamały się z trzaskiem. Mały budynek rozleciał się pod ciężarem konia i jeźdźca. Uciekły z niego pierzchające we wszystkie strony kury. Havok potknął się, szukając oparcia dla nóg, po czym pomknął błotnistą, naznaczoną koleinami uliczką. Wyrósł przed nimi kolejny budynek, tym razem kamienny. Havok skręcił w prawo. W wejściu nagle pojawiła się jakaś postać. Twarz miała okrągłą, a oczy szeroko wybałuszone. Karsa ciął mieczem na odlew, rozpłatując czaszkę mieszkańca nizin, gdy tylko ten wychylił 86 się za próg. Zabity okręcił się wokół osi, nim jeszcze nogi się pod nim ugięły. Havok pomknął z łoskotem kopyt ku bramie. Karsa słyszał odgłosy rzezi, do której doszło na zewnątrz. Wyglądało na to, że większość robotników nie zdążyła skryć się za bramą przed jej zamknięciem. Dwunastu strażników opuściło zasuwę i zaczęło formować obronny szyk, gdy runął na nich wódz wojenny. Żelazny hełm pękł i spadł z głowy konającego dziecka, jakby próbował ugryźć wyszarpywany z niej miecz. Zadane na odlew cięcie oddzieliło ramię i bark drugiego dziecka od ciała. Havok stratował trzeciego wartownika, odwrócił się błyskawicznie i wierzgnął tylnymi kopytami, trafiając czwartego, który uderzył o bramę, a miecz wypadł mu z rąk. Miecz – w oczach Karsy nie większy od długiego noża – wbił się w skórzaną zbroję na jego udzie, przecinając dwie, może trzy warstwy, nim ostrze się odbiło. Teblor zdzielił mieszkańca nizin gałką miecza w twarz. Poczuł, jak pękają kości. Kopnął dziecko, które zatoczyło się do tyłu. Inni wrogowie pierzchali w panice przed jego atakiem. Karsa ze śmiechem popędził Havoka naprzód. Powalił kolejnego wartownika, podczas gdy pozostali umknęli ulicą. Coś uderzyło Teblora w plecy. Potem na chwilę rozkwitł tam piekący ból. Karsa wyciągnął rękę, wyszarpnął bełt i odrzucił go na bok. Po chwili zsunął się z konia, wpatrzony w zamkniętą bramę. Zamykającą ją grubą deskę zabezpieczały metalowe rygle. Cofnął się o trzy kroki, pochylił bark, wziął rozpęd i walnął z całej siły w bramę. Uderzenie wyrwało metalowe sworznie, które utrzymywały zawiasy między połączonymi zaprawą kamiennymi blokami. Cała brama runęła na zewnątrz. Wieża po prawej stronie Karsy osunęła się nagle z głośnym skrzypieniem. Z jej środka dobiegły krzyki. Kamienny mur zaczął się osypywać. Z głośnym przekleństwem Karsa cofnął się na ulicę. Wieża runęła na ziemię w obłokach kurzu. Przez białą, skłębioną chmurę przemknął Bairoth. Jego miecz ociekał krwią. Rumak wojownika przeskoczył stertę gruzu. Za nim podążyły psy, a wraz z nimi Delum i jego koń. Delum Thord miał usta usmarowane krwią i Karsa zdał sobie z lekkim szokiem sprawę, że wojownik przegryzł gardło jednemu z dzieci, tak jak zrobiłby to pies. Gdy Bairoth ściągnął wodzę, spod kopyt rumaka trysnęło błoto. Karsa wskoczył na grzbiet Havoka i zawrócił konia w stronę ulicy. Pojawił się czworobok biegnących truchtem pikinierów. Długie drzewca kołysały się w ich rękach, a żelazne ostrza lśniły w blasku poranka. Od Teblorów dzieliło ich jeszcze trzydzieści kroków. Od zadu rumaka Bairotha odbił się bełt, wystrzelony z okna na piętrze. Za murem rozległ się tętent cwałujących koni. Bairoth chrząknął. – Czeka nas zbrojny odwrót, wodzu wojenny. 87 – Odwrót? – Karsa wybuchnął śmiechem. Wskazał podbródkiem na zbliżających się pikinierów. – Jest ich najwyżej trzydziestu, a dzieci z długimi włóczniami nadal pozostają dziećmi, Bairothu Gild. Chodź, rozpędzimy je! Bairoth zaklął i wydobył swój wykonany z niedźwiedziej czaszki bolas. – Ruszaj pierwszy, Karso Orlong, by nie dostrzegli moich przygotowań. Karsa obnażył zęby, rozradowany, i popędził Havoka naprzód. Psy ustawiły się w wachlarz po obu jego bokach. Delum zajął pozycję na prawym skrzydle. Czworobok się zatrzymał. Żołnierze pochylili piki, trzymając je na wysokości piersi. Okna na piętrze po obu stronach ulicy otworzyły się. Pojawiły się w nich twarze dzieci, pragnących ujrzeć to, co się za chwilę wydarzy. – Urugalu! – ryknął Karsa, skłaniając Havoka do szarży. – Bądź świadkiem! Za jego plecami słychać było tętent kopyt rumaka Bairotha, który mknął z równie wielką szybkością, a także coraz głośniejszy furkot czaszki szarego niedźwiedzia, wirującej nad głową wojownika. Gdy Karsę dzieliło od pik już tylko dziesięć kroków, Bairoth ryknął głośno. Wódz wojenny pochylił się i skręcił w lewo, spowalniając szaleńczą szarżę Havoka. Coś wielkiego przemknęło ze świstem tuż obok jego głowy. Karsa obejrzał się za siebie, by zobaczyć, jak ogromny bolas uderza w czworobok żołnierzy. Krwawy chaos. Trzy z pięciu szeregów na ziemi. Przeraźliwe krzyki. Potem otoczyły ich psy, za którymi pędził rumak Deluma. Karsa ponownie zawrócił wierzchowca i popędził na rozproszony czworobok. Przybył akurat na czas, by wedrzeć się w tłum razem z Bairothem. Odbijając na boki nieliczne chwiejące się piki, w ciągu dwudziestu uderzeń serca zabili te dzieci, których nie powaliły psy. – Wodzu wojenny! Karsa wyszarpnął krwawy miecz z ciała ostatniej ofiary i odwrócił się na krzyk Bairotha. Pojawił się kolejny czworobok żołnierzy. Tym razem po jego bokach zmierzali kusznicy. W sumie było ich pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu. Karsa skrzywił się, spoglądając w stronę bramy. Z obłoków kurzu wyłaniało się powoli dwadzieścioro konnych dzieci. Wszystkie były zakute w ciężkie zbroje płytowe i kolczugi. Za nimi podążały na piechotę następne. Niektóre z nich miały łuki, inne obusieczne topory, miecze albo dziryty. – Prowadź mnie, wodzu wojenny! Karsa przeszył Bairotha wściekłym spojrzeniem. – Uczynię to, Bairothu Gild! – Zawrócił Havoka. – To boczne przejście prowadzi do brzegu. Ominiemy ścigających. Powiedz mi, Bairothu Gild, czy uważasz, że zabiliśmy już wystarczająco wiele dzieci? – Zaiste, Karso Orlong. 88 – No to za mną! Boczna uliczka dorównywała niemal szerokością głównej i prowadziła prosto do jeziora. Stały przy niej domy mieszkalne, sklepy oraz magazyny. W oknach, drzwiach oraz wylotach zaułków widać było widmowe postacie. Teblorzy mknęli przed siebie. Uliczka kończyła się dwadzieścia kroków od brzegu. Dalej ciągnął się szeroki podjazd z desek, schodzący na nabrzeże. Wokół niego na ziemi walało się pełno rozmaitych odpadków, lecz przede wszystkim rzucały się w oczy wielkie sterty białych kości, leżące u podnóża słupów, na których szczytach zatknięto czaszki. Czaszki Teblorów. Każdy skrawek wolnego miejsca wokół podjazdu zajmowały nędzne chaty i namioty. Nagle wyległy z nich dziesiątki uzbrojonych po zęby dzieci. Ich proste ubrania zdobiły teblorskie amulety oraz skalpy. Zbrojni nie spuszczali twardych spojrzeń ze zbliżających się wojowników. Jedni wydobywali topory o długich rękojeściach, dwuręczne miecze bądź halabardy o grubych drzewcach, inni zaś wiązali cięciwy masywnych refleksyjnych łuków, nakładali na nie przesadnie długie, wyposażone w zadziory strzały i pośpiesznie celowali w zbliżających się jeźdźców. W krzyku Bairotha groza łączyła się z furią. Wojownik skierował rumaka prosto na te milczące, śmiercionośne dzieci. Pomknęły strzały. Koń Teblora zakwiczał, potknął się i runął na ziemię. Bairoth zleciał z jego grzbietu, kreśląc mieczem łuk w powietrzu. Spadł na chatę o ścianach z młodych drzewek, rozbijając ją. Pofrunęły kolejne strzały. Karsa zawrócił gwałtownie Havoka. Obok jego uda przemknęła ze świstem strzała. Potem dopadł pierwszych mieszkańców nizin. Krwawy miecz uderzył w okutą brązem rękojeść topora. Impet wytrącił broń z ręki mężczyzny. Teblor wyciągnął lewą rękę, by zatrzymać drugi topór, wymierzony w głowę Havoka. Wyrwał go przeciwnikowi i wyrzucił w powietrze, po czym złapał tą samą ręką mieszkańca nizin za szyję i uniósł go. Zacisnął mocno dłoń, druzgocząc kości, i głowa przechyliła się, a ciało zadrżało konwulsyjnie, ociekając moczem. Karsa cisnął trupa na bok. Mknący na łeb, na szyję Havok zatrzymał się nagłe. Rumak zakwiczał przeraźliwie i obrócił się w bok. Z jego pyska i nozdrzy trysnęła krew. Koń ciągnął za sobą ciężką pikę, której żelazny grot zatopił się głęboko w jego piersi. Zwierzę potknęło się, zachwiało na nogach jak pijane i powoli osunęło na ziemię. Karsa wrzasnął głośno z furii i zeskoczył z grzbietu konającego rumaka. Sztych miecza uniósł się na jego spotkanie, lecz Teblor odtrącił go na bok. Wylądował na co najmniej trzech przeciwnikach, obalił ich na ziemię, czując, jak ich kości pękają pod jego ciężarem, i przetoczył się na bok. 89 Zerwał się na nogi, ciął krwawym mieczem w twarz mieszkańca nizin, oddzielając porośniętą czarną brodą żuchwę od czaszki. Jego plecy boleśnie przeorał cios ostrej broni. Karsa odwrócił się błyskawicznie i uderzył mieczem poniżej wyciągniętych ramion napastnika. Ostrze wbiło się między żebra i ugrzęzło w mostku. Teblor szarpnął gwałtownie miecz i zdołał go oswobodzić. Ciało konającego mieszkańca nizin zawirowało wokół osi i padło na ziemię. Ze wszystkich stron otaczały go ciężkie oręże. Do wielu z nich przytroczono teblorskie fetysze i każdy łaknął urydzkiej krwi. Napastnicy często przeszkadzali sobie nawzajem, lecz mimo to Karsie trudno było się przebić na swobodę. Zabił po drodze dwóch kolejnych wrogów. Potem usłyszał odgłosy innej walki, tuż obok, tam gdzie Bairoth spadł na chatę. Tu i ówdzie słychać też było warczenie i szczekanie psów. Napastnicy jeszcze do niedawna milczeli, teraz jednak krzyczeli wszyscy w swym bełkotliwym języku. Ich twarze wypełniło przerażenie, gdy Karsa odwrócił się raz jeszcze i, zobaczywszy przed sobą kilkunastu wrogów, rzucił się do ataku. Rozpierzchli się na wszystkie strony, odsłaniając półokrąg kolejnych mieszkańców nizin, uzbrojonych w łuki i kusze. Zagrały cięciwy. Szyję Karsy przeszył piekący ból. Teblor poczuł też dwa uderzenia w pierś i jedno w prawe udo. Wódz wojenny rozpoczął szarżę, ignorując rany. Rozległy się kolejne wrzaski. Ci, którzy przed chwilą pierzchli, rzucili się nagle w pościg, było już jednak za późno. Miecz Karsy wbił się w szereg łuczników z szybkością błyskawicy. Dzieci odwróciły się i rzuciły do ucieczki. Ginąc, tryskały fontannami krwi. Pękały czaszki. Karsa wyrąbał sobie drogę przez ich szyk, zostawiając za sobą osiem leżących na ziemi postaci. Niektóre z nich jeszcze się miotały, inne były nieruchome. Potem dotarła do niego pierwsza fala napastników. Odwrócił się ku nim, wybuchając śmiechem na widok strachu na ich maleńkich, pomarszczonych, usmarowanych ziemią twarzyczkach. Potem znowu skoczył do walki. Zrejterowali przed nim. Rzucali broń, potykali się i wpadali na siebie w panice. Karsa zabijał jednego po drugim, aż wreszcie w zasięgu jego krwawego miecza nie było już nikogo. Wtedy się wyprostował. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą walczył Bairoth, leżało w nierównym kręgu siedem ciał mieszkańców nizin, samego teblorskiego wojownika nie było jednak nigdzie widać. Z ulicy dobiegały piski psa. Karsa pobiegł w tamtą stronę. Po drodze mijał najeżone bełtami trupy członków sfory, ale nie było wśród nich Kąsacza. Nim psy padły, zabiły wielu mieszkańców nizin. Karsa uniósł wzrok i zobaczył leżącego w odległości trzydziestu kroków Deluma Thorda. Tuż obok niego spoczywał jego martwy rumak, a piętnaście kroków dalej stała grupa wieśniaków. 90 Delum wrzeszczał przeraźliwie. W jego ciało wbiło się kilkanaście bełtów i strzał, a tułów, tuż nad lewym biodrem przebił dziryt. Ranny Teblor zostawiał za sobą kręty ślad krwi, lecz mimo to nadal czołgał się naprzód, ku wieśniakom, którzy otoczyli trójnogą sukę, by zatłuc ją na śmierć laskami, motykami i łopatami. Delum wlókł się w ich stronę, zawodząc przeraźliwie. Dziryt orał ulicę, a po jego drzewcu spływała krew. Gdy Karsa rzucił się w tamtą stronę, z zaułka wybiegła jakaś postać, która unosiła wysoko nad głowę łopatę o długim trzonku, gotowa zaatakować rannego Teblora od tyłu. Karsa ostrzegł towarzysza krzykiem, lecz Delum nawet się nie odwrócił, wpatrzony w martwą już trójnogą sukę. Narzędzie uderzyło go w tył głowy. Rozległ się głośny trzask. Metalowe ostrze cofnęło się, odsłaniając wgniecioną kość i skłębione włosy. Delum padł na twarz i już więcej się nie poruszył. Jego zabójca odwrócił się, słysząc kroki Karsy. Bezzębne usta staruszka otworzyły się w wyrazie nagłej grozy. Karsa uderzył mieczem z góry, przecinając mężczyznę aż do bioder. Wódz wojenny wyszarpnął krwawy miecz i pognał ku grupie kilkunastu wieśniaków, skupionych wokół rozbitego na miazgę trupa trójnogiej suki. Wszyscy rozpierzchli się na jego widok. Dziesięć kroków za suką leżał Kąsacz. Pies zostawiał za sobą ślad krwi, gdy czołgał się do ciała towarzyszki, powłócząc tylnymi nogami. Na widok Karsy uniósł głowę, wlepiając weń błagalne spojrzenie. Karsa dopadł z głośnym rykiem dwóch wieśniaków. Na błotnistej ulicy zostały ich drgające trupy. Zobaczył następnego. Uzbrojony w zardzewiałą motykę mężczyzna umknął w lukę między dwoma domami. Teblor zawahał się, po czym odwrócił z przekleństwem na ustach i po chwili przykucnął obok Kąsacza. Pies miał strzaskane biodro. Karsa uniósł wzrok i zobaczył, że pikinierzy zbliżają się truchtem. Za nimi jechało trzech konnych, wykrzykując rozkazy. Zerknął szybko w stronę jeziora i zobaczył, że gromadzą się tam kolejni jeźdźcy, którzy spoglądają w jego stronę. Wódz wojenny uniósł Kąsacza i wsadził go sobie pod lewą pachę. Potem ruszył w pościg za uzbrojonym w motykę wieśniakiem. Wąskie przejście miedzy domami, na którym walało się pełno gnijących jarzyn, wychodziło na parę ogrodzonych korrali. Gdy Karsa wypadł na biegnącą między ogrodzeniami ścieżkę, dwadzieścia kroków przed sobą ujrzał nadal uciekającego mężczyznę. Za zagrodami wykopano płytki rów, odprowadzający ścieki do jeziora. Dziecko minęło dół i biegło w stronę gaju młodych olch, za którym widniały kolejne zabudowania gospodarskie, czy może magazyny. 91 Karsa pognał za nim, przeskakując rów. Nadal niósł psa pod pachą. Teblor wiedział, że wstrząsy sprawiają zwierzęciu straszliwy ból. Zastanawiał się, czy nie poderżnąć mu gardła. Dziecko wpadło do budynku, nadal dźwigając motykę. Karsa podążył za nim, schylając się nisko, gdy przechodził przez boczne drzwi. Nagle otoczył go półmrok. W boksach nie było zwierząt. Usypana w wysokie sterty słoma wydawała się stara i wilgotna. Nad szerokim przejściem między boksami dominowała wielka łódź rybacka, odwrócona do góry dnem i wsparta na drewnianych kozłach. Po lewej stronie Karsa zauważył suwane drzwi. Jedno skrzydło było nieco uchylone, a sznury wiszące u klamki kołysały się lekko. Karsa znalazł ostatni, najciemniejszy boks i położył Kąsacza na słomie. – Wrócę po ciebie, przyjacielu – wyszeptał. – A gdyby mi się nie udało, znajdź jakiś sposób, by wyzdrowieć, a potem wróć do domu. Do Urydów. – Teblor uciął kawałek rzemienia od zbroi. Wyciągnął z torby u pasa garść pieczęci z brązu, ozdobionych plemiennymi znakami, po czym przeciągnął przez nie rzemień. Żadna z nich nie zwisała luźno, nie mogły więc narobić hałasu. Potem założył tę prowizoryczną obrożę na grubą, muskularną szyję Kąsacza. Na koniec wsparł delikatnie dłoń na złamanym biodrze psa i zamknął oczy. – Obdarzam to zwierzę duszą Teblorów, sercem Urydów. Urugalu, wysłuchaj mej prośby. Ulecz tego wielkiego wojownika i zaprowadź go do domu. Ale na razie, śmiały Urugalu, ukryj go. Cofnął dłoń i otworzył oczy. Zwierzę spoglądało na niego ze spokojem. – Postaraj się, by twoje życie było długie i pełne odważnych czynów, Kąsaczu. Jeszcze się spotkamy. Przysięgam na krew wszystkich dzieci, które dziś zabiłem. Karsa przełożył dłonie na krwawym mieczu, odwrócił się i wyszedł z boksu, nie oglądając się za siebie. Podszedł do suwanych drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Na wprost nich stał magazyn o wysokim sklepieniu. Pod krytym dachówką dachem znajdował się stryszek. Z budynku dobiegł dźwięk zamykanej zasuwy. Karsa uśmiechnął się i pognał w miejsce, gdzie z kół pasowych zwisały łańcuchy. Wbił wzrok w pozbawioną drzwi platformę stryszku wysoko na górze. Gdy chciał wsunąć miecz do pochwy na plecach, zauważył ze zdziwieniem, że cały jest naszpikowany strzałami i bełtami. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że znaczna część plamiącej mu ciało krwi pochodzi z jego własnych żył. Wyrwał pociski, krzywiąc się wściekle. Ponownie pociekła krew, zwłaszcza z prawego uda i dwóch ran na piersi. Wyposażony w zadziory grot długiej strzały, która sterczała mu z pleców, ugrzązł głęboko w mięśniu. Spróbował ją wyszarpnąć, lecz ból był tak straszliwy, że omal od niego nie zemdlał. Zadowolił się złamaniem drzewca tuż nad grotem. Nawet to wystarczyło, by zalał go zimny pot. 92 Odległe krzyki ostrzegły go, że kordon ścigających go żołnierzy i mieszkańców miasteczka zacieśnia się powoli. Karsa zacisnął dłonie na łańcuchach i zaczął się wspinać. Gdy tylko uniósł lewą rękę, jego plecy przeszył ból. Ale Kąsacza powaliło uderzenie płazem motyki od tyłu. Atak tchórza. Nic więcej się dla Karsy nie liczyło. Wskoczył na zakurzone deski podłogi pomostu, oddalił się bezszelestnie od wejścia i wyciągnął miecz. Słyszał na dole ciężki, ochrypły oddech. W przerwach między westchnieniami dziecko mamrotało cicho, modląc się do swych bogów. Karsa podszedł do wielkiego otworu pośrodku stryszku. Starał się nie szurać mokasynami po podłodze, by trociny nie osypywały się na dół przez szpary między deskami. Podszedł do skraju pomostu i spojrzał w dół. Głupiec stał na wprost pod nim. Dygotał straszliwie, unosząc motykę ku zaryglowanym drzwiom. Narobił w portki ze strachu. Karsa z uwagą przełożył dłonie na mieczu, kierując go sztychem do dołu, i zeskoczył z półki. Miecz uderzył w czubek głowy mężczyzny, przebijając kość i mózg. Gdy ciężar Karsy spadł na podłogę magazynu, rozległ się głośny trzask. Teblor i jego ofiara runęli do piwnicy. Posypały się na nich połamane deski. Pomieszczenie było głębokie, prawie na wzrost Karsy. Śmierdziało tu soloną rybą, lecz piwnica była pusta. Ogłuszony upadkiem Teblor wyciągnął niemrawo rękę, szukając miecza, nie znalazł go jednak. Zdołał unieść lekko głowę i zobaczył, że z piersi sterczy mu czerwony kawał rozszczepionego drewna. Oszołomiony, zdał sobie sprawę, że nadział się na pal. Nie przestawał szukać dłonią miecza, choć nie mógł poruszyć żadną inną częścią ciała. Znalazł jednak tylko drewno oraz rybie łuski. Te drugie były tłuste, słone i przylepiały się mu do palców. Usłyszał na górze odgłos kroków. Zamrugał i podniósł wzrok. Powoli pojawił się nad nim krąg zakutych w hełmy głów. Potem ujrzał kolejną twarz. To dziecko nie miało hełmu, jego czoło zdobił plemienny tatuaż, a oblicze było pełne dziwnego współczucia. Przez pewien czas toczyła się gniewna rozmowa, po czym wytatuowane dziecko skinęło dłonią i wszyscy umilkli. – Jeśli skonasz tu na dole, wojowniku, przynajmniej nie zepsujesz się tak szybko – odezwał się mężczyzna w sunydzkim dialekcie teblorskiego. Karsa raz jeszcze spróbował wstać, lecz nie pozwalał mu na to sterczący z piersi drąg. Obnażył zęby w grymasie wściekłości. – Jak masz na imię, Teblorze? – zapytało dziecko. – Jestem Karsa Orlong, wnuk Pahlka... – Pahlka? Uryda, który przybył tu przed kilkoma stuleciami? – Żeby zabić dziesiątki dzieci... 93 Mężczyzna skinął z powagą głową, przerywając Karsie. – Dzieci, tak, to ma sens, że tak nas nazywacie. Ale Pahlk nikogo nie zabił, nie od razu. Gdy zszedł z przesmyku, konał z głodu i dręczyła go gorączka. Pierwsi osadnicy, którzy tu zamieszkali, przyjęli go pod swój dach i pomogli wrócić do zdrowia. Dopiero potem zamordował wszystkich i zwiał. No, nie wszystkich. Jedna dziewczynka zdołała uciec, wróciła na południowy brzeg jeziora, do Kul, i opowiedziała żołnierzom z tamtejszego garnizonu... no cóż, opowiedziała im wszystko, co musieli wiedzieć o Teblorach. Oczywiście, od tego czasu sunydzcy niewolnicy zdradzili nam jeszcze więcej. Jesteś Urydem. Jak dotąd nie dotarliśmy do twojego plemienia. Nie poznaliście jeszcze łowców nagród, ale wkrótce ich poznacie. Sądzę, że za sto lat w twierdzach Płaskowyżu Laederon nie będzie już Teblorów. Ci, którzy przeżyją, będą nosili piętna oraz łańcuchy i będą się trudzić przy sieciach na rybackich łodziach, tak jak to robią obecnie Sunydowie. Powiedz mi, Karso, czy mnie poznajesz? – Jesteś tym, który uciekł nam nad przesmykiem. Który wrócił za późno, by ostrzec inne dzieci. Wiem również już, że jesteś kłamcą. Twój piskliwy głosik stanowi zniewagę dla teblorskiego języka. Bolą mnie od niego uszy. Mężczyzna uśmiechnął się. – Szkoda. Powinieneś ponownie przemyśleć tę sprawę, wojowniku, bo jestem jedynym, co stoi między tobą a śmiercią. Zakładając, że nie umrzesz od ran. Oczywiście Teblorzy są niezwykle odporni. Moi towarzysze mieli niedawno okazję sobie o tym przypomnieć, ku swemu przerażeniu. Nie widzę na twych ustach krwawej piany. To dobry znak, choć jestem tym raczej zdumiony, biorąc pod uwagę, że macie cztery płuca, a nie dwa, jak my. Pojawił się kolejny tubylec, który przemówił do wytatuowanego mężczyzny stentorowym tonem. Ten wzruszył tylko ramionami. – Karso Orlong z Urydów – zawołał – żołnierze zejdą na dół, by owiązać twe kończyny sznurami. W ten sposób można cię będzie dźwignąć na górę. Wygląda na to, że leżysz na tym, co zostało z miejscowego faktora. To mogło nieco złagodzić gniew tu, na górze, bo on nie był zbyt lubiany. Jeśli chcesz żyć, to sugeruję, byś nie stawiał oporu nerwowym ochotnikom, hmm, wodza wojennego. Karsa przyglądał się czterem żołnierzom, których opuszczono powoli na sznurach. Nie próbował się opierać, gdy owiązali mu bezceremonialnie nadgarstki, kostki oraz ramiona poniżej pach. Szczerze mówiąc, nie byłby w stanie tego zrobić. Żołnierzy pośpiesznie wciągnięto na górę, a potem napięto liny, unosząc stopniowo Karsę. Przyglądał się, jak rozszczepiony drąg wysuwa się powoli z jego piersi. Wbił się wysoko, tuż nad prawą łopatką, przebił mięśnie i wyszedł na zewnątrz zaraz na prawo od obojczyka. Gdy wysunął się z ciała, Karsa zemdlał z bólu. Ocuciły go uderzenia w policzek. Otworzył oczy. Leżał na podłodze magazynu, a ze wszystkich stron pochylały się nad nim twarze. Wydawało się, że wszyscy przemawiają do 94 niego jednocześnie w swym piskliwym języku. Choć nie rozumiał słów, w tonie ich głosów wyczuwało się niczym nieosłoniętą nienawiść. Karsa pojął, że tubylcy przeklinają go w imię dziesiątków nizinnych bogów, duchów i dawno zgniłych przodków. Uradowała go ta myśl i się uśmiechnął. Żołnierze wzdrygnęli się jak jeden mąż. Wytatuowany mieszkaniec nizin, który ocucił Karsę, przykucnął teraz u jego boku. – Na oddech Kaptura – mruknął. – Czy wszyscy Urydowie są tacy, jak ty, czy to ty jesteś tym, o którym mówili kapłani? Tym, który pojawia się w ich snach niby Rycerz samego Kaptura? No cóż, to już pewnie nie ma znaczenia. Wygląda na to, że ich obawy nie były uzasadnione. Spójrz tylko na siebie. Jesteś półtrupem, a całe miasto chce obedrzeć ciebie i twojego towarzysza żywcem ze skóry. Nie ma tu rodziny, która nie obchodziłaby przez was żałoby. Chciałeś złapać świat za gardło? Masz na to niewielkie szanse. Będziesz potrzebował szczęścia Oponn, by pożyć jeszcze choć godzinę. Upadek wbił ułamany grot strzały głębiej w plecy Karsy, uszkadzając łopatkę. Na podłodze uformowała się kałuża krwi. Doszło do nagłego poruszenia. Pojawił się nowy mieszkaniec nizin. Był wysoki jak na swój rodzaj, chudy i miał surową, ogorzałą twarz. Nosił błyszczące, ciemnoniebieskie szaty, wyszywane złotą nicią w ozdobne wzory. Zwiadowca zdał mu długą relację. Przybysz wysłuchał jej w milczeniu, z twarzą pozbawioną wyrazu. Potem pokiwał głową, skinął dłonią i odszedł. Zwiadowca ponownie spojrzał na Karsę. – To był pan Silgar, człowiek dla którego najczęściej pracuję. Jest przekonany, że wyliżesz się z ran, Karso Orlong. Zamierza udzielić ci... swego rodzaju nauczki. Wyprostował się i powiedział coś do żołnierzy. Po krótkiej debacie jeden z nich wzruszył obojętnie ramionami. Karsę ponownie dźwignięto w górę. Za każdą z kończyn trzymało go dwóch mieszkańców nizin, którzy ruszyli z wysiłkiem ku drzwiom magazynu. Krew sączyła się coraz wolniej z ran Teblora, a ból znikał za zasłoną spowijającej jego umysł mgiełki. Karsa wpatrywał się w błękitne niebo. Żołnierze wynieśli go na środek ulicy. Ze wszystkich stron dobiegały odgłosy tłumu. Oparli go o koło wozu i Karsa Orlong ujrzał przed sobą Bairotha Gilda. Jego towarzysza przywiązano do znacznie większego, wyposażonego w szprychy koła, które z kolei wspierało się o tyczki. Ciało potężnego wojownika było jedną wielką raną. W usta wbito mu włócznię, która wyszła tuż pod lewym uchem, druzgocząc żuchwę. Pośród rozszarpanego ciała lśniły zabarwione na czerwono odłamki kości. Z tułowia rannego sterczały niezliczone, głęboko wbite bełty. Gdy jednak spojrzał na Karsę, wzrok miał klarowny. Na ulicy tłoczyli się wieśniacy, powstrzymywani przez kordon żołnierzy. Było słychać gniewne krzyki i przekleństwa, od czasu do czasu urozmaicane żałobnym zawodzeniem. 95 Zwiadowca stanął między dwoma Teblorami, z drwiąco zamyśloną miną. Potem zwrócił się w stronę Karsy. – Twój towarzysz nie chce nam nic powiedzieć o Urydach. Pragniemy się dowiedzieć, ilu macie wojowników, jak liczne są wasze wioski i gdzie są położone. Chcielibyśmy też wiedzieć coś więcej o Phalydach, którzy ponoć są równie wojowniczy, jak wy. On jednak nic nie mówi. Karsa obnażył zęby. – Ja, Karsa Orlong, zapraszam was, byście wysłali tysiąc swych wojowników na wojnę przeciw Urydom. Żaden z nich nie wróci, a trofea zostaną wśród nas. Wyślijcie dwa tysiące. To nic nie zmieni. Zwiadowca uśmiechnął się. – To znaczy, że odpowiesz na nasze pytania, Karso Orlong? – Odpowiem, gdyż takie słowa w niczym wam nie pomogą... – Znakomicie. Zwiadowca skinął dłonią. Jeden z mieszkańców nizin podszedł do Bairotha Gilda, unosząc miecz. Bairoth uśmiechnął się szyderczo do Karsy – Prowadź mnie, wodzu wojenny! – warknął. Jego głos brzmiał jak bełkotliwy ryk, lecz mimo to Karsa zrozumiał słowa. Błysnął miecz, przecinając szyję Bairotha Gilda. Trysnęła krew. Głowa wojownika stoczyła się z ramion i spadła z głuchym łoskotem na ziemię. Z ust wieśniaków wyrwał się gwałtowny, pełen radości ryk. Zwiadowca podszedł do Karsy. – Z radością słyszę, że zgadzasz się z nami współpracować. W ten sposób ocalisz życie. Gdy już powiesz nam wszystko, co wiesz, pan Silgar doda cię do swej trzody niewolników. Nie sądzę jednak, byś miał dołączyć do trudzących się na jeziorze Sunydów. Obawiam się, Karso Orlong, że nie będziesz łowił ryb. – Odwrócił się, widząc, że pojawił się zakuty w ciężką zbroję żołnierz. – Ach, idzie malazański kapitan. To pech, Karso Orlong, że twój atak zbiegł się w czasie z przybyciem malazańskiej kompanii maszerującej do Bettrys. Jeśli kapitan nie ma nic przeciwko temu, to czy moglibyśmy wznowić przesłuchanie? Dwa bliźniacze wykopy, w których trzymano niewolników, znajdowały się pod podłogą wielkiego magazynu nieopodal jeziora. Wchodziło się do nich przez zapadnię, pod którą biegły pokryte pleśnią schody. Po jednej stronie trzymano obecnie zaledwie sześciu mieszkańców nizin, przykutych do biegnącego wzdłuż wykopu pnia drzewa, widać było jednak następne okowy, czekające na powrót sunydzkich rybaków. W drugim wykopie przetrzymywano chorych i umierających. Wychudzeni mieszkańcy nizin kulili się we własnym plugastwie. Jedni jęczeli, inni zaś milczeli i byli nieruchomi. Gdy Karsa opisał już Urydów i ich ziemie, zawleczono go do magazynu i przykuto w 96 drugim wykopie, którego pochyle ściany pokrywała wilgotna glina. Centralna kłoda spoczywała na wąskim, płaskim dnie, do połowy zanurzona w zabarwionym krwią plugastwie. Karsę zaprowadzono na sam koniec, gdzie nie mogli go dosięgnąć inni niewolnicy. Skuto mu kajdanami wszystkie cztery kończyny, mimo że – jak sam widział – dla innych więźniów wystarczał tylko jeden łańcuch. Potem zostawiono Karsę samego. Oblazły go muchy, siadające na jego zziębniętej skórze. Leżał na boku, oparty o jeden ze stoków wykopu. Rana, w której tkwił grot, chciała się zasklepić, a do tego nie mógł dopuścić. Zamknął oczy i zaczął się koncentrować, aż wreszcie poczuł wszystkie przecięte, rozdarte i krwawiące mięśnie, które otaczały żelazny grot. Potem zaczął nimi poruszać. By określić pozycję ciała obcego, wystarczały bardzo drobne skurcze, lecz i tak musiał walczyć z falami bólu, które zalewały go za każdym razem. Po paru chwilach zaprzestał tych wysiłków, odprężył się i rozluźnił mięśnie. Rozszerzony u podstawy żelazny grot leżał niemal płasko przy łopatce. Jego koniuszek zarysował kość. Były jeszcze zadziory, które się powyginały. Ponownie się skoncentrował. Uszkodzone mięśnie i tkanki, droga do wewnątrz przez przecięte ciało. Skórę pokryła mu warstewka potu. Mimo to nadal skupiał umysł, przygotowywał się. Oddychał coraz wolniej, coraz bardziej miarowo. Nagle zacisnął mięśnie. Z ust wyrwał mu się krzyk. Nieubłaganemu bólowi towarzyszył kolejny strumień krwi. Jego mięśnie kurczyły się spazmatycznie. Coś uderzyło w gliniany stok i ześliznęło się między nieczystości. Zdyszany i drżący Karsa leżał przez pewien czas bez ruchu. Strumień spływającej mu po plecach krwi zmniejszył się, a potem zniknął. „Prowadź mnie, wodzu wojenny!”. Bairoth Gild uczynił z tych słów przekleństwo. Karsa nie rozumiał toku, jakim biegły jego myśli. Bairoth przeklął go, a potem zginął bezsensowną śmiercią. Mieszkańcy nizin nie mogli w żaden sposób zagrozić Urydom, albowiem Urydowie nie byli Sunydami. Bairoth wyrzekł się szansy zemsty. Jego gest wydawał się Karsie tak dziwny, że wojownik czuł się oszołomiony. Brutalny błysk świadomości w oczach Bairotha, wlepiającego wzrok w Karsę nawet w chwili, gdy miecz mknął już ku jego szyi. Nie chciał nic zdradzić mieszkańcom nizin, ale to i tak nie miało znaczenia... nie, miało znaczenie... Bairoth postanowił mnie opuścić. Karsę przeszył nagły dreszcz. Urugalu, czy moi bracia mnie zdradzili? Ucieczka Deluma Thorda, śmierć Bairotha Gilda... czy mam raz za razem zaznawać bólu porzucenia? A co z Urydami, którzy czekają na mój powrót? Czy nie podążą za mną, gdy wypowiem wojnę mieszkańcom nizin? Być może z początku nie podążą. Karsa zdał sobie sprawę, że dojdzie do sporów, każdy 97 będzie miał swoje zdanie, a siedzący wokół obozowych palenisk starcy będą wtykali w płomienie osmalone kije i potrząsali głowami. Dopóki nie dotrą do nich wieści, że zbliżają się armie mieszkańców nizin. Wtedy nie będą mieli wyboru. Czy moglibyśmy znaleźć schronienie na ziemiach Phalydów? Nie. Zostanie nam jedynie walka. Wtedy Urydowie zapragną, bym to ja, Karsa Orlong, ich poprowadził. Uspokoiła go ta myśl. Przetoczył się powoli na drugi bok, mrugając w ciemności. Po całej twarzy łaziły mu muchy. Musiał grzebać kilka chwil w błocie, nim znalazł grot i przytwierdzony do niego odłamek drzewca. Następnie przykucnął obok centralnej kłody, by przyjrzeć się łączącym z nią łańcuchy okuciom. Były dwie pary łańcuchów, jedna dla rąk i jedna dla nóg. Obie przytwierdzono do długiego, żelaznego pręta, który przebijał pień na wylot. Jego drugi koniec był spłaszczony. Ogniwa były wielkie i solidne. Wykuto je z myślą o sile Teblorów. Ale po spodniej stronie kłoda zaczęła już butwieć. Zacisnął palce na grocie i zaczął kruszyć zmiękczone od nieczystości drewno wokół końca pręta. Bairoth zdradził go, zdradził wszystkich Urydów. W jego ostatnim uczynku nie było odwagi. Wręcz przeciwnie. Odkryli wrogów Teblorów. Łowców, którzy zbierali teblorskie trofea. Te prawdy musieli usłyszeć wojownicy wszystkich plemion i jedynym obowiązkiem Karsy było teraz sprawić, by tak się stało. Nie był Sunydem. Mieszkańcy nizin wkrótce się o tym przekonają. Zgnilizna sięgała wysoko w górę pnia. Karsa wydłubał wilgotną, gąbczastą masę tak głęboko, jak mógł sięgnąć grotem. Potem przeszedł do drugiego okucia. Najpierw podda próbie okowy pętające mu nogi. Nie sposób było odgadnąć, czy na dworze jest dzień, czy noc. Od czasu do czasu z góry dobiegał odgłos kroków obutych w ciężkie buciory stóp, lecz nie było w tym żadnej regularności, która pozwoliłaby mu zmierzyć upływ czasu. Karsa pracował nieprzerwanie, słuchając kasłania i jęków mieszkańców nizin przykutych w tym samym wykopie. Nie potrafił sobie wyobrazić, co mogły uczynić te nieszczęsne dzieci, by zasłużyć na takie potraktowanie przez własnych pobratymców. Najsurowszą karą znaną Teblorom było wygnanie. Skazywano na nie tych członków plemienia, którzy świadomie narazili na niebezpieczeństwo przetrwanie wioski poprzez najrozmaitsze uczynki, poczynając od nieostrożności, a kończąc na zamordowaniu krewnych. Wygnanie z reguły kończyło się śmiercią, lecz jej przyczyną był głód dręczący ducha ukaranego. Tortury nie leżały w zwyczajach Teblorów, podobnie jak długie uwięzienie. Przyszło mu jednak do głowy, że ci mieszkańcy nizin mogą chorować dlatego, że ich 98 duchy umierają. Pośród legend zachowały się urywki mówiące, że Teblorzy trzymali kiedyś niewolników. Karsa znał to słowo i to pojęcie. Znaczyło ono, że ktoś jest właścicielem życia drugiej osoby i może z nią uczynić, co tylko zechce. Duch niewolnika z pewnością musiał zginąć z głodu. Karsa nie miał zamiaru tak skończyć. Jego ducha osłaniał cień Urugala. Wsunął sobie grot za pas. Wsparł się plecami o stok i ustawił stopy na kłodzie, po obu stronach okucia. Potem wyprostował powoli nogi. Łańcuch się naprężył. Pod spodem pnia rozszerzony koniec pręta wbijał się w drewno z miarowym zgrzytem. Okowy wbiły się w jego owinięte w skórzane nogawice kostki. Karsa pociągnął mocniej. Rozległ się głośny trzask, a potem koniec pręta nie chciał już wejść dalej. Teblor odprężył się powoli. Kopnął pręt, aż jego drugi koniec zabrzęczał głośno. Po krótkim odpoczynku zaczął od nowa. Po dwunastu próbach udało mu się przesunąć pręt trzy palce ku górze. Jego rozszerzony koniec wygiął się pod wpływem nieustannego naporu. Kajdany przecięły nogawice Karsy i na metalu lśniła krew. Wsparł głowę o wilgotną glinę stoku. Nogi mu drżały. Na górze ponownie rozległy się kroki. Zapadnia się uchyliła. Na schodach rozbłysła latarnia i Karsa ujrzał w jej świetle bezimiennego zwiadowcę. – Urydzie! – zawołał przybysz. – Czy jeszcze oddychasz? – Podejdź bliżej – rzucił mu cicho wyzwanie Karsa – a przekonasz się, do jakiego stopnia odzyskałem siły. Mieszkaniec nizin wybuchnął śmiechem. – Wygląda na to, że pan Silgar miał rację. Podejrzewam, że trzeba będzie sporo starań, by złamać twego ducha. – Zwiadowca przystanął w połowie wysokości schodów. – Twoi sunydzcy kuzyni wrócą za dzień albo dwa. – Nie mam kuzynów, którzy godzą się z niewolą. – To dziwne, skoro sam najwyraźniej się z nią pogodziłeś. W przeciwnym razie z pewnością zdołałbyś już skończyć ze sobą. – Uważasz mnie za niewolnika dlatego, że noszę łańcuchy? Tylko podejdź bliżej, dziecko. – Tak jest, „dziecko”. Nadal używasz tego dziwnego przezwiska, mimo że jesteś teraz zdany na łaskę i niełaskę tych „dzieci”. Mniejsza z tym. Łańcuchy to tylko początek, Karso Orlong. Złamiemy cię. Gdyby pojmali cię łowcy nagród, wysoko na płaskowyżu, to nim doprowadziliby cię do tego miasta, nie zostałoby już w tobie nic z teblorskiej dumy, nie wspominając o buntowniczości. Sunydowie uznają cię za bohatera, Karso Orlong, za to, że zabiłeś całą grupę łowców nagród. – Jak masz na imię? – zainteresował się Karsa. – Czemu pytasz? 99 Urydzki wojownik uśmiechnął się w mroku. – Bez względu na wszystkie swe słowa, nadal się mnie boisz. – Nie sądzę. Karsa usłyszał jednak niepokój w głosie zwiadowcy i uśmiechnął się jeszcze szerzej. – To powiedz mi, jak się nazywasz. – Damisk. Nazywam się Damisk. Byłem ongiś tropicielem w armii Szarego Psa, gdy podbili nas Malazańczycy. – Podbili. To znaczy, że przegraliście. I czyj duch jest złamany, Damisku Szary Psie? Gdy zaatakowałem w górach twoją grupę, uciekłeś. Porzuciłeś tych, którzy cię wynajęli, byś strzegł ich życia. Uciekłeś jak tchórz, jak ktoś złamany. Dlatego właśnie tu przyszedłeś. Dlatego, że jestem skuty łańcuchami i nie mogę cię dosięgnąć. Przyszedłeś nie po to, by mi coś powiedzieć, ale dlatego, że nie potrafisz się powstrzymać. Pragniesz napawać się triumfem, lecz zarazem sam siebie pożerasz od środka i nie czujesz prawdziwej satysfakcji. Obaj też wiemy, że przyjdziesz tu znowu. I znowu. – Poradzę memu chlebodawcy, by oddał cię ocalałym łowcom nagród – oznajmił ochrypłym głosem Damisk. – I będę się przyglądał... – Nie wątpię, że będziesz, Damisku Szary Psie. Mężczyzna wycofał się na górę, kołysząc gwałtownie lampą. Karsa ryknął śmiechem. Po chwili zapadnia się zatrzasnęła i zapadła ciemność. Teblorski wojownik umilkł. Ponownie wsparł stopy na kłodzie. Powstrzymał go słaby głos, dobiegający z przeciwległego końca wykopu. – Olbrzymie. Głos należał do dziecka, ale to był język Sunydów. – Nie mam dla ciebie słów, mieszkańcu nizin – warknął Karsa. – Nie proszę cię o słowa. Czuję, że próbujesz coś zrobić z tym przeklętym przez Kaptura drzewem. Czy to ci się uda? – Nic nie robię. – Niech ci będzie. To na pewno wytwór mojej wyobraźni. Umieramy tutaj. Przynajmniej reszta z nas umiera. W przerażający, pozbawiony godności sposób... – Z pewnością zrobiliście coś bardzo złego... Śmiech, który usłyszał w odpowiedzi, brzmiał jak ochrypły kaszel. – Och, zaiste, olbrzymie, zaiste. Nie chcieliśmy pogodzić się z malazańskimi rządami. Zabraliśmy broń i uciekliśmy do lasów albo między wzgórza. Napadaliśmy na nich, zastawialiśmy zasadzki i utrudnialiśmy im życie na przeróżne sposoby. To była świetna zabawa. Dopóki te skurwysyny nas nie złapały. – Byliście nieostrożni. – Napadliście na całe miasto tylko we trzech, z garstką tych waszych cholernych psów, i 100 ty oskarżasz mnie o nieostrożność? Ale pewnie obaj jesteśmy jej winni, skoro tu siedzimy. Karsa skrzywił się wściekle, rozumiejąc prawdziwość tych słów. – O co ci chodzi, mieszkańcu nizin? – O twoją siłę, olbrzymie. Czterech z nas jeszcze żyje, choć tylko ja jestem przytomny... i przy prawie zdrowych zmysłach. Wystarczająco zdrowych, by zrozumieć, jak haniebny los mnie spotkał. – Za dużo gadasz. – Zapewniam cię, że to już długo nie potrwa. Dasz radę podnieść tę kłodę, olbrzymie? Albo obrócić ją kilkakrotnie? Karsa milczał przez długą chwilę. – I co by to dało? – Skróciłoby łańcuchy. – Nie chcę skracać łańcuchów. – Na chwilę. – Po co? – Obróć to cholerstwo, olbrzymie. Tak, żeby łańcuchy okręciły się wokół niego kilka razy. Ostatni obrót wciągnie nas, biednych głupców, pod spód i utoniemy. – Chcesz, żebym was zabił? – Podziwiam twą zdolność szybkiego pojmowania, olbrzymie. Zdobędziesz kolejne dusze, które będą szły w twoim cieniu, Teblorze. Wy tak na to patrzycie, prawda? Zabij mnie, a będę się czuł zaszczycony, chodząc w twoim cieniu. – Nie interesuje mnie litość, mieszkańcu nizin. – A trofea? – Nie dostanę się do was, żeby je zabrać. – Jak dobrze widzisz w tym mroku? Słyszałem, że Teblorzy... – Widzę. Wystarczająco dobrze, żeby zobaczyć, że zacisnąłeś prawą dłoń w pięść. Co w niej trzymasz? – Ząb. Właśnie mi wypadł. To już trzeci, odkąd mnie tu przykuli. – Rzuć go do mnie. – Spróbuję. Obawiam się, że nie jestem w najlepszym stanie. Gotów? – Rzucaj. Mężczyzna uniósł drżącą rękę. Ząb poleciał daleko od celu, ale Karsa wyciągnął rękę, szarpiąc łańcuchami, i złapał go w powietrzu. Przyjrzał mu się uważnie. – Jest spróchniały – mruknął. – Pewnie dlatego wypadł. I jak będzie? Rozważ też inną kwestię. W ten sposób zmoczysz cały pień, co powinno go jeszcze bardziej zmiękczyć. Oczywiście nie twierdzę, że coś kombinujesz. 101 Karsa skinął z namysłem głową. – Lubię cię, mieszkańcu nizin. – Świetnie. To teraz mnie utop. – Już się robi. Karsa ześliznął się w dół i stanął po kolana w pełnym plugastwa błocku. – Widziałem, jak cię tu opuszczali, olbrzymie – mówił mężczyzna. – Żaden z Sunydów nie dorównuje ci wzrostem. – Sunydowie są najmniejsi wśród Teblorów. – To pewnie domieszka krwi mieszkańców nizin, jeszcze z dawnych czasów. – Zaiste, nisko upadli. Uryd opuścił obie ręce, ciągnąc za nimi łańcuchy, i złapał kłodę od spodu. – Dziękuję, Teblorze. Karsa uniósł kłodę, obrócił ją lekko i opuścił znowu, dysząc ciężko. – To nie nastąpi szybko, mieszkańcu nizin. Bardzo mi przykro z tego powodu. – Rozumiem. Nie musisz się śpieszyć. Biltar i tak już wpadł pod spód i wygląda na to, że przy następnym obrocie Alrute pójdzie w jego ślady. Dobrze sobie radzisz. Uryd ponownie uniósł kłodę i wykonał nią pół obrotu. Na jej drugim końcu było słychać pluski i bulgotanie. Potem rozległo się westchnienie. – To już prawie koniec, Teblorze. Jestem ostatni. Jeszcze raz. Wtoczę się pod kłodę, żeby mnie przygniotła. – W takim razie nie utoniesz, ale kłoda cię zmiażdży. – W tym błocie? Nie ma obawy, Teblorze. Poczuję jej ciężar, ale nie sprawi mi to zbyt wiele bólu. – Kłamiesz. – No i co z tego? Ważny jest cel, nie wiodące do niego środki. – Wszystko jest ważne – nie zgodził się Karsa, przygotowując się do kolejnej próby. – Tym razem wykonam pełen obrót, mieszkańcu nizin. Będzie mi łatwiej, bo moje łańcuchy też są krótsze. Jesteś gotowy? – Jeszcze chwileczkę! – zawołał mężczyzna. Karsa uniósł kłodę. Stęknął głośno, dźwigając w ramionach ogromny ciężar. – Zmieniłem zdanie... – Ja nie. Urydzki wojownik obrócił kłodę i opuścił ją na ziemię. Na jej drugim końcu coś miotało się szaleńczo. Łańcuchy przeszywały powietrze. Potem rozległ się gwałtowny kaszel. Zaskoczony Karsa uniósł wzrok. Pokryta brązową mazią postać szarpała się na wszystkie strony, pluła i wierzgała nogami. Uryd usiadł powoli, czekając, aż drugi więzień wróci do siebie. Przez chwilę na 102 przeciwległym końcu kłody słychać było jedynie ciężkie dyszenie. – Udało ci się przetoczyć pod kłodą i wynurzyć na zewnątrz. Zaimponowałeś mi, mieszkańcu nizin. Chyba jednak nie jesteś tchórzem. Nie sądziłem, że wśród dzieci są tacy, jak ty. – Czysta odwaga – wychrypiał tamten. – To cały ja. – Czyj to był ząb? – Alrute’a. A teraz nie kręć już więcej tą kłodą, jeśli łaska. – Przykro mi, mieszkańcu nizin, ale muszę ją teraz obrócić w przeciwną stronę, żeby łańcuchy wróciły do poprzedniego stanu. – Przeklinam twą złowrogą logikę, Teblorze. – Jak się nazywasz? – Torvald Nom, choć moi wrogowie, Malazańczycy, znają mnie jako Knykcia. – Gdzie się nauczyłeś mówić po sunydzku? – Właściwie to stary język handlowy. Przed łowcami nagród byli nathijscy kupcy, którzy prowadzili z Sunydami korzystną wymianę. Szczerze mówiąc, wasz język jest blisko spokrewniony z nathijskim. – Mowa żołnierzy to był bełkot. – Nic dziwnego, w końcu są żołnierzami. – Mężczyzna przerwał. – No dobra, nie zrozumiesz, co w tym śmiesznego. Niech i tak będzie. To pewnie byli Malazańczycy. – Doszedłem do wniosku, że Malazańczycy są moimi wrogami. – To znaczy, że coś nas ze sobą łączy, Teblorze. – Nie łączy nas nic oprócz tej kłody, mieszkańcu nizin. – Jeśli tak wolisz. Czuję się jednak zobowiązany poprawić cię w jednej kwestii. Choć Malazańczycy zasługują na nienawiść, Nathijczycy w dzisiejszych czasach wcale nie są lepsi. Nie znajdziesz na nizinach sojuszników, Teblorze. Możesz być tego pewien. – Jesteś Nathijczykiem? – Nie, Daru. Pochodzę z miasta leżącego daleko na południu. Ród Nomów jest bardzo liczny i niektóre jego rodziny są prawie bogate. W gruncie rzeczy w Darudżystanie mamy nawet Noma w Radzie. Nie znam go osobiście. Niestety, majątek mojej rodziny jest, hmm, skromniejszy. Dlatego musiałem wiele podróżować i imać się niegodziwych zajęć... – Za dużo gadasz, Torvaldzie Nom. Jestem już gotów znowu obrócić kłodę. – Cholera, miałem nadzieję, że o tym zapomnisz. Końcówka żelaznego pręta przeszła już przez połowę pnia i zmieniła się w bezkształtną bryłę metalu. Karsa musiał walczyć z bólem i drżeniem nóg. Przerwy między kolejnymi próbami stawały się coraz dłuższe. Wielkie rany na piersi i plecach, pozostałe po drągu, na który się nadział, otworzyły się na nowo. Sącząca się z nich krew mieszała się ze spływającym z Teblora potem. Skóra na jego kostkach zamieniła się w krwawe strzępy. Torvald uległ już wyczerpaniu, na chwilę po tym, jak kłoda wróciła do pierwotnej 103 pozycji. Mieszkaniec nizin jęczał przez sen, a Karsa nie zaprzestawał wysiłków. Urydzki wojownik odpoczął chwilę, wsparty o gliniany stok. Było słychać tylko jego dyszenie oraz cichsze, płytsze oddechy na drugim końcu pnia. Nagle na górze rozległy się kroki. Ktoś przeszedł przez pomieszczenie, a potem zawrócił w drugą stronę. Karsa wstał. Zakręciło mu się w głowie. – Odpoczywaj spokojnie, Teblorze. – Nie ma na to czasu, Torvaldzie Nom... – Och, jest. Handlarz niewolników, który jest teraz twoim właścicielem, zaczeka tu jeszcze przez krótki okres, by jego karawana mogła wędrować w towarzystwie malazańskich żołnierzy. Przynajmniej do Malybridge. Bandyci w Lesie Głupca i Żółtym Znaku zrobili się teraz bardzo niebezpieczni. Czuję z tego powodu trochę dumy, bo to ja zjednoczyłem tę zbieraninę rabusiów i morderców. Z pewnością przybyliby tu, żeby mnie uratować, gdyby nie Malazańczycy. – Zabiję tego handlarza niewolników – oznajmił Karsa. – Uważaj na niego, olbrzymie. Silgar nie jest sympatycznym człowiekiem i potrafi sobie radzić z takimi wojownikami, jak ty. – Jestem Urydem, nie Sunydem. – Ciągle to powtarzasz. Nie wątpię, że jesteś od nich wredniejszy. A z pewnością jesteś większy. Mówię ci tylko, żebyś strzegł się Silgara. Karsa ponownie zajął pozycję nad kłodą. – Nie musisz się śpieszyć, Teblorze. Ucieczka nie miałaby sensu, gdybyś potem nie był w stanie chodzić. Nie pierwszy już raz zakuto mnie w łańcuchy i mówię to z doświadczenia. Czekaj cierpliwie, a okazja prędzej czy później się nadarzy, o ile wcześniej nie umrzesz z wycieńczenia. – Albo nie utoniesz. – Masz słuszność. Tak, zrozumiałem, o co ci chodziło, gdy mówiłeś o odwadze. Przyznaję, że na chwilę uległem rozpaczy. – Czy wiesz, jak długo już tu siedzisz? – Na ziemi leżał śnieg, a lód na jeziorze właśnie zaczynał topnieć. Karsa przeniósł powoli spojrzenie na ledwie widoczną, chudą postać leżącą na drugim końcu wykopu. – Torvaldzie Nom, nawet mieszkaniec nizin nie powinien cierpieć takiego losu. Mężczyzna roześmiał się ochryple. – I wy zwiecie nas dziećmi. Teblorzy zabijają od niechcenia, jakby byli katami, ale wśród mojego rodzaju egzekucja jest aktem łaski. Zwykłego skazanego skurczybyka najpewniej czekają długie tortury. Nathijczycy uczynili z zadawania cierpienia sztukę. To pewnie przez te długie zimy. Gdyby nie Silgar, który zagarnął cię dla siebie, i nie malazańscy żołnierze, 104 miejscowi obdzieraliby cię już żywcem ze skóry, pasek po pasku. A potem zamknęliby cię w skrzyni, żebyś wyzdrowiał. Wiedzą, że wasza rasa jest odporna na zakażenie, co oznacza, że mogą was dręczyć przez bardzo długi czas. Podejrzewam, że w miasteczku jest teraz mnóstwo sfrustrowanych Nathijczyków. Karsa znowu zaczął wyciągać pręt. Przerwały mu dobiegające z góry głosy, a potem ciężki łoskot kilkunastu par bosych stóp, któremu towarzyszył brzęk przesuwających się po podłodze łańcuchów. Karsa usiadł na stoku. Zapadnia się otworzyła. Pojawiło się dziecko z lampą w ręku. Za nim szli powoli Sunydowie, odziani tylko w krótkie spódniczki z szorstkiej tkaniny. Kostki ich lewych nóg łączył ze sobą łańcuch. Mieszkaniec nizin ruszył przejściem biegnącym nad dwoma wykopami. Sunydowie – sześciu mężczyzn i pięć kobiet – podążyli za nim. Głowy mieli spuszczone. Żaden z nich nie patrzył w oczy spoglądającego na nich zimno Karsy. Na znak dany przez dziecko, które zatrzymało się cztery długie kroki od skutego Uryda, Sunydowie odwrócili się i ześliznęli do swego wykopu. Pojawiło się trzech kolejnych mieszkańców nizin, którzy zeszli na dół, by zakuć w łańcuchy prawe nogi Teblorów. Więźniowie nie stawiali oporu. Po paru chwilach mieszkańcy nizin wdrapali się na ścieżkę między wykopami i ruszyli ku schodom. Zapadnia otworzyła się ze skrzypieniem zawiasów, a potem zatrzasnęła z głośnym łoskotem, od którego z góry opadły chmury pyłu. – A więc to prawda. Uryd – wyszeptał ktoś. Karsa uśmiechnął się szyderczo. – Czy to był głos Teblora? Nie, to niemożliwe. Teblorzy nie stają się niewolnikami. Teblorzy woleliby zginąć niż uklęknąć przed mieszkańcem nizin. – Uryd... zakuty w łańcuchy. Tak samo jak my... – Jak Sunydowie? Którzy pozwalają, by te obmierzłe dzieci zamykały im na nogach kajdany? Nie. Jestem więźniem, ale okowy nie zatrzymają mnie na długo. Sunydom trzeba przypomnieć, co to znaczy być Teblorem. Rozległ się drugi głos, kobiecy. – Widzieliśmy trupy leżące na ziemi przed obozem łowców. Widzieliśmy wozy pełne zabitych Malazańczyków. Mieszkańcy miasteczka łkali głośno z żalu. A powiadają, że było was tylko trzech... – Dwóch, nie trzech. Nasz towarzysz, Delum Thord, został wcześniej ranny w głowę i stracił zmysły. Biegał z psami. Gdyby jego umysł był sprawny i gdyby miał w dłoniach krwawy miecz... Wśród Sunydów nagle rozległy się szepty. Powtarzano słowo „krwawy miecz” tonem pełnym bojaźni. 105 Karsa skrzywił się wściekle. – Cóż to za obłęd? Czy Sunydowie zapomnieli o wszystkich zwyczajach Teblorów? Kobieta westchnęła. – Zapomnieli? Tak, już dawno. Nasze własne dzieci wymykały się nocą na południe, pożądając przeklętych nizinnych monet. Kawałków metalu, wokół których zdaje się kręcić całe życie. Nasze dzieci okrutnie wykorzystano. Niektóre wróciły nawet do naszych dolin, jako zwiadowcy pracujący dla łowców. Tajemne gaje krwawych drzew spalono, a nasze konie wybito. Zdradziły nas własne dzieci, Urydzie. To właśnie złamało Sunydów. – Powinniście byli je wytropić i zabić – oznajmił Karsa. – Serca waszych wojowników były zbyt miękkie. Zdrada przecina więzy krwi. Te dzieci przestały być Sunydami. Zabiję je dla was. – Trudno by ci było je znaleźć, Urydzie. Rozproszyły się na cztery wiatry. Wiele z nich padło, inne sprzedano na służbę, by spłacić ich długi. A jeszcze inne powędrowały bardzo daleko, do wielkich miast, Nathilogu i Genabaris. Nasze plemię przestało istnieć. – Poza tym, Urydzie, nosisz łańcuchy – dodał Sunyd, który odezwał się pierwszy. – Jesteś teraz własnością pana Silgara, któremu nigdy nie uciekł żaden niewolnik. Nikogo już więcej nie zabijesz. I, tak samo jak my, będziesz musiał klęknąć. Twoje słowa są puste. Karsa ponownie stanął okrakiem nad kłodą. Tym razem złapał łańcuchy w ręce i owinął je sobie wokół nadgarstków tyle razy, ile tylko zdołał. Potem rzucił się do tyłu. Napiął mięśnie, naparł nogami na kłodę, wyprostował plecy. Rozległ się trzask pękającego drewna, a potem głośny huk. Karsa runął plecami na gliniane zbocze. Łańcuchy szczęknęły głośno. Mężczyzna usunął mruganiem pot z oczu i spojrzał na kłodę. Ta rozszczepiła się na całej długości. Z jej drugiego końca dobiegł go cichy syk i brzęk uwolnionych łańcuchów. – Niech mnie Kaptur weźmie, Karso Orlong – wyszeptał Torvald. – Nie zwykłeś tolerować obelg, co? Choć kończyny Karsy nie były już połączone z kłodą, łańcuchy nadal łączyły je z żelaznymi sztabami. Wojownik odwinął łańcuchy z posiniaczonych, krwawiących przedramion, po czym podniósł jeden z prętów. Położył na kłodzie łańcuch, który pętał mu nogę, wbił wąski koniec pręta w jedno z ogniw, a potem zaczął obracać go w obu dłoniach. – Co się stało? – zapytał któryś z Sunydów. – Co to był za hałas? – Uryd złamał sobie kręgosłup – wycedził ten, który odezwał się pierwszy. Torvald zachichotał. – Obawiam się, że masz pchnięcie Pana, Ganal. – Nie rozumiem, Nom. Ogniwo pękło. Jego fragment pofrunął na drugą stronę i uderzył z łoskotem o ścianę wykopu. 106 Karsa wyciągnął łańcuch z kajdan, które miał na nogach, i zabrał się za przecinanie drugiego. Kolejny trzask i ręce również miał wolne. – Co się dzieje? Trzeci trzask, gdy oderwał łańcuch od pręta, który trzymał w dłoniach. To był ten nieuszkodzony. Jego rozszerzony koniec był nietknięty i miał ostre, zębate brzegi. Karsa wygramolił się z wykopu. – Gdzie jest ten Ganal? – warknął. Wszyscy leżący w drugim wykopie Sunydowie skulili się trwożnie na te słowa. Wszyscy poza jednym. – Ja jestem Ganal – odpowiedział ten, który się nie poruszył. – A więc to nie był złamany kręgosłup. Proszę bardzo, wojowniku, zabij mnie za moje pełne niedowierzania słowa. – To właśnie uczynię. Karsa ruszył nasypem w jego stronę, unosząc pręt. – Jeśli to zrobisz – odezwał się pośpiesznie Torvald – inni zapewne podniosą alarm. Karsa zawahał się. Ganal uśmiechnął się do niego. – Jeśli mnie oszczędzisz, nie zaalarmujemy strażników, Urydzie. Jest noc. Do świtu został jeszcze dzwon albo więcej. Zdążysz uciec... – Ukarzą was wszystkich za milczenie – wskazał Karsa. – Nie. Wszyscy spaliśmy. – Przyprowadź Urydów, ilu tylko wojowników macie – odezwała się kobieta. – Kiedy już zabijesz wszystkich w miasteczku, będziesz miał prawo osądzić Sunydów. Po chwili wahania Karsa skinął głową. – Pozwolę ci wieść to nędzne życie jeszcze przez pewien czas, Ganal. Ale wrócę tu i będę o tobie pamiętał. – Nie wątpię w to, Urydzie – odparł Ganal. – Już nie. – Karso – odezwał się Torvald. – Może i jestem mieszkańcem nizin i tak dalej... – Uwolnię cię, dziecko – zgodził się Uryd, odwracając się plecami do Sunydów. – Wykazałeś się odwagą. – Zsunął się na dół, do Daru. – Jesteś za chudy, żeby iść – zauważył. – Nie będziesz w stanie uciekać. Czy mimo to chcesz, żebym cię uwolnił? – Chudy? Nie straciłem na wadze więcej niż pół kamienia, Karso Orlong. Mogę biec. – Przedtem wydawałeś się słaby... – Chciałem wzbudzić współczucie. – Współczucie Uryda? Mężczyzna wzruszył ramionami z zażenowaną miną. – Spróbować nigdy nie zawadzi. Karsa rozerwał łańcuch. 107 – Niech cię Beru błogosławi, chłopcze. – Zatrzymaj dla siebie swych nizinnych bogów. – Oczywiście. Przepraszam. Czego tylko sobie życzysz. Łańcuch krępujący mu nogi zerwał się z głośnym trzaskiem. Torvald wdrapał się na przejście między wykopami. – Co z zapadnią, Karso Orlong? – zapytał. – A co ma być? – warknął wojownik. Wszedł na nasyp i ominął Daru. Gdy Karsa przechodził obok, Torvald pokłonił się, opuszczając chudą rękę w uprzejmym geście. – Proszę bardzo, prowadź mnie. Karsa zatrzymał się na pierwszym stopniu i obejrzał na dziecko. – Jestem wodzem wojennym – zagrzmiał. – Chcesz, żebym cię prowadził, mieszkańcu nizin? – Uważaj, co mu odpowiesz, Daru – ostrzegł go siedzący w drugim wykopie Ganal. – Wśród Teblorów nie ma pustych słów. – No więc, hmm, to było tylko zaproszenie, żebyś pierwszy wszedł na górę... Karsa ponownie ruszył naprzód. Zatrzymał się pod zapadnią i przyjrzał jej krawędziom. Przypomniał sobie, że zamyka ją żelazny zatrzask, dzięki czemu klapa znajduje się na równym poziomie z podłogą. Wepchnął ten sam koniec pręta, którym przebijał łańcuchy, w spoinę pod zapadnią tak głęboko, jak tylko zdołał. Potem użył go jako dźwigni, opierając się na nim całym swym ciężarem. Przesuwał pręt powoli, krok za krokiem. Rozległ się głośny trzask i zapadnia uchyliła się nieco. Karsa podparł klapę barkami i ją uniósł. Skrzypnęły zawiasy. Wojownik zamarł w bezruchu, po czym ponowił próbę, tym razem wolniej. Wysunął głowę z otworu i zobaczył na drugim końcu magazynu słaby blask lampy. Wokół okrągłego stołu siedziało trzech mieszkańców nizin. Nie byli żołnierzami. Karsa widział ich wcześniej w towarzystwie handlarza niewolników, Silgara. Było słychać cichy grzechot uderzających o stół kości. Karsa pomyślał, że to dziwne, iż nie usłyszeli skrzypienia zawiasów. Nagle jednak jego uszu dobiegł inny dźwięk: chór jęków i zgrzytów, a na dworze zawodzenie wiatru. Znad jeziora nadciągnęła burza i o północną ścianę magazynu siekł gwałtowny deszcz. – Urugalu – szepnął pod nosem Karsa. – Dziękuję ci. A teraz, bądź świadkiem... Wojownik wyśliznął się powoli na podłogę, podtrzymując jedną ręką klapę. Odsunął się trochę, by przepuścić Torvalda, który wyszedł na górę równie bezgłośnie, po czym zamknął powoli zapadnię. Nakazał gestem Daru pozostać na miejscu. Mężczyzna pokiwał energicznie głową. Karsa ostrożnie przełożył pręt z lewej do prawej dłoni, po czym ruszył naprzód. 108 Tylko jeden z trzech strażników miał szansę zauważyć go kącikiem oka, ale skupił uwagę na toczących się po blacie kościach. Pozostali dwaj byli zwróceni plecami do środka pomieszczenia. Karsa czołgał się naprzód aż do chwili, gdy od mężczyzn dzieliły go niespełna trzy kroki. Wtedy przykucnął bezszelestnie. Skoczył raptownie naprzód, uderzając poziomo prętem. Trafił w nieosłoniętą hełmem głowę pierwszego, a potem drugiego mieszkańca nizin. Trzeci strażnik tylko rozdziawił usta. Karsa złapał w lewą dłoń usmarowany krwią koniec sztaby i walnął trzymanym na ukos w obu rękach prętem w gardło mężczyzny. Ten zleciał z krzesła nad oparciem, grzmotnął w drzwi magazynu i zwalił się na ziemię. Karsa położył pręt na blacie, przykucnął przy jednej z ofiar i zdjął jej pas razem z mieczem. Podszedł do niego Torvald. – Jesteś koszmarem Kaptura, Urydzie – mruknął. – Weź sobie broń – rozkazał wojownik, przechodząc do drugiego trupa. – Już się robi. W którą stronę uciekniemy, Karso? Będą się spodziewali, że zechcesz wrócić na północny zachód, bo stamtąd przyszedłeś. Pojadą, co koń wyskoczy, do podnóża przesmyku. Mam przyjaciół... – Nie zamierzam uciekać – warknął wódz wojenny. Wsadził sobie oba zdobyczne pasy pod pachę. Skryte w pochwach miecze wydawały się maleńkie na tle jego pleców. Ponownie wziął żelazny pręt. Odwrócił się i zauważył, że Torvald gapi się na niego zdumiony. – Zmykaj do swych przyjaciół, mieszkańcu nizin. Tej nocy skutecznie odwrócę ich uwagę. Nikt nie będzie cię ścigał. Bairoth Gild i Delum Thord zostaną dziś pomszczeni. – Nie licz na to, że ja z kolei pomszczę twą śmierć, Karso. Twoje plany to szaleństwo. Już dokonałeś niemożliwego. Radzę ci, byś podziękował za pociągnięcie Pani i zwiewał, dopóki możesz. Być może zapomniałeś, że w tym mieście jest pełno żołnierzy. – Ruszaj w drogę, dziecko. Torvald zawahał się, po czym uniósł ręce w dramatycznym geście. – Niech i tak będzie. Dziękuję za uratowanie życia, Karso Orlong. Rodzina Nomów uwzględni twe imię w swych modlitwach. – Będę czekał pięćdziesiąt uderzeń serca. Torvald ruszył ku suwanym drzwiom magazynu, nie odzywając się już ani słowem. Głównego rygla nie zasunięto i drzwi zamykał tylko mniejszy zatrzask. Daru otworzył go, uchylił drzwi i wystawił głowę na zewnątrz, by pośpiesznie się rozejrzeć. Potem otworzył drzwi nieco szerzej i zniknął w mroku. Karsa doszedł do wniosku, że jednak nie będzie czekał pięćdziesięciu uderzeń serca. Choć burza z pewnością miała zatrzymać ciemność nieco dłużej, świt był już niedaleko. Teblor wyszedł na zewnątrz. Zaułek był węższy od głównej ulicy miasteczka. Stojące po 109 drugiej stronie budynki były ledwie widoczne za zasłoną ulewnego deszczu. Po prawej, w odległości dwudziestu kroków, w jednym z okien na piętrze domu stojącego przy bocznej ulicy, paliło się słabe światło. Pragnął odzyskać swój krwawy miecz, ale nie miał pojęcia, gdzie on może być. Jeśli go nie znajdzie, zadowoli się jakąkolwiek inną teblorską bronią. Wiedział, gdzie jej szukać. Zasunął za sobą drzwi, odwrócił się w prawo i pobiegł skrajem ulicy w stronę jeziora. Niesiony wiatrem deszcz siekł go po twarzy, rozpuszczając skorupę zakrzepłej krwi i brudu. Gdy biegł w stronę obozu łowców nagród, strzępy skórzanej koszuli łopotały w rytm jego kroków. Część łowców ocalała. To było ze strony Karsy niedopatrzenie, które zamierzał teraz naprawić. A w chatach tych dzieci o zimnych spojrzeniach znajdzie zdjęte z Teblorów trofea. Broń. Zbroje. Chaty i szopy poległych już ogołocono. Ich drzwi były szeroko otwarte, a wokół walało się pełno odpadków. Spojrzenie Karsy przyciągnęła pobliska trzcinowa szopa, w której wyraźnie ktoś jeszcze mieszkał. Ruszył w tamtą stronę. Wojownik zignorował małe drzwi. Uderzył barkiem w trzcinową ścianę, która zwaliła się do środka. Karsa poleciał za nią. Na stojącym z lewej strony łóżku ktoś stęknął głośno. Słabo widoczna w mroku postać usiadła nagle. Żelazny pręt uderzył, obryzgując ściany krwią i odłamkami kości. Postać osunęła się na łóżko. W małej chatce znalazł pełno wykonanych przez Sunydów przedmiotów, lecz większość z nich była bezużyteczna: amulety, pasy i błyskotki. Karsa wziął jednak parę myśliwskich noży w pochwach z drewna obitego wyszywaną paciorkami koźlą skórą. Jego uwagę przyciągnął niewysoki ołtarz. Ustawiono na nim gliniany posążek jakiegoś nizinnego boga – stojącego na tylnych nogach dzika. Teblor strącił statuetkę na klepisko, a potem ją rozdeptał. Wyszedł na dwór i skierował się ku następnej zamieszkanej szopie. Znad jeziora dął gwałtowny wicher. O kamienistą plażę tłukły białogrzywe bałwany. Niebo nadal było czarne od chmur. Deszcz nie przestawał padać. Szop było w sumie siedem. W szóstej, zabiwszy dwóch mężczyzn, którzy leżeli objęci w łóżku pod skórą szarego niedźwiedzia, Karsa znalazł stary sunydzki krwawy miecz oraz prawie kompletną zbroję. Choć nigdy w życiu nie widział podobnego stylu, nie ulegało wątpliwości, że to teblorska zbroja, z uwagi na jej rozmiar oraz wypalone w drewnianych płytach znaki. Dopiero gdy zaczął ją nakładać, zdał sobie sprawę, że szary, zwietrzały materiał, z którego ją wykonano, jest w rzeczywistości krwawym drewnem, wyblakłym wskutek stuleci zaniedbania. W siódmej chacie znalazł słoiczek krwawego oleju. Zatrzymał się tam na chwilę, by zdjąć zbroję i nasmarować zgłodniałe drewno balsamem o ostrym zapachu. Resztą płynu zaspokoił pragnienie miecza. 110 Potem ucałował lśniące ostrze, czując smak gorzkiego oleju. Efekt był natychmiastowy. Serce zabiło mu gwałtownie, mięśnie wypełnił ogień, a umysł gniew i żądza. Nagle znalazł się na dworze i spojrzał przez czerwoną mgiełkę na leżące przed nim miasteczko. Powietrze przesycał ohydny smród mieszkańców nizin. Karsa ruszył naprzód, choć w ogóle nie czuł nóg. Wbił wzrok w okute brązem drzwi wielkiego drewnianego domu. Runęły one pod jego ciosami i Uryd wszedł do niskiej sieni. Na górze ktoś krzyczał. Znalazł się na pomoście. Stało przed nim łyse dziecko o szerokich barach. Za nim kuliła się kobieta o upstrzonych siwizną włosach. Jeszcze dalej widać było sześciu służących, którzy rzucili się do ucieczki. Łyse dziecko przed chwilą zdjęło ze ściany miecz. Nie zdążyło go jeszcze wydobyć z wysadzanej klejnotami pochwy. W jego oczach lśnił strach, a wyraz niedowierzania zastygły na twarzy nie zniknął nawet wtedy, gdy głowa zleciała mu z barków. Potem Karsa znalazł się w ostatnim pokoju na górze. Pochylił się, by nie uderzyć głową w sufit, gdy przechodził nad ciałem ostatniego ze sług. Za jego plecami w całym domu panowała cisza. Przed sobą widział, ukrytą za łożem z baldachimem, młodą mieszkankę nizin. Teblor wypuścił miecz. Po chwili unosił już ją przed sobą. Kopała go zaciekle stopami w kolana. Ujął w prawą dłoń tył głowy kobiety i przycisnął jej twarz do wysmarowanego olejem napierśnika. Szarpała się, lecz po chwili odchyliła głowę, a w jej oczach nagle pojawił się szalony błysk. Karsa roześmiał się i rzucił ją na łoże. Z jej ust wyrywały się zwierzęce odgłosy. Gdy wszedł na łóżko, wyciągnęła ku niemu dłonie o długich palcach. Przeorała go pazurami, wyginając do tyłu plecy w rozpaczliwej żądzy. Nim skończył, straciła przytomność, a gdy się wycofał, zobaczył krew. Wiedział jednak, że będzie żyła. Krwawy olej nie miał cierpliwości do ran. Ponownie wyszedł w deszcz, ściskając w dłoniach miecz. Chmury na wschodzie już rzedły. Karsa ruszył do następnego domu. Potem na pewien czas opuściła go świadomość. Gdy wróciła, był na strychu. Na jego przeciwległym końcu znajdowało się okno, przez które wpadał do środka blask słońca. Opierał się na rękach i kolanach, zlany krwią. Obok leżały zwłoki grubego dziecka w pociętej na strzępy szacie. Jego oczy wpatrywały się w pustkę. Karsą targały fale dreszczy. Jego ochrypły, spazmatyczny oddech niósł się echem na ciasnym, zakurzonym strychu. Gdzieś na zewnątrz było słychać krzyki. Teblor podczołgał się do okrągłego okna o grubej szybie. 111 Na dole była główna ulica. Karsa zdał sobie sprawę, że jest niedaleko zachodniej bramy. Za oknem zbierały się zniekształcone przez grube szkło postacie dosiadające podenerwowanych koni – malazańscy żołnierze. Ku zdumieniu Uryda wszyscy nagle ruszyli ku bramie. Tętent kopyt szybko ucichł w oddali. Wojownik usiadł powoli. Na dole nie było słychać żadnych dźwięków. Wiedział, że w budynku nie ma nikogo żywego. Wiedział też, że odwiedził co najmniej tuzin takich domów. Czasami wchodził przez drzwi frontowe, częściej jednak przez ukryte we wnękach drzwi umieszczone z boku lub z tyłu. I wszędzie tam było teraz tak samo cicho jak tutaj. Odkryli moją ucieczkę. Ale co z łowcami nagród? Co z mieszkańcami, którzy jeszcze nie wyszli z domów, choć minęła połowa dnia? Ilu naprawdę zabiłem? Usłyszał w pokoju na dole ciche kroki, pięciu albo sześciu osób. Zmysły Karsy wciąż pozostawały nienaturalnie wyostrzone przez krwawy olej. Powęszył, lecz ich zapach jeszcze do niego nie dotarł. Mimo to wiedział, że to łowcy, nie żołnierze. Zaczerpnął głęboko tchu, zatrzymał na chwilę powietrze w płucach i skinął głową. Tak, to wojownicy handlarza niewolników. Wydaje im się, że są sprytniejsi od Malazańczyków. Nadal chcą mnie oddać swemu panu. Karsa zamarł w bezruchu. Świetnie wiedział, że ścigający usłyszeliby nawet najdrobniejsze poruszenie. Odwrócił powoli głowę i przyjrzał się prowadzącej na strych zapadni. Była zamknięta. Nie pamiętał, by to zrobił, zapewne więc klapa opadła pod własnym ciężarem. Ale jak dawno temu? Przeniósł spojrzenie na trupa dziecka. Krew ledwo się sączyła z jego licznych ran. Minęło już trochę czasu. Usłyszał czyjś głos. Minęła chwila, nim zdał sobie sprawę, że rozumie ten język. – Dzwon, może dłużej. – To gdzie się podział kupiec Balantis? – zapytał ktoś inny. – Jest tu jego żona, dwoje dzieci... czworo służących. Czy miał ich więcej? Znowu zaczęli łazić po pomieszczeniu. – Sprawdźcie stryszki... – Te, na których spała służba? Wątpię, żeby ten stary grubas Balantis dał radę wspiąć się na taką drabinę. – Hej! – zawołał ktoś inny, stojący dalej. – Schody na strych są opuszczone! – No dobra, ze strachu kupcowi wyrosły skrzydła. Wejdź na górę, Astabb, i potwierdź makabryczne szczegóły. Tylko migiem. Musimy sprawdzić następny dom. – Na oddech Kaptura, Borrug, poprzednim razem omal nie zwróciłem śniadania. Tu jest cicho. Czy nie możemy na tym poprzestać? Kto wie, może ten skurwysyn właśnie morduje następną rodzinę. Zapadła cisza. – No dobra, chodźmy – zgodził się wreszcie dowódca. – Sądzę, że tym razem Silgar po prostu się myli. Trupy znaczyły drogę aż ku zachodniej bramie. Postawiłbym roczne zarobki 112 na to, że Uryd gna już do Przesmyku T’lanów. – W takim razie dopadną go Malazańczycy. – To prawda. Chodźmy już. Karsa wsłuchiwał się w kroki łowców, którzy zebrali się przy drzwiach frontowych i opuścili dom. Siedział nieruchomo jeszcze dwanaście uderzeń serca. Słudzy Silgara nie znajdą na zachód stąd dalszych śladów rzezi. Ten fakt wystarczy, by tu wrócili. Podszedł do zapadni, uniósł ją i zszedł po zbryzganych krwią schodach. W całym korytarzu walały się trupy. W powietrzu unosił się ohydny smród śmierci. Karsa szybko podszedł do tylnych drzwi. Podwórko za nimi pokrywały błoto i kałuże. Z boku leżała sterta brukowców czekających na przybycie robotników. Dalej stał niski, nowo zbudowany kamienny mur, w którym znajdowała się zwieńczona łukiem brama. Niebo było usiane pędzonymi szybkim wiatrem chmurami. Po ziemi przesuwały się cienie oraz plamy słonecznego blasku. Nie było tu widać nikogo. Uryd przebiegł sprintem podwórze. Przykucnął pod bramą. Przed sobą miał wąską, naznaczoną koleinami ścieżkę, równoległą do głównej ulicy. Dalej w wysokiej żółtej trawie leżały sterty ściętych krzaków. Za nimi było widać tylne ściany domów. Znajdował się w zachodniej części miasta i tu też poszukiwali go łowcy. Wynikało z tego, że we wschodniej części będzie bezpieczniej. Wydawało się też, że tam właśnie są zakwaterowani malazańscy żołnierze... ale sam widział, że co najmniej trzydziestu z nich wyjechało przez zachodnią bramę. Ilu więc zostało? Karsa oznajmił, że Malazańczycy są jego wrogami. Wojownik ruszył ścieżką na wschód. Pochylił się nisko i biegł, ile sił w nogach, uważnie obserwując szlak przed sobą w poszukiwaniu schronienia. W każdej chwili spodziewał się usłyszeć krzyk oznajmiający, że go zauważono. Skrył się w cieniu wielkiego domu, pochylającego się lekko nad zaułkiem. Tylko pięć długich kroków dzieliło go od szerokiej ulicy, która wiodła w stronę jeziora. Zapewne trudno będzie mu przemknąć niepostrzeżenie na jej drugą stronę. Łowcy Silgara nadal przebywali w mieście, podobnie jak nieznana liczba Malazańczyków. Wystarczająco wielu, by sprawić mu kłopoty? Karsa tego nie wiedział. Pięć ostrożnych kroków i znalazł się na skraju ulicy. U jej końca, nieopodal jeziora, zebrał się niewielki tłumek. Z domu wynoszono owinięte w tkaninę ciała, a dwóch mężczyzn szarpało się z młodą, nagą, zbroczoną krwią kobietą, która syczała głośno i próbowała wydrapać im oczy. Minęła chwila, nim Karsa ją sobie przypomniał. Nadal płonął w niej krwawy olej. Tłum odsunął się, wyraźnie zaniepokojony. Wszyscy wpatrywali się w wyrywającą się dziewczynę. Karsa zerknął w prawo. Nie było tam nikogo. Przemknął przez ulicę. Gdy od zaułka po drugiej stronie dzielił go tylko jeden krok, usłyszał ochrypły krzyk, do którego przyłączyły się następne. Ślizgając się na błocie, 113 wojownik wydobył miecz i spojrzał na odległy tłum. Zobaczył tylko plecy mieszkańców nizin. Uciekli jak spanikowane jelenie, porzucając po drodze owinięte w tkaninę trupy. Młoda kobieta, która nagle odzyskała wolność, padła z wrzaskiem na błoto i wyciągnęła rękę, łapiąc za kostkę jednego z tych, którzy przed chwilą ją trzymali. Mężczyzna wlókł ją za sobą przez długość jej ciała, nim wreszcie zdołała go obalić. Potem wdrapała się na niego z głośnym warknięciem. Karsa skrył się w zaułku. Dzwon rozdzwonił się szaleńczo. Uryd ruszył na wschód, równolegle do głównej ulicy. Na końcu zaułka, w odległości co najmniej trzydziestu kroków, wznosił się piętrowy kamienny budynek. Wszystkie okna zamykały masywne okiennice. Biegnąc ku niemu, Karsa zauważył trzech malazańskich żołnierzy, którzy przebiegli przez jego pole widzenia. Mieli na głowach hełmy z opuszczonymi zasłonami. Żaden nie spojrzał w jego stronę. Zbliżając się do końca zaułka, wojownik zwolnił kroku. Widział już większą część znajdującego się przed nim budynku. Wyglądał inaczej niż pozostałe domy w mieście. Wydawał się surowszy, bardziej funkcjonalny. Podobny styl mógł wzbudzić podziw Teblorów. Karsa zatrzymał się przy wylocie zaułka. Zerknął w prawo i przekonał się, że budynek wychodzi na główną ulicę. Za nią znajdował się pusty plac, podobny do tego pod zachodnią bramą. Tuż za nim było widać miejski mur. Po lewej, bliżej, gmach graniczył z korralem o drewnianym ogrodzeniu, przy którym stały stajnie oraz inne przybudówki. Karsa ponownie spojrzał w prawo, wychylając się nieco bardziej z wylotu zaułka. Nigdzie nie dostrzegł trzech malazańskich żołnierzy. Gdzieś z tyłu nadal bito w dzwon, lecz mimo to miasteczko wydawało się dziwnie opustoszałe. Karsa potruchtał w stronę korralu. Nikt nie podnosił alarmu. Wojownik przeszedł nad ogrodzeniem i ruszył wzdłuż ściany budynku ku drzwiom. Zostawiono je otwarte. W sieni za nimi widać było haki i półki, lecz przechowywaną tam broń usunięto. Duszne, zakurzone pomieszczenie przesycał smród strachu. Karsa wszedł powoli do środka. Przed nim były następne drzwi, zamknięte. Wyrwał je z futryny jednym kopnięciem. Za nimi znajdowała się sala, w której stały dwa szeregi łóżek. Była pusta. Echa powstałe przy wyłamaniu drzwi ucichły powoli. Karsa pochylił się, by wejść do środka. Potem wyprostował się, rozejrzał wokół i powęszył. W pomieszczeniu unosił się odór niepokoju. Wyczuwał tu obecność czegoś, co w jakiś sposób zdołało pozostać niewidzialne. Wojownik ruszył ostrożnie naprzód. Wytężył słuch, ale nigdzie nie słyszał oddechów. Postąpił kolejny krok naprzód. Na jego ramiona opadła pętla. Potem rozległ się szalony krzyk i konopny sznur zacisnął 114 się na szyi Uryda. Gdy Karsa uniósł broń, by go przeciąć, za jego plecami z sufitu opadły cztery postacie. Gwałtowne szarpnięcie za sznur uniosło Teblora nad podłogę. Na górze rozległ się nagle głośny trzask, a potem wypowiedziane od niechcenia przekleństwo. Belka pękła i sznur się rozluźnił, choć pętla nadal zaciskała się mocno na szyi Karsy. Wojownik odwrócił się błyskawicznie, nie mogąc zaczerpnąć tchu. Ciął poziomo mieczem, lecz ostrze przeszyło tylko powietrze. Malazańscy żołnierze zdążyli paść na podłogę i odtoczyć się na bok. Karsa zdjął sznur z szyi i ruszył ku najbliższemu ze wstających z podłogi nieprzyjaciół. W plecy uderzyły go czary. Ich gwałtowna fala ogarnęła Teblora. Zachwiał się, po czym strząsnął je z siebie z głośnym rykiem. Zamachnął się mieczem. Malazańczyk uskoczył do tyłu, lecz sztych oręża trafił go w prawe kolano, druzgocąc kość. Mężczyzna padł z krzykiem na podłogę. Na Karsę opadła sieć ognia, niewiarygodnie ciężka pajęczyna bólu, która obaliła go na kolana. Próbował ją przeciąć, lecz miecz zaplątał się w jej migotliwych splotach. Zaczęła się zaciskać, jakby żyła własnym życiem. Wojownik miotał się w kurczącej się sieci, lecz po chwili został obezwładniony. Ranny żołnierz nie przestawał się drzeć, aż wreszcie czyjś twardy głos wydał rozkaz i w sali rozbłysło niesamowite światło. Krzyki raptownie umilkły. Karsę otoczyły liczne postacie. Jedna z nich przykucnęła przy jego głowie. Mężczyzna miał śniadą, naznaczoną bliznami twarz oraz łysą, wytatuowaną czaszkę. Uśmiechał się szeroko, odsłaniając szereg złotych zębów. – Słyszałem, że rozumiesz po nathijsku. To bardzo dobrze. Właśnie przed chwilą jeszcze bardziej uszkodziłeś chorą nogę Kulasa. On nie będzie z tego zadowolony. Mimo to fakt, że wpadłeś prosto w nasze ręce, z nawiązką wynagrodzi nam ten areszt domowy... – Zabijmy go, sierżancie... – Dość już tego, Odprysk. Dzwon, idź po tego handlarza niewolników. Powiedz mu, że mamy zbiega i jesteśmy gotowi go oddać, ale nie za darmo. Aha, załatw to po cichu. Nie chcę, żeby całe miasto zbiegło się tu z pochodniami i widłami. – Sierżant przeniósł wzrok na kolejnego żołnierza. – Dobra robota, Ebron. – Mało brakowało, a zlałbym się w portki, kiedy zrzucił z siebie mój najwredniejszy czar, Postronek – odparł mężczyzna zwany Ebronem. – To najlepszy dowód, nie? – mruknął Odprysk. – Na co? – zainteresował się Ebron. – Na to, że spryt zawsze wygrywa z wrednością. Sierżant Postronek chrząknął. – Ebron, zobacz, czy możesz pomóc Kulasowi, zanim odzyska przytomność i znowu zacznie wrzeszczeć – rozkazał. 115 – Już się robi. Jak na takiego kurdupla ma niezłe płuca, co? Postronek schylił się i wsunął ostrożnie rękę między płonące nici, by postukać palcem w krwawy miecz. – A więc to jest jeden z tych ich sławnych drewnianych mieczy. Są tak twarde, że łamią areńską stal. – Popatrz na jego ostrze – dodał Odprysk. – To ta żywica nadaje im ostrość... – Ehe, i utwardza drewno. Ebron, czy ta twoja pajęczyna sprawia mu ból? – Gdybyś to ty w niej siedział, wyłbyś teraz głośniej niż Ogary, Postronek – odpowiedział niewidoczny dla Karsy czarodziej. – A po paru chwilach byłbyś trupem i skwierczał jak tłuszcz w ognisku. Postronek popatrzył z zamyśloną miną na Karsę i pokręcił głową. – A on nawet nie drży. Kaptur wie, czego moglibyśmy dokonać, gdybyśmy mieli w naszych szeregach pięć tysięcy takich skurczybyków. – Może nawet oczyścilibyśmy Puszczę Mott, co, sierżancie? – Kto wie. – Postronek wstał i odsunął się od jeńca. – Gdzie się podział Dzwon? – Pewnie nie może nikogo znaleźć – wyjaśnił Odprysk. – Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby całe miasto wypłynęło na jezioro. W sieni rozległy się kroki. Karsa naliczył co najmniej sześciu przybyszy. – Dziękuję za odzyskanie mojej własności, sierżancie... – powiedział ktoś cicho. – On już nie jest twoją własnością – odparł Postronek. – Jest więźniem Imperium Malazańskiego. Zabił malazańskich żołnierzy, nie wspominając o uszkodzeniu imperialnej własności, bo tak należy zakwalifikować rozwalenie tych drzwi. – Chyba nie mówisz poważnie... – Ja zawsze mówię poważnie, Silgar – wycedził cicho Postronek. – Wyobrażam sobie, co zaplanowałeś dla tego olbrzyma. Kastracja, wycięcie języka, okulawienie. Założysz mu smycz i będziesz go oprowadzał po miastach na południe stąd, żeby nająć nowych łowców nagród na miejsce tych, których straciłeś. Ale wszyscy wiedzą, co sądzi pięść o twoich interesach. To jest okupowane terytorium. Czy ci się to podoba, czy nie, mieszkasz teraz w Imperium Malazańskim, a my nie prowadzimy wojny z tymi tak zwanymi Teblorami. Och, przyznaję, że nie podoba nam się, gdy renegaci schodzą z gór, napadają na miasta, zabijają imperialnych poddanych i tak dalej. Dlatego właśnie ten skurczybyk jest teraz aresztowany i zapewne czeka go zwyczajowa kara: zesłanie do kopalń otataralu w mojej ukochanej ojczyźnie. – Postronek ponownie przykucnął obok Karsy. – To znaczy, że będziemy mieli okazję poznać się bliżej, bo nasz oddział wraca do domu. Krążą pogłoski o buncie i tak dalej, chociaż wątpię, by wiele z tego wynikło. – Sierżancie, panowanie Malazańczyków nad ziemiami na tym kontynencie jest w tej chwili bardzo niepewne – odezwał się handlarz niewolników. – Wasza główna armia utknęła pod murami Pale. Czy naprawdę chcesz sprowokować tu incydent? Jeśli tak drastycznie 116 pogwałcicie nasze miejscowe zwyczaje... – Zwyczaje? – Postronek obnażył zęby, nie przestając spoglądać na Karsę. – Zwyczajem Nathijczyków było uciekać albo ukrywać się, gdy tylko napadali na nich Teblorzy. Udało ci się planowo, z namysłem zdemoralizować Sunydów. To jedyne w swoim rodzaju osiągnięcie, Silgar. Zniszczenie tego plemienia było dla ciebie handlową operacją. I to cholernie udaną. Jeśli ktoś tu coś gwałci, to tylko ty malazańskie prawo. – Sierżant uniósł wzrok, uśmiechając się szerzej. – Jak ci się zdaje, co robi tu nasza kompania, ty wyperfumowany śmieciu? Pomieszczenie wypełniła aura napięcia. Dłonie sięgnęły po rękojeści mieczy. – Tylko spokojnie – ostrzegł stojący z boku Ebron. – Wiem, że jesteś kapłanem Maela, Silgar, i jesteś gotowy w każdej chwili otworzyć grotę, ale jeśli tylko spróbujesz to uczynić, zrobię z ciebie błotnistą kałużę. – Odwołaj swoich zbirów albo ten Teblor będzie miał towarzystwo po drodze do kopalni – ostrzegł Postronek. – Nie odważyłbyś się... – Chcesz się przekonać? – Twój kapitan nie dopuściłby... – Wprost przeciwnie. – Rozumiem. Proszę bardzo. Damisk, wyprowadź na chwilę ludzi na dwór. Karsa usłyszał oddalające się kroki. – A teraz, sierżancie – zapytał po chwili Silgar – ile? – No cóż, przyznaję, że rozważałem możliwość jakiegoś rodzaju wymiany. Potem jednak miejskie dzwony umilkły, a to mi mówi, że nie mamy już czasu. Niestety. Wrócił kapitan. Słychać tętent nadjeżdżających koni. To oznacza, że nasza rozmowa ma teraz charakter oficjalny, Silgar. Oczywiście, niewykluczone, że od samego początku chciałem cię napuścić, żebyś mi zaproponował łapówkę, co, jak wiesz, jest przestępstwem. Karsa zorientował się, że malazańscy żołnierze przybyli do korralu. Usłyszał okrzyki, tętent kopyt, krótką rozmowę z Damiskiem i innymi czekającymi na zewnątrz strażnikami, a potem tupot ciężkich buciorów o podłogowe deski. Postronek odwrócił się. – Kapitanie... – Sądziłem, że zostawiłem was pod strażą – przerwał mu niski głos. – Ebron, nie przypominam sobie, żebym ci pozwolił oddać broń tym zapijaczonym łobuzom... Kapitan umilkł. – Teblor próbował zaatakować nasz garnizon, kapitanie – oznajmił Postronek. Karsa wyczuwał, że sierżant się uśmiecha. – To z pewnością szybko was otrzeźwiło. – To prawda, kapitanie. Nasz bystry czarodziej postanowił wtedy oddać nam broń, byśmy mogli pojmać tego przerośniętego dzikusa. Niestety, od tego czasu sytuacja nieco się 117 skomplikowała, kapitanie. – Kapitanie Milutek – wtrącił Silgar. – Przybyłem tu, by zażądać zwrotu mojego niewolnika, i spotkałem się z jawną wrogością oraz groźbami ze strony tych żołnierzy. Mam nadzieję, że nie cała malazańska armia upadła tak nisko jak ci żałośni... – Z całą pewnością nie, handlarzu niewolników – zapewnił kapitan Milutek. – Znakomicie. W takim razie, czy moglibyśmy... – On próbował mnie przekupić, kapitanie – oznajmił Postronek zbolałym, zakłopotanym tonem. Zapadła cisza. – Ebron? Czy to prawda? – zapytał wreszcie Milutek. – Obawiam się, że tak, kapitanie. – To bardzo niefortunne – stwierdził oficer z zimną satysfakcją w głosie. – W końcu przekupstwo jest przestępstwem... – Właśnie przed chwilą mu to powiedziałem, kapitanie – wtrącił Postronek. – Zachęcił mnie do zaproponowania mu łapówki! – syknął Silgar. – Nieprawda – zaprzeczył Ebron. – Poruczniku Pryszcz, aresztuj handlarza niewolników i jego łowców. Wyznacz dwie drużyny, które zajmą się ich osadzeniem w miejskim więzieniu. Tylko niech nie zamkną ich w jednej celi z tym hersztem bandytów, którego złapaliśmy wracając. Osławiony Knykieć na pewno ma tu niewielu przyjaciół. Pomijając tych, których powiesiliśmy przy trakcie na wschód stąd. Aha, i przyślij uzdrowiciela dla Kulasa, bo Ebron chyba skopał robotę. – Przecież wiesz, że moją grotą nie jest Denul – warknął obwiniony. – Nie tym tonem, magu – ostrzegł go spokojnie Milutek. – Przepraszam, kapitanie. – Przyznaję, że czuję się zaciekawiony, Ebron – ciągnął Milutek. – Jaka jest natura zaklęcia, które rzuciłeś na tego wojownika? – Hmm... to ukształtowanie Ruse... – Tak, wiem, jakiej groty używasz, Ebron. – Tak jest. No więc, stosuje się je do chwytania i ogłuszania dhenrabich w morzach... – Dhenrabich? Tych wielkich morskich robaków? – Tak jest. – To dlaczego, w imię Kaptura, ten Teblor jeszcze żyje? – Celne pytanie, kapitanie. Twardy z niego skurczybyk, nie? – Beru, broń nas wszystkich. – Tak jest. – Sierżancie Postronek. – Słucham? – Postanowiłem wycofać oskarżenie o pijaństwo przeciwko tobie i twojej drużynie. 118 Obchodziliście żałobę po poległych towarzyszach. To była zrozumiała reakcja. Tym razem. To nie znaczy, że macie uważać następną opuszczoną oberżę, na którą się natkniecie, za zachętę do folgowania sobie. Zrozumiano? – Tak jest, kapitanie. – To świetnie. Ebron, zawiadom drużyny, że opuszczamy to malownicze miasteczko. Najszybciej, jak tylko się da. Sierżancie Postronek, twoja drużyna zajmie się ładowaniem zapasów. To wszystko, żołnierze. – A co z tym wojownikiem? – zapytał Ebron. – Jak długo wytrzyma ta czarodziejska sieć? – Tak długo, jak tylko zechcesz, kapitanie. Ale ból... – Wygląda na to, że jakoś go znosi. Zostaw go tutaj i wymyśl jakiś sposób, żeby załadować go na wóz. – Tak jest. Będziemy potrzebowali długich tyczek... – Jak sobie życzysz – mruknął kapitan Milutek i oddalił się. Karsa wyczuł, że czarodziej przygląda mu się z uwagą. Ból dawno już zniknął, wbrew temu, co mówił Ebron. Nieustanne napinanie i rozluźnianie teblorskich mięśni osłabiało stopniowo sieć. Już niedługo... 119 Rozdział trzeci Jedną z założycielskich rodzin Darudżystanu jest ród Nomów. przez chwilę Karsie, po czym potrząsnął głową. dużo. Zawiadom kapitana. Pośpiesz się. Szlacheckie rody Darudżystanu Misdry – Stęskniłem się za tobą, Karso Orlong. Twarz Torvalda Noma pokrywały sine i czarne plamy. Jego prawe oko zamknęła opuchlizna. Przykuto go do przedniej ściany wozu. Leżał na butwiejącej słomie, obserwując, jak malazańscy żołnierze ładują na górę Teblora za pomocą ogołoconych z gałęzi drzewek, które wepchnięto pod kończyny ogromnego, spowitego w sieć wojownika. Wóz zakołysał się i zaskrzypiał, gdy spoczął na nim ciężar Karsy. – Żal mi tych cholernych wołów – oznajmił Odprysk, wyciągając jedno z drzewek. Oddychał chrapliwie, a twarz poczerwieniała mu z wysiłku. W pobliżu, na granicy pola widzenia Karsy, który leżał nieruchomo na zwietrzałych deskach, stał drugi wóz. Siedzieli w nim Silgar, Damisk oraz trzech innych Nathijczyków. Twarz handlarza niewolników była blada i pokryta plamami, a niebieskie i złote obszycie jego kosztownej szaty brudne i pomięte. Karsa wybuchnął śmiechem na jego widok. Silgar odwrócił nagle głowę. Spojrzenie jego ciemnych oczu przeszyło Uryda niczym para noży. – Łowca niewolników złapany! – zadrwił Karsa. Malazański żołnierz, Odprysk, wspiął się na bok wozu i zajrzał do środka. Przyglądał się – Ebron! – zawołał. – Chodź no i to zobacz. Ta sieć nie jest już taka jak przedtem. Czarodziej wdrapał się na górę w ślad za żołnierzem. Przymrużył powieki. – Niech go Kaptur weźmie – mruknął. – Przynieś jakieś łańcuchy, Odprysk. Ciężkie i Żołnierz zeskoczył na ziemię i zniknął. Ebron popatrzył ze złością na Karsę. – Masz w żyłach otataral? Nerruse wie, że to zaklęcie już dawno powinno było cię zabić. Ile to czasu minęło? Trzy dni. A nawet gdybyś przeżył, ból powinien cię doprowadzić do 120 szaleństwa. Ale ty wcale nie jesteś bardziej szalony niż przed tygodniem, prawda? – Zasępił się jeszcze bardziej. – Jest w tobie coś... coś... Nagle ze wszystkich stron na wóz wdrapali się żołnierze. Niektórzy z nich nieśli łańcuchy, inni zaś trzymali się nieco z tyłu z gotowymi do strzału kuszami w rękach. – Czy można tego dotknąć? – zapytał jeden z nich, zatrzymując się nad Karsą. – Teraz już można – odpowiedział Ebron, a potem splunął. Karsa wypróbował siłę magicznych więzów w zharmonizowanym skurczu wszystkich mięśni, tak gwałtownym, że z gardła wyrwał mu się ryk. Sznury pękły. Wokół rozległy się krzyki. Wybuchła panika. Uryd zaczął się uwalniać z pęt. Miecz nadal ściskał w prawej dłoni. Nagle coś twardego uderzyło go w skroń. Zapadł w ciemność. Gdy się ocknął, leżał na plecach z rozciągniętymi rękami i nogami, a wóz pod nim kołysał się i podskakiwał. Kończyny zakuto mu w ciężkie łańcuchy, przybite gwoździami do desek. Inne łańcuchy przebiegały przez pierś i brzuch. Lewą stronę twarzy pokrywała zakrzepła krew, która zamykała powiekę. Czuł zapach kurzu, dobiegający spomiędzy desek, a także własnej żółci. Zza głowy dobiegł go głos Torvalda. – A więc jednak żyjesz. Żołnierze zapewniali, że tak jest, ale dla mnie wyglądałeś na trupa. Z pewnością śmierdzisz jak trup. No, prawie. Jeśli chcesz wiedzieć, przyjacielu, minęło sześć dni. Ten sierżant o złotych zębach przywalił ci naprawdę mocno. Złamał trzonek łopaty. Gdy tylko Karsa spróbował unieść głowę nad cuchnące deski, poczuł w niej ostry, pulsujący ból. Skrzywił się i opuścił głowę. – Za dużo gadasz, mieszkańcu nizin. Bądź cicho. – Niestety, to nie leży w mojej naturze. Oczywiście nie musisz mnie słuchać. Być może jesteś innego zdania, ale powinniśmy się cieszyć z uśmiechu fortuny. Znacznie lepiej jest być więźniem Malazańczyków niż niewolnikiem Silgara. Co prawda, mogą mnie jeszcze stracić jako pospolitego przestępcę, którym rzecz jasna jestem, ale bardziej prawdopodobne wydaje się, że wyślą nas obu do imperialnych kopalń w Siedmiu Miastach. Nigdy tam nie byłem, ale to daleka podróż, lądem i morzem. Możemy napotkać piratów. Sztormy. Kto wie? Możliwe nawet, że te kopalnie wcale nie są takie złe, jak ludzie opowiadają. Komu zaszkodzi odrobina kopania? Nie mogę się doczekać dnia, gdy dadzą ci do ręki kilof. Ajajaj, czyż nie miałbyś świetnej zabawy? Perspektywy nie wyglądają najgorzej, nie sądzisz? – W tym również perspektywa wycięcia ci języka. – Poczucie humoru? Niech mnie Kaptur weźmie, o to cię nie podejrzewałem, Karso Orlong. Czy chcesz powiedzieć coś jeszcze? Nie krępuj się. – Jestem głodny. – Dziś w nocy dotrzemy do Przejścia Culverna. Posuwamy się naprzód w okrutnie 121 wolnym tempie. To przez ciebie, bo wychodzi na to, że ważysz więcej, niż powinieneś. Więcej nawet niż Silgar i jego czterech zbirów. Ebron mówi, że twoje ciało nie jest normalne. Oczywiście, to samo dotyczy Sunydów, ale u ciebie to zaznacza się jeszcze silniej. Pewnie dlatego, że masz czystszą krew. Na pewno wredniejszą. Pamiętam, jak kiedyś w Darudżystanie, gdy byłem jeszcze chłopcem, przyjechała do nas trupa z zakutym w łańcuchy szarym niedźwiedziem. Rozbili wielki namiot tuż za Miastem Zgryzoty i za wejście żądali obrzynka. Poszedłem tam pierwszego dnia. Tłum był wielki. Wszyscy myśleli, że szare niedźwiedzie wyginęły już przed stuleciami... – To znaczy, że wszyscy jesteście głupcami – warknął Karsa. – Pewnie masz rację, bo zobaczyliśmy go na własne oczy. Nosił obrożę i łańcuchy, a ślepia gorzały mu czerwienią. Tłum wdarł się do środka, ja razem z nim, i wtedy to cholerne bydlę wpadło w szał. Zerwało łańcuchy, jakby były utkane z trawy. Nie uwierzyłbyś, jaka panika wybuchła. Stratowali mnie, ale udało mi się wyczołgać pod skrajem namiotu i moje chude, lecz piękne ciało zbytnio nie ucierpiało. Ten niedźwiedź... trupy fruwały na wszystkie strony. Pognał prosto między Wzgórza Gadrobi i nigdy więcej już go nie widziano. Oczywiście, po dziś dzień krążą pogłoski, że skurczybyk nadal gdzieś tam żyje i od czasu do czasu pożera jakiegoś pasterza... i jego stado. Przypominasz mi tego szarego niedźwiedzia, Urydzie. Masz taki sam błysk w oczach. Błysk, który mówi: „Łańcuchy mnie nie powstrzymają”. Dlatego właśnie bardzo chcę się przekonać, co się wydarzy później. – Ja nie ucieknę między wzgórza, Torvaldzie Nom. – Nie spodziewałem się, że to zrobisz. Wiesz, jak mają cię załadować na statek więzienny? Odprysk mi to powiedział. Zdejmą z tego wozu koła. To wszystko. Popłyniesz na tej cholernej platformie aż do Siedmiu Miast. Koła wozu wpadły w głębokie, kamienne koleiny. Nagły wstrząs przeszył głowę Karsy falami bólu. – Jesteś tu? – zapytał Torvald po chwili. Karsa milczał. – Jak sobie chcesz. – Daru westchnął. Prowadź mnie, wodzu wojenny. Prowadź mnie. Nie taki świat spodziewał się ujrzeć. Mieszkańcy nizin byli zarazem słabi i silni, na różne sposoby, które trudno mu było zrozumieć. Widział chaty zbudowane jedna na drugiej oraz łodzie wielkości teblorskich domów. Spodziewali się znaleźć gospodarstwo, a trafili na miasto. Myśleli, że będą zabijać uciekających tchórzy, a ujrzeli zaciętych, nieustępliwych wrogów. I sunydzkich niewolników. To było najbardziej przerażające odkrycie. Nigdy by nie uwierzył, że coś takiego jest możliwe. Strzaskam łańcuchy tych Sunydów. Ślubuję to w obliczu Siedmiu. Dam Sunydom 122 mieszkańców nizin jako niewolników... nie, to byłoby równie złe, jak to, co ci mieszkańcy nizin czynią Sunydom, a nawet własnym pobratymcom. Nie, znacznie czystszym i lepszym rozwiązaniem będzie, jeśli jego miecz zbierze ich dusze. Zastanawiał się, co sądzić o tych Malazańczykach. Nie ulegało wątpliwości, że owo plemię bardzo się różni od Nathijczyków. Najwyraźniej byli zdobywcami pochodzącymi z odległego kraju. Przestrzegali ściśle określonych praw. Ich jeńcy nie byli niewolnikami, ale więźniami, choć wydawało się, że różnica polega wyłącznie na nazwie. Mieli go zmusić do pracy. On jednak nie miał ochoty pracować. Ta kara miała osłabić jego ducha wojownika, a z czasem go złamać. Byłby to ten sam los, który spotkał Sunydów. Ale to się nie zdarzy, bo ja jestem Urydem, nie Sunydem. Kiedy zrozumieją, że nie zdołają nade mną zapanować, będą musieli mnie zabić. Tak oto wygląda prawda. Jeśli zdadzą sobie z tego sprawę za wcześnie, nie opuszczę tego wozu żywy. Torvald Nom mówił o cierpliwości. Cierpliwość to kodeks więźnia. Urugalu, wybacz mi, gdyż na razie muszę przestrzegać tego kodeksu. Utwierdzić ich w przekonaniu, że dałem za wygraną. Natychmiast jednak zrozumiał, że to się nie uda. Ci Malazańczycy byli na to za sprytni. Byliby głupcami, gdyby dali się nabrać na jego nagłą, niewytłumaczalną bierność. Nie, musiał wymyślić jakiś inny fortel. Delumie Thord. Ty staniesz się dla mnie przewodnikiem. To, co straciłeś, będzie dla mnie darem. Kroczyłeś tą ścieżką przede mną i wskazałeś mi drogę. Ocknę się, lecz nie ze złamanym duchem, a ze zdruzgotanym umysłem. Malazański sierżant rzeczywiście uderzył go mocno. Mięśnie szyi Karsy, porażone trwałym kurczem, zacisnęły się wokół kręgosłupa. Nawet oddychanie sprawiało mu ból. Spróbował go stłumić, kierując myśli daleko od dokuczliwych nerwowych impulsów. Teblorzy przez stulecia byli ślepi, nieświadomi tego, że mieszkańcy nizin są coraz liczniejsi i zagrożenie z ich strony narasta. Z jakiegoś powodu zaprzestano dbałości o granice, których ongiś broniono z zaciekłą determinacją. Otworzyło to drogę przed trującymi wpływami z południa. Karsa zdał sobie sprawę, że ważne jest, by odkrył przyczynę tego moralnego błędu. Sunydowie nigdy nie należeli do najsilniejszych plemion, niemniej jednak byli Teblorami i to, co ich spotkało, mogło z czasem stać się również udziałem pozostałych. Była to nieprzyjemna prawda, ale jeśli zamkną na nią oczy, będą musieli znowu wkroczyć na tę samą ścieżkę. Trafiały się wśród nich uchybienia, którym trzeba będzie stawić czoło. Jego dziadek, Pahlk, bynajmniej nie był okrytym chwałą wojownikiem, jakiego udawał. Gdyby przyniósł do plemienia prawdziwe opowieści, wysłuchano by zawartych w nich ostrzeżeń o powolnej, lecz nieubłaganej inwazji, która postępuje naprzód krok za krokiem. O prowadzonej przeciw 123 Teblorom wojnie, ataku nie tylko na ich ziemie, lecz również na ducha. Być może wystarczyłoby to, żeby zjednoczyć plemiona. Zastanowił się nad tą kwestią i jego myśli spowiła ciemność. Nie, niedoskonałość Pahlka sięgała głębiej. To nie kłamstwa były jego najgorszą zbrodnią, lecz brak odwagi. Dowiódł, że nie potrafi się wyzwolić z krępujących Teblorów ograniczeń. Kodeks postępowania jego ludu, krępujące go ciasne oczekiwania, wrodzony konserwatyzm, który miażdżył odmienne opinie groźbą śmiertelnej izolacji – oto co pozbawiło odwagi jego dziadka. Być może jednak mój ojciec ją zachował. Wóz pod nim znowu podskoczył. Uważałem twą nieufność za słabość. W niechęci do uczestnictwa w wiecznej śmiercionośnej grze dumy i odwetu, której oddawało się nasze plemię, widziałem tchórzostwo. Cóż jednak uczyniłeś, by zmienić nasze zwyczaje? Nic. Potrafiłeś tylko się ukryć – i umniejszać wszystko, co robiłem, drwić z mojego zapału... Przygotowywałeś mnie na tę chwilę. No cóż, ojcze, widzę teraz błysk satysfakcji w twych oczach. Ale powiem ci jedno. Nie dałeś swemu synowi nic oprócz ran. A ran odniosłem już zbyt wiele. Był z nim Urugal. Było z nim wszystkich Siedmiu. Ich moc uodporni go na wszystko, co zagrażało jego teblorskiemu duchowi. Pewnego dnia wróci do swego ludu i zniszczy władające nim zasady. Zjednoczy Teblorów i poprowadzi ich... na niziny. Wszystko, co wydarzyło się dotąd – wszystkie jego obecne cierpienia – było jedynie przygotowaniem do owej chwili. Karsa stanie się bronią, która dokona odwetu, i to sam wróg ostrzył teraz tę broń. Najwyraźniej ślepota jest przekleństwem obu stron. Dowiodę prawdziwości swych słów. To były jego ostatnie myśli, nim świadomość znowu odpłynęła. Obudziły go podekscytowane głosy. Był zmierzch i Karsa czuł zapach koni, pyłu oraz przyprawionych potraw. Wóz się zatrzymał. Było słychać mieszające się z gwarem rozmów odgłosy zajętego różnymi czynnościami tłumu, a także szum rzeki. – Ach, znowu się ocknąłeś – stwierdził Torvald Nom. Karsa otworzył oczy, lecz poza tym się nie poruszył. – Jesteśmy w Przejściu Culverna – ciągnął Daru – i najnowsze wieści z południa wywołały tu prawdziwy sztorm. No, powiedzmy mały sztormik, bo to miasto to tylko maciupeńka latryna. Mieszka tu największa hołota spośród Nathijczyków, a to mówi samo za siebie. Ale cała malazańska kompania jest zdrowo podekscytowana. Rozumiesz, niedawno padło Pale. Była wielka bitwa, mnóstwo czarów i Odprysk Księżyca się wycofał. Pewnie poleciał do Darudżystanu. Niech mnie Beru weźmie, szkoda, że mnie tam nie ma. Chciałbym zobaczyć, jak leci nad jeziorem. Ależ to byłby widok. Malazańczycy oczywiście żałują, że nie mogli uczestniczyć w bitwie. Idioci. No, ale w końcu to żołnierze... 124 – Czemu by nie? – warknął Odprysk. Wóz pochylił się lekko i ujrzeli kaprala. – Pułk Ashocki zasługuje na coś lepszego niż polowanie na bandytów i łowców niewolników daleko na północy. – Jak rozumiem, to wy jesteście Pułkiem Ashockim – stwierdził Torvald. – Ehe. Każdy z nas to cholerny weteran. – To dlaczego nie jesteście na południu, kapralu? Odprysk skrzywił się wściekle, po czym odwrócił twarz, mrużąc powieki. – Ona nam nie ufa – wyszeptał. – Jesteśmy z Siedmiu Miast i ta dziwka nam nie ufa. – Wybacz mi – zaczął Torvald – ale jeśli „ona”, rozumiem, że ma to oznaczać waszą cesarzową, wam nie ufa, to dlaczego odsyła was do domu? Czy Siedem Miast nie stoi na krawędzi rewolty? Jeśli istnieje ryzyko, że staniecie się renegatami, to czy nie powinna zostawić was na Genabackis? Odprysk popatrzył na Torvalda Noma. – Dlaczego właściwie z tobą rozmawiam, złodzieju? Równie dobrze możesz być jednym z jej szpiegów. Może nawet cholernym szponem. – Jeśli nim jestem, kapralu, to zwracam uwagę, że nie traktujecie mnie zbyt dobrze. Z pewnością wspomnę o tym fakcie w swym raporcie. Tajnym raporcie, który potajemnie piszę. Nazywasz się Odprysk, tak? Jak kawałek stłuczonej szyby? I nazwałeś cesarzową „dziwką”... – Zamknij się – warknął Malazańczyk. – Po prostu zwracam twoją uwagę na pewne oczywiste fakty, kapralu. – Tak ci się tylko wydaje. Odprysk uśmiechnął się szyderczo, zeskoczył na ziemię i zniknął im z oczu. Torvald Nom milczał przez długą chwilę. – Karso Orlong, czy wiesz, co miały znaczyć jego ostatnie słowa? – zapytał wreszcie. – Torvaldzie Nom, słuchaj uważnie – odezwał się cicho Karsa. – Wojownik, który za mną podążał, Delum Thord, został ranny w głowę. Czaszka mu pękła i wyciekła z niej krew myśli. Jego umysł zgubił się na ścieżce. Delum był bezradny, niegroźny. Ja również otrzymałem cios w głowę. Czaszka mi pękła i wyciekła z niej krew myśli... – To była raczej ślina... – Zamknij się. Słuchaj. A kiedy już mi odpowiesz, zrób to cicho. Ocknąłem się już dwa razy i zauważyłeś... – Że twój umysł zabłądził na szlaku, czy jak to tam zwał – przerwał mu szeptem Torvald. – Czy to właśnie zauważyłem? Powtarzasz bezsensowne słowa, śpiewasz dziecinne piosenki i tak dalej. No dobra. Pomogę ci, ale pod jednym warunkiem. – Jakim? – Że gdy uda ci się uciec, uwolnisz również i mnie. Może ci się wydawać, że to drobiazg, ale zapewniam... – Proszę bardzo. Ja, Karsa Orlong z Urydów, daję ci słowo. 125 – Świetnie. Podoba mi się taka formalna przysięga. Brzmi całkiem, jakbyś mówił szczerze. – Mówię szczerze. Nie szydź ze mnie, bo inaczej zabiję cię zaraz po uwolnieniu. – Ach, teraz widzę ukrytą pułapkę. Niestety, będę musiał z ciebie wydusić następną... Teblor warknął zniecierpliwiony, uspokoił się jednak. – Ja, Karsa Orlong, nie zabiję cię po uwolnieniu, chyba że dasz mi powód. – Wyjaśnij mi naturę tych powodów... – Czy wszyscy Daru są tacy jak ty? – Lista nie musi być długa. Powodem może być na przykład próba morderstwa, zdrada, no i oczywiście szyderstwo. Czy przychodzi ci do głowy coś jeszcze? – Gadanie bez potrzeby. – Hmm, czy nie uważasz, że w tym punkcie wkraczamy na bardzo grząski teren? To kwestia różnic kulturowych... – Sądzę, że Darudżystan będzie pierwszym miastem, które podbiję. – Obawiam się, że Malazańczycy zrobią to wcześniej. Ale z drugiej strony, moje ukochane miasto nigdy nie uległo żadnemu najeźdźcy, pomimo faktu, że jest zbyt skąpe, by opłacać regularną armię. Bogowie nie tylko otaczają Darudżystan swą opieką, lecz zapewne również piją w tamtejszych gospodach. Tak czy inaczej... och, psst, ktoś idzie. Rozległy się kroki i Karsa ujrzał przez uchylone powieki sierżanta Postronka, który zatrzymał się i przez dłuższą chwilę wpatrywał ze złością w Torvalda Noma. – Raczej nie wyglądasz na szpona – stwierdził wreszcie. – Ale być może właśnie dlatego nim jesteś. – Być może. Postronek zwrócił powoli głowę w stronę Karsy. Teblor zamknął oczy. – Odzyskał już przytomność? – Dwa razy. Ale tylko się ślinił i warczał jak zwierzę. Chyba uszkodziłeś mu mózg, zakładając, że on w ogóle ma taki organ. Postronek chrząknął. – Może to i lepiej, pod warunkiem, że nam nie wykituje. Na czym to stanąłem? – Torvald Nom, szpon. – Jasne. No dobra. Nadal będziemy cię traktować jak bandytę, dopóki nam nie udowodnisz, że jesteś kimś innym. Płyniesz do kopalń otataralu razem z całą resztą. A to znaczy, że jeśli naprawdę jesteś szponem, lepiej przyznaj się do tego, zanim opuścimy Genabaris. – Zakładając oczywiście – wskazał z uśmiechem Torvald – że moja misja nie wymaga ode mnie przybrania maski więźnia w tychże kopalniach. Postronek zmarszczył brwi, wysyczał przekleństwo i zeskoczył na ziemię. – Ładujcie ten cholerny wóz na prom! – krzyknął. – Migiem! 126 Koła poruszyły się ze skrzypnięciem. Woły zaryczały. Torvald Nom westchnął, oparł głowę o ścianę wozu i zamknął oczy. – Prowadzisz śmiertelnie groźną grę – mruknął Karsa. Daru otworzył oko. – Grę, Teblorze? W rzeczy samej, ale to może nie być taka gra, jak ci się wydaje. Karsa chrząknął z niesmakiem. – Nie odrzucaj zbyt pochopnie... – Odrzucam – oznajmił wojownik, gdy woły wciągnęły wóz na rampę z desek. – Moja lista powodów brzmi tak: „próba morderstwa, zdrada, szyderstwo i bycie jednym z tych szponów”. – A co z gadaniem bez potrzeby? – Wygląda na to, że tę klątwę będę musiał znosić. Torvald uniósł powoli głowę i uśmiechnął się. – Umowa stoi. Co dziwne, dyscyplina potrzebna, by utrzymywać pozory bezmyślności, stała się dla Karsy najlepszym sojusznikiem w walce o zachowanie zdrowych zmysłów. Mijały dni, potem tygodnie, a on wciąż leżał na plecach z rozrzuconymi kończynami, przykuty do dna wozu. Nigdy nawet sobie nie wyobrażał podobnej tortury. Łaziło po nim robactwo, którego ukąszenia powodowały nieustanne swędzenie. Znał przypadki, że czarne muchy i meszki doprowadzały do obłędu wielkie zwierzęta z puszczy. Teraz zrozumiał, jak coś takiego mogło się wydarzyć. Codziennie wieczorem myto go, wylewając nań kubły lodowatej wody. Karmił go powożący wołami poganiacz – zgrzybiały, śmierdzący Nathijczyk, który kucał przy jego głowie z poczerniałym żelaznym kociołkiem wypełnionym jakimś gęstym, pełnym nasion gulaszem. Za pomocą wielkiej, drewnianej łychy wlewał Karsie do ust gorący płyn, w którym pływały kluski i łykowate mięso. Wargi, język i wewnętrzną powierzchnię policzków Teblora pokrywały straszliwe pęcherze. Posiłki były zbyt częste, by rany zdążyły się zagoić. Karmienie stało się dla niego męczarnią, która ustała dopiero wtedy, gdy Torvald Nom przekonał poganiacza, by odstąpił mu to zadanie. On zawsze pilnował, by gulasz należycie wystygł, nim zaczął go wlewać do ust Karsy. Po kilku dniach pęcherze zniknęły. Teblor starał się zachować sprawność mięśni. Ćwiczył późną nocą, kurcząc je i rozluźniając. Mimo to wszystkie stawy bolały go z powodu unieruchomienia, a na to nic nie mógł poradzić. Niekiedy dyscyplina, którą sobie narzucił, słabła. Wracał wtedy w myślach do uwolnionej przez nich demonicy. Owa kobieta, Forkassal, spędziła niewiarygodnie długi okres uwięziona pod masywnym blokiem skalnym. Udało jej się zachować pewną zdolność ruchu, musiała też mieć jakieś poczucie upływu czasu, gdy drapała palcami skałę. Mimo to Karsa nie potrafił 127 zrozumieć, w jaki sposób oparła się obłędowi i śmierci, do której nieuchronnie prowadził. Myśl o niej nauczyła go skromności. Jego duch był coraz słabszy, a ciału odbierały siły łańcuchy, nieheblowane deski, które ocierały mu skórę, wstyd wywołany zanieczyszczonym ubraniem oraz prosta, niemożliwa do wytrzymania udręka, którą stanowiły wszy i pchły. Torvald przemawiał teraz do niego jak do dziecka albo do domowego zwierzątka. Uspokajające słowa i kojący ton zmieniły klątwę gadania bez potrzeby w coś, czego Karsa mógł się uczepić w swej rozpaczliwej walce. Słowa karmiły jego ducha, nie pozwalały mu skonać z głodu. Mierzyły upływ dni i nocy, uczyły go języka Malazańczyków, opowiadały o miejscach, które mijali. Za Przejściem Culverna leżało większe miasteczko, Fosa Ninsano. Chmary dzieci właziły tam na wóz, trącając i szturchając Karsę, aż wreszcie przyszedł Odprysk i je przepędził. Tam właśnie przeprawili się przez drugą rzekę. Potem dotarli do Malybridge, miasteczka podobnej wielkości co Fosa Ninsano, a po siedemnastu dniach Karsa ujrzał nad sobą łuk bramy dużego miasta – Tanys. Wóz trząsł się tam na kocich łbach, a po obu stronach ulicy stały wielkie dwu-, a nawet trzypiętrowe budynki. Wszędzie wokół słyszał mieszkańców nizin. Karsa nawet sobie nie wyobrażał, że może ich być tak wielu. Tanys było portem, zbudowanym na tarasach wschodniego brzegu Morza Malyn. Woda w tym morzu była słonawa, jak w wielu źródłach nieopodal granicy z Rathydami. Malyn nie było jednak małą, ospałą sadzawką. Musiało być ogromne, gdyż podróż do leżącego na drugim brzegu miasta Malyntaeas trwała cztery dni i trzy noce. Ładując Karsę na statek, po raz pierwszy postawiono go pionowo – razem z pozbawionym kół dnem wozu – i gdy cały ciężar jego ciała zwisł na łańcuchach, poznał nową torturę. Jego stawy przeszył straszliwy ból. Karsa krzyczał przeraźliwie, aż wreszcie ktoś wlał mu do gardła gorący, palący płyn, który wypełnił żołądek. Potem stracił przytomność. Kiedy się obudził, przekonał się, że platforma, do której go przykuto, nadal stoi pionowo, przywiązana do czegoś, co Torvald zwał grotmasztem. Daru siedział przykuty nieopodal, jako że to on podjął się opieki nad Karsą. Pokładowy uzdrowiciel wysmarował maścią stawy Teblora, co złagodziło nieco jego cierpienia. Pojawił się jednak nowy ból, szalejący pod czaszką. – Boli cię? – wyszeptał Torvald Nom. – To się nazywa kac, przyjacielu. Wlano w ciebie cały bukłak rumu. Masz farta, skurczybyku. Oczywiście, połowę natychmiast wyrzygałeś, ale w międzyczasie rum zepsuł się na tyle, że zdołałem się powstrzymać przed lizaniem pokładu i w ten sposób zachowałem godność. A w tej chwili obaj potrzebujemy trochę cienia, bo inaczej zaczniemy bredzić w malignie, a uwierz mi, że wykonałeś już normę za nas obu. Na szczęście, gadałeś po teblorsku, a na pokładzie chyba nikt nie rozumie tego języka. Tak jest, na razie rozstaliśmy się z kapitanem Milutkiem i jego żołnierzami. Oni płyną innym statkiem. Swoją drogą, kim jest Dayliss? Nie, lepiej mi nie mów. Sporządziłeś całkiem długą listę okropnych rzeczy, które zamierzasz uczynić temu Daylissowi czy tej Dayliss. Tak czy 128 inaczej, gdy dotrzemy do Malyntaeas, powinieneś już się przyzwyczaić do kołysania statku. To przygotuje cię na grozę Oceanu Meningalle. Mam taką nadzieję. – Jesteś głodny? – dodał po chwili. Załoga, złożona głównie z Malazańczyków, omijała Karsę szerokim łukiem. Inni więźniowie byli przetrzymywani pod pokładem, lecz dno wozu nie chciało przejść przez luk ładowni, a kapitan Milutek wydał stanowcze rozkazy, że Karsy w żadnym wypadku nie wolno uwolnić, nawet jeśli zacznie sprawiać wrażenie, że postradał zmysły. Nie był to przejaw sceptycyzmu, wyjaśnił szeptem Torvald, lecz po prostu legendarna ostrożność kapitana, ponoć wyjątkowa nawet jak na żołnierza. Wyglądało na to, że fortel się udał. Cios w głowę zamienił Karsę w nieszkodliwego wołu. W jego pozbawionych wyrazu oczach nie widziało się błysku inteligencji, a nieodłączny, makabryczny uśmieszek świadczył o permanentnym braku zrozumienia. Olbrzym, były wojownik, był teraz kimś mniej niż dziecko. Pociechę dawał mu jedynie zakuty w kajdany bandyta, Torvald Nom, który ani na chwilę nie przestawał gadać. – Prędzej czy później będą musieli zdjąć ci te łańcuchy – mruknął w pewnej chwili Daru, gdy statek płynął przez noc ku Malyntaeas. – Ale możliwe, że zrobią to dopiero wtedy, gdy dotrzemy do kopalni. Będziesz musiał to wytrzymać, Karso Orlong. Zakładając, że nadal tylko udajesz, iż postradałeś zmysły. Przyznaję, że udało ci przekonać nawet mnie. Wciąż jesteś zdrowy na umyśle, prawda? Karsa stęknął cicho, choć bywały chwile, że sam nie był tego pewien. Niektóre dni w ogóle nie zapisały się w jego pamięci. Zostały po nich tylko białe plamy. Nigdy nie przeżył nic równie przerażającego. Miał to wytrzymać? Nie wiedział, czy zdoła. Malyntaeas sprawiało wrażenie zlepionego w jedną całość z trzech odrębnych miast. Statek zawinął do portu w południe i opartemu o maszt Karsie nic nie zasłaniało widoku. Nad trzema wzniesieniami dominowały trzy ogromne fortece z kamienia. Środkowa wznosiła się nieco dalej od brzegu niż dwie pozostałe, a każda z nich charakteryzowała się odrębnym stylem. Twierdza widoczna po lewej była przysadzista, solidna i zaprojektowana bez polotu. Zbudowano ją ze złocistego, niemal pomarańczowego wapienia, który w blasku słońca wydawał się spękany i pełen plam. Centralna forteca, przesłonięta przez całun dymu, unoszący się nad labiryntem uliczek wypełniającym niżej położone tarasy między wzgórzami, sprawiała wrażenie starszej i mocno już nadgryzionej zębem czasu. Jej mury, kopuły i wieże pokrywała wyblakła, czerwona farba. Twierdzę po prawej stronie wzniesiono na samej krawędzi nadbrzeżnego klifu. O głazy u jego podstaw tłukły fale, a samo urwisko było usiane licznymi dziobami i bliznami po walce. Kiedyś w przeszłości o pochyłe mury twierdzy uderzały wystrzelone z okrętów pociski. Od blizn rozchodziły się promieniście głębokie szczeliny, a jedna z kwadratowych baszt osunęła się i pochyliła niebezpiecznie na zewnątrz. Mimo to nad murami powiewał szereg sztandarów. Wokół wszystkich trzech twierdz, na zboczach i na położonych niżej płaskich terenach, 129 każdy skrawek wolnego miejsca zajmowały budynki naśladujące styl danej fortecy. Granice panowania poszczególnych stylów wyznaczały szerokie, kręte ulice, które wiodły w głąb lądu. Gdy żaglowiec zbliżał się do brzegu przez gąszcz łodzi rybackich i kupieckich statków, Karsa doszedł do wniosku, że osiedliły się tu trzy plemiona. Torvald Nom podniósł się z grzechotem łańcuchów i podrapał z wigorem po porośniętej splątaną brodą szczęce. Gdy spojrzał na miasto, w jego oczach pojawił się błysk. – Malyntaeas – powiedział z westchnieniem. – Nathijczycy, Genabarianie i Korhivijczycy mieszkają tu obok siebie. A co nie pozwala im skoczyć sobie do gardeł? Nie kto inny jak malazański gubernator i trzy kompanie z Pułku Ashockiego. Widzisz tę na wpół zburzoną twierdzę, Karso? To są ślady po wojnie między Nathijczykami a Korhivijczykami. W zatoce zebrała się cała nathijska flota. Ciskali głazami w mury. Byli tak zajęci zabijaniem siebie nawzajem, że nawet nie zauważyli przybycia malazańskich wojsk. Dujek Jednoręki, trzy legiony Drugiej Armii, Podpalacze Mostów i dwóch wielkich magów. To było wszystko, czym dysponował Dujek, ale pod koniec dnia cała nathijska flota leżała na mulistym dnie zatoki, wszyscy członkowie genabariańskiej dynastii królewskiej, którzy schowali się w swym czerwonym jak krew zamku, byli martwi, a korhivijska twierdza skapitulowała. Statek podpłynął do szerokiego, kamiennego nadbrzeża. Marynarze wylegli na pokład. Torvald rozciągnął usta w uśmiechu. – Pewnie myślisz, że bardzo dobrze się stało. Siłą narzucono pokój i tak dalej. Ale teraz pięść straci dwie ze swych trzech kompanii. Co prawda, ponoć wysłano już zmienników. Ale kiedy przybędą? Skąd? Ilu ich będzie? Widzisz, co się dzieje, mój drogi Teblorze, kiedy plemię rozrasta się za bardzo? Nawet najprostsze zadania stają się niewykonalne. Wszyscy muszą się poruszać na oślep we wszechobecnej mgle zamieszania. Tuż za plecami Daru, po lewej stronie Karsy, rozległ się czyjś chichot. Pojawił się krzywonogi, łysy oficer, który wlepił spojrzenie w brzeg. Usta miał wykrzywione w kwaśnym uśmieszku. – Herszt bandytów wdał się w rozważania o polityce – stwierdził po nathijsku. – Na pewno ma w tych sprawach spore doświadczenie. W końcu dowodził dwunastką krnąbrnych rozbójników. Swoją drogą, po co opowiadasz o tym temu bezmózgiemu głupkowi? Ach, rozumiem, bezbronny słuchacz, który nie może się skarżyć. – To ma swoje zalety – przyznał Torvald. – Jesteś pierwszym oficerem? Zastanawiałem się, jak długo zatrzymamy się w Malyntaeas. – Zastanawiałeś się, co? Świetnie. Pozwól, że najpierw zapoznam cię z planem na najbliższy dzień lub dwa. Po pierwsze, nikt z więźniów nie opuści statku. Po drugie, zabieramy ze sobą sześć drużyn z Drugiej Kompanii. Po trzecie, płyniemy do Genabaris. Tam przekażemy was komuś innemu i wreszcie się od was uwolnię. – Wyczuwam w tobie pewien niepokój – zauważył Torvald. – Czyżbyś martwił się o 130 bezpieczeństwo pięknego Malyntaeas? Mężczyzna odwrócił powoli głowę. Przyglądał się Daru przez chwilę, po czym chrząknął. – Jesteś tym facetem, który może być szponem. No cóż, jeśli to prawda, możesz to dodać do swojego raportu. W Malyntaeas są ludzie z Karmazynowej Gwardii, którzy podburzają Korhivijczyków. W zaułkach nie jest już bezpiecznie. Sytuacja stała się tak zła, że patrole nie wyruszają w sile mniejszej niż dwie drużyny. A teraz dwie trzecie garnizonu odsyłają do domu. W mieście zrobi się bardzo niespokojnie. – Cesarzowa postąpiłaby lekkomyślnie, lekceważąc opinię swych oficerów – stwierdził Torvald. Pierwszy oficer przymrużył powieki. – To prawda. Oddalił się, wrzeszcząc na grupkę marynarzy, którym akurat zabrakło zadań do wykonania. Torvald szarpnął się za brodę, zerknął na Karsę i mrugnął znacząco. – Karmazynowa Gwardia. To bardzo niepokojące wieści. Przynajmniej dla Malazańczyków. Zniknęły kolejne dni. W pewnej chwili Karsa znowu zauważył, że dno wozu pochyliło się pod nim szaleńczo. Stawy Teblora ogarnął ogień, gdy jego ciało przesunęło się, naciągając krępujące kończyny łańcuchy. Przenoszono go wiszącego na kole pasowym umocowanym na poskrzypujących belkach. Obok niego przemknęły liny. Na dole rozległy się głosy. Nad masztami i takielunkiem krążyły mewy. Uczepieni lin marynarze gapili się z góry na Karsę. Koło zaskrzypiało głośno i marynarze skurczyli się nagle. Dno wozu ze wszystkich stron chwyciły dłonie, które powstrzymały jego kołysanie. Koniec bliższy jego nóg opuścił się powoli i Karsa znowu przybrał pozycję pionową. Ujrzał przed sobą śródokręcie i pokład dziobowy ogromnego statku. Roiło się na nim od dokerów i tragarzy, marynarzy i żołnierzy. Wszędzie leżały stosy zapasów, które wnoszono pod pokład przez wielkie luki. Dolna krawędź dna wozu drapnęła o pokład. Rozległy się krzyki i Teblor poczuł, że deski nieco uniesiono, tak że znowu zakołysała się w powietrzu. Potem opuszczono ją ponownie. Tym razem Karsa zarówno usłyszał, jak i poczuł, gdy jej szczyt uderzył o grotmaszt. Łańcuchy owinięto linami, by utrzymać platformę w pozycji pionowej. Potem robotnicy się odsunęli, spoglądając na Karsę. Teblor się uśmiechnął. Gdzieś z boku dobiegł go głos Torvalda. – Ehe, ten uśmieszek wygląda makabrycznie, ale zapewniam was, że on jest niegroźny. Nie macie się czego obawiać, chyba że jesteście przesądni, oczywiście... Rozległ się głośny trzask i Torvald Nom zwalił się na pokład przed Karsą. Z rozbitego 131 nosa płynęła mu krew. Daru zamrugał z głupią miną, ale nie próbował wstawać. Stanął nad nim potężnie zbudowany mężczyzna, niezbyt wysoki, ale szeroki w barach. Jego skóra miała ciemnoniebieski odcień. Łypnął z góry na herszta bandytów, a potem omiótł spojrzeniem otaczających go kręgiem marynarzy. – To się nazywa obracanie noża w ranie – warknął po malazańsku. – Wszyscy się na to złapaliście, do cholery. – Odwrócił się i ponownie spojrzał na Torvalda Noma. – Jeszcze jeden taki numer, więźniu, a każę wyciąć ci jęzor i przybić go do masztu. A jeśli ty albo ten olbrzym wywołacie jakieś inne kłopoty, rozkażę cię przykuć obok niego i wyrzucić całe to cholerstwo za burtę. Kiwnij głową, jeśli mnie zrozumiałeś. Torvald Nom skinął głową, ocierając twarz z krwi. Niebieskoskóry mężczyzna przeniósł twarde spojrzenie na Karsę. – Przestań się tak głupio uśmiechać albo poczujesz na ustach pocałunek noża – ostrzegł więźnia. – Nie potrzebujesz warg, żeby jeść, a innym górnikom i tak będzie wszystko jedno. Karsa nadal uśmiechał się bezmyślnie. Twarz Malazańczyka pociemniała. – Słyszałeś mnie... Torvald uniósł niepewnie dłoń. – Kapitanie, jeśli można. On cię nie rozumie. Ma nie po kolei w głowie. – Bosmanie! – Słucham? – Zakneblujcie tego skurczybyka. – Tak jest, kapitanie. Dolną część twarzy Karsy pośpiesznie owinięto przesyconą solą szmatą, tak mocno, że trudno mu było oddychać. – Tylko go nie uduście, idioci. – Tak jest. Węzły poluzowano, a szmatę opuszczono poniżej nosa. Kapitan odwrócił się błyskawicznie. – Po co tu wszyscy stoicie, w imię Maela? Ludzie rozpierzchli się błyskawicznie. Kapitan również się oddalił, tupiąc głośno. Torvald wstał powoli z pokładu. – Przepraszam cię, Karso – wymamrotał przez rozbite wargi. – Obiecuję, że załatwię, by ci to zdjęto. Niestety, to może trochę potrwać. A kiedy już to zrobię, przyjacielu, nie uśmiechaj się, proszę... Czemu do mnie przybyłeś, Karso Orlong, synu Synyga, wnuku Pahlka? Jedna obecność, a zarazem sześć innych. Twarze, które mogły być wykute w skale, ledwie widoczne za zasłoną kłębiącej się mgły. 132 – Stoję przed tobą, Urugalu – rzekł Karsa. Ta prawda zbijała go z tropu. Nie ty. Tylko twój umysł, który uciekł z cielesnego więzienia, Karso Orlong. – To znaczy, że cię zawiodłem, Urugalu. Zawiodłeś mnie. Tak. Opuściłeś nas i w konsekwencji my również musimy wyrzec się ciebie i znaleźć następnego, który okaże się silniejszy. Który nie da za wygraną. Który nie ucieknie. Źle ulokowaliśmy swą wiarę, Karso Orlong. Mgła zgęstniała. Zatańczyły w niej mętne kolory. Karsa stał na wzgórzu, które zmieniało kształt i osypywało się pod jego stopami. Z nadgarstków zwisały mu łańcuchy, które opadały na wszystkie strony. Setki łańcuchów biegnących ku tęczowej mgle. Na niewidocznych końcach każdego z nich wyczuwał ruch. Spojrzał w dół i u swych stóp zobaczył kości. Kości Teblorów i mieszkańców nizin. Całe wzgórze składało się wyłącznie z nich. Łańcuchy poluzowały się nagle. We mgle poruszyły się jakieś kształty i zbliżały się ze wszystkich stron. Karsę ogarnęło przerażenie. Wlokły się ku niemu trupy. Wiele z nich nie miało głów. Łańcuchy łączące przerażające stwory z Teblorem wnikały w ich piersi przez ziejące dziury. Wyciągały się ku niemu wyschnięte dłonie o długich paznokciach. Zjawy zaczęły włazić na zbocza wzgórza. Karsa szukał drogi ucieczki, lecz trupy otaczały go zwartym pierścieniem. Unieruchomiły go tworzące podłoże kości, które przy każdym ruchu zacieśniały się ze stukiem wokół kostek. Z gnijących gardeł wydobyły się syczące głosy. – Prowadź nas, wodzu wojenny... Krzyknął przeraźliwie. – Prowadź nas, wodzu wojenny. Były coraz bliżej, wyciągały ręce, poruszały szponiastymi palcami. Pierwsza dłoń zacisnęła się na jego kostce. Karsa cofnął gwałtownie głowę i uderzył z głośnym trzaskiem o drewno. Zaczerpnął spazmatycznie powietrza, które wypełniło mu gardło niby piasek, aż zaczął się dusić. Otworzył oczy i ujrzał przed sobą kołyszące się łagodnie deski pokładu. Otaczały go nieruchome, przyglądające mu się w milczeniu postacie. Zakasłał spazmatycznie przez knebel. Każde kaszlnięcie wypełniało mu płuca ogniem. Gardło bolało go tak, jakby coś je rozdarło na strzępy. Zdał sobie sprawę, że z pewnością krzyczał przez sen. Tak głośno, że jego mięśnie poraził kurcz, który uniemożliwiał mu oddychanie. Umierał. W głębi jego umysłu rozległ się szept: Być może jednak jeszcze się ciebie nie wyrzekniemy. Oddychaj, Karso Orlong. Chyba że chcesz znowu spotkać swych umarłych, oczywiście. Oddychaj. 133 Ktoś wyciągnął mu knebel. Płuca Teblora wypełniło zimne powietrze. Karsa skierował spojrzenie załzawionych oczu na Torvalda Noma. Daru miał skórę tak ciemną, a brodę tak gęstą i skołtunioną, że wojownik ledwie go poznał. Wspiął się po skuwających Karsę łańcuchach i wyciągnął mu knebel. Teraz wykrzykiwał do porażonych strachem Malazańczyków jakieś niezrozumiałe słowa. Teblor prawie go nie słyszał. W końcu Karsa zauważył, że na niebie przed dziobem statku widać tańczące pośród skłębionych chmur kolory, które rozbłyskiwały niczym krew wypływająca z ogromnych, ziejących ran. Sztorm – jeśli to rzeczywiście był sztorm – zajmował całe niebo przed nimi. Wtem Karsa ujrzał łańcuchy, które opadały przez chmury, uderzając z hukiem o horyzont. Setki łańcuchów, czarnych i niewiarygodnie wielkich, przeszywały powietrze pośród obłoków czerwonego pyłu. Duszę Karsy wypełniła groza. Nie było wiatru. Żagle zwisały bezwładnie na masztach. Statek kołysał się na nieruchomym, ospałym morzu. I nadchodził sztorm. Pojawił się marynarz z blaszanym kubkiem wody w ręku. Podał naczynie Torvaldowi, który przysunął je do wyschniętych, spękanych warg swego towarzysza. Letni płyn palił mu usta niczym kwas. Teblor odwrócił głowę. Torvald mówił coś cicho. Karsa dopiero po chwili zaczął rozumieć jego słowa. – ...dawno nas opuściłeś. Tylko bicie serca i poruszanie się klatki piersiowej świadczyły, że jeszcze żyjesz. Minęło wiele tygodni, przyjacielu. Zwracasz prawie wszystko, co przełkniesz. Mało co z ciebie zostało. Widać kości tam, gdzie nie powinno ich być. I w dodatku ta cholerna cisza. To już tyle dni. Na niebie nie było ani jednej chmurki; to zmieniło się dopiero przed trzema dzwonami. Przed trzema dzwonami, kiedy się ocknąłeś, Karso Orlong. Gdy odchyliłeś głowę i zacząłeś się drzeć przez knebel. Masz jeszcze trochę wody. Musisz pić. Karso, mówią, że to ty przywołałeś ten sztorm. Rozumiesz? Chcą, żebyś go odesłał. Zrobią wszystko, zdejmą z ciebie łańcuchy, zwrócą ci wolność. Wszystko, przyjacielu, absolutnie wszystko. Tylko odeślij ten przeklęty sztorm. Rozumiesz? Karsa widział już wyraźnie, że morze przed nimi eksploduje przy każdym uderzeniu monstrualnych czarnych łańcuchów, tryskając ku niebu fontannami wody, gdy łańcuchy ponownie się wznoszą. Wydawało się, że ciężkie, skłębione chmury pochylają się nad oceanem, zbiegając się ku nim ze wszystkich stron. Karsa zobaczył, że malazański kapitan schodzi z fordeku. Jego niebieskawa twarz nabrała niezdrowego, szarawego odcienia. – To nie jest żaden błogosławiony przez Maela szkwał, Daru. To znaczy, że nie powinno go tu być. – Wskazał drżącym palcem na Karsę. – Powiedz mu, że jego czas już się kończy. Powiedz mu, żeby go odesłał. Jak już to zrobi, będziemy mogli negocjować. Powiedz mu to, do cholery! – Cały czas mu to mówię, kapitanie! – zapewnił Torvald. – Jak, do Kaptura, chcesz, żeby coś odesłał, kiedy nie jestem nawet pewien, czy on wie, gdzie się znajduje? Co gorsza, nie 134 mamy pewności, że to on jest za wszystko odpowiedzialny! – Przekonamy się! Kapitan odwrócił się i skinął dłonią. Zbiegło się chyba z dwudziestu marynarzy z toporkami w dłoniach. Ściągnęli Torvalda na dół i rzucili go na pokład. Toporki przecięły grube liny łączące platformę z masztem. Zjawili się kolejni marynarze i zmontowali rampę, która wchodziła na prawe nadburcie. Platformę opuszczono brutalnie na służące jako wałki kłody. – Chwileczkę! – zawołał Torvald. – Nie możecie... – Możemy – warknął kapitan. – Przynajmniej go rozkujcie! – Nie ma mowy, Torvald. – Kapitan złapał za ramię przechodzącego obok marynarza. – Znajdź wszystko, co było własnością olbrzyma. Wszystkie te rzeczy, które skonfiskowano handlarzowi niewolników. Wyrzucimy to razem z nim. Śpiesz się, do cholery! Łańcuchy biły w morze ze wszystkich stron, tak blisko, że piana obryzgiwała statek. Za każdym razem przez kadłub, maszty i takielunek przebiegało drżenie. Gdy platformę toczono po kłodach ku rampie, Karsa wpatrywał się w burzowe chmury. – Te łańcuchy go zatopią! – nie ustępował Torvald. – Może tak, a może nie. – A co, jeśli spadnie niewłaściwą stroną na dół? – Wtedy się utopi. Mael może go sobie zabrać. – Karso! Przestań udawać głupka, do cholery! Powiedz coś! Wojownik wychrypiał jakieś dwa słowa, lecz dźwięki, które wydobyły się z jego spękanych ust, były niezrozumiałe nawet dla niego. – Co on powiedział? – zapytał kapitan. – Nie mam pojęcia! – wrzasnął Torvald. – Karso, niech cię szlag, spróbuj jeszcze raz! Teblor wykonał polecenie, wydając z siebie taki sam gardłowy dźwięk. Zaczął raz po raz powtarzać te same słowa. Marynarze dowlekli platformę do nadburcia. Zawisła niepewnie, w połowie nad pokładem, a w połowie nad morzem. Karsa wypowiedział swe słowa po raz kolejny i ujrzał, że ostatni czysty fragment nieba nad nimi zniknął, zupełnie jakby zamknął się wylot tunelu. Wojownik runął w ciemność i zrozumiał, że jest już za późno, choć w zrodzonej z przerażenia ciszy jego słowa zabrzmiały nagle wyraźnie. – Odejdź stąd. Łańcuchy opadły, masywne i niepowstrzymane. Wydawało się, że są wymierzone prosto w pierś Teblora. Oślepiający błysk, detonacja, trzask pękających masztów, spadających rej oraz takielunku. Cały statek rozpadał się za platformą Karsy, która pomknęła szaleńczo wzdłuż 135 nadburcia, uderzyła o reling fordeku, obróciła się i runęła do morza. Ujrzał przed sobą spienione wody o niezdrowej, zielonej barwie. Cała platforma zadrżała w locie, gdy statek przechylił się nagle i uderzył o jej brzeg. Spadający głową w dół Karsa ujrzał jeszcze statek. Jego pokład pękł pod uderzeniem ogromnych łańcuchów, trzy maszty przewróciły się, a pośród zniszczeń leżeli nieruchomi marynarze. Potem znowu zobaczył niebo i wielką, złowieszczą ranę, którą miał nad głową. Gwałtowny wstrząs, a potem ciemność. Gdy otworzył oczy, otaczał go półmrok i senny plusk fal. Nasiąknięte wodą deski, na których leżał, poskrzypywały, gdy platforma kołysała się w rytm czyichś ruchów. Usłyszał łoskot i ciche, zdyszane mamrotanie. Teblor jęknął. Wydawało się, że wszystkie stawy ma rozerwane. – Karsa? Torvald Nom podczołgał się bliżej. – Co... co się stało? Daru wciąż miał na rękach kajdany. Łańcuchy łączyły go z wyrwanymi z pokładu deskami długości ramienia. – Ty to masz dobrze. Całą najtrudniejszą robotę przespałeś – poskarżył się i usiadł, oplatając kolana ramionami. – To morze jest znacznie zimniejsze, niżby się zdawało. Łańcuchy również mi nie pomogły. Pewnie z tuzin razy bym się utopił, ale na pewno się ucieszysz na wieść, że mamy trzy beczki z wodą i paczkę z czymś, co może być żywnością. Jeszcze nie rozsupłałem sznurków. Aha, uratowałem też twój miecz i zbroję. One oczywiście pływają na wodzie. Niebo nad ich głowami wyglądało nienaturalnie. Miało świetlistą, szarą barwę, a tu i ówdzie pokrywały je ciemniejsze plamy koloru ołowiu. Woda pachniała gliną i iłem. – Gdzie jesteśmy? – Miałem nadzieję, że będziesz to wiedział. Jest dla mnie cholernie jasne, że to ty ściągnąłeś na nas ten sztorm. To jedyne wyjaśnienie tego, co się zdarzyło... – Niczego nie ściągnąłem. – Te łańcuchy błyskawic, Karso. Każda z nich trafiała w cel. Wszyscy Malazańczycy padli na pokład. Statek się rozlatywał. Twoja platforma spadła na wodę właściwą stroną ku górze i odpływała powoli. Nim jeszcze zdążyłem się uwolnić, z ładowni wylazł Silgar z trzema swoimi ludźmi. Wlekli za sobą łańcuchy. Błyskawice przeszyły pokład wszędzie wokół skurczybyków i oswobodziły ich. Tylko jeden się utopił. – Dziwię się, że nas nie zabili. – Ciebie nie mogli dosięgnąć, przynajmniej z początku. Mnie wyrzucili za burtę. Po krótkiej chwili, kiedy już dopłynąłem do platformy, zobaczyłem ich w jedynej ocalałej szalupie. Opływali tonący wrak i wiedziałem, że płyną po nas. I nagle coś się wydarzyło, gdzieś po drugiej stronie statku, poza zasięgiem mojego wzroku. Zniknęli razem z szalupą i 136 już się więcej nie pojawili. Potem statek zatonął, chociaż mnóstwo rzeczy wypłynęło na powierzchnię. Dzięki temu mogłem uzupełnić zapasy. Zebrałem też trochę sznurów i drewna. Wszystko, co zdołałem tu przyciągnąć. Karso, twoja platforma powoli tonie. Żadna z beczek z wodą nie jest pełna, więc one poprawiły nieco pływalnośc. Wepchnę też pod nią więcej desek, co powinno pomóc. Ale mimo to... – Uwolnij mnie z łańcuchów, Torvaldzie Nom. Daru skinął głową. Przebiegł dłonią po splątanych, ociekających wodą włosach. – Sprawdziłem je, przyjacielu. To będzie wymagało trochę roboty. – Czy widać gdzieś ziemię? Torvald zerknął na Teblora. – Karso, to nie jest Ocean Meningalle. Jesteśmy w jakimś innym miejscu. Czy widać gdzieś ziemię? Nie. Podsłuchałem, jak Silgar mówił coś o grocie. To są ścieżki używane przez czarodziejów. Powiedział, że jego zdaniem jesteśmy w takiej grocie. Tu może w ogóle nie być żadnej ziemi. Kaptur wie, że nie ma tu wiatru i wydaje się, iż nie płyniemy w żadnym kierunku. Nadal otaczają nas szczątki zatopionego statku. W gruncie rzeczy mało brakowało, by nas również wciągnęło pod powierzchnię. Ponadto woda w tym morzu jest słodka. Nie, nie radziłbym ci jej pić. Pełno w niej iłu. Nie ma tu ryb, ptaków ani żadnych oznak życia. – Potrzebna mi woda i coś do jedzenia. Torvald podczołgał się do pakunku, który wyłowił z morza. – Wodę mamy. Ale żywność? Nie mogę ci tego zagwarantować. Karso, czy prosiłeś o pomoc swych bogów albo coś w tym rodzaju? – Nie. – To dlaczego tak wrzeszczałeś? – To był sen. – Sen? – Tak. Jest tam coś do jedzenia? – Hmm, nie mam pewności. To głównie wyściółka... a w środku jest mała szkatułka z drewna. Karsa usłyszał odgłos zdzierania wyściółki. – Jest na niej wypalony jakiś znak. To chyba pismo Moranthów. – Rozległ się trzask odrywanego wieka. – Znowu wyściółka i dwanaście glinianych kul... z woskowymi zatyczkami. Beru, broń... – Daru odsunął się od pakunku. – Na ociekający śliną język Kaptura. Chyba wiem, co to jest. Nigdy ich nie widziałem, ale słyszałem o nich. Któż o nich nie słyszał? No cóż... – Roześmiał się nagle. – Jeśli Silgar wróci, żeby nas załatwić, czeka go niespodzianka. Tak jak każdego, kto chciałby sprawić nam kłopoty. Przysunął się ostrożnie do szkatułki, wypełnił ją starannie wyściółką i zatrzasnął wieko. – Co tam znalazłeś? – Alchemiczne pociski. To taka broń. Trzeba nimi rzucać, tak daleko, jak tylko się da. 137 Glina pęka, a zawarte w środku chemikalia wybuchają. Nie chciałbyś, żeby któryś eksplodował ci w ręku albo u twoich stóp. Wtedy będzie po tobie. Malazańczycy używali tych pocisków w wojnach na Genabackis. – Proszę, daj mi wody. – Już się robi. Gdzieś tu była chochla... mam ją. Po chwili Torvald pochylił się nad Karsą i Teblor wypił powoli całą wodę z chochli. – Lepiej? – Tak. – Jeszcze? – Na razie nie. Uwolnij mnie. – Najpierw muszę wrócić do wody i wepchnąć pod tę tratwę trochę desek. – W porządku. Wydawało się, że w tym niezwykłym miejscu nie ma dnia ani nocy. Niebo zmieniało od czasu do czasu kolor, jakby poruszały nim wiejące gdzieś wysoko wiatry. Smugi barwy ołowiu wyginały się i wyciągały, lecz poza tym nic się nie zmieniało. Powietrze wokół tratwy było nieruchome i wilgotne, chłodne i dziwnie gęste. Okucia przytwierdzające do desek łańcuchy Karsy znajdowały się pod spodem. Był unieruchomiony w taki sam sposób, jak w wykopie nad Srebrnym Jeziorem. Kajdany zespawano. Torvald mógł co najwyżej próbować poszerzyć otwory w deskach, przez które przechodziły łańcuchy. Jedynym narzędziem, jakim dysponował, była żelazna sprzączka. Długie miesiące więzienia ograbiły go z sił i musiał często odpoczywać. Ponadto pokaleczył sobie paskudnie dłonie sprzączką. Mimo to, gdy Daru zabrał się już do roboty, nie zamierzał dać za wygraną. Karsa mierzył upływ czasu za pomocą rytmicznego drapania sprzączki. Zauważył, że każda następna przerwa jest coraz dłuższa, aż wreszcie, słuchając oddechu Torvalda, zdał sobie sprawę, że jego towarzysz zasnął z wycieńczenia. Potem Teblorowi dotrzymywało towarzystwa jedynie leniwe pluskanie wody. Choć pod tratwę wepchnięto mnóstwo drewna, nadal zanurzała się ona stopniowo. Karsa zrozumiał, że Torvald nie zdoła go uwolnić na czas. Nigdy dotąd nie bał się śmierci. Teraz jednak wiedział, że Urugal i pozostałe Twarze w Skale wyrzekną się jego duszy, zostawią ją na pastwę głodnej zemsty tych tysięcy makabrycznych trupów. Zdawał sobie sprawę, że to, co ujrzał we śnie, jest realne i nieuniknione. A także niewytłumaczalne. Kto poszczuł na niego tak straszliwe martwiaki? Teblorów i mieszkańców nizin, wojowników i dzieci, armię trupów połączonych z nim łańcuchami. Dlaczego? „Prowadź nas, wodzu wojenny”. Dokąd? A teraz miał utonąć. Tu, w tym nieznanym miejscu, daleko od swej wioski. Jego marzenia o chwale i przysięgi, wszystko to zamieniło się w drwinę, szepczący chór 138 stłumionych skrzypnięć, cichych jęków... – Torvald. – Hm... co jest? Co się stało? – Słyszę jakieś nowe dźwięki... Daru usiadł nagle, zamrugał, by usunąć z powiek zaschnięty ił, i rozejrzał się wokół. – Beru, broń! – Co widzisz? Daru wpatrywał się w coś, co znajdowało się z tyłu, za Karsą. – Wygląda na to, że jednak są tu jakieś prądy, ale czy to my się przemieściliśmy, czy oni? Widzę statki, Karso. Co najmniej dwadzieścia. Wszystkie stoją nieruchomo na wodzie, tak samo jak my. Pływające wraki. Nic się na nich nie rusza... przynajmniej niczego nie widzę. Wygląda na to, że odbyła się tu bitwa. Obie strony posługiwały się potężnymi czarami... Tratwa przesunęła się na niedostrzegalnym prądzie i Karsa ujrzał po swej prawej stronie upiorną flotyllę. Z łatwością rozróżnił w niej dwa odmienne style statków. Około dwudziestu z nich miało niskie burty i opływowe kształty. Ich kadłuby były w większości miejsc czarne, choć tu i ówdzie zderzenia i inne uszkodzenia pozostawiły blizny, w których przeświecała naturalna czerwona barwa cedrowego drewna. Większość tych statków była głęboko zanurzona. Przez pokłady niektórych przelewały się fale. Miały tylko po jednym maszcie, a ich czarne, kwadratowe żagle zwisały w strzępach, błyszcząc w jasnym świetle. Sześć pozostałych okrętów było większych. Miały po trzy maszty i wysokie pokłady. Zbudowano je z drewna, które było naprawdę czarne, a nie tylko pomalowane na czarno. Świadczyły o tym blizny i pęknięcia, znaczące szerokie, brzuchate kadłuby. Żaden z tych okrętów nie stał prosto na wodzie. Wszystkie przechylały się w jedną albo w drugą stronę, dwa z nich bardzo wyraźnie. – Powinniśmy wejść na pokład kilku z nich – stwierdził Torvald. – Znajdziemy tam narzędzia, może nawet broń. Mógłbym do nich podpłynąć. Na przykład do tej łodzi. Fale jej jeszcze nie zalały. Widzę mnóstwo pływających na wodzie szczątków. Karsa wyczuł, że Daru się waha. – O co chodzi? Płyń. – Hmm, trochę się tego boję, przyjacielu. Straciłem wiele sił, a do tego noszę te łańcuchy... Teblor milczał przez chwilę. Wreszcie chrząknął. – Niech i tak będzie. Nie można żądać od ciebie więcej, Torvaldzie Nom. Daru zwrócił się powoli w stronę Karsy. – Współczucie, Karso Orlong? Czy to bezsilność cię do tego przywiodła? – Używasz zbyt wielu pustych słów, mieszkańcu nizin. – Teblor westchnął. – Żadne dary nie płyną z... Rozległ się cichy plusk, a potem prychanie, które przerodziło się w śmiech. Przed oczyma 139 Karsy pojawił się przemieszczający się wzdłuż tratwy Torvald. – Teraz już wiemy, dlaczego te statki są takie pochylone! – zawołał. Wojownik zorientował się, że Daru stoi na dnie. Woda sięgała mu górnej części piersi. – Mogę nas też wciągnąć na tę mieliznę. Wynika z tego, że to my dryfowaliśmy. Jest również coś jeszcze. – A co? Torvald złapał za łańcuchy Teblora i pociągnął tratwę za sobą. – Wszystkie te statki osiadły na mieliźnie podczas bitwy. Sądzę, że walkę toczono wręcz, stojąc po piersi w wodzie. – Skąd wiesz? – Stąd, że wszędzie wokół mnie pływają ciała, Karso Orlong. Ocierają mi się o golenie, przetaczają się po piasku. Uwierz mi, że to nieprzyjemne wrażenie. – Wyciągnij jedno na górę. Przyjrzyjmy się tym wojownikom. – Wszystko w swoim czasie, Teblorze. Jesteśmy już prawie na miejscu. Do tego te ciała są, hmm, raczej miękkie. Może na statkach znajdziemy coś łatwiejszego do rozpoznania. Proszę... – coś stuknęło o tratwę – ...dotarliśmy do statku. Za chwilę wdrapię się na pokład. Karsa usłyszał stękanie i ciężki oddech Daru, odgłos wydawany przez bose stopy wspinającego się człowieka, grzechot łańcuchów, a na koniec głuchy odgłos. Potem zapadła cisza. – Torvaldzie Nom? Milczenie. Krawędź tratwy położona za głową Karsy stuknęła o burtę statku, a potem zaczęła dryfować wzdłuż niej. Platformę zalała chłodna woda. Karsa wzdrygnął się, lecz nie mógł powstrzymać wnikającej pod niego cieczy. – Torvaldzie Nom! Jego głos poniósł się dziwnym echem. Odpowiedzi nie było. Karsa wybuchnął basowym śmiechem, dziwnie niezależnym od jego woli. Utonie w wodzie, która – gdyby mógł stanąć – zapewne sięgałaby mu tylko do bioder. O ile zdąży utonąć. Być może Torvalda Noma zabito – to byłaby bardzo dziwna bitwa, gdyby nikt z niej nie ocalał – i teraz ktoś spoglądał z góry na Teblora, decydując o jego losie. Tratwa zbliżyła się do dziobu statku. Usłyszał szuranie. – Gdzie? Ach. – Torvaldzie Nom? Z pokładu dobiegł dźwięk niepewnych kroków. – Przepraszam, przyjacielu. Chyba zemdlałem. Czy to ty przed chwilą się śmiałeś? – Tak. I co znalazłeś? – Niewiele, jak dotąd. Plamy zakrzepłej krwi. Przecinające je ślady. Ten statek 140 gruntownie ogołocono. Kapturze na dole, ty toniesz! – Chyba nie zdołasz mi pomóc, mieszkańcu nizin. Zostaw mnie swemu losowi. Zabierz wodę i moją broń... Torvald wrócił jednak do niego. Z liną w ręku przeszedł na wysoko uniesionym dziobie i skoczył do wody. Dyszał ciężko, szarpiąc się z liną, nim wreszcie zdołał wsunąć ją pod łańcuch. Potem powtórzył to samo po drugiej stronie tratwy. Trzecią pętlę zawiązał przy lewej stopie Karsy, a czwartą obok prawej. Teblor czuł, jak mokra, ciężka lina przeciska się pod łańcuchami. – Co kombinujesz? Torvald nie odpowiedział. Wdrapał się na pokład, cały czas ciągnąc za sobą linę. Znowu na dłuższy czas zapadła cisza, po czym Karsa usłyszał na górze jakiś ruch i sznur napiął się powoli. Teblor ujrzał nad sobą głowę i barki Torvalda. Mieszkaniec nizin był śmiertelnie blady. – To wszystko, co mogłem zrobić, przyjacielu. Tratwa może się jeszcze trochę zanurzyć, ale mam nadzieję, że już niewiele. Za chwilę znowu do ciebie zajrzę. Nie bój się, nie pozwolę ci utonąć. Muszę dokładniej zbadać statek. Te skurczybyki nie mogły zabrać wszystkiego. Znowu zniknął Karsie z oczu. Teblor czekał cierpliwie, targany dreszczami. Powoli zapadał w objęcia morza. Woda sięgnęła mu uszu, tłumiąc wszystkie dźwięki poza swym ospałym pluskiem. Cztery odcinki liny łączące tratwę Karsy z pokładem powoli napinały się coraz bardziej. Trudno mu było przypomnieć sobie czas, gdy mógł swobodnie poruszać wszystkimi kończynami, gdy jego poocierane teraz i ropiejące nadgarstki nie znały nieubłaganego uścisku żelaznych kajdan, gdy jego ciało nie było wyniszczone, nie wniknęła w nie jeszcze porażająca słabość, a jego krew nie była rzadka jak woda. Zamknął oczy. Poczuł, że jego umysł odpływa. Odpływa... Urugalu, znowu stoję przed tobą. Przed Twarzami w Skale, przed swymi bogami. Urugalu... – Nie widzę przed sobą Teblora. Nie widzę wojownika, który brodzi pośród nieprzyjaciół, zbierając dusze. Nie widzę stosów trupów leżących na ziemi, licznych niby spędzone z urwiska stado bhederin. Gdzie są należne mi dary? Kim jest ten, który utrzymuje, że mi służy? Urugalu, jesteś krwiożerczym bogiem. – Teblorski wojownik raduje się tą prawdą! Ja również kiedyś się nią radowałem. Ale teraz, Urugalu, nie jestem już pewien... – Kto stoi przed nami? To nie teblorski wojownik! Nie mój sługa! Urugalu. Czym są te „bhederin”, o których mówiłeś? Gdzie są te stada? Gdzie na ziemiach Teblorów... – Karso! 141 Wzdrygnął się. Otworzył oczy. Torvald Nom schodził na dół z przewieszonym przez ramię workiem. Gdy jego stopy dotknęły tratwy, zanurzyły ją nieco głębiej. Karsa poczuł w kącikach oczu szczypiące dotknięcie wody. Z postawionego na tratwie worka dobiegły liczne brzęknięcia. Daru sięgnął do środka. – To narzędzia, Karso! Narzędzia cieśli okrętowego! Wydobył dłuto oraz drewniany, okuty żelazem młotek. Teblor poczuł, że serce zabiło mu mocno w piersi. Torvald przystawił dłuto do ogniwa łańcucha i zaczął walić w nie młotkiem. Stukot niósł się głośno w mrocznym, nieruchomym powietrzu. Po dwunastym uderzeniu łańcuch pękł i pod wpływem własnego ciężaru szybko wysunął się przez żelazny pierścień kajdan na prawej ręce Karsy. Potem wpadł z cichym szmerem do wody. Gdy Teblor spróbował poruszyć kończyną, przeszył ją gwałtowny ból. Stęknął głośno i stracił przytomność. Kiedy się ocknął, ponownie usłyszał stukot młotka, tym razem u swej prawej stopy. Przez fale straszliwego bólu przebijał się słaby głos Torvalda: – ...ciężkie, Karso. Będziesz musiał dokonać niemożliwego. Wspiąć się na górę. Najpierw przetocz się na ręce i kolana. Potem wstań. Idź... och, Kapturze, masz rację. Będę musiał wymyślić coś innego. Na tym cholernym statku nie ma nic do żarcia. – Rozległ się głośny trzask, a potem świst opadającego łańcucha. – No, jesteś wolny. Nie bój się, przeniosłem liny z łańcuchów na samą platformę. Nie utoniesz. Jesteś wolny. I jak się czujesz? Mniejsza z tym. Zapytam cię za kilka dni. Ale, tak czy inaczej, jesteś wolny, Karso. Obiecałem ci to, nieprawdaż? Nikt nie mówi, że Torvald Nom nie dotrzymuje... hmm, niech nikt nie mówi, że Torvald Nom nie boi się zacząć od nowa. – Za dużo słów – mruknął Karsa. – Ehe, stanowczo za dużo. Spróbuj przynajmniej się poruszyć. – Próbuję. – Zegnij prawą rękę. – Próbuję. – Czy mam to zrobić za ciebie? – Tylko powoli. Nie zatrzymuj się, jeśli stracę przytomność. A potem zrób to samo z pozostałymi kończynami. Poczuł, że mieszkaniec nizin zaciska dłonie na jego prawej ręce: jedną na nadgarstku, a drugą powyżej łokcia. Potem, na szczęście, znowu ogarnęła go ciemność. Kiedy się ocknął, jego głowa spoczywała na stercie mokrej tkaniny. Leżał na boku, z podkulonymi kończynami. Wszystkie jego mięśnie i stawy wypełniał tępy ból, który jednak wydawał się dziwnie odległy. Uniósł powoli głowę. Wciąż znajdował się na tratwie. Łączące platformę z dziobem statku liny nie pozwoliły 142 jej zanurzyć się głębiej. Torvalda Noma nigdzie nie było widać. – Przywołuję krew Teblorów – wyszeptał Karsa. – Wszystko, co jest we mnie, musi mnie teraz uzdrowić, dać mi siłę. Jestem wolny. Nie poddałem się. Wojownik przetrwał. Przetrwał... Spróbował poruszyć ramionami. Ból był ostry, lecz Karsa mógł go wytrzymać. Potem przesunął nogi. Westchnął głośno, gdy jego biodra ogarnęły płomienie. Na moment dopadły go zawroty głowy, grożące utratą przytomności... ale minęły. Spróbował wesprzeć się na rękach i kolanach. Każdy, nawet najdrobniejszy ruch stanowił torturę, ale on nie zamierzał się poddać. Po jego kończynach spływały strugi potu. Przez ciało przepływały fale drgawek. Zacisnął powieki i walczył dalej. Nie miał pojęcia, jak wiele czasu minęło. Nagle zdał sobie sprawę, że siedzi. To było dla niego szokiem. Całym ciężarem ciała wspierał się na pośladkach, a ból powoli ustępował. Uniósł ręce, zaskoczony i lekko wystraszony tym, że są wolne. Przeraził się, gdy zobaczył, jakie są chude. Odpoczywając, rozglądał się wokół. Nadal otaczały go rozbite statki. Wypadłe z nich szczątki gromadziły się między nimi, tworząc prowizoryczne tratwy. Na nielicznych ocalałych masztach niby całuny wisiały wystrzępione żagle. Na majaczącym za jego plecami dziobie było widać płyciny pokryte licznymi płaskorzeźbami przedstawiającymi walczące ze sobą postacie. Miały one długie kończyny, a okręty, na których pokładach stały, wyraźnie przypominały te, które Karsa widział wokół siebie. Wróg przedstawiony na owych płaskorzeźbach najwyraźniej jednak nie był nieprzyjacielem, z którym właściciele okrętów zmierzyli się tutaj, jako że jego statki były jeszcze mniejsze i miały niższe burty. Wojownicy przypominali Teblorów – mieli grube kończyny i wydatne mięśnie, choć wzrostem ustępowali przeciwnikom. Coś nagle poruszyło się w wodzie, czarny lśniący garb pojawił się, a potem zniknął. Natychmiast wynurzyły się następne i woda między statkami zakipiała. Okazało się, że we tym morzu jest jednak życie. Coś przybyło na żer. Platforma przechyliła się, pozbawiając Karsę równowagi. Gdy zaczął się przewracać, wyciągnął błyskawicznie lewą rękę. Uderzył mocno w linę i jego kończynę przeszył straszliwy ból, nie zwolnił jednak uchwytu. Ujrzał rozdęte zwłoki, które płynęły obok tratwy, a potem czarną sylwetkę, wielką, bezzębną paszczę, która rozwarła się szeroko i pochłonęła trupa w całości. Pojawiło się małe oczko, ukryte za kolczastym wąsem. Ryba była ogromna. Oczko skierowało się na Karsę, a potem stworzenie zniknęło. Teblor nie przyjrzał się zwłokom wystarczająco dokładnie, by wiedzieć, czy dorównywały rozmiarami jemu, czy też Daru, Torvaldowi Nomowi. Nie wątpił jednak, że ryba mogłaby go połknąć równie łatwo, jak trupa. Musiał wstać. A potem wspiąć się na górę. 143 I – pomyślał, spoglądając na kolejną potężną czarną sylwetkę, która wynurzyła się na powierzchnię obok innego statku i niemal dorównywała długością jego kadłubowi – musiał to zrobić szybko. Usłyszał na górze kroki. Nad nadburciem przy dziobie pojawiła się głowa Torvalda Noma. – Musimy... och, niech cię Beru błogosławi, Karso! Dasz radę wstać? Nie masz wyboru, bo te sumy są większe od rekinów i zapewne tak samo wredne. Jeden właśnie się wynurzył za tobą. Okrąża cię, wie, że tu jesteś. Wstań, złap się lin! Karsa skinął głową i wyciągnął rękę ku najbliższej linie. Woda eksplodowała za jego plecami. Platforma zadrżała, drewno pękło, Torvald ostrzegł go głośnym krzykiem. Karsa nie musiał się oglądać za siebie, by wiedzieć, że jedna z ryb wynurzyła się nad wodę i skoczyła na tratwę, rozłupując ją na dwoje. Trzymał w dłoni linę. Ścisnął ją mocno, gdy zalewana wodą powierzchnia, na której siedział, zniknęła nagle. Fale zalały mu nogi, sięgając bioder. Karsa złapał się drugą ręką za tę samą linę. – Urugalu! Bądź świadkiem! Wyciągnął nogi ze spienionej wody i wspiął się na górę, dłoń za dłonią. Uwolniona od fragmentów platformy lina zakołysała się gwałtownie i Karsa uderzył o burtę statku. Stęknął głośno, ale nie zwolnił uścisku. – Karso! Uważaj na nogi! Teblor spojrzał w dół i zobaczył tylko ogromną, rozwartą niewiarygodnie szeroko paszczę, która wznosiła się w ślad za nim. Dłonie złapały go za nadgarstki. Karsa podciągnął się gwałtownie, krzycząc z bólu w barkach i biodrach. Paszcza zatrzasnęła się, tryskając mleczną wodą. Teblor uderzył kolanami o nadburcie. Przez chwilę miotał się jak szalony, aż wreszcie zdołał przerzucić ciało przez reling. Pociągnął nogi za sobą i runął z głośnym łoskotem na pokład. Torvald nie przestawał wrzeszczeć, zmuszając Teblora do przetoczenia się na drugi bok. Karsa zobaczył, że Daru rozpaczliwie trzyma się czegoś, co wyglądało na jakiegoś rodzaju harpun. Jego ledwie zrozumiałe krzyki zdawały się dotyczyć jakiejś liny. Karsa rozejrzał się wokół i zauważył cienką linę, przytwierdzoną do uchwytu harpuna. Jej zwój leżał w zasięgu ręki Teblora. Karsa powlókł się z jękiem w tamtym kierunku. Znalazł koniec sznura i pociągnął go za sobą ku dziobowi. Usiadł i owinął reling liną raz i drugi. Wtem Torvald zaklął głośno i sznur zaczął się rozwijać. Karsa oplótł reling po raz trzeci, po czym udało mu się zawiązać coś w rodzaju półsztyka. Nie spodziewał się, że ta cienka lina wytrzyma. Pochylił się pod nią, gdy ostatni odcinek 144 wymknął mu się z ręki. Sznur naprężył się z głośnym brzęczeniem. Galera zaskrzypiała głośno, a dziób wyraźnie się wygiął. Potem statek ruszył naprzód, posuwając się z drżeniem po piaszczystym dnie. Torvald dowlókł się na czworakach do Karsy. – Bogowie na dole, nie spodziewałem się... miejmy nadzieję, że lina wytrzyma! – wydyszał. – Jeśli tak się stanie, głód nie zagrozi nam przez długi czas. Tak jest, bardzo długi! – Klepnął Karsę w plecy, a potem wstał, chwytając się nadburcia. Z jego twarzy zniknął szalony uśmiech. – Och. Karsa również się podniósł. Przed dziobem było widać koniec harpuna, który płynął przez wzburzone morze, zostawiając na jego powierzchni ślad w kształcie litery V, prosto ku jednemu z większych statków. Kadłub przestał nagle zgrzytać o dno i statek pomknął naprzód. – Na rufę, Karso! Na rufę! Torvald spróbował pociągnąć wojownika za sobą, lecz po krótkiej chwili dał za wygraną, zaklął i popędził na łeb, na szyję w stronę rufy. Teblor powlókł się za nim chwiejnie, walcząc z falami ciemności. – Nie mogłeś nadziać mniejszego? Nagły wstrząs obalił obu na pokład. Trzask pękającego drewna poniósł się echem wzdłuż kręgosłupa galery. Ze wszystkich stron otoczyła ich woda, tryskająca z luków i przelewająca się przez burty. Deski kadłuba po obu stronach rozstąpiły się niczym palce rozpościeranej dłoni. Karsa miotał się w sięgającej mu pasa wodzie. Miał jeszcze pod stopami coś w rodzaju pokładu i udało mu się odzyskać pozycję pionową. Tuż przed nim kołysał się na falach jego urydzki krwawy miecz. Chwycił go, zacisnął dłoń na znajomej rękojeści. Ogarnęła go euforia. Z ust wyrwał mu się okrzyk bojowy jego plemienia. Podszedł do niego Torvald. – Jeśli to nie zatrzyma karłowatego serca tej ryby, to nic tego nie dokona. Chodź, musimy przejść na ten drugi cholerny statek. Ze wszystkich stron nadpływa więcej tych skurczybyków. Ruszyli z trudem naprzód. Statek, w który uderzyli, przechylał się w drugą stronę. Galera wbiła się w jego kadłub, tworząc w nim wielką dziurę, zanim sama się rozleciała. Dziób, do którego był przywiązany harpun, odłamał się i zniknął pod pokładem wielkiego statku. Nie ulegało wątpliwości, że spoczywa on pewnie na mieliźnie i zderzenie bynajmniej go z niej nie zepchnęło. Gdy zbliżyli się do potężnego otworu, usłyszeli, że w głębi ładowni coś miota się szaleńczo. – Niech mnie Kaptur weźmie! – mruknął z niedowierzaniem Torvald. – To bydlę przebiło kadłub przed nami. No cóż, przynajmniej nie walczymy z przeciwnikiem obdarzonym 145 genialnym umysłem. Podejrzewam, że sum jest tam uwięziony. Powinniśmy wybrać się na łowy... – Zostaw go mnie – warknął Karsa. – Tobie? Ty się ledwo trzymasz na nogach... – Ale i tak go zabiję. – Czy nie mogę chociaż popatrzeć? – Jeśli koniecznie chcesz. Pod kadłubem wielkiego statku znajdowały się trzy pokłady. O ile mogli to ocenić, najniższy z nich stanowił ładownię. Pozostałe dwa miały wysokość odpowiednią dla charakteryzujących się dużym wzrostem mieszkańców nizin. Ładownia była do połowy wypełniona ładunkiem. Wypływająca z niej woda niosła ze sobą pakunki, bele i skrzynie. Karsa skoczył do sięgającej mu pasa wody i ruszył w stronę, z której dobiegał hałas. Znalazł gigantyczną rybę na drugim pokładzie. Miotała się w spienionej wodzie, która sięgała Teblorowi zaledwie do kostek. Z ogromnego łba sterczały włócznie połamanych desek. Wyciekająca z ran krew nadawała pianie różową barwę. Ryba przetoczyła się na bok, odsłaniając gładkie, srebrzyste podbrzusze. Karsa zbliżył się do suma i wbił miecz w jego ciało. Potężny ogon uderzył wojownika z siłą kopnięcia rumaka. Teblor poszybował w górę i grzmotnął plecami o łukowatą burtę. Oszołomiony, osunął się w zmąconą wodę. Zamrugał, by usunąć z oczu kropelki wody, a potem obserwował śmiertelne konwulsje ryby, siedząc bez ruchu w ciemności. Po chwili pojawił się Torvald. – Nadal jesteś cholernie szybki, Karso. Zostawiłeś mnie z tyłu. Widzę, że już się uporałeś z rybą. W tej ładowni jest żywność... Teblor nie usłyszał nic więcej. Znowu stracił przytomność. Gdy ją odzyskał, poczuł intensywny smród rozkładającego się mięsa. Dostrzegał w półmroku zarys cielska martwej ryby. Z rozciętego brzucha wysunął się do połowy trup. Gdzieś daleko na górze było słychać czyjąś krzątaninę. Na prawo od ryby, w dość znacznej odległości, zobaczył strome schody, wiodące na górę. Karsa powstrzymał z wysiłkiem mdłości, zabrał miecz i poczołgał się w stronę schodów. Po chwili znalazł się na górnym pokładzie, na wysokości śródokręcia. Pokryta bliznami po użyciu czarów powierzchnia pochylała się ostro, co utrudniało poruszanie się. Pod dolnym relingiem spoczywały zgromadzone zapasy, a za burtę zwisały liny. Karsa zatrzymał się obok luku, by odzyskać dech w piersiach, po czym rozejrzał się wokół, szukając Torvalda Noma. Daru jednak gdzieś zniknął. Magia wyryła w pokładzie głębokie wyżłobienia. Nigdzie nie było widać ciał ani nic, co mogłoby zdradzić naturę właścicieli statku. Czarne drewno – które zdawało się emanować ciemność – pochodziło z drzew nieznanego Teblorowi gatunku. Nie było na nim żadnych ozdób, co sugerowało pragmatyczną prostotę. Ten widok dziwnie podniósł na duchu Karsę. 146 Zza dolnego relingu wylazł Torvald Nom. Udało mu się pozbyć łańcuchów. Zostały tylko czarne kajdany na rękach i nogach. Daru dyszał ciężko. Karsa wstał, wspierając się na mieczu. – Ach, mój olbrzymi przyjacielu, znowu jesteś ze mną! – Z pewnością irytuje cię moja słabość – poskarżył się Karsa. – Trudno się jej właściwie dziwić – odparł Torvald, przechodząc między stertami zapasów. – Znalazłem żywność. Zjedz coś, Karso, a ja opowiem ci, co odkryłem. Teblor ruszył ostrożnie ku niemu po pochyłym pokładzie. Torvald wyciągnął bochen ciemnego chleba, przypominający kształtem cegłę. – Znalazłem łódź z żaglem i wiosłami, więc nie padniemy ofiarą tej bezkresnej ciszy. Wody wystarczy nam na półtora tygodnia, jeśli będziemy zużywać ją oszczędnie, a głód nam nie zagrozi bez względu na to, jak szybko odzyskasz apetyt. Karsa wziął chleb z dłoni Daru i zaczął urywać małe kawałki. Zęby mu się trochę ruszały i bał się próbować czegoś więcej niż delikatne żucie. Chleb był pożywny i wilgotny. Były w nim kawałki słodkich owoców i smakował jak miód. Pierwszy kęs omal nie utknął Teblorowi w gardle. Torvald podał mu bukłak z wodą, po czym kontynuował monolog. – W łodzi są ławy dla około dwudziestu osób. Dla mieszkańców nizin jest dość przestronna, ale musiałem wyrwać jedną ławę, żebyś miał gdzie rozprostować nogi. Jeśli wychylisz się za nadburcie, sam ją zobaczysz. Załadowałem na nią wszystko, co tylko może się przydać. Jeśli sobie życzysz, możemy zbadać też inne statki, ale mamy już pod dostatkiem... – Nie ma potrzeby – przerwał mu Karsa. – Opuśćmy to miejsce jak najszybciej. Torvald przez chwilę przyglądał się uważnie Teblorowi, po czym skinął głową. – Zgoda. Karso, twierdzisz, że nie przywołałeś tego sztormu. Muszę ci uwierzyć. A przynajmniej uwierzyć w to, że nie przypominasz sobie takiego faktu. Zastanawiałem się jednak nad tym waszym kultem, tymi Siedmioma Twarzami w Skale, czy jak je tam zwał. Czy one mają własną grotę? Czy bytują w królestwie innym niż to, w którym my żyjemy? Karsa przełknął kolejny kęs chleba. – Nic nie słyszałem o tych grotach, o których opowiadasz, Torvaldzie Nom. Siedmiu mieszka w skale i w teblorskim świecie snów. – W świecie snów... – Torvald uniósł rękę. – A czy to miejsce przypomina ten wasz świat snów, Karso? – Nie. – A gdyby nastał w nim... potop? Wojownik skrzywił się wściekle. – Przypominasz mi Bairotha Gilda. Twoje słowa są pozbawione sensu. W teblorskim świecie snów nie ma wzgórz. Mchy i porosty pokrywają tam na wpół zasypane ziemią głazy, a śnieg tworzy niskie zaspy, rzeźbione przez mroźne wiatry. W dali widać stada dziwnych 147 zwierząt o brązowych futrach... – Czy byłeś tam kiedyś? Karsa wzruszył ramionami. – Tak opisują go szamani. – Zawahał się. – Miejsce, w którym ja byłem... – Ucichł, a potem potrząsnął głową. – Jest inne. Pełne... kolorowych mgieł. – Kolorowych mgieł. A czy spotkałeś tam waszych bogów? – Nie jesteś Teblorem. Nie muszę ci mówić nic więcej. I tak już za wiele powiedziałem. – Jak sobie życzysz. Chciałem tylko ustalić, gdzie jesteśmy. – Jesteśmy na morzu i nigdzie nie widać ziemi. – Tak, ale na jakim morzu? Gdzie się podziało słońce? Dlaczego nie ma tu nocy? Ani wiatru? Jaki kierunek powinniśmy wybrać? – To nie ma znaczenia. Dowolny kierunek. – Teblor podniósł się z beli, na której siedział. – Na razie się najadłem. Skończmy załadunek, a potem odpływajmy. – Jak sobie życzysz, Karso. * Z każdym mijającym dniem Karsa czuł się coraz silniejszy i na coraz dłuższą chwilę zastępował przy wiosłach Torvalda Noma. Morze było płytkie i łódź niejeden raz osiadała na mieliźnie, na szczęście jednak płycizny składały się tylko z piasku i kadłub nie uległ poważniejszym uszkodzeniom. Nie widzieli już olbrzymich sumów ani żadnych oznak życia w wodzie czy na niebie, choć od czasu do czasu mijali pozbawione kory i liści fragmenty drzew unoszące się na falach. Gdy Karsa odzyskał siły, ich zapas żywności zaczął się szybko kurczyć. Choć żaden z nich nie wspominał o tym ani słowem, desperacja stała się trzecim, niewidzialnym pasażerem łodzi, który uciszył Teblora i Daru, zakuł ich w kajdany podobne do tych, które nosili nad Srebrnym Jeziorem. Te widmowe okowy z każdym dniem stawały się coraz cięższe. Z początku mierzyli upływ dni, kierując się okresami snu i jawy, lecz szybko stracili rachubę, gdyż Karsa zaczął wiosłować, kiedy Torvald spał, i zastępował też zmęczonego towarzysza przy innych okazjach. Szybko stało się jasne, że Teblor potrzebuje coraz mniej odpoczynku, podczas gdy Daru wydawał się go wymagać wciąż więcej. Została im tylko jedna beczka z wodą, wypełniona w jednej trzeciej. Karsa siedział u wioseł, bez wysiłku poruszając w mętnej wodzie za małymi dla niego drągami. Torvald skulił się pod żaglem i spał niespokojnie. Ból w barkach Karsy ustąpił już niemal całkowicie, choć nadal doskwierały mu obolałe biodra i nogi. Mechanicznie poruszał wiosłami, wyprany z myśli i nieświadomy upływu czasu. Nie obchodziło go nic poza utrzymywaniem prostego kursu – w stopniu, w jakim było to możliwe pod nieobecność punktów orientacyjnych. Mógł się kierować jedynie kilwaterem łodzi. 148 Torvald otworzył przekrwione oczy. Dawno opuściła go gadatliwość. Karsa podejrzewał, że jego towarzysz jest chory. Od dłuższego czasu nie zamienili ze sobą ani słowa. Daru usiadł powoli. I zesztywniał. – Mamy towarzystwo – oznajmił załamującym się głosem. Karsa wciągnął wiosła na łódź i obejrzał się za siebie. Zmierzał ku nim wielki, czarny trójmasztowiec. Dwa szeregi wioseł śmigały nad mleczną wodą. Dalej, na samym horyzoncie, było widać prostą, ciemną linię. Teblor wziął w ręce miecz i wstał powoli. – To najdziwniejszy brzeg, jaki w życiu widziałem – mruknął Torvald. – Wolałbym, żebyśmy dotarli do niego bez towarzystwa. – To mur – stwierdził Karsa. – Prosty mur. A przed nim znajduje się coś w rodzaju plaży. – Ponownie przeniósł wzrok na zbliżający się statek. – Wygląda tak samo jak tamte zaatakowane przez mniejsze łodzie. – Tak, tyle że jest trochę większy. To pewnie okręt flagowy, chociaż nie widzę flagi. Dostrzegali już sylwetki tłoczące się na wyniosłym kasztelu dziobowym. Były wysokie, choć ustępowały wzrostem Karsie i były od niego znacznie chudsze. – To nie ludzie – wymamrotał Torvald. – Karso, nie sądzę, by byli przyjaźnie nastawieni. To tylko przeczucie, ale... – Widziałem już jednego z nich – przerwał mu Teblor. – Wypadł z brzucha tamtego suma. – Tę plażę zalewają fale, Karso. Leży na niej pełno wyrzuconych przez morze szczątków. Odpadki z całego świata. Tak jak podejrzewałem, to morze zjawiło się tu niedawno. – Ale pływają po nim statki. – Wynika z tego, że to również są nowi przybysze. Karsa zbył to spostrzeżenie obojętnym wzruszeniem ramion. – Masz broń, Torvaldzie Nom? – Harpun... i drewniany młotek. Nie spróbujesz najpierw z nimi porozmawiać? Teblor nie odpowiedział na to pytanie. Bliźniacze szeregi wioseł zawisły nieruchomo nad falami. Potężny okręt mknął ku nim siłą rozpędu. Nagle wiosła opadły i poruszyły się, mącąc wodę. Galera zwolniła, a potem się zatrzymała. Szalupa uderzyła ze stukiem o jej lewą burtę, tuż za dziobem. Rzucono im sznurową drabinkę, ale Karsa już się wdrapywał na pokład z mieczem na plecach. Na kadłubie nie brakowało miejsc, których mógł się uchwycić. Po chwili dotarł do relingu kasztelu dziobowego, przeskoczył nad nim i stanął wyprostowany na pokładzie. Otoczył go pierścień szaroskórych wojowników. Byli wyżsi niż mieszkańcy nizin, lecz o głowę niżsi od Teblora. U pasa mieli skryte w pochwach krzywe szable, a znaczna część ich ubrań była uszyta z niewyprawionych skór jakichś zwierząt – ciemnych, lśniących i porośniętych krótkim włosem. Długie brązowe włosy splatali sobie w zdobne warkocze, a 149 kanciaste oczy mieniły się rozmaitymi odcieniami. Za ich plecami, na śródokręciu, ułożono stos odciętych głów. Kilka z nich należało do mieszkańców nizin, lecz większość przypominała rysami twarzy wojowników, choć skórę miały czarną, nie szarą. Gdy Karsa ujrzał, że niezliczone oczy odciętych głów zwracają się ku niemu, wzdłuż kręgosłupa przebiegło mu dotknięcie lodu. Jeden z szaroskórych wojowników warknął coś niezrozumiałego, z miną równie wzgardliwą jak jego ton. Torvald wgramolił się na pokład za plecami Karsy. Wydawało się, że mówiący czeka na jakąś odpowiedź. Gdy ta nie padła, wszystkie twarze wykrzywiły się w szyderczych uśmiechach. Mówiący wydał rozkaz, wskazując na pokład. – Hm, on chce, żebyśmy uklękli, Karso – odezwał się Torvald. – Myślę, że może powinniśmy... – Nie klęknąłem, gdy nosiłem łańcuchy – warknął wojownik. – Dlaczego miałbym zrobić to teraz? – Dlatego, że naliczyłem ich szesnastu, a kto wie, ilu jeszcze chowa się pod pokładem. Do tego są coraz bardziej wściekli... – Szesnastu czy sześćdziesięciu, nie mają pojęcia o walce z Teblorami – przerwał mu Karsa. – Skąd wiesz... Karsa zauważył, że dwaj szaroskórzy wojownicy przesunęli zakute w stalowe rękawice dłonie ku rękojeściom swych oręży. Uderzył błyskawicznie krwawym mieczem, przecinając całe półkole nieprzyjaciół. Trysnęła krew. Ciała osuwały się na plecy, spadając przez niski reling na środkowy pokład. Na kasztelu dziobowym został jedynie Karsa i stojący krok za nim Torvald Nom. Siedmiu wojowników stojących na środkowym pokładzie odsunęło się jak jeden mąż. Potem wszyscy wyciągnęli miecze i ruszyli ostrożnie naprzód. – Stali w moim zasięgu – odpowiedział Karsa na zadane wcześniej przez Daru pytanie. – Stąd właśnie wiedziałem, że nic nie wiedzą o walce z Teblorami. A teraz bądź świadkiem tego, jak zdobędę ten statek. Skoczył z głośnym rykiem w sam środek grupy wrogów. Szaroskórym wojownikom nie brakowało umiejętności, w niczym im to jednak nie pomogło. Karsa zaznał już utraty wolności i nigdy więcej nie zamierzał się z tym pogodzić. Gdy te chude, mizerne istoty zażądały, by przed nimi uklęknął, obudziło to drzemiącą w nim furię. Sześciu z siedmiu wojowników padło. Ostatni odwrócił się i pobiegł z krzykiem ku drzwiom na przeciwległym końcu pokładu. Zatrzymał się na moment, by zdjąć z pobliskiego stojaka masywny harpun, odwrócił się i cisnął nim w Karsę. Teblor złapał pocisk lewą ręką. 150 Dopadł zbiega i powalił go przed samym wejściem. Potem się schylił, przełożył harpun do prawej dłoni, a krwawy miecz do lewej i wpadł do mrocznego przejścia. Dwa stopnie niżej znajdował się obszerny kambuz. Pośrodku pomieszczenia stał drewniany stół, a na jego drugim końcu widać było następne drzwi. Za nimi znalazł wąski korytarz z kojami po obu stronach. Prowadził ku zdobnym drzwiom, które otworzyły się z głośnym piskiem, gdy Teblor je pchnął. Czterech napastników, grad wymienianych ciosów. Karsa blokował uderzenia harpunem i kontratakował krwawym mieczem. Po chwili czterech wrogów konało na lśniącej, drewnianej podłodze. Piąta postać, siedząca na krześle na drugim końcu kajuty, uniosła ręce. W powietrzu zawirowały czary. Karsa warknął i runął naprzód. Magia rozbłysła i zgasła. Grot harpuna wniknął w pierś postaci, przeszył ją na wylot i wbił się w drewniane oparcie. Szara twarz zamarła w wyrazie niedowierzania. Oczy spojrzały po raz ostatni na Karsę, po czym życie w nich zamarło. – Urugalu! Bądź świadkiem gniewu Teblora! Po tych donośnych słowach zapadła cisza. Potem rozległo się powolne kapanie krwi ściekającej z krzesła czarodzieja na pokład. Karsa poczuł dotknięcie zimna, oddech kogoś nieznanego, bezimiennego, lecz pełnego furii. Warknął wściekle i odepchnął od siebie to wrażenie. Potem rozejrzał się wokół. Ściany kajuty wykonano z tego samego czarnego drewna, co resztę statku. Sufit był tu sklepiony dość wysoko jak na mieszkańców nizin. W kinkietach na ścianach paliły się lampki oliwne. Na stole walały się rozmaite mapy, z których jednak Teblor nie potrafił nic wyczytać. Od drzwi dobiegł jakiś dźwięk. Karsa się odwrócił. Do kajuty wszedł Torvald Nom. Przyjrzał się leżącym na podłodze trupom, po czym wbił wzrok w siedzącą na krześle postać, z której sterczało drzewce. – Nie musisz się martwić o wioślarzy – uspokoił Teblora. – Czy są niewolnikami? Jeśli tak, to ich uwolnimy. – Niewolnikami? – Torvald wzruszył ramionami. – Nie wydaje mi się. Nie mają łańcuchów, Karso. Co prawda, głów też nie mają. Jak już mówiłem, nie sądzę, byśmy musieli się ich obawiać. – Podszedł do stołu i obejrzał leżące na nim mapy. – Coś mi mówi, że te biedne sukinsyny, których przed chwilą zabiłeś, zgubiły się tak samo jak my... – To oni zwyciężyli w tej bitwie okrętów. – Ale niewiele im to dało. Karsa strząsnął krew z miecza i głęboko zaczerpnął tchu. – Nie klękam przed nikim. – Ja mógłbym uklęknąć dwa razy. Może to by ich usatysfakcjonowało. W ten sposób wiemy równie mało, jak przedtem. Nie poradzimy też sobie we dwóch z tak wielkim statkiem. 151 – Zrobiliby nam to samo, co uczynili wioślarzom – stwierdził Karsa. – Być może. – Torvald przeniósł uwagę na jednego z trupów leżących u jego stóp i przykucnął powoli. – Wyglądają dość barbarzyńsko... hmm, według standardów Daru, oczywiście. Focze skóry... a więc to prawdziwi żeglarze. Naszyjniki z pazurów, zębów i muszli. Ten na kapitańskim krześle był magiem? – Tak. Nie rozumiem takich wojowników. Dlaczego nie używają mieczy albo włóczni? Ich magia jest żałośnie słaba, a mimo to wierzą w nią tak mocno. Popatrz tylko na jego minę... – Ehe, zdziwił się – wyszeptał Torvald, przyglądając się Karsie. – Są pewni siebie dlatego, że magia z reguły działa. Większość napastników nie przeżywa czarodziejskiego ciosu. Magia rozszarpuje ich na strzępy. Karsa ruszył z powrotem ku drzwiom. Po chwili Torvald podążył za nim. Wrócili na pokład rufowy. Karsa zaczął rozbierać leżące tam trupy. Obcinał im uszy i języki, a potem wyrzucał nagie ciała za burtę. Daru przyglądał się temu przez pewien czas, po czym podszedł do odciętych głów. – One śledzą spojrzeniem wszystko, co robisz – powiedział do Karsy. – Nie mogę tego znieść. – Zdjął skórę spowijającą pobliski tobołek, owinął nią leżącą najbliżej głowę i zawiązał mocno sznur. – Sądzę, że ciemność powinna im bardziej odpowiadać... Karsa zmarszczył brwi. – Czemu tak mówisz, Torvaldzie Nom? Co byś wolał, możliwość obserwowania wszystkiego, co się dzieje wokół, czy ciemność? – To są Tiste Andii, wszyscy oprócz kilku. A tych kilku za bardzo przypomina mnie. – Kim są ci Tiste Andii? – To taki lud. Ponoć bardzo starożytny. Niektórzy z nich walczą w wyzwoleńczej armii Caladana Brooda na Genabackis. Tak czy inaczej, oddają cześć Ciemności. Ogarnięty nagłym znużeniem Karsa przysiadł na schodach wiodących na kasztel dziobowy. – Ciemność – mruknął. – Miejsce, w którym nic nie widać. To dziwny obiekt czci. – Być może najbardziej realistyczny ze wszystkich – skontrował Daru, zawijając w skórę kolejną odciętą głowę. – Jak wielu spośród nas kłania się jakiemuś bogu w rozpaczliwej nadziei, że w jakiś sposób odmienimy swój los? Modlitwa do znajomej twarzy pozwala odepchnąć strach przed nieznanym, czyli przed przyszłością. Kto wie, być może ci Tiste Andii są jedynymi spośród nas, którzy dostrzegają prawdę. Prawdę, którą jest pustka. – Podniósł ostrożnie kolejną czarnoskórą, długowłosą głowę. Wzrok cały czas miał odwrócony. – Całe szczęście, że ci biedacy nie mają gardeł i nie mogą wydawać żadnych dźwięków, bo w przeciwnym razie nie uniknęlibyśmy makabrycznej debaty. – Wątpisz we własne słowa? – Zawsze, Karso. Słowa pełnią tę samą funkcję, co bogowie, tylko na bardziej 152 przyziemnym poziomie. Dają osłonę przed grozą. Koszmary o tej chwili będą mnie zapewne dręczyły aż do dnia, gdy moje stare serce wreszcie przestanie bić. Niekończący się korowód głów o aż nazbyt świadomym spojrzeniu, które kolejno owijam w focze skóry. A gdy tylko uporam się z jedną, trzask! pojawia się następna. – Gadasz same głupstwa. – Och, a ile dusz ty wysłałeś w ciemność, Karso Orlong? Teblor przymrużył powieki. – Nie sądzę, by to ciemność znalazły – odparł cicho. Po chwili odwrócił bez słowa wzrok. Uświadomił sobie nagle, że jeszcze przed rokiem zabiłby kogoś, kto powiedziałby mu to, co słyszy od Torvalda, pod warunkiem, że zrozumiałby, iż chodziło o to, by go zranić, co nie wydawało się zbyt prawdopodobne. Przed rokiem słowa były dla niego czymś ciężkim i nieporęcznym, zamkniętym w prostym, choć nieco tajemniczym świecie. Była to jednak wada samego Karsy, nie cecha charakteryzująca wszystkich Teblorów, gdyż Bairoth Gild nieustannie zarzucał Karsę wieloznacznymi słowami. Sprytnego wojownika wielce to bawiło, choć jego wesołość zapewne zmniejszał nieco fakt, iż ofiara nie zdawała sobie sprawy z jego intencji. Trwający bez końca potok słów Torvalda Noma, nie, coś więcej – wszystko, co przeżył Karsa od chwili opuszczenia wioski – pomogło mu uświadomić sobie złożoność świata. Subtelność była dotąd jadowitą żmiją, która prześlizgiwała się niepostrzeżenie przez jego życie. Wielokrotnie zatapiała kły w jego ciele, lecz on nigdy nie zdawał sobie sprawy, z czym ma do czynienia, nie wiedział, skąd bierze się jego ból. Jad przeniknął głęboko w jego żyły, a on – o ile w ogóle na to reagował – potrafił odpowiedzieć jedynie przemocą, często uderzając na oślep, we wszystkie strony. Ciemność i życie na oślep. Karsa ponownie spojrzał na Daru, który klęczał na pokładzie, owijając w futro kolejne głowy. A kto zdjął zasłonę z moich oczu? Kto przebudził Karsę Orlonga, syna Synyga? Urugal? Nie, to nie Urugal. Karsa był tego pewien. Od jego boga pochodził nieziemski gniew, który czuł w kajucie, lodowate tchnienie, jakie go owiało. Gwałtowne niezadowolenie, przyjęte przez Karsę z dziwną... obojętnością. Siedem Twarzy w Skale nigdy nie mówiło o wolności. Teblorzy byli ich sługami. Ich niewolnikami. – Wyglądasz nie najlepiej, Karso – zauważył Torvald, podchodząc do wojownika. – Przepraszam za te ostatnie słowa... – Nie ma za co, Torvaldzie Nom – odrzekł Teblor, wstając. – Powinniśmy wracać na naszą... Przerwał, gdy na niego, a potem na pokład, spadły pierwsze krople deszczu. Mlecznego, szlamowatego deszczu. 153 – Brr! – mruknął Torvald. – Jeśli to ślina boga, to ten bóg na pewno jest niezdrów. Woda cuchnęła zgnilizną. Szybko pokryła pokłady, takielunek i wystrzępione żagle grubą warstwą jasnej mazi. Daru zaklął pod nosem i zaczął gromadzić żywność oraz beczki z wodą, by załadować je na ich łódź. Karsa dokonał ostatniego obchodu pokładów, przyjrzał się broni i zbrojom, które ściągnął z szaroskórych trupów, a na koniec znalazł stojak z harpunami i zdjął z niego sześć pozostałych sztuk. Ulewa wciąż się nasilała. Okręt ze wszystkich stron otoczyły mroczne, nieprzeniknione ściany wody. Ślizgający się na coraz grubszej warstwie błota Karsa i Torvald pośpiesznie uzupełnili zapasy i odpłynęli. U wioseł siedział Teblor. Po paru chwilach stracili statek z oczu, a deszcz wyraźnie zelżał. Jeszcze pięć ruchów wioseł i całkowicie znaleźli się poza jego zasięgiem. Kołysali się na łagodnych falach pod bladym niebem. Przed sobą widzieli niezwykły brzeg, który zbliżał się z każdą chwilą. Gdy łódź ze swymi dwoma pasażerami zniknęła za zasłoną błotnistego deszczu, z pokrywającego kasztel dziobowy potężnego okrętu mułu wyłoniło się siedem niemal niematerialnych postaci. Kości miały połamane, a z ziejących ran nie wypływała ani kropla krwi. Wszystkie chwiały się niepewnie w mroku, jakby trudno im było istnieć w tym miejscu. – Za każdym razem, gdy próbujemy zacisnąć węzeł... – wysyczała gniewnie jedna z nich. – On go przecina – dokończyła druga pełnym gorzkiej ironii tonem. Trzecia postać zeszła na pokład rufowy i od niechcenia kopnęła porzucony miecz. – Winę ponoszą Tiste Edur – oznajmiła ochrypłym głosem. – Jeśli trzeba wymierzyć komuś karę, powinna ona być odpowiedzią na ich arogancję. – Nie mamy prawa tego żądać – warknęła pierwsza postać. – Nie my sprawujemy władzę nad tym planem... – Ani nie Tiste Edur! – To prawda. Przydzielono nam odrębne zadania. Karsa Orlong żyje i tylko on powinien nas obchodzić... – Zaczyna mieć wątpliwości. – Ale jego podróż trwa nadal. To my, z niewielką mocą, jaką możemy dysponować, musimy nim pokierować. – Jak dotąd nie odnieśliśmy w tym zakresie większych sukcesów! – Nieprawda. Strzaskana Grota znowu się budzi. Złamane serce Pierwszego Imperium zaczęło krwawić. W tej chwili to nawet nie strużka, ale wkrótce przerodzi się w potop. Musimy tylko wprowadzić wybranego przez nas wojownika w odpowiedni nurt... – Ale czy leży to w naszej, nadal ograniczonej, mocy? – Przekonajmy się. Zacznijmy przygotowania. Ber’ok, rozsyp w kajucie garść otataralowego proszku. Grota czarodzieja Tiste Edur nadal jest otwarta, a w tym miejscu 154 szybko przerodzi się w ranę... rosnącą ranę. Nie nadszedł jeszcze czas na takie rzeczy. Mówiący uniósł głowę. Wydawało się, że węszy. – Musimy się śpieszyć – oznajmił po chwili. – Obawiam się, że nas ścigają. Pozostała szóstka zwróciła się ku niemu. Skinął głową w odpowiedzi na ich niewypowiedziane pytanie. – Tak. Kuzyni wpadli na nasz trop. * U stóp potężnego muru nagromadziły się szczątki przyniesione tu z całej krainy. W mule walały się wyrwane z korzeniami drzewa, z grubsza ociosane kłody, deski, gonty oraz fragmenty wozów. Wzdłuż brzegu leżały sterty trawy i zbutwiałych liści, tworzące szeroką równinę, która poruszała się w rytm ruchu fal. Torvald Nom siedział na dziobie, a Karsa trudził się przy wiosłach. – Nie wiem, w jaki sposób mamy się dostać do tego muru – narzekał Daru. – Lepiej zawracaj, przyjacielu, bo inaczej władujemy się w tę masę, a tu są sumy. Karsa zwolnił. Dryfująca łódź ocierała się o pokrywający wodę dywan. Po kilku chwilach stało się jasne, że jest tu prąd, który znosi łódź wzdłuż brzegu. – To pierwszy taki przypadek na tym morzu – mruknął Torvald. – Myślisz, że to coś w rodzaju pływu? – Nie – zaprzeczył Teblor, wodząc wzrokiem wzdłuż niezwykłego brzegu w kierunku, w którym płynął prąd. – To wyłom w murze. – Och. Widzisz go? – Chyba tak. Prąd znosił ich coraz szybciej. – W linii brzegu widać wgłębienie – tłumaczył Karsa – a w miejscu, gdzie powinien być mur, ugrzęzło mnóstwo drzew i kłód. Nie słyszysz ryku? – Ehe, teraz już słyszę – przyznał Daru z napięciem w głosie. Wyprostował się nagle. – Widzę to. Karso, lepiej będzie... – Tak, lepiej będzie, jak to ominiemy. Teblor ponownie chwycił za wiosła i skierował łódź w inną stronę. Szalupa zmieniła ospale kierunek, a potem zaczęła się obracać. Karsa wspierał każdy ruch wioseł całym ciężarem ciała, starając się odzyskać panowanie nad łodzią. Woda wirowała wokół nich jak szalona. – Karso! – krzyknął Torvald. – Przy wyłomie ktoś jest! Widzę rozbitą łódź. Wiosłujący w poprzek prądu Teblor miał wyłom po lewej stronie. Spojrzał we wskazanym przez Torvalda kierunku i po chwili obnażył zęby. – To handlarz niewolników i jego ludzie. – Machają do nas rękami. 155 Karsa przestał poruszać lewym wiosłem. – Nie pokonamy tego prądu – oznajmił, zawracając łódź. – Im dalej się posuwam, tym staje się silniejszy. – Chyba to właśnie spotkało łódź Silgara. Udało im się dobić do brzegu po tej stronie, ale jednocześnie ją przedziurawili. Postarajmy się uniknąć podobnego losu, Karso. O ile to tylko możliwe, oczywiście. – W takim razie uważaj na zanurzone kłody – zasugerował Teblor, kierując łódź bliżej brzegu. – Czy mieszkańcy nizin mają broń? – Żadnej nie widzę – odparł po chwili Torvald. – Wydaje się, że są, hmm, w raczej kiepskim stanie. Przycupnęli na wysepce z kłód. Silgar, Damisk i jeszcze jeden... chyba Borrug. Bogowie, Karso, oni konają z głodu. – Łap za harpun – warknął Teblor. – Głód mógł ich przywieść do desperacji. – Trochę bliżej brzegu, Karso. Jesteśmy już prawie na miejscu. Kadłub stuknął cicho o brzeg. Potem rozległ się urywany zgrzyt, gdy prąd próbował pociągnąć ich dalej. Torvald wygramolił się z łodzi, w jednej ręce trzymając liny, a w drugiej harpun. Karsa odwrócił się i zauważył trzech skulonych Nathijczyków, którzy nie zrobili nic, by pomóc Daru. Wręcz odsunęli się od niego tak daleko, jak tylko było to możliwe na maleńkiej wysepce z kłód. W oddali było słychać ryk przepływającej przez wyłom wody, bliżej natomiast rozlegały się złowieszcze trzaski, stuki i grzechot przesuwających się kłód. Wysepka rozpadała się powoli. Torvald przycumował łódź, wiążąc liny do rozmaitych gałęzi i korzeni. Karsa wyszedł na wysepkę i wyciągnął krwawy miecz, nie spuszczając wzroku z Silgara. Handlarz niewolników spróbował odsunąć się jeszcze bardziej. Obok trzech wychudzonych mieszkańców nizin leżały szczątki czwartego. Jego kości starannie obgryziono. – Teblorze! Musisz mnie wysłuchać! – błagał Silgar. Karsa zmierzał powoli ku niemu. – Mogę nas uratować! Torvald pociągnął towarzysza za rękaw. – Zaczekaj, przyjacielu. Wysłuchajmy skurwysyna. – Powie wszystko, żeby ocalić skórę – warknął Karsa. – Ale mimo to... – Karso Orlong, posłuchaj mnie! – odezwał się Damisk Szary Pies. Ta wysepka się rozpada. Potrzebna nam twoja łódź. Silgar jest magiem. Może otworzyć portal. Ale nie w chwili, gdy tonie. Rozumiesz? Będziemy mogli wydostać się z tego królestwa. – Karso – poparł go Torvald. Zachwiał się nagle, gdy kłody przesunęły się pod jego stopami. Jeszcze mocniej uchwycił się kończyny Teblora. Karsa popatrzył na niego z góry. 156 – Ufasz Silgarowi? – Oczywiście, że nie. Ale nie mamy wyboru. Wątpliwe, byśmy przeżyli, jeśli spróbujemy przepłynąć łodzią przez wyłom. Nie wiemy nawet, jak wysoki jest ten mur. Przepaść po drugiej stronie może być bezdenna. Karso, my mamy broń, a oni nie. Poza tym, są zbyt słabi, by sprawić nam kłopoty. Widzisz to, prawda? Silgar wrzasnął przeraźliwie, gdy znaczny fragment wyspy za jego plecami rozsypał się nagle. Karsa skrzywił się wściekle i schował miecz do pochwy. – Zacznij odcumowywać łódź, Torvald. – Skinął dłonią na mieszkańców nizin. – Chodźcie więc. Zapamiętaj sobie, handlarzu niewolników, wystarczy jedna oznaka zdrady, a twoi kamraci obgryzą twoje kości. Damisk, Silgar i Borrug ruszyli niepewnie w jego stronę. Cały fragment wyspy oderwał się od niej i odpłynął z prądem. Najwyraźniej wyłom poszerzał się pod naporem morza. Silgar wdrapał się na pokład i przykucnął obok dziobu. – Otworzę portal – oznajmił ochrypłym głosem. – Mogę to zrobić tylko raz... – W takim razie dlaczego nie uciekliście stąd już dawno? – zapytał Torvald, który właśnie odwiązał ostatnią cumę i wrócił do łodzi. – Przedtem nie było ścieżki. Nie na morzu. Ale teraz, tutaj, ktoś otworzył bramę. Niedaleko stąd. Utkanie... osłabło. Brak mi umiejętności, by dokonać tego samemu, ale potrafię podążyć śladem nieznajomego. Łódź odbiła od brzegów rozpadającej się wysepki i prąd szarpnął nią gwałtownie. Karsa poruszał wiosłami ze wszystkich sił, starając się płynąć w poprzek wartkiego nurtu. – Podążyć? – powtórzył Torvald. – A dokąd? Silgar tylko potrząsnął głową. Karsa zostawił wiosła, przeszedł na rufę i ujął rumpel w dłonie. Spieniony, pełen odpadków nurt poniósł ich w stronę wyłomu. Nad miejscem, w którym pękł mur, unosił się obłok koloru ochry, wysoki i potężny jak chmura burzowa. Wydawało się, że pod nim nie ma zupełnie nic. Silgar wymachiwał obiema rękami niczym ślepiec szukający klamki. Wtem skierował w prawo wyprostowany palec. – Tam! – wrzasnął, spoglądając z szaloną miną na Karsę. – Tam! Płyń w tamtą stronę! Miejsce, które wskazywał Silgar, wyglądem nie różniło się od innych. Tuż za nim woda po prostu znikała za rozedrganą linią wyłomu. Teblor wzruszył ramionami i obrócił ster. Nie obchodziło go zbytnio, dokąd się przeniosą. Jeśli Silgarowi się nie uda, łódź runie w dół z niewiadomej wysokości i rozbije się pośród straszliwego wiru, który pochłonie ich wszystkich. Wszyscy poza nim i Silgarem przykucnęli, oniemiali z przerażenia. 