Neal Stephenson ZAMĘT Tom II. Cykl Barokowy Część Druga PRZEŁOŻYŁ WOJCIECH SZYPUŁA 2006 Wydanie oryginalne Tytuł oryginału: The Confusion Data wydania: 2004 Wydanie polskie Data wydania: 2006 Ilustracja na okładce: Piotr Wyskok Projekt okładki: Jarosław Musiał Przełożył: Wojciech Szypuła Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax(0-22)813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl http://www.mag.com.pl ISBN 83-7480-027-5 Wydanie elektroniczne Trident eBooks KSIĘGA CZWARTA BONANZA Ahmedabad, cesarstwo mogolskie – Przewinienia, które powinny powodować usunięcie z rządu wigów, anonim (przypisywane Bernardowi Mandeville), 1714 Wrzesień 1693 Kiedy człowiek pierzcha przed niebezpieczeństwem, całkiem naturalnym jest, że ucieka dalej niż to konieczne. Codziennie rano tłum rozgniewanych Hindusów gromadził się przed szpitalem, czekając na przyjście Jacka, żeby się z nim rozmówić – a Jack za każdym razem przychodził nieco wcześniej niż poprzednio i zakradał się do środka tylnymi drzwiami, którymi wynoszono gnój i wnoszono jedzenie. Zresztą ze względu na drugą z tych funkcji i tak było to dla niego wejście najwłaściwsze: po drodze musiał przejść przez podwórze, zakrywając twarz dłonią jak zasłoną przyłbicy, by przedrzeć się przez roje żarłocznych gzów. Przynajmniej miał nadzieję, że to gzy. Cierpiące na bezsenność konie i wielbłądy – stojące chwiejnie na pobandażowanych, ujętych w łubki nogach, albo podwieszone w potężnych hamakach – zauważyły i skomentowały jego przejście. Leczono tam również tygrysicę ze zropiałym zębem, ale mieszkała w klatce w osobnym budynku – gdyby nie to, jej woń i infradźwięki, jakie wydawała przy ziewaniu, wprawiałyby konie i wielbłądy w szał. Rozwierzgany koń, stojący na dwóch nogach i wymachujący dwiema pozostałymi, sam w sobie był wystarczająco groźny; koń zawieszony w powietrzu i wierzgający wszystkimi czterema kopytami był niebezpieczny jak wóz pełen Afgańczyków. Wejście do środka nie rozwiązywało bynajmniej problemu owadów – między innymi dlatego, że w tej części świata nie przykładano wielkiej wagi do rozróżnienia wnętrza od zewnętrza. Owszem, przestrzeń była podzielona ścianami i przepierzeniami, ale we wszystkich tych przesłonach ziały diabelnie wielkie dziury (kształtne, ozdobne, z mozołem wyrzeźbione przez doskonałych rzemieślników – ale jednak dziury), umożliwiające przepływ powietrza, zapewniające dostęp światła, oraz (jak przypuszczał Jack w chwilach szczególnej irytacji) chroniące budynki przed eksplozją i zawaleniem się, kiedy mieszkańcy zaczynali puszczać bąki. Tubylcy pochłaniali bowiem fasolę – a w każdym razie całą masę przeróżnych fasolopodobnych roślin – w takich ilościach, jakby wiecznie głodowali. Co na dobrą sprawę było zgodne z prawdą. W efekcie, w przejściu, w którym się teraz znalazł, w powietrzu wprost kłębiło się od insektów, tnących powietrze z wizgiem zapomnianych kartaczy na obrzeżach pola walki. Wszystkie próbowały wgryźć się Jackowi w opuchlizny i ogoloną skórę głowy. Zlatywały się do tego miejsca z całych Indii, zwabione wonią najróżniejszych chorych i poranionych stworzeń, ich karmy i odchodów. Poprzedzielany kamiennymi ażurami szpital przypominał gigantyczną kadzielnicę, rozsiewającą takie właśnie zapachy na cały Ahmedabad. Jack przeszedł obok mangusty z ropiejącym okiem, sparszywiałego szakala, na wpół sparaliżowanej kobry królewskiej, niewiarygodnie cuchnącej cywety z rakiem kości i kanczyla z raną po oszczepie. Znalazł się w pomieszczeniu pełnym klatek z giętego bambusa, gdzie rekonwalescencję przechodzili najróżniejsi inwalidzi z połamanymi skrzydłami. Paw z szyją przebitą strzałą na wylot błąkał się tam i siam, co rusz wpadając na sprzęty, zahaczając o klatki i podnosząc przeraźliwy rwetes. Jack wyminął go szerokim łukiem, żeby przypadkiem nie dostać tężca, gdyby pawiowi przyszło do głowy zrobić gwałtowny zwrot w okolicy jego kolan i dziabnąć go grotem strzały w nogę. Za klekoczącymi drzwiami znajdował się pokój zastawiony od podłogi po sufit jeszcze mniejszymi klatkami, zamieszkanymi przez chore myszy i szczury, z których niektóre – sądząc po wydawanych przez nie odgłosach – z całą pewnością miały wściekliznę. Z nimi kontakt był zgoła niewskazany, toteż Jack czym prędzej przemknął przez pomieszczenie i wyszedł na biegnące w dół kamienne schody. Woń unosząca się w tych okolicach nie zasługiwała na zwykłe miano „smrodu”. Nie był to odór ssaczy ani nawet gadzi, lecz fetor jakiejś zupełnie nowej dziedziny Stworzenia. Zapierał dech w piersi. Jack, od dłuższego już czasu oddychający przez nos, teraz wcisnął twarz w zgięcie łokcia i zaczął zasysać powietrze przez wtulone w materiał usta. W najdalszej, najgłębszej części szpitala powietrze składało się (tak na oko) w pięćdziesięciu procentach z owadów, tworzących ruchomą chmurę mięsa, która buczała nieustannie, przez co miał wrażenie, że znalazł się we wnętrzu olbrzymiej piszczałki organowej. Gdyby choć jeden z insektów wpadł mu do nozdrzy, a następnie doznał obrażeń, usiłując się wyplątać z zarastających je włosów, opiekunowie zaraz by to zauważyli i Jack straciłby pracę. Z tego samego powodu zwolnił kroku i szurał bosymi stopami po podłodze, brodząc ostrożnie w morzu robactwa i modląc się, by nie podszedł mu pod nogi żaden skorpion. – Jack Shaftoe melduje się na dyżurze! – zawołał. Główny lekarz i całe zastępy jego pomocników spali pod podwieszonymi do sufitu moskitierami, przycupniętymi w kątach owadziego oddziału niczym tłumek szpiczastogłowych duchów. Siatki zaczęły drżeć i podskakiwać, gdy rozespani Hindusi wychodzili z nich jeden po drugim. Jack rozebrał się do przepaski, osłaniającej to, co mu zostało z rodzinnych klejnotów, i podał komuś swoje ubranie (nie był pewien komu dokładnie, i wcale go to nie interesowało, w Hindustanie żyło mnóstwo ludzi; wystarczyło wyciągnąć rękę z czymkolwiek i zrobić wyczekującą minę, żeby po chwili ktoś się tą rzeczą zainteresował). Jakiś chłopak podał mu tradycyjny wywar w skorupie orzecha kokosowego, inni zaś przez ten czas związali mu szmatą ręce za plecami. Odruchowo zsunął nogi, aby mogli mu związać także kostki. Przełknąwszy cały napój (niezwykle ponoć odżywczy i odnawiający zasoby krwi), padł przed siebie. Liczne ciepłe dłonie chwyciły go w locie i delikatnie złożyły na podłodze, zawczasu uprzątnąwszy z niej wszystkie żyjątka. Jego nogi odgięto w tył i na wysokości nagich pośladków związano kostki z nadgarstkami. Ktoś obwiązał mu kawałkiem gazy głowę, zasłaniając usta, nos i oczy. Usłyszał skrzypienie potężnego drzewca (marynarz nazwałby je „bomem”), które po obróceniu wokół pionowej osi zawisło Jackowi nad głową. Z umocowanego na jego koniuszku bloczka opuszczono gruby sznur. Najpierw owinięto nim Jacka kilka razy w pasie, żeby sznur wziął na siebie główny ciężar ciała, a następnie przywiązano go do pętającej mu kostki i nadgarstki pajęczyny więzów. Rozległy się kolejne basowe odgłosy: zgrzytnął blok, sznur się napiął, zatrzeszczał bom i Jack uniósł się w powietrze, otoczony tłumem rozchichotanych, szurających nogami małych Hindusów. Operatorzy dźwigu obrócili drzewce, niosące Jacka dosłownie na szerokość dłoni nad ziemią, i dzieciaki nagle zostały w tyle, gdy podłoga się skończyła – dźwig przeniósł go nad otwór w posadzce, kamienną studnię mającą cztery metry średnicy i nieco tylko mniejszą głębokość. Na chwilę zawisł w miejscu, a obsługa delikatnymi szturchnięciami kijów starała się go unieruchomić, aby przestał się obracać na linie, po czym sznur zaczęto wypuszczać i Jack zjechał w głąb studni. W kluczowej fazie całej operacji teatr działań oświetlały liczne pochodnie. Gaza na głowie Jacka cedziła ich światło i utrudniała dostrzeżenie szczegółów, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Hindusi bardzo się starali, żeby nie złożyć go na piaszczystym dnie dołu, dopóki się nie upewnią, że nie zgniecie żadnego insekta. Ponieważ jednak ich przodkowie zajmowali się tą pracą od zarania dziejów, to i oni byli mistrzami w swoim fachu. Jack legł na piasku, nie czyniąc krzywdy żadnej żywej istocie. A wtedy z dziur i dziurek, rowków i nor, kałuż i bajorek, próchniejących kłód i gnijących owoców, gniazd i kopczyków wyroiły się długie na stopę stonogi, watahy pcheł, robactwo wszelkich kształtów i rozmiarów, przeróżne latające insekty – krótko mówiąc, wszystko, co żywi się krwią. Jack poczuł, jak nietoperz ląduje mu na karku. Rozluźnił mięśnie. – Świecący żuk, który wgryza ci się w lewy pośladek, jest całkowicie zdrowy! – usłyszał dziwnie znajomy głos, mówiący po angielsku ze śpiewną intonacją. – Chyba kwalifikuje się do wypisania. – Jakoś mnie to nie dziwi. W całym tym kraju aż się roi od wałkoni i rozbójników. Spójrz na tę tłuszczę przed wejściem. – Ta tłuszcza, jak ją nazwałeś, to członkowie mahajanu swapak – odparł Surendranath. Jack w końcu rozpoznał go po głosie. – Tak słyszałem. Co z tego? – Trzeba ci wiedzieć, że swapakowie to prastara podkasta śudrów ahir, pasterzy z plemienia Vinkhala, jednego z szesnastu odłamów Siódmej Gałęzi Ras Ognia. – No i? – Dzielą się na dwie wielkie klasy: szlachetnych i nisko urodzonych. Wśród tych pierwszych wyróżnia się trzydzieści siedem podszczepów, wśród drugich – dziewięćdziesiąt trzy. Sudrowie ahir należeli do tych trzydziestu siedmiu, do czasów trzeciej inkarnacji pana Kalpy, kiedy to przybyli z Anhalwary doliną Dolnego Oondu i wżenili się w podupadłe plemię Mulgrassów. – Tak? – Żeby to wszystko ogarnąć, Jack, musisz zrozumieć, że virdowie, którymi gardzą, uważają ich za dhangów z niższej podkasty (niższej, ale i tak znacznie wyższej od dhomów!). Dhangowie tak się zdegenerowali, że już wcześniej przemieszali się z Kalpa Salkhami z Kalapuru, o których wiadomo właściwie tylko tyle, że nawet małpoludy z Hari nie dały im sobą pomiatać. – Czekam na konkluzję. – Konkluzja jest taka, że jeszcze przed rozbiciem Trzech Nefrytowych Jaj śudrowie ahir byli pasterzami i opiekunami zwierząt. Swapakowie zaś od równie dawna są... – ...żywicielami insektów karmiących się krwią. Dają im się kąsać w szpitalach dla zwierząt, obsługiwanych przez ludzi z innej kasty... – Jack westchnął. Po chwili skrzywił się z bólu, gdy wij wgryzł mu się w tętnicę na wewnętrznej stronie uda. – Wiem o tym. Już mi to tłumaczyli. Od wieków mieli zagwarantowane zajęcie i to ich rozleniwiło. A teraz wysuwają niedorzeczne żądania wobec braminów kierujących tym przybytkiem; dniami i nocami przesiadują przed wejściem i naprzykrzają się przechodniom. – Mówisz jak bogaty Frank skarżący się na wagabundów. – Gdyby robactwo nie wypijało mi teraz litrów krwi, może poczułbym się urażony. Ale w tej sytuacji twoje kpiny to tylko dodatkowe, niewielkie utrapienie. Surendranath się roześmiał. – Wybacz, proszę. Kiedy się dowiedziałem, w jaki sposób zarabiasz na życie, wysnułem pochopny wniosek, że stałeś się żałosnym desperatem. Teraz rozumiem, że jesteś dumny z tego, co robisz. – W porównaniu z próżniakami, którzy obozują przed wejściem, ja i Padraig... Auć! Zaoferowaliśmy swoje usługi za konkurencyjną stawkę. Szczycimy się swoim profesjonalizmem. – Obawiam się, że jeśli prędko nie opuścicie Ahmedabadu, będziecie profesjonalnymi trupami. Jack usłyszał wydawane po gudżaracku rozkazy, a potem wytęsknione skrzypienie bomu. Sznur napiął się i dźwignął go z ziemi. Jack wzdrygnął się jak mokry pies, usiłując strącić z siebie jak najwięcej robactwa. – Co ty wygadujesz? Ci goście nie rozdeptaliby robaka! Co mogą zrobić człowiekowi? – Widzisz, Jack, w razie potrzeby bez kłopotu porozumieją się z członkami kasty, która specjalizuje się w robieniu krwawych jatek. Jack został tymczasem wydobyty z dziury w ziemi i przeniesiony nad posadzkę. Doktorzy od insektów obiegli go ze wszystkich stron i delikatnie omietli z napęczniałych krwią pijawek i kleszczy. Dopiero potem opuścili go na ziemię i zaczęli rozplątywać więzy. Natychmiast sięgnął do twarzy, ściągnął gazę – i nareszcie mógł sobie dobrze obejrzeć Surendranatha. Kiedy przed ponad rokiem rozstali się pod izbą celną w Suracie, Surendranath niczym się od Jacka nie różnił: był wrakiem człowieka, odzianym w łachmany i poruszającym się kaczkowatym chodem po rzetelnej rewizji osobistej, której mogolscy urzędnicy poddawali wszystkich przybywających drogą morską gości cesarstwa, by się upewnić, że nie przemycają w odbycie pereł z Zatoki Perskiej. Teraz Jack – co zrozumiałe – wyglądał mniej więcej tak samo, tyle że był cały pogryziony przez robactwo i chwilowo leżał na brzuchu. Za to tuż przed nosem miał parę pantofli z miękkiej skóry obszytych czerwonym brokatem. Nad nimi wznosiły się jedwabne spodnie w pomarańczowe i żółte pasy, częściowo przesłonięte wypuszczoną na nie długą koszulą z delikatnego płótna. Całość wieńczyła głowa Surendranatha, który zdążył zapuścić wąsy, a poza tym był profesjonalnie, gładko ogolony – co o tak wczesnej porze musiało go kosztować fortunę. W nosie miał pokaźny złoty kolczyk, a na głowie śnieżnobiały turban ozdobiony lamowaną złotem jedwabną szarfą w kolorze wina. – To nie moja wina, że utknąłem w tym zasranym kraiku bez grosza przy duszy – burknął Jack. – Wszystko przez tych piratów. Surendranath prychnął. – Posłuchaj, Jack. Kiedy stracę choć jedną rupię, całą noc nie śpię, przeklinając w duchu siebie i człowieka, który mi ją odebrał. Nie musisz podsycać we mnie nienawiści do piratów, którzy okradli nas ze złota. – No i dobrze. – Ale czy to jest powód, dla którego mają cierpieć zupełnie inni Hindusi, z innej kasty, mówiący innym językiem i zamieszkujący drugi kraniec subkontynentu? – Muszę coś jeść. – Frank może w Hindustanie zarabiać na różne sposoby. – Codziennie widuję na ulicach tych bogatych Holendrów. Pięknie. Ale ja przecież nie mogę zarabiać na handlu, bo jestem gołodupcem. Poza tym... Jak rany, przy was, banyanach, nawet Żydzi i Ormianie wyglądają jak zakonnice na bazarze. – Dziękuję – odparł skromnie Surendranath. – W dodatku w Suracie i innych portach traktatowych jest wyznaczona za moją głowę astronomiczna nagroda. – Zgoda – przyznał Surendranath, pomagając Jackowi wstać. – Zalazłeś za skórę wicekrólowi, Hacklheberom i diukowi d’Arcachon, przez co cała Hiszpania, Niemcy i Francja na ciebie polują. – Zapomniałeś o Imperium Osmańskim. – Ale Hindustan to zupełnie inny świat! Widziałeś tylko jego skrawek, wybrzeże. W głębi lądu czekają nieograniczone możliwości... – Jestem przekonany, że dziury z robalami niczym się od siebie nie różnią. – ...na Franka, który umie się posługiwać szablą i muszkietem. – Zamieniam się w słuch – powiedział Jack. I dodał: – Sakramenckie robactwo! Słuchając ciekawych wywodów Surendranatha, pozwolił sobie na chwilę dekoncentracji i odruchowo utłukł komara, który usiadł mu na szyi. Fakt ten uszedł uwagi wszystkich poza samym Surendranathem (który wydał taki odgłos, jakby właśnie zamierzał wyrzygać własny woreczek żółciowy) i stojącym obok Jacka chłopcem (który przyniósł mu był złożone równo ubranie). Przez chwilę Jack i mały Hindus patrzyli sobie w oczy, a potem obaj jak na komendę przenieśli wzrok na dłoń Jacka, gdzie w plamie krwi (Jackowej lub nie) leżał zgnieciony insekt. – No tak, chłopak właśnie pomyślał, że zamordowałem mu babcię – stwierdził Jack. – Możesz go poprosić, żeby trzymał buzię na kłódkę? Ale dzieciak już coś zaczął mówić, zdumionym – ale piskliwym i doskonale słyszalnym – głosikiem. Przełożony owadzich lekarzy pospieszył w ich stronę, a chwilę później zbiegli się wszyscy medycy, którzy nagle wydali się Jackowi nie mniej bezwzględni i krwiożerczy od swoich podopiecznych. Wyrwał chłopakowi swoje ubranie. Surendranath nawet nie próbował niczego tłumaczyć: chwycił go za rękę i wyprowadził z pomieszczenia żwawym krokiem, który szybko zmienił się w bieg. Wiadomość o popełnionej przez Jacka zbrodni rozeszła się szybciej niż myśl po wszystkich szpitalnych korytarzach, wylała się na ulicę niezliczonymi otworami od frontu i (sądząc po odgłosach, jakie się rozległy) sprowokowała co najmniej setkę swapaków do wtargnięcia do środka i rozpoczęcia wściekłego polowania na mordercę. Małpy, ptaki, jaszczurki i inne zwierzęta wyczuły, że coś się dzieje, i wszczęły rwetes, co Jackowi i Surendranathowi było nawet na rękę. Hindus niemal od razu zabłądził w mrokach oddziału dla pasożytów, ale Jack (który od tygodni codziennie się po nim błąkał) wysforował się naprzód i szybko poprowadził ich ku wyjściu. W karnym szyku wycofali się przez oddział małp, otwierając po drodze wszystkie klatki i dokonując w ten sposób aktu (delikatnie mówiąc) sabotażu. Akcja dywersyjna samoczynnie się zresztą rozszerzała, ponieważ małpy okazały się dostatecznie sprytne, by samodzielnie otwierać dalsze klatki. Uwolnione naczelne rozpierzchły się po sąsiednich pomieszczeniach i zaczęły wyzwalać swoich mniej inteligentnych towarzyszy. Jack i Surendranath wypadli na tyły szpitala i ruszyli mało uczęszczaną ścieżką nieopodal klatki tygrysicy. Jack zatrzymał się na chwilę i zgarnął dwa tygrysie bobki. Wyszli na główną ulicę Ahmedabadu, której szerokość przekraczała długość większości ulic europejskich. Otwarta przestrzeń i niedawna utrata krwi zdezorientowały Jacka – nie wiedział, czy udało mu się wrócić do miasta, czy zabłądził na jakimś pustkowiu. Deszcze monsunowe dawno się skończyły i ta część Hindustanu zmieniła się w rynsztok, do którego suche jak pieprz powietrze spływało z całej środkowej Azji. Przewidziana na ten dzień wichura po drodze z Tybetu odwiedziła malowniczą pustynię Thar i wzięła sobie na pamiątkę ładunek pyłu, a przy okazji rozgrzała się, osiągając temperaturę pośrednią między chuchnięciem wielbłąda i żarem pieca tandoori. Teraz pędziła główną aleją Ahmedabadu jak stado spłoszonych jaków, jasno dając do zrozumienia, dlaczego Szachdźahan nazwał to miasto Guerdabadem: Domostwem Pyłu. Dowodzone przez Szachdźahana hordy Mogołów podbiły miasto już jakiś czas temu, a ponieważ Mogołowie byli muzułmanami, nie robił na nich wrażenia fakt zabicia przez Jacka komara. Natomiast zakłócanie porządku publicznego było poważnym wykroczeniem – a gdyby nawet uznać, że tabun swapaków porządku nie zakłóca, z pewnością zakłócały go dziesiątki małp (niektóre z łapami na temblakach, inne kuśtykające o kulach), zwłaszcza kiedy zwęszyły znajdujący się nieco dalej targ i jak jeden mąż ruszyły w jego stronę. Przeważały wśród nich hulmany, długoogoniaste ektomorfy, zachowujące się jak niepodzielni władcy miasta (czyli – według Hindusów – zgodnie ze stanem faktycznym). W małpim tłumie trafiały się jednak także inne naczelne (rzucał się w oczy zwłaszcza orangutan z zapaleniem płuc), które nie darzyły hulmanów należnym szacunkiem i walczyły z nimi o najlepsze pozycje w wyścigu pod wiatr. Galopowały na czworakach, kolebały się na dwóch nogach, powłóczyły przednimi łapami, podskakiwały okulawione, huśtały się na drzewach, zwieszały ze statecznych mangowców, pędziły na złamanie karku po dachach, rzucały kokosami i okładały się kijami, tworząc ruchomy teatrzyk lalkowy. Pochód zamykały: czykara, czyli antylopa czteroroga (która urodziła się z sześcioma rogami), młody nosorożec indyjski (jednorogi), oraz kinkażu, ślepy i głuchy, ale zwabiony zalatującą z targu wonią słodyczy. Na ulicy zjawiło się dwóch rauzinderów – mogolskich kawalerzystów – w turbanach i z szablami, z czarnymi, ćwiekowanymi tarczami przypiętymi do śniadych ramion. Natychmiast otoczył ich tłum rozwścieczonych swapaków, przedstawiających swoją wersję wydarzeń i domagających się, by wezwać kotwala z gromadą uzbrojonych w bicze, pałki i maczugi zbirów, którzy wymierzyliby Jackowi karę bastinado albo jeszcze gorszą. Protesty swapaków nie przyniosły żadnego skutku, ponieważ mówili po gudżaracku, a rauzinderowie znali tylko perski. Ale Mogołowie, jak na zdobywców przystało, umieli wykorzystywać lokalne konflikty, chętnie więc podążyli wzrokiem za wyciągniętymi palcami swapaków. Surendranath był banyanem, co oznaczało, że wraz z całą swoją rodziną jest skazany przez Boga na zajmowanie się handlem zagranicznym i zbijanie fortuny. Inaczej rzecz się miała z Jackiem, odzianym w skrawek skóry podtrzymywany brudnym rzemieniem wciśniętym między pośladki. Liczne blizny na grzbiecie dowodziły, że zdarzało mu się już bywać w tarapatach, i to z trudną do wyobrażenia częstotliwością. Rauzinderowie zmierzyli banyana wzrokiem jako potencjalne źródło bakszyszu i na migi dali mu do zrozumienia, żeby się nie wtrącał. Skinęli na Jacka, każąc mu się zbliżyć. Jack niechętnie oderwał wzrok od rozgrywających się na ulicach dynamicznych scen. Przedsiębiorcze małpy musiały pootwierać także klatki z ptakami, bo chyba wszystkie schorowane flamingi zostały uwolnione jednocześnie. Wyglądało to tak, jakby ktoś wylał na schody kubeł farby w kolorze fuksji. Większość flamingów trafiła do szpitala z połamanymi skrzydłami, nie pozostało im więc nic innego, jak kręcić się w kółko, dopóki z ich grona nie wyłonił się samozwańczy przywódca, który poprowadził braci w losowym kierunku w głąb Domostwa Pyłu. Flamingi ścigała – lub towarzyszyła im – para agam wydających dziwaczne basowe odgłosy. Całkiem niedawno do przytułku trafiła gromadka orłosępów brodatych zarażonych ptasią cholerą. Teraz, usadowiwszy się na dachu, stroszyły imponujące pierzaste kołnierze i łopotały skrzydłami, co przypominało odgłos trzepania dywanów. Były karmione breją przygotowywaną z pacjentów zmarłych z przyczyn naturalnych i kiedy poderwały się do lotu, bryzgnęły długimi strugami rzadkich, gruzłowatych odchodów, które niczym oślepiające snopy światła padły na grzbiety biegnących ulicą zwierząt: modliszki długiej jak bełt do kuszy, aksisa z zaplątanym w rogi boa dusicielem, antylopy nilgau oraz sławnego na cały świat dwunogiego psa, słynącego z tego, że nie tylko umiał biegać, ale czasem udawało mu się prześcignąć psy trójnogie. Jack zbliżył się do rauzinderów pod wiatr. Swapakowie rozstąpili się przed nim; paru skorzystało z okazji i opluło go po drodze, ale byli i tacy, którzy już o nim zapomnieli i rzucili się w pogoń za zwierzętami. Stanął pomiędzy łbami koni i zaczął po angielsku dowodzić swojej niewinności, ukradkiem rozgniatając w dłoniach grudy tygrysiego łajna. Charakterystyczny odór rozdrażnił wierzchowce. – No już – powiedział Jack. – Spokojnie. I pogładził konie po pyskach, rozsmarowując im tygrysi gnój na skórze od czoła po rozedrgane chrapy. Zaraz po tym musiał odskoczyć, jeśli nie chciał stracić życia, oba konie bowiem stanęły dęba, tnąc powietrze przednimi kopytami; rauzinderowie dokonywali cudów zręczności, utrzymując się w siodłach, ale chcąc nie chcąc, rozjechali się w przeciwnych kierunkach, wrzeszcząc na znarowione rumaki. Jeden wpadł prosto w tłum hulmanów, unoszących z rozpadającego się bazaru naręcza miąższu kokosowego, fig, mango, papai, gujaw, gruszek, liczi, czerwonych nerkowców oraz kolczastych owoców chlebowca, i ściganych przez rozwścieczonych straganiarzy, których z kolei gonił bezzębny gepard. Potężny bawół indyjski, mierzący w kłębie tyle, ile Jack miał wzrostu, przebił się przez kruchą glinianą ścianę, pchając przed sobą stos potrzaskanych stolików, i zatrzymał się na ulicy. Na jeden z przypominających zakrzywione szable rogów miał nadziany durian. Grupka mężczyzn obiegła w zwartym szyku bawołu i skierowała się prosto w stronę Jacka i Surendranatha. Jack z trudem opanował odruch, który kazał mu się obrócić na pięcie i rzucić do ucieczki. Intruzów było czterech, po dwóch na każdym końcu gigantycznej bambusowej tyki, grubej jak maszt statku i długiej na cztery sążnie. W środkowej części drąga podwieszono do niej coś na kształt przenośnego balkoniku: lakierowaną platformę obwiedzioną niską, pozłacaną balustradą i pokrytą haftowanymi poduszkami, rozrzuconymi w artystycznym nieładzie. Lektyka miała cztery nóżki z rzeźbionego hebanu i unosiła się na długość wyciągniętego ramienia nad powierzchnią gruntu. Tragarze wyraźnie nie mogli się dogadać; zwolnili, złamali rytm kroku i zaczęli się kłócić. – Co to za język? – zainteresował się Jack. – Marathi. – Chcesz powiedzieć, że twoją lektykę noszą buntownicy?! – Pomyśl, że masz przed sobą statek handlowy. W tej części Hindustanu, do której się udamy, będą naszą polisą ubezpieczeniową. Tragarze tak manewrowali końcami drąga, by ustawić lektykę bokiem do Surendranatha. Kiedy im się udało, postawili ją na ziemi – tak blisko niego, że wystarczyło, by obrócił zadek o jeden rumb kompasowy na sterburtę i usiadł. Chwilę zajęło mu ułożenie poduszek przy ozdobnym oparciu na rufie i usadowienie się wśród nich. – No dobrze, oni są polisą ubezpieczeniową. A ja? – Ty i twoi przyjaciele, jeśli uda ci się jakichś zebrać, będziecie marynarzami. – Marynarze dostają stałą stawkę, o ile w ogóle doczekają się wypłaty – zauważył Jack. – Kiedy nasza wesoła gromadka ostatnio pływała razem, mieliśmy zapewniony udział w zyskach. – Ile dziś jest wart taki udział? Jack nie należał do zapalonych wzdychaczy, ale tym razem westchnął ciężko. – Pomyśl, jaką masz batna – podsunął mu Surendranath. Zmierzył wzrokiem swojego półnagiego, wychudzonego towarzysza. – Spotkamy się za godzinę w karawanseraju. Powiedział coś w marathi. Czterej Marathowie (bo tak właśnie nazywano tych, którzy się tym językiem posługiwali) podsunęli barki pod bambusowy drąg i dźwignęli lektykę. Na środku ulicy zrobili w tył zwrot i pospiesznie się oddalili. Jack podrapał się po bąblu od ugryzienia, potem po drugim, pół cala na lewo od pierwszego, i zmusił się do przerwania zabawy, zanim sytuacja wymknęła mu się spod kontroli. Pantera szara, która przed chwilą wyszła z lecznicy, poruszając się bezszelestnie jak mgła, ułożyła się na środku ulicy i obserwowała zbiegowisko spod półprzymkniętych powiek. Jej ogromne kły lśniły jak podwójna gwiazda na firmamencie kłębów kurzu. Orłosępy dokonały najazdu na jatkę przy bazarze; jeden z nich właśnie wznosił się w powietrze z ciężkim ładunkiem i gracją tragarza, który wciąga po schodach wołową półtuszę. Jack ruszył pod wiatr, kierując się w stronę Potrójnej Bramy – potrojonego łuku zamykającego szeroką aleję z jednej strony – gdy za plecami usłyszał szybko zbliżające się odgłosy zamieszania. Zanim jednak zdążył się obejrzeć, przyczyna zamieszania ogarnęła go i wyprzedziła – trzy dropie, biało-czarne i długonogie, spierały się o jakiś ociekający krwią kąsek. Jackowi przypomniał się struś z Wiednia i łzy napłynęły mu do oczu, co zdumiało go i rozdrażniło. Wymierzył sobie policzek, szerokim łukiem wyminął olbrzymiego, drepczącego kaczym krokiem jeżozwierza i przyspieszył kroku. Tin Darwaza – jak w tych okolicach nazywano Potrójną Bramę – była coraz bliżej. * * * Tin Darwaza tworzyła całą jedną pierzeję centralnego placu „Domu Piekieł”, jak pieszczotliwie nazywał Ahmedabad Dźahangir, ojciec Szachdźahana. Plac – Mejdan Szah – miał dobre ćwierć mili długości i kończył się gęstwiną wieżyczek, tarasów, kolumn, łuków i miniaturowych fortyfikacji, czyli pałacem miejscowego króla, noszącego miano Postrachu Bałwochwalców. Na rozległej przestrzeni rauzinderowie mogli swobodnie doskonalić swoje umiejętności jeździeckie i łucznicze, a także defilować ku uciesze Postrachu Bałwochwalców i jego małżonek. Poza tym przy placu stały niskie, niepozorne budynki, w których kotwalowie rozsądzali sprawy i wymierzali kary bastinado wszystkim, którzy nie przestrzegali ich standardów postępowania. Jack starał się unikać tych miejsc. Wokół Mejdan Szah stały kiedyś także hinduskie pagody – i nadal znajdowały się na swoich miejscach, tyle że przerobione na meczety. Wiedza historyczna Jacka ograniczała się do informacji uzyskanych w rozmowach z holenderskimi, francuskimi i angielskimi kupcami. Udało mu się ustalić, że ten cały Szachdźahan spłodził dzieciaka imieniem Aurangzeb, ale nienawidził go tak serdecznie, że uczynił go królem Gudżaratu. Inaczej mówiąc, skazał go na zesłanie do „Siedliska Zarazy” (jak brzmiało kolejne ukute przez Dźahangira sympatyczne przezwisko Ahmedabadu) i nieustanne walki z Marathami. Aurangzeb odpłacił ojcu pięknym za nadobne: zdetronizował go i wtrącił do więzienia w Agrze. Zanim jednak do tego doszło, spędził w Siedlisku Zarazy sporo czasu, pielęgnując nienawiść do wszystkiego co hinduskie. Zarżnął więc krowę w głównej hinduskiej świątyni, czym na wieki wieków ją zbezcześcił, a potem wziął do ręki młot i poutrącał nosy wszystkim posągom. Teraz w pagodzie mieścił się meczet. Przechodząc obok, Jack zajrzał do środka i zobaczył – jak zwykle – tłumek (około dwustu) fakirów, siedzących na marmurowej posadzce z rękami założonymi za głowę. Część stanowili zwykli nowicjusze, inni jednak trzymali ręce w ten sposób od tak dawna, że stawy zesztywniały im na amen – ci mieli przed sobą żebracze miseczki, w których zawsze telepało się parę rupii. Od czasu do czasu młodsi fakirzy przynosili im wodę i jedzenie. Część z nich była Hindusami, którzy – pozbawieni świątyń – nie mieli się gdzie podziać. Przesiadywali pod drzewami i w cieniu murów, poddając się różnym formom umartwienia – jednym mniej, innym bardziej dziwacznym od preferowanych przez fakirów muzułmańskich. Wszystkim przyświecał ten sam cel: chcieli wyciągnąć pieniądze od innych ludzi. W tym sensie Jack i Padraig również byli fakirami. Po krótkich poszukiwaniach znalazł swojego towarzysza siedzącego pośrodku szpaleru drzew okalającego Mejdan Szah. Tak się złożyło, że Padraig wybrał sobie miejsce przy południowej stronie placu, pod jednym z wystających balkonów karawanseraju. Zresztą może wcale nie był to zbieg okoliczności: karawanseraj, należący do najpiękniejszych budowli w mieście, przyciągał zamożnych mieszkańców, dzięki którym Ahmedabad prosperował, tak jak Amsterdam prosperował dzięki Damplatz. Jego uroda i bogactwo niewiele znaczyły dla Jacka i Padraiga, ale kręcąc się w pobliżu, mogli przynajmniej poprzyglądać się karawanom z Lahore, Kabulu, Kandaharu, Agry i innych, jeszcze odleglejszych miejsc – chińscy kupcy przywozili jedwabie z Kaszgaru, pokonując po drodze pustynne okolice Leh; Ormianie zapuszczali się daleko na wschód ze swojego isfahańskiego getta; Turkmeni z Buchary wyglądali jak uboższe i pomniejszone kopie Turków rządzących Algierem. Karawanseraj przypominał Jackowi i Padraigowi, że – przynajmniej w teorii – możliwa jest ucieczka z „Cierniowego Łoża” (jak Dźahangir nazwał Ahmedabad w swoich Pamiętnikach). Irlandczyk siedział po turecku na kawałku dywanu (a właściwie na skrawku szorstkiej plecionki z rodzaju tych, w jakie pakowano dywany). Miał żywą mysz, kamyk i miskę na pieniądze. Widząc zbliżającego się przechodnia, który wyglądał na bramina, przyszpilał mysz za ogon do ziemi i brał zamach kamieniem, jakby zamierzał ją rozgnieść. Nigdy, oczywiście, nie krzywdził zwierzątka, tak jak nie krzywdził go Jack, kiedy zajmował jego miejsce. Gdyby uszkodzili mysz, nie tylko nie dostaliby żadnych pieniędzy od następnych braminów, ale jeszcze musieliby stracić cenny czas na poszukiwanie myszy zastępczej. Dzięki temu jednak, że przekonująco grozili jej zmiażdżeniem, przez cały dzień udawało im się wyżebrać kilka paisa okupu. – Jeżeli dobrze odczytałem sygnały, mamy szansę dać się zabić za pieniądze – oznajmił Jack. Padraig czujnie podniósł wzrok. Zakrwawiona kość udowa wołu spadła z nieba i roztrzaskała się o bruk. Dwa orłosępy zanurkowały w ślad za nią i zaczęły się bić o szpik. – Tu czy gdzie indziej? – spytał spokojnie Padraig, obserwując walczące ptaszyska. – Gdzie indziej. Padraig puścił mysz wolno. * * * Karawanseraj ciągnął się wzdłuż południowego skraju Mejdan Szah. Miał mnóstwo balkonów i tarasów, obwiedzionych ażurowymi balustradami z kamienia. Do środka wchodziło się przez ośmiokątny ganek zwieńczony cebulastą kopułą. Z czterech stron ganek wychodził na plac, cztery pozostałe płaszczyzny były w istocie łukowatymi wejściami w głąb gmachu, a właściwie na jego wewnętrzny dziedziniec, gdzie jedne karawany koni i wielbłądów przyjmowały ładunek i formowały się do wymarszu, inne zaś, rozładowane, rozpraszały się po kątach. Na dziedzińcu znaleźli lektykę Surendranatha, który negocjował z jednookim Pasztunem cenę pary koni. Na widok Jacka i Padraiga postanowił kupić im jeszcze jakieś ubrania – skończyło się na długich koszulach, wypuszczanych na luźne spodnie, oraz turbanach dla ochrony głowy przed słońcem. – Skoro porzucamy karierę karmicieli robactwa, musimy zapuścić włosy – stwierdził Jack, gdy wyjechali na Trakt Kathiawarski, czyli skierowali się na zachód z lekkim odchyleniem ku południowi. – Bez trudu załatwiłbym wam europejskie stroje, ale nie chciałem tracić w Królestwie Samumu więcej czasu niż to konieczne! – zawołał Surendranath, ściskając kolumienki lektyki wstrząsanej podmuchami wiatru. Liście egzotycznych drzew, pozwijane i kolczaste jak muszle morskich stworzeń, śmigały im koło głów i koziołkując, mknęły w powietrzu nad traktem. Jack z Padraigiem jechali konno obok lektyki; trzech służących banyana szło pieszo, prowadząc dwa objuczone osły. – Dopóki mamy wiatr w plecy, nie jest jeszcze najgorzej – zauważył Padraig, ale tylko dlatego, że szczycił się umiejętnością wyszukiwania pozytywów w nawet najgorszych sytuacjach. Wzdłuż ulicy prowadzącej do Bramy Kathiawarskiej ciągnęły się obiekty, które prezentowałyby się niezwykle malowniczo, gdyby piach nie wciskał się widzom pod powieki – ogrody zamożnych kupców i Mogołów, meczety, pagody, baseny i studnie. – Będzie jeszcze lepiej, kiedy zostawimy za plecami cały Ahmedabad – odparł Surendranath. – Mieszkańcy Kathiawaru są rozsądni i spokojni, więc wystarczy nam eskorta zwykłego ćarana. Ale później, w drodze na północny wschód, musicie ubierać się jak Europejczycy, żeby odstraszyć Marathów. – Północny wschód... – mruknął Jack. – Jedziemy do Szachdźahanabadu? – Wolałby, żebyś powiedział „do Delhi” – wtrącił Padraig, gdy Surendranath nie odpowiedział. – Wiem. Jest Hindusem, a Szachdźahanabad to mogolska nazwa. Zresztą Irlandczykowi nie muszę tego tłumaczyć. – To prawda. Anglicy ponadawali naszym miastom niezwykle pomysłowe nazwy. – W czasie pory deszczowej sprowadzono z Zachodu wiele cennych towarów, ale wszystkie leżą w magazynach w Suracie – odezwał się Surendranath. – Droga do Delhi jest niebezpieczna, a wszystko przez Szambhadziego i jego buntowników. Od żeglarzy zapuszczających się daleko na południowe morza słyszałem, że żyją tam dziwne ptaki. Mieszkają na krach lodowych. Kiedy robią się głodne, zbierają się na skraju takiej kry; marzą o rybkach, które pływają w wodzie, ale boją się czyhających w tejże wodzie żarłocznych drapieżników. Drapieżniki są sprytne i umieją się ukryć, więc ptaki nie wiedzą, czy któryś nie czai się w pobliżu. Zatem czekają, aż któryś z pobratymców okaże się dostatecznie odważny albo dostatecznie głupi, żeby wskoczyć do wody. Jeżeli wróci najedzony, wszystkie wskakują. Jeżeli nie wróci, czekają dalej. – Rozumiem to porównanie – powiedział Jack. – Kupcy z Suratu są ptakami na krze. Czekają, który z nich pierwszy okaże się na tyle odważny lub na tyle głupi, żeby zaryzykować karawanę do Delhi. – Ten, kto się na to odważy, zarobi znacznie więcej od tych, którzy pójdą w jego ślady – dodał Surendranath. – Pod warunkiem, że faktycznie dotrze do Delhi – zauważył Padraig. * * * Niedługo potem wyjechali za bramę miasta i skierowali się na południowy wschód, na Kathiawar – półwysep o powierzchni kilkuset mil kwadratowych wybiegający w głąb Morza Arabskiego pomiędzy ujściem Indusu na zachodzie i resztą subkontynentu indyjskiego na wschodzie. Ahmedabad siedział okrakiem na rzece zwanej Sabarmati, która za miastem płynęła kawałek na południe, po czym uchodziła do Zatoki Kambajskiej – długiego, wąskiego akwenu na wschód od Kathiawaru. Wiatr szybko się uspokoił, gdy wydostali się z doliny Sabarmati i wjechali w pofalowany, częściowo zalesiony kraj, przechodzący dalej w półwysep. Zatrzymali się na noc w jednym z przydrożnych obozowisk, które miały w zwyczaju wyrastać spontanicznie na całym terytorium Hindustanu, gdy tylko cienie się wydłużały, a podróżnym zaczynało burczeć w brzuchu. Jackowi przypomniały się europejskie obozowiska Cyganów, szczególnie że tutaj ludzie wyglądali prawie tak jak oni, mówili nawet podobnym językiem. Różnica polegała na tym, że w świecie chrześcijańskim byli pożałowania godnymi wagabundami, w Hindustanie zaś panami świata. Snując się po obozie, Jack widywał nie tylko ubogich włóczęgów i fakirów, ale także zamożnych banyanów w rodzaju Surendranatha, oraz najróżniejszych mogolskich oficjeli. Przedstawiciele obu tych grup – banyanowie i Mogołowie – patrzyli na niego takim wzrokiem, że po plecach chodziły mu ciarki; w dodatku za każdym razem próbowali go przywołać. Czuł się jak w Amsterdamie albo Liverpoolu, gdzie samotni mężczyźni musieli bardzo uważać, żeby się nie zagapić i nie dać siłą wcielić do załogi statku. Ledwie to zrozumiał, natychmiast zniknął (w czym nabrał już sporej wprawy) i wrócił do maleńkiego obozu Surendranatha. – Jest tu sporo ludzi, którzy chcieliby nam chyba zrobić test na inteligencję – poinformował Padraiga. Irlandczyk skwitował jego słowa ledwo zauważalnym skinieniem głowy, ale Surendranath również je usłyszał; siedział w lektyce z zasuniętymi czerwonymi zasłonkami, przez co łatwo zapominało się o jego obecności. – Co to jest test na inteligencję? – zainteresował się. Rozsunął zasłonki. – To taki nasz żart – zirytował się Padraig. Jack uznał jednak, że warto dowcip wytłumaczyć. – Pamiętasz, jak los rzucił nas na brzeg w Suracie... – Codziennie wracam pamięcią do tego dnia. – Zostałeś w mieście, żeby robić karierę, a my uciekliśmy w głąb lądu przed szukającymi nas płatnymi zabójcami z Europy, od których w Suracie się roiło. Dość szybko natknęliśmy się na mogolską blokadę drogi. Dla Hindusów i muzułmanów przejście na drugą stronę wiązało się z niewielkimi przykrościami i koniecznością wręczenia bakszyszu, ale kiedy wydało się, że jesteśmy Frankami, Mogołowie zabrali nas na stronę i zaprowadzili do namiotu, a potem pojedynczo wyprowadzali na pobliskie pole. Tam, po kolei wręczali nam nienaładowany muszkiet, prochownicę i sakiewkę z kulami. – Co z nimi zrobiłeś? – Gapiłem się na nie tępo jak wieśniak – odparł Jack. – Tak jak i ja – dodał Padraig. – Czyli oblaliście test na inteligencję? – Przeciwnie, zdaliśmy. Podobnie jak van Hoek. Pan Foot usiłował naładować muszkiet, ale wszystko mu się pomieszało: najpierw włożył do lufy kulę, potem nasypał prochu. Za to Vrej Esphahnian i monsieur Arlanc naładowali broń i wystrzelili w przybliżeniu w stronę posągu hinduskiego bóstwa, który służył Mogołom za tarczę strzelniczą. – I zostali zwerbowani do wojska – domyślił się Surendranath. – Z tego, co wiemy, do dziś służą w armii miejscowego króla – dodał Jack. – To było na północ od Suratu? – Tak. Niedaleko Domostwa Pyłu. – Czyli w królestwie Postrachu Bałwochwalców? – Niezupełnie – odparł Padraig. – Blokada znajdowała się na granicy. Mogołowie, którzy zrobili nam test i wcielili naszych przyjaciół do wojska, byli na służbie... – Rządcy Rzezi! – wykrzyknął Surendranath. – Nie inaczej – przytaknął Jack. – To dla nas dar od losu – powiedział Surendranath. – Jak wiecie, szlak do Delhi biegnie przez sam środek kraju Rządcy Rzezi. – To oznacza, że ów Rządca nie radzi sobie z Marathami. – Nie! To oznacza, że jeżeli znajdziemy Vreja Esphahniana i monsieur Arlanca, będą nam mogli udzielić ciekawych informacji! Jack doszedł do wniosku, że nadszedł moment uruchomienia pułapki. – Rzeczywiście, wygląda na to, że nasza Klika może ci się bardzo przydać, Surendranath. A jeśli nie tobie, to temu z kupców, który postanowi nas wynająć i pierwszy ruszyć do Delhi. Nagły szelest towarzyszył błyskawicznemu zasunięciu zasłonek lektyki. Zapadła cisza, w której Jackowi wydało się, że słyszy niezwykły, rytmiczny dźwięk, jakby Surendranath rozpaczliwie tłumił śmiech. * * * Rano wcześnie ruszyli w drogę. Przebyli kilka dzielących ich od granicy mil i znaleźli się w królestwie Niszczyciela Światów. – Niszczyciel Światów wyciął miejscowych Marathów w pień, ale bandyci i tak grasują w jego kraju – powiedział Surendranath. – To mi przypomina Francję – stwierdził Jack. – Celne porównanie. Właściwie coś więcej niż porównanie: Niszczyciel Światów jest Francuzem. – Przeklęte żabojady! Wszędzie ich pełno! Czy u Wielkiego Mogoła służą jeszcze inni chrześcijańscy władcy? – Wydaje mi się, że Zwiastun Burzy to artylerzysta z Neapolu. Jest właścicielem kawałka Radżastanu. – Mamy znaleźć sobie jakieś europejskie ciuchy, żeby przepłoszyć rozbójników, tak? – upewnił się Padraig. – Nie ma takiej potrzeby. Ci na Kathiawarze przestrzegają pradawnych obyczajów. Surendranath wysiadł z lektyki i wdał się w rozmowę z Hindusami, którzy przykucnęli na skraju drogi. Po chwili jeden z nich wstał i zajął pozycję na czele miniaturowej karawany. * * * W słonawym betonie, który w tej okolicy uchodził za ziemię, tkwił wbity patyk. Metr dalej sterczał następny. Trzeci został do nich przywiązany w poprzek u góry, a czwarty na dole. Między dolnym i górnym patykiem przeciągnięto całe mile szkarłatnej nici. Kobieta w pomarańczowym sari siedziała w kucki przed tą konstrukcją, przetykając między nićmi krótszy kijek, za którym ciągnęła się następna nitka. Parę metrów dalej sytuacja się powtarzała, chociaż patyki, kolory i kobieta były inne. Druga kobieta rozmawiała z trzecią, która też nie wiedzieć skąd wytrzasnęła cztery kijki i zwoje nici. Takie scenki ciągnęły się po obu stronach drogi aż po horyzont. Niektóre tkaczki pracowały z niefarbowaną przędzą, ale większość używała nici w żywych kolorach, które wyglądały, jakby płonęły w słońcu. Gdzieniegdzie trafiały się pokaźne spłachetki zieleni lub błękitu – tam grupa tkaczek realizowała jakieś większe zamówienie – ale w innych rejonach każda miała inną nić i na obszarze jednego czy dwóch akrów nie było dwóch krosien tej samej barwy. W tłumie przykucniętych kobiet wyróżniali się chłopcy roznoszący wodę, garstka zabiedzonych chudzielców z przywiązanymi do pleców stelażami z nićmi, oraz dwukołowy wóz zaprzężony w woły, zbierający gotowe kawałki materiału. Przez środek biegła wytyczona głębokimi koleinami droga, prowadząca z grubsza w stronę Diu, portugalskiej enklawy na czubku Kathiawaru. Minęły trzy dni, odkąd wyruszyli z Ahmedabadu. Caran dreptał przed nimi, nucąc pod nosem i od czasu do czasu zajadając coś z przewieszonej przez ramię torby. Z tysięcy wystawionych na widok publiczny Kawałków Indii, jeden wpadł Jackowi w oko, niczym znajoma twarz w tłumie obcych – kwadrat niebieskiego perkalu w odcieniu identycznym jak jedna z sukienek Elizy. Jack doszedł do wniosku, że lepiej będzie wdać się w jakąś konwersację. – Twoja opowieść przypomniała mi, że pierwszemu Hindusowi, który zrozumiałby, o czym, do diaska, mówię, chciałem zadać pewne pytanie. Bliżej ziemi, w lektyce, Surendranath obudził się. Zdumiony Padraig wyprostował się w siodle. – Od dwóch godzin nikt nic nie mówił – zauważył. Surendranath wyraźnie się ożywił. – W Hindustanie jest wiele rzeczy, które według przybysza z Zachodu aż się proszą o wyjaśnienie – powiedział uprzejmie. – Zanim morze wyrzuciło nas na brzeg w Suracie, wydawało mi się, że rozgryzłem sprawę „stanów” – powiedział Jack. – Turcy mieszkają w Turkiestanie. Beludżowie w Beludżystanie. Tadżycy w Tadżykistanie. Oczywiście nie usiedzą ani chwili spokojnie w tych swoich stanach, tylko włóczą się po okolicy, przysparzając całemu światu mnóstwa kłopotów, ale generalna zasada jest przyjemnie prosta. Teraz jednak znaleźliśmy się w Hindustanie, który wprawdzie szybko by się skończył, gdybyśmy pojechali w tę stronę... – Machnął prawą ręką, a zatem, ponieważ jechali na południe, musiał mieć na myśli kierunek zachodni. – Ale tam... – W tym momencie zatoczył lewą ręką szeroki łuk, przez pełne osiem rumbów, od południa ku wschodowi. – Tam ciągnie się w nieskończoność. Ludzie mówią różnymi językami, mają skórę różnych kolorów i oddają cześć różnym posągom. Krajobraz jest nie mniej zróżnicowany niż to! – Wskazał barwnie cętkowaną równinę. – Trudno nie zadać sobie pytania: co właściwie decyduje o „stanowości” albo „stanizmie”? Skoro tak wiele różnych elementów da się zawrzeć w jednym „stanie”, coś musi je łączyć. Surendranath wychylił się z lektyki, jakby miał zamiar odpowiedzieć, ale po chwili opadł z powrotem na poduszki. Na ustach, pod podwójną spiralą nawoskowanych wąsów, błąkał mu się wątły uśmieszek. – Oto sekret Orientu – odparł z powagą. – Powinniście wprowadzić tu jakiś porządek, na litość boską! Nie macie nawet wspólnego rządu. Na północy są Mogołowie, na południu, jeśli wierzyć twoim słowom, napatoczylibyśmy się na Marathów, a jeszcze dalej na diabły w ludzkiej skórze, które porwały Moseha, Dappę i pozostałych... – Twoje wspomnienia z tamtego dnia rozpłynęły się i pozlewały jak kolory z tanio farbowanych tkanin – powiedział Surendranath. – Bardzo mi przykro z tego powodu, ale próbowałem się wtedy nie utopić. – Ja też. – Jeśli to nie były diabły w ludzkiej skórze, czemu wyskoczyłeś za burtę? – zainteresował się Padraig. – Bo chciałem się dostać do Suratu, a ci piraci, czy kim tam byli, z pewnością zabraliby nas w przeciwnym kierunku. – A jak sądzisz, dlaczego my wyskoczyliśmy? – Baliście się, że to Beludżowie. Padraig: – Czy to oni podcinają więźniom ścięgna Achillesa, żeby im nie uciekli? Surendranath: – Tak. Jack: – Zaraz! Gdyby byli Beludżami, musieliby przypłynąć z Beludżystanu. Pod warunkiem, że wcześniej siedzieli grzecznie na tyłku. Surendranath: – Naturalnie. Jack: – Ale Beludżystan to ta paskudna okolica, którą minęliśmy na bakburcie. Przez trzy tygodnie rzygała na nas gorącym piaskiem. Surendranath: – Charakterystyka okrutna, lecz prawdziwa. Jack: – Dam sobie głowę uciąć, że to muzułmański kraj. Surendranath: – Zgadza się, Beludżowie są muzułmanami. Padraig: – Teraz sobie przypominam... Z początku wzięliśmy piratów za Beludżów, bo płynęli beludżyjskim statkiem. Gdybyśmy mieli rację, zagrożeni byliby tylko Surendranath i Dappa. Reszta z nas to chrześcijanie i żydzi, ludzie Księgi. Naszym ścięgnom nic by nie groziło. Surendranath.: – Przypomnę ci, że również van Hoek miałby kłopoty. Jack: – To prawda. Złożył w Kairze tę kretyńską przysięgę, że jeśli jeszcze kiedyś da się pojmać piratom, odrąbie sobie dłoń. A zatem ty, van Hoek i Dappa szykowaliście się do skoku do wody. Padraig: – Jeśli mnie pamięć nie myli, van Hoek chciał zostać i walczyć. Jack: – Irlandczyk ma słuszność. Kapitan wprowadził nas między dwie wysepki w Zatoce Kambajskiej, gdzie natknęliśmy się na drugi piracki statek, bez wątpienia sprzymierzony z pierwszym. Padraig: – Tyle że ten znajdował się o wiele bliżej, a jego załogę stanowili... Jak wy to mówicie? Surendranath: – Sandżanowie. Hindusi, którzy kradną. Nie porywają ludzi, nie niewolą ich ani nie torturują, chyba że w celu dokonania kradzieży. Jack: – Najwidoczniej zabrali ten pierwszy statek jakimś nieszczęsnym beludżyjskim piratom. Dlatego ich samych wzięliśmy za Beludżów. Surendranath: – Do tego momentu wszystko się zgadza. Padraig: – I to jest ten moment, w którym wyskoczyłeś za burtę! Surendranath: – Wydawało mi się to sensowne, ponieważ było dla mnie oczywiste, że Sandżanowie ukradną nam całe złoto. Ale van Hoek zamierzał go bronić do ostatniej kropli krwi. Jack: – Nie słyszałem, jak woda za tobą plusnęła, bo miałem wtedy inne zmartwienia. Van Hoek próbował wyprowadzić statek w głąb zatoki, na otwarte wody; chyba rzeczywiście szykował się do walki. Ale nie przepłynęliśmy nawet mili, gdy wpadliśmy na flotyllę rozbójniczych stateczków, dla której wszystkie trzy statki – nasz i dwa pirackie – stały się potencjalną zdobyczą. Padraig: – Byli czarni, ale nie z Afryki. Jack: – Dokładniej rzecz ujmując: Hindusi, ale nie Hindustańczycy. Padraig: – Jedyni piraci, o jakich słyszałem, którymi dowodzą kobiety. Jack: – Podobno na Karaibach też tacy są... Ale mniejsza z tym. Tak czy inaczej, dziwnie wyglądali. Surendranath: – W takim razie mówimy o piratach malabarskich. Jack: – Dla mnie to diabły w ludzkiej skórze! Padraig: – Nawet van Hoek zrozumiał wtedy, że sytuacja jest beznadziejna, i wyskoczył. Wolał to, niż obciąć sobie rękę. Surendranath: – A ty, Padraig? Dlaczego wyskoczyłeś? Padraig: – Wyjechałem z Irlandii przede wszystkim po to, żeby uciec przed uciskiem matriarchatu. A ty, Jack? Czemu skoczyłeś? Jack: – Doszły mnie słuchy, że piraci z Malabaru są okrutniejsi dla chrześcijan niż Beludżowie dla hinduistów. Surendranath: – Nonsens! Jesteś niedoinformowany. Muzułmańscy piraci z Malabaru, owszem, tacy właśnie są. Ale jeżeli statkami, które widzieliście, dowodziły kobiety, musieli to być hinduiści. Padraig: – No to teraz są bogatymi hinduskimi piratami z Malabaru. Jack: – Pan Foot pobiegł na dziób; nie wiem, czy chciał zrobić kupę (co zwykle robi w takich sytuacjach), czy wywiesić białą flagę. W każdym razie potknął się o leżącą na pokładzie sztabkę złota i wypadł za burtę. Skoczyłem za nim, bo wiedziałem, że nie umie pływać, ale okazało się, że woda nie ma nawet dwóch sążni głębokości. Mało sobie nogi nie złamałem, kiedy wyrżnąłem w dno. W tej samej chwili statek wpadł na mieliznę. Dalej wszystko mi się miesza. Padraig: – A mnie nie. Ty, ja, monsieur Arlanc, pan Foot, van Hoek i Vrej przez dzień albo dwa pływaliśmy pieskiem, unosiliśmy się na wodzie i brodziliśmy po tych bezkresnych płyciznach. Spotkaliśmy nawet Surendranatha, aż w końcu morze wyrzuciło nas na brzeg pod Suratem. Ormianin i Francuz oblali test na inteligencję i trafili do armii Rządcy Rzezi. Surendranath: – Właśnie, skoro o nich mowa... Wysłałem wiadomość do kuzyna w Udajpurze. Popyta, gdzie trzeba. Wspięli się na szczyt łagodnie wznoszącego się wzgórza i przed nimi rozpostarła się panorama nowej krainy. Milę, może dwie od miejsca, w którym się znajdowali, trakt przekraczał rzeczkę płynącą z prawa na lewo w kierunku Zatoki Kambajskiej, widocznej jako ledwie dostrzegalny szary puszek na wschodnim widnokręgu. Brodu na rzece strzegł zbudowany z suszonej na słońcu cegły fort, u jego stóp zaś rozciągało się skromne, otoczone murem miasteczko. Jack domyślał się, co w nim znajdą – przystań dla statków, wpływających z zatoki w głąb rzeki, i targ, na którym banyanowie i europejscy kupcy targują się o Kawałki Indii. – Miło będzie znów spotkać Vreja i monsieur Arlanca, o ile jeszcze żyją – powiedział. – Chętnie posłucham ich wojennych opowieści, ale z góry wiem, co by nam powiedzieli, gdyby tu byli. To stwierdzenie wyraźnie zaskoczyło Padraiga i Surendranatha, Jack pospieszył więc z wyjaśnieniem: – Starość musi mieć jakieś zalety, nie? Inaczej nie godzilibyśmy się z nią tak łatwo. – Nie jesteś stary – zauważył Padraig. – Nie masz jeszcze czterdziestki. – Daj spokój. Przeżyłem więcej niż niejeden staruszek. Nie znam liter ani cyfr, więc nie przeczytam książki, nie pokieruję statkiem, nie wyliczę kąta strzału dla armaty, ale znam się na ludziach, i to lepiej, niżbym chciał. Sytuacja Hindustanu jest dla mnie oczywista. Rozumiem ją doskonale, słuchając ciebie, Surendranath, kiedy mówisz o Mogołach, i ciebie, Padraigu, kiedy wspominasz o Anglikach. – Czy zechcesz się z nami podzielić swą mądrością, o, Jacku? – spytał Padraig. – Gdyby Vrej Esphahnian i monsieur Arlanc byli tu z nami, powiedzieliby, że Marathowie są wściekli, dobrze zorganizowani i gotowi na śmierć, a Mogołowie wyniośli i zepsuci; że władcom cesarstwa żyje się lepiej podczas oblegania marackich twierdz niż Hindusom w czasie pokoju. Inaczej mówiąc, daliby nam do zrozumienia, że ten bunt to poważna sprawa i karawany Surendranatha nie da się przeprowadzić z Suratu do Delhi, bazując na uroku osobistym i łapówkach. – Sugerujesz, że to niemożliwe – stwierdził Surendranath. – Może powinniśmy zawrócić do Domostwa Pyłu? – Kim wolałbyś być, Surendranath: ptakiem, który pierwszy zeskoczy z kry do wody, czy tym, który pierwszy wygramoli się na nią z powrotem, z pełnym brzuchem? – Odpowiedź jest oczywista. – Jeśli posłuchasz mojej rady, będziesz właśnie tym drugim. – Chcesz powiedzieć, że inne karawany wyruszą z Suratu wcześniej i padną łupem bandytów – przetłumaczył Surendranath. – Moim zdaniem każda karawana udająca się do Delhi prędzej czy później natknie się na Marathów. Ale pierwsza, która ich przepędzi, będzie również pierwszą, która dotrze do celu. – Nie stać mnie na wynajęcie armii. – Nie powiedziałem, że musisz to zrobić. Powiedziałem tylko, że musisz przepędzić Marathów. – Mówisz jak fakir – odparł ponuro Surendranath. * * * Na głównym placu kathiawarskiego portu przesiadywała typowa zbieranina hinduskich i muzułmańskich fakirów. Niektórym wystarczała stara sztuczka z trzymaniem rąk na karku, ale pewien Hindus popisywał się połykaniem ognia, jakiś derwisz w czerwonej spódnicy kręcił się w kółko, a inny z Hindusów stał na głowie, cały oblepiony rdzawym pyłem. Mieszkańcy miasteczka całkowicie ich ignorowali, na skutek czego żebracze miseczki świeciły pustkami. Tylko w jednym miejscu przy skraju placu jakieś widowisko przyciągnęło tłum obiboków, bosych dzieciaków, przechodniów, domokrążców i rzecznych kupców. Ciżba była tak gęsta, że gdyby Jack nie jechał konno, nie udałoby mu się zobaczyć obiektu ich zainteresowania – siwowłosego Europejczyka w stroju, który w Anglii wyszedł z mody, zanim Jack się urodził: czarnym surducie, pielgrzymim kapeluszu z szerokim rondem i wystrzępionej koszuli, upodabniających go do wędrownego purytańskiego kaznodziei, lubiącego podczas kazań wymachiwać Biblią. Ba, miał nawet Biblię pod ręką – stara, podniszczona księga leżała na stoliku, a właściwie na desce, której ledwie wystarczało na połączenie dwóch prowizorycznych kozłów, przykrytej podartym i poplamionym kawałkiem szmaty. Obok leżała druga książka, w której Jack rozpoznał psałterz, a dalej miniaturowe nakrycie – porcelanowy talerzyk, zardzewiały widelec i nóż. Jack trafił akurat na okres względnego spokoju, który jednak szybko się skończył, gdy z pobliskiego targu przybiegł podekscytowany młody Hindus, niosąc w stulonych dłoniach jakiś ociekający płynem ochłap. Tłum rozstąpił się przed nim, a on zbliżył się do stolika i złożył na talerzyku swój ładunek: metalicznie szary kawał podrobów, spływający krwią i przezroczystą cieczą. Odskoczył, jakby poparzył dłonie, i pobiegł je wytrzeć w trawę. Fakir z powagą wpatrywał się w nerkę, czekając, aż szmer w tłumie przycichnie. Dopiero kiedy na placu zapanowała absolutna cisza, sięgnął po sztućce. Wziął do jednej ręki nóż, do drugiej widelec i znieruchomiał nad talerzem. Przez tłum przebiegł specyficzny dreszcz, kiedy wszyscy po kolei przesuwali się na lepsze miejsca. Tymczasem fakirowi chyba zabrakło odwagi, bo opuścił ręce. Z piersi widzów wyrwało się zbiorowe westchnienie ulgi i zawodu jednocześnie. Ktoś doskoczył do stołu i rzucił paisa na blat. Fakir złożył ręce jak do modlitwy i zamamrotał coś niezrozumiale. Wziął Biblię, otworzył ją i przeczytał rozdział albo dwa, potykając się na urywkach wygryzionych przez mole. W każdym razie był to fragment Starego Testamentu obfitujący w „A synowie jego”, więc braki nikomu nie przeszkadzały. Znowu sięgnął po nóż i widelec, przez chwilę walczył ze sobą, ale i tym razem nie dał rady. Odłożył sztućce. Napięcie rosło. Coraz więcej – i coraz większych – monet padało na deskę. Fakir wziął psałterz, wstał i donośnym tonem wyrecytował kilka wersów ulubionego hymnu purytanów: Jeśli mnie, Boże, w piekło pchniesz, Gdy ostatnie wydam tchnienie, Szybko spadnę i bez skargi Jak z młyńskim u szyi kamieniem. Chociaż nigdy nie złamałem Praw Ojca, Syna i Ducha, Kimże jestem, by Ci przeczyć? Moja wina, moja skrucha. I tak to szło przez jakiś czas, dopóki połykacz ognia i derwisz nie kazali mu się zamknąć. Chrześcijański fakir udał, że ich nie słyszy, ale zamknął psałterz. Trzeci raz wziął do rąk sztućce, po czym – najwidoczniej zebrawszy już dość duchowej siły, by zrobić następny krok – wbił widelec w nerkę. Struga moczu trysnęła ze środka i o włos chybiła zuchwałego chłopaka, który przysunął się za blisko, a teraz odskoczył z wrzaskiem. Fakir bez pośpiechu odkroił kawał nerki. Tłum zgęstniał – nie dlatego, że ktokolwiek chciał się zbliżyć do stolika, ale przez to, że ludzie ciągle nawzajem zasłaniali sobie widok. Fakir nadział kęs na widelec i podniósł go wysoko nad głowę, żeby nawet publiczność w tylnych rzędach miała dobry widok, a potem szybkim gestem wsunął go do ust i zaczął żuć. Kilkanaście osób uciekło z krzykiem. Ze wszystkich stron poleciały na fakira monety, ale dopiero kiedy jego jabłko Adama przesunęło się w górę i w dół, otworzył usta i odgiął język w tył, dowodząc, że nic w środku nie zostało, spadł nań prawdziwy deszcz paisa; posypały się nawet rupie. – Pasjonujący spektakl, panie Foot – stwierdził pół godziny później Jack, kiedy wszyscy razem wyjeżdżali z miasteczka. – Przez tyle miesięcy się o pana zamartwiałem, zastanawiałem się, jak się panu powodzi... Teraz widzę, że przejmowałem się zgoła niepotrzebnie. – Tym bardziej doceniam gest, który sprawił, że nieproszony przybyłeś, aby podzielić się ze mną swoją biedą – odparł kąśliwie pan Foot. Jack porwał go był z placu gwałtownie i niezbyt delikatnie; niedojedzone pół nerki zostało na talerzu. – Żałuję, że nie widziałem przedstawienia – powiedział Padraig. – Nie było w nim nic, czego nie widziałbyś wcześniej z tysiąc razy w różnych knajpach – uspokoił go Jack. – Mimo wszystko... Na pewno lepiej bym się bawił, niż robiąc to, co przez ostatnią godzinę. Oglądałem pogańskie nocniki. – Co zobaczyłeś? – To samo co w poprzedniej wsi. Robią to do nocników. Raz dziennie przychodzą niedotykalni i je opróżniają. – Czy mocz i kał się mieszają, czy... – Na litość boską! – Najpierw zjadanie nerek, a teraz nocniki! – nie wytrzymał siedzący w lektyce Surendranath. – Skąd to zainteresowanie wszystkim, co związane z uryną? – Może w Diu będziemy mieli więcej szczęścia – odparł zagadkowo Jack. * * * Na południe od brodu na rzece zaczynała się długa, powolna wspinaczka wśród ciemnych wzniesień. Surendranath zarzekał się, że można obejść Wzgórza Gir przybrzeżnym traktem, ale Jack uparł się, żeby się przez nie przedrzeć. W którymś momencie zaprowadził ich w sam środek gęstego zagajnika i przez jakiś czas kręcił się po okolicy, zbierając gałęzie i łamiąc je na kolanie, by ocenić ich wilgotność. Był to jedyny moment na całej trasie, kiedy znaleźli się w jakimś niebezpieczeństwie, a stało się tak, ponieważ a) Jack spłoszył kobrę, oraz b) dali się zaskoczyć paru bandytom zaopatrzonym w toporną, lecz całkowicie wystarczającą broń. Wynajęty przez Surendranatha Hindus wreszcie się na coś przydał – zza szarfy, którą był przepasany, wyciągnął sztylecik (a właściwie nożyk do obierania owoców), przyłożył go do szyi i bez cienia lęku zagroził, że poderżnie sobie gardło. Skutek był taki, jakby wystawił przeciw bandytom cały regiment artylerii, który wytoczył dziesiątki naładowanych armat – rzucili broń, wyciągnęli błagalnie ręce i zaczęli z nim negocjować po gudżaracku. Po długich rokowaniach, obfitujących w nieoczekiwane zwroty i niespodziewane utrudnienia, ćaran zgodził się nie wyrządzać sobie krzywdy, napastnicy uciekli, a karawana ruszyła w dalszą drogę. Godzinę później wspięli się na główny grzbiet Giru, skąd rozpościerał się widok na południe, na ciągnącą się ku wybrzeżu dolinę rzeki i zakończenie Kathiawaru. Przy ujściu rzeki majaczył biały punkcik, a dalej Morze Arabskie sięgało aż po horyzont. Przez cały następny dzień posuwali się w dół doliny, a biały punkcik z wolna rósł i nabierał kształtów, aż zmienił się w małą mieścinę ze wznoszącym się pośrodku europejskim zameczkiem. Statki Kompanii Wschodnioindyjskiej i inne, mniejsze jednostki cumowały w naturalnym porcie pod osłoną zamkowych dział. W miarę zbliżania się do Diu trakt stawał się coraz szerszy. Przybywało karawan wiozących na statki bele tkanin i paczki przypraw, spotykali też portugalskich kupców udających się na handel w głąb kraju. Zatrzymali się pod murem miejskim, nawet nie próbując sforsować strzeżonej przez portugalskich żołnierzy bramy. Ćaran pożegnał się z nimi i przycupnął na skraju drogi, czekając na karawanę, która w drodze na północ mogłaby skorzystać z jego eskorty. Jack, Padraig, pan Foot i Surendranath ze skromnym orszakiem zapuścili się w labirynt przedmieść, płosząc pawie, wymijając święte krowy i co chwila wypytując o drogę. Wkrótce Jack zwietrzył zapach słodu i drożdży, i dalej mogli iść, kierując się węchem. Dotarli wreszcie do miejsca, w którym wysoko piętrzyły się wiązki chrustu, a wszędzie dookoła stały okrągłe kosze z ziarnem. Nad ogniskiem wisiał olbrzymi kocioł. Niski rudowłosy mężczyzna stał nad nim i wpatrywał się we własne odbicie – nie dlatego, że był narcyzem, lecz dlatego, że w ten właśnie sposób piwowarzy oceniają temperaturę brzeczki. Za jego plecami dwóch Hindusów zmagało się z beczką piwa, usiłując ją załadować na dwukołowy wózek, udający się najpewniej za mury, do portugalskiego garnizonu. – Schludnie tu i praca wre jak nigdzie indziej w Hindustanie – stwierdził Jack, podjeżdżając do ogniska. – Ot, skrawek Amsterdamu na czubku odwłoka Kathiawaru. Rudzielec podniósł wzrok i spojrzał na niego przez gęstniejącą zasłonę pary. – Ale nie mógł długo przetrwać – ciągnął Jack. – Obaj o tym wiemy, Ottonie van Hoek. – Na razie trwa i ma się nieźle. – Kiedy dostarczasz towar do garnizonu i portu, pewnie nie możesz oderwać wzroku od tych pięknych statków. – Trzeba było tak od razu. Albo rozmawiamy o statkach, albo nie zawracaj mi głowy. – Odszpuntuj no jakąś beczułkę i opróżnij ten kocioł. Znajdziemy dla niego inne, alchemiczne zastosowanie. Właśnie zjechałem z Giru; drewna jest tam w bród. A dopóki będziesz sprzedawał swoje produkty tym dobrym ludziom z Diu, surowca też nam nie zabraknie. Droga z Suratu do Broach, Hindustan – Hobbes, Lewiatan1 Miesiąc później (październik 1693) Rzeczy bowiem, dokonane przez czarodziejów egipskich, jakkolwiek nie były tak wielkie, jak dokonane przez Mojżesza, to przecież były wielkimi cudami. – Na Boga... – westchnął Jack. – Zaczynam myśleć jak alchemik. Odłamał liść aloesu i przytknął ociekającą sokiem końcówkę do zaskorupiałego czarnego placka na przedramieniu. Razem z kilkoma innymi członkami Kliki odpoczywał w cieniu jakiegoś egzotycznego drzewa na równinie na północ od Suratu. Pobliską drogą ciągnęła karawana wołów i wielbłądów. – Połowa Diu ma cię za alchemika – zauważył Otto van Hoek. Mrużąc oczy, patrzył na zachód, gdzie ogniście srebrną krechą rysowały się wody Zatoki 1 Cytaty z „Lewiatana” w przekładzie C. Znamierowskiego (przyp. tłum.). Kambajskiej. Diu leżało spokojnie na jej drugim brzegu. Van Hoek rozwijał zaciśnięty na lewej dłoni długi pas cuchnącego płótna, ale wygłoszenie tego komentarza przyprawiło go o taki ból w spieczonej głośni, że na chwilę musiał przerwać swoje zajęcie. Rozkaszlał się i pociekło mu z nosa. – Gdybyśmy posiedzieli tam jeszcze trochę, dopadłaby nas inkwizycja – dodał monsieur Arlanc równie chrapliwym głosem. – Skazaliby nas za sam smród – powiedział Vrej Esphahnian. Ormianin zabezpieczył się najlepiej ze wszystkich: miał na przykład skórzane rękawice, które mógł w każdej chwili zrzucić, gdyby nastąpił samozapłon. Dzięki temu ucierpiał mniej od pozostałych. – Dobrze, że był z nami pan Foot – zauważył Surendranath. – Wmówił inkwizytorom, że wykonujemy świętą misję! Było widać, że nie spędził zbyt wiele czasu wśród chrześcijan. Jego niedowierzanie i złośliwa satysfakcja wzbudziły u innych lekki niesmak. – Moja w tym zasługa – odezwał się Padraig Tallow, który stracił sprawniejsze oko i włosy z połowy głowy. – To ja podsunąłem panu Footowi ten kościelny bełkot; mówił to, co mu napisałem. – Nikt tego nie neguje – zastrzegł się Surendranath. – Ale chyba nawet ty musisz przyznać, że niewyczerpaną krynicą, nieskończonym źródłem bzdur, bredni i kłamstw był Ali Zaybak! – Z przyjemnością przyznaję ci rację. Obaj spojrzeli na Jacka, ciekawi, czy połknie haczyk, ale jego uwagę całkowicie pochłaniał smród tak wściekły, że przebił się nawet przez osmolone, poparzone nozdrza. Van Hoek skończył odwijać bandaż. Czubki trzech ocalałych palców były obrzmiałe i ociekały limfą. – Mówiłem, żebyś użył tego – powiedział Jack, wskazując aloes, a właściwie jego kikut, bo liść, który przed chwilą ułamał, był ostatni. Aloes rósł w doniczce wypełnionej mokrą ziemią, przenoszoną w czymś na kształt lektyki: na desce, której końce trzymali dwaj chłopcy. – Portugalczycy sprowadzili to cudo z Afryki. – Ty naprawdę myślisz jak alchemik – mruknął van Hoek, wpatrując się smętnie w gnijące członki. – Wszyscy wiedzą, że jedynym lekarstwem na poparzenia jest masło. Fakt, że wolisz zamiast niego używać egzotycznych afrykańskich receptur, najlepiej dowodzi twojego dziwactwa. – Kiedy chcesz je amputować? – Wieczorem. Zostaną mi jeszcze dwadzieścia cztery godziny na odzyskanie sił przed walką. Van Hoek spojrzał na Surendranatha, szukając u niego potwierdzenia swoich słów. – Gdyby zależało nam na czasie i chcielibyśmy przeprawić się przez Narmadę za dnia, zrobilibyśmy to jutro – powiedział Surendranath. – Ale naszym prawdziwym celem jest przecież spóźnienie się na prom i spędzenie nocy nad rzeką, więc możemy się nie spieszyć. Dzisiejszy nocleg to doskonały moment i miejsce na przeprowadzenie drobnej amputacji. Popytam, czy nie udałoby się znaleźć trochę syropu makowego. – Znowu ta chemia! – prychnął Holender i zanurzył dłoń w garnku z klarowanym masłem. Ale się nie sprzeciwił. – A mogłem być piwowarem – mruknął. – Ba, nawet przez chwilę nim byłem! * * * Van Hoek oddał swoje piwowarskie naczynia do dyspozycji Jacka i zszedł do portu w Diu poszukać dawy albo innej łodzi. Jack, posiłkując się funduszami Surendranatha, wynajął miejscowych kowali i kazał im przekuć miedziane kotły w nowe kształty; narysował im je na tabliczce, przywołując w pamięci obraz warsztatu Enocha Roota w Harzu. Surendranath pchnął gońców na północ, do kraju Rządcy Rzezi, z pieniędzmi na wykupienie z wojska Vreja Esphahniana i monsieur Arlanca, po czym (wbrew temu, co podpowiadała mu intuicja) poświęcił się karierze magnata moczowego. Kilka prostych transakcji ze zbieraczami odchodów i nosicielami nocników doprowadziło do tego, że co rano do browaru van Hoeka przybywały dziesiątki dzbanów, baryłek i beczek uryny. Docierały na miejsce zamknięte, aby przykra woń nie była zbyt uciążliwa, ale Jack upierał się przy tym, żeby je otwierać i kisić szczyny na słońcu. Na skargi sąsiadów – głównie przedstawicieli różnych grup religijnych – nie trzeba było długo czekać. Wtedy to właśnie na scenę wkroczył pan Foot, ślęczący dotąd z igłą i nitką nad swoim czarnym purytańskim ubraniem, które przerobił na szatę godną czarnoksiężnika. Jego gadanina składała się w połowie z żargonu alchemicznego (tę połowę podyktował mu Jack), i w połowie z bzdur papistowskich (które Padraig potrafił cytować przez sen). Swoją wiedzę na temat słownictwa alchemików Jack czerpał po części od szarlatanów spod Pont-Neuf, handlujących odłamkami kamienia filozoficznego, po części od Enocha Roota, po części zaś z niedawno zasłyszanych opowieści Nyaziego, który wprawdzie na chemii się nie znał, ale był niekwestionowanym autorytetem we wszystkich sprawach dotyczących wielbłądów. – Amon, a właściwie Amon-Ra, był potężnym bogiem ludu zamieszkującego w starożytności al-Khem2. I tak jak al-Khem dał nazwę „alchemii”, tak imię boga spłynęło na magiczną substancję, znaną wszystkim adeptom Sztuki. Oto bowiem kiedy Rzymianie włączyli al-Khem w obręb swojego cesarstwa, dostrzegli w Amonie jeden z aspektów Jowisza, nazwali go Jowiszem-Amonem i zaczęli stawiać posągi przedstawiające go jako potężnego króla z baranimi rogami u skroni. Wybudowali mu przepiękną świątynię w oazie 2 Egipt Siwy, wśród pustyń na zachód od Aleksandrii. W Siwie od wieków znajdował się nie tylko wspaniały karawanseraj; zawsze była ośrodkiem mistycznych mocy i emanacji. Wyrocznia Amona zasiadała tam od czasów faraonów; Rzymianie pobudowali mu świątynię dokładnie w tym samym miejscu. Siwa była i pozostaje matecznikiem alchemii. Słynie z produkcji żrącej soli, pozyskiwanej z łajna tysięcy odwiedzających oazę wielbłądów. Tajemnicę jej wytwarzania znają nieliczni, ale sól Amona, sal ammoniac, trafia do Aleksandrii i innych północnoafrykańskich portów, skąd nieskończenie zróżnicowanymi kanałami handlowymi rozchodzi się po świecie. Dzięki temu cały świat poznał jej niezwykłe – magiczne, jak powiadają niektórzy – właściwości. Skoro nieuczeni poganie mogli uzyskać tak wiele z przysłowiowej kupy gówna, pomyślcie, co osiągnęliby chrześcijanie, którzy znają Biblię, pisma Paracelsusa i inne. Związek odkryty w wielbłądzim gnoju występuje również w ludzkim moczu. Jak by to powiedział Arystoteles: natura obu tych substancji jest tożsama. Platon zauważyłby zapewne, że uryna człowieka jest czystsza i bliższa Ideału, tak jak człowiek jest bliższy Ideału niż wielbłąd... Cały ten przydługi wywód miał oczywiście na celu uświadomienie sąsiadom, że Jack i spółka przymierzają się do zasmrodzenia okolicy w stopniu, jakiego nie jest w stanie wyobrazić sobie nikt, kto nie wąchał sterty rozkładającego się wielbłądziego nawozu. Jednakże pan Foot przedstawił tę straszną nowinę w tak otępiającym słowotoku i do tego stopnia obciążoną kościelną retoryką, że zmusił słuchaczy do uległości, zanim jeszcze dotarło do nich sedno przedstawianego pomysłu. Podobnie jak to się dzieje we wszystkich pracach związanych z gięciem i formowaniem metalu, także przekucie kadzi van Hoeka zajęło więcej czasu niż przewidywano. Jackowi zależało na uzyskaniu ogromnego kotła o zaokrąglonym dnie, nadającego się do zawieszenia nad „diabelnie wielkim” ogniskiem. To było łatwe. Później jednak przyszła krytyczna faza procesu twórczego – Jack chciał nakryć kocioł zaopatrzoną w zaciski przykrywką, w której znajdowałby się otwór umożliwiający wyprowadzenie par do drugiego, mniejszego naczynia, gdzie miały bąbelkować i filtrować się w wodzie. Z przyczyn praktycznych drugie naczynie najlepiej byłoby wykonać ze szkła, okazało się jednak, że nie ma pod ręką dostatecznie dużego szklanego pojemnika i trzeba było poprzestać na miedzi. To tłumaczyło wypadek Padraiga, który podczas przygotowywania próbnej partii towaru zajrzał, wbrew zaleceniom Jacka, do środka i nadział się na jęzor białego płomienia. Mniej więcej w tym samym czasie browar zyskał sprawnych zarządców w osobach monsieur Arlanca i Vreja Esphahniana, którzy wnieśli do firmy – odpowiednio – doświadczenie w interesach oraz znajomość handlowych trików. Arlanc zwrócił uwagę na fakt, że trudno wynająć dobrych ludzi i zachować reputację rzetelnych alchemików, kiedy przełożeni przypalają sobie skórę, a cały Kathiawar rozbrzmiewa okrzykami bólu. Vrej zauważył, że wkrótce i tak będzie im potrzebna znaczna liczba szklanych naczyń, wobec czego najwyższy czas zrobić rozeznanie na miejscowym rynku wyrobów z tego tworzywa. Wyniki rekonesansu nie napawały optymizmem. W przeciwieństwie do Londynu w Diu nie istniała Czcigodna Kompania Kupców Szklanych; ba, wyglądało na to, że hutnictwo szkła jest jedną z nielicznych dziedzin rzemiosła, w których nikt nie dorównywał chrześcijanom. Vrej twierdził, że przed trzystu laty w Damaszku wprost roiło się od genialnych szklarzy, potem jednak Tamerlan złupił miasto i zabrał wszystkich rzemieślników do Samarkandy. Od tego czasu słuch po nich zaginął. Jack i jego kompani nie mieli aż ryle czasu, żeby słać umyślnych do Samarkandy i rozpytywać o szklarzy z Damaszku. Nie pozostało im więc nic innego, jak zadowolić się szkłem z portugalskich kapitularzy, fabryk i fortyfikacji w okolicach Diu. Do naczynia z bąbelkami Vrej załatwił kwadratową szybkę o boku mniej więcej długości męskiej dłoni. Jack zagonił kowali do pracy, każąc im zrobić otwór w boku naczynia, a van Hoek, wykorzystując swoje marynarskie doświadczenie w kalfatażu, osadził szkło w miedzi w taki sposób, żeby obeszło się bez większych przecieków. Wszystko to trochę trwało, ale ponieważ mocz musiał odstać ponad dwa tygodnie, zanim nadawał się do przetworzenia, wielkiego pośpiechu nie było. Arlanc nadzorował pozyskiwanie węgla drzewnego z drewna z lasów leżących na północ od miasta. Zajmowali się tym miejscowi wieśniacy, wypalający niezliczone porcyjki węgla w niezliczonych piecach tandoori, które następnie zbierano w większe paczki i dostarczano na miejsce. W kasie przedsięwzięcia zaczęło prześwitywać dno. Statki z Suratu przywoziły wieści – albo plotki – że ten czy ów banyan szykuje karawanę, która pod opieką licznej armii najemników ma się przebić przez blokadę drogi, jaką Marathowie ustawili nad Narmadą. Każda taka nowina wprawiała Surendranatha w bezgraniczny gniew: biegał po całym kompleksie (ostrożnie lawirując między naczyniami z uryną), ciskał turban na ziemię i zaraz go podnosił – tylko po to, żeby po chwili znów nim rzucić – i cały czas żalił się bogom, że nie wie, co go podkusiło, żeby sprzymierzyć się z obłąkanymi ferangami. Przez pierwszy tydzień jedynymi widocznymi skutkami ich wysiłków były: morze rozkładającego się moczu, mnóstwo miedzianej blachy przekutej w bryły o nieziemskich kształtach, polutowane i pozlepiane smołą, oraz kilka skrawków ziemi, na których zmierzch zdawał się trwać długo po tym, gdy resztę Hindustanu ogarnęła czarna noc. W końcu jednak z północy przybyła karawana wozów z drewnem i węglem drzewnym. A kiedy Vrej Esphahnian odsłonił leżącą na jednym z wozów skrzynię z grosem butelek (brunatnych, przydymionych, o ściankach pełnych purchli i rys, ale z grubsza przezroczystych), byli gotowi do pracy. Jack uprzedził ich – a Padraig zademonstrował w sposób niepozostawiający cienia wątpliwości – że aparatura spłonie w oślepiająco białej pożodze niedługo po tym, jak przestaną jej używać. Inaczej mówiąc, mieli tylko jedną, jedyną szansę. Wreszcie pewnego ranka Jack, van Hoek i kilku przedstawicieli miejscowej kasty nosicieli nocników owinęli sobie usta i nosy szmatami, po czym zaczęli przelewać cuchnący mocz z kolekcji przeróżnych baryłek, urn i garnków do miedzianego kotła. Inni przez ten czas rozpalili pod nim gigantyczne, wściekle gorące ognisko. Ogień nie od razu rozgrzał zawartość kotła, bo szczyny zmarzły przez noc, ale kiedy płomienie rozgorzały na dobre, uciekli nie tylko Jack z towarzyszami, lecz także większość zamieszkałych w okolicy tubylców; uciekliby z krzykiem, gdyby tylko mieli dość sił, aby nabrać powietrza w płuca. Byli już wprawdzie za pan brat z fetorem stęchłego moczu, ale woń, która buchnęła z kotła, wytyczała całkiem nowe standardy smrodu. Szeroka gardziel kotła upodobniła się do paszczy samego Jowisza-Amona, zabijającego śmiertelników nie piorunami z nieba, lecz żrącymi wyziewami piekieł. Powietrze drżało od fali ohydnego odoru. Ptaki składały skrzydła w locie i rozbijały sobie łebki o ziemię. Ludzie mogli tylko wtulać twarze i oczy w zgięcie łokci, zatykać sobie nosy i po omacku szukać drogi ucieczki, wpadając na podobnych sobie nieszczęśników. Kiedy oddalili się od kotła na taką odległość, że mogli nareszcie zaczerpnąć tchu, odwrócili się w jego stronę i obserwowali go przez kurtynę gorących łez. Od czasu do czasu któryś z nich robił głębszy wdech, nurkował we wrota piekieł i dokładał do ognia. Po jakimś czasie odór się ulotnił i kocioł buchnął kłębami pary. Wkrótce potem jego zawartość zawrzała gwałtownie i okazało się, że można się do niego bezpiecznie zbliżyć. Tchnienie Amona się wyczerpało. Nie był to jednak ostatni raz, kiedy je poczuli; kocioł był za mały, żeby zmieścił się w nim cały zapas moczu; uryna poniewierała się więc po okolicy w najróżniejszych mniejszych pojemnikach. Kiedy poziom wrzącego naparu opadał, dolewali moczu; za każdym razem Amon raził ich swoim cuchnącym oddechem. Trwało to prawie cały dzień, ale w końcu udało im się opróżnić i wyrzucić ostatni nocnik i chwilę później smród amoniaku ostatecznie rozpłynął się w powietrzu. Nastąpił okres względnego zastoju, podczas gdy zawartość kotła po prostu się gotowała, a słup pary wznosił się w błękitne niebo wysoko nad domami Diu i spływał nad morze. Jack regularnie zaglądał do naczynia, patrząc, jak wygotowana ciecz kurczy się do ułamka swojej pierwotnej objętości. Tuż pod jej spienioną powierzchnią burzyła się gęsta masa żółtobrązowej barwy. Od czasu do czasu szturchał ją drewnianą szpatułką, naśladując Enocha Roota, i badał jej konsystencję. Kiedy maź zgęstniała do tego stopnia, że trudno było ją zamieszać, kazał przynieść węgiel drzewny. Żółtobrązowa masa poczerniała w paru miejscach, gdy do kotła workami sypano zmielony na proszek węgiel. Jack rozmieszał ją, aż przybrała jednolicie szarawy odcień, a przy tym podeschła i zgęstniała na tyle, że szpatułka zaczęła w niej stawać. Wprawdzie para cały czas skraplała mu się na czole, ale dobrze wiedział, że w brei pozostał już tylko ślad wilgoci i należy się spieszyć. Jego pomocnicy też zdawali sobie z tego sprawę – wszyscy byli świadkami przeróbki próbnej partii, przy której Padraig stracił oko. Kiedy więc Jack odskoczył od kotła, wiedzieli, co mają robić – pociągając za sznury i popychając drewnianymi tyczkami, nakryli naczynie odwróconym lejkiem tej samej średnicy; zetknęli lejek z kotłem jak dwoje rozwartych w pocałunku ust i uszczelnili krawędź styku pakułami i smołą, żeby opary nie wydostawały się na zewnątrz. Cała para wydobywająca się z gęstej, szarej, rozgrzanej masy zbierała się w lejku, który miał tylko jedno ujście: miedziany komin, zakrzywiający się w bok i przechodzący w rurę zakończoną kształtką w formie litery U. Kształtka przytykała do dna mniejszego naczynia – filtru wodnego z bąbelkami – ze szklanym iluminatorem w jednej ściance. Napełniono je wodą, co doskonale było widać przez okienko. Naczynie znajdowało się dwa sążnie nad ziemią; wybudowali pod nim małe rusztowanie z bambusową platformą, by swobodnie obsługiwać filtr. Jack, zadowolony z postępu prac przy uszczelnianiu lejka, wdrapał się na platformę – warsztat druciarski i aptekę w jednym – z mnóstwem chochli, lejków, butelek i glinianych naczyń z olejem goździkowym – i z przyjemnością odnotował lekki wzrost poziomu wody, bulgot w rurze i bąbel pary, której resztki przedzierały się przez zalaną wodą kształtkę. W ciągu następnych kilku minut sytuacja powtórzyła się jeszcze parokrotnie, gdy wilgotna breja w kotle wyzbywała się resztek wilgoci, a potem perkotanie ustało. Im dłużej trwało oczekiwanie, tym bardziej stawało się krępujące, ale Jack kazał im podsycać ogień i nie tracić wiary. Usiłował dostrzec zmiany poziomu wody w odniesieniu do uwięzionej w szkle banieczki powietrza, ale przez długi czas ich nie było. W końcu jednak woda wyraźnie drgnęła, zamigotała w niej płynąca do góry bańka i para uszła górą. – Zaczęło się! – obwieścił Jack. Wbrew temu, co niedawno pan Foot wmawiał poczciwym mieszkańcom Diu, Jack nie kierował obrotami sfer niebieskich. Tylko korzystnemu zbiegowi okoliczności zawdzięczali więc fakt, że chwilę po okrzyku Jacka zaszło słońce. Okienko w ścianie filtru lśniło jego odbitym blaskiem, jak to błyszczące obiekty mają w zwyczaju, tyle że po zachodzie połyskiwało w dalszym ciągu, emanując poświatą, która z początku wydawała się tylko dziwna, później niezwykła, aż w końcu stała się nienaturalna – im ciemniejsza zapadała noc, tym jaśniej szkliła się szybka. Gdyby nie była kwadratowa, można by ją omyłkowo wziąć za księżyc w pełni. Świeciła tak jasno, że kiedy Jack pogapił się na nią z bliska, oślepiła go na jakiś czas. Kazał monsieur Arlancowi pilnować poziomu wody i dolewać jej, gdyby się wygotowała – tego właśnie nie dopilnowali za pierwszym razem, kiedy Padraig został ranny – po czym odwrócił się plecami do aparatury i czekał, aż oczy przyzwyczają mu się do ciemności. Na platformie czuł się jak aktor na scenie. W dole widział morze zwróconych ku niemu twarzy, często z otwartymi ze zdumienia ustami, rozświetlonych niebieskozieloną poświatą kaltes Feuer, zimnego ognia. Fosforu. Światłonośnego. Znajdowali się, rzecz jasna, na dworze, a zimny ogień zamknięty był w małym naczyniu z kutej miedzi, wydawało im się jednak, że jest zupełnie inaczej – że tkwią zamknięci w jakimś mrocznym lochu z umieszczonym wysoko w ścianie kwadratowym okienkiem, przez które sączy się blask innego świata. – O świcie będą tu dymiące zgliszcza – stwierdził Jack. – Zbierzmy tyle kaltes Feuer, ile się da, chroniąc go przed kontaktem z powietrzem, a siebie przed spłonięciem żywcem. Zabrali się do rzeczy na dwa sposoby. Pierwszy polegał na tym, że ktoś zanurzał chochlę w naczyniu z szybką i wygarniał część wody, a wraz z nią płatki i drobinki zimnego ognia, unoszące się w niej jak iskry w powietrzu nad ogniskiem. Przez lejek zlewali ją do sprowadzonych przez Vreja butelek, które następnie podawali stojącym na ziemi pomocnikom. Ci zatykali je korkami ze szmat, aby zablokować dopływ powietrza, i składali w płytkiej misie z wrzącą wodą, ustawionej na rozżarzonych węglach. Woda stopniowo się ulatniała, przeciskając się – w postaci pary – przez szmaciane zatyczki, ale butelki świeciły cały czas z tą samą siłą, ponieważ woskowaty fosfor, który pozostawał w środku, lepił się do ścianek. W ten sposób po paru godzinach butelka była od środka wyklejona nierównomiernie rozłożonymi świecącymi plamami. Kiedy całkiem obeschła wewnątrz, wyjmowano ją z łaźni wodnej i zanurzano szyjką w garnku ze smołą, aby uszczelnić zamknięcie. Drugi sposób polegał na przelewaniu wody chochlą do glinianych naczyń, w których znajdowała się niewielka ilość oleju goździkowego. Woda przeciskała się przez warstwę oleju i opadała na dno garnka, gubiąc po drodze większość fosforu. Naczynia poddawano następnie podobnie delikatnemu procesowi ogrzewania jak szklane butelki, dzięki czemu woda ulatniała się spod oleju pod postacią pary wodnej. Kiedy garnek przestawał parskać i parować, oznaczało to, że woda się wygotowała i w środku została tylko oleista zawiesina. Olej oblepiał drobinki fosforu, odcinając je od powietrza i uniemożliwiając zapalenie się. Taki przynajmniej był plan działania – który w większości udało się zrealizować. Najciekawsze jednak były w nim potknięcia. Każda odrobina rozlanej wody pozostawała widoczna w ciemnościach jako kałuża, plama lub bryzg zimnego ognia. Jack pochlapał sobie rękę, ale niczego nie zauważył, dopóki nie postał dłuższą chwilę przy palenisku, na którym odparowywano wodę z butelek i garnków – buchające z węgli ciepło osuszyło mu plamę na przedramieniu i cienka warstewka fosforu buchnęła płomieniem, który nie dał się łatwo ugasić. Wielu uczestników eksperymentu miało podobne doświadczenia. Szybko rozebrali się do naga, gdy podekscytowani gapie zwrócili im uwagę, że ich ubrania lśnią sinym blaskiem. Poparzone, trzęsące się dłonie porozlewały wodę na rusztowanie i monsieur Arlanc musiał się wykazać nadludzką odwagą, kiedy, trwając na swoim stanowisku, wzywał pomocników i kazał im spłukiwać bryzgi czystą wodą, zanim wyschną. Z uszczelnionego przez van Hoeka okienka zimny ogień najpierw kapał pojedynczymi kropelkami, potem zaczął się przez nie przesączać, aż w końcu pociekł cienką strużką. Na zmianę łapali go do podstawianych naczyń, zamykali w butelkach i garnkach z olejem, ale sprawy przybierały coraz gorszy obrót, w miarę jak zimny ogień plamił coraz większe połacie rusztowania, ziemi i ludzkiej skóry, a skutek takiego zabrudzenia mógł być tylko jeden. W końcu Jack kazał monsieur Arlancowi opuścić statek. Hugenot zeskoczył z rusztowania z niezwykłą u człowieka w jego wieku żwawością, a ledwie dotknął ziemi, zaczął rwać na sobie ubranie. Otoczyli go ludzie z wiadrami i tak długo polewali morską wodą, aż przestał świecić – po czym wszyscy uciekli, bo szczelina przy szkle gwałtownie się rozszerzyła i zimny ogień trysnął z niej oślepiającym wodospadem. Cała woda spłynęła. Powietrze wdarło się przez pusty filtr w głąb komina, którego wewnętrzne ścianki grubo obrosły skroplonym i zestalonym fosforem. Biały płomień z rykiem buchnął z głębi rury. W brzasku poranka kałuże płynnego ognia na aksamitnie czarnej ziemi nagle zmieniły się w zwykłe mokre plamy na glebie barwy khaki. Filtr oderwał się od reszty aparatury jak wystrzelony z katapulty, zafurkotał w locie i spadł na dach odległego o pół mili klasztoru. Komin i lejek nakrywający kocioł wystrzeliły w powietrze, wywijając świetliste fikołki i kręcąc śruby na tle ciemnego nieba; można by pomyśleć, że ktoś wyładował Wielki Wóz słonecznym żarem. Spadły do morza. W pobliżu rusztowania pozostało mrowie tryskających iskrami małych pożarów, które przez następne kilka godzin wybuchały bez ostrzeżenia. Na szczęście operatorzy piekielnej aparatury mieli dość oleju w głowie, żeby umieścić łaźnię wodną z dala od niej, porzucili więc centrum wydarzeń i do świtu harowali na obrzeżach kompleksu. Jednakże i tu praca nie była pozbawiona ryzyka: zdarzało się, że butelka pękała od gorąca i ktoś odważny musiał chwycić ją szczypcami i odrzucić jak najdalej, aby wybuchając nie uszkodziła pozostałych naczyń. W ten sposób spłonął dom, w którym pomieszkiwali. W innych okolicznościach bardzo przejęliby się utratą dachu nad głową, ale teraz i tak spodziewali się, że zostaną przepędzeni z miasta. Niedługo po świcie przyszedł po nich oddział portugalskich pikinierów. Uwijając się wśród zgliszcz czegoś, co jeszcze przed miesiącem było całkiem przyzwoitym browarem, Jack i jego towarzysze zdążyli już popakować butelki (starannie owinięte słomą) i garnki z olejem do skrzyń, załadować skrzynie na te wozy, które uszły cało z pożogi, oraz zaprząc do wozów nieliczne udomowione zwierzęta, które nie uciekły ani nie padły z przerażenia. Pikinierzy odprowadzili ich – żeby nie powiedzieć „pogonili” – na brzeg morza, gdzie członkowie Kliki wsiedli na wypożyczoną łódź razem z ładunkiem fosforu i symbolicznym bagażem osobistym. Wiatr im sprzyjał, piraci, którzy widzieli pokaz nieziemskich fajerwerków na nocnym niebie Diu, nie naprzykrzali im się, i półtora dnia później byli już w Suracie. Zajęli pozycję nieopodal czoła licznej, dobrze strzeżonej karawany, która niedługo potem ruszyła w długą drogę na północny wschód, do Szachdźahanabadu. * * * – Uśmialibyście się, gdybym wam powiedział, że tam, skąd pochodzę, broń ma zwykle prostą klingę – powiedział Jack. – Te szersze nazywamy mieczami. Takie średniej wielkości to rapiery, a ostatnio najmodniejsze są szpady, cienkie jak włos. Owszem, zdarza się, że ostrze lekko się zakrzywia, na przykład w szabli czy kordelasie, ale w porównaniu z tym, czego wy tu używacie, nasza broń jest prosta jak strzała. Równie prosty jest styl walki i taktyka. Co innego tutaj... Wyciągnął rękę do tłumu wojowników, których znaleźli w Suracie. Byli wśród nich jawanowie (muzułmanie), którzy przybyli albo morzem z krajów leżących daleko na zachodzie, albo lądem z Afganistanu, Beludżystanu lub takiego czy innego chanatu. Byli również Hindusi z najróżniejszych kast wojowniczych, którzy z jakichś powodów postanowili związać swój los z Mogołami. Jednak nawet w obrębie najmniejszej pod-pod-podkasty każdy żołnierz miał oręż (albo przynajmniej jakiś groźnie wyglądający przedmiot) zupełnie inny niż jego towarzysz z tego samego klanu. Wśród osobistych drobiazgów doktora Leibniza Jack widział kiedyś księgi, których stronice zamiast literami były zapełnione opisami krzywych. Kartkował je sobie, kiedy bardzo mu się nudziło – czytać wprawdzie nie umiał, ale gapić się na powyginane linie potrafił nie gorzej od innych. Eliza siadywała czasem przy nim i odczytywała mu ich nazwy: ślimak Pascala, kampyla Eudoksosa, konchoida de Sluze’a, epitrochoida, traktrysa, owale Cassiniego. Na początku tej wyliczanki Jack zastanawiał się, skąd geometrzy biorą pomysły na taką masę typów i rodzin krzywych. Później doszedł do wniosku, że zbiór krzywych nie ma końca, a na prawdziwy cud zakrawa fakt, że poeci, pisarze czy inni ludzie odpowiedzialni za wymyślanie nowych słów nadążają za rozpędzonymi geometrami i nadają nazwy wszystkim wirkom i ślimakom w książkach doktora. Dopiero teraz zrozumiał, że zarówno geometrzy, jak i słowotwórcy to zwyrodniałe produkty uboczne południowoazjatyckiego przemysłu zbrojeniowego. W całym Hindustanie nie było ani jednej prostej klingi. Niektóre egzemplarze broni miały uchwyt na jednym końcu, a wszędzie poza nim były zaostrzone – można by zaliczyć je do mieczy. Inne składały się głównie z rękojeści, tylko z jednej strony zakończonej jakąś niebezpieczną wypustką – te Jack był skłonny uznać za topory lub włócznie, w zależności od tego, czy na pierwszy rzut oka nadawały się do cięcia, czy do rzucania. Jeszcze inne zostały zaopatrzone w kawałki sznurka i chyba przeznaczone do wystrzeliwania strzał – te klasyfikował jako łuki. Dalej jednak sprawy się komplikowały. Niektóre „miecze” zakrzywiały się tak bardzo, że kształtem przypominały haki; inne wyginały się najpierw w jedną stronę, po czym, jakby po namyśle, wracały do pionu i skręcały w przeciwnym kierunku; miały różne promienie krzywizny po dwóch stronach klingi, przez co w najszerszym miejscu osiągały rozmiary łopaty; wiły się jak węże; rozwidlały się; wypuszczały haki, dzioby, zadziory, garbki, szpikulce, nawet spirale; przybierały kształt piór, podków, kozich rogów, rzecznych delt, penisów, haczyków na ryby, brwi, grzebieni, znaków zodiaku, półksiężyców, liści wiązu, widelców, perskich pantofli, piekarskich szufli, dziobów pelikanów, psich łap i korynckich kolumn. Do tego dochodziły naprawdę egzotyczne konstrukcje, które – sądząc po wyglądzie – powstały w ten sposób, że dwa, lub więcej, egzemplarze opisanej powyżej broni połączono ze sobą przez kucie i zgrzewanie. Podobnie zróżnicowany był zbiór broni drzewcowej: berdyszów, maczug, młotów, halabard oraz przerobionych na broń narzędzi rolniczych – sierpów wojennych, cepów bojowych, łopat szturmowych i siekier taktycznych. Ale z niewiadomych przyczyn najbardziej niepokojące wydały się Jackowi łuki, które w przeciwieństwie do starych dobrych angielskich łuków z cisowego drewna wyrabiano tu chyba z odnóży olbrzymich pająków: były czarne, żylaste, połyskliwe i chude, powyginane to w jedną, to w drugą stronę, a w dodatku zdarzało się, że części łęczyska po dwóch stronach majdanu miały różną długość, przez co nie wiedział nawet, jak je trzymać, za co i którą stroną do wroga. Zdawał sobie też sprawę, że z każdym orężem wiąże się sztuka walki o sześciotysiącletniej tradycji, z własnymi niepojętymi rytuałami, żargonem, zestawem ćwiczeń i tajnikami, których poznanie było możliwe tylko w drodze trwającej całe życie smętnej nauki. – Pewnie zaraz usłyszę, że to i tak nic w porównaniu z arsenałem naszych przeciwników – mruknął pod nosem. – Prawdę mówiąc, tak łatwo się ostatnio irytujesz, że na razie wolałem nie poruszać ani tego tematu, ani żadnego innego – odparł Surendranath. Banyan jechał w swojej lektyce, Jack dosiadał konia. Trochę to wyjaśniało rozdrażnienie Jacka, ponieważ pierwszy z nich siedział w cieniu, a drugi miał tylko turban dla ochrony przed słońcem. – Prawdziwe królestwo Gordiego – powiedział Jack. – Kim lub czym jest Gordi? – To taki gość, który kiedyś zawiązał tak poplątany supeł, że nie dało się go rozwiązać inaczej, niż przecinając na dwoje. To wśród ferangów słynna historia. Przysłowiowa. A my właśnie szykujemy się do podobnej operacji przy przekraczaniu Narmady: zamiast patrzeć, jak ci wszyscy jegomoście skrzyżują sejmitary, szemsziry, kory, katary, khandy, handżary et caetera z Marathami, po prostu przetniemy węzeł gordyjski. – Może dla ciebie to ważne przysłowie, dla mnie jednak nic nie znaczy i wolałbym mieć jakiś plan taktyczny, zanim staniemy oko w oko z nieprzyjacielem, co nastąpi prawdopodobnie dziś w nocy. Surendranath zwrócił tylko uwagę na fakt, który już od dłuższego czasu dręczył Jacka: byli tak zajęci produkcją fosforu, a potem lizaniem ran po jej zakończeniu, że nie pomyśleli, co z tym fosforem zrobią. Posłał więc teraz po Padraiga, Vreja, monsieur Arlanca i pana Foota, którzy wkrótce się zjawili. Van Hoek w nocy oderżnął sobie czubki palców i – otumaniony wstrząsem i działaniem opium – podróżował z tyłu karawany, w drugiej lektyce. – Kraj, który przemierzamy, nie zrobił pewnie na was wielkiego wrażenia – zaczął Surendranath. – Nie będziecie o nim pisać w listach z nabożnym podziwem. Zapewniam was jednak, że to najbardziej niespokojne i niebezpieczne rejony Hindustanu. Z Suratu u ujścia Tapti pomaszerowali na północ, traktem karawanowym biegnącym równolegle do wybrzeża, kilka mil w głębi lądu. Od czasu do czasu przechodzili przez strumienie, które tak jak Tapti wiły się przez krainę leżącą po prawej stronie i uchodziły do znajdującej się na lewo Zatoki Kambajskiej. Wiedzieli, że największa z tych rzeczułek nazywa się Narmada i tego dnia powinni nad nią stanąć, teren był jednak całkowicie płaski i nie sposób było się domyślić, jaka dzieli ich od niej odległość. Przybrzeżna równina przypominała Jackowi deltę Nilu – była intensywnie nawodniona, obfitowała w wioski i witała podróżnych szachownicą mokradeł, gospodarstw i zagajników różnych drzew, które uprawiano (czy raczej: którym pozwalano przetrwać) dla owoców, oleju lub włókna. – Dalej na północy czekają nas bardziej niezwykłe widoki – obiecał Surendranath. – Będzie też bezpieczniej. Wyobraźcie sobie, że cały Hindustan to jeden wielki diament. Dolina Narmady to skaza przenikająca samo serce kryształu. Kraj od niepamiętnych czasów jest podzielony na królestwa. Ich nazwy się zmieniają, granice również, ale istnieje jeden wyjątek: właśnie Narmada, naturalna granica między północą i południem. Na północ od niej najeźdźcy pojawiają się i znikają, miasta i twierdze przechodzą z rąk do rąk, z jednej dynastii do drugiej. Na południu wszystko jest inne. Góry Satpura, których stąd jeszcze nie widać, przecinają cały Hindustan ze wschodu na zachód. Dorzecze Narmady obejmuje północne zbocza Satpury, ona sama zaś płynie wzdłuż nich w głębokim wąwozie, ciągnącym się przez wiele dni marszu. Na zachodzie Satpura kończy się pasmem wzgórz zwanym Radżpipla; gdyby nie przymglone powietrze, widzielibyśmy je po prawej stronie na horyzoncie. Dzień drogi stąd Radżpipla cofa się od brzegów rzeki, a ta – wyzwolona z oków kanionu – zaczyna meandrować, wije się po równinie i uchodzi do morza szeroką deltą, podobnie jak Tapti. Mogołowie niczym się nie różnią od innych wojowniczych plemion, które na przestrzeni wieków podporządkowywały sobie północ kraju – broń i taktyka, sprawdzające się na równinach, nie pomogły im sforsować górskiego muru Satpury. W przeciwieństwie jednak do ludów, którym wystarczyło ustanowienie południowej granicy na Narmadzie, Mogołowie żywią ambicję przyłączenia całego Hindustanu do dar al-Islam. Zaczęli więc sondować południe, wykorzystując do tego jedyną istniejącą drogę – tę, którą właśnie jedziemy. Miasta przybrzeżne, leżące nad Narmadą Broach oraz położony nad Tapti Surat, podbili z łatwością, chociaż teraz utrzymanie ich kosztuje zdobywców sporo wysiłku. Za to rozciągający się na południe od Suratu hindustański interior jest oddzielony od morza Ghatami, potężnym pasmem górskim, służącym za schronienie hinduskim buntownikom, Marathom, którzy nie mają ochoty stoczyć otwartej bitwy z wrogiem na równinie. Cała Satpura również jest usiana twierdzami Marathów, aż po samą Radżpiplę. Od czasu do czasu Mogołowie zapuszczają się w góry i przepędzają Marathów, ponieważ ze względu na swoje położenie Satpura jest jak nóż na gardle całego mogolskiego handlu. Jak wiecie, wszystkie towary z Zachodu przypływają do Damanu, Suratu i Broach. Wodzowie Marathów doskonale zdają sobie sprawę, że mogą odciąć porty od wnętrza subkontynentu: wystarczy, że wylegną z fortów w Radżpipli, wąwozami Dharoli zejdą na równinę Broach, na której właśnie się znajdujemy, i zaczną grabić karawany, gdy te dotrą nad Narmadę. W Suracie roi się od ich popleczników, którzy na pewno widzieli, jak szykujemy się do drogi. Wyruszyli wcześniej od nas i powiadomili Marathów o naszych zamiarach. – Czy możemy liczyć na to, że zaatakują w nocy? – spytał Jack. – Pod warunkiem, że o zmierzchu dotrzemy nad rzekę i okażemy się na tyle głupi, żeby próbować się przez nią przeprawić po ciemku. – Tak właśnie zrobimy. Nie potrafię obmyślać sprytnych planów, ale jeśli wystarczy czysta głupota, można na mnie liczyć. * * * Jack pojechał przodem, żeby za dnia obejrzeć przyszłe pole bitwy i rozstawić najemników na upatrzonych pozycjach. Z pomocą miejscowego przewodnika znalazł dogodny punkt do udawanej przeprawy. Kilka mil od miejsca, w którym Narmada zaczynała się rozszerzać w deltę, zakreślała ogromne Z, zataczała łuk w kształcie duhy, kreśliła S, po czym grzecznie płynęła dalej. Pomiędzy S i Z znajdowała się grzybokształtna ławica żwiru i piasku, wypiętrzająca się ku północy w głąb jarzma, a na południu łącząca z resztą lądu wąskim przesmykiem wciśniętym między dwa sąsiednie zakola rzeki. W obu zakolach woda podmyła brzeg, wznoszący się nad jej lustrem najwyżej na wysokość głowy mężczyzny, ale stromy i zarośnięty. Każdy, kto przybywał nad rzekę od południa, był skazany na zagłębienie się w mierzący ćwierć mili szerokości przesmyk. Dalej teren się rozszerzał, spłaszczał i niemal niezauważalnie opadał ku bokom duhy. Narmada była tam płytka i szeroka – wprost wymarzone miejsce, żeby przejść ją w bród. Była to wewnętrzna, wklęsła część łuku duhy i każdy, kto miał jakieś pojęcie o rzekach, spodziewał się, że przeciwległy brzeg będzie w tej okolicy bardziej stromy. I tak na pierwszy rzut oka to wyglądało, chociaż gąszcz trzcin nie pozwalał stwierdzić tego z całą pewnością. Przewodnik zapewniał Jacka, że wielbłądy, konie i woły bez trudu wyjdą z wody i tym samym przedostaną się na teren Indii Północnych, ale tylko wówczas, gdy przeprawią się w znanych mu punktach, których położenie jest gotów zdradzić w zamian za stosowną zapłatę. W przeciwnym razie zwierzęta zostaną skazane na mozolną przeprawę przez szuwary – tylko po to, żeby na końcu stanąć przed stromizną nie do pokonania. – Zapłacę ci, ile chcesz – obiecał mu Jack. – Ale podwoję stawkę, jeżeli pozwolisz mi się teraz oćwiczyć szpicrutą. Ta propozycja wymagała długiego i skomplikowanego procesu translatorskiego, ale w efekcie wszyscy mogli zobaczyć, jak ferang na koniu pędzi za biednym przewodnikiem przez cały przesmyk, młócąc go szpicrutą i przeklinając jego chciwość. Potem zawrócił konia w miejscu, wrócił do brodu i zaczął wskazywać najemnikom miejsca, w których – jego zdaniem – przeprawa powinna być najłatwiejsza. Rekonesans przyniósł pewien nieoczekiwany, choć pożądany, skutek – najemnicy się podzielili. Od początku szpiegowali Jacka i starali się przeniknąć jego plany, teraz zaś zaczęli się zbijać w grupki ułatwiające dyskusję, a niedługo potem obrócili się na pięcie i czmychnęli w dół rzeki, kierując się do Ankleswaru lub Broach. Jack, który zareagował na to pokazowym wybuchem gniewu, w rzeczywistości cieszył się z ich decyzji – utrata tylu żołnierzy sprawi, że zwiadowcom Marathów (bez wątpienia obserwującym każdy ich ruch) karawana wyda się jeszcze bardziej bezbronna, a tym, którzy jednak zostali, prawdopodobnie można już było zaufać. Gdy tylko dezerterzy oddalili się poza zasięg głosu, Jack zwołał pozostałych najemników. Klika wyłaziła ze skóry, żeby zwerbować jak najwięcej specjalistów we władaniu prastarą, prostą bronią, jaką była proca; udało się ich znaleźć prawie dwie dwudziestki i mało kto z tej grupy zdezerterował – byli najgorzej opłacani i najbardziej zdesperowani. Jack podzielił ich teraz na dwa plutony i kazał im się rozgościć na grzybokształtnym półwyspie: jeden pluton miał zająć stanowiska w dole rzeki, na zachodnim łuku, drugi powyżej niego, od wschodu. Z pozostałych najemników wydzielił tych uzbrojonych w broń sieczną i kazał im się okopać w najwęższej części przesmyku. Chcąc mieć gwarancję, że będą mieli dokąd się wycofać, zagonił bezrobotnych chwilowo procarzy do kopania długich okopów w głębi grzyba. Pozostałych żołnierzy – łuczników – ustawił pośrodku półwyspu w taki sposób, aby mogli ostrzeliwać nieprzyjaciela ponad głowami ludzi broniących przesmyku. Na miejsce dotarła w końcu awangarda karawany, wioząc zwinięty namiot w stylu tureckim z masztem z pnia drzewa, linami, kołkami i tak dalej, oraz jakiś tajemniczy ładunek opakowany w słomę. Namiot stanął: na samym środku półwyspu, ładunek zaś wniesiono do środka, żeby tam go rozpakować. Część rozdano procarzom. Ci dyskretnie odczołgali się o zmierzchu ze stanowisk, na których spędzili całe popołudnie, i zeszli nad rzekę. Pojedynczo i dwójkami przekradli się na południe, ku przesmykowi, nie wyszli jednak na ląd, lecz zostali w wodzie, kryjąc się w cieniu podciętych zakoli. Gąszcz zarośli i mrok skutecznie skrywały ich przed wzrokiem szpiegów i napastników. Na miejsce przybyły główne siły karawany: konie, wielbłądy, woły i dwa słonie wciskały się w przesmyk, jak fala opływały z boków namiot i gromadziły nad brzegiem półwyspu. Jack wskazał swoim ludziom miejsca, gdzie stromizna na drugim brzegu Narmady była największa, i posłał tam tę część taboru, która miał najmniejsze szanse na udaną przeprawę – wozy zaprzężone w woły. Mimo nie najlepszego punktu obserwacyjnego (stał w namiocie i smarował się olejem o dziwnym zapachu) Jack bez trudu orientował się, co idzie nie tak jak trzeba – słyszał porykiwania zwierząt, plusk wody, bezradne strzelanie batów, przekleństwa w najróżniejszych językach, trzeszczenie osi, trzask szprych. Ale cały ten zgiełk nie był w stanie zagłuszyć odgłosów natarcia Marathów. Może, kiedy schodzili z gór, potrafili być dyskretni i przebiegli, ale podczas szturmu hałasowali jak każda przeciętna armia, a może nawet głośniej, ponieważ z zapałem bili w bębny i talerze oraz na inne sposoby usiłowali przestraszyć zwierzęta nieprzyjaciela. Jack patrzył przez dziurę w ścianie namiotu, jak się zbliżają. Wielokrotnie powtarzano mu, że w walce Marathowie z upodobaniem posługują się słoniami, ale nie dowierzał swoim informatorom. Choć bywał w wielu niezwykłych miejscach, to w głębi duszy pozostał błękitnym ptakiem ze wschodniego Londynu i w głowie mu się nie mieściło, że takie rzeczy naprawdę się zdarzają. Tymczasem słonie właśnie się zjawiły: ruchome wieże bojowe, oświetlone blaskiem pochodni, połyskujące metalicznie, całe okryte pancerzami, z rozkołysanymi kłami najeżonymi ostrzami kos jak mieczami błyszczącymi. Nacierały tyralierą, pierś przy piersi, po pięć w szeregu. Pod nogami tłoczył im się ruchomy dywan żołnierzy piechoty, których paskudna broń lśniła w blasku księżyca, dając przeciwnikom lekcję geometrii z piekła rodem. Powietrze zadrżało od charakterystycznego dźwięku, jaki wydaje w locie rój strzał – wiele pocisków pochodziło od łuczników zgromadzonych przy namiocie, wiele jednak leciało w ich stronę. Kilka przebiło namiot. – Bum! – zasugerował Jack. Stojący na zewnątrz Vrej dał sygnał strzałem z muszkietu. Ich plan był niezwykle prosty. Jeden wystrzał uruchomił całą lawinę zdarzeń. Na północ od duhy miejscowi przewodnicy zaczęli rozpalać ogniska, wskazujące miejsca, w których przeciwległy brzeg jest najmniej stromy. Zatrudnieni w karawanie woźnice i poganiacze, tkwiący między rzeką i Marathami jak w potrzasku, nie potrzebowali dalszej zachęty: natychmiast ruszyli w stronę świateł. Narmadę w czterech miejscach przecięły kolumny rozchlapujących wodę zwierząt. Obrońcy przesmyku zaczynali się pomału wycofywać, gdyż nacierające słonie znalazły się dosłownie kilka metrów od nich. Na odgłos strzału ci, którzy jeszcze zostali na stanowiskach, uciekli z nich jak jeden mąż, rozdzielili się na dwie grupy i zajęli pozycje w okopach przygotowanych przez procarzy po bokach przewidywanego toru natarcia wroga. Łucznicy wystrzelili ostatnią salwę. Strzały, porzucone okopy, rozpięte w poprzek drogi potykacze i ścisk, jaki zapanował w przesmyku, gdy stłoczyły się w nim całe siły Marathów, spowolniły szturm. Kilku najbardziej porywczych zapuściło się w rejon pierwszych okopów pieszo, paru najodważniejszych pokonało tę przeszkodę konno, ale wszyscy padli łupem łuczników i nielicznych zebranych przez Jacka muszkieterów. Na razie cała sytuacja – mimo potwornego zamętu – nie odbiegała od tego, co widywało się na wszystkich frontach świata. Owszem, nocne bitwy należały do rzadkości, a użycie w walce słoni było (przynajmniej dla Jacka) rzeczą niesamowitą – ale w gruncie rzeczy była to bitwa jakich wiele. Przynajmniej dopóki setka świecących butelek fosforu nie wyleciała łukiem z krzaków po obu stronach przesmyku. Sfrunęły z nieba jak spadające gwiazdy i porozbijały się w tłumie napastników. Po kilku nierównych salwach prawie cała ziemia przed armią Marathów zaczęła świecić. Jakby tego było mało, niektóre jej skrawki buchnęły ogniem. Jeden ze słoni zasygnalizował zamiar podania tyłów. Z tej odległości Jack nie umiał stwierdzić, czy kornak podziela zdanie podopiecznego, ale nie miało to wielkiego znaczenia. Słoń zawracał i już. I musiał chyba być jakimś przywódcą w gronie gruboskórów, ponieważ pomysł odwrotu rozniósł się wśród nich błyskawicznie i nieubłaganie jak fosforowy płomień. Kiedy kilka słoni o kłach obwiązanych ostrymi jak brzytwy przyborami postanowi równocześnie kręcić piruety w ciasno zbitym tłumie pieszych, zamieszania nie da się uniknąć – i tak też było tym razem. Świetlista aura trochę mąciła Jackowi wzrok, ale w rozwoju sytuacji orientował się, nasłuchując dźwięków wydawanych przez Marathów: można by pomyśleć, że postanowili jednocześnie wyśpiewać wszystkie włoskie opery, jakie kiedykolwiek skomponowano. Kiedy fosfor na ziemi wysychał, zapalał się. Ognie płonęły tak długo, że zaczęły przeszkadzać obrońcom – oślepiły ich, uniemożliwiając im wszelkie działanie. Z tyłu karawana przesączała się przez brody na rzece, jak strugi melasy ściekające po ziemnym talerzu; cała przeprawa musiała im zająć kilka godzin. Ostrzegano Jacka, żeby nie lekceważył Marathów. Co innego, powiadano mu, przepłoszyć ich wierzchowce, a co innego złamać ducha żołnierzy. Nie byli to jacyś zwykli chłopi z kijami, lecz weterani z kast maharów i mangów, dla których jedynym celem w życiu była służba w armii. Nie bardzo chciał słuchać tych ostrzeżeń, ponieważ nie znajdował w Anglii żadnej analogii dla wojowniczych kast. Dopiero kiedy Surendranath wykazał – luźną, ale jednak – analogię między nimi i tureckimi janczarami, Jack zaczął rozumieć w czym rzecz. Dlatego właśnie kazał procarzom zachować część butelek w rezerwie i wrócić na pierwotne pozycje, gdy dopali się ostatni placek fosforu. Przydzielił im do pomocy łuczników, którzy mogli ostrzeliwać wroga schronieni w zakolu rzeki. Piechota maharów i mangów wkrótce wystawiła te zabezpieczenia na próbę. Skończyło się na tym, że Jack, chcąc nie chcąc, musiał wyjechać z namiotu na koniu, mając po jednej stronie pana Foota, a po drugiej monsieur Arlanca, przemierzyć półwysep i zmusić wrzeszczących wniebogłosy Marathów do ucieczki w głąb wąwozów Dharoli. Jack, pan Foot, monsieur Arlanc i ich wierzchowce świecili w ciemności. Nikt nie odważył się do nich strzelić. – Panie Foot! – zawołał Jack do ognistej sylwetki, miotającej się w tę i z powrotem w pogoni za przerażonymi nieprzyjaciółmi. – Zawróć, mój panie, i wracajmy nad rzekę. Od dworu Wielkiego Mogoła w Szachdźahanabadzie dzieli nas już tylko szmat pustynnej ziemi. I lepiej, żeby ucieszył się z naszego przybycia, bo inaczej pogotujemy mocz u niego w mieście. KSIĘGA PIĄTA JUNCTO Kawiarnia pani Bligh, Londyn Wrzesień 1693 – Rogerze, jesteś wielki. I wart więcej niż Wielki Mogoł. – Tak mi mówiono, Danielu. Ale nie przeszkadzaj sobie, lubię tego słuchać. – Jesteś również wykształcony, przynajmniej w pewnym sensie. – Lepiej być człowiekiem wykształconym niż takim, o którym mówią, że szybko się uczy. Mów dalej. Pochlebstwa nie są w twoim stylu. – No dobrze. Jakie zatem metafizyczne znaczenie przypisujesz temu, że nie jesteś w stanie zapłacić za filiżankę kawy? – Ależ, Danielu, przecież właśnie zapłaciłem, i to nie za jedną, lecz za dwie. Chyba że ten przedmiot leżący na stole to dla ciebie tylko miraż. – Bynajmniej. Ale też i nie zapłata. Podano nam kawę na kredyt. Doliczono ją do twojego rachunku w księdze pani Bligh. – Wątpisz w moją wypłacalność, Danielu? – Wątpię w wypłacalność całego królestwa! Opróżnij, z łaski swojej, sakiewkę. Tu, na stół. Spójrzmy, co tam masz. – Nie bądź wulgarny, Danielu. – Ach tak?! Teraz to ja jestem wulgarny? – Odkąd wycięto ci kamień, zachowujesz się tak, jakbyś się cofnął w rozwoju. – Stawiam całą zawartość mojej sakiewki na to, że w twojej nie znajdziemy ani jednego kawałka metalu, który dałoby się wymienić w Billingsgate na kubeł dorszowych łbów. – Gdybyś miał tak zasobną sakiewkę, byłbyś już w pół drogi do Massachusetts. Wszyscy o tym wiedzą. – Widzisz? Boisz się przyjąć zakład. – Dlaczego zadręczasz akurat mnie faktem, że Anglia jest niewypłacalna? – Dlatego że jesteś teraz kimś. Plotki tłoczą się wokół ciebie jak mewy nad łodzią pełną śledzi. Chciałbym, żebyś coś w tej sprawie zrobił, bo wtedy będę mógł popłynąć do Ameryki... No tak. Rozumiem. Dam ci, mój panie, chwilę wytchnienia, żebyś opanował swą wesołość. Kiedy znów będziesz mnie słyszał, zamachaj. Już? Świetnie. Rogerze Comstock. Dla ciebie to dobrze, że jesteś wiarygodny i możesz kupować kawę albo domy na kredyt; wystarczy, że o nie poprosisz. Wielu innych wpływowych ludzi cieszy się podobnymi przywilejami, także nasz król, który, finansując wojnę, ucieka się chyba do jakichś alchemicznych sztuczek. Są jednak ludzie, którzy muszą naprawdę płacić za to, co kupują, a w tej chwili nie mają czym płacić. Podobno Ameryka tonie w powodzi peso; chętnie bym to zobaczył na własne oczy, ale, niestety, kapitanowie statków niechętnie kredytują pasażerów, zwłaszcza naturalistów... Ależ śmiało, mój panie, śmiej się do woli. Oto jestem: siedzę w kawiarni pani Bligh, w pstrokatych łachmanach, jako błazen wiarygodnych ludzi. Nie proszę o wiele, ot, wystarczy, że rzucisz mi srebrną monetę za każdy swój uśmiech i złotą za każdy wybuch śmiechu. Cóż to, chwilowy brak gotówki? Zabrakło monet w banku? Twoja sakiewka zwisa smętnie jak moszna wałacha? To się często zdarza, Rogerze. A skoro o tym mowa, przejdę do nowego tematu, ty zaś wysiąkaj swobodnie nos i otrzyj łzy z oczu. Co by się stało, gdyby wszyscy wierzyciele naraz upomnieli się o wszystkie długi, publiczne i prywatne? Co byś zrobił, gdyby pani Bligh zapuściła się tu do nas, w ten zaciszny kącik, z księgą rachunkową wspartą na piersi jak Biblia na pulpicie, i rzekła: „Rogerze Comstock, jesteś mi winien swój ciężar w rubinach. Płać!”