Fiodor Dostojewski Zbrodnia i kara Powie ê œ œæ w sze ciu cz œciach z epilogiem Fenomen Dostojewskiego Stawiaj ³ ñ ¹c w centrum swoich zainteresowa cz owieka, jego aspiracje i niepokoje, literatura, zw ¿ œ ¿ ³aszcza ta wielka literatura, mo e niejednokrotnie wcze niej i trafniej ani eli dociekania nauk humanistycznych wykrywa ³ æ to, co nurtuje ludzkie serca i umys y, sygnalizowa ê ³ æ narastanie nowych konfliktów czy kszta towanie si nowych postaw i nowych form stosunków mi ê œ ³ Ÿ êdzy lud mi. Tym w a nie charakteryzuje si twórczoœæ Fiodora Dostojewskiego, autora m.in. powieœci Zbrodnia i kara (1866), Idiota (1868), Biesy (1872), M³odzik (1875) i Bracia Karamazow (1879-1880). W swoich poszukiwaniach etyczno-artystycznych Dostojew-ski genialnie wyprzedza ledwie zarysowuj œ œ ê ¹ ³ ê ¹ce si wówczas antynomie gwa townie laicyzuj cej si wiadomo ci. I te w œ ê ¹ ¹ œ œ ³a nie sprzeczno ci wyznaczaj specyficzn problematyk jego powie ci. Przy czym niepokoi pisarza nie tyle erozja œ œwiadomo ci religijnej, co ewentualne konsekwencje emancypacji cz ³ ¿ ³ ³owieka, który odrzuciwszy „idea Chrystusa", yje na w asne ryzyko i odpowiedzialno œ ¹ ¹ œæ zgodnie z samooczywist — dla pisarza — dewiz : je li Boga nie ma, wszystko wolno. Up ¹ œ ê ³ ³ ³ ³yw czasu z agodzi , ale bynajmniej nie wygasi nami tno ci towarzysz cych sporom wokó œ œ œ ³ osobowo ci i twórczo ci Dostojewskiego. Ten wybitny pisarz i my liciel dla jednych pozosta ê ¹ ³ „okrutnym talentem", apologet cierpi tnictwa i prorokiem animowanym wielk¹ tradycj ¹ ¹ patrystyczn , dla innych — fanatykiem wolno ¹ œci, szowinist wielkoruskim, a nawet prekursorem faszyzmu. Tak czy inaczej mroczny i drapie ¹ œ ¿ny wiat kreowany przez Dostojewskiego — przeci ¿ony i zag ¹ ê ¹ êszczony nad wszelk miar czasu i przestrzeni — wci ¿ fascynuje historyków literatury, filozofów, psychologów i teologów, i to ró ê ¿nej proweniencji. A wi c czerpali z tego ³ Ÿród a m.in. immoralista Fryderyk Nietzsche, psychoanalitycy od Zygmunta Freuda po Ericha Fromma, idol symbolistów rosyjskich W ³ ³ ³adimir So owjow, prawos awny mistyk Niko ¿ ¿ ³aj Bierdia-jew i egzystencjalista bezbo ny Jean-Paul Sartre, a tak e katolicki personalista Henri de Lubac. O zasi œ œ êgu za dyskusji Dostojewskiego ze wiatem literatury niechaj ³ ¹ œwiadcz te, przyk adowo tu wybrane nazwiska: we Francji — Guil-laume Apollinaire, Andre Gide, Marcel Proust, Julien Green, Frangois Mauriac, Andre Malraux, Albert Camus; w Niemczech — Thomas Mann, Heinrich Boli; w Anglii — Joseph Conrad, James Joyce, Yirginia Woolf i Aldous Huxley; w Norwegii — Henrik Ibsen i Knut Hamsun; w Szwecji — August Strindberg; w USA — Theodore Dreiser, Francis Scott Fitzgerald, William Faulkner i Henry Miller; we W³oszech — Alberto Moravia. W obiegowych — i nie tylko — interpretacjach twórczo ê ê œci Dostojewskiego ch tnie si gano do jego biografii, niekiedy te œ ¹ ¹ ¹ ¿ pochopnie wpisuj c w ni perypetie i s dy powie ciowych bohaterów. Warto wi æ êc pokrótce przypomnie zmienne koleje losu twórcy Zbrodni i kary. Fiodor Dostojewski przyszed œ Ÿ œ ³ na wiat 30 pa dziernika 1821 roku jako jedno z o miorga dzieci Michai ¹ ³a Dostojewskiego, lekarza ordynuj cego w Maryjskim Szpitalu dla ubogich na przedmie ê ê œ ê ¹ ¿ œciu Moskwy. Tu te jako dziecko zetkn ³ si ze wiatem n dzy i wyst pku, krzywdy ³ ³ ¿ i poni enia. W domu równie¿ siê nie przelewa o. Ojciec, cz owiek o trudnym usposobieniu, apodyktyczny i dra æ ¹ ³ ¿liwy, lubi zagl da do kieliszka. iviaiK.a, lYiana z aomu iMeczajew, niewiele mia œ ³ ³a do powiedzenia, ale to jej w a nie zawdzi ¹ ê ³ ê ³ êcza Dostojewski ch opi ce rozmi owanie si w literaturze. Kr g jego m œ ñ ³odzie czych lektur to historyczne romanse Waltera Scotta, „powie ci grozy" Ann Radcliffe oraz utwory Honoriusza Balzaka i E.T.A. Hoffmana, z literatury ojczystej zaœ — Niko œ ¯ ³aj Karamzin, Wasilij ukow-ski i oczywi cie uwielbiany Aleksander Puszkin. W roku 1837 — po ³ œ œmierci matki — ojciec umie ci syna w szkole w Sankt- -Petersburgu dla uzupe ³ ³nienia edukacji. W latach 1838-1843 Dostojewski studiowa w G ¿ ³ ñ ¹ ¿ ³ównej Szkole In ynierskiej, któr uko czy z patentem in yniera i w stopniu podporucznika. Podj ê ³ ê ¿ ê ¿ ³ ¹³ s u b , ale ju w roku nast pnym poda si do dymisji, by po ³ ê æ ê œwi ci si wy ¹cznie pracy literackiej. Debiutowa œ ¹ ¹ ³ ³ w roku 1846 powie ci epistolarn Biedni ludzie, której tematem by a nieodwzajemniona mi œæ ³ œ ³o æ drobnego kancelisty do ubogiej panny. Powie zosta a entuzjastycznie przyj ê ³ ³ êta w kr gu wielce wówczas wp ywowej „szko y naturalnej" (Wissarion Bieli ³ ³ ñski, Niko aj Niekrasow). M odego debiutanta pasowano na nast ê ³ ê êpc wielkiego Niko aja Gogola i kontynuatora jego „dramy urz dniczej". Wkrótce jednak Dostojewski odchodzi od socjologizmu „szko³y naturalnej" ku romantycznemu psychologizmowi, zauroczony problematyk¹ buntu jednostki przeciwko represyw-nym konwencjom spo³ecznym u Fryderyka Schillera, Johanna W. Goethego, George'a G.N. Byrona i Michai ¿ ³a Lermontowa. Ju bohater opowiadania Sobowtór (1846), kancelista Goladkin („ambitna szmata"), cierpi na typowo romantyczn œæ ³ ¹ przypad o : rozdwojenie ja ³ Ÿni. Dalszym krokiem Dostojewskiego na tej drodze — ku wspó czesnej prozie psychologicznej — by ¹ ³y granicz ca z horrorem nowela Gospodyni (1847), w której z ³ ê ¹ Ÿ ¹ ³ ³y staruch Murin zaw adn ³ ja ni pi knej m ódki Katarzyny, oraz opowieœæ sentymentalna Bia ¹ ¹ ¹ ¹ ê ³e noce (1848), b d ca subteln psychologiczn analiz kondycji duchowej rosyjskiego inteligenta (Marzyciel), który w braku mo œ ¿liwo ci sensownego dzia ñ ê ¹ ³ania ucieka w romantyczn „krain marze ". AKcja ma ¹ ³ œ ³ ê ³ycn nocy toczy si wspó cze nie, a czasy, o Kiorycn mowa, by y wyj tkowo ponure dla inteligencji rosyjskiej. Car Miko ³ ³aj I, który odziedziczy po swym ojcu, Pawle I, chorobliw ³ ³ œ ¹ podejrzliwo æ oraz zami owanie do regulaminów i musztry, rozbudowa ponad wszelk ¹ ê ¹ miar aparat administracyjny i system policyjny, zaraz na pocz tku swego panowania powo ³ ³ œ ¹ ³uj c os awiony III Oddzia Kancelarii Osobistej Jego Cesarskiej Mo ci, do którego zada ¹ œ œ ³ ¿ ñ nale a y nadzór nad prawomy lno ci obywateli, inwigilacja cudzoziemców i innowierców, jak równie¿ cenzura. Teraz, w okresie burzliwej Wiosny Ludów, system inwigilacji i represji w Rosji jeszcze si ³ ê zaostrzy . Kariera pisarska Dostojewskiego zosta³a brutalnie przerwana przez aresztowanie wiosn¹ 1849 roku. Powodem by ³ ¹ ê ³o ucz szczanie na towarzyskie „pi tki" u Michai a Butaszewicza- -Pietraszewskiego, podczas których ¿ywo dyskutowano na tematy filozoficzne, ekonomiczne, spo³eczne, m.in. o socjalizmie francuskim (Etienne Cabet, Charles Fourier, Pierre Proudhon). Poci œ ê ¹gni to wówczas do odpowiedzialno ci 123 osoby. Osadzony w Twierdzy Pietropaw ³ œ ê ³owskiej Dostojewski po wielomiesi cznym ledztwie zosta — w grupie 21 osób — skazany na kar ³ œ ê mierci przez rozstrzelanie. Reskrypt Miko aja I o z Ÿ ñ ³agodzeniu wyroków odczytano skaza com dopiero na miejscu ka ni, gdy pierwsz¹ trójk ³ ³ ¿ ¹ œ ê spo ród nich przywi zano ju do s upów (Dostojewski by w drugiej trójce). Ostatecznie skazano pisarza na 4 lata katorgi, a potem wcielenie do wojska w stopniu szeregowca. Katorg ñ ³ œ ê ¿ ³ ³ ê odbywa Dostojewski w Omsku, s u b za w Semi-pa aty sku. W roku 1857 po ¹ ¹ ³ ¹ ê œ ³ ³ œlubi z wielkiej mi o ci Mari Isajew , by to jednak zwi zek wyj tkowo nieudany (pewne ³ ³ cechy Marii odziedziczy a Katarzyna, ¿ona Marmie adowa w Zbrodni i karze).W 1859 roku, ju ³ ¿ za panowania Aleksandra II, Dostojewski uzyska zwolnienie z wojska i z ko ³ ³ ñcem roku — po 10 latach — powróci do sto ecznego Sankt- -Petersburga. 8 Swoje do ³ œ œwiadczenia i przemy lenia z czasów katorgi zawar we Wspomnieniach z domu umar ¿ ³ych (1861-1862). Jest tam wiele znakomitych, zaiste dantejskich scen. Nas wszak e interesuj ¿ ¿ ¹ tu szczególnie dwa spostrze enia pisarza. Otó na podstawie obserwacji spo ³ ¿ ³ ¿ œ ³eczno ci kator niczej doszed on do wniosku, e psychika cz owieka nie poddaje siê racjonalnej analizie, a zatem nie jest równie ¿ ¿ mo liwa jakakolwiek terapia. To po pierwsze. Po wtóre za œ ê œ, przewija si tu my l o duchowym prymacie ludu i pokorze jako wyj ³ œ œ œ ³ ¹tkowej w a ciwo ci narodu rosyjskiego. My l ta leg a u podstaw mesjanizmu narodowego pisarza. Zafascynowany reformami cara Aleksandra II — jak wielu wówczas w Rosji — w oparciu o neos ¹ ê ³ ¹ ¹ ¿ æ ¹ ³owianofilsk historiozofi i w asn , oryginaln , eby nie powiedzie kuriozaln , historiografi ³ ³ ê Dostojewski sformu owa wizjonerski program dla Rosji, zwany poczwiennictwem (od ro œ œ œ. poczwa — gleba, tu za przeno nie — lud). Program ten zak ³ ê ³ ³ ³ada rych e moralne odrodzenie si Rosji na gruncie prawos awia, a pod jej braterskim przewodem ca œ œ ñ ³ ³ej S owia szczyzny, w perspektywie za „ludzko ci europejskiej". Z czasem te ¹ ³ ¿ ¹ ¹ ê ¿ nast pi o zbli enie pisarza, zapatrzonego w sw utopijn wizj , z wojowniczym panslawizmem arcyreakcyjnego publicysty i wydawcy Michai-³a Katkowa oraz imperialn ê ¹ ¹ ideologi wszechpot ¿nego Konstantego Pobiedonoscewa, w latach 1880-1905 nadprokurato-ra Naj ê ê œwi tszego Synodu Cerkwi. To przynajmniej po cz œci t ¿ ê ¹ ³umaczy bezpardonow krytyk katolicyzmu, oskar anego przez pisarza o spowodowanie powstania rewolucyjnego socjalizmu z jego rewindykacyjnymi programami oraz nieodst ³ ¿ œ ¹ êpnie mu towarzysz cym ateizmem. W tym kontek cie równie sytuowa i ocenia³ Dostojewski narodowowyzwole œ ñcze aspiracje Polaków. Jego powie ciowi „Polaczkowie" to z regu³y typy marne, fanfaroni i hipokryci. Przekonanie o szczególnym dziejowym pos ³ ³ ³annictwie Rosji ¹czy Dostojewski ze zdecydowanie negatywnym stosunkiem do Zachodu (cho ³ æ z czasem poczyni tu pewne ust ¿ ³ êpstwa). Da temu wyraz m.in. w Zimowych notatkach o wra eniach z lata (1863), b ³ ¿ ¹ ¹ êd cych relacj z pierwszej podró y pisarza na Zachód. Zobaczy tu to, co chcia³ zobaczy ³ ³ ê ³ æ. W Londynie (gdzie odwiedzi Aleksandra Hercena i pozna anarchist Michai a Bakunina) dostrzeg ê ê ê ³ tylko degrengolad i deprawacj nieszcz snego robotniczego mot ³ ¿ ê ¹ ¿ ³ochu, w Pary u — panosz cego si mieszczucha i a osne efekty rewolucyjnej walki socjalistów pod has œ œ ³em: „Wolno æ, równo æ, braterstwo". Generaln æ ³ ¹ ¹ rozpraw z socjalizmem rewolucyjnych demokratów w Rosji mia y by Notatki z podziemia (1864), ale na skutek nieoczekiwanej ingerencji cenzury, która pozbawi a ³ utwór autorskiej puenty, Notatki sta ê ³y si manifestem skrajnego nihilizmu. Bohater Notatek w swym agresywnym monologu za pomoc ê ¹ zr cznych paradoksów wyszydza determinizm historyczny i etyk ³ ê rozumnego egoizmu (Niko aja Czernyszew-skiego), by nast œ ñ ³ ñ œ æ êpnie zakpi sobie z chrze cija skiej etyki mi osierdzia i w ko cu doj æ do cynicznego wniosku, ³ ¿e wszelkie próby tworzenia programów spo ecznych czy systemów etycznych s ¹ ¿ ³ ¿ ¹ absurdalne ju w za o eniu, albowiem apeluj do rozumu, podczas gdy prawdziwym motorem ludzkich zachowa ¹ ñ jest wolna wola, nieprzewidywalny kaprys aktualizuj cy siê poza granicami dobra i z a. ³ Odt ê œ ¹d „podziemie", tj. nieoficjalna i mroczna sfera osobowo ci, stanie si problemem centralnym Dostojewskiego jako pisarza i jako myœliciela. Dostojewskiemu niezbyt wiod ¿ ³ ê ³o si w pierwszych latach po powrocie z zes ania do ycia publicznego. Zbankrutowa ³ ê ³ jako wydawca miesi cznika „Epocha", zmar ukochany brat Michai ê ³ ³ ¿ ³, a tak e po d ugiej chorobie ¿ona, nasili y siê ataki epilepsji, n kali wierzyciele, ci ¹ ³ ¹ ¹¿ ¹ ³ ³ ¿ ê ¹ ¹gn ³ si te burzliwy romans z Apolinari Sus ow . Wci poci ga a go i zwodzi a szata ³ ñ ñska poetyka ruletki. Z ko cem lipca 1865 roku wyjecha do Wiesbaden, a potem do Kopenhagi. W czasie tej podró ³ ¿y powsta a pierwsza wersja Zbrodni i kary, ale po powrocie jesieni ³ ¹ ³ ³ ¹ do Rosji Dostojewski spali to, co napisa , i przyst pi do pracy nad now¹ wersj œ ¹ powie ci. 10 Akcja Zbrodni i kary (1866), najg œ ê œ ³o niejszej z powie ci Dostojewskiego, toczy si w Petersburgu, w okolicy placu Siennego, gdzie ³ ê ¹ œciekaj wszelakie m ty sto eczne. G ³ ³ œ ³ównym bohaterem powie ci jest by y student Rodion Raskolnikow, m odzieniec wra œ ê ¹ ¹ œ ¿liwy i „my l cy krytycznie", jak zreszt wi kszo æ ówczesnej inteligencji rosyjskiej, a przy tym znajduj ¿ ³ ê ¹cy si w trudnej sytuacji, bez z amanego grosza przy duszy. Na aden cud nie liczy, bo w Boga nie wierzy. Nie zamierza te œ ê ê æ ê œ ¿ po wi ca si w imi „ wietlanej przysz œ ¹ œ ¹ ³ ¹ œ ³o ci", któr atwowiernym obiecuj socjali ci, a o której roj w powie ci szlachetny, acz naiwny Razumichin i wytrwa³y „propagandzista" Lebieziatnikow. Ma on natomiast pewn ê ê ¹ ¹ ¹ i jak s dzi, uniwersaln „teori ", która pozwoli mu na wybicie si oraz na zracjonalizowanie istniej ³ ¹ ¹cego porz dku spo ecznego, a na razie — powiedzmy to wprost — „teoria" ta dowarto œ ¹ ê ¹ œciowuje jego mizern egzystencj psychicznie, czyni c go kim we w³asnych oczach. Otó œ ³ ê ¹ ¿ ³ ¿ Raskolnikow „odkry ", e ludzie dziel si na dwie kategorie: „ludzi we w a ciwym tego s ³ ³owa znaczeniu" oraz „materia etniczny". Ci pierwsi — wielcy reformatorzy, odkrywcy i wybitni dowódcy, jak Solon, Kopernik czy Napoleon — wytyczaj¹ nowe szlaki ludzko ³ ê œ æ ³ ¹ ³ œci i z tego tytu u musz ama zastane prawa, a je li post p czy racje spo eczne tego wymagaj ¹ ¹, s oni moralnie zobligowani do usuwania przeszkód na swej drodze, tak ê æ ê ¿e za cen zbrodni. I w takich sytuacjach trudno w ogóle mówi o przest pstwie, poniewa ³ œ ¹ ¿ s to jedynie spo ecznie uzasadnione „arytmetyczne poprawki do historii". Je li za ³ ¿¹ æ ¿ œ chodzi o „materia etniczny", to ludzie nale cy do tej kategorii powinni y w pos ¹ ¿ ³uchu wobec prawa, jako e z samej swej natury pozbawieni s inicjatywy dziejowej. Raskolnikow zamierza — wzorem wybitnych postaci historycznych — wzi ê ¹æ w swoje r ce losy Œ ¿ ¹ œwiata, poczynaj c od najbli szego otoczenia. wiat dookolny jest, jaki jest, cierpienia i ofiary by ³ ¹ æ musz , ale on, Raskolnikow, wprowadzi tu rozumny ad, czyli odpowiedni ê ¹ ¹ ê ¹ ê ¹ taryf . Zamorduje pewn lichwiark , star , wredn sekut-nic , a zrabowane pieni¹dze przeznaczy na zapewnienie sobie 11 startu ¹ ¹ ê ¹ ¿ ¹ œ ³ ¿yciowego, by w przysz o ci, maj c ju odpowiedni pozycj , podj æ swoj misjê dobroczy Ÿ œ ñcy ludzko ci, oraz na dora ne wsparcie osób mu bliskich i ze wszech miar tego godnych. Najwa ê ê ¿ ¿niejsze jednak, e b dzie to dla niego próba, dzi ki której uwierzytelni on w ê œ ³ œ ¿ ³ ³asny cz owieczy status, przynale no æ do „ludzi w a ciwych". I to staje si obsesj¹ Raskol-nikowa. Przypadkowo zas œ ³yszana w knajpie rozmowa jakiego studenta z oficerem na temat owej lichwiarki, zawieraj ³ ê ¹ ¹ca niemal identyczn kalkulacj , oraz przypadkowo zas yszana informacja o tym, kiedy lichwiarka na pewno b ¹ ³ êdzie w domu sama, zadzia aj jak katalizator na rozdygotane i napi ¹ œ ête do ostateczno ci nerwy Raskolnikowa. Wci ¿ niejako w transie spe ¹ ê ³nia on swój „czyn", a nawet wi cej, bo poza upatrzon lichwiarka zabija tak œ ê ³ ê ê ¹ ³ ¿e jej na wpó pomylon siostr Lizawiet , która sta a si przypadkowym wiadkiem morderstwa. Szcz ¹ ¿ ê êœliwym trafem udaje mu si niepostrze enie umkn æ z miejsca zbrodni, pozby æ ³ ê æ si siekiery i wraz z upem dotrze do swej komórki na poddaszu. Ale ta dodatkowa ofiara zm ¹ ¹ œæ ³ ¿ ³ ¹ci a pierwotn arytmetyczn klarowno rachunku i podwa y a uniwersalno ¹ ¿ æ ³ œæ „teorii". Po stronie kosztów mia o by jedno ycie, a s dwa. Ponadto œ zamiast ³ Lizawiety mog aby trafiæ siê np. rodzona siostra Raskolnikowa, Dunia, a wówczas instynkt samozachowawczy móg æ ³ ³by nie zadzia a . Raskolnikow, cho œ ³ æ chory i u kresu si , wytrzymuje osaczenie przez aparat ledczy i mia œ ê ê ¹ ¹ ¿ ¿d ¹c logiczn krytyk jego „teorii" przez s dziego ledczego Porfirego Pietrowicza, który celowo, a przy tym bardzo zr ¿ êcznie trywializuje jego wywody. Ale — i tu ju zaczyna si ¹ ê ¹ ê „dostojewszczyzna" — Raskolnikow przez sw zbrodni traktowan jako nielojalnoœæ wobec Boga zostaje wy ¿ ê ³¹czony z ludzkiej wspólnoty, czuje si „obcy". Nie mo e znieœæ obecno œ ¿ œci nawet najbli szych osób (matki, siostry, przyjaciela), a jednocze nie nie potrafi si œ ê œ ê obej æ bez ludzi, natr tnie szuka z nimi kontaktu. Wyj ciem z sytuacji i warunkiem powrotu do ludzkiej wspólnoty jest dobrowolne wziêcie 12 na sieoie Krzy œ ê ¿a, uKorzenie si . Ku temu zmierza w powie ci perswazja anielsko spolegliwej prostytutki Soni, przyk ³ ê ³ad malarza pokojowego Miko ki, który przyznaje si do zbrodni pope ¿ ³ ¹æ ¿ ³nionej przez Raskolnikowa, bo wiara ka e mu akn cierpienia, a tak e niedwuznaczna sugestia Porfirego Piet-rowicza, ¿ ¿e Rosjanin w odró nieniu od innych nacji nie potrafi si ¹ æ ¿ œ ê obej æ bez skruchy i y z obarczonym zbrodni sumieniem. W ko ¹ ê ê ñcu zn kany Raskolnikow przyznaje si do zbrodni, staje przed s dem i trafia na katorg ³ ¿ ¹ ê, ale uporczywie trwa przy swej „teorii", ubolewaj c jedynie, e nie sprosta próbie na cz ñ ³owiecze stwo przez „czyn". Ukoronowaniem moralizatorskiej tezy powie ê ³ £ œci jest akt aski, która sp yn ³a na niego, i zwrot ku Soni jako zapowied ê ¹ ¿ Ÿ nowego ycia, któr czytelnik przyjmuje na wiar albo nie przyjmuje. Nag ³ æ ¿ ³a konwersja Raskolnikowa mo e by — i bywa a — odczytywana jako chwilowe tylko odst ³ Ÿ ¹ êpstwo od „teorii" b d jako konwencjonalne k amstwo. Zwró ³ Ÿ ê æmy tu jeszcze uwag na ród a owej „teorii" Raskolnikowa. Wskazanie na obiegow¹ formu ¹ ³ œ ê œ ³ê makiawelizmu — cel u wi ca rodki — by oby niew tpliwym uproszczeniem. W przeprowadzonej przez Raskolnikowa krytyce oficjalnego wymiaru sprawiedliwo ci œ badacze zasadnie dopatruj ñ ê ¹ si opozycji wobec Heglowskiej koncepcji pa stwa, w pogl ¿ ñ ³ ¹dach na spo ecze stwo — refleksu cezaryzmu, ywo wówczas w Rosji dyskutowanego, w indywidualistycznym buncie — wp³ywu anarchizmu Bakunina, w wyborze zbrodni jako formy protestu — nawi¹zania do narodnickiego terroryzmu, w motywacji „czynu" — Stirnerowskiej koncepcji zbrodni jako wyrazu absolutnej wolno ³ œci jednostki, w zaufaniu do w asnego rozumu — zauroczenia racjonalizmem Kanta, w „arytmetycznej poprawce do historii" — wp³ywu obiegowych wersji socjaldar-winizmu. To wielorakie zakotwiczenie „teorii" Raskolnikowa w europejskiej tradycji intelektualnej stanowi o jej swoistej atrakcyjno ¿ ñ œci, a zarazem wielkim niebezpiecze stwie. Bo te nie jej 13 oryginalno ¹ œ œæ, lecz chodliwo æ jest problemem — dowodz tego „sobowtóry" Raskolnikowa w powie £ ¿ ³ æ œ ³ œci (dorobkiewicz u yn, truciciel i szuler Swidrygaj ow, cho to jego w a nie legaty pieni ³ ê ¹ ¹ ê¿ne wespr katechetyczn misj Soni). W uzasadnieniu sformu owanej na samym wst ¿ œ ¿ êpie tezy o poznawczych i diagnostycznych mo liwo ciach literatury mo na by tu wskaza ¿ ³ æ na masowe „poprawki do historii" w agrach i krematoriach, a tak e na przyk ê ¹ ³ad na aktualnie tocz ce si dyskusje na temat eutanazji, przeszczepów czy przestrajania kodów genetycznych. Dostojewski w Zbrodni i karze, podobnie jak i w pó ³ ¹ œ Ÿniejszych swoich powie ciach, nie tyle rozwi zuje problemy, co je formu uje. Z rzadko spotykan ñ ¹ ³ ³ ¹ ¹ pasj tropi fa sz i ods ania ryzyko rozwi za pozornych, demaskuje prawdy pseudooczywiste, jak na przyk ¿ ê ¿ ê œ ³ad ta, e post p wymaga ofiar, e godziwy cel u wi ca rodki, ¿ ³ ¿e przysz a harmonia zrównowa y zbrodnie historii, a upragniona pomyœlnoœæ materialna wyczerpie aspiracje cz ê ³owieka i wyeliminuje jego „przekl te problemy" egzystencjalne. ¹ Toczone przez bohaterów Dostojewskiego dyskusje œwiatopogl dowe, a wi œ œ œ êc na temat wizji wiata, wolno ci i odpowiedzialno ci jednostki, natury, kondycji i doli cz ¹ ³owieczej, podstawowych wyznaczników egzystencji ludzkiej i form jej ekspresji s dyskusjami na serio, s œ ê œ ¹ autentycznym cieraniem si idei, a raczej punktów widzenia, je li nawet nie zawsze s ¹ ¿ ³ ³usznych, to jednak g êboko prze ywanych, bo odzwierciedlaj cych rzeczywiste antynomie bytowania ludzkiego. Argumenty za i przeciw musz¹ tu byæ rzetelnie rozwa ¿ ¹ ¿ane nie tylko wprost, tak jak s werbalizowane, lecz tak e w ich logice wewn ¿ ¿ êtrznej i wszystkich mo liwych do przewidzenia wariantach. Dlatego te w powie œ ê ¹ œciach Dostojewskiego nie ma w zasadzie sprzeczno ci mi dzy postaw a zachowaniem si œ ¿ ê ê bohaterów, liczy si ich to samo æ uwierzytelniana w kolejnych projekcjach akceptowanych idei. Genialna intuicja artysty pozwala Dosto-jewskiemu odkry ¹ ³ æ nie tylko intelektualne, ale i najg êbsze emocjonalne motywacje tocz cych siê sporów ¹ œwiatopogl dowych. 14 uosiojewsKi zrewolucjonizowa œ ³¹ ¹ œ ³ tradycyjny gatunek powie ci, cz c w swojej twórczo ci elementy powie ³ œci kryminalnej, otrzykowskiej, psychologicznej, filozoficznej z form¹ spowiedzi, szkicu historycznego i hagiografii. W zdarzeniowy œ œwiat jego powie ci, rozwirowany, a zarazem jakby zatrzymany w kadrze, raz po raz wdzieraj ê ¹ si „inne œwiaty": sny, iluminacje mistyczne, halucynacje, koszmary. Czas historyczny i czas biograficzny zostaj¹ zredukowane do „teraz" i „nagle". Te z pozoru niespójne elementy warstwy fabularnej maj ¹ ¹ swój bardziej lub mniej utajony „logiczno-nielogiczny" porz dek konstruowany na zasadach estetyki dysonansu, któr¹ na dobre odkryje dopiero wiek XX w poezji futurystycznej, powie ¿ œ œ œci strumienia wiadomo ci i ró nych formach sztuki konceptualnej. ³ Ÿ ¹ £atwo czytelne natomiast s cztery podstawowe ród a inspiracji artystycznej: rygorystyczny realizm opisowy „szko³y naturalnej", wielka tradycja romantyczna, pozytywistyczny scjentyzm i francuski socjalizm utopijny. Zbrodnia i kara przynios œ œ ê ³a Dostojewskiemu wielki sukces. Jednocze nie u miechn ³o siê do niego szcz ¿ êœcie osobiste. Szanta owany przez jednego z wydawców Dostojewski jeszcze przed uko æ œ ³ ñczeniem Zbrodni i kary musia w wielkim po piechu napisa ongiœ zakontraktowan ³ ³ ¹ œ ¹ powie æ. Za rad przyjació skorzysta z pomocy stenografki. Tak powsta ê ³ ³ œ ³a powie æ Gracz. M odziutka stenografka nazywa a si Anna Snitkin. Wkrótce byli po s ³ ³ ê ³ Œ ³owie. lub odby si w lutym 1867 roku. W roku 1877 Dostojewski zosta cz onkiemkorespondentem Akademii Nauk, a pod koniec ê ³ ¿ycia by ch tnie widywany na dworze, cho ³ ¹ ñ ê ³ æ jako by y wi zie polityczny wci ¿ pozostawa pod nadzorem policji. Zmar ñ ³ 28 stycznia 1881 roku w Petersburgu. Pochowano go na Cmentarzu Tichwi skim, obok grobu Wasilija ¯ukows-kiego. W Polsce Dostojewski zyska Ÿ œ ³ popularno æ z pewnym opó nieniem w stosunku do Zachodu. Pierwsze wzmianki o nim ukaza œ ê ³y si w prasie w roku jego mierci. Ale i w naszej 15 literaturze zadomowi ¿ ³ ê ³ si na dobre. Za niezrównanego mistrza s owa uwa ali go satanista Stanis ¯ œ ³ ³aw Przybyszewski i moralista Stefan eromski. Za czasów drugiej niepodleg o ci t ñ ³umaczyli Dostojewskiego m.in. Barbara Beaupre, Tadeusz Kotarbi ski, Leon Choroma ³ ñski, Józef Tretiak, Tadeusz Zagórski, Adam Grzyma a-Siedlecki, Aleksander Wat, Andrzej Stawar, Julian Tuwim, W ³ ³adys aw Broniewski. Dzi ³ ³ ³ œ mamy w przek adzie wszystkie dzie a Dostojewskiego, w ¹cznie z Dziennikiem pisarza, który przet ³ œ ê ³ Ÿ ³umaczy a Maria Le niewska, a wst pem opatrzy Ryszard Lu ny. Spo æ œród wielu inscenizacji prozy Dostojewskiego nie sposób nie odnotowa tu Zbrodni i kary w krakowskim Teatrze Starym w re¿yserii Andrzeja Wajdy ze znakomitymi rolami Jerzego Radziwi³owi-cza (Raskolnikow) i Jerzego Stuhra (Porfiry). Pierwszy ñ ³ ³ w Polsce przek ad Zbrodni i kary pióra Boles awa Londy skiego ukaza³ siê w 1887 roku. Danuta Ku³akowska W oczach krytyki Stefan ¯eromski Jest to psychologia nadzmys ³ ¿ ¿ ê ¹ æ ³owa, cho w tpi , eby Do-stojewski prze y sam kryzys tego rodzaju. Tymczasem jest tam zanotowana ka ¿ ¹ ¹ œ ¿da my l z tak prawd , e niepodobna przypu ê æ œci ... tworzenia. Jest to wi c genialna intuicja. Straszny artyzm odgadywania my ¿ ¹ ¹ ¹ ¹ ¹ œli. Zreszt te obrazy s wstrz saj ce, gniot ce, niemo ebne do czytania. Razumichin i Dunia, jedyne typy dodatnie, zachwycaj ¹ œ ê ê ¹ ci , czepiasz si ich z rado ci , bo straszno siê robi, bole ³ œnie. To nie ludzie, ale psy sparszywia e, wyrzucone na gnojowiska. Taka Sonia — prostytutka utrzymuj¹ca ojca pijaka. Straszne! Dzienniki, t. 3, Warszawa 1964, s. 201. • Stanis³aw Przybyszewski A nie pomn ¹ ê ¿ ê szczytniejszego obchodu Wigilii Bo ego Narodzenia nad t wigilijn noc, w której ê œ œmy od wieczora do rana samego pierwszego wi ta jednym tchem przeczytali Winê i kar œ ñ ê ³ ê Dostojewskiego. Przez ca y nast pny dzie nie byli my w stanie do siebie przemówi ¿ œ ¿ ê ³ æ, zdawa o nam si , e by my sprofanowali to olbrzymie wra enie, jakie ten utwór na nas wywar œ ³, gdyby my o nim mówili. Moi wspó œ ³cze ni, Warszawa 1959, s. 59. Boles³aw Ucze œ ³ ê ñ Bourgeta (...) jest, zdaje si , pisany pod wp ywem powie ci Dostojewskiego Zbrodnia i kara, której zreszt œ ê ¹ do pi t nie dorasta. Od czasu, kiedy ludzko æ jest ludzko ¹ ³ ¹ œci , nikt jeszcze w taki sposób nie zilustrowa pi tego przykazania: „Nie zabijaj!", jak zrobi³ to Dostojewski. Kroniki, t. 12, Warszawa 1962, s. 98. • Andrzej Strug Jasny geniusz Francji, Balzak, nazwa Œ ¹ ¹ ³ ³ swe dzie o Komedi ludzk . wiat Dostojewskiego, pos ³ ³ ¿ æ êpnego syna ziemi rosyjskiej, nazwa by nale a o — Dramatem Cz owieka. Dostojewski (1821-1881), w: T. Dostojewski Zbrodnia i kara, t. l, Warszawa 1928, s. XXXI. • Karol Irzykowski Gdzie jest np. dramat, który by na mnie zrobi ¿ ³ takie wra enie podczas pierwszego czytania, jak Raskolnikow Dostojewskiego? Notatki z ¿ycia, obserwacje i motywy, Warszawa 1964, s. 109. • Stanis ñ ³aw Baczy ski Raskolnikow konkretnie, ê æ ³ ¿yciowo usi uje zrealizowa przez zbrodni swój postulat wolno ¿ ³ ¹ œ ¿ œci i wy szo ci; marz c o w adzy jednostki wy szej, której „wszystko wolno", objawia równocze ê ³ œ ³ ¹ œnie sw s abo æ wobec faktu dokonanej zbrodni, za amuje si w obliczu rzeczywisto ¹ ³ œci, poniewa¿ podgryz a mu korzenie w tpliwoœæ etyczna, sumienie. Cz æ ê ³ œ ê ¹ ³owiekiem silnym, przeciwstawiaj cym si skutecznie wiatu mog aby wi c by tylko jednostka bez sumienia, indywidualno ³ œæ aspo eczna. Literaturaw ZSRR, Kraków 1932, s. 16-17. Stanis³aw Orabski Raskolnikow z Przest ê ¹ êpstwa i kary Dostojewskiego, morduj cy staruszk dla zdobycia pieni ê æ ³ ¿ êdzy, których po ¹da nie dla w asnego dostatku, lecz by zyska podstaw pracy spo ¹ æ ê œ ¹ ³ecznej, maj cej ludzko æ uszcz œliwi — to nie jest w Rosji wyj tkowy okaz patologiczny (...). M ³ ê ¹ ¿ ³odzie rosyjska dziewi tego dziesi ciolecia ubieg ego wieku szeroko i „gruntownie" dyskutowa ³ ³ ê ³a, czy „przest pstwo" Raskolnikowa istotnie zas ugiwa o na „kar ³ ñ ê ê", czy dobrowolne poddanie si przeze „karze" nie by o raczej brakiem tylko charakteru. To œ ñ ¹ ê æ œ ³¹czenie nieustanne sprzeczno ci kra cowych, nie daj cych si pogodzi w umy le normalnego Europejczyka, cechuje w równej mierze, jak Dostojewskiego, wszystkich w ogóle autorów rosyjskich ko ¹ ñca XIX i pocz tku XX stulecia... Rewolucja. Studium spo³eczno-psychologiczne, Warszawa 1921, s. 11-12. • Kornel Makuszyñski M œ ê ê êka Raskolnikowa, kiedy si jak na torturach wije wobec s dziego ledczego, jest naprawd œ ¿ ê ¹ ê tortur . Czuje si , bez przesady, e miertelna ironia tych dwóch ludzi krwi¹ ocieka; ¿ ¹ ê ¿e kara za zbrodni jest straszn , e bankructwo idei Raskolnikowa jest czymœ równym œ œmierci albo bardziej od mierci bolesnym. Dusze z papieru, t. II, Lwów 1991, s. 132. • Jan Lechoñ My œ œ ³ ¿ œ ³ œla em dzi sobie, e jednak Dostojewski przyniós wiatu co nowego, bo inaczej tak by lud ¹ ¹³ ³ ³ Ÿmi nie wstrz sn , nie zrobi takiego przewrotu w literaturze. To nowe — to by a solidarno ¹ ê ¿ ³ ¹ ê œæ z przest pc , to by o uto samienie si z Miti Karamazowem i Raskolnikowem. Przedtem to byli „oni", od Dostojewskiego — to jesteœmy „my". Pomimo ca ³ ¿ œ ³ej obco ci Dostojewskiego dla mnie rozumiem, e to by o odkrycie. Dziennik, t. 2, Warszawa 1992, s. 221. Stanis³aw Mackiewicz Dostojewski zuchwale pyta si œ ê, czy zasady moralno ci religijnej winny naprawdê obowi ê ¿ æ ¹zywa , i skruszony odpowiada, e tak. Jest to proces wszcz ty, aby nas przekonaæ o prawdzie Ewangelii. Zbrodnia i kara to postawienie pytania, czy trzeba, czy nie trzeba s ñ ê æ ³ucha dziesi ciorga przykaza . Dostojewski, Warszawa 1957, s. 151. • Jaros³aw Iwaszkiewicz Petersburg fascynuje zawsze Dostojewskiego. Pisarz nie daje szczegó³owego opisu miasta, jakby to uczyni³ Balzak, ale miasto to, chyba najdziwniejsze, najosobliwsze i najbardziej fascynuj œ ¹ce miasto Europy, jest obecne w jego opowiadaniach i powie ciach. Powiedzia ¿ ³bym, e Petersburg jest razem z Raskol-nikowem bohaterem Zbrodni i kary. Petersburg, Warszawa 1977, s. 36. • ³ ³ Czes aw Mi osz Raskolnikow nie uznaje za swoj ê ê ¹ win zabójstwa lichwiarki i jej siostry, za win uznaje swoj ñ ³ ³ œ ³ ¹ s abo æ, wskutek której zosta pokonany przez spo ecze stwo. Dostojewski i Sartre, b.m., 1984, s. 10. • Telesfor PoŸniak Zainteresowanie Dostojewskim w Rosji w latach dziewi ³ ¹ êædziesi tych wzros o znacznie dziêki powszechnemu uwielbieniu Artura Schopenhauera, a szczególnie Fryderyka Nietzschego, który jak wiadomo, nazywa³ autora Zbrodni i kary jedynym psychologiem, który go czego ³ œ nauczy . Dostojewski w kr ³ êgu symbolistów rosyjskich, Wroc aw 1969, s. 14-15. Kyszard hTzybylski Wielekro ¹ ³ ¿ æ pisano, e epilog Zbrodni i kary jest s aby, blady, nieprzekonywaj cy. Epilog ten nie móg ³ æ ³ by inny. Odrodzenie moralne czy triumf Jezusa nie by y dla Dostojewskiego spraw £ ³ æ ³ ¹ „dowodu" czy argumentów. Mog y by tylko dzie em cudu, którego dokona aska na przekór „rozumowej prawdzie" nowo¿ytnego racjonalisty. Dostojewski i „przeklête problemy", Warszawa 1964, s. 288. • Bohdan Urbankowski Senna wizja Raskolnikowa jest w pewnym sensie racjonalizacj œ ¹ Apokalipsy: wiat siê ko ¹ ê ¹ ñ ñczy szale stwem i walk , z której ocaleni b d tylko sprawiedliwi. Ale powodem szale ¹ ³ ¹ ¹ ¹ ñstwa, przyczyn ci gn cej z g êbi Azji morowej zarazy s dziwne drobnoustroje, które zagnie œ ³ ê ³ Ÿdzi y si w cia ach ludzi. To brzmi jak wyja nienie pozytywisty. Dostojewski — dramat humanistów, Warszawa 1978, s. 261. • Halina Brzoza Problemy z ê ¿ œ ³a i tragicznych dziejów ludzko ci, a tak e pi kna, harmonii i nieziszczalnych marze ¹ ³ œ ñ o moralnym odrodzeniu wiata — stanowi y podstawowy kr g problematyki moralno- filozoficznej i estetycznej, która zawsze inspirowa³a rosyjskiego pisarza do tworzenia niezapomnianych i nigdy do ko œ ñca nie wyja nionych obrazów, mitów i symboli. Dostojewski — my Ÿ £ œl a forma, ód 1984, s. 213. • Andrzej Walicki Kl æ ³ êska Raskolnikowa mia a by swego rodzaju „dowodem nie wprost": jego „eksperyment" wykaza ¿ ¿ ³ ¿ ³, e cz owiek nie jest Bogiem, e nie wszystko mu wolno, e normy etyczne s¹ nieprzekraczalne. W krêgu konserwatywnej utopii, Warszawa 1964, s. 434. Zbrodnia i kara Czêœæ pierwsza i Na pocz ³ ñ ¹tku lipca, w dzie nadzwyczajnie upalny, przed wieczorem wyszed na miasto ze swego nêdznego, sublokatorskiego pokoiku, odnajmowanego przy uliczce S-kiej, pewien m ê ê ³ ³ ³ody cz owiek i wolnym krokiem, jakby niezdecydowanie, skierowa si w stron mostu K-go. Tym razem szcz ¹ ¹ ¹ êœliwie unikn ³ spotkania na schodach ze swoj gospodyni . Pokoik jego, mieszcz ¿ ê ³ ê ¹cy si na samym poddaszu, przypomina raczej szaf ani eli mieszkanie. Gospodyni, od której odnajmowa ¹ ê ³ ¹ ³ ê ³ swoj komórk z us ug i obiadami, mieszka a o pi tro ni ê ¹ ¹ ¿ej, zajmuj c oddzielne mieszkanie, wobec czego, wychodz c na ulic , musia³ ka ¿ ¿ œ æ ¿dorazowo przechodzi obok jej kuchni, zawsze otwartej na o cie . I ka dorazowo, przechodz ê œ ³ ¹c obok kuchni, doznawa jakiego chorobliwego uczucia l ku, którego siê wstydzi ¹ ê ³ ¿ ³ ³ ³ ê ³ ¿ ¿ ³ i a z yma si ca y. By u gospodyni zad u ony po uszy i ba si spotkania z ni . Nie dlatego, ¿ ³ ¿e by tchórzliwy czy zaszczuty, raczej przeciwnie; jednak e od pewnego czasu znajdowa ¹ ¿ ê ê ³ si w stanie silnego napi cia nerwowego i rozdra nienia granicz cego z hipochondri 1. ¹ 1 Hipochondri ³¹ ¹ ¹ ¹ — stan silnej depresji, rozstrój nerwowy po czony z nadmiern obaw o w³asne zdrowie. 25 Do tego stopnia zamkn ê ³ ¿ ³ ê ¹³ si w sobie i odseparowa od wszystkich, e ba si wszelkich spotka ³ ³ ³ ê ¹ ñ, nie tylko z gospodyni . N dza zupe nie go przyt oczy a, ale ostatnimi czasy nawet te przyt æ ¹ ³ ¹ ³aczaj ce warunki materialne przesta y mu ci ¿y . Swoimi codziennymi sprawami po prostu przesta æ ê ³ ³, bo nie chcia si interesowa . W gruncie rzeczy nie obawia³ si ê æ ³ ê gospodyni, cokolwiek knu aby przeciw niemu. Ale zatrzymywa si na schodach i wys æ ³uchiwa jej paplaniny o drobiazgach dnia codziennego, które go nic a nic nie obchodzi Ÿ ³ ¹ ³y, ci g ego napastowania go o komorne, skarg, gró b, a przy tym samemu wykr ê œ ¿ æ ³ æ ê æ êca si , przeprasza , k ama — o nie, to ju znacznie lepiej przekra æ si jak kot po schodach i zmyka ³ ¿ æ, by nikt go nie zauwa y . Zreszt ³ ¿ ê ³ ¹, tym razem strach wobec wierzycielki dopad go jednak, gdy znalaz si ju na ulicy. „Na taki czyn chc ¿ æ œ ê ê ³ ³ œ ê ê si powa y , a jednocze nie boj si takich b ahostek! — pomy la z dziwnym u ³ œ ³ œmiechem. — Hm... istotnie... w a ciwie wszystko jest w mocy cz owieka, ale wszystko mu przechodzi ko³o nosa jedynie wskutek tchórzostwa... to aksjomat... Ciekawe te ³ œ ê ¹ ¿, czego ludzie boj si najbardziej. Jakiego nowego swojego czynu, nowego s owa czy te ¹ ¿ ³ œ ê ¿ ¿ ¿... Zreszt , za du o gadam. W a nie dlatego nic nie robi , e gadam. A mo e raczej odwrotnie: dlatego w ¿ ê ³ ê æ œ ³a nie gadam, e nic nie robi . Nauczy em si tyle gada w ci ³ œ ³ ¿ ³ ¹ ¹gu ostatniego miesi ca, kiedy ca ymi dniami le a em w swojej norze i my la em... o niebieskich migda ê œ ³ ³ach. W a ciwie po co teraz id ? Czy jestem zdolny do tego! Czy to mo ¿ ³ ¿ æ ¿na traktowa powa nie? Bzdury. G upia fantazja, dziecinada! Tak, tak, bodaj e tylko dziecinada!" Na dworze by ¿ ³ œ ³ ³ ³ okropny upa , przy tym panowa niezno ny zaduch, t ok, na ka dym kroku wapno, rusztowania, kurz i specyficzny smród tak dobrze znany ka¿demu petersbur¿ aninowi, który nie jest w stanie wynaj¹æ letniska — wszystko to razem dzia ³ ³a o deprymuj ¹ œ ñ ³ ¿ ê ¹co na nadszarpni te ju nerwy m odzie ca. A niezno ny odór, buchaj cy z szynków, których 26 w tej cz ¿ ¿ ¿ êœci miasta jest szczególnie du o, i pijani, spotykani na ka dym kroku, mimo e by ³ ñ ³ to dzie powszedni, dope niali ohydnego i ponurego obrazu. Na subtelnej twarzy m ³ ³ ¿ ê ³ ê ³ ³ ³odego cz owieka odbi o si uczucie najg êbszego wstr tu. Dodajmy, e by to m odzian wyj œ ¿ ê ³ ¹tkowej urody, mia pi kne, ciemne oczy, wzrost powy ej redniego, sylwetkê wysmuk ê ¹ ³ ³ ¹ ³¹ i zgrabn . Po chwili jednak wpad w g êbok zadum , a raczej w stan jakiegoœ zapomnienia ³ ¹ i szed³ dalej, nie spostrzegaj c ju¿ nic dooko a siebie, zreszt¹ nie chcia³ ju¿ nic wiedzie ³ œ æ. Chwilami tylko co mrucza pod nosem z przyzwyczajenia do monologów, do czego w ¿ ê ¿ ³ ³ ê œ ³a nie teraz sam sobie si przyzna . Zdawa te sobie spraw z tego, e chwilami my ³ ñ ¿ ³ ¿ ¹ ¹ ê œli mu si pl cz i e jest bardzo os abiony; ju drugi dzie prawie nic nie jad . By œ ¿ ê ³ tak n dznie ubrany, e kto inny na jego miejscu, nawet przyzwyczajony do tego, kr ³ ³ ê æ ñ ³ ê ³ êpowa by si w bia y dzie wychodzi na ulic w takich achmanach. By a to jednak taka dzielnica, œ æ ³ ¿ ¿ ¿e adnym strojem nie mo na tu by o nikogo zadziwi . Blisko æ placu Siennego, mnogo œ œ ¹ ¿ œæ pewnych przybytków oraz przewa aj ca tu ludno æ rzemie lnicza i cechowa, st ³ ³ ³oczona na tych centralnych petersburskich ulicach i zau kach, wzmaga y pstrokaciznê ogólnej panoramy obecno ê ³ ¿ ¹ œci takich indywiduów, e dziwne wydawa oby si zwracanie uwagi na tego rodzaju postacie. Ale w sercu m ê ³ ³ ³odego cz owieka zebra o si tyle okrutnej pogardy, ¹ ³¹ ³ œ ¹ ê æ ³ ñ ¹ ¿ œ ¿e nie bacz c na ca w a ciw mu, cz stokro bardzo m odzie cz dra liwo æ, najmniej kr ³ ê ³ êpowa si na ulicy swoich achmanów. Inna sprawa spotkania z niektórymi znajomymi albo z dawnymi kolegami, z którymi w ogóle nie lubi æ ¿ ê ³ si spotyka ... Jednak e gdy pewien pijany jegomo ¹ œ ³ œæ, którego nie wiadomo po co i dok d wieziono w a nie ogromn ¹ ¹ ¹ ê ¹ ¹ ¹, pust platform , zaprz ¿on w ogromnego poci gowego konia, krzykn ³ mu w przeje ¹ ³ ³ ³ Ÿdzie: „Hej, ty, szwabski kapelusiarzu!" i zarechota na ca y g os, wskazuj c na niego palcem, m ¹³ ³ ê ³ ³odzieniec stan jak wryty i schwyci si kurczowo za kapelusz. By to kapelusz o wysokim denku, okr ³ ¹g y, 27 zimmermanowski1, ale zupe ³ ³nie zrudzia y, dziurawy jak sito i poplamiony, bez ronda i jako ³ œ obrzydliwie przekrzywiony. Ale bynajmniej nie wstyd, lecz zgo a inne uczucie, podobne raczej do strachu, opanowa³o go w tej chwili. „Wiedzia ³ œ ³ ê ¿ ³em, e tak b dzie! — mamrota bezradnie. — My la em nawet o tym! To jest najgorsze! W ³ ¹ œ ³a nie taka pozornie nic nie znacz ca b ahostka, taki idiotyczny szczegó³ mo ê ¹ ê ê ³ æ ¿e zepsu ca e przedsi wzi cie! Istotnie, jest to zbyt rzucaj cy si w oczy kapelusz... Komiczny, dlatego te ³ ê ¿ rzuca si w oczy... Do moich achmanów koniecznie potrzebna jest jaka ³ ³ æ œ czapka, cho by ca kiem znoszona, byle nie to straszyd o. Nikt nic podobnego nie nosi, o wiorst ¹ ê ¿ ¿ ¹ ¿ ê2 zauwa ¹, poznaj ... a najwa niejsze, e sobie zapami taj i poszlaka gotowa. Tu trzeba jak najmniej rzuca ¿ ³ ³ ê æ si w oczy... Szczegó y, szczegó y to najwa niejsza rzecz!... W ¹ ³ œ ³a nie szczegó y zdradzaj zawsze wszystko..." Mia ³ ³ bardzo blisko, wiedzia nawet, ile kroków jest od bramy jego domu: akurat siedemset trzydzie ³ ³ ³ œci. Raz nawet, kiedy wpad w trans, przeliczy to dok adnie. Wówczas sam jeszcze nie wierzy ³ ê ¹ ¹ æ ¹ ³ w swoje urojenia i tylko podnieca si t potworn , cho kusz c¹ czelno ê æ ¿ ¹ ¹ ³ œ ¹ œci . Teraz za , po up ywie miesi ca, zacz ³ ju zapatrywa si na to inaczej i nie bacz œ ³ ¹ ¹ ¹c na j trz ce monologi o w asnej bezsilno ci i niezdecydowaniu, mimo woli przyzwyczai ê ê æ ¿ ê ³ si ju traktowa „potworne" urojenie jako przedsi wzi cie, aczkolwiek sam sobie jeszcze nie dowierza ³ ³. Nawet szed teraz dla wypróbowania samego siebie, lecz z ka ³ ê ¿dym krokiem niepokój jego coraz bardziej si wzmaga . Z zamieraj ê ³ ¿ ¿ ¹cym sercem i nerwowym dr eniem zbli a si do olbrzymiego domu, który jedn ¹ ³ ³ ¹ ¹ ê ³ ³ ê ³ œ ¹ cian wychodzi na kana , a drug — na ...sk ulic . Dom ten sk ada si z ma ych mieszkanek i zamieszkiwany by ¿ ³ przez najró norodniejszych 1 Zimmermanowski — od nazwiska Zimmermana, znanego producenta kapeluszy i w œ ³a ciciela modnego magazynu na Newskim prospekcie w Petersburgu. 2 Wiorsta — dawna rosyjska miara d œ ³ugo ci, równa 1,065 km. 28 przeusiawicien rzemios ¿ œ ³a — Krawców, lusarzy, icucnarKi, ro nych Niemców, dziewoje zarabiaj ¹ ê ³ ¿ ê ¹ ¹ ³ ¹ce w asn osob , drobnych urz dników itp. A roi o si od tej masy wchodz cych i wychodz ³ ¹cych z obydwu bram i podwórek. W domu tym by o trzech albo czterech dozorców. M ¿ ³ ¿ ³ ³odzieniec by bardzo zadowolony, e nie spotka adnego z nich, i niepostrze ¹ ³ œ ¿enie prze lizn¹³ siê z bramy na prawe schody. Schody by y ciemne i w skie, „kuchenne", ale on zna ³ ³ ³ ê ¿ ³ ju to wszystko i dok adnie zbada , warunki te podoba y mu si : w takich ciemno ¿ ³ œ œciach nawet w cibskie oko nie by o niebezpieczne. „Je eli teraz tak siê boj ¿ ³ œ ³ œæ œ ê, có by to by o, gdyby rzeczywi cie mia o doj do samego czynu?..." — pomy la³ mimo woli, wchodz ³ ¿ ê ¹ ê ¹c na trzecie pi tro. Tu zast pili mu drog starzy o nierze, którzy wynosili meble z s ¿ ³ ¿ ¹siedniego mieszkania. Przedtem ju wiedzia , e w tym mieszkaniu mieszka ê ¿ ê ¹ ³ pewien Niemiec z rodzin , urz dnik: „To znaczy, e Niemiec si wyprowadza, czyli ê ê ¿e na trzecim pi trze na tych schodach przez pewien czas b dzie zamieszkane tylko jedno mieszkanie, tej starej. To bardzo dobrze... na wszelki wypadek..." — pomy la œ ³ znowu i zadzwoni ¹ ê œ ³ ³ do mieszkania staruchy. Dzwonek s abo jako brz kn ³, jak gdyby zrobiony by ³ ³ z blachy, a nie z miedzi. W ma ych mieszkaniach tego rodzaju domów prawie wszystkie dzwonki s ê Ÿ ê ¿ ³ ¹ takie. Wypad mu ju z pami ci d wi k tego dzwonka i teraz osobliwy ten brz ¹ ¿ ³ Ÿ ³ œ êk jakby mu co przypomnia i wyra nie zarysowa ... A drgn ³, do tego stopnia os œ ³ ê ³ ³ ³abione mia tym razem nerwy. Po chwili drzwi uchyli y si ; w a cicielka mieszkania ogl ³ ¹ œ ¹ ê ¹ ¹ ³ ¹da a przybysza przez w sk szpark z widoczn nieufno ci ; widzia tylko b ³ ³ ¿ œ ¹ ³yszcz ce w ciemno ci oczka. Lecz gdy zauwa y a w sieni sporo osób, nabra a odwagi i ca ³ ¹ ³ ³ ³kiem otworzy a drzwi. M odzieniec przest pi próg do ciemnego przedpokoju, w którym za przegródk ¹ ¹ ¹ ³ ê ¹ ¹ ¹ urz dzono miniaturow kuchni . Stara milcza a, pytaj co spogl daj c na niego. By ¹ œ ê œ ³ ³a to ma a, zasuszona starucha w wieku lat sze ædziesi ciu, o widruj cych, z ³ ³ ³ ³ ³ ³ych oczkach i ma ym, zadartym nosku. Wyp owia e, jasne w osy by y mocno wysmarowane t ¹ ³ ³uszczem. Doko a cienkiej szyi, przypominaj cej 29 kurz ³ ³ ³ œ ê ³ ê ¹ nog , mia a okr cony jaki flanelowy ga gan i ubrana by a, mimo upa u, w wystrz ³ ê ³ ³ ³ ¿ êpiony i po ó k y futrzany serdak. Starucha co chwila kaszla a i st ka a. Widocznie m œ ¹ ³ œ ¿ ³odzieniec przez nieostro no æ rzuci na ni jakim osobliwym spojrzeniem, bo naraz oczy jej zacz œ æ ê³y znowu zdradza nieufno æ. — To ja, Raskolnikow, student, by œ ¹ œ ¹ ³em u pani jaki miesi c temu — po piesznie b kn¹³ m ¿ æ ¿ ³ ³odzieniec z lekkim uk onem, przypomniawszy sobie, e musi by wobec niej mo liwie najgrzeczniejszy. — Pami ³ ³ ¿ ê êtam, dobrodzieju, dobrze pami tam, e pan by u mnie — odpowiedzia a dobitnie stara, wci ¹ ¹ ¹¿ nie spuszczaj c z niego pytaj cego wzroku. — A wi ³ êc... znowu jestem, w takiej samej sprawie... — doda Raskolnikow, nieco stropiony i zdziwiony nieufno ¹ œci staruchy. „Zreszt ³ œ ¿ ¹, mo e zawsze jest taka, ale poprzednim razem jako tego nie spostrzeg em" — pomy ¹ ³ œla z irytacj . Starucha przez chwil ¹ ¹ ¿ œ ³ ê milcza a, jakby co rozwa aj c, wreszcie, wskazuj c na drzwi do pokoju, raczy œ ¹ æ ê ³a si odezwa , przepuszczaj c go cia przodem: — Prosz œ ê wej æ, dobrodzieju. Niewielki pokój, do którego wszed ¹ ¹ ³ ¿ ³ ³ ³ m ody cz owiek, z ó t tapet , z geraniami i mu ñ ³ ¹ ³ œ œlinowymi firaneczkami, o wietlony by w tej chwili jaskrawo zachodz cym s o cem. „A wi ¿ ê œ æ ³ ñ ê³ ³ œ êc wtedy te tak b dzie wieci s o ce!..." — przemkn o b yskawicznie przez my l Raskolnikowowi i nieznacznie obejrza ¿ ³ æ ³ ³ ca y pokój, eby wszystko dok adnie zbada i zapami ³ ³ æ êta rozk ad. Ale w pokoju nie by o nic osobliwego. Umeblowanie, bardzo stare, z jasnego drewna, sk ê ê ³ ³ada o si z kanapy z ogromnym, wygi tym drewnianym oparciem, owalnego sto œ ³ ê ¹ ³u przed kanap , toaletki mi dzy oknami, krzese pod cianami i dwóch czy trzech groszowych obrazków w ³ ³ ³ ¿ó tych ramkach, które przedstawia y m ode Niemki z ptakami na r ê ³ ¹ ¹ êku — i to wszystko. W rogu, przed niewielk ikon , pali a si lampka oliwna. Wszystko by ¿ ³ ³ ³o bardzo czyste; meble, pod ogi by y tak wyczyszczone, e 30 „iv ³ ¿ ³ ³ œ êKa Lizawieiy — pomy la³miody cz owiek. W ca ym mieszkaniu nie mo na by o znale ³ œæ œ Ÿæ ani odrobiny kurzu. „To u z ych i starych wdów bywa taka czysto " — pomy la³ Raskolnikow i z zaciekawieniem rzuci³ nieznacznie okiem na perkalikowe portiery na drzwiach prowadz ³ ³ ¿ ³ ¹cych do drugiego, ma ego pokoiku, w którym sta a komoda i ó ko starowiny i do którego ani razu jeszcze nie uda ³ æ ê ³o mu si zajrze . Ca e mieszkanie sk ê ³ ³ada o si z tych dwóch pokoi. — Czym mog ¹ ³ æ ¿ ³ ê s u y ? — oficjalnym tonem zapyta a starucha, wchodz c za nim do pokoju i staj æ ³ ¹ ¹c znowu twarz w twarz, tak by mog a patrze mu prosto w oczy. — Zastaw przynios ³ ¹ ê ³em, prosz ! — I wyj ³ z kieszeni stary, p aski srebrny zegarek. Na odwrocie koperty wygrawerowany by ³ ³ globus. Dewizka by a stalowa. — Ale ju ¹ ¹ ¿ ¿ najwy szy czas na poprzedni zastaw. Onegdaj min ³ miesi c. — Zap ¹ ê ê ³ac pani procenty za nast pny miesi c. Niech pani zaczeka. — A to ju æ ¿ æ ¿ moja dobra wola, dobrodzieju, czeka czy te natychmiast sprzeda zastaw pañski. — Ile mo æ ¿e pani da za zegarek, Alono Iwanowno? — E tam, znosisz, panie œ œ ¿ ³adny, szmelc pewnie, bez adnej warto ci. Za pier cionek wyp æ ¿ ³ ³ ³aci am panu zesz ym razem dwa papierki, a nowy taki mo na kupi u jubilera raptem za pó³tora rubla. — Ze cztery ruble niech pani da, bo to pami¹tka po ojcu. Wkrótce mam otrzymaæ pieni¹dze. — Pó ¿ ³tora rubla, je eli pan chce, i procent z góry. — Pó ³ ¹ ê ³tora rubla! — j kn ³ m odzieniec. — Jak pan chce. — I starucha poda ¹ ³ ³ ³a mu z powrotem zegarek. M ody cz owiek wzi ³ go i tak si ³ œ ³ ¿ ³ ¿ œæ ³ ê ¿ ê rozz o ci , e chcia ju wyj , lecz pohamowa si , uprzytomniwszy sobie, e w ³ ¿ œ ¹ œ ³a ciwie nie ma dok d pój æ i e przyszed w innej jeszcze sprawie. — Dawaj pani! — przysta³ niezbyt uprzejmie. 31 Stara wygrzeba ³ ³a z kieszeni klucze i posz a za portiery do drugiego pokoju. Pozostawszy sam w pokoju, m ³ æ ³ ³ œ ³ ³ ³odzieniec pilnie nas uchiwa i co kalkulowa . S ycha by o, jak starowina otwiera komod ³ ê. „Prawdopodobnie górna szuflada — zgadywa . — A klucze nosi, jak wida ³ ê æ, w prawej kieszeni... Wszystkie w jednym p ku na stalowym kó ku... Jeden klucz jest tam wi œ ê ê êkszy od innych, trzy razy wi kszy, piórko ma z bate, to oczywi cie nie od komody... Widocznie ma jeszcze jak ³ ¹œ szkatu ê albo kuferek... To ciekawe. Wszystkie kuferki maj ³ ¹ ¹ takie klucze... Zreszt , jakie to wszystko pod e..." Stara wróci a. ³ — Prosz ê ê æ ¿ ê: je eli liczy , jak zawsze, po dziesi æ kopiejek miesi cznie od rubla, to za pó ¹ œ ê ³tora rubla wypadnie pi tna cie kopiejek za miesi c z góry. A za dwa ruble poprzednie wed œ ê ¿ ³ug tego samego rachunku nale y si jeszcze od pana z góry dwadzie cia kopiejek. Razem wyniesie to trzydzie ê œci pi æ kopiejek. Wobec tego dostaje pan za swój zegarek ogó ê œ ê ³em rubel pi tna cie kopiejek. Prosz ! — Jak to! Tylko rubel pi œ êtna cie?! — Tak. M ³ æ ¹³ ¹ ³ ¹ ³ ³odzieniec nie próbowa oponowa i wzi pieni dze. Popatrzy na star i zatrzyma siê jeszcze, jak gdyby chcia ³ æ æ œ ³ co powiedzie czy zrobi , ale sam nie wiedzia co... — W tych dniach mo ê ¹ ¹ ³ ¹ ¿e przynios pani jeszcze jedn rzecz... srebrn ... adn ... papiero ³ ê ³ ê ê œnic ... jak tylko wróc od przyjaciela... — Stropi si przy tym i zamilk . — No, to wtedy pomówimy o tym, dobrodzieju. — ¿ ³ ¹ ¹ ¯egnam pani ... A pani ci gle siedzi w domu sama, siostry nie ma? — zapyta mo liwie najbardziej nonszalancko, wychodz¹c do przedpokoju. — A co ona pana obchodzi, dobrodzieju? — ³ Ale¿ nic... tak tylko zapyta em. A pani zaraz Bóg wie co... Do widzenia, Alono Iwanowno! Raskolnikow wyszed ³ ê ³ ê ¿ ¹ ¹ ³ zupe nie zmieszany. Zmieszanie to pot gowa o si z ka d chwil . Schodz¹c ze schodów, przy- 32 stawaf nawet kilka razy, jakby czym ¿ ¿ œ nagie pora ony. Wreszcie, ju na ulicy, skonstatowa : ³ „O, Bo ¿ ¿ ¿e! Jakie to wszystko obrzydliwe! I czy bym ja... czy bym... nie, to bzdury, absurd! — dorzuci³ zdecydowanie. — œ œ ³ œ ¿ ¯e te podobna potworno æ mog a mi przyj æ na my l! Do jakiej ohydy zdolne jest jednak moje serce! Ale grunt, ¿e to wszystko brud, paskudztwo, ohyda, ohyda!... I ja to przez ca ¹ ³y miesi c..." Lecz ani s æ ³ ³owami, ani okrzykami nie by w stanie wyrazi swego wzburzenia. Uczucie bezgranicznej odrazy, które zacz æ ¹ æ ê ê³o go gn bi i ci ¿y na sercu jeszcze wtedy, gdy szed³ do starej, nabra ³ ¿ œ ê ³o takiego napi cia i takiej wyrazisto ci, e z rozpaczy nie wiedzia , gdzie si ¹ ¹ ¹ ³ æ ê podzia . Szed chodnikiem jak pijany, nie spostrzegaj c przechodniów i potr caj c ich, oprzytomnia ¿ ³ ¿ ê ê ³ dopiero na nast pnej ulicy. Rozejrzawszy si , zauwa y , e stoi przed szynkiem, do którego schodzi ³ ê ³o si z chodnika po schodkach w dó , do sutereny. W tej chwili w ³ ¹ ¹ ¿ ê œ ³a nie wychodzi o stamt d dwóch pijanych, którzy podtrzymuj c si i l ¹c nawzajem, forsowali schody na ulic ³ ³ ¹ œ ê. Niewiele my l c, Raskol-nikow zszed na dó . Nigdy przedtem nie chodzi ³ ê ³ ê ³ ê ³ do szynków, ale teraz kr ci o mu si w g owie, przy tym m czy o go okropne pragnienie. Mia ³ ¿ ê æ ê ³ ochot napi si zimnego piwa, tym bardziej e nag e swoje os ¹ ³ ³ ¿ ê ³ ³abienie przypisywa mi dzy innymi temu, e by g odny. Zaj ³ miejsce w ciemnym, brudnym k ³ ³ ³ ¿ ¹cie, przy lepkim stoliku, za ¹da piwa i apczywie wypi pierwszy kufel. W g ¹ ¹ ê ñ ³ ³ œ ê ³owie mu si nagle rozja ni o, spad kamie z serca, jakby r k odj ³. „To wszystko wierutne bzdury — pomy ³ ³ œla i nabra otuchy — nie by æ ê ³o czym si przejmowa ! Po prostu wyczerpanie fizyczne! Jeden marny kufel piwa, kawa ê ³ œ ê œ ³ek suchara — i w jednej chwili wzmacnia si umys , rozja nia si my l, krzepn ¹ ê ¹ zamiary! Tfu, jakie to wszystko n dzne!..." Nie bacz c na to pogardliwe spluni ê œ ³ ³ œ ê êcie, twarz mu si rozja ni a, jak gdyby zrzuci z siebie nagle jaki okropny ci ¿ar, i przyjaznym ju ¿ ³ ¿ okiem spojrza po obecnych w lokalu. Ale w tej e chwili jakby przez mg³ê poczu ³ ¿ œ ³ ³ ¿ ³, e ca a ta sk onno æ do poprawy nastroju te by a chorobliwa. 2 —- Zbrodnia i kara 33 W szynku o tej porze t>y œ ³o oarazo mato go ci, wprocz iycn dwóch pijanych, których spotka ³ ê ³ êæ ¹œ ¹ ³ na schodach, wynios a si jeszcze ca a banda, z pi osób, z jak dziwk i z harmoni œ ê ³ œ ¹. Po ich wyj ciu zrobi o si jako ciszej i przestronniej. Pozostali jeszcze: jeden z lekka wstawiony go ¹ œæ przy piwie, z wygl du mieszczuch, i jego kolega, dryblas z siw¹ brod ³ ³ ³ ¿ ¹, w ko uchu, zupe nie pijany, który spa na awce i od czasu do czasu, jakby przez sen, ni st ¹ ³ ê ³ ³ ³ ê ³ ¹ ³ ¹d, ni zow d podrywa si na awce, rozk ada r ce, pstryka palcami i usi uj c przypomnie ê œ ¹ ³ ¹ ¹ ³ æ sobie s owa, ci gn ³ przyg upi piewk : Ca ¿ ³ œ ³ ê ¿ ³ œ ³y rok pie ci em on ... Ca-a y rok pie-e ci em o-one... Albo ockn ³ ê ¹wszy si nagle, zaczyna : Przez Podiack ê ¹ ¹ ³ ê ³ ¹ szed ulic , Spotka dawn sw kobit ... Ale nikt nie podziela ³ ¹ œ ³ jego rado ci; nawet milcz cy kompan traktowa wszystkie te jego popisy wrogo i nieufnie. By ¹ ¹ ³ tu jeszcze jeden osobnik wygl daj cy na emerytowanego urz ê ³ ¹ ¹ ³ ¹ ¹ êd-niczyn . Siedzia sam przed swoj flaszk i od czasu do czasu popija , rozgl daj c si ê æ ê ³ ³ ê doko a. Zdawa si by troch podenerwowany. II Raskolnikow ³ ³ by³ nieprzyzwyczajony do t umu i jako siê rzek o, unika³wszelkiego towarzystwa, szczególnie w ostatnich czasach. Ale w tej chwili co ê ¹ œ go ci gn ³o do ludzi. Jak gdyby budzi œ ê ³o si w nim co nowego i zarazem potrzeba towarzystwa ludzi. Do tego stopnia znu ¹ œ ê ¿ ¹³ æ ³ ¿y go ten miesi c samotno ci, rozterki i ponurej udr ki, e zapragn cho by przez chwil ¹æ œ ¿ ¹ ¹ ê odetchn w innym wiecie, w jakimkolwiek, tote nie bacz c na otaczaj cy go brud, z przyjemno ³ ¹ œci siedzia w szynku. 34 wiasciciei zaKiaau oy ³ ³ ¹ ê ³ w innym gabinecie, ale cz sto zagl da do g ównej sali, do której schodzi ê ³ œ ¹ ³ sk d po schodkach, przy tym najpierw ukazywa y si jego eleganckie, starannie wypastowane buty z czerwonymi wy ³ œ ¹ ê ³ogami. Mia na sobie wy wiechtan kapot i strasznie zaplamion ³ ³ ³ ê ¹ ³ ¹ at asow kamizelk , by bez krawata, a twarz b yszcza a mu jak naoliwiona ³ ³ ³ ³ ¿elazna k ódka. Za kontuarem sta czternastoletni ch opak, a drugi, m odszy, us ³ ³ ³ugiwa . Na kontuarze sta y pokrajane ogórki, czarne suchary i dzwonka ryby; wszystko to okropnie cuchn æ ³ ¿ œ ³ ê³o. By o tak niezno nie duszno, e trudno by o usiedzie , a wszystko by ¿ ê ³ ¿ ê ¹ ³o do tego stopnia przesi kni te zapachem wódki, e zdawa o si , i od samego tego zapachu mo æ ê ³ ¿ ¿na ju by o si upi . Zdarzaj Ÿ ³ ê ¹ si tego rodzaju spotkania, nawet z zupe nie nieznajomymi lud mi, którymi zaczynamy si æ œ æ ê interesowa tak jako nagle, niespodzianie, zanim zamienimy cho by jedno s ³ œ ¿ ³ œæ ¹ ³owo. Takie w a nie wra enie sprawi na Raskolnikowie ów go przypominaj cy emerytowanego urz ¿ ³ êdnika. Potem niejednokrotnie przypomina sobie to wra enie, przypisuj ¹ ¹ ³ ê ê ¿ ¹c je nawet przeczuciu. Ci gle spogl da na urz dnika mi dzy innymi dlatego, e i tamten uporczywie si ³ æ ³ ¿ ¹ ê ¹ ê w niego wpatrywa , i wida by o, e ma wielk ochot wszcz æ z nim rozmow ê ¹ ³ ê ê. Na reszt obecnych w szynku, nie wy ¹czaj c gospodarza, urz dnik spogl ¿ ³ ¹da z wyrazem nudy, a zarazem z góry, z odcieniem lekcewa enia, jak na ludzi ni ³ ³ œ æ ³ ¿szej kategorii i poziomu umys owego, z którymi nie ma w a ciwie o czym mówi . By to m œ œ ¹ ê ê¿czyzna po pi ædziesi tce, redniego wzrostu i do æ silnej budowy, szpakowaty, z du ³ ¿ ³ ¹ ³ ê ¹ ³ ¿¹ ysin , o obrz k ej od ci g ego opilstwa i ó tej, a nawet zielonkawej twarzy oraz podpuch-ni ³ ¹ ³ ³ êtych powiekach, spod których yska y w ziutkie, na kszta t szparek, zaczerwienione, ale bystre oczy. By ³ ³ œ ³o w nim co dziwnego; spojrzenie jego mia o wyraz uduchowiony, przebija w nim rozum i m ê ³ ³ œ œ ¹dro æ, ale równocze nie jakby ob êd. Ubrany by w stary, doszcz tnie zniszczony czarny frak bez guzików. Jeden guzik jako ³ ê œ si jeszcze trzyma i na ten w ¹ ³ ê œ ³a nie guzik si zapina , chc c widocznie zachowaæ 35 bia ³ ¹ ³ ê ³ ³y gors, ca y zmi ty, brudny i poplamiony. Twarz mia wygolon , jak przysta o na urz æ ê ¿ ê ¿ ¿ êdnika, ale ju dawno temu, tak e zacz ³a mu ju g sto przebija niebieskawa szczecina. Nawet w ruchach mia œ ³ œ ê œ ³ co z urz dniczej solidno ci. Ale by jaki niespokojny, czochra ³ ¹ ³ ê ³ ³ ³ ³ w osy i chwilami ze smutkiem opiera g ow na d oniach, stawiaj c wytarte okcie na zalanym, lepkim stole. Wreszcie spojrza œ ³ ³ wprost na Raskolnikowa i g o no, dobitnie powiedzia : ³ — Czy mog ê æ æ œ ê ê si o mieli , szanowny panie, zwróci si do pana dla przyzwoitej pogaw œ ¹ æ êdki? Bo cho wygl d ma pan nieszczególny, ale moje do wiadczone oko widzi w panu cz ³ ³ ³owieka wykszta conego i z trunkami nie oswojonego. Zawsze mia em w poszanowaniu wykszta æ ¹ œ ¹ ³cenie zwi zane z szczero ci serca i uczu , a poza tym jestem radc ê ³ œ ê æ ¹ tytularnym2. Nazywam si Marmie adow, radca tytularny. O mielam si zapyta : pan jest urzêdnikiem? — Nie, jestem na studiach... — odpar ê ³ ³ ³ m ody cz owiek, zdziwiony po cz œci górnolotnym stylem mówi ê ¿ ê ¹cego, po cz œci tym, e zwrócono si do niego wprost, bez ogródek. Nie bacz¹c na niedawne pragnienie jakiegokolwiek ludzkiego towarzystwa, przy pierwszym, zwróconym ¿ ³ ³ œ bezpo rednio do niego s owie dozna³ swego zwyk ego uczucia rozdra nienia i wstr æ ³ ¿ êtu wobec ka dego, kto usi uje zahacza go o sprawy osobiste. — A wi ê ³ ³ êc student albo by y student! — skonstatowa urz dnik. — Tak te¿ przypuszcza œ œ ³em! Do wiadczenie, szanowny panie, do wiadczenie! — i na znak domy ê ³ ³ ³ ³ ³ ¿ ³ œ œlno ci przy o y palec do czo a. — By pan studentem, czyli zg êbia pan niw nauki! Pozwoli pan... — Wsta ê ³ ê ¹ ¹ ê ³ ³, zatoczy si , wzi ³ swoj szklaneczk i przysiad si do stolika Raskolnikowa. By³ nie- 1 Nankinowa — z nankinu, tkaniny bawe ³ ³nianej 7. po yskiem. 2 Radca tytularny — stopie ³ ¹ ñ dziewi ty wed ug wprowadzonej przez Piotra I w 1722 r. Tabeli rang, czyli stopni w s ñ ¿ ³u bie pa stwowej, zarówno cywilnej, jak i wojskowej. Najni ñ ³ ¿szy by stopie czternasty — pisarza kolegialnego. 36 zupe ¹ ê ê ¹ ¹ ¹ ³ ³ Ÿ ³nie trze wy, ale mówi p ynnie i ze swad , z lekka tylko pl cz c si i gl dz c. Z jak¹œ pazerno ³ ¹ ¿ ê ³ ¹ œci uczepi si Raskol-nikowa, jakby ju z miesi c z nikim nie rozmawia . — ê ¹ £askawy panie — zacz ³ prawie uroczystym tonem — ubóstwo jest wyst pkiem, to œ ê ¿ ¿ ñ ¹ ³ ê ¹ œ wi ta prawda. Wiem te , e pija stwo nie jest cnot , z ca ¹ pewno ci . Ale n dza, szanowny panie, n ê êdza to straszna rzecz. W ubóstwie zachowuje si jeszcze szlachetno ê ê œ ê æ œæ uczu wrodzonych, ale w n dzy — nikt i nigdy na wiecie. Za n dz nie tylko kijem wyp ê ¹ ³ ¹ êdzaj , ale miot ¹ wymiataj z ludzkiego towarzystwa dla tym ci ¿szej obelgi, i s ñ ¿ ¹ æ ¿ ³ ê ³usznie, bo w n dzy cz ek gotów jest sam siebie obra a . St d te pija stwo. Szanowny panie, miesi ¿ ³ ¹ ê ¿ ¹c temu on moj pobi pan Lebieziatnikow, a moja ona to nie ja! Pan rozumie? Pozwoli pan, ³ œ ¿e jeszcze zapytam, z prostej ciekawo ci: raczy pan kiedy nocowaæ na Newie, na barkach z sianem? — Nie, nie zdarza ³ ê ³o mi si — odpar Raskolnikow. — A co to znaczy? — Widzi pan, a ja stamt ¹ ¹ ¿ ê œ ³ ¹d w a nie id , ju pi t noc... Nala ³ ê ³ œ ³ ê ³ sobie szklaneczk , wypi i zamy li si . Na jego ubraniu, a nawet we w osach widnia ê ³ ê ¿ ³ ³y resztki siana. Bardzo prawdopodobne by o, e przez pi æ dni nie rozbiera si ani nie my ³ ê ³ ³. Szczególnie brudne mia r ce: zat uszczone, czerwone, z czarnymi paznokciami. Mowa jego zdawa ³ ê ³ æ ¹ æ ê ³a si zwraca ogóln , cho ospa ¹ uwag . Ch opcy bufetowi parskali œmiechem. Zdaje si æ ³ ¿ ³ ¿ ê, e nawet sam gospodarz przyszed z góry, eby pos ucha „pajaca", i usiad ³ ³ Ÿ ¹ æ ¹ ³ opodal, ziewaj c leniwie, cho z powag . Najwyra niej Mar-mie adow by tu od dawna znany. Prawdopodobnie równie ³ œ ³ ¿ sk onno æ do wyszukanego sposobu wys awiania si œ ê ³ ê naby wskutek cz stych rozmów z przygodnymi go æmi w szynkach. Przyzwyczajenie to przechodzi cz Ÿ ¹ ê êsto w potrzeb , szczególnie u tych, którzy w domu s le traktowani i pomiatani. Dlatego staraj œ æ ê ¹ si pozyska przy kieliszku w ród kompanów niejako usprawiedliwienie, a je ê ¿eli si udaje, to nawet szacunek. 37 — i c, pttjctu: — uue^wæii si? na. gius sz,yiiKarz. — /\ c/emu me pracujesz, czemu nie jeste ê œ ¿ ³ œ na s u bie, skoro jeste urz dnikiem? — Dlaczego nie pracuj ¹ ³ ³ ê, panie szanowny — podchwyci Marmie adow, zwracaj c siê wy ê ³ ³¹cznie do Raskolnikowa, jakby to on mu zada pytanie — dlaczego nie pracuj ? A czy mnie samego serce nie boli, ¿ ³ ê ¿e si tak wa êsam bez po ytku? Kiedy pan Lebieziatnikow miesi ñ ³ ¿ ê ³ ³ ¹ ê ³ ¹c temu ma ¿onk moj pobi w asnor cznie, a ja le a em pijaniusie ki, czy¿ wtenczas nie cierpia ê ³ ³em? Przepraszam szanownego pana, czy zdarzy o si panu... hm... no, powiedzmy, prosi ê ¿ æ o po yczk beznadziejnie? — Owszem... ale jak to beznadziejnie? — Ano zupe ¹ ¿ ê ³ ³nie beznadziejnie, z góry wiedz c, e nic z tego nie b dzie. Oto, na przyk ad, wie pan z góry i z ca ¿ ¹ œ ¹ ³kowit pewno ci , e dany osobnik, najlojalniejszy i najpo ¿ ê œ ¿yteczniejszy obywatel, za nic na wiecie pieni dzy panu nie po yczy, bo i proszê pana, œ æ ¿ ³ z jakiej racji mia by po yczy ? Przecie¿ wie doskonale, ¿e mu nie oddam. Z lito ci? Ale pan Lebieziatnikow, który ¹ œ ³ ³ ¿ œledzi za nowymi pr dami my li, t umaczy niedawno, e lito ê ¿ ¿ ê œæ w naszych czasach zabroniona jest nawet przez nauk i e tak ju dzieje si w Anglii, gdzie jest ekonomia polityczna. Wi ê ³ êc z jakiej racji, pytam ja si pana, mia by po ê ê ¿ ¿ ¹ æ ¿yczy ? I oto z góry wiedz c, e nie po yczy, wybiera si pan w drog ... — Po có ³ æ ê ê ¿ si wi c wybiera ? — zapyta Raskolnikow. — A je æ ¿ œ ¹ ¿ æ ê ¿eli nie ma si do kogo zwróci , je eli nie ma dok d pój æ?! Przecie musi by tak, ¿eby ka ³ œ ¹ ³ ³ ¿dy cz owiek mia dok d pój æ. Albowiem nadchodzi taki moment, kiedy cz owiek za wszelk œ œ ¹ ê ¹ cen musi dok d pój æ! Kiedy jedynaczka, córka moja, po raz pierwszy posz ê ¹ ¹ ³ ¿ ³ ¿ ¹ ¹ ¹ ³ ¿ ³a z ó t ksi ¿k 1, ja te wtedy poszed em... Bo córka moja ma ó t ksi ¿k ... — wtr ³ ³ ¹ ¹ ³ ¹ci nawiasem, spogl daj c z pewnym zaniepokojeniem na m odego cz owieka. — To nic, panie dobrodzieju! — doda æ ê ¹ œ ³ po piesznie, chc c si , widocznie, zdoby na spokój, gdy œ ê ¿ parskn li mie- 1 œ ¿ ¹ ³ ¯ó ta ksi ¿ka — dokument to samo ci wydawany w Rosji przez policje prostytutkom. 38 UUUCIUW1 l UMlllCCIlli i ¹ Sd.111 WlÆtSUlUlCi. — l (J nic! Owo kiwanie g ³ ¿ ¹ ³ów ma o mnie wzrusza, albowiem wszyscy ju o wszystkim wiedz i wszystkie tajemnice zosta ê ê ¹ ¹ ³y ujawnione1; i nie z pogard , a z pokor odnosz si do tego. Niech tam! Niech tam! Ecce homo2\ Pozwoli pan, m ¿ ³ ³ody cz owieku: czy pan mo e... Albo nie, powiem mocniej i dobitniej: nie czy pan mo ¹ ¹ œ ê ¿e, ale czy pan si o mieli, spogl daj c w tej chwili na mnie, stwierdzi ³ ¹ œ ¿ æ kategorycznie, e nie jestem wini ? M odzieniec nie odpowiedzia . ³ — No wi ¹ ¹³ ¹ ¹ œ êc — ci gn dalej mówca, solidnie i tym razem z niejak godno ci , przeczekawszy chichot, który znowu rozleg ê ê œ ¹ ê ³ si na sali. — Zgoda, niech ja b d wini , ale ona jest dam ê ñ ¹! Ja jestem na podobie stwo bydl cia, ale Katarzyna Iwanowna, ma ³ ê ³¿onka moja, to osoba wykszta cona, córka oficera sztabowego. Dobrze, niech ja b dê szubrawcem, ona za ³ œ ma serce wznios e i uczucia wyszlachetnione przez wychowanie. A jednak... o, gdyby chcia ¹ ê æ ³a ulitowa si nade mn ! Panie szanowny, dobrodzieju, przecie¿ ka ê ¹ æ æ ³ ¿dy cz owiek musi mie cho jeden taki zak tek, gdzie by si i nad nim ulitowano! A Katarzyna Iwanowna to dama wspania ¿ œ œ ³omy lna, ali ci niesprawiedliwa... I chocia sam dobrze rozumiem, ³ ¿e nawet gdy za w osy mnie targa, to targa jedynie ze szczerego wspó ³ œ ê ³czucia, z bólem serca (bo bez wstydu wyznaj , rzeczywi cie targa mnie za w osy, m ³ ¹ œ ¹ ³ ³ ³ody cz owieku — potwierdzi ze szczególn godno ci , us yszawszy znowu chichot), ale Bo æ ³ ê œ ¿e wi ty, co by to by o, gdyby tak cho jeden, jedyny raz... Ale nie! Nie! Wszystko to nadaremnie i nie ma o czym mówi æ æ! Nie ma o czym mówi !... albowiem nieraz ju¿ urzeczywistnia ¿ ¿ ¿ ê ³o si yczenie moje, nieraz ju przytulano mnie, ale... taka ju jest moja natura, jestem urodzone bydl ! ê — Otó ¹ ³ ¹ ¿ to! — wtr ci , ziewaj c, szynkarz. 1 Parafraza wersetu z ewangelii œw. Mateusza (Mt 10, 26). 2 Ecce homo\ ( ³ ³ ³ ³ac.) — Oto cz owiek! S owa Poncjusza Pi ata, prokuratora Judei, o Jezusie wed œ ³ug ewangelii w. Jana (J 19, 5). 39 u/ mam iiaiui^: \^^y {_>tui wic, uz,^ pan uwi^i^j, dobrodzieju, ñ ¿e nawet jej po czochy przepi ñ ñ æ ¿ ³em? Nie buciki, bo to mo na sobie wyobrazi , ale po czochy, jej po czochy przepi ³ ³ ¿ ³ ³em! Szal jej z koziej we ny te przepi em, darowany, dawny, jej w asny, nie mój, a mieszkamy k ê ³ ê ³ ê ¹tem, w nie opalanym mieszkaniu, wi c ubieg ej zimy przezi bi a si i zacz ³ ¹ æ ê³a kaszla , od razu z krwi . Mamy przy tym troje ma ych dzieci, a Katarzyna Twanowna haruje od rana do nocy, szoruje, czy œ œci, dzieci myje, bo do czysto ci od kolebki jest przyzwyczajona, a piersi ma s ³ ê ³abe, do suchot sk onne i ja to doskonale czuj . O, ê ³ ê ê czujê to!I im wi cej pij , tym g êbiej odczuwam. Dlatego te¿ pij , ¿e w takowym stanie wspó ñ ê ê ê œ ³ ³czucia i mi o ci szukam... Pij , bo jeszcze wi kszych pragn cierpie ! — I jakby z rozpaczy opu ³ ê ³ ³ œci g ow na stó . — M ê ñ ê ³ ¹ ¹ ³ ³ody cz owieku — zacz ³ znowu, unosz c g ow — w twarzy pa skiej widz jakby pewn ³ ê ³ ³ œ ¹ bole æ. Jak tylko pan wszed , wyczyta em to i dlatego si do pana zwróci em. Albowiem opowiadaj ê ê œ ¿ ¹c panu dzieje mego ywota, nie na po miewisko chc si wystawiaæ wobec tych nierobów, którzy i tak ju ³ ¹ ¿ wszystko to znaj , ale uczuciowego, wykszta conego cz æ ¿ ³¿ ê ³ ³owieka szukam. Trzeba panu wiedzie , e ma onka moja wychowywa a si w arystokratycznym gubernialnym instytucie dla szlachetnie urodzonych panien i na zako ñ ³ œ œ ñczenie instytutu ta czy a z szalem w obecno ci gubernatora i innych osobisto ci, otrzyma œ œ ³ ³ ³a za to z oty medal i pochwa ê na pi mie. Medal... no, medal sprzedali my... ju¿ dawno... hm... list pochwalny dotychczas ma w kuferku, niedawno pokazywa³a go gospodyni. I chocia ê ³ ¹ ¿ ma z gospodyni bezustanne k ótnie, ale zapragn ³a wobec kogokolwiek pochwali ê ê æ ê æ si i opowiedzie o minionych dniach szcz œcia. I nie gani jej za to, nie gani ³ ³ ê, albowiem pozosta y jej tylko wspomnienia, a wszystko inne posz o na marne! Tak, tak, dama to porywcza, ambitna i niez ê ³ ³omna. Sama pod og szoruje i o razowym chlebie ¿ ¿yje, ale na niepo-szanowanie swojej osoby nie pozwoli. Dlatego te nie mog æ ³a darowa panu Lebieziatnikowowi jego impertynencji, a jak 40 LeoieziainiKow za to j ¿ ³ ³ ¹ poon, me tyle z Do u, ile z obrazy zachorowa a. Ju jako z wdow¹ si ³ ³ ³ ¿ ¹ ê z ni o eni em, z trojgiem ma ych dzieci, jedno od drugiego mniejsze. Wysz a za m¹¿ za pierwszego swojego m ³ œ ³ ê¿a, oficera piechoty, z mi o ci i z nim uciek a z domu rodzicielskiego. M ³ ê ê ³ ³ ê¿a kocha a niewymownie, ale wda si w karci ta, zosta oddany pod s ³ ¿ ³ æ ¹ ³ ³ ¹d i z tym do grobu poszed . Bi j pod koniec, a ona, cho mu d u na nie zostawa a, co jest mi na podstawie dokumentów dok ñ ³adnie wiadome, jednak po dzie dzisiejszy wspomina go ze ³zami w oczach i mnie go stawia za wzór, a ja rad jestem, bardzo rad, bo chocia œ ³ ¹ ê œ ê Ÿ ¿ w wyobra ni widzi si niegdy szcz œliw ... I zosta a po jego mierci z trojgiem drobnych dzieci w dalekim, parszywym powiecie, gdzie i ja przebywa ê ³ ³em, i znalaz a si w tak beznadziejnej n ¿ ³ ¿ ¿ ¿ êdzy, e chocia du o widzia em najró norodniejszych przypadków, ale tego opisa ³ ³ ê œ æ nie jestem w stanie. Rodzina za jej si wyrzek a. A by a ambitna, za bardzo ambitna... I wtedy to, szanowny panie, wtedy w ¿ œ ³a nie ja, równie wdowiec, z czternastoletni ³ æ ê ê ¹ ³ ¿ ¹ ¹ córk po pierwszej onie, poprosi em j o r k , bo patrze nie mog em na takie cierpienia. Mo ¿ ê ³ æ æ ¿e pan cho by z tego wnosi , do czego dochodzi a jej n dza, e ona, wykszta œ ê ³ ³cona, dobrze wychowana i z szanowanej rodziny, zgodzi a si wyj æ za mnie! Ale wysz ³ ³ ¹ ³ ³ ³a! Z p aczem, szlochaniem i za amywaniem r k, ale wysz a! Albowiem nie mia a dok ¹ œ ¹d pój æ. Czy pan rozumie, czy jest pan w stanie poj æ, szanowny panie, co to znaczy, kiedy nie ma ju ³ œ ¹ ¿ dok d pój æ? O, nie! Tego pan jeszcze nie rozumie... I przez ca y rok wype ³ ê œ ¹ ³ ³nia em swoje obowi zki wi cie i bogobojnie i tego nie dotyka em — wskaza³ palcem na butelk æ ³ ê — bo mam serce. Ale i tak nie mog em jej dogodzi ; a tu jeszcze posad ³ ¹ ê straci em, nie z mojej winy, a wskutek redukcji etatów, i wtedy dopiero zacz ³em do butelki zagl ê ³ ê ¿ ³ æ ¹da !... Pó tora roku ju min ³o, jak po d ugiej w drówce i niezliczonych nieszcz ³ ê œ Ÿ êœciach znale li my si w tej oto wspania ej i zdobnej licznymi pomnikami stolicy. I tu otrzyma ³ ¿ ³ ³ ê ³em posad ... Otrzyma em i znowu straci em. Rozumie pan? Tu ju straci em z w ¹ ³ ³asnej winy, bo natura moja przemówi a... Mieszkamy teraz k tem, 41 u gospodyni Amaln Lippewectisel, a z czego ê ³ ¿yjemy i z czego p acimy, nie mam poj cia. Mieszka tam wielu jeszcze oprócz nas... Sodoma1 najprawdziwsza... hm... tak... W tym czasie podros ³ ê ñ ³ ³a moja córka z pierwszego ma ¿e stwa, a ile si nacierpia o moje dziecko, dorastaj æ ê ¿ ¹c, od macochy swojej, to ju wol przemilcze ! Bo Katarzyna Iwanowna jest wprawdzie pe ¿ ê æ ³ ³na wznios ych uczu , ale to dama porywcza i nerwowa, wi c bywa, e... Ale nie ³ mówmy o tym! ¯adnego wychowania, rozumie pan chyba, Sonia nie otrzyma a. Ze cztery lata temu próbowa ¿ ¹ ê ê ¹ æ ³em przerabia z ni geografi i histori powszechn , e zaœ sam nie za t ³ ê ¹ êgi w przedmiotach onych jestem, a porz dnych podr czników nie by o, bo je ¹ ¿ ³ ³ œ ¿eli nawet jakie by y, to... hm... s owem, ju ich nie ma, tych ksi ¿ek niby, i na tym sko ê œ ¿ ³ ³ ê ³ ñczy a si ca a nauka. Stan li my na Cyrusie perskim2. Potem ju , gdy doros a, przeczyta œ œ ¹ ³a kilka ksi ¿ek o tre ci romantycznej, a niedawno temu, za po rednictwem pana Lebieziatnikowa, jeszcze jedn ¹¿ ê ê ³ ¹ ksi k , Fizjologi Lewesa3 — zna pan to? — przeczyta a z ogromnym zainteresowaniem i nawet niektóre urywki nam na g ³ ³ ³os czyta a; oto ca a jej edukacja. Teraz zwracam siê do pana, mój szanowny panie, ze swej strony z osobistym, ¿e tak powiem, pytaniem: czy, zdaniem pana, mo æ ¿ ¿e du o zarobi biedna, uczciwa panna uczciw ¿ ê ñ ê ¹ ¹ prac ?... Pi tnastu kopiejek na dzie , prosz pana, nie zarobi, je eli jest uczciwa i nie posiada nadzwyczajnych talentów, i to pracuj¹c bez wytchnienia! A i tak radca Klopstock, Iwan Iwanowicz — s ³ ³ ³ ³ysza pan o nim? — nie tylko nie zap aci dotychczas za uszycie pó ¹ ê ³ ¹ ¿ ³ tuzina koszul holenderskich, ale jeszcze j wyp dzi , tupi c nogami i l ¹c nieprzyzwoitym 1 Sodoma — miasto nad Morzem Martwym w Palestynie, które wed³ug Biblii Bóg spali³ deszczem ognia i siarki za wyst ³ œ ê êpki i rozpust . Tu przeno nie: ba agan i rwetes. 2 Cyrus II Starszy (? - 529 p.n.e.) — twórca monarchii perskiej, uchodz¹cy za wzór sprawiedliwego i tolerancyjnego w³adcy. 3 Chodzi o Fizjologi ¿ ê ycia codziennego angielskiego pozytywisty Georges'a Lewesa (l817-1878). 4 ³ 2 s owem poa pretekstem, ze ko ³ ³nierz koszuli uszyty jest nie wed ug miary i krzywo. A tu g ³ ê ³odne dzieci... Katarzyna Iwanowna po pokoju biega, r ce za amuje, a na policzkach wyst ¹ êpuj jej czerwone plamy — przy tej chorobie zawsze tak bywa: „Mieszkasz, powiada, u nas, darmozjadzie jeden, ¿ ¿resz, pijesz, w cieple sobie siedzisz", a co tu resz i pijesz, skoro nawet dzieci po trzy dni skórki od chleba na oczy nie widz ³ ¿ ¹! Le a em ci wtedy... e, co tam! le ê ³ ñ ³ ³ ¿a em zupe nie pijaniusie ki i s ysz , jak Sonia moja (bo to stworzenie ê ³ ³agodne i g osik ma taki pokorny... blondyneczka i twarzyczk ma zawsze bladziuchn ê ¹ œ ê ¹ ¹, chudziutk ) mówi: „Katarzyno Iwanowno, mam wi c zej æ na tak drog ?" A Daria Francewna, kobieta wredna i w policji niejednokrotnie notowana, ju¿ ze trzy razy dowiadywa ¹ ê ¹ ê ³a si o ni przez gospodyni . „A tak — odpowiada, drwi c, Katarzyna Iwanowna — bo co tu chowa ê ¿ æ? Te mi skarb!" Ale niech pan jej nie pot pia, nie, proszê nie pot ³ ³ æ êpia jej! To by o powiedziane nie przy zdrowych zmys ach, ale w gniewie i rozpaczy, w chorobie i w ³ ³ ê ¿ œród p aczu g odnych dzieci, a i to wi cej dla obelgi ni w dos ¿ ê ¹ ¿ ³ownym znaczeniu, bo Katarzyna Iwanowna ma ju tak natur , e jak dzieci siê rozp ³ ê ³ ³ æ ¹ ³acz , cho by nawet z g odu, zaraz zaczyna je t uc. Patrz , a tak ko o godziny szóstej Sonia w ê ³ ê ¿ ³ ¿ ³ ³ ¿ ³o y a chusteczk na g ow , akiecik i wysz a z domu, a po ósmej ju wróci a. Przysz ³ ³ ³ ³ ³a, idzie wprost do Katarzyny Iwanowny i wyk ada jej na stó bez s owa ca e trzydzie ³ ³ ê ³ ê œci rubli. Ani s ówkiem nie odezwa a si , nie spojrza a nawet na nikogo, wzi ³a tylko nasz ¹ ê ¹ ¹ ¹ ê ¹ ¿ ¹ du ¹, zielon chustk kortow (mamy tak wspóln chust rodzinn , kortow œ ¹ ¿ ³ ê ³ ¿ ³ ¹ ³ ê ³ ¹), okry a si z g ow i po o y a si na ó ku, twarzyczk do ciany i tylko widaæ by ³ ¿ ê ê ³ ¹ ³o, jak drgaj jej ramiona i ca a si , biedactwo, trz sie... A ja, jak i przedtem, le a em w tym samym stanie... I potem widzia ³ ³ ³ ³ ³em, m ody cz owieku, widzia em na w asne oczy, jak potem Katarzyna Iwanowna, te ³ ¿ ³ ³ ³ ¿ bez jednego s owa, podesz a do ó ka Soni i ca y wieczór kl ¹ ê ¿ ³ ê œ ³ ³ ³ êcza a u jej nóg, nogi jej ca owa a, podnie æ si nie chcia a, a obie zasn ³y, obj wszy si ñ ³ ¿ ê... obie... obie... tak, tak... a ja... le a em pijaniusie ki. 43 Marmie ³ ³ ê ³ ³ ³adow zamilk , jak gdyby g os mu si urwa ... Po chwili szybko nala sobie wódki, wypi ¹ ¹ ³ i odchrz kn ³. — ¹ Od pewnego czasu, mój panie — ci gn¹³ po chwili milczenia — na skutek pewnego przykrego przypadku i doniesienia niegodziwych ludzi — do czego g ³ ³ównie przyczyni a siê Daria Francewna, podobno dlatego, ³ ¿e jej za ma o szacunku okazywano — od owego czasu, powiadam, córka moja Sonia Siemionowna zmuszona by ê ¹ ¹ ³ ¿ æ ³a mie ó t ksi ¿k i z tego powodu nie mog æ ¿ ³a ju razem z nami zamieszkiwa . Albowiem ani gospodyni, Amalia Lippewechsel pozwoli ¿ ³ æ na to nie chcia a (a sama przecie przedtem Darii Francewnie pomaga ê ê ³ œ ³ ¿ ³a), ani te pan Lebieziatnikow... hm... W a nie ca ¹ t awantur z Katarzyn¹ Iwanown ê ³ ê ³ ¹ mia o Soni . Przedtem sam napastowa Soni , a tu od razu ambicja przez niego przemówi æ ³ ³ ³a: „Jak to — powiada — ja, cz owiek wykszta cony, mam mieszka z tak¹ pod jednym dachem?" A Katarzyna Iwanown ³ ê³ ê ¹ ¹ nie darowa a mu tego, uj a si za ni ... i tak si ¿ ê ê to zacz ³o... A Sonieczka zachodzi do nas teraz przewa nie o zmroku, pomaga, jak mo ¹ ê ¿e, Katarzynie Iwanownie i pieni dzmi j wspiera... Mieszka u krawca Kapernaumowa jako sublokatorka, a ten Kapernaumow jest kulawy i j ³ ê ¹ka si , ca a jego bardzo liczna rodzina si ê ¿ ¿ ¹ ê ¿ ¿ ¹ ê j ka. I ona jego te si j ka... Gnie d ¹ si w jednym pokoju, a Sonia ma oddzielny, z przepierzeniem... Hm, tak... N ³ ¹ êdzarze i j ka y... tak... Jak tylko wsta ³ ê ³ ³ ³ ¿ ³ ³em nazajutrz z rana, w o y em swoje achmany, unios em r ce ku niebu i uda em siê do jego ekscelencji Iwana Afanasjewicza. Zna pan ekscelencjê Iwana Afanasjewicza?... Nie? O, to nie zna pan cz œ ¿ ³owieka Bo ego! To wosk... wosk, jako wieczka przed obrazem taje! Raczy ³ ³ ³ æ ³ ³ mnie wys ucha i nawet zy mia w oczach. „No, Marmie adow, powiada, raz ju œ ¹ ¹ ê ê œ ³ ¿ mnie zawiod e ... Przyjmuj ci jeszcze raz na moj osobist odpowiedzialno æ!... — tak dos œ ³ ³ ¿ Ÿ ê ³ ³ownie powiedzia . — Pami taj, a teraz id ju sobie!" Ca owa em lady stóp jego, rozumie si ¹ ê ³ ê œ ê, w my li, bo naprawd nie pozwoli by, b d c wysokim dygnitarzem i cz ³ ¿ ê ³ ³owiekiem nowego, naukowego kierunku; wróci em do domu i Bo e, co tam si dzia o, kiedy 44 powiedzia ê ³ ê ê ê ³ ³em, ze znowu zosta em przyj ty do pracy i b d otrzymywa pensj ... Marmie ³ ³ ³ ³adow, silnie podekscytowany, znowu przerwa . W tej chwili wpad a z ulicy ca a grupa pijaków, ju ¹ œ ³ ê Ÿ ê ê ¿ dobrze maj cych w czubie, a przy wej ciu rozleg y si d wi ki naj tej katarynki i ochryp œ ³ ³ ³ ³y g osik siedmioletniego dziecka, które piewa o Chutorek1. Zrobi o siê gwarno. Gospodarz i s ¹ ³ œ ê ê ¿ ³u ba zaj li si go æmi. Marmie adow, nie zwracaj c najmniejszej uwagi na przyby ³ æ ³ ¿ ³ ³ ê ³ ³ych, opowiada dalej. Wida by o, e bardzo os ab . Im bardziej si upija , tym bardziej robi ê ê ³ si gadatliwy. Wspomnienia o niedawnym powodzeniu w urz dzie o ¿ ³ ³ ³ œ ê ³ ¿ywi y go, nawet twarz mu si rozja ni a. Raskolnikow s ucha uwa nie. — By ê ê ê ³o to wi c, panie kochany, pi æ tygodni temu. Tak... Jak tylko si obie o tym dowiedzia ³ ê œ ¿ ³y, niby Katarzyna Iwanowna i Sonia... Bo e wi ty, jakbym trafi do raju! Dawniej traktowano mnie jak jakie bydl ê œ ³ ³ ¿ ê, le a em, a doko a wymy lania i nic wi cej. A potem na paluszkach chodz ê ³ ê ¹ ¹, dzieci uspokajaj : „Ojciec zm czy si w biurze, odpoczywa, cicho, sza!" Kawuni œ ¹ ¹ ê œ ¹ ê mi z rana daj , mietank gotuj ! Prawdziw mietankê zacz ê ¹ ³ ³ ³ æ ê³y kupowa , s yszy pan! I zupe nie nie rozumia em, sk d wzi ³y na moje nowe umundurowanie jedena ê ¹ ê œcie rubli pi ædziesi t kopiejek! Buty, gorsy sztywne — pi kne, mundur galowy, wszystko zdoby ³ œ ³y w cudowny sposób za jedena cie i pó rubla. Przychodz ê ê ê pierwszego dnia z urz du, patrz , a Katarzyna Iwanowna podaje obiad z dwóch da ¿ œ ê ñ: zup i boczek z chrzanem, o czym dotychczas nie mieli my wyobra enia. Nie mia ³ ³ ê ê œ ¿ ³a adnych sukien... dos ownie nic a nic, a tu od razu wystroi a si , jakby si gdzie z wizyt æ ³ ¹ wybiera a, i to nie byle jak; po prostu z niczego wszystko potrafi zrobi : uczesze si ³ œ ³ ³ ê, ko nierzyk jaki przyfast-ryguje, mankieciki i jakby nie ta sama osoba, odm odnia a, wypi ê ³ êknia a. Soniuchna, kochanie moje, tylko pieni dzmi po- 1 Chutorek — popularna piosenka do wiersza Aleksieja Kolcowa (1809-1842). 45 ¿ magata, æ ê DO powiada, ao czasu me wypada jej cz sto u nas bywa , chyba ¿e o zmroku, eby nikt nie zauwa ³ ³ ³ ³ ³ ¿y . Pos uchaj pan, pos uchaj! Przyszed em po obiedzie, chcia em siê zdrzemn ñ ³ ³ œ ¹æ i co by pan my la , Katarzyna Iwanowna nie wytrzyma a: tydzie temu pok ¹ ¹ ¹ ¿ ê ³ ³óci a si przecie z gospodyni , Amali Fiodorown , od najostatniejszych jej nawymy ¹ ê ³ ³ ³ ¿ ³ ³ œla a, a teraz j na kaw zaprosi a. Dwie godziny siedzia y i ca y czas szepta y: e niby Siemion Zacharycz pracuje teraz i pensj ê ³ œ ê dostaje, osobi cie zameldowa si u jego ekscelencji, a jego ekscelencja sam wyszed ³ æ ³ z gabinetu, wszystkim kaza czeka , a Siemiona Zacharycza przy wszystkich za r ³ ³ ¹ ê êk wzi ³ i do gabinetu zaprosi . S yszy pan, s ¿ ³ ñ ê ³yszy pan? „Pami tam, powiada, Siemio-nie Zacharyczu, pa skie zas ugi i chocia ma pan lekkomy ê Ÿ ¿ ¿ ê ³ ¹ œln s abostk , ale jako e pan teraz obiecuje i e bez pana le si u nas dzia œ ³ ñ ê ³ ³o, niech pan s ucha!, to wierz , powiada, pa skiemu s owu honoru"; oczywi cie, wszy ñ œ ³ œ œ œciute ko to co do joty, powiadam panu, zmy li a sobie i nawet nie z lekkomy lno ci, nie dla przechwa ³ ¹ ¹ ³y tylko! Nie, ona sama we wszystko to wierzy, w asn fantazj siê pociesza, jak Boga kocham! Nawet nie mam jej tego za z œ ³e, o nie! A kiedy sze æ dni temu przynios œ œ ê ¹ ¹ ³em swoj pierwsz pensj — dwadzie cia trzy ruble czterdzie ci kopiejek — i odda ³ ³em jej wszystko co do grosza, Misiaczkiem mnie nawet nazwa a: „Misiaczku, powiada, ty mój kochany!" I to sam na sam, rozumie pan? Co ona mo æ ¿e we mnie widzie i co ze mnie za ma ê ³¿onek? A ona nic, uszczypn ³a mnie nawet w policzek. „Misiaczku ty mój!" — powiada. Marmie ê ¹ œ ê ³ ³ ³adow umilk , chcia si nawet u miechn æ, ale nagle zacz ³a mu dziwnie drgaæ dolna szcz ñ ¹ ³ ³ ê ³ ¹ êka. Zreszt , opanowa si si ¹ woli. Ca y ten szynk, wygl d wykoleje ca, piêæ nocy na barkach z sianem i butelka — obok tej jakiej ¿ œ ³ œ chorobliwej mi o ci do ony i rodziny — zupe ê ³ ³ ³ ³ ³nie zbija y z tropu s uchacza. Raskolnikow s ucha w napi ciu, ale z przykro ³ ¿ ³ ³ ¹ œci . Z y by na siebie, e tu przyszed . — Szanowny panie, szanowny panie! — zawo ³ ¿ ê ³ ³ ³a Marmie adow, gdy si ju opanowa — o, mój szanowny panie, mo e ¿ 46 pana LO ³ ê ³ œmieszy, jaK i wszystKicn innycn, ze zawracam panu g ow tymi g upimi szczegó œ ¿ ³ami z mojego codziennego ycia rodzinnego, ale dla mnie to nie jest do miechu! Bo ja to wszystko czuj ³ ¿ ³ ¹ ê... W ci gu ca ego tego rajskiego dnia w moim yciu i ca ego tego wieczoru buja ê ê ¹ ³ ³ ³em w ob okach i marzy em: o tym, jak wszystko urz dz , dzieci odziej , jej spokój zapewni ê ³ ñ ¹ ê ê, córk jedyn z poha bienia na ono rodziny przywróc ... I wiele jeszcze, wiele... To mi chyba wolno by œ ³o, panie. Ali ci, mój panie — Marmie ³ ê ³ ³ ¹ œ ³adow niespodziewanie jako drgn ³, podniós g ow i spojrza przenikliwie wprost w oczy swemu rozmówcy — nazajutrz, bezpoœrednio po tych wszystkich marzeniach (a by ¿ ê ³o to równo pi æ dni temu), pod wieczór, niepostrze enie, jak nocny z ³ ¹ ³odziej, wykrad em Katarzynie Iwanownie klucz od jej kufra i po kryjomu wyj ³em wszystko, co pozosta ¿ ê ³o z mojej pensji, nie pami tam ju , ile, i oto spójrzcie na mnie wszyscy! Pi ¹ ¹ ³ ñ ¹ty dzie , jak z domu uciek em, a tam mnie szukaj . I z prac koniec, a mundur galowy le ³ œ ¿ ¿y ju w szynku przy mo cie Egipskim, w zamian otrzyma em ten oto strój... koniec ze wszystkim! Marmie ê ³ ¹ ê ¹ ³ ¹ ê ê ¹ ³adow hukn ³ si pi œci w czo o, zacisn ³ z by, zamkn ³ oczy i opar si mocno ³ ³ ê ³ okciami o stó . Ale po chwili twarz mu si w okamgnieniu zmieni a, z wyrazem udanej przebieg ³ ê ³ œ ³ œ œ ³o ci i bezczelno ci spojrza na Raskolnikowa, roze mia si i powiedzia : — A dzisiaj by ³ ³em u Soni, wyprosi em na klina! Hi, hi!... — Czy ³ ³ œ ¹ œ ³ œ ¹ ³ ¿by da a? — krzykn ³ kto z przyby ych go ci i rykn ³ miechem na ca e gard o. — O ta w ¹ œ ³a nie butelczyna kupiona jest za jej pieni dze — odpowiedzia ³ ¹ ê ³¹ œ ³ Marmie adow, zwracaj c si wy cznie do Raskolnikowa. — Trzydzie ci kopiejek mi da ³ ³ ³ ¹ ³ ³a w asnymi r czkami, wszystko, co mia a, na w asne oczy widzia em... Ani s ³ ³ ³owa nie wyrzek a, tylko spojrza a na mnie w milczeniu... Tak nie tu, na ziemi, a tam... cierpi ¹ ³ ¹ za ludzi, p acz¹ po nich, ale wyrzutów nie robi , nie robi¹ wyrzutów!... I to tym bole ¹ ¿ œ ¹ ¿ œniej, e nie robi wyrzutów!... Trzydzie ci kopiejek, tak. A przecie i jej s one teraz potrzebne, no nie? Jak pan myœli, szanowny panie? 47 Frzeciez ona musi teraz a Da ¿ œ æ o czysto æ. A przecie ta czysiosc, wiadomo jaka, drogo kosztuje, rozumie pan? Czy pan to rozumie? I pomadk æ ê do ust kupi trzeba, bez tego ani rusz, jaki ¿ ¿ ³ ê œæ ê ³ œ buciczek kokieteryjny, eby mo na by o sukienk unie , kiedy si przez ka u¿ê przechodzi. Czy szanowny pan rozumie, co znaczy owa czystoœæ?! A ja, ojciec rodzony, te ostatnie trzydzie ¿ ³ ¿ ê ¹ ¹ œci kopiejek wyci gn ³em na klina. I pij ! I ju przepi em!... I któ by siê nad takim jak ja litowa ¿ ¯ ³, co?... al panu mnie teraz czy nie? Niech pan mówi, al czy nie ¿ ³ æ ¿ ³ al? Hi, hi, hi, hi!... Chcia sobie nala wódki, ale w butelce nic ju nie by o. — A kto by tam ci ³ ê ¹ ³ ³ ¿ ê a owa ? — hukn ³ gospodarz, który si znowu znalaz obok nich. Rozleg ³ ê ê Œ œ ê ³ si miech, a nawet wyzwiska. miali si i kl li wszyscy, ci, co s uchali, i ci, co nie s ê ³ ¹ ³uchali, patrz c po prostu na by ego urz dnika. — æ ¿ ¿ ³ æ ¹³ ³ ¹ ³ ¯a owa ! A po có mnie a owa ! — krzykn rozpaczliwie Marmie adow, wstaj c z wyci ³ ³ ¹ ê ¹ ê ¹gni t przed siebie r k , w prawdziwym natchnieniu, jakby tylko czeka na te s owa. — Po co, powiadasz, æ ¿ æ ³ ¯ ³ æ ³ ¿a owa ? S usznie! a owa mnie nie ma za co! Ukrzy owa mnie trzeba, do krzy ¿ ê ¿ æ ³ ¿ æ ¿a, przybi , a nie a owa ! Lecz ukrzy uj, s dzio, ukrzy uj, a ukrzy ê ê ê ¿owawszy, ulituj si nad nim! Wówczas sam przyjd do ciebie na m kê ukrzy ¿ ¿ œ ³ ê ¿owania, albowiem pragn nie uciech, lecz bólu i ez! My lisz mo e, szynkarzu, e ta twoja butelka na dobre mi posz ³ œ ³ œ œ ³a? Bole ci, bole ci szuka em na jej dnie, bole ci i ez, i znalaz ê ³ ê ³ œ ³em je, do wiadczy em; a ulituje si nad nami Ten, który ulitowa si nad wszystkimi, który wszystko i wszystkich rozumia ¹ ê ¿ ³, On jeden jedyny, On te jest s dzi . W dniu tym przyjdzie i zapyta: „Gdzie jest ta córa, co dla z³ej macochy, suchotami toczonej, dla cudzych dzieci nieletnich siebie w ofierze z ³ ¿ ³o y a? Gdzie jest ta córa, co nad swoim ziemskim ojcem, pijanic ê ³ ê ¹ ¹ szkodliwym, nie brzydz c si opuszczenia jego, ulitowa a si ?" I powie: „Przyb ¿ ³ œ ¿ ³ œ Ÿ ¹d do mnie! Odpu ci em ci raz ju winy twoje... Odpu ci em ju raz... I teraz odpuszczone ci s¹ 48 nczne grzecny twoje, jako ze ty wiele umi œ ³ ³owa a ..."1 I daruje winy Soni mojej, jestem œwiecie przekonany, ³ ³ ¿e daruje... Sercem to poczu em, kiedy ostatnio do niej przyszed em i spojrza ³ ³ œ ¹ ³em na ni !... I wszystkim sprawiedliwo æ uczyni, dobrym i z ym, wynios ym i pokornym... I gdy ju Ÿ ¹ ñ ¿ uko czy s d nad wszystkimi, wtedy i nas wezwie. „Przyjd cie — powie — i wy! Przyjd ñ Ÿ ³ Ÿ Ÿcie, opoje, przyjd cie, s abi, przyjd cie, poha bieni!" I staniemy wszyscy przed obliczem Jego, wstydu zapomniawszy. I us Œ ³ ³yszymy g os Jego: „ winie jeste ê ¹ Ÿ œ ñ œcie! Na obraz i podobie stwo bestii, ali ci przyjd cie i wy!" I rzekn m drcy, rzekn¹ szlachetni: „Bo ³ ³ ¿e! aski swej im udzielasz?" I tak Pan im odrzecze: „Dlatego aski swej im udzielam, o m ¿ ³ œ ¿ êdrcy, e ani jeden z nich nigdy nie pomy la nawet, e godny jest jej dost ³ ê ¹ æ ¹pi ..." I wyci gnie ku nam r ce swoje, a my przypadniemy, przez zy przejrzymy... i wszystko zrozumiemy! O, wtenczas wszystko zrozumiemy!... Wszyscy przejrz¹... nawet Katarzyna Iwanowna... i ona zrozumie... Panie, przyjdŸ królestwo Twoje. I opad ³ ê ¹ ³ ³ ³ wyczerpany na aw , nie patrz c na nikogo, jak gdyby zapomnia o ca ym otoczeniu i pogr ¿ ³ ³ ê ¹ ³ ê ³ ¹¿y si w g êbok zadum . S owa jego wywar y pewne wra enie, na chwil œ ê ³ ³ ê zapanowa a cisza, wkrótce jednak znowu rozleg si miech i wyzwiska. — Rozgrzeszy ! ³ — Natrajlowa ! ³ — Urzêdniczyna! I tak dalej, i tak dalej. — ³ ¹ ³ ¹ Ÿ Chod my st d, mój panie — odezwa³ siê naraz Mar-mie adow, podnosz c g owê i zwracaj ê ¹c si do Raskolnikowa — niech pan mnie odprowadzi... Dom Kozela, w podwórzu. Czas ju¿... do Katarzyny Iwanowny... Raskolnikow ju ¿ ³ œ œ ê ³ ¿ dawno mia ochot wyj æ i sam my la o tym, eby mu pomóc. Jak siê okaza ³ ³o, Marmie adow by³ Parafraza wersetów z ewangelii £ £ œw. ukasza ( k 7,47-48). 49 znacznie mocniejszy w mowie anizen w nogacn, wooec opar ê ³ si mocno o Raskolnikowa. Mieli do przej ê ¿ ê ¿ œ œcia dwie cie, mo e trzysta kroków. W miar zbli ania si do domu niepokój i strach coraz bardziej opanowywa³y pijaka. — Nie Katarzyny Iwanowny boj ³ æ ¿ ê ê si teraz i nie tego, e mnie zacznie targa za w osy — be ¿ ê ³ ³ ³ ³ ³kota nerwowo. — Co tam w osy! W osy to g upstwo! Mówi panu! To mo e nawet i lepiej, ê ê ê ê æ ¿e zacznie targa , ale nie tego si boj ... a... jej oczu si boj ... tak... oczu... Czerwonych plam na policzkach te œ ³ ê ê ¿ si boj ... i jeszcze jej oddechu... Widzia e kiedy, jak przy tej chorobie oddycha si ê ê ¿ ³ ê w stanie zdenerwowania? P aczu dzieci te si boj ... Bo je ê ê ê ³ ¿eli Sonia nie nakarmi a, to poj cia nie mam, co si tam dzieje! Poj cia nie mam! A bicia si ¿ ê ê nie boj !... Wiedz, dobrodzieju, e takie bicie nie tylko nie sprawia mi bólu, a nawet pewn ¿ œ ê ê ¿ ¹ rozkosz... Bo bez tego ju si nie mog obej æ... Lepiej tak. Niech bije, ul y sobie na sercu... tak lepiej... O, tu mój dom. Dom Kozela. Œlusarza, Niemca, bogatego... prowad ! Ÿ Weszli od podwórza na trzecie pi ¿ ³ ³ êtro. Im wy ej, tym ciemniej by o na schodach. By o ju¿ oko œ ³ ¿ ³o jedenastej wieczór i chocia w tym czasie w Petersburgu nie ma w a ciwie nocy, na schodach trzeciego pi ³ ³ êtra by o zupe nie ciemno. Niziutkie, zakopcone drzwi tu œ ê ¹ ³ ¿ przy schodach by y otwarte. Dopalaj ca si wieczka o ³ ê ³ œ ³ ê ³ ê ³ æ œwietla a n dzny pokoik o d ugo ci niespe na dziesi ciu kroków; ca e wn trze wida by o z sieni. Wszystko by ³ ³ ¿ ³ ê ¹ ³o porozrzucane, w nie adzie, g ównie ró ne fata a-szki dzieci ce. K t w g ³ ³ œ ³ ³êbi pokoju zawieszony by dziurawym prze cierad em. Prawdopodobnie sta o tam ³ ¿ ³ ³ ó ko. W pokoju by o wszystkiego dwa krzes a i ceratowa, strasznie obszar-pana kanapa, przy której sta ³ ³ ³ nie malowany i niczym nie nakryty sosnowy kuchenny stó . Na brzegu sto u sta ³ ³ ê œ ¹ ¿ ³a w elaznym lichtarzyku dogasaj ca wieczka. Jak si okaza o, Mar-mie adow mieszka ³ ¹ ³ nie k tem, lecz w oddzielnym pokoju, za to pokój by przechodni. Drzwi do dalszych pokoi, a raczej klitek, na jakie podzielone by³o mieszkanie Amalii Lippe- 50 wecnsei, oyfy ucnyione. Mycnac by ¹ ³ ³ œ œ ¿ ê ³o stamt d krzyki, ha asy \ g o ny miech. Zdaje si , e grano tam w karty i pito herbat ³ ³ ³ ê. Od czasu do czasu pada y s owa zupe nie niecenzuralne. Raskolnikow natychmiast rozpozna ³ ¹ ê ³ Katarzyn Iwanown . By a to strasznie wychudzona kobieta, wysmuk ³ ê œ ³a, do æ wysoka i przystojna, z pi knymi jeszcze ciemnoblond w osami i istotnie, z czerwonymi wypiekami na policzkach. Chodzi ¹ ¹ ³a z k ta w k t po swoim niewielkim pokoiku, z zaci ê ³ ê œni tymi na piersiach r kami, ze spieczonymi wargami i mia a nierówny, przy ³ ³ ¹ ³ œpieszony oddech. Oczy b yszcza y jej jak w gor czce, ale spojrzenie mia a ostre, nieruchome. Ta suchotnicza twarz sprawia ¹ ¿ ³a okropne wra enie przy dogasaj cym, migotliwym p ³ œ œ ³ ¹ œ ³omyku wieczki. Wygl da a na lat trzydzie ci i Raskolnikow pomy la sobie, ¿e rzeczywi ¹ ³ ¿ ³ œcie nie pasuje do Marmie adowa... Nie zauwa y a nawet wchodz cych; zdawa ³ ³ ³ œ æ ê ³a si by w stanie jakiego zapomnienia, nie s ysza a i nie widzia a nic. W pokoju by ¿ ³ ê ³o bardzo duszno, jednak e okna nie otwiera a; z klatki schodowej okropnie cuchn ³o, drzwi jednak nie zamkn ³ ³ ê³a; z dalszych pokoi wali y przez uchylone drzwi k êby dymu z papierosów, ona okropnie kaszla ³ ³ ³a, a jednak drzwi nie przymyka a. Najm odsza dziewczynka, mo ¹ œ ³ ³ œ ¿e sze cioletnia, spa a na pod odze w jakiej dziwnej, siedz cej pozie, z g ³ ¹ ³ ¿ ³ ê ¹ ¹ ³ow wtulon w kanap . Ch opiec, o rok starszy od niej, dr a w k cie na ca ym ciele i p ¹ ¿ ³ ¹ ³ ³aka . Wygl da o na to, e przed chwil go wygrzmocono. Starsza dziewczynka, w wieku lat ê ³ ê dziewi ciu, wysoka i cienka jak zapa ka, w n dznej, podartej koszulinie i w narzuconym na ramionka kortowym paltociku, sprawionym jej prawdopodobnie ze dwa lata temu, bo nie si ¹ ³ ¹ ³ ³ êga teraz nawet do kolan, sta a w k cie obok m odszego braciszka, obejmuj c go d ¿ ³ œ æ ê ³ ¹ ê ¹ ¹ ³ug , chud jak patyk r k . Zdawa a si go uspokaja , co mu szepta a, ró nymi sposobami usi ³ æ ¿ ê ³ œ œ ³owa a powstrzyma go, eby si znów nie rozbecza , równocze nie za ze strachem ê ³ ¹ ³ œledzi a za matk swymi wielkimi, ciemnymi oczyma, które wydawa y si w jej wychud œ ³ ¿ ê ³ej i wystraszonej twarzyczce jeszcze wi ksze, ni by y w rzeczywisto ci. 51 Marmie ê ¹ ¹ ³aaow, me wcnoaz c ao POKOJU, ale Raskolnikow pchn ³ go do wn trza. Kobieta, spostrzeg ê ³szy nieznajomego, stan ³a jakby w roztargnieniu przed nim i ockn ³ ¹ ê ³ ê ê ¹wszy si na chwil , jakby sili a si odgadn æ, po co tu wszed . Ale najprawdopodobniej pomy ¿ ³ œla a sobie, e idzie do dalszych pokoi, bo jej pokój by³ przechodni. W tym przekonaniu przesta æ ê ê ³ ³a na niego zwraca uwag , skierowa a si do drzwi od sieni, ¿ ê ¹ ¿eby je przymkn æ, i nagle krzykn ³a z przestrachu, zauwa ywszy kl ê ¹ êcz cego na progu m ¿a. — A-a!... — wrzasn œ ³ ³ ¹ ê³a, wpadaj c w sza — wróci e ! Kaj-daniarzu! Bydlaku!... A gdzie pieni ¿ ¹dze? Co masz w kieszeni, poka mi tu! I w innym ubraniu! Gdzie masz ubranie? Gdzie pieni¹dze? Gadaj!... Rzuci ³ æ ê ê ³a si do niego i zacz ³a go rewidowa . Marmie adow natychmiast jak najszerzej roz ³ æ ¿ ê ³ ¿ ³o y r ce, eby nie utrudnia jej rewizji w kieszeniach. Nie znalaz a ani kopiejki. — Gdzie s ³ ê œ ¿ ê ¹ ¹ pieni dze?! — wrzasn ³a. — Bo e wi ty, wszystko przepi ! Przecie¿ dwana ³ œcie rubli by o w kufrze... — I naraz z w ³ ê ¹ ³ ³ ³ ¹ œ ³ œciek o ci z apa a go za w osy i wci gn ³a do pokoju. Marmie adow robi³ wszystko, ê ¹ ¹ ³ æ ¿eby jej nie przeszkadza , pe zn c za ni pokornie na kl czkach. — I to sprawia mi rozkosz! Nie ból, a roz-kosz, sza-now-ny pa-nie! — pokrzykiwa ¹ ê ³, trz s c si ê ³ ¹ ³ ¹ ³ ê od targania go za w osy i raz nawet stukn ³ g ow o pod og . Dzieciak, który spa ³ ³ ê ³ æ ³ ³ ³ ³ na pod odze, obudzi si i zaczai p aka . Ch opak, jakby dosta sza u, zerwa ¹ ³ ê ³ ¿ ê ³ si z k ta i rzuci si ku siostrze w okropnym strachu. Starsza dziewczynka dr a a jak li . œæ — Przepi ³ ³ ³! Wszystko, wszystko przepi ! — krzycza a zrozpaczona biedna kobieta — i ubranie ma inne! G ³ ³odne, g odne! — i za ê æ ¿ ³ ê ¹ ³amuj c r ce, wskazywa a na dzieci. — O, ycie trzykro przekl te! A panu, panu nie wstyd — rzuci ¿ œ ³ ê ³a si nagle na Raskolnikowa — z szynku! Z nim chla e ? Ty te z nim pi ¹ ê œ œ ³e ! Wyno mi si st d! 52 M ¿ œ ¿ ³ ³ ê ³ ³odzieniec wyniós si natychmiast bez s owa. Zw aszcza e otworzono na o cie drzwi z s ³ ê ³ œ ¹siedniego pokoju i ukaza y si zaciekawione twarze paru osób. By y oble nie roze ³ ê œmiane, z papierosami w z bach, fajeczkami, w jarmu kach. Niektórzy byli w rozpi ¹ êtych szlafrokach, inni znowu w nieprzyzwoicie sk pych letnich ubiorach, z kartami w r ê ³ ³ ¿ ³ êku. Szczególnie bawili si wtedy, gdy Marmie adow, targany za w osy, krzycza , e sprawia mu to rozkosz. Zacz æ ³ ê Ÿ êli nawet wchodzi do pokoju; wtem rozleg si gro ny, przera ¿ ³ ³ Ÿliwy pisk: wkracza a do pokoju we w asnej osobie Amalia Lippewechsel, eby po swojemu si ¹ ê ¹ æ æ ê tu rozprawi i po raz setny nastraszy biedn kobiet ur gliwym rozkazem natychmiastowego wyniesienia si ¹ ¹ ê z mieszkania. Wychodz c, Raskolnikow zd ¿y³ wsun ¹æ ê ³ ³ ê ê ¹æ r k do kieszeni, wyj , ile si da o, miedziaków, które mu pozosta y z rozmienionego w szynku rubla, i po ¿ ³ ¿ æ ¿ ³o y niepostrze enie na oknie. Gdy ju by na schodach, rozmy æ ³ ê ³ œli si i chcia nawet wróci . „Ale g ¿ ê ¹ ³ œ ³ ³upstwo zrobi em — pomy la sobie — oni maj Soni , a przecie mnie samemu potrzeba". Uzna ¿ ê ¿ ¹ ³ ³ jednak, e zabranie pieni dzy jest niemo liwe, zreszt i tak nie zrobi by tego, machn ¿ ¹ ê ³ ¹ ê ¹³ r k i skierowa si do domu. „Soni s przecie potrzebne pomadki — rozumowa ¹ œ œ ³ ¹ ³ dalej, id c ulic¹ i z o liwie siê u miechaj c — ta czystoœæ drogo kosztuje... Hm! A przecie ¿ æ ¿ ¿ ¿ sama Sonia te mo e zosta na lodzie, bo jest tu pewne ryzyko, mo e siê nie uda ¹ ³ æ polowanie na zwierza... poszukiwanie z ota... no i jutro wszyscy zostan na lodzie bez moich pieni ¹ ê ¹ êdzy... Zuch Sonia! Tak studni sobie wykopali! I korzystaj z niej! Przecie ¹ ê ³ ê ³ ³ ¿ korzystaj ! Przyzwyczaili si . Pop akali i przyzwyczaili si . Cz owiek jest pod y i do wszystkiego siê przyzwyczaja". Zamy ê ³ œli si . „A co, je ³ ³ ê ¹³ ¿ ³ ³ ¿eli ze ga em — j kn nagle mimo woli — je eli cz owiek wcale nie jest pod y sam przez si ¿ ³ ³ ê, to jest jako ca y rodzaj ludzki, wówczas oznacza oby to, e wszelkie skrupu ¹ ¿ ¿ œ ¹ ³y to tylko przes dy wymy lone dla postrachu, e adne granice nie istniej , i tak powinno byæ..." 53 111 Nazajutrz obudzi ³ Ÿ ê ³ si pó no, mia bardzo niespokojny sen, który go bynajmniej nie pokrzepi ³ ¹ ¹ œ Ÿ ³ ê ³ ³. Obudzi si bardzo z y, poirytowany, zgry liwy i z nienawi ci ogl da swoj¹ klitk ³ ³ œ œ ³ ê ¹ ê. By a to ciasna komórka o d ugo ci sze ciu kroków i mia a strasznie n dzny wygl d ze swoj ³ ¹ ê ¹ ¹ ¹ ³ ³ ¿ ¹ po ó k ¹, zakurzon , odstaj c wsz dzie tapet , a cz owiekowi nawet niezbyt s ¹ ³ ¿ ³ ê æ ³usznego wzrostu wydawa si musia o, e lada chwila uderzy g ow w sufit. Meble dostosowane by ³ ³ ¹ ³y do wygl du mieszkania: sta y tu trzy stare, sfatygowane krzes a, w k ³ ³ ¹¿ æ ¿ ¹cie malowany stó , na którym porozrzucane by y ksi ki i kajety; z tego cho by, e strasznie by ³ ê ¿ ³ æ ³y zakurzone, wida by o, e ludzka r ka dawno ich nie dotyka a; wreszcie, sta œ ³ ³ ³ œ ³a tu wielka, ko lawa kanapa, która zajmowa a pó pokoju. Kanapa ta niegdy by a obita materia ³ ¿ ³ ¿ ³ ³em, a teraz — obszarpana i dziurawa — s u y a Raskol-nikowowi za ó ko. Nieraz spa ³ œ ³ na niej w ubraniu, bez prze cierad a, pod swoim starym, znoszonym studenckim p ³ ³ ³ ¹ ³ œ ³aszczem, na jednym ja ku pod g ow , pod który podk ada ca ¹ swoj¹ bielizn ³ ³ ¿ ³ ¿ ¹ ¹ ê, czyst i brudn , eby mu by o nieco wy ej. Przy kanapie sta ma y stolik. Trudno by ³ ¿ ê ³o o wi ksze opuszczenie i niechlujstwo ni to, w jakie wpad Raskolnikow, ale czu ³ ê ³ si w tym nawet dobrze przy obecnym stanie ducha. Zdecydowanie unika ludzi, zasklepi ³ ³ ¿¹ ³ ³ ¿ ê ³ si jak ó w w skorupie i nawet na widok s u cej, która mu us ugiwa a, dostawa³ czego ê ¹ œ w rodzaju drgawek konwulsyj-nych. Zdarza si to maniakom, którzy skupiaj siê na jakiej æ ³ ³ ¿ œ jednej rzeczy. Gospodyni ju od dwóch tygodni przesta a go sto owa , a jemu nawet przez my ³ ¿ æ ¹ ¿ ³ œl nie przesz o, eby z ni pomówi , mimo e siedzia bez obiadu. Nastazja, kucharka i jedyna s ¹ ³ ¿¹ ³u ca gospodyni, zadowolona by a poniek d z tego stanu sublokatora i zupe ³ ¹ æ ñ ³ ³ê ê ³nie przesta a mu sprz ta , zaledwie raz na tydzie bra a miot do r ki. W ³ œ ³a nie tego rana obudzi a go. 54 — wstawaj, aosyc tego wylegiwania si ê ê! — wrzasn ³a mu nad samym uchem — ju¿ dziesi œ ³ ³ ³ ê ³ ê ¹ta. Herbat ci przynios am; no, napijesz si ? Zupe nie z cia a opad e . Sublokator otworzy ê ³ ¹ ³ oczy, drgn ³ i pozna Nastazj . — Gospodyni herbat ê ê ¹ ³ ³ ê przysy a? — zapyta , podnosz c si oci ¿ale. — Jaka tam gospodyni! Postawi ³ ¿ ³ ¹ ¹ ³ ³a przed nim w asny, wyszczerbiony imbryk z cienk herbat i po o y a dwie kostki ¿ó³tego cukru. — Masz, Nastazjo, we ¹ ³ ¹ ³ Ÿ to — powiedzia i grzebi c w kieszeni (spa w ubraniu), wyj ³ kilka miedziaków — zejd ñ ³ ³ ¿ ê ³ Ÿ i kup mi bu k . Kup te w masarni kawa ek kie basy, byle ta szej. — Bu ¹ ê œ ³ ³ ê ê ³k ci zaraz przynios , a czy zamiast kie basy nie chcia by troch gor cego barszczu? Fajny barszcz, wczorajszy. Wczoraj ci zostawi Ÿ œ ³ ³am, ale wróci e pó no. Dobry barszcz. Gdy przynios ¹³ œæ ³ ê ³a barszcz i Raskolnikow zacz je , Nastazja usiad a przy nim i zacz ³a, papla ³ æ. By a to wiejska baba i dlatego bardzo gadatliwa. — ê ¿ ³ A Praskowia Paw owna ju¿ chce siê na ciebie poskar yæ do policji — zacz ³a. Raskolnikow si ³ ê skrzywi . — Do policji? A czego ona chce? — Pieni ê ³ êdzy nie p acisz i z mieszkania si nie wynosisz. Wiadomo. — Do diab ê ¹ ¹ ³ ³a, tego mi jeszcze brakowa o — mrukn ³, zgrzytaj c z bami. — Bardzo mi to teraz... nie na r ¹ ê ê œ ³ ¿ ³ ê êk ... Idiotka — doda ju g o no. — Dzisiaj do niej zajd , pomówi z ni . — Taka ona idiotka, jak i ja, a ty co, m ¿ ¿ ³ ¿ ¹dralo, tylko le ysz jak k oda i adnego po ytku z ciebie nie ma. Dawniej mówi ¿ œ ³e , e na lekcje do dzieci chodzisz, a teraz czemu nic nie robisz? — Robi ³ ¹ œ ³ ê ê ê, robi ... — niech tnie i ze z o ci odpowiedzia Raskolnikow. — Co robisz? — Pracujê... — Co to za robota? 