157 Teblor uśmiechnął się. – Urugalu! – ryknął, unosząc się lekko, gdy łódź pomknęła ku krawędzi. Połknęła ich ciemność. A potem runęli w dół. Rozległ się ogłuszający trzask. Uchwyt rumpla rozszczepił się w dłoniach Karsy, a rufa uderzyła go gwałtownie od tyłu, ciskając nim naprzód. Po chwili wpadł do wody. Zaczerpnął odruchowo tchu pod wpływem wstrząsu, wypełniając usta słoną morską wodą. Potem pochłonął go zimny mrok. Płynął ku górze, aż wreszcie wystawił głowę nad powierzchnię, lecz było tu równie ciemno, jakby wpadli do głębokiej studni albo przenieśli się do jaskini. Nieopodal ktoś kasłał uporczywie, a nieco dalej inny ocalony miotał się szaleńczo w wodzie. O Karsę ocierały się pływające na powierzchni szczątki łodzi. Szalupa rozpadła się na kawałki, mimo że Teblor był przekonany, iż nie spadli z bardzo wysoka. Pojawili się gdzieś na wysokości dwóch dorosłych wojowników nad wodą. Łódź powinna wytrzymać taki upadek, chyba że w coś uderzyła. – Karso! Podpłynął do niego zanoszący się kaszlem Torvald Nom. Daru znalazł drzewce jednego z wioseł i zarzucił na nie ramiona. – Co tu się stało, w imię Kaptura? – Przeszliśmy przez czarodziejską bramę – wyjaśnił Karsa. – To powinno być oczywiste, bo jesteśmy teraz gdzie indziej. – To nie takie proste – sprzeciwił się Torvald. – Popatrz na to wiosło. O, tu, przy końcu. Karsa unosił się swobodnie w słonej wodzie i nie sprawiło mu większych trudności podpłynięcie do końca wiosła. Wyglądało ono tak, jakby je przeciął jednym uderzeniem żelazny miecz, jakich używali mieszkańcy nizin. Teblor chrząknął. Odległe miotanie stawało się coraz bliższe. Ze znacznie większej dali dobiegł ich głos Damiska. – Tutaj! – odkrzyknął Torvald. Obok pojawiła się niewyraźna postać. Był to Silgar, trzymający się jednej z beczek na wodę. – Gdzie jesteśmy? – zapytał handlarza niewolników Karsa. – Skąd mam wiedzieć? – warknął Nathijczyk. – Nie stworzyłem tej bramy, tylko z niej skorzystałem. Do tego była już prawie zamknięta. Dlatego dno łodzi nie przeszło razem z nami, a zostało odcięte. Niemniej jednak, sądzę, że jesteśmy na morzu, pod zachmurzonym niebem. Gdyby nie było tu żadnego światła, nie widzielibyśmy siebie nawzajem. Niestety, nie słyszę fal bijących o brzeg, chociaż pogoda jest bezwietrzna i niewykluczone, że po prostu ich nie ma. – To znaczy, że możemy być dwanaście uderzeń wioseł od brzegu i o tym nie wiedzieć. 158 – Tak. Na szczęście dla nas, to dość ciepłe morze. Musimy po prostu zaczekać na świt... – Zakładając, że świt nadejdzie – wtrącił Torvald. – Nadejdzie – zapewnił Silgar. – Poczuj warstwowość tej wody. Na dole, gdzie mamy stopy, jest wyraźnie zimniejsza. Jestem pewien, że na to morze patrzyło niedawno słońce. Podpłynął do nich Damisk, wlokący za sobą Borruga, który wyglądał na nieprzytomnego. Gdy wyciągnął rękę w stronę beczki, Silgar odepchnął go i odpłynął na bok. – Szefie! – wydyszał Damisk. – Ta beczka ledwie wytrzymuje mój ciężar – wysyczał Silgar. – Jest prawie wypełniona słodką wodą, która zapewne będzie nam potrzebna. Co się stało Borrugowi? Torvald przesunął się, by zrobić Damiskowi miejsce przy wiośle. Wytatuowany zwiadowca spróbował przerzucić przez nie również ramiona Borruga i Daru podpłynął bliżej, by mu pomóc. – Nie wiem, co mu jest – przyznał Damisk. – Może walnął się w głowę, chociaż nie wyczuwam rany. Najpierw bełkotał i unosił się bezwładnie na wodzie, a potem po prostu stracił przytomność. Mało brakowało, żeby się utopił. Miałem szczęście, że zdążyłem do niego dopłynąć. Głowa Borruga ciągle zanurzała się pod powierzchnię. Karsa wyciągnął rękę i chwycił go za nadgarstki. – Ja się nim zajmę – warknął, zarzucając sobie jego ręce na szyję. – Światło! – zawołał nagle Torvald. – Widziałem światło! Tam! Wszyscy się odwrócili. – Nic nie widzę – warknął Silgar. – Widziałem je – upierał się Torvald. – Było niewyraźne i już zniknęło, ale na pewno je widziałem. – To pewnie wytwór przeciążonej wyobraźni – skwitował Silgar. – Gdybym miał siły, otworzyłbym grotę... – Wiem, co widziałem – nie ustępował Daru. – Prowadź nas więc, Torvaldzie Nom – rzekł Karsa. – To może być niewłaściwy kierunek! – wysyczał Silgar. – Bezpieczniej będzie zaczekać... – To czekaj – rzucił Karsa. – To ja mam słodką wodę, nie wy. – Celna uwaga. W takim razie będę musiał cię zabić, skoro postanowiłeś tu zostać. W końcu możemy potrzebować tej wody, a tobie nie będzie już potrzebna, bo będziesz martwy. – Teblorska logika jest naprawdę cudowna – stwierdził z chichotem Torvald. – Proszę bardzo, popłynę z wami – ustąpił Silgar. Daru ruszył naprzód wolnym, lecz miarowym tempem. Uderzał nogami pod powierzchnią, pchając wiosło przed sobą. Damisk trzymał jedną rękę na drzewcu, poruszając 159 dziwnie nogami, jak żaba. Karsa podążył za nimi, ściskając w jednej dłoni ręce Borruga. Głowa nieprzytomnego mieszkańca nizin spoczywała na prawym ramieniu Teblora, a kolana obijały się o jego uda. Silgar płynął nieco z boku, pchając przed sobą beczkę. Karsa zauważył, że jest w niej mniej wody, niż twierdził handlarz niewolników, i z łatwością mogłaby utrzymać na powierzchni ich wszystkich. Teblor nie czuł jednak takiej potrzeby. Nie był szczególnie zmęczony i wydawało się, że jego ciało unosi się na wodzie łatwiej niż ciała mieszkańców nizin. Gdy tylko zaczerpnął powietrza w płuca, jego barki, górna część ramion i górna połowa klatki piersiowej wynurzały się nad wodę. Borrug nie przeszkadzał mu zbytnio, pomijając fakt, że jego kolana ciągle utrudniały ruchy nóg Teblora. Zdał sobie nagle sprawę, że z tymi kolanami coś jest nie w porządku. Zatrzymał się i wyciągnął rękę. Obie nogi mieszkańca nizin były równo ucięte, tuż pod kolanami. Woda za nimi była wyraźnie cieplejsza. – Co się stało? – zapytał Torvald, oglądając się za siebie. – Jak myślisz, czy w tych wodach są sumy? – Wątpię w to – odparł Daru. – W końcu tam woda była słodka. – To dobrze – mruknął Karsa i znowu ruszył naprzód. Światło, które widział Torvald, nie pojawiło się po raz drugi. Płynęli dalej przez ciemność i zupełnie nieruchomą wodę. – To głupota – stwierdził po pewnym czasie Silgar. – Męczymy się bez żadnego pożytku... – Karso, czemu pytałeś o sumy?! – zawołał nagle Torvald. Z wody wynurzył się jakiś potężny kształt o szorstkiej skórze, który opadł na plecy Teblora, zanurzając go pod powierzchnię. Nadgarstki Borruga wyrwały się nagle z jego uścisku i zniknęły. Pogrążony w wodzie głębiej niż na wzrost wojownika, Karsa odwrócił się, uderzając wściekle nogami. Jedną trafił w coś twardego i nieruchomego. Teblor wykorzystał ten punkt oparcia i odepchnął się, płynąc ku powierzchni. Gdy do niej dotarł – ściskając w dłoniach krwawy miecz – ujrzał bliżej niż na długość ciała od siebie ogromną, szarą rybę. Jej zębata paszcza zamykała się właśnie na ciele Borruga. Widać było tylko poranioną głowę, barki i zwisające bezwładnie ręce mieszkańca nizin. Stworzenie rzucało szaleńczo na boki szerokim łbem, a jego dziwne, podobne do spodków oczy lśniły, jakby coś oświetlało je od środka. Za plecami Karsy rozległ się krzyk. Teblor odwrócił się i zobaczył, że Damisk i Silgar tłuką zaciekle nogami, próbując ucieczki. Torvald odwrócił się na plecy, uderzając wściekle nogami pod powierzchnią. Dłonie zacisnął kurczowo na wiośle. On jeden milczał, choć jego twarz zamarła w grymasie strachu. 160 Karsa ponownie spojrzał na rybę. Wydawało się, że przełknięcie Borruga sprawia jej trudność. Jedno z ramion mężczyzny ugrzęzło w poprzek paszczy. Stworzenie stało w wodzie niemal pionowo, miotając łbem na boki. Karsa warknął ze złością i popłynął w jego stronę. Gdy był już blisko, zwłoki Borruga zniknęły wreszcie w paszczy. Teblor zaczerpnął głęboko tchu i uderzył wściekle nogami, wynurzając się do połowy. Krwawy miecz przeszył obłok wodnego pyłu i wbił się w nadal otwarty pysk. Na przedramiona Karsy trysnęła ciepła krew. Ryba szarpnęła się gwałtownie do tyłu. Karsa rzucił się ku niej, zaciskając nogi na ciele stworzenia tuż pod płetwami piersiowymi. Bestia wyginała gwałtownie ciało, lecz nie mogła się uwolnić z zacieśniającego się uchwytu Teblora. Karsa odwrócił miecz i wbił ostrze głęboko w brzuch stwora, przecinając go w dół. Woda zrobiła się nagle gorąca od krwi i żółci. Ciało ryby stało się martwym ciężarem, wciągającym wojownika w głębinę. Karsa włożył miecz do pochwy, po czym wsunął rękę w ziejącą ranę znikającego pod powierzchnią stworzenia. Zacisnął dłoń na poszarpanym na strzępy udzie Borruga, docierając palcami aż do kości. Teblor wyciągnął mieszkańca nizin na zewnątrz. Jego ciało otaczała chmura mlecznego, szczypiącego w oczy płynu. Potem popłynął ku powierzchni, ciągnąc zwłoki za sobą. Torvald krzyczał coraz głośniej. Karsa odwrócił się i zobaczył, że Daru stoi w sięgającej mu pasa wodzie, wymachując rękami. Obok niego Silgar i Damisk brodzili ku nieznanemu brzegowi. Teblor ruszył w tamtą stronę, wlokąc za sobą Borruga. Sześć uderzeń nóg i poczuł pod stopami piaszczyste dno. Stanął na nim, nie wypuszczając z rąk nogi Borruga. Po paru chwilach był już na brzegu. Jego towarzysze siedzieli lub klęczeli na pasie jasnego piasku, dysząc ciężko. Karsa upuścił zwłoki na plażę. Stał z odchyloną głową, węsząc w ciepłym, parnym powietrzu. Za usianą muszelkami linią wody wysokiej widać było gęste, bujne listowie. Słyszał bzyczenie owadów oraz słaby szelest łapek jakiegoś małego stworzonka, chodzącego po suchych wodorostach. Torvald podczołgał się do wojownika. – Karso, on nie żyje. Był już martwy, gdy połknął go rekin... – A więc tak wygląda rekin. Marynarze na malazańskim statku mówili o nich. – Karso, kiedy rekin kogoś połknie, nie ma sensu ratować biednego skurczybyka. Jest już po nim... – Był pod moją opieką – burknął Teblor. – Rekin nie miał do niego prawa, wszystko jedno, czy był żywy, czy martwy. Klęczący kilka kroków od nich Silgar wstał. Słysząc słowa Karsy, wybuchnął piskliwym 161 śmiechem. – Z brzucha rekina na ucztę dla mew i krabów. Żałosny duch Borruga z pewnością ci podziękuje, Teblorze! – Wyniosłem mieszkańca nizin na ląd – odpowiedział Karsa – a teraz przekazuję go tobie, handlarzu niewolników. Jeśli chcesz zostawić go mewom i krabom, to już tylko twoja decyzja. Spojrzał na pogrążone w mroku morze, lecz nigdzie nie było widać martwego rekina. – Nikt by mi nie uwierzył – mruknął Torvald. – W co by ci nie uwierzyli, Torvaldzie Nom? – Och, wyobraziłem sobie, że za wiele lat, gdy będę już stary, usiądę „U Quipa” w Darudżystanie i zacznę o tym wszystkim opowiadać. Widziałem to na własne oczy, a mimo to sam ledwie w to wierzę. Kiedy uderzyłeś tym mieczem, wynurzyłeś się z wody do pasa. Pewnie to dla ciebie łatwiejsze, bo masz cztery płuca, ale i tak... Potrząsnął głową. Karsa wzruszył ramionami. – Sumy były gorsze – stwierdził. – Nie lubiłem tych sumów. – Sugeruję, byśmy się trochę przespali – zawołał Silgar. – Gdy wzejdzie słońce, przekonamy się, co można odkryć na tym brzegu. Na razie podziękujmy Maelowi, że żyjemy. – Wybacz, ale wolę podziękować upartemu teblorskiemu wojownikowi niż jakiemuś tam morskiemu bogu – nie zgodził się Torvald. – To znaczy, że błędnie ulokowałeś swą wiarę. Handlarz niewolników uśmiechnął się szyderczo i odwrócił do niego plecami. Torvald wstał powoli. – Karso – wyszeptał – powinieneś się dowiedzieć, że ulubionym przez Maela morskim stworzeniem jest rekin. Nie wątpię, że gdy byliśmy w wodzie, Silgar modlił się bardzo intensywnie. – To nie ma znaczenia – stwierdził Karsa. Wypełnił płuca przesyconym zapachami dżungli powietrzem, po czym wypuścił je powoli. – Dotarłem na ląd, jestem wolny, a teraz ruszę przed siebie tą plażą, by poznać smak tej nowej krainy. – W takim razie pójdę z tobą, przyjacielu. Jestem przekonany, że światło, które widziałem, znajdowało się gdzieś po prawej, nieco powyżej plaży. Chciałbym to zbadać. – Jak sobie życzysz, Torvaldzie Nom. Ruszyli wzdłuż plaży. – Karso, Silgar i Damisk nie mają w sobie ani krzty przyzwoitości, ja jednak ją posiadam. Być może to niewielka odrobina, ale zawsze. Dlatego ci dziękuję. – Ocaliliśmy sobie nawzajem życie, Torvaldzie Nom. Dlatego z przyjemnością zwę cię przyjacielem i uważam za wojownika. Nie teblorskiego wojownika, oczywiście, niemniej jednak wojownika. 162 Daru milczał przez długą chwilę. Oddalili się poza zasięg wzroku Silgara i Damiska. W urwisku po ich prawej stronie było widać warstwy jasnego kamienia. Wyrzeźbioną przez fale ścianę przesłaniały pnącza wyrastające z widocznych na skalnym nawisie gęstych chaszczy. Z prześwitu między chmurami padało blade światło gwiazd, które odbijało się w niemal nieruchomej wodzie po lewej. Piasek pod ich nogami przeszedł w gładką, pofałdowaną skałę. Torvald dotknął ramienia Karsy i zatrzymał się, wskazując na szczyt zbocza. – Tam – wyszeptał. Teblor chrząknął cicho. Nad zaroślami górowała przysadzista, pokraczna wieża. Miała lekko kanciaste kształty i ostro zwężała się ku zwieńczonemu płaskim dachem szczytowi. Przycupnęła nad plażą niczym czarny, sękaty pień. W trzech czwartych wysokości jej zwróconej ku morzu ściany znajdowało się głęboko osadzone, trójkątne okno. Zza wypaczonych desek okiennicy sączyło się blade, żółte światło. Na brzeg schodziła wąska, kręta ścieżka, a nieopodal – pięć kroków nad linią wody wysokiej – leżały szczątki łodzi rybackiej. Żebra kadłuba sterczały na boki, spowite w wodorosty i pokryte guanem. – Złożymy tam wizytę? – zapytał Torvald. – Tak – odpowiedział Karsa i ruszył ku ścieżce. Daru dogonił go szybko i szedł obok. – Tylko nie zbieraj trofeów, zgoda? – Zależy, jak nas przyjmą – odparł Teblor ze wzruszeniem ramion. – Obcy na bezludnym wybrzeżu. Jeden z nich jest olbrzymem z mieczem, który niemal dorównuje długością mojemu wzrostowi. W samym środku nocy. Dobijają się do drzwi. Jeśli przyjmą nas z otwartymi ramionami, to będzie prawdziwy cud, Karso. Co gorsza, nie wydaje się zbyt prawdopodobne, byśmy znali jakiś wspólny język... – Za dużo słów – przerwał mu Karsa. Dotarli do podstawy wieży. Od strony morza nie było tu wejścia. Dobrze wydeptana, pokryta wapiennym pyłem ścieżka prowadziła na drugą stronę. Leżały tu stosy wielkich płyt żółtego kamienia. Wyglądało na to, że wiele z nich przyciągnięto tu z innych miejsc. Pokrywały je ślady dłuta i obróbki. Wieżę zbudowano z identycznego materiału, choć jej sękaty wygląd pozostawał niewyjaśniony aż do chwili, gdy Karsa i Torvald podeszli bliżej. Daru wyciągnął rękę i przebiegł palcami po jednym z kamieni węgielnych. – Ta wieża składa się z samych skamieniałości – wyszeptał. – Co to są skamieniałości? – zapytał Karsa, przyglądając się niezwykłym kształtom zatopionym w kamieniu. – Starożytne formy życia, które obróciły się w kamień. Przypuszczam, że uczeni potrafią wytłumaczyć, w jaki sposób dochodzi do takiej transformacji. Niestety, moja edukacja była sporadyczna i... hmm... przyjmowana z niechęcią. Popatrz na to, to jakaś potężna muszla. A tu są kręgi jakiejś wężopodobnej bestii. 163 – To zwykłe rzeźby – stwierdził Karsa. Wtem rozległ się gromki, basowy śmiech. Odwrócili się. Stojący na zakręcie, dziesięć kroków przed nimi, mężczyzna był wielki jak na mieszkańca nizin, a skórę miał tak ciemną, że wydawała się czarna. Nie nosił koszuli, a tylko pozbawioną rękawów grubą kolczą kamizelkę, sztywną od rdzy. Był potężnie umięśniony i nie miał ani odrobiny tłuszczu. Jego ramiona, barki i tułów wyglądały jak uplecione z napiętych sznurów. Na biodrach miał umocowaną pasem przepaskę z jakiegoś bezbarwnego materiału. Głowę zakrywał mu kapelusz, który wyglądał na wykonany z oderwanego fragmentu kaptura, Karsa jednak widział gęstą, upstrzoną pasemkami siwizny brodę, porastającą dolną połowę twarzy nieznajomego. Mężczyzna nie miał broni, nawet noża. Odsłonił w uśmiechu lśniące zęby. – Najpierw na morzu słychać krzyki, a teraz na podwórko mojej wieży zakrada się dwóch intruzów mówiących w języku daru. – Uniósł lekko głowę i przyglądał się przez chwilę Karsie. – Z początku myślałem, że jesteś Fennem, ale się pomyliłem, nieprawdaż? – Jestem Teblorem... – Teblorem! No cóż, chłopcze, znalazłeś się daleko od domu, nieprawdaż? Torvald podszedł bliżej. – Świetnie mówisz w języku daru, jestem jednak pewien, że wyczuwam malazański akcent. Co więcej, sądząc z koloru twej skóry, zapewne jesteś Napańczykiem. Czy więc jesteśmy w Quon Tali? – Nie wiecie tego? – Niestety, obawiam się, że nie. Mężczyzna chrząknął, po czym odwrócił się i ruszył w stronę, z której przyszedł. – Rzeźby, ha! Torvald obejrzał się na Karsę, po czym wzruszył ramionami i podążył za nieznajomym. Teblor postąpił tak samo. Drzwi były usytuowane od strony lądu. Ścieżka rozwidlała się przed nimi. Jedno odgałęzienie biegło do wieży, a drugie dochodziło do biegnącego na nasypie traktu, który poprowadzono równolegle do brzegu. Za gościńcem ciągnął się ciemny las. Mężczyzna otworzył drzwi, pochylił się i wszedł do środka. Torvald i Karsa mimo woli zatrzymali się przy rozwidleniu, wpatrując się w ogromną, kamienną czaszkę, która tworzyła nadproże niskich drzwi. Długością dorównywała wzrostowi Teblora i zajmowała całą szerokość ściany. Paszczę wypełniały szeregi sztyletowatych zębów, większych nawet niż zęby szarego niedźwiedzia. Mężczyzna pojawił się ponownie. – Ehe, imponująca, co? Znalazłem już też większą część ciała skurczybyka. Powinienem się domyślić, że będzie większy, niż mi się z początku zdawało, ale najpierw natrafiłem na przednie kończyny, a one są maleńkie, więc wyobrażałem sobie bestię nie wyższą od ciebie, 164 Teblorze, ale o głowie dorównującej rozmiarami reszcie ciała. Nic dziwnego, że wymarły, powiedziałem sobie. Rzecz prosta, to właśnie takie błędy uczą badacza skromności. Kaptur wie, że tym razem otrzymałem porządną nauczkę. Wejdźcie, proszę, zaparzyłem herbatę. Torvald uśmiechnął się do Karsy. – Widzisz, co się dzieje, kiedy ktoś mieszka sam? Obaj weszli do wieży i zdumiało ich to, co tam ujrzeli. Była pusta w środku. Od strony morza, tuż pod jedynym oknem, wznosiło się prowizoryczne rusztowanie. Podłogę pokrywała gruba warstwa kamiennych odłamków. Ze wszystkich stron wznosiły się zwietrzałe tyczki, sterczące pod rozmaitymi kątami. Tu i ówdzie łączyły je ze sobą poprzeczne belki, z których zwisały sznury. To drewniane rusztowanie otaczało dolną połowę kamiennego szkieletu, który wspierał się na dwóch masywnych nogach, przypominających ptasie. Miały po trzy palce, zakończone potężnymi pazurami. Ogon był szeregiem kręgów, biegnącym w górę po jednej ze ścian. Mężczyzna siedział przy obmurowanym cegłami kominku pod rusztowaniem, mieszając w jednym z dwóch garnków stojących na węglach. – Widzicie, na czym polega mój problem? Kiedy budowałem wieżę, byłem pewien, że z nawiązką wystarczy w niej miejsca, by zrekonstruować tego lewiatana. Ale potem odkrywałem coraz więcej tych przeklętych przez Kaptura kręgów. Nie mam nawet gdzie przytwierdzić łopatek, nie wspominając już o przednich kończynach, szyi i głowie. I tak miałem zamiar w końcu rozebrać wieżę, żeby wydobyć z niej czaszkę, ale teraz wszystkie moje plany spaliły na panewce i będę musiał podwyższyć dach, a to trudne zadanie. Cholernie trudne. Karsa podszedł do kominka, pochylił się i powąchał zawartość drugiego garnka. Pyrkotał w nim gęsty, zupowaty płyn. – Nie radzę tego próbować – ostrzegł go mężczyzna. – Używam tego do klejenia kości. Trzyma mocniej niż sam kamień, a gdy już zastygnie, wytrzymuje każdy ciężar. – Znalazł kilka glinianych kubków i nalał do nich chochlą ziołowej herbaty. – Do naczyń też się świetnie nadaje. Torvald oderwał wzrok od ogromnego szkieletu i poszedł po kubek. – Nazywam się Torvald Nom... – Nom? Z rodu Nomów? Z Darudżystanu? To dziwne. Myślałem, że byłeś bandytą. Zanim zostałeś niewolnikiem, oczywiście. Torvald spojrzał na Karsę, krzywiąc twarz. – To te cholerne blizny po kajdanach. Potrzebne nam nowe ubrania, coś z długimi rękawami. I mokasyny do kolan. – Kręci się tu mnóstwo zbiegłych niewolników – uspokoił go Napańczyk, wzruszając ramionami. – Nie przejmowałbym się tym zbytnio. – Gdzie jesteśmy? 165 – Na północnym wybrzeżu Siedmiu Miast. To jest Morze Otataralowe. Puszcza porastająca ten półwysep nazywa się A’rath. Najbliższe miasto, Ehrlitan, leży piętnaście dni drogi na piechotę na zachód stąd. – A jak ty się nazywasz, jeśli wolno zapytać? – Cóż, Torvaldzie Nom, na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi. Tubylcy znają mnie pod imieniem Ba’ienrok, co po ehrlijsku znaczy „Strażnik”. W położonym dalej świecie, nieprzyjemnym i pełnym przemocy, nie znają mnie w ogóle, chyba że jako kogoś, kto już od dawna nie żyje. Nie zamierzam zmieniać tej sytuacji, możesz więc zwać mnie Ba’ienrokiem albo Strażnikiem, jak wolisz. – Niech będzie Strażnik. Co jest w tej herbacie? Wyczuwam w niej smaki, których nie poznaję, a w przypadku kogoś, kto urodził się i wychowywał w Darudżystanie, to graniczy z niemożliwością. – Mieszanka miejscowych roślin – odpowiedział Strażnik. – Nie znam ich nazw ani właściwości, ale je lubię. Dawno już wyplewiłem wszystkie, od których robi mi się niedobrze. – Słyszę to z radością – rzekł Torvald. – Wydaje się, że wiesz bardzo wiele o tym nieprzyjemnym i pełnym przemocy świecie. Daru, Teblorzy... czy ta rozbita łódź na dole była twoją własnością? Strażnik wstał powoli. – Zaczynasz mnie niepokoić, Torvaldzie, a nie jest dobrze, gdy robię się niespokojny. – Dobra, nie będę już o nic pytał. Strażnik szturchnął pięścią w bark Torvalda. Daru zatoczył się krok do tyłu. – Rozsądna decyzja, chłopcze. Chyba mogę się z tobą dogadać, chociaż wolałbym, żeby twój milczący przyjaciel powiedział słówko albo dwa. Teblor obnażył zęby. – Nie mam nic do powiedzenia. – Lubię mężczyzn, którzy nie mają nic do powiedzenia – stwierdził Strażnik. – Masz szczęście – warknął Karsa. – Bo nie chciałbyś mieć we mnie wroga. Strażnik ponownie napełnił swój kubek. – W swoim czasie miałem gorszych wrogów od ciebie, Teblorze. Brzydszych, większych i wredniejszych. Rzecz prosta, większość z nich już nie żyje. Torvald odchrząknął. – Niestety, wiek prędzej czy później zabiera każdego z nas. – To prawda, chłopcze – zgodził się Strażnik. – Szkoda, że żaden z nich nie miał okazji przekonać się o tym osobiście. Na pewno jesteście głodni, ale żeby jeść u mojego stołu, musicie najpierw na to zasłużyć. To znaczy, że pomożecie mi rozebrać dach. To nie powinno potrwać dłużej niż dzień czy dwa. Karsa rozejrzał się wokół. – Nie będę dla ciebie pracował. Wykopywanie kości i montowanie z nich szkieletów to strata czasu. To nie ma sensu. 166 Strażnik znieruchomiał. – Nie ma sensu? – wydyszał ledwie słyszalnym głosem. – To ten nieszczęsny teblorski pragmatyzm – wtrącił pośpiesznie Torvald. – A także charakterystyczna dla wojowników szczerość, która często wydaje się brakiem uprzejmości... – Za wiele słów – przerwał mu Karsa. – Ten mężczyzna marnuje życie na głupie zadania. Kiedy uznam, że jestem głodny, sam sobie wezmę coś do jedzenia. Choć Teblor spodziewał się gwałtownej reakcji Strażnika i choć trzymał dłoń blisko rękojeści krwawego miecza, nie zdołał uniknąć błyskawicznego ciosu. Pięść mężczyzny wystrzeliła naprzód, uderzając w dolne żebra po prawej stronie. Trzasnęły kości. Karsa wypuścił powietrze z płuc. Zatoczył się do tyłu, nie mogąc zaczerpnąć tchu. Na oczy opadła mu zasłona ciemności spowodowana bólem. Nikt nigdy nie uderzył go tak mocno. Nawet Bairoth Gild nie potrafił zadać tak straszliwego ciosu. Nim wojownik stracił przytomność, zdążył jeszcze obrzucić Strażnika zdumionym, pełnym szczerego podziwu spojrzeniem. Potem zwalił się na podłogę. Kiedy się ocknął, przez otwarte drzwi napływało słoneczne światło. Leżał na kamiennym gruzie. W powietrzu unosił się opadający ze ścian pył z zaprawy murarskiej. Spojrzał w górę i zobaczył Torvalda i Strażnika, którzy balansowali na drewnianym rusztowaniu, tuż pod częściowo usuniętym sufitem. Daru popatrzył w dół. – Karsa! Zaprosiłbym cię tu, ale obawiam się, że rusztowanie nie wytrzyma twojego ciężaru. Zresztą posunęliśmy się już naprzód spory kawałek... – Rusztowanie wytrzyma jego ciężar – przerwał mu Strażnik. – Wciągnąłem na górę cały kręgosłup, a on waży znacznie więcej od jednego Teblora. Właź do nas, chłopcze, jesteśmy już gotowi zabrać się za ściany. Karsa obmacał przypominający kształtem pięść siniak, który miał z dołu żeber po prawej stronie. Oddychanie sprawiało mu ból. Nie był pewien, czy zdoła się wspiąć na górę, nie wspominając już o pracy. Nie chciał jednak okazywać słabości, zwłaszcza przed tym muskularnym Napańczykiem. Wykrzywił twarz i wyciągnął rękę do najbliższej poprzecznicy. Wspinaczka była powolna i straszliwie bolesna. Dwaj stojący wysoko na rusztowaniu mieszkańcy nizin przyglądali się mu bez słowa. Gdy Karsa wreszcie się wdrapał na biegnącą pod sufitem kładkę i stanął obok Strażnika i Torvalda, zalewały go strugi potu. Strażnik wlepił wzrok w wojownika. – Niech mnie Kaptur weźmie – mruknął. – Zdziwiłem się, że w ogóle zdołałeś wstać, Teblorze. Wiem, że złamałem ci żebra. Cholera... – uniósł obandażowaną, unieruchomioną łubkami dłoń – ...złamałem też sobie rękę. Rozumiesz, to przez ten mój wybuchowy charakter. Zawsze miałem z tym problem. Źle znoszę obelgi. Lepiej usiądź tu spokojnie. Damy sobie radę sami. Karsa wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu. – Jestem z plemienia Urydów. Wydaje ci się, że przejmuję się ciosem mieszkańca nizin? 167 Wyprostował się. Sufit tworzyła pojedyncza płyta wapienia, która nieco wystawała poza ściany. By ją zdjąć, trzeba było wydłubać dłutami zaprawę murarską ze spoin, a potem po prostu zsunąć płytę na bok, by rozbiła się na kawałki u stóp wieży. Zaprawę wokół wielkich, grubo ciosanych bloków tworzących ściany wieży wydłubano wszędzie powyżej szczytu rusztowania. Karsa oparł się barkiem o jedną ze ścian i pchnął mocno. Obaj mężczyźni chwycili za rzemienie krwawego miecza, gdy wielki fragment ściany runął. Przez chwilę wydawało się, że ciężar Teblora ściągnie w dół wszystkich trzech, potem jednak Strażnik zahaczył nogą o tyczkę, stękając głośno, gdy rzemienie się napięły. Przez jedno uderzenie serca wszyscy trzej zawiśli w stanie równowagi. Potem Napańczyk powoli zgiął rękę i wciągnął Karsę na pomost. Teblor nie mógł mu w niczym pomóc. Gdy ściana runęła, omal nie zemdlał. Czaszkę przeszywał mu straszliwy ból. Osunął się powoli na kolana. Zdyszany Torvald wypuścił z rąk rzemienie i usiadł z głuchym łoskotem na wypaczonych deskach. Strażnik się roześmiał. – No, to poszło łatwo. Można powiedzieć, że obaj zasłużyliście na śniadanie. Torvald kaszlnął. – Jeśli cię to interesuje, o świcie poszedłem na plażę po Silgara i Damiska – poinformował Karsę. – Ale już ich nie było tam, gdzie ich zostawiliśmy. Nie sądzę, by handlarz niewolników miał zamiar wędrować z nami. Przypuszczalnie obawiał się, że w twoim towarzystwie jego życiu może zagrażać niebezpieczeństwo. Musisz przyznać, że miał powody. Szedłem ich śladami aż do przybrzeżnego traktu. Ruszyli nim na zachód, co sugeruje, że Silgar wiedział więcej o tym, gdzie jesteśmy, niż chciał nam zdradzić. Piętnaście dni na piechotę do Ehrlitanu, który jest wielkim portem. Gdyby udali się na wschód, mieliby przed sobą co najmniej miesiąc drogi do najbliższego miasta. – Za dużo gadasz – stwierdził Karsa. – To prawda – zgodził się Strażnik. – Odbyliście naprawdę niezwykłą podróż. Wiem teraz o niej więcej, niżbym chciał. Nie musisz się jednak martwić, Teblorze. Uwierzyłem najwyżej w połowę jego opowieści. Zabicie rekina, no cóż, te, które występują u tych brzegów, są naprawdę duże, tak duże, że dhenrabim trudno jest je przełknąć. Rozumiesz, wszystkie mniejsze zostały pożarte. Jeszcze nie widziałem tu takiego, który długością nie przekraczałby przynajmniej dwukrotnie twojego wzrostu, Teblorze. Mówisz, że ściąłeś mu łeb jednym uderzeniem? Drewnianym mieczem? Na głębokiej wodzie? I to drugie? Sum tak wielki, że mógł połknąć człowieka w całości? Ha, to było niezłe. Torvald wbił wzrok w Napańczyka. – Jedno i drugie jest prawdą. Tak samo jak zatopiony świat i statek z bezgłowymi Tiste Andii u wioseł! – W to wszystko wierzę, Torvaldzie. Ale rekin i sum? Masz mnie za durnia? Zejdźmy na dół i przygotujmy jakiś posiłek. Daj, niech ci założę uprząż bezpieczeństwa, Teblorze, na wypadek, gdybyś postanowił zasnąć w połowie drogi. Ty pójdziesz pierwszy. 168 Płastuga, którą Strażnik pociął na kawałki i wrzucił do zupy razem z mącznymi bulwami, była wędzona i solona. Gdy Karsa skończył drugą porcję, był już rozpaczliwie spragniony. Strażnik wskazał im drogę do położonego nieopodal wieży naturalnego źródła. Teblor i Torvald napili się do syta świeżej wody. Potem Daru opluskał sobie twarz i położył się, wsparty plecami o zwaloną palmę. – Trochę ostatnio myślałem, przyjacielu. – Powinieneś robić to częściej, zamiast tyle gadać. – To rodzinne przekleństwo. Mój ojciec był jeszcze gorszy. Co dziwne, niektóre gałęzie rodu Nomów zachowują się akurat odwrotnie. Nie można z nich wyciągnąć ani słówka, nawet na torturach. Mam kuzyna, który jest skrytobójcą... – Zdawało mi się, że miałeś myśleć. – Hmm, tak. Masz rację. Ehrlitan. Powinniśmy się tam udać. – A po co? Nie zauważyłem nic wartościowego w miastach, które mijaliśmy na Genabackis. Smród, hałas i mieszkańcy nizin biegający w kółko jak urwiskowe myszy. – To port, Karso. Malazański port. To znaczy, że znajdziemy tam statki płynące na Genabackis. Czy nie czas już wrócić do domu, przyjacielu? Moglibyśmy opłacić przejazd pracą. Osobiście czuję się gotowy do powrotu w objęcia kochanej rodziny. Dawno zaginione dziecko zmądrzało, niemalże zeszło ze złej drogi. Jeśli zaś chodzi o ciebie, jestem przekonany, że twoje plemię, hmm, zachwyci się na twój widok. Zdobyłeś nową wiedzę, która będzie im bardzo potrzebna. Chyba że chcesz, żeby Urydów spotkał ten sam los, co Sunydów. Karsa zmarszczył brwi, po czym odwrócił wzrok. – Zaiste wrócę do mojego ludu. Któregoś dnia. Jednakże moimi krokami nadal kieruje Urugal. Wyczuwam go. Tajemnice mają moc dopóty, dopóki pozostają tajemnicami. To słowa Bairotha Gilda, których wówczas nie rozważyłem należycie. To się jednak zmieniło. Ja się zmieniłem, Torvaldzie Nom. W mej duszy zapuściła korzenie nieufność i gdy widzę w swym umyśle kamienną twarz Urugala, kiedy czuję, jak jego wola walczy z moją wolą, zdaję sobie sprawę z własnej słabości. Władza, jaką ma nade mną Urugal, bierze się z tego, czego nie wiem, z tajemnic, które ukrywa przede mną mój własny bóg. Przestałem już toczyć tę wojnę we własnej duszy. Urugal mnie prowadzi, a ja za nim podążam, gdyż nasza droga wiedzie ku prawdzie. Torvald przyjrzał się Teblorowi, mrużąc oczy. – Może ci się nie spodobać to, co odkryjesz, Karso. – Pewnie masz rację, Torvaldzie Nom. Daru przyglądał się mu jeszcze przez chwilę, po czym wstał i strzepnął piasek z wystrzępionej bluzy. – Strażnik uważa, że nie jest bezpiecznie ci towarzyszyć. Mówi, że to jest tak, jakbyś ciągnął za sobą tysiąc niewidzialnych łańcuchów, a to, co jest na ich końcach, wypełnia jad. Karsa poczuł, że jego krew przeszywa lodowaty dreszcz. Torvald z pewnością zauważył, 169 że twarz Teblora zmieniła nagle wyraz. – Zaczekaj! On to powiedział tylko ot, tak sobie. To nic takiego, przyjacielu. Chciał mnie po prostu ostrzec, żebym był ostrożny, kiedy jestem z tobą. Jakbym już tego nie wiedział. Jesteś magnesem Kaptura. Dla twoich wrogów, oczywiście. Tak czy inaczej, Karso, radzę ci, żebyś nie drażnił tego człowieka. Proporcjonalnie do wagi, to zapewne najsilniejszy mężczyzna, jakiego w życiu spotkałem, wliczając w to również ciebie. Poza tym, choć odzyskałeś już część sił, masz chyba z sześć złamanych żeber... – Dość już słów, Torvaldzie Nom. Nie zamierzam atakować Strażnika. Jego wizja mnie zakłopotała, to wszystko. Ja również widziałem ją w snach. Teraz rozumiesz, dlaczego muszę poznać prawdę. – Jak sobie życzysz. – Torvald opuścił z westchnieniem dłonie. – Nadal jednak sugeruję, byśmy ruszyli do Ehrlitanu. Będą nam potrzebne nowe ubrania i... – Strażnik mówił prawdę. Rzeczywiście niebezpiecznie jest mi towarzyszyć, Torvaldzie Nom. I to niebezpieczeństwo zapewne będzie się nasilać. Podążę z tobą do Ehrlitanu. Tam pomogę ci znaleźć statek, byś mógł wrócić do rodziny. Potem się rozstaniemy, ale zachowam w pamięci prawdę o twej przyjaźni. – A więc umowa stoi – stwierdził z uśmiechem Daru. – Ehrlitan. Chodź, wróćmy do wieży podziękować Strażnikowi za gościnę. Ruszyli w drogę powrotną. – Możesz być pewien, że ja również zachowam w pamięci prawdę o naszej przyjaźni, choć zapewne nikt w nią nie uwierzy – ciągnął Torvald. – A to dlaczego? – zainteresował się Karsa. – Zawsze trudno mi było zdobywać przyjaciół. Znajomi, słudzy i tak dalej, to nie sprawiało mi trudności. Ta moja niewyparzona gęba... – Płoszyła potencjalnych przyjaciół. Tak, rozumiem to. Doskonale. – Ach, więc o to chodzi. Chcesz mnie wsadzić na pierwszy statek po to, żeby się ode mnie uwolnić. – Coś w tym jest – przyznał Karsa. – Biorąc pod uwagę, w jakim żałosnym stanie jest moje życie, to nawet ma sens. Po chwili minęli zakręt ścieżki i ujrzeli przed sobą wieżę. Karsa skrzywił się wściekle. – Słowa nadal sprawiają mi trudność... – Cała ta gadanina o przyjaźni była trochę krępująca. Dobrze się stało, że zmieniłeś temat. – Nie, chciałem ci powiedzieć, że na statku, kiedy zwisałem na tych łańcuchach u masztu, byłeś jedynym, co łączyło mnie ze światem. Bez ciebie i twojej ciągłej gadaniny, Torvaldzie Nom, obłęd, który symulowałem, przerodziłby się w prawdziwy. Byłem Teblorem, wodzem wojennym. Byłem potrzebny innym, ale sam nie potrzebowałem nikogo. Miałem podwładnych, ale nie sojuszników. Dopiero teraz zrozumiałem, na czym polega różnica między nimi. A jest ona ogromna. Dzięki temu pojąłem, co to znaczy czegoś żałować. Bairoth 170 Gild. Delum Thord. Nawet Rathydowie, których straszliwie osłabiłem. Kiedy wrócę na starą ścieżkę, na ziemie Teblorów, będę musiał jakoś uleczyć te rany. Dlatego, gdy mówisz, że pora już na powrót do rodziny, Torvaldzie Nom, rozumiem cię i moje serce się raduje. Strażnik siedział na trójnogim stołku przed drzwiami wieży. U jego stóp stał wielki worek z rzemiennymi ramiączkami, a także dwie zamknięte zatyczkami tykwy, lśniące od rosy. W nieobandażowanej dłoni mężczyzna trzymał mały mieszek, który rzucił Torvaldowi. Gdy Daru go złapał, coś głośno zabrzęczało. – Co...? – zaczął, unosząc brwi. – Głównie srebrne jakata – wyjaśnił Strażnik. – Jest też trochę miejscowych monet, ale wszystkie mają bardzo wysoki nominał, więc lepiej uważajcie komu je pokazujecie. Ehrlitańscy rzezimieszkowie są prawdziwą legendą. – Strażniku... Napańczyk zbył go machnięciem dłoni. – Posłuchaj, chłopcze. Gdy ktoś aranżuje własną śmierć, musi planować na długie lata naprzód. Życie w anonimowości wcale nie jest tak tanie, jak pewnie ci się zdaje. Na dzień przed swym tragicznym utonięciem opróżniłem połowę areńskiego skarbca. Mogłoby się wam udać mnie zabić, ale próba odszukania tych pieniędzy byłaby beznadziejnym zadaniem. Dlatego podziękujcie mi za szczodrość i ruszajcie w drogę. – Pewnego dnia wrócę tu i spłacę dług – zapowiedział Karsa. – Masz na myśli gotówkę czy połamane żebra? Teblor uśmiechnął się tylko. Strażnik wybuchnął głośnym śmiechem. Potem wstał i zniknął w drzwiach wieży. Po chwili usłyszeli, że wchodzi na rusztowanie. Torvald podniósł worek, zarzucił go sobie na plecy i podał jedną z tykw Karsie. Potem ruszyli w drogę. (po zniknięciach) Rozdział czwarty „A czy ciało Napańczyka wypłynęło na powierzchnię?”. Cesarzowa Laseen do wielkiego maga Tayschrenna bardzo kiepsko. Po prostu nie chciał tego przyznać. Karsa wzruszył ramionami. Życie cesarzowej Laseen Przybrzeżny trakt mijał wioski, z reguły położone od strony lądu, jakby ich mieszkańcy niczego nie chcieli od morza. Garstka zabudowań z suszonych na słońcu cegieł, prowizoryczne zagrody, kozy, psy i ciemnoskóre postacie spowite w zasłaniające całe ciało, spłowiałe na słońcu stroje. Skryte w cieniu twarze śledziły wzrokiem Teblora i Daru zza drzwi chat, ale nikt się do nich nie zbliżał. Czwartego dnia, w piątej takiej wiosce, znaleźli kupiecki wóz, który zatrzymał się na niemal całkowicie pustym targowisku, i Torvald nabył za garść srebrników antyczny miecz, mocno zakrzywiony i źle wyważony. Kupiec miał na sprzedaż bele materiału, ale nie gotowe ubrania. Rękojeść miecza wkrótce się rozleciała. – Muszę znaleźć snycerza – stwierdził Torvald po wygłoszeniu wielu barwnych przekleństw. Znowu szli traktem, niebo było bezchmurne, a słońce prażyło niemiłosiernie. Las po obu stronach drogi zrzedniał, a karłowate drzewa pokrywał pył. Po prawej stronie widzieli turkusowe wody Morza Otataralowego, a po lewej ciemnobrązowe wzgórza ciągnące się aż po horyzont. – Przysiągłbym, że ten kupiec rozumiał po malazańsku, nawet jeżeli mówię w tym języku – Malazańscy żołnierze w Genabaris twierdzili, że Siedem Miast wkrótce zbuntuje się przeciwko okupantom. Dlatego właśnie Teblorzy nikogo nie podbijają. Lepiej, żeby nieprzyjaciel zachował swe ziemie. Wtedy możemy napadać na niego raz po raz. – To nie jest imperialna metoda – stwierdził Daru, kręcąc głową. – Władza i posiadanie, wielu nigdy nie opuszczają te dwa pragnienia. Och, z pewnością Malazańczycy wymyślili wiele usprawiedliwień dla swych ekspansjonistycznych wojen. Powszechnie wiadomo, że Abelard 171 172 Siedem Miast było szczurzym gniazdem rozdzieranym wendetami i wojnami domowymi i że większość tutejszej ludności cierpiała i głodowała pod butem spasionych watażków oraz skorumpowanych królów-kapłanów. I że po malazańskim podboju głowy zbirów wylądowały na palach na miejskich murach, a reszta uciekła gdzieś daleko. Ponadto dzikie plemiona nie schodzą już ze wzgórz, by przelewać krew bardziej cywilizowanych pobratymców. Tyrania kapłanów została złamana, a wymuszaniu danin i składaniu ofiar z ludzi położono kres. Rzecz jasna też, kupcy nigdy nie byli bogatsi, a trakty bezpieczniejsze. Zważywszy wszystko razem, trzeba przyznać, że kraj dojrzał do buntu. Karsa przez długą chwilę przyglądał się Torvaldowi. – Tak, rozumiem, dlaczego to może być prawdą – stwierdził wreszcie. – Uczysz się, przyjacielu – zauważył Daru, uśmiechając się szeroko. – Takich to lekcji udziela cywilizacja. – W rzeczy samej. Nie ma zbyt wielkiego sensu szukać powodów, dla których ktoś robi to, co robi, albo czuje tak, jak czuje. Nienawiść jest nadzwyczaj złośliwym chwastem, który zakorzenia się w każdej glebie i karmi sam sobą. – Słowami. – Tak jest, słowami. Jeśli sformułujesz jakąś opinię i będziesz ją powtarzał wystarczająco często, wkrótce usłyszysz ją ze wszystkich ust. Potem przerodzi się ona w przekonanie, karmione nierozumnym gniewem i bronione orężem strachu. W tym punkcie słowa stają się bezużyteczne i zostaje ci tylko walka na śmierć i życie. Karsa chrząknął. – A nawet walka poza śmierć. – Słusznie. Pokolenie za pokoleniem. – Czy wszyscy mieszkańcy Darudżystanu są podobni do ciebie, Torvaldzie Nom? – W mniejszym lub większym stopniu. Jesteśmy swarliwymi skurczybykami. Uwielbiamy spory, a to znaczy, że nigdy nie wychodzimy poza etap słów. My kochamy słowa, Karso, tak samo jak ty kochasz ścinanie głów oraz zbieranie uszu i języków. Jeśli przejdziesz którąś z naszych ulic, w dowolnej dzielnicy, od każdego, z kim będziesz rozmawiał, usłyszysz inną opinię na dowolnie wybrany temat. Nawet jeśli będzie chodziło o możliwość podboju przez Malazańczyków. Przed chwilą przypomniał mi się ten rekin, który zadławił się ciałem Borruga. Podejrzewam, że jeśli Darudżystan kiedykolwiek zostanie częścią Imperium Malazańskiego, imperium będzie jak ten rekin, a my jak Borrug. Zadławimy bestię, która nas połknie. – Ten rekin nie dławił się za długo. – Tylko dlatego, że Borrug był zbyt martwy, by mógł mieć w tej sprawie coś do powiedzenia. – To ciekawy rodzaj stopniowania, Torvaldzie Nom. – Ależ oczywiście. Daru są subtelnym narodem. 173 Zbliżali się do następnej wioski, różniącej się od poprzednich tym, że otaczał ją niski, kamienny mur. Pośrodku osady stały trzy wielkie budynki z wapienia. Na zewnątrz znajdowała się zagroda, pełna kóz głośno skarżących się na upał. – Można by pomyśleć, że puszczą je luzem – odezwał się Torvald, gdy podeszli bliżej. – Chyba że chcą je zarżnąć. – Wszystkie? Karsa powęszył. – Czuję zapach koni. – Nigdzie ich nie widzę. Trakt zwężał się pod murem, przechodził nad rowem, a potem znikał w rozsypującej się, pochylonej bramie. Karsa i Torvald przeszli przez most, minęli bramę i wkroczyli na główną ulicę wioski. Nikogo nie dostrzegli. Nie było to czymś niezwykłym, gdyż tubylcy zwykle kryli się w domach na widok Teblora, tym razem jednak drzwi i okiennice były szczelnie zamknięte. Karsa wydobył krwawy miecz. – Weszliśmy prosto w zasadzkę – oznajmił. Torvald westchnął. – Chyba masz rację. Przed paroma dniami owinął trzpień swego miecza w wyjęty z plecaka kawał skóry, ale ta prowizoryczna naprawa nie była w pełni udana. Daru wysunął bułat z popękanej drewnianej pochwy. Na końcu ulicy, za wielkimi budynkami, pojawili się jeźdźcy. Dziesięciu, dwudziestu, potem trzydziestu. Od stóp do głów spowijały ich luźne, ciemnoniebieskie szaty, a twarze mieli ukryte za chustami. Celowali w Karsę i Torvalda z krótkich, refleksyjnych łuków. Za plecami dwóch wędrowców rozległ się tętent kopyt. Odwrócili się i zobaczyli dalszych dwudziestu wojowników, którzy wjeżdżali przez bramę. Część z nich miała łuki, a inni lance. Karsa skrzywił się wściekle. – Czy te maleńkie łuki są skuteczne? – zapytał Daru. – Wystarczająco, by przebić kolczugę – odparł Torvald, opuszczając miecz. – Zresztą i tak nie mamy zbroi. Jeszcze przed rokiem Karsa rzuciłby się do ataku, na nic nie zważając. Teraz po prostu schował miecz do pochwy. Jeźdźcy zbliżyli się, a potem zsiedli z koni. Spora grupka ruszyła ku nim z łańcuchami i kajdanami. – Beru, broń – mruknął Torvald – nie znowu to samo. Karsa wzruszył ramionami. Żaden z nich nie opierał się, gdy zakuwano im ręce i nogi w kajdany. Z Teblorem mieli 174 pewne trudności, gdyż okowy po zamknięciu okazały się tak ciasne, że odcięły dopływ krwi do dłoni i stóp. – Trzeba będzie je zmienić, bo inaczej straci kończyny – powiedział po malazańsku przyglądający się temu Torvald. – To nie ma większego znaczenia – usłyszeli znajomy głos, dobiegający z wejścia do jednego z dużych budynków. Na zakurzoną ulicę wyszedł Silgar, a za nim Damisk. – W rzeczy samej stracisz dłonie i stopy, Karso Orlong. To powinno położyć kres zagrożeniu z twojej strony. Rzecz jasna, znacznie zmniejszy to twoją wartość jako niewolnika, ale jestem gotowy pogodzić się z tą stratą. – Tak odpłacasz nam za uratowanie waszego nędznego życia? – zapytał Torvald. – Ależ oczywiście. Odpłacam. Za stratę większości moich ludzi. Za aresztowanie przez Malazańczyków. Za niezliczone inne zniewagi, których nie będę wyliczał, gdyż ci kochani Arakowie znaleźli się daleko od domu, a ponieważ w tej okolicy nie są zbyt mile widziani, chcieliby jak najszybciej stąd odjechać. Karsa nie czuł już dłoni ani stóp. Gdy jeden z Araków go popchnął, Teblor zatoczył się, a potem padł na kolana. W skroń uderzył go gruby knut. Karsą zawładnął nagły gniew. Wyciągnął prawą rękę, wyrwał Arakowi łańcuch i uderzył nim z całej siły w twarz napastnika. Mężczyzna wrzasnął. Pozostali rzucili się do ataku, wymachując knutami – pałkami z czarnych, splecionych w warkocze włosów. Po chwili Karsa padł bez czucia na ziemię. Gdy wreszcie odzyskał przytomność, zapadał już zmierzch. Przywiązano go do czegoś w rodzaju włók, z których właśnie wyprzęgano szereg chudych, długonogich koni. Twarz Karsy pokrywała masa siniaków, a opuchlizna niemal zamykała mu oczy. Wielokrotnie ugryzł się w język i policzki. Popatrzył na swe dłonie. Były sine, a koniuszki palców już czerniały. Obie stały się martwym ciężarem przytwierdzonym do kończyn, podobnie jak stopy. Arakowie rozbili obóz nieopodal przybrzeżnego traktu. Na zachodzie, na samym horyzoncie, było widać matowożółtą łunę miasta. Koczownicy rozpalili sześć małych, niemal niewydzielających dymu ognisk. Jako paliwa używali jakiegoś rodzaju nawozu. Karsa zauważył handlarza niewolników oraz Damiska, którzy siedzieli w odległości dwudziestu kroków pośród grupy Araków. Nad najbliższym ogniskiem piekły się na rożnach jakieś bulwy oraz kawałki mięsa. Torvald siedział w pobliżu, pracując nad czymś w ciemności. Żaden z Araków nie zwracał uwagi na dwóch niewolników. Karsa syknął. Daru zerknął na niego. – Nie wiem jak tobie, ale mnie jest cholernie gorąco – wyszeptał. – Muszę się pozbyć tych łachów. Jestem pewien, że z tobą jest tak samo. Za chwilę do ciebie podejdę, żeby ci pomóc. – Rozległ się cichutki odgłos rozdzieranej tkaniny. – Nareszcie – wyszeptał Torvald, 175 uwalniając się od bluzy. Nagi, zaczął się podkradać do Karsy. – Nie próbuj nic mówić, przyjacielu. Pobili cię tak bardzo, że dziwię się, iż w ogóle możesz oddychać. Tak czy inaczej, potrzebne mi twoje ubranie. Podszedł do Teblora, zerknął raz jeszcze na Araków – żaden z nich nie zauważył jego poczynań – wyciągnął rękę i zaczął ciągnąć za szatę Karsy. Był w niej tylko jeden szew, mocno już naciągnięty i wystrzępiony. Torvald nie przestawał szeptać. – Małe ogniska. Bez dymu. Obozują w niecce, mimo że jest tu pełno owadów. Mamroczą tak cicho, że ledwie ich słychać. I te słowa Silgara, jego głupia przechwałka. Gdyby Arakowie go zrozumieli, zapewne obdarliby idiotę żywcem ze skóry. No cóż, z jego głupoty zrodził się mój spryt, o czym wkrótce sam się przekonasz. Zapewne będzie mnie to kosztowało życie, ale przysięgam, że zostanę tu choćby jako duch, by zobaczyć, co się stanie. Ach, zrobione. Przestań się trząść, to mi na pewno nie pomaga. Ściągnął z Karsy wystrzępioną bluzę, po czym wrócił z nią na poprzednie miejsce. Potem zaczął wyrywać z ziemi trawę, aż uzbierał dwa spore stosy. Następnie zawinął je w obie połowy bluzy, uśmiechnął się do Karsy i poczołgał ku najbliższemu ognisku, wlokąc za sobą zawiniątka. Dotknął nimi kawałków tlącego się nawozu, a potem się oddalił. Płomienie ogarnęły najpierw pierwszy, a następnie drugi tobołek, wypełniając noc kaskadą iskier oraz źdźbeł trawy, które unosiły się wysoko w powietrzu niczym płonące węże. Arakowie krzyknęli głośno. Wokół zaroiło się od miotających się w popłochu postaci. Wszyscy rozpaczliwie próbowali zaczerpnąć w garści trochę ziemi, by ugasić ogień, ale w niecce było mało gleby, tylko kamyki i twarda, spieczona słońcem glina. Wreszcie znaleźli końskie derki i rzucili je na gorejące płomienie. Ogarnięci paniką koczownicy ignorowali dwóch niewolników. Zwinęli pośpiesznie obóz, spakowali zapasy i osiodłali konie. Przez cały ten czas Karsa słyszał jedno słowo, powtarzane niezliczenie wiele razy z nutą strachu. Grale. Silgar pojawił się, gdy Arakowie zebrali konie. Twarz miał przepełnioną furią. – Torvaldzie Nom, zapłacisz za to życiem. – Nie dotrzecie do Ehrlitanu – przepowiedział Daru z twardym uśmiechem. Zbliżali się doń trzej koczownicy z zakrzywionymi nożami w dłoniach. – Z przyjemnością popatrzę, jak podrzynają ci gardło – warknął Silgar. – Grale cały czas ścigali tych sukinsynów, handlarzu niewolników. Czy tego nie wiedziałeś? Nigdy nie słyszałem o tych Gralach, ale wszyscy twoi araccy przyjaciele wyszczali się do ognisk. Nawet Daru, taki jak ja, wie, co to oznacza. Nie spodziewają się, by mieli przeżyć noc, a żaden z nich nie chce się zlać w chwili śmierci. To pewnie w Siedmiu 176 Miastach jest tabu... Pierwszy z Araków podszedł do Torvalda, złapał go jedną ręką za włosy, odchylił jego głowę i uniósł nóż. Wtem na grani za jego plecami pojawiły się mroczne postacie i pomknęły bezgłośnie w stronę obozu. W nocnym powietrzu poniosły się krzyki. Arak, który przykucnął obok Torvalda, warknął ze złością i pociągnął nożem po gardle Daru. Na twardą glinę trysnęła krew. Koczownik wyprostował się, chcąc pobiec do swego konia, lecz nim zdążył postawić choć krok, z ciemności wypadło sześć cichych jak widma postaci. Rozległ się dziwny, przypominający strzelanie z bicza odgłos i głowa Araka zleciała z barków. Jego dwaj towarzysze również padli. Silgar rzucił się już do ucieczki. Gdy jedna z postaci zagrodziła mu drogę, uderzył w nią czarami. Mężczyzna runął na ziemię. Przez chwilę wił się jeszcze w objęciach iskrzącej magii, po czym jego ciało eksplodowało. Zewsząd dobiegały zawodzące krzyki. W mroku raz po raz rozlegał się ten sam przeraźliwy odgłos. Konie kwiczały przeraźliwie. Karsa spojrzał na leżące na ziemi ciało Torvalda. Ku jego zdumieniu Daru jeszcze się ruszał. Uderzał nogami, żłobiąc zagłębienia w kamienistej powierzchni. Obiema dłońmi ściskał gardło. Silgar wrócił do Karsy. Na jego chudej twarzy połyskiwał pot. Za jego plecami pojawił się Damisk. Handlarz niewolników skinął dłonią, wzywając wytatuowanego zwiadowcę do siebie. Damisk trzymał nóż. Szybko przeciął sznury łączące Karsę z włókami. – Nie pójdzie ci tak łatwo – wysyczał. – Uciekamy stąd. Przez grotę i zabieramy cię ze sobą. Silgar postanowił, że zrobi sobie z ciebie zabawkę. Czeka cię całe życie męczarni... – Wystarczy tego gadania! – warknął handlarz niewolników. – Zabili już prawie wszystkich! Pośpiesz się! Damisk przeciął ostatni sznur. Karsa wybuchnął śmiechem. Potem zdołał jakoś wyartykułować słowa: – I co niby mam teraz zrobić? Biec? Silgar warknął wściekle i podszedł bliżej. Rozbłysło błękitne światło i wszyscy trzej wpadli do ciepłej, smrodliwej wody. Karsa nie był w stanie pływać. Ciężar łańcuchów wciągał go w mroczną głębinę. Poczuł, że coś za nie szarpnęło, a potem nastąpił drugi jaskrawy rozbłysk. Najpierw głową, a potem plecami, uderzył o twarde kamienie. Oszołomiony, przetoczył się na bok. Silgar i Damisk klęczeli, kaszląc, obok niego. Znajdowali się na ulicy. Po jednej jej stronie stały ogromne magazyny, a po drugiej było widać kamienne nabrzeża, przy których cumowały statki. Nie dostrzegli natomiast żadnej żywej postaci. 177 Silgar splunął. – Damisk, zdejmij mu te kajdany – rozkazał. – Nie jest napiętnowany jako przestępca, więc Malazańczycy nie uznają go za niewolnika. Nie chcę, żeby mnie znowu aresztowano. Nie po tym wszystkim. Skurczybyk należy do nas, ale musimy go sprowadzić z tej ulicy i gdzieś się ukryć. Karsa obserwował uważnie Damiska, który podczołgał się do niego i wyjął klucze. Nathijczyk zdjął mu okowy z nadgarstków i kostek. Po chwili do niemal już martwych kończyn napłynęła krew i Teblor krzyknął z bólu. Silgar raz jeszcze przywołał magię. Jej fala opadła na Karsę niczym koc, który wojownik zrzucił z siebie bez trudu. Jego krzyki wypełniły nocne powietrze, odbijając się echem od pobliskich budynków i niosąc się nad pełnym statków portem. – Hej, wy! – krzyknął ktoś po malazańsku. Usłyszeli stukot i chrzęst zbliżających się szybko, zakutych w zbroje żołnierzy. – To zbiegły niewolnik! – wyjaśnił pośpiesznie Silgar. – Jak widzicie, właśnie udało się nam go dopaść... – Zbiegły niewolnik? To pokaż nam jego piętno... To były ostatnie słowa, jakie usłyszał Karsa, zanim ból w dłoniach i stopach pozbawił go przytomności. Ocknął się, słysząc, jak ktoś mówi po malazańsku: – ...nadzwyczajne. Nigdy nie widziałem, żeby naturalne gojenie przebiegało tak szybko. Jego dłonie i stopy... nosił te kajdany przez długi czas, sierżancie. Normalnemu człowiekowi trzeba by amputować wszystkie kończyny. – Czy wszyscy Fennowie są tacy jak on? – zapytał ktoś inny. – Nic o tym nie słyszałem. Zakładając, że rzeczywiście jest Fennem. – A kim innym mógłby być? Dorównuje wzrostem dwóm Dalhończykom. – Nie mam pojęcia, sierżancie. Nim dostałem tu przydział, jedynym miejscem, które dobrze znałem, było sześć krętych uliczek w Li Heng. Nawet Fennowie byli dla mnie jedynie nazwą. Wiedziałem tylko niejasno, że są olbrzymami i od dziesięcioleci nikt żadnego nie widział. Rzecz w tym, że ten niewolnik był w dość kiepskim stanie, kiedy go tu przyprowadziliście. Pobito go cholernie mocno. Ktoś przywalił mu w żebra tak solidnie, że aż pękły. Nie chciałbym wkurzyć faceta, który to zrobił. A mimo to opuchlizna znika już z jego twarzy, bez względu na to, jak ją przed chwilą naznaczyłem, a te cholerne siniaki blakną na naszych oczach. Karsa nadal udawał nieprzytomnego, słuchając uważnie. Mówiący oddalił się, a sierżant zapytał: – To znaczy, że temu sukinsynowi nie grozi śmierć? – Nie widzę, czemu miałaby grozić. 178 – W porządku, uzdrowicielu. Możesz wracać do koszar. – Tak jest. Teblor usłyszał szereg odgłosów towarzyszących rozmaitym ruchom, stukot uderzających o kamienie butów, szczęk żelaznego rygla, a potem, gdy wszystkie te dźwięki ucichły, gdzieś bliżej czyjś oddech. W oddali rozległy się krzyki. Choć tłumiły je grube kamienne mury, Karsa odnosił wrażenie, że poznaje głos handlarza niewolników, Silgara. Otworzył oczy i ujrzał nad sobą pokryty plamami sadzy sufit, za niski, by Teblor mógł stanąć prosto. Leżał na brudnej, posypanej słomą podłodze. Nie było tu prawie w ogóle światła poza słabym blaskiem padającym z korytarzyka za kratami. Jego twarz ogarnął ból, dziwne szczypanie wyczuwalne w policzkach, czole i szczęce. Karsa usiadł. W małej, pozbawionej okien celi przebywał ktoś jeszcze. Skulony w ciemnym kącie więzień chrząknął i powiedział coś w jednym z języków Siedmiu Miast. Karsie wciąż dokuczał tępy ucisk w dłoniach i stopach. W ustach czuł palącą suchość, jakby przed chwilą połknął gorący piasek. Potarł szczypiącą go twarz. Po chwili mężczyzna spróbował malazańskiego. – Gdybyś był Fennem, zapewne byś mnie zrozumiał. – Rozumiem cię, ale nie jestem jednym z tych Fennów. – Powiedziałem, że wygląda na to, że twojemu panu nie spodobało się w tutejszej zagrodzie. – Aresztowano go? – Oczywiście. Malazańczycy lubią aresztować, kogo popadnie. A ty nie masz piętna. Jak dotąd. W związku z tym przetrzymywanie cię jako niewolnika jest sprzeczne z imperialnym prawem. – W takim razie powinni mnie zwolnić. – Marne szanse. Twój pan zeznał, że wysłano cię do kopalń otataralu. Wypłynąłeś z Genabaris, ale rzuciłeś na statek klątwę, która doprowadziła do jego zniszczenia i śmierci załogi oraz żołnierzy piechoty morskiej. W miejscowym garnizonie uwierzono najwyżej w połowę tej opowieści, ale to wystarczy. Popłyniesz na wyspę. I ja też. Karsa wstał. Niski sufit zmusił go do pochylenia głowy. Pokuśtykał ku kracie. – Ehe, zapewne potrafiłbyś ją wyrwać – ciągnął nieznajomy – ale powaliliby cię, nim zdążyłbyś postawić trzy kroki. Jesteśmy w samym sercu malazańskich koszar. Poza tym i tak mają nas wyprowadzić na zewnątrz, byśmy dołączyli do szeregu więźniów przykutych do muru. Rankiem zaprowadzą nas na imperialne nabrzeże i załadują na statek. – Jak długo byłem nieprzytomny? – Noc, podczas której cię tu przyniesiono, cały dzień i następną noc. Jest południe. – A handlarz niewolników cały ten czas siedział w zagrodzie? 179 – Prawie cały. – Świetnie – warknął Karsa. – A jego kompan? To samo? – To samo. – A jaką zbrodnię ty popełniłeś? – zainteresował się Teblor. – Oskarżono mnie o konszachty z dysydentami. Oczywiście jestem niewinny. – I nie potrafisz tego dowieść? – Czego? – Swojej niewinności. – Gdybym był niewinny, to bym potrafił. Teblor przyjrzał się przykucniętej w kącie postaci. – Czy przypadkiem nie pochodzisz z Darudżystanu? – Z Darudżystanu? Nie. A dlaczego pytasz? Karsa wzruszył ramionami. Wrócił w myślach do chwili śmierci Torvalda Noma. Owo wspomnienie otaczał chłód, lecz potrafił przeniknąć za tę barierę. To jednak nie była odpowiednia chwila na kapitulację. Kratę wprawiono w żelazną futrynę, którą łączyły z kamiennymi blokami potężne, wykonane z tego samego metalu sworznie. Teblor potrząsnął prętami. Z miejsc, w które wbito sworznie, posypał się na podłogę pył. – Widzę, że zwykłeś ignorować dobre rady – zauważył nieznajomy. – Ci Malazańczycy są nieostrożni. – Powiedziałbym raczej „zbyt pewni siebie”. Ale z drugiej strony, może i nie. Mieli już do czynienia z Fennami, Trellami i Barghastami. Wszelkimi rodzajami przerośniętych barbarzyńców. Są twardzi i bystrzejsi, niżby się zdawało. Włożyli temu handlarzowi niewolników na kostkę otataralową obrączkę. Już więcej nie posłuży się magią... Karsa odwrócił się nagle. – Co to jest ten „otataral”, o którym wszyscy mówią? – Środek neutralizujący magię. – I trzeba go wydobywać w kopalniach. – Tak. To z reguły proszek, występujący w warstwach, jak piaskowiec. Przypomina rdzę. – My zdrapujemy z urwisk czerwony proszek, żeby produkować z niego krwawy olej – wyszeptał Teblor. – Co to jest krwawy olej? – Wcieramy go w miecze i zbroje, a niekiedy też połykamy, żeby wprowadzić się w szał bitewny. Nieznajomy milczał przez długą chwilę, lecz Karsa czuł na sobie jego spojrzenie. – A jak dobrze działa na ciebie magia? – zapytał wreszcie. – Ci, którzy atakują mnie czarami, z reguły mają bardzo zdziwione miny... zanim ich zabiję. 180 – To bardzo interesujące. Powszechnie sądzi się, że otataral można znaleźć tylko na jednej wielkiej wyspie, która leży na wschód stąd. Imperium sprawuje ścisłą kontrolę nad wydobyciem, gdyż jego magowie otrzymali srogą nauczkę podczas podboju, nim jeszcze przybyli T’lan Imassowie. Gdyby nie oni, inwazja zakończyłaby się klęską. Mam dla ciebie jeszcze jedną radę. W żadnym wypadku nie wspominaj o tym waszym oleju Malazańczykom. Jeśli się dowiedzą, że istnieje jeszcze jedno źródło otataralu, nad którym nie sprawują kontroli, natychmiast wyślą do twojej ojczyzny, gdziekolwiek ona leży, wszystkie pułki, które zdołają zgromadzić. Zmiażdżą was doszczętnie. Karsa wzruszył ramionami. – Teblorzy mają wielu wrogów. Mężczyzna powoli się wyprostował. – Teblorzy? Tak siebie nazywacie? Teblorzy? Po chwili znowu oparł się o ścianę i roześmiał cicho. – Co cię tak ubawiło? Zewnętrzne drzwi otworzyły się z głośnym trzaskiem. Karsa odsunął się od kraty. Pojawiła się drużyna żołnierzy. Trzech pierwszych trzymało w rękach nagie miecze, a czterech stojących w drugim szeregu wielkie, gotowe do strzału kusze. Jeden z pierwszej trójki podszedł do kraty, lecz zatrzymał się na widok Teblora. – Ostrożnie – zawołał do swych towarzyszy – dzikus się ocknął. – Przyjrzał się uważnie olbrzymiemu więźniowi. – Nie próbuj niczego głupiego, Fennie – ostrzegł go. – Jest nam wszystko jedno, czy będziesz żył, czy nie. W kopalniach i tak już jest tłoczno i obejdą się tam bez ciebie. Jasne? Karsa obnażył zęby, ale nie odezwał się ani słowem. – Hej ty, w kącie, wstawaj. Pora zażyć trochę słońca. Nieznajomy wyprostował się powoli. Miał na sobie jedynie łachmany. Był szczupły i ciemnoskóry, a jego oczy miały zdumiewający, jasnoniebieski odcień. – Domagam się uczciwego procesu, zgodnie z imperialnym prawem. Strażnik roześmiał się głośno. – Daj sobie z tym spokój. Zidentyfikowano cię. Świetnie wiemy, kim jesteś. Tak, tak, twoja tajna organizacja wcale nie jest taka szczelna, jak mogłoby ci się zdawać. Zdradził cię jeden z waszych. I co ty na to? Chodźmy już. Ty wyłaź pierwszy. Jibb, nie spuszczajcie z Mewiśladem kusz z tego Ferma. Nie podoba mi się jego uśmiech. Zwłaszcza teraz – zakończył. – Och, spójrz – odezwał się któryś z żołnierzy. – Namąciłeś w głowie biednemu mułowi. Założę się, że nawet nie wie, że cała jego gęba to jeden wielki tatuaż. Bazgroł świetnie się sprawił. Dawno nie widziałem tak dobrej roboty. – No jasne – wycedził inny – a ile tatuaży zbiegłych więźniów do tej pory widziałeś, Jibb? 181 – Tylko ten jeden i jest to prawdziwe dzieło sztuki. Karsa wreszcie zrozumiał, dlaczego szczypie go twarz. Uniósł rękę, chcąc wyczuć wzory tatuażu, i zaczął powoli śledzić linie lekko wypukłej, wilgotnej i obolałej skóry. Nie były ciągłe. Nie potrafił się zorientować, co ma przedstawiać tatuaż. – Masz twarz rozbitą na kawałki – wyjaśnił drugi więzień, podchodząc do drzwi w kracie. Pierwszy ze strażników otworzył je przed nim. – Tak właśnie wygląda to piętno. Dwaj strażnicy wyprowadzili nieznajomego. Pozostali czekali na ich powrót, spoglądając nerwowo na Karsę. Jeden z kuszników, który miał na wysokim czole białe plamy, co nasunęło Teblorowi myśl, że to z pewnością on nosi imię Mewiślad, oparł się o przeciwną ścianę i stwierdził: – No, nie wiem. Ten tatuaż jest chyba za duży. On już przedtem był brzydki, a teraz wygląda wręcz przerażająco. – I co z tego? – wycedził inny żołnierz. – Mnóstwo wałęsających się po wzgórzach dzikusów oszpeca sobie gęby, żeby wystraszyć lękliwych rekrutów, takich jak ty, Mewiślad. Barghastowie, Semkowie, Khundryle. Ale i tak wszyscy zwiewają przed malazańskimi legionami. – Ale dawno żadnych nie rozgromiliśmy, co? – Tylko dlatego, że pięść czai się w swojej twierdzy i chce, żebyśmy co noc kładli go do łóżeczka. Ale w końcu czego się spodziewać po szlachetnie urodzonych oficerach? – To może się zmienić, kiedy przybędą posiłki – zasugerował Mewiślad. – Pułk Ashocki zna te okolice... – I w tym właśnie tkwi problem – przerwał mu drugi. – Jeśli tym razem naprawdę wybuchnie bunt, to kto nam zagwarantuje, że nie zostaną renegatami? Wszyscy możemy zarobić przez sen drugi uśmiech na gardłach. Nie dość, że Czerwone Miecze prowokują tubylców na ulicach... Dwaj strażnicy wrócili. – Hej, Fermie, teraz kolej na ciebie. Nie utrudniaj nam życia, a my nie będziemy go utrudniać tobie. Idź powoli. Nie zbliżaj się do nas. Uwierz mi, w kopalniach nie jest tak źle, biorąc pod uwagę inne możliwe rozwiązania. No dobra, ruszaj. Karsa nie widział powodu, by sprawiać im kłopoty. Wyszli na oświetlony słońcem dziedziniec. Wielki plac apelowy otaczał gruby, wysoki mur. Po trzech z czterech stron wyrastały z niego przysadziste budynki o solidnym wyglądzie. Po czwartej stał szereg więźniów przykutych do ciężkiego łańcucha. Przebiegał on przez całą długość ściany i co jakiś czas łączyły go z nią żelazne okucia. Pod silnie umocnioną bramą znajdował się szereg zagród, lecz tylko dwie z nich były zajęte. Siedzieli w nich Silgar i Damisk. Na prawej kostce handlarza niewolników połyskiwał pierścień koloru miedzi. Żaden z nich nie uniósł głowy, gdy pojawił się Karsa. Teblor zastanawiał się, czy nie przyciągnąć ich uwagi krzykiem, lecz zadowolił się obnażeniem zębów na widok ich niedoli. 182 Gdy strażnicy doprowadzili go do szeregu przykutych więźniów, odwrócił się do tego, którego zwano Jibbem. – Jaki los czeka handlarza niewolników? – zapytał po malazańsku. Zaskoczony mężczyzna uniósł nakrytą hełmem głowę, po czym wzruszył ramionami. – Decyzja jeszcze nie zapadła. Twierdzi, że na Genabackis ma wielki majątek. Karsa uśmiechnął się szyderczo. – To znaczy, że wykupi się od odpowiedzialności za swe zbrodnie. – Nie przed imperialnym sądem. O ile te zbrodnie rzeczywiście są poważne. Niewykluczone, że skończy się na grzywnie. Może i handluje żywym towarem, ale przecież jest kupcem, a kupców zawsze najlepiej ugodzić tam, gdzie najbardziej boli. – Skończ z tym gadaniem, Jibb – warknął inny strażnik. Dotarli do końca szeregu, gdzie przygotowano już wyjątkowo wielkie okowy. Karsę ponownie zakuto, lecz tym razem kajdany były wystarczająco duże i nie przysporzyły mu bólu. Teblor zauważył, że jego sąsiadem jest niebieskooki tubylec. Żołnierze po raz ostatni sprawdzili kajdany, a potem odmaszerowali. Nie było tu cienia, ale pod murem, w równych odstępach, ustawiono wiadra z wodą ze studni. Karsa stał przez pewien czas, lecz w końcu usiadł wsparty plecami o mur, przyjmując pozycję większości innych więźniów. Nie prowadzono tu zbyt wielu rozmów i dzień upływał ospale. Późnym popołudniem wreszcie dotarł do nich cień, ale ulga była tylko chwilowa, bo wkrótce pojawiły się paskudnie gryzące muchy. Gdy niebo nad ich głowami pociemniało, niebieskooki tubylec poruszył się nagle. – Olbrzymie, mam dla ciebie propozycję – rzekł cicho. – No co? – mruknął Karsa. – Mówią, że w górniczych obozach panuje korupcja. To znaczy, że można zdobyć przychylność strażników i ułatwić sobie życie. W takim miejscu warto mieć kogoś, kto strzeże twoich pleców. Proponuję ci współpracę. Karsa zastanowił się, po czym skinął głową. – Zgoda, ale jeśli spróbujesz mnie zdradzić, zabiję cię. – Nie widzę innej odpowiedzi na zdradę – odparł mężczyzna. – Skończyłem z gadaniem – oznajmił Karsa. – To dobrze, bo ja też. Chciał zapytać nieznajomego o imię, lecz będzie jeszcze miał na to czas. Na razie cieszył się ciszą, dzięki której mógł spokojnie pomyśleć. Wydawało się, że Urugal jednak pragnie, by trafił do tych kopalń otataralu. Karsa wolałby bardziej bezpośrednią – prostszą – podróż, jaką pierwotnie zaplanowali dla niego Malazańczycy. Za dużo było tych krwawych dygresji, Urugalu. Dość już tego. Nastała noc. Pojawiło się dwóch żołnierzy z lampami, którzy przeszli nieśpiesznie wzdłuż szeregu więźniów, sprawdzając po raz kolejny ich okowy. Potem wrócili do koszar. Siedzący 183 pod murem Karsa widział, że przy bramie stoi garstka Malazańczyków, a po każdej ze ścieżek biegnących pod murami maszeruje przynajmniej jeden wartownik. Dwaj następni stali pod schodami do kwatery głównej. Teblor wsparł głowę o kamienny mur i zamknął oczy. Po jakimś czasie znowu je otworzył. Zasnął na chwilę. Niebo było zachmurzone, a dziedziniec pokrywał dywan plam światła i ciemności. Coś go obudziło. Spróbował wstać, ale powstrzymała go czyjaś dłoń. Uniósł wzrok i zobaczył, że tubylec przycupnął bez ruchu obok niego z opuszczoną głową, jakby nadal spał. Dłoń na ramieniu Teblora zacisnęła się na moment, a potem się cofnęła. Karsa oparł się o mur, marszcząc brwi, i nagle zobaczył. Wartownicy z bramy zniknęli, podobnie jak ci spod kwatery głównej. Na chodnikach pod murami również nie było nikogo. Nagle pod pobliskim budynkiem coś się poruszyło. Przez cienie przemknęła bezszelestnie jakaś postać. Za nią podążała następna, która skradała się znacznie mniej ostrożnie, od czasu do czasu unosząc urękawicznioną dłoń, by przytrzymać się muru. Obaj nieznajomi szli prosto w stronę Karsy. Pierwsza postać, spowita w czarną tkaninę, zatrzymała się kilka kroków od muru. Druga ją ominęła, uniosła ręce i zdjęła czarny kaptur... To był Torvald Nom. Szyję miał owiniętą okrwawionym bandażem, a twarz śmiertelnie bladą i zlaną potem. Mimo to Daru uśmiechał się szeroko. Podszedł do Karsy. – Pora stąd znikać, przyjacielu – wyszeptał, unosząc coś, co wyglądało jak klucz do kajdan. – Kto ci towarzyszy? – zapytał szeptem Teblor. – Och, to prawdziwa zbieranina. Za całą podziemną robotę odpowiadają Grale i agenci ich głównego handlowego partnera w Ehrlitanie... – Oczy mu zalśniły. – Pochodzi z rodu Nomów, ni mniej, ni więcej. Och, więzy krwi między nami są cienkie jak włos dziewicy, lecz mimo to on je honoruje. I to z wielką radością. Ale dość już gadania, jak zwykłeś mawiać. Nie chcemy, żeby ktoś jeszcze się obudził... – Za późno – wyszeptał mężczyzna przykuty obok Karsy. Stojący za Torvaldem Gral ruszył w stronę więźnia, lecz zatrzymał się, gdy ten wykonał serię skomplikowanych gestów. Daru chrząknął. – Ten cholerny język migowy. – Uzgodniliśmy to – stwierdził więzień. – Idę z wami. – A gdybyśmy cię nie wzięli, podniesiesz alarm. Mężczyzna nie odpowiedział. Po chwili Torvald wzruszył ramionami. 184 – Niech i tak będzie. Dziwię się, że ta cała gadanina nie obudziła nikogo więcej... – To dlatego, że wszyscy już nie żyją. – Więzień przykuty obok Karsy wyprostował się powoli. – Nikt nie lubi kryminalistów. Wygląda na to, że Grale darzą ich szczególną nienawiścią. Podszedł do nich drugi koczownik, który szedł wzdłuż szeregu więźniów. W dłoni trzymał wielki, zakrzywiony nóż, który ociekał krwią. Po kolejnej serii gestów przybysz schował broń. Torvald wymamrotał coś pod nosem i przykucnął, by uwolnić Karsę z okowów. – Trudno cię zabić, jak Teblora – wyszeptał olbrzym. – Dzięki Kapturowi za to, że Grale w porę odciągnęli uwagę tego Araka. Ale i tak, gdyby nie oni, wykrwawiłbym się na śmierć. – Dlaczego cię uratowali? – Grale lubią brać okupy. Oczywiście, jeśli okaże się, że więźniowie są bezwartościowi, zabijają ich. Rzecz jasna, wspólnota interesów z rodem Nomów okazała się ważniejsza od tej tradycji. Torvald podszedł do drugiego więźnia. W tym czasie Karsa wstał, masując sobie nadgarstki. – A co to za interesy? Daru uśmiechnął się szeroko. – Przekazywanie okupów. Po paru chwilach szli już przez ciemność ku głównej bramie, omijając plamy światła. Obok stróżówki leżało sześć wspartych o mur ciał. Na ziemi było widać czarne plamy krwi. Podeszło do nich trzech dalszych Grali. Grupka wymknęła się gęsiego na ulicę. Wszyscy dotarli do zaułka i zatrzymali się na jego końcu. Torvald położył dłoń na ramieniu Karsy. – Dokąd teraz pójdziesz, przyjacielu? Mój powrót na Genabackis trochę się odwlecze. Kuzyn przyjął mnie z otwartymi ramionami. To dla mnie nowe doświadczenie i zamierzam się nim nacieszyć. Niestety, Grale nie udzielą ci schronienia. Za łatwo cię rozpoznać. – Pójdzie ze mną – oznajmił niebieskooki tubylec. – W bezpieczne miejsce. Torvald spojrzał na Karsę, unosząc brwi. Teblor wzruszył ramionami. – Nie ulega wątpliwości, że w tym mieście nie mogę się ukryć. Nie chcę też narażać ciebie ani twojego kuzyna, Torvaldzie Nom. Jeśli ten mężczyzna okaże się niegodny, po prostu go zabiję. – Ile czasu zostało do zmiany warty? – zapytał niebieskooki tubylec. – Co najmniej dzwon. Spokojnie zdążycie... Wtem noc przeszyły odgłosy alarmu, dobiegające od strony malazańskiego garnizonu. Grale rozpierzchli się tak szybko, że Karsa miał wrażenie, iż rozpłynęli się w ciemności. 185 – Torvaldzie Nom, dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłeś... Daru podbiegł do leżącej w zaułku sterty odpadków. Odrzucił je na bok i wydobył krwawy miecz Karsy. – Masz, przyjacielu. – Rzucił broń Teblorowi. – Odwiedź za kilka lat Darudżystan. Skinął na pożegnanie dłonią i zniknął. Niebieskooki mężczyzna, który zabrał miecz jednemu z zabitych wartowników, przywołał Karsę skinieniem. – Trzymaj się blisko mnie. Są takie drogi wyjścia z Ehrlitanu, o których Malazańczycy nic nie wiedzą. Tylko bądź cicho. Ruszył przed siebie, a Karsa podążył za nim. Ich kręta trasa prowadziła przez niezliczone zaułki przedmieść. Niektóre z nich były tak wąskie, że Teblor musiał się przez nie przeciskać bokiem. Karsa myślał, że przewodnik poprowadzi ich do portu albo ku miejskim murom wychodzącym na ciągnące się na południu pustkowie, on jednak skierował się ku leżącemu w sercu Ehrlitanu wysokiemu wzgórzu. Wkrótce już wspinali się po gruzach niezliczonych zawalonych budynków. Po chwili dotarli do podnóża poobtłukiwanej wieży. Tubylec bez chwili wahania pochylił się i wszedł do środka przez mroczne, ziejące wejście. Karsa podążył za nim i znalazł się w ciasnym pomieszczeniu o nierównej podłodze wyłożonej kamiennymi płytami. Naprzeciwko pierwszych było widać drugie drzwi. Mężczyzna zatrzymał się w nich. – Mebra! – wysyczał. W środku coś się poruszyło. – To ty? Dryjhno, błogosław nas, słyszałem, że cię pojmali... ach, ten alarm na dole... dobra robota... – Dość już tego. Czy w tunelach są zapasy? – Oczywiście! Zawsze. W tym również twoja skrytka... – Świetnie, a teraz zejdź nam z drogi. Ktoś mi towarzyszy. Za drzwiami zaczynały się grubo ciosane, kamienne schody, które wiodły w jeszcze głębszą ciemność. Przechodząc tamtędy, Karsa wyczuł obecność Mebry, usłyszał, jak tubylec nagle zaczerpnął tchu. Niebieskooki mężczyzna idący przed Teblorem zatrzymał się nagle. – Aha, Mebra, nie mów nikomu, że nas widziałeś. Nawet innym sługom sprawy. Zrozumiałeś? – Oczywiście. Dwaj uciekinierzy ruszyli przed siebie, zostawiając Mebrę za sobą. Schody prowadziły wciąż w dół. Po chwili Karsa doszedł do wniosku, że zmierzają ku samym trzewiom Ziemi. W końcu jednak dotarli do poziomego tunelu. Powietrze było tu wilgotne i przesycone zapachem soli, a kamienie mokre i śliskie od mułu. Na początku korytarza wykuto w wapiennych ścianach szereg nisz. W każdej z nich znajdował się skórzany plecak i podróżny ekwipunek. 186 Towarzysz Karsy podszedł prosto do jednej z wnęk. Po krótkich oględzinach odrzucił malazański miecz, z którym tu przyszedł, i wyciągnął z niszy parę przedmiotów, które poruszały się z grzechotem łańcucha. – Weź ten plecak z żywnością – polecił Karsie, wskazując głową na pobliską wnękę. – Znajdziesz tam też telabe albo dwie, to takie ubrania, oraz pasy i szelki do broni. Zostaw tu lampy. Tunel jest długi, ale nie ma żadnych odgałęzień. – A dokąd prowadzi? – Na zewnątrz – odpowiedział mężczyzna. Karsa umilkł. Nie podobało mu się, że jego życie znalazło się w rękach tego tubylca, wyglądało jednak na to, że na razie nie może nic w tej sprawie zrobić. Siedem Miast było miejscem jeszcze dziwniejszym niż genabackańskie grody Malyntaeas i Genabaris. Mieszkańcy nizin roili się na świecie niczym robactwo. Teblor nigdy by nie przypuszczał, że ich plemion może być tak wiele. Nie ulegało też wątpliwości, że żadne z nich nie przepada za innymi. Karsa potrafił to zrozumieć – plemiona nie powinny się nawzajem lubić – ale łatwo było zauważyć, że mieszkańcy nizin nie znają żadnej innej lojalności. Karsa był Urydem, ale również Teblorem. Dla mieszkańców nizin dzielące ich różnice przerodziły się w obsesję i nie potrafili zrozumieć, jak wiele ich ze sobą łączy. Tę słabość można było wykorzystać. Przewodnik Karsy narzucił ostre tempo. Choć większość odniesionych przez Teblora obrażeń goiła się już, jego siła i wytrzymałość nie były takie jak ongiś. Po pewnym czasie dystans dzielący go od tubylca zaczął się zwiększać i w końcu Karsa został sam w nieprzeniknionym mroku. Prawą ręką dotykał grubo ciosanych kamieni ściany, a słyszał tylko odgłos własnych kroków. Powietrze nie było już wilgotne i czuł w ustach smak pyłu. Ściana nagle zniknęła pod jego ręką. Karsa potknął się, a potem zatrzymał. – Dobrze się spisałeś. – Głos tubylca dobiegał gdzieś z lewej strony. – Cały czas musiałeś biec zgarbiony, a to niełatwe zadanie. Popatrz w górę. Zrobił to i wyprostował się powoli. Nad głową miał gwiazdy. – Jesteśmy w parowie – ciągnął mężczyzna. – Nim z niego wyjdziemy, wstanie świt. Potem czeka nas pięć, może sześć dni drogi przez Pan’potsun Odhan. Rzecz jasna, Malazańczycy będą nas ścigać. Musimy być ostrożni. Odpocznij chwilę. Wypij trochę wody. Słońce to prawdziwy demon. Ukradnie ci życie, jeśli tylko zdoła. Nasza trasa wiedzie od jednego miejsca, w którym jest woda, do drugiego, więc nie będziemy musieli cierpieć pragnienia. – Ty znasz okolicę – stwierdził Karsa. – Ja nie. – Uniósł miecz. – Dowiedz się jednak, że nie pozwolę znowu się wziąć do niewoli. – Podoba mi się twój duch – pochwalił go mieszkaniec nizin. – Nie o to mi chodziło. – Wiem – odparł ze śmiechem mężczyzna. – Jeśli chcesz, możesz się oddalić w 187 dowolnym kierunku, gdy tylko wyjdziemy z parowu. Oferuję ci najlepszą szansę przeżycia. Grozi ci tu nie tylko pojmanie przez Malazańczyków. Jeśli będziesz mi towarzyszył, nauczysz się sztuki przetrwania. Jak już mówiłem, wybór należy do ciebie. To jak, ruszamy? Nim dwaj uciekinierzy dotarli do końca parowu, na świat na górze przybył świt. Choć widzieli nad sobą jaskrawobłekitne niebo, wciąż otaczały ich zimne cienie. Wyjście z jaru tworzyło osypisko głazów – pozostałość po dawnej powodzi, która podmyła jedną ze ścian, powodując jej osunięcie. Wgramolili się na górę i wyszli na spalone słońcem pustkowie, pełne zwietrzałych turni, zasypanych piaskiem koryt rzek, kaktusów i ciernistych krzewów. Słońce świeciło oślepiająco, wypełniając powietrze migotliwym blaskiem. Nie widziało się tu żywego ducha, nie było też żadnych oznak świadczących, że mieszka tu ktokolwiek poza dzikimi zwierzętami. Mieszkaniec nizin poprowadził Karsę krętą trasą na południowy zachód. Korzystał z wszelkich możliwych osłon i unikał grani oraz szczytów wzgórz, na których byliby widoczni na tle nieba. Żaden z nich się nie odzywał. Nie chcieli tracić sił w przytłaczającym upale ciągnącego się bez końca dnia. Późnym popołudniem mieszkaniec nizin zatrzymał się nagle, odwrócił i wysyczał przekleństwo w miejscowym języku. – Jeźdźcy – oznajmił. Karsa także spojrzał za siebie, lecz nie wypatrzył na pustkowiu nikogo. – Czuję ich pod stopami – mruknął mężczyzna. – A więc Mebra przeszedł na stronę wroga. No cóż, pewnego dnia odpowiem na tę zdradę. Teblor również wyczuwał już pod zrogowaciałymi podeszwami bosych stóp odległy tętent kopyt. – Jeśli podejrzewałeś tego Mebrę, to czemu go nie zabiłeś? – Gdybym zabijał każdego, kto wyda mi się podejrzany, nie zostałoby mi zbyt wielu towarzyszy. Potrzebowałem dowodu. Teraz go mam. – Chyba że powiedział komuś innemu. – To by znaczyło, że nie jest zdrajcą, lecz głupcem. Skutki są jednakowo fatalne. Chodź, postaramy się utrudnić zadanie Malazańczykom. Ruszyli w drogę. Mieszkaniec nizin bezbłędnie wybierał ścieżki, na których nie zostawiali żadnych śladów. Mimo to jeźdźcy byli coraz bliżej. – Jest z nimi mag – mruknął mieszkaniec nizin, gdy przebiegali przez kolejną odsłoniętą połać skały macierzystej. – Jeśli zdołamy dotrwać do zmierzchu, ja stanę się myśliwym, a oni zwierzyną – zapowiedział Karsa. – Jest ich co najmniej dwudziestu. Lepiej wykorzystajmy ciemność, żeby się od nich 188 oddalić. Widzisz te góry na południowym zachodzie? To jest nasz cel. Jeżeli uda się nam dotrzeć do ukrytych wąwozów, będziemy bezpieczni. – Nie prześcigniemy koni – warknął Karsa. – Po zmierzchu skończę z uciekaniem. – W takim razie zaatakujesz sam, gdyż będzie to oznaczało twoją śmierć. – Sam. To i lepiej. Nie chcę, żeby jakiś mieszkaniec nizin pałętał mi się pod nogami. Noc zapadła raptownie. Na chwilę przed tym, nim zgasły ostatnie światła, dwaj uciekinierzy przemierzający pełną ogromnych głazów równinę wreszcie ujrzeli ścigających. Jeźdźców było siedemnastu i prowadzili trzy konie na zmianę. Wszyscy oprócz dwóch nosili pełne zbroje oraz hełmy i byli uzbrojeni w lance bądź kusze. Dwóch pozostałych Karsa poznał z łatwością. Byli to Silgar i Damisk. Teblor nagle sobie przypomniał, że w noc ich ucieczki z koszar zagrody były puste. Nie zwrócił wówczas na ten fakt większej uwagi, sądząc, że obu więźniów zabrano do środka. Ścigający nie zauważyli zbiegów, którzy szybko ukryli się za głazami. – Zaprowadziłem ich do starego obozowiska – wyszeptał mieszkaniec nizin do Karsy. – Posłuchaj. Rozbijają obóz. Ci dwaj, którzy nie są żołnierzami... – Tak. To handlarz niewolników i jego zwiadowca. – Na pewno zdjęli mu tę otataralową obrączkę. Chyba bardzo chce cię dorwać. Karsa wzruszył ramionami. – Znajdzie mnie. Dziś w nocy. Skończę z tymi dwoma. Żaden z nich nie ujrzy świtu. Przysięgam to przed Urugalem. – Nie możesz w pojedynkę zaatakować dwóch drużyn. – Uznaj to za szansę ucieczki, mieszkańcu nizin. Teblor odwrócił się i ruszył w stronę obozu Malazańczyków. Nie zamierzał czekać, aż ułożą się na spoczynek. Kusznicy jechali cały dzień z gotową do strzału bronią. Jeśli postępowali zgodnie z rutyną, jaką Karsa zaobserwował u żołnierzy Pułku Ashockiego, zapewne właśnie w tej chwili wymieniali cięciwy. Inni z pewnością zdejmowali siodła i oporządzali konie, natomiast większość pozostałych zajęła się przygotowywaniem kolacji i rozbijaniem namiotów. Obozu będzie strzegło najwyżej dwóch albo trzech wartowników. Karsa zatrzymał się za wielkim głazem, tuż obok Malazańczyków. Słyszał, jak przygotowują się do nocnego odpoczynku. Zaczerpnął w dłonie garść piasku, by wytrzeć z nich pot. Potem ujął krwawy miecz w prawą rękę i ruszył chyłkiem naprzód. Żołnierze rozpalili trzy ogniska, w których płonął nawóz, i otoczyli je wielkimi kamieniami, zasłaniającymi blask migotliwych płomieni. Konie stały na otoczonym sznurami terenie, oporządzane przez trzech żołnierzy. Nieopodal siedziało sześciu kuszników, którzy trzymali na kolanach rozmontowaną broń. Dwóch wartowników spoglądało na usianą głazami równinę. Jeden zatrzymał się tuż za drugim. Żołnierz znajdujący się bliżej Karsy trzymał w 189 dłoni krótki miecz, drugi zaś, stojący sześć kroków z tyłu, gotowy do strzału łuk. Wartowników było więcej, niż liczył na to Karsa. W każdym rogu obozowiska stał jeden, a łucznik zajmował pozycję pozwalającą mu osłaniać wszystkich czterech. Przy ognisku pośrodku obozu przykucnęli Silgar, Damisk oraz malazański oficer. Ten ostatni był zwrócony plecami do Karsy. Teblor okrążył bezgłośnie głaz. Najbliższy wartownik patrzył akurat w lewo. Karsie zostało pięć kroków do pokonania szarżą. Łucznik skierował wzrok na wartownika stojącego na drugim końcu obozu. Teraz. Zakuta w hełm głowa zwróciła się w jego stronę. Ogorzała twarz pobladła. Karsa był już obok niego. Zacisnął lewą dłoń na gardle mężczyzny. Chrząstka pękła z cichym trzaskiem. To wystarczyło, by łucznik się odwrócił. Gdyby napastnik był krótkonogim mieszkańcem nizin, żołnierz miałby szansę wypuścić strzałę. Miał jednak do czynienia z Teblorem i ledwie zdążył naciągnąć cięciwę. Mężczyzna otworzył usta, by krzyknąć, i napiął mięśnie, chcąc się rzucić do tyłu. Karsa ciął mieczem i nakryta hełmem głowa spadła na ziemię. Trup osunął się tuż poniżej z grzechotem zbroi. Wszyscy odwrócili twarze. Nocną ciszę zmąciły krzyki. Trzej żołnierze siedzący przy ognisku na wprost przed Teblorem zerwali się gwałtownie. Krótkie miecze wysunęły się ze świstem z pochew. Jeden z Malazańczyków rzucił się pod nogi Karsy, chcąc w ten sposób dać towarzyszom czas na znalezienie tarcz. Był to odważny, lecz samobójczy czyn, gdyż jego broń nie mogła się równać zasięgiem z krwawym mieczem. Mężczyzna krzyknął przeraźliwie, kiedy okrutne, boczne cięcie pozbawiło go obu dłoni. Jeden z dwóch następnych Malazańczyków zdążył znaleźć okrągłą tarczę. Uniósł ją, by osłonić się przed skierowanym w dół atakiem Karsy. Okute brązem drewno rozleciało się od siły ciosu, a trzymająca je ręka się złamała. Teblor przeskoczył nad padającym na ziemię mężczyzną i szybko powalił trzeciego przeciwnika. Górną część prawego uda Teblora przeszył ból. Rzucona lanca drasnęła je z tyłu, a potem wbiła się z głośnym brzękiem w piaszczystą glebę. Karsa odwrócił się błyskawicznie i uderzył mieczem akurat na czas, by osłonić się przed drugą lancą, wymierzoną w jego pierś. Za plecami, a potem z lewej usłyszał odgłos stóp kolejnego wartownika, lecz trzy kroki przed sobą ujrzał Silgara, Damiska i malazańskiego oficera. Twarz handlarza niewolników wykrzywiła się w grymasie strachu. Zmaterializowała się przed nim skłębiona fala czarów, która pomknęła z rykiem ku Karsie. Magia uderzyła w tej samej chwili, w której przybył wartownik. Jej fala pochłonęła ich obu. Malazańczyk krzyknął przeraźliwie. Karsa chrząknął, gdy wijące się, widmowe witki próbowały go unieruchomić, przedarł się przez nie i stanął twarzą w twarz z handlarzem 190 niewolników. Damisk zdążył już uciec. Oficer rzucił się w bok, zręcznie uchylając się od ciosu miecza. Silgar uniósł obie ręce. I Karsa je odciął. Handlarz niewolników zatoczył się do tyłu. Teblor uderzył w dół, odcinając prawą nogę Silgara tuż nad kostką. Mężczyzna padł na barki, unosząc nogi. Kolejne cięcie i lewa stopa poszybowała w górę. Dwóch żołnierzy zaatakowało Karsę z prawej. Następny podążał za nimi. W nocnym powietrzu poniósł się ryk oficera i gotowy do walki Teblor ze zdziwieniem zauważył, że trzej mężczyźni się wycofali. Według jego rachuby, oprócz nich zostało jeszcze pięciu, a także oficer i Damisk. Odwrócił się, lecz nie zobaczył nikogo. Słychać było tylko tętent oddalających się w ciemność koni. Spojrzał tam, gdzie przed chwilą stały, i przekonał się, że wszystkie zniknęły. Na pożegnanie rzucili w niego lancą. Karsa warknął ze złością i odbił ją płazem krwawego miecza. Zatrzymał się, po czym ruszył w stronę Silgara. Handlarz niewolników zwinął się w kłębek. Ze wszystkich czterech kikutów płynęła mu krew. Karsa podniósł go za jedwabny pas i wrócił z nim na usianą głazami równinę. Gdy mijał pierwszą z wielkich skał, usłyszał w cieniu cichy, wyraźny głos: – Tędy. Teblor chrząknął. – Podobno miałeś uciec. – Przegrupują się, ale jeśli nie będą mieli maga, powinno nam się udać im wymknąć. Karsa podążył za towarzyszem w głąb równiny. Po jakichś pięćdziesięciu krokach mężczyzna zatrzymał się i spojrzał na Teblora. – Rzecz jasna, jeśli twój jeniec będzie zostawiał ślad krwi, wytropią nas z łatwością. Zrób z nim coś. Karsa rzucił Silgara na ziemię i odwrócił kopniakiem na plecy. Handlarz niewolników był nieprzytomny. – Wykrwawi się na śmierć – stwierdził mieszkaniec nizin. – Już dokonałeś swej zemsty. Zostaw go tu, niech zdechnie. Teblor jednak odciął od telaby Silgara pasy tkaniny, którymi następnie przewiązał mocno wszystkie cztery kikuty. – Krew i tak będzie się sączyła... – Będziemy musieli się z tym pogodzić – warknął Karsa. – Jeszcze z nim nie skończyłem. – Czemu służą takie bezsensowne tortury? Karsa zawahał się, a potem westchnął. – Ten mężczyzna obrócił w niewolników całe plemię Teblorów. Duch Sunydów został złamany. Handlarz niewolników nie jest żołnierzem. Nie zasłużył na szybką śmierć. Jest 191 wściekłym psem, którego trzeba zapędzić do chaty i zabić... – To go zabij. – Zrobię to... ale najpierw doprowadzę go do obłędu. – Podniósł Silgara i przerzucił go sobie przez ramię. – Prowadź, mieszkańcu nizin. Mężczyzna wypuścił z sykiem powietrze z płuc i skinął głową. Po ośmiu dniach dotarli do ukrytego wąwozu przebiegającego przez góry Pan’potsun. Malazańczycy wznowili pościg, ale od dwóch dni uciekinierzy już ich nie widzieli, co sugerowało, że w końcu zdołali się im wymknąć. Cały dzień szli w górę stromym, kamienistym szlakiem. Silgar żył jeszcze. Dręczyła go gorączka i tylko od czasu do czasu odzyskiwał przytomność. Karsa zakneblował go, by nie narobił hałasu. Niósł jeńca na ramieniu. Na krótko przed zmierzchem dotarli na szczyt i zatrzymali się na jego południowozachodnim skraju. Ścieżka schodziła na pogrążoną w cieniu równinę. Usiedli, by chwilę odpocząć. – Co jest dalej? – zapytał Karsa, opuściwszy Silgara na ziemię. – Widzę na dole tylko piaszczyste pustkowie. – Piaszczyste pustkowie – powtórzył jego towarzysz pełnym czci głosem. – A w jego sercu mieszka ta, której służę. – Zerknął na Karsę. – Sądzę, że ona zainteresuje się tobą... – uśmiechnął się – ...Teblorze. Karsa skrzywił się. – Dlaczego nazwa mojego ludu tak cię śmieszy? – Śmieszy? Raczej przeraża. Fennowie upadli nisko, ale przynajmniej pamiętają nazwę, jaką nosili w dniach swej chwały. Wy nie możecie tego o sobie powiedzieć. Wasi przodkowie chodzili po Ziemi, gdy T’lan Imassowie byli jeszcze żywym ciałem. To z waszej krwi wywodzą się Barghastowie i Trellowie. Jesteście Thelomenami Toblakai. – Nie znam żadnej z tych nazw – warknął Karsa. – Podobnie jak nie znam twojego imienia, mieszkańcu nizin. Mężczyzna przeniósł wzrok na mroczną krainę na dole. – Mam na imię Leoman. A ta, której służę, wybrana, do której cię zaprowadzę, to sha’ik. – Nie jestem niczyim sługą – oznajmił Karsa. – Czy ta wybrana mieszka na tej pustyni na dole? – W jej samym sercu, Toblakai. W samym sercu Raraku. 