. – To się nie zdarza, Danielu. Jeżeli pani Bligh chce kupić kawę, idzie do portu, pokazuje kupcom swoją księgę – albo pulpit – i mówi: „Patrzcie, jestem wierzycielką wszystkich wpływowych londyńczyków. To moje zabezpieczenie. Pożyczcie mi tonę mokki, a nie pożałujecie”. – Czymże są zapisy w tej cholernej księdze pani Bligh (za pozwoleniem, pani Bligh!), jeśli nie atramentowymi robaczkami? Mam atrament, Rogerze, całą beczułkę. Mógłbym podręczyć jakąś gęś, wyrwać jej parę piór i przez cały dzień i całą noc produkować takie same zawijaski, ale to tylko kształty na papierze, nic więcej! Czy to w praktyce oznacza, że nasz handel opiera się na robaczkach i złudzeniach, a handel hiszpański na srebrze? – Niektórzy powiedzieliby, że dowodzi to naszego wyrafinowania. – Nie należę do fanatyków, którzy twierdzą, że kredyt jest wymysłem szatana. Nie szufladkuj mnie w ten sposób. Twierdzę natomiast, że atrament, kiedy już zaschnie na kartce papieru, jest towarem kruchym. I że oparta na nim gospodarka jest z konieczności również krucha. Na dobrą sprawę nie znamy jej stanu: może być tak delikatna, że rozpadnie się pod byle szturchnięciem. Co innego srebro i złoto – te są plastyczne, dają się kuć, mogą przepływać z miejsca na miejsce... – Ponoć dlatego, że ich atomy, ich particule, są zawieszone w płynnym ośrodku, jakim jest żywe srebro... – Przestań. – Przecież sam przed chwilą zachęcałeś mnie do metafizycznych wynurzeń. – Prowokujesz mnie, Rogerze... Śmiało, nie krępuj się. Cieszę się razem z tobą. – Naprawdę chciałbyś popłynąć do Massachusetts, Danielu? Zostawić to wszystko? – Dla ciebie to „wszystko” jest i zabawniejsze, i bardziej zyskowne niż dla mnie. Ja bym chciał zapomnieć o tym, co mnie rozprasza, zaszyć się na odludziu i pracować. – W wigwamie? A może upatrzyłeś sobie jakąś jaskinię? – Drzew w Ameryce nie brakuje. – Zamieszkasz na drzewie?! – Nie. Ale mogę je ściąć i zbudować dom. – Obawiam się, że nie przywykłeś do takiej pracy, Danielu. – Szybko się uczę. – Nie lepiej związać się z jakąś instytucją? Mógłbyś być pastorem w purytańskim kościele. – Kościoły purytańskie nie miewają pastorów. – No tak... A może chcieliby cię w Kolegium Harvarda? – Może tak, a może nie. – Posłuchaj, Danielu. Znam metafizyczne wyjaśnienie twojej obecnej sytuacji. – Jestem gotowy. Mów. – Anglia jeszcze z tobą nie skończyła. – Boże miłosierny! Czego jeszcze Anglia może ode mnie chcieć? – Zaraz do tego dojdę, Danielu, ale najpierw zaproponuję ci pewną transakcję. – Czy skutkiem tej transakcji będzie przepływ srebra z rąk do rąk? Czy tylko atramentowych robaczków? – Jej skutkiem będzie synekura, jaką Daniel Waterhouse obejmie w Kolonii Zatoki Massachusetts. – A niech mnie! Co ja wobec tego robię tutaj, po niewłaściwej stronie oceanu? – Synekurze towarzyszą pewne świadczenia dodatkowe, wśród nich transoceaniczny bilet w jedną stronę. – Chcesz powiedzieć, że Anglia oczekuje ode mnie czegoś tak okropnego, że kiedy już to zrobię, nie będzie chciała mnie więcej widzieć? – Przeceniasz moje słowa. Przecież sam od lat biadolisz o Massachusetts. – Dlaczego zatem podkreślasz, że to ma być rejs w jedną stronę? – Jeżeli uznasz, że tak będzie dla ciebie najlepiej, wrócisz – odparł Roger z miną niewiniątka. – Dopóki Juncto pozostaje u władzy, nic ci nie grozi. – Masz irytujący zwyczaj ściszać głos na sekundę przed tym, jak powiesz coś interesującego. Robisz to celowo, dla uzyskania lepszego efektu? – Juncto... juncto... JUNCTO! – A cóż to jest, u licha? Jakaś nowa odmiana podagry? – Raczej nowa odmiana rządu. – Pytam poważnie. – Naukowiec rzekłby po łacinie: iuncto. A Hiszpan powiedziałby: junta. – No to czemu nie powiesz po prostu „zespolenie”, skoro to właśnie oznacza? – Wiem co oznacza. Ale nie chciałbym, żeby kojarzyło się to z prokreacją. – Przecież o to chyba chodzi, żeby cała idea była niejasna i tajemnicza. – Gdyby tak było, mówilibyśmy o spisku. – No dobrze. Należysz więc do jakiegoś tam juncto? – Nie do „jakiegoś tam” juncto, lecz do tego właściwego. – I pełnisz w nim rolę... – Ministra skarbu... Danielu, nie zachowuj się jak dziecko. Naprawdę nie wypada parskać kawą przez nos. Znasz kogoś, kto ma lepsze kwalifikacje? – Apthorp? – Sir Richard, bo tak nazywają go ludzie dobrze wychowani, będzie prowadził bank. – Nie wydaje ci się, że chętnie zamieniłby obowiązki szefa Banku Apthorpa na tekę ministra skarbu? – Nie, nie, nie. Nie. Źle mnie zrozumiałeś. Miałem na myśli Bank of England. – Nie ma takiej instytucji. – Tak jak w Kolonii Zatoki Massachusetts nie ma instytucji, która zapewniłaby ci synekurę i dach nad głową. Ale instytucję można stworzyć, Danielu. – Aha... – Nareszcie coś ci świta! Rzeczywiście, szybko się uczysz. – Bank of England... To brzmi... Sam nie wiem jak... poważnie. – I o to chodzi. – Zgromadzicie kapitał i będziecie udzielać pożyczek. – Taka jest odwieczna funkcja banca. – W tym skądinąd doskonałym planie dostrzegam, mój panie, dwa słabe punkty... – Nie musisz mi mówić. Nie mamy ani kapitału, ani pieniędzy. – Właśnie. – Czyż to nie wspaniała rzecz, ta początkowa prostota wielu przedsięwzięć? Uwielbiam zaczynać. – Po kolei. Co będzie kapitałem? – Anglia. – No tak, powinienem był się domyślić, w końcu to Bank of England. A co z pieniędzmi? – Wydrukuje się pieniądze papierowe, ale wiem, do czego zmierzasz: tak, będą nam potrzebne monety. Powiem więcej: będą nam potrzebne nowe monety. W zacisznym kącie kawiarenki pani Bligh zapadła cisza. Roger strawił dostatecznie dużo roboczodni na oracjach w parlamencie, aby wiedzieć, kiedy najlepiej zrobić efektowną pauzę. Daniel zaś dziwnie się poczuł i na jakiś czas stracił ochotę do zabierania głosu. Wieść o wymianie pieniędzy wprawiła go w niewytłumaczalny smutek, którego przyczyn usilnie próbował dociec. Zanosiło się więc na wycofanie z obiegu wszystkich starych monet, a także zebranie zastaw, świeczników i innych kawałków kruszcu, i przetopienie ich w gigantycznych tyglach Tower – tyglach, które pozwalały oddzielić szlachetny metal od nieczystości dorzuconych przez fałszerzy, ale przy okazji stapiały wszystkie te osobne przedmioty w jedno, niszcząc ich niepowtarzalny, jednostkowy charakter. Miał w sakiewce jednofuntówkę z wizerunkiem królowej Elżbiety. Takie monety były rzadsze niż diamenty bez skazy, toteż nie rozstawał się z nią na wypadek, gdyby przyszło mu zapłacić za siebie okup. Złoci Comstockowie (przodkowie Rogera) sprowadzili kruszec z Hiszpanii. Thomas Gresham dopilnował, aby wybito zeń monety o określonej wadze, po czym z części swoich zysków ufundował Kolegium Greshama. Jednofuntówka przez z górą sto lat przechodziła z rąk do rąk i z sakiewki do sakiewki i mogłaby pewnie opowiedzieć więcej historii niż załoga statku złożona z samych Irlandczyków – a zarazem była przecież tylko jedną z wielu drobin w stercie pyłu, jaką stanowił zapas angielskiej waluty. W pewnym sensie zgarnięcie tego pyłu szuflą i wrzucenie w paszcze tygli wydawało się Danielowi potwornością – to tak jakby ktoś chciał spalić bibliotekę. Ale wyobraził sobie ogniste rzeki, które popłyną z tychże tygli, gdy całe to poczerniałe srebro roztopi się, oczyści, stopi w jedność, a wszystkie jego opowieści ulotnią się jak chmury dymu rozwiane wiatrem znad rzeki. Wyobraził sobie błyszczące monety w sakiewkach, panią Bligh, wykreślającą wierzytelności z ksiąg, i jej kasę pancerną, która stanie się zbiornikiem nowej waluty, przelewającej się przez jej brzegi lśniącymi strużkami i wyciekającej na ulice, do portu, do handlarzy kawą, i dalej, do Tamizy, i z jej biegiem na cały świat. – Nie mamy wyboru – zrozumiał. – Nie mamy wyboru – powtórzył Roger. – Papież ma całe złoto, srebro, wszystkich ludzi i wszystkie bogate ziemie, nad którymi zawsze świeci słońce. Nie damy rady długo się opierać połączonym siłom Hiszpanii, Francji, Cesarstwa i Kościoła. Władza przypomina wagę, gdzie my kładziemy swój majątek na jednej szali, a nasi wrogowie swój na drugiej. Co innego mielibyśmy zrobić? Jak wiesz, Danielu, nie darzę alchemii przesadnym szacunkiem, ale dostrzegam słuszność jej głównego konceptu. Dzięki odpowiednim procesom zachodzącym tutaj... – Roger palcem wskazującym dotknął skroni – ...możemy sprawić, że złoto pojawi się tam, gdzie go wcześniej nie było. Nie mamy kopalń. Nie mamy swojego El Dorado. Nie możemy liczyć na to, że złota czy srebrna flota przywiezie nam skarb z Ameryki. Jeśli jednak rozwiniemy nasz handel i stworzymy Bank of England, złoto i srebro pojawią się w naszych kufrach jakby za sprawą czarów. Albo alchemii, jeśli wolisz. Przerwa na łyk zimnej kawy. – Pamiętaj, co pisał Gresham – zauważył Daniel. – „Zły pieniądz wypiera dobry”. Jeżeli nowa moneta będzie dobra, zastąpi zły pieniądz nie tylko na tej wyspie, ale wszędzie. Wszyscy nagle zapragną angielskich gwinei, tak jak dziś pożądają peso. Popyt sprawi, że morze będzie wyrzucać na nasze brzegi coraz więcej srebra i złota, aby w Tower bito z nich nowe monety. Tak jak przepowiadałeś. Roger cierpliwie kiwał głową, zupełnie jakby on i całe Juncto dawno to przemyśleli – co mogło, ale wcale nie musiało być prawdą, ale Daniela gest ten nie wiedzieć czemu podniósł na duchu. Mówił więc dalej: – Wyjdę może na fanatycznego stronnika Towarzystwa Królewskiego... – Niewiele ryzykujesz. Co drugi człowiek w Juncto należy do Towarzystwa. Wszyscy są bojownikami jakichś tam spraw. – W takim razie domyślam się, że potrzebny jest wam naturalista, który będzie zarządzał mennicą w miejsce tradycyjnie skorumpowanej, wiecznie pijanej politycznej chorągiewki. Na te słowa dżentelmen stojący nieopodal nich, za plecami Rogera, i pogrążony (naprawdę lub na niby) w rozmowie z innym jegomościem, gwałtownie obrócił głowę w ich stronę. Daniel zorientował się, że za bardzo podniósł głos. Dżentelmen przyglądał mu się spode łba, spod miedzianorudej peruki zgodnej z wymogami najnowszej mody: wąskiej i opadającej na kark licznymi kręconymi kosmykami. Peruka świadczyła o tym, że dżentelmen ma pieniądze i wpływy, ale nie przepada za Francuzami: Wysoki Kościół, stara rodowa fortuna, konserwatysta, naturalny zwolennik monarchii. Ostatnio nazywano takich ludzi torysami. Właściwie to dziwne, że spędzał czas w takim miejscu – kawiarnię pani Bligh najchętniej odwiedzali wigowie. Z tego też powodu wydało się Danielowi mało prawdopodobne, by dżentelmen chciał go wyzwać na pojedynek. Roger zauważył zainteresowanie przyjaciela i miał na tyle zdrowego rozsądku, żeby się nie odwracać. Przeniósł natomiast wzrok na okno nad głową Daniela i przez chwilę z zainteresowaniem obserwował odbicie w szybie, co bynajmniej nie przeszkadzało mu mówić. – Istotnie, Danielu. Każdy w tej kawiarni, z jednym, może dwoma wyjątkami, byłby lepszy od ludzi kierujących w tej chwili naszą mennicą. Są jak tasiemce. Daniel patrzył prosto na niego, kątem oka obserwując torysa, który odwrócił się plecami do Rogera, odstawił filiżankę na kredens, od niechcenia oparł dłoń na rękojeści szpady i leniwie wodził wzrokiem po wypełniającym lokal wesołym wigowskim tłumie. – Jasno z tego wynika, że każdy członek Towarzystwa byłby idealnym kandydatem, ale w tym wypadku idealny to za mało. Zazwyczaj wyjaśnienie tej kwestii zajmuje mi długie godziny, ale na tobie, Danielu, się nie zawiodłem. W lot pojąłeś w czym rzecz. Los Brytanii i całego świata chrześcijańskiego zależy od tego, czy nowy i dobry funt szterling zdoła wyprzeć stary i zły; czy uda mu się zmieść przeciwnika z pola bitwy i przyciągnąć złoto i srebro z całego świata do naszego skarbca. O jakości pieniądza tylko po części decyduje jakość zużytego nań kruszcu, bo tego mógłby dopilnować pierwszy lepszy naturalista. Pozostaje jeszcze kwestia zaufania i prestiżu. Widząc, co się święci, Daniel oklapł w fotelu i ukrył twarz w dłoniach. – Nie możesz ode mnie oczekiwać, Rogerze, że go do tego przekonam. Nie ja. On mnie już nie słucha! Weź Fatia. Fatia! – Wszyscy wiedzą, że jest Fatiem zauroczony, ale uczucie to rzecz ulotna. Nikt nie zna go dłużej niż ty, Danielu. Dlatego jesteś najlepszym kandydatem. Anglia cię potrzebuje! A synekura w Massachusetts czeka. Daniel rozsunął palce i wyjrzał na świat przez powstałe w ten sposób szpary. Nie mogąc spojrzeć Rogerowi w twarz, przeniósł wzrok na to, co działo się za jego plecami. Andrew Ellis – sympatyczny parlamentarzysta, młody, krępy, z blond kucykiem – szedł właśnie w ich stronę, niosąc dwa kieliszki bordo; najwyraźniej zamierzał wtrącić się do rozmowy i podzielić z Rogerem swoją sympatycznością. Jeżeli Daniel chciał się wyłgać, teraz miał ostatnią szansę – dla Rogera milczenie nie tyle oznaczało zgodę, ile równało się przysiędze krwi. – Nie wiesz, co robisz, lokując kogoś takiego w Tower i oddając mu władzę nad pieniądzem. Ten człowiek ma dziwne pomysły, mroczne sekrety... – Wiem wszystko o potworach w ludzkiej skórze. – Nie o to mi chodzi. – Zamiłowanie do alchemii to przypadłość jeszcze powszechniejsza. – I nie o tym mówię, Rogerze. To heretyk. – I kto to mówi?! – On nawet nie wierzy w Trójcę Świętą! Twarz Rogera przybrała apatyczny wyraz, a oczy zaszkliły mu się tępo, jak zawsze, gdy w rozmowie z nim ktoś poruszał abstrakcyjne kwestie teologiczne. W przeciwieństwie do większości ludzi, którzy potrzebowali paru ładnych minut, by na dobre zobojętnieć, on robił to błyskawicznie, tak jakby ktoś nagle spuścił mu przed twarzą rolety. Daniel szerzej rozsunął palce, obserwując to zjawisko, lecz w tym samym momencie coś jeszcze bardziej niezwykłego przykuło jego uwagę: droga peruka koloru miedzi, zawieszona w powietrzu za plecami Rogera. Jej właściciel wyśliznął się spod niej z szybkością atakującej kobry, ona zaś została w miejscu i – co zupełnie zrozumiałe – po chwili spadła na podłogę. Jej posiadacz, rudzielec ostrzyżony na Cezara, doskoczył tymczasem do Andrew Ellisa i szeptał mu coś na ucho. Sądząc po zaskoczeniu – a właściwie przerażeniu – malującym się na pogodnym zwykle obliczu Ellisa, nowina musiała być wstrząsająca. Dźwignął się w fotelu, żeby lepiej widzieć, i zobaczył, jak rudowłosy dżentelmen cofa się, a Ellis podąża za nim jak przywiązany. Młody parlamentarzysta jęknął cicho. Daniel nie wierzył własnym oczom. – Rogerze? Dałbym sobie głowę uciąć, że panu Ellisowi ktoś właśnie odgryza ucho. Roger dopiero teraz zauważył, że coś się dzieje. Wstał, odwrócił się i potwierdził obawy Daniela. Przedłużające się podgryzanie ucha na razie nie zwróciło powszechnej uwagi, ponieważ zaskoczony Ellis nie był w stanie wykrztusić słowa, a gryzoń – naturalnie – nie bardzo mógł mówić, chociaż mamrotał coś basem przez zaciśnięte zęby: – Zamarzyło ci się, że Roger Comstock nadstawi ci ucha? To najpierw ty nadstawisz go mnie. Za to – o dziwo – wszyscy zauważyli, że Roger wstał. Świadomość tego faktu w jednej chwili rozbryznęła się po całej kawiarni. – Na Boga, mój panie! – wykrzyknął Ellis i oparł się o boazerię. Rudzielec nie odstępował go na krok, wczepiony weń jak buldog, i poruszał uporczywie szczękami, przegryzając chrząstkę. Zaparł się dłońmi o ścianę po dwóch stronach głowy Ellisa, unieruchamiając go w tej pozycji. W końcu kilku wigów pospieszyło ofierze z pomocą – ale wtedy zastąpił im drogę człowiek, który wcześniej rozmawiał z rudowłosym. Do połowy wysunął broń z pochwy. Na ten widok cofnęli się równie szybko, jak gdyby rzucił petardę. Roger podszedł do gryzącego i gryzionego, i uniósł rękę od strony ściany. Poła płaszcza przesłoniła Danielowi widok. Wydawało się, że Roger poklepał gryzonia po wierzchu dłoni. – Panie White – zaczął pobłażliwym tonem. – Kiedy pan skończy, proszę otrzeć usta. Wyminął sczepionych mężczyzn i wyszedł. Andrew Ellis osunął się z krzykiem na ziemię, przyciskając obie ręce do ucha. Pan White szarpnął triumfalnie głową, jak wiejski chłopak, który właśnie wygrał konkurs wyławiania zębami jabłka pływającego w wodzie. W ustach trzymał coś podobnego do suszonej moreli. Wziął zdobycz do ręki, żeby się jej przyjrzeć. Ponieważ Ellis napierał mu na piszczele i kolana, White drugą ręką nadal opierał się o boazerię, chroniąc się przed upadkiem. Schował ucho Ellisa do kieszeni i wyszczerzył zęby w krwawym uśmiechu. – Witam w polityce, panie Waterhouse – powiedział. – Oto świat, który stworzyliście. Proszę się w nim dobrze bawić. Nie uda się już panu z niego uciec. – Prędzej ja ucieknę, niż pan – rzekł Daniel, skinieniem głowy wskazując opartą o ścianę dłoń gryzonia. Wyszedł z kawiarni. Pan White chyba dopiero teraz zauważył, że dłoń ma przebitą sztyletem, którego ostrze tkwi głęboko w drewnianej okładzinie ściany. Głowicę broni niczym bilecik wizytowy zdobiły intarsjowane srebrem litery R. C. * * * Wyszedłszy na ulicę, Daniel zorientował się, że trzyma rękę w kieszeni i zaciska palce na Bezcennej Perle od tak dawna i z taką siłą, że zaczęły go boleć. Kamień miał kształt diabelskiej głowy, z dwoma tępo zakończonymi różkami, które dawniej wnikały w głąb moczowodów. Miał zwyczaj ściskać go w taki sposób, żeby dwie wypustki wystawały mu spomiędzy knykci – pasował do jego dłoni nie gorzej niż wcześniej do pęcherza. Kiedy następnego dnia jechał pożyczonym powozem na północ przez Hertfordshire, złapał się na tym, że odtwarzając w teatrze pamięci scenę z odgryzaniem ucha, znów trzyma kamień w ręce. Rozmyślał o tchórzostwie. Znał wielu tchórzy, przejawy tchórzostwa widywał na każdym kroku, ale tak jak pochmurne niebo uniemożliwiało panu Flamsteedowi obserwację gwiazd, tak Danielowi zawsze przeszkadzały okoliczności łagodzące. Można było na przykład tłumaczyć swoją lękliwość tym, że ma się rodzinę na utrzymaniu, a jeśli nawet nie, zawsze pozostawał jeszcze argument, że to przecież nie fair, żeby młodzi ludzie musieli poświęcać życie lub części ciała. Daniel nie miał jednak żony ani dzieci, a jego brat Sterling doskonale radził sobie z utrzymaniem całej ich szeroko rozgałęzionej rodziny. Daniel zaś był nie tylko stary (miał czterdzieści siedem lat), ale dawno powinien już nie żyć, a darowane drugie życie zawdzięczał wyłącznie bezlitosnemu skalpelowi pana Hooke’a. W Danielu Waterhousie obserwator znalazłby zatem tchórzostwo w postaci czystej i nieskażonej i, być może, dowiedział się czegoś na jego temat. Na siedzeniu obok niego leżał list od Rogera Comstocka; Daniel znalazł go rankiem w powozie. Zaczynał się od słów Drogi Danielu, a dalej szło: Wybacz, że tak pospiesznie opuściłem kawiarenkę pani Bligh. Z pewnością doszedłeś już do wniosku, że całe to wydarzenie było tylko błahym przedstawieniem, niczym więcej. Nie pozwól, aby pospolite zachowanie pana White’a zaważyło na Twoim zdrowym rozsądku. Twoim woźnicą jest pan John Hammond. Kazałem mu wozić Cię gdziekolwiek zechcesz aż do czasu zakończenia Twojej misji. Dałem mu jednakowoż do zrozumienia, że większość podróży będziesz odbywał w trójkącie wytyczonym przez Londyn, Cambridge i wiejską rezydencję pana Apthorpa. Gdybyś znienacka postanowił zapuścić się do John O’Groats, na czubek Szkocji, bądź taktowny, rozmawiając z nim na ten temat. Twój oddany (zamaszysty podpis, wysoki na dwa cale) Ravenscar PS Chyba zgubiłem gdzieś sztylet. Nie widziałeś go przypadkiem? Roger był absolutnie pozbawiony najmniejszego śladu tchórzostwa. Owszem, bywał strachliwy, ale żeby tchórzył? Nigdy. Kiedy pisał o „błahostce”, nie żartował. W ciemnym, chyboczącym wnętrzu pojazdu nie dało się czytać, a że Daniel nie miał również z kim porozmawiać, toteż drzemanie i dumanie były jego jedynymi rozrywkami w długiej deszczowej podróży do Cambridge. Kiedy porównywał swój lęk przed panem White’em (bardzo podobny do tego, jakim dawniej napawał go Jeffreys) z tym, co kiedyś czuł w stosunku do kamienia, który teraz nosił w kieszeni, przyszła mu do głowy całkiem nowa hipoteza na temat tchórzostwa. Kamień napawał go smutkiem, niepokojem i obawą przed śmiercią, ale strach przed kamieniem był niczym przy trwodze, jaką kiedyś czuł na myśl o Jeffreysie, a ostatnio – na myśl o Whicie. A przecież obaj tylko grozili mu w słowach. Kiedy zbrojna w skalpel dłoń Hooke’a sięgała Danielowi między uda, sparaliżował go wprawdzie zwierzęcy strach, ale nijak miał się on do grozy, jaką przez całą bezsenną noc wzbudzał w nim White. Jedyne, co ich różniło, to fakt, że Hooke go lubił, a White nie. Czyżby zatem istota tchórzostwa Daniela polegała na tym, że nie mógł znieść myśli o tym, że ktoś ma o nim złe mniemanie? Zaiste, dziwna byłaby to forma tchórzostwa, ale pasowała do jego dotychczasowych doświadczeń. Była to cała jego biografia w pigułce. Co więcej, może tacy ludzie, jak Jeffreys i White bezbłędnie wyczuwali ten rodzaj lęku, umieli go wzmocnić i wykorzystać przeciw swoim wrogom? Pan John Hammond, woźnica, często używał bata, ale nie zdarzało mu się uderzyć nim koni. Strzelał z niego nad głowami zwierząt, a one gnały naprzód, napędzane własnym strachem. Wysławszy Jeffreysa do Tower i na późniejsze spotkanie z katem, Daniel wyobrażał sobie, że rozprawił się ze smokiem i raz na zawsze zamknął pewien etap w swoim życiu, dopóki jak spod ziemi nie wyrósł przed nim pan White, przerażający jegomość – znacznie bardziej przerażające były jednak płynące z tego faktu wnioski. A mianowicie: na świecie żyło więcej smoków, ba, wszędzie wręcz roiło się od tych bestii, i człowiek, którego napawały lękiem, chcąc nie chcąc, był skazany na życie w wiecznym strachu. Te rozważania były jak najbardziej na miejscu, bo wiedział, że kiedy wytropi Isaaca (gdziekolwiek by ten się znajdował), nie będzie w stanie zrobić tego co konieczne, jeżeli wcześniej nie zapanuje nad tym strachem. * * * Sprawy tak się ułożyły, że nie miał okazji zapanować nad nim w Cambridge. Zdążył do Kolegium Trójcy Świętej w samą porę, żeby się umyć i zdrzemnąć w jednym z pokojów gościnnych. Na dźwięk dzwonu narzucił na ramiona togę, przeszedł do jadalni i zajął miejsce przy profesorskim stole, i to, jak się okazało, całkiem blisko jego szczytu. Z każdym bowiem mijającym miesiącem ospa i apopleksja zbierały coraz większe śmiertelne żniwo i Daniel awansował w dyktowanej wiekiem hierarchii Kolegium. Okazywano mu szacunek i przywiązanie. Zrozumiał, dlaczego ludzie cierpiący na tę szczególną odmianę tchórzostwa mieli skłonność do zajmowania tego rodzaju stanowisk, mimo że Kolegium ledwie przędło i na kolację serwowało breję niewiele lepszą od wydawanej w przytułkach dla ubogich. Kiedy zapytał o Newtona i Fatia, wszystkie głowy zwróciły się w stronę młodego człowieka, który siedział bliżej końca stołu (na tyle daleko, że Daniel nie mógł z nim porozmawiać) i nazywał się Dominic Masham. To nazwisko dawało do myślenia – Mashamowie byli mecenasami i przyjaciółmi Johna Locke’a. Locke mieszkał w ich posiadłości w Oates, odkąd w porze Wspaniałej Rewolucji wrócił z wygnania w Holandii. Daniel domyślał się, że założył tam laboratorium alchemiczne, ponieważ Newton i Fatio chętnie go odwiedzali, podobnie jak zmarły przed rokiem czy dwoma Robert Boyle. Mashamowie mieli dużo dzieci i Daniel uznał, że Dominic jest jednym z nich i protegowanym Newtona. Dowiedział się, że Newton, Fatio i Locke mieszkali w apartamentach Newtona (wcześniej należących do Daniela), z których wyprowadzili się dopiero poprzedniego ranka, kiedy to wyjechali, zostawiając Mashamowi dopilnowanie niedokończonych spraw. Newton i Fatio udali się do Oates, Locke zaś pojechał sam traktem do Barton, czyli – z grubsza rzecz biorąc – mniej więcej na południowy wschód. Odmówił jednak podania celu swojej podróży. – Przejeżdżałem tamtędy – uświadomił sobie Daniel. Posiadłość Mashamów leżała przy drodze łączącej Cambridge z Londynem, około dwudziestu mil na północ od stolicy. – Co zamierzali? – zapytał, wiedząc, że prowadzą również pewne badania teologiczne. Jego towarzysze przy stole byli wyraźnie podenerwowani samym faktem, że zadał to pytanie. – Zapytam inaczej: jakież to stymulujące intelektualnie rozmowy przegapiłem na skutek przydługiej nieobecności przy tym stole? Nie wierzę, żeby trzech takich ludzi siedziało przy nim w milczeniu. Przez długą chwilę nikt się nie odzywał, a potem na szczęście kolacja dobiegła końca. Wszyscy wstali, zaśpiewali po łacinie i gęsiego wyszli z jadalni. Daniel podążył za Mashamem przez dziedziniec i dogonił go przy bramie, gdy ten otwierał zamek w furtce prowadzącej na prywatne podwóreczko Newtona. Dominic był nieobecny duchem i wyglądał na człowieka, któremu bardzo się spieszy, co bardzo Danielowi odpowiadało. Zaświecił Mashamowi latarnią w twarz. – Wybiera się pan do domu, panie Masham? – Jutro, doktorze Waterhouse. A jeśli nie jutro, to gdy tylko zbiorę pewne niezbędne... Daniel odczekał, aż pauza wyda się Mashamowi krępująco długa, zanim powiedział: – Obraża mnie pan tym nieszczerym onieśmieleniem. Nie jestem dziewczyną, z którą można poflirtować. Jego słowa miały na młodego człowieka podobny wpływ, jak trzask bata na konie. Zamarł ze strachu i zaczął szykować stosownie kwieciste przeprosiny, ale Daniel nie dał mu dojść do słowa. – Ma pan zebrać surowce i inne rzeczy niezbędne do kontynuowania Wielkiego Dzieła, które panowie Newton, Locke i Fatio podjęli w Oates. Może chodzi o książki, może o odczynniki, a może o szkło, dla mnie to bez znaczenia. Interesuje mnie tylko to, że rano jedzie pan do Oates i będzie mógł przekazać panu Newtonowi tę paczuszkę. Proszę go ode mnie pozdrowić i powiedzieć, że dostałem ją przedwczoraj w Londynie. Jest adresowana do pana Newtona, a przysłał ją Leibniz. Na dźwięk tego nazwiska zielone, szeroko wytrzeszczone oczy Mashama zabłysły. – Zawiera list i książkę. List jest jedyny w swoim rodzaju i przez to ważniejszy. Książka, jak sam pan widzi, to pierwsze wydanie Protogaei Leibniza. Proszę się nie krępować i przejrzeć ją po drodze. Dowie się pan z niej rzeczy, o jakich się panu nie śniło. – A list...? – Powiedzmy, że to uwertura. Pierwsza próba zasypania przepaści, która otworzyła się w roku tysiąc sześćset siedemdziesiątym siódmym. – Mój panie! Wie pan, co się wtedy wydarzyło?! – wykrzyknął Masham tęsknym tonem, który sugerował niedwuznacznie, że on tego nie wie. – Byłem tu. – W porządku, doktorze Waterhouse. Będę strzegł tej paczki jak oka w głowie, dopóki nie trafi do rąk pana Newtona. – Zależy od niej przyszłość całej filozofii naturalnej. Proszę również zapowiedzieć tym trzem dżentelmenom, że odwiedzę ich za dwa dni. – Za pozwoleniem, doktorze Waterhouse, teraz jest ich w Oates tylko dwóch. Pan Locke pojechał... gdzie indziej. – Znów mnie pan lekceważy. Doskonale wiem, że pan Locke udał się do rezydencji pana Apthorpa. – Ależ... Mój panie! * * * Posiadłość sir Richarda Apthorpa leżała w pół drogi z Cambridge do Oxfordu, nieopodal głównego traktu prowadzącego z Londynu na północny zachód, w stronę Birmingham. Najbliższe większe miasteczko nosiło nazwę Bletchley i tam właśnie Daniel zajechał, aby zapytać o drogę, ponieważ sir Richard bynajmniej nie ogłaszał wszem wobec położenia swojego wiejskiego domu. Sympatyczna okolica musiała skrywać niejedną tajemnicę. Wystarczyło, żeby uchylił okno, a już trzech miejscowych stajennych na wyrywki oferowało mu wskazówki jak dojechać do Apthorp House. Jakiś starszy jegomość wdał się tymczasem w rozmowę z Johnem Hammondem i poinformował go, że stajnie u Apthorpów już się zapełniły i sir Richard, chcąc ułatwić życie gościom, wynajął go, by przyjmował ich konie i powozy w swojej stajni w miasteczku. I rzeczywiście, wąska droga wijąca się między wzgórzami i prowadząca do domu Apthorpa była cała usłana grudami końskiego nawozu, a kiedy Hammond zajechał przed front rezydencji – jednej z wielu barokowych, pseudoklasycznych budowli przyozdobionych posągami pogańskich bóstw – oczom Daniela ukazała się najpiękniejsza kolekcja powozów, jaką w życiu widział poza okolicami pałacu królewskiego. Po herbach zorientował się, kogo zastanie w środku. Hrabiego Marlborough, Sterlinga Waterhouse’a, Rogera Comstocka, Apthorpa, Pepysa, Locke’a i Christophera Wrena znał osobiście. Liczni byli też przedstawiciele grupy, którą na własny użytek określał mianem „ludzi pokroju Sterlinga”, czyli synowie i wnukowie sławnych purytańskich kupców/przemytników/agitatorów z czasów Cromwella, w szczególności kwakierscy magnaci, właściciele ogromnych firm w Ameryce. Nie zabrakło dżentelmenów o nazwiskach francuskich i hiszpańskich, czyli, odpowiednio, hugenotów i amsterdamskich Żydów, którzy w ostatnim dziesięcioleciu zapuścili korzenie w Anglii. Znalazłoby się też paru wysokich rangą arystokratów – wśród nich książę Danii, mąż księżniczki Anny – ale ogólnie ważne persony stanowiły mniejszość, gdyby porównać majątki gości. Ci, którzy przybyli, należeli do „ludzi pokroju Boyle’a”, to znaczy, synów wielkich lordów, którym nie zależało na wielkości rozumianej w stary, feudalny sposób i którzy woleli albo kręcić się przy Towarzystwie Królewskim, albo żeglować po morzach i oceanach, trudniąc się handlem i odkrywaniem świata. „Oto świat, jaki stworzyliście”, powiedział White. W jakimś sensie obarczał Daniela winą za Wspaniałą Rewolucję, ale Daniel widział to zupełnie inaczej. Taki świat stworzył nie on, lecz Drake – świat, w którym władza i wpływy brały się z oszczędności, przedsiębiorczości i sprytu, nie zaś z racji urodzenia, a już na pewno nie były podyktowane prawem boskim. To był świat wigowski, i choć Drake’a odstręczałoby w wigach dosłownie wszystko, nie mógłby zaprzeczyć, że w pewnym sensie przyczynił się do powstania Juncto. Żaden z tych ludzi nie miał w gruncie rzeczy czasu na rozmowę z Danielem, toteż ich konwersacje wyglądały tak, jakby miały z góry narzucony czas trwania. Wszyscy jednak cieszyli się ze spotkania z nim, co dla człowieka obdarzonego specyficzną odmianą tchórzostwa było jak balsam na skołataną duszę. – Hrabio Marlborough, pozwoli pan, że będę panu towarzyszył w spacerze tą galerią... – Miło mi widzieć, że pański stan zdrowia na to pozwala. – Dziękuję, mój panie. Tej nocy, kiedy Jakub II uciekł z kraju, rozmawialiśmy w Tower. Martwiły cię, panie, zamiary i motywy alchemików. – Nie musi mi pan o tym przypominać, panie Waterhouse. Mam doskonałą pamięć. – Czy byłby pan łaskaw oświecić mnie, jakie zajmuje obecnie stanowisko w tej kwestii? – Przyznam, że o ile dawniej wydawały mi się tajemnicze i złowrogie, o tyle dziś postrzegam je jako dziwaczne i ekscentryczne. Tymczasem markiz Ravenscar nader stanowczo twierdzi, że jeden z członków bractwa ezoterycznego powinien pokierować naszą mennicą. Nie ukrywam, że wolałbym nie wiązać swojego majątku z tym nowym bankiem, a swoich losów z Juncto, skoro wymianą pieniędzy ma się zająć uczony o dość niejasnych przekonaniach, którego motywacja pozostaje dla mnie jedną wielką tajemnicą. – To się nie zmieni, mój panie. Gdyby jednak udało się sprawić, że jego interesy i twoje, panie, stałyby się zbieżne, gdybyście zgodzili się co do środków, choć niekoniecznie co do celu... Czy to by nie wystarczyło? – Takie uzgadnianie interesów to chleb powszedni każdego polityka i żołnierza. Czasowy kompromis jest możliwy, ale w końcu zawsze dochodzi do rozbieżności i katastrofy. – Słowa godne Janusa, mój panie. Pozwól, proszę, że na razie będę oglądał tylko jego uśmiechnięte oblicze. * * * – Lordzie Ravenscar, jutro udam się do Oates, aby przedstawić twoją propozycję panu Newtonowi. Chyba że wcześniej dasz mi znać, że zmieniłeś zdanie. – A czemu niby miałbym je zmienić? – Może wolałbyś bardziej przewidywalnego zarządcę mennicy, którym dałoby się łatwiej pokierować. – Zapewniam cię, że nie mam zielonego pojęcia, do czego pijesz, Danielu. – A ja cię zapewniam, że łżesz jak pies. Chorągiewkę – czy też, jak powiedziałeś, tasiemca – łatwo zrozumieć. Będzie kierował mennicą w zamian za pensję, dach nad głową, wpływy i prestiż. Powinieneś jednak zrozumieć, Rogerze, że Newtonowi nie zależy na żadnej z tych rzeczy. Owszem, stały dochód mu się przyda, jeśli jednak mam go tą ofertą zainteresować, muszę mieć coś więcej. A trzeba ci wiedzieć, że ma twardą, surową duszę purytanina z Lincolnshire i zwykłe podniety nic dla niego nie znaczą. Jeżeli się zgodzi, zrobi to w imię ideałów, dążąc do celu, który może się wam wydać niezrozumiały. Skoro zaś nie zrozumiecie, jaki cel mu przyświeca, nie będziecie mogli nim kierować ani na niego wpływać. – To mi zupełnie nie przeszkadza, Danielu. Zawsze będę mógł przecież wysłać list do ciebie do Bostonu i zapytać, o co mu właściwie chodzi. * * * – Pozwoli pan, że pomogę dźwigać te księgi, panie Halley? – Danielu! Co za miła niespodzianka! Dam sobie radę, dziękuję, a najbardziej pomożesz mi informacją, w którym z tych pokojów znajdę pana Pepysa. – Proszę za mną. Uczestniczy w spotkaniu jednej z wielu klik, odbywającym się w drugim skrzydle budynku. – W takim razie zaczekaj chwilę, a ja dam odpocząć rękom. – To księgi do jego kolekcji? – To pieniądze. – Widzę, że stronice są zapisane liczbami. Chodzą słuchy, panie Halley, że wynajął pan wszystkich rachmistrzów w kraju i zapędził ich do jakiejś strasznej pracy. Widzę, że plotki nie kłamią. – To zaledwie pierwsze owoce ich wysiłków. Na żądanie pana Pepysa sprowadziłem je tutaj, aby zaprezentować jako próbkę. – Dlaczego powiedział pan, że to pieniądze? Jak dla mnie, równie dobrze mogłyby to być tabele sinusów i cosinusów. – To tablice spisowe. Wyciąg, jeśli można tak powiedzieć, z rejestrów urodzeń i zgonów ze wszystkich angielskich parafii. Dzięki tym danym skarb państwa może się wzbogacić, sprzedając ludziom dożywotnie renty. Jeśli sprzeda ich dostatecznie dużo, to zgodnie ze statystyką osiągnie pewny zysk! – Chce pan powiedzieć, że skarb państwa postawi pieniądze na to, że jego klienci będą umierać? – To hazard pozbawiony ryzyka, doktorze Waterhouse. * * * – Szerokiej drogi do Oates. I do zobaczenia jutro, panie Locke. – Mashamowie serdecznie pana ugoszczą. A Newton... – Proszę nie zapominać, że znamy się od trzydziestu lat. – No tak. – ... – Mogę się jedynie domyślać, co pan knuje, panie Waterhouse. Nie ukrywam jednak, że będę niecierpliwie oczekiwał pańskiego przybycia. Kiedy się pan zjawi, kamień spadnie mi z serca. – Co panu tak ciąży, panie Locke? – Newton źle się miewa. – Jest chory z miłości? – To najmniejsze z jego zmartwień. – Nie wiem, ile warte jest lekarstwo, które przywiozę, ale niedługo przyjadę, panie Locke. * * * – Panie Waterhouse, mój plan dnia jest jak monolit: lity i bez skaz, nie licząc przerw na sikanie. Co pan na to? – Komu jak komu, panie Pepys, ale panu nie muszę tłumaczyć, że nic nie sprawia mi ostatnio takiej satysfakcji jak oddawanie moczu. A mogąc wysikać się razem z panem, połączę przyjemność z zaszczytem. – Porzućmy zatem towarzystwo ludzi tego niedoceniających, i udajmy się oddać mocz. Tylko we dwóch. – Gdyby zechciał pan skręcić za drzwiami w prawo, panie Pepys, zobaczy pan mur ogrodowy, który wcześniej oceniłem jako... – Nie musi pan nic więcej mówić, panie Waterhouse. To piękny mur: proporcjonalny, dyskretny, doskonały do naszego celu. – ... – Panie Waterhouse, proszę mi powiedzieć, czy kupuje pan spodnie od Turków? – Dobiegam pięćdziesiątki, mój panie, i mam prawo do odrobiny ekscentryczności. Oddawanie moczu sprawia mi przyjemność tak wielką, że nie zniósłbym utrudnień ze strony mojej garderoby. Zdążę wyjąć, co trzeba, zacząć i skończyć, podczas gdy pan będzie się wciąż zmagał z guzikami i zapinkami. – Bynajmniej, drogi panie. Jestem tuż za panem. – ... – Aż się człowiekowi chce śpiewać hymny, nieprawdaż? – Czasem to robię. – Słyszałem, że wybiera się pan jutro na spotkanie z Newtonem. Ciekaw jestem, czy zna już odpowiedź na moje pytanie o loterię. – To ma być kolejny sposób na zebranie pieniędzy? – Raczej na to, by niektórzy zwykli ludzie mogli się wzbogacić kosztem (znikomym) innych zwykłych ludzi. Oczywiście skarb państwa będzie czerpał z tego zysk. – Oczywiście. Wie pan co, panie Pepys? Kiedy zakładaliśmy Towarzystwo Królewskie, do głowy by mi nie przyszło, że znajdzie pan takie zastosowania dla wiedzy, której będzie źródłem. – Jest tylko jeden kłopot: loterią rządzi przypadek i nic z niej nie wyjdzie, jeżeli rachunki nie będą się zgadzać. Dlatego poprosiłem Newtona o konsultacje. – Nie ma nic złego w tym, że od razu mierzy pan wysoko. – Sęk w tym, że Newtona zaprząta chyba cała masa innych spraw, bo rzadko odpisuje na moje listy, a kiedy już mu się zdarza, zamiast dyskusji o prawdopodobieństwie znajduję w jego listach oskarżenia o konszachty z jezuitami, podpalenie jego laboratorium... – Chwileczkę. Wszyscy, z którymi miałem ostatnio okazję rozmawiać o Newtonie, okrężną drogą dają mi do zrozumienia, że postradał zmysły. – Zawsze uważałem, że to Hooke jest naszym dyżurnym wariatem, ale ostatnimi czasy Newton... – Wystarczy. Spróbuję sam dowiedzieć się prawdy. – Doskonale. A teraz na kolana, panie Waterhouse! – Słucham?! – Proszę się nie obawiać, zaraz do pana dołączę... Po prostu kolana mam starsze i wolniej mi się zginają, ale... auć!... uff... No, udało się. Pomódlmy się. – Zawsze się pan modli po sikaniu? – Tylko po tych najlepszych. Albo kiedy dzielę to doświadczenie z bratem w cierpieniu, tak jak teraz. Panie Boże wszechmogący, Samuel Pepys i Daniel Waterhouse, sługi Twoje pokorne, modlą się, abyś pobłogosławił i zachował w pokoju duszę świętej pamięci biskupa Chester, Johna Wilkinsa, który, mając dość oczyszczania w tej nerce, jaką jest nasz świat, dwadzieścia lat temu oddał się pod Twoją opiekę. Dziękujemy Ci i wychwalamy Cię za obdarzenie nas rozumem, który umożliwił opracowanie procedury litotomii i pozwolił nam, jakże niedoskonałym, przedłużyć naszą egzystencję i swobodnie oddawać mocz, kiedy zachodzi taka potrzeba. Niech strugi naszej uryny, mieniące się w blasku słońca i podążające paraboliczną trajektorią ku ziemi, będą tak samo oczywistym znakiem Twojej łaski, jak kostropate kamienie, które nosimy w kieszeniach, są przypomnieniem, że prochem jesteśmy i grzesznikami. Chce pan coś dodać, panie Waterhouse? – Tylko jedno: amen. – Amen. Szlag by to trafił! Spóźnię się na spotkanie z następnymi intrygantami! Z Bogiem, Danielu. * * * Albowiem płomień uczuć nigdy nie oświeca rozumu, lecz go oślepia. – Hobbes, Lewiatan O dziwo, pierwszym uczuciem ze strony Daniela było współczucie dla młodego Dominica Mashama. On sam również zdumiałby się niepomiernie tym, co w Oates robią John Locke, Nicolas Fatio de Duilliers i Isaac Newton, gdyby nie spędził czasów zarazy w Epsom – ponieważ prace laboratoryjne prowadzone przez trzech samotnych heretyków w posiadłości Mashamów do złudzenia przypominały wyczyny Wilkinsa i Hooke’a w gościnie u Johna Comstocka. Chociaż nie dało się ukryć, że tym razem rzecz cała prezentowała się o niebo bardziej cywilizowanie – nikt na przykład nie patroszył psów na terenie majątku lady Masham. Z perspektywy czasu Daniel miał wrażenie, że Epsom wyrosło samoczynnie z ziemi przesiąkniętej krwią i nawiezionej prochem strzelniczym, przesycone żywiołami ziemi i wody. Oates przypominało przy nim sprowadzoną z Francji doniczkową lilię. Powstało z ognia i powietrza, a służyło poszukiwaniu piątego elementu, kwintesencji, gwiezdnej materii, śladu Bożej obecności na Ziemi. Dominic oprowadził Daniela po okolicy. Słońce kładło się na białych tynkach barokowych zabudowań, jesienne róże nadal kwitły, sączące się przez otwarte okna świeże powietrze przenikało galerie i salony – i Daniel z łatwością zrozumiał, dlaczego młody człowiek, niezbyt obyty w świecie, mógł sobie wmówić, że kwintesencja naprawdę istnieje, ba, że znajduje się właśnie tutaj i wystarczy, że tacy geniusze jak ci trzej wyciągną ręce, a będą mogli czerpać ją pełnymi garściami. W przestronnej, jasnej bibliotece zastali Fatia w otoczeniu Biblii spisanych w najróżniejszych językach i alfabetach. Protogaea odbywała kwarantannę w kącie, Fatio zaś udawał usilnie, że nad czymś duma, i wcale nie zauważył pojawienia się Daniela. Prowokował w ten sposób gościa, by ten mu przerwał, bo wtedy mógłby jeszcze usilniej udawać, że wcale mu to nie przeszkadza. Daniel nie miał jednak ochoty na te gierki, gestem odprawił Mashama i sam wymknął się z pokoju. Fatia otaczała niezwykła aura delikatności – wydawał się kruchy i przerażony jak szklana figurka, którą ktoś postawił na skraju półki. Udali się do gabinetu, w którym bez wątpienia pracował Locke. Minęły cztery lata, odkąd opublikował Rozważania dotyczące rozumu ludzkiego, ale sądząc po burzy listów na biurku, czytelnicy nadal nie szczędzili mu zjadliwej krytyki i Locke szykował właśnie coś w rodzaju apologii do nowego wydania: „Poszukiwanie prawdy przy pomocy rozumu jest rodzajem polowania lub harców, gdzie sam pościg za zdobyczą stanowi wielką część przyjemności”3. Przeszklone drzwi prowadziły z pracowni wprost do małego ogrodu różanego. Wiatr powiał mocniej, pchnął uchylone skrzydło drzwi i otworzył je szerzej. W pokoju zrobiło się chłodniej, papiery Locke’a pofrunęły w powietrze. Zapachniało jesienią. Masham popędził wyłapywać latające kartki, co było o tyle zabawne, że od początku panował w nich nieopisany bałagan. Daniel uśmiechnął się i stanął przy drzwiach, schodząc Mashamowi z drogi. Po chwili wiatr zelżał i dało się słyszeć dobiegający z ogrodu głos Locke’a: spokojny, kojący i rozsądny, przerywany gwałtownymi sprzeciwami Isaaca Newtona. Wyszedł do ogrodu i trafił akurat na następny gwałtowny poryw wichury. Podmuchy unosiły w powietrze zbrązowiałe, zasuszone płatki tysięcy kwiatów róż, które jak poobijane jabłka zwieszały się wszędzie z altanek i krat. Płatki, wirując, opadały na ziemię i rozpierzchały się po okolicy. Isaac od razu go zauważył. Siedział na ogrodowym szezlongu z opartymi wysoko nogami i mimo koców, którymi był przykryty, drżał jak osika, chociaż wieczorny chłód jeszcze się nie zaczął. Wyglądał jak człowiek stojący nad grobem: twarz miał jeszcze bardziej ściągniętą niż zwykle, policzki zapadnięte i kompletnie pozbawione kolorów, tak jakby ktoś odessał mu całą krew i zastąpił ją rtęcią. – Dobrze się stało, Danielu, że nasz wspólny przyjaciel, pan Locke, zapowiedział twe przybycie. W przeciwnym razie mógłbym je źle zrozumieć. – Jak to, Isaacu? – Ostatnio często popadam w dziwny nastrój. Świat jest dla mnie łaskawy, kiedy siedzę sobie tutaj, w słonecznym ogrodzie, wśród przyjaciół. Ale kiedy nastaje noc, a dzieje się to z każdym dniem coraz wcześniej, mrok okrywa mój umysł i wszędzie wyrastają długie, złowrogie cienie, rzucane przez ludzi i przedmioty, które widziałem za dnia. Te cienie knują i spiskują przeciwko mnie. – Tylko szaleńcy z Bedlam nie snują własnych tajemnych planów. Każdy człowiek należy do jakiejś tajnej kliki. Ja na przykład jestem członkiem Towarzystwa Królewskiego. Nie twierdzę, że jestem niewinny, ale klika, którą reprezentuję, chce dla ciebie jak najlepiej. – Pozwól, że sam to ocenię. Skąd miałbyś wiedzieć, co jest dla mnie dobre, a co złe? – Gdybyś mógł spojrzeć na siebie moimi oczami, Isaacu, natychmiast zgodziłbyś się ze mną, że wiem na ten temat znacznie więcej od ciebie. Kiedy ostatnio spałeś? – Pięć ostatnich nocy przesiedziałem przy kominku. Pracuję. – Nad Wielkim Dziełem? – Znasz mnie niemal równie długo, jak ja znam sam siebie, Danielu. Po co strzępisz sobie język, wiedząc, że nie odpowiem wprost? Poza tym znasz przecież odpowiedź. Twoje pytanie 3 Cytaty z „Rozważań dotyczących rozumu ludzkiego” w przekładzie B.J. Gaweckiego (przyp. tłum.). jest więc po dwakroć zbędne. – Pięć nocy... Całkiem przypadkowo wybrałem niezły moment na wizytę. Gdybyś nie spał od tygodnia, może miałbym szansę ci dorównać. – W czym? Masham stanął za plecami Isaaca, chcąc coś powiedzieć, ale szybko go uciszono. Daniel odwrócił się w jego stronę i zobaczył Fatia, który przyszedł za nimi z biblioteki, teraz zaś, kiedy odkryto jego obecność, wyszedł do ogrodu. Poruszał się dziwnym, skośnym krokiem, jak przestraszony pies. Ukłonił się lekko Danielowi, ale nie spojrzał mu w oczy. – W czym? Na pewno nie w tym, co Fatio. Tę sprawę załatwiliśmy raz na zawsze w niedzielę Zielonych Świątek w sześćdziesiątym drugim. Chyba że źle cię wtedy zrozumiałem – zastrzegł się Daniel, ale kiedy Newton potakująco zmrużył przekrwione oczy, wiedział, że się nie myli. – I z pewnością nie w takim sensie jak Leibniz. Fatio prychnął lekceważąco. – Czytaliśmy list od pana Leibniza. To nic innego jak prostacki atak na moją teorię grawitacji! – Jeżeli Leibniz obali pańską teorię grawitacji, monsieur Fatio, będzie to znaczyć tylko tyle, że ma dość odwagi, by przelać na papier to, o czym Huygens, Halley, Hooke i Wren szepczą między sobą od czasów, gdy przedstawił ją pan Towarzystwu Królewskiemu. Pozwólcie, że na chwilę wczuję się w rolę Leibniza. Nie unoś się, Fatio, bez potrzeby; nie zniósłbym tego. Widzę tu trzy twarze: Fatia, który przed chwilą został zaatakowany i ma ochotę na ostrą ripostę; Newtona, który okazuje dziwne wahanie, jakby w duchu się ze mną zgadzał; i Locke’a, który chyba żałuje, że się tu zjawiłem i przeszkodziłem wam w tej małej naradzie. Ale co się stało, to się nie odstanie, a ja zamierzam wam jeszcze trochę poprzeszkadzać. Kiedy spoglądam wstecz na swoje życie, wydaje mi się, że mogłem osiągnąć więcej, gdybym mniej przejmował się tym, co ludzie o mnie pomyślą. Filozofia naturalna nie może się rozwijać, nie atakując starych teorii i nie podważając nowych, lecz błędnych. Jedno i drugie będzie się odbywało kosztem ich twórców. Zawsze byłem przeciętnym naturalistą nie dlatego, że jestem głupi, lecz dlatego, że jestem – w pewnym sensie – bojaźliwy. Dzisiaj choć raz spróbuję być odważny. Może dzięki temu stanę się lepszym naturalistą; prawie na pewno znienawidzicie mnie za to, zanim skończę, ale wtedy pierwszym statkiem udam się do Bostonu. Dlatego, zamiast bronić swojej teorii, Fatio, albo krytykować wizję Leibniza w jednym ze swoich nudnych wybuchów gniewu, stul dziób, z łaski swojej, i skoncentruj się na nienawiści do mojej osoby. I to właśnie miałem na myśli, Isaacu, mówiąc, że chcę ci dziś partnerować. Jeżeli znienawidzisz mnie, zanim odejdę, będzie to najlepszą miarą mojego sukcesu. – Brutalna metoda – stwierdził Isaac. Wstrząsały nim coraz gwałtowniejsze dreszcze. – Nie mogę jednak zaprzeczyć, że w mojej karierze spory natury naukowej zawsze szły w parze z silną wrogością osobistą. A że nie mam dziś ochoty na czułe słówka i łzawe pojednania... Śmiało, zaczynaj. Może lepiej zrozumiem cię jako wróg niż jako przyjaciel. – Gdy zobaczyłem cię tutaj, w deszczu spadających płatków, przypomniała mi się wiosna tysiąc sześćset sześćdziesiątego szóstego roku, kiedy przybyłem do Woolsthorpe i zastałem cię w powodzi kwiatów jabłoni. Pamiętasz tamten dzień? – Naturalnie. – Przyjechałem prosto z Epsom, gdzie z Hookiem i Wilkinsem regularnie prowadziliśmy podobne dyskusje. Łączył je wspólny temat, który można by ująć tak: „Życie: czym jest, a czym nie”. A teraz zjawiam się tutaj i zastaję cię pogrążonego w rozważaniach kwestii, którą streszczę tak: „Boskość: czym jest, a czym nie”. Dobrze to ubrałem w słowa? – Przy takim sformułowaniu łatwo o nieporozumienie – zauważył Locke. – Daj spokój, John – uciszył go Newton. – Danielowi nieporozumienia się nie zdarzają. – Dziękuję, Isaacu. Jeżeli to, co mówisz, jest prawdą, zawdzięczam to wyłącznie wieloletnim wędrówkom twoim krętym śladem, gdy badałeś tę złożoną materię. Nie było łatwo. W swoich pracach na polu filozofii często gęsto podpierałeś się Biblią; nigdy nie rozumiałem, dlaczego w naszych pokojach katalogi gwiazd leżały bezładnie przemieszane z hebrajskimi pismami, szkice nowych teleskopów walały się wśród okultystycznych traktatów o rtęci filozoficznej, et caetera. Ale z czasem dotarło do mnie, że niepotrzebnie komplikuję sprawę, że dla ciebie Objawienie świętego Jana, bełkot Hermesa Trismegistosa i Principia Mathematica to wszystko stronice wyrwane z jednej i tej samej olbrzymiej Księgi. – Jak to możliwe, Danielu, że rozumiesz to wszystko doskonale, a jednak nie chcesz do nas dołączyć? Zachowujesz się jak jakiś przyjaciel Galileusza, który patrzy w jego teleskop, widzi krążące po swoich orbitach księżyce Jowisza, ale zamiast uwierzyć własnym oczom, upiera się przy martwych poglądach papistów. – Od szesnastu lat bez przerwy zadaję sobie to pytanie. – Masz na myśli to, co się zdarzyło w siedemdziesiątym siódmym. – A co właściwie się wtedy wydarzyło? – zainteresował się Fatio. – Wszyscy chcieliby wiedzieć. – Leibniz drugi raz przyjechał do Anglii. Incognito przybył do Cambridge, specjalnie po to, by porozmawiać z Isaakiem. I taka rozmowa rzeczywiście się odbyła. Kiedy oni pływali sobie płaskodenną łódką po Camie, pogrążeni w dyskusji, ja znalazłem w naszych apartamentach dokumenty, z których wynikało, że Isaac zbliżył się do arianizmu, który uważałem za niewyobrażalną wręcz herezję. Spaliłem je, a wraz z nimi większość jego alchemicznych notatek i ksiąg; nie czyniłem rozróżnienia między alchemią i arianizmem. Do tej zbrodni przyznaję się dziś z własnej woli, wyrażam skruchę i proszę o przebaczenie. – Mówisz tak, jakbyśmy więcej mieli się nie zobaczyć! – wykrzyknął Newton. Oczy miał szkliste od łez. – Dawno już dostrzegłem twój żal, zrozumiałem, co się dzieje w twoim sercu, i wybaczyłem ci, Danielu. – Wiem o tym. – Spaliłeś głównie błahostki. Tutaj ich nie znajdziesz. Dziś jestem nieskończenie bliżej Wielkiego Magisterium. – Wiem, że rozebrałeś alchemię na czynniki pierwsze, następnie odbudowałeś ją od podstaw, a teraz opisujesz w księdze zatytułowanej Praxis, która będzie dla alchemii tym, czym Principia Mathematica dla fizyki. Może liczysz na to, że alchemia w połączeniu z nowym odczytaniem Pisma, którym zajmuje się Fatio, nową filozofią – dziełem Locke’a, oraz nową odmianą chrześcijaństwa opartą na ariańskich dogmatach, nad którą pracują twoi rozproszeni po całej Anglii uczniowie, przyniesie coś na kształt naukowej apokalipsy, w której cały wszechświat i wszelka historia zostaną oczyszczone jak woda destylowana. – Drwisz z nas, upraszczając sprawę w taki sposób. – Zatem wcale nie jest prosta, tak? Nie wydarzy się to wszystko w jednej chwili, w błysku światła? – Nie nam prorokować, jaką postać przybierze. – A jednak od pięciu dni nie śpisz, doglądając prac zbyt ważnych, by powierzyć je zwykłemu pomocnikowi. Masz ewidentne objawy zatrucia rtęcią. Nie chcesz przyznać, że chodzi o Wielkie Dzieło, ale co innego mogłoby wchodzić w grę? Nie umiem czytać ci w myślach, Isaacu, nie mogę również prosić, abyś wyjawił mi swoje sekrety, ale widzę, że poniosłeś klęskę. A jeśli twoja praca miała się łączyć z teorią grawitacji Fatia, ona również jest skazana na porażkę. – Nim zacznie pan wykpiwać naszą pracę, proszę nam łaskawie powiedzieć, w czym powiodło się Leibnizowi – odezwał się Fatio. – Jego praca różni się od waszej tym, że wcale nie musi wieńczyć jej sukces; wystarczy, że nie zakończy się fiaskiem. To zdrowszy sposób uprawiania nauki niż wasze „wszystko albo nic”. Kiedy się starzeję i widzę, jacy nowi ludzie trafiają do Towarzystwa Królewskiego, zaczynam rozumieć, że chociaż filozofia naturalna została zapoczątkowana w naszym pokoleniu, wcale nie musi wraz z nim umrzeć. I nie jestem w tym myśleniu osamotniony. – Daniel podniósł kartkę papieru zabraną z pracowni Locke’a i zaczął czytać na głos: – „Wielce pożyteczne jest dla żeglarza, jeśli wie, jak długa jest lina do sondowania, chociaż nie może nią mierzyć każdej głębokości oceanu. Dobrze, jeśli wie, że jego lina jest wystarczająco długa, by dosięgnąć dna w miejscach, gdzie koniecznie trzeba określić głębokość, żeby wyznaczyć kierunek zamierzonej podróży i zabezpieczyć statek przed osiadaniem na mieliznach, co dla żeglarza mogłoby być zgubne”. – Jakiż to zasmarkany dureń spłodził te nonsensy? – spytał Fatio. – Pan John Locke. Atrament jeszcze nie wysechł. – Z całą pewnością nie miał na myśli Isaaca Newtona! – zaperzył się Fatio, ale szybko opanował rozdrażnienie. – Chciał pan chyba powiedzieć „Isaaca i Fatia” – odparł Daniel. Newton i Fatio spojrzeli po sobie. Fatio zrobił czułą, przymilną minę. Musiał chyba być przyzwyczajony, że w odpowiedzi ogląda łagodną, kochającą twarz Newtona, ale tym razem było inaczej. Zamiast miłości, w spojrzeniu Newtona dominowała szczera ciekawość, jakby nagle zauważył u Fatia coś, co przez lata uchodziło jego uwagi. Daniel za Fatiem nie przepadał, ale wyraz twarzy Newtona odebrał mu resztki odwagi. – Chciałbym opowiedzieć ci o Robercie Hooke’u – oznajmił. Było to jedno z niewielu stwierdzeń mogących oderwać Newtona od drobiazgowych oględzin oblicza Nicolasa Fatio de Duilliers. Przeniósł wzrok na Daniela, który mówił dalej: – Przed przyjazdem do Woolsthorpe, asystowałem mu przy pewnym doświadczeniu. Ustawiliśmy wagę przy studni i zważyliśmy ten sam przedmiot najpierw na powierzchni ziemi, a potem w głębi studni, trzysta stóp niżej, chcąc się przekonać, czy będzie jakaś różnica. Trzeba ci wiedzieć, że Hooke podejrzewał, że siła ciążenia może być odwrotnie proporcjonalna do kwadratu odległości. Isaac dokonał szybkich obliczeń w pamięci. – Nie stwierdziliście żadnej mierzalnej różnicy – powiedział. – Zgadza się. Hooke był oczywiście rozczarowany. W drodze powrotnej obmyślił, jak ulepszyć eksperyment, ale nigdy już nie wprowadził zamiaru w czyn. Zmierzam do tego, że chociaż wiele prac w Epsom zakończyło się powodzeniem, ponieśliśmy klęskę właśnie w tym eksperymencie, naszym najambitniejszym zamierzeniu. Czy oznaczało to koniec filozofii naturalnej? Nie. Koniec kariery Hooke’a, Wilkinsa albo mojej? Bynajmniej. Zarówno filozofia, jak i nasze kariery naukowe rozkwitły, ja zaś nauczyłem się powątpiewać w apokaliptyczne interpretacje nauki i zachowań społeczeństwa. Chociaż nie od razu. Wyobrażałem sobie, na przykład, że Wspaniała Rewolucja wszystko zmieni, dziś natomiast rozumiem, że Kawalerów i Krągłogłowych zastąpili torysi i wigowie, a sam konflikt trwa w najlepsze. – Czy dobrze rozumiem, że zamierzasz przeprowadzić analogię między niepowodzeniem Hooke’a i perspektywami naszej współpracy? – spytał z wymuszonym uśmiechem Fatio. – Myślałem, że jesteś tylko narzędziem w rękach Leibniza. To przynajmniej godny przeciwnik! Spóźnił się wprawdzie z rachunkiem różniczkowym, my z Isaakiem byliśmy pierwsi, ale przynajmniej wie, co to jest! A Hooke? To umazany sadzą i krwią empirysta, nic ponadto! – Jestem narzędziem w rękach Isaaca Newtona, z którym przyjaźnię się od trzydziestu lat. Boję się o niego, gdyż widzę, że ma fałszywe wyobrażenie o istocie filozofii naturalnej i o własnej osobie. Przewyższa nas wszystkich tak ogromnie, że wmówił sobie, że na jego barkach spoczywa brzemię jakiegoś milenijnego przeznaczenia; wydaje mu się, że albo doprowadzi filozofię naturalną do punktu omega, albo jego życie pójdzie na marne. A schlebiający mu wielbiciele utwierdzają go w tym przekonaniu. – Chcesz go odzyskać! Chcesz, aby cofnął decyzję, którą podjął w Zielone Świątki w sześćdziesiątym drugim! – Wcale nie. Chcę, żeby podjął tę decyzję ponownie, tym razem w odniesieniu do ciebie, Fatio. Ode mnie odsunął się w sześćdziesiątym drugim. Od Leibniza w siedemdziesiątym siódmym. Dziś mamy rok dziewięćdziesiąty trzeci i padło na ciebie. – Wiem wszystko o tym, co się wtedy wydarzyło; Isaac mi powiedział. Ale z nami jest inaczej. Łączy nas prawdziwe i trwałe uczucie. – To wszystko prawda, Nicolasie – wtrącił Isaac. – Ale nie zrozumiałeś, że Daniel zmierza w gruncie rzeczy do czegoś zupełnie innego. – A co ciekawego może mieć do powiedzenia pan Waterhouse? Jest tylko sekretarzem. Protokolantem. – Nie życzę sobie, żebyś dalej obrażał Daniela. Wyświadcza nam przysługę, troszcząc się o naszą przyszłość. My w ogóle o niej nie pomyśleliśmy, tak byliśmy w sobie zadufani. Poza tym ma rację. Ponieśliśmy klęskę. Mieliśmy za krótką linę do sondowania, by pomierzyć głębie, na które się zapuściliśmy. Musimy zacząć od nowa. Potrzebujemy czasu, pieniędzy i spokoju. – Isaacu... Dwa, może trzy lata temu, zanim poświęciłeś się bez reszty Wielkiemu Dziełu, które właśnie zostało ukończone, wypytywałeś Pepysa, Rogera Comstocka i innych o stanowisko w Londynie. Od tamtej pory Kolegium Trójcy Świętej podupadło i nie możesz liczyć na regularne wynagrodzenie z jego strony. Przybyłem tu, aby oddać ci mennicę. Isaac Newton rozważał tę ofertę w długiej, rozmodlonej ciszy. – W innych okolicznościach pozycja ta byłaby zgoła nieinteresująca – powiedział w końcu. – Ale Comstock dał mi do zrozumienia, że szykuje się wielka wymiana pieniędzy. – To właśnie ona może stać się twoim Wielkim Dziełem. Bynajmniej nie żartuję. Może to jedyny sposób na odzyskanie rtęci filozoficznej? – Dlaczego tak mówisz? – Hooke nie znalazł prawa ciężkości w studni, ponieważ było zbyt wątłe, by jego przyrządy mogły je zarejestrować. Może z podobnych powodów tobie nie udało się wyekstrahować rtęci filozoficznej ze złota? – Sugerujesz, że zastosowałem wprawdzie właściwe metody, lecz próbka, którą badałem, była zbyt uboga w rtęć. Obalę tę hipotezę, przypominając ci, że stosowałem metody starożytnych, a oni, jeśli się nie mylę, dopięli swego. – Król Salomon też? – Wiesz nie gorzej ode mnie, że uważa się go za ojca alchemii. – Jeżeli Salomon posiadł wiedzę o Wielkim Magisterium, zapewne jej użył. Miał legendarny skarb. Musiał zgromadzić chyba z połowę światowych zasobów złota i wydobyć z nich rtęć filozoficzną. – Wielu adeptów Sztuki przypuszcza, że tak się właśnie stało. – A zatem zwykłe złoto, takie jak to, którego użyłeś w swoim Wielkim Dziele, zostało zubożone o kwintesencję. A złoto Salomona się w nią wzbogaciło. – To również powszechne założenie. – Podobno wicekról Meksyku znalazł złoto króla Salomona, ale stracił je na rzecz króla wagabundów, który uciekł z nim do Indii. Złoto Salomona uległo rozproszeniu i zmieszało się ze zwykłym kruszcem, krążącym po całym świecie pod postacią pieniędzy. – Tak słyszałem. – W takim razie jedynym sposobem na odzyskanie roztrwonionego przez króla wagabundów skarbu byłby podbój całego Orientu i zagarnięcie wszystkich jego skarbów na drodze bezwzględnej konfiskaty. Chyba że ktoś zdołałby, za sprawą jakiegoś magicznego zaklęcia, sprowadzić całe złoto świata do Londynu i przetopić je w tyglach Tower. Fatio wystąpił naprzód, zasłaniając Danielowi Isaaca. – No i proszę, ledwie zaczęła się rozmowa o interesach, od razu przedstawiłeś rozsądną i ciekawą propozycję. Wyjaśnij tylko, z łaski swojej, co wcześniej miałeś na myśli. – Ja to wyjaśnię, Nicolasie – odezwał się Isaac. – Daniel i tak wszystko już nam wyłuszczył; lepszego wytłumaczenia naprawdę nie mamy prawa wymagać. Nie powiedział tego wprost, ale twoja teoria grawitacji nie ma za grosz sensu i osłabiła moją pozycję w rywalizacji z Leibnizem. Miał też zapewne na myśli twoje twierdzenie, że jesteś współodkrywcą rachunku różniczkowego, które to twierdzenie jest kompletnie nieprawdziwe. Może czynił również aluzję do twoich pretensji do bycia doktorem medycyny i marzeń o wyleczeniu tysięcy chorych nowym lekarstwem, oraz do twojej oryginalnej interpretacji Biblii i czerpanych z niej najdziwniejszych proroctw. – Przecież nic o nich nie wie! – Ale ja wiem, Fatio. – Co ty wygadujesz? Doprawdy, łatwiej zrozumieć Biblię niż ciebie. – Wprost przeciwnie. Mam wrażenie, że jestem przezroczysty, skoro Daniel i Bóg wie ilu innych ludzi przejrzeli mnie na wylot. – Niezbyt wielu – mruknął Daniel. – Na razie. – Uczucie, jakim cię darzę, drogi Fatio, przyćmiło we mnie zdolność trzeźwej oceny sytuacji. Nie powinienem był pokładać tak wielkiego zaufania w twoich wysiłkach; to przez jego nadmiar zabrnąłem w ślepą uliczkę, straciłem czas, podupadłem na zdrowiu. I dziękuję ci, Danielu, że powiedziałeś mi o tym bez ogródek. Pan, panie Locke, usiłował w łagodny sposób sprowadzić na mnie to samo olśnienie. Przepraszam, że pana nie doceniłem i zarzucałem panu spiskowanie przeciw mnie. Nicolasie? Jedź ze mną do Londynu. Zamieszkamy razem, ja będę kontynuował Wielkie Dzieło, a ty będziesz moim towarzyszem życia. – Chcę być dla ciebie równorzędnym partnerem, nikim innym. – To niemożliwe. Tylko Leibniz... – W takim razie idź się kochać z Leibnizem! – wykrzyknął Fatio. Przez chwilę stał jak skamieniały, jakby nie wierzył, że naprawdę to powiedział. Daniel przypuszczał, że czeka, aż Newton cofnie swoje słowa, ale Isaac Newton od dawna już nie był zdolny do zmiany zdania. Fatiowi pozostało tylko jedno: ucieczka. Kiedy zniknął im z oczu, Daniel usłyszał dobiegające nie wiedzieć skąd szlochanie i jęki. Domyślał się, że to Fatio daje upust rozpaczy, ale niepokojące dźwięki szybko przybierały na sile. Zaczynał się już obawiać, że za chwilę Fatio rzuci się na niego ze szpadą w ręce, gdy ostry ton Locke’a przywrócił go do rzeczywistości: – Danielu! Locke stał nad Newtonem, całkowicie go zasłaniając. Dawniej był lekarzem i wyglądało na to, że znów wczuwa się w tę rolę – jedną ręką odrzucał otulającą Newtona stertę koców, drugą sięgał mu do szyi, by zmierzyć puls. Daniel doskoczył do niego, pełen obaw, że Newton dostał wylewu albo ataku apopleksji, ale ten odtrącił dłoń Locke’a, krzycząc: – Mordercy! Mordercy! Locke cofnął się o krok. Daniel podszedł z drugiej strony do Isaaca, który młócił bezładnie wszystkimi czterema kończynami, jakby się topił w powietrzu; miało się wręcz wrażenie, że na ułamek sekundy uniósł się z szezlongu – w każdym razie spadł ciężko na kamienny bruk, kwiknął i zesztywniał, drżąc jak trącony palcem napięty katgut. Daniel przyklęknął przy nim i oparł mu dłoń na ramieniu. Nie wyczuł tam wiele mięśni, ale ta resztka, która uchowała się na kościach, była twarda i rozwibrowana. Newton szarpnął się, jakby Daniel dotknął go rozpalonym żelazem; przeturlał się w bok i uderzył piersią w nogę szezlongu. Natychmiast skulił się do pozycji płodowej, okręcając się wokół mebla jak berbeć, który chwyta się rozpaczliwie maminej nogi, nie chcąc rozstać się z matką. – Mordercy! – powtarzał coraz ciszej, jakby przez sen. – Mordercy! – Największy umysł świata jest obłąkany. Boże, zlituj się – przemówił Locke zza dłoni, w których zamknął twarz jak książkę w okładkach. Daniel usiadł po turecku obok Isaaca. – Panie Locke, proszę kazać służbie przynieść mi filiżankę kawy. Zrobię coś, czego nie robiłem od trzydziestu lat: przesiedzę całą noc przy Isaacu, martwiąc się o niego. – Zrobił pan to, co było konieczne. Nie mam do pana pretensji, ale obawiam się, że on już nigdy nie będzie taki jak przedtem. – To prawda. Będzie po prostu najlepszym naturalistą w dziejach ludzkości. Lepsze to niż być fałszywym mesjaszem, ale wiele lat zajmie mu oswojenie się z tą nową rolą. Kiedy dojdzie do siebie, ja będę już w Bostonie. Poza jego zasięgiem. Bonaventure Rossignol do Elizy Marzec 1694 Moja Pani, modlę się, by ten list zastał Panią w Hamburgu, chociaż mam obawy, że może Pani nie dogonić. Jestem w końcu tylko żyjącym na ziemi śmiertelnikiem, który usiłuje przekazać wiadomość bogini szybującej pod niebem w skrzydlatym rydwanie. Zastanawiałem się ostatnio: czy zdajesz sobie, Pani, sprawę z tego, jak bardzo podupadł francuski handel? Skrzywisz się pewnie na takie pytanie, gdyż cały czas handlem się zajmujesz. Nam, śmiertelnym, zda się, że unosisz się w powietrzu otoczona złocistym nimbem dobrobytu, a towarzystwo, w jakim się obracasz, dodatkowo potęguje to złudzenie. Poza tym jedyni ludzie we Francji, którym nie doskwiera głód i brak pieniądza, to Twoi przyjaciele: Jean Bart i Samuel Bernard. Bernard dlatego, że zajął St.-Malo, przegnał z portu niedobitki Compagnie du Nord i zwodował własną flotę, a Bart dzięki temu, że kiedy marynarce wojennej skończyły się fundusze, została wyprzedana prywatnym inwestorom. Jak świadczy o naszym handlu fakt, że najlepszą inwestycją we Francji jest bukanierska flota żerująca na statkach handlowych innych krajów? Nie mam cienia wątpliwości, że kapitan Bart odstawił Cię, Pani, bezpiecznie i wygodnie do Hamburga. Któraż bowiem europejska marynarka mogłaby stawić czoło flocie tak hojnie finansowanej, tak zasobnej w nadbałtyckie drewno i tak doskonale dowodzonej? (Mam tylko nadzieję, że kapitan Bart wkrótce wróci, gdyż Anglicy zaczęli właśnie ostrzeliwać Dieppe). Martwię się jednak, że poczta na drodze z Paryża do Hamburga zawiedzie, wszystko bowiem na tym świecie ulega zepsuciu. Wiosenny zefirek, zamiast pachnieć świeżo wzruszoną ziemią i dzikim kwieciem, niesie woń gnijącego mięsa, unoszącą się znad trucheł zwierząt domowych, które zimą padły z głodu. Ryż – tak, ryż! – trafia z Aleksandrii do Marsylii, ale ludzie nie mają go za co kupować, gdyż źródła naszej gotówki całkiem wyschły. Dowódcy francuskiej armii snują się ponuro po Wersalu, żałując, że zawczasu nie zaciągnęli się do floty. W tym roku, pozbawieni nie tylko gotówki, ale nawet kredytu, w ogóle nie walczą i mogą tylko kulić się w murach twierdz, padać jak muchy od chorób i odpierać angielskie szturmy, które nastąpią, jeśli tylko Anglia uzbiera choć ze dwa pensy do kupy. W każdym razie, bardzo Cię proszę, Pani, daj mi znać, kiedy otrzymasz ten list, i powiadom mnie o dalszej swojej marszrucie. Wiem, że ucieszą Cię nowiny z listów, które wymieniają między sobą Vrej Esphahnian z rodziną. Zaszyfrowanie raportu musi trochę potrwać, ale jeśli wierzyć kolekcji map mojego ojca, od celu podróży dzieli Cię trzysta mil krętej Łaby i będziesz miała aż nadto czasu na jego odszyfrowanie. Może uda mi się go przesłać w taki sposób, żeby zastał Twój statek w Hitzaker, Schnackenburgu, Fischbeck czy innej z wiosek o dźwięcznych nazwach, które – wedle ojcowskich map – wkrótce będą cieszyć się widokiem pięknej księżnej d’Arcachon i jej maleńkiej córeczki Adelajdy. Bon. Ross. Eliza do Rossignola Marzec 1694 Bon-bon, list Twój odebrałam w Hamburgu, gdzie szukamy odpowiedniego kapitana i kupujemy zapasy na rejs w górę rzeki. Jakże ponury i rozżalony musiałeś być, przelewając te słowa na papier! Mam jednak kilka uwag: – Adelajda nie jest już maleńkim dzieckiem, lecz czternastomiesięcznym berbeciem. Śmiga po całym pokładzie, ścigana przez zastępy przygarbionych, kołyszących się kaczkowato niań, które umierają ze strachu na myśl o tym, że mogłaby wypaść za burtę. – Hitzaker to ponoć prześliczne miejsce. Przykro mi, że jego nazwa Ci się nie podoba. – Doskonale zdaję sobie sprawę z żałosnej kondycji naszego handlu. Jak Ci się wydaje, kto zaaranżował dostawy ryżu z Egiptu? Czy naprawdę uważasz, że to źle, że w tym roku nie szykują się żadne walne bitwy? Zapomniałeś, że mój syn, Lucien, zachorował i zmarł tej zimy? Gdzie podziała się moja złota aureola szczęścia, kiedy anioł śmierci przyszedł po niego do St.-Malo? Doprawdy, zapominasz się. Ale wybaczam Ci. Ponury ton Twojego listu niesie użyteczną informację o nastrojach panujących wśród ważnych ludzi w Paryżu i Wersalu. Może Cię pocieszę, kiedy powiem, że zamęt, którego jesteś świadkiem, to przedśmiertne podrygi starego systemu – to tak jak z człowiekiem: czasem zdarza się, że serce przestaje bić, lecz członki jeszcze przez pewien czas drgają. Anglicy, nacja niewielka i bałaganiarska, zrozumieli to kilka lat wcześniej, ucząc się od Francuzów – a może ich przeceniam? Nie zrozumieli zatem, tylko przeczuli. W okresie zarazy i Wielkiego Pożaru poziom rtęci w Anglii wyraźnie się podniósł i spowodował pojawienie się większej niż zwykle liczby bystrych ludzi. Niektórzy z nich, na przykład Newton, żyją w takim napięciu, że z trudem dźwigają brzemię tego świata. Kiedyś byli już u władzy, lecz nie wiedzieli, co z nią zrobić, i ją stracili. Na wygnaniu utworzyli Juncto, które po ostatnich wyborach zdominowało rząd. Zadania, jakie planuje na ten rok – Bank of England, wymiana pieniędzy, et caetera – to początki nowego ładu, który zastąpi stary, już martwy lub właśnie dogorywający. Francja, pozbawiona Juncto, mająca za to w organizmie więcej ołowiu i mniej żywego srebra, została w tyle, ale i tu działają dokładnie te same siły. Weźmy na przykład taki Lyon. Kiedy w kwietniu 1692 Lothar von Hacklheber przybył do Lyonu i przyjął od monsieur Castana pół miliona livres tournoises we francuskich obligacjach państwowych, w zamian za srebro, które miał dostarczyć do Londynu, nikt się nad tą transakcją nie rozwodził. Gdybyś poszedł wtedy do któregoś ze szwajcarskich lub niemieckich bankierów i oznajmił: „To ostatnia taka pożyczka w dziejach Lyonu. Pieniądze nie zostaną zwrócone”, wzięliby Cię za wariata. Tymczasem przez cały rok Castan zwlekał, obiecywał wypłatę odsetek i szukał innego rozwiązania. Jesienne kiepskie żniwa wykluczyły możliwość zwrotu pożyczki. Długie szeregi galeriéns (najczęściej Bogu ducha winnych paryżan, których przyłapano na okradaniu piekarń), ciągnące przez Lyon w drodze do Marsylii, pozwalały spojrzeć z właściwej perspektywy na „męki” Lothara. Ubiegłoroczna wielka operacja wojskowa pochłonęła wszystkie rezerwy skarbu państwa. Francuskie wiktorie pod Heidelbergiem, na morzu, pod Landen i w Piemoncie, choć kosztowne, pozwalały Lotharowi łudzić się, że odzyska pieniądze, ale ta nadzieja musiała umrzeć zimą, podobnie jak wielu ludzi i mnóstwo zwierząt. Lyońscy bankierzy postrzegają dziś tamtą pożyczkę z 1692 jako punkt zwrotny, koniec epoki. Moi korespondenci twierdzą, że dziś w Lyonie domy sprzedaje się za bezcen, ponieważ Szwajcarzy i Niemcy ograniczają straty, pakują kufry i na wyścigi się wyprowadzają. Pewnego dnia we Francji pojawi się odpowiednik Bank of England, ale do tego czasu jej finansom grozi permanentny stan zamętu. To wszystko sprawiło, że postanowiłam wylądować w Lipsku. Jeśli jednak chcę jak najlepiej rozstawić figury na szachownicy, gdzie będę miała Lothara za przeciwnika, muszę być na bieżąco informowana o poczynaniach Esphahnianów i ojca Édouarda de Gex. Wiem, że de Gex nie daje Ci spokoju, zadręczając pytaniami o Vreja i jego losy w Hindustanie. Na razie nadal szukamy środka transportu. W każdym kraju jest tyle odmian łodzi i statków, ile psich ras. W czeskich lasach otaczających źródliska Wełtawy ludzie budują barki z drewna dębowego i spławiają je wodą do Pragi, gdzie są wykańczane. Barkami transportuje się węgiel ze Śląska do Magdeburga i Hamburga, i sprzedaje się je miejscowym przewoźnikom, którzy przerabiają je dla własnych celów. I dlatego nawet jeśli wszystkie barki wyglądają tak samo na początku swojej drogi, w Czechach, gdzie Łaba pod postacią deszczu ścieka po sosnowych igłach, to kiedy oglądam je w Hamburgu, gdzie Łaba ma milę szerokości, różnią się między sobą nie mniej od swoich właścicieli. Właścicielom zaś myśl o tym, że mieliby przewieźć księżniczkę z córką i służbą trzysta mil w górę rzeki, zwyczajnie nie mieści się w głowach – zwykle nie pływają dalej niż dzień czy dwa od Hamburga. Na szczęście co odważniejsi z nich zaczynają się z wolna oswajać z tą myślą; spodziewam się, że wkrótce dojdziemy z którymś do porozumienia i ruszymy w drogę. Wiosenne roztopy pchną masy wody pod kil naszej Zille (bo tak się te barki tu nazywa), dzięki czemu nie musimy się martwić mieliznami. Z tego samego powodu jednak żegluga pod prąd wezbranej rzeki stanie się możliwa tylko w najbardziej wietrzne dni, toteż będziemy się poruszać z szybkością ciągnącego nas wzdłuż brzegu zaprzęgu wołów – średnio po dziesięć mil dziennie. Wiedząc to i dysponując ojcowskimi mapami, możesz zaprząc do pracy swój ścisły umysł i zgadywać, dokąd wysłać odpowiedź. Ja stawiam na Magdeburg, a gdybyś zbytnio się ociągał – na Wittenbergę. Eliza Eliza do Pontchartraina Marzec 1694 Monsieur, taki erudyta jak Pan, uczony i arystokrata zarazem, z pewnością zdaje sobie sprawę, że z urzędem contrôleura-général wiążą się pewne dodatkowe przywileje. Jeżeli zwleka Pan z ich wykorzystaniem, nie robi Pan tego z niewiedzy, lecz dlatego, że Pańską uwagę bez reszty zaprząta chęć służenia Najbardziej Chrześcijańskiemu z Królów. Dawno to zauważyłam, lecz nigdy o tym nie wspominałam, ponieważ nie ulegało wątpliwości, że jest Pan swoim stanowiskiem usatysfakcjonowany. Tymczasem listy, jakie ostatnio otrzymuję od moich francuskich przyjaciół, utrzymane są w tak ponurej tonacji, że aż zaczęłam się zastanawiać, czy leżąc ciemną nocą w łożu, nie żałuje Pan czasem, że nie zabiegał bardziej otwarcie o swoje interesy w tym wczesnym okresie własnej kadencji, kiedy cały świat zazdrościł Francji dobrobytu i honorował jej kredyt na równi ze złotem. Nie wybaczyłabym sobie, gdybym nie poinformowała Pana o pewnej nadarzającej się okazji. Jak Panu wiadomo, monsieur, od czasów starożytnych Francja bywała dłużnikiem najróżniejszych kredytodawców. Do obowiązków contrôleura-général należy rozliczanie państwa z takich zobowiązań poprzez przydzielanie im źródeł zysku. Gdyby na przykład Francja była winna tyle i tyle livres signore Fiorentinowi, contrôleur-général mógłby wezwać do siebie jakiegoś francuskiego hrabiego i powiedzieć mu tak: „Kiedy w tym roku zbierze pan podatki ze swoich ziem, proszę przekazać je signore Fiorentinowi, u którego państwo zaciągnęło dług”. Na skutek takiego postępowania długi skarbu państwa mają różną wartość. Powiedzmy, że hrabia z powyższego przykładu jest honnete, ma urodzajne ziemie, a pogoda mu sprzyja. Wówczas wierzytelność signore Fiorentina zostanie spłacona szybko i w całości. Tymczasem inny wierzyciel, którego należność miałaby zostać uregulowana z mniej solidnego źródła zysku, może nie doczekać się spłaty. Ta właśnie zmienność fortuny sprawia, że posada contrôleura-général jest tak absorbująca, ale i intratna. Nie ma bowiem przeszkód – prawnych ani zwyczajowych – które uniemożliwiałyby mu skupowanie złych wierzytelności, a następnie przydzielanie im bezpiecznych źródeł spłaty, co gwałtownie powiększa ich wartość. Jest to dodatkowa korzyść płynąca z funkcji contrôleura-général i nikt nie zakwestionowałby Pańskiego prawa do niej. Tak się składa, że od kilku lat skupuję złe wierzytelności drobnych arystokratów, którzy spełnili swój obowiązek wobec króla, gdy wybuchła najnowsza wojna. Łączna liczba takich transakcji idzie już w setki. Łączna suma kapitału, bez odsetek, przekracza pół miliona livres, ja zaś skupiłam wierzytelności za niespełna czwartą część tej kwoty. Prześlę je teraz Panu, monsieur, za cenę, jaką sama wyłożyłam, z pięcioprocentowym soupçon. Jeżeli – czego się spodziewam – brakuje Panu gotówki na taką transakcję, wystarczy mi Pańskie słowo arystokraty; poczekam z upominaniem się o należność do czasu, gdy skojarzy Pan wszystkie te wierzytelności ze stosownymi źródłami dochodu. Powinien móc Pan załatwić sprawę w ten sposób, że każda z pożyczek zostanie spłacona w całości, a wtedy uzyska Pan – przynajmniej w teorii – sumę czterokrotnie wyższą od tej, którą będzie mi winien. Nie oczekuję i nie pragnę wdzięczności z Pańskiej strony. Chcę – jak zwykle – być tylko Pana pokorną sługą. Eliza, księżna d’Arcachon Rossignol do Elizy Kwiecień 1694 Moja Pani, tym razem mam nadzieję, że zastanę Panią na solidnej Zille, z porządnym kapitanem, w połowie drogi w górę Łaby. Proszę mi wybaczyć pozbawione umiarkowania stwierdzenia z poprzedniego listu. Sytuacja w tylu miejscach jednocześnie zrobiła się nagle tak dziwaczna, że zupełnie nie wiem co o niej myśleć. Podobno połowa Londynu – ta lepsza – opustoszała. Z braku srebra ważne persony nie mają jak przekazywać dochodów z podmiejskich posiadłości do stolicy. Nie pozostało im więc nic innego, jak zabić deskami drzwi i okna domów w mieście i przenieść się na wieś, gdzie funkcjonuje handel wymienny. To chyba najgorszy możliwy moment dla wigów na przejęcie władzy i oddanie skarbu państwa pod opiekę markiza Ravenscar. Może jednak on, podobnie jak Ty, Pani, dostrzega okazję tam, gdzie inni widzą tylko zamęt, i postanowił teraz właśnie tę okazję wykorzystać. Ale do rzeczy. Pytałaś, Pani, o Esphahnianów – powiem więc, co wiem. Pamiętasz zapewne, że po tym, jak 14 października 1690 roku Twój teść pojawił się na swoim przyjęciu urodzinowym tylko częściowo, w postaci swojej głowy, przez kilka lat nie mieliśmy żadnych nowin o Ormianach. Vrej Esphahnian w jakiś przemyślny sposób przysłał list z Egiptu na krótko przed śmiercią diuka d’Arcachon, potem zaś, po upływie kilku miesięcy, wysłał z Mokki krótką wiadomość, w której prosił rodzinę, by nie odpisywała, nie jest bowiem w stanie określić, dokąd zaprowadzą go prądy morza handlu. Ja przez ten czas nie próżnowałem. Wiedziałem, że Esphahnianowie posługują się w listach jakąś formą steganografii, ale nie potrafiłem przeniknąć jej sekretu. Rodzina żyła w Paryżu rozproszona po ruderach, suterenach i więzieniach. Nająłem złodziei, którym kazałem przeszukać rzeczy Esphahnianów, i w końcu trafiły do moich rąk listy wysyłane przez Vreja z Hiszpanii i Berberii po roku 1685. Na marginesach i w interliniach odkryłem zapiski poczynione cynobrowym atramentem, najwidoczniej sympatycznym, który dzięki jakiejś znanej tylko Esphahnianom sztuczce stawał się widzialny. Odczytawszy je, nieco lepiej poznałem dzieje Vreja. W pierwszych miesiącach 1685 roku wysłano go do Hiszpanii, żeby zajął się tworzeniem rodzinnej placówki handlowej. Tam trafił wprawdzie do berberyjskiej niewoli, ale jego właściciel szybko zorientował się, że chłopak ma dryg nie tylko do wiosłowania, i zapędził go do pracy w porcie nieopodal Maroka, skąd Vrej mógł swobodnie korespondować z rodziną. Dowiedział się od niej o tragedii, jaka spotkała paryskich Esphahnianów po tym, jak nieopatrznie wynajęli pokój na pięterku Jackowi Shaftoe. Zostali już wprawdzie zwolnieni z Bastylii, ale jeden z nich zmarł był w więzieniu, a rodzinny interes padł. Dlatego też w następnych latach regularnie zwiedzali więzienia dla dłużników. W 1688 właściciel sprzedał Vreja do Algieru, gdzie ten zaprzyjaźnił się z innym piśmiennym niewolnikiem, niezwykle bystrym Żydem. Odbywszy z nim sporo rozmów, dowiedział się przypadkiem, że Jack Shaftoe żyje, jest galernikiem i również przebywa w Algierze. Zimą, na przełomie 1688 i 1689 roku, Vrej poinformował o tym fakcie swoich paryskich krewnych i zaproponował, że albo odszuka Jacka i osobiście poderżnie mu gardło, albo wynajmie kogoś, kto się tym zajmie – oczywiście chodziło o zemstę. Nie mam, rzecz jasna, kopii pisma, które otrzymał w odpowiedzi, ale z następnego listu Vreja można bez trudu się domyślić jego treści. W Paryżu zwyciężyło doświadczenie i zdrowy rozsądek. Jacka Shaftoe uznano za człowieka niespełna rozumu, obłąkanego, który nie odpowiada za swoje czyny (Vrej podaje to w wątpliwość i podejrzewa, że Jack udaje); zabicie go nie przyniosłoby rodzinie żadnych korzyści – materialnych ani duchowych. Paryscy Esphahnianowie zasugerowali natomiast Vrejowi, żeby spróbował jakoś wykorzystać znajomość z Żydem. Domyślasz się zapewne, moja Pani, że ów Żyd, Vrej, Jack i paru innych galerników stworzyli korpus piratów, który wielu ludziom napsuł potem krwi. Wszystkie te fakty były mi znane już pod koniec roku pańskiego 1690. Wiedział o nich również ojciec Édouard de Gex, ponieważ, jak Pani wiadomo, ogromnie się w tę sprawę zaangażował. Przeglądał wszystkie książki o alchemii w poszukiwaniu tajemnicy cynobrowego atramentu sympatycznego – jak się go wytwarza i jakie pary czy wywar są niezbędne, aby niewidoczne litery objawiły się na papierze. Współpracując ze swoją cousine księżną d’Oyonnax sprawił, że Esphahnianowie zrobili karierę wśród wersalskich smakoszy kawy. W efekcie sprowadzili się do Wersalu i otworzyli tę kawiarnię przy rue de l’Orangerie, w której Ty i ja, Pani, przeprowadziliśmy wiele odkrywczych rozmów. De Gex osiągnął w ten sposób pożądany efekt: wszyscy Esphahnianowie zebrali się w jednym miejscu, pod jednym dachem, i wreszcie można ich było bez trudu szpiegować. Kiedy przychodził do nich list na przykład z dalekiej Mokki, ja i de Gex pierwsi się o tym dowiadywaliśmy; kiedy któryś z nich potrzebował czegoś z apteki, z konieczności korzystał z usług bractwa ezoterycznego, którego członków de Gex doskonale zna. Dzięki temu w połowie 1692 roku wiedzieliśmy już wszystko o cynobrowym atramencie – znaliśmy jego skład i umieliśmy odczytywać skreślone nim słowa. Znaliśmy również trasę podróży Vreja po Morzu Czerwonym i Zatoce Perskiej. Jedyną osobą, która o niczym nie miała najmniejszego pojęcia, był sam Vrej – ze względu na jego nieprzewidywalne manewry, krewniacy nie pisali do niego od 1689, kiedy to jeszcze wiedli żałosny żywot w Paryżu. Wreszcie we wrześniu 1692 piraci dotarli do Suratu w Hindustanie, uciekając przed ogarami Lothara von Hacklhebera i innych Europejczyków, którym zaleźli za skórę. Dali się zaskoczyć piratom z Malabaru i stracili cały łup. Kilku, wśród nich Vrej, dobrnęło do brzegów Hindustanu, ale potem poszli w rozsypkę. Esphahnian został siłą wcielony do armii miejscowego króla, wasala Wielkiego Mogoła, którego nom de guerre brzmi „Rządca Rzezi”. Można by pomyśleć, że Vrej znajdzie się w położeniu niewiele lepszym niż niewolnik, ale wygląda na to, że w wojsku mogolskim ceni się chrześcijańskich najemników, nawet jeśli służą w nim wbrew swojej woli! Tak przynajmniej wnoszę z faktu, że Vrejowi udało się zebrać składniki niezbędne do produkcji atramentu sympatycznego. I pierwszy raz, odkąd udał się na tułaczkę, był w stanie podać konkretny adres zwrotny. Wysłany przez niego list dotarł do Francji w listopadzie 1692 roku. Ojciec de Gex i ja zanurzyliśmy go w oparach wywołujących litery na papier i wydobyłem zeń informacje, które przed chwilą Ci przekazałem, Pani. Dałem zajęcie moim fałszerzom: kazałem im stworzyć dokładną kopię listu Vreja, włącznie z częścią napisaną cynobrem. Kopię tę dostarczono do Café Esphahan, krewni Vreja zapoznali się z jej treścią i bezzwłocznie napisali odpowiedź. Na pozór zawierała tylko sentymentalne bzdury, jakich można się było po niej spodziewać, ale kiedy z de Gexem potraktowaliśmy ją oparami i odczytaliśmy ukrytą wiadomość, stwierdziliśmy, że ma całkiem rzeczowy charakter – zgrabnym cynobrowym pismem Ormianie informowali krewniaka o tym, jak im się ostatnio dobrze powodzi. Zamierzałem zlecić moim fałszerzom skopiowanie także i tego listu, ale de Gex wpadł na iście szatański pomysł i postanowił podbić stawkę. Nie mógł znieść tego, że przez lata cierpliwie czekał na wiadomości – tylko po to, żeby usłyszeć, że złoto Salomona wpadło w ręce malabarskich rozbójników. Postanowił chwycić byka za rogi i osobiście udać się do Hindustanu. W tym celu potrzebował Vreja jako źródła informacji oraz potencjalnego wspólnika, ale należało rzecz całą utrzymać w tajemnicy przed resztą pirackiej czeredy. Dyskretny cynobrowy atrament nadawał się idealnie do takiej gry. Dlatego też list sprokurowany przez moich fałszerzy znacznie różnił się od oryginału. Napisaliśmy go miernym atramentem na najtańszym papierze, jaki wpadł nam w ręce. Otwarty tekst pozostawiliśmy prawie bez zmian, za to niewidzialną wiadomość napisaliśmy od nowa. W liście, który ma trafić do rąk Vreja, znalazły się informacje o tym, że fortuna odwróciła się od Esphahnianów, dwaj jego bracia, wtrąceni do więzienia za długi, zmarli, et caetera. Napisaliśmy za to (de Gex osobiście układał ten fragment), że gwiazda Jacka Shaftoe błyszczy coraz jaśniej. Został uznany za ludowego bohatera, mówi się, że oszukał dosłownie wszystkich, także piratów, z którymi się sprzymierzył – nie powiedział im, że wśród złota ukryty był skarb wprost bezcenny, niewyobrażalny, o którym wiedzieli tylko on i Żyd. List kończy się zachętą dla Vreja, aby nie przejmował się zanadto losem pozostawionej w Paryżu rodziny, gdyż – Bogu niech będą dzięki! – znalazła ona sprzymierzeńca i możnego protektora w osobie ojca Édouarda de Gex, świętego męża, który – wiedząc o niesprawiedliwościach, jakie spotkały Esphahnianów – uroczyście poprzysiągł naprawić wyrządzone im zło. Taką oto fałszywkę posłaliśmy Vrejowi w grudniu 1692. W kwietniu, rok temu, Vrej odpisał; szkarłatne litery musiały chyba zostać skreślone jakąś diabelską mieszaniną krwi i ognia, tak tętniły gniewem i żądzą zemsty. „Pan oddał go w moje ręce!” – stwierdził de Gex po przeczytaniu listu. Przypuszczam, że miał na myśli nie Vreja, lecz Jacka Shaftoe. Wyprodukowaliśmy, rzecz jasna, kolejną fałszywkę, w której cynobrowe wersy brzmiały zupełnie inaczej niż w oryginale: Vrej gratulował krewniakom powodzenia, wypytywał o wspaniałą Café Esphahan itp. Vrej i paryscy Esphahnianowie wymienili jeszcze kilka takich listów. Każde ich słowo przechodziło przez ręce i umysł de Gexa, który je zniekształcał w taki sposób, że należało uznać, iż Vrej i jego bracia mają kompletnie rozbieżne wizje wydarzeń. Gdyby przyszło Ci do głowy mnie wypytać, wiedziałabyś o tym wszystkim przed wyjazdem do Niemiec. Od tamtej pory Vrej przysłał jeszcze jeden list. Wysłano go z dworu Wielkiego Mogoła w Szachdźahanabadzie, gdzie (widzę to oczyma wyobraźni) Vrej wylegiwał się właśnie na jedwabnych poduszkach, a obwieszone klejnotami dziewice karmiły go obranymi ze skórki winogronami, po tym, jak wraz z niedobitkami pirackiej bandy zwyciężył zbuntowanych Marathów w walnej bitwie po drodze z Suratu do Delhi i tym samym przyczynił się do ponownego otwarcia traktu handlowego łączącego te dwa miasta; Vrej dość szczegółowo relacjonuje te fakty. Wieść o tym wyczynie dotarła już na europejskie dwory więcej niż jedną drogą, nie będę się więc nad tym rozwodził – przypuszczalnie słyszałaś już o tym, Pani, albo czytałaś inne przekazy. Sens listu Vreja jest taki, że wprawdzie opływa w Szachdźahanabadzie w dostatki, ale wcale go one nie cieszą, kiedy ma świadomość, że jego rodzina wiedzie nędzny żywot w Paryżu. Ba, wróciłby natychmiast do Francji, gdyby nie ten świątobliwy dobroczyńca, ojciec Édouard de Gex, który zaopiekował się rodziną. Na razie postanowił zostać w Hindustanie i dogłębnie zbadać sprawę, o której wcześniej wspomniałem – mianowicie, czy w złocie z Bonanzy rzeczywiście krył się niezwykły skarb. Mogłoby się wydawać, że złoto Salomona przepadło bez śladu, Vrej jednak twierdzi, że część piratów dostała się do malabarskiej niewoli. Nie można wykluczyć, że wcale nie zostali od razu zabici, nie zmarli na torturach ani nie popadli w obłęd; całkiem możliwe, że żyją sobie spokojnie w Malabarze i mogą coś wiedzieć o skarbie. W zamian za wyświadczoną Wielkiemu Mogołowi przysługę Jack Shaftoe został na trzy lata królem pewnego regionu na południu Hindustanu. Brzmi to dziwacznie, ale w taki właśnie sposób cesarz nagradza tam swoich generałów. Niebawem Jack uda się wraz z towarzyszami do swojego nowego królestwa, by dostąpić intronizacji. Vrej wybierze się razem z nimi; obiecuje przy pierwszej okazji napisać i wysłać list do rodziny. To wszystko. Ojciec Édouard, który liczył na bardziej konkretne nowiny, jest wściekły. Dzieli czas między następujące trzy zajęcia: wywrzaskiwanie przekleństw, jakich nie powinno się słyszeć z ust księdza; toczenie piany i powstrzymywanie się od dalszych przekleństw, oraz odbywanie w przeróżnych kaplicach i kościołach pokuty za to, że jakieś przekleństwa jednak mu się wymsknęły. Nie jest to więc specjalnie owocny czas dla ojca de Gex, ale ponieważ cała przybita głodem i brakiem gotówki Francja przeżywa kiepski okres, nasz ksiądz nie wyróżnia się z tłumu. Bonaventure Rossignol Pretzsch, Saksonia Kwiecień 1694 Od lata roku tysiąc sześćset osiemdziesiątego dziewiątego, kiedy to widziały się po raz ostatni, Wilhelmina Karolina, księżniczka Brandenburgii-Ansbach, prawie co tydzień pisała do Elizy listy. Podczas tamtego spotkania miała sześć lat, teraz prawie jedenaście; jej charakter pisma i treść listów odpowiednio się zmieniły. A jednak, stojąc na pokładzie Zille – smukłej, stustopowej rzecznej barki, wynajętej w Hamburgu – i wodząc wzrokiem po zielonych brzegach Łaby, Eliza wypatrywała młodej matki i małej dziewczynki, z którymi przed pięciu laty rozstała się w Hadze. Nic nie mogła na to poradzić. Dla dziecka najgłupszą cechą dorosłych jest niezdolność do pogodzenia się z faktem, że ludzie dorastają; ciotka czy dziadek, na każdym zjeździe rodzinnym wykrzykujący „Aleś wyrosła!”, nieodmiennie wychodzili na idiotów. Eliza wiedziała o tym doskonale, jak każdy, kto kiedyś był dzieckiem. W niczym jednak nie zmieniało to faktu, że widok dwóch czekających na przystani kobiet kompletnie ją zaskoczył. Gdy Zille zbliżyła się do brzegu, zaczęły do niej machać, ona zaś poświęciła im w pierwszej chwili tyle samo uwagi, co krowom skubiącym trawę na łagodnie falujących pobliskich polach. Na swoją obronę (gdyby takowej potrzebowała) miała zmęczenie długą podróżą i kiepskie samopoczucie; tego dnia w jej głowie panował wyjątkowy mętlik, ale, nawet gdyby była w szczytowej formie intelektualnej, mogłaby nie zwrócić uwagi na skromne nabrzeże. Od miesiąca płynęła Łabą; napatrzyła się na przystanie, keje, pirsy, mosty, mola i pomosty. Niektóre – te w miastach – były tętniącymi życiem ośrodkami handlowymi, małymi Amsterdamami. Inne, ulokowane w wiejskich posiadłościach baronów, prezentowały podróżnemu barokowe stosy kamieni i kutych żelaznych zawijasów, mające zaimponować innym baronom. Jeszcze inne były po prostu płaskimi skrawkami brzegu, na które chłop mógł zajechać wozem, żeby pohandlować z kapitanem barki. Nadrzeczna konstrukcja nieopodal Pretzsch zwracała uwagę tylko tym, że dwie odważne kobiety, ryzykując życie, zdecydowały się postawić na niej nogę. Przed stu laty byłaby pewnie zdolna udźwignąć czterokonny zaprzęg, przed dwustu – dom mieszkalny. Z czasem zmieniła się jednak w rozmiękłe skupisko poczerniałych pali, podlegających powolnej przemianie w śluz. Połowę desek pomostu ukradziono, drugą połowę krzewy i trawa zaanektowały jako surogat gleby. Wymachujące gorączkowo rękami kobiety musiały być bardzo dzielne, żeby mu zaufać, drobniejsza z nich okazywała wręcz lekkomyślną brawurę, podskakując na deskach! Na szczęście miały dość zdrowego rozsądku, żeby powóz zostawić na terra firma – stał na końcu gliniastej drogi, wijącej się po zboczu wzgórza od strony skołtunionego zagajnika, w którym mógł znajdować się jakiś budynek. Z boków pojazdu sterczały w górę dwa kamienne palce, jakby jakiś olbrzym badał kierunek wiatru. Wokół nich piętrzyły się kopce samotnych kamiennych bloków, zworników i cegieł – szczątki łuku, który legł w gruzach podczas jakiejś zapomnianej dziejowej zawieruchy. Latem zniknęłyby w gąszczu krzewów i wielkich jak małe drzewa bladych chwastów, które zapuściły wśród nich korzenie, ale zima w tych okolicach trwała dłużej i była ostrzejsza niż we Francji, toteż większość zielska nie podjęła jeszcze stanowczej decyzji, czy zdobyć się na wysiłek wypuszczania liści, czy po prostu zdrewnieć i obumrzeć. Biorąc to wszystko pod uwagę, pomost właściwie niczym się nie wyróżniał z grona nadbrzeżnych atrakcji, jakie w ciągu ostatniego miesiąca przesuwały się przed zobojętniałymi oczami Elizy. Z pewnością nie był jednak miejscem, w którym spodziewałaby się zastać elektorkę i księżniczkę. Eleonora Erdmuthe Luiza, księżniczka, córka księcia Saxe-Eisenach, wyszła za Jana Fryderyka, margrabiego Ansbach. Kiedy zmarł, została wraz z trzyletnią córeczką Karoliną wygnana z domu i skazana na tułaczkę po pomniejszych dworach północnej Europy. Środkiem ciężkości, wokół którego zataczały kręgi i do którego często wracały, był berliński dwór elektorów Prus i Brandenburgii. Dokonały świetnego wyboru, gdyż dzięki elektorce Zofii Charlocie Berlin stał się miastem pięknym i fascynującym, pełnym uczonych (takich jak Leibniz), pisarzy, artystów i muzyków. Zofia Charlotta i jej groźna matka, Zofia, elektorka hanowerska, przygarnęły Eleonorę i Karolinę i dobrze je traktowały. Ale monarchia to wielka rodzina, co oznaczało, że każdy, kto szczęśliwie dożył wieku, w którym człowiek staje się istotą rozumną, zdawał sobie sprawę, że z chwilą, gdy wynurzył się z matczynego łona, podpisał cyrograf (jego złamanie czy choćby podważenie nie wchodziło w grę), gwarantujący mu miłość i lojalność w dowolnych ilościach – ale wyłącznie pod warunkiem, że w swoim czasie odpłaci dobroczyńcom w ten sam sposób. Wśród wieśniaków „lojalność” mogła oznaczać po prostu pomoc w karmieniu świń, za to królowie mieli prawo oczekiwać od swojego „dłużnika” ślubu z wieprzem, jeśli takie małżeństwo miałoby im przynieść korzyść. Brandenburgia chciała zawrzeć sojusz z leżącą na południe od niej Saksonią, aby w ten sposób wyrwać ją z niedźwiedziego uścisku Austrii. Związek miał zostać przypieczętowany fizyczną unią Jana Jerzego IV, elektora saksońskiego, z odpowiednią brandenburską księżniczką. Eleonora była odpowiednia, wolna i pod ręką. W tysiąc sześćset dziewięćdziesiątym drugim roku wyszła więc za Jana Jerzego. Ślub odbył się w Lipsku, a Eleonora została elektorką Saksonii, zrównując się w ten sposób rangą z Zofią Charlottą, Zofią i sześcioma innymi elektorami Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Nowożeńcy przenieśli się do Drezna, na dwór elektorów saksońskich (położony około sześćdziesięciu mil w górę rzeki od miejsca, w którym obecnie znajdowała się Eliza). Z Drezna dotarł do Elizy cały worek listów od Karoliny i jeden list od Eleonory, ale po paru miesiącach listy Karoliny zaczęły przychodzić z Pretzsch, a te od Eleonory przestały przychodzić w ogóle. Nawet mapy Bonaventure Rossignola nie znały żadnego „Pretzsch” i Eliza musiała zapytać Leibniza, co to za miejsce. – Pretzsch leży kilka godzin jazdy od Wittenbergi – odparł Leibniz, odmawiając dalszych komentarzy, co powinno było dać Elizie do myślenia. Listy od Karoliny obfitowały w opisy drzew, na które się wdrapywała, wiewiórek, które przyjęły ją do swoich bractw, chłopców, którzy napawali ją niesmakiem, partii szachów, które rozgrywała korespondencyjnie z Leibnizem, strasznych książek, z których się uczyła, pięknych książek, które przeczytała, pogody, logarytmów oraz nieustających dyskusji prowadzonych w gronie domowych zwierząt. Eliza nie dowiedziała się z nich niczego na temat Jana Jerzego IV, Drezna, powodów przeprowadzki do Pretzsch ani Eleonory. Doszła więc do wniosku (który we Francji byłby całkowicie usprawiedliwiony), że Pretzsch ma się do Drezna jak Marly do Wersalu, czyli że znajduje się w nim wiejskie château saksońskich elektorów, z takich czy innych powodów przedkładane przez Eleonorę nad rezydencję w mieście. Dlatego też odkąd wieże Wittenbergi zniknęły za rufą, Eliza przepatrywała brzegi Łaby w poszukiwaniu barokowego pałacyku, z którego tarasowato ułożone ogrody opadałyby ku kamiennemu molo nad rzeką, gdzie zastępy elektorskiej służby czekałyby na gości, grałaby muzyka, pani domu stałaby wsparta na ramieniu barczystego małżonka, a obok nich kręciłaby się mała dziewczynka. Obawiała się tylko, że ze zmęczenia mogłaby nie docenić wspaniałości powitania, jakie jej zgotują. A tu proszę: na wzgórzu krzywe wieżyczki i kawałek oklapłego dachu, prześwitujące wśród dziko rozrośniętych drzew, dalej błotniste koryto prowadzące do leżącej w ruinie przystani, a na pomoście dwie wymachujące rękami kobiety. Ten widok tak dalece odbiegał od jej oczekiwań, że ledwie go zauważyła. Na szczęście była jeszcze Adelajda, która wprawdzie nie umiała mówić, ale ogromnie lubiła machanie rączkami i cieszyła się, kiedy ktoś machał do niej w odpowiedzi. Dwie kolorowo odziane kobiety, które nie wiedzieć skąd pojawiły się w opustoszałej okolicy i machały, machały i machały bez opamiętania, nie mogły nie zwrócić jej uwagi. Nie tylko zaczęła do nich machać, ale trzeba ją było siłą odciągać od burty i ratować przed wodniacką śmiercią, a następnie przytrzymywać z całych sił, kiedy co rusz wyrzucała w powietrze pulchniutkie rączki. I tak czternastomiesięczny brzdąc-niemowa w lot pojął prostą prawdę, która uszła uwagi Elizy: dotarły do kresu podróży i znalazły się wśród przyjaciół. Eliza dała znak kapitanowi, a ten podprowadził Zille do szczątków pomostu. Dźwignęła się z fotela, z którego oglądała przesuwające się za burtą Niemcy, otarła pot z czoła i postanowiła przeprowadzić eksperyment, polegający na obciążeniu pomostu trzecią osobą ludzką. Eleonora utyła, obwisła, straciła część zębów i włosów i przestała zakrywać blizny po ospie przylepianymi do skóry czarnymi skrawkami materiału, tak jak czyniła to w Hadze. Musiała zdawać sobie sprawę, jak bardzo na niekorzyść się zmieniła, bo nie patrzyła Elizie w oczy i odwracała głowę. Nie rozumiała czegoś innego: radość bijąca z jej twarzy maskowała wszelkie niedoskonałości – a poza tym Elizie, która czuła się równie kiepsko jak Eleonora wyglądała, nie przyszłoby do głowy, żeby ją krytycznie oceniać. Eleonora cofnęła się o pół kroku, przepuszczając na przód córkę, która prezentowała się wprost cudownie. Według wersalskich standardów nie była może wyjątkową pięknością, ale z pewnością wyglądała lepiej niż dziewięć na dziesięć księżniczek. W dodatku miała w sobie jakąś iskrę, dzięki której wyróżniałaby się z tłumu piękności nawet gdyby była szpetna, oraz spokój i opanowanie, niepozwalające oderwać od niej wzroku, a Elizie przypominające Isaaca Newtona i niezwykłą audiencję, jakiej jej udzielił. Eleonora przez bitą minutę nie wypuszczała Elizy z objęć. W tym czasie Karolina zdążyła przywitać się ze wszystkimi na Zille, zadać kapitanowi trzy żeglarskie pytania, wcisnąć w rączkę Adelajdy bukiecik polnych kwiatów, podnieść ją, posadzić sobie na biodrze, wyjaśnić, że kwiatów się nie je, bryknąć przez dziurawy pokład na brzeg, nauczyć Adelajdę słowa „rzeka” w języku niemieckim, drugi raz powiedzieć jej, żeby nie jadła kwiatków, zabrać bukiecik z pulchnej piąstki, wdać się z małą w straszną kłótnię, pogodzić się z nią i ją rozśmieszyć. Teraz mogła już wracać do domu i zagrać w szachy z ciocią Elizą. Na co więc czekały? Pontchartrain do Elizy Kwiecień 1694 Pani, zakazałaś mi stanowczo odczuwania wdzięczności; wiem, że nie należy się Pani sprzeciwiać, nie może mi Pani jednak zabronić hołubienia instynktów dobroczynnych. Z zysku z zaplanowanej przez Panią – jakże sprytnie! – transakcji, którą moi i Pani prawnicy właśnie doprowadzili do skutku, zamierzam przeznaczyć czwartą część (po spłaceniu Pani pięciu procent) na cele charytatywne. Niestety, tyle już lat minęło od czasu, gdy posiadałem jakąś gotówkę, że zupełnie nie mam pojęcia, gdzie szukać godnych polecenia instytucji dobroczynnych. Czy nie zechciałaby Pani udzielić mi jakiejś rekomendacji? Pani niewdzięczny sługa, Pontchartrain Eliza do Pontchartraina Maj 1694 Niewdzięczny (ale szczodry) Panie hrabio, Pański list skłonił mnie od uśmiechu. Perspektywa dyskusji z Panem na temat dobroczynności to dla mnie dodatkowa motywacja, by po zakończeniu spraw, które przywiodły mnie do Lipska, jak najszybciej wrócić do Wersalu. Proszę wszakże nie zapominać, że długi rządowe, które Panu sprzedałam, będą nic niewarte, dopóki contrôleurgénéral nie powierzy ich spłaty wiarygodnym źródłom gotówki. Biorąc pod uwagę, że pieniędzy nie ma nie tylko we Francji, ale także w Anglii, źródła te muszą się pojawić jeszcze gdzie indziej. Po morzach statki przewożą cenne ładunki; prawo stanowi, że w czasie wojny towary takie można rekwirować jako łupy wojenne. Kiedy więc cała Francja pogrąża się w otchłani rozpaczy, Dunkierka pod rządami kapitana Jeana Barta przeżywa złoty wiek, a flota regularnie zdobywa łupy, które wystarczyłyby na pokrycie wyżej wspomnianych długów – gdyby tylko contrôleur-général wyraził takie właśnie życzenie. Ponieważ może upłynąć jeszcze kilka tygodni, zanim będę mogła wrócić do Francji, radzę Panu zwrócić się bezpośrednio do kapitana Barta. Jeśli sprawę uda się załatwić, z niecierpliwością będę wyczekiwała przemiłych spacerów w królewskich ogrodach, kiedy to spokojnie zaplanujemy, w jaki sposób zaprząc Pańskie hojne dary do pracy nad ulepszeniem tego świata. Dom-dożywocie w Pretzsch Kwiecień i maj 1694 Dzieje Eleonory były jak riszta – trzeba je było z niej wyciągać cal za calem. Relacja ciągnęła się przez z górą tydzień, podzielona na tuzin odcinków, a każdy rozpoczynał się od 4 Cytaty z „Raju utraconego” w przekładzie M. Słomczyńskiego (przyp. tłum.). Sił nam wystarcza do czynów i cierpień, Nie ma w tym żadnej niesprawiedliwości. Eliza – Milton, Raj utracony4 wyczerpujących manewrów i manipulacji ze strony Elizy, kończył natomiast zmianą tematu lub wybuchem płaczu ze strony Eleonory. Zmęczenie, które dręczyło Elizę w ostatnim dniu rejsu, przeszło w grypę, została więc na kilka dni przykuta do łóżka, obolała i wstrząsana dreszczami. Nie miała jednak nic lepszego do roboty niż podpytywanie Eleonory, a czas działał na jej korzyść. Opowieści zaczęły się, gdy Eliza – półprzytomna, otumaniona wonią pleśni, dręczona nudnościami i zirytowana spadającym z sufitu na łóżko wilgotnym tynkiem – zapytała: – Dożywocie to majątek wdowy, posiadłość, w której żyje sobie spokojnie po śmierci męża. Ale twój mąż żyje. Co robisz we wdowim domu? Odpowiedź – po sklejeniu w całość i obcięciu zbędnych wstępów i dygresji – brzmiała następująco: elektor Jan Jerzy IV należał do pewnego szczególnego bractwa, którego członkowie wywodzili się ze wszystkich klas społecznych i żyli rozrzuceni po całym świecie: Mężczyzn, Których W Dzieciństwie Bito Po Główce. Jak na MKWDBPG, był naprawdę prześliczny. W niektórych przypadkach uraz mózgu prowadził do deformacji ciała – cherlactwa, paskudnego przykurczu palców, drgawek, spazmów, ślinienia się et caetera. Jan Jerzy miał więcej szczęścia. Dobiegał trzydziestki i bez trudu znalazłby w Wersalu pracę w charakterze żigolaka dla pań lub panów – lub obu płci jednocześnie – był bowiem prawdziwym ogierem i tak naprawdę nikt nie znał ograniczeń jego ciała. Wszyscy za to znali ograniczenia jego umysłu. Eleonora nie powinna chyba była za niego wychodzić, ale chciała odwdzięczyć się Brandenburgom i znaleźć Karolinie dom. Jan Jerzy był bogaty i przystojny, i choć wszyscy wiedzieli, że jest MKWDBPG, ci, co go dobrze znali (ministrowie saksońskiego dworu, którzy z perspektywy czasu mogli nie być najbardziej wiarygodnym źródłem informacji), zapewniali ją, że bito go niezbyt mocno; na dowód prawdziwości swoich słów przytaczali jego fizyczną doskonałość. Poza tym (to znów stało się oczywiste dopiero post factum) pierwsze kilka spotkań zaaranżowano w ten sposób, że cechy charakteru, które można by złożyć na karb bicia w dzieciństwie po główce, nie wysuwały się na pierwszy plan. Ustalono więc datę ślubu, który miał się odbyć w Lipsku, łatwo dostępnym z obu stolic (Berlina i Drezna) i wystarczająco dużym, by pomieścić dwa dwory elektorskie i zorganizować wesele dla połowy arystokracji protestanckiej Europy. Eleonora udała się do Lipska w orszaku Brandenburgów i złożyła wizytę swojemu przyszłemu mężowi. Elektor Saksonii przyjął przyszłą małżonkę w towarzystwie cudnej i przepięknie wystrojonej młodej kobiety, którą przedstawił jako Magdalenę Sybillę von Röohlitz. To nazwisko już się Eleonorze obijało o uszy – zawsze w kontekście tanich plotek. Magdalena Sybilla od kilku lat była kochanką Jana Jerzego. Mówiło się nawet, że idealnie się dobrali, bo choć nie było dowodów (ewidentnych ani domniemanych) na to, że i ją bito w dzieciństwie po główce, wiele wskazywało na to, że tak właśnie było; mimo wytężonych i kosztownych wysiłków podejmowanych przez jej rodzinę, nie nauczyła się, na przykład, czytać ani pisać. Była przy tym tak perfekcyjnym okazem urody i seksapilu w wydaniu kobiecym, jak Jan Jerzy w męskim. Ich związek naprawdę miał sens – brakowało w nim wprawdzie ewidentnie rozumu, ale (a) saksońscy lekarze jednogłośnie twierdzili, że imbecylizm elektora i Fraülein von Röohlitz jest tego rodzaju, że nie przenosi się na dzieci, co pozwalało mieć nadzieję, że ich potomstwo będzie normalne (o ile nikt nie będzie go bił w dzieciństwie po główce), oraz (b) matka hrabiny uchodziła za sprytną kobietę. Bardzo sprytną: opłacana przez dwór w Wiedniu, dokładała wszelkich starań, aby uczynić Saksonię austriackim lennem. Fraülein von Röohlitz już od jakiegoś czasu była de facto małżonką Jana Jerzego; mąż podarował jej nawet stosowną fortunę, Schloß i dworzan do kompletu. Jej niski status społeczny wykluczał jednak małżeństwo z elektorem – tak przynajmniej twierdzili siwowłosi mędrcy z saksońskiego dworu, jak jeden mąż antyaustriaccy i probrandenburscy. Eleonorę, która śledziła losy Saksonii z odległego i niespecjalnie nadającego się do tego celu Berlina, dochodziły tylko słabe echa tytanicznej batalii, latami toczonej w Dreźnie przez probrandenburskich saksońskich ministrów z jednej i proaustriackich zwolenników von Röohlitzów z drugiej strony. Fakt, że Jan Jerzy przyjechał do niej w swaty do Brandenburgii, oznaczał tylko tyle, że ministrowie uzyskali chwilową przewagę; to, że w przeddzień ślubu postanowił ją przyjąć w towarzystwie kochanki uwieszonej jego ramienia i obwieszonej klejnotami, które należały się Eleonorze, dowodził, że w ostatnim czasie druga frakcja brała górę. Inny książę w podobnej sytuacji ukryłby kochankę w jakimś Schloß – nie zmieniłoby to faktów, ale umiliłoby spotkanie – ale Jan Jerzy był MKWDBPG i nie zachowywał się jak inni. Fryderyk, elektor brandenburski, patrzył z niedowierzaniem, a von Röohlitz z nieskrywanym zachwytem, jak Jan Jerzy otwarcie pogardza Eleonorą. Co nie zmieniało faktu, że przybył do Lipska najwyraźniej z zamiarem wzięcia jej za żonę. Fryderyk pełnił w tej sytuacji rolę ojca panny młodej, chociaż musiał ją łączyć z rolą głowy państwa negocjującej sojusz z głową drugiego państwa, oraz lekarza opiekującego się wioskowym głupkiem. Spotkanie zostało przerwane. Goście z Brandenburgii byli tak oszołomieni, że nie zdążyli nawet poczuć złości. Wyszła za niego. Eleonora Erdmuthe Luiza wyszła za mąż za Jana Jerzego IV, elektora Saksonii, tyle że kilka dni później niż planowano, ponieważ w ostatniej chwili trzeba było trochę pokombinować z uroczystościami. Małżonkowie przeprowadzili się do Drezna. Elektor nobilitował Magdalenę Sybillę von Röohlitz, nadał jej tytuł hrabiowski i zatrzymał ją na podorędziu. W Dreźnie pojawiły się paszkwile, których autorzy zwracali uwagę, że wielożeństwo nie jest wcale takie straszne – praktykowali je przecież najróżniejsi biblijni władcy – i warto by je wprowadzić w Saksonii. W tym samym okresie elektor zapowiedział otwarcie, że ożeni się z hrabiną von Röohlitz, nie biorąc rozwodu z Eleonorą. Ale porządnym saksońskim luteranom nie spodobał się pomysł prawnego usankcjonowania bigamii i nawet do niedoskonałego umysłu Jana Jerzego dotarło w końcu, że nie uda mu się mieć dwóch żon naraz. Niedługo potem zaczęło się zatruwanie podawanego Eleonorze jedzenia. Na niektórych innych dworach szybko padłaby ofiarą męża, na przykład tam, gdzie miałaby więcej wrogów, zwłaszcza gdyby niektórzy z tych wrogów nie byli upośledzeni umysłowo. Ale trucicielstwo to fach trudny i wymagająca praca dla ludzi, których nigdy nie bito po główce. Próby podejmowane przez Jana Jerzego i Magdalenę Sybillę – jako zbyt oczywiste – nie miały szans powodzenia. Eleonora pospiesznie zgarnęła tyle ubrań, ile zdołała w pośpiechu spakować, zabrała tylu służących, ilu. Jan Jerzy pozwolił jej zabrać (trójkę) i wyjechała, rezygnując z kolejnego posiłku. Tak oto trafiły z Karoliną do Pretzsch. Ich krótki w zamierzeniu pobyt przeciągnął się i zmienił w coś na kształt banicji lub uwięzienia, ale ponieważ Eleonora nie miała żadnych własnych pieniędzy, nie sprawiało jej to wielkiej różnicy. Sypiały z Karoliną w jednym pokoju i barykadowały na noc drzwi, na wypadek gdyby Janowi Jerzemu przyszło do głowy przysłać zabójców. Karolina – osóbka młoda i nieprzeciętnie bystra, dopóki chodziło o wiewiórki i logarytmy – z niczego nie zdawała sobie sprawy. * * * Kiedy Eleonora skończyła mówić, wyglądała już trochę lepiej, tylko oczy miała ciut podpuchnięte. Ale wreszcie zaczynała przypominać młodą, upartą księżniczkę, którą Eliza spotkała pięć lat wcześniej w Hadze. Jednakże całe to jej dobre samopoczucie, uzyskane dzięki zwierzeniom, rozwiało się jak dym, kiedy ósmego dnia od przyjazdu Elizy rozpieczętowała i przeczytała dostarczony przez kuriera elegancki list. – Co się stało? – zdziwiła się Eliza. Nie bardzo mogła sobie wyobrazić, co w obecnej sytuacji Eleonory można by uznać za złe wieści. Każda ewentualna zmiana musiała być zmianą na lepsze. – To od elektora. – Elektora... – ...Saksonii. – Twojego męża? – Tak. – Co pisze? – Dowiedział się, że mam gościa, którego uroda i urok osobisty są znane na dworach całego świata chrześcijańskiego. Z radością przyjął fakt, że jego kraj zaszczyciła swoją obecnością osoba tak sławna, jak księżna Arcachon i Qwghlm. Zapowiada, że jutro przyjadą z hrabiną, aby powitać gościa. Chcą się tu zatrzymać na kilka dni. Eliza już wcześniej zebrała resztki sił i przeniosła się z łóżka na krzesło stojące przy jedynym oknie. Dom w Pretzsch był wprawdzie mały i zapuszczony, ale otaczały go rozległe pola, obfitujące w drzewa świetnie nadające się do wspinaczki. Ostatnio często bywała zbyt apatyczna i zmęczona, żeby chociaż czytać książki, spędzała więc coraz więcej czasu w taki właśnie sposób jak teraz: siedząc przy oknie i patrząc, jak Karolina bawi się z Adelajdą. Już sama ilość czasu, jaki potrafiły przeznaczyć na zabawę, budził podziw – zwłaszcza u Elizy, która czuła się jak stuletnia staruszka. Od przyjazdu nie miała innego kontaktu z dziewczynkami – wszyscy jednomyślnie uznali, że powinna trzymać się od nich z daleka, dopóki nie wydobrzeje. Otulona kocami jak posąg przeznaczony do wysyłki, zatarła ręce. – Czy elektor przechodził ospę? – zapytała. – Nic mi nie wiadomo o tym, żeby miał blizny po ospie. Tylko że, ponieważ nasze małżeństwo nie zostało skonsumowane, niewiele się na niego napatrzyłam. Czemu pytasz? – Przybyliśmy z daleka. Zawijaliśmy po drodze do tylu portów nad Łabą, że nie umiałabym ich spamiętać. Biorąc pod uwagę to oraz liczebność mojego orszaku, nie można wykluczyć, że po drodze ktoś zaraził się ospą. Przecież właśnie dlatego podróżnych przybywających z zagranicy często poddaje się kwarantannie. Cóż, nasłuchawszy się tylu opowieści o elektorze Saksonii i hrabinie von Röohlitz, byłabym niepocieszona, nie mogąc poznać ich osobiście. Szkoda by jednak było, żeby któreś z nich zaraziło się przywleczonym znad Łaby paskudztwem. Powiadomisz ich o tym? – Rzucę parę słów na ten temat w ich kierunku – odparła Eleonora. – Ale trudno mi powiedzieć, czy coś przylgnie. * * * – Zdecydowanie najbardziej wyrafinowaną turecką praktyką jest jednak instytucja poligamii – powiedziała Eliza. Elektor Saksonii – przywodzący na myśl gigantycznego penisa: sinoczerwonego i porzeźbionego pulsującymi żyłkami, w dodatku zwieńczonego ogromną, czarną peruką – wyprostował się na krześle. Najpierw jednym okiem, a po chwili obojgiem zaczął zezować w stronę hrabiny von Röohlitz. Hrabina spełniała wszystkie oczekiwania, jakich Eliza nabrała, wysłuchawszy opowieści Eleonory; gdyby schować ją do worka i przemycić tysiąc mil na południowy wschód, na targu niewolników w Konstantynopolu można by za nią dostać cały tabun czystej krwi arabów. Natomiast jej udział w konwersacji był równie mało prawdopodobny jak to, że pies ugotuje sobie mięso, zanim je zje. Eliza wolała zedrzeć sobie gardło, zagadując oboje gości na śmierć, niż słuchać, co mogliby mieć do powiedzenia. Oni zaś zachowywali się jak widzowie z najtańszych miejsc w teatrze: słuchali jej z szeroko otwartymi oczami oraz – prawie przez cały czas – ustami. – Niemożliwe... – wykrztusił elektor. – Jak oni... to robią? Eliza odczekała chwilę i zachichotała dyskretnie. Nie była z natury wielką śmieszką, ale ten chichot zapożyczyła od pewnej księżnej, która kiedyś usiadła obok niej przy stole w Wersalu. Nie skopiowała go idealnie, ale tu, w Pretzsch, wystarczyło. – Ależ, monsieur... Byłabym przegapiła tę dwuznaczność. – Że co...? – W pierwszej chwili pomyślałam, że pyta pan, jak turecka poligamia wygląda od strony prawnej, ale teraz rozumiem, że w istocie ciekawi pana to, w jaki sposób sułtan kocha się z dwiema lub więcej kobietami jednocześnie. Chętnie zdradziłabym panu ten sekret, obawiam się wszakże, że są wśród nas osoby bardziej pruderyjne, którym byłoby to nie w smak. Eliza kopnęła pod stołem Eleonorę w piszczel i ruchem głowy wskazała jej drzwi. Eleonora zerkała na nie tęsknie, jak więzień na jedyne okienko w celi. – Jestem zmęczona – oznajmiła. – To widać – stwierdziła hrabina. – Chociaż... Może to po prostu wiek daje znać o sobie. – Zmęczenie czy wiek... Któż to wie? Niech to będzie moja mała tajemnica – powiedziała spokojnie Eleonora. – Przykro mi, że tak szybko zostawiam państwa samych, zwłaszcza że rozmowa zaczyna przybierać fascynujący obrót... Eliza spojrzała Janowi Jerzemu prosto w oczy. – I, być może, nie skończy się na rozmowie... – Nie, nie wstawaj! – zwróciła się Eleonora do męża, który wcale nie zamierzał dźwignąć się z krzesła. – Położę się. Spotkamy się, jak mniemam, kiedy wszyscy wstaniemy z łóżek. Jeszcze raz przepraszam za skromne warunki. Ostatnia aluzja była skierowana do Jana Jerzego, któremu jej sens kompletnie umknął. – No dobrze – odezwała się Eliza, gdy najpierw schody, a potem deski nad ich głowami przestały trzeszczeć pod ciężarem Eleonory. Została w salonie sama z elektorem saksońskim i jego kochanką, którzy świata poza nią nie widzieli. Wytrząsnęła z włosów okruch wilgotnego tynku. – O czym to my... A tak. Rydwan. – Rydwan? – Och, przepraszam. Tak się nazywa technika, której – w krajach na tyle oświeconych, by czerpać pełną garścią z biblijnej tradycji poligamicznej – używa sułtan, gdy jego małżonki mają nad nim przewagę liczebną. Jeden rysunek wszystko by wyjaśnił, ale za grosz nie umiem rysować. Więc może pokażę... Ależ tak! Tak będzie najlepiej. Byłby pan łaskaw, elektorze, odwrócić ten stół do góry nogami? Przyciągnę z drugiego pokoju otomankę... – Co takiego?! – warknął Jan Jerzy, sięgając po szpadę. – To taki mebel. Będą nam jeszcze potrzebne lejce... Hrabino, kochana, mogłabyś odwinąć tę szarfę, którą jesteś przepasana? Świetnie się nada. – Ale ona podtrzymuje... – ...? – Aha. J’ai compris, madame. – Wiedziałam, że mogę na panią liczyć, Fraülein. * * * – Musiałam dać się komuś posunąć – wymamrotała Eliza znad brzeżku koca. – Pewnie masz mnie za dziwkę. Nie zapominaj jednak, że mój syn, ten prawowity, Lucien, zmarł. Adelajda jest słodziutka, ale, uparciuch jeden, urodziła się dziewczynką. A mój mąż potrzebuje dziedzica. – Ale żeby... z nim?! – Przecież mówiłaś, że ten imbecylizm nie jest dziedziczny. – Ale jak wyjaśnisz mężowi, kiedy to się stało? – Wszystko da się wyjaśnić, jeżeli Étienne przyjmie moje warunki i nie będzie zadawał kłopotliwych pytań. A myślę, że przyjmie. Zresztą to i tak pewnie bez znaczenia. – Co chcesz przez to powiedzieć? Zamiast odpowiadać, Eliza – leżąca w łóżku na wznak, z twarzą do połowy przesłoniętą kocem – wystawiła rękę. Eleonora wrzasnęła. – Cicho! – skarciła ją Eliza. – Usłyszą cię. – Oni... Już wyjechali – odparła Eleonora z najdalszego kąta sypialni, w który czmychnęła prędko jak jaskółka. – Aha. W takim razie krzycz sobie do woli. – Kiedy pojawiły się krosty? – Wczoraj wydawało mi się, że wyczuwam pierwszą. Nie miałam pojęcia, że tak szybko się rozniosą. Eliza zrzuciła koc, odsłaniając twarz. Wcześniej naliczyła na niej dwadzieścia krost, wyczuwalnych pod dotykiem, a potem straciła zainteresowanie dalszymi rachunkami. Eleonora posłała jej tylko jedno przelotne spojrzenie i odwróciła wzrok. Stanęła w kącie tyłem, jak ukarana uczennica. – Więc to dlatego kazałaś odesłać Karolinę i Adelajdę do Lipska! – Krzywdzisz chorą, mówiąc w ten sposób. Sama powiedziałaś, że elektor nie odrywa wzroku od Karoliny; niepytana wspomniałaś o tym kilkanaście razy. A odkąd ostatni raz zgwałcił ją wzrokiem, tylko bardziej wypiękniała. To wystarczający powód, żeby ją odesłać. – Elektor wie? – Że mam ospę? Jeszcze nie. – Jak to możliwe? – Po pierwsze, większość tych purchli wyskoczyła dopiero parę godzin temu. Po drugie, robiliśmy to po ciemku. Po trzecie, wiele osób, nawet takich, których nikt w dzieciństwie nie bił po główce, ma kłopot z odróżnieniem ospy od syfilisu. A biorąc pod uwagę to, w jakim towarzystwie obraca się Jan Jerzy, jestem przekonana, że nieraz widywał syfilityków. – To straszne! – powiedziała Eleonora, ale kiedy się odwróciła i spojrzała Elizie w oczy, pożałowała tych słów. – Eee tam, bywało gorzej. – Nie o to mi chodzi! Chciałaś go zarazić! – Już wczoraj mogłaś się domyślić, że mam ospę. Mogłaś ich ostrzec, lecz postanowiłaś tego nie robić. Twoje oburzenie jest wysoce niestosowne. Eleonora nie wiedziała co odpowiedzieć. – Nie znam ani jednego człowieka w całym Wersalu, który przynajmniej raz w życiu kogoś by nie zabił, pośrednio albo własnoręcznie, celowo lub przez zaniedbanie. Zabójstwa to chleb powszedni, wystarczy byle pretekst. Może zachowałabym się inaczej, gdybyś nie wspomniała o tym, że elektorowi marzy się Karolina. Wiedząc jednak, że jej pożąda, i zdając sobie sprawę z władzy, jaką ma nad wami, domyślałam się, jak to się skończy i... No, zrobiłam, co zrobiłam. Dość mam tego gadania, jestem wykończona. Ta noc mnie wyczerpała, a w tym stanie powinnam się raczej oszczędzać. Teraz za to płacę. Napisałam ci instrukcję na wypadek mojej śmierci. Jest pod poduszką. A teraz idę spać. Żegnaj. Jean Bart do Elizy Maj 1694 Pani, pozwalam sobie przesłać Ci list w brudnopisie, ale czynię to tylko dlatego, że angielska flota zbiera się w Kanale i znów szykuje do ostrzelania francuskich brzegów. Ostatnio ogromnie upodobała sobie tę nieznośną praktykę. Anglicy woleliby, naturalnie, niszczyć nasze okręty (które wszystkie, co do jednego, powinniśmy ochrzcić Eliza, bo Tobie, Pani, zawdzięczają swoje istnienie), stanowią one jednak ruchome cele. Okręty wyspiarzy są zbyt wolne, a ich artylerzyści zbyt kiepscy, by nam zagrozić, wolą więc bombardować domy. Przypominają starego barona, który przechwala się, jaki to z niego świetny myśliwy, ale jest stary, strachliwy i na wpół ślepy. Nie ustrzeliłby żadnej zdobyczy, wychodzi więc do ogrodu i wali na oślep do wypchanych zwierząt, które służba stawia na żywopłocie. Jednakże życie i ten list są za krótkie na to, żeby marnować je na Anglików, przejdę więc do rzeczy. Mam nadzieję, że wybaczy mi Pani moją bezpośredniość. Moje usługi są ostatnio w cenie, zwłaszcza że na skutek zamętu w świecie finansów handel w zasadzie ustał. Zupełnie tego nie pojmuję; jestem natomiast przekonany, że Ty, Pani, rozumiesz to doskonale. Pomiędzy moją absolutną ignorancją i Pani perfekcyjną znajomością tematu mieści się reszta rodzaju ludzkiego, nieprzeliczona rzesza osób o niższym lub wyższym statusie, którym się wydaje, że coś rozumieją. Bez względu jednak na stan ich wiedzy, wszyscy zdają sobie sprawę, że Pani sługa uniżony, kapitan Jean Bart, jest obecnie jedynym człowiekiem w całej Francji, który zarabia jakieś pieniądze. (Małostkowi pedanci wytknęliby mi, że źródłem mojego zysku są przedmioty, które siłą odbieram ich prawowitym właścicielom, ale takie drobiazgowe rozważania pozostawiam jezuitom; może któryś z nich nawiedzi mnie na łożu śmierci i powie, czy jestem skazany na piekło, czy pójdę do nieba). Różnie można to nazywać, ale dostarczam pieniędzy Francji i prawie w całości składam je w królewskim skarbcu, w zgodzie z zasadami i procedurami rządzącymi ponoć moim métier, który brzmi: korsarz. Nic więc dziwnego, że zwróciłem na siebie uwagę pewnych osób, w kraju i za granicą, będących wierzycielami naszego rządu. Piszą do mnie listy; przysiadają się do mnie na kolacjach; pociągają mnie za rękaw podczas porannych i wieczornych przyjęć, na które bywam zapraszany; wyczekują przed moim domem; ścigają mnie po morzu, ulicach i dróżkach ogrodowych; przysyłają mi wino; pakują mi do łóżka najatrakcyjniejsze dziwki; mamroczą do mnie w konfesjonale; grożą mi śmiercią; wszystko w nadziei na to, że – za sprawą czarów chyba – skieruję następny statek wiozący skarb do tego czy tamtego portu, by trafił w ręce tego czy tamtego urzędnika, który przekaże zysk na takie lub inne konto. Zapewne pamiętasz, Pani, jak dwa lata temu przejąłem pokaźny ładunek srebra należący do Lothara von Hacklhebera. Von Hacklheber wpadł w gniew i zaczął mi słać impertynenckie listy, twierdząc, że pieniądze były przeznaczone na spłatę jakiegoś francuskiego kredytu zaciągniętego w Lyonie. Wyjaśniłem jego przedstawicielowi, że z Dunkierki do Lyonu jest bardzo daleko – zaproponowałem nawet, że narysuję mu mapę Francji – i rozłożyłem bezradnie ręce, dając do zrozumienia, że nic nie wiem i nie chcę wiedzieć o tych lyońskich bzdurach. Von Hacklheber przestał mi się w końcu naprzykrzać, ale na krótko, niebawem znów się mnie uczepił, twierdząc, że contrôleur-général nie zamierza spłacić długu. Wydaje mi się, że jego agenci porozpytywali się we wszystkich pays i doszli do wniosku, że jedynym ewentualnym źródłem gotówki w całej Francji może być Dieppe – tam bowiem doszedł do porozumienia z urzędnikami, zgodnie z którym część trafiającego do Dieppe królewskiego skarbu miała być odprowadzana do Domu Hacklheberów jako zaliczka na poczet spłaty udzielonej państwu pożyczki. Rzecz jasna, zignorowałem jego pretensje, ale sprawa utkwiła mi w pamięci, ponieważ pamiętałem, że skarżyłaś się, Pani, na jakieś nieprzyjemne przejścia z Lotharem von Hacklheberem, chociaż oszczędziłaś mi wtedy szczegółów. Tymczasem w listach, które miewały najdziwniejszy charakter, chętnie szafował Twoim nazwiskiem. Całkiem niedawno zacząłem dostawać podobne listy od samego contrôleura-général, hrabiego de Pontchartrain, który upiera się, bym zaczął przywozić swoje morskie zdobycze do Hawru. Wszystko wskazuje na to, że tak zorganizował pracę tamtejszego portu, że królewskie pieniądze, które tam trafią, zostaną skierowane w zadowalające go miejsce. On również wymienił Twoje nazwisko, Pani, wie bowiem o namiętnym, zgoła niestosownym, skandalicznym i (na razie) nieodwzajemnionym uczuciu, jakim Panią darzę. Od kilku tygodni ani w Dieppe, ani w Hawrze nie pojawił się żaden wartościowy ładunek, ponieważ oba miasta zostały zaatakowane, ostrzelane i spalone przez Brytyjczyków, w sposób, jaki opisuję we wstępie do tego listu. Zachowanie Anglików nie przeszkodziło mi jednak w wypełnianiu obowiązków, toteż zgromadziłem w tym okresie znaczny majątek i chętnie bym go gdzieś wyładował. Na razie z konieczności trzymam go w ładowniach okrętów, które to okręty – jako cele ruchome – nie muszą się obawiać ataków brytyjskiej floty wojennej. Ba, na samym Alcyonie, moim okręcie flagowym, w którego kajucie kreślę te słowa, znajdują się trzy czwarte miliona livres tournoises w srebrze i złocie. Nie wyładuję ich w Dunkierce, choć kocham moje rodzinne miasto, ponieważ jego połączenie lądowe z resztą kraju jest zbyt kruche, a na drogach roi się od wagabundów i rzezimieszków. Dieppe i Hawr leżą bliżej Paryża, znacznie lepiej nadawałyby się więc do moich celów. Lecz który port wybrać? Daleki jestem od lekceważenia contrôleura-général, toteż Hawr wydaje mi się lepszym kandydatem. Pamiętam jednak całkiem niedawny zaszczyt eskortowania Cię, Pani, do Hamburga, skąd udawałaś się w dalszą drogę przez kraje Tatarów, Kozaków albo Niemców (jako żeglarz nie do końca rozumiem subtelne różnice, jakie dzielą te odcięte od morza ludy w oczach geografów). Doszły mnie słuchy, że dotarłaś w okolice Lipska, matecznika Lothara von Hacklhebera. Wydaje mi się więc naturalne, że dalsze losy złota i srebra z moich okrętów wywrą wpływ na Twoją przyszłość, Pani. Choćby mnie jednak żywcem ćwiartowali, nie umiałbym, doprawdy, powiedzieć, jaki to będzie wpływ i jaką w związku z tym podjąć decyzję. Krótko mówiąc, otaczają mnie ludzie mający wobec mnie wielkie oczekiwania, lecz w zamian niedający mi nic z tego, na czym mi zależy. Ty, Pani, która zrobiłaś dla mnie więcej niż ktokolwiek inny (a wszystko przez to, że się we mnie durzysz – nie próbuj zaprzeczać!), jesteś daleko i nigdy o nic nie prosiłaś. Właśnie dlatego Ciebie, nie innych, zamierzam posłuchać w tej sytuacji. Mam nadzieję, że mój list zastanie Cię w dobrym zdrowiu na Krymie, w Turkiestanie, Mongolii Zewnętrznej czy dokąd tam musiałaś się udać. Wiedz, że oczekuję wskazówek, do którego portu zawinąć w najbliższej przyszłości: Dieppe, Hawru czy może jeszcze gdzie indziej. Nabrzmiały niewolnik miłości, (Kpt.) Jean Bart Lipsk Maj 1694 Dlaczego mamy gardzić handlem jako mechanizmem, a świat handlu uważać za pośledni, skoro całe bogactwo świata płynie właśnie z handlu? – Daniel Defoe, Opisanie handlu angielskiego Wilhelmina Karolina, księżniczka Brandenburgii-Ansbach, zmarszczyła nosek i odrzuciła warkocz na plecy. – Nabrzmiały niewolnik miłości... To jakiś francuski idiom? Ni w ząb tego nie rozumiem. – To wypełniacz. Bzdura, którą kapitan Bart doczepił do treści, wiedząc, że musi zakończyć list, ale nie mając na to zakończenie żadnego pomysłu. Z tej rozpaczy zupełnie ogłupiał. Dzięki Bogu, w bitwie nie traci głowy tak łatwo. Nie roztrząsaj tych słów, pani... – Dlaczego tak do mnie mówisz? To dziwne... Przestań. – Ty jesteś księżniczką z urodzenia i pewnie w przyszłości zostaniesz królową. A ja zostałam księżną przez małżeństwo. – Dla mnie jesteś ciocią Elizą! – A ty dla mnie moją wiewióreczką, ale faktów to nie zmienia: czy ci się to podoba, czy nie, jesteś skazana na bycie księżniczką i będziesz musiała wyjść za kogoś za mąż. Karolina nagle spoważniała. – Tak jak moja mama. – Nie zapominaj, proszę, że jej przytrafiło się to dwukrotnie i za drugim razem była zmuszona wyjść za człowieka, który nijak do niej nie pasował. Ale pierwsze małżeństwo, z twoim ojcem, było w porządku. Urodziła się z niego prześliczna księżniczka. Karolina zarumieniła się i spuściła wzrok. Na zewnątrz rozległ się trzask bata i powóz ruszył z kopyta, kończąc przydługi postój pod północną bramą Lipska. Oczy księżniczki zabłysły w świetle wpadającym przez okno. – A czemu później twoja mama źle trafiła? Bo okoliczności sprzysięgły się przeciwko niej, nastąpiły wydarzenia, na które nie miała wielkiego wpływu, i w efekcie nie miała wyboru. No dobrze, ale jak ci się wydaje, dlaczego pozwalam ci czytać moją prywatną korespondencję z Jeanem Bartem? Dla zabicia czasu w drodze do Lipska? Nie, gdyby chodziło tylko o rozrywkę, mogłybyśmy pograć w karty. Pokazuję ci te listy, żeby czegoś cię nauczyć. – Czego właściwie? To było celne pytanie i Eliza zaniemówiła. Przez chwilę w powozie dało się słyszeć tylko te dźwięki, które dobiegały z zewnątrz: tętent okutych kopyt, zgrzyt obręczy kół na gruncie, poskrzypywanie i stęknięcia resorów. Cień przesunął się po pojeździe i został z tyłu – wjechali przez bramę do Lipska. – Żebyś była czujna. Po prostu. Patrz. Zauważaj różne rzeczy. Łącz fakty. Twórz obraz całości, myśl, jak go zmienić, i działaj tak, aby doprowadzić do zmiany. Czasem się ośmieszysz, kiedy indziej zostaniesz wynagrodzona w najmniej oczekiwany sposób, a dzięki stałemu działaniu zyskasz coś na kształt nietykalności, którą trudno wytłumaczyć... – Wujek Gottfried mawia tak: „Cokolwiek działa, nie da się zniszczyć”. – Mówi tak w wąskim i ściśle technicznym sensie metafizycznym – odparła Eliza. – Ale to nie jest najgorsze motto. Dziesiąty raz w ciągu ostatnich dziesięciu minut Eliza uniosła dłoń do twarzy. W pięciu, może sześciu miejscach miała poprzyklejane krążki czarnego filcu, zasłaniające krateropodobne dziury, jakie ospa wyżłobiła w jej skórze i nie była łaskawa ponownie ich wypełnić, zanim opuściła ciało chorej. Większość jej wspomnień z czasu choroby pochodziła z drugiej ręki – od lekarza, który przychodził się nią opiekować, i od Eleonory. Sama Eliza osunęła się w coś na kształt snu na jawie: oczy miała otwarte, mózg rejestrował doznania zmysłów, ale czas spędzony w tym transie (około tygodnia) wydawał się jej bardzo długi i jednocześnie niezwykle krótki. Niezwykle krótki, ponieważ tak niewiele z niego zapamiętała; cały ten czas zawierał się dla niej w sformułowaniu „kiedy miałam ospę”. Bardzo długi, gdyż słyszała każde uderzenie zegara z osobna i czuła kiełkowanie każdej jednej krosty, potem jej nabrzmiewanie, kiedy rozdzierała kolejne warstwy skóry, i nieustanny, uporczywy ból, gdy dwie krosty spotykały się i łączyły. W niektórych miejscach – zwłaszcza w okolicach krzyża – iskierki bólu przeradzały się w prawdziwy pożar. Pogrążona w delirium Eliza nie mogła o tym wiedzieć, ale to wtedy właśnie ważyły się jej losy – gdyby ogień bardziej się rozprzestrzenił albo zapłonął intensywniej, straciłaby ogromny płat skóry i umarła. To właśnie w takich momentach lekarz wychodził z pokoju do załamujących ręce bliskich i tłumaczył im, że stan chorej jest bardzo poważny i nie wiadomo, czy dożyje jutra. Gdyby sytuacja rozwijała się dalej w tym kierunku, komunikat brzmiałby „ma niewielkie szanse na przeżycie” i wszyscy by wiedzieli, że choroba osiągnęła stadium maszynki do mielenia organów wewnętrznych, ale w przypadku Elizy do tego nie doszło. Los rzucił monetą. Wypadł orzeł. Ospa oskórowała jej pół pleców, częściowo także ręce i nogi, i uszkodziła niektóre narządy. Oszczędziła jednak oczy, a na twarzy zostawiła około trzydziestu drobnych blizn – większość z nich była widoczna tylko w ostrym świetle słońca, a z dziesięciu, które rzucały się w oczy nawet w półmroku, część dało się zamaskować puklem włosów, część wysokim kołnierzem sukni, a resztę czekała kuracja filcem. Eliza nie zamierzała wprawdzie do końca życia zaczynać każdego poranka od oblepiania się czarnymi paskudztwami, ale ten dzień był wyjątkowy. Odkąd przed sześcioma tygodniami przybyła do dożywocia w Pretzsch, pierwszy raz miała wyściubić nos poza granice posiadłości. Wybierała się do Lipska, który w tamtej okolicy uchodził za duże miasto, i planowała kilka spotkań. Z sześciu tygodni spędzonych przez nią we wdowim domu pierwszy przypadł (widziany z perspektywy czasu) na okres wykluwania się choroby, a zakończył się odesłaniem Karoliny i Adelajdy, i wizytą elektora z kochanką. Krosty bez reszty wypełniły następne dwa tygodnie życia Elizy, dopiero dwudziestego czwartego dnia ocknęła się i zaczęła tworzyć spójne wspomnienia z odbieranych bodźców. Tak się złożyło, że w tym samym dniu rozdzwoniły się dzwony w dalekim Torgau i Wittenberdze, obwieszczając śmierć elektora Saksonii i jego kochanki. Eleonora drugi raz straciła męża i, co za tym idzie, została elektorką-wdową Saksonii. To oznaczało, że wreszcie znalazła, się we właściwym miejscu – wdowa powinna przecież mieszkać w dożywociu. Nowym elektorem został brat Jana Jerzego, August zwany Mocnym. August miał już setkę dzieci z nieprawego łoża i ostro pracował nad drugą setką, a jego zamiłowanie do pojedynków z dzikimi zwierzętami nie mogło raczej poprawić reputacji Saksonii w Wersalu, ale przynajmniej nie był w dzieciństwie bity po główce, nie życzył źle Eleonorze i nie chciał posunąć Karoliny, więc summa summarum nie wyszło najgorzej. Eleonora udała się do Drezna na pogrzeb męża. Kiedy materac i pościel Elizy zostały spalone w ogromnym ognisku nad brzegiem Elby, a strupy odpadły, odsłaniając jej nową twarz i ciało, Karolina i Adelajda wróciły z Lipska wraz z większością jej orszaku – i tak upłynął czwarty tydzień. Tygodnie piąty i szósty były przeznaczone na rekonwalescencję chorej. Ospa potraktowała jej organy wewnętrzne podobnie jak skórę pleców, toteż przez pewien czas miała problemy z jedzeniem, trawieniem i wydalaniem. Zresztą nawet gdyby wróciła do zdrowia, jak wańka-wstańka do pionu, musiałaby poczekać, aż krawcy uszyją dla niej nowe ubrania: mniejsze, dopasowane do wychudzonej sylwetki, i zaopatrzone w kołnierze, długie rękawy i tym podobne dodatki, mające skrywać najbardziej podziurawione części jej ciała. Tymczasem dwa dni temu znienacka zauważyła, że się nudzi, więc cały wczorajszy dzień poświęciła na snucie planów. Rankiem wyruszyła z dożywocia w skromnej karawanie wypożyczonych powozów. Pod wpływem nagłego impulsu postanowiła zabrać ze sobą Karolinę (Eleonorę pochłaniała organizacja wdowiego gospodarstwa) i małą Adelajdę, która robiła się ostatnio nieznośna, kiedy nie mogła się bawić z Karoliną. * * * – Jakie przedsięwzięcie ma na myśli kapitan Bart? – spytała Karolina. – Ach! Trudno byłoby to wyjaśnić, ale nie muszę tego robić, bo i tak zrozumiałaś już, o co chodzi: kapitan Bart, na co dzień najbardziej zdeterminowany i bezlitosny człowiek na świecie, nie może się zdecydować, czy rozładować okręty w Dieppe, czy w Hawrze, i czuje się zobowiązany zapytać mnie listownie o radę, nim zacznie działać. Gdybym siedziała w domu, szydełkowała i grała w karty, z pewnością nie odczułby takiej potrzeby, możesz mi wierzyć, ale kiedy się poruszam, jestem niewiadomą w równaniu... – Przez co trudniej je rozwiązać! Wujek Gottfried uczy mnie rozwiązywać równania za pomocą swojego wynalazku, który nazywa macierzą. – W takim razie znasz się na tym lepiej ode mnie. – Eliza nie pierwszy raz poczuła ukłucie zazdrości, patrząc na Karolinę. – Będziesz się mogła popisać przed swoim nauczycielem. – To wujek Gottfried tu jest?! Powóz stanął. Eliza otworzyła drzwi i służący pomógł jej wysiąść. Karolina wyskoczyła z pojazdu i wylądowała z impetem na ziemi, chwilę później dołączyła jej sukienka i warkocz. Wysiadły na placu przed kościołem, z którego przez otwarte drzwi płynęła muzyka organowa. Nieopodal znajdował się lipski rynek z mrocznym ratuszem w jednej pierzei i rozchodzącymi się promieniście uliczkami, przy których stały domy kupieckie. Eliza obracała się powoli w miejscu, chłonąc widok, ale zamiast podziwu na jej twarzy malował się zawód podszyty podejrzliwością. – Jakiś mały ten Lipsk – stwierdziła. – Gdybyś całe życie mieszkała w Pretzsch, wydałby ci się ogromny! – Kiedy przybyliśmy tu poprzednim razem, prawie dokładnie dziesięć lat temu, zamieszkaliśmy w szałasie w górach, wtedy miasto naprawdę wydało mi się ogromne. – „My”? To znaczy, kto? – Nieważne. To ciekawe, jak działa ludzki umysł. Wyobrażałam sobie wielką metropolię, w której faktorie będą niewiarygodnie bogate i wpływowe, a tu, spójrz... W Londynie i Amsterdamie nie brakuje kupców, którzy mogliby kupić cały Lipsk i schować go do kieszeni kamizelki. – Może w takim razie powinnaś go kupić – zaproponowała żartem Karolina. – Może już kupiłam... – Eliza zawiesiła głos, zamrugała i odetchnęła głęboko, jakby chciała oczyścić umysł ze wspomnień i przesadzonych wyobrażeń. Rozejrzała się uważnie. – Mam parę spraw do załatwienia. Muszę na kilka godzin zostawić was same. Chodź! Weszły do kościoła. Był pusty. Ktoś ćwiczył na organach – ktoś niezbyt wprawny, bo cały czas popełniał błędy, po których przerywał grę i szukał zgubionego rytmu. Świątynia – Nikolaikirche – nie była mroczna i przerażająca jak wiele innych kościołów. Główna nawa miała kształt przepołowionej beczki wspartej na żłobkowanych kolumnach, których nie wybudowano w porządku doryckim, jońskim, korynckim ani żadnym innym znanym architektom: miały kapitele rzeźbione w kształt pęków palmowych liści, z których wychylały się owoce. Wznoszące się nad nimi sklepienie, zalane wpadającym przez wysokie okna białym światłem, marszczyło się przy żebrowanych skrajach i nurkowało prosto w te zielone kępy. Balustrada wokół ołtarza zataczała szeroki łuk i była otwarta z przodu niczym para ramion wyciągniętych w stronę wiernych. Obok stał pozłacany puchar chrzcielnicy, a za nią schody prowadziły na ołtarz, nad którym wisiał srebrny Jezus na krzyżu. Ta część kościoła – prezbiterium, Altarraum – była wyłożona marmurem w odcieniach czerwonego wina i łagodnej szarości, i zaopatrzona w liczne okna, za którymi puszczające pączki lipy kołysały się w przemierzających przestworza niewidzialnych podmuchach wiatru. Wzory w marmurze przywodziły na myśl zamrożony w kamieniu gwałtowny ruch – wodę w rzecznych bystrzach albo pioruny przeszywające skłębione chmury. Przypominały o tym, że ktoś, kto umiałby określić położenie i prędkość wszystkich cząstek wszechświata w dowolnie wybranej chwili, byłby wszechwiedzący. Byłby Bogiem. Nad wejściem znajdował się chór, prawie w całości zajęty przez ogromne organy o srebrnych piszczałkach, w białej romańskiej oprawie, ozdobione gąszczem lilii i liści palmowych. Przy manuale siedział zgarbiony człowiek w olbrzymiej peruce i płaszczu wyszywanym w tysiące maleńkich kwiatków. Obok kręcił się starszy mężczyzna w todze akademika, który teraz ciekawie zerknął na Elizę, Karolinę i resztę orszaku, rozchodzącą się z wolna po nawie. Kiedy powóz się zatrzymał, Adelajda obudziła się i pobiegła za mamusią, za nią zaś podążyły jej opiekunki i straż Elizy, z przykazaniem niespuszczania małej z oka, dopóki nie opuści wrogiej lipskiej ziemi. Na ich widok organista podniósł ręce znad manuału. Gardłowy śpiew piszczałek ścichł. Po nawie niosło się tylko ciche syczenie nieszczelnych zaworów i zdyszane oddechy dwóch pulchnych chłopców, których zapędzono do kalikowania. Eliza zaczęła klaskać. Rozpoznawszy organistę, Karolina poszła w jej ślady. – Witam, moja pani. Panią również – powiedział Gottfried Wilhelm von Leibniz, zwracając się kolejno do Elizy i Karoliny. – I panią – dodał pod adresem Adelajdy. Spojrzał na Elizę. – Przykro mi, że moje rzępolenie zakłóciło przybycie pań do Nikolaikirche, co powinno być chwilą nieskalanej urody. – Przeciwnie, doktorze. Miasto jest tak ciche, że tylko pańska muzyka tchnęła w nie życie. Czy to nowe Passacaglia pana Buxtehudego? – Nie inaczej, moja pani. Nuty przywiózł pewien kupiec z Lubeki. Chce je wydrukować i sprzedać za dwa tygodnie na jarmarku. Przyniosłem sobie próbny wydruk i przekonałem mojego dawnego nauczyciela, Herr Schmidta, żeby pozwolił mi poćwiczyć w oczekiwaniu na przybycie pań. Mężczyzna w todze ukłonił się przy tych słowach. Leibniz zszedł z chóru. Nastąpiła długa sekwencja ukłonów, dygnięć, cmokania w dłonie i zachwycania się dzieckiem. Wzrok Leibniza prześliznął się po twarzy Elizy, ale na tyle krótko, że nie sprawił jej przykrości. Spodziewała się, że będzie ciekaw, jakie ślady pozostawiła ospa w jej organizmie; nie przeszkadzało jej, że na nią patrzy. Kiedy uda się do Hanoweru i Berlina, prędko rozejdzie się wieść, że księżna Arcachon i Qwghlm przeszła chorobę bez większych uszczerbków na urodzie, zachowała bystry wzrok i była przy zdrowych zmysłach. – Wspominałam swoją pierwszą wizytę w Lipsku, dziesięć lat temu – powiedziała. – I pierwsze spotkanie z panem, doktorze. – Ja również. Wiele się od tamtej pory zmieniło. Mówiłaś, pani, że miasto jest ciche. To prawda. Przypuszczasz, że to dlatego, że wszyscy czekają na wiosenny jarmark. Ja też tak myślałem, kiedy przyjechałem tu przed paroma tygodniami, przekonałem się jednak, że powodów tego spokoju jest więcej, niżby się mogło wydawać. Handel praktycznie zamarł... – Na skutek tajemniczego i poważnego braku gotówki – dokończyła Eliza. – Który jest zarówno przyczyną tego faktu, jak i jego skutkiem. Wszyscy bowiem, którzy o tym usłyszą, zmieniają się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w skąpców i chomikują kruszec w każdej postaci. – Widzę, że znasz tę przypadłość, pani – stwierdził kąśliwie Leibniz. – Podobnie jak nasz przyjaciel doktor Waterhouse. Donosi mi, że zaraza dosięgła także Londynu. – Niektórzy powiedzieliby, że tam było jej źródło. – A inni wskazaliby Lyon – odparł Leibniz, wpatrując się w Elizę z większą niż potrzebna natarczywością. – Łowi pan ryby? Leibniza zamurowało, ale tylko na chwilę. Roześmiał się. – Jakie ryby? – zdziwiła się Karolina. – To znowu jakiś idiom? – Doktor podsuwa mi pod nos przynętę i sprawdza, czy połknę haczyk. Widzisz, niektóre domy kupieckie w Lipsku są blisko związane z lyońskim Dépôt, więc jeśli Lyon bankrutuje, Lipsk odczuwa konsekwencje tego faktu. Ma pan tu jakichś przyjaciół, doktorze, którzy byliby spragnieni wieści ze świata? – Nie nazwałbym ich przyjaciółmi. Już nie. – Cóż, ja mam tu wrogów. Oraz syna, który od trzech lat i siedmiu miesięcy nie widział matki. Muszę się przygotować na spotkanie z nimi. Czy byłby pan tak uprzejmy, doktorze, i zajął się na kilka godzin księżniczką... – Nie. – Słucham?! – Mylisz się, pani. Proszę za mną. Leibniz odwrócił się tyłem do Elizy, dając dowód niewybaczalnej nieuprzejmości, przemierzył nawę Nikolaikirche i wyszedł na ulice Lipska. Nie miała wyboru, musiała pójść w jego ślady. Karolina ruszyła za nią, a za ich plecami rozciągnęła się reszta orszaku. Eliza odwróciła się na chwilę i wymownym spojrzeniem kazała opiekunkom zapakować Adelajdę do powozu. Mała zaczęła się drzeć, zwracając na siebie uwagę tureckich kupców, którzy pół mili od kościoła pykali z fajek wodnych. – Zachowuje się pan niedorzecznie! Co to ma znaczyć? Leibniz zmierzył Elizę wzrokiem od stóp do głów. – Życie jest krótkie – powiedział, czyniąc przejrzystą aluzję do jej niedawnej choroby. – Choćbym spędził dwie godziny w Nikolaikirche, próbując przekazać to pani słowami, na koniec i tak usłyszałbym „Nie uwierzę, póki nie zobaczę”. Postanowiłem więc wziąć panią na pięciominutowy spacer, który wszystko wyjaśni. – Dokąd idziemy? Karolina... – Może iść z nami. Przemierzyli rynek, który, kiedy Eliza poprzednio go widziała, stanowił labirynt wąskich dróżek wśród aromatycznych bel, beczek i paczek z towarami na sprzedaż. Tym razem był w zasadzie pusty. Po bruku ślizgały się tumany kurzu, przenoszone z miejsca na miejsce powiewami wiosennych bryz. W paru miejscach eleganccy dżentelmeni skupiali się w grupki po dwóch i trzech, pykali z fajek i dyskutowali. Nie przypominali jednak kupców i sprzedawców, targujących się z rozbawieniem i udawanym zaskoczeniem o towar, lecz starszych panów, którzy w niedzielne popołudnie niespiesznie wracają z kościoła do domu. Wkraczając za Leibnizem na uliczkę odchodzącą od rynku po jego drugiej stronie, Eliza z Karoliną zauważyły, że handel jednak nie zgasł całkowicie, ale transakcje, które zawierano, ograniczały się do kawiarnianych ogródków i nie miały większej wagi – ktoś kupił trzecią filiżankę kawy, ktoś inny zażyczył sobie dokładkę ciasta. Na ulicy hulał wiatr, wiejący pod ciągnącymi się z obu stron przestronnymi arkadami, prowadzącymi, jak wiedziała Eliza, na podwórze domu kupieckiego. Większość przejść była jednak zamknięta, a w nielicznych otwartych, zamiast tłumów przekrzykujących się commerçants, dostrzegła luźne grupki pozbawionych zajęcia ludzi, oddających się paleniu fajek i sączeniu kawy. Sceneria nie była jednak – wbrew temu, czego można by oczekiwać – przesadnie przygnębiająca. Właściwie przywodziła na myśl święto – nie dla samych chrześcijan, muzułmanów czy żydów, ale dla wszystkich jednocześnie; święto tym przyjemniejsze, że zgoła niezapowiedziane. Miasto było ciche i spokojne, tak jakby żywe srebro, na co dzień dodające sił kupcom, teraz wyciekało z ich krwiobiegów. Kiedy spotykali się w takim miejscu jak Lipsk, zwykle poddawali się zbiorowemu szaleństwu i w obłędzie łączyli w nowy twór, jak ryby tworzące ławicę. Irytująca, podrygująca jak małpa na drucie i wymachująca rapierem istota, która w pojedynkę pojawiłaby się na ryneczku średniowiecznej mieściny, byłaby co najwyżej niezrozumiałym utrapieniem. Kiedy jednak zebrało się takich istot tysiąc, tworzyły nową jakość i czyniły cuda, o jakich mieszkańcom miasteczka nawet się nie śniło. Ale tego dnia czar prysł i Lipsk na powrót stał się cichą, spokojną mieściną. Złoty Mercury wychylał się ze zwornika łuku wyjątkowej urody, znajdującego się w połowie długości ulicy. Brama pod łukiem była zamknięta, ale nie na klucz – doktor pchnął jedno jej skrzydło i puścił Elizę przodem. Zawahała się i rozejrzała, taki nawyk wyniosła z Wersalu, gdzie przekroczenie progu w towarzystwie określonej osoby samo w sobie stanowiło posunięcie w partii towarzyskich szachów; takie ruchy zawsze zauważano, dyskutowano o nich i reagowano na nie. Ba, niektórzy mieszkańcy pałacu całymi godzinami przygotowywali te posunięcia – pilnowali, żeby stosowni świadkowie byli na miejscu, a samą kolejnością osób w drzwiach przekazywali szyfrowane komunikaty. Tutaj, w Lipsku, takie zachowanie zakrawało na absurd i Eliza dobrze o tym wiedziała, ale niełatwo jest pozbyć się starych nawyków. Rozejrzała się więc i stwierdziła, że jej wejście do Domu Złotego Merkurego zostało zarejestrowane przez pół tuzina świadków: obiboka leżącego w progu, luterańskiego pastora, wdowę zamiatającą schodki przed domem, małego gońca, Żyda w futrzanej czapie i potężnego brodacza, który jedną ręką opierał się na kosturze. Drugi rękaw zwisał mu luźno. Brodacza rozpoznała. Widywała jego sylwetkę podczas długiego rejsu barką w górę Elby – najczęściej szedł brzegiem, czasem brodził w wodzie niczym ważący trzysta funtów bocian i długim ościeniem polował na ryby. Teraz ledwie go zauważyła – Lipsk, leżący na skrzyżowaniu szlaków z Wenecji do Lubeki i z Kijowa do Kolonii, przyciągał najróżniejszych egzotycznych włóczęgów, oryginałów i niezdecydowanych. Nie zwróciłaby na niego uwagi, gdyby nie widziała go wcześniej. W innych okolicznościach do końca tygodnia łamałaby sobie głowę nad tym, co sprowadza go do miasta, teraz jednak miała za dużo zmartwień i wyparła Ceporękiego ze świadomości. Weszła na dziedziniec Domu Złotego Merkurego pewnym krokiem, jakby należało do niej pół Lipska. Równie dobrze mogłaby przyjść na cmentarz, tyle że miejsce nagrobków i cenotafów zajmowały stosy towarów: bele materiału, beczki oliwy, skrzynie porcelany. Zasłaniały jej widok, ale zadarłszy głowę, dostrzegła zawieszone na wysokości czwartego piętra wrota ładunkowe, prowadzące na poddasze. Były otwarte na oścież, wiatr poruszał nimi swobodnie, a strych świecił pustkami. Cała zawartość magazynów znalazła się na dziedzińcu, jakby Lothar szykował się do wyprzedaży. Nigdzie jednak nie było widać kupców. Coś plasnęło o ziemię za plecami Elizy; zaskoczonej Karolinie zaparło dech w piersi. Eliza okręciła się na pięcie i stanęła oko w oko z małym dzikusem – karłem uzbrojonym w tomahawk. Podkradł się do niej od tyłu, przemykając wśród zawalających podwórze stert wszelkiego dobra, a teraz skoczył ze skrzyni, która sięgała mu nad głowę. Chciał zdybać ofiarę w wąskim przejściu, ale poniewczasie zorientował się, że nie wyszło mu to najlepiej, bo znalazł się w potrzasku między Elizą i Karoliną. Odwrócił się, taksując wzrokiem tę drugą. Spojrzawszy na niego od tyłu, Eliza dostrzegła kępkę niedomytych blond włosów, wicherek dopominający się o przycięcie, i drobne niedomyte ciało, które jeszcze nie całkiem wyrosło z pokładów dziecinnego tłuszczyku. Miał na sobie przepaskę biodrową i mokasyny, a w garści trzymał broń zrobioną z terakotowej skorupy, którą jakiś dorosły cierpliwie przywiązał do kija. Karolina otrząsnęła się z zaskoczenia i teraz nie mogła się zdecydować, czy bardziej jest rozbawiona, czy zirytowana. – Hu! – krzyknęła. Jasnowłose Indianiątko odwróciło się w miejscu, jakby chciało się rzucić do ucieczki, ale zapomniało, że na drodze stoi mu Eliza. Przez chwilę wpatrywali się w siebie; mieli takie same oczy. Chłopiec wypuścił z ręki tomahawk, żeby łatwiej wdrapać się na paletę opakowanych w siatkę cukrowych głów, i zanim zdążyła zawołać go po imieniu, zniknął w głębi swojego małego Massachusetts. Karolina zaniosła się śmiechem, który zamarł jej na ustach, gdy spojrzała na Elizę. Dziedziniec otaczały krużganki, pod którymi podczas poprzedniej wizyty Elizy urzędnicy Domu Hacklheberów siedzieli przy swoich bancas, sporządzali zapiski w księgach i przeliczali cudzoziemskie monety w okutych żelazem skrzyniach. Teraz widziała tylko czubki wieńczących owe krużganki łuków, za to po chwili usłyszała piskliwy głosik, który po niemiecku tłumaczył coś „papie”. Papa zadudnił basowym śmiechem i również zaczął coś cierpliwie tłumaczyć. Słysząc ten głos, Eliza instynktownie podniosła wzrok na trzypoziomowy taras sterczący nad podwórzem, ozdobiony złotymi Merkurymi i innymi barokowymi symbolami handlu. Kiedyś widziała na nim Lothara, który, pogrążony w rozmowie z doktorem Leibnizem, spoglądał w dół na nią i Jacka, teraz jednak taras był pusty – martwa natura z zakurzonych szyb, wyblakłych kotar i omszałego kamienia. Męski głos recytował skoczną rymowankę. Eliza słabo znała niemiecki, zerknęła więc pytająco na Karolinę. – Czyta bajki – wyjaśniła mała księżniczka. Kierując się brzmieniem głosu, Eliza zaczęła przemierzać labirynt towarów, aż stanęła na kamiennej posadzce krużganka. Większość bancas zniknęła bez śladu. Kilka kroków od Elizy na czarnej, okutej żelazem skrzyni, oplecionej pasami i zaopatrzonej w liczne zatrzaski (nie były zamknięte, co zdaniem Elizy dowodziło, że jest pusta), siedział potężnie zbudowany mężczyzna. Na jednym udzie oparł ilustrowaną książkę z bajkami, na drugim trzymał małego blond Indianina, który oparł mu głowę na piersi i pogryzał koniuszek swojej przepaski biodrowej. Chłopczyk siedział okrakiem na udzie mężczyzny, mokasyny wolno międliły powietrze. Wzrok miał nieobecny, oczy mu się zamykały. Spojrzał na Elizę, kiedy weszła w jego pole widzenia, ale natychmiast przestał się nią interesować; marzenia były ciekawsze. Pojawienie się na dziedzińcu obcej kobiety było wprawdzie intrygujące, ale tylko przez chwilę, i trochę straszne, ale tylko do czasu, gdy papa zapewnił go, że wszystko będzie dobrze. Papa – Lothar von Hacklheber – czytał dalej, wcale nie dlatego, pomyślała Eliza, że celowo ją ignorował, ale dlatego że żaden rodzic przy zdrowych zmysłach nie przerwie bajki w chwili, gdy dziecko rozkłada skrzydełka i zaczyna szybować w sen. Na masywnym nosie Lothara spoczywały okulary do czytania w złotych oprawkach. Kiedy docierał do końca strony, ślinił palec, przewracał kartkę i z umiarkowanym zaciekawieniem zerkał sponad szkieł na Elizę. Powieki chłopca opadały coraz niżej i coraz większy skrawek przepaski trafiał do buzi, żeby było co possać, aż Eliza poczuła ból w piersiach, które nagle przypomniały sobie, jak to jest wydzielać mleko. Chwilę później Lothar zamknął książkę i powiódł wzrokiem dookoła, nie wiedząc, gdzie ją odłożyć. Karolina podbiegła i wyjęła mu ją z ręki. Przycisnął chłopca do piersi, odchylił się, zmieniając swoje ciało w miękką leżankę, i jakimś cudem – zupełnie jakby kwitował – wstał. Odwrócił się plecami do gości, boso przeszedł za niedalekie otwarte drzwi i złożył Indianina w prowizorycznym hamaku, rozpiętym na skos w nieużywanym biurze. Przykrywszy dziecko kocem, wyprostował się, wrócił do krużganka i przymknął drzwi za sobą. Zostawił je uchylone, aby – o czym Eliza-matka dobrze wiedziała – usłyszeć, gdyby malec zaczął płakać. – Podobno elektor i ta jego dziwka nie żyją – powiedział spokojnie po francusku. – Zastanawiałem się, czy i ja nie powinienem szykować się na wizytę kostuchy. Na ławce na skraju dziedzińca leżała w nieładzie przeróżna broń, tak jakby Lothar czasem ćwiczył chłopca w fechtunku. Wybrał sztylet w pochwie i płynnym ruchem rzucił Elizie. Złapała go w locie. – Sztylet hashishinów, który nosi pani ukryty w szarfie, jest za mały, by w miarę szybko i sprawnie zgładzić człowieka mojej postury. Ten będzie lepszy. Lothar miał na sobie białą, płócienną, niezbyt świeżą koszulę. Rozdarł ją i odsłonił lewą pierś. – Tutaj. Powinno się udać. Chyba że woli pani najpierw odesłać księżniczkę Brandenburgii-Ansbach, by oszczędzić jej tak okrutnego widoku? Chociaż, jeśli chce ją pani wychować na swoje podobieństwo, ze wszech miar słuszne byłoby, żeby została. Niech się uczy. – Do tej pory sądziłam, że sztuka aktorska osiągnęła swoje wyżyny na dworze Króla Słońce – odparła Eliza półgłosem, nie chcąc obudzić chłopca. – Widzę jednak, że jest pan w niej niezrównany. Kim trzeba być, aby obmyślić takie przedstawienie, jak to, którego właśnie byłam świadkiem? – Kim trzeba być, aby naruszywszy spokój czyjegoś domu, zarzucić właścicielowi, że gra w teatrze? To prawdziwy świat, madame, nie Wersal. My, mieszkańcy Lipska, nie jesteśmy tak podstępni i skryci. Eliza odrzuciła sztylet. – Człowiek, który porywa dziecko, nie powinien chyba prawić kazań jego matce. – Kiedy chowająca się wśród obcych ludzi sierota trafia do kochającej rodziny, to chyba nie jest porwanie? Wydaje mi się wręcz, że to przeciwieństwo uprowadzenia. Twierdzi pani, że jest jego matką; jestem skłonny pani uwierzyć, gdyż dostrzegam wyraźne rodzinne podobieństwo, ale nigdy dotąd pani o tym nie wspominała. – Dobrze pan wie, że gdybym się do tego przyznała, byłabym zgubiona. Lothar spojrzał na dziedziniec. Rozłożył ręce. – Proszę spojrzeć! – Na co? – Dla pani „zguba” to abstrakcja, o której czytała pani w książkach, widmo, którego boi się pani, leżąc w łóżku. Ale dlaczego miałaby się pani zadowalać abstrakcjami i złudami? Proszę, oto prawdziwy obraz zagłady. Pani dzieło. To pani mnie zniszczyła. Ale to ja mam chłopca, który nazywa mnie papą. Gdyby była się pani przyznała do macierzyństwa i poniosła klęskę, co by się z panią stało? Pani sytuacja byłaby lepsza czy gorsza od obecnej? Eliza zarumieniła się na te słowa, nie tylko na twarzy, lecz na całym ciele. Miała wrażenie, że krew napływa do takich części jej ciała, które od czasu ospy były zasuszone, spragnione i blade. Zachwiałaby się na nogach, może nawet zemdlała, gdyby od lat nie przygotowywała się do tego spotkania. W słowach Lothara było sporo prawdy, ale tego się przecież spodziewała – był godnym przeciwnikiem, a ona musiała zrobić, co do niej należało. – Nie muszę pana niszczyć. Wystarczy jedno moje słowo, a kredyt zostanie spłacony. Z odsetkami. – Proszę nic nie mówić. Naprawdę myśli pani, że w mojej głowie jest równie pusto jak w tej skrzyni? – Lothar szturchnął stopą skrzynię, która zadudniła jak bęben. – Wiem, że nie przyjechałaby pani do Lipska, nie mogąc ofiarować mi wyboru między zagładą i wybawieniem. Bardzo sprytnie to pani wymyśliła, przyznaję. W pani wieku też bym się tym pasjonował. Ale nie jestem w pani wieku. – Doskonale wiem, że pieniądze nic dla pana nie znaczą, odkąd poświęcił się pan alchemii... – Czyżby? W takim razie spodziewam się, że ma pani dla mnie jakąś przynętę związaną ze złotem króla Salomona. Biorąc pod uwagę, że do tej pory Lothar przewidział wszystkie jej ruchy, Eliza nie miała ochoty kontynuować gry, ale odparła: – Wiem, gdzie jest i kto je ma. Jeśli tego właśnie pan chce... – Chcę pokonać śmierć, która przedwcześnie i nieuczciwie zabrała moich braci. Nie jestem w tym oryginalny. Większość ludzi prędzej czy później godzi się ze śmiercią. To, że mnie ta sztuka się nie udała, jest efektem ubocznym paktu, jaki moja rodzina zawarła z Enochem Rootem. Chcąc żyć wśród ludzi, musi przybierać coraz to nowe tożsamości, których następnie pozbywa się, zanim jego długowieczność zwróci czyjąś uwagę. Mój ojciec znał tajemnicę Enocha i dobił z nim targu: zgodził się poświadczyć, że Enoch jest naszym dawno zaginionym krewnym nazwiskiem Egon von Hacklheber, i pozwolił mu mieszkać wśród nas przez kilkadziesiąt lat. W zamian „Egon” miał zostać nauczycielem jego trzech synów. Można powiedzieć, że byłem z tej trójki najbystrzejszy, ponieważ rozszyfrowałem Egona, zorientowałem się, że jest inny niż my. Przypuszczałem, że odkrył alchemiczną receptę na wieczne życie. Moje domysły były całkiem rozsądne, lecz chybione, co nie zmienia faktu, że na długie lata zaraziły mnie zapałem do alchemii. Ale to już przeszłość. – Co sprawiło, że ostatnio ten zapał przygasł? – Adoptowałem sierotę. – Mhm. – Wiem, to truizm: spłodzić lub adoptować dziecko, by pokonać śmierć, albo wyobrażać sobie, że się ją pokonało. Ale wcześniej mi się to nie udało. Ta sama ospa, która zabrała moich braci, uniemożliwiła mi zapłodnienie kobiety. Nie zamierzam tłumaczyć się z motywów, które pchnęły mnie do uprowadzenia chłopca z sierocińca pod Wersalem; słusznie pani domniemywa, że były to motywy paskudne. Nie zamierzałem pokochać chłopca, nie chciałem nawet, żeby u mnie mieszkał. Los zrządził jednak inaczej. Najpierw dałem mu dach nad głową, potem go pokochałem i z biegiem czasu coraz rzadziej myślałem o alchemii i zaginionym złocie Salomona. Od pół roku nie wracałem do nich pamięcią, dopiero pani teraz mi przypomniała. – Wobec tego, mimo że wiele nas różni, w jednym jesteśmy podobni – oboje wiemy, że to idiotyzm. – Wcale tak nie uważam. – Zdumiony Lothar uniósł poznaczone bliznami po ospie resztki brwi. – Powiedziałem tylko, że o tym nie myślę. Jestem gotowy na śmierć i nie obchodzi mnie, czy umrę biedny, czy bogaty. Myli się pani jednak, sądząc, że odbierze mi Johanna. To naprawdę byłoby porwanie, złamałaby pani serce jemu i sobie. – Wiem o tym od czasu, gdy doktor uświadomił mi, że wychowuje pan Johanna jak syna. – Eliza spojrzała na Leibniza, oczekując potwierdzenia, ale ten już przed chwilą dyskretnie zabrał Karolinę na stronę, żeby Eliza i Lothar mogli porozmawiać w cztery oczy. – Syna i dziedzica – poprawił ją Lothar. – Chociaż dzięki pani intrygom dostanie ode mnie w spadku tylko długi. – To się może zmienić. – To na co pani czeka? Czego pani chce? Po co się spotkaliśmy? – Chciałam go zobaczyć. Przytulić. – Proszę bardzo! Z przyjemnością przystaję na ten warunek. Ba, może się pani do mnie wprowadzić, nic mnie to nie obchodzi. Ale nie zabierze go pani. – W pańskiej sytuacji nie bardzo da się dyktować warunki. – Ty głupiutka dziewczyno! To nie są moje warunki i nie ja je dyktuję. Świat je narzuca. To w tym świecie nie może się pani przyznać do urodzenia nieślubnego syna; nie może pani powiedzieć prawdy nawet własnemu dziecku, przynajmniej dopóki nie dorośnie i nie będzie potrafiło tego zrozumieć. Może pani zabrać syna i znów oddać jezuitom; wychowają go na księdza, który będzie miał pretensje do grzesznej matki. Albo może go pani zostawić pod moją opieką i odwiedzać w dowolnym momencie. Za rok, dwa będzie już na tyle duży, żeby podróżować. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby odwiedzał panią incognito we Francji. Zostanie baronem, bankierem, dżentelmenem, protestantem i najlepszym lipskim uczonym. Ale pani go nie odzyska. – Wiem. Wiem to wszystko. Od lat. Z dziobatej twarzy Lothara trudno było cokolwiek wyczytać, lecz w tej chwili malowało się na niej oszołomienie. A może irytacja. – Po tym wszystkim nie spodziewałem się, że będzie pani tak niezdecydowana. – Nie? Cóż za brak rozsądku. Dziwi się pan mojemu niezdecydowaniu, a przecież sam pan uprowadził chłopca nie z miłości do niego, tylko z nienawiści do mnie i z żądzy do alchemicznego złota, a potem zmienił zdanie! Lothar wzruszył ramionami. – Może na tym właśnie polega prawdziwa alchemia. – Gdyby tak i na mnie podziałała... Chciałabym być równie zadowolona jak pan. – Tyle mogę dla pani zrobić. Kradzież złota w Bonanzie wprawiła mnie w mściwy gniew, który nie dawał mi zasnąć, przez długi czas bez reszty wypełniał mi dnie i kazał zranić panią tak boleśnie, jak pani zraniła mnie. Chciałem, żeby zrozumiała pani moją złość. W odwecie, pani przebiegle, metodycznie, w ciągu kilku lat doszczętnie mnie zniszczyła, wykorzystując moją chciwość jako broń. Jeśli teraz wydaję się pani zadowolony... Cóż, po części wynika to z tego, że mam syna. Ale po części zawdzięczam to tobie, Elizo, twojej furii, którą tak długo w sobie podsycałaś i dla której znalazłaś tak barokowo wyrafinowane ujście. Okazałaś i wyraziłaś to, co i ja kiedyś czułem. Po tym poznałem, że trafiłem w czuły punkt. Że coś zaiskrzyło. – Dość tego. Masz jakieś wolne banca, Lotharze, przy którym mogłabym na chwilę usiąść i napisać list? Lothar wyciągnął przed siebie ręce, ze zwróconymi do góry dłońmi, jakby chciał oddać Elizie cały dom. – Proszę sobie wybrać, madame. * * * Gdyby nie ten gest Lothara, nie zauważyłaby Ceporękiego, tak bezszelestnie zakradł się na dziedziniec. Teraz jednak, obróciwszy się na palcach, wyjrzała spod podcieni i kątem oka dostrzegła nowy towar na wyprzedaży: wysokiego i brodatego mężczyznę, który akurat w tej chwili wyszedł zza jednej ze skrzyń. Tak jak przed bramą, w jednej ręce nadal trzymał kostur, ale tym razem drzewce miało zmienione zakończenie: na czubku tkwił liściowaty grot harpuna, obosieczny i aż biały na krawędziach, które potraktowano osełką. Zważył drzewce w dłoni, podniósł je na wysokość głowy i wziął zamach. Srebrzysty łeb żmii mierzył prosto w serce Lothara. Eliza, nie tak dawno wykładająca Karolinie znaczenie spostrzegawczości i zdolności łączenia faktów, dopiero teraz wzięła sobie do serca własne rady. Trudno powiedzieć, ile czasu by potrzebowała, żeby rozpoznać w Ceporękim Jewgienija-raskolnika, gdyby nie wyrósł jak spod ziemi z harpunem w garści, szykując się do zamordowania Lothara, ale ta broń i ten zamiar wystarczyły. Przypomniała sobie, że widziała Jewgienija w Amsterdamie – przecież nawet pożyczyła wtedy od niego harpun i w napadzie złości rzuciła nim w Jacka. Najwidoczniej Jack z Jewgienijem należeli kiedyś do tej samej pirackiej załogi, może dalej byli jej członkami. Tyle że Jewgienij odłączył się od pozostałych i wrócił do Europy. Z jakiegoś powodu pilnował Elizy i w ten sposób trafił do Lipska, pod bramę domu, który w jego mniemaniu był najgorszym wrogiem Jacka. Teraz zaś mniej więcej trzy uderzenia serca dzieliły go od tego, co na jego miejscu zrobiłby każdy pirat z krwi i kości. Podniesienie i wycelowanie harpuna stanowiły jednak dopiero wstęp do bardziej złożonego procesu, którego następny etap polegał na podbiegnięciu w kierunku celu. Jewgienij wyciągnął również kikut drugiej ręki, zakończony czymś na kształt kuli armatniej na kiju i mający pełnić rolę przeciwwagi przy rzucie. Eliza ruszyła bokiem w stronę Lothara – chciała stanąć na linii rzutu i zmusić Jewgienija do porzucenia morderczych zamiarów. Spojrzenie jego błękitnych oczu na moment spoczęło na niej, gdy się poruszyła. W tej samej chwili z cienistego krużganka wybiegła jakaś drobna osóbka. Z rozpędu bez trudu wskoczyła na pustą skrzynię obok Lothara, a z niej na balustradę okalającą dziedziniec. Chłopiec trzymał w rękach łuk i strzałę nałożoną na cięciwę. Wyglądało na to, że kiedy Jewgienij przekradał się przez dziedziniec, szukając sobie dogodnej pozycji do ataku, mały Johann podążał jego tropem i wypatrywał swojej szansy. Eliza, której mignął na skraju pola widzenia, odruchowo zmieniła kurs, wyciągając do chłopca obie ręce, ale Johann błyskawicznie napiął łuk i strzelił. Tępy koniec strzały trafił gotowego do rzutu Jewgienija prosto w oko. Przeciwwaga opadła jak młot Thora. Raskolnik zadygotał, jego ręka strzeliła jak bat, i harpun śmignął w powietrzu – chybił jednak Lothara i z łoskotem wbił się w stojące za nim banca. Lothar klapnął ciężko na tyłek. Rozpędzona Eliza wpadła na Johanna i strąciła go z balustrady; chłopiec spadł na kamienną posadzkę, gdzie zmienił się w jeden wielki siniak. Jewgienij wytrzeszczył oczy i osunął się na kolana. Eliza zaatakowała barierkę brzuchem, przeleciała przez nią na drugą stronę i spadła na dziedziniec, przyjmując impet uderzenia na wyciągnięte ręce. Wraz z Johannem i Jewgienijem tworzyła w tej chwili trójkąt równoboczny o boku długości około dwóch metrów. Lothar, siedzący na pustym kufrze jak na tronie, patrzył na nich z rozdziawionymi ustami, Jewgienij był nie mniej oszołomiony od niego, a Johann ciągle jeszcze zbierał się do płaczu. Eliza, która całkiem niedawno wyszła obronną ręką ze śmiertelnego ataku ospy, otrząsnęła się najszybciej i pierwsza wstała na nogi. Zrobiła krok w stronę Jewgienija. Nie znała rosyjskiego i przypuszczała, że raskolnik nie mówi po francusku, ale skoro był galernikiem w Algierze, musiał liznąć sabiru. Wyskrobała więc resztki tego języka z rzadko odwiedzanych zakamarków pamięci i powiedziała, półgłosem, tak żeby tylko on ją usłyszał: – Jeżeli chcesz się przysłużyć Jackowi, powinieneś wiedzieć, że ten człowiek nie jest już waszym wrogiem. Lepiej zrobisz, udając się do Wersalu i ciskając harpunem w ojca Édouarda de Gex. Jewgienij skinął głową, podniósł się z ziemi i poszedł wyciągnąć narzędzie swojego fachu z narzędzia fachu Lothara. Ponieważ grot harpuna był opatrzony zadziorami, wymagało to zdemolowania całego banca, do którego to zadania Jewgienij nadawał się jak mało kto, mając siłę dziesięciu ludzi i kulę armatnią zamiast ręki. W krótkim czasie nałamał i narozszczepiał tyle drewna, jakby zdobywał ufortyfikowane miasteczko, po czym wynurzył się ze stosu odłamków z grotem w ręce i drzewcem harpuna pod pachą. Spojrzał na Lothara, skinął mu przyjaźnie głową, nawet lekko się ukłonił, a potem chyłkiem wymknął się z Domu Złotego Merkurego, zerknąwszy po drodze na słońce, żeby wyznaczyć sobie kierunek dalszej wędrówki. – Któż to był? – zdziwił się Leibniz. Ani on, ani Karolina nie byli świadkami rzutu harpunem, ale zwabiły ich odgłosy masakrowania banca. Eliza podsadziła sobie Johanna na biodro. Chłopiec przeszedł już fazę płaczu i pogrążył się w dziecięcym wstrząsie. – Drogi doktorze – zaczęła. – Gdybym wszystko panu wyjaśniała ze szczegółami, znudziłby się pan mną i przestał mi przysyłać takie urocze listy. – Jestem ciekaw, z czysto praktycznych powodów, czy pani tropem nie podąża większa liczba olbrzymich harpunników przejawiających mordercze skłonności. – To jedyny, o którym wiem. Nazywa się Jewgienij i jest raskolnikiem. – Kto to jest raskolnik? – Jak mówiłam, gdybym wszystko panu tłumaczyła... – Dobrze już, dobrze. O nic nie pytam. * * * Często podczas snu serce nasze czuwa, a wtedy Bóg może doń mówić bądź słowami, bądź przez przypowieści, znaki lub podobieństwa, zupełnie tak samo, jakby człowiek nie spał. – John Bunyan, Wędrówka Pielgrzyma5 Znalazła sobie stare biurko, które wywleczono na dziedziniec, żeby tam sczezło. Zmokło na deszczu, deski porozszczepiały się i powypaczały, szuflad nie dało się domknąć, ale teraz stało w słońcu przyjemnie ogrzewającym jej skórę. Z innego banca wzięła arkusz papieru kancelaryjnego, a spod blatu wygrzebała szklany kałamarz z korkiem dosłownie wmurowanym w szyjkę warstwą skrzepłego atramentu. Na koniec była zmuszona sięgnąć po sztylet, który nosiła za pasem, zeskrobać zaschniętą skorupkę i podważyć korek. Atrament zgęstniał jak śluz. Rozcieńczyła go śliną i zamoczyła pióro. Leibniz z Karoliną siedzieli na skrzynkach. Doktor prowadził lekcję: – Księżna Arcachon skupiła się na taktyce. Baron von Hacklheber natomiast zaniedbał taktykę na rzecz strategii. – I kto wygrał? – Nikt. Ani czysta taktyka, ani sama strategia nie są najlepszymi drogami do zwycięstwa dla książąt i księżnych. Może ostatecznie wygra na tym Johann Jean-Jacques von Hacklheber. – Miejmy nadzieję, bo na razie ma tylko najbardziej dziwaczne imię, jakie w życiu słyszałam. 5 Cytaty z „Wędrówki Pielgrzyma” w przekładzie J. Prowera (przyp. tłum.). Eliza do Jeana Barta Eliza * * * Maj 1694 Kapitanie, mój przyjaciel hrabia de Pontchartrain, contrôleur-général Francji, ma i zawsze będzie miał rozliczne możliwości rozdzielania królewskich dochodów w dogodny dla siebie sposób. Dlatego też nie sądzę, żebym wielce go krzywdziła, sugerując, abyś popłynął do Dieppe, kapitanie, i tam wyładował kruszec, dzięki czemu skarb państwa wreszcie spłaci kredyt zaciągnięty u von Hacklheberów. Francja nie jest w stanie bronić swoich interesów za granicą, dopóki zagranica podaje w wątpliwość jej wypłacalność; spłata choćby jednej pożyczki znacząco poprawi nadszarpnięty w ostatnim czasie wizerunek kraju. Owszem, niemieccy i szwajcarscy bankierzy wyprowadzili się już z Lyonu, nie przeszkodzi to jednak w przesłaniu pieniędzy bardziej nowoczesnymi kanałami, najprawdopodobniej przez Paryż. Proszę może zasugerować takie rozwiązanie dżentelmenowi, z którym spotka się Pan w Dieppe. Jestem wdzięczna, że zechciał się Pan ze mną skonsultować przed podjęciem ostatecznej decyzji. Powinien Pan wiedzieć, że jednym z beneficjentów takiego rozwiązania będzie Pański dawno zaginiony chrześniak, który – kiedy piszę te słowa – zakrada się do mnie od tyłu z łukiem. Wygląda jak niedomyty amorek. – Co pani robi, madame? – Kończę pisać list. – Posypała stronicę piaskiem, żeby osuszyć atrament. – Do kogo? – Do najodważniejszego i najsłynniejszego kapitana piratów na świecie – odparła z powagą Eliza. Strząsnęła piasek na ziemię, złożyła list i zaczęła grzebać po szufladach w poszukiwaniu wosku do pieczęci. – Zna go pani? Używając skrawka papieru w charakterze skrobaczki, zdrapała resztki wosku z dna jednej z szuflad. – Znam. A on zna ciebie. Trzymał cię do chrztu. To rozbudziło ciekawość małego Johanna von Hacklhebera, o co właśnie chodziło Elizie. Szedł za nią przez zakurzone pokoje domu von Hacklheberów jak indiański tropiciel, tyle że zamiast strzałami zasypywał ją pytaniami. Znalazła łyżeczkę do stopienia laku, świecę i ogień, i po chwili rozgrzewała już od spodu poczerniałą łyżeczkę. Wsypała na nią wydrapane z szuflady okruchy wosku – większość była czerwona, kilka czarnych, parę innych w naturalnym odcieniu. Te na dnie szybko poddały się wpływowi ciepła, za to te leżące na wierzchu uparcie zachowywały swój kształt. Do złudzenia przypominały wywołane ospą krosty. – Kiedy taki materiał jak wosk, złoto czy srebro rozpływają się pod wpływem ciepła, mówimy, że się roztopiły – powiedziała Eliza do syna. – Kiedy takie ciecze się łączą, mówimy, że mieszają się ze sobą. Stapiają. – Papa czasem mówi, że jestem zmieszany. – Jak my wszyscy. Zmieszanie to rodzaj zaklęcia: nagle wszystko, co, jak nam się wydawało, rozumieliśmy, traci kształt, rozpływa się i miesza z innymi rzeczami, które, choć z pozoru zupełnie odmienne, mają w gruncie rzeczy tę samą naturę. Potrząsnęła łyżeczką i grudki unoszące się na powierzchni – które przez ten czas zmieniły się w krople półpłynnego wosku i utrzymywały niezmieniony kształt dzięki napięciu powierzchniowemu – popękały i połączyły się z resztą stopionej masy. Zapachniało słodkim aromatem dawno zapomnianych kwiatów, z których pszczoły zebrały surowiec, o wiele słodszym niż charakterystyczny zapach ospy; Eliza miała nadzieję nigdy więcej go nie poczuć, choć, niestety, czasem drażnił jej nozdrza, gdy kręciła się po mieście. Zanim czerwień i czerń zmieszały się w jednolicie błotnistą maź, Eliza wylała zawartość łyżeczki na złożony list i odcisnęła w niej swój pierścień. Kiedy uniosła dłoń, pieczęć wyglądała jak stężała kropla marmuru – czerwona, z czarnymi i jasnymi żyłkami. Bardzo ładnie, uznała. Może zapoczątkuje nową modę na dworze? Lothar sprowadził konnego posłańca, który zaofiarował się dowieźć list przynajmniej do Jeny, gdzie miał znaleźć następnych gońców i pchnąć go dalej na zachód. Posłaniec czekał przy bramie z jednym osiodłanym koniem i jednym luzakiem. Eliza wręczyła mu list i życzyła szerokiej drogi, on zaś bez dalszych ceregieli pchnął konia w trucht. Na placu skręcił w stronę zachodniej bramy, przyspieszył i zniknął jej z oczu. W ślad za nim odwracały się głowy, ludzie wyglądali przez okna i otwierali drzwi licznych faktorii i domów kupieckich. Na ulicy pojawił się jakiś mężczyzna. Naciągnął olbrzymią perukę na krótko ostrzyżoną głowę, skręcił w stronę Domu Złotego Merkurego i przyspieszył kroku, by poprosić Lothara o wyjaśnienia. Zanim stanął przed bramą, dwóch innych dżentelmenów, którzy nie zamierzali dać się mu wyprzedzić, zrównało z nim krok. Eliza pozdrowiła ich uprzejmie, dygając każdemu z osobna, ale nie podążyła za nimi. Stała na ulicy i patrzyła, jak nowina się rozchodzi. Wsłuchiwała się w pomruk odżywającego Lipska. KSIĘGA CZWARTA BONANZA Południowe rubieże cesarstwa Mogołów – Daniel Defoe, Opisanie handlu angielskiego Schyłek 1696 roku Powiadamy o niektórych narodach, że są leniwe – a powinniśmy mówić, że są ubogie. Ubóstwo jest bowiem źródłem wszelkiego zgnuśnienia. Na zachodzie jezioro żółtego piasku rozchlapywało się o podnóża nawiedzanych przez kobry odległych wzgórz. Na wschodzie ciągnęło się po horyzont; gdyby człowiek szedł dostatecznie długo w tamtym kierunku i przeżył przeprawę przez nadbrzeżne mokradła, znalazłby się w Zatoce Bengalskiej. Na północy kraj wyglądał całkiem podobnie, tyle tylko, że skrywał najbogatsze złoża diamentów na świecie – ziemia i kopalnie należały tam do ukochanego bratanka Aurangzeba, Pana Słusznego Mordu. Na południu wyrastały wzgórza i góry, których – gdyby nie liczyć rozrzuconych wśród nich marackich twierdz – chwilowo nikt nie kontrolował. Jeszcze dalej, na samym czubeczku Hindustanu, leżał Malabar. Drewniana belka przerzucona nad maleńką dziurą w morzu piasku wspierała się na dwóch bambusowych trójnogach. Drewno było wypolerowane do połysku ślizgającym się po nim przez cały dzień sznurem. Na jednym jego końcu znajdowało się wiadro, poruszające się w cylindrycznej studni, drugi łączył się z jarzmem zarzuconym na garb kościstego wołu. Obok zwierzęcia stał żylasty mężczyzna z bambusową laską w dłoni. Wół ciężkim krokiem oddalał się od studni. Od czasu do czasu przystawał i przez chwilę bezczelnie szturchał ziemię pyskiem, udając, że właśnie znalazł w niej coś do jedzenia. Wtedy mężczyzna zaczynał do niego przemawiać, najpierw spokojnie, jakby od niechcenia, potem żałośnie i błagalnie, wreszcie z irytacją i złością w głosie. Na koniec szedł w ruch bambus i wół robił kilka następnych kroków do przodu. Przychodził wreszcie taki moment, w którym sznur się kończył, co oznaczało, że wiadro wynurzyło się z dziury w ziemi. Człowiek z bambusem wołał wtedy na dwóch młodszych pomocników, drzemiących w cieniu wału suszącego się nawozu, który okalał studnię i upodabniał ją do gigantycznego, pomarszczonego sutka. Tamci dwaj budzili się, wdrapywali na wał, chwytali wiadro, rozhuśtywali je i wylewali na ziemię galony wody, która natychmiast udawała się na instynktowne poszukiwanie najbliższego oceanu. A wół zawracał. Wszyscy ci ludzie byli Ludźmi (tak się nazywali w swoim ojczystym języku). Opróżniacze wiadra należeli do innej podkasty niż poganiacz wołu, ale i oni, i on wywodzili się od tej samej poprzedzającej ich o sto pokoleń praosoby. I nawet gdyby Ognisty Miecz Boży o tym nie wiedział, mógłby się tego domyślić, podążając za wodą z kubła w dół stoku i podziwiając rozciągającą się po bokach scenerię. Przez tysiąc lat wychlapywane co godzina ładunki wody wyżłobiły w miałkim piasku kręty rów – wił się na odcinku mili, biegnąc w przybliżeniu na wschód, aż w końcu rozpływał się na spękanej solnej równinie, na której znajdowała się słynna w okolicy Wielka Dziura w Ziemi oraz inne udogodnienia. Prawie na całej długości rowu dorosły człowiek mógł go z łatwością przekroczyć; tylko w nielicznych miejscach musiałby skoczyć, a tylko na jednym odcinku wziąć przed skokiem rozbieg. Dzięki niemu miejscowym dzieciom nigdy nie brakowało rozrywki. Brzegi rowu zieleniły się na przestrzeni od jego skraju do miejsca (odległego mniej więcej na wyciągnięcie ręki), w którym pustynia znów obejmowała ziemię w posiadanie. Z wysoka, z okolic studni, wyglądało to tak, jakby któreś z hinduskich bóstw umoczyło pióro w zielonym atramencie i bezmyślnie przeciągnęło nim po czystym pergaminie – co właściwie niewiele odbiegało od wyobrażeń i wierzeń Ludzi. Ich król, miłościwie im panujący od dwóch lat i dwustu czterdziestu ośmiu dni, krzywił się na tę wiarę, ale ponieważ pozwoliła im przetrwać tysiące lat w tak niesprzyjających warunkach, musiał przyznać, że w niczym nie jest gorsza od innych kultów religijnych. Ludzie wierzyli również, że to samo bóstwo podzieliło Rów (mierzący wszystkiego może ze dwa tysiące kroków długości) na pięć stref, oddało je w ręce pięciu córek praosoby i precyzyjnie określiło, co na którym odcinku można uprawiać. Z biegiem czasu owe pięć stref dzieliło się na coraz mniejsze i mniejsze podstrefy, kiedy pięć kast zrodzonych z lędźwi pięciu córek rozgałęziło się na liczne klany, które od innych klanów odróżniały się zawieraniem małżeństw z kastami uważanymi za wyższe lub niższe, albo – bo i tak się zdarzało – skazywały się na samozagładę, zawierając takich małżeństw zbyt mało. Dlatego w tej chwili każdy z dwóch tysięcy kroków z osobna, po obu stronach kanału, do kogoś należał. Większość tych ktosiów, w cudownie kolorowych strojach, przykucnęła tuż obok swoich miniaturowych poletek, czyli ramię w ramię na całej długości Rowu od studni do Wielkiej Dziury w Ziemi. Ognisty Miecz Boży przybył na comiesięczną inspekcję. Jechał na ośle. Jego adiutanci, strażnicy i służba szli pieszo, tylko dwóch rauzinderów dosiadało koni, a jednego zamindara tragarze nieśli w lektyce. – Pięknie – powiedział Ognisty Miecz Boży. – To znaczy, wygląda tak samo jak ostatnio, przedostatnio i wcześniej. Człowiek w palankinie przełożył jego słowa na marathi i zapytał: – Może byśmy w takim razie zerknęli jeszcze na Wielką Dziurę w Ziemi i dali sobie na dziś spokój? – Wszystko w swoim czasie. Najpierw obejrzymy nasz ziemniak. Ta zapowiedź, po przetłumaczeniu, wywołała falę szeptów i szmerów wśród adiutantów, dworzan, pieczeniarzy, markietanek i khud-kasztów, czyli nadzorców poszczególnych odcinków Rowu. Ognisty Miecz Boży kilka razy szturchnął osła piętami i skierował się ku Czwartemu Meandrowi w Trzecim Segmencie Rowu. Zamindar szybko go dogonił; stopy niosących lektykę tragarzy wzniecały obłoczki pyłu, które rozkwitały, bledły i rozpływały się w nieruchomym powietrzu. – Ziemniak Waszej Wysokości na pewno niewiele się zmienił od czasu poprzedniej inspekcji. Słyszałem natomiast z dobrze poinformowanych źródeł, że Wielka Dziura w Ziemi stała się nie tylko głębsza, ale i szersza! – Obejrzymy ziemniak – uparł się król. Byli coraz bliżej. Baraszkujące w pobliżu dzieci miały zadarte nosy i wydłużone czaszki, odróżniające Lud Czwartego Meandra od innych podkast, również uprawiających Lewy Brzeg Trzeciego Segmentu, ale cieszących się mniejszym prestiżem. Tydzień wcześniej jeden z nich został wykluczony z kasty za Skok Przez Rów, czyli seks z jedną z prostaczek z Prawego Brzegu. – Czym różni się jeden ziemniak od drugiego? – spytał filozoficznie zamindar. – W naszym dźagirze nie ma żadnego drugiego ziemniaka. Jest jeden! – Ale nawet jeśli w określonym dniu na twoim talerzu materializuje się ziemniak, jakie znaczenie mają dzieje tego jednego, konkretnego egzemplarza? – Jesteś poborcą podatków, nie filozofem. Znaj swoje miejsce. – Za pozwoleniem Waszej Królewskiej Mości, my filozofowaliśmy już wtedy, kiedy dziadkowie Arystotelesa uczyli się rzucać kamieniami. – I co wam z tego przyszło? Przed sobą widzieli już Płaską Brązową Skałę, która w połączeniu z leżącym jakieś sto metrów dalej Małym Szarym Głazem stanowiła większość lokalnej topografii. Czwarty Meander okrążał ją łagodnym łukiem. Członkowie klanu Łuku Płaskiej Brązowej Skały uchodzili za najlepszych rolników przy Rowie; w zimne noce siedzieli na hodowanych przez siebie kapustach jak kwoki na jajach. Zwykle z dumą podnosili wzrok i uśmiechali się do swojego monarchy, ale tego dnia przycupnęli smętnie na brzegu, plecami do króla, i nie chcieli mu spojrzeć w oczy. Ognisty Miecz Boży nic z tego nie rozumiał, dopóki nie dostrzegł luki w szeregu. Kucali stłoczeni ramię przy ramieniu, a jednak jakimś cudem udało im się rozluźnić szyk i utworzyć w nim dwumetrową wyrwę, która stopniowo poszerzyła się do trzymetrowej. W środku tej pustej przestrzeni chuda, koścista kobieta w łachmanach pochylała się nad martwą rośliną. Ognisty Miecz Boży zareagował lakonicznie: – Kurwa mać! Kobieta skuliła się, jakby uderzył ją bykowcem. – Co się stało z naszym ziemniakiem?! – Panie, wszczęłam śledztwo natychmiast, gdy tylko się o tym dowiedziałam. Khudkaszta Czwartego Meandra został pociągnięty do odpowiedzialności. Zwróciłam się też z dyskretnym pytaniem do Pana Słusznego Mordu i do Szambhadziego, czy nie dałoby się odkupić ziemniaka zastępczego... – Daj spokój. Skąd weźmiemy pieniądze? Nie stać nas nawet na paszę dla wołu. – Moglibyśmy odłożyć zakup nowego sznura... – Ale ten stary był już wiązany tyle razy, że składa się z samych węzłów! Poza tym, na litość boską! Szambhadzi?! Jego też pytaliście?! Przecież przysłano mnie tutaj, żebym z nim wojował! – Ale od lat nie przeprowadziłeś przeciw niemu żadnej akcji zbrojnej, mój panie. – Jak to? Oblegam jego zamek. – Wasza Wysokość nazywa to oblężeniem, inni nazwaliby przedłużającym się piknikiem. – Mniejsza z tym. Szambhadzi to nasz wróg! – W Hindustanie nie ma rzeczy niemożliwych. – Tak?! To gdzie jest mój pierdolony ziemniak?! Cisza. A potem kobieta nagle rzuciła się na ziemię i zaczęła błagać Ognisty Miecz Boży o litość. – No pięknie! Teraz się pewnie podpali albo coś – mruknął pod nosem król. Westchnął. – Co wykazało śledztwo? – To mógł być sabotaż. – Tych z Prawego Brzegu? – Być może. Zemsta za Skoki Przez Rów. – Nie chcę tu wojny – rozmyślał na głos Ognisty Miecz Boży. – Bo następna będzie brukiew. – Vhadriyowie z Prawego Brzegu są zdolni do wszystkiego. Niewiele się różnią od małp. – Powiedz im, że to moja wina. – Słucham, Wasza Wysokość? – No, karma. Krzywo spojrzałem na krowę czy coś w tym guście... Wymyśl jakiś bzdet. W tym chyba jesteście nieźli, co? – Zaprawdę, jesteś, panie, najmędrszym władcą w historii tej krainy... – Wiem. Szkoda, że za cztery miesiące kończy się moja kadencja. Pół godziny później Ognisty Miecz Boży zsiadł z osiołka, jego zamindar wysiadł z lektyki i razem stanęli na skraju Wielkiej Dziury w Ziemi. Cała woda, która z mozołem dobrnęła do końca Rowu, uchodziła do Dziury. Członkowie miejscowej kasty koli zwozili ziemię z kopalń ziemi w innych częściach dźagiru i zrzucali do Dziury. Ubijali ją palami, mieszali z wodą z Rowu, odciągali płyn, który zbierał się na wierzchu, i przelewali go do przeróżnych garnków i rondli. Następnie wieszali naczynia nad ogniem, w którym płonęło drewno sprowadzone ze wzgórz przez członków kasty drwali. Po niemal całkowitym wygotowaniu cieczy wyrzucali na wpół zestaloną zawartość garnków na płaskie gliniane tace i suszyli na słońcu. Po pewnym czasie tace wypełniały się białawym proszkiem... – Kim jest ten człowiek i dlaczego wyżera moją saletrę?! – zdziwił się Ognisty Miecz Boży. Przysłonił oczy dłonią, patrząc w kierunku skupiska tac. Wszyscy spojrzeli w tę stronę i zobaczyli człowieka, który naprawdę pakował do ust garść saletrzanej brei, zgarniętą z jednej z tac. Był ubrany w długą, brudnobiałą szatę, połączenie mnisiego habitu i arabskiej galabii. Kaptur, który dla ochrony przed słońcem naciągnął na głowę, zasłaniał mu twarz. Dwóch rauzinderów i trzech pieszych łuczników – czyli prawie połowa straży przybocznej Ognistego Miecza Bożego – ruszyło truchtem w jego kierunku, po drodze wyciągając broń. Okazało się jednak, że mężczyzna w habicie ma własnych gwardzistów – dwaj jeźdźcy zajęli pozycje po obu jego stronach i pokazali, że mają muszkiety. – Wygląda na to, mój panie, że to kolejna próba zamachu, tylko lepiej zorganizowana niż zwykle – powiedział zamindar. Sięgnął do lektyki i wyjął z niej muszkiet. – Czy zechciałbyś zejść do Wielkiej’ Dziury w Ziemi? Król nie chciał być gorszy. Wyjął z fałd szaty pistolet i sprawdził panewkę. – To mi nie wygląda na zamach – stwierdził. – Może to wędrowni handlarze ziemniakami? Dosiadł osła, dźgnął go piętami i wyminął swoich strażników, którzy na widok muszkietów stanęli jak wrośnięci w ziemię. Zbliżywszy się do mężczyzny w kapturze, ze zdumieniem – chociaż nie takim znowu wielkim – dostrzegł rudą brodę. Intruz odrzucił kaptur, odsłaniając grzywę siwych włosów. Wypluł saletrę i przez chwilę cmokał jak kiper win. – Obawiam się, że sporo jest w niej zanieczyszczeń, które z saletrą nie mają nic wspólnego – powiedział. – Nadaje się na balast do statków, ale nie do produkcji prochu. – Ciekawe, że o tym wspomniałeś, Enochu. Wkrótce balast też będzie mi potrzebny. – Wiem, Jack – odparł Enoch Root. – Gorzej, że wie o tym również wielu mieszkańców świata chrześcijańskiego. – To fatalnie. Wiele wysiłku kosztowało mnie sprowadzenie skryby, który zna się na szyfrach. – Szyfr został złamany. – Co u Elizy? – Jest księżną w dwóch krajach. – A wie, że ja jestem królem w jednym? – Wie tyle, ile wiedziałem przed wyjazdem. Czyli słyszała opowieści o chrześcijańskim czarowniku, który kilka lat temu jechał w karawanie do Delhi. Karawana została napadnięta przez Marathów, którzy przyjechali na słoniach ze wzgórz i do wieczora mieli przewagę w bitwie. Wtedy jednak zarówno oni sami, jak i ich słonie wpadli w panikę na widok zimnego ognia, który otulił członków karawany i ich konie, lecz wcale ich nie spalił. Karawana bez dalszych przygód dotarła do Delhi, gdzie Aurangzeb, Wielki Mogoł, zgodnie z wieloletnią tradycją wyniósł zwycięzcę do rangi omeraha i nagrodził go trzyletnim dźagirem. – Postanowiłeś więc przyjechać tu i sprawdzić, kto w tak paskudny sposób wykorzystuje twoją wiedzę alchemiczną. – Przybyłem tu z wielu powodów, Jack, ale nie z tego, o którym wspomniałeś. Wiedziałem, kim jest ten czarnoksiężnik. – Przywiozłeś to, o co prosiłem? – Później o tym porozmawiamy – odparł ostrożnie Enoch. – Przywiozłem za to dwie rzeczy, o które powinieneś był zapytać, ale zapomniałeś. – Hmm, niech pomyślę... Uwielbiam zagadki... Nowa kuśka i beczka dobrego piwa? – Ja też lubię zagadki, Jack, ale nie przepadam za zgadywankami. Moglibyśmy przejść w inne miejsce, mniej... – Enoch Root spojrzał najpierw w jedną stronę, potem w drugą, mierząc wzrokiem stumilowy obszar dzielący wzgórza od nadmorskich bagien. – Mniej odsłonięte? Jack parsknął śmiechem. – Szukasz prywatności? No to trafiłeś na niewłaściwy subkontynent. – Czyżby? – Enoch spojrzał Jackowi w oczy. – Przecież pozory mogą mylić. Jack odwrócił się do zamindara. – Ten dżentelmen to handlarz saletrą, z Amsterdamu – powiedział. – Nic lepszego nie umiałeś wymyślić?! – zdziwił się Surendranath. – Na razie wystarczy... Zabieram go na inspekcję kopalń ziemi. Powiedz khud-kasztom, że są wolni, i każ im zostawić w spokoju kobietę od ziemniaka. Spotkamy się wieczorem w pałacu królewskim, chyba że wiatr znów zdmuchnie dach. Wtedy czekaj na mnie pod drzewem. – Ależ, panie, kopalnie ziemi znajdują się w niespokojnej i zdradzieckiej parganie. Na pewno nie chcesz wziąć ze sobą rauzinderów? Jack zmierzył wzrokiem dwóch jeźdźców towarzyszących Enochowi. – Co o nich sądzisz? – Najemnicy. Pasztuni, sądząc po kolorze skóry. – Też tak myślałem, dopóki nie podjechałem bliżej. Wydaje mi się, że to mocno opaleni chrześcijanie. Mają po niespełna dwadzieścia lat, ale są ogorzali i wyglądają na weteranów. Bezczelnych weteranów. – I na wyszkolonych muszkieterów – dorzucił zamindar. – Żeby przebyć taki szmat drogi, ze świata chrześcijańskiego... – Może to niedobitki dużego regimentu? – Będę w dobrych rękach. * * * – To za moją mamusię! – powiedział jeden z nich z irlandzkim akcentem. – Ona była też moją mamusią! Przywalę mu jeszcze raz! Ogromna, zakrwawiona pięść przesłoniła Jackowi cały świat. Rosła w oczach. Nagle rozbłysło światło i coś trzasnęło mu głośno pod czaszką. – Nie starasz się, Jimmy. – Pierwszy odsunął drugiego na bok. – Patrz, to się robi tak. A masz! I jeszcze raz! Za naszą kochaną mamusię! Nagle obaj napastnicy urośli o sześć stóp, albo może głowa Jacka znalazła się na ziemi, trudno mu to było stwierdzić. Ten nazwany Jimmym zamierzył się do kopnięcia. – A to za to, że musielim przyjechać na to zadupie, żeby spuścić ci bęcki! Enoch nerwowo przestępował z nogi na nogę, usiłując mitygować napastników, ale ci nie zamierzali go słuchać. – I za to, żeś taki złamas! – Moglibyście mówić bardziej konkretnie? – poprosił Jack. Z doświadczenia wiedział, że lekki ton potrafi czasem zdziałać cuda w takich sytuacjach. Zamiast jednak wysłowić się wyraźnie, zamamrotał bełkotliwie, ponieważ krew sklejała mu wargi, gdy tylko się zetknęły, a w tej chwili były opuchnięte jak balony i stykały się bez przerw. O dziwo, Jimmy jakimś cudem go zrozumiał. Wytrzeszczył oczy. – Konkretów mu się zachciewa! Słyszałeś, Danny? Myśmy są dla niego za mało konkretni! Jack najpierw dźwignął się na czworaki, potem z wysiłkiem wstał. Pozycja leżąca prowokowała tamtych do kopania go, co na dłuższą metę było gorsze od okładania pięściami. – No to masz! Konkretnie za to, żeś poszedł z inną, zanim grabarze uklepali ziemię na grobie mamusi! – A to konkretnie za to, żeś nagadał jej głupot i uciekł z domu! Jack zatoczył się do tyłu i wpadł w kępę bambusów. Jimmy i Danny – pewnie ze strachu przed kobrami – nie poszli za nim. Stali przez chwilę nieruchomo, łapiąc oddech. Pierwszy raz od chwili, gdy przed paroma minutami Jimmy ściągnął go z siodła, Jack uświadomił sobie, że ma przecież u pasa całkiem zgrabną janczarską szablę i umie się nią posługiwać – nie chciał jednak użyć jej przeciw własnej rodzinie. Wysunął ją dyskretnie z pochwy i ciął pęd bambusa, gruby jak męski nadgarstek. Ostrze przeszło na wylot. Jack wygramolił się z gąszczu, wlokąc za sobą bambusową tyczkę. – Na moce ciemności! – zawołał, spoglądając jedynym niezapuchniętym okiem w dal za plecami Jimmy’ego i Danny’ego. – Słoń posuwa wielbłąda w dupsko! A może odwrotnie? Jimmy i Danny odwrócili się jak na komendę, a wtedy Jack chwycił bambus jak pikę i tępym końcem wyrżnął Jimmy’ego w lewą nerkę. Jimmy złapał się oburącz za boki i upadł. Danny obejrzał się na niego, zdziwiony, dlaczego tamten krzyczy. Jack wsunął mu bambus między nogi na wysokości kolan i pociągnął w bok. Danny runął na ziemię. Kiedy jego nogi wykreślały w powietrzu szerokie V, Jack dźgnął gwałtownie. Nie mógł chybić. Zapanował spokój. Ciszę mącił tylko świergot egzotycznych ptaków i pojękiwania dwóch młodzieńców. – Enochu? Mógłbyś mieć baczenie na węże i wrogie armie? Chciałbym pogadać z chłopakami. – Proszę cię bardzo. Ale pospiesz się. – Jimmy i Danny, dziękuję wam, że przyjechaliście aż do Hindustanu, żeby spotkać się z ukochanym ojcem. Pewnie macie stracha, że się na was wścieknę, za to, żeście mnie obili. Ale nie, ani się nie złoszczę, ani specjalnie nie cieszę z tego powodu. Nie mam wam też za złe, że wyrośliście na Irlandczyków. Zabrakło mnie, nie było komu zrobić z was Anglików, więc skończyło się na Irlandczykach. Mówi się trudno, ale można to jeszcze naprawić. Nie podobało mi się jednak, kiedy powiedzieliście o... Jak to szło? Uciekłem z domu? Nie doceniacie mnie, chłopcy. Owszem, macie po temu powody, bo przecież pierwszy raz widzicie mnie na oczy, a krewni Mary Dolores przez lata sączyli wam jad do głów. Chciałbym, żebyście zrozumieli, że kiedy dwanaście czy trzynaście lat temu wyruszyłem w świat, zrobiłem to dla was. I moja podróż po prostu się jeszcze nie skończyła. Po drodze musiałem ukraść parę skarbów, zabić pewnego diuka, uciec piratom. Jednak żaden rejs się nie kończy, dopóki statek nie rzuci kotwicy w Londynie albo w Amsterdamie, a przyznacie chyba, że jesteśmy piekielnie daleko od obu tych miast. Danny pierwszy się pozbierał i wstał. Zgięty wpół, namacał w zielsku rękę Jimmy’ego i pomógł mu się podnieść. – Chodź, Seamus. Powiedzielim, co mielim powiedzieć. Wracamy do Whitechapel. – Jedźcie, jeśli musicie – powiedział Jack. – Ale jeżeli trochę poczekacie, może będę mógł zaproponować wam podwózkę. * * * – Szachdźahanabad to gniazdo os – powiedział następnego dnia, gdy jadąc wierzchem, przemierzali zalesione wzgórza na południowym zachodzie jego królestwa. – Większość omerahów Mogoła osiedla się tam i wplątuje w sieć spisków i knowań innych omerahów, nie mówiąc już o dworzanach, konkubinach, eunuchach, banyanach z kast sodagar i katari, braminach, fakirach najróżniejszych hinduskich sekt, szpiegach i intrygantach z dzikich – stanów na północnym zachodzie, agentów Kompanii Wschodnioindyjskich (francuskiej, holenderskiej i angielskiej) oraz tłumie przypadkowych gości. Aurangzeb ma tam piękny pałac, ukradł go staruszkowi i braciom. Jak widzicie, nie jesteście pierwszymi, którzy w Hindustanie pogwałcili trzecie przykazanie... – Pamiętaj, abyś dzień święty święcił? – zdziwił się Jimmy. – Przepraszam, chodziło mi o szóste. – Nie cudzołóż?! – spytali Jimmy i Danny unisono. – Widzę, że papiści odcisnęli na was swe piętno. Cóż, to też moja wina. – Jego Królewska Wysokość ma na myśli czwarte przykazanie: czcij ojca swego i matkę swoją! – zawołał Enoch Root, który wraz z Surendranathem coraz bardziej zostawał w tyle, ale nadal był w zasięgu głosu. Danny odchrząknął. – Właśnie po to tu przyjechalim. Żeby uczcić pamięć mamusi, znaczy się. Tylko że w tym celu musielim się policzyć z tatkiem. – No więc się policzyliście. – Jack dotknął opuchniętej twarzy. – A teraz siedźcie cicho, bo właśnie próbuję was czegoś nauczyć. Zanim wdaliśmy się w te teologiczne dysputy, mówiłem o pałacu Wielkiego Mogoła w Szachdźahanabadzie, pod samym Delhi. Wznosi się nad równiną, którą płynie rzeka. Na tej równinie Wielki Mogoł urządza zainscenizowane bitwy z udziałem setek słoni, koni i wielbłądów. Wydaje na nie ogromne pieniądze, zwłaszcza na paszę dla słoni. – Jedźmy tam! – Jimmy’emu zabłysły oczy. – Chcę to zobaczyć! – Ależ z ciebie dureń! – ofuknął go Danny. – Nie widzisz, że tatko odmalowuje nam obraz orientalnej dekadencji? – Widzę to równie dobrze jak twoją parszywą gębę! Ale nie po to żem przejechał taki cholerny szmat drogi, żeby obić tatkę i wracać do domu. Nie mam nic przeciwko temu, żeby zobaczyć trochę tej orientalnej dekadencji na własne oczy. Chyba że pan ma coś przeciwko temu, pastorze Brown? – Napatrzycie się jeszcze na dekadencję do woli, ale nie w moim królestwie. A na razie zamknijcie dzioby. Zmierzałem do tego, że wśród omerahów jest całkiem sporo chrześcijańskich artylerzystów: wagabundów i dezerterów z armii Ludwiczka i Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Aurangzeb ich potrzebuje, ponieważ opanowali al-dżebr, taką matematyczną magię, którą – całkiem rozsądnie – podkradliśmy Arabom. Mistrzowie aldżebr potrafią wskazać, gdzie spadnie kula wystrzelona z działa, a to w bitwie cenna umiejętność. Dlatego Aurangzebowi są wręcz niezbędni. – Co to ma wspólnego z tobą, tatku? – spytał Danny. – Przecież tobie al-dżebr kojarzy się co najwyżej z żebraniem! – Dla Wielkiego Mogoła, którego umysł jest mętny i tajemniczy, jestem jednym z magów z zachodu. Co oznacza, że mógłbym się w tej chwili wylegiwać na poduchach w Szachdźahanabadzie i patrzeć, jak jakaś Hinduska bawi się moimi czakrami. A ja zamiast tego jestem tutaj! – W tej chwili Jack był nawet wdzięczny synom, że cały czas mu przerywali, bo dzięki temu udało się uzyskać dramaturgię widowiska porównywalną z niezgorzej wyreżyserowanym spektaklem teatralnym: pchnął osiołka piętami, wjechał na odsłonięty szczyt wzgórza i zatoczył szeroki łuk ręką. – Spójrzcie na ten kraj, dzieci, bo pewnego dnia nie będzie wasz. – W takim razie chrzanić go. Zresztą już go widzielim – powiedział Jimmy. – Którędy do Szachdźahanabadu? – Jak widzicie, mój dźagir przypomina jedną z tych glinianych tac, na których suszymy saletrę. Ma płaskie, twarde dno, pokryte zaschniętym słonawym błotem, i jeśli nawet coś na nim wyrośnie, zaraz jest zjadane. Pochyłe boki tacy to wzgórza, które otaczają ją ze wszystkich stron, poza jednym miejscem tu, pod nami. Kontynuując analogię, można by powiedzieć, że właśnie tutaj znajduje się dzióbek tacy. To obszar bagnisty, taki gadzi raj, ciągnący się aż po Zatokę Bengalską. – Za przeproszeniem, tatku. Twój królewski rayan jest ważny jeszcze... Jak długo? Cztery miesiące? – Sto szesnaście dni. Odliczanie trwa. – W takim razie, co nas to z Dannym obchodzi? – Gdybyście byli w stanie zamknąć jadaczki na jakieś dziesięć minut, przeszedłbym wreszcie do rzeczy. Korzystając z dogodnego punktu obserwacyjnego, rozejrzał się w poszukiwaniu Surendranatha i Enocha Roota, którzy chyba uważali, że jedynym celem podróżowania jest włóczęga i bezmyślne podziwianie cudów świata. Niedługo po opuszczeniu pałacu królewskiego w Bhalupurze (letniej stolicy Jacka, ulokowanej wysoko wśród wzgórz) banyan i alchemik pogrążyli się w rozmowie. Wkrótce potem kompletnie przestali się interesować nieustannym trajkotaniem Shaftoe’ów, a teraz na dobre odłączyli się od karawany. Orszak tragarzy, strażników, służby i innych walla rozciągnął się na całej przestrzeni dzielącej Shaftoe’ów od Enocha i Surendranatha, próbując nie stracić z oczu ani jednych, ani drugich. Jack widział tylko jednego ze służących i miał nadzieję, że tamten widzi następnych. Nie bał się, że zabłądzą (Surendranath znał drogę lepiej od niego); nie obawiał się również dzikich zwierząt (Jimmy i Danny zgodnie twierdzili, że Enoch nie potrzebuje niańki); martwili go natomiast thguowie, dakoici i maraccy bandyci. Przemierzali południowy skraj metaforycznej tacy, i przez cały czas znajdowali się nie dalej niż parę mil od placówek i fortów Marathów. Jack z niejakim zdumieniem zauważył, że Jimmy i Danny naprawdę go słuchają. – Aaa, tak... Dzięki temu, że Wielki Mogoł rozdaje królestwa na trzyletnie kadencje, każdy władca od samego początku panowania poświęca całą energię na to, by przygotować się na moment detronizacji. Mógłbym przez następne dwanaście godzin rozwodzić się nad szczegółami tego rozwiązania; ci, których fascynuje dekadencki charakter Orientu, byliby zachwyceni moją opowieścią. Ale ja to streszczę w paru zdaniach. Do bycia królem można podchodzić na dwa sposoby. Pierwszy to pozostanie w Szachdźahanabadzie, gdzie knuje się i walczy przeciw innym królom w nadziei na to, że po trzech latach Wielki Mogoł wyznaczy cię na następną kadencję. – Domyślam się, jaki jest drugi – stwierdził Danny. – Unikanie Szachdźahanabadu jak ogniska zarazy. Król wyjeżdża ze stolicy, mieszka w swoim dźagirze i stara się z niego wycisnąć ile wlezie, żeby po trzech latach mieć górę pieniędzy... – Tak jak angielski lord w Irlandii – zauważył Jimmy. Jack westchnął ciężko, pociągnął nosem i otarł łzę z kącika oka. – Jestem z was dumny – powiedział. – Taką żeś właśnie drogę obrał, tatku? – Niezupełnie. Wyciskanie czegokolwiek z mojego dźagiru przypominałoby wysysanie krwi z suszonej wołowiny. Moi znakomici poprzednicy pastwili się nad nim przez tysiące lat. Stworzyli nawet cały specjalny aparat wysysający: ustanowili urząd zamindara, głównego poborcy podatków, który ssie w imieniu aktualnego króla. – To pewnie ten śniady, w lektyce. – Tak, Surendranath jest moim zamindarem. Jego wysłannicy krążą po bazarach w obu moich miastach: Bhalupurze na wzgórzach, gdzie nocowaliśmy, i Dalikocie na wybrzeżu, dokąd właśnie jedziemy. W tych dwóch miejscach płody ziemi i morza wymienia się na srebro. A ponieważ ja płacę Wielkiemu Mogołowi podatki w srebrze, muszę skądś je brać. Stopa podatkowa jest ustalona; nic się nie zmienia. Dźagir przynosi stały, niewielki zysk i nie ma jak go powiększyć. – No to coś ty, tatku, przez te trzy lata robił? – zainteresował się Jimmy. – Zacząłem od tego, że przegrałem kilka bitew z Marathami. Właściwie nie tyle przegrałem, ile nie zdołałem ich wygrać. – Czemu? Umiesz przecież wytwarzać fosfor. Mógłbyś przerazić tych Marathów na śmierć i zepchnąć ich do morza. – To były porażki taktyczne, mój drogi Danny. Inni omerahowie, zajęci spiskowaniem w Szachdźahanabadzie, też usłyszeli o fosforze i zaczęli we mnie widzieć niebezpiecznego rywala. Gdybym regularnie wygrywał takie bitwy, zaczęliby nasyłać na mnie płatnych morderców. A na moje życie dybie już wystarczająco dużo francuskich, hiszpańskich, niemieckich i osmańskich zabójców. – Udając wagabundę-półgłówka, jesteś w miarę bezpieczny – stwierdził Jimmy. – Ani Mogołowie, ani Marathowie nie chcą mojej śmierci, w każdym razie nie w ciągu najbliższych stu szesnastu dni. Gdyby nie to, nie zdążylibyście tu przyjechać i mi wklepać. – Ale co dalej, tatku? Co żeś tu robił poza przegrywaniem bitew i oskubywaniem biedaków z resztek oszczędności? – Ciii! Słuchajcie! Nadstawili ucha. Z początku słyszeli tylko burczenie we własnych brzuchach i wiatr szumiący w gałęziach drzew, ale chwilę później z daleka dobiegło ich stłumione łup! łup! łup! – Drwale? – domyślił się Danny. – Drwale, ale nie byle jacy – odparł Jack. Dźgnął osiołka piętami i ruszył w kierunku, z którego dobiegał dźwięk. – Widzicie to drzewo? Nie, nie to, to duże, z prawej strony. To jest tek. – Jaki stek? – Tek. Tek. Rośnie wszędzie, w całym Hindustanie. – Do czego się nadaje? – Przecież mówię: rośnie w całym Hindustanie. Pomyśl, co to znaczy. – Niby co? Po prostu weź i powiedz, tatku. Słabiśmy z zagadek – przyznał Jimmy. – Mów za siebie, młotku – odparł wyraźnie urażony Danny. – Tatko właśnie powiedział, że tego drewna nie tyka się żadne robactwo. – Danny ma rację – odezwał się Jack. – Żaden z miliona robaków, mrówek, ciem, żuków i larw, które prędzej czy później zżerają tu dosłownie wszystko, nie jest w stanie zjeść drewna tekowego. * * * Na polanie leżało kilka ściętych drzew tekowych, ale Danny i Jimmy dopiero po kwadransie zorientowali się, co to za miejsce. W świecie chrześcijańskim znaleźliby dół pełen wiórów i dwóch drwali bawiących się w przeciąganie piły w ramie wielkiej jak małżeńskie łoże; cięliby pnie na belki o kwadratowym przekroju i wyczekiwali wieczora, kiedy wreszcie mogliby wrócić do rodzinnej wsi, od której dzieliłby ich szmat drogi. Tymczasem wokół paru powalonych drzew wyrosło prawdziwe miasteczko. Kiedyś był to środek lasu – i za rok znów będzie tylko środkiem lasu, ale na razie mieszkały tu setki ludzi. Większość z nich zbierała pożywienie, gotowała i opiekowała się dziećmi; najwyżej ze czterdziestu dorosłych mężczyzn faktycznie pracowało przy cięciu drewna. Największym narzędziem, jakim dysponowali, był mały toporek ciesielski. Władał nim imponujący mężczyzna w wieku około czterdziestu lat, ściśle – żeby nie powiedzieć: namolnie – nadzorowany przez dwóch członków wioskowej starszyzny, którzy mieli swoje zdanie na temat każdego uderzenia ostrza. Sposób, w jaki cała wioska podchodziła do cięcia tekowych pni, do złudzenia przypominał pracę wolnomularzy po kawałku ociosujących chropowate kamienne bloki. Na drugim końcu wsi trwało wygładzanie kłód za pomocą ostrych kamieni i skorup garnków. Niektóre belki były proste i kwadratowe w przekroju, innym nadano konkretny, celowo zakrzywiony kształt. – To wygląda jak wielkie łubki na kolano – stwierdził Danny, wskazując szerokie, ważące pięćset funtów „V” z litego teku. – Zwróćcie uwagę, że włókna biegną zgodnie z kierunkiem załamania – powiedział Jack. – Zupełnie jakby Bóg stworzył to drzewo specjalnie w tym celu! – Jimmy aż się przeżegnał. – I dał diabłu, który zasadził je wśród miliona innych, zwyczajnych. – Może to część Bożego planu? – zastanawiał się Danny. – Bożej próby dla wiernych? – Chyba już wystarczająco jasno dałem wam do zrozumienia, że słabo wypadam w takich próbach. Co innego ci koli, potrafią całymi tygodniami chodzić po górach i szukać wymarzonego drzewa. Kiedy znajdą jakiś obiecujący okaz, posyłają dzieciaka, żeby wspiął się na górę i obejrzał miejsce, w którym konar wyrasta z pnia. Tam właśnie włókna układają się w odpowiedni sposób, tam też drewno jest najgrubsze i najmocniejsze. Kiedy stwierdzą, że znaleźli to właściwe drzewo, ścinają je, przenoszą całą wioskę w nowe miejsce i mieszkają w nim do czasu, aż nadadzą drewnu pożądany kształt. – Nie wiedzielim, że z Hindusów tacy żeglarze – powiedział Jimmy. – Poza tym, że łowią ryby i tak dalej. – Większość kolich pójdzie do grobu, czy raczej na stos, przez całe życie nie widząc nawet skrawka słonej wody. Od zawsze mieszkają wśród wzgórz, wędrują za pracą z miejsca do miejsca, dostarczają drewna na domy, lektyki i wszystko, czego dusza zapragnie. Odkąd zostałem królem, ściągają tu z całego Hindustanu. – No to musisz im jakoś płacić. A myślelim, że nie masz grosza. – Pieniądze na zapłatę dla nich pochodzą z innej kiesy, nie z podatków. – A skąd? – zainteresował się Jimmy. – Z kilku różnych źródeł. Dowiecie się w swoim czasie. – Tatko musiał zarobić górę szmalu, kiedy z banyanem przeprowadzili karawanę do Szachdźahanabadu – zauważył Danny. – Nie zarabiałem dla siebie i banyana, tylko dla całej Kliki. A dokładniej dla tej jej połowy, która nie wpadła w ręce Kottakkal, malabarskiej królowej piratów. – Ha! Masz tę swoją orientalną dekadencję! – zawołał Danny do Jimmy’ego, którego dosłownie zamurowało. – To mało powiedziane – mruknął Jack. * * * Prawie dwie godziny szukali Enocha i Surendranatha, którzy zapuścili się daleko poza granice Jackowego królestwa, na ziemię niczyją, dzielącą je od jednej z twierdz Marathów. Strefę tę przecinała na pół niewielka rzeka, płynąca głębokim wąwozem o stromych ścianach, który woda wyrzeźbiła w czarnej ziemi równie niespiesznie i cierpliwie jak koli ociosywali teki. – Powinienem był się domyślić, że Enocha znajdziemy w Czarnej Dolinie Vhanatii – powiedział Jack na widok alchemika. – Kim jest ten gość w turbanie? – spytał Jimmy, zerkając znad krawędzi kanionu. Dziesięć sążni niżej, na dnie wąwozu, stojący po kolana w wodzie Enoch rozmawiał z przykucniętym na płyciźnie Hindusem. – Widywałem już takich jak on – odparł Jack. – To carnaya. Nic wam to pewnie nie mówi. – Poszukiwacz złota, jak nic – stwierdził Danny. Carnaya kręcił trzymanym w rękach okrągłym, płaskim naczyniem, w którym czarny piasek zataczał spienioną falą kręgi wokół krawędzi. – W świecie chrześcijańskim, gdzie wszystko jest oczywiste, faktycznie byłby poszukiwaczem złota – zgodził się Jack. – Jednakże w Hindustanie nie ma złota i nic nie jest oczywiste. – W takim razie szuka agatów – zasugerował Jimmy. – Świetny strzał, ale agatów też tu nie ma. – Jack stulił dłonie przy ustach i zawołał: – Enochu! Do Dalikotu jeszcze szmat drogi, a nie chcielibyśmy, żeby noc nas gdzieś tu zastała. Enoch prawie nie zwrócił na niego uwagi. Jimmy i Danny zbiegli na dno wąwozu, każdy poprzedzany własną małą lawiną. Strącone przez nich piach i kamienie zmąciły rzekę – ku wielkiemu utrapieniu carnai. Enoch zakończył rozmowę. Przez chwilę śledził jeszcze ruchy żywo gestykulującego Hindusa (Jack miał wrażenie, że pyta o drogę), a Jimmy i Danny wpatrywali się w naczynie, w którym zebrały się owoce pracy carnai. W końcu karawana znów sformowała szyk przed wymarszem w stronę Dalikotu. – Sprawdź kompas – zasugerował Jackowi Enoch. – Wiem, gdzie jesteśmy – odparł Jack. Mimo to alchemik obstawał przy swoim. Jack wyciągnął z kieszeni kompas i zdjął pokrywkę. W naczyniu z wodą unosiła się wysmarowana woskiem namagnetyzowana igła. Chcąc odczytać kierunek, należało postawić naczynie na poziomej powierzchni i poczekać minutę albo dwie. Jack położył je na płaskim kamieniu na skraju Czarnej Doliny Vhanatii, odczekał minutę, drugą, a potem jeszcze trzy – igła cały czas wskazywała kierunek, który z pewnością nie był kierunkiem północnym. Kiedy przeniósł ją na sąsiedni kamień, wskazała inny kierunek, ale również nie północny. – Jeśli chciałeś mnie nastraszyć, to ci się udało – stwierdził Jack. – Spadajmy stąd. Danny i Jimmy dokładnie obejrzeli sprzęt carnai. Pierwszy z nich był kompletnie zbity z pantałyku, drugi przyglądał się Hindusowi podejrzliwie. – Miał na tym sitku tylko trochę czarnego piasku – zameldował Danny. – Paskudztwo. – Niektóre klejnoty tak właśnie wyglądają przed oszlifowaniem – zauważył Jack. – Piasek i żwirek, nic większego od łebka szpilki! – dodał Jimmy. – Za to te worki... Chryste Panie! Są pierońsko ciężkie! Jack nigdy jeszcze nie widział Enocha tak bliskiego stanu, który można by nazwać podnieceniem. – No dobrze, Enochu, słuchamy. Jestem tu królem czy nie? Rozkazuję ci: mów! – Tam nie jesteś królem. – Enoch skinieniem głowy wskazał Czarną Dolinę. – Tak jak nie jesteś nim w miejscu, które odwiedzimy jutro. Jimmy i Danny zgodnie przewrócili oczami i burknęli z niesmakiem. Od pół roku podróżowali w towarzystwie Enocha Roota. * * * Jack stał na plaży. Ciepłe morze pieniło się wokół jego obolałych stóp. Dwóch Hindusów pracowało przy delikatnym (na oko) furkadle smyczkowym, używając go w charakterze tokarki, na której szlifowali okrągły kołek z jakiegoś fioletowego, egzotycznego drewna. – Wytwórcy kołków to zupełnie inna kasta niż przycinacze desek – powiedział. – Pod żadnym pozorem nie żenią się między sobą, chociaż w określone dni w roku mogą się dzielić jedzeniem. Nikt mu nie odpowiedział. Nikt go nawet nie usłyszał. Enoch, Jimmy, Danny i Surendranath stali parę metrów dalej, odwróceni do niego plecami. Z boku padał na nich czerwonawy blask zachodzącego słońca, które (jako że znajdowali się blisko równika) z szybkością meteoru chowało się za niedawno przebytymi przez nich wzgórzami. Stali nieruchomo jak święte postaci na witrażu – właściwie było to porównanie niezwykle wręcz trafione, ponieważ głowy mieli lekko zadarte, usta rozchylone, oczy szeroko otwarte i błyszczące; wyglądali całkiem jak pastuszkowie na wzgórzach nad Betlejem albo trzy kobiety przy pustym Grobie Pańskim. Morze ochlapywało im kostki, lizało po łydkach, sięgało kolan, a oni nawet nie drgnęli. Wpatrywali się w olbrzyma leżącego na plaży. Miał kolor teczyny i w świetle słońca jarzył się jak rozgrzane żelazo w kuźni. Był o wiele większy od największych drzew na świecie, musiał więc zostać złożony z kawałków drewna – takich jak kołek, który wytwórcy kołków szlifowali obok Jacka, albo tamta deska, którą przycinacz desek pracowicie wyrzynał z nieheblowanej kłody. Przed rokiem zastaliby w tym samym miejscu sterczące w powietrze nagie żebra olbrzyma i przycinane na właściwą długość deski poszycia, i byłoby oczywiste, że został jednak zmontowany z mniejszych części. Jednakże w obecnym stanie wyglądał, jakby wyrastał wprost z piasku; słoje biegnące zgodnie z naturalnymi krzywiznami kadłuba jeszcze potęgowały to złudzenie. – Ech... – westchnął Jack, uznawszy, że cisza stosownie się przedłużyła. – Czasem sobie myślę, że człowiek nie mógł uformować tak doskonałych krzywizn. – Człowiek ich nie uformował. On tylko je odkrył – powiedział Enoch Root. Zrobił krok w przód i znów znieruchomiał. Jack postanowił sprawdzić stan prac w innych rejonach plaży. Większość robotników była zajęta szlifowaniem kołków i desek, ale w jednym miejscu stał trzcinowy szałas zadaszony palmowymi liśćmi. Rzeźbiarz z wyższej kasty siedział w cienistym wnętrzu w otoczeniu swoich dłut i pobijaków. Strużyny zaściełały piaszczystą podłogę i przesypywały się przez próg. Jack wszedł do środka, biorąc ze sobą Surendranatha w charakterze tłumacza. – Na rany Boga! Spójrz na to! Tylko spójrz! Nastąpiła przerwa – Jack nabierał tchu, Surendranath przekładał jego słowa na marathi (dwie oktawy niżej), a rzeźbiarz coś odpowiedział. – Owszem, widzę, że zechciałeś łaskawie usunąć słoniową trąbę i dama ma teraz normalny nos. Jestem ci za to dozgonnie wdzięczny – prychnął Jack sarkastycznie. – A skoro już mam ci poprawić humor, mój panie, dziękuję również za zeskrobanie niebieskiej farby. Ale! Na! Litość! Boską! Umiesz liczyć? Tak?! Wyśmienicie! Czy byłbyś zatem łaskaw policzyć ręce tej damy? Poczekam, nie spiesz się; widzę, że to może chwilę potrwać... Doskonale! Mnie również tyle wyszło! A teraz, drogi panie, ile rąk widzisz u mnie? Świetnie! Znów się zgadzamy. Spójrzmy więc na Surendranatha: ile ma rąk? No proszę, znowu pojawia się ta sama liczba. A ty, mój panie, kiedy rzeźbisz te swoje posągi, w jednej ręce trzymasz pobijak, w drugiej dłuto... Ile to daje razem? Niewiarygodne! Kolejny raz ta magiczna liczba się powtarza. Czy byłbyś zatem łaskaw wyjaśnić mi, jak to się stało, że tej! Damie! nadałeś akurat takie kształty? Skąd ta matematyczna nieścisłość? A może mam sprowadzić specjalistę od al-dżebr, żeby ci to wytłumaczył? Jack wypadł z szałasu. Surendranath deptał mu po piętach, mówiąc: – Przecież tłumaczyłeś biedakowi, że to ma być bogini! Czego, u licha, się spodziewałeś?! – To była poetycka przenośnia. Jimmy i Danny dawno już wdrapali się na pokład i biegali od dziobu do rufy i z powrotem, pohukując jak para uczniaków. Enoch okrążał statek, od czasu do czasu kreśląc w mokrym piasku fragmenty łuków, a w tej chwili stał po kolana w wodzie, oblany liliową poświatą. – W pierwszej chwili pomyślałem, że nie może być dziełem Holendra – powiedział. – Ma słabo zarysowane obło6, więc będzie szybki, ale nie wejdzie do większości holenderskich portów. – Powinieneś był zauważyć, że w okolicy nie ma zbyt wielu holenderskich portów – stwierdził Jack. – Z tak pochyloną dziobnicą bardziej przypomina jacht niż typowy wschodnioindyjski statek. Chyba ze dwa, może nawet trzy wyjątkowo piękne teki zużyto na uformowanie tej szlachetnej krzywizny. W Europie nie ma już takich drzew, więc stewy składa się z wielu części i trudno uzyskać taki skos. Jak udało się wam znaleźć tak perfekcyjnie ukształtowane drzewa? – Jak pewnie zauważyłeś, w tym kraju drwale tworzą własną, odrębną cywilizację. Mają w głowach spis wszystkich drzew rosnących od Dachu Świata na północy po wyspę Serendib na południu. Ukradliśmy te drzewa z innych dźagirów. Trwało to pół roku i kosztowało nas wiele zachodu. – Mimo to stępkę ma całkiem długą, przy tak stromej dziobnicy. To również potwierdza, że budowniczy najwyżej z zalet statku ceni sobie szybkość. Długi, z dużym skosem na dziobie – musi więc być wąski; traci się na tym sporo ładowności. Dodatkowe wzmocnienia oznaczają dalsze straty: z takiej ilości teku można by zbudować nie jeden, lecz dwa statki. Zamierzasz go ciężko uzbroić, prawda? – Pod warunkiem, że dotrzymałeś umowy. 