55 — Mysie — powa¿nie oapowieaziai po cnwm milczenia. Nastazja parskn ³ œ ¹ œ ³ ê œ ê³a miechem. W ogóle by a mieszka, a gdy j roz mieszono, p ka a bezd ³ ¹ œ ³ ¿ ³ ¹ ê ê ¹ ³ œ ê Ÿwi cznie ze miechu, ko ysz c si i trz s c ca a, a md o ci j bra y. — A du ³ œ ³ œ ê ¿o pieni dzy sobie wymy li e ? — wymówi a wreszcie. — Bez butów trudno jest dzieci uczy ¿ ¿ ¹ æ. Zreszt gwi d ê na to. — Gwi ¹ ¿ ¿ ¿ ¿d , gwi d , to i na ciebie gwizdn ! — Za dzieci grosze p ³ æ ¿ ¹ ¹ ³ac . Co za taki pieni dz mo na zrobi ? — mówi dalej bardzo niech œ ³ ¹ êtnie, raczej odpowiadaj c w asnym my lom. — A ty chcia ¹ ³ ³ ¿ œ ³by od razu du y kapita ? Spojrza na ni dziwnie. — W ³ ³ ¿ œ ³a nie, du y kapita — odpowiedzia z naciskiem po chwili milczenia. — Wolnego, wolnego, nie tak od razu, bo a ê ³ æ ³ ê ê ¿em si zl k a. No to co, lecie po bu k czy nie? — Jak chcesz. — Ach, zapomnia ³ ³am! Wczoraj list przyszed . — List! Do mnie! Od kogo? — Nie wiem od kogo. W ³ ³ ³asne trzy kopiejki zap aci am listonoszowi. Oddasz mi? — Na rany Boskie, dawaj go tu! — zawo ê œ ¿ ³ ³a podniecony Raskolnikow. — Bo e wi ty! Po chwili ju ³ ³ ³ ¿ ³ ¹ ¿ trzyma list. Tak, zgad : by to list od matki z r-skiej guberni. A zblad , bior c list do r œ ³ ¿ ¿ ³ ¿ ³ êki. Od d u szego czasu nie otrzymywa ju listów, ale te ca kiem co innego œ ê cisn ³o go nagle za serce. — Nastazjo, b ê œ ³ Ÿ ê ³agam ci , wyjd ; masz tu swoje trzy kopiejki, tylko, na mi y Bóg, wyno si ! List dr æ ¹ æ ³ ê ³ ¿a mu w r ku; nie chcia go przy niej otwiera : pragn ³ zosta z tym listem sam na sam. Po wyj ³ ³ ³ ³ œciu Nastazji szybkim ruchem podniós list do ust i poca owa ; potem d ugo jeszcze wpatrywa ³ ê ³ si w charakter pisma, w znane mu i tak kochane, pochy e literki wypisane r ³ œ ¹ êk matki, która niegdy uczy a go 56 v, ³ £_y m^ i pioa^. iiiw imai uuwagi uupicv^iv^ wiy^WJ CHUZA/II z.j^iw wszy, karalucha, zreszt ê ¹ i tego nie jest warta, bo ona tylko szkod przynosi. Niszczy bowiem ³ œ ³ œ ¿ycie innych: w tych dniach z w ciek o ci omal nie odgryz a Lizawiecie palca; ma æ ³ ³o brakowa o, a musieliby go amputowa ! — Rozumie si ³ ¿ ¿ ³ ¿ ê, e babsztyl nie zas uguje na ycie — zauwa y oficer — ale tu przyroda dzia a. ³ — Ej œ ê ê ê ¿ ¿e, bracie, przecie przyrod koryguje si , naprawia, bo inaczej uton liby my w zabobonach. W przeciwnym razie nie by ³ ¹ ³oby ani jednego wielkiego cz owieka. Powiadaj : „obowi ¹ ¹zek, sumienie", nic nie mam przeciwko obowi zkom i sumieniu, ale jak my to rozumiemy? Pozwól, zadam ci jeszcze jedno pytanie. Pos³uchaj! — Nie, teraz ty pos³uchaj, ja ci zadam pytanie. — No! — Gadasz tu, perorujesz, a powiedz mi: zabi ê ê œ œ ³by osobi cie t staruch czy nie? — Rozumie si œ ¿ ê, e nie! Ja tylko z poczucia sprawiedliwo ci... Nie o mnie tu chodzi... — A moim zdaniem, je æ ¿ ê ¿eli ty sam si nie decydujesz, to nie mo e tu by mowy o sprawiedliwo ê Ÿ œci! Chod my, zagramy jeszcze partyjk ! Raskolnikow by œ ³ ³ ogromnie poruszony. By a to, oczywi cie, najzwyklejsza rozmowa i wymiana my ¿ ³ ³ ¿ Ÿ ³ ê œli mi dzy m odymi lud mi, które nieraz ju s ysza , w innej mo e formie i na inne tematy. Ale dlaczego w æ ³ ³ œ ³a nie teraz wypad o mu s ucha takiej rozmowy i takiego w ³ ³ ³ œ œ ³a nie rozumowania, kiedy w jego w asnej g owie powsta y... takie same my li! I dlaczego w ³ œ ¹ œ ³a nie teraz, kiedy dopiero co zal ¿ek tej my li wyniós od staruchy, musia³ trafi ê ³ œ ê æ na rozmow o niej?... Ten zbieg okoliczno ci zawsze wydawa mu si bardzo dziwny. Ta nic nie znacz ³ ³ ¹ca rozmowa w szynku mia a nadzwyczajny wp yw na niego i na dalszy rozwój wypadków, jak gdyby istotnie dzia œ ³ ³a o tu jakie fatum... 98 j-u puwiuuic z pittuu oicmicgu i z, ucii siê na. Kanapy i przesiedzia³ ca³¹ godzinê bez ruchu. W tym czasie œ ¹ ³ œ ê ³ œciemni o si ; wiecy nie mia , zreszt przez my l mu nawet nie przysz æ ³ ê œ æ ¿ ³o, eby zapali wiec . Nigdy potem nie móg sobie przypomnie , czy wówczas w ogóle o czymkolwiek my ¹ ³ ³ œla . Wreszcie poczu nawrót gor czki, dreszcze i z rozkosz¹ uprzytomni ¿ ¿ ¿ ê ³ ¿ æ ³ ³ sobie, e przecie na kanapie mo na si po o y . Natychmiast spad na niego, jakby go przydusi ³ ê ³, ci ¿ki, o owiany sen. Spa ³ ¿ ³ ³ bardzo d ugo i bez adnych snów. Nastazja, która wesz a do niego nazajutrz o dziesi ê ³ ³ ê ¹tej rano, ledwie si go dobudzi a. Przynios a mu herbat i chleb. Herbata znowu by ³ ³a cienka, z drugiego parzenia i znowu w jej w asnym imbryku. — Ale ma sen! — zawo ³ ¿ ê ³ ³ ³ ³a a oburzona. — I tylko by spa ! Podniós si z du ym wysi kiem. G ê ³ ê ³ ¹ ³ ³owa go bola a. Stan ³, obróci si w swojej komórce i znowu opad na kanap . — Znowu spa œ ê ³ œ ³ æ! — g o no zdumia a si Nastazja. — Jeste chory czy co? Nic nie odpowiedzia . ³ — Herbaty chcesz? — Potem — powiedzia œ ê ¹ ¹ ³ ³ z wysi kiem, przymykaj c oczy i odwracaj c si do ciany. Nastazja posta ê ³a chwil przy nim. — A mo ³ ê ³ ³ ê ¿e i naprawd chory — rzek a, odwróci a si i wysz a. O godzinie drugiej znowu przysz ³ ¿ ³a, z talerzem zupy. A on le a jak przedtem. Herbata sta ê ¹ œ ³ ¿ ê ³ ê ³a nietkni ta. Nastazja poczu a si nawet ura ona i ze z o ci szturchn ³a go. — Czego gnijesz w ¹ ³ ³ ¿ ³ó ku! — zawo a a, patrz c na niego z obrzydzeniem. Raskolnikow pod ê ¹ ê ³ ³ ê ¹ Ÿwign ³ si i usiad , ale nie odezwa si do niej, patrz c w ziemi . — Chory czy jak? — zapyta ³ ³a Nastazja i znowu nie otrzyma a odpowiedzi. — Wyszed ê ³ ¿ œ œ ³by na wiat Bo y — powiedzia a po chwili milczenia — troch powietrza ³ ê œ ykn¹æ. Je æ b dziesz, nie? 99 — ruiem — uupuwicu/,iai sobie — i machn ¹ ê ¹³ r k . Nastazja posta ³ ³ ³ ê ³a jeszcze chwil , spojrza a na niego ze wspó czuciem i wysz a. Po kilku minutach podniós ê ê ³ ¹ ³ ³ oczy i d ugo spogl da na herbat i na zup . Potem wzi¹³ chleb, ê ³ ê ¿ ³y k i zabra si do jedzenia. Zjad ³ ¿ ³ ¿ ³ niewiele, bez apetytu, mo e trzy czy cztery y ki, i jakby machinalnie. Ból g owy ust ³ ¹ ¹³ ê ¹æ ¿ ³ êpowa . Po zjedzeniu obiadu wyci gn si znowu na kanapie, ale zasn ju nie móg , tylko le ¹ ê ³ ¹ ê ³ ³ ¿a bez ruchu, plackiem, twarz wtulony w poduszk . Mia dziwn wizj : zdawa o mu si œ œ ¿ ê, e jest gdzie w Afryce czy w Egipcie, w jakiej oazie. Karawana odpoczywa, spokojnie le ¹ œ ¹ ¹ ³ ³ ¿¹ wielb ¹dy; dooko a rosn palmy; wszyscy jedz obiad. On za ci gle pije wod ¿ ¹ ³ œ ê bezpo rednio ze strumienia, który p ynie, szemrz c, tu pod bokiem. I jest tak przyjemnie, ch ¿ ³ ³ ³odno, przecudna, b êkitna woda p ynie po ró nobarwnych kamieniach i po takim czystym, l ³ Ÿ ³ ³ ¹ ¹ œni cym, z otym piasku... Naraz wyra nie us ysza bicie zegara. Drgn ³, ockn ê ³ ³ ê ³ ³ ê ¹³ si , podniós g ow , wyjrza przez okno, uprzytomni sobie godzin i jak oparzony zerwa ³ ³ ¹ ê ³ si na równe nogi. Podszed na palcach do drzwi, po cichu je uchyli i zacz ³ siê przys ³ ³ ³ æ ³uchiwa . Strasznie omota o mu serce. Ale na schodach by o tak cicho, jakby wszyscy spali... Wydawa ê ¹ ³ ¹ ¹ ¿ ³ ³o mu si rzecz nies ychanie dziwn i bezsensown , e móg w takim otumanieniu spa ³ ³ æ od wczoraj i nic jeszcze nie zrobi , niczego nie przygotowa ... A tymczasem wybi ¹ ³ œ ³ ê ³a szósta... i nagle zamiast oci ¿a ej senno ci ow adn ³ nim jakiœ niepoj ¹ ³ ¹ êty, gor czkowy niepokój. Przygotowania by y zreszt nieskomplikowane. Zebra³ wszystkie si ³ æ æ ¹ ¿ ³y, eby wszystko dok adnie obliczy i o niczym nie zapomnie ; a serce ci gle mu ³ ³ ¿ ¿ ³ ³ ê ê æ ³omota o, wali o tak, e a brak o mu tchu. Po pierwsze, trzeba by o zrobi p tl i przyszy œ ê ¹ ê ³ ¹ æ j do p aszcza, ale to jedna chwila. Si gn ³ pod poduszk i w ród upchanej pod ni ³ ê ¹ ¹ ê ³ ¹ ¹ ³ ¹ bielizny odnalaz jak œ star , zupe nie postrz pion , nie pran koszul . Oddar pasek szeroko ³ ¿ ³ œ œ ³ œci jednego i d ugo ci o miu werszków. Pasek ten z o y we dwoje, 100 (jedyne ñ jego okrycie zwierzchnie)i zaczai wszywaæ oba ko ce paska pod lew¹ pachê od wewn ê ê ê ³ ³ ³ ¿ ¹trz. R ce mu si trz s y w czasie szycia, ale wreszcie dokona tego dzie a, tak e gdy znowu w ¿ ³ ³ æ ³ ¹ ³ ³ ¿ ³o y p aszcz, na zewn trz nic nie by o zna . Ig ê i nici mia ju dawno przygotowane i le ³ œ ê ê ³ ¿a y na stoliku, zawini te w papierek. Co do p tli za , to by to bardzo sprytny, jego w ³ ê ³ ê ¿ ³ ³asny pomys : p tla przeznaczona by a na siekier . Nie mo na by o przecie ³ æ ¹ ¿ ê œ ¿ nie æ siekiery w r kach na ulicy. A je eli j schowa pod p aszcz, to i tak trzeba by j ê ¹ ê ¹ ê ³ ¹ ê æ ¹ przytrzymywa r k , co rzuca oby si w oczy. A teraz, z tak p tl , b dzie wygodniej, bo wystarczy zawiesi ê ê ³ æ ostrze siekiery i ca ¹ drog b dzie sobie spokojnie wisie ³ ê ê ¿ ³ ê ¹ æ pod pach , od wewn trznej strony. W o ywszy r k do bocznej kieszeni p aszcza, móg ¹ ³ ³ ¿ æ ³ podtrzymywa koniec trzonka, a e p aszcz mia szeroki jak worek, z zewn trz nie mo ¿ ³ œ ê ê ê ñ œ ¿ æ ¿ ³ ¿na by o zauwa y , e co podtrzymuje przez kiesze . T p tl wymy li ju dwa tygodnie temu. Uporawszy si ¹ ¹³ ¹ ê ¹ ¹ ³ ¹ ê z t spraw , wsun palce do w skiej szpary mi dzy kanap a pod og i z lewego rogu wyci ¹ ¹gn ³ od dawna przygotowany i schowany tam zastaw. Nie by ³ ¹ ³ to zreszt wcale zastaw, a po prostu drewniana, g adko wyheblowana deseczka wielko ê ê œ ê œ œci i grubo ci nie wi kszej od srebrnej papiero nicy. Deseczk t znalaz³ przypadkowo w czasie jednej ze swoich przechadzek na pewnym podwórzu, gdzie w oficynie mie ¿ ¹ ¹ ³ ³ œ ê ³ œci si jaki warsztat. Potem doda do niej jeszcze g adk i cienk elazn¹ p ¹ ¿ œ ê ³ytk — prawdopodobnie czêœæ jakiego przedmiotu elaznego — któr w tym samym czasie równie ³ ¿ ³ ¿ ³ ³ ¿ znalaz na ulicy. Z o ywszy obie p ytki, z których elazna by a nieco mniejsza od drewnianej, zwi ¿ ¹ ³ ¹za je mocno razem nitk na krzy ; potem skrupulatnie i elegancko owin ³ ¹ ³ ¿ ³ æ ¹ ¹³ w czysty, bia y papier i tak zawi za , eby jak najtrudniej by o rozwi za . A to w tym celu, ¹ ê ê æ œ ¿eby na jaki czas odwróci uwag starej, gdy b dzie rozpl tywaæ paczk ³ ³ ¯ æ ê, i w ten sposób uzyska dogodny moment. elazna p ytka dodana by a dla wagi, ¿ œ ³ ê ¿ eby stara przynajmniej w pierwszej chwili nie domy li a si , e 101 „?-,uoI££ w LIJI \JJL\^ wino.ii_y. yyoz.joi.pnj nj uu ^z.d.a pod kanap ¹ œ ¹ ¹. Gdy wyj ³ zastaw, na podwórku kto krzykn ³: — Dawno ju ê ¿ min ³a siódma! — Dawno! Bo¿e drogi! Rzuci ê ³ ³ ³ ³ ¹³ æ ³ ê ³ si ku drzwiom, chwil nas uchiwa , potem z apa kapelusz i zacz schodzi na dó , po swoich trzynastu stopniach, ostro ¿ ³ ¿nie i cicho jak kot. A teraz mia najwa niejsze zadanie — ukra ¹ æ ¯ ê œæ z kuchni siekier . e czynu tego dokona musi siekier , zdecydowa³ ju ¿ æ ³ ¿ ³ ³ ¿ dawno. Mia jeszcze sk adany ogrodniczy nó . Ale nie móg polega na no u i na swoich si ³ ê œ ¿ ³ach, wobec czego ostatecznie wybra siekier . Przy tej sposobno ci nale y zwróci ñ ê ¹ ¹ ê æ uwag na pewn osobliw cech wszystkich ostatecznych jego postanowie w tej ca ê ³ ³ej sprawie. Im bardziej decydowa si na nie, tym okropniejsze i bezsensowne mu siê wydawa ê ¹ ê ¹ ¹ ê ³ ¹ ³y. Nie bacz c na nies ychanie m cz c wewn trzn walk , nigdy, ani przez chwil œ æ ³ ê nie móg uwierzy w wykonalno æ swoich planów. I gdyby zdarzy ³ ³ ¿ œ ê ³o si kiedy tak, e wszystko do najdrobniejszego szczegó u by oby przez niego przemy ³ œlane i ostatecznie postanowione, i nie pozostawia oby najmniejszych w ê ³ ê œ ³ œ ¹tpliwo ci, to wtedy w a nie, jak si zdaje, wyrzek by si wszystkiego jako rzeczy bezsensownej, potwornej i niewykonalnej. Ale niejasnych punktów i w œ ¹tpliwo ci mia³ jeszcze bez liku. Co do tego, jak zdoby ê ê æ siekier , to ta drobnostka ani troch go nie niepokoi ³ ³ ³a, bo nie by o nic atwiejszego. Mianowicie Nastazja, szczególnie wieczorami, co chwila wychodzi ¹ ³a z domu: albo pobiegnie do s siadów, albo do sklepiku, a drzwi zawsze zostawia na o ¹ œ ³ ê ³ ¿ œcie otwarte. Gospodyni ci gle jej za to wymy la a. A wi c wystarczy o w odpowiednim momencie wej ³ ê ¹ œæ po cichu do kuchni i wzi æ siekier , a potem, po up ywie godziny (kiedy b ¿ œæ ¹ ³ ¿ æ ³ êdzie ju po wszystkim), wej i z powrotem j po o y . Powstawa y jednak ¿ ê ¿ œ œ ¹ ¿e pewne w tpliwo ci: przypu æmy, e przyjdzie za godzin , eby jaz powrotem po æ œ œ ³ æ ¿ ³o y , a Nastazja, jak na z o æ, wróci. Oczywi cie, trzeba wtedy pójœæ dalej i czeka , a¿ znowu wyjdzie. A je ê ¿eli w tym czasie przypadkowo si gnie 102 albo co najmniej podstawa do podejrzenia. Ale to by ³ ¹ æ œ ê ³ ³y drobnostki, o których nie chcia o mu si nawet my le , zreszt nie mia na to czasu. My ³ ³ ¿ ³ œla o rzeczy najwa niejszej, a drobiazgi odk ada do czasu, kiedy sam przekona siebie o wszystkim. To w ê ³ œ ³a nie wydawa o si niewykonalne. Tak przynajmniej mu siê zdawa ³ ¿ ¹ ¹ æ ¿ æ œ ³o. Nie móg sobie adn miar wyobrazi , e kiedykolwiek przestanie my le , wstanie i... pójdzie tam... Przecie ê ¹ ê ¹ ¿ niedawno swoj prób (ow wizyt w celu ostatecznego obejrzenia mieszkania) te æ ³ ¿ tylko próbowa urzeczywistni , ale bynajmniej nie powa ³ æ ¹ ê æ œ ¿nie, tylko tak sobie; „Trzeba pój æ, rozejrze si , a nie ci gle buja w ob okach". Ale nie wytrzyma ³ ¿ ³ œ ³ ¹ ³, splun ³ i uciek , w ciek y na samego siebie. Jednak e ca a analiza w sensie moralnym by ³ ñ ¿ ³a ju zako czona, jego kazuistyka wyostrzona by a jak brzytwa i ju¿ sam w sobie nie znajdowa œ ³ wiadomego sprzeciwu. Ale w tym wypadku po prostu nie wierzy ³ ³ sobie i uporczywie, niewolniczo szuka kontrargumentów na boku, po omacku, jak gdyby kto ñ ¹ ¹ ³ œ go do tego zmusza i ci gn ³ w tym kierunku. Wczorajszy dzie , który przebieg ¹ ¹ ³ ³ ³ ¿ ³ tak zaskakuj co i przes dzi o wszystkim, oddzia a na niego omal e mechanicznie: jakby go kto œ ¹ ¹ ¹ ê ê ¹ œ wzi ³ za r k i ci gn ³ za sob , nieodparcie, na lepo, z nadprzyrodzon ê ³ ³ ¹ si ¹, bez szansy na opór. Jak gdyby skraj jego ubrania dosta si w tryby maszyny i stopniowo go tam wci ³ ¹ga o. W swoim czasie — by ê ³ ¹ ³o to zreszt dawno temu — interesowa a go mi dzy innymi kwestia: dlaczego z tak œ ¹ Ÿ ¹ ¹ œ ³ ¹ atwo ci wykrywane s zbrodnie i jak wyra ne s lady wszystkich zbrodniarzy? Powoli doszed ¿ ¿ ³ do ró norodnych i bardzo ciekawych wniosków. Otó jego zdaniem g œ ¿ ³ówna przyczyna tkwi nie tyle w materialnej niemo liwo ci ukrycia zbrodni, ile w samym zbrodniarzu; prawie ka ³ ¿dy zbrodniarz w chwili pope niania zbrodni ulega jakiemuœ dziwnemu upadkowi woli i os ê ¹ ³abieniu rozs dku, które zast puje fenomenalnie dziecinna lekkomy œ ³ œ œlno æ, i to w a nie w chwili, w której najbardziej potrzebna jest rozwaga i ostro ¹ ³ œ ¿no æ. To os abienie rozs dku i upadek woli 103 \J^JC11L\J W UJC? V^ZjlV_/WiVI\.?l lid JJ^V^VJU»lV^li>3l. W V_> \slL\JHJ\J\) L\J£ W 1J OJ CJ OHjstopniowo, dochodz ³ ¹c do kulminacyjnego punktu przed momentem pope nienia zbrodni; stan ten trwa równie œ ³ ¿ w chwili pope niania zbrodni i jeszcze jaki czas po jej dokonaniu, zale ¿ ê œ ¿nie od indywidualno ci przest pcy; potem mija, mija jak ka da inna choroba. Ale teraz powstaje kwestia: czy choroba rodzi przest ê ¿ êpstwo, czy te samo przest pstwo, z racji osobliwej swojej natury, idzie zawsze w parze z czymœ w rodzaju choroby? Na razie nie czu ê ê ¹ ³ ê ³ si jeszcze na si ach, aby rozstrzygn æ t kwesti . Doszed œ ¿ ³ ³szy do takich wniosków, zdecydowa , e on osobi cie, w tej jego sprawie, nie b ¹ ¹ ¿ ³ êdzie ulega adnym chorobliwym perturbacjom, a jego rozs dek i wola nie opuszcz go na pewno w ci ¿ ³ ¹gu ca ego czasu wykonania planu, dlatego e jego czyn „nie jest zbrodni ³ œ ³ ñ ¹"... Pomi my ca y ten proces my lowy, w wyniku którego doszed do takiej konkluzji, i tak ju œ œ ¿ œ ¿ uprzedzili my wypadki... dodajmy tylko, e rzeczowe, ci le materialne trudno ¿ ê ¹ ê ³ œ ³ œci tej sprawy gra y w jego umy le zupe nie podrz dn rol . „Nale y tylko zachowaæ panowanie nad wol œ ³ ¹ œ ¹ ¹ i rozs dkiem, a trudno ci te zostan we w a ciwym czasie pokonane, gdy przyjdzie do zaznajomienia si ³ ê z najdrobniejszymi szczegó ami sprawy..." Ale sama sprawa nie zaczyna ¹ ê ³a si . Ostatecznym decyzjom swoim w dalszym ci gu w najmniejszym stopniu nie dowierza ³ ³ ³, a gdy wybi a godzina, wszystko wysz o inaczej, tak jako ¿ œ mimo woli, omal e niespodziewanie. Pewna drobna okoliczno ³ ³ œ ³ ¹ œæ zupe nie go zaskoczy a, zanim jeszcze zd ¿y zej æ ze schodów. Gdy zrówna ³ ¹ ¿ œ ¹ ¿ ê ³ si ju z kuchni , jak zawsze na o cie otwart , i zajrza tam ukradkiem, ê ¿eby przekonaæ si , czy nie ma tam czasem pod nieobecnoœæ Nastazji samej gospodyni, a je ¿ ê ¹ œli jej nie ma, to czy drzwi do jej pokoju s szczelnie zamkni te, eby niespodziewanie nie wyjrza ¹ ê ³ ³a stamt d w chwili, kiedy wejdzie po siekier , nagle zobaczy , ¿e tym razem Nastazja nie tylko jest w domu, w kuchni, ale najspokojniej pracuje: wyjmuje z kosza bielizn ¹ ³ ³ ê ³ ê i rozwiesza j na sznurach! Spostrzeg szy go, przerwa a prac , odwróci a si ³ ê do niego i ca y 104 czas me spuszcza ³ ê ³ ³ ³a z mego oczu, gay przecnoazn. uawroci g ow i przeszed obok kuchni, jak gdyby nic nie widz ñ ³ ¹c. Ale sprawa by a sko czona: siekiery nie ma! Okropnie go to przerazi o. ³ „Dlaczego ubrda œ ³ ¿ ¿ ¹ ³ œ ³em sobie — my la , schodz c ju do bramy — e w a nie w tej chwili jej w ¹ œ ¹ ê ¿adnym razie nie b dzie w domu. Dlaczego, dlaczego, dlaczego z tak pewno ci tak s æ œ œ ³ œ ¿ ¹ ³ ³ ³ ¹dzi em?" By zupe nie zdruzgotany i nawet poniek d poni ony. Z w ciek o ci mia mu si œ ³ ê ê œ ³ ³ ê chcia o z samego siebie... Kipia a w nim jaka t pa, zwierz ca z o æ. Zatrzyma ê œ ¿ œ œ ê ³ si w zamy leniu w bramie. Na my l, eby wyj æ na ulic dla pozoru i pospacerowa œ ³ ê ³ æ, ogarnia go wstr t, ale powrót do domu by czym jeszcze obrzydliwszym. „I tak ¹ ¹ ³ ê ¹ okazj na zawsze straci em!" — mrukn ³ sam do siebie, stoj c bez celu w bramie, naprzeciwko ciemnej stró ³ ¹ ¿ ¿ ¿ówki, równie otwartej. Naraz a drgn ³ ca y. W komórce stró ³ ³ œ ¹ ³ ³ ¿a, która by a o dwa kroki od niego, pod awk na prawo co b yszcza o... Rozejrza³ si ³ ¿ ³ ³ ³ ê dooko a — nie by o nikogo. Na palcach podszed do stró ówki, zszed dwa stopnie w dó ³ ³ ³ ¿ æ œ ³ i cichym g osem zawo a stró a. „Tak jest, nie ma go w domu. Ale musi by gdzie tu, na podwórku, bo drzwi s ³ ê ¹ ê ³ œ ³ ¹ otwarte". Rzuci si jak jastrz b na siekier (to w a nie by a siekiera) i wyci œ ³ ¿ ¹ ³ ¹ ¹ ¹gn ³ j spod awki, pod któr le a a w ród drew; na miejscu, nie wychodz ¿ ³ ê ¹ ê ¹ ³ ¹c, zawiesi j na p tli, wsun ³ obie r ce do kieszeni i wyszed ze stró ówki; nikt nie zauwa ê ¹ œ ³ œ ³ ¹ ³ ¿y ! „Jak nie rozs dek, to diabe !" — pomy la , u miechaj c si dziwnie. Przypadek ten doda³ mu nadzwyczajnej otuchy. Szed ¹ œ ¹ ê ¿ æ ñ ³ ulic spokojnie i statecznie, nie piesz c si , eby nie wzbudzi czasem podejrze . Rzadko spogl æ ³ ê ³ ³ ¹da na przechodniów, stara si nawet zupe nie nie patrze na twarze, by jak najmniej zwraca ¿ ³ ê æ na siebie uwag . Tu przypomnia sobie kapelusz. „Bo e drogi! I pieni œ ¹ ê æ ³ ³ ¹dze onegdaj mia em, a nie mog em go zmieni na czapk !" Zakl ³ siarczy cie. Przypadkowo zajrza œ ¿ ³ ³ ukradkiem do sklepiku i zobaczy , e na ciennym zegarze jest ju¿ dziesiêæ minut po siódmej. Trzeba 105 si æ ³ ³ ³ ¿ æ œæ ³ œ ³ ê by o pieszy , zw aszcza ze musia nad o y drogi, zet>y podej do domu naoko o, od drugiej strony... Przedtem, gdy stara ê ¿ ³ œ ¹ Ÿ ¹ ê ³ si obj æ to wszystko wyobra ni , chwilami my la , e b dzie bardzo si ³ ³ ³ ê ê ³ ³ ê ba . Ale ba si nie za bardzo, a nawet wcale si nie ba . Przychodzi y mu do g owy nawet jakie ¹ œ œ uboczne my li, ale wszystko to na bardzo krótko. Przechodz c obok ogrodu Jusupowa, pomy ¹ ³ ¿ œ ³ œla nawet o urz dzeniu wysokich wodotrysków i o tym, jak od wie a yby one powietrze na wszystkich placach. Stopniowo doszed ¿ ³ do przekonania, e gdyby rozszerzy ³ æ ³ ³ æ Ogród Letni na ca e Pole Marsowe i po ¹czy go z pa acowym Ogrodem Michaj ³ ê ¿ œ ³owskim, by oby to pi kne i niezwykle po yteczne dla miasta. Przy tej sposobno ci zainteresowa ¹ ê ³a go rzecz nast puj ca: dlaczego we wszystkich wielkich miastach ludzie maj ê œ œ ³ ¹ ¹ dziwn sk onno æ — i to nie zawsze z konieczno ci — do osiedlania si w takich w ¹ œ ³a nie dzielnicach, które nie maj ani ogrodów, ani fontann, w których panuje brud, smród i wszelakie paskudztwo. Przypomnia ³ ³ sobie w tej chwili w asne przechadzki po placu Siennym i na chwil ³ œ ¹ ê ê jak gdyby si ockn ³. „Co za bzdury — pomy la sobie. — Lepiej ju æ œ ¿ o niczym nie my le !" „Tak chyba czepiaj œ ¹ ¹ ê ¹ si my l napotykanych przedmiotów ci, którzy prowadzeni s na stracenie1" — przemkn ê ¹ ³ ê œ ³ ê³a mu b yskawicznie my l, lecz odp dzi j jak najpr dzej... Ale ju ¿ ¿ jest blisko, oto dom, oto brama. Gdzieœ zegar uderzy³ jeden raz. „Co to, czy by ju¿ by œ ê ¿ ³ ³o pó do ósmej? Niemo liwe, na pewno si pieszy!" Na szcz ¿ œ ³ œ ¹ ê êœcie bram znowu min ³ pomy lnie. Ma o tego, jakby naumy lnie, tu przed nim wjecha ³ ³ ³ ³ do bramy wielki wóz z sianem, który zas ania go ca ego w chwili, gdy przechodzi³ przez bram ¿ ê ¹ œ ³ ¿ ¿ ê, a gdy wóz wje d a z bramy na podwórze, prze lizn ³ si niepostrze enie na prawo. Po drugiej stronie 1 Reminiscencja autobiograficzna z miejsca ka ¹ ¿ Ÿni (22 grudnia 1849), a tak e nawi zanie do opowiadania Yictora Hugo Ostatni dzie ñ ³ ¿ ³ ñ skaza ca, które Dostojewski prze o y na rosyjski. 106 wozu s ³ ¿ ³ ³ ³ycnac by o krzyki i spór kilku g osów, ale jego nikt nie zauwa y i nikogo po drodze nie spotka ³ ¹ ¹ ¿ ³. Du o okien wychodz cych na to ogromne, czworok tne podwórze by o w tej chwili pootwieranych, ale nie podniós ³ ³ ³ ³ g owy — nie mia na to si y. Klatka schodowa starej by ¿ ³a na prawo, tu obok bramy. Odetchn ³ ¹ ¹ ê ¹ ³ ¹³ g êboko i przycisn wszy r k bij ce serce, nama-ca raz jeszcze i poprawi³ siekier ¹ ³ ¿ ³ ê, a potem wszed na schody, ostro nie, spokojnie, co chwila nas uchuj c. Ale na schodach nie by ³ ¿ ê ³ ³o nikogo; wszystkie drzwi by y zamkni te; nikogo te nie spotka . Na pierwszym pi ¿ œ ³ êtrze jedno mieszkanie by o puste, na o cie otwarte i pracowali tam malarze, ale ci nawet nie spojrzeli. Przystan œ ³ ³ œ ¹³, pomy la i poszed dalej. „Oczywi cie, by ê ¹ ³ ³oby lepiej, gdyby ich tu nie by o, ale... nad nimi s jeszcze dwa pi tra". A oto ju ê ¿ trzecie pi tro, drzwi i mieszkanie naprzeciwko — puste. Wszystko wskazywa ê ¿ ³o na to, e mieszkanie na drugim pi trze, pod mieszkaniem starej, równie ê ³ ³ ¿ stoi puste: bilet wizytowy, który by przybity do drzwi, zosta zdj ty — wyprowadzili si ³ ê³ œ ¿ ê!... Dech mu zapar o. Na moment przemkn o mu przez my l: „A mo e odej æ ³ ¹ ³ œæ?" Ale nie odpowiedzia na to pytanie i zacz ³ nas uchiwa pod drzwiami mieszkania starej: martwa cisza. Potem nas ³ ³ ³ ³ ³uchiwa od strony schodów, z do u, przys uchiwa siê d ê ¹ ¹ ³ ³ ê ³ ñ ³ugo, pilnie... W ko cu obejrza si po raz ostatni, zebra si y, otrz sn ³ si i raz jeszcze namaca œ ê ê ³ siekier w p tli. „Czy aby nie jestem... za bardzo blady? — pomy la³ — za bardzo zdenerwowany? Ona jest podejrzliwa... Mo ¿ æ ¿e poczeka ... a serce siê uspokoi?" Ale serce si ³ œ ³ ê nie uspokaja o. Przeciwnie, jakby naumy lnie wali o coraz mocniej i mocniej... Nie wytrzyma ³ ³ ê ê ¹ ¹ ³, z wolna wyci gn ³ r k do dzwonka i zadzwoni . Po up ywie pó³ minuty zadzwoni œ ³ ³ jeszcze raz, g o niej. Nie by ê ê ³ ¹ æ ³ ³o odpowiedzi. Nie by o co na darmo dzwoni , zreszt , nie by o mu to na r k . Stara by ê ³ œ ³a, oczywi cie, w domu, ale podejrzliwa i sama. Zna troch jej zwyczaje... i teraz przy ³ ³ ³ ¿ ³o y ucho do samych drzwi. Czy s uch mia szczególnie wyostrzony 107 \^u iiuunu uyiuuy pi/.ypusz,u/,a^, u/, y iz,cu/,y wiœcie uyiu ucuuz,u dobrze s ê ³ ³ æ ³ycha , ale naraz us ysza jakby szmer r ki przy klamce i jakby szelest sukni. Ktoœ cichaczem sta ¹ ê ³ przy samym zamku i zdaje si tak samo, jak on z zewn trz, równie¿ przy ³ ¿ ³o y ucho do drzwi... Wówczas umy ¿ ¿ ³ ¹ ¹ œ ³ ê œlnie si poruszy i co b kn ³ na g os, eby nie przypuszczano, e siê chowa; potem zadzwoni œ ³ po raz trzeci, ale spokojnie, solidnie i bez ladu zniecierpliwienia. Wspominaj ê ³ ³ Ÿ Ÿ ¹c o tym pó niej, wyra nie i dok adnie, bo chwila ta utkwi a mu w pami ci na ca ê ê ¹ æ ¿ ³ ¿ ³e ycie, nie móg w aden sposób zrozumie , sk d wzi ³o si w nim wówczas tyle przebieg œæ ³ ³ ³ ³ ¹ ê ³ ¿ ³ œ ³o ci, zw aszcza e chwilami umys mu si m ci , a cia o ogarnia a s abo ... Po chwili us ³ ³ysza otwieranie rygla. VII Drzwi, ¹ ³ jak i poprzednio, zosta y uchylone na w ziutk¹ szparkê i znowu dwoje ostrych, podejrzliwych oczu spojrza ê œ ³o na niego z ciemno ci. Tu Raskolnikow okropnie si zmiesza³ i pope ³ ¿ ³ ³ni powa ny b ¹d. Obawiaj ¹ ¹ ¿ ê ê ¿ ê ¹c si , e stara zl knie si , jak zobaczy, e s sami, a nie maj c nadziei, by na jego widok nabra ¿ ê ¹ ¹ ³a zaufania, poci gn ³ za klamk drzwi ku sobie, eby czasem nie przysz ê ¿ ¹ ¹ ê œ ³o jej na my l znowu si zamkn æ. Widz c, e nie zatrzasn ³a drzwi z powrotem, ale te œ ³ ê ¹ ¹³ ¹ ¿ nie pu ci a z r ki klamki, omal nie wyci gn jej razem z drzwiami do sieni. Widz c za ¹ ³ œ œ ¹ ³ ¿ œ, e zatarasowa a sob wej cie i nie pozwala mu przej æ, natar wprost na ni . Stara a ³ ³ œ æ ³ ³ ¿ odskoczy a z przestrachu, chcia a co powiedzie , ale nie powiedzia a, tylko wlepi a w niego szeroko rozwarte oczy. — Dobry wieczór, Alono Iwanowno — zacz ³ ¿ ¹³ mo liwie niewymuszonym tonem, ale g os odmówi ³ ñ ³ ³ ê ¹³ ³ ¿ ³ mu pos usze stwa, za ama si i drgn — przynios em pani... zastaw... mo e lepiej wejdziemy... do ¹ ³ œwiat a... — I zostawiwszy j w przedpokoju, nie 108 czeKaj ê ³ ³ ³ ¹c na zaproszenie, wszed do pokoju... Stara wbieg a za nim, rozkrzycza a si . — Bo ¿ ¿e! Czego pan chce?... Kim pan jest? Co pan sobie yczy? — Co te ³ ¿ pani, Alono Iwanowno... pani mnie zna... Raskol-nikow... o, zastaw przynios em, który zapowiedzia ³ ³em... — I poda jej zastaw. Stara spojrza œ ³ ³a na zastaw, ale natychmiast wlepi a oczy w nieproszonego go cia. Wpatrywa ê ¿ ê ³a si w niego bardzo uwa nie, gniewnie i nieufnie. Min ³a dobra chwila; wydawa ê ¿ ¹ ¹ ê ³ œ ³o mu si , e spogl da na niego drwi co, jak gdyby wszystkiego si domy la a. Czu ³ œ ¿ ê ê ¿ ê ¿ ³, e traci równowag , e ogarnia go l k, tak okropny l k, e je li jeszcze z pó minuty tak na niego popatrzy bez s³owa, to chyba ucieknie od niej. — Czemu pani tak patrzy na mnie, jakby mnie pani nie zna ê ³ ³a? — odezwa si naraz z wyra ê Ÿ ¿ ¹ ¹ Ÿn irytacj . — Je eli pani chce, niech pani we mie, a jak nie, to pójd do kogoœ innego, bo nie mam czasu. Nie mia ³ ê œ æ ³ nawet zamiaru mówi tego, ale tak jako samo mu si to powiedzia o. Stara opami ³ œ ê ³ êta a si ; zdecydowany ton go cia doda jej nieco otuchy. — Czegó ¹ ³ ¿ ¿ to, dobrodzieju, zaraz a tak... Co to jest? — zapyta a, zerkaj c na zastaw. — Srebrna papiero ³ ¿ ³ œnica, mówi em przecie o tym zesz ym razem. Wyci ê ê ê ¹gn ³a r k . — A czegó ³ ê ³ ¹ ¿ ê ¿ to pan taki strasznie blady? O, i r ce panu dr ¹! K pa si pan za d ugo czy co? — Febra — odpowiedzia ³ ¿ œ ³ krótko. — Mimo woli cz owiek zblednie... je eli nie ma co je æ — doda ¹ ³ ³ ê³ æ Ÿ ³ ³, ledwie wymawiaj c s owa. Si y znowu zacz y go opuszcza . Ale odpowied mia a cechy prawdopodobie ê ñstwa, wobec czego stara wzi ³a zastaw. — Co to jest? — zapyta ¿ ¹ ¿ ³a raz jeszcze, uwa nie patrz c na Raskolnikowa i wa ¹c zastaw w rêku. 109 — z^asiaw... papieroœnica... sreorna... niecn pani ooejrzy. — Co ³ œ ³ ê œ mi si wydaje, jakby nie by a srebrna... Ale pan tu namota ! Usi ³ œ ê ³ ³ ê æ ¹ ³uj c rozplata w ze ek sznurka, odwróci a si do wiat a (wszystkie okna mimo zaduchu mia ³ ê ê ³a zamkni te) i na kilka sekund stan ³a ty em do niego. Raskolnikow rozpi¹³ palto, zdj ê ê ¹ ³ ³ ê ê ¹³ siekier z p tli, ale jeszcze jej nie wyjmowa , tylko trzyma praw r k pod paltem. R ¹ ¹ ê ¹ ¹ ¿ ¿ ³ ³ ³ êce mu okropnie os ab y, czu , e z ka d chwil dr twiej i sztywniej ! Obawia³ si ³ ê ³ ê ¹ ê œ ¿ ê, e wypu ci siekier z r k... Nagle zakr ci o mu si w g owie. — Co ê ³ ê ³ ³ ³ œ pan tu nasup a ! — zniecierpliwi a si stara i ruszy a w jego stron . Nie mia ¹ ê ¿ ¹ ³ ani chwili do stracenia. Wyj ³ ju siekier i obur cz, z rozmachem, jakby poza w œ ¹ ³ ³ ¹ ³ ê ³ œ ¹ ³asn wiadomo ci , ale bez wysi ku, machinalnie, uderzy j obuchem w g ow . Sta o si ¹ ³ ³ ³ ê to niejako bez udzia u jego si y. Lecz gdy tylko raz j¹ uderzy , nie wiadomo sk d, zjawi ³ ê ³y si si y. Stara, jak zawsze, by ³¹ ³ ¹ ¹ ³ ³ ³a z go g ow . Jej jasne, przyprószone siwizn , rzadkie w osy by y wysmarowane jakim ³ ê ³ ³ œ t uszczem i z ty u splecione w mysi ogonek podpi ty od amkiem rogowego grzebyka stercz ³ ³ ê ³ ¹cego we w osach. Krzykn ³a, ale bardzo s abym g osem i nagle jako ê ³ ê æ ³ ê ³ ¹ ¿ ³ œ dziwnie przysiad a, chocia zd ¿y a si jeszcze z apa r koma za g ow . W jednym r ¹ ³ ¹ ³ êku trzyma a wci ¿ „zastaw". Wówczas Raskolnikow uderzy j jeszcze kilka razy obuchem w ty ê³ ³ ê ³ ³ ³ g owy. Krew bluzn a jak z przewróconej szklanki i cia o zwali o si na wznak. Raskolnikow odst ³ ê ³ œ ³ ³ ¹pi o krok, pozwoli jej upa æ, po czym nachyli si i zajrza jej w twarz: ju ¿ ³ ³ ³ ³ æ ³ ¿ nie y a. Oczy mia a wyba uszone, jak gdyby mia y wyskoczy z orbit, a czo o i ca³¹ twarz zmarszczone, wykrzywione konwulsyjnym skurczem. Po ¹ ê ³ ê ³ ¿ ³o y siekier na pod odze, obok trupa, i natychmiast si gn ³ do kieszeni staruchy, staraj ê æ ³ ¹ ¹ ¹ ³ ¹c si nie poplami sp ywaj c krwi — do tej samej kieszeni, z której zesz ym razem wyjmowa œ æ ¿ ³ œ œ ³ ³ ³a klucze. By w pe ni wiadomo ci, nie mia adnego za mienia my li ani zawrotów g ³ ¿ ³owy, dr a y mu tylko jeszcze 110 1-uz.incj przypomnia ê ³ ¿ ³ sooie, ze oyi nawet oarazo uwa ny, przezorny, stara si nie poplami ê ³ ¹ æ... Klucze wyj ³ w jednej chwili... Wszystkie, jak i wówczas, by y w jednym p czku na ³ ³ ³ ³ œ ¿ ¿elaznym kó eczku. Pobieg z kluczami do sypialni. By to ma y pokój z du ¹ ilo ci¹ œ ê œ œ ³ ³ ¿ wi tych obrazów na cianie. Przy drugiej cianie sta o szerokie ó ko, bardzo czyste, okryte zszyt ¹ ³ ¹ œ ³ ¹ ze skrawków jedwabiu, watowan ko dr . Przy trzeciej cianie sta a komoda. Rzecz zastanawiaj ¹³ æ ³ ³ ¹ca: gdy zacz dobiera klucze do komody i us ysza ich brz ê ³ ³ œ êk, jaki dreszcz przeszed mu po ciele. Znowu opanowa a go ch æ porzucenia wszystkiego i umkni ³ ê ³ ¿ Ÿ êcia. Ale by a to tylko jedna chwilka; na ucieczk by o ju za pó no. Nawet u ³ ¹ ê ¹ œmiechn ³ si z politowaniem nad samym sob , gdy nagle opanowa a go inna, niepokoj œ ³ ê ¿ ¿ ¿ ¿ ê ¹ ¹ca my l. Wydawa o mu si , e stara jeszcze yje i e mo e si ockn æ. Zostawiwszy klucze i komod ³ ³ ³ ³ ê ¹ ³ ê, pobieg z powrotem do cia a, z apa siekier , uniós j i zamachn ¿ ¿ œ ¹ ³ ³ ¹ ê ¹³ si raz jeszcze nad star , ale nie uderzy . Nie ulega o w tpliwo ci, e nie yje. Nachyliwszy si ³ ³ ¿ ê ³ ê ê i przyjrzawszy si jej z bliska, przekona si naocznie, e mia a rozp atan¹ czaszk ê ¹ ³ ¹ ê ê i jak gdyby przekr con nieco na bok. Chcia jej dotkn æ palcem, ale pr dko cofn ¿ ³ ³ ¿ ê ³ ³ æ ¹³ palec; i tak wida by o wszystko. Tymczasem utworzy a si ju ca a ka u a krwi. Naraz zauwa ³ ¹ ³ ¿y na jej szyi sznureczek, szarpn ³ go, ale sznureczek by mocny i nie przerwa ¹ ¹ ³ ¹ ¹ ¹ ê ³ si ; przy tym nasi kn ³ krwi . Próbowa wyci gn æ go zza pazuchy, ale coœ przeszkadza ³ œ ¹ ³ ê ¿ ¹ ¹ ¹ ³o, trzyma o. Z niecierpliwo ci znowu uniós siekier , eby ni r bn æ po sznurku na ciele, z góry, ale nie mia ê ê ³ odwagi i z trudem, poplamiwszy r ce i siekier , po dwóch minutach szarpaniny w ko ³ ¹ ¹ ñcu rozci ³ sznurek, nie dotykaj c toporem cia a; nie omyli ¿ ³ ³ ê ³ si — by a tam sakiewka. Na sznureczku wisia y dwa krzy yki, cyprysowy i miedziany, oprócz tego — emaliowany szkaplerzyk; tu ³ ¿ obok wisia a niewielka zamszowa, zat ³ ³ ³uszczona sakiewka ze stalowym okuciem i kó eczkiem. Sakiewka by a mocno wypchana; Raskolnikow, nie ogl ³ ¿ ¹ ¹ ¹ ¹daj c, wsun ³ j do kieszeni, krzy yki rzuci z powrotem starej na piersi i zabrawszy siekier ³ ê, znów wbieg do sypialni. 11 ê 1 si oaruzo, ziapai KIUCZC i znowu zaczai nimi manipulowa ³ œ æ. Ale jako nie udawa o mu si ê ³ ¿ ¿ æ ³ ê to; nie móg dopasowa kluczy. Nie dlatego, e mu tak bardzo dr a y r ce, ale jakoœ ci ¿ ³ ³ ê ¹gle si myli : widzi, na przyk ad, e to nie ten klucz, a pcha go do dziurki. Naraz przypomnia ê ¿ ¿ ê ³ œ ³ sobie i domy li si , e ten du y klucz z z batym piórem, który wisi razem z mniejszymi, musi by ³ ê ³ æ nie od komody (tak zesz ym razem mu si wydawa o), a od jakiejœ skrytki i ê ³ œ ³ ¿ ¿e mo e w tej w a nie skrytce wszystko jest schowane. Zostawi wi c w spokoju komod œ ¿ ³ ¿ ³ ³ ê i wlaz pod ó ko, bo wiedzia , e wszelkiego rodzaju warto ciowe skrzyneczki stare kobiety chowaj ³ ³ ¿ ¿ ³ ¹ pod ó ka. Tak te by o: sta tam znacznych rozmiarów kufer o d ³ ¿ œ ³ugo ci powy ej arszyna1, z wypuk ym wiekiem, obity safianem i stalowymi æwiekami. Z ê ³ ³ ³ œ ³ êbaty klucz akurat si nadawa i otworzy kufer. Na wierzchu pod bia ym prze cierad em le ê ³ ¿a o zaj cze futerko, z czerwonym pokryciem; pod nim — jedwabna suknia, szal, a dalej, w g ³ ê ¿ ¿¹ ³ æ ³êbi, zdawa o si , e le same achy. Przede wszystkim zaczai wyciera o czerwone pokrycie futerka umazane we krwi r ê êce. „Czerwone, a na czerwonym nie b dzie zna ê ³ ¿ ³ ê ³ œ æ krwi — pomy la i zaraz si zreflektowa : — Bo e! Zmys y trac czy co?" Lecz gdy tylko ruszy ¹ ³ ê ¹ œ ³ ³ achy, spod futerka wy lizn ³ si z oty zegarek. Zacz ³ wszystko przerzuca ³ ³ ³ œ æ. Rzeczywi cie w ga -ganach ukryte by o z oto — prawdopodobnie zastawy, wykupione i nie wykupione — bransoletki, ³ ñ ³a cuszki, kolczyki, szpilki itp. Niektóre by y w futeralikach, inne za ¹ ê œ po prostu owini te w papier gazetowy, ale porz dnie i starannie, w podwójne arkusze, przewi ¹ ¹ ¹ ¹zane wst ¿eczkami. Nie trac c ani chwili, zacz ³ je pakowaæ do kieszeni spodni i p ¹ ¹ ³aszcza, bez wyboru, nie rozpakowuj c paczuszek ani nie otwieraj c futera-lików, ale du ³ ¹ æ ¿o zabra nie zd ¿y ... Nagle us ³ œ ³ ¿ ¿ ³ ³ysza , e w pokoju, w którym le a a stara, kto chodzi. Przerwa pakowanie i zamar ³ ³ ³. Dooko a panowa a cisza, 1 Arszyn — dawna rosyjska miara d ê ¹ œ ³ugo ci, wahaj ca si w granicach 71,12-81,5 cm. 112 a wi ³ Ÿ ³ ³ ³ ê êc iyiKo mu si zdawa o. Ale naraz us ysza wyra nie st umiony okrzyk, jak gdyby ktoœ s ê ¹ ³ ¹ ê ³abo i krótko j kn ³ i zamilk . Potem — znowu martwa cisza trwaj ca z minut albo i dwie. Przykucn ê ³ ¹ ³ ¹³ przy kufrze i czeka , wstrzymuj c oddech, ale naraz zerwa si , chwyci³ siekier ³ ê i wybieg z sypialni. Na ³ ³ ê ³ ³ œrodku pokoju sta a Lizawieta, z wielkim tobo kiem w r ku, i w os upieniu patrzy a na zamordowan ¹ ³ ³ ³ ê ¹ siostr , bia a jak p ótno i jakby za s aba, by krzykn æ. Na widok wpadaj ¿ ³ œæ ê³ æ ¹cego Raskolnikowa zadr a a jak li i twarz zacz a jej kurczowo drga . Podnios ³ ê³ ³ ê ê ê ³a r k i otworzy a nawet usta, ale jednak nie krzykn a i wolno, ty em zacz ³a siê cofa ¹ ¹ ³ æ w k t, patrz c mu uporczywie prosto w oczy, ale w milczeniu, jak gdyby nie mia a si³ krzykn ³ ê ¹ ³ ¿ ³ œ ³ ¹æ. Rzuci si do niej z siekier . Wargi skrzywi a tak a o nie, jak to bywa u ma ych dzieci, kiedy zaczynaj ê ¹ æ ê œ ê ¹ si czego l ka , pilnie wpatruj si w przedmiot, który je strachem przejmuje, i zamierzaj ³ ê æ ³ ê ¹ si rozp aka . Nieszcz sna Lizawieta by a do tego stopnia prosta, zahukana i nastraszona, æ ³ ¿ ¹ ³ ¿e nie podnios a nawet r k, eby zas oni twarz, jakkolwiek w tej chwili by ³ ê ³ ³by to odruch zupe nie naturalny, bo siekier mia a wzniesion¹ nad sam œ ê ê ¹ ¹ ³ ¹ ¹ twarz . Unios a tylko woln lew r k , nawet nie na wysoko æ twarzy, i powoli wyci ê ¹ ³ ³ ¹ ê ¹gn ³a j w jego kierunku, jakby go odsuwa a. Uderzy siekier w czaszk ostrzem, z rozmachu i przer ê ¹ ³ ¹ ³ ³ ¹ba jej ca ¹ górn czêœæ czo a, wrzynaj c si prawie do ciemienia. Natychmiast run ¹ ³ ³ ê ê³a na ziemi . Raskolnikow zupe nie straci panowanie nad sob , schwyci³ jej tobo ³ ê ³ ³ek, znowu go rzuci na ziemi i wybieg do przedpokoju. Coraz bardziej opanowywa ³ ³ ³ go strach, zw aszcza po tym drugim, zupe nie nieprzewidzianym morderstwie. Chcia ³ ¹ ê ³ jak najpr dzej st d uciec. I gdyby by w stanie w owej chwili dok æ œ ³ æ æ ³adniej widzie i rozumowa , gdyby móg u wiadomi sobie wszystkie trudno æ œ ê ê ³ œci swojej sytuacji, ca ¹ groz , ohyd i bezsensowno æ oraz zrozumie wreszcie, ile czeka go przeszkód, a mo æ æ ¹ ê ¿ ê ¿e i przest pstw, eby si st d wyrwa i dosta do domu, to bardzo mo ³ ³ ¿ ¿liwe, e porzuci by wszystko, poszed by, gdzie 113 , i sam na sieoic ziuunuy uumesicmc, nawei nic z,c sua.-chu o siebie, a z przera¿enia i obrzydzenia do tego, co uczyni ê ³ ê ³. Szczególne uczucie obrzydzenia pot gowa o si w nim z minuty na minut ³ œ ê. Za nic na wiecie nie wróci by teraz do kufra ani nawet do pokoi. Jednak œ æ ê ¿e powoli zacz ³o go opanowywa jakie dziwne roztargnienie czy zaduma; chwilami zapomina ¹ ¿ ³ ê ³ si , a raczej zapomina o rzeczy najwa niejszej, czepiaj c siê równocze ³ ³ ³ ³ œnie drobiazgów. Gdy zajrza do kuchni i spostrzeg na awce wiadro nape nione do po ³ ê ê ê æ ³ ¹ ³owy wod , postanowi umy r ce i siekier . R ce mia lepkie od krwi. Siekierê ¿ wrzuci ³ ¿ ³ ostrzem do wody, chwyci³ z okna le ¹cy na wyszczerbionym spodku kawa ek myd ³ ¿ ³ ê ¹ ê æ ¹ ³a i zacz ³ w wiadrze my r ce. Potem wyj ³ siekier , obmy elazo i d ugo, ze trzy minuty, szorowa œ ³ æ ¹ ³ drewniany trzonek, próbuj c zmy krew myd em. Po tej czynno ci wytar³ wszystko bielizn ê ê ¹ ³ ê ¹, która si suszy a na sznurze przeci gni tym przez kuchni , a potem d ³ œ ¯ ê ³ ¹ ¿ ³ugo, uwa nie ogl da siekier przy oknie. adnych ladów nie by o, tylko trzonek by³ jeszcze mokry. Starannie znowu zawiesi ê ³ ê ê ³ siekier na p tli pod p aszczem. Nast pnie, na ile pozwala ³ ³ ³ œ ³o na to wiat o w ciemnej kuchni, obejrza p aszcz, spodnie, buty. Na pierwszy rzut oka wszystko by ê ³ ¿ ³ ¹ ³o w porz dku, jedynie buty by y poplamione. Zwil y wi c jakiœ ga ³ ¹ ¿ ê ³ ³ ³gan i wytar buty. Zdawa sobie przy tym spraw z tego, e ogl da rzeczy niedok adnie, e mo ê ¹ œ ¿e jest co rzucaj cego si w oczy, czego na razie nie dostrzega. Stan¹³ w zamy œ ê ¹ œ ³ ³ ³ ¿ œ œleniu na rodku pokoju. Ponura, dr cz ca my l ko ata a mu w g owie — my l, e traci zmys ¹ œ æ ê æ ¿ ³y i e w tej chwili nie jest w stanie niczego rozs dnie obmy li ani si ratowa , ¿e mo ¿ ¿ ³ œ æ ¿ ¿e nale y robi co zupe nie innego, ani eli teraz robi... „Bo e drogi! Trzeba ucieka æ ³ ³ ³ ³ æ, ucieka !" — wybe kota sam do siebie i wybieg do przedpokoju. Ale tutaj czeka o go przera ³ œ ¿enie, jakiego nigdy jeszcze nie do wiadczy . Sta ê ³ ³ ê ³ ¹ ³, przygl da si i nie wierzy w asnym oczom: drzwi, zewn trzne drzwi z przedpokoju na klatk ¹ ³ ³ ³ ê schodow , te same, do których przedtem dzwoni i przez które wszed , by y Otwarte 114 i ucnyione na szeroKosc ca ³ ³ ³ ³ ³ej d oni: przez ca y czas, przez ca y ten czas nie by y zamkni ê³ ¿ œ ¿ ête ani na klucz, ani na rygiel! Stara nie zamkn a za nim mo e przez ostro no æ. Ale, Bo ¿ ³ ê ³ ³ ê æ œ ê œ ¿e wi ty! Przecie widzia potem Lizawiet ! I jak móg , jak móg si nie domy li , ¿ ¿ ³ œ œ ê œ e przecie musia a jako wej æ! Chyba nie przez cian ! Rzuci ³ ¿ ³ ê ³ si do drzwi i za o y rygiel! „Ale nie, znowu nie to! Trzeba ucieka æ æ, ucieka ..." Odsun æ ³ ³ ¹³ znowu rygiel, otworzy drzwi i zaczai nas uchiwa na schodach. D œ ³ œ ³ ³ ê ³ugo si ws uchiwa . Gdzie daleko, prawdopodobnie na dole, w bramie, g o no i piskliwie dar œ ê ³ ³ œ ê ³y si jakie dwa g osy, k ócono si i wymy lano sobie. „O co chodzi?..." Czeka œ ¿ ³ ê ¹ ³ ³ cierpliwie. Nagle wszystko ucich o, jak uci ³; rozeszli si . Chcia ju wyj æ, ale naraz o pi ¿ œ ¹³ æ ³ êtro ni ej z trzaskiem otworzono drzwi na schody i kto zacz schodzi na dó , nuc ¹œ ê ¹ ¹ ³ æ ê³ œ ¹c jak piosenk . „Jak mog tak ci gle ha asowa !" — przemkn o mu przez my l. Znowu przymkn ³ ³ ³ ¿ ê Ÿ ¹³ drzwi i czeka . Wreszcie wszystko umilk o, nie dochodzi aden d wi k. Ju œ ³ ³ ³ ¿ wyszed na schody, gdy znów us ysza czyje kroki. Us ³ ³ ³ ê ¿ ¿ ³ysza te kroki z bardzo daleka, z samego do u, ale bardzo dok adnie pami ta, e ju od pierwszego odg ê œ ¿ ³ ³osu podejrzewa , i kto idzie na pewno tutaj, na trzecie pi tro, do starej. Dlaczego? Czy odg ê ³ ¹ œ ³ ³os tych kroków by jaki wyj tkowy, osobliwy? By y to kroki ci ¿kie, miarowe, powolne. Oto min ¿ ¿ ¿ ¹³ on ju parter, idzie wy ej, jeszcze wy ej; coraz lepiej s ê ê ê ¹ ê ¿ ³ ³ æ ³ycha ! S ysza ju ci ¿kie sapanie id cego... Zacz ³o si trzecie pi tro... Tutaj! I naraz wydawa ¿ ³ ê œ œ ³ ê ³ ¿ ê ³o mu si , e zupe nie zdr twia , jak we nie, kiedy ni si cz owiekowi, e go chc¹ zamordowa ê ¹ ³ ê æ, dop dzaj , a cz owiek jak gdyby przykuty jest do miejsca i nawet r k¹ ruszy ¿ æ nie mo e. Wreszcie, gdy go ¹³ æ ê ¹ ³ œæ zacz wchodzi na trzecie pi tro, Raskol-nikow oprzytomnia , zd ¿y³ jeszcze zgrabnie w ¹ ¹ ê ¹ œlizn æ si z powrotem do mieszkania, przymykaj c za sob drzwi. Potem chwyci ¹ ³ rygiel i po cichu, bez najmniejszego szmeru wsun ³ go 115 w sKooei. instynKt mu pomaga ê ³ ³, f o dokonaniu tego przyczai si z zapartym tchem tu¿ pod drzwiami. Nieproszony go ³ ¿ œæ równie sta pod drzwiami. Stali teraz naprzeciw siebie, jak przedtem on ze staruch ³ ³ ³ ¹, kiedy to dzieli y ich drzwi, a on nas uchiwa . œ Go œ ³ ¹ ³ œæ kilkakrotnie g êboko odetchn ³. „Chyba jest gruby i ros y"— pomy la³Raskolnikow, ciskaj ê ¹ ¹ œ œ ³ ê ê ¹c w r ku siekier . Zupe nie jak we nie. Go æ szarpn ³ za r czk dzwonka i g ³ œ ³o no zadzwoni . Gdy rozleg Ÿ ê ³ ê ¿ œ ê ³ ê ³ si blaszany d wi k dzwonka, przywidzia o mu si , e kto poruszy si w pokoju. Kilka sekund uwa ¹ ³ ³ ¿nie nas uchiwa . Nieznajomy szarpn ³ jeszcze raz, znowu czeka ³ ³ æ ê ³ ³ i naraz zniecierpliwiony zaczai z ca ych si tarmosi klamk . Raskolnikow patrzy z przera ¿ ³ ³ ê ¿eniem, jak rygiel skacze w skoblu, i ot pia y ze strachu czeka , e rygiel lada chwila wyskoczy. A by ¿ ³ ³o to zupe nie mo liwe: tak mocno szarpano drzwi. Chcia³ przytrzyma ê ¹ œ ³ ¿ ¿ ê œ æ ³ ¿ ê æ rygiel r k , ale pomy la , e tamten mo e si domy li . Zdawa o mu si , e znowu dostaje zawrotów g œ ê ê ³owy. „Zaraz upadn !" — przemkn ³o mu przez my l, ale nieznajomy zacz ³ æ œ ¹³ co mówi , a Raskolnikow w lot oprzytomnia . — Co one tam, ³ œ ¹ œpi psiekrwie czy kto je pozarzyna ? Niech was wszyscy diabli!... — rykn Ÿ œ ¹³ go æ jak z beczki. — Hej, Alono Iwanowno, stara wied mo! Lizawieto Iwanowno, œliczna panno! Otwórzcie! O psiekrwie, œ ¹ œpi czy co u licha? — I znowu, rozw cieczony, z dziesi ³ ³ æ ³ ³ ³ ¹ êæ razy szarpn ³ z ca ej si y dzwonek. Musia to by cz owiek w adczy i krótko trzymaj¹cy domowników. W tej samej chwili dolecia œ œ ³ ³ odg os drobnych, po piesznych kroków. Kto jeszcze szed³ tutaj. Raskolnikow nie dos ³ ³ysza rozmowy w pierwszej chwili. — Czy ³ Ÿ ê ³ ³ ¹ ê ¿by nikogo nie by o? — d wi cznie i weso o zapyta przybysz, zwracaj c si do pierwszego go æ ³ œcia, który nie przestawa szarpa dzwonka. — Moje uszanowanie, panie Koch! „S ³ œ ³ ³ æ ³ ¹ ¹dz c po g osie, musi to by cz owiek bardzo m ody" — pomy la Raskolnikow. 116 wicuz ¹ ³ ¿ ¹, ju o maio arzwi me rozwamem — oo> powiedzia Koch. — A pan sk d raczy mnie zna ? æ — Masz tobie! A onegdaj kto panu w „Gambrynusie" wlepi³ trzy partie w bilard? — A-a-a... — Wi ¹ ³ ¹ ³ êc nie ma ich. To dziwne. Zreszt , bardzo g upia sytuacja. Dok d ta stara mog a pójœæ? Mam do niej interes. — Ja te¿ mam interes, mój panie! — Co robi æ ³ ê ê æ? Chyba przyjdzie zrezygnowa . Och! A tak liczy em na fors ! — j kn¹³ m³odzieniec. — Na to wygl ¿ ê ³ ¿ ¹da, e nic z tego, ale po co, u licha, si umawia a? Sama przecie , wied ³ ê ¿ ê ³ Ÿma jedna, wyznaczy a godzin . Mam nó na gardle. I gdzie si , psiakrew, wa êsa, nie rozumiem! Ca œ ³ ¹ ¹ ³y rok gnije w domu, nogi j bol , a tu, jak na z o æ, na spacer siê wybra a! ³ — Mo æ ¿ ¿e stró a zapyta ? — O co? — Dok ³ ¹d posz a i kiedy wróci? — Hm... do diab ¿ æ ³a... zapyta ... Ale przecie ona nigdzie nie chodzi... — i jeszcze raz szarpn ¹ ¹³ klamk . — Do cholery, nie ma co, nic z tego! — Czekaj pan! — krzykn ³ ¹ ¹³ nagle m odzieniec. — Spójrz pan: widzi pan, jak drzwi odstaj , kiedy siê je szarpie? — No to co? — To znaczy, ³ ê ¹ ¿e nie s zamkni te na klucz, tylko na rygiel, a raczej na haczyk! S yszy pan, jak brzêczy! — No? — Jeszcze pan nie rozumie? To znaczy, ³ œ ¿e kto jest w domu. Gdyby obie wysz y, to zamkn ³ ¹ ¹ ê³yby z zewn trz na klucz, a nie na rygiel od wewn trz. A tu — s yszy pan, jak brz ¹ êczy rygiel? ¯eby siê zamkn¹æ od wewn trz na rygiel, trzeba przecie¿ byæ w domu, rozumie pan? Widocznie siedz æ ¹ ¹ w domu i nie chc otworzy ! — Ba! Rzeczywi ³ ê ¹ œ œcie! — skonstatowa zdumiony Koch. — Wi c co, u licha, sobie my l ! — I zacz æ ¹³ okropnie szarpa drzwi. 117 — iNiecn pan zaczeka! — zawo ³ ³ ³a znowu ten m ody. — I niech pan nie szarpie! Tu coœ jest nie w porz ¿ ³ ³ ê œ ¹ ¿ ¹dku... pan przecie dzwoni , szarpa , wi c je li nie otwieraj , to znaczy, e albo pomdla³y, albo... — Co? — Wie pan co: chod ¿ Ÿmy po stró a, niech on je sam obudzi. — S ³ ³usznie! — I obydwaj ruszyli na dó . — Chwileczk ¿ ê ê! Niech pan tu zostanie, a ja pobiegn po stró a. — A po co mam zostawa ? æ — A czy to mo æ ¿na wiedzie ? — Mo¿e i racja... — Ja przecie œ ê ê ê ¿ szykuj si na s dziego ledczego! Tu najwidoczniej, naj-wi-docz-niej coœ jest nie w porz ³ ê ³ ³ ³ ¹dku! — obstawa przy swoim m odzieniec i pobieg pr dko na dó . Koch pozosta ê ¹ ¿ ¹ ¹ ³, raz jeszcze poci gn ³, ale ju spokojnie, za r czk dzwonka, który brz œ ¹ æ ¹ ¹ ¹ ê ¹ êkn ³; powoli, jakby co kombinuj c, zaczai porusza klamk w jedn i w drug stron , ¿eby si ¹ ê ¿ æ ê raz jeszcze przekona , e jest zamkni te tylko na rygiel. Potem, sapi c, nachyli³ si ê ³ ¹ ³ ê ³ ê i zajrza przez dziurk od klucza, ale tam tkwi od wewn trz klucz, nie móg wi c nic zobaczy . æ Raskolnikow ³ ê ¿ ³ ê ê ³ œciska w r ku siekier . By jak w malignie. Ju si szykowa do stoczenia z nimi walki, gdyby weszli. Kiedy pukali i zastanawiali si ³ ¹ ê nad sytuacj , przychodzi a mu kilka razy do g ¹ æ ñ ¿ œ ³owy my l, eby wszystko od razu sko czy i krzykn æ do nich zza drzwi. Chwilami bra ¹ ê æ æ œ ³a go ochota nawymy la im i droczy si z nimi, dopóki nie otworz . „Byle tylko pr œ ê êdzej!" — przemkn ³o mu przez my l. — Gdzie ³ ¿ on jest, do diab a... Czas mija æ ê ¹ ³ ³, minuta, dwie, ale nikt nie przychodzi . Koch zacz ³ si niecierpliwi . — Do diab ¹³ ¹ ³ ³ œ ¹ ê ³a!... — warkn i porzucaj c swój posterunek, ruszy na dó , piesz c si i tupi ³ ¹c butami po schodach. Kroki ucich y. „Bo æ ¿e, co robi ?" 118 Kaskolmkow odemkn ³ æ ³ ³ ³ ¹³ drzwi, uchyli je, nic nie by o s ycha , i nagle, zupe nie nie zastanawiaj ³ æ ¹ ¹ ³ ¹ ê ¹c si , zamkn ³ je dok adnie za sob i zacz ³ szybko schodzi na dó . Zszed ê ¿ ³ ju z trzech kondygnacji, gdy nagle zaczai si straszny harmider na dole. „Co robi ³ ê æ æ? Ukry si nie ma gdzie". Pobieg z powrotem, znów do mieszkania. — Hej, psiakrew! Trzymaæ go! Kto ³ œ ³ œ z wrzaskiem wyskoczy na dole z jakiego mieszkania i nie pobieg , a po prostu sfrun ³ ³ ê ¹ ³ ¹³ na dó po schodach, dr c si na ca e gard o: — Mitia! Mitia! Mitia! Mitia! Mitia! Draniu jeden! Wrzeszcza ³ ³ jeszcze na dworze. Wreszcie wszystko ucich o. Ale w tej samej chwili kilka osób, g ³ æ ³ ê ¹ œ ³o no rozmawiaj c, zacz ³o z ha asem wchodzi na schody. By o ich trzech albo czterech. Dobieg ñ ³ ³ ê Ÿ ³ go d wi czny g os owego m odzie ca. „To oni!" Zrozpaczony do ostateczno ê ³ œci, ruszy im naprzeciw: niech si dzieje, co chce! Zatrzymaj¹ — wszystko przepad ¿ ê ¿ ¹ ê ³ ¿ ¹ ³o, min — te przepad o: zapami taj . Ju si zbli ali ku sobie, dzieli ê ¿ ¿ ³o ich tylko jedno pi tro i nagle — ratunek! Kilka stopni ni ej, na prawo, zauwa y³ otwarte na o ê ¿ œcie mieszkanie na pierwszym pi trze, to samo mieszkanie, w którym pracowali malarze, a teraz jakby naumyœlnie puste. To pewnie oni wyskoczyli z takim wrzaskiem. Pod ñ ³ œ ¿ œ ³ ³ogi by y wie o pomalowane, na rodku pokoju sta a ba ka i miska z farb œ ê ¹ i p dzlem. W oka mgnieniu w lizn¹³ siê do mieszkania i przyczai³ za drzwiami, jeszcze zd ê ê ¹ ³ ¹¿y : wchodz cy na gór akurat podchodzili do tych drzwi. Potem skr cili na gór ³ ³ œ ³ ¹ ê ê i poszli dalej, na trzecie pi tro, rozprawiaj c g o no. Przeczeka , wyszed na palcach i zbieg ³ ³ na dó . Na schodach nie by ¿ ¹³ ê ê ³o nikogo! W bramie równie . Szybkim krokiem min bram i skr ci³ na ulicy w lewo. Wiedzia œ ³ ê ¿ ¿ ¹ ³ bardzo dobrze, wietnie zdawa sobie spraw z tego, e w tej chwili oni s ju w mieszkaniu, ¹ ¿ ê ¿e si bardzo zdziwili, zobaczywszy, e drzwi s otwarte, podczas gdy przed chwil ¿ ³ ¹ ¹ ¿ ¿ ê ³ ¹ by y zamkni te, e ju ogl daj zw oki i e nie dalej jak za 119 min u L^ uumysi ¹ ¿ ¹ ³ ¹ ê ¹ si , it raczej nauiui mezimego e przed chwil by tu morderca i zd ¿y³ si œ æ œ ¹æ ê œ ê ¿ ê gdzie ukry , prze lizn si obok nich, uciec; domy la si prawdopodobnie i tego, e schowa ³ ê ê ³ si w pustym mieszkaniu, gdy oni szli na gór . A jednak nie mia odwagi za bardzo przy ³ ³ æ œpieszy kroku, jakkolwiek do pierwszej przecznicy pozostawa o oko o stu kroków. „Czy nie skoczy œ æ œ æ do jakiej bramy i przeczeka gdzie na schodach? Nie, jeszcze gorzej! A mo ê ¿ ¹ ¿ ê æ ¿e wyrzuci siekier ? Mo e wzi æ doro k ? Rozpacz! Rozpacz!" Nareszcie doszed ³ ¿ ¿ ³ ê ¹ ³ ê ³ do rogu ulicy; skr ci w boczn uliczk na pó ywy; tu ju by prawie bezpieczny i rozumia ñ ê ³ ¿ ³ to: zawsze mniej podejrze b dzie, przy tym by o tu bardzo du o ludzi, tak œ ê ³ ³ ¿e stanowi w tym t umie kropl w morzu. Wszystkie te przej cia tak go piekielnie zm ê ³ ³ ³ ³ ³ ¿ ³ êczy y, e ledwie pow óczy nogami. Pot ciurkiem sp ywa mu po twarzy; ca ¹ szyj mia³ mokr ê ¹ ³ ¹³ œ ñ ¿ ³ ¹. „Patrzcie go, ale si str bi !" — krzykn mu jaki przechodzie , gdy doszed ju do kana u. ³ Zaczyna ³ ê ³ æ ¹ ê ³o mu si m ci w g owie; im dalej, tym gorzej. Zapami ta sobie jednak, jak dochodz ê ¿ ³ ¿ ê ³ ¹ ³ ¹c do kana u, zl k si , e jest tu ma o ludzi i e tu rzuca si w oczy, wobec czego chcia æ ¹ ¿ ê ³ ³ zawróci z powrotem do bocznej uliczki. Nie bacz c na to, e ledwie si trzyma na nogach, nad ³ ¿ ³ ¿ ³o y jednak e sporo drogi i wróci do domu od strony przeciwnej. Na pó ¿ ³ ³ ³ przytomny wszed do bramy swojego domu i by ju na schodach, kiedy przypomnia ³ ¿ ñ ¹ æ ¿ ³ ³ sobie o siekierze. A by o to jedno z najwa niejszych zada : po o y j z powrotem na miejsce tak, œ ¿ ³ ³ ¿ ¿eby nikt nie zauwa y . Nie by ju , oczywi cie, w stanie uprzytomni œ ³ ³ ¿ ¿ æ sobie, e mo e lepiej by oby wcale nie k a æ siekiery na miejsce, a podrzuciæ j œ Ÿ æ ¹, cho by pó niej, gdzie na cudze podwórze. Ale i to przesz ê ê ³ ¿ œ ³o pomy lnie: drzwi stró ówki by y przymkni te, ale nie zamkni te na klucz, a wi ¿ ¿ êc prawdopodobnie stró jest w domu. Raskolnikow ju do tego stopnia by³ rozkojarzony, ³ ¿ ³ ¹ ¿ ³ ¿e podszed wprost do stró ówki i otworzy j . Gdyby go stró zapyta : „Czego pan chce?", najprawdopodob- 120 WODCC po ³ ¹ ³ ¹ ³ ê æ ¿ ³o y siekier na miejsce pod awk ; nawet zakry j drwami, jak by o przedtem. Nikogo, ¿ywej duszy nie spotka ¿ ³ a do swojego pokoju; drzwi mieszkania gospodyni by³y zamkni ³ ¿ ³ ³ ê ê ³ ³ ête. Wszed szy do pokoju, rzuci si na kanap tak, jak sta . Nie spa , le a w stanie jakiego œ ³ ê ³ œ zamroczenia; gdyby kto wszed w tej chwili do pokoju, na pewno by si zerwa i krzykn ³ œ ê œ ê ê ³ ¹³. Do g owy cisn ³y mu si jakie strz py i urywki my li, ale mimo wysi ku nie móg³ uchwyci ¿ æ æ i zatrzyma adnej... Czêœæ druga i W takim stanie le ¿ ³ ³ ê ³ ³ ¿a bardzo d ugo. Chwilami jak gdyby si budzi i widzia , e dawno jest ju ¿ ³ ¿ æ ¿ ³ œ ¿ noc, ale ani mu przez my l nie przesz o, eby wsta . Wreszcie zauwa y , e jest widno jak w dzie ³ ê ¹ ³ ¿ ñ. Le a na kanapie na wznak, wci ¿ zdr twia y po tym stanie zamroczenia. Z ulicy dochodzi ³ ³ ¹ ê Ÿ ³y przera liwe, okropne krzyki i j ki, które zreszt s ysza pod swoim oknem co noc o trzeciej nad ranem. Te w ¹ ¿ ³ ê œ ³a nie j ki go obudzi y. „Aha! ju wychodz z szynków pijacy — pomy ê ³ ¿ ¿ ³ œla sobie — to znaczy, e ju jest trzecia". I naraz zerwa si z kanapy jak oparzony: „Jak to! Ju ³ ¿ trzecia godzina!" Usiad na kanapie i wtedy dopiero przypomnia³ sobie wszystko! W okamgnieniu wszystko sobie przypomnia ! ³ W pierwszej chwili przekonany by ³ ³ ¿ ³, e dostaje ob êdu. Przeszed go zimny dreszcz, ale dreszcz ten spowodowany by œ æ ê ¹ ¹ ¿ ³ równie gor czk , która zacz ³a go trawi jeszcze we nie. Teraz za ³ ¿ ³ ¹ ¹ ¿ ³ œ tak nim rzuca o, e z b na z b nie trafia i wszystko w nim dr a o. Otworzy³ drzwi i zacz ³ ¹ ³ æ ³ ¹³ nas uchiwa : w ca ym domu wszyscy spali. Ze zdumieniem ogl da siebie i wszystko dooko ³ æ ³ ¹ ¹ ¿ ³a w pokoju i adn miar nie potrafi zrozumie , jak móg wczoraj, wchodz æ ¹ ¹c, nie zamkn æ drzwi na haczyk i rzuci siê 122 na jvanapICl.VVt£ z nich ufa ê ³ ¿ ¿ ³by drugiemu bardziej ni sobie! Wystarczy, e jeden wygada si po pijanemu, i ju ³ ê ê ê ³ ¿ ca ¹ spraw diabli wzi li. Partacze! Wynaj li pierwszych lepszych m okosów, aby ci rozmieniali im pieni ê ¹ ¹dze w kantorach; tak spraw powierzyli byle komu! No, niech i tak b ³ ê æ ê ³ ¿ œ êdzie; przypu æmy, e uda o si przeprowadzi akcj nawet przy pomocy m okosów; przypu ¿ ê ¿ ³ ¿ ¿ œæmy, e ka dy zarobi ju po milionie, no, a co dalej? Jeden b dzie zale ny od drugiego przez ca æ ê ³ ¿ ³e ycie! Wola bym si powiesi ! A ci nawet nie potrafili rozmieniæ pieni ³ ¿ ê ¿ ê ê ³ ³ êdzy: przyszed taki do banku, otrzyma pi æ tysi cy i ju mu r ce dr a y. Cztery tysi ê æ ¿ ¹ ³ ¹ce przeliczy , a pi tego nawet nie liczy, chowa do kieszeni, eby zwia czym pr dzej. Oczywi ê ³ œcie, od razu jest podejrzany. I ca a sprawa wali si z powodu jednego durnia! Czy æ ê ¿ ¿ mo na post powa w podobny sposób? — Pan si ¿ ê ¿ ³ ³ ³ ê dziwi, e r ce mu dr a y? — podchwyci Zamie-tow. — Nie, to jest zupe nie naturalne. Jestem przekonany, æ ¿ ¿e to naturalne. Nie zawsze mo na zapanowa nad sob¹... — Tak? — A co pan my ³ ê æ ¿ ¿ œli, e pan by wytrzyma ? Ja na pewno nie! Za sto rubli nara a si na takie niebezpiecze ¹ ¹ ³ œ ñstwo! Pój æ z fa szyw obligacj , i to gdzie? do kantoru w banku, gdzie na tym z ³ ¿ ê ³ ¿ ê êby zjedli... Nie, ja bym si nigdy nie odwa y ! A czy pan by si odwa y ? Raskolnikowa nagle znów ogarn ê æ ¿ ê ê³a nieprzeparta ch æ, eby pokaza mu j zyk. Zimny dreszcz co chwil ³ ê przebiega mu po plecach. — Ja bym to zrobi ¹ ³ ¹ ³ inaczej — zacz ³ z wolna. — Przeliczy bym pierwszy tysi c ze cztery razy, ka ê ¹ ³ ¹ ³ ¿dy papierek obraca bym i ogl da skrupulatnie. Potem wzi ³bym si za drugi tysi ¹ ¹ ¹ ³ ³ æ ¹ ¹c. Zacz ³bym liczy , doliczy bym do po owy, a potem wyci gn ³bym jak œ tam pi ³ œ æ ¹ ¹ ¹ ê ê êædziesi ciorublówk i zacz ³bym j ogl da ze wszystkich stron pod wiat o, czy aby przypadkiem nie jest fa ³ ê ³szywa. „Obawiam si — tak bym powiedzia do kasjera — bo moja krewna straci œ ³a w ten sposób onegdaj dwadzie cia piêæ 207 i vn_fii , i \j^i \j y» i\^\ji,ic³.i L»J 111 ni u i/ciic? ino LWI iy. ra ivivvi_y uwaz-cui u y 111 do trzeciego tysi ³ ê ¹ca, znów powiedzia bym do kasjera: „Przepraszam pana, zdaje mi si , ¿e w drugim tysi ³ œ ¹ ³ Ÿ ê ¹ ¹cu siódm setk le policzy em, mam w tpliwo ci", zostawi bym trzeci tysi ¹ ¿ ³ ê ³ ¹c i zabra bym si znów do drugiego, i w taki sposób liczy bym a do pi tego, ostatniego tysi ¹ ¹³ ¹ ¹ ¹ca. A po przeliczeniu, znowu wyci gn bym z drugiego i z pi tego tysi ca po papierku i znów pod ³ ¿ œ ¹ ³ œwiat o, znów w tpliwo æ: „Mo e pan z aski swojej zamieni na inne". Kasjer tak by si ê ³ œ ¿ ³ ê przy mnie napoci , e my la by tylko o tym, w jaki sposób si mnie pozby ³ ³ ³ ñ ê ¿ æ! A gdybym ju naprawd wszystko sko czy , podszed bym do drzwi, otworzy bym je, a potem nagle: „Przepraszam najmocniej" i wróci ³ ³bym. Zapyta bym jeszcze o coœ kasjera, poprosi ³ œ œ ³ o jakie wyja nienie... O, w taki sposób ja bym to zrobi . — Jakie okropne rzeczy pan opowiada — powiedzia ê ¹ œ ³ Za-mietow, miej c si . — Ale to tylko s ¹ ê ³owa, w praktyce na pewno by pan od razu si potkn ³. W takich wypadkach, mówiê panu, nie tylko ja lub pan, ale nawet zawodowy z ê ³odziej, zdeklarowany przest pca nie mo ³ æ æ ê ¿e za siebie r czy . Ale po co szuka daleko, mamy najlepszy przyk ad: zamordowanie staruszki w naszej dzielnicy. Zdawa ê ¿ ê ê ³ ³oby si , e naprawd straszny przest pca, w bia y dzie ³ ¿ ¿ ê æ ê ³ ³ ñ zaryzykowa , uratowa si tylko cudem, ale wida , r ce mu te dr a y: nie potrafi³ obrabowa ³ æ do czysta, nie wytrzyma ; z tego wynika... Wygl ³ ³ ¿ ³ ¹da o na to, e s owa Zamietowa urazi y Raskolnikowa. — Tak pan mówi? No, to z ³ ³apcie go teraz, spróbujcie! — zareplikowa szyderczo z widocznym zamiarem dokuczenia Zamietowowi. — Wielka rzecz! Oczywi ¹ ³ ¿ œcie, e go z api ... — Kto? Mo ³ ê ³ ¿e pan? Pan go z apie? Urobicie si ! Dla pana zawsze najg ówniejsza rzecz, czy kto ³ ê ¿ œ nie wydaje za du o pieni dzy. Dawniej taki nie mia ani grosza, a teraz zaczyna szasta ê æ ¿ ê æ pieni dzmi — i tego ju starczy, zdaniem pana, musi to by przest pca... Toæ nawet dziecko potrafi pana oszukaæ, gdy tylko zechce! 208 W IT111, — odpar ê ¿ æ ³ Zamietow. — Zabi potrafi, ycie postawi na kart , potem do knajpy, a tam ju¿ policja na niego czeka. Wpadaj ¿ ê œ ³ ¹ w a nie przez szastanie pieni dzmi. Nie ka dy przecie¿ jest taki zmy ³ œlny jak pan. Pan na pewno nie poszed by do knajpy. Raskolnikow ¿ ³ ¹ ¹ œci gn ³ brwi i popatrzy uwa nie na Zamie-towa. • — Pan, zdaje si æ ê ³ ê, nabiera apetytu? Chcia by si pan dowiedzie , w jaki sposób ja bym post ³ ¹pi w takim wypadku? — zapyta ¹ ê ³ z niech ci . — Owszem, chcia ³ ¿ ³ ³bym — odpar tamten zdecydowanym i powa nym g osem. W ogóle ogromnie spowa ³ ¿nia pod koniec rozmowy. — Czy bardzo panu na tym zale¿y? — Bardzo! — Dobrze! Ja post ¹ ¿ ³ ¹pi bym w taki sposób — zaczai Raskolnikow, znowu zbli aj c sw¹ twarz do twarzy Zamietowa. Patrzy ³ ¿ ³ mu prosto w oczy i mówi szeptem tak cichym, e tamten drgn ³ ¹ ê ¿ ³ ³ ¹³. — Ja zrobi bym tak: zabra bym bi uteri i pieni dze i natychmiast uda bym si ³ ¹ œ ê w jakie odludne miejsce, gdzie nikogo nie ma, nikt nie mieszka, a s tylko p oty, jakiœ ogród czy co ñ ³ œ w tym rodzaju. Jeszcze przedtem upatrzy bym tam sobie kamie , pud albo pó ¿ ¿ œ ¿ ¿ ³tora puda wa ¹cy, który le y gdzie w rogu, przy ogrodzeniu, ju dawno, mo e od czasu, kiedy budowano okoliczne kamienice. Podniós ñ ³bym ten kamie — powinno tam zawsze by ³ ¿ ³ ³ ³ æ wg êbienie w ziemi — i do tego wg êbienia w o y bym wszystkie rzeczy i pieni ³ ¹ ³ ¿ ³ ¹dze. W o y bym wszystko, a potem przycisn ³bym kamieniem, tak jak by o, jeszcze bym przydepta ³ ³ ¹ ³ ¹ ³ nog i poszed bym sobie. I nic a nic stamt d nie bra bym przez ca y rok albo dwa, a mo ê ñ ³ ¿e i trzy. Szukajcie sobie teraz! Przepad o jak kamie w wod ! — ³ Pan zwariowa !— wykrztusi³ Zamietow, te¿ prawie szeptem, i odsun¹³ siê od Raskolnikowa. Temu nagle zab ê ³ ³ ³ys y oczy, zblad okropnie i górna warga zacz ³a mu drga ³ ¿ ê ¹ æ. Przysun ³ si do Zamietowa jeszcze bli ej i porusza wargami, nie 2æ 09 llll JCUIlCgU UZWl^KU. UWillU LU II1UZC L pOl Raskolnikow zdawa ê ³ ê æ ³ sobie spraw z tego, co robi, ale nie móg si powstrzyma . Podobnie jak wtedy, gdy drga ê ³ ¿ ³ ³ rygiel przy drzwiach, tak teraz drga o i wa y o si na jego wargach okropne s ¿ ê ¿ ê æ ³owo gotowe wyrwa si w ka dej chwili. A co b dzie, je eli powie? A co, jak wypowie? — A co by by ³ ê ¹ ê ³ ³o, gdybym to ja zamordowa t star i Lizawiet ? — powiedzia nagle i oprzytomnia . ³ Zamietow wpi ³ ³ ³ ê ê ³ si w niego dzikim wzrokiem i zblad jak p ótno. Twarz wykrzywi a mu si w uœmiechu. — Czy ³ ³ ³ ¿ ¿ to mo liwe? — wyszepta ledwo dos yszalnym g osem. Raskolnikow spojrza³ na niego szyderczo. — Uwierzy ³ ê ³ mi pan jednak, niech si pan przyzna! — wyrzek wreszcie zimnym, ironicznym tonem. — Co, nieprawda? — Wcale nie! Teraz wierz œ ³ ¿ ê mniej ni kiedykolwiek! — powiedzia Zamietow po piesznie. — A, nareszcie pan wpad ³ ê ³! Mamy wróbelka! A wi c wierzy pan przedtem, skoro teraz „wierzy pan mniej ni¿ kiedykolwiek". — Wcale nie! — zawo Ÿ ³ ³a Zamietow, wyra nie zmieszany. — To po to mnie pan tak nastraszy æ ¿ ³, eby to ze mnie wydoby ? — Wi ³ ³ êc nie wierzy pan? A o czym to panowie rozmawiali, gdy wyszed em z cyrku u? A po co porucznik Proch przes ³ ê ¹ ³uchiwa mnie po omdleniu? Rachunek prosz ! — krzykn ³ na kelnera, wstaj ê ³ ê ¹ ³ ¹c z krzes a i bior c czapk . — Ile p ac ? — Trzydzie ¹ ³ œci kopiejek razem — odpowiedzia tamten, podbiegaj c do stolika. — Masz tu jeszcze dwadzie ê ¹ ¹ œcia dla ciebie. Widzi pan, ile mam pieni dzy — wyci gn ³ ku Zamietowowi dr ê ¹ ¿¹c r kê — widzi pan, trzyrublówki, pi ¹ ê œ êciorublówki, razem dwadzie cia pi æ rubli. Sk d tyle? A sk ê ê³ ¿ ¿ ³ ê ¹d si wzi o nowe ubranie? Przecie wie pan, e grosza nie mia em!... Gospodyni to pan ju ³ æ ³ ¿ pewnie dobrze wypyta ... No, dosy tego... Assez cause1^. Do mi ego zobaczenia... 1 Assez cause\ (fr.) — Dosyæ gadania! 210 w yszeaf, arz¹c na caiym cieie WSKUICK jaKiegos niesamowitego, histerycznego podniecenia, w którym kry ³ ê ³a si jednak spora doza niewys owionej rozkoszy. Mimo to by³ pos ³ ê ê ³ êpny i czu si strasznie zm czony. Twarz jego zastyg a w grymasie, jak po ataku nerwowym. Uczucie zm ¹ ¹ ¿ ê ³ ê êczenia pot gowa o si z ka d chwil . Ostatnio przy lada podnieceniu odczuwa ³ ³ ³ ³ ³ ³ gwa towny przyp yw si , który jednak trwa bardzo krótko i mija w miar ³ ³ ³ ³ ê, jak s ab y uczucia, które go wywo ywa y. Zamietow, pozostawszy sam, d ³ ³ugo jeszcze siedzia nieruchomo, zatopiony w rozmy ³ ¹ ê ³ ³ œlaniach. Raskolnikow narzuci mu nieodpart konkluzj , która zmieni a zupe nie jego dotychczasowy pogl ê ¹ ¹d na pewn spraw . „Ilja Pietrowicz jest idiot ³ ¹!" — zdecydowa ostatecznie. Zaledwie Raskolnikow uchyli ¹ ê ¹ ³ drzwi prowadz ce na ulic , stan ³ oko w oko z Razumichinem, który wchodzi ¿ ê ¿ ³ po schodach. Obaj nie zauwa yli si , tak e nieomal zderzyli si ê ¹ ê ¹ ³ ê g owami. Przez krótk chwil stali, mierz c si wzrokiem. Razumichin by³ ogromnie zdziwiony, ale nagle gniew, prawdziwy, srogi gniew b ¹ ³ysn ³ w jego oczach. — ³ œ ³ ¿ ³ ³ Toœ ty tutaj!— wrzasn¹³ na ca e gard o.— Z ³ó ka uciek e !A ja ciê tam szuka em, nawet zagl ³ ³ ê ³ ¹da em pod kanap ! Omal nie st uk em przez ciebie Nastazji... A ten spaceruje sobie! Rodia! Co to ma znaczy ³ ê ê ³ æ? Mów ca ¹ prawd ! Przyznaj si ! S yszysz? — Znaczy to tylko tyle, æ ê œ œ ¿e cie mi zbrzydli miertelnie i chc by sam — spokojnie odparowa³ Raskolnikow. — Sam? Patrzcie go: ledwo ¿ æ ³ ³azi, twarz blada jak p ótno, oddycha nie mo e... Idioto! Coœ ty robi ³ ³ ³ w „Kryszta owym Pa acu"? Mów natychmiast! — Pu ¹ ³ ¹ œæ mnie! — krzykn ³ Raskolnikow i chcia go wymin æ. To ju ê ³ ³ ¿ ostatecznie wyprowadzi o Razumichina z równowagi; schwyci go mocno za rami . — Pu œ ³ æ œ ê ¿ æ œ æ œci ? Jak miesz mówi , eby ci pu ci , po tym, co zrobi e ? Czy wiesz, co z tob¹ teraz zrobi ê ê ê? Zwi¹¿ê ciê, zanios do domu i zamkn na klucz! 211 — Mucnaj, Kazumicnm — zaczai KasKomiKow cicnym i na pozór zupe³nie spokojnym g ê ¿ ê ³osem — czy ty naprawd nie widzisz, e nie chc wcale twych dobrodziejstw? Co to za przyjemno ¹ ³ æ œ œæ wy wiadcza przys ugi ludziom, którzy pluj na to? Ludziom, którzy naprawd ¹ œæ ³ œ ¿ ³ ¿ ê nie mog tego znie ? Po co odszuka e mnie, kiedy le a em chory? A mo e wola ¿ ê ¿ Ÿ œ ³ æ ³bym umrze ? Czy nie okaza em ci dzi wyra nie, e mnie m czysz, e mi... siê znudzi ¿ ê ê œ ¹ œ ³e ! Jak przyjemno æ sprawia ci dr czenie ludzi? Zapewniam ci , e to przeszkadza memu wyzdrowieniu, bo ci ¿ ¹gle mnie denerwuje. Przecie Zosimow poszed³ sobie wtedy, ê æ ¿eby mnie nie denerwowa . Zaklinam ci na Boga, daj mi wreszcie spokój! Kto ci da ¿ ê ¹ æ ³ prawo zatrzymywa mnie przemoc ? Czy ty naprawd nie widzisz, e jestem ju ³ ê ³ æ ¿ œ ¿ przy zdrowych zmys ach? Powiedz mi, jak, w jaki sposób mam ci ub aga , eby da³ mi wreszcie spokój i nie naprzykrza ê ³ si ze swoimi dobrodziejstwami? Nazwijcie mnie pod ê œ ê ³ym niewdzi cznikiem, ale dajcie mi nareszcie wi ty spokój... Raskolnikow z pocz œ œ ê ¹ ³ ¹tku mówi spokojnie, ciesz c si z góry na my l o przykro ci, jak¹ chcia ¹ æ ñ ³ ¹ ê ³ wyrz dzi Razumichinowi, ale sko czy w ogromnym podnieceniu, dusz c si z w ¿ £ œ ³ œciek o ci, podobnie jak w rozmowie z u ynem. Razumichin sta ê œ ê ³ œ ³ przez chwil niezdecydowany i zamy lony, potem pu ci r kê Raskolnikowa. — W takim razie id ³ ³ ³ Ÿ do diab a! — powiedzia cichym, prawie melancholijnym g osem. — Stój! — rykn ³ œæ ³ œ ¿ ¹³ nagle, gdy Raskolnikow chcia odej . — S uchaj! O wiadczam ci, e wszyscy wy jak jeden m œ ê œ ¹¿ jeste cie straszne gl dy i fanfarony1. Macie jakie drobne zmartwienia, a cackacie si ê ¿ ê z nimi jak kura z jajkiem! I tu te wzorujecie si na obcych autorach! Nie ma w was nawet krzty samodzielnego œ ¿ycia. Jeste cie zrobieni z wazeliny, a zamiast krwi macie serwatk ¿ ê ê! Ani jednemu z was nie wierz ! Dla was najwa niejsz¹ rzecz ³ æ œ ¿ ¿ ¹ jest, eby nigdy, w adnych okoliczno ciach, nie by podobnym do cz owieka! 1 Gl ³ ³ êdy i fanfarony — gadu y i samochwa y. 212 Stój, czekaj! — wrzasn ¿ ¿ ¹ œ ³ œ ¹ ¹³ ze zdwojon w ciek o ci , zauwa ywszy, e Raskolnikow znów zbiera si ¹ ê œ œ ñ ³ œ ê do odej cia. — Wys uchaj do ko ca! Wiesz, mam dzi go ci, b d oblewaæ moje nowe mieszkanie, mo ¿ ³ ê ¿ ¿e nawet ju si zebrali, a ja tam zostawi em wujka, eby przyjmowa ³ œ œ ³ ê œ ³ go ci. Wi c w a nie, gdyby nie by durniem, pospolitym durniem, sko ê ³ ¹ œ ¹ ñczonym idiot , na ladowc t umaczonym z obcego j zyka... wiem, Rodia, rozumiem, ¿e z ciebie m ³ œ œ ³ ê ¹ œ ³ ¹dry ch op, ale jeste idiot , niestety! Wi c w a nie gdyby nie by durniem, to lepiej przyszed æ æ ê œ ³by dzisiaj do mnie sp dzi wieczór zamiast zdziera buty na ulicy. Wszystko jedno, ju ê ê ê œ ³ ¿ wyszed e z domu. Posadz ci na mi kkim fotelu, gospodyni ma taki... Herbatka, towarzystwo... A je ³ ¿ê ê ¹ Ÿ ¹ œli nie chcesz, po o ci na kanapie, b d co b dŸ b ê ¿ œ êdziesz w ród swoich... Zosimow te b dzie. Przyjdziesz? — Nie. — ê ¿ ¹ Ÿ Nie bred !— krzykn¹³ zniecierpliwiony Razumichin. — Sk d wiesz? Nie mo esz r czyæ za siebie. Ja podobnie jak ty tysi Ÿ ê ³ ³ ¹c razy k óci em si z lud mi, a potem znowu do nich przychodzi ê ³ ê ³em... Sumienie przemówi, wi c idziesz z powrotem do cz owieka... Zapami taj, dom Poczinkowa, drugie piêtro... — Widz ³ ê ³ ¿ ê, szanowny panie Razumichin, e zgodzi by si pan, aby go t ukli, byle tylko mieæ przyjemno œ ê œæ opiekowania si kim . — Kogo t ê ³ ³uc? Mnie? Za sam pomys nos ci urw ! Dom Poczinkowa, numer 47, u urzêdnika Babuszkina... — Nie przyjd ³ ê ³ ê, panie Razumichin! — Raskolnikow odwróci si i odszed . — Id ³ ¿ ¹³ ³ æ ê o zak ad, e przyjdziesz! — krzykn za nim Razumichin. — A jak nie... to s ysze o tobie nie chcê! Poczekaj! Zamietow jest tam? — Jest. — Widzia œ ³e go? — Widzia³em. — Rozmawia œ ³e z nim? — Rozmawia³em. 213 — O czym? A zreszt ê œ ê ¹ niech ci piorun trza nie, nie mów mi tego. Wi c dom Poczinkowa, 47, u Babuszkina, pamiêtaj! Rasko œ ¹ ³ ³nikow doszed do ulicy Sadowej i znikn ³ za rogiem. Razumichin w zamy leniu patrzy ñ ¹³ ê ¹ ³ ê ³ ³ za nim. W ko cu machn r k i wszed do restauracji, ale nagle zatrzyma si na schodach. „Niech to licho porwie — zastanawia ¹ œ ³ ê ³ si prawie g o no — mówi niby rozs dnie, a jednak zdaje mi si ¹ ñ ¹ ¿ ê... Ale i ze mnie te porz dny dure ! A czy wariaci nie potrafi rozprawiaæ rozs ³ ê ¹ ê œ ³ ¿ ê ¹dnie? Zdaje si , e Zosimow tego w a nie si obawia!... — Pukn ³ si w czo o. — A co b ê ¿ ¿ æ ³ ¿ êdzie, je eli... jak ja mog em zostawi go teraz samego? Przecie mo e si jeszcze utopi ³ ³ ¹ æ! Oj, paln ³em g upstwo! Nie wolno!" — i Razumichin pobieg z powrotem, aby dogoni œ ³ ¹ ³ æ Raskolnikowa, ale nie móg go nigdzie dostrzec. Splun ³ ze z o ci i szybko powróci æ ê ¿ ³ ³ ³ do „Pa acu Kryszta owego", eby czym pr dzej wybada Zamietowa. Rasko ³ ê ³ œ ¹ ³ ³nikow poszed prosto na ...ski most, stan ³ po rodku mostu i opar szy si okciami o balustrad ³ ³ ê, patrzy przed siebie. Po rozmowie z Razumichinem poczu nagle takie os æ ¿ ³ œ ³ ê ³ ¿ ³abienie, e z trudem dowlók si do mostu. Chcia gdzie usi¹œæ albo po o y siê wprost na ulicy. Pochyliwszy si ¿ œ ³ ¹ ê nad wod , patrzy bezmy lnie na ostatni ró owy odblask zachodz ¹ ê ³ ¹ ñ ³ ¹cego s o ca, na rz d domów, które wydawa y si ciemne na tle zapadaj cego zmierzchu, na odleg ³ œ ³e okno gdzie na mansardzie, po lewej stronie kana u, które jakby p ³ ñ ê ³ ê ³on ³o w ostatnich promieniach s o ca... Potem znów uporczywie wpatrywa si w ciemn ³ ³ œ ê ê ¹ wod . Nagle mign ³y mu w oczach jakie czerwone ko a, domy ruszy y z miejsca, przechodnie, brzegi rzeki, pojazdy — wszystko zawirowa ¹ ñ ³o w szalonym ta cu... Drgn ³, od omdlenia uratowa œ ¿ ³ ³o go okrutne i bezsensowne wydarzenie. Poczu , e kto stoi obok niego z prawej strony, tu ³ ³ ³ ¿ przy nim. Spojrza : by a to wysoka kobieta, w chustce na g owie, o ³ ¿ ³ ³ ³ ³ ¿ó tej, pod u nej, wychud ej twarzy i zaczerwienionych, zapad ych oczach. Patrzy a wprost na niego, lecz by ¿ ³ ¿ ¿ ³ ³ ³o jasne, e go nie widzia a i niczego ju nie rozró nia a doko a. Nagle kobieta opar ³ ¿ ³ ê ¹ ³ ê ¹ ê ¹ ê ³a si praw r k o balustrad , podnios a praw nog , prze o y a j¹ 214 przez por ê ³ ³ ³ ¹ êcz, potem lew i skoczy a do kana u. Brudna woda zakry a ofiar , ale po chwili wypchn ³ ³ ³ ¹ ¹ ê ¹ ê³a j na powierzchni . Pr d j unosi , g owa i nogi by y zanurzone w wodzie, plecy wystawa ¹ ê ê ¹ ³y nad powierzchni , spódnica wzd ³a si nad wod jak poduszka. — Utopi ê ³ ¹ ³ ê ³ ê ³a si ! Utopi a si ! — krzycza y dziesi tki g osów naraz. Ludzie zbiegali si ; na brzegach kana ê œ ³ ³ ê ³ ³u gromadzili si przechodnie; na mo cie ko o Raskolnikowa zebra si t um widzów, który go popycha ê ³ ³ i przyciska do por czy. — ³ ¿ ñ ê Œwi ci pa scy, toæ to nasza Afrosinjuszka — rozleg³ siê w pobli u p aczliwy krzyk kobiety. — Ratujcie, kto w Boga wierzy! Ludzie kochani, wyci ¹ ¹gnijcie j z wody! — ³ ê ê ³ ê £ódk , ódk , pr dzej! — krzyczano w t umie. Ale ¹ ³ ¿ ³ ³ódka by a ju niepotrzebna. Policjant szybko zbieg po schodach prowadz cych do wody, zrzuci ³ ³ ³ ¹ ê ³ ³ p aszcz, buty i skoczy do kana u. Nie by o to zadanie trudne, kobiet pr d znosi ³ ¹ ¹ ê ¹ ê œ ¹ ³ bardzo blisko schodów. Policjant schwyci j praw r k za sukni , lew za za dr ê ¹ ê ³ ³ ¹g, który z brzegu poda mu kolega. Niedosz ¹ samobójczyni wyci gni to na brzeg i u ³ ³ ³ ¿ ³o ono na granitowych p ytach chodnika. Niebawem przysz a do siebie, unios a siê troch ê ê ¹ œ ¹ ¹ ³ ê i usiad a, kichaj c, parskaj c i bezmy lnie wycieraj c r ce o sukni . Nie przemówi ³ ³a ani s owa. — Do bia ³ ¹ ³ ³ ê ¹ ³ej gor czki si spi a, ludzie moi drodzy, do bia ej gor czki — wy ten sam kobiecy g ¿ ³os tu obok Afrosinjuszki. — Onegdaj chcia ³ ê ¹ æ ê ³a si powiesi , uratowano j z p tli. A teraz posz am tylko do sklepiku, zostawi ³ ¹ ê ³am przy niej dziewczyn , aby jej dogl da a, a tu taki grzech! To mieszczka, nasza s¹siadka, mieszka obok nas, drugi dom za rogiem, o tam!... T ¹æ ¹ ê ³ œ ¹ ³um zaczai rzedn ; policjanci krz tali si jeszcze ko o uratowanej kobiety, kto krzykn ³, ¿e warto by j ³ ³ æ ¹ odstawi do cyrku u... Raskolnikow patrzy na wszystko z dziwn¹ oboj ê ³ ¹ œ êtno ci . Odczuwa wstr t. „Nie, to ohydne... woda... nie warto — mrucza ³ ê ¿ ³ pod nosem. — Nic ju nie b dzie — doda po chwili — nie warto czekaæ. Co oni tam mówili o cyrkule?... A dlaczego Zamietowa nie ma w cyrkule? Przecie ¹ ¹ ¿ przed dziesi t biuro 215 powinno by ³ ê ³ ê ³ æ jeszcze otwarte..." Odwróci si plecami do balustrady i rozejrza si doko a. „No có ³ ³ æ ê ¿? Niech b dzie, co ma by !" — postanowi rezolutnie, zszed z mostu i skierowa³ si æ œ ³ ê ¹ ¹ ¿ ³ ³ ê ê w stron cyrku u. W sercu odczuwa przera aj c pustk . Nie chcia my le . Nawet niepokój, który go dr œ ³ ¹ œ ³ êczy , gdzie znikn ³; nie by o w nim ani ladu tej energii, któr¹ odczuwa ñ ¹ ³, wychodz c z domu z zamiarem „sko czenia wszystkiego za jednym zamachem". Uczucia te ust ³ ³ ¹pi y miejsca zupe nej apatii. „No có ³ ¹ ³ œ œ ê ¿ ¿, to te b dzie wyj cie — my la , id c leniwie i powoli brzegiem kana u. — A jednak sko œ ê ê ¿ ê ñcz dlatego, e tak chc ... Ale czy to b dzie wyj cie? Wszystko mi jedno! B ³ æ ³ ³ ê êd mia swój metr ziemi, he-he! Co za fina ! I czy to ma by fina ? Powiem im czy nie powiem? Do diab ê ³ ³ ¿ æ ê œ æ ³a! Jestem taki zm czony, dobrze by oby po o y si gdzie albo cho by usi ¿ ¿ ¹ ³ ¿ ê ¹œæ. Najwi kszy wstyd, e zbyt g upio to wszystko wygl da... Ale gwi d ê i na to! Tfu, co za g ³ ¹ ³upstwa przychodz mi do g owy..." Do cyrku æ ê œæ ³ ³u trzeba by o i prosto i na drugim rogu skr ci na lewo; kancelaria policji mie ³ ¹ ê ³ œci a si o kilka kroków stamt d. Ale Raskolnikow, gdy doszed do pierwszej przecznicy, zatrzyma œ ³ ê ê ê ³ ¹ ê ê ³ si , namy la si przez chwil , wreszcie skr ci w boczn uliczk i poszed ¿ ¿ ¹ ¿ ¹ ¹ ³ okóln drog — mo e nie maj c adnego celu na widoku, a mo e w zamiarze odroczenia ostatniej chwili i zyskania jeszcze cho ê ³ æ jednej minuty. Wlók si ze wzrokiem wbitym w ziemi ³ ê ¿ œ œ ê ³ ³ ê. Nagle wyda o mu si , e kto szepcze mu co do ucha. Podniós g ow i spostrzeg ³ ³ ¿ ³, e stoi ko o tego domu, przy samej bramie. Od tamtego wieczora nie by tutaj i ani razu nie przechodzi ê ³ t dy. Ogarn ³ ê ³ ê ê³o go nieprzeparte, niepoj te pragnienie. Wszed do bramy, skr ci na pierwsze schody z prawej strony i zacz æ ¹³ wchodzi po tak dobrze znanych stopniach na trzecie pi ê ¿ ê ³ œ ³ ¹ êtro. W ziutkie, strome schody by y nie o wietlone. Zatrzymywa si na ka dym pi trze, rozgl ê ³ ê ³ ¹ ¹daj c si ciekawie. Z okna na parterze by a wyj ta rama. „Tego wówczas nie by o" — pomy ê ³ ³ œla . Doszed do mieszkania na pierwszym pi trze, w którym 216 pracowali Miko ¿ œ ³ œ ê ³aj i Mifka. „Zamkni te — pomy la — i drzwi wie o pomalowane; widocznie jest do wynaj ê ê êcia". Oto i trzecie pi tro... „Tutaj!" Ogarn ³o go zdumienie: drzwi do ³ ³ ¿ œ ³ tamtego mieszkania sta y otwarte na o cie , byli tam ludzie, dochodzi y g osy; tego siê nie spodziewa ³ ê ê ³ ³. Zawaha si chwil , potem przekroczy kilka ostatnich schodów i wszed³ do mieszkania. Znajdowa ê ³o si tam dwóch robotników, którzy pracowali przy odnawianiu mieszkania, co go niezmiernie zaskoczy ¿ ³ ¿ ³o. Wyobra a sobie, nie wiadomo dlaczego, e znajdzie wszystko w tym samym stanie, w jakim zostawi ¿ ¿ ³ wówczas, mo e nawet trupy le ¹ce na tych samych miejscach na pod ¿ œ ³ ³odze. A tu go e ciany, nie ma adnych mebli, jakie to wszystko jest dziwne! Podszed ³ ³ do okna i usiad we framudze. W pokoju by ³ ³ ³o dwóch robotników, obydwaj m odzi, przy czym jeden by znacznie starszy od drugiego. Zdzierali stare, ³ ¿ó te, wytarte i poplamione tapety, a na ich miejsce naklejali nowe, bia ¿ ê ³ ³e w liliowe kwiatki. Raskolnikowowi zrobi o si bardzo przykro, chocia sam nie wiedzia ê ³ ³ dlaczego; patrzy na nowe tapety wrogo, jakby go mocno dotkn ³y zmiany poczynione w mieszkaniu. Robotnicy zabierali si œ œ ¿ ê ju do odej cia i po piesznie zwijali rolki. Nie zwrócili wcale uwagi na zjawienie si œ ³ ³ ê Raskolnikowa. Rozmawiali o czym . Raskolnikow przys uchiwa siê rozmowie, siedz ê ¿ ¹c ze skrzy owanymi na piersiach r koma. — Przychodzi ona do mnie z rana — opowiada ³ ³ starszy — wystrojona od stóp do g ów! „Coœ ty taka wyfiokowana, moja ty cytrynko, moja ty pomaranczko — pytam — i czego chcesz ode mnie?" „Chc ¿ æ ³ ê — powiada — Tytusie Wasiljewiczu, spe ni wszystkie yczenia pa ê œ ¿ ñskie, co pan tylko ka e". A, my l sobie, o to ci chodzi! Ale wystrojona, powiadam ci, jak obrazek z ¿urnalu! — A co to jest ê ³ ³ ¿urnal? — zapyta m odszy tonem ucznia, który si zwraca do nauczyciela. — æ ¯urnal jest to — jak by ci to powiedzie — gazeta z malowanymi obrazkami, co sobota przychodzi poczt¹ do 217 naszycn krawców z zagranicy. S ³ ê¿ Ÿ ¹ ê æ ¹ tam opisy, jak na przyk ad m czy ni maj si ubiera , no i kobiety te ¿ ê æ ³ ê ¿. Wi c obrazki takie... P e m ska przewa nie w bekieszach1, no, a co do kobiet, to takie w tej bran ¿¹ ³ ¿ ¿ ¿y widoki, e a oczy na wierzch wy a z podziwu. — Czegoj tylko w tym Petersburgu nie ma! — westchn ³ ¹³ z podziwem m odszy. — Prócz ojca i matki wszystko tu znajdziesz! — Tak, bracie, prócz tego wszystko tutaj jest — przytakn ¹ ¹³ starszy pouczaj cym tonem. Raskolnikow podniós ³ ³ ¿ ³ ê ³ si i wszed do drugiego pokoju, gdzie dawniej sta y kufer, ó ko i komoda; pokój bez mebli wyda ¹ ³ ³ ê ³ mu si ma y. Tapeta pozosta a stara; w k cie na tapecie pozosta ê ê œ ³ œ Ÿ ³ wyra ny lad pó ki z obrazami wi tych. Rozejrzawszy si , Raskolnikow wróci³ na dawne miejsce. Starszy robotnik przygl ³ ê ³ ¹da mu si spode ba. — Czego pan sobie ê ¹ ³ ³ ¿yczy — zapyta nagle, zwracaj c si do Raskolnikowa. Ten zamiast odpowiedzi wyszed ¹ ¹ ³ do przedpokoju i poci gn ³ za sznurek dzwonka. Ten sam dzwonek, ten sam d ¹ ¹ ê ê Ÿwi k, jak od uderzenia w blach . Poci gn ³ jeszcze raz i jeszcze; ws ¹ ê ³ ¿ ³ œ ê ³ ³uchiwa si i co sobie przypomina . Prze ywa po raz wtóry m cz ce i straszne chwile coraz to bardziej plastycznie, wyra ¿ ê ³ Ÿnie; wzdryga si przy ka dym uderzeniu dzwonka, cho œ ³ æ zarazem doznawa uczucia jakiej przedziwnej rozkoszy. — Ale czego pan tutaj chce? Co ¹ ¹ œ pan za jeden? — krzykn ³ robotnik, wchodz c do przedpokoju. Raskolnikow znowu wszed³ do pokoju. — Chc æ ê ³ ¹ ê wynaj æ mieszkanie — powiedzia po chwili — chc je obejrze . — Po nocach nikt mieszka ¿ œ œ ñ nie wynajmuje; no i powiniene pan przyj æ ze stró em. Bekiesza — krótki, we ê ³ ³niany p aszcz, podbity futrem, wci ty w talii merowanv. i szamerowany 218 — Pod Œ ¹ ¹ æ ¹ ê ³oga jest wymyta. B dziecie j malowa ? — ci gn ³ dalej Raskolnikow. — ladów krwi ju æ ¿ nie wida ... — Jakiej krwi? — Przecie ³ ¿ ³ ³ ¹ ê ¿ tutaj zamordowano staruch razem z jej siostr . Ca a ka u a krwi by a na pod³odze... — Ale kim pan jeste ê ³ œ, do licha? — zaniepokoi si robotnik. — Ja? — Tak, pan. — Taki ³ œ ciekaw? Pójdziemy do cyrku u, tam ci powiem. Robotnicy popatrzyli na niego ze zdumieniem. — No, czas i ³ ¹ Ÿ œæ. Chod my, Aloszka. Trzeba zamkn æ mieszkanie — powiedzia starszy robotnik. — No to chod ³ ê ê ³ ¹ Ÿmy — zgodzi si Raskolnikow oboj tnie i ruszy przodem, powoli schodz c po schodach. — Hej, stró ¹ ³ ³ ¿! — zawo a , podchodz c do bramy. Na ulicy przy bramie sta ¹ ê ¿ ³a grupka ludzi, gapi c si na przechodniów; byli tam obaj stró e, jaka ê ³ œ baba, mieszczanin w szlafroku i kilku innych. Raskolnikow skierowa si prosto ku nim. — Czego pan sobie ¿ ê ³ ³ ¿yczy — odezwa si jeden ze stró ów. — Czy by œ ³e w biurze policji? — By ¹ ³em przed chwil . O co chodzi? — Czy s ê ¹ tam jeszcze urz dnicy? — S . ¹ — A zastêpca komisarza jest? — By³ dopiero co. A po co pan pyta? Raskolnikow nie odpowiedzia œ ³ ³ i sta obok nich w zamy leniu. — Ten pan chcia ê ³ ¹ æ ³ obejrze mieszkanie — wtr ci si do rozmowy starszy z robotników. — Jakie mieszkanie? — To, w którym pracujemy. „Po co, powiada, zmyli œ œcie lady krwi. Tutaj, powiada, pope ê ¹æ æ ³niono morderstwo, a ja chc mieszkanie wynaj ". I jak nie zacznie szarpa za dzwonek, ma ³ Ÿ ³ ³o go nie urwa . „Chod my, powiada, do cyrku u, tam ci wszystko powiem". Przyczepi ê ³ si . 219 Stró ³ ê ³ ¿ nachmurzy si i ze zdziwieniem popatrzy na Raskol-nikowa. — A pan co za jeden? — krzykn Ÿ ¹³ gro nie. — Jestem Rodion Romanowicz Raskolnikow, by ¹ ³y student; mieszkam niedaleko st d, w domu Szilla, mieszkanie numer czterna ¿ œcie. Zapytaj stró a, on mnie zna dobrze... — Raskolnikow mówi œ ¹ ¹ ê ³ jakby my l nieobecny, rozwlekle i leniwie, nie odwracaj c si do niego i uparcie wpatruj ³ ¹ ê ê ¹c si w ulic , któr coraz bardziej otula mrok. — Po co pan przychodzi³ do mieszkania? — Chcia æ ³em je obejrze . — Co pan chcia æ ³ obejrze ? — Najlepiej zaprowadzi ³ ê ³ ³ æ go do cyrku u — odezwa si mieszczanin w szlafroku i umilk . Raskolnikow spojrza ¿ ³ ê ê ³ na niego z ukosa, przez rami , chwil obserwowa go uwa nie i wreszcie powiedzia ³ ê ³ cichym, zm czonym g osem: — No to chodŸmy! — A pewnie, odstawi ³ ê æ go na policj — podchwyci mieszczanin, nabrawszy odwagi. — Dlaczego go to interesuje, co on ma na my ê œli, h ? — Mo ¹ ¹ ¿e pijany, a zreszt Bóg wie — mrukn ³ robotnik. — Ale czego pan chce, u licha! — krzykn ¿ ¹³ stró , rozjuszony na dobre. — Czego pan tu szuka? — Stchórzy ³ ³ œæ ¿ œ ³e ju ? Nie chcesz i do cyrku u? — ironicznie zapyta Raskolnikow. — Ja stchórzy ¿ ³em? Ja ci tu zaraz poka ê... — ê œ £obuz jaki !— wrzasn ³a baba. — Co tu si ê ê ¿ ¹ æ ê z nim obcyndala — rykn ³ drugi stró , drab w rozpi tym kaftanie i z p kiem kluczy za pasem. — Jazda! Pewnie, ³ œ ¿e jaki obuz... Wynocha... Schwyci ê ¹³ ê ¹³ ê ³ ³ Raskolnikowa za rami i pchn go na ulic . Ten potkn si , lecz nie upad , wyprostowa ³ ¹ ³ ê ³ si , spojrza milcz co na wszystkich uczestników tej sceny i poszed dalej. — Dziwak jaki ê ³ œ — odezwa si robotnik. 220 icraz iaKicn aziwaKow — aoaaia oaoa. — Moim zdaniem, to trzeba by æ ê ³ ³o odprowadzi go na policj — mieszczanin upiera siê przy swoim. — Lepiej nie zaczyna ê œ ³ ¿ ³ æ — zadecydowa stró . — To obuz jaki . Niby sam si narzuca, chce na policj ê ñ ¹ œæ ê i , ale jak z takim zacz æ, to ko ca nie b dzie... Znamy takich! „A wi ê ³ ¿ œæ êc i czy nie?" — rozwa a Raskolnikow, zatrzymawszy si na jezdni na skrzy ¹ ¹ ê ³ ¹œ ¹ ¹ ¿owaniu i rozgl daj c si doko a jakby w oczekiwaniu na czyj ostatni , decyduj c¹ rad ³ æ ê ³ ³ ê ê. Ale nikt i nic si nie odezwa o; wszystko zdawa o si zamiera w g uchym milczeniu; wszystko by ³ ¹ ³o martwe jak kamienie, po których st pa , ale martwe tylko dla niego, dla niego jednego... Wtem w oddali, przy samym ko ê ñcu ulicy, par set kroków od niego w zapadaj ³ ³ ³ ³ ¹cym mroku Raskolnikow dojrza t um ludzi. Dolatywa y krzyki i nawo ywania... W ³ ³ œ ³ œ ³ œ ê ³ œ œród t umu sta jaki powóz... Migota o wiat o latarni... „Co si sta o" — pomy la³ Raskolnikow. Skr ê ³ ³ ê ê ³ ³ êci na prawo i skierowa si w stron t umu. Czepia si wszystkiego jak ton ³ ¹ ê ¹ œ ³ ¹cy. Sam to spostrzeg i u miechn ³ si zimno do siebie: powzi ³ niez omny zamiar uda ñ ê ³ ¿ ³ ê ê æ si na policj i wiedzia , e nied ugo wszystko si sko czy. VII Po ¹ ê ê ³ œrodku ulicy sta wykwintny, elegancki powóz zaprz ¿ony w par r czych, szarych koni; w powozie nie by ³ ³ ³ ê ³ ³o nikogo, stangret zlaz z koz a i sta obok; konie trzymano za w dzid a. Doko ¹³ ê ³ ³ ³ ³a cisn si t um ludzi; kilku policjantów sta o na przodzie. Jeden z nich trzyma w r ³ ¿ ³ ¿ œ ³ œ ê ê êku latarni i nachyliwszy si , o wietla co , co le a o na jezdni tu przy ko ach powozu. T ³ ³ ³ ¿ ³ ¿ ³ ³ ³ ³um nawo ywa , krzycza , wyra a przera enie i wspó czucie; stangret by zupe nie oszo ³ ¹ ³omiony i wci ¿ powtarza : — Co za nieszcz ê ¿ êœcie! Bo e, jakie nieszcz œcie! Raskolnikow przecisn ³ ³ ³ ê ¹³ si przez t um i ujrza nareszcie to, co by o przyczyn¹ zbiegowiska. Na ziemi le ³ ³ ¿a cz owiek, przed 221 sLia.iuwa.iiy przez KUJIIC, uyi nieprzytomny, uorany ubogo, ca ³ ³y we krwi. Krew ciek a mu po twarzy; ca ñ ¿ ¿ ³ ³ ³ ³a g owa by a pokaleczona. Prawdopodobnie dozna powa nych obra e pod kopytami koni. — Ludzie, czy to ja winien? — lamentowa æ ³ stangret. — Jak tu upilnowa ? Jakbym jecha³ szybko albo nie wo ³ ³ ¿ ³ ³a na niego, to insza rzecz, ale przecie jecha em zupe nie wolno. Wszyscy to widzieli, ka æ ¿ ¿dy mo e powiedzie ... Pijanemu morze po kolana, wiadomo... Patrz ê ¹ ê ê ê ê, idzie przez ulic , zatacza si , ledwo si trzyma na nogach, krzykn ³em wi c raz, drugi i trzeci i zacz ³ ¹ æ ¹ œ ¿ ¹³em ju ci ga konie, a on, diabli wiedz w jaki sposób, wpad wprost koniom pod nogi. Mo ³ ¿ ³ œ ¿e nawet naumy lnie albo by ju zanadto wstawiony... Konie m ode, p ê ê ê ¹ ³ochliwe, on krzykn ³, szarpn ³y si ... takie nieszcz œcie! — Tak, tak by ³ œ ³ œ ³o, jak mówi — za wiadczy kto z t umu. — Krzycza ³ ê ³ ¹ ³ ³ ³ na niego... sam s ysza em, jak trzy razy krzykn ³ — odezwa si g os innego œwiadka. — Wszyscy s ³ ³ ³ ¿ ³yszeli, e trzy razy wo a — potwierdzi trzeci. Zreszt ³ ê ê ¿ ³ ¹ stangret nie by a tak przestraszony i przygn biony, jak to si wydawa o na pierwszy rzut oka. Powóz nale œ ³ ¿ ³ ¿a widocznie do osoby bogatej i mo nej i w a ciciel na pewno czeka ê ³ ¿ œ ³ na jego przybycie; okoliczno æ ta zawa y a na zachowaniu si policjantów, którzy ³ ¿ œ ³ ê starali siê jak najpr dzej zlikwidowaæ ca e zaj cie. Ofiarê wypadku nale a o zawieŸæ do najbli ³ ¿szego posterunku policji albo do szpitala. Nikt z obecnych nie zna nazwiska nieszczêœliwca. Raskolnikow przecisn ¿ ³ ê ³ ³ ê ¹³ si przez t um i nachyli si nad cia em le ¹cym na bruku. Wtem œ ³ ³ ³ wiat o latarni pad o prosto na twarz ofiary: Raskolnikow pozna go natychmiast. — Znam go, znam! — zawo ê ¹ ê ³ ³a , wyst puj c naprzód. — To urz dnik, dymisjonowany radca tytularny Marmie æ ³ ³adow. Mieszka obok, w domu Kosela... Trzeba zawo a doktora! Ja zap ³ ¹ ê ³ac , dam pieni dze! — Wydoby z kieszeni zwitek banknotów i pokaza³ policjantowi. Znajdowa ê ³ si w stanie dziwnego podniecenia. 222 u y ii LO.\*. \JYi\j ii/ni, zwiska ofiary. Raskolnikow wymieni ³ ³ swoje nazwisko i adres i zaklina wszystkich, aby nieszcz ê ³ ê œ ³ êœliwego Marmie adowa zanie li czym pr dzej do domu. Przejmowa si tak, jakby tu chodzi³o o rodzonego ojca. — Tu niedaleko, obok — t œ ³ ³umaczy po piesznie — w domu Kosela, bogatego Niemca... Widocznie by ³ ³ ê ³ pijany i wraca do domu... Ja go znam. To pijak na ogowy... Ma rodzin , ¿ ê ³ ê on , kilkoro dzieci i doros ¹ córk . Do szpitala daleko, a w domu na pewno znajdziemy lekarza. Ja zap ¿ ê ³ ê ³ac ! Jak by nie by o, w domu zaopiekuje si nim rodzina, a je eli go wieŸæ do szpitala, mo æ ¿e umrze po drodze. Zdo ³ ¹ ê ³ œ ¹ ³ ³a nawet wcisn æ co w ap jednemu z policjantów. Zreszt sprawa by a jasna i bez tego; w ka ³ ³ ¹ ê ³ ¿dym razie Raskolnikow mia racj : o pomoc lekarsk by o tutaj atwiej. Kilku ludzi podnios ³ ³ ³ ¹ ³ ¹ ¹ ³o cia o z ziemi; Raskolnikow szed z ty u, podtrzymuj c zwisaj c g owê Marmie œ ³ ê ¹ ³adowa i wskazuj c drog . Do domu Kosela by o ze trzydzie ci kroków. — T æ ¹ ³ ¿ œ ê êdy, t dy! Na schodach trzeba nie æ ostro nie, g ow naprzód... obró cie go... tak, tak! Ja zap ³ ³ ê ê ê ê ³ac , ja si odwdzi cz — be kota Raskolnikow. Katarzyna Iwanowna, jak to by ³ ê ¹ ³ ³o jej zwyczajem, gdy mia a woln chwil , chodzi a po swym ma ê ¿ ³ym pokoiku od okna do pieca i z powrotem, skrzy owawszy r ce na piersiach, mrucz ³ ³ ê ¹ ³ œ ¹c co do siebie i pokas uj c. W ostatnim czasie coraz cz œciej prowadzi a d ugie rozmowy ze sw ¹ ¹ ê ¹ ñ ¹ ³ ¹ starsz córeczk , dziesi cioletni Pole k . Dziewczynka nie mog a jeszcze zrozumie ¿ ³ ³ æ wszystkiego, co mówi a matka, lecz to jedno rozumia a, e rozmowy z ni ¿ ¹ ³ ¹ ñ ¿ ¹ œ ¹ ¹ s dla matki konieczno ci . Dlatego te Pole k wodzi a za matk swymi du ymi, m ³ ¿ ñ ¹ ³ ¹drymi oczyma i udawa a, e wszystko rozumie. Tego wieczora Pole k rozbiera a m ³ ê ³ œ œæ ¿ ³ ³odszego braciszka, który by troch niezdrów i powinien by wcze niej pój do ó ka. Nale æ ³ ê ¹ æ ³ ³ ³ ¿a o zmieni ch opcu koszul , a brudn wypra tej nocy. Ch opczyk siedzia na krze ¿ ¹ ¹ ¹ ¹ ¿ ¹ œle, milcz cy i nieruchomy, z powa n min , wyci gn wszy nó ki. 22 ê 3 si tak, jak powinno si ³ ¹ ¿ æ ê zachowywa ka de dziecko, które rozbieraj do snu: s ucha³, wydawszy wargi, wytrzeszczywszy oczki, skupiony i powa ³ ¿ny. M odsza siostrzyczka, ubrana w ¹ ³ ³ ³achmany, sta a za parawanikiem i czeka a swej kolejki. Drzwi, prowadz ce na schody, by œ ¿ ê ³ æ ³y otwarte na o cie ; w ten sposób nieszcz sna suchotnica chcia a pozby siê k ³ ³ ê ³ ³êbów tytoniowego dymu, które wdziera y si co chwila z innych pokoi i wywo ywa y u niej d ¹ ¹ ê ³ugie, m cz ce ataki kaszlu. Katarzyna Iwanowna w ci gu ostatniego tygodnia jeszcze bardziej schud ¿ Ÿ ³ ê ³a; czerwone wypieki na policzkach wyst powa y wyra niej ni przedtem. — Nie uwierzysz mi, nawet wyobrazi ³ ñ æ sobie nie potrafisz, Pole ko — mówi a, szybko chodz ³ ¿ ³ ³ ¹c po pokoju — jakie weso e i wspania e ycie wiod am w domu ojca; ten pijak zgubi ¿ ³ ³ ³ ê ³ mnie i was wszystkich unieszcz œliwi ! Ojciec mój by w s u bie cywilnej, ale mia³ rang ³ æ ¿ ³ ¿ ³ ê pu kownika, wkrótce mia zosta gubernatorem... Ju by tak bliski awansu, e wszyscy przyje ¿ ³ ¿ ¿d ali do niego i mówili: „Iwanie Michaj owiczu, my wszyscy uwa amy ju¿ pana za naszego gubernatora". A kiedy ja... kche! gdy ja... kche! kche! kche! O, trzykroæ przekl œ ê ¹ ¹ ê ête ¿ycie!