192 KSIĘGA DRUGA ZIMNE ŻELAZO 193 W tym cieniu kryją się fałdy... a w nich całe światy. Wołanie do Cienia Felisin 194 Anonim Rozdział piąty Biada poległym w zaułkach Arenu... Jeden kopniak muskularnego żołnierza, idącego przodem, wystarczył, by cienkie drzwi wpadły z hukiem do środka. Mężczyzna zniknął w mrocznym pomieszczeniu. Reszta drużyny podążyła za nim. Ze środka dobiegły krzyki oraz odgłos rozbijanych mebli. Gamet zerknął na komendanta Blistiga. Ten wzruszył ramionami. – Ehe, drzwi nie były zamknięte na klucz. W końcu to jest gospoda, jeśli to nie przesada nadawać ten szlachetny tytuł tak nędznej spelunie. Chodzi o odpowiedni efekt. – Źle mnie zrozumiałeś – stwierdził Gamet. – Po prostu nie mogę uwierzyć, że twoi żołnierze znaleźli go właśnie tutaj. Na szerokiej twarzy Blistiga odmalował się niepokój. – Hmm, znajdowałem ich już w gorszych miejscach, pięści. To skutki... – zawahał się – ...złamanego serca. Pięść. Ten tytuł wciąż wciska się w moje wnętrzności jak zagłodzona wrona. Gamet zmarszczył brwi. – Przyboczna nie ma czasu dla żołnierzy o złamanym sercu, komendancie. – Nie myślała realistycznie, jeśli sądziła, że podsyci w nas płomień zemsty. Nie można rozżarzyć wystygłych popiołów, chociaż nie zrozum mnie źle, życzę jej szczęścia Pani. – Oczekuje się od ciebie czegoś więcej – zauważył z przekąsem Gamet. Ulice były o tej porze praktycznie opustoszałe z uwagi na uciążliwy, popołudniowy skwar. Rzecz jasna, nawet o innej porze Aren nie był dziś taki jak kiedyś. Kupcy z północy już tu nie docierali. W porcie i u ujścia rzeki stały tylko malazańskie okręty wojenne i transportowce oraz garstka łodzi rybackich. Gametowi przemknęła przez głowę myśl, że wszystkich w mieście naznaczyły blizny. Drużyna wychodziła z gospody, prowadząc ze sobą opierającego się słabo, odzianego w łachmany staruszka. Cały był usmarowany wymiocinami, nieliczne włosy, jakie mu zostały, zwisały w siwych strąkach, a skórę pokrywały szare plamy brudu. Przeklinający smród żołnierze Gwardii Areńskiej Blistiga pośpiesznie zaprowadzili swe brzemię na wóz. 195 – To cud, że w ogóle go znaleźliśmy – stwierdził komendant. – Byłem szczerze przekonany, że ten stary skurczybyk poszedł się utopić. Gamet odwrócił się i splunął na bruk, zapominając na chwilę o swym nowym tytule. – To skandaliczna sytuacja, Blistig. Do cholery, powinno być możliwe zachowanie choć pozorów wojskowej dyscypliny, minimum kontroli, niech mnie Kaptur... Blistig zesztywniał, słysząc ton Gameta. Wszyscy zebrani za wozem żołnierze odwrócili się na te słowa. Blistig podszedł do pięści. – Wysłuchaj mnie uważnie – warknął pod nosem. Jego naznaczone bliznami policzki zadrżały, a spojrzenie zrobiło się twarde jak żelazo. – Stałem na tym cholernym murze i patrzyłem. Tak samo jak każdy z moich żołnierzy. Pormqual biegał w kółko jak wykastrowany kocur, a ten historyk i para wickańskich dzieciaków zawodzili z żalu. Patrzyłem, wszyscy patrzyliśmy, jak Coltaine’a i jego Siódmą Armię wyrzynają na naszych oczach. I jakby tego było mało, wielka pięść wymaszerował z miasta ze swoją armią i kazał wszystkim oddać broń! Gdyby jeden z moich oficerów nie zawiadomił mnie na czas, że Mallick Rel jest agentem sha’ik, moi gwardziści zginęliby razem z tamtymi. Wojskowa dyscyplina? Idź do Kaptura ze swoją dyscypliną, pięści! Gamet stał nieruchomo przez cały czas trwania tyrady komendanta. Nie po raz pierwszy był świadkiem gniewu Blistiga. Od chwili, gdy przybył tu ze świtą przybocznej Tavore i zlecono mu funkcję oficera łącznikowego, która zmuszała go do kontaktów z ocalonymi ze Sznura Psów – zarówno tymi, którzy przybyli z historykiem Duikerem, jak i tymi, którzy czekali na nich w mieście – Gamet czuł się osaczony. Ukryty pod płaszczykiem konwenansu gniew co chwila eksplodował. Serca tych ludzi były nie tylko złamane, ale i roztrzaskane, rozerwane na strzępy, zdeptane. Plany przybocznej, która zamierzała obudzić ocalonych, wykorzystać ich znajomość tego kraju dla wzmocnienia swych legionów niedoświadczonych rekrutów, z każdym dniem wydawały się Gametowi mniej realistyczne. Nie ulegało też wątpliwości, że Blistig nie dbał zbytnio o to, iż Gamet codziennie sporządza raporty dla przybocznej i wydawało się prawdopodobne, że jego tyrady są ze szczegółami przekazywane Tavore. Komendant miał podwójne szczęście, bo Gamet jak dotąd nie wspomniał o nich przybocznej ani słowem. Jego raporty cechowały się wielką zwięzłością, a spostrzeżenia o charakterze osobistym były w nich ograniczone do minimum. Gdy słowa Blistiga ucichły, Gamet westchnął tylko i podszedł do wozu, by przyjrzeć się pijanemu staruszkowi. Żołnierze odsunęli się o krok, jakby pięść był roznosicielem zarazy. – A więc to jest Patrzałek – wycedził Gamet. – Człowiek, który zabił Coltaine’a... – To był akt łaski – warknął jeden z gwardzistów. – On najwyraźniej tak nie sądzi. Na to nie było dobrej odpowiedzi. Blistig podszedł do pięści. – No dobra – rozkazał swej drużynie – zabierzcie go stąd, doprowadźcie do porządku, a potem wsadźcie do paki. 196 – Tak jest. Po paru chwilach wóz odciągnięto. Gamet popatrzył na Blistiga. – Ten niezbyt subtelny plan, mający doprowadzić do twej degradacji, zakucia w łańcuchy i odesłania pierwszym statkiem do Unty, nie zakończy się powodzeniem, komendancie. Ani przybocznej, ani mnie nic nie obchodzi kruchy stan twoich nerwów. Przygotowujemy się do wyruszenia na wojnę i do tego właśnie jesteś nam potrzebny. Ty i wszyscy twoi zapłakani żołnierze. – Lepiej byłoby, gdybyśmy zginęli razem z pozostałymi... – Ale nie zginęliście. Mamy trzy legiony rekrutów, komendancie. Są młodzi i wybałuszają oczy z wrażenia, ale pragną krwi mieszkańców Siedmiu Miast. Pytanie brzmi: co ty i twoi ludzie macie zamiar im pokazać? Blistig przeszył go wściekłym spojrzeniem. – Przyboczna zrobiła kapitana swej straży domowej pięścią, a ja mam... – Jestem z Czwartej Armii – warknął Gamet. – Służyłem w Pierwszej Kompanii od chwili jej założenia. Walczyłem w wojnach wickańskich. Dwadzieścia trzy lata służby, komendancie. Znałem Coltaine’a, kiedy ciebie mamusia jeszcze huśtała na kolanie. Przeszyli mi pierś lancą, ale byłem zbyt uparty, żeby umrzeć. Mój dowódca był na tyle łaskawy, że przeniósł mnie na – jak myślał – bezpieczną pozycję w Uncie. Kapitana straży w domu rodu Paranów. Zasłużyłem sobie na to, do cholery! Po długim milczeniu Blistig uśmiechnął się z ironicznie. – To znaczy, że cieszysz się z tego, że tu jesteś, w takim samym stopniu, jak ja. Gamet skrzywił się, ale nie odpowiedział ani słowem. Obaj Malazańczycy wrócili do swych koni. – Oczekujemy dziś przybycia ostatniego transportu wojsk z wyspy Malaz – oznajmił Gamet, wskakując na siodło. – Przyboczna chce, żeby wszyscy dowódcy stawili się w jej komnatach o ósmym dzwonie. – A po co? – zapytał Blistig. Jeśli stanie na moim, to po to, żeby obejrzeć, jak cię ćwiartują. – Przyjdź, komendancie. Szeroką deltę Menykhu wypełniała płynąca ospale, brązowa woda, która barwiła Zatokę Areńską na odległość półtorej mili od brzegu. Wsparty o prawy reling transportowca tuż za kasztelem dziobowym Struna przyjrzał się uważnie zmąconym wodom w dole, po czym przeniósł wzrok na miasto wzniesione na północnym brzegu rzeki. Potarł szczecinę porastającą wydatną szczękę. W młodości jego broda była rudawa, ale teraz posiwiała... z czego bardzo się cieszył. Aren nie zmienił się zbytnio przez wszystkie te lata, które minęły od jego poprzedniego 197 pobytu w mieście, pomijając małą liczbę statków w porcie. Nad domami unosił się identyczny całun dymu, a prądy morskie niosły do Głębi Poszukiwacza taki sam niekończący się strumień nieczystości, przez który właśnie przedzierał się ociężały transportowiec o szerokim kadłubie. Nowa skórzana czapeczka uwierała go w kark. Serce mu omal nie pękło, gdy musiał wyrzucić starą, a wraz z nią wystrzępioną, skórzaną opończę oraz pas do miecza zabrany falah’dańskiemu gwardziście, który już go nie potrzebował. W gruncie rzeczy zachował tylko jeden przedmiot ze swego dawnego życia. Ukrył go na samym spodzie torby, leżącej na jego koi pod pokładem, i nie zamierzał pozwolić, by ktokolwiek go zobaczył. Podszedł do niego drugi mężczyzna, oparł się od niechcenia o reling i wbił wzrok w coraz bliższe miasto. Struna nie przywitał go ani słowem. Porucznik Ranal reprezentował wszystko co najgorsze wśród malazańskich dowódców. Ten szlachcic kupił sobie stopień oficerski w mieście Quon. Był arogancki, pozbawiony elastyczności i nigdy jeszcze nie wyciągnął miecza w gniewie. Dla podkomendnych stanowił chodzący wyrok śmierci i było to prawdziwe szczęście Pana, że Struna również był jednym z nich. Porucznik był wysokim mężczyzną, w jego żyłach płynęła quońska krew tak czysta, jak to tylko możliwe. Miał jasną cerę i jasne włosy, szerokie, wysoko osadzone kości policzkowe, prosty i długi nos oraz pełne usta. Struna znienawidził go od pierwszego wejrzenia. – Jest w zwyczaju salutować zwierzchnikom – odezwał się Ranal z afektowaną obojętnością. – Salutowanie oficerom grozi im śmiercią, poruczniku. – Tu, na transportowcu? – Próbuję się przyzwyczaić – odparł Struna. – Od samego początku było zupełnie jasne, że nie jesteś nowicjuszem, żołnierzu. – Ranal przerwał, by przyjrzeć się swym czarnym, miękkim rękawiczkom. – Kaptur wie, że mógłbyś być ojcem większości tych, którzy siedzą na pokładzie za nami. Oficer do spraw rekrutacji przysłała cię prosto tutaj. Nie odbyłeś żadnego szkolenia, a mimo to mam cię zaakceptować jako jednego z moich żołnierzy. Struna wzruszył ramionami. – Ta oficer – podjął po chwili Ranal, nie spuszczając jasnoniebieskich oczu z miasta – powiedziała, że już w pierwszej chwili zorientowała się, co próbujesz ukryć. Co dziwne, uznała cię z tego powodu za bardzo cenny nabytek. Wiesz, dlaczego wydaje mi się to dziwne? – Nie wiem, poruczniku, ale jestem pewien, że mi to powiesz. – Ponieważ myślę, że jesteś dezerterem. Struna wychylił się daleko za reling i splunął do wody. – Widziałem w życiu sporo dezerterów. Każdy z nich miał swój powód i żaden z tych powodów nie był podobny do drugiego. Jest jednak coś, co ich wszystkich łączy. 198 – A mianowicie? – Nigdy nie znajdziesz żadnego z nich w kolejce do punktu werbunkowego, poruczniku. Życzę pięknych widoków. Odwrócił się i ruszył ku pozostałym żołnierzom piechoty morskiej, którzy wylegiwali się na śródokręciu. Większość z nich dawno już uwolniła się od choroby morskiej, łatwo jednak było zauważyć, że gorąco pragną wysiąść na ląd. Struna usiadł obok nich i wyciągnął nogi. – Porucznik chciałby dostać twoją głowę na talerzu – wyszeptał ktoś obok niego. – To, czego porucznik chce, i to, co dostanie, to dwie różne rzeczy, Koryk. – Dostanie tę naszą zgraję – odparł półkrwi Seti, wzruszając barczystymi ramionami. Kosmyki długich, czarnych włosów opadały mu na płaską twarz. – Na ogół miesza się rekrutów z weteranami – sprzeciwił się Struna. – Bez względu na wszystko, co słyszałeś, w tym mieście są ocaleni ze Sznura Psów. Podobno uratował się cały statek rannych Wickan i piechoty morskiej. Jest też Gwardia Areńska i Czerwone Miecze. Do portu dowlokło się również kilka okrętów floty przybrzeżnej. Jest też flota admirała Noka, chociaż przypuszczam, że on będzie wolał zachować swe siły nienaruszone. – A po co? – zapytała rekrutka. – Przecież mamy walczyć na pustyni. Struna zerknął na nią. Była przerażająco młoda i przypominała mu inną dziewczynę, która niedawno maszerowała u jego boku. Przeszedł go dreszcz. – Przyboczna byłaby głupia, gdyby ogołociła flotę z ludzi. Nok jest gotowy przystąpić do odzyskiwania nadmorskich miast. Mógł zacząć już przed miesiącami. Imperium potrzebuje bezpiecznych portów. Bez nich będziemy na tym kontynencie skończeni. – No cóż – mruknęła rekrutka – sądząc z tego, co o niej słyszałam, ta cała przyboczna może być właśnie taka, jak powiedziałeś, staruszku. Kaptur wie, że jest szlachetnie urodzona, nie? Struna żachnął się, lecz nic nie powiedział. Znowu zamknął oczy. Obawiał się, że dziewczyna może mieć rację. Ale z drugiej strony ta Tavore była siostrą kapitana Parana, a on pokazał w Darudżystanie, że ma trochę kręgosłupa, a już z pewnością nie był głupi. – Skąd właściwie wzięło się to imię „Struna”? – zapytała żołnierka. Skrzypek uśmiechnął się. – To zbyt długa opowieść, dziewczyno. Stalowe rękawice spadły z łoskotem na blat, wzbijając obłok pyłu. Zbroja zachrzęściła, gdy kobieta zdjęła hełm. Wyściółka między jej piersiami była mokra od potu. Zobaczywszy, że zbliża się dziewka z kuflem ale, przyciągnęła sobie rozklekotane krzesło i usiadła na nim. Wiadomość przyniesiona przez ulicznika. Wąski pasek zielonego jedwabiu, na którym napisano po malazańsku: „O zmierzchu w oberży «U Tancerza»„. Lostarę Yil raczej to poirytowało niż zaintrygowało. Wnętrze oberży „U Tancerza” składało się z jednej izby. Cztery ściany pokrywało 199 wspomnienie po wapnie, którym wybielono je w starożytnych czasach. Jego resztki czepiały się nadal cegieł z suszonej na słońcu gliny, tworząc dziwaczne plamy koloru wina, przypominające mapę raju dla pijaków. Niski sufit butwiał na oczach właściciela i klientów, a pył sypał się w dół chmurami, rozświetlanymi snopami blasku chylącego się ku zachodowi słońca, które wpadały przez okiennice frontowego okna. Na pianie ale w kuflu uformowała się już matowa warstewka. Poza Lostarą było tu trzech innych gości. Dwóch zajęło się grą w drzazgi przy stole ustawionym najbliżej okna, a samotny, mamroczący coś pod nosem, półprzytomny mężczyzna opierał się o ścianę obok rynny do oddawania moczu. Choć kapitan Czerwonych Mieczy przyszła tu przedwcześnie, z niecierpliwością czekała na wyjaśnienie tej żałosnej tajemnicy, jeśli rzeczywiście miała to być tajemnica. Wystarczyła chwila, by się zorientowała, kto zaaranżował to potajemne spotkanie. Choć częścią jaźni cieszyła się, że znowu go zobaczy – bez względu na wszystkie jego pozy i całą zarozumiałość był całkiem przystojny – miała i tak zbyt wiele obowiązków jako adiutant Tene Baralty. Do tej pory Czerwone Miecze uważano za kompanię odrębną od karnej ekspedycji przybocznej, bez względu na niedostatek żołnierzy mających doświadczenie w walce. A jeszcze mniej jest takich, którzy mają kręgosłup, potrzebny, by zrobić użytek z tego doświadczenia. Czerwone Miecze nie padły ofiarą apatycznej anarchii, która zawładnęła Gwardią Areńską Blistiga. Stracili w Sznurze Psów najbliższych, a na to trzeba było odpowiedzieć. Pod warunkiem... Przyboczna była Malazanką. Lostara nie znała jej, podobnie jak nikt z Czerwonych Mieczy. Nawet Tene Baralta, który spotkał się z nią już trzykrotnie, nie potrafił jej ocenić. Czy Tavore ufała Czerwonym Mieczom? Niewykluczone, że odpowiedź na to pytanie mamy przed oczyma. Do tej pory nie dała naszej kompanii zupełnie nic. Czy jesteśmy częścią jej armii? Czy pozwoli Czerwonym Mieczom walczyć z Tornadem? Pytania bez odpowiedzi. A ona marnowała tu czas... Drzwi się otworzyły. Błyszczący, szary płaszcz, zabarwiony na zielono skórzany strój, śniada, spalona słońcem skóra, szeroki, radosny uśmiech. – Kapitan Lostara Yil! Cieszę się, że cię znowu widzę. – Podszedł do niej, zbywając karczemną dziewkę lekceważącym skinieniem urękawicznionej dłoni. Usiadł na krześle naprzeciwko niej i postawił na zakurzonym stole dwa kryształowe kielichy, które pojawiły się znikąd. W ślad za nimi zmaterializowała się czarna, błyszcząca butelka o długiej szyjce. – Stanowczo odradzam ci picie ale, które podają w tym lokalu, moja droga. To wino znacznie lepiej pasuje do okazji. Pochodzi ze skąpanych w słońcu południowych stoków Gris, gdzie 200 rosną najwspanialsze winogrona, jakie widział ten świat. Zastanawiasz się, czy można ufać mojej opinii? Z całą pewnością, dziewczyno, jako że jestem właścicielem większości udziałów we wspomnianych winnicach... – Czego ode mnie chcesz, Perła? Nie przestając się uśmiechać, napełnił puchary winem koloru fuksji. – Sentymentalizm to moja wielka przywara, pomyślałem więc sobie, że moglibyśmy wychylić kielich za dawne czasy. Co prawda, były dosyć ciężkie, ale przecież przeżyliśmy, nieprawdaż? – Och, tak – zgodziła się Lostara. – A potem ty poszedłeś swoją drogą, z pewnością ku większym zaszczytom, a ja swoją, prosto do celi. Szpon westchnął. – Ach, cóż, doradcy biednego Pormquala, niestety, zawiedli go tragicznie. Ale widzę, że ty i twoi towarzysze z Czerwonych Mieczy odzyskaliście wolność, oddano wam broń i macie zapewnione miejsce w armii przybocznej... – Niezupełnie. Perła uniósł brwi w wystudiowanym geście. Lostara wzięła kielich i przełknęła łyk wina, niemal nie zauważając jego smaku. – Nadal nie wiemy, jakie intencje ma wobec nas przyboczna. – Jakie to dziwne! Kapitan skrzywiła się. – Dość już tej zabawy. Z pewnością wiesz na ten temat znacznie więcej... – Niestety, muszę cię wyprowadzić z błędu. Nowa przyboczna jest dla mnie tak samo nieprzenikniona, jak dla ciebie. Przyjąłem błędne założenie, że postanowi jak najszybciej naprawić krzywdę wyrządzoną waszej znamienitej kompanii. Jeśli nadal nie rozstrzygnęła kwestii waszej lojalności... – Perła pociągnął łyk wina i rozsiadł się wygodnie. – Zwolniono was z więzienia i oddano broń. Czy zabroniono wam opuszczania miasta albo wstępu do kwatery głównej? – Tylko wstępu na jej narady, Perła. Szpon wyraźnie się rozpromienił. – Ach, ale pod tym względem nie jesteście wyjątkiem, moja droga. Sądząc z tego, co słyszałem, przyboczna nie rozmawia prawie z nikim poza garstką wybrańców, którzy przybyli z nią z Unty. Jestem jednak przekonany, że ta sytuacja wkrótce się zmieni. – Dlaczego tak uważasz? – Dlatego, że dziś wieczorem odbędzie się narada wojenna, na którą z pewnością otrzymał zaproszenie wasz dowódca, Tene Baralta, a także komendant Blistig oraz wielu innych, których obecność zapewne wszystkich zaskoczy. Umilkł, wbijając w nią spojrzenie zielonych oczu. Lostara zamrugała. 201 – W takim razie muszę natychmiast wracać do Tene Baralty... – To rozsądna konkluzja, dziewczyno. Niestety, jest całkowicie błędna. – Wytłumacz mi to, Perła. Pochylił się i ponownie napełnił jej kielich. – Uczynię to z radością. Choć przyboczna jest nadzwyczaj uparta, udało mi się przedstawić jej prośbę, którą zaakceptowała. – Jaką prośbę? – zapytała Lostara bezbarwnym głosem. – No cóż, jak już wspominałem, moją wadą jest sentymentalizm. Zachowałem bardzo miłe wspomnienia o naszej współpracy. Tak miłe, że poprosiłem, byś została moim, hmm, pomocnikiem. Twojego dowódcę rzecz jasna poinformowano... – Jestem kapitanem Czerwonych Mieczy! – warknęła Lostara. – Nie szponem, nie szpiegiem i nie mor... Ugryzła się w język. Perła otworzył szeroko oczy. – Czuję się głęboko urażony. Ale jestem dziś wieczór we wspaniałomyślnym nastroju i wybaczam ci twą ignorancję. Choć możesz nie dostrzegać różnicy między sztuką skrytobójstwa a prostacką praktyką morderstwa, zapewniam cię, że taka różnica istnieje. Tak czy inaczej, pozwól, bym rozwiał twe obawy. Oczekujące cię zadanie nie będzie miało związku z bardziej krwawą stroną mojego powołania. Nie, dziewczyno, jesteś mi potrzebna w tym przedsięwzięciu z uwagi na dwie z twych rozlicznych zalet. Po pierwsze, znajomość Siedmiu Miast, a po drugie, i jeszcze ważniejsze, niezachwianą lojalność wobec Imperium Malazańskiego. Prawdziwości tego pierwszego nie zdołasz podważyć, ale drugiego będziesz musiała sama dowieść. Wpatrywała się w niego przez długą chwilę, po czym skinęła głową. – Rozumiem. Proszę bardzo, jestem do twojej dyspozycji. Perła znowu się uśmiechnął. – To cudownie. Moja wiara w ciebie jest niezachwiana. – Na czym ma polegać ta nasza misja? – Szczegóły poznasz na prywatnej rozmowie z przyboczną. Mamy ją odbyć dziś wieczorem. Wyprostowała się. – Nie masz pojęcia, prawda? Uśmiechnął się szerzej. – Czyż to nie ekscytujące? – Czyli nie wiesz, czy w jej skład nie będzie wchodziło skrytobójstwo... – Skrytobójstwo? Kto wie? Ale morderstwo? Z całą pewnością nie. Wypij do końca, dziewczyno. Musimy iść do pałacu, w którym mieszkał wielka pięść. Słyszałem, że przyboczna niezbyt lubi spóźnialskich. 202 Wszyscy zjawili się przedwcześnie. Gamet stał przy drzwiach, przez które miała wejść przyboczna. Zwrócił się plecami do ściany i skrzyżował ramiona na piersi. Przed nim, rozproszeni po długiej sali narad o niskim suficie, stali dowódcy wezwani na pierwsze z serii dzisiejszych spotkań. Kilka najbliższych dzwonów, ze wszystkim, co na nie zaplanowano, zapowiadało się bardzo interesująco. Były kapitan straży domowej rodu Paranów czuł się nieco onieśmielony. Przed laty był prostym żołnierzem i nie uczestniczył w naradach wojennych. Nowo zdobyty tytuł pięści nie pomagał mu zbytnio, Gamet wiedział bowiem, że nie zawdzięcza go zasługom. Tavore go znała, była przyzwyczajona do wydawania mu rozkazów, polegania na nim w sprawach organizacji i rozkładu zajęć... wszystko to jednak dotyczyło szlacheckiego domu, a wyglądało na to, że zamierza wykorzystać go w identyczny sposób do kierowania całą Czternastą Armią. Znaczyło to, że jest administratorem, nie pięścią, i wszyscy obecni w sali świetnie o tym wiedzieli. Nie był przyzwyczajony do zażenowania, które towarzyszyło mu teraz bez ustanku. Zdawał sobie sprawę, że pyszałkowatość, jaką często ostatnio przejawiał, jest po prostu odruchową reakcją na gnębiące go poczucie niekompetencji. W tej chwili jednak nawet nieśmiałość wydawała się przekraczać jego siły, a o pyszałkowatości nie było nawet co wspominać. Sześć kroków od niego stał admirał Nok, pogrążony w rozmowie z dowódcą Czerwonych Mieczy, Tene Baraltą, który był mężczyzną o imponującej posturze. Blistig siedział rozparty na krześle u przeciwległego końca stołu mapowego, najdalej od miejsca, które miała zająć przyboczna, gdy zacznie się narada. Spojrzenie Gameta raz po raz przyciągał wysoki admirał. Nok był ostatnim dowódcą z czasów cesarza, pomijając Dujeka Jednorękiego. Jedynym admirałem, który się nie utopił. Gdy napańscy bracia, Urko i Crust, zginęli nagle, powierzono mu dowództwo nad całą imperialną flotą. Kiedy pogłoski o nadchodzącym buncie osiągnęły szczytowe nasilenie, cesarzowa wysłała go do Siedmiu Miast ze stu siedmioma okrętami. Gdyby wielka pięść Arenu nie unieruchomił floty w porcie, mogłoby się udać zapobiec Sznurowi Psów Coltaine’a. Niewykluczone nawet, że rebelia zostałaby już stłumiona. Teraz wyglądało na to, że ponowny podbój będzie długim i krwawym przedsięwzięciem. Admirał niczym nie zdradzał, co sądzi o tym, co się wydarzyło i zapewne się jeszcze wydarzy. Miał chłodny i obojętny wyraz twarzy. Tene Baralta również miał powody, by czuć się pokrzywdzony. Pormqual oskarżył Czerwone Miecze o zdradę, choć jedna z ich kompanii walczyła pod dowództwem Coltaine’a. Walczyła i została wycięta w pień. Pierwszym rozkazem wydanym przez Blistiga, gdy tylko wielka pięść opuścił miasto, było polecenie uwolnienia Czerwonych Mieczy. Przyboczna odziedziczyła ich, podobnie jak ocalonych ze Sznura Psów oraz Gwardię Areńską. Pytanie, co 203 zamierza z nimi wszystkimi zrobić, miało właśnie doczekać się odpowiedzi. Gamet z chęcią uspokoiłby ich obawy, lecz prawda wyglądała tak, że Tavore nigdy nie zwierzała się nikomu. Pięść nie miał pojęcia, co przyniesie dzisiejszy wieczór. Drzwi się otworzyły. W zgodzie ze swym stylem Tavore miała na sobie strój dobrze skrojony, lecz prosty i właściwie bezbarwny. Szarość ubioru harmonizowała z jej oczyma, z nitkami siwizny w rudawych, krótko ostrzyżonych włosach i z zaciętą, nie wzbudzającą sympatii twarzą. Przyboczna była wysoka i dość szeroka w biodrach, a jej piersi były nieco za duże w stosunku do budowy. U pasa miała otataralowy miecz, jedyny symbol jej imperialnego urzędu, a pod pachą przyniosła sześć zwojów. – Siadajcie albo stójcie, jak wolicie – przywitała zebranych, zmierzając do zdobnego krzesła wielkiej pięści. Gamet zauważył, że Nok i Tene Baralta przysunęli krzesła do stołu. Podążył za ich przykładem. Przyboczna usiadła z wyprostowanymi plecami i położyła zwoje na blacie. – Tematem tego spotkania jest organizacja Czternastej Armii. Zostań, proszę, z nami, admirale Nok. – Sięgnęła po pierwszy zwój i rozwiązała tasiemkę. – Są trzy legiony: Ósmy, Dziewiąty i Dziesiąty. Ósmym będzie dowodził pięść Gamet, Dziewiątym pięść Blistig, a Dziesiątym pięść Tene Baralta. Wybór oficerów należy do każdego z pięści. Radzę wam, byście wybierali mądrze. Admirale Nok, oddeleguj komandor Alardis ze swego okrętu flagowego. Przekazuję jej dowództwo nad Gwardią Areńską. – Sięgnęła po drugi zwój. – Jeśli chodzi o ocalonych ze Sznura Psów oraz inne luźne oddziały, które są do naszej dyspozycji, zostają one niniejszym rozwiązane. Ich żołnierze otrzymają nowe przydziały i zostaną rozproszeni po trzech legionach. – Wreszcie podniosła wzrok. Jeśli nawet zauważyła na twarzach obecnych szok, który czuł również Gamet, ukryła to dobrze. – Za trzy dni dokonam przeglądu waszych oddziałów. To wszystko. Czterej mężczyźni wstali powoli w zrodzonej z oszołomienia ciszy. Przyboczna wskazała na dwa zwoje, które rozwinęła na stole. – Pięści Blistig, weź je, proszę. Być może zechcecie usiąść z Tene Baraltą w jednym z sąsiednich pomieszczeń, by omówić szczegóły swych nowych zadań. Pięści Gamet, będziesz mógł potem do nich dołączyć. Na razie zostań ze mną. Admirale Nok, chciałabym później porozmawiać z tobą na osobności. Nigdzie się nie oddalaj. Wysoki, stary mężczyzna odchrząknął. – Będę w mesie, przyboczna. – Znakomicie. Gamet śledził wzrokiem trzech odchodzących mężczyzn. Gdy tylko drzwi się za nimi zamknęły, przyboczna wstała z krzesła i podeszła do starych gobelinów, które wisiały na jednej ze ścian. 204 – To naprawdę niezwykłe wzory, nie sądzisz, Gamet? Ta kultura ma obsesję na punkcie zawiłości. No cóż – spojrzała na niego – zebranie przebiegło zaskakująco łatwo. Wygląda na to, że mamy jeszcze nieco czasu do przybycia następnych gości. – Sądzę, że byli zbyt wstrząśnięci, by ci odpowiedzieć, przyboczna. W skład imperialnego stylu dowodzenia z reguły wchodzą dyskusje, argumenty i kompromis... Jedyną odpowiedzią Tavore był przelotny uśmiech. Potem znowu spojrzała na gobelin. – Jak sądzisz, jakich oficerów wybierze Tene Baralta? – Czerwone Miecze, przyboczna. Jak malazańscy rekruci zareagują... – A Blistig? – Tylko jeden z jego ludzi sprawił na mnie wrażenie godnego swej rangi, ale jest teraz w Gwardii Areńskiej i Blistig nie będzie mógł go dostać. To kapitan Keneb... – Malazańczyk? – Tak, chociaż stacjonował w Siedmiu Miastach. Jego żołnierzy zabili ludzie renegata Korbolo Doma, przyboczna. To właśnie Keneb ostrzegł Blistiga przed Mallickiem Relem... – W rzeczy samej. A poza kapitanem Kenebem? Gamet pokręcił głową. – Blistig jest w tej chwili bliski mojemu sercu. – Naprawdę? – Ale nie powiedziałem, jakie uczucia w nim budzi, przyboczna. Znowu na niego spojrzała. – Litość? – Po części – przyznał po chwili. – Czy wiesz, co gryzie Blistiga najbardziej, pięści? – Był świadkiem rzezi... – Może tak twierdzić i mieć nadzieję, że mu uwierzysz, ale nie daj mu się nabrać. Blistig nie wykonał rozkazu wielkiej pięści. Stoi przede mną, przed swym nowym dowódcą, i jest przekonany, że w niego nie wierzę. A z tego wyciąga wniosek, że dla wszystkich byłoby najlepiej, gdybym wysłała go do Unty, by stanął przed cesarzową. Odwróciła się i umilkła. Umysł Gameta pracował jak szalony, w końcu jednak pięść doszedł do wniosku, że myśli Tavore są dla niego zbyt głębokie. – Co mam mu powiedzieć? – Myślisz, że chcę, byś mu coś przekazał ode mnie? Proszę bardzo. Może dostać kapitana Keneba. Boczne drzwi otworzyły się nagle i do środka weszło troje Wickan. Dwoje z nich było dziećmi, a i trzeci nie był od nich wiele starszy. Choć pięść nigdy dotąd ich nie widział, wiedział, kogo ma przed sobą. Nadir i Nul. Czarnoksiężniczka i czarnoksiężnik. A ten chłopak, który im towarzyszy, to 205 Temul, najstarszy z młodocianych wojowników, których Coltaine odesłał z historykiem. Tylko Temul sprawiał wrażenie zadowolonego, że wezwano go przed oblicze przybocznej. Nul i Nadir byli rozczochrani, a bose stopy mieli niemal szare od brudu. Długie, czarne włosy Nadir zwisały w przetłuszczonych strąkach, a tunika z jeleniej skóry, którą nosił Nul, była poszarpana i podarta. Miny obojga wyrażały całkowity brak zainteresowania. W kontraście z nimi ekwipunek Temula był w nieskazitelnym porządku, podobnie jak zasłaniająca twarz maska z ciemnoczerwonej farby wyrażająca żałobę. Gdy młodzieniec stanął na baczność przed przyboczną, jego ciemne oczy błyszczały niczym ostre kamyki. Tavore jednak patrzyła na Nula i Nadir. – Czternastej Armii brakuje magów – oznajmiła. – Dlatego wy będziecie musieli spełnić tę funkcję. – Nie, przyboczna – odpowiedziała Nadir. – To nie podlega dyskusji. – Chcemy wrócić do domu – odezwał się Nul. – Na wickańskie równiny. Przyboczna przyglądała się im przez chwilę z całkowitym spokojem. – Temul, Coltaine uczynił cię wodzem wickańskich młodzieńców z trzech plemion obecnych w Sznurze Psów – powiedziała wreszcie. – Jaki jest ich stan? – Trzydziestu – odparł chłopak. – A ilu było Wickan wśród rannych, którzy przypłynęli statkiem do Arenu? – Przeżyło jedenastu. – To znaczy, że w sumie jest czterdziestu jeden. Czy są wśród nich jacyś czarnoksiężnicy? – Nie, przyboczna. – A czy Coltaine przydzielił czarnoksiężników do twojej kompanii, gdy wysłał ją z historykiem Duikerem? Temul zerknął na Nula i Nadir, po czym energicznie skinął głową. – Tak. – A czy twoja kompania została oficjalnie rozwiązana, Temul? – Nie. – Innymi słowy, ostatni rozkaz, jaki wydał ci Coltaine, nadal obowiązuje. – Tavore ponownie zwróciła się do Nula i Nadir. – Odrzucam waszą prośbę. Potrzebuję i was, i wickańskich lansjerów kapitana Temula. – Nie możemy ci nic dać – oznajmiła Nadir. – Duchy czarnoksiężników w nas milczą – dodał Nul. Tavore zamrugała, nie spuszczając z nich wzroku. – Będziecie musieli jakoś je znowu obudzić – stwierdziła po chwili. – W dnia, w którym staniemy do bitwy z sha’ik i Tornadem, macie osłaniać legiony swymi czarami. Kapitanie Temul, czy jesteś najstarszym Wickaninem w swej kompanii? – Nie, przyboczna. Czterej wojownicy z Klanu Głupiego Psa, którzy przybyli na statku, 206 są ode mnie starsi. – Czy są niezadowoleni, że nimi dowodzisz? Młodzieniec wyprostował się jeszcze bardziej. – Nie są – zapewnił, zaciskając prawą dłoń na rękojeści jednego z długich noży. Gamet skrzywił się i odwrócił wzrok. – Wy troje możecie odejść – oznajmiła po chwili Tavore. Temul wahał się przez chwilę. – Przyboczna, moja kompania chce walczyć – oznajmił. – Czy mamy zostać przydzieleni do legionów? Tavore uniosła głowę. – Kapitanie Temul, ile wiosen widziałeś? – Czternaście. Przyboczna skinęła głową. – Kapitanie, w tej chwili nasza kawaleria składa się wyłącznie z kompanii ochotników Seti. W sumie jest ich pięciuset. Według wojskowej nomenklatury to w najlepszym razie lekka jazda, a w najgorszym zwykli zwiadowcy. Żaden z nich nie widział walki i żaden nie jest wiele starszy od ciebie. Twój oddział składa się z czterdziestu Wickan i wszyscy poza czterema są młodsi od ciebie. Na czas marszu na północ twoja kompania zostanie przydzielona do mojej świty, kapitanie Temul. Jako moi osobiści strażnicy. Najlepsi jeźdźcy spośród Seti będą służyli jako posłańcy i zwiadowcy. Zrozum, brak mi sił na kawaleryjskie kampanie. Czternasta Armia składa się głównie z piechoty. – Taktyka Coltaine’a... – To już nie jest wojna Coltaine’a – warknęła Tavore. Temul wzdrygnął się, jakby go uderzyła. Jego twarz pobladła. Zdołał ukłonić się sztywno, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł z komnaty. Po chwili Nul i Nadir podążyli za nim. Gamet odetchnął głęboko. – Chłopak chciał zanieść swoim Wickanom dobre wieści. – Żeby uciszyć narzekania czterech wojowników Głupiego Psa – zgodziła się przyboczna głosem, w którym pobrzmiewała jeszcze nuta irytacji. – Swoją drogą, cóż za trafnie dobrana nazwa. Powiedz mi, pięści, jak twoim zdaniem przebiega dyskusja między Blistigiem a Tene Baraltą? Stary weteran chrząknął. – Podejrzewam, że jest bardzo ożywiona, przyboczna. Tene Baralta zapewne się spodziewał, że zachowa swoje Czerwone Miecze jako oddzielny pułk. Wątpię, by zbytnio go pociągało dowodzenie czterema tysiącami malazańskich rekrutów. – A admirał, który czeka na dole w mesie? – Nie mam pojęcia, przyboczna. On słynie z małomówności. – Jak sądzisz, dlaczego po prostu nie pozbawił dowodzenia wielkiej pięści Pormquala? Dlaczego dopuścił do zagłady Coltaine’a i Siódmej Armii, a potem również armii wielkiej 207 pięści? Gamet mógł jedynie pokręcić głową. Tavore przyglądała mu się jeszcze przez kilka uderzeń serca, po czym podeszła powoli do leżących na stole zwojów. Podniosła jeden z nich i usunęła tasiemkę. – Cesarzowa nigdy nie miała powodów, by wątpić w lojalność admirała Noka. – Ani Dujeka Jednorękiego – mruknął pod nosem Gamet. Usłyszała te słowa i podniosła wzrok. Przez jej twarz przebiegł krótki, nerwowy uśmiech. – W rzeczy samej. Zostało nam jeszcze jedno spotkanie. – Wetknęła zwój pod pachę i ruszyła ku małym, bocznym drzwiom. – Chodź. Pokój znajdujący się za ścianą był niski, a jego ściany niemal całkowicie zasłaniały gobeliny. Leżące na podłodze dywany wyciszały ich kroki. Pośrodku stał niewielki, okrągły stolik. Wisiała nad nim zdobna lampa oliwna, która była tu jedynym źródłem światła. Naprzeciwko znajdowały się drugie drzwi, niskie i wąskie. Stolik był jedynym meblem w całej komnacie. Tavore upuściła zwój na poobijany blat. Gamet zamknął za sobą drzwi, odwrócił się i zobaczył, że przyboczna patrzy na niego. Nagle wydała mu się bezbronna. Weteran poczuł w żołądku ucisk lęku. Nigdy w życiu nie widział czegoś podobnego u tej córki rodu Paranów. – Przyboczna? Odwróciła wzrok i wyraźnie wzięła się w garść. – W tym pokoju cesarzowa nie jest obecna – rzekła cicho. Gamet wstrzymał oddech, po czym skinął głową. Mniejsze drzwi się otworzyły. Pięść odwrócił się i zobaczył wysokiego, niemal zniewieściałego mężczyznę obleczonego w szary strój. Nieznajomy wszedł do środka ze spokojnym uśmiechem na przystojnym obliczu. Podążała za nim zakuta w zbroję kobieta – oficer Czerwonych Mieczy. Jej śniadą skórę pokrywały tatuaże w stylu Pardu; wielkie, czarne, szeroko rozstawione oczy spoglądały znad wysoko osadzonych kości policzkowych, a nos był wąski i orli. Kobieta bynajmniej nie wyglądała na zadowoloną. Patrzyła na przyboczną z wyrazem wystudiowanej arogancji. – Zamknij za sobą drzwi, kapitanie – poleciła jej przyboczna. Odziany na szaro mężczyzna spojrzał na Gameta. Jego uśmieszek wyrażał lekkie zdziwienie. – Pięść Gamet – stwierdził. – Pewnie wolałbyś nadal przebywać w Uncie, tym pełnym życia sercu imperium, i rozmawiać z handlarzami koni w imieniu rodu Paranów. Tymczasem znowu zostałeś żołnierzem... Gamet łypnął na niego ze złością. – Obawiam się, że cię nie znam... – Możesz mnie zwać Perłą – odparł mężczyzna. Zawahał się, wypowiadając to imię, jakby stanowiło ośrodek jakiegoś zakrojonego na ogromną skalę żartu, który tylko on rozumiał. – A moja piękna towarzyszka to kapitan Lostara Yil. Do niedawna służyła w 208 Czerwonych Mieczach, lecz teraz na szczęście przekazano ją pod moją opiekę. – Zwrócił się w stronę przybocznej i pokłonił jej zamaszyście. – Jestem na twe usługi. Gamet zauważył, że twarz Tavore zesztywniała na chwilę. – To się dopiero okaże. Perła wyprostował się powoli. Z jego twarzy zniknął drwiący wyraz. – Przyboczna, zaaranżowałaś to spotkanie w tajemnicy. W wielkiej tajemnicy. Na tym przedstawieniu nie ma widzów. Choć jestem szponem, oboje wiemy, że wzbudziłem ostatnio niezadowolenie mojego przełożonego Toppera, a także cesarzowej, co zmusiło mnie do pośpiesznej podróży przez Grotę Cesarską. To rzecz jasna przejściowa sytuacja, ale w jej konsekwencji nie mam aktualnie roboty. – Można by wyciągnąć z tego wniosek – zaczęła ostrożnie przyboczna – że jesteś gotowy podjąć się bardziej... prywatnych zleceń. Gamet przeszył ją nagłym spojrzeniem. Bogowie na dole! O co tu chodzi! – Faktycznie można – przyznał Perła ze wzruszeniem ramion. Zapadła cisza, którą w końcu przerwała oficer Czerwonych Mieczy, Lostara Yil. – Niepokoi mnie kierunek, w którym zmierza ta rozmowa – wychrypiała. – Jako wierna poddana imperium... – Nic z tego, co tu się wydarzy, nie splami twego honoru, kapitanie – przerwała jej przyboczna, nie spuszczając wzroku z Perły. Nie dodała już nic więcej. Szpon uśmiechnął się półgębkiem. – Ach, to pobudziło moją ciekawość. Czy wiesz, że uwielbiam to uczucie? Obawiasz się, że spróbuję na nowo wkupić się w łaski Laseen, gdyż misji, którą zamierzasz zlecić mnie i pani kapitan, nie będziemy wykonywać w imieniu cesarzowej ani nawet w imieniu imperium. To niezwykłe odejście od roli imperialnej przybocznej. Powiedziałbym nawet, że bezprecedensowe. Gamet postąpił krok naprzód. – Przyboczna... Uniosła dłoń, by mu przerwać. – Perła, zadanie, które zlecę tobie i kapitanowi może w ostatecznym rozrachunku służyć interesom imperium... – Och, tak – przerwał jej z uśmiechem szpon – od czegóż w końcu jest wyobraźnia? Zawsze można rysować wzory we krwi, nawet jeśli dawno już zaschła. Przyznaję, że ja również potrafię biegle wyszukiwać przekonujące usprawiedliwienia dla czegoś, co właśnie uczyniłem. Mów dalej, proszę... – Chwileczkę! – warknęła Lostara Yil z wyraźną złością. – Służąc przybocznej, spodziewam się służyć również imperium. Przyboczna jest wolą cesarzowej. Nie wolno jej brać pod uwagę żadnych innych... 209 – To prawda – przerwała jej Tavore. Ponownie spojrzała na Perłę. – Szponmistrzu, jak wygląda sytuacja w Pazurze? Perła wybałuszył oczy i omal nie cofnął się o krok. – Pazur już nie istnieje – wyszeptał. Przyboczna zmarszczyła brwi. – Rozczarowujesz mnie. W końcu wszyscy znaleźliśmy się w niepewnym położeniu. Jeśli oczekujesz ode mnie szczerości, to czy nie powinieneś odwdzięczyć mi się tym samym? – Pazur przetrwał – mruknął Perła z grymasem niesmaku na ustach. – Jego agenci kryją się pod skórą imperium niczym larwy gzów. Gdy ich szukamy, po prostu zakopują się głębiej. – Niemniej jednak pełnią pewną... funkcję – stwierdziła Tavore. – Niestety, nie tak kompetentnie, jak na to liczyłam. – Pazur znalazł poparcie wśród szlachty? – zapytał Perła. Na jego wysokim czole pojawiła się warstewka potu. Z niemal obojętną miną przyboczna wzruszyła ramionami. – Dziwi cię to? Gamet mógł prawie dostrzec, jak szponmistrz wytęża umysł. Wytężał go i wytężał, a na jego twarzy malowało się coraz większe zdumienie... i trwoga. – Jak on się nazywa? – zapytał. – Baudin. – Zlikwidowano go w Quon... – Ojca. Nie syna. Perła zaczął nagle spacerować po pokoiku. – A czy ten syn jest bardzo podobny do sukinsyna, który go spłodził? Baudin Starszy zostawił za sobą trupy szponów we wszystkich zaułkach miasta. Polowanie trwało cztery noce... – Miałam powody, by wierzyć, że jest godny imienia ojca – odpowiedziała Tavore. Perła odwrócił głowę. – Ale już ich nie masz? – Nie jestem pewna. Wygląda jednak na to, że jego misja zakończyła się katastrofalnym fiaskiem. – Felisin. To imię wymknęło się z ust Gameta niechcący, lecz stała za nim pewność ciężka niczym kamień kotwiczny. Pięść zauważył, że Tavore wykrzywiła twarz. Odwróciła się od nich pośpiesznie i wbiła wzrok w gobeliny. Perła myślał znacznie szybciej niż Gamet. – Kiedy utraciłaś z nim kontakt, przyboczna? I gdzie to się stało? – W noc powstania – odpowiedziała, nadal zwrócona do nich plecami. – W obozie 210 górniczym zwanym Czerepem. Ale już kilka tygodni wcześniej doszło do... utraty kontroli nad wydarzeniami. – Wskazała na leżący na stole zwój. – Tu są szczegóły i potencjalne kontakty. Spalcie zwój po przeczytaniu i rozsypcie popioły w zatoce. – Zwróciła się nagle w ich stronę. – Perło. Kapitan Lostaro Yil. Znajdźcie Felisin. Znajdźcie moją siostrę. Miasto za murami posiadłości wypełniał falujący ryk tłumu. W Uncie nastała Pora Zgnilizny i tysiące mieszkańców miasta były przekonane, że tę zgniliznę właśnie się wycina. Zaczęła się oczekiwana z lękiem czystka. Kapitan Gamet stał przy stróżówce w towarzystwie trzech niespokojnych strażników. Palące się w posiadłości pochodnie wygaszono, a okiennice pogrążonego w ciemności domu zamknięto. W masywnej budowli kryło się ostatnie dziecko rodu Paranów. Jego rodziców nie widziano od chwili porannych aresztowań, brat zaginął i przypuszczalnie poległ na odległym kontynencie, a siostra – siostra... imperium znowu ogarnął obłęd, gwałtowny niczym tropikalna burza... Gamet miał tylko dwunastu ludzi, a trzech z nich wynajęto dopiero w ostatnich dniach, gdy panująca na ulicach cisza wyszeptała kapitanowi, że zbliża się groza. Nie wydano żadnych proklamacji ani imperialnych edyktów, które podsyciłyby chciwość i żądzę krwi plebsu. Były tylko pogłoski krążące po ulicach, zaułkach i rondach targowych stolicy niczym burze pyłowe. „Cesarzowa jest niezadowolona”. „Za zgnilizną, jaką są niekompetentni dowódcy armii imperialnej, ukrywa się twarz szlachty”. „Kupowanie stanowisk to plaga zagrażająca całemu imperium. Czy to dziwne, że cesarzowa jest niezadowolona?”. Z Siedmiu Miast przybyła kompania Czerwonych Mieczy. To byli okrutni zabójcy, nieprzekupni i pozbawieni kontaktu z trucizną, jaką były szlacheckie pieniądze. Nietrudno było sobie wyobrazić, po co ich tu sprowadzono. Pierwsza fala aresztowań była precyzyjna, niemal powściągliwa. Żołnierze przychodzili w środku nocy. Nie było potyczek ze strażnikami domowymi, nikogo nie uprzedzono na czas, by mógł otoczyć posiadłość barykadą czy nawet uciec z miasta. Gamet sądził, że wie, dlaczego tak się stało. Przyboczną cesarzowej została teraz Tavore, a ona znała... swą warstwę. Kapitan ruszył z westchnieniem ku małym drzwiczkom wprawionym w bramę. Przesunął ciężką zasuwę i pozwolił, by żelazna sztaba opadła z brzękiem na ziemię. Potem spojrzał na trzech strażników. – Wasze usługi nie będą już potrzebne. Pieniądze znajdziecie w otworze machikułu. Dwaj z trzech zakutych w zbroje mężczyzn wymienili spojrzenia. Jeden z nich wzruszył ramionami i obaj skierowali się ku drzwiom. Trzeci nie ruszył się z miejsca. Gamet przypomniał sobie, że przedstawił mu się jako Kollen. To było quońskie imię, które harmonizowało z jego quońskim akcentem. Gamet przyjął go do pracy głównie z uwagi na imponującą posturę, choć jego wprawne oko dostrzegało swoistą... pewność siebie w tym, jak 211 ów mężczyzna nosił zbroję, jakby nie wadził mu jej ciężar. Sugerowało to umiejętności zawodowego żołnierza. Kapitan nie wiedział prawie nic o przeszłości Kollena, ale sytuacja była rozpaczliwa, a zresztą żadnego z trzech nowych strażników nie wpuszczano do samego domu. Gamet przyjrzał się nieruchomemu strażnikowi, stojąc w mroku pod nadprożem bramy. Przez falujący ryk tłumu, który z każdą chwilą się zbliżał, przebijały ochrypłe krzyki, wypełniające noc chórem rozpaczy. – Tylko spokojnie, Kollen – rzekł cicho. – Dwadzieścia kroków za tobą stoi czterech moich ludzi, którzy celują z kusz w twoje plecy. Potężnie zbudowany mężczyzna uniósł głowę. – Jest was dziewięciu. Za niespełna ćwierć dzwonu złoży wam wizytę kilkuset rabusiów i morderców. Rozejrzał się powoli wokół, a potem znowu popatrzył spokojnie na Gameta. Kapitan skrzywił się. – Z pewnością chciałbyś ułatwić im zadanie. A tak może uda się nam rozkwasić im nosy i skłonić do poszukania łupów gdzie indziej. – Nie uda się, kapitanie. Skomplikujecie tylko sytuację. – Czy tak cesarzowa zwykła ją upraszczać, Kollen? Otwarta brama. Wierni strażnicy zamordowani ciosami w plecy. Czy dobrze naostrzyłeś swój nóż? – Nie jestem tu w imieniu cesarzowej, kapitanie. Gamet przymrużył powieki. – Nie stanie się jej nic złego – podjął po chwili mężczyzna. – Pod warunkiem, że będziesz ze mną współpracował. Już nam zaczyna brakować czasu. – Czy to jest odpowiedź Tavore? A co z jej rodzicami? Nic nie sugerowało, by miał ich spotkać los inny niż resztę aresztowanych. – Niestety, możliwości przybocznej są ograniczone. Jest uważnie... obserwowana. – Jaki los czeka Felisin, Kollen, czy jak tam naprawdę się zwiesz? – Krótki pobyt w kopalniach otataralu... – Co?! – Nie będzie tam zupełnie sama, kapitanie. Będzie miała strażnika. Zrozum, kapitanie, albo to, albo tłum na zewnątrz. Dziewięciu wiernych strażników zamordowanych, krew na podłogach i ścianach, garstka służby zalana przez tłum na wątłych barykadach pod sypialnią dziecka. A potem, dla dziecka... nie będzie już nikogo. – Kim jest ten „strażnik”, Kollen? Mężczyzna się uśmiechnął. – To ja, kapitanie. I rzeczywiście nie mam na imię Kollen. Gamet podszedł bliżej, tak że ich twarze dzieliła tylko szerokość dłoni. 212 – Jeśli stanie się jej coś złego, znajdę cię. Nie obchodzi mnie, czy jesteś szponem... – Nie jestem szponem, kapitanie. Obawiam się też, że Felisin będzie musiała trochę ucierpieć. Nie da się tego uniknąć. Musimy mieć nadzieję, że jest odporna. To rodzinna cecha Paranów, nieprawdaż? Po dłuższej chwili Gamet odsunął się, porażony nagłą rezygnacją. – Zabijesz nas teraz czy później? – Wątpię, by udała mi się ta sztuka, biorąc pod uwagę te wycelowane we mnie kusze. Nie zrobię tego. Muszę jednak cię prosić, byś odprowadził nas w bezpieczne miejsce. Musimy za wszelką cenę zapobiec wpadnięciu dziecka w ręce tłuszczy. Czy mogę liczyć na twoją pomoc, kapitanie? – A gdzie jest to bezpieczne miejsce? – W Alei Dusz. Gamet wykrzywił twarz. Rondo Sądu. Łańcuchy. Och, niech cię Beru broni, dziewczyno. Wyminął Kollena. – Obudzę ją. Perła stał przy okrągłym stole, wsparty obiema dłońmi o blat. Opuścił głowę, wpatrując się w zwój. Przyboczna odeszła przed połową dzwonu. Jej pięść podążał za nią jak pokraczny cień. Lostara czekała z rękami skrzyżowanymi na piersiach, wsparta plecami o drzwi, przez które wyszli Tavore i Gamet. Nie odezwała się ani słowem od chwili, gdy Perła zaczął oglądać zwój, lecz z każdą chwilą narastały w niej gniew i frustracja. W końcu miała już tego dość. – Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Pozwól mi wrócić pod rozkazy Tene Baralty. – Jak sobie życzysz, moja droga – wyszeptał Perła, nie podnosząc wzroku. – Oczywiście, będę musiał w pewnej chwili cię zabić. Z pewnością, zanim jeszcze zdążysz zameldować się u swego dowódcy. Z żalem stwierdzam, że tak nakazują postąpić surowe zasady prowadzenia tajnych operacji. – Odkąd to jesteś na każde zawołanie przybocznej, Perła? Podniósł wzrok i spojrzał jej prosto w oczy. – Od chwili gdy jednoznacznie potwierdziła swą wierność wobec cesarzowej, oczywiście – odparł i ponownie wpatrzył się w zwój. Lostara skrzywiła się. – Przykro mi, ale ta część rozmowy chyba mi umknęła. – Nic w tym dziwnego – stwierdził Perła – bo ukrywała się ona w lukach między rzeczywiście wypowiedzianymi słowami. – Uśmiechnął się do niej. – I tak właśnie powinno być. Lostara syknęła głośno i zaczęła spacerować po pokoju, walcząc z irracjonalnym 213 pragnieniem, każącym jej złapać nóż i zniszczyć te cholerne gobeliny z ich niekończącymi się scenami dawnej chwały. – Będziesz mi to musiał wytłumaczyć, Perła – warknęła. – I to uspokoi twoje sumienie na tyle, abyś przeszła z powrotem na moją stronę? Proszę bardzo. Powrót szlachty na pokoje imperialnej władzy był niezwykle szybki. Można nawet powiedzieć: nienaturalnie szybki. Mogłoby się niemal wydawać, że szlachetnie urodzonym ktoś pomógł. Ale kto? – zastanawialiśmy się. Och, krążyły absurdalne pogłoski o powrocie pazurów. Od czasu do czasu jakiś biedny dureń aresztowany z jakiegoś zupełnie innego powodu nieoczekiwanie przyznawał się, że jest pazurem. Wszyscy oni byli jednak młodzi i ulegali romantycznym wyobrażeniom, wabikowi kultów i tak dalej. Mogli sami siebie zwać pazurami, ale nie mieli nic wspólnego z prawdziwą organizacją założoną przez Tancerza, którą wielu szponów znało z pierwszej ręki. Wróćmy jednak do rzeczy. Tavore jest szlachetnie urodzona, a w tej chwili nie ulega już wątpliwości, że naprawdę tajna część Pazura wróciła i wykorzystuje do swych celów szlachtę. Umieszcza przychylnych agentów w wojsku i administracji. To obopólnie korzystna infiltracja. Ale Tavore jest teraz przyboczną i w związku z tym musiała przeciąć wszelkie dawne więzy lojalności. – Przerwał i zastukał palcem w leżący przed nim zwój. – Oddała nam pazurów, kapitanie. Znajdziemy tego Baudina Młodszego i za jego pośrednictwem dotrzemy do całej organizacji. Lostara milczała przez długą chwilę. – To znaczy, że w pewnym sensie nasza misja ma związek z interesami imperium – stwierdziła wreszcie. Perła uśmiechnął się radośnie. – Ale w takim razie, czemu przyboczna po prostu tego nie powiedziała? – ciągnęła kobieta. – Och, myślę, że to pytanie może na razie pozostać bez odpowiedzi... – Nie, chcę usłyszeć odpowiedź zaraz! Perła westchnął. – Moja droga, dla Tavore poświęcenie pazurów ma drugorzędne znaczenie w stosunku do odnalezienia Felisin. A to nie tylko nie ma związku z interesami imperium, lecz również może ją obciążyć. Wydaje ci się, że cesarzowa ucieszyłaby się z tego małego spisku, który kryje się za aż nazbyt publiczną demonstracją lojalności nowej przybocznej? Wysłała własną siostrę do kopalń otataralu! Niech nas wszystkich Kaptur, ależ z niej twarda kobieta! Cesarzowa dobrze wybrała, nieprawdaż? Lostara wykrzywiła twarz. Dobrze wybrała... ale pod jakim względem? – W rzeczy samej. – Zgadzam się z tobą. Tak czy inaczej, to korzystna transakcja. Uratujemy Felisin i otrzymamy w zamian ważnego agenta Pazura. Cesarzowa z pewnością będzie się 214 zastanawiała, co właściwie robiliśmy na Wyspie Otataralowej... – Będziesz musiał ją okłamać, zgadza się? Perła uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Oboje będziemy musieli, dziewczyno. Podobnie jak przyboczna, a niewykluczone, że nawet pięść Gamet. Chyba że, oczywiście, przyjmę to, co oferowała mi przyboczna. Co oferowała mnie osobiście. Lostara skinęła głową. – Nie masz roboty. Tak jest. Wypadłeś z łask szponmistrza oraz cesarzowej i gorąco pragniesz je odzyskać. Niezależna misja. Natrafiłeś w jakiś sposób na pogłoskę o prawdziwym pazurze i podążyłeś jego śladem. W ten sposób zasługa za zdemaskowanie tej organizacji przypadnie wyłącznie tobie. – Albo nam dwojgu – poprawił ją Perła. – Jeśli tego pragniesz. Wzruszyła ramionami. – O tym możemy zdecydować później. Proszę bardzo, Perła. A teraz... – Podeszła do niego. – Czy możemy porozmawiać o tych szczegółach, z którymi tak uprzejmie zapoznała nas przyboczna? Admirał Nok wbił wzrok w wystygłe popioły na kominku. Na dźwięk otwierających się drzwi odwrócił się powoli z miną równie obojętną jak zawsze. – Dziękuję ci za cierpliwość – rzekła przyboczna. Admirał nie odpowiedział, przenosząc na chwilę spojrzenie na Gameta. Właśnie wybrzmiewały stłumione echa północnego dzwonu. Pięść był wyczerpany. Czuł się słaby i nie mógł skupić myśli. Przez dłuższą chwilę nie potrafił nawet spojrzeć Nokowi w oczy. Dzisiejszego wieczoru był niewiele więcej niż ulubieńcem przybocznej albo – jeszcze gorzej – jej chowańcem. Wspierał swym milczeniem jej knowania, pozbawiony choćby iluzji wyboru. Gdy Tavore włączyła go w skład swej świty – wkrótce po aresztowaniu Felisin – Gamet zastanawiał się przez chwilę, czy po prostu nie zniknąć, co było uświęconą tradycją reakcją malazańskich żołnierzy, którzy znaleźli się w niemiłej dla siebie sytuacji. Nie zrobił tego jednak, a bezlitosna samoanaliza wykazała, że powody, dla których postanowił się przyłączyć do grupy doradców przybocznej – których i tak nigdy nie pytała o radę – raczej nie zasługują na pochwałę. Kierowała nim makabryczna ciekawość. Tavore rozkazała aresztować rodziców, wtrąciła młodszą siostrę do straszliwych kopalń otataralu. W imię kariery. Jej brat, Ganoes, okrył się w jakiś sposób hańbą na Genabackis, a potem zdezerterował. Było czego się wstydzić, ale z pewnością nie uzasadniało to takiej reakcji. Chyba że... Krążyły pogłoski, że chłopak był agentem przybocznej Lorn i swą dezercją doprowadził do jej śmierci w Darudżystanie. Jeśli jednak było to prawdą, czemu cesarzowa skierowała swe królewskie spojrzenie na kolejne dziecko rodu Paranów? Dlaczego uczyniła Tavore nową przyboczną? 215 – Pięści Gamet? Zamrugał. – Przyboczna? – Usiądź, proszę. Chcę jeszcze zamienić z tobą kilka słów, ale to na razie może zaczekać. Gamet skinął głową. Rozejrzał się i dostrzegł krzesło o wysokim oparciu, stojące pod ścianą niewielkiego pomieszczenia. Nie wyglądało na zbyt wygodne, ale to pewnie i lepiej, biorąc pod uwagę, jak bardzo był zmęczony. Gdy na nim usiadł, zaskrzypiało złowieszczo. Wykrzywił twarz. – Nic dziwnego, że Pormqual nie wysłał tego mebla razem z całą resztą – mruknął. – Jak rozumiem – wtrącił Nok – statek, o którym mowa, zatonął w porcie Malazu, zabierając ze sobą wszystkie łupy zgarnięte przez wielką pięść. Gamet uniósł kosmate brwi. – Pokonał tak długą drogę... i po prostu zatonął w porcie? Jak to się stało? Admirał wzruszył ramionami. – Nikt z załogi nie dotarł do brzegu, by o tym opowiedzieć. Nikt? Nok musiał zauważyć niedowierzanie Gameta, bo postanowił udzielić mu bardziej szczegółowych informacji. – Malazański port słynie z rekinów. Znaleziono kilka szalup. Zalała je woda, ale poza tym były puste. Przyboczna pozwoliła im kontynuować tę rozmowę. Nie było to dla niej typowe zachowanie i Gamet się zastanawiał, czy Tavore wykryła jakiś ukryty sens w tajemniczej katastrofie transportowca. Wreszcie jednak się odezwała. – To szczególna klątwa. Niewyjaśnione zatonięcia, puste szalupy, zaginione załogi. Port malazański faktycznie słynie ze swych rekinów, gdyż posiadły one niespotykaną umiejętność pożerania swych ofiar w całości, bez pozostawiania jakichkolwiek śladów. – Są rekiny, które to potrafią – zapewnił Nok. – Wiadomo mi o co najmniej dwunastu statkach, które spoczywają na mulistym dnie rzeczonego portu... – A jednym z nich jest Pokręcony – wycedziła przyboczna. – Flagowy okręt starego cesarza, który w tajemniczy sposób zerwał się z cum w noc po zamachu, a potem natychmiast – Może on lubi towarzystwo – zasugerował Nok. – W końcu wszyscy rybacy z wyspy – Admirale – przerwała mu Tavore, wlepiając wzrok w wygasły kominek – zostałeś ty i runął w wodną czeluść, zabierając ze sobą rezydującego demona. przysięgają, że w porcie straszy. Tracą sieci tak często... jeszcze trzech. To wszystko. Gamet wyprostował się powoli na krześle. Jeszcze trzech. Wielki mag Tayschrenn, Dujek Jednoręki i Sójeczka. Czterech... bogowie, czy to rzeczywiście wszystko? Tattersail, Bellurdan, Nightchill, Duiker... tak wielu 216 poległych... Admirał Nok popatrzył spokojnie na przyboczną. Stawiał już czoło gniewowi cesarzowej po zniknięciu Cartherona Crusta, a potem Urka i Amerona. Jeśli mógł udzielić jakichś odpowiedzi, z pewnością uczynił to już dawno. – Nie przemawiam w imieniu cesarzowej – wyjaśniła po chwili Tavore. – Ani nie interesują mnie... szczegóły. To tylko kwestia... osobistej ciekawości. Admirale, chciałabym zrozumieć, dlaczego ją opuścili. Zapadła cisza, która wypełniła komnatę, przeradzając się w coś w rodzaju impasu. Gamet oparł się wygodnie i zamknął oczy. Ach, dziewczyno, pytasz o... lojalność, jak ktoś, kto nigdy jej nie doświadczył. Odsłaniasz przed tym admirałem coś, co musi uznać za fundamentalną skazę. Dowodzisz Czternastą Armią, przyboczna, ale pozostajesz w izolacji, otaczasz się barykadami, które musisz zburzyć, jeśli chcesz być prawdziwym przywódcą. Co o tym myśli Nok? Nic dziwnego, że nie... – Odpowiedź na twe pytanie – zaczął admirał – leży w tym, co było zarówno siłą, jak i słabością cesarza... w rodzinie. Rodzinie, którą zgromadził, by stworzyć imperium. Kellanved miał na początku tylko jednego towarzysza, Tancerza. Potem obaj wynajęli garstkę mieszkańców Malazu i razem z nimi przystąpili do podporządkowania sobie przestępczego środowiska miasta. Trzeba przy tym wskazać, że to właśnie przestępcze środowisko sprawowało władzę nad całą wyspą. Ich celem był Mock, nieoficjalny władca wyspy Malaz. Pirat i zimnokrwisty zabójca. – Kim byli ludzie, których wynajęli, admirale? – Ja, Ameron, Dujek i kobieta imieniem Hawl. Moja żona. Byłem pierwszym oficerem u korsarza, który grasował na szlakach morskich wokół Wysp Napańskich. Unta niedawno anektowała wyspy, które miały się stać dla jej króla punktem wyjścia do planowanej inwazji na Kartool. Po przegranym starciu dowlekliśmy się do malazańskiego portu, ale Mock zaaresztował statek razem z całą załogą i zaczął negocjacje z Untą w sprawie wymiany jeńców. Udało się uciec tylko mnie, Ameronowi i Hawl. Chłopak imieniem Dujek odkrył naszą kryjówkę i skontaktował nas ze swymi nowymi pracodawcami, Kellanvedem i Tancerzem. – Czy to było jeszcze przed tym, nim udało im się dostać do Domu Umarłych? – zapytał Gamet. – Tak, ale niedługo. Z czasem stało się oczywiste, że pobyt w Domu Umarłych zapewnił nam pewne dary. Długowieczność, odporność na większość chorób i... inne sprawy. Dom Umarłych stał się również niepodatną na atak bazą dla naszych operacji. Tancerz zwiększył potem naszą liczebność, rekrutując zbiegłych przed podbojem Napańczyków. Cartherona Crusta i jego brata Urka oraz Gburkę. Laseen. Wkrótce potem przyłączyło się do nas trzech dalszych mężczyzn: Toc Starszy, Dassem Ultor, który podobnie jak Kellanved był 217 dalhońskiego pochodzenia oraz odszczepieniec, były wielki septarcha kultu D’rek, Tayschrenn. A na koniec Duiker. – Uśmiechnął się półgębkiem do Tavore. – Rodzina. Dzięki jej pomocy Kellanved podbił wyspę Malaz, szybko i z minimalnymi stratami... Minimalnymi... – Twoja żona – wtrącił Gamet. – Tak, ona zginęła. – Po długiej chwili wzruszył ramionami i ciągnął dalej. – Wracając do twojego pytania, przyboczna. Reszta z nas o tym nie wiedziała, ale ci Napańczycy bynajmniej nie byli zwykłymi uchodźcami. Gburka pochodziła z rodu królewskiego, Crust i Urko byli kapitanami napańskiej floty, która zapewne odparłaby Untan, gdyby nagły sztorm nie zniszczył jej niemal w całości. Okazało się, że przyświecał im tylko jeden cel. Złamanie untańskiej hegemonii. Zamierzali posłużyć się Kellanvedem, by go osiągnąć. Można powiedzieć, że to była pierwsza zdrada w rodzinie, pierwsze pękniecie. Wydawało się, że uleczono je z łatwością, gdyż Kellanved już wówczas miał imperialne ambicje, a z dwóch głównych rywali na kontynencie Unta była zdecydowanie groźniejsza. – Admirale – odezwała się Tavore. – Widzę, do czego to zmierza. Zabijając Kellanveda i Tancerza, Gburka nieodwracalnie zniszczyła tę rodzinę. Ale w tym właśnie punkcie przestaję rozumieć. Gburka doprowadziła napańską sprawę do logicznego końca. Ale to nie ty zniknąłeś, nie Tayschrenn, Duiker, Dassem Ultor czy Toc Starszy. To byli sami... Napańczycy. – Poza Ameronem – wskazał Gamet. Pomarszczona twarz admirała rozciągnęła się, gdy obnażył zęby w pozbawionym wesołości uśmiechu. – Ameron również był półkrwi Napańczykiem. – A więc tylko Napańczycy porzucili nową cesarzową? – Gamet spojrzał na Noka, równie teraz zdumiony jak Tavore. – Przecież Gburka pochodziła z ich królewskiego rodu! Admirał milczał przez długą chwilę. Wreszcie westchnął. – Wstyd to potężna trucizna o gwałtownym działaniu. Gdyby zgodzili się służyć nowej cesarzowej, czekałyby ich... oskarżenia i potępienie. Crust, Urko i Ameron nic nie wiedzieli o zdradzie... ale któż by im uwierzył? Któż nie byłby przekonany, że uczestniczyli w morderczym spisku? Prawda jednak wygląda tak – Nok spojrzał Tavore prosto w oczy – że Gburka nikogo z nas nie wtajemniczyła w swe knowania. Nie mogła sobie na to pozwolić. Miała Szpon i to jej wystarczyło. – A jaką rolę odegrał w tym Pazur? – zapytał nagle Gamet, po czym przeklął siebie w myśli. Ach, bogowie, jestem zbyt zmęczony... Nok wytrzeszczył oczy z wrażenia, po raz pierwszy tej nocy. – Masz dobrą pamięć, pięści. Gamet zacisnął szczęki, czując, że przyboczna przeszyła go gniewnym spojrzeniem. 218 – Obawiam się, że nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie – ciągnął admirał. – Nie byłem owej nocy w Malazie i nigdy nie wypytywałem tych, którzy tam byli. Pazur w zasadzie zniknął razem ze śmiercią Tancerza. Powszechnie sądzono, że Szpon uderzył w jego agentów – Dziękuję ci, admirale – rzuciła z nagłą szorstkością przyboczna. – Nie będę cię już Nok pokłonił się i wyszedł z komnaty. Gamet wstrzymał oddech, czekając na surową – Jutro czeka cię mnóstwo pracy nad organizacją twego legionu, pięści. Lepiej połóż się – Tak jest – odparł, wstając z krzesła. Zawahał się, po czym kiwnął głową i ruszył ku jednocześnie z zamachem na Tancerza i cesarza. dłużej zatrzymywać. naganę, lecz Tavore westchnęła tylko. spać. drzwiom. – Gamet? Odwrócił się. – Słucham? – Gdzie jest T’jantar? – Czeka w twoich komnatach, przyboczna. – Bardzo dobrze. Dobranoc, pięści. – Dobranoc, przyboczna. Na brukowane przejście biegnące środkiem stajni wylano całe wiadra słonej wody, co zmniejszyło ilość unoszącego się w powietrzu pyłu, wprawiło w szał kąśliwe muchy i dwukrotnie nasiliło smród końskiego moczu. Stojący tuż za wierzejami Struna czuł już kłucie w zatokach. Odszukał spojrzeniem czworo żołnierzy siedzących na belach słomy pod tylną ściana. Podpalacz Mostów skrzywił się, przerzucił ciężar plecaka na drugie ramię i ruszył w tamtą stronę. – Który to bystrzak zatęsknił za domowymi zapachami? – wycedził, gdy już był blisko. Półkrwi Seti zwany Korykiem chrząknął. – To był porucznik Ranal – wyjaśnił. – Ale potem szybko znalazł jakiś pretekst, który pozwolił mu nas na chwilę opuścić. Wojownik znalazł gdzieś kawał niewyprawionej skóry i ciął go teraz na długie paski majchrem o cienkim ostrzu. Struna znał ten typ żołnierzy. Ich obsesją było wiązanie wszystkiego razem albo, co gorsza, przywiązywanie tego do własnego ciała. Nie chodziło tylko o fetysze, lecz również o łupy, dodatkowy ekwipunek oraz kępy trawy czy ulistnione gałęzie, w zależności od tego, jaki rodzaj kamuflażu był akurat wskazany. W tym przypadku Struna był skłonny się spodziewać, że za chwilę ujrzy wyrastające z Koryka wiechcie słomy. Seti przez długie stulecia toczyli przewlekłą wojnę z państwami-miastami Quonu oraz Li Heng, broniąc ledwie nadających się do zamieszkania terenów, które były ich odwieczną 219 ojczyzną. Wróg miał nad nimi przygniatającą przewagę liczebną, co zmuszało ich do nieustannej ucieczki. Dzięki temu świetnie poznali sztukę maskowania. Ojczyznę Seti spacyfikowano już jednak przed sześćdziesięciu laty i prawie trzy ich pokolenia żyły na zamazanej, ambiwalentnej granicy cywilizacji. Odrębne kiedyś plemiona zlały się ze sobą, tworząc jeden, nieokreślony naród, w którym dominowali mieszańcy. To właśnie los, który spotkał Seti, stał się przyczyną buntu Coltaine’a i wojen wickańskich, jako że Coltaine z pewnością przewidywał, iż jego rodaków czeka to samo. Struna doszedł do wniosku, że nie chodzi tu o to, kto ma słuszność. Niektóre kultury były zwrócone do wewnątrz, inne zaś agresywne. Tym pierwszym rzadko udawało się obronić przed drugimi, chyba że radykalnie zmieniały swe oblicze, wypaczając się pod wpływem desperacji i przemocy. Pierwotni Seti nawet nie jeździli konno. Teraz jednak słynęli jako konni wojownicy, wyższa, bardziej śniada i ponura wersja Wickan. Struna prawie nic nie wiedział o przeszłości Koryka, sądził jednak, że może się wiele domyślić. Życie mieszańców nie było łatwe. Fakt, że Koryk postanowił dochować wierności starym zwyczajom Seti, a jednocześnie zaciągnął się do malazańskiej piechoty morskiej zamiast do konnicy, mówił bardzo wiele o konflikcie, który gorzał w jego udręczonej duszy. Struna postawił plecak i stanął przed czwórką rekrutów. – Wyznaję to z najwyższą niechęcią, ale jestem teraz waszym sierżantem. Oficjalnie jesteście Czwartą Drużyną, jedną z trzech drużyn, którymi dowodzi porucznik Ranal. Piąta i Szósta Drużyna podobno idą już do nas z miasta namiotów na zachód od Arenu. Wszyscy jesteśmy w Dziewiątej Kompanii, która składa się z trzech drużyn ciężkiej piechoty, trzech drużyn piechoty morskiej i osiemnastu drużyn średniozbrojnej. Naszym dowódcą jest niejaki kapitan Keneb, i nie, nigdy go nie spotkałem i nic o nim nie wiem. Na Ósmy Legion – to my – składa się w sumie dziewięć kompanii. Ósmym Legionem dowodzi pięść Gamet. Jak rozumiem, to weteran, który przeszedł w stan spoczynku i został dowódcą straży domowej przybocznej, nim jeszcze przyznano jej ten tytuł. – Przerwał i skrzywił się, widząc lekko zaszklone spojrzenia swych ludzi. – Ale mniejsza z tym wszystkim. Jesteście w Czwartej Drużynie. Dostaniemy jeszcze jednego żołnierza, ale i tak nasz stan jest niekompletny. To samo jednak dotyczy wszystkich drużyn i, nim zdążycie mnie zapytać, nie, nie wiem dlaczego. Są pytania? Trzej mężczyźni i jedna młoda kobieta gapili się na niego bez słowa. Skrzypek westchnął i wskazał palcem na niepozornego żołnierza, który siedział po lewej stronie Koryka. – Jak masz na imię? – zapytał. Mężczyzna popatrzył na niego zdezorientowany. – Chodzi ci o moje prawdziwe imię, sierżancie, czy o to, które nadał mi sierżant w obozie dla rekrutów w Malazie? Sądząc po akcencie i bladej, flegmatycznej twarzy, mężczyzna pochodził z Li Heng. To 220 oznaczało, że jego prawdziwe imię zapewne składa się z dziewięciu dziesięciu, czy nawet piętnastu, imion połączonych razem. – O nowe imię, żołnierzu. – Tarcz. – Zrozumiałbyś, gdybyś zobaczył go na szkoleniu, sierżancie – wtrącił Koryk. – Jak już ustawi się za tą swoją tarczą, nie można go ruszyć z miejsca nawet taranem oblężniczym. Struna spojrzał w spokojne, jasne oczy Tarcza. – W porządku. Od tej chwili jesteś kapralem Tarczem... Kobieta, która żuła źdźbło słomy, zakrztusiła się nagle. Kaszlnęła, wypluwając kawałki słomy, i spojrzała z niedowierzaniem na Strunę. – Co? On? On nigdy nic nie mówi ani nie robi, jeśli mu nie kazać, nigdy... – Słyszę to z radością – przerwał jej lakonicznie sierżant. – To cechy idealnego kaprala. Zwłaszcza małomówność. Twarz kobiety znieruchomiała. Po chwili żołnierka rozciągnęła lekko usta w szyderczym uśmieszku i spojrzała w bok, udając brak zainteresowania. – A twoje imię, żołnierko? – zapytał Struna. – Prawdziwe czy... – Nie obchodzi mnie, jak się kiedyś nazywałaś. Jak wszyscy się nazywaliście. Większość z nas otrzymała nowe imiona i nic się na to nie poradzi. – Ja nie – warknął Koryk. – Jak masz na imię, dziewczyno? – ciągnął Struna, ignorując go. Na słowo „dziewczyna” skrzywiła się z pogardą. – Sierżant w obozie nazwał ją Śmieszką – wyjaśnił Koryk. – Śmieszką? – Ehe. Dlatego, że nigdy się nie śmieje. Struna przymrużył powieki i podszedł do ostatniego z żołnierzy, nieszczególnie urodziwego młodego mężczyzny, który nosił skórzany strój, ale nie miał broni. – A ty? – Flaszka. – Kto był waszym sierżantem? – zapytał czwórkę rekrutów. – Wyłam Ząb... – zaczął Koryk, odchylając się do tyłu. – Wyłam Ząb! To ten skurczybyk jeszcze żyje! – Czasami trudno to wyczuć – mruknęła Śmieszka. – Dopóki się nie wkurzy – dodał Koryk. – Tylko zapytaj kaprala Tarcza. Wyłam Ząb przez prawie dwa dzwony okładał go buzdyganem, ale nie mógł się przebić przez tę tarczę. Struna przyjrzał się swemu nowemu kapralowi. – Gdzie się tego nauczyłeś? Tarcz wzruszył ramionami. 221 – Nie wiem. Nie lubię, jak mnie biją. – A czy czasem przechodzisz do kontrataku? Kapral zmarszczył brwi. – Jasne. Jak już się zmęczą. Struna milczał przez długą chwilę. Wyłam Ząb. Był oszołomiony. Ten skurczybyk miał już siwe włosy, gdy... zaczął się ten cały interes z imionami. To on pierwszy wprowadził ten zwyczaj. To on nadal imiona większości Podpalaczy Mostów. Sójeczka, Biegunek, Młotek, Płot, Niewidka, Wykałaczka, Paluch... Skrzypek uniknął nowego imienia w obozie dla rekrutów. Nadał mu je Sójeczka, podczas pierwszej podróży przez Raraku. Sierżant potrząsnął głową i zerknął z ukosa na Tarcza. – Z takim talentem powinieneś iść do ciężkiej piechoty, kapralu. Piechota morska ma być szybka i zręczna, kiedy to tylko możliwe, unikać bezpośredniego starcia, a jeśli jest nieuniknione, starać się zakończyć je jak najszybciej. – Dobrze sobie radzę z kuszą – odparł Tarcz, wzruszając ramionami. – I szybko ładuje – dodał Koryk. – Dlatego właśnie Wyłam postanowił go skierować do piechoty morskiej. – A kto nadał imię Wyłam Zębowi, sierżancie? – zapytała Śmieszka. Ja, po tej nocnej bijatyce, kiedy skurczybyk zostawił jeden ząb w moim barku. Wszyscy potem zapewnialiśmy, że nic się nie stało. Bogowie, ile to już lat... – Nie mam pojęcia – odpowiedział. Przeniósł spojrzenie na mężczyznę zwanego Flaszką. – Gdzie zapodziałeś miecz, żołnierzu? – Nie używam miecza. – To czego używasz? Flaszka wzruszył ramionami. – Tego i owego. – No więc, Flaszka, pewnego dnia chciałbym usłyszeć, jak ci się udało przejść przez szkolenie, nie biorąc do ręki broni. Nie, nie w tej chwili. Ani nie jutro i nawet nie w przyszłym tygodniu. Na razie powiedz mi, jak mogę cię wykorzystać. – Jako zwiadowcę. Do cichej roboty. – Takiej jak zajście kogoś od tyłu. I co wtedy robisz? Klepiesz go po ramieniu? Mniejsza z tym. On mi śmierdzi magiem, tyle że nie chce się ujawniać. Proszę bardzo, i tak prędzej czy później wyciągniemy to z ciebie. – Ja się zajmuję tą samą robotą – wtrąciła Śmieszka. Dotknęła wskazującym palcem gałki jednego z dwóch wąskich sztyletów, które nosiła u pasa. – Ale kończę sprawę tymi kozikami. – Czyli, że w tej drużynie są tylko dwaj żołnierze, którzy potrafią walczyć mieczem? – Mówiłeś, że mają nam przysłać jeszcze jednego – wskazał Koryk. – Wszyscy umiemy strzelać z kuszy – dodała Śmieszka. – Oprócz Flaszki. 222 Spoza stajni dobiegły ich czyjeś głosy. Potem w wejściu pojawiło się sześć postaci. – Latrynę umieszcza się poza koszarami, w imię Kaptura! – zawołał ktoś basem. – Czy te sukinsyny niczego was dziś nie uczą? – To zasługa porucznika Ranala – wyjaśnił Struna. – No jasne. Spotkałem go – rzucił zmierzający na czele zbliżającej się drużyny żołnierz, który zadał to pytanie. Ehe, nie trzeba mówić nic więcej. – Jestem sierżant Struna, a to jest Czwarta Drużyna. – Hej – odezwał się drugi żołnierz, uśmiechając się przez rudą, krzaczastą brodę. – Ktoś tu jednak potrafi liczyć. Ta piechota morska jest pełna niespodzianek. – My jesteśmy Piątą – wyjaśnił pierwszy. Jego skóra miała dziwną barwę polerowanego brązu. Struna zaczął wątpić, czy mężczyzna rzeczywiście jest Falarczykiem, za którego wziął go na początku, potem jednak zauważył, że rudobrody żołnierz i trzeci, znacznie młodszy mężczyzna, wyglądają podobnie. – Jestem Gesler – dodał pierwszy żołnierz. – Tymczasowy sierżant tej praktycznie bezużytecznej drużyny. Rudobrody mężczyzna postawił plecak na ziemi. – Byliśmy w straży przybrzeżnej. Ja, Gesler i Prawda. Ja jestem Chmura. Ale Coltaine zrobił z nas piechotę morską... – Nie Coltaine – poprawił go Gesler. – To był kapitan Cichacz, niech Królowa ma w opiece jego biedną duszę. Struna gapił się na nich bez słowa. Chmura łypnął na niego spode łba. – Masz z nami jakiś problem? – zapytał, ciemniejąc na twarzy. – Adiutant Chmura – mruknął Struna. – Kapitan Gesler. Na grzechoczące kości Kaptura... – Nie nosimy już tych tytułów – poprawił go Gesler. – Jak mówiłem, jestem teraz sierżantem, a Chmura kapralem. A reszta... są z nami Prawda, Tavos Pond, Piasek i Pella. Prawda służy z nami od Hissaru, a Pella był strażnikiem obozowym w kopalniach otataralu. Słyszałem, że tylko garstka z nich przeżyła powstanie. – Struna, co? – Chmura przymrużył małe oczka. – Hej, Gesler, myślisz, że my też powinniśmy to zrobić? To znaczy zmienić imiona. Ten Struna jest ze starej gwardii. To tak samo pewne jak to, że ja jestem demonem w oczach mojego tatki. – Skurczybyk może sobie używać takiego imienia, jakie mu się żywnie spodoba – mruknął Gesler. – W porządku. Drużyno, zrzućcie gdzieś swoje rzeczy. Lada moment powinna się pokazać Szósta Drużyna, a także porucznik. Podobno za dzień czy dwa ma na nas paść jaszczurcze spojrzenie przybocznej. – Czy mamy wyczyścić ekwipunek, sierżancie? – zapytał żołnierz, którego Gesler nazwał Tavosem Pondem: wysoki, smagły, wąsaty mężczyzna, wyglądający na Korelrijczyka. – Czyść, co sobie chcesz – odparł sierżant bez śladu zainteresowania. – Byle nie 223 publicznie. A jeśli chodzi o przyboczną, to skoro nie potrafi znieść widoku garstki niechlujnych żołnierzy, nie utrzyma się długo. Ten kontynent jest pokryty kurzem i im prędzej wtopimy się w tło, tym lepiej. Struna westchnął. Czuł się już znacznie pewniej. Spojrzał na własnych żołnierzy. – Dość już tego wysiadywania na słomie. Rozrzućcie ją, żeby wchłonęła końskie szczyny. – Ponownie spojrzał na Geslera. – Może zamienimy słówko na osobności? Przybysz skinął głową. – Wyjdźmy na dwór. Po paru chwilach obaj mężczyźni znaleźli się na brukowanym dziedzińcu posiadłości, która ongiś należała dla zamożnego miejscowego kupca, a teraz stała się tymczasowym miejscem biwaku dla drużyn Ranala. Porucznik zagarnął cały dom dla siebie. Struna zastanawiał się, po co mu tyle pustych pokoi. Przez chwilę nie odzywali się ani słowem. Wreszcie Struna wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Wyobrażam sobie, jak Sójeczce opadnie szczęka, kiedy mu opowiem, że byliśmy razem sierżantami w nowym Ósmym Legionie. Gesler skrzywił się. – Sójeczka. Skurczybyka zdegradowali do stopnia sierżanta jeszcze przede mną. No, ale ja potem zostałem kapralem, więc jednak go pobiłem. – Ale teraz znowu jesteś sierżantem, a on został wyjęty spod prawa. Spróbuj to przebić. – Może i spróbuję – mruknął Gesler. – Niepokoi cię ta przyboczna? – zapytał cicho Struna. Na dziedzińcu było pusto, ale mimo to... – No wiesz, już się z nią spotkałem. Jest zimna jak rozwidlony język Kaptura. Skonfiskowała mój okręt. – Miałeś okręt? – Prawem znaleźnego. To ja przewiozłem do Arenu rannych Coltaine’a. I oto jak mi za to podziękowano. – Zawsze możesz dać jej w nos. Prędzej czy później traktujesz tak wszystkich przełożonych. – Może i tak zrobię. Oczywiście musiałbym się najpierw przedostać przez Gameta. Chodziło mi o to, że ona nigdy nie kierowała niczym większym niż cholerny szlachecki dom, a teraz dali jej trzy legiony i rozkazali odzyskać cały subkontynent. – Zerknął z ukosa na Strunę. – Niewielu Falarczyków dostało się do Podpalaczy Mostów. To pewnie była nieodpowiednia chwila. Ale jednemu się udało... – Ehe, i to ja nim jestem. Po chwili Gesler uśmiechnął się szeroko i wyciągnął rękę. – Struna. Skrzypek. Jasne. 224 Uścisnęli sobie nadgarstki. Struna miał wrażenie, że kończyna drugiego mężczyzny została wykuta z litego kamienia. – Niedaleko stąd jest gospoda – ciągnął Gesler. – Powinniśmy wymienić historie. Możesz być pewien, że moja pobije twoją o parę długości. – Oj, Gesler. – Struna westchnął. – Obawiam się, że czeka cię niespodzianka. 225 Rozdział szósty Ujrzeliśmy przed sobą wyspę. Była tak blisko, że mogliśmy zajrzeć w głąb lasu starożytnych cedrów i jodeł. W tym mroku coś się poruszało, jakby przetrwały tam jeszcze cienie dawno zwalonych drzew, kołyszące się na widmowym wietrze... Ekspedycja kartograficzna na Morze Quońskie, 1127 snu Pożogi, Ławica Avalii Hedoranas Wrócili do domu, choćby po to, by raz jeszcze ujrzeć miejsce początku, rozsypujące się szczątki porzucone pośród koralowych piasków nad linią wody wysokiej, garstkę opustoszałych chat, obróconych przez niezliczone sztormy w wątłe, drewniane szkielety. Sieci leżały pogrzebane w ławicach piasku, które lśniły białym, oślepiającym blaskiem w jasnych promieniach słońca. Odchodząca od traktu ścieżka zarosła targaną wiatrem trawą... żadne miejsce z przeszłości nie pozostało niezmienione, a tę małą rybacką wioskę na wybrzeżach Itko, Kan Kaptur przemierzył z absolutną, nieubłaganą skrupulatnością, nie zostawiając za sobą ani żywej duszy. Poza tym mężczyzną, który teraz tu wrócił. I jego córką, którą ongiś opętał bóg. W pochyłej chacie, która kiedyś była ich domem – dach z liści palmowych dawno już zniknął, a z szerokiej, płaskodennej łodzi rybackiej, spoczywającej obok, było widać tylko wystające z koralowego piasku dziób i rufę – ojciec położył się i zasnął. Crokusa obudziło ciche łkanie. Usiadł i zobaczył, że Apsalar klęczy obok nieruchomej postaci ojca. Na ziemi było pełno śladów, które zostawili wczoraj, chodząc po chacie, młodzieniec zwrócił jednak uwagę na odciski wielkich, szeroko rozstawionych stóp, które stanowczo zbyt płytko zapadały się w wilgotny piasek. Ktoś przyszedł tu bezgłośnie w nocy i stanął z rozstawionymi nogami nad Rellockiem. Dokądkolwiek potem odszedł, nie zostawił śladu. Daru przeszył dreszcz. Mógł się pogodzić z myślą, że stary umarł we śnie, ale żeby sam Kaptur – lub jeden z jego sług – osobiście przybył po jego duszę... Apsalar płakała cicho i jej szloch ledwie przebijał się przez szum fal oraz delikatny świst 226 wiatru przedzierającego się do środka chaty przez wypaczone deski. Klęczała z pochyloną głową, a długie czarne włosy, zwisające niczym odpowiednia w tej chwili chusta, całkowicie zasłaniały jej twarz. W obu rękach ściskała prawą dłoń ojca. Crokus nie próbował do niej podejść. Co dziwne, po miesiącach wspólnego podróżowania znał ją coraz mniej. Głębia jej duszy stała się nieprzenikniona, a to, co leżało w jej sercu, wywodziło się z innego świata i nie było w pełni ludzkie. Bóg, który ją opętał – Kotylion, Sznur, patron skrytobójców z Domu Cienia – był ongiś śmiertelnym człowiekiem znanym jako Tancerz i stał u boku cesarza, a potem rzekomo zginął razem z nim z rąk Laseen. Rzecz jasna, żaden z nich nie stracił życia naprawdę. Obaj zostali Ascendentami. Crokus nie miał pojęcia, jak coś takiego mogło się wydarzyć. Ascendencja była tylko jedną z niezliczonych tajemnic świata, na którym wszystkimi – bogami i śmiertelnikami – władała niepewność. Jej zasady były nieprzeniknione. Crokus jednak odnosił wrażenie, że jej osiągnięcie było tożsame z poddaniem się. Zaczynał sądzić, że przyjęcie tego, co praktycznie można było zwać nieśmiertelnością, musiało być poprzedzone odwróceniem się plecami. Czy w związku z tym losem śmiertelnika – wiedział, że los to nieodpowiednie słowo, ale nie przychodziło mu do głowy żadne inne – nie powinno być objęcie samego życia, tak jak obejmuje się kochankę? Życia z jego niebezpieczeństwami, ulotnością i kruchością? I czy życia nie można było zwać pierwszą kochanką śmiertelnika? Kochanką, której objęcia odrzucało się w gorejącym tyglu ascendencji? Crokus zastanawiał się, jak daleko zawędrowała na tej ścieżce Apsalar, bo nie ulegało wątpliwości, że na nią wkroczyła – ta piękna kobieta nie starsza od niego, której przerażająco bezgłośne ruchy cechowały się straszliwą gracją morderczyni, ta kusicielka śmierci. Im bardziej się od niego oddalała, tym mocniej Crokusa przyciągała ukryta w niej groźba. Pokusa skoczenia w tę ciemność stawała się chwilami niepowstrzymana. Wystarczała jedna myśl, by jego serce zabiło jak szalone, a krew w żyłach zmieniła się w ogień. Ten bezgłośny zew wydawał mu się tak przerażający dlatego, że Crokus odnosił wrażenie, iż dziewczyna śle go ku niemu z całkowitą obojętnością. Jakby było oczywiste, że to mnie przyciąga. Jakby nie było warto nawet o tym wspominać. Czy chciała, by podążył wraz z nią ścieżką ku ascendencji, jeśli do niej właśnie zmierzała? Czy pragnęła towarzystwa Crokusa... czy po prostu kogokolwiek? Prawda wyglądała tak, że bał się spojrzeć jej w oczy. Wstał z posłania i wyszedł cicho z chaty. Na mieliznach ugrzęzły rybackie łodzie. Ich białe, mocno napięte żagle wyglądały jak płetwy ogromnych rekinów, krążących po morzu za linią przyboju. Ongiś na ten fragment wybrzeża napadły Ogary, które pozostawiły za sobą tylko trupy, lecz ludzie tu wrócili, chociaż akurat nie w to miejsce. Być może zmuszono ich do powrotu. Ziemia bez trudu wchłaniała krew. Jej pragnienie było nienasycone zarówno tu, 227 jak i wszędzie indziej. Crokus przykucnął i zaczerpnął w garść białego piasku. Przyglądał się koralowym kamykom, które przesypywały się między jego palcami. Ziemia również wie, co to śmierć. Jeśli jednak podążymy dalej ową ścieżką, uciekniemy przed tego rodzaju prawdami. Ciekawe, czy u podstaw ascendencji leży strach przed śmiercią? Jeśli tak, to Crokus nigdy jej nie osiągnie, albowiem po wszystkich tych wydarzeniach, po wszystkim, przez co przeszedł, by tu dotrzeć, utracił gdzieś to uczucie. Usiadł, wsparty plecami o pień potężnego cedru, który fale wyrzuciły na brzeg razem z korzeniami, i wyjął noże. Zaczął ćwiczyć serię uchwytów. Obserwował swe dłonie, poruszające się jak lustrzane odbicia, aż wreszcie sztylety i jego palce przerodziły się w zamazane plamy. Potem uniósł głowę i wpatrzył się w morze, w huczące w oddali bałwany oraz w trójkątne żagle widoczne za białą linią piany. Zaczął zmieniać uchwyty prawej dłoni w przypadkowej kolejności. Potem zrobił to samo z lewą. W odległości trzydziestu kroków czekała ich jednomasztowa łódź. Jej żagiel koloru fuksji był zrefowany, a niebieska, złota i czerwona farba pokrywająca kadłub wyglądała w blasku słońca jak blade plamy. To był korelrijski stateczek, przekazany jako spłata długu bukmacherowi w Kan; Tron Cienia wysłał ich bowiem do zaułka w tym mieście, a nie na trakt nad wioską, tak jak obiecał. Bukmacher spłacił z kolei dług wobec Apsalar i Crokusa. Robota, którą dla niego wykonali, zajęła im tylko jedną noc, lecz chłopak był przerażony jej brutalnością. Ćwiczył już przedtem walkę na noże, opanował śmiertelny taniec ze zrodzonymi z wyobraźni cieniami, ale owej nocy zabił dwóch ludzi. Co prawda, byli to mordercy, pracujący dla człowieka, który wzbogacił się na zastraszaniu i wymuszeniach. Apsalar bez skrupułów poderżnęła gardło ich szefowi, nie przejęła się krwią, która splamiła jej urękawicznione dłonie i przedramiona. Towarzyszył im tubylec, który miał potwierdzić, że rzeczywiście wykonali zadanie. Stanął później w drzwiach, spojrzał na trzy trupy, a potem uniósł wzrok, by spojrzeć Crokusowi w oczy. To, co w nich zobaczył, sprawiło, że krew odpłynęła mu z twarzy. Rankiem Crokus pozyskał nowe imię. Nożownik. Z początku je odrzucił. Tubylec błędnie odczytał to, co ujrzał w jego oczach. Nie była to gwałtowność, lecz bariera szoku, która kruszyła się szybko, przechodząc w potępienie samego siebie. Ten, kto zabijał morderców, również był mordercą. Ten czyn był jak zakucie w kajdany, łączące ich z nieskończonym orszakiem zabójców, z którego nie było już ucieczki. Jego umysł wzdrygał się przed tym imieniem i przed wszystkim, co ono reprezentowało. Ów atak prawości szybko jednak minął. Dwaj mordercy zginęli z rąk człowieka zwanego Nożownikiem. Nie Crokusa, młodego Daru, rzezimieszka. Ten zniknął, by zapewne nigdy już nie powrócić. To złudzenie pocieszało go nieco. Było tak samo puste w środku, jak nocne uściski 228 Apsalar, lecz mimo to cieszył się z niego. Nożownik wstąpi na jej ścieżkę. Aha, cesarz ma Tancerza, nieprawdaż? Towarzysza, którego potrzebował. I nadal potrzebuje. A ona ma teraz Nożownika. Nożownika od Sztyletów, który tańczy w swych łańcuchach, jakby w ogóle nic nie ważyły. Nożownika, który, w przeciwieństwie do biednego Crokusa, zna swoje miejsce, wie, na czym polega jego zadanie. Ma strzec jej pleców i dorównać jej w zimnej precyzji śmiercionośnej sztuki. To właśnie była ostateczna prawda. Każdy mógł zostać zabójcą. Absolutnie każdy. Wyszła z chaty. Twarz miała bladą, ale oczy suche. Schował noże jednym, płynnym ruchem, wstał i spojrzał na nią. – I co teraz? – zapytała. Z falistego gruntu sterczały ułamane kolumny zbudowane ze złączonych zaprawą kamieni. W zasięgu wzroku było ich może sześć, lecz tylko dwie dorównywały wysokością mężczyźnie, a żadna nie stała prosto. U ich podstaw rosły kępy dziwnej, bezbarwnej trawy, charakterystycznej dla tej równiny. Były gęsto splątane, a szare powietrze nadawało im dziwnie oleisty wygląd. Gdy Kalam wjechał między nie, wydało mu się, że stłumiony tętent kopyt jego konia odbija się nasilającym się echem. Po chwili odniósł wrażenie, że podąża na czele konnej armii. Spowolnił galop rumaka, aż wreszcie ściągnął wodze obok jednego z poobtłukiwanych słupów. Ci milczący strażnicy zakłócali samotność, jakiej szukał. Pochylił się w siodle, by przyjrzeć się najbliższej z kolumn. Wydawała się stara, tak jak bardzo wiele rzeczy, które widział w Grocie Cienia. Otaczała ją przygnębiająca aura opuszczenia i nie miał żadnych szans odgadnąć, do czego mogła kiedyś służyć. Między kolumnami nie było żadnych ruin. Nie widział fundamentów, dołów piwnicznych ani innych czworokątnych zagłębień terenu. Każda kolumna stała samotnie. Zatrzymał wzrok na zardzewiałym pierścieniu, wprawionym w kamień u podstawy słupa. Zwisał z niego łańcuch, który niknął w kępie trawy. Po chwili Kalam zsiadł z konia, przykucnął, zacisnął dłoń na łańcuchu i pociągnął go lekko. Z trawy wynurzyła się zmumifikowana dłoń oraz przedramię jakiejś nieszczęsnej istoty. Miała szpony długie jak sztylety oraz sześć palców, w tym dwa przeciwstawne kciuki. Reszta ciała więźnia uległa korzeniom i była na wpół pochowana w ciemnobrązowej, piaszczystej glebie. Ze źdźbłami trawy przeplatały się bladożółte włosy. Dłoń nagle się poruszyła. Kalam wypuścił łańcuch. Kończyna opadła na trawę, a spod ziemi u podstawy kolumny dobiegło słabe zawodzenie. Skrytobójca wyprostował się i wrócił do konia. 229 Słupy, kolumny, pniaki drzew, pomosty, schody wiodące donikąd, a pod co kilkanastym znajdował się więzień, i żaden z tych więźniów nie potrafił umrzeć. Nie do końca. Umysły większości z nich umarły już dawno temu. Bredzili w niezrozumiałych językach, szeptali bezsensowne zaklęcia, błagali o wybaczenie i proponowali umowy. Kalam jednak nie słyszał, by którykolwiek z nich zapewniał o swej niewinności. Jakby bez niej można było mówić o miłosierdziu. Z tą myślą ponownie skierował konia naprzód. To królestwo nie przypadło mu do gustu. Co prawda, nie miał w tej sprawie większego wyboru. Śmiertelnicy, którzy paktowali z bogami, tylko oszukiwali samych siebie. Kalam wolałby zostawić gierki z władcami tej groty Szybkiemu Benowi. Czarodziej miał przynajmniej tę przewagę, że podobne wyzwanie sprawiało mu przyjemność. Nie, chodziło o coś więcej. Szybki Ben wbił noże w bardzo wiele pleców. Żadna z tych ran nie była śmiertelna, lecz wszystkie sprawiały ból, jeśli pociągnęło się za nóż, a czarodziej uwielbiał to robić. Skrytobójca zadał sobie pytanie, gdzie też podziewa się teraz jego stary druh. Miał kłopoty – to nic nowego – a potem zapadła cisza. Był jeszcze Skrzypek. Ten dureń zaciągnął się na nowo, w imię Kaptura! No cóż, oni przynajmniej coś robią. Ale nie Kalam, nie, na pewno nie on. Tysiąc trzysta dzieci wskrzeszonych pod wpływem kaprysu. Błyszczące oczy śledzące każdy jego ruch, zapamiętujące każdy krok i gest. Czego mógł je nauczyć? Sztuki szerzenia zamętu? Jakby dzieci potrzebowały w tym pomocy. Ujrzał przed sobą pasmo wzgórz. Dotarł do ich podstawy i skierował wierzchowca łagodnym galopem w górę stoku. Poza tym wydawało się, że Minala panuje nad sytuacją. Był z niej urodzony tyran zarówno w sferze publicznej, jak i w prywatnej sferze posłania w chacie, którą ze sobą dzielili. Co dziwne, Kalam przekonał się, że tyrania wcale mu nie przeszkadza. Przynajmniej w założeniu. Sprawy zawsze układały się lepiej, gdy kierownictwo obejmował ktoś zdolny i zdecydowany, a on miał wystarczająco wiele doświadczenia w wykonywaniu rozkazów, by potrafić się podporządkować. Minala i aptoriańska demonica na spółkę utrzymywały coś w rodzaju porządku i uczyły dzieci rozlicznych umiejętności potrzebnych do przetrwania. Takich jak skradanie się, tropienie, przygotowywanie zasadzek, zastawianie pułapek na zwierzynę dwu – i czworonożną, jazda konna, wdrapywanie się na mury, zamieranie w bezruchu, rzucanie nożami i niezliczone inne metody posługiwania się bronią, a także znajomość samej broni, którą dostarczyli szaleni władcy groty. Połowa tej broni jest przeklęta, nawiedzana albo przeznaczona dla całkowicie nieludzkich dłoni. Dzieci zajmowały się tym szkoleniem z przerażającym zapałem, a błysk dumy w oczach Minali przeszywał skrytobójcę dreszczem. Rodzi się armia Tronu Cienia. To niepokojąca perspektywa, łagodnie mówiąc. Wjechał na szczyt i gwałtownie ściągnął wodze. 230 Na wzgórzu naprzeciwko wznosiła się ogromna kamienna brama. Jej bliźniacze filary łączył ze sobą łuk, a wnętrze wypełniała szara, kłębiąca się bariera. Po tej stronie bramy spływały z trawiastego stoku niezliczone, pozbawione źródeł cienie. Wydawało się, że wypływają z portalu, po to tylko, by roić się pod jego progiem niczym zagubione widma. – Uważaj – wyszeptał ktoś obok Kalama. Skrytobójca odwrócił się i zobaczył wysoką, obleczoną w płaszcz z kapturem postać. U boków miała dwa Ogary. To był Kotylion i dwójka jego ulubieńców: Rood i Blind. Bestie przysiadły na pooranych bliznami zadach, a spojrzenie gorejących oczu – widzących i ślepych – wbiły w portal. – A na co miałbym uważać? – zapytał skrytobójca. – Och, na cienie przy bramie. Straciły swych panów... ale każdy się nada. – To znaczy, że brama jest zamknięta? Zakapturzona głowa odwróciła się powoli. – Mój drogi Kalamie, czy to ucieczka z naszego królestwa? Jakie to... niskie. – Nie powiedziałem nic, co sugerowałoby... – W takim razie, czemu twój cień wyciąga się tak tęsknie do przodu? Kalam spojrzał na ziemię, a potem skrzywił się wściekle. – Skąd mam wiedzieć? Być może uważa, że w tamtym tłumie będzie miał większe szanse. – Na co? – Na odrobinę rozrywki. – Ach. Nudzisz się, co? Nigdy bym się nie domyślił. – Nie kłam – odrzekł Kalam. – Minala mnie wygoniła. Ale o tym już na pewno wiesz. Dlatego właśnie postanowiłeś mnie odszukać. – Jestem patronem skrytobójców – obruszył się Kotylion. – Nie wtrącam się w małżeńskie spory. – To zależy od tego, jak gwałtowne się stają, nieprawdaż? – Mam rozumieć, że jesteście gotowi pozabijać się nawzajem? – Nie. Chciałem tylko zwrócić na coś uwagę. – A na co? – Po co tu przyszedłeś, Kotylionie? Bóg milczał przez dłuższą chwilę. – Często zadawałem sobie pytanie, dlaczego ty, skrytobójca, nie oddajesz czci swemu patronowi – stwierdził wreszcie. Kalam uniósł brwi. – Odkąd to jej oczekujesz? Niech nas Kaptur, Kotylionie. Jeśli pragnąłeś mieć fanatycznych wyznawców, nie trzeba było się zwracać do skrytobójców. Z samej natury jesteśmy skrajnie przeciwni myśli o służalstwie. Ale przecież ty świetnie o tym wiesz. – 231 Zamilkł. Kalam wpatrzył się w spowitą w cienie postać. – Co prawda, gdy byłeś Tancerzem, stałeś u boku Kellanveda aż do końca, wydaje się więc, że wiesz, co to wierność i służba... – Służba? W głosie Kotyliona pobrzmiewał cień rozbawienia. – Czyżby chodziło ci jedynie o korzyść? Trudno w to uwierzyć, biorąc pod uwagę, przez co obaj przeszliście. No, Kotylionie, mów, o co mnie prosisz. – A czy cię o coś prosiłem? – Chcesz, żebym ci... służył, tak jak wyznawca służy swemu bogu. Zapewne chodzi o jakąś podejrzaną misję. Jestem ci do czegoś potrzebny, ale ty nigdy nie nauczyłeś się mówić „proszę”. Rood wstała powoli i przeciągnęła się leniwie. Potem odwróciła łeb i popatrzyła błyszczącymi ślepiami na Kalama. – Ogary się niepokoją – wyszeptał Kotylion. – Widzę – odparł z przekąsem skrytobójca. – Czekają mnie pewne zadania, które w najbliższej przyszłości pochłoną wiele mojego czasu – ciągnął bóg. – A jednocześnie trzeba podjąć też inne... działania. Znaleźć wiernego sługę to jedno, a znaleźć takiego, który znajduje się w odpowiedniej pozycji, by można go było wykorzystać... Kalam roześmiał się ochryple. – Wyruszyłeś na poszukiwania wiernych sług i przekonałeś się, że twoi poddani nie spełniają oczekiwań. – Moglibyśmy się cały dzień spierać o interpretację – wycedził Kotylion. W głosie boga było słychać nutę ironii. Ucieszyło to Kalama. Choć nie ufał Kotylionowi, musiał przyznać, że go polubił. Mały Panek zwał go wujkiem Kotylionem. W przeciwieństwie do Tronu Cienia patron skrytobójców potrafił spojrzeć na siebie krytycznie, dzięki czemu można było sobie wyobrazić, że przyzna się do popełnienia błędu, nawet jeśli nie wydawało się to zbyt prawdopodobne. – Proszę bardzo – zgodził się skrytobójca. – Minala woli przez pewien czas nie oglądać mojej gęby. To znaczy, że jestem poniekąd wolny... – I nie masz dachu nad głową. – To prawda. Na szczęście, wygląda na to, że w twoim królestwie nigdy nie pada. – Ach – wyszeptał Kotylion. – W moim królestwie. Kalam przyjrzał się Rood. Bestia wciąż nie spuszczała z niego oczu. Jej nieruchome spojrzenie zaczynało niepokoić skrytobójcę. – Czyżby ktoś rzucił wyzwanie twojej władzy? Twojej i Tronu Cienia? – Na to pytanie trudno mi odpowiedzieć – wyszeptał Kotylion. – Dały się wyczuć... wstrząsy. Poruszenia... – I, jak już mówiłeś, Ogary się niepokoją. 