6 Oznacza to, że w przekroju kadłub nie jest płaskodenny, lecz ma kształt litery V. – Przetrwa ze trzydzieści, czterdzieści lat. – Dłużej niż większość z nas. Może – jeśli wierzyć plotkom – z wyjątkiem mojego obecnego rozmówcy. – Każdy, kto na niego spojrzy, w mig pozna, że przewozi cenny ładunek. Mówi się, że szkutnictwo jest sztuką kompromisu. Twój konstruktor wszędzie, gdzie się da, przedkłada szybkość i uzbrojenie nad ładowność. Taki statek zwróci się tylko wtedy, gdy będzie przewoził ładunki małe i wartościowe. To wabik na piratów. – Nie wiem, czego się podczas naszej morskiej włóczęgi nauczyliśmy, ale jednej rzeczy na pewno: każdy statek, nawet taka krypa jak Boże Rany, przyciąga rozbójników. Dlatego zbudowaliśmy zabójcę piratów. Właśnie dlatego Holendrzy budują swoje statki handlowe w taki sposób, żeby był prawie nie do odróżnienia od okrętów wojennych. Po co mielibyśmy się wykosztowywać na statek z drewna tekowego, gdybyśmy w pół roku po zwodowaniu mieli się obawiać jego utraty na rzecz bukanierów? Enoch pokiwał głową. Jack trochę się zdenerwował. – Ciekaw jestem twoich domysłów, Enochu. Powiedziałeś, że nie wygląda na dzieło Holendra. Kto go w takim razie zbudował? Jak sądzisz? – Holender, któżby inny! Tylko Holendrzy potrafią tak swobodnie przyswajać sobie egzotyczne rozwiązania; tylko oni są wystarczająco pewni swoich umiejętności. Inni muszą ich małpować. – Masz rację i zarazem nie masz – stwierdził Jack po namyśle. Odwrócił się i zaczął brnąć po piasku w stronę ogniska, które niedawno zostało rozpalone na plaży. Słońce zaszło ostatecznie i na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. – Budowniczym okrętu jest niejaki Jan Vroom z Rotterdamu. Van Hoek go zwerbował. – To znana figura. Ale co robi w takim miejscu?! – Cóż, kiedy terminował u mistrzów szkutnictwa, cieśle okrętowi cieszyli się poważaniem u V.O.C. i Admiralicji i mieli wolną rękę przy budowie statków. Każda jednostka wyglądała nieco inaczej, była bowiem odbiciem mądrości – albo, jak wolą niektórzy, kaprysów – konstruktora. Ostatnio jednak V.O.C. wbiła się w pychę; uznali, że posiedli całą wiedzę, przeszłą i przyszłą, o budowaniu statków, i zaczęli opisywać plany nowych jednostek z dokładnością do ćwierci cala. Chcą, żeby wszystkie ich statki były identyczne. Jeśli któryś cieśla wykaże choć odrobinę indywidualizmu, sprowadza się innego konstruktora, jego rywala, który dokonuje szczegółowych pomiarów, sporządza raport, wskazuje uchybienia, wytyka złamane przepisy i w ogóle przysparza problemów. Krótko mówiąc, Jan Vroom czuł się niedoceniany i kiedy dwa lata temu odebrał sfatygowany, nadjedzony przez robactwo list od starego znajomego, Ottona van Hoeka, rzucił robotę w diabły i wsiadł na pierwszy statek wypływający z Rotterdamu. – I chyba nie był sam – zauważył Enoch. Z bliska widzieli teraz całe półkole siedzących przy ognisku Holendrów, którzy mamrocząc między sobą, zapalali właśnie gliniane fajki. Miejsce w środku zajmował rudowłosy kapitan; wysoki mężczyzna z siwiejącą blond brodą musiał być Vroomem. Czterech młodszych kompanów słuchało ich i kiwało głowami. – Zanim im przerwiemy, pospiskujmy chwilę tutaj, w ciemnościach – zaproponował Enoch. – Mów. – Wraz z Holendrami sprowadziłeś tu skrybę, który, jak ci powiedziano, zna się na sztuce kryptografii. Kazałeś mu napisać do mnie zaszyfrowany list następującej treści: „Drogi Enochu, potrzebne mi są czterdzieści cztery duże działa okrętowe, najnowocześniejsze i świetnej roboty. Proszę, zajmij się tym”. Po kilku miesiącach odszyfrowałem i przeczytałem ów list w Londynie, wcześniej jednak przechwycił go i skopiował jakiś szpieg. Ja na widok listu parsknąłem śmiechem. Mam nadzieję, że i ty się śmiałeś, dyktując go. – Może uśmiech błąkał mi się po ustach. – I bardzo dobrze, bo twoja prośba była zgoła niedorzeczna. Gdybyś tego nie widział, oznaczałoby to, że stałeś się pomylonym orientalnym despotą. – Enochu, powiedz, masz dla mnie pewne duże żelazne przedmioty czy nie? – Przedmioty, o których mówisz, nie leżą na ulicy. Nie można ich zdobyć, nie podejmując w zamian pewnych zobowiązań. – Chcesz powiedzieć, że znalazłeś dla nas inwestora? W porządku. Jakie stawia warunki? – Raczej inwestorkę. Jack aż podskoczył. Enoch oparł mu rękę na ramieniu i spojrzał w oczy. Stał twarzą do ogniska, którego światło tańczyło dziwacznie w jego rozszerzonych źrenicach, upodabniając je do dwóch czerwonych księżyców w mrokach nocy. – Nie mówię o niej, Jack. Radzi sobie niezgorzej, ale nie aż tak dobrze, żeby wysłać mały arsenał na drugi koniec świata tylko dlatego, że jakiś wagabunda napisał do niej list. – A jaka kobieta może coś takiego zrobić?! – Widziałeś ją kiedyś, z wieży w Hanowerze. – A niech mnie kule biją! – Teraz chyba rozumiesz, jak głęboko sięga cała sprawa. Prawda? – Nie wysyłałbym listu do Enocha Roota, gdyby nie chodziło mi o głębię. Czego chce? Czerwone księżyce na chwilę się zaćmiły. Enoch westchnął. Jack poczuł na twarzy jego oddech, ciepły jak malabarska bryza i przepojony – tak mu się przynajmniej wydawało – różnymi mineralnymi aromatami. – Inwestorzy, którzy dyktują warunki, są pospolici jak powietrze, Jack. Ta sprawa wygląda zupełnie inaczej. Nie pożyczasz kapitału od inwestora na określonych przez niego warunkach, lecz wchodzisz w relację z kobietą. Ona będzie od ciebie oczekiwać pewnych rzeczy, a ja nie mam zielonego pojęcia jakich. Jeżeli ty i twoi kompani nie zachowacie się jak na dżentelmenów przystało, będzie z was niezadowolona. Rozumiemy się? Jasno się wyraziłem? – Nie, i nie. – Świetnie! W takim razie rozmowę możemy zaliczyć do udanych. Pozwól teraz, że tę samą denerwującą, mętną odpowiedź przekażę twoim wspólnikom. Potem będę musiał wykazać się należytą starannością... – Co to ma znaczyć? – Statkowi brakuje pewnych istotnych elementów, przede wszystkim masztów i żagli, ale także takielunku i załogi. Nie mogę wydać ci broni, dopóki ich nie zobaczę. Poza tym, leżąc tak na piasku, nie jest bezpieczny... – Niedługo go zwodujemy i dokończymy pracę już na wodzie. Zawsze tak się robi. A gdyby miał na pokładzie parę dział, trudniej byłoby go ukraść z plaży. – To prawda. Jakie są plany na dziewiczy rejs? – Myśleliśmy o tym, żeby przewieźć saletrę do Batawii, a stamtąd przywieźć korzenie i wyładować je w którymś z portów Wielkiego Mogoła. Hindustan zużywa więcej przypraw niż cała Europa i ma mnóstwo srebra, żeby za nie płacić. – Niezły pomysł. Ale jutro możesz zmienić zdanie. * * * Popołudnie następnego dnia zastało ich na niebezpiecznych terenach na południe od Czarnej Doliny Vhanatii. Carnaya celowo wprowadził Enocha w błąd, udzielając mu wskazówek, które miały go zagnać prosto w zastawioną przez Marathów pułapkę. Enoch jednak przewidział podstęp i ruszył śladem górnika, jak myśliwy tropiący dzikiego zwierza. Kilka godzin brnęli przez porośniętą paskudnym skrubem wyżynę, na której wszystkie większe drzewa najprawdopodobniej dawno temu zostały wycięte i nigdy nie odrosły. I kiedy Jack już zaczynał się obawiać, że na dobre zabłądzili w najbardziej przez Boga zapomnianym zakątku kuli ziemskiej, poczuł odór wielbłądów i napatoczyli się na perską karawanę zmierzającą w tym samym co oni kierunku. Było to zdarzenie równie niezwykłe, jak spotkanie z odzianym w kilty klanem Szkotów na środku Sahary. Droga rozszerzyła się, była bardziej wydeptana i Enoch nie musiał już dłużej grać roli tropiciela. W końcu zniknął także skrub i reszta ciernistego zielska, i niczym kamyki toczące się po ściankach kamiennej misy zsunęli się w głąb skalistego krateru, upstrzonego stertami żużlu i stale wypełnionego dymem palonego drewna. – Gust masz paskudny, ale przynajmniej niezmienny – mruknął Jack. – Jakim cudem zawsze trafiasz w podobne miejsca? – Tropiąc takich ludzi jak carnaya. – Enoch zniżył głos, jak papista, który właśnie przekracza próg bazyliki. – Teraz rozumiesz, dlaczego upierałem się, żebyśmy przyjechali tu sami? Gdybyśmy tutaj sprowadzili rauzinderów, zapanowałby chaos. – A nie panuje? Co tu się właściwie dzieje, do diabła? I co tu robią ci Persowie? Nie wiem, może dym wyżarł mi oczy do cna, ale tam chyba widzę ormiańskich kupców? – Patrz – powiedział tylko Enoch. Jack ruszył więc za nim i patrzył, jak Enoch patrzy. W pierwszej chwili pomyślał, że dotarli do miejsca, w którym wytwarza się wszystkie sprzedawane w Europie porcelanowe filiżanki. Wszędzie ziały doły z gliną, z której przykucnięci Hindusi lepili małe naczynia, wypalane następnie w piecach. Ale naczynka nie wyglądały na filiżanki – miały grube, chropowate ścianki, były pozbawione uszek i ozdób, za to dodano im wypukłe pokrywki. Obok działy się rzeczy nie mniej niezwykłe. Bambusowe pędy i ścinki tekowego drewna trafiały do pieców, w których przerabiano je na węgiel drzewny. Jack nie miał cienia wątpliwości, że część tekowych odpadów pochodzi z jego szkutniczego projektu. Z początku zirytowało go to, ale później uśmiechnął się na myśl o dorabiających sobie na boku kolich. Ale na teku i bambusach nie kończył się zasób materii roślinnej trafiającej do kamienistej kotliny. Pomarszczeni mieszkańcy wzgórz uginali się pod ciężarem większych od nich wiązek chrustu, za które różne ważne osoby płaciły im srebrem. Jack nie rozpoznał skupowanych gałązek, ale z ich ceny oraz szacunku, jakim je otaczano, wnosił, że pochodzą z jakiejś świętej dla Hindusów rośliny. Wszystkie te składniki trafiały przed olbrzymi gliniany piec, ziejącą ogniem termitierę wielkości niedużego kościoła, która wznosiła się pośrodku kompleksu i na oko była ze dwa razy starsza od wszystkich budowli, jakie Jack widywał w Egipcie. Starszy mężczyzna o wyglądzie kapłana przykucnął obok stosu chropawych filiżanek, czyli glinianych tygielków. Włożył rękę do worka z czarnym piaskiem (taki sam carnaya wypłukiwał z rzeki), zaczerpnął pełną garść i przesypał ją do tygielka, cedząc piasek między palcami – obmacywał każde ziarenko z osobna i odrzucał te, które mu się nie spodobały. Wybrał kilka drzazg węgla drzewnego i ułożył na wierzchu tej warstwy, w razie potrzeby rozkruszając je na mniejsze kawałki. Oderwał parę liści i kwiatów od związanych w pęk magicznych gałązek i artystycznie rozłożył je na węglu drzewnym, jak francuski szef kuchni garnirujący cassoulet. Znów sięgnął do worka, nabrał trochę piasku, i tak długo powtarzał całą procedurę, aż – warstwa po warstwie – napełnił filiżankę. Nakrył ją wieczkiem i ostrożnie podał asystentowi, który świeżą gliną uszczelnił pokrywkę. Gotowe tygle, do złudzenia przypominające spłaszczone kulki gliny, układano przy piecu w piramidę, jak kule armatnie. Na razie jednak nie wrzucano ich do środka, ponieważ wypalała się jeszcze poprzednia partia – inny stosik filiżanek stał w piecu i lśnił w ogniu jak grono dojrzałych owoców. – A to ci dopiero... – mruknął Enoch Root. – Rozgrzewają się tylko do czerwoności, zamiast przybierać żółty kolor. Czyli ruda żelaza wcale się nie topi, tylko w stanie stałym wchłania węgiel drzewny. – Dlaczego węgiel po prostu się nie spali? – Powietrze nie przedostaje się do zalepionych tygli. Dlatego węgiel łączy się z żelazem i tworzy stal. – To po to przejechaliśmy taki szmat drogi, żeby patrzeć, jak banda dzikich produkuje stal?! – To nie jest byle jaka stal. – Enoch przygładził brodę. – Wnikanie węgla musi przebiegać bardzo powoli. Widzisz, jak ostrożnie dorzucają do ognia? Muszą całymi dniami utrzymywać stałą temperaturę. Nawet sobie nie wyobrażasz, jakie to trudne. Ten chłopak z pogrzebaczem zna się pewnie na ogniu nie gorzej niż Vroom na budowaniu statków. Wpatrywał się w płomienie z taką natarczywością, że Jack zaczął się obawiać, że przyjdzie im tak stać do końca wielodniowego procesu wypalania, ale w końcu Enoch oderwał wzrok od pieca. – Konstrukcja tego paleniska opiera się na tajemnicach, których nigdy nie opublikowano w Theatrum Chemicum. Podejrzewam zresztą, że sekrety te zostały zapomniane, w przeciwnym razie zbudowaliby więcej takich pieców. Podeszli do sterty tygli, które jakiś czas temu wyjęto z ognia i pozostawiono do ostygnięcia. Młody chłopak podnosił je pojedynczo, przez chwilę przerzucał z ręki do ręki (wciąż były za gorące, żeby dało się je utrzymać w dłoni), a potem uderzał nimi o płaski kamień, rozbijając glinianą filiżankę. Spośród dymiących skorup wyławiał półkulisty, porowaty kawałek szarego metalu. – Jak jajo! – zawołał Enoch. Kowal chwytał jajo w szczypce, kładł na kowadle, uderzał młotem i poddawał skrupulatnym oględzinom. Jaja wgniecione pod wpływem uderzenia trafiały na stertę odpadów. Najtwardsze, na których młot nie zostawił śladu, wrzucano do nosidła. Po napełnieniu trafiało ono w pobliże drugiego dołu z gliną, zupełnie inną od tej, z której lepiono tygielki. Mali Hindusi miesili ją nogami, a członek wioskowej starszyzny chodził dookoła, zaglądał do dołu, i do czasu do czasu dorzucał do niej garście tajemniczych proszków. Metalowe jaja oblepiano grubą warstwą gliny i odkładano do wyschnięcia. Tamta glina była czerwona, a pod wpływem żaru zmieniała kolor na żółty; ta miała szary odcień, jakby sama zawierała metal. Kiedy obeschła, jaja trafiały do drugiego pieca, gdzie rozgrzewano je już tylko do stanu lekkiego zaczerwienienia – różnica stała się dla Jacka oczywista, gdy po zachodzie słońca stanął w miejscu, z którego mógł obserwować oba piece jednocześnie. Wypalanie znów ciągnęło się niemożebnie długo, wyjęte z ognia jaja powoli studzono i ponownie poddawano próbie młota i kowadła, znowu przynoszącej różne rezultaty. Mało które z jaj po jednym pobycie w ogniu na tyle rozmiękało, żeby nadawać się do kucia. Proces oblepiania szarą gliną i podgrzewania powtarzał się więc, czasem nawet kilka razy, ale z każdej partii kilka jaj reagowało na ciosy młota w pożądany sposób. Te odkładano na bok. Nie na długo jednak, gdyż Persowie i Ormianie wykupywali je na pniu, ledwie dotknęły ziemi. Enoch wziął jedno z nich do ręki. – Wootz – powiedział. – To perskie słowo. Persowie przyjeżdżają tu od tysięcy lat i kupują wootz. – Dlaczego sami go sobie nie zrobią? Jak się na nich patrzy, można by pomyśleć, że rządzą tu niepodzielnie. Na pewno już się nauczyli, jak produkować wootz. – Próbowali tego jeszcze przed panowaniem Dariusza, próbują do dziś. Bez powodzenia. Potrafią wyprodukować podobną stal – odwiedziłem z twoimi synami jedną z ich kuźni – ale nie są w stanie uzyskać tego efektu. Enoch podniósł jajo do światła. Blask ognia liznął metal i wydobył jego fakturę. Najpierw jajo skojarzyło się Jackowi z księżycem: miało podobny kształt i kolor, a jego powierzchnię znaczyły liczne kratery w miejscach, w których (jak się domyślał) powstały i pękły pęcherzyki powietrza. Dopiero obejrzawszy jajo z bliska, musiał przyznać, że kraterów jest w gruncie rzeczy niewiele, a większość powierzchni pokrywają cieniutkie, wypukłe, przecinające się pod kątem prostym krawędzie, jakby ktoś wgniótł w metal cieniuteńką drucianą siatkę, która teraz usiłowała się wydostać na zewnątrz. A przecież na własne oczy widział, jak przygotowywano zawartość tygielków: był w nich tylko czarny piasek, kawałki węgla drzewnego i czarodziejskie liście. Przycisnął palec do siateczki przecinających się linii – były twarde jak kamień i ostre jak klinga szabli. – Ta siateczka wyrasta w tyglu jak kiełkująca z nasienia roślina. Nie tylko pojawia się na powierzchni, ale przenika całe jajo i scala je, wzmacniając stal. Nadaje jej niezrównaną siłę. – Skoro ten wootz to takie cudo, dlaczego nigdy o nim nie słyszałem? – Bo na Zachodzie nazywa się go inaczej. Enoch uniósł głowę i wsłuchał się w odległe dźwięczenie: kowal coś kuł. Nie był to jednak tępy łoskot kutego żelaza; nie byli świadkami powstawania podkowy ani pogrzebacza. Dźwięk był szlachetny i przenikliwy. Jackowi przypomniał się Jeronimo, walczący rapierem w chanie el-Chalili. Kuźnia znajdowała się dosłownie pięć minut drogi od pieców. Kiedy się tam znaleźli, dołączyli do tłumu Turków osmańskich i innych wędrowców, wpatrzonych w hinduskiego płatnerza przy pracy. Szczypcami przytrzymywał ostrze szabli za trzpień i obracał je na kowadle to w jedną, to w drugą stronę, od czasu do czasu uderzając w nie młotem. Metal lśnił matową czerwienią. – Stal jest za zimna, żeby ją kuć – mruknął Jack. – Powinna mieć co najmniej wiśniowy kolor. – Kiedy rozgrzeje się ją do barwy wiśni, siateczka rozpływa się bez śladu, rozpuszcza jak cukier w kawie, a metal staje się kruchy i bezwartościowy. Frankowie przekonali się o tym podczas wypraw krzyżowych, kiedy zebraliśmy szczątki takiej broni w okolicach Damaszku i przywieźliśmy z powrotem do świata chrześcijańskiego, aby w swoich kuźniach odkryć ich tajniki. Niczego nie odkryliśmy, uświadomiliśmy sobie tylko głębię naszej niewiedzy. Ale od tamtej pory nazywamy tę stal damasceńską. – Stal damasceńska pochodzi właśnie stąd?! – Jack przepchnął się bliżej kowadła. – Tak. Kiedy kuje się ją cierpliwie, w niskiej temperaturze, siateczka, którą widziałeś na powierzchni jaja z wootzu, daje w efekcie... – Stal błyszczącą! – wykrzyknął Jack. Z bliska wyraźnie widział cudowne zmarszczki i wiry, rysujące się na rozgrzanej do czerwoności klindze. Odruchowo sięgnął do pasa, chcąc porównać je z wzorami na jego janczarskiej szabli, ale Enoch złapał go za rękę i powstrzymał. Kuźnia rozbrzmiała nagle sykami i szelestami, metalicznym dzwonieniem i jękiem. Jack podniósł wzrok i ujrzał gąszcz nagich ostrzy: wężokształtnych kindżałów z mieniącej się stali, szabli, kardów, jataganów i krótkich, szerokich katarów z poprzeczną rękojeścią. Niektóre były zdobione inkrustowanymi złotem cytatami z Koranu, inne również złotymi podobiznami hinduskich bogiń. Jack odchrząknął i zabrał dłoń znad rękojeści szabli. – Dżentelmen ze szczypcami i młotem cieszy się ogromnym poważaniem wśród koneserów broni siecznej na całym świecie – wyjaśnił Enoch. – Byliby niepocieszeni, gdyby stała mu się krzywda. * * * – No dobrze, dobrze, już rozumiem – powiedział Jack, gdy dzięki dyplomatycznym zabiegom Enocha zdołali wymknąć się z kuźni w całkiem niezłym stanie, a przede wszystkim w jednym kawałku. – Jeżeli potrzebny jest nam cenny ładunek na dziewiczy rejs, nie musimy sprowadzać przypraw z Batawii. – Gąski wootzu przyniosą wam spory zysk w każdym porcie nad Zatoką Perską i Morzem Czerwonym – stwierdził Enoch, robiąc mądrą minę. – Moglibyście wymienić je na jedwab lub perły i popłynąć do dowolnego miasta w Europie... – Gdzie obdarto by nas żywcem ze skóry. Świetny plan, Enochu. – W Londynie albo Amsterdamie mielibyście szansę przeżyć. – Myślałem raczej o przeciwnym kierunku... – Rzeczywiście, w Manili albo Makau znaleźlibyście kupców na wootz – przyznał po namyśle Enoch. – Ale w krajach muzułmańskich zarobicie na nim znacznie więcej. – Proponuję wyruszyć jutro na południowy zachód, w stronę wybrzeża malabarskiego. – A nie zapuścimy się wtedy na tereny Marathów? – Nie, Marathowie mieszkają w górskich twierdzach. Znam drogę, Enochu. Przejdziemy przez terytoria kilku niezawisłych królestw, lenn Wielkiego Mogoła, z którymi żyję w zgodzie. Stamtąd przedostaniemy się do Malabaru. – Czy to nie Malabarczycy ukradli wam złoto i uwięzili połowę twoich kompanów? – Można i tak powiedzieć. – A jak można inaczej? – Surendranath, monsieur Arlanc, Vrej Esphahnian i Moseh de la Cruz, czyli najbardziej bywali w świecie członkowie naszej Kliki, postrzegają Malabar raczej jak odległy, ogromny, niezwykle dziwaczny, nieprzyjazny i ciężko uzbrojony warsztat złotniczy, w którym mimowolnie złożyliśmy depozyt. – Dzisiaj takie przedsiębiorstwa nazywamy bankami. – Wybacz. Od prawie dwudziestu lat nie byłem w Anglii. – Mów dalej, z łaski swojej. – Mają nasze złoto. My go nie odzyskamy, ale oni też nie mają z niego pożytku. Kottakkal, królowa malabarskich piratów, nie da rady wydać wszystkiego na renowację pałacu i remont okrętów. A jeśli chce, żeby złoto przynosiło jej korzyści, musi go jakoś używać. – I co, używa go? – Ma dwadzieścia pięć procent udziałów w naszym statku. Enoch się roześmiał, co było zdarzeniem niesamowitym. Częściej niż zwykle unosił brwi, uśmiechał się kąśliwe, chichotał i z nieprzeniknioną miną wygłaszał śmiertelnie poważne komentarze, ale taki wybuch śmiechu w jego wypadku naprawdę stanowił rzadkość. – Właśnie próbuję sobie wyobrazić, jak wytłumaczę elektorce Hanoweru, następczyni angielskiego tronu, że weszła w spółkę z Kottakkal, królową piratów z Malabaru. – Najpierw pomyśl o tym, jak wytłumaczyć to Kottakkal – zasugerował Jack. – Bo z nią spotkasz się o wiele szybciej. Malabar Schyłek 1696 i początek 1697 roku Tym razem Jack i Enoch podróżowali jak prawdziwi hinduscy dżentelmeni – każdy własnym wozem, zaprzężonym w parę truchtających wołów. W każdym wozie zmieściłoby się dwóch pasażerów (pod warunkiem, że byliby blisko zaprzyjaźnieni), ale kiedy Jack i Enoch zapakowali na nie przeróżną broń, tobołki, butelki z winem et caetera, zostało miejsce tylko dla jednej osoby – co zupełnie nie przeszkadzało Jimmy’emu i Danny’emu, sprawiającym wrażenie, jakby nigdy w czasie swoich wojaży nie widzieli czegoś równie dziwacznego i nie mogli się zdecydować, czy są bardziej rozbawieni, czy zdegustowani. Ale to było jeszcze zanim się zorientowali, że w trwającym przez całą długą noc pochodzie ich konie ledwie są w stanie nadążyć za drepczącymi cierpliwie wołami. Ich eskorta – ośmiu muszkieterów i ośmiu łuczników, podkradzionych z niekończącego się oblężenia, którym Ognisty Miecz Boży zadręczał ponoć Marathów – musiała cały czas biec. Za dnia takie tempo w połączeniu z morderczym żarem słońca zabiłoby i ludzi, i zwierzęta najdalej po paru godzinach. Wstawali więc o zachodzie słońca, jeszcze przez jakiś czas polegiwali w obozie, czekając, aż dzienny żar wsiąknie w ziemię i niebo, dwie godziny przed północą ruszali w drogę i do świtu pędzili po drogach i ścieżkach. Jack kilkakrotnie przebył już tę drogę i wiedział, jak najlepiej podzielić ją na etapy, z których każdy kończył się w zagajniku mangowców albo palm kokosowych nieopodal jakiejś mieściny. Słońce wschodziło, a oni uprzątali kawałek ziemi, rozbijali obóz i wysyłali gońców (chłopców z dźagiru Jacka, sowicie wynagradzanych za ten wysiłek), aby pokręcili się przy bramie miasteczka, zanim jeszcze zostanie otwarta, a potem weszli do środka i kupili jedzenie, kiedy reszta smacznie spała w cieniu drzew. Zakupione towary dostarczano do obozu po zmierzchu, kiedy karawana szykowała się do wymarszu. Podróż miała charakter nader poważny i konkretny, i wymagała zmiany przyzwyczajeń Danny’ego i Jimmy’ego, którzy podczas eurazjatyckiej włóczęgi u boku Enocha Roota swobodnie zbaczali z drogi i robili wycieczki po okolicy. Tym razem nie mieli czasu na nic poza pokonywaniem zaplanowanej trasy oraz przygotowaniami do jej pokonywania. Nie było nawet kiedy porozmawiać. Kiedy wydostali się z terytorium jałowego dźagiru Jacka, krajobraz stał się milszy dla oka, ale nadal był jednostajny i nużący – pocięte rowami irygacyjnymi pola przeplatały się z sadami oraz skrawkami dżungli pokrywającymi wzgórza, doliny i inne kawałki ziemi nienadające się do uprawy. Czasem musieli się przez takie kawałki przedzierać. Dżungla wypadała z nocnych ciemności i otaczała ich ze wszystkich stron, a oni poruszali się z niezwykłą ostrożnością, w każdej chwili spodziewając się, że wąż-dusiciel spadnie na nich z gałęzi nad głowami albo jakiś ogromny ludojad z rodziny kotów wyskoczy z gąszczu. Kilka razy przechodzili w bród rzeki – co w tych rejonach świata równało się stąpaniu po krokodylach. Przy jednym z brodów Danny zobaczył, jak ogromne gadzie nozdrza zwracają się w kierunku chłopaka, który został trochę z tyłu, i wypalił z pistoletu mniej więcej w tamtym kierunku. Strzał nie zrobił pewnie na krokodylu większego wrażenia, ale nastraszył chłopca, który pospiesznie dołączył do karawany. Przy innej okazji olbrzymi krokodyl porwał im osiołka. Następnego dnia – a właściwie następnego wieczoru – obudzili się w czarnym kraju czarnych ludzi. Po długim, całonocnym marszu ich ciała dopominały się o sen, ale umysły wcale nie miały na to ochoty. Kiedy przykładali głowy do ziemi, słyszeli dobiegające z niej dudnienie, jakby łagodne bicie serca; czarna ziemia była zasobniejsza w saletrę niż cały Jackowy dźagir i pod miastem na każdym kroku ziały dziury, z których mieszkańcy bez przerwy ją wydobywali. O ile w trzewiach ziemi niósł się łoskot narzędzi, o tyle powietrze nieustannie rozbrzmiewało niezwykłymi okrzykami – każdy pracujący w polu wieśniak co jakiś czas wykrzykiwał „Popo!”. Jack usiadł pod drzewem razem z Enochem, Jimmym i Dannym. Zajadali się owocami mango, które dosłownie same wpadały im w ręce, od czasu do czasu odpędzali roje czarnych mrówek i przyglądali się, jak żyją czarnoskórzy Hindusi. Chłodny zachodni wiatr niósł woń słonej wody: przecięli prawie cały Hindustan ze wschodu na zachód i zbliżali się do Morza Arabskiego. – Ci na polach to ćerumanowie, przedstawiciele kasty tak niskiej, że mogą splugawić najara na odległość, z sześćdziesięciu czterech stóp – wyjaśnił Jack. – Najar musi takiego ćerumana zabić, a potem poddać się niekończącym, nadętym rytuałom oczyszczającym. Aby więc uniknąć śmierci, a najarom oszczędzić kłopotów, ćerumanowie pokrzykują „Popo!”, żeby wszyscy w okolicy wiedzieli, że są w pobliżu. – Jak zwykle opowiadasz jakieś gówniane bajeczki, tatku – powiedział Jimmy. W jego głosie pogarda i czułość mieszały się w równych proporcjach. Zza zakrętu drogi dobiegł inny okrzyk: – Kukuya! Kukuya! Na ten dźwięk ćerumanowie zabrali motyki i odsunęli się od traktu, wyludniając sześćdziesięcioczterostopowy pas ziemi po obu jego stronach. Po chwili zza zakrętu wyłoniła się grupka podróżnych: czarnoskóra kobieta na białym koniu i kilku pieszych służących. – Jeśli to najarka, chodźmy tam, gdzie mieszkają najarowie – zaproponował Danny. – A jak myślisz, do diabła, co robimy ód tygodnia?! – Tam, dokąd idziemy, jest więcej takich jak ona? – Owszem. One tam rządzą. Należą do kasty wojowników. To będzie trochę jak wizyta w pałacu St. James: możesz się pogapić na różne ważne persony, piękne damy i dżentelmenów ze szpadami, ale nie zapominaj, że ci dżentelmeni nie zawahają się ich użyć. Po zachodzie słońca Jack odesłał eskortę z powrotem do pławiących się w luksusach sił oblężniczych. Przedrzemali do rana, a o świcie obudził ich pojedynek na okrzyki między ćerumanem stojącym przy skalnym bloku sześćdziesiąt cztery stopy od miasta i banyanem na murach. Ćeruman wytrząsnął na blok zawartość worka z pieniędzmi – muszelki kauri, perskie gorzkie migdały i garść sczerniałych miedziaków – i wycofał się na jeszcze większą odległość. Po chwili banyan wyszedł przed bramę, złożył na kamieniu stosik towarów, wziął kilka muszelek, migdałów i monet, i wrócił do miasta. Ćeruman wrócił i zgarnął resztę gotówki i towar. – Trochę to niewygodne – powiedział z niedowierzaniem Danny. – Przeciwnie, niezwykle praktyczne – zaoponował Enoch Root. – Gdybym należał do nielicznej elity wojowników, najbardziej bałbym się chłopskiego powstania – zasadzek przy drogach i tym podobnych. Ale gdybym miał prawo zabić każdego wieśniaka, który zbliży się do mnie na odległość strzału z łuku... – Mógłbyś spokojnie żyć – dokończył Jimmy. Zrobili w miasteczku zakupy i skierowali się na południe, w głąb Malabaru. Od czasu do czasu mijali bandytów, których nabito na oszczepy i zostawiono na śmierć przy trakcie, co tylko potwierdzało nieodparte wrażenie, że w tym kraju panuje porządek; było oczywiste, że odsyłając eskortę, nie wystawiali się na żadne zbędne ryzyko. Zawędrowali daleko na południe i słońce prażyło niemiłosiernie, ale teraz, im dalej się posuwali, tym bardziej zbliżali się do Morza Arabskiego, którego obecność oznajmiała chłodna bryza. Droga coraz częściej biegła środkiem szpaleru palm, których ogromne liście hojnie rzucały cień. Zorientowali się, że zbliżają się do dworu królowej Kottakkal, kiedy po obu stronach drogi zaczęły się pojawiać wątłe stelaże, na których schły i bielały zerwane z palm liście, królewscy skrybowie używali ich jako papieru. Z przodu dobiegły ich głośne okrzyki. – Ciekawe, co oni tam wrzeszczą? – zainteresował się Danny. – Może któryś ich statek właśnie wszedł do portu wyładowany skarbami aż po nadburcia – odparł Jack. – A może w mieście na rynku grasuje krokodyl. Trakt przeszedł w główną ulicę sporego miasteczka portowego, zabudowanego głównie szałasami plecionymi z trzciny. Domy drewniane, początkowe bardzo rzadkie, pojawiały się coraz częściej, w miarę jak zbliżali się do nabrzeża – wysokiego brzegu całkiem pokaźnej rzeki, która leniwie płynęła w głębokim korycie i ćwierć mili dalej uchodziła szerokim lejem do Morza Arabskiego. Miasto z pewnością istniało w tym miejscu od wieków, ale sprawiało wrażenie, jakby wybudowano je całkiem niedawno, i to w samym środku prastarego lasu. Wszędzie wśród domów i szałasów rosły gigantyczne drzewa: teki, mangowce, masłomasze, mahoniowce, palmy kokosowe, mirtowce i ze dwa figowce bengalskie, wielkie jak katedry, których gałęzie splatały się w górze, tworząc drugie sklepienie nad wykonanymi z palmowych liści dachami domostw. Młodzi, podekscytowani najarowie biegali od domu do domu i od drzewa do drzewa, pokrzykując donośnie. Gdy podróżni zjechali nad rzekę, z pobliskiego budynku wyprysnęła grupa chłopców i przemknęła obok, nie zwracając na przybyszów uwagi. Chwilę później ich śladem śmignął rój strzał, z sykiem tnących powietrze. Niektóre wylądowały wśród Shaftoe’ów, inne powbijały się w miękką ziemię. – Te czarne skurczybyki strzelają do nas! – wykrzyknął Jimmy. Wyszarpnął zza pasa pistolet i odwiódł kurek. – I nieźle im to idzie – mruknął Jack złowrogo stłumionym głosem. Wszyscy odwrócili się w jego stronę. Leżał na wznak na wozie i obiema rękami trzymał się za brzuch, z którego pod kątem prostym sterczało drzewce strzały. – Szkoda, psiakrew... – wyszeptał. – Przebyć taki szmat drogi i teraz umrzeć? Tutaj? Jimmy był rozdarty – jak skazaniec na łożu sprawiedliwości – pomiędzy żądzą mordu i ograniczeniami narzucanymi przez piąte przykazanie. – Tatku! – jęknął. Zeskoczył z konia i dwoma krokami przemierzył odległość dzielącą go od wozu. Uniósł dłoń do twarzy Jacka, jakby chciał go czule pogłaskać, po czym nagle chwycił go za brodę i obrócił mu głowę najpierw w jedną, potem w drugą stronę, przyglądając się jej krytycznie. – Dalej masz ślady po tym, jak cię obilim. Głupio, że tak będziesz wyglądał w grobie. – Dla mnie są jak najsłodsze pocałunki, na które nie zasłużyłem... – Oj, tatku! Jimmy pocałował Jacka prosto w usta. Na szczęście – z Jackowego punktu widzenia – całus trwał tylko chwilę. Jimmy nagle stęknął, przygryzł ojcu wargę i odskoczył, trzymając się za żebra. Danny spoglądał na nich z siodła. Trzymał łuk, którego cięciwa jeszcze drżała. – Powiedzcie mi, jak skończycie, to sobie rzygnę. A potem porachujemy kości tym najarom, czy jak tam się nazywają te łajzy. Jimmy schylił się sztywno i podniósł strzałę, którą raził go brat. Miała stępiony grot. – Weź dwie. – Jack rzucił mu tę, która trafiła go w brzuch. – Przydadzą się. Dwóch najarów wybiegło na środek drogi, gdzie wdali się w zajadły pojedynek na bambusowe miecze. – Zaczyna mi się tu podobać! – stwierdził Jimmy. – Można używać pistoletów? – To by chyba było nie fair – przyznał Jack. Danny strzelił z łuku w pierś potężnie zbudowanego najara, który właśnie stanął w drzwiach najbliższego domu. Z okien posypał się grad strzał, które strąciły Danny’ego z siodła. – Wy dranie! – zawył Jimmy i zaszarżował, zanim strzelcy zdążyli nałożyć nowe strzały na cięciwy. – Bawcie się dobrze, chłopcy – powiedział (całkiem niepotrzebnie) Jack. Popędził woły, Enoch wziął z niego przykład i razem ruszyli dalej. Niedługo potem ulica rozpłynęła się w coś na kształt placu miejskiego, wyrąbanego w zaroślach mangrowych. Przy kei cumowały najróżniejsze łodzie rzeczne i stateczki żeglugi przybrzeżnej, przez co rzeka przypominała Jackowi – w dużym uproszczeniu – Tamizę. Spojrzawszy w dół biegu rzeki, widzieli jej ujście, pełniące rolę głównego (bo jedynego) portu królowej Kottakkal. Stało w nim na kotwicy kilkanaście dużych jednostek. Na ich widok Enoch parsknął śmiechem. – Nigdzie nie widziałem takiej zbieraniny pirackich statków, ani w Dunkierce, ani nawet w Port Royal na Jamajce. Tureckie galeoty, arabskie dawy, flamandzkie korwety... Na wszystkich da się pływać, co? – Wystarczy, żeby było szybkie i uzbrojone – odparł Jack. – Druga dawa od lewej to nasza. Królowa ją nam zabrała. Chwilę później w całkiem naturalny sposób przenieśli wzrok na południe, na przeciwległy brzeg – kamienne urwisko, podcięte wartką wodą, jakby się lekko wybrzuszało w ich stronę, a następnie wznosiło i kończyło płaskowyżem dziesięć sążni nad ich głowami. Nie była to jakaś oszałamiająca wysokość, ale pozwalała skutecznie szachować rzekę i jej ujście baterią czterdziestoośmiofuntowych dział i moździerzy, wyzierających przez narożne ambrazury w murach pałacu Kottakkal. Trudno było dostrzec, w którym momencie naturalne urwisko przechodzi w mur zbudowany przez człowieka, bo jedno i drugie skrywała plecionka pnączy, czasem grubych jak pnie drzew, osiągając w niektórych miejscach po dobre kilka metrów grubości. Tę wiszącą dżunglę zamieszkiwał szczep odważnych małp o chwytnych ogonach. Pnącza należały do różnych gatunków, ale wyglądało na to, że wszystkie kwitną jednocześnie. Kwiaty nie przypominały jednak róż ani goździków, lecz mięsiste, oślizłe twory, lśniące, świetliste, wielkie jak główki kapusty, o kształtach, jakie nie śniły się Euklidesowi, zebrane w grona i pęki, tworzące sieci lub poukładane według wielkości. W tej chwili wszystkie zwracały się ku światłu, przez co ściana gąszczu mieniła się najdziwniejszymi kolorami. Można by pomyśleć, że jacyś słynący z bogactwa piraci obiegli pałac i ostrzelali go gigantycznymi rubinami, cytrynami, perłami, opalami, grudami koralu i agatami, które na zawsze utkwiły w urwisku. Gęstwina tętniła życiem, pulsowała energią miliona buczących pszczół i tysiąca kolibrów, zwabionych ze wszystkich mórz południowych buchającą z niej kaskadą woni. W porównaniu z nią omszałe kopuły pałacu i tępe paszcze armat wydawały się wyblakłe jak stara farba. Próba dostania się do pałacu w sytuacji, gdyby Jack i Enoch nie byli do niego zaproszeni, byłaby krótką i fatalną w skutkach wycieczką. Ponieważ jednak zostali zaproszeni, pokonali rzekę, nie tracąc ani jednego kawałka ciała na rzecz krokodyli, i wspięli się do pałacu, nie wpadając w żadną zapadnię i nie stając się celem roju zatrutych strzałek. Przeszli sporo schodów; niektóre biegły na zewnątrz, po ścianie urwiska, ukryte wśród pnączy, inne wiły się w głębi kamiennego płaskowyżu. W końcu znaleźli się na niewielkim dziedzińcu otoczonym murem, w którym widniało mnóstwo szczelin strzelniczych – tu dokonywano rzezi najeźdźców. Przez otwarte drzwi weszli do wnętrza pałacu królowej Kottakkal. Chociaż wnętrz to akurat miał pałac nie za dużo. Składał się z ogrodów, tarasów, świątynnych dziedzińców i placów, porozdzielanych rzadką siecią zadaszonych galerii, które tu i ówdzie prowadziły do apartamentów. – Zazwyczaj roi się tu od najarów – powiedział Jack. – Zwłaszcza kiedy w porcie kotwiczy tyle statków. Ale teraz wszyscy są w mieście i biorą udział w tej inscenizowanej bitwie. Poprowadził Enocha jedną z galerii, potem przez ogród, aż podeszli do drzwi kamiennego gmachu z mnóstwem okien i balkonów. Jack stanął jak wryty na widok opartego o framugę miecza w pochwie. Przyłożył palec do ust, dając Enochowi znak, żeby był cicho, zawrócił i nie odzywał się przez następne sto kroków. – Piękna broń – skomentował Enoch. – Perski szemszir, sądząc po wyraźnej krzywiźnie i smukłości ostrza. Wydaje mi się wszakże, że okazałeś mu nadmierny szacunek... – Malabarskie kobiety poczynają sobie z mężczyznami równie swobodnie, jak poczynał sobie z płcią odmienną Karol II. W tym kraju nigdy nie wiesz, które dzieci są twoje. Albo inaczej: każdy wie, kto jest jego matką, ale nie ma zielonego pojęcia, kto może być ojcem. W związku z tym dziedziczenie odbywa się po kądzieli. – Tronu też? – Tronu też. Ciekawą konsekwencją takiego stanu rzeczy jest fakt, że mężczyzna udający się z wizytą do kobiety nigdy nie wie, kogo zastanie w jej łóżku. Dla uniknięcia niezręcznych sytuacji zostawia przy drzwiach broń, jako znak dla przechodniów, że pani ma gościa. – Czyli co? Królowa zabawia się z jakimś Persem? Dziwne... – Broń rzeczywiście jest perska. Dappa, nasz lingwista, parę lat temu kupił ją w Mokce, kiedy zarzuciliśmy tam kotwicę. Z nas wszystkich tylko on jeden nauczył się jako tako mówić po malabarsku. – I robi z tego świetny użytek! – Zrobił go już wcześniej: przekonał królową, że on i reszta Kliki są stworzeni do wyższych celów niż żywot niewolników. Po tych słowach Jack otworzył drzwi do innych, znacznie skromniejszych apartamentów i zaprowadził Enocha na taras, który po przeciwnej stronie budynku wychodził na port. Stały na nim europejskie stoły i krzesła. Dwóch ludzi pochylało się nad rozrzuconymi w nieładzie palmowymi liśćmi, pokrytymi pismem, cyframi, mapami i wykresami. Byli to monsieur Arlanc i Moseh de la Cruz. Widok Jacka niespecjalnie ich zaskoczył. Więcej wyjaśnień wymagało pojawienie się Enocha Roota, ale gdy tylko Jack poinformował ich, że przybysz ma coś wspólnego z armatami, przyjęli go życzliwie. Moseh, Jack i monsieur Arlanc natychmiast pogrążyli się w szczegółowych rozważaniach na temat ich nowego statku. Mówili w sabirze, jedynym wspólnym dla nich języku, którego Enoch nie znał zbyt dobrze. Stanął więc przy balustradzie i patrzył na ciągnące się ku Lakkadiwom morze, dopóki jego uwagi nie przykuły wiszące na ścianie rysunki tuszem. – To japońska sztuka? – wtrącił się znienacka. – Tak... – odparł Jack. – W każdym razie facet, który je rysuje, jest Japończykiem. Właśnie o nim mówiliśmy. Chodźmy, przedstawię cię księdzu Gabrielowi Goto z Towarzystwa Jezusowego. * * * Z mego ojczystego kraju wygnała mnie straszna wieść, która dotarła do moich uszu, a mianowicie, że niechybne zginienie mnie czeka, jeśli tam pozostanę. – John Bunyan, Wędrówka Pielgrzyma Kiedy Gabriel Goto uprzejmie odmówił zatrudnienia się w charakterze pirata, królowa Kottakkal wyznaczyła mu obowiązki ogrodnika. Nie brakowało takich, którzy twierdzili, że się nie przepracowuje, ponieważ w przeciwieństwie do większości pałacu – stale narażonego na wchłonięcie przez napierającą ze wszech stron roślinność – poletko Gabriela Goto było kompletną pustynią. Dostał pod opiekę podwóreczko w kącie pałacowych terenów, od strony lądu, położone w wiecznym cieniu wysokich drzew i stojącej nieopodal kamiennej strażnicy, a przy tym słabo odwadniane i narażone na sztormowe wichury. To poletko pokonało niejednego ogrodnika, ale Gabriel Goto załatwił sprawę prosto – hodował na nim tylko mech i parę rozrzuconych tu i ówdzie kęp bambusa. Poza tym „ogród” składał się z kamieni, zagrabionego żwiru i stawu, w którym pływała para spasionych, cętkowanych karpi. Od czasu do czasu jezuita przeczesywał żwirek grabiami albo rzucał pożywienie rybom, ale praca związana z utrzymaniem ogrodu miała głównie charakter mentalny i dla jej wykonania potrzebował czystego umysłu. Oczyszczanie umysłu odbywało się zaś w drodze niezwykle złożonej procedury, która wymagała od ogrodnika wielogodzinnego przesiadywania po turecku na drewnianym patio, gdzie zajmował się maczaniem pędzla w tuszu i rysowaniem obrazków na liściach palmy. Ale ponieważ dzięki Gabrielowi ten zakątek pałacu przestał słynąć z plagi komarów i trujących żab, królowa dała mu spokój. Wytwory pracy artystycznej Gabriela leżały pozwijane w bele i poskładane w stosy (niekiedy sięgające sufitu) w jego apartamentach przy patio. Najnowsze dzieła wisiały na sznurku i schły w powiewach wiatru. – Ciągle powtarza te same krajobrazy – zauważył Enoch Root, przeglądając zawieszone na sznurku surowe, nieszczególnie pogodne sceny: głównie wzgórza i urwiska, opadające stromo do morza upstrzonego egzotycznymi statkami o kwadratowych żaglach. – Cały cykl nosi tytuł Sto siedem widoków z podróży do Niigaty – podpowiedział usłużnie Moseh de la Cruz. – To mój ulubiony: Fale łamiące się na rafach przy Katsumoto – dodał monsieur Arlanc, zachwycony, że wreszcie może się z kimś porozumieć w pełnowartościowej francuszczyźnie. – Tak wiele udało się zasugerować tak skromnymi liniami. Cóż za pokora, jaki kontrast z naszym barokiem! – Nuuuda! – stwierdził Jack. – Sto razy bardziej wolę Atak koreańskich piratów w Cieśninie Cuszimskiej. – To obraz dobry dla miłośnika prymitywnej szermierki. Ja jednak uważam, że Gabriel osiąga prawdziwe wyżyny, kiedy maluje wraki. Najlepsze są Chińska dżonka na mieliźnie i Szkielet łodzi rybackiej zaplątany w gałęzie drzewa. – Czy wszystkie jego obrazy są ilustracją morskich niebezpieczeństw? – zainteresował się Enoch. – A widziałeś obraz marynistyczny, który by nią nie był? – odpowiedział pytaniem Jack. – Tutaj, bardzo proszę, tryptyk Rzeź Hary – podsunął Moseh. – Poszukajmy naszego samuraja – zasugerował Jack. Tak też zrobili. Weszli po schodach do domku, który Gabriel zmajstrował sobie z patyków i papieru – a właściwie, dokładniej rzecz biorąc, z patyków i palmowych liści. Jego miecze – dłuższy, oburęczny, i krótszy, podobny do kordelasa – leżały jeden nad drugim na drewnianym stojaku. Jack podszedł bliżej, żeby obejrzeć dłuższą broń. Pochodziła z kolekcji algierskiego kapitana korsarzy, ale Gabriel Goto utrzymywał, że została wykuta w Japonii, i to co najmniej przed stu laty. Jack musiał przyznać, że drugiego takiego miecza w życiu nie widział: kształt ostrza, styl rękojeści, zdobienia na tsubie – wszystko to potwierdzało, że powstał w (jeśli wierzyć plotkom) najbardziej niezwykłym kraju na ziemi. Samą klingę zdobił ten sam kręty wzór, który już przed laty, w Kairze, zwrócił uwagę Jacka, a który cechował wszystkie damasceńskie ostrza: janczarską szablę z Damaszku, szemszir z kuźni Tamerlana w Samarkandzie czy katar z doliny wootzu. Zadowolony z faktu, że pamięć go nie zawodzi, wyprostował się nad stojakiem, odwrócił i prawie zderzył głową z Enochem Rootem, który był w trakcie podziwiania dokładnie tego samego zjawiska. Na jego twarzy odmalowało się zdumienie, a potem – przez chwilę – coś, co można by wziąć za strach, kiedy uświadomił sobie znaczenie swojego spostrzeżenia. – Niech artysta sam się wypowie – zaproponował Jack. Odsunął sztywną, półprzezroczystą zasłonę, odsłaniając kamienny ogród i siedzącego do nich plecami Gabriela Goto. Jezuita trzymał w dłoni pędzel. Na ostrym czubku zawisła kropla tuszu. DZIEJE GABRIELA GOTO [OPOWIEDZIANE KOŚCIELNĄ ŁACINĄ ENOCHOWI ROOTOWI] Nigdy nie widziałem Japonii. Znam ją tylko z obrazów ojca, których moje dzieła są zaledwie bladymi kopiami. Inni opowiedzieli ci historie równie skomplikowane jak barokowy kościół albo osmański meczet. Ale my, Japończycy, lubujemy się w prostocie – spójrz na ten ogród. Dlatego też w mojej opowieści pociągnięcia pędzla ograniczę do niezbędnego minimum. A i tak będzie ich zbyt wiele. Władcy Japonii – czy to mnisi, czy cesarze, czy wreszcie szogunowie – zawsze są uzależnieni od miejscowych rycerzy, z których każdy odpowiada za wskazany kawałek ziemi: dba o to, żeby przynosiła należyte plony, a uprawiający ją ludzie byli zdyscyplinowani i zadowoleni. Tych rycerzy nazywa się samurajami. Podobnie jak rycerze chrześcijańscy, mają obowiązek służyć swojemu panu zbrojnym wsparciem, gdy ich o to poprosi. Tradycje samurajskie w moim rodzie sięgają tak daleko wstecz, jak my sięgamy pamięcią. Nasze ziemie nie były zbyt ważne – ot, wysoka, zimna, kamienista równina – i nie było powodu, żeby inni z naszej klasy darzyli nas jakimś wyjątkowym szacunkiem. Z pokolenia na pokolenie jest w mojej rodzinie przekazywana historia o tym, jak jeden z naszych przodków musiał obdzielić majątkiem dwóch synów. Pierworodnemu dał poletka ryżowe, drugiemu kamienisty ugór. Od nich wywodzą się dwie główne gałęzie rodu: jedna zamożna, zamieszkująca niziny, która wyróżniła się w wojnach, i druga – klan prostych mieszkańców gór, niesłynących może z wybitnej lojalności, ale też niemających opinii specjalnie biegłych w sztuce wojennej, więc pozwolono im żyć. Dzieje tych dwóch rodów ciągnęły się na przestrzeni wieków, równie skomplikowane jak cała historia Japonii; może kiedyś, podczas jakiegoś długiego rejsu, opowiem ci je ze szczegółami. Najważniejsze jest w nich to, że na skalistej wyżynie odkryto najpierw miedź, a potem srebro. Było to mniej więcej dwieście lat temu, kiedy szogun odciął się od świata i odszedł na emeryturę, a Japonia na długi czas przestała być jednolitym państwem, upodabniając się do dzisiejszych Niemiec. Cała władza, która wcześniej skupiała się w Kioto, rozpłynęła się po prowincjach; każdym skrawkiem kraju rządził udzielny władca, zwany po japońsku daimyo, w przybliżeniu odpowiadający niemieckiemu baronowi. Daimyo nieustannie walczyli między sobą i ścierali się jak otoczaki na kamienistej plaży. Ci, którym lepiej się powiodło, budowali zamki. Przy zamkach wyrastały targi i miasta. A że targi wymagają gotówki, każdy daimyo bił własną monetę. W praktyce oznaczało to, że życie wojownika zrobiło się niebezpieczne, a górnika – wygodne i dostatnie. Jak powiedzieliby to moi przodkowie, buddyści: nasze dwa klany tkwiły przywiązane po przeciwnych stronach obwodu wielkiego Koła, które jest w ciągłym ruchu. Wojownicy z nizin sprzymierzyli się z daimyo, który nie zasługiwał na ich lojalność, i stracili w bitwach dwa pokolenia męskich potomków z rzędu. Moi przodkowie, górale, zeszli z gór i wprowadzili się do apartamentów w zamku innego daimyo, nieopodal Sakai, nad Zatoką Osaka. Sakai było w owym czasie wolnym miastem handlowym, takim jak Wenecja albo Genua. Wszystko to działo się około stu pięćdziesięciu lat temu. Mniej więcej w tym samym czasie z Makau zaczęły do Japonii docierać portugalskie żaglowce. Portugalczycy przywieźli chrześcijaństwo i broń palną. Moi przodkowie przyjęli jedno i drugie. Mieszkańcom Sakai z pewnością wydawało się, że dokonali rozsądnego wyboru. W porcie tłoczyły się europejskie statki, najeżone armatami i powiewające chrześcijańskimi proporcami na każdym wolnym kawałku drzewca. Jezuici lubili zakładać misje w ubogich okolicach, a mimo kopalń srebra nasze rodowe ziemie nadal były bardzo biedne. Kiedy więc na zaproszenie mojego prapradziadka otworzyli misję w naszych rodowych włościach, tamtejsi górnicy i chłopi bez wahania przeszli na chrześcijaństwo. To była wiara dla ubogich i pokornych, czyli w sam raz dla nich. Prapradziadek poznawał również tajniki produkcji broni palnej i przekazywał je miejscowym rzemieślnikom. Ludzie, których ojcowie wykuwali motyki i łopaty, zaczęli produkować stokroć cenniejsze zamki do muszkietów. Wieśniacy z nizin, pracujący na polach ryżowych, zaczęli uprzykrzać życie swoim samurajom, czyli naszym kuzynom. Niektórzy przeszli na chrześcijaństwo, co naszym krewniakom nie mieściło się w głowach. Inni przestawali szanować swoich panów, którzy najwyraźniej stracili łaskę niebios. W tamtych czasach urządzano tak zwane katana-gari, czyli „polowanie na miecze” – samurajowie rewidowali domy wieśniaków w poszukiwaniu broni. I zaczęli znajdować nie tylko miecze, ale także muszkiety. Naturalną koleją rzeczy nasi kuzyni sprzymierzyli się z wpływowymi ludźmi, dążącymi do zjednoczenia Japonii. Cała historia obejmuje trzy pokolenia i tyluż szogunów – pierwsi dwaj to Oda Nobunaga i Toyotomi Hideyoshi – i jest bardziej zawiła i kręta niż trop dzikiej zwierzyny w górach. Można ją jednak streścić następująco: zawiązali sojusz z Tokugawą Ieyasu, a ten – działo się to sto lat temu – zwyciężył w bitwie pod Sekigaharą głównie dzięki temu, że pchnął do ataku piechotę z muszkietami. Moi kuzyni okryli się chwałą, a jeszcze bardziej zasłynęli po szturmie i zburzeniu zamku w Osace, co nastąpiło w roku pańskim tysiąc sześćset piętnastym. Mój ojciec miał wtedy osiemnaście lat. Był jednym z obrońców zamku i rodu Toyotomi, który tego dnia przestał istnieć. Koło wykonało kolejny obrót. Szogunat Tokugawy uzurpował sobie wyłączne prawo bicia monet; moja rodzina straciła główne źródło dochodów. Zakazano produkcji broni palnej – i kolejne pieniądze przepadły. Narzucono ścisłą kontrolę handlu zagranicznego – Sakai stało się wyspą, odciętą od reszty kraju. Jednakże z naszego punktu widzenia najgorszy był zakaz praktykowania chrześcijaństwa. Ojciec nie był jedynym chrześcijaninem w służbie Toyotomich. Tokugawa Ieyasu obawiał się, że Toyotomi sprzymierzeni z jezuitami stanowiliby dla niego zagrożenie. Pozbył się więc jednych i drugich. Kiedy mój ojciec przyszedł na świat, w Japonii mieszkało ćwierć miliona Chińczyków; kiedy zginął, nie było ani jednego. Nie wyginęli w jednej chwili, lecz stopniowo – zaczęło się od egzekucji kilku jezuickich misjonarzy w roku pańskim tysiąc pięćset dziewięćdziesiątym siódmym, a skończyło czterdzieści lat później kilkoma walnymi bitwami i rzeziami. Mój ojciec pewnie nawet się nie zorientował, co się dzieje, dopóki nie było po wszystkim. Jego brat wrócił na ziemię przodków, gdzie doglądał kopalń i potajemnie praktykował chrześcijaństwo. Ojciec pozostał w Sakai, licząc na karierę w handlu z zagranicą, ale ten został wkrótce zdławiony przez szoguna. Portugalczykom zakazano wstępu do Japonii, bo cały czas przywozili swoich księży, przebranych za marynarzy. Sakai i Kioto całkowicie zamknięto dla zagranicznych kupców. Zostało tylko Nagasaki, gdzie mieli prawo przybijać wyłącznie Holendrzy, którzy – jako heretycy – mieli w nosie zbawianie japońskich dusz. Chcieli tylko naszych pieniędzy. Ojciec został więc roninem, samurajem bez pana, jednym z całej rzeszy chrześcijańskich roninów, którzy swoje istnienie zawdzięczali opisanym przeze mnie meandrom polityki. Przeniósł się na przeciwległe wybrzeże Honsiu, zwrócone w stronę Korei i Chin, i zajął się przemytem. Szmuglował jedwab, pieprz i inne towary do Japonii, a do Manili wywoził zbiegłych chrześcijan. Wcześniej moja rodzina nie miała nic wspólnego z Manilą, ponieważ trudniliśmy się eksportem srebra. Gdyby handel w Azji porównać do ognia, srebro odpowiadałoby tłoczonemu do paleniska powietrzu, dzięki któremu ów ogień buzuje, a Manila byłaby miechem. To właśnie do Manili rokrocznie zawijają hiszpańskie galeony wiozące srebro z kopalń w Nowej Hiszpanii. Nie mieliśmy szans z nimi konkurować, więc chętniej handlowaliśmy z Makau i innymi portami na wybrzeżu Chin – to kraj ogromny i wiecznie żądny srebra. Z czasem jednak Japonia odmówiła przyjmowania statków z Makau (nawet w Nagasaki), ponieważ stamtąd właśnie najczęściej wypływali portugalscy księża, którym zamarzyła się męczeńska śmierć. Kontakty, jakie ojciec nawiązał w Makau, zostały zerwane, niektórzy kupcy przenieśli się stamtąd do Manili... Zresztą w tym czasie już nie handlowaliśmy srebrem. Ojciec przekwalifikował się więc ponownie i zaczął handlować między Manilą i pewnym portem przemytniczym na północy Honsiu, niedaleko Niigaty. Jego sława sięgnęła aż do Rzymu, toteż wkrótce do Manili zaczęli ściągać Portugalczycy z całego świata, od Goa po Acapulco. I wszyscy pytali o mojego ojca. On zabierał ich do Niigaty, skąd japońscy chrześcijanie prowadzili ich w góry, by tam potajemnie głosili Słowo Boże i udzielali komunii. Na pokład statków trafiali tymczasem inni japońscy chrześcijanie, uciekający przed prześladowaniami. Ojciec wywoził ich do Manili, gdzie po dziś dzień istnieje liczna społeczność uchodźców. I tak to szło, dopóki w roku pańskim tysiąc sześćset trzydziestym piątym szogun nie wydał dekretu zakazującego Japończykom opuszczania kraju pod groźbą śmierci. Mieszkańcom Japonii, którzy chwilowo przebywali poza granicami, dekret dawał trzy lata na powrót. Po tym czasie im również miała grozić śmierć. Dwa lata później chrześcijańscy roninowie wzniecili na Kiusiu wielki bunt i przez pół roku opierali się wojskom szoguna. W końcu polegli, a niedługo potem pozostałych przy życiu chrześcijan zgładzono. To właśnie była rzeź Hary. Mój ojciec przeżył dzięki cudownym interwencjom kilkorga świętych, których nie będę tu wyliczał, bo wiem, że jesteś heretykiem, w takie rzeczy niewierzącym. W każdym razie popłynął potem do Manili, gdzie pojął za żonę młodą Japonkę. Urodziłem się w Manili trzy lata po tym, jak Japonia zerwała kontakty ze światem. W dzieciństwie często prosiłem ojca, żebyśmy popłynęli tam, skąd pochodzimy, ale on już miał swoje lata, a statek stoczyło robactwo. Zadowalał się malowaniem charakterystycznych elementów krajobrazu, które umożliwiały mu nawigację z Manili do kryjówki przemytników na Honsiu. Moje próby – Sto siedem widoków z podróży do Niigaty – to tylko żałosna namiastka jego dzieł. W porównaniu z nim, wiodłem nudne życie. Dorastałem w Manili, w otoczeniu japońskich katolików i garstki hiszpańskich księży. Jezuici nauczyli mnie czytać i pisać. Chrześcijański ronin pokazał mi, jak się włada mieczem. W stosownym czasie przyjąłem święcenia i trafiłem do Goa. Tam spędziłem kilka lat i przy okazji osłuchałem się z malabarskim, potem zaś wysłano mnie do Rzymu. Zobaczyłem na własne oczy Bazylikę Świętego Piotra i ucałowałem pierścień Ojca Świętego. Miałem nadzieję, że papież pośle mnie do Nipponu na męczeńską śmierć, ale nic takiego mi nie powiedział. Byłem zdruzgotany. Użalając się nad sobą, zwątpiłem nawet w swoją wiarę. W końcu zgłosiłem się na ochotnika na misję w Chinach, licząc na to, że może tam zostanę męczennikiem. Zamustrowałem się na statek płynący do Aleksandrii, który po drodze wpadł w ręce berberyjskich korsarzy. Zabiłem ich całkiem sporo, zanim jeden z członków naszej załogi, chcąc przysłużyć się Turkom, którzy wkrótce mieli stać się naszymi panami, wyrżnął mnie w głowę pachołkiem cumowniczym i zakończył moją walkę. Turcy zabrali nas do Algieru i skazali człowieka, który mnie zdradził, na powolną śmierć na haku. Mnie zaproponowali posadę janczara na galerze, a kiedy odmówiłem, skończyłem przy wiośle. * * * Otworzyły się papierowe drzwi i z ciemności zalegającej po ich drugiej stronie wynurzyła się para czarnych piersi, za nią brzuch, a tuż za nimi ich właścicielka: Kottakkal, królowa piratów z Malabaru. Za nią szedł Dappa, również półnagi, ale ze swoją perską szablą u pasa. Jego obecność wyjaśniała stłumione dźwięki, od kwadransa dobiegające zza papierowej ściany – Dappa tłumaczył królowej słowa Gabriela Goto. Królowa była wysoką kobietą, wzrostem dorównywała przeciętnemu europejskiemu mężczyźnie. Szerokie biodra sprawiały, że z równą łatwością zachowywała równowagę na rozkołysanym pokładzie pirackiego statku, jak i rodziła dzieci – miała już pięć córek i dwóch synów. Miała również cudownie zaokrąglony brzuch, pokryty gładką, czarnofioletową skórą; w jej obecności Jack nie mógł oprzeć się wrażeniu, że w niego wpada, i przypuszczał, że inni mężczyźni czują się podobnie. Po jej piersiach było znać pokaźną liczbę wykarmionych dzieci, za to twarz miała naprawdę piękną: okrągłą, gładką (nie licząc blizny po szabli pod kością jarzmową), o pełnych ustach, wiecznie składających się do znaczącego – lub złośliwego – uśmiechu i rzęsach czarnych i gęstych jak malarskie pędzle. Jej głowa zdawała się spoczywać na srebrnej tacy, a właściwie na całym stosie tac, ponieważ opuszczając swoje apartamenty królowa zawsze zakładała (oprócz przeróżnych złotych bransoletek i pierścionków) stertę kołnierzy ze stali damasceńskiej, które tworzyły coś w rodzaju sztywnej, metalicznej krezy. Przemówiła i Dappa przełożył jej słowa na sabir: – Kiedy schwytaliśmy statek wiozący złoto, z ojcem Gabrielem, Dappą i Mosehem na pokładzie... Jackshaftoe i pozostali okazali się mniej odważni od tej trójki i w panice skoczyli za burtę jak spanikowane szczury... Jack ukłonił się i mruknął: – Mnie również miło widzieć Waszą Wysokość. Jak zwykle. Królowa udała, że go nie słyszy. – Moi ludzie zamierzali ściąć tych trzech, ponieważ myśleli, że sprawią mi w ten sposób przyjemność. Dopiero ojciec Gabriel rozpoznał w nas Malabarczyków i przemówił do mnie w sposób, który sprawił mi większą przyjemność. Dlatego ich oszczędziłam. – Co takiego powiedział? – zainteresował się Enoch Root. – Powiedział tak: „Masz pełne prawo obciąć mi głowę, lecz nie będę mógł ci wtedy opowiedzieć o tym, jak wagabunda zwany Żywym Srebrem dokonał w Kairze z dawna wyczekiwanej zemsty na pewnym frankońskim diuku i ukradł mu przywiezione z Meksyku złoto”. Kazałam mu więc opowiedzieć tę historię, zanim każę go zabić. Tak też uczynił, dając mi pośrednio do zrozumienia, że on i jego towarzysze będą dla mnie więcej warci jako żywi ludzie i niewolnicy, niż jako bezgłowe truchła unoszące się na wodach Zatoki Kambajskiej. – Wasza Wysokość dokonała mądrego wyboru – przyznał Enoch. – Często w to powątpiewam – odparła królowa piratów. – Dappa jest lingwistą, czyli, jak twierdzi, mistrzem w używaniu języka. Jego umiejętności sprawiają mi wiele radości, na różne sposoby. Gabriel Goto jest solidnym, choć nieco zdziwaczałym, ogrodnikiem. Natomiast Moseh od początku wydawał mi się tylko bezużytecznym gadułą. Moi doradcy nieraz zalecali, abym rozdzieliła ich i sprzedała osobno, nawet ze stratą. I na początku kilka razy byłam o włos od podjęcia takiej decyzji. W Goa jest doskonały targ niewolników, w Malakce również. Kiedy jednak Wielki Mogoł nagrodził Jackshaftoe’a dźagirem, wszystko się zmieniło. Rozpoczęła się budowa statku. Ostatnio moi najbardziej sceptycznie nastawieni dowódcy rywalizują o zaszczyt, jakim byłoby dostarczenie masztów. – Tak się zastanawiam... Skąd chcecie wziąć maszty? – Chodź ze mną, Dostawco Broni. Królowa Kottakkal obróciła się na pięcie i wyszła z papierowego domku. Szła tak zdecydowanym krokiem, że podmuch wzbudzony jej ruchem podrywał w powietrze suche liście z gotowymi obrazami Gabriela. Mężczyźni pospieszyli za nią, dodatkowo wzmagając zawirowania powietrza, i ponure wizje morskich niebezpieczeństw zrywały się do lotu, kołysząc się i wirując leniwie w gęstym powietrzu. Wśród nich mignęły Jackowi listy namalowane na papierze ryżowym w alfabecie, który wziął za japoński. Wyglądały na takie, które sporo przeszły i przemierzyły kawał świata. – Jakie wieści od twoich kolegów po pędzlu z Nipponu i Manili? Twarz Gabriela Goto pozostała niewzruszona, kiedy odwrócił się gwałtownie do Jacka. – Nie spodziewałem się po tobie zainteresowania wewnętrznymi zawirowaniami w Japonii i losem wygnanych z ojczyzny chrześcijańskich roninów w Manili – odparł ponuro. – Widzisz, teraz jestem królem. Muszę się interesować różnymi sprawami. Zrób mi tę przyjemność i oświeć mnie, proszę. – Szogun w dalszym ciągu gromadzi srebro na własny, wewnętrzny użytek. Sprowadza się to do tego, że zmusza Holendrów w Nagasaki, by przyjmowali zapłatę w złocie za towar, który wyładowują ze statków. Ostatnio zdewaluował jednak złoto do tego stopnia, że Holendrom nie pozostało nic innego, jak przyjmować równowartość złota w miedziakach. Gabriel zawiesił głos, wypatrując na twarzy Jacka oznak niezrozumienia lub znudzenia. Szli za wszystkimi przez dziedziniec, na którym hinduistyczne bóstwa czaiły się w kaskadach kwiatów, a fontanna zasilała szemrzący melodyjnie strumyk. – Nie drocz się ze mną! – Wszystko trzyma żelazną ręką ród Mitsui, który założył coś, co można by nazwać domem bankierskim. – Widzę, że jesteś w kontakcie z poddanymi wuja. Z górnikami. – Skąd wiesz? – Przecież to oczywiste, że dewaluacja złota musiała mieć ogromne znaczenie dla ludzi zarządzających w Nipponie kopalniami miedzi. Gabriel Goto umilkł, najwyraźniej wstrząśnięty tym, że został przejrzany na wylot. Znaleźli się w królewskich apartamentach i podążali korytarzem za Kottakkal, pogrążoną w rozmowie z Enochem. Jack miał wrażenie, że w przerwach, kiedy Dappa tłumaczy, Enoch strzyże uchem w ich stronę. – Skoro twoje nagłe i niewytłumaczalne zainteresowanie fluktuacjami na nippońskim rynku pieniężnym jest szczere, Jack, muszę cię ostrzec, że to bardzo złożona materia. Szogun dokonał dewaluacji w kilku etapach, usiłując zarazem wydobyć więcej kruszcu i zwiększyć podaż pieniądza, ponieważ spodziewa się, że dzięki temu zwiększy się również ilość wytwarzanych towarów. Tak to przynajmniej wygląda z punktu widzenia górnika, czyli, na dobrą sprawę, jedynego, jaki mogę przyjąć. Wchodzili po kamiennych schodach, którymi płynęło w dół chłodniejsze, słonawe powietrze. – Powiedz mi coś więcej o tych komplikacjach – zaproponował Jack. – Myślisz pewnie, że wszyscy ludzie do dziś pracują na tej samej ziemi, którą przydzielono nam przed wiekami. Otóż nie. Straciliśmy ją przy okazji wydarzeń, o których opowiadałem, i moi żyjący krewni przenieśli się na północ, bliżej portów przemytniczych i dalej od Edo. Edo liczy dziś milion mieszkańców. – Niemożliwe. Nie ma takich dużych miast. – To największe miasto w całym Stworzeniu. Zamknięte dla chrześcijan. Dotarli do szczytu schodów i stłoczyli się w niewielkim pokoiku z tarasem. Z tarasu – zawieszonego w najwyższym punkcie pałacu – rozciągał się widok na ginące w pnączach i kwiatach urwisko i na ujście rzeki, w którym kotwiczyła większa część królewskiej floty pirackiej. Statki wyglądały, jakby się unosiły w powietrzu, tak przejrzysta była woda w tym miejscu. Ławice kolorowych ryb prześlizgiwały się wśród korali. – Patrzcie! – powiedziała królowa, zataczając szeroki łuk ozdobioną bransoletami ręką. Tak naprawdę powiedziała coś po malabarsku, ale z pewnością znaczyło to właśnie „Patrzcie!” i Dappa darował sobie tłumaczenie. W porcie trwała właśnie skomplikowana operacja transportu niezwykłego ładunku. Z czterech małych łodzi zbudowano dwa prowizoryczne katamarany, łącząc je w pary i przerzucając między nimi tworzące pokład belki. Katamarany płynęły jeden za drugim, zachowując dystans równy kilku długościom łodzi, a na ich pokładach spoczywał spinający je gigantyczny pień drzewa, okorowany, wygładzony i pomalowany na czerwono. Jack usłyszał, jak Dappa mówi po angielsku do Enocha: – W innych okolicznościach nie byłbym tak bezczelny, żeby śmieć panu doradzać coś w dowolnej kwestii, a już szczególnie w sprawach dobrych manier i protokołu. Tym razem jednak z całego serca proszę cię, panie, abyś nie pytał królowej, skąd wzięła ten maszt. – Z wdzięcznością przyjmuję twoją dobrą radę – odparł Root. Nie ulegało wątpliwości, że maszt został dostarczony przez jeden ze statków królewskiej floty: europejską fregatę, największą w całym porcie, ale i tak mniejszą od statku budowanego na plaży w Dalikocie. Był dłuższy od jej pokładu i przed spuszczeniem na katamarany musiał wystawać przed dziób i za rufę. Załogi katamaranów wiosłowały dzielnie, chociaż połowa ludzi pracowała przy wiadrach – wybierana z łodzi woda bryzgała na wszystkie strony, a przy następnej większej fali znów przelewała się przez nadburcia. Jackowi przyszło do głowy, że za chwilę będzie świadkiem efektownej katastrofy, dopóki nie usłyszał, że wioślarze i ludzie na brzegu śmieją się do rozpuku. Odwrócił się do Gabriela Goto. – Jak to możliwe, że twoja rodzina, choć podupadła i statusem bliska wagabundom, tyle wie o dewaluacji pieniądza? W dodatku widzę, że stać ich na porządny ryżowy papier... – Powiem krótko, nadal tkwią w tym samym pradawnym Kole. A ono cały czas się obraca. – Szogun chce wydobywać srebro. Ród Mitsui potrzebuje do tego twoich ziomków. – Szogun ma wiele spraw na głowie. Na dalekiej północy ruszyli się Rosjanie, głównie odkrywcy i traperzy, wyruszający z faktorii na Kamczatce, Kurylach i Aleutach. Rosja ma nowego cara. Nazywa się Piotr i cieszy się doskonałą opinią. Podobno był nawet w Holandii, gdzie zgłębiał tajniki budowy statków... – Słyszałem o nim od Jana Vrooma. Piotr chciał go zabrać do Rosji, żeby tam dla niego pracował, ale Vroomowi bardziej spodobała się propozycja van Hoeka, zapowiadała bowiem większe zyski i milszy klimat. – W każdym razie sława Piotra dosięgła dworu szoguna. Wydaje się pewne, że w przyszłości Rosja zagrozi Nipponowi od północy, a wtedy Nippon będzie bezbronny wobec holenderskich okrętów Piotra i jego szkolonych w al-dżebr artylerzystów, chyba że wcześniej zdążymy umocnić się na północy Honsiu i dużej wyspie na północ stamtąd. To dziki kraj, zamieszkany przez błękitnookich dzikusów, nazywany Ezo albo Hokkaido. – A zatem wasza rodzina może być podwójnie użyteczna dla szoguna: wydobywacie miedź i ciągnie was na północ. Gabriel Goto nic nie powiedział, a Jack uznał jego milczenie za odpowiedź twierdzącą. – Powiedz mi... Czy obawa przed zagrożeniem z północy sprawiła, że szogun zniósł zakaz produkcji i posiadania broni palnej? – Sprowadza sobie książki dotyczące rangaku, czyli „holenderskiej nauki”, żeby być na bieżąco z postępami w sztuce fortyfikacyjnej i artyleryjskiej, ale tego zakazu nigdy nie zniesie – stwierdził stanowczo Gabriel. – Miecz jest symbolem szlachectwa. To on wyróżnia samuraja. – Ilu jest samurajów w Japonii? Gabriel wzruszył ramionami. – Stanowią od jednej dwudziestej do jednej dziesiątej populacji. – A samo Edo liczy milion dusz?! – Tak słyszałem. – Czyli w tym jednym mieście mieszka od pięćdziesięciu do stu tysięcy samurajów? I każdy z nich ma miecz? – Dwa. Długi i krótki. No i wielu ma więcej niż jeden komplet, naturalnie. – Naturalnie. Czy stal błyszcząca jest w Japonii równie poszukiwana jak wszędzie indziej? – Izolujemy się od świata, ale nie jesteśmy głupi. – Skąd japońscy płatnerze biorą stal? Gabriel wybałuszył oczy, Jack bowiem wszedł w sam środek jego kamiennego ogrodu i zostawił błotniste ślady na białym żwirze. – To wielka tajemnica. Legendarna. Jak wiesz, większość Japończyków to buddyści. – Oczywiście – odparł Jack. Pierwszy raz o tym słyszał. – Buddyzm przyszedł do nas z Hindustanu, podobnie jak inne wielowiekowe tradycje: herbata... – I stal. Od stuleci najlepsi nippońscy miecznicy importują ją z Indii w postaci małych, jajowatych gąsek, wyróżniających się siateczkowatym wzorem na powierzchni. Tym razem Gabriela zwyczajnie zamurowało. – Skąd o tym wiesz?! – wykrztusił. Węższy koniec olbrzymiego masztu właśnie wrył się w piaszczystą plażę. Mokrzy wioślarze wyszli z jednego katamaranu, a załoga drugiego wiosłowała rozpaczliwie, usiłując ustawić olbrzymi pień bokiem do lądu, co pozwoliłoby go stoczyć na ląd. Na pierwszy rzut wydawało się, że maszt ani drgnie – ale jednak się poruszał, wolno jak wskazówka minutowa na zegarze i nieustępliwie jak tajemnicze Koło, o którym z takim upodobaniem wspominał Gabriel Goto. – Chciałbyś wrócić do ojczyzny, której nigdy nie widziałeś – stwierdził Jack. – To oczywiste. Gabriel Goto przymknął oczy i odwrócił się w stronę morza. Wiatr zdmuchnął mu włosy z twarzy i wydął kolorowe kimono jak żagiel. – Kiedy jako dzieciak stałem przy ojcu i patrzyłem, jak maluje obrazy z podróży do Niigaty, powtarzał mi, że w Nipponie nie ma dziś dla nas miejsca i że miejsc, które oglądam na obrazach, nigdy nie będzie mi dane oglądać w rzeczywistości. I w takim przekonaniu przeżyłem większość życia. Ale coś ci powiem. Kiedy stałem w Bazylice Świętego Piotra w kolejce do ucałowania papieskiego pierścienia, podniosłem wzrok na sufit ozdobiony przecudnym malowidłem Michała Anioła. Łacina, angielszczyzna ani nawet język nippoński nie znają słów, które pozwoliłyby oddać wspaniałość tego dzieła. I dobrze, czasem obraz mówi więcej niż słowa. Jest tam taka scena, w której Bóg Ojciec wyciąga rękę do Adama, z wyprostowanym palcem wskazującym. Adam odpowiada mu podobnym gestem i czubki palców Ojca i syna dzieli niewielka przerwa. Coś przez tę lukę przeskoczyło, coś niewidzialnego, coś czego nawet Michał Anioł nie umiał namalować, ale fakt jest faktem. Syn się przebudził, Ojciec nadał mu jaźń i świadomość celu. Stojąc w bazylice i chłonąc piękno tego przedstawienia, doznałem olśnienia; coś przeskoczyło ponad otchłanią lat i mil dzielącą mnie w czasie i przestrzeni od ojca, i pierwszy raz zyskałem prawdziwą świadomość. Zrozumiałem, że chociaż w słowach zakazywał mi powrotu do Nipponu, obrazami dawał do zrozumienia, że pewnego dnia muszę tam wrócić. W tychże obrazach zawarł wskazówki, jak to zrobić. – Chcesz powiedzieć, że Sto siedem widoków z podróży do Niigaty to rodzaj mapy morskiej, która ma ci w tym pomóc? – To coś więcej niż mapa – odparł ojciec Gabriel Goto z Towarzystwa Jezusowego. – To żywe wspomnienie. * * * Pół miasta przerwało udawaną bitwę i stawiło się w porcie, by wywlec na ląd ogromny maszt, ale w efekcie i tak nie obeszło się bez pomocy trzech słoni. Przez należącą do królowej lunetę (z całą pewnością pochodzącą z osobistego wyposażenia jakiegoś portugalskiego kapitana) Jack wypatrzył swoich synów, półnagich i posiniaczonych, którzy razem z młodymi najarami zmagali się z olbrzymim brzemieniem. W końcu udało się i maszt w triumfalnym pochodzie przeniesiono przez całe miasto, obwieszony wieńcami kwiatów i najeżony kadzidełkami. Stał się centralnym punktem hulanek, które trwały do późna w noc. W przeszłości Jack byłby pierwszy do takiej zabawy, ale w obecnej sytuacji zostawił rozrywkę Jimmy’emu i Danny’emu, a sam spędził wieczór w towarzystwie Enocha Roota i przyjaciół z Kliki. Następnego ranka całe miasto spało do późna, z wyjątkiem garstki strażników i robotników z niższych kast. Jack spodziewał się, że bez większego trudu znajdzie synów śpiących gdzieś pod palmą, ale nigdzie nie było ich widać. Zaczynał się odpływ; załogi okrętów nawoływały Jacka po imieniu. Wrócił na szczyt urwiska z zamiarem obudzenia monsieur Arlanca i poproszenia go, by w wolnej chwili odszukał chłopców. Zanim jednak trafił do apartamentów hugenota, jego uwagę zwróciły gwałtowne odgłosy dobiegające z komnat królowej. Wiedziony ciekawością, zboczył z pierwotnej marszruty, a zbliżywszy się do wejścia, zobaczył oparte o futrynę aż dwa komplety uzbrojenia: europejskie muszkiety i kordelasy. Stłumione jęki, pomruki i zapalczywe słowa dochodzące z drugiej strony drzwi dowodziły, że Jimmy i Danny w końcu znaleźli swoją upragnioną orientalną dekadencję, chociaż Jack uczciwie musiał przyznać, że nie umiałby już odróżnić jej od dekadencji okcydentalnej. W każdym razie zostawił ich zajętych pisaniem swojej historii, a sam udał się do portu w pogoni za swoją. Korzystając z odpływu, z portu wyszły dwa statki królowej Kottakkal i, opuściwszy ujście rzeki, skierowały się w przeciwne strony. Ten, na którym Jack płynął w charakterze pasażera, zamierzał przemieszczać się wzdłuż brzegu na południe, opłynąć przylądek Komoryn na koniuszku Hindustanu, skierować się na południe i prześliznąć jedną z cieśnin w Moście Adama – łańcuchu koralowych wysp i wysepek łączących subkontynent z Serendibem. Stamtąd było już blisko do Dalikotu, gdzie Klika budowała swój statek. Piraci zamierzali zapolować na statki handlowe w okolicy holenderskich osiedli Tegnapatam i Negapatam oraz angielskich w Tranquebarze i Fort St. David, nie mieli jednak nic przeciwko temu, żeby wysadzić Jacka na ląd na brzegu jego dźagiru, kawałek dalej na północ. Enoch Root wsiadł tymczasem na statek udający się na północ, aby w Suracie spotkać się z duńskim statkiem kupieckim wiozącym działa, kapitan którego chciał je jak najszybciej rozładować, przyjmując w zamian ładunek saletry i perkalu. * * * Trzy miesiące później Jack nie był już królem, lecz zwykłym żeglarzem-wagabundą nadużywającym gościnności malabarskiej królowej piratów. Razem z van Hoekiem, Vroomem, Surendranathem, Padraigiem Tallowem i paroma innymi Holendrami wpłynęli do królewskiego portu na czymś, co z grubsza przypominało statek. Kadłub był pomalowany i wybalastowany, pokład gotowy, zamontowano nawet prowizoryczny fokmaszt, dzięki któremu statek posuwał się powoli naprzód, popychany wiatrem od rufy. Ambrazury miał zamknięte i uszczelnione. Był bezbronny i bezradny; cztery statki królowej Kottakkal eskortowały go – a w razie potrzeby także holowały – w drodze dookoła Komorynu. Nie został jeszcze ochrzczony, postanowiono poczekać z tą ceremonią, aż zyska maszty i działa, a wszyscy członkowie Kliki zbiorą się w jednym miejscu. Armaty przybyły już wcześniej i czekały złożone na drewnianych podkładach tuż powyżej linii przypływu. Jack, mający skłonność do oglądania świata z pozycji nieszczęsnego wagabundy, od razu się domyślił, że przeniesienie ich z ładowni duńskiego statku na plażę, gdzie leżały ukryte w pierwszym rzędzie nadmorskich palm, wymagało ogromnej pracy ludzkich rąk – nie takiej może, jak wybudowanie egipskich piramid, ale i tak całkiem pokaźnej. Za to van Hoek, kiedy w końcu dotarł w bród do brzegu, wyminął armaty obojętnie i nie zwolnił kroku ani nie zapalił fajki, dopóki nie znalazł swoich trzech masztów, leżących obok siebie w centrum miasteczka, na tyłach świątyni Kali. Przeszedł wzdłuż każdego z nich z osobna, dwa razy. Schylił się i obejrzał je od spodu, aby sprawdzić, jak zostały odizolowane od gruntu. Stanąwszy przy węższym końcu, spoglądał wzdłuż linii pni, wypatrując niepożądanych krzywizn. Ostukał maszty kolbą pistoletu, z dłonią przy uchu wsłuchując się w wibracje drewna. Z marsem na czole przyglądał się szczelinom w drewnie, jakby siłą wściekłego spojrzenia mógł je zalepić. W zadumie przykładał rękę do otarć pozostawionych przez sznury, blizn po uderzeniach i kulach. Początkowo wydawało się, że jest o krok od paniki, tak nerwowo sprawdzał, czy masztom niczego nie brakuje. Stopniowo odprężał się jednak i miejsce strachu zajmowało zwyczajne zaniepokojenie, codzienny dla niego stan lekkiej irytacji, która – o czym Jack doskonale wiedział – stawała się udziałem wszystkich rzetelnych kapitanów żaglowców. Van Hoek przystanął tymczasem przy nasadzie grotmasztu. Z tego miejsca, jak z żadnego innego, było widać, że ma przed sobą gigantyczny pień drzewa, najprawdopodobniej wyciętego gdzieś w dziewiczych lasach Ameryki. Gdzie indziej praca cieśli nieco przyćmiła i zamaskowała dzieło natury; podobnie działały żelazne obręcze, wykute w jakiejś kuźni tytanów i na gorąco nałożone na maszt, aby po ochłonięciu skurczyć się, werżnąć w drewno i scalić z nim na dobre. Ale tutaj, przy pięcie masztu (który średnicą prawie dorównywał wzrostowi Holendra), rysunek słoi oraz granice między rdzeniem, twardzielą i bielem były wciąż wyraźnie widoczne przez pokrywające je warstwy smoły i farby. Obchodząc maszt w kółko, van Hoek już dwukrotnie przyglądał mu się od tej strony i niczego niepokojącego nie zauważył. Za trzecim jednak razem podszedł bliżej i zaczął opukiwać drewno kolbą. Jack usłyszał głębokie dum! dum! a potem ostre plask! Zrobiło się cicho. I nagle van Hoek wrzasnął przeraźliwie. – Co się stało? – zdziwił się Jack. – Walnąłeś się w palec? Vroom wybiegł spomiędzy drzew, pobladły i zaniepokojony, że van Hoek znalazł próchnicę w rdzeniu grotmasztu. A van Hoek z niedowierzaniem wpatrywał się w płatek żółtego metalu tkwiący w nasadzie pnia. Odwieczna tradycja nakazywała marynarzom podkładać monetę pod stawiany na nowym statku maszt – ponoć w ten sposób obłaskawiało się morskie bóstwa albo opłacało sobie rejs do Królestwa Niebieskiego, kiedy statek szedł na dno, zabierając załogę ze sobą. Moneta wgryzała się w drewno i kiedy maszt wyciągano, tkwiła na swoim miejscu. Jeżeli maszt był wykorzystywany kilkakrotnie, na różnych jednostkach, mógł mieć kilka takich monet wbitych w piętę. Ten konkretny egzemplarz mógł się pochwalić trzema takimi pamiątkami, tyle że zasmarowano je farbą, która upodobniła je do rozmytych strupów. Van Hoek uderzeniem kolby obtłukł z jednej z nich równy krążek farby i odsłonił francuskiego luidora. W ten oto sposób na tyłach malabarskiej świątyni Kali Jack Shaftoe, Otto van Hoek, Jan Vroom i gęstniejący z każdą chwilą tłumek najarskich dzieci stanęli twarzą w twarz z odbitą w złocie podobizną Ludwika XIV, króla Francji. – Mincerz musiał być strasznym pochlebcą – stwierdził Jack. – W rzeczywistości król nie jest nawet w połowie tak przystojny. Van Hoek schował pistolet za pas, wyciągnął z pochwy sztylet i zaatakował maszt. Jack domyślał się, że usiłuje wbić czubek ostrza pod luidora i wydłubać go z drewna, ale dopóki dźgał i młócił w ten sposób, miał niewielkie szanse powodzenia. W dodatku Vroom, wyższy od niego o dwie głowy, złapał go za odchyloną w zamachu rękę i wrzasnął: – Zostaw! To przynosi pecha! Tak w każdym razie wydawało się Jackowi, który słabo znał niderlandzki. Nie zrozumiał odpowiedzi van Hoeka, ale był to chyba skrócony wykład na temat zaawansowanej arytmetyki szczęścia, zgodnie z którą świętokradztwo, jakie stanowiło wyłuskanie monety, było mniejszym złem niż wożenie złotej podobizny Ludwiczka w samym sercu statku. Jack spojrzał w lewo, w prawo i obejrzał się przez ramię, na wypadek gdyby jakieś kobry albo krokodyle zamierzały ich znienacka zaatakować (w tych okolicach było to rutynowe zabezpieczenie, absolutnie konieczne, jeśli człowiek miał zajmować się czymś innym dłużej niż przez krótką chwilę). Obszedł z boku groźną parę mocujących się Holendrów, wyjął pistolet i postukał nim w drugą z monet. Farba odpadła, odsłaniając twarz Wilhelma Orańskiego na angielskiej gwinei. Trzecie uderzenie odkryło przed światem hiszpańskiego dublona z królem Carlosem II. – Rany boskie, to on jeszcze żyje?! – wykrzyknął Jack. – Dwadzieścia lat temu wszyscy się spodziewali, że lada dzień zadławi się pianą, którą toczył z ust przy byle okazji! Van Hoek się uspokoił, Vroom również, ale nie puścił ręki kapitana. – Jeśli dobrze odczytuję znaki, Hiszpanie wycięli ten maszt w Ameryce i wyposażyli weń jeden z galeonów swojej srebrnej floty. Angielscy korsarze przechwycili go lub po jakimś huraganie znaleźli wrak roztrzaskany na skałach. Jakiś czas potem natknęli się, nieszczęśnicy, na francuską flotę wojenną, podopieczną mojego starego druha, diuka d’Arcachon. – Wymyślając tę historię, Jack pistoletem wskazywał kolejne monety. – Eskortując statki handlowe Compagnie des Indes, francuski okręt zapuścił się na wschód, gdzie Bóg jeden wie, co mu się przytrafiło. W każdym razie Koło wykonało kolejny obrót. Po dalsze informacje na temat Koła odsyłam zainteresowanych do naszego nowego pilota, ojca Gabriela Goto. W każdym razie maszt jest dziś nasz. Proponuję wbić mu w piętę rupię i brać dupę w troki. Co wy na to? – Nie podoba mi się to – mruknął van Hoek i splunął salwą na złotego Ludwika. Przymierzył wysoko, ale brązowa od tytoniu flegma spłynęła na monetę jak chmura prochowego dymu przesłaniająca słońce. * * * Najpierw wciągnęli na pokład działa. Kosztowało ich to masę wysiłku i zmordowali się potwornie, ale przynajmniej mieli jakieś zajęcie, kiedy monsieur Arlanc, Vrej Esphahnian i Moseh de la Cruz kursowali tam i z powrotem między plażą i kuźnią wootzu. Doszlifowanie warunków umowy było nie mniej skomplikowane niż uzyskanie damasceńskiej stali z nadrzecznego piasku. Transport złota na północ i przewóz jaj z wootzu na południe przez terytorium wroga również do najłatwiejszych nie należały, a bez przekonujących łapówek i eskorty konnych najarów byłyby wręcz niewykonalne. Jimmy i Danny przywozili z tych wypadów niewiarygodne opowieści o potyczkach na broń białą i palną w dżungli oraz wśród wzgórz. Nadszedł w końcu dzień, kiedy statek był wystarczająco obciążony balastem, działami, amunicją, ładunkiem wootzu i innymi ciężkimi przedmiotami, aby można było instalować na nim maszty bez obawy, że przewróci się stępką do góry. Doszli do wniosku, że jest to również najlepsza okazja do ochrzczenia go, Jack przygotował więc butelkę wina z bąbelkami przywiezioną z Szampanii, nabytą za astronomiczną sumę od francuskiego faktora w Suracie. Klika zebrała się na brzegu rzeki, gdzie do trzech masztów dowiązano inne kłody, lżejsze i o większej wyporności, tworząc z nich coś w rodzaju tratwy. Nurt próbował wypchnąć ją na morze i szarpała się na cumie uwiązanej do pnia drzewa parę metrów w górę biegu rzeki. Dwa młode krokodyle, każdy niespełna dwumetrowej długości, wdrapały się na nią i wygrzewały w porannym słońcu. Stojąc na kei ponad wyżej wzmiankowanymi gadami i patrząc w stronę ujścia, Jack widział przybraną kwiatami łódź, kilkaset metrów rzeki płynącej wśród mangrowych zarośli, i – na końcu – port, w którym pozbawiony masztów statek kołysał się na kotwicy, zjeżony sterczącymi z ambrazur i gotowymi do salutu działami. Inni członkowie Kliki, odziani w swoje najelegantsze stroje, znajdowali się już na statku królowej. Jack jeszcze do nich nie dołączył, ponieważ Kottakkal kazała mu, by „zgodnie z malabarską tradycją” wszedł na pokład ostatni. Ostatni – czyli po niej, ona zaś wciąż stała na brzegu i rozmawiała z najarskimi piratami i kawalerami wchodzącymi w skład jej dworu. Od czasu do czasu któryś z nich posyłał Jackowi zaciekawione spojrzenie. Królowa również na niego zerkała. Spodobał się jej, tak jak ona spodobała się jemu, gdy prawie trzy lata wcześniej przybył do Malabaru z pierwszą oficjalną wizytą zagraniczną. Po trwającym dzień czy dwa ognistym flircie zostawił wówczas swoją janczarską szablę pod drzwiami apartamentów Kottakkal. Spodziewał się (patrząc z perspektywy czasu, nazbyt optymistycznie), że królowa domyśli się, dlaczego nazywają go Półkuśką, ale liczył na to, że zna ona pewne indyjskie księgi, czyli, mówiąc prościej, że posiada stosowną wiedzę, wobec której jego niedoskonałości przestaną się liczyć. W efekcie – by nie przedłużać opowieści, o której Jack najchętniej by zapomniał – schadzka wypadła znacznie gorzej, niż mógłby się spodziewać w najczarniejszych snach. Okazało się, że nie ma zielonego pojęcia o indyjskich księgach; że istnieją pewne księgi dla wtajemniczonych, o których Eliza albo nie wiedziała, albo nie uznała za stosowne mu wspomnieć; że w owych księgach wylicza się inne płcie poza tradycyjną męską i żeńską, włączając w to mnóstwo różnych kategorii hermafrodytów; że każda z nich jest nie tylko płcią, ale i osobną, zamkniętą kastą, podległą wynikającym z systemu kastowego ograniczeniom i przepisom; że, w zależności od tego, jak przełoży się prastare zapiski na współczesny malabarski, Jack zaliczał się do takiej lub innej kasty hermafrodytów i, co za tym idzie, powinien stosownie się ubierać, aby wszyscy na pierwszy rzut oka poznawali, z kim mają do czynienia i traktowali go dobrze, jeśli pochodzili z kasty niższej, lub źle, gdy byli członkami wyższej; i że królowa Kottakkal należy do kasty wyższej, której członkowie (oględnie mówiąc) nie zwykli przyjmować hermafrodytów w sypialniach. Stosunki angielsko-malabarskie zostały cofnięte do czasów prehistorycznych. Jack cudem uszedł z życiem. Moseh i ci członkowie Kliki, którzy byli niewolnikami królowej, przepraszali ją przez prawie cały następny rok. Jack od tamtej pory nie umiał jej spojrzeć w oczy, ona zaś wypowiedziała pod jego adresem dosłownie kilka słów. Stał się wyrzutkiem, seksualnym i społecznym ćerumanem. Takie właśnie tematy rozważał w duchu, obserwując trzeciego krokodyla, większego od tamtych dwóch, który wyczołgał się właśnie na bezanmaszt, gdy z niemałym zdumieniem zorientował się, że królowa coś do niego mówi (nie wprost, tylko za pośrednictwem Dappy) i że przemawia – naprawdę! – całymi zdaniami. Weszła już na pokład statku i zajęła pozycję na dziobie, zwrócona twarzą w górę rzeki – i w stronę Jacka. Reszta Kliki – w spodniach, perukach, togach i kimonach – siedziała za jej plecami, z wyraźnym zaciekawieniem nasłuchując jej słów. – Złoto należy do mnie, wagabundo, nie do ciebie. Czyżbyś ośmielił się pomyśleć, że jest inaczej? – przetłumaczył słowa królowej Dappa i dodał w didaskaliach: – Użyła znacznie bardziej obelżywego określenia niż „wagabunda”, ale... – Wiem, próbujesz oszczędzić mi przykrości. Powiedz królowej, że ukradła nam złoto uczciwie, tak jak my wicekrólowi. Nigdy nie uważałem inaczej. Słuchaj no, Dappa, nie wydaje ci się, że ma ciotę? Królowa przemówiła: – Dlaczego zatem próbujesz mnie oszukać, odpływając w siną dal na pięknym żaglowcu, w który zainwestowałam część swojej fortuny? – Dappa, czyżbyś nie zapoznał Jej Wysokości z podstawowymi zasadami sztuki armatorskiej? Muszę jej tłumaczyć ideę udziałów? Przypominać, że większość załogi będą stanowić wskazani przez nią Malabarczycy? Że na pokładzie znajdą się obaj jej synowie? Co ona kombinuje? – Niewykluczone, że faktycznie ma tę ciotę – przyznał Dappa. – Poza tym jest humorzasta, bo oba jej ptaszki naraz mają wyfrunąć z rodzinnego gniazda. Królowa coś powiedziała, zdejmując z szyi jedną z metalowych ozdób: krezę z damasceńskiej stali, przypominającą płaski talerz z dużą dziurą w środku. Chwyciła go i zgięła rękę w nadgarstku, zbliżając krezę do brzucha i zwracając ją krawędzią w stronę Jacka. Nagle jej dłoń wystrzeliła do przodu. Stalowy pierścień zasyczał w locie, chybił Jacka o włos i wrył się (makabrycznie głęboko) w pień drzewa. – Przestańcie rozmawiać między sobą – powiedziała. – Zwracajcie się do mnie. Zdjęła następną krezę. Wszyscy w promieniu stu metrów odruchowo się skulili, ale Kottakkal wybrała bliższy cel, cumę trzymającą jej statek przy brzegu. Stalowy pierścień jęknął śpiewnie, przeciął sznur z równą łatwością jak snop światła i z sykiem zniknął w wodzie. Statek zaczął dryfować. Kątem oka Jack zauważył jakiś ruch. Odwrócił głowę, spojrzał na tratwę z masztów; ona również drgnęła i zaczęła spływać z biegiem rzeki. Pierwszy rzucony przez królową pierścień przeciął jej cumę. Trzecia kreza wyprysnęła z dłoni królowej i wbiła się w grotmaszt, tuż obok zwoju liny z dowiązaną na końcu rzutką. – Widzisz tę linę? – spytała Kottakkal. – Jeżeli rzucisz ją któremuś ze swoich ludzi na moim statku, ocalisz wasze maszty. Jeśli tego nie zrobisz, zdryfują na otwarte morze, a wy wszyscy po kres waszych dni będziecie moimi niewolnikami. – Na pewno dobrze ją zrozumiałeś? – zdziwił się Jack. Dappa zerknął niepewnie na oddalające się maszty. – Zrozumiałem ją doskonale. – Nie jestem pewien... Czy ona chce, żebym skoczył do rzeki, w której roi się od krokodyli, i w ten sposób uratował maszty? – Tutejszy system prawny nie jest najlepiej rozwinięty – przyznał Dappa. – Znają tu tylko jeden rodzaj sądu: sąd boży. – Chcą mnie sądzić?! Za co? Nie popełniłem żadnego przestępstwa! – Za wykroczenia, które mógłbyś popełnić w przyszłości. Królowa wystawia na próbę twoją uczciwość. Czasem, aby jej dowieść, trzeba przejść po rozpalonych węglach, a czasem popływać wśród krokodyli. To podobno niewiarygodne widowisko; pewnie dlatego zwyczaj jest tak popularny i trwały. Później, kiedy przeżyjesz, opowiem ci o tym dokładniej, nie szczędząc dramatycznych szczegółów... – Chciałeś powiedzieć: jeżeli przeżyję. – ...ale na razie mam prośbę: zrób coś! Kiedy królowa zaczęła rozrzucać srebrną biżuterię, z pół tuzina najarów wskoczyło na pokład statku i wymierzyło naładowane garłacze w pozostałych członków Kliki, którym od tego momentu nie pozostało nic innego niż siedzieć grzecznie na ławkach, jak wierni w kościele, i czekać na ruch Jacka. Kiedy tak na nich patrzył, uderzyło go (nie pierwszy raz zresztą), że od czasu Kairu coraz chętniej i coraz częściej zwlekali z decyzjami, czekając na to, co on zrobi. W innym życiu albo w innych okolicznościach może dokonywaliby wspaniałych czynów i byli wielkimi przywódcami, ale teraz i tutaj wystarczyło zebrać ich razem i przedstawić im problem – a wszyscy, jak jeden mąż, spojrzeliby pytająco na Jacka. Fakt ten nie uszedł zapewne uwagi królowej Kottakkal – wiedzącej wszystko o zachowaniu żeglarzy na uzbrojonych okrętach, ale niewiarygodnie zacofanej w kwestiach prawnych – i chyba właśnie on zadecydował o tym, że próbie sądu bożego poddała Jacka, nie zaś van Hoeka czy Moseha. Tamci uznali go za przywódcę po tym, co zrobił w Kairze. A zrobił wtedy to, co zrobił, ponieważ duch przekory wytropił go jakimś cudem w chanie el-Chalili i przekonał, że zamiast oszczędzić diuka i przyjąć jego propozycję, całkiem skądinąd rozsądną, lepiej będzie go zaszlachtować i ściągnąć kłopoty na siebie i przyjaciół. Wszystko, co się potem wydarzyło, miało swój początek w tamtej jednej chwili. I Jack zdawał sobie z tego sprawę. Problem polegał na tym, że ów duch nie dotarł jego śladem aż do Malabaru, a jeśli tak, to zapewne wpadł w ręce piratów i skuty łańcuchami trafił do jakiegoś piaszczystego – stanu, gdzie kazano mu (tego Jack mógł się tylko domyślać) popychać dzikusów noszących szmaty na głowach do czynów pochopnych i nierozsądnych. W każdym razie w Malabarze go zabrakło, a Jack, który dawniej bez namysłu skoczyłby do wody, stał jak wmurowany, niczym stary figowiec bengalski, który zdążył zapuścić w ziemię milion korzonków. Tak wiele względów świadczyło przeciwko pływaniu wśród krokodyli, że zwyczajnie nie mógł się ruszyć z miejsca. Kompani siedzieli potulnie na statku królowej, wpatrzeni w niego jak w obraz. Niektórych z nich kochał jak nikogo innego w życiu – wyjąwszy może Elizę – lecz wojna, okaleczenie, niewolnictwo i los wagabundy zahartowały go. Doskonale wiedział, że na pierwszej lepszej galerze żeglującej po Morzu Śródziemnym znalazłby niewolników zasługujących na wolność nie mniej od van Hoeka, Moseha i pozostałych, i że nigdy tej wolności nie odzyskają. Po co więc akurat dla nich rzucać się do rzeki pełnej krokodyli? Na statku mieli popłynąć jego synowie. Nie patrzyli na niego. Odwracali wzrok z udawanym znudzeniem, przekonani, że znów ich rozczaruje. Jak zwykle. Enoch też był wśród nich. On pewnego dnia ucieknie z Malabaru, może dopiero za sto lat, ale ucieknie, wróci do świata chrześcijańskiego i w świat pójdzie opowieść o tym, jak Jack Shaftoe spękał i dokonał żywota jako niewolnik-hermafrodyta w pogańskiej świątyni. I wtedy Jack jakby z wielkiego oddalenia spostrzegł, że pędzi na złamanie karku wzdłuż brzegu rzeki. Maszty miały lekką przewagę. Drogę Jacka przegrodziły natomiast namorzyny, tworzące na skraju wsi coś na kształt żywego falochronu. Na szczęście było w nich przejście, ścieżka wśród odsłoniętych korzeni i słonych kałuż, prowadząca nad rzekę, gdzie najarowie łowili ryby w sieci albo polowali na nie z ościeniami. Przebiegając obok trzcinowego szałasu, Jack zgarnął dwa wałęsające się po podwórku kurczaki. Wpadł mu też w oko bambusowy kij, a ponieważ słyszał, że można kawałkiem bambusa zablokować szczęki krokodyla w pozycji otwartej, chwycił go i wcisnął pod pachę. Pędząc najszybciej jak to możliwe dla człowieka, który biegnie po śliskich od wilgoci korzeniach, ściskając w każdej garści kurczęcą szyję, wypadł na brzeg w samą porę, by ujrzeć przepływające w pobliżu maszty. Dotarły do miejsca, w którym nurt rozszerzającej się rzeki zwalniał i osadzał na dnie muł, tworząc zatopioną ławicę. Jack modlił się, żeby tratwa na niej utkwiła, ale słudzy królowej zawczasu podłożyli pływaki pod maszty, przez co zwiększyli ich wyporność i zapobiegli zderzeniu z mielizną. Maszty mijały go w odległości dziesięciu metrów, tempem żwawego piechura. Dzieląca go od nich woda była mętna i gładka, wystawały nad nią – czasem niepokojąco szeroko rozstawione – pary ślepi i nozdrzy. Łączną liczbę krokodyli oceniał na od ośmiu do dwunastu sztuk. Zauważyły go i ruszyły w jego stronę. Właśnie tak to sobie obmyśliła królowa. Za chwilę maszty miały minąć mieliznę i wypłynąć na wody portu, głębsze i bardziej wzburzone. Tam Jack nie miałby szans – musiał więc wykonać swój ruch tutaj, na płyciźnie, gdzie czaiły się olbrzymie gady. Na próbę rzucił kurczakiem, który ani nie spadł, ani nie pofrunął, lecz przez chwilę wisiał w powietrzu, dopóki nie zahaczył czubkiem skrzydła o wodę i nie wyhamował gwałtownie. Zadarł łebek i zaskrzeczał głośno. W tej samej chwili nad powierzchnię wynurzyła się górna szczęka paszczy długiej jak barowa ławka. Jackowi dosłownie mignęła przed oczami. Kurczak zniknął jak płomyk wrzuconej do wody świecy. Krokodyle – jak Francuzi – były sobą, robiły to, co robiły i nie zamierzały za nic przepraszać ani udawać kogoś innego. Jack w pewnym sensie podziwiał ich pewność siebie, żałował tylko, że Bóg nie zesłał mu jakichś bardziej ssaczych przeciwników. Chociaż... Było przecież oczywiste, że królowa Kottakkal jest ssakiem, a wszystko wskazywało na to, że również jest jego wrogiem. Może więc to rozróżnienie nie miało sensu? Jedyny plan, jaki przyszedł mu do głowy, sprowadzał się do rzucenia drugim kurczakiem w przeciwną stronę, odwrócenia uwagi krokodyli i wygrania wyścigu do tratwy. To wymagało przełożenia kurczaka do prawej ręki, a bambusowego kija do lewej. W tej chwili Jack zauważył, że bambus ma na jednym końcu metalowy grot z zadziorami: trzymał w ręce rybacki oścień z przywiązanym na końcu sznurem. Biegnąc przez namorzyny, cały czas wlókł ten sznur za sobą. Teraz za niego pociągnął. Węzeł na drugim końcu (mający zapobiegać wyśliźnięciu się sznura z dłoni rybaka) odbił się od wystającego korzenia i śmignął w powietrzu. Jack wypuścił z ręki oścień i złapał węzeł w locie, po czym w dziesięć sekund obwiązał sznurem szyję kurczaka. Rzucił ptaka w strefę chwilowo wolną od krokodyli, mniej więcej w pół drogi do masztów. Krokodyle – rzecz jasna – rzuciły się wszystkie w tę stronę; kostropate grzbiety wzburzyły wodę, chociaż żaden się nie wynurzył. Korzystając z ich nieuwagi, Jack wszedł do wody, zrobił parę kroków (woda sięgnęła mu do połowy ud) i cisnął oścień wysokim łukiem ponad tratwą. Broń wpadła do wody po przeciwnej stronie masztów – tak przynajmniej wnosił z odgłosów, które stamtąd dobiegały, nie miał jednak czasu śledzić trajektorii ościenia, bo dwa gady próbowały na wyścigi go dopaść. Cofnął się w mangrowy gąszcz i wyciągnął szablę. Drugi kurczak dawno został pożarty przez olbrzymiego krokodyla; obeszło się bez zbędnego gryzienia i przeżuwania. Sznur nie pękł, sięgał w głąb krokodylego przełyku, wychodził paszczą i ciągnął się kilka metrów po wodzie i tratwie, do unoszącego się na wodzie bambusowego ościenia. Maszty zdryfowały kolejny kawałek w dół rzeki, a sznur napiął się i przeciągnął po nich oścień, którego haczykowaty grot zaplątał się w sznury spajające tratwę. Jack mógł się tylko domyślać, co dzieje się w krokodylich wnętrznościach, gdy napięta linka próbuje wyszarpnąć z nich połknięte kurczę; to, co ewentualnie działo się w głowie kurczaka (który w pewnym sensie mógł jeszcze żyć), stanowiłoby ciekawy materiał do rozważań natury metafizycznej. Skutek w każdym razie był taki, że maszty przestały dryfować, a gad się wściekł. Jack przypuszczał, że bardzo duży i bardzo stary krokodyl odczuwa pewnie naturalną dumę ze swojego fachu, czyli połykania i trawienia wszystkiego, co mu się napatoczy pod pysk, w związku z czym próbę odebrania mu posiłku poprzez wyrwanie go z żołądka traktuje zapewne jako poważny afront. Krokodyl zaczął się miotać na wszystkie strony, co okazało się szczęśliwym zbiegiem okoliczności, na który Jack w gruncie rzeczy wcale nie liczył. Wszystkie krokodyle usłyszały – albo wyczuły – to nagłe zamieszanie i postanowiły jak najszybciej (czyli przerażająco szybko) znaleźć się u jego źródła. Jack nie czekał. Drugiej szansy mógł nie mieć. Wszedł do wody i pokonał połowę dystansu dzielącego go od masztów. Zawahał się dopiero wtedy, gdy poczuł, że grunt usuwa mu się spod nóg i nurt próbuje go unieść. W butach i z szablą daleko by nie popłynął. Zzuł jeden but i właściwie już miał się z nim pożegnać, gdy przeczucie kazało mu się odwrócić. W jego stronę zmierzała para nozdrzy. Rzucił w nie butem, który zniknął równie szybko jak wcześniej kurczak. Chwilę później drugi but podzielił jego los, a Jack ściągnął pas z pochwą od szabli. Pasem rzucił w krokodyla, który wahał się przez ułamek sekundy, ale jednak połknął zdobycz. Szablą Jack cisnął prosto w tratwę; na szczęście ostrze utkwiło w drewnie. Zamachnął się pochwą. Krokodyl, obserwujący go wyłupiastymi ślepiami z poprzecznymi źrenicami, otworzył paszczę, szykując się do połknięcia kolejnego kąska, lecz wtedy Jack obrócił pochwę pionowo i wepchnął ją bestii w paszczę. Niestety, pochwa przysporzyła gadowi zaledwie krótkiej chwili irytacji, zamiast, jak oczekiwał tego Jack, dramatycznie zakończyć polowanie – ale, jak nieraz to w innych okolicznościach udowadniał, czasem wystarczyło być irytującym. Zanim krokodyl pozbył się tkwiącej mu w pysku przeszkody, Jack zdążył się rozebrać, a kiedy następny gad zajął się pochłanianiem jego ubrania, popłynął w stronę tratwy. Dwa potwory wciąż walczyły o prawo do ubioru Jacka, kiedy ten wdrapywał się na tratwę i wyciągał wbitą w maszt szablę. Mniejszy krokodylek wyskoczył za nim z wody z porażającą szybkością, jakby prujący rzekę okręt holował go na linie, i siłą rozpędu dotarł aż do fokmasztu. Jack jednym ciosem prawie odrąbał mu głowę; krokodyl spadł do wody i stał się karmą dla innych krokodyli. Drugie cięcie janczarskiej szabli przecięło linkę ościenia i tratwa drgnęła. Maszty znów ruszyły z prądem, prześliznęły się nad łachą i wpłynęły na wody portu, obracając się powoli w jakimś ogromnym, niewidocznym wirze. Statek królowej już czekał. Po paru próbach Jackowi udało się przerzucić linę towarzyszom, którzy przyciągnęli tratwę do siebie jak złowioną rybę. Jack czuł, że za mocno się przysmażył, ale żar równikowego słońca był niczym w porównaniu ze spojrzeniem królowej Kottakkal. – Doceniam mądrość waszej tradycji, królowo – zaczął Jack, gdy maszty dobiły do burty królewskiego statku. – Zaledwie co tysięczny człowiek wyszedłby zwycięsko z próby, którą mi wyznaczyłaś. Na mój gust, jeden na tysiąc to normalna proporcja liczby ludzi uczciwych do ilości oszustów w każdej grupie... W tym momencie przemowa Jacka została brutalnie przerwana wrzaskiem, który załoga statku podniosła niemal unisono. Odwrócił się i zobaczył olbrzymiego, mierzącego co najmniej sześć metrów krokodyla, który nie tyle wdrapywał się na maszty, co raczej wgniatał je swoim ciężarem pod powierzchnię wody i wspinał się po nich. To oznaczało, że zbliża się do Jacka. Nagle bracia Shaftoe spadli z nieba i wylądowali między Jackiem i potworem, każdy z wiosłem w garści, i zaczęli nimi wymachiwać przed pyskiem bestii. Krokodyl posuwał się w górę wioseł, chrupiąc je jak paluszki, i niewiele brakowało, żeby zjadł Jimmy’ego, zagryzł Dannym i połknął Jacka na deser, gdy najarowie strzelili salwą z garłaczy. Niebo nad Malabarem rozdarł nierówny ciąg eksplozji. Jack podniósł wzrok. Nowiutki statek tonął w chmurze szarego dymu, z której we wszystkie strony bluzgały jęzory ognia: to nadgorliwa załoga źle zinterpretowała wystrzał z garłaczy i oddała salut królowej. Tratwa zadygotała i Jack się odwrócił. W miejscu, gdzie przed chwilą był krokodyl, zostało całkiem sporo krwi. Królewski zamek odpowiedział salutem artyleryjskim. Kottakkal weszła na wyższy pokład statku, by godnie odebrać te honory. Jak wszyscy monarchowie, została uprzedzona przez wydarzenia, ale, jak na dobrą władczynię przystało, umiała się pogodzić z dziwnym zrządzeniem losu i krokodyli. * * * Jack w pożyczonej przepasce biodrowej podniósł butelkę szampana nad głowę i wycelował w bukszpryt. – W imię wszystkiego, co w tej dziurze uchodzi za święte, nadaję ci imię Eli... W pół drogi do celu butelka utkwiła w dłoni Enocha Roota, która nagle wyrosła na jej drodze. – Nie nazywaj go tak. – Dlaczego nie? Zawsze tego chciałem. – Naprawdę myślisz, że to przejdzie bez echa? Tamta dama znajduje się w delikatnym położeniu... A już sam galion jest do niej niepokojąco podobny. – Jakie to ma znaczenie? – Ten statek nie będzie wiecznie stał w porcie w Malabarze. Pewnego dnia trafi do jakiegoś chrześcijańskiego portu, a niewiele jest w świecie chrześcijańskim takich, które nie miałyby z Elizą w pewnym sensie na pieńku. – No to co proponujesz, psiakrew? Elektorka Zofia? Królowa Kottakkal? – Czasem lepiej nie mówić wprost... Niech każda z tych dam pomyśli sobie, że statek został nazwany na jej cześć. – Niegłupi pomysł, Enochu... Tylko co je łączy? – Mądrość. Mądrość i siła, pozwalająca im tę mądrość skutecznie wykorzystywać. – Nie musisz więcej mówić. Widziałem tę panią w teatrze, na scenie. – Jack przeniósł wzrok na statek. – Nadaję ci imię Minerwa. Francuskie wino spłynęło bąbelkami po spalonym słońcem drewnie. Działa zaczęły strzelać jedno przez drugie. Królowa Kottakkal, wysłuchawszy tłumaczenia Dappy, spojrzała Jackowi w oczy. Uśmiechnęła się. KSIĘGA PIĄTA JUNCTO Tamiza Luty 1696 – Na skraju urwiska w Dover znaleziono ogromny stos chrustu nasyconego oliwą – powiedział Roger Comstock, markiz Ravenscar i minister skarbu. – Ktoś szykował się do jak najszybszego przekazania na drugą stronę Kanału nowiny o zamordowaniu Jego Wysokości. Siedział wyprostowany na (lepszej) skierowanej w przód ławeczce na łodzi i patrzył w dół rzeki, jakby wypatrywał na niebie nad Nore zaszyfrowanych znaków dymnych. – Dobrze to świadczy o zwolennikach Jakuba, że w końcu nauczyli się posługiwać ogniskami sygnałowymi – stwierdził tylko Daniel. – Poprzednio zużyli połowę zapasów wina i opału we Francji, aby uczcić fałszywą wieść o śmierci Wilhelma. Roger westchnął. – Jak zwykle aż kipisz zdradziecką retoryką. Dobrze, że spotkaliśmy się w wodnej taksówce, gdzie jedyny człowiek, który mógłby nas podsłuchać, nie zna angielskiego. To była żartobliwa aluzja do sterującego łodzią cockneya. Gdyby to Daniel ją uczynił, wylądowałby za burtą, a Old Bailey uniewinniłby przewoźnika, biorąc pod uwagę jego Nader Zrozumiały Gniew. Tymczasem Roger umiał to powiedzieć z przymrużeniem oka, które podziałało jak funtowy napiwek. – Kiedy rozmawiamy w kawiarni, aż się kulę, widząc ten wyraz twojej twarzy – dodał. – Wkrótce podążę za ocean śladem Wywrotowego Paszkwilanta Gomera Bolstrooda i twoje męki się skończą. – Daniel, siedzący tyłem do kierunku ruchu, tęsknie spojrzał na zachód, w stronę Massachusetts. – Mówisz tak chyba od dziesięciu lat... – Od siedmiu. Ale przecież lekceważenie wartości liczbowych jest przywilejem, a niektórzy powiedzieliby, że wręcz koniecznością, kiedy sprawuje się taki urząd, jak ty. Daniel obrócił głowę o kilka stopni w lewo i skinieniem wskazał pałac Westminster, znikający właśnie za zakrętem Tamizy w Lambeth. Miał na myśli skarb państwa, zajmujący nieprzemyślaną lawinę przybudówek przeklejoną do pałacu od strony rzeki. Tam właśnie się spotkali i stamtąd przed chwilą wyruszyli na wycieczkę po Tamizie. Roger odwrócił się, podążając za jego wzrokiem, ale już było za późno. – Patrzyłem na twoje miejsce pracy – wyjaśnił Daniel. – Teraz zniknęło już za gigantycznymi stosami próchniejącego drewna, które rosną ostatnio w Lambeth na potęgę. Wszystko przez to, że nikt nic nie może kupić, bo nie ma pieniędzy. Roger mrugnął, jeden raz, powoli, dając Danielowi do zrozumienia, że przytyk był niezwykle bolesny, ale jego ofiara jest chwilowo w pobłażliwym nastroju. – Byłbym ci wręcz niezwykle zobowiązany, gdybyś się zainteresował naprawdę ważną nowiną, jaką staram się kierować w stronę twoich cholernych uszu. Czterdziestu ludzi, głównie dżentelmenów i arystokratów z tytułami, zebrało się wczoraj na Turnham Green z zamiarem zamordowania wracającego z polowania króla. – Skoro o uszach mowa... – Tak! On też tam był! Ludzie nie znosili przysłuchiwać się rozmowom Daniela z Rogerem. Ci dwaj znali się bowiem znacznie dłużej, niż byłoby to dla nich rozsądne czy przyzwoite, i porozumiewali się kalekim językiem prywatnych, tylko dla nich zrozumiałych aluzji. Mówiąc o uszach, mieli na myśli Charlesa White’a, jakobickiego torysa, który miał w zwyczaju odgryzać uszy wigom i (jak wieść niosła) chwalić się nimi wśród znajomych niczym trofeami myśliwskimi. – W Calais i Dunkierce francuskie okręty po brzegi wyładowane wojskiem tylko czekają na takie ognisko sygnałowe – dodał Roger. – Natychmiast postawią żagle i ruszą w drogę. – Widzę, że się złościsz. Rozumiem cię. Ja zachowuję spokój tylko i wyłącznie dlatego, że nie wierzę własnym uszom, takie to wszystko jest wtórne! Przecież już to przerabialiśmy, prawda? – Cóż za osobliwa reakcja. – Tak? A co z pieniędzmi, Rogerze? Kiedy dostaniemy nasze pieniądze? – Niektórzy powiedzieliby, Danielu, że przykre zjawiska, do których czynisz aluzję, stale, systematycznie i nieustannie zagrażały angielskim swobodom obywatelskim. Co za tym idzie, naturalne byłoby mężne stawienie im czoła i stłamszenie ich w zarodku. Kiedy w ten sposób przewracasz oczami i zbywasz je jako po prostu „wtórne”, jakbyś oglądał sztukę w teatrze, zachowujesz się dziwnie. – Dlatego zamierzam przeprosić wszystkich i wycofać się do westybulu, by odetchnąć świeżym powietrzem. – Domyślam się, że westybul ma być wysiloną metaforą Kolonii Zatoki Massachusetts? – Nie inaczej. – Dlaczego sądzisz, że Massachusetts będzie bardziej oryginalne? Sądząc po informacjach, jakie stamtąd dochodzą, krwawe najazdy Indian przeplatają się z tyradami Mathera. I to wszystko. – Będę mógł tam podjąć pracę w zupełnie nowym charakterze. – No tak... Tak właśnie mówisz członkom Towarzystwa Królewskiego, których zostało, łącznie z nami, ze dwa tuziny. – Bliżej ośmiu tuzinów. Ale wiem, co masz na myśli. Istotnie, ubywa nas. Wszystko z braku nowych idei. Zamierzam to zmienić. – No to mam dla ciebie jedną nową ideę. Kiedy zobaczysz bazę francuskiej floty w Dunkierce... – Już drugi raz wysyłasz mnie w podróż do Francji. Co cię dręczy, że snujesz takie wizje? – Dręczy mnie czy nie, jestem przecież Przewodniczącym Rady Dyrektorów Instytutu Sztuk Technicznych Kolonii Zatoki Massachusetts, prawda? – Mój panie, nie wiedziałem nawet, że ów instytut już istnieje. Gdyby jednak rzeczywiście powstał, byłbyś pierwszym na mojej liście podejrzanych o kierowanie nim. – Czy to znaczy „tak”? – Tak. – Mam zatem prawo wypowiedzieć się na temat tego, w jaki sposób jedyny pracownik tej instytucji wypełnia swoje obowiązki... Zgodzisz się chyba ze mną? – Pracownikom się płaci. Pieniędzmi. A pieniędzy nie ma. – Jesteś naprawdę nie do zniesienia. Co robiłeś przez ostatnie dwa tygodnie? – Przecież wiesz. Byłem w Cambridge. Pomagałem Isaacowi w przeprowadzce. – Nie może być! – wykrzyknął Roger z udawanym zdziwieniem. – Nie mówisz chyba o Isaacu Newtonie, słynnym uczonym...? Cóż to, wyprowadza się z Cambridge?! – Przenosi się nareszcie do Londynu, aby pokierować pracą mennicy – odparł Daniel. Sprawa przeprowadzki Newtona ciągnęła się latami, spowalniana zawirowaniami politycznymi i nawrotami jego psychicznej słabości. – Podobno to najmądrzejszy człowiek w dziejach ludzkości? – On sam oddałby palmę pierwszeństwa Salomonowi, ale ja się z tobą zgadzam, mój panie. – Na Boga, myślisz, że ktoś taki podoła zadaniu wybicia paru metalowych krążków? – Jeżeli nie będzie spętany okowami polityki, to tak. – Obrażasz mnie, Danielu. Twoje słowa to zawoalowana sugestia, że Juncto jest pozbawione kompetencji politycznych. Zapomniałeś już, że wymiana pieniędzy została zaakceptowana i przez Izbę Gmin, i przez Izbę Lordów? Długo już się z tym śmieciem męczyć nie będziemy. Minister skarbu wyciągnął zza cholewy plik papierowych pieniędzy Bank of England, którymi wypychał sobie buty, żeby było mu cieplej w nogi. Pomachał nimi w lodowatym powietrzu, dla zwiększenia efektu swoich słów, po czym, zniesmaczony ich widokiem, wyrzucił je do Tamizy. Nawet przewoźnik się za nimi nie obejrzał. – To była z twojej strony głupia ekstrawagancja. Mogliśmy je spalić. Przynajmniej trochę byśmy się ogrzali. – Większy pożytek byłby z karbownic, panie – podsunął przewoźnik. – Teraz można je kupić z czterdziestoprocentowym upustem, a palone dają więcej ciepła. – Na początku maja Isaac zostanie zaprzysiężony w mennicy – powiedział Roger. – Teraz mamy luty. Czym się przez ten czas zajmiemy? Ty, zdaje się, zamierzasz kontynuować prace Comeniusa, Wilkinsa i Leibniza nad pansoficzną maszyną arytmetyczną, machiną logicznoalgebraiczną, automatem rachunkowym i skarbnicą wszelkiej wiedzy w jednym? – Przydałaby się nam jakaś lepsza nazwa – przyznał Daniel. – Ale dobrze wiesz, że odpowiedź brzmi: tak. – Nie uważasz, że powinieneś najpierw pogadać o tym z Leibnizem? Może nie? – Oczywiście, że tak, ale nawet gdyby w tym królestwie istniały jakieś pieniądze, ja i tak bym ich nie miał, nie rozważałem więc takiej możliwości. – Znalazłem w skarpecie trochę starych luidorów, z czasów przed dewaluacją. Z przyjemnością ci je pożyczę, czekając, aż Isaac rozpali w menniczych piecach. – A na co mi francuskie monety, u licha? – Mógłbyś za nie kupować różne rzeczy. We Francji. – Przecież jesteśmy w stanie wojny z Francją! – Dość niespiesznej, powiedziałbym: w ostatnich dwóch latach stoczyliśmy jedną poważniejszą bitwę. – Mimo to nie rozumiem, po co miałbym tam jechać. – Tak się składa, że Francja jest po drodze do Niemiec, a tam widziano Leibniza po raz ostatni, kiedy ktoś się nim interesował. – Rozsądniej byłoby ominąć Francję. – Ale o ile wygodniej jest po prostu do niej popłynąć. Tym bardziej że twój jacht przypadkiem tam się właśnie udaje. – To ja mam jacht? – Patrz! – powiedział markiz Ravenscar. Danielowi nie pozostało nic innego, jak odwrócić się i spojrzeć w dół rzeki. Zdążyli już minąć Steelyard i zbliżali się do przystani Old Swan, tuż powyżej Mostu Londyńskiego. Po drugiej stronie mostu rozpościerał się The Pool, w którym cumowało ponad tysiąc statków. – Nie mam zielonego pojęcia, co mi chcesz pokazać – poskarżył się Daniel. Dom cechu kupców rybnych leżał najbliżej azymutu, który Roger wskazywał niedwuznacznie, wymachując ręką niczym szablą. – Psiamać! Stoi zacumowany bliżej Tower, więc stąd go nie widać. Chodź, obejrzymy go z bliska. Wyskoczył z łodzi i ruszył w górę po schodach. Nie zapłacił przewoźnikowi, nie zaszczycił go nawet spojrzeniem, ale ten najwyraźniej nie miał mu tego za złe. Roger musiał zawrzeć z nim jakiś układ, tak jak z całym Londynem, wyjąwszy paru zajadłych jakobitów. * * * Z gospody „Pod Starym Łabędziem”, gdzie wpadli na rozgrzewkę i wypili po kuflu piwa, mogli przejść pół mili Thames Street, a następnie podjąć się żmudnego i czasochłonnego przedzierania przez bramy, bastiony i groble Tower oraz mikrodzielnice mieszkaniowe, które wyrosły wokół nich i zablokowały je jak polipy chore zastawki w sercu. Roger miał jednak ochotę popodziwiać nadrzeczne widoki, toteż obeszli tylko koniuszek mostu i zeszli do tarasowatej, prostokątnej zatoczki Lion Quay, poniżej zwalistego jak stodoła kościoła Świętego Magnusa Męczennika, który Wren już odbudował, ale nie zebrał się jeszcze, żeby dokleić mu wieżę albo iglicę. Drugi przewoźnik zgodził się zabrać ich dalej w dół rzeki. Szerokim łukiem wyminęli chaotyczne zagęszczenie łodzi przy Billingsgate, opłynęli szeroką przystań Izby Celnej i doskoczyli do nabrzeża przy Tower. Na pierwszy rzut oka wyglądało po prostu jak ćwierćmilowej długości ściana wyrastająca wprost z rzeki. W niektórych miejscach zdobiły ją jednak żurawie, działa, mały zameczek z blankami i inne osobliwości. Dwie pary schodów i jeden sklepiony tunel prowadziły na drugą jej stronę; przewoźnik spodziewał się, że Roger wybierze jedno z tych trzech przejść, ale ten za każdym razem kazał mu płynąć dalej, do samego końca przystani, gdzie cumowały dwa brygi i jakiś inny trzeci statek. Daniel instynktownie zerkał na mniejsze, skromniejsze jednostki, dopóki nie uświadomił sobie, że przecież towarzyszy mu Roger – od tego momentu wypatrywał wyłącznie największych, najbardziej kolorowych statków. Spojrzał od dołu na dziób trójmasztowca, ozdobiony niesamowitym galionem. Figura przyciągała uwagę nie tylko złoceniami, na które zużyto całe metry kwadratowe cienko kutego kruszcu (w tym nie było jeszcze nic niezwykłego), ale także samym kształtem. Przedstawiała twarz wyrzeźbioną na powierzchni pękatej złotej kuli, pędzącej z nieziemską prędkością i wlokącej za sobą spieniony kilwater złotych, srebrnych i miedzianych płomieni. Nagle dotarło do niego, że ma przed sobą antropomorficzne przedstawienie komety albo ogromnego ognistego... – Oto Meteor! – obwieścił z triumfem Roger. – Czy raczej Météore, bo tak ochrzcił go jego poprzedni właściciel, diuk d’Arcachon. – Zwrócił się do przewoźnika: – Przewieź nas wzdłuż kadłuba w tę i z powrotem. Kiedy doktor Waterhouse zakończy inspekcję, wejdziemy na pokład po tamtej drabince. Danielu? Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko wspięciu się po paru szczeblach? – Na takie cudo wdrapałbym się choćby i po linie. – Mhm... Każdy rozsądny człowiek, gdyby dać mu wybór między wspinaczką po linie a rejsem do Francji na jachcie diuka, wybrałby to drugie. Potraktuję twoją uwagę jako zobowiązanie: za trzy dni masz być w Dunkierce. * * * Gdyby trafił na Météore we wcześniejszym okresie życia, zacząłby od policzenia, ile ma dział, ale teraz jego uwagę przyciągały głównie rzeźbienia i ozdoby. Cieśle okrętowi udekorowali statek w taki sposób, jakby od dziobu po rufę był obwieszony girlandami złotego wawrzynu. Wiktoria rozpościerała skrzydła na całą szerokość kasztelu rufowego i w jedną rękę zbierała wszystkie te wieńce i festony niczym wodze rumaka. W drugiej trzymała miecz. Nad jej skrzydłami ciągnął się rząd okien. – Oto twoja kabina – powiedział Roger. – Kolacja czeka. Podano pieczony drób, przygotowany w kambuzie Météore. Niebieski obrus był wyszywany w złote lilie. Daniel podejrzewał, że wcześniej pełnił rolę bandery. – Jacht trzeba było wypatroszyć i zbudować prawie od zera – mówił przy kolacji Roger. – Świętej pamięci diuk miał gust wyjątkowo obrzydliwy, nawet jak na Francuza. – Czy teraz należy do ciebie? – Nie pospolituj się, Danielu, mówiąc o własności. Jak wiadomo, zdobyliśmy go pod Cherbourgiem, kiedy żabojady szykowały się do inwazji na nasz kraj. Król może dowolnie rozporządzić taką błahostką. Chciał podarować jacht królowej, dlatego zlecił remont... – Królowej? – Nie, jachtu. Potem jednak ospa zabrała ją z tego świata i Météore stał się bezużyteczną błyskotką. Nie opłacało się go nawet utrzymywać... – Dostałeś go za darmo?! – Niech diabli wezmą wszystkich purytanów i tę ich przyziemną obsesję na punkcie ceny wszystkich rzeczy! – ryknął Roger, wygrażając Danielowi kostką kurczaka, jakby to była maczuga Herkulesa. – Najważniejsze, że dla de Lavardaców ma ogromną wartość sentymentalną. A Eliza de Lavardac jest teraz w Dunkierce. – Roger na chwilę zapatrzył się w dal. – Mam nadzieję, że to nieprawda, co mówi się o niej i ospie. Daniel, który widział, jak ospa przeżuła i zwymiotowała jedyną kobietę, którą w życiu kochał, postanowił czym prędzej zmienić temat. – Zaczynam rozumieć. Wigowie są postrzegani jako partia Bank of England i zwolennicy wojny. Tymczasem chodzą słuchy, że bank sobie nie radzi. A o wojnie cicho. – Wszystko w swoim czasie. – Roger znów potrząsnął złowrogo kurzym udkiem. – Bank odniesie wielki sukces, a my zwyciężymy Francuzów. Wspomnisz moje słowa. Nie zaszkodziłoby jednak w następnych wyborach wygrać z Harleyem, Bolingbrokiem i ich bandą. Czyli torysami. – Dlatego zamierzacie zaproponować Francuzom pokój. Eliza ma być pomostem, który połączy Anglię z Francją. Sprawisz przyjemność jej i jej mężowi, oddając im Météore. Ja zaś jestem ci potrzebny do...? – Mniej więcej do tego samego, po co pojechałeś do Hagi niedługo przed rewolucją. Będziesz dyplomatą, chociaż nikt się tego po tobie nie spodziewa. – Im częściej wysyła się mnie z taką misją, tym bardziej będą się spodziewać – zauważył Daniel. – Ale zgoda, jeśli tego właśnie chcesz, popłynę do Francji i oddam Météore Elizie. Stamtąd pojadę do Hanoweru. – Świetnie się składa, że wspomniałeś o Hanowerze. Mam wiadomość, zbyt poufną, by powierzać ją papierowi, którą chciałbym przekazać naszej przyszłej królowej. – Masz na myśli Zofię z Hanoweru? Wybacz, nie rozumiem. Nasza następna królowa ma na imię Anna i mieszka w Anglii. – I choruje na syfilis, tak jak jej siostra i ojciec – mruknął Roger od niechcenia, jakby księżniczka Anna była niewartą wzmianki błahostką. – Wątpliwe, żeby urodziła zdrowego potomka. Co innego Zofia: w swoim czasie istna wytwórnia dzieci. Zobaczysz, wystarczy, że przetrzymamy tych ospowatych papistów, Stuartów, i zobaczymy na tronie dynastię hanowerską. A to urodzeni wigowie. – Z czego to wnosisz? – To urodzeni wigowie – powtórzył Roger. – Wmawiaj to sobie po sto razy dziennie, Danielu, aż w to uwierzysz. A potem powiedz to Zofii Hanowerskiej w taki sposób, jakbyś naprawdę wierzył. – Nie podnoś wzroku, Rogerze. Wydaje mi się, że jacyś urodzeni torysi obserwują nas z Tower. Daniel zerknął w boczne okno, z którego rozciągał się widok na przystań i ciągnące się ponad nią i na jej tyłach umocnienia. – Mówisz serio?! – Jak najbardziej. – Z kurtyny czy...? – Raczej głębiej. Nie zapominaj, że obecnie w Tower wprost roi się od torysów. – Tego się spodziewałem. Świetnie, Danielu. Może jednak będzie jeszcze z ciebie solidny intrygant polityczny. – Zapominasz, że kiedyś zarabiałem w ten sposób na życie. A teraz wybacz, Rogerze, mam kłopoty gastryczne i muszą udać się na dziób. – Poważnie czy...? – Nie, to tylko wybieg. Od trzech dni cierpię zaparcie. Znajdzie się tu gdzieś luneta? – I to jaka, przepiękna! W tej szufladzie... Nie, nie tutaj, po lewej... Niżej... Jeszcze niżej. O, tu. – Aby złudzenie było pełne, potrzebuję jeszcze jakiejś namiastki ekskrementów. – Pudding! – Roger spojrzał znacząco na brunatną grudę na półmisku. – Miałem na myśli raczej jakąś kiełbaskę, ale angielska kuchnia zna wiele potraw o odpowiedniej wielkości, kształcie, kolorze i składzie. Oszałamia mnie ten wybór. – Zobaczysz, we Francji jedzenie jest o wiele bardziej różnorodne. – Tak właśnie słyszałem. Daniel, uzbrojony w lunetę (w kieszeni na biodrze) i kawał puddingu (w dłoni), przeniósł się na dziób. Na przeciętnym statku musiałby przemierzyć pokład, a potem świecić tyłkiem przed całym Londynem. Météore nie bez kozery jednak należał do diuka – obok saloniku mieściło się maleńkie pomieszczenie, doczepione na zewnątrz kadłuba, z ławeczką, dziurą w ławeczce i trzema sążniami wolnej przestrzeni między ławeczką i wodą. Nad ławeczką znajdowało się barokowe okienko, służące do oświetlenia i przewietrzania wnętrza. Daniel usadowił się wygodnie, uchylił okno i oparł lunetę na skraju framugi, wysuwając ją minimalnie spod zasłonki. Wieża Solna, stojąca w południowo-wschodnim narożniku fortyfikacji, którymi Henryk III ponad czterysta lat wcześniej kazał otoczyć przestrzeń zwaną obecnie Dziedzińcem Wewnętrznym, sprawiała wrażenie ulepionej z kawałków innych baszt, które albo się zawaliły, albo zostały wysadzone w powietrze. W niektórych miejscach była kanciasta, w innych zaokrąglona; tu i ówdzie sterczały z niej kominy, gdzie indziej miała blanki i parapety; okna różnych kształtów i rozmiarów wprawiano w jej mury na dowolnej wysokości, dyktowanej wyłącznie kaprysem budowniczych. Tak to przynajmniej wyglądało po trwających pół tysiąca lat przebudowach i ulepszeniach – być może ułożeniem każdej jednej cegły kierowała w rzeczywistości niepodważalna murarska logika. Kilku kolejnych królów Edwardów kazało później otoczyć Dziedziniec Wewnętrzny i okolice niższym murem oporowym, chlubiącym się własnym muzeum wieżyczek i bastionów. Właśnie nad sterczącymi z nich armatami i przez szczeliny w blankach wycelował Daniel lunetę, ogniskując ją na górującym nad nimi płaskim wierzchołku Wieży Solnej. Była to jedna z kilku wież przy Dziedzińcu Wewnętrznym, w których znajdowały się więzienia dla szlachetnie urodzonych więźniów. Czasem nie mógł się oprzeć wrażeniu, że co najmniej połowa znajomych (nie wyłączając jego samego) spędziła trochę czasu w którejś z tych cel. Dlatego coś, co przyzwyczajony do Newgate przeciętny więzień wziąłby za zlepek kamieniarskich resztek, dla Daniela wyglądało znajomo jak kuchnia dla kucharza. Od razu wyłowił więc na wieży dwie postaci w perukach i zogniskował na nich szkła. Stały dokładnie w tym samym miejscu, gdzie przed blisko trzydziestu laty stał on z Oldenburgiem, ówczesnym więźniem Tower, i patrzył, jak pod osłoną nocy w górę Tamizy płynie złoto, za które Francuzi chcieli kupić angielską politykę zagraniczną. Teraz sytuacja się odwróciła: tamci dwaj spoglądali na Météore, który wyruszał do Francji jako zapłata w transakcji zupełnie innego rodzaju. Jeden z mężczyzn miał perukę ogniście rudej barwy – to musiał być Charles White, który naturalne włosy też miał rude. Jego towarzysz nosił czarną perukę, trójgraniasty kapelusz, miał wąsy i ogólnie był trudniejszy do rozpoznania. Najprawdopodobniej obu ich aresztowano i wtrącono do więzienia za udział w nieudanym zamachu na życie króla, co ograniczało liczbę podejrzanych do kilku tysięcy torysów, którzy tak serdecznie nienawidzili króla Wilhelma, że byliby gotowi własnoręcznie go zabić. Uwagę zwracała cechująca czarnowłosego ciekawość wszystkiego, na czym spoczął jego wzrok. Gapienie się i wytykanie palcami było uważane za przejaw złego wychowania i jako takie nie przystawało wyższym sferom, tymczasem ci dwaj byli zajęci wyłącznie jednym i drugim. Charles White wpatrywał się głównie w Météore, więc Daniel, nie chcąc sprawić mu zawodu, wypuścił przez dziurę trzy grudki puddingu. Jego towarzysz znacznie chętniej oglądał Londyn i cały czas coś White’owi pokazywał, ciągnął go za rękaw i wypytywał o najróżniejsze rzeczy. Szczególnie interesowała go rozbudowa przystani i nadbrzeżnych magazynów, ciągnących się w dół rzeki i w ostatnich dziesięcioleciach sięgających coraz bliżej Rotherhithe. White nie miał innego wyjścia, jak udzielić mu dłuższych wyjaśnień i wskazać kilka interesujących go miejsc. Kiedy jednak zaspokoił ciekawość czarnowłosego, ten przeniósł wzrok na starsze części Londynu, zaczął więcej mówić i mniej słuchać. Tym razem to White zadawał pytania. Czarnowłosy opowiadał anegdoty, okraszał je zamaszystymi gestami, i (jak domyślał się Daniel) doskonale naśladował kobiety: opierał dłonie na biodrach, albo podpierał brodę palcami i wygłaszał puenty, które u obu dżentelmenów wywoływały salwy śmiechu – prawdziwe salwy, z odrzutem, bo obaj odchylali się przy tym do tyłu i odsłaniali błyszczące zęby, niczym dwie żmije szykujące się do walki. Nawet z tej odległości dało się poznać, że zęby czarnowłosego są wykonane z najlepszego gatunku afrykańskiej kości słoniowej. Dwaj więźniowie przerażali Daniela, człowieka wolnego, który obserwował ich z takim napięciem, jak myśliwy upatrzoną zwierzynę. Dunkierka Marzec 1696 Dzień wcale nie był ciepły, zwłaszcza że znad Kanału wiał silny wiatr. Na niebie nie pojawiła się jednak ani jedna chmurka, w falach odbijał się wyłącznie intensywny lazur firmamentu i w efekcie był to jeden z tych nielicznych dni, kiedy ocean miał naprawdę błękitny kolor. W połączeniu ze złotymi odblaskami słońca na falach wyglądało to na dobry omen dla Francji. Météore miał spore kłopoty z wejściem do portu w Dunkierce. Nie chodziło bynajmniej o wrogie przyjęcie ze strony Francuzów. Załoga w połowie drogi przez Kanał ściągnęła banderę z krzyżem świętego Jerzego i wciągnęła na maszt fleur-de-lis, co wystarczyło, by nabrzeżne baterie artyleryjskie w Dunkierce powstrzymały się od zatopienia jachtu. Daniel zdążył wysłać wiadomość na brzeg i wszystko wytłumaczyć. Problem polegał na tym, że w porcie nie było miejsca dla jeszcze jednego statku. (1) Skromna flota inwazyjna czekała tam na wiadomość o śmierci Wilhelma w zamachu. Nawet w przybliżeniu nie przypominała armady, która zebrała się pod Cherbourgiem w dziewięćdziesiątym drugim roku, ale była wystarczająco duża, by tydzień po tym, jak spisek spalił na panewce i inwazja została odwołana, jej niedobitki wciąż zajmowały miejsce przy nabrzeżach. (2) Jean Bart – chociaż sam nie głodował, a jego rodzinne miasto nie cierpiało niedostatku – regularnie otrzymywał wieści z głębi kraju, gdzie śmierć głodowa zbierała okrutne żniwo. Pożeglował więc na północ i zaatakował liczący sto statków konwój wiozący znad Bałtyku rosyjską i polską pszenicę. Pobił duńską eskadrę, eskortującą go w drodze do Amsterdamu, i zgarnął cały konwój do Dunkierki. Rozładunek trwał, żurawie pracowały pełną parą, robotnicy zwijali się jak w ukropie, a pszenica jechała w głąb wygłodniałej Francji w niemających końca karawanach wozów, od których zatykały się drogi dojazdowe i czernił horyzont. (3) We Francji źle się działo, ale jeszcze gorzej wyglądała sytuacja na dalekiej północy. W Finlandii podczas kończącej się właśnie zimy zmarła trzecia część mieszkańców. W Szkocji było niewiele lepiej. A ponieważ na północ dalej niż do Szkocji i Finlandii płynąć się nie dało, ci Szkoci i Finowie, którzy dotarli na wybrzeże i znaleźli sobie jakieś statki, ruszyli na południe, szukając portów, w których będzie coś do jedzenia. Wielu wylądowało w Dunkierce. W tej sytuacji żadna inna jednostka nie zostałaby wpuszczona za dunkierski falochron, ale kiedy rozeszła się wieść o nieoczekiwanym powrocie Météore, kapitan Bart kazał zrobić mu miejsce. Po krótkim oczekiwaniu Météore został wzięty na hol i przecisnął się wąskim szlakiem między bałtyckimi zbożowcami, statkami uchodźców, wojskowymi desantowcami i typowymi dla Dunkierki stateczkami floty rybacko-przemytniczej na kotwicowisko korsarskiej flotylli, gdzie zacumował na honorowym miejscu, tuż przy Alcyonie, flagowym okręcie Barta. Pierwszy na pokład wszedł chłopiec w wieku sześciu lat, uzbrojony w drewniany mieczyk. Zaraz za nim pojawiła się arystokratka – była wychudzona, z twarzą ściągniętą i oklejoną czarnymi płatkami, ale Daniel od razu rozpoznał w niej księżną Arcachon i (w Anglii i krajach, które uznawały Wilhelma za prawowitego króla) Qwghlm. Dwugodzinną rozmowę zakończył konstatacją, że wprawdzie się zmieniła, ale nadal jest piękną kobietą. Jej wewnętrzny żar przygasł – z powodu ospy, jak sądził początkowo Daniel. Później pomyślał, że to kwestia wieku, ale przecież nie miała jeszcze trzydziestu lat. Dalej doszedł do wniosku, że ponieważ osiągnęła już pewne cele w życiu, dawna zaciętość stała się zbędna. Była podwójną księżną. Zarobiła więcej niż straciła. Miała sześcioletniego bękarta, ślicznego chłopaka, który posiadał wszelkie dane po temu, żeby dożyć wieku dorosłego. Urodziła córeczkę, dziś trzyletnią, i synka, kilkutygodniowego zaledwie Louisa de Lavardac. Miała więc zapewne za sobą podobną liczbę poronień, martwych płodów i pogrzebów z maleńkimi trumienkami. Mężczyźni przepływali morza i oceany, by oddać jej swoje jachty i w ten sposób zwrócić na siebie uwagę księżnej. Może zatem przygaszenie żaru wynikało w jej wypadku ze świadomej decyzji – miała dość rozsądku, by wiedzieć, kiedy się wycofać. Inwestycje i dzieci rosły, a puszczone w ruch plany same się realizowały. Drugiego dnia pobytu w Dunkierce – w dzień idealnie błękitnego nieba – Daniel został zaproszony na kolację na Alcyonie, po której razem z Elizą, Jeanem Bartem, markizem d’Ozoir i innymi gośćmi siedzieli jeszcze przez jakiś czas przy stole, popijając kawę, rozmawiając i spokojnie trawiąc. Bart pierwszy wstał i zabrał małego Jean-Jacquesa (czy też Johanna, bo tak najczęściej go nazywano) na inspekcję takielunku Météore. Daniel z Elizą spacerowali po Alcyonie, napawając się łagodnym powietrzem i chłonąc światło słońca, i patrzyli, jak Bart z chrześniakiem hasają po pokładach, topach i wantach; ci dwaj zapomnieli o oficjalnym celu odwiedzin na jachcie, zanim jeszcze znaleźli się na jego pokładzie, i wizyta błyskawicznie zmieniła się w lekcję szermierki. Kapitan należał do ludzi, którzy uważali ćwiczenia z innymi rekwizytami niż prawdziwa, stalowa, ostra klinga za niebezpieczne, toteż uzbroił małego Johanna w długi nóż, sam zaś dobył szpady – broni szczura lądowego, był bowiem nie w pełnym korsarskim rynsztunku, lecz w stroju wizytowym, który włożył do kolacji. Ćwiczenia polegały głównie na przewracaniu (niezbyt brutalnym) Johanna za każdym razem, gdy popełnił niewybaczalny grzech utraty równowagi. – Słyszeliście w Londynie o tym, co się przytrafiło ojcu Édouardowi de Gex? – spytała Eliza. – Z natury jestem odludkiem. Poza tym mam opinię ekscentryka, nie bywam na salonach i nie dochodzą mnie najnowsze wieści. Niewykluczone, że pyta pani niewłaściwego Anglika. Wiem, że de Gex to zajadły jezuita, zaufany człowiek markizy de Maintenon, i mam niejasną świadomość, że stała mu się jakaś krzywda... – Można tak to ująć. U schyłku lata, kiedy spacerował po wersalskich ogrodach, trafił w okolice Bosquet de l’Encelade. W zagajniku, w zagłębieniu terenu znajduje się tam ażurowe nimfeum z fontanną. To dość daleko od château. Chodziłam tam sobie poczytać. De Gex obchodził altankę dookoła, gdy zorientował się (tak to przynajmniej później opowiadał), że nie jest sam – ktoś okrążał nimfeum w tym samym kierunku, zachowując stały dystans, przez co pozostawał dla księdza niewidoczny. De Gex wszedł więc do środka i znalazł się na trawniku, schodzącym tarasowato w stronę umieszczonej centralnie fontanny. Nie zatrzymując się, wyszedł na środek nimfeum i bez uprzedzenia się odwrócił. Mignęła mu ludzka sylwetka, nie rozpoznał jej jednak, ponieważ porastające ażur pnącza skutecznie ją zasłoniły. „Pokaż się, kimkolwiek jesteś!” – zawołał de Gex. Przez chwilę nic się nie działo, a potem w jednym z wejść stanął jego prześladowca: potężnie zbudowany jednoręki mężczyzna z długim kosturem, który przy bliższych oględzinach okazał się harpunem. Rozdzielała ich fontanna. Księdzu to odpowiadało, ale ten drugi chciał za wszelką cenę się do niego przybliżyć, żeby rzucić harpunem z bliska i nie przez strugi wody. De Gex zaczął wzywać pomocy, ale nie miał pojęcia, czy ktoś go słyszy. Znajdowali się w odludnym zakątku ogrodu, a szum i syk fontanny zagłuszały jego krzyki. Harpunnik rzucił się w jego stronę. De Gex nie mógł się zdecydować, czy ma dalej uciekać wokół fontanny (co miałoby tę zaletę, że przez cały czas widziałby przeciwnika), czy wybiec z nimfeum do zagajnika i tam szukać pomocy. Nie musiał się długo zastanawiać, ponieważ okazało się, że ktoś go jednak usłyszał i pospieszył mu z pomocą. Na widok swojego przyszłego wybawcy de Gex na chwilę spuścił harpunnika z oka, a kiedy znów na niego spojrzał, harpun już leciał w jego stronę – prześladowca, widząc, że za chwilę straci swoją szansę, zdecydował się na desperacki rzut. De Gex zrobił unik. Strugi wody z fontanny zniosły drzewce w bok. Szczegóły nie są jasne, ale faktem jest, że królewski lekarz musiał wygrzebywać grot harpuna z uda księdza. Ostrze przeszyło mięśnie od zewnętrznej strony, nie sięgnęło głównych arterii ani nerwów biegnących od wewnątrz uda, ale naruszyło kość, wdała się infekcja i od tamtej pory de Gex spoczywał na łożu śmierci w domu zakonnym jezuitów w Wersalu. – Co z napastnikiem? – Skrył się w królewskim parku myśliwskim. Ludzie króla wpadli na jego trop, ale go nie złapali. Dzisiaj dowiedziałam się, że de Gex zmarł. Jego kuzynka, księżna d’Oyonnax, zajęła się już tą sprawą. Ciało zostanie prawdopodobnie przewiezione do rodowej siedziby i tam pochowane. – Niesamowita historia. Ponieważ nic nie robi pani bez powodu, przypuszczam, że i tym razem opowieść o ojcu de Gex miała swój cel. Eliza wzruszyła ramionami. – Na dworze uważa się, że napastnik działał na zlecenie Londynu albo innej protestanckiej stolicy. Możliwe, że spisek mający na celu zamordowanie Wilhelma na Turnham Green stanowił formę odwetu. Pomyślałam sobie, że Juncto mogłoby być tym zainteresowane. – W takim razie przekażę im tę wiadomość, madame. Juncto pozostanie pani dłużnikiem. – A ja pańską dłużniczką. – Przeciwnie, to dla mnie zaszczyt, że mogę się pani przysłużyć. – Może mi się pan przysłużyć w jeszcze inny sposób. – Eliza skinieniem głowy wskazała Johanna. – Proszę go odwieźć do domu. O ile, rzecz jasna, przeżyje tę lekcję fechtunku. Johann szybko się znudził tarzaniem się po pokładzie, przeszli więc z Bartem do ćwiczeń mniej praktycznych, za to bardziej efektownych, czyli jak trzymając się want jedną ręką, drugą skutecznie odgryzać się przeciwnikowi. – Myślałem, że właśnie znalazł się w domu – rzekł Daniel. – Jego dom jest w Lipsku. To długa historia, o wiele dłuższa niż ta z de Gexem i harpunem. – Tak się zastanawiam... Może mógłbym się pani odwdzięczyć opowieściami z drugiej strony Kanału? – Sprawi mi pan ogromną przyjemność, monsieur! – Eliza wyraźnie się ożywiła. – To niezwykłe, że pan tak z własnej woli... Daniel zarumienił się, ale niezmieszany mówił dalej: – Kiedy studiowałem na uniwersytecie, terroryzował mnie Louis Anglesey, hrabia Upnor. Jak wiadomo, zginął w bitwie pod Aughrim, ale parę dni temu wydawało mi się, że w londyńskiej Tower, na jednej z wież, widzę jego ducha, dopóki nie uświadomiłem sobie, że to z pewnością jego brat, Philip, hrabia Sheerness, którego w Anglii nie widziano od blisko dwudziestu lat. Uciekł po fiasku papistowskiego spisku. Anglia o nim zapomniała, ale on o niej najwyraźniej nie. Wrócił, aby odegrać jakąś rolę w zamachu na Wilhelma. – Tym razem Anglia o nim nie zapomni. Ciekawe, czy pozwolą mu ujść z życiem z Tower. – Gdybym miał naturę hazardzisty, założyłbym się, że tak. Przed latem wróci na tę stronę Kanału. Na razie będą go dobrze pilnować, może nawet wytoczą mu proces, ale nie znajdą dowodów na jego udział w spisku. – Dlaczego mi pan o tym mówi? – Tak się składa, że sam przez pewien czas byłem więźniem w Tower. Nasłano na mnie wtedy morderców, ale powstrzymał ich sierżant Black Torrent Guards, weteran wielu wojen, niejaki Bob Shaftoe. Pani go chyba zna. – Owszem. – Zawarliśmy umowę. On miał mi pomóc pozbyć się mojego bete noire, świętej pamięci Jeffreysa, a ja pomóc mu odzyskać pewną młodą kobietę... – Znam tę historię. – Świetnie. W takim razie wie pani o tym, że ta kobieta była kiedyś niewolnicą Upnora. Po jego śmierci pod Aughrim Philip, hrabia Sheerness, odziedziczył ją jako część majątku brata. Przypuszczam, że dziewczyna jest obecnie służącą na kontynencie, w posiadłości Sheernessa. – Tak właśnie jest. Czego pan ode mnie chce, doktorze Waterhouse? – Black Torrent Guards od paru lat stacjonują w hiszpańskich Niderlandach i toczą tam wojnę, gdy tylko Juncto wyskrobie skądś trochę grosza na proch i kule dla nich. Pomyślałem, że może udałoby się pani dać znać sierżantowi Shaftoe, że właściciel Abigail jest chwilowo w tarapatach i nie będzie w stanie bronić swojej własności we Francji. Biorąc pod uwagę, że wojna w Niderlandach ostatnio przycichła, mogłoby się udać... – Sierżant Shaftoe miewał już w przeszłości podobne okazje do działania, ale zawsze zwlekał z ich wykorzystaniem. Opiekował się bratankami i nie był w stanie podołać tylu obowiązkom jednocześnie. Bratankowie powinni jednak dawno osiągnąć wiek męski, więc może tym razem sierżant Shaftoe znajdzie czas dla Abigail. – Konflikt zobowiązań musiał go okrutnie irytować – powiedział Daniel. – Owszem, ale przy okazji bardzo ułatwiał mu życie. Może pan uznać wiadomość za przekazaną, doktorze Waterhouse. Jesteście z sierżantem kwita. – Dziękuję, wasza miłość. – Naprawdę nie ma za co. – ... – Czy jest coś jeszcze...? – Nic, o czym śmiałbym wspomnieć przeciętnej księżnej... Czy nawet przeciętnej kobiecie. Ponieważ jednak wiem, że interesuje się pani pieniądzem, mam dla pani ciekawostkę. Daniel sięgnął do obu kieszeni w spodniach jednocześnie. Z każdej wyjął plik zadrukowanych karteczek i podał je Elizie na wyciągniętych dłoniach, aby mogła się im przyjrzeć. Wszystkie były podobne, lecz nie identyczne. Londyńscy grawerzy musieli mieć ostatnio huk roboty, dokumenty te bowiem wydrukowano z miedziorytów ozdobionych niezwykle skomplikowanymi wzorami – kręte linie, ciągnące się całymi milami, były upakowane na przestrzeni kilku cali kwadratowych jak kanaliki w męskim jądrze. Jeden z wydruków przedstawiał boginię z trójzębem, siedzącą na kopcu monet. – Najgorszy przejaw złego smaku, jaki w życiu widziałam – oświadczyła Eliza – Nawet według barokowych standardów. Nadruk na papierze głosił: BANK OF ENGLAND. Poniżej znajdowało się ujęte w liczne kwieciste słowa zapewnienie, że to – znaczy, ten świstek papieru – jest pieniądzem. Świstki trzymane przez Daniela w drugiej dłoni miały nadruk LAND BANKI podobnie, jeśli nie bardziej pompatyczną deklarację. – Wigowie – powiedział Daniel i potrząsnął papierami BANK OF ENGLAND. – Torysi – dodał, potrząsając drugim stosikiem. – To oni drukują nawet osobne pieniądze?! – Z pewnością wiadomo pani o tym, że Bank of England został założony dwa lata temu przez Juncto, które właśnie wygrało wybory. Oparciem dla banku i gwarancją wartości tych papierów jest fakt, że rząd może czerpać pieniądze z podatków, loterii, sprzedaży rent i innych mechanizmów, które rodzą się w mądrych głowach członków Juncto. Torysi nie chcieli być gorsi, założyli więc własny bank. Wartość jego pieniądza opiera się na... – Angielskiej ziemi? Jakie to torysowskie. – Trzeba im przyznać, że są konsekwentni. – Rzeczywiście, ciekawostka... Jaką mają wartość? – Pani, jak zwykle, przechodzi od razu do sedna. Pod nieobecność innych pieniędzy te papiery funkcjonują normalnie w Londynie. Markiz Ravenscar dał mi je i poprosił, żebym je pani pokazał i spróbował... no... – Wymienić je na gotówkę? – Eliza się roześmiała. – Ma gość tupet! Czyli to eksperyment? Mały wypad w dziedzinę filozofii naturalnej? Markiz chce, by podczas kontynentalnych wojaży zebrał pan opinie kupców. Jest ciekawy, czy ktoś uwierzy w wydrukowane na tych papierach zapewnienia. – Mniej więcej. Ulżyło mi, że przyjęła to pani z tak lekkim sercem. – Pozwoli pan, doktorze, że zadam panu pytanie: jaki jest kurs wymiany pieniędzy wigów na pieniądze torysów? – No tak. W tej chwili za jeden z tych papierów – Daniel wziął do ręki banknot Land Bank – można kupić całkiem sporo tych. – Tu wskazał banknoty Bank of England. – W powszechnej opinii Bank of England jest o krok od upadku, a Land Bank świetnie się trzyma. – Czyli Juncto przepadnie w następnych wyborach, a Harley poprowadzi torysów do zwycięstwa. – Nie zaprzeczę, chociaż bardzo bym chciał. – W takim razie wezmę ich kilka, a w zamian wystawię panu weksel w talarach, płatny w Domu Złotego Merkurego w Lipsku. – Eliza wskazała papiery Land Bank. – Po czym od razu wymienię je na cały plik tych. – Poślinionym palcem zaczęła odliczać noty wydrukowane przez Bank of England. – Zaufa pani wigom? Roger będzie przeszczęśliwy. – Zaufam Newtonowi. – Ma pani na myśli jego nowe stanowisko, w mennicy. – Nie, raczej rachunek różniczkowy. – Jak to? – Przecież wszystko jest kwestią pochodnych, nie uważa pan? – Finansowych? – Nie, matematycznych! Każda wielkość ma pochodną określającą szybkość jej zmian. Angielskie zasoby ziemi mają ustaloną wartość; stanowią konkretny majątek państwa. Co innego handel, ten postrzegam jako pochodną, szybkość, tempo zmian narodowego majątku. Kiedy handel idzie opornie, tempo zmian się zmniejsza i pieniądz traci na wartości. Stąd nierówne kursy wymiany, o których pan mówił. Kiedy zaś handel kwitnie, wszystko przyspiesza, pochodna skacze i pieniądz staje się coraz cenniejszy. Jeśli Newton zacznie pracować w mennicy, pieniądza w Anglii przybędzie. To pewne. Handel, który z braku pieniędzy praktycznie zamarł, ruszy z kopyta, przynajmniej na jakiś czas. Kursy wymiany tych dwóch walut wahną się w przeciwnym kierunku, a zmiana ta utrzyma się wystarczająco długo, bym zdążyła na niej skorzystać. – Nie przyszło mi do głowy, żeby w ten sposób spojrzeć na tę sprawę – przyznał Daniel. – Ale to brzmi sensownie. Gdyby jednak miała pani okazję przedstawić tę teorię Isaacowi, proszę nie mówić o „pochodnych”, lecz o „krzywych” i ich kątach nachylenia. – A o co chodzi z tymi krzywymi? – W tym właśnie tkwi problem. Opuszczony kościół we Francji Marzec 1696 – Mam nadzieję, że teraz jeszcze raz przemyślisz te wszystkie głupstwa, które w przeszłości wygadywałeś na temat szatana. W taki oto sposób Anne-Marie de Crepy, księżna d’Oyonnax, przywitała swojego kuzyna, kiedy jego powieki – trzy dni wcześniej zamknięte dłonią jezuickiego księdza w Wersalu – zadrżały i powoli się uniosły. Ojciec Édouard de Gex spojrzał w czarne niebo, ujęte w ramy otwartej trumny. Jak na jezuitę, spoczywał w wyjątkowo luksusowym egzemplarzu. Bracia z Towarzystwa Jezusowego początkowo zamierzali złożyć go w spartańskim pudle z desek sosnowych, ale księżna z orszakiem zjawiła się w samą porę, by przerwać ten proceder. – Naśladowanie Chrystusa to piękna praktyka, ale dla żywych. Mój kuzyn jednak jest już w niebie i nic mi nie przeszkodzi w godnym potraktowaniu jego doczesnych szczątków. Poza tym zamierzam odwieźć go do domu rodzinnego i wolałabym, żeby trumna była szczelna i dobrze zamknięta. Kazała wnieść do kościelnego lazaretu trumnę, którą – pustą! – musiało dźwigać czterech mężczyzn. Była zrobiona z dębowego drewna, obita od środka ołowiem i wytapicerowana bardziej miękko niż łoże przeciętnego dworzanina w Wersalu. Była przy tym tak przemyślnie skonstruowana, że nikt – nawet tragarze, którzy wynieśli ją wraz z zawartością na ulicę i złożyli na usłanej kwiatami armatniej lawecie – nie domyśliłby się, że nie tylko nie została szczelnie zamknięta, ale pod okapem wieka umieszczone są otwory wentylacyjne. Oyonnax przesunęła kuzynowi pod nosem flakonik soli trzeźwiących. Usiłował się od niej opędzić, ale ręce miał ociężałe i przyciśnięte ogromnymi poduchami do boków. W końcu zebrał siły i usiadł, a właściwie spróbował usiąść, i natychmiast tego pożałował. Napięcie mięśni brzucha odczuł aż w zranionym udzie. Ból musiał być straszliwy, bo otrzeźwił go znacznie lepiej od wszelkich soli. Udało mu się oprzeć na łokciu; Oyonnax sięgnęła w głąb trumny i podparła go poduszkami. De Gex osunął się na nie, odprężył i rozejrzał. Z aksamitnego wnętrza niewiele widział i dopiero teraz odkrył, że leży na lawecie, którą wciągnięto w głąb nawy wypalonego kościoła. Słudzy księżnej podnieśli trumnę i złożyli ją w poprzek na ołtarzu: granitowej płycie, z której pożar, warunki atmosferyczne i złodzieje pospołu usunęli wszystkie ozdoby. Kamienne mury kościoła przetrwały w niezłym stanie, tylko od dymu przybrały kolor węgla drzewnego. Masywne belki stropowe poprzepalały się, runęły na ziemię i leżały tam do tej pory, podobnie jak mnóstwo zwęglonych ławek. Posadzkę zaściełała sięgająca miejscami kolan warstwa potrzaskanych dachówek. Gdzieniegdzie, zwłaszcza bliżej ołtarza, osmolone sprzęty przykryto wiklinowymi matami, aby eleganckie panie i eleganccy panowie mogli na nich usiąść, nie brudząc sobie ubrań. Przy samym ołtarzu gruz uprzątnięto, odsłaniając skrawek podłogi, na którym widniał pentagram wykreślony jakąś gęstą, brunatną, teraz zaschniętą mazią. Ołtarz stał, a de Gex siedział w samym środku pentagramu. – Chryste Panie, co ja zrobiłem... – De Gex znów próbował się poruszyć, ale rwanie w nodze o mało go nie zabiło. Opadł na poduchy. Przeżegnał się. Oyonnax zaśmiała się pobłażliwie i pogłaskała go po głowie. – Bardzo byłam ciekawa, jak zareagujesz. – Musiałem jakoś uciec z Wersalu. Że też wcześniej byłem takim idiotą. Tyle czasu trwało, zanim odkryłem prawdziwe rozmiary spisku... Za sznurki pociąga księżna d’Arcachon, to oczywiste. Współpracuje – zawsze współpracowała – z l’Emmerdeurem. Baron von Hacklheber, jej dawny wróg, teraz jest jej przyjacielem, a ona działa ręka w rękę z Juncto. Newton, wymiana pieniędzy w Anglii – to wszystko elementy tego samego spisku! Co miałem zrobić? Kiedy d’Avaux się jej naraził, został wysłany do Sztokholmu! Ma szczęście, że go nie otruto. Albo nie dźgnięto harpunem, jak mnie. – Coś mi się wydaje, że nauczyłeś się tej przemowy na pamięć przed połknięciem mojego usypiającego dekoktu, aby wyrecytować ją świętemu Piotrowi, gdybyś się przypadkiem nie obudził. Ale ja nie jestem świętym Piotrem, a ty nie stoisz przed bramą niebios. Ani piekieł. Jeśli mimo to masz ochotę recytować dalej, nie krępuj się. – Zrozum, droga cousine, że gdyby sprawa była tak prosta, jak to się z pozoru wydawało, nie kłopotałbym cię prośbą o pomoc. Nasz zakon ma pewne możliwości, a kiedy zwróci się o wsparcie do Oficjum Świętej Inkwizycji, niewiele jest rzeczy w niebie i na ziemi, których nie mógłby osiągnąć. Wtedy jednak nie wiedziałem jeszcze, że uwiodła samego Bonaventure Rossignola! – Szczerze jej nie znoszę, ale muszę przyznać, że to było mistrzowskie posunięcie. Któż bowiem, poza samym le Roi, byłby lepszym i bardziej wpływowym sprzymierzeńcem dla takiej przebiegłej i skrytej suki, jak księżna d’Arcachon? – Właśnie! Wtedy zdałem sobie sprawę, że tkwię w potrzasku, jak mucha w sieci księżnej. Wszystkie moje ruchy są obserwowane przez setki dworzan, wszyscy oni plotkują, a większość pisze w dodatku listy. Wobec tego Rossignol wie dokładnie to, co ja, i przekazuje swoją wiedzę księżnej, kiedy cudzołożą! Zrozumiałem swoją bezsilność w tym życiu i w tym świecie. Nieudana próba zamachu dała mi – Bogu niech będą dzięki za Jego nieprzeniknione werdykty – wiarygodną szansę śmierci w młodym wieku. Stąd prośba, którą wyszeptałem ci do ucha, a która pewnie wydała ci się ogromnie dziwna. – Rozejrzyj się. Spójrz, w jakim miejscu zmartwychwstałeś, i nie mów mi, co jest dziwne, a co nie. – Zbawiciel, po śmierci na krzyżu, najpierw zstąpił do piekieł, a dopiero potem wniebowstąpił – powiedział de Gex. – Mimo to muszę wiedzieć, cousine, czy przywołałaś na pomoc któregoś z Upadłych. Czy śmierć i zmartwychwstanie zawdzięczam demonicznej nekromancji, czy... – Demoniczna nekromancja jest nudna i niesie ryzyko niepożądanych konsekwencji – odparła Oyonnax. – Tymczasem syrop makowy w zupełności wystarcza. Trzeba tylko odpowiednio dobrać dawkę, a to trudno wyliczyć, zwłaszcza kiedy człowiek jest osłabiony, tak jak ty. – Dlaczego w takim razie przywiozłaś mnie właśnie tutaj? – Od początku planowałam, że jeśli źle obliczę dawkę i po otwarciu trumny stwierdzę, że jesteś martwy nie pozornie, lecz faktycznie, przywrócę cię do życia za pomocą sztuki nekromanckiej. De Gex potrzebował chwili zadumy, by przetrawić te słowa. – Zawsze myślałem, cousine, że tylko udajesz zainteresowanie Czarną Sztuką; że przed laty, kiedy byłaś młoda i głupia, uległaś po prostu dworskiej modzie, ale w gruncie rzeczy uważasz to wszystko za jedną wielką bzdurę. – Sam się na mnie złościłeś, Édouardzie, za takie poglądy. Przecież jeżeli nazwiemy szatana wymysłem ludzkiej imaginacji, znajdziemy się o krok od tego, by to samo powiedzieć o Bogu, nieprawdaż? – Istotnie, cousine, wolałbym już, żebyś była satanistką prawdziwą niż fałszywą. Prawdziwy satanista uznaje bowiem majestat Boży i można go nawrócić. A fałszywy jest ateistą, skazanym na wieczne męki w Ognistym Jeziorze. – Spójrz, co widzisz dookoła, i sam wyciągnij wnioski. – Widzę ślady i rekwizyty do czarnych mszy. Płonące świece. Odwrócony krzyż. Wnoszę więc, że jest dla ciebie nadzieja. Nie wiem jednak, czy jest nadzieja dla mnie. – O co ci chodzi, Édouardzie? – Nie chcesz powiedzieć wprost, czy w chwili otwarcia trumny byłem żywy, czy martwy. Inaczej mówiąc, czy w tej chwili mogę z tobą rozmawiać dlatego, że dałaś mi sole trzeźwiące do powąchania, czy dlatego, że użyłaś nekromancji. – Może kiedyś ci powiem, jak było naprawdę. – Oyonnax podniosła z podłogi ubranie i rzuciła je księdzu. – Zrzuć te jezuickie szmaty i włóż to. Otumaniony opiatami mózg de Gexa nie nadążał z przetwarzaniem informacji – przychodziły zbyt szybko i było ich za dużo. – Nie rozumiem... – Zrozum jedną rzecz: nie proś mnie o zbyt wiele. Może wcale nie różnię się od Elizy tak bardzo, jak to sobie wyobrażasz. Ona jest kobietą interesu, nic nie robi za darmo. Ty, kuzynie, kosztowałeś mnie sporo zachodu i pieniędzy. Zawdzięczasz mi śmierć, wspaniałą trumnę na zamówienie, zmartwychwstanie, bezpieczne wyplątanie z sieci Elizy, a teraz także nową tożsamość. – Wskazała ubranie: była to księża szata, ale nie czarna, jezuicka, lecz jasnoszara. – Od dziś nazywasz się Edmund de Ath i jesteś belgijskim jansenistą. – Jansenistą?! – Wyobrażasz sobie lepsze przebranie dla jezuity niż jego najzagorzalszy wróg? Ubierz się, zgól brodę i gotowe. Udasz się na Wschód w nowej skórze. Janseniści w Goa, Makau i Manili na pewno przyjmą cię z otwartymi ramionami. – Przebranie rzeczywiście mi się przyda. Dziękuję ci, za nie i za całą resztę. – Sporo dla ciebie zrobiłam, prawda? – Naturalnie, cousine, ale... – No to ogól się, włóż nowe ubranie i ruszamy każde w swoją stronę. – Chcę się tylko dowiedzieć, co przywróciło mnie do życia: aptekarska recepta czy siły ciemności?! – Wiem. Już pytałeś. – I co? – I chyba ci wyjaśniłam, Edmundzie de Ath, że w tej chwili nie mam ochoty odpowiadać na to pytanie. – Przecież to nic trudnego! A dla mnie to sprawa wielkiej wagi. Oyonnax uśmiechnęła się i pokręciła głową. – Sam sobie przeczysz, jak prawdziwy jansenista. Skoro to dla ciebie naprawdę takie ważne, na pewno nie jest sprawą prostą. Odwołaj się do swojej jezuickiej logiki, Édouardzie. Jeżeli wskrzesiłam cię za pomocą sztuki nekromanckiej, należysz od dziś do Legionów Piekieł, ja zaś jestem nekromantką, czyli wierzę w istnienie i szatana, i Boga, i mogę zostać zbawiona, jeśli w przyszłości postanowię przejść na drugą stronę barykady. Zgadza się? – Na razie, cousine, rozumujesz nie gorzej od mężczyzny. – No to spójrzmy na sprawę z drugiej strony. Jeżeli dokonałam tej sztuki za pomocą aptekarskiego specyfiku, twoja dusza należy do Boga. Zawsze należała i nic się nie zmieniło, a te akcesoria – Oyonnax wskazała pentagram i świece – to tylko sceniczne rekwizyty, nic więcej; fetysze absurdalnej pseudoreligii, którą gardzę, a pokazałam ci je tylko po to, żeby cię nastraszyć, tak jak księża straszą wieśniaków kazaniami o ogniu piekielnym. Jestem więc cyniczną ateistką. Tak czy nie? – Tak, cousine. – Zatem jedno z nas pójdzie do piekła, a drugie do nieba. Nie możemy jednak oboje trafić po śmierci w to samo miejsce. Ja znam prawdę, ty nie. Mogłabym ci ją zdradzić, lecz nie chcę tego zrobić. Kiedy uznasz, że jesteś gotowy, możesz wyruszyć na poszukiwanie złota Salomona, ale udasz się w drogę, nie znając odpowiedzi na dręczące cię pytanie. De Gex pokręcił głową. Był tak oszołomiony, że nawet nie czuł strachu. – Mówi się, że nekromanci mają władzę nad tymi, których przywrócili do życia – powiedział. – Nigdy jednak nie sądziłem, że działa to w taki sposób. – Dla mnie celniejszym porównaniem jest proboszcz, który zniewala umysły parafian. Ale tak naprawdę wszelkie porównania są chybione. Nie zliczę, ile razy jakiś dworzanin, drobiąc kroczki, przysuwał się do mnie i zarzekał, że zniewala go moja uroda, dowcip bądź perfumy; i za każdym razem okazywało się, że to nieprawda, ale ja zawsze się zastanawiałam, jak to jest, mieć takiego niewolnika. Ponieważ zaś od dziecka zadręczałeś mnie wizjami przyszłych losów mojej nieśmiertelnej duszy, wydajesz mi się idealnym kandydatem do tej roli. Powiem ci jeszcze, że twoja trumna, pusta, zostanie z wszelkimi należnymi honorami pochowana w rodowym grobowcu de Gexów. Gdzie w przyszłości spocznie Edmund de Ath – tego nikt nie wie; a to, co się stanie z jego duszą, pozostanie moją słodką tajemnicą. Zimowy obóz Black Torrent Guards, okolice Namuru Marzec 1696 – Sierżant Shaftoe melduje się na rozkaz! – zabrzmiał głos w ciemności. – Mam tu dla was list, Shaftoe – dobiegł z mroku inny głos, należący do osoby wykształconej. – Pomyślałem, że w ramach ćwiczeń moglibyśmy poszukać jakiegoś źródła światła, bo na razie mogę go sobie tylko obmacać. – Podczas popołudniowych „ćwiczeń” kompania kapitana Jenkinsa zebrała trochę chrustu. Rozpalili sobie ognisko. – Tak mi się właśnie wydawało, że czuję dym. Gdzie znaleźli opał, do diaska?! – Na takiej piaszczystej wysepce pośrodku Mozy, trzy mile stąd w górę rzeki. Od paru tygodni mieliśmy na nią oko. Francuzi nie mają u siebie pływaków, więc nie mogli się na nią dostać, za to u kapitana Jenkinsa jest taki gość, który w razie potrzeby potrafi pływać pieskiem. No i dziś była taka potrzeba. Przywiązali go na sznurze, a on popłynął na wysepkę i ją ogołocił. Francuzi stali na drugim brzegu, trzęśli się z zimna i rzucali kamieniami. – Oto Black Torrent Guards! – wykrzyknął pułkownik Barnes. – Tego właśnie po was oczekuję: inicjatywy! Do tego momentu rozmówcy stali po dwóch stronach nadpleśniałego płótna, pułkownik Barnes znajdował się bowiem w środku, a sierżant Shaftoe na zewnątrz namiotu. Wypowiedzi Barnesa były przerywane stukotem i metalicznym szczękiem, gdy przypinał szablę, wkładał but, mocował drewnianą nogę i narzucał płaszcz. W świetle gwiazd namiot przypominał widmową chmurę. Wybrzuszył się z jednej strony, przyjmując kształty wychodzącego pułkownika, a potem Barnes zniknął. – Gdzie jesteście, sierżancie? – Tutaj. – Nic, kurna, nie widzę. Zapowiadają się fantastyczne ćwiczenia! – Mógłby pan zamieszkać w domu i używać świec, pułkowniku – zauważył (nie pierwszy raz) Bob Shaftoe. Rzeczywiście, większość zimy Barnes spędził w domu przy drodze prowadzącej do tego miejsca – zimowiska regimentu, którym dowodził. Jednakże niedawno otrzymał z Anglii nowiny, które kazały mu porzucić wygodną kwaterę, zamieszkać w namiocie wśród podwładnych i cokolwiek się działo nazywać „ćwiczeniami”. Wszyscy zauważyli tę zmianę, lecz nikt jej nie rozumiał. Od pół roku, czyli od zakończonego powodzeniem oblężenia Namuru, nie brali udziału w żadnej zbrojnej akcji, tylko po prostu siedzieli wśród pól jak polne myszy. A ponieważ drzewa i krzewy zdążyli przez ten czas wyciąć i spalić, pola zadeptać i zmienić w jałowe błotne pustkowia, a zwierzynę wyłapać i zjeść, wyżywienie się z płodów ziemi urastało do rangi sztuki. Ognisko, jak obaj wiedzieli, znajdowało się po przeciwnej stronie wybrzuszenia terenu, gdzie stały namioty kompanii kapitana Jenkinsa. Po drodze musieli przejść przez obozowisko kompanii kapitana Fletchera, co za dnia zajęłoby im najwyżej trzydzieści sekund, a w nocy przy świetle latarni minutę do dwóch, nie więcej. Sęk w tym, że przed kilkoma dniami Black Torrent Guards stracili ostatnią posiadaną świecę, i to w najbardziej upokarzający sposób, jaki można sobie wyobrazić: szczury podkradły ją pułkownikowi Barnesowi z kieszeni płaszcza, kiedy poszedł do latryny, i zaciągnęły w jakiś zakamarek, żeby tam spokojnie zjeść. Dlatego w obozie kapitana Fletchera czekało ich nieskończenie powolne szuranie nogami i brnięcie przez trójwymiarowy labirynt odciągów i sznurów z praniem. Wyglądało na to, że mają doskonałą okazję, by porozmawiać na trudne tematy – w absolutnej ciemności nie było mowy o tym, żeby mogli spojrzeć sobie w oczy. – Mam obowiązek poinformować pana, pułkowniku, że szeregowi James i Daniel Shaftoe’owie samowolnie oddalili się od obozu. – Kiedy? – spytał Barnes. Był chyba zaciekawiony, ale raczej nie zaskoczony. – Trudno to ustalić. Trzy dni temu powiedzieli, że znaleźli trop dzikiej świni, i poprosili, żebym ich zwolnił, bo chcą na nią zapolować. Pozwolenie otrzymali, i wkrótce zniknęli na widnokręgu, oddalając się w przybliżeniu w kierunku Niemiec. – Doskonale. Świetne ćwiczenie. – Mimo że nie wrócili ani po jednym, ani nawet po dwóch dniach, ich przełożony, sierżant, nie dopuszczał do siebie myśli, że mogliby się zachować niegodnie... – Wizja bekonu na śniadanie zmąciła mu rozum. Ponieważ ślinię się w tej chwili tak bardzo, że trudno mi mówić, nie ukrywam, że go rozumiem. – Nadal ich nie ma, więc chyba należy domniemywać, że zdezerterowali. – Za dużo ćwiczyli i okazali się nazbyt pojętni – odparł Barnes. – Jeżeli zostaną złapani, już po nich. – Nie ma obaw, nie dadzą się złapać. Zapomina pan, pułkowniku, że zanim wyszkoliłem ich na angielskich żołnierzy, Teague Partry zrobił z nich rozbójników. – Chce pan ich wytropić? Byłoby to doskonałe... – Nie, panie pułkowniku. Czy mógłby mi pan wyjaśnić, dlaczego co drugie moje zdanie kwituje pan tym żartem z ćwiczeniami? – Lubię swoich ludzi – odparł Barnes. – No, może nie wszystkich, ale większość na pewno. Chciałbym, żeby jak najwięcej z nich przeżyło to, co ich czeka. – A co ich czeka? I dlaczego zbieranie chrustu albo polowanie na dziki ma zwiększyć czyjąś szansę przeżycia? – Wojna się skończyła, Bob. Ciii! Nie mów nic ludziom. Ale zapewniam cię, że przez najbliższy rok nie zostanie stoczona żadna walka. Będziemy tu stacjonować, żeby wzmocnić pozycję przetargową naszych dyplomatów, przepychających reprezentujący nas żeton po wypolerowanym blacie stołu gdzieś daleko stąd. Wojny nie będzie. – Zawsze tak się mówi, dopóki gdzieś nie zostanie otwarty nowy front i nie zacznie się nowa kampania. – Miałbyś rację, gdyby rzecz się działa w czasach twojego dzieciństwa. Ale czasy się zmieniły. Zapominasz, że nigdzie nie ma pieniędzy. Anglia ma dziewięćdziesiąt tysięcy ludzi pod bronią. Stać ją może na dziewięć tysięcy, a chciałaby zapłacić za jeszcze mniej, zwłaszcza gdyby torysi mieli obalić Juncto, co jest bardzo prawdopodobne. – Black Torrent Guards to elitarny regiment... – Kurwa twoja mać, Shaftoe, czy ty mnie zaczniesz wreszcie słuchać?! Głos Barnesa cichł i coraz wyraźniej zostawał w tyle. – Słucham, panie pułkowniku. Proszę tylko nie zatrzymywać się w jednym miejscu zbyt długo, bo proteza ugrzęźnie panu w błocie. – Zamknijże się, Shaftoe! – warknął Barnes, ale donośne mlaskanie sugerowało, że zbyt późno posłuchał rady Boba. Rozległo się przeciągłe, mozolne stęknięcie i soczyste cmoknięcie. Pułkownik wydobył protezę z błocka. – Tak jest. – Rozpuszczą całą armią, rozumiesz? Calusieńką! Elitarny regiment, mówisz? W takim razie może przygotują w Tower jakąś lodowatą celę, przybiją do drzwi tabliczkę z napisem „Black Torrent Guards”, a ja – jeśli będę miał odrobinę szczęścia, a książę Marlborough wstawi się za nami i coś wywalczy – będę mógł od czasu do czasu siadywać tam i skrobać piórem po papierze. Przy jakichś niezwykle ważnych okazjach państwowych każe mi się zebrać niedobitki którejś kompanii i ubrać je w mundury, żeby mogły przedefilować przed jakimś ambasadorem czy kimś tam. Ale powiadam ci, Bob, najdalej za rok ten regiment, poza paroma szczęściarzami, będzie regimentem wagabundów. Jeżeli Jimmy i Danny dali nogę, to najwidoczniej mają dość oleju w głowie, żeby wyczuć pismo nosem. – Hmm... Często się zastanawiałem, ile czasu tam, w domu, spędzał pan na czytaniu listów z Londynu. – Wiem. Widziałem, jak na mnie patrzysz. – Od roku pańskiego tysiąc sześćset osiemdziesiątego dziewiątego spędziłem w Anglii wszystkiego trzy tygodnie. Ponieważ nie umiem czytać, cała moja aktualna wiedza na jej temat opiera się na plotkach, ale pańskie proroctwa brzmią niewiarygodnie, pułkowniku. Jeśli się pan nie myli, Anglia zwariowała. Nie mogę przeciwstawić swojej wiedzy pańskiej. Zresztą i tak nie mam takiej władzy, by się panu przeciwstawić, skoro postanowił pan z zimowiska regimentu uczynić obóz szkoleniowy dla wagabundów. – To nie takie proste, Shaftoe. Ze względu na nich, chciałbym, żeby jakoś przetrwali nadchodzące chude lata. A dla dobra Anglii chciałbym ocalić regiment. Nawet jeśli teraz zostaniemy zwolnieni ze służby, pewnego dnia król znów powoła nas pod broń, i wtedy chętnie odtworzyłbym oddział z tych samych ludzi, zamiast, jak to się zwykle robi, zadowolić się przypadkową zbieraniną bandytów, obdartusów i Irlandczyków. – Chciałby pan, żeby do tego czasu przeżyli, i to w miarę możliwości uczciwie – przetłumaczył sobie Bob. – Dlatego dobrze by było, żebym wiedział, gdzie ich szukać, gdybyśmy chcieli ich wezwać, jeśli będzie taka potrzeba i jeśli znajdą się dla nich pieniądze. – No właśnie. Tylko, oczywiście, nie możemy im o tym powiedzieć. – Oczywiście. Będą musieli sami się tego domyślić. – Tak jak Jimmy i Danny. No! Teraz możemy przeczytać ten twój list. Podaj mi krzak gorejący, Mojżeszu, a będę twoim Jahwe. Wysłuchiwanie tego rodzaju dziwacznych żartów było ceną, jaką Bob Shaftoe płacił za służbę pod pułkownikiem, który dawniej uczył się na księdza. Podszedł do mizernego ogniska, rozpalonego przez kompanię kapitana Jenkinsa na środku obozu, zarekwirował ze sterty opału wyrwany z korzeniami krzew, wepchnął go w żar i poczekał, aż zajmie się ogniem. Żarzące się liście opadały na kartkę papieru, na epolety i trójgraniasty kapelusz Barnesa, który je zdmuchiwał i otrząsał się z nich, nie przerywając lektury. – To od twojej uroczej księżnej – stwierdził. – Tego się domyśliłem. Barnes przeczytał fragment, zamrugał, westchnął. – Mógłbym się dowiedzieć, o co chodzi, panie pułkowniku? – O twoją kobietę. – Abigail?! – Znajduje się w pewnym domu trzydzieści mil stąd. Dom chwilowo nie jest strzeżony, ponieważ jego właściciel pozostaje więźniem w londyńskiej Tower. Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności, sierżancie! – Co w nim szczęśliwego, panie pułkowniku? – Nie udawaj głupiego. W tym samym czasie, kiedy musisz sobie wyobrazić życie w roli bezrobotnego cywila, twoje dwa niezawodne źródła rozterek i komplikacji – Jimmy i Danny – ulatniają się, a tobie trafia się okazja wziąć taką dziewczynę za żonę. – „Wziąć” to w tym wypadku kluczowe słowo, pułkowniku. Ona jest własnością hrabiego Sheerness. – Dlaczego miałoby nam to przeszkadzać? Skoro Jimmy i Danny zdezerterowali, żeby tropić dziką świnię, my chyba możemy ukraść dla ciebie żonę? – Co rozumie pan przez „my”, pułkowniku? – Jadę z wami, sierżancie, bez gadania! – oświadczył Barnes i wetknął rożek kartki w ogień. Papier się zapalił. – Wpasowanie cię w stały i szczęśliwy związek małżeński będzie osią mojej strategii ocalenia Black Torrent Guards! Poza tym zapowiada się wyśmienite ćwiczenie. Droga do Pretzsch Kwiecień 1696 Bóg stworzył świat najdoskonalszy z możliwych, czyli taki, który jest zarazem najuboższy w hipotezy i najzasobniejszy w fakty. – Leibniz – W życiu by mi do głowy nie przyszło, że będę się czymś takim zajmował: dwóch nieżonatych, bezdzietnych nieszczęśników w roli kurierów przewożących cudze dzieci z miasta do miasta – powiedział Daniel. Powóz turkotał na kamieniach. Wyjechali z Lipska na trakt do Wittenbergi, z którego później skręcili w bardzo, bardzo wąską drogę do Pretzsch. Daniel oklapł jak wielka kupa piasku, podłożywszy sobie poduszki pod co bardziej kościste fragmenty ciała i zaparłszy się stopami o ławkę naprzeciwko, na której siedział jego towarzysz, Gottfried Wilhelm von Leibniz. Jeżeli Daniela można było nazwać kupą piasku, Leibniz (znacznie bardziej od niego zaprawiony w długich podróżach powozem) przypominał obelisk. Siedział idealnie wyprostowany, jakby w każdej chwili był gotów sięgnąć po pióro, zanurzyć je w atramencie i zacząć spisywać traktat filozoficzny. Uniósł brwi i spojrzał z zaciekawieniem na Daniela, którego dzieliło od pozycji leżącej dosłownie kilka stopni nachylenia. Jego kolano tkwiło prawie w kroku Leibniza. Daniel myślał, że się przesłyszał, kiedy księżna Arcachon i Qwghlm poprosiła go o zawiezienie Johanna do Lipska, ale podjął się tego zadania. W Lipsku zaś zastał Leibniza, którego spodziewał się raczej znaleźć w Hanowerze. W Hanowerze i Berlinie rozeszła się wieść, że Eleonora, elektorka-wdowa, zaniemogła ciężko w swoim dożywociu w Pretzsch. Wyglądało na to, że może choroby nie przeżyć, a wtedy byłby potrzebny ktoś, kto zabierze pogrążoną w żałobie księżniczkę Karolinę do nowego domu, na dwór elektorski w Berlinie. Komu przypadł w udziale ten zaszczyt? Leibnizowi. Leibniz rozważył słowa Daniela i odparł: – Proszę mi powiedzieć, jak się miewa najmłodszy syn diuka Parmy? Doszedł już do siebie po tej paskudnej wysypce? – Nie wiem, o czym pan mówi. Nie znam nawet imienia diuka Parmy, co dopiero wspominać o zdrowiu jego najmłodszego syna. – To zrozumiałe. Diuk Parmy nie ma synów, tylko dwie córki. – Czuję się trochę jak tępy uczeń w sokratejskim dialogu. Do czego pan zmierza? – Gdyby zapytał pan diuka Parmy o Leibniza, może skojarzyłby jego nazwisko, ale nie wiedziałby nic o filozofii naturalnej i absurdem byłoby liczyć na to, że powierzy mnie lub panu córkę udającą się w podróż. Znakomita większość arystokracji niczym się od diuka Parmy nie różni. Albo o nas nie wiedzą, albo mają nas w nosie; my o nich wiemy niezbyt wiele. – Chce pan powiedzieć, że nie jestem obiektywnym obserwatorem? – Właśnie. Jedyni arystokraci, którzy pozwalają się ludziom takim jak pan czy ja zbliżyć na odległość mili lub mniejszą, to ta nieliczna garstka, która (niech ich Bóg prowadzi!) przejawia zainteresowanie filozofią naturalną. Dzisiaj mogę ich już zliczyć na palcach jednej ręki: Eliza, Zofia i Zofia Charlotta. Nikt więcej nie chce z nami rozmawiać, a te trzy damy chętnie narażają swoje dzieci na kontakt z filozofią naturalną. Mając do wyboru ludzi takich jak my, oraz dostępnych pod ręką – czyli próżnujących – wasali, wujów, służących lub księży, którzy mogliby dziecko po drodze ignorować, molestować, deprawować albo nawracać, kobiety te niezawodnie wybiorą naturalistę. Najgorsze, co grozi dziecku z naszej strony, to zanudzenie. – Chyba właśnie to przydarzyło się małemu Johannowi – przyznał Daniel. – Mam wrażenie, że lepiej zareagowałby na program nauczania koncentrujący się na broni i różnych jej zastosowaniach; z braku broni może być walka wręcz. Podejrzewam, że ja nauczyłem się od niego więcej chwytów zapaśniczych niż on ode mnie filozofii. – Przydadzą się panu w Massachusetts – stwierdził z powagą Leibniz. – Podobno Indianie to dzielni zapaśnicy. – Po pojedynku z Jeanem Bartem na pokładzie najprawdziwszego okrętu, kilka dni w powozie w moim towarzystwie musiało być dla niego prawdziwą karą bożą. – Też coś! Dla tych, którzy igrają z bronią białą, prawdziwą karą bożą jest tężec i śmierć w męczarniach. I Eliza o tym wie. Bardzo się jej pan przysłużył, chociaż Johann jest jeszcze młody i tego nie docenia. Ale proszę mi powiedzieć: czy naprawdę nie okazał ani odrobiny ciekawości? – Odsłonił się, głuptas, trajkocząc o moździerzach i armatach – przyznał Daniel. – Gładko przeszliśmy do paraboli. Na polach między Münster i Osnabrück kazałem zatrzymać powóz. Przepłoszyliśmy paru chłopów, prowadząc systematyczne próby najpierw z łukiem, a następnie z bronią palną. – Widzi pan? Chłopak tego nigdy nie zapomni! Za każdym razem, gdy jego wzrok spocznie na jakiejś broni strzeleckiej, co w tym mrocznym świecie będzie mu się przytrafiało średnio co pięć minut, będzie sobie uświadamiał, że bez znajomości matematyki jest bezużyteczna. – Daleko jeszcze do tego Pretzsch? – Zwiodła pana niepozorna okolica. Już jesteśmy w Pretzsch, od paru ładnych minut. – Leibniz uchylił okno, przytrzymał perukę, która w przeciwnym razie mogłaby zostać zdmuchnięta pod koła, i wystawił głowę na zewnątrz. – Dożywocie elektorki jest wprost przed nami. – O czym chce pan rozmawiać z osieroconą dziewczynką? – zaciekawił się Daniel. – W przeciwieństwie do Johanna może nie przejawiać zainteresowania bronią. – O czym zechce. Jest przecież księżniczką, a w przyszłości prawie na pewno zostanie królową. Leibniz posłał Danielowi karcące spojrzenie. – Dobrze, już przestaję się pokładać. * * * Karawana składała się z trzech karet, wozu bagażowego i oddziału konnych dragonów. Ci ostatni (Brandenburczycy lub Prusacy) zostali przysłani z Berlina, z Leibnizem zaś spotkali się w Lipsku, i to dopiero godzinę po tym, jak Daniel – który właśnie zdążył zostawić Johanna i spieniężyć weksel w Domu Złotego Merkurego – znalazł Leibniza. Dowódca karawany, brandenburski arystokrata i kapitan dragonów, uparł się, że muszą jak najszybciej przeprawić się przez Łabę i przed zmierzchem wjechać na terytorium Brandenburgii, aby Saksończycy nie sprawiali im niepotrzebnych problemów. Zdaniem Daniela wytłumaczenie było absurdalne, ale Leibniz dostrzegł w nim przejaw rozsądku. Karolina była wprawdzie zamieszkałą na odludziu zubożałą sierotą, ale nie przestała być księżniczką, a kto miał pod opieką księżniczkę (niekoniecznie zgodnie z jej wolą), ten miał władzę. A mimo że August Mocny, elektor saksoński, cieszył się o niebo lepszą opinią od swojego świętej pamięci brata, był nie mniej od niego przebiegły i podstępny. Nie można było wykluczyć, że zechce uprowadzić Karolinę i wydać ją za jakiegoś carewicza. Dlatego też odebranie księżniczki i jej liczącego jedną sztukę bagażu z dożywocia w Pretzsch charakteryzowało się gwałtownością typową raczej dla porwań. Sprawiło to przykrość Karolinie, nic jednak nie dało się na to poradzić, a przydługie pożegnanie mogłoby tylko pogorszyć sprawę. Postanowiła, że pojedzie w kawowym, malowanym w kwiaty powozie Leibniza razem z nim i Danielem. Łzy i uśmiechy przemykały na przemian po jej twarzy jak chmury i blask słońca w marcowy dzień. Miała trzynaście lat. Przepłynęli Łabę na pokładzie kursującego nieopodal promu i przez następne kilka godzin pędzili z łoskotem po trakcie. Wreszcie przekroczyli granicę Brandenburgii i zatrzymali się na noc w zajeździe przy trakcie łączącym Miśnię z Berlinem. Następnego dnia ruszyli w drogę dość późno. Od pałacu w Charlottenburgu i gościnności jego gospodyni, elektorki Zofii Charlotty, dzieliło ich około pięćdziesięciu mil. – Jestem do usług Waszej Wysokości – powiedział Leibniz. – Czeka nas długa droga, a ja z przyjemnością uczynię wszystko, żeby wydała się ona jak najkrótsza. Możemy wrócić do lekcji matematyki, które zaniedbaliśmy podczas choroby świętej pamięci matki Waszej Wysokości. Możemy podyskutować o teologii, czym warto się zainteresować, ponieważ na dworze prusko-brandenburskim zetknie się Wasza Wysokość nie tylko z luteranami, ale także z kalwinistami, jezuitami, jansenistami, nawet prawosławnymi; warto orientować się w tej materii, by nie dać się zwieść jakiemuś złotoustemu zelocie. Mam również ze sobą blockflöte, więc może nie od rzeczy byłaby lekcja muzyki. Albo... – Chciałabym się dowiedzieć czegoś więcej na temat prac, które doktor Waterhouse zamierza prowadzić w Mas-sa-chu-setts – odparła księżniczka, starannie wymawiając sylaby. Z podsłuchanych dzień wcześniej uwag domyślała się, że temat zapowiada się ciekawie. – Doskonały temat, chociaż chyba nazbyt rozległy – przyznał Leibniz. – Doktorze Waterhouse? – Instytut Sztuk Technicznych Kolonii Zatoki Massachusetts został założony, a w nieokreślonej przyszłości będzie również finansowany przez markiza Ravenscar, znakomitego wiga i opiekuna królewskiego pieniądza. Należy do frakcji, której bank i waluta opierają się na handlu. Ich przeciwnikami są torysi, którzy bank i pieniądz oparli na wartości angielskiej ziemi. – Ziemia wydaje się lepszym wyborem. Bardziej stabilnym. – Stabilność nie zawsze jest zaletą. Weźmy na przykład ołów i żywe srebro. Ołów nadaje się na balast, rury i blachę do krycia dachów, ale jest ociężały. Co innego rtęć: żywa, płynna, zmienna... – Jest pan alchemikiem? – spytała Karolina. Daniel się zarumienił. – Nie, Wasza Wysokość. Śmiem jednak twierdzić, że alchemikom zdarza się myśleć metaforami, które bywają użyteczne. – Spojrzał porozumiewawczo na Leibniza i uśmiechnął się. – A może wszyscy rodzimy się z gotowymi schematami myślowymi w głowach, a alchemicy po prostu wpadają w tę pułapkę, że zaczynają je przeceniać. – Pan Locke by się z panem nie zgodził. Według niego każdy człowiek jest na początku tabula rasa... – Może to Waszą Wysokość zaskoczy, ale znam pana Locke’a doskonale i nieraz się o to spieraliśmy. – Czym się ostatnio zajmuje? – Leibniz nie mógł się powstrzymać, żeby się nie wtrącić. – Pracuję nad odpowiedzią na jego Rozważania dotyczące rozumu ludzkiego... – Pan Locke większość czasu spędza ostatnio w Londynie, gdzie trwa dyskusja na temat wymiany pieniędzy: Newton chciałby zdewaluować funta szterlinga, Locke zaś uważa, że standard ustanowiony przez sir Thomasa Greshama powinien pozostać nietknięty. – Dlaczego najwięksi angielscy uczeni tracą czas na spory o pieniądze? – zdumiała się Karolina. Daniel chwilę się zastanowił, zanim udzielił jej odpowiedzi: – W starym świecie, świecie torysów, pieniądz był tylko środkiem służącym przenoszeniu dzierżaw z prowincji do Londynu i nikt nie zawracał sobie nim głowy. Tymczasem Antwerpia zasugerowała, Amsterdam potwierdził, a Londyn ostatnio udowodnił, że handel może być nie gorszym źródłem majątku niż ziemia. Na razie nikt tego do końca nie rozumie. W każdym razie handel działa dzięki pieniądzowi; kiedy źle się zarządza pieniądzem, handel podupada. Z tego właśnie powodu pieniądz jest godny uwagi uczonych, tak samo jak komórki, krzywe stożkowe i komety. Leibniz odchrząknął. – Do Berlina jest wprawdzie daleko, ale bez przesady – zauważył. – Doktorowi nie podoba się nasza dygresja. Miałem mówić o nowym instytucie w Bostonie. – Właśnie. Czym się będzie zajmował? Daniel kompletnie nie wiedział co powiedzieć; zmieszał się. Na szczęście Leibniz, który znacznie lepiej znał Karolinę, postanowił przejąć inicjatywę. – Państwo pozwolą...? Daniel z ulgą oddał mu głos. – Osoby takie, jak Wasza Wysokość, którym zdarza się bujać w obłokach i snuć najróżniejsze refleksje, łatwo dają się wciągnąć w umysłowy labirynt i rozważania nad naturą rzeczy. Tego rodzaju zagadkom można poświęcić całe życie. Może już Wasza Wysokość się z nimi zetknęła. Na przykład, wolna wola czy predestynacja? Albo kwestia składu continuum. – Czego? – To proste. Zaczynamy od otaczających nas obiektów obserwowalnych, takich jak tamta kościelna iglica, a następnie rozkładamy je na składniki, w tym wypadku cegły i zaprawę, te składniki rozbijamy na mniejsze kawałki... Do czego to prowadzi? – Do atomów? – Niektórzy tak właśnie uważają – przytaknął Leibniz. – W każdym razie nawet pan Newton w Principiach stroni od poruszania takich problemów. Unika obu tych labiryntów. Co za roztropność! Nie rozstrzyga kontrowersji między wolną wolą i predestynacją, daje tylko do zrozumienia, że jest zwolennikiem tej pierwszej. O atomach w ogóle nie wspomina. Ba, nie chce się nawet podzielić z czytelnikiem postępami swoich prac nad matematyką infinitezymalną! Proszę jednak nie dać się zwieść, to wszystko nie znaczy bynajmniej, że te zagadnienia są mu obojętne. Przeciwnie, poświęca im całe dnie i noce, tak jak ja, i tak jak doktor Waterhouse zamierza to robić w Massachusetts. – Pracuje pan nad tymi zagadnieniami osobno czy... – Celne pytanie! – Leibniz zaklaskał. – Mogłem się go spodziewać. Nie wspomniałem o tym, ale obaj z Newtonem przypuszczamy, że te kwestie mogą się łączyć. Że nie są dwoma oddzielnymi labiryntami, lecz jednym, olbrzymim i zaopatrzonym w dwa wejścia. Można wejść dowolnym z nich, ale kiedy rozwiąże się jeden problem, automatycznie rozwikła się i drugi. – Nie jestem pewna, czy dobrze pana rozumiem, doktorze. Uważa pan, że jeśli uda się panu przeniknąć tajemnicę składu continuum, czyli atomów albo czegoś w tym rodzaju... Leibniz wzruszył ramionami. – Albo monad. Proszę mówić dalej, z łaski swojej. – Jeśli pan to zrozumie, w jakiś sposób rozstrzygnie pan również opozycję wolnej woli i predestynacji. – Odpowiem jednym słowem: tak. – Lepiej rozumiem atomy... – Tylko się tak Waszej Wysokości wydaje. – A cóż w nich jest do rozumienia? Maleńkie, twarde drobinki materii, które się zderzają... – Jakiej są wielkości? – Nieskończenie małe. – Jak wobec tego mogą się stykać? – Nie wiem. – Przypuśćmy wszakże, że za sprawą cudu rzeczywiście wchodzą ze sobą w interakcję. Co się wtedy dzieje? – Odbijają się. – Jak kule bilardowe? – Właśnie. – Czy Wasza Wysokość zdaje sobie sprawę, jak złożonym tworem musi być bila, żeby tak po prostu odbić się od drugiej bili? Błędem jest zakładać, że najprostszy twór w naturze, jakim jest atom, może się równać z wypolerowanym do kształtu kuli kłem słonia. – No dobrze, ale atomy czasem się sklejają, tworzą mniej lub bardziej porowate skupiska... – Na czym polega to sklejanie się? Kule bilardowe tego nie potrafią. – Nie mam zielonego pojęcia, doktorze. – Nikt nie ma, więc proszę się tym nie turbować. Nawet Newton, choć mozoli się nad tym od lat, nie wie, jak funkcjonują atomy. – To pan Newton też zajmuje się atomami? – spytała Karolina, spoglądając na Daniela. – Nieustannie. Tyle że dziedzina wiedzy, którą się para, jest nazywana alchemią. Przez długi czas nie mogłem zrozumieć tej jego fascynacji, ale w końcu odkryłem, że alchemia jest dla niego drogowskazem w błądzeniu po podwójnym labiryncie. – Ale pan w Massachusetts nie będzie się zajmował alchemią, doktorze Waterhouse? – Nie, Wasza Wysokość. Od atomów znacznie bliższe są mi monady. – Ojejku! Tego się właśnie obawiałam. Ja nic z nich nie rozumiem. – Chyba ustaliliśmy przed chwilą, że Wasza Wysokość nie rozumie również atomów – wtrącił delikatnie Leibniz. – Chociaż żywiła złudzenia, że jest inaczej. Chciałbym, żeby pod wpływem moich nauk wyzbyła się Wasza Wysokość pozornie naturalnego przekonania, że poszukiwania najmniejszej cząstki składowej wszechświata powinny koncentrować się na atomach zamiast na monadach. – Czym się różni monada od atomu? – Porozmawiajmy najpierw o tym, w czym są do siebie podobne, bo trochę tych podobieństw jest. Jedne i drugie są nieskończenie małe, a jednak składa się z nich cała materia. Wyjaśnienia tego paradoksu należy szukać w ich wzajemnych oddziaływaniach – w przypadku atomów są to zderzenia i sklejanie się, w przypadku monad interakcje zupełnie innej natury, o których za chwilę. Obojętne, co wybierzemy, powinniśmy objaśniać wszystko, co widzimy – na przykład tę kościelną iglicę – wyłącznie w kontekście tych oddziaływań. – Wyłącznie, doktorze? – Wyłącznie, Wasza Wysokość. Jeżeli bowiem Bóg, stwarzając świat, kierował się spójnymi i możliwymi do ogarnięcia prawami – a trzeba przecież przyznać, że to przynajmniej udało się Newtonowi udowodnić – to świat ten musi być spójny od początku do końca, od A do Z. Jeżeli składa się z atomów, to składa się z atomów i w atomowej terminologii należy go objaśniać. Kiedy zapędzimy się w ślepy zaułek, nie możemy nagle zamachać rękami i stwierdzić: „A tu staje się cud”. Albo: „W tym miejscu odwołuję się do całkiem nowej idei, zwanej Siłą, która nie ma nic wspólnego z atomami”. Dlatego ani doktor Waterhouse, ani ja nie mamy przekonania do teorii atomowej, ponieważ nie rozumiemy, w jaki sposób wyjaśnić takie zjawiska, jak światło, grawitacja i magnetyzm, za pomocą zderzających się i sklejających drobinek materii. – Czy to znaczy, że umiecie je objaśnić w oparciu o monady, doktorze? – Na razie nie. Nie w takim stopniu, żebyśmy mogli napisać równanie przewidujące załamanie światła albo opisujące wskazania igły w kompasie w kontekście oddziaływań między monadami. Uważam jednak, że taka właśnie teoria jest sensowniejsza od teorii atomowej. – Księżna d’Arcachon mówiła mi, że monada to coś w rodzaju takiej małej duszyczki. – Rzeczywiście, w kontekście monadologicznym często używa się określenia „dusza” – przyznał po namyśle Leibniz. – Słowo to ma wiele znaczeń; większość z nich jest znana od dawna i teologowie od wieków je międlą. A kaznodzieje niecnie je wykorzystują; nie znam drugiego słowa, które spotkałby podobny los. Może więc „dusza” nie jest najlepszym określeniem w nowej dziedzinie nauki, jaką jest monadologia, ale się przyjęło. – Czy monady przypominają ludzkie dusze? – Ani trochę. Za pozwoleniem Waszej Wysokości objaśnię może pokrótce, w jaki sposób słowo „dusza” zostało wciągnięte w orbitę monadologii. Kiedy filozof zapuszcza się w głąb labiryntu i zaczyna dzielić rzeczywistość na coraz mniejsze elementy, zdaje sobie sprawę, że w pewnym momencie będzie musiał się zatrzymać i powiedzieć: „Dalszego dzielenia nie będzie. Oto najmniejsza, podstawowa, niepodzielna cząstka Stworzenia, elementarny składnik wszechrzeczy”. Od tego momentu nie może się już dłużej chować i unikać odpowiedzialności; musi, jeśli można tak powiedzieć, spojrzeć prawdzie w oczy i opisać ten składnik: podać jego właściwości i określić, w jaki sposób oddziałuje z innymi. Nie ma dla mnie rzeczy bardziej oczywistej niż oszałamiająca liczba, złożoność i zmienność możliwych interakcji. Wystarczy się rozejrzeć, by na każdym kroku znajdować niezbite dowody na potwierdzenie tej tezy: czym wyjaśnić istnienie i funkcjonowanie pająków, księżyców i gałek ocznych? W rozległej sieci wzajemnych zależności, jakie prawa rządzą reakcją jednej monady na wszystkie inne monady we wszechświecie? Kiedy mówię „wszystkie”, naprawdę mam na myśli „wszystkie”. Monady, z których składamy się ja i Wasza Wysokość, odczuwają przyciąganie słońca, Jowisza, Tytana i odległych gwiazd. To znaczy, że wyczuwają obecność wszystkich monad tworzących te gigantyczne ciała niebieskie i że na nie reagują. Jak im się to udaje? Skąd wiedzą, jak się zachować? Teoria, w myśl której Tytan wyrzuca strumień atomów, które przylatują na Ziemię i zderzają się z atomami mojego ciała, jest dla mnie mało wiarygodna. Rozumiem natomiast, że moje monady w jakiś sposób obserwują Tytana, Jowisza, słońce, doktora Waterhouse’a, konie w naszym zaprzęgu, stajnię za oknem i wszystko inne. – Co rozumie pan przez „obserwowanie”? Monady mają oczy? – Mechanizm musi być o wiele prostszy. Tak nam dyktuje logika. Monada w moim paznokciu odczuwa przyciąganie Tytana, prawda? – Tak chyba stanowi prawo powszechnego ciążenia... – To właśnie nazywam obserwowaniem. Percepcją. Ale monady są obdarzone nie tylko zdolnością percepcji, lecz także działania. Gdybyśmy mogli przenieść się bliżej Saturna i znaleźć w sferze oddziaływania Tytana, jego księżyca, mój paznokieć wpadłby w nią razem z całą resztą mojego ciała. To właśnie jest zbiorowe działanie, które moje monady podejmują w odpowiedzi na wpływ Tytana. No dobrze, Wasza Wysokość, co na razie wiemy o monadach? – Są nieskończenie małe. – Jeden. – Ich oddziaływania tłumaczą naturę wszechświata. – Dwa. – Mają świadomość istnienia wszystkich innych monad we wszechświecie. – Trzy. Co jeszcze? – Działają. – W oparciu o... – O percepcję, doktorze Leibniz. – Cztery punkty! Bezbłędnie. Jaki warunek muszą spełniać monady, by wszystkie te cztery fakty mogły zaistnieć? – Monada w jakiś sposób gromadzi te wszystkie spostrzeżenia, a potem na ich podstawie podejmuje decyzję, jak się zachować. – To oczywisty wniosek, nieprawdaż? Podsumowując, wygląda na to, że monady czują, myślą i działają. I stąd właśnie pomysł, że monada jest taką miniaturą duszy. Percepcja, myślenie i działanie to atrybuty duszy, a nie kuli bilardowej. Czy to jednak oznacza, że monady mają dusze w takim sensie jak my? Wątpię. – A w jakim, doktorze? – By odpowiedzieć na to pytanie, zastanówmy się, co o nich wiemy. Obserwują wszystkie inne monady, myślą i działają. Myślenie jest w każdej monadzie procesem wewnętrznym – procesów myślowych nie wykonuje przecież żaden zewnętrzny mózg. Muszą zatem mieć własne mózgi. Nie mam tu na myśli gąbczastej tkanki, takiej jak mózg Waszej Wysokości, ale raczej coś, co potrafi zmieniać swój stan wewnętrzny w zależności od stanu reszty wszechświata, który monada w jakiś sposób zaobserwowała i przechowała. – Przecież opisanie stanu wszechświata zajęłoby całe opasłe tomy! Jak jedna monada miałaby przechowywać taki ogrom wiedzy? – Robi to, bo musi. Proszę o tym nie myśleć w kategoriach książek. Lepszym wyobrażeniem będzie kula o zwierciadlanej powierzchni, która zawiera przecież obraz całego wszechświata, a przy tym jest niezwykle prosta. „Mózg” monady pozostaje wobec tego mechanizmem działającym zgodnie z pewną zasadą w oparciu o zarejestrowany stan całego wszechświata. Można by w tym miejscu przeprowadzić toporną analogię z jedną z książek, nad którymi ślęczą hazardziści. Powiedzmy, Monsieur Belforta niezawodna strategia wygrywania w bazetę. Książka taka, po odarciu jej z pustosłowia, zawiera jedną konkretną regułę, bardzo złożoną, która dyktuje zachowanie gracza w oparciu o układ kart i wysokość zakładów na stole. Ktoś, kto w grze podpiera się taką książką, na dobrą sprawę wcale nie myśli – obserwuje tylko stan gry, czyli karty i zakłady, zachowuje tę informację w głowie, a następnie stosuje do niej regułę opisaną przez monsieur Belforta. Wynikiem zastosowania reguły jest działanie zmieniające stan gry, czyli, na przykład, obstawienie tej czy innej karty. Inni gracze przy stole postępują tak samo, tyle tylko że czytali różne książki i teraz stosują różne reguły. Gra, au fond, wcale nie jest taka skomplikowana, tak jak nie jest skomplikowana niezawodna strategia monsieur Belforta. Kiedy jednak zacznie się stosować te proste reguły przy stole do bazety, wyniki są o wiele bardziej złożone i nieprzewidywalne, niżby się tego można spodziewać. Stąd też wnoszę, że monady i ich wewnętrzne reguły wcale nie muszą być przesadnie wyrafinowane, by odpowiadać za cudowną wielorakość i niezgłębioną tajemniczość cudów Stworzenia, które na co dzień nas otaczają. – Czy to znaczy, że doktor Waterhouse będzie w Massachusetts badał monady? – Pozwoli Wasza Wysokość, że jeszcze raz pokuszę się o alchemiczną analogię – odparł Daniel. – Newton chce przeniknąć tajemnicę atomów, aby za ich pomocą tłumaczyć istotę grawitacji, wolnej woli i wszystkiego innego. Czy gdyby Wasza Wysokość udała się od jego laboratorium, aby podglądać go przy pracy, zobaczyłaby atomy? – Nie sądzę! – Karolina parsknęła śmiechem. – Są za małe. – Istotnie. Co najwyżej można by popatrzeć, jak miesza substancje w tyglach lub rozpuszcza je kwasem. Co tego rodzaju działania mają wspólnego z atomami? Otóż Newton, nie mogąc dojrzeć atomów nawet pod najdoskonalszym mikroskopem, powiada tak: „Jeżeli moje wyobrażenia na temat atomów są słuszne, to po wkropleniu tego do tamtego powinno stać się to i to”. Próbuje, lecz zamiast sukcesu lub porażki rejestruje efekt zgoła nieprzewidziany. Zaczyna nad nim dumać, zmienia swoją wizję atomu, obmyśla nowy experimentum crucis i powtarza procedurę od początku. Podobnie by to wyglądało, gdyby Wasza Wysokość odwiedziła mnie w Massachusetts – nigdzie nie będzie widać porozrzucanych po stołach monad. Będę pracował z machinami, które tak się mają do myślenia, jak zlewki, retorty et caetera do atomów; z machinami, które na podobieństwo monad stosują proste reguły do otrzymanych z zewnątrz informacji. – Skąd będzie pan wiedział, że te machiny działają jak należy? Zegar można odnieść do obrotów nieba, aby ocenić, czy poprawnie funkcjonuje. Jakie działanie ma podjąć pańska machina, kiedy w oparciu o regułę podejmie decyzję? Jak sprawdzić, czy nie popełniła błędu? – To łatwiejsze, niżby się mogło wydawać, ponieważ, jak słusznie podkreślił doktor Leibniz, same reguły nie muszą być skomplikowane. Doktor opracował system dokonywania zgodnych z pewnymi regułami operacji logicznych na symbolach. Można by powiedzieć, że system operuje hipotezami w podobny sposób, jak algebra liczbami. – Trochę mnie już tego uczył – przyznała Karolina. – Ale nie myślałam, że to ma coś wspólnego z monadami. – Można bez większego wysiłku wyposażyć machinę w taki system logiczny. Ćwierć wieku temu pan Leibniz, bazując na pracach Pascala, zbudował machinę, która umiała dodawać, odejmować, dzielić i mnożyć. Ja chcę po prostu kontynuować jego dzieło. To wszystko. – Ile to potrwa? – Lata całe. Ale trwałoby o wiele dłużej, gdybym próbował się tym zajmować w niespokojnym Londynie. Dlatego, gdy tylko odwieziemy Waszą Wysokość do Berlina, ruszę na zachód i zatrzymam się dopiero w Massachusetts. Ile mi to zajmie? Powiem tak: zanim ja będę mógł zaprezentować konkretne wyniki moich prac, Wasza Wysokość będzie dorosłą kobietą i królową. Ale może w jakiejś wolnej od królewskich obowiązków chwili wspomni Wasza Wysokość dzień, w którym udała się do Berlina w towarzystwie dwóch naukowcówdziwaków. Może nawet zastanowi się, co się stało z tym, który wyjechał do Ameryki budować maszynę logiczną. – Jestem przekonana, doktorze Waterhouse, że będę o panu myślała znacznie częściej. – To naprawdę trudno dziś powiedzieć. Wasza Wysokość będzie obarczona mnóstwem innych zajęć. Mam jednak nadzieję, że nie zostanie mi to poczytane za nadmiar tupetu, jeśli powiem, że poczuję się zaszczycony, mogąc odpisać na list Waszej Wysokości z ewentualnym pytaniem o postęp prac nad Maszyną Logiczną. Zresztą zaszczytem będzie dla mnie przysłużenie się Waszej Wysokości także w każdym innym charakterze. – Obiecuję panu, doktorze Waterhouse, że jeśli nadarzy się taka okazja, napiszę do pana. Daniel, który przez cały czas trwania rozmowy zachowywał godną podziwu, wyprostowaną sylwetkę, ukłonił się teraz, najlepiej jak to możliwe w jadącym powozie. – A ja obiecuję Waszej Wysokości, że odpiszę, bez wahania i z prawdziwą radością. Dom nad Mozą Kwiecień 1696 Przed bramą posiadłości rozmawiało dwóch konnych: przysadzisty Anglik z drewnianą nogą, w płaszczu, który – kiedy był czysty – miał płowy kolor, oraz jeździec z Francji. Dwustu zabiedzonych obdartusów z łopatami i oskardami nie zwracało na nich uwagi; przerabiali ozdobny ogród wokół dworku na system ziemnych umocnień z nakładającymi się polami ostrzału z dział. Anglik mówił po francusku, ale tylko teoretycznie; w praktyce wychodziło to różnie. – Gdzie jesteśmy? – pytał. – Nie wiem, czy to Francja, hiszpańskie Niderlandy, czy może zakichane Księstwo Luksemburskie? – Pańscy ludzie najwyraźniej uważają, że to część Angleterre! – odburknął Francuz. – Może dlatego, że ponoć mieszka tu jakiś Anglik. – Interlokutor Francuza spojrzał na niego podejrzliwie. – To jest zimowy pałac hrabiego Sheerness, prawda? – Hrabia Sheerness rzeczywiście raczył był w nim zamieszkać. W przerwach między kampaniami wojennymi wypoczywa tu, wraca do zdrowia, czyta, poluje, gra na klawesynie... – I zabawia się z kochanką? – Francuzi słyną z tego, że cenią sobie kobiece towarzystwo. Dla nas nie ma w tym nic niezwykłego i tylko dlatego nie dodałem kochanki do listy rozrywek hrabiego. – Moje pytanie brzmi: są tam jakieś kobiety? Służące, pokojówki... – Były, kiedy dziś rano udałem się na przejażdżkę. Czy nadal są, mogę tylko spekulować, monsieur Barnes. Obcy zawładnęli posiadłością i nie mogę dostać się do środka. – Współczuję. Niech mi pan powie, monsieur, to francuska ziemia? – Przebieg granicy stale się tu zmienia. Ściśle rzecz biorąc, do ziemi, na której się znajdujemy, la France nie rości sobie w tej chwili pretensji, chyba że le Roi wydał jakiś nowy edykt, o którym nie słyszałem. – To się dobrze składa, bo w takim razie chłopaki nie napadli na Francję. Byłby wstyd... – Ależ, monsieur! Niektórzy dowódcy w niektórych armiach uznaliby za wstydliwą sytuację, w której dwie pełne kompanie zdezerterowały z regimentu, oddaliły się na trzydzieści mil od obozu i rozpoczęły oblężenie wiejskiej posiadłości jakiegoś arystokraty! – Powiedziałbym raczej, że w tej chwili to pan i ja oblegamy te dwie kompanie wojska – zauważył Barnes. – Oni są w środku, my na zewnątrz. Francuz nie był tym żartem zachwycony. – Każda wojna ma swoich dezerterów i furażerów. Dlatego, wyjeżdżając do Londres, hrabia Sheerness zostawił instrukcje, zgodnie z którymi stacjonujący w stajni muszkieterowie mieli dniem i nocą patrolować posiadłość. W ostatnich dniach strażnicy donosili mi, że w okolicy kręci się więcej obcych niż zazwyczaj. Pomyślałem – każdy by tak pomyślał – że ma to związek z wiosenną odwilżą; że to francuscy dezerterzy z linii frontu pod Namurem, która uległa złamaniu wskutek choroby lub głodu. Udając się rano na przejażdżkę, myślałem nawet o tym, żeby po powrocie pchnąć gońca do stacjonującej kilka mil na północ stąd kompanii kawalerii z prośbą, by przyjechali tutaj, złapali paru tych rabusiów i przykładnie ich powiesili. Nie przyszło mi do głowy, że to mogą być Anglicy, dopóki, galopując przez pola, nie natknąłem się na ich kryjówkę i nie usłyszałem, jak bełkoczą po swojemu. Wróciłem, i co widzę? Z biegnących w stronę Mozy zalesionych wąwozów wyszło ze stu albo więcej ludzi, którzy dokonali coup de main i zajęli posiadłość! A potem jeszcze na moich oczach, gdy zaskoczony obserwowałem rozwój sytuacji, ich liczba się podwoiła! Chciałem jechać na północ po pomoc, ale... – Ale okazało się, że na drodze są posterunki. A potem los zrządził, że ja się zjawiłem. Dzięki Bogu, nie doszło jeszcze do żadnego nieprzyjemnego incydentu. Brwi Francuza uniosły się tak wysoko, że prawie zniknęły mu pod skrajem peruki. – Monsieur! Incydent już się wydarzył! Reguły prowadzenia wojny nie dopuszczają takiego zachowania w żadnych okolicznościach! – Zgadzam się z panem całkowicie. Proszę przyjąć moje najszczersze przeprosiny. Ale proszę także wysłuchać mnie i pomyśleć, co zrobiłby sam hrabia Sheerness, gdyby teraz tu był. Jest Anglikiem, mieszka we Francji i dowodzi regimentem, który, o czym chyba nie muszę panu przypominać, dzielnie walczy po stronie Francuzów. Tymczasem w Wersalu dworzanie, niemogący przecież być naocznymi świadkami jego męstwa, z pewnością zapytują się szeptem: „Czy możemy zaufać temu Anglosasowi? Skąd wiadomo, że nas nie zdradzi?”. Wiem, to niedorzeczne i nieuczciwe – ciągnął Barnes, gestem uciszając Francuza, który chyba miał ochotę ciąć impertynenta szpicrutą. – Ale w takich pogmatwanych czasach wychodzi z ludzi prawdziwa natura. Ta banda... – Raczej batalion niż banda! – ...angielskich dezerterów... – Jak na dezerterów są dziwnie zdyscyplinowani, monsieur. – ...zabłąkanych daleko na tyłach wroga... – To oni zabłądzili? – ...perfidnym zrządzeniem losu rozbiła obóz na terenie posiadłości hrabiego Sheerness. Sam ten fakt nic nie znaczy, o czym my obaj doskonale wiemy, jednakże w Wersalu nie zabraknie takich, którzy przewrotnie go zinterpretują. Hrabia Sheerness został aresztowany w Londynie i osadzony w Tower, prawda? – Doskonale pan wie, że tak. – Może ktoś zasugeruje, że hrabia nie jest gościem uwięzionym, lecz mile widzianym? Lojalnym poddanym króla Wilhelma i kompanem Black Torrent Guards, którzy, jak wiadomo, stacjonują w Tower? Francuz był tak rozwścieczony, że nie pozostało mu nic innego (poza zamordowaniem Barnesa), jak tylko spiąć konia, odjechać kawałek drogą, zawrócić i znów podjechać do pułkownika. Nim jeszcze zakończył tę wycieczkę, otworzył usta, by wygłosić jakąś ciętą ripostę – ale Barnes, który uprzednio lekko wysunął szablę z pochwy, teraz wyciągnął ją do końca i coś nią wskazał, przetykając ją między prętami bramy. Uwaga francuskiego jeźdźca skupiła się w sposób naturalny najpierw na ostrzu, a następnie na szóstce mężczyzn, stojących tuż za bramą z naładowanymi muszkietami w rękach. – To właśnie są Black Torrent Guards – wyjaśnił Barnes. – Wolałbym ich stąd czym prędzej wycofać, zanim narobią nam kłopotów. – Domyślałem się, że to szantaż. Czego chcecie? – Proszę wykorzystać okazję do siedzenia cicho, monsieur, i zaczekać tu na mnie. Wejdę do środka, porozmawiam z ich dowódcami i przekonam, że w ich interesie leży opuszczenie posiadłości i nieograbianie jej. Francuz popatrzył na muszkieterów, przeniósł wzrok na drugi, podobny oddział, który nagle pojawił się na trakcie, i skinieniem głowy zaakceptował proponowane warunki. Barnes pchnął szkapę kolanami i podjechał do bramy. Żołnierze ją przed nim otworzyli, a on zsiadł i dróżką pomaszerował do château. Żwir chrzęścił mu pod nogami. Pięć minut później był już z powrotem. – Zgodzili się odejść, monsieur – oznajmił. Zamiary Anglików i bez tego były oczywiste, ponieważ gdy tylko Barnes zniknął za drzwiami dworku, przestali ryć w ziemi, zaczęli natomiast zbierać narzędzia i ustawiać się w plutony. – Jest tylko jeden szkopuł – dodał Barnes. Francuz przewrócił oczami, westchnął i splunął. – Jaki, monsieur? – Jeden z moich ludzi znalazł w château coś, co – o czym z przykrością muszę pana poinformować – nie jest własnością hrabiego Sheerness. I to coś zabierzemy ze sobą. – Wiedziałem! Od początku wiedziałem, że jesteście złodziejami. Ciekawym, co to za zdobycz? Zastawa? Nie! Tycjan! Nie myliłem się co do pana, monsieur; ma pan oko do sztuki. Chodzi o Tycjana, prawda? – Bynajmniej, monsieur. Chodzi o kobietę. Angielkę. – Nie ma mowy! Angielka zostaje! – Nie, monsieur. Angielka jedzie z nami. Z mężem. – Z mężem?! * * * Minęło ponad trzydzieści lat, odkąd Bob Shaftoe ostatni raz wspinał się po rynnie, włamując się do domu zamożnego człowieka. Niestety, kobiety, niczym wiedzione instynktem ptaki, uciekały do góry, korzystając ze wszystkich dostępnych po drodze schodów, aż ostatecznie ulokowały się na strychu. W dachu znajdowało się mansardowe okienko, w którym od czasu do czasu pojawiały się zatroskane twarze. Zamiast kazać wyważyć drzwi i przeszukać cały dom, wspiął się na dach, przeczołgał po nim, kopniakiem wybił okno, wskoczył do środka, robiąc w powietrzu salto, i sparował atak kucharki, która pomyślała o tym, żeby opuszczając stanowisko pracy, zabrać nóż. Złapał ją za nadgarstek, odwrócił tyłem do siebie, wykręcił jej rękę za plecy i zasłonił się dziewczyną jak tarczą, na wypadek, gdyby któraś z pozostałych czterech miała podobne zamiary. Pachniała marchewką i tymiankiem. Krzyknęła po francusku coś, co zapewne oznaczało „Uciekajcie!”, ale jej towarzyszki ani drgnęły. Łomot do drzwi strychu dowodził, że mają odciętą drogę ucieczki. Wszystkie oczy skierowały się na Boba. Światło z wybitego okna padało prosto na twarze kobiet: starowinki, dwóch poważnych matron (za starych i zbyt otyłych, żeby przypominały Abigail) i dziewczyny w odpowiednim wieku, o właściwych kształtach. Serce Boba stanęło... i znów zaczęło bić normalnie. To nie była ona. – Psiakrew! – zaklął. – Nie bójcie się, nic się wam nie stanie. Szukam panny Abigail Frome. Wzrok kobiet spoczął na twarzy niewiasty, którą trzymał przed sobą. Nagle opadła na niego całym ciężarem; musiał puścić rękę dziewczyny, żeby ją złapać. Bob miał pewne pojęcie o walce wręcz, znał parę sztuczek, w tym także jedną lub dwie pozwalające wyrwać się napastnikowi, który wykręciłby mu rękę, ale o takiej technice jeszcze nie słyszał – zemdleć w ramionach przeciwnika. * * * Ocknęła się mniej więcej po trzech minutach, leżąc na skos na łóżku piętro niżej. Bob to się pojawiał w jej polu widzenia, to znikał. Przysuwał się bliżej, żeby policzyć jej piegi na nosku, po czym nagle przypominał sobie, jak oszpeciło go życie żołnierza, i chcąc oszczędzić delikatnym oczom Abigail paskudnego widoku, cofał się i wyglądał przez okna, kontrolując przebieg prac fortyfikacyjnych. Nie wszyscy żołnierze znali się na swojej robocie, ale powstrzymywał się od otwarcia okna i wrzaśnięcia na nich. Przepatrywał horyzont w poszukiwaniu mściwych francuskich kawalerzystów. Kiedy Abigail drapała się po nosie, zerkał na nią podejrzliwie, czy aby nie chowa przy sobie większej liczby kuchennych utensyliów, ale niepotrzebnie się martwił. Miał przed sobą nie wściekle groźną zabój czynię, tylko dziewczynkę z miasteczka w Somerset, miłą i rozsądną, trochę może tylko nierozważną w kwestiach czysto praktycznych, dzięki czemu zresztą się poznali i Bob stracił dla niej głowę. Nie była nożownikiem; atak nożem, jakiego przed chwilą dokonała, stanowił raczej przykład działania tej mniej pragmatycznej cząstki jej natury, której Bob, niemający w sobie cienia szaleństwa, pragnął i potrzebował. Dostrzegł to już jedenaście lat wcześniej, kiedy jego serce na dłuższą chwilę przestało bić. I jakimś cudem (a był to jedyny cud, jakiego Bob doświadczył w życiu osobiście) ona dostrzegła w nim dokładnie to, na czym jej zależało; coś czego nie miała i o czym marzyła. Łóżka w tamtej epoce były zaopatrzone w mnóstwo poduszek; spało się w nich właściwie w pozycji półsiedzącej. Abigail, do tej pory leżąca na wznak, jak ją Bob ułożył, podniosła się teraz i oparła na poduchach, obserwując, jak przechadza się po pokoju. – Niech cię szlag, dziewczyno! – brzmiały pierwsze czułe słowa, jakie od niego usłyszała. – Nie ma czasu do stracenia! Wiem, że mnie pamiętasz, bo inaczej byś nie zemdlała. Nadal była blada, osłabiona i nie miała ochoty ruszać się bardziej niż to absolutnie konieczne, ale uśmiech rozpromienił jej twarz, upodabniając ją do łagodnej Maryi Dziewicy z obrazka. – Nawet gdybym chciała o tobie zapomnieć, Upnor i Sheerness by mi nie dali. Aż dziwne, że tak często wracali do historii o tym, jak stojąc na moście, wyzwałeś Upnora na pojedynek. O mnie. – Odniosłem haniebną porażkę. – Zgoda, kpili z ciebie bezlitośnie, ale dla mnie to była historia miłosna, której mogłabym słuchać bez końca. – Hańba to hańba. Podobnie jak moje drugie spotkanie z Upnorem, o którym mogłaś już nie usłyszeć. Chwała Bogu, że Teague napatoczył się z tym swoim drągiem. Ale później do tego wrócimy. Nie mamy czasu! On już tu idzie! – Kto?! – zaniepokoiła się Abigail. – Nie chciałem cię przestraszyć. Nie mówię o hrabim, tylko o pułkowniku Barnesie. Słyszysz, jak drewnianą nogą wystukuje rytm na schodach? Musimy uciekać. Bob podszedł do drzwi, Abigail zaś przyglądała mu się z marsem na czole, nie wiedząc, czy zamierza rzucić się do ucieczki, zabarykadować wejście, czy uprzejmie powitać pułkownika. Tymczasem jego uwagę przykuł jakiś szczegół: wyciągnął rękę i delikatnie – pieszczotliwie – dotknął górnego zawiasu: dwóch obręczy z kutego żelaza (jedna była przymocowana do drzwi, druga tkwiła we framudze), połączonych trzpieniem grubości małego palca. – Będę się streszczał. Rynek w Taunton, jedenaście lat temu, kiedy pomogłem ci z tą głupią chorągiewką wydętą przez wiatr... Pamiętasz? Ta chwila jest dla mnie tym, czym ten trzpień zawiasu dla drzwi. Wszystko się wokół niej obraca. Ona wszystko spaja w całość, nadaje cel mojemu życiu. Odebrać mi ją to jak... W tym miejscu Bob, nieufny wobec słów, wyciągnął nóż, wcisnął czubek ostrza pod grzybkowate zwieńczenie trzpienia i go podważył. Jedną ręką przytrzymał drzwi, a drugą wyłuskał z zawiasu trzpień, który zadźwięczał o posadzkę. Drzwi zatrzeszczały, zwisły krzywo i znieruchomiały, trąc smętnie po podłodze. – Mamy jeszcze jedną chwilę, chociaż, niestety, niewiele dłuższą od tej poprzedniej. Co z nami będzie, Abigail? – O co ci właściwie chodzi? Barnes ostrożnie wśliznął się do pokoju, podejrzliwie oglądając obwisłe drzwi. Spojrzał na Boba porozumiewawczo, a potem zmitygował się, przypomniał sobie o dobrych manierach, odwrócił się do Abigail i ukłonił. – Panno Frome! Sierżant Shaftoe tyle razy wychwalał pani urodę, że miewałem już go dość, lecz widząc panią na własne oczy, rozumiem go, wyrażam skruchę i obiecuję nigdy więcej nie ziewać ani nie bębnić palcami w stół, kiedy sierżant znów poruszy ten temat. Powiem więcej, teraz sam się przyłączę do pochwał. – Dzię... – zaczęła Abigail, ale Barnes nie czekał. – Poprosiłeś już? – Nie poprosił – odparła Abigail za Boba, który kompletnie zaniemówił. – Na kolana. Proś. Bob runął na kolana. – Czy... – Tak. – Abigail Frome, czy bierzesz... – Tak. – Robercie Shaf... – Tak. – ...łaszam was mężem i żoną. Możecie pocałować małżonkę, sierżancie, ale później. Na razie wynosimy się stąd! Pułkownik Barnes pierwszy czmychnął za drzwi, wydawało mu się bowiem, że zobaczył coś za oknem. – Podaj mi ten trzpień, mężu – poprosiła Abigail. – Zamiast obrączki. * * * Plutony muszkieterów i tak zebrały się już przed domem, nie było więc wielkim problemem ustawienie ich w szpaler. Podnieśli muszkiety, tworząc zwieńczony bagnetami tunel, przez który przeszli państwo Shaftoe. Wiosenne kwiaty nie zdążyły jeszcze zakwitnąć, ale któryś z szeregowych wykazał się przytomnością umysłu, uciął pączkującą gałązkę czereśni i wręczył ją Abigail. Przyprowadzony ze stajni siwek stał się prezentem dla nowożeńców. Służba wyglądała przez okna, gruchała słodko i machała ściereczkami. Francuscy muszkieterzy, mający strzec posiadłości (zostali rozbrojeni i zapędzeni do wyschniętej fontanny), płakali z radości jak bobry i głośno siąkali nosy. Nawet francuski jeździec, który wcześniej tak się naprzykrzał Barnesowi, odwrócił głowę i intensywnie mrugał. Czuł się urażony, że w tej historii przypadła mu rola ograniczonego wieśniaka; żałował, że nie porozmawiał dłużej z pułkownikiem – przecież gdyby poznał naturę jego misji, chętniej przysłużyłby się Wenus aniżeli Marsowi. Barnes i państwo Shaftoe, jadący we troje na dwóch koniach, zakończyli przegląd wojsk. – Spisaliście się dzisiaj na medal – powiedział Barnes. – Spłaciliście cząstkę długu wdzięczności, jaki ma u was za to, że pomógł wam przeżyć tyle bitew. A teraz wracajcie do ćwiczeń. Temat dzisiejszych zajęć: maskowanie się w terenie. Ćwiczenia już się zaczęły i na razie kiepsko wam idzie, bo stoicie w kupie na widoku! Szeregowcy złamali szyk i zaczęli przełazić przez mur. Jakiś sierżant, starszy mężczyzna, zaprotestował: – Tu się nie ma gdzie schować, pułkowniku! Jesteśmy jedną nogą w tej przeklętej Francji, trzydzieści mil za linią frontu, w okolicy nie ma ani jednego drzewa... – Właśnie dlatego to jest doskonały poligon! Gdybyśmy byli w Sherwood, psiajucha, byłoby chyba za łatwo, nie uważacie, sierżancie? Mam dla was dobrą radę: nie otwierajcie gęby, to ludzie wezmą was za głodujących dezerterów z armii francuskiej. A teraz jazda, zmiatać stąd! Za parę dni chcę was widzieć z powrotem w obozie. Tymczasem muszę odstawić państwa Shaftoe na wybrzeże, żeby mogli popłynąć do Londynu i tam zająć się prowadzeniem domu, w którym wszyscy będziecie mile widzianymi gośćmi! Abigail trochę pobladła, ale zaraz znów się rozpromieniła, gdy tylko ci spośród Black Torrent Guards, którzy jeszcze nie zamaskowali się w terenie, wznieśli wiwaty. Bob zrobił rundkę po ogrodzie, odbierając gratulacje zebranych w grupki żołnierzy, francuskich pokojówek i muszkieterów w fontannie, po czym przez bramę wyjechał na trakt. Spiął siwka i popędzili na złamanie karku w ślad za Barnesem, który tymczasem znalazł się w pół drogi do zachodniego widnokręgu. Siedząca z tyłu Abigail wtuliła twarz w zagłębienie między łopatkami Boba, objęła go w talii i splotła dłonie. Bob, czując, jak coś twardego uciska go w brzuch, spuścił wzrok i zobaczył opleciony palcami Abigail trzpień zawiasu. Pałac Herrenhausen, Hanower Sierpień 1697 – Francja zrezygnuje ze wszystkich terenów zajętych po tysiąc sześćset siedemdziesiątym ósmym roku (z wyjątkiem Strasburga, który Ludwik ogromnie polubił), pod warunkiem, że pozostaną katolickie – powiedział pięćdziesięciojednoletni uczony. Odhaczył kolejny punkt z listy rozłożonej na talerzu z drezdeńskiej porcelany, ozdobionym herbem Welfów. Podniósł wzrok, spodziewając się zobaczyć tuż nad stołem rąbek sukni sześćdziesięciosiedmioletniej królowej. Tymczasem suknia – całe mile marszczonego jedwabiu, rozpięte na niebezpiecznym stelażu ze stali i kości – wyrżnęła go prosto w nos i strąciła mu okulary. Elektorka Hanoweru odwróciła się na pięcie. – Cały tydzień szlifowałem te soczewki – poskarżył się Gottfried Wilhelm Leibniz. Przechylił się na krześle, sięgając po okulary. Starał się trzymać głowę prosto, żeby największa i najelegantsza peruka, jaką miał, nie zsunęła mu się z łysej, spoconej głowy. Wskutek tego naciągnął sobie nieprzyjemnie jakiś mięsień w karku, ale został wynagrodzony uroczym widokiem muskularnych łydek – jego mecenaska przemaszerowała środkiem bankietowego stołu. – To tylko nowina – stwierdziła. – Mogłabym ją usłyszeć od pierwszego lepszego doradcy. Od pana oczekuję czegoś więcej: plotek i filozofii. Leibniz wstał, zabierając ze sobą kawałek krzesła, pusta pochwa rapiera zahaczyła bowiem o barokowe zdobienia. Skrzywił się i skulił odruchowo, słysząc świst przeszywającej powietrze klingi. – Prawie mi się udało! – wykrzyknęła podekscytowana Zofia. – Plotki... Próbuję sobie jakieś przypomnieć. Hmm... Berliński pałac córki Waszej Wysokości wygląda coraz piękniej. Wśród dworzan wrze. – Czy powód tego wrzenia jest ten sam, co tydzień temu, czy coś się zmieniło? – Z każdym mijającym dniem, kiedy w Charlottenburgu przybywa fresków i posągów, coraz trudniej jest zaprzeczać niezręcznej, wstydliwej, okropnej prawdzie, że Fryderyk, elektor brandenburski i najprawdopodobniej przyszły król Prus, zakochał się w córce Waszej Wysokości. – Dlaczego fakt ten miałby powodować wrzenie? – Ponieważ są małżeństwem. To potworność. Perwersja. – Tak naprawdę chodzi o to, co dworzanie sądzą na mój temat. – Że Wasza Wysokość celowo umieściła tam Zofię Charlottę, by sterować Fryderykiem? – Mhm. – A to prawda? – Gdyby to była prawda, z pewnością można by było powiedzieć, że mi się udało, i tego właśnie nie mogą zdzierżyć – odparła Zofia, niczego nie wyjaśniając. Znów zawróciła w miejscu, strącając kilka kwiatów lwiej paszczy z bukietu na środku stołu, i przemknęła po blacie; wstążki powiewały za nią jak proporce wojenne. Cięła zamaszyście. Czubki świec pofrunęły w powietrze i chlapnęły o blat, tonąc w kałużach własnego wosku i ciągnąc za sobą smużki dymu. – Skończyłabym migiem, gdyby nie ten verdammt krzew ognisty – dodała w zadumie, czubkiem rapiera wskazując kandelabr, wykuty z kilkuset funtów hercyńskiego srebra przez rzemieślników cierpiących na nadmiar wolnego czasu. Garstka służących, którzy do tej pory zachowywali bezpieczną odległość od elektorki, odkleiła się od ścian jadalni. Na ugiętych nogach, z uniesionymi rękami zbiegli się pośrodku komnaty, przy bezczelnym meblu. Zofia spoglądała na rapier, obracając go w dłoni i podziwiając na jego powierzchni refleksy światła ocalałych świec. – Nic dziwnego, że nie mógł go pan wyjąć z pochwy – stwierdziła. – Przyrdzewiał do niej, prawda? – ... – Co by było, gdybym musiała się zdać na pana w kwestii obrony królestwa, doktorze? – Szermierze są wszędzie, ja zaś mógłbym zbudować kapitalną machinę oblężniczą. A może przydałbym się do czegoś innego... – Proszę mi teraz udowodnić swoją przydatność. Nie interesują mnie plotki z Berlina: córka dostarcza mi ich aż w nadmiarze, a mała księżniczka Karolina pisuje do mnie wspaniałe listy. To pańska robota? – Po przedwczesnej śmierci jej matki zająłem się poniekąd edukacją księżniczki. Zofia Charlotta to pojętna uczennica. Już mnie właściwie nie potrzebuje. – No tak, teraz mam swobodę ruchów, ale nic nie widzę – stwierdziła Zofia. Mrużąc oczy, spojrzała na plafon okryty zasłoną półmroku i starego, zgęstniałego dymu. – Nie odróżnię namalowanych furii od żywego nietoperza. – To chyba harpie, Wasza Wysokość. – Zaraz się pan przekona, co to jest harpia, jeśli nie weźmie się pan do roboty! – Eee... No dobrze... Ludwik XIV ma na szyi niewielki wrzód. To chyba za mało, prawda? Co tam jeszcze... Francuzi są gotowi uznać Wilhelma za króla Anglii i honorować wszystkie nadane przez niego tytuły. Dla przykładu: John Churchill będzie hrabią Marlborough, a księżna Arcachon dodatkowo księżną Qwghlm. – Arcachon-Qwghlm... Taaak... Słyszeliśmy o niej – przyznała księżna, podejmując doniosłą decyzję. – Będzie zachwycona, wiedząc, że Wasza Elektorska Wysokość również uznaje jej szlachectwo. Nie ma drugiego monarchy na świecie, którego darzyłaby takim szacunkiem jak – A co z jej seniorami: Ludwikiem i Wilhelmem? Ich nie szanuje? – zainteresowała się – Hmm... Protokół z pewnością zabrania jej przedkładania jednego nad drugiego. Poza Waszą Wysokość. Jej Elektorska Wysokość. tym obaj są, niestety, mężczyznami. – Rozumiem... Czy ta podwójna księżniczka ma jakieś imię? – Eliza. – A dzieci? Poza tym energicznym małym bękartem, który na krok nie odstępuje mojego bankiera. Bo to jej dziecko, prawda? – Ma jeszcze dwoje żywych potomków: czteroletnią Adelajdę i prawie dwuletniego Louisa. Ten drugi jest owocem unii personalnej, łączącej rody Arcachon i Qwghlm. Jeśli przeżyje ojca, zostanie władcą księstwa z dywizem, jak Orange-Nassau czy Brandenburgia- Prusy. – Obawiam się, że Arcachon-Qwghlm nie brzmi równie efektownie. Jakie księżna ma rozrywki? – Filozofię naturalną, niepospolicie skomplikowane machinacje finansowe oraz kampanię na rzecz zniesienia niewolnictwa. – Białych? Czy niewolnictwa w ogóle? – Chyba chce zacząć od białych, a następnie, korzystając z tak ustanowionych precedensów prawnych, wyzwolić wszystkich niewolników. – To i tak właściwie bez znaczenia – mruknęła Zofia. – Nie mamy nie tylko Maurów, ale nawet floty, którą można by po takowych posłać. Wydaje mi się wszakże, że to donkiszoteria z jej strony. Leibniz nie odpowiedział. – W odrobinie donkiszoterii nie ma nic złego! – zastrzegła się Zofia. – Ba, bywa wręcz miła, dopóki nam się nie znudzi. Księżnej pewnie się nie nudzi? – Kiedy wyciągnąć ją na zwierzenia, potrafi godzinami wykładać, jakim złem jest niewolnictwo. Poza tym jednak jest uosobieniem taktu i dyskrecji. W towarzystwie nie zdarza jej się poświęcać tej sprawie więcej niż paru słów. – Gdzie teraz jest? – Większość czasu spędza ostatnio w Londynie, doglądając niewiarygodnie długiego i złożonego postępowania natury prawnej w kwestii pewnej białej niewolnicy, niejakiej Abigail Frome. Poza tym ma rezydencje w St.