— krzykn ³a, pluj c i chwytaj c siê r k¹ za pier . — Kiedy ja... ach, gdy na ostatnim balu... u marsza ê ³ ³ka szlachty... zobaczy a mnie ksi ¿na Bezziemielna, która potem udzieli ³ ³ ñ ³ œ ñ ³ ³a mi b ogos awie stwa, gdy bra am lub z twoim ojcem, Pole ko, to zapyta a od razu: „Czy to nie jest ta urocza dziewczyna, która wykona³a taniec z szalem na balu szkolnym?" (T ³ ³ Ÿ æ ê ê dziurk trzeba zacerowa ; we ig ê i zrób to zaraz, jak ci pokazywa am, bo jutro... kche! jutro... kche! kche! kche!... zupe ê ³ ¹ ³nie si rozlezie! — wykrztusi a, dusz c si ³ œ ³ ê od kaszlu). — Wtedy w a nie przyjecha z Petersburga kamerjunkier, ksi¹¿ê Szczegolskoj... ta ¿ æ ³ ¹ ³ ñczy ze mn mazura, a nazajutrz chcia przyjecha , eby siê o ¿ ³ ³ ê æ œwiadczy ; ale podzi kowa am mu za zaszczyt i da am mu do zrozumienia, e serce moje nale ê ³ œ ñ ³ ¿y do innego. Ten inny to by twój ojciec, Pole ko; mój tatu gniewa si za to na mnie okropnie... Co, gotowa ju ñ ¹ ¿ koszulka? Dawaj j tu, a gdzie po czoszki?... Lido! 224 prze ¿ ³ ñ ê œ ¹ œpij jedn noc bez koszulki, jako si obejdziesz... tylko po czoszki po ó obok... Razem wypior ¹ ê ê... Czemu ten obdartus nie przychodzi, pijak! Koszul ma brudn jak œcierka, podart æ ê ê ¿ ¿ æ ³ ¹ ca ¹... Trzeba by wszystko razem wypra , eby ju si nie m czy przez dwie noce po kolei... Bo ê ¿e wielki... kche! kche! kche! Znowu! Co to? — krzykn ³a przera œ ¹ ³ ¿ona, ujrzawszy t um w sieni i nieznajomych ludzi wnosz cych co do pokoju. — Co to? Co oni nios ¿ ¹? Wielki Bo e! — Gdzie go tu mo ³ ê ¹ ¹ ³ æ ¿ ³ ¿na po o y ? — zapyta policjant, rozgl daj c si doko a, gdy nieprzytomnego, zbroczonego krwi ³ ¹ Marmie adowa wniesiono do pokoju. — Na kanapie! Po ³ ê ê ¹ ³ ¿ ³ó cie go na kanapie, g ow w t stron — wskaza Raskolnikow. — Zosta œ ¹ ³ ³ przejechany na ulicy! By pijany! — krzykn ³ kto ze schodów. Katarzyna Iwanowna sta ³ ¹ ³ ê ³ ³a blada, z trudem api c oddech. Dzieci przestraszy y si . Ma a Lidoczka rzuci ³ ³ ¿ ê ³ ñ ê ³a si z krzykiem ku Pole ce i tuli a si do niej, dr ¹c ca ym cia em. Raskolnikow podbieg³ do Katarzyny Iwanowny. — Niech si œ ³ ê ê pani uspokoi, niech si pani nie boi! — mówi po piesznie. — Przechodzi³ przez ulic ê ³ ê, powóz go przejecha , ale niech si pani nie boi, on zaraz wróci do przytomno ê œ ¿ ³ œ ³ œci; to ja kaza em go przynie æ tutaj... By em ju kiedy u pani, pami ta pani? Pani m ê ³ œ ¹¿ zaraz odzyska przytomno æ... ja zap ac za wszystko! — Doigra ê ê ³ ê ê ³ si ! — krzykn ³a Katarzyna Iwanowna w rozpaczy i rzuci a si ku m ¿owi. Raskolnikow wnet spostrzeg ¹ ¿ ¿ ³, e nie nale y ona do tych kobiet, które padaj zemdlone przy lada sposobno ê ³ ³ ¹ ³ œci. Pod g ow Marmie adowa natychmiast zjawi a si poduszka, o czym nikt dotychczas nie pomy ê³ ê æ ³ œla . Katarzyna Iwanowna zacz a rozbiera m ¿a i ogl ³ ê ³ ¹ æ ¹da rany, krz ta a si szybko i sprawnie, zapomniawszy o sobie. Zagryz a wargi i t ê ¹ ³ ³umi a szloch wydzieraj cy si z piersi... 8 — Zbrodnia i kara 225 jva.sKumiKow zu œ æ ê ³ ³ ¹zyi Kogo wysia po aoKiora. Lekarz, jak si okaza o, mieszka w s¹siednim domu. — Pos ê ê ê ³ ³ ³a em po lekarza — uspokaja Katarzyn Iwanown — niech si pani nie obawiaj¹ zap ê ê ê œ ê ³ac . Czy nie ma tu wody?... Przynie cie pr dzej serwetk lub r cznik, cokolwiek, byle szybko; nie wiadomo jeszcze, czy jest powa¿nie ranny... On jest tylko ranny, nie zabity, niech mi pani wierzy!... Zobaczy pani, co doktor powie! Katarzyna Iwanowna rzuci ¹ œ ³ ê ³a si do okna. Tam, w k cie, na dziurawym krze le sta a wielka, gliniana misa z wod ¹ ê ¹ przeznaczon do nocnego prania bielizny dzieci i m ¿a. Katarzyna Iwanowna sama pra ñ ³a po nocach co najmniej dwa razy na tydzie , niekiedy nawet cz ³ ¿ ¿ ³ ³ ê êœciej. N dza rodziny Marmie adowa by a ju taka, e nikt z nich nie mia bielizny na zmian ³ ê æ ê ³ œ ³ ê. Katarzyna Iwanowna nie mog a znie æ brudu i wola a m czy si nad si y po nocach, gdy wszyscy ê ¹ ê ¹ æ ¹ œpi , aby do rana wysuszy mokr bielizn na rozci gni tym sznurze i da ¿ ¹ ³ ê ¹ ³ æ nazajutrz ka demu czyst . Podnios a mis z wod , ale omal nie upad a z tym ê ê ci ¿arem. Raskolnikow tymczasem wyszuka³ r cznik, zmoczy³ go w wodzie i zacz¹³ zmywa ³ ³ ³ ¹ æ krew z twarzy Marmie adowa. Katarzyna Iwanowna sta a obok, nie mog c z apaæ tchu, i przyciska ¿ ³ ³ ê ³a r ce do obola ych piersi. Widoczne by o, e sama potrzebuje pomocy. Raskolnikow zaczai rozumie ³ œ ³ ³ ³ ³ ¿ æ, e pope ni b ¹d, gdy kaza zanie æ rannego Marmie adowa do domu. Policjant przygl ê ³ ¹da si tej scenie bezradnie. — Pola! — krzykn œ æ ê³a Katarzyna Iwanowna. — Le szybko do Soni! Je li nie zastaniesz jej w domu, ka ³ ¿ ³ ¿ æ ¹ ¿ j zawiadomi , e ojca powóz przejecha i eby natychmiast tu przysz a... jak tylko wróci. Pr ê ê êdzej, Pola! Masz chustk , okryj si ! — Le ³ œ ¹ ³ ³ ³ æ migiem! — zawo a nagle ch opiec siedz cy na krze le. Powiedziawszy te s owa, znów umilk ¿ ê ¹ ³ ³ i siedzia jak przedtem: wyprostowany, z wyci gni tymi nó kami i wytrzeszczonymi oczyma. Tymczasem t ³ ³ ³ ³ ³um wype nia ca y pokój. Policjanci odeszli, prócz jednego, który usi owa³ usun ê ¹æ do sieni zgraj ciekaw- 226 z innych pokojów, nale ¿ ê ³ ¿¹cych do pani Lippewechsel, t oczyli si u drzwi, a wreszcie gromad ³ ê ¹ wdarli si do pokoju. Katarzyna Iwanowna nie wytrzyma a: — Pozwólcie mu cho ê æ æ umrze spokojnie! — krzykn ³a do gapiów. — Widowisko sobie robicie! Z papierosami w œ ¿ ¿¹ ³a ! Kche! kche! kche! Niewiele brakuje, eby cie w kapeluszach tu stali... Jeden ju ¹ ¹ ¿ jest w kapeluszu! Precz st d! Nawet dla umieraj cego nie macie szacunku! Kaszel j ³ ³ ¹ dusi , ale nagana poskutkowa a. Widocznie w tym domu znano Katarzynê Iwanown ê ê ê i nawet obawiano si jej troch . Lokatorzy jeden po drugim wychodzili, odczuwaj œ ¹c przy tym dziwne jakie zadowolenie, które ogarnia ludzi, nawet bliskich, na widok nieszcz Ÿ œ ê ¿ ê æ êœcia bli niego; w jaki niepoj ty sposób uczucie to mo e kojarzy si z najbardziej nawet szczerym wspó³czuciem. Za drzwiami jednak rozlega ¿ Ÿ ¿ ¿ ³ ê ³y si g osy, e rannego nale y odwie æ do szpitala i e nie wolno tak niepokoiæ lokatorów. — Umrze ê ³ ê æ nawet nie wolno! — wrzasn ³a Katarzyna Iwanowna i rzuci a si ku drzwiom, ¿eby kogo trzeba przywo ê ³ ¹ æ ³a do porz dku, ale w drzwiach zderzy a si z pani¹ Lippewechsel, do której dopiero dotar ê œ ³a wie æ o nieszcz œciu. Pani Lippewechsel, nadzwyczaj k ¹ æ ¿ ³ ³ ³ótliwa i g upia Niemka, bieg a co tchu, eby zrobi porz dek. — Ach, mój Bo ñ ¹ ê ¹ ³ ³ ³ ¿e! — zawo a a, za amuj c r ce. — Pani m ¿ pijany nadeptal ko . Do szpitala go! Ja tu jestem gospodyni! — Amalio Ludwigowno! Niech pani si ê ³ ê liczy ze s owami — zacz ³a Katarzyna Iwanowna wynios ³ ¿ ³ ¹ ³ ³ym tonem. (Zawsze mówi a z gospodyni wynios ym tonem, eby ta „zna a swoje miejsce", i nawet teraz nie mog œ æ ³a sobie odmówi tej przyjemno ci). — Amalio Ludwigowno! — Ja ju ³ œ ¿ ³ ¿ mówi a pani raz przedtem, e pani nie mie mówi a do mnie Amalio Ludwigowno; ja jestem Amalia Iwan! — Pani nie nazywa si ¿ ê Amalia Iwan, tylko Amalia Lud-wigowna! Nie nale ê do sfory pod³ych pochlebców, jak pan 2œ 27 mieje sic iæift. giusnu z,a. uiz,wia.iiii {ca. drzwiami istotnie rozlega œ ³ ¹ ê ³ ê œ ê ³ si miech i czyj g os: „Bior si za w osy!"), i dlatego b dê zawsze pani æ ¹ ¹ æ ¿ ê æ ¹ nazywa Amali Lud-wigown , cho w aden sposób nie mog zrozumie , dlaczego to imi ³ ê ê ê tak si pani nie podoba. Sama pani widzi, co si sta o z Siemionem Zacharowiczem: mój m ¹ ê ¹¿ umiera! Prosz w tej chwili zamkn æ drzwi i nikogo tutaj nie wpuszcza æ æ. Pozwólcie mu przynajmniej umrze spokojnie! W przeciwnym razie zaraz jutro zawiadomi ³ ³ ê ê o pani post powaniu samego genera -guber-natora. Ksi¹¿ê zna mnie dobrze jeszcze jako pann ê ê i pami ta Siemiona Zacharowicza, któremu wiele razy wspania ¹ ³ œ ³omy lnie pomaga .Wszyscy wiedz , ¿e Siemion Zacharowicz mia³wielu przyjació ³ ¿ ³ ê ³ i protektorów, do których si nie zwraca tylko dlatego, e by zbyt dumny i wstydzi ³ ³ ê ³ si swego na ogu. Ale teraz (wskaza a przy tym na Raskolnikowa) zaopiekowa³ si ³ ¹ ¹ œ ¹ ê nami ten oto szlachetny m odzieniec rozporz dzaj cy wielkimi rodkami i maj cy wp ê ñ ³ ³ywy, którego Siemion Zacharowicz zna od dzieci stwa, i niech pani b dzie pewna, Amalio Ludwigowno... Katarzyna Iwanowna mówi³a to wszystko jednym tchem, z ogromnym po ³ ¿ ¹ ¹ ³ œpiechem, który wzrasta z ka d chwil , ale wreszcie kaszel przerwa jej przemówienie. W tej chwili umieraj ¹ ê ³ œ ³ ¹cy odzyska przytomno æ i g ucho j kn ³; Katarzyna Iwanowna podbieg ¹ ê ³ ³ ³a ku niemu. Chory otworzy oczy i wpatrywa si w pochylon nad nim twarz Raskolnikowa, cho ê ³ ¿ ³ æ jasne by o, e go nie poznaje. Oddycha ci ¿ko, z trudem i rz ³ ³ ³ ³ ¹ 꿹c; na wargi wyst pi a mu krew, pot zrosi czo o. Nie pozna Raskolnikowa i zacz¹³ niespokojnie wodzi ³ ³ æ wzrokiem dooko a. Katarzyna Iwanowna patrzy a na niego smutnym, lecz pe ³ ³ ³nym wyrzutu spojrzeniem; z oczu jej ciek y zy. — Bo ³ ¹ ³ œ ³ ¿e mi osierny! Pier ma ca kiem zgniecion ! Ile krwi! — wymówi a wreszcie przez ³ ¹æ œ ê ê œ zy. — Trzeba zdj z niego ubranie. Podnie si troch , Siemionie Zacharowiczu, je li mo¿esz. Marmie ¹ ³ ³adow pozna j . — Popa! — wymówi³ ochryple. 228 Katarzyna iwanowna poaeszia ao oKna i przycisnê³a, do zimnej szyby. — Przekl ¹ ê ¿ ête ycie! — krzykn ³a nagle z rozpacz . — Popa! — j ¹ ¹ êkn ³ umieraj cy po chwili. — Ju ³ ³ ³ ¿ pos ano po niego! — odpowiedzia a mu Katarzyna Iwanowna. Chory milcza . Wodzi ³ Ÿ ¹ ¿ ³ za on boja liwym, smutnym wzrokiem. Katarzyna Iwanowna znów podesz a do niego i stan ³ ³ ê ³ ê ê³a przy wezg owiu. Chory uspokoi si , lecz nie na d ugo. Oczy jego spocz ³y na ma ³ ¿ ¹ ê ³ ³ej Lidoczce (jego ulubienicy), która schowa a si w k cie, dr ¹c na ca ym ciele jak w ataku febry i patrz ¹ œ ¹ ¹c na ojca ze zdziwieniem, strachem, lecz i z dziecinn ciekawo ci . — A... a... — st ê ¹ ³ êka stary, wskazuj c z zaniepokojeniem na dziewczynk . Chcia³ widocznie co æ œ powiedzie . — No, czego jeszcze? — krzyknê³a Katarzyna Iwanowna. — Bosa... bosa... — be ¿ ³ ¹ ³ ³ ³kota chory, ob ¹kanymi oczyma wskazuj c na go e nó ki dziecka. — Mi-i-lcz! — wrzasn ³ ¿ ê³a Katarzyna Iwanowna mocno podra nionym g osem. — Sam dobrze wiesz, dlaczego chodzi boso. — Doktor przyszed ³ ³ ³, chwa a Bogu — zakomunikowa uradowany Raskolnikow. Do pokoju wszed ñ œ ³ ¹ ³ doktor, male ki, czy ciutki, starannie ubrany Niemiec. Rozgl da siê doko ê ³ ³ ¿ ³ ³ ³a nieufnie. Potem podszed do chorego, zbada puls i uwa nie obmaca g ow ; przy pomocy Katarzyny Iwanowny rozpi œ ³ ¿ ê ¹ ¹ ¹³ powalan krwi koszul i obna y pier chorego. Ca ¿ ³ ³a klatka piersiowa by a zgnieciona, poszarpana i pokaleczona; kilka eber z prawej strony by ³ ¿ ³ ³ ³ ³o z amanych. Z lewej strony, w okolicy serca widnia wielki, z owieszczy, ó toczarny siniec: ³ œlad strasznego uderzenia kopytem. Doktor zmarszczy brwi. Policjant opowiedzia ê ¹ ³ ³ ³ doktorowi, jak ko o powozu zaczepi o chorego i ci gn ³o po bruku ze trzydzieœci kroków. — Dziwi ¹ œ ³ ¿ ê ê si bardzo, e on w ogóle jeszcze odzyska przytomno æ — szepn ³ doktor do Raskolnikowa. 229 — i_;o pan aoKtor powie o stanie cnorego/ — zapyta³ Raskolnikow. — Umrze wkrótce. — Czy ³ ¿by nie by o najmniejszej nadziei? — ³ ê ¯adnej! Za chwilê wyzionie ducha... Na dobitek ma bardzo ci ¿kie rany na g owie... Hm! Móg œ æ ¿ êæ ¿ ³bym jeszcze pu ci mu krew, ale... to wszystko ju na nic. Za pi , najwy ej dziesiêæ minut umrze. Nie ma rady. — Niech pan doktor spróbuje przynajmniej pu æ œci krew. — Mog ¿ ¿ ¹ ê... Zreszt uprzedzam pana, e nie odniesie to adnego skutku... Wtem w sieni rozleg ê ê ³ ê ³ ¹ ³ œ ê ³y si czyje kroki. T um rozst pi si . Na progu ukaza si s dziwy staruszek, by³ to pop z sakramentem, zawiadomiony przez jednego z policjantów zaraz po zaj ³ ¹ ³ ¹ ³ œciu. Doktor zamieni z popem znacz ce spojrzenie i niezw ocznie ust pi mu miejsca. Raskolnikow prosi ³ ê ³ ³ doktora, aby pozosta jeszcze chwil . Ten wzruszy ramionami, lecz zgodzi ê ³ si . Wszyscy odeszli od ¹ ³ Ÿ ¿ ³o a. Spowied trwa a bardzo krótko. Umieraj cy z trudem rozumia³ popa i sam wydawa Ÿ Ÿ ê ³ ³ tylko urywane, niewyra ne d wi ki. Katarzyna Iwanowna zabra a Lidoczk ³ ³ ¹ ³ ³ ³ ê ê, zdj ³a z krzes a ch opczyka, odesz a w k t ko o pieca i pad a na kolana. Dzieci ukl ¿ ¹¿ ¿ ³ ³ œ ê ³ œ ³ êk y równie . Dziewczynka wci dr a a jak w febrze, ch opczyk za kl cza , uroczy cie podnosi ³ ¹ ê ³ ³ ¿ ³ œ ê ¹ ³ r czk , kre li na piersi znak krzy a i k ania si do ziemi, uderzaj c czo em o pod ³ œ ¹ ³ ê ³og , co sprawia o mu widoczn przyjemno æ. Katarzyna Iwanowna zagryza a wargi i powstrzymuj ³ ³ ¿ ê ³ ³ ¹c zy, modli a si tak e, od czasu do czasu poprawia a ch opczykowi koszulk ¿ ³ ê ¹ ³ ê; na zbyt obna one ramiona dziewczynki narzuci a chustk , któr wydoby a z komody, nie przerywaj ¹ ê ñ ¹c modlitwy i nie podnosz c si z kolan. Ciekawi mieszka cy wewn æ ¹ æ ê êtrznych pokoi znów zacz li otwiera drzwi i zagl da . W sieni zgromadzili siê lokatorzy z ca ê ê ³ego domu, ale zachowywali si przyzwoicie i nie przest powali progu pokoju, gdzie le œ œ ³ ³ ¹ ³ ¿a konaj cy. Ca a ta scena by a o wietlona tylko ogarkiem wiecy. 230 w icj samej unwiii piz.cz, iium szyimu i uicniva, która pobieg ê ê ³ ê ³a po siostr . Wpad a zdyszana do pokoju, zdj ³a chustk i odszukawszy matk ê ³ ê oczyma, podesz a do niej i szepn ³a: — Ju ¹ ³ ¿ idzie! Spotka am j na ulicy! Matka uj œ ê ê ¹ ¹ ê ê ê³a dziewczynk za rami , zmuszaj c j do ukl kni cia obok siebie. Spo ród otaczaj ³ ³ œ ê ê ¹cych wysun ³a si po cichutku i nie mia o m oda dziewczyna. Samo zjawienie siê jej wydawa ¹ œ ³ ê œ ê ³o si dziwne w ród n dzy, achmanów, mierci i rozpaczy, króluj cych w pokoju. Ubrana by ¹ ³ ê ³a równie n dznie, ale uboga jej toaleta by a utrzymana w krzycz cych barwach, jak tego wymagaj œ ê ¹ gusta ulicy i smak tego odr bnego wiata, do którego nale ¿ ³ ³ ê ³ ¿a a; ka dy szczegó zdradza jasno i haniebnie uwydatniony cel. Sonia stan ³a w sieni, na progu pokoju, ale nie wesz ³ ³a dalej; patrzy a przed siebie jak nieprzytomna. Zdawa ê ³ ³ ¿ ê ³o si , e zapomnia a zupe nie o swej kupionej z czwartej r ki jedwabnej sukni z nadzwyczaj d œ ¹ ³ ¿ ³ugim i miesznym ogonem, sukni, która w pokoju umieraj cego by a ra ¹co nieprzyzwoita. Zapomnia ³ ³a o swej olbrzymiej krynolinie, która zatarasowa a drzwi, o jasnych bucikach, o parasolce od s ³ ¹ ñ ³o ca, któr mia a przy sobie mimo pory wieczornej, o œmiesznym s ³ ¹ ³omianym, okr g ym kapelusiku, ozdobionym jaskrawym piórem ognistego koloru. Spod tego figlarnie, na bakier w ³ ¹ ¿ ³o onego kapelusza wygl da a drobna, blada i wystraszona twarzyczka z otwartymi ustami i oczami, które zdawa ³ ê ³o si , zastyg y w niemym przera ¿ ¹ ³ ¿eniu. Sonia by a blondynk lat mo e osiemnastu, niskiego wzrostu, szczup ¹ œ ³a, lecz do æ przystojna, o cudownych, niebieskich oczach. Nie odrywaj c wzroku, patrzy ³ ¿ ³ ³ æ ³ ³ ³a na ó ko, na popa; nie mog a z apa tchu po szybkim biegu. Wreszcie dos ysza a szepty t ³ ³ œ ¹ ³umu i nawet oddzielne wyrazy dotycz ce jej osoby. Spu ci a oczy, przesz a przez próg i stan ¿ ê³a w pokoju, tu przy samych drzwiach. Nareszcie spowied ³ ñ ³ Ÿ i komunia by y sko czone. Katarzyna Iwanowna znowu podesz a do ³ ¿ ê ê ³ œ ¿ ê ¹ ³ ¹ o a m ¿a. Pop ust pi jej miejsca i zbieraj c si ju do odej cia, zwróci si do niej ze s³owami pociechy. 231 — ^o ja icraz z mmi pocznê: — osiro i gniewnie przerwaia mu Katarzyna Iwanowna, wskazuj¹c na dzieci. — Bóg jest mi ¹ ¹ ³osierny, niech pani ufa w pomoc Wszechmog cego — zacz ³ pop. — E-ech! Mi³osierny, ale nie dla nas! — To grzech, wielki grzech tak mówi ¹ ³ ¹ ¹ ³ ¿ æ — zauwa y pop, potrz saj c g ow . — A czy to nie jest grzech? — krzykn ¹ ê³a Katarzyna Iwanowna, wskazuj c na umieraj¹cego. — Mo æ ¹ œ ¹ ¿ ¿liwe, e ci, którzy mimo woli byli przyczyn jego mierci, zechc wynagrodzi pani utrat ¿ ê ywiciela. — Wielebny mnie nie rozumie! — zawo ¹ ³ ³a a Katarzyna Iwanowna, machn wszy w rozdra ³ ³ æ ¹ ê ¿nieniu r k . — Nie ma za co nawet wynagradza ! By pijany i sam wpad pod konie! O jakim ¿ ³ ³ ¿ywicielu wielebny mówi? On nie tylko nie ywi , ale jeszcze rujnowa do reszty. Przecie ³ ³ ³ ¿ ten pijak wszystko przepi . Okrada nas i wszystko zanosi do szynku; przepija ¿ ³ ¿ ³ ³ ¹ ³ pieni dze dzieci i moje w asne! Chwa a Bogu, e umiera! Ma a szkoda, krótki al! — Wszystko nale ¹ œ æ ¿y przebacza w godzinie mierci; uczucia pani s wielkim grzechem! Katarzyna Iwanowna krz ³ ³ ³ ³ ê ³ ¹ta a si ko o chorego, poi a go, wyciera a pot i krew z czo a, poprawia ³ ¹ ê ³a poduszk i nie przerywaj c tych zabiegów, rozmawia a z popem. Teraz jednak nagle zwróci ¹ ê ³a si ku niemu, krzycz c w ogromnym podnieceniu: — Ech, prosz ³ ê æ ³ œ ê wielebnego! Puste s owa i nic wi cej! Przebaczy ! Tak by i dzi by o, gdyby go konie nie stratowa ³ ê ¹ ³y: wróci by do domu pijany, koszul ma na sobie brudn , podart ³ ³ œ æ ê ³ ¿ ³ ¹... po o y by si spa ... a ja do witu pra abym achmany jego i dzieciaków, a potem suszy ê ³ œ ³a je za oknem, a o wicie usiad abym do cerowania — tak sp dzam noce! I co tu mówi ³ ¿ æ o przebaczeniu? Ju mu przebaczy am! G ³ ê ê ³ ³êboki, okropny kaszel przerwa jej mow . Splun ³a do chusteczki i pokaza a popu, przyciskaj ³ ³ œ ¹ ê ¹ ¹c drug r k pier . Chusteczka by a pe na krwi... 232 Pop zwiesi ³ ê ¿ ³ ê ³ ³ g ow i nie powiedzia ju wi cej ani s owa. Marmie ³ ³ ¿ ³adow le a w agonii i nie odrywa oczu od twarzy Katarzyny Iwanowny, która znowu pochyli æ œ ¿ ³ ê ³a si nad nim. Widoczne by o, e chce jej co powiedzie , nawet próbowa³ co ¹ ³ Ÿ ¹ ³ æ œ wykrztusi , z wysi kiem poruszaj c wargami i niewyra nie be kocz c, lecz Katarzyna Iwanowna, domy ¹ ê æ ¹ ¿ ê œliwszy si , e chce j prosi o przebaczenie, krzykn ³a rozkazuj co: — Milcz! Nie trzeba!... Wiem, co chcesz powiedzie ³ æ!... Chory umilk . W tej chwili wzrok jego, b ¹ ³ ³ ¿ ¹ ¹ ³¹dz cy po pokoju, spocz ³ na Soni. Nie zauwa y jej przedtem, sta a w k cie, ukryta w cieniu. — Kto to? Kto to? — przemówi ³ ³ ¹ ³ nagle ochryp ym, zduszonym g osem, wskazuj c z przera œ ê ¹ ³ ³ ¿eniem oczami na drzwi, gdzie sta a córka, i usi uj c si podnie æ... — Le ê ¿ ¿! Le ! — krzykn ³a Katarzyna Iwanowna. Ale chory z nies ³ ³ ³ ê œæ ³ ¹ ê ê ³ychanym wysi kiem zdo a si unie na pos aniu, opieraj c si na r ce. Dzikim i nieruchomym wzrokiem patrzy ¹ ê ê ³ przez chwil na córk , nie poznaj c jej. Nie widzia ¹ ¹ ¿ ¹ ³ ³ jej jeszcze ani razu w takim stroju. Nagle pozna j , uni on , przybit , w krzykliwej toalecie i zawstydzon ¹ ¹ ¿ ¹ ¿ ê æ ¹, pokornie oczekuj c , a przyjdzie na ni kolej po egna si z umieraj ê ³ ê ñ ¹cym ojcem. Wyraz niesko czonej m ki pojawi si na jego twarzy. — Soniu! Córko! Przebacz! — krzykn ê ê ¹ ¹ ¹ ¹³ umieraj cy i wyci gn ³ ku niej r k , lecz straciwszy równowag ³ ³ ¹ ³ ê ê ê, spad z kanapy i upad twarz na pod og . Wszyscy rzucili si ku niemu, podnie ³ ³ ê ¿ ³ ³ ¿ ³ œli, u o yli na pos aniu... kona ju . Sonia krzykn ³a s abo, podbieg a do ojca, obj ê ³ œ ³ ê³a go i zastyg a w tym ostatnim u cisku. Zmar w obj ciach córki. — Dopi ¿ ¿ ¹ ¿ ³ ¹³ swego — powiedzia a Katarzyna Iwanowna, ujrzawszy, e m ¿ ju nie yje. — Co ja teraz poczn ê ê ¹ ê? Sk d wezm na pogrzeb? Czym jutro nakarmi dzieci? Raskolnikow zbli ê ³ ¿y si do Katarzyny Iwanowny. — ³ Katarzyno Iwanowno — zacz¹³— w zesz ym tygodniu m¹¿ pani opowiedzia³mi historiê swego ³ ³ œ ¿ycia i inne... okoliczno ci. Mówi o pani z najg êbszym szacunkiem. Od tego 233 wieczora, gdym si ³ ¹¿ ³ ¹ ê ³ ³ ê dowiedzia , jak m pani kocha sw rodzin , a zw aszcza, jak kocha i szanowa ¿ ³ ê œ ¹ ³ pani , od tego czasu stali my si przyjació mi... Niech e pani pozwoli mi teraz... okaza ¹ ³ ê ³ ê æ ostatni przys ug ... zmar emu przyjacielowi. Mam tutaj... zdaje si ze dwadzie ³ ê æ ¿ ¿ œcia rubli, i je eli to mo e pani cho troch pomóc, to... ja... jednym s owem, ja jeszcze przyjd ê ê ê, na pewno przyjd ... prawdopodobnie przyjd nawet jutro... Do widzenia! Szybko wyszed ¹ ³ ê æ ¹ ³ z pokoju i zacz ³ przeciska si przez t um zalegaj cy schody; tutaj niespodziewanie natkn ê ê ¹³ si na Nikodema Fomicza, który dowiedziawszy si o nieszcz ¹ æ œ ê ³ êœciu, zjawi si osobi cie, aby wyda odpowiednie zarz dzenia. Nie widzieli siê od owej sceny w cyrkule, lecz Nikodem Fomicz pozna³ Raskolnikowa. — O, i pan tutaj? — zapyta . ³ — Ju ³ ³ ³ ¿ ¿ nie yje — odpowiedzia Raskolnikow. — By doktor, by pop, wszystko w porz ê ê ¹dku. Niech pan nie m czy nieszcz snej kobiety, ona ma suchoty w ostatnim stadium. Niech pan doda jej otuchy, je ¿ ¿ œli pan mo e... Przecie pan jest dobrym cz ¹ œ ³ ³owiekiem, wiem o tym... — doda z u miechem, patrz c mu prosto w oczy. — Pan jest ca ³ ³ ¿ ¹ ³y poplamiony krwi — zauwa y Nikodem Fomicz, spostrzeg szy przy œwietle latarni kilka ciemnych plam na kamizelce Raskolnikowa. — Tak, poplami ³ ¹ ³ ê ³em si ... ca y jestem poplamiony krwi — powiedzia Raskolnikow jakimœ dziwnym tonem; potem u æ ¹ ¹ ³ ¹ ê ¹ œmiechn ³ si , skin ³ g ow i pocz ³ schodzi ze schodów. Szed œ æ ³ ³ powoli, bez po piechu, ogromnie poruszony, i cho sam o tym nie wiedzia , ogarn ³ ¿ ê ³ ê ê³o go nowe, pot ¿ne uczucie pe ni i pot gi ycia. By o to uczucie podobne do tego, jakie ogarnia skaza ¿ ê ñca, który nagle i niespodziewanie dowiaduje si , e zosta³ u ¹ ³ ³ ³askawiony. W po owie schodów dogoni go pop powracaj cy do domu; Raskolnikow bez s ñ ¿ ³ ³ ³ ¹ ³owa ust pi mu z drogi, zamieniwszy z nim uk on. Gdy by ju przy ko cu schodów, pos ³ ñ ³ ³ œ œ œ ¹ ³ ³ysza za sob czyje po pieszne kroki. Kto go goni . By a to Pole ka, bieg a za nim, wo ê ê ¹ ³aj c: „Prosz pana! Prosz pana!" 234 Raskolmkow zatrzyma ê ³ ê ³ si . Dziewczynka zbieg a ze schodów i stan ³a przed nim o stopie ³ œ ³ ¿ ñ wy ej. W s abym wietle, które dochodzi o z podwórza, Raskolnikow zobaczy³ szczup ³¹ ê œ ³ ê ³ ³¹, a jednak mi twarzyczk dziewczynki, która u miecha a si do niego i patrzy a na niego z dziecinn ³ ¹ œ ³ ¹ weso o ci . Przybieg a do niego z poleceniem, które widocznie bardzo jej si ³ ê podoba o. — Prosz œ ê ê pana, jak si pan nazywa?... i jeszcze... gdzie pan mieszka? — po piesznie zapyta ³ ê ³o dziewcz zadyszanym g osikiem. Raskolnikow po ê ê ³ ê ³ ¿ ³o y r ce na jej ramionach i poczu si prawie szcz œliwy. Widok tej dziewczynki sprawia ³ æ œ ¹ ³ ³ mu niewy-s owion przyjemno æ, cho sam nie wiedzia dlaczego. — Kto ciebie pos ³ ³a ? — Pos ¹ œ ³ ³ ³a a mnie siostrzyczka Sonia — odpowiedzia a dziewczynka, u miechaj c siê jeszcze radoœniej. — Od razu wiedzia ê ³ ³ ¿ ³em, e wys a a ci Sonia. — Mamusia te ³ œæ ³ ³ ³ ¿ mnie pos a a. Kiedy Sonia kaza a mi i , mamusia podesz a i mówi: „Biegnij pr ñ êdzej, Pole ko!" — A czy ty kochasz siostrzyczk ê ê Soni ? — Ja j ³ ¿ ê ¹ kocham wi cej ni wszystkich — powiedzia a dziewczynka z przekonaniem i twarzyczka jej nagle spowa ³ ¿nia a. — A czy mnie b æ êdziesz kocha ? Zamiast odpowiedzi ujrza ê ê ¹ ¹ ³ pochylaj c si ku niemu twarzyczk dziewczynki i pulchne wargi, naiwnie wysuni ³ ¹ ³ ê³ ê ête do poca unku. Nagle w t e ramionka mocno obj y jego szyj , g ³ ³ ³ówka dziecka znalaz a siê na jego ramieniu i dziewczynka zaszlocha a, coraz mocniej tul ê ¹c si do niego. — ³ ¹ ³ ¹ ê ¹ ¯al mi tatusia! — powiedzia a po chwili, podnosz c zap akan twarzyczk i ocieraj c r ¹¿ ¹ ê êœ ³ ¹ ¿ ³ ¹ êk zy. — Teraz wci wal si na nas nieszcz cia — doda a nagle z t powa n¹ mink œ æ ¹ ¹ ¹ ¹, jak zwykle przybieraj dzieci, kiedy chc rozmawia „jak doro li". — A czy tatu ³ œ was kocha ? 235 — Lidoczk ³ ¿ ³ ¿ ³ ê ¹ ê ³ ê kocha najwi cej — ci gn ³a dalej ma a. Spowa nia a ju zupe nie, nie u œ ³ ³ œ ê ê ³ œmiecha a si wi cej i rzeczywi cie by a podobna do doros ej. — Tatu dlatego Lidoczkê kocha ³ ¿ œ ³ œ ³ æ ¿ ³, e ona taka ma a i e chora, i zawsze co jej przynosi . A nas tatu uczy czyta ; mnie uczy ³ œ ¹ ³ ³ jeszcze gramatyki i religii — doda a z godno ci — mamusia nic nie mówi a, ale wiedzieli æ ê ¿ œmy, e jej si to podoba; teraz mamusia chce mnie nauczy po francusku, bo ju ¿ ³ ê ¿ ¿ czas, ebym si uczy a, jak nale y. — A modli ê æ si umiesz? — No pewnie! Ju ¿ ê ê ³ ê ¿ dawno si nauczy am. Ja si modl sama, osobno, bo ju jestem doros ³ ¹ ê ¹ ³a, a Kola i Lidoczka modl si razem z mamusi , na g os; najpierw odmawiam modlitw ³ ³ ¿ ¹ ê do Matki Boskiej, a potem jeszcze jedn : „Bo e, przebacz i pob ogos aw naszej siostrzyczce Soni", i jeszcze: „Bo ³ ³ ¿e, przebacz i pob ogos aw naszemu drugiemu tatusiowi", bo nasz starszy tatu ¿ ³ œ ¿ ¿ œ ju nie yje, a ten by drugi tatu i za niego te siê modlimy. — Pole ê ê ñko, ja mam na imi Rodion; pomódl si czasem i za mnie, za grzesznego Rodiona — nic wiêcej nie trzeba. — Ca ³ ³ æ ê ê ê ¿ ³e ycie b d si za pana modli — z zapa em powiedzia a dziewczynka i nagle roze ê ê ³ ê ³ œmia a si znowu, rzuci a si ku niemu i znowu mocno go obj ³a. Raskolnikow poda ¿ ³ ³ jej swoje nazwisko i adres i obieca , e na pewno przyjdzie nazajutrz. Ma ³ ³ ê ³a odesz a zachwycona nowym znajomym. Gdy Raskolnikow wyszed na ulic , dochodzi œ ¿ ³ ê ³ ³a jedenasta. Po up ywie pi ciu minut sta ju na mo cie, w tym samym miejscu, sk ê ³ ¹d kobieta rzuci a si do wody. „Dosy ³ œ ³ æ! — orzek stanowczo i uroczy cie — precz z udzenia, urojone obawy i majaki!... ¯ œ ycie istnieje! Czy ê ³ ñ ¿ ¹ ³ ¿ ¿ nie y em przed chwil ? Moje ycie nie sko czy o si wraz ze mierci ê æ ¹ starej! Wieczny odpoczynek jej — i dosy tego! Rozpoczyna si okres panowania rozs ³ ³ ³ œ ¹dku i wiat a... woli... i si y... Teraz zobaczymy! — doda , jakby wyzywaj œ ³ ¿ ¿ æ ³ ¹c jakie ciemne moce. — A jednak by em ju zdecydowany y na takim ma ym skrawku ziemi! 236 ...jestem w tej cnwm oarazo osmoiony, wyaaje mi si ¿ ¿ ê ê jeanaK, e choroba ju min ³a. Wiedzia ê ³ ¿ ³em, e minie, gdy wychodzi em z domu. Dobrze wi c, dom Poczinkowa to dwa kroki st ê ³ œ ³ æ æ ê ¹d. Musz by u Razumichina, cho by odleg o æ by a wi ksza, niech tym razem wygra zak ³ ³ ³ ê ³ad!... Niech si ucieszy, nic nie szkodzi!... Si a, si a potrzebna mi, bez si y nic nie da si ¹ ³ œ ³ æ ¿ ³ æ ê zrobi , a si ê nale y zdobywa w a nie si ¹, tego oni nie wiedz " — pomy ¹ ³ ³ ³ œ ³ œla wynio le i che pliwie. Poszed , ledwie pow ócz c nogami. Duma i buta narasta ê ³ ³ ³ ¿ ³ ¹ ³y w nim, w ci gu jednej minuty by to ju ca kiem inny cz owiek. Co wp yn ³o na tak ¿ œ ¹ ¿ ê ³ ¹ ê ¹ zmian ? Jak ton cemu wyda o mu si , e desk ratunku jest my l: „Moje ycie nie sko œ ¹ œ ³ ³ ê ³ ñczy o si wraz ze mierci starej". My l ta by a przedwczesna, nie zastanawia siê jednak nad tym. „Prosi ¹ ¿ ³ ê ê³ œ ³em j jednak, eby pomodli a si za Rodiona — przemkn o mu nagle przez my l — tak... to na wszelki wypadek" — i roze ³ ê ³ œmia si z tej dziecinady. By w znakomitym humorze. Z ¿ ³ ¹ œ ³atwo ci odszuka Razumichina; w domu Poczinkowa znano ju nowego lokatora i stró ¿ ³ æ ³ ³ ¿ ê ³ ¿ zaraz wskaza mu drog . Ju w po owie schodów s ycha by o gwar i o ywione ¿ rozmowy ³ ¿ œ ³ œ licznego towarzystwa. Drzwi wej ciowe by y otwarte na o cie : dochodzi y odg œ ê ê ³ ³ ³osy sprzeczki. Pokój Razumichina by obszerny, zebra o si tam z pi tna cie osób. Raskolnikow zatrzyma ¹ ³ ê ¿¹ ³ ê ³ si w przedpokoju. Za przepierzeniem krz ta y si dwie s u ce przy samowarach, butelkach, talerzach i pó ¹ ³miskach z pierogiem i przek skami przyniesionymi z kuchni gospodyni Razumichina. Raskolnikow poleci ³ ³ wywo aæ Razumichina, ten przybieg ¿ ³ ³ natychmiast, zachwycony. Raskolnikow od razu pozna , e Razumichin wypi œ ê æ ³ ³ sporo; jakkolwiek nigdy nie móg upi si do nieprzytomno ci, to jednak tym razem wszystkie oznaki wskazywa ¹ ¹ ¿ ¿ ³y, e jest ju „pod bardzo dobr dat ". — S ³ œ ³ ¿ æ ³uchaj — rzek Raskolnikow z po piechem — przyszed em ci tylko powiedzie , e wygra æ ê ê æ ¿ ¿ ³ œ ³e zak ad i e istotnie nikt nie mo e przewidzie , co si z nim b dzie dzia . Wejœæ jednak nie mam si ¿ ê ³ ³y, upad bym zaraz, a zatem witam ci i egnam zarazem. A jutro wpadnij do mnie... 237 — wiesz co, oaprowaaz ³ œ ¿ ê ê ci do domu; SKOFO sam mówisz, e jeste os abiony, to... — A go ¹ ³ ê œcie? Kto to jest ten k dzierzawy, co wyjrza przed chwil ? — Albo ja wiem? Mo ê ³ ¿ ³ ¿e wuj przyprowadzi , a mo e sam przyszed ... Zostawi z nimi wuja, to cudowny cz ¹ æ ê ¿ ¿ ³owiek, szkoda, e nie mo ecie si pozna . A zreszt , pal ich licho! Teraz nie jestem im ju ¹ æ ¿ œ ê ê ¿ tak bardzo potrzebny i chc si nieco od wie y ; w sam porê przyszed ³ ¹ ê ³ œ ³e , mój drogi, jeszcze dwie minuty, a pobi bym si z nimi. Takie prawi g upoty... Nie masz poj ¿ œæ ³ ¹ ¿ êcia, do jakiego stopnia zidiocenia mo e doj cz owiek! Zreszt , jak mo na to strawi ¹ ¿ æ? Chocia i my sami nieraz... Niech ich tam... Niech sobie plot , za to potem ple ê ê ¹ ê ³ œæ g upot nie b d ... Zaczekaj tu chwileczk , przyprowadz Zo-simowa. Zosimow jakby tylko czeka œ ê ³ ³ na Raskolnikowa, rzuci si do niego z jakim szczególnym zainteresowaniem. Po chwili twarz mu si ³ œ ê rozja ni a. — Natychmiast spa ³ ¿ æ ¹ ê æ — powiedzia , obejrzawszy pacjenta — a na noc za y jedn dawk . — Za ¿ ³ ¿yje pan? Wczoraj przygotowa em ju ... taki proszek. — Nawet dwa — odpar ³ ¿ ³ Raskolnikow. Za y lekarstwo natychmiast. — To bardzo dobrze, ³ ¿e go odprowadzisz — powiedzia Zosimow do Razumichina — jutro zobaczymy, co b ³ œ êdzie. Jak na dzi , jest bardzo dobrze: znaczne polepszenie. Cz owiek uczy si ¿ ê, póki yje... — Wiesz, co mi Zosimow szepn œ ³ Ÿ ¹³, gdy wychodzili my? — rzek Razumichin, gdy znale li si ³ ¹ ¿ ê ju na ulicy. — Powiem ci, bracie, wszystko wprost, bo oni wszyscy s g upcami. Zosimow kaza æ ê ¹ æ ³ mi rozmawia z tob przez drog i zda mu potem sprawozdanie. Widzisz, Rodia, on my ¿ ¿ ³ œ ³ ¿ œli, e ty... postrada e zmys y lub e ci w ka dym razie niewiele do tego brakuje. Uwa œ ¹ ¿ ¿asz? Po pierwsze, ty jeste trzy razy m drzejszy od niego, po wtóre, je eli jeste ¿ ³ œ przy zdrowych zmys ach, to mo esz 238 piun œ ³ ¹c na le jego gmpie pomysiy, a po irzecie, ten KIOC, Kiory jest w a ciwie chirurgiem, studiuje teraz z zapa ³ ê ³em psychiatri , a co do ciebie, to mu klina zabi a twoja dzisiejsza rozmowa z Zamietowem. — Czy Zamietow opowiedzia³ ci wszystko? — Tak. I bardzo dobrze zrobi ¿ ³. Teraz rozumiem wszystko co do joty i Zamietow tak e... Tak, jednym s³owem, Rodia... sprawa jest taka... Jestem teraz nieco wstawiony, ale to nic nie szkodzi... Sprawa jest taka, œ œ œ ¿e ta my l... ty mnie rozumiesz? Ta my l rzeczywi cie pocz ¿ ¿ ¿ æ ³ ê³a w nich kie kowa ... ty to rozumiesz. To znaczy, e aden z nich nie odwa y siê wypowiedzie ñ ³ œ ³ æ g o no tego horrendalnego g upstwa, a w ko cu, gdy tego malarza wsadzili, to ca ³ ³ ³ ê ¹ ¹ æ ¿ ³kiem ju w to przestali wierzy . Ale sk d bior si takie pó g ówki? Pobi em wtedy troch æ ¿ ñ ê ê Zamietowa — mówi ci to tylko w cztery oczy i bro Bo e, nie daj pozna po sobie, e o tym wiesz, przekona ¿ ê ³em si bowiem, e Zamietow jest bardzo ambitny, przekona³em si ³ œ ê œ ê niedawno, gdy byli my u tej Luizy Iwanowny — ale dzisiaj wszystko si wyja ni o. Alf¹ i omeg¹ wszystkiego by³ Ilja Pietrowicz! Skorzysta³ wtedy z twego omdlenia w cyrkule i robi ñ ³ ê ³ najrozmaitsze przypuszczenia, a potem sam si wstydzi tych przypuszcze ; wiem o tym... Raskolnikow s ³ ê ³ ³ ³ucha chciwie. Razumichin wygada si ze wszystkiego, bo by pijany. — Zemdla œ ³ ³ ê ³ æ ³ ³em wtedy, bo by o bardzo duszno i czu by o okropnie farb — rzek g o no. — On si ³ ¿ ê jeszcze usprawiedliwia! To nie farba, to zapalenie, które drzema o w tobie ju od miesi ³ œ ³ ³ ¹ca, tak to wyt umaczy Zosimow. Jak teraz ten smarkacz Zamietow spu ci nos na kwint æ ¿ ³ ê, tego sobie nawet przedstawi nie mo esz. „Nie jestem wart nawet tyle, co ma y palec tego cz œ ³ œ ³owieka" — mówi (ma na my li twój ma y palec). On my li i gada czasem ca ³ œ œ ³ ³ ³ ³kiem do rzeczy, ale ta lekcja, której udzieli e mu dzi w „Pa acu Kryszta owym", to by o co ¹ œ ³ ê ³ œ wspania ego! Nap dzi e mu przede wszystkim porz dnego stracha. Najpierw zmusi œ ³e go, 239 oy znowu uwierzy ê œ ³ ¹ ê ³ w l giupi mysi, a poieiii, na KOIICU uupiciu, pokaza e mu j zyk: „A ku-ku!" Doskonale! Zosta ¿ ¿ ³ zmia d ony i unicestwiony. Wybornie! Dobrze mu tak. Szkoda, ¿ ³ ³ ¿ ³ ê æ e mnie tam nie by o! Czeka teraz na ciebie. Równie Porfiry chcia ci pozna ... — A ju œ ¿ i ten? A dlaczego zrobili cie ze mnie wariata? — Ale sk ê ¿ ¿ ³ ³ ¿ ê ¹d znowu... wariata. Zdaje si , e za du o nagada em... Zdawa o im si , e wszystko kr ê ³ œ ¹ êci si oko o tego jednego punktu, a teraz ten punkt jest wyja niony... znaj c wszystkie okoliczno ¹ ¹ ³ ³ ¿ ê œci... i jak to ci rozdra ni o wtedy i jaki mia o zwi zek z chorob ... Ja, bracie, jestem troch ê ê ¹ ¹ ê pijany, ale diabli go wiedz , on ma jak œ ide ... Mówi ci, zwariowa³ po prostu na punkcie chorób nerwowych. Ale gwi ¿ ¿d na to... Przez pó³ minuty obaj milczeli. — S ³ ê œ æ ³uchaj, Razumichin — pierwszy przemówi Raskol-nikow — chc ci co wyzna . By ³ ³ ê ¹ ¿ ³ ¹ ³em przed chwil przy o u umieraj cego... Urz dnik jeden umar ... da em tam wszystkie pieni ¿ ³ ¹ ³ ³ ¹dze... i poca owa a mnie przed chwil pewna ma a istotka, tak e nawet gdybym kogo ³ ê ³ ³ œ zamordowa , to mimo to czu bym si ... i widzia em tam jeszcze jedn¹ istot ê ê ê... z ognistym piórem... mówi jednak od rzeczy... bredz ... podtrzymaj mnie, zaraz b ¹ êd schody... — Co ci? Co ci jest? — zapyta³ Razumichin zaniepokojony. — W g ³ ê ê ê ³owie mi si troch kr ci, ale to g upstwo... jest mi jednak tak smutno, tak smutno! Tak jakbym by ¹ ³ kobiet ... Patrz, co to? Spójrz! — Co jest? — Nie widzisz? ê æ ³ Œwiat o w moim pokoju, wida przez szpar ... Byli ju œ ¿ na ostatnich schodach, przy drzwiach gospodyni. Rzeczywi cie z izdebki Raskolnikowa s ³ œ ê ³ ¹czy o si wiat o. — Dziwne! Mo ³ ¿e to Nastazja? — powiedzia Razumichin. — Ona nigdy o tej porze nie przychodzi do mego pokoju, dawno ju œ ¿ pi. Wszystko jedno... B Ÿ ¹d zdrów! — Co ci jest? Odprowadz ê ê ci do pokoju. 2 œ 40 u cisn Ÿ ¹ ê ê ñ ³ ¹ ¹æ twoj d o . No, podaj mi r k , b d mi zdrów! — Co ci jest, Rodia? — Nic! Chod œ ê Ÿ!... B dziesz wiadkiem... Ruszyli na gór ¿ ¿ œ ê æ ê ³ ê. Razumichin nie móg op dzi si od my li, e mo e jednak Zosimow mia³ racj ¿ ¹ ¹ ¹ ³ ¿ ê. „Ech! Rozdra ni em go moj paplanin !" — szepn ³ do siebie. Wtem, gdy zbli ali siê do pokoju, us ³ ¹ ¹ ³yszeli dochodz ce stamt d g osy. — Co to znaczy? — zdumia ê ³ si Razumichin. Raskolnikow pierwszy uj ¹ ³ ê ¹³ za klamk , otworzy drzwi i stan ³ na progu jak wryty. Matka ³ ³ ³ i siostra siedzia y na kanapie i czeka y na niego ju¿ pó torej godziny. Dlaczego tak ma œ ³ æ œ ³ œæ ¿ ¹ ¿ ¿ ³o my la o nich, cho dzi jeszcze przysz a kolejna wiadomo , e s ju w drodze, e lada chwila przyb ê ³ ³ ¹ êd ? Przez ca y czas jedna i druga wypytywa y Nastazj , która i teraz sta ³ ³ ³a przed nimi i opowiada a o wszystkim z najdrobniejszymi szczegó ami. Omal nie zemdla ê ¿ ¹ ³ œ ¹ ¿ ³y, dowiedziawszy si , e on w gor czce „uciek dzi " nie wiadomo dok d. „Bo e, co si ê ³ ³ ³ ê z nim dzieje!" Obydwie p aka y i cierpia y m ki w czasie oczekiwania. Przywita ³ ê ³ ³y Raskolnikowa radosnym i pe nym zachwytu okrzykiem. Obie rzuci y si ku niemu. Ale on sta ³ œ œ œ ³ jak wryty. Okropna wiadomo æ rzeczywisto ci porazi a go jak piorun. Jego r ³ ¿ ¹ œ ê ³ êce nie podnios y si , aby u cisn æ najdro sze mu istoty. Matka i siostra tuli y go w obj ³ ¹ œ ¹ ê ³ ³ ê ¹ êciach, p acz c i miej c si na przemian... Ledwie zrobi krok, zachwia si i run ³ na pod œ ³ ê ³og . Straci przytomno æ. Przera ³ ³ ê ¿enie, krzyki, j ki... Razumichin wpad do pokoju, chwyci w swe silne ramiona chorego i u ³ ¿ ³o y go na kanapie. — Nic to, nic to — mówi ³ ³ ³ do matki i siostry — on tylko zemdla , to g upstwo! Przed chwil¹ doktor mówi ¿ ³ ¿ ¿ ³, e jest mu znacznie lepiej, e jest zupe nie zdrów! Wody! O, ju przychodzi do siebie, ju¿ po wszystkim! 241 Chwyci ê ¹ æ ³ ê ê ê ³ r k Dum tak, ze omal jej nie wykr ci , by zmusi j do pochylenia si nad chorym i upewnienia si ¿ ¿ ê, e „ju po wszystkim". I matka, i siostra spogl œ ñ ³ ³ ¹da y na Razumichina jak na wys a ca Opatrzno ci, z zachwytem i wdzi ³ ³ ¿ ³ ³ ¹ œ êczno ci . S ysza y ju od Nastazji, czym by dla Rodiona przez ca y czas choroby ten „roztropny m ¿ ³ ³odzieniec", jak nazwa a go tego wieczoru sama Pulcheria Raskolnikowa w poufnej rozmowie z Duni . ¹ Czêœæ trzecia i Raskolnikow uniós ³ ê ³ si i usiad na kanapie. S ³ ³ ³ ê ³abym ruchem r ki da znak Razumichinowi, aby przerwa potok bez adnych i po ê ê æ ê ³ ³ œpiesznych s ów pocieszenia, którymi stara si uspokoi matk i siostr . Potem uj¹³ obie kobiety za r ³ ³ êce i patrzy im w oczy przez dobre dwie minuty. Matka przerazi a siê tego spojrzenia. W jego wzroku malowa ³ œæ œ ê ³a si bezgraniczna mi o , a równocze nie odr ³ ¹ êtwienie granicz ce z ob êdem. Pulcheria Aleksandrowna wybuchn ³ ³ ñ ¿ ³ ³ ³ ê³a p aczem. Dunia zblad a; jej d o zadr a a w d oni brata. — Niech odprowadzi was do domu — rzek ¹ ³ ³ ³ z amanym g osem, wskazuj c na Razumichina. — Do widzenia, jutro b œ ³ êdzie wszystko... Kiedy przyjecha y cie? — Dzi ³ ¹ Ÿ œ wieczór, kochany Rodia — odpar a Pulcheria Aleksandrowna. — Poci g spó ni³ si ê ê œ ê ê, i to bardzo. Teraz jednak nie opuszcz ci , Rodia, za nic na wiecie. Pozostan z tob¹ przez noc... — Nie dr ¹ ê ¹ ¿ ³ êczcie mnie! — zaprotestowa i z rozdra nieniem machn ³ r k . — Zostan ê ³ œ ê przy nim! — o wiadczy Razumichin. — Nie zostawi go ani na chwilê samego. Moi go æ ³ œæ ¹ œcie mog i do diab a! Mój wuj sam potrafi czyni honory domu! 243 — Jak ê æ ê³ œ ³ ¹ ¿e mam panu dzi kowa ... — zacz a Pulchena Alek-sandrowna, ciskaj c d oñ Razumichina, ale Raskolnikow przerwa³ jej: — ê ê ê Nie mog , ju¿ nie mog !— powtarza³ nerwowo. — Nie m czcie mnie!Dosyæ tego, id ê ¿ Ÿcie ju ... nie mog !... — Chod ê æ Ÿ Ÿmy, mamo, wyjd my cho by na chwil z pokoju! — szepn ê ê³a Dunia z przestrachem. — M czymy go, to jasne. — Czy æ ê ³ ¿ ³ ³ ¿ po trzech latach nie wolno mi popatrze troch d u ej na niego! — za ka a Pulcheria Aleksandrowna. Jednak Raskolnikow przerwa³ jej znowu: — Poczekajcie! Przerywacie mi wci œ ³ ³ ê ¿ ¹¿, a mi si w g owie miesza... Widzia y cie Luzy na? — Nie, Rodia, on wie jednak, ³ ³ ³ œ ¿ ³ œ ¿e my przyjecha y. S ysza y my, e Piotr Pietrowicz by tak uprzejmy i odwiedzi ê ³ ci dzisiaj — doda³a Pulcheria Aleksandrowna, nieco zafrasowana. — Tak... by ê ¿ ¿ £ œ ³ ³ tak uprzejmy!... Duniu, powiedzia em dzi temu u ynowi, e zrzuc go ze schodów, i wygoni³em precz... — Rodia, co ty wygadujesz! Nie chcesz chyba powiedzie ... æ — zacz ¿ ê ê³a Pulcheria Aleksandrowna z przera eniem, ale popatrzywszy na Duni , zamilk a. ³ Dunia patrzy ³ ¹ ¿ ³a uwa nie na brata, czekaj c, co jeszcze powie. Nastazja opowiedzia a im ju ³ ¿ ³ ³ ¿ przedtem o k ótni. Poniewa jednak nie wszystko zrozumia a i nie wszystko potrafi a powtórzy œ ³ æ, przeto obie kobiety cierpia y bardzo wskutek niepewno ci. — Duniu — mówi ñ ³ ê ê ³ ³ dalej z wysi kiem Raskolnikow — nie godz si na to ma ¿e stwo i dlatego musisz zaraz jutro przy pierwszym s æ £ ¿ œ ê ³owie zerwa z u ynem, aby my go wi cej nie widzieli. — Mój Bo ê ¿e! — krzykn ³a Pulcheria Aleksandrowna. — Bracie, zastanów si ê ³ ³ ê... co mówisz!... — odpar a gniewnie Dunia, uspokoi a si jednak zaraz. — Mo œ œ æ ¹ œ ê ³ ¿e nie jeste teraz w stanie my le rozs dnie, jeste zm czony — doda a ³agodnie. — My ê ¿ £ æ œ ¹ ê ¿ œlisz, e bredz w gor czce? Nie... Chcesz po lubi u yna ze wzgl du na mnie. Ja jednak nie przyjmujê tej ofiary. 244 l dlatego napiszesz mu jutro list..., w którym zawiadomisz go o zerwaniu... Rano dasz mi do przeczytania i wszystko si ñ ê sko czy. — Nie mog ³ ³ ³ æ ê tego zrobi ! — rzek a dziewczyna zbola ym g osem. — Jakim prawem... — Kochana Duniu, i ty siê zbytnio unosisz, daj spokój, jutro... Czy nie widzisz... — przerwa œ ê ³a Duni przestraszona matka. — Najlepiej b dzie, je li pójdziemy! — On bredzi! — stwierdzi ¿ ³ ê æ ³ podpity Razumichin. — Inaczej nie odwa y by si tak mówi ! Jutro wszystko minie. Faktem jest jednak, œ ³ ³ ¿e dzi wyrzuci go za drzwi. Tak by o rzeczywi ³ ê ¹ ³ ³ ê ³ œ œcie. No, a tamten w ciek si na dobre!... Wyg osi tu wielk mow i chcia nam zaimponowa ³ ñ ¹ ¹ æ swoj wiedz , ale w ko cu zrej-terowa ... — A wi ê ê êc to prawda? — j kn ³a Pulcheria Aleksandrowna. — A wi Ÿ ³ ³ êc do widzenia, do jutra — rzek a Dunia ze wspó czuciem. — Chod my, mamo!... B Ÿ ¹d zdrów, Rodia! — Czy s ñ ³ ê ³ ¹ ³ ³ ³yszysz, siostro — wo a za ni ostatkiem si — ja nie bredz , to ma ¿e stwo by œ ¿ æ œ ³ æ ê ¹ œ ³ ³oby pod o ci . Ja mog by otrem, ty jednak nie powinna ... dosy , e kto jeden... a nawet gdybym by ¿ £ ê ³ ³ otrem, to takiej siostry nie uznam za siostr . Albo ja, albo u yn! A teraz mo œæ ¿ecie i ... — Zwariowa ¹ œ ³e widocznie, ty despoto! — krzykn ³ Razumichin. Jednak Raskolnikow nie odpar ê ¹ ¹ ³ ³ ¿ æ ³ nic, by mo e, zabrak o mu si . Wyci gn ³ si na kanapie i wyczerpany odwróci ³ ¿ œ ê ³ si do ciany. Dunia z ywym zainteresowaniem popatrywa a na Razumichina, jej czarne oczy b ³ ¿ ³ ³yszcza y; Razumichin zadr a pod tym spojrzeniem. Pulcheria Aleksandrowna sta ³ ³a jak skamienia a. — ¹ ê æ œ W ¿aden sposób nie mogê go opu ci !— szepn ³a z rozpacz . — Zostanê tu, chyba znajdzie si ê ¹ ¹ œ ê dla mnie jaki k t... Niech pan odprowadzi do domu moj córk . — Popsuje pani wszystko, pozostaj ¿ ³ ¹c tu — odpar równie szeptem Razumichin, bardzo poruszony. — Niech pani wyjdzie 245 przynajmniej na schody. Nastka, po ³ ¹ æ œwie nam. Zapewniam pani — mówi dalej szeptem, gdy znale œ ³ ³ ¿ ¿ ê Ÿli si ju na schodach — e o ma o co nie pobi dzi mnie i lekarza! Czy pani rozumie? Nawet lekarza! A ten, aby go nie dra ¿ œ ³ æ ¿ni , uczyni zado æ jego yczeniu i odszed œ ³ ¿ ¿ æ ³ ê ³ ³, ja za pozosta em na dole, eby na niego uwa a ; on jednak ubra si i uciek . Gdy go pani rozdra œ ¿ni, odejdzie nawet teraz w nocy, jeszcze sobie co zrobi... — Na mi ¿ ¹ œ ³o æ bosk , co te pan mówi! — Tak, a oprócz tego nie mo æ ¿ ¿e przecie Adwotia Romanow-na pozosta sama bez pani w tym hotelu, w którym pani zamieszka ³ ³ ³ ³a. Ten otr, Piotr Pietrowicz, móg paniom za atwiæ lepsze miejsce... Ale wie pani, jestem troch ê ³ Ÿ ê nietrze wy, i dlatego wyrwa o mi si takie s ¿ ³owo; niech pani nie zwa a na to... — Chcia ³ ¹ ê æ ³abym zobaczy si z gospodyni — odpar a Pul-cheria Aleksandrowna, która nie da ¹ æ œ ê ³a si odwie æ od swego zamiaru — i poprosi j o nocleg dla mojej córki. Pozostawiæ jego w tym stanie nie mog ê ê, nie mog ! Rozmow ³ ¿ ê ê t prowadzili na schodach, tu przed drzwiami gospodyni. Nastazja sta a o kilka stopni ni ¹ ³ ³ ³ œ ¿ej i wieci a im. Razumichin by bardzo poruszony. Przed pó godzin jeszcze, gdy odprowadza ê ³ ³ Raskolnikowa do domu, okaza si wprawdzie nadmiernie gadatliwy, z czego jasno zdawa œ ê ³ sobie spraw , jednak mimo olbrzymiej ilo ci wypitego alkoholu by³ przytomny zupe œ ³ œ œ ³nie i rze ki. Teraz za popad w stan euforii, a jednocze nie wypity alkohol jakby ze zdwojon ³ ³ ³ ³ ¹ si ¹ uderza mu do g owy. Sta przed obiema paniami i trzymaj ê ³ ê æ ¹ ¹ ¹c je za r ce, stara si przekona , przytaczaj c swoje racje z zadziwiaj c¹ szczero œ ³ ¿ ¹ œci ; prawdopodobnie dla lepszego efektu niemal przy ka dym s owie ciska³ bole ³ ê ¿ ³ ¹ ê œnie ich d onie jakby kleszczami. Duni wprost po era przy tym oczyma, nie kr puj c si œ ê æ ê ³ ¹ ³ ê zupe nie. Kobiety, czuj c ból, stara y si wyrwa swe r ce z u cisku jego olbrzymich, ko ³ ³ ¹ ³ ³ ¿ œcistych ap; on nie widzia tego i coraz bardziej przyci ga je ku sobie. Gdyby za ¹da y od niego, ³ ³ ³ ê ³ ¿eby rzuci si ze schodów, by by to uczyni natychmiast, bez namys u lub wahania. Pulcheria Aleksandrowna, bardzo zaniepokojona 246 stanem syna, mia ê ³ ³ ¿ ³a wprawdzie wra enie, ze m ody cz owiek zachowuje si nieco dziwnie i ¿e zbyt bole ³ ³ ¿ ê œ œnie ciska im r ce, poniewa jednak by on dla niej zarazem cz owiekiem opatrzno ¹ ³ œ æ ¿ ³ œciowym, wola a nie zwa a na te drobne niestosowno ci. M od dziewczynê zdziwi ¹ ³ ³ ³y, a nawet przestraszy y pa aj ce niesamowitym blaskiem oczy ich nowego znajomego i opiekuna. Jakkolwiek nie by ¿ ê ³ ³a trwo liwa z natury, to jednak zmiesza a si i zl ³ ³ ³ êk a, i tylko nieograniczone zaufanie, którego nabra a do tego dziwnego cz owieka pod wp ³ ¹ ¹ ³ ñ ³ywem opowiada Nastki, powstrzyma o j od ucieczki wraz z matk . Zdawa a sobie równie Ÿ ê ¿ ³ ¿ ê ¿ spraw z tego, e w tej chwili ucieczka nie by a mo liwa. W dziesi æ minut pó niej uspokoi ¿ ¿ ³ ¹ œ œ ³ ³ ê ³a si jednak zupe nie. W a ciwo ci Razumichina by o to, e niezale nie od stanu, w jakim si ³ ³ ³¹ ¹ ê ¿ ¿ ê znajdowa , odkrywa bez reszty ca sw dusz , tak e ka dy dowiadywa ê ³ si natychmiast, z kim ma do czynienia. — Do gospodyni w ¿ œæ ³ ³ ³ ¿aden sposób nie mo e pani pój , to jest zupe nie g upi pomys ! — gor ³ ê ê ¹ ¹czkowo przekonywa Pulcheri Aleksandro wn . — Wprawdzie jest pani jego matk , lecz mimo to, je ³ ¿eli pozostanie pani tutaj, doprowadzi go pani do pasji i diabe wie, co z tego wyniknie! A wi æ ê ³ êc niech pani pos ucha, co chc zrobi : teraz zostanie przy nim Nastka, ja za ê œ ¿ ê œ odprowadz panie do hotelu, bo same nie mo ecie wyj æ na ulic , u nas w Petersburgu jest pod tym wzgl ê ¹ êdem... Zreszt , nie mówmy o tym!... Pobiegn z powrotem i za kwadrans, s ê œ ³ ê ³owo honoru!, przynios paniom dok adne wiadomo ci, jak on si ma, czy œ ³ pi, czy nie itd. Potem, niech pani tylko pos ucha, potem pobiegnê szybko do mego domu, mam tam go ¹ ê œci, wszyscy pijani; zabior stamt d Zosimowa — to jest ten lekarz, który go leczy; znajduje si ê œ œ ê on w ród moich go ci; nie jest jednak pijany, bo on nigdy si nie upija! Zaci ¹ ñ ê ê ¹gn go do Rodi, a zaraz potem przyjd do pa ; w ten sposób w ci gu godziny otrzymacie panie dwa sprawozdania o stanie jego zdrowia, w tym jedno od lekarza, czy rozumie pani? Od samego lekarza. To co ¿ ³ œ ca kiem innego ni ode mnie! Gdyby jego stan si ¹ ¿ ¹ ê ¿ ê ³ ê pogorszy , to przysi gam, e przyprowadz pani tu z powrotem, je eli jednak nast pi 247 polepszenie, to mo ³ ê ê æ ¿e pani spa spokojnie. Ja sam jednak sp dz ca ¹ noc tutaj, w sieni; Rodia nie dowie si ê œ ê o tym; co do Zosimowa za , to postaram si o nocleg dla niego u gospodyni, aby ¹ ê œmy mieli go pod r k . Bo kto mu jest teraz bardziej potrzebny: pani czy lekarz? Lekarz jest potrzebniejszy, niew ê ¹tpliwie, a wi c niech pani idzie do domu! U gospodyni nie mo ³ œ ¿ ³ æ ¿e pani zosta ; ja móg bym, pani jednak nie mo e; nie wpu ci aby pani w ogóle, poniewa ê æ œ ¿... no, bo jest dziwaczna... Je li jednak chce pani pozna przyczyn , to polubi ê ê ³ ³a mnie bardzo i by aby natychmiast zazdrosna o Awdoti Romanown , a i o pani¹ te ê ê ³ ¿... O Awdoti Romanown na pewno; ma ona nieobliczalny charakter, zupe nie nieobliczalny! Ja zreszt Ÿ ³ ¿ ¹ jestem równie g upcem... jednak mniejsza o to. Chod my, proszê pani! Czy ufa mi pani? Tak czy nie? — Chod ¿ ³ ³ ³ Ÿmy, mamo — rzek a Dunia — zrobi na pewno to, co obieca . Uratowa ju raz ¿ycie Rodi. Je ¹ œ ê æ ê œli lekarz zdecyduje si tu przenocowa , to b dzie z pewno ci najlepsze wyjœcie. — Widzi pani, widzi pani... tak, pani mnie rozumie, poniewa ³ ³ ¿ pani jest anio em! — wo a³ Razumichin w najwy ê Ÿ ¿szym uniesieniu. — Chod my zatem! Nastka, wracaj w te p dy na gór ê ³ œ ñ ê, zosta przy nim ze wiat em, za kwadrans wróc ... Jakkolwiek Pulcheria Aleksandrowna nie by ³ ³a jeszcze ca kiem przekonana, ale nie sprzeciwia ³ ¿ ê ³ ³ ¿ ³ ê ³a si d u ej. Razumichin poda ka dej z nich rami i sprowadzi je w dó po schodach. Matka jednak mia œ ¹ ³a pewne w tpliwo ci co do niego. „Jest roztropnym i poczciwym m æ ³ ê ³ ³odym cz owiekiem, ale czy b dzie móg dotrzyma danej obietnicy w takim stanie, w jakim siê znajduje?..." — Widz œ ¹ ¿ ê, e pani ma w tpliwo ci z powodu mego stanu! — powiedzia ³ œ ¹ ³ Razumichin, odgaduj c jej my li. Stawia przy tym tak olbrzymie kroki i p ³ ¿ æ ¹ ³ ¿ ³ êdzi tak szybko po chodniku, e obie panie nie mog y nad ¿y , ale nie zwa a na to zupe³nie. — G ê ³ ¿ æ ³ ³upstwo! To jest, chcia em powiedzie , e jestem pijany, ale to jest zupe nie oboj tne; moja nietrze œ Ÿwo æ nie pochodzi 248 z woaKi, lecz z tego, ze skoro tylko panie ujrza ê ³ ³ œ ³em, co uderzy o mi do g owy... Prosz nie zwraca ¿ ³ ê æ na mnie uwagi, plot g upstwa; jestem pani niegodny... W najwy szym stopniu niegodny!... Jak tylko odprowadz ³ ê ê panie do domu, wylej sobie tu, nad kana em, dwa wiadra wody na g ³ œ ê ê ³ow i zaraz przyjd do siebie... Gdyby cie panie wiedzia y, jak bardzo obie je kocham!... Nie ê ê œmiejcie si ze mnie ani nie gniewajcie si na mnie... Gniewajcie siê na wszystkich doko ê ³a, byle nie na mnie! Jestem przyjacielem Rodi, a wi c i waszym. Chcia ³ ³ ¿ ³ ³bym... Czu em to ju dawno... jeszcze w zesz ym roku by taki moment... A zreszt¹ nie przeczuwa ³ œ ¿ ³¹ ê ê ³ æ ³em niczego, spad y cie jakby z nieba. Mo e ca noc nie b d móg spa ... Zosimow wyrazi ¿ ³ æ ¿ ¿ ê œ ³ dzi obaw , e Rodion mo e postrada zmys y. Dlatego nie nale y go dra æ ¿ni ... — Co te ê ¿ pan mówi! — krzykn ³a matka. — Czy lekarz rzeczywi ³ ³ œcie tak mówi ? — spyta a Dunia z niepokojem. — Tak mówi œ ¿ ³ ³ ³, jednak to nic nie znaczy, zupe nie nic. Da mu te lekarstwo, jaki proszek, na w ³ ³ ³ œ ³asne oczy widzia em. Nagle panie przyjecha y... ach... Lepiej by oby, gdyby cie przyjecha ³ œ ³y jutro!Dobrze przynajmniej, ¿e cie odesz y: za godzinê sam Zosimow zda wam relacj ¿ ³ ê ê Ÿ ¿ ê ê. Tak, on nigdy si nie upija! I ja równie wytrze wiej ... Jak to si sta o, e siê tak zala ê ¹ ³em? Wszystkiemu winna ta dyskusja, do której mnie ci szubrawcy wci gn li! A tak przysi ³ ³ ê ê ê ê ¿ ³ êga em sobie, e nigdy wi cej nie b d si wdawa w dyskusje... Co za g upstwa ci ludzie wygadywali! Omal ich nie pobi ³ ³em! Pozostawi em tam mego wuja, niech odgrywa rol ê ¹ ¿ ¿ ¹ ê pana domu... No, czy panie uwierz , e oni ¹daj , aby ludzie wyzbyli si swych indywidualnych w œ ¹ ³ ê æ ¿ œ ³a ciwo ci, i w tym widz swój idea ! Aby si tylko niczym nie wyró nia i by œ ¹ ¿ ¹ æ jak najmniej sob ! I to uwa aj za ostateczny cel rozwoju ludzko ci! Gdyby ta ich idiotyczna paplanina mia œ ³a w sobie przynajmniej co oryginalnego, jednak... — Pozwoli pan... — przerwa ³ ³ œ ³a nie mia o Pulcheria Aleksan-drowna. To jednak doda o mu tylko werwy. 249 pani soDie my sur — perorowa ¿ ¿ ³ jeszcze giosmej. — Czy wyobra a pani sobie, e ja przejmuj ³ ¹ ê ³ ê ê si tymi ich g upstwami! Ja nawet bardzo lubi , gdy ci ludzie mówi g upstwa, prawienie g ¿ ³upstw jest jedynym przywilejem, który wywy sza ludzi ponad inne stworzenia. Kto mówi g ³ ê ¿ œ ³ ³upstwa, ten dochodzi do prawdy! W a nie to, e mówi g upstwa, czyni mnie cz ¿ ê ³ ¹ œ ³owiekiem. Do adnej prawdy si nie dochodzi o, nie paln wszy przedtem czterna cie razy, mo ³ œ ¿e nawet sto czterna cie razy g upstwa, i jest to rzecz godna szacunku; my jednak nie mo ³ æ ³ ³ ³ ¿emy w asnym rozumem nawet g upstwa sformu owa . Gadaj g upoty, lecz rób to na swój w ³ æ ê ³ ê ³asny sposób, a ja ci za to poca uj . Mówi g upstwa w oryginalny sposób to nawet lepiej ni ³ ê æ ¿ mówi prawd wed ug utartych, obcych wzorów; w pierwszym wypadku jest si ¿ ¹ ³ ê cz owiekiem, w drugim papug . Prawda nam nie ucieknie; mo na jednak popsu ¿ œ ê ³ ¿ æ sobie ycie przez to g upie wyrzeczenie si indywidualno ci; mo na na to przytoczy œ œ ³ æ mnóstwo przyk adów. Czym bowiem jeste my teraz? Nasze wiadomo ci z dziedziny nauki, post ñ ¹ ³ œ œ êpu, rozwoju my li, wynalazczo ci, idea ów, d ¿e , liberalizmu, rozs œ ¹dku, do wiadczenia i w ogóle wszystkiego, wszystkiego, wszystkiego, wszystkiego s œ ê ¹ na poziomie przedwst pnej klasy gimnazjum! Nabrali my upodobania do pomagania sobie obc ¿ ¿ ê œ ¹ œ ¹ ¹ m dro ci , przyzwyczaili my si do tego! Czy nie jest tak? Czy nie mam racji? — Razumichin podnieca ñ ê ¹ ¹ ¹ œ ê ³ si coraz bardziej, ciskaj c i potrz saj c r ce obu pa . — Czy¿ to nie tak? — O mój Bo ³ ¿e, sama nie wiem — odpar a biedna Pulcheria Aleksandrowna. — Tak, tak... jakkolwiek nie we wszystkim zgadzam si ê ê z panem — zacz ³a Dunia zupe ¹ œ ê ¿ ³nie powa nie, natychmiast jednak krzykn ³a z bólu, Razumichin cisn ³ jej bowiem bardzo bole ê ê œnie r k . — Tak? Pani mówi, ³ ³ ¿e tak? W takim razie... W takim razie jest pani... — wo a w uniesieniu — w takim razie jest pani wcieleniem dobroci, czystoœci, rozumu i... doskona ¿ ê ê ê ¹ æ ê œ ³o ci! Prosz da mi swoj r k , prosz o to... i pani równie niech mi da 250 swoj ñ ê æ ³ ³ ¹; chcia bym uca owa r ce pa tu, zaraz teraz, na kolanach! I pad ¿ ³ ê œ ³ na kolana na rodku chodnika. Na szcz œcie nie by o nikogo w pobli u. — Ale ê ¿ niech pan przestanie, prosz pana, co pan robi? — zawo ³ ³a a zaskoczona Pulcheria Aleksandrowna. — Prosz ³ æ ê wsta — doda a Dunia, rozbawiona i zaniepokojona zarazem. — Za nic w æ ê œwiecie, dopóki nie da mi pani swojej r ki! Tak, dobrze, a teraz dosy , teraz wstaj ê ñ ê ê ê i idziemy! Nieszcz sny dure ze mnie, jestem niegodny pani, pijany i wstydz si ... Nie jestem godzien kocha ¿ ¹ æ æ pani, ale podziwia pani musi ka dy, o ile nie jest bydlakiem! Dlatego te æ ¿ ¹ ³ ¹ ¿ ukl k em przed pani ... Oto pani hotel, ju z tego cho by powodu Rodion uczyni ³ ³ ¿ ³ œ ¿ ³ ³ ³ zupe nie s usznie, e wyrzuci dzi Piotra Pietrowicza! Jak e ten cz owiek móg siê odwa ¹ ¿ æ œ æ ¿y umie ci panie w takim miejscu! Przecie to skandal! Czy panie wiedz , komu si ê ¿ ¹ ê tu wynajmuje pokoje? Pani jest przecie¿ jego narzeczon ! Nieprawda ? A wi c muszê pani powiedzie ³ ê ¿ æ, e narzeczony, który tak post puje, to otr! — Przepraszam, panie Razumichin, pan siê zapomina... — przerwa³a Pulcheria Aleksandrowna. — Tak, tak, zupe œ ê ê ê ³ ³ ³nie s usznie, zapomnia em si i wstydz si tego! — po piesznie zgodzi³ si ê ³ ê ¿ ¹ ê Razumichin, rozumiej c, e si zagalopowa . — Jednak.„jednak...nie po winna si pani na mnie z tego powodu gniewa ¹ ¿ ê œ ê æ! Mówi tak, bo tak my l , a nie dlatego, e pani ... hm! to by ¹ ¹ ¿ ³ ³ ³oby pod e; jednym s owem, nie dlatego, e pani ... hm!... a zreszt nie mówmy o tym, nie œ ê ¿ æ œmiem mówi , nie powiem dlaczego... nie odwa ê si ... Jednak dzi , gdy przyszed ê ¿ œ ³ on do Rodi, poczuli my wszyscy, e nie nadaje si on do naszej sfery. Nie dlatego, ³ ¿ ³ æ ³ ¿e da sobie u fryzjera ufryzowa w osy, nie dlatego, e spieszno mu by o popisaæ si ³ ¯ ¿ ê swoim rozumem, lecz dlatego, e jest on szpiclem i spekulantem, ydem i b aznem; wida ê ñ ¹ ¿ œ ³ æ to jak na d oni. My li pani, e on jest m dry? Nie, to dure ! A wi c czy jest to odpowiedni m ê ³ ¿ ¿ ¹¿ dla pani? Och, mój ty Bo e! Niech panie zwa ¹ — zatrzyma si nagle na schodach 251 hotelu, po których ju ¹ ¿ wchodzili — ci ludzie u mnie w domu s wprawdzie wszyscy pijani, ale wszyscy s ³ ³ ¿ ¹ uczciwi i je eli nawet mówimy g upstwa, a g upstwa mówimy wszyscy, to na tej drodze dojdziemy jednak do prawdy, poniewa¿ droga ta jest uczciwa, tymczasem Piotr Pietrowicz... nie kroczy drog¹ honoru. A ja, jakkolwiek solidnie ich wszystkich wy ³ ³aja em, to jednak mam dla nich wielki szacunek; dla Zamietowa nie mam wprawdzie szacunku, jednak lubi ³ ¿ ê go, gdy jest to jeszcze m ody szczeniak! Nawet dla tego bydlaka Zosimowa mam uszanowanie, poniewa ³ ¿ jest cz owiekiem honorowym i zna swój zawód. Teraz dosy ¿ ê ³ ¿ ³ æ, powiedzia em, co mi le a o na sercu, i spodziewam si , e nie czujecie panie do mnie urazy. Czy nie wzi ê ³ œ ê³y cie mi tego za z e? Naprawd nie? W takim razie chod ³ œ ¿ ³ Ÿmy! Znam ten korytarz, by em tu ju kiedy pod numerem trzecim, by tam wielki skandal... A wi ñ êc gdzie jest pokój pa ? Który numer? Ósmy? Zamknijcie dobrze drzwi na noc i nie wpuszczajcie nikogo. Za kwadrans wróc Ÿ ³ œ ê z wie ciami, a w pó godziny pó niej przyjd ê ê znów z Zosimowem, zobaczycie panie! A teraz do zobaczenia, lec ! — Mój Bo ê ñ ³ ³ ¿e, czym to si sko czy, Dunieczko? — rzek a Pulcheria Aleksandrowna, pe na trwogi i niepokoju. — Uspokój si ê ¹ ³ ê, mamo — odpar a Dunia, zdejmuj c kapelusz i mantyl 1. — Sam Bóg zes æ ¿ ³ ³a nam tego pana, aczkolwiek przybywa wprost z pijatyki. Mo na mu zaufa , jestem tego ca ³ ³kiem pewna. A to, co dotychczas uczyni dla Rodi... — Ach, moja Duniu, Bóg jeden wie, czy on wróci! Nie wiem, jak mog æ ³am zostawi Rodiê samego... Nawet przez my ê ¿ ³ œl mi nie przesz o, e znajd go w takim stanie! Jaki on by³ nachmurzony, jakby go nasz przyjazd w ogóle nie cieszy ... ³ £ ³ ê zy zaszkli y si w jej oczach. — Nie masz racji, mamo, nie przypatrzy ê ¿ ¹ œ ³ ³ œ ³a mu si dobrze, bo przecie ci gle p aka a . Jest bardzo wyczerpany ci ¹ ¹ ê¿k chorob i to wszystko. 1 Mantyla — szal lub krótka pelerynka, robione zwykle z cienkiej tkaniny i obszyte falbankami, wst¹¿kami itp. 252 — /\cn, la cnorooa; jaK 10 si ¹ ³ ³ ê sKonczy.' A jaK on... z tod mówi , Dunieczko! — mówi a, patrz ¿ ³ œ æ ³ œ ¹c nie mia o w twarz córki, aby odczyta jej my li, i pocieszona by a tym, e Dunia broni brata, a wi ê ê ¿ ³ êc przebaczy a mu. — Pewna jestem, e jutro b dzie inaczej na t rzecz si ê æ ñ ¹ ³ ³ ê zapatrywa — doda a, chc c do ko ca wybada córk . — Ja za ³ ³ ê ¿ œ jestem pewna, e jutro b dzie mówi to samo — odpar a Dunia. Na tym rozmowa si ê ³ ¿ ³ ê urwa a, gdy matka obawia a si dalszej rozmowy na ten temat. Dunia podesz ³ ³ ¹ ³ ê³ ê ³ ¹ ³a do niej i poca owa a j . Bez s owa obj a córk . Potem usiad a, oczekuj c pe ê ³ œ ³ ³na niepokoju na powrót Razumichina, i œledzi a nie mia o oczyma córk , która skrzy ê ³ œ ¹ ¿owawszy r ce na piersiach, chodzi a zamy lona po pokoju. Takie chodzenie z k ta w k ³ ³ ¹t od dawna by o we zwyczaju Duni i w takich momentach matka wola a nie przerywaæ jej rozmy ñ œla . Oczywi ¿ ³ ¹ œ ³ ³ ¹ œ ³ ¿ œcie, e Razumichin by mieszny z t nag ¹ mi o ci do Duni, zw aszcza e by³ kompletnie pijany; ale ka ³ ê ³ ¿dy, kto ujrza by Duni , szczególnie teraz, gdy chodzi a po pokoju ze skrzy ³ ê ¿owanymi r koma, znalaz by usprawiedliwienie dla jego afektu, nie powo œ ³ ¹ ³ œ Ÿ ê ¹ ³uj c si na jego nietrze wo æ. Dunia by a wyj tkowo adna, wysoka, licznie zbudowana, silna i pewna siebie, co wyra ³ ê ³ ¿a o si w jej ruchach, które mimo to by y urocze i mi ³ ¿ ¹ ³ æ ê œæ ³ ³ ³e. Z twarzy podobna by a do brata i mo na j by o uzna za pi kno . W osy mia a ciemne, chocia ¹ ³ ¿ œ ¿ nieco ja niejsze ni u brata; oczy prawie czarne, b yszcz ce, dumne, które jednak w pewnych chwilach umia ³ ³ æ ¹ ³y spogl da bardzo agodnie. By a blada, lecz nie chorobliw ¹ œ ¿ œ ³ œ ¹ œ ¹ blado ci ; jej liczna twarzyczka promienia a wie o ci i zdrowiem. Usteczka mia ê ³ ¹ ¿ œ ³ ³a nieco za ma e; dolna warga, wie a i p sowa, wystawa a troch naprzód, jak równie ¹ œ œ ³ ¿ podbródek — jedyna nieprawid owo æ w tej licznej twarzy, nadaj ca jej wyraz stanowczo ³ œ ³ œ ¿ œci i nawet jakby wynios o ci; wyraz jej twarzy by raczej zamy lony i powa ny ani ñ ³ ³ œ ¹ ³ ê ³ ¿eli weso y; tym pi kniej jednak zdobi j u miech, weso y, m odzie czy, beztroski! Nie dziw wi ¿ êc, e szczery, prosty, 253 uczciwy, simy jaK mr i pijany n.azumiciim, Kiury w swuim nie widzia ³ ³ jeszcze tak adnej kobiety, od razu straci ê ³ ê ³ ³ g ow . Do tego przypadek ukaza Duni po raz pierwszy w tej pi ¹ ³ œ œ ³ êknej chwili, gdy mi o æ do brata i rado æ ze spotkania z nim uczyni y j jeszcze pi ¹ ¿ ³ ³ ¹ êkniejsz . Potem widzia , jak jej dolna warga drga a, wyra aj c bunt przeciwko brutalnym, bezwzgl æ ê ³ ¿ êdnym ¹daniom brata — i nie móg si oprze ! Gdy przedtem w stanie nietrze ¿ ê ³ Ÿwym wyrwa si z tym, e ekscentryczna gospodyni Raskolnikowa, Praskowia Paw ê æ ³ow-na, gotowa by zazdrosna nie tylko o Duni , lecz równie ê ¹ ³ ³ ê ê ¿ o Pulcheri Aleksandrown , mówi zupe n prawd . Wprawdzie Pulcheria Aleksandrowna liczy œ ³ œ ¿ ³a sobie ju czterdzie ci trzy lata, ale jej twarz zachowa a lady dawnej urody. Poza tym wygl ³ œ ¿ ¹ ³ ³ ¹da a na m odsz , ni w rzeczywisto ci by a, jak to bywa u kobiet, które potrafi æ ¿ Ÿ œ ê œ ¿ œæ æ ¹ zachowa a do pó nej staro ci pogod ducha, wie o uczu i prawe, czyste serce. Dodajmy nawiasem, ³ œ œ ¿ ¿e tylko przez te w a ciwo ci ducha mo na utrzyma ¹ ê ¿ Ÿ œ ³ ³ ¿ æ ¹ æ sw urod a do pó nej staro ci. Jej w osy zaczyna y ju siwie i rzedn æ; doko ³ ê ê ³ ³a oczu pojawi y si drobne promienie zmarszczek, policzki si zapad y wskutek trosk i zmartwie ³ ê ³ ñ, ale mimo tych usterek twarz jej by a pi kna. By a ona odbiciem twarzy Duni, tylko o dwadzieœcia lat starszej i bez tej charakterystycznej dolnej wargi, która u matki nie by ê ³ ³ œ ³ ³a wysuni ta. Pulcheria Aleksandrowna by a uczuciowa, ale nie ckliwa; by a nie mia a i uleg ê ³ ³ ê ³a, jednak tylko do pewnej granicy: ust powa a w wielu rzeczach i godzi a si nawet z tym, co by ³ ³o wbrew jej przekonaniom, przy tym wszystkim jednak istnia a pewna granica uczciwo ³ ê œci, zasad moralnych i wewn trznego przekonania, której nie przekroczy aby pod ¿adnym pozorem. Równo w dwadzie ³ ³ œ œcia minut po odej ciu Razumichina obie kobiety us ysza y lekkie, ale po ³ œpieszne pukanie do drzwi. Razumichin powróci . — Ja nawet nie wchodz ³ œ ê, nie mam czasu — rzek szybko, gdy mu otworzono. — On pi jak suse ê ¿ ³ ³, g êboko i spokojnie; daj mu, Bo e, dziesi æ godzin takiego snu. Nastka czuwa przy nim, 254 naKazaiem jej nie oaaaiac si ê ¹ ê ¿ ³ ê, aopOKi me wróc , i eraz zaci gn tam Zosimowa; z o y on paniom raport, a potem udacie si ¿ ¿ ê ¿ ê równie na spoczynek; widz przecie , e panie s¹ zupe³nie wyczerpane... Po tych s ³ ³owach pobieg z powrotem przez korytarz. — ³ ³ ³ Jaki to roztropny i uprzejmy m ody cz owiek!— stwierdzi a wielce uradowana Pulcheria Aleksandrowna. — Tak, wygl ³ ³ ¹da na dobrego cz owieka — odpar a Dunia szczególnie serdecznym tonem i podj ê ê ¹ ê³a znów sw w drówk po pokoju. Prawie po godzinie da ê ³ æ ³ ê ³y si s ysze na korytarzu kroki i znów rozleg o si pukanie do drzwi. Obie kobiety czeka ³ ¹ ê ³ ³y, ca kowicie ufaj c obietnicy Razumichina; zjawi si on rzeczywi ³ ³ ê ¿ ³ œcie z Zosi-mowem. Zosimow bez d ugich ceregieli wyrwa si z pijatyki i z o y³ wizyt ¹ ñ ³ ê ¹ ê lekarsk Raskolnikowowi, ale do obu pa poszed niech tnie, nie dowierzaj c informacjom pijanego Razumichina. Jednak jego mi ³ ³ ³ œ ³o æ w asna zosta a mile po echtana, gdy spostrzeg ê ³ œ ¿ ³, e oczekiwano go rzeczywi cie jak wyroczni. Zabawi tylko dziesi æ minut i w ci ê ê ³ æ ê ³ ¹gu tego czasu uda o mu si uspokoi zupe nie Pulcheri Aleksandrown . Mówi³ wspó ¿ œ ¹ ³czuj co, jednak z umiarkowaniem i umy lnie powa nym tonem, jak przystoi dwudziestosiedmioletniemu lekarzowi podczas wa ³ ¿nej konsultacji; ani s owem nie zboczy³ z tematu i nie okaza ê ¹ ¹ ê ê ³ ch ci wdawania si w bardziej osobist i prywatn rozmow . Urzekaj ê ¿ ³ œ œ ¹ ¹³ ê ³ ¹ ¹c urod Duni zauwa y zaraz przy wej ciu, pow ci gn si jednak i przez ca y czas wizyty nie patrzy ³ ê ¹ ¹ ³ na ni , zwracaj c si tylko do Pulcherii Aleksandrowny. Czu z tego powodu du ¹ ³ œ ê ¿e wewn trzne zadowolenie. Stan chorego okre li jako nie budz cy obaw. Jego zdaniem przyczyn ¿ ³ ³ ³ ¹ choroby by o nie tylko z e po o enie materialne pacjenta w ostatnich miesi ¹ ³ œ œ ¿ ¹cach, lecz równie przej cia duchowe; okre li j jako „produkt wielu nak ñ ê ¹ ³adaj cych si czynników duchowych i materialnych, silnych wzrusze , obaw, trosk, pewnych idei... i tak dalej". Poniewa ê ³ ³ ¿ ³ ¿ ¿ zauwa y , e Dunia przys uchiwa a si temu ze szczególn ê æ ¹ ¹ ¹ uwag , zacz ³ rozwodzi si na ten temat 255 bardzo szeroko. Ma trwozne, nie ³ œmia e pyiame ruicnern /\ICK-sandrowny o jego poprzednie przypuszczenia co do zaburzenia umys ³ ³owego odpar ze spokojnym, szczerym u ¿ ¹ ³ œ ¿ œmiechem, i przypisuj jego s owom zbyt wiele wagi; oczywi cie mo na zauwa ¹ œ œ æ ¿y u chorego lady jakiego urojenia, jakby zacz tki monomanii1 — on, Zosimow, po ¿ ê ê œwi ca si obecnie specjalnym studiom w tej dziedzinie medycyny — nale y jednak wzi ¹ œ ¿ ³ ¿ ¿ œ ê ê ¹æ pod uwag t okoliczno æ, e chory le a prawie a do dzi w gor czce, ale... nale ¿ ³ ¿ æ ¹ ¿y s dzi , e przyjazd jego najbli szych wywrze teraz swój zbawienny wp yw, rozerwie go i przyczyni si ³ ¿ ¿ ê do wyzdrowienia „pod warunkiem wszak e, e — s owa te wypowiedzia ê ê ³ ze szczególnym naciskiem — oszcz dzi mu si nowych, nadzwyczajnych wzrusze ³ ê ê ³ ¿ ³ ñ". Potem wsta i po egna si statecznie i uprzejmie; obie kobiety dzi kowa y mu gor ³ ¹ ê œ ñ ³ ê ¹co; Dunia sama uj ³a jego d o i u cisn ³a j serdecznie. Odszed , nadzwyczaj zadowolony z odwiedzin, a jeszcze bardziej z samego siebie. — Jutro pomówimy o tym, teraz jednak musz æ œ ¹ panie koniecznie pój æ spa ! — doda³ Razumichin napominaj œ ê ¹ ¹cym tonem, zbieraj c si do odej cia z Zosimowem. — Jutro przyjd œ ê tu z wie ciami z samego rana. — Szampa ³ ñska dziewczyna z tej Awdotii Romanowny — rzek Zosimow, prawie siê oblizuj ê ¹c, gdy wyszli na ulic . — Szampa ê ³ ñ ³ œ ñska? Co powiedzia ? Szampa ska? — rzuci si na niego Razumichin i chwyci œ ê œ ³ ³ go za gard o. — Je li jeszcze raz si o mielisz... Rozumiesz? Rozumiesz? — krzycza œ ³ ³ ¹ ³ ¹ ³, szarpi c go za ko nierz i przypieraj c do muru. — S ysza e ? — Pu ³ ê ³ œ œæ mnie, ty moczymordo! — broni si Zosimow. Gdy Razumichin go pu ci , popatrzy ³ œ œ ³ ¹ ¿ ³ na niego uwa nie, a potem parskn ³ g o nym miechem. Razumichin sta przed nim, opu œ ê œciwszy r ce, zamy lony i chmurny. — Oczywi ³ ³ œcie, jestem os em — rzek ponury jak chmura gradowa — ty jednak... równie¿ nim jeste . œ 1 Monomania — chorobliwe opanowanie umys œ ¹ ê ¹ ³u przez jedn natr tn my l. 256 — ³ ê t^o 10 10 nie, oracie, ja nie jesiem osiem, w mojej giowie nie l gn¹ siê takie g upie my li. œ Szli dalej w milczeniu i dopiero gdy zbli ê ¿yli si do domu Raskolnikowa, Razumichin, wyra ³ Ÿnie zatroskany, przerwa milczenie. — Pos ³ ¹ ³ ¹ ³uchaj, porz dny z ciebie ch op, ale pomijaj c inne twoje obrzydliwe na ogi, jesteœ rozpustnikiem i to z tych plugawych. Jesteœ znerwicowanym nicponiem bez charakteru, masz swoje narowy, uty æ œ ³e i nie potrafisz sobie niczego odmówi ; nazywam to plugastwem, gdy œ œ ³ œ ¿ ¿ wiedzie do zatraty godno ci osobistej. Zniewie cia e tak dalece, e trudno mi, mówi æ ¿ ¹ ¹c szczerze, poj æ, jak mo esz by przy tym tak dobrym i ofiarnym lekarzem. ê Œpi taki w mi kkich puchach (i to lekarz!), a mimo to wstaje w nocy, gdy go wo œ ê æ ³ ê ¹ ³aj do chorego! Po trzech latach nie b dziesz pozwala budzi si do jakiego tam chorego... A zreszt ³ ¿ œ ¹, u diab a, to wszystko nie ma nic do rzeczy, chodzi o to, e dzi w nocy b ³ ê ê ³ êdziesz spa w mieszkaniu gospodyni (dobrze si nam czy em, zanim na to pozwoli ¿ œ ¹ ê ³a), a ja w kuchni; b dziecie mieli wymarzon sposobno æ do zawarcia bli szej znajomo œ œci! Nie to, co ty my lisz! Nic z tych rzeczy... — Nawet mi to przez my ³ œl nie przesz o. — Poznasz t ³ ê ³ œ ¹ ¹ ¹ ê wstydliw , milcz c , nie mia ¹ niewiast , zatwardzia ¹ w cnocie, a mimo to wzdycha ona i topnieje jak wosk, i to jeszcze jak topnieje! Uwolnij mnie od niej, zabierz j¹ do stu diab ê ê ê ³ów! Pyszna z niej kobietka!... B d ci wdzi czny do grobowej deski! Zosimow œ ³ ê ³ œmia si coraz g o niej. — Ale ci ê ¹ ê ê wzi ³o! Tylko co ja z ni zrobi ? — Zapewniam ci œ ³ ¿ ¹ ³ ê ¿ ê, e nie b dziesz mia z ni adnych k opotów; mów tylko, co ci lina na j ¹ ³ ê ¹ œ êzyk przyniesie; wystarczy, je li si dziesz przy niej i b dziesz mówi ! A zreszt , jesteœ lekarzem, mo ³ ¿ ¿ ê ê ¹ æ ¿esz leczy u niej jak œ chorob . Przysi gam ci, e nie po a ujesz. Ma ona u siebie w mieszkaniu klawikord; jak wiesz, ja brzd ¹ œ œ ¹kam co nieco ; mam tak jedn¹ piosenk ¹ ³ ¹ £ œ ¹ ¹ ¹ ê, któr gram, prawdziwie rosyjsk ludow pie ñ zy gor ce z oczu p yn ... 9 — Zbrodnia i kara 257 una lubi taKie piosenKi, oa tej piosenKi zaczai siê tez nasz mny stosunek; ty jednak jesteœ wprost wirtuozem w grze fortepianowej, prawdziwym mistrzem, drugim Rubinsteinem1... Zapewniam ci ³ ¿ ¿ ê, e nie po a ujesz! — Czy poczyni ¿ œ œ ¿ œ ³ œ ³e jej mo e jakie obietnice? Na pi mie, formalnie? A mo e przyrzek e jej ma ñ ³¿e stwo? — Nie, nic podobnego! Nie, ona wcale nie taka. Czebarow ju ³ ¿ próbowa ... — No to rzu ¹ æ j ! — Nie wypada! — Dlaczego? — Nie mog ¹ ¹ ³ ³ ¿ œ ê ê, po prostu nie mog ! Istnieje tu jaka ywio owa si a przyci gaj ca. — To po co zawraca ê ³ œ ³e jej g ow ? — Wcale nie, to raczej ja sam w mojej g æ ¹ ê ³ ³upocie da em si przez ni omota ; jej to zapewne ca ³ œ ³ ê ê ³kiem oboj tne, kto b dzie jej nadskakiwa , ja czy ty, byle kto ko o niej siedzia ¿ æ œ ¿ ³ ³ i wzdycha . Wystarczy, je eli... Nie wiem, jak ci to wyja ni ... wystarczy, je eli... no, dajmy na to, wiem, ê œ œ ³ ¿e by e dobrym matematykiem i dzi jeszcze tym si zajmujesz... a wi ³ ê ê ¿ ê ³ æ ³ êc zacznij jej wyk ada rachunek ca kowy; naprawd nie artuj , mówi ca kiem powa ê æ æ ¹ ¿nie, jej to wszystko jedno, b dzie patrze na ciebie i wzdycha , nie znudzi j to cho ê ³ æby i przez rok. Ja opowiada em jej, mi dzy innymi, przez szereg dni o pruskiej Izbie Panów2 (o czym bowiem mia ê ³ ³ æ ¹ ³em z ni mówi ?) — wzdycha a tylko i poci a si ! Tylko o mi ¹ ¿ æ œ ³o ci z ni nie mów, jest ona bowiem a do przesady wstydliwa, musisz jednak udawa , ¿e nie mo ³ œ æ ¿esz tego przebole ani odej æ — to jej zupe nie wystarczy. Posiada bardzo ³ ¹ ³ Ÿ adnie urz dzone mieszkanie i cz owiek czuje siê tam jak u siebie w domu: czytaj, sied , le ¿ æ ³ ¹ ¿ ¿, pisz... mo esz j nawet poca owa , tylko ostro nie... — Ale po co mi ona? 1 Antoni Rubinstein (l 829-1894) — rosyjski kompozytor i pianista wirtuoz. 2 Pruska Izba Panów — wy¿sza izba w parlamencie Prus. 258 — Ach, jak ¿ æ ³ ¿e mam ci to wyt umaczy ? Zwa tylko: wy oboje pasujecie do siebie! Ju¿ przedtem my ê ê æ ³ ³ œla em o tobie... Wszak ci to nie minie! A wi c powinno ci by zupe nie oboj Ÿ œ êtne, wcze niej czy pó niej. Tu, bracie, tkwi taki pierzynowy pierwiastek, ach! i nie tylko pierzynowy! To kusi: to koniec ñ œwiata, kotwica, cicha przysta , sól ziemi, ostoja œwiata na trzech wielorybach1, kwintesencja2 blinów, t³ustych pasztetów, samowaru wieczornego, cichych westchnie ³ ñ i ciep ych kacabajek, napalonych pieców, to tak, jakbyœ umar ¿ ³ œ ³ ê ³, a zarazem y , obydwie korzy ci naraz! No, bratku, do licha, zagalopowa em si , czas spa ¹ ê ê ê ê ³ æ! Pos uchaj: czasami budz si w nocy, id wi c i zagl dam do niego. Jednak to nic, g ê ê œ ³upstwo, wszystko b dzie dobrze. Nie zadawaj wi c sobie zbyt wiele trudu, je li jednak zechcesz, b ³ œ æ œ êdziesz móg przy sposobno ci do niego zajrze . Gdyby coœ zauwa Ÿ œ ê ê ¹ ³ ³ ¿y , na przyk ad gor czk , malign lub co podobnego, to obud mnie bezzw ¹ ³ocznie. Zreszt , nie przypuszczam... IIR azumichin obudzi ¹ ¹ ê ê ê ³ si nast pnego dnia mi dzy siódm a ósm bardzo zatroskany i powa ê ³ œ ¹ ¿ny. Wiele nowych, nieprzewidzianych w tpliwo ci zrodzi o si w nim tego rana. Nigdy nawet nie przypuszcza ê œ ¿ ³ ê ¿ ³, e obudzi si kiedy w takim nastroju. Pami ta a do najdrobniejszych szczegó ³ ³ ê ³ów wszystkie zdarzenia ubieg ego dnia i zdawa sobie spraw z tego, ³ œ ¿ ³ œ ê ³ ¿e sta o si z nim co niezwyk ego, e jest pod jakim zupe nie dotychczas nie znanym wra œ ³ ¿ ¿eniem, niepodobnym do dawnych. Równocze nie zrozumia jasno, e my ³ ³ ¿ æ œle nie mo e o urzeczywistnieniu marzenia, które powsta o w jego g owie; tak znikome by ê ³ ¿ ³ ê ³y szans na jego spe nienie, e zawstydzi si nawet swego Istnia ê ¿ ³o wierzenie, e ziemia opiera si na trzech wielorybach. Kwintesencja — istota, sedno rzeczy. 259 iiidi^llia l Z-WiU^ll Sllf CU l^WlllCJ 1VU lZ,CC?y WISiyill i zadaniom, które na ñ ê ³ ¿ ³o y na niego „przekl ty dzie wczorajszy". Najwstr ³ ³ ê êtniejsze by o mu wspomnienie jego „pod ego i ordynarnego" zachowania si — nie tylko dlatego, ³ ê ¹ ¹ ¿ ³ ¿e by pijany, ale dlatego, e wykorzystuj c trudn sytuacj m odej panny, z zazdro ³ œ ³ œci, pochopnie i g upio na wymy la na jej narzeczonego, a nie zna zupe ê ¿ ñ ¹ ³nie ich wzajemnych stosunków i zobowi za obojga ani te tak naprawd jego samego. I jakie mia æ ¹ œ ³ ³ prawo wydawa s d tak pochopnie i lekkomy lnie? Kto uczyni go s ¿ æ œ ³ ¿ ¹ êdzi ? I czy mo na by o przypu ci , e istota taka jak Awdotia Romanowna odda siê niegodnemu cz œ æ ¹ ³owiekowi za pieni dze? A zatem musi on posiada jakie zalety. A ten hotel? Sk œ ³ ¿ æ ³ ¹d móg wiedzie , co to za hotel? Przecie szykuje w a nie mieszkanie... Pfe! wysz ¿ æ ³ ê ¿ ê ¿ ³o po chamsku pod ka dym wzgl dem! Czy mo e si t umaczy tym, e by³ nietrze ¹ ¿ ³ Ÿwy? G upie usprawiedliwienie, poni aj ce go jeszcze bardziej! Po pijanemu prawda wychodzi na wierzch, mówi przys ³ ³ ³owie, i ca a prawda wysz a na jaw, a mianowicie „ca ¿ ¿ œ ³ ³a pod o æ jego zazdrosnego, niskiego charakteru!" Czy on, Razu-michin, mo e sobie w ogóle pozwoli ¿ œ ³ æ na takie marzenia o przysz o ci? Czym e on jest wobec takiej dziewczyny — on, pijany awanturnik i samochwa³a wczorajszy? „Czy w ogóle do pomy ¹ œ œ œlenia jest takie absurdalne i mieszne zestawienie?" My l c o tym, Razumichin a¿ poczerwienia ê ³ œ ³ œ ³ ³ ze z o ci i rozpaczy, a do tego jakby na z o æ przypomnia o mu si , jak opowiada ê ¿ ¿ ³ im wczoraj na schodach, e gospodyni jest mu przychylna i e b dzie zazdrosna œ ³ œ ³ ³ ê o Awdotiê Romanown ... to ju¿ by o ca kiem nie do zniesienia. Z w ciek o ci r ³ ¹ ³ ê ê ³ ¿ ³ ¹ ¹ ê ¹ ¹bn ³ pi œci w kuchenny piec z tak si ¹, e zrani sobie r k i wybi jedn ceg ê. „Oczywi ¿ ³ ê ¹ ¹ œcie — mrukn ³ po chwili, zdaj c sobie spraw z w asnego poni enia — oczywi æ ³ æ ¿ ê ¹ œ ³ œcie te wszystkie pod o ci nie dadz si ju teraz zaklajstrowa ani odwo a ... a zatem nie ma sensu w ogóle o tym my ¹ ê ³ æ æ œle ; pozostaje milcze ... spe ni mój obowi zek w milczeniu i... nie wolno mi prosi æ ¿ æ o przebaczenie ani w ogóle wspomina o tym... jasne, e dla mnie ju¿ wszystko stracone!" 260 Mimo to jednak podczas ubierania si ¿ ³ ê obejrza swoje ubranie staranniej ni zwykle. Innego ubrania nie mia ³ ¿ œ ³ ¿ ³ ³, a nawet gdyby je mia , to mo e by nawet umy lnie nie w o y . Z drugiej za ³ æ ³ ¿ œ strony nie chcia uchodzi ani za cynika, ani za niechluja, nie móg obra aæ uczu ³ œ ¿ æ innych, tym bardziej e go potrzebowali i wzywali. Dlatego oczy ci starannie szczotk ³ ê ¹ œ ³ ê ¹ garnitur. Koszul mia zawsze zno n ; pod tym wzgl dem by bardzo akuratny. Równie ³ ê ³ ³ ³ ³ ê ¿ umy si tego rana gruntownie — od Nastki dosta myd o — umy w osy, szyj , a szczególnie r æ ê ê ³ œ êce. Gdy za dosz o do rozstrzygni cia kwestii, czy si ogoli , czy nie (Praskowia Paw ³ ³ ³owna mia a wyborne brzytwy pozosta e po nieboszczku, panu Zarnicynie), to rozstrzygn ¹ œ ³ ¹ ¹³ j na z o æ sobie przecz co: „Niech zostanie tak, jak jest! Gdyby one pomy ³ œ ¹ œ ¿ ê ³ ¿ ³ œla y, e ogoli em si , eby... a z pewno ci tak by pomy la y... Nie, za ¿adn ¿ ê ¹ cen ! Najgorsze, e jestem takim nieokrzesanym gburem i mam knajackie narowy... Wiem oczywi ³ ¹ ¿ œcie, e od biedy jestem porz dnym cz owiekiem; nie ma czym siê zbytnio chwali ³ ¹ ³ ¹ ê ¿ æ, e si jest porz dnym cz owiekiem. Porz dnym cz owiekiem powinien byæ ka ê ¿ ³ ¹ ¿ ê ¿dy, a nawet wi cej ni porz dnym... a ja zgrzeszy em ju (pami tam to) w tym i w owym... nie, nie pope ³ œ ¿ œ ³ ¿ ³ ³ni em adnej pod o ci, ale przecie ... A jakie my li przychodzi y mi nieraz do g æ ¿ ³owy! Hm! Przecie to istne wariactwo zestawi to wszystko z Awdoti¹ Romanown ê ê œ æ ¹ ¹! A niech to! Chc si umy lnie okaza brudnym, niechlujnym pijaczyn ! Gwi ê ¿ ¿ ¿d ê na wszystko! Oka ê si jeszcze gorszym!..." Gdy tak monologowa ³ ³ ³ ³, wszed Zosimow, który nocowa w salonie Praskowii Paw owny. Wybiera æ ³ ê ³ si do domu, przedtem jednak chcia zajrze do chorego. Razumichin powiedzia³ mu, ê æ ³ ³ œ ¿e chory pi jak suse . Zosimow poleci nie budzi go, dopóki sam si nie ocknie; obieca ¹ œ ³ wpa æ ponownie po dziesi tej. — Tylko ³ ³ ³ ³ ¿ebym go zasta w domu — doda . — Do licha, adny to pacjent, który nie s ucha lekarza. I lecz tu takiego! Nie wiesz, czy on pójdzie do nich, czy one tu przyjd ? ¹ 261 — mysie, ze one lu przyja œ ³ ¹ — oapan Kazumicnin. z,ro-zumia cel pytania. — Oczywi cie, b ¿ ê ê ê æ ¹ êd omawia sprawy rodzinne. Ja si wtedy wynios . Rozumie si jednak, e ty jako lekarz masz wi ¿ êksze prawa ni ja. — Nie jestem przecie ê ê ê ¿ spowiednikiem, przyjd i zaraz wyjd . Mam jeszcze inne zaj cia. — Jedno mnie niepokoi — przerwa ¹ ê ¹ ³ mu Razumichin, chmurz c si . — Wczoraj, id c z nim, naplot ê ¿ ê ³ ³em mu rozmaitych g upstw, mi dzy innymi, e ty obawiasz si , czy on przypadkiem... nie dostanie pomieszania zmys³ów... — Równie œ ³ ¿ i paniom mówi e wczoraj o tym. — Wiem, ³ ¿ ³ ³ ¿e zrobi em g upio. Mo esz mnie st uc za to! Powiedz mi jednak, czy wierzysz w to naprawd ? ê — Mówi œ ³ ¿ ¿ ¿ ê ci przecie , e to adna diagnoza. Gdy przyprowadzi e mnie do niego, to przedstawi œ œ ³e mi go jako... monomana. A wczoraj dolali my jeszcze oliwy do ognia, to znaczy w ¿ ³ ³ œ ³a ciwie ty twoim opowiadaniem... o malarzu; niez y temat, zw aszcza e to w ê ³ ³ æ ¿ œ ³a nie mo e by powodem jego zamroczenia! Gdybym wiedzia dok adnie, co si wtedy zdarzy ³ œ ¿ ³o na policji, i o tym, e tam jaka kanalia rzuci a na niego podejrzenie, to nie dopu ¹ ³ ³ ¹ ³ œci bym do wczorajszej rozmowy. Tacy maniacy robi z ig y wid y i widz na jawie najbardziej bezsensowne rzeczy... O ile sobie przypominam, to ju¿ wczoraj z opowiadania Zamietowa ³ ³ dowiedzia em siê po owy prawdy. To jednak jeszcze nic. Znam wypadek, ¿e czterdziestoletni hipochondryk zamordowa œ ¹ ³ œ ³ o mioletniego ch opca, nie mog c znie æ jego codziennych ³ ¿artów podczas obiadu! A tu on w achmanach, bezczelny komisarz, rozwijaj ê ¹ca si choroba i takie podejrzenie! I to skierowane przeciw typowemu hipochondrykowi! O wybuja ¹ ñ ¿ œ ³ ³ej, granicz cej z szale stwem ambicji! Mo e w tym w a nie le ³ ³ ³ ³ ¿y przyczyna choroby. Do diab a... A propos, ten Zamietow to ca kiem mi y ch op, jednak... hm... niepotrzebnie wczoraj o wszystkim opowiada ³ ³. Okropny gadu a. — Komu opowiada³? Mnie i tobie! 262 — i rornremu. — Wi ¿ êc có z tego? — Hm, powiedz mi, czy masz jaki œ ³ ¿ ê ê ³ œ wp yw na matk i siostr ? Nale a oby dzi z nim ostro¿nie... — Pogodz ê ³ ê ¹ si ! — odpar niech tnie Razumichin. — Co on ma przeciwko temu ê ³ ¿ £u ynowi? Cz owiek bogaty i o ile mi si zdaje, jej nieoboj ¿ ¹ êtny... a one s przecie bez grosza. — Przesta ¹ ¹ æ ñ mnie wypytywa ! — odburkn ³ gniewnie Razumichin. — Sk d mogê wiedzie ¹ ¿ ¹ ¹ æ, czy maj pieni dze? Sam je spytaj, mo e ci powiedz !... — Ach, jaki œ ³ Ÿ ³ œ ty czasem g upi! Nie wytrze wia e jeszcze od wczoraj... Do widzenia! Podzi ê ê ³ êkuj Praskowii Paw ownie w moim imieniu za nocleg. Zamkn ³a si na klucz, na moje „dzie ³ ³ ñ dobry" odpowiedzia a mi przez drzwi. O siódmej godzinie jednak wsta a, przyniesiono jej z kuchni, przez korytarz, samowar... Nie mia œ ³em przyjemno ci jej ogl æ ¹da !... Z wybiciem dziewi ê ³ ¹tej Razumichin zjawi si w „pokojach umeblowanych" Bakalejewa. Obie panie oczekiwa ¹ ³ ¹ œ ¿ ³y go ju z niecierpliwo ci . Wsta y jeszcze przed siódm . Wszed³ ponury jak noc, z œ ê ³ ³ ³ ¿ ³o y niezgrabny uk on, przez co rozgniewa si zaraz, oczywi cie na samego siebie. Nast ³ ³ ³ ¹pi o to, czego zupe nie nie przewidzia . Pulcheria Aleksandrowna po prostu rzuci ³ ³ ³ ³ ³ ê ³a si na niego, chwyci a jego obie d onie i o ma o nie uca owa a. Spojrza³ nie ³ ¿ ê ê ³ œmia o na Awdoti Romanown , ale i ta dumna twarz wyra a a w tej chwili tak¹ wdzi ³ Ÿ œ êczno æ i przyja ñ, taki zupe ny i niespodziany szacunek (zamiast ironicznych spojrze ³ ³ ³ ¿ Ÿ ñ i le ukrywanej pogardy), e by by zaiste wola , gdyby go przywitano ajaniem, bo tak to jeszcze bardziej by ³ ê ³o mu wstyd. Na szcz œcie mia temat do rozmowy, tote¿ uchwyci ¿ ê ³ si go co ywo. Gdy Pulcheria Aleksandrowna us ê ³ ¿ ³ ³ysza a, e jej syn wprawdzie nie obudzi si jeszcze, ale „wszystko dobrze idzie", odpar ³ ¿ ³ œ ê ¿ ³a, e to si wietnie sk ada, „gdy wpierw chcia aby z nim, Razumichinem, pomówi ê ³ æ o paru sprawach". Zapytano go, czy pi herbat , i zaproszono do sto ¹ æ ³ ³u, obie panie postanowi y bowiem poczeka z herbat na niego. Awdotia Romanowna 263 zadzwoni ¹ ê ê ³ ³a, zjawi si oruany oDdartus, u Którego zamówiono herbat ; podano j jednak tak paskudnie i niechlujnie, ¹ ³ ê ¿ ¿e panie a si zawstydzi y. Razumichin pocz ³ zrazu energicznie pomstowa ¿ £ ³ æ na „umeblowane pokoje", przypomnia sobie jednak u yna, zamilk ê ¿ ³ ê ³ ³, zawstydzi si i by bardzo rad, e Pulcheria Aleksandrowna pocz ³a go o wszystko wypytywa . æ Odpowiada ¹ ¹ ³ przez trzy kwadranse, przy czym przerywano mu ci gle, zadaj c nowe pytania. Powiadomi ¿ ¿ ³ je o wszystkich wa niejszych wydarzeniach z ostatniego roku w yciu Rodiona, a zako ³ ³ ñczy dok adnym sprawozdaniem z przebiegu choroby. To, o czym nie móg ê ê ê ³ æ ³ mówi , przemilcza , mi dzy innymi scen w cyrkule ze wszystkimi jej nast pstwami. S ³ ³ ê ¿ ñ ³ ³ ³ ³ ³ucha y go chciwie, ale gdy zdawa o mu si , e sko czy i zadowoli s uchaczki, okaza o si ¹ ³ ¿ ê, e ich zdaniem by to dopiero pocz tek. — ¹ æ ¹ æ Proszê mi powiedzie , jak pan s dzi... ach, proszê mi wybaczy , dot d jeszcze nie wiem, jak panu na imi ê ³ ê? — zreflektowa a si Pulcheria Aleksandrowna. — Dymitr Prokofjicz. — A zatem, panie Dymitrze Prokofjiczu, bardzo chcia ê æ ³abym dowiedzie si ... jak on w ogóle... zapatruje si æ œ ê teraz na wszystko, to jest, pan rozumie... jak mam to panu wyja ni , to znaczy niby, co on lubi? Czy ci ¿ ¹gle jeszcze jest taki rozdra niony? Czego pragnie i o czym marzy? Co teraz ma najwi ê ³ ³ êkszy wp yw na niego? S owem, pragn ³abym... — Ale ³ ¹ æ ¿ ¿ ¿, mamo, jak e mo na na to wszystko tak naraz odpowiedzie ! — wtr ci a Dunia. — Ach, mój Bo æ ê ³ ¿e, nie spodziewa am si zasta go w takim stanie, panie Dymitrze. — To rzecz ca ³ ³kiem naturalna — odpar Razumichin. — Matki nie mam, a mój wuj przyje ¿ ¹ ¿ ¿d a prawie co rok i nigdy mnie nie poznaje, nawet z wygl du, a przecie jest m ¿ ê ³ ¿ ³ ³ ¹drym cz owiekiem. A przez trzy lata waszej roz ¹ki du o wody up yn ³o. I có mogê pani powiedzie ³ ³ ê æ? Rodi znam od pó tora roku, jest on skryty, ponury, wynios y i dumny; w ostatnich czasach za ê ³ œ ¿ ¿ ¿ œ (mo liwe jednak, e ju i wcze niej) sta si po- 264 dejrzliwym hipochondrykiem. Przy tym jest wspania œ ³omy lny i dobry. Nie lubi okazywaæ swoich uczu æ ¿ ê æ æ i woli raczej wyda si okrutnym ani eli okaza serce. Czasami wcale nie jest hipochondrykiem, lecz po prostu zimnym i a ³ ³ œ ¿ do brutalno ci nieczu ym cz owiekiem, jakby mia ³ ³ w sobie dwa charaktery. Niekiedy bywa strasznie ma omówny! Nigdy nie ma czasu, ci ¿ ¿ ¹gle mu wszystko przeszkadza, mimo e le y i nic nie robi. Nie drwi z ludzi nie z braku dowcipu, lecz dlatego, ³ ê ¿e nie ma czasu na takie g upstwa. Gdy mu si coœ opowiada, nigdy nie wys ñ ³ucha do ko ca. Nie interesuje go to, co zajmuje wszystkich w danej chwili. Ceni si ê ¿ ¹ ¿ ê bardzo i zdaje mi si , e ma poniek d do tego prawo. Có by jeszcze doda ³ ñ ¿ ê æ?... Spodziewam si , e przyjazd pa wywrze zbawienny wp yw na niego. — Oby Bóg da ê³ ê ³ ³ ³! — westchn a Pulcheria Aleksandrowna, przygn biona tym, co us ysza a o swoim Rodi. Natomiast Razumichin spojrza ê ê œ ³ wreszcie nieco mielej na Awdoti Romanown . W czasie rozmowy zerka ¹ ê ¹ ê ¹ ³ na ni cz sto, jednak tylko przelotnie, na krótk chwil , odwracaj c natychmiast wzrok. Dunia to siada ³ ¹ ê ³ ³a przy stole, przys uchuj c si rozmowie, to wstawa a i zaczyna ê œ ê ¿ ¹ ¹ æ ³a chodzi z k ta w k t, ze skrzy owanymi r koma i zaci ni tymi wargami, jak to mia ¹ œ ³ ³a we zwyczaju. Od czasu do czasu rzuca a jakie pytanie, nie przerywaj c swej w ¹ œ ¿ ³ ³ æ ñ ³ êdrówki i trwaj c w zamy leniu. Równie ona mia a zwyczaj nie s ucha do ko ca. Mia a na sobie lekk ê ¹ ³ ê ¹ ¹, ciemn sukienczyn , a na szyi bia ¹, przejrzyst apaszk . Z wielu oznak wnioskowa ê ê ¹ ¿ ³ Razumichin, e obie kobiety znajduj si w ci ¿kich warunkach materialnych. Gdyby Dunia ubrana by ³ ê ¿ ³a jak królowa, zapewne nie obawia by si jej; teraz jednak, mo e w ê ³ ³ ¿ ³ ¿ œ ³a nie z tego powodu, e by a tak skromnie ubrana i e widzia ca e ich n dzne otoczenie, zago ³ ¿ æ ê ê ¹ ³ œci a w jego sercu jakby trwoga i zacz ³ si l ka o ka de swoje s owo i ka æ ³ ³ ³ ¿dy swój ruch, co dla cz owieka, który i tak sobie nie dowierza , musia o by bardzo uci¹¿liwe. — Powiedzia ³ ³ pan sporo ciekawych rzeczy o charakterze mego brata i... ca kiem bezstronnie. To dobrze. My ¿ ³ œla am, e 265 pan go uwielbia — zauwa œ ¿ ê ¿ ³ ¿y a JJuma z u miechem. — l mnie równie si zdaje, e powinien mie œ ³ ê æ przy sobie kobiet — doda a w zamy leniu. — Ja tego nie powiedzia ¿ ê ¿ ¹ ³em, a zreszt mo e ma pani racj , tylko e... — Co? — On nikogo nie kocha i by ¿ æ mo e, nigdy nie pokocha — paln¹³ Razumichin. — To znaczy, æ ¿e nie potrafi pokocha ? — Czy pani wie, ¿e jest pani bardzo podobna do swego brata, i to we wszystkim!— wyrwa ³ ê ³o mu si niespodzianie dla niego samego. Gdy sobie jednak przypomnia , co mówi³ o jej bracie, poczerwienia³ jak rak ze wstydu. Awdotia Romanowna, spojrzawszy na œ œ ³ ê ñ, wybuchn ³a g o nym miechem. — Co do Rodi, to oboje mo ¿ ³ æ ê ¿ecie si myli — przerwa a matka nieco ura ona. — Nie mówi œ ê o tym, jaki jest dzisiaj, Dunieczko. To, co Piotr Pietrowicz pisze w tym li cie... i to, co ³ ¿ æ ¹ ¿ œmy przypuszcza y, mo e nie by prawd , a jednak, Dymitrze Prokofjiczu, nie mo e pan sobie wyobrazi ¿ ³ æ, jakie on miewa fantastyczne pomys y i jaki jest, e tak powiem, kapry ³ æ ³ œny. Nigdy nie mog am polega na jego charakterze, nawet gdy mia zaledwie pi œ æ ¿ ¿ œ êtna cie lat. Pewna jestem, e i teraz mo e zrobi co takiego, co nikomu by nie przysz ³ ³ æ œ ³o na my l... Nie potrzebujemy szuka daleko: czy s ysza pan o tym, jak on mnie pó ³ ³ œ æ ³ ³ ³tora roku temu zadziwi , poruszy i omal na mier przestraszy , gdy wyrazi chêæ poœlubienia tej — jak ê ¿e ona si nazywa? — córki gospodyni, Zarnicynej? — Czy zna pan jakie ³ ³ œ szczegó y tej historii? — spyta a Awdotia Romanowna. — Czy my ¹ ê³ ¹ ³ œli pan — ci gn a dalej Pulcheria Aleksandrow-na ze wzrastaj cym zapa em — œ ³ ³ ¿e wtedy powstrzyma yby go moje zy, moje pro by, moja choroba, a nawet moja œmier œ ³ ê ê æ ze zmartwienia, n dza, w której si znajdowa y my? Najspokojniej przekroczy³by te przeszkody. Czy to mo ³ ¿ ¿ ¿liwe jednak, czy to mo liwe, eby nas nie kocha ? 266 — rsigdy mi o tej historii me mówi ³ ³ — odpar przezornie Razumichin — jednak od samej pani Zarnicynej s ³ ³ ¿ ¹ ³ysza em kilka szczegó ów, a nie nale y ona do osób, które lubi siê zwierza œ ³ ³ œ æ. To za , co s ysza em, jest do æ dziwne. — A co, co pan s ³ ³ ³ysza ? — spyta y obie kobiety naraz. — Nic szczególnego. Dowiedzia ³ ñ ³ ¿ ê ³em si tylko, e to ma ¿e stwo, które by o prawie pewne i jedynie z powodu ê ³ ³ œmierci narzeczonej nie dosz o do skutku, bardzo nie podoba o si pani Zarnicynej... Prócz tego mówi ³ ³ ³ œ ³ ¿ ¹, e narzeczona nie by a adna, a w a ciwie nawet by a brzydka... bardzo chorowita i... jaka ê ³ œ dziwna... mia a jednak, jak si zdaje, i swoje zalety. Musia æ ³ ¿ œ æ ¹ ³a bez w tpienia posiada jakie zalety, gdy inaczej trudno by oby zrozumie to... Posagu nie mia ¹ æ ³ ¹ ³a, zreszt , on na posag wcale nie liczy ... W ogóle to trudno wyda s d w takiej sprawie. — Pewna jestem, ³ ¹ ³ ¿e by a to zacna panna — wtr ci a Awdo-tia Romanowna. — Niech mi Bóg przebaczy, ale jednak ucieszy ¿ æ œ ³a mnie jej mier , chocia sama nie wiem, które z nich gorzej wysz ³ ¹ ³oby na tym zwi zku: ona czy on — rzek a Pulcheria Aleksandrowna, a nast ¿ ¹ ¹ ê êpnie ostro nie, z przerwami, spogl daj c ustawicznie na Duni , dla której by ³ æ ê ³o to bardzo nieprzyjemne, zacz ³a wypytywa o szczegó y wczorajszego zaj ¿ æ ¿ ³ ¿ ¿ £ ¹ ê œcia mi dzy Rodi a u ynem. Mo na by o zauwa y , e to zdarzenie ogromniej¹ zaniepokoi ¹ ³ ³ ³o i nape ni o obaw . Razumichin opowiedzia ¹ ³ ³ wszystko ponownie z najdrobniejszymi szczegó ami, dodaj c tym razem swój w ¹ ê ³ œ ³asny pogl d na spraw : obwinia wprost Raskolnikowa o rozmy lne obra ¹ ¹ ³ ¿enie Piotra Pietrowicza, tym razem bynajmniej nie t umacz c go zbytnio chorob . — On to sobie jeszcze przed chorob ³ ³ ¹ ukartowa — doda po chwili. — Ja te ê ê ¹ ¿ tak s dz — przytakn ³a ze smutkiem Pulcheria Aleksandrowna. By ê ê ³ ¿ ¿ ³a jednak bardzo zdziwiona, e Razumichin wyra a si teraz bardzo ogl dnie i jakby nawet z szacunkiem o Piotrze Pietrowiczu. Uderzy ê ê ¿ ³o to równie Awdoti Romanown . 267 rzeczywi ³ œcie jest pan taKiego zaania o Fiotrze Pietrowiczu? — spyta a Pulcheria Aleksandrowna. — O przysz ê¿ ê œ æ ³ ¿ ³ym m u pani córki nie mog inaczej my le — odpar Razumichin powa nie i po ¿ ¿ œ ê œpiesznie. — Nie mówi tego tylko z grzeczno ci, lecz dlatego e... e... no, œ powiedzmy, ³ æ cho by z tego powodu, ¿e Awdotia Romanowna sama, z w asnej woli zaszczyci ³ œ ¿ ³ ³a tego cz owieka swoim wyborem. Je eli za wczoraj pomstowa em na niego, to sta ³ ¿ ê ³o si to jedynie z tego powodu, e by em haniebnie pijany... a oprócz tego bez rozumu, tak, bez rozumu, zwariowa ê ê œ ³em z kretesem... a dzi wstydz si tego!... — zaczerwieni ³ ¿ ê ³ ³ ê ³ si i zamilk . Dunia zarumieni a si równie , nie przerywa a jednak milczenia. Od pocz ³ ³ ¿ £ ¹tku rozmowy o u ynie nie wypowiedzia a ani s owa. A tymczasem matka nie mog æ ñ ¹ ¹ ê ê ³a si zdecydowa bez jej pomocy. W ko cu, j kaj c si i nieustannie spogl ¹ œ ¿ ³ ê ¹ ¹daj c na córk , rzek a, e pewna okoliczno æ niepokoi j teraz bardzo. — Widzi pan, Dymitrze Prokofjiczu... — zacz ³ ê ê ê³a. — Dunie-czko, b d zupe nie szczera wobec Dymitra Prokofjicza. — Ale ¹ ê ³ ê ¿ rozumie si , mamo — odpar a zach caj co Awdotia Romanowna. — Widzi pan, rzecz ma si æ ³ œ ¹ ê ê nast puj co — pieszy a wypowiedzie swe troski, jakby jej tym przyzwoleniem zdj œ ³ œ ê êto ci ¿ar z piersi. — Dzi , wczesnym rankiem, otrzyma y my list od Piotra Pietrowicza w odpowiedzi na zawiadomienie o naszym przyje ³ Ÿdzie. Mia nas oczekiwa ³ ³ ³ æ wczoraj na dworcu, sam nam to przyrzek . Zamiast tego przys a na dworzec swojego s ¿ ³ ê ³ ¿ æ ¿ ³u ¹cego, eby nam wskaza drog do tego hotelu. Kaza mu powiedzie , e dzi œ œ ³ ê ¿ ³ œ rano z o y nam wizyt . Tymczasem otrzyma y my dzi rano od niego list... Najlepiej b ê ¿ êdzie, je eli pan sam go przeczyta; jest w nim pewien ust p... który mnie bardzo niepokoi... Sam pan zobaczy, o czym mówi ³ ê ê, i... i prosz , by zechcia pan szczerze powiedzieæ mi swoje zdanie, Dymitrze Prokofjiczu! Zna pan charakter Rodi i najlepiej nam poradzi. Uprzedzam pana, ³ ¿ ¿e Dunia wszystko od razu ju postanowi a, 268 ale ja me wiem jeszcze, jak post ³ ³ æ ¹pi , i... czeka am ca y czas na pana. Razumichin otworzy æ ¹ ê ³ ³ list, który nosi dat poprzedniego dnia, i zacz ³ czyta : „Wielce Szanowna Pulcherio Aleksandrowno, mam zaszczyt donie ¿ œæ Pani, i wskutek nieprzewidzianych przeszkód nie mog ³ ³ ñ æ ³em oczekiwa Pa na dworcu i pos a em w tym celu odpowiedniego cz ³ ê ê œ ¿ ³owieka. Równie i dzi rano nie b d mia zaszczytu zobaczenia si ¿ ê z Paniami, a to z powodu nader pilnych spraw w senacie oraz eby nie przeszkodziæ Pani w widzeniu si ê ê œ ê z synem, za Awdotii Romanownie z bratem. Natomiast b d mia³ zaszczyt niezawodnie odwiedziæ Panie w ich mieszkaniu o godzinie ósmej wieczór. Przy tym o ê œ ¹ ¹ æ ³ ê œmielam si do ¹czy bardzo uprzejm , niemniej jednak stanowcz pro b , aby przy naszym spotkaniu nie by³ obecny Rodion Romanowicz, albowiem kiedy go wczoraj odwiedzi ³ ³ ê ³ ³em w chorobie, obrazi mnie ci ¿ko i bezprzyk adnie, a oprócz tego chcia bym, aby mi Pani osobi ³ ¿ ¹ ³ œ ³ œcie i szczegó owo wyja ni a pewn rzecz, co do której yczy bym sobie pozna ¿ ¿ æ ³ æ Pani w asne zdanie. Mam przy tym zaszczyt uprzedzi Panie, e je eli wbrew mojej pro ê ê ê œ œbie zastan tam Rodiona Romanowicza, to b d zmuszony natychmiast odej æ, a win ¿ ¿ ê ³ ¹ ê ê b d Panie mia y jedynie sobie do przypisania. Pisz o tym, gdy mo liwe jest, i¿ Rodion Romanowicz, który podczas mojej wizyty wydawa ³ ê ³ si tak s aby, a po dwu godzinach nagle wyzdrowia œ ¹ ñ ¹ ê ³, wyjdzie na ulic i wst pi do Pa . Pozwalaj mi za tak s ³ ¿ ¿ ³ æ ¹dzi moje w asne spostrze enia, gdy sam widzia em go w mieszkaniu pewnego na mier ³ æ przez konie przejechanego pijaka, gdzie ofiarowa jego córce, dziewczynie podejrzanych obyczajów, dwadzie ê œcia pi æ rubli pod pozorem pogrzebu, co bardzo mnie zdziwi ³ ¹ œ ³o, wiem bowiem, ile trudów kosztowa o Pani zebranie tej sumy. Przy sposobno ci ³¹ ê ¿ ê cz wyrazy szczególnego powa ania dla szanownej Awdotii Romanowny i prosz o przyj ³ œ ¿ êcie zapewnienia prawdziwej yczliwo ci od pokornego s ugi P. ¿ £u yna". 