232 – To prawda. – Chcielibyście dowiedzieć się czegoś więcej o potencjalnym nieprzyjacielu. – Tak. Kalam przyjrzał się bramie i cieniom pląsającym u jej progu. – Gdzie miałbym zacząć? – Pewnie tam, dokąd zawiodą cię twoje pragnienia. Skrytobójca zerknął na boga, po czym skinął głową. Morze uspokoiło się w bladym świetle zmierzchu, a krążące nad płyciznami mewy opadły na plażę. Nożownik zebrał trochę wyrzuconego na brzeg drewna i rozpalił ognisko, raczej po to, by się czymś zająć, niż z powodu zimna, gdyż klimat na kańskim wybrzeżu był subtropikalny, a słaba bryza gorąca i parna. Daru przyniósł wodę ze źródła bijącego u końca ścieżki i gotował teraz herbatę. Na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Pytanie, które zadała mu po południu Apsalar, pozostało bez odpowiedzi. Nożownik nie czuł się jeszcze gotowy wrócić do Darudżystanu. Dotarcie do celu podróży nie przyniosło mu uspokojenia, na które liczył. Rellock i Apsalar wrócili wreszcie do domu i przekonali się, że włada nim śmierć. Jej trujący posmak wniknął w duszę staruszka i na opustoszałej plaży pozostał jeszcze jeden duch. Nie mieli tu po co zostawać. Nożownik zdawał sobie sprawę, że poznał Imperium Malazańskie w wypaczony i niepełny sposób. Przeżył straszliwą noc na ulicach Malazu, a potem trzy pełne napięcia dni w Kan, zakończone kolejnymi skrytobójstwami. Imperium było rzecz jasna obcym krajem i można się było spodziewać pewnych różnic w porównaniu z tym, co znał z Darudżystanu, ale skrawki codziennego życia, jakie zobaczył na ulicach, sugerowały większą praworządność, więcej ładu i spokoju. Niemniej jednak to drobne szczegóły najbardziej drażniły wrażliwość młodzieńca, przypominając mu, że jest tu obcy. Poczucie zagrożenia nie było słabością, którą dzielił z Apsalar. Dziewczyna demonstrowała absolutny spokój i opanowanie, bez względu na to, gdzie się znalazła. Bóg, który kiedyś ją opętał, zostawił na jej duszy niezmywalne piętno swej pewności siebie. A także czegoś więcej. Nożownik cofnął się myślą do nocy, gdy zabiła tego mężczyznę w Kan. Umiejętności mordercy i lodowata precyzja, potrzebna do ich wykorzystania. Przypomniał też sobie, że Apsalar zachowała wiele wspomnień boga, sięgających w przeszłość do czasów, gdy był on jeszcze śmiertelnikiem zwanym Tancerzem. Była wśród nich noc zamachów, kiedy kobieta, która została później cesarzową, powaliła cesarza... i Tancerza. Ujawniła przynajmniej tyle, a w jej słowach nie było śladu emocji. Równie dobrze mogłaby mówić o pogodzie. Wspomnienia o ciosach nożami, o pokrytej warstewką kurzu krwi spływającej po podłodze niczym kulki rtęci... Podniósł stojący na węglach garnek i cisnął we wrzątek garść ziół. 233 Apsalar wybrała się na spacer białą plażą na zachód. Z zapadnięciem zmierzchu stracił ją z oczu i zaczynał się zastanawiać, czy dziewczyna w ogóle wróci. Kłoda nagle osunęła się w ognisko, sypiąc iskrami. Morze spowił nieprzenikniony mrok, a potrzaskiwanie płomieni zagłuszało szum fal. Powiał chłodniejszy wietrzyk. Nożownik wstał powoli i odwrócił się, spoglądając w głąb lądu. W mroku, za kręgiem – Apsalar? światła ogniska, coś się poruszyło. Nikt mu nie odpowiedział. Czuł pod stopami słabe drżenie, jakby piasek drżał pod krokami czegoś wielkiego... wielkiego i czworonożnego. Daru wyciągnął noże i odsunął się od migotliwego ognia. W odległości dziesięciu kroków, na wysokości oczu, ujrzał dwa błyszczące ślepia, szeroko rozstawione, złociste i z pozoru bezdenne. Łeb i ciało były ciemniejszymi plamami pośród nocy, sugerującymi rozmiary, na myśl o których Nożownika ogarnął chłód. – Ach – dobiegł go czyjś głos z cieni po lewej. – To młody Daru. Blind cię znalazła, to świetnie. A gdzie się podziała twoja towarzyszka? Crokus schował powoli broń. – Ten cholerny Ogar zdrowo mnie wystraszył – mruknął. – Jeśli to ślepa suka, to czemu gapi się wprost na mnie? – No więc, z tą ślepotą to nie do końca prawda. Ona widzi, ale nie w ten sam sposób, co – Jesteś Kotylion – odparł Nożownik. – Tron Cienia jest znacznie niższy. – Wcale nie tak bardzo, ale on lubi przesadzać, więc może nadmiernie podkreślać swoje – Chcę porozmawiać z Apsalar, oczywiście. Czuję zapach śmierci... to znaczy, my. – W krąg światła weszła zakapturzona postać. – Znasz mnie? niektóre cechy. – Co cię tu sprowadza? niedawnej... – To był Rellock. Jej ojciec. Umarł we śnie. chwili odwrócił się do Nożownika. – Czy jestem teraz twoim patronem? – zapytał. – Wielka szkoda. – Bóg odwrócił zakapturzoną głowę, jakby badał wzrokiem okolicę. Po Młodzieniec pragnął odpowiedzieć „nie”. Pragnął uciec przed tym pytaniem i przed wszystkim, co mogła oznaczać odpowiedź na nie. Zareagować jadem na tę sugestię. – Podejrzewam, że pewnie jesteś, Kotylionie. – To mnie... cieszy, Crokus. – Używam teraz imienia Nożownik. – Jest znacznie mniej subtelne, ale chyba do ciebie pasuje. Niemniej jednak, twoje dawne imię Daru miało w sobie pewien śmiercionośny urok. Na pewno nie zmienisz zdania? Nożownik wzruszył ramionami. – Żaden bóg nie był patronem Crokusa. 234 – Oczywiście. A pewnego dnia do Darudżystanu powróci mężczyzna o malazańskim imieniu. Nikt nie będzie go znał, chyba że z poprzedzającej go sławy. Prędzej czy później do jego uszu dotrą opowieści o młodym Crokusie, który pomógł uratować miasto w noc fety przed wielu laty. Niewinnym, nieskalanym Crokusie. Niech i tak będzie... Nożownik. Widzę, że macie łódź. Zmiana tematu zaskoczyła nieco młodzieńca. Skinął głową. – Mamy. – Czy jest wystarczająco zaopatrzona? – Można by tak powiedzieć. Ale nie na długi rejs. – Nie, oczywiście, że nie. Czemu miałby być długi? Mógłbyś mi pokazać te noże? Nożownik wyjął oba sztylety i podał je bogu gałkami do przodu. – Całkiem niezłe – wyszeptał Kotylion. – Dobrze wyważone. Mają w sobie echa twych umiejętności, posmak krwi. Czy mam je dla ciebie pobłogosławić, Nożownik? – Pod warunkiem, że w tym błogosławieństwie nie będzie magii – odparł Daru. – Nie chcesz nasycić ich czarami? – Nie. – Ach. Zamierzasz podążać ścieżką Rallicka Noma. Nożownik przymrużył powieki. Och, tak, on może go pamiętać. Być może widział go oczyma Żal „Pod Feniksem”. A może Rallick kłaniał się swemu patronowi... choć trudno mi w to uwierzyć. – To chyba byłoby trudne, Kotylionie. Umiejętności Rallicka były... – Nadzwyczajne. To prawda. Nie sądzę, byś musiał używać czasu przeszłego, mówiąc o Rallicku Nomie. Albo o Vorcan, jeśli już o tym mowa. Nie, nie mam o nich żadnych wieści. To tylko... podejrzenie. – Oddał noże właścicielowi. – Nie doceniasz swych umiejętności, Nożownik, ale może to i lepiej. – Nie wiem, dokąd poszła Apsalar – przyznał Daru. – I nie wiem, czy wróci. – Okazało się, że jej obecność nie była niezbędna. Mam dla was zadanie. Czy zgodzisz się wyświadczyć przysługę swemu patronowi? – A czy nie jest to moim obowiązkiem? Kotylion milczał przez chwilę, po czym roześmiał się cicho. – Nie, nie wykorzystam twego braku doświadczenia, choć przyznaję, że czuję taką pokusę. Czy nie zawrzemy regularnej umowy? Obopólna korzyść, Nożownik. Związek oparty na świadczonych sobie nawzajem usługach. – Szkoda, że nie zaproponowałeś tego Apsalar. Nożownik ugryzł się nagle w język, ale Kotylion tylko westchnął. – Też tego żałuję. Możesz uznać, że trudne doświadczenia nauczyły mnie taktu. – Powiedziałeś „obopólna korzyść”. A co ja będę z tego miał? – No cóż, skoro nie chcesz mojego błogosławieństwa ani żadnej innej formy nasycenia 235 magią, muszę przyznać, że jestem w kropce. Masz jakieś sugestie? – Chciałbym usłyszeć odpowiedzi na parę pytań. – Naprawdę? – Tak. Na przykład, dlaczego chcecie z Tronem Cienia zniszczyć Laseen i jej imperium? Czy chodzi wam tylko o zemstę? Bóg wzdrygnął się. Nożownik poczuł, że spojrzenie ukrytych pod kapturem oczu stwardniało. – Ojej – wycedził Kotylion. – Zmuszasz mnie do ponownego rozważenia mojej oferty. – Chciałbym się tego dowiedzieć – nie ustępował Daru – po to, by zrozumieć to, co uczyniłeś Apsalar. – Żądasz, by bóg, który jest twoim patronem, tłumaczył się przed tobą? – Niczego nie żądam. To tylko pytanie. Kotylion milczał przez długą chwilę. Ognisko powoli dogasało. Blask węgielków pulsował w rytm podmuchów wiatru. Nożownik wyczuwał obecność drugiego Ogara, który krążył nieopodal w ciemności. – Wymogi konieczności – zaczął cicho bóg. – Toczy się wiele gier i to, co wydaje się niespodzianką, może być w rzeczywistości czymś niewiele więcej niż zmyłką. A może to Darudżystan będzie lepiej służył naszym celom, jeśli zdoła zachować niezależność. Za każdym gestem, każdym posunięciem, kryją się liczne pokłady znaczenia. Nie powiem już nic więcej, Nożownik. – Czy... czy żałujesz tego, co uczyniłeś? – Rzeczywiście jesteś nieustraszony, co? Czy żałuję? Tak. Żałuję bardzo wielu rzeczy. Być może pewnego dnia zrozumiesz, że żal sam w sobie nie ma wartości. Liczy się tylko to, jak nań odpowiesz. Młodzieniec odwrócił się powoli i wpatrzył w mroczne morze. – Wyrzuciłem monetę Oponn do jeziora – oznajmił. – Teraz tego żałujesz? – Nie jestem pewien. Nie podobało mi się, że przyciągnąłem ich uwagę. – To mnie nie dziwi – mruknął Kotylion. – Mam jeszcze jedną prośbę – ciągnął Nożownik, ponownie spoglądając na boga. – Jeśli podczas tej misji, którą chcesz mi zlecić, ktoś mnie zaatakuje, to czy będę mógł wezwać na pomoc Blind? – Ogara? – W głosie Kotyliona wyraźnie pobrzmiewało zdumienie. – Aha – potwierdził Nożownik, spoglądając na potężną bestię. – Jej uwagę lubię przyciągać. To mnie uspokaja. – Jesteś bardziej wyjątkowy, niż ci się zdaje, śmiertelniku. Proszę bardzo. Jeśli potrzeba będzie wielka, zawołaj Blind, a przybędzie. Nożownik skinął głową. 236 – To co mam dla ciebie zrobić? * Gdy Apsalar wróciła, słońce wynurzyło się już zza horyzontu. Po kilku godzinach snu Nożownik wstał, by pochować Rellocka nad linią wody wysokiej. Kiedy po raz ostatni sprawdzał kadłub łodzi, obok jego cienia pojawił się nagle drugi. – Miałeś gości – stwierdziła. Spojrzał spod przymrużonych powiek w jej ciemne oczy. – Aha. – I czy znasz już odpowiedź na moje pytanie? Nożownik zmarszczył brwi. Po chwili skinął z westchnieniem głową. – Znam. Mamy zbadać wyspę. – Wyspę? A czy ona leży daleko? – Tak sobie, ale z każdą chwilą się oddala. – Ach. Oczywiście. Oczywiście. Krążące nad ich głowami mewy wypełniały poranne powietrze swymi krzykami. Za płyciznami było widać ich białe plamki, które zmierzały z wiatrem na południowy zachód. Nożownik oparł się barkiem o dziób i zepchnął łódź do wody. Potem wlazł na pokład. Apsalar podążyła za nim i ruszyła w stronę steru. „I co teraz?”. Bóg odpowiedział mu na to pytanie. W królestwie zwanym przez Tiste Edur Zaczątkiem słońce nie zachodziło od pięciu miesięcy. Niebo było tu szare, a bijące z niego światło dziwnie rozproszone. Nastał potop, a po nim przyszły deszcze i cały świat uległ zniszczeniu. Jednak nawet pośród zniszczenia trwało życie. Na oblepiony błotem mur wlazło około dwudziestu sumów o szerokich łapach. Żaden z nich nie był krótszy niż dwukrotny wzrost mężczyzny, od tępo zakończonego łba aż do wiotkiego ogona. Stwory były dobrze odżywione, ich srebrnobiałe brzuchy sterczały na boki. Ciała ryb wyschły, a na ciemnych grzbietach była widoczna siatka pęknięć. Warstwy pomarszczonej skóry tłumiły blask czarnych oczek. Wydawało się też, że te oczka nie są świadome obecności stojącego przed nimi samotnego T’lan Imassa. W wyschniętej, zniszczonej przez czas duszy Onracka żyły jeszcze echa ciekawości. Jego stawy skrzypnęły pod zapętlonymi sznurami więzadeł, gdy przykucnął obok najbliższego suma. Nie sądził, by stworzenia były martwe. Jeszcze niedawno te ryby nie miały prawdziwych kończyn. Podejrzewał, że jest świadkiem metamorfozy. Po chwili wyprostował się powoli. Czary, które umożliwiały murowi wytrzymywanie 237 potężnego naporu nowo powstałego morza, na tym odcinku zachowały swą moc. W innych miejscach utworzyły się wyłomy, przez które przepływały na drugą stronę wartkie strumienie pełnej iłu wody. Po tej stronie muru powoli tworzyło się płytkie morze. Onrack podejrzewał, że mogą nadejść czasy, gdy fragmenty bariery będą jedynymi wyspami w tym królestwie. Gwałtowne nadejście morza zaskoczyło T’lan Imassów, szalony nurt rozproszył ich na wszystkie strony. Onrack wiedział, że wielu jego kuzynów ocalało, a niektórzy z nich zdołali nawet znaleźć na tym murze lub na pływających wyspach odpadków punkt oparcia, potrzebny, by odzyskać postać, ponownie połączyć się z towarzyszami i wznowić pościg. Kurald Emurlahn, nawet rozbita na fragmenty, nie była jednak przyjazna dla T’lan Imassów. Nie mając przy sobie rzucającego kości, Onrack nie mógł użyć mocy Tellann, by skontaktować się z kuzynami i zawiadomić ich, że ocalał. Dla większości jego pobratymców już to jedno byłoby wystarczającym powodem, by się poddać. Wzburzone wody, z których przed chwilą się wydostał, oferowały prawdziwy kres. Rozpuszczenie się było jedyną możliwą ucieczką przed wiecznym rytuałem. Onrack nawet wśród T’lan Imassów Logrosa, strażników samego Pierwszego Tronu, znał takich, którzy wybrali tę drogę. Albo i gorszą... Wojownik tylko przez chwilę kontemplował możliwość położenia kresu swej egzystencji. W gruncie rzeczy nieśmiertelność dokuczała mu znacznie mniej niż większości T’lan Imassów. W końcu zawsze były nowe rzeczy do zobaczenia. Wykrył ruch pod skórą najbliższego suma, słabą sugestię skurczów, powrotu do przytomności. Wydobył swój dwuręczny, zakrzywiony miecz z obsydianu. Był zmuszony zabijać większość istot, które spotykał. Niekiedy robił to w obronie własnej, częściej jednak powodem był natychmiastowy i prawdopodobnie odwzajemniany wstręt. Dawno już przestał się zastanawiać, dlaczego tak się dzieje. Z jego masywnych barków zwisała butwiejąca skóra enkar’ala, bezbarwna i gruzłowata – stosunkowo świeża zdobycz, pochodząca sprzed niespełna tysiąca lat. To był kolejny przykład istoty, która znienawidziła go od pierwszego wejrzenia. Być może jednak na jej reakcję wpłynął czarny, pręgowany miecz, który pomknął w stronę jej głowy. Onrack doszedł do wniosku, że minie sporo czasu, nim sum wypełznie ze starej skóry. Opuścił broń i ominął bestię. Niezwykły, biegnący przez cały kontynent mur stanowił główną ciekawostkę Zaczątku. Po chwili wojownik zdecydował, że będzie szedł jego szczytem tak daleko, aż drogę zagrodzi mu wyłom. Ruszył przed siebie, powłócząc owiniętymi w niewyprawione skóry stopami. Sztych miecza, który trzymał w lewej dłoni, żłobił w zaschniętej glinie płytki rowek. Do wystrzępionej skórzanej koszuli oraz rzemieni podtrzymujących oręż przylegały grudki błota. W liczne cięte i kłute rany ciała wniknęła błotnista, zupowata woda. Jej strumyczki wypływały teraz na zewnątrz przy każdym ciężkim kroku T’lan Imassa. Miał kiedyś hełm, imponujące trofeum z czasów młodości, który jednak pękł na kawałki podczas ostatniej bitwy 238 z tą rodziną Jaghutów w Jhag Odhan. Pojedynczy cios zadany na odlew uciął mu również jedną piątą czaszki – ciemieniową i skroniową część po prawej stronie. Jaghuckie kobiety były silniejsze, niżby się zdawało, potrafiły też walczyć z godną podziwu zaciekłością, zwłaszcza jeśli zapędzono je w kozi róg. Niebo nad jego głową miało niezdrowy odcień, ale zdążył się już do tego przyzwyczaić. Był to zdecydowanie największy fragment roztrzaskanej groty Tiste Edur, na jaki do tej pory natrafił, większy nawet od tego, który otaczał Tremorlor, Dom Azath na Odhan. Zaznał on też okresu stabilności wystarczająco długiego, by rozkwitły tu cywilizacje, a znawcy czarów zaczęli czerpać z mocy Kurald Emurlahn, choć tutejsi mieszkańcy nie byli Tiste Edur. Onrack zastanawiał się machinalnie, czy to renegaci, których ścigali z towarzyszami, są odpowiedzialni za powstanie rany, która doprowadziła do zalania tego świata. Wydawało się to prawdopodobne, biorąc pod uwagę, jak skutecznie zamaskowała ona ich ślady. Albo to, albo Tiste Edur wrócili, by odzyskać to, co ongiś należało do nich. Rzeczywiście czuł zapach szaroskórych Edur. Przeszli tędy niedawno, przybyli z innej groty. Rzecz jasna, po rytuale słowo „zapach” nabrało dla T’lan Imassów nowego znaczenia. Niemagiczne zmysły w znacznym stopniu zwiędły razem z ciałem. Na przykład, dla ukrytych w oczodołach oczu świat jawił się jako skomplikowany kolaż matowych barw, ciepła i zimna, często definiowany przez bezbłędną wrażliwość na ruch. Wypowiedziane słowa wirowały w zmiennych obłokach oddechu – jeśli mówiący żył. Jeżeli był martwiakiem, można było wyczuć sam dźwięk, przemieszczający się w powietrzu. Onrack wyczuwał dźwięk w równym stopniu słuchem, jak wzrokiem. W ten właśnie sposób zdał sobie sprawę z obecności ciepłokrwistej postaci, która leżała niedaleko przed nim. Mur w tym miejscu rozsypywał się powoli. Ze szczelin między wielkimi głazami wypływały strumyczki wody. Niedługo bariera przestanie tu istnieć. Postać się nie poruszała. Przykuto ją łańcuchami. Jeszcze pięćdziesiąt kroków i Onrack zatrzymał się przed nią. Smród Kurald Emurlahn był niezwykle intensywny. Otaczał leżącą na wznak postać niczym słabo widoczna kałuża, której powierzchnia marszczyła się lekko, jakby padała na nią miarowa mżawka. Więzień był łysy, a jego szerokie czoło naznaczyła głęboka, nierówna blizna, w której żarzyły się czary. Język mężczyzny unieruchomiono metalową płytką, która jednak wypadła, a rzemienie okalające jego głowę puściły. Oczyma koloru łupku spoglądał, nie mrugając, na T’lan Imassa. Onrack przyglądał się przez chwilę Tiste Edur, po czym przeszedł nad nim i ruszył w dalszą drogę. – Zaczekaj – zawołał go słabym, ochrypłym głosem. Martwiak zatrzymał się i spojrzał za siebie. – Chciałbym... dobić targu. Oferować coś w zamian za wolność. – Nie interesują mnie targi. 239 – Niczego nie pragniesz, wojowniku? – Niczego, co mógłbyś mi dać. – Czy to ma być wyzwanie? Onrack uniósł głowę z trzaskiem ścięgien. – Ten odcinek muru wkrótce się zawali. Nie chcę tu być, gdy to się stanie. – Wydaje ci się, że ja chcę? – Rozważanie twoich pragnień w tej kwestii byłoby stratą czasu, Edur. Nie pragnę wyobrażać sobie, że jestem na twoim miejscu. Czemu miałbym to robić? Niedługo utoniesz. – Skrusz moje łańcuchy, a będziemy mogli kontynuować tę rozmowę w bezpieczniejszym miejscu. – Jej dotychczasowy poziom nie usprawiedliwia podobnego wysiłku – odparł Onrack. – Jeśli będę miał czas, postaram się go podnieść. – To nie wydaje się prawdopodobne. Onrack odwrócił się. – Zaczekaj! Mogę ci opowiedzieć o twoich wrogach! T’lan Imass zwrócił się powoli w jego stronę. – O moich wrogach? Nie przypominam sobie, żebym miał jakichś wrogów, Edur. – Och, ależ masz. Wiem coś o tym, bo sam kiedyś byłem jednym z nich. Znalazłem się w tym miejscu właśnie dlatego, że już nim nie jestem. – A więc jesteś renegatem, który odwrócił się od swego rodzaju – stwierdził Onrack. – Nie ufam zdrajcom. – Nie jestem zdrajcą swego rodzaju, T’lan Imassie. Ten epitet należy się temu, kto mnie tu przykuł. Tak czy inaczej, kwestii zaufania nie można rozstrzygnąć przez negocjacje. – Czy powinieneś przyznawać to głośno, Edur? Mężczyzna skrzywił się. – Czemu nie? Nie pragnę cię okłamywać. To wreszcie zaciekawiło Onracka. – A to dlaczego? – Z tego samego powodu, dla którego mnie odcięto – wyjaśnił Edur. – Dręczy mnie potrzeba mówienia prawdy. – To straszliwa klątwa – przyznał T’lan Imass. – W rzeczy samej. Onrack uniósł miecz. – W takim przypadku, przyznaję, że na mnie również ciąży klątwa. Klątwa ciekawości. – Płaczę nad tobą. – Nie widzę łez. – Płaczę w sercu, T’lan Imassie. Onrack skruszył jednym ciosem łańcuchy, po czym wyciągnął wolną, prawą rękę, złapał 240 więźnia za nogę i pociągnął za sobą po murze. – Oburzyłbym się na tak haniebne traktowanie – odezwał się wleczony krok za krokiem Tiste Edur – gdybym tylko miał siłę. Onrack nie odpowiedział. Posuwał się powoli naprzód, w jednej ręce trzymając miecz, a drugą ciągnąc za sobą mężczyznę, aż wreszcie oddalił się od osłabionej części muru. – Możesz mnie już puścić – wydyszał Tiste Edur. – Dasz radę iść? – Nie, ale... – W takim razie będę cię ciągnął. – Dokąd to tak się śpieszysz, że nie możesz zaczekać, aż odzyskam siły? – Idę szczytem muru – wyjaśnił T’lan Imass. Zapadła cisza, mącona jedynie poskrzypywaniem kości Onracka, szuraniem jego owiniętych w niewyprawioną skórę stóp oraz szelestem i stukiem, z jakim ciało Tiste Edur posuwało się po ubłoconych kamieniach. Po lewej stronie ciągnęło się usiane szczątkami morze, a po prawej niezdrowe bagna. Minęli kolejną grupę kilkunastu sumów. Te nie były tak wielkie, lecz ich kończyny były tak samo rozwinięte, jak u poprzednich. Mur przed nimi ciągnął się nieprzerwanie aż po horyzont. – Jeśli tak dalej pójdzie... – odezwał się wreszcie pełnym bólu głosem Tiste Edur – ...wkrótce będziesz ciągnął trupa, T’lan Imassie. Onrack zastanawiał się przez chwilę nad tymi słowami, po czym zatrzymał się i wypuścił kostkę mężczyzny. Odwrócił się powoli. Tiste Edur, jęcząc przekręcił się na bok. – Pewnie nie masz świeżej wody ani nic do jedzenia? – wysapał. Onrack uniósł wzrok i spojrzał na odległe sumy. – To drugie zapewne mógłbym zdobyć. – Czy możesz otworzyć portal, T’lan Imassie? Wydostać nas z tego królestwa? – Nie. Tiste Edur oparł głowę na glinianym podłożu i zamknął oczy. – W takim razie i tak już po mnie. Mimo to dziękuję, że uwolniłeś mnie z łańcuchów. Nie musisz tu zostawać, choć chciałbym poznać imię wojownika, który okazał mi tyle łaski. – Jestem Onrack. Bezklanowy z T’lan Imassów Logrosa. – A ja Trull Sengar. Również bezklanowy. Onrack wpatrywał się przez chwilę w Tiste Edur. Potem przeszedł nad nim i ruszył w kierunku, z którego przyszli. Podszedł do sumów i jednym uderzeniem ściął głowę pierwszemu z nich. Pozostałe zwierzęta wpadły w szał. Ich skóry popękały i na zewnątrz wydostały się podłużne, czworonożne stworzenia. Otoczyły pierścieniem martwiaka, kierując ku niemu szerokie łby o ostrych jak igły kłach i lśniących oczkach. Ze wszystkich stron dobiegły go 241 głośne syki. Bestie poruszały się na krótkich, muskularnych łapach. Ich trzypalczaste stopy były wyposażone w pazury i miały grube poduszki. Ogony były krótkie, a wzdłuż kręgosłupów biegły pionowe płetwy. Zaatakowały na sposób wilków rzucających się na ranną zwierzynę. Błysnął obsydianowy miecz. Popłynęła rzadka krew. Łby i kończyny pospadały na błoto. Jeden ze stworów wyskoczył w górę, zamykając wielką paszczę na czaszce Onracka. Gdy bestia opadła całym swym ciężarem na T’lan Imassa, jego kręgi zazgrzytały głośno. Wojownik padł na plecy, pozwalając, by zwierzę wciągnęło go w głąb paszczy. A potem zamienił się w pył. I uformował się na nowo w odległości pięciu kroków, by ponowić rzeź syczących bestii. Po paru chwilach wszystkie były martwe. Onrack złapał jedno z ciał za tylne łapy i pociągnął je za sobą do Trulla Sengara. Tiste Edur opierał się na łokciu, nie spuszczając z T’lan Imassa spojrzenia szarych oczu. – Przez chwilę wydawało mi się, że mam bardzo dziwny sen – stwierdził. – Widziałem cię w oddali, a na głowie miałeś wielki, wijący się kapelusz, który potem pożarł cię w całości. Onrack przyciągnął swój łup do Trulla Sengara. – To nie był sen. Masz, jedz. – A czy nie da się tego upiec? T’lan Imass podszedł do krawędzi muru od strony morza. Pośród unoszących się na falach szczątków było widać fragmenty niezliczonych drzew, z których sterczały martwe gałęzie. Zszedł na pokrywającą wodę warstwę, czując, jak kołysze się ona niepewnie pod jego stopami. Wystarczyło mu parę chwil, by uzbierać naręcze w miarę suchego drewna. Rzucił je na szczyt muru i wspiął się w ślad za nim. Gdy przygotowywał ognisko, czuł na sobie spojrzenie Tiste Edur. – Rzadko spotykaliśmy się z waszym rodzajem – podjął po chwili Trull. – I to tylko po waszym... rytuale. Przedtem uciekaliście przed nami, gdy tylko nas zobaczyliście. Pomijając tych, którzy żeglowali po oceanach razem z Thelomenami Toblakai. Ci z nami walczyli. Minęły stulecia, nim wyparliśmy ich z mórz. – Tiste Edur zjawili się w moim świecie tuż po przybyciu Tiste Andii – stwierdził Onrack, wyjmując krzesiwo. – Byli ongiś liczni, a ślady ich przejścia widziało się w śniegu, na plażach i w głębi puszcz. – Teraz jest nas znacznie mniej – przyznał Trull Sengar. – Przybyliśmy tu, do tego miejsca, z Matki Ciemności, której dzieci nas wygnały. Nie spodziewaliśmy się, że będą nas ścigać, uczyniły to jednak. A po roztrzaskaniu tej groty uciekliśmy po raz drugi. Do waszego świata, Onrack. Wiodło się nam tu świetnie... – Dopóki Tiste Andii znowu was nie znaleźli. – Tak. Ci, którzy przybyli pierwsi, byli... fanatyczni w swej nienawiści. Doszło do wielkich wojen, których nikt nie zaobserwował, gdyż toczono je w ciemności, w ukrytych 242 miejscach cienia. W końcu zabiliśmy ostatnich z tych Andii, lecz nasza potęga została złamana. Wycofaliśmy się do odległych twierdz. Potem nadeszli nowi Andii, ale ci byli mniej... zainteresowani. Dlatego zwróciliśmy się do wewnątrz i nie dręczył nas już głód ekspansji... – Gdybyście próbowali zaspokoić ten głód, znaleźlibyśmy w was nowy cel, Edur – stwierdził Onrack, gdy z kory i gałązek buchnęły pierwsze obłoczki dymu. Trull milczał, a jego oczy nic nie wyrażały. – O wszystkim tym zapomnieliśmy – odezwał się wreszcie, ponownie kładąc głowę na glinie. – O tym, o czym ci przed chwilą mówiłem. Do niedawna mój lud, który jest chyba ostatnim bastionem Tiste Edur, nie wiedział niemal nic o swej przeszłości. Swej długiej, pełnej cierpień historii. Gdybyśmy tylko nadal pozostali w nieświadomości – zakończył. Onrack powoli uniósł wzrok i popatrzył na niego. – Nie jesteście już zwróceni do wewnątrz. – Obiecałem, że opowiem ci o twoich wrogach, T’lan Imassie. – I uczyniłeś to. – Wśród Tiste Edur są również twoi kuzyni, Onrack. Oni także sprzyjają naszemu nowemu celowi. – A cóż to jest za cel, Trullu Sengar? Mężczyzna odwrócił wzrok i zamknął oczy. – Straszliwy, Onrack. To straszliwy cel. Wojownik T’lan Imassów zwrócił się ku ciału zabitego stworzenia i wydobył obsydianowy nóż. – Wiem co nieco o straszliwych celach – rzekł i przystąpił do krojenia mięsa. – Opowiem ci teraz swoją historię, tak jak obiecałem. Żebyś zrozumiał, z czym masz do czynienia. – Nie, Trullu Sengar. Nie mów już nic więcej. – Ale dlaczego? Dlatego że twoja prawda stałaby się dla mnie brzemieniem. Zmusiła do odszukania kuzynów. Na nowo przykułaby mnie do tego świata. Do mojego świata. A na to nie jestem jeszcze gotowy. – Zmęczyło mnie brzmienie twojego głosu, Edur – odpowiedział. Skwierczące na ogniu mięso bestii pachniało jak focze. Po chwili, gdy Trull Sengar zajął się jedzeniem, Onrack podszedł do krawędzi muru od strony bagna. Woda wypełniła tu zagłębienia terenu, a tworzące się w nich gazy przesączały się powoli, unosząc się w bladych obłoczkach nad ciemną, bulgoczącą powierzchnią. Horyzont przesłaniała gęstsza mgła, T’lan Imassowi wydawało się jednak, że dostrzega w oddali szereg niskich wzgórz. – Robi się jaśniej – odezwał się leżący obok ogniska Trull Sengar. – Na niebie widać 243 światło. Tam... i tam. Onrack uniósł głowę. Niebo było dotąd nieprzerwanym morzem ołowiu, które od czasu do czasu ciemniało, by zalać ziemię strugami deszczu. Ostatnio jednak zdarzało się to coraz rzadziej, a teraz między chmurami pojawiły się nieregularne szczeliny. Nad horyzontem przed nimi dominowała ogromna, żółta kula. Wydawało się, że mur wiedzie prosto ku jej sercu. Nad nią wisiał mniejszy krąg zamazanego ognia, otoczony błękitną obwódką. – Słońca wracają – wyszeptał Tiste Edur. – Tu, w Zaczątku, biją jeszcze starożytne bliźniacze serca Kurald Emurlahn. Nie wiedzieliśmy o tym, bo odkryliśmy na nowo tę grotę dopiero po powstaniu wyłomu. Potop z pewnością wywołał klimatyczny chaos. Zniszczył też cywilizację, która tu istniała. Onrack spojrzał w dół. – Czy to byli Tiste Edur? Mężczyzna pokręcił głową. – Nie, przypominali raczej waszych potomków, Onrack. Chociaż trupy, które widzieliśmy pod murem, były w stanie daleko posuniętego rozkładu. – Trull się skrzywił. – Ci wasi ludzie są jak robactwo. – Nie są moi – zaprotestował Onrack. – Nie czujesz dumy z ich mdłego sukcesu? T’lan Imass uniósł głowę. – Często popełniają błędy, Trullu Sengar. T’lan Imassowie Logrosa zabijali ich tysiącami, gdy konieczne stało się przywrócenie porządku. Częściej unicestwiają się jednak sami, gdyż sukces rodzi pogardę dla tych cech, które go umożliwiły. – Widzę, że zastanawiałeś się nad tą sprawą. Onrack wzruszył ramionami, aż zagrzechotały kości. – Moja irytacja ludzkością nie straciła na ostrości, co być może nie jest prawdą w przypadku moich pobratymców. Tiste Edur spróbował wstać. Poruszał się powoli i ostrożnie. – Zaczątek wymagał... oczyszczenia – stwierdził z goryczą. – Tak przynajmniej zdecydowano. – Wasze metody są bardziej ekstremalne od tych, jakie wybrałby Logros – zauważył Onrack. Trull Sengar zdołał stanąć chwiejnie i spojrzał na T’lan Imassa, uśmiechając się ironicznie. – Czasami, przyjacielu, to, co zostało rozpoczęte, okazuje się zbyt potężne, by można to było zatrzymać. – Takie jest przekleństwo sukcesu. Trull skrzywił się na te słowa i odwrócił twarz. – Muszę gdzieś znaleźć czystą, słodką wodę. 244 – Jak długo byłeś przykuty? Tiste Edur wzruszył ramionami. – Pewnie dość długo. Czary związane z odcięciem miały za zadanie przedłużyć cierpienie. Twój miecz zniszczył ich moc i teraz wracają doczesne potrzeby ciała. Żar słońc rozpraszał obłoki, wypełniając powietrze wilgocią. Powłoka chmur rozpadała się na fragmenty i znikała na ich oczach. Onrack ponownie przyjrzał się gorejącym kulom. – Nie było nocy – zauważył. – Dlatego że jest lato. Zimą ponoć wygląda to inaczej. Ale po tym potopie nie ma chyba sensu przewidywać, co się stanie. Osobiście wolałbym się o tym nie przekonywać. – Musimy zejść z tego muru – orzekł po chwili zastanowienie T’lan Imass. – Ehe, zanim rozleci się do końca. Chyba widzę w oddali jakieś wzgórza. – Jeśli masz siłę, obejmij mnie – poradził Onrack. – Zejdę na dół. Możemy omijać zagłębienia. Jeśli przetrwały tu jakieś miejscowe zwierzęta, to tylko na wyżej położonych terenach. Chcesz upiec i zabrać więcej mięsa z tej bestii? – Nie. Trudno je przełknąć. – To mnie nie dziwi, Trullu Sengar. To drapieżnik, który w dodatku przez długi czas żywił się gnijącą padliną. Po dłuższej chwili udało im się zejść z muru i stanąć na rozmiękłym gruncie. Natychmiast otoczyły ich roje owadów, które rzuciły się oszalałe z głodu na Trulla Sengara. Ruszyli w drogę, omijając wypełnione wodą niecki. Onrack pozwolił swemu towarzyszowi narzucić tempo. Wilgoć wisząca w powietrzu spływała po ich ciałach, przenikając przez ubrania. Tu, na dole, nie było wiatru, lecz chmury na niebie rozciągnęły się w wąskie wstęgi, które wyprzedziły ich, mknąc ku odległym wzgórzom. Niebo na horyzoncie pociemniało jeszcze bardziej. – Zmierzamy prosto w szkwał – mruknął Trull, machając rękami, żeby opędzić się od meszek. – Kiedy nadejdzie, ten teren zaleje woda – wskazał Onrack. – Dasz radę zwiększyć tempo? – Nie. – W takim razie będę musiał cię ponieść. – Ponieść czy pociągnąć? – A co wolisz? – Niesienie wydaje się mniej upokarzające. Onrack wsunął miecz w pętlę uprzęży i zawiesił go sobie na plecach. Choć wśród swych pobratymców uchodził za wysokiego, Tiste Edur przerastał go niemal o długość przedramienia. T’lan Imass kazał mu usiąść na ziemi z podciągniętymi kolanami, po czym przykucnął, wsunął jedną rękę pod kolana Trulla, a drugą objął jego plecy pod łopatkami. Potem się wyprostował. 245 – Masz na czaszce, czy na tym, co z niej zostało, mnóstwo świeżych rys – zauważył Tiste Edur. Onrack nie odpowiedział. Ruszył naprzód miarowym truchtem. Po chwili od strony wzgórz zaczął wiać wiatr, który wkrótce osiągnął taką siłę, że T’lan Imass musiał się pochylać, brnąc przez pokryte żwirem wzniesienia między nieckami. Wicher szybko uniósł ze sobą meszki. Onrack zdał sobie sprawę, że wzgórza przed nimi są dziwnie regularne. Było ich siedem, wszystkie były ustawione w prostej linii i miały jednakową wysokość, choć każde miało inny, pokraczny kształt. Chmury burzowe gromadziły się spory kawałek za nimi, tworząc skłębione kolumny, sięgające ku niebu nad potężnym łańcuchem górskim. Wichura zawodziła głośno, smagała zmumifikowaną twarz Onracka, targała jego usiane złotymi nitkami włosy, szarpała z niskim brzęczeniem rzemieniami uprzęży. Trull Sengar wtulił się w niego, odwracając twarz od wściekłych podmuchów. Między kłębiącymi się kolumnami przemknęła błyskawica. Minęła dłuższa chwila, nim usłyszeli grzmot. Wzgórza wcale nie były wzgórzami. Okazało się, że to posągi, potężne i masywne, wzniesione z gładkiego, czarnego kamienia. Każdy z nich sprawiał wrażenie wyrzeźbionego z jednego kawałka. Były wysokie na co najmniej dwudziestu mężczyzn. Podobne do psów bestie o szerokich czaszkach i małych uszach, potężnych mięśniach i pochylonych łbach, skierowanych ku dwóm wędrowcom oraz odległemu murowi za ich plecami. Ogromne jamy ich ślepiów wypełniało słabe lśnienie o głębokiej barwie przezroczystego bursztynu. Onrack zwolnił kroku. Ale się nie zatrzymał. Zostawili już zagłębienia terenu za sobą. Grunt pod nogami T’lan Imassa był śliski od niesionego wiatrem deszczu, ale poza tym pewny. Martwiak skierował się ku najbliższemu monumentowi i po chwili znaleźli się po zawietrznej stronie posągu. Gdy przestali czuć wiatr, zapadła otchłanna cisza. Dobiegające ich z obu stron odgłosy wichury były dziwnie stłumione i odległe. Onrack posadził Trulla Sengara na ziemi. Tiste Edur zatrzymał wzrok na wznoszącej się przed nimi konstrukcji. Wstał powoli, gdy Onrack go mijał. – Za nimi powinna być brama – wyszeptał. Onrack zatrzymał się, odwrócił i przyjrzał towarzyszowi. – To twoja grota – odezwał się po chwili. – Co wyczuwasz w tych... pomnikach? – Nic, ale wiem, co mają przedstawiać... i ty również to wiesz. Wygląda na to, że mieszkańcy tego królestwa uczynili je swymi bogami. Onrack nic nie odpowiedział. Raz jeszcze spojrzał na ogromny posąg, unosząc głowę i przesuwając wzrok wciąż w górę. Ku lśniącym, bursztynowym ślepiom. – Tam na pewno jest brama – nie ustępował stojący za jego plecami Trull Sengar. – Droga wyjścia z tego świata. Czemu się wahasz, T’lan Imassie? – Waham się w obliczu tego, czego ty nie dostrzegasz – wyjaśnił Onrack. – To prawda, jest ich siedem. Ale dwa z nich... żyją. – Zawahał się. – I to jest jeden z nich. 246 247 Kellanved Rozdział siódmy Armia, która czeka, szybko wdaje się w wojnę sama ze sobą. Świat był otoczony czerwienią. Kolorem skrzepłej krwi, rdzewiejącego na polu bitwy żelaza. Ów mur przypominał odwróconą na bok rzekę, uderzającą w dziwnym zamieszaniu o wyniosłe, wyszczerbione klify wznoszące się wokół obręczy Raraku. Te wyblakłe, wapienne turnie, najbardziej starożytni strażnicy Świętej Pustyni, więdły teraz pod naciskiem nieustannej burzy Tornada, oszalałej bogini, która nie tolerowała żadnych rywali dla swej dominacji. Która w swej furii była gotowa pożreć same klify. Mimo że jej serce wypełniała iluzja spokoju. Starzec, który zdobył przydomek Widmoworękiego, gramolił się powoli na zbocze. Jego wiekowa skóra miała odcień ciemnego brązu, a szeroka, szczera, wytatuowana twarz była pomarszczona jak zniszczony wiatrem głaz. Stok, na który się wspinał, porastały maleńkie, żółte kwiaty niskiej, rzadko kwitnącej pustynnej rośliny, przez miejscowe plemiona zwanej hen’barą. Po wysuszeniu robiło się z nich uderzającą do głowy herbatę, która łagodziła żal, była balsamem na ból duszy śmiertelników. Starzec piął się w górę z uczuciem przypominającym desperację. Ścieżka żadnego życia nie jest bezkrwawa. Każdy przelewa krew tych, którzy stają mu na drodze. Przelewa własną. Brnie przez coraz silniejszy strumień z gorączkową zaciekłością, która jest brutalnym wyrazem żądzy przetrwania. Makabryczny taniec pośrodku nurtu w niczym nie przypominał sztuki i ten, kto udawał, że jest inaczej, ulegał złudzeniom. Złudzenia. Heboric Lekki Dotyk, były kapłan Fenera, nie miał już żadnych. Utopił je własnymi rękami, jedno po drugim. Jego ręce – jego Widmowe Ręce – świetnie się nadawały do takich zadań. Szeptały o niewidzialnych mocach, a kierowała nimi tajemnicza, nieubłagana wola. Wiedział, że nad nimi nie panuje i nie miał złudzeń. Jak mógłby je mieć? Za jego plecami, na rozległej równinie, na której pośród ruin miasta obozowały dziesiątki tysięcy wojowników i innych zwolenników Tornada, podobna jasność spojrzenia była czymś nieznanym. Armia uosabiała mocne dłonie, które na razie spoczywały, lecz wkrótce miały chwycić za broń, a kierująca nimi wola nie była bynajmniej nieubłagana i wręcz tonęła w 248 złudzeniach. Heboric nie tylko różnił się od tych, którzy przebywali na dole, lecz był ich przeciwieństwem, odrażającym odbiciem w spartaczonym zwierciadle. Hen’bara dawała sen pozbawiony marzeń sennych. Pociechę zapomnienia. Wdrapał się na szczyt, dysząc ciężko z wysiłku, i usiadł na chwilę wśród kwiatów, żeby odpocząć. Widmowe ręce były równie zręczne, jak prawdziwe, choć Heboric ich nie widział, nawet jako bladej, cętkowanej łuny, którą dostrzegali inni. Zresztą wzrok zawodził go na całej linii. Były kapłan sądził, że zacieśniający się ze wszystkich stron horyzont to przekleństwo starości. Choć jednak dywan żółtych kwiatków był dla jego oczu jedynie plamą, korzenna woń wypełniała mu nozdrza i zostawiała na języku wyczuwalny smak. Żar pustynnego słońca przytłaczał go bezlitośnie. Władał własną mocą, która czyniła ze Świętej Pustyni więzienie, okrutne więzienie, z którego nie było ucieczki. Heboric znienawidził ten upał, przeklinał Siedem Miast i pielęgnował w sobie nienawiść do ich mieszkańców. Był jednak wśród nich uwięziony. Bariera Tornada nie przepuszczała nikogo, ani do środka, ani na zewnątrz. Tak nakazała Wybrana. Ujrzał kącikiem oka nagły ruch, drobną, ciemnowłosą postać, która usiadła obok niego. Heboric uśmiechnął się. – Myślałem, że jestem sam. – Oboje jesteśmy sami, Widmoworeki. – Żadnemu z nas nie trzeba o tym przypominać, Felisin. – Felisin Młodsza, ale tego imienia nie wolno mi wypowiedzieć na głos. Matka, która cię adoptowała, ma swoje tajemnice, dziewczyno. – Co trzymasz w rękach? – Zwoje – odpowiedziała. – Od matki. Zdaje się, że ponownie odkryła w sobie głód tworzenia poezji. Wytatuowany były kapłan chrząknął. – Myślałem, że to miłość, nie głód. – Nie jesteś poetą – wyjaśniła. – Trzeba prawdziwego talentu, by przemawiać prostymi słowami. Wygląda na to, że w dzisiejszych czasach powołaniem poety jest mętniactwo. – Jesteś surowym krytykiem, dziewczyno – zauważył Heboric. – Nazywa się to Wołanie do Cienia. Właściwie to tylko kontynuacja poematu, który zaczęła jej matka. – Ach, cóż, Cień to mroczne królestwo. Zapewne wybrała styl odpowiedni do tematu. Albo może chce się dostosować do stylu matki. – To zbyt łatwe wytłumaczenie, Widmoworęki. Pomyśl, na przykład, o nazwie, pod którą znana jest teraz armia Korbolo Doma. Psobójcy. To, staruszku, jest prawdziwa poezja. Nazwa pełna lęku zamaskowanego dumną przechwałką. Nazwa pasująca do samego Korbolo Doma, który stoi mocno na ziemi, porażony grozą. Heboric wyciągnął rękę i zerwał pierwszy z brzegu kwiatuszek. Uniósł go do nosa, a potem wrzucił do skórzanej torby, którą miał u pasa. 249 – „Stoi mocno na ziemi, porażony grozą”. Ten obraz zapada w pamięć, dziewczyno. Ja jednak nie dostrzegam w Napańczyku strachu. Malazańska armia, która zebrała się w Arenie, składa się tylko z trzech niepełnych legionów rekrutów. Dowodzi nią kobieta pozbawiona jakiegokolwiek istotnego doświadczenia. Korbolo Dom nie ma powodów do obaw. Śmiech dziewczyny przeszył powietrze niczym lodowaty tryl. – Nie ma powodów, Widmoworęki? Ma ich bardzo wiele. Mam je wymienić? Leoman. Toblakai. Bidithal. L’oric. Mathok. I powód, który przeraża go najbardziej: sha’ik. Moja matka. Ten obóz jest jaskinią węży, kłębowiskiem niezgody. Ominęła cię ostatnia pyskówka. Matka wygnała Mallicka Rela i Pullyka Alara. Wypędziła ich z obozu. Korbolo Dom stracił dwóch kolejnych sojuszników w walce o władzę... – Nie ma żadnej walki o władzę – warknął Heboric, wyrywając garść kwiatków. – Ci, którzy sądzą, że mogłoby do niej dojść, są głupcami. Sha’ik wygnała tych dwóch dlatego, że w ich żyłach płynie zdrada. Nic jej nie obchodzi, co na ten temat sądzi Korbolo Dom. – On uważa, że jest inaczej, i owo przekonanie jest ważniejsze od tego, jak wygląda prawda. A jak matka odpowiedziała na reakcję na jej oświadczenie? – Felisin uderzyła z rozmachem zwojem w rosnące przed nią rośliny. – Poezją. – To dar wiedzy – mruknął Heboric. – Bogini Tornada szepcze do ucha Wybranej. W Grocie Cienia kryją się tajemnice, prawdy ważne dla samego Tornada. – Co chcesz przez to powiedzieć? Heboric wzruszył ramionami. Jego torba była już prawie pełna. – Niestety, ja również mam pewną wiedzę o przyszłości. – Choć niewiele mi to daje. – Fragmenty starożytnej, roztrzaskanej groty rozproszyły się po licznych królestwach. Bogini Tornada posiada moc, ale nie zawsze była ona jej własnością. To był zagubiony fragment, który wędrował, pełen bólu. Zastanawiam się, kim była bogini, kiedy natknęła się na Tornado? Zapewne pomniejszym bóstwem jakiegoś pustynnego plemienia. Być może duchem letniego wiatru albo opiekunką jakiegoś pustynnego źródła. Z pewnością była jedną spośród wielu. Rzecz jasna, gdy już zawładnęła tym fragmentem, nie potrzebowała wiele czasu, by zniszczyć dawnych rywali i ustanowić całkowitą, bezlitosną dominację nad Świętą Pustynią. – To osobliwa teoria, Widmoworęki – wycedziła Felisin. – Nie ma w niej ani słowa o Siedmiu Świętych Miastach, Siedmiu Świętych Księgach ani proroctwie o Dryjhnie Apokaliptycznej. Heboric prychnął pogardliwie. – Kulty karmią się sobą nawzajem, dziewczyno. Nowe wiary wykorzystują jako paliwo całe mity. Siedem Miast zrodziło się z koczowniczych plemion, ale przetrwało w nich dziedzictwo starożytnej cywilizacji, która z kolei spoczywała niepewnie na fundamentach jeszcze starszego imperium. Pierwszego Imperium T’lan Imassów. Tylko przypadek i wymogi sytuacji decydują, co przetrwa w pamięci, a co zniknie bez śladu. 250 – Być może poeci znają głód – zauważyła z przekąsem Felisin – ale historycy pożerają w całości. I w ten sposób mordują język, czynią z niego martwy przedmiot. – Ta zbrodnia obciąża nie historyków, ale krytyków, dziewczyno. – Po co się spierać? Powiedzmy „uczonych”. – Skarżysz się, że moje wyjaśnienie niszczy tajemnice panteonu? Felisin, na tym świecie nie brak rzeczy bardziej godnych zadziwienia. Zostaw bogów i boginie ich chorym obsesjom. Jej śmiech raz jeszcze przebił go swym ostrzem. – Och, doprawdy zabawny z ciebie starzec! Kapłan wygnany przez swego boga. Historyk uwięziony za głoszone przez siebie teorie. Złodziej, któremu nie pozostało nic, co warto by było ukraść. I kto tu mówi o zadziwieniu? Felisin wstała. – Tak czy inaczej – ciągnęła. – Kazano mi cię znaleźć. – Tak? Sha’ik znowu chce mnie prosić o radę, którą z pewnością zignoruje? – Nie. Tym razem to Leoman. Heboric skrzywił się. Tam, gdzie jest Leoman, będzie też Toblakai. Jedyną zaletą tego zabójcy jest słowność. Przysiągł, że nigdy już się do mnie nie odezwie. Nadal jednak czuję na sobie spojrzenie jego oczu. Oczu mordercy. Jeśli w tym obozie jest ktoś, kogo należało wygnać... Historyk wstał powoli. – Gdzie go znajdę? – W świątyni w dole – odpowiedziała. No jasne. A co właściwie robiłaś w towarzystwie Leomana, droga dziewczyno? – Zaprowadziłabym cię tam za rękę – dodała Felisin – ale dotyk twoich dłoni wydaje mi się stanowczo zbyt poetyczny. Zeszli razem ze stoku, przechodząc między dwoma wielkimi korralami, które chwilowo były puste, gdyż kozy i owce za dnia pędzono na pastwiska położone na wschód od ruin. Przeszli przez szeroki wyłom w murach martwego miasta i przecięli jedną z głównych alej, prowadzącą do dzielnicy pełnej wielkich, bezładnie rozrzuconych budynków, z których zostały tylko fundamenty i fragmenty ścian. Zwano ją Kręgiem Świątyń. Wzniesione pośród ruin współczesne miasto składało się z chat z suszonej na słońcu gliny, jurt oraz namiotów z niewyprawionej skóry. Wzdłuż ulic rozpięto szerokie markizy, pod którymi kryły się stragany przyciągające tłumy kupujących, gorące powietrze było wypełnione niezliczonymi głosami oraz apetycznymi zapachami. Miejscowe plemiona, które słuchały rozkazów swego wodza Mathoka, zajmującego w armii sha’ik pozycję odpowiadającą generałowi, mieszały się swobodnie z Psobójcami, pstrokatymi bandami renegatów z miast, bandytami oraz przestępcami uwolnionymi z niezliczonych malazańskich więzień garnizonowych. Obozowa czeladź była podobnie zróżnicowana. Tworzyła dziwaczne, zamknięte plemię, które zdawało się zataczać kręgi wokół prowizorycznego 251 miasta, kierowane kapryśnymi motywami o z pewnością politycznej naturze. W tej chwili jakaś tajemnicza klęska sprawiła, że wszyscy oni rzucali się w oczy znacznie mniej niż zwykle: podstarzałe kurwy prowadzące za sobą dziesiątki chudych, przeważnie nagich dzieci, płatnerze, rymarze, kucharze i kopacze latryn, wdowy, żony, garstka mężów oraz jeszcze mniej liczna grupka ojców i matek... więzy łączące większość z nich z wojownikami z armii sha’ik były w najlepszym razie słabe i łatwe do przerwania, a często również zaplątane w sieć cudzołóstwa i bękarctwa. Heboric uważał, że ta osada jest mikrokosmosem Siedmiu Miast. Żywym przykładem wszystkich plag, którym Imperium Malazańskie próbowało zaradzić jako zdobywca, a potem okupant. Były kapłan nie dostrzegł w tym miejscu zbyt wielu korzyści płynących z wolności. Podejrzewał jednak, że jest odosobniony w tych zdradzieckich myślach. Imperium uznało mnie za przestępcę, ale ja i tak pozostałem Malazańczykiem. Dzieckiem imperium, przekonanym na nowo wyznawcą doktryny starego cesarza o „pokoju niesionym na mieczach”. Dlatego, moja droga Tavore, poprowadź swą armię do samego serca rebelii i je wytnij. Nie będę płakał nad tą stratą. W porównaniu z zatłoczonymi ulicami, którymi przed chwilą szli, Krąg Świątyń był niemal całkowicie opustoszały. Był to dom dawnych, zapomnianych bogów, czczonych ongiś przez zapomniany lud, po którym zostało niewiele oprócz ruin oraz ścieżek pokrytych po kostki zakurzonymi okruchami ceramiki. Wydawało się jednak, że w kamieniach przetrwała jeszcze odrobina świętości, gdyż tu właśnie najbardziej wynędzniali z zagubionych znajdowali skromny azyl. Pośród garstki nędzarzy kręcili się nieliczni pomniejsi uzdrowiciele. Przebywały tu stare wdowy, którym nie zapewnił schronienia status trzeciej albo nawet czwartej żony wojownika bądź kupca, ludzie, którzy stracili w walce kończyny, trędowaci i ofiary innych chorób, którzy nie mogli sobie pozwolić na uzdrowicielskie moce Wielkiej Denul. Ongiś znajdowały się wśród nich również porzucone dzieci, ale temu sha’ik położyła kres. Adoptowała wszystkie, zaczynając od Felisin. Były jej osobistą świtą, akolitami kultu Tornada. Według pobieżnej oceny Heborica, przeprowadzonej przed tygodniem, naliczył ich z górą trzy tysiące – od świeżo odstawionych od piersi, aż do będących w wieku Felisin, zbliżonym do prawdziwego wieku samej sha’ik. I wszystkie zwały ją matką. To nie było popularne posunięcie. Alfonsy straciły swoje owieczki. W samym środku Kręgu Świątyń znajdował się wielki, ośmiokątny dół. Sięgał głęboko w warstwy wapienia i na jego dno nigdy nie padały promienie słońca. Po oczyszczeniu z węży, skorpionów i pająków zajął go Leoman od Cepów. Leoman, który ongiś był najbardziej zaufanym osobistym strażnikiem Starszej Sha’ik. Jednakże odrodzona sha’ik wejrzała głębiej w jego duszę i przekonała się, że jest ona pusta, pozbawiona wiary, że z powodu jakiejś skazy swej natury odrzuca wszelkie formy pewności. Nowa Wybrana doszła do wniosku, że nie może ufać temu mężczyźnie, a przynajmniej nie chce go mieć u swego boku. Przyznała mu 252 pozycję zastępcy Mathoka, lecz wydawało się, że łączy się z nią niewiele obowiązków. Choć Toblakai pozostał jej osobistym strażnikiem, olbrzym z tatuażem roztrzaskanej twarzy nie wyrzekł się przyjaźni z Leomanem i często widywano go w towarzystwie skwaszonego wojownika. Tych dwóch łączyła długa historia. Heboric był pewien, że wyczuwa zaledwie jej fragment. Opowiadano, że obaj nosili kiedyś łańcuchy jako więźniowie Malazańczyków. Heboric wolałby, żeby w przypadku Toblakai jego rodacy okazali się mniej miłosierni. – Zostawię cię tutaj – oznajmiła Felisin, gdy dotarli do obmurowanego cegłami brzegu dołu. – Znajdę cię, gdy znowu zapragnę debaty z tobą. Heboric skinął głową i ruszył w dół po drabinie. Schodząc w półmrok, wkraczał w warstwy coraz chłodniejszego powietrza. Unosił się tu słodki, ciężki zapach durhangu. Był to jeden z nałogów Leomana i były kapłan zadawał sobie pytanie, czy Felisin nie podąża śladem matki bliżej, niż mu się zdawało. Wapienne podłoże wyłożono dywanami. Zdobne meble – przenośne, takie jakich używali bogaci wędrowni kupcy – sprawiały, że przestronny dół wydawał się zagracony. Tu i ówdzie pod ścianami stały oprawne w drewniane ramy płótna, na których utkano sceny z plemiennej mitologii. Tam, gdzie ściany były odsłonięte, czarne i ochrowe obrazy stworzone przez jakiegoś starodawnego artystę przetwarzały gładką skałę w bogate panoramy sawanny, po której wędrowały przezroczyste zwierzęta. Z jakiegoś powodu te obrazy były dla oczu Heborica ostre i wyraźne, a na granicy jego pola widzenia czaiły tu szepczące wspomnienia ruchu. W dole wędrowały prastare duchy, uwięzione tu na wieki przez wysokie, strome ściany. Heboric nienawidził tego miejsca z jego warstwami widmowych wspomnień klęsk i dawno minionych światów. Toblakai siedział na pozbawionej oparcia otomanie, wcierając olej w drewniany miecz. Nawet nie podniósł wzroku, gdy Heboric zszedł na dół. Leoman leżał rozwalony pośród poduszek pod przeciwległą ścianą. – Widmoworęki – zawołał na przywitanie pustynny wojownik. – Przyniosłeś hen’barę? Chodź, mamy tu piecyk i wodę... – Tę herbatę piję tylko przed położeniem się spać – odparł Heboric, ruszając w jego stronę. – Chcesz ze mną pomówić, Leomanie? – Zawsze, przyjacielu. Czyż Wybrana nie nazwała nas swym świętym trójkątem? Nas trzech, którzy siedzimy w tym zapomnianym dole? Niewykluczone jednak, że język mi się plącze, że powinienem zamienić miejscami słowa „zapomniany” i „święty”. Usiądź. Mam ziołową herbatę, taką, która zwalcza senność. Heboric usiadł na poduszce. – A czemuż to powinniśmy ją zwalczać? Leoman uśmiechnął się, co uświadomiło Heboricowi, że durhang pozbawił wojownika 253 zwykłej dlań małomówności. – Mój drogi Widmoworęki – wyszeptał – zwierzyna zawsze musi to robić. To gazela, która spuszcza nos ku ziemi, staje się posiłkiem lwa. Były kapłan uniósł brwi. – A kto obecnie na nas poluje, Leomanie? Pustynny wojownik oparł się plecami o poduszkę. – Ależ Malazańczycy, oczywiście. Któżby inny? – W takim razie z pewnością musimy porozmawiać – stwierdził Heboric z ironiczną powagą. – W końcu nie miałem pojęcia, że Malazańczycy chcą nam zrobić krzywdę. Czy jesteś pewien tej informacji? – Mówiłem, że tego starca powinno się zabić – powiedział do Leomana Toblakai. Pustynny wojownik wybuchnął śmiechem. – Ach, przyjacielu, z nas trzech ty jeden masz teraz dostęp do ucha Wybranej... jeśli można to tak nazwać. Radziłbym ci zapomnieć o tej sprawie. Ona tego zabroniła i kropka. Zresztą akurat w tym przypadku nie zgadzam się z tobą. To stara śpiewka i pora się z nią rozstać. – Toblakai mnie nienawidzi, bo zbyt wyraźnie widzę to, co dręczy jego duszę – stwierdził Heboric. – A ponieważ przysiągł, że nie odezwie się do mnie ani słowem, możliwości dialogu ma żałośnie ograniczone. – Podziwiam twą empatię, Widmoworęki. Heboric prychnął pogardliwie. – Jeśli ta rozmowa ma mieć jakiś temat, Leomanie, to zapoznaj mnie z nim. W przeciwnym razie wracam w światło. – To byłaby długa droga. – Wojownik zachichotał. – No dobra. Bidithal wrócił do swych starych zwyczajów. – Wielki mag Bidithal? Jakich „zwyczajów”? – Tych z dziećmi, Heboric. Z dziewczynkami. Do swych nieprzyjemnych... żądz. Sha’ik nie jest, niestety, wszechwiedząca. Och, zdaje sobie sprawę z upodobań Bidithala. W końcu doświadczyła ich na własnej skórze, gdy była Starszą Sha’ik. Ale to miasto ma teraz prawie sto tysięcy mieszkańców. Kilkoro dzieci znikających co tydzień... to łatwo może pozostać niezauważone. Tyle że ludzie Mathoka są z natury uważni. Heboric skrzywił się wściekle. – I co niby miałbym w tej sprawie zrobić? – Nie obchodzi cię to? – Oczywiście, że obchodzi, ale jestem tylko jeden i, jak sam powiedziałeś, nie mam głosu. Natomiast Bidithal jest jednym z trzech zaprzysiężonych sług sha’ik, jednym z jej najpotężniejszych wielkich magów. Leoman zaczął przygotowywać herbatę. 254 – Nas trzech łączy pewna lojalność, przyjacielu – wyszeptał. – Lojalność wobec pewnego dziecka. – Podniósł wzrok i pochylił się, stawiając garnek z wodą na piecyku. Świdrował Heborica spojrzeniem nieprzeniknionych, niebieskich oczu. – Dziecka, które wpadło w oko Bidithalowi. Ale tu chodzi o coś więcej niż pożądanie. Sha’ik wybrała Felisin na swą następczynię. Wszyscy to widzimy, prawda? Bidithal jest przekonany, że trzeba ją ukształtować w taki sam sposób jak jej matkę, gdy była Starszą Sha’ik. Sądzi, że dziecko musi podążać ścieżką matki. Że trzeba je złamać wewnętrznie, tak jak ją złamano. Heborica na te słowa przeszedł zimny dreszcz. Były kapłan spojrzał na Toblakai. – Sha’ik musi o tym usłyszeć! – Już usłyszała – odparł Leoman. – Ale Bidithal jest jej potrzebny, choćby po to, żeby zrównoważyć knowania Febryla i L’orica. Rzecz jasna, wszyscy trzej nienawidzą się nawzajem. Usłyszała o tym, Widmoworęki, i rozkazała nam trzem mieć oczy otwarte. – Jak mam mieć oczy otwarte, w imię Kaptura? – warknął Heboric. – Jestem prawie ślepy! Toblakai! Powiedz sha’ik, żeby obdarła tego pomarszczonego sukinsyna żywcem ze skóry, i do cholery z Febrylem oraz L’orikiem! Przerośnięty dzikus wyszczerzył zęby do Leomana. – Słyszałem jaszczurkę syczącą pod kamieniem, Leomanie od Cepów. Podobnej brawurze szybko można położyć kres obcasem. – Ach – westchnął Leoman do Heborica – niestety, to nie Bidithal stanowi problem. W gruncie rzeczy może się nawet okazać zbawcą sha’ik. Febryl knuje zdradę, przyjacielu. Kim są jego współspiskowcy? Nie wiadomo. Z pewnością nie L’oric, bo on jest zdecydowanie najsprytniejszy z tych trzech, a to znaczy, że na pewno nie jest głupcem. Febryl jednak potrzebuje potężnych sojuszników. Czy Korbolo Dom jest w zmowie z tym sukinsynem? Nie wiemy tego. Kamist Reloe? Jego dwie zastępczynie, Henaras i Fayelle? Nawet jeśli wszyscy oni należą do spisku, Febryl i tak potrzebuje Bidithala. Po to, żeby usunął się na bok i nic nie zrobił, albo po to, żeby się do nich przyłączył. – Ale Bidithal jest wierny – warknął Toblakai. – Na swój sposób – zgodził się Leoman. – Wie też, że Febryl planuje zdradę i tylko czeka na zaproszenie od niego. Wtedy powie sha’ik. – I wszyscy spiskowcy zginą – dodał Toblakai. Heboric potrząsnął głową. – A co, jeśli ci spiskowcy to całe jej dowództwo? Leoman wzruszył ramionami, po czym zaczął nalewać herbatę. – Sha’ik ma Tornado, przyjacielu. A do dowodzenia armiami? Ma Mathoka. I mnie. L’oric również z nią zostanie. To pewne. Niech nas Siedmiu weźmie, Korbolo Dom jest dla nas tylko ciężarem. Heboric milczał przez długą chwilę. Nawet nie drgnął, gdy Leoman poprosił go gestem, by wziął sobie herbatę. 255 – Tak oto kłamstwo zostało zdemaskowane – wyszeptał wreszcie. – Toblakai nic nie powiedział sha’ik. Ani on, ani Mathok, ani ty, Leomanie. W ten sposób chcesz odzyskać władzę. Zgnieciesz spisek i dzięki temu wyeliminujesz wszystkich rywali. A teraz wciągnąłeś w to kłamstwo również i mnie. – To kłamstwo nie jest zbyt wielkie – sprzeciwił się Leoman. – Poinformowaliśmy sha’ik, że Bidithal znowu poluje na dzieci... – Ale nie o tym, że poluje na Felisin. – Wybrana nie może pozwolić, by osobista lojalność naraziła całe powstanie. Zadziałałaby zbyt szybko... – Myślisz, że obchodzi mnie los powstania, Leomanie? Wojownik oparł się z uśmiechem o poduszki. – Ciebie nic nie obchodzi, Heboric. Nawet ty sam. Nie, to nieprawda, mam rację? Przecież jest Felisin. Jest dziecko. Heboric wstał. – Skończyłem tę rozmowę. – Szczęśliwej drogi, przyjacielu. Wiedz, że zawsze jesteś tu mile widziany. Były kapłan ruszył w stronę drabiny. Zatrzymał się, gdy do niej dotarł. – A mówiono mi, że węże zniknęły z tego dołu. Leoman roześmiał się głośno. – Zimno je... usypia. Bądź ostrożny na tej drabinie, Widmoworęki. Po odejściu starca Toblakai schował miecz i wstał. – On pójdzie prosto do sha’ik – oznajmił. – Czyżby? – zapytał Leoman. Wzruszył ramionami. – Nie sądzę. Nie do sha’ik... Spośród wszystkich bogów Siedmiu Miast tylko jednemu wznoszono świątynie, w których wyglądzie dostrzegało się echa starożytnych ruin Kręgu Świątyń. Dlatego Heboric był przekonany, że Bidithal nieprzypadkowo wybrał dla siebie siedzibę. Gdyby fundamenty świątyni, którą zajął wielki mag, stały jeszcze, byłaby ona niską, dziwnie wydłużoną kopułą o łukowatych przyporach przypominających żebra jakiegoś ogromnego morskiego stwora albo może drewniany szkielet drakkara. Pokrywającą skruszone zębem czasu, rozsypujące się szczątki namiotową tkaninę przytwierdzono do kilku stojących jeszcze skrzydeł. Te skrzydła oraz rozkład podłogi dawały wystarczająco dobre wyobrażenie o tym, jak wyglądała ongiś świątynia. W Siedmiu Świętych Miastach, a także w ich mniej znamienitych, lecz ludniejszych kuzynach można było znaleźć pewien szczególny rodzaj świątyń bardzo przypominających stylem te ruiny. Heboric podejrzewał, że za tymi prawdami kryje się jakaś tajemnica. Bidithal nie zawsze był wielkim magiem, przynajmniej nie z tytułu. Znano go pod wywodzącym się z dhobrijskiego tytułem rashan’ais. Arcykapłan kultu Rashan, który istniał w Siedmiu Miastach 256 na długo przed tym, nim Tron Cieni znalazł nowego lokatora. Najwyraźniej wypaczone umysły ludzkiego rodzaju nie widziały nic dziwnego w oddawaniu czci pustemu tronowi. To nie jest dziwniejsze niż klękanie przed Dzikiem Lata, bogiem wojny. Kult Rashan nie przyjął dobrze ascendencji Ammanasa – Tronu Cienia – oraz Sznura, zajęcia przez nich bliskiej szczytu pozycji w Grocie Cienia. Choć Heboric nie znał zbyt dobrze szczegółów, wydawało się, że kult rozszarpał się na strzępy. Świątynne mury splamiła krew, a po morderczej profanacji wśród wyznawców zostali tylko ci, którzy uznali władzę nowych bogów. Wygnani zniknęli gdzieś na uboczu, pełni goryczy i liżący głębokie rany. Tak jak Bidithal. Był pokonany, ale Heboric podejrzewał, że nie dał za wygraną. To właśnie świątynie Meanas w Siedmiu Miastach są wiernym naśladownictwem stylu tych ruin... jakby były potomkami najstarszych kultów tej krainy... Wygnany rashan’ais znalazł schronienie wewnątrz Tornada. Był to kolejny dowód na ugruntowanie przekonania Heborica, że Tornado jest jedynie fragmentem roztrzaskanej groty i że tą grotą jest Cień. A jeśli rzeczywiście tak jest, to jaki ukryty cel związał Bidithala z sha’ik? Czy on rzeczywiście jest wierny Dryjhnie Apokaliptycznej, temu świętemu pożarowi w imię wolności? Odpowiedzi na podobne pytania zwykły przychodzić późno albo i wcale. Nieznanym graczem, niewidzialnym nurtem ukrytym pod całym tym buntem, a nawet pod samym Imperium Malazańskim, był nowy władca Cienia wraz ze swym śmiercionośnym towarzyszem. Ammanas Tron Cienia, który ongiś był Kellanvedem, cesarzem Malazu i zdobywcą Siedmiu Miast. Kotylion, który był Tancerzem, władcą Pazura i najgroźniejszym skrytobójcą imperium, straszliwszym nawet niż Gburka. Bogowie na dole, coś tu oddycha... Ciekawe, czyja to właściwie wojna? Zmierzając ku siedzibie Bidithala, Heboric pogrążył się w tego rodzaju niepokojących myślach i minęła dłuższa chwila, nim się zorientował, że ktoś woła go po imieniu. Wytężył wzrok, starając się wypatrzyć wołającego, i nagle zaskoczył go dotyk dłoni na ramieniu. – Wybacz, Widmoworęki, jeśli cię przestraszyłem. – Ach, L’oric – odparł były kapłan, wreszcie poznając wysoką, obleczoną w białą szatę postać, która stała obok niego. – Rzadko nawiedzasz tę okolicę, nieprawdaż? Mag uśmiechnął się z lekkim bólem. – Żałuję, że mówiąc o mojej obecności, posługujesz się słowem odnoszącym się do złych duchów. Chyba że użyłeś go przypadkowo? – Chciałeś powiedzieć „nierozważnie”. To prawda. Spędziłem pewien czas w towarzystwie Leomana i mimo woli nawdychałem się oparów durhangu. Chodziło mi o to, że rzadko cię tu widuję. 257 – To tłumaczy twoją zakłopotaną minę – wyszeptał L’oric. Spotkanie z tobą, durhang czy Leoman? Wysoki mężczyzna, jeden z trójki wielkich magów sha’ik, był z natury nieprzystępny i nie lubił dramatycznych gestów. Heboric nie miał pojęcia, której groty używa do swych czarów. Być może wiedziała to tylko sama sha’ik. – Twa trasa sugeruje, że zamierzasz odwiedzić pewnego mieszkańca Kręgu. Co więcej, wyczuwam wokół ciebie wir emocji, co nasuwa przypuszczenie, że owo spotkanie okaże się burzliwe. – Chcesz powiedzieć, że między mną a Bidithalem może dojść do kłótni – warknął Heboric. – Tak, to cholernie prawdopodobne. – Sam przed chwilą się z nim rozstałem – ciągnął L’oric. – Być może wysłuchasz ostrzeżenia? Jest czymś bardzo podekscytowany i w związku z tym skory do gniewu. – Być może chodzi o coś, co mu powiedziałeś – zasugerował Heboric. – To bardzo możliwe – przyznał mag. – Jeśli rzeczywiście tak jest, to przepraszam. – Na kły Fenera, L’oric, co ty właściwie robisz w tej cholernej armii żmij? Mag znowu się uśmiechnął się, a potem wzruszył ramionami. – W plemionach Mathoka są kobiety i mężczyźni, którzy tańczą z szerokoszyjcami, żmijami znajdowanymi niekiedy w wysokiej trawie. Ten taniec jest skomplikowany i oczywiście również niebezpieczny, niemniej jednak ma swój urok. Tego typu zabawy są atrakcyjne. – Lubisz ryzykować, nawet własne życie. – Ja również mógłbym cię zapytać, dlaczego tu jesteś, Heboric. Czy pragniesz wrócić do zawodu historyka, upewnić się, że historia sha’ik i Tornada nie zostanie zapomniana? Czy może rzeczywiście złapała cię w sidła wierność szlachetnej sprawie wolności? Z pewnością nie powiesz mi, że i jedno, i drugie, nieprawdaż? – Byłem co najwyżej przeciętnym historykiem, L’oric – mruknął były kapłan, nie chcąc zdradzać powodów, które skłoniły go do zostania tutaj. Zresztą żaden z nich nie miał właściwie znaczenia, gdyż nie wydawało się prawdopodobne, by sha’ik pozwoliła mu odejść. – Nie masz dla mnie cierpliwości. W takim razie zostawię cię twemu zadaniu. L’oric pokłonił się i odszedł. Heboric stał jeszcze przez chwilę nieruchomo, śledząc wzrokiem oddalającego się maga, po czym ruszył w dalszą drogę. Bidithal był podekscytowany, tak? Pokłócił się z L’orikiem, czy chodziło o jakąś inną, tajemniczą sprawę? Były kapłan ujrzał przed sobą domostwo wielkiego maga, ściany oraz spiczasty szczyt namiotu, wyblakłą na słońcu, pokrytą śladami sadzy plamę koloru fuksji, przycupniętą nad masywnymi kamieniami fundamentów. Naprzeciwko wejścia siedziała brudna, spalona słońcem postać, mamrocząca coś w jakimś obcym języku. Jej twarz przesłaniały długie, skudlone kosmyki brązowych włosów. Mężczyzna nie miał dłoni ani stóp. Choć kikuty zarosły już starymi bliznami, nadal sączyła 258 się z nich mleczna, żółta ropa. Jednym z kikutów rysował wokół siebie w grubej warstwie piasku otaczające go łańcuchy. Za każdym okrążeniem zamazywał to, co nakreślił poprzednio. On należy do Toblakai. To jego majstersztyk. Sulgar? Nie, Silgar. Nathijczyk. Mężczyzna był jednym z wielu kalekich, chorych i pozbawionych środków do życia mieszkańców Kręgu Świątyń. Heboric zastanawiał się, co go przyciągnęło do namiotu Bidithala. Wreszcie dotarł do wejścia. Uniesioną połę podwiązano, zgodnie z plemiennym zwyczajem. Był to gest zaproszenia, mający sugerować niewinność. Gdy Heboric pochylił się, by wejść do środka, Silgar poruszył się nagle, spoglądając na niego. – Mój bracie! Już cię widziałem, tak! My, kalecy, jesteśmy kuzynami! – Mówił w koszmarnej mieszaninie nathijskiego, malazańskiego i ehrlijskiego. Uśmiechnął się, odsłaniając szereg zepsutych zębów. – Na ciele i duchu, tak? My dwaj, ty i ja, jesteśmy tu jedynymi uczciwymi śmiertelnikami! – Skoro tak mówisz – mruknął Heboric, wchodząc do namiotu Bidithala. Ścigał go chichot Silgara. W środku chyba nikt nigdy nawet nie próbował sprzątać. Na piaszczystym podłożu walały się porozrzucane cegły, gruz, fragmenty zaprawy murarskiej oraz skorupy garnków. Tu i ówdzie ustawiono sześć sztuk różnych mebli. Na wielkim, niskim łożu z listew leżały cienkie materace. Cztery składane kupieckie krzesła miejscowego trójnogiego typu stały w nierównym szeregu zwrócone w stronę łoża, jakby Bidithal miał zwyczaj przemawiać do akolitów albo uczniów. Na stoliku obok tłoczyło się dwanaście lampek oliwnych. Wielki mag był zwrócony plecami do Heborica, a także większej części długiego namiotu. Tuż za jego lewym barkiem płonęła pochodnia przytwierdzona do wbitej pionowo w piasek włóczni, której podstawę zabezpieczono kamieniami i gruzem. Na ścianę namiotu padał cień wielkiego maga. Heborica przeszył nagły dreszcz. Wydawało się, że Bidithal rozmawia z własnym cieniem w języku gestów. Być może wygnano cię tylko formalnie. Nie straciłeś ochoty na grę z Meanas. Ale czy prowadzisz ją w imieniu Tornada, czy we własnym? – Wielki magu! – zawołał były kapłan. Zwiędły starzec odwrócił się powoli. – Podejdź bliżej – wychrypiał. – Chcę przeprowadzić eksperyment. – To niezbyt zachęcające zaproszenie, Bidithal. Mimo to Heboric ruszył w stronę maga. Ten skinął niecierpliwie dłonią. – Bliżej! Chcę się przekonać, czy twoje widmowe ręce rzucają cień. Heboric zatrzymał się i odsunął od niego, kręcąc głową. 259 – Nie wątpię, że ty chcesz. Ale ja nie chcę. – Podejdź bliżej! – Nie. Ciemna, pokryta zmarszczkami twarz wykrzywiła się w grymasie złości. Czarne oczy zalśniły. – Nazbyt gorliwie chronisz swe tajemnice. – A ty nie? – Służę Tornadu. Nic innego się nie liczy... – Poza twoimi apetytami. Wielki mag uniósł głowę, po czym machnął lekko dłonią w niemal zniewieściałym geście. – To wymogi śmiertelnego ciała. Nawet gdy byłem rashan’aisem, nie widziałem powodu, by odwracać się od cielesnych przyjemności. W gruncie rzeczy przeplatanie się cieni niesie ze sobą wielką moc. – I dlatego zgwałciłeś sha’ik, gdy była jeszcze dzieckiem, i pozbawiłeś ją wszelkich szans na takie przyjemności, jakim sam się oddajesz. Nie widzę w tym żadnej logiki, Bidithal. To chore. – Moje plany wykraczają poza twe pojmowanie, Widmoworęki – odparł ze wzgardliwym uśmieszkiem wielki mag. – Nie zranisz mnie tak nieudolnymi atakami. – Słyszałem, że byłeś zaniepokojony i podenerwowany. – Ach, L’oric. Kolejny głupiec. Wziął ekscytację za podenerwowanie. Nie powiem już – Pozwól, że wypowiem się równie zwięźle, Bidithal. – Heboric podszedł bliżej. – Jeśli – Felisin? Ulubienicę sha’ik? Naprawdę wierzysz, że jest dziewicą? Przed powrotem nic na ten temat. Nie tobie. choć spojrzysz na Felisin, te moje ręce urwą ci łeb. sha’ik była jedną z obozowych sierot. Jej los nikogo nie obchodził... – To nie ma najmniejszego znaczenia – przerwał mu Heboric. Wielki mag odwrócił wzrok. – Jak sobie życzysz, Widmoworęki. Kaptur wie, że jest mnóstwo innych... – Wszystkie są teraz pod opieką sha’ik. Wydaje ci się, że ona będzie tolerowała takie – Będę musiał zapytać ją o to sam – odparł Bidithal. – A teraz odejdź. Nie jesteś już tu Heboric zawahał się. Z trudem oparł się pragnieniu natychmiastowego zamordowania wyskoki? gościem. tego człowieka. Czy to w ogóle byłaby prewencja? Przecież praktycznie przyznał się do swych zbrodni. W tym miejscu nie obowiązywała jednak malazańska sprawiedliwość. Jedynym źródłem prawa była tu sha’ik. 260 A poza tym nie będę sam. Nawet Toblakai poprzysiągł, że będzie bronił Felisin. Co jednak z innymi dziećmi? Dlaczego sha’ik to toleruje? Chyba że Leoman powiedział prawdę. Potrzebuje Bidithala, by zdradził jej knowania Febryla. Ale co mnie to wszystko obchodzi? Ta kreatura nie zasługuje na życie. – Myślisz o morderstwie? – wyszeptał Bidithal, odwracając się do niego plecami. Jego cień zatańczył na ścianie namiotu. – Nie byłbyś pierwszy i podejrzewam, że nie ostatni. Powinienem cię jednak ostrzec, że tę świątynię niedawno poświęcono na nowo. Jeśli postawisz jeszcze krok w moją stronę, Widmoworęki, poczujesz jej moc na własnej skórze. – Sądzisz, że sha’ik pozwoli ci klękać przed Tronem Cienia? Wielki mag odwrócił się błyskawicznie. Jego twarz pociemniała z gniewu. – Przed Tronem Cienia? Tym... cudzoziemcem? Korzenie Meanas wywodzą się z pradawnej groty! Ongiś władali nią... – Zatrzasnął nagle usta, po czym uśmiechnął się, odsłaniając spróchniałe zęby. – Nie dla ciebie. Och, nie, nie dla ciebie, były kapłanie. Wewnątrz Tornada kryje się przeznaczenie. Twoje istnienie jest tolerowane, ale na tym koniec. Jeśli rzucisz mi wyzwanie, Widmoworeki, spadnie na ciebie święty gniew. Heboric odsłonił zęby w twardym uśmiechu. – Już kiedyś na mnie spadł, Bidithal, i jakoś to przeżyłem. Mówisz o przeznaczeniu? Być może moim jest pokrzyżować twe zamiary. Radzę ci, byś się nad tym zastanowił. Były kapłan wyszedł z namiotu i zatrzymał się na chwilę, mrużąc oczy w jasnych promieniach słońca. Silgara nigdzie nie było widać, kaleka zdążył jednak nakreślić skomplikowany rysunek na piasku przed mokasynami Heborica. Łańcuchy otaczały postać z kikutami zamiast rąk... która jednak miała stopy. Mężczyzna skrzywił się i ruszył przed siebie, zamazując rysunek gniewnymi ruchami nóg. Silgar nie był artystą, a Heboric miał słaby wzrok. Być może zobaczył to, co podpowiadał mu strach. W końcu za pierwszym razem więźniem kręgu łańcuchów był autor rysunku. Tak czy inaczej, sprawa nie była na tyle ważna, by się odwrócił, żeby przyjrzeć się rysunkowi dokładniej. Zresztą i tak na pewno go zamazał. Wszystko to jednak nie tłumaczyło dreszczu, który mu towarzyszył, gdy szedł po skąpanym w słońcu piasku. Żmije wiły się w swym dole, a on znalazł się pomiędzy nimi. Stare blizny pozostałe po uszkodzeniach więzadeł nadawały jego kostkom i nadgarstkom wygląd segmentowanych pni drzew. Każdy kolejny segment przypominał mu o czasach, gdy nosił zaciśnięte okowy i krępowały go łańcuchy. W jego snach ból wydawał się żywą istotą, która pląsała w hipnotycznym tańcu poprzez natłok bezładnych, przerażających scen. Choć stary, bezręki Malazańczyk pokryty migotliwymi, niemal dotykalnymi tatuażami był prawie zupełnie ślepy, potrafił dostrzec kroczące za Toblakai duchy, zawodzącą niczym wiatr karawanę śmierci, która prześladowała go dniem i nocą. Jej głos rozbrzmiewał teraz w 261 jego umyśle tak donośnie, że zagłuszał słowa Urugala. Była tak blisko, że składające się na nią twarze śmiertelników przesłaniały kamienne oblicze boga, a każda z nich wykrzywiała się w grymasie bólu i strachu, które towarzyszyły chwili śmierci. Starzec nie zrozumiał jednak tego do końca. Nie wszystkie dzieci pośród tych ofiar – dzieci w sensie „niedawno narodzeni”, tak jak używali tego słowa mieszkańcy nizin – zginęły od krwawego miecza Karsy Orlonga. Były potomstwem, które nigdy się nie narodzi, przerwanymi liniami rodów wypełnionej trofeami jaskini teblorskiej historii. Toblakai. Pełna minionej chwały nazwa rasy wojowników, którzy stali u boku śmiertelnych Imassów, Jaghutów o zimnych obliczach i demonicznych Forkrul Assailów. Imię, pod którym znano teraz Karsę Orlonga, jakby on jeden był spadkobiercą pradawnych dominatorów w tym młodym, okrutnym świecie. Przed laty podobna myśl wypełniłaby jego pierś gwałtowną, krwiożerczą dumą. Teraz dręczyła go niczym atak pustynnego kaszlu, zarażała wnikającą w kości słabością. Nikt poza nim nie potrafił dostrzec, że jego nowy tytuł jest jedynie lśniącą blaskiem ironii błyskotką. Teblorzy upadli nisko i tylko ich ciała stanowiły odbicie Thelomenów Toblakai. Klękali jak głupcy przed siedmioma wyrzeźbionymi w skale twarzami o wydatnych rysach. Mieszkali w dolinach, gdzie horyzont zawsze był w zasięgu ręki. Byli ofiarami brutalnej ignorancji, o którą mogli oskarżać jedynie samych siebie, a także oszustwa, za które Karsa Orlong zamierzał wystawić rachunek. Jemu i jego ludowi wyrządzono krzywdę, i wojownik, który szedł teraz między zakurzonymi, białymi pniami od dawna martwego sadu, pewnego dnia udzieli na to odpowiedzi. Ale wróg miał tak wiele twarzy... Nawet teraz, gdy był sam, łaknął samotności. Nie miał jednak jej znaleźć. Grzechot łańcuchów nie milkł ani na chwilę, podobnie jak niosące się echami krzyki pomordowanych. Ulgi nie dawała mu nawet tajemnicza, lecz dotykalna moc Raraku – samej Raraku, nie Tornada, Toblakai wiedział bowiem, że w porównaniu ze starożytną Świętą Pustynią Tornado jest jedynie dzieckiem. Nie czuł jego dotyku. Raraku zaznała wielu podobnych burz i przetrwała je, tak jak przetrwała wszystko. Pod jej skórą z sypkiego piasku kryła się lita prawda kamienia. Raraku sama była swą tajemnicą. To jej ukryte skalne fundamenty zatrzymały wojownika w tym miejscu. Karsa był przekonany, że dzięki Raraku odkryje własną prawdę. Przed kilkoma miesiącami klęknął przed Sha’ik Odrodzoną. Młodą kobietą mówiącą z malazańskim akcentem, która pojawiła się nagle przed nim, na wpół niosąc swego bezrękiego, wytatuowanego faworyta. Uczynił to nie dlatego, że pragnął jej służyć albo odzyskał wiarę, lecz z ulgi. Ulgi, że czekanie wreszcie się skończyło i będzie mógł zabrać Leomana z tego miejsca klęski i śmierci. Starszą Sha’ik zamordowano, gdy była pod ich opieką. Karsa gryzł się tą porażką, nie potrafił jednak wmówić sobie, że nowa Wybrana jest 262 kimś więcej niż nieszczęsną ofiarą, znalezioną na pustkowiu przez obłąkaną Boginię Tornada, śmiertelnym narzędziem, którego użyje ona z bezlitosną brutalnością. Fakt, że zgodziła się uczestniczyć we własnej zagładzie, był w oczach Karsy równie żałosny. Najwyraźniej młoda, naznaczona bliznami kobieta miała swoje powody. Wydawało się, że pragnie mocy. Prowadź nas, wodzu wojenny. Te słowa brzmiały w jego myślach jak gorzki śmiech. Karsa szedł przez gaj, oddalony o blisko trzy mile od leżącego na wschodzie miasta. Znalazł się na granicy ruin jakiejś innej osady. Wodzowie wojenni potrzebowali zgromadzonych wokół siebie sił. Były one dla nich rozpaczliwą zasłoną samoułudy, nierozważnej determinacji. Wybrana była bardziej podobna do Karsy, niż jej się zdawało – czy raczej do młodszego Karsy, Teblora, który dowodził zabójcami, dwuosobową armią, z którą wyruszył siać spustoszenie. Starsza Sha’ik była kimś zupełnie innym. Przez długi czas dręczyły ją wizje Apokalipsy, wiodąc ją naprzód, jakby była marionetką. Zauważyła ukryte w duszy Karsy prawdy i ostrzegła go przed grozą, która go czeka. Nie w jasnych słowach, gdyż jak na wszystkich jasnowidzących ciążyło na niej przekleństwo mętności, ale to wystarczyło, by obudzić w Toblakai pewną... czujność. Wydawało się, że nie ma wiele do roboty poza czuwaniem. Obłęd, który był duszą Bogini Tornada, wysączał się powoli niczym wnikający w krew jad i zarażał wszystkich przywódców rebelii. Rebelii... och, w tym słowie była prawda. Wrogiem buntowników nie było jednak Imperium Malazańskie. To bunt przeciwko zdrowemu rozsądkowi. Ładowi. Zasadom honoru. „Zwyczajowemu prawu”, jak zwie to Leoman, choć jego świadomość pogrąża się w mętnych oparach durhangu. Tak, rozumiałbym jego ucieczkę, gdybym wierzył w to, o czym chce nas wszystkich przekonać – wypełniające dół kłęby dymu, senny wyraz oczu, niewyraźne słowa... ach, Leomanie, ale ja nigdy nie widziałem, żebyś naprawdę brał ten narkotyk. Dostrzegam tylko jego pozorne skutki, rozrzucone wokół dowody. Zauważyłem też, że zawsze zapadasz w sen w chwili, gdy chcesz zakończyć rozmowę, położyć kres dyskusji na jakiś temat... Karsa podejrzewał, że, podobnie jak on, Leoman czeka na właściwy moment. Raraku czekała razem z nimi. Być może czekała na nich. Święta Pustynia zsyłała dar, który niewielu potrafiło dostrzec, a co dopiero zaakceptować. Zjawiał się on niepostrzeżenie, był zbyt starodawny, by znaleźć wyraz w słowach, zanadto bezkształtny, żeby można go było chwycić w dłonie jak miecz. Toblakai, ongiś wojownik z lesistych gór, pokochał tę pustynię. Wiecznie zmienne odcienie ognia wymalowane na skale i piasku, rośliny o ostrych kolcach oraz niezliczone stworzenia, które łaziły, pełzały, biegały albo leciały bezgłośnie, pokonując ciemność nocy. Kochał ich głodną gwałtowność, taniec drapieżnika i ofiary, nieustanny krąg wypisany na piasku i pod skałami. Pustynia ukształtowała go na nowo. Jego skóra stała się ciemna i ogorzała, mięśnie żylaste i napięte, a oczy przerodziły się w wąskie szparki. 263 Leoman wiele mu opowiadał o tej krainie. Zapoznał go z sekretami, które mógł znać tylko jej rodowity mieszkaniec. Pierścień ruin miast, z których wszystkie były niegdyś portami, pradawne linie nadbrzeżnych wzgórz, naturalne kurhany ciągnące się całymi milami. Obrócone w kamień muszle, śpiewające na wietrze niskim, żałobnym tonem. Leoman podarował mu kamizelkę z niewyprawionej skóry wyszywaną podobnymi muszlami, zbroję, która zawodziła na wiecznie tu dmącym suchym wietrze. Na pustkowiach były ukryte źródła, kamienne kopce i jaskinie – miejsca, gdzie ongiś oddawano cześć starożytnemu morskiemu bogu. Odległe niecki, z których co kilka lat wichry wywiewały piasek, odsłaniając długie statki o wysokich dziobach, wykonane ze skamieniałego drewna. Martwa od niepamiętnych czasów flota lśniła całą noc w świetle gwiazd, lecz z nastaniem dnia znowu zasypywał ją piach. W innych miejscach, często za tymi przybrzeżnymi wzgórzami, z dawna zapomniani marynarze ulokowali cmentarze. W opróżnionych pniach cedrów chowali na nich swych zmarłych pobratymców. Wszystkie one obróciły się już w kamień. Zawładnęła nimi nieubłagana moc Raraku. Wiatr odsłaniał tu niezliczone warstwy tajemnic. W stromych, wznoszących się niczym rampy urwiskach było widać skamieniałe szkielety ogromnych zwierząt. Pniaki pozostałe po dawnych puszczach sugerowały, że tutejsze drzewa nie ustępowały rozmiarami największym, jakie Karsa znał w swej ojczyźnie. Kolumnowe pale portów i nabrzeży, kamienie kotwiczne i otwarte wykopy kopalń cyny, kamieniołomy, w których ongiś wydobywano krzemień, proste jak strzelił, biegnące na nasypach trakty i rosnące całkowicie pod ziemią drzewa, których korzenie tworzyły ciągnącą się milami zbitą masę. Z ich twardego jak żelazo drewna Karsa wystrugał sobie nowy oręż, gdyż jego krwawy miecz dawno już pękł. Raraku zaznała już Apokalipsy, przed wielu tysiącleciami. Toblakai zastanawiał się, czy pustynia rzeczywiście cieszy się z jej powrotu. Bogini sha’ik krążyła po pustkowiu, a jej krzyk pełen bezmyślnego gniewu był wichrem dmącym nieustannie u jej granic. Karsa zastanawiał się jednak, czy Tornado jest wyrazem zimnej, pozbawionej celu furii, czy raczej gwałtownego sporu, który wyrwał się spod kontroli? Czy bogini toczy wojnę z pustynią? A tymczasem, daleko na południe od tej zdradzieckiej krainy, malazańska armia przygotowywała się do wymarszu. Zbliżając się do serca gaju – gdzie na niewielkiej polanie ustawiono niski ołtarz z płaskich kamieni – Karsa zobaczył drobną, długowłosą dziewczynę, która siedziała na ołtarzu, jakby był on zwykłą ławką w opuszczonym ogrodzie. Na kolanach trzymała księgę. Wojownik dobrze znał tę popękaną, skórzaną okładkę. – Widziałam w tym miejscu twoje ślady, Toblakai – powiedziała, nie odwracając się. – I ja twoje, Wybrana. – Przychodzę tu, by się zastanawiać – wyjaśniła, gdy okrążył ołtarz i stanął przed nią. To tak jak ja. 264 – Potrafisz odgadnąć, nad czym się zastanawiam? – zapytała. – Nie. Dzioby po ukąszeniach krwiuch niemal całkowicie zniknęły z jej twarzy. Było je widać tylko wtedy, gdy się uśmiechała. – Dar bogini... – uśmiech dziewczyny stał się wymuszony – ...przynosi tylko zniszczenie. Toblakai odwrócił wzrok, spoglądając na okoliczne drzewa. – Ten gaj będzie się opierał na sposób Raraku – mruknął. – Jest z kamienia, a kamień trzyma się mocno. – Przez pewien czas – wyszeptała. Uśmiech zniknął z jej twarzy. – Żyje we mnie jednak coś, co domaga się... tworzenia. – Urodź dziecko. Jej śmiech zabrzmiał prawie jak radosne szczekanie psa. – Och, Toblakai, ty wielki durniu. Powinnam częściej z tobą rozmawiać. W takim razie, dlaczego tego nie robisz? Poruszyła drobną dłonią, wskazując księgę, którą trzymała na kolanach. – Dryjhna była autorką, która zaniedbywała swój talent, żeby ująć to uprzejmie. Obawiam się, że w tym tomie nie ma nic poza kośćmi. Jej obsesją było odbieranie życia, unicestwianie ładu, ale w żadnym miejscu nie proponuje nic, co mogłoby go zastąpić. Pośród popiołów jej wizji nie ma miejsca na powtórne narodziny i to mnie zasmuca. A ciebie, Toblakai? Spoglądał na nią z góry przez długi czas. – Chodź – powiedział wreszcie. Wzruszyła ramionami, położyła księgę na ołtarzu i wstała, poprawiając prostą, znoszoną, bezbarwną telabę, która luźno zwisała na krzywiznach jej ciała. Powiódł ją między szeregi białych jak kość drzew. Szła za nim w milczeniu. Po trzydziestu krokach dotarli do następnej polanki, tym razem otoczonej grubymi, skamieniałymi pniami. W szkieletowym cieniu gałęzi – wszystkie były nienaruszone, nawet te najdrobniejsze – stała niska, prostokątna skrzynia murarska. Toblakai odsunął się na bok i wpatrzył w twarz sha’ik, która w milczeniu przyglądała się jego dziełu. Pniom dwóch z otaczających polana drzew nadano nowy kształt dłutem i młotkiem kamieniarskim. Na Wybraną niewidzącymi oczyma spoglądało dwóch wojowników, jeden nieco niższy od Toblakai, lecz znacznie szerszy w ramionach, a drugi wyższy i szczuplejszy. Zauważył, że zaczęła oddychać szybciej, a jej policzki lekko się zaczerwieniły. – Masz talent... toporny, ale pełen pasji – wyszeptała, nie odrywając wzroku od posągów. – Czy zamierzasz otoczyć całą polanę tak groźnymi wojownikami? – Nie. Reszta będzie... inna. Odwróciła nagle głowę, słysząc jakiś dźwięk, i podeszła szybko do Karsy. – Wąż. Skinął głową. 265 – Będzie ich więcej. Przypełzają ze wszystkich stron. Jeśli tu zostaniemy, cała polana zapełni się wężami. – Szerokoszyjcami. – I innymi też. Ale nie będą próbowały gryźć ani pluć. Nigdy tego nie robią. Przychodzą tu... patrzeć. Przeszyła go pytającym spojrzeniem, po czym zadrżała lekko. – Jaka moc tu się objawia? To nie jest moc Tornada... – Nie jest. Nie mam dla niej nazwy. Być może to sama Święta Pustynia. Pokręciła powoli głową. – Chyba się mylisz. Sądzę, że to twoja moc. Wzruszył ramionami. – Przekonamy się, jak już zrobię wszystkie. – A ile ma ich być? – Oprócz Bairotha i Deluma Thorda? Siedem. Zmarszczyła brwi. – Po jednym dla każdego ze Świętych Protektorów? Nie. – Być może. Jeszcze nie zdecydowałem. Rozumiesz, ci dwaj byli moimi przyjaciółmi, a teraz nie żyją. – Przerwał na chwilę. – Miałem tylko dwóch przyjaciół. Wzdrygnęła się lekko na te słowa. – A Leoman? A Mathok? A... ja? – Nie mam zamiaru wyrzeźbić tu waszych podobizn. – Nie o to pytałam. Wiem. Wskazał na dwóch teblorskich wojowników. – Mówiliśmy o tworzeniu, Wybrana. – Kiedy byłam młoda, pisałam poezję. Moja matka kroczyła przede mną tą ścieżką. Wiedziałeś o tym? Uśmiechnął się na dźwięk słowa „młoda”, ale odpowiedział jej z pełną powagą. – Nie. Nie wiedziałem. – Ostatnio... wróciłam do tego zwyczaju. – Oby dobrze ci się przysłużył. Z pewnością usłyszała śliski od krwi ton ukryty pod tymi słowami, gdyż jej twarz nagle skamieniała. – Ale to nigdy nie jest jego cel, nieprawdaż? On nie ma służyć. Ani dawać zadowolenia. Nie zadowolenia z siebie, bo ten inny rodzaj rodzi się z niego niczym powrotna fala w studni... – I niszczy regularności. 266 – Masz rację. Bardzo łatwo jest widzieć w tobie tylko barbarzyńcę o niskim czole, Toblakai. Nie, twórczy popęd jest czymś innym, nieprawdaż? Potrafisz mi na to odpowiedzieć? Wzruszył ramionami. – Jeśli istnieje odpowiedź, można ją odnaleźć tylko w samym procesie szukania. To właśnie on jest sercem tworzenia, Wybrana. Ponownie wpatrzyła się w posągi. – A czego ty szukasz? Za pomocą tych... starych przyjaciół? – Nie wiem tego. Jeszcze nie wiem. – Być może pewnego dnia ci to powiedzą. Węży były już setki. Przepełzały niepostrzeżenie po ich stopach i owijały się wokół kostek, co chwila unosząc głowy i wysuwając języki w stronę rzeźbionych pni. – Dziękuję, Toblakai – wyszeptała sha’ik. – Nauczyłeś mnie skromności... i przywróciłeś mi chęć życia. – W twoim mieście panuje niepokój, Wybrana. Skinęła głową. – Wiem o tym. – Czy jesteś ciszą ukrytą w jego sercu? Wykrzywiła usta w gorzkim uśmiechu i odwróciła wzrok. – Czy te węże pozwolą nam odejść? – Oczywiście. Ale uważaj, żeby na żadnego nie nadepnąć. Staraj się powłóczyć nogami. Idź powoli. Otworzą przed tobą ścieżkę. – Powinnam czuć się tym zaniepokojona – stwierdziła, wracając tą samą drogą, którą oboje tu przyszli. Ale to najmniej ważne z twych zmartwień, Wybrana. – Jeśli sobie życzysz, będę cię informował o rozwoju sytuacji. – Tak, dziękuję. Toblakai śledził ją wzrokiem, gdy opuszczała polanę. Wokół jego duszy owinęły się liczne przysięgi, które powoli wzmacniały swój uścisk. Wkrótce coś pęknie. Nie wiedział co, jeśli jednak nauczył się czegoś od Leomana, to z pewnością cierpliwości. Kiedy odeszła, wojownik odwrócił się i podszedł do kamieniarskiej skrzyni. Pył na jego dłoniach był widmową patyną, której otaczająca świat burza czerwieni nadawała lekko różowy odcień. * Panujący za dnia upał miał na Raraku płytkość iluzji. Po zapadnięciu zmroku martwe kości pustyni szybko uwalniały się od rozgorączkowanego tchnienia słońca. Wiatr stawał się zimny, a piaski eksplodowały pełzającym, brzęczącym życiem niczym trup, z którego wyłazi 267 robactwo. Rhizany latały jak szalone w chmurach ciem płaszczowych i pcheł piaskowych, unoszących się nad wzniesionym w ruinach miastem namiotów. W oddali wyły pustynne wilki, jakby polowały na nie duchy. Heboric mieszkał w niewielkim namiocie, rozbitym obok kamiennego kręgu, który ongiś stanowił fundamenty spichrza. Jego siedziba znajdowała się daleko od centrum osady i otaczały je jurty jednego z pustynnych plemion Mathoka. Na ziemi leżały tu stare dywany. Nieco z boku, na zmontowanej z cegieł podstawie, ustawiono koksowy piecyk; nie dawał zbyt wiele ciepła, ale można było gotować na nim posiłki. Obok stała beczułka z wodą ze studni, do której dodano do smaku nieco bursztynowego wina. Sześć migoczących lamp oliwnych wypełniało wnętrze żółtym blaskiem. Siedział sam, a coraz chłodniejsze powietrze przesycał słodki, intensywny aromat herbaty z hen’bary. Dobiegające z zewnątrz odgłosy udającego się na spoczynek plemienia tworzyły uspokajające tło, wystarczająco bliskie i chaotyczne, by uniemożliwić mu skupienie myśli. Dopiero później, gdy wszyscy wokół zapadli już w sen, zaczynał się nieubłagany atak, przyprawiająca o zawroty głowy wizja nefrytowej twarzy, tak ogromnej, że wykraczała poza wszelkie pojmowanie. Jej moc była obca, a zarazem ziemska, jakby zrodziła się z siły natury, której obce były wszelkie zmiany. A mimo to zmieniono ją, ukształtowano, przeklęto świadomością. Gigant pochowany w otataralu, unieruchomiony w wiecznym więzieniu. Ten gigant mógł teraz dotknąć zewnętrznego świata duchami dwóch ludzkich dłoni. Dłoni, które bóg zagarnął, by potem je porzucić. Ale czy to Fener mnie porzucił, czy raczej ja wyrzekłem się jego? Zastanawiam się, który z nas jest bardziej... odsłonięty? Ten obóz, ta wojna – ta pustynia – wszystko to sprzysięgło się, by złagodzić wstyd jego ucieczki. Mimo to Heboric zdawał sobie sprawę, że pewnego dnia będzie musiał wrócić na to budzące lęk pustkowie, na wyspę, gdzie czekał kamienny gigant. Wrócić, ale po co? Zawsze był przekonany, że Fener wziął pod opiekę jego odcięte ręce, by czekały na wymierzenie surowej sprawiedliwości. Dziczy Bóg miał do tego prawo i Heboric pogodził się z losem, najlepiej jak potrafił. Wydawało się jednak, że nie ma końca zdradom, których były kapłan dopuszczał się wobec swego boga. Fener został wyrwany ze swego królestwa i uwięziony w tym świecie. Odcięte ręce Heborica znalazły sobie nowego pana, którego moc była tak potężna, że mogła walczyć z samym otataralem. Nie pasowała jednak do tego świata. Były kapłan żywił przekonanie, że nefrytowy gigant jest intruzem, przysłanym z innego królestwa w jakimś ukrytym celu. Nie osiągnął on jednak tego celu, gdyż ktoś go uwięził. Heboric popijał herbatę, modląc się, zawarty w niej narkotyk wystarczył, żeby znieczulić go podczas nadchodzącego snu. Hen’bara traciła już moc, a może raczej on uodparniał się na jej działanie. 