-Malo, Wersalu, Lipsku i Paryżu, oraz, rzecz jasna, zamek na Zewnętrznym Qwghlm. – Chętnie byśmy ją poznali. Jesteśmy jej wdzięczni, że przygarnęła księżniczkę Karolinę, gdy ta była samotna i zapomniana. Podzielamy jej zamiłowanie do filozofii naturalnej. Jej talenty mogą być dla nas użyteczne, gdy będziemy chcieli zarządzać naszym statkiem Minerwą. Należy dopilnować, aby należne nam zyski nie trafiały do skarbca naszej wspólniczki Kottakkal, królowej piratów z Malabaru. – Obawiam się, że nic z tego nie rozumiem, Wasza Wysokość. – Proszę się bardziej postarać, doktorze Leibniz, i być na czasie. Wynajęłam pana, ponieważ słyszałam, że jest pan bystrym człowiekiem. – To się nie powtórzy, Wasza Wysokość, ale... hmm... Wasza Wysokość wspomniała o jakimś statku...? – Mniejsza o statek! Najważniejsze, że Eliza będzie doskonałym źródłem najnowszych londyńskich ploteczek; ploteczek, których słuchanie jest naszym obowiązkiem, bowiem albo my, albo nasi dziedzice zasiądą w przyszłości na angielskim tronie. Gdyby więc Eliza przybyła w te okolice z zamiarem odwiedzenia swojego nieślubnego syna... – Zadbam o to, by złożyła wizytę Waszej Elektorskiej Wysokości. – Świetnie! Co tam dalej mamy? – Pałac Whitehall spłonął. – Cały? Słyszałam, że jest dość... niejednolity. – Jeśli wierzyć tym paru Anglikom, którzy nadal są skorzy pisywać do mnie listy, spłonął do fundamentów. Zostały zgliszcza. – Mushimy mówitsch po angielsku, skoro rozmawiamy o Anglii! – zarządziła elektorka. – Inatschej nie potschwitschę angielskiego. – Dobrze, przejdźmy więc na angielski. Po zakończeniu wojny wigowie stracili władzę... – Yuncto? – Tak jest, Wasza Wysokość. Yuncto przepadło w mrokach niepamięci. Dziś rządzą torysi. – Wilhelm ma szczęście – stwierdziła Zofia z przekąsem. – Właśnie teraz, kiedy musi zbudować nowy pałac, rojalistom dostaje się skarb państwa. – Który chwilowo jest kompletnie pusty. Ale bez obaw, tęgie głowy już zajęły się tą sprawą. – Nasza rozmowa lada chwila stanie się rozpaczliwie nudna, skoro dochodzimy do kwestii pieniędzy i podatków. Nietoperz na suficie zaśnie, przytulony do jakiejś driady albo najady, i obudzi się dopiero w porze kolacji. – Z tego, co się mówi o carze, nietoperz go raczej nie przestraszy. Wasza Wysokość mogłaby kazać wymalować na suficie wilki i niedźwiedzie, a on i tak nie zaszczyciłby ich więcej niż jednym spojrzeniem. – Nie zależy mi na tym, żeby Piotr poczuł się jak u siebie w domu – stwierdziła oschle Zofia. – Chciałabym, żeby zauważył, że po drodze z Berlina przekroczył granicę cywilizacji. A jednym z cudownych elementów cywilizacji są filozofowie umiejący prowadzić ciekawe rozmowy. – Istotnie. Skoro więc plotki mamy z głowy, przejdźmy... – ...do najnowszych odkryć w dziedzinie filozofii, naturalnej bądź nie, jak pan woli. Słucham, doktorze Leibniz! Co nowego? A może nietoperz odgryzł panu język? – Angielscy uczeni zajmują się sprawami praktycznymi: mennicami, bankami, katedrami, rentami. Francuscy marnieją w cieniu – żeby nie powiedzieć: pod butem – inkwizycji. W Hiszpanii nie dzieje się nic ciekawego, odkąd dwieście lat temu wygnano z kraju Żydów i przepędzono Maurów. Dlatego... Nie chciałbym, żeby poczytano mi to za zarozumiałość, ale to fakt, kiedy Wasza Wysokość pyta o postępy filozofii, pyta w istocie o mnie i moje prace. – Co w tym złego? Jestem u siebie i pytam, co słychać u mojego przyjaciela. – Ależ naturalnie, na tylko... To znaczy... Mniejsza z tym. Sporo koresponduję z braćmi Bernoulli, ale to nic wielkiego. Wasza Wysokość wie, że od zawsze fascynowały mnie znaki i symbole. Rachunek różniczkowy przyniósł nam nowe idee, dla których potrzebujemy nowych symboli. Różniczkę oznaczam małą literą d, a całkę znakiem przypominającym wydłużone S; tak to robią Bernoulli i system się sprawdza. Jest jednak inny szwajcarski matematyk, który kiedyś świetnie się zapowiadał. Nicolas Fatio de Duilliers. Zofia wbiła czubek rapiera w blat i roztargnionym gestem wygięła ostrze. – To ten, który uratował Wilhelma Orańskiego przed porwaniem? – Ten sam. Również prowadzi korespondencję z Bernoullimi. – Powiedział pan, i to ze znaczącym naciskiem, że świetnie się zapowiadał. Skąd ten czas przeszły? – Jego prace z ostatnich lat są śmiechu warte. Chyba postradał rozum. – Wydawało mi się, że to Newton jest niespełna rozumu. – Już przechodzę do Newtona. Fatio i bracia Bernoulli prowadzą chyba jedną z tych przeciągających się naukowych dysput: oni w swoich listach posługują się d i wydłużonym S, on zaś z uporem odpowiada im kropką oznaczającą różniczkę i jakimś zdeformowanym Q w miejscu całki. Takiego zapisu używa Newton i taki właśnie konkurs kopania się po kostkach tli się od lat. A właściwie tlił się, bo kilka miesięcy temu rozgorzał na dobre. Fatio opublikował artykuł, w którym nader niepochlebnie wypowiedział się o uniżonym słudze Waszej Wysokości i Newtonowi przypisał zasługę stworzenia rachunku różniczkowego. Nieco później Bernoulli wymyślili pewien problem matematyczny i rozesłali go do różnych matematyków na kontynencie z prośbą o rozwiązanie. Nikomu się nie udało... – Panu też nie?! – Mnie oczywiście tak. To było proste zagadnienie z dziedziny rachunku różniczkowego, mające na celu oddzielenie mężczyzn, czyli ludzi naprawdę rozumiejących tę dziedzinę, od chłopców. Na koniec przesłali je Newtonowi, który rozprawił się z nim w parę godzin. – Aha! Czyli wcale nie zwariował! – Nie wiem, Wasza Wysokość. Niewykluczone, że jest pomylony, ale nadal nie ma sobie równych, gdy chodzi o matematykę. W każdym razie teraz, dzięki złośliwości Bernoullich, jest święcie przekonany, że ja i inni europejscy matematycy spiskujemy przeciwko niemu. – Wydawało mi się, że mamy mówić o filozofii, a nie plotkować... Leibniz wziął głęboki wdech, chcąc coś powiedzieć, zawahał się – i skończyło się na westchnieniu. Zrobił to samo jeszcze raz, potem drugi... Na szczęście nietoperz wybrał sobie akurat ten moment, aby wyfrunąć z ukrycia. Zofia natychmiast wyszarpnęła rapier z blatu i wznowiła polowanie. Nietoperz przez chwilę miotał się po pokoju bez ładu i składu (wydawało mu się chyba, że błyszczący czubek rapiera jest w rzeczywistości jakimś niewiarygodnie szybkim i zwrotnym insektem), po czym również rozpoczął regularne łowy: krążył po jadalni, unikając – całkiem rozsądnie – narożników pomieszczenia i kreśląc w ten sposób trajektorię w przybliżeniu eliptyczną. Stół stał blisko jednej z krótszych ścian prostokątnego wnętrza; nietoperz mijał go w locie dwukrotnie przy każdym okrążeniu. Zofia obrała więc następującą strategię: ustawiała się na blacie jak najbliżej miejsca, nad którym nietoperz powinien się znaleźć podczas patrolowania jadalni, a kiedy tam go chybiła, mogła przebiec na drugi koniec blatu i wykonać drugie cięcie, gdy lotnik zawracał przy ścianie i kierował się z powrotem w głąb komnaty. – Zmagania Waszej Wysokości z nietoperzem do złudzenia przypominają sytuację astronoma, kiedy orbitę Ziemi – której fragment przedstawia tutaj stół – dwukrotnie przecina kometa: raz lecąc w kierunku słońca, i drugi, kiedy się od niego oddala. W tym miejscu Leibniz skinieniem głowy wskazał kandelabr, który służący położyli na podłodze między stołem i ścianą. – Mniej sarkazmu, więcej filozofii. – Jak wiadomo Waszej Wysokości, trwają przenosiny biblioteki... – Pomyślałam sobie, że niepotrzebna mi biblioteka, do której musiałabym jeździć aż do Wolfenbüttel. W dodatku mój mąż, który nigdy nie przejawiał wielkiego zainteresowania książkami, ostatnio prawie nie wstaje z łóżka... – Nie krytykuję decyzji Waszej Wysokości. Przeciwnie, cieszę się, że mogłem się wycofać z codziennego zarządzania biblioteką i skupić na właściwym celu jej istnienia. – Tym razem to ja nic nie rozumiem. – Umysł nie może manipulować samymi obiektami. Widzę tego nietoperza, mój umysł jest świadomy jego istnienia, ale nie może go w żaden sposób uchwycić. Podejrzewam natomiast, że bada symboliczną reprezentację nietoperza, która istnieje w mojej głowie. Z tym symbolem mogę robić różne rzeczy, na przykład wyobrazić sobie, że nie żyje, ale nie mam żadnego wpływu na prawdziwego nietoperza. – Rozumiem. Myślenie jest manipulowaniem symbolami w głowie. To już kiedyś od pana słyszałam. – Biblioteka to swoisty magazyn wszystkich rzeczy, o jakich myślą ludzie. Jeżeli ją skataloguję, uzyskam w miarę uporządkowany i pełny spis wszystkich symboli mieszczących się w głowach istot rozumnych. Zamiast jednak kroić mózgi i doszukiwać się odpowiadającej im szarej materii, albo zamiast poprzestawać na symbolicznych reprezentacjach, jakimi posługuje się mózg, każdemu takiemu symbolowi przypisuję liczbę pierwszą. Liczby mają tę zaletę, że można nimi manipulować za pomocą maszyn... – A, znów pan wraca do tego projektu. Monady panu nie wystarczą? Są urocze i nie potrzeba do nich maszynerii. – Wcale nie porzucam monad, Wasza Wysokość. Codziennie zajmuję się monadologią, ale pracuję też nad tamtym zagadnieniem... – Kiedyś nazywał je pan chyba inaczej... Projekt „Skąd wziąć nieskończoną sumę pieniędzy” – rzuciła od niechcenia Zofia i przebiegła na drugi kraniec stołu. Leibniz przeczłapał na środek jadalni, gdzie trafienie go rapierem było geometryczną niemożliwością. – Projekt ten wymaga nieskończonej sumy pieniędzy tylko z jednego powodu – odparł z godnością. – Co roku potrzebne są pewne inwestycje, ja zaś mam nadzieję, że będzie trwał wiecznie. Jak wiadomo Waszej Wysokości, próbowałem uruchomić kopalnie srebra. Bez powodzenia, ponieważ padłem ofiarą sabotażu, a w dodatku musiałem konkurować z korzystającymi z niewolniczej siły roboczej kopalniami w Meksyku. Jest mi z tego powodu przykro. Udałem się następnie do Włoch i tak zaaranżowałem sprawy, by za zgodą parlamentu Wasza Wysokość mogła zostać następną królową Anglii. Torysi, w rękach których spoczywa Land Bank, twierdzą, że angielska ziemia jest warta sześćset milionów livres tournoises. Sprzedają zboże i gromadzą złoto w niewiarygodnym tempie. Inaczej mówiąc, w Anglii są pieniądze. Może nie w ilości nieskończonej, ale z pewnością wystarczającej, aby opłacić budowę kilku machin arytmetycznych. – Nie tylko musi to przegłosować parlament, ale też musi umrzeć sporo ludzi, i to w odpowiedniej kolejności, zanim będę mogła zostać królową Anglii: najpierw Wilhelm, potem księżna Anna (wtedy już królowa Anna), a potem jeszcze mały książę Gloucester i jej ewentualne inne dzieci, których Anna przez ten czas doczeka. A ja mam sześćdziesiąt siedem lat. Powinien pan sobie poszukać innego mecenasa... Tak! Mam cię! Zachciało ci się mojej jadalni, co?! No, doktorze, co pan powie o moich talentach kucharskich? Rapier znieruchomiał. Leibniz podszedł bliżej, nie odrywając oczu od upudrowanej twarzy elektorki, zjechał wzrokiem niżej, na jasnoskóry, pulchny bark, rękaw sukni, przez gruzowisko klejnotów zdobiące nadgarstek i palce, wzdłuż zardzewiałej klingi – na porcelanowy talerz, na którym leżał zabity nietoperz, ze skrzydełkami rozłożonymi tak artystycznie, jakby francuski kucharz ułożył go tam w charakterze przybrania. – Kometa spadła na ziemię! – oznajmiła Zofia. – Ależ z ciebie poetka, mamusiu! – usłyszał Leibniz za plecami. Odwrócił się w stronę drzwi i zobaczył przed sobą wysokiego mężczyznę, dobiegającego czterdziestki, ale z twarzy i zachowania sprawiającego wrażenie znacznie młodszej osoby. Jerzy Ludwik – czy też, po tutejszemu, Georg Ludwig – chyba dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, że matka stoi na stole. Wybałuszył oczy jak żaba. – Kometa zbliża się do... eee... drzewa – wyjąkał po chwili. – Do drzewa?! Komety nie latają w pobliżu drzew! – Ta chyba wpadła w sieć sokoła. – Sokoły nie zarzucają sieci – wypalił Leibniz, nie mogąc się powstrzymać. Widząc, jakie spojrzenie posłał mu Jerzy Ludwik, pożałował, że oddał broń Zofii. – A jakie to ma znaczenie? Przecież to i tak wszystko bzdury! Skoro już mówimy niedorzecznymi metaforami, po co się ograniczać i szukać w nich sensu? – Jerzy, mój pierworodny, moja miłości, moja chlubo – wtrąciła pobłażliwie Zofia. – Co nam chciałeś powiedzieć? – Car jest już niedaleko. – To car miał być kometą? – Oczywiście! – My, mówiąc o komecie, mieliśmy na myśli tego nietoperza. Kąciki ust Jerzego opadły i cofnęły się tak daleko, że jego wargi zniknęły, a szczelina między nimi upodobniła się do garoty. Spojrzał spode łba na Leibniza, pełen pretensji nie wiadomo o co. – A kto jest sokołem, Wasza Królewska Mość? – spytał Leibniz. – Pańska przymilna uczennica, doktorze Leibniz, a moja młodsza siostra: Zofia Charlotta, elektorka brandenburska. – Doskonale! Metafora sieci miała więc sugerować, że Zofia Charlotta użyła fortelu i zniewoliła Piotra swoim urokiem osobistym. – Przemknął przez Berlin jak kula armatnia, nawet nie zwalniając, a ona pędziła za nim. Jak lisy w Koppenbrügge... – Chcesz powiedzieć, że Zofia Charlotta przypominała lisa, bo wykazała się sprytem, polując na kulę armatnią? Czy że car przywodził na myśl lisa swoimi unikami? – dopytywała się cierpliwie Zofia. – Chcę powiedzieć, że zaraz tu będą. – Idź do sypialni ojca. Odeślij balsamistów – poleciła Zofia, mając na myśli lekarzy. – Wytłumacz ojcu, że ktoś bardzo wysoki i ogromnie ważny może pojawić się w jego polu widzenia. Jeśli będzie się czuł na siłach, niech wymamrocze parę miłych słówek. – Dobrze, mamusiu – powiedział posłuszny syn. Ukłonił się matce na pożegnanie, jeszcze raz spojrzał wilkiem na Leibniza i wyszedł. Teoretycznie Zofia i doktor powinni powiedzieć teraz coś na temat Jerzego Ludwika, ale elektorka celowo unikała tego tematu, a Leibniz chętnie poszedł za jej przykładem. Zrobiło się małe, rozkoszne zamieszanie, gdy Zofię sprowadzano na ziemię (początkowo groziła, że skoczy, i pewnie byłaby do tego zdolna), ale zaraz doniesiono im, że car Rosji jest już w rezydencji, niemal dosłownie ciągnięty za ucho przez Zofię Charlottę. Gdyby to była wizyta oficjalna, mieliby aż za dużo czasu na przygotowania. Złożyło się jednak inaczej – Piotr podróżował incognito, musieli więc przyjąć go trochę jak kuzyna ze wsi, który wpadł na kolację. Rozległ się metaliczny szczęk, słowa wypowiadane z gardłowym akcentem i dźwięczny jak ptasi trel śmiech Zofii Charlotty. Dwie dwórki doskoczyły do Zofii, by upchnąć luźne kosmyki włosów pod opaską i obciągnąć jej stanik; odliczyła do dziesięciu i pogoniła je precz. Za jej plecami służący z nadzwyczajną godnością wyniósł z jadalni talerz z nietoperzem, a jego towarzysz podstawił na jego miejsce drugi, czysty. Inni gorączkowo przenosili kandelabr na swoje miejsce i korygowali wygląd uszkodzonego bukietu. – Doktorze! – zawołała Zofia. – Pański rapier! Chwyciła leżącą na stole brudną broń i z roztargnieniem skoczyła w stronę Leibniza, jakby zamierzała przeszyć go ostrzem. Leibniz uprzejmie odsunął się jej z drogi, chwycił rapier za rękojeść, a następnie zajął się realizacją projektu mającego na celu umieszczenie klingi w pochwie. Czubkiem ostrza musiał trafić w otwór tak mały, że nawet go nie widział, ponieważ schował okulary. Nie miał zaś najmniejszej ochoty dotykać drugą ręką unurzanej w nietoperzu stali. Kiedy więc awangarda carskiej gwardii przekroczyła próg jadalni, doktor nadal stał na wprost wejścia, trzymając broń w pozycji co najmniej dwuznacznej. Gwardziści, którym nikt nie płacił za długie rozmyślania, nie byli w stanie stwierdzić, czy mężczyzna na ich drodze właśnie chowa rapier do pochwy, czy też, przeciwnie, dopiero co go wyciągnął. Trzy szpady świsnęły jak jedna i kiedy Leibniz podniósł wzrok, ujrzał ich klingi, znacznie bardziej błyszczące od jego rapiera, zbiegające się z trzech stron u nasady jego szyi. W tejże chwili – pewnie dzięki temu, że ze strachu całkiem oniemiał – trafił czubkiem rapiera w wylot pochwy i schował go prawie do połowy; na więcej nie pozwoliła rdza. Ręce opadły mu jak dwie mokre cumy. Opatrzona masywną gardą rękojeść rapiera kołysała się na sprężystym ostrzu, wydając dźwięk „łąw, łąw, łąw”. Dwudziestopięcioletni Piotr Romanow wszedł do jadalni pod rękę z dwudziestodziewięcioletnią Zofią Charlottą. W każdym razie Leibniz (nieruchomy jak posąg, z brodą uniesioną możliwie jak najwyżej, żeby gwardziści mu jej nie ogolili) domyślał się, że ten mężczyzna jest carem, był bowiem najwyższą istotą ludzką, jaką Leibniz w życiu widział. Nie był jednak przesadnie barczysty – przeciwnie, miał przyjemną dla oka, szczupłą sylwetkę i delikatną chłopięcą twarz. Nie nosił brody, tylko czarne wąsy. Kiedy oderwał ciemne, quasi-mongolskie oczy od Zofii Charlotty (co przyszło mu z niejakim trudem, była bowiem chyba najpiękniejszą i najbardziej interesującą kobietą, jaką miał okazję poznać), i ogarnął wzrokiem scenę rozgrywającą się w jadalni, stanął jak wryty. Lewa powieka zadrżała mu i opadła, jakby mrugał porozumiewawczo. Dźwignęła się z wysiłkiem i znów się przymknęła. Nagle cała lewa połowa jego twarzy wykrzywiła się w grymasie, jak ściśnięta niewidzialną dłonią. Zabrał ramię, na którym wspierała się Zofia Charlotta i na chwilę ukrył twarz w dłoniach – trudno powiedzieć, czy się zawstydził, czy próbował zamaskować tik. Nagle gwałtownie wyprostował obie ręce i ruszył naprzód. Był tak niewiarygodnie olbrzymi, że wyglądał jakby nurkował z góry na gwardzistów niczym gigantyczny nietoperz. Złapał dwóch skrajnych za kołnierz i pociągnął ich ku sobie nawzajem, przez co zderzyli się z trzecim, stojącym pośrodku. Trzymając całą trójkę w niedźwiedzim uścisku, przez chwilę wydzierał się na nich w narzeczu, które, jak zakładał Leibniz, było językiem moskiewskim. Leibniz cofał się, aż stanął za plecami Zofii, nieco z boku, po czym oparłszy obie dłonie na głowicy rapiera, kilkoma mocnymi pchnięciami wcisnął go do pochwy. Piotr zdążył tymczasem przejść na burdelowy niemiecki: – Chętnie wypożyczyłbym trzy duże koła! – Po co? – zaciekawiła się Zofia Charlotta, tak jakby ani ona, ani nikt inny w pokoju jeszcze się nie domyślił. – Samo połamanie kości nie sprawi im wystarczającego bólu, by ukarać ich za ten postępek! Ale gdyby najpierw przywiązać każdego z nich do koła, które będzie się cały czas obracać, pod wpływem zmiennego obciążenia połamane kości zaczną o siebie trzeć i zgrzytać... – My również znamy tę formę kary – przerwała carowi Zofia Charlotta. – Dawno jej nie stosowaliśmy – dodała dyplomatycznie. – Ale koła zatrzymaliśmy. Matko, pozwól, że ci przedstawię pana Romanowa. Pan Romanow pochodzi z Moskwy i udaje się do Holandii, aby obejrzeć tamtejsze stocznie. Bardzo, ale to bardzo interesuje się statkami. – Miło mi pana poznać, panie Romanow – powiedziała Zofia, podając mu dłoń do pocałowania, co też skwapliwie uczynił. – Czy moja córka pokazała panu po drodze nasze ogrody i cieplarnie? – Mówiła mi o nich. Lubi pani po nich spacerować. – Nawet bardzo, panie Romanow. Dla zdrowia spędzam tam codziennie wiele godzin. Obawiam się, że gdyby tych trzech dżentelmenów umocować na kołach, połamać, a potem całymi dniami obracać, ich potępieńcze krzyki, towarzyszące powolnej śmierci, popsułyby mi całą przyjemność ze spacerów. Piotr nie ukrywał zdziwienia. – Chciałem tylko... – Wiem, panie Romanow. Naprawdę to doceniam. – Obawia się raskolników – wyjaśniła Zofia Charlotta. – I słusznie! – odparła bez namysłu Zofia. – Uważają mnie za antychrysta – powiedział zakłopotany Piotr. – Zapewniam pana, że doktor Leibniz nie czuje się w najmniejszym stopniu urażony tym, że wzięto go za raskolnika. Prawda, doktorze? – W pewien pokrętny sposób jestem tym wręcz zaszczycony, Wasza Wysokość. – Widzi pan? Piotr tymczasem, na dźwięk nazwiska Leibniza, spojrzał pytająco na Zofię Charlottę i powiedział coś, czego nikt poza nią nie zrozumiał. Na jej twarzy odmalowało się radosne zaskoczenie i na dziesięć sekund wszystkie męskie serca przestały bić. – Ależ tak, tak, panie Romanow! To on, we własnej osobie! Ma pan doskonałą pamięć! – wykrzyknęła, po czym dodała na użytek pozostałych gości: – To ten sam doktor Leibniz, który dał mi ząb. Przez zgromadzony za ich plecami tłum Prusaków, Rosjan, Tatarów, Kozaków, karłów, Holendrów, popów et caetera przeszła fala błędnych tłumaczeń i domysłów. Zofia Charlotta zaklaskała. – Przynieście ząb lewiatana, czy jak się ta bestia zwała! – Myślę raczej, że był to jakiś olbrzymi słoń, tyle że bardzo włochaty – wtrącił Leibniz. – Widziałem takie potwory wmarznięte w lód – oznajmił Piotr Romanow. – Są większe od słoni. Jerzy Ludwik właśnie wrócił i prześlizgiwał się po skraju tłumu, starając się przedrzeć do przodu i nie wdać przy okazji w przepychanki z Kozakami. Ciżba tymczasem rozstąpiła się i w lukę wszedł jeden z lokajów Zofii Charlotty, niosąc tacę, na której spoczywała aksamitna poduszka, na niej zaś kamień owinięty w resztki ozdobnego papieru. Jerzy Ludwik poszedł za lokajem, zajął stosowną pozycję u boku matki i zrobił minę, która mówiła „Czekam na prezentację i zamierzam się świetnie bawić w to całe incognito”, ale wszyscy poza nim – a już zwłaszcza Piotr – wpatrywali się w kamień. Był różowawo-brunatny, miał wielkość arbuza, kształt zbliżony do Gibraltaru, płaską i skośną górną powierzchnię oraz gąszcz przypominających korzenie odnóży pod spodem. Na obrzeżach Piotrowej świty działy się rzeczy niegodne dżentelmenów, gdy kudłaci i muskularni mieszkańcy stepów walczyli bez pardonu o jak najlepszą pozycję w tłumie; myśleli chyba, że „Ząb lewiatana” to kwiecista nazwa jakiegoś olbrzymiego diamentu. Ci, którzy chcieli go zobaczyć, zderzali się z tymi, którzy już go ujrzeli i cofali się z obłędem w oczach. Leibniz nagle znalazł się na przodzie stawki, wypchnięty przez Zofię, która nie przepadała może za łamaniem sług kołem, ale upierścienionymi knykciami chętnie rozdawała ostre kuksańce w nerki i pośladki. Leibniz zatrzymał się bardzo blisko zęba i przytrzymał skraj ozdobnej tacy, która wraz z ładunkiem ważyła tyle, że lokaj z najwyższym trudem trzymał ją w rękach. Niebiańska twarz Zofii Charlotty rozpromieniła się na jego widok. Tuż obok niej znajdował się łańcuszek kieszonkowego zegarka Piotra. Leibniz powoli zadzierał głowę, aż jego wzrok spoczął na carskim podbródku. Peruka zaczęła mu się zsuwać z głowy i Zofia musiała ją naprostować szturchnięciem. – Doktor pracuje właśnie nad ciekawym zagadnieniem z dziedziny filozofii naturalnej – powiedziała. – Mój syn go nie rozumie, ale projekt powinien przynieść wspaniałe rezultaty, pod warunkiem, że przez jakiegoś światłego monarchę zostanie wsparty nieskończonym zasobem gotówki. Leibniz – naturalnie – skulił się w sobie. Jerzy Ludwik parsknął śmiechem. A car Piotr przetrawiał słowa elektorki, tak jakby na co dzień przerzucał się z ministrami nieograniczonymi sumami pieniędzy7. – Czy będzie można dzięki niemu budować lepsze okręty? – zapytał. – Okręty i wiele innych rzeczy, panie Romanow. To załatwiło sprawę. Piotr posłał niezwykle znaczące spojrzenie jednemu ze swoich doradców, który skrzywił się, cofnął o pół kroku i utkwił morderczy wzrok w Leibnizu. Car zaś, rozprawiwszy się z problemem, przepchnął się obok doktora i poszedł się przywitać z Jerzym Ludwikiem. 7 Mogło dojść do przekłamania w tłumaczeniu. Niemieckie słowo oznaczające „nieskończony” brzmi unendlich, czyli, w przybliżeniu, „bez końca”, co do carskich uszu mogło dotrzeć jako „pewna stała suma, płatna co roku”. KSIĘGA CZWARTA BONANZA Japonia Maj 1700 Dappa porozumiał się po malabarsku z trzema czarnymi marynarzami, którzy właśnie wciągnęli sondę na pokład, odwrócił się w stronę pokładu rufówki i spojrzał znacząco na van Hoeka. Kapitan machnął wyciągniętą ręką, wskazując dziób statku. Na ten znak dwóch Filipińczyków zamachnęło się ciężkimi pobijakami, wybiło dwa kliny i dziób dźwignął się lekko, uwolniony od ciężaru kotwic. Łańcuchy zgrzytnęły w kluzach (co zabrzmiało jak kaszlnięcie lewiatana), ustąpiły miejsca grubym linom z manili, które przez chwilę ślizgały się z sykiem po deskach, coraz szybciej, aż wszyscy na pokładzie zaczęli nabierać wątpliwości, czy malabarscy żeglarze na pewno dobrze zmierzyli głębokość – gdy nagle sznury zwiotczały i znieruchomiały, jakby uszło z nich życie. Filipińczycy zaczęli wybierać luz. Żagle były zwinięte, ale wiatr znad Morza Japońskiego napierał na kadłub Minerwy i spychał ją w długi cień ośnieżonej góry, przez co miało się dziwne wrażenie, że słońce zachodzi na wschodzie. Jack, Vrej Esphahnian i Padraig Tallow uwijali się przy fokmaszcie, zwijając nieliczne żagielki, na których van Hoek wprowadził Minerwę do tej zatoczki. Jack i Vrej wspięli się na wanty, a Padraig, który podczas ataku korsarzy pod Hainan stracił lewą nogę, przytupywał (własnoręcznie wystruganą) protezą z palisandru, nucąc pod nosem i pociągając za właściwe liny. Wszyscy trzej byli udziałowcami w przedsięwzięciu handlowym i na co dzień nie wykonywali pracy marynarzy, tego dnia jednak większość załogi zebrała się na pokładzie działowym. Jack, wplątany w wanty wysoko nad pokładem, wyraźnie odczuwał wzmożone poprzeczne kołysanie statku. Nie musiał nawet patrzeć w dół, żeby wiedzieć, że wszystkie armaty wytoczono na stanowiska przy burtach. Wyzierały teraz z ambrazur, upodabniając Minerwę do jeża. Japończycy czający się w przybrzeżnym lesie nie musieli nawet sięgać do ksiąg rangaku, holenderskiej nauki, żeby zrozumieć taki przekaz. Gabriel Goto w kolorowym kimonie stał na dziobie statku. Obserwujący go z góry Jack widział, jak się odpręża i kłania lekko. Ronin ogolił się, a włosy na głowie przystrzygł, natłuścił i związał w tak niecodziennym stylu, że w większości chrześcijańskich krajów czekałby go stos albo – w najlepszym razie – ciężkie pobicie. W tych okolicach taka fryzura była jednak najwyraźniej równie de rigeur jak peruki w Wersalu. Zresztą, kiedy już postawi stopę na brzegu tej wyspy, nigdy więcej nie będzie musiał się martwić, że w oczach przybysza z Zachodu wygląda dziwacznie – albo cała transakcja okaże się jedną wielką pułapką (wtedy zostałby na miejscu ukrzyżowany, bo tak zwyczajowo witano portugalskich misjonarzy), albo wszystko pójdzie zgodnie z planem. Wówczas znów stałby się szanowanym Japończykiem – samurajem poszukującym skrawka górniczej ziemi na północy i zachowującym swoje upodobania religijne (jeśli jakieś miał) dla siebie. – Dla niego podróż się kończy – stwierdził Enoch Root, kiedy Jack zszedł na pokład. – A ty jesteś mniej więcej w połowie drogi. – Chciałbym. Van Hoek twierdzi, że mamy do pokonania jeszcze czterdzieści stopni na wschód, zanim dotrzemy do antypodów Londynu. Po tylu latach daleko mi jeszcze do połowy. – Jest tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić. – Enoch kucał na pokładzie, układając w czarnej skrzynce jakieś tajemnicze przyrządy i substancje. Teraz wstał i skinieniem głowy wskazał ląd. – Można na przykład stwierdzić, że nie ma miejsca bardziej niedostępnego z Londynu niż to. – Albo że stąd najdalej jest właśnie do Londynu. Rozumiem, do czego zmierzasz. Przez chwilę obaj wpatrywali się w japoński brzeg. Jack nie bardzo wiedział, czego się spodziewać. Nic by go nie zdziwiło: ani latające zamki, ani dwugłowi żołnierze z mieczami, ani demony zasiadające na szczytach wulkanów jak na tronach. W końcu dotarł do jednego z tych miejsc, które na mapach doktora w Hanowerze zaznaczano tylko jako niewyraźny kontur linii brzegowej, pozbawiony wypełnienia. Jeżeli gdzieś na świecie urojenia się materializowały, to tutaj najprędzej, na razie jednak niczego takiego nie widział. Ponieważ przebywali już w zatoczce jakiś czas, jego wzrok przyzwyczaił się do widoku i zaczął dostrzegać szczegóły. W paru miejscach było widać budynki – orientalne, bez dwóch zdań, ale ponieważ przygotowując się do dzisiejszej wielkiej transakcji Minerwa od dwóch lat przemierzała szlaki handlowe wschodniej Azji, napatrzył się już na chińskie dachy w Manili, Makau, Szanghaju, nawet w Batawii. Budowle japońskie niewiele się od nich różniły. Z kominów snuł się dym, jak w każdym innym miejscu na świecie przy chłodnej pogodzie. Na wzgórzach umieszczono wieże strażnicze, z brzegu w morze wybiegały pomosty, na plażach stały łodzie rybackie i suszyły się sieci, zupełnie jak w Sanlúcar de Barrameda. Kilka wiekowych Japonek siedziało na skałach, z koszykami, do których zbierały wodorosty, ale Jack znał już ten widok, w Manili bowiem to samo robili japońscy chrześcijanie. Nigdzie nie widział demonów ani zmaterializowanych urojeń. – Ale wiesz co? Tak naprawdę to czuję się, jakbym już opłynął świat dookoła – stwierdził Jack. – Od Londynu dzieli mnie tylko Meksyk. Widziałem go na mapach, to wąziutki przesmyk. – Nie zapominaj o oceanach – ostrzegł go Enoch, zamykając zatrzaski i zapinając sprzączki przy skrzynce. – Po drodze masz jeszcze Pacyfik i Atlantyk. – Przecież to tylko woda, a my mamy statek – prychnął Jack. Wszyscy Filipińczycy w zasięgu głosu przeżegnali się, traktując jego słowa jako mniej lub bardziej zakamuflowaną prośbę do Boga, by poraził piorunem Jacka i wszystkich w pobliżu. – Rozmyślałem o tym w noc przed wyruszeniem z Queena-Kootah, kiedy zebraliśmy się wszyscy w nowej „Bombie i kotwiczce”, u stóp Góry Elizy, rozkoszując się łagodną bryzą i pijąc na zdrowie Jeronima, Jewgienija, Nasr al-Ghurába, Nyaziego i wszystkich innych, których zabrakło. – Naprawdę? Nie wyglądałeś wtedy na kogoś, kto jest w stanie o czymś rozmyślać. – Zapominasz, że jestem za pan brat z umysłową ułomnością. Nauczyłem się z tym żyć. Ale mniejsza o to. Moje myśli... – Niezbyt trzeźwe, jak sądzę... – ...krążyły wokół jednego tematu. Poradziłeś mi, żebym nie nazywał statku na pamiątkę Elizy, ponieważ może się zdarzyć, że w przyszłości spotkają się w jednym porcie i zbieżność nazw może być dla Elizy krępująca albo wręcz niebezpieczna. Zgodziłem się. Kiedy dwa lata temu rzuciliśmy kotwicę w Queena-Kootah, Surendranath zszedł na ląd handlować z ciemnoskórymi i dowiedział się, że szukają nowego sułtana. Jak rany, Queena-Kootah sama wpadła nam w ręce! Spojrzałem wtedy na tamten piękny ośnieżony szczyt i ochrzciłem go Górą Elizy. Dlatego że w dolnych partiach był ciepły, żyzny i piękny, pod szczytem chłodny i niedostępny, a przy tym miał wulkaniczny temperament, obiecujący eksplozje... – Wiem, wiem, już kilka razy przy różnych okazjach wykładałeś nam szczegółowo głębię tego porównania. – No i dobrze. Pomyślałem, że tam mogę bezpiecznie użyć imienia Elizy, bo to diabelnie daleko od całego chrześcijańskiego świata. Tylko że później, kiedy pan Foot został sułtanem, Surendranath wielkim wezyrem i wybudowali sobie nową „Bombę i kotwiczkę”, europejskie statki zaczęły przybijać do brzegu w Queena-Kootah. Stare wilki morskie, które schodziły z nich na ląd, znały pana Foota z dawnych czasów i wracały do rozmów, które trzydzieści lat wcześniej przerwała im bójka w pierwszej „Bombie i kotwiczce”, w Dunkierce. Wtedy zrozumiałem, że nawet Queena-Kootah nie leży wcale tak daleko od Londynu. Tu, w Japonii, na pokładzie statku, jestem bliżej Londynu, niż kiedykolwiek byłem w dzieciństwie, na brzegu Tamizy. – Musimy dopilnować jeszcze paru spraw, zanim będziesz mógł się przespacerować po Strandzie – zauważył Dappa, przycupnięty nad nimi na kasztelu dziobowym jak kruk. – Na przykład, czy pozwolą nam z Japonii odpłynąć żywcem. Nie macie pojęcia, jakie to nielegalne. – Mylisz się – zaprotestował Jack. – Wiem, jak to jest. Ale Dappa nie dał się łatwo zniechęcić: – W Nagasaki już opadłyby nas łodzie, zabrały nam ster i przewiozły go na brzeg, a uzbrojeni samuraje przeczesaliby statek od masztu po stępkę, szukając ukrytych jezuitów. – W Nagasaki nie weszlibyśmy nawet do portu bez miejscowego pilota, który przeprowadziłby nas wśród skał, a potem i tak musielibyśmy kilka razy rzucać i podnosić kotwicę, w zależności od pływów. Bylibyśmy zdani na łaskę Japończyków. A tu w każdej chwili możemy ruszyć w drogę, o ile będziemy gotowi rozstać się z kotwicami. – Po zmroku nie obronimy się przed abordażem. – Wreszcie oddaliliśmy się trochę od równika. Mamy w przybliżeniu środek roku, chociaż trudno to stwierdzić, kierując się temperaturą powietrza; dzień jest długi. – Jack przeszedł w inne miejsce, skąd miał lepszy widok na słońce, wschodzące właśnie nad górami Japonii. Wody portu lśniły w jego blasku jak arkusz kutej miedzi. Na ich tle wyraźnie odcinała się czarna sylwetka płynącej w stronę statku szalupy. – Szlag by tych Japończyków trafił, tacy są punktualni. Nie to, co w Manili. – Nawet chińskich przemytników witają niechętnie, więc na pewno nie w smak im, że chrześcijański statek rzucił tu kotwicę. Chcą się nas jak najszybciej pozbyć. Van Hoek podszedł do nich i powiedział: – W ostatnim liście kazałem ojcu Gabrielowi napisać, że wyładunek metalu będzie trwał do momentu, gdy słońce znajdzie się cztery palce nad zachodnim widnokręgiem, i ani chwili dłużej. Wszyscy członkowie załogi niezajęci obsługą dział skupiali się przy relingu i wpatrywali w szalupę. Kiedy się zbliżyła, a słońce zawisło wyżej nad poszarpanym horyzontem, ujrzeli w niej kilkunastu wieśniaków w burych strojach, siedzących przy wiosłach, oraz klęczących na środku trzech mężczyzn w kimonach, uczesanych jak Gabriel Goto. Każdy miał u pasa dwa miecze. Otaczało ich ciasnym kręgiem pół tuzina łuczników w egzotycznych hełmach i pancerzach nabijanych pasami metalu. Łódź płynęła niemal idealnie pod wiatr, nikt więc nie zawracał sobie głowy stawianiem żagla i na maszcie powiewała tylko pokaźnych rozmiarów bandera z niebieskiego jedwabiu, ozdobiona białym haftem – zaokrąglony kształt przywodził na myśl sztukę muzułmańską, nie był realistycznym odwzorowaniem rzeczywistego obiektu, lecz mógł od biedy stanowić dzieło człowieka, który raz w życiu widział jakiś kwiat. Wiatr znad Morza Japońskiego przybierał na sile; nie trzeba było zerkać na globus, żeby wiedzieć, że podmuchy wzięły początek gdzieś nad Syberią. Jack zmarzł pierwszy raz odkąd opuścił Amsterdam; na wspomnienie tego miasta odruchowo potarł bliznę po harpunie. Całą rękę miał pokrytą gęsią skórką. Filipińscy, malabarscy i malajscy żeglarze z załogi pierwszy raz poczuli taki ziąb; spoglądali po sobie ze zdumieniem i mamrotali coś, kompletnie oszołomieni. – Wytłumacz im, że to dopiero przedsmak emocji, jakie czekają ich przy opływaniu przylądka Horn – polecił Dappie van Hoek. – Jeżeli któryś z nich zechce wysiąść, w Manili będzie miał ostatnią szansę. – Sam o tym myślę – przyznał Dappa, rozcierając skórę i zabijając ręce. Z przerażoną miną zezował na czubek własnego nosa, w którego okolicach zbierała się buchająca mu z ust para. – Mógłbym być właścicielem nowej „Bomby i kotwiczki” i nigdy nie marznąć, poza tymi rzadkimi okazjami, kiedy kazałbym sprowadzić śnieg z Góry Elizy i dorzucać go garściami do rumu. Brr! Jak oni mogą to wytrzymać? Skinieniem głowy wskazał pięćdziesiąt metrów krótkich, ostrych fal, po których ślizgała się japońska szalupa. Samurajowie klęczeli nieruchomo, z twarzami wystawionymi na rozwiewający im kimona i szarpiący ich połami wiatr. – Później będą się gotować w kadziach – powiedział Enoch, robiąc mądrą minę. – Kiedy zobaczyłem strój Goto-sana, pomyślałem, że pozszywał go ze skrawków znalezionych w burdelach i papistowskich kościołach – przyznał Jack. – Te kolory! Ale kiedy patrzę, co wdziały na siebie te ponuraki w szalupie, szaty ojca Gabriela przypominają mi ubranie żałobnika. – Francuscy arystokraci to przy nich amatorzy – przyznał Enoch. Wkrótce potem szalupa znalazła się po zawietrznej stronie Minerwy i przybiła do kadłuba. Wymieniono liny, z pokładu opadła drabinka sznurowa. Protokół określający kolejność wydarzeń był tak szczegółowy, że van Hoek musiał się podeprzeć spisem na kartce. Najpierw Klika zebrała się pod grotmasztem i pożegnała z Gabrielem Goto. Jack, który nigdy przesadnie się z nim nie zaprzyjaźnił, przypomniał sobie teraz, jaką walkę stoczył ronin w uchu igielnym przy chanie el-Chalili. Łzy napłynęły mu do oczu i zaczął pociągać nosem. Gabriel Goto musiał chyba wspominać tę samą chwilę, bo ukłonił mu się i powiedział w sabirze: – Przez całe życie byłem roninem, Jack, samurajem bez pana. Poza tym jednym dniem w Kairze, kiedy przysiągłem ci wierność i przez krótki okres czułem, co to znaczy mieć pana i walczyć w armii. Teraz udaję się do miejsca, gdzie znajdę nowego pana i zaciągnę się do innej armii, ale w moim sercu zawsze będziesz miał przed nimi pierwszeństwo. Wyjął zza pasa oba miecze, katanę i wakizashi, i podarował je Jackowi. Dappa, van Hoek, monsieur Arlanc, Padraig i Vrej Esphahnian po kolei kłaniali się samurajowi. Moseh, Surendranath i bracia Shaftoe zostali w Manili i pożegnali się z nim wcześniej, nad brzegiem Pasig. W końcu Gabriel Goto podszedł do drabinki, przełożył przez reling jedną nogę, potem drugą i zaczął powoli znikać za tekowym horyzontem. W pewnym momencie widzieli już tylko jego głowę, z twarzą ściągniętą jak zaciśnięta pięść i paroma swobodnie powiewającymi kosmykami włosów. Potem mignął im jego kok. W końcu zniknęła również głowa Gabriela Goto. – Już nie jesteśmy Kliką. – Jack westchnął. – To, co zaczęło się na dachu banyolaru w Algierze, kończy się tutaj, w kryjówce japońskich przemytników. – Jesteśmy dziś wspólnikami, a nie towarzyszami broni – zauważył Dappa. – Dla mnie to bez różnicy – stwierdził nieco rozdrażniony Vrej. – Niby dlaczego więzy łączące wspólników w interesach mają być gorsze od więzi, jaka nawiązuje się między żołnierzami? Dla mnie to wcale nie koniec wspólnego przedsięwzięcia, lecz dopiero początek. Jack wybuchnął śmiechem. – Wychodzi na to, że to, co inni nazwaliby przygodą życia, dla Ormian jest chlebem powszednim. Ponad nadburciem pojawił się nowy kok i jakiś inny samuraj wszedł na pokład. Wymienili ukłony z van Hoekiem. Sądząc po tym, jak się rozglądał, nigdy wcześniej nie widział żadnego większego statku, nie mówiąc już o żeglarzach, którzy mieliby rude włosy, niebieskie oczy albo czarną skórę. Zachował jednak zimną krew i przeszedł do następnego przewidzianego protokołem etapu wizyty. Van Hoek wręczył mu jajo z wootzu, które pewna wiekowa japońska dama w Manili elegancko owinęła w papier i uroczyście zapakowała do drewnianej skrzyneczki. Samuraj równie uroczyście je odpakował i oddał jednemu ze swoich łuczników, który musiał się wspiąć po drabince, aby je odebrać. Van Hoek oprowadził gościa po ładowni, gdzie na inspekcję czekała większa liczba stalowych jaj oraz przeróżne inne towary. Tymczasem Enoch Root kazał przetransportować swoją czarną skrzynkę do szalupy i sam zszedł po drabince. Chwilę później w ślad za nim podążył samuraj, który właśnie zakończył wizytę pod pokładem. Szalupa rzuciła cumy, postawiła żagiel i szybko przybiła do pomostu, gdzie zacumowała obok znacznie większej jednostki – jakiejś barki towarowej, która mogłaby nadawać się do przewożenia towarów ze statku na ląd i z powrotem. Pasażerowie szalupy wysiedli, obserwowani przez wyposażoną w lunety załogę Minerwy. Enocha odprowadzono pod eskortą do stojącego przy brzegu magazynu. Pół godziny później wyszedł z niego sam i wsiadł do szalupy, która natychmiast odbiła od brzegu i ruszyła w stronę Minerwy. Kilkudziesięciu robotników zakrzątnęło się tymczasem na pokładzie barki: rzucili cumy, usiedli do wioseł, chwycili za bosaki i barka zaczęła się oddalać od lądu. Enoch Root wspiął się po drabince jak młodzieniaszek, ale kiedy jego twarz wyjrzała sponad relingu, minę miał zasępioną. – Wykonałem wszystkie znane mi próby – powiedział, zwracając się do van Hoeka. – Probierze w Nowej Hiszpanii tylu nie wykonują. Metal jest czystszy niż wydobywany w dowolnej europejskiej kopalni. – Spojrzał na Jacka. – To dziwny kraj. – Jak bardzo? Enoch pokręcił głową. – Wystarczająco, abym zrozumiał, jak dziwny jest świat chrześcijański. Załoga Minerwy wciągnęła na pokład jego dobytek: najpierw skrzynkę z alchemicznymi skarbami, a potem drugie pudło, wciąż z resztkami ozdobnego, tandetnie kolorowego opakowania. Dappa przejął ją, gdy została przeniesiona nad relingiem, i postawił na stole przyniesionym z kajuty kapitańskiej. W wyłożonym gniecionym papierem wnętrzu spoczywało jajo z wypalonej gliny – owalna butla, z jednego końca zatkana drewnianym korkiem. Zatyczka była wcześniej zalana woskiem, który uszczelnił zamknięcie, ale Enoch już podczas prób musiał złamać pieczęć. Dappa sięgnął oburącz w głąb papierowego gniazda i podniósł jajo. Padło na nie zimne, błękitne światło dnia. Van Hoek sztyletem podważył korek i wyjął go, a Dappa przechylił naczynie. Płyn przelewał się w środku z takim impetem, że omal nie zwalił go z nóg. Kropla płynnego srebra zabłysła w słońcu, oderwała się od szyjki butli i rozpędzona uderzyła w blat z impetem godnym młota. Rozbryznęła się miriadami błyszczących kuleczek, które prześliznęły się po blacie i ciężkim wodospadem pociekły na pokład. Wyszukiwała sobie drogę z górki, ściekała w szpary między deskami, srebrnym deszczem skapywała na pokład działowy, pomiędzy spiętych artylerzystów. Przez statek najpierw przeszedł cichy pomruk, potem poniósł się radosny szmer. To było jak drugi chrzest Minerwy, dokonany nie szampanem, lecz żywym srebrem. Statek został ponownie poświęcony, nadano mu nowy cel i wyznaczono nową misję. Dopiero w południe barka przybiła do burty Minerwy i mógł się rozpocząć przeładunek. Rozwiązanie to było trochę niezręczne, ale japońscy celnicy nie chcieli nawet słyszeć o tym, żeby statek wszedł do portu. Przy jakimś pokaźniejszym ładunku taka procedura nie miałaby w ogóle sensu, ale Minerwa wiozła tylko wootz, jedwab i pieprz, a na barce znajdowały się wyłącznie butle z rtęcią i bele słomy do ich opakowania. Towar można było po kawałku podawać sobie z rąk do rąk i kiedy obie załogi dobrze zorganizowały pracę, przeładunek ruszył z kopyta. Stu ludzi, zdyszanych i spoconych, było w stanie przenieść w minutę całe tony ładunku. Z ładowni płynął równy strumień stali, przypraw i jedwabiu, a ich miejsce zajmowała rtęć. Dwie rzeki towarów stykały się w jednym punkcie na pokładzie, gdzie monsieur Arlanc i Vrej Esphahnian siedzieli naprzeciwko siebie przy stole, każdy zaopatrzony w naręcze piór. Jeden liczył butle żywego srebra, drugi pozostałe dobra. Od czasu do czasu przekazywali sobie na głos liczby, żeby mieć pewność, że przepływy w obie strony się równoważą, a Minerwa nie siądzie zbyt głęboko w wodzie ani nie wynurzy się zbytnio. Enoch Root wyszedł z kajuty, przecierając zaspane oczy, kiedy do przeniesienia została jeszcze może jedna trzecia ładunku. Spojrzał znacząco na Jacka, potem na van Hoeka i wrócił do siebie. Dwadzieścia sekund później obaj stawili się u niego. – Chciałem się przespać, ale ta latarnia nie dała mi zasnąć – poskarżył się Enoch, ruchem głowy wskazując lampę oliwną, zawieszoną na łańcuchu pod sufitem kabiny. Huśtała się dziko z boku na bok, mimo że kołysanie statku było ledwie wyczuwalne. – To czemu jej nie zdjąłeś? – zdziwił się Jack. – Bo wydaje mi się, że próbuje mi coś powiedzieć. – Enoch spojrzał na van Hoeka. – Mówiłeś mi kiedyś, że każdy port ma swoją charakterystyczną falę, uzależnioną od jego wielkości. Twierdzisz, że nawet leżąc w kabinie z zasłoniętymi oknami, umiałbyś odróżnić Batawię od Cavite, właśnie po okresie wzbudzanych w nich fal. – Owszem. Każdy kapitan zna historie o statkach, którym nie brakowało morskiej dzielności, a mimo to rozbijały się przy wejściu do jakiegoś nieznanego portu, ponieważ częstotliwość fal w porcie odpowiadała naturalnej częstotliwości drgań ich kadłubów. – Każdy statek, w zależności od balastu i rozłożenia ładunku, kołysze się w charakterystycznym dla siebie rytmie – wyjaśnił Enoch na użytek Jacka. – Tak jak ta lampa: buja się w stałym tempie. Jeżeli fale będą uderzać w kadłub w tym samym rytmie, statek rozkołysze się tak gwałtownie, że niechybnie się rozbije. – Tak jak trącona palcem struna lutni sprawia, że jej sąsiadka, nastrojona na tę samą nutę, zaczyna wibrować – dodał van Hoek. – Mów dalej, Enochu. – Kiedy nad ranem wpływaliśmy do tej zatoczki, lampa rozkołysała się tak okropnie, że odbijała się od sufitu i chlapała oliwą na wszystkie strony. Odpiąłem ją więc i skróciłem łańcuch. – Enoch zdjął latarnię z uchwytu w belce stropowej i obmacał kolejne ogniwka łańcucha, aż trafił na takie, które było wytarte do połysku. – A tak wisiała rano – powiedział, zawieszając lampę kilka cali niżej niż poprzednio. Odciągnął ją od pionu i puścił. Lampa zaczęła się huśtać w tę i z powrotem. – Z tego wniosek, że częstotliwość, którą w tej chwili obserwujemy... raz... dwa... trzy... jest dostrojona do naturalnej częstotliwości fal w zatoczce. – Z całym szacunkiem dla ciebie i twoich przyjaciół z Towarzystwa Królewskiego... – odezwał się van Hoek. – Nie mogłeś poczekać z tym pokazem do czasu, aż wypłyniemy na środek Morza Japońskiego? – Nie – odparł spokojnie Enoch. – Ponieważ nie wypłynęlibyśmy na Morze Japońskie. Zastawiono na nas pułapkę. Van Hoek omal nie zerwał się na równe nogi, ale Enoch go powstrzymał, kładąc mu dłoń na ramieniu. Zerknął za okno, żaden z Japończyków im się nie przyglądał. – Zaczekaj. To subtelna pułapka i jeżeli mamy z niej uciec, również musimy działać delikatnie. Jack? Na koi leży butla. Jack, zbyt wysoki, żeby wyprostować się w tej kajucie, zrobił dwa kroki bokiem i w pościeli Enocha namacał jedną z butli z rtęcią. – Podnieś ją na odległość wyprostowanego ramienia. Jack zrobił, co mu kazano, chociaż musiał ująć butlę oburącz. Żywe srebro zawirowało w środku, ale szybko się uspokoiło. Napiął mięśnie, płyn jednak zaczął się przelewać z boku na bok i Jack nie mógł utrzymać rąk w bezruchu – kołysały się w prawo, w lewo, w prawo, w lewo, nic sobie nie robiąc z jego wysiłków. – A teraz spójrzcie na lampę – powiedział Enoch. Wszyscy trzej przenieśli wzrok z chlupoczącej butli na rozbujaną latarnię. Van Hoek zorientował się pierwszy. – Kołyszą się w tym samym rytmie – stwierdził. – Który odpowiada... – podpowiedział Enoch, jak nauczyciel, który ostrożnie popycha uczniów na niezbadany grunt. – Naturalnemu rytmowi fal przy wejściu do portu – stwierdził Jack. – Sprawdziłem trzy butle – powiedział Enoch. – Wszystkie chlupoczą z tą samą częstotliwością. Śmiem twierdzić, że zostały w ten sposób nastrojone, równie starannie, jak organowe piszczałki w katedrze. Kiedy statek zostanie wyładowany po brzegi i wyruszy w stronę wyjścia z portu... – Zderzy się z falami... – rozmyślał na głos van Hoek. – I dziesięć ton żywego srebra zacznie się przelewać w tę i z powrotem. Minerwa się rozpadnie! – Łatwo temu zaradzić – pocieszył go Enoch. – Wystarczy, że zejdziemy do ładowni i dopełnimy butle, żeby rtęć nie mogła się w nich przelewać. Nie możemy jednak dać Japończykom poznać, że przejrzeliśmy ich podstęp, bo rzucą się na nas hurmą. Magazyn na brzegu cuchnie oliwą. Podejrzewam, że w lesie kryją się całe tabuny łuczników uzbrojonych w strzały zapalające. * * * Wymiana ładunków została zakończona na długo przed zmierzchem. Dowodzący barką samuraj ukłonił się im zdawkowo na pożegnanie i zajął się przetransportowaniem egzotycznego ładunku na ląd. Van Hoek zarządził przygotowania do wyjścia w morze, przygotowania te okazały się jednak wyjątkowo złożone i trwały o wiele dłużej, niżby się można było spodziewać. Pod pokładem zdjął po jednym człowieku z obsady każdego działa i wszystkich bezrobotnych zapędził do pracy przy przelewaniu rtęci z butli do butli w taki sposób, aby napełniać je po brzegi. Na statku nigdy nie brakowało smoły i czarnej mazi do kalfatażu, które świetnie nadawały się do uszczelnienia pełnych, ponownie zakorkowanych naczyń. Pół godziny przed zachodem słońca van Hoek kazał podnieść kotwice i przy tym zajęciu zastał ich zmierzch. Od tego momentu cała noc była czarną, ciężką harówką. Była pełnia (od dawna tak to właśnie planowali, żeby na najbardziej ryzykownym odcinku rejsu mieć jak najlepsze światło) i księżyc jarzył się oślepiająco na zimnym niebie. Kiedy wychodzili z portu, wszyscy oficerowie zebrali się w kajucie Enocha, by obserwować zachowanie żywego srebra w jedynej butli, której zawartość pozostała niezmieniona. W pewnym momencie, kiedy fale zaczęły rytmicznie uderzać o kadłub, rtęć naprawdę ożyła i zaczęła się miotać w pojemniku jak uwięziony dżin, który usiłuje się wydostać na wolność. W tej samej chwili Japończycy musieli sobie zdać sprawę, że ich plan spalił na panewce. Wskoczyli do szalup i ruszyli w pościg za Minerwą; w łodziach migotały niezliczone świetliste punkciki – płonące groty strzał. Van Hoek nie dał się zaskoczyć. Marynarze na rejach wcześniej już przygotowali do rozwinięcia każdy dostępny skrawek płótna i teraz, słysząc dobiegające od strony lądu bicie w bębny, postawili żagle. Wszystkie armaty naładowano kartaczami. Japońskie szalupy nie miały szans z pchaną pełnym wiatrem Minerwą, a te nieliczne, które niebezpiecznie się zbliżyły, zostały przepłoszone salwą z dział. Najwyżej kilka strzał utkwiło w tekowym kadłubie, ale marynarze szybko ugasili ogień, sięgnąwszy po przygotowane zawczasu wiadra z wodą i piaskiem. Przy świetle księżyca bezpiecznie oddalili się od lądu i uciekli prześladowcom. Kiedy następnego ranka słońce wzeszło nad Japonią, z zachodu powiał wiatr żołnierski – nazywany tak, ponieważ wiał prostopadle do kursu Minerwy (płynącej na południe), a w takiej sytuacji prowadzenie statku wymagało niewiele zachodu i obsługę żagli można było powierzyć komukolwiek, choćby nawet zwykłym szeregowym. Mimo to van Hoek nie rozpędzał się zbytnio; obawiał się, że na bardziej wzburzonym morzu ciężkie butle mogłyby się przemieszczać w ładowni. Kiedy statek walczył z coraz to nowymi rodzajami fal, Holender przechadzał się po pokładach, przewidywał ruchy ładunku jak jasnowidz i konsultował się z duchem świętej pamięci Jana Vrooma, zmarłego rok wcześniej na malarię. Stwierdził – jakżeby inaczej – że źle popakowali butle i w Manili trzeba będzie powtórzyć całą procedurę, ale ponieważ w okolicy należało się spodziewać piratów i tajfunów, mimo niebezpieczeństwa kazał postawić dodatkowe żagle. Tak też zrobili. Dzięki temu prędkość Minerwy wzrosła o kolejny węzeł albo dwa i po trzech dniach przepłynęli przez Cieśninę Cuszimską. W trakcie przeprawy można było odnieść wrażenie, że jakiś złośliwy inżynier zaplanował ją specjalnie po to, żeby doprowadzić van Hoeka do obłędu. Musieli przebyć wąski, skomplikowany, pocięty zmiennymi prądami, a przy tym słabo opisany na mapach tor wodny, wciśnięty między zamieszkane przez piratów koreańskie wyspy i Japonię – kraj, w którym cudzoziemców za zejście na ląd karano śmiercią. Obrazy ojca Gabriela Goto nie na wiele im się zdały, ponieważ ronin płynął statkiem o znacznie mniejszym zanurzeniu, chętnie przytulał się do brzegów i wciskał w szczeliny między wysepkami, o których pokonaniu Minerwa nie mogła nawet marzyć. Wreszcie jednak im się udało. Zostawili góry Japonii za rufą na bakburcie, wpłynęli na Morze Wschodniochińskie i prawie od razu z orlego gniazda dostrzegli żagle – wynurzyły się z szerokiej cieśniny między dwiema wyspami japońskiego archipelagu, wysuniętymi daleko na południe, i ustawiły na kursie w przybliżeniu równoległym do ich kursu. Wyglądało to dość dziwnie, ponieważ na mapach z tamtej strony zaznaczone były wyłącznie japońskie terytoria, dalej przez sto stopni długości geograficznej ciągnął się Ocean Spokojny, a potem na skraju mapy majaczyły niewyraźne zarysy domniemanego wybrzeża Ameryki. Tymczasem statek był bez wątpienia europejski. Van Hoek po obejrzeniu go przez lunetę stwierdził, że na jego maszcie powiewa holenderska bandera, i w ten sposób tajemnica została rozwikłana – był to jeden z tych holenderskich statków, które miały prawo wchodzić do portu w Nagasaki i cumować przy Deshimie, strzeżonej twierdzy na wyspie nieopodal miasta, gdzie garstce Europejczyków pozwalano zatrzymywać się na krótki czas i handlować z przedstawicielami szoguna. Van Hoek kazał wciągnąć niderlandzką banderę na bezanmaszt i oddać salut z dział. Holender odpowiedział w podobny sposób, nastąpiła wymiana sygnałów nadawanych flagami i lusterkami, po czym obie jednostki weszły na równoległe kursy i stopniowo zbliżyły się na odległość umożliwiającą prowadzenie rozmowy za pomocą mosiężnych tub. Każdy, kto umiał pisać, zajął się pisaniem listów albo w swoim własnym imieniu, albo dla tych, którzy pisać nie potrafili, było bowiem wiadomo, że Holender płynie do Batawii, a stamtąd dalej na zachód. Po kilku miesiącach powinien rzucić kotwicę w Rotterdamie. Wtedy też stracili alchemika. Kiedy stało się oczywiste, że Dorosły Opiekun wkrótce ich opuści, Jack odczuł przypływ paniki jako całkiem fizyczne wrażenie, jakby pokład wybrzuszał się i uciskał go od spodu w stopy. Podejrzewał jednak, że gdyby się załamał i zaczął bełkotać bez sensu, raczej nie podniósłby morale załogi, więc zachowywał się tak, jakby od dawna spodziewał się tego rozstania, co nawet w pewnym sensie było prawdą. W ostatnich latach Enoch wykazywał nadludzką cierpliwość, kiedy Klika powoli i mozolnie organizowała transakcję zakupu żywego srebra. Czynił to o tyle chętnie, że znajdował ciekawą rozrywkę w chińskich i japońskich barangayach Manili, na nieprzeliczonych niezwykłych filipińskich wysepkach oraz przy próbie zrobienia z pana Foota białego sułtana Queena-Kootah. Dawno jednak minął moment, kiedy powinien był zmienić klimat. Zainteresowały go rozległe obszary zaznaczone na holenderskich mapach morskich na południe i wschód od Filipin: Nowa Gwinea, domniemany Kontynent Australazjatycki, Ziemia van Diemena i archipelag wybiegający daleko w głąb niezbadanego południowego Pacyfiku, nazywany Wyspami Salomona. Stał na pokładzie i czekał, aż marynarze przetransportują jego skrzynki i worki do szalupy. Tak jak miał to w zwyczaju w chwilach bezczynności, z kieszeni płaszcza wyjął przyrząd przypominający trochę szpulkę, tyle że kiepskiej jakości – zakończenia miała dziwnie pękate, a łączący je trzon, na który nawijało się sznurek, bardzo wąski. Odwinął dwa cale sznurka, wsunął palec w zawiązaną na końcu pętelkę i wypuścił szpulkę z ręki. Opadała początkowo powoli, hamowana przez bezwładność, później jednak rozpędziła się i ześliznęła po sznurku w stronę pokładu. Zanim jednak uderzyła o deski, zatrzymała się gwałtownie, gdyż skończył się jej skąpy zapas sznurka. W tym samym momencie Enoch delikatnie poruszył ręką i szpulka zaczęła wspinać się po sznurku do góry. Jack zerknął na drugi statek, od którego dzieliło ich kilka sążni wody. Kilkunastu Holendrów obserwowało Enocha z rozdziawionymi ustami. – Z tej odległości nie widzą sznurka – stwierdził Jack. – Więc myślą, że to magia. – Odpowiednio rozwinięta technologia niczym nie różni się od jo-jo. – Wróbla byś tym nie skrzywdził. Zdecydowanie wolę oryginał i jego obrotowe ostrza. – Świetnie nadaje się do strącania zwierzyny z drzew w filipińskiej dżungli – przyznał Enoch. – Tylko niewygodnie nosi się go w kieszeni. – Dokąd udajesz się ze swoim jo-jo? – Podobno ciemnoskórzy dzicy z Ziemi Arnhema też robią broń, która po wyrzuceniu wraca do myśliwego. Nie łączy ich jednak sznurek ani żadne inne materialne medium. – To niemożliwe! – Słyszałeś, co powiedziałem? Odpowiednio rozwinięta tech... – Słyszałem, za pierwszym razem. A więc Ziemia Arnhema. Co dalej? Enoch sprawdził postępy załadunku szalupy, stwierdził, że ma jeszcze minutę albo dwie i odparł w te słowa: – Zdajesz sobie sprawę, że powodzenie naszego przedsięwzięcia zależy od tego, czy uda nam się przekupić pewnych hiszpańskich urzędników i kapitanów, co samo w sobie nie powinno nastręczyć trudności. Sęk w tym, że czekają nas nieskończone biesiady z nimi i wysłuchiwanie ich niekończących się gawęd i morskich bajeczek. Większość tych historii jest nieciekawa i niegodna wzmianki, ale jedna mnie zaintrygowała. Opowiedział mi ją niejaki Alfonso, pierwszy oficer galeonu, który przed paru laty wypłynął z Manili do Acapulco. Jak zwykle, wypłynęli z Filipin na północ, aby na wyższej szerokości geograficznej złapać w żagle sprzyjający wiatr i pożeglować z nim do Kalifornii. Niestety, trwający wiele dni sztorm zepchnął ich daleko na południe. Kiedy znów udało im się namierzyć słońce i ustalić swoją pozycję, stwierdzili, że przekroczyli równik i znaleźli się kilka stopni na południe od niego. Sztorm zmył cały zapas piasku i ziemi, którym obsypali dookoła palenisko w kambuzie, nie mogli więc niczego ugotować, nie ryzykując spalenia statku. Rzucili więc kotwicę nieopodal jakiejś wysepki (wypatrzyli cały ich łańcuch, zamieszkany przez ludzi przypominających wyglądem Afrykanów), nabrali piasku i słodkiej wody – piaskiem obsypali palenisko, wodę przelali do dzbanów. Kiedy po blisko roku żeglugi zawinęli do Acapulco, pod paleniskiem odkryli grudki złota. Najwidoczniej piasek był złotonośny, a żar pieca wytopił złoto. Oczywiście wicekról Meksyku... – Ten sam? Enoch skinął głową. – Ten sam, któremu ukradliście złoto w Bonanzie. Kiedy usłyszał o tym cudzie, bezzwłocznie wysłał eskadrę okrętów pod dowództwem admirała de Obregona i kazał mu płynąć wzdłuż tamtego równoleżnika w poszukiwaniu wysp. – I to były Wyspy Salomona? – Jak wiesz, Jack, od wieków podejrzewano, że Salomon, budowniczy świątyni jerozolimskiej, pierwszy alchemik i wieloletni przedmiot obsesji Isaaca Newtona, opuścił przed śmiercią Ziemię Izraela, udał się daleko na wschód i tam założył wyspiarskie królestwo. Ta sama legenda wspomina o legendarnych bogactwach tego królestwa. – Śmieszne... Nikt nigdy nie wymyśla historii o królestwach beznadziejnie ubogich... – To, czy ta legenda jest prawdziwa, wcale nie jest najważniejsze – odparł cierpliwie Enoch. – Najważniejsze jest to, że ludzie w nią wierzą. Bawił się jo-jo, wyczyniając z nim najdziwniejsze sztuczki. W tej chwili okrążało jego dłoń jak kometa słońce. – Na przykład ten cały Newton, tak? Ten, co to niby wyliczył orbity planet? – Newton jest przekonany, że świątynia Salomona była geometrycznym modelem wszechświata – ogień na ołtarzu reprezentował słońce i tak dalej. – Czyli chętnie dowiedziałby się o odkryciu Wysp Salomona. – No właśnie. – I z pewnością przeczytał już dziennik wyprawy zorganizowanej przez naszego znajomego z Bonanzy. Enoch pokręcił głową. – Nie ma takiego dziennika. – Eskadra zatonęła? – Część załogi się potopiła, część umarła na różne choroby... Nośniki zagłady były tak liczne, że trudno pogodzić sprzeczne relacje uczestników. Tylko jeden statek dotarł do Manili; połowa załogi już nie żyła, a reszta właśnie umierała na jakąś nieznaną wcześniej zarazę. Przeżyła jedna osoba, niejaka Elizabeth de Obregon, żona dowódcy eskadry. – Co powiedziała? – Nic. W społeczeństwie, które zabrania kobietom posiadania czegokolwiek na własność, sekrety są dla nich tym, czym dla mężczyzn złoto i srebro. – Dlaczego wicekról nie wysłał następnej eskadry? – Może wysłał. – Ty się ze mną drażnisz, Enochu, a czas ucieka. – Nie ja się drażnię, tylko tobie nie chce się pomyśleć. Gdyby zorganizowano następną taką ekspedycję, a ona niczego by nie znalazła, jaki byłby jej efekt? – Żaden. – A gdyby jej się udało? – Przywiozłaby dziennik, który trafiłby do tajnego hiszpańskiego skarbca w Mexico City albo Sewilli, oraz mnóstwo złota... – Jack zawiesił głos. – Co spodziewaliście się znaleźć w ładowni brygu wicekróla? – Srebro. – A co znaleźliście? – Złoto. – Przecież w Meksyku wydobywa się wyłącznie srebro. – To prawda... Nie udało nam się rozwikłać tajemnicy pochodzenia tego złota. – Masz pojęcie, ilu alchemików jest wśród chrześcijańskich władców? – Słyszałem plotki. – Gdyby wśród tych wszystkich królów, książąt i diuków rozeszła się wieść, że ktoś odkrył Wyspę Salomona i zabrał z niej złoto... Nie byle jakie złoto, lecz kruszec pochodzący z pieców samego Salomona, najbliższą namiastkę kamienia filozoficznego i rtęci filozoficznej. Gdyby więc taka pogłoska się rozniosła, wzbudziłaby ogromne zainteresowanie, nie uważasz? – Gdyby się rozeszła... No chyba tak... – Takie pogłoski zawsze się rozchodzą – stwierdził bez ogródek Enoch. – Czy to wyjaśnia, dlaczego tylu wpływowych ludzi pała do ciebie nienawiścią? – Nigdy nie potrzebowałem wyjaśnienia, ale skoro już o tym wspomniałeś... – Świetnie. Mam nadzieję, że teraz rozumiesz i to, dlaczego muszę zobaczyć te Wyspy Salomona na własne oczy. Jeżeli legenda okaże się prawdą, Newton będzie chciał wszystko o nich wiedzieć. A jeśli nawet legenda pozostanie legendą, to te wyspy mogą być całkiem miłym miejscem dla człowieka, który chciałby uciec od świata na parę lat... albo na parę stuleci. W każdym razie tam właśnie się wybieram. Jo-jo wróciło do ręki Enocha i znieruchomiało. * * * Rejs z Japonii do Manili miał jedną cechę wspólną ze wszystkimi morskimi podróżami – szerokość geograficzna odgrywała w nim kluczową rolę. Van Hoek, Dappa i jeszcze kilku ludzi na pokładzie mieli odczytywać ją z położenia słońca. Słońce przynajmniej raz dziennie wyłaniało się zza chmur, więc zwykle mieli całkiem przyzwoite pojęcie o tym, na którym równoleżniku się znajdują. Nie mieli jednak sposobu na określenie długości geograficznej. Naturalną koleją rzeczy mapy van Hoeka i opisy morskich niebezpieczeństw były posegregowane według szerokości. Na niektórych równoleżnikach załoga nie miała się czym martwić, ponieważ – jeśli wierzyć mapom – w tej części świata nie znalazły się na nich żadne rafy ani wyspy. Z kolei na innych czyhały na Minerwę przeróżne zagrożenia, kiedy więc wpływała na jeden z nich, nastrój na pokładzie się psuł, kapitan kazał refować żagle, wyznaczał dodatkowych ludzi na oko i kazał sondować głębokość. Mogli znajdować się sto mil na wschód albo na zachód od spodziewanego morskiego niebezpieczeństwa, jednak nie znając dokładnie swojego położenia, nie mogli tego stwierdzić. A ponieważ rejs z Japonii do Manili odbywał się kursem południowym, szerokość – i wraz z nią nerwowość wśród załogi – zmieniała się bardzo szybko. Poza rafami i wysepkami głównymi zagrożeniami były tajfuny oraz pirackie królestwo, które przed paru laty wyszarpnęło Holendrom Formozę; musieli przepłynąć przez jego wody terytorialne w drodze na Luzon. Podczas tego akurat rejsu oba te niebezpieczeństwa zbiegły się w czasie i wystąpiły jednego dnia. Piraci wypatrzyli Minerwę i weszli na kurs zbieżny, ale zanim się do niej zbliżyli, pogoda zaczęła się zmieniać w sposób zwiastujący nadejście tajfunu. Piraci zrezygnowali więc z pościgu i cały wysiłek włożyli w próbę przetrwania na morzu. Minerwa miała już na swoim koncie kilka takich sztormów, toteż jej oficerowie i załoga wiedzieli, czego się spodziewać. Van Hoek nauczył się z niezłą skutecznością przewidywać zmiany kierunku wiatru na dwa dni naprzód oraz określać jego przybliżoną siłę w zależności od odległości od centrum tajfunu. Kazał postawić żagle sztormowe, osobiście przejął ster i tak poprowadził statek, że nie rozbili się o wybrzeża Formozy. Tajfun rzucił ich na południowy wschód, gdzie rozciągał się Basen Filipiński – głęboka woda pozbawiona wszelkich morskich niebezpieczeństw. Kiedy się wypogodziło i znów mogli odczytać położenie słońca, skierowali się na konkretny równoleżnik (19° 45’ N), przepłynęli wzdłuż niego dwieście mil na zachód i pokonali Cieśninę Balintang, oddzielającą Luzon od leżących na północ od niego mniejszych wysepek. Następnie zrobili zwrot na południe i posuwali się ostrożnie naprzód, aż w zasięgu wzroku pojawiły się wzgórza i brzegi Ilocos, czyli północnozachodni skraj Luzonu. Od tego momentu charakter rejsu uległ zmianie. Trzysta mil dzielące ich od cypla Mariveles przy wejściu do Zatoki Manilskiej mieli pokonać, żeglując wzdłuż brzegu, zdani na słabe i kapryśne wiatry, skazani na regularne sondowanie i rzucanie na noc kotwicy, żeby nie wpakować się na niewidoczne w ciemności przeszkody. Bywały takie dni, że z powodu przeciwnych wiatrów w ogóle nie posuwali się do przodu. Handlowali wtedy z tubylcami w długich łodziach z podwójnymi pływakami, kupując od nich owoce i mięso, a nocami patrolowali Minerwę z naładowanymi garłaczami, wypatrując tych samych tubylców w tych samych łodziach, którzy mieliby ochotę zakraść się na pokład z nożami w zębach. Po dziesięciu dniach takiej podróży późnym popołudniem dotarli do Mariveles, gdzie ostre jak sztylety skały sterczały z kipieli. Żołnierze z garnizonu na pobliskim Corregidorze wypatrzyli Minerwę o zmierzchu i rozpalili ogniska sygnałowe, żeby uchronić ją przed wejściem na mieliznę. Namierzając się na świecące punkciki, van Hoek ostrożnie podprowadził statek do wyspy od południa i rzucił kotwicę w znajdującej się tam zatoczce. Rankiem hiszpański chorąży, dowódca garnizonu, złożył im godzinną wizytę. Znali go doskonale; Minerwa przepływała w okolicach Corregidoru kilkanaście razy w swoich rejsach po trójkącie Manila – Makau – Queena-Kootah. Sprzedał im najświeższe ploteczki i żarty z Manili, a oni podarowali mu kilka paczek przypraw i parę japońskich drobiazgów. Podnieśli kotwicę i wpłynęli w głąb Zatoki Manilskiej. Najpierw ich oczom ukazał się hiszpański zamek na cyplu Cavite, później za jego plecami wyrosły dzwonnice i fortyfikacje Manili, oraz przetykany zwiniętymi jedwabnymi proporcami las masztów u ujścia Pasig. Większość załogi spodziewała się, że właśnie tam się udadzą, ale kiedy bezpiecznie opłynęli Cavite i znaleźli się na spokojnych wodach pod zamkiem, van Hoek kazał zwinąć większość żagli. W podpływającej do nich banca – rodzaju szalupy wyciętej w pniu gigantycznego drzewa – Jack wypatrzył Moseha i Surendranatha, którzy zostali w Manili, aby dopilnować interesów, oraz Jimmy’ego i Danny’ego, pełniących role ich osobistych strażników. Po kolei wspięli się po drabince na pokład, gdzie spotkali się z towarzyszami. Moseh i Surendranath od razu udali się do kajuty kapitańskiej, aby naradzić się ze wspólnikami. Jack zrezygnował z udziału w tej rozmowie, po minie Moseha poznał bowiem, że wszystko poszło zgodnie z planem i w następny rejs udadzą się na wschód. Znajdowali się w części zatoki wciśniętej najgłębiej w ląd. Kotwicowisko przypominało kształtem hamak zawieszony między dwoma oddalonymi o kilka mil cyplami, na których Hiszpanie – rękami swoich tagalskich sług – podczas półtora wieku panowania pobudowali forty, by kontrolować cały ruch między wysepkami. Bliższy z fortów, Cavite, znajdował się tuż za sterburtą Minerwy – zwykły kwadratowy zameczek z czterema bastionami wybiegał w głąb portu, połączony z lądem cienkim przesmykiem, dzięki czemu zatoka pełniła rolę jego fosy. W poprzek przesmyku przekopano rów i teraz droga do fortu od strony lądu biegła przez most zwodzony. Rów znajdował się w pewnej odległości od zamku, a cała dzieląca je przestrzeń została zabudowana gąszczem trzcinowych chałup, z którego w paru miejscach sterczały solidniejsze domy na drewnianym szkielecie oraz trzy kościoły, wybudowane (albo wciąż jeszcze budowane) przez trzy różne papistowskie zakony. Na drugim końcu portu rozpościerała się Manila. Hiszpanie zajęli niewielki półwysep, z jednej strony przylegający do zatoki, a z dwóch innych ograniczony rzekami – Pasig i plątaniną mizernych dopływów, wpadających do Pasig tuż przed jej ujściem do zatoki. Obwiedli cały półwysep nowoczesnym, pochyłym murem długości dwóch mil, a na rogach wybudowali dostojne bastiony i reduty, dzięki którym fort mógł się skutecznie opierać zakusom lądowych sił holenderskich, chińskich i miejscowych. Nad ujściem Pasig wznosiła się pokaźnych rozmiarów twierdza, której armaty mogły ostrzeliwać zatokę, rzekę i pewne kłopotliwe barangaye na jej drugim brzegu. Z tego miejsca – podobnie zresztą jak z wielu innych – Manila wcale nie przypominała słynącej ze swoich bogactw bajkowej cytadeli. Gdyby Hiszpanie zbudowali ją gdzie indziej, iglice kościołów i wierzchołki strażnic sięgałyby pod samo niebo. Tutaj nawet najszlachetniejsze budowle garbiły się i tuliły do ziemi, na własnej skórze przekonawszy się, że każdy kamienny gmach liczący więcej niż dwie kondygnacje legnie w gruzach, obalony trzęsieniem ziemi, gdy tylko wyschnie spajająca go zaprawa. Dlatego też Jack, oglądający Manilę z pokładu Minerwy, widział miasto ciemne, ciężkie, niskie, osnute dymem i wilgotnym powietrzem. Wysokie palmy kokosowe na plażach tylko trochę łagodziły to przygnębiające wrażenie. Taka pogoda musiała się skończyć wściekłą burzą i rzęsistym deszczem, o czym ludzie na Minerwie doskonale wiedzieli: Manila przez blisko trzy lata była ich macierzystym portem, po tym, jak w dziewiczym rejsie przypłynęli tu z Malabaru, a poza tym co drugi członek załogi urodził się i wychował na brzegach tej zatoki. Dodatkowo zdawali sobie sprawę, że zatoka nie zapewnia osłony przed północnym wiatrem i duży statek, taki jak Minerwa, będzie miał kłopoty, jeśli zmiana kierunku wiatru zastanie go między Cavite i Manilą; osiądzie na mieliźnie i padnie łupem Tagalów w dłubankach i chińskich sangleyów w sampanach. Zamiast więc cieszyć się i wiwatować, czego można by się spodziewać po ludziach, którzy właśnie wrócili z niebezpiecznego rejsu do Japonii, marynarze byli poważni jak mnisi w niedzielę i gwałtownie uciszali się nawzajem, gdy któremuś zdarzyło się podnieść głos. Malabarczycy przycupnęli wśród want, jak pająki w sieciach, i siedzieli nieruchomo, z półotwartymi ustami i półprzymkniętymi oczami, wyczuleni na najmniejsze znaczące ruchy powietrza. Niebo i powietrze miały jednolicie białą barwę i stałą jasność, więc nawet w przybliżeniu nie dało się określić położenia słońca, ale jeśli wierzyć klepsydrom do odmierzania wacht, do zachodu pozostała jeszcze godzina. W całej zatoce panowała identyczna cisza i spokój jak na pokładzie Minerwy, a jedynym źródłem hałasów była stocznia, rozciągająca się na brzegu tuż pod ponurym arsenałem Cavite. Pięciuset filipińskich niewolników, nadzorowanych przez Hiszpanów (noszących hełmy, uzbrojonych w bicze i pistolety), pracowało przy budowie największego statku, jaki Jack w życiu widział – a biorąc pod uwagę to, w ilu różnych miejscach bywał, mógł to być w ogóle największy statek, jaki świat widział od czasów, gdy Arka Noego zatrzymała się na wierzchołku góry i poszła na opał. Na brzegu piętrzyły się ułożone w piramidy gigantyczne pnie drzew, które Filipińczycy (ci ze stoczni albo inni, znajdujący się w podobnym położeniu) wycięli w zamieszkanej przez nietoperze dżungli, gęsto porastającej brzegi Laguna de Bay (olbrzymiego jeziora w głębi lądu, tuż za Manilą), i spławili z biegiem Pasig. Cieśle cięli je na belki i deski. Ponieważ jednak budowa statku zbliżała się do końca, zapotrzebowanie na olbrzymie kłody znacznie spadło w porównaniu z okresem, gdy stępka i wręgi sterczały na plaży jak celujące w niebo zesztywniałe palce. Większość robotników znalazła teraz zajęcie przy drobniejszych pracach: pletli liny (w Manili wytwarzano najlepsze sznury na świecie), uszczelniali szpary w poszyciu i wykańczali kajuty, w których najambitniejsi kupcy z mórz południowych mieli albo przemieszkać prawie cały następny rok, albo po paru tygodniach pójść na dno, w zależności od tego, jak uda się rejs. – Tatku, czy mnie wzrok nie myli? W końcuś zamienił ten muzułmański pałasz na prawdziwą broń – stwierdził Daniel Shaftoe, zerkając na zatknięte za Jackowy pas katanę i wakizashi Gabriela Goto. – Próbuję się z nimi oswoić – przyznał Jack. – Ale nic z tego. Nauczyłem się walczyć jedną ręką i już tego nie zmienię. Noszę je przez wzgląd na pamięć Goto-sana, ale gdybym musiał naprawdę się bronić, przypasałbym janczarską szablę. – To nic trudnego, tatku. – Jimmy przepchnął się obok brata. – Zanim dopłyniemy do Acapulco, będziesz wywijał kataną jak prawdziwy samuraj. Poklepał rękojeść swojego japońskiego miecza, a Jack dopiero w tej chwili się zorientował, że Danny jest uzbrojony podobnie. – Cóż to, poszerzaliście horyzonty? – Manila jest lepsza niż każdy uniwerek – odparł Danny. – Byle tylko nie dać się capnąć tej wrednej hiszpańskiej inkwizycji... – Skoro Moseh żyje i ma wszystkie paznokcie, domyślam się, że się wam udało. – Spełniliśmy swój obowiązek! – rzucił zapalczywie Jimmy. – Zamieszkalim na obrzeżach barangayu japońskich chrześcijan... – To porządne miejsce – wtrącił Danny. – Aż za bardzo. Ale tuż za plecami mielim dzielnicę wiklinowych szałasów sangleyów, gdzie wiecznie coś się dzieje. Kiedy inkwizytorzy po nas przychodzili, wycofywalim się do sąsiadów i pilnowalim się nawzajem do czasu, aż Moseh załatwił sprawę. – Nie wiedziałem, że ma takie wpływy wśród synów Torquemady – zdziwił się Jack. – Poinformował paru Hiszpanów o tym, co zamierzamy – wyjaśnił Danny. – W ten sposób zyskaliśmy hiszpańskich przyjaciół. – I teraz ci przyjaciele na pierwsze miauknięcie Moseha odwołują psy inkwizytora – dodał wesoło Jimmy. – Ciekaw jestem, ile ta przyjaźń będzie nas kosztować. – Więcej byśmy na nich wydali, gdybyśmy mieli w nich wrogów – odparł Danny z takim przekonaniem, jakiego Jack nie czuł przy żadnej okazji od dobrych dwudziestu lat. Wysmagany wiatrem i solą tekowy pokład zmieniał kolor ze stalowoszarego na coraz cieplejszy, zupełnie jakby pod pokładem rozpalono ognisko, które próbowało teraz przepalić sobie drogę na świat. Jack odwrócił się w stronę wyjścia z zatoki i natychmiast zrozumiał przyczynę tego zjawiska – słońce, zawieszone na szerokość dłoni nad horyzontem, wypaliło dziurę w snujących się nad zatoką oparach. Mgła zalegająca w ocienionych zakamarkach u stóp twierdzy pierzchała przed ciepłem promieni słonecznych jak rozwiewany wiatrem dym. Powietrze ani drgnęło, ale odległy grzmot kazał się Jackowi odwrócić i spojrzeć na wschód. Manila była teraz doskonale widoczna, jej mury i bastiony lśniły w blasku słońca, jak wykute z bursztynu i podświetlone łuną pożaru. Widać było również góry nad miastem, co rzadko się zdarzało. W porównaniu z nimi najwyższe hiszpańskie budowle wydawały się niskie i płaskie jak brukowce. Same góry ginęły jednak przy zmiennych formacjach chmur przewalających się po bezkresnym niebie, jakby postaciom i zwierzętom, których ludzie doszukiwali się w konstelacjach, znudził się wizerunek tworzony z paru bladych gwiazd, postanowiły więc zstąpić z kosmosu i przyodziać się w materię tajfunów. Wyglądało jednak na to, że nie mogą dojść do porozumienia, komu należą się najpiękniejsze i najbardziej świetliste opary, a ich spór przybierał coraz gwałtowniejszą formę. Na razie ani jeden piorun nie uderzył w ziemię, a katarakty deszczu spuszczone z jednych chmur znikały w innych, zanim opadły na wysokość górskich szczytów. Jack przeniósł wzrok na reje Minerwy, które w obliczu tej sceny przypominały wtrącone do rynsztoka słomki. Marynarze na wachcie spokojnie przygotowywali się na uderzenie burzy. Niedobitki Kliki wyszły z kajuty kapitana. Niektórzy z jej członków – Dappa i monsieur Arlanc – zadali sobie trud przebrania się w eleganckie stroje: spodnie, pończochy i skórzane buty, wydobyte ze skrzynek z bagażem. Vrej Esphahnian i van Hoek mieli nawet na głowach najprawdziwsze peruki i trójgraniaste kapelusze. Van Hoek zatrzymał się przy grotmaszcie, na skraju pokładu rufowego, który zwieszał się nad najszerszą częścią głównego pokładu jak taras nad placem. W dole zebrała się większość załogi; ci, dla których nie wystarczyło miejsca albo z racji wzrostu nie widzieliby nic ponad głowami kompanów, wdrapali się na forkasztel, skąd, spoglądając ku rufie, widzieli stojącego na równi z nimi van Hoeka. Pogrupowali się według kolorów, żeby słyszeć tłumaczenie słów kapitana: dwie największe grupy stanowili Malabarczycy i Filipińczycy, a mniejsze Malajowie, Chińczycy, Afrykanie (przybyli z Mozambiku przez Goa) i paru Gudżaratczyków. Niektórzy oficerowie byli Holendrami ściągniętymi na Wschód przez Jana Vrooma. Z napotkanych w okolicach Szachdźahanabadu najemników wybrali do obsługi dział Francuza, Bawarczyka i Wenecjanina. Do tego należało doliczyć żyjących członków Kliki: van Hoeka, Dappę, monsieur Arlanca, Padraiga Tallowa, Jacka Shaftoe, Moseha de la Cruz, Vreja Esphahniana i Surendranatha. Z Jimmym i Dannym Shatfoe na pokładzie znajdowało się łącznie stu pięciu ludzi – z tego około dwudziestu pracowało na linach, przygotowując statek do nadciągającej burzy Jack wszedł po schodkach na pokład rufowy i stanął za plecami van Hoeka wśród innych udziałowców. Kiedy spojrzał ponad forkasztelem w stronę Manili, jeden z kosmicznych bogów unoszących się nad miastem, wściekły, że zostały mu tylko jakieś strzępy matowej, szaroniebieskiej materii, cisnął piorun poziomo prosto w tors rywala, odzianego w świetliste róże i aksamitną zieleń. Dzieliło ich co najmniej dwadzieścia mil, wydawało się więc, że jedną czwartą kopuły nieba nagle przecięła rysa, z której trysnęło oślepiające światło, pochodzące z jakiegoś wyjątkowo dobrze oświetlonego królestwa poza granicami znanego wszechświata. Właściwie dobrze się złożyło, że załoga stała plecami do tej sceny; kiedy część marynarzy, zaniepokojona wyrazem twarzy przełożonych na pokładzie rufowym, odwróciła się ku miastu, zobaczyła już tylko ścianę deszczu opadającą w głąb dżungli za Manilą. – To pewnie Jewgienij rzucił niebiańskim harpunem – mruknął Jack. – Chciał przypomnieć van Hoekowi, że zwięzłość jest cnotą. Ci, którzy znali Jewgienija, parsknęli śmiechem. – Przeżyliśmy kolejny rejs – zaczął van Hoek. – Na chrześcijańskim statku zdjąłbym kapelusz i zmówił dziękczynny pacierz. Ponieważ jednak jest to statek nieprzypisany do żadnej konkretnej religii, zostanę w kapeluszu. Pomodlę się później. Idźcie dziś wieczorem do swoich świątyń, pagód i kościołów w Manili i zróbcie to samo. Po przełożeniu słów kapitana odpowiedział mu pomruk zgody. Minerwa miała trzech kucharzy, trzy osobne zestawy garnków i trzy zastawy. Własnych naczyń nie potrzebowali tylko chrześcijanie, którzy – kiedy przychodziło do jedzenia – przed niczym się nie wzdragali. – Nie spotkamy się więcej w tym gronie – ciągnął tymczasem van Hoek. – Enoch Root już wcześniej nas pożegnał. W ciągu dwóch tygodni Surendranath i część Malabarczyków popłyną do Queena-Kootah na brygu Kottakkal, aby przekazać królowej o tym samym imieniu należną jej część zysków. Później dołączy do nich także Padraig, aby wraz z Surendranathem i panem Footem szukać szczęścia na morzach południowych. My popłyniemy dalej. Dzisiaj rozproszycie się po całej Manili. Niektórzy z was wrócą za miesiąc na Minerwę, żeby przygotować ją do najdłuższego rejsu. Inni zrezygnują. – Wyciągnął z pochwy kordelas i wskazał nim olbrzymi statek na plaży pod Cavite. – Spójrzcie! Wszystkie głowy zwróciły się w stronę ogromnego galeonu, ale tylko na chwilę, bo zaraz powszechną uwagę przyciągnęła zmienna pogoda. Wiatr w końcu się zerwał, wiał ze wschodu, lecz już wykazywał skłonność do skręcania ku północy. Marynarze z wachty czekali w pogotowiu na grotmaszcie, postawili przygotowany wcześniej żagiel, odczekali, aż wiatr się weń wgryzie i wybrali szoty. Minerwa zaczęła się obracać i ustawiać dziobem w stronę głębszego środka portu. – Piękny statek na piękny rejs – mówił dalej van Hoek, wskazując hiszpańskiego behemota. – Galeon Manilski wkrótce zostanie wyładowany chińskim jedwabiem i indyjskimi korzeniami i wyruszy w siedmiomiesięczną podróż, podczas której przemierzy połowę naszego ziemnowodnego świata. Kiedy Filipiny znikną za rufą, kotwice zostaną wciągnięte na pokład i schowane w najgłębszej ładowni, ponieważ przez pół roku nie dane im będzie musnąć dna; staną się równie bezużyteczne jak pompy zęzowe na wozie zaprzężonym w woły. Galeon pożegluje na północ, w kierunku Japonii, aż osiągnie określoną szerokość geograficzną, znaną tylko Hiszpanom, gdzie wiatry wieją dokładnie na wschód i gdzie nie grozi mu niespodziewane zderzenie z rafą i skałami na środku oceanu. Pomknie przed siebie, gnany wiatrem od rufy, a załoga będzie się modlić o deszcz, aby nie umrzeć po drodze z pragnienia, bo wtedy fale wyrzucą na kalifornijski brzeg statek-widmo, wiozący wyschnięte na wiór szkielety. Czasem wiatr zgaśnie i galeon będzie dryfował przez dzień, drugi, tydzień, aż z południa nadciągnie tajfun albo z okolic podbiegunowych powieje lodowaty wicher, przy którym wiatr przyprawiający nas w Japonii o dreszcze i szczękanie zębami wydałby się ciepły i miły jak dziewiczy oddech na policzku. Skończą się zapasy. Zamożni epikurejczycy, zjadłszy własne buty i skórzane oprawy swoich Biblii, uklękną w kajutach i poczną się żarliwie modlić, aby Bóg zesłał im zapleśniałą skórkę chleba, którą wcześniej wzgardzili. Dziąsła będą im odchodziły od zębów, a zęby wypadały, aż pokryją pokład niczym grad. Van Hoek musiał chyba zaimprowizować to porównanie pod wpływem chwili – z nisko zawieszonej, wzburzonej chmury na pokład spadł właśnie grad wielkości grochu. Marynarze spojrzeli pod nogi, zobaczyli lodowe kuleczki i wyobrazili sobie w ich miejscu zęby. Szkwał ściął białe łby tysiącu bałwanów i rozbryznął w powietrzu pianę, która opadła żeglarzom na głowy. Żagiel wydął się, szarpnął, strzelił jak muszkiet, a cały statek zachwiał się i zaskrzypiał pod tym uderzeniem. Jakaś lina pękła i jedna jej końcówka zaczęła się miotać po pokładzie jak żywa, dopóki się nie rozluźniła i nie rozplotła. Szkwał ścichł i na ciemniejących wodach zatoki zaczęli się zmagać z porywistym północnym wiatrem. Słońce jak meteor spadło do Morza Południowochińskiego; błyskawice nad Manilą przyćmiły jego gasnący blask, tworząc równomierną, siną poświatę, przy której prawie dałoby się czytać. – Któregoś dnia, długo po tym, jak nadzieja zgaśnie, jeden z tych nieszczęśników – z tych nielicznych, którzy będą jeszcze w stanie utrzymać się na nogach – znajdzie się akurat na pokładzie, zajęty wyrzucaniem trupów za burtę, kiedy coś zwróci jego uwagę. Zobaczy unoszący się na wodzie skrawek wodorostu, nieduży, wielkości małego palca. Normalnie nikt by go nie zauważył, ale dla człowieka w jego sytuacji będzie to jak zapowiedź anielskiego zwiastowania. Tego dnia modlitwy i hymny będą nieustannie płynęły pod niebiosa, lecz następny poranek przyniesie okrutne rozczarowanie – ani tego dnia, ani następnego, ani nawet dzień później nie natkną się już na kolejne kawałki zielska. Upłynie tydzień – i wciąż nic! Nie pozostanie im nic innego, jak tylko płynąć z wiatrem i ze wszystkich sił opierać się pokusie kanibalizmu. Nawet najświętsi dominikanie na pokładzie zapomną już o pacierzu i zaczną przeklinać własne matki, że ich zrodziły. Następny tydzień też nie przyniesie odmiany, aż w końcu wodorosty rzeczywiście się pojawią – nie jeden kawałek, lecz dwa, potem trzy. Ludzie zrozumieją, że dotarli w pobliże Kalifornii, która jest wyspą ze wszystkich stron obrośniętą takim właśnie zielskiem. Mniej więcej w tym momencie Jack zwrócił uwagę, że błękitnozielona poświata przybrała na sile. Świeciła równo i bezgłośnie, jakby z wody wynurzyło się jakieś nieziemskie słońce będące dziełem Neptuna, dające światło, lecz skąpiące ciepła. Zwalczył instynktowny opór i podniósł wzrok na takielunek grotmasztu. Każdy jego skrawek, każda drzazga na rei i każde włókno liny jarzyły się własnym światłem, jak zanurzone w fosforze. Widok był wart dłuższych oględzin, ale Jack siłą woli opuścił głowę i spojrzał na tłumek na pokładzie. Ujrzał grono zadziwionych duszyczek, mrowie zwróconych ku górze twarzy z błyszczącymi oczami i zębami. – Najpierw Jewgienij, a teraz Enoch Root dorzucili swoje trzy grosze – zakpił, ale nawet jeśli ktoś się roześmiał z jego żartu, dźwięk utonął w szumie fal uderzających o kadłub. Van Hoek spojrzał na niego, po czym znów przyjął bojową postawę i wrócił do swojej przerażającej opowieści. Ognie świętego Elma spłynęły po maszcie i zatańczyły na rondzie kapitańskiego kapelusza; nawet loki koziego włosia w peruce ożyły iskierkami, które skwierczały i przebiegały po nich jak żywe istoty. Pojedyncze włosy dawno nieżyjącej kozy ożyły jakby za sprawą czarów voudoun i próbowały się za wszelką cenę oddalać od siebie nawzajem, czyli stroszyć i prężyć. Każdy drżący koniuszek otaczała paskudna świetlista korona. Van Hoek nie zwracał na nie uwagi. Jeśli nawet widział ogniki, to najwyraźniej uznał je za element występu dodatkowo podkreślający wagę jego słów. – Ich udręka trwa, choć przybiera nową formę. Cierpią teraz tantalowe męki, bowiem w kraju mlekiem i miodem płynącym rządzą dzicy, a na wybrzeżu nie ma nic do jedzenia. Na lądzie czeka podróżnych gwałtowna, okrutna śmierć. Żeglują więc przez wiele dni wzdłuż wybrzeża, na południowy wschód, od czasu do czasu robiąc desperackie wypady na ląd, aby zdobyć słodką wodę i pożywienie. W końcu znajdują złowrogą hiszpańską strażnicę na skalnym szczycie. Wymieniają z nią sygnały i dowiadują się, że posłano już jeźdźców na Królewski Trakt, którym mają dotrzeć do Mexico City z wiadomością, że w tym roku Galeon Manilski nie osiadł na mieliźnie i nie zatonął podczas sztormu, lecz, mirabile dictu, szczęśliwie dotarł do brzegów Ameryki. Po paru dniach w zasięgu wzroku żeglarzy pojawia się hiszpańska mieścina. Do galeonu podpływają łodzie, wioząc owoce i warzywa, niewidziane przez marynarzy od pół roku. Przynoszą również wieści o francuskich i angielskich piratach, którzy, opłynąwszy przylądek Horn, polują na hiszpańskie statki przy amerykańskich brzegach. Od Acapulco, które jest ich portem docelowym, dzieli ich jeszcze wiele najeżonych niebezpieczeństwami mil... Ognie świętego Elma dogasały, a cudownie ciche oko cyklonu, w którym unosili się przez ostatnie parę minut, rozpłynęło się, ustępując miejsca regularnej burzy. Potężna fala wcisnęła się pod kadłub; twarze na pokładzie zakołysały się jak pszenica na wietrze, kiedy wszyscy naraz usiłowali nie stracić równowagi. – Jak już mówiłem, wyruszamy kilka tygodni po Galeonie Manilskim i będziemy potrzebowali żeglarzy... – Za przeproszeniem, kapitanie – wtrącił Jack. – Pański opis niebezpieczeństw i przykrości grożących uczestnikom rejsu był niezwykle przekonujący. Jestem pewien, że chłopcy posrali się ze strachu, ale... Nie wspomniał pan o żadnych plusach. Wzbudził pan w nich lęk, teraz przydałoby się obudzić chciwość. W przeciwnym razie za chwilę wyskoczą za burtę, popłyną wpław do brzegu i już nigdy z nikim donikąd nie pożeglują. Van Hoek posłał mu pogardliwe spojrzenie. Uszłoby ono uwagi Jacka, gdyby nie potrójna błyskawica, która akurat w tej chwili przecięła niebo. – Nie docenia pan ich inteligencji. Nie wszystko trzeba mówić wprost. Dobra opowieść wyraża równie wiele w słowach, jak i w niedopowiedzeniach. – Może w takim razie przydałoby się więcej tych niedopowiedzeń. Mam pewne doświadczenie teatralne, które znajduje tu doskonałe zastosowanie: pokład rufowy jest sceną, a oni, na mój gust, niczego nie ujmując ich intelektowi, do złudzenia przypominają widzów z najtańszych miejsc, stojących po kolana w skorupach orzeszków laskowych i pustych butelkach po dżinie, i czekających, błagających wręcz, aby ktoś wyrżnął ich przez łeb jakimś oczywistym, jednoznacznym komunikatem. Nad Manilą eksplodowała bomba świetlna. – Masz swój komunikat. – Van Hoek wskazał ręką miasto. – Twoi widzowie przepadną dziś w mieście i będę ten komunikat rozważać przez następne dwa miesiące. Przecież sam tam mieszkałeś, Jack. Nie słyszałeś komunikatu? – Jakby ktoś szeptał... Mógłbyś powtórzyć głośniej? – Ze wszystkich przedsięwzięć, jakim człowiek może poświęcić swoje siły, handel na duże odległości jest najbardziej zyskowny – zaczął niechętnie van Hoek, podnosząc głos. – To on przyciąga wszystkich Żydów, purytanów, Holendrów, hugenotów, Ormian i banyanów. To dzięki niemu powstają europejskie floty i pałace, dwór Wielkiego Mogoła w Szachdźahanabadzie i inne cuda. W świecie handlu tajemnicą poliszynela jest, że największe zyski przynosi nie handel niewolnikami na Karaibach, nie transport korzeni z Indii do Europy, lecz właśnie rejs z Manili do Acapulco. Najbogatsi banyanowie z Suratu i bankierzy z Genui, kiedy nocą składają wypachnione głowy na jedwabnych poduszkach, śnią o wysłaniu towaru na pokładzie Galeonu Manilskiego na drugi brzeg oceanu. Mimo niebezpieczeństw i astronomicznego cła, które pobiera wicekról Meksyku, zysk nigdy nie spada poniżej czterystu procent. Całe to miasto zostało wybudowane na takich snach. A teraz wszyscy tam właśnie pójdziemy. Po tych słowach van Hoek w końcu się zamknął i w ciszy, która zapadła, zdał sobie sprawę, że tłumacze na pokładzie wiernie przekładają całą jego przemowę na rozliczne pogańskie języki. Trwało to krócej lub dłużej, w zależności od wydajności języka oraz skłonności tłumaczy do skracania tekstu, lub ich zamiłowania do dorzucania własnych ozdobników, ale kiedy ostatni z nich wreszcie umilkł, rozległ się stłumiony stukot. Jack skulił się odruchowo, spodziewając się następnej fali gradu, ale kiedy hałas się wzmógł i przeszedł w rytmiczne dudnienie, rozpoznał huraganowe oklaski. Dappa wsunął do ust oba palce wskazujące i zagwizdał przenikliwie. Van Hoek w pierwszej chwili się zaniepokoił, po czym, zrozumiawszy, co się dzieje, odwrócił się do Jacka, zdjął kapelusz i mu się ukłonił. KSIĘGA PIĄTA JUNCTO Berlin – Leibniz Styczeń 1700 W gruncie rzeczy całe nasze doświadczenie pozwala nam stwierdzić na pewno dwie rzeczy. Mianowicie, że istnieje związek między naszymi wrażeniami zmysłowymi, który pozwala nam z powodzeniem przewidywać przyszłe wrażenia, oraz że ten związek ma jakąś stałą przyczynę. G. W. Leibniz, przewodniczący Akademia Berlińska Berlin, Prusy Do pana Daniela Waterhouse’a, kanclerza Instytut Sztuk Technicznych Kolonii Zatoki Massachusetts Newtowne, Kolonia Zatoki Massachusetts Drogi Danielu, zjawienie się Twojego listu na moim progu zgoła niespodziewanie rozpromieniło lodowaty berliński dzień, a przeczytanie go dostarczyło mi prawdziwej przyjemności, szczególnie gdy dowiedziałem się, że Twój instytut ma ściany i dach, oraz radości, gdy wyraziłeś niesłabnącą chęć współpracy ze mną. Przyznać muszę, że kiedy przez dwa lata się nie odzywałeś, zacząłem podejrzewać, że zostałeś zgładzony przez Indian albo powieszony za uprawianie czarów. Dużo się wydarzyło od naszej ostatniej wymiany listów. Zauważyłeś zapewne, że mam nowy adres (Berlin), i to w nowym królestwie (Prusy). Monarcha, którego znałeś jako elektora brandenburskiego Fryderyka III, jest dziś Fryderykiem I, królem Prus. To w dalszym ciągu ten sam człowiek, szczęśliwie żonaty z Zofią Charlottą, mieszkający w tym samym pałacu, który zbudował dla niej w Berlinie, i z niego właśnie rządzący krajem. Udało mu się (za pomocą manewrów, których opis tylko zeszpeciłby ten list) przekonać wiedeńskiego władcę Świętego Cesarstwa Rzymskiego (na wypadek, gdybyś się pogubił, dodam, że w dalszym ciągu jest nim Leopold I), aby ten pozwolił mu posługiwać się tytułem „króla”. Jego rodzina (Hohenzollernowie) od niepamiętnych czasów łączy tytuły książąt pruskich i elektorów Brandenburgii, więc połączenie tych dwóch krajów wydawało się sensownym posunięciem. W efekcie otrzymaliśmy Prusy, którymi król rządzi z Brandenburgii. Zofia nie straciła nic z dawnego wigoru i przebiegłości. Doszły z córką do wniosku, że nie powinny publicznie okazywać nadmiernej wzajemnej bliskości, ponieważ mogłoby to sugerować – wrogom i przyjaciołom – że Zofia kontroluje olbrzymie niemieckie państwo, rozciągające się od Królewca na wschodzie po niemal samą dolinę Renu. Z różnych powodów woli raczej być postrzegana jako zadowolona z życia podstarzała wdowa. Pozwala więc myśleć synowi, Jerzemu Ludwikowi, że to on rządzi Hanowerem, i z rzadka jeździ do Berlina, by uszczypnąć w policzki wnuki i na każdym kroku sprawiać pozory, że jest nieszkodliwa. Ja cały czas kursuję między Hanowerem i Berlinem – tak często, że co bardziej nerwowi berlińscy dworzanie zaczynają szeptać między sobą, że jestem tajnym agentem, przez którego Zofia steruje państwem. Kłopot w tym, że nie jestem w stanie podać żadnego oficjalnego powodu, który uzasadniałby moje częste wizyty, a powód prawdziwy – prowadzenie interesujących konwersacji z Zofią Charlottą i jej błyskotliwymi przyjaciółmi oraz nauczanie księżniczki Karoliny – jest dla ludzi tego pokroju kompletnie nieprzekonujący. Stąd pomysł utworzenia Akademii Berlińskiej, której jestem pierwszym przewodniczącym. Jest to instytucja z rodzaju tych, które powinien fundować król (modę na nie rozpoczął, naturalnie, Wasz Karol II ze swoim Towarzystwem Królewskim), toteż jej powołanie potwierdza zasadność nadania Fryderykowi nowego tytułu. A funkcja przewodniczącego pozwala mi bywać w Berlinie, kiedy dusza zapragnie. Poza tym cieszę się, że mogę należeć do jeszcze jakiejś organizacji poza Towarzystwem Królewskim. Otrzymałeś już zapewne egzemplarze ich okropnych publikacji z ubiegłego roku – trzeci tom pracy Wallisa, w którym moja trwająca ćwierć wieku korespondencja z Newtonem została ujawniona całemu światu i przedstawiona całkowicie niezgodnie z jej rzeczywistą intencją, oraz Lineae Brevissimi Descensus, czyli kolejny atak rozgoryczonego Fatia na moją osobę. Powoli popularyzuje się pogląd, zgodnie z którym nie odegrałem żadnej roli w stworzeniu rachunku różniczkowo-całkowego, dopóki około roku 1677 nie ukradłem wyników Newtonowi. Długie lata harówki w Paryżu pod okiem Huygensa najwidoczniej nie mają żadnego znaczenia! Ale lepiej będzie, jeśli, zamiast rozwodzić się na ten temat, odpowiem przynajmniej na część Twoich pytań. Tak, w dalszym ciągu koresponduję z Elizą. Jak mógłbym przestać? Tyle że Eliza, jak to się często dzieje z ludźmi, którzy mają dzieci, prowadzi teraz bardziej ustabilizowany tryb życia i rzadziej do mnie pisuje. Od czasu, gdy trzy lata temu Francja podpisała traktat pokojowy, tytuł księżnej Qwghlm jest oficjalnie uznawany na francuskim dworze, ona zaś regularnie jeździ do Anglii – prawie zawsze sama, bez męża. Ma dom nieopodal pałacu St. James, a od czasu do czasu bywa nawet w Qwghlm, by odnowić więzi łączące ją z miejscem narodzin. Raz albo dwa razy do roku zapuszcza się w moje rejony, składa wizytę Zofii i odwiedza swojego nieślubnego syna. Jej mąż, od lat zawodowo związany z francuską flotą, lubi Qwghlm bardziej niż ona i chyba wyobraża sobie, że tamtejsze zamczysko nadawałoby się na wiejski dworek, chociaż, doprawdy, trudno sobie wyobrazić bardziej odległą i nieatrakcyjną lokalizację. W tym roku zamierza spędzić tam kilka miesięcy, nadzorując odbudowę zrujnowanego zamku, aby zrobić z niego letnią rezydencję i stosowną siedzibę nowo powstałego księstwa Arcachon-Qwghlm. W Londynie słyszy się niechętne plotki, że chce zbudować w Qwghlm bazę francuskiej marynarki wojennej, podobną do tej w Dunkierce. Nie wyobrażam sobie jednak, żeby Eliza na to pozwoliła. Chcąc zapisać się w annałach londyńskiej socjety, Eliza hojnie finansuje organizację dobroczynną wspierającą żołnierzy-wagabundów, którą zresztą opiekuje się już od kilku lat. Po podpisaniu pokoju i przejęciu władzy przez torysów liczebność angielskiej armii znacznie zmalała, wiele oddziałów rozwiązano, a bezrobotni żołnierze włóczą się od tamtej pory po kraju i są źródłem stałych kłopotów. Oczywiste zainteresowanie Elizy ich losem jest zawoalowaną krytyką torysowskich rządów i wystawia jej doskonałe świadectwo na wypadek powrotu Juncto do władzy. Co się tyczy jej walki z niewolnictwem, to niewiele o tym mówi, chociaż żywi w tej kwestii przekonania gorące i niewzruszone. Zdaje sobie sprawę, że gdyby naprzykrzała się ludziom z tą sprawą, znalazłaby się poza nawiasem społeczeństwa i straciła wszelką szansę wprowadzania jakichkolwiek zmian. Prawnicy wiedzą najlepiej, ile wysiłku włożyła w ostatnich latach w zapewnienie wolności dziewczynom z Taunton, które po rebelii Monmoutha popadły za sprawą Jeffreysa w niewolę. Cieszę się, że utrzymuje poprawne stosunki z wigami. Jeżeli dochodzą do Ciebie w ogóle jakieś listy z Londynu, z pewnością wiesz o tym, że wigowie cieszą się zaufaniem księżniczki Anny, która prędzej czy później zostanie królową Anglii. Poza tym są zwolennikami aktywnej polityki zagranicznej, czyli, odrzucając eufemizmy, popierają prowadzenie wojen. Nieszczęsny Carlos II Cierpiący, król Hiszpanii, który od blisko trzydziestu pięciu lat spoczywa na łożu śmierci, długo już nie pożyje – to naprawdę niemożliwe! – a po jego śmierci z całą pewnością wybuchnie następna wielka wojna. Pozory mogą mylić, ale Ludwik XIV pożąda Hiszpanii, jej kopalń i mennic. Nie da się ukryć, że diuk d’Anjou ma największe prawa do tronu – a przy tym tak się szczęśliwie składa, że jest wiernym i posłusznym wnukiem Ludwika! Jeżeli nie dostajesz zbyt wielu listów, pewnie powiesz teraz „Chwileczkę! Przecież traktat pokojowy inaczej reguluje tę kwestię: królem Hiszpanii miał być elektor bawarski!”. Niestety, elektor zmarł nagle, w niewyjaśnionych okolicznościach. Cesarstwo wyznaczyło jego zastępcę: arcyksięcia Karola, młodszego syna cesarza. Oficjalnie mówi się o rokowaniach i podziale kraju, ale nieoficjalnie wszyscy sposobią się do wojny. A ponieważ stawką w niej będzie Hiszpania, żywe serce, które pompuje złoto i srebro w rynki całego świata, można się spodziewać walk znacznie bardziej zajadłych niż ostatnio. Przejdźmy jednak do spraw bardziej interesujących. Piszesz, że chciałbyś ze mną współpracować. Spróbuję odwieść Cię od tego zamiaru, przytaczając w tym celu dwa argumenty. Pierwszy jest następujący: jeżeli dopuścisz do tego, żeby zaczęto nas ze sobą kojarzyć, w Towarzystwie Królewskim będziesz skończony. Drugi zaś brzmi tak: będziemy pracować dla człowieka, który łamie kołem poddanych, jeśli zawiodą jego oczekiwania. Nie, nie mówię tu o nowym królu Prus, lecz o monarsze znacznie od niego wyższym, który mieszka daleko na wschód stąd i włada połową naszego globu. Jeśli jeszcze Cię nie przeraziłem, zastanów się, nad czym mielibyśmy pracować. To, czym chcę się zająć, niewiele ma wspólnego z pięknem i elegancją matematyki. System składa się z dwóch elementów: mechanizmu umożliwiającego wykonywanie operacji logicznych i arytmetycznych na liczbach, oraz ogromnego zbioru danych, z którego mechanizm będzie czerpał niezbędne do funkcjonowania informacje. Na obu tych frontach pozostało jeszcze wiele do zrobienia. Pierwszy z nich powinien przynieść więcej satysfakcji, ponieważ jest zadaniem czysto praktycznej natury, podobnym w swojej istocie do konstruowania zegarków; widać, jak machina przybiera realny kształt w warsztacie i można z dumą wskazać jakąś zębatkę czy dźwignię. Obawiam się jednak, że nie jest to obecnie sprawa najpilniejsza. Pomyśl tylko o tym, jak dalece rozwinęła się sztuka konstruowania zegarów za naszej pamięci, poczynając od wahadeł Huygensa. Wystarczy ekstrapolować postęp w tej dziedzinie w przyszłość, aby zgodzić się z twierdzeniem, że machiny arytmetyczne również będą z czasem stawały się coraz doskonalsze. Tymczasem – z całym szacunkiem należnym Tobie i Wilkinsowi za prace nad językiem filozoficznym – trzeba stwierdzić, że dopiero rozpoczynamy proces gromadzenia danych i konstruowania reguł logicznych rządzących działaniem machiny. Jesteś uczniem i spadkobiercą Wilkinsa, jedynym żyjącym człowiekiem, który pracował przy tym projekcie; na łożu śmierci Wilkins prosił, żebyś kontynuował dzieło jego życia. Z tego wniosek, że najlepiej nadajesz się do tego, aby zebrać i usystematyzować dane dla naszej machiny, oraz nadać im zrozumiałą dla niej formę. Rzecz sprowadza się do przypisania symbolom liczb pierwszych, które następnie zostaną w jakiś sposób zakodowane, na przykład w postaci binarnej. Potrzebne nam jest trwałe medium do przechowywania zakodowanych informacji, bo może minąć wiele lat, zanim powstaną maszyny zdolne je wykorzystać. Najlepsze byłyby chyba cienkie płatki złota. Ze swojej strony muszę przyznać, że rozpraszają mnie setki spraw, czyniąc ze mnie marnego współpracownika. Nie mogę podjąć żadnej pracy, która wymagałaby nieprzerwanej uwagi przez dłuższy czas. Z tego właśnie powodu sugeruję, że to Ty, spędzając czas samotnie na odludziu Massachusetts, lepiej nadasz się do rysowania olbrzymich tabel i zapełniania ich symbolami. Pomijając zawirowania polityczne, kontrowersje związane z rachunkiem różniczkowym oraz trzy damy (Zofię, Zofię Charlottę i księżniczkę Karolinę), które nieustannie zasypują mnie pytaniami i proszą o wyjaśnianie przeróżnych spraw, większość czasu poświęcam monadologii. Przez najbliższe kilka lat moje życie będzie się składało z pospiesznych podróży z Hanoweru do Berlina i z powrotem, połączonych z przygodnymi wypadami do St. Petersburga, podczas których będę usiłował opracować elegancki zestaw reguł logicznych. Świetnie się to wpisuje w schemat prac nad budową machiny arytmetycznej, a konkretnie w tę ich fazę, w której należy spisać reguły rządzące przetwarzaniem przez nią symboli. Prawdę powiedziawszy, liczę po trochu na to, że te dwa zestawy reguł (jeden rządzący monadami, drugi – zachowaniem mechanicznego umysłu), okażą się tożsame. Dlatego też chętnie zajmę się tą stroną naszego przedsięwzięcia, ponieważ jest niezwykle podobna do tego, czym i tak się zajmuję. Oto moja propozycja współpracy, Danielu. Mam nadzieję, że Ci się podoba. Car istotnie budzi lęk w sercach poddanych, ale mieszka daleko od Ciebie, a poza tym głównie zaprząta go problem raskolników, bunt strzelców i wojna ze Szwedami. Nie sądzę, byś musiał się go obawiać. Może trudno Ci będzie w to uwierzyć, ale nie ma na świecie drugiego władcy, któremu postęp sztuk technicznych tak bardzo leżałby na sercu. Przypuszczam, że gdybym poprosił go o tonę złota i wyjaśnił, że potrzebujemy go do zapisywania danych, dostałbym je od ręki. Najpierw jednak trzeba jakieś dane mu przedstawić, aby było czym zapełnić złote płytki. Puste przypominałyby co najwyżej tabula rasa pana Locke’a. Pozostaję z szacunkiem Leibniz. KSIĘGA CZWARTA BONANZA Ocean Spokojny – Daniel Defoe, Opisanie handlu angielskiego Schyłek 1700 i początek 1701 Oto właśnie niebezpieczeństwa i zagrożenia długiej ciszy, kiedy morze nieruchomieje i gnić zaczyna z braku wszelkiego ruchu. Siłą palącego słońca zepsute, zatruwa żeglarzy przygnębionych, pozbawionych zajęcia, obezwładnionych przez szkorbut, bredzących w malignie, obłąkanych od febry. A kiedy chorzy umierają, także żywi skazani są na zagładę, z braku nieżywych – to jest z braku rąk do pracy na pokładzie. Piątego września Minerwa rzuciła kotwicę u stóp ognistej góry Griga na Marianach. Następnego dnia bracia Shaftoe zeszli na ląd z oddziałem filipińskich marynarzy i wspięli się na skraj małego stożka popiołu na zachodnim zboczu głównego wulkanu. Wystawili tam widoczny z pokładu statku posterunek i przez dwa dni trzymali na nim dwie flagi, oznaczające „Jesteśmy cali i zdrowi”. Trzeciego dnia wywiesili trzecią flagę, co oznaczało „Galeon Manilski”. Van Hoek kazał załodze przygotować się do wyjścia w morze. Następnego ranka Shaftoe’owie zwinęli obóz i zeszli z góry, kaszląc i trąc oczy podrażnione wyziewami, bez przerwy wydobywającymi się z sykiem z krateru. Chwilę pochlapali się wesoło w zatoczce, spłukali z siebie kurz i pot, po czym przypłynęli szalupą na Minerwę i oznajmili, że galeon o świcie wyruszył w swój długi rejs na północ. Przez dwa dni przemykali krętym kursem wśród Marianów, łańcucha wysepek sięgającego południowym krańcem trzynastego, a północnym dwudziestego równoleżnika. Niektóre wyspy były stromymi wulkanami ze wszystkich stron oblanymi wodą, za to inne, mniejsze, były płaskie i wystawały metr, najwyżej dwa nad poziom oceanu. Otaczały je niebezpieczne płycizny, ale i tak łatwo było je przeoczyć przy złej pogodzie i słabej widoczności. Nie chcąc dopuścić do wypatroszenia statku, bez reszty koncentrowali się na wypatrywaniu raf koralowych i przez pierwsze dni w ogóle nie widzieli Galeonu Manilskiego. Na niektórych wysepkach mieszkali krępi tubylcy, używający łodzi z bocznymi pływakami; na jednej albo dwóch były nawet jezuickie misje, zbudowane z gliny i przypominające gniazda os, ale ogólna odludność okolicy i jej oddalenie od cywilizacji tłumaczyły wybór Marianów na miejsce spotkania. Gdyby Minerwa wyszła z Cavite przy tym samym odpływie co galeon, wszyscy na Filipinach domyśliliby się, że został uknuty jakiś spisek. Co gorsza, Minerwę czekałoby kilka dodatkowych tygodni na morzu – Galeon Manilski był ociężały jak prosię, a oficjele wyładowali go towarem do tego stopnia, że tylko sztorm mógł go ruszyć z miejsca; na wyjście z Zatoki Manilskiej, które przeciętnemu statkowi zajmowało jeden dzień, potrzebował tygodnia! Dalej, zamiast po prostu wypłynąć na otwarte morze, skierował się najpierw na południe, a potem na wschód, przeciskając się przez kręte cieśniny między Luzonem i mniejszymi wysepkami. Często rzucał kotwicę, czasem zatrzymywał się, żeby odprawić mszę przy wraku poprzednika – przejście wyznaczały nie boje, lecz szczątki Manilskich Galeonów sprzed pięciu, dziesięciu, pięćdziesięciu lub stu lat. W końcu dotarł do zacisznej przystani na maleńkiej wyspie Ticao, gdzie spędził trzy tygodnie na kotwicy, gapiąc się na dwudziestomilowy pas wody oddzielający południowy skraj Luzonu od północnego cypla Samaru, nazywany Cieśniną San Bernardino. Od tego miejsca Pacyfik ciągnął się bez przeszkód na wschód, aż do Acapulco. A jednak Luzon równie dobrze mógłby być Scyllą, a Samar Charybdą, ponieważ (o czym Hiszpanie przekonali się na własnej skórze) każdy statek, który próbował pokonać cieśninę, nie czekając na idealny układ wiatrów i pływów, musiał rozbić się na skałach. Galeon dwukrotnie podnosił kotwicę, stawiał żagle i kierował się w głąb cieśniny – i dwukrotnie się wycofywał, wyczuwając minimalną zmianę wiatru. Szalupy bez przerwy zaopatrywały go w słodką wodę, owoce, chleb i żywy inwentarz; stłoczeni w kabinach kupcy i księża pochłaniali zapasy w niewiarygodnym tempie. To była główna zaleta drogi przez Cieśninę San Bernardino – zbliżyli się o dwieście pięćdziesiąt mil do Marianów, nie tracąc z oczu Filipin. Kiedy w końcu dziesiątego sierpnia – półtora miesiąca po opuszczeniu Manili – galeon wyruszył w dalszą drogę, wiózł zaopatrzenie na cały rejs. Równie istotny był fakt, że urzędnicy, księża i żołnierze, którzy, stojąc u stóp wulkanu Bulusan, żegnali go i odprowadzali wzrokiem, widzieli, że odpływa sam. Minerwa opuściła Zatokę Manilską dwa tygodnie po nim i bez pośpiechu opłynęła Luzon od północy. Dalej zatoczyła łuk na południe i schroniła się w Zatoce Lagonoy, otwierającej się na Pacyfik mniej więcej sześćdziesiąt mil na północ od Cieśniny San Bernardino. Dzięki handlowi z tubylcami oraz prowadzonym od czasu do czasu wypadom myśliwsko-zbierackim nie marnotrawili zapasów przeznaczonych na rejs i cierpliwie czekali, aż Galeon Manilski ucieknie z Filipin. Padraig Tallow, który znajdował się w tłumie gapiów pod Bulusanem i był świadkiem tego faktu, natychmiast dosiadł konia i pognał na północ. Znalazłszy się na wzgórzu nad Zatoką Lagonoy, rozpalił ognisko i nadał sygnał na Minerwę, która odpowiedziała mu salutem z dwudziestu dział i postawieniem żagli. Co się później działo z Padraigiem, nie wiedzieli, ale najbardziej w jego stylu byłoby pozostanie przy ognisku do czasu, aż top grotmasztu Minerwy zniknie za horyzontem, zanoszenie się płaczem i zawodzenie niezrozumiałych przyśpiewek. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, miał następnie przejechać przez bundok, podążając traktem od misji do misji, i trafić do Manili, skąd wraz z Surendranathem, jedynym synem królowej Kottakkal, który przeżył kilkuletnie morskie podróże, i kilkoma innymi Malabarczykami mieli udać się do Queena-Kootah, płynąc wzdłuż brzegów Palawanu. Tymczasem Minerwa pożeglowała tysiąc pięćset mil niemal dokładnie w kierunku wschodnim, na Mariany, gdzieś po drodze wyprzedzając Galeon Manilski. Nie zobaczyli go do czasu, gdy z Marianów wyruszyli na północ – co było bardzo na rękę wszystkim spiskowcom, nie wyłączając oficerów galeonu. Rozproszeni na Marianach znudzeni żołnierze i jezuici widzieli i Minerwę, i galeon, ale nie widzieli, żeby płynęły razem. Po tym, jak zostawili Mariany za rufą, przez dwa dni pogoda nie pozwalała ani wypatrzyć żagli galeonu, ani zdjąć namiaru na słońce. W końcu słońce się pojawiło, a oni niemal w tej samej chwili przecięli Zwrotnik Raka i daleko na wschodzie dostrzegli topsle galeonu. Był piętnasty września. Przestali sondować dno, zanim jeszcze najdalej na północ wysunięty wulkan Marianów zniknął za południowym widnokręgiem – wypuszczona na całą długość sonda zawisła całe mile nad dnem oceanu, który w tej okolicy był dosłownie niezgłębiony. Minęło kilka dni, podczas których nigdzie w zasięgu wzroku nie pojawił się ląd, aż w końcu wciągnęli kotwice na pokład i schowali je do ładowni. Przecięli trzydziesty równoleżnik – znaleźli się więc na wysokości południowych rubieży Japonii – i płynęli dalej na północ. Nie mogli, naturalnie, cały czas mieć galeonu w zasięgu wzroku, ale też nie było takiej potrzeby. Musieli spełnić tylko dwa warunki: odkryć znany Hiszpanom magiczny równoleżnik, który poprowadzi ich bezpiecznie do samej Kalifornii, oraz przybyć do Acapulco mniej więcej w tym samym czasie co galeon, aby pewni jego oficerowie mogli ułatwić im życie w meksykańskim porcie. Minerwa ze swoim wąskim kadłubem zabierała mniej zapasów, była natomiast szybsza, dlatego zamierzali przemknąć jak na skrzydłach przez Pacyfik, wytracić kilka tygodni u wybrzeży Kalifornii, żywiąc się amerykańską zwierzyną i wodą, i wypatrywać Galeonu Manilskiego. Nie mogli jednak zrobić zwrotu na wschód, dopóki nie osiągną właściwej szerokości geograficznej, toteż codziennie ktoś wspinał się na top fokmasztu i wypatrywał żagli galeonu. Kiedy udawało się go namierzyć, van Hoek wykreślał zbieżny kurs i podpływał na tyle blisko, żeby dało się ocenić ustawienie żagli Hiszpana. Wiatr przez prawie cały czas wiał z południowego wschodu. Za każdym razem, kiedy widzieli galeon, płynął baksztagiem, czyli miał wiatr od rufy i nieco z boku (w tym wypadku od sterburty). Inaczej mówiąc, kapitan na razie śmiało płynął na północ, nie zważając na to, że ma do pokonania pięć tysięcy mil z zachodu na wschód i że każdy stopień przebyty w kierunku północnym będzie musiał później odrobić, cofając się na południe, gdyż Manila i Acapulco leżały prawie na tym samym równoleżniku. Na trzydziestym drugim stopniu szerokości północnej złapała ich kilkudniowa flauta. Kiedy powiało, przemieścili się na trzydziesty szósty – i wtedy popsuła się pogoda. Zmiana nadciągnęła od wschodu i van Hoek zaczął się denerwować, że sztorm zepchnie ich na brzegi Japonii (znajdowali się na wysokości Edo, czyli – jeśli wierzyć Gabrielowi Goto – największego miasta na świecie, było więc mało prawdopodobne, żeby katastrofa statku pozostała tam niezauważona). Wkrótce jednak wiatr zmienił kierunek na północno-zachodni. Musieli postawić sztormowe żagle i uciekać przed wichurą, a i tak znacznie groźniejsze od wiatru okazały się gigantyczne fale. Zdarzało się, że wiatr nagle się zmieniał albo sternik zaspał przy sterze (albo jedno i drugie naraz) i potężny podmuch uderzał od dziobu, żagle flaczały i kleiły się do takielunku, ludzie spadali z rei. Na pokładzie następowało zamieszanie, Minerwa traciła prędkość i sterowność i kręciła się w miejscu jak otumaniona ryba, dopóki kapitan znów nie zaprowadził na niej porządku. Nazywało się to „zakręceniem” i równie łatwo przydarzało się statkom, jak i ludziom. Jack nigdy nie widział zakręconego van Hoeka, dopóki w którymś momencie ten nie wyszedł spod pokładu i nie ujrzał jednej z tych monstrualnych fal, walącej prosto na nich. Sam jej spieniony grzebień wystarczyłby, żeby przykryć Minerwę. Jeżeli chcieli przetrwać sztorm, musieli umiejętnie kierować statkiem (manipulując sterem i skrawkami żagli) i pod żadnym pozorem nie dopuszczać do tego, by fale uderzały w nich od burty. Przez następne czterdzieści osiem godzin była to jedyna myśl zaprzątająca umysły marynarzy na Minerwie. Czasem zawisali nieruchomo na szczycie fali i podziwiali roztaczającą się z niego panoramę – a sekundę później lądowali w wąwozie, w którym pionowe z pozoru ściany wody skutecznie ograniczały widoczność.. Po trzydziestu nieprzespanych godzinach Jack zaczął mieć zwidy, co zwykle i tak było lepsze od oglądania otaczającej go rzeczywistości. O dziwo, mimo zagrażających mu ze wszystkich stron naturalnych niebezpieczeństw, najbardziej bał się zderzenia z Manilskim Galeonem. Na samym początku sztormu kątem oka dostrzegł jedną z pierwszych ogromnych fal i nagle wydało mu się, że to właśnie galeon pędzi prosto na nich: ciemną masę wody wziął za kadłub z filipińskiego mahoniu, a pianę na jej szczycie za żagle. Oczywiście, podczas takiej burzy statek nie powinien mieć w ogóle żagli, ale w tym chwilowym zwidzie galeon i tak był statkiem-widmem i ścigał się ze sztormem, wciągnąwszy na maszty każdy wolny kawałek płótna. Naturalnie była to po prostu diabelnie wielka fala i nic więcej, zatem sekundę później statek-widmo poszedł w zapomnienie. Każda pędząca na nich fala zagrażała ich życiu nie mniej niż podstępy i legiony diuka d’Arcachon i królowej Kottakkal; każdej musieli stawić czoło ze świeżym zapasem sił i pomysłów, a one przychodziły nieustępliwie, jedna za drugą. Później, kiedy wszyscy postradali do reszty zmysły i utrzymywali się przy życiu wyłącznie siłą przyzwyczajenia, widmo Manilskiego Galeonu powróciło i całymi godzinami nękało Jacka. W każdej fali widział jego kadłub; obrośnięta pąklami stępka spadała spod nieba na Minerwę jak ostrze topora. Kiedy się obudził, leżał na pokładzie w takiej samej pozycji i w tym samym miejscu, co kilka godzin wcześniej, kiedy sztorm ucichł. Przez powieki przeświecał mu oślepiający blask, ale Jack cały się trząsł. Było piekielnie zimno. – Trzydzieści siedem stopni... i dwanaście minut – wychrypiał van Hoek, stojąc nieopodal z kwadrantem w rękach. – O ile nie pomyliłem dni. Mówił z przerwami i wzdychał ciężko, jakby wysiłek związany z wypowiadaniem słów był ponad jego siły. Jack, leżący do tej pory na brzuchu, obrócił się na plecy. Przez cały czas, kiedy spał, leżał na przyciśniętych do pokładu rękach, które całkiem mu zdrętwiały. Równie dobrze z barków mogłyby mu zwisać dwie ociekające wodą szmaty. – Jeżeli sztorm trwał tylko dwa dni, to jest mi wstyd, że sprzedałem się tak tanio. Żaden kapitan nie powinien być półżywy po dwudniowej burzy. – Półżywy? Ja jestem żywy najwyżej w jednej czwartej. – To kolejny dowód, że jednak trwał dłużej niż dwa dni. Ale czterech dni byśmy nie przetrwali. – Nie jestem jezuitą, więc nie będę się na siłę spierał. Trzy dni, powiadasz. A ja się z tobą zgadzam. – W takim razie jesteśmy zgodni: mamy pierwszy października. – Widać galeon? Van Hoek zmrużył oczy. – Nikt nie ma siły, żeby wdrapać się na maszt i rozejrzeć. Wątpię, żeby galeon przetrzymał tę burzę, był ogromny, wyładowany do granic możliwości... Teraz już rozumiem, dlaczego co roku budują sobie nowy. Nawet gdyby wyszedł z tego cało, do niczego by się nie nadawał. – Co robimy, jeśli masz rację? – Płyniemy na północ. Podobno gdybyśmy za wcześnie ruszyli na wschód, przecięlibyśmy spokojnie Pacyfik, ale pod sam koniec, mając już Amerykę prawie w zasięgu wzroku, wpakowalibyśmy się w obszar ciszy i pomarli z głodu. Tę rozmowę odbyli o świcie. Dopiero w południe udało się postawić pierwsze żagle, a wczesnym popołudniem ruszyć na północ, północny wschód. Wszyscy zajęli się bieżącymi naprawami; ci, którzy nie znali się na ciesiołce czy wyplataniu lin, zeszli do zęzy, żeby wybrać z niej żywe srebro wylane z rozbitych butli. Kiedy dwa dni później otarli się o czterdziesty równoleżnik, czyli szerokość geograficzną północnych krańców Japonii, van Hoek zgodził się wreszcie pożeglować w stronę Ameryki. Zamierzał trzymać się jak najbliżej tego równoleżnika, by (zgodnie z informacjami, jakie wydusił z pijanego hiszpańskiego kapitana w Manili) dotrzeć w okolice przylądka Mendocino. Zamysł ten jednak spotkał podobny los, co inne, wcześniejsze plany: następnego dnia kapitan stwierdził, że wiatry, prądy i błędy kompasu zepchnęły Minerwę prawie o stopień na południe. Roześmiał się tylko, a wieczorem, kiedy spotkali się w mesie oficerskiej, żeby piłować nożami wyschniętą na wiór wołowinę i wyławiać z fasoli robaki, wyjaśnił, co go tak ubawiło: – Mówi się, że Hiszpanie znaleźli tajemne, bezpieczne przejście przez Ocean Spokojny. To bardzo wygodna legenda, ponieważ powstrzymuje Holendrów, Anglików i innych ostrożnych protestantów od samowolnego zapuszczania się na te wody. Ja jednak odkryłem prawdę: Hiszpanie nie znają żadnej sekretnej trasy, tylko brną na oślep na wschód, spychani z kursu to na północ, to na południe, a życie i majątek powierzają opiece swoich nieprzeliczonych świętych. Wypijmy więc za zdrowie świętych! Może jacyś nas słuchają. I tak przeżeglowali większość października. Okazało się, że sztorm poważnie uszkodził fokmaszt, a że naprawa wymagałaby więcej zachodu, niż było to warte, stracili węzeł czy dwa z dotychczasowej szybkości. Zdarzało się, że wiatr stawał się lodowaty i dął z północy, spychając ich aż na trzydziesty piąty równoleżnik, czyli najdalej na południe, jak van Hoek uznawał za dopuszczalne – od tego momentu z mozołem halsowali pod wiatr. Zimna piana cięła twarze Filipińczyków i Malajów jak odłamki krzemienia; upór van Hoeka, który cały czas trzymał się północnych szerokości, powodował niesnaski wśród załogi. Jack nie spodziewał się wprawdzie otwartego buntu, ale też nie musiał za bardzo się wysilać, żeby sobie wyobrazić okoliczności, w których mogłoby do niego dojść. Różnica klimatyczna między trzydziestym piątym i czterdziestym stopniem szerokości była znacząca, a zima nie próbowała ukrywać swoich niecnych zamiarów. Nie mieli pojęcia, gdzie się znajdują. Właściwie sama idea, że gdzieś są, została wykorzeniona z ich umysłów po tym, jak przez miesiąc nie widzieli najmniejszego skrawka lądu. Gdyby nawet na pokładzie znalazł się któryś z członków Towarzystwa Królewskiego z jakimś nowomodnym przyrządem do mierzenia długości geograficznej, liczby i tak nic by im nie powiedziały. Van Hoek starał się szacować przebyty dystans, opierając się na pomiarach prędkości, i pewnego dnia oznajmił, że według tej rachuby przekroczyli południk dzielący półkulę wschodnią od zachodniej. Dopiero gdy Moseh wziął go w krzyżowy ogień pytań, przyznał, że równie dobrze mogli tę linię przeciąć przed tygodniem – albo nie przekroczyć jej jeszcze przez następny tydzień. Jack nie zauważył żadnej różnicy między wodami Wschodu i Zachodu. Znajdowali się w tej części świata, która na mapach doktora albo w ogóle się nie pojawiała, albo jej miejsce zajmował barokowy kartusz, opisany literami wysokimi na pięćset mil i otoczony półnagimi syrenami grającymi na konchach (niewykorzystanie tak rozległych obszarów doskonałego welinu uchodziłoby za grzeszne marnotrawstwo). Minerwa wcisnęła się pod znane z globusów i atlasów róże kompasowe, legendy, skale i ozdoby, a potem zniknęła z wszelkich map. Przestała istnieć. Wyobrażał sobie, jak jakaś młoda księżniczka, siedząc w saloniku, spogląda na mapę i daleko na wschodzie, pod fałszywym skrajem zwoju, udającym nadgryziony przez wiatr i sól, i opatrzonym sygnaturą grawera, dostrzega jakiś ruch. W pierwszej chwili bierze go za rybika, ale zerka przez lupę i dostrzega kontury statku pełnego rtęci... Nie on jeden miewał dziwne wizje. Któregoś dnia na początku listopada człowiek na oku wydał okrzyk lęku i niepewności. Biorąc pod uwagę, że dźwięk dobiegał z bocianiego gniazda, nie brzmiał specjalnie budująco, nic więc dziwnego, że zwrócił powszechną uwagę. – Mówi, że w oddali widać statek – przełożył Dappa. – Statek nie z tego świata. – A co to ma znaczyć, do stu tysięcy diabłów? – zdumiał się van Hoek. – Płynie do góry nogami. Przeskakuje z miejsca na miejsce i zmienia kształt, jak kropla żywego srebra uwięziona między wodą i niebem. Jack uznał ten obraz za niezwykle poetycki, ale van Hoek zaraz pospieszył z gotowym wytłumaczeniem: – Powiedz mu, że widzi miraż. To może być obraz innego statku, który żegluje gdzieś za horyzontem, albo nawet odbicie Minerwy. A ponieważ w promieniu dwóch tysięcy mil nie ma pewnie innego statku, podejrzewam to drugie. Niemniej wszyscy, którzy nie mieli pilnych zajęć na pokładzie, wdrapali się na wanty, żeby zobaczyć niezwykłe zjawisko. Jack wspiął się szybciej i wyżej niż większość żeglarzy. Jako udziałowiec spał w swojej kabinie, a nie po prostu pod pokładem, a jako Anglik zamykał w niej okno tylko przy huraganowych wiatrach, dzięki czemu unikał niekończących się nawrotów kataru, grypy, przypadłości reumatycznych i gorączek, które regularnie rozkładały załogę. Miał zatem więcej sił i mocniejsze płuca i wdrapał się aż na top masztu, skąd jednym spojrzeniem mógł ogarnąć cały pokład. Nigdzie nie widział drugiego statku, ale van Hoek zalecał cierpliwość, mówiąc, że z mirażami tak właśnie bywa. Siedząc więc pod szczytem masztu i zachowując cierpliwość, Jack patrzył na żeglarzy z Minerwy, którzy z mozołem gramolili się po wantach, kaszleli, pluli, rzęzili i drapali się jak widzowie w teatrze, którzy czekają na rozpoczęcie przedstawienia. Z punktu widzenia księżniczki w saloniku Minerwa zniknęła pod ozdobnym kartuszem z syrenami. Za to z punktu widzenia Minerwy to świat zniknął – tak jak w przerwie między jednym i drugim aktem sztuki znikają aktorzy. Zabierają peruki, kostiumy, szpady i inne rekwizyty i schodzą ze sceny. Przez chwilę nic się nie dzieje, widzowie wiercą się, szepczą, pierdzą, rozłupują orzeszki, pokasłują. W lepszych rejonach widowni rozpoczyna się przedstawienie w przedstawieniu, entr’acte. – Mira!- krzyknął ktoś. Jack podniósł wzrok. Statek-widmo znajdował się na odległość strzału z działa od Minerwy. W jednej chwili wydawał się całkiem materialny i najzupełniej zwyczajny, a zaraz potem rozszczepiał się na dwa symetryczne obrazy, jeden normalny, drugi odwrócony do góry nogami, to znów falował i migotał jak kropla wody wciśnięta między dwie szklane płaszczyzny i pod naciskiem palca przelewająca się z miejsca na miejsce. Kiedy jednak zestalał się i nieruchomiał, było oczywiste, że nie przypomina Minerwy, chociaż miał podobnie jak ona zbrasowane żagle. Na pokładzie znajdowali się ludzie; niektórzy wspięli się na wanty, coś oglądali i pokazywali sobie nawzajem palcami. – Widać jakieś armaty? – zainteresował się van Hoek. – Dziwna okolica dla pirata – zauważył Dappa. – Ha! – Wciągają flagę! – zawołał Moseh. – Widzą nas, tak jak my ich widzimy! Na mirażu zakwitł kwiat z czerwonego jedwabiu. Zafalował jak rozdmuchany wiatrem ogień. Pośrodku czerwonego pola było widać złoty krzyż i inne insygnia heraldyczne. Wszyscy odetchnęli z ulgą. – To Galeon Manilski – obwieścił Jack. Van Hoek otrząsnął się wreszcie z letargu, wspiął na grotmaszt i zaczął ogniskować lunetę na mirażu, co przypominało próbę upolowania pchły scyzorykiem. Posypały się niderlandzkie przekleństwa. Jack spędził dość czasu w towarzystwie van Hoeka, żeby wiedzieć, o co chodzi – masywny i toporny galeon nie tylko przetrwał sztorm, ale wyszedł z niego w lepszej formie niż Minerwa, a już na pewno nie stracił żadnego masztu. Przez dwa następne dni bez przerwy padał grad. Jeden ze starszych marynarzy zauważył, że grad pada zawsze w pobliżu lądu. Wiatr zmienił kierunek i dmuchnął im prosto w zęby, a ponieważ niezbadane prądy morskie zepchnęły ich niebezpiecznie blisko trzydziestego piątego równoleżnika, nie pozostało im nic innego, jak przez jeden dzień żeglować na północny zachód. W końcu wypogodziło się, powiało z zachodu i znów obrali kurs na Kalifornię. Ktoś wypatrzył ławicę tuńczyków; wszyscy byli zgodni, że tuńczyki nie zapuszczają się zbyt daleko na otwarte morze – wszyscy poza van Hoekiem, który tylko przewrócił oczami. Dzień później znów zobaczyli miraż Galeonu Manilskiego. Tym razem, mimo że obraz był niewyraźny i zniekształcony, dostrzegli jęzor ognia – najprawdopodobniej załoga galeonu strzeliła z działa, próbując dać im sygnał. Wszyscy na Minerwie zaczęli uciszać się nawzajem, ale jeśli nawet jakiś dźwięk do nich dotarł, chóralne „Ciii” musiało go zagłuszyć. Van Hoek nie zgodził się na odpowiedź w podobnym stylu. Tłumaczył, że galeon może się znajdować setki mil od nich i nie ma sensu marnować prochu. Wieczorem jeden z marynarzy, obdarzony sokolim wzrokiem, stwierdził, że daleko na południowym wschodzie dostrzegł słup dymu, czyli – jak się upierał – niewątpliwy znak, że ląd jest blisko. Van Hoek stwierdził, że to najprawdopodobniej trąba wodna, ale nie powstrzymało to ludzi przed wytężaniem wzroku w tamtym kierunku, aż do zachodu słońca. Na tej szerokości geograficznej słońce zachodziło w listopadzie długo i niespiesznie, mieli więc aż nadto czasu, by napatrzeć się na tajemnicze zjawisko, oświetlane poziomymi, czerwonymi promieniami. Nawet kiedy po zachodzie zaczął zapadać zmierzch, chmury na wschodnim niebie długo jeszcze emanowały łagodną poświatę. Jeden punkcik za nic nie chciał zgasnąć, tak jakby słoneczna iskierka spadła z nieba i utkwiła w nim na dobre. Świecił tuż za horyzontem, na tym samym kursie, na którym wcześniej widzieli słup dymu albo trąbę wodną. Van Hoek zrewidował swoje wyjaśnienia: najprawdopodobniej mieli przed sobą niezaznaczoną na mapach wulkaniczną wysepkę, czyli – zapewne – okruch rozpalonej skały, nic więcej. Ale równie dobrze mogły się na niej znajdować źródła słodkiej wody i stada ptaków, które można by upolować i zjeść. W jednej chwili wszystkim pociekła ślinka. Kapitan zarządził więc zmianę kursu i kazał postawić więcej żagli. Nadciągające chmury mogły następnego dnia ograniczyć widoczność, utrudnić znalezienie wulkanu i ułatwić wpadnięcie nań po omacku. Z początku oceniał, że od ognistej góry dzieli ich co najmniej sto mil. Tymczasem światełko, które w pierwszej chwili widzieli tylko jako odbicie od warstwy chmur, niemal od razu wyskoczyło nad widnokrąg i van Hoek musiał o połowę zmniejszyć swoje szacunki. Kiedy dostrzegli migotanie światła, przewidywany dzielący ich dystans znów skurczył się o połowę, aż w końcu van Hoek oświadczył, że to nie żaden wulkan, lecz coś zupełnie innego i wszyscy zrozumieli, że cokolwiek mają przed sobą, są bardzo, ale to bardzo tego blisko. Ostrożny jak zwykle van Hoek kazał zmniejszyć prędkość. Wszyscy wylegli na pokład; oślepieni blaskiem ognia ludzie wpadali na sprzęty i siebie nawzajem. Z tej odległości widzieli już wyraźnie, że zbliżają się do gigantycznego ogniska, które jakimś cudem zostało rozpalone na powierzchni oceanu. Dobiegały z niego trzask i huk płomieni, na przemian kurczących się i rozdymających; chwilami wyciągały się i strzelały na setki metrów pod niebo, a kiedy indziej przygasały, pęczniały i rozchodziły się poziomo po gładkiej, syczącej z gorąca wodzie. Czasem w sercu ognia było widać ciemne kształty: sylwetki gigantycznych wręg i otulony żarem złamany maszt. Egzotyczne pigmenty i minerały ginęły w czerwonych, zielonych i błękitnych jęzorach ognia. W pewnym momencie dały się również słyszeć krzyki: – Socorro! Socorro! Hiszpańskie „Pomocy!” brzmiało raczej żałośnie niż dramatycznie. Mieli szczerą chęć podpłynąć bliżej, ale van Hoek powtarzał tylko: – Czekamy na prochownię. W końcu Jack ujrzał, jak rozgrzane do czerwoności działo przełamuje zwęglone belki, na których się opierało, i niezgrabnie spada do zęzy. Obłok pary przyćmił ogień pożaru. Obdarzony donośnym głosem mężczyzna, który do tej pory powtarzał swoje „Socorro! Socorro!”, nagle zaczął odmawiać jakiś pacierz po łacinie. Doszedł do połowy, kiedy cały zapas prochu na Manilskim Galeonie eksplodował jednocześnie. Płonące belki pofrunęły na wszystkie strony, rozpalone do białości od podmuchu powietrza; gwałtownie spalały się i zwęglały, zanim jako poczerniałe szczątki wpadły z sykiem do wody. Część dosięgła Minerwy, wypalając dziury w jej żaglach i wzniecając małe pożary na pokładzie, ale van Hoek dawno już ustawił ludzi w pogotowiu z wiadrami pełnymi wody, więc gaszenie ognia szło szybko i sprawnie. Dopiero na krótko przed świtem mogli pomyśleć na serio o wyławianiu z wody tych, którzy przeżyli wybuch. Szalupę rozmontowali i – podobnie jak kotwice – schowali do ładowni; po ciemku potrzebowali sporo czasu, żeby wyciągnąć ją na pokład, złożyć w całość i zwodować. Poza tym nikt nie powiedział tego na głos, ale wszyscy zdawali sobie sprawę (musieliby być głupcami, żeby sobie nie zdawać), że i tak głodują, a każdy wciągnięty na pokład rozbitek to dodatkowa gęba do wykarmienia. O świcie wyruszyli szalupą na spotkanie ze zgliszczami galeonu. Spłonął do linii wodnej i przypominał teraz płytki but, a właściwie samą podeszwę unoszącą się na wodzie, skazaną na zatonięcie przy pierwszym gwałtowniejszym zafalowaniu oceanu. Zwitki cynamonowej kory zaścielały wodę dookoła wraku, każdy wyglądał jak mały, wypalony stateczek. Wokół kadłuba rozpościerało się grzęzawisko chińskich jedwabiów, nadpalonych i nadżartych solą, ale i tak kłujących w oczy kolorami, jakich marynarze z Minerwy nie widzieli od czterech miesięcy, czyli od czasu ostatniej wizyty w manilskich burdelach. Jedwab czepiał się wioseł i z każdym ich ruchem podnosił się z wody; tropikalne ptaki i kwiaty migały żeglarzom przed oczami, a potem ześlizgiwały się z drzewc i tonęły w szarym Pacyfiku. W jednym miejscu na powierzchni unosiła się mapa: namoknięty arkusz białego pergaminu. Atrament się rozmywał, kontury lądów, równoleżniki i południki rozpływały się stopniowo, aż z mapy została pusta płachta. Jack wyłowił ją bosakiem i podniósł nad głowę. – Ależ mamy fart! – wykrzyknął. – Ta mapa dokładnie wskazuje nasze położenie! Nikt się nie roześmiał. * * * – Nazywam się Edmund de Ath – powiedział rozbitek. – Dziękuję, że zaprosiliście mnie do swojej mesy. Minęły trzy dni, odkąd Jack wyciągnął go z topieli i zrzucił na ławkę w szalupie. Pierwszy raz od tamtej pory de Ath wstał z koi. Wciąż chrypiał po tym, jak nawdychał się dymu i nałykał słonej wody. Dołączył do Jacka, Moseha, Vreja, Dappy, monsieur Arlanca i van Hoeka siedzących w mesie oficerskiej, największej i położonej najbliżej rufy kajucie rufówki. Jej tylną ścianę tworzył lekko zakrzywiony rząd okien, z których rozpościerał się przepiękny widok na tonące w zachodnim oceanie słońce. Gość nie oparł się urokowi tej sceny – stanął przy oknach, a rdzawe światło podkreślało rysy jego twarzy. Gdyby przybrał na wadze z piętnaście, dwadzieścia kilogramów – co było bardzo prawdopodobne, kiedy już znajdzie się w Nowej Hiszpanii – mógłby uchodzić za przystojnego, ale na razie kości czaszki zbyt wyraźnie rysowały mu się pod skórą. To samo zresztą dałoby się powiedzieć o wszystkich pasażerach i marynarzach z Minerwy. – Wszystko jest tu kretyńsko oczywiste i surowe – stwierdził Jack. – Widok z okna również. Prosta krecha oddziela wodę od nieba, a nad nią wisi pomarańczowa kula. – Scena iście japońska w swojej prostocie – przyznał z powagą Edmund de Ath. – A jednak, kiedy bliżej się jej przyjrzeć, odsłania barokową złożoność i ornamentykę. Proszę spojrzeć na kłaczki chmur przemykające poniżej kuli, na delikatne dygnięcia fal, kiedy się spotykają... Dalej de Ath przeszedł na wyrafinowany francuski, którego Jack nie był w stanie dłużej śledzić. – Z akcentu wnoszę, że jest pan Belgiem – odezwał się monsieur Arlanc. Edmund de Ath (1) potraktował to jako średniej rangi zniewagę, ale (2) był nazbyt spokojny i dystyngowany, by przejąć się nią ponad miarę. Z chrześcijańską pobłażliwością odparł mniej więcej w te słowa: – Ja zaś z towarzystwa, w jakim się pan obraca, monsieur, wnoszę, że należy pan do ludzi, którzy, idąc za podszeptem sumienia, porzucili sprzeczności i złożoność rzymskiej religii na rzecz prostoty buntowniczej wiary. Wszyscy w mesie zauważyli, że Belg powstrzymał się od użycia słowa „heretyk”. Znów zaczął rozmawiać z Arlankiem po francusku, ale że van Hoek co rusz pokasływał znacząco, Jack postanowił im w końcu przerwać: – Larwy, wołki, mole i pleśń na naszych talerzach nie będą czekały do rana. Gotowe się zepsuć! Do jedzenia została im tylko suszona na słońcu wołowina, trochę suszonej ryby, fasoli i sucharów, które to pożywienie podlegało systematycznej przemianie w karaluchy, larwy, robaki i wołki zbożowe. Dawno już przestali zauważać różnicę między żywnością przed i po przemianie i razem zgarniali je do ust. – Moja wiara nie pozwala mi jeść mięsa w piątek – zastrzegł się de Ath. – Chętnie oddam więc komuś moją porcję fasoli. Spojrzał w zadumie na tratewkę z robactwa, unoszącą się na powierzchni brei w misce. Van Hoek poczerwieniał, kiedy dotarło do niego, że nowy pasażer stroi sobie żarty z jedzenia, ale zanim zdążył zerwał się od stołu i zacisnąć dłonie na szyi Belga, ten przeniósł wzrok na zaczerwieniony widnokrąg, na oślep zanurzył łyżkę w strawie i włożył do ust porcję gulaszu z fasoli i robactwa. – Od miesiąca tak dobrze nie jadłem – stwierdził. – Kapitanie van Hoek, gratuluję talentu logistycznego. Zamiast zaufać jakiemuś świętemu, jak to mają w zwyczaju hiszpańscy kapitanowie, posłużył się pan danym od Boga rozumem, aby stosownie zaopatrzyć statek. Dyplomacja de Atha wzbudziła podejrzliwość van Hoeka. – Co z ciebie za papista, że tak kpisz z własnej wiary? – Kpię? Bynajmniej. Jestem jansenistą. Dążę do pojednania z niektórymi protestantami, których religię postrzegam jako bliższą prawdy niż jezuicka sofistyka. Nie chcę was jednak zanudzać teologicznym dyskursem... – A co z żydami? – spytał z powagą Moseh. – Przydałby się nam dodatkowy żyd na pokładzie, o ile, naturalnie, potrafisz aż tak naciągnąć swoje reguły. Edmund de Ath nie połknął haczyka. – Nie będę naciągał reguł, ale postaram się rozciągnąć swój umysł. Proszę mi powiedzieć, co mówią rabini o jedzeniu larw: są koszerne czy nie? – Myślałem o tym, żeby napisać naukową rozprawę na taki właśnie temat – przyznał Moseh. – Niestety, potrzebuję do tego pewnych pism rabinicznych, których nie znalazłem w bibliotece kapitana van Hoeka, pełnej żeglarskiej wiedzy i pikarejskich powiastek. Wszyscy się roześmiali, nawet monsieur Arlanc, który właśnie próbował zmiękczyć kawałek mięsa, rozcierając go rękojeścią sztyletu o blat stołu. Przed tygodniem stracił ostatni ząb i od tamtej pory musiał żuć ręcznie. Spędzili w swoim gronie tyle czasu, że znali się jak łyse konie i nie mieli sobie nic do powiedzenia. Dlatego też gość – nawet jeśli nie do końca im się podobał – budził ich szczere zainteresowanie. Nawet kiedy odpowiadał Vrejowi na pytanie o poglądy jansenistów na Ormiański Kościół Prawosławny, nie mogli oderwać od niego wzroku. Po kolacji podano gorącą, słodzoną wodę i Dappa w końcu poruszył temat, który wszystkim leżał na sercu: – Monsieur de Ath, mam wrażenie, że nie podobał się panu sposób kierowania Manilskim Galeonem. Nie chcę tu szargać pamięci zmarłych, ale chętnie dowiedziałbym się, jak doszło do katastrofy. Edmund de Ath zapadł w dłuższą zadumę. Słońce zaszło i w blasku świec jego blada twarz wyglądała, jakby się unosiła w powietrzu nad stołem. – Galeon był równie ewidentnie hiszpański, jak ten statek jest holenderski – zaczął. – Sytuacja przedstawiała się gorzej niż tutaj: statek powoli się sypał, a pasażerowie byli krnąbrni z natury. Jednakże nastrój na pokładzie był pogodny, nawet radosny, gdyż wszyscy chętnie zdali się na wyrok losu. Główna różnica między tymi dwiema jednostkami polega na tym, że tutaj uczestniczycie we wspólnym przedsięwzięciu, a Galeon Manilski należał do króla Hiszpanii i przypominał bazar na wodzie, kupiecką Arkę, na której spotykały się – i, co całkiem naturalne, ścierały – różne interesy. I tak jak Noe miał pewnie pełne ręce roboty, chcąc oddzielić tygrysy od kóz, tak kapitan galeonu musiał nieustannie rozsądzać spory między wojującymi i spiskującymi po kajutach commerçants. Pamiętacie zapewne, że niedawno przez dwa kolejne dni padał grad. Niektórzy kupcy sprowadzili na pokład służących z ciepłych okolic, gdzie nie słyszano o lodowatym powietrzu i lecących z nieba grudach lodu. Grad tak ich przeraził, że czmychnęli pod pokład, zaszyli się w ładowni i za nic nie chcieli z niej wyjść. Kiedy w końcu się przejaśniło, wrócili na pokład i srodze oberwali od swoich panów. Mniej więcej w tym samym czasie ktoś zauważył, że spod pokrywy luku sączy się dym. Być może któryś ze służących, uciekając przed gradem, zabrał na dół zapaloną świecę; może nawet rozpalili tam sobie ognisko, żeby coś ugotować. Prawdy nigdy nie poznamy. W każdym razie było już oczywiste, że gdzieś wśród niezliczonych bel i skrzyń w ładowni tli się ogień. Van Hoek przeprosił wszystkich i wstał od stołu; z punktu widzenia kapitana statku opowieść de Atha właśnie się skończyła. Szczegóły nie były istotne. Reszta słuchaczy została na swoich miejscach. – Cóż... Można by napisać wiele głębokich kazań o paradzie głupoty i chciwości, jakiej byliśmy świadkami w następnych dniach. Należało postawić ludzi przy pompach i zalać ładownię wodą z oceanu, ale to zniszczyłoby jedwabie i oznaczało niewyobrażalne straty nie tylko dla kupców, lecz także dla oficerów statku oraz przeróżnych królewskich urzędników z Manili i Acapulco, których towar również znajdował się na pokładzie. Kapitan zwlekał więc, a ogień spokojnie się tlił. Posłano na dół ludzi z wiadrami wody, żeby zlokalizowali i zdławili pożar. Część z nich wróciła, skarżąc się na ograniczający widoczność gęsty dym, innych już więcej nie zobaczyliśmy. Niektórzy nalegali, żeby otworzyć luki i wynieść towar na pokład; inni, mający większą wiedzę na temat pożarów, twierdzili, że nagły dopływ powietrza roznieci ogień, który w mgnieniu oka pochłonie cały galeon. Widząc miraż waszego statku, wystrzeliliśmy z działa, mając nadzieję, że przyjdziecie nam z pomocą. Ale nawet w tej sprawie nie było na pokładzie zgody, bo niektórzy obawiali się, że jesteście holenderskimi piratami. Dopiero kapitan wyjaśnił, że to statek handlowy, wiozący ładunek żywego srebra, i że dobiliście w sekrecie targu: w zamian za udział w zyskach kapitan miał was przeprowadzić przez Pacyfik i ułatwić wam wejście do Acapulco. – Wszyscy byli przerażeni i wstrząśnięci? – Nikt nawet okiem nie mrugnął. Czym prędzej wystrzelono z działa, ale odpowiedziało nam tylko milczenie oceanu. I wtedy obłęd spadł na galeon jak plaga egipska. Wybuchło powstanie – nie zwykły bunt, lecz prawdziwa wojna domowa na trzech frontach jednocześnie. W przyszłości może urodzi się z tego piękna alegoria, którą kaznodzieje będą wygłaszać w kościołach, ale rzecz cała skończyła się zwycięstwem frakcji zwolenników opróżnienia ładowni. Otwarto luki. Buchnął słup dymu, zapewne zwróciwszy waszą uwagę, udało się wyjąć kilka pierwszych bel materiału... A potem, zgodnie z przewidywaniami, spod pokładu wystrzelił ogień. Na własne oczy widziałem, jak płonie powietrze. Ognista fala runęła w moją stronę, przyciskając mnie plecami do relingu. Wolałem wypaść za burtę niż spłonąć żywcem. Wczołgałem się na jedną z bel, które wrzucono do wody. Pchany wiatrem galeon pomału się ode mnie oddalał, więc ostatni akt tragedii oglądałem już z bezpiecznej odległości. Edmund de Ath pochylił głowę. Ogniki świec odbiły się w jego wezbranych łzami oczach. – Niech Bóg Wszechmogący zmiłuje się nad stu siedemdziesięcioma czterema mężczyznami i jedną kobietą, którzy odeszli z tego świata. – Kobietę możesz skreślić z tej listy – powiedział Jack. – Przynajmniej chwilowo. Wyłowiliśmy ją kwadrans po tobie. Zapadła długa cisza. – Elizabeth de Obregon przeżyła? – zapytał w końcu de Ath. – Można tak powiedzieć. * * * – Przełknął! – stwierdził następnego dnia monsieur Arlanc, zapędziwszy Jacka w kozi róg na dziobie statku. – Widziałem, jak mu grdyka chodzi. – No pewnie, że przełknął. Przecież jadł. – Było już po kolacji! – No to pił wodę z cukrem. – To by inaczej wyglądało. Był zaniepokojony. Coś tu nie gra. – Monsieur Arlanc, proszę posłuchać, dlaczego niby de Ath miałby się zaniepokoić faktem, że ta nieszczęsna dama wyszła cało z katastrofy? I tak jest jak obłąkana. – Ludzie na wpół obłąkani czasem się zapominają i mówią o rzeczach, które w innej sytuacji trzymaliby w tajemnicy. – W porządku. Może się okazać, że łączył ich potajemny affair de coeur. To by wyjaśniało, dlaczego od tamtej pory on jej nie odstępuje. Jack siedział w dziurze, z pośladkami wywieszonymi swobodnie nad Ocean Spokojny. Monsieur Arlanc stał obok niego. Przez chwilę obaj spoglądali ku rufie, mając przed sobą cały statek. Podzielona na grupki wachta pracowała na masztach i rejach, brasując żagle w nowej pozycji, by wykorzystać wiatr z północnego zachodu. Te czynności każdy z marynarzy wykonywał automatycznie; poradziliby sobie z nimi nawet przez sen. Ręce i nogi mieli opuchnięte od beri-beri, wielu przemieszczało się niezdarnie, urywanymi ruchami, gdy dłonie i stopy reagowały z opóźnieniem na wydawane przez mózg polecenia. Na środku pokładu kilkunastu Malabarczyków stało nad zaszytymi w płótno zwłokami i śpiewało jakiś pogański hymn, szykując się do wyrzucenia trupa za burtę. Kostki miał obwiązane kawałkiem sznurka, do którego był przyczepiony dzbanek na wodę pitną, pełen skorup i piasku balastowego, który miał szybko i sprawnie pociągnąć ciało na dno, zanim baraszkujące w kilwaterze Minerwy rekiny zdążą się z nim zabawić. – Kiedy uratowaliśmy z galeonu dwie osoby, martwiliśmy się, że zabraknie jedzenia – powiedział Jack. – Od tamtej pory trzech ludzi zmarło. – Na pewno masz jakiś cel w siedzeniu tu i opowiadaniu mi tego, co dobrze wiem – wymamrotał monsieur Arlanc przez obrzmiałe dziąsła. – Ja go jednak nie widzę. – Jeżeli silni żeglarze padają jak muchy, jakie szanse ma Elizabeth de Obregon? Monsieur Arlanc splunął krwią za burtę. – Większe niż ja. Przeżyła rejs, który zabiłby niejednego mężczyznę na Minerwie. – Chcesz powiedzieć, że nasza sytuacja nie jest jeszcze najgorsza?! – Tylko ona jedna przeżyła z całej eskadry, która dawno temu wypłynęła z Acapulco na poszukiwanie Wysp Salomona. W tej chwili Jack bardzo się ucieszył, że siedzi sobie na dziobie, ponieważ pozycja ta doskonale nadawała się do długich i głębokich rozmyślań. – A niech mnie kule biją! – powiedział w końcu. – Enoch opowiadał mi o tamtej wyprawie. Mówił, że ocalała z niej tylko jedna osoba i że była to kobieta, ale nie skojarzyłem faktów. – Widziała cuda i potworności znane tylko Hiszpanom. – Ale na razie jest w ciężkim stanie, więc nie ma co się dziwić, że Edmund de Ath nie odstępuje jej na krok. Czegóż innego spodziewać się po księdzu? – Albo po skończonym łotrze. Jack westchnął. Zwłoki spadły za burtę. Paru filipińskich próżniaków – marynarzy nieprzypisanych do żadnej konkretnej wachty – kłóciło się o kaczki. Rankiem widziano w oddali klucz kaczek, a niektórzy na pokładzie twierdzili z uporem, że kaczki nie oddalają się od lądu bardziej niż na kilka mil. – Taka już nasza natura, że kiedy zebrać nas na statku, prędzej czy później zaczniemy się żreć między sobą – powiedział Jack. Monsieur Arlanc uśmiechnął się. Widok był wprost niewyobrażalnie makabryczny, bo jego dziąsła cofały się, obnażając czerniejącą kość szczęki. – Cóż za poetycka sprawiedliwość. Używasz mojej wiary przeciwko mnie, twierdząc, że jestem predestynowany do nieufności wobec Edmunda de Ath. * * * Monsieur Arlanc zmarł tydzień później. Długo nie pozbywali się jego zwłok, bo niemal dokładnie w chwili jego śmierci za burtą dostrzeżono kawałek wodorostu i wszyscy nabrali nadziei, że może Arlanca uda się dowieźć na ląd i pochować w Kalifornii. Problem polegał na tym, że ciało zaczęło się rozkładać, kiedy monsieur Arlanc jeszcze żył. Zgon tylko pogorszył sprawę i wreszcie musieli urządzić kolejny marynarski pogrzeb. Dobrze się zresztą stało, bo choć wodorosty nadal unosiły się na falach wokół kadłuba, dopiero dziesięć dni po pogrzebie hugenota naprawdę dostrzegli ląd. Znajdowali się tuż poniżej trzydziestego dziewiątego równoleżnika, co oznaczało, że nie trafią na Mendocino. Jeśli wierzyć niezbyt przekonującym mapom, które van Hoek zdobył w Manili, oraz mętnym wspomnieniom Edmunda de Ath, mieli przed sobą okolice Punto Arena. Tak zwani próżniacy, którzy w ostatnich tygodniach faktycznie głównie próżnowali, teraz harowali dniem i nocą, przystosowując Minerwę do żeglugi przybrzeżnej. Wyniesiono z ładowni i zawieszono na dziobie obie kotwice. Wyciągnięte ze schowków działa spoczęły na łożach. Poskładana szalupa trafiła na pokład, stając się zawadą dla marynarzy na wachcie, ale zawadą jakże miłą ich oku. Przez ten czas Minerwa nie mogła zanadto zbliżać się do brzegu, toteż ustawili się tak, by mieć majaczące w oddali kalifornijskie góry na bakburcie, i przez dwa dni pomalutku sunęli na południe, odcedzając zielsko z wody i szukając sposobu na przyrządzenie go w taki sposób, żeby nadawało się do jedzenia. Było widać, że nadciąga sztorm, ale traf chciał, że akurat wtedy znaleźli się przy wejściu do zatoki i kiedy mocniej powiało znad oceanu, po prostu schronili się między dwie potężne ostrogi, podświetlone złotawym blaskiem słońca rozlanym pod burzowymi chmurami. Znów zmienili kurs na południowy, prześliznęli się między kilkoma skalistymi wysepkami i przecisnęli przez wąskie gardło, za którym zatoka wyraźnie się rozszerzała. Na jej brzegach ciągnęły się naturalne panwie solne, podobne do tych, które znali z Kadyksu, chociaż – oczywiście – nieużywane. Rzucili kotwicę w najgłębszym miejscu, jakie udało im się znaleźć, i zaczęli się szykować na sztorm. * * * Kiedy trzy dni później się wypogodziło, stwierdzili, że Minerwa przesunęła się trochę, wlokąc kotwicę po dnie – ale nie na tyle daleko, żeby znaleźli się w niebezpieczeństwie, gdyż zatoka za Golden Gate była bardzo rozległa. Jej południowa odnoga ciągnęła się jak okiem sięgnąć, ujęta z dwóch stron w kleszcze łagodnie pofalowanych wzgórz, które właśnie zmieniały barwę z zielonej na brunatną. Wpłynąwszy w nią, załoga Minerwy podjęła cokolwiek dziwaczną próbę pożarcia Kalifornii – zaczęli od wodorostów wyławianych z przybrzeżnych wód, potem przeszli do małży i krabów ze strefy zalewanej przypływami, wgryźli się w zarośla porastające skraj plaży i wszczęli rzeź ptaków i drobnych ssaków. Wyprawy zaopatrzeniowe jedna po drugiej przybijały szalupą do lądu. Połowa składu stawała na straży z obnażonymi kordelasami i muszkietami gotowymi do strzału, a druga połową przeszukiwała okolicę. W niektórych miejscach brzegu bronili Indianie, którzy wcale nie byli zachwyceni widokiem gości; odkrycie tych miejsc metodą prób i błędów zajęło trochę czasu. Najbardziej niebezpieczne było pięć pierwszych minut po wyciągnięciu szalupy na piasek: ludzie pierwszy raz od czterech miesięcy mieli stały ląd pod nogami i stali oniemiali, wsłuchując się w świergot ptaków, bzyczenie owadów i szelest liści. – Trochę jakby się człowiek drugi raz rodził – powiedział Edmund de Ath. – Wcześniej znał tylko łono matki, teraz nagle znalazł się w świecie przekraczającym jego wszelkie wyobrażenia. Elizabeth de Obregon wyszła z kajuty pierwszy raz, odkąd Jack wniósł ją tam, zziębniętą i ociekającą Pacyfikiem, rankiem po spłonięciu galeonu. Edmund de Ath wziął ją na chwiejną przechadzkę po pokładzie rufówki i Jack, leżący na koi dokładnie pod nimi, usłyszał urywek ich rozmowy. – Mira, ta zatoka ciągnie się chyba bez końca. Nie dziwota, że wzięli Kalifornię za wyspę. – To pani mąż wyprowadził ich z błędu, tak, pani? – Doprawdy, przesadza pan z tymi pochlebstwami, ojcze Edmundzie. Nawet jak na jezuitę. – Proszę o wybaczenie, pani, ale jestem jansenistą. – To właśnie chciałam powiedzieć, ale mam jeszcze mętlik w głowie. Chwilami nie odróżniam snu od jawy. – Ten cypel na południe od Golden Gate jest świetnym miejscem na zbudowanie miasta – powiedział Edmund de Ath. – Gdyby umieścić tam baterię dział, można by kontrolować cieśninę i cała zatoka stałaby się hiszpańskim jeziorem. Na brzegach wyrosłyby liczne misje, aby nawrócić tych wszystkich Indian. – Ameryka jest ogromna i jest w niej wiele ładnych miejsc na budowę miast – odparła lekceważąco Elizabeth de Obregon. – Wiem o tym, ale proszę tylko spojrzeć! Aż się prosi, żeby na niej budować! Jakby sam Bóg ją tu postawił. Przeszli dalej. Jack już ich nie słyszał – i dobrze się stało. Miał dość. Była to jedna z tych podstępnych dworskich rozmów, których nie musiał słuchać, odkąd porzucił świat chrześcijański. Odczuwał dobrze znaną chęć wybiegnięcia na pokład i wyrzucenia rozmówców za burtę. W miarę jak Elizabeth de Obregon spożywała owoce kalifornijskiej ziemi, wracała do pełni sił i coraz częściej wychodziła z kajuty, a z czasem zaczęła nawet bywać regularnym gościem w mesie oficerskiej. Jack zrelacjonował wspólnikom pewne fakty, oni odczekali jeszcze dzień lub dwa, aż w końcu Moseh zwrócił się przy kolacji do Elizabeth: – Położenie zatoki jest tak urocze, że z pewnością wkrótce zaczną tu przybywać prostacy z całego świata... Idę o zakład, że Rosjanie lada chwila wybudują fort na tym skalnym cyplu. Elizabeth uśmiechnęła się uprzejmie, obserwując reakcję Edmunda de Ath, który poczerwieniał i zaczął bardzo powoli przeżuwać jedzenie. Spojrzała na Moseha. – Niech mi pan w takim razie powie, z łaski swojej, dlaczego nie mieliby tu czegoś wybudować ludzie wyrafinowani? – Nie chciałbym, pani, zanudzać cię spekulacjami kabalistów... – Ależ skąd! Wśród moich przodków jest wielu conversos, a i ja sama cenię sobie mądrość rabbich. – Znajdujemy się nieopodal czterdziestego równoleżnika. Złote promienie słońca i srebrny blask księżyca padają tu na ziemię pod niewielkim kątem, zamiast uderzać w nią pionowo. Magowie-kabaliści utrzymują od czasów Pierwszej Świątyni Jerozolimskiej, że różne metale rodzą się w ziemi dzięki promieniom emanowanym przez różne ciała niebieskie. Promienie te wnikają w ziemię, gdzie łącząc się z pierwiastkami ziemi i wody powodują powstawanie złota, srebra, miedzi, rtęci et caetera. Rodzaj metalu zależy od tego, z której planety pochodzi światło. I tak, promienie słońca odpowiadają za powstawanie złota, księżyca – za srebro i tak dalej. Oczywiste jest zatem, że złoto i srebro najczęściej występują w pobliżu równika. – Chrześcijańscy alchemicy musieli albo zaczerpnąć tę wiedzę od kabalistów, albo sami doszli do podobnych wniosków. – Jak ci wiadomo, pani, wielkie metropolie al-Andalus, Kordoba i Toledo, stały się tyglami, w których połączyła się wiedza najtęższych umysłów świata chrześcijańskiego, dar al-Islam oraz diaspory... – Wydawało mi się zawsze, że rolą tygla jest oczyszczenie, nie zmieszanie – wtrącił Edmund de Ath z anielsko niewinną miną. – Nie wypada przy tak światowej damie wdawać się w dysputę o arkanach alchemii – odparł Moseh. – Z jej słów wnoszę, że uczeni na dworze króla Hiszpanii doskonale znają naturę astrologicznych emanacji. Każdy półgłówek, który zerknie na mapę, stwierdzi, że el Rey wie wszystko o naturze promieni. Cesarstwo Hiszpańskie od wieków przecież prowadzi mądrą politykę polegającą na trzymaniu się w pobliżu równika i zakładaniu kolonii w złotonośnym pasie, w którym słońce i księżyc świecą pionowo. Kalifornię i Alieskę można zostawić Rosjanom. Tam nigdy nie będzie złota. – Nie ukrywam, że jestem nieco zaskoczony – powiedział de Ath. – Nie myślałem, że dzielę statek z kabalistą. – Proszę się tak nie smucić, monsieur. Północny Pacyfik nie jest raczej dzielnicą żydowską... – Co w takim razie sprawiło, że się pan tu zapuścił? – zaciekawiła się Elizabeth de Obregon. Widok lądu i świeże jedzenie wyraźnie ją ożywiły, a kiedy śledziła słowny pojedynek między żydem i jansenistą, z każdą chwilą ubywało jej lat. – Zaszczyca mnie pani tym zainteresowaniem moimi mało znanymi badaniami – odparł Moseh. – Odpowiem więc najszczerzej jak umiem. Wedle na wpół zapomnianej legendy król Salomon, po wybudowaniu świątyni na górze Syjon... – Pożeglował daleko na wschód i tam, na jakiejś wyspie, zbudował nowe królestwo. – Właśnie. Królestwo niepomiernie bogate, bez dwóch zdań, ale nade wszystko będące najwspanialszym centrum nauk alchemicznych i kabały. Tam właśnie kamień filozofów i rtęć filozoficzna pierwszy raz ujrzały światło dzienne. Prawdę mówiąc, wszelkie prace współczesnych alchemików i kabalistów to tylko godne politowania próby odzyskania strzępków wiedzy, pozostawionych przez Salomona i jego nadwornych magów. Jako że już za młodu osiągnąłem granice ludzkiego poznania, doszedłem do wniosku, że jedynym sposobem na poszerzenie mojej wiedzy będzie odnalezienie Wysp Salomona i przeszukanie ich cal po calu. Tym razem to Elizabeth pokraśniała. – Wielu straciło życie, szukając tych wysp, rabbi. Jeżeli twoja opowieść jest prawdziwa, masz szczęście, że żyjesz. – Nie większe niż ty, pani. Elizabeth de Obregon spojrzała Mosehowi w oczy. Mistyczne promieniowanie przez chwilę przepływało pomiędzy nimi, aż Edmund de Ath nie wytrzymał napięcia. – Podzieli się pan z nami swoim odkryciem? – zapytał. – Czy też wyniki poszukiwań są zaszyfrowane gdzieś w Torze? – Wyniki cały czas wynikają. Z tych poszukiwań nie będzie gotowego, skończonego sprawozdania. – Ale wrócił pan z Wysp Salomona! – Owszem, wróciłem. To oczywiste. Ale czy naprawdę myśli pan, że byłem tam sam? Wśród ludzi, którzy się w tę podróż udali, byłem najmniej znaczącym pionkiem, chłopcem na posyłki, któremu kazano sprowadzić pewne niezbędne drobiazgi. Reszta została i nadal ciężko pracuje. * * * Zabawa umysłami Edmunda de Ath i Elizabeth de Obregon stanowiła świetną rozrywkę; gdyby dobrze rozegrali tę partię, mogła nawet ocalić życie Jackowi, Mosehowi i pozostałym, kiedy dotrą do Acapulco. Była to jednak zabawa, którą Jack mógł jedynie obserwować, ponieważ żadne z tamtych dwojga nie potraktowałoby poważnie propozycji nawiązania z nim rozmowy. Jackowi Elizabeth okazywała zdawkową wdzięczność, a wszystkich innych z uśmiechem tolerowała – wszystkich z wyjątkiem Edmunda de Ath, którego traktowała jak równego sobie. Drażniło to Jacka znacznie bardziej niż powinno. Minęły lata, odkąd przestał być królem w Hindustanie, i miał czas oswoić się ze swoim obniżonym statusem, jednak towarzystwo tej hiszpańskiej arystokratki sprawiało, że przychodziła mu do głowy myśl, by wrócić do Szachdźahanabadu i jeszcze raz zaciągnąć się na służbę u Wielkiego Mogoła. A przecież znajdował się na swoim własnym statku! – Jest tylko jedno wyjście, musisz zostać księciem kupców – wyjaśnił mu Vrej Esphahnian, kiedy w chłodny, pogodny ranek wypływali z Golden Gate. – Wszyscy do tego dążymy. Powinieneś się uczyć od Ormian. Nie interesują nas tytuły, nie mamy armii ani zamków. Arystokraci mogą się na nas krzywić do woli. Kiedy ich królestwa legną w gruzach, wykupimy ich jedwabie i klejnoty za garść fasoli. – I dobrze. Dopóki piraci albo książęta nie odbiorą wam tego, co z takim mozołem zdobyliście. – Nic nie rozumiesz. Czy wieśniak mierzy swoją zamożność kubłami mleka? Nie. Mleko może się rozlać, a jeśli nawet nie, to dzień później i tak kwaśnieje. Dla chłopa majątkiem są krowy. Jeżeli ma krowy, mleko uzyskuje właściwie bez wysiłku. – Co w tym porównaniu jest krową? – zainteresował się Moseh, przysłuchując się rozmowie. – Krową jest sieć koneksji i znajomości, którą Ormianie opletli cały świat. – Zawsze zdumiewa mnie to, że wszędzie, gdzie się znajdziesz, spotykasz Ormian – przyznał Jack. – Gdziekolwiek zabawiliśmy dłużej niż kilka dni: w Algierze, Kairze, Mokce, Bandar Abbas, Suracie, Szachdźahanabadzie, Batawii, Makau, Manili... Wszędzie tam inwestowałem część zysku w przedsięwzięcia innych Ormian – powiedział Vrej. – Czasem sumy były naprawdę symboliczne, ale to nieistotne: najważniejsze, że ci ludzie mnie znają, że stali się węzłami w mojej sieci. Kiedy wrócę do Paryża, nawet jeśli po drodze stracimy Minerwę i wszystko, co przewozi, będę bogaty. Nie będę miał mleka, ale zostaną mi krowy. – Basta, Vrej! – zaniepokoił się Jack. – Nie jestem przesądny, ale nie podoba mi się ta gadka o traceniu Minerwy. Vrej wzruszył ramionami. – Czasem trzeba się pogodzić z ogromną stratą. Zapadła długa niezręczna cisza, tym bardziej oczywista, że mącona przez pokrzykiwania żeglarzy brasujących żagle na nowym kursie. Minerwa zostawiła Golden Gate za rufą i ruszyła wzdłuż brzegu na południowy wschód. Płynąc w przybliżeniu stałym kursem, po dwóch tysiącach mil powinna zawinąć do Acapulco. W końcu Moseh przerwał milczenie: – Ja tam jestem przesądny, a przynajmniej religijny. I tak się zastanawiam: kiedy skończy się moja kupiecka podróż? – Kiedy rzucimy kotwicę w Londynie albo Amsterdamie i zejdziemy na ląd z wekslami w kieszeniach – odparł Jack. – Albo z importowanym towarem w ładowni. – Nie najem się nimi. – Wymienisz je na srebro i kupisz sobie chleb. – Pięknie, będę miał chleb. Czy naprawdę muszę w tym celu opływać świat dookoła? – Fakt, chleb można kupić byle gdzie. – Jack skinął głową na rozciągający się za sterburtą ocean. – Ale nie tam. Po co opływać świat, pytasz? Może dla rozrywki. Robimy to, co musimy, Mosehu; rzadko mamy jakiś wybór. Do czego zmierzasz? – Moja podróż skończyła się chyba po przebyciu Morza Trzcin i ucieczce z egipskiej niewoli. Od tamtej pory nic nie sprawia mi przyjemności. – Powtarzam: i tak nie miałeś wyboru. – Przeciwnie. Codziennie miałem wybór, ale pozostawałem nań ślepy. – Jak dla mnie, to gadasz teraz zbyt kabalistycznie. Jestem Anglikiem i wrócę do Anglii. Kapujesz? To proste. Zadam ci teraz pytanie, na które powinieneś udzielić prostej odpowiedzi: czy kiedy przybijemy do Acapulco, znajdziesz się w grupie suchej czy mokrej? – Suchej. Na zawsze. – W porządku – przerwał następną niezręczną pauzę Vrej. – Ponieważ nie ma już wśród nas biednego Arlanca, muszę być w grupie mokrej. Właściwie to nawet dobrze, bo chętnie zobaczę Limę, Rio de la Plata i Brazylię. A po tym, co przeszliśmy, Horn mi niestraszny. Dappa też się przyplątał w pobliże. – Dla człowieka bez ojczyzny statek jest jedynym wyjściem. W Brazylii i na Karaibach mieszka wielu afrykańskich niewolników. Nie poznam i nie opowiem ich historii, dopóki najpierw tam nie popłynę i ich nie wysłucham. – Biorąc pod uwagę, że van Hoek musi zostać na statku, mnie pozostaje grupa mokra – stwierdził Jack. – Zabiorę synów. Przez chwilę stali nieruchomo, schwytani między brzegi Kalifornii i ostry wiatr znad oceanu, a potem każdy chyba uświadomił sobie, ile jeszcze przygotowań go czeka, bo nagle się rozeszli. * * * – Najlepszy czas na negocjacje jest przed rozpoczęciem negocjacji – stwierdził Moseh, kiedy z Jackiem odprowadzali wzrokiem szalupę zbliżającą się pomalutku do portu w Navidad. Na brzegu czekał już alkad Chiameli, kilku księży i paru mężczyzn w pełnym konkwistadorskim rynsztunku. – Surendranath zawsze mi to powtarzał. Mam nadzieję, że w tym wypadku jego nauki się sprawdziły. Jack zwrócił uwagę, że Moseh, mówiąc, obraca w palcach indiańskie paciorki, odziedziczone po przodkach z plemienia Manhatto. Robił to odruchowo zawsze wtedy, gdy obawiał się, że zostanie oszukany. Jack postanowił mu o tym nie wspominać. Po dwóch tygodniach skradania się wzdłuż brzegu przekroczyli Zwrotnik Raka i w pierwszy dzień nowego roku tysiąc siedemset pierwszego opłynęli nagi, skalisty cypel Cabo San Lucas. Od tego miejsca skierowali się dokładnie na południowy wschód, aby przeciąć wylot Zatoki Kalifornijskiej, co zajęło im kilka dni, gdy virazon, wiejący wzdłuż wybrzeża północno-zachodni wiatr, nagle ucichł. W końcu jednak dostrzegli trzy wyspy, zwane Trzema Mariami, leżące nieopodal kościstego łokcia Nowej Hiszpanii, czyli Cabo Corrientes, Przylądka Prądów, po czym nastały dwa bardzo nerwowe dni. Dwa przylądki (San Lucas i Corrientes) stanowiły naturalne strażnice, ustawione po przeciwnych stronach wąskiego akwenu dzielącego południową Kalifornię od Nowej Hiszpanii, nazywanego „cieśniną” przez tych, którzy uważali Kalifornię za wyspę, a „zatoką” przez tych, którzy tego poglądu nie podzielali. Trzy Marie u wylotu akwenu rządziły niepodzielnie całą cieśniną lub zatoką, ale znajdowały się daleko na północ od Acapulco i hiszpańska władza do nich nie sięgała. Dlatego też francuscy i angielscy piraci chętnie na nich zimowali. Do tego zagrożenia czynnikiem ludzkim dochodziły inne, naturalne: Trzy Marie i Cabo Corrientes były połączone rozległą mielizną. Nawet gdyby uratowali z Galeonu Manilskiego najnowsze hiszpańskie mapy (co im się nie udało), byłyby w zasadzie bezużyteczne, ponieważ silne prądy morskie między przylądkami swobodnie przenosiły piasek i położenie łachy zmieniało się w zależności od intensywności przypływów. Jedynymi ludźmi na świecie, którzy mogliby popilotować statek w tym rejonie byli wzmiankowani wyżej piraci, gdyby akurat jacyś się na Trzech Mariach trafili. Gdyby byli Anglikami, mogliby – choć nie musieli – być naturalnymi sprzymierzeńcami załogi Minerwy; Francuzi z całą pewnością byliby jej wrogami. Wykonawszy nerwową rundkę wokół Marii Madre, Marii Magdaleny i Marii Cleofas, znaleźli jednak tylko kilka gnijących biwaków. Niektóre z nich były opuszczone, w innych mieszkały niedobitki oszołomionych nieszczęśników, którzy strzelając bez przekonania w powietrze, próbowali zwabić Minerwę bliżej brzegu. – Tegoroczny przydział piratów, o ile jacyś w ogóle opłynęli Horn, zimuje na Galapagos – powiedział van Hoek, kiedy siedząc wieczorem w mesie, zajadali się mięsem żółwi złowionych przez załogę szalupy. – To my jesteśmy jedynymi piratami w okolicy – zauważył Dappa. To stwierdzenie nieszczególnie przypadło do gustu van Hoekowi, wywarło natomiast pewne wrażenie na Elizabeth de Obregon i Edmundzie de Ath. Wcześnie wstali od stołu, przeszli na pokład rufówki, stanęli przy relingu i wdali się w kolejną ze swoich mętnych rozmów. – A potem przez całą noc będą poprawiać listy – domyślał się Jack. Więcej takich konwersacji i dalsze poprawki w listach przyniósł następny dzień, kiedy rzucili kotwicę nieopodal Marii Madre (największej z trzech wysp) i za pomocą szalupy przewozili jakieś ciężkie przedmioty na ląd i z powrotem. Elizabeth i Edmund mieli zakaz opuszczania kajut, a ładunek szalupy był zawsze przykryty płócienną płachtą, żeby nie mogli go zobaczyć, wyglądając przez okna. Nie wolno im było schodzić do ładowni. Nie mieli zielonego pojęcia, co się dzieje. Mogli się tylko domyślać, że część rtęci została przewieziona na wyspę i tam zakopana, a na jej miejsce sprowadzono kamienie, żeby wybalastować statek. Nie dało się jednak wykluczyć i takiej możliwości, że cała ta akcja była gigantycznym oszustwem: butle z rtęcią zawieziono na ląd, by później przywieźć ją z powrotem i odłożyć na miejsce. Ta sama procedura powtórzyła się po dwóch dniach, na samym Przylądku Prądów. Dopiero później van Hoek wydał dawno wyczekiwany rozkaz porzucenia okolic przylądka i żeglugi z wiejącym w rufę virazonem do Nowej Galicji, najdalej na północ wysuniętej części wybrzeża, która była naprawdę zamieszkana. Góry i wulkany w tej okolicy wyglądały na bezludne i jałowe, ale po zachodzie słońca zobaczyli ognisko sygnałowe płonące na odległym, wysokim szczycie. To oznaczało, że z wystawionego na nim posterunku dostrzeżono Minerwę. Goniec pogalopował do Mexico City, pięćset mil przez okrutne góry, z wiadomością, że z zachodu przypłynął żaglowiec. Elizabeth de Obregon twierdziła, że mieszkańcy miasta (głównie mnisi i zakonnice, ponieważ cała ziemia w Mexico City była własnością Kościoła) na wieść o przybyciu statku zaczną się modlić dwadzieścia cztery godziny na dobę, a przestaną dopiero wtedy, gdy następni gońcy przywiozą listy z potwierdzeniem, że to naprawdę Galeon Manilski. Tylko że w tym wypadku nie był to Galeon Manilski, więc te późniejsze listy musiały wyglądać inaczej. Elizabeth i Edmund, jedyni rozbitkowie ocaleli z katastrofy galeonu, siłą rzeczy mieli być autorami tych listów. Van Hoek miał wyświadczyć uprzejmość wicekrólowi i dołączyć do nich swoje sprawozdanie. Bardzo wiele zależało od tego, jakich słów użyją wszyscy troje i jak wyjaśnią udział Minerwy w całej sprawie. Rozbitkowie większą część rejsu z Golden Gate do Cabo San Lucas poświęcili na pisanie i przepisywanie tych listów; poprawek dokonywali do ostatniej chwili przed tym, jak listy trafiły na pokład szalupy i zostały wyekspediowane na ląd. Minerwa minęła Chiamelę – port duży, osłonięty przed wiatrem, lecz zbyt płytki dla dużych żaglowców, by parę godzin później dotrzeć do głębszego Navidad. Alkad Chiameli, który przez cały czas jechał konno ich śladem, musiał się przez ten czas zorientować, że statek, który widzi, nie jest Galeonem Manilskim i domyślić, że musiało stać się coś złego. Ale dopiero kiedy szalupa znalazła się na odległość krzyku od Navidad, wiadomość o wydarzeniach na środku oceanu dotarła do uszu ludzi, którzy nie płynęli Minerwą. Odpowiedzią był stosowny wybuch lamentów, przekleństw, modlitw i (na koniec) bicia w dzwony. Moseh pokręcił współczująco głową i odwrócił się do Jacka. – Mimo że Ed i Elsie – Moseh posłużył się używanymi przez Jacka zdrobnieniami – byli właściwie naszymi więźniami, mogli powiedzieć tak: „Umieracie z głodu. Minerwa wymaga naprawy. Wasz ładunek jest bezwartościowy, dopóki nie zostanie dostarczony do górniczych osad Nowej Hiszpanii i Peru. Tylko w największych portach należących do króla Hiszpanii, takich jak Acapulco, Panama czy Lima, macie szansę wymienić żywe srebro na to, czego tak rozpaczliwie potrzebujecie. Gdyby zabronić wam do nich przystępu, bylibyście skazani na wygnanie na jakieś pożałowania godne pirackie wysepki, bo w takim stanie nie macie co marzyć o opłynięciu Hornu. Kilka słów, skreślonych na pergaminie i opatrzonych przez nas podpisami i pieczęciami, zadecyduje, czy zostaniecie przyjęci jak bohaterowie, czy przegnani na cztery wiatry jak zżerani szkorbutem piraci”. – Rzeczywiście, mogli – zgodził się Jack. – Ale nie powiedzieli. – Nie, nie powiedzieli. Gdyby tak się stało, rozpoczęłyby się negocjacje, których lepiej było uniknąć. Zanim więc zdążyli wpaść na taki pomysł, wyskoczyłem z moją kabalistyczną bajeczką, dając Edowi i Elsie do zrozumienia, że jestem posłańcem armii magów i alchemików przeczesującej Wyspy Salomona. Ten fakt, w połączeniu z ładunkiem żywego srebra, który mogliśmy – choć nie musieliśmy – zakopać na Marii Madre i Cabo Corrientes, ustawiły nas na silniejszej pozycji, niż naprawdę zasługujemy. – Dappa widział ich listy – przypomniał Jack. – Ponieważ posługują się wyrafinowaną i zawiłą łaciną, mógł przeoczyć jakieś niuanse, ale jego zdaniem Ed i Elsie przedstawili nas w korzystnym świetle. – Czyli jest nadzieja, że nie grozi nam natychmiastowa egzekucja. – Cały ty, wieczny optymista. Z Navidad wypłynęła łódź z zapasami. Jedynym lekarstwem na szkorbut było zejście na ląd, ale po tym, jak w okolicach Golden Gate zaczęli znów spożywać owoce ziemi, zęby przestały im wypadać, a dziąsła poróżowiały. Cokolwiek wiozła łódź, powinno im wystarczyć do Acapulco. Okazało się, że przywiozła nie tylko jedzenie, lecz także nowiny z Madrytu: król Carlos II Cierpiący w końcu umarł. Oczywiście mało kogo na Minerwie to obchodziło, tym bardziej że niewielka to była niespodzianka, bo cały świat chrześcijański od trzech dziesięcioleci wyczekiwał tego zgonu. Ponieważ jednak znajdowali się teraz w hiszpańskich posiadłościach, starali się wyglądać poważnie. Edmund de Ath się przeżegnał. Elizabeth de Obregon zakryła twarz i bez słowa wycofała się do kabiny. Jack naiwnie przypuszczał, że poszła odmówić różaniec za duszę zmarłego monarchy, ale kiedy poszedł do siebie się zdrzemnąć, usłyszał dobiegające zza jej drzwi skrzyp, skrzyp pióra. Elsie pisała następne listy. Przez tydzień żeglowali wzdłuż nabrzeżnych plantacji kakao i wanilii. Dwudziestego ósmego stycznia zobaczyli pierwsze miasto od czasu, gdy w lipcu wypłynęli z Manili: skupisko małych szałasów, które wyglądało tak, jakby w każdej chwili mogło się osunąć do oceanu, zepchnięte przez wyrastające za nim zielone góry. Minęliby je pewnie obojętnie, biorąc za niewartą uwagi wioskę rybacką, gdyby nie stojący pośród szałasów całkiem spory zamek. Stromizna górskich stoków obiecywała głęboki port, co zresztą potwierdzała obecność kilku dużych żaglowców – podeszły tak blisko do brzegu, że zacumowano je do drzew! Tyle że wejście do portu było niezwykle kręte. Barque de négoce, która wyszła im na spotkanie, musiała niewąsko manipulować swoimi trzema łacińskimi żaglami, żeby znaleźć się na lazurowej wodzie oceanu. Na pokładzie niosła dwa sześciofuntowe działa, ulokowane po bokach wysokiej rufy, oraz chyba z tuzin falkonetów, rozstawionych na całej długości nadburci, czyli w porównaniu z typowym indyjskim Holendrem, takim jak Minerwa, była w zasadzie bezbronna. Jednakże oplatające jej rufę tandetne ozdoby i niesamowicie skomplikowany herb na banderze sugerowały, że przysłała ją jakaś ważna persona – Elizabeth de Obregon twierdziła, że jest nią kasztelan, najwyższy rangą urzędnik w Acapulco. Dwoje rozbitków z Galeonu Manilskiego powitano na barce z otwartymi ramionami, a Minerwie zakazano wchodzić do portu i skierowano ją do odległego o kilkanaście mil Port Marques. Van Hoek słyszał już tę nazwę wcześniej. Port Marques był półoficjalnym portem przemytniczym. Zawijały do niego regularnie statki wiozące z Peru srebrne gąski i inną kontrabandę, a tych nie wypadało rozładowywać pod oknami zamku. Bez żalu opuścili więc Acapulco, w którym co drugi dom był glinianą lepianką, a reszta klasztorami, i po kilku godzinach rzucili kotwicę w Port Marques, mieścinie jeszcze uboższej i brudniejszej, i zamieszkanej przez wagabundów, Murzynów, Mulatów i Metysów. Moseh popłynął na ląd już pierwszą szalupą. Wyskoczył z niej, padł twarzą na piasek i ucałował ziemię. – Nigdy więcej moja noga nie postanie na statku! – zawołał. – Bóg mi świadkiem! – Mówisz do Boga w sabirze?! – zawołał Jack, przyglądając mu się z pokładu rufówki. – Bóg jest daleko – wyjaśnił Moseh. – Muszę polegać na ludziach, że pomogą mi dotrzymać obietnicy. * * * Dappa także udał się na brzeg i wdał w rozmowę z obozującymi na plaży Murzynami. Znalazł pół tuzina takich, którzy pochodzili znad tej samej afrykańskiej rzeki co on i mówili podobnym językiem. Wszyscy zostali porwani przez innych Afrykanów i sprzedani do Bonny, gdzie napiętnowano ich znakiem Królewskiej Kompanii Afrykańskiej, a następnie angielskim statkiem wysłano na Jamajkę. Wszyscy pochodzili więc z rejonu Afryki słynącego z leniwych i niepokornych niewolników, a po drodze każdy dorobił się jakiegoś dodatkowego defektu: zakażenia oczu, siwizny, nadmiernego wychudzenia, niewyjaśnionej opuchlizny albo (najprawdopodobniej zaraźliwej) choroby skórnej. Żaden plantator ich nie kupił, nikt nie chciał ich wziąć nawet za darmo, a że kapitan statku niewolniczego nie zamierzał odwozić odrzutów z powrotem do Afryki, porzucono ich w porcie w Kingston, oczekując – i mając nadzieję – że tam umrą. Kingston świetnie się do tego zresztą nadawało, było bowiem chyba najbrudniejszym miastem na świecie. I większość niechcianych niewolników posłusznie zmarła. Za to każdy z poznanej w Port Marques grupki ruszył na własną rękę w głąb lądu, wiodąc coś na kształt życia wagabundy. Zbiegli niewolnicy i rdzenni Jamajczycy łączyli się w większe bandy i włóczyli po całej wyspie, kradnąc kury i próbując nie dać się złapać wysyłanym przez plantatorów pościgom. Pobratymcy Dappy wylądowali w końcu na niezamieszkanym skrawku zachodniego wybrzeża Jamajki, zwabieni opowieściami o wielkiej obfitości ryb w pobliżu. Mniej więcej po roku natknęli się na angielski bryg, który przybył z zachodu, czyli – z grubsza rzecz biorąc – od strony Nowej Hiszpanii. Anglicy (sądząc z opisu, byli to jacyś niekompetentni albo pechowi bukanierzy) w przypływie brawury znaleźli przejście w murze raf koralowych, broniącym dostępu do Wybrzeża Moskitów siedemset mil na zachód od Jamajki. Teraz chcieli sprowadzić z Kingston proch, amunicję do muszkietów, prosiaki i inne niezbędne towary, aby wrócić tam i założyć własną osadę. W tym miejscu narrator – Afrykańczyk imieniem Amboe, łysy jak kolano i ze szpakowatą brodą – pominął skomplikowane (zapewne) negocjacje i stwierdził po prostu, że wraz z tuzinem kompanów postanowili opuścić Jamajkę i związać się z bukanierami. Pomogli im założyć prymitywną wioskę w miejscu nazwanym Haulover Creek, u ujścia rzeki Belice. Była to jednak niezdrowa okolica i Anglicy z każdym dniem stawali się coraz bardziej pijani i niebezpieczni. Zatem ci, którzy przeżyli pierwsze epidemie i huragany, postanowili ruszyć w głąb krainy zarośniętych dżunglą piramid (tu następowały długie, niespecjalnie wiarygodne opisy), przecięli przesmyk Tehuantepec (tak przynajmniej domyślał się Jack, który oglądał kiedyś mapy), dotarli na wybrzeże oceanu i skierowali się na północ, aż dotarli w okolice Acapulco. Jak twierdził Amboe, Acapulco – gorące, ciasne i słabo zaopatrzone – nie było w stanie wyżywić zbyt wielu Hiszpanów, toteż przez większą część roku w chałupach mieszkali nieszczęśni żołnierze z garnizonu, garstka misjonarzy, którym było wszystko jedno, kiedy umrą, oraz Indianie, niechciani niewolnicy i podobne im ludzkie odpady. Dopiero kiedy spodziewano się przybycia Galeonu Manilskiego albo srebrnej floty z Limy, miasto zaludniało się białymi, którzy schodzili z gór, przepędzali dzikich lokatorów i upodabniali Acapulco do miasta z prawdziwego zdarzenia. To właśnie wydarzyło się przed tygodniem i dlatego tylu bezdomnych biwakowało w Port Marques. Odkąd jednak rozeszła się wieść, że statek, który się pojawił, nie jest wcale Manilskim Galeonem, rozczarowani kupcy zaczęli wyjeżdżać z miasta, zostawiając puste domy, do których wkrótce mieli się wprowadzić mieszkańcy plaż. Cała załoga Minerwy chciała, naturalnie, zejść na ląd, ale van Hoek puszczał z pokładu tylko jedną obsadę wachty na raz i nalegał, żeby część z nich zostawała przy szalupie z gotowymi do strzału muszkietami. Zwyczajnie bał się, że Hiszpanie zechcą pod jakimś pretekstem przejąć statek, który musiałby wtedy wyrwać się na wolność i szukać schronienia na Galapagos albo w innej pirackiej przystani. Jack był natomiast spokojny, że Hiszpanie umieją zadbać o swoje interesy. Gdyby zaatakowali Minerwę, ta uciekłaby bądź zatonęła – w żadnym z tych wypadków rtęć, którą wiozła, nie trafiłaby do kopalń Nowej Hiszpanii. A gdyby nie przyjęli jej gościnnie i nie dobili uczciwie targu, mogłaby co najwyżej pożeglować wzdłuż wybrzeża aż do Limy i żywe srebro dotarłoby do Potosí, gdzie znajdowała się największa kopalnia na świecie. W każdym razie nastąpiła dłuższa przerwa w rejsie, gdy listy Edmunda de Ath i Elizabeth de Obregon posłano umyślnym do Mexico City, gdzie ważne osobistości musiały (najprawdopodobniej) rozważyć ich treść i w podobny sposób odesłać nowe rozkazy. Trwało to w sumie szesnaście dni. Van Hoek przez ten czas ani na chwilę nie zszedł z pokładu statku. Siedząc w swojej kabinie, dokonywał jakichś obliczeń, albo spacerował po pokładzie z lunetą i wypatrywał na horyzoncie wrogich armad. Vrej Esphahnian udał się do Acapulco z zamiarem zdobycia drewna i innych materiałów niezbędnych do naprawienia fokmasztu. Nie było go dwie noce i jeden dzień, i van Hoek szykował się już do wyprawienia w drogę ekspedycji ratunkowej, kiedy w szerokim południowo-wschodnim wyjściu z portu w Acapulco pojawiła się barka, wyładowana oczekiwanymi towarami i płynąca w stronę Minerwy. Vrej, siedzący w nonszalanckiej pozie na nowym fokmaszcie, wyjaśnił spóźnienie tym, że Acapulco okazało się miejscem wprost niewiarygodnym – ważnym portem handlowym, w którym nie mieszkał ani jeden Ormianin! Był więc skazany na współpracę z mniej niż zwykle bystrymi umysłami. Próżniacy na Minerwie znów mieli huk roboty, nowy maszt należało bowiem postawić i obwiesić takielunkiem. Ta procedura wydałaby się może Jackowi interesująca, gdyby znajdowali się na środku oceanu, gdzie i tak nie miałby się na co gapić, ale bliskość lądu przypominała mu boleśnie, jak bardzo nie cierpi żeglowania. Spędzał więc czas na brzegu, zaprzyjaźniając się z wagabundami i nicponiami wszelkiej maści i ucząc się odróżniać zwykłych idiotów od tych, którzy umieli myśleć samodzielnie. Amboe i jego ludzie z pewnością należeli do tej drugiej kategorii, ale większość mieszkańców plaży nie miała nic ciekawego do powiedzenia i jeśli Jack chciał ich wysondować, musiał po prostu pić i bratać się z nimi przez dwa tygodnie bez przerwy. Dawno wprawdzie stracił zainteresowanie hulankami per se, ale szybko sobie przypomniał, jak to się robi, i był w stanie udawać beztroskiego lekkoducha, w rzeczywistości pozostając przebiegłym, wyrachowanym draniem. Dzielnie mu w tym sekundowali synowie, z tą różnicą, że niczego nie udawali. Ludzie dobrze urodzeni lubili podkreślać, że jazda konna jest sztuką, którą posiedli arystokraci. Gdyby to była prawda, co drugi łotrzyk z plaży w Port Marques musiałby być nieślubnym dzieckiem jakiegoś księcia albo markiza. Konie w Nowej Hiszpanii rodziły się równie licznie jak pchły w Londynie i wielu tych Mulatów i Metysów jeździło wierzchem – nawet na oklep – nie gorzej od kawalerzystów. Oczywiście Jack nigdy nie twierdził, że umiejętność jazdy konnej świadczy o lepszym pochodzeniu, ale dobrze wiedział, że brak tejże bywa nader przykry, a pełnokrwiste konie wyczuwają głupców i pozerów na milę. Do popularnych rozrywek w Port Marques należało chwytanie na lasso dzikich mustangów i zmuszanie ich do galopowania po plaży i wjeżdżania wprost w łamiące się fale. Z odległości muszkietowego strzału Jack widział błyskające w uśmiechach zęby zachwyconych jeźdźców. Kiedy później zbierali się przy ogniskach, aby zajadać owoce ziemi (skąpe porcje fasoli i ostrego gulaszu, zawinięte w kukurydziane podpłomyki), wyszukiwał ich w tłumie, wypytywał o różne rzeczy i częstował rumem, chcąc sprawdzić, czy mają mocną głowę. Najlepiej prezentował się niejaki Tomba, Afrykanin z bandy Amboe. Nie był niewolniczym odrzutem, po czym uciekł z plantacji trzciny cukrowej na Jamajce. Blizny na plecach jakby potwierdzały tę część jego opowieści, w której utrzymywał, że uciekł, by uniknąć śmiertelnego pobicia przez nadzorcę. Na plantacji i później w Haulover Creek liznął trochę angielskiego, który wykorzystywał, siedząc przy ognisku z Jimmym i Dannym i klnąc Anglików w żywy kamień. Pewnego ranka, prawie trzy tygodnie po tym, jak Minerwa zakotwiczyła w Port Marques, z Acapulco przyjechał Edmund de Ath z zapieczętowanymi listami od wicekróla: jeden z nich był adresowany do van Hoeka, drugi do odpowiednika wicekróla w Limie. Van Hoek złamał pieczęć w mesie oficerskiej, w obecności de Atha, Dappy, Jacka i Vreja. Związany przysięgą Moseh musiał zostać na lądzie. Kiedy Jack później do niego przypłynął, zastał go zajadającego taco. – Moje wagabundzkie buty aż się rwą do marszu – powiedział Jack. – Jutro chyba zbierzemy sobie ekipę vaqueros i desperados i zaczniemy formować karawanę. Moseh skończył żuć i przełknął. – To dobra wiadomość. – Jesteśmy, jak twierdzi wicekról, przebrzydłymi heretykami i spekulantami. Należałoby pognać nas pod knutem pieszo do Bostonu, gdyby nie Edmund de Ath, który się za nami wstawił. – To Ed tak mówi? Czy... – Stoi napisane czarno na białym w liście od wicekróla. Tak w każdym razie zapewniają mnie ci, którzy umieją czytać. – No dobrze... – odparł z powątpiewaniem Moseh. – Nie podoba mi się, że zaciągamy dług wdzięczności u tego jansenisty, ale... – Już wcześniej go zaciągnęliśmy. Pamiętasz tego człowieka, z którym dobiliśmy targu w Sanlúcar de Barrameda? – Cargadora metedoro? Szmat czasu... – Nie chodzi o to, czy pamiętasz konkretnie właśnie jego, tylko klasę, do jakiej się zaliczał. – Hiszpański katolik, który jest figurantem w firmie protestanckiego kupca... – ... bo heretykom nie wolno prowadzić interesów w Hiszpanii. I o to chodzi. – Wicekról chce dostać nasze żywe srebro – stwierdził Moseh. – Ale dopóki w Mexico City działa inkwizycja, nie może pozwolić sobie na to, by protestanci i żydzi swobodnie sobie u niego w kraju handlowali. Nalega więc, żebyśmy mianowali jakiegoś papistę naszym cargadorem metedoro. – No właśnie. – Niech zgadnę: tym papistą ma być Edmund de Ath. Nie podoba mi się to. – Często różne rzeczy ci się nie podobają, i nie bez powodu, ale rozejrzyj się i zastanów, w jakiej jesteśmy sytuacji. Potrzebujemy katolika, koniec, kropka. Mamy spory wybór, ale belgijski jansenista jest najmniej katolickim katolikiem, jakiego moglibyśmy znaleźć. Poza tym przynajmniej coś o nim wiemy. – Czyżby? Jedyną osobą, która mogłaby coś o nim powiedzieć, jest Elizabeth de Obregon, która, odkąd się ocknęła, pozostaje pod jego wpływem. Jack westchnął. – Naprawdę muszę ci mówić, że zostałeś przegłosowany? Moseh się skrzywił. – Niepotrzebnie dałem wam prawo głosu... Tego nie było w Planie! – Nie oddamy mu statku. Chcemy tylko, żeby pośredniczył w kontaktach z władzą tu i w Limie. Popłynie na Minerwie na południe, gdzie sprzeda całe żywe srebro, którego nie uda nam się pozbyć tutaj. Na tym jego rola się skończy. Wysadzi się go w Limie, a Minerwa opłynie przylądek Horn i po roku albo dwóch spotka się z nami w Vera Cruz lub Hawanie. A Edmund de Ath może sobie zostać w Peru i nawracać Inków na ekumenizm, albo wrócić do Meksyku... To już nie nasza sprawa. – Moja na pewno nie. Dla mnie wtedy podróż się skończy. Jeżeli de Ath będzie próbował nam bruździć, włożę poncho i sombrero, i pojadę na północ z jukami wypchanymi srebrem. – Pięknie. Tylko najpierw naucz się jeździć konno. To trudniejsze od wiosłowania. KSIĘGA PIĄTA JUNCTO Pałac Charlottenburg, Berlin Lipiec 1701 – Wasza Wysokość, kiedy byłem chłopcem, sporo młodszym od Waszej Wysokości, co pewnie trudno sobie wyobrazić, przez pewien czas miałem zakaz wstępu do biblioteki i wcale mi to nie przeszkadzało – mówił łysy mężczyzna, prowadząc korytarzem młodą kobietę. – Proszę mnie zrozumieć, jak cierpiałem, zakazując Waszej Wysokości wstępu do jej biblioteki przez cały ubiegły tydzień... – Przecież nie jest naprawdę moja, prawda? Należy do wuja Freddy’ego i ciotki Figgy. – Stała się własnością Waszej Wysokości po tym, jak Wasza Wysokość spędziła w niej tak wiele czasu. – Kiedy była zamknięta, przynosił mi pan każdą książkę, której sobie zażyczyłam, doktorze. Dlaczego miałabym się przejąć brakiem dostępu do samej biblioteki? – Istotnie, Wasza Wysokość. Moje przeprosiny są zgoła irracjonalne. Q.E.D. – Czy to jedne z tych barokowych przeprosin od których dworzanie rozpoczynają swoje listy? – Mam nadzieję, że nie. Przeprosiny mogą być szczere, nawet jeśli nie są racjonalne. – A z przeprosinami dworaków jest dokładnie na odwrót: są nieszczere i wyrachowane – stwierdziła księżniczka. – Pięknie powiedziane, chociaż nieco zbyt głośno – odparł doktor, dumny z uczennicy. – W tych galeriach głos niesie się echem na całe mile. Dworzanin, który przez przypadek wyłowi taki przejaw niedyskrecji, będzie podskakiwał z radością po salonach jak szczeniak, któremu udało się zwędzić kurze udko. – Wejdźmy więc tutaj, gdzie książki przytłumią mój głos i gdzie dworzanie nigdy się nie zapuszczają – zaproponowała Karolina. Zatrzymała się przed drzwiami biblioteki, czekając, aż Leibniz je przed nią otworzy. – Zaraz Wasza Wysokość zobaczy swój prezent urodzinowy – powiedział doktor. – Mam nadzieję, że się spodoba. Wyjął z kieszeni zawieszony na niebieskiej jedwabnej wstążce klucz, kawał metalowego pręta z niewiarygodnie ozdobną główką na jednym końcu i trójwymiarowym labiryntem wyrzeźbionym w metalowym sześcianie na drugim. Wsunął go w kwadratowy otwór w zamku, poruszał nim trochę, pociągnął, popchnął, zespolił z mechanizmem i obrócił. Zanim jeszcze pchnął drzwi, wyjął klucz z zamka i zawiesił go księżniczce na szyi. – Prezentu Wasza Wysokość nie będzie mogła nosić przy sobie. Proszę więc nie rozstawać się z tym kluczem. Mam nadzieję, że nigdy więcej nikt nie zabroni Waszej Wysokości wstępu. – Dziękuję, doktorze. Kiedy zostanę królową jakiegoś państwa, wybuduję panu bibliotekę piękniejszą od aleksandryjskiej i dam panu złoty klucz do jej drzwi. – Obawiam się, że będę wtedy za stary i zbyt ślepy, żeby móc z niej skorzystać, ale sam klucz przyjmę z wdzięcznością i zabiorę ze sobą do grobu. – To by było nieodpowiedzialne! Nikt inny nie mógłby do niej wejść. – Karolina wzniosła oczy ku niebu i westchnęła z irytacją. – Proszę otworzyć drzwi, doktorze. Chcę ją zobaczyć. Leibniz otworzył zasuwkę, odwrócił się tyłem do dwuskrzydłowych drzwi i pchnąwszy je plecami wszedł do środka. Dzięki temu cały czas widział twarz księżniczki. Jej niebieskie oczy zabłysły – światłem wpadającym przez wysokie okna rozmieszczone na całym obwodzie pomieszczenia i blaskiem iskrzących ogni sztucznych, które, poutykane w donicach z piaskiem, upodabniały bibliotekę do wielkiego tortu urodzinowego. Zajmowała dwie kondygnacje. Poprowadzony w połowie wysokości podwieszony chodnik pozwalał dosięgnąć wyżej stojących książek. Ściany i ozdobione freskami sklepienie gęsto poprzebijano oknami, aby „ciotka Figgy” (zdrobnienie od „Figuelotty”, bo tak rodzina nazywała królową Zofię Charlottę) i jej rozmiłowani w książkach przyjaciele mogli czytać do późnego wieczora, nie używając świec. Okna były uchylone, pokój oddychał ciepłym letnim powietrzem i wypuszczał na zewnątrz dym ze skwierczących fajerwerków. Freski przedstawiały ten sam zestaw scen z klasycznej mitologii, jaki widywało się na plafonach u wszystkich zamożniejszych mieszkańców świata chrześcijańskiego, tyle że bogowie i boginie mieli jasne oczy i niebieskie włosy, więc Jowisz równie dobrze mógł być Odynem. Dzięki złudzeniu trompe l’oeil biblioteka wyglądała, jakby nie miała dachu, jakby otwierała się na błękitne niebo, na którym bogowie wyzierali ze skłębionych obłoków. Rozprzestrzeniający się i wirujący dym z ogni sztucznych potęgował jeszcze tę iluzję. Rozległy się wiwaty i kilkanaścioro gości odśpiewało krótką piosenkę, życząc Karolinie Glück z okazji jej Geburtstag. Jak na księżniczkę, przyjęcie było niewielkie, a goście niemłodzi. Najstarsza była siedemdziesięciojednoletnia Zofia. Przyjechała z Hanoweru, stłoczona w jednym powozie z Leibnizem i swoimi wnukami: Jerzym Augustem (kilka miesięcy młodszym od Karoliny) i Zofią Dorotą (młodszą o cztery lata). Zofia Charlotta (Figuelotta) – królowa Prus, właścicielka pałacu, od której imienia wziął zresztą swoją nazwę – przybyła z synem, Fryderykiem Wilhelmem, legendarnie niesfornym trzynastoletnim rozrabiaką. Listy gości dopełniali najróżniejsi metafizycy, matematycy, radykalni teologowie, pisarze, muzycy i poeci – zbieranina zaiste przedziwna jak na osiemnaste urodziny księżniczki. W chwilach wolnych od podżegania przyjaciół do zażartych dyskusji przy kolacji królowa Prus lubiła wystawiać opery. Tyranizowała przy tym podwładnych w jedyny znany sobie sposób: wybierała jakiegoś Bogu ducha winnego fizyka, ubierała go w błazeńską czapeczkę i wtłaczała w rolę, do której był w ogóle nieprzygotowany i do której absolutnie nie pasował. Zdarzało jej się zmuszać księżniczkę Karolinę do zaśpiewania partii nimfy albo anioła. Nic – poza może walką ramię w ramię na wojnie – nie wykuwało tak silnych więzi między kompletnie obcymi sobie ludźmi, jak wspólny występ na scenie, nikogo więc nie dziwiło, że Karolina tak się zaprzyjaźniła z tymi dorosłymi, z którymi razem cierpiała na scenicznych deskach Charlottenburga. Z kieliszkami i zimnymi ogniami w dłoniach zebrali się wokół podestu z wiśniowego drewna na środku biblioteki. Na jego szczycie znajdował się ogromny metalowy przedmiot, sięgający wysoko ponad głowy gości... – Klatka! – wykrzyknęła Karolina. Na twarzy Leibniza odmalowało się rozczarowanie, które jednak szybko ustąpiło miejsca wyrazowi roztargnienia i zaintrygowania. Coś musiało pobudzić jego ciekawość. Schylił głowę w sposób, który można by wziąć albo za przytaknięcie, albo za ukłon. – C’est juste – powiedział. – Geometrzy pocięli południkami i równoleżnikami świat na równe części. Wcześniej, poznaczony tylko nieregularnymi konturami wybrzeży i liniami rzek, tym, dla których tylko ład jest piękny, wydawał się dziki. Ktoś, kto kocha naturę, rzeczywiście może postrzegać twór geometrów jako deformację świata – ptak piękniejszy jest zawsze na wolności aniżeli w klatce. Wolałbym jednak, aby Wasza Wysokość dostrzegła w tym tworze raczej opis tego co znane. Oto mapa świata, niespłaszczona przez kartografów, lecz odzwierciedlająca go takim, jaki jest naprawdę. Globus był przechylony, tak jak Ziemia względem płaszczyzny ekliptyki. Niezbadane rejony Oceanu Spokojnego przylegały do postumentu. Nieco dalej, na wysokości głowy Karoliny, znajdował się biegun południowy. Globus istotnie przypominał sferyczną ptasią klatkę – zakrzywione mosiężne pręty biegły po liniach południków i równoleżników. Większość kuli ziemskiej (obszary wód) była ażurowa, kontynenty natomiast przedstawiono w postaci giętych mosiężnych płyt, przynitowanych do prętów od środka klatki, nie od zewnątrz, dzięki czemu południki i równoleżniki częściowo je przesłaniały (przynajmniej z punktu widzenia zebranych przy postumencie gości). Miejsce wokół bieguna południowego zajmował całkowicie fikcyjny ląd o nieregularnych brzegach – hipotetyczna Antarktyda, w której wycięto okrągły właz. Z poziomu podłogi prowadziła do niego drabinka. Doktor Krupa (czeski matematyk, który stał się na berlińskim dworze kimś w rodzaju permanentnego gościa) powiedział: – Niektórzy uczeni sugerują, że na biegunach znajdują się otwory, przez które można wejść do wnętrza Ziemi. Wasza Wysokość może osobiście zbadać prawdziwość tej hipotezy. Księżniczka zapomniała chyba, że poza nią jest w pokoju ktoś jeszcze; nie przywitała się nawet z ciotkami Figgy i Zofią. Przez chwilę stała u podnóża schodków. Okrągłe O, w jakie ułożyły się jej usta, było doskonałym odbiciem otworu, w którym za chwilę miała zniknąć. Nawet Fryderyk Wilhelm chwilowo się uspokoił, wyczuwając frisson wśród otaczających go dorosłych, chociaż nie rozumiał jego przyczyny. Większość ludzi dawno zapomniała, że Karolina, księżniczka Ansbach, była kiedyś sierotą bez grosza przy duszy, ale teraz, kiedy tak stała pod dziurą w Antarktydzie, nieświadoma istnienia gości, coś w jej postawie przywodziło na myśl dziecko, które pięć lat wcześniej zjawiło się na progu pałacu Zofii Charlotty w eskorcie dwóch naturalistów i dwójki pruskich dragonów. A potem uśmiechnęła się, wspięła po drabince i zniknęła w otworze w Antarktydzie. Dorośli odetchnęli i zaczęli klaskać, dając Fryderykowi Wilhelmowi okazję do zajścia Jerzego Augusta od tyłu i wyrżnięcia go książką w głowę. Leibniz, który rzadko miewał do czynienia z dziećmi, obserwował to, nic nie rozumiejąc, aż zauważył, że Zofia przygląda mu się z rozbawieniem. – Zaczyna się – stwierdziła. – Chłopcy zaczynają zabiegać o uwagę Karoliny. – Naprawdę?! Leibniz patrzył z niedowierzaniem, jak Jerzy August8, pięć lat starszy i dwa razy większy od napastnika, Fryderyka Wilhelma9, uderza go bykiem i popycha na mniejszy, bardziej tradycyjny globus, który wciśnięto w kąt, robiąc miejsce dla nowego, większego. Kula z papier mâché wgniotła się i utkwiła na głowie Fryderyka Wilhelma, upodabniając go do potwora z antypodów z monstrualnie przerośniętym mózgiem. Wszystkie te swawole pozostały niezauważone (bądź też celowo zignorowane) przez monsieur Molyneux, hugenockiego pisarza, który regularnie nawiedzał Berlin, odkąd w Sabaudii wycięto mu w pień całą rodzinę. – Dlaczego właściwie nie mielibyśmy postrzegać świata jako klatki więżącej naszego ducha? – zapytał. – Dlatego że Bóg nie jest strażnikiem więziennym! – odburknął ostro Leibniz, lecz umilkł, czując równie ostry kuksaniec (wymierzony łokciem Zofii) pod żebrami. Księżniczka Karolina zajęła tymczasem przeznaczone dla niej miejsce na obrotowym taborecie w samym środku globusa. Oparła stopę o skrzyżowanie dwudziestego południka na półkuli zachodniej i czterdziestego równoleżnika północnego, przez co jej elegancki bucik wyglądał, jakby się wynurzał z południowego Atlantyku, niczym gigantyczny wieloryb, odepchnęła się lekko i zaczęła wirować. – Obracam się! Świat kręci się wokół mnie! – Czysty solipsyzm – zauważył ktoś oschle. – Nie tylko – odparł Leibniz. – To poważne zagadnienie naturalistyczne. Jak stwierdzić, czy stoimy nieruchomo w obracającym się wszechświecie, czy obracamy się w nieruchomym? – Ojej, w głowie mi się kręci – powiedziała Karolina tytułem wyjaśnienia, dlaczego zaparła się stopami o żebra globusa i przestała obracać. – Ma pan odpowiedź na swoje pytanie – stwierdził doktor Krupa. 8 Przyszły król Anglii. 9 Przyszłego króla Prus. – Wcale nie. Pan zakłada, że zawroty głowy są wywołanym wewnętrznie skutkiem obracania się wokół własnej osi. Czy nie mogłoby być tak, że jest to efekt oddziaływania wirującego kosmosu? – Nikogo nie powinno się zmuszać do wysłuchiwania metafizycznych dysput na przyjęciu z okazji osiemnastych urodzin – stwierdziła Zofia. – Ciemno tu – poskarżyła się Karolina. – Nie widzę map. Władysław – polski tenor, główny aktor w niemal wszystkich wystawianych przez Zofię operach – zapalił nowy zimny ogień i przez środek Pacyfiku podał go Karolinie. Brazylia zasłaniała ją przed wzrokiem Leibniza, ale płomyk rozświetlił wnętrze globusa. Świeżo wykuty mosiądz jakby płonął własnym blaskiem, odsiewając światło z powietrza i rozbryzgując je na wszystkie strony. Przez chwilę wydawało się, że płomienie wypełniły kulę; Leibnizowi aż serce załomotało na myśl o tym, że to suknia Karoliny zajęła się ogniem. Zaraz jednak usłyszał jej zachwycony głos i uznał, że odczuwa lęk przed wydarzeniami znacznie większej wagi niż los jakiejś osieroconej księżniczki. – Widzę rzeki wysadzane turkusami i jeziora. A lasy są z zielonego szylkretu! A miasta z klejnotów, przez które światło przechodzi na wylot. – Tak właśnie wyglądałby świat, gdyby był przezroczysty i dało się go oglądać od wewnątrz – powiedział ojciec von Mixnitz, wiedeński jezuita, który nie wiedzieć jakim cudem załatwił sobie zaproszenie. – Wiem o tym – odparła rozdrażniona Karolina. Na chwilę zapanowało niezręczne milczenie, ale młoda księżniczka szybko wybaczała i zapominała. – Widzę na Pacyfiku dwa statki, jeden wiezie rtęć, drugi stoi w płomieniach. – Nie przypominam sobie, żebym umieścił je w planach – zażartował Leibniz, starając się, zgodnie z sugestią Zofii, rozluźnić atmosferę. – Będę musiał porozmawiać z grawerami! – Proszę pomyśleć o tym, że Wasza Wysokość może wykonać pełny obrót, całe trzysta dwadzieścia stopni... – ciągnął tymczasem ojciec von Mixnitz. – Trzysta sześćdziesiąt! – To właśnie miałem na myśli, Wasza Wysokość: obracając się o trzysta sześćdziesiąt stopni, cały czas będzie Wasza Wysokość miała przed oczami jakiś fragment Cesarstwa Hiszpanii. Czy to nie wspaniałe, że hiszpańskie posiadłości są tak rozległe i zamożne? – Ciocia Zofia mówi, że niedługo mogą przejść na własność Francji – odparła zamyślona Karolina. – Istotnie, w tej chwili na tronie w Madrycie zasiada francuski pretendent... – Ciocia Zofia twierdzi, że on się nie liczy, bo za sznurki i tak pociąga kobieta. – W rzeczy samej. – Jezuita zerknął na Zofię. – Często mówi się, że diuk d’Anjou, czy też król Filip V Hiszpański, jak sam woli się tytułować, jest tylko pionkiem księżniczki des Ursins, która cieszy się złą sławą jako powierniczka madame de Maintenon... Chociaż to akurat nie ma nic do rzeczy. D’Anjou nie utrzyma się długo na tronie, mając przeciwko sobie kobiety znacznie od niego sprytniejsze i bardziej wpływowe. No i piękniejsze. – Ciocia Zofia utrzymuje, że jest odporna na pochlebstwa – rozległ się głos w środku mosiężnego świata. Zofia, która właśnie miała zamiar zgnieść księdza jak robaka, zrobiła coś, co rzadko jej się zdarzało – zawahała się, rozdarta między złością na jezuitę i zachwytem nad Karoliną. – To nie pochlebstwo, Wasza Wysokość, twierdzić, że Zofia do spółki z królem Wilhelmem, lub królową Anną, bo i tak może się w przyszłości zdarzyć, ma silniejszą pozycję niż Maintenon i des Ursins. A pozycja ta wzmocniłaby się jeszcze bardziej, gdyby prawowity następca hiszpańskiego tronu, arcyksiążę Karol, ożenił się z księżniczką w typie Zofii i Zofii Charlotty. – Tylko że arcyksiążę Karol jest katolikiem, a obie ciocie protestantkami – zauważyła Karolina. – Ja również. Odpychała się to jedną nogą, to drugą, obracając się raz w lewo, raz w prawo, w lewo, w prawo, i zerkając na gości to z jednej, to z drugiej strony Przesmyku Panamskiego. – Zdarza się przecież, że ważne persony nawracają się na inną religię – odparł jezuita. – Zwłaszcza osoby aktywne intelektualnie, kiedy przedstawić im przekonujące argumenty. Ponieważ przeprowadzam się wkrótce do Berlina, w nadchodzących latach będę chętnie dyskutował z Waszą Wysokością na takie tematy. – Nie ma sensu czekać tak długo – stwierdziła uczynnie Karolina. – Od razu wyjaśnię ojcu, że doktor Leibniz nauczył mnie wszystkiego o religii. – Ach tak? – zaniepokoił się ojciec von Mixnitz. – Owszem. Proszę mi powiedzieć, ojcze, czy należy pan do tych katolików, którzy w dalszym ciągu wierzą, że to Słońce krąży dookoła Ziemi? Ojciec von Mixnitz najpierw połknął własny język, a potem szybciutko wyciągnął go z powrotem. – Wasza Wysokość, wierzę w to, co przed chwilą powiedział doktor Leibniz: wszystko jest względne. – Ja tego nie powiedziałem – zaoponował Leibniz. – Czy wierzy ojciec w przeistoczenie chleba i wina? – Jak mógłbym, nie wierząc w nie, być katolikiem, Wasza Wysokość? – W Polsce przyjęcia urodzinowe wyglądają zupełnie inaczej – mruknął Władysław, dolewając sobie wina. – Ciii! – uciszyła go Zofia. – Mnie się podoba. – Co by się stało, gdyby przyjął ojciec komunię, a potem zwymiotował? Czy to nadal jest ciało i krew Chrystusa, czy też w drodze powrotnej dokonuje się przeistoczenie w drugą stronę i znów mamy zwykły chleb i wino? – Tak poważne pytania nie idą w parze ze zwiewną naturą myśli osiemnastolatki – odrzekł czerwony jak piwonia ojciec von Mixnitz. Cedził słowa, jakby zamiast języka miał podnoszony zapadką młot spadowy. – Za zwiewne myśli! – zawołała królowa Zofia Charlotta, uśmiechając się promiennie i wznosząc kieliszek do toastu. Kiedy odprowadzała wzrokiem wychodzącego z biblioteki jezuitę, jej oczy przypominały ślepia sokoła tropiącego tchórza. – Co jeszcze widzi Wasza Wysokość w pustych miejscach, poza statkiem z żywego srebra i tym drugim, ognistym? – spytał doktor Krupa. – Widzę, jak ten pierwszy płynie do nowego miasta cara, St. Petersburga. To chyba Holender. Na Atlantyku i Karaibach okręty holenderskie i angielskie wyruszają na wojnę z Francuzami i Hiszpanami... – Fajerwerk zgasł. Goście jęknęli współczująco. – A teraz nic nie widzę! – poskarżyła się Karolina. – Mgła tajemnicy skrywa przyszłość – powiedziała Zofia. Uśmiech na twarzy Zofii Charlotty już od jakiegoś czasu wyglądał na niepewny i wymuszony. – Przynajmniej przez chwilę używała go zgodnie z przeznaczeniem – stwierdziła, zwracając się do Leibniza. – Co Wasza Wysokość ma na myśli? – Jej niewinność. To miało być cudo, którym będzie się zachwycać, a nie binokle, które pomogą jej znaleźć męża. – Wszystkiego, co powinna wiedzieć o dobieraniu sobie męża, nauczy się od Waszej Wysokości – uspokoił ją Leibniz. Po tych słowach połączył ich jeden z nielicznych błogich momentów, brutalnie przerwany przez Fryderyka Wilhelma, który przybiegł skryć się za maminą spódnicą. Jerzy August wspiął się na podwieszony chodnik, ściskając w garści duży fajerwerk, wyjęty z jednej z donic z piaskiem. Kopiując pozę boga z plafonu, wycelował ognistą broń w kuzyna, jak Jowisz przygotowujący się do ciśnięcia piorunu. Leibniz wycofał się, by Zofia Charlotta mogła swobodnie zbesztać syna. Kiedy przechodził pod globusem, mignęły mu jej buciki – najpierw z jednej strony, potem z drugiej, kiedy patrzyła to na Jerzego Augusta, to na Fryderyka Wilhelma. Nuciła pod nosem trochę zmienioną wyliczankę, zasłyszaną od nauczyciela angielskiego: – Fiku miku, zalotniku. Anglia, Prusy – co mnie czeka? Los królowej, los człowieka... KSIĘGA CZWARTA BONANZA Mexico City, Nowa Hiszpania – Milton, Raj utracony Kuczki 1701 A złote berło, które odrzuciłeś, W pręt się żelazny przemieniło teraz, By krwawo złamać twe nieposłuszeństwo. – Caramba!- zawołał Diego de Fonseca. – Cucaracha wpadł do tortilli mojej żony! Moseh zobaczył to wcześniej od niego i zerwał się na równe nogi, zanim „caramba” odbiła się echem od przeciwległej ściany spacerniaka. Kiedy sięgnął ręką ponad stołem, paciorki jego gigantycznego różańca – skorupy orzechów kokosowych, nawleczone na rzemień z byczej skóry – uderzyły o skraj dzbana z miodem. Jego ramię wysunęło się z rękawa, odsłaniając drabinkę nowszych i starszych blizn i opuchnięć na skórze; staw barkowy strzelił i zaturkotał jak beczka toczona po bruku. Większość siedzących przy stole ludzi poczuła podobny skurcz bólu w barku; zaparło im dech w piersi. Przymilny uśmiech Moseha zmienił się w makabryczny grymas, ale udało mu się chwycić i podnieść talerz senory de Fonseki. – Za pozwoleniem, zaraz podam drugi... Diego de Fonseca spojrzał z ukosa na żonę, która odchyliła głowę, redukując w ten sposób liczbę podbródków do marnych trzech, i wpatrywała się w splecione nad stołem winorośle, tętniące sześcionogim życiem. Kierownik, który również nie był przesadnie chudym okazem, nachylił się do Moseha: – To bardzo chrześcijański postępek... – mruknął. – Ale wolimy jadać tortille ze smalcem. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby ktoś używał do ich przyrządzenia oliwy... – Mógłbym posłać Indianina, senor... – Nie trzeba, najedliśmy się. Poza tym... – Z ust mi pan to wyjął! – wtrącił Jack. – Poza tym pan i senora musicie jeszcze dziś wieczorem wrócić do domu. Diego de Fonseca poruszył niespokojnie żuchwą i posłał Jackowi takie samo spojrzenie, jakim przed chwilą jego małżonka zaszczyciła karalucha. Na szczęście uwaga senory była już zwrócona w inną stronę. – Tam przykładacie ogromną wagę do czystości – stwierdziła, wskazując pobliską galerię, gdzie więźniowie pękami wierzbowych witek zamiatali bruk. – A ucztę urządzacie pod gołym niebem, bez żadnego zabezpieczenia, bo nie sposób za takie uznać tego żałosnego daszku z zarobaczonej winorośli. – Z tonu pani głosu wnoszę, że jest pani zdumiona naszą niekompetencją. Senora, której chrześcijańskie miłosierdzie jest obce, byłaby na nas zła za naszą bezczelność – zauważył Moseh. – Ależ naturalnie! Proszę spojrzeć na tych z witkami, przecież oni nie tyle zamiatają bruk, ile raczej go chłoszczą! – To ci żydowscy mnisi, których trzy lata temu aresztowaliśmy w klasztorze dominikanów – wyjaśnił Diego. W ustach każdego innego inkwizytora kierującego więzieniem słowa te mogłyby zabrzmieć jak wyrok – i to prawdopodobnie wyrok skazujący – lecz Diego de Fonseca zarządzał więzieniem, które w całym cesarstwie hiszpańskim uchodziło za najspokojniejsze i najłagodniejsze, toteż przemówił spokojnym, konwersacyjnym tonem. Wsunął do ust umoczony w miodzie kawałek ciasta. – To wszystko wyjaśnia! – powiedział Moseh. – Dominikanie są bardzo bogaci. Każdy mnich wynajmuje pół tuzina Indian do prowadzenia gospodarstwa, więc sam nie ma pojęcia o pracach domowych. – Przytknął stulone dłonie do ust. – Hej, bracie Krzysztofie! Bracie Piotrze! Bracie Diaz! Damy są wśród nas! Spróbujcie może przy okazji zamiatania podwórka przeganiać jakiś kurz z miejsca na miejsce, dobrze? Trzej mnisi wyprostowali się, posłali Mosehowi mordercze spojrzenia i na serio wzięli się do pracy. Chmury wulkanicznego pyłu wzbiły się na wysokość ich kolan. – Co się zaś tyczy tego beznadziejnego daszku, mogę tylko błagać o wybaczenie, senora – ciągnął tymczasem Moseh. – Lubimy tu sobie polegiwać i dochodzić do siebie po wizycie u inkwizytora i zabawie w pytania i odpowiedzi. Dlatego hodujemy winorośle w taki właśnie sposób, żeby ocieniały nas przed popołudniowym słońcem. – W takim razie powinniście nawozić je gnojem, bo na razie przez dziury doskonale widać gwiazdy. Narzucająca się odpowiedź brzmiała następująco: „Gnój?! O, tego nam nie brakuje. Dostajemy go pod dostatkiem od księży i oddajemy w całości inkwizytorowi!”, ale zanim Jack zdążył jej udzielić, Moseh uciszył go spojrzeniem i odparł: – Dziękujemy Panu naszemu, Jezusowi, za to, że winorośl choć trochę nas chroni. A fakt, że nie stanowi ochrony doskonałej, przypomina nam, że los nas wszystkich i tak zależy od Boga w niebiosach. Potrawy na ucztę przynieśli krewni więźniów. Wyłożono je na długim drewnianym stole przy skraju więziennego dziedzińca, pod prowizoryczną markizą z bugenwilli. Dużo było jedzenia dożynkowego, zwłaszcza owoców roślin dyniowatych, zapiekanych z cukrem z. Karaibów, cynamonem z Manili i mnóstwem fasoli. Jack polubił miękkie potrawy po tym, jak podczas rejsu przez ocean stracił większość zębów. W Guanajuato wynajął indiańskiego rzemieślnika, który sporządził mu nowy zestaw ze złota i szabli dzika, ale rekwizyt zaginął gdzieś po tym, jak wpadli z Mosehem w ręce inkwizycji. Domyślał się, że w tejże chwili jego zębami żuje wieprzowinę jakiś familiar albo alguacil, może nawet za ścianą, w dormitorium Consejo de la Suprema y General Inquicisión. – Przeprosiny przyjęte, pochlebstwo zignorowane – stwierdziła senora de Fonseca. – Dama, która udaje się na przyjęcie w więzieniu, przygotowane przez mężczyzn, w dodatku heretyków i pogan, nie powinna chyba oczekiwać, że zadbają o wszystkie szczegóły. Właśnie dlatego każdy mężczyzna szuka żony, prawda? Zapadło milczenie, które szybko stało się krępujące dla wyżej wspomnianych heretyków i pogan, a wkrótce przeciągnęło się tak nieznośnie, że mogło doprowadzić do nieszczęścia. W końcu Jack kopnął Salamóna Ruiza w nogę pod stołem. Salamón, który kołysał się cały czas na ławie w przód i w tył i coś mamrotał pod nosem, kopnięty znienacka w piszczel otworzył szeroko oczy i wrzasnął: – Au! Wszyscy przy stole wstrzymali oddech, on zaś rozwinął myśl następująco: – Oigo misa! – Chcesz iść na mszę?! – Diego de Fonseca nie posiadał się ze zdziwienia. – Misa de matrimonio – powiedział Salamón, który w końcu przypomniał sobie o tym, żeby rozpleść palce i namacać dłoń swojej rzekomej novii, gościa honorowego, Isabel Machado. Siedziała po jego prawej ręce. Tego dnia zobaczył ją pierwszy raz w życiu, więc przez chwilę Jack bał się, że złapie za rękę niewłaściwą kobietę. – Wyobraziłem sobie, że jest dzień mojego ślubu i idę na mszę. – Bylebyś nie trzymał rąk pod stołem, kiedy tak sobie to wyobrażasz! – żachnął się Jack. Żona inkwizytora skrzywiła się na te słowa, ale Moseh szybko postarał się zatrzeć niekorzystne wrażenie, wstał i podniósł swoją filiżankę czekolady. – Za Isabel i Sancheza10, których zaręczyny dziś świętujemy. Niech inkwizytor okaże się dla Sancheza łaskawy, niech autodafe będzie z rodzaju tych niegwałtownych, a małżeństwo zaręczonych niech trwa długo i szczęśliwie! Po tym toaście nastąpiły dalsze, również wznoszone czekoladą, aż katedralne dzwony wybiły porę nieszporów. Kolacja dobiegła końca, więźniowie i ich goście wstali od stołu i ruszyli wokół dziedzińca w długim, niedbałym pochodzie. Jack usłyszał, jak Moseh tłumaczy senorze de Fonsece: – Spacer po jedzeniu to zwyczaj mieszkańców północy. – Nuevo Leon? Przecież tam mieszkają Żydzi! – Nie, nie, broń Boże, myślałem o tej nowej krainie górniczej: Guanajuato, Zacatecas... – Brr! – Senora de Fonseca aż się wzdrygnęła. – To kraj wagabundów i desperados... – Ale to chrześcijanie czystej krwi. Po każdym większym posiłku siedem razy obchodzą dookoła miejski rynek. – Dlaczego akurat siedem? 