269 — Co ja mam teraz zrobi ³ æ, Dymitrze Prokofjiczu? — zapyta a Pulcheria Aleksandrowna niemal z p ³ ¿ æ ¿ ê ³aczem. — Jak mog ¹da od Rodi, eby nie przychodzi . On nastawa³ wczoraj, ³ abym odmówi a Piotrowi Pietrowiczowi, a teraz ¿¹da siê ode mnie, abym jego samego nie przyj ê ¿ ê³a. Przecie on specjalnie przyjdzie, gdy si dowie, i... co wtedy? — Niech pani zrobi tak, jak postanowi ³ ³a Awdotia Romano-wna — odpar Razumichin szybko i spokojnie. — Ach, mój Bo¿e! Ona mówi... ona mówi, Bóg wie co, i nie wyjawia mi swego celu! Ona mówi, œ ³ ¿ ³ ¿e najlepiej by oby, to znaczy, e nie tylko by oby najlepiej, lecz z jakiego tam powodu konieczne jest, ¿ ¹ œ ê æ ¿eby zaprosi Rodi dzi na ósm wieczór i eby koniecznie siê tu spotkali... A ja nawet nie chcia æ ³ æ ³am mu pokaza tego listu i mia am prosi pana, aby powstrzyma ¿ ¿ ³ go pan od przychodzenia tu... gdy on jest taki rozdra niony... A przy tym nic nie wiem o tym pijaku, który umar ³ ¿ ³ ê ³, ani o jego córce, i jak to si sta o, e on da tej córce swe ostatnie pieni¹dze... które... — Których zdobycie tyle ci ³ ³ ê, mamo, kosztowa o i tak dalej... — doda a Awdotia Romanowna. — On by ¿ ³ œ œ ³ wczoraj rozdra niony — powiedzia Razumichin w zamy leniu. — Gdyby cie panie widzia ³ œ ³ ³y, co on wyprawia wczoraj w restauracji, hm! Rzeczywi cie mówi mi podczas powrotu do domu o jakim œ ³ œ nieboszczyku i o jakiej dziewczynie, nie zrozumia em jednak ani s ³ ¿ ¹ ³owa... Zreszt , ja równie wczoraj by em... — Najlepiej, mamo, b œ êdzie, je li same pójdziemy do niego i tam od razu zobaczymy, co trzeba robi ¹ ¿ ¿ ¿ ¿ ¹ ³ ³ æ. A zreszt , ju czas najwy szy. Bo e! Ju po dziesi tej! — zawo a a, spojrzawszy na swój wspania ³ ¹ ³ ³y, z oty zegarek z emali , który mia a zawieszony na szyi na cienkim, weneckim ³ ñ ³a cuszku. Cacko to zdecydowanie nie harmonizowa o z reszt¹ ubrania. „Prezent od narzeczonego" — pomy ³ œla Razumichin. — Ach, ju ê ³ ¿ ¿ ¿ czas... ju czas, Dunieczko, ju czas! —zaniepokoi a si Pulcheria Aleksandrowna. — Gotów pomy ¿ æ œle , e 270 jeszcze od wczoraj gniewamy si ³ ê na niego, skoro tak d ugo nie przychodzimy. O mój Bo¿e! To mówi ³ ê ¿ ê ³ ¿ ³ ¹c, szybko w o y a mantyl i kapelusz; równie Dunieczka si ubra a. Jej r ³ ¿ ³ êkawiczki by y nie tylko znoszone, lecz nawet, jak Razumichin zauwa y , podarte. A jednak ta widoczna n ³ œ ³ êdza nadawa a obu kobietom jakby pozór godno ci, zwyk ej u ludzi, którzy potrafi ³ ê ¹ ³ æ ¹ nosi skromne ubranie. Razumichin patrzy ze czci na Duni i by dumny, ¿e ma j ³ œ ³ æ ¹ odprowadzi . „Ta królowa1 — przysz o mu na my l — która cerowa a sobie w wi ¿ ¹ ³ ¹ ñ êzieniu po czochy, na pewno w owej chwili bardziej wygl da a na królow ani eli w czasie najwspanialszych uroczysto ê œci i przyj æ". — Mój Bo ³ ³ ¿ ³ ê ¿ æ œ ¿e! — zawo a a Pulcheria Aleksandrowna — czy mog am pomy le , e b dê si ³ ¹ œ ê ê ³ ³ ê ba a spotkania z synem, z moim mi ym, kochanym Rodi ... A dzi boj si — doda a, nie ¹ ³ œmia o spozieraj c na Razumichina. — Nie obawiaj si ¹ ¹ ³ ³ ê, mamo — rzek a Dunia, ca uj c j . — Raczej wierz w niego tak, jak ja wierz . ê — Ach, mój Bo ³ ³ ê ¿ ¿e! Ja równie wierz , ale nie spa am ca ¹ noc! — zawo ê ³ ³a a biedna kobieta. Wyszli na ulic . — Wiesz, Duniu, gdy nad ranem nieco przysn ê ³ œ ê³am, przy ni a mi si nieboszczka Marfa Pietrowna... ca ³ ¹ ê ê ê ³ ³a w bieli... podesz a do mnie, wzi ³a mnie za r k i potrz sa a nade mn¹ g æ ¿ ³ ê ¹ ¹ ¹ ³ow z tak srog min , jakby mnie pot pia a... Czy mo e to by dobry znak? Ach, mój Bo ³ ¿ ¿ ¿e! Przecie pan nie wie jeszcze, e Marfa Pietrowna umar a. — Nie, nie wiem. Kim by³a Marfa Pietrowna? — Umar³a nagle! I niech pan sobie wyobrazi... — Pó ¿ ³ Ÿniej, mamo — przerwa a Dunia — przecie pan Dymitr nic nie wie o Marfie Pietrownie. 1 ê Chodzi o królow¹ Francji Mariê Antoninê (1755-1793),¿onê Ludwika XVI, uwi zion¹ po wybuchu powstania w Pary ³ ¹ ê œ ¿u w 1792 r. i ci t z wyroku Trybuna u Rewolucyjnego. 271 — Acn, pan nie WICY A ja my æ ê ³ œla am, ze panjuz wszystko wie. Prosz mi wybaczy , ale w ostatnich dniach zupe ê ³ ê ¿ ¹ œ ³nie trac g ow . Doprawdy, uwa am pana za nasz Opatrzno æ i dlatego zdawa ê ¿ ¿ ê ³o mi si , e pan wszystko wie. Uwa am pana za krewnego... Niech si pan nie gniewa, ê ³ ê ê ¹ ³ ê ¿ ê ¿e tak mówi . Mój Bo e! Co si panu sta o w praw r k ? Skaleczy si pan? — Tak, skaleczy ê ³ ê ³em si — wyszepta uszcz œliwiony Razu-michin. — Niekiedy tak mówi ¿ ¿ ê ze szczerego serca, a Dunia mityguje mnie... Ale, mój Bo e, w jakiej norze on mieszka! Czy ju ¿ ³ ê ¿ si obudzi ? A ta jego gospodyni uwa a to za pokój? Prosz ¿ æ æ ¿ ¿ ê pana, mówi pan, e on nie lubi zdradza swoich uczu , tak e ja mu mo e uprzykrz æ ³ ³ ê ê si ... przez moje s abostki?... Czy móg by mi pan powiedzie , Dymitrze Prokofjiczu, jak mam si æ æ ê wobec niego zachowywa ? Bo doprawdy nie wiem, co robi . — Prosz ê ³ æ ê go nie wypytywa zbytnio, zw aszcza gdy si skrzywi; przede wszystkim proszê nie pytaæ go o zdrowie, nie lubi tego. — Ach, Dymitrze Prokofjiczu, jak trudno jest by ¹ ¿ ¹ æ matk . Ju s schody... Ach, jakie okropne... — Mamo, jeste ê ³ ¹ ê œ taka blada, uspokój si , moja droga — rzek a Dunia, przytulaj c si do niej. — Przecie ê ê ê ¿ ê æ ¿ on powinien by szcz œliwy, e mam widzi, a mama tak si dr czy — doda ³ ³a z b yskiem zniecierpliwienia w oczach. — Niech panie zaczekaj ³ ê æ ê ê ¹ chwilk ... Pójd zobaczy , czy si obudzi . Obie kobiety sz ³ ê ³ ³y wolno za Razumichinem, który pobieg po schodach na gór . Gdy sz y na trzecie pi ³ ¿ ³ ¿ ³ êtro i przechodzi y obok drzwi gospodyni, zauwa y y, e drzwi te by y nieco uchylone, a spoza nich patrzy œ ³y na nie czyje bystre, ciemne oczy. Spojrzenia ich skrzy ¿ ³ ê ê ê ³ ¿owa y si , a drzwi zatrzasn ³y si nagle z takim ha asem, e Pulcheria Aleksandrowna omal nie krzyknê³a ze strachu. 272 111 — Zdrów, zdrów! — Zosimow weso ê ³ ³ ³ ³o powita przyby ych. Przyszed przed dziesi cioma minutami i siedzia³ w tym samym rogu kanapy co wczoraj. Raskolnikow siedzia³ naprzeciwko niego ubrany, umyty i uczesany, co ju ³ ¿ ê ³ ¿ od d u szego czasu si nie zdarza o. Pokój zape ³ ³ ¹æ ê œæ ³ ê ³ ³ni si od razu. Nastazja zdo a a jednak wsun si za go mi i nastawi a uszu. Istotnie, Raskolnikow, szczególnie w porównaniu z dniem wczorajszym, móg æ ³ uchodzi za zdrowego. By ¹ ¿ ³ ³ tylko bardzo blady, roztargniony i pochmurny. Z wygl du mo na go by o wzi ê ³ ¹æ za rannego albo za cz owieka zgn bionego silnym bólem fizycznym — brwi mia³ œ ¹ ê œ ê ³ ³ ³ ³ ê ³ ci gni te, wargi zaci ni te, oczy mu b yszcza y. Mówi ma o i niech tnie, jakby sprawia o mu to ból lub wype ³ ¿ ¹ ³ ³ ³nia niemi y obowi zek, a w ruchach jego mo na by o spostrzec oznaki niepokoju. Brak ñ æ ³ ê ¿ ³o jedynie banda a na r ce lub opatrunku na palcu, aby dope ni podobie stwa z kim ê ê œ œ, komu bole nie obiera si palec lub doskwiera zraniona r ka. Blada i chmurna jego twarz rozja ³ ê ê ³ œni a si na chwil , gdy wesz y matka i siostra, lecz zaraz w miejsce poprzedniego ponurego roztargnienia osiad ê ê ³ na niej wyraz wewn trznej udr ki, a Zosimow, który obserwowa ¹ ¹ ³ ³ swego pacjenta z zapa em pocz tkuj cego lekarza, zauwa ¿ œ Ÿ ³ ¿y ze zdumieniem, e zamiast rado ci z powodu przybycia krewnych, jest to le skrywane postanowienie wytrwania godziny udr ¹ ¿ êki, której nie mo na unikn æ! Widzia³ potem, ê ¹ ³ ¹ ³ ¿ ¿e ka de s owo prowadzonej rozmowy jak gdyby j trzy o jak œ ran chorego, równocze ³ æ ¹ ê œæ ¹ œnie jednak musia podziwia dzisiejsz umiej tno panowania nad sob i ukrywania uczu ³ ³ ³ æ przez cz owieka, który wczoraj wpada w sza z byle powodu. — ¹ ³ ê Tak, sam to czuj , ¿e jestem prawie zdrów — mówi³Raskolnikow, ca uj c serdecznie matk ¿ ê ê ê ³ ê ê i siostr , co wprawi o w zachwyt Pulcheri Aleksandrown — i nie mówi ju tak jak wczoraj — doda ³ œ ê ¹ ³, zwracaj c si do Razumichina z przyjacielskim u ciskiem d oni. 273 — Mnie on tak œ ³ ñ ¿ ¿e dzi zadziwi — zaczai Zosimow, uradowany z przybycia pa , gdy w czasie tych dziesi ¿ ³ êciu minut straci ju temat rozmowy z chorym. — Jak tak dalej pójdzie, to za trzy lub cztery dni wszystko wróci do dawnego stanu, to jest do stanu sprzed miesi ê ¿ ê ê ¹ca lub sprzed dwóch miesi cy, a mo e trzech? Bo to si od dawna zacz ³o i rozwija ¿ æ ¿ ê ³o si ... nieprawda? I przyzna pan chyba teraz, e by mo e, sam pan ponosi winê za t æ ¿ ê ¹ œ ¿ ³ ê ê chorob ? — doda z ostro nym u miechem, jakby obawiaj c si rozdra ni go tymi s³owami. — Bardzo mo ³ ³ ¿liwe — odpar ch odno Raskolnikow. — Mówi ³ ñ ¿ ¹ ¹ ê to tylko dlatego — ci gn ³ dalej Zosimow — e pa skie zupe ne wyzdrowienie zale ³ æ ¿ ³ ¿y g ównie od pana samego. Teraz, gdy mo na z panem mówi , chcia bym panu wyja ¿ ¹ ¿ æ œni , e trzeba usun æ pierwotne, e tak powiem, zasadnicze przyczyny, które spowodowa æ ¿ ê ³y chorob . Tylko pod tym warunkiem mo e pan wyzdrowie , w przeciwnym razie nieuchronnie nast ¹ ¹pi pogorszenie. Nie wiem, jakie s te pierwotne przyczyny, panu jednak s ³ ³ ¹ ¹ one zapewne znane. Jest pan m drym cz owiekiem i obserwowa pan na pewno samego siebie. Odnosz ¿ ¿ ¹ ñ ê ê wra enie, e pocz tek pa skiej choroby datuje si od czasu opuszczenia uniwersytetu. Nie powinien pan pozosta ê œ æ bezczynny i dlatego my l , ¿ ê ¹ æ e praca i jasno wytkni ty cel mog by dla pana zbawienne. — Tak, tak, ma pan s ê œ ³uszno æ... jak najszybciej wróc na uniwersytet, potem wszystko pójdzie... jak po maœle... Zosimow, który dawa êœ ê ³ ³ mu te rady cz ciowo dla zaimponowania damom, zmiesza si , widz œ ¹ ³ ³ ñ ¿ ¹c, e zako czenie jego przemowy wywo a o drwi cy u miech na twarzy Raskolnikowa. Trwa ³ ê ê ê ³o to jednak tylko chwil . Pulcheria Aleksandrowna pocz ³a si zaraz rozp ywaæ w podzi ¹ ê êkowaniach dla Zosimowa, dzi kuj c mu szczególnie za nocne odwiedziny w hotelu. — Jak to, on by ³ ³ u was w nocy? — zapyta Raskolnikow z widocznym niepokojem. — A wi ¿ œ ³ êc nie spa y cie po podró y? — Ach, Rodia, to by œ ³ ³ ¿ ¹ ¹ ¿ ³o przecie przed godzin drug . W domu równie nie k ad y my siê spa œ æ wcze niej. 274 — JNie wiem, jak mam mu podzi æ ³ ¹ ê êkowa — powiedzia Raskolnikow, chmurz c si i spuszczaj ê ¿ ê ¹ ¹c oczy. — Pomijaj c kwesti honorarium — wybaczy pan, e mówi o tym (zwróci ³ ¿ ³ ê ³ si do Zosimowa) — nie wiem doprawdy, czym zas u y em sobie na takie szczególne wzgl ¿ êdy pana? Po prostu nie rozumiem tego... i przykro mi jest, e nie rozumiem, mówiê to panu otwarcie. — Niech si œ ³ ê pan nie denerwuje — odpar Zosimow z wymuszonym u miechem. — Niech pan sobie wyobrazi, ¿e jest pan moim pierwszym pacjentem, a lekarz, który dopiero zacz ³ æ ¹³ praktykowa , kocha swych pierwszych pacjentów jak w asne dzieci, niektórzy nawet zakochuj ¿ ê ¹ si w nich. A przecie ja nie mam zbyt wielu pacjentów. — Bo ju ¹ ³ ê ¿ nie mówi o nim — dorzuci Raskolnikow, wskazuj c na Razumichina — równie ³ ¹ ³ ¿ mia ze mn same zmartwienia i k opoty. — Co on plecie! A mo œ œ ³ ¿e jeste dzi w nastroju sentymentalnym? — oburzy siê Razumichin. Gdyby by ³ ¿ ³ œ œ ³ ³ bardziej bystrym obserwatorem, spostrzeg by, e nie by o tu ani ladu czu o ci, raczej wprost przeciwnie. Spostrzeg ³ ³a to jednak Awdotia Romanowna. Patrzy a na brata z uwag¹ i niepokojem. — ê O mamie zaœ nawet nie œmiem wspominaæ — mówi³ dalej jakby wyuczon¹ lekcj . — Dopiero dzi ¹ æ ³ ê ³ ³ œ uzmys owi em sobie po cz œci, jak musia a cierpie wczoraj, oczekuj c mego powrotu — po tych s ê ¹ œ ê ê ³ ³ ³owach nag ym ruchem poda r k siostrze i u miechn ³ si . W u ³ ê ³ ê œmiechu tym przebija o si prawdziwe, niek amane uczucie. Dunia natychmiast uj ³a i u ê ³ ê ê ¹ ê ¹ ê œcisn ³a serdecznie wyci gni t r k . Po raz pierwszy zwraca si do niej po wczorajszej k ê ³ ³ótni. Twarz matki promienia a z zadowolenia i szcz œcia na widok tego ostatecznego, cichego pogodzenia si ¹ ê brata z siostr . — Za to w ¹ ³ ¹ ê œ ³a nie go lubi ! — szepn ³ sk onny do egzaltacji Razumichin, obracaj c siê energicznie na krzeœle — miewa on takie odruchy!... 275 „l jak to wszystko u mego ³ œ ñ ê ³adnie si ko czy — my la a matKa — co za szlachetno ³ ¿ ³ æ œæ uczu , jak prosto i delikatnie po o y kres wczorajszemu nieporozumieniu z siostr ³ ê ê ³ ¹, po prostu poda jej r k w odpowiedniej chwili i spojrza na ni¹ z mi ³ ¹ œ ¹ ê ¹ œ ³o ci ... A jakie ma pi kne oczy i jak liczn twarz... Jest nawet adniejszy od Dunieczki... Lecz, mój Bo ê ¿ ¿e, có to za garnitur ma on na sobie, jak n dznie jest ubrany! Wasia, ch ³ ³opiec na posy ki w sklepie Atanazego Iwanowicza, ma lepsze ubranie!... Ch ³ ê ê ê³ ³ ³ ê ê ê êtnie rzuci abym si mu na szyj , obj a go i... zap aka a, jednak boj si , boj ... móg Ÿ æ ¿ ê ê ³by to le zrozumie , o Bo e! Rozmawia wprawdzie uprzejmie, a jednak boj si ! Czego ja si ê œ ³ ê w a ciwie boj ?..." — Ach, Rodia, nie uwierzysz — po ê ¹ ³ œpieszy a nagle z odpowiedzi na jego uwag — jakie by ê ¿ ê œ ³y my wczoraj nieszcz œliwe., ja i Dunieczka! Teraz, gdy wszystko ju min ³o, a my wszyscy znów jeste Ÿ æ ¿ ê œmy szcz œliwi, mo na to powiedzie ! Wyobra sobie, biegniemy tu, ¿eby ciebie u ê ¿ ¹ æ œciska , prawie wprost z poci gu, a ta kobieta — otó i ona! Jak si masz, Nastazjo? — mówi nam, œ ³ ¿ ê ¹ ³ ¿e ty masz bia ¹ gor czk i e w a nie dopiero co, bez wiedzy lekarza, uciek ê æ ³ ³ ³ ¿ œ ³e i e poszli ci szuka ! Nie uwierzysz, jak to na nas podzia a o! Przypomnia am sobie zaraz, jak tragicznie sko ³ ñczy porucznik Potanczykow, nasz znajomy, przyjaciel twego ojca — ty go zapewne nie pami ³ ¿ ¹ ¹ ê êtasz, Rodia — mia on równie siln gor czk i podobnie jak ty uciek ³ ³ i wpad do studni na podwórzu, dopiero nazajutrz wydobyto go stamt œ ³ œ ³ ¹d. Przedstawia y my to sobie w jeszcze czarniejszych barwach. Chcia y my pobiec do Piotra Piet-rowicza, aby z jego pomoc ³ œ ³ ¿ ¹... gdy by y my same, zupe nie same — doda ¿ ³ ³ ³ ³a p aczliwym g osem i nagle zamilk a, przypomniawszy sobie, e jest jeszcze do æ ¿ ¹ ³ œæ niebezpiecznie mówi o Piotrze Pietrowiczu, chocia „wszyscy znów s zupe nie szczêœliwi". — Tak, tak... to wszystko jest bez w¹tpienia przykre... — odpar ¿ ¹ ³ Raskolnikow, ale z takim roztargnieniem i nieuwag , e Dunia ze zdziwieniem popatrzy ³ æ ¹ ¹³ ¹ ³a na niego. — Co to ja chcia em powiedzie ? — ci gn dalej, jakby próbuj c sobie co ê æ œ przypomnie . — Ach tak, prosz was, mamo i Duniu, nie 276 my œ ³ ¿ œ ³ œlcie, ze nie chcia em przyj æ do was i e czeka em, aby cie to wy pierwsze do mnie przysz y. ³ — Có ¿ ³ ³ ¿ znowu, Rodia! — zawo a a Pulcheria Aleksandrow-na, tak e zdziwiona. „Czemu on mówi tak konwencjonalnie? — pomy ê ³ œla a Du-nieczka. — Godzi si i prosi o przebaczenie, jakby wype ê ³ ¹ ³ ³nia obowi zek lub wypowiada lekcj ". — Przebudzi ³ œæ ³ ê ³em si niedawno i chcia em i do was, powstrzyma o mnie jednak moje ubranie; zapomnia ê ³ ¿ æ ³em jej... Nastce... powiedzie , eby zmy a t krew... Teraz dopiero siê ubra³em. — Krew? Jak ¿ ê ê ¿ ¹ krew? — achn ³a si przera ona Pulcheria Aleksandrowna. — To nic... nie bójcie si ¹ ¿ ¹ ³ ³ ê. Krew pochodzi st d, e gdy wczoraj w gor czce b ¹dzi em, natkn ê œ ³ ê ¹³em si na przejechanego cz owieka... jakiego urz dnika. — ê ¹ W gor czce? Ale ty przecie¿ wszystko pami tasz — przerwa³mu Razumichin. — To prawda — odpar ³ ¿ ³ Raskolnikow z namys em — przypominam sobie wszystko a do najdrobniejszych szczegó ê ¿ Ÿ ³ów, a jednak wyobra cie sobie, e nie mog sobie wyt ³ ³ ³ æ ³umaczy , dlaczego to zrobi em, po co tam by em i to wszystko mówi em! — To znany przypadek — wtr ¹ ê ³ ¹ci Zosimow — niekiedy wykonuje si jak œ czynnoœæ wspaniale, po mistrzowsku, ale kierowanie post ¹ êpkami i pobudki czynu s niejasne i zale œ ³ ñ ¿ ¿ ¿¹ od przeró nych chorobliwych wra e . Ca kiem jak we nie. „A mo ¿ ¿ ¿e to i dobrze, e on uwa a mnie prawie za wariata" — pomy ³ œla Raskolnikow. — To samo jednak mo æ ê ¿e si odnosi i do ludzi zdrowych — rzek ¹ ³a Dunia, patrz c z niepokojem na Zosimowa. — Ma pani racj œ œ ê ³ ê — odpar — pod tym wzgl dem wszyscy jeste my rzeczywi cie podobni do wariatów, z t ê ê ¹ ¿ ¹ ¿ ³ ¹ tylko ma ¹ ró nic , e „chorzy" s troszk wi cej zwariowani od nas, i potrzebne jest rozgraniczenie. Zupe³nie harmonijnych ludzi prawie nie ma; znajdzie siê mo ³ ¿e jeden taki cz owiek na dzie- 277 siatki, a mo ¹ ê ¿e nawet na setki tysi cy, tez zreszt na ogol marny egzemplarz... Przy s ê ê ³owie „wariaci", które niebacznie wymkn ³o si rozgadanemu na ulubiony temat Zosimowowi, wszyscy si œ ³ ê skrzywili. Raskolnikow siedzia zatopiony w my lach, z dziwnym u ¿ ¹ œmiechem na bladych wargach, jakby nie zwracaj c na to adnej uwagi. Widocznie wci œ ³ œ ¹¿ my la o czym . — A wi œ ³ ³ êc co z tym przejechanym? Przerwa em ci! — zapyta po piesznie Razumichin. — Co? — Raskolnikow zdawa ¹ ê ³ ê æ ê ³ si budzi ze snu. — Tak, a wi c zawala em si krwi , gdy pomaga ³ ³ œ ³em go nie æ do mieszkania... Tak, mamo, pope ni em wczoraj rzecz nie do darowania; rzeczywi ¹ ³ ³ œcie by em niespe na rozumu. Wszystkie pieni dze, które mi przys ¹ ³ ¿ ³ œ ³ ³a a ... da em jego onie... na pogrzeb. Zosta a wdow , jest to suchotnica godna lito ¿ ³ ³ œci... troje ma ych dzieci, g odne sieroty... W domu nie ma nic... jest tam tak e córka... Gdyby ³ ³ ¿ œ ê ³ ³ œcie to na w asne oczy widzia y, te by cie si ulitowa y... Co prawda nie mia em wcale prawa, przyznaj ³ ê ¿ ê to, szczególnie, e wiem, jak ci ¿ko wam przysz o uzyskanie tych pieni æ æ êdzy. Aby pomaga , trzeba wpierw mie prawo, w przeciwnym razie: Crevez chiens, si vous rietes pas contentsl\ — za ¿ ê ³ œmia si . — Czy nieprawda, Duniu? — Nieprawda — odpar³a Dunia stanowczo. — Ba! Wi ¹ ¹ ³ ³ êc ty masz... w asne zdanie!... — wymamrota , patrz c na ni prawie z nienawi ¹ ê ¹ œ ¹ œci i u miechaj c si drwi co. — Powinienem by ê ê ¹ ³ wzi æ to pod uwag ... No, ale trudno, bardzo ci si to chwali i nawet lepiej dla ciebie... gdy dojdziesz do granicy, której nie b ³ æ êdziesz mog a przekroczy , b ê ¿ ê ¹ ê êdziesz nieszcz œliwa, a gdy j przekroczysz, b dziesz mo e jeszcze nieszcz œliwsza... A zreszt ³ ¹ ³ ¹, wszystko to nie ma sensu! — doda z irytacj , z y sam na siebie za mimowoln¹ szczero ê ê ¿ æ ³ œæ. — Chcia em tylko powiedzie , e prosz ci , mamo, o wybaczenie — zako ³ ê ³ ñczy krótko i w z owato. 1 Crevez chiens... (fr.) — Zdychajcie psy, je œ œli jeste cie niezadowoleni. 278 — Ale ³ ¿ ¿, Rodia, jestem pewna, e wszystko, co robisz, jest dobre! — rzek a matka z rado ¹ œci . — Niech mama nie b œ ¹ ³ êdzie tego taka pewna — odpar , wykrzywiaj c usta w u miechu. Zaleg ê ³ ¿ æ ³ ³o milczenie. W ca ej rozmowie i w tym milczeniu wyczu mo na by o napi cie, podobnie jak w pogodzeniu siê i w przebaczeniu. Czuli to wszyscy. „Wygl ê ³ œ ³ ¹ ê ¹da, jakby si mnie ba y" — pomy la Raskolnikow, patrz c spod oka na matk i siostr ê ³ ¿ ³ œ ê. I rzeczywi cie Pulcheria Aleksandrowna im d u ej milcza a, tym wi kszy ogarnia³ j ê ¹ l k. „Gdy ê ³ ³ by y daleko, to zdawa o mi si , ¿e bardzo je kocham" — przemkn œ ê ³ ê³a mu przez g ow my l. — Czy wiesz, Rodia, ³ ³ ¿e Marfa Pietrowna umar a? — rzek a nagle Pulcheria Aleksandrowna. — Jaka Marfa Pietrowna? — Ach, mój Bo ¿ ³ ³ ¿e, Marfa Pietrowna Swidrygaj owa! Pisywa am ci przecie tyle o niej. — A tak, przypominam sobie... A wi ê ³ êc umar a? Naprawd ? — zawo ³ ê ³ œ ³ ³a jakby nagle zbudzony. — Rzeczywi cie umar a? Co si sta o? — Wyobra ¹ ³ œ ³ ¿ Ÿ sobie, e zmar a nagle! — po pieszy a z odpowiedzi Pulcheria Aleksandrowna, zach œ ³ êcona jego zainteresowaniem. — I to w a nie w tym czasie, gdy wys ¿ œ ³ ³a am list do ciebie, nawet tego samego dnia! Pomy l sobie, e chyba ten straszny cz ³ ¹ ³ ¿ œ ¹ ³ ³owiek by przyczyn jej mierci. Mówiono, e skatowa j niemi osiernie! — Czy tak ê ³ ¹ ¿ Ÿle yli ze sob ? — zwróci si z zapytaniem do siostry. — Wprost przeciwnie. On by ³ ³ wobec niej zawsze bardzo cierpliwy i uk adny. W niektórych wypadkach nawet zbyt cierpliwy wobec jej post ³ êpowania, przez ca e siedem lat... W ko œ ³ ñcu jednak straci cierpliwo æ! — A wi ¿ ê ³ êc on wcale nie jest taki straszny, skoro wytrzyma siedem lat. Zdaje mi si , e ty, Duniu, bronisz go? 279 — Nie, nie, on jest okropnym cz ê æ ³owiekiem! Nie mog sobie nawet gorszego wyobrazi — odpar ê ³ œ ³ ê ¹ ³a Dunia, wzdragaj c si , zmarszczy a brwi i zamy li a si . — Sprawa wybuch œ ê ¹ ³a rano — ci gn ³a Pulcheria Aleksand-rowna z po piechem. — Potem kaza ¿ æ ¿ æ ê ³a zaprz ga , eby zaraz po obiedzie pojecha do miasta, poniewa w takich wypadkach zawsze jecha ¹ ³ ³a do miasta; obiad zjad a, jak mówi , z apetytem... — Jak to, pobita? — Taki mia æ Ÿ ê ³ ³a... zwyczaj i zaraz po obiedzie posz a, aby si nie spó ni z odjazdem, do ³ æ ¿ ³ ¹ ê azienki... Musisz bowiem wiedzie , e bra a k piele ze wzgl dów zdrowotnych, oni maj¹ tam ¹ ³ ê ³ ê ³ Ÿród o, a ona k pa a si w nim codziennie; gdy wesz a do zimnej wody, tkn ³a j¹ nagle apopleksja! — Nic dziwnego — rzek³ Zosimow. — A mocno j ³ ¹ zbi ? — To przecie ³ ¿ nie ma znaczenia — rzek a Dunia. — Hm! A zreszt œ ¹ ¹ jak przyjemno æ znajduje mama w opowiadaniu mi tych bzdur? — rzek³ nagle Raskolnikow rozdra¿nionym tonem. — Ach, mój drogi, po prostu nie wiedzia ³ æ ¿ ³am ju , o czym mówi — odrzek a Pulcheria Aleksandrowna. — Có œ ³ ê ¿ ¿ to, czy mo e boicie si mnie? — zapyta z wymuszonym u miechem. — Tak — odpar ³ œ ³ œ ¹ ³a Dunia, patrz c mia o i twardo na brata. — Gdy my sz y po schodach, mama si ³ ¿ ê nawet prze egna a ze strachu. Twarz skrzywi ê ³a mu si w grymasie. — Ale ê ê ê ¿, Duniu, co ty mówisz? Rodia, prosz ci , nie gniewaj si ... Dlaczego to powiedzia ³ œ œ ³a , Duniu? — po piesznie mamrota a Pulcheria Aleksandrowna w zak ê ³ ³ ³ ³opotaniu. — To prawda, gdy tu jecha am, marzy am przez ca ¹ drog o tym, jak to siê zobaczymy, jak b ³ æ êdziemy sobie wzajemnie opowiada !... I by am taka strasznie szcz ¿ ê ¿ ³ ¿ êœliwa, e nawet nie odczuwa am trudów podró y! Ale co ja mówi ! Równie i teraz jestem szczêœliwa... 280 KODISZ mu krzywd ê ê ¿ ¿ ê, Dunm... Rodia... Ju samo to, e ci widz , napawa mnie szczêœciem. — ¹ ê ê ¹ Daj spokój, mamo — szepta³ zmieszany, œciskaj c jej r k , nie patrz c jednak na ni¹ — znajdziemy jeszcze do ê œæ czasu na rozmow . Wyrzek ³ œ ³ ê ³ ³ ³szy te s owa, zmiesza si znowu i poblad , straszne uczucie miertelnego ch odu znów zago ³ ¿ ¹ ¹ ¿ ¹ œ ³ œci o w jego duszy i znów uprzytomni sobie z przera aj c jasno ci , e powiedzia æ ³ ê ¿ ³ ³ okropne k amstwo, e nigdy nie b dzie móg wypowiedzie tego, co ma na sercu, ¿ ê ³ æ ¿ œ ¿e nigdy ju z nikim w ogóle nie b dzie móg pomówi . Wra enie tej bolesnej my li by ³ œ ³ ê ¿ ³o tak silne, e na chwil straci poczucie rzeczywisto ci, powsta ze swego miejsca i nie patrz œ ³ ¹c na nikogo, chcia wyj æ z pokoju. — Co ci jest? — krzykn ¹ ê ê ³ ¹³ æ ¹ ¹³ Razumichin, chwytaj c go za r k . Usiad i zacz rozgl da siê w milczeniu; wszyscy patrzyli na niego zdumieni. — Dlaczego wszyscy jeste ³ ê ³ œcie tacy nudni? — wyrwa o mu si ca kiem niespodzianie. — Mówcie co ê ê ¹ œ! Dlaczego tak siedzimy? A wi c porozmawiajmy!... Zeszli si i milcz ... powiedzcie coœ wreszcie! — Dzi ³ ê ¿ ¿ ³ œ êki Bogu! My la am ju , e stanie si z nim to samo co wczoraj — rzek a Pulcheria Aleksandrowna, ê ¹ ¿egnaj c si . — Co ci jest, Rodia? — zapyta³a zaniepokojona Dunia. — Nic, przypomnia ³ œ ê ³ œ ê ³a mi si pewna mieszna historia — odpar i nagle si roze mia . — Je ³ ê œ œ œli to co miesznego, to dobrze! Bo i mnie si zdawa o... — mrukn ê œæ ¿ ê ³ ¹³ Zosimow i wsta z kanapy. — Teraz musz ju i , ale wpadn tu jeszcze, mo ³ ê ³ ¿ ê œ ¿e... je li zastan ... — Po egna si i wyszed . — Có ³ ³ ³ ¿ to za mi y cz owiek! — rzek a Pulcheria Aleksand-rowna. — Tak, mi œ ³ ³ ¹ ³ ³ ³y, wspania y, wykszta cony, m dry... — Raskol-nikow rzuca s owa po piesznie i z niezwyk ¿ ³ym o ywieniem — nie pami ³ œ ¹ ¹ ¿ ê êtam, czy spotka em go kiedy przed moj chorob ... a jednak zdaje mi si , e ju ³ œ ¿ gdzie go widzia em... Ten tu 281 równie ³ ¹³ ê ¿ jest dobrym cz owiekiem! — skin w Kierunku Kazu-michina. — Podoba ci si , Duniu? — spyta ê ³ œ ¹ ³ j i za mia si nagle i bez powodu. — Bardzo mi si ³ ê podoba — odpar a Dunia. — Tfu, ale z ciebie... ¿ ³ œwintuch! — rzek Razumichin, bardzo za enowany i czerwony, i wsta ³ ³ z krzes a. Pulcheria Aleksandrowna u œ œ ³ ¹ ê ê œmiechn ³a si , a Raskolnikow wybuchn ³ g o nym miechem. — Dok¹d to? — Ja równie œæ ¿ ê ¿... musz ju i . — Wcale nie musisz, zosta ¿ ³ ñ ñ! Czy dlatego, e Zosimow wyszed , musisz i ty? Zosta , która godzina? Czy jest ju œ ¿ dwunasta? Masz liczny zegarek, Duniu! Dlaczego znów milczycie? Tylko ja mówi ³ ê przez ca y czas!... — Zegarek ten podarowa ³ ³a mi Marfa Pietrowna — odpar a Dunia. — Jest to bardzo drogi zegarek — doda³a Pulcheria Aleksandrowna. — A-a-a! I jaki du¿y, prawie nie damski. — Lubi ³ ê takie — rzek a Dunia. „A wi ê ³ ³ êc to nie jest prezent od narzeczonego" — skonstatowa Razumichin i ucieszy si . — My ³ ¹ ¿ £ ¿ ³ œla em, e to prezent od u yna — wtr ci Raskolnikow. — Nie, on jeszcze nic nie podarowa³ Dunieczce. — Ta-a-k! Czy pami æ ¿ ê ³ ³ ¿ êtasz, mamo, e by em zakochany i chcia em si o eni ? — rzek³ nagle, patrz ³ ¹ ¹ ¹ ¹ ê ¹c na matk , zdziwion t niespodziewan zmian tematu i tonem jego g osu. — Ach, mój kochany, tak, pami ³ ¹ êtam — Pulcheria Aleksandrowna znacz co spojrza a na Duniê i na Razumichina. — Hm! Tak! Có ³ ¿ ê æ ê ¿ wam mog powiedzie ? Pami tam ju niewiele. By a ona bardzo chorowitym dziewcz ¹ ³ êciem — mówi dalej ze spuszczonym wzrokiem i pogr ¿ony w my ³ ¿ ³ ³ ³ ³ œlach — by a taka s aba; lubi a dawaæ ja mu nê i wci¹¿ marzy a o klasztorze, a gdy mi o tym opowiada ³ ³ ³ ³a, p aka a rzewnymi zami. Tak, tak... 282 pami ê ³ ¹ ê êtam... pami tam to doskonale. By a taka... brzydka. Zaiste, nie wiem, sk d wzi ³o si ³ ³ ¹ ³ ¿ ¿ æ ê moje uczucie, by mo e dlatego, e by a ci gle chora... Gdyby by a jeszcze u omna lub garbata, to zdaje mi si ³ ¹ œ ê ¹ ¿ ê, e kocha bym j jeszcze bardziej... — u miechn ³ si w zamy ³ œleniu. — By o to... takie zauroczenie wiosenne... — Nie, to nie by ¿ ³ ³o tylko zauroczenie wiosenne — rzek a Dunia z o ywieniem. Spojrza ¿ ê ³ ³ ³ ³ ¹ ³ uwa nie na siostr , lecz jej s ów nie dos ysza albo nie rozumia . Potem, wci ¿ w g ³ ¹ ³ ³ ³ ³ œ ³êbokim zamy leniu, wsta , podszed ku matce, poca owa j , powróci na swoje miejsce i usiad . ³ — Ty j ³ ¹ jeszcze kochasz! — stwierdzi a wzruszona Pulcheria Aleksandrowna. — Ja? teraz? Ach tak... o niej mówisz! Nie. To wszystko wydaje mi siê teraz jakby nie z tego ³ ê ³ ¿ ³ œwiata... i takie odleg e. Tak, i to wszystko, co si doko a mnie dzieje, te jakby dzia o siê gdzie indziej... Popatrzy ¹ ¹ ³ na ni z uwag . — Równie ê œ ³ ¹ ¿ ³ ¿ i was... widz , jakby cie by y oddalone o tysi ce wiorst... Ale do diab a, dlaczego mówimy o tym? I dlaczego wci ê ³ ¹¿ wypytujecie mnie? — rozgniewa si i zaraz umilk ê ¹ ¹ ³, gryz c paznokcie i znów wpadaj c w zadum . — Jakie ty masz n ³ ê êdzne mieszkanie, Rodia, przypomina trumn — rzek a nagle Pulcheria Aleksandrowna, przerywaj ¿ ¹ ¹c uci ¿liwe milczenie — pewna jestem, e to mieszkanie ponosi po ê ¹ ê ³ow winy za twoj melancholi . — Mieszkanie?... — odpar ê œ ³ z roztargnieniem. — Tak, to wina mieszkania... i ja tak my l ... Gdyby ³ ¹ œ ³ œ ³ œ ³ œ wiedzia a, mamo, jak dziwn my l teraz wypowiedzia a — doda i roze mia siê jakoœ dziwnie. Jeszcze chwila, a towarzystwo, jego najbli ³ ¹ ¹ ¿sza rodzina, któr ogl da po trzyletniej roz ê ³ ¿ ³ ³¹ce, i ten sposób rozmowy, który by przelewaniem z pustego w pró ne, sta yby si dla niego nie do zniesienia. Pozosta ³ ¹ ³a jednak jeszcze jedna, nie cierpi ca zw oki sprawa, któr ¹ œ ³ ¹ tak czy owak musia dzi rozstrzygn æ... 283 postanowi ³ ³ ê ³ to sobie przedtem, gdy tylko si obudzi . Teraz ucieszy a go ta sprawa jako sposób wybrni ³ êcia z niemi ej sytuacji. — S ê ê ¿ ê ¿ ¹ ³uchaj, Duniu — zacz ³ powa nie i oschle — rozumie si , e prosz ci o wybaczenie mi mojego wczorajszego zachowania, uwa ¹ æ ¿am jednak za swój obowi zek przypomnie ci raz jeszcze, ¹ ê ¿¹ £ ¿ ê ¿e za nic nie odst pi od mego dania. Albo ja, albo u yn. Ja mog byæ ³ œ æ ³ ¿ œ otrem, ty jednak nie powinna by pod a. Jedno z dwojga wystarczy. Je eli po lubisz £ ê æ ¿ ê ê u¿yna, to przestan ci uwa a za siostr . — Rodia, Rodia! Zaczynasz to samo co wczoraj! — j ê êkn ³a Pulcheria Aleksandrowna ¿ ³ œ ê ³ ê ³ a o nie. — I dlaczego nazywasz si ustawicznie otrem, nie znosz tego! Wczoraj by o to samo... — Bracie — odpar³a Dunia równie stanowczo i oschle — w tym wszystkim jest pomy ³ ³ œ ³ka z twojej strony. My la am o tym w nocy i wykry am twój b ê ê ¿ œ ê ¿ ³ ³¹d. Rzecz ca a w tym, e ty, jak mi si zdaje, my lisz, e ja czyni ofiar z siebie, aby komu ê ¹ ê œ innemu pomóc. Tak jednak nie jest. Wychodz za m ¿ tylko ze wzgl du na siebie, po prostu dlatego, ê œ ê ê ê ¿e samej jest mi ci ¿ko, a potem, naturalnie, b d rada, je li mi si uda dopomóc moim bliskim, ale nie ten wzgl ³ ¹d zadecydowa o moim postanowieniu. „Ona k œ ³ œ ¹ ³ œ ³amie! — my la , gryz c z w ciek o ci paznokcie. — Jest dumna! Nie chce si ê æ ¿ æ ê przyzna , e lubi odgrywa rol dobrodziejki! Och, te niskie charaktery! Kochaj ê ¿ ³ ¹ tak, jakby nienawidzi y... Jak e... nienawidz ich wszystkich". — ³ ³ Jednym s owem, wychodzê za Piotra Pietrowicza, gdy¿ z dwojga z ego wybieram mniejsze z ê æ ³ ³ ³o. Postanowi am spe ni uczciwie to wszystko, czego si po mnie spodziewa, a zatem nie oszukuj œ ê ê go... Dlaczego si miejesz? Zaczerwieni ¹ ³ ê ³a si , a w oczach jej b ysn ³ gniew. — Chcesz wszystko spe œ ³ æ ³ni ? — spyta z jadowitym u miechem. — A ê ¹ ê ê ³ æ ¿ do pewnej granicy. Sposób i forma starania si o moj r k da y mi od razu pozna , czego oczekuje Piotr Pietrowicz. wprawdzie ocenia on siebie za wysoko, spodziewam si ¿ ¿ ê jednak, e ceni równie mnie... Dlaczego si œ ê znowu miejesz? — A dlaczego ty si ³ ³ ê znowu czerwienisz? K amiesz, siostro, k amiesz z ca³¹ œwiadomo æ ¿ ¹ œci , jedynie wskutek kobiecego uporu i eby postawi na swoim wbrew mojej woli... Ty nie mo ³ ³ ¿ £ æ ¿esz szanowa u yna — widzia em go i rozmawia em z nim. Sprzedajesz si ¿ ê ê ê ¹ ê za pieni dze, a zatem post pujesz podle; ciesz si , e przynajmniej potrafisz si æ ê jeszcze zaczerwieni ! — To nieprawda, ja nie k ¹ ¹ ê ê ³ami !... — krzykn ³a Dunia, trac c zimn krew. — Nie po ¿ ¿ ¿ ³ ³ œlubi abym go, gdybym nie by a pewna, e on mnie szanuje i e zale y mu na mnie; nie wysz æ ¿ ê ¿ ³ ³abym za niego, gdybym nie by a przekonana, e i ja mog go równie szanowa . Na szcz ³ ñ ³ æ œ ê ê êœcie, mog si o tym dzi jeszcze przekona . A takie ma ¿e stwo nie jest pod e, jak je nazywasz. A nawet gdyby ³ ³ œæ ê ³ œ ³ œ mia s uszno , nawet gdybym si zdecydowa a na pod o æ, to czy ¿ æ ñ ¿ nie jest okrucie stwem z twojej strony mówi tak do mnie? Dlaczego ¹dasz ode mnie bohaterstwa, na które samego ci æ ³ œ ê nie sta ? To jest tyrania, to gwa t! Nawet je li kogo ³ ¹ ¿ ê œ zniszcz , to najwy ej siebie sam ... Nie zabi am jeszcze nikogo... Dlaczego tak patrzysz na mnie? Czemu zblad œ ³e ? Rodia, co ci jest? Rodia, kochany... — Bo ê ³ ¿e! Zemdla ! — krzykn ³a Pulcheria Aleksandrowna. — Nie, nie... to g ³ ê ê ê ³upstwo... nic mi nie jest!... Kr ci mi si troch w g owie. To nie jest omdlenie... Wsz æ ³ ¿ êdzie wietrzycie omdlenia... Hm! Có to ja chcia em powiedzie ? Tak, a w jaki ¿ æ ¿ ¿ ê ¿ to sposób przekonasz si dzisiaj, e mo esz go szanowa i e on ciebie... ceni, jak powiedzia ³ ³ ê ¿ ¿ ê œ ³ œ ³a ? Mówi a , zdaje si , e dzisiaj? Czy mo e si przes ysza em? — Mamo, poka ³ ¿ mu list od Piotra Pietrowicza — rzek a Dunieczka. Pulcheria Aleksandrowna poda ¿¹ ê ¹³ ¹ ¹ œ ³a mu list dr cymi r koma. Wzi go z wielk ciekawo ci . Ale zanim go otworzy ê ³ ³, spojrza nagle ze zdziwieniem na Duni . — To dziwne — mówi ¹ œ ¹ ê ê ³ powoli, jakby zaskoczony t my l — dlaczego ja si tak unosz ? Po co ca œ œ ³y ten krzyk? Bierz lub, je li chcesz. 285 Mówi ê ê ¹ ¿ ³ ³ œ ³ ³ jakby do siebie, jednak g o no i patrzy przez d u sz chwil zdziwiony na siostr . W ko ¹ ³ ñcu otworzy list, wci ¿ jeszcze z wyrazem zdziwienia na twarzy; potem pocz¹³ powoli i uwa ³ ³ æ ¿nie czyta , przeczyta list dwa razy. Pulcheria Aleksandrowna by a bardzo niespokojna, równie ³ œ ¿ pozostali oczekiwali czego niezwyk ego. — To mnie dziwi — zacz œ ¹ ¹ ê ¹³ po namy le, oddaj c list matce, ale nie zwracaj c si do nikogo w szczególno ¿ œci — on przecie prowadzi procesy, jest adwokatem, jego sposób wyra ê ¿ania si jest nawet taki niby to elegancki, a pisze tak nieudolnie. Wszyscy poruszyli si ³ œ ê, oczekiwano czego ca kiem innego. — Przecie ³ ¿ ¹ ¿ oni wszyscy tak pisz — zauwa y Razumichin. — Czy czyta œ ³e ten list? — Tak. — Pokaza œ ³ œ ³y my mu go przedtem, Rodia... radzi y my siê — wyja ¿ ³ œni a z za enowaniem Pulcheria Aleksandrowna. — To jest w ³ ¹ œ ³a ciwie styl s dowy — przerwa jej Razumichin — dzi ¹ ê ¿ œ jeszcze u ywa si tego stylu w s dzie. — ê ¹ œ ¹ S dowy? Tak, rzeczywi cie, jest to styl s dowy, urz dowy... Nie jest to a¿ tak bardzo nieudolnie napisane, ale te ê ê ¿ i nie j zykiem literackim; po prostu list urz dowy. — Piotr Pietrowicz nie kryje si ³ ³ ¿ ê wcale z tym, e wykszta cenie zdobywa z trudem, jest nawet dumny z tego, ³ ³ ¿e sam doszed do dzisiejszego stanowiska — odpar a Awdotia Roma-nowna, ura¿ona tonem brata. — Je ¿ ê ê œli jest dumny, to widocznie ma do tego prawo, nie przecz . Widz , e czujesz siê ura ³ ³ ¿ ¿ona tym, moja siostro, e z ca ego listu wysnu em tylko taki zabawny wniosek, i zdaje ci si æ ê ê œ ¿ ê, e umy lnie mówi o takich drobnostkach, aby si z ciebie naigrawa . Wprost przeciwnie, ze wzgl ³ œ œ ¿ ê æ êdu na styl przysz o mi na my l co , co mo e nam si bardzo przyda . W li ³ ¹ ê ê œcie tym jest zdanie: „a win b d Panie mia y jedynie sobie do przypisania". Zdanie to jest jasne i wyra Ÿ ¿ œ ê Ÿne. Zawarta jest w nim gro ba, e on zaraz odejdzie, je li ja przyjd . A to znaczy tyle, ³ ê ¿ ¿e porzuci was obie, je eli nie b dziecie mu pos uszne, i to porzuci was teraz, 286 gdy za jego namow ¿ ¹ œ ³ ¹ przyjecha y cie do Petersburga. No, jak s dzisz, czy takie wyra enie £ ¿ Ÿ ³ ³ ³ u yna jest równie obra liwe, jak gdyby to na przyk ad napisa on (wskaza na Razumichina) lub Zosimow albo ktokolwiek z nas? — No, nie — odpar ê ³ ¿ ³ ³a Dunia — rozumiem ca kiem dobrze, e wyrazi si on zbyt naiwnie, ale mo ³ ¿ Ÿ ³ ¿e tylko nie umia znale æ odpowiedniego wyra enia... To s uszna uwaga z twojej strony, Rodia. Nie przypuszcza³am nawet... — Jest to wyra ¿ ³ æ ê ³ ¹ ¿one stylem s dowym i inaczej nie da o si napisa . Wysz o to mo e nawet bardziej ordynarnie, ni ³ æ ê ê æ ¿ on sam chcia napisa . Poza tym musz ci nieco rozczarowa — w li ³ œ ê œæ ¹ ³ œcie tym wyczyta em co jeszcze, a mianowicie obelg , i to do nikczemn . Da em wczoraj pieni ¿ ¹dze owej wdowie, tej chorej i przybitej kobiecie, i to nie „pod pozorem", e chc ¿ ³ æ ê ponosi koszta pogrzebu, lecz po prostu na pogrzeb, nie da em te ich córce, jak pisze, dziewczynie „podejrzanych obyczajów" (któr ³ ¹ wczoraj po raz pierwszy widzia em), lecz faktycznie samej wdowie. W tym wszystkim widz ê ¹ ê skwapliw ch æ obrzucenia mnie b ¿ ¿ ¹ ¿ ³otem i poró nienia z wami. I to równie napisane jest stylem s dowym, to znaczy, e zbyt wyra ¹ ¹ œ Ÿnie przebija tu cel i naiwna skwapliwo æ. Jest on m dry, jednak aby m drze post œ ¿ ê œ æ æ êpowa , trzeba mie co wi cej ni sam tylko rozum. Wszystko to wiadczy, jakim on jest cz ê ³ ê ¿ ê ¹ ³owiekiem i... nie s dz te , aby ci zbyt wysoko ceni . Mówi ci to tylko ku rozwadze, gdy ê ¿ szczerze pragn twego dobra... Dunieczka nic nie odpowiedzia ³ ¿ ê ê ³a; decyzj powzi ³a ju przedtem i oczekiwa a tylko wieczora. — Wi ³ ê êc jak si decydujesz, Rodia? — zapyta a Pulcheria Aleksandrowna, zaniepokojona jeszcze bardziej ni ê ¿ przedtem jego niespodziewanym, urz dowym tonem. — Na co mam... „si æ ê decydowa "? — Piotr Pietrowicz pisze przecie œ ³ œ ¿ ¿ ¿, e nie chce, aby by dzi wieczór u nas, i e odejdzie... gdyby ê ³ œ ty przyszed . A wi c jak... przyjdziesz? 287 — uecyzja nie zale ¿ ¹ ê ¿y ode mnie, lecz w pierwszym rz dzie od mamy, o ile j to ¹danie Piotra Pi ¿ ê ¿ ¿ êtro wie a nie obra a, a w drugim rz dzie od Duni, o ile równie nie czuje siê ura ³ ê ¹ œ ¿ona. Ja za post pi tak, jak uznacie za najlepsze — doda oschle. — Dunia ju ³ ê ¹ ³ ³ ¹ ê ¿ si zdecydowa a, a ja si z ni ca kowicie zgadzam! — skwapliwie wtr ci a Pulcheria Aleksandrowna. — Postanowi œ ³ œ ¿ æ æ ê ³am ci prosi , Rodia, usilnie prosi , eby koniecznie by obecny dzi przy tym spotkaniu — powiedzia³a Dunia. — Przyjdziesz? — Przyjd . ê — Równie ê ¹ ³ ¹ ê ¿ i pana prosz do nas na ósm — doda a, zwracaj c si do Razumichina. — Mamo, zapraszam równie¿ pana Razumichina. — ³ ³ ê Bardzo dobrze, Dunieczko. Niech b dzie tak, jak postanowi aœ — doda a Pulcheria Aleksandrowna. — Ja nawet wol ê æ ³ æ æ ê tak; nie lubi udawa i k ama , lepiej powiedzie ca³¹ prawd æ ê ¿ ê... Piotr Pietrowicz mo e si teraz gniewa lub nie. IV W tej chwili drzwi otwar ³ ¹ ¹ ê œ ³ ê ³y si bezszelestnie i wesz a do pokoju, rozgl daj c si nie mia o, m ¹ œ ¹ ³oda dziewczyna. Wszyscy spojrzeli na ni ze zdumieniem i ciekawo ci . Raskolnikow nie pozna ³ ³ ³ ³ jej w pierwszej chwili. By a to Sofia Siemionowna Marmie adowa. Widzia j¹ wczoraj po raz pierwszy w takiej sytuacji i w takim stroju, ¿e w jego duszy pozosta³ zupe ³ ¹ ³ ³nie inny obraz. Teraz by a ona skromnie, a nawet ubogo ubran , bardzo m od¹ dziewczyn¹, niemal dzieckiem, o skromnych i przyzwoitych manierach, o twarzyczce pogodnej, aczkolwiek teraz malowa ³ ³ ¹ ê ³o si na niej zak opotanie. Mia a na sobie zwyczajn , codzienn œ ³ ê ¹ sukienk , na g owie za niemodny, stary kapelusz; z wczorajszego stroju pozosta ¹ ³ ê ³ ³ ³a jej jedynie parasolka, któr trzyma a w r ku. Gdy wesz a do pokoju i ujrza a w nim tyle osób, nie tylko stropi ê ³ ³ ê ³a si , lecz po prostu straci a g ow , 288 wygi ³ ê ¹ ¹aafa jaK maie, przestraszone aziecKo i uczynna rucn, jakby chcia a cofn æ si i wyjœæ z pokoju. — Ach, to pani... — rzek ³ ê ³ ³ Raskolnikow bardzo zdziwiony i nagle poczu si zak opotany. Pomy ¹ œ ¿ ¿ £ ¿ ³ œla zaraz, e matka i siostra z listu u yna ju co wiedz o dziewczynie „podejrzanych obyczajów". Dopiero co protestowa ¿ £ ³ przeciwko potwarzom u yna i zapewnia ¿ ³ ê ê ¿ ³, e dziewczyn t widzia po raz pierwszy w yciu, a ona nagle przychodzi tutaj. Przypomnia ¿ ¿ ¿ ³ ³ ³ sobie tak e, e przeciwko wyra eniu temu zupe nie nie protestowa . Wszystko to w jednej sekundzie przelecia ³ œ ³o mu przez my l. Jednak gdy spojrza na ni¹ uwa ³ ê ¿ ³ ¿ ³ ê ¿ ¿nie, ujrza , jak zgn biona przez ycie by a ta poni ona istota, i zrobi o mu si jej al. Gdy w przera ê œ ê ê ¿eniu swoim cofn ³a si ku drzwiom, co w nim drgn ³o. — Nie oczekiwa ê ¹ ¹ œ ³ ³em pani — rzek po piesznie, zatrzymuj c j wzrokiem. — Prosz , niech pani siada. Przychodzi pani pewnie z polecenia Katarzyny Iwanowny. Niech pani pozwoli, mo ¹ ¿e usi dzie pani nie tam, lecz tutaj... Gdy Sonia wesz ³ ³ ³a, Razumichin, który siedzia na jednym z trzech krzese Raskolnikowa, podniós ¿ æ œ ³ ¹ æ ê ³ si , aby umo liwi jej przej cie. Raskolnikow chcia pocz tkowo wskaza jej miejsce na kanapie, gdzie siadywa ¿ œ ³ ³ Zosimow, ale przysz o mu na my l, e miejsce to jest zanadto „familijne" i s ³ ³ ¿ ³ ¿ ³u y mu za ó ko, wskaza jej zatem krzes o Razumichina. — A ty siadaj tutaj — zwróci ¹ ê ³ si do Razumichina, wskazuj c mu miejsce na kanapie, gdzie siedzia³ zwykle Zosimow. Sonia usiad ¿¹ ³ œ ³ Ÿ ³ ³a i dr c z trwogi, patrzy a nie mia o na obie panie. Najwyra niej nie mog a poj ¿ ³ ¿ œ ³ œ ê ê ¹ ¹æ, sk d wzi ³a si u niej taka mia o æ, e usiad a obok nich. Przera ona tym szybko wsta ê ³ ³a i bardzo zmieszana zwróci a si do Raskolnikowa: — Ja... ja... tylko na chwil ¿ ¹ ¹ ³ ê, niech mi pan wybaczy, e przeszkadzam — rzek a, j kaj c si æ ³ ³ ê ê. — Przychodz z polecenia Katarzyny Iwanowny, ona nie mia a kogo pos a ... Ona bardzo prosi ³ ¿ ³a, eby pan przyszed ... jutro rano na pogrzeb. Po 10 — Zbrodnia i kara 289 pogrzeoie... na cmentarzu MitroianijewsKinr... prosi, z ³ êby pan... przyszed do nas... do niej... na pocz ê ³ ê êstunek... B dzie to wielki zaszczyt dla niej... Ona bardzo prosi a. Zaci ³a si ³ ê i umilk a. — Postaram si ³ ê ³ ê na pewno... na pewno — odrzek Raskol-nikow, reszta zdania uwi z a mu w gardle. — Prosz ¿ ¹ ³ ê æ ¹ ê, niech e pani usi dzie — rzek nagle — musz pomówi z pani . Nawet je ê ³ œ œ ê œli pani si pieszy, niech mi pani wy wiadczy przys ug i podaruje dwie minuty czasu... — Przysun ³ ¿ ³ ³ ¹³ jej krzes o. Sonia usiad a i nie mniej ni przedtem zak opotana, rzuci ³ ³ œ ¹ ³ œ ³a nie mia e spojrzenie na siedz ce panie, po czym znowu opu ci a oczy i utkwi a wzrok w pod³odze. Blada twarz Raskolnikowa pokry Ÿ ³ ñ ê ³a si rumie cem; by wyra nie poruszony, oczy mu p ê ³on ³y: — Mamo — rzek ¹ ³ dobitnie i niemal nakazuj ce — to jest Sofia Siemionowna Marmie ³ ê ³adowa, córka owego nieszcz snego pana Marmie adowa, którego wczoraj konie stratowa ³ ¿ ³y na moich oczach, o czym wam ju mówi em... Pulcheria Aleksandrowna spojrza ¹ ¿ ê ³a na Soni , przymru aj c nieco oczy. Mimo swego zak ¹ ¹ ³ æ ³opotania i nakazuj co wyzywaj cego wzroku Rodiona nie mog a sobie odmówi tej drobnej przyjemno ³ ³ ¹ ³ ¹ œci. Dunia patrzy a prosto w twarz m odej dziewczynie i ogl da a j z wyra ³ ³ ³ ³ Ÿnym zdumieniem. Gdy Sonia us ysza a s owa Raskolnikowa, podnios a na chwilê wzrok, ale jej zmieszanie sta ê ê ³o si jeszcze wi ksze. — Chcia ê ³ œ ³ ¹ æ ³em zapyta pani — mówi Raskolnikow z po piechem — co dzia o si dzisiaj u was? Czy nikt was nie nagabywa ³ ³? Na przyk ad policja. — Nie, wszystko posz ³ œ ¿ ³ ³o g adko... Przecie przyczyna mierci by a oczywista, nikt nie ¿¹ ¹ ñ œ da³ ¿adnych wyja nie , tylko lokatorzy sarkaj . — Dlaczego? 1 Cmentarz Mitrofanijewski, za ¿ ³o ony podczas epidemii cholery w 1831 r.. przeznaczony by œ ¿ ³ dla niezamo nych grup ludno ci. 290 — Ze cia ê ¿ ê ³ ³ ¿ ³o le y tak d ugo... teraz jest upa , wi c zapach... dlatego te b dzie przeniesione dzisiaj wieczorem na cmentarz i pozostawione w kaplicy do rana. Katarzyna Iwanowna nie chcia ¿ æ ¹ ê ³a si pocz tkowo na to zgodzi , teraz jednak sama przyznaje, e tak jest lepiej... — Wiêc dzisiaj? — Ona prosi ñ ¿ ¹ œ ¹ ³ ³a, aby pan zaszczyci nas sw obecno ci na nabo e stwie w cerkwi, a potem uda ê ê ³ si do niej na styp . — To bêdzie stypa? — Tak, taka ma æ ê ³ ¹ ³a przek ska; kaza a panu bardzo podzi kowa za pomoc... wczoraj... bez pana nie by æ ³oby go za co pochowa . Podbródek i wargi dziewczyny zadr ³ œ ê ³ ³ ¿a y, opanowa a si jednak i znowu spu ci a wzrok. W czasie rozmowy Raskolnikow nie odrywa ³ ê ³ od niej oczu. Twarzyczk mia a bardzo szczup ³ œ ³¹, rysy do æ nieregularne, ma y, spiczasty nos i taki sam podbródek. Trudno by ³ ¿ ê œ ³ ¹ ê ¹ æ ³oby nazwa j pi kn , jednak niebieskie oczy by y wietliste, a gdy si o ywia y, wyraz twarzy stawa æ ³ ¿ ¿ ¹ ê ³ si tak dobry i ujmuj cy, e ka dy musia mimo woli poczu do niej sympati œ ³ ³ ê. W twarzy jej i w ca ej postaci by o poza tym co osobliwego — mimo swych osiemnastu lat wygl ³ ¿ ³ ¹da a jak dziewczyna du o m odsza, prawie jak dziecko, i to niekiedy œ ¿ ³ ê miesznie wyra a o si w jej ruchach. — Czy ¹ ³ ³ ¿by tak ma a suma Katarzynie Iwanownie wystarczy a na wszystko, skoro urz dza styp ê æ ê ¹ ¹ ³ ê? — zapyta , pragn c za wszelk cen podtrzyma rozmow . — Trumna jest ca ¿ ¿ œ ³ ³kiem prosta... i wszysto inne... tak e du o nie kosztuje... Obliczy y my wszystko z góry z Katarzyn ³ ¿ ê ¹ Iwanowna; pozosta o jeszcze tyle, e starczy na styp ... Katarzyna Iwanowna bardzo tego pragn ê ¹ ê³a... Musimy wi c... To jest dla niej pociech , taka ju ¿ ¿ jest... wie pan przecie ... — Rozumiem, rozumiem... Oczywi ¹ ¿ œcie. Ogl da pani mój pokój? Matka moja mówi, e przypomina jej trumn . ê 291 — Lja.i pan nam wczoraj wszysiKie piem¹uze, jaKie pan miai — rzek ³ œ ³a nagle zamiast odpowiedzi i znów opu ci a wzrok ku ziemi. Wargi ³ ê ³ i podbródek zadrga y jej ponownie. N dza Raskol-nikowa od razu rzuci a siê jej w oczy, a s ³ ³ ê ³ ³owa te wyrwa y si jej zupe nie bezwiednie. Zapanowa o milczenie. Oczy Duni nabra ê ³ ¿ ³y blasku, a matka yczliwiej popatrzy a na Soni . — Rodia — rzek Ÿ ¹ ³a, wstaj c z miejsca — rzecz jasna, obiad zjemy razem. Chod , Duniu. Tobie te ê ¿ ³ œ œ ê ¿ radz wyj æ nieco, po spacerze za po ó si i wypocznij, a potem czekamy... Obawiam si ê ³ ê ¿ ê, e rozmowa z nami zm czy a ci ... — Tak, tak, przyjd ³ ¿ œ ³ ê... — rzek po piesznie i te wsta . — Musz æ ³ œ ê jednak jeszcze co za atwi ... — Chyba nie b ¹ ³ êdziecie jedli obiadu osobno? — rzek Razumichin, patrz c zdziwiony na Raskolnikowa. — Co masz do za³atwienia? — Przecie ê ñ ê ¿ ê ¿ mówi , e przyjd ... na pewno... A ty zosta tu jeszcze chwil . Nie potrzebujecie go teraz, prawda, mamo? Czy te ¿ ¿ mo e zabieram go wam? — O nie, wcale nie! Pana tak ê ê ¿e prosz do nas na obiad, Dymitrze Prokofjiczu, b dzie pan taki dobry? — Bardzo prosz ³ ê, niech pan przyjdzie — dorzuci a Dunia. Razumichin pochyli ³ ¹ ê ³ ê ³ si w uk onie, dzi kuj c za zaproszenie, twarz promienia a mu z zadowolenia. Dziwne jakie ê ê ³ œ zak opotanie ogarn ³o wszystkich na chwil . — œ ¯ ¿ ³ ê ¯egnaj, Rodia, a raczej do zobaczenia. Nie lubi tego s owa „ egnaj". egnaj, Na ciu... o, znowu powiedzia ¿ ³ ³ ³ ³am „ egnaj"... — Pulcheria Aleksandrowna o ma o co nie uk oni a siê nawet Soni i wysz³a szybko z pokoju. Dunia, która sz ¿ ê ³ ³ ¹ ³a za matk , uk oni a si dziewczynie uprzejmie i yczliwie. Biedna Sonia zak œ ê ³ ¿ œ ê ³ ³ ³opotana odk oni a si po piesznie i trwo nie. Na twarzy jej pojawi si jaki bolesny wyraz, jak gdyby ³ ³ œ œ ¿yczliwo æ i uprzejmo æ Duni by y jej niemi e i przykre. 292 — ti ¹ ¿ ¹az arowa, uuniu; — rzeKf KasKomiKow, wycnoaz c na schody. — Nie podasz mi rêki? — Poda ê ¹ ³ ê ¿ ³am ci przecie , nie pami tasz? — rzek a Dunia, zwracaj c si znów ku niemu. — To nic nie szkodzi, podaj mi j¹ jeszcze raz! Mocno ³ ê ê ³ ³ ³ ê ³ œ ¹ œcisn ³ jej paluszki. Dunia za mia a si i zap oni a, wyrwa a r k i wybieg a za matk ê ³ ê ³ ¿ ¹. Teraz ju czu a si ca kiem szcz œliwa. — Wszystko w porz ¹ ê ³ ¹dku — Raskolnikow zwróci si do Soni, powracaj c do pokoju i patrz ¹ œ ³ ¿ æ ¿ ¹ ¹c na ni z u miechem. — Wieczny odpoczynek zmar ym, ale ywi chyba mog y ? Czy¿ nie tak? Chyba tak? Ze zdumieniem Sonia ujrza ³ ¹ ³ ê ³ œ ¿ ³a, e jego twarz rozja ni a si nagle, patrzy na ni d ugo w milczeniu; wszystko, co opowiada ê ³ ³ mu o niej jej ojciec, przypomnia o mu si teraz... — Na Boga, Duniu! — rzek ê ³ ³a Pulcheria Aleksandrowna, zaledwie znalaz y si na ulicy — doprawdy jestem zadowolona, ³ ¿ ¿ œ ³ œ ¿e my wysz y, jako mi l ej. No, czy mog am wczoraj w wagonie pomy æ ê ê ê ¿ æ œle , e nawet z tego b d si cieszy ! — Powtarzam ci, kochana mamo, ¿e on jest chory, bardzo chory. Czy nie widzisz tego? Mo ³ œ ³ æ ê ¿e w a nie troski o nas podkopa y jego zdrowie? Trzeba mie dla niego wi cej pob æ œ ¿ ³a liwo ci i wiele, wiele mu wybaczy . — Ale ty nie by ³ ¿ ³ ¹ œ ³a dla niego pob a liwa! — przerwa a jej Pulcheria Aleksandrowna gor co i jakby z wyrzutem. — Wiesz co, obserwowa ³ ¿ ³am was oboje dzisiaj uwa nie i dosz am do wniosku, ³ œ ê ¿e pod wzgl dem charakteru jeste jego odbiciem, i to zupe nym. Obydwoje macie w charakterze co œ œ melancholijnego, ponurego i wybuchowego; obydwoje jeste cie równie dumni i szlachetni... To nie do pomy ¿ ³ ¹ ¿ œlenia, eby on by egoist . Co?... Je eli jednak pomy œ ê ê œl , co czeka nas jeszcze dzisiejszego wieczora, to serce mi si ciska. — Niech si ê æ ê ê mama nie niepokoi. Stanie si tylko to, co sta si musi! 293 poczniemy, ³ ³ gdy Piotr Pietrowicz zerwie z nami? — zawo a a biedna Pulcheria Aleksandrowna, nie zastanawiaj ³ ¹ œ ê ¹c si zbytnio nad tre ci tych s ów. — Je ê ¿ ³ œ ³ ¿eli to uczyni, b dzie to tylko dowodem, e nic z nim nie straci y my — odpar a Dunia ostro i lekcewa¿¹co. — Bardzo dobrze zrobi ¹ ê ¹ ¹ œ ³y my, odchodz c teraz — ci gn ³a dalej matka, przerywaj c córce i odbiegaj ³ œ ¿ ³ ¹c od poruszonego tematu. — Mówi , e ma co pilnego do za atwienia, przejdzie si ¿ œ œ ê nieco przy tej sposobno ci i zaczerpnie wie ego powietrza... u niego jest tak strasznie duszno... nie wiem tylko, czy w Petersburgu w ogóle mo¿na zaczerpn¹æ gdzie ¿ ¿ ¿ œ œ wie ego powietrza. Tutaj na ulicy jest te jak w pokoju bez lufcika. Bo e, co za miasto!... Czekaj! Uwa ¹ œ ¹ ê ê ñ ¿aj! Usu si , bo ci jeszcze przygniot , tu co nios ! To fortepian... jak oni popychaj ¿ ³ ¹ ludzi... Ta m oda dziewczyna te mnie niepokoi. — Jaka dziewczyna? — No, mówi ³ ê o tej Sofii Siemionownie, która przysz a do Rodiona... — Dlaczego niepokoi ona mam ? ê — Co ³ æ ¿ œ przeczuwam, Duniu. Mo esz mi wierzy albo nie, ale od razu, gdy tylko wesz a do pokoju, pomy ³ Ÿ ³ œla am: tu jest ród o wszystkiego... — Ale ¹ ³ ³ ê ¿ na pewno si mama myli — przerwa a jej Dunia gniewnie. — Pozna j dopiero wczoraj, a dzisiaj, gdy wesz æ ³ ³a, zrazu nie móg jej nawet pozna . — No, no, zobaczysz!... Ona mnie niepokoi, zobaczysz! Przestraszy ê ³am si nawet. Patrzy ³ ³a na mnie niemal bez przerwy, a jakie ona ma spojrzenie; ledwie wysiedzia am na krze ê ³ ¹ ê œle. Pami tasz, jak on j przedstawi ? I to wydaje mi si bardzo dziwne: Piotr Pietrowicz wypisuje takie rzeczy o jej prowadzeniu si ¹ ê, a Rodion przedstawiaj nie tylko mnie, ale i tobie. Czyli æ ¹ ¿e musi z ni sympatyzowa . — No, co ten nie wypisuje! O nas te ¿ ¿ ¿ przecie du o mówiono i pisano! Czy mama zapomnia³a o tym? A ja jestem prze- 294 plotki. — Daj Bo e. ¿ — A Piotr Pietrowicz jest wstr ³ œ êtnym plotkarzem! — o wiadczy a nagle Dunia. Pulcheria Aleksandrowna drgn ³ ê ³ ê³a gwa townie. Rozmowa si urwa a. — Pos ¹ ¹ æ œ ê ê ³uchaj, chc ci o co zapyta — rozpocz ³ Raskol-nikow, prowadz c Razumichina w stronê okna. — To ja powiem matce, æ ¿ ê ¹ ³ ¿e pan przyjdzie — rzek a Sonia, chc c si po egna . — Chwileczkê, Sofio Siemionowno! Nie mamy tajemnic i wcale nam pani nie przeszkadza. Chcia ê ³ ³ ³ ¹ ³bym z pani kilka s ów... S uchaj — zwróci si znowu do Razumichina. — Ty znasz tego... no jak ê ¿ ¿e on si nazywa... zaraz!... Porfirego Pietrowicza? — Czy go znam? Jeszcze jak! To przecie ³ ¿ mój krewny. A bo co? — zapyta Razumichin zaintrygowany. — On przecie ê ê ê ¿ prowadzi t spraw ... no spraw tego morderstwa... o której wczoraj mówiliœcie. — Tak... a wi ³ êc? — Razumichin otworzy szeroko oczy. — On przes ³ ¿ ¹ ¿ ³uchiwa tych, którzy po yczali od starej pieni dze. Widzisz, jest tam tak e kilka moich zastawów, same drobiazgi, mi œ êdzy innymi pier cionek mojej siostry, który podarowa ³ ¿ ¿ ê ¹ ³a mi na pami tk , jak wyje d a em, i srebrny zegarek mego ojca. Wszystko razem warte jest mo æ ¹ ¹ œ ê ¿e pi æ do sze ciu rubli, dla mnie jednak s to pami tki. Co robi ? Nie chcia æ ³ œ ³ ¿ ³bym, eby te rzeczy przepad y, w szczególno ci nie chcia bym utraci zegarka. Gdy rozmawiali æ ¿ ¿ ³ ¿ œcie o zegarku Duni, dr a em ze strachu, e matka mo e zechce zobaczy mój zegarek. To jedyna rzecz, która pozosta ³ ê ³a po moim ojcu. Matka rozchorowa aby si , gdyby zegarek przepad ¿ ³. Ty wiesz przecie , 295 jo.iv i^\jui^{.y pi^t-jinujcj anf iajviiin i^tw^cmn. i UICIUA 1111 wii^c, jciiv powinienem si æ ¿ ³ æ ê ê ³ ê zachowa . Wiem, e trzeba zg osi si na policj . Czy jednak nie by oby lepiej zwróci œ œ ³ ³ æ ê æ si z tym do Porfirego osobi cie? Jak my lisz? Chcia bym za atwi tê spraw ¿ ¿ ê mo liwie jak najszybciej. Zobaczysz, e matka zapyta mnie o to jeszcze przed obiadem! — Nie zwracaj si ³ œ ê do policji, tylko osobi cie do Porfirego! — odpar Razumichin z zapa ¿ æ œ ê ³em. — To mnie bardzo cieszy! Tu nie ma si nad czym namy la , mo emy zaraz tam pój ¹ œ ¹ ê œæ, mieszka o par kroków st d, z pewno ci zastaniemy go w domu. — Ca Ÿ ³ ³kiem s usznie... chod my... — On si ê ¿ ³ ê bardzo ucieszy, ogromnie si ucieszy z poznania ciebie! Du o mu opowiada em o tobie przy ka Ÿ œ œ ¿dej sposobno ci... Wczoraj jeszcze rozmawiali my o tobie. Chod my! Wi æ ¹ ê œ ³ êc ty zna e t star ? Tak!... To o-grom-nie zmienia posta rzeczy... Ach tak! Sofio Iwanowno... — Sofio Siemionowno — poprawi³ go Raskolnikow. — Sofio Siemionowno, oto mój przyjaciel Razumichin, bardzo zacny cz³owiek... — Je ³ œ ¿eli pan musi teraz wyj æ... — Sonia nie spojrza a nawet na Razumichina i przy tej prezentacji jeszcze bardziej si ³ ê zmiesza a. — Idziemy wi ³ ³ êc! — stwierdzi Raskolnikow zdecydowanym g osem. — Ale ja jeszcze dzisiaj wpadn æ ê do pani, Sofio Siemionowno, tylko musi mi pani poda , gdzie pani mieszka. To, co mówi ³ ¿ ³ ³ ³, bynajmniej nie wprawia o go w zak opotanie, a przecie unika jej wzroku. Sonia da ê ¹ ³a mu adres, rumieni c si . Wyszli wszyscy troje razem. — Nie zamykasz drzwi? — zapyta³ Razumichin. — Nigdy tego nie robi ³ æ ê! Od dwóch lat mam zamiar dokupi zamek — doda niedbale. — Szcz ê ³ ¿ æ êœliwy ten, co nie ma co zamyka , nieprawda ? — zwróci si do Soni. Zatrzymali siê w bramie. 296 idzie na prawoY Ach, chcia Ÿ ³ ê æ ¹ ³em pani o cos zapyta : jak si pani uda o mnie odnale æ? — G ³ æ ³ ³ ³os jego jednak brzmia tak, jakby mia zamiar zada jej ca kiem inne pytanie. Chcia³ spojrze ³ ê æ w jej jasne oczy, ale to mu si nie uda o. — Pan przecie ñ ³ ¿ da wczoraj adres naszej Pole ce. — Pole ³ ê ³ ñce? Ach, prawda, to ta ma a. To siostra pani? A wi c da em jej swój adres? — Jak to, nie pamiêta pan? — Owszem... przypominam sobie. — Ojciec du ñ ³ ³ ¿o o panu opowiada ... Nie zna wprawdzie pa skiego nazwiska... Wczoraj jednak dowiedzia ³ ³ ê ³am si nazwiska i adresu pana, a gdy przysz am tutaj, zapyta am: „Gdzie mieszka pan Raskolnikow?..." Nie wiedzia ¿ ³am, e mieszka pan w sublokatorskim pokoju... Do widzenia! Zaraz pójdê do Katarzyny Iwanowny... By ê ³ ê ³ ¿ ¿ ³a zadowolona z tego, e po egna a si wreszcie, posz a wi c szybko, ze spuszczon¹ g œ ³ œ ê ³ ¹ ³ow . Chcia a jak najpr dzej zej æ im z oczu, dlatego przebieg a te dwadzie cia kroków, które dzieli ³ æ ¹ ¹ ³y j od pierwszej przecznicy. Chcia a wreszcie by sama, aby potem, id c szybko i nie patrz æ ¿ æ ¹c na przechodniów, zapomnie o wszystkim, a rozwa a tylko i przypomina æ ³ ³ œ ³ ¿ æ sobie ka de s owo dzi wypowiedziane i us yszane, uzmys owi sobie raz jeszcze ca ê ¿ ³ æ ³ ³¹ sytuacj . Nigdy w yciu nie dozna a podobnych uczu . Dusza jej zajrza a, cho œ ³ æ niepewnie i chwilowo tylko, do ca kiem nowego, nie znanego jej dotychczas wiata. Nagle przypomnia ¿ œæ ¿ ³a sobie, e Raskolnikow ma jeszcze dzisiaj przyj do niej, mo e przyjdzie przed po ê ¿ ³udniem, mo e za chwil ! — ³ ³ ê œ ³ œ œ Tylko nie dzi , byle nie dzi !— powtarza a ze œci ni tym sercem, jakby b aga a kogoœ niczym przera ¿ ¿one dziecko. — O Bo e, on do mego pokoju... zobaczy wszystko!... O Bo¿e! W takiej chwili nie mog ê æ ¿ œ ³a oczywi cie zauwa y pewnego, nie znanego jej m ¿czyzny, który obserwuj ¿ ¹ ³ ¹ ³ ¹ ¹c j , szed za ni krok w krok. Szed za ni ju od bramy domu, w którym mieszka³ Raskolnikow. W czasie, gdy wszyscy troje, Razumichin, Ras- 297 komików i ona, stali pod bram ³ œ ³ ¹ domu i rozmawiali, przecnoazu w a nie ko o nich. Przechodzie ¹ ³ ³ ³ ñ, gdy us ysza s owa: „Gdzie mieszka pan Raskolnikow?", drgn ³. Obrzuci³ grupk ê ¹ ¹ ê szybkim spojrzeniem, zwracaj c specjaln uwag na Raskolnikowa, do którego zwraca ¹ ³ ³ ê æ ³ ê ³a si Sonia; potem ogl da dom, jakby chcia go zapami ta . Wszystko to odby o si ³ ¹ ³ ¿ ê w jednej sekundzie, tak e poszed dalej, nie zwracaj c na siebie uwagi. Szed jednak teraz nieco wolniej, jakby czekaj ¿ ¿ ¹ ê ³ œ ¹c na kogo . Czeka na Soni , a widz c, e egna siê ona z tymi dwoma, by æ ³ ê ¹ ¿ ³ przekonany, e gdy pójdzie za ni , b dzie móg ustali , gdzie mieszka. „Gdzie ona mo ¹ ³ œ ¹ ê æ ¿e mieszka ? Znam t twarz, tylko nie wiem sk d — my la , szukaj c w pami æ ê êci. — Musz to zbada ". Doszed ³ ¹ ê ê ¿ ³ ³szy do rogu, przeszed na drug stron ulicy i odwróciwszy si , zobaczy , e Sonia idzie w tym samym kierunku, skr ê ¹ ê ³ ³ êci a bowiem w t boczn uliczk . Towarzyszy jej zatem, id ê ³ ³ ¹c coraz wolniej przeciwleg ym chodnikiem. Potem, gdy oddali a si od niego o jakie pi ¹ ³ ê ê ¹ ³ ¹ êædziesi t kroków, przeszed na t stron ulicy, któr ona sz a, i dogoniwszy j , post ê ¿ œ ³ ¹ ³ êpowa teraz za ni w odleg o ci mo e pi ciu kroków. By œ ¹ ê ³ ê ³ to m ¿czyzna ko o pi ædziesi tki, do æ wysoki, postawny, o szerokich i spadzistych barach, co nadawa ³ ³ ¹ ³o jego postaci wygl d pochy y. By ubrany modnie i elegancko, wygl ³ ¹ ê ¹ ³ ³ ê ¿ ³ ³ ¹da na cz owieka zamo nego. W r ce mia adn lask , któr uderza o bruk za ka ¹ ê œ ê ¿dym krokiem, na r kach za nowe r kawiczki. Jego szeroka twarz o silnie wystaj cych ko ê ¿ œ ³ œciach policzkowych by a sympatyczna, cera zdrowa i wie a, co rzadko si zdarza w Petersburgu. G ³ ³ êste jeszcze w osy by y koloru jasnoblond, przyprószone tylko tu i ówdzie siwizn ê ³ œ ³ ³ ¹, a g sta broda by a jeszcze ja niejsza. Oczy mia niebieskie; spojrzenie ich mia o w sobie co ³ ¿ œ ³ œ zimnego i przenikliwego. Wargi mia wie e i czerwone. S owem, by³ doskonale zakonserwowany i wygl ³ ¿ ³ ³ ¹da na znacznie m odszego, ani eli by w rzeczywistoœci. Gdy Sonia dosz ³ ³ ¿ ³ ¹ ³a do ulicy biegn cej wzd u kana u, okolica opustosza a do tego stopnia, ¿e byli jedynymi przechodniami. Obserwuj ¿ ³ ¿ ¹ ¹c j , zauwa y ju przedtem jej zmieszanie i zamy - œ 298 lenie, oay aoszia ao domu, w którym mieszka ³ ê¿ ³ ³a, i wesz a do bramy, m czyzna wszed za ni ³ ê ê ³ ¹, a na jego twarzy odmalowa o si wielkie zdziwienie. Na podwórzu skr ci a na prawo, gdzie mie ¹ œ ¹ ê ³ œci y si schody prowadz ce do jej mieszkania. „No, co takiego" — mrukn ³ do siebie i ruszy ê ³ ³ ¿ ¹ ³ za ni po schodach. Teraz dopiero Sonia go zauwa y a. Wesz a na pi tro, skr ³ œ ³ ³ ê ê ¹ ê ³ êci a na galeri , która ci gn ³a si przez ca ¹ d ugo æ podwórza, i zadzwoni a do mieszkania oznaczonego numerem 9. Na drzwiach widnia ¹ ³ nagryzmolony kred napis: „Kapernaumow — krawiec". „No, co ¹ œ takiego!" — wykrzykn ³ raz jeszcze nieznajomy, zdumiony tym zbiegiem okoliczno ¿ ³ ³ œci, i zadzwoni do po o onego obok mieszkania numer 8. Drzwi tych mieszka œ ³ ñ by y od siebie oddalone zaledwie o sze æ kroków. — Ach, pani mieszka u Kapernaumowów — rzek œ ê ¹ ³, patrz c na Soni z u miechem. — Poprawia ³ ê ³ mi wczoraj kamizelk . Ja mieszkam tutaj obok, u pani Gertrudy Kar owny Resslich. Co za zbieg okolicznoœci! Sonia patrzy ¿ ³a na niego uwa nie. — ³ ¹ ¹ œ Czyli jeste my s siadami — ci gn¹³ dalej weso o.— Dopiero przedwczoraj przyjecha³em do Petersburga. No, tymczasem do widzenia! Sonia nie odpowiedzia œ ê ê œ ê ³ ³ ³a ani s owa. Drzwi otwar y si , a ona w lizn ³a si do rodka i po ¹ ³ ê ³ ³ œpieszy a do swojej izdebki. Wstydzi a si bardzo, a zarazem opanowa o j uczucie jakiej œ œ nieokre lonej trwogi. Gdy szli do Porfirego, Razumichin znajdowa ³ ê ³ si w stanie niezwyk ego podniecenia. — To wspaniale si ³ ê ê ³ ê sk ada, bracie! — powtarza raz po raz. — Bardzo, bardzo si ciesz ! „Co ci ê ³ ê tak cieszy?" — zastanawia si Raskolnikow. — Nie wiedzia ³ œ œ ³ ¿ ¿ ³em nic o tym, e ty tak e zastawi e co u tej starej. Czy to by o dawno... kiedy by ³ œ ¿ œ ³e u niej po raz ostatni? „Jaki on naiwny!" — pomy la Raskolnikow. 299 — K.iedy tam by æ ³ ¹ œ ³ ³ ³em po raz ostatni? — zapyta g o no i przystan ³. — Mog o to by ze trzy dni przed jej æ ¹ ¹ œmierci . Nie mam zreszt zamiaru wykupywa tych rzeczy. Znowu mam tylko jednego rubla w kieszeni... po tej wczorajszej malignie. Na s ³ ¿ ³ ³owie „maligna" po o y szczególny nacisk. — No tak, tak — po ê ³ æ œpiesznie, cho nie wiadomo co, potwierdzi Razumichin. — Wi c to ci ¹ ¿ ¿ ³ ¹ ê wówczas... tak poniek d uderzy o... a wiesz, e wtedy, w malignie, te wci ¿ o jakichœ pier œ ³ œcionkach bredzi e !... No tak, tak... To jasne, teraz wszystko jasne. „Prosz ê ³ ³ ¿ œ ³ ³ œ ê ê! Jak si ta my l rozpe z a w ród nich! Przecie ten cz owiek da by si za mnie ukrzy ³ ¹ ³ œ ê ¿ ê æ ¿owa , a tak si cieszy, e si wyja ni o, czemu ja w malignie wci ¿ majaczy em o pier ³ æ ³ ¿ ¯ œcionkach! e te im wszystkim musia o to utkwi w g owie!..." — A zastaniemy go? — zapyta³ Raskolnikow. — Zastaniemy, zastaniemy — po ³ ³ œpiesznie zapewni Razumichin. — To swój ch op, bracie, zobaczysz! Troch ³ œ ³ ê nieokrzesany, to znaczy, w a ciwie jest cz owiekiem œwiatowym, ale pod pewnymi wzgl ¹ ê êdami bywa nieokrzesany. Jest naprawd m dry, nawet bardzo, ale sposób my œ œlenia ma jaki specyficzny... Nieufny, sceptyk, cynik... lubi nabiera æ ³ æ æ, a raczej nie tyle nabiera , co wyko owa ... No i ta stara metoda dowodu rzeczowego... Ale zna si ³ ³ ³ ê ê na rzeczy, zna... W zesz ym roku rozwik a spraw o morderstwo, w której prawie wszystkie ³ œlady by y zatarte! On bardzo, ale to bardzo chce ci æ ê pozna ! — A to niby dlaczego? — Jakby ci to powiedzie ê œ ³ æ... widzisz, ostatnio, kiedy zachorowa e , cz sto i sporo o tobie mówi œ ³ ¿ ³ ê ³ ³ ³em... A on s ucha ... Jak si dowiedzia , e by e na prawie, ale wskutek trudnej sytuacji nie mo ñ æ ³ ¹ ¿esz uko czy studiów, to powiedzia : „Jaka szkoda!" St d wywnioskowa ¹ ³em... zreszt ze wszystkiego, nie tylko z tego; wczoraj Zamietow... Widzisz, Rodia, wczoraj co œ ¿ ê ê ³ œ ci naplot- em po pijanemu... i boj si , bracie, eby nie potraktowa³ tego przesadnie, bo widzisz... 300 — ze COY ze maj ¿ ¹ ¹ mnie za wariata? Zreszt , mo e to i prawda. U ³ ê ¹ œmiechn ³ si z wysi kiem. — Tak... tak... to znaczy, tfu, nie!... Ale wszystko, co ci o tym mówi³em (i o innych sprawach tak¿e), to bzdury i pijackie brednie. — Co si ¹ ³ ³ ê tak t umaczysz? Zbrzyd o mi to wszystko! — warkn ³ Raskolnikow z przesadnym, bo po cz ¿ êœci udawanym rozdra nieniem. — Wiem, wiem, rozumiem. Mo ¿ æ ¿esz by pewien, e rozumiem. Nawet wstyd mi o tym mówi ... æ — Jak ci wstyd, to nie mów! Umilkli ³ Ÿ obaj. Razumichin by³wyra nie podniecony i podniecenie to napawa o Raskolnikowa wstr ³ ³ êtem. Ponadto zaniepokoi o go to, co powiedzia teraz Razumichin o Porfi-rym. „Przed nim te ¹ ³ œ £ ê œ ¹ ¹ ³ ê ê ¿ b d musia ci gn æ piewk o azarzu1 — pomy la , bledn c i z £ ³ ¹ ¿ ³ omocz cym sercem — i to mo liwie naturalnie. Najbardziej naturalnie by oby bez tego azarza,. Usilnie naturalnie! Nie, usilnie wypad³oby bardzo nienaturalnie... zobaczy siê... zaraz... czy to dobrze, czy niedobrze, œ Æ ê ¿e tam id ? ma sama leci do wieczki. Serce mi ³omocze, a to niedobrze!..." — To ten szary dom — powiedzia³ Razumichin. „Najwa Ÿ ³ ¿ ¿niejsze, czy Porfiry wie, e wczoraj by em w mieszkaniu tej wied my... i dopytywa ê æ ê ³em si o krew? Trzeba to ustali z miejsca, po pierwszym kroku, jak tylko wejd , wyczyta ê ê æ z twarzy, bo i-na-czej... niech sczezn , ale si dowiem!" — A wiesz co, bracie? — zwróci œ ê ³ si nagle do Razumichina z szelmowskim u miechem. — Zauwa œ œ ¿ ³ ¿y em, e dzisiaj od rana jeste jaki ogromnie podniecony. Nieprawda? 1 £ œ ¿ £ Œpiewka o azarzu — ebracza pie ñ o ewangelicznym azarzu (J 11, 1-44); tu w przeno ê ¿ œni: uskar anie si na swój los. 301 — f oanieconyY Sk ê ¹ ¿ ê ¿ ¹d e znowu, ani troch — achn ³ si Razumichin. — Mnie, bracie, nie zwiedziesz. Siedzia œ œ ³e na krze le tak, jak nigdy nie siadasz, na samym skraju, i ca ³ œ ³ œ ê ³ ³y czas mia e drgawki. Co i rusz podrywa e si z miejsca. Zmienia eœ si ê ³ œ ê ³ œ ³ ê na g bie. Zrazu naburmuszony, nagle robi e si s odki jak cukierek. Rumieni e siê nawet: w chwili gdy zapraszano ci œ ³ ê na obiad, by e czerwony jak burak. — Ale æ ³ ¿ ¹ ¿ sk d e znowu! Co za g upstwa wygadujesz! Co chcesz przez to powiedzie ? — Dlaczego wykr œ ³ ê ê êcasz si jak sztubak! Znowu si zarumieni e ! — Straszna œwinia z ciebie! — Dlaczego jeste ¿ œ taki zmieszany? Ej e, Romeo! Czekaj, opowiem o tym dzisiaj jeszcze komu œ œ ê œ. Cha! Cha! Matka si u mieje i kto jeszcze... — S ³ ³ ³ ³uchaj... Tylko pos uchaj, pos uchaj, to na serio... to jest... Co ty wyrabiasz, do diab a? — be ê ³ ³ ³ ³kota Razumichin ca kiem zmieszany i ze strachu zrobi o mu si zimno. — Co chcesz im opowiedzie œ æ? Ja, bracie... ach, co za winia z ciebie! — Wygl æ ³ œ ¿ ¿ ¹dasz jak ró yczka! A jak ci z tym do twarzy, eby to móg zobaczy ! Mój ty Romeo dziesi ¿ œ ê œ ³ œ ³ œ êciowerszkowy1! Ale e si dzi wypucowa , nawet paznokcie wyczy ci e ! Tego jeszcze nie by ê ³ œ ³ ³o! Dalibóg, nawet wypomadowa e sobie w osy. Schyl no si . — Œwinia!!! Raskolnikow ¹ œ æ ê ¿ ¿ ê ³ ¿ ê ³ œmia si tak, i zdawa o si , e nie mo e si powstrzyma , i miej c siê wci ³ ³ ¹¿, wszed do mieszkania Por-firego Piotrowicza. I o to chodzi o Raskolnikowowi. Ten, kto by ³ ³ ê ³ œ ¹ ¿ æ ³ ³ ³ w mieszkaniu, musia s ysze , e wchodz c, mia si na ca e gard o. — Ani s œ ¹ ³ ê ³owa o tym tutaj! Bo rozwal ci eb! — wrzasn ³ rozw cieczony Razumichin, chwytaj ê ¹c Raskolnikowa za rami . 1 Por. przypis na s. 96. 302 Tymczasem Raskolnikow wchodzi ¿ ³ ê ³ ¿ ³ ju do pokoju i robi min , która wskazywa a, e tylko na si ³ œ ê ³ê powstrzymuje si od miechu. Za nim wszed Razumichin, czerwony jak burak ze wstydu i w ³ æ ³ œ ³ œciek o ci oraz bardzo zmieszany. Ca a jego posta i twarz by y w tej chwili rzeczywi œ ³ œ ³ ³ œcie bardzo komiczne i usprawiedliwia y w zupe no ci weso o æ Raskolnikowa. Mimo ³ ³ ¿e Razumichin nie przedstawi go, Raskolnikow podszed wprost do pana domu stoj ¿ ¹ ¹ ñ ³ ¹ œ ê ³ ³ œ ¹cego na rodku pokoju, sk oni si i u cisn ³ mu d o , wci ¿ udaj c, e z trudem tylko powstrzymuje si ³ æ œ ê od miechu, aby wymówi kilka s ów potrzebnych przy przedstawianiu si ³ ³ ê ³ ê. Zaledwie jednak wymamrota te par s ów, spojrza niby przypadkiem na Razumichina i ca Œ œ ¹ ³ ³a jego powaga ulecia a. Parskn ³ serdecznym miechem. miech ten i nie ukrywane objawy ³ œ ³ œ w ciek o ci, z jakimi Razumichin przyjmowa³ tê na pozór zupe nie szczer¹ weso ³ ê ³ ¿ ³ œ ³o æ przyjaciela, z o y y si w rzeczy samej na obraz nies ychanie komiczny, a co najwa ³ ¿niejsze, zupe nie naturalny. Komizm sceny zwi ê ³ êkszy si jeszcze, gdy Razumichin z okrzykiem: „Ach, ty diable!" zamierzy ³ ³ ¹ ¹ ê ³ ê ³ si na Raskolnikowa i trafi r k w okr g y stolik, na którym sta a pusta szklanka po herbacie. Wszystko run ³ ³ ê ê ³ ê ê³o na ziemi , rozleg si brz k t uczonego szk a. — Panowie, nie niszczcie mebli, bo nara ñ ¹ ¿acie na straty skarb pa stwa! — krzykn ³, œ ¹ ê ê Ÿ miej c si , Porfiry Pi tro wie . Sytuacja przedstawia ê ³ œ ¹ ê ê ³a si teraz nast puj co: Raskolnikow mia si bezustannie, zapominaj ¿ ¹¿ ê ê ³ ¿ ¿ ¹c o tym, e wci trzyma gospodarza za r k ; wiedzia jednak, e nale y zachowa ê ³ ñ æ œ ³ æ miar i czeka tylko na stosowny moment, by zako czy ten wybuch weso o ci. Razumichin, który straci ³ ³ ê ³ ³ ³ zupe nie g ow po upadku stolika, popatrzy ponuro na od amki szk ¹ ¹ ¹ ê ê ³ œ ¹ ³a, splun ³ siarczy cie, obróci si na pi cie i z gradow min stan ³ przy oknie odwrócony plecami do pokoju; patrzy ¹ ³ przed siebie, nic nie widz c, oczyma, które przes œ ³ œ ³ ³ ³ania a mu mg a w ciek o ci. Porfiry 303 rieirowicz smiai si ê ê ê œ ³ ³ ê i wiaac oyio po mm, ze cn mie o azie si mia nadal, zachodzi a jednak potrzeba wyt ³ œ ³ ³umaczenia mu przyczyny tej weso o ci. Na jednym z krzese siedzia³ w k ¹ ³ ê ³ œ ¹cie Zamietow, który gdy go cie weszli, podniós si i sta w pozycji wyczekuj cej. Wprawdzie twarz jego tak ê ³ ³ œ ³ ¿e zadrga a miechem, patrzy jednak na ca ¹ scen z niejakim zdumieniem i niedowierzaniem; zdawa œ ¿ ê ³o si nawet, e obecno æ Raskolnikowa wprawia go w zak ³ œ ³opotanie. Co do Raskolnikowa, to by on nieprzyjemnie zaskoczony obecno ci¹ Zamietowa. „Jeszcze jedna pozycja do uwzgl ³ œ êdnienia w moim rachunku!" — pomy la . — Bardzo przepraszam — zacz ¿ ¹ ¹³, udaj c wielkie za enowanie. — Jestem Raskolnikow... — Bardzo mi przyjemnie. A i sposób, w jaki pan wszed ³ ³ ³ tutaj, by bardzo mi y... ale ten — tu wskaza æ ê ³ ³ ruchem g owy Razumi-china — nie raczy si nawet przywita ? — Nie wiem doprawdy, co doprowadzi ³ œ ³ œ ³o go do takiej w ciek o ci. Powiedzia em mu tylko po drodze, ³ ¿e jest podobny do Romea, i udowodni em to nawet... poza tym chyba nic siê nie wydarzy o. ³ — ê ¹ ¹ Œwinia! — warkn ³ Razumichin, nie odwracaj c si od okna. — Przypuszczam, æ ê ¿ ¿ ¿ œ æ ¿e musi mie jaki powa ny powód, eby a tak si zdenerwowa tak¹ drobnostk ê ¹ œ ³ ¹ — rzek Porfiry, miej c si . — Wi ¹ œ ê ¿ êc ty tak e zaczynasz, s dzio ledczy! Niech was wszystkich diabli porw ! — zawo ³ œ ¹ ¹³ ê œ æ ³ ³ ³a Razumichin ze z o ci , po chwili jednak sam zacz si mia i podszed do Porfirego Pi ³ ¿ êtro wie a, jak gdyby nic nie zasz o. — No, koniec ju ³ ñ œ ¿! Wszyscy jeste cie sko czonymi b aznami. A teraz do rzeczy: to jest Rodion Romanowicz Raskolnikow, mój przyjaciel; przede wszystkim chce on ciebie pozna ¿ ¿ ³ ³ ê ¹ ¹ ê æ, poniewa du o o tobie s ysza , a nast pnie ma do ciebie pewn drobn spraw . A, Zamietow! Sk ê œ ¹ ê ¹d si tu wzi ³e ? Czy wy si znacie? Od dawna? 304 ,,^o i o ma znaczy ê ³ ê ³ æ/ — zaniepokoi si Kaskolmkow. Zamietow zmiesza si , ale tylko na krótk ê ¹ chwil . — Poznali ³ ¿ ê œmy si przecie wczoraj u ciebie — odpar swobodnym tonem. — Dzi ³ ³ ê ³ ³ ñ êki Bogu. Jeden k opot spada mi z g owy. On dr czy mnie przez ca y tydzie , ¿ebym was zapozna] ze sob ê œ ¹ ¿ ê ¹, a tymczasem widz , e zw chali cie si bez mego po ñ ³ œrednictwa... S uchaj, Porfiry, gdzie trzymasz tyto ? Porfiry Pietrowicz by ³ ¹ ê ³ ubrany po domowemu. Mia na sobie szlafrok, czyst koszul i znoszone pantofle. Móg ³ ê œ œ æ ³ liczy sobie jakie trzydzie ci pi æ lat, by niskiego wzrostu, za ê ³ ³ ¹ ¹ ³ ³ ¿ywny, nawet z brzuszkiem; twarz mia g adko wygolon i okr g ¹, g ow z dziwnie wypuk ³ ¿ ³ ¹ ³ ê ³ ³ ¹ ³¹ potylic , a w osy ca kiem krótko œci te. Pe na, okr g a, chorobliwie ciemno ó ta twarz o zadartym nosie mia ê ¿ ¹ ³a wyraz energiczny i drwi cy zarazem. Mo na by t twarz nazwa ¹ ³ œ ³ æ dobroduszn , gdyby oczy nie przeczy y tej pozornej dobroduszno ci. Mia y wilgotny odblask i niemal bia ¹ ê ³ ³e, mrugaj ce rz sy. Spojrzenie tych oczu nie harmonizowa o z ca ¹ ³ œ ³ ¹ ¿ ¹ ³¹ postaci , która mia a w sobie co kobiecego. Czyni o j znacznie powa niejsz , ani ê ³ ¿eli wydawa a si na pierwszy rzut oka. Gdy Porfiry Pietrowicz dowiedzia ê œ ¹ ¿ ê ³ si , e Raskolnikow ma do niego jak œ pro b , wskaza³ mu zaraz miejsce na sofie i poprosi ê ³ ³ ³, by usiad . Sam rozsiad si w drugim rogu sofy i zwróci œ ¿ œ ê ³ si do go cia w oczekiwaniu, e ten zaraz wyja ni, o co chodzi. W jego postaci by ¿ ê ³ ³ ³o widoczne baczne skupienie, co na ka dego rozmówc musia oby podzia aæ deprymuj ³ ¹ ¹ œæ æ ¿ ³ ³ ¹co i przyt aczaj co. Szczególnie wtedy, gdy sprawa, któr go mia wy o y , nie sta ¿ ¹ ¿ œ ¿ ê ³a pod wzgl dem wa no ci w adnym stosunku do uwagi, jak ju z góry zaszczyca ³ ê ³ ³ ¹ ³ j Porfiry. Ale na Raskolnikowa to nie podzia a o; krótko i w z owato powiedzia ³ ¿ ³ ³, o co mu chodzi, i by tak z siebie zadowolony, e pozwoli sobie nawet na obserwowanie osoby Porfirego. Ten tak ³ ¿e nie spuszcza wzroku z Raskolnikowa. Razumichin tymczasem zaj ¿ ¹³ miejsce przy stole i z ywym zainteresowaniem przy- 3 ³ 05 s uchiwa ³ ³ ê ³ si wywodom przyjaciela, przy czym oczy jego b ¹dzi y po twarzy Raskolnikowa, to znów po twarzy Porfirego, co nawet przekracza ê ê ¿ ³o ju troch miar . „Ty o ³ ³ œ œle!" — my la Raskolnikow w g êbi duszy pod jego adresem. — Musi pan wnie ³ œ œæ pismo do policji — rzek Porfiry bardzo rzeczowym tonem — tre ci mniej wi ³ ³ ¹ ê êcej nast puj cej: s ysza pan o takim a takim wypadku, czyli o morderstwie, i prosi pan o powiadomienie odno ê œ ¿ ñ ¹ œnego s dziego ledczego, e te a te rzeczy s pa sk¹ w ¹ ¹ œ œ æ ¹ œ ³asno ci i chce je pan wykupi ... co w tym gu cie... zreszt tam panu podyktuj . — Ca æ ê ¹ ³ ³a rzecz w tym — rzek Raskolnikow, usilnie staraj c si nada swej twarzy wyraz zak ê ¿ ³opotania — e nie mam obecnie pieni dzy... i nie jestem w stanie... nawet tak¹ drobn ¿ ¿ æ ³ ³ ê ¹ kwot ... Widzi pan, chcia bym tylko zg osi policji, e te i te rzeczy nale ¹ do mnie i ¹ ³ ê ê ¿e jak tylko b d mia pieni dze... — To wszystko jedno — rzek ³ ³ ¹ ³ Porfiry, przyjmuj c zupe nie ch odno wyznanie Raskolnikowa o jego sytuacji materialnej. — W æ ¿ œ ³a ciwie to mo e pan wystosowa takie pismo wprost do mnie, niech pan napisze tak: Dowiedziawszy si ¹ ¿ ê o tym i o tym, zawiadamiam, e te i te rzeczy s moj¹ w ¹ œ ³asno ci ... — Na zwyk æ ³ym papierze czy trzeba naby formularz? — przerwa æ œ ³ mu Raskolnikow z po piechem, aby uwydatni swoje obawy co do wydatków zwi ¹ ¹ ¹zanych z t spraw . — Nie, nie trzeba, wystarczy najzwyklejszy papier. Naraz Porfiry Pi ³ Ÿ êtro wie spojrza na Raskolnikowa z nie ukrywanym szyderstwem, potem przymru ³ ³ ¹ ê ¿ ¹ ³ ¿y oczy i mrugn ³. Mo e si to zreszt Raskolnikowowi przywidzia o, trwa o to przecie ê ¿ ³ œ ³ ¹ ¿ tylko chwil . W ka dym razie uczyni co podobnego i Raskolnikow przysi g by, ¿e Porfiry — licho go wie dlaczego — mrugn œ ê ¹ ¹³ do niego znacz co. „On wie wszystko!" — przemkn ³o mu przez my l. — Wybaczy mi pan, ³ ³ ³ ¿e zajmowa em mu czas takimi g upstwami — rzek , wyprowadzony nieco z równowagi. — Warto ¹ ê œæ tych rzeczy nie przekracza pi ciu rubli, s mi jednak szczególnie 306 drogie jako pami ³ ê ¿ ¹tki po osobach, od których je otrzyma em, i przyznam si panu, e s ê ³ ¹ ³ysz c o tym, przestraszy em si ... — T dlatego tak to na ciebie podzia ³ ¿ ³ ³ ³a o, gdy mówi em o tym, e Porfiry przes uchuje klientów starej? — rzuci ¹ ¹ Ÿ ³ Razumichin z wyra n intencj . To ³ by o nie do zniesienia. Raskolnikow nie móg³ siê powstrzymaæ i obrzuci³Razumichina w ê ³ ê ³ œciek ym spojrzeniem swych czarnych oczu. Opami ta si jednak natychmiast. — Ty, bracie, chyba dworujesz sobie ze mnie? Przyznaj ¹ ¿ ê, e moje przywi zanie, moja troska o te rzeczy, które w twoich oczach s ¿ œ ¹ bezwarto ciowym szmelcem, idzie mo e za daleko, nie mo ê æ ¿ ¿esz mnie jednak z tego powodu uwa a za egoist i chciwca; dla mnie przedmioty te nie s ¿ ¿ ³ ¹ bynajmniej szmelcem. Powiedzia em ci ju przedtem, e ten srebrny zegarek jest jedyn ¹ ¹ ¿ ê œ æ ³ ¹ pami tk po moim ojcu. Ze mnie mo esz si mia , przyjecha a jednak moja matka — przy tych s ê ³ ³owach zwróci si Raskolnikow do Porfirego — i gdy siê dowie — teraz znowu odwróci æ ê ³ ê ê ³ si szybko w stron Razumichina i stara si nada swemu g ³ ¿ ¿ ¹ ³osowi przejmuj ce dr enie — e ten zegarek przepad , to popadnie w rozpacz, przysi ¹ ¿ êgam. Takie ju s kobiety! — Ale ³ œ ¿ nie, wcale tak nie my la em, wprost przeciwnie — gor ³ ³ ¿ ¹co zaprzeczy Razumichin. „Czy by o to dobrze odegrane? — rozwa a³ Raskolnikow. — Czy by ³ ³ ³o naturalne? Czy nie by o w tym przesady? Tylko po co mówi em o kobietach!" — Ach, pa ê ³ ³ ñska matka przyjecha a? — upewni si Porfiry Pietrowicz. — Tak jest. — Kiedy? — Wczoraj wieczorem. Porfiry milcza ³ ¿ œ ³. Widocznie co rozwa a . — Tak czy owak pa ¹ ³ ³ ê ³ ñskie rzeczy nie przepadn — rzek ch odno i oboj tnie. — Czeka em ju ¿ ¿ od dawna na to, e pan do mnie przyjdzie. 307 nie powiedzia ê ³ ³ nic szczególnego, ostentacyjnie podstawi popielniczk Razumichinowi, który bezmy ¿ ³ ¹ ³ ³ ¹ œlnie strz sa popió na dywan. Raskolnikow drgn ³, Porfiry uda , e nie zauwa ¹ ê ¿ ³ ¿y tego i e zajmuje si ci gle papierosem Razumichina. — Co? Oczekiwa œ ³ ¿ œ ³ ¹ œ ³e go? Sk d wiedzia e , e zastawi co u niej? Porfiry Pietrowicz zwróci ê ³ si wprost do Raskolnikowa. — Obydwa zastawione przez pana przedmioty, czyli zegarek i pier ³ ¿ œcionek, le a y u niej razem, owini ³ Ÿ ³ ê ête w gazet , a na papierze by o wyra nie wypisane o ówkiem nazwisko pana, nawet data, kiedy zosta³o to zastawione... — Ma pan fenomenaln œ ê ³ ê ¹ pami æ — odpar Raskolnikow z niezr cznym u miechem, przy czym usi ³ æ ³ ³ ¿ ê œ ³owa spojrze mu prosto w oczy. Ale nie wytrzyma i dorzuci : — My l , e zastawiaj ê œ æ ³ ê ³ ¹cych by o wielu, wi c musia o panu sprawia trudno æ zapami tanie tylu nazwisk... Mimo to maje pan wszystkie w pamiêci i... i... „To by ê ³ ³ Ÿ ³ ³o g upio powiedziane! Bardzo le! Po co to doda em!" — strofowa si w duchu. — Prawie wszyscy z zastawiaj ³ ¿ ¿ ê ³ ¹cych zg osili si ju , tak e pozosta tylko pan — odpar³ Porfiry Pietrowicz z lekkim szyderstwem w g³osie. — By ê ³em troch niezdrów. — O tym tak œ ¿ ¿ ³ ³ ¿e s ysza em. Wiem równie , e z jakiego niewiadomego powodu popad³ pan w silne rozdra ¹ œ ¿ ê ¿nienie nerwowe. Zdaje mi si , e i dzi wygl da pan nieco blado? — Wcale nie jestem blady. Wprost przeciwnie... jestem ca³kiem zdrów — odpar³ Raskolnikow nagle zmienionym tonem, opryskliwie i gniewnie. Wzbiera³a w nim w æ ê ê æ ¿ ³ ¿ ³ œ ³ œciek o æ, nie móg ju d u ej utrzyma si na wodzy. „W gniewie mog strzeli jakieœ g ¹ ê ê ¹ ³upstwo! — wzdrygn ³ si nagle. — Dlaczego oni mnie tak m cz ?" — Mówi, ê ê ³ ê ³ ¿e by troch niezdrów! — wmiesza si Razumi-chin. — To si nazywa przekr œ ³ ³ ¿ æ êca fakty! Do wczoraj le a nieprzytomny i majaczy ... Pomy l tylko, Porfiry, nie móg si ³ ê 308 nawet ê ê œ œ utrzymaæ na nogach, a ledwie opu cili my go na chwil , ubra³ si , wymkn¹³ cichaczem z domu i w ê ³ ¿ œ ê ³ ³óczy si gdzie a do pó nocy w malignie, no, jak ci si to podoba? Coœ nadzwyczajnego! — Rzeczywi ¹ ³ ¹ ¹ ¿ œcie w maligniel Czy to mo liwe? — Porfiry potrz sn ³ g ow . — Ach, co za bzdury on wygaduje! Niech mu pan nie wierzy! A zreszt¹ pan i tak nie wierzy! — Ostatnie zdanie wyrwa œ ³ œ ê ³o mu si z w ciek o ci. Porfiry pu ê ¹ ê ³ œci mimo uszu t co najmniej dziwn uwag . — No, ale t ¹ ³ ê ¹ ê twoj ucieczk z domu t umaczy chyba tylko gor czka! — Razumichin zapala œ ³ ê ³ si coraz bardziej. — Po co wychodzi e ? Po co, na co? I dlaczego cichaczem? Czy by ê ñ ³ œ ³e przy zdrowych zmys ach? Teraz, gdy niebezpiecze stwo min ³o, nie potrzebujê obwija ê ³ æ tego w bawe n . — Znudzili mnie wczoraj — zwróci ¹ œ ê ³ si Raskolnikow do Porfirego, u miechaj c siê zuchwale i wyzywaj æ ê ³ ¹co — wybieg em wi c, by wyszuka sobie nowe mieszkanie, w którym ju ê ê ¹ ¹ Ÿ ¿ nie mogliby mnie odnale æ... Wzi ³em ze sob kup pieni dzy. Panu Zamietowowi pokazywa ¹ ³ ³em te pieni dze. Niech pan powie, panie Zamietow, by em wczoraj ca ¹ ¿ ³kiem przytomny czy te w gor czce? Niech pan rozstrzygnie nasz spór! By ³ ³ ê ¿ ³ w takim nastroju, e ch tnie udusi by Zamietowa. Jego spojrzenie i milczenie by y dla niego niezmiernie przykre. — Moim zdaniem, mówi ³ ³ ³ pan ca kiem do rzeczy, nawet bardzo chytrze. By pan tylko nieco rozdra Ÿ ³ ¿niony — brzmia a sucha odpowied . — A dzisiaj opowiada ³ Ÿ ¿ ³ mi Nikodem Fomicz, e pó no w nocy spotka pana w mieszkaniu pewnego przejechanego urz ³ ¹ êdnika — wtr ci Porfiry Pietrowicz. — Albo we ê œ ³ ¹ ¹ Ÿmy to! — ci gn ³ dalej Razumichin. — Czy nie zachowywa e si jak wariat u tego urz œ ³ œ ³ ¹ êdnika? Ostatnie pieni dze odda e wdowie na pogrzeb! No, chcia e dopomóc, to trzeba by æ æ œ œ ê æ ³o da pi tna cie, dwadzie cia rubli, ale cho trzy ruble zostawi sobie, a tyœ wywali ê œ ³ ³ ca e dwadzie cia pi æ. 309 — Mo ³ ¿ œ ³ ¿e znalaz em jaki skarb, o którym me wiesz/ Zamietow wie, e znalaz em skarb!... Wybaczy nam pan — tu zwróci ¿ ¿ ê ³ si z dr ¹cymi wargami do Porfirego — e takimi g œ ¿ ³ ê ³ ³upstwami zawracamy panu g ow dobre pó godziny, zapewne ma pan nas ju do æ? — Sk ³ ¿ ¹d e znowu, wprost prze-ciw-nie! Gdyby pan wiedzia , jak bardzo mnie pan interesuje! To rozkosz przypatrywa ³ ñ ¿ æ ³ ê æ si i s ucha ... i rad jestem, e w ko cu przyszed pan do mnie... — Ka ³ æ ¿ przynajmniej poda herbaty. W gardle mi zasch o od tej gadaniny. — Wspania œ œ ³ ¹ ê ¿ œ ³a my l! Mo e i panowie si napij . A czy nie wola by przedtem... co bardziej konkretnego? — Ruszaj! Porfiry wyszed ê æ ¿ ³ z pokoju, eby zamówi herbat . My ³ ê ³ ³ ê ³ ³ œli k êbi y si w g owie Raskolnikowa. Znajdowa si znów w stanie niezwyk ego podniecenia. „Najbardziej podoba mi si ¹ ¹ ¿ ê to, e nie ukrywaj niczego i nawet nie dbaj o zachowanie pozorów! I dlaczego mówi³ o mnie z Nikodemem Fomiczem, skoro wcale mnie nie zna! Czyli ¹ ¹ œ ¿ ¹ ¿e wcale nie ukrywaj tego, e jak sfora psów cigaj mnie! Pluj mi wprost w twarz! — trz ¹ ê œ ³ œ ê ³ ¹s si z w ciek o ci. — Grajcie w otwarte karty i nie bawcie si ze mn jak kot z myszk ê ¹. To jest bardzo nieuprzejme. Porfiry Pietrowiczu, nie pozwalam na to! Wstan po prostu i wszystkim rzuc ¿ ê ê w twarz prawd , poka ê im przynajmniej, jak nimi pogardzam! — Oddycha ¿ ê ¿ ³ z trudem. — A mo e mi si tylko wydaje? Mo e to tylko sprawa mojej wyobra Ÿ ¹ œ ¿ Ÿni, mo e wskutek braku do wiadczenia ponosz mnie nerwy i le gram moj¹ pod ¹ ³ ê ¿ ¿ ê ³¹ rol ? Mo e tu nie ma adnego podst pu? Ich s owa s na pozór zwyczajne, ale coœ w nich jest... Niby nic, a jednak co ³ œ jest na rzeczy... Dlaczego on powiedzia po prostu u niej, ³ a Zamietow twierdzi, ¿e mówi em bardzo chytrzel Tak... i ten ich ton... Ale przecie¿ jest tu równie ³ ¿ ¿ Razumichin i niczego nie zauwa y . Ale ten poczciwina nigdy niczego nie zauwa ¹ œ ³ ê ¹ ¿a! Znowu mam gor czk !... Mruga do mnie Porfiry czy nie? Z pewno ci nie, bo po co mia æ ³by mruga ? 310 mnie zdenerwowa Ÿ ¹ æ czy tez wodz za nos? Albo ponosi mnie wyobra nia, albo oni wszystko wiedz œ ³ œ ¹, l ten Zamietow jest jaki dziwnie zuchwa y. Czy rzeczywi cie jest zuchwa ê ¿ ³ ³ ³ œ ³y? Widocznie dzisiejszej nocy przemy la to, co zasz o. Czu em, e tak b dzie! Zachowuje si ¿ ê jak u siebie w domu, a przecie jest tutaj po raz pierwszy. Porfiry nie zachowuje si œ ê wobec niego jak wobec go cia. Siada odwrócony do niego plecami. Zw ³ ¹ œ ê ¹chali si ! I to z mego powodul Z pewno ci mówili o mnie, zanim tu wszed em!... Czy wiedz ³ ê ³ ñ ¿ ¹, e by em wczoraj w mieszkaniu? Niechby si to wszystko wreszcie sko czy o! Gdy powiedzia ¿ ³ ¹æ ê ³ ³em, e wybieg em wczoraj, aby wynaj mieszkanie, nie uchwyci si tej sposobno ¹ ³ ¿ ³ ¿ œci i nie nawi za do tego... Dobrze, e wspomnia em o mieszkaniu, e poszed ¹ ¹ ¿ ³ ³em tam w gor czce!... Cha! Cha! Cha! Wiedz o ka dym kroku, który uczyni em wczoraj wieczorem! Nie wiedzia Ÿ Ÿ ³ ³ o przyje dzie mojej matki!... A ta wied ma napisa a o ¿ ¹ ³ ê ê ³ówkiem dat !... Nie liczcie, nie poddam si tak atwo! To nie s adne dowody, to jest czysta spekulacja! Prosz ¿ ê, przedstawcie mi dowody! Odwiedziny w mieszkaniu tak e nie s ¹ æ ¹ ¿ ¹ dowodem, chyba e dowodem gor czki!... wiem, co im powiedzie . Wiedz czy nie wiedz ê ¹ ê ³ ¿ ¹, e by em w mieszkaniu? Nie odejd st d, póki si tego nie dowiem. Po co przyszed ¿ ³ ê ê ¿ ³em tutaj? Faktem jest, e teraz si irytuj ! Tak atwo wpadam w rozdra nienie! Mo ¿ ¿e jednak to dobrze, nale y do roli chorego... On obmacuje mnie, chce mnie wyprowadzi ³ œ ³ æ z równowagi. Po co w a ciwie przyszed em tutaj?" Wszystko to jak b ê ³ ³ ³yskawica przebieg o mu przez g ow . Porfiry Pietrowicz powróci ³ ¹ ³ niebawem. Wygl da na bardzo zadowolonego. — W g ³ ê ê ³owie mi si kr ci po tym wczorajszym wieczorze u ciebie, bracie... jestem ca kiem rozbity — zwróci ¹ ³ ê ¹ œ ê ³ si do Razumichina, miej c si . — Czy dyskusja by a interesuj ca? Opu ê ³ ¹ ³ œci em was w najbardziej zajmuj cej chwili. Kto utrzyma si przy swoim zdaniu? — Jasne, œ æ ¹ œ ê ¿e nikt. Zacz li my roztrz sa kwestie odwieczne i jak zwykle bujali my w ob Ÿ ³okach. Wyobra sobie, Rodia, na 311 jaki temat wpadli wczoraj: czy istnieje zbrodnia, czy tez nie Y Powiedzia ¿ ³em im, e powariowali z tym ci ³ ¹g ym debatowaniem! — Co w tym nadzwyczajnego? Po prostu kwestia socjalna — odpar³ roztargniony Raskolnikow. — Pytanie nie by ³ ¿ ³ ³o w ten sposób sformu owane — zauwa y Porfiry. — To prawda — potwierdzi ³ ³ œ ³ po piesznie Razumichin, który zwyk by bardzo szybko siê zapala ³ ê ê ³ æ æ. — S uchaj, Rodionie, powiedz mi, jakie jest twoje zdanie, rad b d je us ysze . Chcia ³ ê ³ æ ³em przy tej okazji zala im sad a za skór i czeka em tylko na ciebie, zapowiedzia ¹ ³ ¿ ³em im, e przyjdziesz... Najpierw by a mowa o pogl dach socjalistów. Znane komuna ³ œ ³y: zbrodnia jest protestem przeciwko nienormalno ci ustroju spo ecznego i na tym koniec, inne przyczyny w ogóle nie wchodz ê ¹ w gr ... i basta! — Przedstawiasz to ca ³ ¿ ³ ê ³ œ ³kiem fa szywie! — Porfiry o ywia si coraz bardziej i mia siê ci ê ¹ ¹gle, widz c, jak si zaperza Razumichin. — Innych przyczyn socjali ¿ ³ ¹ œci nie uznaj ! — przerwa mu rozdra niony Razumichin. — Wcale nie przedstawiam tego fa ê ¹ ¿ ³szywie! Poka ê ci te wszystkie ich ksi ¿ki. Wsz dzie znajdziesz tam: „win œ ê ponosi rodowisko" i nic poza tym. To ich ulubiony konik! Potem wysnuwaj ¹ ê ³ ¿ ¹ wnioski, e jak ustrój spo eczny b dzie uporz dkowany i zniknie powód do protestu, to znikn ³ ê ¹ ¿ ¹ te zbrodnie, a ludzie w jednej chwili stan si prawi, pe ni cnót. Ci panowie socjali ¹ ¹ ê ¹ ³ œci ca kowicie pomijaj w swoich rachubach natur , ignoruj j w swoich wywodach. ³ Wed ug nich ludzkoœæ rozwija siê nie w drodze powolnej ewolucji, organicznie, by w ko ñ ³ ê æ ³ ñcu przekszta ci si w normalne spo ecze stwo, lecz przeciwnie, system zrodzony w g œ ³owie jakiego matematyka i przewrót socjalny za jednym zamachem maj¹ odmieni ³ ê ¹ ¹ ¹ æ œ ³ æ ca ¹ ludzko æ, uczyni j praw i bezgrzeszn z pomini ciem ca ego procesu organicznego, historii i ewolucji naturalnej! St ê ¿ ¹d te ich instynktowny wstr t do historii: „Historia, 312 puwia.ua.ja, LO sieK oezecenstw i g ¿ ¹ ³ ¹ ³ ³upoty" i wszystko t umacz g upot . I dlatego te nie znosz ¯ ¿ ¿ ¿ ¹ ywego procesu ycia: dla ywej duszy nie ma miejsca w ich systemie! ywa dusza domaga si ¿ æ ³ ê ¿ ê ycia i nie da si wt oczy w prawa mechaniki, ywa dusza jest podejrzana, ê ³ ³ ¹ ¿ywa dusza jest przes dem. Cz owieka, który nadawa by si do ich systemu, stworzy ³ ê ¿ ³ æ jest atwo, ale z kauczuku; e b dzie zalatywa trupem — nic to! Za to jest bez ¿ ¿ ycia, bez woli, jest niewolnikiem, który nie æ œ œmie nawet pomy le o buncie. I okazuje siê, e wszystko sprowadza si ³ ¿ ³ ê do u o enia cegie ek oraz rozplanowania korytarzy i pokojów w falans-terze1! Gmach ju¿ jest gotów, ale natura jeszcze do gmachu nie przygotowana. Natura chce ñ ³ ¿ œ æ ¿y , ona nie zako czy a jeszcze swego procesu yciowego i za wcze nie grzeba æ ê ¿ ¹ ¹ ¹ æ j na cmentarzu! Czyst logik nie mo na przezwyci ¿y natury! Logika widzi trzy mo œ ¿ œ ê ¿liwo ci, podczas gdy tych mo liwo ci jest milion. Milion ten zostaje odci ty i wszystko redukuje si ¹ ³ ê do kwestii komfortu. Zaiste, bardzo atwe rozwi zanie! Jest ono kusz œ æ ¿ ¿ æ œ ¹co proste i nie trzeba przy tym my le ! Najwa niejsze jest to, e nie trzeba my le ! Ca æ ¿ ³ ¹ œ ³ ê ¿ ³a tajemnica ycia da si z atwo ci wy o y na dwu kartkach druku! — No, no, wpad ³ ¿ œ ³ w trans, istny huragan! Je li chcemy, eby umilk , trzeba go przytrzymaæ za r ³ œ ¹ ê ê ³ êce — powiedzia Porfiry, miej c si . — Niech pan sobie wyobrazi — zwróci si do Raskolnikowa — œ ³ ¹ ¿ ¹ ¿ ³ ¿e co podobnego by o wczoraj wieczorem, z t tylko ró nic , e gada o ich sze ¿ ê ¹ œciu naraz, a przedtem porz dnie uraczyli si ponczem; mo e pan sobie imaginowa ê œ ê ³ æ, co to by o? Nie, bracie, mylisz si , „ rodowisko" odgrywa w przest pstwach olbrzymi æ ¿ ê ¹ rol , mo esz mi wierzy . — To wiem i bez ciebie, ale prosz ¿ ê, odpowiedz mi na jedno tylko pytanie: je eli m œ ¿ ê ¹ ê ³ ê¿czyzna czterdziestoletni gwa ci dziesi cioletni dziewczynk , to czy tak e rodowisko sk ³ ³oni o go do tego? 1 Falanster — osiedle spó ³ ³dzielcze w idealnym ustroju wed ug Charlesa Fouriera (1772-1837), francuskiego socjalisty utopijnego. 313 — No, je ³ ¿ £ æ ê ¿eli dobrze si nad tym zastanowi , 10 cnyoa L IK — zauwa y Porfiry ze szczególn ¹ ¿ æ ³ ¹ ¹ powag w g osie. — Wcale nietrudno wykaza , e przyczyn zbrodni pope œ ê ³nionej na dziesi cioletniej dziewczynce jest „ rodowisko". Razumichin wpad ê ³ w furi . — Je ê ¿ ê ¿ ¹ ê ¿eli chcesz, to zaraz udowodni ci, e jasny kolor twoich rz s bierze si st d, e wysoko ¿ œ êæ ¹¿ ê œæ wie y Iwana Wielkiego w Moskwie wynosi trzydzie ci pi s ni1. Dowiod ci tego jasno i precyzyjnie, metod ê ¹ ê ¹ post pow w aspekcie liberalizmu. Dowiod ci tego jasno. Podejmuj æ ¿ ³ ê ¿ ê ê si ! Co, mo e chcesz si za o y ? — Przyjmuj ³ ê ³ ê zak ad! Bardzo ch tnie us yszymy, jak przeprowadzisz ten dowód! Razumichin zerwa ³ ê ³ si z krzes a. — Tak jest zawsze! Nie warto nawet zaczyna œ ¹ æ dyskusji z tob ! On mówi tak naumy lnie, nie znasz go jeszcze, Rodionie! Wczoraj tak ñ ¹ ¿e stan ³ po stronie obro ców tego absurdalnego pogl æ ¿ ¹du tylko po to, eby wystawi ich na durniów. I takie niestworzone rzeczy gada æ ³! A tamci podziwiali te banialuki!... On potrafi udawa tak nawet przez dwa tygodnie. W zesz ¹ ³ ³ ³ ¿ ³ym roku — nie wiem, sk d mu to przysz o do g owy — wmawia nam, e chce wst ³ ê ³ ¹ æ ¹pi do klasztoru, dwa miesi ce upiera si przy tym! Niedawno znów nabra nas, ¿e si ³ æ ¿ ³ ¿ ê eni, wszystko mia o ju by przygotowane do wesela. Nawet sprawi sobie nowy garnitur. ³ ³ ê ³ œ Gratulowali my mu. Potem okaza o si , ¿e nie by o w tym ani s owa prawdy, ani narzeczonej, ani wesela, wszystko zmy ³ œli ! — Przekr œ ³ œ ³ êcasz fakty! Garnitur sprawi em sobie znacznie wcze niej. I w a nie z okazji sprawienia sobie nowego ubrania przysz æ ¿ ¿ œ ³o mi na my l, eby dla artu wyprowadzi was w pole. — Czy rzeczywi ³ œcie jest pan takim mistrzem w sztuce udawania? — rzuci niedbale Raskolnikow. 1 S œ ñ œ ³ œ ³ ñ ¹¿e — dawna miara d ugo ci, równa odleg o ci od siebie ko ców rodkowych palców rozkrzy ³ ¹ ¿owanych r k, tj. oko o 178 cm. 314 wmz, ê ¿ ê, mc wierzy; mecn pan tyiKo poczeka, pana tak e wystrychn na dudka! Cha! Cha! Cha! No, ale ³ œ ¿arty na bok. Mówimy tutaj o zbrodniach, rodowisku, ma ych dziewczynkach i innych tego typu kwestiach, a w zwi ³ ñ ê ³ ¹zku z tym przypomnia mi si pa ski artyku , który bardzo mnie zainteresowa ³ œ ³ ³ ³. Nosi on tytu O zbrodni czy jako podobnie, wypad o mi to z pami ¹ ³ æ œ ³ êci. Mia em przyjemno æ przeczyta ten artyku dwa miesi ce temu w „Wiadomoœciach Periodycznych". — Mój artyku œ ³? W „Wiadomo ciach Periodycznych"? — zapyta ³ ³ ³ zdumiony Raskolnikow. — Istotnie pó roku temu, gdy opuszcza em uniwersytet, napisa ³ ³ ³ ¹ ³ ³em pod wp ywem pewnej ksi ¿ki taki artyku , pos a em go jednak do „Tygodnika Naukowego", a nie do „Wiadomoœci Periodycznych". — Ale ukaza œ ê ³ si w „Wiadomo ciach Periodycznych". — „Tygodnik Naukowy" przesta æ ³ æ ³ wychodzi , dlatego nie móg wydrukowa mego artyku³u... — Ca ê ³ ³ ³ ³kiem s usznie. „Tygodnik Naukowy" zbankrutowa i zosta przej ty przez „Wiadomo ³ ³ ñ ê ³ œci Periodyczne", dlatego ukaza si tam pa ski artyku . Nie wiedzia pan o tym? Raskolnikow nie wiedzia . ³ — Ale ³ æ ¿ ¿ ¿, panie, mo e pan za ¹da od redakcji honorarium za artyku ! Co z pana za cz ¿ ¯ ³owiek! yje pan w odosobnieniu, tak e nie wie pan nawet o rzeczach, które bezpo ê ¹ œrednio pana dotycz . Ale jest, jak mówi ! — Brawo, Rodionie! Ja tak ³ ¿e nic o tym nie wiedzia em! — zawo ê ¿ê æ ³ ³ ³a Razumichin. — Zaraz lec do czytelni i ka da sobie ten numer! To by o przed dwoma miesi ê ³ ê ¹cami? Nie pami tasz dok adnie daty, Porfiry? To nic, znajd ! To wspania³e! A ten o niczym nikomu nie mówi! — Sk ³ ¿ ³ ³ ¿ ê ³ ¹d dowiedzia si pan, e to mój artyku ? By y przecie pod nim tylko inicja y. — Ca œ ³ ³kiem przypadkowo. Powiedzia mi redaktor „Wiadomo ci", z którym jestem zaprzyja ³ ³ Ÿniony. Artyku ten zainteresowa mnie bardzo. 315 — O ile sobie przypominam, podj¹³em tam problem stanu duchowego zbrodniarza podczas ca³ego przebiegu zbrodni. — Tak, twierdzi pan tam, œ ¿e zbrodni zawsze towarzyszy jakie chorobliwe zamroczenie. Bardzo oryginalny pogl ³ ¹d, doprawdy... nie to jednak zainteresowa o mnie najbardziej. Najwa œ ê ³ ¿niejsza wyda a mi si pewna, niestety, ledwie zarysowana tam my l... Krótko mówi œ ¹ ¿ ¹c, o ile pan sobie przypomina, wypowiada pan tam zdanie, e s na wiecie ludzie, którzy mog ¹ ¹ ³ æ ¹... a raczej nie tyle mog , co maj najzupe niejsze prawo dopuszcza siê wszelkiego rodzaju bezece ¹ ¿ ñstw i zbrodni oraz e tych ludzi nie wi ¿e prawo moralne. Raskolnikow za œ ê œ ê ³ œmia si z tego rozmy lnego przekr cania jego my li. — Co? Jak to? Prawo do pope œ ¿ ³niania zbrodni? Ale chyba nie dlatego, e „ rodowisko wypacza jednostk ¿ ê ³ ê" — dopytywa si przera ony Razumichin. — Nie, nie, o tym nie by ³ ¿ ³ ³o mowy — odpar Porfiry. — Rzecz w tym, e wed ug pana Raskolnikowa ludzie dziel ³ ³ ê ¹ si na „zwyk ych" i „niezwyk ych". Ludzie zwykli maj¹ obowi ê ³ ¹zek ¿yæ w pos uchu i nie wolno im naruszaæ prawa z tego wzgl du, ¿e nale¿¹ do kategorii ludzi zwyk ¹ ¹ ³ych. Ludzie niezwykli natomiast maj prawo, a nawet obowi zek pope ¿ ¿ æ ³ æ ³nia najrozmaitsze zbrodnie i gwa ci prawa w ka dy mo liwy sposób z tego wzgl ê œ ³ ³ ¿ ¿ œ ³ êdu w a nie, e nale ¹ do ludzi niezwyk ych. Tak pan napisa , je li mnie pami æ nie myli? — Ale ³ æ ³ œ ¿ ¿ to niemo liwe! Czego takiego nie móg napisa ! — mamrota ogromnie zdziwiony Razumichin. Raskolnikow znów si ê ³ ³ ¹ ³ ¹ œ ê u miechn ³. Wyczu , maj c ca y artyku w pami ci, do czego zmierza Porfiry. Zdecydowa ¹ ê ê ³ si wi c przyj æ wyzwanie. — No, tak ¿ ê ¹ ³ œ œci le tego nie powiedzia em — rozpocz ³ skromnie. — Ale przyznaj , e moje my ¿ ¿ œ œ ³ œli odda pan do æ wiernie i je li panu na tym zale y, to wyznam, e nawet bardzo wiernie... (Mówi ¿ œ ¹ ³ ³ tak, jakby wyznanie to sprawia o mu szczególn przyjemno æ.) Ró nica polega jednak na tym, ¿e nie twier- 316 muzie mezwyKii musieli i mieli obowi ³ ñ ¹ ¹ ¹zek pope niania bezece stw, jak pan to uj ³. S dzê nawet, ³ ³ ³ œ ¿e cenzura nie przepu ci aby takiego artyku u. Wskaza em tylko po prostu na to, ¿e cz ³ ³owiek niezwyk y ma prawo... to znaczy nie prawo oficjalnie nadane... lecz rzec mo æ ³ ¿na, prawo z w asnego nadania, by wedle swego sumienia przekracza ... pewne przeszkody, je ¹ ¹ œli przeszkody te s zawad na drodze do urzeczywistnienia idei (idei mog ³ œ ³ ³ ³ æ ¹cej mie b ogos awione skutki dla ca ej ludzko ci), ale tylko i wy ¹cznie w takim wypadku. Wyrazi ¿ ³ ê œ ¿ ê ³ si pan, e artyku mój jest niejasny, jestem gotów w miar mo no ci wyja ¿ ¿ ê ê ê ¿ æ œni panu te niejasne punkty. Mo e si myl , zdaje mi si jednak, e zale y panu na tym wyja ê ¿ œ œnieniu, wi c dobrze! Otó moim zdaniem, gdyby wskutek pewnych okoliczno ci odkrycia Keplera1 i Newtona2 nie mog ³ ³ ê æ ³y sta si udzia em ogó u innym sposobem, ni¿ tylko przez usuni ê êcie dziesi ciu lub stu ludzi, którzy byliby tym odkryciom nieprzychylni... to w tym wypadku Newton i Kepler mieliby prawo, a nawet obowi ¹ ¹zek... usun æ tych dziesi œ ê æ ê êciu, stu lub wi cej ludzi, aby swoim odkryciom utorowa drog do ludzko ci. Z tego jednak nie wynika, a ¿ æ ³ ¿eby Newton mia prawo mordowa ka dego, kogo zechce, albo pope ¿ ¹ æ ³nia codziennie kradzie e na rynku. O ile sobie przypominam, to w dalszym ci gu mego artyku ¹³ œ ¿ œ ³u rozwin em my l, e wszyscy... powiedzmy, prawodawcy i filary ludzko ci, pocz ¿ ¹wszy od najdawniejszych, a potem Likurg3, Solon4, Mahomet5, a do Napoleona i tak 1 Johannes Kepler (1571-1630) — niemiecki astronom, wspó ³ ³twórca wspó czesnej astronomii. 