268 Kamienna twarz go wzywała. Próbowała coś powiedzieć. Poła namiotu zafalowała, a potem odsunęła się na bok. Do środka weszła Felisin. – Ach, jeszcze nie śpisz. Świetnie, to ułatwi mi sprawę. Matka chce z tobą rozmawiać. – Teraz? – Tak. W zewnętrznym świecie doszło do ważnych wydarzeń. Trzeba omówić ich konsekwencje. Matka potrzebuje twej mądrości. Heboric rzucił żałobne spojrzenie na kubek gorącej herbaty, który trzymał w niewidzialnych dłoniach. Po wystygnięciu była właściwie tylko aromatyzowaną wodą. – Nie interesuje mnie, co dzieje się w zewnętrznym świecie. Jeśli chce usłyszeć ode mnie mądre słowa, czeka ją rozczarowanie. – Tak właśnie jej mówiłam – rzekła Felisin Młodsza z błyskiem rozbawienia w oczach. – Sha’ik nalega. Pomogła mu włożyć płaszcz, a potem wyprowadziła go z namiotu. Jedna z jej dłoni spoczywała na jego plecach, lekko jak ćma płaszczowa. Noc była bardzo zimna. W powietrzu można było wyczuć opadający na ziemię kurz. Ruszyli bez słowa krętymi zaułkami wijącymi się wśród jurt. Minęli podwyższenie, z którego Sha’ik Odrodzona po raz pierwszy przemówiła do tłumu, a potem rozsypujące się słupki bramy prowadzącej do ogromnego namiotu o wielu pomieszczeniach, pałacu Wybranej. Wartownicy nie byli tu potrzebni, gdyż w chłodnym powietrzu wyczuwało się obecność bogini. W pierwszym pomieszczeniu, tuż za połą namiotu, nie było zbyt ciepło, lecz temperatura rosła z każdą zasłoną, którą rozchylali, by przez nią przejść. Pałac stanowił labirynt zapewniających izolację pomieszczeń. W większości z nich nie było mebli i nie różniły się one zbytnio od siebie. Skrytobójca, który dotarłby tak daleko, w jakiś sposób unikając uwagi bogini, szybko by tu zabłądził. Droga do rezydencji sha’ik była długa i kręta. Jej pokoje nie znajdowały się w samym środku namiotu, nie leżały w sercu pałacu, czego można by się spodziewać. Heboric miał słaby wzrok i pokonując niezliczone zakręty, szybko stracił orientację. Nigdy nie udało mu się ustalić dokładnej lokalizacji miejsca, do którego zmierzali. Czuł się jak podczas ucieczki z kopalń, żmudnej wędrówki ku zachodniemu brzegowi wyspy. Wówczas jego przewodnikiem był Baudin, którego poczucie kierunku okazało się nieomylne. Bez niego Heboric i Felisin z pewnością by zginęli. Pazur, ni mniej, ni więcej. Ach, Tavore, miałaś rację, pokładając w nim wiarę. To Felisin odmówiła współpracy. Powinnaś była to przewidzieć. No cóż, siostro, powinnaś była przewidzieć wiele rzeczy... Ale nie to. 269 Wyszli na kwadratowy plac o niskim suficie, który Wybrana – Felisin Starsza, dziecko rodu Paranów – zwała swą Salą Tronową. Rzeczywiście znajdowało się tu podwyższenie. Kiedyś służyło jako postument dla kominka, a teraz ustawiono na nim wyściełane, wyblakłe w promieniach słońca krzesło o wysokim oparciu. Podczas narad takich jak obecna sha’ik zawsze zasiadała na tym prowizorycznym tronie i nie schodziła zeń, dopóki jej doradcy byli obecni, nawet po to, by obejrzeć pożółkłe mapy, które dowódcy lubili rozkładać na pokrytej niewyprawionymi skórami ziemi. Pomijając Felisin Młodszą, Wybrana była tu najniższą osobą. Heboric zastanawiał się, czy Starszej Sha’ik również dokuczał brak pewności siebie. Raczej w to wątpił. Było tu tłoczno. Spośród dowódców armii i wybrańców sha’ik brakowało jedynie Leomana i Toblakai. W pomieszczeniu nie było więcej krzeseł, choć pod trzema z czterech ścian namiotu ułożono rozmaite poduszki. Na nich właśnie spoczywali dowódcy. Heboric i Felisin ruszyli ku przeciwległemu końcowi sali, na lewo od sha’ik, i zajęli miejsce kilka kroków od podwyższenia. Dziewczyna usiadła obok byłego kapłana. Pomieszczenie oświetlał jakiś stały czar, którego światło w jakiś sposób również ogrzewało komorę. Heboric zauważył, że każdy siedzi na wyznaczonym miejscu. Wszyscy byli dla jego oczu niewiele więcej niż zamazanymi plamami, ale znał ich dobrze. O ścianę naprzeciwko tronu opierał się półkrwi Napańczyk, Korbolo Dom. Głowę miał gładko wygoloną, a jego popielatoniebieską skórę pokrywała siatka blizn. Po jego prawej stronie spoczywał chudy jak szkielet wielki mag Kamist Reloe. Siwe włosy miał ścięte na jeża, a gęsta, splątana broda barwy żelaza sięgała aż po wydatne kości policzkowe, nad którymi błyszczały zapadnięte oczy. Po lewej stronie Korbola siedziała Henaras, czarownica z jakiegoś pustynnego plemienia, które z nieznanych powodów ją wygnało. Czary pozwoliły jej zachować młodzieńczy wygląd, a ospały wyraz ciemnych oczu był skutkiem działania rozcieńczonego tralbu, trucizny pozyskiwanej z miejscowego gatunku węży. Henaras piła ją, by uchronić się przed skrytobójcami. Obok niej spoczywała Fayelle, otyła, wiecznie podenerwowana kobieta, o której Heboric nie wiedział zbyt wiele. Pod drugą ścianą, naprzeciwko byłego kapłana, zajęli miejsca L’oric, Bidithal i Febryl. Ten ostatni był bezkształtną postacią ukrytą pod za dużą jedwabną telabą. Jej kaptur rozszerzał się niczym szyja pustynnego węża, a w jego cieniu błyszczały czarne oczka. Niżej lśniły bliźniacze złote korony górnych kłów. Podobno zawierały emulor, produkowaną z pewnego kaktusa truciznę, która nie powodowała śmierci, lecz trwałe otępienie. Ostatni z dowódców siedział po lewej stronie Felisin. Mathok. Wysoki, czarnoskóry wojownik był ulubieńcem pustynnych plemion. Cechował się przyrodzoną szlachetnością, lecz zdawała się ona działać na nerwy wszystkim wokół niego, być może z wyjątkiem Leomana, któremu najwyraźniej nie przeszkadzała irytująca osobowość pustynnego wodza. Trudno było określić powody owej niechęci, gdyż Mathok zawsze był miły, uprzejmy i 270 chętnie się uśmiechał. Być może zbyt łatwo. To budzi wrażenie, że nikogo nie traktuje poważnie. Oprócz Wybranej, oczywiście. – Jesteś dziś wieczór z nami, Widmoworęki? – zapytała szeptem sha’ik, gdy Heboric już usiadł. – W wystarczającym stopniu – odpowiedział. W jej głosie pobrzmiewała nuta nerwowej ekscytacji. – Lepiej, żebyś był, starcze. Doszło do... zdumiewających wydarzeń. Imperium Malazańskim wstrząsnęły odległe katastrofy. – Jak dawno temu? – zainteresował się Heboric. Sha’ik zmarszczyła brwi na to dziwne pytanie, lecz były kapłan nie powiedział nic więcej. – Niespełna tydzień. Wszystkie groty przeżyły wstrząs przypominający trzęsienie ziemi. W armii Dujeka Jednorękiego są sympatycy buntu, którzy zaznajomili nas ze szczegółami. – Wskazała dłonią na L’orica. – Nie mam zamiaru tracić całej nocy. L’oric, opowiedz o wszystkim Korbolowi, Heboricowi i innym, którzy nie wiedzą nic o tym, co się wydarzyło. Mężczyzna uniósł głowę. – Uczynię to z rozkoszą, Wybrana. Ci z was, którzy posługują się grotami, z pewnością wyczuli wstrząsy, brutalne przekształcenie panteonu. Co jednak się wydarzyło? Pierwszą odpowiedzią jest po prostu uzurpacja. Fener, Dzik Lata, został praktycznie pozbawiony pozycji najważniejszego boga wojny. – Wielki mag okazał Heboricowi łaskę, nie spoglądając na niego. – Jego miejsce zajął dawny Pierwszy Bohater, Treach, Tygrys Lata... Obalono go. I to wyłącznie z mojej winy. Sha’ik wbiła w Heborica spojrzenie błyszczących oczu. Wspólne tajemnice łączyły ich napiętą, iskrzącą się więzią, której jednak nie dostrzegał nikt poza nimi. L’oric chciał mówić dalej, ale przerwał mu Korbolo Dom. – A co to ma dla nas za znaczenie? Wojna nie potrzebuje bogów, tylko walczących ze sobą śmiertelników, dwóch wrogów i powodów, jakie wynajdują, by zabijać się nawzajem. – Przerwał, uśmiechnął się do L’orica, a potem wzruszył ramionami. – Mnie to w zupełności wystarcza. Na te słowa sha’ik oderwała wzrok od Heborica. – A jakie są twoje powody, Korbolo Dom? – zapytała, unosząc brwi. – Lubię zabijać ludzi. To jedyna rzecz, którą robię bardzo dobrze. – Wszystkich ludzi? – zainteresował się Heboric. – Czy może miałeś na myśli tylko wrogów Apokalipsy? – Jak wolisz, Widmoworęki. Zapanował ogólny niepokój, lecz po chwili L’oric odkaszlnął głośno. – O tej uzurpacji, Korbolo Dom, wielu obecnych magów może już wiedzieć – zaczął. – 271 Chciałem przejść od niej łagodnie do mniej znanych wydarzeń, do których doszło na dalekiej Genabackis. Teraz opowiem wam o nich. Wkrótce potem panteon przeżył kolejny wstrząs, którym było nagłe i niespodziewane zagarnięcie Tronu Bestii przez Togga i Fanderay, parę Pradawnych Wilków, obciążonych z pozoru wieczną klątwą, która nie pozwalała im się nawzajem odnaleźć od chwili, gdy rozdzielił ich upadek Okaleczonego Boga. Pełne skutki przebudzenia Starożytnej Twierdzy Bestii będzie można ocenić dopiero z czasem. Osobiście chciałbym jednak coś zasugerować jednopochwyconym i d’iversom między nami: strzeżcie się nowych władców Tronu Bestii. Mogą pewnego dnia przyjść do was i zażądać, byście przed nimi uklękli. – Uśmiechnął się. – Żal mi tych biednych głupców, którzy wkroczyli na Ścieżkę Dłoni. Gra rozstrzygnęła się daleko stąd... – Padliśmy ofiarą oszustwa – wyszeptała Fayelle. – Winni są, ni mniej, ni więcej, słudzy Tronu Cienia. Pewnego dnia wystawimy im za to rachunek. Bidithal uśmiechnął się na te słowa, ale nic nie powiedział. L’oric wzruszył ramionami, udając obojętność. – Jeśli o tym mowa, Fayelle, to bynajmniej jeszcze nie koniec mojej opowieści. Pozwól, że przejdę do niemagicznych, lecz zapewne jeszcze ważniejszych, wydarzeń. Na Genabackis zawarto bardzo niepokojący sojusz, skierowany przeciwko tajemniczemu zagrożeniu znanemu jako Pannion Domin. Zastęp Jednorękiego zawarł ugodę z Caladanem Broodem i Anomanderem Rakiem. Połączone armie, zaopatrywane przez niezwykle bogate miasto Darudżystan, wyruszyły na wojnę przeciw Domin. Prawdę mówiąc, uważaliśmy, że na krótką metę ta sytuacja jest korzystna, choć zdawaliśmy sobie sprawę, że w dłuższej perspektywie podobny sojusz mógłby stać się katastrofą dla sprawy buntu w Siedmiu Miastach. Ostatecznie, zawarcie pokoju na Genabackis uwolniłoby Dujeka i jego armię, co mogłoby oznaczać dla nas koszmar. Tavore nadciągałaby z południa, a Dujek i jego dziesięć tysięcy wyokrętowaliby w Ehrlitanie i pomaszerowali na nas od północy. – To nieprzyjemna myśl – warknął Korbolo Dom. – Sama Tavore nie sprawi nam większych trudności, ale wielka pięść i jego dziesięć tysięcy... to całkiem inna sprawa. Co prawda, większość jego żołnierzy pochodzi z Siedmiu Miast, ale nie rzucałbym kłykci w nadziei, że przejdą na naszą stronę. Należą do Dujeka ciałem i duszą... – Pomijając garstkę szpiegów – wskazała sha’ik dziwnie bezbarwnym głosem. – Żaden z nich nie skontaktowałby się z nami, gdyby sytuacja ułożyła się inaczej – stwierdził L’oric. – Chwileczkę – wtrąciła Felisin. – Myślałam, że Jednoręki i jego zastęp zostali wyjęci spod prawa przez cesarzową. – Co umożliwiło mu zawarcie sojuszu z Broodem i Rakiem – wyjaśnił L’oric. – To był tylko tymczasowy wybieg, dziewczyno. – Nie chcemy, żeby Dujek wylądował na naszych brzegach – stwierdził Korbolo Dom. – Podpalacze Mostów. Sójeczka, Szybki Ben, Kalam, Czarni Moranthowie i te ich cholerne 272 pociski... – Pozwól, bym ukoił twe niespokojne serce, dowódco – wyszeptał L’oric. – Nie zobaczymy tu Dujeka. Przynajmniej nie w najbliższym czasie. Panniońska wojna okazała się... niszczycielska. Z dziesięciu tysięcy zostało niewiele ponad trzy. Czarni Moranthowie ponieśli równie wielkie straty. Och, wszystko skończyło się zwycięstwem, ale koszt był olbrzymi. Podpalacze Mostów... przestali istnieć. Sójeczka... nie żyje. Heboric wyprostował się powoli. Pomieszczenie wypełnił nagły chłód. – A sam Dujek jest zdruzgotany – ciągnął L’oric. – Czy to wystarczająco miła wiadomość? To wysłuchajcie jeszcze jednej: plaga T’lan Imassów zniknęła. Wszyscy odeszli. Ta groza nigdy już nie spadnie na niewinnych obywateli Siedmiu Miast. Cóż więc zostało cesarzowej? – skonkludował. – Przyboczna Tavore. To był naprawdę niezwykły rok dla imperium. Coltaine i Siódma Armia, Legion Areński, Sójeczka, Podpalacze Mostów, Zastęp Jednorękiego. Trudno nam będzie to przebić. – Ale zrobimy to. – Korbolo Dom roześmiał się głośno, zaciskając dłonie w pobladłe pięści. – Sójeczka! Nie żyje! Ach, błogosławmy dziś Kaptura! Złożę ofiarę przed jego ołtarzem! I Dujek, och, jego duch z pewnością jest zdruzgotany. Zmiażdżony! – Przestań się tak cieszyć! – warknął zniesmaczony Heboric. Kamist Reloe pochylił się mocno. – L’oric! – wysyczał. – Co z Szybkim Benem? – Niestety, żyje. Kalam nie towarzyszył armii. Nikt nie wie, gdzie się podział. Z Podpalaczy Mostów ocalała jedynie garstka. Dujek rozwiązał oddział i oficjalnie podał, że wszyscy polegli... – Kto przeżył? – dopytywał się Kamist. L’oric zmarszczył brwi. – Mówiłem, że to tylko garstka. Czy to ważne? – Tak! – Proszę bardzo. – Wielki mag spojrzał na sha’ik. – Wybrana, czy pozwolisz mi raz jeszcze skontaktować się z moim sługą w tej odległej armii? To potrwa tylko parę chwil. Wzruszyła ramionami. – Zrób to. – Gdy L’oric pochylił głowę, wyprostowała się powoli na krześle. – Tak oto nasz wróg poniósł niepowetowaną klęskę. Cesarzowa i jej ukochane imperium zachwiały się w posadach po tym upuście krwi. Nam przypadnie w udziale zadanie śmiertelnego ciosu. Heboric podejrzewał, że tylko on wśród obecnych zdaje sobie sprawę, jak bardzo czczo brzmią te słowa. Tavore została sama. I to właśnie jej odpowiada. Samotność jest sytuacją, w której czuje się najlepiej. Ach, dziewczyno, udajesz podekscytowaną tymi wieściami, ale w rzeczywistości ich skutek jest dokładnie odwrotny, nieprawdaż? Twój strach przed siostrą nasilił się jeszcze. 273 Sparaliżował cię. L’oric znowu zaczął mówić, nie unosząc głowy. – Niewidka. Paluch. Młotek. Trzpień. Sierżant Nerwusik. Porucznik Wykałaczka... Kapitan Paran. Sha’ik cofnęła gwałtownie głowę, uderzając z łoskotem w wysokie oparcie krzesła. Kolory odpłynęły z jej twarzy. Słaby wzrok nie pozwalał Heboricowi dojrzeć więcej szczegółów, były kapłan wiedział jednak, że na jej obliczu odmalował się szok. On również go poczuł, lecz tylko dlatego, że poznał nazwisko. Nie wiedział, jak na to zareaguje siedząca na tronie młoda kobieta. – Szybkiego Bena zrobiono wielkim magiem – ciągnął L’oric, jakby nic nie zauważył. – Uważa się, że pozostali przy życiu Podpalacze Mostów przenieśli się przez grotę do Darudżystanu, choć mój szpieg nie jest tego pewien. Sójeczkę i poległych Podpalaczy Mostów... pochowano... w Odprysku Księżyca, który... bogowie na dole! Porzucono! Syn Ciemności porzucił Odprysk Księżyca! – Wydawało się, że zadrżał. Podniósł stopniowo wzrok, mrugając niespokojnie. Odetchnął głęboko. – Sójeczkę zabił jeden z dowódców Brooda. Wygląda na to, że do sojuszu wkradła się zdrada. – To oczywiste – stwierdził Korbolo Dom z szyderczym uśmiechem. – Musimy się zastanowić nad Szybkim Benem – powiedział Kamist Reloe. Jego dłonie nieustannie poruszały się nerwowo na kolanach. – Czy Tayschrenn wyśle go do Tavore? A co z pozostałymi trzema tysiącami żołnierzy Dujeka Jednorękiego? Nawet jeśli Dujek nie będzie nimi dowodził... – Ich duch został złamany – uspokoił go L’oric. – Dlatego właśnie znalazły się wśród nich zbłąkane dusze, które się ze mną skontaktowały. – A gdzie jest Kalam Mekhar? – wysyczał Kamist. Obejrzał się mimo woli za siebie i poderwał nagle z miejsca na widok własnego cienia na ścianie. – Bez Szybkiego Bena Kalam Mekhar jest niczym – warknął Korbolo Dom. – Zwłaszcza teraz, gdy jego umiłowany Sójeczka nie żyje. – A co, jeśli Szybki Ben znowu połączy siły z tym cholernym skrytobójcą? – naskoczył na towarzysza Kamist. – Co się wtedy stanie? Napańczyk wzruszył ramionami. – To nie my zabiliśmy Sójeczkę. Ich umysły wypełni żądza zemsty na zabójcy ze świty Brooda. Nie obawiaj się tego, co nigdy się nie wydarzy, stary przyjacielu. – Niech wyjdą wszyscy oprócz Heborica! – rozległ się zdumiewająco donośny głos sha’ik. – Natychmiast! Zebrani popatrzyli na siebie ze zdziwieniem, a potem zaczęli wstawać. Felisin Młodsza zawahała się. – Matko? – Ty też, dziecko. Wyjdź. 274 – Wybrana, jest jeszcze sprawa nowego Domu i wszystkiego, co on oznacza... – odezwał się L’oric. – Jutro. Wrócimy do tej rozmowy jutrzejszej nocy. Zostaw mnie! Po chwili Heboric został sam na sam z sha’ik. Przez pewien czas spoglądała nań z góry bez słowa. Nagle wstała i zeszła z podwyższenia. Opadła na kolana przed Heborikiem, wystarczająco blisko, by wyraźnie widział jej twarz. Była mokra od łez. – Mój brat żyje! – szlochała. Padła mu w ramiona i wtuliła twarz w jego bark. Jej drobnym, kruchym ciałem targały spazmy. Oszołomiony Heboric nie odzywał się ani słowem. Płakała bardzo długo, a on obejmował ją tak mocno, jak tylko mógł. Gdy przed oczyma jego duszy pojawiała się wizja upadłego boga, któremu ongiś służył, przeganiał ją bezlitośnie. Dziecko, które trzymał w ramionach – bo znowu stała się dzieckiem – płakało na myśl o zbawieniu. Nie było już samo. Nie było samo ze znienawidzoną siostrą, która skaziła rodzinną krew. Z uwagi na to – na potrzebę, którą zaspokajał swą obecnością – jego żałoba mogła zaczekać. bezradny. Rozdział ósmy Spośród pozbawionych doświadczenia rekrutów Czternastej Armii dokładnie połowa wywodziła się z kontynentu Quon Tali, samego serca imperium. Młodzi idealiści zeszli na zbroczoną krwią ziemię, zmierzając śladem poświęceń swych ojców i matek, dziadków i babek. Groza wojny polega na tym, że z każdym nowym pokoleniem niewinni na nowo przeżywają ten sam koszmar. Rebelia sha‘ik, iluzje zwycięstwa Imrygyn Tallobant Przyboczna Tavore stała samotnie przed czterema tysiącami kłębiących się i rozpychających żołnierzy. Oficerowie krzyczeli pośród tłumu ochrypłymi głosami. Piki kołysały się w przesyconym pyłem powietrzu niczym spłoszone stalowe ptaki, rzucając oślepiające błyski na plac apelowy. Słońce gorzało wściekle na niebie. Pięść Gamet stał dwadzieścia kroków za Tavore, spoglądając na nią ze łzami w oczach. Złośliwy wiatr niósł chmurę pyłu prosto na przyboczną. Po chwili kobieta zniknęła w niej całkowicie. Nie poruszyła się jednak. Stała z wyprostowanymi plecami, trzymając po bokach urękawicznione dłonie. Żaden dowódca nie mógłby być bardziej samotny niż ona w tej chwili. Samotny i Co gorsza, to mój legion. Ósmy. Pierwszy, który się zebrał, Beru, broń nas wszystkich. Tavore rozkazała mu zostać na miejscu, choćby po to, by zaoszczędzić mu upokorzenia, jakim byłaby próba narzucenia porządku własnym żołnierzom. Wzięła ten ciężar na siebie. Gamet płakał nad nią, nie potrafiąc ukryć wstydu i żalu. Areński plac apelowy był wielki i pokrywała go mocno ubita, prawie biała ziemia. Mogło się tu ustawić w szeregach sześć tysięcy żołnierzy w pełnych zbrojach i między kompaniami zostałyby jeszcze szerokie przejścia dla dokonujących przeglądu oficerów. Czternasta Armia miała się zaprezentować przybocznej Tavore w trzech fazach, legion za legionem. Ósmy Legion Gameta stawił się przed z górą dwoma dzwonami jako bezładna hałastra. Wszystkie 275 276 nauki wpajane przez sierżantów od musztry zostały zapomniane. Nieliczni doświadczeni oficerowie i podoficerowie byli zmuszeni stanąć do tytanicznego boju z bestią o czterech tysiącach głów, która zapomniała, czym jest. Gamet wypatrzył kapitana Keneba, którego Blistig zgodził się mu przydzielić na dowódcę Dziewiątej Kompanii. Oficer okładał podkomendnych płazem miecza, zmuszając ich do ustawienia się w szeregu, który po jego przejściu natychmiast się rozsypywał pod naciskiem napierających z tyłu żołnierzy. W pierwszej linii stała garstka starych wiarusów, którzy starali się mocno wbić nogi w ziemię – sierżantów i kaprali o czerwonych twarzach, zlanych spływającym spod hełmów potem. Piętnaście kroków za Gametem czekali dwaj pozostali dowódcy legionów, a razem z nimi wickańscy zwiadowcy, którymi dowodził Temul. Stawili się również Nul i Nadir, lecz admirał Nok na szczęście był nieobecny. Flota już wypłynęła. Gamet drżał, rozdzierany sprzecznymi impulsami. Chciałby przenieść się gdzie indziej i zabrać ze sobą przyboczną, a gdyby okazało się to niemożliwe, podejść do niej, wbrew jej wyraźnemu rozkazowi, i zająć miejsce u jej boku. Ktoś zbliżył się do niego i rzucił na ziemię ciężki, skórzany worek. Gamet odwrócił się i ujrzał przysadzistego żołnierza o wydatnych rysach. Nieznajomy miał na głowie skórzaną czapeczkę, a na wytarty, poplamiony mundur, tak wypłowiały, że kolor fuksji przeszedł w lilaróż, nałożył zaledwie połowę standardowej zbroi piechoty morskiej – przypadkowy zestaw elementów z utwardzanej skóry. Mężczyzna o naznaczonej bliznami i dziobami twarzy wpatrywał się obojętnie w skłębiony tłum. Gamet obrócił się jeszcze bardziej i zobaczył grupkę kilkunastu obdartych mężczyzn i kobiet. Wszyscy stali o wyciągnięcie ramienia od tego na przedzie, mieli zniszczone, złożone z niedobranych elementów zbroje oraz broń najrozmaitszych typów, rzadko malazańskiej produkcji. – Kim, w imię Kaptura, jesteście? – zapytał pięść pierwszego mężczyznę. – Przykro mi, że się spóźniliśmy – mruknął żołnierz. – Ale możliwe, że kłamię – dodał natychmiast. – Spóźniliście się? Która drużyna? Która kompania? Mężczyzna wzruszył ramionami. – Taka i owaka. Siedzieliśmy w areńskim kiciu. Z jakiego powodu tam trafiliśmy? Z takiego i z owakiego. Ale teraz jesteśmy tutaj, pięści. Mamy uspokoić te dzieci? – Jeśli uda ci się ta sztuka, żołnierzu, zrobię cię dowódcą oddziału. – Nie, nie zrobisz. Zabiłem tu, w Arenie, szlachcica z Unty. Nazywał się Lenestro. Skręciłem mu kark tymi rękami. Przez obłoki wiszącego w powietrzu pyłu ujrzeli jakiegoś sierżanta, który wydostał się z ciżby i zmierzał w stronę przybocznej Tavore. Gamet obawiał się przez chwilę, że mężczyzna oszalał i zamorduje przyboczną na oczach wszystkich, lecz podchodząc do niej, schował 277 krótki miecz. Wymieniono kilka słów. Pięść podjął decyzję. – Chodź ze mną, żołnierzu. – Tak jest. Mężczyzna podniósł plecak z ziemi. Gamet poprowadził go w stronę Tavore i sierżanta. I wtedy wydarzyło się coś dziwnego. Towarzyszący pięści weteran chrząknął, a żylasty sierżant o rudej, posiwiałej brodzie odwrócił spojrzenie od przybocznej i wbił je w przybysza. Nagle uśmiechnął się szeroko, a potem wykonał szereg szybkich gestów: uniósł dłoń, jakby trzymał w niej niewidzialny kamień albo piłkę, potem trzepnął nią, zakreślił kółko palcem wskazującym, wskazał kciukiem na wschód, a na koniec wzruszył ramionami. W odpowiedzi na to wszystko przybyły z więzienia żołnierz potrząsnął plecakiem. Sierżant wybałuszył niebieskie oczy. Zatrzymali się obok przybocznej, która spojrzała na Gameta. – Wybacz, przyboczna – zaczął pięść. Chciał powiedzieć coś więcej, ale Tavore uniosła rękę, chcąc przemówić. Nie dano jej takiej szansy. – Narysuj nam linię, dobra? – poprosił sierżanta żołnierz, który przyszedł z Gametem. – Już się robi. Sierżant odwrócił się i ruszył ku pogrążonym w nieładzie szeregom. Tavore przeniosła spojrzenie na żołnierza, lecz nic nie powiedziała, gdyż mężczyzna postawił torbę na ziemi, uniósł klapę i zaczął gmerać w środku. Pięć kroków przed pierwszym, nierównym szeregiem sierżant wydobył miecz, wbił jego tępy sztych w ziemię i ruszył w bok, żłobiąc w piasku wąski rowek. „Narysuj nam linię, dobra?”. Grzebiący w torbie żołnierz uniósł nagle wzrok. – Wy dwoje jeszcze tu stoicie? Idźcie do tych Wickan, a potem odsuńcie się jeszcze o trzydzieści, czterdzieści kroków. Aha, i niech Wickanie zsiądą z koni i złapią je mocno za uzdy. Wszyscy rozstawcie szeroko nogi, a na mój znak zatkajcie sobie uszy. Gamet wzdrygnął się, gdy mężczyzna zaczął wyjmować z torby gliniane kule. Ta torba... niecałe pięćdziesiąt uderzeń serca temu rzucił ją na ziemię tuż obok mnie. Na oddech Kaptura! – Jak się nazywasz, żołnierzu? – wychrypiała przyboczna Tavore. – Mątwa. Lepiej już stąd zmiataj, dziewczyno. Gamet wyciągnął rękę i dotknął jej ramienia. – Przyboczna, to są... – Wiem, kim oni są – warknęła. – Ten człowiek ma ochotę zabić pięćdziesięciu moich żołnierzy... – Moja pani, w tej chwili nie masz żadnych żołnierzy – burknął Mątwa, wydobywając składaną saperkę. – Uwierz mi, że jeśli się uprzesz, żeby tu stać, ten otataralowy miecz, który wisi u twego kształtnego biodra, w niczym ci nie pomoże. Odsuń się i zostaw resztę mnie i sierżantowi. – Przyboczna – poparł go Gamet, nie potrafiąc ukryć błagalnej nuty. Przeszyła go wściekłym spojrzeniem i obróciła się na pięcie. – No to chodźmy stąd, pięści. Pozwolił, by poszła pierwsza. Po kilku krokach zatrzymał się i obejrzał za siebie. Sierżant wrócił do Mątwy, który w absurdalnie krótkim czasie zdążył wykopać małą dziurę w ziemi. – Pod spodem jest bruk! – Sierżant pokiwał głową. – Znakomicie! – Tak też myślałem – odparł Mątwa. – Ustawię te rozbijacze pod kątem, wstrząsacz dam piędź głębiej... – Świetnie. Ja zrobiłbym to samo, gdyby tylko przyszło mi do głowy, żeby przywieźć trochę ze sobą... – Macie zapasy? – Wystarczające. – Te, które mam w torbie, są ostatnie. – Potrafię temu zaradzić, Mątwa. – Za to, Skrz... – Struna. – Za to, Struna, zasłużyłeś na całusa. – Nie mogę się doczekać. Gamet oddalił się, kręcąc głową. Saperzy. Eksplozja była podwójnym łoskotem, który wstrząsnął ziemią. Brukowce uwolnione od ciężaru piasku – który pomknął ku niebu – zagrzechotały w wirze kamiennych odprysków. Pełna jedna trzecia legionu padła na ziemię, zbijając z nóg stojących obok żołnierzy. O dziwo, nikt nie został śmiertelnie ranny, jakby Mątwa celowo skierował impet wybuchu w dół, pod bruk. Gdy łoskot ucichł, przyboczna Tavore i Gamet ruszyli naprzód. Mątwa spojrzał na uciszony skutecznie tłum. Uniósł wysoko rękę, w której trzymał przebijacz. – Pierwszemu, który się ruszy, to wyląduje u stóp! – zwrócił się do rekrutów ogłuszającym rykiem. – A jeśli wydaje się wam, że nie mam cela, to spróbujcie mnie sprawdzić! A teraz, sierżanci i kaprale! Tylko spokojnie. Znajdźcie swoje drużyny. Wy, w pierwszym szeregu, sierżant Struna narysował nam ładną linię. No dobra, trochę się zamazała i dlatego rysuje ją na nowo. Podejdźcie sobie do niej spokojnie i zatrzymajcie się z czubkami 278 279 stóp na szerokość palca od niej. Stopy prosto! Zrobimy to jak trzeba albo zginą dziś ludzie! Sierżant Struna szedł wzdłuż pierwszego szeregu, rozstawiając żołnierzy i sprawdzając, czy stoją równo. Oficerowie znowu zaczęli krzyczeć, ale nie tak głośno jak poprzednio, gdyż rekruci milczeli. Legion powoli nabierał kształtu. Gdy Gamet wrócił z przyboczną na jej poprzednią pozycję, obok której uformował się teraz wielki, dymiący krater, zauważył, że rekruci nie tylko milczą, lecz również przyglądają się z uwagą szaleńcowi, który unosi wysoko nad głową wstrząsacz. Po chwili pięść podszedł do Mątwy. – Zabiłeś szlachcica? – zapytał cicho, spoglądając na szeregi żołnierzy. – Tak jest, pięści. – A czy on był w Sznurze Psów? – Był. – I ty też w nim byłeś, Mątwa. – Do chwili gdy przebili mi bark włócznią. Wróciłem razem z innymi na Silandzie. Spóźniłem się na ostatnią dyskusję. Lenestro był... następny na liście. Najpierw chciałem załatwić Pullyka Alara, ale on uciekł razem z Mallickiem Relem. Chcę dorwać ich obu, pięści. Może im się wydaje, że dyskusja skończona, ale ja jestem innego zdania. – Ucieszyłbym się, gdybyś przyjął tę propozycję dowodzenia oddziałem – stwierdził Gamet. – Dziękuję, ale nie, pięści. Już otrzymałem przydział. Do drużyny sierżanta Struny, szczerze mówiąc. To mi bardzo odpowiada. – Skąd go znasz? Mątwa rozejrzał się wokół. Jego oczy były teraz wąskimi szparkami. – Widzę go pierwszy raz w życiu, pięści – odparł pozbawionym wyrazu głosem. – Wybacz, ale jestem mu winien całusa. * Niespełna ćwierć dzwonu później Ósmy Legion pięści Gameta stał bez ruchu w równych, zwartych szeregach. Przyboczna Tavore przyglądała się żołnierzom, stojąc u boku byłego strażnika domowego, ale nie odezwała się jeszcze ani słowem. Mątwa i sierżant Struna wrócili do Czwartej Drużyny Dziewiątej Kompanii. Tavore najwyraźniej podjęła wreszcie jakąś decyzję. Skinęła dłonią za plecami, wzywając pięść Tene Baraltę i Blistiga. Po paru chwilach podeszli do Gameta i zatrzymali się obok niego. Nieprzyciągające uwagi oczy przybocznej zatrzymały się na Blistigu. – Twój legion czeka na głównej alei? Rumiany mężczyzna skinął głową. – Smażą się na skwarze, przyboczna. Ale wybuch tego wstrząsacza ich uspokoił. Przeniosła spojrzenie na Czerwonego Miecza. 280 – Pięści Baralta? – Uciszyli się, przyboczna. – Kiedy każę Ósmemu Legionowi się rozejść, sugeruję, by reszta żołnierzy wchodziła na plac apelowy kompaniami. Każda kompania zajmie swoje miejsce i dopiero wtedy, gdy już będzie gotowa, podąży za nią następna. To może potrwać dłużej, ale przynajmniej nie dojdzie do powtórki chaosu, którego świadkami byliśmy przed chwilą. Pięści Gamet, czy jesteś zadowolony z ustawienia swych żołnierzy? – Tak, przyboczna. – Ja również. Możesz już... Nie zdążyła powiedzieć nic więcej, gdyż trzej stojący przed nią mężczyźni przenieśli nagle wzrok gdzieś za jej plecy, a wśród czterech tysięcy stojących na baczność żołnierzy w jednej chwili zapadła absolutna cisza. Nikt nawet nie kaszlnął ani nie zachrzęścił zbroją. Cały Ósmy Legion zaczerpnął tchu i wstrzymał oddech. Gamet starał się zachować spokojną minę, nawet gdy Tavore spojrzała na niego, unosząc brwi. Przyboczna odwróciła się powoli. Dzieciak zjawił się znikąd. Nikt nie zauważył szkraba aż do chwili, gdy zatrzymał się w tym samym miejscu, gdzie początkowo stała przyboczna. Za duża, rdzawoczerwona telaba ciągnęła się za nim niczym królewski tren. Miał rozczochrane blond włosy i opaloną na ciemno twarz cherubinka, usmarowaną brudem. Dziecko spoglądało na szeregi żołnierzy z wyrazem spokojnej kalkulacji na twarzy. W jednym z szeregów rozległo się kaszlnięcie. Potem wystąpił z niego jakiś mężczyzna. Chłopczyk natychmiast skierował na niego spojrzenie. Wyciągnął ukryte dotąd w za dużych rękawach ramiona. Nagle jeden z rękawów opadł. Dziecko trzymało w maleńkiej rączce kość. Ludzką kość udową. Mężczyzna znieruchomiał nagle. Cztery tysiące żołnierzy jednocześnie wstrzymały oddech. Wydawało się, że plac apelowy zasyczał jak żywa istota. Gamet stłumił drżenie i zwrócił się w stronę mężczyzny. – Kapitanie Keneb! – zawołał głośno, starając się zapanować nad narastającym lękiem. – Sugeruję, żebyś zabrał stąd swojego chłopca, nim, hmm, zacznie krzyczeć. Keneb poczerwieniał na twarzy, zasalutował drżącą dłonią i ruszył w stronę dziecka. – Neb! – krzyknął chłopczyk, gdy kapitan wziął go w ramiona. – Chodź ze mną! – warknęła do Gameta przyboczna Tavore, ruszając ku mężczyźnie i dziecku. – Kapitan Keneb, tak? – W... wybacz, przyboczna. Dzieciak ma opiekunkę, ale wymyka się jej przy każdej okazji. Za domem jest odsłonięty przez wiatr cmentarz... – To twoje dziecko, kapitanie? – zapytała z drżeniem w głosie Tavore. – W zasadzie tak, przyboczna. To sierota ze Sznura Psów. Historyk Duiker oddał go pod moją opiekę. 281 – A jak ma na imię? – Pędrak. – Pędrak? Z przepraszającą miną Keneb wzruszył ramionami. – Tymczasowo, przyboczna. To do niego pasuje... – I do Ósmego Legionu też. Tak, rozumiem. Odnieś go do tej opiekunki, kapitanie, a jutro zwolnij ją i najmij lepszą... albo może trzy. Czy dziecko będzie towarzyszyło armii? – Nie ma nikogo poza mną, przyboczna. Wśród czeladzi będą też inne rodziny... – Zdaję sobie z tego sprawę. Idź już, kapitanie Keneb. – P... przepraszam, przyboczna... Tavore jednak już się odwracała. Tylko Gamet słyszał, jak westchnęła i wyszeptała pod nosem: – Na to jest już stanowczo za późno. Miała rację. Żołnierze – nawet rekruci – potrafili rozpoznać omen. Dziecko stojące na miejscu kobiety, która ma dowodzić tą armią. Unoszące wysoko nad głowę zbielałą na słońcu kość udową. Bogowie na dole... – Na jaja Kaptura nadziane na rożen. Przekleństwo zabrzmiało jak ciche, pełne niesmaku warknięcie. Struna przyglądał się Mątwie, który postawił torbę na podłodze i wsunął ją nogą pod niską pryczę. W stajni, przerobionej na prowizoryczne koszary, zakwaterowano osiem drużyn. W ciasnym pomieszczeniu cuchnęło świeżym potem... i porażającym strachem. Przy umieszczonym pod ścianą dole latrynowym ktoś wymiotował. – Wyjdźmy na dwór, Mątwa – zaproponował po chwili Struna. – Wezmę Geslera i Borduke’a. – Wolałbym się upić – mruknął saper. – To zrobimy potem. Najpierw musimy zorganizować małe spotkanie. Mątwa nadal się wahał. Struna wstał z pryczy i podszedł do niego. – To naprawdę ważne. – No dobra. Prowadź... Struna. Okazało się, że Chmura także przyłączył się do weteranów, którzy przepchnęli się przez grupę rekrutów o popielatych twarzach – wielu z nich miało zamknięte oczy i powtarzało bezgłośne modlitwy – i wyszli na dziedziniec. Było tam pusto. Porucznik Ranal – który podczas apelu wykazał się żałosną nieudolnością – uciekł do zajętego przez siebie domu, gdy tylko pojawili się żołnierze. Wszyscy patrzyli na Strunę. On również przyglądał się zgromadzonym wokół weteranom 282 o posępnych twarzach. Nikt z nich nie miał wątpliwości, co znaczył omen, i Podpalacz Mostów był skłonny się z nimi zgodzić. Dziecko prowadzi nas na śmierć. Wyblakła kość udowa symbolizuje nasz marsz pod klątwą słońca pustyni. Żyliśmy za długo i widzieliśmy zbyt wiele, by oszukiwać samych siebie, zaprzeczać brutalnej prawdzie: ta armia rekrutów już w tej chwili uważa się za armię trupów. Chmura wykrzywił poharataną, porośniętą rudą brodą twarz w grymasie zbyt gorzkim, by można go było zwać ironicznym. – Struna, jeśli chcesz powiedzieć, że mamy szansę powstrzymać tę falę, to straciłeś rozum, do Kaptura. Chłopaki i dziewczyny z tej stajni nie są wyjątkiem. Całe cholerne trzy legiony... – Wiem – przerwał mu Struna. – Nikt z nas nie jest głupi. Proszę was tylko o to, żebyście pozwolili mi mówić. Ja będę gadał. Nikt mi nie będzie przerywał. Powiem wam, kiedy skończę. Zgoda? Borduke odwrócił głowę i splunął. – Jesteś przeklętym przez Kaptura Podpalaczem Mostów. – Byłem. Masz z tym problem? Sierżant Szóstej Drużyny wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Chciałem powiedzieć, że ciebie wysłucham, Struna. Tak jak o to prosiłeś. – My też – mruknął Gesler. Stojący obok niego Chmura pokiwał głową na znak zgody. Struna spojrzał na Mątwę. – A ty? – Tylko dlatego, że to jesteś ty, a nie Płot, Skrzypek. Przepraszam. Struna. Borduke wybałuszył szeroko oczy, poznając to imię. Splunął po raz drugi. – Dziękuję. – Jeszcze nam nie dziękuj – ostrzegł go Mątwa, ale złagodził te słowa lekkim uśmieszkiem. – No dobra. Na początek opowiem wam pewną historię. Ona mówi o Noku, admirale, tylko że wtedy jeszcze nie był admirałem, a zaledwie dowódcą sześciu dromon. Zdziwiłbym się, gdyby któryś z was ją znał, ale jeśli tak, to nic nie mówcie. Powinno już wam przyjść do głowy, jaki ma związek z naszą sytuacją. Sześć dromon. Płynęły na spotkanie kartoolskiej floty, składającej się z trzech pirackich galer, które pobłogosławili wyspiarscy kapłani D’rek. Robaka Jesieni. Tak, wszyscy znacie drugie imię D’rek, ale przypominam je wam dla emfazy. Tak czy inaczej, flota Noka zatrzymała się na Wyspach Napańskich i wpłynęła do ujścia Kooliboru, żeby napełnić beczki słodką wodą. Tak właśnie robił każdy statek, który płynął do Kartoolu albo dalej na Przestwór. Sześć okrętów, wszystkie uzupełniły zapasy wody i ustawiły beczki pod pokładem. Pół dnia po odpłynięciu z Wysp Napańskich pomocnik 283 kucharza na okręcie flagowym otworzył pierwszą beczkę. I z dziury wypełzł wąż. Paralt. Wlazł chłopakowi po ręce i zatopił kły w jego lewym oku. Kuchcik wybiegł z wrzaskiem na pokład. Wąż wczepił się mocno w jego twarz i majtał się jak szalony. Chłopak zdołał postawić jeszcze dwa kroki, a potem trafił go szlag. Gdy padł na pokład, był już biały jak wyblakła na słońcu reja. Węża zabito, ale chyba rozumiecie, że było już za późno. Nok był jeszcze młody i dlatego zbył ten incydent wzruszeniem ramion. Gdy wieści się rozeszły i marynarze oraz żołnierze piechoty morskiej zaczęli umierać z pragnienia na okrętach pełnych beczek ze słodką wodą, których nikt nie odważył się otworzyć, zrobił to, co wydawało się oczywiste. Odszpuntował następną beczkę. Własnoręcznie. Struna przerwał. Widział, że nikt z obecnych nie zna tej opowieści i że przyciągnął ich uwagę. – Ta przeklęta beczka była pełna węży. Wszystkie wysypały się na pokład. To cholerny cud, że żaden nie ugryzł Noka. Widzicie, właśnie zaczynała się pora sucha i paralty opuszczały rzekę. W wodzie było ich mnóstwo, bo wszystkie zmierzały do morza. W każdej beczce na wszystkich sześciu dromonach roiło się od węży. Flota nie zdołała stoczyć bitwy z Kartoolianami. Nim wróciła do Napu, połowa stanu skonała z pragnienia. Wszystkie sześć okrętów zatopiono w pobliżu portu. Wypełniono je ofiarami dla D’rek, Robaka Jesieni, i posłano na dno. Nok musiał zaczekać do następnego roku z rozbiciem mizernej kartoolskiej floty. Wyspę podbito dwa miesiące później. – Umilkł na chwilę, a potem potrząsnął głową. – Nie, jeszcze nie skończyłem. To była historia o tym, jak nie należy postępować. Nie można zniszczyć omenu, walcząc z nim. Trzeba zrobić coś dokładnie przeciwnego. Połknąć go w całości. Wszyscy mieli zdziwione miny. Pierwszy zrozumiał go Gesler. Gdy odsłonił w uśmiechu zęby – zdumiewająco białe na tle opalonej na brąz twarzy – Struna skinął powoli głową. – Czy dobrze słyszałem, że kapitan wspominał coś o pobliskim cmentarzu? Podobno kości na nim są odsłonięte przez wiatr. Sugeruję, żebyśmy tam poszli. Natychmiast. No dobra, skończyłem gadać. – To była cholerna kość udowa – warknął Chmura. Gesler przeszył swego kaprala złowrogim spojrzeniem. – Wymaszerujemy za dwa dni. Zanim zdarzy się coś jeszcze – uzupełnił w myślach słowa przybocznej Gamet. Zerknął na Nula i Nadir, którzy siedzieli obok siebie na ławie pod ścianą. Oboje skulili się i pobledli. Targały nimi wywołane mocą omenu dreszcze. Na świecie było pełno tajemnic. Gamet nieraz już czuł ich zimne tchnienie, echo mocy, która nie należała do żadnego z bogów, lecz mimo to istniała. Nieubłagana jak prawa natury. Prawdy kryjące się pod kością. W jego opinii cesarzowa lepiej by zrobiła, gdyby natychmiast rozwiązała Czternastą Armię, starannie rozproszyła jej jednostki po całym imperium i 284 zaczekała rok na nową falę rekrutów. Następne słowa przybocznej Tavore, skierowane do zebranych w komnacie ludzi, wydawały się odpowiedzią na myśli pięści. – Nie możemy sobie na to pozwolić – mówiła, spacerując po pomieszczeniu, co było w jej przypadku niezwykłym zachowaniem. – Czternasta Armia nie może zostać pokonana jeszcze przed opuszczeniem Arenu. Gdyby tak się stało, bezpowrotnie stracimy cały subkontynent. Lepiej, żeby unicestwiono nas na Raraku. W ten sposób przynajmniej osłabimy siły sha’ik. Dwa dni. Chcę, żeby w międzyczasie pięści zwołali swoich oficerów, od stopnia porucznika w górę. Poinformujcie ich, że osobiście dokonam inspekcji każdej kompanii, zaczynając od dzisiejszego wieczoru. Ale nie mówcie im, którą sprawdzę pierwszą. Chcę, żeby wszyscy mieli się na baczności. Wszyscy żołnierze mają zakaz opuszczania koszar, pomijając tych, którzy pełnią służbę. Zwłaszcza uważajcie na weteranów. Będą chcieli się upić i zachować ten stan na dłużej, o ile tylko im się uda. Pięści Baralta, skontaktuj się z Orto Setralem i każ mu zebrać oddział Czerwonych Mieczy. Mają przeczesać obóz czeladzi i skonfiskować cały alkohol, durhang, czy jakie tam jeszcze znieczulające zmysły środki mają tubylcy. Potem otoczcie ten obóz strażami. Są pytania? Świetnie. Możecie odejść. Gamet, poślij po T’jantar. – Tak jest, przyboczna. Dotąd nie bywałaś tak nieostrożna. Ukrywałaś tę swoją wyperfumowaną kochankę przed spojrzeniami wszystkich oprócz mnie. Wiedzą o tym, oczywiście, ale... Na korytarzu Blistig wymienił krótkie skinienia głową z Baraltą, po czym złapał Gameta za ramię. – Chodź z nami, jeśli łaska. Nul i Nadir zerknęli na nich i oddalili się pośpiesznie. – Zabierz tę cholerną łapę – zażądał cicho. – Potrafię chodzić bez twojej pomocy, Blistig. Dłoń spadła z jego ramienia. Znaleźli wolne pomieszczenie. Na wszystkich ścianach, w trzech czwartych ich wysokości, było widać puste teraz haki. Pachniało tu lanoliną. – Nadszedł czas – zaczął bez zbędnych wstępów Blistig. – Nie zdołamy wymaszerować za dwa dni, Gamet, i ty świetnie o tym wiesz. W ogóle nie zdołamy wymaszerować. W najgorszym razie czeka nas bunt, w najlepszym niekończący się strumień dezercji. Czternasta Armia jest skończona. Gameta rozwścieczył błysk zadowolenia w oczach mężczyzny. Weteran powstrzymywał się przez chwilę, aż wreszcie zapanował nad emocjami w stopniu wystarczającym, by móc spojrzeć Blistigowi w oczy i zapytać: – Czy to ty i Keneb zaaranżowaliście ten numer z dzieckiem? Blistig cofnął się nagle, jak uderzony. Twarz mu pociemniała. 285 – Za kogo mnie uważasz? – W tej chwili nie jestem pewien – warknął Gamet. Były komendant areńskiego garnizonu uwolnił z rzemiennej pętli rękojeść miecza, lecz w tej samej chwili Tene Baralta wkroczył z brzękiem zbroi między obu mężczyzn. Śniady wojownik, wyższy i szerszy w barach niż obaj Malazańczycy, złapał ich od przodu urękawicznionymi dłońmi i odsunął powoli od siebie. – Przyszliśmy tu, żeby się porozumieć, nie pozabijać nawzajem – burknął. – Poza tym – dodał, spoglądając na Blistiga – mnie również nasunęło się to samo podejrzenie. – Keneb nigdy by czegoś takiego nie zrobił – wychrypiał Blistig – nawet jeśli uważacie, że ja byłbym do tego zdolny. Godna odpowiedź. Gamet odsunął się i podszedł do tylnej ściany, zwrócony plecami do pozostałych. Jego umysł pracował gorączkowo. Wreszcie weteran potrząsnął głową. – Prosiła o dwa dni... – zaczął, nie odwracając się. – Prosiła? Słyszałem rozkaz... – W takim razie nie słuchałeś uważnie, Blistig. Przyboczna może być młoda i niedoświadczona, ale nie jest głupia. Widzi to samo, co i ty. Co my wszyscy. Prosiła o dwa dni. Gdy nadejdzie chwila wymarszu... no cóż, wtedy będzie już oczywiste, jaką decyzję trzeba podjąć. Zaufajcie jej. – Odwrócił się. – Choćby w tej jednej sprawie. Dwa dni. Po dłuższej chwili Baralta skinął głową. – Zgoda. – Proszę bardzo – poparł go Blistig. Beru, błogosław nas. Gdy Gamet ruszył w stronę drzwi, Tene Baralta dotknął jego ramienia. – Pięści – zaczął – jak wygląda sytuacja z... z tą T’jantar? Czy wiesz coś na ten temat? Dlaczego przyboczna jest taka skryta? Kobiety, które biorą sobie inne kobiety za kochanki... jedyna w tym zbrodnia to strata dla mężczyzn. Zawsze tak było. – Skryta? Nie, Tene Baralta. Przyboczna po prostu ceni prywatność. – Ale jaka jest ta T’jantar? – nie ustępował Czerwony Miecz. – Czy nie wywiera nadmiernego wpływu na naszą głównodowodzącą? – Jeśli chodzi o to drugie pytanie, to nie mam pojęcia. Jaka jest? O ile się nie mylę, była konkubiną w Wielkiej Świątyni Królowej Snów w Uncie. Rozmawiałem z nią tylko na polecenie przybocznej. T’jantar nie jest przy tym zbyt rozmowna... To niedopowiedzenie na kolosalną skalę. Piękna, tak, ale i nieprzystępna. Czy wywiera nadmierny wpływ na Tavore? Sam chciałbym to wiedzieć. – Jeśli mowa o T’jantar, muszę już was opuścić. Zatrzymał się w drzwiach i obejrzał na byłego komendanta Gwardii Areńskiej. – Udzieliłeś mi dobrej odpowiedzi, Blistig. Już cię nie podejrzewam. 286 W odpowiedzi rumiany mężczyzna tylko skinął głową. Lostara Yil schowała do kufra resztę ekwipunku Czerwonych Mieczy, po czym opuściła pokrywę i zamknęła skrzynię na klucz. Wyprostowała się i odsunęła od kufra, czując się tak jakby została sierotą. Przynależność do tej budzącej lęk kompanii niosła jej wielką pociechę. Fakt, że Czerwonych Mieczy nienawidzili kuzyni z plemion, że powszechnie oczerniano ich w ojczyźnie, dawał jej zaskakującą satysfakcję. Ona również nienawidziła rodaków. W dzieciństwie żyła na ulicach Ehrlitanu. Przyszła na świat w rodzinie Pardu jako córka, nie upragniony syn, a wśród wielu plemion – zanim nadeszli Malazańczycy i wprowadzili prawo rodzinne – niechciane dzieci często po prostu wypędzano, gdy ukończyły piąty rok życia. Często wyłapywali je potem akolici z rozlicznych świątyń, wyznawcy misteryjnych kultów. Nikt nie wiedział, co się z nimi działo. Optymiści w nieformalnym kręgu uliczników, których poznała Lostara, wierzyli, że kulty mogą im dać wybawienie. Szkoła, jedzenie, bezpieczeństwo, wszystko to miało ich z czasem doprowadzić do statusu akolity. Większość dzieci podejrzewała jednak, że jest inaczej. Słyszały opowieści – a niekiedy również widziały to na własne oczy – o nocnych wypadach szczelnie opatulonych postaci, które opuszczały świątynie tylnymi furtami i jechały krytym wozem przez zaułki ku rojącym się od krabów pływowym rozlewiskom. Nie były one aż tak głębokie, by nie można było wypatrzyć na ich dnie drobnych, starannie ogryzionych kości. Wszyscy jednak zgadzali się co do jednego. Głód świątyń był nienasycony. Dzieci z Ehrlitanu – optymiści i pesymiści – robiły wszystko, co tylko mogły, by wymknąć się łowcom z ich sieciami i sznurami. Na ulicach dało się jakoś żyć. Miały tu też wolność, choćby nawet i gorzką. W połowie siódmego roku życia Lostary sieć akolity obaliła ją jednak na brudny bruk. Obywatele miasta nie zwracali uwagi na krzyki dziewczynki, usuwając się z drogi milczącemu kapłanowi, który wlókł swój łup do świątyni. Podczas tej straszliwej podróży od czasu do czasu któryś z mieszkańców spoglądał jej w oczy z całkowitą obojętnością. Lostara nie miała nigdy zapomnieć tych spojrzeń. Rashan okazała się mniej krwiożercza od większości innych kultów, które miały w zwyczaju polować na dzieci. Lostara była jedną z garstki nowych brańców, którym zlecono sprzątanie świątyni. Wydawało się, że czeka ją życie służącej. Ta mozolna harówka trwała aż do jej dziewiątych urodzin, gdy z nieznanych Lostarze powodów wybrano ją na uczennicę Tańca Cieni. Rzadko dotąd widywała tancerzy. Byli oni tajemniczą, skrytą grupą mężczyzn i kobiet, dla których misterne, wyszukane pląsy były formą oddawania czci. Jedynymi widzami ich popisów byli kapłani i kapłanki, którzy nie patrzyli na rytualnych tancerzy, a tylko na ich cienie. Jesteś nikim, dziecko. Nie jesteś tancerką. Twoje ciało służy Rashan, która jest przejawem Cienia w tym królestwie. Kiedy tańczysz, nie ty jesteś obserwowana, ale cień, 287 który rzuca twoje ciało. To cień jest tancerzem, Lostaro Yil. Nie ty. Lata dyscypliny, rozciągających kończyny ćwiczeń, które nadawały giętkość stawom i wyciągały kręgosłup, pozwalając rzucającemu poruszać się z absolutną płynnością – i wszystko to na nic. W świecie za wysokimi murami świątyni zaszły zmiany. Wydarzenia, o których Lostara nic nie wiedziała, systematycznie druzgotały całą ich cywilizację. Nadeszło Imperium Malazańskie. Miasta padały. Cudzoziemskie okręty rozpoczęły blokadę ehrlitańskiego portu. Kult Rashan uniknął czystek, jakie urządzili nowi, brutalni władcy Siedmiu Miast, był bowiem usankcjonowaną religią. Innym świątyniom powiodło się gorzej. Pamiętała, że widziała dym na niebie nad Ehrlitanem i zastanawiała się, skąd może pochodzić, a nocą obudziły ją straszliwe odgłosy chaosu panującego na ulicach. Lostara była zaledwie przeciętną rzucającą. Wydawało się, że jej cień ma niezależną od niej wolę i był dla niej trudnym, niechętnym partnerem. Nie zadawała sobie pytania, czy jest tu szczęśliwa, czy nie. Pusty Tron Rashan nie budził w niej wiary, jak działo się to w przypadku innych uczniów. Żyła, ale w jej życiu nie było miejsca na pytania. Nie było ono cykliczne ani linearne, gdyż swym umysłem nie postrzegała żadnego ruchu, a upływ czasu mierzyła jedynie postępami w opanowywaniu ćwiczeń, do których ją zmuszano. Zagłada kultu była nagła i niespodziewana. Nadeszła od wewnątrz. Pamiętała noc, gdy wszystko to się zaczęło. W świątyni zapanowało wielkie podniecenie. Z wizytą przybywał wielki kapłan z innego miasta, by omówić z mistrzem Bidithalem sprawy wielkiej wagi. Ku czci przybysza miano urządzić taniec, a Lostara z resztą uczniów miała wystąpić w tle, by wesprzeć Tancerzy Cienia dodatkową sekwencją rytmów. Lostarze cała ta sprawa była obojętna. Bynajmniej nie była najlepsza z uczniów odgrywających w występie podrzędną rolę. Zapamiętała jednak nieznajomego. W niczym nie przypominał starego, skwaszonego Bidithala. Był wysoki i chudy, miał roześmianą twarz i niemal kobiece dłonie o długich palcach. Widok tych dłoni obudził w niej nieznane dotąd uczucia. Uczucia, które zakłóciły mechaniczny taniec Lostary, nadały jej cieniowi rytm stanowiący kontrapunkt wobec rzucanych nie tylko przez innych uczniów, lecz również przez samych Tancerzy Cienia, jakby do głównej komnaty wśliznął się trzeci wątek. Zanadto rzucający się w oczy, by mógł pozostać niezauważony. Bidithal pociemniał na twarzy i zaczął się podnosić z miejsca, lecz nieznajomy przemówił pierwszy. – Pozwól proszę, by taniec trwał – powiedział, spoglądając w oczy Lostarze. – Pieśni Trzcin nigdy dotąd nie wykonywano w ten sposób. To nie jest delikatny wietrzyk, co, Bidithal? Nie, to istny huragan. Tancerki są dziewicami, tak? – Jego śmiech był cichy, ale brzmiał dźwięcznie. – Ale w tym tańcu nie ma nic dziewiczego, mam rację? Och, to prawdziwy sztorm pożądania! 288 Nie spuszczał wzroku z oczu Lostary, w pełni świadomy żądzy, która nią zawładnęła, nadając kształt dzikim pląsom cienia. W jego oczach lśniło zrozumienie, a także pewne pełne zadowolenia, lecz chłodne... potwierdzenie. Jakby schlebiało mu to, ale nie zamierzał się jej odwdzięczyć zaproszeniem. Nieznajomego czekały tej nocy inne zadania. To samo dotyczyło następnych nocy, z czego Lostara zdała sobie sprawę znacznie później. W owej chwili jej twarz zapłonęła wstydem. Przerwała taniec i uciekła z komnaty. Rzecz jasna, Delat nie przybył po to, by skraść serce rzucającej. Przybył po to, by zniszczyć Rashan. Okazało się, że był nie tylko wielkim kapłanem, lecz również Podpalaczem Mostów. Bez względu na to, dlaczego cesarz postanowił zmiażdżyć kult, to jego dłoń wymierzyła śmiertelny cios. Nie był jednak sam. W noc zabójstw, po dzwonie trzeciej godziny – drugim po północy – po Pieśni Trzcin nastąpiła inna, ukryta pod czarnym strojem skrytobójcy... O tym, co wydarzyło się owej nocy w Świątyni Rashan w Ehrlitanie, Lostara wiedziała więcej niż ktokolwiek poza samymi graczami, gdyż ze wszystkich mieszkańców świątyni ją jedną oszczędzono. Tak przynajmniej sądziła przez długi czas, nim imię Bidithala wypłynęło w armii Apokalipsy sha’ik. Ach, tej nocy nie tylko mnie oszczędzono, nieprawdaż? Piękne, długopalce dłonie Delata... Gdy rankiem wróciła na ulice miasta, po siedmioletniej nieobecności, stanęła wobec świadomości, że została sama. Naprawdę sama. Wskrzesiło to zadawnione wspomnienie o dniu piątych urodzin, gdy obudzono ją i oddano starcowi, któremu zapłacono za to, by ją zabrał i zostawił w nieznanej dzielnicy, na drugim końcu miasta. Wspomnienie wypełnione echami krzyków dziecka wzywającego matkę. Z krótkiego czasu między opuszczeniem świątyni a chwilą wstąpienia do Czerwonych Mieczy – niedawno założonej kompanii mieszkańców Siedmiu Miast, którzy poprzysięgli wierność Imperium Malazańskiemu – również zachowały się wspomnienia, lecz te dawno już stłumiła. Głód, obelgi, upokorzenia i coś, co wydawało się drogą w dół, ku śmierci. W końcu jednak znaleźli ją werbownicy, a może to ona ich znalazła. Czerwone Miecze miały się stać deklaracją wierności wobec cesarza, początkiem nowej ery w Siedmiu Miastach. Zapowiedzią pokoju. Nic z tego jednak nie interesowało Lostary. Przyciągnęły ją szeroko rozpowszechnione pogłoski, mówiące, że Czerwone Miecze będą wymierzać malazańską sprawiedliwość. Nie zapomniała o obojętnych spojrzeniach. O obywatelach, którzy byli nieczuli na jej błagania, którzy przyglądali się biernie, jak akolita wlecze ją ku nieznanemu losowi. Nie zapomniała o własnych rodzicach. Na zdradę można było odpowiedzieć tylko w jeden sposób. Kapitan Lostara Yil z 289 Czerwonych Mieczy osiągnęła wielką biegłość w udzielaniu tej brutalnej odpowiedzi. Czy teraz ja również mam zostać zdrajczynią? Odwróciła się od drewnianego kufra. Nie była już Czerwonym Mieczem. Za chwilę zjawi się Perła i razem wyruszą na poszukiwania dawno już wystygłego tropu Felisin, nieszczęsnej siostry Tavore. Przy okazji mogą też mieć szansę wbić nóż w serce pazurów. Czy jednak nie byli oni częścią imperium? To byli szpiedzy i zabójcy na usługach Tancerza, śmiercionośna broń jego woli. Co uczyniło z nich zdrajców? Zdrada była tajemnicą, której Lostara nie potrafiła pojąć. Wiedziała tylko tyle, że rany przez nią zadane są najcięższe ze wszystkich. Dawno temu poprzysięgła, że nikt więcej ich jej nie zada. Zdjęła z haka nad łóżkiem gruby, skórzany pas do miecza, założyła go na biodra i zapięła haczyk. A potem zamarła w bezruchu. Izdebkę przed nią wypełniły tańczące cienie. W samym ich środku ktoś stał. Bladą twarz o twardych rysach czyniły przystojną wyrzeźbione przez uśmiechy bruzdy w kącikach oczu, a także same spoglądające na nią oczy, które wyglądały jak bezdenne sadzawki. Nagle poczuła, że mogłaby w nie skoczyć, teraz, w tej chwili, i pogrążyć się w nich na wieki. Postać skłoniła lekko głowę. – Lostaro Yil. Możesz wątpić w moje słowa, ale ja cię pamiętam. Odsunęła się, wsparła plecami o ścianę i potrząsnęła głową. – Nie znam cię – wyszeptała. – To prawda. Ale owej nocy w Ehrlitanie, tak dawno temu, było nas troje. Byłem świadkiem twojego... zaskakującego występu. Czy wiedziałaś, że Delat, czy raczej człowiek, którego miałem później poznać jako Delata, chciał cię wziąć dla siebie? Nie tylko na jedną noc. Przyłączyłabyś się do Podpalaczy Mostów i to by go bardzo uradowało. Tak przynajmniej sądzę. Niestety, nie da się tego sprawdzić, gdyż wszystko, przynajmniej z pozoru, poszło nie tak. – Pamiętam – odpowiedziała. Mężczyzna wzruszył ramionami. – Delat, który przybrał na czas tej misji inne nazwisko, a poza tym odpowiedzialny za niego był mój partner, pozwolił Bidithalowi uciec. To pewnie wydawało się... zdradą, nieprawdaż? Mój partner z pewnością tak pomyślał. Po dziś dzień Tron Cienia – który nie był jeszcze wówczas Tronem Cienia, a tylko szczególnie zdolnym i ambitnym użytkownikiem Meanas, groty, która jest siostrą Rashan – pali wieczny ogień w piecu zemsty. Ale Delat potrafił świetnie się ukrywać... tuż pod naszymi nosami. Podobnie jak Kalam. Kolejny niczym się niewyróżniający żołnierz z Podpalaczy Mostów. 290 – Nie wiem, kim jesteś. Mężczyzna uśmiechnął się. – Ach, tak, za daleko wybiegłem naprzód... – Spojrzał na cienie, które rozpościerały się przed nim szeroko, mimo że za plecami miał pogrążone w mroku, zamknięte drzwi. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, jakby ponownie rozważał te słowa. – Jestem Kotylion, Lostaro Yil. W owym czasie byłem Tancerzem i, tak, z pewnością potrafisz odgadnąć, co znaczy to imię, biorąc pod uwagę, czego cię uczono. Rzecz jasna, w Siedmiu Miastach pewne prawdy kultu uległy zapomnieniu, w szczególności prawdziwa natura Tańca Cieni. On nie miał być formą artystycznych występów, Lostaro. Był sztuką walki. Skrytobójstwa. – Nie jestem wyznawczynią Cienia. Ani Rashan, ani waszej wersji... – Nie do tej wierności chciałem się odwołać – odparł Kotylion. Umilkła, starając się nadać sens swym myślom i jego słowom. Kotylion był Tancerzem. Tron Cienia... To z pewnością Kellanved! Cesarz! Skrzywiła się wściekle. – Jestem wierna Imperium Malazańskiemu. A imperium... – Świetnie – odparł. – Ucieszyłaś mnie. – A teraz spróbujesz mnie przekonać, że cesarzowa Laseen nie powinna być prawdziwą władczynią imperium... – Bynajmniej. Niech je sobie zatrzyma. Niestety, w tej chwili ma trochę kłopotów, nie sądzisz? Przydałaby się jej... pomoc. – Ale ona podobno was zamordowała! – wysyczała Lostara. – Ciebie i Kellanveda! Zdradziła was. Kotylion ponownie wzruszył ramionami. – Wszystkim... wyznaczono pewne zadania. Lostaro, gra, która się tu toczy, wykracza poza wszelkie imperia śmiertelników. Ale imperium, o którym mowa, twoje imperium, no cóż, jego sukces ma kluczowe znaczenie dla osiągnięcia naszego celu. A gdybyś wiedziała wszystko o wydarzeniach, do których doszło niedawno daleko stąd, nie trzeba by cię było przekonywać, że cesarzowa zasiada w tej chwili na bardzo chwiejnym tronie. – Ale przecież nawet ty zdradziłeś cesa... Tron Cienia. Czy nie powiedziałeś mi przed chwilą, że... – Czasami sięgam wzrokiem dalej niż mój drogi towarzysz. To prawda, że jego obsesją stało się pragnienie przysporzenia cierpień Laseen, ja jednak mam inne pomysły. Choć może uważać, że idą one ręka w rękę z jego planami, nie ma pilnej potrzeby, by wyprowadzać go z błędu. Nie próbuję ci wcale wmówić, że jestem wszechwiedzący. Przyznaję, że nieraz popełniłem poważne błędy, że znałem jad podejrzenia. Szybki Ben. Kalam. Sójeczka. Komu byli naprawdę wierni? No cóż, w końcu poznałem odpowiedź na to pytanie, ale jeszcze nie zdecydowałem, czy czuję się nią ucieszony, czy zakłopotany. Wszystkie Ascendenty gnębi jedna plaga, a jest nią tendencja do czekania zbyt długo. Zanim podejmą akcję, zanim wyjdą, 291 że tak powiem, z cienia. – Znowu się uśmiechnął. – Chciałbym zadośćuczynić za chwile, gdy powstrzymywało mnie, niekiedy zgubne, wahanie. Dlatego stoję teraz przed tobą, Lostaro, by prosić cię o pomoc. Zasępiła się jeszcze bardziej. – A czemu nie miałabym opowiedzieć Perle o tym... spotkaniu? – Nie ma powodu, ale wolałbym, żebyś tego nie robiła. Nie jestem jeszcze gotowy na spotkanie z Perłą. Jeśli zachowasz milczenie, nie będzie to zdradą, gdyż spełniając moją prośbę, będziesz kroczyła u jego boku. Nie dojdzie do żadnego konfliktu, bez względu na to, co się wydarzy czy co odkryjecie w trakcie swych podróży. – A gdzie jest ten... Delat? Uniósł brwi, jakby zaskoczyło go jej pytanie. Potem skinął z westchnieniem głową. – Niestety, w dzisiejszych czasach nie mam już na niego wpływu. Dlaczego? Stał się zbyt potężny. Nazbyt tajemniczy. Za sprytny. Zanadto przebiegły, niech go Kaptur przeklnie. Nawet Tron Cienia zwrócił już swą uwagę gdzie indziej. Z radością zaaranżowałbym wasze spotkanie, ale obawiam się, że to nie leży w mojej mocy. – Zawahał się. – Czasami trzeba po prostu zaufać losowi, Lostaro. Przyszłość może nam obiecać tylko jedno: niespodzianki. Bądź jednak pewna, że wszyscy chcemy na swój sposób uratować Imperium Malazańskie. Czy mi pomożesz? – Jeśli się zgodzę, to czy zostanę przez to pazurem? Kotylion uśmiechnął się szerzej. – Ależ, moja droga, pazurów już nie ma. – Och, doprawdy, Kotylionie, prosisz mnie o pomoc, a potem traktujesz jak głupią? Uśmiech zniknął powoli z jego twarzy. – Zapewniam cię, że pazury przestały istnieć. Gburka zniszczyła ich organizację. Czy dysponujesz jakąś wiedzą, która sugerowałaby, że jest inaczej? Milczała przez chwilę, po czym odwróciła wzrok. – Nie. Po prostu... przyjęłam takie założenie. – Rozumiem. Czy zgodzisz się mi pomóc? – Perła już tu idzie – wskazała Lostara, ponownie spoglądając na boga. – Jeśli to konieczne, potrafię się streszczać. – To co właściwie mam zrobić? Po połowie dzwonu usłyszała ciche pukanie i do izby wszedł Perła. Natychmiast stanął jak wryty. – Czuję tu zapach czarów. Siedząca na łóżku Lostara wzruszyła ramionami, po czym wstała, by podnieść torbę. – Niektóre sekwencje Tańca Cieni przywołują Rashan – powiedziała od niechcenia. – Rashan! Tak. – Podszedł bliżej, obrzucając ją przenikliwym spojrzeniem. – Taniec 292 Cieni. Jesteś tancerką? – Kiedyś nią byłam. Dawno temu. Nie wyznaję żadnych bogów, Perła. Nigdy nie wyznawałam. Przekonałam się jednak, że taniec przydaje się w walce. Pomaga zachować gibkość, a tego potrzebuję zwłaszcza wtedy, gdy jestem podenerwowana albo przygnębiona. Zarzuciła torbę na ramię i czekała. Perła uniósł brwi. – Podenerwowana albo przygnębiona? Odpowiedziała mu skwaszonym spojrzeniem i ruszyła ku drzwiom. – Mówiłeś, że znalazłeś trop... Podążył za nią. – Rzeczywiście znalazłem. Ale najpierw słówko ostrzeżenia. Lepiej byłoby dla nas obojga, gdybyś w przyszłości unikała tych sekwencji, które przywołują Rashan. Podobne rzeczy przyciągają... uwagę. – Zgoda. Prowadź więc. Przed bramą posiadłości stał w niedbałej pozie samotny wartownik. Obok niego leżała owiązana powrósłem bela słomy. Jasnozielone oczy śledziły zbliżających się z drugiej strony ulicy Lostare i Perłę. Mundur i zbroję mężczyzny pokrywała gruba warstwa pyłu. Z mosiężnego kółka, które miał w uchu, zwisała kość ludzkiego palca. Żołnierz wyglądał niezdrowo i musiał zaczerpnąć głęboko tchu, nim zapytał: – Jesteście strażą przednią? Wróćcie jej powiedzieć, że nie jesteśmy gotowi. Lostara zamrugała i spojrzała na Perłę. Jej towarzysz uśmiechał się. – Czy wyglądamy na posłańców, żołnierzu? Wartownik przymrużył powieki. – Czy nie ciebie widziałem, jak tańczyłeś na stole w barze „U Pugroota”? Perła uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Masz jakieś imię, żołnierzu? – Możliwe. – To jak się nazywasz? – Już ci powiedziałem. Możliwe. Mam ci to napisać czy jak? – A umiesz pisać? – Nie. Tak się tylko zastanawiałem, czy jesteś głupi. Jeżeli nie jesteście strażą przednią przybocznej, która ma nas ostrzec przed niespodziewaną inspekcją, to czego tu chcecie? – Chwileczkę – odezwał się Perła, marszcząc brwi. – Jak inspekcja może być niespodziewana, jeśli was przed nią ostrzegają? – Na stwardniałe stopy Kaptura, więc jednak jesteś głupi. Tak właśnie się to robi... – W takim razie wysłuchaj ostrzeżenia. – Zerknął na Lostarę i mrugnął znacząco. – 293 Wygląda na to, że udzielam ich dziś każdemu. Posłuchaj, Możliwe, przyboczna nie będzie was ostrzegała przed swoimi inspekcjami. Nie liczcie też na to, że zrobią to wasi oficerowie. Ona kieruje się własnymi zasadami i lepiej się do tego przyzwyczajcie. – Wciąż mi nie powiedziałeś, czego chcesz. – Muszę porozmawiać z pewnym żołnierzem z Piątej Drużyny Dziewiątej Kompanii. Jak rozumiem, jest zakwaterowany w tych tymczasowych koszarach. – No więc ja jestem z Szóstej, nie z Piątej. – Tak... i co z tego? – To chyba oczywiste, nie? To nie ze mną chcesz rozmawiać. Właź do środka i przestań marnować mój czas. Pośpiesz się, bo nie czuję się za dobrze. Wartownik otworzył bramę i śledził wzrokiem przybyszy, zatrzymując na dłuższą chwilę spojrzenie na kołyszących się biodrach Lostary. Potem zatrzasnął bramę. Leżąca obok bela słomy zamigotała nagle, po czym zmieniła się w młodego, otyłego mężczyznę, siedzącego ze skrzyżowanymi nogami na bruku. Możliwe odwrócił z westchnieniem głowę. – Nie rób już tego więcej. Nie wtedy, gdy jestem blisko, Balgrid. Od magii chce mi się rzygać. – Nie miałem innego wyboru, jak podtrzymać iluzję – odpowiedział Balgrid, ocierając rękawem spocone czoło. – Ten skurczybyk był szponem! – Naprawdę? A przysiągłbym, że widziałem, jak przebrany w babskie łachy tańczył „U Pug...”. – Przestań chrzanić głupoty. Lepiej ulituj się nad tym biednym skubańcem z Piątej, którego szuka! Możliwe uśmiechnął się nagle. – Hej, właśnie udało ci się nabrać na tę cholerną iluzję prawdziwego, żywego szpona! Niezła robota! – Nie tylko tobie chce się rzygać – mruknął Balgrid. * Lostara i Perła ruszyli przez dziedziniec ku odległym o trzydzieści kroków stajniom. – To było zabawne – odezwał się mężczyzna. – A właściwie co? – To jak się pocili. – Jacy oni? – Żołnierz i bela, oczywiście. No dobra, jesteśmy na miejscu. – Lostara wyciągnęła rękę, by pchnąć szerokie wierzeje, ale Perła złapał ją za nadgarstek. – Chwileczkę. Musimy wypytać więcej niż jedną osobę. Paru weteranów, zostaw ich mnie. Jest też chłopak, który był strażnikiem w obozie górniczym. Wypróbuj na nim swój urok, a ja tymczasem zajmę się 294 tamtą dwójką. Lostara wbiła w niego wzrok. – Mój urok – powtórzyła z kamienną twarzą. Perła wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Ehe. Jeśli oczarujesz go skutecznie, możesz to uznać za inwestycję na przyszłość, na wypadek gdyby był nam jeszcze potrzebny. – Rozumiem. Otworzyła wierzeje i odsunęła się, przepuszczając Perłę przodem. W stajni panował obrzydliwy zaduch. Śmierdziało tu moczem, potem, smarem do broni i zawilgoconą słomą. Wszędzie było pełno żołnierzy, którzy leżeli albo siedzieli na łóżkach bądź na zdobnych meblach wyniesionych z głównego domu. Nie prowadzono zbyt wielu rozmów, a gdy pojawiło się dwoje obcych, wszyscy umilkli, spoglądając na nich. – Dziękuję, że nas zauważyliście – wycedził Perła. – Chciałbym porozmawiać z sierżantem Geslerem i kapralem Chmurą... – Ja jestem Gesler – odezwał się silnie zbudowany, opalony na brąz mężczyzna, który leżał rozwalony na pluszowej sofie. – A Chmura to ten, który chrapie w tej jedwabnej pościeli. Jeśli jesteście od Oblata, to powiedzcie mu, że zapłacimy... w swoim czasie. Perła uśmiechnął się, skinął na Lostarę, nakazując jej iść za sobą, i podszedł do sierżanta. – Nie przyszedłem tu odzyskać długu. Chciałbym porozmawiać z wami na osobności... o waszych niedawnych przygodach. – No, proszę. A kim właściwie jesteś, na odcisk kopyta Fenera? – To sprawa imperialna – odpowiedział szpon, spoglądając na Chmurę. – Obudzisz go czy ja mam to zrobić? Ponadto, moja towarzyszka pragnie porozmawiać z żołnierzem o imieniu Pella. Gesler uśmiechnął się chłodno. – Chcesz obudzić mojego kaprala? Proszę bardzo. A jeśli chodzi o Pellę, chwilowo go tu nie ma. Perła westchnął i podszedł do łóżka. Przyglądał się przez chwilę stertom kosztownego jedwabiu, pod którymi spoczywał chrapiący kapral, po czym wyciągnął rękę i zrzucił z niego kołdry. Dłoń, która chwyciła szpona za prawą goleń w połowie jej wysokości, była tak wielka, że objęła niemal całą kończynę. Lostara wytrzeszczyła oczy ze zdumienia na widok tego, co wydarzyło się później. Dłoń zaczęła się unosić. Perła wrzasnął. Unosiła się wciąż, gdy Chmura zerwał się z łóżka niczym niedźwiedź wyrwany ze snu zimowego. Z jego ust wydobył się gromki ryk. Gdyby w pomieszczeniu był sufit o normalnej wysokości, zamiast kilku belek umieszczonych pod samym dachem – z których, na szczęście, żadna nie znajdowała się nad głową Perły – szpon uderzyłby się mocno w czaszkę, gdy zaciśnięta na łydce ręka uniosła go 295 wysoko. Potem rzuciła go na bok. Szpon przekoziołkował w powietrzu, wymachując rękami. Jego kolana uniosły się nad głowę, a nogi wierzgały szaleńczo. Wylądował na barku tak twardo, że aż powietrze umknęło mu z płuc z głośnym świstem. Leżał nieruchomo, powoli podciągając nogi pod siebie. Kapral zdążył już wstać. Miał skłębione włosy i dziką, rudą brodę, a wspomnienia snu znikały z jego oczu niczym igły sosnowe w ognisku. Ognisku, które szybko przeradzało się w pożar. – Mówiłem, żeby nikt mnie nie budził! – ryknął, wyciągając ręce na boki i zaciskając olbrzymie dłonie w powietrzu, jakby pragnął złapać za gardło tych, którzy złamali jego zakaz. Nagle zatrzymał spojrzenie jaskrawoniebieskich oczu na Perle, który dopiero dźwigał się na ręce i kolana, zwieszając nisko głowę. – Czy to ten sukinsyn? – zapytał Chmura, postępując krok w jego stronę. Lostara zagrodziła mu drogę. Chmura zatrzymał się z chrząknięciem. – Zostaw ich, kapralu – rozkazał siedzący na sofie Gesler. – Ten fircyk, którym przed chwilą cisnąłeś, jest szponem. A jeśli przyjrzysz się uważniej tej kobiecie, to zauważysz, że jest Czerwonym Mieczem, albo przynajmniej nim była, i zapewne potrafi się bronić. Nie ma sensu wszczynać bijatyki tylko dlatego, że się nie wyspałeś. Perła wstawał już, masując sobie bark. Oddychał głęboko i spazmatycznie. Lostara spojrzała spokojnie w oczy Chmury, trzymając dłoń na rękojeści miecza. – Zastanawialiśmy się – zaczęła – który z was jest lepszym gawędziarzem. Mój towarzysz chciałby wysłuchać opowieści. Oczywiście jest gotowy zapłacić za ten przywilej. Być może w dowód wdzięczności zajmiemy się sprawą długu, który macie u tego Oblata. Chmura skrzywił się i zerknął na Geslera. Sierżant podniósł się powoli z sofy. – No cóż, dziewczyno, straszne historie lepiej opowiada kapral... bo robi to tak źle, że aż przestają być straszne. Skoro jesteście tak uprzejmi w sprawie naszego... hmm, pchnięcia Pana przy grze w knykcie, ja i kapral z chęcią opowiemy wam historię, jeśli po to właśnie przyszliście. Nie jesteśmy nieśmiali. Od czego tu zacząć? Urodziłem się... – Nie tak szybko – przerwała mu Lostara. – Resztę zostawię Perle. Może ktoś przyniósłby mu coś do picia, żeby szybciej doszedł do siebie? On wam powie, od czego powinniście zacząć. A tymczasem, gdzie jest Pella? – Na zapleczu – odparł Gesler. – Dziękuję. Gdy ruszyła ku niskim, wąskim drzwiom z tyłu stajni, podszedł do niej inny sierżant. – Odprowadzę cię – zaproponował. Jeszcze jeden cholerny falarski weteran. I o co chodzi z tymi kośćmi? – Czy wyglądam na taką, która może się zgubić, sierżancie? – zapytała, otwierając drzwi. 296 Sześć kroków za nimi wznosiła się tylna ściana posiadłości. Leżały pod nią sterty wysuszonego na słońcu końskiego nawozu. Na jednej z nich siedział młody żołnierz, a u stóp drugiej spały dwa psy: jeden wielki i naznaczony straszliwymi bliznami, a drugi maleńki – kłębuszek sierści i płaski nosek. – Być może – odpowiedział sierżant. Gdy ruszyła w stronę Pelli, dotknął jej ramienia. Odwróciła się i spojrzała nań pytająco. – Czy jesteś w jednym z pozostałych legionów? – zapytał. – Nie. – Ach. – Popatrzył w stronę stajni. – Niedawno wyznaczono cię na opiekunkę szpona. – Opiekunkę? – Ehe. Ten facet musi się wiele nauczyć. Wygląda na to, że przynajmniej w twoim przypadku wybrał dobrze. – O co ci właściwie chodzi, sierżancie? – Nieważne. Zostawię cię tutaj. Wrócił do stajni. Lostara odprowadziła go wzrokiem, po czym wzruszyła ramionami, odwróciła się i ruszyła w stronę Pelli. Żaden z psów nie obudził się, gdy podeszła. Po obu stronach żołnierza leżały dwa wielkie jutowe worki. Ten po prawej niemal pękał w szwach, a drugi był wypełniony może w jednej trzeciej. Chłopak garbił się nad nim, trzymając w ręku małe, miedziane szydło, którym wydłubywał dziurę w kości paliczka. Lostara uświadomiła sobie, że w workach są setki podobnych kości. – Pella. Młodzieniec podniósł wzrok i zamrugał. – Czy cię znam? – Nie. Ale być może mamy wspólnych znajomych. – Aha. Wrócił do pracy. – Byłeś strażnikiem w kopalniach... – Niezupełnie – odparł, nie podnosząc wzroku. – Przydzielono mnie do garnizonu w jednym z obozów. W Czerepie. Ale potem zaczęło się powstanie. Pierwszą noc przeżyło piętnastu. Nie było wśród nas oficerów. Unikaliśmy traktu i w końcu udało się nam dotrzeć do Dosin Pali. Zajęło to nam cztery noce, a przez pierwsze trzy widzieliśmy, jak miasto płonie. Gdy dotarliśmy na miejsce, nie zostało już z niego wiele. Mniej więcej w tym samym czasie przybył tam malazański statek handlowy, który zabrał nas do Arenu. – W Czerepie – powtórzyła Lostara. – Była tam więźniarka. Młoda dziewczyna... – Chodzi ci o siostrę Tavore. Felisin. Wstrzymała oddech. – Zastanawiałem się, kiedy ktoś mnie o nią zapyta. Czy jestem aresztowany? 297 Podniósł wzrok. – Nie. Dlaczego o to pytasz? Uważasz, że powinieneś? Wrócił do pracy. – Pewnie tak. W końcu pomogłem im w ucieczce. W noc powstania. Ale nie wiem, czy przeżyli. Zostawiłem im prowiant, ile tylko mogłem zebrać. Poszli na północ, a potem na zachód... przez pustynię. Jestem przekonany, że nie tylko ja im pomagałem, ale nie mam pojęcia, kim byli inni. Lostara przykucnęła powoli i spojrzała mu prosto w oczy. – A więc Felisin nie była sama. Kto jej towarzyszył? – Baudin... to był cholernie przerażający facet, ale dziwnie lojalny wobec Felisin... – Uniósł głowę i spojrzał jej w oczy. – No, ale ona nie była z tych, co nagradzają lojalność, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Tak czy inaczej, Baudin i Heboric. – Heboric? A kto to jest? – Był kiedyś kapłanem Fenera. Wszędzie miał wytatuowaną sierść Dzika. Nie miał dłoni. Odcięto mu je. Tak czy inaczej, tych troje. – Przez pustynię – wyszeptała Lostara. – Ale na zachodnim brzegu wyspy... nie ma nic. – No, to znaczy, że miała po nich przypłynąć łódź. Wszystko było zaplanowane, nie? Tak czy inaczej, nie potrafię ci powiedzieć nic więcej. O resztę musisz zapytać mojego sierżanta. – Prawdę? A kto to jest? – Właśnie pokazał się w drzwiach za tobą... przyniósł więcej kości. – Podniósł głos. – Nie Jeszcze jeden dziwnie opalony facet. Przyjrzała się wysokiemu, chudemu młodzieńcowi, który zbliżał się ostrożnie, dźwigając Albo Chmurę. Albo Prawdę. ma co się wahać, Prawda. Ta ładna kobieta chce ci zadać parę pytań. kolejny wypchany worek, z którego wysypywał się piasek. Niech mnie Kaptur, urodziwy chłopak... chociaż ta aura bezbronności z czasem zaczęłaby mi działać na nerwy. Wyprostowała się. – Chcę cię zapytać o Felisin – oznajmiła, celowo nadając swemu głosowi twardsze brzmienie. Pella zauważył to i obrzucił ją ostrym spojrzeniem. Oba psy obudziły się, gdy przybył Prawda, ale nie ruszyły się z miejsca, tylko wbiły ślepia w chłopaka. Prawda odstawił worek i wyprostował się gwałtownie. Twarz oblał mu rumieniec. Mój urok. To nie Pella zapamięta ten dzień. To nie on znajdzie sobie kogoś do wielbienia. – Opowiedz mi, co się wydarzyło na zachodnim brzegu Wyspy Otataralowej. Czy spotkanie odbyło się zgodnie z planem? – Tak sądzę – odparł po chwili Prawda. – Ale my nie byliśmy częścią tego planu. Po prostu przypadkiem znaleźliśmy się w tej samej łodzi, co Kulp. To on miał ich stamtąd 298 zabrać. – Kulp? Kadrowy mag z Siódmej Armii? – Ehe, on. Przysłał go Duiker. – Historyk imperialny? – Bogowie, cóż to za kręty trop? – A dlaczego on miałby starać się uratować Felisin? – Kulp mówił, że to nie był sprawiedliwy wyrok – wyjaśnił Prawda. – Ale coś ci się pomyliło. Duikerowi nie chodziło o Felisin, tylko o Heborica. Nagle odezwał się Pella. Przemawiał cichym głosem, niepodobnym do tego, który słyszała z jego ust przed chwilą. – Gdyby Duiker miał być uznany za jakiegoś rodzaju zdrajcę... lepiej się zastanów, dziewczyno. W końcu to jest Aren. Miasto, które było świadkiem. Widzieliśmy, jak odprowadził uchodźców w bezpieczne miejsce. Ponoć ostatni przeszedł przez bramę. – W jego słowach zabrzmiał gniew. – A Pormqual kazał go aresztować! Lostarę przeszył dreszcz. – Wiem – wychrypiała. – Blistig wypuścił nas z paki. Kiedy Pormqual wyprowadził swoją armię na równinę, staliśmy już na murach. Jeśli Duiker chciał uratować Heborica, swego kolegę uczonego, nie będę się na to skarżyć. My tropimy Felisin. Prawda pokiwał głową. – Przysłała was Tavore, zgadza się? Ciebie i tego szpona, który słucha opowieści Geslera i Chmury. Lostara zamknęła na chwilę oczy. – Obawiam się, że brak mi subtelności Perły. Ta misja miała być... tajna. – Na mnie możesz liczyć – zapewnił Pella. – A jak z tobą, Prawda? Wysoki chłopak skinął głową. – To i tak już nie ma znaczenia. Felisin nie żyje. Tak jak oni wszyscy. Heboric. Kulp. Wszyscy zginęli. Gesler właśnie o tym opowiadał. – Rozumiem. Niemniej jednak nic nikomu na ten temat nie mówcie. Będziemy kontynuowali misję, choćby po to, by znaleźć jej kości. To znaczy, ich kości. – Dobrze byłoby to zrobić – przyznał z westchnieniem Prawda. Lostara chciała już odejść, ale Pella ją zatrzymał. – Masz. – Podsunął jej kość, w której właśnie wywiercił dziurę. – Weź to. Noś ją w widocznym miejscu. – A po co? Pella spojrzał na nią spode łba. – Właśnie poprosiłaś nas o przysługę... – Zgoda. Wzięła w rękę makabryczny przedmiot. W drzwiach pojawił się Perła. 299 – Lostara – zawołał ją. – Skończyłaś już? – Tak. – To chodźmy. Z miny szpona zorientowała się, że jemu również powiedziano o śmierci Felisin. Zapewne bardziej szczegółowo niż te kilka słów, które usłyszała od Prawdy. Przeszli bez słowa przez stajnię, wyszli na dziedziniec i ruszyli ku bramie. Ta otworzyła się przed nimi i żołnierz imieniem Możliwe przepuścił ich skinieniem dłoni. Uwagę Lostary przyciągnęła bela słomy, która wydawała się migotać i dziwnie rozpływać, lecz Perła pokazał swej towarzyszce, żeby szła za nim. Gdy tylko oddalili się od posiadłości, szpon zaklął cicho. – Potrzebny mi uzdrowiciel – oznajmił. – Prawie nie widać, że utykasz – zauważyła Lostara. – Lata dyscypliny, moja droga. Mam ochotę krzyczeć. Ostatnio użyto przeciwko mnie takiej mocy wtedy, gdy zaatakował mnie ten semkowski demon, bożek. Tych trzech, Gesler, Chmura i Prawda, jest w nich coś dziwnego i nie chodzi tylko o kolor skóry. – Masz jakieś teorie? – Przeszli przez grotę ognia i w jakiś sposób to przeżyli, choć wygląda na to, że Felisin, Baudin i Heboric zginęli. Ich los pozostaje jednak nieznany. Gesler uznał, że nie żyją, ale jeśli tych przybrzeżnych strażników spotkało w grocie coś niezwykłego, dlaczego z tymi, których wyrzuciło na brzeg, nie miałoby być tak samo? – Niestety, nie miałam okazji poznać szczegółów. – Musimy teraz odwiedzić pewien skonfiskowany statek. Po drodze wszystko ci opowiem. Aha, i na drugi raz nie proponuj, że spłacisz czyjś dług... dopóki się nie dowiesz, ile wynosi. A ty następnym razem zostaw tę swoją zarozumiałość pod drzwiami stajni. – Proszę bardzo. – I przestań przejmować kierownictwo. Obrzuciła go uważnym spojrzeniem. – Kazałeś mi użyć mojego uroku, Perła. To nie moja wina, że mam go znacznie więcej niż ty. – Naprawdę? Coś ci powiem. Ten kapral miał szczęście, że weszłaś między nas. Miała ochotę się roześmiać, ale się powstrzymała. – Widzę, że nie zauważyłeś broni, którą trzymał pod łóżkiem. – Broni? A co mnie... – To był dwuręczny krzemienny miecz. Broń T’lan Imassów. Ważył pewnie tyle, co ja. Perła nie odezwał się już ani słowem aż do chwili, gdy dotarli na Silandę. Statek był pilnie strzeżony, lecz najwyraźniej pozwolenia wejścia dla Perły i Lostary już doręczono, gdyż wartownicy bez zbędnych ceregieli wpuścili ich na sfatygowany pokład 300 starej dromony. Potem wszyscy opuścili statek, zostawiając go tylko dla nich dwojga. Lostara rozejrzała się po śródokręciu. Było brudne od błota i pokryte śladami ognia. Grotmaszt otaczała dziwna, nakryta brezentem piramidka. Na maszty wciągnięto nowe żagle i szoty, wyraźnie pochodzące z wielu różnych statków. Perła zatrzymał się u boku kobiety i spojrzał na zakryty wzgórek. Chrząknął cicho. – Wiesz, co to za statek? – zapytał. – Wiem, że to statek – odparła. – Rozumiem. To jest quońska dromona w dawnym, przedimperialnym stylu. Ale większa część masztów i takielunku pochodzi z Ławicy Avalii. Czy wiesz coś o tej wyspie? – To mityczna wyspa położona nieopodal wybrzeża Quon Tali. Pływająca wyspa, zamieszkiwana przez demony i widma. – Wcale nie jest mityczna i rzeczywiście pływa, choć tak naprawdę to zatacza tylko na morzu nieregularne koła. A jeśli chodzi o demony i widma... – podszedł do brezentu – ...nie ma tam nic aż tak przerażającego. Ściągnął zasłonę. I odsłonił odcięte głowy, ułożone w równy stos, wszystkie zwrócone twarzami na zewnątrz. Mrugały powiekami, wpatrując się w Perłę i Lostarę. Było widać lśniące kałuże krwi. – Skoro tak mówisz – wychrypiała kobieta, odsuwając się. Nawet Perła był wyraźnie zmieszany, jakby spodziewał się ujrzeć coś innego. Po długiej chwili wyciągnął rękę i koniuszkiem palca dotknął krwi. – Jeszcze ciepła... – A... ale to niemożliwe. – Czy bardziej niemożliwe niż to, że te cholerstwa zachowały świadomość, a przynajmniej życie? – Wyprostował się i spojrzał na nią, po czym zamachał ekspresyjnie rękami. – Ten statek jest jak magnes. Są w nim całe warstwy czarów, które wsiąkły w drewno kadłuba i przygniatają człowieka ciężarem tysiąca płaszczy. – Naprawdę? Nie czuję tego. Popatrzył na nią i ponownie zwrócił się ku stercie odciętych głów. – Jak widzisz, nie są to demony ani widma. To głównie Tiste Andii. Jest wśród nich również garstka quontaliańskich marynarzy. Chodź, obejrzymy kajutę kapitana. Magia wypływa z niej prawdziwymi falami. – Jaka to magia, Perła? Szpon, który ruszył już w stronę luku, skinął lekceważąco dłonią. – Kurald Galain, Tellann, Kurald Emurlahn, Rashan... – Przerwał nagle i odwrócił się. – Rashan. A ty nic nie czujesz? Wzruszyła ramionami. – Czy tam też są... głowy? Jeśli tak, to chyba wolałabym... 301 – Za mną – warknął. W pełnej czarnego drewna kajucie powietrze było aż gęste od wspomnień przemocy. Na kapitańskim krześle siedział szaroskóry trup o barbarzyńskim wyglądzie, przyszpilony do oparcia potężną włócznią. Inne ciała walały się na podłodze, jakby ktoś je chwycił w garść, zgniótł i odrzucił na bok. Niskie, zagracone pomieszczenie wypełniała słaba, czarodziejska łuna. Wolne od niej były jedynie dziwne plamy na podłodze. Przyjrzawszy się im, Lostara zorientowała się, że to otataralowy proszek. – To nie są Tiste Andii – mruknął Perła. – Na pewno Tiste Edur. Och, kryje się tu mnóstwo tajemnic. Gesler opowiedział mi o załodze, która porusza wiosłami. To bezgłowe ciała. Ci biedni Tiste Andii z pokładu. Ciekawe, kto zabił tych Edur... – Jak to się wiąże z tropem Felisin, Perła? – Była tu, nie? Widziała to wszystko. Ten kapitan miał gwizdek, zawieszony na sznurku na szyi. Wydawał nim rozkazy wioślarzom. Niestety, gwizdek zniknął. – A bez niego statek jest unieruchomiony. Perła skinął głową. – Szkoda, co? Wyobraź sobie statek z załogą, której nie trzeba karmić, która nie potrzebuje odpoczynku i nigdy się nie buntuje. – Możesz go sobie zatrzymać – burknęła Lostara, zwracając się ku drzwiom. – Nienawidzę statków. Zawsze ich nienawidziłam. A ten mam zamiar teraz opuścić. – Nie widzę powodu, by nie zrobić tego samego – poparł ją Perła. – W końcu czeka nas podróż. – Tak? A dokąd? – Silanda wędrowała przez groty między miejscem, gdzie znalazł ją Gesler, a punktem, w którym wróciła do naszego królestwa. O ile dobrze wszystko zrozumiałem, ta trasa wiodła lądem od północnej części Morza Otataralowego aż po Zatokę Areńską. Jeśli Felisin, Heboric i Baudin zeskoczyli z pokładu, mogli równie dobrze pojawić się gdzieś na lądzie na tej linii. – I wylądować w samym środku buntu. – Biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się wcześniej, mogli to uznać za znacznie mniej przerażającą możliwość. – Dopóki nie znalazła ich jakaś banda łupieżców. Dziewiąta Kompania kapitana Keneba miała się zebrać na placu apelowym w trzech kolejnych grupach. Nie otrzymali żadnego ostrzeżenia. Po prostu zjawił się oficer, który kazał im ruszać biegiem na plac. W pierwszym rzucie poszła Pierwsza, Druga i Trzecia Drużyna. To była ciężka piechota, w sumie trzydziestu żołnierzy, obciążonych płytowymi zbrojami, kolczymi naramiennikami, rękawicami, romboidalnymi tarczami, ciężkimi mieczami, przytroczonymi do pleców 302 włóczniami, hełmami z zasłonami, policzkami oraz długimi nakarczkami, a także sztyletami i majchrami u pasa. Następna była piechota morska. Czwarta, Piąta i Szósta Drużyna pod dowództwem Ranala. Za nimi podążała największa część kompanii, średniozbrojna piechota – drużyny od Siódmej do Dwudziestej Czwartej. Ci żołnierze mieli tylko odrobinę lżejsze zbroje niż ciężka piechota, a do tego część z nich umiała władać krótkim łukiem, długim łukiem i włócznią. Każda kompania miała być zdolna działać jako samodzielna jednostka, a w razie potrzeby służyć wsparciem innym. Struna stanął przed swoją Dziewiątą Drużyną, przyglądając się jej uważnie. Po raz pierwszy zebrali się jako niezależny oddział. W równym szyku czekali na przyboczną, nie rozmawiając zbyt wiele. Nie było wśród nich nikogo, kto nie miałby munduru albo broni. Szybko zbliżał się zmierzch i na szczęście robiło się chłodniej. Porucznik Ranal już od pewnego czasu spacerował powoli przed trzema kompaniami piechoty morskiej. Jego gładko wygolone policzki pokrywała cienka warstewka potu. W końcu zatrzymał się na wprost przed Struną. – No dobra, sierżancie – wysyczał. – To twój pomysł, tak? – Poruczniku? – Te cholerne kości palców! Najpierw pojawiły się w twojej drużynie. Nie myśl, że tego nie zauważyłem. A teraz słyszę od kapitana, że to się rozprzestrzeniło na cały legion. Nasi ludzie rabują groby w całym mieście! Coś ci powiem... – Podszedł jeszcze bliżej i kontynuował ochrypłym szeptem – Jeśli przyboczna zapyta, kto jest odpowiedzialny za ten nowy policzek po tym, co wydarzyło się wczoraj, bez wahania wskażę jej ciebie. – Policzek? Poruczniku, jesteś kompletnym idiotą. O, przed bramą pojawiła się grupka oficerów. Sugeruję, byś wracał na swoje miejsce. Ranal odwrócił się z twarzą pociemniałą z wściekłości i zajął pozycję przed drużynami. Przyboczna ruszyła naprzód. Jej świta podążała za nią. Czekał na nią kapitan Keneb. Struna pamiętał go z pierwszego, katastrofalnego przeglądu. Kapitan był Malazańczykiem. Podobno stacjonował w głębi lądu i brał udział w walkach, podczas których zniszczono jego kompanię. Potem uciekł na południe, do Arenu. To nasunęło Strunie pytanie, czy Keneb przypadkiem nie jest tchórzem, który, zamiast zginąć ze swoimi ludźmi, zwiał jako pierwszy. Ostatecznie w ten właśnie sposób wielu oficerów przeżywało swe drużyny. Sierżant nie był zbyt wysokiego zdania o oficerach. Przyboczna zamieniła kilka słów z kapitanem. Keneb odsunął się i zasalutował, zapraszając Tavore do rozpoczęcia przeglądu. Ona jednak podeszła do niego, wyciągnęła rękę i dotknęła czegoś, co nosił na szyi. Struna otworzył szerzej oczy. To cholerna kość palca. Mężczyzna i kobieta wymienili jeszcze kilka słów. Potem przyboczna skinęła głową i 303 ruszyła w stronę drużyn. Była sama. Szła powoli z twarzą pozbawioną wyrazu. Omiotła spojrzeniem zgromadzonych żołnierzy. Struna zauważył, że go poznała, a potem również Mątwę. Po długiej chwili, podczas której całkowicie ignorowała stojącego sztywno na baczność porucznika Ranala, wreszcie zwróciła się w jego stronę. – Poruczniku. – Przyboczna. – Wydaje się, że wśród twoich żołnierzy rozpowszechniło się niestandardowe oporządzenie. Widzę go tu więcej niż w poprzednich kompaniach. – Tak jest, przyboczna. To wbrew moim rozkazom i wiem, kto jest za to odpowiedzialny... – Z pewnością – przerwała mu. – Ale to mnie nie interesuje. Sugeruję jednak, by wprowadzić jakąś jednolitość w tych... ozdobach. Być może najlepiej byłoby je nosić u pasa, symetrycznie do pochwy. Ponadto, napływają do mnie skargi od obywateli Arenu. Powinniśmy przynajmniej przywrócić obrabowane mogiły i grobowce do pierwotnego stanu... w stopniu, w jakim jest to możliwe, oczywiście. – Oczywiście, przyboczna – zgodził się wyraźnie zbity z tropu Ranal. – Mógłbyś też zwrócić uwagę na fakt – dodała z przekąsem Tavore – że obecnie jako jedyny nosisz... niestandardowy mundur Czternastej Armii. Sugeruję, byś uregulował tę sytuację najszybciej jak tylko można, poruczniku. Zwolnij już swoje drużyny. Przekaż też kapitanowi, że może już przyprowadzić średniozbrojną piechotę kompanii. – T... tak jest, przyboczna. Zasalutował. Struna śledził wzrokiem wracającą do swej świty Tavore. Och, świetnie to rozegrałaś, dziewczyno. Gdy Gamet patrzył na zbliżającą się do niego i reszty oficerów przyboczną, pierś wypełniało mu dziwne, bolesne i gwałtowne uczucie. Ten, kto wpadł na taki pomysł, zasługiwał... na cholernego całusa, jak powiedziałby Mątwa. Odwrócili omen. Odwrócili go! Gdy Tavore dotarła na miejsce, zobaczył, że w jej oczach znowu zapłonął ogień. – Pięści Gamet. – Przyboczna? – Czternasta Armia powinna mieć sztandar. – To prawda. – Inspiracją mogą stać się dla nas sami żołnierze. – Zgadzam się, przyboczna. – Zajmiesz się tym? Zdążysz przed jutrzejszym wymarszem? 304 – Zdążę. Z bramy wypadł konny posłaniec. Pędził co koń wyskoczy i ściągnął ostro wodze, gdy tylko zobaczył przyboczną. Gamet przyglądał się mężczyźnie, który zsunął się z siodła i ruszył w jej stronę. Bogowie, tylko nie złe wieści... nie w tej chwili... – Mów – rozkazała Tavore. – Trzy statki, przyboczna – wydyszał posłaniec. – Właśnie dowlokły się do portu. – Mów dalej. – Ochotnicy! Wojownicy! Konie i psy bojowe! W porcie zapanował chaos! – Ilu? – zapytał Gamet. – Trzystu, pięści. – Skąd przybywają, w imię Kaptura? Posłaniec oderwał od nich wzrok, spoglądając na Nula i Nadir. – To Wickanie. – Ponownie spojrzał w oczy Tavore. – Przyboczna! Z Klanu Wron. Wron! Klanu Coltaine’a! 305 Rozdział dziewiąty Nocą przybywają duchy rzekami bólu i wydrapują piasek spod stóp człowieka G’danijskie powiedzenie Dwa bliźniacze długie noże wisiały w wyblakłej, skórzanej uprzęży, ozdobionej spiralnymi wzorami Pardu. Zawieszono je na gwoździu wbitym w jeden z narożnych słupków, pod zdobnym nakryciem głowy z piór, noszonym przez kherahńskich szamanów. Na długim stole ustawionym obok osłoniętego markizą straganu leżało mnóstwo kunsztownie wykonanych przedmiotów z obsydianu, zrabowanych z jakiegoś grobowca. Wszystkie na nowo pobłogosławiono w imieniu bogów, duchów albo demonów. Po lewej, pod stołem, obok bezzębnego właściciela, który siedział ze skrzyżowanymi nogami na wysokim stołku, stała wysoka szafka z suwanymi drzwiami. Muskularny, ciemnoskóry klient przyglądał się przez długi czas obsydianowej broni, nim wreszcie lekkim skinieniem prawej dłoni zasygnalizował handlarzowi, że jest zainteresowany kupnem. – Tchnienie demonów! – pisnął staruszek i z przyprawiającą o dezorientację szybkością wskazał sękatym palcem na liczne kamienne noże. – A te są pocałowane przez Maela. Widzisz, jak wygładziły je wody? Mam też więcej... – A co jest w tej szafce? – zapytał basem klient. – Ach, masz bystry wzrok! Jesteś interpretatorem? Czy może wyczułeś zapach chaosu? Talie, mój mądry przyjacielu! Talie! Ach, czyż się nie przebudziły! Tak, wszystko się odnowiło. Wszystko jest płynne... – Talia Smoków jest zawsze płynna... – Ach, ale nowy Dom! Och, widzę twe zaskoczenie, przyjacielu! Nowy Dom! Jego moc jest ponoć ogromna. Drżenia sięgnęły samych korzeni świata! Spoglądający na handlarza, mężczyzna się skrzywił. – Jeszcze jeden nowy Dom? To z pewnością jakiś szalbierczy miejscowy kult... 306 Staruszek pokręcił głową, spoglądając za plecy swego jedynego klienta, by omieść podejrzliwym spojrzeniem tłum kupujących na targowisku – jeśli można tak było nazwać tę mizerną grupkę. Potem pochylił się bliżej. – Z nimi nie mam nic do czynienia, przyjacielu. Och, dochowuję wierności Dryjhnie, jak wszyscy, niech nikt nie mówi, że jest inaczej! Ale talia nie pozwala na stronniczość, nieprawdaż? Nie, nie, trzeba do niej mieć mądre, zrównoważone oczy i umysł. Tak jest. Dlaczego w tym nowym Domu pobrzmiewa nuta prawdy? Pozwól, że ci to wyjaśnię, przyjacielu. Najpierw pojawiła się nowa nieprzypisana karta, świadcząca, że talia ma teraz władcę. Arbitra, tak? A potem, nagle jak pożar ścierniska, powstał nowy Dom. Czy jest usankcjonowany? Nie wiadomo. Ale nie został natychmiast odrzucony, och, nie, bynajmniej. A interpretatorzy... regularności! Ten Dom będzie usankcjonowany. Żaden z interpretatorów w to nie wątpi! – Jak się nazywa ten Dom? – zapytał klient. – Jaki ma tron? Kto podaje się za jego władcę? – To Dom Łańcuchów, przyjacielu. A jeśli chodzi o pozostałe pytania, nie ma na nie jasnych odpowiedzi. Ascendenty rywalizują ze sobą. Niemniej powiem ci jedno: tron, na którym będzie zasiadał król... ten tron, przyjacielu, jest pęknięty. – Chcesz powiedzieć, że ten Dom należy do Przykutego? – Ehe. Do Okaleczonego Boga. – Inni z pewnością atakują go gwałtownie – z zamyśloną miną wyszeptał mężczyzna. – Można by tak pomyśleć, ale to nieprawda. To ich zaatakowano! Chcesz zobaczyć nowe karty? – Być może wrócę po to później – odpowiedział mężczyzna. – Na razie pokaż mi te tandetne noże, które wiszą na słupku. – Tandetne noże! Ajaj! Nie są tandetne, o nie! – Staruszek obrócił się na stołku, wyciągnął rękę i wziął parę noży. Uśmiechnął się, odsłaniając przeszyty niebieskimi żyłkami język i czerwone dziąsła. – Ich poprzednim właścicielem był zabójca duchów Pardu! Wyciągnął z pochwy jeden z noży. Ostrze było czarne, inkrustowane srebrnym wzorem w kształcie węża, który przebiegał przez całą jego długość. – To nie jest robota Pardu – warknął kupujący. – Powiedziałem „właścicielem”. Masz naprawdę bystry wzrok. Są wickańskie. To łup ze Sznura Psów. – Pokaż mi ten drugi. Handlarz wyjął drugi nóż. Kalam Mekhar mimo woli otworzył szerzej oczy. Szybko odzyskał panowanie nad sobą i zerknął na sprzedawcę. Ten jednak zauważył już jego reakcję i kiwał głową. – Tak, przyjacielu. Tak... Całe ostrze, również czarne, pokrywał wzór pióra, inkrustowany srebrem o 307 bursztynowym odcieniu. Bursztynowym... to dodatek otataralu. Klan Wron. To nie broń zwykłego wojownika. Nie, ten oręż należał do kogoś ważnego. Staruszek schował do pochwy wroni nóż i popukał w drugi palcem. – Jest nasycony. Jak udało się sprzeciwić otataralowi? To proste. Pradawna magia. – Pradawna. Wickańskie czary nie są pradawne. – Och, ale ów nieżyjący już wickański wojownik miał przyjaciela. Weź ten nóż w rękę. Przyjrzyj się uważnie znakowi u podstawy. Zobacz, ogon węża owija się wokół niego... Długi nóż okazał się zdumiewająco ciężki. Wyżłobienia na palce na rękojeści były za duże, ale Wickanin poradził sobie z tym za pomocą grubych skórzanych taśm. Pieczęć odciśnięta w metalu wewnątrz utworzonej z ogona pętli była niewiarygodnie skomplikowana, biorąc pod uwagę rozmiary dłoni, która z pewnością ją wygrawerowała. Fenn. Thelomen Toblakai. Wickanin zaiste miał przyjaciela. Co gorsza, znam ten znak. Doskonale wiem, kto nasycił tę broń. Bogowie na dole, w jakie niezwykłe kręgi wkroczyłem? Nie było sensu się targować. Zbyt wiele już ujawnił. – Podaj swoją cenę – poprosił Kalam, westchnąwszy. Staruszek uśmiechnął się szerzej. – Z pewnością rozumiesz, że ta wspaniała para noży to mój najcenniejszy towar? – Przynajmniej do chwili, gdy zgłosi się po nią syn tego wojownika Wron. Raczej wątpię, by zapłacił ci za nie złotem. Zdejmę ci z głowy tego żądnego zemsty łowcę, więc weź w karby chciwość i podaj cenę. – Tysiąc dwieście. Skrytobójca położył na blacie mały mieszek. Sprzedawca rozwiązał rzemyki i zajrzał do środka. – Te diamenty mają w sobie ciemność – stwierdził po chwili staruszek. – To właśnie ten cień nadaje im wartość i ty świetnie o tym wiesz. – W rzeczy samej, wiem. Wystarczy połowa tego, co jest w środku. – Uczciwy handlarz. – Ehe, to rzadkość. W dzisiejszych czasach lojalność popłaca. Kalam przyglądał się, jak staruszek liczy diamenty. – Widzę, że utrata imperialnego handlu była bolesna. – Bardzo. Ale przez sytuację w G’danisbanie straciłem dwa razy więcej, przyjacielu. – A to dlaczego? – Dlatego że wszyscy są pod B’ridys, oczywiście. Uczestniczą w oblężeniu. – Pod B’ridys? Tą starą górską fortecą? Kogo tam oblegają? – Malazańczyków. Wycofali się z twierdz w Ehrlitanie, Pan’potsun i tutejszej, i zagnano ich między wzgórza. Och, nie można tego porównywać ze Sznurem Psów, ale kilkuset dotarło do fortecy. 