10 Salamón znany był powszechnie jako Sanchez. – Pięć razy za pięć ran Chrystusa – wypalił Jack. – I jeszcze trzy, bo Trójca Święta liczy trzy osoby. – Ale pięć i trzy daje osiem – zauważył przytomnie senor de Fonseca, który z zainteresowaniem przysłuchiwał się rozmowie. Moseh jak najbardziej dosłownie wszedł między Jacka i de Fonseców, mówiąc: – Nie chciałem zanudzać państwa szczegółami, ale tradycja wygląda tak, że dawniej obchodzono rynek osiem razy w prawą stronę, potem cztery razy w przeciwną – po razie za każdą z ewangelii. Następnie znów zawracali i robili trzy rundy w prawo, na pamiątkę trzech krzyży na Golgocie. Przybył do nich jednak pewien jezuita i zwrócił im uwagę, że pięć dodać trzy, odjąć cztery, dodać trzy, daje siedem, więc może po prostu robić siedem obejść rynku i już? Oczywiście nikt nie traktował go poważnie, dopóki w parafii nie zjawił się nowy ksiądz, cierpiący na podagrę, który nie przepadał za spacerami. Napisał list do Watykanu i po dwudziestu latach przyszła odpowiedź: sprawdzono obliczenia jezuity i uznano je za poprawne. Przez ten czas ksiądz z podagrą zmarł wprawdzie na febrę, ale jego następca nie śmiał podważać papieskich rachunków i tradycja się ustaliła. Krańcowo wyczerpany Moseh umilkł, podobnie jak państwo de Fonsecowie, których swoją opowieścią wprowadził w głębokie otępienie. Dopiero po kilku okrążeniach podwórka ktoś odważył się zabrać głos. – Szlag by trafił ten kurz! – zaklął Diego de Fonseca, machając przed twarzą pulchną dłonią. Mnisi, którzy do niedawna zajmowali się zamiataniem dziedzińca, teraz strzepywali miotły w powietrzu, uwalniając chmury popiołów z Popocatepetla. – Słyszałem dziś dziwne wrzaski – odezwał się Jack. – Tak jakby komuś wymierzano karę strappado. Nie rozpoznałem głosu. – To pewien belgijski ksiądz, który wykazuje heretyckie skłonności. Dostarczyli nam go z Acapulco. Ponoć jest ważnym świadkiem w waszej sprawie. * * * Ojciec Edmund de Ath siedział w celi i z uczuciem bliskim zaciekawienia wpatrywał się tępo w swoje ręce, leżące przed nim na stole jak owcze nóżki w jatce. Nadal miał je przytwierdzone do barków, ale były sine i spuchnięte – poza nadgarstkami, gdzie sznur werżnął się w ciało prawie do kości. Poruszał tylko oczami. Kiedy Jack i Moseh weszli do celi, podniósł na nich wzrok. – Słyszeliście o tym, że pięćdziesiąt albo sto lat temu pewien hiszpański mnich został wtrącony do zbiorowej celi w miejskim więzieniu za jakieś drobne wykroczenie? – zapytał de Ath. Mówił bardzo cicho, a Jack i Moseh wcale mu się nie dziwili, strappado bowiem rozdzierało wszystkie mięśnie przyrośnięte do żeber i kręgosłupa, zachęcając ofiarę do jak najpłytszego oddychania przez następne kilka tygodni. Podeszli bliżej i nachylili się nad księdzem, aby mógł się ograniczyć do szeptu. – Po kilku dniach w brudzie i nędzy zawołał strażnika i wykrzyczał jakieś heretyckie przekleństwa. Strażnik, co zrozumiałe, natychmiast doniósł na niego inkwizytorom i przed zachodem słońca mnich został przewieziony do więzienia inkwizycji. Tam dostał pojedynczą celę, czystą i przewiewną, krzesło i... ach, stół. – Stół fajna rzecz – zgodził się Jack. – Zwłaszcza kiedy wyrwane ze stawów ręce trzymają się na resztkach chrząstek. – W rzeczywistości wcale nie jesteś heretykiem, prawda? – spytał Moseh. – Oczywiście, że nie. – Czyli wierzysz w nadstawianie drugiego policzka, w to, że pokorni odziedziczą ziemię i tak dalej? – .Como no? jak mówią Hiszpanie. – W porządku – powiedział Jack. – Trzymamy cię za słowo. Oparł stopę na piersi de Atha i złapał go za rękę. Moseh chwycił drugą dłoń księdza. Jack pchnął nogą i de Ath przewrócił się wraz z krzesłem do tyłu. Tuż przed tym, jak miał sobie roztrzaskać głowę o kamienną posadzkę, Jack i Moseh z całej siły szarpnęli go za ramiona, przyciągając go do siebie, jak Enoch Root swoje jo-jo. Barki księdza strzeliły donośnie, a jego wrzask, dorównujący chyba dźwiękowi legendarnego rogu Rolanda, dał się słyszeć w kilku najbliższych górskich dolinach. Ksiądz pozbył się w ten sposób całego powietrza z płuc, a kiedy zaczerpnął tchu, okazało się to tak bolesne, że znów krzyknął i cały proces się powtórzył. Po jakimś czasie ta osobliwa oscylacja wygasła i de Ath znalazł się w takiej samej pozycji jak wcześniej, czyli siedział sztywno jakby kij połknął, z rękami na stole, z tą wszakże różnicą, że teraz ostrożnie zaciskał i rozluźniał pięści. W blasku przyniesionych przez Jacka i Moseha świec jego twarz przybrała różowawy odcień szarości. – Poszukuję właśnie teologicznej analogii dla tego, co mi uczyniliście... – Z pewnością mógłbyś nam ją wykładać do czasu, aż vacas wrócą do hacjendy – powiedział Moseh. – Ale ponieważ wszyscy zostaliśmy żarliwymi katolikami, będziemy mieli jeszcze mnóstwo czasu na słuchanie kazań – wtrącił Jack. – Na razie powiedz nam, co wiesz o toczącym się przeciwko nam postępowaniu. Edmund de Ath długo milczał. W Meksyku czasu było w bród. Jak srebra. – Strażnik mówi, że jesteś świadkiem – dodał Moseh. – Ale nie torturowaliby cię, gdybyś nie był także podejrzanym. – To zrozumiałe. Jak wam jednak wiadomo, inkwizycja nie informuje więźnia ani o zarzutach, jakie mu postawiono, ani o tym, kto go zadenuncjował. Wtrącają człowieka do więzienia i czekają, aż się przyzna, a on musi zgadywać, do czego właściwie ma się przyznać. – Ja tam wiem – odparł Jack. – Jestem Anglikiem bez kawałka kutasa, więc pozostaje tylko jedna wątpliwość: protestant czy żyd? – Mam nadzieję, że miałeś dość oleju w głowie, żeby podać się za nieochrzczonego żyda? – Tak właśnie zrobiłem. Wobec tego, jeśli mi uwierzyli, mają mnie za poganina. A ponieważ ten wasz Kościół uważa, że pogan należy nawracać, zamiast palić na stosie, przy odrobinie szczęścia wyjdę z tego cało, tylko będę musiał nasłuchać się masy kazań. – Co z twoimi synami? – Kiedy alguaciles przyszli po mnie i Moseha, chłopcy pojechali akurat do Cabo Corrientes wykopać część schowanej tam rtęci. Teraz pewnie piją mezcal w jakiejś spelunie w górniczej osadzie. – A ty, Mosehu? – Widzą jak na dłoni, że jestem półkrwi Indianinem, uznali więc, że jestem Metysem spłodzonym przez jednego z kryptożydów, którzy sto lat temu osiedli w Nuevo Leon. – Tamci zostali wybici w serii autodafe w siedemdziesiątym trzecim. – Łatwiej wytępić wszystkich Żydów w jakimś kraju, niż wyplenić podejrzenia z umysłu inkwizytora. Inkwizytor posądza wszystkich Indian zamieszkałych między San Miguel de Allende i Nowym Jorkiem o to, że w przepaskach biodrowych noszą egzemplarze Tory. – Chce dowieść, że jesteś heretykiem. – A heretyków pali się na stosie. – Tylko tych zatwardziałych – zauważył de Ath. Spojrzał na różaniec Moseha. – Postanowiłeś więc udawać chrześcijanina, by uniknąć stosu, a kiedy puszczą cię wolno, znów staniesz się żydem. Tego właśnie obawia się inkwizytor. – Mów dalej. – Wypytywał mnie o ciebie; chciałby, żebym zeznał, że jesteś fałszywym chrześcijaninem i zatwardziałym żydem. To mu wystarczy, żeby cię spalić nad skwierczącym ogniem z gałęzi jadłoszynu... Chyba że przyjmiesz do serca Chrystusa, kiedy będą cię przywiązywać do pala... – Dzięki czemu miłościwie uduszą mnie, zanim ogarną mnie płomienie. Do wyboru mam – Niezbyt sympatyczne kilka minut – nadmienił Jack. – Inkwizytorowi marzy się również, że zeznam, jak słyszałem was obu modlących się po – Śmiało. Utwierdzi się w przekonaniu, że jestem poganinem. – Odkąd udajesz katolika, takie tłumaczenie odpada. Każda obsuwa robi z ciebie Jack odrobinkę się zirytował. – O co ci chodzi? Sugerujesz, że możesz nas obu posłać na stos, wystarczy, że szepniesz zaś o kilka minut dłuższe życie pobożnego żyda. hebrajsku i obchodzących Jom Kippur na Minerwie. heretyka. słówko inkwizytorowi. Ale my o tym wiedzieliśmy już wcześniej. – Na pewno chodzi o coś więcej – powiedział Moseh. – Świadka nie wzięliby na tortury. Ktoś cię o coś oskarżył. – W normalnych okolicznościach nie miałbym szans się domyślić, kto na mnie doniósł. Inkwizycja trzyma takie informacje w tajemnicy. Sęk w tym, że tu, w Nowej Hiszpanii, znają mnie tylko ci ludzie, którzy w Acapulco zeszli z pokładu Minerwy. Wy dwaj odpadacie, to jasne. De Ath spojrzał Jackowi i Mosehowi w oczy, szukając w nich oznak wyrzutów sumienia. Jack był poddawany takim próbom mnóstwo razy, najpierw przez purytanów w angielskich obozowiskach wagabundów, a później przez najróżniejszych papistów, żądnych barwnych opowieści o jego rozlicznych grzechach. Nie spuścił wzroku. Moseh patrzył w oczy księdza smutno, bez cienia zdenerwowania czy poczucia winy. De Ath uśmiechnął się przepraszająco. – W takim razie zostaje nam tylko... – Elizabeth de Obregon! – wykrzyknął Moseh, jeśli szept można nazwać krzykiem. – Była przecież twoją podopieczną – zauważył Jack. – Judasz też był uczniem – odparł półgłosem de Ath. – Uczniowie bywają niebezpieczni, zwłaszcza kiedy od początku brakuje im piątej klepki. Od czasu tej nieszczęsnej wyprawy na Wyspy Salomona pani de Obregon miała nie po kolei w głowie. Odesłano ją do klasztoru w Manili, dopóki jej rodzina w Hiszpanii nie postanowiła sprowadzić jej do domu. W ten sposób znalazła się na pokładzie Galeonu Manilskiego. Wyglądała i zachowywała się całkiem normalnie, ale w pożarze galeonu spłonęły resztki jej zdrowego rozsądku. Dopóki na Minerwie przesiadywałem przy niej i regularnie podawałem tynkturę z opium, udawało się trzymać jej obłęd w karbach. Kiedy jednak zostałem waszym cargadorem, obowiązki zaprowadziły mnie do Limy. Elizabeth zaś przybyła tutaj, do Mexico City. Obawiam się, że dostała się pod wpływ jezuickich i dominikańskich fanatyków. Duchowni z tych zakonów nie cierpią takich jak ja, ponieważ podczas rozmów z protestantami zachowujemy zimną krew i kulturę wypowiedzi. Opadli ją jak sępy, ona zaś w swym szaleństwie powiedziała o mnie coś, co na zawsze trafi do oszałamiających, wszechogarniających annałów Consejo de la Suprema y General Inquicisión. Inkwizytor chce zrobić ze mnie heretyka, a przez moją osobę przenieść ten zarzut na wszystkich jansenistów. Przy okazji chętnie usłyszałby ode mnie coś, co skazałoby na stos także was dwóch. Jack westchnął. – Cieszę się, że nie zaprosiliśmy cię na ucztę. Rozmowa z tobą jest okropnie przygnębiająca. Edmund de Ath miał ochotę wzruszyć ramionami, ale ból był okrutny. Wszystkie mięśnie głowy zarysowały mu się pod opinającą czaszkę skórą, upodabniając go do drzeworytu w podręczniku anatomii, który Jack widział kiedyś w przelocie w Lipsku. Kiedy de Ath odzyskał mowę, powiedział: – Nic złego się nie stało. Wiara nie pozwoliłaby mi uczestniczyć w waszych Kuczkach, chociaż tak sprytnie zamaskowaliście je udawanymi zaręczynami. Moseh splótł palce i wyprostował ramiona, co było procedurą dosyć hałaśliwą. – Idę spać – oświadczył. – Oni szukają pretekstu, żeby cię spalić, Edmundzie, a ty im go nie dajesz. Naturalną koleją rzeczy niedługo to my z Jackiem zawiśniemy pod sklepieniem sali tortur, a obok nas staną skrybowie z piórami w rękach. Musimy odpocząć. – Jeśli któryś z nas pęknie, wszyscy trzej spłoniemy – stwierdził de Ath. – Ale jeżeli wszyscy wytrzymamy, powinni nas wypuścić. – Prędzej czy później ktoś pęknie – odparł zniechęcony Jack. – Inkwizycja jest cierpliwa jak śmierć. Nic jej nie powstrzyma. – Nic poza oświeceniem. – A to co takiego? – zdziwił się Moseh. – Brzmi jak jeden z tych głupich katolicyzmów: zwiastowanie, objawienie, oświecenie – mruknął Jack. – Nic bardziej mylnego. Gdybym miał sprawne ręce, przeczytałbym wam część tych listów. – De Ath obrócił głowę o ułamek stopnia, wskazując pokryte odręcznym pismem stronice, leżące pod Biblią na skraju stołu. – Przysłali mi je moi bracia z Europy. Są w nich opisane, choć w sposób niepełny i trochę chaotyczny, wielkie przemiany, jakie świat chrześcijański zawdzięcza ludziom pokroju Leibniza, Newtona i Kartezjusza. Ich odkrycia zmieniają sposób myślenia ludzi i przyniosą zagładę inkwizycji. – Świetnie! Wystarczy, że wytrzymamy strappado, bastinado, torturę wody i szczypce przez najbliższe dwieście lat, bo pewnie tyle czasu potrzeba, żeby te nowinki dotarły do Mexico City – zakpił Jack. – Mexico City podlega Madrytowi, który oświecenie dawno zaatakowało i wzięło szturmem. Nowy król Hiszpanii jest Burbonem. To wnuk Ludwika XIV. – Też coś... – prychnął Moseh. – Znowu on?! – żachnął się Jack. – Nie mów mi tylko, że Leroy jest moją jedyną nadzieją na odzyskanie wolności! – Wielu Anglików podziela twoje odczucia – przyznał de Ath. – Wybuchła nawet wojna, która ma tę sprawę uregulować, ale na razie to Filip nosi hiszpańską koronę. Niedługo po koronacji inkwizycja zaprosiła go na autodafe w Madrycie. Nie przyszedł. Przysłał przeprosiny. – Król Hiszpanii nie przyszedł na autodafe?! – Moseh nie wierzył własnym uszom. – Święte Oficjum było wstrząśnięte. Meksykański inkwizytor weźmie nas jeszcze raz albo dwa na spytki, ale dłużej nie będzie naciskał. Możecie się krzywić na oświecenie do woli, ale ono już tu jest, tutaj, w tej celi, i to jemu będziemy zawdzięczali ocalenie. * * * Więzienie inkwizycji znajdowało się całkiem niedaleko mennicy, w której – teoretycznie – każdą uncję srebra wydobywaną w meksykańskich kopalniach przerabiano na peso. W praktyce, rzecz jasna, od ćwierci do połowy meksykańskiego srebra przemycano za granicę, zanim król mógł zgarnąć należną mu jedną piątą. Mimo to ilość kruszcu, jaka docierała do Mexico City, wystarczała do wybicia szesnastu tysięcy peso dziennie. Była to liczba tak ogromna, że dla Jacka całkowicie pozbawiona znaczenia. Co innego „dwa tysiące na godzinę” – to już mógł sobie wyobrazić. Łoskot i zgrzyt ciężkich wozów ze srebrem, turkoczących po bruku za murami więzienia, dawały niezłe wyobrażenie o masie metalu, jaka wchodziła w grę. Któregoś popołudnia wypoczywał sobie na dziedzińcu, rozkoszując się ciepłem słońca na świeżych ranach od bykowca, oplatających mu ciało jak fioletowa winorośl. Dzień był gorący i parny. Mexico City rozciągało się nie dalej niż milę wokół więzienia, toteż na spacerniak dobiegały odgłosy ze wszystkich jego części: łopot strzepywanych dywanów, zgrzyt metalowych obręczy kół na kamieniach, strzały z bata, spory na targu, kwik oburzonych mułów, kurczaków i świń, niezrozumiałe hymny najróżniejszych zakonów religijnych – czyli te same dźwięki, jakie słyszało się w chrześcijańskich miastach na całym świecie, z tą różnicą, że tutaj rozrzedzone górskie powietrze niosło je dalej i faworyzowało ostre brzmienia kosztem łagodnych. Zdarzały się również odgłosy gdzie indziej niespotykane. Głównym pokarmem była w Meksyku kukurydza, a głównym napojem czekolada, których pierwszy etap przyrządzania polegał na rozdrobnieniu ziaren w żarnach. Z tego tez powodu każdemu mieszkańcowi Nowej Hiszpanii, który akurat nie umierał z głodu, nieustannie towarzyszył stłumiony zgrzyt kamieni. Jack przewiązał sobie oczy szmatką, żeby przyjemniej leżało mu się na słońcu. Podłożył sobie słomianą matę, by choć trochę wygładzić nierówności bruku, ale poza pomijalnie cienkimi warstwami włosów, skóry i słomy jego głowa spoczywała w zasadzie bezpośrednio na kamieniach. Nawet gdyby zatkał sobie uszy, odcinając dopływ dźwięków, których źródłem były istoty żywe, z ziemi w dalszym ciągu dochodziłyby go odgłosy natury mineralnej. Wyobrażał sobie – kiedy nie było w pobliżu żadnych wozów – że słyszy wszechobecny pomruk żaren, tysięcy granitowych trzonowców, przeżuwających ziarno kukurydzy i kakao. Czasem wydawało mu się, że przebija przezeń głębokie, śpiewne basso continuo jednej wielkiej mszy świętej, jaką było Mexico City. Pod spodem dźwięczała jeszcze inna nuta, bardziej przenikliwa, której od dawna nie słyszał, a w każdym razie nie był w stanie odróżnić od innych miejskich hałasów. Kiedy jednak leżąc na macie zaczął odpływać w sen, doświadczył wizji tak niezwykłej, że gdyby był papistą, objawienie zostałoby zapewne uznane za cud i zapewniło mu miejsce w panteonie świętych. Wydawało mu się, że jego ciało składa się ze światła, że unosi się i rośnie, jak bąble powietrza w wodzie, kiedy wypływają z mrocznej otchłani. Było jednak spętane rzemieniami ciemności, tak jak światło latarni wydaje się zniewolone tworzącymi ją żelaznymi elementami. W otępiałym po torturach i pijanym słońcem umyśle Jacka brokatowa materia utkana z dźwięków rozplotła się, rozsnuła i rozpadła na osobne wątki i elementy osnowy. W taki właśnie sposób dotarł do niego odgłos wydawany przez mennicę. Przed laty, w Srebrnych Górach, widział mincerza przy pracy. Zdawał sobie sprawę, że po odarciu z biur i eleganckich pozorów idea mennicy sprowadzała się do garstki ludzi z młotkami w rękach, którzy sztuka po sztuce wybijali kolejne monety. Aby wyprodukować szesnaście tysięcy peso dziennie, mennica musiała zatrudniać kilkudziesięciu mincerzy, każdego z osobnym młotkiem i stemplem. Każde uderzenie młotka oznaczało nowe peso, któremu nadawano uświęconą twarz króla Hiszpanii i wysyłano je w świat. Chwilami kilku mincerzy uderzało prawie jednocześnie – Jack słyszał wtedy serię metalicznych grzmotów. Kiedy indziej trafiały się niezwykle długie przerwy między kolejnymi uderzeniami, wtedy wyobrażał sobie, że całe cesarstwo hiszpańskie wstrzymuje oddech, pełne obaw, że zabrakło srebra. Najczęściej jednak mincerze pracowali w zgodnym rytmie, bijąc monety po kolei, a uderzenia młotów rozlegały się regularnie jak bicie Jackowego serca. Położył sobie dłoń na piersi, chcąc potwierdzić prawdziwość tego porównania. Zdarzało się, że serce przez kilka kolejnych uderzeń utrzymywało idealnie zgodny rytm z mennicą. Ciekaw był, czy u ludzi, którzy urodzili się i wychowali w Mexico City, ta zgodność była jeszcze większa. Dźwięk rodzących się peso był na co dzień niesłyszalny, tak jak bicie serca, ale kiedy człowiek trwał nieruchomo, mógł poczuć jego pulsowanie pod powierzchnią ulic, jak tętnienie krwi pod skórą. Nawet w oddalonych od Meksyku miastach – w Londynie, Amsterdamie, Szachdźahanabadzie – czuło się to dudnienie, tak jak można było zmierzyć puls człowiekowi na przegubie dłoni, z dala od serca. Jack nie miał najlepszej opinii o Hiszpanach. Postrzegał ich trochę jako potwornie niewydarzonych Anglików, skwaśniałe winogrona, ludzi w miarę obiecujących, których wykoleił fakt, że znaleźli się między la France i dar al-Islam jak między młotem i kowadłem. Kiedy jednak tak leżał w zaciśniętej pięści inkwizycji, wsłuchując się w zgrzyt tortillowych żaren i łoskot mincerskich młotów, musiał przyznać, że na swój sposób są równie niezwykli i nieprzeniknieni jak Egipcjanie. Nigdy w życiu nie przyszłoby mu do głowy zarzucić sobie, że jest mądrym człowiekiem, chełpił się natomiast swoim sprytem. Mądrość, spryt, albo jedno i drugie naraz, podpowiadały mu, że powinien zapomnieć o wynurzeniach de Atha na temat oświecenia i skupić się na sprawach bardziej konkretnych i namacalnych. Kryptożydzi, których poznał w więzieniu, byli specyficzni, ale nieźle orientowali się w mechanizmach funkcjonowania meksykańskiej inkwizycji, czemu zresztą trudno się było dziwić. W większości więzień prowadzonych przez inkwizycję osadzonych trzymano w pojedynczych celach, czasem całymi latami, w nadziei na to, że w końcu złamią się i przyznają do jakiejś herezji, o którą inkwizytor wcale ich nie podejrzewał – ba, której istnienie nawet mu się nie śniło! Ponoć w ten właśnie sposób odkrywano całkiem nowe kategorie grzechów. Tymczasem u Diego de Fonseki obowiązywała tylko jedna zasada: więźniowie nie powinni oddalać się od więzienia. A i tę regułę był skłonny uchylić na kilka nocnych godzin, jeśli więzień solennie obiecał, że wróci. I tak oto Jack, wylegując się na słoneczku po kolejnych przesłuchaniach w sali tortur, chcąc nie chcąc nasłuchał się do woli opowieści o mrocznej chwale inkwizycji. Współwięźniów nie trzeba było nawet specjalnie namawiać, żeby zaczęli rozwodzić się o autodafe z siedemdziesiątego trzeciego i dziewięćdziesiątego piątego, kiedy to wielu ludzi zostało upokorzonych, a wielu innych spalonych żywcem. Nawet uwzględniając zrozumiałą w takich okolicznościach przesadę, fakty były nieubłagane – autodafe było niesamowitym widowiskiem, które przeciętny człowiek miał okazję oglądać raz, najwyżej dwa razy w życiu. Peoni ściągali na nie z całego kraju. Wieści te nie brzmiały zbyt optymistycznie, dopóki tydzień lub dwa po przybyciu Edmunda de Ath inkwizytor nie zaplanował autodafe z dwumiesięcznym wyprzedzeniem, czyli krótko przed świętami Bożego Narodzenia. Oczywiście kiedy data takiego przedstawienia została ustalona, nie mogło być mowy o jej zmianie, wyglądało więc na to, że jeśli trzej więźniowie z Minerwy wytrzymają do połowy grudnia, zostaną ukarani i puszczeni wolno. Za to do tego czasu inkwizytor miał dodatkową motywację, żeby ich złamać. Jeden utalentowany oprawca, wolny od biurokratycznych ograniczeń, w parę minut zmusiłby Jacka, Moseha i Edmunda do powiedzenia wszystkiego, co dusza zapragnie, ale tortury inkwizycyjne były sprawą poważną i zinstytucjonalizowaną. Wymagały obecności licznego sztabu lekarzy, skrybów, szeryfów, adwokatów i inkwizytorów, a sądząc z tego, jak rzadko odbywały się przesłuchania, trudno było uzgodnić terminarze tak wielu ważnych osobistości. Przesłuchania zaplanowane z tygodniowym wyprzedzeniem zdarzało się odwoływać w ostatniej chwili, bo akurat któryś z niezbędnych uczestników rozchorował się albo wręcz umarł. Mimo tych przeszkód, w listopadzie katom udało się wepchnąć Jackowi do gardła długi kawał gazy, który sięgnął aż do żołądka, a następnie napoić go wodą tak, że brzuch mu obrzmiał i palił go żywym ogniem, jakby w trzewiach tliła mu się i dymiła góra prochu strzelniczego. Edmunda de Ath przywiązali do stołu i obwiązywali mu różne części ciała rzemieniami, aż pod ich naciskiem pękała skóra. Za to Moseh zniknął w izbie tortur najwyżej na pół godziny i wyszedł z niej w całkiem niezłej formie, do tego stopnia nietknięty i niewzruszony, że Jack miał ochotę podzielić się z nim swoim bólem. Niespiesznym krokiem podszedł do Jacka i Edmunda leżących w wątłym cieniu winorośli. – Przyznałem się – oświadczył. – Do herezji?! – Do posiadania pieniędzy. – Nie wiedziałem, że cię o to oskarżyli. – Tego nigdy się nie wie, kiedy człowiek wpadnie w ręce Świętego Oficjum. Trzeba w drodze cichej medytacji przejrzeć ich oczekiwania i dać im to, czego chcą. Szło mi to bardzo opornie, ale przedwczoraj doznałem olśnienia... – W drodze, cichej medytacji? – Niezupełnie. Wyglądało to znacznie bardziej przyziemnie: Diego de Fonseca przyszedł do mnie i poprosił o pożyczkę. – Hmm... Wiedziałem, że jest nędznie opłacany, ale fakt, że próbuje żebrać u własnych więźniów, jest dla mnie pewnym zaskoczeniem – przyznał Edmund de Ath. – Alguacile sprowadzili cię tutaj, do więzienia, wprost z Acapulco – powiedział Jack. – Nie musiałeś niczego kupować w Mexico City. A my bywaliśmy wcześniej w mieście, sprzedając żywe srebro właścicielom kopalń. Jedzenie jest tanie, to dlatego tylu wagabundów koczuje na przedmieściach. Ale na skutek małej podaży większości towarów i dużej srebra, musisz być bardzo bogaty, żeby cię tu szanowano. Moseh pokiwał głową. – Rozmawiałem z wieloma starymi Żydami w Nowym Amsterdamie i Curaçao. Tłumaczyli mi, że dawniej inkwizycja utrzymywała się z tego, co skonfiskowała Żydom. Sęk w tym, że tutaj, w Meksyku, konfiskaty szły inkwizytorom tak dobrze, że zabrakło im Żydów i nie pozostało im nic innego, jak od czasu do czasu zabrać osiołka jakiemuś Metysowi, który ośmielił się brać imię Pana, Boga swego, nadaremno. W końcu doznałem czegoś, co można by nazwać moim małym, prywatnym oświeceniem, i zrozumiałem, o co naprawdę chodzi inkwizytorowi. Przyznałem się tylko do tego, że mam mnóstwo srebra i zaproponowałem, że rankiem w dniu autodafe stosownie za ten grzech odpokutuję. W ten sposób moje męki – a właściwie nasze męki – dobiegły końca. Mexico City Grudzień 1701 Niestawienie się na autodafe byłoby fatalnym pomysłem wszędzie w cesarstwie hiszpańskim, ale szczególnie w Mexico City. Każdy skrawek gruntu w mieście należał do Kościoła. Święci Mierniczowie przybyli tutaj z Rzymu (tak przynamniej wyobrażał to sobie Jack) rozstawili trynitarskie teodolity na ziemi w cudowny sposób wydartej jezioru Texcoco, przyczepili do nich poświęcone piony, wykonane z czaszek świętych i zawieszone na sznurach plecionych z anielskich włosów, w punktach pomiarowych powbijali w ziemię krucyfiksy, a następnie podzielili całą ziemię na czworoboczne działki, spasowane tak ciasno, że przez szczeliny między nimi może od biedy przecisnąłby się anioł, ale z pewnością nie żaden Indianin czy wagabunda. Działki powierzono następnie pieczy różnych zakonników – karmelitów, jezuitów, dominikanów, augustianów, benedyktynów i innych, którzy, nie zwlekając, obwiedli swoje posiadłości wysokimi murami, by osłonić je przed intrygami i domniemanym heretyckim wpływem sąsiednich zakonów. Zakończywszy murowanie granic, przystąpili do wypełniania przydzielonych im przestrzeni kościołami, kaplicami i dormitoriami. Budynki zapadały się w miękki grunt niemal równie szybko, jak powstawały, przez co stuosiemdziesięcioletnie Mexico City wyglądało na znacznie starsze, niż było w rzeczywistości. W każdym razie nie dało się w mieście zamieszkać na ziemi nienależącej do któregoś z zakonów. Co za tym idzie, opieszałość w uczestnictwie w autodafe zostałaby natychmiast zauważona, i to w dodatku przez ludzi, którzy najprawdopodobniej zinterpretowaliby ten fakt w sposób zgoła nieżyczliwy. Mimo skłonności do zamieszkiwania w odosobnieniu i za murem (a może właśnie z jej powodu), mężczyźni i kobiety ze wszystkich tych zakonów uwielbiali stroić się w najdziwniejsze ciuszki i paradować po ulicach miasta, obnosząc ze sobą podobizny i szczątki świętych. Dopóki Jack spacerował po Mexico City jako cudzoziemiec i człowiek wolny, traktował niekończące się procesje jako utrapienie i niepotrzebną przeszkodę dla swobodnego handlu. Zdarzało się, że pochody zderzały się na skrzyżowaniach i dochodziło do rękoczynów, w których mnisi próbowali ustalić, który zakon ma pierwszeństwo przemarszu. Autodafe było jedną z nielicznych uroczystości wystarczająco ważnych, by wywabić na ulice wszystkie siostrzyczki z dwudziestu dwóch klasztorów żeńskich i wszystkich braciszków z dwudziestu dziewięciu męskich. W dodatku całe to towarzystwo formowało procesje zmierzające mniej więcej w tę samą stronę. Nikogo nie mogło zabraknąć. Wagabundy – jak to wagabundy – jak zwykle znalazły jakiś sposób na przetrwanie w mieście. W Mexico City mieszkały za murami, bo tego właśnie oczekiwały od nich ważne persony. Niespełna dziesięć lat wcześniej zebrały się na zócalo w liczbie wystarczającej do tego, by porwać się na spalenie pałacu wicekróla. Od tamtej pory hrabia Montezuma robił się nerwowy, gdy tłum zaczynał się gromadzić w pobliżu jego domostwa. W murze obronnym odbudowanego pałacu zostawiono mnóstwo otworów, przez które można było swobodnie posyłać salwy kartaczy w nieprzyjemnie wyglądającą ciżbę. Wagabundy, Kreole, indiańscy peoni z gór i desperados z górniczej północy mieli prawo gromadzić się w mieście tylko przy ściśle określonych okazjach. Autodafe było jedną z nich. Oczywiście nie było dla nich miejsca w oficjalnym pochodzie pochodów, który krętymi uliczkami zmierzał na zócalo, ale oni, bynajmniej nie zrażeni, mieszali się śmiało z gromadami mnichów i mniszek i wciskali w liczący trzysta do czterystu osób personel katedry: asesores, fiscals, alguaciles i familiars Świętego Oficjum Inkwizycji, oraz najróżniejsi księża, zakonnicy i zakonnice, oidors i fiscals odwiedzający akurat miasto po drodze do Manili lub Limy. Mimo że wszyscy słyszeli o tym, że nowy francuski król Hiszpanii zakazał autodafe w Madrycie, na uroczystość przybyli wszyscy przedstawiciele króla w Mexico City: wicekról z orszakiem, cała armia urzędników, oficerowie piechoty i jazdy w ozdobach ze strusich piór i wypolerowanych hełmach, oraz wszyscy ci żołnierze z garnizonu, których dało się bezpiecznie zdjąć ze służby przy pięciu bramach i na ciągnących się w nieskończoność miejskich murach. Jack i Moseh odpowiednio wcześniej zainteresowali się tym, kto zarządza miejską mennicą, toteż kiedy w towarzystwie innych więźniów wyszli na zócalo i stanęli w równych szeregach przed wybudowanymi tam trybunami, Jack bez problemu rozpoznał interesujące go osoby. Apartadorem, kierownikiem mennicy, był hiszpański hrabia, który nabył ten urząd od poprzedniego króla za okazyjną cenę stu tysięcy peso. Towarzyszyły mu żona i córka. Wszyscy troje byli ubrani z przepychem, jakiego Jack nie widział od czasu wizyt w Szachdźahanabadzie. (Będąc królem, miał obowiązek stawić się na dorocznej uroczystości, na której Wielki Mogoł siadał po turecku na jednej szalce olbrzymiej wagi, a przeróżni omerahowie, królowie, dworzanie i zagraniczni emisariusze tak długo sypali na drugą szalkę złoto i srebro, aż wysadzane klejnotami ramię wagi ustawiło się poziomo. Mogoł unosił się, zrównoważony ciężarem swoich rocznych dochodów, ze skromną miną przyjmował wiwaty poddanych i salut z dział. Jack złożył wtedy na szalce olbrzymi wór pieniędzy z podatków, które zebrali z Surendranathem na nielicznych smętnych bazarach w podległym mu królestwie. Przynajmniej połowę tamtych monet stanowiły peso, wybite całe dziesięciolecia wcześniej pod nadzorem któregoś z poprzedników hrabiego, który teraz spoglądał na Jacka z najwyższej ławki trybun). Niższe miejsca zajmowali skarbnicy chwilowo zwolnieni z pełnienia obowiązków (Moseh szacował ich roczne dochody na pięćdziesiąt do sześćdziesięciu tysięcy peso), oraz probiercy i odlewnicy (piętnaście tysięcy rocznie); jeszcze niżej – w skromniejszych, lecz i tak bardzo przyzwoitych ubraniach – zasiadł tłum skrawaczy, urzędników, skrybów, alkadów i strażników różnej rangi. Najbliżej poziomu placu znalazło się miejsce dla majstrów i brazajereros, odpowiedzialnych za podtrzymanie ognia, a na końcu także dla młodych, muskularnych Kreolów – uderzających metalem o metal i ze srebrnych krążków robiących peso – czyli mincerzy. W pobliżu personelu mennicy zasiadali trzej kupcy, którzy dostarczali jej większość surowca. Teoretycznie każdy górnik, przywiózłszy do miasta srebro, mógł kazać wybić z niego monety, w praktyce jednak odbywało się to w ten sposób, że górnicy sprzedawali gąski nielicznym kupcom, pełniącym rolę pośredników i dbającym o to, żeby mincerze byli odpowiednio traktowani, karmieni, pojeni i przekupywani. Nie było łatwo wypatrzyć ich w licznym i dostatnio ubranym rodzinnym gronie, a kiedy Jack w końcu dostrzegł jednego z nich, ten przyglądał mu się właśnie przez lunetę. Rozpoznali się nawzajem w tej samej chwili. Kupiec odjął lunetę od oka i powiedział coś do siedzącego obok młodszego mężczyzny. Dla księży w Mexico City Jack, Moseh i Edmund de Ath mogli być zagranicznymi heretykami, ale dla ludzi interesu byli właścicielami żywego srebra, którzy, sterując jego podażą, mogli regulować przepływ peso. Chociaż tego dnia nie wyglądali na rtęciowych potentatów. Na głowach mieli wysokie, stożkowate czapy i byli ubrani w żółte, workowate narzuty, opatrzone ogromnym czerwonym iksem i zwane sanbenitos. Gdyby zamiast litery X ozdobiono je wizerunkami aniołów, diabłów i płomieni, Jack, Moseh i de Ath zostaliby wieczorem spaleni na stosie pod bramą miasta. Czerwony iks oznaczał natomiast nawracającego się bluźniercę, skazanego na wkładanie żółtego worka przez najbliższe kilka lat, gdy tylko przyjdzie mu chęć wyjść do ludzi. Nawet Jack, który nigdy nie przykładał wielkiej wagi do stroju, zdawał sobie sprawę, że tym razem ubiór ma ogromne znaczenie nie tylko dla niego samego, lecz dla wszystkich ludzi związanych z mennicą, czyli w gruncie rzeczy wszystkich mieszkańców Mexico City – poza nieszczęsnymi inkwizytorami, podlegającymi papieżowi, dla których jedyną nadzieją na zamoczenie palców w płynącej tuż obok rzece srebra było aresztowanie i postraszenie ludzi pokroju Jacka i Moseha. Fakt, że cała trójka wystąpiła w szatach z iksami na plecach, z pewnością wywierał właśnie wpływ na zachowanie odległych rynków. A ponieważ wszystkie nowiny prędzej czy później docierały do Amsterdamu, Jack przez pół godziny oddawał się fantazjom o niebieskookiej kobiecie, która siedząc w kawiarni przy Damplatzu, usłyszy tę wiadomość i skojarzy ją z pewnym wagabundą, z którym się za młodu prowadzała. Wiedział, że jego synowie są gdzieś w mieście – w przeciwnym razie jego sanbenito byłoby pokryte obrazkami płomieni. Wypatrywał ich przez równą godzinę, czyli właściwie wcale nie tak długo, skoro autodafe zaplanowano na cały dzień. Trybuny zajmowały cały jeden skraj zócalo (budowano je od dwóch miesięcy) i wszyscy zasiadający na nich widzowie w mniejszym lub większym stopniu lśnili i błyszczeli – od arcybiskupa, przewodniczącego uroczystości z ołtarza umieszczonego na samej górze, na środku, po żony mincerzy, które z tej okazji wystąpiły w najlepszych sukienkach. Nie dało się jednak nie zauważyć ewidentnej tendencji spadkowej – im dalej od arcybiskupa lokowali się goście, tym skromniej prezentowały się ich stroje, dzięki czemu przejście do zgromadzonego na placu pospólstwa w ubraniach z niefarbowanego samodziału było całkiem płynne. Od tego miejsca ku brzegom zócalo tłum coraz bardziej szarzał, brązowiał, a na końcu niemal stapiał się z murem z grubo ciosanego kamienia. W takim właśnie miejscu Jack dostrzegł trzech mężczyzn – dwóch śniadych i jednego czarnego – trzymających wodze osłów. Ich twarze skrywał cień obszernych sombrero, ale Jack rozpoznałby ich nawet po osiołkach, których boki pokrywała skorupa ze związanego potem żółtawego kurzu z wyżyn, a na grzbietach miały niewielkie sakwy z najgrubszej wołowej skóry, poharatane kolcami kaktusów. W takich jukach zwożono srebro do mennicy. Te, które miał przed oczami, zwisały bezwładnie. Ich zawartość trafiła do skarbca inkwizycji, gdzie spoczęła wśród stert dokumentów opisujących wszystkie herezje Nowego Świata, i te naprawdę istniejące, i te wyimaginowane. Arcybiskup odprawiał ceremonię po łacinie. W innej porze roku widzowie i uczestnicy dostaliby udaru słonecznego, ale na szczęście był grudzień. Po jakichś czterech godzinach Jack usłyszał, że Moseh nuci sobie pod nosem, czego nigdy by się po nim nie spodziewał. Kusiło go, żeby nachylić się ku niemu i nadstawić ucha, ale w wysokiej na trzy stopy czapie taki ruch byłby równie dyskretny jak próba zatańczenia tarantelli na ołtarzu. Stał więc prosto i nieruchomo, razem z całym Meksykiem. Po jego drugiej stronie Edmund de Ath mamrotał coś pod nosem po łacinie, ale zamiast przymknąć powieki i pochylić głowę, wpatrywał się prosto w gromadę zamożnych zakonnic, zasiadających na lewo i nieco niżej od arcybiskupa. Jack, nie mając nic lepszego do roboty, przyglądał się po kolei zakonnicom, aż w jednej z nich rozpoznał Elizabeth de Obregon. Patrzyła prosto na niego. Autodafe trwało do zachodu słońca i jeszcze trochę, a potem tłum się rozproszył. Mnisi i mniszki wrócili do klasztorów w kodowanych kolorami pochodach, a biedota wszczęła zamieszki głodowe. Te ostatnie zapowiadały się nawet całkiem ciekawie, ale Jack nie miał ochoty brać w nich udziału. Zabrał Moseha i de Atha, spotkali się z Jimmym, Dannym i Tombą, i razem opuścili miasto. Kiedy wreszcie mogli swobodnie porozmawiać, Jack odezwał się do Moseha: – Nie widziałem jeszcze, żeby Żyd był taki zadowolony z autodafe. Czyżbyś żuł te peruwiańskie liście, za którymi Hiszpanie tak przepadają? – Wcale nie. Po prostu patrzyłem, jak słońce powoli chowa się za górami i rozważałem kwestie natury astrologicznej. Po pierwsze, to był najkrótszy dzień na półkuli północnej i zarazem najdłuższy na południowej, z czego płynie dla nas podwójna korzyść. U nas ceremonia trwała godzinę albo dwie krócej, niżby mogła, i było w miarę chłodno. Za to w okolicy Ziemi Ognistej pogoda jest teraz wymarzona, a dni wyjątkowo długie. Jeżeli van Hoek zna się na swojej robocie, a myślę, że tak właśnie jest, najpewniej wpływa właśnie do Cieśniny Magellana. Stąd też bierze się moje drugie spostrzeżenie, mianowicie, że niedługo zacznie się nowy rok, drugi rok osiemnastego stulecia. Van Hoek (mam nadzieję) uczci go opłynięciem Hornu, a ja zamianą przeklętego sanbenito na poncho i tej idiotycznej czapy na sombrero, po czym udam się na północ, gdzie nie sięgają ręce inkwizycji. Oto stulecie oświecenia i ja to wiem! – Naprawdę żułeś liście z Peru – stwierdził Jack. * * * Na noc zatrzymali się w gospodzie, w której musieli zawiesić buty i strzemiona pod sufitem, żeby nie zjadły ich szczury. Zapłacili za nocleg krocie i przed świtem ruszyli dalej, po czym, wydostawszy się z zamieszkanych przez wagabundy cuchnących przedmieść, rozpoczęli pierwszy etap podróży na północ, czyli przejście przez Dolinę Meksykańską. Ten odcinek najbardziej interesował Edmunda de Ath, ponieważ wszyscy inni znali go już z poprzednich wędrówek. Belg milczał, kiedy brnęli podmokłą równiną podziurawioną pozostałościami nieudanych projektów zapobiegania powodziom i schlapaną tu i ówdzie kolorowymi wykwitami źródeł mineralnych. Na plantacjach kakao i wanilii wyrastały tandetne kościoły i klasztory, dzieło Hiszpanów zarabiających astronomiczne sumy pieniędzy, często na wpół zburzone przez złodziei i wagabundów, którzy wyroili się w Meksyku w liczbie znacznie większej niż w Europie. Niewysłowiona charyzma Moseha sprawiła, że wkrótce dorobili się całego orszaku złożonego z kryptożydów w sanbenito i stożkowych czapach. Napotykali niewytłumaczalne skupiska Murzynów i Filipińczyków, pokonywali spienione kałuże zastygłej lawy, mijali dymiące i buchające parą fabryki cukru. Nad brzegami rzek zawierali złożone transakcje z Indianami w przepaskach biodrowych, z kropkami wytatuowanymi na twarzach. Czasem Indianie przewozili ich na drugą stronę na tratwach z desek ułożonych na pustych tykwach, kiedy indziej znów przenosili osły na plecach przez brody. Osiedli ludzkich unikali jak ognia, a jeśli się nie dało, przejeżdżali przez nie najkrótszą drogą – odkąd oddalili się od Mexico City, większość mieszkańców sadyb stanowili Kreole (mieszańcy urodzeni w Ameryce), pałający do Europejczyków zapiekłą nienawiścią. Zwracaliby na siebie niepotrzebną uwagę, a mali Kreole biegaliby za nimi i obrzucali ich kamieniami nawet gdyby ubrali się normalnie, zamiast nosić sanbenito. Wyglądało na to, że najrozsądniej będzie czym prędzej opuścić zamieszkane okolice, toteż Jack, Moseh, Jimmy, Danny i Tomba pozostawali obojętni na przydrożne atrakcje, które bez reszty przykuwały uwagę Edmunda de Ath, i starali się jak najszybciej oddalić od miasta. Zwalniali tylko wtedy, gdy nadarzała się okazja uzupełnienia zapasów – kiedy, na przykład, na skraju zagajnika pojawiła się maleńka sarna albo kiedy natknęli się na drzewo, na którego gałęziach usadowiło się stado bażantów. Rozlegał się głośny huk, buchały kłęby dymu i zaczynała się jatka. – Na okup za was wydalim fortunę – powiedział Danny. – Całe szczęście, że mamy więcej niż jedną. – Zawarliście jakieś nowe umowy pod naszą nieobecność? – spytał zaniepokojony Moseh. – Czy tylko wywiązywaliście się z tej jednej? – Sprzedalim całą rtęć po sześć pensów za tonę – odparł oschle Jimmy. – I wydalim wszystko na whisky i dziwki. Cisza, która zapadła po tych słowach, trwała przez następną milę albo dwie, zanim Moseh znów spróbował cierpliwie zagaić: – Ponieważ w dalszym ciągu jestem współwłaścicielem naszego żywego srebra, mam prawo wiedzieć, ile go dostarczyliście, ile zakontraktowaliście, a ile jeszcze zostało. – Zanim się pojawilim, król Hiszpanii zdzierał z właścicieli kopalń po trzysta peso za cetnar – przypomniał mu Danny. – Zaczęlim sprzedawać po dwieście, to Hiszpanie zeszli do stu, czyli mniej więcej ceny rynkowej. Kiedy ciebie i tatkę capnęła inkwizycja, zrobilim sobie przerwę i czekalim, aż cena podskoczy. – Kiedy wrócilim z Przylądka Prądów z mułami obładowanymi żywym srebrem i dowiedzielim się, że was zapuszkowali, cena dochodziła najwyżej do stu dwudziestu pięciu – ciągnął Jimmy. – No więc zadowolilim się dostawami, które ty jeszcze poumawiałeś, Mosehu. I pochowalim pieniądze w różnych miejscach na drodze do Vera Cruz. Ale potem zaczęlim się nudzić, a cena skoczyła do stu sześćdziesięciu... – W Zacatecas prawie do dwustu – wtrącił Tomba. – No i dobilim targu na własną rękę, parę razy. Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko temu? – Nie, skądże – zapewnił Moseh. Trzy sombrero zwróciły się podejrzliwie w jego stronę, ale mówił całkiem serio. – Chciałbym jak najszybciej upłynnić moje aktywa. – Właściwie, skoro mowa o żywym srebrze, to może raczej je skonsolidować? – zasugerował Jack. – W każdym razie zamierzam wziąć swoją działkę w srebrze albo, najlepiej, złocie, i wyruszyć na północ razem z nimi. – Moseh obejrzał się przez ramię na tłum czerwonych iksów, które szurając nogami wlokły się za nimi. – Hiszpanie podbili niedawno nowe tereny na północ od takiej nędznej strugi wody, którą nazwali Rio Grande. Ochrzcili je Nowym Meksykiem. Gorzej niż w starym na pewno tam nie będzie. Podobno stacjonuje tam sześciuset kawalerzystów. Mają po pięćset peso rocznego żołdu, z czego większość trafia do skarbca gubernatora, który sprzedaje im jedzenie i inne niezbędne towary po absurdalnie wysokich cenach. Do wzięcia jest ponad trzysta tysięcy peso rocznie! Pojadę tam i będę ich zaopatrywał za uczciwą cenę, a przy okazji nawracał wszystkich napotkanych Indian na judaizm. – Eee... Wiesz, jeśli połowa tego, co mówią o tych całych Komanczach, jest prawdą, to gadanie im o religii byłoby głupotą – zauważył Danny. – W ogóle o czymkolwiek – dodał Tomba. – Prawdę powiedziawszy, głupotą będzie w ogóle spotykanie się z nimi – dorzucił Jimmy. – Wystarczy! – uciął dyskusję Jack. – Moseh wycofał fundusze z jednego Planu, żeby zainwestować w następny, który, co zrozumiałe, wymaga jeszcze dopracowania. Podczas podróży na północ będzie miał aż nadto czasu. * * * Po kilku dniach dolina się skończyła i wjechali w znacznie rzadziej zamieszkane góry. Nie licząc odosobnionych szczepów nieszczęśliwych Indian, których Hiszpanie przepędzili z nizin, w tej okolicy żyli tylko górnicy. Kopalnie były stare, głębokie, słynne i otoczone domkami i kościołami z suszonej na słońcu cegły. Pracowali w nich głównie niewolnicy, z których większość stanowili Indianie. Pod wieloma względami krajobraz przypominał Harz – wszędzie widziało się hałdy żużlu, olbrzymie piece wybudowane pod gołym niebem, wykorzystywane do oczyszczania rudy, oraz długie szeregi ziemnych kopców, w których za pomocą rtęci pozyskiwano srebro z rudy gorszego gatunku. Jack nie potrafiłby powiedzieć, które pustkowie wyglądało bardziej przygnębiająco: hercyńskie, rozpościerające się pod ołowianym niebem i smagane lodowatym wiatrem, czy to, meksykańskie, spalone słońcem na wiór i porośnięte kaktusami. Myśli Moseha biegły równie ponurym torem. – Od ponad dwustu lat wywracają ziemię na nice – rzekł – a to, co tu widzimy, to jej kości i trzewia... Przypomina mi się wygnanie Żydów z Hiszpanii w tysiąc czterysta dziewięćdziesiątym drugim. Uciekając do Portugalii, podążali drogami usłanymi ciałami tych, którzy jechali tamtędy przed nimi: przyjaciół i krewnych, napadniętych przez bandytów i wypatroszonych, bo ci nasłuchali się plotek o tym, że Żydzi połykali złoto i diamenty, żeby przeszmuglować je za granicę. Hiszpanie tak samo traktują ten kraj, zmuszając Indian, którzy są jego prawowitymi właścicielami, żeby odwalali za nich całą brudną robotę. – Widzę, że koka wywietrzała ci z głowy – stwierdził Jack. – To chyba dobry moment, żebyś pomyślał trochę o swoim nowym planie. Im bardziej zagłębiali się w Guanajuato, tym kopalnie stawały się nowsze, płytsze i coraz bardziej prowizoryczne. Najczęściej ich właścicielami byli pojedynczy poszukiwacze skarbów, a pracownikami wolni ludzie. Tę krainę zasiedlono jednak już tak dawno, że zdążyły w niej wyrosnąć miasta, powstały kościoły z prawdziwego zdarzenia, sprowadziły się całe rodziny. Właśnie w jednym z tych miast, które pokolenie wcześniej wyznaczały północną granicę cywilizacji, zatrzymali się na jeden dzień, żeby dokonać wielkich obrachunków. Od tamtej nocy, kiedy w Zatoce Kadyksu złupili bryg eks-wicekróla, Moseh prowadził w głowie księgę rachunkową, w której odnotowywał wszystkie zyski i wydatki Kliki. W niektórych chwilach – tak jak wtedy, gdy wpadli w ręce Kottakkal – z księgi ginęły całe stronice, wyrwane i wyrzucone bez litości. Niektórzy członkowie Kliki umarli, inni dołączyli później, jeszcze inni wycofali swoje udziały w formie niematerialnej, tak jak Gabriel Goto, który chciał tylko zobaczyć Japonię. Część majątku Kliki stanowiła Minerwa i, jak Bóg da, powinna przynosić dalsze zyski. Część funduszy przelali w żywe srebro, które przewieźli potem przez Pacyfik i podzielili na dwie partie: jedną przeznaczoną do sprzedaży w Nowej Hiszpanii i drugą w Peru. Pierwszą już upłynniono, druga zaś została zapewne sprzedana za większą lub mniejszą kwotę, która teraz mogła – choć wcale nie musiała – spoczywać na dnie Cieśniny Magellana. Bez względu na bieżący stan finansów, do części zysków miały prawo królowa Kottakkal i Zofia, elektorka hanowerska. Moseh odtworzył wszystkie skomplikowane operacje i przelał je na papier, który Jack miał w przyszłości pokazać van Hoekowi; przy okazji cierpliwie wyjaśnił mu wszystkie bardziej zawiłe fragmenty. Rachunki przeciągnęły się do trzech dni, a skończyło się na tym, że Moseh przydźwigał wór suszonej fasoli, usypał z niej kupki na stole i przesuwając je z miejsca na miejsce, pokazał Jackowi, jaką drogę przebyły ich pieniądze. Mnóstwo fasoli wylądowało na podłodze – te pieniądze po prostu przepadły – ale kiedy Moseh skończył, na blacie i tak została imponująca górka ziaren, a kiedy dodał, że każde ziarenko odpowiada stu peso, Jack musiał przyznać, że Plan opracowany przed laty w Algierze był naprawdę niczego sobie. Jimmy, Danny i Tomba włóczyli się tymczasem po różnych odludnych miejscach, aż zebrali dość srebrnych gąsek, żeby spłacić Moseha. Z braku banków ulokowali byli aktywa w starannie zamaskowanych dziurach w ziemi. Piątego stycznia tysiąc siedemset drugiego roku Moseh i dwudziestka jego towarzyszy włożyli swoje sanbenitos i wysokie czapki, na skraju glinianego miasteczka sformowali karawanę i wyruszyli w stronę Nowego Meksyku. Jack odprowadził ich, aż stracili z oczu dzwonnicę miejskiego kościoła. Tam wszyscy oprócz niego zrzucili sanbenitos i szpiczaste czapy i spalili je na poboczu traktu. Jack podał im po kolei ręce, a Moseha uścisnął serdecznie, po czym, nie bacząc na łzy spłukujące mu kurz z twarzy, złożył parę niedorzecznych obietnic – na przykład taką, że kiedy już kupi sobie angielski tytuł szlachecki, odwiedzi Nowy Meksyk. Pożegnanie trwało długo i wcale nie było im przez to łatwiej się rozstać, kiedy Moseh w końcu dosiadł muła, szarpnął wodze i odwrócił zwierzę pyskiem na północ. Jack odczekał jeszcze dobrą godzinę, by mieć pewność, że sanbenitos spaliły się bez śladu. Patrzył, jak wzbity przez muły kurz unosi się spiralą ku niebu. Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz... – Rtęć na srebro zamienisz i do Londynu wrócisz – dokończył na głos. * * * – Jeśli dobrze rozumiem, pozostało wam tylko zebrać resztki żywego srebra zakopane na Cabo Corrientes, wywiązać się z ostatnich obiecanych dostaw, przetransportować srebrne gąski do Vera Cruz i tam czekać na Minerwę – powiedział Edmund de Ath, kiedy wieczorem siedzieli przed cantiną, racząc się wódką z agawy. – To nie takie proste – zauważył Jimmy. – Zgadzam się. To stanowczo za trudne dla człowieka o tak ograniczonych możliwościach jak ja. Tutaj tylko bym wam zawadzał. Co innego w Vera Cruz, tam mogę ułatwić wam życie, kiedy Minerwa, jak Bóg da, przybije do brzegu. – No to jedź do Vera Cruz – powiedział Jack. – Chętnie je zobaczę. Właściwie powinno się je nazywać Nowym Vera Cruz; ze starego miasta zostały zgliszcza po tym, jak dwadzieścia lat temu okrutny bandyta, niejaki El Desamparado... – Znam tę historię – stwierdził Jack. * * * Załatwienie wszystkich spraw związanych z przybyciem Minerwy do Nowej Hiszpanii zajęło im kilka miesięcy. Jack, Jimmy, Danny i Tomba przenieśli się na północ, do nadgranicznej mieściny w Zacatecas, gdzie nikt nie interesował się tym, czy Jack nosi swoje sanbenito, a jeśli nawet, to i tak wolał trzymać język za zębami, było to bowiem miasto desperados i jego mieszkańcy ani na moment nie rozstawali się z bronią. W Europie Jack często czerpał sporo frajdy – a przy okazji także korzyści – z występowania w roli picaró w świecie zamieszkanym przez dżentelmenów, damy i członków Izby Handlowej. Niestety, życie w społeczeństwie złożonym wyłącznie z picaró okazywało się nużące, a chwilami wręcz niebezpieczne. Nie zabawił więc długo w przygranicznym miasteczku i wkrótce poprowadził karawanę mułów przez Sierra Madre Zachodnią do Cabo Corrientes, gdzie czekała na transport ostatnia partia zakopanych skarbów – tona rtęci i wszystkie książki van Hoeka, które zostawili w górach, żeby inkwizycja nie spaliła ich, gdy Minerwa zawinie do Acapulco albo Limy. Powrót do Zacatecas okazał się wyjątkowo niebezpieczny, ponieważ aż trzy bandy desperados czyhały na nich w zasadzce na przełęczach. Na szczęście Jimmy i Danny, po tym jak przemierzyli pół świata i odbyli praktykę w malabarskiej kaście wojowników, stali się prawdziwymi specjalistami od wędrówek przez wrogie góry. Tomba, który zbiegł z plantacji trzciny cukrowej na Jamajce, zwiedził szmat Ameryki i często trafiał do miejsc nieprzyjaznych dla czarnych wagabundów, wykształcił w sobie dryg do forteli i pułapek, Jackowi odruchowo kojarzący się z Orientem. Nie pozostało mu nic innego, jak przypomnieć całej trójce, że nie są w Hindustanie, w związku z czym mają tylko po jednym życiu. Byli tak podekscytowani, że nie usłyszeli jego przestróg – albo celowo je zignorowali, biorąc je za dowód na to, że w wieku czterdziestu jeden lat Jack stał się starym zrzędą, któremu brakuje męskości w więcej niż jednym sensie tego słowa. Ich szlak powrotny wytyczały liczne potyczki, w których czające się w zasadzce zbiry poniewczasie orientowały się, że same wpadły w pułapkę; dźwięczące katany zdjęły z karku niejeden bandycki łeb. Znalazłszy się z powrotem w Zacatecas, stwierdzili, że ich działania z wolna zaczynają obrastać legendą. Jack zgadzał się, że dobrze jest coś takiego po sobie zostawić, ale lepiej nie ciągnąć za sobą. W gospodzie, w której mieli swój sztab, czekał na nich list. Karczmarz twierdził, że przywiózł go kurier z południa i kazał oddać Mosehowi albo Jackowi. Odkąd zabrakło Moseha i Edmunda, jedynym człowiekiem w miasteczku, który umiał go przeczytać, był miejscowy proboszcz. Jednakże gdyby ksiądz poznał tożsamość Jacka, oddałby go w ręce inkwizycji, ponieważ Jack nie nosił sanbenito i nie chodził na msze. Wrzucił więc list do smołowanej skrzyni z książkami van Hoeka, zamknął ją i zapieczętował. W tej chwili na ich aktywa składała się tona żywego srebra, którą należało dostarczyć do różnych kopalń i tam wymienić na srebro, oraz kilka ton srebra w gąskach, zakopanych w kilkunastu osobnych kryjówkach. Wszystko to należało przewieźć do Vera Cruz, ale nierozsądne byłoby transportowanie całości ładunku jedną olbrzymią karawaną, należało więc skarby odkopywać i przenosić po kolei, gromadząc je w Vera Cruz. Zadanie zapowiadało się bardzo poważnie, wymagało umiejętności jakiegoś Moseha albo Vreja Esphahniana i drażniło Jacka, który wolał prostsze rozwiązania. Wielokrotnie budził się w środku nocy, zlany potem na myśl o tym, że zostawili w górach jakąś zapomnianą część ładunku. Nieliczne proste troski z początkowego okresu jego życia zostały – jak gąski wootzu – wielokrotnie rozklepane, rozciągnięte, złożone na pół, znów przekute, znów złożone i tak dalej. Proces powtórzył się tyle razy, że Jackowe pomysły splątały się i skłębiły w jednolitą masę, mętlik niedający się nie tylko rozwikłać, ale nawet nazwać „planem” czy „konceptem”. Zaznaczał się w jego umyśle wyłącznie jako tępy odcisk, o którym nie dało się rozmawiać inaczej, niż odbijając go w bezbarwnej substancji takiego słowa jak, na przykład, „skomplikowany”. Gdyby jednak powiedział Jimmy’emu, Danny’emu i Tombie, że sprawa jest skomplikowana, i tak nie mieliby zielonego pojęcia, o co mu naprawdę chodzi. Miał tylko nadzieję, że złożoność problemu nada mu siłę i ostrość damasceńskiej stali. Może kiedyś, w przyszłości, odkryje, że jest w nim także piękno. Przez miesiąc odnosił wrażenie, że sprawa transportu srebra i rtęci w ogóle nie posuwa się naprzód, ale w końcu musiał przyznać, że coraz mniej czasu spędzają na pustynnych wyżynach, a coraz więcej na drogach. Gromadząc srebro, część kruszcu wydali, ale niczego nie stracili, co wydawało się Jackowi wręcz niewiarygodne, dopóki nie uświadomił sobie, jak żałosnych mają przeciwników. W podróży przez pół świata nabyli specyficznej mądrości i nawet jeśli posiadanie srebra czyniło z nich łakomy kąsek, to pozwalało im również wykupić się z różnych tarapatów. Jack najbardziej obawiał się Indian, którzy pilnowali rzecznych przepraw. Ich utkwiony w dal wzrok w jakiś sposób przypominał mu Gabriela Goto rozmyślającego o Japonii. Po tym, jak potraktowali ich Hiszpanie, nie mieli nic do stracenia, a próby przekupstwa tylko bardziej ich rozwścieczały. Mimo to pod koniec kwietnia całe srebro zostało rozparcelowane po ośmiu dziurach w ziemi, w promieniu pół dnia drogi od Vera Cruz, a Jack, Jimmy, Danny i Tomba zaszyli się w domu, który wynajął dla nich de Ath, i czekali. * * * – Gdzie moje książki, do diaska?! – ryknął Otto van Hoek, wychylając się przez reling Minerwy i zaglądając na pokład barki. – Wpadły nam do rzeki kilka mil przed Vera Cruz – odparł beztrosko Jack. – Pewnie teraz pływają gdzieś po Zatoce Meksykańskiej. Nie widzieliście ich po drodze? Dłużej porozmawiać nie zdążyli, bo ich słowa zagłuszył radosny wrzask marynarzy z Minerwy, którzy jak jeden mąż wylegli na pokład, ciekawi, ilu członków „suchej” grupy przeżyło półtoraroczny pobyt w Nowej Hiszpanii. Sprawiali wrażenie zaskoczonych i szczęśliwych, co zdaniem Jacka wskazywało, że nie spodziewali się już ujrzeć żywych Shaftoe’ów. On sam czuł się jak kwoka licząca swoje kurczęta, kiedy jedną po drugiej rozpoznawał znajome twarze; nowych było zaledwie kilka. Minerwa nigdy wcześniej nie prezentowała się tak dobrze. Wyglądało na to, że sporo zarobili w Peru i uszkodzenia powstałe przy opływaniu przylądka Horn zostały już usunięte w którymś z karaibskich portów. To z kolei dowodziło niezwykłej dalekowzroczności van Hoeka, ponieważ Vera Cruz było miastem drogim i słabo zaopatrzonym, a zatem w żadnym wypadku nienadającym się do naprawy statku przed rejsem transatlantyckim. – Ładujmy towar i znikajmy z Nowej Hiszpanii – zaproponował Jack, kiedy już się wspiął na pokład i dał oklepać po plecach i wyściskać wszystkim członkom załogi. – A korzystając z okazji, chciałbym podtrzymać zainicjowaną przez Jeronima tradycję... – Co to za tradycja? – zainteresował się Vrej Esphahnian. Był ucieleśnieniem kupca, któremu świetnie idą interesy. – Palenia Vera Cruz przy każdej nadarzającej się sposobności. – Czeka nas kilka miesięcy przeczesywania zatoki w poszukiwaniu kapitańskich książek – zauważył Dappa, kiedy śmiechy ucichły. Tylko on jeden na pokładzie nie wyglądał na starszego o kilka lat i miał więcej zębów niż dowolnych czterech innych marynarzy. – Żartowałem. Mamy książki – uspokoił go Jack. – I list. – Od kogo? – spytał Vrej. – Nie wiem. Edmund de Ath pewnie mógłby mi go odczytać, ale... – Ale mu nie ufasz! – wtrącił się van Hoek. – I słusznie. – Przeciwnie. W więzieniu inkwizycji musiałem mu powierzyć swoje życie. Odwdzięczył mi się tym samym. To dziwak, ale nieszkodliwy. – No to czemu nie poprosiłeś go, żeby przeczytał ci list? – Bo wiem, że ty mu nie ufasz. – Jest jeszcze w Vera Cruz? – zapytał Vrej. – Pewnie wiecie już o tym, że hiszpańska srebrna flota zbiera się właśnie w Zatoce Hawańskiej, żeby przewieźć trzydzieści milionów peso do Kadyksu. Cztery dni temu kilkanaście galeonów opuściło Vera Cruz z zamiarem dołączenia do niej. Edmund de Ath popłynął jednym z nich. Wypłaciłem mu prowizję należną cargadorowi. – Pomijając twoją sympatię dla niego... – odezwał się Dappa. – Nic nie mówiłem o żadnej sympatii. – I dobrze. W każdym razie cieszę się, że popłyniemy na innym statku niż on. – Nie ma czasu do stracenia – powiedział van Hoek. – Jeżeli uda nam się wyruszyć w tym samym czasie co Hiszpanie, będziemy mieli przyjemną podróż. Wszyscy piraci na Karaibach będą polować na srebrną flotę. – To logiczne... – mruknął w zadumie Jack. – A nas wezmą za holenderskich korsarzy – stwierdził van Hoek. – Albo ciężkozbrojną krypę wiozącą cukier do Londynu czy Amsterdamu – podsunął Dappa. – W każdym razie, żaden bukanier przy zdrowych zmysłach nie będzie sobie nami zawracał głowy, mając do wyboru pływające po tych samych wodach trzydzieści milionów peso. * * * Wzięli się więc do roboty, odkopali całe pochowane srebro, zwieźli je do portu i przenieśli do ładowni Minerwy, gdzie spoczęło obok srebra z Peru i złota z Brazylii. Oczywiście, pierwsze na pokład trafiły książki van Hoeka. Holender ponarzekał na Jacka, któremu trochę nie wyszło uszczelnianie wieka skrzyni, pogroził mu, że się nie wypłaci, ale kiedy skrzynia spoczęła na podłodze kapitańskiej kajuty, był tak uszczęśliwiony, jakim Jack nie widział go od lat. Nie mieli jednak czasu, żeby choć zajrzeć do środka. Załadunek srebra zajął im wprawdzie tylko cztery dni, ale czas ten dłużył się Jackowi jak całe półtora roku w Nowej Hiszpanii. Starał się nie schodzić na ląd, a kiedy już musiał to zrobić, nie mógł się opędzić od natrętnych obaw, że Minerwa odpłynie i zostawi go uwięzionego w tym mieście, gdzie wszystko, co się poruszało, natychmiast opadały moskity, a to, co tkwiło nieruchomo, błyskawicznie zasypywał niesiony wiatrem piasek. * * * Dopiero za Bermudami, miesiąc po wypłynięciu z Vera Cruz, znaleźli czas na to, by odbić wieko skrzyni i wyjąć list. Dappa puścił go wokół stołu, żeby Jack, Vrej i van Hoek mogli obejrzeć pieczęć. W kropli czerwonego laku odciśnięto herb tak skomplikowany, że trudno go było rozpoznać. Jackowi wydawało się, że dostrzega fragment heraldycznej lilii w jednym rogu i mewę w drugim, ale pozostali tylko się z niego podśmiewali. – Kto go przysłał, do diabła?! – Sugeruje nam, że wyszedł spod ręki księżnej Arcachon-Qwghlm – odparł Dappa. Ta informacja wyrżnęła Jacka w łeb jak obuchem. Zaniemówił, a Dappa, korzystając z okazji, złamał pieczęć i rozłożył list na stole. – Po angielsku – oznajmił. Napił się czekolady, żeby zwilżyć usta. – „Do Pana Jacka Shaftoe. Nieubłagane fale przypływu roztrzaskują się o fundamenty zamku, kiedy kreślę te słowa, przypominając mi, że to, co zatopione i – pozornie – ukryte na wieki w okrutnym morzu, może jeszcze wynurzyć się z wodnych lochów Neptuna, jeśli tylko wystarczy nam cierpliwości, by zaczekać na kolejny obrót Koła Niebios. Przychodzi mi na myśl pewien mężczyzna, którego, gdy widziałam go po raz ostatni, zalewały fale morza immoralizmu, zdolne pochłonąć nawet najsilniejsze dusze, jeśli zbyt długo zabawią w jego odmętach. Groził mu straszliwy upadek, degradacja gorsza niźli śmierć. Ciało zaś jego w równie podłej kondycji jak duch się znajdowało – nie dość, że toczyła je francuska choroba, to jeszcze szpeciły je liczne rany i brak członków...”. – Najpoważniejszą z tych ran sama mi zadała. – Jack przymrużył porozumiewawczo jedno oko. – Ale o tym nie wspomni. Jest przecież damą. – Na pewno pisze jak dama – zauważył bez entuzjazmu van Hoek. Zirytowany Dappa odchrząknął i czytał dalej: – „W ten oto sposób człowiek ów, przez wielu wagabundą zwany, zniknął z pola widzenia mieszkańców świata chrześcijańskiego, porwany przypływem śmiertelności. Kiedy wiele lat później z Berberii słyszeć się dało plotki, że widziano tam człowieka odpowiadającego temu rysopisowi, znaczyły one tyleż co top masztu albo nok rei wynurzający się spod wody jakiejś cichej zatoczki przy odpływie, przypominający nam, że kiedyś roztrzaskał był się tam jakiś statek. A w dodatku wszelkie pogłoski poszły w zapomnienie, gdy do Francji dotarła wieść o bataille rangée na ulicach Grand Caire, której echo zdawało się rozbrzmiewać w nieskończoność między Piramidami i barokowymi monumentami Wersalu, tak jakby piorun przeszył powietrze, przeskakując z jednego górskiego szczytu na drugi. Koło Fortuny wykonało kolejny obrót, podczas gdy nawet ci z nas, którzy powinni byli się tego spodziewać, zwrócili się ku całkiem innym problemom, natury wewnętrznej, domowej. Nie była to zresztą jedyna taka nowina: w późniejszym czasie, po latach, rozeszła się fama o innej bitwie, wygranej dzięki alchemicznym fortelom, ale i ona nie była ostatnią. Wszystkich wszakże nie będę w tym miejscu wyliczać, byłoby to bowiem nużące i niepotrzebne zgoła, skoro to Pan był ich sprawcą”. – Chwała Bogu! Bałem się już, że zechce opowiedzieć wszystko od nową. – „Ostatnimi czasy opowieściom o Pańskich przygodach zdarzało się budzić podziw i zazdrość na europejskich dworach. Mimo że przebywając w tym zamku, znajduję się ogromnie daleko od tych jakże dostojnych miejsc, mam zaszczyt prowadzić regularną korespondencję z pewnymi niezwykłymi osobistościami, które je zamieszkują. Osoby te na bieżąco przekazywały mi pogłoski i nowiny na temat Pańskich azjatyckich wojaży. Muszę przyznać, że mój lodowaty zamek okazał się nawet lepszym punktem obserwacyjnym niż sam Wersal, gdyż część listów, które tu odbieram, wysyłana jest z Hanoweru przez pewną damę, którą kiedyś razem z Panem miałam tam przyjemność oglądać, z należytego – przez wzgląd na szacunek dla niej – oddalenia. Nie chciałabym, żeby moje słowa stawiały tę damę w złym świetle, sugerując moją nadmierną z nią poufałość, zastrzegę się więc od razu, że stanowiąc wzór niedościgłej mądrości i urody, jest dla mnie równie odległa jak w owym dniu, kiedy dostrzegliśmy ją z wieży niemieckiego kościoła”. Słuchając tego akapitu, Jack zrobił zeza, a van Hoek aż złapał się za głowę. Dopiero kiedy Dappa odczytał go po raz drugi, Jack pokusił się o tłumaczenie: – Już rozumiem. Skumała się z Zofią, która dostarczyła nam armaty i jest współwłaścicielką Minerwy. Zofia lepiej od wersalskich plotkar wie, gdzie jesteśmy. – Wysłaliśmy do Zofii list z Rio de Janeiro – wyjaśnił van Hoek. – „Owa niezrównana dama zasugerowała, że może Pan teraz przebywać w Nowej Hiszpanii” – czytał dalej Dappa. – „Mam nadzieję, że mój list zastanie Pana w dobrym zdrowiu i że znajdzie Pan godną zaufania osobę, która go Panu przeczyta. Jeżeli ma Pan zamiar popłynąć ze swoim metalowym ładunkiem do Europy, życzę Panu pomyślnych wiatrów i proszę, by rozważył Pan możliwość przybicia do lądu w Qwghlm, bowiem wszystkie Pańskie grzechy zostały dawno wybaczone”. – W tym miejscu Dappa zwolnił, zawiesił głos i zapadła krępująca cisza, gdy spojrzenia wszystkich spoczęły na Jacku, który wyglądał tak, jakby ktoś zdzielił go w głowę. Widząc, że adresat chwilowo i tak jest nieobecny duchem, Dappa pospiesznie dokończył list: – „Mam nadzieję, że spodoba się Panu moja propozycja, choć zdaję sobie sprawę z tego, że dla Pańskich wspólników nie będzie ona szczególnie atrakcyjna. Proszę im zatem powiedzieć, że gdy pewnego dnia wyżej wzmiankowana dama zasiądzie na brytyjskim tronie, Qwghlm pierwsze przysięgnie jej swoją lojalność i oddanie; gdyby zaś Brytanię miały zagarnąć papistowskie legiony, ostatnim kawałkiem lądu, który podda brytyjską flagę, będzie skrawek ziemi, na którym piętrzy się ten oto zamek. Londyn może przechodzić z rąk do rąk, mogą się o niego spierać wigowie z torysami i jakobici z hanowerczykami, ale Qwghlm jest jak skała, zawsze wierne. Nigdzie na świecie nie znajdzie Minerwa drugiego równie bezpiecznego portu”. O co jej w tym miejscu chodzi, do licha? – Sądząc z ostatnich pogłosek, jakie dotarły do nas z Londynu, jest mocno wątpliwe, by królowa Anna spłodziła potomka i dziedzica tronu – odparł Vrej. – W takiej sytuacji następną królową Anglii będzie nasza współwłaścicielka, Zofia, elektorka hanowerska, która najwyraźniej została mecenaską pięknej Jackowej Elizy. – Port przy zamku to może i jest bezpieczny – burknął van Hoek. – Ale wejście do niego to zupełnie inna sprawa. Nie ma sposobu, żeby się tam dostać. – Eliza, czy raczej księżna, poświęca tej sprawie ostatni akapit – odparł Dappa. – Każe nam udać się do Derry, czy też, jak pisze, Londonderry, na północy Irlandii i tam wynająć pilota nazwiskiem James Hh, który przeprowadzi nas bezpiecznie do portu pod zamkiem. – Jako kapitan tego statku nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy to zrobić, skoro mamy do dyspozycji bezpieczne i doskonale nam znane porty w Londynie i Amsterdamie. Jednakże jako udziałowiec naszego przedsięwzięcia czuję się zobowiązany przedyskutować tę kwestię. – Zofia ma więcej udziałów niż my wszyscy – zauważył Jack. – A wygląda na to, że Eliza przemawia tu w jej imieniu. – Nie mówi tego wprost – odparł Vrej. – Dopóki nie dostaniemy listu z hanowerską pieczęcią, nie będziemy wiedzieć, co Zofia naprawdę myśli. – Czyli jesteś za Londynem? – upewnił się Dappa. Ormianin wzruszył ramionami. – Dotarlibyśmy wprost do mennicy w Tower. Czy może być dla nas lepsze wyjście? A co ty proponujesz, Dappa? Dappa zerknął przelotnie na drzwi swojej kajuty. – Qwghlm. – Głosujesz jako udziałowiec czy jako kronikarz handlu niewolnikami? – zapytał van Hoek. Kiedy Minerwa posuwała się na północ wzdłuż brazylijskich brzegów, Dappa pracowicie spisywał wspomnienia licznych afrykańskich niewolników i dla nikogo nie było tajemnicą, że zamierza je wydać drukiem. – Owszem, to dość oczywista konkluzja, że Eliza, która, jak twierdzi Jack, sama była niewolnicą i ze szczerego serca niewolnictwa nienawidzi, chętnie zostałaby mecenaską mojej książki i wspomogła mnie przy próbie jej opublikowania. Ale to nie jedyny powód, dla którego wolę Qwghlm. Chcąc się dostać do Londynu lub Amsterdamu, musielibyśmy wejść w głąb Kanału i przedefilować przed armatami St.-Malo, Dunkierki i innych francuskich portów korsarskich. Nawet gdyby Francja i Anglia nie wojowały ze sobą, byłoby to nierozważne. – Moglibyśmy opłynąć Brytanię od północy – mruknął Vrej. – I podejść do portu przez Morze Północne, które jest wewnętrznym morzem Anglii i Holandii. – Skoro tak, to nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy po drodze zawinęli do Qwghlm. – Zaczynam się skłaniać do twojej propozycji – przyznał po chwili namysłu Ormianin. – A mnie się ona nie podoba – powiedział van Hoek. Qwghlm – Daniel Defoe, Opisanie handlu angielskiego Sierpień 1702 Żeglarze wrócili bogatsi w łupy nie z pojedynczych statków, lecz z całej floty wyładowanej srebrem. Wyruszyli z domu jako żebracy, wrócili jako dżentelmeni, a majątek, który przywieźli, wzbogacił nie tylko ich samych, lecz cały kraj. Dwa miesiące później, gdy Minerwa błąkała się we mgle otulającej wybrzeża Zewnętrznego Qwghlm, w jej ładowni rozległ się głuchy łoskot i nagle znieruchomiała. Van Hoek wyciągnął z pochwy kordelas i ruszył na poszukiwania pilota, Jamesa Hh. W końcu wytropił go na bukszprycie. – Witam na Qwghlm – powiedział Hh. – Władowaliście się na skałę, którą my tu nazywamy Holenderskim Młotem. I skoczył. Przez ten czas do van Hoeka dołączyło kilku ludzi uzbrojonych w pistolety. Wszyscy teraz rzucili się do relingu, licząc na to, że uda im się strzelić do pilota. Nie wypatrzyli go jednak w lodowatej wodzie (która i tak powinna go szybko uśmiercić), zobaczyli tylko cień w gęstej mgle, przywodzący na myśl drzeworyt odbity rozwodnionym tuszem i przedstawiający oddalającą się szalupę. Szalupa wystrzeliła z falkonetu. Kiedy huk wystrzału przebrzmiał wśród Trzech Sghr, załoga Minerwy usłyszała dobiegające z oddali pokrzykiwania marynarzy z innych jednostek – otaczała ich cała eskadra okrętów zakotwiczonych w bezpiecznej odległości od skał. Wszystkie głosy brzmiały we francuskim, z wyjątkiem jednego albo dwóch, wzmocnionych mosiężnymi tubami: – Witaj w domu, Jaaack! Żeglarze na Minerwie stali bez ruchu, w absolutnej ciszy, i to wcale nie dlatego, że nie chcieli zdradzić, gdzie są (w tej chwili ukrywanie się i tak nie miało sensu). To było uroczyste, pogrzebowe milczenie. W głowach oficerów odbywał się pospieszny przegląd wszystkich wydarzeń z ostatnich paru miesięcy, prowadzący do nieuniknionego wniosku, że od początku do końca był to jeden wielki, skomplikowany podstęp, pułapka zastawiona przez Francuzów. Kiedy mgła się trochę podniosła i wszędzie dookoła zaczęły się z niej wyłaniać sylwetki francuskich fregat, van Hoek bez pośpiechu wrócił na pokład rufówki, położył prawą rękę na relingu i ciął ją kordelasem kilka cali powyżej nadgarstka. Ostrze utkwiło między kośćmi, musiał więc wyszarpnąć je i zadać jeszcze kilka cięć, ale w końcu dłoń – już wcześniej zdeformowana i okaleczona wskutek różnych nieprzyjemności – z pluskiem wpadła do wody. Van Hoek położył się na pokładzie i zbladł jak ściana. Byłby pewnie umarł, gdyby nie znajdował się na statku, gdzie opatrywanie kikutów było na porządku dziennym. A marynarze przynajmniej mieli jakieś zajęcie, kiedy francuskie szalupy ruszyły ze wszystkich stron ku Minerwie. W pewnym momencie Dappa spojrzał nieobecnym wzrokiem w dal, wstał od boku van Hoeka i żwawym krokiem ruszył w stronę Vreja Esphahniana. Vrej wyciągnął zza pasa jeden z licznych pistoletów i wymierzył w Dappę. Warczące ostrze, niczym stalowy koliber, przecięło z wizgiem powietrze i wgryzło mu się w ramię. To filipiński marynarz, stojący najbliżej Vreja, rzucił myśliwskim jo-jo. Vrej wypuścił pistolet i wyskoczył za burtę. Czerwony płaszcz wydął się przy upadku jak żagiel i utworzył na wodzie bańkę powietrza, aksamitną wyspę, która utrzymała go na wodzie, dopóki Francuzi nie rzucili mu liny. – Rzeknij tylko słowo, tatku – powiedział Jimmy, który stał przy gotowym do strzału falkonecie i trzymał nad zapałem płonącą pochodnię. – Oni chcą mnie – stwierdził spokojnie Jack, jakby francuska marynarka wojenna codziennie brała go do niewoli. – A mają nas – odparł Danny. Wycelował drugi falkonet w inną szalupę. – I zaraz tego pożałują. Jack pokręcił głową. – Nie będzie drugiego Kairu. * * * Zamek w Qwghlm był zbudowaną w Mrocznych Wiekach twierdzą, która w aż nadto oczywisty sposób nie spełniała pokładanych w niej nadziei – ba, nie była w stanie powstrzymać nawet mżawki i szczurów przed wtargnięciem do środka. Tylko jej zawietrzny narożnik, którym wgryzała się w żywą skałę Sghr, próbował opierać się grawitacji. Wieńczyły go ponure blanki, rozczesując niczym rozczapierzone palce splątane wichury, które szalały nad uchodzącą za resztę zamczyska kupą zlepionych guanem kamiennych odłamków. Położenie nowego dachu byłoby w tym wypadku wyrzucaniem pieniędzy w błoto; zbudowanie w obrębie zamku całego barokowego château wyglądało na donośną proklamację. W wizualnym języku architektów i dekoratorów nowa budowla z dumą głosiła jakiś komunikat, głośno wyrażała chwalebne wartości personifikowane przez skrzydlatych bogów w powłóczystych szatach i z wieńcami na głowach. W przełożeniu na angielski zdawała się mówić: „Ja jestem bogaty i wpływowy, a ty nie”. Jack zrozumiał ten przekaz. Trzymali g’o w areszcie domowym w przepięknej sypialni, z wysokim barokowym oknem, przez które – zapewne – diuk i księżna mieli obserwować ruch statków w porcie. Ściana naprzeciwko okna składała się głównie z luster, w hołdzie, o czym wiedział nawet Jack, dla wersalskiej Galerie des Glaces. Przeleżał w łóżku kilka dni, nie chcąc patrzeć w lustra ani podchodzić do okna i oglądać Minerwy unieruchomionej bezradnie na Holenderskim Młocie. Czasem wstawał, przytulał kulę armatnią zawieszoną na szyi na czterostopowym łańcuchu i przenosił się z nią do garderoby, małego pomieszczenia z ławką, w której wycięto otwór. Ostrożnie, żeby przypadkiem nie upuścić kuli do tego otworu – bo na razie nie zdecydował się jeszcze na samobójstwo – siadał i wypróżniał się do zsypu, który drugim końcem sięgał nadmorskich skał daleko w dole. Dawno temu, kiedy poprzednio jakiś Arcachon założył mu na szyję żelazną obrożę, John Churchill ostrzegł go, że rozeźleni Francuzi ze szczypcami w rękach prędzej czy później go dopadną. Domyślał się, że ostrzeżenie pozostaje w mocy, a fakt, że jego prześladowcy pozwalają mu mieszkać w luksusach, jest elementem jakiejś wyrafinowanej sarkastycznej kampanii. Po tygodniu przenieśli go do kamiennej celi, która zamiast okien miała szczeliny strzelnicze, całkiem niedawno zalepione gąskami szkła, wychodzące wprost na Młot Holenderski i jego najnowszą ofiarę. Minerwa tkwiła tam, wystawiona na pośmiewisko, a ludzie wyładowywali z niej złoto i srebro, zastępując je kamieniami, żeby nie zmienić jej wyporności. – Czy Vrej przeżył? Tak brzmiało pierwsze pytanie Jacka, kiedy Edmund de Ath – a właściwie, jak sam powiedział, Édouard de Gex, jezuita, szczerze nienawidzący jansenistów i całego oświecenia – przyszedł się z nim podroczyć. De Gex się zdziwił. – Czemu pytasz? Nie jesteś chyba aż tak naiwny, żeby liczyć na to, że jeszcze uda ci się go zabić? – Nie, po prostu jestem ciekaw, jak to się skończyło. – Jak co się skończyło? – Cała historia. Widzisz, cały czas wydawało mi się, że to moja historia, ale okazuje się, że od początku pisał ją Vrej. De Gex wzruszył ramionami. – Żyje. Ma lekki katar. Kiedy się lepiej poczuje, pewnie przyjdzie i wszystko ci opowie. – To będzie interesująca rozmowa... Ale powiedz mi, z łaski swojej, co ty tutaj robisz, do diabła? – Przyszedłem zatroszczyć się o twoją nieśmiertelną duszę. De Gex przebrał się w czarne jezuickie szaty; zmienił nawet język, którym się porozumiewali – wcześniej mówił do Jacka w sabirze, teraz po angielsku. – Zamierzam nawrócić całą Brytanię na prawdziwą wiarę – oświadczył. – Dlatego uczę się waszej mowy. – I chcesz zacząć akurat ode mnie? Nie przegapiłeś czegoś w Meksyku? – Tamtejsza inkwizycja jest opieszała. Powiedziałeś, że jesteś katolikiem, a oni uwierzyli ci na słowo... Osobiście preferuję bardziej rygorystyczne metody. – De Gex wyciągnął list z rękawa. – Wygląda znajomo? – Przypomina ten, który dostałem od Elizy w Nowej Hiszpanii. – Jack zamrugał z niedowierzaniem i pokręcił głową. – Otworzyliśmy go i przeczytaliśmy na statku... Oczywiście, był sfałszowany, ale widzę, że ten ma nawet niezłamaną pieczęć! – Biedny Jack. To jest ten list, który dostałeś w Nowej Hiszpanii i schowałeś do skrzyni z książkami van Hoeka. Nie wysłała go jednak Eliza, lecz Elizabeth de Obregon. Suka niewierna, przemyciła go za mury klasztoru w Mexico City, w którym była przetrzymywana. Potem, kiedy trafiliśmy do Vera Cruz... – Wyjąłeś go i na jego miejsce podłożyłeś fałszywkę, którą sam napisałeś. Van Hoek marudził coś, że skrzynia była kiepsko zasmołowana... Powinienem był się domyślić, że ktoś przy niej majstrował. – Wygląda na to, że lepszy ze mnie fałszerz niż uszczelniacz. – To prawda. Fałszerstwo wyszło ci doskonale. – Monsieur Esphahnian przez całe lata słuchał, jak opowiadasz o Elizie; znał waszą historię na pamięć. Bez jego pomocy nie dałbym rady napisać tego listu. De Gex złamał pieczęć na liście od pani de Obregon. – Miałbym wyrzuty sumienia, Jack, gdybym nie przeczytał ci twojej poczty. O, jaka kwiecista hiszpańszczyzna... Pozwól, że przełożę ci to na angielski. Zaczyna się od tradycyjnie skomplikowanego wstępu i apologii... Dalej Elizabeth skarży się na uporczywe koszmary senne, które nie dają jej spokoju odkąd przybyła do Nowej Hiszpanii. Nie może spać. Wraca w nich na środek oceanu, na pokład Galeonu Manilskiego, kiedy ten wpada w ręce inkwizycji. Nie ma mowy o żadnym buncie, żadnej przemocy... Pewnego dnia kapitan po prostu znika, jakby nie wiedzieć kiedy wypadł za burtę, a oficerowie zostają zakuci w kajdany i zamknięci w swoich kajutach, tylko że z początku sami nie zdają sobie z tego sprawy, bo zostali uśpieni. Mężczyzna w czarnych szatach zawładnął statkiem... Jak na inkwizytora przystało, ma do pomocy sztab familiars, którzy wcześniej w przebraniach służby kupców gromadzili informacje o bluźnierstwach i herezjach, jakich dopuszczali się ich panowie. Ma też swoich szeryfów, alguaciles. Do tej pory udawali zwykłych żeglarzy, teraz zaś są uzbrojeni po zęby – mają pistolety, bicze, garłacze, których nie wahają się użyć, gdy ktoś ośmieli się kwestionować władzę człowieka w czerni... Dalej Elizabeth opisuje ten koszmar (tak go nazywa) ze szczegółami, których większość brzmiałaby dla ciebie znajomo, bo przecież sposób działania inkwizycji znasz od podszewki. W każdym razie Święte Oficjum rzetelnie wypełniło swój obowiązek; wielu kupców okazało się żydami. Cały galeon był w istocie gniazdem żmij, siedliskiem plugastwa i zgnilizny moralnej... – Tak pisze? Czy to po prostu twój wolny przekład? – Ale nawet rozwieszając kupców na rejach, aby pod wpływem strappado zrzucili z serc brzemię grzechu, człowiek w czerni cały czas kazał wypatrywać Minerwy. – Czym pani Elizabeth tłumaczy wystrzał z działa? – Heretycy wszczęli bunt. Strzelili z działa, by wezwać pomoc. Wybuchła regularna bitwa, człowiek w czerni musiał wycofać się pod pokład... – Gdzie rozpalił ogień, żeby cały statek spłonął w wielkim autodafe. – Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła Elizabeth de Obregon, ocknąwszy się na pokładzie Minerwy, był ten sam człowiek w czarnej szacie. Za pomocą opium i sprytnej argumentacji przekonał ją, że galeon spłonął przez niefortunny przypadek, a oni dwoje stali się na Minerwie więźniami heretyków, którzy zabiją go, jeśli się wyda, że jest jezuitą, a ona zostanie ich dziwką. Tak oto Elizabeth de Obregon zgodziła się grać rolę, którą człowiek w czerni dla niej napisał... Kiedy jednak w Mexico City doszła do siebie, przecierpiała katusze wywołane odstawieniem opium i wyzwoliła się spod jego wpływu, zaczęły się koszmary. W końcu doszła do wniosku, że nie są to zwykłe złe sny, lecz prawdziwe wspomnienia, a całe postępowanie człowieka w czerni musiało mieć od początku jakiś związek z Minerwą i złotem Salomona, które właściciele Minerwy ukradli dawnemu wicekrólowi. – I mimo to postanowiła nas ostrzec? To bardzo szlachetne z jej strony, chociaż za cholerę nie rozumiem, dlaczego interesowała się naszym losem. – Pochodziła z rodziny conversos. Była Żydówką. – Trudno nie zauważyć, że mówisz o niej w czasie przeszłym. – Spoczęła w biednym grobie na obrzeżach Mexico City. Tamtejsza inkwizycja, skorumpowana i tchórzliwa, potraktowała ją standardowo. Pani de Obregon zmarła na jakieś choróbsko, które nawiedziło więzienie. Ale pewnego dnia spalę jej podobiznę na uroczystym autodafe w parku St. James. A ty, Jack, podpalisz stos i patrząc, jak płonie, będziesz odmawiał różaniec. – Załatwione. Jeśli uda ci się zorganizować autodafe w Westminsterze, możesz na mnie liczyć. * * * W pierwszych dniach na Qwghlm Jack spodziewał się, że cała załoga Minerwy pójdzie pod nóż, a w najlepszym wypadku zostanie skazana na galery i odstawiona do Marsylii. W miarę upływu czasu stawało się jednak coraz bardziej oczywiste, że w tym miejscu wysiądą tylko dwie osoby: on i Vrej. Statek z resztą załogi, van Hoekiem, Dappą, Jimmym i Dannym był wolny i mógł ruszać w dalszą drogę, tyle że bez złota i srebra. Jackowi podobała się myśl, że oszczędzono ich, ponieważ poddał się dobrowolnie, ale później doszedł do innego wniosku: decydujący okazał się zapewne fakt, że elektorka Zofia była współwłaścicielką Minerwy. Bez względu na to, który z francuskich arystokratów uknuł tę intrygę – czy diuk d’Arcachon, czy sam Leroy – zamierzał wyświadczyć jej urzędową uprzejmość. Po wyczyszczeniu ładowni i schowków załoga poczekała na przypływ i zaczęła wyrzucać balast za burtę, licząc na to, że statek sam spłynie z mielizny. Jack śledził przebieg tej operacji, stojąc na wieży z blankami, gdzie czasem – zawsze pod strażą – pozwalano mu wnosić kulę na łańcuchu. De Gex podszedł do niego. – Pamiętaj, Jack, samobójstwo to grzech śmiertelny. Jack zdumiał się niepomiernie tym non sequitur, dopóki w ślad za de Gexem nie spojrzał ponad omszałymi blankami w dół. Sto stóp niżej lodowate fale bezlitośnie chłostały skałę. Parsknął śmiechem. – Spodziewałem się raczej, że jakiś Arcachon przypłynie tu i zamęczy mnie na śmierć. Naprawdę myślisz, że chciałbym go w tym wyręczyć? Oszczędzić mu tak przyjemnej podróży? – Może chciałbyś uniknąć tortur. – Bynajmniej, Édouardzie. Chcę wziąć z ciebie przykład. – Masz na myśli meksykańską inkwizycję? – Tak się zastanawiam... Czy inkwizytor wiedział, że jesteś jezuitą? Odpuścił ci? – Gdyby potraktował mnie zbyt lekko, zorientowalibyście się z Mosehem i nie chcielibyście mi zaufać. Nie, Jack, oszukałem go tak samo jak was. – To najbardziej pokręcony pomysł, z jakim się spotkałem podczas całej mojej tułaczki dookoła świata. – Nie dziwiłbyś się tak, gdybyś znał fakty. Widzisz, Jack, wbrew temu, co ci się wydaje, ja wcale nie uważam, że jestem święty. Przeciwnie, skrywam sekrety tak mroczne, że sam nie zdaję sobie z nich sprawy! Pomyślałem, że może inkwizytor wydrze ze mnie torturami coś, czego ja nie potrafię odkryć poprzez modlitwę i medytację. – To jeszcze bardziej dziwaczne. Pierwsze wytłumaczenie bardziej mi się podobało. – Powiedzieć ci coś? To wcale nie było takie złe, jak twierdzą żydzi. Tortury mogłyby być o wiele bardziej bolesne. Kiedy Święte Oficjum znów otworzy swoje podwoje w Londynie, wprowadzę pewne ulepszenia. Będziemy mieli mnóstwo heretyków do przerobienia i nie za dużo czasu, a system meksykański jest niewydolny. – Kiedy tu wchodziłem, nie myślałem o samobójstwie – mruknął Jack. – Ale słuchając cię, zmieniam zdanie. – Wystawił głowę za blanki, ciekaw, jak też mogłyby wyglądać ostatnie sekundy jego życia. – Szkoda tylko, że trafił się taki wysoki przypływ. Wpadłbym do wody. – Szkoda, że obiecaliśmy dostarczyć cię w jednym kawałku. – W spojrzeniu de Gexa malowało się coś na kształt rozczulenia. – Chętnie wykorzystałbym nabyte w Meksyku umiejętności na twojej osobie, żeby usłyszeć pełną wersję wydarzeń związanych ze złotem Salomona. – Tylko tyle? Przewieźliśmy je do Suratu, wydając po drodze śmieszne grosze w Mekce i Bandar, a tam zabrała je nam królowa Kottakkal. Jeżeli zależy ci na tym konkretnym złocie, płyń do Malabaru! De Gex pogroził Jackowi palcem. – Od monsieur Esphahniana wiem, że prawda jest o wiele bardziej złożona. Spędził kilka lat na północy Hindustanu, służąc w jakiejś pogańskiej armii... – To dlatego że oblał test na inteligencję. – ...i zanim dotarł do Malabaru, wasz Żyd zdążył się wkraść w łaski tej pogańskiej królowej. Znaczną część złota przeznaczono na budowę statku. Co się z nim stało? – Przecież sam powiedziałeś: przeznaczono je na budowę statku! Jack odruchowo spojrzał na statek, o którym była mowa. Minerwa nadziała się na skały dwie mile od zamku, ale widziana stąd, z wieży, w czystym arktycznym powietrzu, wyglądała, jakby się znajdowała znacznie bliżej. Była bardzo płytko zanurzona, co nie powinno nikogo dziwić, skoro przez ostatnie pół godziny spowijały ją bryzgi wody rozchlapywanej kamieniami balastowymi, które załoga wytaczała przez ambrazury. Stępka podniosła się z mielizny i fale popychały statek to w jedną, to w drugą stronę, aż wreszcie rozległy się głośne wiwaty i triumfalna salwa z dział. Reje okryła chmura trójkątnych i prostokątnych kawałków płótna. – Patrz, jak prosto się trzyma – dodał Jack. – Nawet bez balastu. – Nie dam się zwieść tą zmianą tematu – zaperzył się de Gex. – Niczego nie zmieniam – odparł Jack, jezuita jednak wolał kontynuować przesłuchanie. – Vrej twierdzi, że drewno i robocizna w Hindustanie są w zasadzie darmowe. Według jego rachuby sporo złota przepadło gdzieś bez śladu, a ja mogę wprawdzie podważać teologiczne pomysły Ormian, ale nie przyszłoby mi do głowy kwestionować ich zdolności rachunkowych. – Vrej wałkuje ten temat od prawie ośmiu lat. Kiedy wyskoczył za burtę, tutaj, niedaleko, pierwszym moim uczuciem, zanim jeszcze domyśliłem się, że nas zdradził, była ogromna radość. Ucieszyłem się, że nie będę musiał więcej o tym słuchać. Ale widzę, że w tobie znalazł godnego następcę. – Podzielił się ze mną swoimi podejrzeniami. Mówi, że kiedy tylko poruszał ten temat, zbywaliście go mętnymi metaforami o tym, że złoto było potrzebne do „ułatwienia wam życia” i tak dalej... – Teraz, jako prawdziwe wilki morskie, wolimy marynarską terminologię. Dlatego chętniej wyobrażam sobie kadłub obrośnięty pąklami, które go spowalniają, i mówię o potrzebie oczyszczenia go i wygładzenia, żeby lepiej ślizgał się po wodzie. – Mniejsza z tym. Domyślam się, że w ten delficki sposób dajesz mi do zrozumienia, że musieliście dać w łapę jakiemuś mogolskiemu albo marackiemu kacykowi? – Domyślaj się, czego chcesz. To cię nie przybliży do złota. Jack patrzył na morze. Minerwa wybierała właśnie żagle, wychodząc z zawietrznego cienia Sghr, i chwytała w nie bajdewind od bakburty. Żagle jeden po drugim obracały się i przestawały łopotać, załoga brasowała reje, statek ruszył ostro na wiatr, przechylił się i zaczął nabierać szybkości. Nagle de Gex stanął na wprost Jacka i przesłonił mu widok. – Twój statek został uwolniony, Jack, ale ty chyba zapomniałeś, że nim nie płyniesz. Jesteś w moich rękach. – A myślałem, że w rękach Leroya – powiedział Jack, chwytając się niedorzecznego domysłu. Wyraz twarzy de Gexa powiedział mu, że się nie myli. – Mój zakon ma pewne wpływy na królewskim dworze – odparł jezuita. – Kiedy Vrej Esphahnian usiłował odzyskać skradzione przez Żyda złoto, mógł się co najwyżej zanudzić. Ja mam o wiele większe możliwości. Jack wzniósł oczy do nieba. – Dajże spokój. Gdybyśmy chcieli okraść Vreja, nie pokpilibyśmy sprawy. Tylko się z nim drażniliśmy. Nie jesteśmy złodziejami. – Gdzie wobec tego jest złoto Salomona? – Odwróć się. De Gex się odwrócił. W porcie znajdowało się mnóstwo francuskich okrętów; większość z nich została bezpiecznie zakotwiczona, ale te, które były w miarę gotowe do drogi, pospiesznie stawiały żagle. Na rejach i wantach zaroiło się od marynarzy, którzy wybiegli spod pokładów jak mrówki ze zburzonego mrowiska. De Gex nic z tego nie rozumiał, dopóki nie zwrócił uwagi, że wszystkie lunety i wyciągnięte palce wskazują na Minerwę, już o kilka mil wyprzedzającą ewentualny pościg. Van Hoek, dowodzący z łóżka umocowanego na pokładzie rufówki, wprowadził ją w duży przechył, niebezpieczny dla tak odciążonego statku, lecz Minerwa nie tylko się nie wywróciła, ale niemal ślizgała się po wodzie, zamiast pruć ją dziobem. Statek nieczyszczony od Vera Cruz powinien być tak obrośnięty pąklami, że nie dałoby się go rozpędzić, tymczasem Minerwa mknęła, jakby najdalej poprzedniego dnia oskrobano ją i świeżo pomalowano. Dopiero kiedy lekko zmieniła kurs i słońce padło na jej odsłonięty kadłub, de Gex zrozumiał, dlaczego tak się dzieje – całe dno statku poniżej linii wodnej, od dziobu po rufę, było pokryte płytkami kutego złota. W tej chwili było widać zaledwie rąbek tego poszycia, ale i tak rozbłysnął nad portem jak światło widoczne przez szparę w uchylonych drzwiach. Wszyscy go zobaczyli i Francuzi rzucili się w beznadziejny pościg, ale większość marynarzy stała tylko przy relingach i z zachwytem odprowadzała Minerwę wzrokiem. Jack wiedział, co im chodzi po głowie. Nie mieli pojęcia, ile warte jest to złoto, nie wierzyli w bzdury o skarbie Salomona, ale wszyscy, jak jeden mąż, myśleli sobie tak: gdybym pływał na takim statku, nigdy więcej nie musiałbym go skrobać z pąkli. * * * Dziwił się trochę, że de Gex tak szybko uwolnił Minerwę, skoro przecież ścigał ich od dziesięciu lat, opłynął świat dookoła, przeżył katastrofę Galeonu Manilskiego, wycierpiał tortury et caetera. Jednak już następnego dnia zrozumiał, dlaczego jezuita chciał się pozbyć z portu nie tylko Minerwy, ale i większości francuskich okrętów. Nad południowym widnokręgiem zamajaczyły żagle, a potem pojawił się cały statek, który zręcznie wyminął Holenderski Młot i rzucił kotwicę przy murach zamku. Jack rozpoznał go z daleka. Kiedy ostatnio widział go w Aleksandrii, Météore był przedziurawiony i pozbawiony masztów. Potem jednak został naprawiony i wyremontowany przez cieślów, którzy – sądząc po efektach ich prac – musieli zostać sowicie opłaceni. Na długo przed tym, jak jacht zbliżył się do Qwghlm na odległość umożliwiającą rozpoznanie człowieka przez lunetę, Jacka zabrano z powrotem do celi. Fakt ten stanowił kolejną wskazówkę w kwestii tożsamości osób na pokładzie. Jego podejrzenia wkrótce się potwierdziły, gdy kładąc się z uchem przy szparze pod drzwiami, usłyszał stłumiony kobiecy i dziecięcy śmiech. Nie była to misja wojskowa, tylko wycieczka rekreacyjna, której termin przypadał na koniec sierpnia i początek września, ponieważ w tym okresie burze śnieżne zdarzały się najrzadziej. Miał wrażenie, że lodowata kula armatnia, z którą nie rozstawał się od dwóch tygodni, ugrzęzła mu w piersi, z której uprzednio ktoś wyrwał mu serce. Dziwna niechęć de Gexa do poddania go torturom kazała się Jackowi zastanawiać, jakie to nowe, straszliwe męczarnie dla niego szykuje, ale nigdy nie przypuszczał, że jezuita okaże się aż tak okrutny! Oczyma wyobraźni widział już zakończenie farsy – nagi, z kulą u szyi stanie przed Elizą i będzie musiał słuchać, jak de Gex, zaśmiewając się do rozpuku, opowiada o głupcu, który dwa raz miał w garści całe złoto świata i dwa razy je stracił. Kilka godzin po przybyciu Météore, kiedy aromat francuskich potraw przeniknął do najdalszych zakamarków zamczyska, dwóch barczystych Bretończyków zabrało Jacka do innej części château, położonej, jeśli zmysł kierunku go nie zawodził, w pobliżu komnat sypialnych. Była pozbawiona okien, tylko pochodnie rozświetlały długi korytarz łączący ciąg nieregularnych komnat, cel, przewężeń i szerszych miejsc. Pozostała nietknięta podczas przebudowy zamku i zachowała się w takim stanie, w jakim zostawili ją ostatni zamieszkujący ją wikingowie, Saraceni albo Szkoci. W paru miejscach mignęła Jackowi wewnętrzna strona muru, gdzie spod tynku lub zaprawy przezierały drewniane łaty i wiklinowa plecionka. Gdzieniegdzie piętrzyły się sterty skrzyń i stosy beczek. Dotarli do rozszerzenia, w którym stała oparta o ścianę żelazna krata, dzieło kowala sprzed tysiąca lat, wyłamana z zawiasów i odrzucona na bok przy okazji jakiejś dziejowej zawieruchy; od tamtej pory rdzewiała tylko i obrastała pajęczyną. Bretończycy postawili przy niej Jacka, rozłożyli mu szeroko ręce i nogi i przywiązali go do niej. Widząc, jak sprawnie radzą sobie z węzłami, Jack doszedł do wniosku, że ma do czynienia z żeglarzami, kiedy jednak próbował to skomentować, jeden z nich skorzystał z okazji, wepchnął mu do ust szmatę, umocował ją sznurkiem i dla pewności przywiązał mu głowę do prętów. Unieruchomili mu nawet palce u rąk, co Jack uznał za zgoła niepotrzebny wysiłek – chyba że obawiali się, że wystuka nimi jakąś wiadomość. Zadowoleni z dobrze wykonanej roboty zawlekli kratę z przywiązanym Jackiem w głąb korytarza, za zasłonę z nadpleśniałego płótna żaglowego. Światło płonące po drugiej stronie na chwilę oślepiło Jacka, ale kiedy jego wzrok przywykł do jasności, wydało mu się, że znów znalazł się w sypialni, w której trzymano go przez pierwszy tydzień. Wkrótce jednak zorientował się, że jest to tylko złudzenie, ponieważ w rzeczywistości oglądał całą komnatę od zewnątrz – patrzył na nią z drugiej strony luster zajmujących całą jedną ścianę. Widział stąd calusieńki pokój; był na wyciągnięcie ręki od wezgłowia łóżka i miejsca, gdzie śpiący w nim człowiek złożyłby głowę. – Ten styl architektoniczny zawsze się sprawdza – powiedział ktoś po francusku. Jack byłby wyskoczył ze skóry, gdyby Bretończycy zawczasu go nie unieruchomili, oni bowiem zdążyli już wyjść, a on nie spodziewał się, że jest przy nim ktoś jeszcze. Mógł poruszyć tylko gałkami oczu i kiedy przeniósł wzrok najdalej jak dał radę, kątem oka dostrzegł jakiś ruch w skrytym w półmroku kącie sypialni. W jego polu widzenia pojawił się mężczyzna. Nosił perukę (upudrowaną na biało, zgodnie z najnowszą modą) i ubranie tak niedorzeczne, że z całą pewnością musiało być ostatnim krzykiem mody we Francji. Jedna z jego dłoni wyglądała jakoś dziwnie, ale poza tym prezentował się niezwykle wytwornie i (co Jack mógł stwierdzić mimo tkwiącej mu w ustach cuchnącej szmaty) pięknie pachniał. – Przypuszczam, że mnie nie poznajesz – powiedział jedyny człowiek w pokoju, który mógł mówić. – Ja sam z trudem cię rozpoznałem. Ostatni raz widzieliśmy się w sali balowej Hôtel d’Arcachon, mojej paryskiej rezydencji. W pośpiechu i bez pożegnania opuściłeś większą część mojej osoby, za to moją dłoń zabrałeś ze sobą, gdyż zaplątała się w wodze twojego przecudnego wierzchowca. Znaleziono ją później na trakcie pocztowym do Compiegne. Na palcu tkwił jeszcze mój sygnet, więc bez trudu zidentyfikowano właściciela i zwrócono mi zgubę. Ty jednak nie zaprzestałeś manipulacji kawałkami ciał Lavardaców i kilka lat później przysłałeś mi głowę mojego ojca. Étienne de Lavardac, diuk d’Arcachon, pokazał Jackowi kikut ręki. Nałożono nań przypinaną paskami pokrywę, z której wyrastała czarna, skórzana szpicruta. Gdyby nie knebel, Jack chętnie wygłosiłby parę uwag o tym, jak marne i prymitywne pojęcie ma Étienne o zadawaniu bólu, gdy porównać go z funkcjonariuszami hiszpańskiej inkwizycji. Ale diuk to przewidział. – Nie, to nie dla ciebie. Od siedemnastu lat snuję plany zemsty i zapewniam cię, że uwzględniłem w nich coś więcej niż szpicrutę. Masz pojęcie, ile czasu trzeba, żeby zbudować taką sypialnię? Zresztą mam ich kilka: druga jest w St.-Malo, trzecia w La Dunette. Bywałem w nich i patrzyłem, jak moja żona kurwi się z sierżantami i kryptografami, ale nie po to kazałem je wybudować. Dopiero dziś posłużą swoim prawdziwym celom. Vrej Esphahnian, związany i zakneblowany tak samo jak ty, jest w tej chwili w La Dunette. Patrzy i słucha, jak jego elegancko odziani bracia serwują gościom najdroższą kawę. Trzeba ci wiedzieć, że oszukaliśmy monsieur Esphahniana. Wmówiliśmy mu, że zdradziłeś jego rodzinę, która przez ciebie wymiera na tyfus w paryskich więzieniach dla dłużników. Jego radość z faktu, że prawda wygląda inaczej, będzie nieco zmącona zakłopotaniem, że właściwie bez powodu wydał cię w nasze ręce i stracił swój udział w skarbie przewożonym na pokładzie Minerwy. Jestem bardzo ciekawy, które przewinienie najbardziej go zasmuci. To, że zdradził przyjaciół? To, że stracił majątek? A może fakt, że dał się nam okpić? Ojciec Édouard za kilka dni dotrze do Wersalu i poinformuje monsieur Esphahniana, że zaginione złoto było przez cały czas przymocowane do dna statku. To powinno przepełnić czarę goryczy. Jestem pewien, że nawet hiszpańska inkwizycja nie wymyśliłaby takiej tortury. Ale dla ciebie, Jack, mam w zanadrzu coś jeszcze lepszego. Diuk wyszedł. Do sypialni weszła kobieta. Jack nie rozpoznał jej od razu tylko dlatego, że nie chciał jej rozpoznać; zmieniła się, ale nie aż tak. Nie mógł zmusić się do tego, by na nią spojrzeć. Nasr al-Ghuráb opowiadał, że kiedy Turcy Osmańscy złupili Konstantynopol, znaleźli w lochach zamku urządzenie, za pomocą którego bizantyjscy oprawcy oślepiali swoje ofiary. Narzędzie nie służyło bynajmniej do wyłupiania oczu. Była to ogromna półkulista misa z kutej miedzi, wyposażona od środka w rodzaj imadła. Misę rozgrzewano do czerwoności, po czym zakładano ją więźniowi od przodu na głowę, zaciskając imadło w taki sposób, aby oczy ofiary (cała twarz i głowa były poza tym osłonięte) znalazły się na wysokości środka naczynia. Po podniesieniu powiek oczom nieszczęśnika ukazywała się jednolicie czerwona powierzchnia, która zarazem oślepiała je i parzyła. Najdelikatniejsza część oka ulegała natychmiastowemu wypaleniu, a skazaniec tracił wzrok, chociaż oczy miał nietknięte. Odkąd Jack usłyszał tę historię, zastanawiał się czasem, o czym myślał człowiek, któremu to imadło zaciskało się na głowie. Stawiał opór? Czy mógł stawiać opór? Czy odciągano mu powieki szczypcami, czy w jakiś sposób zmuszano go, żeby sam je otworzył? Podobne myśli przebiegały mu przez głowę, gdy zarejestrował pojawienie się Elizy w sypialni, ale nie patrzył na nią wprost. Nie mógł jednak nie otworzyć oczu. Uniósł powieki i spojrzał, chociaż wiedział, że to, co zobaczy, może go poparzyć i oślepić. Wróciła z kolacji w towarzystwie zamożnych osobistości i przez pewien czas była zajęta zdejmowaniem sukni, zmywaniem makijażu i czarnych placków, rozczesywaniem włosów. Służące pojawiały się i znikały. Dziewczynka w wieku może dziewięciu lat, o buzi poznaczonej śladami po ospie, weszła do pokoju i wgramoliła się Elizie na kolana. Ta pohuśtała ją, poprzytulała, poczytała jej książkę, obsypała dziobatą buzię pocałunkami i odesłała małą do łóżka. Niania przyprowadziła siedmiolatka, który na razie uchował się przed ospą, ale w pewnym sensie jego widok był dla Jacka jeszcze przykrzejszy, ponieważ chłopiec miał szczękę równie nieforemną jak dwaj ostatni diukowie d’Arcachon. Eliza uśmiechnęła się do niego, pogłaskała go i poczytała mu trochę, tak jak wcześniej dziewczynce. Niania zabrała chłopca, a Eliza została sama i zajęła się swoją korespondencją. Przeczytała kilka liścików i sama napisała dwa dłuższe listy. Étienne wrócił, wzruszeniem ramion pozbył się płaszcza, odpiął szpadę i rzucił ją na ławę pod oknem. Eliza przywitała go zdawkowo, nie unosząc głowy znad biurka. Podszedł do łóżka, zbliżając się tym samym do Jacka, i rozluźnił fular, wymachując od niechcenia szpicrutą. Stanął przy lustrze, udając, że podziwia swoje odbicie, gdy w rzeczywistości patrzył Jackowi w oczy. – Coś mi mówi, że dziś sobie pojeżdżę wierzchem – powiedział na tyle głośno, że jego słowa dotarły na drugą stronę zwierciadlanej ściany. Eliza była trochę zaskoczona, ale szybko zamaskowała zdziwienie i – z niejakim trudem – rumieniec irytacji. Dokończyła zdanie, odstawiła pióro do kałamarza, wstała i ściągnęła koszulę nocną przez głowę. To, co czterdziestoparoletnie oczy Jacka ujrzały w blasku świec po drugiej stronie na wpół utlenionego weneckiego lustra, nie było ani trochę mniej urocze od widoku, jaki zapamiętał sprzed siedemnastu lat. Widział, oczywiście, ślady zażartej walki z ospą, widział, że Eliza ją wygrała. Ależ oczywiście, że wygrała! Mąż uderzył ją na odlew w twarz. Impet uderzenia zakręcił nią i pchnął przodem na łóżko. Étienne zaczął ją smagać szpicrutą po pośladkach i tylnej stronie ud, od czasu do czasu podnosząc wzrok i zerkając przez lustro na Jacka. Potem kazał jej podnieść się na czworaki. Posłuchała go. Rozpoczęło się rżnięcie, połączone z dalszą chłostą. Étienne klęczał za Elizą wyprostowany, aby do końca, zanim przymknął powieki, móc patrzeć na Jacka. W lochach inkwizycji Jack zwrócił uwagę na pewne zjawisko, o którym często dyskutowali więźniowie: po pierwszym krótkim okresie tortur ciało traciło czucie i ból stawał się znacznie mniej dokuczliwy. Może ten sam mechanizm zadziałał w tym wypadku? Wystarczającą przykrość sprawiła mu obecność i bliskość Elizy; najgorszy był chyba widok małego Lavardaca. Za to scena „jazdy wierzchem”, chociaż na swój sposób drastyczna, wcale nie wstrząsnęła nim aż tak bardzo, jak to sobie chyba wyobrażał Étienne. Gdyby Eliza zerwała się od biurka, podbiegła do męża w podskokach, obsypała go pocałunkami, zaciągnęła do łóżka i kochała się z nim jak szalona – o tak, to by zabolało. Ona jednak tylko wzruszyła ramionami i odłożyła pióro. Zanim zdążył wyschnąć atrament, którym pisała zdanie przerwane wejściem małżonka, on już skończył, ona zaś zdążyła się z powrotem ubrać i wrócić do biurka z miną mówiącą „Na czym to ja stanęłam, zanim ten... jak mu tam... mi przerwał?”. * * * Jack został odprowadzony do celi. Następnej nocy cała scena się powtórzyła, zupełnie jakby Étienne w głębi serca wiedział, że za pierwszym razem mu nie wyszło. Jedyna różnica polegała na tym, że gdy tym razem zjawił się w sypialni i głośnio obwieścił swoje zamiary, Eliza dosłownie zdębiała. Trzeciej nocy nie posiadała się ze zdumienia. Zadawała Étienne’owi podejrzliwe pytania, jakby chciała się upewnić, czy nie ma jakiegoś guza na mózgu. Jack, bywalec teatrów, wiedział już, czego się spodziewać. Étienne wyjaśnił mu, że resztę życia spędzi zamknięty w celi, którą będzie opuszczał na jakiś czas tylko raz do roku, gdy przy pięknej pogodzie on, Étienne, będzie przywoził Elizę na Qwghlm, powtarzał całe przedstawienie, a potem wracał do domu. Słuchający tych obietnic Jack był, rzecz jasna, zakneblowany i nie mógł nic powiedzieć. Za to myślał tylko o tym, że istotnie, będzie to dla niego potworna tortura, lecz z zupełnie innych powodów, niż się to Étienne’owi wydawało. Założenie istotnie było mistrzowskie – sęk w tym, że drogi prowadzące do teatralnej klęski są zwykle usłane doskonałymi założeniami. Ten dramat został po prostu fatalnie wyreżyserowany i zrobił klapę na całej linii. Właściwie oglądało się go chyba nawet gorzej, niż gdyby został wystawiony w sposób perfekcyjny. Zanosiło się na to, że po spędzeniu trzystu sześćdziesięciu dni z hakiem w zimnej ciemnicy, przez pozostałe kilka dni w roku będzie przymusowym widzem na marnym przedstawieniu. Rzeczywiście, kara byłaby upokarzająca, ale tylko gdyby Jack był francuskim arystokratą. Tymczasem jako wagabunda, który i tak żył już trzy razy dłużej niż powinien, nieszczególnie miał się czym przejąć. Właściwie widok Elizy tak całkowicie lekceważącej męża sprawiał mu nawet pewną przyjemność. Stąd też główną przyczyną cierpień Jacka miało być uczucie dobrze znane szeregowym żołnierzom, pacjentom lekarzy i klientom golibrodów: świadomość, że są zdani na łaskę ludzi całkowicie niekompetentnych. Po trzeciej nocy najwyraźniej teatr się zwinął. Jack został zamknięty w celi i rozpoczął pierwszy rok swojej odsiadki, a Météore pożeglował na południe. Jack rozgościł się i zaczął zaprzyjaźniać z innymi więźniami. Mieli kategoryczny zakaz rozmawiania z nim, ale nie mogli go nie słyszeć, kiedy mówił do siebie. Po ich minach widział, że jego opowieści im się podobają. Przesiedział w lochu miesiąc, zanim przypłynęła po niego francuska fregata. Dali mu świeże ubranie, mydło i brzytwę. Podróż do Hawru odbył w wyśmienitym nastroju, ponieważ zdawał sobie sprawę, że tylko jeden człowiek mógł odwołać rozkaz wydany przez Étienne’a de Lavardac, diuka d’Arcachon. KSIĘGA PIĄTA JUNCTO Hôtel d’Arcachon Październik 1702 – Było nam niezmiernie przykro słyszeć o waszej małej katastrofie – powiedział Ludwik XIV, król Francji. – Może się pan jednak uważać za szczęśliwca, że nie zabrał się pan z hiszpańską srebrną flotą. Angielskie okręty napadły na nią w Zatoce Vigo i kilka milionów peso poszło na dno. Ta nowina chyba niespecjalnie zmartwiła króla; wydawał się co najwyżej delikatnie rozbawiony. Siedział na największym fotelu wyprodukowanym przez Cywilizację Zachodu, na samym środku sali balowej paryskiego Hôtel d’Arcachon. Jackowi (ku jego zdumieniu) pozwolono usiąść na taborecie. On i dwaj królowie – Francji i wagabundów – zostali sami. Ten pierwszy demonstracyjnie odprawił dworzan, którzy demonstracyjnie okazali swoje zaskoczenie. Jack słyszał szmer ich głosów, dobiegający z korytarza, gdzie palili fajki i przerzucali się żartami. Nic jednak nie mógł zrozumieć, i to, jak przypuszczał, nieprzypadkowo. Sala balowa była tak ogromna, że dałoby się w niej urządzić wyścigi konne, ale na tę okazję kompletnie ogołocono ją ze sprzętów, zostały tylko tron i taboret, ustawione na samym środku. Król miał gwarancję, że nikt poza Jackiem nie usłyszy jego słów. – Jak panu wiadomo, przez pewien czas byłem królem w Hindustanie – powiedział Jack. – Moi poddani mało nie skakali sobie do gardeł, kiedy poszło o ziemniak, który dla nich był wart więcej niż skrzynia pełna skarbów. Na początku angażowałem się w takie spory, próbowałem dowiedzieć się wszystkiego o rzeczonym ziemniaku, ale z biegiem czasu... Jack przewrócił oczami, jak często czynili Francuzi przy spotkaniach z Anglikami. Leroy zrozumiał go bez słów. – Każdy król tak ma. – Zawsze można wyhodować nowy ziemniak – zauważył Jack. Ludwik wziął jego słowa za przenikliwy i dowcipny aforyzm. – Istotnie, mon cousin. Tak jak zawsze będą się pojawiały nowe peso, dopóki w Mexico City bije metalowe serce. Jack nie do końca wiedział, dlaczego król nazywa go swoim kuzynem, ale doszedł do wniosku, że to pewnie kwestia protokołu. Kiedyś był przecież królem, rządził wprawdzie tylko kawałkiem rowu w Hindustanie, ale co król, to król. – Wiele jest spraw, których lepiej nie zauważać – odparł Jack, mając nadzieję, że Leroy się z nim zgodzi i zastosuje tę mądrość do jego przypadku. – Królowi nie godzi się uczestniczyć w takich awanturach. Powinien być jak Apollo przemierzający niebo w lśniącym rydwanie, dla którego cały świat jest zaledwie podwórkiem. – Sam bym tego lepiej nie ujął. – Lecz nawet świetlisty Apollo ma wrogów: innych bogów, oraz potwory zrodzone z Ziemi i Otchłani przed zaczątkiem czasu. Legiony Chaosu. – Nie miałem okazji poprztykać się z tymi legionami osobiście, kuzynie, ale w końcu ty wszystko robisz w innej, o wiele szerszej skali. – W Londynie też bije serce. To dało Jackowi do myślenia. W najbardziej sprzyjającej interpretacji król miał na myśli Elizę, która czeka na Jacka na Moście Londyńskim. Biorąc jednak pod uwagę niedawny obrót spraw, było to mało prawdopodobne. Sprawa między Jackiem i Elizą z pewnością kwalifikowała się do kategorii „awantur”, o których nie wypada wspominać w grzecznej konwersacji. Pomyślał o pompach na północnym skraju Mostu Londyńskiego, pracujących jak serca olbrzymów. Następna w kolejce skojarzeń była Tower, a stamtąd już miał blisko. – Mennica. – Meksyk pompuje boski ichor tętniący w żyłach wszystkich katolickich królestw. Kiedy srebrna flota tonie, czujemy się osłabieni; kiedy następna dociera do Kadyksu, odzyskujemy siły. Londyn tłoczy ohydny humor, krążący w rozpostartych szeroko kończynach Bestii. – Przy czym domyślam się, że mówimy tu o pomiocie Chaosu, pierwotnym potworze, godnym przeciwniku Apolla. – Czasem bicie tamtego serca słychać aż po naszej stronie Kanału. A ja kocham ciszę. Dwadzieścia lat wcześniej byłaby to dla Jacka uwaga ekscentryczna i niezrozumiała, lecz tym razem zrozumiał ją jako mniej lub bardziej zawoalowane polecenie udania się do Londynu, złupienia królewskiej mennicy i zrównania Tower z ziemią. Rozkaz ten budził więcej pytań, niż dawał odpowiedzi. Pierwsze samo się nasuwało: z jakiego powodu Jack miałby wypełniać misje – i to niebezpieczne – zlecone mu przez francuskiego króla? Zgoda, wszystko wskazywało na to, że Leroy ocalił go z rąk diuka d’Arcachon, który z kolei odbił go de Gexowi. Tyle że król był zbyt inteligentny na to, by na tak wątłej podstawie opierać swoje zaufanie do Jacka. – Jeżeli dobrze cię rozumiem, Leroyu, to nie umiem wyrazić słowami jaki uczyniłeś mi zaszczyt, uznając mnie za odpowiedniego człowieka do tej roboty. – To pestka w porównaniu z twoimi wcześniejszymi dokonaniami. – W poprzednich dokonaniach miałem pomocników. I plan. – Plan dobra rzecz. – Ale to nie ja go wymyśliłem. Mój specjalista od planowania przebywa w tej chwili gdzieś na północ od Rio Grande i trudno się z nim będzie skontaktować... – No tak... Ale przecież plan ojca Édouarda de Gex w ostatecznym rozrachunku okazał się lepszy od waszego, prawda? – Chcesz powiedzieć, że mam z nim współpracować?! – Otrzymasz wszelkie środki niezbędne dla osiągnięcia tego celu. Co więcej, uwolnisz się od brzemion i zobowiązań, które mogłyby ci przeszkodzić. Król zaczerpnął odrobinę tabaki ze złotej tabakiery i z głośnym trzaskiem zamknął wieczko. To musiał być umówiony sygnał, bo nagle otworzyły się drzwi i do sali weszło troje ludzi: Vrej Esphahnian, Étienne d’Arcachon i Eliza. Podeszli szybkim krokiem bliżej, ukłonili się lub dygnęli przed królem i udali, że nie widzą Jacka – w obecności króla nie wolno było zwracać uwagi na innych. Co Jackowi bardzo odpowiadało. Nie wiedziałby, jak się zachować ani co powiedzieć każdemu z nich z osobna, kiedy zaś znalazł się w towarzystwie wszystkich trojga, zachwiał się, poczuł zawroty głowy i miał wrażenie, że stał się bardziej niż zwykle podatny na podszepty ducha przekory. Vrej i Étienne mogli go obserwować kątem oka – całkiem rozsądnie. Za to Eliza ustawiła się w taki sposób, że kość jarzmowa kompletnie jej go zasłoniła. Wydawało mu się, że Eliza ma lekko zaczerwienione uszy. – Monsieur Esphahnian – zaczął król Francji. – Słyszeliśmy, że został pan wprowadzony w błąd i poprzysiągł zemstę monsieur Shaftoe. Przed chwilą mówiliśmy o tym, że z zasady nie mieszamy się do podobnych awantur, lecz tym razem zrobimy wyjątek, ponieważ monsieur Shaftoe zgodził się wyświadczyć nam przysługę. Może mu to zabrać wiele lat, my zaś bylibyśmy niepocieszeni, gdyby pańska wendeta miała mu w tym przeszkadzać. Wiadomo nam, że nieporozumienie, które ją sprowokowało, zostało wyjaśnione. Wnosimy z tego, że nie żywią już panowie do siebie wzajemnych uraz. Chcielibyśmy jednak, by panowie Esphahnian i Shaftoe podali sobie w naszej obecności ręce i oświadczyli, że dawne winy zostały wybaczone. Możecie panowie swobodnie rozmawiać. Sądząc po wyglądzie Vreja, musiał już jakiś czas wcześniej zostać zwolniony z kicia – zdążył przytyć i sprawić sobie szyty na zamówienie strój. Krótko mówiąc, przygotował się należycie do audiencji. – Monsieur Shaftoe – zaczął teraz Vrej. – Po tym, jak pewnej nocy w roku tysiąc sześćset osiemdziesiątym piątym wjechał pan konno do tej sali i odrąbał dłoń temu człowiekowi – skinieniem głowy wskazał Étienne’a – porucznik policji odwiedził mieszkanie w Marais, w którym moja rodzina udzieliła panu schronienia... – Sprzedała, nie udzieliła. Ale proszę mówić dalej. – Policja zgarnęła moich krewnych i wtrąciła ich do więzień, z których część już nie wróciła. Wtedy poprzysiągłem panu zemstę. Po latach, kiedy żądza krwi wreszcie we mnie przygasła, pobudziły ją na nowo kłamstwa pewnych obłudników i zacząłem szukać sposobu na to, by zadać panu ból, jaki – w moim przekonaniu – pan zadał moim bliskim. W Manili spotkałem się potajemnie z Édouardem de Gex, którego uważałem za dobroczyńcę mojej rodziny, i uknułem z nim spisek wymierzony przeciwko panu i pozostałym członkom Kliki. Całe szczęście, że część z nich pomarła, a inni odłączyli się od grupy i zamieszkali w miejscach tak odległych, jak Japonia, Nubia, Queena-Kootah i Nowy Meksyk. Z ludzi, którzy znajdowali się na pokładzie statku, kiedy wpadł na skały u wybrzeży Qwghlm, tylko pan trafił do niewoli. I to właśnie pana najbardziej skrzywdziłem. – Nie bardziej niż ja pana w osiemdziesiątym piątym, prawda? – Tamto panu wybaczam i mam nadzieję, że pan wybaczy mi moje podejrzenia. Na dowód prawdziwości moich słów wyciągam do pana rękę. Przez całą tę przemowę Vrej trzymał ręce skrzyżowane przed sobą, w trochę niezgrabnej pozycji, jakby prawa, zraniona, wymagała podtrzymywania przez lewą, zdrową. Teraz rozplótł dłonie i podał Jackowi prawą rękę, dziwnie zgiętą w łokciu. Jack, który przebywał w jego towarzystwie przez kilkanaście lat (z przerwami), nie miał cienia wątpliwości co do szczerości jego intencji. Zignorował więc dziwne wykrzywienie łokcia Vreja i uścisnęli sobie dłonie. Ormianin spojrzał mu z bliska w oczy. – Za Moseha, Dappę, van Hoeka, Gabriela, Nyaziego, Jewgienija, Jeronima i pana Foota! – powiedział. – Za Dziesiątkę – powiedział Jack, potrząsając jego ręką na tyle mocno, że zmusił go do jej wyprostowania. W tej samej chwili coś twardego wyśliznęło się z rękawa Vreja i szturchnęło Jacka w knykieć. Vrej złapał się lewą dłonią za przedramię, żeby tajemniczy przedmiot nie wysunął się do końca i nie spadł na ziemię. Jack zobaczył kieszonkowy pistolecik o dwóch lufach. Nie bardzo wiedząc, co Vrej knuje, puścił jego rękę i stanął między nim i Elizą. Ledwie zdążył to zrobić, gdy rozległ się głośny hałas i Étienne d’Arcachon się przewrócił. – Proszę mi wybaczyć to zamieszanie, Wasza Wysokość – powiedział Ormianin. W ręce trzymał dymiącą broń. Jack bez pardonu wpychał się teraz przed Elizę, ona jednak, chcąc widzieć, co się dzieje, cały czas próbowała go obejść, przez co on również musiał się przesuwać. W głębi sali otworzyły się z łoskotem drzwi i w ich stronę ruszył zjeżony szpadami kłąb piór i koronek, czyli grupa kilkunastu uzbrojonych arystokratów. – Mógłbym próbować uciec – mówił tymczasem Vrej. – Może nawet by mi się udało. Ale ściągnąłbym w ten sposób nieprzyjemności na moich bliskich, którzy są całkowicie niewinni, Wasza Wysokość. Zawsze byli. – Rozumiemy to – odparł Leroy. – Zawsze rozumieliśmy. Vrej obrócił pistolet w dłoni, po czym włożył go w usta i strzelił jeszcze raz. * * * – Monsieur Shaftoe, pańska obecność nie służy tej sali. Nie sądzę, żeby wskazane było ponawianie zaproszenia – zdążył powiedzieć król, zanim otoczyli ich dworzanie z obnażoną bronią. Jack nie przepadał za Ludwikiem, ale w tej chwili nie mógł nie podziwiać zimnej krwi, z jaką król załatwił sprawę. Wystąpiły, rzecz jasna, pewne komplikacje, ale dosłownie po paru minutach wrócili do przerwanej rozmowy. Przenieśli się we troje do Petit Salon, gdyż sala balowa wymagała posprzątania. Zgodnie z wymogami protokołu król zaczął od złożenia kondolencji wdowie d’Arcachon (Étienne dostał kulkę między oczy). Następnie władca Francji przeniósł wzrok na Jacka. – Monsieur Shaftoe, z przyjemnością zauważyliśmy, że widząc broń w dłoni monsieur Esphahniana, pomyślał pan przede wszystkim o tym, by zasłonić księżną d’Arcachon. Przypomniało nam to jednak o pewnej komplikacji, która utrudni panu wykonanie zadania w Londynie, jeśli nie zostanie bezzwłocznie usunięta. Jeżeli plotki o uczuciu, jakim darzy pan tę damę, są prawdziwe, nie ma sensu prosić akurat pana o zerwanie tych więzów. Madame? Jack, który tak czujnie zareagował na zachowania Vreja, Elizie dał się wziąć z zaskoczenia. Doskoczyła do niego z boku, objęła go, cmoknęła w policzek, a korzystając z tego, że jej usta znalazły się w pobliżu jego ucha, wyszeptała: – Przepraszam za harpun i za to teraz. Gdybym tego nie zrobiła, ty byś zgnił w Bastylii, a mnie podaliby zatrutą kawę. Jack wyciągnął rękę, chcąc ją przytulić, ale złapał tylko powietrze, Eliza bowiem odskoczyła od niego z wprawą wytrawnego szermierza. – Przysięgam przed Bogiem, Jacku Shaftoe, że już nigdy, aż do dnia swojej śmierci, nie ujrzysz mojej twarzy ani nie usłyszysz mojego głosu. Szybko, zanim łzy napłynęły jej do oczu, obróciła się do króla, a ten uczynił delikatny gest, oznaczający, że jest wolna. Dygnęła, obróciła się na pięcie i wybiegła z pokoju, jakby uciekała przed pożarem. – Audiencja miała się składać z trzech części – stwierdził król. – W tej trzeciej diuk d’Arcachon miał solennie obiecać, że zostawi pana w spokoju. Ale to już nieważne. Monsieur Shaftoe, może pan odejść. My musimy znowu skoncentrować się na prowadzeniu wojny, lecz z przyjemnością powitamy nowinę, za rok, może za kilka lat, że angielski pieniądz stał się bezwartościowy, uniemożliwiając temu heretyckiemu krajowi prowadzenie zagranicznych wojen. Proszę się nie spieszyć i załatwić sprawę rzetelnie. Żadnych półśrodków. I proszę pamiętać, że kiedy funt szterling będzie cierpiał, wdowa d’Arcachon i jej dzieci będą w zdrowiu i szczęściu cieszyć się wszystkim tym, co Francja ma najlepszego do zaoferowania. KSIĘGA CZWARTA BONANZA Wstrząsy polityczne w ostatnich dwudziestu latach były wręcz niewiarygodne. Królestwa Anglii, Holandii i Hiszpanii zmieniły się równie błyskawicznie jak dekoracje w teatrze. Kiedy przyszłe pokolenia będą czytały o naszej historii, pomyślą, że mają przed sobą romans i nie uwierzą w ani jedno słowo. – Liselotte w liście do Zofii, 10 czerwca 1706 W drodze z Paryża do Londynu Październik 1702 Król był zbyt uprzejmy, by wspomnieć o drugiej stronie medalu – gdyby Jackowi się nie powiodło, konsekwencje poniosłaby Eliza – ale Jack miał aż nadto czasu, żeby dojść do takiego wniosku, kiedy najpierw spływał Sekwaną do morza, a później przeprawiał się przez Kanał. Przed wieczorem dnia następnego zaokrętował się na bryg, pływający rzekomo pod duńską banderą i udający, że przemyca do Anglii francuskie wino. Kiedy poprzednio przemierzał ten szlak, przed siedemnastu laty, płynął w przeciwnym kierunku, przeszyty harpunem i na wpół obłąkany z gorączki. Teraz, w drodze powrotnej, ciało miał zdrowe, ale umysł nie do końca. Potworność wszystkiego, co mu się w ostatnich tygodniach przytrafiło, wreszcie dotarła do niego z pełną siłą i na długo uczyniła zeń podczłowieka. Statki przetrzymywały sztormy i gwałtowne pływy dzięki gromadom wygłodzonych, przemoczonych i ciężko przerażonych biedaków, którzy, nawet nieobecni duchem, odruchowo wykonywali pewne wpojone im czynności. Opływając świat dookoła, Jack również nabył trochę podobnych umiejętności, i to chyba tłumaczyło, w jaki sposób przetrwał następny dzień. Pogoda była prześliczna – burza szalała w jego głowie. Zanim doszedł do siebie, upłynął cały dzień, wyglądało jednak na to, że przez ten czas normalnie jadł, pił i wydalał. Wkrótce pożałował, że stan półprzytomności nie utrzymał się dłużej, bo wraz ze świadomością przyszedł ból. Mimo to łzy napłynęły mu do oczu i pociekły po policzkach dopiero w południe następnego dnia, kiedy na horyzoncie zmaterializowały się angielskie wzgórza, zielone, bezdrzewne i kompletnie obce, jak żaden inny krajobraz, który oglądał podczas swoich podróży. To samo poczuł na widok urwisk Dover. Bryg stopniowo zmieniał kurs, aż pewnego poranka zwrócił się dziobem na zachód i zaczął płynąć z falą przypływu, prześlizgując się nad rozległymi ławicami przy ujściu Tamizy. Płycizny były upstrzone wrakami przywodzącymi na myśl klawikordy, które implodowały od zbyt silnego napięcia strun, pozostawiając po sobie czarne, węźlaste szczątki. Przez cały dzień lawirowali wśród łach, posuwając się w głąb ujścia. Minęli Gravesend, Erith i różne kawałki Long Reach, które małym Jackowi, Bobowi i Dickowi wydawały się strasznie odległe. Statki kłębiły się na rzece znacznie bliżej morza niż za czasów dzieciństwa Jacka, toteż Jack co rusz wyobrażał sobie, że minęli już miejsce podwodnej śmierci Dicka – tylko po to, by za chwilę przekonać się, że jeszcze do niego daleko. Ale kiedy pod wieczór kapitan wydał marynarzom garłacze i kazał im się mieć na baczności przed niebieskimi ptakami, dotarło do niego, że naprawdę zatoczył pełne koło. Ta świadomość przyniosła mu dziwną pociechę. Dom – choć zawsze biedny i żałosny – miał jednak moc leczenia ran. Z największym trudem powstrzymał się od wyskoczenia za burtę, przejścia w bród na brzeg i schlania się do nieprzytomności w jakiejś spelunie w Limehouse. To by było nieodpowiedzialne. Miał robotę do wykonania. Był teraz człowiekiem poważnym, obywatelem City, nie jakimś niebieskim ptakiem. Kazał kapitanowi płynąć w górę rzeki, aż zobaczą światła Mostu Londyńskiego. Kiedy pokonali ostatni zakręt Tamizy, w Wapping, światło rozbłysło wszędzie na dzielącym ich od mostu odcinku mili, wyławiając z mroku drzewca i liny nieprzeliczonych łodzi i statków zacumowanych w The Pool. Pamiętał most jako mieniącą się przegrodę na rzece, ale w tej chwili jego latarnie ginęły w powodzi świateł wznoszącego się za nim odbudowanego miasta. Można by pomyśleć, że Londyn znów płonie, specjalnie dla Jacka. Jednakże najjaśniejszym obiektem w zasięgu wzroku nie był ani most, ani nawet City. Na północnym brzegu Tamizy, poniżej mostu, wznosiła się Tower. Jack zapamiętał ją jako ponurą i ciemną kupę kamienia, rozjaśnianą od przypadku do przypadku blaskiem świec migoczących w ambrazurach. Lecz tej nocy przypominała masywny kamienny postument, nad którym w powietrzu wznosił się słup światła. Wszystkie statki w porcie zdawały się zbiegać ku niemu jak gzy zwabione poświatą latarni. Wschodnia część twierdzy była (jak zwykle) pogrążona w mroku, ale przy zachodnim skraju pałały wściekłe ognie. Słupy dymu i pary wznosiły się w niebo i przyćmiewały gwiazdy; iskry cięły zgęstniałe powietrze jak meteory. Same płomienie pozostawały ukryte za murami, ale podświetlały od spodu własny dym, który jak ekran odbijał skłębione, rozbłyskujące światło prosto na wodę. – Bliżej – powtarzał Jack. – Jeszcze bliżej. Od jakiegoś czasu było już oczywiste, że kapitan ma rozkaz wykonywać wszelkie polecenia Jacka. Marynarze zasiedli więc do wioseł, i bryg, niczym obdarzony mnóstwem odnóży insekt w mrokach ciasnego kopca, zaczął sobie wymacywać drogę między zakotwiczonymi statkami. Ciągnęło się to godzinami, wśród przekleństw i gróźb żeglarzy z innych jednostek, którym nie podobała się perspektywa poplątania lin kotwicznych. Z tej odległości Jack słyszał już turkot kursujących wewnątrz Tower wozów z węglem i rytmiczne dudnienie jakiejś olbrzymiej maszynerii – to masywny młot spadowy wykuwał kolejne gwinee. Kiedy bryg przepchnął się w końcu do pierwszego rzędu statków i nic nie oddzielało ich od szerokiego przęsła spinającego Bramę Zdrajców, Jack kazał rzucić kotwicę. Zacumowany statek obrócił się powoli dziobem w górę nurtu, a Jack wykręcił w tym czasie powolny piruet na pokładzie, by żar mennicy bez przerwy buchał mu w twarz. Wysoko na jednej z wiekowych baszt dostrzegł człowieka, który chyba wyszedł na blanki się przejść, przewietrzyć i oczyścić umysł po zbyt długim przebywaniu w dusznej i gorącej mennicy. Kiedy przystanął na blankach i zapatrzył się na rzekę, jego ciemna sylwetka odcinała się od rozjarzonej chmury dymu i pary za plecami. Wiatr od morza rozwiewał mu długie włosy, które powiewały za nim jak proporzec. Było widać, że są białe jak śnieg. – To musi być on – powiedział Jack, nie kierując tych słów do nikogo konkretnego. – Kierownik mennicy. Proszę się rozkoszować widokiem z pańskiej grzędy, póki to możliwe, panie Newton! – dodał, podnosząc lekko głos. – Jack Mincerz przybył do miasta i niedługo pana stamtąd strąci. Gra rozpoczęta. Niech wygra lepszy.