2 Isaak Newton (1642-1727) — angielski fizyk i matematyk, odkrywca m.in. prawa powszechnego ci ³ ¿ ³ ¹¿enia, wspó twórca rachunku ró niczkowego i ca kowego. 3 Likurg (ok. IX w. p.n.e.) — pó ¹ ³legendarny król Sparty, uchodz cy za jej pierwszego prawodawc . ê 4 Solon (ok. 635-560 p.n.e.) — prawodawca ate ³ ³ ñski, przeprowadzi donios e reformy gospodarcze i ustrojowe. 5 Mahomet (ok. 570-632) — twórca i prorok islamu, organizator teokratycz-nego pañstwa arabskiego. 317 dalej, ¿ ê æ ¹ ¿e wszyscy oni bez wyj tku byli zbrodmarzamijuz cho by z tego wzgl du, e przez ustanawianie nowych praw burzyli prawa stare, ustanowione przez przodków, a przez spo ê ê œ ¿ ñ ³ecze stwo uwa ane za wi te, no i nie wahali si w celu wprowadzenia tych praw przelewa ¹ ¹ ³ æ krew (czasem krew ca kiem niewinn , przelan bohatersko w obronie starych praw), je œ ³ ê œ ê ¿eli tylko przez t krew mogli doj æ do wytkni tego celu. I to w a nie jest godne uwagi, ³ œ ñ œ ê ¿e wi kszo æ tych dobroczy ców i filarów ludzko ci przela a bez najmniejszych skrupu ¿ ³ ¹ ³ ³ów ca e morza ludzkiej krwi. Krótko mówi c, doszed em do wniosku, e nie tylko ludzie æ ê ³ ¿ wielcy, ale ka dy cz owiek, który choæ trochê wyrasta ponad przeci tnoœæ i cho by tylko po cz ¿ œ æ êœci jest zdolny powiedzie co nowego, ju z samej swojej natury musi byæ przest ³ ê œ ¹ êpc , oczywi cie w mniejszym lub wi kszym stopniu. Inaczej trudno by oby mu wyrwa œ ê æ si ze starej koleiny. Pozostanie za w starej koleinie jest dla tych ludzi niemo ¹ ê ê ¹ œ ¿liwo ci ze wzgl du na ich natur i obowi zkiem ich jest, moim zdaniem, odrzucenie wszelkich my ¹ ¿ ê œli o pozostaniu w niej. Widzi pan wi c, e w moich pogl dach nie ma w œ ¿ ¹ œ ³a ciwie nic nowego. Tysi c razy pisano ju i rozprawiano o tym. Za co do podzia ¿ ê ³ ³ ³u ludzi na zwyk ych i niezwyk ych, to przyznaj , e jest on nieco dowolny, ale ja przecie ¹ ³ œ ¹ ê ³ œ ê ¿ nie obstaj przy cis ych liczbach. Podtrzymuj tylko moj my l g ówn , a jest ona taka, ê ¹ ¿ ¿e ju wedle prawa natury ludzie w ogóle dziel si na dwie kategorie: na jedn¹ ni ¿ ¿ ³ ³ ³ ¹ ¿sz , ludzi zwyk ych, czyli tak zwany materia , którzy s u ¹ tylko do rozmna ania i utrzymania ³ ³ ¿ ¹ ê ¿ycia, oraz kategori drug , do której nale ¹ ludzie w ca ym tego s owa znaczeniu, to jest ci, którzy maj ³ ¹ dar lub talent wypowiedzenia nowego s owa w swoim œrodowisku. Rzecz jasna, ¹ ¿ ñ ¿ ¿e jest tu du o odchyle , ale cechy wyró niaj ce obydwu klas rzucaj ¹ ³ ¹ ê ¿ ê ¹ si przecie w oczy. Kategori pierwsz , materia , mówi c najogólniej, tworz¹ ludzie, którzy ju ñ ³ ³ ¹ ¿ ¹ ¿ z natury s konserwatywni i solidni, yj w pos uchu i pos usze stwo sprawia im nawet przyjemno ³ æ ¹ ¹ ¿ ê ¹ œæ. S dz , e ludzie ci maj nawet obowi zek by pos uszni, gdy ê ¿ takie jest ich przeznaczenie, zatem nie widz w tym nic po- 318 nizaj ¹ ¿ œ ¹cego. CJi za , którzy nale ¹ do kategorii drugiej, s wiecznie w walce z prawem, s¹ burzycielami albo przynajmniej zwolennikami burzenia, zale œ ¿ œ ¿nie od zdolno ci i mo liwo ci. Przest ¹ ¿ ê œ êpstwa tych ludzi s co do stopnia i rodzaju niezwykle zró nicowane, w wi kszo ci wypadków jednak przy æ ¹ œwieca im jedna i ta sama idea przewodnia: chc zburzy to, co stare, w imi ¿ ³ ê tego, co lepsze. Skoro taki cz owiek dojdzie do przekonania, e droga do celu prowadzi przez krew i trupy, to moim zdaniem mo æ ¿e w swoim sumieniu udzieli sobie przyzwolenia na przelanie krwi, zastrzegam si ¿ ê jednak, e tylko w granicach, których wymaga urzeczywistnienie za ³ ¿ ³o onego celu. Tylko w takim sensie pisa em w moim artykule o prawie do pope œ ê ê ³niania zbrodni. (Jak pan pami ta, zacz li my od czysto prawniczej kwestii.) Poza tym nie ma potrzeby przejmowa ê æ si tym zbytnio, bo przewa ³ œ œ ê ¹ ¿aj ca wi kszo æ ludzko ci nie uznaje tego prawa ludzi niezwyk ych, gilotynuje i wiesza ich (mniej lub wi ³ ¹ ³ êcej), wype niaj c w sposób ca kiem uzasadniony swoje konserwatywne powo ê Ÿ ¿ ³anie. Rzecz inna, e w generacjach pó niejszych stawia si tych zgilotynowanych i powieszonych na piedestale i otacza si ¹ ê czci (mniej lub bardziej). Kategoria pierwsza jest zawsze pani œ ³ œ œ Ÿ ¹ tera niejszo ci, druga za — przysz o ci. Pierwsza podtrzymuje œ ¹ œ œ ê œwiat i powi ksza go ilo ciowo, druga za wstrz sa wiatem i prowadzi go do celu. Obie jednak maj ¿ ³ ³ ¹ ¹ jednakowe prawo do ycia. Jednym s owem, wed ug mnie, s to prawa równowa¿ne, a zatem: Vwe la guerre eternelle1, naturalnie do czasu powstania Nowej Jerozolimy2. — To znaczy, ê ¹ ¿e pan wierzy w Now Jerozolim ? — Wierz ³ ³ ³ ê — odpar zdecydowanie Raskolnikow. Patrzy przy tym, jak i w czasie ca ej swojej tyrady, w jeden punkt na dywanie. 1 Vwe la guerre eternelle (fr.) — Niech ¿yje wiekuista wojna. 2 Nowa Jerozolima — zst œ ê œ ¹ êpuj ce z nieba wi te miasto w Objawieniu w. Jana (Obj. 21, 1-4). 319 — /\... a... czy wierzy pan w Boga/ rsiecn mi pan wy Daczy, mo ³ œ ¿e to zanadto mia e pytanie. — Wierz ³ ê ³ ³ ê — Raskolnikow podniós g ow i spojrza na Porfirego. — A czy wierzy pan te £ ¿ we wskrzeszenie azarza? — Wierzê. A dlaczego pan pyta? — ³ I to w znaczeniu dos ownym? — W dos³ownym znaczeniu. — Hm. Tak... Pyta ¹ œ ³em tylko tak, z ciekawo ci; wybaczy mi pan. Wracaj c jednak do poprzedniego tematu: ludzi niezwyk ³ ³ych nie zawsze czeka stryczek, czasem bywa ca kiem inaczej... — Pan my ê ¿ ¹ ¿ œli o tym, e triumfuj jeszcze za ycia? O tak, niektórym to si zdarza, wtedy... — Wtedy oni zaczynaj æ œ æ ¹ skazywa na mier ? — Tak, o ile zachodzi potrzeba, i wie pan, tak na ogó ³ ñ ³ bywa. Uwaga pa ska by a bardzo dowcipna. — Dzi ¿ ¿ ê êkuj panu. Niech mi pan tylko powie jeszcze jedno: w jaki sposób mo na odró niæ tych ludzi niezwyk œ ¿ ¹ ¿ ³ych od reszty? Mo e zaraz po urodzeniu maj ju jakie cechy, stygmaty? Pytam dlatego, bo uwa ê ¿ ¿am, e w tych sprawach potrzebna jest jak najwi ksza jasno ³ œæ ³ ¹ ¹ ê ¿ œæ i e tak powiem, dok adno . Jestem cz owiekiem lubi cym porz dek, wi c wybaczy mi pan moj ¿ æ ¿ œ ¹ przezorno æ, ale czy nie mo na by tu wprowadzi dla odró nienia, na przyk æ ³ad, specjalnych mundurów, odznak albo po prostu cechowa odpowiednio?... Rozumie pan przecie ê ³ œ ³ ¿ ¿, co by si dzia o, gdyby kto z klasy pierwszej ubrda sobie, e nale æ ê ê ¹ ³ ¹ ¿y do tych drugich i pocz ³by na w asn r k „usuwa przeszkody", jak pan to udatnie okre ³ œli . — O, to zdarza si ê ¿ ê bardzo cz sto. Ta uwaga jest jeszcze dowcipniejsza ani eli poprzednia. — Dzi ê êkuj za uznanie. — Nie ma potrzeby. Musi pan jednak uwzgl ³ ¿ œ ¿ æ êdni , e pomy ka jest mo liwa tylko w ród ludzi nale ³ ³ ¿¹cych do kategorii pierwszej, to jest „zwyk ych" ludzi (jak ich nazwa em niezbyt fortunnie). Pomimo wrodzonej sk ³ œ ³onno ci do pos uchu wielu 320 z nich ch ³ ¹ êtnie wmawia sobie, wskutek fantazji, a tej, jak wiadomo, przyroda nie posk pi a nawet krowie, ³ ê ¿ ¿e nale ¹ do ludzi post powych, „burzycieli" i odkrywców „nowego s owa". I wierz ¹ ê ³ ¹ w to ca kiem szczerze. A ci naprawd nowi ludzie s przez nich pomijam, nawet pogardzaj œ ¹ ê ¿ ¹ nimi jako konserwatystami o zacofanej mentalno ci. S dz jednak, e niebezpiecze ¿ ¿ ñstwo nie jest a tak powa ne i nie ma pan powodów do niepokoju, bo ludzie ci nigdy w œ ¹ ³ ¿yciu wiele nie zdzia aj . Za ich za lepienie trzeba ich tylko od czasu do czasu skarci œ ³ æ æ, a to w tym celu, by przypomnie im, gdzie jest ich w a ciwe miejsce, i to wszystko; nie potrzeba nawet wykonawców do tego karcenia, uczyni ¿ ¹ to sami, gdy s¹ bardzo moralni, niektórzy wy œ ê ³ ê ¹ œwiadczaj t przys ug sobie nawzajem, inni za sami siê wych ¹ ê œ ¹ ³oszcz ... Przy tej sposobno ci cz sto publicznie rozdzieraj swoje szaty, jest im z tym bardzo do twarzy i dzia ³ ¹ ³a to w sposób pouczaj cy; s owem, nie ma powodu do niepokoju... Dla tych ludzi prawa s¹ niewzruszone. — No, co do tego uspokoi œ ³ mnie pan. Jest jednak co jeszcze, co napawa mnie niepokojem. Niech mi pan powie, czy tych ludzi, którzy maj¹ prawo mordowania innych, jest du ³ æ œ ¿o na wiecie? Jestem naturalnie gotów pochyli czo o przed nimi, ale przyzna pan, ¿ ³ ¿ ¿ ³ æ e gdyby ich by o zbyt du o, to ycie by oby dosy przykre... — Co do tego mo ¹ ¹ æ ¿ ¿e pan tak e by spokojny — ci gn ³ Raskolnikow dalej w tym samym tonie. — Ludzi o nowych ideach, nawet tych, którzy w ogóle s æ ¹ zdolni powiedzie coœ nowego, rodzi si ³ ¹ ³ ê bardzo ma o, wprost zdumiewaj co ma o. Jedno jest tylko jasne — umieranie ludzi i przychodzenie na œ œ œwiat jest odpowiednio i ci le regulowane jakimœ prawem natury. Prawo to jest dotychczas jeszcze nie zbadane, wierz ¿ ê jednak, e istnieje i zostanie odkryte. Niezmierzona masa ludzi, materia œ ¿ ³u, istnieje przecie na wiecie tylko po to, aby w ko ê æ ¿ ê ñcu przez niepoj te krzy owanie plemion i ras zebra si w sobie i wydaæ cho ê ³ ³ ¹ æby jednego na tysi c jako tako samodzielnego cz owieka. Cz owiek o wi kszej samodzielno ê œci rodzi si co 11 — Zbrodnia i kara 321 najwy ê ê ¿ej jeaen na dziesi æ lysi cy (OKresiam 10 przyKiaaowo, obrazowo). O jeszcze wi ê êcej — jeden na sto tysi cy! Ludzie genialni — raz na milion, a prawdziwi geniusze, którzy przyczyniaj œ ¹ œ ³ ê ¹ si do udoskonalenia ca ej ludzko ci, przychodz na wiat dopiero po up ³ ³ ³ywie wielu milionów ludzi. S owem, oko moje zajrza o do retorty, w której odbywa siê ca œ ¯ ³y ten skomplikowany proces. e jest on jednak kierowany jakim prawem, to nie ulega w æ ¿ œ ¹tpliwo ci, nie mo e tu mie miejsca przypadek. — Powiedzcie mi, do diab³a, czy wy obaj kpicie sobie, czy co? — wtr ¯ ê ³ ¹ci si nagle Razumichin. — Siedli tu sobie i jeden drugiego wodzi za nos. arty sobie urz œ ¹ ¹dzaj ! Czy ty tak my lisz na serio, Rodionie? Raskolnikow zwróci ³ ³ ¹ ¹ ³ ku niemu sw blad i posmutnia ¹ twarz, nie odpowiedzia jednak. I dziwna wyda ¹ ¹ ê ¹ ê ³a si Razumi-chinowi w zestawieniu z t pos pn i skupion twarz¹ przyjaciela jawnie drwi œ ¹ ê ¹ca, natr tna, irytuj ca i nieuprzejma dociekliwo æ Porfirego. — Nie, bracie, je ³ œ ê ¹ ¿ ¹ ¹ ¿eli mówi e na serio, to... Masz racj , mówi c, e nie s to pogl dy nowe, lecz od dawna ju ê ¿ dobrze znane; tym jednak, co jest naprawd nowe i co ku memu przera ³ ¹ œ ³ ¹ ¹ ¿eniu jest twoj duchow w asno ci , jest przyzwolenie, które dajesz cz owiekowi na przelewanie krwi wedle w³asnego sumienia, i popierasz to, wybacz, ale z jakimœ fanatyzmem... To jest przecie ³ œ ¿ ¿ najwa niejsza my l twego artyku u. Takie przyzwolenie na przelewanie krwi jest wed ¿ ¹ ³ug mnie tysi c razy straszniejsze ani eli oficjalne, ustawowe zezwolenie... — Zupe ³ ³ ³nie s usznie, jest to straszniejsze... — potwierdzi Porfiry. — Nie, to niemo æ œ œ ³ ¿liwe, przesadzi e , bracie. Ty nawet nie umiesz tak my le ... Muszê przeczyta ³ æ ten artyku . — W moim artykule nie ma tego wszystkiego, napomkn¹³em tam tylko... — odpar³ Raskolnikow. — Tak, tak — rzek œ ê ¹ ³ Porfiry, wierc c si na swoim krze le — teraz mam ju œ ê ¿ mniej wi cej jasno æ co do tego, jakie s¹ 322 pansKie pogi ê ¹ay na zoroam , aie... wyoaczy mi pan, ze jesieni tak natarczywy (sam wiem, ê ¿ ³ ³ ¿e zajmuj panu czas, i a mi wstyd)... uspokoi mnie pan przedtem co do pomy ek na tle pomieszania obydwu kategorii, ale... niepokoj¹ mnie jeszcze inne, w praktyce mo ¿ ê¿ ³ ¿ ³ ¿liwe wypadki! Przyjmijmy, e m czyzna lub m okos wmówi sobie, e jest przysz ym Likurgiem albo Mahometem, i pocznie usuwa ¿ æ sobie wszystkie przeszkody... Wie, e droga do celu daleka... do przebycia tej drogi potrzeba pieni ê êdzy... zaczyna wi c zdobywa ¹ ¹ æ pieni dze drog ... Pan mnie rozumie? Zamietow w swoim k œ œ ³ ¹ ¹cie wybuchn ³ nagle g o nym miechem. Raskolnikow nawet nie spojrza³ na niego. — Przyznaj ³ ¹ ¹ ¿ ³ ê — rzek spokojnie — e takie wypadki nie s wykluczone. Ludzie s g upi i pró ¹ ¿ ³ ¿ni, a szczególnie m odzie , i mog ulec takiej pokusie. — A widzi pan! I co wtedy? — Jak to, co wtedy? — Raskolnikow u ê ¹ œmiechn ³ si . — Przecie æ ¿ ¿ nie ja jestem temu winien. Tak ju jest i nie potrafimy tego zmieni . Ten tutaj — wskaza³ Razumichina — powiedzia ê ¿ ³, e ja daj przyzwolenie na przelewanie krwi. No i co z tego? Spo ê ³ ê ³ ¿ ñ ³ecze stwo przecie zabezpieczy o si dostatecznie przez zes ania, wi zienia, s ¹ ê œ êdziów ledczych i katorgi, wi c sk d ten niepokój? Szukajcie mordercy! — A jak go znajdziemy? — Wtedy mo æ ¿ecie go ukara . — Bardzo logiczne. A co dzieje siê z jego sumieniem? — Co pana obchodzi jego sumienie? — Pytam tylko tak, z czysto ludzkiego wzglêdu. — Je ê ³ ¹ ¿ ¿eli ma sumienie, to niech cierpi, je eli zrozumie swoj omy k . Jest to dla niego kar ¹ ¿ ¹, mo e gorsz od katorgi. — No, a ci rzeczywi æ ¹ œcie genialni, którzy maj prawo zarzyna , czy oni nie powinni cierpieæ z powodu przelanej krwi? — zapyta ¹ ¹ ³ z ponur min Razumichin. — Sk¹d ten wyraz: powinni. Tu nie ma ani przyzwolenia, ani zakazu. Cierpi ten, komu jest ¿al jego ofiary. Gdzie jest zdolnoœæ 323 i sciuc giic iiiicii jcuiiciA. z,auucgu, unucuy ziaj mniejszego uuwuuu, wszystko by o ³ dwuznaczn ¹ ¹ ¹ ¹ spekulacj , zawieszon w powietrzu ide i dlatego popróbowali mnie sko ³ ¿ œ ¹ æ ³owa za pomoc bezczelno ci. Mo e nawet ten brak dowodów doprowadzi go do takiej w ³ œ ³ ê œæ ¿ ³ ¿ ê œciek o ci i da si jej ponie . Mo e Porfiry mia w tym swój cel. Zdaje mi si , e jest bardzo m ¿ ³ æ ¹ ¿ œ ¹ ³ ¹dry... Mo e chcia mnie przestraszy , sugeruj c, e co wie... S to zawi e kwestie psychologiczne, bracie... Zreszt ê ¹ ogarnia mnie wstr t, gdy zaczynam siê zastanawia æ ñ æ... Przesta my o tym mówi . — Tak, jest to wstr ¹ ¿ êtne i poni aj ce! Odczuwam to tak samo jak ty! Ale... skoro ju¿ mówimy o tym otwarcie (bardzo si ¿ ¿ ³ ¿ ê ê ciesz , e wreszcie dosz o do tego, e mo emy o tym mówi ¿ œ ê ³ ¿ æ ê æ otwarcie!), musz ci powiedzie , e wyczuwa em u nich t my l ju przedtem, naturalnie jako co ¹ ¹ ³ œ œ ledwie dostrzegalnego, co dopiero kie kuj cego. Jak mog jednak, nawet w tej formie, pomy œ ê æ ¿ ¹ œ æ œle co podobnego? Jak mog wa y si na co podobnego? W jaki sposób doszli do tego? Gdyby ³ ³ œ wiedzia , jak mnie to irytowa o! Jak to? Oto biedny student, podupad ñ ê ³y wskutek n dzy i hipochondrii, w przeddzie ataku strasznej choroby z gor ¿ ¿ ³ ¿ ¹ ¹czk , która (to bardzo wa ne!) od dawna siedzia a ju w nim, dra liwy i ambitny, cz ê œ ³ œ ¹ ¹ ³owiek znaj cy swoj warto æ, który przesiedzia sze æ miesi cy samotnie, stoi w ³ œ ³ æ achmanach i podartych butach z jakimi policajami i musi wys uchiwa ich uwag i docinków; do tego jeszcze przychodzi nieoczekiwany nakaz zap³acenia weksla radcy Czebarowowi, ³ œ ¹ œmierdzi farba, upa trzydzie ci stopni Reaumura1, powietrze zapieraj ce dech, t ³ ³um ludzi, opowiadanie o zamordowaniu osoby, u której by onegdaj, i to wszystko przy pustym ³ æ ³ ³ ¿o ¹dku! Tak, chcia bym zobaczy takiego, co by nie zemdla ! I na tym, na tym opieraj ³ ¿ ¿ œ æ ê ¹ si ich podejrzenia! Do diab a! Rozumiem, e to mo e kogo zirytowa , ja jednak na twoim miejscu, Rodia, ê ³ œmia bym si im 1 Renê Antoine Reaumur (1683-1757) — francuski fizyk i przyrodnik; w 1730 r. skonstruowa³ termometr alkoholowy. 328 wszystkim w oczy na ca ê ³ ³ ³ ³e gard o i nie tylko, naplu bym im w twarz i da po g bie, naturalnie w sposób m ³ ³ ³ ê æ ¹dry, tak jak bi si powinno, i ca a sprawa by aby za atwiona od razu. Plu œ ê Ÿ ñ na to! We si w gar æ! To wstyd! „Bardzo dobrze to przedstawia" — pomy ³ œla Raskolnikow. — Plun ¿ ¹ ³ ³ ¹æ na to? A jutro znowu przes uchanie! — powiedzia z gorycz . — Mo e mam siê wdawa ê ³ ¿ ¿ ê ³ ¿ ¿ œ æ w wyja nienia? I tak ju a uj , e wczoraj tak poni y em si w restauracji wobec Zamietowa... — ³ Do diab a!Pójdê do Porfirego!Wezmê go w obroty, w sposób familijny, ju¿ on mi wszystko wyœpiewa! A co do Zamietowa... „Nareszcie si ³ œ ³ œ ê domy li !" — pomy la Raskolnikow. — Poczekaj — wrzasn ³ œ ê ¹ ¹³ nagle Razumichin, chwytaj c go za rami . — Jeste w b êdzie. Przemy ¿ ³ æ ³ ¿ ³ ³ œla em to. Jaka to mog a by pu apka? Mówisz, e pytanie o tych robotników by o pu œ œ ê ³ ³ œ ê ¿ æ ¹ ³apk ? Pomy l tylko: gdyby naprawd to zrobi , to czy móg by si wygada , e widzia ¿ œ ³ œ ³e mieszkanie... i robotników? Wprost przeciwnie: powiedzia by , e nic nie widzia æ œ ê ¿ ³ œ œ ³e , nawet gdyby ich widzia ! Przecie nikt nie b dzie wiadczy przeciw sobie! — Gdybym to zrobi ³ ¿ ³ ³, to na pewno powiedzia bym, e widzia em robotników i mieszkanie — odpar ê ê ³ Raskolnikow niech tnie, ze wstr tem. — Po có æ œ ¿ wiadczy przeciw sobie? — Dlatego, œ ³ ¿e jedynie ciemni ch opi albo niedo wiadcze-ni nowicjusze podczas przes œ ¹ ³ ¹ ³uchania zaprzeczaj z miejsca wszystkiemu! Cz owiek m dry i do wiadczony potwierdza wszystkie zewn ³ êtrzne i niezaprzeczalne fakty, ale t umaczy je innymi przyczynami, znajdzie zawsze co œ ³ œ, co przedstawia te fakty w zupe nie innym wietle. Porfiry móg ³ œ æ ¿ ê ê æ ¿ ¿ ³ na to w a nie liczy , e b d w ten sposób odpowiada , e powiem, i coœ nieco œ œ ³ œ widzia em, dodam tylko jakie obja nienia... — Ale przecie ¿ ³ ¿ od razu by ci powiedzia , e na dwa dni przed zabójstwem robotników nie by³o jeszcze w mieszkaniu, 329 to znaczy, dowiód ³ œ ³ ¹ ³by ci, ze by e u ichwiarki w dniu zabójstwa przed ósm . Przygwo ê ³ Ÿdzi by ci na takiej drobnostce! — Mo ³ œ ê ê ê æ œ ¿ ³ œ ³ ¿e na to w a nie liczy , e nie zd¹¿ê pomy le i b d si pieszy , by odpowiedzieæ jak najprawdopodobniej, zapominaj ³ ¿ ¹c o tym, e wówczas robotników jeszcze nie by o. — Jak mo æ ¿na o tym zapomnie ? — Bardzo œ ³ ê ¹ ³atwo. Najsprytniejsi ludzie zasypuj si w a nie na takich drobiazgach. Im ktoœ jest bardziej sprytny, tym mniej si æ ³ ¹ ¿ ê spodziewa, e mog go przy apa na byle czym. Spryciarza zawsze nale ³ æ ³ ¿y apa na drobiazgach. Porfiry wcale nie jest taki g upi, jak to sobie wyobra¿asz... — W takim razie jest ³otrem! Raskolnikow nie móg ³ œ æ ê ³ si powstrzyma od miechu. Lecz w tej chwili zapa , z jakim rozmawia ê ³ ³ z Razumichinem, wyda mu si dziwny, podczas gdy poprzednio prowadzi³ rozmow ê ê prawie ze wstr tem i jakby pod przymusem, z wyrachowania. „Niektóre punkty zaczynaj ³ œ æ Ÿ ê ¹ mi si wyra nie podoba !" — pomy la . Zaraz jednak ogarn œ ³ ¿ ê ³ ¹³ go dziwny niepokój, zdawa o mu si , e porazi a go jaka nowa i trwo œ ¿ ¹ ¹ ¿ ³ œ ¿na my l. Niepokój ten wzrasta z ka d chwil . Byli ju u wej cia do domu Bakalejewa. — Id ê ê ê ³ Ÿ tam sam — zwróci si nagle do Razumichina — ja przyjd za chwil . — Dok ¿ œ ¿ œ ¹d chcesz pój æ? Przecie jeste my ju na miejscu. — Musz ³ ê ê ê, musz , pilna sprawa... przyjd za pó godziny... powiedz tam. — Jak sobie ¹ ê ¿yczysz, ale id z tob . — A wi ¹ ¹ ¹ æ ê êc i ty chcesz mnie dr czy ! — krzykn ³ Raskolnikow z tak irytacj i tak rozpaczliwym g ê ³ ê ³ ¿ ³osem, e Razu-michinowi opad y r ce. Sta przez chwil na schodach, patrz ê ê ¹ ¹c, jak Raskolnikow szybko oddala si w kierunku swej ulicy. Wreszcie zacisn ³ z by i wygra ê œ ¿ ³ ¹ ê ¹ ¿aj c pi œciami, poprzysi g sobie, e dzi jeszcze wydob dzie z Porfirego wszyst- 330 kie jego tajemnice; potem ruszy ê æ ê ê ³ na gór , aby uspokoi Pulcheri Aleksandrown , zaniepokojon ¹ œ ¹ ³ ¹ ich d ug nieobecno ci . Gdy Raskolnikow zbli ³ ê ³ ê ³ ¿y si do swego domu, pot perli mu si na skroniach, oddycha z trudem. Po ¹ ³ ê ³ œpiesznie pobieg na gór , wszed do pokoju i zamkn ³ drzwi na haczyk. Potem przera ³ ¿ony, prawie nieprzytomny, rzuci³ siê ku owej dziurze w œcianie, w której by y przedtem schowane zastawy, i zaczai j ¹ æ ¹ obmacywa , badaj c wszystkie szpary i zag ¹ ³ ³ ê ¹³ ¹ ³ ³êbienia za tapet . Nie znalaz szy nic, podniós si i odetchn z ulg . Gdy sta na schodach w domu Bakalejewa, przysz œ ¿ œ ³o mu nagle na my l, e jaki przedmiot — ³ ñ ³ ³ ê a cuszek, spinka, a nawet kawa ek papieru z opakowania zastawów z w asnor cznymi notatkami lich-wiarki — móg ¹ œ æ ê ³ si zawieruszy gdzie w tej dziurze za tapet i potem pos ¿ ¿ æ ¿ ³u y jako mia d ¹cy, niezbity dowód jego winy. Sta ê ³ ³ œ ³ ³ œ ³ zamy lony; dziwny, uleg y i g upkowaty u miech b ¹ka si na jego ustach. Wreszcie wzi ¿ ³ ³ ¹ ê œ ³ ê ¹³ czapk i cicho wyszed z pokoju. My li mu si pl ta y. Dochodzi ju do bramy, gdy nagle us ³ œ ³ ³ysza czyj g os: — O, to w œ ³a nie ten pan! Raskolnikow spojrza ³ ³ ¿ ³. Stró sta na progu swej komórki i informowa jakiegoœ mieszczanina, odzianego w kamizelk ³ ê ¹ ê i dziwn kapot , która upodabnia a go do wiejskiej baby. G œ ³ ³ æ ³ ³owa w wy wiechtanej czapce by a pochylona ku ziemi, a ca a posta zdawa a siê zgarbiona. S ³ ³ ¹ ¹dz c ze starej, pomarszczonej twarzy, osobnik ten mia przesz o pi ¹ ê ¹ ³ ê ³ ¹ êædziesi t lat; ma e, wpadni te oczy patrzy y ponuro, surowo i z widoczn niech ci . — O co chodzi? — zapyta ¿ ¹ ³ Raskolnikow, podchodz c do stró a. Nieznajomy przypatrywa ³ ¿ ³ ³ ê ³ mu si zrazu spode ba, a potem obejrza go uwa nie, dok adnie i bez po ê ³ ³ ¹ ê ³ œpiechu, wreszcie odwróci si i nie mówi c ani s owa, wyszed na ulic . — Czego on chcia ê ³ ³? — dopytywa si Raskolnikow. 331 — Pyta ñ ³ ³, czy tu mieszka taki a taki student, wymieni pa skie nazwisko i mieszkanie. Wtedy w œ ¿ ³ ³ ³ œ ³a nie pan nadszed , to mu pana wskaza em, a on poszed sobie. Te co . Stró æ ³ ³ ê ê ³ ³ ¿ by bardzo zdziwiony, cho nie na d ugo; poduma chwilk , a potem odwróci si i wszed³ do swej komórki. Raskolnikow pobieg ³ ³ ³ za tym cz owiekiem i zobaczy go na drugiej stronie ulicy. Szed³ wolnym, miarowym krokiem, z oczyma wbitymi w ziemi ³ ê, jakby w g êbokiej zadumie. Raskolnikow wkrótce go dogoni ³ ³ œ ³ ³, lecz szed jaki czas z ty u, wreszcie podszed i spojrza³ na niego z ukosa. Mieszczanin pozna ³ ³ go natychmiast, obrzuci bystrym spojrzeniem, po czym znowu spu ³ œci oczy; szli tak obok siebie w milczeniu. — Pan pyta œ ³ ¿ ³ o mnie... stró a? — powiedzia wreszcie Raskolnikow, ale jakim zbyt cichym g³osem. Tamten nie odpowiedzia œ ³ ³, nawet nie spojrza na niego. Znowu jaki czas szli w milczeniu. — Có æ ³ ¿ to ma znaczy ... przychodzi pan, rozpytuje... i milczy... o co chodzi? — g os Raskolnikowa dr ³ ³ ê ³ ³ ¿a i urywa si , wymawia s owa z trudem. Tym razem nieznajomy podniós ê ³ ³ ³ na niego oczy, spojrza z owieszczo i pos pnie. — Morderca! — rzuci ³ Ÿ ê Ÿ ³ nagle cichym, lecz d wi cznym i wyra nym g osem... Raskolnikow szed ³ ³ ¿ ³ dalej obok niego. Nogi mu nagle zadr a y, mróz przeszed po plecach, serce zamar ³ ³ ³ ê ³o na chwil , a potem za omota o gwa townie. Uszli tak obok siebie ze sto kroków w zupe³nym milczeniu. Mieszczanin nie patrzy³ na Raskolnikowa. — Ale co pan... co... jaki morderca? — wybe ³ ³kota wreszcie Raskolnikow ledwo dos ³ ³yszalnym g osem. — Ty jeste ³ ¹ œ morderc ! — odpar nieznajomy tonem jeszcze bardziej dobitnym i wyra ³ œ ¹ œ Ÿnym, z jakim triumfuj cym i nienawistnym u miechem i znowu spojrza wprost w poblad ¿ ê ³ ê ³¹ twarz Raskolnikowa. Doszli do skrzy owania. Mieszczanin skr ci w ulic na lewo i szed ê ¹ ¹ ³ dalej, nie ogl daj c si . Raskolnikow 332 pozosta ³ ³ ³ ¿ êæ ¹ ³ na miejscu i patrzy za nim. widzia , jak tamten, uszed szy mo e z pi dziesi t kroków, przystan œ ³ ¹ æ ³ ê ³ ¹³ i obejrza si . Trudno by o dojrze na tak odleg o æ, ale Raskolnikowowi ¹ œ ê ³ wydawa o si , ¿e i tym razem mieszczanin u miechn¹³ siê triumfuj co, z wyrazem zimnej nienawiœci. Powolnym, oci ³ ê ³ ³ ê¿a ym krokiem powróci Raskolnikow do domu. Nogi si pod nim ugina y. Wszed ê ¹ ³ ¿ ³ ê ¹ ³ po schodach do swojej komórki, zdj ³ czapk , po o y j na stole i z dziesi æ minut sta ³ ê ³ ¿ ³ ³ ³ nieruchomo. Potem os abiony po o y si na kanapie, z ust wyrwa mu siê przyt ³ ³ ¿ ê ³ ê ³umiony j k; oczy mia zamkni te. Tak przele a pó godziny. Nie my œ ê œ ê ³ ³ ³ œla o niczym. Przelatywa y mu przez g ow jakie strz py my li, oderwane obrazy bez ¹ ê ³ ³ ³adu i sk adu, twarze ludzi, których widzia jeden jedyny raz, b d c jeszcze dzieckiem, i których nigdy potem nie pami œ ³ êta , dzwonnica W-skiej cerkwi, bilard w jakiej restauracji i jaki ³ œ oficer ko o tego bilardu, suterena i zapach cygar w trafice, szynkownia, brudne, ciemne schody, ca ¹ œ ³e zalane pomyjami i za miecone skorupami jaj, i nagle tu ni st d, ni zow ³ ³ ³ ñ ê Ÿ ¹d uroczy d wi k niedzielnych dzwonów... Przedmioty ta czy y i ko owa y w jego mózgu jak wicher. Niektóre podoba ê ³ ê ³ ³y mu si nawet, czepia si ich, ale ulatywa y natychmiast. Odczuwa ¿ ê œ ³ jaki wewn trzny ucisk, ale znowu nie tak du y... Lekki dreszcz nie ust ³ ³ êpowa , by o to jednak uczucie nieomal przyjemne. Nagle us ¹ œ ³ ¹ ³ ³ œ ³ ³ysza po pieszne kroki, pozna g os Razumichina, zamkn ³ oczy i uda pi cego. Razumichin otworzy ³ œ ³ drzwi i czas jaki niezdecydowany sta na progu. Potem po cichu zbli ³ ³ ê ³ ¿y si do kanapy. Raskolnikow us ysza szept Nastazji: — Nie rusz go, niech si œ ê wy pi. Potem sobie poje... — Masz racj ³ ê — odpowiedzia Razumichin. Oboje wyszli po cichu i zamkn ³ ê ³ ¹ êli za sob drzwi. Up yn ³o jeszcze z pó godziny. Raskolnikow otworzy ê ³ ê ³ ¿ ³ ê ³ ³ oczy, odwróci si na wznak i po o y obie r ce pod g ow . „Kto to mo ³ ê ³ ³ æ ¿e by ? Kim jest ten cz owiek, który zjawi si jakby spod ziemi? Gdzie by i co widzia ³ ³? Widzia wszystko, to 333 nie ulega ¹ œ ê ³ ¹ ê ³ ¿adnej w tpliwo ci. Ale gazie si ukrywa wówczas, sk d si przypatrywa ? Dlaczego zjawia si ¿ æ œ ³ ê dopiero teraz? I w jaki sposób móg co widzie , czy to mo liwe? Hm... — ci ê ¿ ¹ ¹ ¹gn ³ dalej swój wywód Raskolnikow, czuj c, e robi mu si zimno — a futeralik, który Miko ¿ ³ ¿ ³ ³aj znalaz za drzwiami: czy by o to mo liwe? Dowody? Wystarczy przeoczyæ najdrobniejsz ê ¿ œ ¿ ³ ¹ b ahostk i ju z niej wyrasta dowód wielko ci piramidy egipskiej. Mo e mucha lata ¿ ¿ ³ ³a i widzia a? Czy to mo liwe?" Poczu ³ ¿ ³ ¿ ê ³ nagle ze wstr tem, e jest ogromnie s aby, e brak mu si . „Powinienem by ³ œ ê ¹ œ ³ œ æ ³ o tym wiedzie — my la , u miechaj c si gorzko — jak mia em wzi¹æ do r ³ ³ ¹ ê æ ê ¹k siekier i zbruka si krwi , skoro tak dobrze zna em, przeczuwa em siebie!... Powinienem by ³ ¿ æ ³ o tym wiedzie zawczasu!... Ech, przecie wiedzia em o tym" — wyszepta³ zrozpaczony. Czasem jego uwag œ œ ¿ ³ ³ ê przykuwa a na d u ej jaka my l: „Nie, tamci ludzie byli stworzeni z innego materia ¹ ³ ³u. Prawdziwy w adca, któremu wolno wszystko, burzy Tulon1, urz dza rze ³ ¿ Ÿ w Pary u2, zapomina o armii w Egipcie3, traci pó miliona ludzi w wyprawie na Moskw œ ³ ê4 i kwituje to kalamburem w Wilnie5; takiemu cz owiekowi po mierci stawiaj¹ pomniki, 1 Tulon — miasto na po ñ ê ³udniu Francji, miejsce zwyci skiej bitwy armii republika skiej (1793), a zarazem pocz ê ¿ ¹tek kariery Napoleona: za wyró nienie si w tej bitwie awansowa³ do stopnia genera³a brygady. 2 Krwawe st ³ ¿ ³umienie przez Napoleona rojalistycznych zamieszek w Pary u mia o miejsce w paŸdzierniku 1795 r. 3 W 1798 r. Napoleon przedsi ¹ ê ¹ êwzi ³ wypraw do Egiptu i Syrii, aby przeci æ Anglii drogi handlowe do Indii, zwyci ê ³ ê¿y Mameluków pod Piramidami (21 VII), ale jego flot zniszczy³ pod Abukirem (l VIII) admira ê ³ ³ Horatio Nelson. Napoleon porzuci armi , potajemnie powróci ³ ¹ ³ do Francji, dokona³ zamachu stanu, obalaj c Dyrektoriat, i obj¹³w adzê jako pierwszy konsul. 4 W 1812 r. Napoleon wyruszy ê ê ³ na Rosj na czele 650-tysi cznej armii; na obszar Rosji wkroczy ê ³ ¿ ê ³o 400-450 tysi cy, z czego 4/5 o nierzy zgin ³o w walce i podczas katastrofalnego odwrotu. 5 „Od wznios æ ³ œ œ œ ³o ci do mieszno ci tylko jeden krok" — mia powiedzie Napoleon w Wilnie podczas odwrotu resztek jego armii z Rosji. 334 a wi œ ¹ ê êc jemu naprawd wszystko wolno. Nie, tacy ludzie widocznie nie s z krwi i ko ci, ale ze spi¿u!" Nagle prawie go roz œ ³ œmieszy a pewna, uboczna my l: „Napoleon, piramidy, Waterloo1 — i szpetna, wstr ê êtna starucha, lichwiarka, wdowa po urz dniku, z czerwonym kuferkiem pod ³ ¿ œ ê ³ æ ¿ ó kiem, no, jak to wszystko zmie ci si w g owie cho by panu Porfiremu?... Przecie nie strawi czego ¿ œ podobnego!... Estetyka mu przeszkodzi: «Czy Napoleon — powie — mo ê ¿ ³ Ÿ ¿e le æ pod ó ko n dznej staruchy?» Fe, co za paskudztwo!" Chwilami czu ¹ æ ¿ ³, e zaczyna bredzi , i popada w gor czkowe podniecenie: „Starucha to bzdura! — my œ ¿ ³ œla arliwie i po piesznie. — Starucha mo ¿ ¹ ³ ³ ¿e i by a b êdem z mojej strony, ale nie o ni przecie chodzi! Starucha to tylko skutek mojej choroby... chcia ³ æ ¹ ê ³em jak najpr dzej przest pi próg... zabi em nie cz ³ ³ ³ æ ¹ ³ ê ê ³owieka, lecz zasad ! Zasad zabi em, ale progu przest pi nie zdo a em i zosta em po tej stronie... Potrafi æ ê ³ ¿ ³em jedynie zabi , wi cej nic... Nawet tego nie zrobi em, jak nale y... Zasada?... Dlaczego ten g ¹ ³ ê ³upiec Razumichin tak si oburzy na socjalistów? S to ludzie pracowici i handlowi, zajmuj ê ê ¹ si «szcz œciem powszechnym»... Nie, dano mi tylko jedno ¿ycie, po raz drugi ê æ ê ê ê æ ¿y nie b d : nie chc czeka na «szcz œcie powszechne)). Sam te¿ chc œ ³ ¿ æ ¿ æ ¿ ê y , bo inaczej wcale y nie warto. No có ? Wczoraj nie chcia em przej æ obok g œ ¹ ê ³odnej matki, ciskaj c w kieszeni mego rubla w oczekiwaniu na «szcz œcie powszechne)). «Nios ê ¹ ê ³ ¹ ê moj cegie k — powiadaj — na budow gmachu powszechnego szcz œ ê êœcia i dlatego odczuwam spokój w duszy)). Cha, cha! Ale dlaczego pomin li cie mnie? Przecie ê ¿ ¿ yj tylko raz i te¿ 1 Waterloo — miejscowo ³ œæ w Belgii, gdzie 18 VI 1815 r. Napoleon zosta ostatecznie rozbity przez wojska koalicji pod wodz ³ ¹ feldmarsza ka Arthura Wellingtona oraz armiê prusk ê ³ ¹ ¹ pod wodz feldmarsza ka Gebharda Bluchera. Wzi ty przez Anglików do niewoli, Napoleon abdykowa Œ ³ ¿ ñ ³ i do ko ca ycia internowany by na Wyspie w. Heleny. 335 chc ¹ ¹ ³ ¹ ê... Ech, jestem tylko wsz estetyczn , i basta! — dorzuci nagle, parskaj c ob ¹ ¹ ¹ ê œ ñ ³¹ka czym miechem. — Tak, naprawd jestem wsz — ci gn ³ dalej, z niedobr¹ satysfakcj ¹ ¹ ê ¹ ¹ œ ê ¹ ¹ czepiaj c si tej my li, pogr ¿aj c si w niej, igraj c i szydz c — jestem ni¹ ju æ ¿ œ ¿ ¹ œ ¿ cho by dlatego, e po pierwsze, rozmy lam teraz o tym, e ni jestem. Po wtóre za , jestem ni ¿ ³ ¹ ³ œæ ¹ ¹ ¹ dlatego, e przez ca y miesi c niepokoi em Opatrzno , wzywaj c j na œwiadka, ê ê ¿e to, co robi , robi nie dla pofolgowania swym chuciom cielesnym, lecz maj¹c na widoku cel wspania ³ ¿ ³y i godny, cha, cha! Po trzecie dlatego, e postanowi em przy wykonaniu swego czynu przestrzega œ ê ¿ æ mo liwie najwi kszej sprawiedliwo ci, miary, wagi i arytmetyki: ze wszystkich wszy wybra ¹ ¿ ³em najbardziej bezu yteczn , a po zabiciu jej postanowi ¹æ ê ³em wzi od niej tylko tyle, ile mi potrzeba na pierwszy krok, ni mniej, ni wi cej (a wi ³ êc reszta posz aby na klasztor, zgodnie z jej testamentem, cha, cha!)... I dlatego jeszcze, dlatego bezwarunkowo jestem wsz ¿ ê ¹ ³ ¹ — doda , zgrzytaj c z bami — e sam jestem mo ³ ¿ ³ ¿e bardziej pod y i nikczemny ani eli zabita przeze mnie wesz, i przeczuwa em zawczasu, œ æ ¿ ¿ ê ¹ ¿ ¿e powiem to sobie ju po tym, jak j zabij ! Czy mo e by co bardziej okropnego? Co za pospolito œ ³ œæ! Co za pod o æ!... O, jak dobrze rozumiem «proroka» na koniu, z mieczem w r ¿ æ ³ ê êku: Allach rozkazuje, wi c masz go s ucha , «dr ¹cy» stworze! Ma s ³ ³ œ ³uszno æ, ma zupe n¹ s usznoœæ «pro-rok», kiedy wystawia gdzieœ w poprzek ulicy so-lidn ê ¹ ¿ æ œ ¹ bateri i kosi winnych i niewinnych, nie zadaj c sobie nawet trudu, eby obja ni za co... B ¹ ê œ ¿ ³ Ÿ ¹d pos uszny, «dr ¹cy» stworze, i nie o mielaj si niczego pragn æ, albowiem nie twoja to rzecz!1 O, za nic w ê œwiecie, za nic nie przebacz tej starej!" W ³ ³ ³ ¿ ³osy zwil y mu pot, rozpalone wargi drga y, nieruchome oczy wlepi w sufit. „Matka, siostra... jak ê ³ ¿e ja je kocha em! Dlaczego teraz ich nienawidz ? Tak jest, nienawidzê ich, po prostu fizycznie nie 1 Tak w ñ ³ œ ³a nie ujmuje pos usze stwo wobec Allacha Aleksander Puszkin w wierszu Naœladowanie Koranu (1824). 336 mog ê ê ³ ³ ³ œ œ ê znie æ ich obecno ci... Onegdaj podszed em i poca owa em matk , pami tam... U ¿ ê ³ ê ³ ³ œ ¹ ¹ œcisn ³em j i my la em: co by to by o, gdyby si dowiedzia a?... A co b dzie, je eli jej powiem... By ¿ æ ³ ³em do tego zdolny! Hm! ona przecie musi by do mnie podobna — doda , my ê ³ ê ¹ ¹ ¹ ³ ¹ œl c z wysi kiem i jakby walcz c z gor czk , która pot gowa a si coraz bardziej. — O, jak ja teraz nienawidz ³ ¹ ³ ¿ ê tej starej! Chyba zamordowa bym j po raz drugi, gdyby o y a! Biedna Lizawieta! I co j ³ ¹ akurat wtedy przynios o... Dziwne jednak, dlaczego prawie wcale nie my ³ ê œl o niej, jakbym jej wcale nie zamordowa ... Lizawieta! Sonia! Biedne, potulne, o ³ ³ ¹ agodnych oczach... Takie dobre!... Dlaczego one nie p acz ?... Dlaczego nie wydaj¹ j ³ ³ ¹ ¹ ¹ êku?... Wszystko ofiaruj ... spogl daj tak agodnie i mi o... Soniu! Soniu! Potulna Soniu!..." Powoli traci ³ ¿ ³ ê œ ³ poczucie rzeczywisto ci. Dziwne mu si wyda o, e nie móg sobie przypomnie ³ ê ³ ¿ Ÿ ê ³ æ, w jaki sposób znalaz si na ulicy. By ju pó ny wieczór. Mrok g stnia , ksi ³ œ ³ œ œ ³ œ ³ ê¿yc w pe ni wieci coraz ja niej. Jaka niezwyk a duszno æ wisia a w powietrzu. T ê œ œ ³ ³umy ludzi zalega y ulice, rzemie lnicy i robotnicy pieszyli do domów; kr cili siê spacerowicze; czu ³ œ ³ æ by o wapno, kurz i ple ñ. Raskolnikow szed smutny i stroskany: pami ê æ œ ¿ œ ³ ¹ ¿ ³ êta dobrze, e wychodz c z domu, mia jaki zamiar, eby co zrobi jak najpr dzej, ale zapomnia ¿ ³ ê ³ ³, co mianowicie. Nagle zatrzyma si i zobaczy , e po drugiej stronie ulicy stoi na chodniku jaki ê ³ ¹ ê ³ œ cz owiek i daje mu znaki r k . Raskolnikow skierowa si ku niemu przez ulic ³ ê ³ ³ ê, ale cz owiek ów nagle odwróci si i poszed sobie, jakby nigdy nic; szed³ opu ¿ ³ ê ¹ ê ³ œciwszy g ow , nie odwracaj c si , jakby wcale nie dawa mu znaków. „A mo e i nie dawa ¿ ³ œ ³ œ ¿ ³ adnych znaków?" — pomy la Raskolnikow, ale przy pieszy kroku, eby go dogoni ¿ ³ êæ ³ ³ ê ³ æ. Gdy ju by od niego o jakie dziesi kroków, pozna go i przestraszy si : by to ów mieszczanin, w tej samej kapocie i po dawnemu zgarbiony. Raskolnikow szed³ za nim z daleka; serce wali ³ ê ¹ ³ ê ³ ³o mu jak m otem. Mieszczanin skr ci w boczn uliczk i szed , nie ogl ³ œ ê ¿ ê ¹ ¹daj c si . „Czy on wie, e id za nim?" — pomy la Raskolnikow. Mieszczanin wszed³ do bramy du¿ej kamienicy. Raskolnikow 337 czym pr ê ¿ ³ ³ êdzej podbieg do bramy i patrzy : mo e si obejrzy i skinie na niego? W rzeczy samej, mieszczanin przeszed ê ³ ¹ ê ³ ³ ca ¹ bram , a wychodz c na podwórze, obejrza si i zdaje si ê ³ ¹ ê ¹ ê, znowu jakby kiwn ³ r k . Raskolnikow natychmiast przeszed przez bram , ale na podwórzu mieszczanina nie by œ ³ ê ³o. A wi c musia wej æ na pierwsze schody. Raskolnikow rzuci œ ³ æ ³ ¿ ê œ ê ³ si za nim. I rzeczywi cie, o dwa pi tra wy ej s ycha by o czyje miarowe, powolne kroki. Dziwna rzecz! Schody wyda ê ³y si Raskol-nikowowi znane. Oto okno na parterze: œwiat ê ³ ¹ ê ³o ksi ¿yca, smutne i tajemnicze, s czy o si przez zakurzone szyby, oto pierwsze pi ¿ êtro... Ach, to przecie to samo mieszkanie, w którym pracowali wówczas robotnicy... Jak to si ³ ³ ³ ³ ¿ ³ ê sta o, e od razu go nie pozna . Odg os kroków cz owieka, który szed przodem, nagle ucich œæ ê ³ œ ê ê ³ ê ³: „A wi c zatrzyma si albo si gdzie schowa ". Drugie pi tro: czy i dalej? Trwo ¿ ³ ³ ³ ¿y go odg os w asnych kroków. Mój Bo e, jak ciemno!... Mieszczanin na pewno przyczai œ ¹ ¹ œ ¿ ³ ê ³ si tu gdzie w k cie. O, drzwi mieszkania otwarte s na o cie ; zawaha siê chwil ¿ ³ ³ ê i wszed . W przedpokoju by o bardzo ciemno i pusto, ani ywego ducha, jakby wszystko ³ ³ wymar o. Po cichutku, na palcach wszed³ do pokoju; ca y pokój zalany by³ jaskrawym ³ ê¿ ³ ³ ³ ¿ œwiat em ksi yca; wszystko tu pozosta o po dawnemu: krzes a, lustro, ó ta kanapa i obrazy w ramach. Olbrzymi, okr ³ ê ³ ¹g y, miedzianoczerwony ksi ¿yc patrzy prosto w okna. „To od ksi ³ ³ œ ê¿yca taka cisza — pomy la Raskolnikow — na pewno uk ada teraz jak ê ³ ³ ³ ³ ³ ³ ê ¹œ zagadk ". Sta i czeka , czeka bardzo d ugo; i im g êbsza stawa a si cisza ksi ³ ¿ ³ Ÿ ³ ê¿ycowa, tym mocniej wali o mu serce, tak e odczuwa wyra ny ból. Cisza trwa a. Nagle rozleg œ ³ ³ ³ ê ³ si krótki, suchy trzask, jakby kto z ama patyk, i znowu wszystko zamar o. Zbudzona mucha z rozp ê ³ ê ê ³ êdu uderzy a o szyb i zabrz cza a j kliwie. W tej samej chwili w k ¹ œ ¹ ¹ ê ³ ¹ ê ¹cie mi dzy szafk a oknem dojrza jakby salop wisz c na cianie. „Sk d ta salopa — pomy ¿ ê ³ œ ê ³ ³ ¿ ³ œla — przecie dawniej jej tu nie by o". Podkrad si po cichutku i domy li si , e za salopa kto œ ³ ³ ³ ¿ ³ ê œ si ukry . Ostro nie uchyli brzeg salopy i zobaczy krzes o; na krze le w k ³ ³ ¹ciku siedzia a starucha, ca a skulona i z opusz- 338 czon ³ æ ³ ¹ ¹ ¿ ¹ ³ ¹ g ow , tak ze adn miar me móg zobaczy jej twarzy; by a to jednak ona. Sta³ nad ni ê ê œ ³ ¹³ ê ê ¹ ³ ¹ chwil : „Boi si !" — pomy la . Po cichutku wyj z p tli siekier i uderzy j w ciemi ³ ³ ê ê raz i drugi. Ale rzecz dziwna: nawet si nie poruszy a, jakby by a z drewna. Przestraszy ê ³ ³ æ ¹ ê ¹ ê ³ ê ³ si , nachyli si i zacz ³ si jej przygl da , ale ona pochyli a g ow jeszcze ni ³ ê ê ¿ ³ ³ ³ ³ ê ³ ¿ej. Schyli si wi c a do pod ogi i z do u zajrza jej w twarz; spojrza i zdr twia : starucha siedz ê Ÿ ê ³ ê ¿ ê ³ œ œ ¹ca na krze le mia a si , a trz s a si od cichego, bezd wi cznego œmiechu1, powstrzymuj ¿ ê ³ ³ ³ ¿ ê ¹c si , eby jej nie us ysza . Nagle wyda o mu si , e drzwi do pokoju sypialnego uchyli ³ œ æ ³ ¿ ¿ ê ³y si nieco i e tam tak e s ycha szepty i miech. Opanowa a go w ¿ ³ ê æ ¹ œ ³ œciek o æ: zacz ³ bi staruch na odlew po g owie, lecz po ka dym uderzeniu topora szepty i œ ê ³ œ ³ ê ³ œmiech w sypialni stawa y si g o niejsze, a starucha wprost wi a si ze miechu. Rzuci ³ ³ ¹ ³ ê ³ si do ucieczki, ale w przedpokoju by o pe no ludzi; drzwi wiod ce na schody by y otwarte na o ³ ê ³ ³ ³ ¿ œcie ; w sieni i na schodach do samego do u k êbi si t um, ciasno zbici ludzie patrz ê œ œ ¹ ¹ ê ¹ na niego, ale przyczaili si , czekaj i milcz !... Co cisn ³o go za serce, nie móg ê ³ ¹ ³ ê ³ æ ³ uczyni kroku, nogi jakby wros y mu w ziemi ... Chcia krzykn æ i — obudzi si . Odetchn ³ ³ ê ¹³ ci ¿ko, lecz rzecz dziwna, sen jakby trwa dalej: drzwi jego pokoju by y szeroko otwarte, a na progu sta ¿ ê ³ ê ³ nieznany m ¿czyzna i przypatrywa mu si uwa nie. Raskolnikow nie zd ¹ æ ³ ³ ¹¿y by jeszcze na dobre otworzy oczu i natychmiast przymkn ³ je z powrotem. Le ³ ê ³ œ ³ ¿a na wznak i nie porusza si . „Czy to jeszcze sen, czy nie?" — pomy la i ostro ³ ¹ æ ê ³ ¿nie uniós nieco powieki, aby si przekona . Nieznajomy wci ¿ sta na tym samym miejscu i przygl ¹ ³ ¹ ê ³ ¹da mu si . Nagle przest pi próg pokoju, po cichutku przymkn ³ za sob¹ drzwi, podszed ¹ ³ ê ³ ³ ³ do sto u, odczeka chwilk , przez ca y ten czas nie spuszczaj c go z oczu, i cicho, bez ³ ¿ ³ œ ³ ³ ¿adnego odg osu usiad na krze le obok kanapy. Kapelusz po o y obok na pod³odze 1 Posta ¹ ê ¹ œ æ miej cej si staruchy nieboszczki koresponduje z postaci hrabiny w Pikowej damie Puszkina. Por. przypis na s. 164. 339 ¹ i uj wszy r ³ æ ³ æ ³ ê êkoma lask , opar na niej podbródek. Wida by o, ze gotów jest czeka d ugo. O ile Raskolnikow móg ³ ³ æ ¿ ³ zauwa y przez ledwo uniesione powieki, by to cz owiek ju¿ niem ³ ê ³ody, barczysty, o g stej, jasnej, niemal bia ej brodzie... Up ³ ³ ê ¿ ê ³yn ³o mo e z dziesi æ minut. Zmierzch zapada , ale by o jeszcze widno. W pokoju panowa ³ ³ ¿ ³ ê ³a zupe na cisza. Nawet ze schodów nie dochodzi aden szmer. Tylko brz cza a jaka ê ³ ê ¹ ¹ œ wielka mucha, uderzaj c wci ¿ o szyb . Wreszcie wszystko to sta o si nie do zniesienia. Raskolnikow nagle uniós ³ ³ ê ³ si i usiad na pos aniu: — No, s ¿ ³ucham, czego pan sobie yczy? — Wiedzia œ ³ œ ¿ ³em, e pan nie pi, tylko udaje — dziwnie odpowiedzia nieznajomy i roze mia³ si ³ ê ê ¿ ê pogodnie. — Pozwoli pan, e si przedstawi : Arkadiusz Iwanowicz Swidrygaj ow. Czêœæ czwarta i „Czy œ ³ œ ³ ¿ ³ ¿bym ni jeszcze" — pomy la Raskolnikow. Ostro nie i nieufnie przypatrywa siê nieoczekiwanemu goœciowi. — Swidrygaj ³ ¿ ³ow? Nonsens! To niemo liwe! — powiedzia wreszcie z wahaniem. Go æ ê ³ œæ nie zdawa si by zdziwiony tym okrzykiem. — Dwie przyczyny sprowadzaj æ ¹ ¹ mnie tutaj. Po pierwsze, zapragn ³em pozna pana osobi ³ ³ ¿ ¿ œcie, gdy dawno ju s ysza em o panu rzeczy nader ciekawe i pochlebne. A po wtóre, licz ³ ¿ æ ¿ ê, e by mo e, zechce mi pan askawie pomóc w pewnym zamierzeniu dotycz ñ œ ¹cym bezpo rednio pa skiej siostry, Awdotii Roma-nowny. Bez rekomendacji prawdopodobnie nie wpu ¿ ³ œci aby mnie teraz nawet na próg wskutek ywionego do mnie uprzedzenia, ale przy pa ê ñskiej pomocy licz ... — To ³ Ÿle pan liczy — przerwa Raskolnikow. — Przyjecha æ œ ¿ ³a przecie dopiero wczoraj, je li wolno zapyta ? Raskolnikow nie odpowiada . ³ — Wczoraj, wiem o tym. Sam przyjecha ê ³em dopiero oneg-daj. Wi c oto co panu powiem w tej materii, Rodionie Roma-nowiczu. Usprawiedliwianie si ê ¿ ê uwa am za zb dne, ale pozwoli 341 pan, ¹ ³ œ ³ ¿e zapytam, co w a ciwie w tym wszystkim by o z mojej strony takiego wyj tkowo wyst Ÿ ¹ ¿ ê œ êpnego, oczywi cie, o ile patrzy si na to bez adnych tam przes dów, trze wo? Raskolnikow nadal przygl ê ³ ¹da mu si w milczeniu. — To, ³ ¿ ê ¹ ³ ³ ¿e we w asnym domu nastawa em na bezbronn dziewczyn i „obra a em j¹ oble ñ œnymi propozycjami", czy tak? (Sam uprzedzam pa skie zarzuty.) Tak, ale niech pan wyjdzie z za ³ ³ ¿ ¿ ³o enia, e jestem tylko cz owiekiem et nihil humanum...1 Jednym s owem i ja mog ¿ œ æ ê ulec pokusie i pokocha (a to oczywi cie nie od nas zale y), wtedy wszystko t ê œ ³ ¹ ¿ ³umaczy si jak najpro ciej. Ca a kwestia polega na tym, czy jestem oprawc , czy mo e ofiar ñ ¹ ¿ ¹ ¿ ¹? A nu jestem ofiar ? Przecie proponuj c przedmiotowi mych pragnie ucieczkê do Ameryki lub Szwajcarii, mog ¿ æ æ œ ³em ywi najszlachetniejsze uczucia i my le o stworzeniu obopólnego szcz ¿ œ ê ¹ ³ êœcia. Wszak rozum jest s ug nami tno ci; mo liwe, i¿ dzia ê ¹ ³ ³ ³a em bardziej na w asn zgub ... — Ale wcale nie o to chodzi — przerwa ê ³ ze wstr tem Raskolnikow — po prostu jest pan ohydny, czy pan ma racj æ ¿ ê, czy nie, dlatego te nikt nie chce mie z panem do czynienia i wyrzucaj ê œ ê ¹ pana, wi c wyno si pan! Swidrygaj œ ³ ê ³ œ ³ow nagle roze mia si g o no. — Ale pan to te ³ ³ ê ¹ œ ³ æ ê ¿... Pan si nie da okpi ! — powiedzia , miej c si na ca e gard o. — Chcia ³ æ ³em pana zablagowa , ale mowy nie ma! Od razu trafi pan w sedno! — Ale pan w dalszym ci ê ¹gu kr ci. — Wi ¿ ¿ ³ ³ ê ¹ œ ¿ êc có ? Có z tego? — powtarza Swidrygaj ow, p kaj c ze miechu — przecie to bonne guerre2, jak to si ³ ê ³ ê mówi, i zupe nie dopuszczalny podst p!... Ale pan mi przerwa . Tak czy owak twierdz œ ¿ ³ ¹ ê w dalszym ci gu: nie by oby adnych przykro ci, gdyby nie historia w ogrodzie. Marfa Pietrowna... 1 Et nihil humanum... (laæ.) — I nic, co ludzkie (nie jest mi obce). Por. Terencjusz, Samodrêk, l, l, 25. 2 Bonne guerre (fr.) — uczciwa wojna. 342 — roao ono j ³ ³ ¹ ³ ¹ pan tez adnie urz dzi ! — brutalnie przerwa mu Raskolnikow. — O tym pan równie æ ³ ¿ ¹ ³ ³ ¿ s ysza ? Zreszt , czy mo na nie s ysze ... W tej kwestii doprawdy nie wiem, co powiedzie ³ ¿ æ, chocia sumienie mam najzupe niej spokojne. Tylko niech pan nie my ³ ³ æ ê ³ ¿ œli, ebym tam znowu mia si czego obawia : wszystko zosta o za atwione w najzupe ³ ¹ œ ³ ¹ ³niejszym porz dku i z ca ¹ skrupulatno ci . Badanie lekarskie stwierdzi o atak apopleksji, spowodowany k ³ ¹ ¹piel po obfitym obiedzie zakropionym prawie ca ¹ butelk¹ wina. Bo te œ ³ æ ¿ nic innego stwierdzi nie mog o... Nie, widzi pan, jaki czas tak sobie my ³ ³ ê ³ ê ³ œla em, zw aszcza w drodze: czy nie przyczyni em si do tego ca ego... nieszcz œcia moralnie jakim ³ œ œ tam rozgoryczeniem czy czym w tym rodzaju? Ale doszed em do wniosku, ³ ¿e nawet to absolutnie nie mia o miejsca. Raskolnikow roze ê ³ œmia si . — Czy to warto by æ ê ³o tak si przejmowa ? — Z czego pan si œ ³ ¹ œ ê mieje? Niech pan pomy li: tylko dwa razy uderzy em szpicrutk , nawet ¿ ¿ ³ œladów nie by o... Niech pan nie uwa a mnie za cynika. Dobrze wiem, e z mojej strony to pod ¿ ¿ ê ³ œ ³o æ i tak dalej, ale wiem tak e na pewno, e Marfa Pi trowna by a zadowolona z tego mojego, ñ ê ¿e tak powiem, uniesienia si . Sprawa pa skiej siostry wyczerpa ³ ¿ ñ ê ê ³a si doszcz tnie. Marfa Pietrowna trzeci dzie ju by a zmuszona do siedzenia w domu, nie mia ¿ ³ ê æ ³a z czym pokaza si w miasteczku, no i znudzi a ju wszystkich tym listem. (Pan s ³ ³ ³ysza o czytaniu listu?) A tu nagle te dwie szpicruty jakby z nieba spad y! Przede wszystkim kaza ¹ ¿ ¿ ê æ ê ³a zaprz ga do karety... Nie mówi ju o tym, e s takie wypadki, kiedy kobieta nadzwyczaj lubi by ¿ æ krzywdzona, chocia udaje oburzenie. Zreszt æ ¹ ¿ ¹, ka dy miewa takie chwile. Ludzie w ogóle nadzwyczaj lubi gra role pokrzywdzonych. Czy pan to zauwa ¿ ³ ¿y ? Ale kobiety przede wszystkim. Mo na by nawet s ê ³ ¿ æ ¹dzi , e stanowi to dla nich jedyne mi e sp dzanie czasu. Przez chwil ê æ ñ œ æ ê ³ ê Raskolnikow mia ochot wsta , wyj æ i w ten sposób zako czy wizyt . Ale powstrzyma ¹ œ ³a go pewna ciekawo æ i nawet poniek d wyrachowanie. 343 — Lubi pan bi ³ æ? — zapyta z roztargnieniem. — Nie, nie bardzo — spokojnie odpowiedzia ³ ³ Swidrygaj ow. — A z Marf œ ¯ ê œ ¹ ¹ Pietrown to my si prawie wcale nie bijali. yli my nader zgodnie i zawsze by ¹ ¿ ³ ¿ ³a ze mnie zadowolona. W ci gu siedmiu lat naszego po ycia tylko dwa razy u y em bata (nie licz ¹ ¹ œ ¹c trzeciego wypadku, do æ dwuznacznego zreszt ): raz w dwa miesi ce po naszym œ ³ œ Ÿ œlubie, zaraz po przyje dzie na wie , i w a nie ostatnim razem. A pan sobie pewno my ¹ ¿ ³ œla , e ja jestem potworem, wstecznikiem, despot ... Cha, cha... Ale, ale, czy nie przypomina pan sobie, jak to kilka lat temu, jeszcze za czasów b ³ ³ogos awionej wolno ñ ³ œci s owa, zha biono u nas powszechnie i publicznie pewnego szlachcica, nazwiska nie pami ê ³ ê ¿ êtam! Tego, co to Niemk przetrzepa w wagonie, pami ta pan? Wtedy równie , w tym samym roku, mia³ miejsce Ohydny wybryk „Wieku"1 (publiczne czytanie Nocy egipskich, pami ³ ³ œ ê êta pan? Ach, te czarne oczy! O, z ote lata minionej m odo ci!). Wi c uwa œ ³ ³ ³ ¿asz pan: nie powiem, abym g êboko wspó czu jegomo ciowi, który przetrzepa³ Niemk ³ æ ê ¿ æ ê, bo w gruncie rzeczy nie ma czemu wspó czu ! Musz jednak przyzna , e zdarzaj ¿ ¿ ê ¿ ê ¹ si czasami tak prowokacyjne „Niemki", i odnosz wra enie, e nie ma takiego post ³ ê æ ³ œ ³ êpowca, który móg by za siebie r czy . Nikt nie ujmowa tej sprawy z tego w a nie punktu widzenia, a tymczasem to w ¹ ê ¿ œ ³a nie jest, jako ywo, naprawd humanitarny pogl d. Wyrzek ³ ê œ ³ œ ³ ¿ ³szy to, Swidrygaj ow znów nagle si roze mia . Raskolnikow u wiadomi sobie, e cz ê ¹ ¹ ¹ ³owiek ten powzi ³ jak œ stanowcz decyzj i dobrze wie, czego chce. — Pan chyba ju ³ ¿ od kilku dni z nikim nie rozmawia ? — zapyta . ³ 1 ³ œ ³ ³ ³ œ ³ Chodzi o g o ny artyku³Michai a Michaj owa, opublikowany pod tym w a nie tytu em w marcu 1861 r. na ¹ ¹ ê ³amach gazety „Sankt-Pietierburgskije wiedomosti", a b d cy replik na niewybredny antyfeministyczny felieton w tygodniku „Wiek", wyszydzaj¹cy publicznie pewn ³ ê ¹ dam , która na wieczorze artystycznym w Fermie odczyta a fragment Nocy egipskich Puszkina. 344 pan. L»/,IWI pana, /e jesiem iaKi uKiaany/ — Nie, dziwi mnie, ³ ¿e jest pan zbyt uk adny. — Czy dlatego, ñ ñ ê ê ³ ¿e nie poczu em si dotkni ty tonem pa skich pyta ? Tak? Ale po co siê obra ¹ œ ¹ ¹ ³ ³ ³ æ ¿a ? Jak pan pyta , tak odpowiada em — doda z zadziwiaj c dobroduszno ci . — W ³ ê ê œ ³a ciwie niczym si specjalnie nie interesuj , s owo dajê — ci ¹ ê ê ³ œ ¹ ¹gn ³ dalej w zamy leniu. — Zw aszcza teraz niczym si nie zajmuj ... Zreszt wolno panu my ³ ¿ ¿ ¿ æ œle , e mi na panu zale y, tym bardziej e jak wspomnia em, mam interes do pa ¹ ³ ê ñskiej siostry. Powiem panu szczerze: nudzi mi si ! Zw aszcza w ci gu ostatnich trzech dni, tak ê œ ê ³ ¿e cieszy em si na my l o rozmowie z panem... Niech pan si nie gniewa, ale wydaje mi si ³ ê pan nies ychanie dziwny. Jak pan sobie chce, ale jest w panu coœ niesamowitego, w œ ³a nie teraz, to nie znaczy w tej chwili, ale w ogóle teraz... Dobrze, dobrze, ju Ÿ ê ¿ nic nie powiem, niech si pan nie krzywi! Nie jestem takim nied wiedziem, jak pan s ³ ¹dzi. Raskolnikow spojrza na niego ponuro. — Bardzo by Ÿ ¿ ¿ æ mo e, e pan wcale nie jest nied wiedziem — powiedzia ³ ¿ ê ³. — Zdaje mi si nawet, e pan jest cz owiekiem z dobrego towarzystwa, a przynajmniej potrafi pan, w razie potrzeby, by ³ ¹ æ porz dnym cz owiekiem. — Na niczyim zdaniu specjalnie mi nie zale œ ³ ¿y — oschle i jakby z odcieniem wynios o ci odpowiedzia ³ ³ Swidrygaj ow — a zreszt æ ³ ¹ dlaczego nie mia bym by draniem od czasu do czasu, skoro te szatki w naszym klimacie s ê ³ ¿ ¹ ê œ ³ ¹ tak wygodne, zw aszcza je li ma si wrodzon y k do tego — doda³ i znowu si ³ œ ê roze mia . — S ³ ¿ ¹ ³ysza em, e ma pan jednak tutaj wielu znajomych. Jest pan, jak to mówi , „cz ³ ³ ¿ ê ³owiekiem ustosunkowanym". Wi c po có by bym panu potrzebny, gdyby nie mia pan do mnie okreœlonej sprawy? — Ma pan s œæ ³ ³ ¹ ³uszno , mam sporo znajomych — podchwyci Swidrygaj ow, pomijaj c zadane pytanie. — Spotka ê ³ ê ñ ¿ ¿ ê ³em par osób, przecie ju trzeci dzie si w ócz . I ja poznaj ¹ ê ê, i mnie, zdaje si , poznaj . Naturalnie, jestem przyzwoicie ubrany 345 i uchodz ê ¿ ³ ê za cz owieka zamo nego. Keiorma roma~ nas nie dotkn ³a zbytnio. Lasy zosta œ ³ ê ê ¹ ³y, pastwiska przynosz dochód. Nie b d odnawia znajomo ci, dawno mam tego dosy ê ¿ ñ æ. Trzeci dzie jestem i nigdzie nie bywam... A to miasto! Jak e si ono ukszta ¿ ê ³ ³towa o, niech no pan sam powie? Miasto urz dników i przeró nych studentów! Naprawd ê ³ ³ ê ³ ê, nie uderza o mnie to osiem lat temu, kiedy si tu wa êsa em... Teraz licz tylko na anatomi ê ³ ê, s owo daj ! — Na jak ê ¹ znów anatomi ? — A te wasze kluby, Dussoty2, zabawy czy ten ca ê ê ³y post p, no nie, obejdzie si tam bez nas — ci æ ¿ ¹ ¹ ¹gn ³ dalej, znów nie odpowiadaj c na pytanie. — I po có tu by szulerem? — Szulerem pan te ³ ¿ by ? — A jak ³ ³ ê ³ ê ³ ¿e! Osiem lat temu by a nas ca a kompania i to jak si patrzy! Weso o sp dza o si œ ê czas! A wszystko to ludzie z dobrymi manierami, poeci, kapitali ci. W ogóle, w naszym rosyjskim spo ñ ³ecze stwie, najlepiej wychowani ludzie to ci, którzy bywali bici, czy zwróci³ pan na to uwag ³ ¹ ¹ ê ³ ê? Ja sam zaniedba em si dopiero na wsi. A swoj drog wpakowa mnie wtedy do wi ³ ¿ ³ œ ³ êzienia za d ugi pewien Grek z Nie yna. Wówczas w a nie napatoczy a siê Marfa Pietrowna, wytargowa ê œ ³ ê ³a si i wykupi a mnie za trzydzie ci tysi cy srebrników. (Winie-nem ¹ ³ ¹ ê ¹ by³w sumie siedemdziesi t tysi cy.)Wst pi em z ni¹ w legalny zwi zek ma ê ³ œ ³ ñ ³¿e ski i natychmiast wywioz a mnie na wie niby skarb jaki. By a pi æ lat starsza ode mnie. Bardzo mnie kocha ³ ê æ ¿ ³a. Siedem lat siedzia em na wsi kamieniem. I prosz zauwa y , przez ca ³ œ ¿ ³e ycie trzyma a wyrok na mnie, weksel na cudze nazwisko na te trzydzie ci tysi ³ æ ê ³ œ êcy. Gdybym tak zechcia sprzeciwi si jej, zaraz by mnie wpakowa a! Z pewno ci¹ zrobi æ œ ¹ ³aby to. Kobiety umiej wszystko to jako pogodzi . — A gdyby nie weksel, zwia³by pan? 1 Chodzi o reform ¹ ñ œ ³ ê w o cia sk z 1861 r. 2 Dussot — w œ ³a ciciel eleganckiej restauracji w Sankt-Petersburgu. 346 — Czy ja wiem? Nie kr ³ ¹ ê ³ êpowa em si prawie tym wekslem. Nic mnie nie poci ga o. Marfa Pietrowna sama dwa razy proponowa ê ê ¿ ³ ê ³a mi wyjazd za granic . Widzia a, e si nudz . Ale co tam! Bywa ³ ê œ ê ¿ ¹ ³em za granic ju dawniej i zawsze mi si tam jako sm tnie robi o. Niby nic specjalnego, wschód s ³ ñ ñ ³o ca, Zatoka Neapolita ska, morze, cz owiek patrzy i smutek go ogarnia. Najgorsze jest to, Ÿ ê ê œ œ ¿e rzeczywi cie do czego si t skni. Nie, w ojczy nie jest lepiej: tutaj przynajmniej ma si ê ê ê pretensj do innych, a siebie si usprawiedliwia. Pojecha ñ ³ ¹ ³bym teraz z wypraw na biegun pó nocny, bo j'ai le vin mauvais1 i pija stwo mi obrzyd ¿ ³ ¿ ³ ê ³o, a có zosta o poza tym? Wszystkiego ju próbowa em. Podobno w niedziel , w ogrodzie Jusupowów, Berg2 ma polecie ¿ æ æ wielkim balonem. Chce zabra pasa erów za op ³ ³ ¹ ³at . S ysza pan o tym? — A pan by z nim polecia ? ³ — Ja? Tak... nie... — b ³ œ ê ³ Œ ³ ¹ka widrygaj ow, jakby si rzeczywi cie zastanawia . „Co mu jest w ³ œ œ ³a ciwie?" — pomy la Raskolnikow. — Nie, weksel mnie nie kr ³ ³ œ ¹ ¹ ³ êpowa — ci gn ³ w zamy leniu Swidrygaj ow — nie chcia o mi si ³ ¹ æ ê rusza ze wsi. Zreszt , rok temu Marfa Pietrowna zwróci a mi ten weksel na imieniny z porz ê ¿ ³ ¹ ¹ ¹dn sumk w prezencie na dodatek. Mia a przecie gotóweczk . „Widzisz, jakie mam do ciebie zaufanie, Arkadiuszu Iwanowiczu!" Naprawd ³ ê tak powiedzia a. Pan nie wierzy, ¹ ³ ³ ¿e tak powiedzia a? A wie pan: by em na wsi porz dnym gospodarzem, znaj¹ mnie w okolicy. Sprowadza ¹ ê ³ ¹ ³em ksi ¿ki. Marfie Pietrownie podoba o si to z pocz tku, potem nabra ³ ¹ ê ê ¿ ³a obaw, e b d przem drza y. — Mam wra ê ¿ ¿enie, e pan bardzo t skni za Marfa Pietrowna. — Ja? Mo œ ³ ¿ ¿liwe. Bardzo mo liwe. A w a nie, czy wierzy pan w duchy? — W jakie duchy? 1 J'ai le vin mauvais (fr.) — upijam siê na ponuro. 2 Berg — organizator imprez rozrywkowych w Sankt-Petersburgu. 347 — Jak to w jakie? W zwyczajne duchy! — A pan wierzy? — Przypu ³ œ ³ ¿ œæmy, e nie, pour vous plaire1... A w a ciwie to niezupe nie nie... — Czy ê ¹ ¿by? Ukazuj si panu? Swidrygaj ³ œ ³ow dziwnie jako popatrzy na niego. — Marfa Pietrowna raczy mnie nawiedza ¹ ³ æ — powiedzia , wykrzywiaj c usta w dziwnym uœmiechu. — Co to znaczy: „raczy nawiedzaæ"? — Przychodzi ê ¹ ³ ¿ ³a ju trzy razy. Pierwszy raz zobaczy em j w dniu pogrzebu, w godzin po powrocie z cmentarza. W przeddzie ¹ ñ mego wyjazdu stamt d. Drugi raz — onegdaj, w podró ³ œ ¿y, o wicie, na stacji Ma a Wiszera. A trzeci raz — przed dwiema godzinami w pokoju, w którym mieszkam, by³em w pokoju sam. — Na jawie? — ¿ Ale¿ tak. Za ka dym razem na jawie. Przyjdzie, chwilê porozmawia i wychodzi drzwiami, zawsze drzwiami. Wydaje mi si ê ³ ¿ ê nawet, e s ysz , jak wychodzi. — Dziwne, od razu by œ ê ¿ ³em pewny, e z panem dzieje si co w tym rodzaju! — nagle odezwa ³ ³ ¿ ³ ê ê ³ si Raskolnikow. I zaraz si zdziwi , e to powiedzia . By bardzo zdenerwowany. — Doprawdy! Pan si ¿ ³ ³ ³ œ ê domy la ? — zapyta ze zdziwieniem Swidrygaj ow. — Czy by? A nie mówi œ ¹ ¿ ³em, e mamy z sob co wspólnego, prawda? — Wcale pan tego nie powiedzia ³ ³! — ostro i zapalczywie zaprzeczy Raskolnikow. — Nie powiedzia³em? — Nie! — Zdawa ¿ ¿ ³ ³ ³ ¿ ê ³o mi si , e powiedzia em. Jak wszed em i zobaczy em, e le y pan z zamkni œ ¹ ³ œ ³ êtymi oczami i tylko udaje pi cego, od razu powiedzia em sobie: „To jest w a nie ten!" — Co to ma znaczy ¹ œ ³ æ: „w a nie ten"? O czym pan mówi? — krzykn ³ Raskolnikow. 1 Pour vous plaire (fr.) — œ æ ¿eby zrobi panu przyjemno æ. 348 — \j czym: wiasciwie to nie wiem o czym... — szczerze, jakby zbity z tropu, wyb¹ka³ Swidrygaj³ow. Chwil ¹ ê ³ ê trwa o milczenie. Obydwaj bacznie si sobie przygl dali. — To wszystko bzdury! — powiedzia ¹ œ ³ ³ ze z o ci Raskol-nikow. — Co ona panu mówi, kiedy przychodzi? — Ona niby? Niech pan sobie wyobrazi, ê ¿ ³ ¿e o najg upszych drobiazgach, i mo e si pan œmia ê ³ œ ³ æ ze mnie, ale to w a nie mnie gniewa. Za pierwszym razem wesz a (zm czony by ³ ³em, rozumie pan: ceremonia pogrzebowa, msza, stypa, nareszcie zosta em sam w gabinecie, zapali ³ ê ³ œ ³em cygaro, zamy li em si ), wesz a drzwiami: „Arkadiuszu Iwanowiczu, powiada, z tego wszystkiego nie nakr œ ¹ œ ³ êci e zegara w jadalni". Rzeczywi cie. W ci gu siedmiu lat co tydzie ³ ³ ê ñ nakr ca em go sam, a gdy czasem zapomnia em, to zawsze przypomina ê ê œ ê ê ³a mi o tym. Nast pnego dnia jad tutaj. O wicie przychodz na stacj , noc prze-drzema ê ê ê ¹ ê ¹ ³ œ ³em, ko ci mnie ami , oczy mi si klej , pij kaw . Patrz : Marfa Pietrowna siada nagle obok mnie, w r Œ ê æ ¿ ¿ ê êce ma tali kart. „Mo e ci powró y na drog ?" wietnie stawia ê ¿ ³ ¹ ³ ê ³a karty. Nie daruj sobie, e nie skorzysta em z tej propozycji. Zl k em si , uciek ³ ¿ ¹ ³em, zreszt dzwonek ju by . Dzisiaj, po ohydnym obiedzie z garkuchni, z kamieniem wprost w ê ê ³ ¿o ¹dku, siedz , pal , wtem znowu Marfa Pietrowna. Wchodzi wystrojona, w nowej, jedwabnej zielonej sukni z olbrzymim trenem. „Jak siê masz, Arkadiuszu Iwanowiczu! Podoba ci si œ ³ œ ê moja suknia? Ani ka takiej by nie uszy a"! (Ani ka to krawcowa od nas ze wsi, z pa ³ ê ³ ³ Ÿ ñszczy nianych ch opów, uczy a si w Moskwie, adna dziewucha.) Stoi, kryguje si ê ³ ¹ ê przede mn . Obejrza em sukni , a potem badawczo, uwa æ æ ê ¿ ¯ ³ ¿nie spojrza em jej w oczy. „ e te ci si chce fatygowa i przychodzi do mnie z takimi g ¯ ¿ ê æ ê œ ¿ ³upstwami!" — „Bo e wi ty! Nawet odezwa si do niego nie mo na!" eby j¹ podra ê ¿ æ ¿ ê æ ¿ni , powiadam: „Mam zamiar si o eni ". — „Mo na si wszystkiego po tobie spodziewa ê ¿ ê ¿ œ ³ ¿ æ. Nie czyni ci to honoru, e ledwie pochowa e on , a ju si za inn¹ rozgl ¿ ê ³ œ ¿ ¹dasz. I eby przynajmniej dobrze wybra . Znam ci przecie : ani tobie, ani 349 jej me wyjdzie to na dobre, tylko diab ³ ê ³ ê ³u na pociecn . Z-abra a si i posz a, tylko tren za ni ³ œ ¹ jakby zaszele ci . Bzdury, co? — A mo ê ³ ³ ¿e pan po prostu k amie? — odezwa si Raskol-nikow. — Ja rzadko k ³ ³ œ ¿ ê ³ami — odpar Swidrygaj ow w zamy leniu, jak gdyby nie zauwa y³ brutalnoœci pytania. — Czy poprzednio, przedtem, nigdy pan nie widywa³ duchów? — No... nie, widzia ê ¿ ³ ³ œ ¿ ³em raz w yciu, sze æ lat temu. Mia em na wsi s u ¹cego Filk . Tylko co go pochowali, zawo ³ ê ¹ ³ ³a em, zapominaj c o tym: „Filka, fajk !" Wszed i idzie wprost do serwantki, œ ê œ ³ ¿ w której le a y fajki. Siedzê i my l : „Chce siê zem ciæ na mnie", bo przed sam ¹ ¹ œ ³ œ æ œ ¹ mierci porz dnie go zwymy la em. „Jak miesz — powiadam — przychodzi do mnie z tak ê ³ ê ³ ê œ ³ ¹ ¹ dziur na okciu! Wyno si , durniu jeden!" Odwróci si , wyszed i wi cej siê nie zjawi ê ³ ³ ¹ æ ³. Marfie Pi trownie nic o tym nie wspomina em. Chcia em pocz tkowo da na msz ³ œ ê ê za jego dusz , ale jako wstyd mi by o. — Niech pan idzie do doktora. — Sam dobrze wiem, œ ³ œ ¿e co mi dolega, ale doprawdy nie wiem co. A w a ciwie jestem pi ê ³ êæ razy zdrowszy od pana. Nie pyta em pana, czy pan wierzy w ukazywanie si duchów, czy nie. Pyta ¹ ¿ ³em, czy pan wierzy, e duchy istniej . — Nie, nigdy nie uwierz ¹ ¿ ¹ ê! — z pasj ju krzykn ³ Raskol-nikow. — Jak si ¹ ³ ³ ¹ ê to zwykle mówi? — b ka Swidrygaj ow jakby do siebie, patrz c w bok z pochylon œ ê œ ¹ ¹ ³ ¹ g ow . — Mówi : „Jeste chory, wi c masz jakie przywidzenia, to wszystko tylko majaczenie". Brak tu ê ¹ ¿ ê ³ œcis ej logiki. Zgadzam si , e duchy zjawiaj si tylko chorym, ale to dowodzi jedynie tego, ¿ ³ æ ê ¹ ¿e mog si zjawia wy ¹cznie chorym, a nie tego, e nie istniej . ¹ — Ale ¿ ³ ¹ ¿ nie istniej ! — odpar z rozdra nieniem Raskol-nikow. — Nie? Tak pan s ¹ ¹³ ¹ ¹ ³ ¿ ¹dzi? — ci gn , spogl daj c na niego Swidrygaj ow. — A je eli spróbujemy rozumowaæ tak (proszê 350 mi pomoc): „Duchy s œ ê ¹ ¿ ¹, e tak powiem, cz stkami, strz pami innych wiatów, niejako wst ³ æ ¿ ³ êpem do nich. Cz owiek zdrowy nie mo e ich dojrze , bo cz owiek zdrowy jest najbardziej przyziemnym cz ¿ ³ æ ¿ ³owiekiem, a zatem powinien y wy ¹cznie yciem doczesnym. Ale kiedy zachoruje, gdy w jego organizmie zostaje naruszony normalny porz œ œ ¿ æ ê ¹dek doczesny, wtedy zaczyna si ujawnia mo liwo æ istnienia innego wiata. W miar œ ¿ œ œ ê ê post pu choroby styczno æ z tym innym wiatem wzrasta, tak e w chwili mierci cz ¿ œ œ ³owiek po prostu przechodzi sobie od razu do tamtego wiata". Je li wierzy pan w ycie pozagrobowe, to powinien si æ ê pan zgodzi z moim rozumowaniem. — Nie wierz ³ ³ ¿ ê w ycie pozagrobowe — odpar Raskolnikow. Swidrygaj ow siedzia³ zamyœlony. — A nu œ ¹ ¹ ¿ s tam tylko paj ki lub co w tym rodzaju — powiedzia ³ œ ³ ³ ca kiem niespodzianie. „Wariat!" — pomy la Raskolnikow. — Wieczno ê œ æ œ ¿ ê œæ jest dla nas poj ciem, którego nie mo na okre li , czym pot ¿nym, wielkim. Dlaczego w ¿ œ ³a ciwie wielkim? A nu zamiast tego wszystkiego, niech pan sobie to wyobrazi, jest tylko jedna izba, co ¹ Ÿ ³ œ w rodzaju a ni wiejskiej, zakopcona, z paj kami we wszystkich k ¿ ³ œ œæ ¿ ê ¹tach, a nu to w a nie jest wieczno . Wie pan, czasem wydaje mi si , e tak w ê œ ³a nie jest naprawd . — I naprawd ³ œ ¿ ê ê, naprawd nie wyobra a pan sobie czego bardziej wznios ego, sprawiedliwego?! — zawo ê œ œ ³ ³a Raskolnikow ze ci ni tym sercem. — Bardziej sprawiedliwego? A kto wie, mo œ ³ ¿e tak w a nie jest sprawiedliwie. Wie pan, ja bym tak naumy ¹ œlnie urz dzi³ — odpowiedzia ê ¹ œ ³ ³ Swidrygaj ow, u miechaj c si dziwnie. Raskolnikowa przeszed ³ ³ ³ ê ¹ Ÿ ³ nag y dreszcz, gdy us ysza t potworn odpowied . Swidrygaj ³ œ ê ³ ê ³ ³ ³ow podniós g ow , spojrza na niego badawczo i nagle si roze mia . — Niech no pan tylko nad jednym si ³ ê zastanowi — zawo a³ — przed pó ¹ ê ¿ ê œ ¹ ³ godzin nie znali my si , uwa amy si za wrogów, mamy pewn nie za ê ¹ ³atwion spraw , ale o sprawie ani dudu, 351 tylko wjechali ê œ ¿ ³ ¹ ê œmy na literatur i to jak ! Czy me mia em racji, e my si dobrali jak w korcu maku? — ¿ ¿ Bardzo pana przepraszam — rzek³ z rozdra nieniem Ras-kolnikow — ale mo e pan zechce ³ œ ³ æ œ ³askawie wyja ni mi nareszcie, dlaczego w a ciwie zaszczycony zosta em jego odwiedzinami, bo... bo... spiesz œ ê ê ê si , nie mam czasu, musz wyj æ z domu... — Prosz ê ê bardzo, bardzo prosz . Siostra pana, Awdotia Romanowna, wychodzi za m¹¿ za pana ¿ £ ¿ £u yna, Piotra Piet-rowicza u yna. — Czy nie mo æ æ ¿na by da spokoju mojej siostrze i nie wymawia nawet jej imienia! O ile pan rzeczywi œ ³ œcie jest Swidrygaj owem, to po prostu nie rozumiem, jak pan mie rozmawia ¹ æ ze mn o niej. — W ³ æ ê ê æ œ ³a nie o niej przyszed em z panem pomówi , nie mog wi c nie wymawia jej imienia. — Wi ê æ ê êc dobrze, prosz mówi , byle pr dzej! — Przekonany jestem, ¿ £ ³ ³ æ œ ¿e je li pan cho pó godziny rozmawia z u ynem lub ma o nim ¿ œ ³ ³ ¿ ³ œ cis e informacje, to wyrobi pan ju sobie o nim w a ciwe zdanie. To daleki krewny mojej ony. To nie jest m ¿ ¹¿ dla Awdotii Romanowny. Jestem zdania, e Awdotia Romanowna po ê ¿ ³ ê ê œwi ca si szlachetnie i nierozwa nie dla... dla swojej rodziny. Zdawa o mi si na podstawie tego, co o panu s ñ ³ ³ ¿ ³ ³ysza em, e by by pan zadowolony, gdyby to ma ¿e stwo nie dosz œ œ ³o do skutku bez uszczerbku dla interesów. Dzi , po poznaniu pana osobi cie, jestem tego pewny. — Bardzo pan jest naiwny, przepraszam, chcia æ ³em powiedzie bezczelny — rzek³ Raskolnikow. — Chce pan powiedzie æ ¿ ³ ¿ æ, e mam na widoku w asny interes. Mo e pan by spokojny, gdyby mi sz ³ ³ ³ ³o o siebie, nie by bym tak otwarty, zupe nie g upi nie jestem. Przy sposobno ê ê œ ¹ œci zwierz si panu z pewnej psychologicznej osobliwo ci. Przed chwil , usprawiedliwiaj ¹ ³ œæ ³ ¿ ¹ ¹c swoj mi o do Awdotii Romanowny, twierdzi em, e jestem ofiar . Wiedz pan zatem, ¿ ¿ ê ê ¿e nie mam adnego dla niej uczucia, adnego. Sam si temu dziwi , bo przecie œ ³ ê ¿ naprawd czu em co do niej... 352 — Z pró ³ ¿niactwa i rozpusty — przerwa mu Raskolnikow. — W istocie jestem pró ¹ ñ ¿ ¿niakiem i rozpustnikiem. Zreszt pa ska siostra ma tyle zalet, e i ja nie mog ¹ ê ³ ê æ ³em pozosta oboj tny. Ale to wszystko g upstwo, jak si zreszt sam przekona³em. — Dawno si ³ ê pan o tym przekona ? — Zauwa ê ³ ¿ ³ ¿y em to ju przedtem, ostatecznie przekona em si trzy dni temu, prawie w chwili przyjazdu do Petersburga. W Moskwie przekonany by ¿ ê ê æ ³em, e jad ubiega si o r ¿ £ æ ê êk Awdotii Romanowny i rywalizowa z panem u ynem. — Przepraszam, ê ³ ³ ê æ ¿e przerw . A czy by by pan tak uprzejmy i zechcia si streszcza ? Pomówmy wprost o celu pa œ ê ê ê ñskiej wizyty. Bardzo si spiesz , musz wyj æ z domu... — Z najwi ¹ œ ¹ ³ ³ ¹ ê êksz przyjemno ci . Kiedy przyjecha em tu i postanowi em przedsi wzi æ... woja ¹ æ ¹ ¿, zapragn ³em poczyni przedtem pewne nieodzowne rozporz dzenia. Dzieci moje mieszkaj ¹ œ ¹ ¹ u ciotki, s bogate, osobi cie nie jestem im potrzebny. A zreszt jaki tam ze mnie ojciec! Dla siebie wzi ³ ¹³em tylko to, co mi rok temu ofiarowa a Marfa Pietrowna. To mi wystarczy. Przepraszam, zaraz przyst ¿ ³ ê êpuj do sedna sprawy. Chcia bym przed woja em, który mo ¿ £ æ ñ ¿e dojdzie do skutku, zako czy porachunki z panem u ynem. Nie mogê powiedzie ³ ³ œ ³ ¹ ³ ¿ æ, ebym go tak bardzo nie znosi , ale w a ciwie to on by przyczyn mojej k ótni z Marf ³ ñ ³ ³ ¿ ê ³ ¹ Pietrowna, kiedy dowiedzia em si , e ona kleci a to ma ¿e stwo. Chcia bym teraz przy pa ¹ ê æ œ ¹ ñ ñskiej pomocy i w pa skiej zreszt obecno ci zobaczy si z Awdoti Romanown¹ i wyt ¿ ¿ ³ ê ¿ £ ¿ æ ³umaczy jej, po pierwsze, e z u yna nie b dzie mia a adnego po ytku, lecz przeciwnie, na pewno b ¹ ê êdzie stratna. Nast pnie, poprosiwszy j o przebaczenie za niedawne przykro ê ê æ ê ³ œ œci, o mieli bym si zaproponowa jej dziesi æ tysi cy rubli, aby tym sposobem ¿ ³ u atwiæ zerwanie z panem £u ynem. Zerwanie, którego — pewny jestem — sama pragn œ ¿ ¹ ³ ê³aby, gdyby widzia a tak mo liwo æ. — Ale ³ ¹ ³ ê ¿ pan jest naprawd ob ¹kany! — krzykn ³ Raskolnikow nie tyle z y, ile zdumiony. — Jak pan æ œmie mówi takie rzeczy! 12 — Zbrodnia i kara 353 — By ¿ ê ³em pewien, ze pan si oburzy. Ale po pierwsze, chocia nie jestem bogaty, nie zale œ ³ ¹ ¹ ê ¿y mi na tych dziesi ciu tysi cach. S mi zupe nie niepotrzebne. Je li Awdotia Romanowna nie przyjmie ich, to prawdopodobnie zu ê ¿ytkuj je w sposób znacznie g ¿ ³ ³upszy. To jedno. Po wtóre, mam zupe nie czyste sumienie. Nie mam w tym adnego wyrachowania. Mo ê œ ³ æ æ ¿e mi pan wierzy lub nie wierzy , ale w przysz o ci przekona si o tym pan i Awdotia Romanowna. Chodzi o to, ñ ³ œ ¿e rzeczywi cie sprawi em pa skiej wielce szanownej siostrze sporo k œ ¿ ê ê ³ ¿ ³opotów i przykro ci; poniewa szczerze tego a uj , wi c bardzo pragn œ æ ³ ê ê æ ê nie wykupi si pieni dzmi czy zap aci za przykro ci, lecz po prostu zrobi ¿ ¿ ¿ ³ ¹ œ æ dla niej co dobrego, wychodz c z za o enia, e nie mam przecie przywileju na wyrz ¹ ¹ ³ ê ¹dzanie jedynie krzywd. Nie wyst powa bym z moj propozycj tak otwarcie, gdyby kry ³ ¹ æ ê ³a si w niej cho by milionowa cz stka wyrachowania. Nie proponowa bym zreszt¹ zaledwie dziesi ³ ê ê êciu tysi cy rubli, podczas gdy pi æ tygodni temu proponowa em znacznie wi ê ¿ ê ¿ ¿ êcej. Poza tym bardzo mo liwe, e wkrótce si o eni , a tym samym wszystkie podejrzenia co do mych zakusów wzgl ¹ œæ ñ êdem Awdotii Romanowny musz upa . W ko cu zaznaczam, ¿ £ ¹ ¹ ¿e Awdotia Romanowna, wychodz c za m ¿ za u yna, otrzymuje te same pieni ¿ ê ê ¹dze tylko z innej r ki... Niech si pan nie irytuje, lecz zastanowi nad tym powa nie i spokojnie. Swidrygaj ³ ¹ ³ow, mówi c to, by niezwykle rzeczowy i opanowany. — Prosz Ÿ ¹ ¿ ê ³ ñ ¿ ê, niech pan ju sko czy — odezwa si Raskol-nikow. — W ka dym b d razie jest to niedopuszczalne zuchwalstwo. — Bynajmniej. Wygl Ÿ æ œ ¿ ¹da na to, e na tym wiecie wolno tylko krzywdzi swych bli nich, i przeciwnie: zakazuje si ³ ê æ œ ê wy wiadczania cho by odrobiny dobra ze wzgl du na g upie formy. To nonsens. Gdybym na przyk ³ ³ ³ad umar i zapisa w testamencie ten kapita³ pa ê ³ ñskiej siostrze, czy i wtedy odmówi aby przyj cia? — Bardzo by ¿ æ mo e. 354 — No, co to, to nie. Zreszt ê ê ê ¹ jak nie, to nie, niech i tak b dzie. A jednak dziesi æ tysi cy to wspania ê Ÿ ¹ ¿ ³a rzecz w razie potrzeby. W ka dym b d razie prosz o powtórzenie tego Awdotii Romanownie. — Nie, nie powtórz . ê — Wobec tego b ³ æ ê œ æ ¹ ¹ ê êd musia stara si sam osobi cie pomówi z Awdoti Romanown i co za tym idzie, niepokoi ¹ æ j . — A gdybym spe ¹ ³ ê ê ê œ ¹ ñ ³ ³ni pa sk pro b , to nie b dzie si pan stara o spotkanie z ni ? — Sam nie wiem, co panu odpowiedzie æ ¹ ê ¿ ³ æ. Chcia bym chocia raz si z ni zobaczy . — Na to niech pan nie liczy. — Szkoda. Zreszt ¿ ê ¿ ¹ pan mnie nie zna, mo e si jeszcze zbli ymy. — S ¿ ê ¿ ¹dzi pan, e si zbli ymy? — Czemu nie? — u ¹ ³ ³ ³ ê ¹ œmiechaj c si , powiedzia Swidrygaj ow. Wsta i wzi ³ kapelusz. — Nie powiem, ¹ ³ æ ê ³ ¿ebym specjalnie mia ochot pana trudzi , i nie liczy em na to, id c tutaj. Co prawda fizjonomia pa ³ ñska uderzy a mnie jeszcze wczoraj rano... — A gdzie pan mnie widzia ³ ³ wczoraj rano? — zapyta Raskolnikow z niepokojem. — O, przypadkiem... Ci œ ¿ ê ¹gle mi si zdaje, e w panu jest co podobnego do mnie... Niech pan si ³ ¿ ê nie obawia, nie jestem natarczywy: z szulerami y em w zgodzie, nie naprzykrza ê ê ³ ³em si ksi ciu Swirbejowi, memu dalekiemu krewnemu i magnatowi, umia em napisa ê ³ æ w albumie pani Pry ukowej o madonnie Rafaela1, z Marf¹ Pi trown¹ siedem lat kamieniem siedzia ³ ³em, w domu Wiaziemskiego na placu Siennym przed laty nocowa em, a mo ê ¿e i z Bergiem polec balonem. — No dobrze. A czy wolno zapyta ¿ ê æ, kiedy wybiera si pan w podró ? — W jak ¿ ¹ podró ? 1 Chodzi o Madonn ¹ ñ ê Syksty sk Rafaela (1483-1520), ulubiony obraz Dostojewskiego. 355 — vv icn „wujo./, piz,cuic/,... oam pan u lyiii iiiuwn. — W woja œ ³ ¿ ¿ ¿? Ach, tak, rzeczywi cie mówi em panu o woja u... No, to jest powa na sprawa... Gdyby pan wiedzia ê œ ³ œ ³ ³, o co pan w a ciwie pyta! — doda , roze miawszy si nagle g ê ¹ ê ê ¿ æ ¿ ¿ ¿ œ ³o no i urywanie. — Mo liwe, e zamiast woja owa , o eni si , swataj mi pann . — Tutaj? — Tak. — Kiedy pan zd ³ ¹¿y ? — Lecz bardzo pragn ¿ ê ê æ ¹³bym raz jeden ujrze Awdoti Roma-nown . Powa nie o to prosz ¿ ³ ³ ê. No, do widzenia... By bym zapomnia ! Niech pan powie siostrze, e Marfa Pietrowna zapisa ¹ ³ ñ œ ¹ ³a jej trzy tysi ce. To fakt. Mia o to miejsce na tydzie przed mierci , w mojej obecno ê ³ ¹ œci. Za dwa lub trzy tygodnie Awdotia Romanowna b dzie mog a podj æ te pieni¹dze. — Mówi pan prawd ? ê — Tak. Niech pan to powtórzy. Moje uszanowanie. Mieszkam bardzo blisko od pana. Wychodz ê ³ ³ ¹c, Swidrygaj ow zderzy si w drzwiach z Razumi-chinem. IID ochodzi ¿ £ œ ¿ œ ³a ósma. Szli po piesznie do Bakalejewa, eby przyj æ przed u ynem. — Kto to by ê Ÿ ³ ³? — zapyta Razumichin, gdy tylko znale li si na ulicy. — Swidrygaj ³ ê ¹ ³ ³ow. Ten ziemianin, który skrzywdzi moj siostr , kiedy by a u nich guwernantk ³ œ ³ ¹ ³ œ ¹. Prze ladowa j mi osnymi wyznaniami. Na skutek jego zalotów opu ci a ich dom, wyp ê ê ê ¿ êdzona przez jego on Marf Pietrowna. W nast pstwie owa Marfa Pietrowna prosi ³ ³ œ ê ³a Duni o przebaczenie, obecnie za zmar a nagle. To o niej by a mowa wczoraj. Nie wiem, dlaczego l ³ ³ ê êkam si bardzo tego cz owieka. Przyjecha natych- 356 miast po pogrzebie ê œ ¿ ¿ony. Dziwnie si zachowuje i jest na co zdecydowany... Nale y strzec Duni ³ æ ³ œ ³ ê przed nim... To w a nie chcia em ci powiedzie , s yszysz? — Strzec? Có ê ¿ ê ê æ ¿ ¿ on mo e jej zrobi ? Dzi kuj ci, e zwracasz si z tym do mnie... B ê êdziemy jej pilnowali, b dziemy!... Gdzie on mieszka? — Nie wiem. — Dlaczego nie zapyta ê ¹ œ ³e ? Szkoda! Zreszt dowiem si . — Widzia ³ œ ³e go? — zapyta Raskolnikow po chwili milczenia. — Tak widzia ³ ³em, dobrze widzia em. — Przyjrza ³ ³ ê œ ³ ê œ ³e mu si ? Przyjrza e mu si dok adnie? — nalega Raskolnikow. — Tak, zapami ê ³ ³ ³ êta em go. W t umie bym go rozpozna . Mam pami æ do twarzy. Zamilkli znowu. — Hm, bo widzisz — mrukn ¹ ê ³ ê œ ¹³ Raskolnikow — my l ... zdawa o mi si ... ci gle mi siê wydaje, ³ ¿ ¿e to mo e tylko z udzenie. — O czym ty mówisz, nie rozumiem? — Wszyscy mówicie — ci ¿ œ ¹ ¹gn ³ Raskolnikow z wymuszonym u miechem — e jestem ob ³ ³ ê ¿ ¿ ê ³ ³¹kany. Zdawa o mi si teraz, e mo e naprawd jestem ob ¹kany i widzia em widmo? — Co znowu? — Zreszt ¿ ³¹ ¿ ³ ¹ ¹, kto wie! Mo e w istocie jestem ob kany i wszystko, co prze y em w ci gu ostatnich dni, by Ÿ ¹ ³o tylko gr wyobra ni... — ³ ³ Ach, Rodia, znów ciê zdenerwowano!...Co on mówi , po co przyszed ? Raskolnikow nie odpowiedzia ê ê ³ œ ³. Razumichin zamy li si przez chwil . — Wys ³ ³ œ ³ ³ ³uchaj mojej relacji — zaczai. — By em u ciebie, spa e , zjad em obiad i poszed em do Porfirego. Zamietow przesiaduje u niego. Chcia ³ ê ¹ ³em zacz æ, ale mi si nie uda o. Nie mog æ ¿ ³ ê ¹ ¹ æ ³em postawi kwestii, jak nale a o. Oni, zdaje si , nie rozumiej i nie mog zrozumie , ale wcale si ¹ ê tym nie detonuj . 357 roaszecHem z fornrym ao oKna, zacz ³ ¹³em mowie, aie znów z tego nic nie wysz o: on spogl ¹ ñ ¹ ¹da w bok, ja spogl dam w bok. W ko cu podsun ³em mu piêœæ pod nos i powiedzia ¹ ³ ê ³ ¿ ³em, e mu eb rozwal po familijnemu. Tylko spojrza na mnie. Splun ³em i wyszed ³ ê ³ ³em, to wszystko. Bardzo g upio. Do Zamietowa si nie odezwa em. Zrozum: my ³ ³ ³ œ ¿ ³ œla em, e co zepsu em, ale potem, kiedy schodzi em ze schodów, przysz a mi wspania ³ œ ³ ê ³ œ ³ œ ³a my l do g owy, ol ni a mnie wprost: o co si w a ciwie k opoczemy? Gdyby ci grozi œ ñ ³o niebezpiecze stwo czy co podobnego, to co innego. Ale tak! Nie masz z tym nic wspólnego, wi Ÿ ê ¿ ¿ êc gwi d na wszystko. B dziemy sobie drwili z nich pó niej. Na twoim miejscu zacz ñ ê ¹ æ ¹³bym im mistyfikowa 1. Dopiero potem najedz si wstydu! Plu na to, potem mo æ œ ê ¿ œ æ ³ ê ¿na b dzie ich nawet wy oi , tymczasem za mo emy si mia ! — Oczywi ³ œcie — odpowiedzia Raskolnikow. „Ciekawy jestem, co powiesz jutro". — Rzecz dziwna, ani razu nie przysz œ œ ³o mu na my l, „co pomy li Razumichin, kiedy siê dowie". My ³ ¹ œl c o tym, Raskolnikow patrzy na niego badawczo. Relacja Razumichina o jego bytno ³ ¿ ê ³ œci u Porfirego nie zainteresowa a go zbytnio: tak wiele si ju zmieni o!... W korytarzu spotkali ³ œ ³ ³ ¿ £u yna: przyszed punktualnie o ósmej i w a nie szuka numeru pokoju, wi ³ ê ¹ ¹ êc weszli wszyscy razem, nie patrz c jednak na siebie i nie witaj c si . M odzi ludzie poszli naprzód. ê ê ³ œ œ ¿ £u yn za , dla przyzwoito ci, zatrzyma si chwil w przedpokoju, zdejmuj ³ æ ³ ³ ¹c p aszcz. Pulcheria Aleksandrowna wsta a, by go powita w progu. Dunia wita a siê z bratem. £ ¿ ³ æ ¿ ¹ œ ¹ ³ ³ u yn wszed do pokoju i dosy grzecznie, chocia ze zdwojon godno ci , sk oni siê paniom. Robi ¿ ³ ³ ³ ê æ ³ wra enie cz owieka stropionego, który nie zdo a si jeszcze opanowa . Pulcheria Aleksandrowna, równie ³ ¿ ¿ nieco za enowana, pospiesznie usadowi a wszystkich wokó ¿ £ ¿ ³ ³ ³ ¹ ³ okr g ego sto u, na którym szumia ju samowar. Dunia i u yn usiedli naprzeciwko siebie po dwóch stronach sto³u. Razumichin i Raskolnikow 1 Mistyfikowa ³ æ æ — wprowadza w b ¹d. 358 na wprosi ruicnern /\ieKsanurowny: Kazumicnm ODOK ¿ £u yna, a Raskolnikow przy siostrze. Zaleg ³ ¹ ê ¹ ¿ £ ³a cisza. u yn wyj ³ powoli chusteczk , od której wion ³ zapach perfum. Wytar nos z min œ ê œ ³ ³ ¹ cz owieka wspania omy lnego, lecz dotkni tego w swej godno ci, który postanowi³ za ³ ¹ œ ³ ñ œ æ ¿¹da wyja nie . Jeszcze w przedpokoju mia zamiar wyj æ, nie zdejmuj c p aszcza, by w ten sposób ostro, a dotkliwie ukara ¹ æ obie panie, daj c im od razu wszystko do zrozumienia. Nie zdecydowa œ ê ³ ê ê ³ si jednak. Przy tym w ogóle l ka si niepewno ci. W danym wypadku za ³ œ ³ æ œ ³ ¿ œ nale a o wyja ni , z jakiej w a ciwie przyczyny nie us uchano jego rozkazu. Wida æ œ ê œ æ co tu jest na rzeczy, a wi c lepiej to wyja ni . Na ukaranie zawsze b ê ¿ êdzie czas; i tak przecie ma je w r ku. — Mam nadziej ê ³ ¿ ¹ ³ ¿ ê, e mia y panie dobr podró ? — oficjalnie zwróci si do Pulcherii Aleksandrowny. — Bogu dziêki. — Jest mi nader mi ê ³o. A Awdotia Romanowna, czy nie jest zm czona? — Jestem m ê ê ê Ÿ ³ ê ³ ³oda i zdrowa. Nie m cz si , ale mama le znosi a drog — odpowiedzia a Dunieczka. — ³ ³ æ Có¿ robi !Nasze ojczyste szlaki s¹ nader d ugie. Nasza kochana Rosja to rozleg y kraj... Mimo najszczerszych ch æ ³ êci nie mog em pospieszy paniom na spotkanie. Mam jednak nadziej ³ ³ ¿ ê, e specjalnych k opotów panie nie mia y? — O, nie! By ³ œ ¹ œ ³y my ogromnie skonfundowane — znacz co podkre li a Pulcheria Aleksandrowna — i gdyby nam Bóg nie zes œ ³ ³ ³a pana Razumichina, nie da yby my sobie rady. Oto w ¹ ³ œ ³a nie on, Dymitr Prokofjicz Razumichin — doda a, przedstawiaj c go £u¿ynowi. — A jak ¿ £ ¹ œ ³ ¿ ¿e, ju mia em przyjemno æ... wczoraj — mrukn ³ u yn, popatrzywszy wrogo na Razumichina, po czym zas ê ³ ¿ ¿ £ ³ ê ³ êpi si i zamilk . u yn w ogóle nale a do rz du ludzi sprawiaj ¹ ¿ ¹cych wra enie nadzwyczaj uprzejmych w towarzystwie i maj cych specjalne pretensje do uprzejmo œ ê œ œ œci, którzy jednak, je li co dzieje si nie po ich my li, natychmiast trac¹ kontenans 359 kawalerów mog æ ¹cych rozrusza towarzystwo. Znowu wszyscy zamilkli: Raskolnikow milcza ³ ³ uparcie, Aw-dotia Romanowna nie chcia a do czasu przerywa ³ æ milczenia, Razumichin nie mia nic do powiedzenia, wobec czego Pul-cheria Aleksandrowna znowu si ³ ê zaniepokoi a. — Czy s ê ¹ ê ³ ¿ ³ ³ysza pan, e Marfa Pietrowna umar a? — zacz ³a, uciekaj c si do swego dy¿urnego tematu. — A jak ³ ³ ³ ³ ³ ¿e, s ysza em, s ysza em. Od razu mnie zawiadomiono. A nawet przyjecha em, aby zawiadomi ³ ¿ æ panie, e Arkadiusz Iwanowicz Swidrygaj ow natychmiast po pogrzebie ¿ ³ ³ ³ ony wyjecha do Petersburga. Tak przynajmniej s ysza em. — Do Petersburga? Tutaj? — z l ¹ ³ ³ êkiem zapyta a Dunieczka i zamieni a spojrzenie z matk . — Istotnie. I oczywi œ ³ ¿ œcie nie bez celu, zwa ywszy na nag o æ wyjazdu i w ogóle poprzedzaj¹ce go wypadki. — Bo ê ê ¿e drogi, czy i tu nie zostawi Duni w spokoju! — j kn ³a Pulcheria Aleksandrowna. — Zdaje mi si ¿ ê, e specjalnie nie ma powodów do obawy ani pani, ani Awdotia Romanowna. Naturalnie, o ile panie same nie zechc æ ¹ ¹ nawi za z nim jakichkolwiek stosunków. Co do mnie, to czuwam i teraz w æ ê œ ³a nie staram si dowiedzie , gdzie on mieszka... — Nie uwierzy pan, jak mnie pan przerazi ³ ³ — mówi a dalej Pulcheria Aleksandrowna — widzia ¿ ê ³ ³am go tylko dwa razy i wyda mi si potworny, potworny. Jestem pewna, e by³ przyczyn œ ¹ mierci nieboszczki Marfy Pietrowny. — Co do tego nie ma pewno œ ³ ê ê ê ³ æ ¿ œci. Mam cis e informacje. Nie b d si spiera . By mo e, przyczyni ¿ ³ ê ³ si do przyspieszenia biegu rzeczy przez moralny wp yw zniewagi, e tak powiem. Natomiast zgadzam si ê ³ ê zupe nie co do oceny zachowania si i moralnej charakterystyki tego cz œ ³ ¹ ³owieka. Nie wiem, czy teraz ma pieni dze i co w a ciwie odziedziczy ¿ ³ ê ê ¿ ³ po onie. B d mia dane w tej sprawie w najbli szym czasie. Lecz bezwzgl ê ¹ êdnie tu, w Petersburgu, posiadaj c bodaj najmniejszy zasób pieni dzy, 360 wróci do dawnego trybu ³ ¿ycia. Jest najrozpustniejszy i najbardziej upad y ze wszystkich ludzi tego pokroju. Mam wszelkie dane, by s ê ¿ æ ¹dzi , e Marfa Pi trowna, która na swoje nieszcz ³ ¿ ³ ê ³ êœcie osiem lat temu pokocha a go tak bardzo, i wykupi a go z wi zienia za d ugi, odda ³ ê ê ³ ¹ ³a mu jeszcze jedn przys ug : jedynie dzi ki jej staraniom i ofiarom st umiono w zarodku karn ê ê ¹ spraw o zwierz ce, a nawet fantastyczne morderstwo, za które z wszelk¹ pewno æ œ ³ ê ê ³ ¹ œci przespacerowa by si na Syberi . Taki to jest cz owiek, je li chcecie wiedzie ! — Bo ¿ ³ ³ ê ê ¿e drogi! — j kn ³a Pulcheria Aleksandrowna. Raskolnikow s ucha uwa nie. — Czy rzeczywi ³ ³ œ œcie ma pan co do tego wszystkiego cis e informacje? — zapyta a Dunia surowo i powa¿nie. — ³ Powtarzam tylko to, z czego mi siê zwierzy a w sekrecie nieboszczka Marfa Pietrowna. Nale ¿ æ ¿y zaznaczy , e z prawnego punktu widzenia sprawa jest bardzo niejasna. W Petersburgu mieszka ¿ ³a, a mo e i dotychczas mieszka niejaka Resslich, cudzoziemka i poza tym drobna lichwiarka, trudni ¹ ê ¹ca si jeszcze innymi sprawami. Z ow Resslich ³¹ ³ ³ ³ czy y pana Swid-rygaj owa od dawna nader bliskie i tajemnicze stosunki. Mieszka a u niej daleka krewna, zdaje si ê ³ ê siostrzenica, g uchoniema dziewczyna pi tnaste- czy nawet czternastoletnia, której owa Resslich bezgranicznie nienawidzi ³ ¿ ³a, wymawia a jej ka dy k ³ ¿ ¹ ¹ ³ ês, a nawet nieludzko bi a. Znaleziono j powieszon na strychu. Uznano, e by o to samobójstwo. Po zwyk Ÿ ñ ê ³ej procedurze na tym spraw zako czono. Dopiero pó niej wp ³ ³ ¿ ê ³yn ³o doniesienie, e dziecko... okrutnie skrzywdzi Swidrygaj ow. Co prawda, wszystko to by ³ œ ³ ê ³o m tne. Doniesienie pochodzi o od innej Niemki, w ciek ej baby, nie ciesz ¹ ê ê ¹cej si zaufaniem. W rezultacie, dzi ki staraniom i pieni dzom Marfy Pietrowny, doniesienie w ¹ ¿ ³ ¹ ê ³ œ ³a ciwie nie wp yn ³o. Kr ¿y y tylko plotki. Jednak e same te plotki s wielce znamienne. Pani, Awdotio Romanowno, na pewno s ê ³ ³ysza a u nich histori o parobku Filce, który sze ê ê ³ ñ œæ lat temu, jeszcze za pa szczyzny, zmar skutkiem zn cania si nad nim. 361 — Przeciwnie. S ³ ê ³ ³ysza am, ze ten hilka sam si powiesi . — Tak jest. Ale zmusi œ ³ ³ ³ go albo raczej doprowadzi do gwa townej mierci system prze ³ ê ê ñ œladowa i zn cania si pana Swidrygaj owa. — Nic o tym nie wiem — odpowiedzia³a oschle Dunia. — S æ ³ ê ¹ ³ ³ysza am tylko niezwykle dziwn histori o tym Filce, który mia by podobno hipochondrykiem, domoros ³ ê ¿ ³ym filozofem; ludzie mówili, e „si zaczyta ", a przyczyn¹ samobójstwa by ¿ ³ ¿ ³ ¿ ³y raczej drwiny ni razy pana Swidrygaj owa. Zauwa y am, e Swidrygaj ¹ ¿ ³ ê ³ ³ow dobrze obchodzi si ze s u b i ludzie go nawet lubili, aczkolwiek rzeczywi æ œ œcie przypisywano mu mier Filki. — Jak widz ê ³ ê, pani sk ania si do usprawiedliwienia go — zauwa œ ê ¹ ¿ £ ³ ¿y u yn, krzywi c si w dwuznacznym u miechu. — Rzeczywi ³ ê ê æ ³ œcie, to cz owiek sprytny i umie stara si o wzgl dy dam, czego op akanym przyk æ ¿ ³ ³ æ œ ³adem jest tak zagadkowa mier Marfy Pietrowny. Chcia bym tylko s u y pani i jej mamusi rad æ ê ¿ ¹ ¿ ê ¹, a to ze wzgl du na to, e niew tpliwie nale y si spodziewa jakichœ kroków z jego strony. Co do mnie, to jestem przekonany, ¹ ¿e osobnik ten bez w tpienia ugrz ³ ¿ ¿ ³ ê êŸnie na nowo w wi zieniu za d ugi. Jego ona w adnym razie nie mia a zamiaru, ze wzgl ³ œ æ êdu na dzieci, zabezpieczy go, a gdyby nawet mu co zostawi a, to chyba tylko na pierwsze potrzeby, coœ niewielkiego, efemerycznego, co nawet na rok nie starczy cz³owiekowi z jego narowami. — Prosz ê ³ ê pana — powiedzia a Dunia — bardzo prosz , dajmy spokój panu Swidrygaj ¿ ³owowi. To mnie nu y. — W ¹ ³ ³ ¹ ê œ ³a nie przed chwil by u mnie — powiedzia nagle Raskolnikow, odzywaj c si po raz pierwszy. Ze wszystkich stron rozleg ¿ £ ê ê ³y si okrzyki, wszyscy zwrócili si do niego, nawet u yn by³ poruszony. — Pó ³ ³ ³ ³ ê ¹ ³torej godziny temu, kiedy spa em, wszed , obudzi mnie i przedstawi si — ci gn¹³ dalej Raskolnikow — by ¹ ¿ ³ æ ³ dosy swobodny, weso y i jest przekonany, e dojdzie ze mn do porozumienia. Mi ¹ ê æ êdzy innymi bardzo pragnie zobaczy si z tob , Duniu, i szuka ku temu sposobno œ œci. Mnie za prosi³ 362 o po ¹ ³ ê œrednictwo. Ma dla ciebie propozycj , powiedzia mi nawet jak . Poza tym kategorycznie o ¹ œ ñ ¿ ³ œwiadczy , e Marfa Pietrowna na tydzie przed mierci w testamencie zapisa ¿ æ ¿ ¹ ³a ci trzy tysi ce rubli, które mo esz odebra w najbli szym czasie. — ê ³ ¿ ³ ³ ê ê Bogu niech b d¹ dzi ki!