308 – I nadal się trzymają? – Ehe. B’ridys taka jest, niestety. Ale idę o zakład, że to już nie potrwa długo. To by było wszystko, przyjacielu. Dobrze schowaj ten mieszek i niech bogowie zawsze kroczą w twoim cieniu. Kalam zabrał noże, starając się ukryć uśmiech. – I w twoim. Tak właśnie się stanie, przyjacielu. Są znacznie bliżej, niż mógłbyś tego pragnąć. Oddalił się kawałek drogi od handlowej ulicy i przystanął, by poprawić rzemienie uprzęży. Poprzedni właściciel był szczuplejszej budowy od niego. Tak jak większość ludzi. Kiedy Kalam skończył, wsunął się w uprząż i nakrył ją telabą. Cięższa broń uwidaczniała się pod tkaniną, wystając spod lewej pachy. Skrytobójca szedł przed siebie niemal bezludnymi ulicami G’danisbanu. Dwa długie noże, oba wickańskie. Ten sam właściciel? Nie wiadomo. Co prawda, w pewnym sensie uzupełniały się nawzajem, ale różnica ciężaru utrudniałaby zadanie każdemu, kto próbowałby walczyć oboma jednocześnie. W dłoni Fenna cięższa broń byłaby tylko małym sztyletem. Nóż był z pewnością wickańskiej roboty, co świadczyło, że nasycenie czarami było przysługą, formą zapłaty. Czy przychodzi mi do głowy jakiś Wickanin, który mógłby na to zasłużyć? No cóż, Coltaine, ale on nosił tylko jeden długi nóż, pozbawiony ozdób. Gdybym tylko wiedział więcej o tym cholernym Thelomenie Toblakai... Oczywiście, wielki mag zwany Bellurdanem Rozbijaczem Czaszek już nie żył. Tak jest, kręgi. I jeszcze ten Dom Łańcuchów. Cholerny Okaleczony Bóg... Kotylion, ty przeklęty durniu. Byłeś obecny przy ostatnim Przykuciu, nieprawdaż? Trzeba było wbić skurczybykowi nóż. Ciekawe, czy Bellurdan też był wtedy obecny? O cholera, zapomniałem zapytać, co się stało z tym zabójcą duchów Pardu... Kręty szlak, prowadzący na południowy zachód od G’danisbanu, został tak wydeptany, że było widać kamienie podłoże. Oblężenie trwało już tak długo, że małe miasto, które dostarczało mu pożywienia, zaczynało głodować. Sytuacja obleganych zapewne była gorsza. B’ridys wykuto w ścianie klifu, co było zakorzenioną tradycją na odhan otaczających Świętą Pustynię. Do fortecy nie wiodła żadna regularna, stworzona przez budowniczych droga. Nie było tu nawet wykutych w skale stopni ani uchwytów, a ukryte za twierdzą tunele sięgały głęboko. Biły w nich źródła dostarczające wodę. Kalam widział B’ridys tylko z zewnątrz. Pierwotni mieszkańcy dawno już opuścili fortecę, co sugerowało, że źródła wyschły. Choć magazyny w podobnych twierdzach zwykle były ogromne, istniało niewielkie prawdopodobieństwo, by malazańscy zbiegowie znaleźli fortecę pełną zapasów. Biedne sukinsyny zapewne konały z głodu. 309 Kalam szedł traktem w zapadającym zmroku. Nie widział na szlaku nikogo i podejrzewał, że karawany z zaopatrzeniem wyjeżdżają z G’danisbanu dopiero nocą, by nie narażać zwierząt pociągowych na upał. Droga już w tej chwili prowadziła pod górę, wspinając się zakosami na stoki wzniesień. Skrytobójca zostawił konia pod opieką Kotyliona w Królestwie Cieni. W oczekujących go zadaniach kluczowe znaczenie będzie miała nie szybkość, lecz działanie z zaskoczenia. Poza tym Raraku była niegościnna dla koni. Większość oddalonych od jej centrum zbiorników wody z pewnością już zanieczyszczono w oczekiwaniu na przybycie armii Tavore. Znał jednak kilka tajemnych źródeł, które niewątpliwie z konieczności zostawiono czyste. Kalam uświadomił sobie, że cała ta kraina jest oblegana – przez nieprzyjaciela, który dopiero ma przybyć. Sha’ik otoczyła się szczelnie Tornadem. Skrytobójca dostrzegał w tej taktyce nutę strachu. Oczywiście, było też jednak możliwe, że sha’ik celowo zachowywała się wbrew oczekiwaniom. Być może chciała wciągnąć Tavore w pułapkę, na Raraku, gdzie jej moc była najpotężniejsza, gdzie jej żołnierze znali teren, a nieprzyjaciel go nie znał. Ale w armii Tavore jest przynajmniej jeden człowiek, który świetnie zna Raraku. Lepiej, żeby podzielił się z nią swoją wiedzą, gdy przyjdzie czas, do cholery. Nadeszła noc i na niebie rozbłysły gwiazdy, ale Kalam wciąż szedł przed siebie. Dźwigał ciężki od prowiantu oraz bukłaków z wodą plecak i choć zrobiło się chłodno, nie przestawał się pocić. Gdy wszedł na kolejne wzgórze, ujrzał ogniska oblegających, widoczne pod wyszczerbionym zarysem, który przesłaniał horyzont. Na urwisku nie paliło się ani jedno światło. Ruszył w dalszą drogę. * Gdy dotarł do obozu, był już późny poranek. Pod wyniosłym klifem, w którym widniała czarna od dymu forteca, ciągnęło się nieregularne półkole rozrzuconych bezładnie namiotów, wozów oraz obmurowanych kamieniami dołów na ogień. Wokół było widać sterty odpadków oraz przepełnione doły latrynowe, które cuchnęły w upale. Zbliżając się do obozowiska, Kalam obserwował je uważnie. Doszedł do wniosku, że oblegających jest około pięciuset. Wielu z nich – sądząc po mundurach – było tubylcami, którzy do niedawna wchodzili w skład malazańskich garnizonów. Już od dłuższego czasu nie przypuszczono szturmu. Zbudowane z drewna prowizoryczne wieże oblężnicze czekały na uboczu. Kalama zauważono, lecz nie próbowano go zatrzymywać. Gdy dotarł na skraj obozu, nikt się nim zbytnio nie zainteresował. Po prostu kolejny wojownik przybył walczyć z Malazańczykami. Przyniósł własny prowiant, by nie stanowić dla nikogo obciążenia, był więc tu mile widziany. Tak jak mówił handlarz z G’danisbanu, cierpliwość oblegających już się wyczerpała. 310 Przygotowywali się do ostatecznego szturmu. Zapewne nie miało do niego dojść dziś, ale z pewnością jutro. Rusztowania zbyt długo pozostawiono bez nadzoru. Sznury wyschły, a drewno popękało. Brygady robocze rozpoczęły naprawy, ale nie śpieszyło się im zbytnio. Ludzie poruszali się ospale w odbierającym siły upale. W obozie panowała aura rozluźnienia, której nie ukrywały nawet przygotowania do ataku. Ognie już pogasły. Szykują się do szturmu tylko po to, by wreszcie z tym skończyć i móc wrócić do domu. Skrytobójca zauważył grupkę żołnierzy stojących nieopodal centrum półkola. Wydawało się, że to stamtąd napływają rozkazy. Najbardziej w oczy rzucał się odziany w zbroję malazańskiego porucznika mężczyzna, który stał z rękami wspartymi na biodrach, dając ochrzan szóstce saperów. Ci oddalili się na chwilę przed przybyciem Kalama, wlokąc się od niechcenia w stronę wież. Porucznik zauważył przybysza. Przymrużył powieki ciemnych oczu, widocznych pod obręczą hełmu. Na łebce widniało godło Pułku Ashockiego. Przed kilku laty stacjonowali w Genabaris. Potem wysłano ich... chyba do Ehrlitanu. Niech Kaptur porwie tych sukinsynów. Sądziłbym, że dochowają wierności. – Przyszedłeś zobaczyć, jak podrzynamy gardła ostatnim? – zapytał porucznik, uśmiechając się twardo. – Świetnie. Wyglądasz mi na zorganizowanego, doświadczonego faceta, a Beru wie, że w tej bandzie jest ich stanowczo za mało. Jak się nazywasz? – Ulfas – odpowiedział Kalam. – To brzmi po barghascku. Skrytobójca wzruszył ramionami, stawiając plecak na ziemi. – Nie jesteś pierwszy, który wyraża taką opinię. – Jeśli chcesz uczestniczyć w tej walce, masz się do mnie zwracać „kapitanie”. – Nie jesteś pierwszy, który wyraża taką opinię... kapitanie. – Jestem kapitan Irriz. Kapitan... w mundurze porucznika. Uważałeś, że w pułku cię nie doceniają, co? – Kiedy zacznie się szturm, kapitanie? – Niecierpliwisz się? Świetnie. Jutro o świcie. Została ich tylko garstka. Jak już dostaniemy się do wejścia na balkonie, to nie powinno potrwać długo. Kalam przyjrzał się fortecy. Balkon był zaledwie wystającą półką skalną, a drzwi były tak wąskie, że dorosły mężczyzna mógłby przez nie przejść jedynie bokiem. – Wystarczy im garstka – mruknął. – Kapitanie – dodał po chwili. Irriz skrzywił się, niezadowolony. – Ledwie tu przyszedłeś i już uważasz się za znawcę? – Przepraszam, kapitanie. Chciałem tylko zwrócić na to uwagę. – No więc właśnie przybyła czarodziejka. Zapewnia, że potrafi wybić dziurę w skale w 311 miejscu, gdzie są te drzwi. Wielką dziurę. O, idzie tu. Zbliżająca się kobieta była młoda, drobna i blada. Była też Malazanką. W odległości dziesięciu kroków zwolniła nagle, a potem zatrzymała się, wbijając w Kalama spojrzenie jasnobrązowych oczu. – Nie wyciągaj tej broni, kiedy jesteś przy mnie – wycedziła. – Irriz, każ temu sukinsynowi się odsunąć. – Sinn? Jest w nim coś podejrzanego? – Podejrzanego? Chyba nie. Ale jeden z jego noży to otataralowa broń. Nagły błysk chciwości, który pojawił się w oczach kapitana, przeszył skrytobójcę lekkim dreszczem. – Naprawdę? Skąd go masz, Ulfas? – Zabrałem go Wickaninowi, którego zabiłem. W Sznurze Psów. W jednej chwili zapadła cisza. Wszystkie twarze zwróciły się w stronę Kalama. Na obliczu Irriza pojawiło się niedowierzanie. – Byłeś tam? – Ehe. I co z tego? Wszyscy wokół wykonali drobne gesty dłońmi i wyszeptali modlitwy. Dreszcz, który czuł Kalam, stał się nagle jeszcze chłodniejszy. Bogowie, to były błogosławieństwa... ale nie błogosławili mnie, tylko Sznur Psów. Co tam się naprawdę wydarzyło, że dało początek czemuś takiemu? – W takim razie, czemu nie jesteś z sha’ik? – zapytał Irriz. – Dlaczego Korbolo miałby pozwolić ci odejść? – Dlatego – warknęła Sinn – że Korbolo Dom jest idiotą, a Kamist Reloe jeszcze większym. Osobiście dziwię się, że po Upadku nie stracił połowy armii. Jaki prawdziwy żołnierz mógłby przełknąć to, co się tam wydarzyło? Ulfas, tak? Zdezerterowałeś z Psobójców Korbola, zgadza się? Kalam wzruszył ramionami. – Postanowiłem poszukać czystszej walki. Kobieta roześmiała się drwiąco, kreśląc na piasku piruet. – I przyszedłeś tutaj? Och, ty głupcze! To takie śmieszne! Takie śmieszne, że aż chce mi się krzyczeć! Straciła rozum. – Nie widzę nic śmiesznego w zabijaniu – odpowiedział. – Choć wydaje mi się dziwne, że masz tak wielką ochotę zabijać swych rodaków, Malazańczyków. Pociemniała na twarzy. – Mam swoje powody, Ulfas. Irriz, chcę z tobą pomówić na osobności. Chodź. Kalam zachował obojętny wyraz twarzy, gdy Irriz wzdrygnął się na jej władczy ton. Potem oficer-renegat skinął głową. 312 – Przyjdę do ciebie za moment, Sinn. – Ponownie spojrzał na skrytobójcę. – Ulfas, chcemy pojmać większość z nich żywcem, żeby dostarczyli nam rozrywki. To będzie kara za upór. Szczególnie zależy mi na ich dowódcy. Nazywa się Milutek... – Znasz go, kapitanie? Irriz wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Byłem w Trzeciej Kompanii Pułku Ashockiego. Milutek dowodzi Drugą. – Wskazał ręką na fortecę. – Czy tym, co z niej zostało. To dla mnie osobista sprawa i właśnie dlatego mam zamiar zwyciężyć. I dlatego chcę wziąć sukinsynów żywcem. Rannych i bezbronnych. Sinn czekała niecierpliwie. Wreszcie się odezwała. – Mam pomysł. Ulfas z tym swoim otataralowym nożem może zneutralizować ich maga. Irriz znowu się uśmiechnął. – Będziesz musiał wejść pierwszy do wyłomu. Co ty na to, Ulfas? „Wchodzimy pierwsi, wychodzimy ostatni”. – To dla mnie nie pierwszyzna, kapitanie. Renegat podszedł do Sinn i oboje się oddalili. Kalam śledził ich wzrokiem. Kapitanie Milutek, nigdy cię nie spotkałem, ale od lat słyniesz jako najwredniejszy oficer w całej malazańskiej armii. A teraz wygląda na to, że jesteś też najbardziej uparty. Znakomicie. Przyda mi się ktoś taki. Znalazł pusty namiot, w którym mógł zostawić ekwipunek. Był pusty dlatego, że jedna z zapiaszczonych ścian zawaliła się, podmyta przez krawędź dołu latrynowego, a teraz nieczystości nasączały powoli ziemię pod jedynym tu dywanem. Kalam położył plecak tuż obok wejściowej klapy, a potem wyciągnął się pod nią, zamykając umysł i zmysły na smród. Zasnął już po chwili. Obudził się w ciemności. W obozie panowała cisza. Skrytobójca wysunął się z telaby, przykucnął i zaczął owijać rzemienie wokół luźnych szat. Potem włożył skórzane rękawice bez palców i owinął sobie głowę czarną tkaniną, tak że było widać tylko oczy. Później wymknął się z namiotu. Kilka ognisk tliło się jeszcze, a w dwóch namiotach w zasięgu jego wzroku paliły się lampy. W prowizorycznej stróżówce siedzieli trzej wartownicy. Wszyscy patrzyli w stronę odległej o około dwadzieścia kroków fortecy. Kalam ruszył naprzód. Ominął bezgłośnie dół latrynowy i podszedł do szkieletów wież oblężniczych. Nie wystawiono tu straży. Irriz zapewne był złym porucznikiem, a teraz jest jeszcze gorszym kapitanem. Skrytobójca podszedł bliżej. I zamarł w bezruchu, gdy u podstawy jednej z wież rozbłysły czary. Wstrzymał oddech na dłuższą chwilę, aż wreszcie nadszedł drugi słaby błysk, który zatańczył na jednej z belek 313 podtrzymujących konstrukcję. Kalam usiadł powoli, skupiając się na obserwacji. Sinn przechodziła powoli od belki do belki. Gdy skończyła z najbliższą wieżą, zajęła się Kiedy pracowała nad ostatnią belką u podstawy drugiej wieży, Kalam wstał i ruszył w jej Uśmiechnął się, słysząc jej ciche przekleństwo. Potem uświadomiła sobie, co się stało, i Kalam powstrzymał ją, wyciągając rękę, uniósł powoli nóż i schował go do pochwy. drugą. W sumie było ich trzy. stronę. Gdy był już blisko, wyciągnął otataralowy nóż. odwróciła się błyskawicznie. Podszedł do niej. – Dziewczyno – wyszeptał po malazańsku – igrasz z naprawdę groźnym gniazdem węży. Otworzyła szeroko oczy, które lśniły w świetle gwiazd niczym sadzawki. – Nie byłam ciebie pewna – odpowiedziała cicho, oplatając się chudymi rękoma. – Nadal nie jestem. Kim jesteś? – Człowiekiem, który zakrada się do wież... żeby osłabić podtrzymujące je belki. Tak samo jak ty. We wszystkich oprócz jednej. Ta trzecia jest najsolidniejsza. Malazańskiej roboty. Chcę ją zachować w dobrym stanie. – To znaczy, że jesteśmy sojusznikami – stwierdziła. Jest bardzo młoda. – Masz wielkie zdolności aktorskie. A także zaskakująco duże umiejętności magiczne, jak na kogoś tak... – Obawiam się, że to tylko pomniejsza magia. Dopiero się uczyłam. – A kto był twoim nauczycielem? – Fayelle. Która teraz jest z Korbolo Domem. Fayelle, która poderżnęła gardła moim rodzicom. Chciała załatwić i mnie, ale się jej wymknęłam i nawet czary nie pomogły jej mnie znaleźć. – I to ma być twoja zemsta? Uśmiech Sinn był bezgłośnym grymasem wściekłości. – To dopiero początek, Ulfas. Chcę ją dorwać. Ale potrzebuję do tego żołnierzy. – Kapitana Milutka i jego kompanii. Wspominałaś, że w tej twierdzy jest mag. Jesteś z nim w kontakcie? Pokręciła głową. – Nie posiadam takich umiejętności. – W takim razie, dlaczego uważasz, że kapitan zgodzi się ci pomóc? – Dlatego że jeden z jego sierżantów jest moim bratem. Przyrodnim. Ale nie wiem, czy jeszcze żyje... Oparł dłoń na jej barku, nie zważając na to, że wzdrygnęła się pod tym dotykiem. – W porządku, dziewczyno. Będziemy pracować razem. Zdobyłaś pierwszego sojusznika. 314 – Dlaczego? Uśmiechnął się niedostrzegalnie pod tkaniną. – Fayelle jest z Korbolo Domem, tak? A ja mam z Korbolem umówione spotkanie. I z Kamistem Reloe. Dlatego wspólnie postaramy się przekonać kapitana Milutka. Zgoda? – Zgoda. Ulga słyszalna w jej głosie przeszyła skrytobójcę ukłuciem bólu. Dziewczyna zbyt długo wędrowała sama drogą śmierci. Potrzebowała pomocy... ale nie było nikogo, kogo mogłaby o nią poprosić. Kolejna osoba osierocona przez ten przeklęty przez Kaptura bunt. Przypomniał sobie chwilę, gdy po raz pierwszy ujrzał te tysiąc trzysta dzieci, które mimo woli uratował miesiące temu, podczas swej poprzedniej wędrówki przez tę krainę. W ich twarzach ujrzałem prawdziwą grozę wojny. Te dzieci żyły jeszcze, gdy padlinożerne ptaki wydłubywały im oczy... Zadrżał. – Co się stało? Wydawało się, że odszedłeś daleko. Spojrzał jej w oczy. – Nie, dziewczyno. Byłem bliżej, niż ci się zdaje. – No więc wykonałam już dziś najważniejsze zadanie. Rankiem Irriz i jego wojownicy nie zdadzą się na wiele. – Tak? A co zaplanowałaś dla mnie? – Nie byłam pewna. Miałam nadzieję, że pójdziesz pierwszy do ataku i szybko cię zabiją. Mag kapitana Milutka nie mógłby się do ciebie zbliżyć. Musiałby cię zostawić żołnierzom z kuszami. – A co z tą dziurą, którą miałaś wybić w ścianie urwiska? – Iluzja. Przygotowywałam się do tego od wielu dni. Sądzę, że potrafię to zrobić. Odważna i zdesperowana. – Dziewczyno, wygląda na to, że twoje zamiary były znacznie ambitniejsze od moich. Ja chciałem tylko przelać trochę krwi i niewiele poza tym. Mówiłaś, że z Irriza i jego ludzi nie będzie zbyt wiele pożytku. Dlaczego? – Zatrułam ich wodę. Kalam pobladł pod osłaniającą jego twarz tkaniną. – Zatrułaś? A czym? – Tralbem. Skrytobójca milczał przez długą chwilę. – Ile go było? – zapytał wreszcie. Wzruszyła ramionami. – Zużyłam wszystko, co miał uzdrowiciel. Cztery fiolki. Powiedział mi kiedyś, że stosuje to do powstrzymywania drżenia, jakie dokucza starym ludziom. Ehe. Kropelkę. 315 – Kiedy to zrobiłaś? – Przed chwilą. – To znaczy, że nikt jeszcze nie pił tej wody. – Może oprócz paru wartowników. – Zaczekaj tu, dziewczyno. Kalam wymknął się bezgłośnie w ciemność. Zatrzymał się nieopodal trzech wartowników. Przedtem siedzieli w swej budce, lecz teraz ją opuścili. Coś jednak się tam ruszało, tuż nad ziemią. Podkradł się bliżej. Trzy postacie wiły się spazmatycznie, wierzgając kończynami. Z ust ciekła im piana, a z wytrzeszczonych oczu zaczynała się sączyć krew. Wszyscy narobili pod siebie. Obok, na plamie mokrego piasku, która szybko znikała pod dywanem ciem płaszczowych, leżał bukłak. Skrytobójca wyjął majcher. Będzie musiał zachować ostrożność. Jeśli dotknie ich krwi, plwociny czy innych płynów ustrojowych, narazi się na podobny los. Wojownicy będą tak cierpieć przez czas, który wyda im się wiecznością. Spazmy będą trwały aż do świtu i dłużej, aż wreszcie serca mężczyzn nie wytrzymają albo zabije ich odwodnienie. To przerażające, ale w przypadku zatrucia tralbem częściej zdarzało się to drugie. Dotarł do najbliższego z mężczyzn i zobaczył w jego lśniących, wilgotnych oczach błysk zrozumienia. Kalam uniósł nóż. W odpowiedzi na ten gest oczy nabrały wyrazu ulgi. Skrytobójca wbił wąską klingę w lewe oko wartownika, unosząc ją ku górze. Ciało zesztywniało, a potem znieruchomiało z pienistym westchnieniem. Szybko powtórzył tę makabryczną procedurę z pozostałymi dwoma. A potem starannie wyczyścił nóż piaskiem. Ćmy płaszczowe opadły na tę scenę z szelestem skrzydeł. Szybko pojawiły się też polujące na nie rhizany. W górze było słychać chrupanie chitynowych pancerzyków. Kalam spojrzał na obóz. Będzie musiał przedziurawić beczki. Ci wojownicy mogli być wrogami imperium, ale zasługiwali na łaskawszą śmierć. Odwrócił się błyskawicznie, słysząc ciche szuranie. Z kamiennego balkonu zwisała lina, po której szybko i niemal bezgłośnie zsuwały się jakieś postacie. Mają obserwatorów. Skrytobójca czekał spokojnie. W sumie było ich trzech. Żaden nie był uzbrojony w nic większego niż sztylet. Ruszyli w jego stronę. Jeden zatrzymał się w odległości całych dwunastu kroków. Ten, który szedł przodem, przystanął przed skrytobójcą. – Kim jesteś, w imię Kaptura? – zapytał, błyskając złotymi zębami. – Malazańskim żołnierzem – wyszeptał w odpowiedzi Kalam. – Czy to wasz mag stoi tam z tyłu? Potrzebna mi jego pomoc. – Mówi, że nie może... 316 – Wiem. Mój otataralowy nóż. Nie musi się do mnie zbliżać. Wystarczy, że opróżni z wody wszystkie beczki w obozie. – A po co? Pięćdziesiąt kroków stąd jest źródło. Napełnią je od nowa. – Macie tu też inną sojuszniczkę – wyjaśnił Kalam. – Zatruła wodę tralbem. Jak wam się zdaje, co zaszkodziło tym biednym skurczybykom? Drugi mężczyzna chrząknął. – Właśnie żeśmy się zastanawiali. To paskudny los, ale zasłużyli sobie na to. Mówię ci, zostawmy tę wodę. – Czemu by nie omówić tej sprawy z kapitanem Milutkiem? To on podejmuje u was decyzje, zgadza się? Mężczyzna skrzywił się. – Nie po to tu zeszliśmy – odezwał się jego towarzysz. – Przyszliśmy po ciebie. Jeśli jest jeszcze jakaś kobieta, ją też zabierzemy. – A po co? – zapytał Kalam. Chciał dodać: „żebyśmy tam zginęli z głodu albo z pragnienia?”, ale zdał sobie sprawę, że żaden z tych żołnierzy nie wygląda na szczególnie wygłodzonego ani odwodnionego. – Macie zamiar tkwić tam po wsze czasy? – Jest nam nieźle – warknął drugi żołnierz. – Moglibyśmy opuścić fortecę w każdej chwili. Ale pytanie brzmi: „co potem”? Dokąd mielibyśmy pójść? Cały kraj łaknie krwi Malazańczyków. – Jakie ostatnie wieści do was dotarły? – zapytał Kalam. – Nie słyszeliśmy nic od chwili opuszczenia Ehrlitanu. O ile nam wiadomo, Siedem Miast nie wchodzi już w skład Imperium Malazańskiego i nikt tu po nas nie przyjdzie. Gdyby mieli przyjść, zrobiliby to już dawno. Skrytobójca przyglądał się przez chwilę dwóm żołnierzom, po czym westchnął. – No dobra, musimy porozmawiać. Ale nie tutaj. Wrócę po dziewczynę, a potem pójdziemy z wami. Pod warunkiem, że wasz mag wyrządzi mi tę przysługę, o którą prosiłem. – To się nam nie opłaci – stwierdził drugi żołnierz. – Złap dla nas Irriza. Chcemy sobie trochę pogawędzić z tym obsranym przez muchy kapralem. – Kapralem? Nie słyszeliście, że teraz jest kapitanem? Jeśli chcecie go dostać, to proszę bardzo. Wasz mag załatwi się z wodą w tych beczkach. Ja wyślę do was dziewczynę. Traktujcie ją życzliwie. Dołączę do was za jakiś czas. – Umowa stoi. Kalam skinął głową i ruszył z powrotem ku miejscu, gdzie zostawił Sinn. Dziewczyna nigdzie nie odeszła, choć, zamiast się ukryć, tańczyła pod jedną z wież. Z wysoko uniesionymi rękami kręciła piruety na piasku, a jej dłonie trzepotały jak skrzydła ćmy płaszczowej. Zbliżając się do niej, skrytobójca syknął ostrzegawczo. Zatrzymała się, zauważyła Kalama i podbiegła ku niemu. 317 – Tak długo cię nie było! Myślałam, że nie żyjesz! I dlatego zaczęłaś tańczyć? – Ja żyję, ale ci trzej wartownicy nie. Nawiązałem kontakt z żołnierzami z fortecy. Zaprosili nas do środka. Wydaje się, że warunki są tam niezłe. Zgodziłem się. – Ale co z jutrzejszym atakiem? – Nie uda się. Posłuchaj, Sinn, oni mogą w każdej chwili niepostrzeżenie opuścić fortecę. Gdy tylko uda się nam przekonać Milutka, będziemy mogli ruszyć na Raraku. A teraz chodź za mną. Tylko cicho. Wrócili do miejsca, w którym czekali imperialni żołnierze. Kalam łypnął spode łba na maga drużyny, ale ten uśmiechnął się w odpowiedzi. – Zrobione. To łatwe, gdy ciebie nie ma w pobliżu. – Świetnie. To jest Sinn. Ona też jest magiem. Idźcie już. – Szczęścia Pani – pożegnał go jeden z żołnierzy. Skrytobójca nie odpowiedział. Odwrócił się i ruszył w stronę obozu. Po chwili wśliznął się do swego namiotu i przykucnął przy torbie. Pogrzebał w niej, wydobył mieszek z diamentami i wybrał przypadkowo jeden z nich. Uniósł klejnot do oczu i przyglądał mu się przez chwilę w półmroku. Wewnątrz diamentu pływały mroczne cienie. Strzeż się cieni przynoszących dary. Wysunął rękę na zewnątrz, wciągnął do środka jeden z płaskich kamieni, które podtrzymywały ściany namiotu, i położył diament na jego zapiaszczonej powierzchni. Kościany gwizdek, który dał mu Kotylion, miał zawieszony na sznurku na szyi. Uniósł go do ust. „Jeśli dmuchniesz mocno, obudzisz wszystkie. Jeśli dmuchniesz cicho, w kierunku jednego z nich, obudzisz tylko tego”. Kalam miał nadzieję, że bóg wiedział, o czym mówi. Oby tylko się nie okazało, że to są zabawki Tronu Cienia. Pochylił się, aż wreszcie gwizdek znalazł się tylko na odległość dłoni od diamentu. I dmuchnął weń lekko. Nie rozległ się żaden dźwięk. Kalam zmarszczył brwi, cofnął gwizdek od ust i przyjrzał mu się uważnie. Te oględziny przerwał cichy brzęk. Diament rozpadł się na błyszczący pył. Z którego wyłonił się wirujący cień. Tak jak się obawiałem. Azalan. Te demony pochodziły z obszarów Królestwa Cienia graniczących z terytorium Aptorian. Widywano je rzadko, a nigdy więcej niż jednego na raz. Nie miały głosu i wydawało się, że nie potrafią opanować żadnego języka. Było tajemnicą, jak Tron Cienia wydaje im rozkazy. Cień wypełnił namiot i opadł na wszystkie sześć kończyn. Kolczasty grzebień wieńczący potężny, garbaty grzbiet ocierał się o tkaninę po obu stronach tyczki. Spod szerokiego, pochyłego czoła pokrytego czarną skórą spoglądały na Kalama niebieskie, aż nazbyt ludzkie 318 oczy. Usta były szerokie, a dolna warga dziwnie wysunięta do przodu, jakby stwór był wiecznie nadąsany. Zamiast nosa miał dwie szczeliny. Rzadka, granatowoczarna grzywa opadała w strąkach do ziemi. Nie było widać żadnych cech płciowych. Na potężnym tułowiu demon nosił skomplikowaną uprząż, z której wystawały różne rodzaje broni. Żadna z nich nie wyglądała jednak na nadającą się do praktycznego wykorzystania. Azalan nie miał stóp. Każda z kończyn była zakończona szeroką, płaską dłonią o krótkich palcach. Ojczyznę tych demonów porastał las i stwory żyły wysoko w splątanych koronach drzew, schodząc na mroczną ziemię tylko wtedy, gdy je wezwano. Wezwano... po to, by je uwięzić w diamentach. Na jego miejscu byłbym zdrowo wkurzony. Demon uśmiechnął się. Kalam odwrócił wzrok, zastanawiając się, jak sformułować życzenie. Złap kapitana Irriza. Żywego, ale zrób to cicho. Będę czekał przy linie. Będzie musiał wyjaśnić to dokładniej, a skoro bestia nie władała językiem... Azalan odwrócił się nagle, marszcząc nozdrza. Opuścił krótki, szeroki łeb, połączony z tułowiem długą muskularną szyją, aż ku tylnej ścianie namiotu. Gdzie ziemia nasiąkła moczem z latryny. Demon cmoknął cicho, odwrócił się i uniósł tylną kończynę. Spod fałdy ciała wysunęły Kalam zatoczył się do tyłu pod wpływem smrodu. Wypadł na zewnątrz i osunął się na Po chwili z namiotu wyszedł demon. Uniósł głowę, by powęszyć, i nagle zniknął w się dwa penisy, po czym na wilgotny dywan polały się bliźniacze strumienie moczu. ręce i kolana, dręczony mdłościami. mroku. Pobiegł w stronę namiotu kapitana. Kalam zdołał zaczerpnąć haust czystego powietrza i stłumił powoli drżenie. – No dobra, piesku – wydyszał cicho. – Widzę, że czytasz w moich myślach. Po chwili przykucnął, wstrzymał oddech, wsunął rękę do namiotu, wyciągnął plecak i powlókł się ku urwisku. Gdy się obejrzał, zauważył, że z wejścia do namiotu biją kłęby dymu bądź pary. Ze środka dobiegało coraz głośniejsze buzowanie ognia. Bogowie, po co komu fiolka tralbu? Ruszył pośpiesznie do wciąż zwisającej z balkonu liny. W miejscu, gdzie przed chwilą stał jego namiot, eksplodowały z hukiem płomienie. Tego trudno byłoby nie zauważyć. Kalam wysyczał przekleństwo i pognał sprintem ku linie. W obozie rozległy się głosy, które przeszły w krzyki, a potem we wrzaski. Każdy z nich kończył się dziwnym, stłumionym piskiem. Skrytobójca zatrzymał się u stóp klifu, złapał obiema dłońmi za linę i zaczął się wspinać. 319 Gdy pokonał połowę drogi, wapienna ściana zadrżała nagle. Posypał się z niej pył. Na dół pomknął deszcz kamyków. Obok Kalama pojawiła się potężna postać, która trzymała się nagiej, poprzeszywanej szczelinami skały. Pod jedną z pach demon trzymał nieprzytomnego, ubranego w nocny strój Irriza. Wydawało się, że azalan płynie w górę ściany, czepiając się falujących wstążek cienia, jakby były żelaznymi szczeblami. Po paru chwilach demon dotarł na balkon i zniknął skrytobójcy z oczu. Kamienna półka zgrzytnęła głośno. Urwisko przeszyły nowe pęknięcia. Kalam podniósł wzrok i zauważył, że cały balkon się osuwa, odpada od ściany. Jego mokasyny ślizgały się szaleńczo na skale, gdy spróbował usunąć się na bok. Potem zobaczył długie, nieludzkie dłonie, które zacisnęły się na krawędzi skalnej półki, utrzymując ją na miejscu. – J... jak, w imię Kaptura... Skrytobójca ponownie ruszył w górę. Po paru chwilach dotarł do balkonu i wciągnął się na półkę. Całą jej długość zajmował azalan. Dwiema dłońmi podtrzymywał krawędź półki, a trzema innymi przyciskał do ściany urwiska nad małym wejściem cienie, które oddzielały się od demona niczym warstwy skóry. Niemal człekokształtne sylwetki wyciągały się gwałtownie, by przysunąć balkon do ściany – i pękały pod straszliwym naporem. Gdy Kalam wdrapał się na półkę, w miejscu gdzie łączyła się ona ze skałą, rozległ się głośny zgrzyt i cały balkon osunął się o szerokość dłoni. Skrytobójca pognał ku ukrytemu we wnęce wejściu. W mroku widniała wykrzywiona w grymasie strachu twarz maga drużyny. – Cofnij się! – wysyczał Kalam. – To przyjaciel! Balkon runął w tej samej chwili, gdy skrytobójcę wciągnięto do korytarza. Obaj mężczyźni potknęli się o nieruchome ciało Irriza. Nagle wszystko zadrżało. Na dole rozległ się gromki łoskot. Jego echa nie cichły przez długi czas. Azalan wlazł do tunelu, uśmiechając się szeroko. W niewielkiej odległości w korytarzu przycupnęła drużyna żołnierzy. Sinn obejmowała ramieniem jednego z nich. To pewnie jej przyrodni brat – pomyślał Kalam, wstając powoli. Jeden z żołnierzy, których skrytobójca spotkał już wcześniej, ruszył w jego stronę. Ominął Kalama i – z nieco większą trudnością – azalana, po czym podszedł do wyjścia. – Na dole jest spokojnie, sierżancie – zawołał po chwili. – Ale w obozie panuje chaos. Nie widzę nikogo... Drugi znany już Kalamowi żołnierz zmarszczył brwi. – Nikogo, Dzwon? – Aha. Chyba wszyscy uciekli. 320 Kalam nic nie mówił, choć żywił pewne podejrzenia. We wszystkich tych cieniach w posiadaniu demona było coś, co... Mag drużyny wreszcie zrzucił z siebie nieprzytomnego Irriza. – Masz cholernie przerażającego przyjaciela – powiedział skrytobójcy. – To nie jest imperialny demon. Z Królestwa Cieni? – To tymczasowy sojusznik – odparł Kalam, wzruszając ramionami. – Jak bardzo tymczasowy? Kalam spojrzał na sierżanta. – Dostaliście Irriza. I co zamierzacie z nim zrobić? – Jeszcze nie zdecydowaliśmy. Dziewczyna mówi, że masz na imię Ulfas. Czy to prawda? To imię genabackańskiego Barghasta. Czy nie było takiego wodza wojennego? Zabito go w Czarnym Psie. – Nie mogłem powiedzieć Irrizowi, jak się naprawdę nazywam, sierżancie. Jestem Podpalaczem Mostów. Kapral Kalam Mekhar. Zapadła cisza. Po chwili mag westchnął. – Czy nie wyjęto was spod prawa? – To była zmyłka, jeden z licznych forteli cesarzowej. Dujek musiał mieć na pewien czas wolną rękę. – No dobra – rzucił sierżant. – Nie ma znaczenia, czy mówisz prawdę, czy nie. Słyszeliśmy o tobie. Jestem sierżant Postronek. Nasz mag kompanii to Ebron. A to są Dzwon i kapral Odprysk. Kapral był przyrodnim bratem Sinn. Twarz młodzieńca nic nie wyrażała. Z pewnością znieczulił go szok wywołany nagłym pojawieniem się siostry. – A gdzie jest kapitan Milutek? Sierżant skrzywił się. – Reszta kompanii... to, co z niej zostało, czeka na dole. Kapitana i porucznika utraciliśmy przed kilkoma dniami. – Utraciliście? A jak do tego doszło? – Hmm, wpadli do szybu studni. Utopili się. Tak przynajmniej stwierdził Ebron, kiedy zlazł na dół, żeby zbadać sytuację. To jest podziemna rzeka, bardzo wartka. Biednych skurczybyków porwał nurt. – Jak to się stało, że dwaj ludzie wpadli do szybu studni, sierżancie? Mężczyzna odsłonił złote zęby. – Pewnie chcieli go zbadać. No więc, kapralu, wygląda na to, że jestem starszy stopniem. W gruncie rzeczy jestem tu jedynym sierżantem. A skoro nie wyjęto cię spod prawa, to znaczy, że nadal jesteś żołnierzem imperium. A jako żołnierz imperium... – Tu mnie masz – mruknął Kalam. 321 – Na razie przydzielę cię do mojej dawnej drużyny. Masz więcej lat służby od kaprala Odpryska, więc ty będziesz nią dowodził. – A jaki jest jej stan? – Odprysk, Dzwon i Kulas. Dzwona już znasz. Kulas siedzi na dole. Złamał sobie nogę podczas skalnej lawiny, ale szybko wraca do zdrowia. W całej Drugiej Kompanii Pułku Ashockiego zostało pięćdziesięciu jeden żołnierzy. – Wygląda na to, że oblegający zniknęli – zauważył Kalam. – Przez czas, gdy siedzieliście tu zamknięci, na świecie zaszły pewne zmiany, sierżancie. Chyba powinienem wam powiedzieć wszystko, co wiem. Istnieją inne możliwości niż czekanie w tej fortecy, choćby nawet była wyjątkowo przytulna, aż wszyscy umrzecie ze starości... albo utoniecie w niewyjaśnionych okolicznościach. – Ehe, kapralu. Wysłucham twojego raportu. A jeśli będę chciał kogoś zapytać o radę, co robić dalej, będziesz pierwszy w kolejce. Na razie zatrzymaj swoje opinie dla siebie. Pora schodzić na dół. Sugeruję też, byś znalazł jakąś smycz dla tego cholernego demona. I powiedz mu, żeby przestał się uśmiechać. – Będziesz musiał sam mu to powiedzieć, sierżancie – wycedził Kalam. – Imperium Malazańskie nie potrzebuje sojuszników z Królestwa Cienia! – warknął Ebron. – Pozbądź się go! Skrytobójca zerknął na czarodzieja. – Jak już mówiłem, na świecie zaszły zmiany, magu. Sierżancie Postronek, jeśli chcesz, możesz spróbować założyć temu azalanowi obrożę. Powinienem jednak cię ostrzec, nawet jeśli nie prosisz mnie o radę, że, choć te dziwne tykwy, patelnie i sękate kije, które bestia ma przytroczone do pasów, nie wyglądają na broń, azalan przed chwilą wykończył z górą pięciuset rebelianckich wojowników. A ile czasu mu to zajęło? Może z pięćdziesiąt uderzeń serca. A czy on spełnia moje polecenia? To kwestia, nad którą warto się zastanowić, nie sądzisz? Postronek przyglądał się Kalamowi przez dłuższą chwilę. – Grozisz mi? – Sierżancie, dosyć długo pracowałem sam – zaczął cicho skrytobójca – i moja skóra zrobiła się cienka. Przejmę twoją drużynę. Będę nawet wykonywał twoje rozkazy, chyba że okażą się idiotyczne. Gdybyś miał z tym jakiś problem, to możesz go omówić z moim sierżantem, kiedy go zobaczysz. To będzie Sójeczka. Poza cesarzową to jedyny człowiek, przed którym odpowiadam. Chcesz zrobić ze mnie użytek? Świetnie. Będziesz mógł korzystać z moich usług... przez pewien czas. – On wykonuje jakąś tajną misję – mruknął Ebron. – Podejrzewam, że dla cesarzowej. Zapewne wrócił do Szponu. W końcu tam zaczął, nie? Postronek zamyślił się na chwilę, po czym wzruszył ramionami i odwrócił się. – Łeb mnie od tego wszystkiego boli. Schodzimy na dół. 322 Kalam śledził wzrokiem przepychającego się między stojącymi w korytarzu żołnierzami sierżanta. Coś mi mówi, że to nie będzie przyjemne. Sinn postawiła taneczny krok. Nad horyzontem pojawił się zamazany miecz z ciemnego żelaza, ogromna, sina klinga, która wciąż rosła, przeszywana błyskami. Wiatr osłabł. Wydawało się, że leżąca na drodze czubka miecza wyspa w ogóle się nie zbliża. Nożownik podszedł do jedynego masztu i zaczął zwijać łopoczący żagiel. – Przejmę na chwilę wiosła – zaproponował. – Zajmiesz się sterem? Apsalar wzruszyła ramionami i przeszła na rufę. Sztorm nadal znajdował się za Ławicą Avalii. Wydawało się, że niebo nad wyspą zawsze spowijają ciężkie, nieruchome chmury. Pomijając stromy brzeg, nie było widać żadnych wzniesień, a las złożony z cedrów, sekwoi i jodeł wyglądał na nieprzebyty. Pnie drzew spowijał wieczny mrok. Nożownik jeszcze przez chwilę wpatrywał się w wyspę, po czym ocenił tempo, w jakim zbliżał się sztorm. Usiadł na ławie za masztem i złapał za wiosła. – Może zdążymy – stwierdził, zanurzając wiosła w ciemnej wodzie. – Sztorm rozproszy się na wyspie – zapowiedziała Apsalar. Spojrzał na nią spod przymrużonych powiek. Po raz pierwszy od wielu dni powiedziała cokolwiek bez nalegań z jego strony. – Wiesz co, może i przepłynąłem cholerny ocean, ale nadal nic nie wiem o morzu. Dlaczego wyspa, na której nie ma ani jednej góry, miałaby rozproszyć taki sztorm? – To nie jest zwyczajna wyspa – wyjaśniła. – Ach, rozumiem. Umilkł. Jej wiedza pochodziła ze wspomnień Kotyliona, co wydawało się wzbogacać cierpienia Apsalar o kolejną warstwę. Bóg znowu był z nimi. Wciąż nękała ich jego obecność. Nożownik opowiedział jej o widmowym objawieniu, powtórzył słowa, które usłyszał z jego ust. Źródłem niepokoju dziewczyny – i jej z trudem ukrywanej wściekłości – wydawał się fakt, że bóg postanowił zwerbować Nożownika. Od samego początku nie spodobało się jej nowe imię, które przybrał, a myśl, że stał się sługą boskiego patrona skrytobójców najwyraźniej raniła ją głęboko. Zrozumiał teraz, że był naiwny, sądząc, że zbliży ich to do siebie. Apsalar nie czuła się szczęśliwa na swej ścieżce. Ta świadomość wstrząsnęła Daru. Była brutalnym, zimnym zabójcą, ale nie czerpała z tego przyjemności ani satysfakcji. Nożownik sądził ongiś, że kompetencja sama dla siebie jest nagrodą, że umiejętności same się usprawiedliwiają, stwarzając głód, którego zaspokojenie zadowala. Że każdego pociąga to, w czym jest biegły. Ostatecznie, w Darudżystanie jego złodziejskie eskapady wcale nie brały się 323 z konieczności. Nie cierpiał głodu na ulicach miasta, nie był ofiarą okrutnej rzeczywistości. Kradł tylko dla przyjemności i dlatego że był w tym dobry. Przyszłość mistrza złodziejskiego fachu wydawała mu się godnym celem, a w jego oczach zdobyta w ten sposób sława niczym Apsalar jednak próbowała go przekonać, że kompetencja nie jest usprawiedliwieniem. Że Dlatego właśnie toczyli teraz ze sobą bezgłośną wojnę, w której bronią były milczenie i się nie różniła od szacunku. konieczność narzuca wybór drogi i w jej sercu nie ma cnoty. trudne do odczytania miny. Stękał z wysiłku przy wiosłach. Fale były coraz wyższe. – Mam nadzieję, że się nie mylisz – rzekł. – Przydałoby się nam schronienie... chociaż, sądząc z tego, co mówił Sznur, mieszkańcy Ławicy Avalii mają kłopoty. – To Tiste Andii Anomandera Rake’a – oznajmiła Apsalar. – Osiedlił ich tu, by strzegli Tronu. – Pamiętasz, czy Tancerz – albo Kotylion – kiedyś z nimi rozmawiał? Skierowała na chwilę na niego ciemne oczy, lecz zaraz odwróciła wzrok. – To była krótka konwersacja. Ci Tiste Andii stanowczo zbyt długo żyli w izolacji. Ich władca zostawił ich tam i nigdy nie wrócił. – Nigdy? – Zaszły pewne... komplikacje. Ten brzeg nie jest gościnny. Popatrz sam. Wciągnął wiosła do łodzi i odwrócił się. Brzeg był linią matowoszarego piaskowca. Fale wyrzeźbiły w nim szereg warstw i skalnych półek. – Dopłyniemy do niego z łatwością, ale rozumiem, co masz na myśli. Nie da się wciągnąć łodzi na brzeg, a jeśli ją przycumujemy, mogą uszkodzić ją fale. Masz jakieś sugestie? Sztorm – albo wyspa – zaczerpnął tchu, szarpiąc żaglem. Szybko zbliżali się do skalistego brzegu. Podniebne łoskoty rozbrzmiewały coraz bliżej. Nożownik zauważył, że wierzchołki drzew zakołysały się nagle pod wpływem gwałtownego powiewu, a chmury nad wyspą wyciągnęły się w długie, kręte wstęgi. – Nie mam – odpowiedziała po chwili Apsalar. – Jest jeszcze inny problem. Prądy. Dopiero teraz zauważył, że wyspa rzeczywiście jest dryfującą ławicą, niepołączoną z morskim dnem. Wzdłuż całej linii brzegowej kipiały wiry. Woda wpływała pod spód i wypływała z powrotem. – Beru, broń nas – mruknął Nożownik – to nie będzie łatwe. Apsalar naprowadziła łódź na kurs równoległy do brzegu. – Szukaj półki położonej tuż nad wodą! – zawołała. – Może uda się nam wciągnąć na nią łódź. Nożownik nie odpowiedział. Potrzeba by do tego co najmniej czterech silnych mężczyzn. Ale przynajmniej dotrzemy na brzeg cali i zdrowi. 324 Zmienne prądy ciskały łodzią z boku na bok. Młodzieniec zerknął za siebie i zobaczył, że Apsalar szarpie się z rumplem. W niezliczonych warstwach i pofałdowaniach szarego piaskowca można było odczytać historię nieustannych zmian poziomu morza. Nożownik nie miał pojęcia, jak wyspa może się utrzymywać na wodzie. Jeśli odpowiedzialne za to były czary, ich moc musiała być ogromna. Mimo to wydawało się, że są dalekie od doskonałości. – Tam! – zawołał nagle, wskazując na miejsce, w którym falisty brzeg opadał, przechodząc w płaską półkę, wystającą zaledwie o dłoń nad spienione wody. – Przygotuj się – poleciła Apsalar, na wpół podnosząc się z ławy. Przeszła na dziób, trzymając w lewym ręku zwój liny. Nożownik przygotował się do skoku na półkę. Gdy się zbliżyli, zauważył, że jest cienka i mocno podmyta przez fale. Byli już blisko. Młodzieniec skoczył. Wylądował na obu nogach, uginając kolana. Rozległ się donośny trzask i kamień zniknął spod jego obutych w mokasyny stóp. Kostki omyła mu zimna woda. Daru stracił równowagę i z krzykiem runął do tyłu. Łódź odpłynęła na bok na fali, która powstała, gdy półka wpadła do wody. Nożownik zanurzył się w głębinę i w tej samej chwili nasunął się nad niego inkrustowany kadłub. Prąd wciągnął go w lodowatą ciemność. Chłopak walnął lewą piętą o skałę wyspy, lecz gruba warstwa wodorostów złagodziła uderzenie. Z przerażającą szybkością spadał w otchłań. Potem skalna ściana zniknęła i prąd wciągnął go pod wyspę. Głowę wypełniał mu szum płynącej wartko wody. Ostatni haust powietrza znikał szybko z jego płuc. Coś twardego uderzyło go w bok – fragment kadłuba wciągnięty w głębinę przez prąd. Ich łódź wywróciła się do góry dnem i roztrzaskała. Apsalar była gdzieś tu razem z nim albo udało się jej przeskoczyć na twardy piaskowiec. Miał nadzieję, że prawdą jest to drugie, że nie utoną oboje, bo wiedział już, że on sam nie uniknie tego losu. Wybacz, Kotylionie. Mam nadzieję, że nie oczekiwałeś ode mnie zbyt wiele. Znowu uderzył o kamień. Prąd powlókł go po nim, a potem uniósł. Nożownik stracił nagle kontakt ze skałą. Młócił wściekle kończynami w nieruchomej wodzie. W głowie huczało mu bijące głośno tętno. Zrodzona z dezorientacji panika szerzyła się w nim niczym ogień. Wyciągnął rękę po raz ostatni. I jego prawa dłoń przeszyła powietrze. Po chwili wynurzył głowę nad powierzchnię. Lodowate powietrze, które wypełniło mu płuca, było słodkie jak miód. Panowała tu całkowita ciemność i nie słyszał ech własnego oddechu. Wydawało się, że jego odgłosy nikną gdzieś w dali. Zawołał Apsalar, ale nie usłyszał odpowiedzi. 325 Szybko ogarniało go odrętwienie, popłynął więc w przypadkowo wybranym kierunku. I po chwili uderzył o skalną ścianę, porośniętą grubą warstwą śliskich, wilgotnych wodorostów. Sięgnął ręką w górę, ale nie wyczuł jej końca. Popłynął wzdłuż ściany. Jego kończyny były coraz słabsze, ogarniała go śmiercionośna apatia. Płynął dalej, czując, jak opuszcza go wola. Nagle Nożownik dotknął wyciągniętą dłonią płaskiej półki. Zarzucił na nią obie ręce. Nogi ciążyły mu, znieczulone od zimna. Jęknął głośno, próbując wygramolić się z wody, ale tracił już siły. Osuwał się powoli, żłobiąc palcami w wodorostach głębokie ślady. Wtem za barki chwyciły go czyjeś dłonie, złapały przemoczoną tkaninę w twardym jak żelazo uścisku. Poczuł, że ktoś wyciąga go z wody, a potem kładzie na półce. Nożownik leżał bez ruchu. Łkał, a jego ciałem wstrząsało drżenie. Po dłuższej chwili usłyszał ciche potrzaskiwanie, które zdawało się dobiegać ze wszystkich stron. Zrobiło się cieplej, a ciemność stopniowo rozproszyło blade światło. Daru przetoczył się na bok. Spodziewał się, że zobaczy Apsalar, lecz stał nad nim stary mężczyzna. Był niezwykle wysoki, włosy miał białe i długie, a brodę również białą, mimo że jego skóra była czarna jak heban. Oczy starca lśniły barwą ciemnego bursztynu. Wstrząśnięty Nożownik zdał sobie sprawę, że to one są tu jedynym źródłem światła. Wszędzie wokół wodorosty schły i kurczyły się w falach gorąca promieniujących od nieznajomego. Półka miała tylko kilka kroków szerokości. Po obu stronach wąskiej wypustki śliskiego kamienia wznosiły się pionowe ściany. Daru odzyskiwał stopniowo czucie w nogach, a z jego ubrania buchały kłęby pary. Usiadł z wysiłkiem. – Dziękuję, panie – rzekł po malazańsku. – W jeziorku pływa mnóstwo szczątków twej łodzi – poinformował go mężczyzna. – Pewnie zechcesz odzyskać przynajmniej część z nich. Nożownik odwrócił się, by spojrzeć na wodę, lecz nic tam nie zobaczył. – Miałem towarzyszkę... – Dotarłeś tu sam. Bardzo możliwe, że twoja towarzyszka utonęła. Tylko jeden prąd przynosi ofiary w to miejsce. Inne prowadzą do śmierci. Na całej wyspie jest tylko jedna przystań, a wy jej nie znaleźliście. Rzecz jasna, trupów nie ma ostatnio zbyt wiele, bo Przemawiał urywanym głosem, jakby rzadko go używał. W jego postawie wyczuwało się Utonęła? Sądzę, że raczej dopłynęła do brzegu. Nie dla Apsalar niesławny koniec, Nie była nieśmiertelna i jak każdy pozostawała narażona na okrutną obojętność świata. jesteśmy daleko od zamieszkanych krajów, a handel się właściwie skończył. niepewność. którego ja ledwie uniknąłem. Ale z drugiej strony... Odepchnął chwilowo od siebie tę myśl. 326 – Odzyskałeś już siły? Nożownik uniósł wzrok. – Jak mnie znalazłeś? Mężczyzna wzruszył ramionami. – To moje zadanie. Jeśli możesz chodzić, to pora stąd odejść. Daru wstał. Jego ubranie już niemal wyschło. – Posiadłeś niezwykłe umiejętności – zauważył. – Nazywam się... Nożownik. – Możesz mnie zwać Daristem. Nie zwlekajmy. Już sama obecność życia w tym miejscu grozi jego obudzeniem. Stary Tiste Andii zwrócił się ku skalnej ścianie. Na jego gest pojawiły się w niej drzwi, za którymi było widać wiodące w górę kamienne schody. – To, co ocalało z rozbicia się twej łodzi, czeka na ciebie na górze, Nożownik. Chodź. Daru ruszył za Daristem. – Obudzeniem? Kto mógłby się obudzić? Mężczyzna nie odpowiedział. Stopnie były wytarte i śliskie. Wydawało się, że strome schody ciągną się bez końca. Zimna woda pozbawiła Nożownika sił i młodzieniec z każdą chwilą szedł coraz wolniej. Darist kilkakrotnie musiał się zatrzymywać, by na niego zaczekać. Nie odzywał się jednak, a jego twarz nic nie wyrażała. W końcu wyszli do poziomego korytarza. Wzdłuż ścian biegły tu kolumny z cedrów o szorstkiej korze. Pod ostrą wonią drewna wyczuwało się zaduch wilgoci i stęchlizny. Nigdzie nie było nikogo widać. – Darist – spytał w pewnej chwili Nożownik – czy nadal jesteśmy pod ziemią? – Tak, ale na razie nie wejdziemy wyżej. Wyspę zaatakowano. – Kto to zrobił? Co z Tronem? Darist zatrzymał się i odwrócił nagle. Blask w jego oczach nabrał większej głębi. – Byłem nieostrożny, nie zadając tego pytania. Co cię sprowadza na Ławicę Avalii, człowieku? Nożownik zawahał się. Obecni władcy Cienia i Tiste Andii nie darzyli się miłością. Kotylion z całą pewnością nie sugerował, by nawiązali kontakt z Dziećmi Ciemności. W końcu zostawiono je tu po to, by nikt nie zasiadł na prawdziwym Tronie Cieni. – Przysłał mnie tu mag... uczony, którego prowadzone przezeń badania przywiodły do wniosku, że wyspie i wszystkiemu, co się na niej znajduje, zagraża niebezpieczeństwo. Pragnie odkryć naturę owej groźby. Darist milczał przez chwilę. Jego poorana bliznami twarz nic nie wyrażała. – A jak się nazywa ten uczony? – zapytał wreszcie. – Hmm, Baruk. Znasz go? Mieszka w Darudżystanie. – Nie interesuje mnie świat leżący poza tą wyspą – odpowiedział Tiste Andii. 327 I właśnie dlatego masz kłopoty, starcze. Kotylion miał rację. – Tiste Edur wrócili, zgadza się? Chcą odzyskać Tron Cieni. Ale to Anomander Rake tu was zostawił, powierzył wam... – On jeszcze żyje, tak? Jeśli umiłowany syn Matki Ciemności jest niezadowolony z tego, jak wykonaliśmy powierzone zadanie, musi się tu zjawić i powiedzieć nam to osobiście. To nie jakiś ludzki mag cię tu przysłał, nieprawdaż? Czy klękasz przed władcą Dragnipura? Czy postanowił on ponownie przyznać się do krwi Tiste Andii? Czy wyrzekł się krwi smoka? – Nie wiem, jak... – Czy wygląda teraz jak stary mężczyzna? Znacznie starszy ode mnie? Ach, czytam prawdę w twej twarzy. Nie wygląda. Możesz do niego wrócić i powiedzieć... – Chwileczkę! Ja nie służę Rake’owi! To prawda, że go widziałem, nawet całkiem niedawno, i wyglądał młodo, ale nie klęknąłem przed nim. Kaptur wie, że był wtedy na to zbyt zajęty! Walczył z demonem i nie miał czasu ze mną rozmawiać! Nasze drogi skrzyżowały się ze sobą tylko ten jeden raz. Nie mam pojęcia, o co ci chodzi, Darist. Przykro mi. A już z całą pewnością nie jestem w stanie go odszukać i przekazać mu czegoś od ciebie. Tiste Andii przyglądał się Nożownikowi jeszcze przez chwilę, po czym odwrócił się i ruszył w dalszą drogę. Daru podążał za nim. Jego myśli ogarnął zamęt. Przyjmując zlecenie od boga, nie zastanawiał się nad tym zbytnio, ale im dalej zapuszczał się na tej ścieżce, tym bardziej czuł się pozbawiony znaczenia. Spory między Anomanderem Rakiem a tymi Tiste Andii z Ławicy Avalii... no cóż, to nie był jego interes. Plan przewidywał, że zakradną się na wyspę niepostrzeżenie, by się przekonać, czy Edur ją odnaleźli. Młodzieniec nie miał pojęcia, co Kotylion zrobi z podobną wiedzą. Pewnie powinienem się nad tym zastanowić. Do cholery, Nożownik, Crokus z pewnością zadałby kilka pytań! Mowri wie, że wahałby się znacznie dłużej, zanim przyjąłby propozycję Kotyliona. O ile w ogóle by się zgodził! Nowa osobowość narzucała mu pewne ograniczenia. Sądził, że zdobędzie dzięki niej wolność, ale teraz zaczynało wyglądać na to, że to Crokus był naprawdę wolny. Co prawda, wolność nie zapewniała szczęścia. Być wolnym znaczyło żyć bez odpowiedzialności, lojalności oraz nacisku. Ach, przygnębienie wypaczyło mój punkt widzenia. Przygnębienie i groźba prawdziwej żałoby, która jest coraz bliżej... ale nie, ona na pewno żyje. Jest gdzieś na górze. Na wyspie zaatakowanej... – Darist, zaczekaj chwilkę, proszę. Mężczyzna zatrzymał się. – Nie widzę powodu, by odpowiadać na twoje pytania. – Niepokoję się... o moją towarzyszkę. Jeśli żyje, jest gdzieś nad nami, na powierzchni. Powiedziałeś, że was zaatakowano. Obawiam się o jej... 328 – Wyczuwamy obecność obcych, Nożownik. Nad nami są Tiste Edur. Nie ma tam nikogo więcej. Twoja towarzyszka utonęła. Nie ma sensu trzymać się nadziei. Daru usiadł nagle. Czuł się niedobrze. Serce waliło mu z bólu. I rozpaczy. – Śmierć nie jest najgorszym losem – ciągnął stojący nad nim Darist – Jeśli ta kobieta była twoją przyjaciółką, będzie ci brakowało jej towarzystwa, i to jest prawdziwym źródłem twego smutku. Żal ci samego siebie. Moje słowa mogą wzbudzić twe niezadowolenie, ale mówię to z doświadczenia. Przeżyłem śmierć wielu współbraci i opłakuję miejsce zajmowane przez nich w moim życiu. Ale podobne straty czynią tylko łatwiejszym mój nadchodzący zgon. Nożownik podniósł wzrok, spoglądając na Tiste Andii. – Darist, wybacz, może i jesteś stary, ale jesteś też cholernym durniem. Zaczynam rozumieć, dlaczego Rake cię tu zostawił, a potem o tobie zapomniał. A teraz łaskawie się zamknij, dobra? Wstał. Czuł się zupełnie pusty, ale nie zamierzał poddać się rozpaczy, która go ogarniała. Tak właśnie postąpili ci Tiste Andii. Ulegli rozpaczy. – Twój gniew nie może mi zaszkodzić – oznajmił Darist. Odwrócił się i wskazał na dwuskrzydłowe drzwi na wprost przed nimi. – Za tymi drzwiami będziesz mógł odpocząć. Czekają tam też na ciebie szczątki łodzi. – Czy nie powiesz mi nic o bitwie, która się toczy na górze? – A co mógłbym ci powiedzieć, Nożownik? Przegraliśmy. – Przegraliście! Ilu was jeszcze zostało? – Tutaj, w Twierdzy, gdzie stoi Tron, tylko ja. Lepiej wypocznij. Wkrótce będziemy mieli towarzystwo. Kości Onracka drżały od ech wściekłego wycia, choć T’lan Imass wiedział, że jego towarzysz nic nie słyszy. To były krzyki duchów. Dwóch duchów uwięzionych w ogromnych posągach bestii, które stały na równinie przed nimi. Spowijające niebo chmury rozproszyły się, a ich coraz delikatniejsze wstęgi szybko znikały. Na niebie było widać trzy księżyce i dwa słońca. Barwa światła zmieniała się, gdy księżyce kołysały się na niewidocznych sznurkach. Onrackowi przemknęło przez głowę, że znalazł się w niezwykłym, niepokojącym świecie. Burza się skończyła. Przeczekali ją ukryci po zawietrznej stronie niewielkiego wzgórza. Wicher tłukł w kolosalne posągi, zawodził na usianych gruzem ulicach położonych dalej ruin miasta. Powietrze po burzy było przesycone parą. – Co widzisz, T’lan Imassie? – zapytał Trull, który przykucnął zwrócony plecami do gigantycznych konstrukcji. Martwiak wzruszył ramionami, przerywając długą kontemplację posągów. – Kryją się tu jakieś tajemnice... i podejrzewam, że wiesz o nich więcej ode mnie. 329 Tiste Edur obrzucił go ironicznym spojrzeniem. – To nie wydaje się prawdopodobne. Co ci wiadomo o Ogarach Cienia? – Bardzo niewiele. Ich droga tylko raz skrzyżowała się z drogą T’lan Imassów Logrosa. To było bardzo dawno temu, w czasach Pierwszego Imperium. Jest ich siedem. Służą nieznanemu panu i niosą zniszczenie. Trull uśmiechnął się dziwnie. – Mówisz o ludzkim imperium czy o waszym? – zapytał. – Niewiele wiem o ludzkim imperium, które nosiło tę nazwę. Dotarliśmy do jego serca tylko raz, Trullu Sengar, po to, by położyć kres chaosowi wywołanemu przez jednopochwyconych i d’iversów. Podczas tej rzezi Ogary się nie pojawiły. – Onrack raz jeszcze spojrzał na jedną z ogromnych kamiennych bestii. – Rzucający kości wierzą – zaczął z namysłem – że stworzenie podobizny ducha lub boga oznacza uwięzienie w niej jego istoty. Sam akt układania kamieni na sobie oznacza uwięzienie. Podobnie jak granice mocy śmiertelnika mogą wyznaczać ściany jego chaty, tak też duchy i bogów można zamknąć w wybranym miejscu za pomocą ziemi, kamienia albo drewna... bądź też w jakimś przedmiocie. W ten sposób ich moc zostaje spętana i można nią pokierować. Powiedz mi, czy Tiste Edur zgadzają się z tym poglądem? Trull Sengar wstał. – Sądzisz, że to my zbudowaliśmy te gigantyczne posągi, Onrack? Czy wasi rzucający kości również wierzą, że moc powstaje jako coś pozbawionego kształtu, nad czym nie sposób zapanować? I że wykonanie podobizny albo stworzenie kamiennego kręgu rzeczywiście narzuca tej mocy ład? Onrack uniósł głowę. Milczał przez długą chwilę. – To by znaczyło, że sami tworzymy swych bogów i duchy. Wiara domaga się kształtu, a nadanie postaci oznacza początek życia. Czyż Tiste Edur nie ukształtowała Matka Ciemność? Czyż wasza bogini was nie stworzyła? Trull uśmiechnął się szerzej. – Mówiłem o tych posągach, Onrack. Żeby odpowiedzieć na twoje pytanie, nie wiem, czy stworzyły je dłonie Tiste Edur. Jeśli zaś chodzi o Matkę Ciemność, to niewykluczone, że tworząc nas, po prostu rozdzieliła to, co przedtem nie było oddzielone od siebie. – Czyżbyście byli cieniami Tiste Andii? Oderwanymi od źródła przez łaskawą boginię matkę? – Ależ, Onrack, wszyscy jesteśmy oderwani od źródła. – Dwa Ogary są tutaj, Trullu Sengar. Ich dusze zostały uwięzione w kamieniu. Zauważ jeszcze jedno: te podobizny nie rzucają cienia. – Podobnie jak same Ogary. – Jeżeli są tylko odbiciami, to znaczy, że istnieją też Ogary Ciemności, od których je oderwano – nie ustępował Onrack. – A przecież nic o nich nie wiadomo... 330 T’lan Imass umilkł nagle. Trull wybuchnął śmiechem. – Widzę, że wiesz o ludzkim Pierwszym Imperium więcej, niż chciałbyś przyznać. Jak się nazywał jego cesarz tyran? Nieważne. Powinniśmy ruszyć w stronę bramy... – Dessimbelackis – wyszeptał Onrack. – Założyciel ludzkiego Pierwszego Imperium. Zniknął na długo przed tym, nim odbyto Rytuał Bestii. Opowiadano... że zmienił postać. – Był d’iversem? – Tak. – A ile było bestii? – Siedem. Trull spojrzał na posągi, po czym skinął dłonią. – To nie my je zbudowaliśmy. Nie, nie jestem tego pewien, ale nie czuję... empatii. Wydają mi się złowrogie i bestialskie, T’lan Imassie. Ogary Cienia nie zasługują na cześć. Ich nikt nie spętał. Są dzikie i śmiertelnie groźne. By naprawdę im rozkazywać, trzeba zasiąść na Tronie Cieni. Stać się władcą tego królestwa. Ale to jeszcze nie wystarczy. Trzeba połączyć rozdzielone fragmenty. Na nowo scalić Kurald Emurlahn. – I do tego właśnie zmierza twój lud – mruknął Onrack. – Niepokoi mnie ta perspektywa. Tiste Edur przyjrzał się uważnie T’lan Imassowi, po czym wzruszył ramionami. – Z początku nie podzielałem twego niepokoju. Gdyby ów cel pozostał... czysty, być może nadal stałbym u boku mych braci. Działa tu jednak inna, skrywająca się za zasłoną moc. Nie wiem, kto czy co to jest, ale pragnę zerwać tę zasłonę. – Dlaczego? Trulla wyraźnie zdziwiło to pytanie. Tiste Edur zadrżał. – Dlatego że owa moc przekształciła mój lud w obrzydliwość, Onrack. T’lan Imass ruszył w stronę luki między dwoma najbliższymi posągami. Trull Sengar po chwili podążył za nim. – Zapewne nie wiesz, jak to jest, gdy twoi współbracia dążą ku upadkowi, gdy ich duch ulega zepsuciu, a ty bez końca starasz się otworzyć im oczy, gdyż zrządzenie przypadku otworzyło je tobie. – Nie wiem – przyznał Onrack, uderzając głośno stopami o wilgotną ziemię. – Nie jest to przy tym zwyczajna naiwność – kontynuował Tiste Edur, kuśtykając za martwiakiem. – Celowo zamykamy oczy na prawdę. Owa starannie wypracowana obojętność służy naszym najniższym pragnieniom. Jesteśmy długo żyjącym ludem, a mimo to klękamy przed krótkoterminowym interesem... – Jeśli wydaje ci się to dziwne – mruknął T’lan Imass – to znaczy, że ten, kto schował się za zasłoną, potrzebuje was tylko na krótką metę. Jeśli rzeczywiście istnieje jakaś ukryta moc, która manipuluje Tiste Edur. – To interesująca myśl. Niewykluczone, że masz rację. Pytanie brzmi, co stanie się z 331 moim ludem, gdy ten krótkoterminowy cel zostanie zrealizowany? – To, co przestaje być użyteczne, zwykle się zostawia – odrzekł Onrack. – Porzuca. Tak jest... – Chyba że, oczywiście – ciągnął T’lan Imass – mogłoby się stać zagrożeniem dla tego, kto je wykorzystał. W takim przypadku najlepiej jest to unicestwić. – Słyszę w twych słowach nieprzyjemną nutę prawdy, Onrack. – Ja z reguły bywam nieprzyjemny, Trullu Sengar. – Zaczynam to dostrzegać. Mówiłeś, że w dwóch z tych posągów są uwięzione dusze Ogarów. A w których? – Właśnie między nimi przechodzimy. – Ciekawe, skąd się tu wzięły. – Kamień celowo ukształtowano w ten sposób, by mógł je pomieścić, Trullu Sengar. Ci, którzy tworzą podobizny duchów bądź bogów, nigdy nie pytają ich o to, czy chcą zostać uwięzione. Mam rację? To śmiertelnicy czują potrzebę formowania podobnych naczyń. Możliwość zatrzymania spojrzenia na obiekcie swej czci jest w najgorszym razie wyrazem władzy nad nim, a w najlepszym złudzeniem, że można negocjować na temat swego losu. – Czy podobne poglądy wydają ci się wystarczająco żałosne, Onrack? – Większość poglądów wydaje mi się żałosna, Trullu Sengar. – Jak myślisz, czy bestie są tu uwięzione na wieczność? Czy tu właśnie trafiają, gdy ktoś pozbawi je życia? Onrack wzruszył ramionami. – Nie mam cierpliwości do takich gierek. Masz jakąś wiedzę i żywisz jakieś podejrzenia, ale nie chcesz się nimi podzielić. Próbujesz za to wyciągnąć ze mnie to, co ja wiem, a także usłyszeć, co mówią mi moje zmysły o tych uwięzionych duchach. Nic mnie nie obchodzi los Ogarów Cienia. Wręcz martwi mnie myśl, że te dwa mogły zginąć w jakimś innym królestwie i trafić tutaj, gdyż oznaczałoby to, iż zostało jedynie pięć, co zmniejsza moje szanse na zabicie jednego z nich, a myślę, że z wielką radością pozbawiłbym życia Ogara Cienia... Tiste Edur roześmiał się ochryple. – No cóż, nie przeczę, że pewność siebie znaczy bardzo wiele. Mimo to, Onracku z klanów Logrosa, nie sądzę, byś wyszedł cało ze starcia z Ogarem. T’lan Imass zatrzymał się i odwrócił do niego. – Istnieją różne rodzaje kamienia. – Obawiam się, że nie rozumiem... W odpowiedzi Onrack wydobył z pochwy obsydianowy miecz i podszedł do bliższego z dwóch posągów. Sama łapa stwora była wyższa od T’lan Imassa. Martwiak uniósł oręż w obu dłoniach i uderzył z całej siły w ciemny, pozbawiony śladów erozji kamień. Który pękł z ogłuszającym trzaskiem. Onrack zachwiał się na nogach, spoglądając w górę, na przeszywające ogromną 332 konstrukcję szczeliny. Posąg zadrżał, a potem eksplodował w chmurze bijącego pod niebiosa pyłu. Trull Sengar odskoczył z wrzaskiem w tył, umykając przed kłębiącym się obłokiem. Pył otoczył ze świstem Onracka. Martwiak wyprostował się, a potem przyjął postawę bojową, gdy w szarej mgle uformował się mroczniejszy kształt. Rozległ się kolejny wstrząs, tym razem za plecami T’lan Imassa. Eksplodował drugi posąg. Zapadła ciemność. Niebo przesłoniły dwie bliźniacze chmury. Tiste Edur sięgał wzrokiem zaledwie na kilkanaście kroków. Bestia, która pojawiła się przed Onrackiem, sięgała Trullowi Sengarowi do ramion. Skórę miała bezbarwną, a jej ślepia płonęły czarnym ogniem. Szeroki, płaski łeb, małe uszy... Blask dwóch słońc i trzech księżyców przedzierał się z trudem przez szary półmrok i u stóp Ogara było widać chyba ze dwadzieścia cieni. Bestia obnażyła zębiska, wielkie jak kły słonia, podwijając wargi w bezgłośnym grymasie. Jej dziąsła były czerwone niczym krew. Ogar rzucił się do ataku. Miecz Onracka stał się zamazaną plamą czerni. Uderzył z szybkością błyskawicy w grubą, muskularną szyję stwora, ale przeszył jedynie obłok pyłu. T’lan Imass poczuł, że na jego piersi zaciskają się potężne szczęki. Bestia uniosła go. Trzasnęły kości. Gwałtowne potrząśnięcie wyrwało mu z ręki miecz. Potem poszybował przez półmrok... I druga para szczęk zamknęła się na nim z głośnym kłapnięciem. Ukryte pod naciągniętą, wyschłą skórą kości jego lewego ramienia pękły na kilkanaście fragmentów. Potem bestia urwała mu całą kończynę. Kolejne miażdżące potrząśnięcie i T’lan Imass znowu poleciał w górę. Runął na ziemię, przetoczył się jeden raz i znieruchomiał. Czaszkę Onracka wypełniał huk gromu. Spróbował zamienić się w pył, lecz po raz pierwszy zabrakło mu do tego siły woli, a wydawało się, że również umiejętności. Odebrano mu moc. Śluby zostały złamane, wyszarpnięte z jego ciała. Zdał sobie sprawę, że stał się teraz podobny do swych pokonanych kuzynów, tych, którzy doznali tak poważnych fizycznych uszkodzeń, że przestali być jednością z T’lan Imassami. Leżał nieruchomo, wyczuwając ciężkie kroki jednego z Ogarów, który zatrzymał się obok niego. Obsypany kurzem i kamiennymi odpryskami pysk trącił leżącego, poruszając połamanymi żebrami. Potem się odsunął. Onrack wsłuchiwał się w oddech bestii, który szumiał niczym wdzierające się do jaskiń fale przypływu, czuł jego wypełniający wilgotne powietrze nacisk. Po długiej chwili zdał sobie sprawę, że bestia nie stoi już nad nim. Nie słyszał też odgłosu ciężkich kroków, przenoszącego się przez mokrą glebę. Wydawało się, że Ogar i jego towarzysz po prostu zniknęli. Po chwili usłyszał chrzęst butów. Para dłoni uniosła go i przewróciła na plecy. 333 Patrzył na niego Trull Sengar. – Nie wiem, czy nadal mnie słyszysz – mruknął. – Jeśli to cię pocieszy, Onracku z T’lan Imassów Logrosa, to nie były Ogary Cienia. Nie, przyjacielu. To były te prawdziwe. Ogary Ciemności. Drżę na myśl o tym, co uwolniłeś... Onrack zdołał mu jakoś odpowiedzieć. – Nie warto liczyć na wdzięczność – wychrypiał cicho. Trull Sengar zaciągnął uszkodzonego T’lan Imassa pod niski murek na skraju miasta i oparł wojownika o niego. – Gdybym tylko wiedział, co jeszcze mogę dla ciebie zrobić – powiedział, odsuwając się trochę. – Gdyby byli tu obecni moi współbracia – odparł Onrack – mogliby przeprowadzić niezbędne rytuały. Oddzieliliby moją głowę od ciała i znaleźli dla niej odpowiednie miejsce, z którego mógłbym obserwować wieczność. Bezgłowe ciało rozczłonkowaliby, a kończyny rozproszyli na cztery wiatry. Zabraliby też moją broń, by zanieść ją tam, gdzie się urodziłem. – Rozumiem. – Oczywiście ty nie możesz zrobić żadnej z tych rzeczy. Dlatego mimo stanu, w jakim się znalazłem, jestem zmuszony do dalszego trwania. Onrack podniósł się powoli. Połamane kości trzasnęły głośno i posypały się z nich odłamki. Trull chrząknął. – Mogłeś to zrobić, zanim cię tu przyciągnąłem. – Najbardziej żałuję utraty ręki – ciągnął T’lan Imass, przyglądając się rozerwanym mięśniom swego lewego barku. – Mój miecz jest znacznie skuteczniejszy, jeśli trzyma się go w obu dłoniach. – Powlókł się chwiejnie ku leżącej w błocku broni. Gdy się po nią schylił, zapadła mu się część piersi. Onrack wyprostował się i spojrzał na Trulla Sengara. – Nie potrafię już wyczuć obecności bram. – Powinny być łatwe do zauważenia – odparł Tiste Edur. – Pewnie znajdziemy je niedaleko centrum miasta. Niezła z nas para, co? – Zastanawiam się, dlaczego Ogary cię nie zabiły. – Wydawało się, że gdzieś im się śpieszy. – Trull ruszył najbliższą ulicą, a Onrack podążył za nim. – Nie jestem nawet pewien, czy mnie zauważyły. Ta chmura pyłu była gęsta. Powiedz mi, Onrack, czy gdyby byli tu inni T’lan Imassowie, mogliby zrobić dla ciebie to wszystko pomimo faktu, że nadal... funkcjonujesz? – Podobnie jak ty, Trullu Sengar, jestem teraz odcięty. Odcięty od rytuału. Od swego rodzaju. Moja egzystencja jest pozbawiona znaczenia. Zostało mi tylko jedno zadanie. Odnaleźć innych łowców, by uczynili to, co trzeba uczynić. Ulicę pokrywała gruba warstwa mokrego iłu. Resztki niskich budynków, urywające się tuż nad poziomem gruntu, spowijał podobny płaszcz. Wyglądało to tak, jakby miasto topiło 334 się powoli. Nie widziało się tu wspaniałej architektury, a zasypujący ulice gruz składał się prawie wyłącznie z wypalanych w ogniu cegieł. Nigdzie nie było śladu życia. Posuwali się naprzód w straszliwie powolnym tempie. Ulica stopniowo stawała się coraz szersza, przechodząc w wielki bulwar. Po obu jego stronach widniały piedestały, na których ongiś stały posągi. Widok zasłaniały chaszcze oraz wyrwane z korzeniami drzewa. Wszystko miało barwę jednolitej szarości, stopniowo nabierającej nieziemskiego odcienia w promieniach niebieskiego słońca, które osiągnęło teraz dominację, malując największy z księżyców na kolor fuksji. Na końcu ulicy znajdował się most. Kiedyś płynęła pod nim rzeka, lecz teraz całe jej koryto wypełniał ił. Przy jednym z brzegów zebrała się sterta przyniesionych przez rzekę odpadków, które wysypywały się na drogę. Pośród śmieci leżała niewielka szkatułka. Gdy dotarli do mostu, Trull skręcił po nią. Przykucnął. – Chyba jest szczelnie zamknięta – stwierdził, otwierając zameczek i unosząc wieko. – To dziwne. Wyglądają jak gliniane naczynia. Ale małe... Onrack podszedł do niego. – To są pociski Moranthów, Trullu Sengar. Tiste Edur podniósł wzrok. – Nic mi o nich nie wiadomo. – To broń. Wybuchają, gdy glina się skruszy. Na ogół się nimi rzuca. Tak daleko, jak tylko się da. Czy słyszałeś o Imperium Malazańskim? – Nie. – To ludzkie imperium. Z królestwa, w którym się urodziłem. To ono używa tych pocisków. – Bardzo niepokojące. Skąd one się tu wzięły? – Nie mam pojęcia. Trull Sengar zamknął wieko i podniósł szkatułkę. – Wolałbym miecz, ale będą musiały nam wystarczyć. Czułem się nieswojo, tak długo chodząc bez broni. – Tam dalej jest jakaś konstrukcja. Łuk. Tiste Edur wyprostował się i skinął głową. – Aha. Tego właśnie szukamy. Ruszyli w tamtą stronę. Łuk stał na piedestałach pośrodku brukowanego placu. Powódź zaniosła ił aż do jego wylotu, gdzie wysechł, tworząc dziwaczne, wyszczerbione fałdy. Gdy dwaj wędrowcy podeszli bliżej, przekonali się, że glina stwardniała na kamień. Choć brama nie zdradzała swej obecności w żaden dostrzegalny sposób, z przestrzeni pod łukiem buchały fale ciepła. „Kolumny były pozbawione jakichkolwiek ozdób. Onrack przyjrzał się uważnie bramie. – Wyczuwasz coś? – zapytał po chwili. 335 Trull Sengar pokręcił głową, a potem podszedł bliżej. Zatrzymał się na wyciągnięcie ręki od bramy. – Nie sądzę, by dało się przez nią przejść. Bije z niej straszliwy żar. – Może to osłona – zasugerował Onrack. – Aha. A my nie wiemy, jak ją skruszyć. – Nieprawda. Tiste Edur obejrzał się na Onracka. Potem popatrzył na skrzynkę, którą trzymał pod pachą. – Nie rozumiem, jak niemagiczna eksplozja mogłaby zniszczyć osłonę. – Czary opierają się na regularnościach, Trullu Sengar. Jeśli zniszczy się regularności, magia przestaje działać. – Proszę bardzo, spróbujmy to zrobić. Odsunęli się dwadzieścia kroków od bramy. Trull otworzył szkatułkę i z wielką ostrożnością wyjął jedną z glinianych kul. Spojrzał na bramę i cisnął pocisk. Wybuch spowodował, że z portalu buchnął roziskrzony płomień. Pod łukiem zatańczyły białe i złote ognie. Potem burza się uspokoiła, przechodząc w złotą, kłębiącą się ścianę. – To jest sama grota – stwierdził Onrack. – Osłona uległa zniszczeniu. Nie poznaję jej jednak. – Ja również nie – mruknął Trull, zamykając skrzynkę z pociskami. Uniósł głowę. – Coś się zbliża. – Tak. – Onrack umilkł na długą chwilę. Nagle uniósł miecz. – Uciekaj, Trullu Sengar. Na drugą stronę mostu. Uciekaj! Tiste Edur odwrócił się i zerwał do biegu. Onrack cofał się krok po kroku. Wyczuwał moc tych, którzy znajdowali się po drugiej stronie bramy, bezwzględną i obcą. Ktoś zauważył zniszczenie osłony i zza bariery napływały fale gwałtownego oburzenia. Obejrzał się szybko za siebie i przekonał, że Trull Sengar dotarł już na drugą stronę mostu i nigdzie go nie widać. Jeszcze trzy kroki i Onrack również dojdzie do mostu. Tam podejmie walkę. Spodziewał się, że czeka go zagłada, chciał jednak dać towarzyszowi czas na ucieczkę. Brama zamigotała oślepiającym blaskiem i wypadło z niej galopem czterech jeźdźców na białych, długonogich koniach o splątanych grzywach koloru rdzy. Zakuci w zdobne, emaliowane zbroje wojownicy harmonizowali wyglądem ze swymi wierzchowcami. Byli wysocy i jasnoskórzy, a ich twarze zasłaniały hełmy o wąskich wizurach, wyposażone w policzki i podbródki. W skrytych w stalowych rękawicach dłoniach ściskali zakrzywione bułaty, które wyglądały na wyrzeźbione z kości słoniowej. Spod hełmów wysuwały się długie, srebrne, falujące na wietrze włosy. Pędzili prosto na Onracka. Z galopu w cwał. Z cwału w szarżę. 336 Sfatygowany T’lan Imass rozstawił szerzej nogi i uniósł obsydianowy miecz, czekając na przeciwników. Na wąskim moście jeźdźcy mogli go atakować tylko dwójkami. Mimo to nie ulegało wątpliwości, że zamierzają po prostu stratować Onracka. T’lan Imass służył jednak Imperium Malazańskiemu, walcząc w Falarze i w Siedmiu Miastach, więc nieraz mierzył się z konnymi wojownikami. Gdy dwaj pierwsi jeźdźcy byli już blisko, Onrack skoczył naprzód. Między wierzchowcami. T’lan Imass zignorował miecz, który uderzył weń z lewej, i wyprowadził cięcie na tułów drugiego wojownika. Dwa miecze z kości słoniowej uderzyły jednocześnie. Ten z lewej przeciął obojczyk, wbił się głęboko w łopatkę i przeszył ją na wylot, sypiąc wokół odłamkami. Bułat z prawej trafił T’lan Imassa w twarz, zdzierając z niej skórę od skroni aż po żuchwę. Onrack poczuł, że jego obsydianowy miecz wbił się w zbroję przeciwnika, krusząc emalię. Potem obaj pierwsi napastnicy minęli go i przybyli dwaj następni. T’lan Imass przykucnął, unosząc miecz poziomo nad głową. Para białych oręży spadła na klingę, wstrząsając ciałem Onracka. Wszyscy czterej jeźdźcy znaleźli się za nim i zawrócili na bulwarze. Skryte pod hełmami głowy zwróciły się w stronę samotnego wojownika, który jakimś cudem wyszedł cało z ich ataku. Kopyta stukały głośno o pokryty gliniastym błotem bruk. Wojownicy ściągnęli wodze, pochylając broń. Ten, którego zbroję roztrzaskał obsydianowy miecz Onracka, pochylał się, przyciskając rękę do brzucha. Bok jego wierzchowca zrosiły kropelki krwi. Onrack otrząsnął się. Odłamki kości spadły z niego i posypały się ze stukiem na bruk. Następnie opuścił broń sztychem do ziemi i zaczekał, aż jeden z napastników podjedzie do niego stępa. Zakuta w stal dłoń uniosła zasłonę hełmu, odsłaniając twarz zdumiewająco podobną do oblicza Trulla Sengara. Jedyną różnicą była biała, niemal świetlista skóra. Zimne, srebrne oczy spoglądały z niesmakiem na T’lan Imassa. – Umiesz mówić, Nieżyjący? Czy znasz Język Czystości? – Nie wydaje mi się czystszy od innych – odparł Onrack. Wojownik skrzywił się. – Nie zwykliśmy wybaczać ignorancji. Jesteś sługą Śmierci. Wobec takiego stworzenia jak ty mamy tylko jeden obowiązek. Unicestwić je. Przygotuj się. – Nie służę nikomu – oznajmił Onrack, ponownie unosząc miecz. – Chodźcie więc. Ranny wojownik uniósł rękę. – Powstrzymaj się, Eniasie. To nie jest nasz świat, a ten nieumarły dzikus nie jest jednym z intruzów, których szukamy. Z pewnością ty również wyczuwasz, że żaden z nich nie jest tu obecny. Tego portalu nie używano od tysiącleci. Nasza misja prowadzi nas gdzie indziej. 337 Najpierw jednak potrzebne mi uzdrowienie. – Wojownik zsiadł z wielką ostrożnością z konia, przyciskając dłoń do tułowia. – Pomóż mi, Orenasie. – Pozwól mi najpierw zmiażdżyć tego stwora, seneszalu... – Nie. Będziemy tolerowali jego istnienie. Być może potrafi odpowiedzieć na nasze pytania, wskazać nam drogę. Jeśli tego nie uczyni, zawsze będziemy mogli unicestwić go później. Wojownik zwany Orenasem zsunął się z siodła i podszedł do seneszala. Enias podjechał bliżej do T’lan Imassa, jakby nadal miał chęć na walkę. Obnażył zęby. – Nie zostało z ciebie zbyt wiele, Nieżyjący. Czy to są ślady kłów? Mam wrażenie, że twoja pierś znalazła się w paszczy jakiejś bestii. Czy to była ta sama bestia, która ukradła ci ramię? Jakie czary pozwalają ci istnieć dalej? – Jesteście z krwi Tiste – zauważył Onrack. Mężczyzna rozciągnął usta w szyderczym grymasie. – Krwi Tiste? Tylko pośród Liosan ta krew zachowała czystość. Widzę, że spotkałeś na swej drodze naszych skażonych kuzynów. Oni są niczym więcej niż robactwem. Nie odpowiedziałeś na moje pytania. – Słyszałem o Tiste Andii, ale nigdy żadnego z nich nie spotkałem. Zrodzili się z Ciemności i byli pierwsi... – Pierwsi! Och, zaiste. I tak tragicznie niedoskonali. W ich żyłach nie płynęła oczyszczająca krew Ojca Światła. To nadzwyczaj nędzne istoty. Tolerujemy Edur, gdyż mają oni w sobie coś z Ojca, ale jeśli chodzi o Andii, jedyną łaską, na jaką zasługują, jest śmierć z naszych rąk. Znużyło mnie już twe grubiaństwo, Nieżyjący. Zadałem ci kilka pytań, a ty dotąd nie odpowiedziałeś na żadne z nich. – Tak. – Tak? A co to ma znaczyć? – Przyznaję, że na nie nie odpowiedziałem. Nie czuje się też do tego zobowiązany. Mój rodzaj ma spore doświadczenie w kontaktach z aroganckimi istotami, jest to jednak doświadczenie szczególnego rodzaju. W odpowiedzi na ich arogancję wypowiedzieliśmy owym istotom wieczną wojnę, aż w końcu przestały istnieć. Zawsze uważałem, że T’lan Imassowie powinni sobie poszukać nowego wroga. W końcu aroganckich istot z pewnością nie brakuje. Być może Tiste Liosan są w swym królestwie wystarczająco liczni, by dostarczyć nam rozrywki na pewien czas. Wojownik wytrzeszczył oczy, jakby zaniemówił pod wpływem szoku. Jeden z jego towarzyszy wybuchnął śmiechem. – Rozmowy z niższymi istotami nie mają zbyt wiele sensu, Eniasie. Zawsze próbują wyprowadzić cię w pole swymi kłamstwami, by sprowadzić cię ze słusznej ścieżki. – Dostrzegam teraz truciznę, przed którą od dawna mnie ostrzegałeś, Malacharze – zgodził się Enias. 338 – Spotkasz jej więcej na drodze, którą musimy podążać, młody bracie. – Wojownik podszedł do Onracka. – Zwiesz się T’lan Imassem, tak? – Jestem Onrack z T’lan Imassów Logrosa. – Czy w tym zniszczonym królestwie przebywają też inni twoi pobratymcy, Onracku? – Nie odpowiedziałem na pytania twojego brata. Co każe ci sądzić, że odpowiem na twoje? Twarz Malachara pociemniała. – Możesz uprawiać takie gierki z młodym Eniasem, ale nie ze mną... – Skończyłem rozmowę, Liosan. Onrack schował miecz i odwrócił się. – Skończyłeś rozmowę! Seneszalu Jorrude! Jeśli Orenas ukończył już swe zabiegi, pokornie proszę cię o chwilę uwagi. Nieżyjący zamierza nam uciec. – Słyszę cię, Malacharze – zagrzmiał seneszal, ruszając w ich stronę. – Stój, Nieżyjący! Nie zwolniliśmy cię jeszcze. Powiesz nam wszystko, czego chcemy się dowiedzieć, albo unicestwimy cię na miejscu. Onrack ponownie zwrócił się ku Liosan. – Jeśli to była groźba, to wasza żałosna ignorancja jest dla mnie miłą rozrywką, ale czuję się już tym znużony. Tak jak i waszym towarzystwem. Cztery bułaty z kości słoniowej uniosły się w geście groźby. Onrack znowu wydobył miecz. Nagle zawahał się, a jego wzrok przyciągnęło coś znajdującego się za plecami wojowników. Ci odwrócili się, wyczuwając, że ktoś jest za nimi. Trull Sengar stał w odległości piętnastu kroków. U jego stóp widniała skrzynka z pociskami. W jego uśmiechu było coś dziwnego. – Mam wrażenie, że to nierówna walka. Onrack, mój przyjacielu, czy potrzebujesz pomocy? Nie musisz mi odpowiadać, bo pomoc właśnie przybyła. Muszę przyznać, że przykro mi z tego powodu. Wokół Tiste Edur zawirował pył. Po chwili na ubłoconym bruku pojawili się czterej T’lan Imassowie. Trzech z nich ściskało w dłoniach broń. Czwarta postać zatrzymała się krok z tyłu, po prawej stronie Trulla. Martwiak był grubokościsty i miał nieproporcjonalnie długie ręce. Na ramiona zarzucił sobie czarne futro, które wyżej nabierało srebrnej barwy, zakrywając głowę rzucającego kości zmiętoszonym kapturem. Onrack opuścił miecz, dotykając sztychem bruku. Zrodzona z rytuału więź została zerwana i mógł teraz komunikować się z tymi T’lan Imassami jedynie mówiąc na głos. – Ja, Onrack, witam cię, rzucający kości, i poznaję w tobie członka klanów Logrosa, jakim i ja ongiś byłem. Jesteś Monok Ochem, jeden z wielu wybranych, by polowali na renegatów. Podobnie jak łowcy z mojej grupy, podążyliście ich śladem do tego królestwa. Niestety, z mojej grupy tylko ja ocalałem z powodzi. – Przeniósł spojrzenie na trzech 339 wojowników. Wódz klanu, o tułowiu i kończynach mocno owiniętych zewnętrzną powłoką dhenrabiego, dzierżył w dłoniach ząbkowany miecz z szarego krzemienia i nazywał się Ibra Gholan. Pozostali dwaj, uzbrojeni w obusieczne topory o kościanych trzonkach, należeli do klanu Ibry, lecz Onrack ich nie znał. – Ciebie również witam, Ibro Gholan, i oddaję się pod twe rozkazy. Rzucający kości Monok Ochem podszedł do niego ciężkim, powłóczystym krokiem. – Straciłeś więź z rytuałem, Onrack – oznajmił z charakterystyczną dla T’lan Imassów obcesowością – i trzeba cię rozczłonkować. – Będziecie musieli stoczyć walkę o ten przywilej – odparł Onrack. – Ci konni wojownicy to Tiste Liosan. Uważają, że jestem ich jeńcem i mogą ze mną zrobić, co tylko zechcą. Ibra Gholan wezwał skinieniem swych wojowników i we trzech podeszli do Liosan. – Zwalniamy jeńca, T’lan Imassowie – oznajmił seneszal. – Jest wasz. Nasz spór dobiegł końca. Teraz was opuścimy. T’lan Imassowie zatrzymali się. Onrack wyczuwał ich rozczarowanie. Dowódca Liosan przyglądał się przez pewien czas Trullowi. – Tiste Edur, czy zechcesz podróżować z nami? – zapytał. – Potrzebny nam sługa. Zwykły ukłon będzie wystarczającą odpowiedzią na nasze zaszczytne zaproszenie. Trull Sengar pokręcił głową. – No cóż, to dla mnie pierwszy raz. Niestety, pójdę z T’lan Imassami. Dostrzegam jednak niedogodności, jakie to dla was spowoduje, i dlatego sugeruję, byście na zmianę podejmowali się roli służącego. Jestem orędownikiem pokory, Tiste Liosan, i uważam, że dobrze by wam zrobiła jej lekcja. Seneszal uśmiechnął się zimno. – Zapamiętam cię, Edur. – Odwrócił się błyskawicznie. – Na koń, bracia. Opuśćmy to królestwo. – To może się okazać trudniejsze, niż się wam zdaje – odezwał się Monok Ochem. – Podobne przedsięwzięcia nigdy dotąd nie sprawiały nam trudności – oznajmił seneszal. – Czy są tu jakieś ukryte bariery? – Ta grota jest fragmentem roztrzaskanej Kurald Emurlahn – odparł rzucający kości. – Mam wrażenie, że wasz lud stanowczo za długo żył w izolacji. Nic nie wiecie o innych królestwach i Zranionych Bramach. O Ascendentach i ich wojnach... – Służymy tylko jednemu Ascendentowi – warknął seneszal. – Synowi Ojca Światła. Naszym władcą jest Osric. Monok Ochem uniósł głowę. – A kiedy ostatnio Osric zstąpił pomiędzy was? Wszyscy czterej Liosan wzdrygnęli się. – Wasz władca, Osric – ciągnął bezbarwnym tonem rzucający kości – jest jednym z tych, którzy toczą boje w innych królestwach. Nie wrócił do was, Liosan, dlatego, że nie jest w stanie tego zrobić. W gruncie rzeczy w tej chwili może bardzo niewiele. Seneszal postąpił krok naprzód. – Co się stało naszemu panu? Monok Ochem wzruszył ramionami. – To samo, co wielu innym. Zgubił drogę. – Zgubił drogę? – Sugeruję, byśmy wspólnie odprawili rytuał, który pozwoli nam otworzyć bramę – rzekł rzucający kości. – Będziemy do tego potrzebowali Tellann, waszej groty, Liosan, oraz krwi tego Tiste Edur. Onrack, zajmiemy się rozczłonkowaniem ciebie, gdy tylko wrócimy do naszego królestwa. – To najdogodniejsze wyjście – zgodził się Onrack. Trull wybałuszył oczy. Wbił wzrok w rzucającego kości. – Czy powiedziałeś „mojej krwi”? – Nie całej, Edur... jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem. 340 341 Rozdział dziesiąty Wszystko, co się złamało, trzeba wyrzucić, tak jak na grom wiary odpowiadają wciąż słabnące echa. Wstęp do Anomandaris Rybak Dzień, w którym przebudziły się Twarze w Skale, Teblorzy czcili pieśnią. Karsa Orlong wiedział już, że wspomnienia jego ludu zostały wypaczone. Zapomniano je, gdy były nieprzyjemne, a jeśli były heroiczne, zmieniono w gorejący pożar chwały. Każda z ich opowieści czyniła z klęski zwycięstwo. Żałował, że Bairoth nie żyje, że roztropny towarzysz nawiedza go tylko w snach albo stoi przed nim jako wykuta z kamienia postać, której twarzy jakiś przypadkowy ruch jego dłuta nadał drwiący, niemal wzgardliwy wyraz. Bairoth powiedziałby mu coś, czego Karsa musiał się w tej chwili dowiedzieć. Choć znał świętą polanę swej ojczyzny znacznie lepiej niż obaj towarzysze, co dawało pewność, że podobizny będą w miarę wierne, wojownik wyczuwał, że w siedmiu twarzach, które wyrzeźbił w skamieniałych pniach drzew, brakuje czegoś ważnego. Być może zdradził go brak talentu, choć nie wyglądało na to, by tak się stało w przypadku Bairotha i Deluma. Z posągów obu wojowników emanowała energia ich życia. Wydawało się, że stopiła się ona w jedno ze wspomnieniami skamieniałego drewna. A także z całym lasem. Karsa odnosił wrażenie, że drzewa czekają na nadejście wiosny, powtórne narodziny pod kręgiem gwiazd, a obaj teblorscy wojownicy oczekują wraz z nimi na zmianę pór roku. Raraku opierała się jednak cyklom natury. Pustynia żyła wiecznie, zawsze oczekiwała powtórnych narodzin. Cierpliwość wyrażona w kamieniu i w niespokojnych, wiecznie szemrzących piaskach. Święta Pustynia wydawała się Karsie idealnym miejscem dla Siedmiu Bogów Teblorów. 342 Gdy spacerował niespiesznie przed wyrzeźbionymi przez siebie twarzami, przyszło mu do głowy, że być może to owa sardoniczna myśl zatruła jego dłonie. Jeśli tak, to wada była niedostrzegalna dla oczu. Niewiele w obliczach bogów pozwalało wyrażać uczucia. Karsa przypominał sobie skórę naciągniętą na szerokich, grubych kościach, wydatne wyniosłości na czole oraz ukryte w ich cieniu oczy. Szerokie, płaskie kości policzkowe, masywną, pozbawioną podbródka żuchwę... zwierzęce twarze bardzo niepodobne do oblicz Teblorów... Skrzywił się i przystanął przed Urugalem. Karsa wyrzeźbił jego oczy na wysokości własnych, podobnie jak uczynił to z sześcioma pozostałymi. Po bosych, pokrytych pyłem stopach Teblora pełzały węże – jedyni towarzysze, jakich miał na polanie. Słońce zaczęło już wędrówkę ku horyzontowi, lecz upał nadal był okrutny. Po długiej chwili kontemplacji Karsa przemówił na głos. – Bairothu Gild, przyjrzyj się razem ze mną naszemu bogu. Powiedz mi, co jest nie w porządku. W którym punkcie popełniłem błąd? Do tego właśnie miałeś największy talent, nieprawdaż? Bardzo wyraźnie dostrzegałeś każdy mój błędny krok. Mógłbyś zapytać, co pragnąłem osiągnąć, tworząc te rzeźby? Zadałbyś to pytanie, bo jest ono jedynym, na jakie warto udzielić odpowiedzi. Ja jednak nie potrafię tego uczynić. Ach, tak, niemal słyszę, jak śmiejesz się, słysząc te żałosne słowa. – Nie potrafię ci odpowiedzieć. – Być może, Bairothu, pomyślałem sobie, że pragnąłbyś ich towarzystwa. Towarzystwa wielkich teblorskich bogów, którzy pewnego dnia się przebudzili. W umysłach szamanów. W ich snach. Obudzili się tam i tylko tam. Poznałem smak owych snów i on w niczym nie przypomina pieśni. Absolutnie w niczym. Trafił na tę polanę, szukając samotności, i to właśnie samotność stała się inspiracją dla jego artystycznych poczynań. Teraz, gdy skończył pracę, nie czuł się już tutaj samotny. Wypełnił to miejsce własnym życiem, dziedzictwem swych uczynków. Polana przestała być azylem. Teraz wabiły go na nią jego własne dzieła. To dla nich przybywał tu raz po raz. Po to, by chodzić wśród węży, które przypełzały mu na spotkanie, słuchać szumu piasków poruszanych jękliwym pustynnym wiatrem, piasków, które przybywały na polanę, by pieścić drzewa i kamienne twarze swym bezkrwistym dotykiem. Raraku wywoływała złudzenie, że czas zamarł w bezruchu, wszechświat wstrzymał oddech. To była zdradliwa myśl. Za oszalałą barierą Tornada klepsydry nadal się przesypywały. Armie gromadziły się i maszerowały na wojnę ze śmiercionośnym łoskotem i trzaskiem butów, tarcz oraz ekwipunku. A na odległym kontynencie cały lud Teblorów obiegli wrogowie. Karsa nie przestawał się wpatrywać w kamienne oblicze Urugala. Nie jesteś Teblorem. A mimo to podajesz się za naszego boga. Przebudziłeś się dawno temu, w urwisku. Co jednak działo się przedtem? Gdzie wówczas przebywałeś, Urugalu? Ty i szóstka twych straszliwych towarzyszy? Karsa odwrócił się, słysząc cichy chichot na drugim końcu polany. 343 – O którą z twych niezliczonych tajemnic chodzi, przyjacielu? – Leomanie – mruknął Karsa. – Od dawna już nie opuszczałeś dołu. Pustynny wojownik podszedł bliżej i przyjrzał się wężom. – Straszliwie brakowało mi towarzystwa. Widzę, że o tobie nie można tego powiedzieć. – Wskazał na rzeźbione pnie. – Czy to twoje dzieło? Widzę dwóch Toblakai. Wyglądają jak żywi, jakby za chwilę mieli wyjść z tych pni. To przypomina mi niepokojący fakt, że jest was więcej. Ale kim są ci pozostali? – To moi bogowie. Twarze w Skale – dodał, widząc zdumioną minę Leomana. – W mojej ojczyźnie zdobią klif, spoglądając na polanę niezbyt się różniącą od tej. – Toblakai... – Nadal słyszę ich zew – ciągnął Karsa, odwracając się, by ponownie spojrzeć na zwierzęce oblicze Urugala. – We śnie. Widmoworęki mówił prawdę. Dręczą mnie duchy. – Jakie duchy, przyjacielu? Czego żądają od ciebie ci twoi... bogowie? Karsa przeszył Leomana zdziwionym spojrzeniem, po czym wzruszył ramionami. – Dlaczego chciałeś się ze mną widzieć? Pustynny wojownik zamierzał coś rzec, lecz nagle zmienił zdanie i powiedział coś innego. – Dlatego że moja cierpliwość się wyczerpuje. Dotarły do nas wieści o Malazańczykach. O klęskach, jakie ponieśli daleko stąd. Sha’ik i garstka jej wybrańców są bardzo podekscytowani... ale nic z tego nie wynika. Czekamy bezczynnie na legiony przybocznej. Korbolo Dom w jednym ma rację. Powinniśmy spróbować powstrzymać marsz nieprzyjaciela. Ale nie tak, jak to proponuje. Żadnych walnych bitew. Nic równie dramatycznego czy pochopnego. Tak czy inaczej, Toblakai, Mathok pozwolił mi zabrać kompanię wojowników, a sha’ik raczyła przepuścić nas na drugą stronę Tornada. Karsa uśmiechnął się. – Zaiste. Pozwolono wam nękać przyboczną? Ach, tak też myślałem. Macie się udać na zwiady, ale nie dalej niż między otaczające Tornado wzgórza. Nie pozwoli wam wyruszyć dalej na południe. Ale przynajmniej będziecie coś robić. Cieszę się, że otrzymałeś taką szansę, Leomanie. Niebieskooki wojownik podszedł bliżej. – Toblakai, gdy już znajdziemy się po drugiej stronie... – Ona i tak się dowie – przerwał mu Karsa. – I w ten sposób wywołam jej niezadowolenie. – Leoman uśmiechnął się szyderczo. – Nic w tym nowego. A co z tobą, przyjacielu? Zwie cię swym osobistym strażnikiem, ale kiedy ostatnio dopuściła cię przed swe oblicze? Kiedy ostatnio byłeś w tym cholernym namiocie? Rzeczywiście narodziła się na nowo, bo nie jest już taka jak kiedyś... – Jest Malazanką – zauważył Toblakai. – Słucham? 344 – Była nią, zanim została sha’ik. Wiesz o tym równie dobrze jak ja... – Jest odrodzona! Stała się wolą bogini, Toblakai. Wszystko, czym była przedtem, straciło znaczenie... – Tak powiadają – mruknął Karsa. – Ale zachowała wspomnienia. I to właśnie one ją pętają. Sparaliżował ją strach, zrodzony z tajemnicy, której nie chce nikomu wyjawić. Poza nią ów sekret zna jedynie Widmoworeki. Leoman przypatrywał się Karsie przez długą chwilę, po czym przykucnął powoli. Obu mężczyzn otaczały węże. Było słychać ciche szemranie pełzających po piasku gadów. Leoman opuścił rękę i patrzył spokojnie, jak szerokoszyjec owija się wokół jego ramienia. – Słyszę w twych słowach szept zapowiadający porażkę, Toblakai. Karsa wzruszył ramionami i podszedł do pozostawionej u podstawy drzewa torby na narzędzia. – Te lata dobrze mi się przysłużyły. Twoje towarzystwo, Leomanie. I Starszej Sha’ik. Ongiś poprzysiągłem, że Malazańczycy będą moimi wrogami. Potem jednak poznałem świat lepiej i rozumiem teraz, że wcale nie są okrutniejsi od innych mieszkańców nizin. W gruncie rzeczy tylko oni zdają się posiadać jakieś poczucie sprawiedliwości. Mieszkańcy Siedmiu Miast, którzy tak bardzo ich nienawidzą i pragną ich przepędzić... chodzi im jedynie o władzę, której pozbawili ich Malazańczycy. Władzę, którą wykorzystywali, by terroryzować własnych rodaków. Leomanie, ty i twoi pobratymcy toczycie wojnę ze sprawiedliwością i to nie jest moja wojna. – Sprawiedliwością? – Leoman wyszczerzył zęby. – Sądzisz, że zaprzeczę twym słowom, Toblakai? Nie uczynię tego. Sha’ik Odrodzona mówi, że we mnie nie ma wierności. Być może ma rację. Zbyt wiele już widziałem. A mimo to nadal tu jestem. Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego? Karsa wyjął z torby dłuto i drewniany młotek. – Światło przygasa i cienie robią się głębsze. Teraz rozumiem, że to światło. Dlatego właśnie wyglądają inaczej. – Apokalipsa, Toblakai. Rozpad. Unicestwienie. Wszystkiego. Wszystkich ludzi... mieszkańców nizin. Ze wszystkimi wypaczonymi okropnościami, których się wobec siebie dopuszczamy. Rabunkami i okrucieństwami. Na każdy gest dobroci i współczucia przypada dziesięć tysięcy aktów brutalności. Wierność? Zaiste, nie znam jej. Nie wobec moich pobratymców. Im szybciej sami siebie zniszczymy, tym lepiej dla świata. – W tym świetle – zauważył Karsa – wyglądają prawie jak ludzie. Zamyślony Toblakai nie zauważył, że Leoman przymrużył oczy, z wysiłkiem zachowując milczenie. Nie wchodzi się między wyznawcę a jego bogów. Wąż uniósł głowę przed twarzą Leomana i znieruchomiał, wysuwając i chowając język. 