— zawo a aPulcheria Aleksand-rowna i prze egna a si . — Módl si ê ¹ ê za ni , Duniu, módl si . — Rzeczywi ¿ £ ê ³ œcie, to prawda — wyrwa o si u ynowi. — Co dalej, co dalej? — niecierpliwi ê ³a si Dunia. — Potem powiedzia ¹ ³ ¿ ¿ ³, e sam nie jest bogaty, e ca y maj tek przechodzi na dzieci, które s ³ ¿ ¹ teraz u ciotki. Wreszcie, e zamieszka niedaleko ode mnie, gdzie mianowicie, nie pyta³em... — Ale co, co on chce zaproponowa ¿ ³ æ Duni? — zapyta a przera ona Pulcheria Aleksandrowna. — Czy ci powiedzia ? ³ — Tak, powiedzia . ³ — Wiêc co? — Powiem póŸniej. Raskolnikow umilk ê ³ ³ i zabra si do herbaty. Luzy n spojrza³ na zegarek. — Mam co ³ ³ ê ê ê ³ œ pilnego do za atwienia, wi c nie b d przeszkadza — doda z nieco obra œ ê æ ¹ ¹ ¹ ¿on min i zacz ³ zbiera si do wyj cia. — Niech pan nie odchodzi — powiedzia ¿ ³ æ ê ³a Dunia — przecie zamierza pan sp dzi z nami wieczór. Poza tym pisa ¹ æ ê ¿ ³ pan, e chce si pan porozumie z mam . — Tak jest — wyrzek ¹ £ ¿ ¹ ¹ ê ³ znacz co u yn, siadaj c, ale nie wypuszczaj c kapelusza z r ki. — Rzeczywi ³ æ ¹ ¹ ¹ œcie mia em zamiar pomówi z pani i z jej wielce szanown mamusi o sprawach nader wa ¿ ¿nych. Ale podobnie jak brat pani nie mo e przy mnie wyjawiæ pewnych propozycji pana Swidrygaj æ ê ê ¿ ³owa, ja równie nie chc i nie mog wyjawi ... wobec osób trzecich... pewnych rzeczy nader, ale to nader wa œ ¿nej tre ci. Przy tym zasadnicza i gor ³ ³ œ ¹ca pro ba moja nie zosta a spe niona... £ ³ ê ¹ ³ u¿yn zrobi rozgoryczon min i pompatycznie umilk . — To ja nalega œ ñ ³ ¿ ³am, eby brat by przy naszym spotkaniu wbrew pa skiej pro bie — powiedzia ¿ ³ ³a Dunia. — Pisa pan, e 363 brat obrazi ¹ ê ¿ œ æ ê æ ¿ ³ pana, s dz , ze nale y to natychmiast wyja ni i musicie si pogodzi . Je eli Rodia rzeczywi ³ æ ³ œcie pana obrazi , to powinien przeprosi i przeprosi pana. To doda o £ œ u¿ynowi pewno ci siebie. — S æ ¿ ê ¹ pewne obelgi, o których przy najlepszych ch ciach nie mo na zapomnie . Istnieje granica, któr ¹ ê æ ¹ niebezpiecznie jest przekracza , bowiem gdy si j przekroczy, odwrót staje si ¿ ê niemo liwy. — Ale ³ ³ ¿ ja nie o tym mówi am — przerwa a mu z lekkim zniecierpliwieniem Dunia — niech pan zrozumie, ê ê ¿ œ ³ ³ ¿e ca a nasza przysz o æ zale y od tego, czy si jak najpr dzej to wszystko wyja ê ¿ ¿ ¹ ¿ ³ œni i u o y, czy nie. Na pocz tku te zaznaczam, e nie zmieni zdania, i o ile panu cho ê ¿ ê ê œ ñ æ æ troch na mnie zale y, to nawet z trudem, ale musi pan t spraw dzi zako czy . Powtarzam, o ile mój brat zawini³, to przeprosi. — Dziwi ¿ £ ê ³ ê ¿ ê ê si , e pani tak stawia kwesti — coraz bardziej niecierpliwi si u yn — ceni ¿ ¹ ¹ ê æ œ ¹c i, e tak powiem, wielbi c pani , mog nader, ale to nader nie lubi kogo z rodziny. Pretenduj êœ ê ê œ ¹c do szcz cia posiadania pani r ki, nie mog jednocze nie przyjmowa ¹ æ na siebie obowi zków niezgodnych... — Niech pan nie b ³ ê êdzie taki przeczulony — z przej ciem przerwa a mu Dunia. — Niech pan pozostanie tym m ³ ¿ ³ ¹drym i szlachetnym cz owiekiem, za jakiego pana uwa a am i pragn ¹ ¹ ñ ê ¹ ³ æ ¿ ê uwa a . Da am panu wielk obietnic , jestem pa sk narzeczon , niech mi pan zaufa i niech mi pan wierzy, ¿ ê ê ¹ ê ¿e potrafi bezstronnie rozstrzygn æ t spraw . To, e biorê na siebie rol ¹ ¹ ¹ ê ê s dziego, jest tak sam niespodziank dla mego brata, jak i dla pana. Prosz ³ ³ ñ ¹c go po otrzymaniu pa skiego listu, aby koniecznie przyszed , nie mówi am mu o swych zamiarach. Niech pan zrozumie, ¿ ê ê ê ¿ ³ ¿e je eli si nie pogodzicie, b d przecie musia a wybiera ³ ê æ mi dzy wami: albo pan, albo on. Tak zosta a postawiona kwestia przez was obu. Nie chc æ ê ê æ ê i nie wolno mi pomyli si w wyborze, dla pana musz zerwa z bratem, dla brata musz ê æ ê ê æ ê zerwa z panem. Chc i mog przekona si teraz na pewno, czy on jest mi bratem. A co do pana: czy zale¿y panu 364 na mnie, czy pan mnie kocha, czy mo ê æ ¿e pan by moim m ¿em? — Awdotio Romanowno — zas ¹ ³ ¿ £ ³ ê êpiwszy si , powiedzia u yn — pani s owa s zbyt wa Ÿ ê ¿kie dla mnie, powiem wi cej: nawet obra liwe z uwagi na stanowisko, jakie mam honor w stosunku do pani zajmowa Ÿ ³ ¹ æ. Pomijaj c nawet zgo a obra -liwy i dziwaczny sposób stawiania mnie na jednym poziomie z... porywczym m ³ ñ ³odzie cem, s owa pani pozwalaj ³ œ ¿ æ ¹ wnosi o mo liwo ci z amania danego mi przyrzeczenia. Mówi pani: „pan albo on". Tym samym daje mi pani do zrozumienia, jak ma ê ³o dla niej znacz ... Nie mogê pozwoli ê ¹ ñ ¹ æ na to wobec stosunków i... zobowi za istniej cych mi dzy nami. — Jak to! — wybuchn ñ ê³a Dunia. — Ja stawiam pa ski interes na równi z tym wszystkim, co by ³ ³ ¿ ¿ ³o mi dotychczas w yciu najdro sze, z tym, co stanowi o dotychczas ca e moje ¿ ê ¿ ¿ ³ ê ycie, a pan si obra a, e go zbyt ma o ceni ! Raskolnikow milcza ¹ ê ¿ ê ¿ £ ¹ œ ³, u miechaj c si zjadliwie, Razumichin a si wzdrygn ³, u yn jednak, nie bacz ê ³ ³ ¹c na s owa Duni, stawa si coraz bardziej przykry i napastliwy, jakby siê tym delektowa . ³ — Mi ³ ¿ ê¿ ¿ œ ³ æ œ ³o æ ku przysz emu towarzyszowi ycia, m owi, powinna przewy sza mi o æ do brata — powiedzia æ ê ¿ ³ sentencjonalnie — a w adnym razie nie mog by stawiany na jednym poziomie... Chocia œ ¿ ³ ¿ utrzymywa em poprzednio, e w obecno ci brata pani nie chc ê œ æ ³ ³ ê i nie mog wyja nia sprawy, w jakiej przyszed em, niemniej jednak zdecydowa em si œ ê æ ê teraz zwróci si do wielce szanownej mamusi pani w celu wy wietlenia pewnej zasadniczej, a nader przykrej dla mnie sprawy. Syn pani — zwróci ê ³ si do Pulcherii Aleksandrowny — wczoraj w obecno ¿ ê ¿ œci pana Rassudkina czy te ... zdaje si , e tak? przepraszam, zapomnia ê ê ³ ³ ³em nazwiska — sk oni si uprzejmie w stron Razumichina — obrazi ³ ¹ ¹ ³ mnie, przeinaczaj c mój pogl d, który zakomunikowa em pani wtedy w prywatnej rozmowie przy kawie. Mianowicie, ¹ ñ ³ ê ¿e ze wzgl dów moralnych ma ¿e stwo z biedn pann¹ znaj ¹ ³ ¹ ¹c niedostatek jest wed ug mnie korzystniejsze z punktu widzenia zwi zku ma ñ ³ ¿ ñ ³¿e skiego ni ma ¿e - 365 stwo z pann ¿ ³ œ ³ ¹, która zakosztowa a zbytku, byn pani rozmy lnie wypaczy a do absurdu znaczenie moich s ê ¹ ê ¹ œ ³ ³ ³ów i przypisywa mi z o liwe zamiary, opieraj c si , jak s dz , na w ê ê êœ œ ³ æ ¿ ê ê ³asnej pani korespondencji. B d szcz liwy, je li zdo a pani upewni mnie, e si myl , uspokajaj ³ ¹c mnie w ten sposób w znacznej mierze. Zechce pani askawie uwiadomiæ mnie, jakich zwrotów u ³ ¹ œ ³ ¿y a pani w li cie do syna, powtarzaj c mu moje s owa. — Nie pami ³ ê ³ êtam — zmiesza a si Pulcheria Aleksandrowna — powtórzy am tak, jak zrozumia ³ œ ¿ ³ ³am. Nie wiem, co powiedzia panu Rodia... Mo e co przesadzi . — Bez pani sugestii nie móg æ ³ przesadzi . — Piotrze Pietrowiczu — z godno ³ ¿ œ ¹ œci o wiadczy a Pulcheria Aleksandrowna — to, e jeste ³ ñ œ ê ¿ œ œmy tutaj, naj wymowniej wiadczy, e ja i Dunia nie wzi ³y my pa skich s ów z najgorszej strony. — S ³ ³usznie, mamo! — z uznaniem powiedzia a Dunia. — Wi ¿ £ ê ³ êc to ja jestem winien — oburzy si u yn. — Bo widzi pan, pan zwala win œ ³ ê na Rodiona, a sam napisa pan o nim w li cie nieprawdê — dorzuci ê œ ³a, o mieliwszy si , Pulcheria Aleksandrowna. — Nie pami ê ³ ¿ êtam, ebym mówi nieprawd . — Napisa ¹ ³ ¹ £ ¿ ¿ ³ ³ pan — ostro wtr ci Raskolnikow, nie patrz c na u yna — e odda em wczoraj pieni œ ³ ê ¹dze nie wdowie po stratowanym urz dniku, jak by o w rzeczywisto ci, tylko jego ¿ ³ córce, której do dnia wczorajszego nie zna em. Napisa³ pan to, aby poró niæ mnie z rodzin ê ³ ¿ ³ ¹, i w tym celu doda pan obel ywe s owa o prowadzeniu si dziewczyny, której pan nie zna. Wszystko to plotki i pod œ ³o æ. — Przepraszam, szanowny panie — trz ¿ ¿ £ ³ œ ³ ê ¹ ês c si ze z o ci, odpowiedzia u yn — je eli w li ³ ê ñ ñ ê œcie swym rozpisywa em si o pa skim charakterze i o pa skim zachowaniu si , to jedynie, aby zado ³ ñ ¿ æ œæ uczyni yczeniu pa skiej siostry i mamusi, które prosi y mnie o doniesienie im, w jakim pan jest stanie i jakie pan na mnie zrobi œ ¿ ³ wra enie. Co za tyczy si ¹ æ ¿ œ ê tre ci mego listu, to niech mi pan wska e cho jeden wiersz niezgodny z prawd . Czy pan nie zmarnowa ê ³ pieni dzy i czy we wspomnianej 366 rodzime, jakkolwiek rzeczywi ê œcie nieszcz œliwej, nie ma osób niegodnych? — A ja uwa ³ ¿ ¿am, e pan wraz ze swymi wszystkimi zaletami nie wart jest ma ego palca tej nieszcz ¹ êœliwej dziewczyny, w któr pan rzuca kamieniem. — Zatem zdecydowa ¹ æ ê ³by si pan wprowadzi j do towarzystwa swojej matki i siostry? — Ju œ ³ æ ³ ¿ to zrobi em, o ile chce pan wiedzie . Siedzia a dzi obok mamy i Duni. — Rodia! — krzykn ê ³ ê³a Pulcheria Aleksandrowna. Dunia zaczerwieni a si , Razumichin zmarszczy œ ê ³ œ ¿ £ ³ brwi, u yn u miecha si zjadliwie i wynio le. — Raczy pani sama skonstatowa ¿ æ ¿ ê æ, czy tu mo e by mowa o zgodzie. Mam nadziej , e teraz sprawa jest ju ê œ ñ ¿ sko czona i wyja niona raz na zawsze. Odchodz , aby nie psuæ przyjemnego nastroju tego rodzinnego spotkania i nie przeszkadzaæ w wyjawianiu tajemnic. — Wsta ³ ¹³ ê æ ¿ ³ z krzes a i wzi kapelusz. — Pozwol sobie jednak zauwa y na odchodnym, ¿ ê ê œ ³ ¿ æ ¿e wolno mi chyba liczy na to, i w przysz o ci nie b d nara any na podobne spotkania i ê ¹ ¿e tak powiem, kompromisy. Specjalnie pani o to prosz , szanowna Pulcherio Aleksandrowno, list mój bowiem skierowany by³ pod pani, a nie czyimkolwiek innym adresem. Pulcheria Aleksandrowna poczu ê ê ³a si dotkni ta. — Jak widz ¿ ³ ¹ ³ ê ³ ê, pan ju zupe nie zagarnia nas pod swoj w adz . Dunia odpowiedzia a panu, dlaczego nie spe ê ³ ¿ ñ ³niono pa skiego yczenia, mia a ona najlepsze ch ci. Pisze pan do mnie w dodatku w tonie rozkazuj æ ¿ ñ ¿ ¿ ¹cym. Có to, czy ka de pa skie yczenie ma by dla nas rozkazem? Uwa æ ¿ ¿am, e przeciwnie: powinien pan by teraz w stosunku do nas specjalnie delikatny i pob œ ³ ³ ¿ œ ¿ ³a liwy, bo my przecie wszystko rzuci y i przyjecha y my tutaj, ufaj ¿ ¹ ¿ œ ¹c panu, i przez to samo jeste my ju wystarczaj co od pana zale ne. — No, nie jest to zupe œ ³ ³ ³nie s uszne, zw aszcza w danej chwili, po otrzymaniu wiadomo ci o zapisaniu przez Marfê Pietrownê 367 trzech tysi ¿ ê êcy rubli, których zjawienie si jest, jak przypuszczam, nader po ¹dane, o ile mog ³ æ ê wnosi ze zmiany tonu w stosunku do mnie — doda zjadliwie. — S ¿ œ ¿ ³ ¿ ¹ ¹dz c z tej uwagi — zauwa y a rozdra niona Dunia — rzeczywi cie mo na by przypuszcza œ ¹ ³ ¿ æ, e liczy pan na nasz bezradno æ. — Ale teraz ju æ ³ œ ³ æ ê ¿ nie mog liczy , zw aszcza za nie chcia bym przeszkadza w podaniu do wiadomo ³ œci tajemniczych propozycji pana Arkadiusza Swidrygaj owa, do których zakomunikowania upowa ¹ ê ¿niony jest pani brat, a które jak widz , maj dla pani zasadnicze, a by ³ ¿ ¿ æ mo e, te nader mi e znaczenie. — Ach, Bo ê ê œ ¿e wi ty! — krzykn ³a Pulcheria Aleksandrow-na. Razumichin nie móg œ æ ³ usiedzie na krze le. — I nie wstyd ci teraz, siostrzyczko? — zapyta³ Raskol-nikow. — Wstyd mi, Rodia — powiedzia £ ¿ ê ¹ œæ ³ ³a Dunia. — Panie u yn, prosz st d wyj — zwróci a si ¿ £ ê do u yna blada z gniewu. Zdawa ³ ¿ ê ³o si , ¿e £u yn zupe nie nie spodziewa³ siê takiego obrotu sprawy. By³ zbyt pewny siebie, swojej w œ ³ ³ ³ ³adzy i bezradno ci swych ofiar. Nie wierzy w asnym uszom. Poblad i usta mu si ³ ê ê zatrz s y. — Awdotio Romanowno, o ile teraz zamkn ¿ ¹ ê za sob drzwi po takim po egnaniu, to proszê sobie dobrze to zwa ê ê ¿ ê æ ¿y , bo nie powróc ju nigdy. Niech si pani zastanowi. Ja si nie cofam. — Có ê ¿ ³ ê ¹ ê œ ¿ za bezczelno æ! — krzykn ³a Dunia, zrywaj c si z krzes a. — Nie ycz sobie, aby pan kiedykolwiek wróci . ³ — Tak! To to ta-a-k! — zawo ¿ ³ ¿ £ ³ ³a u yn, który do ostatniej chwili nie wierzy w mo liwoœæ podobnego zako ê ³ ³ ³ ñczenia sprawy i teraz zupe nie straci g ow . — To ta-a-k! A czy zdaje sobie pani spraw æ ³ ¿ ê z tego, e mia bym prawo zaprotestowa ? — Jakim prawem pan si ¹ ê ê ¹ ê tak do niej odzywa? — gor co uj ³a si za córk Pulcheria Aleksandrowna. — W jaki sposób mo æ ¿e pan prostestowa ? Jakie ma pan prawo? Pan s ³ ê ¹ ¿ ¹dzi, e oddam moj Duni takiemu cz owiekowi? Niech pan sobie 368 idzie i zostawi nas w spokoju! Same jeste ¹ ¹ ³ ê œ ¿ œmy sobie winne, e my si da y wci gn æ do z³ej sprawy, a ja najbardziej... — Jednak ê ³ ¹ ¿ £ ê ³ œ ¿e — w cieka si u yn — jestem zwi zany danym s owem, którego si pani teraz tak zarzeka... i wreszcie... w zwi ¿ ³ ¿ ¹zku z powy szym mia em, e tak powiem, wydatki. Ta ostatnia pretensja by ¿ ¿ £ ³a tak typowa dla u yna, e Raskolnikow, blady z gniewu i usilnego mitygowania si œ ¹ ³ ê, nie wytrzyma i nagle wybuchn ³ miechem. Pulcheria Aleksandrowna zirytowa ê ³a si na dobre. — Wydatki? Jakie pan mia œ ³ ³ wydatki? Czy ma pan na my li kufer? Konduktor przewióz go panu darmo. Mój Bo ³ ¿ ³ ¹ œ ¿e, to my my pana zwi za y? Niech e pan oprzytomnieje, cz owieku! To pan nam skr ê ³ êpowa r ce i nogi, a nie my panu! — Dosy ¿ £ ¹ ³ æ ê ê æ, mamo, prosz ci , dosy ! — uspokaja a j Dunia. — Panie u yn, niech pan z ³aski swojej wyjdzie! — Pójd ¹ ¹ ³ ê, ale to jedno jeszcze powiem — rzek , nie panuj c nad sob . — Pani matka zapomnia ¹ ¹ ê ³ ¿ ³ ³a widocznie o tym zupe nie, e zdecydowa em si poj æ pani mimo miejskich plotek kr ¹ ³ ¿ ¹¿¹cych o jej, e tak powiem, reputacji po ca ej okolicy. Pomijaj c dla pani opiniê publiczn æ ³ ¿ ê ³ ê ¹ ¹ i rehabilituj c pani reputacj , zdawa oby si , e mog em liczy na uznanie, a nawet ê œ ³ ê ê ¿ ³ ¹ æ ¿¹da wdzi czno ci pani! Dopiero teraz otwar y mi si oczy... Widz , e post pi em nader, ale to nader lekkomy ³ ¿ œlnie, lekcewa ¹c g os opinii... — Na co on sobie pozwala! — krzykn ³ ê ¹ ¹³ Razumichin, zrywaj c si z krzes a, gotów rzuciæ si ¿ £ ê na u yna. — Pod ³ ³ ³ ³y i z y z pana cz owiek — powiedzia a Dunia. — Milcz i nie ruszaj si ¹ ¹ ê! — krzykn ³ Raskolnikow, powstrzymuj c Razumichina. Potem, stan ³ ¿ £ ¿ ¹wszy tu przy u ynie, rzek spokojnie i dobitnie: — Zechce pan wyj ê ³ œæ i ani s owa wi cej, bo... £ ¿ ³ ê ¹ ³ œ ¹ ¹ u yn patrzy na niego przez chwil blady, z wykrzywion z o ci twarz , po czym odwróci ³ ³ æ ê œ œ ê ³ si i wyszed . I chyba trudno by o mie w sercu wi cej nienawi ci do kogo , ni¿ on mia³ jej do 369 KasKOlniKowa. Jego jedynego obwinia ¹ ¿ ³ o to wszystko. e nawet schodz c ze schodów, ci œ ¿ ³ ¿ ³ ¹gle jeszcze wierzy , e sprawa nie jest ca kowicie stracona i e je li chodzi o same panie, to da si æ ³ ³ ê „nader, ale to nader" atwo za agodzi . III Sednem sprawy by ¹ ê ³ ¿ ³o to, e do ostatniej chwili nie spodziewa si takiego rozwi zania. Naigrawa ¿ œ ¿ ¹ ê ³ si do ostatniej chwili, nie dopuszczaj c nawet mo liwo ci, eby dwie biedne i bezbronne kobiety mog ³ ¹ ê ¹ ³y wymkn æ mu si z r k. W przekonaniu tym utrzymywa a go pycha ¿ œ i owa pewnoœæ siebie, któr¹ najlepiej okre la siê jako samouwielbienie. £u yn, dorobiwszy si ³ ê z niczego, przywyk do chorobliwego wprost podziwu dla siebie, ceni³ wysoko swój rozum i zdolno ¹ ê ³ œ œci, a nawet czasami w samotno ci zachwyca si sw twarz¹ w lustrze. Lecz nade wszystko w ³ ³ ¹ ¹ œwiecie kocha i ceni swoje pieni dze, zdobyte prac i naj-ró ³ ³ ¿norodniejszymi sposobami: stawia y go bowiem na równi z tym wszystkim, co by o wy¿sze od niego. Wypominaj ¹ ¿ ³ ê œ æ ¹ ³ ¿ £ ¹c z gorycz Duni to, e zdecydowa si po lubi j mimo z ej opinii, u yn mówi ¹ œ ê ¹ ¹ ³ ³ ³ ³ zupe nie szczerze, a nawet by g êboko oburzony tak „czarn niewdzi czno ci ". A jednak, staraj œ ¿ ³ ê ê ¹c si o Duni , by ju wtedy przekonany o bezpodstawno ci plotek, które odwo ³ ¿ ³ ³ ³a a publicznie sama Marfa Pietrowna i o których zapomnia o ju ca e miasteczko, gor ³ ¿ ê ³ ¹ ê ¹ ¹co usprawiedliwiaj c Duni . Zreszt sam nie wypar by si tego, e wiedzia o tym i wtedy, lecz mimo to ceni ê ¹ ³ sobie stanowcz decyzj o podniesieniu Duni do swego poziomu i uwa ¹ ³ ¹ ¹ ³ ¿a to za bohaterstwo. Wymawiaj c to Duni, zdradzi sw najtajniejsz , starannie wyhodowan œ ¹ ¿ ê œ ³ æ ¿ ³ ¹ my l, któr ju nieraz si pie ci . Po prostu zrozumie nie móg , e inni mog æ ¹ ³ ¹ nie podziwia jego bohaterstwa. Odwiedzaj c wówczas Raskolnikowa, wszed z uczuciem dobroczy æ ³ æ ³ ³ ñcy, gotowego zebra owoce i wys ucha najs odszych pochwa . I oczywi ¹ œcie teraz, schodz c ze schodów, 370 uwa ¿ ³ ê ³ ¿a si za cz owieka w najwy szym stopniu skrzywdzonego i niedocenionego. Dunia by ê œ ³ ê ³a mu wprost niezb dna; nawet nie dopuszcza my li o wyrzeczeniu si jej. Dawno ju œ ¹ œ ³ ³¿ ñ ¹¿ ³ ³ ¿, od szeregu lat z lubo ci my la o ma e stwie, ale wci czeka i ciu a³ pieni ¹ œ ê ³ ³ ¹dze. W najg êbszej tajemnicy napawa si my l o pannie czystej i biednej (koniecznie biednej), bardzo m ³ ³ ³odej, bardzo adnej, z dobrej rodziny, wykszta conej, bardzo zahukanej, nadzwyczaj ci œ ê¿ko do wiadczonej przez los, bardzo pokornej, która by przez ca ³ ¹ ³ ê ³ ¿ ¿ ³e ycie uwa a a go za swego zbawc , ubóstwia a go, podporz dkowywa aby mu si ¹ ¿ ¿ ³ ê, podziwia a jego i tylko jego. Ile scen, ile lubych epizodów na ten kusz cy i drastyczny temat stworzy ¹ Ÿ ³ w swojej wyobra ni, odpoczywaj c po pracy. I oto marzenie tylu lat prawie si ³ ³ ³ ê urzeczywistnia o: uroda i wykszta cenie Awdotii Romanowny uderzy y go, beznadziejno ³ ¿ œ ³ œæ jej losu rozzuchwali a go do ostateczno ci. To przewy sza o jego marzenia: spotka ê ¹ ¹ ¹ ³ dziewczyn dumn , z charakterem, cnotliw , lepiej wychowan i wykszta ¿ ³ ê ê ³ ¿ ¹ ³con ni on (zdawa sobie z tego spraw ). I to stworzenie b dzie mu ca e ycie niewolniczo wdzi ê êczne za jego czyn bohaterski i z uwielbieniem zaprze si siebie dla niego, on za œ ³ ê œ b dzie panowa absolutnie i niepodzielnie!... Zbiegiem okoliczno ci tu¿ przed samymi zar ³ œ ³ ñ êczynami, po d ugim wyczekiwaniu i namy le postanowi w ko cu zmieni ¿ œ œ ¹ ³ ê æ karier i wyp yn æ na szersze wody, a jednocze nie powoli wej æ w wy sze sfery towarzyskie, o czym od dawna marzy ³ ³ ê ³ z ut sknieniem... S owem postanowi spróbowaæ szcz æ ¿ ¿ ³ êœcia w Petersburgu. Wiedzia dobrze, e przy pomocy kobiet mo na wygra „nader, ale to nader du ³ ¿ ³ œ ¿o". Urok prze licznej, dobrze u o onej, wykszta conej kobiety móg³ zadziwiaj ¹ æ æ ê æ ¹co ozdobi jego drog , wabi ku niemu, otoczy go aureol ... I oto wszystko przepad ³ ³ ³ ³o! Jak piorun uderzy o w niego to nag e, bezsensowne zerwanie. By to jakiœ potworny ê ³ ¹ ³ ê ê ¿art, nonsens! On si tylko odrobin postawi , nie zd ¿y si nawet wypowiedzie ³ ê ê ³ ê ñ ³ ñ ¿ æ, artowa tylko, troch si uniós , a tak si to na serio sko czy o. W ko cu przecie ³ ê ³ ¿ ¿ on nawet ju po swojemu kocha Duni , panowa ju¿ 371 nad m ¿ æ ¹ w swycn marzeniach, a tu nagle... Nie! Jutro, jutro nale y wszystko odrobi , za ³ ³ æ æ æ ³agodzi , naprawi , a przede wszystkim zniszczy tego zuchwa ego m okosa, smarkacza, który by ³ ¹ œ ³ winien wszystkiemu. Z przykro ci przypomina sobie mimo woli Razumichina, cho ³ ¿ ê ³ ê ³ ¹ æ zreszt uspokaja si atwo w tym wzgl dzie: „Tak e pomys stawiaæ nas na równi!" Ale je ³ ê œ ³ ê ¿eli si ba kogo naprawd , to jedynie Swidrygaj owa. Jednym s ³ ³ ³owem, czeka o go wiele k opotów. ¿ — ê ¹ ³ ¹ ³ ³ Nie, to ja, ja najbardziej zawini am — mówi a Dunia, obejmuj c i ca uj c matk . — Skusi ³ ê ¹ ³y mnie jego pieni dze, ale przysi gam ci, Rodia, nie zdawa am sobie sprawy z tego, e to taki marny cz œ ê ³ ³owiek. Gdybym pozna a si na nim od razu, nic w wiecie by mnie nie skusi ê ñ ³o! Nie wi mnie, prosz . — Bóg ustrzeg ³ ³ ³! Bóg ustrzeg ! — mamrota a Pulcheria Aleksandrowna, ale tak machinalnie, jak gdyby nie zdawa ³ ³a sobie sprawy z tego, co zasz o. Wszyscy si œ ê ê ê ê cieszyli, po pi ciu minutach zacz ³y si nawet miechy. Niekiedy tylko, przypominaj ³ ³ ¹ œ ³ ¹c sobie o tym, co zasz o, Dunia ci ga a brwi i blad a. Pulcheria Aleksandrowna nie spodziewa æ ê ê ¿ ¿ ê ³a si wcale, e równie b dzie si cieszy : jeszcze tego dnia rano zerwanie z ê ¹ ³ ¿ ¿ £u ynem uwa a aby za straszn katastrof . Za to Razumichin by³ uszcz ê ³ ¹ æ ê ³ ¿ êœliwiony. Nie odwa y si jeszcze z tym zdradzi , ale trz s si jak w febrze, jakby pi æ ¿ ³ ¿ æ ê œ ³ ê êciopudowy ci ¿ar spad mu z serca. Teraz ma prawo po wi ci im ycie, s u y im... Zreszt ê ¿ ê æ ¿ ¿ ¹ któ to mo e wiedzie , co si teraz jeszcze zdarzy! Lecz ze wzmo onym l kiem odp ³ ¹ ê Ÿ ³ êdza wszelkie marzenia, boj c si swej wyobra ni. Tylko Raskol-nikow nie ruszy siê z miejsca, niemal ponury i roztargniony. On, który najbardziej nalega³ na zerwanie z £ ¿ ³ ê ³ ³ œ u ynem, teraz jakby najmniej interesowa si tym, co zasz o. Dunia mimo woli pomy la a, ¿ ¹ ³ ¹ œ ¹ ³ ê ê e ci gle jeszcze jest z y na ni , Pulcheria Aleksandrowna za przygl da a mu si l kliwie. — Có ³ ³ ³ ¿ powiedzia ci Swidrygaj ow? — podesz a do niego Dunia. 372 — Ach, prawda! — zawo ê ³ ³ ³ ³a a Pulcheria Aleksandrowna. Raskolnikow podniós g ow . — Koniecznie chce ci ofiarowa êæ ê ê ¹ æ æ dziesi tysi cy rubli i pragnie si raz z tob zobaczy w mojej obecnoœci. — Zobaczy œ ê œ ê æ si ! Za nic w wiecie! — krzykn ³a Pulcheria Aleksandrowna. — Jak on mie proponowa ¹ æ jej pieni dze! Nast ê ¹ ¹ æ ³ êpnie Raskolnikow powtórzy (dosy sucho zreszt ) swoj rozmow ze Swidrygaj ³ ê ¹ ³owem. Nie wspomina nic o zjawianiu si ducha Marfy Pietrowny, nie chc c wdawa ê ¹ ³ ê ê æ si w zb dne szczegó y i maj c wstr t do prowadzenia jakiejkolwiek zbytecznej rozmowy. — Có ³ ³ œ ¿e mu odpowiedzia ? — zapyta a Dunia. — Pocz ³ ¿ ê ê ³ œ ³ ¿ ¹tkowo powiedzia em, e nic ci nie b d powtarza . Wówczas o wiadczy mi, e sam wszelkimi sposobami b ¹¿ ³ ê ¹ ¿ ³ êdzie d y do spotkania si z tob . Zapewnia , e nami ¿ ¿ ¿ ³ œ êtno æ jego by a przelotna i e obecnie nic ju do ciebie nie czuje... Nie chce, ebyœ wysz Ÿ ³ ¿ £ ¹ ³a za m ¿ za u yna. W ogóle by niewyra ny. — Co ty s ³ ê ¹dzisz o tym, Rodia? Jaki ci si wyda ? — Przyznaj ³ êæ ê ¿ œ ³ ¿ ê, e dok adnie nic nie rozumiem. Proponuje dziesi tysi cy, twierdzi za , e nie jest bogaty. Opowiada, ê ¿ ¹ ê ¿e wybiera si w jak œ podró , a po dziesi ciu minutach nie pami ¿ æ ¿ ê ¿ ³ ¿ êta, e mówi o tym. Potem nagle powiada, e ma zamiar si o eni i e mu ju¿ kogo ³ œ ¹ œ swataj ... Zapewne ma jakie cele na widoku i najprawdopodobniej — z e cele. Z drugiej strony trudno przypu ³ ³ ê ¿ œ ¿ æ œci , eby tak g upio zabra si do rzeczy, je eli rzeczywi cie mia ³ ³ œ ³by jakie z e zamiary... Naturalnie odmówi em raz na zawsze w twoim imieniu przyj ê ³ ê ³ ¿ êcia tych pieni dzy... W ogóle wyda mi si bardzo dziwny, a... nawet... zauwa y em objawy jakby pomieszania zmys œ ¿ ê ê ¿ ³ów. Mo e si jednak myl . Mo e to jest jakie swoiste kr ¿ ³ ê æ Œ êtactwo. mier Marfy Pietrowny, zdaje si , zrobi a na nim wra enie... — Wieczny odpoczynek racz jej da ê æ, Panie — westchn ³a Pulcheria Aleksandrowna. — Ca ê ê ê ¹ ³ ê ³ ê ¿ ³e ycie b d si za ni modli a. Co by si z nami sta o, Duniu, bez tych trzech tysi cy! Mój Bo œ ³ œ ³ ¿e, niczym z nieba nam spad y. Wiesz, Rodia, dzi rano mia y my 373 zaledwie trzy ruble przy duszy i kombinowa æ ê œ ³y my, jakby tu najpr dzej zastawi zegarek, ¿ ¹ œ ê ¿ eby unikn æ po yczki od tego tam, póki si sam nie domy li. Dunia zdawa œ ³ ³ ¿ æ ê ³a si by pod silnym wra eniem propozycji Swidrygaj owa. Sta a zamy lona. — ê ¹ ³ On zamierza coœ strasznego!— powiedzia a szeptem do siebie, wzdragaj c si . Raskolnikow spostrzeg ³ ³ ten jej niezwyk y strach. — My ³ æ ê ³ ê ê ¿ ê œl , e b d musia si raz jeszcze z nim zobaczy — rzek do Duni. — B ³ œ ê œ œ êdziemy go ledzili! Ja go wy ledz ! — energicznie o wiadczy Razumichin. — Oka z niego nie spuszcz ³ ³ ê, Rodia mi pozwoli . Powiedzia mi: „Pilnuj siostry!" A pani pozwoli, Awdotio Romanowno? Dunia u ³ ê ê ³ ê ê œmiechn ³a si i poda a mu r k , ale troska nie schodzi a z jej twarzy. Pulcheria Aleksandrowna spogl Ÿ ¹ ¹ ³ œ ¹ ³ ¹da a na ni nie mia o, zreszt te trzy tysi ce najwyra niej podzia ¹ ¹ ³ ³a y na ni uspokajaj co. Po kwadransie toczy æ ¿ ¿ ê ³a si ju ogólna o ywiona rozmowa. Nawet Raskolnikow, cho sam si ³ ¿ ê ³ ³ œ ³ ê nie odzywa , czas jaki przys uchiwa si uwa nie. Za to Razumichin perorowa . — I po có œ ³ ¹ ê æ ¿ ¿ ¹ ¿ ¿, po có maj panie wyje d a ? Co panie b d robi y w tej mie cinie? A najwa œ œ ¿ ¿niejsze jest to, e byliby cie tu wszyscy razem, jeste cie sobie bardzo potrzebni, wierzcie mi, bardzo potrzebni! Cho œ æby na czas jaki ... Przyjmijcie mnie na przyjaciela, na wspólnika, a zapewniam, ³ ê ³ ¿ ³ ¿e za o ymy doskona e przedsi biorstwo. Pos uchajcie, pa ¿ œ œ ³ ê ³ ñstwo, wyt umacz wam dok adnie, o co chodzi, mam my l! Dzi rano ju o tym my ³ ê ³ œla em, kiedy si jeszcze nic nie zdarzy o... Sprawa jest tego rodzaju: mój wuj (zapoznam was z nim: zacny i bardzo do rzeczy starowina!) ma kapitalik, tysi ¿ ¹c rubli, yje z emerytury i na niczym mu nie zbywa. Od dwóch lat ju ¿ ¹ ¿ mnie zanudza, ebym wzi ³ te tysi ³ œ ³ ³ ¹c rubli i p aci mu po sze æ procent. Wiem, o co mu chodzi: chcia by mi pomóc. W zesz ³ ³ ³ym roku nie potrzebowa em pomocy, ale w tym roku zdecydowa em siê 374 wzi ¹ ¹ ¹æ i lyiKo c/eKaiem na jego przyjazu. ranie uauz urugi tysi c z tych trzech, na pocz ê ê ³ ¹tek to wystarczy. Zrobimy spó k . A oto czym si zajmiemy... Razumichin pocz ¿ ³ æ ¹³ przedstawia swój projekt. Dowodzi obszernie, e wszyscy prawie ksi ³ ¹ ¹ ê êgarze i wydawcy poj cia nie maj o swoim towarze, a zatem s z ymi fachowcami. Tymczasem porz ¹ ¹ ³ ê ¹dne wydawnictwa zawsze si op acaj i daj zyski, czasami nawet powa ¹ œ ³ ³ ¿ne. Razumichin marzy o dzia alno ci wydawniczej, pracuj c od dwóch lat dla ró œ ê Ÿ ¹ ¿nych wydawnictw i znaj c nie le trzy j zyki europejskie. Wprawdzie sze æ dni temu powiedzia ³ ³ ê æ ³ ³ Raskolnikowowi, aby sk oni go do przyj cia po owy t umaczenia i trzech rubli zadatku, ³ ³ ¿e w niemieckim jest kiepski, lecz by o to k amstwo i Raskolnikow dobrze o tym wiedzia . ³ — Dlaczego nie mamy wykorzysta ê ³ ¹ æ sytuacji? — gor czkowa si Razumichin. — Mamy w r ¿ œ ³ ¹ ¿ æ ¿ ³ êkach najwa niejszy rodek, w asne pieni dze! Naturalnie, trzeba w to w o y du o pracy, ale b ¹ êdziemy pracowali, pani, ja i Rodia... Niektóre wydawnictwa przynosz teraz spore zyski. Za ê ¿ ê ê ¹ œ podstaw przedsi biorstwa b dzie to, e b dziemy wiedzieli, co w ê ³ ê æ ³ ¿ œ ³a ciwie nale y t umaczy . B dziemy t umaczyli, wydawali, uczyli si , wszystko razem. Teraz mog ê ê ¿ œ æ ê ê si przyda , bo mam do wiadczenie. Ju dwa lata p tam si po wydawcach i znam wszystkie ich triki: nie ¹ ê œwi ci garnki lepi , wierzcie mi! I dlaczego, dlaczego wyci œ æ ¹ga dla kogo kasztany z ognia! Znam dobrze i trzymam w tajemnicy kilka takich dzie ¹ ¿ ³ ³ ¿ ³, e za sam pomys przet umaczenia i wydania ich mo na by wzi æ po sto rubli za tom. Za ¿ Ÿ ³ ê ê œ za jedno z nich nawet pi ciuset b dzie ma o. I wyobra cie sobie, e gdybym komu ³ œ ¹ ³ œ zaproponowa , jeszcze mieliby w tpliwo ci, takie to zakute by! Wszystkie sprawy fachowe, drukarnie, papier, sprzeda ê æ ¿ ¿ mo ecie mi pozostawi . Znam si na tym. Zaczniemy ostro ê ¿nie i dojdziemy do wielkich rzeczy. W najgorszym razie b dziemy mieli z czego ¹ ¿ æ ¿y , a ju bez w tpienia wyjdziemy na swoje. Duni b ³ ³yszcza y oczy. 375 — Bardzo mi si ³ ñ ê podoba pa ski projekt — powiedzia a. — ³ œ Ja oczywi cie na niczym siê nie znam — odezwa a siê Pulcheria Aleksandrowna — mo æ ¹ ¿e to i dobre, zreszt Bóg raczy wiedzie . Nazbyt to nowe dla mnie, nieznane. Naturalnie, musimy tu pozosta æ æ, cho by na krótki czas... Spojrza ê ³a na Rodi . — Co o tym my ³ œlisz, bracie? — zapyta a Dunia. — S ³ ³ ¿ ê ¹dz , e to bardzo dobry pomys — odpowiedzia Raskolnikow. — O samodzielnym przedsi œ ¿ œ æ êæ œæ ¹ êbiorstwie oczywi cie nie nale y jeszcze my le , ale pi czy sze ksi ¿ek mo ³ ¹ æ ¿na wyda z niew tpliwym powodzeniem. Sam znam jedno dzie o, które na pewno by posz æ œ œ ³o. Je li za chodzi o to, czy on potrafi poprowadzi interes, to nie ma najmniejszych w ê æ ¹ ê œ ¹tpliwo ci, zna si na tym... Zreszt znajdziecie jeszcze czas, by omówi spraw ... — Hurra! — krzykn ¹ ¹³ Razumichin. — Teraz czekajcie: wasi gospodarze maj w tym samym domu jeszcze jedno mieszkanie, samodzielne, umeblowane, nie ê ³¹czy si z hotelem, cena umiarkowana, trzy pokoiki. Na pocz ¹ ê ¹tek radz je wynaj æ. Zastawiê paniom jutro zegarek, przynios ¿ ¹ ê ¹ ê pieni dze i wszystko si urz dzi. A co najwa niejsze, b ¹ æ êdziecie mogli wszyscy troje mieszka razem — Rodia z wami. Rodia, a ty dok d siê wybierasz? — Jak to, Rodia, ju ³ ¿ odchodzisz? — prawie ze strachem zapyta a Pulcheria Aleksandrowna. — W takiej chwili! — zawo ³ ³ ³a Razumichin. Dunia patrzy a na brata z niedowierzaniem i zdziwieniem: mia œ ê ³ ê ê ³ czapk w r ce, szykowa si do wyj cia. — Có œ ³ ê ¿ ¿ to, przecie nie umieram i nie rozstajemy si na wieki — wyrzek jako dziwnie. U œ ³ œ ³ æ ê ¹ œmiechn ³ si niby, cho w a ciwie nie by to u miech. — Zreszt ³ ê ¿ ¹, kto wie, mo e widzimy si ostatni raz... — doda niebacznie. Pomy ³ ³ ³ œla to i mimo woli wypowiedzia na g os. — Co si ê ¹ ê z tob dzieje! — krzykn ³a matka. 376 mzicsz, Koaiar — zapyiaia zaziwion¹ JJunia. — Tak, musz ³ ³ æ œæ ¿ ê ju i — odpowiedzia niepewnie, jakby nie wiedzia , co ma powiedzie , ale na jego bladej twarzy malowa ê ³a si stanowcza decyzja. — Chcia æ ³ ¹ æ ³em powiedzie ... id c tutaj... chcia em powiedzie wam, tobie, mamo, i tobie, Duniu, ê ê ê ¿ ê ¿e lepiej b dzie, je eli rozstaniemy si na pewien czas. le si czuj , jestem niespokojny... Przyjd ê ¿ ê ê Ÿ ê pó niej, sam przyjd , kiedy... b dzie mo na. Pami tani o was i kocham... Zostawcie mnie! Zostawcie mnie samego. Ju ³ ¿ dawno tak postanowi em... To mocne postanowienie. Cokolwiek si æ ê ê ¹ ê ze mn stanie, zgin czy nie, chc by sam. Zapomnijcie o mnie zupe ê ê ê ³nie. Tak b dzie lepiej... Nie dowiadujcie si o mnie. Jak b dzie trzeba, przyjd ê ¿ ê ê sam albo... wezw was. Mo e jeszcze wszystko b dzie dobrze!... Teraz, je ê ê ê œli mnie kochacie, wyrzeknijcie si mnie... inaczej znienawidz was, czuj to... ¯egnajcie! — O, Bo ¿ ³ ê ¿e! — krzykn ³a Pulcheria Aleksandrowna. Matka i siostra by y przera one, Razumichin równie . ¿ — Rodia, Rodia! Pogód ³ ê ê Ÿ si z nami! Niech b dzie jak dawniej! — lamentowa a biedna matka. Raskolnikow powoli obróci ³ ê ³ ê ³ si i ruszy ku drzwiom. Dunia dop dzi a go. — Rodia, co robisz z matk ¹ ³ ê ¹! — szepn ³a z oczyma p on cymi oburzeniem. Spojrza ¹ ³ na ni ponuro. — To nic, przyjd ¹ ³ ³ ¹ ³ ê ê ê, b d przychodzi ! — mrukn ³ pó g osem, jakby nie wiedz c, co chce powiedzie ³ æ, i wyszed z pokoju. — Egoista, z ê ³y i bez serca! — krzykn ³a Dunia. — Ob ³ ³¹kany, nie bez serca! On jest ob ¹kany, czy pani tego nie widzi? Sama pani jest bez serca!... — z przej ê ê ¹ œ ³ êciem szepta jej do ucha Razumichin, cisn wszy mocno za r k . — ³ ¹ ¹ ê Zaraz wróc !— krzykn ³, zwracaj c siê do struchla ej Pulcherii Aleksandrowny, i wybieg³ z pokoju. Raskolnikow czeka ñ ³ na niego na ko cu korytarza. — Wiedzia Ÿ ¹ ñ æ ³ ¿ ³em, e przyjdziesz — powiedzia . — Wró do nich i zosta z nimi. B d z nimi jutro... i zawsze. Ja... mo ê œ ê ¯ ¹ ê ¿e przyjd ... je li si da. egnaj! — I nie podaj c mu r ki, odszed . ³ 377 — /\ieciOK ³ ³ ¹ ¹ur L.O 10: — b ka zupe nie zaskoczony Razumichin. Raskolnikow zatrzyma ê ³ si znowu. — Raz na zawsze: nigdy nie pytaj mnie o nic. Nie mam ci nic do powiedzenia. Nie przychod ê ¿ ¿ Ÿ do mnie. Mo liwe, e przyjd tutaj. Zostaw mnie... Ale ich nie opuszczaj. Rozumiesz? Korytarz by ê ¹ ³ ciemny. Stali pod lamp . Przez chwil patrzyli na siebie w milczeniu. Razumichin do ko ¹ ê ê ³ ê ¿ ñca ycia zapami ta t chwil . Pal ce, nieruchome spojrzenie Raskolnikowa, pot œ œ ê ³ ¹ ¹ ¿ ¹ ê¿niej c z ka d chwil , przenika o w jego dusz i wiadomo æ. Nagle Razumichin drgn œ ê³ ê œ œ ³ ¹³. Co dziwnego przemkn o mi dzy nimi... Jaka my l zamajaczy a, jakby aluzja; by ê œ ³o to co strasznego, potwornego, co obaj nagle poj li... Razumichin zblad³ jak trup. — Rozumiesz teraz? — zapyta ¹ ¹ œ ³ nagle Raskolnikow z bole nie wykrzywion twarz . — Wró ³ ê ³ ³ Ÿ æ, id do nich — doda , odwróci si szybko i wyszed . Nie b ¹ ¹ ê ³ ³ ê êd opisywa tego, co dzia o si tego wieczora z Pul-cheri Aleksandrown , kiedy Razumichin wróci ³ ê ³ ¿ æ ¹æ ³ ê ³, jak uspokaja je, przysi ga , e Rodi trzeba da odpocz , przysi ga , ¿e Rodia na pewno przyjdzie, b ¿ ³ êdzie przychodzi codziennie, e jest bardzo, bardzo rozstrojony i ³ ê æ ¿ ¿ ¿e nie nale y go dra ni . On, Razumichin, b dzie czuwa nad nim, sprowadzi mu dobrego doktora, najlepszego, zwo ³ ³a konsylium... Jednym s owem, od tej chwili pocz ê ³ ¹wszy, Razumichin sta si dla nich synem i bratem. IV Raskolnikow za ³ ³ ³ œ poszed nad kana em prosto do domu, w którym mieszka a Sonia. Dom by ê ³ ¿ ê ³ ³ dwupi trowy, stary, pomalowany na zielono. Z trudem odnalaz stró a i dowiedzia si , gdzie mieszka krawiec Kapernaumow. Wyszukawszy w k œ ¹cie podwórza wej cie na w ê ³ ê ê ³ ¹skie i ciemne schody, wdrapa si na drugie pi tro i wszed na galeri od strony podwórza. Gdy tak 378 D œ œ ³ æ ê ¹ œ ³ ³¹dzi w ciemno ci, nie mog c si zorientowa , gdzie w a ciwie jest wej cie do Kapernaumowa, nagle o trzy kroki od niego otworzy œ ³ ê ³y si jakie drzwi; przytrzyma je odruchowo. — Kto tam? — zapyta ³ ³ zaniepokojony kobiecy g os. — To ja... do pani — odpowiedzia ³ ³ ³ Raskolnikow i wszed do ma ego przedpokoiku. Na wygniecionym krze ê ê œ ³ œle sta a wieca w pogi tym, mosi ¿nym lichtarzu. — To pan! O Bo ¹ ³ ³ ê ¿e! — krzykn ³a Sonia s abym g osem, staj c jak wryta. — Do pani któr ê êdy?, t dy? Raskolnikow szybko wszed ¹ æ ê ¹ ³ do pokoju, staraj c si nie patrze na ni . Po chwili wesz ³ ³ ¹ œ ³a ze wiec Sonia, postawi a lichtarz. Sta a przed Raskolnikowem zmieszana, nieprawdopodobnie zdenerwowana i widocznie przestraszona jego niespodziewanymi odwiedzinami. Wtem fala krwi uderzy³a do jej bladej twarzy, a nawet ³ ê³ ³ ³ ¹ œ ê³ ¹ œ zy stan y jej w oczach... D awi o j co w gardle, ogarn a j odraza, wstyd i lubo æ. Raskolnikow odwróci ³ ê ³ si szybko i usiad przy stole. Przelotnym spojrzeniem obrzuci³ pokój. Pokój by ³ œ ê ¿ ³ du y, ale bardzo niski. Zamkni te drzwi w lewej cianie prowadzi y do Kapernaumowów, którzy ten jeden tylko pokój odnajmowali lokatorom. Drzwi w przeciwleg ¹ ³ ³ ³ej œcianie — prawej — by y zabite. Prowadzi y do drugiego, s siedniego mieszkania, maj ¿ ³ ê ³ ³ ¹cego ju inny numer. Pokój Soni przypomina szop : mia kszta t nieprawid Œ ¹ œ ³ ³owego czworoboku i to nadawa o mu jaki pokraczny wygl d. ciana o trzech oknach, wychodz ¹ œ ³ ³ ¹cych na kana , bieg a jako na ukos, wskutek czego jeden k t, bardzo ostry, gin æ ³ ¿ œ ³ ¿ ³ œ ¹³ gdzie w g êbi, tak e przy s abym wietle nie mo na by o go dojrze , drugi za ³ ³ ³ ¹ œ k t by nadmiernie rozwarty. W ca ym tym wielkim pokoju prawie nie by o mebli. W k œ ³ ¿ ¿ ³ ³ ¹cie, na prawo, sta o ó ko, obok niego, bli ej drzwi, krzes o. Przy tej samej cianie, co ³ ³ ¹ ¿ ó¿ko, tu obok drzwi, prowadz cych do cudzego mieszkania, sta zwyczajny, zbity z de- 3 ê 79 s k stó ê ³ ³, pokryty niebieskim obrusem. Przy stole — dwa wyplatane krzes a. Nast pnie, przy przeciwleg ³ ¹ ¿ œ ³ej cianie, w pobli u ostrego k ta pokoju sta a niewielka, nie malowana komoda, która zdawa ³ ¯ ¹ ê ³a si gin æ w pustce. I to wszystko. ó tawa, obdarta i przybrudzona tapeta mocno sczernia ¹ ³ æ ³a we wszystkich k tach. Prawdopodobnie w zimie by a tu wilgo i dymi ³ ³ ¿ ³ ê ³ ê ³ piec. N dza rzuca a si w oczy: przy ó ku nie by o nawet zas onek. Sonia w milczeniu patrzy ¹ ¹ ê ¿ œ ³a na swego go cia, tak uwa nie i bez skr powania ogl daj cego jej pokój. Wreszcie zacz ¿ æ ³ ê ¹ ¿ ê³a dr e ze strachu, jakby sta a przed s dzi , od którego zale a³ jej los. — Ja tak pó ¹ ³ ¿ Ÿno... Czy jest ju jedenasta? — zapyta Raskol-nikow, ci gle jeszcze nie patrz ¹ ¹c na ni . — Jest — wyb æ ê ³ ¿ ³ ¹ka a Sonia. — Tak, tak, ju wybi a! — zacz ³a nagle mówi szybko, jak gdyby uwa œ ³ ³ ¿a a to za wyj cie z sytuacji. — U gospodarzy tylko co zegar wybi ... S ³ ¿ ³ ³ysza am... Ju wybi a. — Przyszed ¹ ¹³ ³ ³em do pani po raz ostatni — ponuro ci gn Raskolnikow, aczkolwiek by u niej po raz pierwszy. — By ê ê ¿ æ mo e, nie zobaczymy si wi cej... — Pan... wyje ¿ ¿d a? — Nie wiem... Wszystko jutro... — Nie b ³ ³ ¿ êdzie pan jutro u Katarzyny Iwanowny? — dr ¹cym g osem zapyta a Sonia. — Nie wiem. Wszystko jutro rano... Nie o to chodzi: chcia æ œ ³em pani co powiedzie ... Podniós ¹ œ ³ ¿ ¹ ³ na ni zamy lone oczy i dopiero teraz spostrzeg , e on siedzi, a ona ci gle jeszcze stoi przed nim. — Dlaczego pani stoi? Niech pani usi ê ³ ¹dzie — powiedzia zmienionym, cichym i mi kkim g³osem. Sonia usiad ê ¹ ³ ¹ ³ ³a. Raskolnikow serdecznie i prawie wspó czuj co patrzy na ni przez chwil . — Jaka pani szczuplutka! Co za r ³ ³ êka, zupe nie przezroczysta. Palce jak u umar ej. — Uj¹³ jej r ê ê œ ê êk . Sonia u miechn ³a si blado. 380 — zawsze Dy ³ ³am taka — powiedzia a. — I wtedy, gdy mieszka³a pani u rodziców? — Tak. — No tak, oczywi ³ ¹ ê Ÿ œcie! — powiedzia , urywaj c raptownie. Wyraz jego twarzy i d wi k g ³ ê ³ ³ ê ³osu znowu si zmieni y. Jeszcze raz rozejrza si woko o. — Pani odnajmuje ten pokój od Kapernaumowa? — Tak. — On tam mieszka, za tymi drzwiami? — Tak... Maj¹ taki sam pokój. — Wszyscy w jednym? — W jednym. — W nocy ba ³ ¿ æ ê ³bym si spa w tym pokoju — zauwa y ponuro. — ³ Moi gospodarze to dobrzy ludzie, bardzo serdeczni — odpowiedzia a Sonia, która jeszcze jakby nie przysz ³ ³a do siebie i nie oprzytomnia a. Wszystkie meble i wszystko... to ich. Oni s ¹ ê ¹ bardzo dobrzy, a dzieci cz sto do mnie przychodz ... — To j ³ ¹ka y? — Tak... On si ê ¹ œ ³ ¿ ¯ ¹ ê j ka i jest kulawy. ona tak e... W a ciwie nie j ka si , ale jakby nie wymawia wszystkiego. Jest bardzo dobra. On jest z ch ¹ ³opów. Maj siedmioro dzieci... Tylko najstarsze si ¹ ¹ ¹ ê ¹ ¹ ê j ka, inne s po prostu chore... ale si nie j kaj ... Sk d pan wie o nich? — zapyta³a z pewnym zdziwieniem. — Ojciec pani mi opowiedzia ³ ³ ³. Opowiedzia mi wszystko o pani... I o tym, jak pani wysz a o godzinie szóstej, a wróci ³ ê ³a po ósmej, i o tym, jak Katarzyna Iwanowna kl cza a przy pani ³ó¿ku. Sonia zmiesza ê ³a si . — Dzi ³ œ ³ ê ¿ ê ³ œ wydawa o mi si , e go widz — wyszepta a nie mia o. — Kogo? — Ojca. Sz ¹ ¹ ¹ ³am ulic tu zaraz na rogu, po dziewi tej, a on niby sobie idzie przede mn . Ca æ ¹ ³ ¿ ³ ³kiem jakby to by on. Ju chcia am nawet wst pi do Katarzyny Iwanowny. 381 — Spacerowa³a pani? — Tak — krótko szepnê³a Sonia ze spuszczonymi oczami, znowu zmieszana. — Katarzyna Iwanowna nie bija³a pani tam, u ojca? — Ale ³ ¿ ¹ ¿ sk d! Co pan mówi! Jak pan mo e! Wcale! — Sonia ze strachem popatrza a na niego. — To pani j¹ kocha? — J ¹ ê ¿ ê ³ ³ æ ¿ ¿ ¹? Czy mo e by inaczej? — rzek a Sonia, za amawszy r ce z alem i m k . — Ale pan jej... Gdyby pan j ³ ³ ³ ³ ¹ zna . To zupe ne dziecko... Jest zupe nie jak ob ¹kana... ze zmartwie ¹ ³ ñ. A by a taka m dra... Taka szlachetna... taka dobra! Pan o niczym, o niczym nie wie... Ach! Sonia powiedzia ê ¹ ³ ³ ¹ ³a to z rozpacz , poruszona i zbola a, za amuj c r ce. Blade policzki znowu sp ê ³ ¿ ³ ê ³ ñ ê ³on ³y rumie cem, w oczach by a m ka. Widoczne by o, e czu a si bardzo dotkni ¿ ¹ ê³ œ æ æ æ œ êta, e gor co pragn a co wyrazi , wypowiedzie , obroni . Nienasycona lito æ, je ê ³ æ ¿ œli tak mo na powiedzie , rozla a si nagle na jej twarzy. — Bi ³ ³ ¿ ³a mnie! Co pan! Bo e mój, bi a! A gdyby nawet bi a, no to co? No to co? Nic, nic pan nie wie. Ona jest taka nieszcz ê êœliwa, ach, jaka nieszcz œliwa! I chora... Szuka sprawiedliwo ¿ œci... Ona jest czysta. Ona tak wierzy, e wszystko powinno byæ sprawiedliwe, i ¹ æ ¿¹da... Cho by j torturowano, nie zrobi nic niesprawiedliwego. Nie rozumie, ê ¿ ¿ ¿e to jest niemo liwe, eby ludzie byli sprawiedliwi, i denerwuje si ... Jak dziecko, jak dziecko! Ona jest sprawiedliwa, sprawiedliwa. — A co si ¹ ê stanie z pani ? Sonia spojrza ¹ ³a pytaj cym wzrokiem. — Zosta ³ ¿ ¿ ¿ ³y przecie na pani opiece. Prawda, e przedtem te wszystko by o na pani g ê ¹ ³ ¿ ³owie, nieboszczyk równie do pani przychodzi po pieni dze na klina. A teraz co b dzie? — Nie wiem — smutno odpar³a Sonia. — Zostan¹ tam? — Nie wiem, winni s ¿ ³ ¹ za mieszkanie. Podobno gospodyni powiedzia a dzisiaj, e nie chce ich trzyma ¿ œ æ, Katarzyna Iwanowna za mówi, e sama ani chwili tam nie zostanie. 382 — z, czegó ¹ ³ ¿ to nabra a takiej odwagi? Liczy na pani ? — Niech pan tak nie mówi!... ê ³ ¯yjemy w zgodzie — odezwa a si Sonia, znowu nagle zaniepokojona i podra ³ œ ¿niona, jak rozgniewany kanarek lub inny jaki ma y ptaszek. — Co ona ma zrobi ê ¿ ê ¹ ¹ ³ æ ¹ æ ze sob ? Co mamy robi ? — pyta a, gor czkuj c si . — Ile si ona nap ³ ¿ ³ ³ ³aka a dzisiaj!Przecie¿ ona zmys y traci, czy nie zauwa y³ pan tego? Traci zmys y. To martwi si ¹ ¹ ê ³ ê jak ma a dziewczynka, czy aby jutro wszystko b dzie w porz dku, przek ski i wszystko... To za ê ¹ ³ ¹ ³ æ ³amuje r ce, pluje krwi , p acze, nagle w rozpaczy zaczyna bi g ow o œcian ê ¿ ê ê. A potem znowu si uspokaja, liczy na pana: mówi, e pan teraz b dzie jej pomaga ¹ ¹ œ ¿ ¿ ³, e po yczy sobie gdzie pieni dze, wyjedzie ze mn do swego rodzinnego miasta i za ¹ ê ê ¿ ê ¿ ³o y tam pensj dla dobrze urodzonych panien, e ja b d jej pomocnic jako wychowawczyni, ³ ¿ ê ¿e zaczniemy nowe, pi kne ycie. Ca uje mnie, obejmuje, pociesza i tak wierzy, tak wierzy w te swoje rojenia! Czy mo ³ æ ¿na jej przeczy ? Dzisiaj przez ca y dzieñ myje, szoruje, naprawia; taka s œ ¹ ê³ ³ ³aba, a szaflik sama dzi wci gn a do pokoju... zdysza a si ñ æ ³ œ œ ¿ ³ ³ ê i pad a na ó ko. Bo my jeszcze dzi rano by y na targu kupi buciki dla Pole ki i Loni, bo stare ju ³ ¿ ê ³ ³ ³ ê ¿ im si rozlecia y. Zabrak o nam przy p aceniu pieni dzy, du o zabrak o. Takie milutkie buciczki wybra ³ ³ ³a, ma gust, pan o tym nie wie... W sklepie przy kupcach rozp aka a si æ ³ ¿ ³ ¿ ê, e zabrak o... Ach, jak al by o patrze na to. — Tak, wobec tego rozumiem, œ ¿ ¿e pani... tak yje... — z gorzkim u miechem powiedzia³ Raskolnikow. — A panu mo ¿ ê ³ ¿ ¿ ¿e nie al? Nie al? — poderwa a si znów Sonia. — Wiem, e pan wszystko odda æ ³ ³ ¿ ³, cho pan tego nie widzia . A gdyby pan to wszystko zobaczy , o Bo e! Ile ³ ³ ¹ ³ ¿ to razy, ile razy doprowadza am j do ez! Jeszcze w zesz ym tygodniu! Tak, ja! Na tydzie œ ¹ ³ ê ê ³ ³ ñ przed jego mierci . Zachowa am si okrutnie. Ile, ile razy to si zdarzy o! Ca y dzie ³ ê ñ dzisiaj dr czy y mnie te wspomnienia! Sonia za ê ³ ³amywa a r ce przy tych bolesnych wspomnieniach. — To pani ma by ¹ æ okrutnic ? 383 — Tak, ja, ja! Przysz ¹ ³ ê ¹ ³am wtedy — ci gn ³a, p acz c — a nieboszczyk powiada: „Poczytaj mi, Soniu, g ê ¹ ê ¹ œ ³owa mnie jako boli, poczytaj... masz tu ksi ¿k " i podaje mi ksi ¿k , od Andrzeja Siemionowicza sobie po ³ ¿yczy , od Lebieziatnikowa, tu mieszka, zawsze po ³ ¹¿ ê ¿ œæ ³ æ ¿ycza od niego takie zabawne ksi ki. A ja na to: „Musz ju i " i nie chcia am czyta . Przysz ³ æ ¿ ³ ³am do nich g ównie po to, eby Katarzynie Iwanownie pokaza ko nierzyk, co mi go przynios ³ ³a Lizawieta handlarka. I mankieciki, bardzo tanio, adniutkie, nowiutkie, z hafcikiem. Katarzynie Iwanownie bardzo si ³ ³ ê ³ ê podoba y. Ubra a si w to, przejrza a w lustrze i ogromnie si ê ê ³ ê jej podoba y. „Podaruj mi je, powiada, Soniu, prosz ci ". „Proszê ci ³ ¿ ³ ê ³ ¹ ³ ê" — powiedzia a, tak mia a na nie ochot . I gdzie by ona to w o y a? Tak tylko, przypomnia ¿ ê ê ¹ ê ³y si jej dawne, dobre czasy. Przegl da si w lustrze, zachwyca si , adnych sukien przecie ³ ¿ nie ma, nic, od tylu lat! Nigdy nikogo o nic nie prosi a. Dumna jest, raczej by wszystko swoje odda ³ ³ ê ³ ³a... A teraz poprosi a — tak jej si podoba y! Mnie by o szkoda oddawa ³ ³ œ ³ ê æ. „Na co ci to?" — mówi . Tak w a nie powiedzia am: „na co". Nie trzeba by o jej tego mówi ³ ê¿ ê ³ ¿ ³ ¿ ¿ æ. Popatrzy a na mnie, ci ko jej si na sercu zrobi o, e jej odmówi am, a al by ³ ê ¹ ê ³ ³ æ ³o patrze ... Nie o ko nierzyk jej sz o, ale o t moj odmow ; widzia am to. Ach, gdybym mog ¿ ³ æ æ ³ ³a wszystko odwo a , odrobi to wszystko, co powiedzia am... Ach, ja... ale có !... co pana to obchodzi! — Pani zna ê ê ³a Lizawiet , handlark ? — Tak... A pan j ³ ³ ¹ zna ? — z pewnym zdziwieniem spyta a Sonia. — Katarzyna Iwanowna ma galopuj ³ ³ ¹ce suchoty, umrze nied ugo — rzek po chwili milczenia Raskolnikow, nie odpowiadaj¹c na pytanie. — Nie, nie, nie! — Sonia odruchowo chwyci ¿ ¹ ê ³a go za obie r ce, jakby prosz c, eby nie. — Przecie ³ ¿ ¿ lepiej, eby umar a. — Nie, nie lepiej, wcale nie lepiej! — powtarza ¿ ³a machinalnie, przera ona. 384 — /\ aziecir uoK œ ¹a je pani zaoierze, je li nie do siebie? — œ ê ³ ¹ ê ê Sama nie wiem!— j kn ³a Sonia w rozpaczy, chwytaj c siê za g ow . Widocznie my l o tym nieraz przychodzi ¹ ³ ³ ³ ³a jej do g owy, a on teraz tylko wywo a j znowu. — A je ê ¿ ¿eli pani jeszcze za jej ycia, teraz, zachoruje i b dzie w szpitalu, to co wtedy? — nalega œ ³ nielito ciwie. — Co te ¿ ¿ ê ³ ¿ pan mówi, co te pan! To niemo liwe. — Twarz Soni wykrzywi a si w strasznym przera¿eniu. — Dlaczego niemo œ ¹ ¹ ¿liwe? — ci gn ³ Raskolnikow z cierpkim u miechem. — Jest pani zaasekurowana? Co si ê ê ¹ ¹ ³ ê wtedy z nimi stanie? Ca ¹ gromad pójd na ulic , ona b dzie kaszle æ œ ³ ¹ æ ê ¹ ³ ³ œ ¿ æ, ebra i gdzie g ow bi o mur, jak dzisiaj, dzieci b d p aka y... Padnie gdzie , zabior ³ ¹ do cyrku u, do szpitala, umrze, a dzieci... — Ach, nie! Bóg do tego nie dopu ³ ê ê ³ ³ œci! — wyrwa o si wreszcie udr czonej Soni. S ucha a, patrz ³ ³ ¹ ê œ ³ ¿ ¹c na niego b agalnie, sk adaj c r ce w niemej pro bie, jak gdyby wszystko zale a o od niego. Raskolnikow wsta ¹³ æ ³ ê³ ³ ³ i zacz chodzi po pokoju. Up yn o kilka chwil. Sonia sta a z opuszczon ê ê ¹ ³ ¹ g ow i r koma, strasznie zgn biona. — Nie mo ³ ê ¹ æ ³ æ ê ¿e pani oszcz dza ? Odk ada na czarn godzin ? — zapyta , raptem zatrzymuj ¹ ê ¹c si przed ni . — Nie — szepnê³a Sonia. — No, oczywi ¹ ³ ³ œcie! A próbowa a pani przynajmniej? — doda niemal drwi co. — Próbowa³am. — I nie uda æ æ ê ê ³o si ! No tak, rozumie si , nie warto pyta . Znowu zaczai chodzi po pokoju. Przesz ê ³o jeszcze par chwil. — Nie co dzieñ pani zarabia? Sonia zmiesza ³ ê ³a si jeszcze bardziej, krew uderzy a jej do twarzy. — Nie — szepn ³ ñ ê ê³a z m cze skim wysi kiem. — Z Pole ³ ¹ ê ¹ ñk na pewno b dzie to samo, co z pani — rzuci nagle. — Nie, nie. To niemo ê³ ³ œ ê ¿liwe, nie! — jak szalona krzykn a g o no Sonia, niczym pchni ta no œ ¹ ¿em. — Bóg, Bóg na tak potworno æ nie pozwoli! 13 — Zbrodnia i kara 385 — Nie, nie! Pan Bóg j ³ ¹ obroni, Bóg!... — powtarza a nieprzytomnie. — A mo ³ ³ œ ¹ ¹ ¿e Boga wcale nie ma — powiedzia Raskolnikow ze z o liw satysfakcj , roze ¹ ³ ê ³ œmia si i spojrza na ni . Twarz Soni zmieni ³ ³ ê ³a si nagle; przebiega y po niej drgawki. Spojrza a na niego z niewys ³ œ æ ³ ³ æ ³ ³owionym wyrzutem, chcia a co powiedzie , ale s owa nie mog a wydoby z gard a i raptem rozp ³ ¹ ê ³ ³aka a si gorzko, kryj c twarz w d oniach. — Pani mówi, ³ ¿e Katarzyna Iwanowna ma pomieszanie zmys ów, ale pani samej rozum si ³ ¹ ê m ci — powiedzia Raskolnikow po chwili milczenia. Przesz ¹ ³ ¹ ³o znów kilka minut. Raskolnikow ci gle chodzi tam i z powrotem, nie patrz c na ni ê ¹ ¹ ³ ³ ³ ¹, wreszcie podszed do niej, oczy mu b yszcza y. Uj ³ j obiema r kami za ramiona i spojrza ³ ³ ¹ ³ ³ prosto w zap akane oczy. Spojrzenie mia suche, pal ce, ostre, usta mu drga y... Nagle szybko si ³ ê ³ ³ ¹ ê ³ ê schyli i ukl kn wszy, uca owa jej stop . Sonia odskoczy a od niego przera ³ ¹ œ ¿ona, jak od szalonego. Rzeczywi cie wygl da jak szaleniec. — Co pan? Co pan robi? Przede mn ê œ œ œ ¹ ³ ¹ ¹! — wyj ka a, bledn c, z bole nie ci ni tym sercem. Raskolnikow wsta³ natychmiast. — Nie tobie si ³ ³ ³ ³ ¹ ê pok oni em, lecz ca emu ludzkiemu cierpieniu — powiedzia z pasj i odszed ³ ³ ³ ³ do okna. — S uchaj — doda , wróciwszy do niej po chwili — powiedzia em niedawno pewnemu oszczercy, ³ ¿ ³ ¿e nie jest wart twojego ma ego palca... i e uczyni em dzi ¹ ¹ œ zaszczyt mojej siostrze, sadzaj c j obok ciebie. — ¹ ¿ ê ³ Pan tak powiedzia !I przy niej? — krzykn ³a przera ona Sonia. — Siedzieæ ze mn ! Zaszczyt! Przecie ³ ³ ¿ ja jestem... upad a... wielka grzesznica! Ach, co pan powiedzia ! — Nie dlatego to powiedzia ¹ œ ¿ ³ œ ¿ ³em, e jeste upad a i e jeste grzesznic , ale z powodu twojego wielkiego cierpienia. Tak, jeste ¹ ¹ œ wielk grzesznic , to prawda — doda³ uroczy ³ ¿ ¿ ê œcie. — A najwi kszym twoim grzechem jest to, e na pró no zatraci aœ 386 siebie i sprzeda ¿ ¿ œ ³a . Czy to nie okropne? Czy to nie jest okropne, e yjesz w bagnie, którego tak nienawidzisz, i ¿ æ ¿e sama rozumiesz (gdy tylko chcesz oczy na to otworzy ), e nikomu tym dobrze nie robisz i nikogo tym nie ratujesz! Powiedz mi nareszcie — mówi w ³ zapami ê ¹ œ ³ ñ ¿ ê êtaniu — jak to si dzieje, e w tobie taka ha ba i pod o æ godz si z innymi, œ ê ¿ ³ ³ ¹ ³ ¹ æ wi tymi uczuciami? Przecie s uszniej by by o, tysi c razy s uszniej i m drzej skoczy do wody i raz z tym sko æ ñczy . — A co si œ ³ ³ ¹ ê ê stanie z nimi? — nie mia o spyta a Sonia, spojrzawszy na niego z m k w oczach, jednocze ³ œnie jednak jakby wcale nie zdziwiona jego s owami. Raskolnikow dziwnie popatrzy ¹ ³ ê ³ na ni . Wyczyta wszystko w jej jednym spojrzeniu. Wi c ona sama ju ¿ ³ œ ¿ ¿ ¿ ê ³ ¿ zastanawia a si nad tym. Mo liwe, e ju nieraz my la a w rozpaczy, eby od razu sko ³ ³ ¿ ¹ æ ñczy ze sob i to tak dalece na serio, e teraz nie zdziwi y jej jego s owa. Nie zauwa ¿ ³ ñ ³ ¿y a nawet ich okrucie stwa (nie zrozumia a równie znaczenia jego wyrzutów i jego szczególnego pogl ³ ³ ¹du na jej upadek, i by o to widoczne). Ale on zrozumia , do jakiego stopnia gn ¿ ³ œ ¿ ¹ ³ êbi a j ju od dawna bolesna my l o jej upad ym, haniebnym yciu. „Co w ñ ¿ ê ³ ¿ ³ œ ¹ ³ œ ³a ciwie wstrzymywa o j do tej chwili, my la , e nie zdecydowa a si raz ju sko czyæ ze sob ³ ê ³ ³ ¹?" I dopiero teraz zda sobie spraw z tego, ile znaczy y dla niej te biedne, ma e sierotki i ta nieszcz ¹ ³ ¹ ³ ³ êsna, pó ob ¹kana suchotnica, bij ca g ow o mur. Niemniej jednak rozumia ³ ¿ ³ doskonale, e Sonia ze swoim usposobieniem i z pewnym wykszta ceniem, jakie otrzyma œ ¹ ³ ¿ ¹ ³ ³ ³a, z pewno ci nie zniesie d u ej takiej sytuacji. Zagadk tylko by o: jak mog a wytrzyma æ ³ ³ æ ³ æ tak d ugo i nie zwariowa , skoro nie starczy o jej si na to, by skoczy do rzeki? Rozumia ñ ³ ³ ê ¿ ³, e sytuacja, w jakiej si znalaz a, jest w spo ecze stwie zjawiskiem przypadkowym, cho œ ³ ¹ æ niestety, nie odosobnionym i nie wyj tkowym. Ale w a nie ta przypadkowo ¹ ³ ¿ ³ ³ œæ, niejakie jej wykszta cenie, ca e poprzednie ycie powinny by y j przecie¿ zabi ³ ³ æ przy pierwszym kroku na tej ohydnej drodze. Co dodawa o jej si ? Czy rozpusta? Ha ¹ ê ñba dotkn ³a j raczej czysto mechanicznie. Prawdziwe zepsucie jeszcze ani 387 troch ³ ³ ê ³ ê ê me przenikn ³o do jej serca. Zdawa sobie z tego spraw : widzia to, sta a przed nim na jawie... „Ma przed sob æ ñ ê æ ³ œ ¹ trzy drogi, my la , utopi si w kanale, sko czy w domu wariatów albo... rzuci ¹ ¹ ê æ si w wir rozpusty, odurzaj cej mózg i wysuszaj cej serce". Ostatnia ewentualnoœæ by ³ ¿ ³ ¿ ê ³a dla niego najwstr tniejsza, ale e by ju sceptykiem, teoretykiem, m odym i dlatego okrutnym, przeto wierzy ³ œ ³ ¿ ³, e w a nie rozpusta by a najprawdopodobniejsza. „Czy to mo œ ³ ¿ ³ ¹ ê ¿liwe — my la — e i to stworzenie, które zachowa o jeszcze czyst dusz , z ca ¿ ¹ ñ ê ¹ ¹ œ œ ³¹ wiadomo ci pogr ¿y si w ko cu w ohydnej, cuchn cej kloace? A mo e ju¿ zacz ê ¹æ ³ œ ³ ¿ ê ê³a grz zn i w a nie dlatego wytrzyma a dotychczas, e grzech nie wydaje si jej ju ³ ³ ¿ ¹ ¿ ¿ tak odra aj cy? Nie, nie, to niemo liwe! — wo a jak poprzednio Sonia. — Nie, przed rynsztokiem broni œ ¿ ³ ¹ ³a j dotychczas my l o grzechu i one, te... A je eli nie zwariowa a dotychczas... ale kto powiedzia ³ ³ ¿ ³, e nie zwariowa a? Czy jest przy zdrowych zmys ach? Czy mo æ ³ ¿ æ ¿na tak mówi , jak ona? Czy przy zdrowych zmys ach mo na tak rozumowa ? Czy ¹ ¹ ¹ œ æ ¿ ¿ mo na trwa tak nad brzegiem przepa ci, nad cuchn c kloak , w której ju¿ zaczyna si ¹ æ ¹ ê æ ¹ ê ê grz zn æ, i macha r k , zatyka uszy, gdy siej ostrzega przed niebezpiecze ¿ ñstwem? Na co ona liczy, czy czeka na cud? Chyba tak. A czy to nie dowodzi pomieszania zmys³ów?" Uparcie ³ ¹ œ obstawa³ przy tej my li. Takie rozwi zanie podoba o mu siê nawet bardziej ni¿ inne. Zacz ¿ ê æ ¹ ¹³ przygl da si jej uwa niej. — Wi ê ê ³ ³ ³ ³ êc ty cz sto si modlisz, Soniu? — zapyta . Sonia milcza a, on sta obok i czeka na odpowied . Ÿ — Czym ³ ³ ê ê ³ ¿e by abym bez Boga? — szepn ³a pr dko i gwa townie, rzuci a na niego przelotne spojrzenie nagle rozb ê ê ê œ ³ ³ys ych oczu i mocno cisn ³a jego r k . „Mia ³ œ ê ³em racj !" — pomy la . — I có ³ ³ ¹ ³ ¿ masz za to od Boga? — zapyta , dociekaj c dalej. Sonia d ugo milcza a, jakby nie mog ³ œ ³ ¹ ³ æ ³a wydoby g osu. Jej w t a pier falowa a ze wzruszenia. 388 — Niech pan przestanie! Niech pan nie pyta! Pan nie wart... — krzykn ¹ ê³a surowo, patrz c na niego z oburzeniem. „Mam racj œ ³ ê ê! Mam racj !" — uparcie powtarza Raskolnikow w my li. — Wszystko mam! — szepn ³ œ ê ê³a pr dko i znowu spu ci a wzrok. „Oto rozwi ³ ê ³ ¹ ³ œ ¹ œ ¹zanie! I wyja nienie rozwi zania" — pomy la i przygl da si jej z zach ann¹ ciekawo ¹ œci . Z innym teraz, dziwnym, prawie bolesnym uczuciem przygl ³ ê ³ ¹da si tej bladej, szczup ej, nieregularnej i kanciastej twarzyczce, ³ ³ ³agodnym niebieskim oczom, które umia y zap on¹æ takim ogniem, tak ¿ ¹ œ ê ¹ ³ ¿ ¹ ¹ surow , ywio ow nami tno ci , i drobnej figurce, dr ¹cej jeszcze z oburzenia i gniewu. Ca æ ê ê ³a ta historia zacz ³a mu si wydawa dziwna, niemal nieprawdopodobna. „Op œ ³ ê êtana, op tana!" — powtarza w my li. Na komodzie le œ ¹¿ ¿ ³ ¹ ¹ ¹³ ¹ ê ³ ¿a a jaka ksi ka. Zauwa y j , chodz c po pokoju, teraz wzi j do r ki. By ³ ¹ ³ ³ to Nowy Testament w rosyjskim przek adzie. Ksi ¿ka by a stara, zniszczona, w skórzanej oprawie. — Sk ¹ ³ ñ ¹ ¹d to masz? — krzykn ³ z drugiego ko ca pokoju. Sta a wci ¿ w tym samym miejscu, o trzy kroki od sto u. ³ — Dosta ¹ ê ³ ³am — odpowiedzia a niech tnie, nie patrz c na niego. — Od kogo dosta œ ³a ? — Lizawieta przynios ¹ ³ ³a, prosi am j . „Lizawieta! Dziwne!" — pomy ¹ ¹ ¿ ê ³ ³ œla . Sonia stawa a si dla niego z ka d chwil coraz dziwniejsza i coraz osobliwsza. Przyniós æ ¹ ³ œ ê ¹ ³ ksi ¿k do wiat a i zacz ³ przewraca kartki. — Gdzie tu jest o ³ ¹¿ ³ ³ ê ³ £azarzu? — zapyta . Sonia wci patrzy a w pod og i nie odpowiada a. Sta ³ ³a nieco bokiem do sto u. — Gdzie tu jest o wskrzeszeniu ³ Ÿ £azarza? Znajd mi, Soniu. Spojrza a na niego z ukosa. — ê ¹ ¿ ê le pan szuka... w czwartej ewangelii — szepn ³a surowo, nie zbli aj c si do niego. 389 i przeczytaj mi — powieaziaf, usiacu, fOKcie opar ê ê ³ ê ¹ ³ na stole, uj ³ r kami g ow i pos pnie wpatrzy ³ œ ê ³ si gdzie w bok, gotów do s uchania. „No, to za jakie ¿ ¹ œ trzy tygodnie do zobaczenia w wariatkowie! Wygl da na to, e sam siê tam znajd œ ³ ê œ ê, je li nie trafi w jeszcze gorsze miejsce" — wymamrota w my li. Sonia z wahaniem podesz ³ ³ ³a do sto u, z niedowierzaniem wys uchawszy dziwnej propozycji Raskolnikowa. Wzi ê ê ¹ ê³a jednak ksi ¿k do r ki. — Czy pan tego nie czyta ³ ³ ³ ³? — zapyta a, spojrzawszy na niego przez stó z ukosa. G os jej stawa ê ³ si coraz surowszy. — Czyta ³ ê ³em dawno temu, kiedy si uczy em. Czytaj! — W cerkwi pan nie s ³ ³ysza ? — Ja... nie chodz ê ê. A ty cz sto chodzisz? — N-nie... — szepn ê ¹ œ ê³a Sonia. Raskolnikow u miechn ³ si . — Rozumiem. Zatem na pogrzeb ojca jutro te¿ nie pójdziesz? — Pójd ³ ¿ ³ ¿ ³ ê. W zesz ym tygodniu tak e by am... na mszy a obnej. — Za kogo? — Za Lizawiet ¹ ¹ ê. Zabili j , siekier . Nerwy drga æ ¹ ê ê ³ ³y w nim coraz bardziej. W g owie zacz ³o mu si m ci . — Przyja ¹ ê œ ³ Ÿni a si z Lizawiet ? — Tak... Ona by œ ³ ³ ³ ³a sprawiedliwa... przychodzi a... rzadko... nie mog a... Czytywa y my i... rozmawia ³ ¹ ê œ ³y my. B dzie ogl da a oblicze Boga. Dziwne wyda œ ¿ ¹ ê ³o mu si to ksi ¿kowe wyra enie i znowu niespodzianka: jakie tajemnicze spotkania z Lizawiet ê ¹, a obie op tane. „I mnie ogarnie tutaj op ³ œ Ÿ êtanie! To zara liwe" — pomy la . — Czytaj! — ponagli ³ ê ³ ¿ ê ³ Soni rozdra niony. Sonia waha a si jeszcze. Serce jej bi o. Nie mog ¿ ê ³a si odwa yæ — ona jemu ma czyta ¹ ³ ¹ ê ê ³ æ. Patrzy , w m ce niemal, na „nieszcz sn ob ¹kan ". 390 — Po co to panu? Przecie ³ ê ¹ ¿ pan jest niewierz cy? — szepn ³a urywanym g osem. — Czytaj! Chc ¿ œ ³ ³ ê tego! — nalega . — Czyta a przecie Lizawiecie. Sonia otworzy ³ ³ ê ê ê ³ ê ¹ ³a ksi ¿k i wyszuka a miejsce. R ce jej si trz s y, brak o tchu. Dwa razy zaczyna æ ³ æ ³a czyta i nie mog a wymówi pierwszej sylaby. — „A zachorowa ³ ê £ ³ niejaki azarz z Betanii"1 — zacz ³a wreszcie z wysi kiem, lecz przy trzecim wyrazie g ¹³ ³ ê ê ê ³ ³os jej drgn i urwa si nagle, jak p kni ta struna. Dech jej zapar o, ci ³ ê¿ar przygniata jej piersi. Raskolnikow poniek ³ ³ ê æ ¹d rozumia , dlaczego Sonia nie mog a si przemóc, by mu czyta . A im bardziej rozumia ³ ³ ³ ³, tym brutalniej nalega , by czyta a. Zbyt dobrze wyczuwa , jak trudno przychodzi ¿ ³ ê ³o jej teraz zdradzenie i uzewn trznienie swego ja. Rozumia , e te uczucia rzeczywi ê ¹ ¹ ³ œcie stanowi y jej prawdziw , dawn tajemnic , jeszcze z czasów najwcze ³ ê ¹ ³ œ ³ œniejszej m odo ci, gdy mieszka a z rodzin , przy nieszcz snym ojcu i ob ¹kanej z niedoli macosze, po ³ œród g odnych dzieci, potwornych wrzasków i wymówek. Zarazem by³ przekonany, ê ³ ³ ê ¹ ¿ ¿e chocia , zabieraj c si do czytania, Sonia cierpia a i ba a si czegoœ bardzo, mimo to gor ê³ æ ¿ ¹ ¹ ê ê œ ³ ¹co pragn a czyta , nie zwa aj c na swoj udr k i obawy. I w a nie jemu, ³ æ ê œ ³ ³ ³ ¿eby s ysza . I w a nie teraz, „cokolwiek ma si sta potem!..." Ujrza to w jej oczach, zrozumia ³ ê ³ œ ¹ ³ ³ z radosnego poruszenia!... Przemog a si , opanowa a ciskaj cy gard o spazm, który przerwa ³ ³ ³ ³ jej w po owie wersetu, i czyta a dalej jedenasty rozdzia ewangelii œ ³ ê w. Jana. Doczyta a do dziewi tnastego wersetu. — „I przysz ¯ æ ê ³o wielu ydów do Marty i Marii, aby je pocieszy po stracie brata. Gdy wi c Marta us ³ ³ ¿ ³ ³ysza a, e Jezus idzie, wybieg a na jego spotkanie; ale Maria siedzia a w domu. Rzek ³ ³ ³ œ ê ³a wi c Marta do Jezusa: Panie! Gdyby tu by , nie by by umar brat mój. Ale i teraz wiem, ³ œ ¿e o cokolwiek by prosi Boga, da ci to Bóg". Tu i dalej wed œ ³ug ewangelii w. Jana (J 11, 1-45). 391 Tu przerwa æ ³ ê ¿ ¹ ³ ¿ ¹ ³a, czuj c ze wstydem, e g os jej znów drgn ³ i mo e si za ama ... — „Rzek ³ ¿ ³ jej Jezus: Zmartwychwstanie brat twój. Odpowiedzia a mu Marta: Wiem, e zmartwychwstanie przy zmartwychwstaniu w dniu ostatecznym. Rzek³ jej Jezus: Jam jest zmartwychwstanie i ¿ ê æ ¿ ³ æ ¿ywot; kto we mnie wierzy, cho by i umar , y b dzie. A kto yje i wierzy we mnie, nie umrze na wieki. Czy wierzysz w to? Rzecze mu..." Ci ³ œ ³ ³ ¹ ê¿ko dysz c, Sonia czyta a dobitnie i g o no, jakby to ona sama czyni a publiczne wyznanie wiary. — „Tak, Panie! Ja uwierzy ¿ œ ¿ ³ œ ³am, e Ty jeste Chrystus, Syn Bo y, który mia przyj æ na œwiat". Zatrzyma ³ ³ ê ³ ê ³a si , spojrza a na niego, czym pr dzej opanowa a siê i czyta a dalej. Raskolnikow siedzia ¹ ³ ³ ³ ³ oparty o stó , s ucha w milczeniu, nieruchomo patrz c w bok. Dobieg³a do trzydziestego drugiego wersetu: — „Lecz gdy Maria przysz ³ ³ ³ ¹ ³a tam, gdzie by Jezus, i ujrza a go, pad a mu do nóg, mówi c do niego: Panie, gdyby ³ ³ ³ ¹ ¹ ³ ¹ ¹ œ tu by , nie by by umar mój brat. Jezus tedy, widz c j p acz c i p ¯ ¹ ³ ê ³ ê ³ ¹ ³acz cych ydów, którzy z ni przyszli, rozrzewni si w duchu i wzruszy si . I rzek : Gdzie go po ³ ³ Ÿ œ ¿ ³o yli cie? Rzekli do niego: Panie, pójd i zobacz. I zap aka Jezus. Rzekli wi œ ³ ³ ³ ¯ êc ydzi: Patrz, jak go mi owa . A niektórzy z nich mówili: Nie móg ten, który lepemu otworzy ³ æ ³ oczy, uczyni , aby i ten nie umar ?" Raskolnikow zwróci ³ ê ³ ê ê ³ si do niej i patrzy ze wzruszeniem. Naprawd ! Sonia trz s a siê ca ³ ê ³ ¿ ê ³ ¹ ³a w prawdziwej, rzeczywistej gor czce. Spodziewa si tego. Zbli y a si do s ów o najwi ³ ¹ ³ ³ êkszym, nies ychanym cudzie i opanowa o j uczucie wielkiego triumfu. G os jej sta³ si ³ ê ³ œ ê Ÿ ê d wi czny jak metal, triumf i rado æ brzmia y w nim i pot gowa y go. Wersety pisma zaciera ³ ê ³ ³ ê ³y si , w oczach jej ciemnia o, ale i tak umia a na pami æ to, co czyta a. Przy ostatnim wierszu: „Nie móg œ ³ ¿ ³ ¹ ³, ten który lepemu otworzy oczy..." — zni ywszy g os, gor co i nami œ ¹ Ÿ ¹ ³ êtnie odda a zw tpienie, wyrzut i blu nierstwo niedowierzaj cych, za lepionych ¯ ê ¹ ¿ ydów, którzy za chwil upadn , niczym gromem ra eni, 392 zap ¿ ¹ œ ¿ ¹ ¹ ³acz i uwierz ... „I on, on równie za lepiony i niewierz cy, on tak e za chwilê us ³ ¿ ³ ¿ ³yszy, tak e uwierzy, tak, tak! Zaraz, natychmiast!" — marzy a i dr a a w radosnym oczekiwaniu. — „Jezus, znowu rozrzewniwszy si ³ ³ ê w sobie, poszed do grobu; by a tam pieczara, u której wej ³ ñ ñ ³ ñ ³ ¿ œcia le a kamie . Rzek Jezus: Usu cie kamie . Rzek a mu Marta, siostra umar ñ ¿ ¿ ³ego: Panie! Ju cuchnie, bo ju jest czwarty dzie w grobie". Wyra ³ ³ Ÿnie zaakcentowa a s owo czwarty. „Rzek ê æ ¹ œ ¿ ³ ¿ ³ jej Jezus: Czy ci nie powiedzia em, e je li uwierzysz, ogl da b dziesz chwa³ê Bo ê ê ñ ¿ ³ ³ ³ ê ³ ¿¹? Usun li wi c kamie , gdzie le a umar y. A Jezus, wzniós szy oczy w gór , rzek : Ojcze, dzi ³ ¿ ³ ³ ³ œ ¿ ê êkuj ci, e mnie wys ucha . A ja wiedzia em, e mnie zawsze wys uchujesz, ale powiedzia ê ¹ ³ ¿ œ ³ ³ ³em to ze wzgl du na lud stoj cy wko o, aby uwierzyli, e Ty mnie pos a . A gdy to rzek ³ ³ Ÿ £ ³ œ ³ ³ ³, zawo a dono nym g osem: azarzu, wyjd ! / wyszed umar y...'1'' Czyta ³ ³ ¹ ¹ ¿ œ ³ ³a g o no, w uniesieniu, dr ¹c i truchlej c, jak gdyby sama ogl da a to na w asne oczy. „...maj ê ¹ ³ ê ¹ ³ ¹c nogi i r ce powi zane opaskami, a twarz jego by a owini ta chust . Rzek do nich Jezus: Rozwi œ ¹¿cie go i pozwólcie mu odej æ. Wielu wi ¯ ³ ³ êc z ydów, którzy przyszli do Marii i ujrzeli to, czego dokona Jezus, uwierzy o w niego"". Nie czyta ³ ³ ê ¹ ê ³ æ ³a dalej i czyta nie mog a, zamkn ³a ksi ¿k i pospiesznie wsta a z krzes a. — To ju £ ³ ³ ¿ wszystko o azarzu — powiedzia a urywanym, ale surowym szeptem. Sta a nieruchomo, odwróciwszy si œ ¹ æ ¹ ê, nie miej c spojrze na niego, jakby zawstydzona. Ci gle jeszcze wstrz ³ œ ¹ ¹ ³ ¹sa y ni gor czkowe drgawki. Ogarek wiecy dogasa w krzywym lichtarzu, m ê ê ê ¹ œ êtnie o wietlaj c w tym n dznym pokoiku zabójc i jawnogrzesznic , których tak dziwnie zbli ê ¿ ê ³ ê ³ ¿y a wieczna ksi ga. Przesz o z pi æ minut, a mo e wi cej. — Przyszed æ ê ê ³ ³em pomówi o pewnej sprawie — zas piwszy si , raptem odezwa siê Raskolnikow, wsta ³ ³ i podszed do Soni. 393 Milcz ³ ³ ê ³ ¹c, podnios a na niego oczy. Spojrzenie jej by o szczególnie surowe, malowa a si w nim jaka œ œ niesamowita stanowczo æ. — Porzuci ³ ê ¹ œ ³em dzi moj rodzin — powiedzia Raskolnikow — matk ³ ³ ¿ ê ê ê i siostr . Nie pójd ju do nich. Zerwa em zupe nie. — Dlaczego? — zapyta ³ ³a jakby oszo omiona Sonia. Wczorajsze ¿ ³ ³ spotkanie z jego matk¹ i siostr¹ wywar o na niej niezwyk e wra enie, choæ nie zdawa ¿ ³ ³ œ ³a sobie z tego sprawy. Wiadomo ci o zerwaniu wys ucha a z przera eniem. — Mam teraz tylko ciebie jedn ³ ¹ — doda Raskolnikow. — Chod ³ œ ê Ÿ ê Ÿmy razem... Przyszed em do ciebie. Oboje jeste my przekl ci, chod my wi c razem! Oczy mu b ³ ³ ³ ³ ³yszcza y. „Zupe nie jakby by niespe na rozumu!" — pomy ³ œla a Sonia. — Dok ê ¹ ¿ ³ ¹d pójdziemy? — zapyta a przera ona, cofaj c si mimo woli. — Sk ¹ ¹ ¹ ¿ æ ¹d mam wiedzie ? Wiem tylko, e pójdziemy t sam drog , wiem na pewno — to wszystko. Mamy jeden cel! Patrzy ¿ ³ ¹ ³a na niego, nic nie rozumiej c. To jedno tylko pojmowa a, e jest on strasznie, niesko ê ñczenie nieszcz œliwy. — Nikt z nich nic nie zrozumie, gdyby ³ œ im powiedzia a — ci œ ³ ¹ ¹gn ³ dalej Raskolnikow — ale ja zrozumia em. Jeste mi potrzebna, dlatego przyszed³em do ciebie. — Nie rozumiem... — szepnê³a Sonia. — Zrozumiesz pó ¿ ³ œ ¿ œ ³ Ÿniej. Czy nie uczyni a tego samego? Ty tak e przekroczy a ... potrafi ³ ¿ œ ³ ¿ ê œ ê æ œ ³a przekroczy . Targn ³a si na swe ycie, zmarnowa a ycie... w asne (a to wszystko jedno!). Mog œ ñ æ ¿ œ ³a y duchem i rozumem, sko czysz za na placu Siennym... Ale to jest ponad twoje si ¹ ¿ œ ³y i je li zostaniesz sama, zwariujesz jak i ja. Ju teraz wygl dasz jak ob Ÿ ¹ ¹ œæ œ ê ³¹kana, wi c powinni my i razem, jedn drog . Chod my! — Dlaczego? Po co to wszystko? — powiedzia ê ³a Sonia, dziwnie zaniepokojona i przej ta jego s³owami. — Dlaczego? Dlatego, ¿ ¿ æ ¿e tak dalej by nie mo e — oto dlaczego! Nale y wreszcie oceniæ wszystko powa ê ¿nie i po m sku, 394 a nie p œ ¿ ê œ ¿ æ ³ æ ³aka jak dziecko i wo a , e Bóg nie dopu ci! A co b dzie, je eli rzeczywi cie jutro odwioz ê ¹ ci do szpitala? Tamta, pomylona suchotnica, umrze niebawem, a dzieci? Czy Pole œ ³ ¿ ê ñka si nie zmarnuje? Przecie widywa a tutaj, na rogach ulic, dzieci, które matki wysy ¹ ê ³ ¿ ¹ ³aj na ebry? Dowiadywa em si , gdzie mieszkaj takie matki i w jakich warunkach. Tam dzieci nie mog ³ æ æ ¹ by dzie mi, tam siedmiolatek jest rozpustnikiem i z odziejem. A przecie ñ ¿ dzieci to obraz i podobie stwo Boga: „ich jest Królestwo Niebieskie"1. Chrystus kaza ¹ œ ³ ¹ æ æ ³ je czci i kocha , s one przysz ¹ ludzko ci ... — Có ¿ ê æ ³ ¹ ê ³ ê ¿ wi c, có wi c robi ? — z histerycznym szlochem, za amuj c r ce, powtarza a Sonia. — Co robi æ ¹ æ? Skruszy , co trzeba, raz na zawsze, i to wszystko, a cierpienie wzi æ na siebie! Nie rozumiesz? Zrozumiesz pó ³ œ Ÿniej... Wolno æ i w adza, a przede wszystkim w ¿¹ ³ ê ³adza! Nad wszystkimi dr cymi stworami, nad ca ym mrowiskiem!... Oto cel! Zapami taj to sobie! To jest moje dla ciebie b ¿ ¿ æ ê ñ ³ ³ogos awie stwo na drog ! By mo e, e rozmawiam z tob ê ê ¿ ¹ po raz ostatni. Je eli jutro nie przyjd , dowiesz si o wszystkim sama, a wtedy przypomnij sobie, co ci dzi ¿ Ÿ œ ³ œ mówi em. I kiedy pó niej, po latach, mo e zrozumiesz znaczenie moich s ¯ ê ³ ê ¿ ³ów. Je eli przyjd jutro, to powiem ci, kto zabi Lizawiet . egnaj! Sonia zadr ¿ ³ ¿a a z przera enia. — A czy pan wie, kto zabi ¹ ¹ ³ ³? — zapyta a, lodowaciej c ze strachu i patrz c na niego dzikim wzrokiem. — Wiem i powiem... Tobie, tobie jednej. Ciebie wybra ê æ ³em. Nie przyjd prosi o przebaczenie, po prostu powiem. Dawno ci æ ¿ ³ ê wybra em, eby ci to powiedzie , i jeszcze wtedy, kiedy mi ojciec twój o tobie opowiada ³ ³ ¿ ³, a Lizawieta y a, postanowi em to sobie. ¯ ê egnaj! Nie podawaj mi r ki. Jutro. ¿ Wyszed ³ ³ ñ ³ ³ ³. Sonia patrzy a za nim jak za ob ¹ka cem, ale i ona sama by a pó przytomna i czu ê ³ ê ³ ¿ ¹ ³ ê ³ ³a to. Kr ci o si jej w g owie. „Bo e! Sk d on wie, kto zabi Lizawiet ? Co znaczy y jego 1 Mt 19, 14. 3 ³ 95 s owa? To straszne!" Lecz mimo to my ³ ³ ³ œl nie przychodzi a jej do g owy. Zupe nie nie! „O, on musi by êœ ³ ê ê ê ³ æ bardzo nieszcz liwy!... Porzuci matk i siostr . Dlaczego? Co si sta o? Jakie ma w ³ ³ ³ ³ ³ œ ³a ciwie zamiary? O czym mówi ? Uca owa mi nogi i mówi ... Mówi (tak, wyra ¿ æ ¿ ¿ ¿ ³ Ÿnie to powiedzia !), e nie mo e beze mnie y ... O, Bo e!" Ca ¹ ³ ¹ ³ ê ³ ³ ³ ê ³ ³¹ noc Sonia gor czkowa a, majacz c. Zrywa a si czasami, p aka a, za amywa a r ce, to znów zapada ñ ê ³ œ ¹ ³a w gor czkowy sen, ni y si jej Pole ka, Katarzyna Iwanowna, Lizawieta, czytanie Ewangelii i on... On, blady, z p ³ ¹ ³on cymi oczyma... Ca uje jej nogi, p ¿ ³acze. O, Bo e! Za drzwiami na prawo, za tymi samymi drzwiami, które oddziela³y mieszkanie Soni od mieszkania Gertrudy Resslich, znajdowa œ ê ³ si pokój przej ciowy, od dawna nie zamieszkany, nale ¹ ³ ³ ¿¹cy do mieszkania pani Resslich i odnajmowany przez ni , jak g osi y naklejki w bramie i og ¹ ³ ³oszenia przylepione na szybach okien wychodz cych na kana . Sonia by ê ê ¿ ³a przekopana, e pokój ten jest pusty. Tymczasem przez t godzin przy drzwiach nie zamieszkanego pokoju sta ³ ³ ê ³ ³ Swidrygaj ow i zaczaiwszy si , s ucha . Kiedy Raskolnikow wyszed ³ ³ œ ê ³ ³ ³, Swidrygaj ow posta jeszcze chwil , pomy la , poszed na palcach do swego pokoju, s ³ ³ ¹ ¹ ¹siaduj cego z pustym, wzi ³ krzes o i po cichu przystawi je do samych drzwi pokoju Soni. Rozmowa wyda ¹ ê ³a mu si zajmuj ca i znamienna. I bardzo, bardzo mu si æ œ ³ ¿ ³ ³ ¿ ³ ê podoba a, tak dalece, e przyniós krzes o, eby w przysz o ci, cho by na przyk ¿ æ ê ê ³¹ ê æ ¹ ³ad jutro, nie nara a si na niewygod stania przez ca godzin , lecz urz dzi siê bardziej komfortowo i by ê ¿ æ zadowolonym pod ka dym wzgl dem... Kiedy nast ³ êpnego dnia rano, punktualnie o jedenastej, Raskolnikow wszed do biura wydzia ê ³ œ ³u ledczego ...skiego komisariatu i zameldowa si do Porfirego Pietrowicza. Zdziwi ê ³ ê æ ¿ ê ³ si , e kazano mu czeka : przynajmniej dziesi æ minut up yn ³o, 396 zanim go wpuszczono. Wed ê æ ñ ³ug jego przewidywa powinni byli od razu rzuci si na niego, tymczasem za ³ ê ê ³ œ sta w poczekalni, a obok niego kr cili si ludzie, najwidoczniej zupe nie si ¹ ê ¹ ¹ ê ³ ê nim nie interesuj cy. W nast pnym pokoju, wygl daj cym na kancelari , siedzia o i pisa ê ³ ¿ ¿ ³ æ ³o kilku pisarzy i wida by o, e aden z nich nie mia poj cia, kim jest Raskolnikow. Niespokojnie i podejrzliwie rozgl ¹ ³ ê ³ ¹da si po poczekalni, wypatruj c, czy nie znajdzie ko o siebie jakiego ³ œ œ konwojenta, czy nie obserwuje go jakie badawcze oko, by nie uciek . Ale nic nie zauwa ê ³ ³ ¿y . Widzia tylko typowe, kancelaryjne, zm czone drobnymi troskami twarze i jeszcze jakich œæ ³ ³ œ ludzi. Nikt nie zwraca na niego uwagi, móg by nawet i sobie, gdzie oczy ponios ³ ê ¿ œ ¹. Upewnia si coraz bardziej, e gdyby ten wczorajszy tajemniczy go æ, to widmo, które zjawi œ ³ ³ ê ³o si jak spod ziemi, rzeczywi cie wszystko widzia i wszystko wiedzia , to jemu, Raskolnikowowi, nie dane by æ æ ³oby teraz tak spokojnie sta i czeka ... Czy¿ czekano by na niego do godziny jedenastej, a æ ê ¿ sam raczy si pofatygowa ? Wobec tego albo ten cz ³ ³owiek o niczym nie doniós , albo... albo po prostu nie wie o niczym i nic nie widzia ê ¿ æ ³ ¹ ³ ³ na w asne oczy (zreszt , jak móg by widzie ?). Czyli e wszystko, co si z nim, Raskolnikowem, wczoraj dzia ³ ³o, by o przywidzeniem wyolbrzymionym przez jego podniecon æ ê ê ê Ÿ ¹ ¹ i chor wyobra ni . To domniemanie zacz ³o si umacnia w nim jeszcze wczoraj, w czasie najwi œ êkszej trwogi i rozpaczy. Przemy lawszy to wszystko teraz raz jeszcze i gotuj ê ³ ¿ ¿ ³ œ ¹c si do nowej walki, poczu nagle, e dr y, i zawrza z oburzenia na my l, e dr¿y ze strachu przed nienawistnym Porfirym Pietrowiczem. Ponowne spotkanie z tym cz ³ œ ³ ³owiekiem by o dla niego czym najstraszniejszym. Nienawidzi go ponad wszelk¹ miar ¿ ê ê ³ ¿ ê ¹ œ ¹ ³ ê, bezgranicznie i a si l ka , e zdradzi si ze sw nienawi ci . Oburzenie jego by o tak ¹ ê ¿ ³ silne, ¿e powstrzyma o dr enie. Przygotowywa³ si , aby wejœæ z zimn , zuchwa³¹ twarz ¿ æ ³ æ æ ³ ê ê ¿ ³ ³ ¹, i da sobie s owo, e b dzie si stara milcze , patrze i s ucha i e tym razem za wszelk ê ê ¹ cen zapanuje nad swoimi chorobliwie napi tymi nerwami. W tej chwili wezwano go do Porfirego Pietrowicza. 397 lak si ³ Ÿ ê ¿ ³ ¿ ³ ê z o y o, e w danym momencie Porfiry Pi tro wie by sam w swoim gabinecie. Gabinet ów by ¹ ³ ³ œ œ ³ to pokój redniej wielko ci. Sta w nim wielki stó przed kanap obit¹ cerat ³ ê ³ ¹ ¹, biurko, w k cie szafa, kilka krzese — wszystkie te biurowe sprz ty by y z jasnego, politurowanego drewna. W k œ ³ ¹cie, w tylnej cianie albo raczej przepierzeniu, znajdowa y si ê ³ œ œ ê zamkni te drzwi: widocznie za przepierzeniem by y jeszcze jakie pokoje. Po wej ciu Raskolnikowa Porfiry Pietrowicz zamkn œ ¹³ drzwi wej ciowe i zostali sami. Porfiry Pietrowicz przyj œ ³ ¹³ Raskolnikowa weso o i uprzejmie i dopiero po jakim czasie Raskolnikow z pewnych oznak wywnioskowa ¿ ³, e Porfiry Pietrowicz jest zmieszany, jakby go nagle zaskoczono czy przy œ ³apano na czym bardzo intymnym. — Szacuneczek! Witam... na naszych ¹ œmieciach... — zacz ³ Porfiry Pietrowicz, wyci ¿ ê ¹ ¹gaj c na powitanie obie r ce. — Siadaj, dobrodzieju! A mo e pan nie lubi, jak siê mówi szacuneczek i... i dobrodziej, tak tout court1! Niech mi pan wybaczy poufa œ ³o æ. Tutaj prosz ê ê, na kanapk . Raskolnikow usiad ¹ ³, nie spuszczaj c oczu z Porfirego. „Na naszych œ ³ œmieciach", przeprosiny za poufa o æ, francuskie tout court i tak dalej, i tak dalej, wszystko to by ¿ ê ¹ ¹ ³o bardzo znamienne. „Wyci gn ³ do mnie obie r ce, ale adnej mi nie poda œ ê ¹ ê ³, w por je cofn ³" — przemkn ³a mu podejrzliwa my l. Obaj bacznie siê obserwowali, lecz gdy tylko ich spojrzenia si ³ ³ ê spotka y, b yskawicznie odwracali wzrok. — Przynios ê ³em panu ten papierek... w sprawie zegarka... Prosz . Jest dobrze czy trzeba przerobi ? æ — Co? Papierek? Tak, tak, niech pan b ³ ¹ êdzie spokojny, w porz dku — po wiedzia , jakby spiesz ¹ ¹ ê ¹c si dok œ, Porfiry Pietrowicz i dopiero powiedziawszy to, wzi ³ pismo i przeczyta ³ ê ¹ ³. — Tak, w porz deczku. Nic wi cej nie trzeba — powiedzia równie pospiesznie i po ê ¹ ¿ œ ³ ¿ ³ ¹ ³ ³ ¿ ³o y kartk na stole. Potem, po chwili, mówi c ju o czym innym, prze o y j ze sto u do siebie na biurko. 1 Tout court (fr.) — po prostu. 398 — ran, zaaje si æ ³ ³ ê, wspomina wczoraj, ze cncia Dy zapyta mnie... formalnie... o moj¹ znajomo ³ ¹ ¹ œæ z t ... zabit ? — zaczai Raskolnikow. „Po co wstawi em to zdaje siei" — przelecia ³ ³ ê ê ê ¿ ³ ³o mu jak b yskawica przez g ow . „Dlaczego tak niepokoj si tym, e wstawi em to zdaje si œ ê ê ³ êT — b ysn ³a nast pna my l. Nagle zda ê ê œ ¿ ¿ ê ³ sobie spraw z tego, e jego dra liwo æ od samego zetkni cia si z Porfirym, na skutek dwóch wyrazów, dwóch tylko spojrze ê ³ ñ rozros a si w jednej chwili do potwornych rozmiarów... i ¹ ¿e jest to bardzo niebezpieczne: nerwy zawodz , zdenerwowanie wzrasta. „ ¿ Ÿ le, le... znów powiem za du o!" — Tak, tak, tak! Mo ê æ ¿e pan by spokojny! Co si odwlecze, to nie uciecze — mamrota³ Porfiry Pietrowicz, chodz ê ¹ ³ ³ ¹c ko o sto u, jakby bez celu, kieruj c si to ku oknu, to do biurka, to znów do sto ³ ³ ³u. To unika podejrzliwego spojrzenia Raskolnikowa, to znów sam stawa i patrzy œ ³ ³ ³ ¹ ³ mu prosto w oczy. Nadzwyczaj zabawnie wygl da a przy tym jego ma a, t u ciutka i okr ³ ³ ê ¿ ê ³ ³ ¹g a figurka, która jak pi ka toczy a si w ró ne strony i zaraz odbija a si od wszystkich ¹ œcian i k tów. — Zd ¹¿ ê ¹ ¹ ¹¿ymy, zd ymy!... Pan pali? Ma pan papierosy? Prosz papierosika — ci gn ³, podaj œ ¹c go ciowi papierosy. — Przyjmuj ¿ ¿ ê pana tutaj, ale przecie moje mieszkanie jest tu obok, za przepierzeniem... S æ ³ ¿ ³u bowe. Na razie mieszkam prywatnie. Trzeba by o przeprowadzi pewien remoncik. œ œ Ju ³ ¿ ³ ñ ¿ prawie sko czony... Wie pan, s u bowe mieszkanie to doskona a rzecz. Jak pan myœli? — Tak, doskona ¹ ¹ ³ ³a rzecz — odpowiedzia Raskolnikow, patrz c na niego niemal drwi co. — Doskona ³ ³ ³a rzecz, doskona a rzecz... — powtarza Porfiry Pietrowicz, jakby nagle pomy ³ œ ³ œla o czym zupe nie innym. — Tak, doskona ¹ ñ ³a rzecz! — w ko cu krzykn ³ prawie i spojrzawszy nagle na Raskolnikowa, zatrzyma ³ ¿ ê ³ si o dwa kroki przed nim. Uporczywe, g upawe powtarzanie, e s œ ³ ³ ¿ ³u bowe mieszkanie to doskona a rzecz, sta o w zbyt jaskrawej sprzeczno ci z powa ³ ¹ œ ¿nym, my l cym i zagadkowym spojrzeniem, jakie rzuci teraz Porfiry Pietrowicz na swego goœcia. 399 A wiiuv/vyiiv LU waL/icMusc rva.SR.umiJS.uWct. i>ic HlUgl ma ¿ æ ¹ ê æ si od drwi cego i dosy nieostro nego wyzwania: — A czy pan wie — zapyta ¹ ³ nagle, patrz c na Porfirego Pietrowicza niemal zuchwale i jakby upajaj ê ¹ ³ œ ¹ ¿ ê ³ ¹c si sw zuchwa o ci — e istnieje, zdaje si , takie prawnicze prawid o, taki chwyt prawniczy przy wszelkiego rodzaju dochodzeniach: zacz¹æ z daleka, od drobiazgów albo nawet od rzeczy powa ³ ê ¿ ê ¿nych, ale zupe nie oboj tnych, eby jak si to mówi, doda ³ ³ œ æ œ ê æ otuchy przes uchiwanemu, a w a ciwie, aby rozproszy jego uwag , u piæ czujno ³ ¹ ³ œæ, a potem nagle i ca kiem niespodzianie waln æ prosto w eb jakimœ najfatalniejszym i najniebezpieczniejszym pytaniem, czy tak? Wszelkie regulaminy i instrukcje do dzi ¹ ê ê œ ê œ dnia, zdaje si , wi cie si tego trzymaj . — Tak, tak... Wi ¿ ³ ¿ ¹ êc s dzi pan, e ja pana tym s u bowym mieszkaniem, tego... co? — Powiedziawszy to, Porfiry Piet-rowicz przymkn ¹ ¹³ oczy i mrugn ³ porozumiewawczo. Coœ weso ³ ³ ê ê ³ ³ego i chytrego b ysn ³o mu w twarzy, zmarszczki na czole si wyg adzi y, twarz siê wyci ê ³ ³ ê ³ œ ê ¹ ê ê ¹gn ³a, oczka zw zi y i nagle zaniós si d ugim, nerwowym miechem. Trz s c si i ko ê ¹ ³ ³ ³ ¹ ³ysz c ca ym cia em, patrzy prosto w oczy Raskolnikowowi. Ten zacz ³ si równie¿ mia ¹ ¹ æ æ, cho z przymusem, lecz gdy Porfiry Pietrowicz, widz c to, wybuchn ³ takim miechem, œ ³ ê ³ ¿ ¿e a spurpurowia , wstr t przemóg w Raskolnikowowie przezorno æ: przesta³ œ si ³ ¹ œ ³ ê ³ ê æ œ ê mia , zas pi si i d ugo, z nienawi ci patrzy na Porfirego Pietrowicza, nie spuszczaj œ ³ ³ ¹c wzroku przez ca y czas jego d ugiego, jakby rozmy lnie przewlekanego miechu. Nieostro ³ ¹ ê ³ œ œ ¿no ci dopu ci y si jednak obie strony: wygl da o to tak, jakby Porfiry Pietrowicz w oczy wy ¿ ³ ê ³ œmiewa si z Raskol-nikowa i nic sobie nie robi z tego, e ten drugi odnosi si œ ¹ ¿ ³ ê œæ ¹ ¹ ê do niego z nienawi ci . Raskolnikow uwa a t okoliczno za wiele znacz c . Zrozumia ¿ ³ ¿ ³, e Porfiry Pietrowicz poprzednio równie nic sobie z niego nie robi , przeciwnie, ³ œ ³ ³ ê ¿ ê œ ¿e to on w a nie, Raskolnikow, wpad w pu apk , e kryje si tu oczywi cie co ¿ ¿ æ ¿ œ œ, o czym nie wie, jaki cel, e by mo e, wszystko jest ju zaplanowane, lada chwila ujawni siê i zaatakuje... 400 w star, wzi ³ ¹ ê ¹³ czapK i przyst pi wprost do rzeczy: — Porfiry Pietrowiczu — zacz ¿ œ æ ¹³ zdecydowanym, cho do æ podra nionym tonem. — Wczoraj wyjawi ³ œ ³ ¿ ³ pan yczenie, abym przyszed do pana na jakie przes uchanie. — Zaakcentowa ¿ ³ ³ ³ specjalnie wyraz przes uchanie. — Przyszed em. Je eli to panu potrzebne, prosz æ œ œæ œ ê pyta , je li nie, niech mi pan pozwoli odej . Nie mam czasu, marn co do za ê œæ ê ³atwienia... Musz i na pogrzeb tego urz dnika stratowanego przez konie, o którym pan równie ê ¹ ¹ ³ ³ ¿ wie — doda , z y zaraz na siebie za ten dodatek, i ci gn ³ z wi kszym jeszcze rozdra ¿ ³ ³ ¿nieniem: — Zbrzyd o mi to wszystko, s yszy pan, i to ju od dawna... i równie ¹ ¹ ³ ê ³ ¿ przyczyni o si do mojej choroby, s owem — prawie krzykn ³, zdaj c sobie spraw ³ œ ³ ¿ ê z tego, e zdanie o chorobie jest jeszcze bardziej niew a ciwe — s owem, zechce pan przes æ ³ œ ¿ æ æ ³ucha mnie lub zwolni , i to zaraz... Je eli za ma pan przes uchiwa , to nie inaczej ê ni¿ formalnie! Inaczej siê nie zgodz . Tymczasem ¿egnam pana, bo my obaj nie mamy tu wspólnie nic do roboty. — Bo ³ æ ³ ¿ ¿e! O co panu chodzi! Po có mam pana przes uchiwa ? — zagdaka nagle Porfiry Pietrowicz, zmieniaj ¹ ¹c natychmiast ton i wyraz twarzy oraz momentalnie przestaj c siê œmia ê ³ ê ¿ æ. — Niech e pan si uspokoi! — Porfiry Pietrowicz miota si znów na wszystkie strony i usi ê æ ³ ³owa usadowi Raskolnikowa. — Co si odwlecze, to nie uciecze, a wszystko to s ê ³ ¿ ê ê ³ ¹ g upstwa! Przeciwnie, ciesz si , e pan nas nareszcie odwiedzi . Traktuj pana jako go œ ê œcia. Pan mi wybaczy ten przekl ty miech, Rodionie Romanowiczu, bo tak chyba panu na imi ³ ¹ ¹ ¹ ³ œ ê? Jestem nerwowy, roz mieszy mnie pan swoj dowcipn uwag . Czasami, s owo daj œ ³ ³ ê ê ê ê, trz s si tak z pó godziny jak gumelastyka1... Sk onny jestem do miechu. Przy mojej kompleksji boj ê ¿ ê ê si nawet udaru. Niech e pan siada, co si z panem dzieje? Prosz ³ ê ¿ ê œ ê, dobrodzieju, bo pomy l , e si pan obrazi ... Gumelastyka — elastyczna substancja podobna do smo y. ³ 401 Kaskolnikow s ê ¹ ³ ³ ³ucha w milczeniu i obserwowa go, wci ¿ jeszcze gniewnie zas piony. Usiad ¹ ³ ³ wprawdzie, ale nie wypuszcza z r k czapki. — Powiem panu pewn ¿ ê ¿ ¹ rzecz o sobie, e si tak wyra ê, jako przyczynek do mojej charakterystyki — ci ê Ÿ ¹ ê ¹ ¹ ¹gn ³ Porfiry Pi tro wie , miotaj c si po pokoju i w dalszym ci gu unikaj ¿ ³ œ ¹c spojrzenia swego go cia. — Jestem, widzi pan, cz owiekiem nie onatym, nie ³ ñ ³ ³ œwiatowym i nieznanym, a ponadto cz owiekiem sko czonym, skostnia ym, przejrza ym i... i... Czy zauwa ¿ ³ ¿y pan, Rodionie Romanowiczu, e u nas, to jest u nas w Rosji, a zw ¹ ê ¹ ³aszcza w naszych sferach petersburskich, gdy spotykaj si dwaj m drzy ludzie, którzy jeszcze si ê ¹ ¿ ¹ ê dobrze nie znaj , ale e tak powiem, szanuj si nawzajem, jak na przyk Ÿ ¹ ³ ³ ³ad my z panem, to przez ca e pó godziny nie mog znale æ tematu do rozmowy: siedz ³ ¹ ê ¹ sztywni i skr powani. Wszyscy znajduj temat do rozmowy, kobiety na przyk ad... ludzie ¹ ¿ ³ œwiatowi na przyk ad, ludzie z wy szych sfer zawsze maj temat do rozmowy, c'est de rigueur1, a ludzie przeci ³ œ ¹ êtni, jak my, zawsze s onie mieleni i ma omówni... oczywi ¿ æ ³ ¹ œ œcie, ludzie my l cy, chcia em powiedzie . Dlaczegó to tak jest, dobrodzieju? Nie interesujemy si ¿ œ ¿ ê sprawami ogólnymi czy te jeste my a nazbyt uczciwi i nie chcemy siê oszukiwa ¿ ³ ¿ ¹ æ wzajemnie? Nie wiem. Co? Jak pan s dzi? Niech e pan od o y kaszkiecik, bo to wygl ê œ ¿ ³ ¹da tak, jakby pan mia ju odej æ, naprawd przykro mi... Ja przeciwnie, cieszê si ... ê Raskolnikow od ê ¿ ¹ ¹ ê ³ ¿ ³o y czapk i w dalszym ci gu milcz c, powa ny i zas piony przys ê œ ê ³ ³uchiwa si beztre ciwej i m tnej paplaninie Porfirego Pietrowicza. „Czy on rzeczywi ¹ ¹ ³ ¹ ¹ ê ¹ æ œcie zamierza rozproszy moj uwag t swoj g upi gadanin ?" — Kaw ê ê ¹ pana nie cz stuj , bo tu nie bardzo wypada, ale dlaczego nie mam sobie zrobiæ przyjemno ³ ê æ œci i nie posiedzie pi æ minut z przyjacielem — bez przerwy papla Porfiry Pietro-wicz. — I wie pan, te wszystkie obowi ê ¿ ³ ¹zki s u bowe... ale niech si pan, dobrodzieju, nie gniewa, ¹ ¿e ja tak ci gle chodzê 1 C'est de rigueur (fr.) — to jest konieczne. 402 tam i z powrotem, przepraszam, bardzo si æ ¿ ê ê boj , eby pana, dobrodzieju, nie obrazi , a te troch ê ¿ ê ¹ ê ê ruchu jest mi niezb dnie potrzebne. Ci gle siedz i rad jestem, e z pi æ minut mog ¹ æ ê æ ê pochodzi ... hemoroidy... zamierzam si leczy gimnastyk . Podobno radcy stanu, rzeczywi ¹ ê œci radcy stanu, a nawet tajni radcy1 ch tnie skacz sobie przez sznureczek. Wszystko teraz nauka, w naszych czasach... tak... Co si ¹ œ ê za tyczy moich obowi zków, przes ³ ³ œ ¿ ñ ³ucha i ró nych tam formalno ci... pan sam, dobrodzieju, by askaw tylko co wspomnie ¿ ³ æ o przes uchaniu... to wie pan, dobrodzieju, e czasami, doprawdy, przes ñ ³ ¿ ¹ ê ¹ ³uchuj cy bardziej si pl cze ni przes uchiwany... Pa ska uwaga, dobrodzieju, na ten temat by ³ ³ ³ ³a zupe nie s uszna i wnikliwa (Raskol-nikow wcale nie zrobi podobnej uwagi!). ¹ ³ ¹ ê ¹ Pl cze si !Naprawdê pl cze siê cz owiek!Ci gle jedno i to samo, jak w ko æ ¹ ê æ ³owrotku! Reforma ma by 2 i przynajmniej nazw maj nam zmieni , che, che, che! Co si ³ ê æ œ ê za tyczy naszych prawniczych chwytów, jak raczy pan dowcipnie si wyrazi , zgadzam si ê ³ ê z panem ca kowicie. Niech mi pan powie, czy mi dzy wszystkimi pods ê œ æ ¿ ³ ¹dnymi znajdzie si kto , cho by najciemniejszy kmiotek, który by nie wiedzia , e zacznie si ³ ê œ æ ³ ê, na przyk ad, usypia jego czujno æ oboj tnymi pytaniami (wed ug trafnego pa ³ ¿ ñskiego wyra enia), a potem nagle walnie prosto w eb obuchem, che, che, che! Prosto w ³ ñ ê ê ¿ ³ œ ³eb, wed ug trafnego pa skiego porównania. Che, che! Wi c pan naprawd my la , e ja pana chcia ³ œ ³ ¿ ê ê ³em tym mieszkaniem... che, che! Z o liwy z pana cz owiek. No, ju nie b d . Ale, ale jedno s ³ ³ ¹ ³ œ ³ ³ówko wo a drugie, jedna my l wywo uje drug — by pan askaw poprzednio wspomnieæ równie¿ 1 Tj. dostojnicy pi¹tego, czwartego i trzeciego stopnia. Por. przypis na s. 36. 2 Reform ¹ ³ œ ¹ ¹ ê s downictwa w Rosji zapocz tkowa a ustawa z 1864 r., w my l której s dy traci ê ê ³ ³y charakter stanowy, rozprawy stawa y si jawne, a s dziowie — przynajmniej formalnie — niezale œ ê ¿ ¿ni; wprowadzono te adwokatur i na okre lonych szczeblach w œ ³ ê ¹ ³ ³¹czono czynnik spo eczny (s dy przysi g ych). Jednocze nie uproszczono strukturê s ê ¹ ¹downictwa. (Kary cielesne z wyroku s dów cywilnych i wojskowych oraz pi tnowanie zniesiono w Rosji w 1863 r., zachowuj¹c jednak w pewnych wypadkach rózgi.) 403 o formie d propos przes³uchanka... Co tam forma! Forma w wielu wypadkach, wie pan, to drobiazg. Nieraz rozmawia siê tylko po przyjacielsku, bo wygodniej. Forma nigdy nie ucieknie, zapewniam pana. A có ³ œ ¿ ¿ to jest w a ciwie forma, pytam pana? Nie mo na prowadz œ ê æ ¹ ¿ œ ¿ ¹cego ledztwo kr powa form na ka dym kroku. Praca ledcza jest przecie , ¿ œ e tak powiem, czym w rodzaju sztuki wyzwolonej... che, che, che! Porfiry Pietrowicz odetchn œ ³ ¹ ê ¹³ przez chwil . Wci ¿ sypa bez przerwy bezmy lnymi, pustymi frazesami, potem nagle wtr ³ ³ ³ ³ ¹ca s ówka zagadkowe i znów przechodzi do b ahostek. Teraz prawie biega ¿ ³ ¹ ³ po pokoju, coraz szybciej i szybciej przebieraj c t ustymi nó kami, patrzy ê ¹ ê ê ³ ¿ ³ ¹ ³ ¹ ¿ ³ w ziemi , praw r k za o y na plecy, a lew wymachiwa , wykonuj c ró ne gesty, zupe ¹ ³ ³ ¿ ³nie nie odpowiadaj ce temu, co w danej chwili mówi . Raskolnikow zauwa y , ¿e biegaj ê ¹ ê ³ ¹c po pokoju, dwa razy jakby zatrzyma si na krótk chwil przy drzwiach i jakby nads œ ³ ¿ ³ ³uchiwa ... „Czy by czeka na kogo ?" — Ma pan zupe ¹ ¹ ¹ ¹ œ ³ ¹ ³n s uszno æ — ci gn ³ dalej Porfiry Pietrowicz, spogl daj c na Raskolnikowa weso ¹³ ê ³ ³o i nad wyraz dobrodusznie (skutkiem czego ten drgn i mia si na baczno ê æ œ œ ³ ¹ ³ œci) — zupe n s uszno æ, kiedy raczy pan tak dowcipnie wy miewa si z form prawniczych, che, che! Bo te nasze (niektóre, naturalnie) g³êboko psychologiczne chwyty s œ ¹ nad wyraz mieszne, a przy tym nieskuteczne w tych wypadkach, kiedy formy je kr ³ ¿ ³ ¹ êpuj . Ta-ak! Znów wróci em do formy. Gdybym uwa a albo powiedzmy lepiej, podejrzewa ê ¿ ³ ³ œ ¿ ³, e kto , ten, tamten czy ów, pope ni , e tak powiem, zbrodni w jakiejœ sprawie mnie powierzonej... Pan wszak zamierza zostaæ prawnikiem? — Tak, zamierza³em... — Zatem dam panu przyk ¹ œ ³ ¿ ³adzik, e tak powiem, na przysz o æ. Tylko niech pan nie s dzi, ¿ œ ³ ê æ ¹ ³ e o mieli bym si pana poucza , pana publikuj cego takie artyku y o zbrodniach! Nie-e! Tak tylko, w formie faktu pozwol ³ æ ê sobie przytoczy przyk adzik. A zatem, gdybym na przyk ê ³ ³ ¿ ³ ¿ ³ad uwa a , e ten, tamten czy ów pope ni zbrodni , to w jakim celu, pytam, 404 mia ³ æ ³bym go niepokoi przed czasem, nawet gdybym mia dowody przeciwko niemu? Niektórych powinienem, na przyk æ ¿ ê æ ³ad, aresztowa jak najpr dzej, a inny mo e mie tego rodzaju usposobienie, œ æ æ ¿ ¿e doprawdy mo na mu pozwoli pospacerowa sobie po mie cie. Che, che! Widz œ ê ê ³ ³ ¿ ê, e pan niezupe nie mnie rozumie, wyt umacz wi c to panu ja niej: je ¿ ê œ ê ³ ¿eli go na przyk ad wsadz zbyt wcze nie, mog mu przez to, e tak powiem, daæ oparcie ³ æ œ moralne, che, che!Pan siê œmieje? — Raskolnikow ani my la³ siê œmia : siedzia , zacisn ¹ ³ ê ¹wszy z by, i nie spuszcza z Porfirego Pietrowicza swego rozgor czkowanego spojrzenia. — A jednak tak w ³ œ ³a nie jest, zw aszcza z niektórymi osobnikami, ludzie bowiem bywaj¹ bardzo ró æ ³ ³ ¿ni i tu decyduje praktyka. Pan by askaw wspomnie o poszlakach. Powiedzmy, ¹ ¿ ¹ ¿e s poszlaki, ale przecie poszlaki, mój dobrodzieju, miewaj zwykle dwa ko ³ ³ ³ ¹ ê œ ê ñce, a ja, s dzia ledczy, wyznaj ze skruch , cz ek u omny, chcia bym przeprowadziæ œledztwo z matematyczn ³ ¿ ê ¹ æ ³ ¹ œ ³ ¹ dok adno ci , chcia bym zdoby tak poszlak , eby by o jak dwa razy dwa cztery! ³ ê ¯eby udowodnienie by o bezsporne i jasne! A jak go wsadz za wcze æ ³ ¿ ¿ ê ¿ œ œnie, cho bym by nawet pewny, e to on, przecie sam sobie zmniejsz mo liwo ci zdemaskowania go, a dlaczego? Bo okre ¿ ê ¿ ê œ ê œl mu, e tak powiem, jego sytuacj , okre l , e tak powiem, psychologicznie i uspokoj ê ê go, a wtedy on schowa si w swojej skorupie przede mn ê ¿ ¹, zrozumie wreszcie, e jest wi Ÿniem. Podobno w Sewastopolu, zaraz po bitwie nad Alm ¿ ê ¹ ¹, m drzy ludzie ogromnie si obawiali, e nieprzyjaciel zaraz potem frontalnie zaatakuje i szturmem zdob œ ¿ êdzie Sewastopol. Kiedy za zobaczyli, e nieprzyjaciel zdecydowa ê ê ³ si na regularne obl ¿enie1 — i kopie pierwsz ê ¹ ê ¹ lini okopów, to podobno ci m drzy ludzie bardzo si ucieszyli i uspokoili: sprawa zatem przeci ¿ ¹ ê ¹gnie si co najmniej ze dwa miesi ce, bo kiedy to nas zdob œ ê ê ¹ êd przez regularne obl ¿enie? Pan si znowu mieje, znowu pan nie 1 Po przegranej przez Rosjan bitwie nad rzek ê ¹ ¹ Alm 8 IX 1854 r., obl ¿enie Sewastopola przez wojska angielskie i francuskie trwa ê ³o 11 miesi cy. 405 wierzy? Oczywi ê ê ê ¹ œcie, i ma pan racj . Ma pan racj ... ma! Zgadzam si z panem — s to wszystko wyj ¹ œ ³ ¹tkowe przypadki, mój przyk ad to rzeczywi cie wyj tkowy przypadek! Ale nale æ ê ¿ ¿ œ ³ ¿y przy tym zwróci uwag , drogi panie, e przecie przypadek typowy, a taki w a nie maj ¹ œ ³ ³ ê ¹ na wzgl dzie wszystkie formy i regu y prawnicze, taki w a nie przewiduj , o takim w ¹ ¹¿ ¿ ¿ œ ³a nie pisz w ksi kach — taki przypadek w ogóle nie istnieje. A to dlatego, e ka da sprawa, ka œ ê ³ Ÿ ¿da, we my na przyk ad zbrodni , kiedy zaistnieje w rzeczywisto ci, zaraz staje si ³ ê zupe nie szczególnym przypadkiem, i to czasami przypadkiem absolutnie niepodobnym do ê ¹ ¿adnego z poprzednich. Czasem zdarzaj si bardzo zabawne rzeczy w tym rodzaju. Nieraz, gdybym zostawi œ ³ takiego jegomo cia samemu sobie, nie aresztowa³ go i nie niepokoi ¿ ê ³ œ ³ ³, ale on wiedzia by lub przynajmniej domy la si w ka dej godzinie i minucie, ê œ ñ ¿e ja wiem o wszystkim, o najmniejszym szczególe, dzie i noc ledz bez przerwy, pilnuj ¹ ¿ ê œ œ ¹ ³ ³ ê, gdyby mia pe n wiadomo æ tego i obaw , e go ci gle podejrzewam, to przecie ³ ê ³ æ ê ³ ¿, jak Boga kocham, musia by naprawd straci g ow i sam przyszed by, a nawet zrobi ê ê ê ¿ œ ³by co takiego, co ju b dzie dowodem jak dwa razy dwa cztery, i b d mia³ matematycznie ³ æ ê ¿ œ ³ œcis ¹ pewno æ, a to jest przyjemne. Mo e si to zdarzy najg upszemu ch æ ¿ ³opu, a có tu mówi dopiero o którymkolwiek z nas, o dzisiejszym inteligencie, zw ¿ ³aszcza z pewnymi charakterystycznymi cechami. To ju na pewno! Dlatego, mój drogi, wielka to sztuka pozna ³ ³ æ indywidualne cechy cz owieka. A nerwy! Zapomnia pan o nerwach! Przecie ¿ ³ ¿ œ ¿ wszystko to dzi takie chore, marne, nerwowe!... A ó æ, ile w nich wszystkich jest æ ê ê ³ ¿ó ci! Mówi panu, to istna kopalnia. Czego mam si obawia , gdy taki chodzi wolno po mie ¿ œcie! A niech sobie pochodzi, niech! Wiem dobrze, e to moja ofiara i nigdzie mi nie ucieknie! I dok ê ³ ¹d mia by uciec, che, che! Za granic ? Polak ucieknie za granic œ ¹ ê ê ¿ ê, ale nie on, tym bardziej e ja pilnuj , przedsi wzi ³em odpowiednie rodki! Ucieknie w g ³ ¹ ¿ ³¹b kraju ojczystego, co? Ale przecie tam mieszkaj ch opi, prawdziwi, rdzennie rosyjscy. Dzisiejszy wykszta ¿ ¿ ê ³ ³cony cz owiek woli raczej wi zienie ni ycie 406 z takimi cudzoziemcami, jak nasi kmiotkowie, che, che! Ale to wszystko g³upstwa i pozory. Co to znaczy: ucieknie? To tylko forma, a nie istota sprawy. Nie tylko dlatego nie ucieknie przede ¹ ¿ æ ¹ ¹ mn , ¿e nie ma dok d ucieka : psychologicznie nie mo e uciec przede mn , che, che! æ ¹ ¿ £adne wyra onko, co? Prawo natury nie pozwoli mu uciec przede mn , cho by mia³ dok ê ³ ê ³ ê ê œ ³ ¹d. Widzia pan motyla przy wiecy? I on tak samo b dzie si ko o mnie kr ci , b dzie si ê ³ ³ œ œæ ê ê ê ê ³ ³ œ ¹ ê ci gle kr ci jak wokó wiecy; wolno mu si sprzykrzy, b dzie si dr czy , rozmy la , sam si œ ³ æ œ ê ê ³ ê uwik a jak w sieci, um czy si na mier ! Ma o tego, sam osobi cie przygotuje mi jaki ¿ ³ æ œ ¹ œ matematyczny k sek, jakie dwa razy dwa, wystarczy tylko da mu d u szy antrakt... Ci ¿ ê ¹ ³ ³ ¹ ê ¹gle b dzie kr ¿y dooko a mnie, zataczaj c coraz mniejsze kr gi, a buch! Wpadnie mi prosto w usta, ja za œ ê ê ³ œ go po kn , a to naprawd wielka przyjemno æ, che, che! Nie wierzy pan? Raskolnikow nie odpowiada ê ¿ ¹ ³ ³. Siedzia blady i nieruchomy, wci ¿ z tym e napi ciem wpatruj ê ¹c si w twarz Porfirego. „Dobra lekcja! — my ¹ ¿ ¹ ³ ³ œla , lodowaciej c. — To ju nawet nie kot z myszk , jak to by o wczoraj. Nie chce przecie æ ³ æ ¿ niepotrzebnie demonstrowa mi swojej si y i... podpowiada , jest na to za m ê ³ ¹dry... Ma inny cel, ale jaki? G upstwo, bracie, straszysz mnie i kr cisz! Nie masz dowodów, a ten wczorajszy cz æ ³owiek nie istnieje! Chcesz mnie zbi z tropu, chcesz mnie przedwcze ³ œ æ œnie zdenerwowa i w tym stanie dopa æ, ale nic z tego, spud ujesz! Ale po co mi, po co tak mocno podpowiada?... Liczy na moje chore nerwy!... Nie, bracie, nic z tego, spud œ œ ³ œ œ ¿ ³ujesz, chocia co nieco sobie przygotowa e ... No, zobaczymy, co ty sobie takiego przygotowa ". ³ Raskolnikow zebra ê ¹ ê ³ si w sobie, przygotowuj c si do strasznej i nieznanej katastrofy. Chwilami mia ¹ ¿ æ ê æ ê ³ ochot rzuci si i na miejscu zadusi Porfirego. Ju wchodz c tu, obawia³ si ê ³ ¿ ³ ê takiej furii. Czu , e wargi ma suche, serce mu ko acze i piana wyst puje na usta. Mimo to postanowi ê ¿ ³ ³ æ æ ³ milcze i na razie nie powiedzie ani s owa. Zrozumia , e to b dzie najlepsza taktyka w jego po ê ¿ ³o eniu, bo nie tylko sam si nie zdradzi, ale kto wie, 407 czy rozdra ê ¿niwszy milczeniem swego wroga, nie doprowadzi go do zdradzenia si . Przynajmniej liczy³ na to. — Widz ¿ œ ¿ ê, e pan mi nie wierzy, my li, e ja panu opowiadam takie naiwne dowcipki — ci ¹ ¹ ¹gn ³ Porfiry, coraz weselszy, bez przerwy chichocz c z zadowoleniem i znowu kr¹¿¹c po pokoju. — Owszem, ma pan racj ê ¹ ³ ê. Sam Bóg da mi tak postur 1, która tylko roz æ ê œ œmiesza ludzi, niby trefni 2 jestem. Ale widzi pan, musz panu powiedzie i jeszcze raz powtórzy ³ æ ê ¿ æ, e pan, dobrodzieju, prosz wybaczy staremu cz owiekowi, jest jeszcze m ¹ œ ³ ¹ ¿ ³ody, e tak powiem, pierwsz m odo ci i dlatego rozum ceni pan, jak to w ogóle m ¿ ³ œæ ³ ¹ ê ³odzie , ponad wszystko. B yskotliwo umys u i teoretyczne dowody rozs dku n c¹ pana. Zupe ³ æ ¹ œ ê ³nie jak na przyk ad dawny austriacki Hofkriegsrat3, o ile mog co s dzi o sprawach wojskowych: na papierze ju ê ¿ Napoleona rozbili i wzi li w jasyr, u siebie w gabinecie wszystko bardzo sprytnie zaplanowali i obliczyli, a tu klops: genera³ Mack poddaje si ê œ ê ê ¹ ¹ ³ ê z ca ¹ swoj armi 4, che, che! Widz , widz , dobrodzieju, wy miewa si pan ze mnie, ³ æ ¿ ³ ¿e ja, taki cywil, wybieram przyk ady z historii wojen. Có robi , to s abostka, lubi æ ê ³ ê wojenne rzemios o, a szczególnie lubi czyta wszystkie korespondencje z frontu... rzeczywi ê æ ¿ ³ ³ ³ ê ¹ œcie min ³em si z powo aniem. Powinienem by s u y w wojsku, naprawd . Do Napoleona mo ê ¹ ¹ ¿e bym nie doci gn ³, ale do majora i owszem, che, che! Wi c teraz powiem panu, mój drogi, ca ê ¹ ¹ œ ³¹ prawd tycz c poszczególnego przypadku: rzeczywisto æ i natura, æ ¹ ¿ ¹ ³askawco, to s wa ne rzeczy i czasami potrafi sobie zakpi z najprecyzyjniejszej kalkulacji! Niech pan pos ³ ³ucha starego cz owieka, 1 Postura — wygl ê ¹d zewn trzny, prezencja. 2 Trefni ³ œ ¿ œ — artowni , b azen. 3 Hofkriegsrat (niem.) — Nadworna Rada Wojskowa, najwy ³ ¿sza w adza wojskowa w Austrii. 4 Chodzi o bitwê pod Ulm na Dunaju w 1805 r. Otoczony przez wojska Napoleona austriacki feldmarsza ¹ ¹ ê ³ ê ³ ³ek Karl Mack podda si z ca ¹ 20-tysi czn armi , za co stan¹³ przed s ñ ³ ¹dem wojennym; zosta zdegradowany oraz pozbawiony wszystkich odznacze . 408 mówi ê ¹ ¿ ê powa nie — mówi c to trzydziestopi cioletni Porfiry Pietrowicz jak gdyby rzeczywi ³ ê æ ³ ³ ê ³ ³ ê œcie si starza : g os mu si zmieni i ca a posta si kuli a — a przy tym cz ¿ ê ¹ ³owieka otwartego... Czy ja jestem otwarty, czy nie? Jak pan s dzi? Zdaje si , e chyba jednak tak: udzielam panu takich wiadomo ¿ ¿ œci i nie ¹dam adnego wynagrodzenia, che, che! Zatem kontynuuj ³ ¿ ¿ ê: uwa am, e dowcip to wspania a rzecz, to kwiat natury i ozdoba ¿ œ ycia. I jakie ê œ ¿ ¿ ê æ ³ ¿ to sztuczki potrafi p ata ! Czasami wydaje si niemo liwe, eby jaki s dzia ledczy, biedaczysko, móg ¿ ³ æ ³ ê ³ si w tym po apa . Zw aszcza e, jak to zwykle bywa, daje siê ponosi œ ³ ¿ ³ æ w asnej fantazji, te jest cz owiekiem! I tu temu biedaczkowi ledczemu natura przychodzi w sukurs, w tym s ¹ ¿ ³ êk! A m odzie , przeceniaj ca znaczenie dowcipu, „usuwaj ¹ ³ ³ ¹ca wszelkie przeszkody" (jak by pan askaw wczoraj bardzo m drze i dowcipnie si ³ ¿ œ ê œ æ ê wyrazi ), nie domy la si nawet tego. Przypu æmy, e on nawet sk amie, on, to jest cz ³ ³owiek z poszczególnego przypadku, owo incognito1, sk amie, przy tym doskonale, jak najsprytniej. Zdawa ê æ ¿ ê ³oby si , triumf, mo e rozkoszowa si owocami swego dowcipu, a tu bach! W najciekawszym miejscu, w najskandaliczniejszym momencie — mdleje! Mo¿e to choroba, prawda te ¿ ¿, e nieraz bywa w pokoju bardzo duszno, ale jednak! Ale jednak nasuwa si æ ³ ê ³ ³ ê przypuszczenie! Ze ga pierwszorz dnie, nie umia jednak przewidzie natury! Oto gdzie tkwi przewrotno œ œæ! Kiedy indziej znowu ufny w bystro æ swego dowcipu zaczyna, robi œ ³ æ durnia z cz owieka, który go podejrzewa, zblednie, jakby naumy lnie, jakby udawa ê ³, ale zblednie zbyt naturalnie, za dobrze, i znowu nasuwa si przypuszczenie! Chocia ê æ ê ³ ¿ ³ ¿ na razie uda mu si oszuka , ale przez noc tamten si po apie, je eli ma g owê na karku. I tak na ka ê æ ê ¿dym kroku! A wi c: zacznie taki uprzedza wypadki, b dzie siê pcha ¹ ê ³ ³ œ ³ ¿ ³, gdzie go nie prosz , b dzie gada o rzeczach, o których w a nie nale a oby milcze ³ ¿ ê æ ê æ, b dzie plót ró ne bajdy, che, che! sam przyjdzie i zacznie si dopytywa , dlaczego w œ ³a ciwie go Incognito (la œ æ.) — pod przybranym nazwiskiem; tu: kto . 409 jeszcze nie zabieraj ³ æ ¿ ê ¹? Che, che, che! To si mo e zdarzy naj-b yskotliwszemu cz³owiekowi, psychologowi, literatowi! Natura ludzka to lustro, najdoskonalsze lustro! Nale ³ ³ æ æ ¿y patrzy w nie i podziwia , w tym ca a rzecz! Dlaczego pan tak poblad , Rodionie Romanowiczu, czy panu nie duszno, mo æ ¿e okienko otworzy ? — Niech pan si ³ ê ê nie niepokoi, prosz — odpar Raskol-nikow i nagle wybuchn¹³ œ ê ê miechem. — Bardzo prosz , niech pan si nie niepokoi! Porfiry stan ¿ ê ³ œ ê ³ ¹³ na wprost niego, odczeka chwil i sam roze mia si równie . Raskolnikow wsta œ ³ ³ z kanapy, ostro urwawszy swój zgo a histeryczny miech. — Porfiry Pietrowiczu — powiedzia ê ³ æ œ ³ ³ g o no i dobitnie, cho ledwo trzyma si na nogach — widz ¿ Ÿ ê wreszcie wyra nie, e pan po prostu podejrzewa mnie o zamordowanie tej starej i jej siostry, Lizawiety. O ¿ ¿ ê œwiadczam wi c panu, ze swej strony, e dawno ju mi to zbrzyd œ ¿ ¿ ¿ ³o. Je eli pan uwa a, e ma pan podstawy do prawnego cigania mnie, niech pan œciga, do aresztowania — niech mnie pan aresztuje. Ale kpi ¿ æ ze mnie w ywe oczy i zadr ê æ êcza nie pozwol ... Nagle usta mu zadr ³ ê³ œ ³ œæ ³ ³ ¿a y, w oczach b ysn a w ciek o i opanowany dotychczas g os zagrzmia . ³ — Nie pozwol ê ³ ³ ¹ ê ³ ³ ¹ ¹ ê! — krzykn ³, wal c z ca ej si y pi œci w stó . — S yszy pan? Nie pozwol ! — Ach, Bo ê ³ ¹³ Ÿ ê ¿e! Co to si znów sta o! — krzykn najwyra niej przestraszony Porfiry Pi tro wieŸ. — Dobrodzieju mój, Rodionie Romanowiczu! Mój drogi, co panu jest? — Nie pozwol ¹ ê! — wrzasn ³ raz jeszcze Raskolnikow. — ¹ ¹ ³ Ciszej, dobrodzieju! Ludzie us ysz , przylec ! Co im wtedy powiemy, niech pan tylko pomy ¹ ¿ ³ œli! — szepta przera ony Porfiry, przysuwaj c twarz do samej twarzy Raskolnikowa. — Nie pozwol ³ ê ê, nie pozwol ! — powtarza machinalnie Raskolnikow, ale tym razem ju¿ szeptem. Porfiry szybko odwróci æ ³ ê ³ si i pobieg otworzy okno. 410 — JNieco ¿ æ ê ¿ œwie ego powietrza! Wody trzeba si napi , mój drogi, przecie to atak! — Rzuci ¹ ¹ ³ œ æ ¿ ê ³ si do drzwi, eby kaza przynie æ wody, ale akurat wtedy spostrzeg stoj c na rogu sto ê ³u karafk . — Dobrodzieju, prosz ³ ¹ ¹ ¿ ê — szepta , podbiegaj c do Raskol-nikowa z karafk — mo e pomo ³ ³ ¿ ¿e... — Przestrach i wspó czucie Porfirego Pietrowicza by y tak dalece naturalne, e Raskolnikow zamilk æ ¹ ê ¹ ¹ œ ³ ³ i z nag ¹ ciekawo ci zacz ³ mu si przygl da . Wody jednak nie przyj . ¹³ — Drogi panie! Przecie ³ ê ¿ w ten sposób doprowadzi si pan do ob êdu, zapewniam pana! Ach! Niech ê ¿ ê ¿e si pan napije! Chocia troch ! Zmusi ¹ ³ ê ³ go do wzi cia szklanki. Raskolnikow machinalnie podniós j do ust, lecz oprzytomniawszy, ze wstr ³ êtem postawi na stole. — Tak, mia ê ³ pan ataczek! W ten sposób, mój drogi, znowu nabawi si pan dawnej choroby — z przyjacielskim wspó ¹ ³ ³czuciem zagdaka Porfiry, ci gle jeszcze jakiœ zmieszany. — Bo ¿ ¿ ê æ ³ ¿e mój, jak e mo na si tak nie szanowa ? I Dymitr Pro-kofjiwicz by u mnie wczoraj; zgadzam si œ ³ ê ê, zgadzam si , mam brzydki, z o liwy charakter, a on wyci ¿ ³ œ ¹ ¹gn ³ z tego Bóg wie jakie wnioski!... Mój Bo e! Przyszed wczoraj, po panu, jedli my obiad, mówi ê œ ¿ ê ³ ³ ³ ³, mówi , a ja tylko rozk ada em r ce. Mój Bo e, my l ... Czy to pan go przys ¹ ³ ³a ? Niech pan usi dzie, na Boga! — Nie, nie przys ³ ³ ¿ ³ ³ ³a em go! Ale wiedzia em, e poszed do pana i wiedzia em po co — ostro odpowiedzia³ Raskolnikow. — Wiedzia³ pan? — Wiedzia³em. I co z tego? — A to, ¿e ja, Rodionie Romanowiczu, mój ty dobrodzieju, wiem jeszcze o innych pa æ ³ ñskich czynach. O wszystkim wiem! Wiem, jak to chodzi pan najmowa mieszkanie o zmierzchu, prawie w nocy, szarpa ³ ê ³ ¹ ³ pan za dzwonek, dopytywa si o krew, nam ci w g ¿ ñ ¿ ¿ ³owie robotnikom i stró om. Ja przecie rozumiem pa ski nastrój wtedy... Tylko e w ten sposób pan doprowadzi si ê ³ ³ ê do ob êdu, jak Boga kocham! Zap acze si pan! Wrze pan 411 zbyt gwa ³ ³townie oburzeniem, szlachetnym oburzeniem, bo by pan krzywdzony najpierw przez los, a potem przez rewirowych. Miota si ¿ æ ¿ ê ê wi c pan to tu, to tam, eby zmusi , e tak powiem, wszystkich do szybszego zaj ¿ ¿ ê êcia si panem, eby ju raz z tym wszystkim by³ koniec, bo obrzyd ³ ³ ¿ ³y ju panu te g upoty i te wszystkie podejrzenia. Czy nie tak? Odgad em nastrój, co? Tylko ê ¿e w ten sposób pan nie tylko siebie, ale i Razumichina wp dzi mi w chorob ³ ê ê. A on jest za dobry na to, pan wie o tym. Pan jest chory, a on zacny, wi c sk onny do zara ê ê ¿enia si ... Opowiem panu, dobrodzieju, jak si pan uspokoi... Dobrodzieju, na Boga, niech ¹ ê ¹ ¿e pan usi dzie! Prosz bardzo, niech pan odpocznie. Jak pan wygl da! Proszê usi¹œæ. Raskolnikow usiad ³ ê ³ ¹ ³ ê ³, dreszcze ust powa y, gor co rozchodzi o si po ca ym ciele. Z g ³ ³ ¹ ¹ ³êbokim zdziwieniem i wielk uwag s ucha wystraszonego i po przyjacielsku krz ³ ³ ê ¹ ¹taj cego si przy nim Porfirego Pietrowicza. Nie wierzy w ani jedno jego s owo, aczkolwiek odczuwa ³ ê ¹ ³ dziwn ch æ uwierzenia. Niespodziewane s owa Porfirego o mieszkaniu zaskoczy ³ ¿ ¿ œ ³y go zupe nie. „Có to znaczy, e on wie o mieszkaniu — pomy la³ — i sam opowiada o tym?" — ¹ œ Tak, mieli my prawie taki sam, psychologiczny przypadek w naszej praktyce s dowej, taki chorobliwy przypadek — ci œæ ¿ ³ ¿ ¹ ¹gn ³ szybko Porfiry. — Pewien go równie oskar y siê o morderstwo i to w jaki sposób: ca ³ ³ ê ³¹ halucynacj 1 opowiedzia , przedstawi fakty, poda³ okoliczno ¿ ³ ³ œci, zmyli , zdezorientowa wszystkich i ka dego z osobna, a dlaczego? W pewnej mierze, zupe ¹ ê ³ ³nie mimo woli, sta si on przyczyn morderstwa, ale tylko w pewnej mierze. Kiedy si ³ ¿ ¹³ œ ¹³ ê ê æ ê dowiedzia , e to on podsun my l mordercom, zacz si dr czy , traci ¿ ñ ³ ³ ³ ³ ³ æ zmys y, mia halucynacje, zmarnia ca kiem i sam siebie przekona w ko cu, e to on zamordowa ê ¿ ¹ ³ ³ ê ³! Ostatecznie spraw rozwik a s d najwy szy. Nieszcz œnika uniewinniono i oddano pod dozór lekarski. Dzi ¿ ¹ ¹ ê êki niech b d s dowi najwy szemu. Ach! Aj-aj-aj! 1 Halucynacja — przywidzenie, spostrzeganie czego ¹ œ nie istniej cego. 412 Jaki to ma sens, dobrodzieju? Mo œ ³ ¹ ³ æ ê ¿na si nabawi bia ej gor czki przy takiej sk onno ci do dra ¹ ¹ æ ¿ ³ ¿nienia sobie nerwów. Kto to widzia , eby chodzi po nocy, ci gn æ za dzwonki, wypytywa ³ ¿ ³ ê ¹ ê æ si o krew! Tak psychologi pozna em ju podczas swojej praktyki. Cz owiek ma czasem ch ¹ ê æ ê æ êæ rzuci si z okna albo skoczy z dzwonnicy, czuje si wtedy tak siln¹ pokus ê ³ ê. To samo by o z tym dzwonkiem... To choroba, prosz pana, choroba! Zaczai pan zbytnio zaniedbywa œ œ ê ³ ¿ ê ¹ æ swoj chorob . Mo e poradzi by si pan jakiego do wiadczonego medyka, bo jest z panem ê Ÿle!... Pan bredzi! To wszystko dzieje si u pana w malignie!... Raskolnikowowi na chwil ³ ê pociemnia o w oczach. „Czy ñ ñ ³ ³ ¿ ¿by on i teraz, czy by on i teraz k ama ? Niepodobie stwo, niepodobie stwo!" — odtr ¿ œ ³ œ ê ¹ œ ê ³ ¹ca od siebie t my l, zdaj c sobie spraw , do jakiej w ciek o ci i furii mo e go ona doprowadzi ³ ê æ, wi cej nawet — do ob êdu. — To si ¹ ê ¹ ³ ê ³ ê nie dzia o w malignie, to si dzia o na jawie! — krzykn ³, nat ¿aj c wszystkie w ³ ê æ ³adze mózgu, by przejrze gr Porfirego. — Na jawie, na jawie, s yszy pan? — Ale ³ ¿ ³ ¿ ê ³ ¿ tak, rozumiem i s ysz ! Pan wczoraj tak e mówi , e to nie by o w malignie, specjalnie to pan nawet podkre ¿ ³ œla ! Ja wszystko wiem i rozumiem, co mi pan mo e powiedzie ³ æ ³ ³ æ! Ech, ech!... Niech pan tylko pos ucha, askawco mój, cho by na przyk ad ta w œæ œ ê ³ ê ¹ ³ œ ³a nie okoliczno . Gdyby pan rzeczywi cie, naprawd by przest pc lub by w jakikolwiek sposób zamieszany w t ³ ¿ ê ¹ ê ê przekl t spraw , to przecie sam nie twierdzi by pan chyba, œ ³ ¹ ³ ³ ¿e pan nie dzia a w gor czce, lecz w zupe nej przytomno ci. I to tak stanowczo, z takim niezwyk ³ æ ³ ³ym uporem. Czy mog oby to mie miejsce, czy mog oby to wtedy mieæ miejsce? Moim zdaniem, by ³ ³oby wprost przeciwnie: gdyby pan mia cokolwiek na sumieniu, to utrzymywa ¿ œ ³ ¿ ³by pan, e w a nie w malignie, nie inaczej! Czy nie tak? Prawda? Wydawa œ ê ê ¹ ¿ ê ³o si , e w tym pytaniu tkwi jaki podst p. Raskol-nikow odsun ³ si od nachylonego nad nim Porfirego a ³ ¹ ¿ na oparcie kanapy i milcz c, patrzy mu z niedowierzaniem prosto w oczy. 413 — Albo sprawa z panem Razumichinem: czy przyszed ³ ³ wczoraj z w asnej inicjatywy, czy z pa ¿ æ ³ ¿ æ ñskiej namowy? Powinien by pan powiedzie , e z w asnej inicjatywy, i ukry , e to pan go namówi ³ œ ³ ¿ ³! A pan nie ukrywa tego. Twierdzi pan, e w a nie by przez pana namówiony! Raskolnikow nigdy niczego podobnego nie twierdzi ³ ³. Zimny dreszcz przeszed mu po plecach. — Pan ci ³ ³ ³ ¹gle k amie — powiedzia wolno, z wysi kiem, ze skrzywionymi w bolesnym u ¿ ê ¹ ³ ¿ œ œmiechu ustami. — Znowu chce mi pan dowie æ, e przejrza pan moj gr , e pan z góry wie, co b ³ ¹ ¹³ ¹ ê ¿ ³ ¿ ê êd panu mówi — ci gn , zdaj c sobie spraw z tego, e nie wa y s ów tak, jakby nale ³ ¿a o. Mówi ê ³ œ ³ œ ¹ ³ ¹c to, patrzy mu ci gle prosto w twarz i nagle szalona w ciek o æ b ysn ³a w jego oczach. — K ê ¿ ¹ ¹ ³amie pan ci gle! — krzykn ³. — Pan wie doskonale, e najlepszym wykr tem dla przest ê ¿ æ êpcy jest nieukrywanie tego, czego ukry nie mo na! Nie wierz panu! — ¿ Ÿ ê ê Akurat, ³adny z pana kr tacz!— zachichota³ Porfiry Pi tro wie . — Nie mo na z panem doj ê œ ê ³ ³ œæ do adu, dobrodzieju, ow adn ³a panem jaka melancholia1. Wi c nie wierzy mi pan? A ja panu mówi ¿ ê ê ¿ ¿ ê, e pan ju troch wierzy, doprowadz do tego, e pan uwierzy ca ñ ê ê ê ³kowicie, bo naprawd pana lubi i szczerze pragn pa skiego dobra. Raskolnikowowi zadrga³y usta. — Tak, pragn ¹ ¹ ¹ ñ ê. A na zako czenie powiem panu — ci gn ³ Porfiry, uj wszy lekko, po przyjacielsku rami ñ ³ ¿ ê Raskolnikowa powy ej okcia — powiem panu na zako czenie: niech pan uwa ñ ³ ê ¹ ¿a na swoj chorob . Poza tym zjecha a teraz do pana pa ska rodzina, niech pan pami ¹ ¹ ê æ æ ¹ ê êta o niej. Trzeba si ni opiekowa , troszczy si o ni , a pan j tylko niepokoi... — Co to pana obchodzi? Sk ê ñ ¹d pan wie o tym? Czy to pa ska rzecz? A wi c pan mnie œ æ ledzi i chce mi pan da to do zrozumienia? 1 Melancholia — g ¿ ¹ ê ê ¹ ³êboka depresja psychiczna objawiaj ca si niech ci do ycia, a nawet mani ¹ ¹ samobójcz . 414 rrzeciez wiem to od pana samego! Pan sobie ju ¿ ¿ nie zdaje sprawy, e w zdenerwowaniu zdradza si ¹ ê pan ze wszystkim przede mn i przed innymi. Od pana Razumichina równie¿ dowiedzia ³ ³ ³ ê ³em si wczoraj wielu ciekawych szczegó ów. Pan mi przerwa , a chcia em panu w ³ œ ³ œ ¹ ¿ æ œ ³a nie powiedzie , e przez swoj podejrzliwo æ, mimo ca ej swojej bystro ci, straci pan zdrowy s ê ¿ ³ ¹d o rzeczach. Na przyk ad, e wróc tu do tego samego tematu, sprawa z dzwonkiem: taki drogocenny szczegó ³ ¿ ³, taki fakt (przecie niezbity fakt!) zdradzi em, poda œ ê ³em panu po prostu na tacy ja, s dzia ledczy! I panu to nic nie mówi? Gdybym pana cho ê ³ ¹ ³ ¹ œ ³ ¿ æ troch podejrzewa , czy post pi bym tak? Przeciwnie: pocz tkowo nale a o u piæ pa ³ ¿ ¿ ¿ ê æ ñskie podejrzenia i nie zdradza si , e ju wiem o tym fakcie. Nale a o odwróciæ pa ³ ñ ³ ³ ¹ ê ¹ ñsk uwag , potem nagle, jak obuchem paln æ w eb (wed ug pa skiego w asnego wyra ³ ³ ¹ ¿enia): „A co pan robi , askawco, w mieszkaniu zamordowanej o godzinie dziesi tej czy nawet o jedenastej wieczorem? A dlaczego pan szarpa³ dzwonek? A dlaczego wypytywa æ ³ ³ ¿ ê ³ ³ ê ³ si pan o krew? A dlaczego pan zawraca g ow stró om i chcia pos a ich do cyrku æ ê ³ œ ³ ³u, do rewirowego?" Gdybym cho odrobink podejrzewa , to tak w a nie powinienem by æ ¿ ³ ³ æ ³ ³ ê ³ si zachowa . Nale a oby przes ucha pana wed ug wszelkich prawide , zrobi ê ¿ æ œ ¹ ³ ¿ æ rewizj , a mo e nawet aresztowa ... Skoro za post pi em inaczej, to znaczy, e nie ¹ Ÿ ³ ñ ¿ ê ¿ywi w stosunku do pana adnych podejrze ! A pan straci trze wy pogl d i nic pan nie rozumie, powtarzam! Raskolnikow drgn ³ ¿ œ ³ ³ ¹³ ca ym cia em. Porfiry oczywi cie to zauwa y . — Pan ci ¹ ³ ¹gle k amie! — krzykn ³ Raskolnikow — nie wiem, jaki ma pan w tym cel, ale ci ê ê ê ³ œ ³ ³ ¹gle pan k amie...Poprzednio mówi pan co zupe nie innego, wi c nie myl si ... Pan k³amie. — Ja k ³ Ÿ ê ¹ ³ ê ³ami ? — podchwyci Porfiry, najwyra niej dotkni ty, ale nadal z min weso ¹ i drwi ê ³ ê ³ ¹ ¹c , jakby za nic mia opini pana Raskolnikowa o sobie — ja k ami ? A jak zachowa ³ œ ê ê ³em si wczoraj wobec pana (ja, s dzia ledczy)? Podpowiada em panu, podsuwa ê ê ³ œ ³em rodki obrony, zwraca em uwag na t ca³¹ 415 psycnoiogi ¹ ê: „^norooa moy, gor czka, poKrzywuzeme, melancholia, rewirowi i inne rzeczy!" Co? Che, che... Cho ê æ prawd powiedziawszy, to wszystkie te psychologiczne œrodki obrony, wymówki i wykr ñ ¹ ¹ êty s bardzo ryzykowne i jak kij maj dwa ko ce: „Choroba niby, gor ê ³ ¹czka, zjawy, majaczy em, nie pami tam..." Wszystko to prawda, ale dlaczego to, dobrodzieju, w tej chorobie, w gor œ ³ ê ³ ¹czce majaczy y si akurat takie w a nie zjawy, a nie inne? Bo mog æ ¿ ê ³y si przecie majaczy inne, no nie? Che, che, che! Raskolnikow spojrza ¹ œ ³ na niego wynio le i z pogard . — S ¹ ¹ œ ³ ³ ³owem — powiedzia g o no i z naciskiem, wstaj c i odpychaj c przy tym nieco Porfirego — s æ ê ³owem, chc wiedzie : uznaje mnie pan ostatecznie za wolnego od ¿ podejrzeñ czy nie!Niech pan powie, Porfiry Pietrowiczu, niech mi pan powie kategorycznie, zaraz, natychmiast! — Co to za historia! ³ ³ ¹ ³¹ ¹ £adny los mam z panem! — zawo a Porfiry z min weso , chytr i zupe æ æ ¹ ³nie spokojn . — Po co ma pan wiedzie , po co chce pan tyle wiedzie , skoro nikt pana wcale jeszcze nie zaczai niepokoi ³ æ? Jest pan jak dziecko: dajcie mi zapa ki do zabawy! Dlaczego pan tak si ê ê niepokoi? Dlaczego pan si sam do nas wprasza, z jakiego powodu? Co? Che, che, che! — Powtarzam panu! — krzykn æ ¿ ê ¿ ¹ ¹³ z furi Raskolnikow — e nie mog ju wytrzyma ... — Czego? Niepewno ³ œci? — przerwa mu Porfiry. — Niech pan mnie nie dr ê ê ¿ ê ê êczy! Nie chc !... Mówi panu, e ja nie chc !... Nie mog i nie chc ³ ¹ ê ¹ ³ ³ ³ ê!... S yszy pan, czy pan s yszy? — krzycza , znowu, wal c pi œci w stó . — Ciszej, prosz ¿ ê ¿ ê ¹ ³ ê ciszej! Ludzie us ysz ! Mówi powa nie: niech pan si strze e. Ja nie artuj ¿ ³ ³ ê! — powiedzia szeptem Porfiry, ale tym razem nie mia ju na twarzy wyrazu przestrachu i babskiej dobroduszno ³ œci. Przeciwnie, teraz po prostu rozkazywa , surowo œ ¹ ¹ ¹ ci gn wszy brwi i jakby od razu odrzucaj c wszelkie niedomówienia i dwuznaczniki. Ale trwa ³ ê ³o to tylko chwil . Raskolnikow, zaskoczony zrazu, wpad nagle 416 w isiiiy szat. /\ie rzecz aziwna, znowu us ³ æ ¹ ¿ ³ucna rozkazu, aby mówi ciszej, chocia trz s³ si œ ³ œ ê w najsilniejszym paroksyzmie w ciek o ci. — Ja nie pozwol ³ œ ¹ ¹ æ ê ê ê si dr czy ! — szepta jak poprzednio, z bólem i nienawi ci , zdaj c sobie nagle spraw ³ æ ê ¿ ¿ ê z tego, e nie mo e si oprze rozkazowi, co doprowadza o go do wiêkszej jeszcze furii. — Niech pan mnie aresztuje, niech pan mnie rewiduje, ale niech pan zechce dzia ¿ ê ¹ æ ³a formalnie, a nie igra ze mn . Niech pan si nie wa y... — O formalno ³ ê œci niech pan b dzie spokojny — przerwa mu Porfiry z chytrym u ³ ¹ ¹ œ œmieszkiem, jakby z lubo ci obserwuj c Raskolnikowa — tym razem zaprosi em pana, mój dobrodzieju, prywatnie, tylko po przyjacielsku. — Nie chc ê æ ³ Ÿ ¹ ñ ê Ÿ ñ ê pa skiej przyja ni, pluj na pa sk przyja ñ! S yszy pan! Dosy , bior czapkê i wychodz æ ¿ ê. No, a co teraz powiesz, je eli masz zamiar mnie aresztowa ? Chwyci ê ³ ê ³ czapk i skierowa si ku drzwiom. — Nie ma pan ochoty zobaczy ³ ¹ æ niespodzianki? — zachichota Porfiry, znowu chwytaj c go za ³ Ÿ ¹ æ ³okie i zatrzymuj c przy drzwiach. Najwyra niej by coraz weselszy i figlarniejszy, co ostatecznie wyprowadzi³o Raskolnikowa z równowagi. — Co za niespodzianka? Co znowu? — zapyta ¹ ê ¹ ³, zatrzymuj c si i ze strachem patrz c na Porfirego. — Niespodzianka siedzi tutaj za drzwiami, che, che, che! — wskaza³ palcem na zamkni ¹ ³ ¿ ¹ ête drzwi w przepierzeniu, prowadz ce do s u bowego mieszkania. — Zamkn ³em j ³ ¿ ¹ na klucz, eby nie uciek a. — Co takiego? Gdzie? Co?... — Raskolnikow podszed æ ³ ³ do drzwi, chcia je otworzy , ale by ê ³y zamkni te na klucz. — Zamkniête, a oto klucz! Rzeczywi ³ ¹ œcie Porfiry wyj ³ z kieszeni klucz i pokaza mu. — Ci £ ¹ ³ ¿ ¹ ³ ³ ¹gle k amiesz! — zawy Raskolnikow, nie panuj c ju zupe nie nad sob . — ¿esz, przekl ê ¹ ê ³ Ÿ ³ êty b a nie! — i rzuci si na cofaj cego si ku drzwiom, ale wcale nie przestraszonego Porfirego. — Rozumiem wszystko, rozumiem! — skoczy³ do niego. — £¿ ¿ ¿ ê ³ esz i dra nisz mnie, ebym si zdradzi ... 14 -- Zbrodnia i kara 417 — ivw\ai«jmv ivv^mcnivj WIVA.U, \j.*J ui wu^iyj u, uaiva^it/j JU^£ un_y uo. nie mo ê æ ¿ ³ ³ ³ ¿na si zdradzi . Przecie pan wpad w sza . Niech pan nie krzyczy, bo zawo am ludzi. — ³ œ ³ ³ £¿esz, nic siê nie stanie!Wo aj sobie ludzi!Wiedzia e , ¿e jestem chory, i chcia eœ mnie doprowadzi ³ ³ ê ¿ ³ æ do sza u, ebym si zdradzi , to by twój cel! Nigdy! Przedstaw mi fakty! Ja wszystko zrozumia ³ ³em! Nie masz faktów, masz tylko g upie, marne poszlaki od Zamietowa!... Zna æ œ ³ œ ³e moje usposobienie, chcia e mnie doprowadzi do furii, a potem nagle oszo æ ³omi popami i delegatami... Czekasz na nich! Co? Dlaczego zwlekasz? Gdzie s¹? Dawaj ich tu! — Jacy znów delegaci, dobrodzieju! Co te ¿ ³ ê ¿ si temu cz owiekowi majaczy! Ale tak nie mo ê ¿ ê æ ³ ¿na dzia a formalnie, jak si pan wyra a, pan si nie zna na rzeczy, mój drogi... A formalno ¹ ³ ³ ¹ ê ¹ œci nie uciekn , sam si pan o tym przekona... — b ka Porfiry, nas uchuj c pod drzwiami. W istocie, w drugim pokoju pod samymi drzwiami s ³ œ ³ æ ³ycha by o jaki ha as. — Aha, id œ ³ œ ³ ³ ¹ ¹! — krzykn ³ Raskolnikow — pos a e po nich!... Czeka e na nich!... Obliczy œ œ ³e sobie... No, dawaj ich tu wszystkich: delegatów, wiadków, kogo chcesz... Dawaj! Jestem gotów! Gotów!... Ale w tej chwili zdarzy œ ¿ œ ê ³o si co dziwnego, co tak nieoczekiwanego w tych warunkach, e oczywi ê æ œcie ani Raskolnikow, ani Porfiry Pietrowicz nie mogli spodziewa si podobnego rozwi¹zania. VI Pó ³ ¹ ê Ÿniej na wspomnienie tego momentu przed oczami Ras-kolnikowa stawa a nast puj ca scena. Ha ³ ê ê ³ ³as pod drzwiami nagle szybko wzmóg si i drzwi si uchyli y. — Co to znaczy? — krzykn ¿ ³ ¹ ¹³ z irytacj Porfiry Pietrowicz. — Uprzedza em przecie ... 418 Przez chwil ³ æ ³ ¿ œ ê nie by o odpowiedzi, lecz wida by o, e za drzwiami kilku ludzi z kim siê szamota o. ³ — Co to ma znaczy ³ æ? — powtórzy zaniepokojony Porfiry. — Przyprowadzili ³ œ ê ³ ³ œmy aresztanta, Miko aja — odezwa si jaki g os. — Nie potrzeba! Precz! Czeka ³ ¹ ¹ ê ¹ æ... Sk d si tu wzi ³? Co za porz dki! — krzycza Porfiry, rzucaj ê ¹c si do drzwi. — Bo on... — zacz ³ ³ ¹³ ten sam g os i nagle urwa . Przez par ¹ œ œ ³ ¿ ³ ê sekund, nie d u ej, trwa a prawdziwa walka. Nagle kto kogo odepchn ³ z si³¹ i zaraz potem do gabinetu Porfirego wpad ³ œ ³ jaki bardzo blady cz owiek. Wygl ³ ³ ³ ¹da ten cz owiek na pierwszy rzut oka bardzo dziwnie. Patrzy wprost przed siebie, lecz zdawa ê ¹ ³ æ ê ³ si nikogo nie widzie . W oczach mia wielk determinacj , ale zarazem œmiertelna blado ³ œæ pokrywa a twarz, jak gdyby przyprowadzono go na miejsce kaŸni. Zupe ³ ¿ ³ ³nie bia e wargi dr a y mu z lekka. By ³ ³ ³ œ ³ ³ jeszcze bardzo m ody, ubrany by jak cz owiek z ludu, redniego wzrostu, szczup y, z w ê ³ ¿ ³osami przystrzy onymi nad czo em, z delikatnymi, troch ostrymi rysami twarzy. Odepchni ³ ³ ³ æ ê êty przez niego konwojent wpad za nim do pokoju i zdo a chwyci go za rami . Ale Miko ê ³ ê ê ¹ ³aj wyszarpn ³ r k i wyrwa mu si ponownie. W drzwiach st ³ ê ¿ œ ³oczy o si kilku ciekawych. Niektórzy z nich chcieli równie wej æ do pokoju. Wszystko to trwa ê ³o zaledwie chwil . — Precz! Jeszcze za wcze ê œnie! Czekaj, póki si ciebie nie wezwie!... Dlaczego przyprowadzono go tak wcze ³ ¹ œnie? — b ka Porfiry Pietrowicz, bardzo niezadowolony i zbity z tropu. Miko ³ ³aj nagle pad na kolana. — Co ci jest? — krzykn¹³ zdumiony Porfiry. — Moja wina! Mój grzech! Ja zabi ³ ³ ³em! — nagle wyrzek nieco zd awionym, lecz doœæ dono ³ ³ œnym g osem Miko aj. Z ³ ê ³ dziesiêæ sekund trwa o milczenie. Wszystkich ogarn ³o os upienie; cofn¹³ siê nawet konwojent i ju ³ ê ³ ¿ ¿ nie zbli a si do Miko aja, lecz zrejterowawszy odruchowo ku drzwiom, znieruchomia . ³ 419 — v_,o laKiegoi — wrzasn ê ¹ ¹ ¹³ rornry, oirz saj c si z osmpie-nia. — Ja... zabi ³ ³ ³em... — po chwili milczenia powtórzy Miko aj. — Jak to?... Ty?... Jak to?... Kogo zabi Ÿ ê ³ ³ œ ³e ? Porfiry Pietrowicz najwyra niej straci g ow . Miko ê ³ ³aj znowu milcza przez chwil . — Alon ³ ¹ ³ ê ê ê ê Iwanown i jej siostr , Lizawiet , ja... zabi em... siekier . Zamroczy o mnie... — doda ³ ê ¹ ³ ³ i znowu zamilk . Wci ¿ jeszcze kl cza . Porfiry Pietrowicz kilka chwil sta ¹ ¹ ê ³, jakby si zastanawiaj c, lecz nagle drgn ³ i machn¹³ r ¹ ¹ ê œ ¹ êk na nieproszonych wiadków, którzy natychmiast znikn li, zamykaj c za sob drzwi. Nast ê ê ³ ¹ ¹ ³ êpnie spojrza na stoj cego w k cie Raskolnikowa, zwróci si w jego stron , lecz nagle zatrzyma ³ ³ ³ ê ³ si , przeniós spojrzenie na Miko aja, potem znów spojrza na Raskolnikowa, znów na Miko ³ ³ ³ œ ³aja i jakby go co poderwa o, znów natar na Miko aja. — A ty czego mi si ¹ ê tu wyrywasz z tym twoim zamroczeniem! — krzykn ³ na niego prawie ze z ³ ê ³ ê ¹ œ ³o ci . — Jeszcze si ciebie nie pyta em, czy ci zamroczy o, czy nie... Gadaj: tyœ zabi ? ³ — Ja zabi ³ ³ ³ æ ³em... meldowa przyszed em... — przemówi Miko aj. — Uf! Czym zabi œ ³e ? — Siekier ³ ¹. Narychtowa em sobie. — A to mu pilno! Sam? Miko ³ ³aj nie zrozumia pytania. — Sam zabi œ ³e ? — Sam. A Mifka nie winien i nic nie ma do tego. — Nie spiesz si ³ œ ¿ œ ¿ ê ¹ ê tak z tym Mifk ! Uf.... Wi c jak e ty, jak e ty zbieg wtedy ze schodów? Przecie ¿ ¿ stró e spotkali was obu? — Dla niepoznaki ino... wtedy... bieg ¹ ³ ³ ¹ ê ³em z Mifk — rzek Miko aj, jakby spiesz c si z uprzednio przygotowan ¹ ¹ odpowiedzi . — No, tak, oczywi ³ ¹ œ ³ ¹ œcie! — krzykn ³ ze z o ci Porfiry. — Powtarza cudze s owa — mrukn ³ ¹³ jakby do siebie i nagle znowu spostrzeg Raskolnikowa. 420 Wida ³ ê ¿ ³ ¹ ¿ ³ æ by o, e tak zaj ³ go Miko aj, i na chwil zapomnia o Raskolnikowie. Raptem zda³ sobie z tego spraw ê ³ ê i zmiesza si nawet... — Rodionie Romanowiczu, dobrodzieju! Przepraszam! — rzuci ê ³ si ku niemu. — To niepodobie ¿ ê ñstwo, bardzo prosz ... pan tu nie mo e... ja sam... widzi pan, jakie niespodzianki. Prosz ³ ê ê ¹ ê bardzo!... — uj wszy Raskolnikowa za r k , wskazywa drzwi. — Pan, zdaje si ³ ê ³ ê, nie spodziewa si tego? — rzek Raskol-nikow, dobrze jeszcze nie pojmuj æ ¹ ¿ ¹c sytuacji, ale ju zd ¿ywszy nabra odwagi. — A i pan, dobrodzieju, nie spodziewa ¿ ¹ ¿ ê ³ si . Ale r czka panu dr y! Che, che! — I pan dr¿y, Porfiry Pietrowiczu. — I ja dr ê ³ ¿ê, nie spodziewa em si !... Stali ju œ ³ ¿ we drzwiach. Porfiry niecierpliwie czeka na wyj cie Raskolnikowa. — Zatem niespodzianki ju ¹ ³ ¿ ¿ mi pan nie poka e? — spyta drwi co Raskolnikow. — Mówi, a z ³ œ ³ ¹ ¹bki jeszcze mu w ustach dzwoni , che, che! Z o liwy z pana cz owiek! No, do widzenia. — Wed ¿ ³ug mnie: egnaml — Jak Bóg da, jak Bóg da! — mrukn œ œ ¹³ Porfiry z jakim krzywym u miechem. Przechodz ¿ ³ ¿ ê ¹c przez kancelari , Raskolnikow zauwa y , e sporo osób bacznie mu siê przypatruje. W poczekalni zd ¿ ³ ³ ¹¿y dostrzec w t umie obu stró ów z tamtego domu, których wtedy w nocy chcia œ ¹ æ ³ sprowadzi do rewirowego. Stali, czekaj c na co . Jednak zaledwie zd ³ ³ ¹¿y³wyjœæ na schody, znów us ysza³za sob¹ g os Porfirego Pietrowicza. Odwróciwszy si ¿ ³ ê, zobaczy , e ten, zadyszany, dogania go. — Jedno s ¹ ¹ ³ ³óweczko, Rodionie Romanowiczu. Tam z ca ¹ t spraw , jak Bóg da, ale jednak b ê ê æ œ œ ³ ê êd musia o co nieco formalnie zapyta pana, wi c si jeszcze zobaczymy, tak! Porfiry z u ê ³ œmiechem zatrzyma si przed nim. 421 — wiêc taK — aoaai raz jeszcze. Sprawia ³ œ æ œ ê ³ ¿ ³ wra enie, jakby mia ochot co jeszcze powiedzie , ale jako mu nie sz o. — Niech mi pan wybaczy, Porfiry Pietrowiczu, to, co zasz ³ ê ³o mi dzy nami... unios em siê — zacz æ ³ ¿ ³ ¿ ¹³ Raskolnikow, który ju tak dalece nabra odwagi, e nie móg odmówi sobie przyjemnoœci pobrawurowania. — Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi — podchwyci ¹ œ ³ prawie z rado ci Porfiry — bo to i ja równie ê ê ¿... Mam parszywy charakter, kajam si , kajam! Zobaczymy si zatem. Jak Bóg da, to nawet na pewno siê zobaczymy! — I wtedy poznamy si ³ ê ostatecznie? — doda Raskolnikow. — I wtedy poznamy si ¿ ¹ ê ostatecznie — przytakn ³ Porfiry, przymru ywszy oczy i spojrzawszy na Raskolnikowa bardzo powa¿nie. — Teraz pan idzie na imieniny? — Na pogrzeb. — Ach tak, prawda, na pogrzeb! Niech pan uwa ¿ ¿a na swoje zdrowie, niech pan uwa a... — Nie wiem doprawdy, czego ze swej strony mam panu ³ æ ¿yczy ! — rzek Raskolnikow, schodz ³ ¯ ê ¿ ¹c ju ze schodów i zwróciwszy si nagle do Porfirego. — yczy bym panu wi ê œ êkszych sukcesów, bo sam pan widzi, jakie ma pan mieszne zaj cie! — Dlaczego ³ ¿ ¿ ê ³ œmieszne? — od razu nastawi uszu Porfiry, który ju te zbiera si do odejœcia. — No jak to, przecie ³ ê ³ ê ³ ¿ tego biednego Miko aja prawdopodobnie dr czy i m czy pan psychologicznie, po swojemu tak d ³ ê ³ugo, dopóki si nie przyzna . Na pewno mu pan dowodzi ê œ ³ ³ œ ñ ³ dzie i noc: „Ty zabi ! Ty zabi e !..." a teraz, kiedy si nareszcie przyznaje, znowu zaczyna go pan maglowa ³ ³ œ ³ œ æ æ: „K amiesz, bracie, to nie ty zabi e ! Nie mog e zabi ! Powtarzasz cudze s ê œ ¿ ³owa!" No i co, czy to nie mieszne zaj cie? — Che, che, che! A jednak zauwa ¿ ³ ³ ¿ ³ ¿y pan, e powiedzia em Miko ajowi, e „powtarza cudze s³owa"? — Czy æ ¿ ³ ¿ ¿ mo na by o nie zauwa y ? 422 — Che, che! Jest pan sprytny, sprytny! Wszystko pan zauwa ³ ³ ¿y ! Prawdziwie lotny umys ! I zawsze œ œ ³apie pan rzecz z naj mieszniejszej strony... che, che!... W ród pisarzy podobno Gogol mia ¿ ê ³ ten dar rozwini ty w najwy szym stopniu? — Tak, w ³ œ ³a nie Gogol... do mi ego zobaczenia. — Do najmilszego. Raskolnikow poszed ³ ³ ¿ ³ ³ prosto do domu. By tak oszo omiony i zbity z tropu, e przyszed szy do siebie, rzuci ê ¹ ¹ ³ ê ê ³ si na kanap i siedzia z kwadrans, odpoczywaj c i staraj c si choæ troch æ ê ³ ³ œ æ ¹ ê uporz dkowa my li. Na temat Miko aja nie próbowa si nawet zastanawia : by³ pora œ ¹ ê œ ê ³ ¿ony. By o w tym przyznaniu si co niepoj tego, zadziwiaj cego, co , czego teraz w ¿aden sposób nie móg ³ ê æ ³ zrozumie . Jednak przyznanie si Miko aja do zbrodni by³o niezbitym faktem. Nast ³ ³ ê æ êpstwa tego faktu by y od razu jasne: k amstwo musi si wyda i wtedy znów zabior ¿ ê ¹ si do niego. W ka dym razie tymczasem jest wolny i powinien bezwarunkowo co ñ ¿ ¹ ê œ przedsi wzi æ, gdy niebezpiecze stwo jest nieuniknione. Ale jak dalece nieuniknione? Sytuacja zacz ¹ æ œ ê ê³a, si wyja nia . Przypominaj c sobie mniej wi æ ³ ê ¹ êcej, w ogólnych zarysach, niedawn scen z Porfirym, nie móg powstrzyma dreszczu zgrozy. Co prawda, nie zna ñ ³ jeszcze wszystkich zamierze Porfirego, nie przenikn¹³ ca ê ³ ³ ê ³ego jego wyrachowania. Jednak cz œciowo karty zosta y ods oni te i nikt nie by³w stanie lepiej od niego zrozumie œ ³ Ÿ æ, jak gro ne dla niego by o to „wyj cie" w grze Porfirego. Jeszcze chwila i by ¹ ³ ³ ê ³by si zdradzi ca kowicie. Porfiry, znaj c jego chorobliwe usposobienie, przenikn ³ ¹wszy go i oceniwszy trafnie od pierwszego wejrzenia, dzia a³ mo ñ ê ³ ¹ ¿e zbyt ostro, ale prawie na pewniaka. Nie ma dwóch zda , Raskolnikow zd ¿y si ju¿ dostatecznie skompromitowa ³ æ, lecz mimo to do faktów jeszcze nie dosz o, jeszcze wszystko by ê ¿ ê ³o wzgl dne. Ale czy teraz ocenia on to, jak nale y? Czy si nie myli? Do czego w œ ³ œ œ ³ ¹ œ ³a ciwie d ¿y dzi Porfiry? Czy rzeczywi cie mia co przygotowanego na dzisiaj? I co w ³ ¹ œ ³ œ œ ³a ciwie? Czy rzeczywi cie czeka na co , czy nie? Jak wygl da oby ich dzisiejsze rozstanie, gdyby nie nieoczekiwana katastrofa z Miko³ajem? 423 Porfiry odkry ³ ³ ³ prawie wszystkie swoje karty, ryzykowa co prawda, ale odkry , i gdyby wiedzia ê ³ ¹ ³ ê œ ³ co wi cej (Raskolnikow by ci gle tego mniemania), zdradzi by si z tym równie œ ³ ³ ¿. Co to by a za „niespodzianka"? Drwiny czy co? Czy to mia o jakie znaczenie, czy nie? Czy mog œ æ ê ³o si pod tym kry co podobnego do faktu, do konkretnego oskar ¿ ³ ³ ¿ œ ¿enia? Wczorajszy go æ? Gdzie on przepad ? Gdzie by dzisiaj? Je eli jednak Porfiry wie co œ ¹ æ œ konkretnego, to musi to mie zwi zek z wczorajszym go ciem... Raskolnikow siedzia ³ ¹ ³ ¹ ³ na kanapie z nisko zwieszon g ow , z okciami na kolanach, z twarz ³ ³ ³ ¿ ³ ¹ ¹ ukryt w d oniach. Dr a jeszcze nerwowo na ca ym ciele. Wreszcie wsta , wzi¹³ czapk ê ³ ê ê ³ ê, zastanowi si chwil i skierowa si ku drzwiom. Mia ñ ¿ œ ¿ ³ przeczucie, e przynajmniej dzi nie grozi mu adne niebezpiecze stwo. Nagle poczu œ ¹ œ ³ w sercu niemal rado æ: zapragn ³ zaraz pój æ do Katarzyny Iwanowny. Na pogrzeb oczywi ê ¹ ê ³ Ÿ ê œcie si spó ni , ale na styp jeszcze zd ¿y i tam zobaczy Soni . Zatrzyma ³ œ œ ³ œ ê ³ si , pomy la i bolesny u miech zago ci mu na ustach. — Dzisiaj! Dzisiaj! — powtarza³ sobie. — Tak, jeszcze dzisiaj! Tak trzeba... Chcia ³ ¿ ê æ ê æ œ ³ ³ w a nie otworzy drzwi, gdy nagle zacz ³y uchyla si same. Zadr a i odskoczy³ do ty ê ê ³ ³u. Drzwi odchyla y si wolno, po cichu i nagle stan ³a przed nim postaæ wczorajszego cz³owieka spod ziemi. Cz ³ ³ ê ³ ³owiek ten zatrzyma si na progu, spojrza na Raskol-nikowa i wszed do pokoju. By³ zupe æ ³nie taki sam, jak wczoraj: ta sama posta , tak samo ubrany, ale twarz i spojrzenie bardzo si ê ê ê ³ ¹ ³ ê zmieni y: wygl da na zgn bionego i zatrzymawszy si na chwil , westchn¹³ g ³ ³ ¹ ³ ³ ê ¹ ³ ³ ³êboko. Gdyby jeszcze podpar d oni i przekrzywi g ow na bok, wygl da by zupe nie jak stara baba. — Czego pan chce? — zapyta ³ ³ ³ ³ ³ Raskolnikow i struchla . Cz owiek milcza i nagle pok oni³ mu si ³ ¹ ê ³ ê g êboko, prawie do ziemi, przynajmniej palcami prawej r ki dotkn ³ pod ogi. — Czego pan chce? — krzykn¹³ Raskolnikow. 424 — Przepraszam — cicho wyrzek ³ ³ cz owiek. — Za co? — Nies ³ ³usznie podejrzewa em. — O co? — O z ¿ ê ¹ ³e zamiary. Przygl dali si sobie uwa nie. — Z ¿ ³ ê ¿ ³ ê œ ³o æ mnie wzi ³a. Kiedy pan wtedy przyszed , mo e trynkni ty, wzywa stró y do cyrku ¹ œ ¿ ê œ ³ ê ³ ³u i pyta si o krew, z o æ mnie wzi ³a, e pana pu cili, wzi wszy za pijanego, taka z êæ ³ ¿ ³ ¿ œ ³o æ, e nawet ch do spania mnie odesz a. A przyuwa ywszy adres, przychodzi o siê tu wczoraj i pyta³o... — Kto przychodzi ³ ¹ œ æ ³? — przerwa mu Raskolnikow, zaczynaj c po piesznie szpera w pamiêci. — A niby ja, ukrzywdzi³em pana. — To pan jest z tamtego domu? — ê ê ³ Ja tam wtedy z nimi w bramie stoja em, pan nie pami ta? Mam tam swoj¹ warsztacin , nie od wczoraj. Ku œ ³ ¿ ³ œ œnierze jezde my, miastowi, cha upnicy... A ju najbardziej z o æ mnie o to wziê³a... I nagle Raskolnikow przypomnia Ÿ ³¹ ¹ ê ¹ ³ sobie wyra nie ca oneg-dajsz scen pod bram . Uprzytomni œ ê ³ ¿ ¿ ³ sobie, e prócz stró ów sta o tam jeszcze kilku m ¿czyzn i jakie kobiety. Przypomnia ³ æ ¹ ³ ³ sobie g os proponuj cy, aby go od razu odprowadzi do cyrku u, twarzy mówi ¿ ³ ³ ³ ê ¹cego nie zapami ta i teraz jej nie rozpoznawa , ale przypomnia sobie, e wtedy zwróci ³ œ ê ³ si do niego i co mu odpowiedzia ... A wi ¹ ³ œ ¿ œ êc tak wygl da powód wczorajszej zgrozy! Najstraszliwsza by a my l, e rzeczywi cie omal nie zgin œ ¹ ¹ ³ ¹³, omal nie wyda siebie przez tak marn okoliczno æ. Zatem poza spraw¹ wynajmu mieszkania i rozmów o krwi cz æ ¿ ³owiek ten o niczym nie mo e powiedzie . Zatem Porfiry równie ¿ ¿ o niczym nie wie poza tym majaczeniem, nie ma adnych faktów prócz tej psychologii, która jak kij ma dwa ko ¹ ê œ ê ñce, nic konkretnego. A wi c je li nie b d ujawnione ¿adne nowe fakty (a nie powinny si æ ¿ ê ju ujawni , nie powinny, nie powinny!), to... co mu mog æ ¹ zrobi ? 425 W jaki sposób mog æ ¹ go zdemaskowa , gdyby go nawet zaaresztowano? Zatem Porfiry dopiero teraz dowiedzia ³ ê ³ si o mieszkaniu, a dotychczas nie wiedzia o niczym. — To pan dzisiaj powiedzia ³ ¿ ³ Porfiremu, e ja... by em? — krzykn ³ ³ œ ¹³, ol niony nag ym pomys em. — Jakiemu Porfiremu? — S œ êdziemu ledczemu. — Ja powiedzia ³ ¿ ³em. Stró e wtedy nie poszli, to ja poszed em. — Dzisiaj? — Minut ³ ê ³ ³ ³ ê przed panem by em. I wszystko s ysza em, jak on pana m czy . — Gdzie? Co? Kiedy? — A tam, u niego, ca ³ ³y czas siedzia em za przepierzeniem. — Jak to, to pan by æ ³ ê ¹ ¹ ³ t niespodziank ? Jak to si mog o sta , na Boga? — Jakem zobaczy ¹³ œ ¿ ¿ œæ ¹ ³ — zacz rzemie lnik — e stró e na moje powiedzenie i nie chc , bo to, mówi Ÿ ¿ ³ œæ ê ¹, jest pó no, jeszcze zeklnie, e wtedy swa nie przyszli, tak mnie z o wzi ³a i spa ³ ¹³ ê æ ê ³ ¿ æ ju nie chcia em, i zacz em si przepytywa . A jakem si wczoraj wywiedzia , to dzi ³ ³ œ poszed em. Najsamprzód przyszed em — nie by ê ³ ¹³ ³ ³ œ ³o go, za godzin przyszed em — nie przyj , trzeci raz przyszed em — dopu ci . Zacz ê æ æ ¹ ¿ æ ¹³em mu meldowa , e tak i tak, a on zacz ³ po pokoju lata i bi si w piersi: „Co wy ze mn ¯ ¹ ³ ¿¹ ³ ¹, zbóje, robicie? ebym ja tak rzecz wiedzia , tobym go pod stra tu sprowadzi !" Potem wylecia ¹ ³ ³ ³ œ ³, kogo tam zawo a , pogada z nim w k cie, a potem znów do mnie i siê pyta i klnie. Naprzeklina ¿ ³ ³ ê ³ si , a ja mu wszystko powiedzia em i mówi em, e pan mi wczoraj nic nie mia ¹ ³ ¿ æ œ ³ œ ³ mia o ci odpowiedzie i e pan mnie nie pozna . Zacz ³ znowu biega ¹ ê ³ ³ ³ ³ Ÿ ³ æ i ci gle si bi w piersi, z y by i biega , a jak pana zameldowali, to powiada, w a ¿e za przepierzenie, nie ruszaj si ³ ³ œ ¿ ê, eby tam nie wiem co us ysza . Sam mi tam przyniós³ krzes ³ ê ¿ ¹ ³o i zamkn ³ mnie. Mo e, mówi, i ciebie zawezw . A jak przyprowadzili Miko aja, to mnie zaraz po panu wyprowadzili: ja ci ¿ê æ ê ê, powiada, jeszcze ka wezwa i jeszcze b dê pyta ... æ 426 — Miko ³ ³ ³aja przes uchiwa przy tobie? — Jak pana wyprowadzi æ ³ ¹ ³ ³ ³, to i mnie zaraz wyprowadzi , a Miko aja zacz ³ przes uchiwa . Mieszczanin umilk ³ ¹ ê ³ ³ ³ i nagle znowu uk oni si w pas, dotkn wszy palcem pod ogi. — Niech ju œ ³ ê ¹ ê ¿ pan mi wybaczy t moj obmow i z o æ. — Niech ci Bóg przebaczy — odpowiedzia³ Raskolnikow. Gdy ³ ³ tylko to powiedzia ,mieszczanin znów zgi¹³ siê w uk onie, tym razem ju¿ nie do ziemi, lecz tylko do pasa, odwróci ³ ñ ê ³ si wolno i wyszed z pokoju. „Wszystko ma teraz dwa ko ce, wszystko ma dwa ko ¿ ³ ñce" — powtarza Raskolnikow i bardziej ni kiedykolwiek pewny siebie wyszed³ z pokoju. „Teraz zmierzymy si ¹ œ ³ ê jeszcze" — powiedzia z krzywym u miechem, schodz c ze schodów. Z ¹ ³ œ ³o æ skierowana by a do niego samego: ze wstydem i pogard przypomnia³ sobie swoj œ ³ ¹ „ma oduszno æ". Cz êœæ pi¹ta i Ranek, który nast ¹ ¹ ¹ œ ³ ¹pi po fatalnym zaj ciu z Duni i Pulcheri Aleksandrown , przyniós³ £ ¿ Ÿ ê æ u ynowi otrze wienie. Ku wielkiemu swemu zmartwieniu zaczai powoli oswaja si z my ³ ê œ ³ ¿ ¹ œl , e to, co jeszcze wczoraj wydawa o mu si *czym prawie fantastycznym, by o jednak rzeczywisto ¹ ³ ¹ œci nie do naprawienia, jakkolwiek ci gle jeszcze niezupe nie prawdopodobn ³ ¹ ³ ³ œ ³ ¿ ¿ ¹. Czarna mija ura onej mi o ci w asnej ca ¹ noc k sa a mu serce. Zaraz po wstaniu z ê ê ³ ê ³ ¿ £ ¿ ³ó ka u yn przejrza si w lustrze. Obawia si , czy mu si przypadkiem w nocy ¹ ³ ê ³ ³ ¿ó æ nie ula a. Pod tym wzgl dem jednak wszystko by o na razie w porz dku. Obejrzawszy starannie swoj ¹ ³¹ ¹ £ ¿ ³ ¹ godn , bia , ostatnio nieco nalan twarz, u yn nabra na chwil ¿ Ÿæ ¹ ¹ ê otuchy i niezachwianego przekonania, e potrafi znale sobie inn narzeczon , kto wie nawet, czy nie odpowiedniejsz ê ³ ¹. W tej samej jednak chwili zreflektowa si i splun ³ œ ¹ ¹ ³ ¹³ energicznie, wywo uj c tym milcz cy, lecz sarkastyczny u miech swego m odego przyjaciela i wspó ¿ œ ¿ £ ³lokatora Andrzeja Siemionowie a Lebieziatnikowa. U miech ten u yn zauwa ¿ ê æ ³ ³ ¿y i postanowi zakonotowa w pami ci. W ostatnich czasach sporo ju sobie notowa ê ³ ³ ê ³ w pami ci na koncie swego m odego przyjaciela. Gniew jego wzmóg si jeszcze, gdy 428 zorientowa æ ³ ¿ ê ³ si nagle, e nie powinien by opowiada Andrzejowi o wczorajszych wydarzeniach. To by ¿ ³ ³ ³ drugi b ¹d, pope niony wczoraj w afekcie, w rozdra nieniu, przez nadmiern œæ ³ œ ³ ¹ ¹ ekspansywno ... Potem przez ca y ten ranek przykro ci sz y jedna za drug . Nawet w s ¿ ³ ê ¹ ³ ³ ¹dzie najwy szym nie powiod a mu si pewna sprawa, któr tam za atwia . Najbardziej jednak zdenerwowa³ go gospodarz domu, od którego, w przewidywaniu bliskiego ³ ³ ¿ £ ¹ œlubu, wynaj ³ mieszkanie. Mieszkanie to u yn odnawia na w asny rachunek. Gospodarz, wzbogacony Niemiec, za nic nie chcia æ ³ zwolni go z zawartego kontraktu i ¿¹ ³ ³ ³ ê ¿ £ ¿ da wyp aty ca ego przewidzianego odszkodowania bez wzgl du na to, e u yn oddawa ³ ¿ ³ ³ mu lokal niemal ca kowicie odnowiony. Równie w sk adzie mebli za nic nie chciano zwróci æ æ cho by rubla z zadatku danego na kupione, lecz jeszcze nie zabrane meble. „Nie mog ¿ £ ê ³ æ ¿ ¿ ê ê si przecie o eni tylko dla mebli!" — zgrzyta z bami u yn i w tej samej chwili raz jeszcze b œ ê ³ysn ³a mu rozpaczliwie nadzieja: „Czy rzeczywi cie wszystko bezpowrotnie przepad œ æ ¿ ê ³ ñ ³o i sko czy o si ? A mo e spróbowa raz jeszcze?" My l o Duni raz jeszcze roznieci ê œ ê ³ ¿ ³ ³a pokus w jego sercu. My l ta dr czy a go i gdyby mo na by o samym tylko ³ ¿ £ æ ¿yczeniem zabi Raskolnikowa, u yn na pewno wypowiedzia by teraz to ¿yczenie. „B ³ ¿ ¿ ³ ê ³ œ ³¹d mój polega równie na tym, e nie dawa em im wcale pieni dzy — my la z przygn ³ ¹ êbieniem, wracaj c do pokoiku Lebieziatnikowa — i przez co u diab a tak z ¿ ³ ¿ ³ ¿ ³ ¿ydzia em? Przecie nie by o tu nawet adnego wyrachowania! Chcia em, eby je bieda dobrze ³ ê przycisn ³a, ¿eby doprowadziæ do tego, by patrzy y na mnie jak na swego wybawc ³ ³ ¿ ê, a tymczasem one... Tfu!... Jednak ebym wyda przez ten czas na przyk ad z tysi êæ ê ¿ ¿ ê ¹c pi set rubli na wypraw , prezenty, ró ne bombonierki, nesesery, bi uteri , materia ³ ³ ³y, ca y ten kram od Knopa1 i z magazynu angielskiego, to by oby przyzwoiciej i... zr ¿ ¹ ¹ ³ ³ êczniej! Nie zerwa yby teraz tak atwo ze mn ! To s tego rodzaju ludzie, e Knop — w œ ³a ciciel sklepu galanteryjnego na Newskim prospekcie. 429 uwa æ ¹ ¿aliby za swój moralny obowi zek zwróci wszystko przy zerwaniu, i prezenty, i pieni ¿ ¿ ¿ ³ æ ¹dze. A zwraca by oby trudno i przykro! No i wyrzuty sumienia: jak e mo na tak nagle wyp œ ³ æ êdzi cz owieka, dotychczas tak szczodrego i do æ sympatycznego?... Hm! Paln ³ œ ¿ £ ê ¹ ³ ¹³em g upstwo!" Zgrzytn wszy raz jeszcze z bami, u yn nawymy la sobie od g œ ³upców, w duchu oczywi cie. Doszed ³ ³ ³szy do takiego wniosku, wróci do domu bardziej jeszcze z y i zdenerwowany. Zaciekawi ³ ¿ ³a go przygotowywana w pokoju Katarzyny Iwanowny stypa. Ju wczoraj s ysza³ co ³ ê ¿ ³ œ o tym, przypomina sobie, e go nawet zaproszono, lecz zaj ty w asnymi sprawami, zapomnia ê ¹ ê ³ o wszystkim. Zasi gn wszy informacji u pani Lippewechsel, zaj tej nakrywaniem sto ³ œ ³u pod nieobecno æ Katarzyny Iwanowny, która by a na cmentarzu, dowiedzia ¹ ¿ ê ¿ ê ³ si , e stypa b dzie uroczysta, e zaproszeni s wszyscy lokatorzy, nawet ci, którzy nie znali nieboszczyka, ¿ ¿e zaproszono równie Andrzeja Lebieziatnikowa mimo jego niedawnej k ¿ £ ¿ ¹ ¹ ³ótni z Katarzyn Iwanown i wreszcie e jego samego, u yna, nie tylko prosz œ œ ¿ ¹ œ ¹ ¹ ¹, ale oczekuj z wielk niecierpliwo ci jako najwa niejszego go cia spo ród lokatorów. Pani Amalia, pomimo poprzednich nieporozumie ³ ¿ ñ, by a zaproszona równie z wielkimi honorami, dlatego wi ê ³ ¹ ³ êc gospodarowa a i krz ta a si teraz niemal z upodobaniem. By ³ ³a przy tym wystrojona we wszystko nowe, ca a w jedwabiach, co napawa ¹ ê³ £ ¿ ¹ œ ¹ ³o j dum . Wszystkie te fakty i informacje nasun y u ynowi pewn my l, poszed ¹ æ ê ³ wi c przetrawi j do swego pokoju, to jest do pokoju Andrzeja Lebieziatnikowa, dowiedzia ¿ ³ œ œ ¿ ê ³ si bowiem, e w ród zaproszonych go ci by równie Raskolnikow. Andrzej Siemionowicz, nie wiadomo dlaczego, ca œ ³ ³e rano siedzia w domu. Z jegomo ciem tym œ ³ ¹ ³ ¿ £ ¿ £ ³ ³¹czy y u yna jakie dziwne stosunki, co by o zreszt zupe nie naturalne: u yn, niemal od dnia, w którym u niego zamieszka ³ ³ ³, nienawidzi go i pogardza nim, lecz równocze ê ³ ³ œnie jakby si go nieco obawia . Przyjechawszy do Petersburga, zamieszka u niego nie tylko 430 przez oorzyanwe sk ³ ³ ³ ¹pstwo. By a to wprawdzie g ówna przyczyna, lecz by y i inne. Jeszcze na prowincji s ³ ³ ¿ ³ysza o swym by ym wychowanku, Andrzeju Siemionowiczu, e zalicza ³ ³ ê ¹ ¿ ³ ê ³ si do czo owych m odych post powców, a nawet podobno odgrywa wa n rolê w pewnych, wielce interesuj ³ ¿ £ ³ ³ ¹cych i tajemniczych ko ach. Uderzy o to u yna. Ko a te, wp ¹ ¹ ¹ ³ywowe, wszechwiedz ce, pogardzaj ce wszystkimi i wszystkich demaskuj ce, od dawna ju ê æ œ ê ¹ ³ œ ¿ £ ³ ¿ napawa y u yna jakim dziwnym, zupe nie nie daj cym si okre li l kiem. Oczywi æ ³ ¹ œcie on sam, mieszkaj c na prowincji, nie móg wyrobi sobie o sprawach tego rodzaju cho ³ ¹ ¿ ³ ³ ê ¿ æby przybli onego poj cia. S ysza , jak i inni, e istniej , zw aszcza w Petersburgu, jacy ¿ œ ê œ post powcy, nihi-li ci1, wywrotowcy itd., itp., ale równie , podobnie jak inni, do absurdu wyolbrzymia ³ ³ i przeinacza sens i znaczenie tych nazw. Od kilku lat najbardziej obawia ³ Ÿ ³ ³ ê ³ si zdemaskowania i to by o g ównym ród em jego przesadnego niepokoju, zw œ ê ê ³ ³aszcza na my l o przeniesieniu si do Petersburga. Pod tym wzgl dem by , jak to si ³ ¹ ê mówi, zastraszony podobnie, jak bywaj czasami zastraszone ma e dzieci. Kilka lat temu na prowincji, jeszcze w zaraniu swej kariery, by œ ³ dwukrotnie wiadkiem bezlitosnego zdemaskowania do ³ œæ wp ywowych dygnitarzy gubernialnych, których siê trzyma ¹ ê ³ ñ ³ i którzy go protegowali. Jeden z tych wypadków sko czy si wyj tkowo skandalicznie, drugi za ³ ³ ñ ³ ê ¿ £ œ o ma y w os nie zako czy si fatalnie. Oto dlaczego u yn postanowi œ ê Ÿ ³ natychmiast po przyje dzie do Petersburga dowiedzieæ si , o co chodzi, i je li oka ¹ ê æ ê ¿e si to potrzebne, zabezpieczy si na wszelki wypadek, szukaj c oparcia w „naszym m ³ ê ³odym pokoleniu". W tym wzgl dzie liczy na Andrzeja Siemionowicza i odwiedzaj æ ¹ ¿ ³ ³ ¹c na przyk ad Raskolnikowa, umia ju jako tako wtr ci do rozmowy zas³yszane niedawno opinie... 1 Nihili ê ¹ ³ œci (od ac. nihil — nic) — osoby neguj ce wszelkie przyj te w danym spo ñ œ ³ Ÿ ¹ ³ecze stwie normy i warto ci natury spo ecznej, religijnej, moralnej itd., b d te¿ skrajnie je relatywizuj ¹ ¹ œ ¹ce. W latach sze ædziesi tych i siedemdziesi tych XIX w. w Rosji by ¹ ³a to ur gliwa nazwa nadawana demokratom rewolucyjnym i radykalnej studenterii przez publicystyk ¹ ¹ ê ³ ¹ ê zachowawcz . Z czasem sta a si nazw obiegow . 4 Æ 31 J IKK.U1W1CK SZyDKU ZiiUWælZyi, LIC rt.HUlZ.CJ OlCllllUllUWlUZ JCSL cz ³ ³ ³owiekiem bardzo miernym i prostakiem, wcale go to nie rozczarowa o ani nie uspokoi o. Gdyby przekona ³ ¹ ê ¿ ê ³ si , e wszyscy post powcy s takimi samymi g upcami, to i wtedy nawet nie uciszy œ œ ³ ê ³by si jego niepokój. W a ciwie wszystkie te teorie, my li i system (jakimi zarzuci ³ ³ ³ ³ go Andrzej Siemionowicz) nic a nic go nie obchodzi y. Mia swoje w asne cele. Chcia æ ê ê ³ si jedynie jak najpr dzej, natychmiast dowiedzie : co i w jaki sposób tutaj siê odbywa? Czy ci ludzie posiadaj æ ê ³ ¹ wp ywy, czy nie? Czy jest si czego obawia , czy te¿ nie? Zdemaskuj œ ¹ ¹ ê ¹ go, gdyby to a to przedsi wzi ³, czy nie zdemaskuj ? Je li zaœ zdemaskuj œ ê œ ³ ¹ go, to za co w a ciwie i co mianowicie si dzi demaskuje? Nie koniec na tym: chcia œ æ ê ê ¿ æ ³ wiedzie , czy nie mo na si do nich wkr ci jakim sposobem i wykorzystaæ ich, je ³ ¿ æ ³ ¿ ¹ œ ¿eli rzeczywi cie s silni? Czy nale a o to zrobi , czy te nie? Czy nie da oby siê zu ñ ê ³ ³ ³ æ ¿ytkowa ich dla w asnej kariery? S owem, nasuwa y si setki pyta . Ów Andrzej Siemionowicz by ³ œ ³ to szczapowaty i skrofuliczny jegomo æ, ma ego wzrostu. Mia ³ ê ¹ ³ jak œ tam posad , przedziwnie jasne w osy i kotletowate bokobrody, z których by³ bardzo dumny. Poza tym niemal zawsze dolega ê æ ³ ³y mu oczy. Mia dosy mi kkie serce, lecz mówi ¹ œ ¹ ³ z nadmiern pewno ci siebie, a nieraz nawet niezwykle zuchwale, co w zestawieniu z jego chuderlaw ¿ œ ³ ¹ ¹ postaci prawie zawsze robi o mieszne wra enie. Amalia Iwano-wna zalicza ¹ ¿ ê ³ ³a go jednak do porz dniejszych lokatorów, poniewa si nie upija i p ³ ³ ³aci regularnie za mieszkanie. Mimo tych zalet Andrzej Siemionowicz w istocie by g ³ ê ³ ³upkowaty. Przysta do post powców i do „naszego m odego pokolenia" ze szczerego zami ¿ ³ ³owania. By jednym z licznej i ró norodnej rzeszy miernot, poronionych zdechlaków i niedouczonych zarozumialców, którzy czepiaj ê ¹ si najmodniejszych i popularnych idei, aby je natychmiast strywializowa ¿ ³ æ œ æ i wyko lawi to wszystko, czemu sami s u ¹, nieraz w najlepszej wierze. Lebieziatnikow, cho ³ æ ¿ æ poczciwy z natury, zaczai tak e nie znosi swego wspó lokatora i dawnego opiekuna ¿ £u yna. Obaj 432 lego zupemie niepostrze ³ ³ ¿enie. Frzy ca ej swej g upocie Andrzej Siemionowicz zacz¹³ jednak powoli orientowa ¿ ³ ¿ £ ¿ ê æ si , e u yn go oszukuje i w g êbi duszy pogardza nim, e jest „zupe ê æ ¿ ³ ³ ³ ³ ³nie innym cz owiekiem". Usi owa wy o y mu zasady Fouriera1 i teori Darwina2, ale æ ê ¹ ³ ¿ £u yn, zw aszcza ostatnio, zacz ³ si odnosi do tych wywodów zbyt sarkastycznie, a w ko ¿ ³ ³ œ ñcu nawet nawymy la mu. Instynktownie bowiem przeczuwa , e Lebieziatnikow jest nie tylko marnym g ¿ ¿ ¿ ³upcem, ale prawdopodobnie równie blagierem i e nie ma adnych powa œ œ ³ ³ ¿ œ ¿niejszych stosunków w swoim rodowisku, lecz najwy ej s ysza co nieco od osób trzecich. Ponadto wydawa ¿ ê ³o si , e nie zna dobrze swej roli propagatora, bo za bardzo wik ¿ æ ³ ¿ ê ³a si w swoich wywodach. I czy taki potrafi by demaskowa ? Mimochodem nale y tu zauwa ¹ ³ ³ ³ ê ³ ¿ £ ¿ æ ¿y , e u yn przez pó tora tygodnia ch tnie wys uchiwa (zw aszcza z pocz tku) do ³ ³ ³ œæ dziwnych pochwa Andrzeja Siemionowicza. To znaczy, nie protestowa i milcza , gdy ten wmawia ¿ £ ¿ ³ ³ mu na przyk ad, e on, u yn, gotów jest niebawem wesprzeæ urz ê ñ ¹dzenia nowej „komuny" gdzieœ na ulicy Mieszcza skiej, ¿e nie b dzie przeszkadzaæ Duni, je ¹ œ ¹ ê ³ ê ¿eli b dzie mia a ochot zaraz w pierwszym miesi cu po lubie wzi æ sobie kochanka, albo ¿ £ ³ ³ ê ¿e nie b dzie chrzci swych przysz ych dzieci itd., itp. u yn zwykle nie protestowa ³ ³ ³ ³ i przyjmowa nawet tego rodzaju pochwa y, tak dalece bowiem lubi wszelkie pochlebstwa. Sprzedawszy tego rana kilka pi ³ ¿ £ êcioprocentowych obligacji, u yn siedzia przy stole i przelicza ³ ³ ³ plik banknotów. Lebieziatnikow, który prawie zawsze by bez grosza, chodzi po pokoju i udawa ³ ¿ £ ¹ ê ¿ ³, e patrzy na to oboj tnie, a nawet z pogard . u yn nie uwierzy by za nic w ¿ ¿ œwiecie, e Lebieziatnikow mo e 1 Charles Fourier (1772-1837) — my ³ œliciel francuski, twórca jednej z g ównych odmian socjalizmu utopijnego. 2 Charles Darwin (1809-1882) — biolog angielski, twórca teorii ewolucji organizmów, w której czynnikiem sprawczym doboru naturalnego jest walka o byt, eliminuj ³ ¹ca osobniki s absze, gorzej przystosowane. 433 pan^c^ uuyj^uuc ua i^ic piciiupuz,^. j^cuicz,iiiuiiKUW z,iis Z, cz ¹ ¿ £ ¿ ê ³ ¹ zastanawia si nad tym, e u yn zdolny jest prawdopodobnie do takiego pogl du, a mo ¿ ³ ³ æ ¿ æ ³ ¿e nawet pragnie uk u i podra ni swego m odego przyjaciela widokiem roz o onych paczek banknotów, przypominaj ¿ œ ¹c mu w ten sposób o jego nico ci oraz o wielkiej ró nicy, która jakoby ich dzieli. Uwa ¿ ¿ ¿ ¿ £ ¿ ³ ¿a , e tym razem u yn jest szczególnie rozdra niony i nieuwa ny, mimo e on, Andrzej Siemionowicz, zacz æ ¹³ rozwija przed nim swój ulubiony temat nowej, specjalnej „komuny". W krótkich odpowiedziach i uwagach, które wyrwa ¿ £ ê ³y si u ynowi w przerwach mi Ÿ ³ ³ ê Ÿ ³ ³ ê êdzy szcz kaniem ga ek liczyd a, d wi cza y zupe nie wyra nie i celowo niegrzeczne drwiny. Ale „humanitarny" Lebieziatnikow przypisywa ¿ ¿ £ ³ nastrój u yna wra eniom po wczorajszym zerwaniu z Dunieczk ¹ ê ¹ ³ ¹ i p on ³ ch ci jak najszybszego porozmawiania na ten temat: mia ¹ œ ê œ ³ co post powego i u wiadamiaj cego do powiedzenia w tej sprawie, co mog ê ³ ¹ æ ³oby pocieszy jego szanownego przyjaciela i „bez w tpienia" wp yn ³oby dodatnio na jego dalszy rozwój. — Có ê ¹ ¹ ³ £ ¿ ¹ ¿ to za styp urz dzaj tam... u tej wdowy? — zapyta nagle u yn, przerywaj c Andrzejowi Siemionowie ¹ ¿owi w najbardziej zajmuj cym miejscu jego wywodu. — Niby pan nie wie! Przecie ³ ¿ jeszcze wczoraj mówi em z panem na ten temat i wyk ¿ ³ ê ¹ ³ ³ada em swój pogl d na tego rodzaju obrz dy... Wszak ona zaprosi a równie i pana, jak s ³ ¹ ³ ³ysza em. Sam pan z ni wczoraj rozmawia ... — Nie przypuszcza ¹ ³ ê ¿ ³ ¿ ³em, e ta g upia ebraczka wpakuje w styp ca e pieni dze, jakie dosta ¹ ¹ ³ ³a od tego drugiego durnia... Raskolnikowa. Przechodz c, przed chwil podziwia em nawet, jakie tam robi ¹ ¹ przygotowania, trunki!... Zaproszono kilka osób, diabli wiedz , co to znaczy! — ci ê ¹ ¿ £ ¹ ¹gn ³ dalej u yn, kieruj c jakby celowo rozmow na ten temat. — Co? Pan twierdzi, ê ³ ¹ ³ ³ ¿ ¿e ja równie zosta em zaproszony? — doda nagle, podnosz c g ow . — Kiedy mianowicie? Nie pami ³ ³ ê ê ê ¹ êtam. Zreszt , nie pójd . Co ja tam b d robi ? Powiedzia em jej tylko wczoraj w przej ¿ ê ¿ œciu., e jako uboga wdowa po urz dniku mo e 434 otrzyma ê œ ê ¹ æ jednorazow zapomog w wysoko ci rocznej pensji m ¿a. Czy czasem nie dlatego w œ ³a nie mnie zaprasza? Che, che! — Ja równie ³ œ ¿ nie mam zamiaru tam pój æ — powiedzia Lebieziatnikow. — No, my ê ¿ ³ ê ³ ¹ ³ ³ ê œl ! Wyt uk j pan w asnor cznie. To zrozumia e, e pan si wstydzi, che, che, che! — Kto wyt ³ ê ³ ³ ³uk ? Kogo? — oburzy si nagle Lebieziatnikow i nawet poczerwienia . — ³ ³ œ ³ ê ¹ ê Pan Katarzynê Iwanown , jakiœ miesi c temu, zdaje si !W a nie wczoraj s ysza em o tym... Tak, tak, tak to bywa z przekonaniami! Z kwesti ¿ ¹ ¹ kobiec te nie najlepiej, che, che, che! — Wszystko to fa ¹³ ¹ ³ ³sz i oszczerstwo! — wybuchn Lebieziatnikow, który ci gle obawia siê przypomnienia o tej sprawie. — By ³ ³ ³o zupe nie inaczej! To by o co innego!... le panu powtórzono, to plotka. Po prostu broni ê ³ ê ³em si wtedy. Ona pierwsza rzuci a si na mnie z pazurami... Ca ¿ ¿ ¿ ³ ³y bak mi wydar a... Mam wra enie, e ka dy ma prawo do obrony swojej osoby. Nikomu nie pozwol ¿ ¹ ³ æ ê dokonywa gwa tu nade mn ... Dla zasady. Bo to ju jest niemal despotyzm. Co mia ¹ ¹ æ æ ³em robi ? Sta spokojnie? Odepchn ³em j tylko. — Che, che, che! — z ¿ £ ê ³ œ œ ³o liwie wy miewa si dalej u yn. — Czepia si ³ ³ ê œ ³ ê pan tylko dlatego, bo sam pan jest z y i w cieka si ... A to by o g upstwo i nie ma nic wspólnego z kwesti ¿ ³ ¹ ³ Ÿ ¹ ¹ kobiec ! Pan mnie le zrozumia ; s dzi em, e skoro kobieta jest równa m ê ³ ¿ œ Ÿ ê¿czy nie, nawet pod wzgl dem si y fizycznej (a tak ju dzi siê uwa æ œ ¿a), to i w podobnym wypadku musi by równouprawnienie. Potem oczywi cie doszed ¿ ³em do wniosku, e w zasadzie tego rodzaju wypadek nie powinien byæ rozpatrywany, albowiem bójki nie powinny mie œ ¹ æ miejsca i s nie do pomy lenia w przysz œ ê æ ê œ ¿ ñ ³ ³ym spo ecze stwie...i e w ogóle jako niezr cznie doszukiwa si równo ci w bijatyce. Nie jestem taki g ³ ¹ ê œ ³ ¿ ³upi... chocia bójki w a ciwie si zdarzaj ... tfu, do diab a!... to jest w przysz ¹ ê ³ ê ¹ ê œ ³o ci nie b d si zdarza y, tylko teraz jeszcze si zdarzaj ... Z panem nie mo ê ³ œ ¿na doj æ do adu! Nie pójd na stypê 435 me ze wzgi ³ æ ê ê œ êau na to zaj cie, ro prostu me pójd z zasady, z by nie bra udzia u we wstr ¹ ¿ ³ œ œæ ¿ ê œ æ êtnym zabobonie. A zreszt mo na by w a ciwie pój tylko tak, eby si u mia . Szkoda, ³ ê ¿e nie b dzie popów, bo wtedy na pewno bym poszed . — To znaczy, ê ê æ ¿ ê ³ ¿e poszed by pan na przyj cie po to, eby oplu przyj cie i gospodyni , czy nie tak? — Wcale nie po to, ³ ³ æ ¿ æ ¿eby oplu , tylko eby protestowa . Poszed bym w s usznym celu. Mia ¿ ê ê æ œ ê ³bym okazj , aby po rednio przyczyni si do post pu i propagandy. Ka dy powinien dzia œ æ ê ê æ ³a na rzecz post pu i propagandy, a im ostrzej, tym lepiej. Mog rzuci my l, ziarno... Z ziaren wschodz ¿ ê ¹ ê ¹ ³ ¹ fakty. Nie skrzywdzi bym nikogo. Pocz tkowo b d si mo e czuli ura ¹ ¿ ³ ³ ¿eni, ale potem sami zobacz , e to dla ich dobra. U nas, na przyk ad, miano za z e Tieriebjowej (tej, co teraz jest w komunie), ³ ê ³ ¿e kiedy wysz a z domu i... odda a si , to napisa ¹ ¹ œ æ ¿ ¿ ³a do rodziców, e nie chce y w ród przes dów i zawiera wolny zwi zek. Uwa ¿ œ ê ³ ¿ ³ æ ê ¿ano, e obej cie si z rodzicami by o zbyt brutalne, e mog a ich oszcz dzi , napisa ³ ¿ ¿ æ delikatniej. Ja uwa am, e to bzdura, wcale nie trzeba by o delikatniej, przeciwnie, nale æ ¯ ³ ê¿ ³ ¿y protestowa . Albo taka Warencowa. y a z m em siedem lat, rzuci a dwoje dzieci i paln ¹ ¿ ³ œ ê ê³a m ¿owi w li cie prosto z mostu: „Zrozumia am, e z tob nie mogê by ¹ œ ³ ¿ ê ê æ szcz œliwa. Nigdy ci nie wybacz , e mnie oszukiwa e , ukrywaj c przede mn¹ istnienie innego ustroju spo ê ³ ³ecznego, to jest komuny. Niedawno dowiedzia am si o tym od pewnego szlachetnego cz ê ³ ³ ê ³owieka, któremu si odda am i z którym zak adam komun . Mówi ¿ æ ê ³ ¿ ¿ ê bez ogródek, bo uwa am, e niegodnie by oby ci oszukiwa . Rób, co uwa asz za stosowne. Nie licz na mój powrót, jeste ê ê ê ¯ Ÿ œ zbyt zapó niony. ycz szcz œcia". Tak si pisze takie listy! — Czy to jest ta sama Tieriebjowa, o której pan opowiada ³ ¿ ê ¿ ³, e zawar a ju trzeci z rz du wolny zwi¹zek? — W ê œ ³a ciwie dopiero drugi. Ale niechby nawet czwarty czy pi tnasty, jakie to ma znaczenie? Teraz dopiero ¿ ¹ ³ ¿ ¿ ê ³ ¿a uj , e moi rodzice nie yj . Marzy em nieraz o tym, e gdyby ¿yli, tobym 436 im ê ³ œ dopiero waln¹³ protest!Naumy lnie bym coœ takiego wyszuka ... Jakiœ „darowany k s chleba", tfu! Ja bym im pokaza ³ ê ¿ ³! Ja bym im dopiero zaimponowa ! Naprawd , szkoda, e nie mam nikogo! — ê ê æ ¯eby zaimponowa ? Che, che! Nie, niech tam sobie b dzie, jak si panu podoba — przerwa ê ¿ ¿ £ ³ u yn. — Lepiej niech mi pan powie, zna pan przecie córk nieboszczyka, tak¹ szczuplutk ¹ ¹! Czy to prawda, co o niej mówi ? — O co w ³ œ ³a ciwie chodzi? Wed ug mnie, to jest zgodnie z moim osobistym przekonaniem, jest to w œ ³a nie normalna sytuacja kobiety. Czemu nie? Ale — distinguons1. We wspó ³ ñ ³ ³czesnym spo ecze stwie to nie jest zupe nie normalne, bo jest wymuszone, lecz w przysz ê ³ ê ³ œ ³o ci stanie si ca kowicie normalne, bo b dzie swobodne. Ona nawet i teraz mia a prawo: cierpia ³ ³ ³ ³ ¹ æ ³a, a to by jej fundusz, kapita , którym mia a zupe ne prawo rozporz dza . Oczywi ¹ ê ñ ³ ³ œcie w przysz ym spo ecze stwie fundusze nie b d potrzebne. Ale rola kobiety b œ œ ê œ êdzie okre lana inaczej, harmonijnie i racjonalnie. Co si za tyczy osobi cie Sofii Siemionowny, to obecnie uwa œ ê ¿am jej post powanie za uciele niony, energiczny protest przeciwko ustrojowi spo ê ê ê ¹ ³ ³ecznemu i g êboko j za to szanuj . Ciesz si nawet na jej widok! — Opowiadano mi jednak, œ ¹ ê ³ œ ³ ¿e w a nie przez pana musia a si st d wynie æ! Lebieziatnikow wpad œ ³ œ ³ we w ciek o æ. — To tak ³ ³ ³ ¹ ³ ¿e plotka! — rycza . — Sprawa wygl da a zupe nie, zupe nie inaczej! No, to ju¿ ca ³ ³ ³ ³kowicie nieprawda! To Katarzyna Iwanowna wtedy sk ama a, bo nic nie zrozumia a! I wcale si ³ ³ ³ ¹ ³ ê do Sofii Siemionowny nie przystawia em! Po prostu dokszta ca em j zupe nie bezinteresownie, staraj ³ æ ê ¹c si wzbudzi w niej uczucie protestu... Potrzebny mi by tylko protest, a Sofia Siemionowna ju æ ³ ¿ i tak nie mog a zosta w tym domu! — Namawia ³ ¹ ¿ ¿ ¹ ³ j pan mo e, eby wst pi a do komuny? 1 Distinguons (fr.) — rozró¿nijmy. 437 — Pozwoli pan zwróci ¹ ê æ sobie uwag , ze pan ci gle dowcipkuje i to niefortunnie. Nic pan nie rozumie! W komunie nie ma takich ról. Komun ¿ œ ³ ê ¹ ê urz dza si w a nie po to, eby w ogóle takie role nie istnia ê ¹ ¹ ³ ³y. W komunie ta rola zmieni ca ¹ sw obecn istot , to, co tu jest w niej g ¹ ê ³upie, tam staje si m dre, to, co tu, w obecnych warunkach, jest nienaturalne, tam b ³ œ ¿ ³ êdzie zupe nie naturalne. Wszystko zale y od otoczenia i rodowiska, w jakim cz owiek ¿yje. ¹ ¹ œ ³ Œrodowisko to wszystko, cz owiek jest niczym. Za z Sofi Siemionown jestem nadal w zgodzie, co mo ³ ¿ ¿ æ ¿ ³ ¿e panu s u y za dowód, e nigdy nie uwa a a mnie za wroga i krzywdziciela! Zach ¹ ¹ ³ ³ êcam j teraz do wst pienia do komuny, ale na zupe nie, zupe nie innych zasadach! Dlaczego pana to bawi? Chcemy za ¹ ê ¹ ³ æ ¿ ³o y w asn komun , inn , opart¹ na szerszych ni œ ¿ poprzednie podstawach. Poszli my dalej w swoich przekonaniach. Wi ³ ³ êcej negujemy1! Gdyby Dobrolubow2 wsta z grobu, podyskutowa bym sobie z nim. A Bieli ³ ³ ê ¹ ê ê ñskiego3 star bym na proch! Na razie kszta c w dalszym ci gu Sofi Siemionown . To wspania ³ ³ ³y, wspania y cz owiek! — U ³ ³ ê ¿ywa wi c pan sobie z tym wspania ym cz owiekiem, co? Che, che! — Nie, nie! O, nie! Przeciwnie! — Dobre sobie, przeciwnie! Che, che, che! Te ³ ¿ pan powiedzia ! — Niech mi pan wierzy! Bo niech æ ³ ¿e pan powie, z jakiej racji mia bym to ukrywa przed panem? Przeciwnie, sam si Ÿ œ ¹ ê ê temu dziwi : ze mn jest ona jako szczególnie, boja liwie wstydliwa i cnotliwa. 1 „My wi ³ ³ êcej negujemy!" — che pliwa licytacja w radykalizmie programów spo ecznych tego niezbyt rozgarniêtego bohatera z demokratami rewolucyjnymi, których zwalcza³ Dostojewski. 2 Niko³aj Dobrolubow (1836-1861) — rosyjski publicysta, krytyk literacki, demokrata rewolucyjny. 3 ³ ñ Wissarion Bieli ski (1811-1848)— rosyjski filozof, krytyk literacki (g ówny teoretyk tzw. szko³y naturalnej), demokrata rewolucyjny. 438 — A pan, rozumie si ñ ¿ ¹ œ ê, u wiadamia j ... che, che! Dowodzi pan jej, e jej ha ba to bzdura?... — Wcale nie! Wcale nie! O, jak pan wulgarnie i — przepraszam — g³upio rozumie wyraz: u ¿ œwiadamianie! N-ni-c pan nie rozumie! O Bo e, jak bardzo pan jest jeszcze... nie przygotowany! My d œ ¹¿ymy do wyzwolenia kobiety, a pan jedno tylko ma na my li. Pomijaj ³ ¹c zupe nie zagadnienie cnoty i kobiecego wstydu jako rzeczy w istocie swej niepotrzebnych, a nawet przes œ ³ ¹dów, ca kowicie dopuszczam jej cnotliwo æ w stosunku do mnie, bo w tym przejawia siê jej wola, to jest jej prawo. Naturalnie, gdyby mi sama powiedzia ¹ ¹ ³ ¿ æ ê ê ³a: „Chc ci mie ", uwa a bym to za wielk wygran , bo ta dziewczyna bardzo mi si ³ ê podoba. Ale teraz, teraz przynajmniej, nikt nigdy nie traktowa jej uprzejmiej i uczciwiej ode mnie, z wi œ ê êkszym szacunkiem dla jej godno ci... Czekam i mam nadziej — to wszystko! — Niech pan lepiej da jej jaki ³ œ ¿ ê ³ ¿ ³ œ prezent. Za o y bym si , e o tym pan nie pomy la . — N-nic pan nie rozumie, powtarzam! Oczywiœcie, wiadomo, w jakiej jest ona sytuacji, ale tu chodzi o co œ ³ ¹ ¹ œ innego! O co ca kiem innego! Pan po prostu pogardza ni ! Stwierdzaj c fakt, który pan b ¿ ³êdnie uwa a za godny pogardy, odmawia pan istocie ludzkiej prawa do humanitarnego na ni ¹ ¹ pogl du. Pan nie wie jeszcze, co to za charakter! Przykro mi tylko, ¿e w ostatnich czasach przesta ¿ ¿ æ œ ³a jako czyta i nie po ycza ju ode mnie ksi¹¿ek. Poprzednio po ê ³ ¿ ¿ ³ ¿ycza a. Szkoda równie , e przy ca ej swej energii i ch ci protestu, czego ju ¿ ³ ³ ¹ ³ ¿ raz dowiod a, jest ci gle jakby za ma o samodzielna, za ma o, e tak powiem, niezale ¹ ê æ ³ ¹ ³ ¿na, zbyt ma o neguj ca, aby mog a ostatecznie wyzby si pewnych przes dów i... g ³ ê ³upstw. Mimo to doskonale rozumie pewne rzeczy. Na przyk ad, wspaniale poj ³a spraw ê ê ¿ ê¿ ¿ ê ³ ¹ ¹ ê ê ³ ê ca owania w r k , to jest, e m czyzna poni a kobiet , ca uj c j w r k . Dyskutowano u nas na ten temat i zaraz jej to powtórzy ¿ ¿ ³ ³ ³em. S ucha a równie uwa nie o stowarzyszeniach robotniczych we Francji. Teraz t ê ê ê ³umacz jej spraw wolnego wst pu do mieszka ñ ³ ³ ñ w przysz ym spo ecze stwie. 439 — A to co znowu? — Dyskutowano ostatnio nad nast ¹ ³ œ ¹ ¹ êpuj c spraw : czy cz onek komuny ma prawo wej æ o ka ³ ê¿ ¿ ¿dej porze do pokoju innego cz owieka, m czyzny lub kobiety... Zdecydowano, e ma... — A je ³ ¹ ê ¿eli ten lub ta zaj ci s w danej chwili za atwianiem naturalnej potrzeby, che, che! Andrzej Siemionowicz zirytowa ê ³ si . — Pan ci ê œ ³ ¹gle w kó ko jedno i to samo! Tylko o jednym pan my li, o tych przekl tych „potrzebach"! — krzykn ¿ ³ œ ³ ¹ œ ¹³ z nienawi ci . — Tfu! Z y, w ciek y jestem, e wtedy, zapoznaj œ ³ ¹c pana z naszym programem, wspomnia em przy tym zbyt wcze nie o tych przekl ¹ êtych potrzebach. Niech to diabli porw ! To przede wszystkim kole w oczy ludzi podobnych panu i ostrz æ ê ¹ ê ¹ sobie na tym z by, jeszcze zanim racz si dowiedzie , o co idzie! I my æ ¹ ¿ ê ¹ ¿ ¹ œl , e maj racj ! Te maj z czego by dumni! Tfu! Kilkakrotnie ju¿ stwierdzi æ ³ ¿ ³ ¿ ³em, e ca e to zagadnienie mo na wyk ada nowicjuszom dopiero na samym ko ³ ¿ ³ ¹ ¿ ñcu, kiedy ju uwierz w nasz system, gdy cz owiek jest ju ukszta towany i ukierunkowany. Bo niech mi pan powie, prosz œ ³ ê, co pan w a ciwie widzi haniebnego i niegodnego, na przyk æ œ ³ad, w kloakach? Ja pierwszy gotów jestem czy ci jakie pan tylko chce kloaki! To nie jest œ ê ¹ ¿adne po wi cenie! To po prostu praca, szlachetna, przynosz ca korzy ³ ñ ³ œ œæ spo ecze stwu praca, nie gorsza od innych, a na pewno lepsza od dzia alno ci jakiego ¿ œ tam Puszkina czy Rafaela, bo po yteczniejsza. — I szlachetniejsza, szlachetniejsza, che, che, che! — œ ¿ Co to znaczy: szlachetniejsza? Nie przyjmujê podobnych wyra eñ przy okre laniu dzia ³ ³ œ ³alno ci cz owieka. „Szlachetniej", „godniej" — to wszystko g upstwa, bzdury, stare przes œ ¿ ê ¹dy, których nie uznaj . Wszystko to, co jest po yteczne dla ludzko ci, jest szlachetne. Jeden tylko wyraz rozumiem: po¿yteczne^. Niech pan sobie chichocze, ile siê panu podoba, ale tak jest! £ ¿ œ ³ ê ³ œ ñ ³ æ ³ ¹ ³ u yn mia si g o no. Sko czy liczy i schowa pieni dze, których czêœæ zostawi jednak w jakimœ celu na stole. Owa 440 „sprawa kloak", mimo swej b ³ ¿ ³ œ ³aho ci, by a ju kilkakrotnie powodem k ótni i zrywania stosunków mi ³ ¿ £ êdzy u ynem a jego m odym przyjacielem, Andrzej Siemionowicz bowiem irytowa œ ê ³ œ ¿ £ œ ê ³ si rzeczywi cie, u yn za nie posiada si wtedy z rado ci. Tym razem mia³ szczególn æ ê ¹ ochot zirytowa Lebieziatnikowa. — To przez swoje wczorajsze niepowodzenie jest pan dzi ³ ê ³ œ taki z y i czepia si — wyrwa o si œ ¿ ñ ê w ko cu Lebieziatnikowowi, który pomimo swej „niezale no ci" i wszystkich swoich „protestów" nie ¿ £ æ ³ œmia oponowa u ynowi i z przyzwyczajenia, wyniesionego z dawnych lat, odnosi ¹ ê ³ si do niego wci ¿ jeszcze z pewnym respektem. — Niech mi pan powie — przerwa ¿ œ ¿ £ ³ mu u yn wynio le i z rozdra nieniem — czy pan mo ¹ ¹ ¹ ñ œ ¿e... albo inaczej, czy rzeczywi cie stosunki pa skie ze wzmiankowan osob s tak bliskie, ¿ ¹ æ ê ¿ ê ¿e mo na by j teraz poprosi na chwil do naszego pokoju? Zdaje si , e wszyscy ju ³ ê ¿ ê ³ æ ¿ wrócili z cmentarza... S ysz , e zaczai si tam ruch... Chcia bym zobaczy tê osob . ê — A po co w ³ œ ³a ciwie? — zapyta ze zdziwieniem Lebieziat-nikow. — A tak, mam interes. Dzi ³ ¹ ê ê œ albo jutro wyprowadz si st d i dlatego chcia bym jej zakomunikowa ³ æ ¿ ¹ æ... Zreszt , mo e pan zosta tutaj podczas rozmowy. Bo móg by pan sobie Bóg wie co pomy æ œle . — Nic sobie nie pomy ¿ ³ ê ê œl ... Tak si tylko spyta em i je eli ma pan do niej interes, to nic ³ ¿ ¹ æ ê ¿ æ ¿ ê atwiejszego, ni j tu sprowadzi . Zaraz pójd . I mo e pan by pewny, e nie b dê przeszkadza . ³ Rzeczywi ³ ¹ ³ ê œcie po pi ciu minutach Lebieziatnikow wróci z Soni . Wesz a bardzo zdziwiona i jak zwykle za ³ ê ê ³ ê ¿enowana. W podobnych wypadkach czu a si zawsze skr powana, l ka a si ñ ê ³ ê œ ê bardzo nowych ludzi i nowych znajomo ci, l ka a si i dawniej, jeszcze w dzieci stwie, a teraz jeszcze bardziej... ³ ¹ ³ ¿ £u yn powita j „ askawie i grzecznie", z pewnym nawet odcieniem weso ³ œ ³ ³ej poufa o ci, która wed ug niego, przystoi tak czcigod-niemu i solidnemu cz ¹ ê ³ ³owiekowi, jak on w stosunku do tak m odego i pod pewnym wzgl dem interesuj cego stworzenia, 441 jak ona. ¹ œ æ ³ ¹ ³ ¯eby j „o mieli ", posadzi j przy stole, na wprost siebie. Sonia usiad a, popatrzy ¿ ¹ ³ ³a woko o — na Lebieziat-nikowa, na pieni dze le ¹ce na stole, potem znowu na £ ¿ ¿ ³ ³ u yna i ju nie odrywa a od niego oczu, jakby by a przykuta do niego. Lebieziatnikow skierowa ³ ê ³ ³ ¿ £ ê ³ si ku drzwiom. u yn wsta , gestem poprosi Soni , by pozosta a na miejscu, i zatrzyma³ Lebieziat-nikowa w drzwiach. — Czy jest tam Raskolnikow? Przyszed ³ ³? — zapyta go szeptem. — Raskolnikow? Jest. Bo co? Tak, jest. Tylko co przyszed ³ ³, widzia em... Bo co? — Wobec tego zw ê ³aszcza prosz pana o pozostanie tutaj z nami i o niezostawianie mnie sam na sam z t ê ¹ ¹ ¹... pann . Chodzi o drobiazg, a zrobi z tego Bóg wie co. Nie chc , aby Raskolnikow powtórzy œ ³ tam... Pan rozumie, co mam na my li? — A rozumiem, rozumiem! — nagle domy ê ³ œli si Lebieziatnikow. — Tak, ma pan prawo... Wprawdzie s ê ¿ ê ¹dz , e posuwa si pan zbyt daleko w swych obawach, ale... ma pan jednak prawo. Dobrze, zostan ¿ ³ ê ê ê ê. Stan tutaj przy oknie i nie b d panu przeszkadza ... Uwa am, ¿e ma pan prawo... £ ¿ u¿yn wróci³ do kanapy, usiad³ na wprost Soni, spojrza³ na ni¹ uwa nie i nagle zrobi³ nadzwyczaj powa œ ¯ ê ¹ ¹ ¿n , nawet nieco surow min : „ eby sobie czasem, moja panno, nie wyobra ê ³ œ ³ ¿a a za wiele". Sonia rzeczywi cie poczu a si ogromnie zmieszana. — Po pierwsze, prosz ¹ ¹ ³ ¹ ê pani o wyt umaczenie mnie przed szanown mamusi . Nie mylê si ¿ ¿ £ ¹ ê ê ê chyba? Katarzyna Iwanowna zast puje pani matk ? — zacz ³ u yn nader powa nie, cho ³ ¿ ³ ¹ ³ œ æ do æ askawie. Wygl da o na to, e ma zupe nie przyjacielskie zamiary. — Tak jest, tak, zast ³ ¿ ê êpuje mi matk — szybko i trwo liwie odpowiedzia a Sonia. — Zatem niech pani wyt ¿ œ ¿ ¹ ³umaczy mnie przed ni , e wskutek okoliczno ci niezale nych ode mnie musz ê ñ ê æ ê zrobi zawód i nie przyjd do pa stwa na bliny... to jest na styp , mimo mi³ego zaproszenia pani mamusi. 442 — iaK... powiem... zaraz. Sonia po ³ ê ³ œpiesznie zerwa a si z krzes a. — To jeszcze nie wszystko — zatrzyma ê ¹ œ ¿ £ ¹ ³ j u yn, u miechn wszy si na widok jej naiwno ³ ¿ œci i braku wychowania. — le mnie pani zna, askawa Sofio Siemionowno, je eli pani s ê ¹ œ ³ ³ ¿ ¹dzi, e fatygowa bym i prosi o osobiste przyj cie tak osob , jak pani dla tak niewa ¹ ¿nego i mnie tylko dotycz cego powodu. Mam inne przyczyny. Sonia usiad ê ³ ê ¹ ê ³a skwapliwie. Szare i t czowe banknoty, nie sprz tni te ze sto u, mign ³y jej przed oczami, lecz zaraz odwróci ³ £ ¿ ê ³ ³a od nich wzrok i spojrza a na u yna. Wyda o si jej nagle, ê æ ¹ ³ ¿e to bardzo nieprzyzwoicie, zw aszcza z jej strony, przygl da si cudzym pieni ê ³ ê ³ £ ¿ ³ ¹dzom. Nast pnie wzrok jej zatrzyma si na z otym lorgnon1, które u yn trzyma w lewej r œ ³ œ ³ ¿ êce, i jednocze nie na wielkim, masywnym, bardzo adnym pier cieniu z ó tym kamieniem na serdecznym palcu tej ¹ ³ ê ¿e r ki. Znowu odwróci a oczy, nie wiedz c, co ma ze sob ¿ £ ³ æ ¹ zrobi , i w rezultacie utkwi a wzrok w oczach u yna. £ ¹ ¹ ¹ ¹ ¿ ê ³ u¿yn milcza przez chwil z jeszcze powa niejsz min , po czym ci gn ³ dalej: — Wczoraj, w przej ³ ¹ ¹ æ œ ³ œciu mia em sposobno æ zamieni z Katarzyn Iwanown dwa s owa. Te dwa s ³ ê æ ¿ ê ¿ ¿ ³owa wystarczy y mi, aby si przekona , e znajduje si ona, je eli tak mo na powiedzieæ, w stanie nienormalnym... — T-ak... w nienormalnym — skwapliwie przytaknê³a Sonia. — Lub powiedziawszy pro ³ œciej i zrozumia ej — jest chora. — T-ak, proœciej i zroz... T-ak, jest chora. — T-ak. Zatem, powodowany humanitarnym uczuciem i ³ ¿e tak powiem, wspó czuciem, przewiduj ¹³ æ œ ¿ ¿ ê ¹c jej los, pragn bym ze swej strony by w czym po yteczny. Zdaje si , e troska o t ê ¹ ê wielce ubog rodzin spoczywa teraz na pani jednej. — Przepraszam pana, ³ ³ ê ³ ¿e zapytam — nagle podnios a si Sonia — co pan by askaw powiedzie œ ¿ æ jej wczoraj o mo liwo ci Lorgnon(fr.) — binokle osadzone na d ¹ ³ugiej r czce. 443 otrzymania emerytury/ jeszcze wczoraj powiedzia ê æ ³ ³a mi, ze pan obieca wystara si jej o emeryturê. Czy to prawda? — Ale ³ ¹ ¹ ¿ sk d! To nawet poniek d bzdura. Wspomnia em tylko o zapomodze dla wdowy po zmar ê ¹ ¿ æ ê ³ym czynnym urz dniku, któr mo na otrzyma przy pewnej protekcji. Ale zdaje si , ¿e nieboszczyk, rodzic pani, nie tylko nie mia ³ ³ odpowiedniej wys ugi lat, ale nawet nie pracowa œ ³ ³ ³ ostatnio. S owem, gdyby nawet by a jaka nadzieja, to bardzo efemeryczna1, bo w zasadzie w danym wypadku ¹ ³ ¿adne prawa do zapomogi nie przys uguj , a nawet przeciwnie... A ona ju ê ³ œ ¿ my la a o emeryturze, che, che, che! Przedsi biorcza dama! — Tak, o emeryturze... Bo ona jest æ ³atwowierna i dobra, przez dobro wierzy we wszystko i... i... i... taka ju ê ³ ¿ jest... Tak... przepraszam — powiedzia a Sonia i znowu zacz ³a zbieraæ si œ ê do wyj cia. — Przepraszam, pani nie wys ñ ³ ³ucha a do ko ca. — ê ¹ ³ ³ T-ak, nie wys ucha am — b kn ³a Sonia. — Zatem niech pani siada. Sonia, strasznie zmieszana, po raz trzeci usiad a. ³ — Widz ¹ ³ ê ¿ ³ ¹c jej po o enie i nieszcz sne ma oletnie dzieci, pragn ³bym, jak ju¿ powiedzia ê œ ¿ ê œ ¿ ê ³em, dopomóc jej w miar mo no ci, tak jest, w miar mo no ci, nie wi cej. Mo ¹ æ ³ ê ¿ ê œ ¿na by urz dzi na przyk ad zbiórk na jej rzecz albo e tak powiem, loteri ... lub co w tym rodzaju, jak to zwykle robi¹ w podobnych wypadkach ludzie bliscy albo nawet i obcy, lecz pragn ³ æ ³ œ ³ œ ¹cy nie æ pomoc. O tym w a nie chcia em pani powiedzie . To da oby siê urz æ ¹dzi . — Tak, to dobrze... Bóg pana za to... — b ¿ £ ê ¹ ê ¹kn ³a Sonia, wpatruj c si w u yna. — Da ¹ ê ³ Ÿ ê ³oby si , ale... o tym pó niej... to jest da oby si zacz æ nawet dzisiaj. Wieczorem siê zobaczymy, rozmówimy i ustalimy, ¿e tak powiem, zasady. Niech pani przyjdzie do mnie gdzie Ÿ ê ³ œ ko o siódmej. Andrzej Siemionowicz, mam nadziej , we mie 1 Efemeryczna — krótkotrwa a. ³ 444 uaziaf wraz z nami... Ale... jest pewna okoliczno ¿ ¹ œæ, któr nale y uprzednio dobrze rozwa ¹ ³ ¹ ¿ ¿ œ ³ æ ¿y . W a nie dlatego pani trudzi em, wzywaj c tutaj. Mianowicie, uwa am, e samej Katarzynie Iwanownie nie nale æ ê ê ¿y, bo to niebezpieczne, dawa pieni dzy do r ki. Najlepszy dowód — ta dzisiejsza stypa. Nie maj ê ¿ ¹c, e tak powiem, k sa chleba powszedniego na dzieñ jutrzejszy, no i... obuwia i w ogóle, kupuje dzisiaj rum jamajka, nawet, zdaje si ê ê œ ¹ ¿ ê, mader i-i-i kaw . Jutro za znowu wszystko spadnie na pani , ka dy k ê ¹ ³ ¿ ês chleba. To przecie nie ma sensu. Widzia em, przechodz c. Dlatego wi c zbiórka, ja tak przynajmniej uwa ê æ ¿am, powinna by tak przeprowadzona, aby nieszcz œliwa wdowa, ¿e tak powiem, nic nie wiedzia ³ ³ ¹ ³a o pieni dzach, a wiedzia aby o tym na przyk ad tylko pani. Czy mam s œ ³uszno æ? — Nie wiem. Ona tylko dzisiaj tak... raz w ¿ ³ ¿yciu... tak bardzo chcia a tej stypy, eby uczciæ pami ê ê ¿ ¹ ¹ êæ... ona jest bardzo m dra. Zreszt , jak pan uwa a, ja b d bardzo, bardzo, bardzo... oni wszyscy b ¹ êd panu... i Bóg panu... i sieroty... Sonia urwa ê ³ ³ ³a i rozp aka a si . — Ta-ak. Zatem niech pani ma to na uwadze. A na razie zechce pani ¹ ³askawie przyj æ dla swojej rodziny na pierwsze potrzeby pewn œ ê ¹ sum ode mnie osobi cie. Bardzo, ale to bardzo pragn ê ³ ¿ ¹³bym, eby przy tym nie by o wymieniane moje nazwisko. Oto prosz ... sam jestem w k ê ê ³opotach, nie mog wi cej... £ ¿ ³ ê ¹ ê u yn poda Soni banknot dziesi ciorublowy, starannie go rozwin wszy. Sonia przyj ³a, zaczerwieni ³ ê ³ ³ œ ê ê ³a si , zerwa a si z miejsca, wybe kota a co i pospiesznie zacz ³a siê ¿egna ³ ¹ ³ œ ¿ £ æ. u yn uroczy cie odprowadzi j do drzwi. Wybieg a wreszcie z pokoju, zdenerwowana i wym ³ êczona, i bardzo zmieszana wróci a do Katarzyny Iwanowny. Podczas ca ³ ³ ³ej tej sceny Andrzej Siemionowicz sta przy oknie lub chodzi po pokoju, nie chc œ œ ¿ £ ³ ³ æ ¹c przerywa rozmowy. Kiedy Sonia wysz a, podszed do u yna i uroczy cie u cisn¹³ mu r ê êk . — Wszystko s ³ ³ ³ ¹ ³ ³ysza em i wszystko widzia em — rzek , akcentuj c ostatni wyraz. — To by o szlachetne, to jest chcia³em 445 powiedzie ³ ¿ ñ ê ¹ ³ æ, mazKie! ran cncia unikn æ podzi kowa , zauwa y em to! I chocia¿ przyznaj œ ê ¿ ê, e z zasady nie pochwalam prywatnej dobroczynno ci, bo ona nie tylko nie t pi radykalnie z ê ¿ æ ³a, aleje nawet podtrzymuje, to jednak nie mog nie przyzna , e z zadowoleniem patrzy ³ ê ê ñ ³em na pa ski post pek. Tak, tak, to mi si podoba o. — E, to g ê ¹ ¹ ¿ £ ¹ ³upstwo! — mrukn ³ u yn nieco poruszony, przygl daj c si Lebieziatnikowowi. — Nie, to nie jest g ³ ê ¿ ¹ ¹ ³upstwo! Cz owiek dotkni ty i obra ony, jak pan wczorajsz histori , a jednocze ³ ê ê œnie zdolny do pami tania o nieszcz œciu innych, taki cz owiek... nawet, gdy pope ³ ³ ³ ³nia b ¹d spo eczny, godzien jest szacunku! Nie spodziewa em siê tego po panu, tym bardziej z pa ñ ¹ ñskimi przekonaniami, ach! Jak bardzo szkodz panu pa skie przekonania! Jak pana denerwuje, na przyk ³ ³ad, wczorajszy zawód! — wykrzykiwa poczciwy z natury Lebieziatnikow, czuj ¿ £ ³ ¹c znowu przyp yw sympatii dla u yna. — Po co panu, po co panu to ma ñ ³ ñ ³¿e stwo, to legalne ma ¿e stwo, szanowny, kochany Piotrze Pietrowiczu?!1 Na co panu koniecznie ta legalno ³¿ ñ ¿ æ ê œæ w ma e stwie? Mo e mnie pan obi , a ja mimo to b dê utrzymywa ¿ ¿ ³ ¿ ê ê ê ¿ ³, e si ciesz , ciesz , e to nie dosz o do skutku, e pan jest wolny, e pan nie jest jeszcze zupe ê ê œ ³nie stracony dla ludzko ci, ciesz si z tego... No, widzi pan, wypowiedzia ê ³em si ! — Po to, ñ ¹ ñ æ ¿e nie mam ochoty by rogaczem w pa skim wolnym zwi zku i nia czyæ cudzych dzieci, po to potrzebne mi jest legalne ma ¿ ¿ £ ³ ñ ³¿e stwo — odpowiedzia u yn, eby odpowiedzie œ œ ³ æ cokolwiek. By zamy lony i mocno czym zaabsorbowany. — Dzieci? Pan wspomnia ¹ ³ o dzieciach? — drgn ³ Andrzej Siemionowicz jak koñ wojskowy, który us ê ³ ê ³ ³ysza pobudk . — Dzieci to zagadnienie spo eczne pierwszorz dnej wagi, zga- 1 Wywody Lebicziatnikowa stanowi ³ ¹ strywializowany, a w istocie sparodiowany wyk ad koncepcji ma ³ æ œ ñ ³¿e stwa w powie ci Co robi ? Niko aja Czer-nyszewskiego. 446 u/,mii Me. i-ccz /.agaumeme 10 o ¹ ¹ ³ êozie inaczej rozwi zane. s lacy, którzy zupe nie odmawiaj ê ¹ dzieciom racji bytu, podobnie jak wszystkiemu, co przypomina rodzin . O dzieciach pomówimy pó ê ¹ ê ¿ Ÿniej, teraz zajmiemy si spraw rogów. Przyznam si panu, e jest to moja s ¿ ê ³aba strona. To wstr tne, huzarskie wyra enie Puszkina1 jest nie do pomy ¿ ¹ œ ³ œ ³ ³ œlenia w s owniku przysz o ci. W a ciwie, co to s rogi? O, có to za nieporozumienie! Jakie rogi? Po co rogi?... Có ¹ œ ³ ³ ¿ za g upstwa! W a nie w wolnym zwi zku nie b ¿ êdzie na nie miejsca! Rogi to jedynie naturalna konsekwencja ka dego legalnego ma ¿ ¹ ñ ³¿e stwa, s one, e tak powiem, jego ulepszeniem, protestem, zatem w tym rozumieniu nie s œ ¿ ¹ ¿ ¹ nawet niczym poni aj cym... Je eli kiedykolwiek — przypu æmy tu tak¹ niedorzeczno ³ ê ê ê ñ ³ ê œæ — zawr legalne ma ¿e stwo, to nawet b d si cieszy z tych rogów, które pan uwa ³ ¿ ê ñ ¹ ¿a za tak ha b . Powiem wtedy swej onie: „Przyjació ko moja, do tej chwili kocha œ ê ê œ ³ ê ê ê ³em ci tylko, a teraz ci szanuj , bo zdoby a si na protest". Pan si mieje? To dlatego, ¿ ³ ¹ æ ¿e nie potrafi pan zerwa z przes dami! Do diab a, rozumiem przecie , na czym polega w ³ œ œ ³a ciwie przykro æ, gdy zdradza legalna ma ¿onka, ale wszak jest to tylko pod ê œ ¿ ³ ³y skutek pod ego faktu, który obie strony poni a jednakowo. Kiedy za spraw rogów stawia si ¹ æ ¹ ¹ ³ ê zupe nie szczerze, jak w wolnym zwi zku, przestaj one istnie , s nie do pomy ñ ¿ ê ¹ ¹ œlenia i trac nawet sw nazw . Przeciwnie, ona pa ska dowiedzie panu jedynie swego szacunku, uwa ê ê ¹ ¿aj c pana za niezdolnego do przeciwstawiania si jej szcz œciu i dostatecznie u ê ê æ œ œwiadomionego, by nie m ci si na niej za nowego m ¿a. Niech to diabli, ale marz ¹ ³ ¹ ¿ ê czasem, e gdyby mnie wydano za m ¿, tfu! gdybym zawar zwi zek ma ¿ ³ ñ ³¿e ski, wszystko jedno wolny czy legalny, to sam sprowadzi bym onie kochanka, je ³ ³ æ ³ ³ ê œliby si zbyt d ugo nie mog a na to zdoby . „Przyjació ko moja — powiedzia bym jej — kocham ci ¿ ³ œ ¿ ê ê, lecz nade wszystko pragn , eby mnie szanowa a!" Tak! Mo e nie mam racji, co? 1 Chodzi o okreœlenie „majestatyczny rogacz" w Eugeniuszu Onieginie (l ,XH) Aleksandra Puszkina. 447 siuunai, cmiaiucz ¿ ³ ³ ¹i;, icuz ucz, szczcgumcgu wania. Nawet nie s ucha bardzo uwa nie. W rzeczywisto ¿ £ ñ ³ ¿ œ ³ œ œci my la o czym innym i Lebieziatnikow zauwa y to w ko cu. u yn by³ czym ê ³ œ ê ³ ê œ przej ty, zaciera r ce, zamy la si . Wszystko to Andrzej Siemionowicz przypomnia ³ Ÿ ³ sobie pó niej i skojarzy ... II Trudno ³ ³ ³ œ ³ æ powiedzie , jakie w a ciwie pobudki zrodzi y w sko atanej g owie Katarzyny Iwanowny my ³ ¹ œl o urz dzeniu tej bezsensownej stypy. Z przesz o dwudziestu rubli, ofiarowanych przez Raskolnikowa na pogrzeb Marmie ³ ê ³adowa, na styp posz o prawie dziesi ê ê ³ ¿ ¿ êæ. Mo liwe, e Katarzyna Iwanowna poczuwa a si wzgl dem nieboszczyka do obowi ³ ¿ ¿ ê ¹zku uczczenia jego pami ci, „jak nale y", eby wszyscy lokatorzy, a zw aszcza Amalia Iwanowna, wiedzieli, ¿ ³ ¿e by on „nie tylko nie gorszy od nich, ale mo e nawet znacznie lepszy", i ê ³ ¿ ¿ æ ê ³ œ ¿eby nikt nie o miela si „zadziera nosa". Mo liwe, e wp yn ³a na to owa specyficzna duma ludzi biednych, wskutek której przy pewnych ceremoniach, obowi ³ ¿ ¿ ¹ ¹zuj cych w yciu wszystkich i ka dego z osobna, wielu biedaków wy azi wprost ze skóry i wysup ¿ ³ ¿ ê ³uje ostatni zaoszcz dzony grosz, eby tylko by o „nie gorzej ni u innych" i ¿eby ci inni czasami ich „nie obgadali". By ¿ ¿ ¿ æ mo e równie , e Katarzyna Iwanowna zapragn ³ ¿ ê ³ œ ³ ê³a w a nie przy tej okazji, w chwili, kiedy zdawa oby si , e jest zupe nie przez wszystkich opuszczona, dowie ¿ ³ œæ tym „marnym i pod ym lokatorom", e ona nie tylko umie „ ³ ê ³ ¿ ¿ æ æ ¿y i przyjmowa ", ale e w ogóle nie nale a jej si taki marny los, bo by a wychowana „w porz ¿ ³ ¹dnym, ba, nawet arystokratycznym domu ojca pu kownika" nie po to, eby samej zamiata æ œ ¿ æ i pra szmaty dzieciom po nocach. Takie paroksyzmy1 dumy i pró no ci zdarzaj ê ¹ si czasem 1 Paroksyzm — nag ê ¹ ³e wyst pienie lub nasilenie si objawów choroby, atak. 448 najoieaniejszym i najoaraziej zgn ¹ ê ¹ êbionym ludziom, i bywa, ze nieraz staj si ich obsesj . Przy tym Katarzyna Iwanowna wcale nie nale ê œ ³ ³ ¿a a do zgn bionych: okoliczno ci mog y j¹ zabi æ ³ æ æ ê ³ æ, ale nie mog y jej zgn bi moralnie, to jest zastraszy i z ama jej woli. Poza tym Sonia zupe ³ ¿ ê ¿ ³ ³ ³nie s usznie mówi a, e jej si rozum miesza. Nie mo na by o wprawdzie stwierdzi ¹ œ æ tego konkretnie i ostatecznie, ale rzeczywi cie w ci gu ostatniego roku jej biedny mózg zniós œ æ ³ ³ zbyt wiele, aby to mog o pozosta bez ladu. Silnie zaawansowane suchoty równie ³ ê ¹ ¿ przyczyniaj si , zdaniem lekarzy, do pomieszania zmys ów. Trunków w liczbie mnogiej i w ró ³ ¿ ³ ¿nych gatunkach nie by o, madery równie : by a to przesada, ale wino by³o. Poza tym: wódka i rum, piwo, wszystko w najgorszym gatunku, ale w dostatecznej ilo ¿ ³ œci. Prócz kutii by y trzy czy cztery dania (w tym równie bliny), wszystko z kuchni Amalii Iwanowny, ponadto nastawiono dwa samowary, bo projektowano po obiedzie herbat ³ ê i poncz. Zakupy poczyni a sama Katarzyna Iwanowna przy pomocy jednego z lokatorów, marnego Polacz-ka, który Bóg wie po co mieszka u ³ pani Lippewechsel. Od razu zg ³ ³ ê ³ ³osi si do Katarzyny Iwanowny na posy ki i biega na z ³ ñ ³ ³amanie karku przez ca y wczorajszy dzie i ca e dzisiejsze rano z wywieszonym j ³ ³ ³ ê œ êzykiem, jakby umy lnie si stara , by ten ostatni szczegó nie uszed uwagi. Przybiega³ co chwila z ka ³ ³ ¿dym g upstwem do Katarzyny Iwanowny, szuka jej nawet na targu, nazywa ê ³ ñ ¿ ¹ ¹ ¹ ¹ ³ j bez przerwy „pani chor ¿yn ", a w ko cu zbrzyd jej ze szcz tem, choæ pocz ¿ ³ ³ ¿ ³ ¹tkowo twierdzi a, e nie da aby sobie rady bez tego „us u nego i szlachetnego cz ¿ ³ ³owieka". By to bowiem charakterystyczny rys Katarzyny Iwanowny, e w pierwszym lepszym odkrywa ¿ ³ ³a nagle najwspanialsze zalety i wychwala a go tak, e czasami jemu samemu g ¹ ³ ¹ ¿ ³ œ æ ³ ³ ³upio by o tego s ucha , zmy la a ró ne, nie istniej ce szczegó y maluj ce go w nader pochlebnym ³ ³ œwietle i zupe nie szczerze, naiwnie sama w to wierzy a. Potem nagle zniech ³ œ ³ ê ³ ³ ³ ê ³ êca a si , rozczarowywa a, miesza a z b otem i przep dza a bez lito ci cz owieka, którego przed kilkoma godzinami dos ³ ³ownie ubóstwia a. 15 — Zbrodnia i kara 449 -ITJHM.1 £ £I 1*>JJ-»\^0<_/Lawci ro/tpiaKane cizieci umiiK-³y. Sonia, trupio blada, patrzy ³ ³ æ ³ ¿ £ ³a na u yna i nie mog a wymówi s owa. Jakby nie rozumia a jeszcze, o co chodzi. Up ê ³yn ³o kilka chwil. — Zatem, jak b ¹ ê ¹ ³ êdzie? — zapyta Luzy n, wpatruj c si w ni . — Ja nie wiem... Ja o niczym nie wiem... — s ³ ³ ³abym g osem powiedzia a wreszcie Sonia. — Nie? Pani nie wie? — zapyta ê ³ ¿ £ ³ raz jeszcze u yn, po czym zamilk na par sekund. — Niech si ¹ ê pani zastanowi, mademoi-selle1 — zaczai surowym, lecz ci gle jeszcze ostrzegawczym tonem — niech pani pomy ê æ ê œli, zgadzam si da pani troch czasu do namys ³ æ ³u. Zechce pani zrozumie : gdybym nie by tak bardzo pewny, to z moim do ¿ ³ œwiadczeniem na pewno nie ryzykowa bym tak jawnego oskar enia. Gdyby bowiem podobne jawne i publiczne oskar ³ ¹ ³ æ ³ ê ³ ¿enie okaza o si fa szem lub cho tylko omy k , by bym poniek ³ œ ¹d osobi cie odpowiedzialny. Wiem o tym. Dzisiaj rano sprzeda em na swoje potrzeby kilka pi ê ê ¹ êcioprocentowych obligacji na nominaln sum trzech tysi cy rubli. Rachunki mam w pugilaresie. Przyszed ¹³ æ ¹ ¿ ³szy do domu, zacz em liczy pieni dze, co mo e za ³ ¿ ³ ¹ æ œwiadczy pan Lebieziat-nikow, a odliczywszy dwa tysi ce trzysta rubli, w o y em je do pugilaresu, ten za ê ³ ³ œ do bocznej kieszeni surduta. Na stole zosta o oko o pi ciuset rubli, w tym trzy banknoty po sto rubli ka ³ ¹ ¿dy. Wtedy wesz a pani (na moje wezwanie). W ci gu ca ³ ¿ ³ ³ej wizyty by a pani ogromnie zmieszana, tak dalece, e podczas rozmowy wstawa a pani trzykrotnie, zamierzaj œ œæ ³ ¹c z jakiego powodu wyj , jakkolwiek rozmowa nie by a jeszcze sko ¿ ¿ œ æ ñczona. To wszystko pan Lebieziatnikow równie mo e po wiadczy . Prawdopodobnie sama pani nie zechce przeczy ¿ ³ ¹ æ i potwierdzi, e wzywa em j za poœrednictwem pana Lebieziatnikowa jedynie w celu omówienia krytycznej, sierocej doli pani krewnej, Katarzyny Iwanowny (do której nie mog ê œ ³em przyj æ na styp ) oraz potrzeby urz œ ¹dzenia na jej rzecz jakiej zbiórki, loterii 1 Mademoiselle (fr.) — panna. 464 iut> czego ê ³ ³ ³ œ w tym rodzaju. Fam mi dzi kowa a, nawet ze zami (powtarzam tylko, jak by o, po pierwsze, aby przypomnie œ œæ ¿ ³ æ pani, po drugie za , aby dowie , e sam nie zapomnia em o najdrobniejszym szczególe). Nast ê ³ ¹ êpnie wzi ³em ze sto u banknot dzie-si ciorublowy i da³em go pani jako pierwsze wsparcie ode mnie na potrzeby pani krewnej. Wszystko to widzia ê ³ ¹ ¹ ³ pan Lebieziat-nikow. Nast pnie odprowadzi em pani do drzwi, przy czym ci gle by³a pani zmieszana. Potem zostawszy sam z panem Lebieziatnikowem i porozmawiawszy z nim z dziesi ¹ ³ ¿ ³ ³ êæ minut, wróci em do sto u, na którym le a y pieni dze, aby jak zamierza æ æ ³em poprzednio, przeliczy je i schowa oddzielnie. Ku memu zdziwieniu zabrak æ ê ³o jednego sturublowego banknotu. Zechce si pani zastanowi : pana Lebieziatnikowa podejrzewa ê ê ¿ ³ æ nie mog em w aden sposób, wstydz si nawet takiego przypuszczenia. Omyli ê ³ ¿ ê æ si w rachunku równie nie mog em, bowiem na chwil przed pani ¹ ³ ³ œ przyj ciem sprawdzi em rachunek i wszystko siê zgadza o. Przyzna pani, ¿e bior c pod uwag êæ œ œ ¿ œ ³ ê jej zmieszanie, ch po piesznego odej cia oraz to, e jaki czas trzyma a pani r ¹ ¹ ³ ê ê ¹ êce na stole, wreszcie bior c pod uwag pani kondycj spo eczn i zwi zane z ni¹ nawyki, z przera œ ³ ¿ ¿eniem, e tak powiem, i wbrew woli, musia em doj æ do wniosku, okrutnego, ale s ³ ¹ ê ³usznego! Dodam jeszcze i powtórz : nie bacz c na ca ¹ oczywistoœæ mego przekonania, rozumiem, ¿ ¿e mimo to w oskar eniu moim tkwi pewne dla mnie ryzyko. Ale jak pani widzi, nie zawaha ³ ³ œ ê ³em si , nie pu ci em tego p azem i powiem pani dlaczego: jedynie, œ ê ¹ ³askawa pani, jedynie przez pani czarn niewdzi czno æ! Jak to? Zapraszam pani ê ¹ w sprawie pani biednej krewnej, daj pani dobrowoln¹ dziesi ê ê ³ ê ¹ êciorublow ofiar , a pani od razu, niezw ocznie odwdzi cza si podobnym czynem! Nie, to nie æ ê ê ê ³adnie! Nauczka jest niezb dna. Prosz si zastanowi : wszak jak prawdziwy jej przyjaciel (bo lepszego przyjaciela nie mo ¹ ê æ ¿e pani mie w tej chwili) prosz pani , niech siê pani opami ³ ê ê êta! Bo b d nieub agany. A zatem? — Ja nic panu nie wzi ê ³ ¿ ê ê³am — szepn ³a przera ona Sonia — da mi pan dziesi æ rubli, niech je pan sobie weŸmie. — Sonia 465 uu»^uivaia supcicis., iu^wicj,6aia gu, wyj ¿ £ ³ ê ê³a papierek dziesi ciorublowy i poda a u ynowi. — Do stu rubli zatem pani si ³ ê jednak nie przyznaje? — nalega z wyrzutem, nie przyjmuj¹c banknotu. Sonia obejrza ¹ ¹ ³ ê ³a si woko o. Wszyscy patrzyli na ni ponuro, surowo, drwi co i z nienawi ê ¿ ¹ œ ³ ³ ¹ œci . Spojrza a na Raskolnikowa... Sta pod cian , skrzy owawszy r ce, i przeszywa ³ ¹ ³ j p omiennym spojrzeniem. — O, Bo ê ê ¿e! — j kn ³a Sonia. — Amalio Iwanowno, trzeba b ¹ ê ê æ æ êdzie da zna na policj , a zatem prosz pani uprzejmie o pos ¿ £ ³ ¿ ³anie na razie po stró a — spokojnie i uprzejmie powiedzia u yn. — Got der Barmherzige1. Wiedzia ê ³ ³ ³ ¿ ³am, e ona krad ! — Ama-lia Iwanowna za ama a r ce. — Pani wiedzia ³ ¿ ¿ £ ³ ³a? — podchwyci u yn. — Zatem ju poprzednio mia a pani pewne podstawy do takiego wniosku. Prosz ¹ ³ ê ê wi c pani , by szanowna pani zechcia a zapami ¹ œ ³ æ êta to, co powiedzia a, przy wiadkach zreszt . Wszyscy zacz ³ ¹ æ œ ³ êli g o no mówi . Nast pi o ogólne poruszenie. — Co-o-o! — krzyknê³a, nagle oprzytomniawszy, Katarzyna Iwanowna i jak szalona rzuci ê ¿ ¿ ¹ ¿ £ ê ³a si do u yna. — Co-o-o! Pan j oskar a o kradzie ? Soni ? Ach, podli, podli! — Dopad ê ¹ ê ³szy do Soni, obj ³a j suchymi r kami niczym kleszczami. — Soniu! Jak ³ ê ¹ œ ³ œmia a wzi æ od niego te dziesi æ rubli! O, g upia! Dawaj tu! Dawaj tu te dziesiêæ rubli! Wyrwawszy Soni banknot, zmi ³ ¿ £ ³ ê³a go i rzuci a prosto w twarz u ynowi. Zwitek trafi go w oko i odskoczy ³ ê ³ ê ¿ £ œ ³ na pod og . Amalia Iwanowna rzuci a si , aby go podnie æ. u yn rozgniewa ê ³ si . — Trzymajcie t ¹ ê ê wariatk ! — krzykn ³. W tej chwili w drzwiach, obok Lebieziatnikowa, ukaza ê ê ³o si jeszcze kilka osób, pomi dzy nimi równie¿ obydwie przyjezdne damy. 1 Got der Barmherzige (niem.) — Bo ³ ¿e mi osierny. 466 — Co! Wariatk ê ñ ¹ ê! To ja jestem wariatk ! Du-re ! — wrzasn ³a Katarzyna Iwanowna. — Sam jeste ê ³ ³ ¹ ê œ durniem, kr taczu s dowy, pod y cz owieku! Sonia, Sonia by wzi ³a jego pieni ¹ ³ æ ¹dze! To Sonia ma by z odziejk ! Jeszcze ci ona da, durniu! — Katarzyna Iwanowna roze ³ ê œ ³ œmia a si histerycznie. — Widzieli cie durnia? — rzuca a siê na wszystkie strony, wskazuj ³ ¿ ¿ £ ¹c na u yna. — Jak to i ty tak e? — spostrzeg a nagle gospodyni . ê — ³ ³ ³ ¿ I ty tak e, kie basiaro, potwierdzasz, ¿e ona „krad "?Ty pod a pruska mordo w krynolinie! Ach, pan! Ach, pan te ³ ¿ ¿! Przecie ona wcale nie wychodzi a z pokoju od czasu, jak wróci ¹ ³ ³ ³a od ciebie, ajdaku. Usiad a obok pana Rodiona!... Zrewidujcie j ! Poniewa¿ nigdzie nie wychodzi ê ¹ æ ³a, powinna mie pieni dze przy sobie! Szukaj wi c, szukaj, szukaj! Ale jak nie znajdziesz, to daruj, kochasiu, ale wtedy nam za to odpowiesz! Do najja œ ³ œ ê œniejszego pana pójd , do najja niejszego pana, do samego mi o ciwego cara pobiegn ¹ œ ê ê, do nóg mu padn , zaraz, dzi jeszcze! Sierota jestem! Wpuszcz mnie! My œ ³ œ ³ ê ê ê ê £ ¹ ¿ œlisz, e nie wpuszcz ? ¿esz, dostan si ! Dostan si ! Liczy e na jej agodno æ? Na to liczy œ ³e ? Za to ja, bracie, jestem energiczna! Wpadniesz! No, szukaj! Szukaj, szukaj, no, szukaj! Katarzyna Iwanowna w zacietrzewieniu szarpa ¹ ¹ ¿ £ ³a u yna, ci gn c go ku Soni. — Jestem gotów i ponosz ê œ ê odpowiedzialno æ... Ale niech si pani uspokoi, szanowna pani, niech si ¿ ê ¿ ê pani uspokoi. A nadto dobrze widz , e jest pani energiczna... To... to... to jak to? — b œ ¹ ¿ œ ³ ³ ¿ ¿ £ ³ ¹ka u yn. — To nale a oby w a ciwie przy policji... Chocia zreszt i teraz wiadków jest a ê ¿ ¿ ê ¿ nadto... Zgadzam si ... Ale w ka dym razie nie wypada, eby m ¿czyzna... ze wzgl ¿ ê ¿ ¹ ¿ æ ³ êdu na p e ... Mo e z pomoc Amalii Iwanowny... chocia tak si tego przecie nie za œ ³ ê ³atwia... Wi c w a ciwie? — Jak pan chce! Kto chce, niech rewiduje! — krzycza³a Katarzyna Iwanowna. — Sonia, wywró ñ ³ æ kieszenie! Tak, tak! Patrz, potworze, pusta, tutaj by a chusteczka, kiesze jest pusta, widzisz! A tu druga kieszeñ, o tak, tak! Widzisz, widzisz! 467 Katarzyna iwanowna nie wywróci ³ ³a, lecz formalnie wyszarpa a na wierzch obie kieszenie, jedn ³ ³ ¹ po drugiej. Lecz z drugiej, prawej kieszeni nagle wylecia papierek i opisawszy uk w powietrzu, upad £ ¿ ¿ ¿ £ ê ³ pod nogi u yna. Wszyscy to zauwa yli, wiele osób krzykn ³o. u yn schyli ê ³ ³ ³ ê ³ si , podniós dwoma palcami papierek z pod ogi, uniós w gór , aby wszyscy widzieli, i rozwin ³ ¿ œ £ ¿ ¹ ³ ³ ¹³. By to banknot sturublowy, z o ony w o mioro. u yn zatoczy kr g r ¹ ¹ êk , pokazuj c go wszystkim. — Z ³ ³odziejka! Przesz z mieszkanie! Polic! Polic! — zawy a Amalia Iwanowna. — Ich tszeba Sybir wiganiaæ! Presz! Ze wszystkich stron rozlega ³ ³ ê ³y si krzyki. Raskolnikow milcza , nie spuszcza oczu z Soni, z rzadka tyko rzucaj ³ ¿ £ ¹c szybkie spojrzenia na u yna. Sonia sta a w tym samym miejscu jak wryta, nawet prawie ³ ³ ê ¿e nie by a zdziwiona. Nagle krew uderzy a jej do twarzy, krzykn ³a i zas ê ê ³ ³oni a si r kami. — Nie, to nie ja! Ja nie wzi ê ¹ ³ ê³am! Ja nie wiem! — krzycza a z rozdzieraj cym serce j kiem i rzuci ê ¹ ³ ê ³a si do Katarzyny Iwanowny. Ta schwyci a j i mocno przycisn ³a do siebie, jakby chc ¹ ¹ ³ ¹ æ ³ ¹c zas oni j w asn piersi . — Sonia, Sonia! Ja nie wierz œ ê ³ ê! — krzycza a (bez wzgl du na oczywisto æ) Katarzyna Iwanowna, ko ¹ ¹ ¹ ¹ ³ysz c j w ramionach jak dziecko, obsypuj c pieszczotami, chwytaj c jej r ¹ ê ³ œ ê³ ¿ ³ ¿ êce i wpijaj c si w nie poca unkami. — Czy ty by wzi a? Có to za g upcy! O, Bo e! G ê ¹ ³ ³ œ ³upcy jeste cie, g upcy! — krzycza a, zwracaj c si do wszystkich. — Nie wiecie, co to za serce, co to za dziewczyna! Ona by wzi ¹ ¹ ¿ ê³a, ona! Przecie ona swoj ostatni koszulê zdejmie, sprzeda, bosa pójdzie i wam odda, kiedy bêdziecie potrzebowali, taka ona jest! ¯ ³ ¹ ¹ ê ³ ³ ê ³ ê ó t ksi ¿k dosta a, bo moje dzieci gin ³y z g odu, sprzedawa a si dla nas... Ach, mój m ¿ ñ ¿ ê ê ê ê ê¿u, mój m ¿u! Ach, mój m ¿u, mój m ¿u! To masz dopiero styp ! Bo e! Bro cie jej, czego stoicie wszyscy! Panie Rodio-nie! Dlaczego pan jej nie broni? Czy ¿ ¿by pan te nie wierzy ¿ ñ ¿ œ ³ ³? Jej ma ego palca nie jeste cie warci, wszyscy, wszyscy! Bo e! Bro cie jej w koñcu! 468 P ¿ ³acz biednej, suchotniczej, opuszczonej Katarzyny Iwanow-ny wywar³ silne wra enie na obecnych. Tyle by ³ ¿ ³o alu, tyle cierpienia w wykrzywionej bólem, wysch ej, suchotniczej twarzy, w zasch ³ ³ ¹ ¹ ³ych, pokrytych spieczon krwi ustach, w ochryp ym krzyku, w kaniu podobnym do p œ ê ³aczu dziecka, w tej ufnej, dzieci cej, a zarazem rozpaczliwej pro bie o obron ³ ê ¿ ³ ê ¿ ê ¿ £ ¿ ê, e zdawa o si , i wszystkim zrobi o si al tej nieszcz snej kobiety. u yn zw ê ³ ³aszcza ulitowa si zaraz: — ¹ ³ ³ £ £askawa pani! askawa pani! — wo a przekonywaj cym tonem. — Pani to nie dotyczy! Nikt si ¿ ³ ³ ê ¹ æ ¿ ê nie odwa y wini pani o namow lub wspó udzia , tym bardziej e to przecie¿ pani wykry ³ ñ ¹ ³a, wywracaj c kiesze , a zatem pani niczego nie podejrzewa a. Bardzo, ale to bardzo gotów jestem wspó ê ³ ê ê ¿ ¿ æ ³czu , je eli e tak powiem, n dza zmusi a Sofi Siemionown , ale dlaczego pani, mademoiselle, nie chcia ê ³ æ ê ³a si przyzna ? Ba a si pani wstydu? Pierwszy krok? Mo ³ ³ ê ³ ³ ¿e straci a pani g ow ? Rzecz zrozumia a, bardzo zrozumia a... Jednak po co si ê ³ ñ ê æ ³ ê by o puszcza na takie historie! Prosz pa stwa — zwróci si do wszystkich obecnych — prosz ¹ ³ ¿ ê ¹ ñ ê pa stwa! Lituj c si i e tak powiem, wspó czuj c, owszem, jestem gotów przebaczy ¿ œ ¿ ¹ ¿ æ, nawet teraz, nie zwa aj c na to, e osobi cie mnie obra ono. Niech ten wstyd, mademoiselle, b ê ³ œ ³ ¹ êdzie dla pani nauk na przysz o æ — zwróci si do Soni — ja puszczam to p æ ñ ê ³azem, niech si na tym sko czy. Dosy ! £ ¿ ³ ê ³ ¹ u yn spojrza zezem na Raskolnikowa. Spojrzenia ich si spotka y. Gorej cy wzrok Raskolnikowa zdawa æ ¿ ¹ ³ ê ³ si go pali . Tymczasem Katarzyna Iwanowna, nic ju nie s ysz c, jak szalona obejmowa ê ¿ ê ³ ³ ³a i ca owa a Soni . Dzieci równie ze wszystkich stron obj ³y Soniê r ê ³ ¹ ¹ ³ œ ñ ¹czkami, Pole ka za , niezupe nie zreszt rozumiej ca, o co chodzi, dos ownie ton ³a we ³ ³ ³ ³ ê ¹ ³ ³ ¹ ê zach i d awiona kaniem, schowa a spuchni t od ez, adniutk twarzyczk na ramieniu Soni. — Co za pod ³ ê ¿ £ œ ³ ê ³ œ ³o æ! — nagle rozleg o si g o no od drzwi. u yn szybko si odwróci . — Co za pod ¹ ³ œ ³o æ! — powtórzy Lebieziatnikow, patrz c mu badawczo w oczy. 4 ¿ £ 69 u yn drgn ¿ ¹³. Wszyscy to zauwa yli. (Potem przypomniano to sobie.) Lebieziatnikow wszed³ do pokoju. — I pan o ¿ £ ê ¹ ¿ ³ œ æ ê ³ œmieli si bra mnie na wiadka? — powiedzia , zbli aj c si do u yna. — Co to znaczy? O czym pan mówi? — b ¿ £ ¹ ¹kn ³ u yn. — To znaczy, œ ³ ¹ ¿e pan jest... oszczerc , to w a nie znaczy! — zapalczywie powiedzia ê ¹ ³ Lebieziatnikow, surowo wpatruj c si w niego swymi krótkowzrocznymi oczkami. By ê ³ ³ bardzo rozgniewany. Raskolnikow wpi si w niego wzrokiem, jakby chwytaj ¿ £ ³ ³ ¿ ¿ ¹c i wa ¹c ka de s owo. Znowu zaleg o milczenie. u yn niemal zupe ³ ê ³ ³ ³nie straci g ow , zw aszcza w pierwszej chwili. — Je ê ê ¹ ¹ ¹ ¿eli pan to do mnie... — zacz ³, j kaj c si . — Co si z panem dzieje? Czy pan jest ca³kiem przytomny? — Jestem zupe ¹ œ ³ ³nie przytomny, a pan jest... szubrawcem! Co za pod o æ! Ci gle s ¿ ê æ ¿ ³ ³ œ ³ ³ucha em, umy lnie ca y czas czeka em, eby dobrze zrozumie , bo przyznaj , e do tej chwili nie jest to zupe ³ ¿ ³nie logiczne... Ale po có pan to wszystko zrobi ? Nie rozumiem. — Co ja takiego zrobi ¿ ³ æ ¿ ³em? Mo e pan przestanie mówi g upimi zagadkami? A mo e pan jest pijany? — To mo ê ê ¿e pan, n dzniku, pije, bo nie ja! Nigdy wódki nie pijam, bo to nie zgadza si z moimi przekonaniami! Wyobra ê ³ ê ³ ¿ Ÿcie sobie, e to on sam, w asnor cznie da t sturublówkê Sofii Siemionownie, ja widzia æ ê ê œ ³ ³em, by em wiadkiem, mog przysi ga ! On, on! — powtarza ¿ ê ¹ ³ Lebieziatnikow, zwracaj c si do wszystkich i do ka dego z osobna. — Pan chyba zwariowa ¿ £ ¹ ³ ³, m okosie! — wrzasn ³ u yn. — Przecie ³ œ ñ ¿ ona sama w pa skiej obecno ci, sama, teraz, tutaj potwierdzi a przy wszystkich, ê ³ ê ¿e prócz dziesi ciu rubli nic ode mnie nie dosta a. W jaki wi c sposób wobec tego jej da³em? — ³ ³ Widzia em, widzia em!