345 – Dom Łańcuchów – mruknął Heboric z kwaśną miną. Bidithal zadrżał; trudno określić, czy ze strachu, czy z przyjemności. – Łupieżca. Małżonka. Niezwiązany... bardzo interesujące, tak? Dla całego świata wygląda jak rozbita... – Skąd się wzięły te obrazy? – zapytał Heboric. Sam widok drewnianych kart z ich lakierowanymi podobiznami wystarczył, by do gardła byłego kapłana podeszła żółć. Dostrzegam... skazy. W każdej z nich. To nie jest przypadek, nie błąd ręki, która powołała je do życia. – Ich autentyczność nie ulega wątpliwości – odpowiedział na jego pytanie L’oric. – Emanująca z nich moc to czarodziejski smród. Nigdy jeszcze nie widziałem talii narodzin o takim wigorze. Nawet Cień... – Cień! – warknął Bidithal. – Ci oszuści nigdy nie potrafili odsłonić prawdziwej mocy owego królestwa! Nie, tutaj, w tym nowym Domu, temat jest czysty. To celebracja niedoskonałości, kaprysu chaotycznego przypadku, który szpeci wszystkie... – Cisza! – wysyczała sha’ik, oplatając się mocno rękami. – Musimy się nad tym zastanowić. Niech nikt się nie odzywa. Dajcie mi pomyśleć! Heboric przyglądał się jej przez chwilę. Musiał mrużyć powieki, by widzieć wyraźnie, mimo że siedziała tuż obok niego. Karty z nowego Domu zjawiły się tego samego dnia, w którym dotarły wieści o porażkach Malazańczyków na Genabackis. Od tego czasu wśród dowódców sha’ik trwały zawzięte spory, które zepsuły jej radość z wieści o tym, że jej brat, Ganoes Paran, żyje, a teraz wpędziły dziewczynę w niezwykłą dla niej nerwowość. Dom Łańcuchów był powiązany z ich losem. Jego zdradziecka obecność była infekcją, na którą nie mieli szansy się przygotować. Czy jednak mieli go traktować jak wroga, czy jak potencjalne źródło nowych sił? Wyglądało na to, że Bidithal starannie wmawia sobie, iż prawdą jest to drugie. Z pewnością pchało go w tym kierunku narastające niezadowolenie z Sha’ik Odrodzonej. Z drugiej strony, L’oric wyraźnie podzielał niepokój Heborica, natomiast Febryl zachowywał się w wyjątkowy sposób, nie mówiąc na ten temat ani słowa. W namiocie było duszno. Powietrze przesycał kwaśny odór ludzkiego potu. Heboric nade wszystko pragnął stąd wyjść, uciec od tego wszystkiego, wyczuwał jednak, że sha’ik uczepiła się go kurczowo. Desperacja jej duchowego uścisku zdawała się przerastać wszystko, co wyczuwał w niej do tej pory. – Pokaż mi jeszcze raz tę nową nieprzypisaną kartę... Tak jest. Po raz tysięczny. Bidithal skrzywił się, przerzucił talię i wyciągnął kartę, którą następnie położył na środku maty z koziej wełny. – Jeśli któraś z nowych kart budzi wątpliwości – odezwał się drwiącym tonem starzec – to właśnie ta. Władca Talii? Absurd. Jak można okiełznać to, co jest nieokiełznane? Zapadła cisza. 346 Nieokiełznane? Jak na przykład Tornado? Sha’ik najwyraźniej nie zauważyła tej insynuacji. – Widmoworęki, chcę, żebyś wziął tę kartę w dłoń. Przekonajmy się, co w niej wyczujesz. – Żądasz tego ode mnie po raz kolejny, Wybrana. – Heboric westchnął. – Powtarzam, że między mocą moich dłoni a Talią Smoków nie ma żadnej więzi. Nie potrafię ci pomóc... – W takim razie słuchaj uważnie. Opiszę ci ją. Zapomnij o dłoniach. Pytam cię jako byłego kapłana, uczonego. Słuchaj. Twarz jest zasłonięta, ale sugeruje... – Jest zasłonięta – przerwał jej wzgardliwym tonem Bidithal – ponieważ ta karta jest jedynie projekcją czyichś pobożnych życzeń. – Jeśli jeszcze raz mi przerwiesz, to pożałujesz, Bidithal – warknęła sha’ik. – Wysłuchałam już tego, co miałeś do powiedzenia na ten temat. Jeśli znowu otworzysz usta, wyrwę ci język. Widmoworęki, będę mówiła dalej. Postać jest wzrostu nieco więcej niż przeciętnego. Na jednym policzku ma karmazynową bliznę albo strugę krwi. To rana, tak? Ten mężczyzna, bo jestem pewna, że to mężczyzna, nie kobieta, stoi na moście. Kamiennym moście poprzeszywanym szczelinami. Horyzont przesłaniają płomienie. Wydaje się, że mężczyznę i most otaczają wyznawcy, czy może słudzy... – Albo strażnicy – dodał L’oric. – Wybacz, Wybrana. – Strażnicy. Tak, to możliwe. Wyglądają na żołnierzy, nieprawdaż? – A na czym stoją ci strażnicy? – zapytał Heboric. – Czy widać grunt pod ich nogami? – Na kościach. Obraz jest bardzo bogaty w szczegóły, Widmoworęki. Skąd o tym wiedziałeś? – Opisz, proszę, te kości. – Nie są ludzkie. Bardzo duże. Widać fragment czaszki. Długi pysk i straszliwe kły. Na głowie ma resztki jakiegoś hełmu... – Hełm? Na czaszce? – Tak. Heboric umilkł. Zaczął się kołysać w przód i w tył, lecz ledwie zdawał sobie sprawę z tego ruchu. Jego głowę wypełniło dobiegające znikąd zawodzenie, krzyk żalu i bólu. – Władca stoi w dziwnej pozycji – kontynuowała drżącym głosem sha’ik. – Ręce ma wyciągnięte i zgięte w łokciach, tak że dłonie zwisają z dala od ciała. To naprawdę niezwykła pozycja... – A czy stopy ma złączone? – W niemal niewiarygodny sposób. Jakby chciał uformować klingę. – A w co jest ubrany? – zapytał Heboric głosem, który brzmiał dlań głucho i odlegle. – W czarny, obcisły strój. Jedwabny, sądząc po tym, jak lśni. – Jest coś jeszcze? 347 – Łańcuch. Przebiega przez jego tułów od lewego ramienia do prawego biodra. Jest masywny, zrobiony z czarnego, kutego żelaza. Na ramionach ma drewniane dyski. Wyglądają jak epolety, ale są większe, szerokie na piędź... – A ile ich jest? – Cztery. Ty już coś wiesz, Widmoworęki. Powiedz mi to! – On kłamie – warknął Bidithal. – Wszyscy o nim zapomnieli, nawet jego bóg. Dlatego chce przydać sobie znaczenia. – Bidithal, ty durniu – wychrypiał drwiąco Febryl. – To człowiek, który dotyka tego, czego my nie czujemy, i widzi to, na co my jesteśmy ślepi. Mów dalej, Widmoworęki. Dlaczego ten władca stoi w takiej pozycji? – Dlatego, że jest mieczem – odpowiedział Heboric. Ale nie pierwszym lepszym. Jest szczególnym mieczem, którego cięcia są nieubłagane. Ów miecz jest odbiciem natury tego mężczyzny. On wyrąbie sobie drogę. Nie będzie za nikim podążał. Stoi teraz w moim umyśle. Widzę go. Widzę jego twarz. Och, sha’ik... – Władca Talii – rzekł z westchnieniem L’oric. – Ośrodek ładu... sprzeciwiający się Domowi Łańcuchów. Ale on jest sam, nawet jeśli ma strażników, podczas gdy sług Domu jest wiele. Heboric uśmiechnął się. – Sam? On zawsze był sam. – W takim razie, dlaczego uśmiechasz się jak człowiek złamany, Widmoworęki? Z żalu nad ludzkością. Nad tą rodziną, która sama ze sobą toczy wojnę. – Na to pytanie nie odpowiem, L’oric. – Chcę porozmawiać z Widmoworękim w cztery oczy – oznajmiła sha’ik. Heboric pokręcił głową. – Nie powiem już nic więcej, nawet tobie, Wybrana. Wysłuchajcie tylko jednego: miejcie wiarę we Władcę Talii. On udzieli odpowiedzi na Dom Łańcuchów. Udzieli odpowiedzi. Heboric wstał. Czuł się stary ponad swój wiek. Ujrzał obok siebie szybki ruch i młoda Felisin położyła dłoń na jego przedramieniu. Pozwolił, by wyprowadziła go na zewnątrz. Zapadł zmierzch. Było słychać meczenie prowadzonych do zagród kóz, a na południu, tuż za granicami miasta, tętent końskich kopyt. Kamist Reloe i Korbolo Dom opuścili naradę, by nadzorować ćwiczenia wojsk. Prowadzono je po malazańsku. Heboric musiał przyznać, że był to do tej pory jedyny przejaw błyskotliwości ze strony pięści-renegata. Malazańska armia po raz pierwszy miała się spotkać z przeciwnikiem, który dorównywał jej pod każdym względem, pomijając pociski Moranthów. Taktyka i rozmieszczenie wojsk będą identyczne, co zapewniało, że o zwycięstwie rozstrzygnie liczebność. Groźbę pocisków Moranthów zneutralizują czary, jako że Armia Tornada dysponowała pełną kadrą magów, natomiast Tavore nie miała – o ile wiedzieli – ani jednego. Szpiedzy w Arenie zauważyli obecność dwojga wickańskich dzieci, Nula i Nadir, lecz były one ponoć zdruzgotane śmiercią 348 Coltaine’a. Ale właściwie po co jej magowie? W końcu ma otataralowy miecz. Z drugiej strony, nie zdoła objąć jego wpływem całej armii. Droga sha’ik, niewykluczone, że jednak pokonasz siostrę. – Dokąd chciałbyś pójść, Widmoworęki? – zapytała Felisin. – Do domu, dziewczyno. – Nie o to pytałam. Uniósł głowę. – Nie wiem... – Jeśli rzeczywiście tego nie wiesz, to znaczy, że ujrzałam twą ścieżkę szybciej od ciebie, a w to trudno mi uwierzyć. Musisz opuścić to miejsce, Widmoworęki, podążyć drogą, którą tu przybyłeś, bo w przeciwnym razie zabije cię to, co cię prześladuje... – Co to ma za znaczenie? Dziewczyno... – Spójrz na chwilę poza siebie, starcze! Coś jest w tobie uwięzione. Zamknięte w twym śmiertelnym ciele. Co się stanie, gdy to ciało przestanie żyć? Milczał przez długą chwilę. – Skąd czerpiesz taką pewność? – zapytał wreszcie. – Moja śmierć może po prostu położyć kres niebezpieczeństwu ucieczki. Zamknąć portal, przywrócić go do pierwotnego stanu... – Stąd, że nie ma powrotu. Ona jest tutaj, ta moc ukryta za tymi twoimi widmowymi dłońmi. Nie otataral, bo jego wpływ zanika, wciąż zanika... – Zanika? – Tak, zanika! Czy twoje sny i wizje nie stały się silniejsze? Czy nie pojmujesz, dlaczego tak się dzieje? Tak, matka opowiadała mi o tym posągu na pustyni, na Wyspie Otataralowej. Heboric, całą wyspę stworzono po to, by uwięzić ten posąg. A ty otworzyłeś przed nim drogę ucieczki. Przez twoje dłonie. Musisz tam wrócić! – Dość tego! – warknął, odtrącając jej dłoń. – Powiedz, czy opowiedziała ci również o tym, co sama robiła podczas tej podróży? – To, kim była wcześniej, nie ma już znaczenia. – Och, ależ ma, dziewczyno! Ma! – O czym mówisz? Pokusa omal nim nie zawładnęła. O tym, że jest Malazanką! Siostrą Tavore! O tym, że to nie jest już wojna Tornada. Ukradło ją i wypaczyło coś znacznie potężniejszego, więzy krwi, które krępują nas wszystkich najpotężniejszymi z łańcuchów! Jakie szanse ma wobec nich oszalała bogini? Nie powiedział jednak ani słowa. – Musisz wyruszyć w tę podróż – ciągnęła cicho Felisin. – Wiem, że nie możesz tego zrobić sam. Nie. Będę ci towarzyszyła... 349 Zachwiał się, usłyszawszy te słowa. Potrząsnął głową. To była straszliwa, przerażająca myśl. Ale też brutalnie doskonała. Koszmar synchronii. – Posłuchaj! Nie musimy wędrować tylko we dwoje. Znajdę kogoś jeszcze. Wojownika, wiernego obrońcę... – Dość! Nie chcę już o tym słyszeć. Ale dzięki temu znalazłaby się daleko od Bidithala i jego makabrycznych żądz. Daleko... od nadchodzącej burzy. – Z kim jeszcze o tym mówiłaś? – zapytał. – Z nikim, ale... myślałam o Leomanie. On wybrałby dla nas kogoś z ludzi Mathoka. – Nie mów nikomu ani słowa, dziewczyno. Nie w tej chwili. Nie teraz. Ponownie zacisnęła dłoń na jego przedramieniu. – Nie możemy czekać zbyt długo, Widmoworęki. – Jeszcze nie, Felisin. A teraz, proszę, zaprowadź mnie do domu. – Wyruszysz ze mną, Toblakai? Karsa oderwał wzrok od kamiennego oblicza Urugala. Słońce zaszło w charakterystyczny dla tych stron nagły sposób i na niebie jasno świeciły gwiazdy. Węże zaczęły się rozpełzać, wracając w poszukiwaniu pożywienia do niesamowicie cichego lasu. – Miałbym biec u boku waszych koników, Leomanie? W tej krainie nie ma teblorskich wierzchowców. Nie znajdę tu nic, co pasowałoby do moich rozmiarów. – Teblorskie wierzchowce? W tym miejscu akurat się mylisz, przyjacielu. To prawda, tu ich nie ma, ale na zachodzie, na Jhag Odhan, żyją dzikie konie odpowiednie dla twego wzrostu. A przynajmniej zdziczałe. To były konie Jhagów. Wyhodowali je w dawnych czasach Jaghuci. Niewykluczone, że wasze teblorskie wierzchowce to ta sama rasa. W końcu Jaghuci mieszkali również na Genabackis. – Dlaczego dotąd mi o tym nie powiedziałeś? Leoman opuścił prawą dłoń ku ziemi i szerokoszyjec zsunął się powoli z jego ramienia. – Szczerze mówiąc, po raz pierwszy wspomniałeś, że Teblorzy w ogóle mają konie. Toblakai, ja nie wiem prawie nic o twojej przeszłości. Nikt tutaj nie wie. Nie jesteś zbyt rozmowny. Razem zawsze wędrowaliśmy na piechotę, tak? – Jhag Odhan. To za Raraku. – Tak. Idź prosto na zachód przez Tornado, aż dotrzesz do klifów, zniszczonej przez czas Unii brzegowej starożytnego morza, które ongiś wypełniało tę pustynię. Wędruj dalej, aż wreszcie dojdziesz do małego miasta, Lato Revae. Tuż na zachód od niego zaczyna się łańcuch gór Thalas. Omiń je od południa, zmierzając wciąż na zachód, aż znajdziesz się na brzegu rzeki zwanej Ugaratem. Na południe od Y’Ghatanu jest na niej bród. Gdy już przeprawisz się na drugi brzeg, idź na zachód, południe i zachód przez dwa tygodnie albo trochę więcej, a znajdziesz się na Jhag Odhan. Och, jest w tym ironia. Ongiś żyły tam 350 koczownicze bandy Jaghutów. Stąd właśnie wzięła się ta nazwa. Ale to byli upadli Jaghuci. Polowano na nich tak długo, że w końcu stali się niewiele więcej niż dzikusami. – A czy nadal tam są? – Nie. Wytępili ich T’lan Imassowie Logrosa. Nie tak dawno temu. Karsa obnażył zęby. – T’lan Imassowie. To nazwa pochodząca z najstarszych teblorskich legend. – Są znacznie bliżej – mruknął Leoman, po czym wyprostował się nagle. – Poproś sha’ik o pozwolenie na podróż na Jhag Odhan. Wyglądałbyś naprawdę imponująco na polu bitwy na grzbiecie konia Jhagów. Czy twój lud walczy konno, czy używacie tych zwierząt tylko jako środka transportu? Karsa uśmiechnął się w ciemności. – Zrobię jak mówisz, Leomanie. Ale ta wyprawa potrwa długo. Nie czekaj na mnie. Jeśli po moim powrocie ty i twoi zwiadowcy nadal będziecie na zewnątrz Tornada, pojadę was poszukać. – Zgoda. – A co z Felisin? Leoman milczał przez chwilę. – Widmoworęki wie o... groźbie – odpowiedział wreszcie. Karsa wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu. – A w czym to pomoże? Powinienem zabić Bidithala i tyle. – Toblakai, Widmoworękiego kłopocze coś więcej niż twoja obecność. Nie sądzę, by miał długo pozostać w obozie. A gdy go opuści, zabierze dziecko ze sobą. – I to ma być lepsze wyjście? Stanie się po prostu jego opiekunką. – Być może na pewien czas. Wyślę kogoś z nimi, oczywiście. Poprosiłbym o to ciebie, ale sha’ik cię potrzebuje, a przynajmniej tak sądzi. – To szaleństwo, Leomanie. Raz już wędrowałem z Widmoworękim. Nie mam zamiaru tego powtarzać. – On przechowuje dla ciebie pewne prawdy, Toblakai. Pewnego dnia będziesz musiał go odszukać. Być może nawet poprosisz go o pomoc. – Pomoc? Nie potrzebuję niczyjej pomocy. Twoje słowa są nieprzyjemne. Nie będę ich już więcej słuchał. W półmroku błysnął uśmiech Leomana. – Jesteś taki sam, jak zawsze, przyjacielu. Kiedy zamierzasz wyruszyć na Jhag Odhan? – Jutro. – W takim razie lepiej przekażę słówko sha’ik. Kto wie, może nawet raczy spotkać się ze mną osobiście. Miałbym wtedy szanse wyrwać ją z tej obsesji na punkcie Domu Łańcuchów. – Na punkcie czego? Leoman machnął lekceważąco dłonią. 351 – Domu Łańcuchów. To nowa moc w Talii Smoków. Ostatnio wszyscy mówią tylko o nim. – Łańcuchy – mruknął Karsa. Odwrócił się i spojrzał na Urugala. – Bardzo nie lubię łańcuchów. – Czy zobaczę cię rano, Toblakai? Zanim wyruszysz w drogę. – Zobaczysz. Karsa słuchał kroków oddalającego się mężczyzny. Jego umysł ogarnął wir. Łańcuchy. Prześladowały go już od chwili, gdy z Bairothem i Delumem opuścili wioskę. Być może nawet wcześniej. Ostatecznie, plemiona również wykuwały własne łańcuchy. Podobnie jak rodzina, przyjaźń oraz opowieści z ich morałami prawiącymi o honorze i poświęceniu. Są jeszcze łańcuchy łączące Teblorów z ich siedmioma bogami. Łączące mnie z moimi bogami. I łańcuchy z mojej wizji. Trupy tych, których zabiłem, dusze, które według Widmoworękiego ciągnę za sobą. Wszystko, czym jestem, ukształtowały łańcuchy. Czy ten nowy Dom jest mój? Na polanie nagle zrobiło się zimno. Straszliwie zimno. Ostatni z węży uciekł z pożegnalnym szmerem. Karsa zamrugał, by widzieć wyraźnie i ujrzał, że utwardzone oblicze Urugala... budzi się. W mrocznych otworach oczu zabłysła świadomość. Karsa usłyszał wypełniające mu umysł zawodzenie wiatru. Jęki tysiąca dusz, grzmiący grzechot łańcuchów. Warknął, przygotowując się na atak, i wbił wzrok w wykrzywioną twarz boga. – Karso Orlong. Długo czekaliśmy na tę chwilę. Stworzenie tego świętego miejsca zajęło ci trzy lata. Zmarnowałeś bardzo wiele czasu na dwóch obcych. Twych poległych przyjaciół, którzy przegrali tam, gdzie ty zwyciężyłeś. Tej świątyni nie poświęcą czcze sentymenty. Ich obecność jest dla nas zniewagą. Zniszcz ich jeszcze tej nocy. Wszystkie siedem twarzy już się ocknęło. Karsa wyczuwał ciężar ich spojrzenia, śmiercionośny nacisk, za którym ukrywało się coś... chciwego, mrocznego i pełnego złośliwej uciechy. – Własnoręcznie przywołałem was w to miejsce – oznajmił Urugalowi Karsa. – Własnoręcznie uwolniłem was ze skalnego więzienia w kraju Teblorów. Tak, nie jestem głupcem, za którego mnie uważacie. To wasze przewodnictwo zaprowadziło mnie w to miejsce i teraz przyszliście tu za mną. A mimo to zaczynacie od reprymendy? Ostrożnie, Urugalu. Jeśli zechcę, mogę zniszczyć każdą z rzeźb na tej polanie. Czuł ich furię, która weń uderzała, chcąc go zmiażdżyć, lecz pozostał nieporuszony i nieustępliwy. Nie był już teblorskim wojownikiem, którego zatrwożyłby gniew jego bogów. – Przywiodłeś nas bliżej – wychrypiał wreszcie Urugal. – Tak blisko, że wyczuwamy już dokładne położenie tego, czego pragniemy. Tam musisz się teraz udać, Karso Orlong. Zbyt długo już zwlekasz z tą podróżą. Podróżą do nas i dalej, drogą, którą dla ciebie wytyczyliśmy. 352 Zbyt długo ukrywałeś się w towarzystwie tego małostkowego ducha, który potrafi tylko pluć piaskiem. – Ta droga, ta podróż, dokąd ona prowadzi? Czego szukacie? – Tak samo jak ty, wojowniku, szukamy wolności. Karsa milczał. Nic dziwnego, że są chciwi. – Mam wyruszyć na zachód, na Jhag Odhan – rzekł wreszcie. Wyczuł ich szok i podniecenie, a potem chór podejrzliwości, płynący od wszystkich siedmiu bogów. – Na zachód! Zaiste, Karso Orlong. A skąd o tym wiesz? Wiem dlatego, że wreszcie stałem się synem swego ojca. – Odejdę o świcie, Urugalu. I znajdę dla was to, czego pragniecie. Poczuł, że ich obecność zanika. Instynktownie zdał sobie sprawę, że ci bogowie wcale nie są tak bliscy wolności, jak chcieli mu wmówić. Ani tak potężni. Urugal nazwał tę polanę świątynią, ale nie była ona ich wyłączną własnością. Gdy Siedmiu wycofało się, zniknęło nagle, Karsa odwrócił się powoli od wizerunków bogów i spojrzał na tych, którym naprawdę poświęcił polanę. Uczynił to własnoręcznie, w imieniu tych łańcuchów, które śmiertelnik mógł nosić z dumą. – Źle ulokowałem swą wierność – zaczął cicho teblorski wojownik. – Służyłem wyłącznie chwale. Słowom, przyjaciele. A słowa potrafią nadawać fałszywą szlachetność, skrywać brutalne prawdy. Słowa o przeszłości, która całkowicie spowiła Teblorów w heroiczny strój. Oto czemu służyłem. A tymczasem prawdziwą chwałę mam przed sobą. Obok siebie. Ciebie, Delumie Thord. I ciebie, Bairothu Gild. Od kamiennego posągu Bairotha dobiegł go odległy, znużony głos. – Prowadź nas, wodzu wojenny. Karsa wzdrygnął się. Czy to mi się śni? Wyprostował się. – Przyciągnąłem wasze duchy w to miejsce. Czy wędrowaliście śladem Siedmiu? – Szliśmy przez puste krainy – odpowiedział Bairoth Gild. – Ale nie byliśmy w nich sami. Na każdego z nas czekają obcy, Karso Orlong. To jest prawda, którą próbują przed tobą ukryć. Wezwano nas i jesteśmy tutaj. – Nikt nie zdoła cię pokonać podczas tej podróży – odezwał się drugi posąg głosem Deluma Thorda. – Wyprowadzisz nieprzyjaciela w pole, pokrzyżujesz jego wszelkie przewidywania. Nic nie oprze się ostrzu twej woli. Chcieliśmy za tobą podążyć, ale nie byliśmy w stanie. – Kto, wodzu wojenny – zapytał Bairoth śmielszym głosem – jest teraz naszym wrogiem? Karsa wyprostował się przed dwoma urydzkimi wojownikami. 353 – Bądźcie świadkami mojej odpowiedzi, przyjaciele. Bądźcie świadkami. – Zawiedliśmy cię, Karso Orlong – odezwał się znowu Delum. – A mimo to chcesz, byśmy znowu ci towarzyszyli. Karsa nagle zapragnął krzyknąć, wydać z siebie okrzyk wojenny, jakby podobne wyzwanie mogło powstrzymać nadciągającą ciemność. Nie rozumiał własnych impulsów, potopu uczuć, który go zalewał. Wbił wzrok w rzeźbioną podobiznę wysokiego przyjaciela, dostrzegając w jego nieskalanym obliczu wyraz świadomości: Deluma Thorda z dni, zanim Forkassal – kobieta Forkrul Assailów zwana Ciszą – pozbawiła go zmysłów na górskiej ścieżce na odległym kontynencie, zadanym od niechcenia ciosem. – Zawiedliśmy cię – poparł towarzysza Bairoth Gild. – Czy chcesz, byśmy ci towarzyszyli? – Delumie Thord. Bairothu Gild. – Głos Karsy był ochrypły. – To ja was zawiodłem. Chciałbym znowu zostać waszym wodzem wojennym, jeśli mi na to pozwolicie. Zapadła długa cisza. – Nareszcie mamy na co czekać – odezwał się w końcu Bairoth. Karsa omal nie upadł na kolana. Wreszcie skończyła się jego żałoba. Nadszedł kres samotności. Odbył pokutę. Podróż miała się zacząć na nowo. Mój drogi Urugalu, będziesz świadkiem. Och, będziesz świadkiem. W palenisku żarzyła się tylko garstka dogasających węgielków. Gdy Felisin Młodsza wyszła, Heboric przez pewien czas siedział nieruchomo w ciemności. Po chwili wziął naręcze suszonego nawozu i na nowo rozpalił ogień. Noc była chłodna. Nawet dłonie, których nie widział, wydawały się zimne, jakby miał u końca kikutów dwie ciężkie bryły lodu. Jedyna podróż, jaka go czekała, była krótka i musiał ją odbyć sam. Był ślepy, ale w tej sprawie widział tyle samo, co inni. Przepaść śmierci zawsze była niespodzianką, bez względu na to, czy dostrzegało się ją z daleka, czy odkrywało raptownie przy kolejnym kroku. Obiecywała nagły kres pytań, lecz po jej drugiej stronie nie czekały żadne odpowiedzi. Będzie się musiał zadowolić kresem. Taki jest los wszystkich śmiertelników, mimo że łakniemy rozwiązania. Albo czegoś jeszcze bardziej iluzorycznego: odkupienia. Po wszystkim, przez co przeszedł, zrozumiał wreszcie, że każda ścieżka prędzej czy później przechodzi w ślad kroków wiodących ku krawędzi. A potem... znika. Czekało go to samo, co wszystkich śmiertelników. Samotność śmierci i ostatni dar kresu, którym była obojętność. Bogowie mogli walczyć o jego duszę, wyrywać sobie z zębów ten mizerny kąsek. Jeśli śmiertelnicy będą go opłakiwać, to jedynie dlatego, że jego śmierć rozproszy iluzję jedności, która dawała im pociechę na drodze życia. Jednego towarzysza mniej. Coś zadrapało w połę namiotu. Potem skóra odsunęła się i ktoś wszedł do środka. 354 – Chcesz uczynić ze swego domu stos pogrzebowy, Widmoworęki? To był głos L’orica. Słowa wielkiego maga wyrwały Heborica z zamyślenia, uzmysłowiły mu, że po twarzy spływają mu strużki potu, a z paleniska buchają fale wściekłego gorąca. Machinalnie wrzucał do ognia kolejne kawałki nawozu. – Zauważyłem łunę. Trudno by było jej nie zobaczyć, starcze. Lepiej zostaw ten ogień, pozwól mu przygasnąć. – Czego chcesz, L’oric? – Rozumiem, że wolisz nie mówić o tym, co wiesz. Ostatecznie, nie warto wtajemniczać Bidithala czy Febryla w podobne szczegóły. Dlatego nie zażądam od ciebie, byś zdradził mi, co wyczułeś w sprawie tego Władcy Talii. Zaproponuję ci wymianę. Wszystko, co sobie powiemy, zostanie między nami. Nie dowie się o tym nikt inny. – Dlaczego miałbym ci zaufać? Ukrywasz się, nawet przed sha’ik. Nikomu nie zdradziłeś, dlaczego tu jesteś. W jej kadrze, podczas tej wojny. – Już to jedno powinno ci powiedzieć, że nie jestem taki jak inni – odparł L’oric. Heboric uśmiechnął się szyderczo. – To daje ci mniej, niż ci się zdaje. Nie może być między nami wymiany, gdyż nie jestem zainteresowany niczym, co mógłbym od ciebie usłyszeć. Knowania Febryla? To głupiec. Zboczone praktyki Bidithala? Pewnego dnia jakieś dziecko wbije mu nóż między żebra. Korbolo Dom i Kamist Reloe? Toczą wojnę z imperium, które bynajmniej nie jest martwe. A gdy w końcu przyprowadzą ich przed oblicze cesarzowej, nie spotka ich honorowe traktowanie. Nie, oni są zbrodniarzami i ich dusze czeka wieczny ogień. Tornado? Dla tej bogini mam tylko pogardę, która w dodatku z każdą chwilą rośnie. Cóż więc wartościowego możesz mi powiedzieć, L’oric? – Tylko jedną rzecz, która mogłaby cię zainteresować, Heboricu zwany Lekkim Dotykiem. Tak samo jak mnie interesuje ten Władca Talii. Nie oszukam cię przy tej wymianie. Nie, powiem ci wszystko, co wiem o Nefrytowej Dłoni, która wynurza się z otataralowych piasków. Dłoni, której dotknąłeś i która teraz prześladuje cię w snach. – Skąd wiesz o... Były kapłan umilkł. Zraszający jego czoło pot stał się nagle zimny. – A w jaki sposób ty zdołałeś wyczytać tak wiele z samego opisu karty władcy? – skontrował L’oric. – Nie zadawajmy sobie podobnych pytań, bo w przeciwnym razie ugrzęźniemy w rozmowie, która będzie trwała dłużej niż sama Raraku. A więc, Heboric, czy zaczniemy? – Nie. Nie w tej chwili. Jestem zbyt zmęczony. Jutro, L’oric. – Zwłoka może mieć... katastrofalne skutki. – Po chwili wielki mag westchnął. – No dobrze. Widzę, że jesteś wyczerpany. Pozwól przynajmniej, bym zaparzył dla ciebie trochę herbaty. 355 Ten uprzejmy gest był zupełnie nieoczekiwany. Heboric zwiesił głowę. – L’oric, obiecaj mi... że, gdy nadejdzie ostatni dzień, znajdziesz się daleko stąd. – To trudna obietnica. Daj mi przynajmniej chwilę na zastanowienie. Gdzie jest hen’bara? – Wisi w woreczku nad dzbankiem. – Ach, oczywiście. Heboric wsłuchał się w odgłosy przygotowań: szelest wysypywanych z woreczka kwiatuszków, plusk nalewanej do dzbanka wody. – Czy wiesz – wyszeptał wielki mag, nie przerywając pracy – że niektóre z najstarszych uczonych traktatów dotyczących grot wspominają o triumwiracie? Rashan, Thyr i Meanas. Jakby te trzy groty były ściśle ze sobą spokrewnione. A potem starają się je połączyć z odpowiednimi pradawnymi grotami. Heboric chrząknął, a następnie skinął głową. – Wszystkie są odcieniami tego samego? Zgadzam się z tą opinią. Groty Tiste. Kurald to i Kurald tamto. Ludzkie wersje nie mogą nie nachodzić na te groty, co prowadzi do zamazania granic. Nie jestem znawcą tych zagadnień, L’oric. Wydaje się, że wiesz o nich więcej ode mnie. – No cóż, z pewnością wygląda na to, że motywy Ciemności i Cienia przenikają się nawzajem. Zapewne to samo dotyczy Światła. Zamazanie granic, tak jest. Ostatecznie Anomander Rake osobiście zgłosił pretensje do Tronu Cieni... W umysł Heborica wniknęła woń parzącej się herbaty. – Naprawdę? – wyszeptał były kapłan z lekkim tylko śladem zainteresowania. – No cóż, przynajmniej w pewnym sensie. Kazał swym kuzynom go strzec, prawdopodobnie przed Tiste Edur. Nam, śmiertelnikom, trudno jest połapać się w historii Tiste, gdyż wszystko to są bardzo długowieczne ludy. Dobrze wiesz, że na ludzką historię ciągle wpływają wybitne osobistości, które okrywają się dobrą bądź złą sławą i niszczą status quo. Na szczęście dla nas, takie osoby rodzą się rzadko i po pewnym czasie wszystkie umierają bądź znikają bez śladu. Ale wśród Tiste... no cóż, podobne osobistości najwyraźniej nigdy nie znikają. Podejmują wciąż nowe działania. Nie dają za wygraną. Wybierz najgorszego tyrana, jakiego znasz z ludzkiej historii, Heboric, a potem wyobraź sobie, że ten mężczyzna albo kobieta jest praktycznie nieśmiertelny. Że powraca wielokrotnie. Jak twoim zdaniem wyglądałaby wówczas nasza historia? – Byłaby znacznie gwałtowniejsza niż historia Tiste, L’oric. Ludzie są inni. W gruncie rzeczy nigdy nie słyszałem o tyranie Tiste... – Być może użyłem niewłaściwego słowa. Chodziło mi tylko o osobowość o potężnej, niszczącej, w ludzkim kontekście, mocy bądź potencjale. Spójrz na to Imperium Malazańskie, które zrodziło się z umysłu jednego człowieka, Kellanveda. Co by było, gdyby był wieczny? Coś w rozważaniach L’orica przebudziło byłego kapłana. – Wieczny? – Heboric roześmiał się ochryple. – Może i jest. To właśnie jest szczegół, 356 który powinieneś rozważyć, być może ważniejszy niż wszystko, co dotąd tu powiedziano. Tiste nie są już samotni w swych knowaniach. W ich gry ingerują ludzie, którzy nie mają cierpliwości Tiste ani ich legendarnego dystansu. Groty Kurald Galain i Kurald Emurlahn nie są już czyste, nieskalane ludzką obecnością. Meanas i Rashan? Być może są one drzwiami do Ciemności i Cienia. A może sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana. Jak można oddzielić od siebie motywy Ciemności, Światła i Cienia? Tak jak twierdzili ci uczeni, są one połączonym więzami wzajemnej zależności triumwiratem. Matka, ojciec i dziecko... wiecznie się ze sobą kłócąca rodzina... ale teraz dołączyły do niej wnuki i powinowaci. Czekał na odpowiedź L’orica, zainteresowany tym, jak wielki mag przyjmie jego uwagi. Ten jednak milczał. Były kapłan podniósł wzrok, starając się skupić spojrzenie na gościu... ...który siedział nieruchomo, trzymając w jednym ręku kubek, a w drugim dzbanek pełen wrzątku. Wielki mag wbił wzrok w Heborica. – L’oric? Wybacz, nie potrafię nic wyczytać z twojej twarzy... – I całe szczęście – wychrypiał wielki mag. – Chciałem cię ostrzec przed tym, że Tiste ingerują w sprawy ludzi, a w odpowiedzi usłyszałem wręcz przeciwne ostrzeżenie. Jakbyśmy to nie my musieli się martwić, ale sami Tiste. Heboric milczał. Przez chwilę słyszał w głowie cichy szept podejrzenia, przywołanego do istnienia przez coś w głosie L’orica. Po chwili odrzucił jednak tę myśl. Była zbyt niedorzeczna, zbyt absurdalna, żeby traktować ją poważnie... L’oric zaczął nalewać herbatę. – Wygląda na to, że nigdy nie otrzymam pociechy, jaką daje ten napój – stwierdził z westchnieniem Heboric. – Opowiedz mi o tym nefrytowym gigancie. – A ty z kolei opowiesz mi o Władcy Talii? – Niektórych rzeczy nie wolno mi zdradzać... – Dlatego że wiążą się z sekretną przeszłością sha’ik? – Na kły Fenera, L’oric! Skąd możemy wiedzieć, kto w tym szczurzym gnieździe słucha naszej rozmowy? To szaleństwo mówić... – Nikt nas nie słucha, Heboric. Zadbałem o to. Nie jestem lekkomyślny, gdy chodzi o tajemnice. Od samego początku wiedziałem sporo o tym, co niedawno przeżyłeś... – Skąd? – Zgodziliśmy się, że nie będziemy rozmawiali o źródłach. Chciałem podkreślić, że nikt poza mną nie wie, że jesteś Malazańczykiem, zbiegiem z kopalń otataralu. Pomijając sha’ik, oczywiście, bo ona uciekła razem z tobą. Wynika z tego, że nie lubię się dzielić swą wiedzą oraz myślami, i że zawsze jestem czujny. Och, podejmowano próby, wysyłano czarodziejskie macki, całą menażerię zaklęć, za pomocą których miejscowi magowie próbują śledzić posunięcia rywali. Takie rzeczy zdarzają się co noc. – To znaczy, że zauważą twoją nieobecność... – Śpię spokojnie w swoim namiocie, Heboric. Tego przynajmniej dowiedzą się owi 357 intruzi. A ty śpisz w swoim. Obaj jesteśmy sami i nieszkodliwi. – To znaczy, że twoje czary potrafią zneutralizować ich zaklęcia. A z tego wynika, że jesteś od nich potężniejszy. – Raczej usłyszał niż zobaczył, że wielki mag wzruszył ramionami. Po chwili były kapłan westchnął. – Jeśli chcesz poznać szczegóły dotyczące sha’ik i tego nowego Władcy Talii, musielibyśmy spotkać się we troje. By to się wydarzyło, musiałbyś zdradzić Wybranej więcej informacji na swój temat, niż tego zapewne pragniesz. – Powiedz mi przynajmniej jedno. Ten nowy władca powstał w wyniku klęsk poniesionych przez Malazańczyków na Genabackis. Czy temu zaprzeczysz? Ten most, na którym stoi... władcę coś łączyło, czy nadal łączy z Podpalaczami Mostów. A ci widmowi strażnicy są wszystkim, co z nich zostało, gdy Podpalacze Mostów zostali zniszczeni w Pannion Domin. – Nie mogę być pewien żadnej z tych rzeczy – odparł Heboric – ale to, co sugerujesz, wydaje się prawdopodobne. – To znaczy, że malazańskie wpływy cały czas przybierają na sile. Nie tylko w naszym niemagicznym świecie, lecz również w grotach, a teraz także w Talii Smoków. – Popełniasz błąd typowy dla wielu wrogów imperium, L’oric. Zakładasz, że wszystko, co malazańskie, jest siłą rzeczy zjednoczone w swych celach i intencjach. Sprawy są znacznie bardziej skomplikowane, niż ci się zdaje. Nie wierzę, by ten Władca Talii był jakiegoś rodzaju sługą cesarzowej. On nie klęka przed nikim. – To dlaczego jego strażnikami są Podpalacze Mostów? Heboric wyczuł, że to podchwytliwe pytanie, postanowił jednak podjąć grę. – Niektóre więzy lojalności opierają się nawet Kapturowi... – Ach, to znaczy, że on był żołnierzem w tej znamienitej kompanii. Zaczynam dostrzegać w tym sens. – Naprawdę? – Powiedz mi, czy słyszałeś o chodzącym z duchami, którego zwą Kimlokiem? – To imię obiło mi się o uszy. Ale on nie jest stąd. Z Karakarangu? Z Rutu Jelby? – Obecnie mieszka w Ehrlitanie. Historia jego życia nie ma dla nas znaczenia. Musiał niedawno nawiązać jakiś kontakt z Podpalaczami Mostów. Nie można inaczej wytłumaczyć tego, co zrobił. On dał im pieśń, Heboric. Pieśń Tanno. Co ciekawe, zaczyna się ona tutaj, na Raraku, przyjacielu. W miejscu gdzie narodzili się Podpalacze Mostów. Czy wiesz, co oznacza taka pieśń? Heboric odwrócił się, spoglądając na palenisko, z którego buchał suchy żar. Milczał. – Oczywiście – podjął po chwili L’oric – teraz nie znaczy już tak wiele, bo Podpalacze Mostów przestali istnieć. Nie może być uświęcenia... – Pewnie masz rację – wyszeptał Heboric. – Ponieważ, żeby pieśń została uświęcona, jeden z Podpalaczy Mostów musiałby wrócić na Raraku, w miejsce narodzin kompanii. A to nie wydaje się obecnie prawdopodobne, 358 nieprawdaż? – A dlaczego Podpalacz Mostów musiałby wrócić na Raraku? – Czary Tanno mają charakter... eliptyczny. Pieśń musi być jak wąż połykający własny ogon. W tej chwili Pieśń Podpalaczy Mostów stworzona przez Kimloca nie ma końca. Ale zaśpiewano ją i w związku z tym żyje. – L’oric wzruszył ramionami. – Jest jak zaklęcie, które pozostaje aktywne, oczekując na rozwiązanie. – Opowiedz mi o nefrytowym gigancie. Wielki mag skinął głową. Wylał do kubka resztę herbaty i postawił naczynie przed Heborikiem. – Pierwszego znaleziono głęboko w kopalniach otataralu... – Pierwszego! – Tak jest. Dla tych górników, którzy podeszli za blisko, kontakt z nim miał fatalne skutki. Ściślej mówiąc, wszyscy zniknęli. Bez śladu. Odsłonięto też fragmenty dwóch innych. Wszystkie trzy żyły szczelnie zamknięto. Giganci są... intruzami w naszym świecie. Pochodzą z jakiegoś innego królestwa. – Przybyli tylko po to, by zakuto ich w otataralowe łańcuchy – mruknął Heboric. – Ach, widzę, że wiesz co nieco na ten temat. W rzeczy samej wygląda na to, że za każdym razem ich przybycie przewidziano. Ktoś albo coś neutralizuje groźbę, jaką stanowią owi giganci... Heboric pokręcił głową. – Nie. Sądzę, że się mylisz, L’oric. To samo przejście, portal, przez który przybywają giganci, tworzy otataral. – Jesteś tego pewien? – Oczywiście, że nie. Naturę otataralu otacza zbyt wiele tajemnic, by można być pewnym czegokolwiek. Była taka uczona, zapomniałem, jak się nazywała, która sugerowała, że otataral powstaje wskutek unicestwienia wszystkiego, co jest konieczne do działania czarów. Tak jak żużel tworzy się po wytopieniu całej rudy. Nazywała to całkowitym wydrenowaniem energii. Energii, która istnieje we wszystkich rzeczach, czy to ożywionych, czy nie. – A czy ta uczona miała jakąś teorię na temat tego, jak to się dzieje? – Być może chodzi o siłę użytych czarów. Zaklęcie pożerające całą energię, którą się karmi. – Nawet bogowie nie władają tak potężną magią. – To prawda, ale sądzę, że można to osiągnąć za pomocą rytuału, jaki mogłaby odprawić kadra, czy może armia, śmiertelnych czarodziejów. – Tak jak zrobiono to podczas Rytuału Tellann. – L’oric skinął głową. – Tak jest. – Albo – dodał cicho Heboric, sięgając po kubek – podczas przywołania Okaleczonego Boga... L’oric siedział bez ruchu, wbijając spojrzenie w wytatuowanego byłego kapłana. Przez 359 długi czas nie mówił nic, a Heboric popijał herbatę z hen’bary. Wreszcie wielki mag się odezwał. – No cóż, podzielę się z tobą jeszcze jedną informacją. Dostrzegam teraz potrzebę, naprawdę wielką potrzebę, by to uczynić, mimo że w ten sposób... dowiesz się o mnie bardzo wiele. Heboric siedział i słuchał słów L’orica. Z upływem czasu ściany nędznej chaty straciły znaczenie, przestał też wyczuwać żar paleniska. Odbierał jedynie wrażenia docierające do niego za pośrednictwem widmowych dłoni. Dźwigał u końców swych kikutów ciężar całego świata. Wysuwające się ponad horyzont słońce zmyło wszystkie odcienie z nieba na wschodzie. Karsa po raz ostatni sprawdził zapasy: prowiant, bukłaki z wodą oraz dodatkowy ekwipunek, potrzebny, by przetrwać w suchej, gorącej krainie, zupełnie różny od tego, który dźwigał przez większą część życia. Nawet jego miecz był inny. Żelazne drewno było cięższe od krwawego drewna, a wykonana z niego klinga nie tak gładka, choć niemal równie twarda. Ta broń nie przeszywała powietrza tak swobodnie jak naoliwiony krwawy miecz, niemniej spełniała swoje zadanie. Zerknął ku niebu. Kolory świtu były już niemal niewidoczne. Błękit nad jego głową również znikał za chmurą pyłu. Tutaj, w sercu Raraku, Bogini Tornada ukradła kolory słonecznemu ogniowi i krajobraz był śmiertelnie blady. Bezbarwny, Karso Orlong? Widmowy głos Bairotha Gilda był pełen ironii. Nieprawda. Srebrny, przyjacielu. A srebro jest kolorem zagłady. Chaosu. Srebro zostaje, gdy zmyje się z klingi resztki krwi... – Przestań gadać – warknął Karsa. – Dopiero przed chwilą przybyłem, Toblakai, i nawet nie zdążyłem się odezwać – dobiegł go głos Leomana. – Nie chcesz mojego pożegnania? Karsa wyprostował się powoli, zarzucając plecak na ramie. – Nie tylko słowa wypowiedziane na głos mogą być niepożądane, przyjacielu. Odpowiadałem własnym myślom. Cieszę się, że przyszedłeś. Gdy wyruszałem w swą pierwszą podróż, dawno temu, nikt nie był świadkiem. – Mówiłem z sha’ik – oznajmił Leoman, który zatrzymał się w odległości dziesięciu kroków, przeszedłszy przez lukę w niskim, rozsypującym się murze. Karsa zauważył, że po jego ocienionej stronie na cegłach z suszonej na słońcu gliny przysiadło mnóstwo rhizanów. Stworzenia złożyły skrzydła, a ich cętkowana skóra niemal nie odróżniała się od muru barwy ochry. – Ale powiedziała, że nie przyjdzie tu dziś ze mną. Co dziwniejsze, wydawało się, że wiedziała o twoich zamiarach jeszcze przed moją wizytą. Karsa wzruszył ramionami i spojrzał na Leomana. – Jeden świadek wystarczy. Możemy już wypowiedzieć słowa pożegnania. Nie ukrywaj 360 się zbyt długo w swym dole, przyjacielu. A gdy już wyruszysz z wojownikami, pamiętaj o rozkazach Wybranej. Zbyt wiele pchnięć małego noża może obudzić niedźwiedzia bez względu na to, jak głęboko zasnął. – Tym razem niedźwiedź jest młody i słaby, Toblakai. Karsa potrząsnął głową. – Nauczyłem się szanować Malazańczyków. Boję się, że gdy ich obudzisz, uświadomią sobie własną siłę. – Rozważę twe słowa – obiecał Leoman. – A teraz muszę cię prosić, byś ty rozważył moje. Strzeż się swych bogów, przyjacielu. Jeśli już musisz klęknąć przed jakąś mocą, najpierw przyjrzyj się jej uważnie. Powiedz mi, co twoi rodacy mówią w takich chwilach? – „Obyś zabił tysiąc dzieci”. Leoman pobladł. – Szczęśliwej podróży, Toblakai. – Będzie taka. Karsa wiedział, że Leoman nie widzi ani nie wyczuwa postaci, które stały u jego boków w miejscu, gdzie ścieżka przechodziła przez lukę w murze. Delum Thord po lewej, a Bairoth Gild po prawej. Wysmarowana krwawym olejem skóra teblorskich wojowników lśniła karmazynowym odcieniem, którego nie mogło wymazać nawet Tornado. Gdy Karsa zwrócił się ku wiodącemu na zachód szlakowi, obaj ruszyli naprzód. – Prowadź nas. Prowadź swych poległych, wodzu wojenny. Drwiący śmiech Bairotha Gilda brzmiał jak trzaskanie ceramicznych skorup, pękających pod mokasynami Karsy. Teblor wykrzywił twarz. Wyglądało na to, że cena honoru była wysoka. Po chwili jednak doszedł do wniosku, że jeśli już muszą towarzyszyć mu duchy, to lepiej, żeby za nim podążały, zamiast go ścigać. – Jeśli tak na to patrzysz, Karso Orlong. W oddali wznosiła się skłębiona ściana Tornada. Teblor pomyślał, że dobrze będzie po tych wszystkich miesiącach znowu ujrzeć świat po drugiej stronie bariery. Ruszył na zachód, gdy tylko narodził się dzień. – Odszedł – oznajmił Kamist Reloe, siadając na poduszkach. Korbolo Dom popatrzył na maga. Jego pozbawiona wyrazu twarz nie zdradzała pogardy, którą darzył rozmówcę. Na wojnie nie było miejsca dla czarodziejów. Dowiódł tej prawdy, niszcząc Sznur Psów. Niemniej jednak musiał spełniać wymogi konieczności w wielu sprawach, a Reloe był najmniej ważną z nich. – Został tylko Leoman – mruknął basem również siedzący na poduszkach renegat. – Który odjeżdża ze swymi szczurami za parę dni. – Czy Febryl zacznie już realizować swe plany? 361 Mag wzruszył ramionami. – Trudno to ocenić, ale dziś rano zauważyłem w jego spojrzeniu wyraz chciwości. Chciwości. W rzeczy samej. Kolejny wielki mag, kolejny obłąkany użytkownik mocy, które lepiej zostawić w spokoju. – Został jeszcze jeden, być może najgroźniejszy z nich wszystkich. Widmoworęki. Kamist Reloe uśmiechnął się szyderczo. – To ślepy, nieudolny głupiec. Czy on w ogóle wie, że to właśnie hen’bara osłabia barierę między naszym światem a wszystkim, przed czym chce uciec? Wkrótce jego umysł całkowicie pochłoną koszmary. Nie musimy się już nim przejmować. – Ona ma jakieś tajemnice – mruknął Korbolo Dom, pochylając się po czarę fig. – Daleko wykraczające poza te, które dało jej Tornado. A Febryl prze naprzód, nie zważając na swą ignorancję. Gdy zacznie się bitwa z armią przybocznej, o zwycięstwie lub klęsce zadecydują Psobójcy. Moja armia. Otataral Tavore zwycięży Tornado. Jestem tego pewien. Proszę ciebie, Febryla i Bidithala tylko o to, by nic nie przeszkodziło mi w dowodzeniu wojskami i w kierowaniu przebiegiem bitwy. – Obaj zdajemy sobie sprawę – warknął Kamist – że ta walka wykracza daleko poza Tornado. – Tak, to prawda. Poza całe Siedem Miast, magu. Nie trać z oczu naszego ostatecznego celu, tronu, który pewnego dnia będzie do nas należał. Kamist Reloe wzruszył ramionami. – To nasza tajemnica, drogi przyjacielu. Wystarczy, że zachowamy ostrożność, a wszystko, co stoi nam na drodze, zniknie na naszych oczach. Febryl zabije sha’ik, Tavore zabije Febryla, a my zniszczymy Tavore i jej armię. – A potem uratujemy Laseen, doszczętnie miażdżąc tę rebelię. Bogowie, przysięgam, że jeśli będzie to konieczne, ogołocę z życia cały ten kraj. Potem triumfalny powrót do Unty, audiencja u cesarzowej i wbity ukradkiem nóż. Któż nas powstrzyma? Pazury są gotowe do uderzenia na szponów. Sójeczka i Podpalacze Mostów nie żyją, a Dujek przebywa na odległym kontynencie. A co słychać u jhistalskiego kapłana? – Mallick wędruje na południe, nie napotykając przeszkód. To bystry i mądry człowiek. Perfekcyjnie odegra swą rolę. Korbolo Dom nie skomentował tego ani słowem. Gardził Mallickiem Relem, nie mógł jednak zaprzeczyć, że jest on użyteczny. Niemniej jednak, nie wolno mu było ufać... o czym mógłby zaświadczyć ten głupiec wielka pięść Pormqual, gdyby jeszcze żył. – Wyślij po Fayelle. Pragnę towarzystwa kobiety. Idź już, Kamiście Reloe. Wielki mag zawahał się i Korbolo łypnął na niego ze złością. – Jest jeszcze jedna sprawa – wyszeptał Kamist. – L’oric... – To załatw się z nim! – warknął Korbolo. – Zostaw mnie! Wielki mag pokłonił się i wyszedł z namiotu. 362 Czarodzieje. Gdyby Napańczyk mógł znaleźć jakiś sposób, by zniszczyć magię, uczyniłby to bez wahania. Unicestwienie mocy zdolnych w jednej chwili pozbawić życia tysiąc żołnierzy przywróciłoby śmiertelnikom władzę nad własnym losem. To z pewnością byłoby dobre. Zagłada grot i stopniowe zniknięcie bogów, w miarę jak powoli zamierałaby pamięć o nich i ich ingerencjach, uwiąd wszelkiej magii... świat należałby wówczas do ludzi, takich jak Korbolo. Imperium, które on by ukształtował, nie pozwalałoby na żadną niejednoznaczność ani wątpliwości. Gdyby nic już nie sprzeciwiało się woli Napańczyka, mógłby on na zawsze położyć kres dysharmonijnemu chaosowi, który gnębił ludzkość teraz i przez całą jej historię. Zaprowadzę porządek. A dzięki tej jedności uwolnimy świat od wszystkich innych ras, wszystkich innych ludów, pokonamy i zmiażdżymy wszelkie przeciwne nam wizje, gdyż w ostatecznym rozrachunku może istnieć tylko jedna droga, tylko jeden sposób życia i władania tym królestwem. A ta droga należy do mnie. Dobry żołnierz wiedział, że sukces osiąga się dzięki starannemu planowaniu, zmierzając do celu coraz dłuższymi krokami. Wtedy przeciwnicy często sami schodzili mu z drogi. Jesteś teraz u stóp Kaptura, Sójeczka. Tam, gdzie zawsze pragnąłem cię zobaczyć. Ty i twoja cholerna kompania karmicie robaki w obcym kraju. Nikt mnie już nie powstrzyma... 363 Rozdział jedenasty Nie była to ścieżka, którą chciałaby podążać. Rebelia sha‘ik Tursabaal Oddechy koni zmieniały się w parę w chłodnym porannym powietrzu. Przed chwilą nadszedł świt i w powietrzu nie wyczuwało się jeszcze ani śladu upału, który miał przynieść wstający dzień. Opatulony w futro bhederin pięść Gamet siedział nieruchomo na wickańskim wierzchowcu. Wyściółka jego hełmu była mokra od starego potu niczym dotyk trupa. Nie spuszczał spojrzenia z przybocznej. Wzgórze, na którym poległ Coltaine, położone tuż na południe od Sanimonu, nazywano teraz Upadkiem. Niezliczone garby na jego szczycie i zboczach znaczyły miejsca, gdzie pochowano ciała. Pełna odłamków metalu ziemia porosła już trawą i kwiatami. Wydawało się przy tym, że cały pagórek skolonizowały mrówki. Na ziemi wręcz roiło się od krzątających się przy swych codziennych pracach owadów. Ich czarne i czerwone ciała błyszczały, choć pokrywała je warstewka pyłu. Gamet, przyboczna i Tene Baralta opuścili miasto przed świtem. Pod zachodnią bramą armia zaczynała się już budzić. Dziś mieli wymaszerować. Na północ, na Raraku, ku sha’ik i Tornadu. Ku zemście. Być może to pogłoski zwabiły Tavore na Upadek, Gamet jednak żałował już, że postanowiła go ze sobą zabrać. W tym miejscu nie było nic, co pragnąłby ujrzeć. Podejrzewał też, że przyboczna nie jest zbytnio zadowolona z tego, co tu znaleźli. Upstrzone czerwonymi plamami warkocze powiązano w grube sznury i udrapowano na szczycie, owijając je wokół bliźniaczych kikutów krzyża, który ongiś tu stał. Psie czaszki pokryte niezrozumiałymi hieroglifami spoglądały pustymi oczodołami na wierzchołek wzgórza. Z wbitych pionowo w ziemię złamanych drzewc strzał zwisały wronie pióra. Na ziemi leżały wystrzępione chorągwie, na których wymalowano rozmaite przedstawienia złamanego wickańskiego długiego noża. Obrazki, fetysze i cała masa innych śmieci, a wszystko po to, by upamiętnić śmierć jednego człowieka. A teraz roiło się tu od mrówek. Bezmyślnych strażników uświęconego gruntu. 364 Troje jeźdźców przyglądało się temu bez słowa. – Tene Baralta – odezwała się wreszcie po dłuższej chwili Tavore. – Słucham, przyboczna? – Kto... kto jest odpowiedzialny za... za to wszystko? Twoje Czerwone Miecze? Tene Baralta nie odpowiedział jej natychmiast. Zsunął się z siodła i ruszył naprzód, wbijając wzrok w ziemię. Obok jednej z psich czaszek zatrzymał się i przykucnął. – Przyboczna, runy na tych czaszkach są khundrylskie. – Wskazał na drewniane kikuty. – Te sznury warkoczy pochodzą od Kherahn Dhobri. – Skinął dłonią w stronę zboczy. – Chorągwie... nie wiem, chyba bhilardzkie. Wronie pióra? Paciorki u ich dutek są semkowskie. – Semkowie! – Gamet nie potrafił ukryć niedowierzania. – Z drugiego brzegu Vatharu! Tene, z pewnością się mylisz... Wysoki wojownik wzruszył ramionami. Wyprostował się i wskazał na wzgórza ciągnące się na północ od nich. – Pielgrzymi przychodzą tylko nocą, niepostrzeżenie. Tak właśnie chcą. Ukrywają się tam, nawet w tej chwili. Czekają, aż nadejdzie noc. Tavore odchrząknęła. – Semkowie, Bhilardowie, te plemiona walczyły przeciwko niemu. A teraz oddają mu cześć. Jak to możliwe? Wytłumacz mi to, proszę, Tene Baralta. – Nie potrafię, przyboczna. – Spojrzał na nią. – Ale, jak rozumiem, to jeszcze... drobiazg, w porównaniu z tym, co można zobaczyć przy Trakcie Areńskim. Znowu zapadła cisza. Gamet nie musiał słyszeć słów przybocznej, by znać jej myśli. Oto jest ścieżka, na którą teraz wkraczamy. Musimy, krok po kroku, przejść szlakiem tego dziedzictwa. My? Nie. Tavore. Sama. Powiedziała Temulowi: „To już nie jest wojna Coltaine’a!”. Wygląda jednak na to, że jest. Teraz zrozumiała, w głębi swej duszy, że będzie musiała kroczyć w jego cieniu... aż na Raraku. – Zostawcie mnie obaj – rozkazała przyboczna. – Dołączę do was na Trakcie Areńskim. Gamet zawahał się. – Przyboczna, Klan Wron nadal domaga się prawa do ruszenia przodem – poinformował ją. – Nie chcą zaakceptować Temula jako swego dowódcy. – Zajmę się ich rozmieszczeniem – odparła. – Jedźcie już. Tene Baralta wskoczył na siodło. Gamet wymienił z nim spojrzenia, po czym obaj zawrócili wierzchowce i pogalopowali ścieżką wiodącą ku zachodniej bramie. Gamet wpatrywał się w usianą kamieniami ziemię pod końskimi kopytami. Tędy właśnie, przez ten kawałek pustego gruntu, historyk Duiker pędził uchodźców w stronę miasta. Tutaj starzec ściągnął wreszcie wodze znużonej, wiernej klaczy – której teraz dosiadał Temul – i przyglądał się, jak ostatni z jego podopiecznych przechodzą przez bramę. I dopiero potem sam wjechał do miasta. Gamet zastanawiał się, o czym myślał Duiker w owej chwili. Wiedział, że Coltaine i 365 niedobitki jego armii toczą rozpaczliwy bój powstrzymujący. Wiedział, że dokonali niemożliwego. Duiker doprowadził uchodźców do Arenu. Tylko po to, by skończył przybity do drzewa. Gamet zdał sobie sprawę, że nie jest w stanie zgłębić podobnej zdrady. Ciała nie znaleziono. Nie złożono kości na spoczynek. – Jest tego bardzo wiele – mruknął basem Tene Baralta. – Czego? – Tego, na co musimy odpowiedzieć, Gamet. Słowa zamierają w gardle, ale cisza, która po nich zostaje... ta cisza krzyczy. Gamet milczał, zaniepokojony słowami Tenego. – Przypomnij mi, proszę – ciągnął Czerwony Miecz, że Tavore jest w stanie podołać temu zadaniu. Czy to w ogóle możliwe? – Jest. Musi być. Inaczej wszystko będzie stracone. – Pewnego dnia, Gamet, będziesz musiał mi opowiedzieć, co takiego zrobiła, by zasłużyć na podobną lojalność. Bogowie, jakiej odpowiedzi mam mu udzielić? Niech cię szlag, Tene, czy nie widzisz prawdy, którą masz przed oczyma? Nic dotąd nie zrobiła. Błagam, zostaw staremu żołnierzowi jego wiarę. – Możesz sobie życzyć, czego tylko zapragniesz – warknął Gesler – ale wiara jest dla głupców. Struna odkaszlnął, by oczyścić gardło z pyłu, i splunął na pobocze. Posuwali się naprzód morderczo powoli. Trzy drużyny wlokły się za wyładowanym zapasami wozem. – O co ci chodzi? – zapytał idący obok niego sierżant. – Żołnierz zna tylko jedną prawdę, a brzmi ona tak, że bez wiary jest właściwie trupem. Wiary w towarzysza, który maszeruje u jego boku. Ale jeszcze istotniejsza – bez względu na to, jak bardzo fałszywa – jest wiara, że on nie może zginąć. Te dwie wiary są nogami, na których wspiera się każda armia. Mężczyzna o skórze barwy bursztynu chrząknął, po czym wskazał na najbliższe z drzew rosnących przy Trakcie Areńskim. – Popatrz na nie i powiedz mi, co widzisz. Nie, nie te przeklęte przez Kaptura fetysze, ale to, co można jeszcze zobaczyć pod tym wszystkim. Dziury po gwoździach, ciemne plamy od żółci i krwi. Zapytaj ducha żołnierza, który zginął na tym drzewie, co sądzi o wierze. – Zdrada nie dowodzi, że wiara jest niemożliwa – skontrował Struna. – W gruncie rzeczy dowodzi czegoś wręcz przeciwnego... – Może dla ciebie, ale są pewne rzeczy, których nie można zbyć słowami i wzniosłymi 366 ideałami, Skrzypek. Wszystko sprowadza się do tej, która jedzie gdzieś tam na przedzie. Do przybocznej. Która właśnie przed chwilą przegrała spór z bandą podstarzałych Wickan. Tobie sprzyjało szczęście. Miałeś Sójeczkę i Dujeka. A wiesz, kto był moim ostatnim dowódcą, zanim skazano mnie na straż przybrzeżną? Korbolo Dom. Przysiągłbym, że ten facet miał w namiocie ołtarzyk poświecony Sójeczce. Ale nie takiemu Sójeczce, jakiego znałeś. Korbolo widział go inaczej. Dostrzegał w nim wyłącznie niewykorzystany potencjał. Struna przyjrzał się Geslerowi. Chmura i Tarcz maszerowali za oboma sierżantami – wystarczająco blisko, by słyszeć ich słowa, choć żaden z nich nie wyraził jak dotąd komentarza ani opinii. – Niewykorzystany potencjał? Co ty wygadujesz, w imię Beru? – Nie ja. Korbolo Dom. Zawsze powtarzał: „Gdyby tylko ten sukinsyn był wystarczająco twardy, mógłby zdobyć cholerny tron. Tak właśnie powinien postąpić”. W opinii Doma Sójeczka go zdradził, zdradził nas wszystkich, a tego napański renegat nigdy mu nie wybaczy. – To ma pecha – warknął Skrzypek – bo są niezłe szanse na to, że cesarzowa przyśle tu całą genabackańską armię akurat na czas na ostatnią bitwę. Dom będzie mógł osobiście przekazać mu swe zażalenia. – To miła myśl – przyznał ze śmiechem Gesler – ale chodziło mi o to, że ty miałeś dowódców, w których warto było wierzyć. Większość z nas nie zaznała takiego luksusu. Dlatego inaczej na to patrzymy. To właśnie próbuję ci powiedzieć. Maszerowali Traktem Areńskim, który przerodził się w ogromną, ulokowaną pod otwartym niebem świątynię. Z obu stron mieli drzewa ozdobione fetyszami, ubraniami związanymi w sznury, sylwetkami wymalowanymi na korze na podobieństwo żołnierzy, którzy ongiś wili się tu z bólu, wisząc na gwoździach wbitych przez wojowników Korbolo Doma. Większość Malazańczyków idących przed i za Struną maszerowała w milczeniu. Choć nad głowami mieli bezkresny, błękitny firmament, trakt wywierał przygnębiające wrażenie. Mówiono o wycięciu tych drzew, lecz przyboczna zabroniła tego w jednym z pierwszych rozkazów, jakie wydała po przybyciu do Arenu. Struna zastanawiał się, czy Tavore żałuje teraz swej decyzji. Przeniósł spojrzenie na jeden z nowych sztandarów Czternastej Armii, ledwie widoczny za kłębami kurzu, które wzbijały się nad traktem. Tavore zrozumiała cały ten interes z kośćmi. Domyśliła się, że chodzi o odwrócenie omenu. Świadczył o tym nowy sztandar. Brudna, wychudzona postać unosząca kość. Była ciemnobrązowa, przez co trudno było dostrzec szczegóły na polu barwy żółtej ochry. Bordiurę tworzył utkany warkocz w barwach imperium – kolorach fuksji i ciemnoszarym. Samotna postać rzucająca wyzwanie burzy piaskowej. Ciekawym zbiegiem okoliczności ten sam sztandar mógłby też pasować do sha’ik i jej armii Apokalipsy. Tak jakby Tavore i sha’ik – dwie armie, dwie przeciwstawne siły – były w jakiś sposób 367 swymi zwierciadlanymi odbiciami. Struna zaobserwował wiele takich dziwnych... przypadków. Wydawało się, że wiercą się one boleśnie pod jego skórą niczym larwy gzów. Czuł się tak, jakby przez cały dzień dokuczała mu jakaś niezwykła gorączka. Od czasu do czasu z głębin jego umysłu wynurzały się ledwie słyszalne urywki jakiejś zapadającej w pamięć pieśni, od której przechodziły go dreszcze. Co jeszcze dziwniejsze, nigdy dotąd jej nie słyszał. Zwierciadlane odbicia. Być może nie chodzi tylko o Tavore i sha’ik. A co z Tavore i Coltaine’em? Wędrujemy jego trasą po tym zbroczonym krwią trakcie. To właśnie na tej drodze Wickanin dowiódł swej wartości tym, którymi dowodził. Czy z nami będzie tak samo? Jak będziemy patrzyli na Tavore w dniu, gdy staniemy przed Tornadem? A co z moim powrotem? Na Raraku, pustynię, która mnie zdruzgotała, po to tylko, by potem odnowić mnie w tajemniczy sposób. Tajemniczy i trwały, albowiem choć jestem już stary, nie wyglądam ani nie czuję się staro. To samo dotyczy wszystkich Podpalaczy Mostów, jakby Raraku ukradła część naszej śmiertelności i zastąpiła ją... czymś innym. Obejrzał się na swoją drużynę. Nikt nie zostawał z tyłu, co było dobrym znakiem. Wątpił, by którykolwiek z jego żołnierzy był w formie potrzebnej do czekającej ich drogi. Najtrudniejsze będą pierwsze dni, nim dźwiganie pełnej zbroi i broni stanie się ich drugą naturą – choć nigdy nie będzie to wygodna druga natura. Kraina, przez którą maszerowali, była morderczo upalna i sucha. Garstka pomniejszych uzdrowicieli, których poprzydzielano do wszystkich kompanii, będzie wspominać ten marsz jako niekończący się koszmar walki ze skutkami przegrzania i odwodnienia. Nie był na razie w stanie ocenić wartości swych ludzi. Koryk z pewnością miał wygląd i usposobienie pancernej pięści, jakiej potrzebowała każda drużyna. Wyraz uporu, w jakim zastygła grubo ciosana twarz Tarcza, sugerował siłę woli, którą niełatwo jest złamać. W dziewczynie, Śmieszce, było coś, co aż za bardzo przypominało Strunie Żal. Dostrzegał w jej oczach bezlitosny chłód morderczyni. Poważnie zastanawiał się nad jej przeszłością. Flaszka promieniował podszytą niepewnością fanfaronadą, typową dla młodych magów. Zapewne opanował zaledwie garstkę zaklęć z którejś z pomniejszych grot. O ostatniego ze swych żołnierzy Struna nie martwił się w ogóle. Ludzi takich jak Mątwa znał przez całe życie. To była bardziej barczysta, smutniejsza wersja Płota. Widząc Mątwę u swego boku, czuł się tak, jakby... wrócił do domu. Czekała ich próba, która zapewne będzie brutalna, ale zahartuje tych, którzy przeżyją. Gdy opuszczali Trakt Areński, Gesler wskazał na ostatnie drzewo z lewej strony. – Tam właśnie go znaleźliśmy – oznajmił cicho. – Kogo? – Duikera. Nic o tym wtedy nie mówiliśmy, bo chłopak, Prawda, był pełen nadziei. Ale kiedy tu wróciliśmy, ciała historyka już nie było. Ktoś je ukradł. Widziałeś targowiska w Arenie. Wysuszone fragmenty ciała, które według przekupniów należały do Coltaine’a, Bulta 368 albo Duikera. Złamane długie noże, kawałki peleryny z piór... Struna pogrążył się na chwilę w myślach, po czym westchnął. – Widziałem Duikera tylko raz, i to z daleka. Był zwykłym żołnierzem. Cesarz uznał, że warto dać mu wykształcenie. – Tak jest, żołnierzem. Stał na pierwszej linii razem z całą resztą. Stary, zrzędliwy skurczybyk z krótkim mieczem i tarczą. – Ale coś w nim przyciągnęło uwagę Coltaine’a. W końcu to jemu Wickanin zlecił dowództwo nad uchodźcami. – Nie sądzę, by Coltaine’owi chodziło o żołnierskie cnoty Duikera, Struna. Raczej o to, że on był historykiem imperialnym. Chciał, by jego historię opowiedziano jak należy. – No cóż, okazało się, że Coltaine sam opowiedział własną historię. Nie potrzebował historyka. Gesler wzruszył ramionami. – Skoro tak mówisz. Nie przebywaliśmy w ich towarzystwie zbyt długo. Zabraliśmy tylko na pokład rannych i porozmawiałem chwilę z Duikerem i kapitanem Cichaczem. A potem Coltaine złamał sobie rękę, kiedy dał mi w nocha... – Co takiego? – Struna parsknął śmiechem. – Z pewnością na to zasłużyłeś... – Ehe, Gesler, złamał sobie łapę, a tobie nos – odezwał się maszerujący za nimi Chmura. – Mój nochal był już złamany tyle razy, że teraz pęka instynktownie – odparł sierżant. – To nie był zbyt silny cios. Chmura prychnął pogardliwie. – Obalił cię na ziemię jak worek rzepy! Przygrzmocił ci równie mocno, jak Urko wtedy, gdy... – Znacznie słabiej – wycedził Gesler. – Widziałem kiedyś, jak Urko zwalił ścianę domu z suszonej na słońcu cegły. Trzy uderzenia, góra cztery, i całość runęła w obłoku pyłu. Ten napański sukinsyn miał cios. – I to jest dla ciebie ważne? – zdziwił się Struna. Gesler skinął z powagą głową. – To jedyny sposób, w jaki dowódca może zasłużyć na mój szacunek, Skrzypek. – Masz zamiar wkrótce wypróbować przyboczną? – Być może. Oczywiście wezmę poprawkę na to, że jest szlachetnie urodzona i tak dalej. Gdy już zostawili za sobą sfatygowaną bramę Traktu Areńskiego oraz bezludne ruiny małej wioski, ujrzeli po obu flankach kolumny konnych zwiadowców: Seti i Wickan. Ten widok dodał Strunie otuchy. Armia wyszła zza osłony areńskich murów i w każdej chwili mogła się zacząć wojna szarpana. Jeśli wierzyć pogłoskom, większość plemion wolała zapomnieć o rozejmach, które zawarły z Imperium Malazańskim. U takich ludów dawne zwyczaje drzemały tylko, ukryte płytko pod powierzchnią. Otaczająca ich teraz okolica była jałowa i spalona słońcem. Nawet dzikie kozy były tu 369 chude i apatyczne. Na horyzoncie było widać ze wszystkich stron sterty gruzu o płaskich szczytach – pozostałości po dawno umarłych miastach. Zniszczone erozją wzgórza łączyły ze sobą starożytne trakty, biegnące na przeważnie już rozebranych przez miejscową ludność nasypach. Struna otarł pot z czoła. – Jesteśmy zielonym wojskiem i pora już, by zarządziła... Wzdłuż całej długości potężnej kolumny zabrzmiały rogi. Wszyscy się zatrzymali i w przesyconym kurzem powietrzu rozległy się krzyki biegnących do beczek nosiwodów. Struna odwrócił się i przyjrzał swojej drużynie. Żołnierze siedzieli już bądź leżeli na ziemi. Ich podkoszulki o długich rękawach były ciemne od potu. Drużyny Geslera i Borduke’a zareagowały na sygnał w identyczny sposób. Mag Borduke’a, Balgrid – lekko otyły i wyraźnie nienawykły do ciężaru zbroi – był blady i dygotał. Ich uzdrowiciel, mały, cichy człowieczek zwany Lutnią, zmierzał już w jego stronę. – To lato Seti – stwierdził Koryk, uśmiechając się drapieżnie do Struny. – Kiedy zdeptane przez stada stepy pokrywa pył, a ziemia pod stopami chrzęści jak pękający metal. – Niech cię Kaptur weźmie – warknęła Śmieszka. – To nie bez powodu jest kraina śmierci. – Ehe – zgodził się półkrwi Seti – tylko twardzi mogą tu przeżyć. Jest tu mnóstwo plemion. Wszędzie widać ich ślady. – Zauważyłeś je, tak? – zapytał Struna. – To świetnie. Od tej chwili jesteś zwiadowcą drużyny. Koryk uśmiechnął się szeroko, odsłaniając białe zęby. – Skoro nalegasz, sierżancie. – Chyba że będzie noc – dodał Struna. – Wtedy zwiadowcą będzie Śmieszka. I Flaszka, pod warunkiem, że jego grota się do tego nadaje. Mag skrzywił się, po czym skinął głową. – Nadaje się, sierżancie. – A jaka będzie rola Mątwy? – zapytała Śmieszka. – Czy ma tylko sobie leżeć jak wyrzucony na brzeg morświn? Wyrzucony na brzeg morświn? Wychowywałaś się nad morzem, co? Struna zerknął na weterana. Mątwa spał. Ja też tak kiedyś robiłem, w czasach, gdy niczego ode mnie nie wymagano, gdy niczym nie musiałem dowodzić. To były dobre czasy. – Zadaniem Mątwy – odparł – jest pilnowanie, żeby was nie pozabijali, kiedy mnie nie będzie w pobliżu. – To dlaczego nie jest kapralem? – nie ustępowała Śmieszka. Jej delikatna twarz przybrała wojowniczy wyraz. – Dlatego że jest saperem, a nie chciałabyś, żeby twoim kapralem był saper, dziewczyno. Oczywiście ja też jestem saperem. Lepiej będzie, jak zachowam to dla siebie... 370 Podeszło do nich trzech żołnierzy piechoty z bukłakami w rękach. – To ciekawe – mruknął Gesler. – Ten chorowity mag Borduke’a... jego grotą jest Meanas. Mój mag, Tavos Pond, używa tej samej groty. A twój chłopak, Struna, ten Flaszka... – Nie jestem jeszcze pewien. – On też używa Meanas – warknął Borduke, odruchowo szarpiąc brodę. Struna wiedział, że wkrótce zacznie go to irytować. – Balgrid to potwierdził. Wszyscy trzej są magami Meanas. – Jak już mówiłem, to ciekawe – powiedział z westchnieniem Gesler. – To może się okazać przydatne – stwierdził Struna. – Niech wszyscy trzej przygotują jakieś rytuały. Iluzje są cholernie użyteczne, jeśli robić je jak należy. Szybki Ben znał kilka niezłych sztuczek. Sedno tkwi w szczegółach. Moglibyśmy dziś wieczorem zebrać ich razem... – Ach – dobiegł ich zza wozu czyjś głos. Pojawił się porucznik Ranal. – Wszyscy moi sierżanci razem. Bardzo dobrze się składa. – Przyszedłeś posmakować kurzu razem z nami? – zapytał Gesler. – To cholernie łaskawie z twojej strony. – Niech ci się nie zdaje, że o tobie nie słyszałem. – Ranal uśmiechnął się szyderczo. – Gdyby to ode mnie zależało, byłbyś jednym z tych chłopaków noszących bukłaki, Gesler... – Umarłbyś z pragnienia – oznajmił sierżant. Ranal pociemniał na twarzy. – Kapitan Keneb chce się dowiedzieć, czy są w waszych drużynach jacyś magowie. Przyboczna musi wiedzieć, co mamy na stanie. – Nie ma... – Trzech – przerwał Geslerowi Struna, ignorując jego wściekłe spojrzenie. – Żaden z nich nie jest zbyt silny, ale tego należało się spodziewać. Powiedz kapitanowi, że dobrze się nadajemy do ukradkowych działań. – Zachowaj swoją opinię dla siebie, Struna. Powiedziałeś: trzech. Świetnie. Odwrócił się na pięcie i odszedł. – Możemy stracić tych magów... – naskoczył na Strunę Gesler. – Nie stracimy. Nie bądź zbyt ostry dla porucznika, Gesler. Przynajmniej na razie. Chłopak nie ma pojęcia, co to znaczy być polowym oficerem. Pomyśl tylko: mówi sierżantom, żeby zachowali swoje opinie dla siebie. Jeśli uśmiechnie się do nas szczęście Oponn, Keneb w końcu wyjaśni mu parę spraw. – Zakładając, że Keneb jest lepszy – mruknął Borduke, przeczesując palcami brodę. – Podobno z całej kompanii ocalał tylko on. Wiesz, co to najpewniej znaczy. – Poczekamy, zobaczymy – uspokoił go Struna. – Jeszcze trochę za wcześnie ostrzyć noże. – Ostrzyć noże – powtórzył Gesler. – Teraz mówisz w języku, który rozumiem. – Jestem 371 gotów zaczekać, tak jak radzisz, Skrzypek. Na razie. No dobra, zbierzemy dziś wieczorem magów. Jeśli potrafią naprawdę ze sobą współpracować, zamiast pozabijać się nawzajem, to będziemy krok albo dwa do przodu. Zabrzmiały rogi, sygnalizując wznowienie marszu. Żołnierze podnieśli się, głośno jęcząc i przeklinając. Pierwszy dzień marszu dobiegł końca i Gamet miał wrażenie, że pokonali żałośnie mały odcinek czekającej ich drogi. Rzecz jasna, tego właśnie należało się spodziewać. Minie trochę czasu, nim armia wpadnie w rytm. To samo dotyczy mnie. Pięść był cały obolały od siodła i kręciło mu się w głowie z powodu upału. Przystanął na pobliskim wzniesieniu, przyglądając się, jak powoli rodzi się obóz. Pośród chaotycznego morza ruchu pojawiały się wysepki porządku. Konni wojownicy – Wickanie i Seti – wyruszyli na zwiady daleko poza linię wart, lecz było ich stanowczo za mało, by mógł się czuć spokojnie. W dodatku wszyscy ci Wickanie to dziadki i babcie. Kaptur wie, że całkiem możliwe, iż skrzyżowałem miecze z niektórymi z nich. Ci staruszkowie nigdy nie pogodzili się z myślą, że wchodzą w skład imperium. Przybyli tu z zupełnie innego powodu. Chcą uczcić pamięć Coltaine’a. A jeśli chodzi o te dzieci... no cóż, karmią się teraz szczególną trucizną, jaką są starzy, zgorzkniali wojownicy, z głowami pełnymi opowieści o minionej chwale. Ci, którzy nigdy dotąd nie zaznali grozy wojny, i ci, którzy o niej zapomnieli. Złowroga mieszanka... Przeciągnął się, by uwolnić się od kurczów w plecach, po czym zmusił się do zejścia ze wzgórza. Na dole, wzdłuż wypełnionego gruzem rowu, który biegł ku miejscu, gdzie wznosił się nieskazitelnie czysty namiot przybocznej, pełnili straż Wickanie Temula. Samego Temula nigdzie nie było widać. Gamet współczuł chłopakowi. Nie zdążył jeszcze wydobyć miecza, a już musiał toczyć kilka różnych walk i wszystkie z nich przegrywał. Do tego nikt z nas za cholerę nie może mu pomóc. Podszedł do wejścia do namiotu, podrapał w połę i czekał. – Wejdź, Gamet – dobiegł ze środka głos przybocznej. Klęczała w przedsionku, przed podłużną kamienną skrzynią. Gdy pięść wszedł do środka, Tavore zamykała właśnie wieko. Zdążył jeszcze dostrzec otataralowy miecz. – W dzbanuszku nad piecykiem jest trochę zmiękczonego laku. Przynieś mi go, Gamet. Wykonał polecenie. Przyboczna pociągnęła lakiem szczelinę wieka, zamykając szczelnie pojemnik. Potem wstała i strzepnęła pył z kolan. – Mam już serdecznie dosyć tego uprzykrzonego piasku – mruknęła. Przez chwilę przyglądała się pięści, po czym oznajmiła: – Za tobą jest rozcieńczone wino, Gamet. Nalej sobie trochę. 372 – Czy wyglądam, jakbym tego potrzebował, przyboczna? – Wyglądasz. Ach, świetnie wiem, że wstąpiłeś do nas na służbę dlatego, że pragnąłeś spokojnego życia. A ja zawlokłam cię na tę wojnę. Obruszył się na te słowa i wyprostował. – Dam sobie radę, przyboczna. – Wierzę ci. Mimo to nalej sobie trochę wina. Czekamy na wiadomości. Odwrócił się, znalazł wzrokiem gliniany dzbanek i poszedł po niego. – Wiadomości, przyboczna? Skinęła głową, a on zobaczył na jej nieładnej twarzy troskę. Odwrócił się od widoku zdjętej na moment maski, by nalać sobie wina. Nie pokazuj mi szwów, dziewczyno. Potrzebna mi ta moja pewność. – Chodź do mnie – poleciła z nagłą niecierpliwością w głosie. Podszedł do niej i wspólnie spojrzeli na wolną przestrzeń pośrodku namiotu. Rozkwitł tam portal, który powiększał się niczym plama cieczy na ciemnoszarym prześcieradle. Buchnął od niego stęchły, martwy powiew. Pojawiła się wysoka, obleczona w zieleń postać. Mężczyzna miał dziwne, kanciaste rysy i skórę barwy pyłu węglowego, a jego szerokie usta wyglądały, jakby wiecznie uśmiechał się półgębkiem. Teraz jednak minę miał poważną. Zatrzymał się, by strzepnąć z płaszcza szary pył, po czym podniósł wzrok i spojrzał w oczy Tavore. – Pozdrowienia od cesarzowej, przyboczna. I ode mnie, oczywiście. – Topper. Czuję, że to, co masz mi do powiedzenia, nie okaże się przyjemne. Gamet, czy będziesz tak uprzejmy i nalejesz gościowi trochę wina? – Oczywiście. Bogowie na dole, to cholerny szef Szponu. Spojrzał na własny kielich i wręczył go Topperowi. – Masz. Jeszcze nie piłem. Wysoki mężczyzna pochylił głowę w geście podziękowania i przyjął kielich. Gamet wrócił do dzbanka. – Przybywasz prosto od cesarzowej? – zapytała szponmistrza Tavore. – Tak, a przedtem byłem za oceanem... na Genabackis, gdzie spędziłem nadzwyczaj ponury wieczór w towarzystwie wielkiego maga Tayschrenna. Czy poczujesz się wstrząśnięta na wieść, że się upiłem? Gamet odwrócił głowę na te słowa. Wydawały się tak nieprawdopodobne, że rzeczywiście nim wstrząsnęły. Przyboczna była równie zdziwiona, lecz wyraźnie wzięła się w garść. – Jakie wieści mi przynosisz? Topper pociągnął wielki łyk wina, po czym wykrzywił twarz w grymasie niezadowolenia. 373 – Rozcieńczone. No trudno. Ponieśliśmy straty, przyboczna. Na Genabackis. Potworne straty... Leżący nieruchomo w trawiastej niecce trzydzieści kroków za ogniskiem Flaszka zamknął oczy. Słyszał, że wołają go po imieniu. Struna – którego Gesler zwał Skrzypkiem – chciał z nim rozmawiać, ale mag nie był na to gotowy. Jeszcze nie. Musiał podsłuchać inną rozmowę, i to tak, by go nie zauważono, co nie było łatwym zadaniem. Jego babcia z Malazu byłaby dumna. „Nie przejmuj się tymi cholernymi grotami, dziecko. Głęboka magia jest znacznie starsza od nich. Pamiętaj, masz szukać korzeni i wąsów. Korzeni i wąsów. Ścieżek biegnących przez ziemię, niewidzialnej sieci, która łączy ze sobą wszystkie istoty. Wszystkie – na ziemi, pod ziemią, w powietrzu i w wodzie – są ze sobą połączone. Ta sieć jest w tobie, jeśli się przebudziłeś, a, duchy na dole, z pewnością się przebudziłeś, dziecko! Jest w tobie i możesz uczepić się tych wąsów...”. Czepiał się ich, choć nie wyrzekł się osobistej fascynacji grotami, zwłaszcza Meanas. Iluzje... zabawa z tymi wąsami, tymi korzeniami istnienia, wykręcanie ich, wiązanie w łudzące sploty, które myliły oczy, dotyk i wszystkie zmysły – to była gra warta zachodu... Na razie jednak zanurzył się w starej magii, która była niewykrywalna – pod warunkiem, że zachowało się ostrożność. Czepiał się iskierek życia ciem płaszczowych, rhizanów, świerszczy, pcheł piaskowych albo zgłodniałych krwiuch. Bezmyślnych stworzeń, które tańczyły na ścianie namiotu, słysząc wibracje dobiegających z drugiej strony słów, ale nie rozumiejąc ich. Rozumienie było zadaniem Flaszki. Dlatego słuchał uważnie słów przybysza, który nie przestawał mówić, a przyboczna ani Gamet mu nie przerywali. Słuchał i rozumiał. Struna zerknął na dwóch siedzących na ziemi magów. – Nie wyczuwacie go? Balgrid wzruszył ramionami z zażenowaną miną. – Ukrywa się gdzieś w mroku. – Coś kombinuje – dodał Tavos Pond. – Ale nie wiemy co. – To dziwne – mruknął Balgrid. Sierżant prychnął pogardliwie i wrócił do Geslera i Borduke’a. Reszta drużyny gotowała herbatę na małym ognisku, które rozpalili przy drodze. Z namiotu dobiegało głośne chrapanie Mątwy. – Skurczybyk zniknął – oznajmił Struna. Gesler chrząknął. – Może zdezerterował. Jeśli tak, Wickanie go dopadną i wrócą z jego głową na włóczni. Nie będzie... 374 – Jest tutaj! Odwrócili się i zobaczyli, że Flaszka siada przy ognisku. Struna ruszył w jego stronę. – Gdzie się podziewałeś, do Kaptura? – zapytał gniewnie. Flaszka podniósł wzrok, unosząc lekko brwi. – Nikt poza mną tego nie poczuł? – Zerknął na zbliżających się Balgrida i Tavosa Ponda. – Portalu? Tego, który otworzył się w namiocie przybocznej? – Zmarszczył brwi, widząc zdziwione miny dwóch pozostałych magów, po czym zapytał ze śmiertelną powagą: – Czy nauczyliście się już tych sztuczek z chowaniem kamyków? Albo znikaniem monet? Struna usiadł naprzeciwko Flaszki. – O co chodzi z tym portalem? – Złe wieści, sierżancie – odparł młodzieniec. – Na Genabackis doszło do totalnej klapy. Z armii Dujeka prawie nic nie zostało. Podpalacze Mostów zostali zniszczeni. Sójeczka nie żyje... – Nie żyje! – Niech nas Kaptur! – Sójeczka? Bogowie na dole! Przekleństwa stawały się coraz bardziej wymyślne, urozmaicone wyrazami niedowierzania, ale Struna już ich nie słyszał. Umysł sierżanta zapadł w odrętwienie, jakby jego wewnętrzny krajobraz ogarnął nagły pożar, po którym została tylko jałowa ziemia. Poczuł, jak na ramię opadła mu ciężka dłoń, i dobiegł go niewyraźny szept Geslera. Po chwili strząsnął jego rękę, wstał i odszedł w ciemność za obozem. Nie wiedział, jak długo szedł i jak daleko się zapuścił. Każdy krok był pozbawiony sensu. Świat otaczający Strunę nie docierał do świadomości sierżanta, nie przebijał się przez poszarzałą pustkę, która ogarniała jego umysł. Dopiero gdy słabość poraziła nagle jego nogi, Struna osunął się na twardą, wyblakłą trawę. Gdzieś z przodu dobiegł go płacz, głos nieutulonej rozpaczy, który przebijał się przez mgłę, zatrzymując się na jego piersi. Struna wsłuchał się w ochrypłe łkanie, skrzywił się, słysząc, że wyrywa się ono ze ściśniętego gardła, jakby tama w końcu pękła pod naciskiem potopu żalu. Otrząsnął się, zdając sobie nagle sprawę, gdzie się znajduje. Porośnięty rzadką trawą grunt był twardy i ciepły pod jego kolanami. W mroku latały bzyczące owady. Ze wszystkich stron otaczało go oświetlone blaskiem gwiazd pustkowie. Obóz został dobre tysiąc kroków za nim. Struna zaczerpnął głęboko tchu, a potem wstał i ruszył powoli w stronę źródła szlochu. Szczupły chłopak – nie, cholernie chudy – przykucnął z ramionami oplecionymi wokół kolan, a głową nisko zwieszoną. Na włosach miał prostą, skórzaną opaskę, za którą zatknął sobie jedno wronie pióro. Kilka kroków za nim stała klacz z wickańskim siodłem, u łęku którego wisiał wystrzępiony welinowy zwój. Koń skubał spokojnie trawę, majtając 375 zwisającymi luźno wodzami. Struna poznał młodzieńca, choć w tej chwili nie potrafił sobie przypomnieć jego imienia. Tavore zleciła mu dowództwo nad Wickanami. Po długiej chwili sierżant podszedł do chłopaka, nie starając się zachowywać ciszy, i usiadł na głazie w odległości sześciu kroków od niego. Wickanin uniósł nagle głowę. Jego wąską twarz pokrywała siatka smug farb wojennych zmytych łzami. W ciemnych oczach rozjarzył się jadowity błysk. Młodzieniec syknął i podniósł się chwiejnie, wyciągając z pochwy długi nóż. – Spokojnie – mruknął Struna. – Sam jestem dziś w nocy w objęciach żałoby, choć zapewne z zupełnie innych powodów niż ty. Żaden z nas nie spodziewał się towarzystwa, ale je znaleźliśmy. Wickanin zawahał się, schował nóż do pochwy i odwrócił się, by odejść. – Chwileczkę, konny wojowniku. Nie musisz przede mną uciekać. Młodzieniec znowu spojrzał na niego, wykrzywiając usta w grymasie złości. – Patrz na mnie. Będę dziś twoim świadkiem i nikt poza nami dwoma o niczym się nie dowie. Podziel się ze mną smutkiem, Wickaninie, a wysłucham cię. Kaptur wie, że w tej chwili tego potrzebuję. – Przed nikim nie uciekam – wychrypiał wojownik. – Wiem o tym. Chciałem tylko przyciągnąć twoją uwagę. – Kim jesteś? – Nikim. Tak może zostać, jeśli wolisz. Nie spytam cię o imię... – Jestem Temul. – No cóż, twoja odwaga mnie zawstydza. Ja się nazywam Skrzypek. – Powiedz mi – zapytał Temul głosem, który nagle nabrał ostrości – czy mój żal wydaje ci się szlachetny? – Młodzieniec otarł gniewnie twarz. – Czy płakałem nad Coltaine’em? Nad poległymi współbraćmi? Nie! Litowałem się nad sobą! Możesz już odejść. Zdemaskuj mnie. Skończyłem z dowodzeniem, bo nie potrafię rozkazywać nawet samemu sobie... – Spokojnie, nie mam zamiaru nikogo demaskować, Temul. Potrafię odgadnąć, co cię do tego skłoniło. Podejrzewam, że to przez tych wickańskich staruszków z Klanu Wron. Przez nich i przez rannych, którzy wrócili na statku Geslera. Nie chcą cię uznać za swego dowódcę, tak? I dlatego, jak dzieci, przeszkadzają ci na każdym kroku. Sprzeciwiają ci się, prosto w oczy okazują drwiąco szacunek, a za twoimi plecami nie przestają szeptać. I co możesz zrobić? Przecież nie wyzwiesz wszystkich... – A może właśnie wyzwę! – Byliby zachwyceni. Twoja biegłość w walce nie sprostałaby ich liczebności. Prędzej czy później zginiesz, a oni zatriumfują. – Nie mówisz mi nic, o czym bym już nie wiedział, Skrzypek. – Wiem o tym. Chciałem ci tylko przypomnieć, że masz powody uskarżać się na 376 niesprawiedliwość losu i głupotę tych, którymi rozkazano ci dowodzić. Miałem kiedyś dowódcę, który znalazł się w takiej samej sytuacji jak ty, Temul. Dowodził zgrają dzieci. I to w dodatku wrednych. – I co zrobił? – Niewiele. Skończył z nożem w plecach. Nastała chwila ciszy. Potem Temul parsknął ochrypłym śmiechem. Skrzypek skinął głową. – Ehe, ja nie przepadam za historiami z morałem, Temul. Bardziej mnie interesują praktyczne zagadnienia. – Na przykład jakie? – No cóż, przypuszczam, że przyboczna podziela twoją frustrację. Pragnie, byś był dowódcą, i jest gotowa ci w tym pomóc, ale nie chce, żebyś stracił twarz. Jest na to za bystra. Nie, trzeba ich zająć czymś innym. Powiedz mi, gdzie są w tej chwili ich konie? Temul zmarszczył brwi. – Ich konie? – Ehe. Myślę, że zwiadowcy Seti poradzą sobie przez jeden dzień bez Klanu Wron. Jestem pewien, że przyboczna by się ze mną zgodziła. Ci Seti są przeważnie młodzi i nie poddano ich dotąd próbie. To znaczy, że z wojskowego punktu widzenia istnieje dobry powód, by odebrać jutro Wickanom ich konie. Niech maszerują razem z resztą żołnierzy. Pomijając twoją wierną świtę, oczywiście. Kto wie, być może jeden dzień nie wystarczy. Może będą potrzebne trzy albo nawet cztery. – Żeby dostać się do ich koni, musielibyśmy zachowywać się bardzo cicho... – odparł Temul. – To kolejne wyzwanie dla Seti. Jestem pewien, że przyboczna to dostrzeże. Jeśli twoi współbracia uparcie chcą być dziećmi, to zabierz im ulubione zabawki, konie. Trudno jest zachować władczą postawę, gdy człowiek wlecze się za wozem, plując kurzem. Tak czy inaczej, lepiej się pośpiesz, żebyś nie musiał budzić przybocznej... – Może już śpi... – Nie śpi, Temul. Jestem tego pewien. A teraz, zanim odejdziesz, odpowiedz mi, proszę, na jedno pytanie. U siodła twojej klaczy wisi zwój. Dlaczego? Co jest na nim napisane? – Klacz była własnością Duikera – odpowiedział Temul, zwracając się w stronę zwierzęcia. – On umiał czytać i pisać. Towarzyszyłem mu na szlaku. Towarzyszyłem mu na szlaku, Skrzypek! – Odwrócił się i przeszył go rozgorączkowanym spojrzeniem. – Towarzyszyłem mu! – A zwój? Młody Wickanin machnął lekceważąco ręką. – Ludzie tacy jak Duiker często mają ze sobą podobne rzeczy! Jestem przekonany, że ten zwój kiedyś należał do niego, że Duiker trzymał go w dłoniach. 377 – A to pióro, które nosisz... chcesz w ten sposób uczcić Coltaine’a? – Uczcić Coltaine’a, tak. Ale to po prostu muszę zrobić. Coltaine uczynił, czego od niego oczekiwano. Nie zrobił nic, co wykraczałoby poza jego możliwości. Szanuję go, tak, ale Duiker... Duiker to inna sprawa. – Chłopak skrzywił się i potrząsnął głową. – Był stary, starszy od ciebie. A mimo to walczył, choć nikt tego od niego nie żądał. Wiem o tym, bo znałem Coltaine’a i Bulta i słyszałem, jak rozmawiali o historyku. Byłem obecny, gdy Coltaine zwołał wszystkich oprócz Duikera. Cichacza, Bulta, Chenneda, Młynka. Wszyscy mówili szczerze i byli pewni, że Duiker zaprowadzi uchodźców w bezpieczne miejsce. Coltaine dał mu nawet kamień, który przynieśli kupcy... – Kamień? Jaki kamień? – Do noszenia na szyi. Nul zwał go kamieniem ratowniczym. Łapka na dusze, dostarczona z daleka. Duiker ją nosił, chociaż nie był z tego zadowolony, bo była przeznaczona dla Coltaine’a, żeby jego dusza nie uleciała. Oczywiście my, Wickanie, wiedzieliśmy, że jego dusza nie uleci, że przybędą po nią wrony. Starsi, którzy przypłynęli statkiem, ci sami, którzy tak mnie dręczą, opowiadają, że w plemieniu narodziło się dziecko, które było puste, a teraz jest pełne, bo przyleciały do niego wrony. Przyleciały. – Coltaine narodził się na nowo? – Tak jest. – A ciało Duikera zniknęło – mruknął Struna. – Z tego drzewa. – Tak! Dlatego zatrzymałem jego konia. Oddam mu go, kiedy wróci. Towarzyszyłem mu na szlaku, Skrzypek! – A on polegał na tobie i na garstce twoich wojowników. Wiedział, że ochronicie uchodźców. Na tobie, Temul, nie tylko na Nulu i Nadir. Chłopak spojrzał na Strunę. W jego oczach pojawił się twardy błysk. Potem skinął głową. – Muszę już iść do przybocznej. – Życzę ci pociągnięcia Pani, dowódco. Temul zawahał się. – Tej nocy... widziałeś... – Nic nie widziałem – zapewnił go Struna. Chłopak skinął głową i wskoczył na siodło, trzymając wodze w jednej długopalcej dłoni, naznaczonej bliznami od noża. Gdy oddalał się w ciemność, Struna śledził go wzrokiem. Przez pewien czas siedział nieruchomo na głazie, potem opuścił powoli głowę i skrył ją w dłoniach. Siedzieli we troje w oświetlonym blaskiem lampy namiocie. Topper skończył opowiadać. Wydawało się, że została im jedynie cisza. Gamet spojrzał na swój kielich, zobaczył, że nie ma już w nim wina, i sięgnął po dzban. Niestety, on również był pusty. Choć pięść konał ze zmęczenia, wiedział, że nie może jeszcze odejść. Tavore usłyszała 378 najpierw o bohaterstwie brata, a potem o jego śmierci. Nie ocalał ani jeden Podpalacz Mostów. Tayschrenn widział ich ciała, był świadkiem ich pochówku w Odprysku Księżyca. Ale, dziewczyno, Ganoes odkupił swe winy, oczyścił nazwisko. Dokonał przynajmniej tyle. To jednak była zapewne najgłębsza rana. W końcu Tavore zdecydowała się na straszliwe poświęcenia po to, by przywrócić honor rodzinie. A potem okazało się, że Ganoes wcale nie był renegatem. Nie był też odpowiedzialny za śmierć Lorn. Podobnie jak w przypadku Dujeka i Sójeczki, jedynie z pozoru wyjęto go spod prawa. Nie było żadnej hańby. Co za tym idzie, poświęcenie młodej Felisin mogło w ostatecznym rozrachunku okazać się... niepotrzebne. A nie był to jeszcze koniec wstrząsających wieści. Topper wyjaśnił, że cesarzowa miała nadzieję, iż Zastęp Jednorękiego wyląduje na północnym wybrzeżu, na czas, by można było uderzyć na Armię Apokalipsy z dwóch stron. W gruncie rzeczy to Dujek miał być naczelnym dowódcą. Gamet rozumiał, co kierowało Laseen. Złożenie losu imperialnej obecności w Siedmiu Miastach w ręce nowej, młodej i niedoświadczonej, przybocznej byłoby stanowczo zbyt ryzykowne. Ale Tavore wierzyła, że cesarzowa tak właśnie postąpiła. A teraz przekonała się, że jej zaufanie wcale nie sięga tak głęboko... bogowie, to była noc przeklęta przez Kaptura. Dujek miał przybyć, ale w jego Zastępie zostało zaledwie trzy tysiące żołnierzy, a do tego mieli przypłynąć za późno i, zgodnie z bezlitosną oceną Tayschrenna oraz samego Toppera, duch Jednorękiego został złamany. Zginął jego najdawniejszy przyjaciel. Gamet zastanawiał się, co jeszcze wydarzyło się w tej odległej krainie, w koszmarnym imperium zwanym Pannion Domin. Czy to się opłaciło, cesarzowo? Czy warto było ponieść tak straszliwe straty? Gamet doszedł do wniosku, że Topper powiedział zbyt wiele. Szczegóły planu Laseen powinien przekazać ktoś bardziej powściągliwy, mniej zaangażowany emocjonalnie. W końcu, jeśli prawda rzeczywiście była aż tak ważna, należało zapoznać z nią przyboczną znacznie wcześniej, gdy jeszcze miało to znaczenie. Oznajmić Tavore, że cesarzowa w nią nie wierzyła, a potem powiedzieć jej brutalnie, że jest ostatnią nadzieją imperium, gdy chodzi o Siedem Miast... no cóż, niewielu było takich, którzy nie osunęliby się na kolana po takim ciosie. Twarz przybocznej nie zdradzała niczego. Tavore odchrząknęła. – W porządku, Topper. Czy jest coś jeszcze? Niezwykłe oczy szponmistrza na chwilę otworzyły się szerzej. Topper pokręcił głową i wstał. – Nie. Czy mam coś przekazać cesarzowej? Tavore zmarszczyła brwi. – Przekazać? Nie, nie mam jej nic do przekazania. Rozpoczęliśmy marsz na Świętą Pustynię. Nie ma potrzeby mówić nic więcej. 379 Gamet zauważył wahanie Toppera. – Jest jeszcze jedno, przyboczna – odezwał się po chwili szponmistrz. – W twojej armii zapewne są czciciele Fenera. Nie sądzę, by prawdę o... upadku tego boga dało się ukryć. Wygląda na to, że panem wojny jest teraz Tygrys Lata. Żałoba nigdy nie pomogła żadnej armii. W gruncie rzeczy wszyscy świetnie wiemy, że jest dla żołnierzy trucizną. Może dojść do trudnego okresu przejściowego. Dobrze byłoby przygotować się na dezercje... – Nie będzie żadnych dezercji – oznajmiła Tavore. Jej pozbawiony emocji ton uciszył Toppera. – Portal już słabnie, szponmistrzu. Nawet bazaltowy pojemnik nie zdoła całkowicie zablokować wpływu mojego miecza. Jeśli chcesz nas opuścić jeszcze tej nocy, sugeruję, byś zrobił to zaraz. Topper spojrzał na nią z góry. – Zadano nam potężny cios, przyboczna. I na tym nie koniec. Cesarzowa ma nadzieję, że zachowasz ostrożność i nie podejmiesz żadnych pochopnych działań. Nie pozwól, by cokolwiek odwróciło twą uwagę od marszu na Raraku. Z pewnością dojdzie do prób ściągnięcia cię z drogi, zmęczenia zasadzkami i pościgami... – Jesteś szponmistrzem – stwierdziła Tavore głosem, w którym nagle pojawiła się stalowa nuta. – Rad Dujeka wysłucham, bo on jest żołnierzem i dowódcą. Do chwili jego przybycia będę się kierowała własnym instynktem. Jeśli cesarzowa jest ze mnie niezadowolona, w każdej chwili może mnie odwołać. To by było wszystko. Do widzenia, Topper. Szponmistrz skrzywił się, odwrócił i bez ceregieli wszedł do Cesarskiej Groty. Brama zapadła się za nim, pozostawiając kwaśną woń pyłu. Gamet westchnął przeciągle i wstał ostrożnie z rozklekotanego składanego krzesła. – Wyrazy współczucia z powodu utraty brata, przyboczna. – Dziękuję, Gamet. Idź się trochę przespać. I zajrzyj po drodze do... – Namiotu T’jantar. Wiem, przyboczna. Uniosła brwi. – Czy słyszę dezaprobatę? – Tak. Nie tylko ja potrzebuję snu. Niech nas Kaptur, nawet nie jedliśmy kolacji. – Do jutra, pięści. Skinął głową. – Tak jest. Dobranoc, przyboczna. Gdy Struna wrócił do obozu, przy dogasającym ognisku siedziała tylko jedna postać. – Czemu nie śpisz, Mątwa? – Już się wyspałem. Jutro będziesz powłóczył nogami, sierżancie. – Nie sądzę, bym mógł dziś zasnąć – mruknął Struna i usiadł ze skrzyżowanymi nogami naprzeciwko muskularnego sapera. – Wszystko to jest bardzo odległe – stwierdził Mątwa, wrzucając do ognia ostatnią bryłkę 380 nawozu. – Ale wydaje się bliskie. – Ty przynajmniej nie musisz wędrować śladem poległych towarzyszy, Skrzypek. Tak czy inaczej, to wszystko jest odległe. – Nie jestem pewien, o co ci chodzi, ale wierzę na słowo. – Swoją drogą, dziękuję za pociski. Skrzypek chrząknął. – To cholernie dziwny interes, Mątwa. Ciągle znajdujemy nowe i w zasadzie powinniśmy z nich korzystać, ale zamiast tego chomikujemy je, nikomu nie mówimy, że je mamy, bo się boimy, że kazaliby nam zrobić z nich użytek... – Te sukinsyny. – Ehe, te sukinsyny. – Wykorzystam te, które mi dałeś – obiecał Mątwa. – Gdy tylko podczołgam się do stóp Korbolo Doma. Nie mam nic przeciwko temu, że sam pójdę przy okazji do Kaptura. – Coś mi mówi, że tak właśnie zginął Płot. Zawsze rzucał nimi za blisko. Miał w sobie tyle odłamków gliny, że można by z jego flaków zrobić cały komplet garnków. – Sierżant pokręcił głową, wpatrując się w dogasający ogień. – Żałuję, że nie byłem z nimi. To wszystko. Sójeczka, Biegunek, Młotek, Wykałaczka, Szybki Ben... – Szybki żyje – przerwał mu Mątwa. – Po twoim odejściu dowiedzieliśmy się więcej. Słyszałem o tym w moim namiocie. Tayschrenn zrobił waszego czarodzieja wielkim magiem. – To mnie właściwie nie zaskakuje. Można się było spodziewać, że przeżyje. Ciekawe, czy Paran nadal był kapitanem kompanii... – Był. Zginął razem z nimi. – Brat przybocznej. Ciekawe, czy płacze dziś po nim. – Takie rozważania to strata czasu, Skrzypek. Mamy tu chłopaków i dziewczyny, o których musimy zadbać. Wojownicy Korbolo Doma potrafią walczyć. Podejrzewam, że dostaniemy łomot i zawrócimy z podkulonymi ogonami. To będzie drugi sznur, tyle że tym razem nawet się nie zbliżymy do Arenu. – Cóż za pocieszająca przepowiednia, Mątwa. – To nie ma znaczenia, pod warunkiem, że uda mi się zabić tego napańskiego zdrajcę. I jego maga też, jeśli to tylko będzie możliwe. – A co, jeśli nawet się do nich nie zbliżysz? – Zabiorę ze sobą tylu, ilu zdołam. Nie będę uciekał, Skrzypek. Nie po raz drugi. – Przypomnę ci to, jeśli nadejdzie ta chwila. A co z tymi rekrutami, o których chciałeś zadbać, Mątwa? – To zrobimy podczas marszu, nie? Zaprowadzimy ich na bitwę. Zrobimy przynajmniej tyle, jeśli zdołamy. Wtedy się okaże, jakie żelazo w sobie mają. – Żelazo. – Struna uśmiechnął się. – Dawno już nie słyszałem tego powiedzenia. 381 Szukamy zemsty, więc pewnie wolałbyś gorące, co? – I tu właśnie się mylisz. Spójrz na Tavore. W niej nie ma ani krzty gorąca. Przypomina w tym Coltaine’a. To oczywiste, Skrzypek. Żelazo musi być zimne. Zimne. Jeśli będziemy wystarczająco zimni, to, kto wie, może nawet zasłużymy na własną nazwę. Struna wyciągnął rękę nad ogniskiem i stuknął palcem w kość palca wiszącą u pasa Mątwy. – Chyba już zrobiliśmy pierwszy krok. – Bardzo możliwe, sierżancie. Te kości i sztandary. To pierwszy krok. Trzeba przyznać, że ona wie, co w sobie ma. – A my musimy to odsłonić przed światem. – Ehe, Skrzypek. Masz rację. Idź już. Chcę spędzić te godziny w samotności. Sierżant skinął głową i wstał. – Chyba jednak będę mógł zasnąć. – To fascynująca rozmowa ze mną tak cię uśpiła. – W rzeczy samej. Gdy Struna szedł do swego małego namiotu, wróciły do niego słowa Mątwy. Żelazo. Zimne żelazo. Tak, to ona. A teraz będę musiał zdrowo się namęczyć... żeby znaleźć je również w sobie.