— krzycza³ Lebieziatnikow — i jakkolwiek jest to wbrew moim przekonaniom, gotów jestem chocia ê ê ¹ æ ¿ ³ ¿by w tej chwili z o y w s dzie przysi g , bo widzia ¿ ³ œ ³ ³ ³em, jak jej pan po kryjomu podrzuci . A ja, g upiec, my la em, e pan 470 to zrobi œ ¿ ¹ ê ¹ ê ³ œ ³ ³ z lito ci! W drzwiach, egnaj c si z ni , kiedy si odwróci a i kiedy pan ciska jej r ³ ³ ¿ ³ ¹ ¹ ê ¹ ê êk , to drug r k , lew , w o y jej pan do kieszeni po kryjomu papierek. Widzia em! Widzia ³ ¿ £ ³em! u yn zblad . — Pan k ¹ æ ³ ¹ ¹ ³amie! — krzykn ³ wyzywaj co. — Jak pan móg zobaczy papierek, stoj c pod oknem! Przywidzia œ ê ³o si panu... tymi lepawymi oczami. Pan bredzi! — Nie, nie przywidzia ³ ³ ¿ ê ³o mi si ! Chocia sta em daleko, ale wszystko, wszystko widzia em. Spod okna trudno by æ ê ê œ ³o rozpozna papierek, ma pan racj , ale dzi ki zbiegowi okoliczno ci wiedzia ³ œ ³ ³ ¿ ³em na pewno, e to by a w a nie sturublówka, bo kiedy pan dawa jej papierek dziesi ³ ê ¿ ³ ¹ êciorublowy, to wzi ³ pan ze sto u równie sturublówk (widzia em to, bo wtedy sta ³ ¿ ³ ³ œ ê ê ³ ¿ ³em blisko sto u, a poniewa przysz a mi do g owy pewna my l, wi c zapami ta em, e pan mia ê ê œ ³ ³ ³ ¿ ³ ê ³ w r ku ten banknot). Z o y go pan i trzyma ca y czas w zaci ni tej r ce. Potem zapomnia ¹ ³ ¿ ³ ê ³ ³em o tym, ale kiedy pan, wstaj c, prze o y go z prawej r ki do lewej i o ma o nie upu ³ ³ œ ³ ê ³ ³ œci na pod og , znowu sobie przypomnia em, bo mi ta my l przysz a do g owy, mianowicie, ¿ æ ¹ ¿e pan w tajemnicy przede mn chce zrobi dobry uczynek. Mo e pan sobie wyobrazi æ ¿ ³ ³ ê ³ æ ¿ ¹ æ, jak bardzo zacz ³em uwa a , no i widzia em, jak si panu uda o w o y jej do kieszeni. Widzia ê ê ³ ³em, widzia em, przysi gn ! Lebieziatnikow d ¿ ê ³ ê ³ ³awi si niemal. Ze wszystkich stron rozlega y si ró ne okrzyki, przewa ³ ¿ ³ ¿ æ ³ ¹ ¿ ¿nie wyra aj ce zdziwienie, lecz s ycha te by o pogró ki. Wszyscy t oczyli siê wokó ê ³ ¿ £ ³ u yna. Katarzyna Iwanowna rzuci a si do Lebieziatnikowa. — Andrzeju Siemionowiczu! ¹ ³ ¹ le pana os dzi am! Niech pan j obroni! Pan jeden po jej stronie! To sierota! Pana Bóg zes ³ ³a ! Andrzeju Siemionowiczu, kochany, dobrodzieju! Prawie nie wiedz ³ ¹c, co czyni, pad a przed nim na kolana. — Bzdury! — wy ³ ³ ¿ £ ³ w dzikiej pasji u yn. — Bzdury pan plecie, askawco... „Zapomnia em, przypomnia œ ¿ æ ³ ³em sobie, zapomnia em", co to ma znaczy ! To znaczy, e ja jej umy lnie podrzuci ¹ ³em? Po co? W jakim celu? Co ja mam wspólnego z t ... 471 — Po co? W ³ œ ê ¿ œ ³a nie tego nie rozumiem, a e mówi , jak rzeczywi cie by o, to fakt! Tak dalece si ¿ ê œ ³ ¿ ³ ê ê ê ê nie myl , wstr tny, wyst pny cz owieku, e w a nie pami tam, i z tego powodu nasun ê ê ³ œ ³ ê³o mi si wtedy pytanie, wtedy, kiedy panu dzi kowa em i ciska em pa œ ³ ³ ¿ ³ ê ê ¹ ñsk r k . Dlaczego pan w o y jej ukradkiem do kieszeni? To jest, dlaczego w a ciwie ukradkiem? Czy dlatego, ê ¿ ¹ ¹ æ ¿eby ukry to przede mn , wiedz c, e nie uznaj prywatnej dobroczynno ¹ ³ ¿ ¿ œci, niczego nie lecz cej radykalnie? Doszed em do wniosku, e mo e naprawd ¿ ³ œ ¿ ê ê pan si mnie wstydzi, e daje takie sumy, i oprócz tego pomy la em: mo e on chce jej zrobi ³ ³ ê ¿ ê æ niespodziank , eby si zdziwi a, jak znajdzie u siebie w kieszeni ca e sto rubli. (Bowiem niektórzy dobroczy æ ³ ¹ ñcy lubi rozk ada na raty swoje dobre uczynki, wiem o tym.) Potem pomy æ ¹ ¿ ³ œla em, e pan j chce wypróbowa , to znaczy, czy po znalezieniu przyjdzie podzi ¿ ñ ê ¹ ¿ æ êkowa , czy nie? Potem, e pan chce unikn æ podzi kowa i eby, no, jak si œ œ ³ ³ ¿ ê to mówi, eby prawica, czy jak tam, nie wiedzia a... s owem, co w tym gu cie... Ale czy to ma Ÿ ê ³ ³ ³ œ ¿ ³o mi wtedy ró nych my li do g owy przychodzi o! Postanowi em wi c pó niej siê nad tym zastanowi ê æ ³ ¿ ³ ¿ æ, jednak uwa a em, e by oby niedelikatnie zdradzi si przed panem, i ¿ ³ ³ ê ¿ znam tajemnic . Lecz natychmiast przysz o mi do g owy jeszcze jedno: e Sofia Siemionowna, zanim spostrze ³ æ ¿ ¹ ¿e pieni dze, mo e je zgubi . Dlatego postanowi em przyjœæ tutaj, wywo ¿ ³ ¿ æ ¹ æ ³a j i zawiadomi , e w o ono jej do kieszeni sto rubli. Mimochodem wst œ ¿ ñ ³ ¹pi em do numeru pa Kobylatnikowych, eby zanie æ im Ogólny zarys metody pozytywnej i poleci ¿ ³ ³ æ zw aszcza artyku Piderita (a równie i Wagnera1), potem przyszed³em tutaj, 1 Wydany w 1866 r. po rosyjsku tom pt. Ogólny zarys metody pozytywnej zawiera³m.in. prace niemieckiego ekonomisty Adolfa Wagnera, niemieckiego fizjologa M. Piderita i Lamberta Queteleta (por. przypis na s. 81). Autorzy ci traktowali prawa rz ¹ ¹dz ce spo ¹ ñ ³ecze stwem na wzór praw przyrodniczych. St d ich fatalistyczno-mechanistyczna wizja przysz ¿ ³ œ ê ¹ œ ³o ci jako nieuchronnie aktualizuj cej si konieczno ci, rzekomo za o onej w naturze cz ê œ ³owieka, z pomini ciem roli czynnika subiektywnego w historii — wolno ci i odpowiedzialno ³ œci cz owieka. 472 a tu taka awantura! No, czy tego rodzaju my ³ ³ ¿ œli i rozwa ania przysz yby mi do g owy, gdybym rzeczywi ³ ¿ ³ ¿ ³ œcie nie widzia , e w o y jej pan do kieszeni sto rubli? Lebieziatnikow po zakoñczeniu swego obszernego wywodu, ukoronowanego tak logicznym wnioskiem, by ³ ³ ê ³ bardzo zm czony i pot sp ywa mu po twarzy. Niestety, nie umia ê ¿ ¹ ¹ æ ê ³ si dobrze wypowiedzie po rosyjsku (nie znaj c zreszt adnego innego j zyka), wi ³ ¿ ê ³ ³ ê êc ogromnie si zmordowa , zdawa o si nawet, i schud po tym adwokackim popisie. Niemniej jednak jego przemowa wywar ³ ³ ¿ ³a nadzwyczajne wra enie. Mówi z takim zapa em, z takim przekonaniem i wida £ ¿ ¿ ê ³ ¿ ³ æ by o, e wszyscy mu uwierzyli. u yn zorientowa si , e sprawa stoi Ÿle. — Co mnie to obchodzi, ³ ³ œ ³ ¹ ¿e panu przysz y do g owy jakie g upie spekulacje? — krzykn ³. — To niczego nie dowodzi! Mog œ æ ¿ ê ê ³o si panu wszystko przy ni i tyle! A ja panu mówi , e pan k ³ ³ ³ œæ ¿ œ ³ ³amie, askawco! K amie i oczernia mnie przez z o , a mianowicie przez z o æ, e nie zgadza ³ ¿ œ ñ ê ³em si na pa skie wolnomy lne i bezbo ne projekty spo eczne, ot co! Ale ten wykr ê ³ ¿ £ ³ êt nie pomóg u ynowi. Przeciwnie, szemrania rozlega y si ze wszystkich stron. — Z takiej beczki zaczynasz! — krzykn £¿ ³ ê ê ¹³ Lebieziatnikow. — esz! Wo aj policj , to b dê przysi ³ ê ³ êga ! Jednej rzeczy tylko nie rozumiem: dlaczego on si zdecydowa na tak¹ pod ³ ³ œ ³o æ? O, marny, pod y cz owieku! — Ja mog ³ ê ³ ê æ œ ê wyja ni , dlaczego on si zdecydowa na taki post pek, i gdyby by o trzeba, równie ê ê ³ ³ ê ¹ ¿ przysi gn ! — mocnym g osem odezwa si wreszcie Raskolnikow i wyst pi³ naprzód. By Ÿ ¹ ¿ ³ wyra nie pewny siebie i spokojny. Patrz c na niego, wszyscy zrozumieli, e rzeczywi œ ê ¿ œcie wie, o co chodzi, i e sprawa zaraz si wyja ni. — Teraz wszystko jest dla mnie zupe ¹ ¹³ ¹ ê ³nie jasne — ci gn Raskolnikow, zwracaj c si do Lebieziatnikowa. — Od pierwszej chwili podejrzewa ³ ¿ ³em, e w tej ca ej historii tkwi jakiœ wstr œ ³ ê êtny podst p. Podejrzewa em na skutek pewnych okoliczno ci mnie jednemu tylko znanych, o których zaraz powiem: 473 w tym le¿y sedno sprawy. Pan, Andrzeju Siemionowiczu, przez swoje nieocenione zeznanie wyja ³ ê ³ œni mi ostatecznie wszystko. Prosz , aby wszyscy, wszyscy s uchali. Ten pan — wskaza ê ê ê ³ ¿ £ ³ na u yna — stara si niedawno o r k pewnej panny, a mianowicie mojej siostry, Awdotii Romanowny Raskolnikowej. Po przyjeŸdzie do Petersburga onegdaj, przy pierwszym widzeniu, pok ³ ¹ ê ³ ³óci si ze mn i wyrzuci em go za drzwi, na co mam dwóch ¿ ³ ³ ³ œwiadków. Jest to z y cz owiek... Onegdaj nie wiedzia em jeszcze, e on mieszka u pana, Andrzeju Siemionowiczu. Zatem nie wiedzia ¿ ³em, e tego samego dnia, kiedy pok ³ ê œ ³ ê œ ³ócili my si , to jest onegdaj, by wiadkiem, jak wr cza em Katarzynie Iwanownie, w charakterze przyjaciela nieboszczyka pana Marmie ê ¹ ³a-dowa, pewn sum na pogrzeb. Natychmiast napisa ê ¿ ³ ³ kartk do mojej matki z zawiadomieniem, e da em pieni ¹ ¿ ¹dze nie Katarzynie Iwanownie, lecz Sofii Siemionownie, u ywaj c przy tym najnikczemniejszych okre ¹ ñ œle ... charakteru tej ostatniej, to jest napomkn ³ o charakterze mego stosunku do niej. Wszystko to by ¿ ¹ ³o zrobione w celu poró nienia mnie z matk i z siostr ³ ¿ ê ê ¹ ¹ ¹, wmawia im bowiem, e marnotrawi ich ostatni grosz, którym si dziel ze mn . Wczoraj ê ³ œ wieczorem przy matce i siostrze, w jego obecno ci, ustali em prawd , dowiód œ ³ ¹ ¿ ³szy, e pieni dze da em na pogrzeb Katarzynie Iwanownie, nie za Sofii Siemionownie, której onegdaj nie zna ³ ³ ³em, nawet nie widzia em na oczy. Doda em przy tym, £ ¿ ³ ê Ÿ ¿e on, Piotr u yn, nie wart jest ma ego palca Sofii Siemionowny, o której si tak le wyra ê ê ³ ¿a. Na jego pytanie, czy posadzi bym Sofi Siemionown obok swej siostry, odpowiedzia ¹ ¿ ³ œ ³ ³ ¿ ¿ ³em, e ju to zrobi em tego w a nie dnia. Z y, e matka i siostra nie chc ulec jego namowom i zerwa ¹ ¹³ æ ³ ¹ æ ze mn , zacz prawi im niewybaczalne chamstwa. Nast pi o ostateczne zerwanie i wyrzucono go z domu. Wszystko to mia³o miejsce wczoraj wieczorem. Teraz prosz ³ ¿ Ÿ ê ¹ ê o specjaln uwag : wyobra cie sobie, e uda oby mu siê dowie ³ ¹ ³ ¿ œæ, e Sofia Siemio-nowna jest z odziejk , wówczas, po pierwsze, dowiód by matce mojej i siostrze, ¿ ê ¹ ê ³ ¿ ³ ³ ¿e podejrzenia jego by y s uszne, e mia racj , oburzaj c si , i stawiam moj ê ¹ siostr na równi z Sofi¹ 474 Siemionown ³ ³ ¹ ¿ ¹, e napadaj c na mnie, strzeg i broni honoru mojej siostry, a swej narzeczonej. S ê ³ ¿ æ ¹ ³ ê ³owem, dzi ki temu móg by znowu poró ni mnie z rodzin i mia nadziej , ¿e znowu wkradnie si ê ³ œ ¿ ³ ê w jej aski. Nie wspominam nawet o tym, e m ci si zarazem na mnie, mia ê ¿ æ ³ bowiem podstawy, by przypuszcza , e honor i szcz œcie Sofii Siemionowny s ê ê ³ ¹ mi bardzo drogie. Oto jego wyrachowanie! Oto jak ja rozumiem t spraw . Oto ca a przyczyna, prócz której nie ma innej. W ten czy te ê ¹ ³ ñ ¿ podobny sposób zako czy Raskolnikow swoj przemow , przerywan¹ cz ¹ ¿ ¿ ¹ ¹ ³ êsto okrzykami obecnych, s uchaj cych zreszt bardzo uwa nie. Nie zwa aj c na przerywanie, Raskolnikow mówi ¹ œ ³ ³ ostro, spokojnie, dok adnie, jasno, z pewno ci siebie. Jego ostry g ³ ³os, zdecydowany ton i surowy wyraz twarzy zrobi y na wszystkich nadzwyczajne wra¿enie. — Tak, tak, tak jest! — potakiwa æ ³ zachwycony Lebieziat-nikow. — To musi by prawda, bo jak tylko Sofia Siemionown ³ ³ ¹ wesz a do pokoju, to zapyta mnie o pana: czy pan tu jest? Czy nie widzia ³ ³ œ œ ³em pana w ród go ci Katarzyny Iwanowny? Odwo a mnie w tym celu do okna i tam po cichu zapyta ³ ¿ ¿ ê æ ³. Wida wi c, e zale a o mu na tym, aby pan tu koniecznie by ê ³! Tak, wszystko si zgadza! £ ¿ ³ œ ³ ê ³ œ ³ u yn milcza i u miecha si pogardliwie. By jednak bardzo blady. Obmy la widocznie, jak si ¹ ê ¹ ¹ œ ¿ æ æ ê ê z tego wykr ci . By mo e, z przyjemno ci machn ³by r k na wszystko i wyszed ê ³ ¿ ³ ³, ale w danej chwili by o to niemo liwe: równa oby si to bowiem otwartemu przyznaniu, ¿ ¹ ³ ¿ ³ ¿e oskar enia wytoczone przeciwko niemu s s uszne i e w istocie rzuci na Soni ¹ ¿ ê oszczerstwo. Przy tym towarzystwo, które ju przedtem wystarczaj co sobie podpi ñ ¹ ¹ ³ ³o, by o zbyt wzburzone. Intendent, nie zdaj c sobie zreszt do ko ca sprawy ze wszystkiego, krzycza ¿ £ ¿ ³ œ ³ ³ najg o niej i proponowa ró ne, nader dla u yna nieprzyjemne sposoby zlikwidowania zaj ê œcia. Lecz w pokoju byli nie tylko sami pijani. Zeszli si i zebrali lokatorzy ze wszystkich pokojów. Wszyscy trzej Polaczkowie ogromnie siê irytowali i bez przerwy krzyczeli na Ÿ œ ¹ ³ ¿ £u yna „panie ajdak", dodaj c jeszcze jakie gro by 475 po polsku. Sonia s ¿ ¿ ê ³ ¹ ¹ ê ³ ³ucha a z nat ¿on uwag , lecz zdawa o si , e te nie wszystko rozumie, ê ³ ¹ ¿e dopiero budzi si z omdlenia. Nie spuszcza a oczu z Raskolnikowa, czuj c, ¿e on jest jedyn ³ ê ³ ¹ ¹ jej obron . Katarzyna Iwanowna dysza a ci ¿ko, rz꿹c, i wprost pada a z wyczerpania. Najg ³ ³ ê ¹ ³upsz min mia a Amalia Iwanowna, sta a z otwartymi ustami i nic nie rozumia œ ³ ³ œ ¿ £ ¿ ³ ³a. Widzia a tylko, e u yn w jaki sposób wpad . Raskolnikow chcia co jeszcze powiedzie ¿ £ ³ ê ³ ³ œ æ, lecz nie dano mu doj æ do s owa, wszyscy krzyczeli i t oczyli si oko o u yna z wymys ¿ ¿ ê ¹ ³ ¿ £ Ÿ ³ami i gro bami. Lecz u yn nie stchórzy . Zdaj c sobie spraw , e oskar enie Soni wzi ê ³ ³ ê³o w eb, uciek si po prostu do zuchwalstwa: — Za pozwoleniem, prosz æ ³ ê ê ñ ê pa stwa, za pozwoleniem, prosz si nie t oczy , dajcie mi przej æ ê ³ ê ¹ ³ œæ — mówi , przeciskaj c si przez t um. — I bardzo prosz nie grozi . Zapewniam, ¿ ê ê ¿ e nic nie b dzie, nic mi nie zrobicie, nie jestem l kliwy, a wy, panowie, mo ecie odpowiada ¿ ³ ³ ³ æ za usi owanie bronienia gwa tem sprawy kryminalnej. Z odziejka jest a nadto zdemaskowana, ja za œ ¹ ê ¹ ³ œ ¹ ê ê œ b d j ciga . W s dzie b d mniej lepi i... pijani, nie uwierz¹ dwóm zdeklarowanym bezbo ¹ ¿ ³ ¿nikom, buntownikom i warcho om oskar aj cym mnie z zemsty osobistej, do czego zreszt ê ¹ ê ³ ê ¹ sami si przez g upot przyznaj ... Wi c za pozwoleniem! — ê æ ê ³ œ ¯eby ladu po panu nie zosta o w moim pokoju! Ma si pan wyprowadzi ! Mi dzy nami wszystko sko œ æ ¿ ³ ³ ¿ œ æ ³ ñczone! Pomy le tylko, e ze skóry wy azi em, eby go u wiadomi ... Ca e dwa tygodnie! — Przecie ¿ ê ¿ ¿ ³ ¿ sam panu mówi em ju przedtem, e si wyprowadzam, chocia pan mnie zatrzymywa ê ¯ ³ ¿ ³. Teraz dodam tylko, e pan jest g upcem! ycz panu wyleczenia mózgu i œlepawych oczu. Za pozwoleniem! Przecisn ³ æ œ ³ ³ ê ¹³ si przez t um. Ale intendent nie mia ochoty wypu ci go tak atwo; nie zadowalaj ê ³ ê ³ ³ ê ¹ ¹ ¹c si samymi obelgami, chwyci szklank ze sto u, zamierzy si i cisn ³ ni w £ ¿ ³ ê ê ê³ œ u yna. Szklanka jednak trafi a w Amali Iwanown . Niemka wrzasn a, intendent za , straciwszy w czasie rzutu równowag ³ ê ê¿ ³ £ ¿ ê ¹ ê, stoczy si ci ko pod stó . u yn przemkn ³ si do swego 476 pokoju i po up ³ œ ³ ¿ ³ ³ywie pó godziny ju go nie by o w kamienicy. Nie mia a z natury Sonia dawno zdawa ê ¿ ³ ³ ¹ æ ¹ ³a sobie spraw z tego, e atwiej jest ca kowicie pogr ¿y j ni¿ kogokolwiek innego, skrzywdzi ¿ ¹ ³ œ æ za móg j bezkarnie prawie ka dy. Jednak do chwili obecnej przypuszcza ¹ œ ³ ¹ œ ³ ¹ œ ¿ ¿ ³a, e ostro no ci , agodno ci i uleg o ci wobec wszystkich i wszystkiego uda jej si ³ ê ¹ œ ê jako unikn æ nieszcz œcia. Rozczarowanie jej by o zbyt bolesne. Oczywi ³ œæ ³ œcie, mog a cierpliwie, bez szemrania znie wszystko, nawet i to, ale na razie by o jej strasznie ci ¹ ê ê¿ko. Pomimo zwyci stwa i uniewinnienia jej, kiedy min ³ pierwszy strach i os Ÿ ³ ³ ³ ³upienie, kiedy zrozumia a i uzmys owi a sobie wszystko wyra nie, poczucie bezradno ³ ê œ œ œci i krzywdy bole nie cisn ³o jej serce. Dosta a ataku histerycznego. Nie mog æ ³ ³ œ ¹c dalej wytrzyma , wybieg a z pokoju i uciek a do domu, prawie zaraz po wyj ciu £ ¿ ¹ ³ œ œ ³ u yna. Amalia Iwanowna, w któr przy g o nym miechu obecnych trafi a szklanka, równie ê ³ ³ ³ ¿ nie wytrzyma a dalej w roli koz a ofiarnego. Jak szalona rzuci a si z piskiem do Katarzyny Iwanowny, uwa ¹ ¹ ¹ ¿aj c j za winn wszystkiego: — Precz z mieszkania! Saras! Marsz! Mówi ê ³ ³ ¹c to, chwyta a wszystkie rzeczy Katarzyny Iwanowny, które wpad y jej w r ce, i ciska ê ¿ ê ³ ³a je na pod og . Katarzyna Iwanowna, i tak ju zgn biona, prawie nieprzytomna, dusz ê ³ ê ³ ¿ ³ ê ³ ¹ca si i blada, zerwa a si z ó ka (na które pad a z wyczerpania) i rzuci a si na Amali ³ ³ ê ê Iwanown . Ale walka by a zbyt nierówna: zosta a odrzucona jak piórko. — Jak to! Ma ¿ ³o tych bezbo nych oszczerstw, jeszcze i ta kreatura na mnie! Jak to! W dzie ê¿ æ ê ¹ ñ pogrzebu m a wyrzuca z mieszkania! Zaraz po stypie na ulic z sierotami! Dok d pójd ê ¿ ê ¹ ¹ ³ ³ ê? — zawodzi a, kaj c i dusz c si , biedna kobieta. — Bo e! — krzykn ³a nagle z b œ æ œ ¿ ³yskiem w oczach — czy nie ma ju sprawiedliwo ci? Kogo masz broni , je li nie nas, sieroty? No, zobaczymy! S œ ¹ œ ¹ na wiecie s dy i sprawiedliwo æ, poszukam! Zaraz, poczekaj, bezbo ê æ ñ ñ ¿na kreaturo! Pole ko, zosta z dzie mi, ja wróc . Czekajcie na mnie, cho œ œ æby na ulicy! Zobaczymy, czy jest na wiecie sprawiedliwo æ! 477 Zarzuciwszy na g ³ ê ¹ ¹ ê ³ow zielon , kortow chust , o której wspomina w swoim opowiadaniu nieboszczyk Marmie ³ ê ê ³adow, Katarzyna Iwanowna przecisn ³a si przez bez adny, pijany t œ ê ³ ¹ ê ¹ ³ ³um lokatorów t ocz cych si w pokoju i zawodz c, wybieg a na ulic z nieokre lonym celem, by gdzie ¹ ê Ÿæ œæ ñ œ zaraz, natychmiast, za wszelk cen znale sprawiedliwo . Pole ka ze strachu zaszy ³ ¿ ê ¹ æ ê ³a si z dzie mi w k t, obj ³a obu malców i dr ¹c, czeka a na kufrze na powrót matki. Niemka miota ³ ³ ³ ê ³a si po pokoju, wrzeszcza a, ciska a wszystko, co wpad o jej w œ ³ ê ³ ³ ê r ce, na pod ogê i awanturowa a si . Lokatorzy darli siê coraz g o niej, jedni dorzucali, co wiedzieli na temat zaj œ ¹ ê ³ œcia, drudzy k ócili si i ur gali sobie, inni piewali... „Czas na mnie! — pomy ³ œla Raskolnikow. — No, zobaczymy, Sofio Siemionowno, co pani teraz powie!" I skierowa ê ³ si do mieszkania Soni. IV Raskolnikow, pomimo ³ ê ³ ê ³ ¿e by zgn biony w asnym l kiem i cierpieniem, potrafi jednak czynnie i energicznie obroni ¿ £ ê æ Soni przed u ynem. Przecierpiawszy tyle rankiem tego dnia, zadowolony by ê ³ ñ ¿ ³ nawet ze zmiany wra e , które stawa y si nie do zniesienia, nie mówi ê ê ³ ¹ ê ¹ ¿ ¿ ¹c ju o tym, e ujmuj c si za Soni , kierowa si osobistymi wzgl dami uczuciowymi. M ¹ ê œ ³ ³ êczy a go, chwilami zw aszcza, my l o widzeniu si z Soni : musia³ powiedzie ³ ê ³ ¿ ê ³ ³ æ jej, kto zabi Lizawiet , przeczuwa , e b dzie bardzo cierpia , i wzdraga siê na my œ ³ ³ ¹ œl o tym. I dlatego, gdy wychodz c od Katarzyny Iwanowny, zawo a w my li: „No, zobaczymy, Sofio Siemionowno, co pani teraz powie!", to widocznie by³ jeszcze zewn ê êtrznie podniecony swym wybuchem, rzuconym wyzwaniem i zwyci stwem odniesionym nad ³ ³ ¿ £u ynem. Zasz a w nim jednak dziwna zmiana. Gdy doszed do mieszkania Kapernaumowa, ogarn ê ³ œ ê³a go niemoc i strach. Zamy lony, zatrzyma si przed drzwiami z dziwnym pytaniem: 478 oyio dziwne, gdy æ ¿ ¿ ³ œ ¿ jednocze nie czu , e nie tylko nie mo e nie powiedzie , ale nie wolno nawet odwlec tej chwili. Nie wiedzia ³ ³ wprawdzie, dlaczego nie wolno, wyczu to tylko, i przyt ³ ê ¹ ³ œ æ ³acza o go dr cz ce poczucie w asnej niemocy wobec konieczno ci. Aby przerwa te rozwa ê æ ê ³ ¿ ³ ¹ ³ ¿ania i nie m czy si d u ej, szybko otworzy drzwi i stoj c w progu, spojrza na Soni ³ ¹ ¹ ³ ³ ê. Siedzia a oparta okciami na stole, z twarz ukryt w d oniach. Zobaczywszy Raskolnikowa, zerwa œ ³ ³ ê ³a si i podesz a do niego, jakby czeka a na jego przyj cie. — Co by si œ ¹ ³ ³ ¹ ê ze mn sta o, gdyby nie pan! — powiedzia a, witaj c go na rodku pokoju. Widocznie chcia ³ æ ê ³a mu to jak najpr dzej powiedzie . Na to tylko czeka a. Raskolnikow podszed ³ ¹ œ ³ ³ ³ do sto u i usiad na krze le, z którego przed chwil wsta a Sonia. Sta³a teraz o dwa kroki przed nim, tak jak wczoraj. — Có ¿ ³ ¿ ³ ³ ¿, Soniu? — powiedzia i poczu , e g os mu dr y. — Przecie ¹ ¹ ³ ³ ¿ ca a sprawa polega na „kondycji spo ecznej i zwi zanych z ni nawykach". Czy pani zda ê ³ ê ³a sobie z tego spraw ? Na jej twarzy malowa o si cierpienie. — Tylko niech pan nie mówi ze mn¹ tak, jak wczoraj! — przerwa ê ¿ æ ê ³a mu. — Prosz , niech pan da spokój. I tak dosy ju tych m czarni... U ³ ¹ ê ê œmiechn ³a si jednak zaraz w obawie, aby nie wzi ³ jej za z e tego wyrzutu. — Uciek æ ³ ê ê ³ ¹ ³am stamt d przez g upot . Co si tam teraz dzieje? Chcia am zaraz wróci , ale my ¿ ¿ ³ œla am, e a nu ... pan przyjdzie. Raskolnikow opowiedzia ¿ ¿ ³ jej, e Amalia Iwanowna wyrzuca ich z mieszkania i e Katarzyna Iwanowna pobieg œ æ œ ¹ ³a dok d „szuka sprawiedliwo ci". — Bo ê ³ ³ ê Ÿ ê ³ ¿e mój! — poderwa a si Sonia. — Chod my pr dzej... Z apa a mantylk . — Zawsze to samo! — krzykn¹³ zniecierpliwiony Raskolnikow. — Pani zawsze o nich my ¹ œli? Niech pani zostanie ze mn ! 479 — /\... js^aiarzyna iwanowna; — Katarzyna Iwanowna na pewno pani nie minie. Skoro ju ¹ ³ ¿ wysz a z domu, wst pi do pani — doda ê ³ opryskliwie. — A jak pani nie zastanie, to kto b dzie winien? Sonia przysiad œ ê ¹ ³ ³a na krze le w m cz cym niezdecydowaniu. Raskolnikow milcza i zastanawiaj ê ³ œ ê ¹c si nad czym , patrzy w ziemi . — ¹ ¹ ¿ œ Przypu æmy, ¿e £u yn tym razem nie chcia³— zacz ³, nie patrz c na Soniê — ale gdyby chcia ê ¹ ³ ¿ œ ³ ³, gdyby mia w tym jaki interes, to przecie wpakowa by pani do wi zienia, gdyby nie ja, no i Lebieziatnikow. Czy¿ nie? — Tak — odpowiedzia ³ ³ ³ ³a s abym g osem. — Tak — powtórzy a wystraszona i roztargniona. — Rzeczywi ¿ ³ ¿ æ ê ³ œcie, mog o si zdarzy , e mnie by nie by o! Lebieziatnikow równie nawin¹³ si ³ ³ ê zupe nie przypadkowo. Sonia milcza a. — A jak do wi ³ ê êzienia, to co? Pami ta pani, co powiedzia em wczoraj? Sonia znowu nie odpowiedzia ê ³ ³a. Raskolnikow odczeka chwil . — My ¿ ³ œla em, e pani znowu krzyknie: „Niech pan milczy, niech pan przestanie!" — roze ³ ê ³ œmia si nieszczerze. — Pani znów milczy? — zapyta po chwili. — Trzeba przecie¿ o czym ³ ¹ ³ æ œ rozmawia . Ciekaw jestem, na przyk ad, jak by pani rozwi za a pewne „zagadnienie", jak mówi Lebieziatnikow. — Raskolnikow zdawa æ ê ³ si by zbity z tropu. — Ale pomówmy powa ³ ¿ ¿nie. Niech pani sobie wyobrazi, e pani wiedzia a z góry o zamiarach £ ¿ ³ ¿ ê ê ¹ ¿ u yna, wiedzia a pani, e on zniszczy Katarzyn Iwanown , dzieci i pani równie na dodatek (pani siebie przecie ê ê ñ ¿ w ogóle nie liczy, wi c powiedzmy, na dodatek). Pole k ... tak ³ æ æ ¿e ten sam los czeka. Zatem gdyby pani sama mia a zdecydowa : czy on ma ocale , czy oni, to znaczy, czy ñ œ æ æ ¿ ¿ £u yn ma y i robi wi stwa, a Katarzyna Iwanowna ma umrze ¹ æ ³ æ? Jak by pani zdecydowa a: kto z nich ma umrze ? Pytam pani . 480 sonia popatrzy ³ ê Ÿ œ ³a na mego z niepokojem: co niesamowitego d wi cza o w tych niepewnych i ostro ³ ¹ œ ¿nie do jakiego celu zmierzaj cych s owach. — Przeczuwa ¹ ³ œ ¿ ³am, e pan zapyta o co w tym rodzaju — powiedzia a, patrz c na niego badawczo. — Dobrze, zgoda, ale jednak jak by pani zdecydowa³a? — Dlaczego pan pyta o rzeczy niemo ³ ¹ ¿liwe? — z odraz rzuci a Sonia. — Zatem lepiej by ê ¿ ñ œ ³ ³ ¿ ¿ £ ³oby, gdyby u yn y i robi wi stwa! Nawet tego nie odwa y si pani rozstrzygn¹æ? — Ale przecie œ æ ê ¿ ja nie mog rozstrzyga wyroków Opatrzno ci... Dlaczego pyta pan o rzeczy, o które pyta ¿ æ ¿ æ nie wolno? Po co te bezsensowne pytania? Czy to mo e zale e od mojej woli? Kto mi da æ ¿ æ ³ prawo orzeka , kto ma y , a kto nie? — Tak, oczywi ¿ œ ê ¹ œ œcie, jak gdzie przypl cze si Opatrzno æ, to ju nie ma rady — warkn¹³ ponuro Raskolnikow. — Niech pan powie lepiej od razu, o co panu w ê œ ³a ciwie chodzi! — krzykn ³a z wyrzutem Sonia. — Znowu pan zaczyna co ¿ ³ æ œ napomyka ... Czy pan tylko po to przyszed , eby mnie dr æ êczy ? Nie mog æ ³ ³ ¹ ê ³a si powstrzyma i raptem gorzko zaszlocha a. Raskolnikow patrzy na ni z bólem i ponuro. Up ê ³yn ³o kilka chwil. — Jednak masz racj ê ³ ³ ³ ê, Soniu — powiedzia wreszcie agodnie. Zmieni si nagle: znik³ sztuczny, drwi ¿ ³ ³ ³ ¿ ¹ ¹cy i wyzywaj cy ton. Zni y g os. — Powiedzia em ci wczoraj, e nie przyjd ³ ¹ œ ³ ê æ ê prosi ci o przebaczenie, a w a nie niemal od tego zacz ³em... To, co mówi em o £ ¿ œ ³ ê ³ œ u ynie i Opatrzno ci, to mówi em ze wzgl du na siebie... To by a pro ba o przebaczenie, Soniu... Chcia ³ œ ³ œ ¹ œ ê ³ si u miechn æ, lecz jaka dziwna s abo æ i niedomówienie by o w tym pó ³ ³ ê ³ ³ œ ³u miechu. Pochyli g ow i ukry twarz w d oniach. Nagle niespodziane uczucie ostrej nienawi ³ œci do Soni przeszy o mu serce. Zdziwiony i przera ³ ³ ê ³ ¹ ¿ ³ ¿ony tym uczuciem, podniós g ow i spojrza na ni uwa nie. Spotka jej serdeczne, nie- !6 — Zbrodnia i kara 481 nawi ³ ê ³ œæ rozwia a siê jak przywidzenie. A wi c to by o coœ innego. Omyli³ siê widocznie co do tego uczucia. Znaczy ³ ¹ ¿ ¿ ³o to widocznie tylko to, e ta chwila ju nast pi a. Znowu ukry ³ ³ ³ ê ³ ³ œ ³ ³ twarz w d oniach i spu ci g ow . Nagle poblad , wsta z krzes a i nic nie mówi ¿ ³ ê ³ ¹c, machinalnie przesiad si na ó ko. Chwila ta by ³ ¹ ³a ogromnie podobna w jego odczuciu do tej, kiedy sta za star z przygotowan ¿ ³ ¹ ¿ ¹ ju siekier i czu , e „nie ma ani sekundy do stracenia". — Co panu jest? — zapyta ¿ ³a Sonia wielce strwo ona. Nie móg æ ³ ³ ³ æ ³ wymówi ani s owa. Zupe nie inaczej zamierza zakomunikowa jej i nie rozumia ê ³ ³ ³ ³ ¿ ³ ³, co mu si sta o. Sonia cicho podesz a do niego, usiad a obok na ó ku i czeka a, nie spuszczaj ê ³ ³ ³ ¹c z niego wzroku. Serce jej bi o i zamiera o. Sytuacja stawa a si nie do zniesienia. Zwróci ¹ ³ ³ ¹ ¹ ³ ku niej sw trupioblad twarz i skrzywi bezsilnie usta, usi uj c coœ powiedzie ³ ¿ æ. Przera enie przeszy o serce Soni. — Co panu jest? — powtórzy ê ê ¹ ³a, odsuwaj c si troch od niego. — Nic, Soniu. Nie bój si ³ œ ê æ ê... G upstwo! Rzeczywi cie, jak si nad tym zastanowi — mamrota ³ ¹ ³ œ ³ ³ jak cz owiek nieprzytomny w gor czce. — Tylko po co w a ciwie przyszed em ciebie m ê ¹ ê ¹ ³ æ êczy ? — doda , popatrzywszy na ni . — Naprawd po co? Wci ¿ zadaj sobie to pytanie, Soniu... By ³ ê ¿ ¿ æ mo e, e przed kwadransem naprawd zadawa sobie to pytanie, lecz teraz mówi³ zupe ³ ³ ¹ ¹ ¹ ³ ³ ³nie bez adnie, pó przytomny, ci gle wstrz sany przeszywaj cymi ca e cia o dreszczami. — Och, jak ³ ¹ ³ ê ê ¿e pan si m czy! — powiedzia a Sonia, patrz c na niego ze wspó czuciem. — To g ê ¹ œ ³ ³upstwo!... S uchaj, Soniu — u miechn ³ si nagle bez powodu, blado i bezbarwnie — czy pami æ ³ êtasz, co chcia em ci wczoraj powiedzie ? Sonia czeka³a z niepokojem. 482 — Wychodz ê ¿ ¿ ³ ¹c, powiedzia em, e prawdopodobnie egnamy si na zawsze, ale gdybym przyszed ê ³ ³ dzisiaj, to powiem ci... kto zabi Lizawiet . Sonia zadr ³ ³ ³ ¿a a ca ym cia em. — A wi æ ³ êc przyszed em ci powiedzie . — To pan wczoraj naprawd ³ ê ê... — szepn ³a z wysi kiem. — Sk ³ ¹d pan wie? — zapyta a szybko, jakby oprzytomniawszy nagle. Oddycha ³ ³a z trudem. Twarz jej blad a coraz bardziej. — Wiem... Sonia milcza ê ³a przez chwil . — Wi ³ œ ³ ³ êc z apali gol — zapyta a nie mia o. — Nie, nie z³apali. — Wi ³ ³ ³ ¹ êc sk d pan o tym wie? — zapyta a po chwili milczenia ledwie dos yszalnym g osem. Zwróci ¿ ¹ ³ ê ³ si do niej i spojrza na ni bardzo uwa nie. — Zgadnij — powiedzia œ ³ z takim samym jak przedtem bezsilnym, krzywym u miechem. Zadr ³ ³ ¿a a konwulsyjnie na ca ym ciele. — Przecie¿ pan... mnie... dlaczego pan mnie tak... straszy? — zapyta ê ¹ œ ³a, u miechaj c si jak dziecko. — Widocznie jestem z nim w wielkiej przyjaŸni... skoro wiem — ci ¿ ¹ ê æ ¹ ¹ ¹gn ³ Raskolnikow, nie przestaj c wpatrywa si w ni , jak gdyby ju nie móg³ oderwa ³ ¹ æ ³ æ od niej oczu. — On tej Lizawiety... nie chcia zabija . On j zabi przypadkowo... On chcia æ ¹ ³ ³ ³ ³ ³ zabi star ... kiedy by a sama... i przyszed ... Nagle wesz a Lizawieta... i zabi j¹ te . ¿ Up ê ³yn ³a jeszcze jedna straszna chwila. Oboje patrzyli na siebie. — ¿ ¹ ³ ¹ ¿ ê Wi c nie mo esz odgadn æ? — zapyta ,maj c wra enie, ¿e rzuca siê w dó³ ze szczytu dzwonnicy. — N-nie — ledwie dos ê ³yszalnie szepn ³a Sonia. — Przypatrz mi siê dobrze. Gdy tylko to powiedzia ³ ¿ ê œ ¿ ³, poprzednie, znane ju uczucie ci ³o mu krew w y ach: patrzy³ na ni ³ ¹, a w jej twarzy zamajaczy y mu 483 rysy i^izawieiy. wryi rnu si ê ³ ¿ ê ê w pami æ wyra/, iwarzy kiedy zbli a si do niej wtedy z siekier ê ê ê ê ¹ œ ê ³ ¹. Cofa a si przed nim do ciany, wyci gn ³a przed siebie r k z dzieci cym przera œ ê ê ³ ³ ¿eniem w oczach, zupe nie jak ma e dziecko, gdy zl knie si czego , patrzy z niepokojem szeroko rozwartymi oczami na przedmiot napawaj ê ê ¹cy je l kiem, cofa si , wyci ê ³ œ ³ ê ¹ ¹ga przed siebie r czyny i szykuje si do p aczu. Co podobnego dzia o si teraz z Soni ³ œ ê ³ ¹ ³ ê ê ¹ ¹: bezradna, z takim w a nie l kiem patrzy a na niego, wyci ga a lew r k i dotykaj ê ³ ¿ ³ ê ³ ñ ¹c ko cami palców jego piersi, powoli podnosi a si z ó ka. Odsuwa a si coraz dalej od Raskol-nikowa, a wpatrzone w niego oczy rozszerza ¿ ³o przera enie. Jej strach nagle udzieli ¹ ³ ê ³ ê ³ si jemu: groza odmalowa a si i w jego oczach. Spojrza na ni tym samym spojrzeniem, nawet z takim samym, prawie dzieci œ ³ œ êcym u miechem. ~ Zgad a ? — wyszepta³ wreszcie. — O, Bo ¹ ¿ ³ ³ ³ ê ³ ê ¿e! — straszny j k wyrwa si z piersi Soni. Bez si pad a na ó ko, kryj c twarz w poduszki. Ale po chwili podnios ê³ ê ³ ³ ê ³a si , przysun a si do niego gwa townie, chwyci a cienkimi palcami obie jego r ê ³ ¹ œ êce, ciskaj c je jak w kleszczach, i znowu wpi a si w jego twarz nieruchomym spojrzeniem. Tym ostatnim, rozpaczliwym spojrzeniem chcia a ³ dostrzec i uchwyci œ ñ ³ ¿ ³ æ jaki cie nadziei dla siebie. Lecz nie by o adnej nadziei! Nie mia a w ê ³ ê ê ³ Ÿ ³ œ ¹tpliwo ci: to by a prawdal Pó niej, gdy przypomina a sobie t chwil , dziwi a si sama sobie: dlaczego w ¿ æ ¿ ¿ ³ œ ³a ciwie wtedy od razu zrozumia a, e nie mo na mie adnych w ³ ³ ¿ œ ¹tpliwo ci? Przecie niczego nie przeczuwa a! A jednak, gdy tylko powiedzia jej to, odnios ³ œ ³ ¿ ¿ ³a wra enie, e w a nie to przeczuwa a. — Daj spokój, Soniu, dosy ³ ³ ê ¿ æ ju ! Nie dr cz mnie! — b agalnie prosi Raskolnikow. Zupe œ ³ ê ³ æ ³ ³nie inaczej zamierza jej to wyzna , a sta o si w a nie tak. Sonia zerwa œ ³ ê ¹ ³ ê ³a si jak nieprzytomna i za amuj c r ce, dosz a do rodka pokoju, po czym zaraz zawróci ê ¹ ³ ³a i znowu usiad a przy nim, dotykaj c go ramieniem. Nagle drgn ³a jak ra¿ona 484 piorunem, krzykn ³ ¹ ê³a i nie zdaj c sobie sprawy dlaczego, pad a przed nim na kolana. — Co pan zrobi ê ¹ ³ ¹ ³ ³, co pan zrobi ze sob ! — powtarza a z rozpacz . Zerwawszy si z kolan, rzuci ê œ ê ³ ê ê ³a mu si na szyj , oplot a go r kami i bardzo mocno u cisn ³a. Raskolnikow œ ¹ ³ ê ¹ ¿achn ³ si i spojrza na ni ze smutnym u miechem. — Dziwna jeste ³ ³ œ, Soniu — obejmujesz mnie i ca ujesz, gdy powiedzia em ci o tymi Chyba nie wiesz, co robisz! — Nie, na ca ê ³ œ ³ym wiecie nie ma cz owieka nieszcz œliwszego od ciebie, nie ma! — krzykn ³ ê ¹ ³ ê³a Sonia, nie s ysz c wcale jego uwagi, i wybuchn ³a histerycznym p aczem. Fala od dawna nieznanego uczucia zala ê ³ ³ ê ³a jego dusz i rozczuli a go. Nie broni si : dwie ³ ³ ê zy zawis y mu na rz sach. — Wi ¹ œ ¹ ¹ ³ œ êc nie opu cisz mnie, Soniu? — zapyta , patrz c na ni z ufno ci . — Nie, nie, nigdy i nigdzie! — krzykn ¿ ê ¹ ê ê³a. — Pójd za tob wsz dzie! O, Bo e!... O, ja nieszcz ³ êœliwa! Dlaczego, dlaczego przedtem nie zna am ciebie! Dlaczego dawniej nie przychodzi ¿ œ ³e ? O, Bo e... — Przecie ³ ¿ przyszed em. — Ale dopiero teraz! Ach, co robiæ?... Razem! Razem! — powtarza ê ¹ ê ê ³a nieprzytomnie i obj ³a go znowu. — Pójd z tob razem na katorg ! Raskolnikow œ œ ³ ê ¹ zatrz s³ si , dawny, pe en nienawi ci i prawie szyderczy u miech wykrzywi³ mu usta. — Soniu, mo œæ ¿e ja wcale nie mam zamiaru i na katorgê — powiedzia . ³ Sonia spojrza³a na niego badawczo. Po pierwszym nami ¹ ³ êœ ³ ³ êtnym i wyczerpuj cym wspó czuciu dla nieszcz nika uzmys owi a sobie teraz straszliwy fakt morderstwa. W zmienionym tonie, jakim si ³ ê do niej odezwa , us ³ ³ ³ ³ysza a nagle g os zabójcy. Patrzy a na niego zdumiona. O niczym jeszcze nie wiedzia ê ³ ³ ³ ê ³a: po co, dlaczego i jak to si sta o. Wszystkie te pytania naraz k êbi y si w jej g ¿ ¹ ³ ¹ ³owie. I nagle zw tpi a: „On, on jest morderc ? Czy to mo liwe?" 485 — co 10 znaczy.' co si ¹ ³ ³ ¹ ê ze mn dzieje? — powtarza a w os upieniu, wci ¿ jakby nieprzytomna. — Jak pan móg ³ ê æ ³, pan taki... zdecydowa si na to? Jak pan móg ? — No tak, dla rabunku. Przesta ê ³ ñ, Soniu — odpowiedzia zm czonym i zniecierpliwionym tonem. Sonia sta ê ³ ³a oszo omiona, ale nagle krzykn ³a: — By ¿ ³ œ ³e g odny! Ty... eby pomóc matce? Tak? — Nie, Soniu, nie — be ³ ³ ê ³ ³ œ ³kota , odwróciwszy g ow — nie by em taki g odny... rzeczywi cie chcia ê ³em pomóc matce, ale... nie o to chodzi... nie m cz mnie, Soniu. Sonia za ê ³ ³ama a r ce. — Czy to prawda, czy ¿ æ ¿ ¿ ³ ¿by to by a prawda? Bo e, czy to by mo e? Kto w to uwierzy?... Jak to, swoje pan wszystko rozdaje, a zabija dla rabunku! Ach!... — ê ê ¿achn ³a si nagle. — Te pieni ¿ ¿ ¹ ³ ¹dze, które pan da Katarzynie Twanownie... Te pieni dze... Bo e, czy by i te pieni¹dze... — Nie, Soniu — przerwa ¹ ê ¹ ³ ³ skwapliwie — to nie by y te pieni dze, uspokój si ! Te pieni dze przys ³ ³ ³ ³a a mi matka przez pewnego kupca. Otrzyma em je, kiedy by em chory, i tego samego dnia da œ ³ ³ ³em Katarzynie Iwanownie... Razumichin widzia ... on w a nie za mnie je odbiera ¹ ³ ³... to moje w asne pieni dze. Sonia s æ ê œ ¹ ³ ³ ³ucha a z niedowierzaniem, usi uj c jako si w tym wszystkim zorientowa . — Tamte pieni ³ ¹ ³ ¹ ¹dze... zreszt nawet nie wiem, czy by y tam pieni dze — doda cicho, jakby w zamy ³ ³ ¹ ê ¹ œleniu — zdj ³em jej wtedy sakiewk z szyi, zamszow ... by a pe na... wypchana, nawet nie zagl ³ ¹ œ ³ ¹da em do rodka, zapewne nie zd ¿y em... A rzeczy, same jakie ê ³ ¹ ñ ³ œ spinki i a cuszki, wszystko to razem z sakiewk schowa em nast pnego dnia rano pod kamieniem, w podwórku pewnego domu przy prospekcie W-kim... Le¿y tam teraz wszystko... Sonia s ¹ ¹ ê ³ ³ucha a z wyt ¿on uwag . — Wi ¿ ³ êc w takim razie, dlaczego... Sam pan powiedzia , e dla rabunku, a nic pan nie wzi ³ Ÿ Ÿ ê ¹ ¹ ³ ¹³? — zapyta a szybko, jak ton cy chwytaj c si d b a nadziei. 486 — Nie wiem... nie zdecydowa ¹ ê ê ³em si jeszcze, czy wezm te pieni dze, czy nie — powiedzia ¹¿ ³ œ œ ³ wci jakby w zadumie, lecz nagle oprzytomnia , przelotny u miech zago ci³ mu na wargach. — Ach, niez ¹ ³ ³e g upstwo paln ³em teraz, co? „Mo ³ œ ê ³ ¿e to wariat" — b ysn ³a Soni my l. Ale zaraz odrzuci a to przypuszczenie: „Nie, to chyba co ³ œ innego". Nie rozumia a z tego nic a nic. — Czy wiesz, Soniu — zacz¹³ Raskolnikow w uniesieniu — wiesz, co ci powiem? Gdybym zabi ê ê ³ ³ ³ ¿ ³ dlatego tylko, e by em g odny, to czu bym si teraz szcz œliwy! Wiedz o tym! — powiedzia ¿ ³ ¿ ¹ ³, akcentuj c ka de s owo. — Dlaczego, dlaczego, dlaczego tak zale y ci na tym, ¿ ³ Ÿ ¿ ³ ê ¿ebym si przyzna , e le zrobi em?! Dlaczego tak zale y ci na tym marnym zwyci ³ ¿ ¹ êstwie nade mn ? Ach, Soniu, czy po to do ciebie przyszed em? Sonia znowu chcia ê ³ æ œ ³a co powiedzie , lecz powstrzyma a si . — œ ³ ¹ ³ ê ³ Dlatego przecie¿ wczoraj wzywa em ci , byœ posz a ze mn , bo ty jedna mi zosta a . — ³ ¹ ¯ebym dok d posz a? — Nie kra æ ê œ ¹³ ê œ œæ i nie zabija , nie bój si , nie po to — u miechn si gorzko — jeste my ró ê ³ ¹ ³ Ÿ ¿nymi lud mi... Wiesz, Soniu, dopiero teraz zrozumia em, dok d wzywa em ci wczoraj. Kiedy to mówi ³ ¹ ³ ³em, sam nie wiedzia em jeszcze dok d. O jedno mi sz o tylko, w tym tylko celu przyszed œ ³em: nie opuszczaj mnie. Nie opu cisz, Soniu? U ê ê ê œcisn ³a mu r k . — Po co, po co jej powiedzia ³ ê ¹³ ¹ ¹ ³em, po co wyzna em? — j kn po chwili, patrz c na ni z niewys ê œ ³owionym bólem. — Czekasz na wyja nienia, Soniu, siedzisz i czekasz, widz to, a co ja ci mam w ê ¿ æ œ ³a ciwie powiedzie ? Przecie ty nic z tego nie zrozumiesz, b dziesz cierpia ³ œ ³ ³a,., przeze mnie! No w a nie, p aczesz i znowu mnie obejmujesz, powiedz, dlaczego mnie obejmujesz? Czy za to, æ ³ ³ ¿e nie wytrzyma em i przyszed em zwali na kogoœ innego moj ³ æ ¿ ¿ ê ê ê ¹ m k : „Cierp i ty, to mnie b dzie l ej!" Czy mo esz kocha takiego otra? — A czy ty nie cierpisz? — odpowiedzia³a Sonia. 487 zjiowu mia tamtego uczucia ow ê ³ ê ê ³adn ³a mm i zmi k na chwil . — Zauwa ³ ³ ³ œ ³ ¿, Soniu, ja mam z e serce: to wiele ci wyt umaczy. Dlatego w a nie przyszed em do ciebie, ³ ³ ³ ¿e jestem z y. Inny na moim miejscu nie przyszed by. Jestem tchórz i... ajdak! Ale... niech tam! Nie o to chodzi... Musz æ œ ê ci teraz co powiedzie , ale nie wiem, od czego zacz¹æ... Przerwa ê ³ œ ³ i zamy li si . — Ach, jak ³ ³ Ÿ œ ¿ ¿e ró nymi jeste my lud mi! — zawo a znowu. — Nie pasujemy do siebie. Po co, po co przyszed ê ³em tutaj! Nigdy sobie tego nie daruj ! — Nie, nie, to dobrze, ³ œ ³ ¿e przyszed e ! — stwierdzi a Sonia. — To lepiej, ¹ ³ ³ ê ê ¿e b d wiedzia a, o wiele lepiej! Spojrza na ni z bólem. — A w rzeczy samej! — powiedzia ¿ ê ³ ³, jakby zdecydowa si wreszcie. — Przecie tak w ³ ³ æ ³ ³ œ ³a nie by o! Chcia em zosta Napoleonem, dlatego zabi em, tak jest... Zrozumia aœ teraz? — N-nie — naiwnie i nie ê ³ œmia o szepn ³a Sonia — tylko... mów, mów! Zrozumiem, po swojemu wszystko zrozumiem! — prosi³a go. — Zrozumiesz? No dobrze, zobaczymy! Milcza ê ³ ³ ³ i d ugo zastanawia si . — Sprawa wygl ³ œ ³ ¹da tak: postawi em sobie kiedy pytanie: co zrobi by na moim miejscu, na przyk ¹ ê ³ ê ³ad, Napoleon, gdyby dla rozpocz cia kariery mia pod r k nie Tulon, nie Egipt, nie przepraw ê ê przez Mont Blanc czy inne monumentalne i pi kne rzeczy, lecz po prostu jak¹œ œmieszn ¿ æ ¹ ê ê ¹ starowin , wdow po registratorze, któr w dodatku trzeba zabi , eby z jej kuferka zabra ê ³ ¹ æ pieni dze (dla tej kariery, rozumiesz?), czy zdecydowa by si na to, gdyby nie by ¿ œ ³ œ ³o innego wyj cia? Czy powstrzyma oby go prze wiadczenie, e jest to czyn zbyt ma ê ³ ¿ œ ¿ ê ³o monumentalny i... wyst pny? Otó o wiadczam ci, e boryka em si z tym „zagadnieniem" bardzo d ¹ ³ ñ ¿ ³ugo, tak e w ko cu by o mi wstyd przed sob samym. Bo zrozumia ³ ê ¿ œ ³em wreszcie (tak jako nagle), e nie tylko by si nie waha , ale w ogóle nie przysz³oby mu do 4 ³ 88 g owy, ³ ¿ ³ ³ ¿e to nie jest dzie o monumentalne... Nie mia by adnych skrupu ów. I gdyby nie mia œ ³ ³ ¹ ¿ ¹¿ ³ ¹ ³ innego wyj cia, to bez namys u zadusi by j tak, e nie zd y aby nawet pisn æ! A wi ³ ¹ ³ æ œ ê ³ êc i ja... przesta em si namy la ... zabi em j ... zgodnie z autorytatywnym przyk adem. Naprawd œ ê ³ ê œ ³ ê to tak w a nie si rzecz mia a. Wydaje ci si to mieszne? Tak, Soniu, a naj ê ³ ê œ ³ ¿ ¿ œmieszniejsze jest to, e mo e w a nie tak si rzecz mia a naprawd ... Soni wcale nie wydawa œ ê ³o si to mieszne. — ³ ³ Niech mi pan lepiej powie po prostu... bez przyk adów — poprosi a jeszcze bardziej nie ê ¹ ¹ ³ ³ œmia o i cicho. Spojrza na ni ze smutkiem i uj ³ jej r ce. — Znowu masz racj ³ ê, Soniu. Wszystko to bzdury, g upia gadanina! Widzisz, moja matka prawie nic nie posiada. Siostra tylko przypadkiem otrzyma ³ ³a wykszta cenie i skazana jest na poniewierk ê ³ ¹ ¹ ³ ê jako guwernantka. Ja by em ich jedyn nadziej , uczy em si , ale nie mog æ œ ³ æ ê ³em si utrzyma na uniwersytecie i musia em go na razie opu ci . No, a gdybym nawet pozosta ê œ ¿ æ ³ ³? To mog em liczy , e po jakich dziesi ciu czy dwunastu latach (gdyby si ¹ ê ê ³ ³ œ ê wszystko pomy lnie uk ada o) zostan nauczycielem czy urz dnikiem z tysi crublow¹ pensj ³ ê ¹ ³ ¹ — recytowa jak wyuczon lekcj . — A do tego czasu matka zmarnia aby ze zmartwie œ æ ³ ³ ñ i k opotów, bo i tak nie móg bym zapewni jej spokoju, siostra za ... z siostr¹ mog æ ê ³ ¿ ê æ ³oby by jeszcze gorzej!... I w imi czego ca e ycie mam si wszystkiego wyrzeka , z wszystkiego rezygnowa ê æ æ æ, zapomnie o matce, patrze oboj tnie na krzywdy siostry? W imi ê ¿ æ ê ê ¿ ê czego? Po to, eby pochowawszy matk i siostr , mie on i dzieci i z kolei je zostawi ¹ ¿ ³ ê ³ æ bez grosza i kawa ka chleba? Wi c... postanowi em, e za pieni dze tej baby, nie szarpi ³ ê ê ê ¹c matki, b d si utrzymywa na uniwersytecie i przez pierwsze lata po studiach. Postanowi æ ¿ æ ³ ³em dzia a z rozmachem, zdecydowanie, eby utorowa sobie drogê do kariery, ¹æ ¿ ¿ ³ ¿eby stan na nowej, niezale nej drodze... oto... oto wszystko... A e zabi em t æ ¿ ³ Ÿ ê ¹ ê star , to naturalnie, rozumie si , le zrobi em... ale ju dosy ! Opad ê ³ ³ œ ³ ³ z si i spu ci g ow . 489 — Ach, nie, tu co ³ ¹ ³ œ jest nie tak! — powtarza a z rozpacz w g osie Sonia. — Czy to tak wolno... nie, tak nie mo¿na, nie! — Widzisz wi ê ³ ³ œ ¿ êc sama, e co jest nie tak, a jednak powiedzia em ci ca ¹ prawd ! — Có ¿ ¿ to za prawda! Mój Bo e! — Zabi ¹ ¹ ê ¹ ¿ ³em przecie tylko wesz, Soniu, niepotrzebn , wstr tn , szkodliw . — Pan cz ¹ ³owieka nazywa wsz ! — Wiem przecie ¹ ¹ ³ œ ³ ¿ ¿, e w a ciwie to nie wesz — odpowiedzia , patrz c na ni dziwnie. — Zreszt ³ ê ³ ³ ê ³ ³ ê ³ ¹, k ami , Soniu, ca y czas k ami ... To by o zupe nie inaczej, masz racj . Ca kiem, ca ³ ³ ¿ ³ ³kiem inne by y powody! Dawno ju z nikim nie rozmawia em, Soniu, g owa mnie bardzo boli! Oczy b ³ ³ œ ³ ¹ ³ ³yszcza y mu gor czkowo. Majaczy niemal, niespokojny u miech b ¹dzi mu po ustach. Mimo podniecenia zna ³ ³ ³ ³ ê ê ¿ ³ æ by o, e opad z si . Sonia widzia a, jak bardzo si m czy . Ona równie œ ³ ³ ³ ¿ dostawa a zawrotów g owy. A przy tym mówi on tak jako dziwnie: niby zrozumiale, a jednak... „Jak to! Jak to! O Bo ê ³ ³ ¿e!" — za amywa a r ce z rozpaczy. — Nie, Soniu, to nie tak! — zacz ê ³ ¹ ¹³ znowu Raskolnikow, podnosz c g ow , jakby go nagle uderzy ³ œ Ÿ œ ³a i podnieci a nowa my l. — To nie tak! Lepiej... wyobra sobie (tak, rzeczywi cie b œ ê ³ ¿ Ÿ êdzie lepiej!), wyobra sobie, e jestem samolubny, zawistny, z y, wstr tny, m ciwy, a poza tym... mo ê ¿ ³ ¿e nawet na drodze do ob êdu. (Niech ju b dzie wszystko razem! O ob ¿ ê ê ³ ¿ ¿ ³ ³êdzie mówiono ju przedtem, pami tam!) A wi c powiedzia em ci ju , e nie mog em utrzyma ¿ ³ ³ ³ ê æ si na uniwersytecie. A jednak, wiesz, mo e bym móg ? Matka by mi przys a a na wszelkie op ³ ¿ ³aty, a na obuwie, ubranie i ycie zarobi bym na pewno sam! Proponowano mi lekcje, po pó ê ³ œ ³ ¿ ê ³ rubla za godzin . Razumichin przecie pracuje. Rozz o ci em si i nie chcia ³ œ ³ œ ³ ê ³ ¹ ³ ê ³em. Tak, w a nie rozz o ci em si (to dobre s owo!). Jak paj k schowa em si w swoim k ¿ œ ³ œ ³ ¹cie. By a w mojej norze, widzia a ... A czy wiesz, Soniu, e niskie sufity i ciasne pokoiki przyt ¹ ê ³ ³ ³aczaj dusz i mózg! O, jak ja nienawidzi em tej nory! A jednak nie chcia em si æ ê z niej ruszy . 490 Upar ê ³ ³ ³ ³ æ ³em si i nie chcia em! Ca ymi dniami nie wychodzi em. Nie chcia em pracowa , nawet je ³ ¿ ê ³ ³ ê œæ mi si nie chcia o, tylko wylegiwa em si . Je eli Nastka przynios a obiad, to zjad œ ³ ³ ñ ³ ³ ³ ¿ ³em, je eli nie przynios a, nie jad em wcale, ca y dzie przechodzi i na z o æ nie pyta ³ ³ ¿ ³ ³ ³em o jedzenie. Wieczorami nie mia em œwiat a, le a em po ciemku, ale nie chcia em zarobi œ ³ ê æ ³ ¹ æ na wiece. Powinienem by si uczy , tymczasem sprzeda em wszystkie ksi ¿ki. Na stole, notatkach i zeszytach zebra ³ ¿ ê ³ ¿ ê ³ si i le y gruby pok ad kurzu. Najch tniej le a em i my ¿ ³ ³ œ ¹ ³ œla em. Ci gle my la em... Miewa em sny, ró ne dziwaczne sny, nie warto ich powtarza ³ ¿ æ ¿ ê ê æ. Wtedy zacz ³o mi si równie majaczy , e... Nie, to nie tak by o! Znowu coœ kr ³ ³ ¿ ê êc ! Rozumiesz, pyta em wtedy ustawicznie siebie: dlaczego jestem tak g upi, e wiedz ¿ ¹ ³ ê æ ¹ Ÿ ³ ¹c na pewno, i inni s g upi, nie chc by od nich m drzejszy? Pó niej zda em sobie spraw ¹ ¹ ¿ æ ³ ¿ ê, Soniu, e za d ugo trzeba by czeka na to, a wszyscy zm drzej ... Potem za ¿ ¹ ê ¿ ê ¿ ³ œ zrozumia em, e to si nigdy nie stanie, e ludzie si nie zmieni , e nikt nie jest w stanie ich przerobi æ ê ¿ æ i e nawet nie warto si trudzi ! Tak, tak jest!... To ich prawo... prawo, Soniu! Tak jest! Teraz wiem, ³ ³ ¿e w ada nimi ten, kto ma si ê ducha i rozum! Kto na wiele si ê æ œ ê ê ¿ ê wa y, ten ma u nich racj ! Kto si o miela oplu najwi cej rzeczy, ten jest ich prawodawc ³ ¹ ê ê ¿ ê ê ¹, kto si na wi cej wa y, ten ma racj najwi ksz ! Tak by o dotychczas i tak b œ êdzie zawsze! Tylko lepiec nie widzi tego! Raskolnikow, mówi ¿ ê ³ ê ³ ¹c to, patrzy wprawdzie na Soni , ale nie troszczy si ju o to, czy ona rozumie go, czy nie. Ow œ ³ ¹ ê ³adn ³a nim gor czka. By w jakim ponurym uniesieniu (rzeczywi ¿ ³ ³ ³ œcie zbyt d ugo z nikim nie rozmawia !). Sonia zrozumia a, e ten ponury katechizm sta ¹ ê ³ si jego wiar i prawem. — Poj ê ³ ¿ œ ¹ ¹ ¹³em wtedy, Soniu — ci gn ³ uroczy cie dalej — e w adz posiada tylko ten, kto si ¿ æ ¹ ¹æ ¹ ê ê æ ¿ ê odwa y schyli po ni i wzi j w r ce. Tylko to jedno, jedno: trzeba si odwa y ! I wtedy zrodzi œ ¿ œ ê ³a si we mnie my l, po raz pierwszy w yciu, my l, której nikt nigdy nie mia³ przede mn ³ ¿ ñ ³ ê ³ ¹! Nikt! Nagle sta mi si jasny jak s o ce fakt, e dotychczas nie by o i nie ma nikogo, kto 491 odwa ê ¹ ³ ¹æ ³ ³ ¿y by si , przechodz c obok tego ca ego nonsensu, wzi wszystko po prostu za eb i wyrzuci ³ ³ ê ¿ æ ³ ³ ê æ ¿ æ do diab a! Ja... ja chcia em si odwa y i zabi em... chcia em si tylko odwa y , Soniu, to wszystko! — Niech pan milczy, niech pan milczy! — krzykn ê ³ ê³a Sonia, za amawszy r ce. — Wyrzek³ si ê ³ ³ ê pan Boga i Bóg pana ukara , wyda na pastw szatana!... — A w ³ ³ ³ ¿ œ ³a nie, Soniu, kiedy tak le a em po ciemku i majaczy em, to chyba diabe mnie kusi³. Prawda? — Niech pan przestanie! Niech pan nie drwi, bluŸnierco! Nic, nic pan nie rozumie! O, Bo æ ¿e! On nic, nic nie jest w stanie zrozumie ! — Milcz, Soniu, ja wcale nie drwi ³ ³ ¿ ê, ja wiem, e to diabe mnie kusi . Milcz, Soniu, milcz! — powtarza ³ œ ³ z ponurym uporem. — Wiem wszystko. Wszystko przemy la em wtedy, gdy le ³ ¹ œ ³ ¿a em w ciemno ciach... Wszystko sam ze sob przedyskutowa em do najdrobniejszych szczegó ³ ê ê ³ ¿ ³ów i wiem wszystko! Jak e sprzykrzy o mi si wtedy to gl dzenie! Chcia em o wszystkim zapomnie æ æ ³ ¹ æ i zacz æ wszystko od nowa, chcia em przesta analizowa , Soniu! Czy my ê ³ ³ ³ ³ ¿ œlisz, e poszed em jak g upi, na z amanie karku? Nie, poszed em jak m drek i to w ³ œ ¿ ³ ³ œ ³a nie mnie zgubi o. I czy my lisz, e nie zdawa em sobie z tego sprawy? Skoro zrodzi o si ¹³ æ ê ¹æ ê ³ ê we mnie pytanie i zacz em sam siebie bada , czy mam prawo si gn po w adz , to ju ³ œ ³ ¿ ³ ¿ to samo dowodzi o, e w a nie nie mam tego prawa. Albo pytam: czy cz owiek jest wsz ê ¹ ¹ ³ ¿ ¹? Dowodzi to, e dla mnie cz owiek wsz nie jest, a jest ni dla tego, kto si nad takim pytaniem nie zastanawia, kto si œ ¹ ¿ ê decyduje po prostu, bez adnych w tpliwo ci... Dr ê ³ œ ê ¹ êcz c si za przez tyle dni pytaniem, czy Napoleon zdecydowa by si na taki czyn, zrozumia ¿ ê ê ê œ ³ ¿ ³em, e w a nie dlatego si tym pytaniem dr cz , e nie jestem Napoleonem... Przeszed ê æ ¹ ê ³ ¹ ê ê ³ ³em ca ¹ m k takiego ci g ego analizowania si i zapragn ³em pozby si jej: zapragn æ ¿ æ ³ ¹³em, Soniu, zabi bez adnej kazuistyki, zabi dla samego siebie! Nie chcia em si ¿ ³ ¿ ³ æ ê oszukiwa ! Zabi em, nie eby pomóc matce — to nonsens! Zabi em nie dlatego, eby zdobyæ 492 pieni ³ œ ¹ ñ ê æ ¹dze i sta si dobroczy c ludzko ci — to bzdura! Po prostu zabi em dla samego siebie. By ³ ê ê œ ñ ¹ ¿ ³ ³o mi ca kowicie oboj tne, czy zostan czyim dobroczy c , czy te przez ca e ¿ycie b ¹ ê ¹ ¿ ¹ ¹ ê êd paj kiem wysysaj cym yw krew ze swych omotanych paj czyn ofiar!... Pieni ³ ³ ³ ¿ ¹dze równie nie by y g ównym motywem zabójstwa, Soniu! Co innego by o mi potrzebne, nie pieni ³ ³ ¹dze... Wszystko teraz zrozumia em... S uchaj: gdybym dalej poszed³ t ¹ ê ³ ³ ê œ æ ³ ¹ drog , to zapewne nigdy wi cej bym nie zabi . Chcia em si o czym przekona , pcha a mnie ch ¹ ê ê êæ dowiedzenia si , przekonania si natychmiast, czy jestem jak inni wsz , czy te ê æ ¿ê ê æ ³ ¿ cz owiekiem? Czy potrafi przekroczy ów próg, czy nie? Czy odwa si schyli i wzi ¿ ê ¿ ê ³ ¹æ w adz , czy nie? Czy jestem dr ¹cym, n dznym stworem, czy te mam prawo... — Zabija ê ³ ³ æ æ? Pan ma prawo zabija ? — za ama a, r ce Sonia. — Och, Soniu! — przerwa ³ œ æ ³ ³ jej zniecierpliwiony. Chcia jej co odpowiedzie , ale zamilk z pogard œ ³ ¿ œ ³ ¹. — Nie przerywaj mi, Soniu! Chcia em ci tylko dowie æ, e to w a nie diabe³ wtedy mnie skusi ¿ ³ ¿ æ ³ po to, by mi pokaza , e nie mia em prawa i e jestem taka sama wesz jak wszyscy. Zadrwi ³ ³ ze mnie, a ja, widzisz, przyszed em do ciebie! No, baw teraz swego go ³ ³ ¿ ¹ ³ œcia! Gdybym nie by wsz , czy przyszed bym do ciebie? S uchaj: gdy wtedy poszed ê ³ ³em do starej, poszed em tylko na prób , wiedz o tym... — I zabi ³ ³ pan, zabi ! — Ale jak zabi ³ æ ê ê ³em? Czy tak si zabija? Czy tak si idzie mordowa , jak poszed em? Opowiem ci kiedy ê ê ³ ³ ê œ, jak si przygotowywa em. Czy ja zabi em t starowin ? Nie, siebie zamordowa ¹ ¹ ³ ê ê ³ ³ ³em, a nie j ! Ze sob zrobi em koniec, raz na zawsze!... T bab diabe zabi , nie ja... Dosy ¹ æ æ ¿ æ ju , dosy , Soniu, dosy ! Zostaw mnie! — krzykn ³ nagle z nerwowym jêkiem. — Zostaw mnie! Opar ñ ³ ê ³ ³ œ ³ ³ okcie na kolanach i niczym kleszczami ciska g ow d o mi. — Co za m œ ê ê êka! — j kn ³a bole nie Sonia. — I có ¹ ê ³ ³ ³ ¹ ¹ ¿ mam teraz pocz æ ze sob , powiedz? — zapyta , podniós szy g ow i patrz c na ni ¹ ¹ ¹ ¹ z twarz wykrzywion rozpacz . 493 — co zrobicY — krzykn ³ ³ ê ê³a Sonia, zerwawszy si z miejsca z b yskiem w oczach pe nych ³ ñ ³ ê ³ ê ¹ ¹ ez. — Wsta ! — Chwyci a go za rami , a on podniós si , patrz c na ni ze zdziwieniem. — Id ñ ³ ê ¹ œ ³ Ÿ zaraz, w tej chwili, sta na ludnym placu, naprzód uca uj ziemi , któr splugawi e , a potem bij pok ³ ³ œ ³ ³ œ ³ony na cztery strony wiata i wo aj, g o no wo aj do ludzi: „Zabi em!" Wtedy Bóg znowu tchnie w ciebie ¿ ³ ¿ycie. Pójdziesz? Zrobisz tak? — pyta a, dr ¹c jak w febrze, mocno ³ ¹ ê ¹ œciskaj c jego r ce i przeszywaj c go p omiennym wzrokiem. Raskolnikow by ³ ¿ ³ zdumiony i przera ony jej nag ym wybuchem. — Czy ³ æ ¿ ê ³ œ ¿by mówi a o katordze, Soniu? Mam si sam oskar y ? — zapyta ponuro. — Powiniene œ æ ¿ ¹ œ wzi æ na siebie krzy i odpokutowa . Tak, powiniene . — Nie, nie pójdê tam, Soniu. — A ³ ¿ æ ê ¿ ³ ¿ ê æ ê æ ¿y , b dziesz móg tak y ? Jak b dziesz z tym y ? Czy odwa ysz si spojrze w oczy matce? Co z ni ¿ ê ¹ ê ê ¹ b dzie, co si z ni teraz stanie? Ale co ja mówi ! Przecie ty ju¿ porzuci ê ³ ¿ ¿ œ ³ ¿ ê ê œ ³e matk i siostr . Ju je rzuci e ! O, Bo e! On ju zrozumia to! Jak b dziesz móg ¹ ê æ ¿ ³ y taki samotny! Co si z tob teraz stanie? — Nie b ¿ ³ ê ³ Ÿ ¹d dzieckiem, Soniu — odezwa si Raskolnikow agodnie. — Có ja im zawini œ ³em? W jakim celu mam pój æ do ludzi? Co irn powiem? Wszystko to tylko jakaœ zmora... Sami niszcz ¹ ê œ ¹ miliony innych, w dodatku poczytuj to sobie za cnot . Oszu ci i nikczemnicy!... Nie pójd ¹ ¹ ê ³ ³ ¿ ¿ ê! I có powiem, e zabi em, ale ba em si wzi æ pieni dze i ukry ¹ ¹ œ ¹ ¹ Ÿ ³ ³em je pod kamieniem? — doda ze zgry liw ironi . — Wy miej mnie, powiedz : to ci g ¹ ¹ ³ ¹ ê ³upiec, pieni dzy nie wzi ³. Tchórz i g upiec! Nic nie zrozumiej , Soniu, i nie s warci tego, Ÿ ¹ ê œæ ¿ æ ¿eby zrozumie . Po có mam i ? Nie pójd . Nie b d dzieckiem, Soniu... — ¹ ¹ ³ ³ ê ê ê Zadr czysz si , zam czysz — powtarza a, z rozpaczliwym b aganiem wyci gaj c do niego rêce. — A mo ¹ ê ³ ê ¹ ê ¿e ja si za surowo s dz ? — zastanawia si Raskolnikow, jakby pogr ¿ony w ponurej zadumie. — Mo e ¿ 494 jcunaK jestem czfowieKiem, a me wsz ¿ ê œ ê ³ ê ¹, mo e si zbyt po piesznie pot pi em... B dê jeszcze walczy œ ê ¹ œ ³. U miechn ³ si wynio le. — Tak si ¿ ³ ¿ ¿ ³ æ ê ê m czy ! Ca e ycie przecie , ca e ycie... — Przyzwyczaj æ ¹ ³ ê ³ ê ê si — odezwa si ponuro. — S uchaj — zacz ³ po chwili — dosy tego p ¹ œ ¹ ¿ æ ³ ¹ ³aczu, przyst pmy do rzeczy, przyszed em ci powiedzie , e mnie szukaj , cigaj ... — Ach! — krzykn ¿ ê³a przera ona Sonia. — Czego krzyczysz? Zl ê ³ ¿ ¿ ê œ ³ êk a si , a przecie sama chcesz, ebym poszed na katorg . Ale nie dam si ¹ ¹ ³ ê ê ¹ ê wzi æ. B d jeszcze walczy , nic mi nie zrobi . Nie maj dowodów. Wczoraj grozi ¿ ³ œ ñ ³o mi wielkie niebezpiecze stwo, my la em, e jestem zgubiony. Dzisiaj sprawy stoj¹ lepiej. Wszystkie dowody, jakie mog æ ¹ ñ ¿ ¹ mie przeciw mnie, maj dwa ko ce, to znaczy, e mog ê ê ³ ê œ ¹ æ ê je obróci na swoj korzy æ, rozumiesz? I zrobi tak, nauczy em si , jak to si robi... Ale do wi ¹ ¿ ³ êzienia wsadz mnie na pewno. Gdyby nie pewien wypadek, ju bym siedzia . Zreszt ê ³ ¹ œ ¿ ¹, mo e dzi jeszcze mnie zamkn ... Ale to g upstwo, Soniu, posiedz i wypuszcz¹ mnie... bo nie maj ³ ê ¹ ê ¿ ¹ adnego oczywistego dowodu i nie b d go mieli, daj ci s owo. Na podstawie tego, co wiedz ¿ ê æ ³ æ ¿ ¹, nie mo na skaza cz owieka. Ale dosy ... Mówi to, ebyœ tylko wiedzia ¿ ê æ œ ê ³a!... Postaram si tak jako przedstawi spraw siostrze i matce, eby uwierzy ¿ ê ê ³ œ ¹ ³y w moj niewinno æ i nie obawia y si ... Zdaje si , e siostra jest teraz zabezpieczona... zatem matka równie ê ¿ Ÿ ¹ ¿... To wszystko. B d ostro na. B dziesz przychodzi ³ ê ê ê ³a do mnie do wi zienia, gdy b d siedzia ? — O, b ê ê ê êd , b d ! Siedzieli obok siebie zgnêbieni i przybici jak rozbitkowie wyrzuceni na pusty brzeg przez burz œ ³ ³ ³ ê ³ ê. Raskolnikow patrzy na Soni i czu , ile w niej by o mi o ci do niego. Dziwnie bolesna i przykra by ³ ¿ œ œ ³a mu wiadomo æ, e jest tak kochany: tak, to by a przykra œwiadomo ¹ ¿ ê ³ ¹ œæ. Id c do Soni, zdawa sobie spraw , e ona jest jego jedyn nadziej¹ i ucieczk ¹³ æ ê æ êœ ³ ¹. Pragn pozby si cho cz ci swego cierpienia. Tymczasem teraz, kiedy by a z nim ca ê æ ¿ ê ³ ³ ³ym sercem, poczu i zda sobie spraw , e jest stokro nieszcz œliwszy ni¿ poprzednio. 495 — soniu — powiedzia ê ³ — lepiej me przycnoaz ao mnie ao wi zienia. Sonia nie odpowiedzia ê ³ ³ ³ ³a nic, p aka a. Up yn ³o kilka chwil. — Czy nosisz krzy ³ ¿yk na szyi? — zapyta a niespodzianie, jakby sobie nagle przypomnia a. ³ Raskolnikow zrazu nie zrozumia³ pytania. — Nie, prawda, Ÿ ¿e nie? Masz, we mój, z cyprysowego drzewa. Mam drugi, miedziany, od Lizawiety. Zamieni ê ¹ ³ ¿ ê ê ³ ³am si z ni : ona mi da a swój krzy yk, a ja jej szkaplerz. B d nosi a krzy ¿ Ÿ Ÿ ¿yk Lizawiety, a ten we sobie. We ... przecie to mój! Mój! — prosi ¿ Ÿ ê ê ³a. — B dziemy razem cierpieli, razem b dziemy d wigali krzy !... — Daj! — powiedzia³ Raskolnikow. Nie chcia ê ê ¿ ¹ ê ¹ ¹ œ æ ³ jej robi przykro ci. Ale zaraz cofn ³ wyci gni t po krzy yk r k . — Nie teraz, Soniu. Lepiej pó æ ¹ ³ Ÿniej — doda , aby j uspokoi . — Tak, tak, lepiej pó ³ Ÿniej — podchwyci a z uniesieniem — w ¿ê ³ ê ê ³ ê ¿ ³o ysz, gdy b dziesz szed na m k . Przyjdziesz do mnie, ja ci go w o , pomodlimy si ³ œ ê i pójdziemy. W tej chwili kto zapuka trzy razy do drzwi. — Mo ³ œ ê ³ ¿na? — odezwa si grzecznie jaki dobrze znany g os. Sonia z przestrachem rzuci ³ ³ ê ³ ê ³a si do drzwi. W pokoju ukaza a si jasnow osa g owa pana Lebieziatnikowa. Lebieziatnikow ¹ mia³minê zafrasowan . — Ja do pani, Sofio Siemionowno. Przepraszam... Pewny by ¿ ê ³em, e pana tu zastan — zwróci ³ œ œ ³ ê ³ si do Raskolnikowa — to jest w a ciwie, ja nic nie my la em... w tym rodzaju... tylko w ³ ³ ³ œ œ ³a nie my la em... A tam Katarzyna Iwanowna dosta a pomieszania zmys ów — wypali ê ¹ ³ nagle, odwracaj c si od Raskolnikowa. Sonia krzyknê³a. 496 — l o znaczy, taK to wygl æ ¹ ¹da. Zreszt ... Nie wiemy tam, co z tym zrobi , o to idzie! Wróci ê ¿ ¹ ¿ ê œ ¹ ³a sk d , zdaje si , e j tam wyrzucili, mo e nawet pobili, tak nam si przynajmniej zdaje... Pobieg ³ ³ ê ³a do naczelnika m ¿a, nie zasta a go w domu, by na obiedzie u jakiegoœ genera ³ ê ê ¿ Ÿ ³a... Wyobra cie sobie, e ona i tam si machn ³a, gdzie by ten obiad, do tego genera Ÿ ê³ ³ ³ ê ³a. I wyobra cie sobie, dopi a swego, wywo ali tego naczelnika od sto u, zdaje si . Mo ¹ œ ³ ê æ ¿ecie sobie wyobrazi , co tam si dzia o. Oczywi cie wyrzucono j za drzwi. Ona mówi, ³ œ ³ œ ¿e to ona jemu nawymy la a i czym rzuci a w niego. To nawet prawdopodobne... Dziwi ¿ ê ê si , e jej nie aresztowano! Teraz opowiada o tym wszystkim, Amalii Iwanownie równie ê æ ¿ ¿, ale nic nie mo na zrozumie , krzyczy i rzuca si ... Ach, prawda: mówi i wykrzykuje, ¿ ¹ œ ê Ÿ ê æ ¿e poniewa wszyscy j opu cili, wi c ona we mie dzieci i b dzie chodzi po ulicach z katarynk ê ¹ œ ³ ñ ³ ¿ ê ³ ¹. Dzieci b d piewa y i ta czy y, ona równie , i b dzie zbiera a pieni ê ³ ³ ¹ ¹dze, a codziennie b dzie chodzi a pod okna genera a... „Niech — powiada — widz , jak dobrze urodzone dzieci urz ¿ ¹ ¹ ³ êdnika ebrz po ulicach!" Dzieci bije, wszystkie p acz . £onie zacz ³ ê æ ñ ³ æ œ æ ê³a uczy piewa Chutorek, drugiego ch opca — ta czy , Paulin Michaj ownê równie œ ¿. Drze ubrania i robi dla nich jakie czapeczki, jak dla aktorów. Chce wzi¹æ patelni ¿ æ ³ ³ ê ¹ ê ê, b dzie w ni b bni a zamiast muzyki... Nikogo nie chce s ucha ... Có wy na to? Przecie ¿ ¿ to jest po prostu niemo liwe! Lebieziatnikow nie zamierza ¹ ³ æ ³ przerwa opowiadania, ale Sonia, s uchaj c go z zapartym tchem, nagle chwyci ê ¹ ³ ê ³a mantylk , kapelusz i wybieg a z pokoju, ubieraj c si po drodze. Raskol-nikow i Lebieziatnikow pod ¹ ¹¿yli za ni . — Na pewno zwariowa ³ ¹ ³a! — powiedzia Lebieziatnikow do Raskolnikowa, wychodz c z nim na ulic ³ æ ¿ ³ ê. — Nie chcia em przera a Sofii Siemionowny i dlatego powiedzia em: „tak to wygl ¹ œ Ÿ ê ¹ ¹da", ale nie ma najmniejszej w tpliwo ci. To podobno przy gru licy tworz si w mózgu takie gruze ¿ ê ³ ¹ ³ki. Szkoda, e nie znam si na medycynie. Próbowa em, zreszt , uspokoi æ ³ ¹ æ j , ale nie chce wcale s ucha . 497 j.T- £ £V/TTAi JVJ J-/ 4-AA W\_/O W ?j.L l*4JWJL.lVCtWJ.l. i — O gruze ³ ³ œ ¿ ³kach — niezupe nie. I tak by nie zrozumia a. Mam tylko na my li: je eli dowie ³ ³ ¿ ³ œæ cz owiekowi logicznie, e w zasadzie nie ma powodu do p aczu, to cz owiek taki przestanie p ¿ ¹ æ ³aka . To oczywiste. A pan s dzi, e nie przestanie? — Zbyt ³ æ ¿ ³ ³atwo by oby wtedy y — odpowiedzia Raskol-nikow. — Przepraszam, przepraszam. Bez w ¿ ¹tpienia Katarzyna Iwa-nowna nie mo e tego zrozumie œ ¿ ¿ ¿ æ. Ale czy pan wie, e w Pary u przeprowadzono powa ne do wiadczenia nad leczeniem ob ¹ ³ ³¹kanych wy ¹cznie za pomoc logicznej perswazji? Jeden z tamtejszych profesorów, niedawno zmar ¿ ³ ¿ ¿ ³y, bardzo powa ny uczony, uwa a to za mo liwe. Wychodzi³ z za ³ ³ ¿ ¿ ³o enia, e organizm ob ¹kanych bynajmniej nie podlega rozstrojowi, ob ¹kanie zaœ jest po prostu b ¹ ³ ³ ³êdem logicznym, b êdnym rozumowaniem, fa szywym pogl dem na rzeczy. Stopniowo prostowa ¹ ³ ³ choremu te b êdne pogl dy i niech pan sobie wyobrazi, mówi ê ³ ³ œ ¿ ³ ¹ ¿ ¹, e osi ga dobre rezultaty! Ale poniewa jednocze nie pos ugiwa si równie¿ natryskami, wi ¹ êc wyniki jego metody poddawane s naturalnie krytyce... przynajmniej tak siê zdaje... Raskolnikow ³ ³ ³ ³ dawno go ju¿ nie s ucha .Doszed szy do domu, w którym mieszka , kiwn¹³ Lebieziatnikowi g ³ ê ¹ ³ ¹ ³ow i wszed do bramy. Lebieziatnikow ockn ³ si , obejrza i pobieg³ dalej. Raskolnikow wszed ³ œ ¹ ³ do swej komórki i stan ³ na rodku. Po co tu wróci ? Obejrza³ po ³ ê ê ¹ ³ ³ ¿ó k ¹, obszarpan tapet , kurz, kanap ... Z podwórka dochodzi o ostre, bezustanne stukanie: gdzie ê ¹ ³ Ÿ Ÿ œ œ œ co jakby wbijano, jaki gwó d ... Podszed do okna, wspi ³ si na palce i z wielk ³ æ ³ ³ ê ³ ¹ ¹ ¹ uwag rozgl da si po podwórku. By o puste, nie by o wida , kto stuka . Na lewo, w oficynie, kilka okien by ê ³ ³o otwartych, sta y w nich doniczki n dznego geranium. Suszy ³ ê ³ ê ³ ê ³a si bielizna... Umia to wszystko na pami æ. Odwróci si i usiad na kanapie. Nigdy jeszcze nie by³ tak bardzo osamotniony! Czu ¹ œ ³ ê æ œ ¿ ¿ ³ znowu, e mo e rzeczywi cie znienawidzi Soni w a nie teraz, gdy j jeszcze bardziej unieszcz ³ êœliwi . „W jakim celu 498 w ¿ ³ æ ¿ ³ œ ³a ciwie poszed em ebra ojej zy? Co mi przyjdzie z marnowania jej ycia? Co za... nikczemnoœæ!" — Pozostan ³ ê ³ ê samotny! — powiedzia zdecydowanym tonem — nie b dzie przychodzi a do wiêzienia! Po chwili podniós ¹³ ê œ ¿ œ œ ê ³ ³ g ow i u miechn si do dziwnej my li: „Mo e jednak rzeczywi cie by³oby lepiej na katordze". Nie pami œ ³ ê ¹ ³ ³ ³ ³ êta , jak d ugo tak przesiedzia z k êbi cymi si w g owie niejasnymi my lami. Wtem drzwi si ³ ê ³ ³ ³ ê otworzy y i wesz a jego siostra. Zatrzyma a si na progu i popatrzy a na niego tak, jak on onegdaj na Soni œ ³ ê. Potem usiad a na krze le, na wprost niego, jak wczoraj. Raskolnikow milcza œ ê ³ ¹ ³ i przygl da si jej bezmy lnie. — Nie gniewaj si œ ³ ³ ê ê, ja tylko na chwil — powiedzia a Dunia. By a zamy lona, lecz bynajmniej nie surowa. Spojrzenie jej by ³ ³ ¿ ³ ³o jasne i agodne. Zrozumia , e sprowadzi a j¹ do niego mi œ ³o æ. — S ³ ³ ³ ³uchaj, wiem o wszystkim. Dymitr Prokofjicz wszystko mi opowiedzia i wyt umaczy . Gn ¿ ¿ ¿ ³ ³ ¹ ê ê ¹ êbi ci i dr cz g upimi i pod ymi podejrzeniami... On uwa a, e nie grozi ci adne niebezpiecze ê ¿ ñstwo i e niepotrzebnie si tak bardzo tym przejmujesz. Jestem innego zdania, doskonale rozumiem, jak bardzo jeste ¹œ ê ê ¿ ¿ œ wstrz ni ty, i obawiam si , e to mo e pozostawi ³ œ ¿ ê ê œ æ ci lady na zawsze. Nie pot piam ci za to, e nas porzuci , i nie mam prawa pot ¿ ³ ê ê ¿ ³ æ êpia ! Wybacz, e ci robi am o to wyrzuty. Zdaj sobie spraw , e gdyby mnie spotka o jakie ³ ¿ ê œ wielkie nieszcz œcie, te uciek abym od wszystkich. Matce nic o tym nie powiem. B ¿ ¿ ³ ¹ ¹ ê êd z ni ci gle o tobie rozmawia a i w twoim imieniu obiecam, e wrócisz ju wkrótce. Nie martw si ¿ ê æ Ÿ ê ê ¹ ¹ ê o ni , ja j uspokoj . Ale nie dr cz jej, przyjd cho raz. Pami taj, e to przecie ¿ ³ æ ³ ¿ matka! A teraz chcia am ci powiedzie tylko — Dunia wsta a — e gdybym kiedykolwiek by ¿ ³ æ ³ œ ³a ci potrzebna, gdyby potrzebowa ... cho by ca ego mego ycia albo... zawo ¯ ê ³aj mnie, przyjd . egnaj! Szybko si ³ ³ ê odwróci a i skierowa a ku drzwiom. — Duniu! — zatrzyma ê ¹ ¿ ¹ ¹ ³ j Raskolnikow, wstaj c i zbli aj c si do niej. — Ten Razumichin to bardzo porz ³ ¹dny cz owiek. 499 L; unia zarumieni ê ³a si z — Wi ³ êc? — zapyta a po chwili milczenia. — To cz ¯ ¿ ³owiek powa ny, pracowity, uczciwy, zdolny do wielkiego uczucia... egnaj, Duniu. Dunia, ca ³ ê ¹ ³a w p sach, nagle si zaniepokoi a: — Co to, czy doprawdy rozstajemy si ê ¹ ¿ ê na zawsze, e mi... objawiasz ostatni wol ? — To nie ma nic do rzeczy... ¯egnaj... Odwróci ³ ê ³ ³ siê i podszed³ do okna. Dunia posta a jeszcze chwil , popatrzy a na niego z trosk ³ ¹ i wysz a bardzo niespokojna. Bynajmniej nie by ¿ ñ ³ ê ³a mu oboj tna. By moment (przy ko cu rozmowy), e bardzo zapragn¹³ u æ ¹ ê æ ¿ ¹ æ œciska j mocno, po egna si z ni , a nawet powiedzie jej. Jednak nie zdecydowa³ si ê ê nawet na podanie r ki. „Wzdraga ¿ ê ¿ ¹ ³ ¿ ê æ si mo e b dzie potem, gdy sobie przypomni, e j obejmowa em, powie, e ukrad ³ ³em jej poca unek!" „Czy ona wytrzyma, czy nie? — pomy ³ œla po chwili. — Nie, nie wytrzyma, takie nie mog¹ wytrzyma ¹ æ! Takie nie wytrzymuj nigdy..." Pomy ³ œla o Soni. Od okna powia ¿ ³ œ ñ ³ ³ ³o ch odem. S o ce nie wieci o ju tak jasno. Raskolnikow nagle wzi¹³ czapk ³ ê i wyszed . Oczywi ³ ³ æ ê ³ ¹ œcie nie móg i nie chcia zastanawia si nad swym chorobliwym stanem. Ci g y niepokój jednak, wszystkie te katusze nie mog ³ ¯ œ œ ³y przej æ bez ladu. e nie zmog a go dot ê ³ ¹ ¿ œ ³ ¹d prawdziwa choroba, to chyba dlatego w a nie, i ów ci g y niepokój wewn trzny na razie dodawa ³ ³ ³ mu si i podtrzymywa go sztucznie. B œ ³ ³ ñ ³ ê ³ ³¹ka si po ulicach bez celu. S o ce zachodzi o. Ostatnio ogarnia o go jakie dziwne przygn ³ ê ¹ ³ êbienie. Nie by o to przygn bienie szczególnie dojmuj ce i bolesne. Lecz by o w nim przeczucie czegoœ nieustannego, wiekuistego, przeczucie beznadziejnych lat, bezdennej, czarnej rozpaczy, przeczucie ca ê œ ³ej wieczno ci zamkni tej w „metrowej przestrzeni". O zmierzchu nastrój taki zwykle jeszcze si ³ ê ê pot gowa . 500 — Czy œ ³ ³ æ ¿ ¿ mo na nie zrobi g upstwa przy takich, czysto fizycznych przypad o ciach, zale œ ³ ñ ³ œ ¿nych od jakiego zachodu s o ca! Nie tylko do Soni, nawet do Duni móg bym pój æ! — mrukn ¹ œ ¹³ z nienawi ci . Kto ³ ê ³ ³ ³ œ go zawo a . Obejrza si : goni go Lebieziatnikow. — Niech pan sobie wyobrazi, ³ ¿e by em u pana, szukam pana. Niech pan sobie wyobrazi, ¿e wykona ¹ ¹ Ÿ ¹ œ ³ ³a swój plan i zabra a dzieci! Ledwie my j znale li z Sofi Siemionown . Wali w patelni ê ¹ ¹ ³ æ ñ ¿ ê, a dzieciom ka e ta czy . Dzieci p acz . Zatrzymuj si na rogach i przed sklepikami. T Ÿ ³um gapiów biega za nimi. Chod my. — A Sonia? — zapyta ¹ ¹ ³ zaniepokojony Raskolnikow, pod ¿aj c za Lebieziatnikowem. — Oszala ³ ¹ ³a po prostu. To znaczy nie Sofia Siemionown oszala a, tylko Katarzyna Iwanowna, zreszt ¹ ¿ ³ ¹ Sofia Siemionown te szaleje. A Katarzyna Iwanowna zupe nie oszala ê ³ ¹ ¿ æ ³a. Mówi panu, zupe na wariatka. Policja j zatrzyma. Mo e pan sobie wyobrazi , jak to na ni œ ³ ¹ ³ ¹ podzia a... s teraz nad kana em, przy mo cie, niedaleko od mieszkania Sofii Siemionowny. Ca³kiem blisko. Nad kana ³ ê ³ ³em, nie opodal mostu, o dwa domy od mieszkania Soni zgromadzi si t um, z ³ ³ ¹ ¿ ¿ ³o ony przewa nie z wyrostków i dziewcz t. Ochryp y, rozbity g os Katarzyny Iwanowny s ³ œ œ ¿ ³ æ ³ycha by o ju przy mo cie. Rzeczywi cie to dziwaczne widowisko mog o zainteresowaæ uliczn ³ œ ¹ publiczno æ. Katarzyna Iwanowna, w zniszczonej sukni, w chustce, w po amanym s ³ ³ ¹ ³omkowym kapeluszu opadaj cym na bok g owy jak bezkszta tna szmata, naprawdê szala ³ ³ ê ³ ³a. By a zm czona i zdyszana. Jej zbola a, suchotnicza twarz mia a wyraz bardziej jeszcze cierpi ¹ ñ ³ ¿ ¹cy ni zazwyczaj (na ulicy, w s o cu, suchotnik zawsze wygl da gorzej ni¿ w mieszkaniu). Jej podniecenie nie zmniejsza ³ ê ³o si jednak, zdenerwowanie wzmaga o siê z ka ³ ³ ê ³ ¹ ¹ ¿d chwil . Rzuca a si na dzieci, krzycza a na nie, uczy a na miejscu, przy ludziach, jak ta œ æ ³ ³ ¹ æ ³ ¿ æ ñczy i co piewa , t umaczy a im, dlaczego musz to robi , wpada a w rozpacz, e jej nie rozumiej ³ ¹, bi a 501 je... Fotem nagle rzuca ê æ œ ³ œ ê ³a si na publiczno æ. Gdy zobaczy a kogo cho troch lepiej ubranego, natychmiast zaczyna æ ³ ³a mu t umaczy , do czego doprowadzono dzieci ze „szlacheckiego, œ ³ a nawet arystokratycznego domu". Gdy w t umie ktoœ siê roze mia³ lub zadrwi ³ ê œ ³ ³ œ æ ê œ ê ³, rzuca a si na mia ków i zaczyna a im wymy la . Jedni si mieli, inni kr cili g ê ¹ ³ ¹ œ ³owami, wszyscy jednak patrzyli z ciekawo ci na ob ¹kan kobiet i wystraszone dzieci. Patelni, o której mówi ³ ³ Lebieziatnikow, nie mia a, przynajmniej Raskolnikow jej nie zauwa ¹ ñ ê œ £ ê ñ ³ ¿y . Katarzyna Iwanowna, zmuszaj c Pole k do piewu, a onie i Kol do ta ca, zamiast w patelni æ ¿ ³ ñ ³ ³ ³ ê, wybija a takt wysch ymi d o mi. Próbowa a równie nuci sama, ale za ka ¹ ³ ³ ¿dym razem ostry kaszel przerywa jej przy drugim takcie, co doprowadza o j znowu do rozpaczy, a nawet do ¿ ³ ¹ ³ ê ³ez. Najwi cej denerwowa j p acz i przera enie Koli i Loni. Rzeczywi ³ œ æ ³ œcie próbowa a ubra dzieci w stroje ulicznych piewaków. Ch opiec w turbanie zrobionym z jakiego ³ ³ ³ ³ œ czerwonego z bia ym materia u udawa Turka, dla Loni nie starczy o na kostium, mia ³ ¹ ³ ¹ ê ³ œ ê ³ tylko na g owie czerwon , w óczkow czapeczk (a w a ciwie szlafmyc ) nieboszczyka ojca z wetkni ³ ³ ¹ êtym w ni kawa kiem bia ego strusiego pióra, które jako pami ³ ¹tka rodzinna jeszcze po babce Katarzyny Iwanowny przechowywane by o dotychczas w kufrze. Pole ³ œ ³ ¹ ³ ñka by a w swej codziennej sukience. Spogl da a nie mia o na matk ¹ ê ñ ³ ê ³ ³ ê, zdaj c sobie spraw z jej szale stwa, nie odchodzi a od niej, straci a g ow i ocieraj ³ ¹ ³ ê ³ ³ ¹ ³ ¿ ¹c ukradkiem zy, rozgl da a si niespokojnie doko a. T um i ulica przera a y j . Sonia nie odst ¿ ¹ ³ ³ ³ ³ êpowa a od Katarzyny Iwanowny, p aka a i zaklina a j co chwila, eby wróci ³ ³ ³a do domu. Ale ta by a nieub agana. — Daj spokój, Soniu, zostaw mnie! — mówi ¹ ¹ ³a szybko, dysz c i kaszl c. — Jak dziecko nie rozumiesz, o co chodzi! Powiedzia ê ¿ ¿ ³am ci ju raz, e nie wróc do tej zapijaczonej Niemki. Niech wszyscy zobacz ³ ¿ ¹ ³ ¹, ca y Petersburg, jak ebrz dzieci szlachetnego ojca, który ca e ¿ycie uczciwie i wiernie s ¿ ³ ³ ¿ ³u y i umar , rzec mo na, na posterunku. — Katarzyna Iwanowna zd œ ê ê æ œ ¿ ³ ¹¿y a ju sobie wymy li t histori i lepo w ni¹ 502 uwierzy œ ³ ³ ³ æ. — Niech, niech to zobaczy ten pod y genera . G upia jeste , Soniu: z czego mamy ¿ ³ ê œ ¿ æ æ ¿y teraz, powiedz? Dosy ju szarpali my ciebie, nie chc d u ej! Ach, to pan, Rodionie Romanowiczu! — krzyknê³a, zobaczywszy Raskolnikowa. — Niech pan wyt ê ³ ³ ³umaczy tej g uptasce — rzuci a si do niego — ¹ æ œ ³ ¿ ¹ ¿e nic m drzejszego nie mo na by o wymy li ! Kataryniarze dobrze zarabiaj , a nas wszyscy wespr ê ¹ ¿ œ ¹ ¹ ¹ ¹ ¹, kiedy si dowiedz , e jeste my biedn , szlachetn , osierocon rodzin , a ten pod ê ³ ³y genera na pewno wyleci z posady, zobaczy pan! Codziennie b dziemy chodzili pod jego okna, a kiedy b ê œ ³ ¿ ¿ êdzie przeje d a najja niejszy pan, padn na kolana, wypchn ñ ¿ ê dzieci naprzód i wska ê na nich: „Bro ich, ojcze!" On jest ojcem dla sierot, jest mi ³ ³osierny, obroni, zobaczy pan, a tego marnego genera a... Lo-nia!... Tenez-vous droitel\ Kola, zaraz ty b ê ³ ñ êdziesz znowu ta czy . Czego chlipiesz? Znowu chlipie. Czego si boisz, g ¿ æ ¯ ³ ³uptasku? O Bo e, Rodionie Romanowiczu, co ja mam z nimi zrobi ? eby pan wiedzia , jakie to niezdarne! Czy æ œ ¿ ¿ mo na z nimi co zrobi !... Sama prawie p ¹ ³ ¹ ³acz c (co nie przeszkadza o jej zreszt w wyrzucaniu bez przerwy potoku s ¹ æ ³ ¹ ³ ³ów), wskazywa a mu chlipi ce dzieci. Raskolnikow próbowa namówi j do powrotu do domu. Chc ³ ¿ ³ ¿ ê æ ³ ¹c oddzia a na jej ambicj , zauwa y nawet, e nie wypada, aby chodzi a po ulicach jak kataryniarz, skoro zamierza zosta ¹ ¿ ³ æ prze o on pensji dla szlachetnie urodzonych panien. — Pensji, cha, cha, cha! Gruszki na wierzbie! — krzykn ê ê³a Katarzyna, wybuchn ³a œ ³ ê miechem i zanios a si kaszlem. — Nie, prosz œ ê ³ ñ ê pana, sko czy y si marzenia! Wszyscy nas opu cili!... A ten z przeproszeniem genera ³ ³ ³ ³... Wie pan, rzuci am w niego ka amarzem, sta akurat w poczekalni na stole, przy arkuszu, na który si ³ ê ¿ ê interesanci wpisywali, ja te si wpisa am, rzuci ³ ê ê ê ³ ³am i uciek am. O, podli, podli! Pluj na nich, teraz sama b d utrzymywa a dzieciaki, obejd ñ ê ³ ¹ œ ê ¿ æ ³ ê ê si bez aski! Dosy ju wym czyli my j — wskaza a na Soni . — Pole ko, ile Tenez-vous droite! (fr.) — Trzymaj siê prosto! 503 zebrali ¹ ¹ ³ ¿ œmy, poka ! Jak to? Tylko dwie kopiejki? O otry! Nic nie daj , biegaj tylko za nami z wywieszonymi j ³ œ ³ œ ñ ê êzorami! Czego si ten dure mieje? — wskaza a na kogo w t umie. — To wszystko dlatego, ¿e ten Kola jest taki niezdarny, co za bachor! Czego chcesz, Pole ¿ ê ³ ê ¹ ñko? Mów ze mn po francusku, parlez-moi fran ais1. Uczy am ci przecie , umiesz kilka zda ¹ ¿ ñ!... Inaczej nie odró ni was, dzieci z dobrej rodziny, dobrze wychowanych, od zwyk œ ¿ ³ych kataryniarzy. Nie przedstawiamy przecie jakiego tam Czarnego Piotrusia, ale za æ œ œpiewamy wytworny romans... Ach, prawda! Co by tu za piewa ? Przeszkadzacie mi ci œ œ æ ¿ ê œ ¹gle, a my... rozumie pan, zatrzymali my si tu, eby wybra co takiego do piewu, ¿eby Kola móg æ ñ ³ przy tym ta czy ... Bo my, jak pan widzi, wszystko bez przygotowania. Trzeba si ³ ³ ¿ æ ê umówi , eby wszystko sz o sk adnie, to pójdziemy na Newski prospekt, tam jest o wiele wi ¿ êcej ludzi z towarzystwa, zaraz nas zauwa ¹. Lonia umie Chutorek... Ale wci œ æ œ ¹ œ ¹¿ tylko Chutorek i Chutorek, wszyscy to piewaj ! Musimy za piewa co o wiele szlachetniejszego... No, Pole œ ³ œ œ ³ œ ñko, wymy li a co , mog aby ty przynajmniej pomóc matce! Pami ¿ ³ œ ê êci nie mam, pami ci mi brak, bo sama bym sobie co przypomnia a! Nie mo emy przecie œ æ œ ¿ piewa Gdy huzar wsparty na szabli2] Ach, za piewamy po francusku Cin¹ sows3! Uczy ¿ ³ ³am tego, uczy am. A co najwa niejsze, to jest po francusku, od razu wszyscy si ê æ œ ¿ ¹ ê przekonaj , e jeste cie dzie mi ze szlacheckiej rodziny, i b dzie to bardziej wzruszaj ¿ ¹ce... Mo na by nawet Marlborough sen va-t-en guerre, bo to piosenka dla dzieci i we wszystkich arystokratycznych domach ¹ ê œpiewa si j dzieciom do snu. Marlborough s'en va-t-en guerre, Ne sait ¹uand reviendra...4 1 Parlez-moi fran ¹ êais (fr.) — mów ze mn po francusku. 2 Huzar... — popularna piosenka do s³ów poety Konstantego Batiuszkowa (1787-1855). 3 Cin ê ¹ sous (fr.) — Pi æ sous (sów — dawna drobna moneta francuska). 4 Marlhorough... (fr.) — Marlborough wyrusza na wojnê, nie wie, kiedy wróci... 504 — zacz ê Ÿ ¹ ê æ œ ê³a piewa . — Nie, lepiej niech b dzie Cin sousl No, Kola, we si pod boki, pr æ æ ê ¹ ñ ê ¹ ê ê êdzej, a ty, Lonia, kr æ si w drug stron , my z Pole k b dziemy nuci i klaska ! Cinq sous, cinq sous, Pour monter notre menage...1 Kche, kche, kche! — zanios ¹ ñ ê ê ³a si kaszlem. — Popraw sukienk , Pole ko, rami czka opad ê ¹ ³ ¿ ³y — zauwa y a, dysz c ci ¿ko. — Teraz w ¿ ¹ æ ê œ œ ³a nie powinni cie si stara o przyzwoity wygl d i zachowanie, eby wszyscy widzieli, ¿ ³ æ ¿ ³ æ œ ¿e jeste cie szlacheckimi dzie mi. A mówi am, eby kraja d u szy stanik i przy tym z dwóch brytów. To ty, Soniu, wtedy, z twoimi radami: „Krócej i krócej", no i masz, wygl ³ ³ ¹da jak strach na wróble... Znowu p acz! Czego, g uptasy? No, Kola, zaczynaj, pr œ ¿ ê êdzej, pr dzej, ach, có to za niezno ny dzieciak!... Cinq sous, cinq sous... Znowu policjant? Czego tu chcesz? Rzeczywi ê ³ ¿ ê ³ ³ œcie przez t um przeciska si policjant. Ale w tej samej chwili zbli y si jakiœ jegomo ê ê ê ¿ ³ œæ w surducie i p aszczu, powa ny, pi ædziesi cioletni urz dnik z orderem na szyi (co sprawi ³ œ ¹ ³o specjaln przyjemno æ Katarzynie Iwanownie i umity-gowa o policjanta) i w milczeniu poda ê ³ ³ jej trzyrublowy, zielony banknot. Na twarzy jego malowa o si szczere wspó ê³ ¹ ê ³ ê ³czucie. Katarzyna Iwanowna przyj a pieni dze i podzi kowa a grzecznie, dygn ³a nawet ceremonialnie. — Dzi ê³ ³ ³ ê êkuj panu, wielce szanowny panie — zacz a górnolotnie — pobudki, które sk oni y nas... we ¹ ¹ ñ ¹ Ÿ pieni dze, Pole ko. Widzisz, s jeszcze porz dni i szlachetni ludzie, gotowi po ê ê ¹ æ œpieszy z pomoc biednej szlachciance dotkni tej nieszcz œciem. Widzi pan tutaj, szanowny panie, szlacheckie dzieci, Pi ¹ êæ groszy, piêæ groszy na urz dzenie naszego gospodarstwa... 505 nawet bardzo arystokratycznie skoligacone... A ten pod ³ ³ ¹ ³y genera siedzia sobie i jarz bki zajada ¹³ æ ¿ ³ ³ ³... zacz tupa nogami, e mu przeszkodzi am... „Ekscelencjo, powiadam, zna eœ tak dobrze mego m ¹ ¹ ê ñ ê¿a nieboszczyka, bro teraz sierot i córk jego rodzon , któr w dniu œ ³ ³ mierci ojca oczerni najpodlejszy z pod ych..." Znowu ten policjant. Niech pan mnie broni! — zawo ñ ê ê ³ ³a a do urz dnika. — Czego ten policjant si mnie czepia? Z ulicy Mieszcza skiej uciekli ¿ œmy ju tutaj przed jednym... O co chodzi, durniu? — Bo na ulicy nie wolno. Prosz ¹ æ ³ ê nie zak óca porz dku. — To ty zak ¹ ³ ¹ ê ³ócasz porz dek! Ja tak samo jakbym chodzi a z katarynk , co ci to obchodzi? — Na katarynk ¹ ¹ æ ê trzeba mie pozwolenie, a pani tu swoj osob i zachowaniem robi zbiegowisko. Gdzie pani mieszka? — Jakie pozwolenie?! — wrzasnê³a Katarzyna Iwanowna. — M ³ œ ê¿a dzi pochowa am, co za pozwolenie? — Niech si ¹ ê Ÿ ê ê ³ ¹ ê pani uspokoi — wtr ci si urz dnik — chod my, odprowadz pani ... Nie wypada w t³umie... pani jest chora... — Panie szanowny, pan o niczym nie wie! — krzycza³a Katarzyna Iwanowna. — Pójdziemy na Newski... Soniu! Soniu! Gdzie ona si ³ ¿ ³ ê podzia a? Co, ona tak e p acze? Co si ê ¹ ³ ê z wami sta o?... Kola, Lonia, a wy dok d?! — wrzasn ³a nagle przestraszona. — G ¹ ¹ ³upie dzieci! Kola, Lonia, dok d oni biegn !... Kola i Lonia, wystraszeni przez t ³ ê ³um gapiów i zachowanie si ob ¹kanej matki, gdy zobaczyli jeszcze policjanta, który chcia ê ê æ œ ¹ ³ ich dok d zabra , schwycili si za r ce i rzucili do ucieczki. Katarzyna Iwanowna z krzykiem i p ³ ¯ æ ê ³aczem zacz ³a ich goni . al by o patrzeæ na ni ¹ ³ ñ ¹ ê ¹ ³ ³ ¹, gdy bieg a, p acz c i ci ¿ko dysz c. Sonia i Pole ka pobieg y za ni . — Zatrzymaj ich, zatrzymaj, Soniu! G ê ³upie, niewdzi czne bachory!... Trzymaj ich... Przecie ³ ê ê ¿ ja dla was... Potkn ³a si i upad a. — Zrani ¹ ê ¹ ê ¿ ê ³a si do krwi! O Bo e! — krzykn ³a Sonia, nachylaj c si nad ni . 506 Wszyscy si ¹ ¿ ê zbiegli i otoczyli le ¹c . Raskolnikow z Lebiezia-tnikowem przybiegli pierwsi, za nimi po ê ¹³ œ ¹ ê ¹ œpieszyli urz dnik i policjant, który warkn co pod nosem i machn ³ r k w przeczuciu, ³ ê ¿e szykuje si niez y kram. — Prosz ê ¹ ³ ê œ ê ê si rozej æ! — rozp dza gromadz cych si gapiów. — Umiera! — krzykn ³ œ ¹³ jaki g os. — Zwariowa ê ³ ³a! — odezwa si inny. — O Bo ³ ê ¹ ¿ œ ³ ê ³ ¿e, zmi uj si ! — powiedzia a jaka kobieta, egnaj c si . — Czy z apali dzieciaki? Aha! Prowadz ³ ³ ¹ ich, starsza dziewczynka z apa a... A to dopiero! Po bli ê ³ ê ¿ ³ ê ¹ ¿szym przyjrzeniu si okaza o si , e Katarzyna Iwanowna nie zrani a si , padaj c, jak my ³ ³ ¹ ¿ ³ œla a Sonia, lecz e krew czerwieni ca bruk p ynie jej z gard a. — Znam takie rzeczy, widzia ê ³ ³em — powiedzia urz dnik do Raskolnikowa i Lebieziatnikowa — to suchoty: krew bucha z gard œ ³ ³a i dusi. By em niedawno wiadkiem, moja krewna tak z pó æ ¹ ¿ ³torej szklanki... niespodzianie... Jednak e co z ni zrobi , umrze zaraz? — Do mnie, tutaj, tutaj — b ³ ³aga a Sonia. — Ja tu mieszkam!... W tym domu, druga brama... Pr æ ³ ê ³ ê êdzej, pr dzej!... — rzuca a si do wszystkich. — Trzeba pos a po doktora... Mój Bo¿e! Urz ³ ê ¹ êdnik zaj ³ si wszystkim, nawet policjant pomaga przy przenoszeniu Katarzyny Iwanowny. Przeniesiono j ¿ ³ ¿ ³ ¹ ³ ¹ do mieszkania Soni i pó ¿yw u o ono na ó ku. Krwotok nie ustawa œ æ ³ ³, lecz zaczyna a odzyskiwa przytomno æ. Do pokoju weszli, prócz Soni, £ Raskolnikowa ê ê i Lebieziatnikowa, urz dnik i policjant, który rozp dzi³ przedtem gapiów t ê ñ ³ ¹ ê ê ¹ ³ocz cych si przy samych drzwiach. Pole ka przyprowadzi a, trzymaj c za r ce, Kol i onie, dr ¿ ¹ ³ ¿¹cych i p acz cych. Przyszli równie Kaper-naumowie: sam Kapernaumow, kulawy, krzywy, o dziwnym wygl ¹ ¹ ¹ ¹ ¹dzie, ze szczeciniast , stercz c czupryn i bokobrodami, jego ¹ ¹ ³ ¿ona z wiecznie wystraszon min i kilkoro ich dzieci ze skamienia ymi w wiecznym zdziwieniu buziami i otwartymi 507 ustami. Zjawi ³ ³ ¹ ¿ ê ³ si równie me wiadomo sk d Swidrygaj ow. Raskolnikow patrzy na niego zdziwiony, nie rozumiej ³ ³ ê ¹c, w jaki sposób si tu znalaz , bo nie przypomina sobie, aby widzia ³ ³ go w t umie. Wspomniano o doktorze i popie. Urz ¹³ ¿ ¿ êdnik szepn wprawdzie Raskolnikowowi, e uwa a obecno ê ¹ æ ³ ¹ ¿ œæ doktora za ju zbyteczn , jednak poleci go sprowadzi . Zaj ³ si tym Kapernaumow. Tymczasem Katarzyna Iwanowna oprzytomnia ³ ³ ³a, krwotok na razie usta . Obrzuci a cierpi ê ¹ ¹ ¹cym, lecz badawczym i przenikliwym wzrokiem blad i zdenerwowan Soni , która ociera ¹ ³ ³ ¿ ¹ œæ ¹ ¿ ³ ³a jej chustk krople potu z czo a. Poprosi a, eby j unie . Posadzono j na ó ku, podtrzymuj¹c z obu stron. — Gdzie dzieci? — zapyta ñ œ ³ ³ ¿ ³a dr ¹cym g osem. — Przyprowadzi a je, Pole ko? G³uptasy!... Dlaczego uciekali... Ach!... Krew zasch ³ ê ³ ³a jej na spieczonych ustach. Rozejrza a si woko o. — To ty tak mieszkasz, Soniu! Nie by ê ³ ³am nigdy u ciebie... no i wybra am si ... Popatrzy ³ ¹ ³a na ni ze wspó czuciem. — Wyssali Ÿ Ÿ œmy ciebie, Soniu... Pola, Lonia, Kola, chod cie tutaj... Masz je, Soniu, we ... z r ¿ ³ ¿ æ ¿ ¹ ¹k do r k... ja mam ju dosy !... Ju po balu!... Och!... Po ó cie mnie, dajcie mi choæ umrzeæ spokojnie... U ¹ ¿ ³o ono j znowu na poduszce. — Co? popa?... Nie potrzeba... Nie macie pieni ¿ êdzy do wyrzucenia!... Nie mam adnych grzechów na sumieniu!... Pan Bóg i tak mnie rozgrzeszy... On wie, ile wycierpia³am! A jak nie rozgrzeszy, to nie!... Coraz bardziej traci œæ ¹ ³ ¹ ³ ¹ ³a przytomno . Chwilami wstrz sa y ni dreszcze, rozgl da a siê woko ê ³ ³ æ ³o, przez chwil poznawa a wszystkich, lecz zaraz znowu zaczyna a majaczy . Oddech stawa ³ œ ê ê ³ si ci ¿ki i chrapliwy, co jakby bulgota o jej w gardle. 508 — iwowi ³ ¿ ¹ ê ³ ê mu: „eKsceiencjo!..." — wykrzykiwa a, ci ¿ko dysz c po ka dym s owie. — Ta Amalia... ach! Lonia, Kola! Wzi ê ê ê ¹æ si pod boki, pr dzej, pr dzej, glissez, glissez, pas de bas ¹ ¿ ¹ue1*. Wybijaj takt nó kami... Z gracj . Du hast Diamanten und Perlen...2 Jak to idzie dalej? O, to by mo æ œ ¿na za piewa ... Du hast die schónsten Augen... Madchen, was willst du mehr?...3 No tak, w œ ³ œ ³a nie! was willst du mehr... g upoty jakie ... Ach, prawda, jeszcze to: Raz w po³udniowy skwar w dolinie Dagestanu...4 Ach, jak ja to lubi ñ ê ³ ³am... Zachwyca am si tym romansem, Pole koL. Wiesz, twój ojciec... jeszcze jako narzeczony to æ œ œ ³ ³ œpiewa ... To by y czasy!... To powinni my za piewa ! Ale jak to idzie... zapomnia ³ ³am... no, przypomnij, jak tam dalej... — By a ogromnie zaniepokojona i usi ¿ ¹ ê ³ ¹ Ÿ ê ³ ³owa a si pod wign æ. Na jej twarzy malowa o si narastaj ce przera enie. Po chwili strasznym, rz ³ ¿ ¹ ê ¹ ê ³ ê ¹ 꿹cym i rw cym si g osem, nat ¿aj c si i trac c dech po ka dym s owie, zaintonowa a: ³ Raz w po ³ ¿ ³udniowy ar!... w dolinie!... Dagestanu!... Z o owiem w sercu!... 1 Glissez (fr.) — posuwi ¹ œcie; pas de bas ue — figura taneczna. 2 ³ Du hast... (niem.)— Ty masz brylanty i per y...— Romans austriackiego kompozytora Franza Petera Schuberta (1797-1828) do s³ów poety niemieckiego Heinricha Heinego (1791-1856). 3 Du hast.., (niem.) — Masz najpi ¿ êkniejsze oczy, / Dziewczyno, czegó ty jeszcze chcesz? 4 Romans do s ³ ³ów wiersza Sen Michai a Lermontowa (1814-1841). 509 — Wasza ekscelencjo! — j ³ ê ¹ ³ ¹ ê êkn ³a nagle rozdzieraj cy m g osem, zalewaj c si zami. — Niech pan obroni sieroty! Przez wzgl œ œ ¹d na go cinno æ ich nieboszczyka ojca!... Rzec mo ³ ³ ê ¿na, nawet arystokraty!... Ha! — drgn ³a i nagle oprzytomnia a, patrzy a na wszystkich z przera ê ³ ¿eniem, ale od razu pozna a Soni . — Soniu! Soniu! — rzek ¹ ¿ ³ ³a czule i agodnie, jakby zdziwiona, e j widzi. — Soniu kochana, i ty tu jeste ¹ œ? Podniesiono j znowu. — Koniec!... Ju ³ Ÿ ê ¯ ¿ czas!... egnaj, nieszcz sna!... Zaje dzili klacz!... Pad a-a-a! — krzykn ³ ¿ ê ³ ê³a rozpaczliwie i nienawistnie, po czym opad a na poduszk , ale ju nie na d ugo. Blada, po ³ ³ ê ê ³ ³ ³ ³ ¿ó k a, wysch a twarz zapad a si , usta si rozwar y, nogi wyprostowa y siê konwulsyjnie. Westchn ³ ³ ê³a g êboko i umar a. Sonia rzuci ³ ¹ ³ ê ³ ê ³a si na cia o, obj ³a je ramionami i znieruchomia a z twarz na wysch ej piersi nieboszczki. Pole ¹ ³ ³ ³ ³ ñka przypad a do nóg matki i ca owa a je, kaj c. Kola i Lonia, nie rozumiej ê ³ ¹ œ ¹ ê ¹c jeszcze, co si sta o, ale przeczuwaj c co strasznego, obur cz chwycili si za ramiona i wpatrywali si œ ê æ ê w siebie, a potem jednocze nie otworzyli usta i zacz li krzycze . Obydwaj byli jeszcze w kostiumach: jeden w turbanie, drugi w czapeczce ze strusim piórem. Jakim cudem ów „list pochwalny" znalaz ³ ê ³ si na pos aniu przy Katarzynie Iwanownie, nie wiadomo. Le ³ ¿ ³ ¿a przy poduszce, Raskolnikow go zauwa y . Odszed ³ ³ do okna. Podbieg do niego Lebieziatnikow. — Umar ³ ³a! — powiedzia . — Rodionie Romanowiczu, mam panu kilka s ³ ¿ ³ów do powiedzenia — zbli y siê Swidrygaj³ow. Lebieziatnikow usun ³ ³ ê ¹³ si dyskretnie. Swidrygaj ow odprowadzi Raskolnikowa w jeszcze dalszy k t. ¹ — Ca ¹ ¹ ê ê ³y ten kram, to znaczy pogrzeb i reszt , bior na siebie. Potrzebne s pieni dze, a ja mam je na zbyciu, jak ju ³ ¹ ê ñ ê ê ¿ powiedzia em. Tych dwoje piskl t i t Pole k umieszcz w jakim ³ ¿ ¿ê ³ ³ œ przyzwoitym zak adzie dla sierot. Z o w banku dla ka dego z nich kapita , do pe ê ¹ œ ³noletno ci, po tysi c pi æset rubli. 510 oicmiunowna ma 10 z g ê ¹ ¿ ¹ ³owy. J równie wyci gn z bagna, bo to dobra dziewczyna, prawda? Wi ¿ ³ ê êc niech pan powie Awdotii Romanownie, jaki u ytek zrobi em z jej dziesi ciu tysiêcy rubli. — Dlaczego w ¹ ñ ê ³ œ ³a ciwie sta si pan takim dobroczy c ? — zapyta³ Raskolnikow. — Ale ³ ê ³ œ ³ ¿ z pana podejrzliwy cz owiek! — roze mia si Swidrygaj ow. — Przecie¿ powiedzia ¿ ¹ ¹ ¿ ³em, e mam zbywaj ce pieni dze. A je eli ja tak po prostu, po ludzku, nie wyobra ¿ ³ ³ ¹ ³ ¿ ¿a pan sobie tego? Przecie ona nie by a „wsz " — wskaza palcem na ó ko, na którym le ³ œ ¿ ¿ £ ³ ¿a a zmar a — jak jaka starowina lichwiar-ka. No niech e pan powie, czy „ u yn ma ê ñ æ ¿ ñ œ æ æ ¿y i robi wi stwa, czy te ona ma umrze ?" Gdyby nie moja pomoc, to „Pole k , na przyk ¿ ³ad, tak e ten sam los czeka..." Powiedzia ¹œ ³¹ ¹ ¹ ¹ ¹ ³ to z jak weso , porozumiewawcz i szelmowsk min , nie spuszczaj c wzroku z Raskolnikowa. Ten zblad ³ ³ ³ ³, przeszed go zimny dreszcz, gdy us ysza swoje w ³ ³ ¹ ¿ ³ ³asne s owa u yte w rozmowie z Soni . Cofn¹³ siê gwa townie i obrzuci³ Swidrygaj owa dzikim spojrzeniem. — Sk ¹ ¹ ¹d pan... wie? — szepn ³, ledwie chwytaj c oddech. — Przecie ê œ ¿ ja tutaj, przez cian , u madame Resslich mieszkam. Tutaj mieszka Kapernaumow, a tam madame Resslich, moja dawna, najwierniejsza przyjació³ka. Jestem s¹siadem. — Pan? — Tak — ci œ ê ¹ ê ³ ¹ ¹gn ³ dalej Swidrygaj ow, trz s c si ze miechu — i daj ¿ ³ ê panu s owo honoru, kochany Rodionie Romanowiczu, e pan mnie ogromnie zainteresowa ³ ê ¿ ³ ³. A mówi em panu, e dogadamy si , przepowiedzia em to panu, no i dogadali ¹ ¿ ³ ê œmy si . Zobaczy pan, jaki ze mnie zgodny cz owiek. Zobaczy pan, e ze mn da si æ ¿ ê y ... Czêœæ szósta i Dziwnym ¿ ³ ³ ê ¿ ê³ ê ³ ¿yciem y teraz Raskolnikow: zdawa o mu si , e ogarn a go g sta mg a, pogr Ÿ Ÿ œ ê œ ¹ ¹¿aj c w samotno ci ci ¿kiej i bez wyj cia. Gdy pó niej, znacznie pó niej przypomina ³ ¿ ê ³ ³ sobie ten okres, zdawa sobie spraw , e przez ca y ten czas, do ostatecznej katastrofy, doznawa ³ ³ ³ œ œ ³ niejako zamroczenia wiadomo ci. By na przyk ad zupe nie pewien, ¿e nie orientowa ³ ê ³ si wtedy w czasie i myli daty rozmaitych wypadków. Gdy przypomina³ sobie ró ê æ ³ æ ê ³ ¿ne fakty i chcia si w nich zorientowa , musia opiera si na informacjach dostarczanych mu o sobie przez innych. Myli ³ ¿ ¿ ³ zdarzenia, ró ne rzeczy uwa a za wynik wypadków istniej ê Ÿ ³ ¹cych naprawd tylko w jego wyobra ni. Chwilami ogarnia go chorobliwy, m ê ¹ ê ³ ¿ ¿ ¹ êcz cy l k przechodz cy niekiedy w paniczny strach. Pami ta równie , e jakby w przeciwie ³ ³ ³ ñstwie do takiego stanu zapada na ca e godziny, a nawet dni w zupe n¹ apati ¹ ¹ ¹ ê œ ê ¹ ¹ ¹ ê przypominaj c chorobliw oboj tno æ wyst puj c niekiedy u osób konaj cych. W Ÿ ³ ¹ œ ³a ciwie w ci gu tych ostatnich dni unika wyra nego zdawania sobie sprawy ze swej sytuacji. Zw æ œ ³ ¿ ³aszcza pewne fakty, które nale a oby natychmiast wy wietli , bardzo mu ci ³ ê æ æ ³ ³ ¹¿y y. Stara si unika poniektórych spraw, cho ich omijanie w jego sytuacji grozi o nieuchronn ¹ ¹ zgub . 512 Niepokoi œ ³ ê ³ œ ³ ³ ³ go zw aszcza Swidrygaj ow. Bieg jego my li urywa si w a nie na bardzo dla niego gro ³ ³ ³ Ÿnych i zupe nie niedwuznacznych s owach Swidrygaj owa, wypowiedzianych w mieszkaniu Soni w chwili ³ œmierci Katarzyny Iwanowny. Mimo to Raskolnikow nie stara siê wyja ³ œ ê ³ æ œni sprawy. Czasami, znalaz szy si w jakiej odleg ej dzielnicy miasta, w obskurnym szynku, sam jeden przy stole, nie pami ³ ³ ê ¹ êtaj c prawie, jak si tam dosta , przypomina sobie nagle Swidrygaj ¿ œ ¹ Ÿ ³ ³owa. Powstawa a w nim wtedy wyra na i niepokoj ca my l, e powinien jak najpr æ ³ ê ³ ê æ êdzej rozmówi si z tym cz owiekiem i co si da, za atwi ostatecznie. Pewnego razu, gdy zawlók ¿ ê ³ œ ê ³ si gdzie za rogatki, zdawa o mu si nawet, e czeka na Swidrygaj ¿ ê ³ ³ ê œ œ ³owa i e tam si z nim umówi . Innym razem obudzi si o wicie gdzie na ziemi, w krzakach, zupe ¹ ¹ ¹ ê ¹ ¹ ³nie nie wiedz c, sk d si tam wzi ³. Zreszt w ci gu dwóch czy trzech dni po ³ ³ œmierci Katarzyny Iwanowny dwukrotnie spotka Swidrygaj owa w mieszkaniu Soni, do której Raskolnikow wst ³ ê êpowa bez celu, zawsze tylko na chwil . Zamieniali wtedy ze sob ¿ ¹ ³ ¹ kilka s ów, nie poruszaj c jednak sprawy najwa niejszej, jakby by ³ æ ¿ ¿ ê ³o umówione mi dzy nimi, e o tym nale y do czasu milcze . Cia o Katarzyny Iwanowny spoczywa ¿ ¹ ³ ³o jeszcze w trumnie. Swidrygaj ow krz ta³ siê i wydawa³ ró ne polecenia tycz ³ ê ³ ¿ ¹ce pogrzebu, Sonia te by a bardzo zaj ta. Swidrygaj ow zakomunikowa³ Raskolnikowowi, ê ê æ ³ œ ê ³ ¿e uda o mu si pomy lnie za atwi spraw dzieci; dzi ki swoim stosunkom znalaz ê ³ æ œ ³ ³ osoby, które dopomog y natychmiast umie ci ca ¹ trójk w bardzo porz ³ ê ¿ ³ ³ ³ ¹dnych zak adach. U atwi y te spraw sumy wp acone przez niego na konto dzieci, bo sieroty z gotówk ³ œ æ ¿ ³ ³ ¿ œ ¹ daleko atwiej jest umie ci ni zupe nie biedne. Mówi tak e co o Soni, obieca ³ ¿ ³ ¹ ¿ ³, e wst pi w tych dniach do Raskolnikowa, i wspomina , e „chcia by siê poradzi ê æ ¹ ¿ ³ ¿ æ, e trzeba by si rozmówi , bo s pewne sprawy..." Rozmowa powy sza toczy a si ³ ³ ê w sieni, na schodach. Swidrygaj ow badawczo patrzy Raskolnikowowi w oczy i nagle, zni ³ ³ ³ ¿ywszy g os, po chwili namys u zapyta : 17 — Zbrodnia i kara 513 — Dlaczego jest pan taki jaKis nieswój, Kodiome Komano-wiczu? Doprawdy! Patrzy pan i s ¹ ê ³ ³ucha, a jakby pan nic nie rozumia . Niech si pan otrz œnie. Pogadamy sobie. Szkoda tylko, ê ³ ³ ¿e mam tyle spraw na g owie, w asnych i cudzych... Ach, prosz pana — doda³ nagle — wszyscy ludzie potrzebuj¹ powietrza, powietrza, powietrza... Przede wszystkim! cSwidrygaj ¹ ¹ ê ¹ ³ow odsun ³ si , przepuszczaj c wchodz cego po-pa z diakiem, którzy przyszli odprawi ñ ¿ ³ ³ ¿ ñ ¿ æ nabo e stwo a obne. Na polecenie Swidrygaj owa nabo e stwa odprawiano dwa razy dziennie. Swidrygaj œ ³ œ ê ³ ³ow wyszed na ulic , Raskolnikow za posta w zamy leniu przez chwil ³ ê, po czym wszed za popem do mieszkania Soni. Stan œ œ œ ê ê ñ ¿ ¹³ we drzwiach. Nabo e stwo zacz ³o si cicho, uroczy cie, smutno. My l o mierci i poczucie jej obecno ³ ñ œci zawsze, od dzieci stwa wywiera y na Raskolnikowie przykre, mistyczne i przera ³ ¿ ³ ¿ ¿ ¹ ¿aj ce wra enie. Przy tym dawno ju nie by na a obnym nabo ³ ¹ œ ³ ñ ¿e stwie, a tutaj by o co szczególnie strasznego i niepokoj cego. Spojrza na dzieci: ca ¹ ³ ³ ³ ñ ³ ê ³a trójka kl cza a przy trumnie, Pole ka p aka a. Za nimi, p acz c cicho i jakby nie ³ ¹ ¿ ê ³ ³ œmia o, modli a si Sonia. „Przecie ona w ci gu tych kilku dni nie spojrza a na mnie ani razu, nie powiedzia ñ ³ ³ œ ³ ³a do mnie ani s owa" — pomy la Raskolnikow. S o ce jasno o ³ ê ³ ³ ³ ³ œwietla o ca y pokój, k êbi si dym z kadzielnicy, pop odmawia Wieczne odpoczywanie. Raskolnikow by ñ ³ ³ ¹ ¿ ¹ ê œ ê ³ ¹ ³ do ko ca. B ogos awi c i egnaj c si , pop jako dziwnie si rozgl da . Po nabo ³ ¿ ³ ê ê ³ ñ ¿e stwie Raskolnikow podszed do Soni. Wzi ³a go za obie r ce i po o y a mu g ³ ³ ê ³ow na ramieniu. Zdziwi go ten przyjacielski odruch, nie rozumia : jak to? Ani odrobiny wstr ê ê ê³ ³ ê êtu, ani troch obrzydzenia do niego, r ka jej nawet nie drgn a! Wydawa o mu si to bezmiarem samoponi ³ ³ ¿enia z jej strony. Sonia nie powiedzia a ani s owa. Raskolnikow u ê ê ³ ê ³ ³ ê ê ¹ œcisn ³ jej r k i wyszed . By o mu bardzo ci ¿ko na sercu. Czu by si szcz œliwy, gdyby móg ¿ ³ æ æ œ œ ³ w tej chwili odej æ gdzie i zosta sam jeden, cho by na ca e ycie. W ostatnich czasach bowiem, aczkolwiek prawie zawsze by ¿ ³ ³ sam, czu jednak, e nie jest sam. Zdarza ¿ ê ³o si , e wychodzi³ 514 za miasto, na szos ³ œ ³ ê, raz nawet wszed w jaki zagajnik, ale im odludniejsze by o to miejsce, tym silniej odczuwa ¹ œ ¹ ¹ ¹ ³ czyj œ niepokoj c obecno æ, nie tyle straszn , ile dokuczliw ³ ê ³ ³ œ ¿ ¹. Tote po piesznie wraca do miasta, miesza si z t umem na targach, wst ê ³ ³ êpowa do szynków, traktierni. Czu si wtedy lepiej, bo bardziej samotnie. W jakiejœ traktierni siedzia ³ Œ ê ³ ³ raz przed wieczorem ca ¹ godzin . piewano i by o mu nawet przyjemnie. W ko æ ê ê ê ³ ñcu jednak zaniepokoi si , jakby zacz ³y go m czy wyrzuty sumienia: „Siedz æ ê ¿ ³ ê sobie i s ucham piosenek, ale czy powinienem teraz tak sp dza czas!" — pomy ¹ œ ³ ê ¿ œ ³ ³ œla . Zreszt , od razu domy li si , e nie tylko to go niepokoi. Co domaga o siê natychmiastowego rozstrzygni æ ³ êcia. Ale co? Nie móg zda sobie z tego sprawy, nie móg³ tego sformu ³ ¿ ³ œ ê ³ æ ³owa . Wszystko zwija o si w jaki k êbek. „Nie, ju lepsza by aby walka! Lepszy by œ ê ¿ ¿ ³ ³by Porfiry... lub Swidrygaj ow... Ach, eby ju pr dzej jakie nowe wezwanie czy atak... Tak! Tak!" — my ³ ³ ê œ ³ œla . Wyszed z traktierni i prawie bieg przez ulic . My l o œ matce œ ³ ¿ ³ ³ i Duni nape ni a go nagle jakimœ panicznym przera eniem. Tej w a nie nocy, nad ranem, obudzi ê ê ê ³ si w krzakach na Wyspie Krestowskiej, zzi bni ty, w dreszczach. O wicie wróci Ÿ ê ³ ê ³ do domu. Po kilku godzinach snu dreszcze min ³y. Obudzi si pó no: by³a druga po po³udniu. Przypomnia æ ³ œ ³ œ ¿ ³ sobie, e to dzi w a nie mia by pogrzeb Katarzyny Iwanowny, i ucieszy³ si ³ ³ ³ ³ ¿ ê, e nie by na nim. Anastazja przynios a mu obiad, jad i pi z apetytem, niemal ¿ ³ ³ ³ œ ¿ ³ ¿ ¹ ar ocznie. Umys mia wie szy i by spokojniejszy ni kiedykolwiek w ci gu tych trzech dni. Dziwi³o go nawet przelotne wspomnienie swego niedawnego, panicznego przera ³ ê ³ ¿enia. Drzwi otworzy y si i wszed Razumichin. — Aha, jesz, wi ¹ ³ œ êc nie jeste chory! — skonstatowa , siadaj c przy stole naprzeciwko Raskolnikowa. Razumichin by ³ ê æ ³ ³ zaniepokojony i nawet nie stara si tego ukry , mówi z wyra ¿ æ ¹ ê ¹ ³ ³ Ÿnym rozdra nieniem, cho nie spiesz c si i nie podnosz c g osu. Widoczne by o, ¿ ³ œ ³ œ e przyszed w jakim zupe nie okre lonym, szczególnym celu. 515 — S ³ ³ ¹ ³uchaj — zacz ³ stanowczym tonem — do diab a z wami wszystkimi, wiem dok adnie teraz tylko tyle, ³ ¿ œ ê ê æ ê ¿e nic nie mog zrozumie . I prosz ci , nie my l, e przyszed em ciê przes ê ³ ê œ ê œ ¿ ¿ æ ³uchiwa . Gwi d ê na to! Ani my l ! Nawet je li sam b dziesz chcia mi si zwierzaæ z tych waszych sekretów, to nie b ³ ê ê ³ ³ ê êd s ucha , plun na wszystko i wyjd . Przyszed em po to, by si æ œ ¿ œ ³ ê ostatecznie przekona osobi cie: po pierwsze, czy to prawda, e zwariowa e ? S ¿ ¿ œ ³¹ ê ¹ ¹dz o tobie, rozumiesz, e albo ju jeste ob kany, albo bardzo blisko tego. Musz ci si ¹ ê ³ ³ ¿ æ ê przyzna , e sam by em sk onny do przyj cia tego pogl du, po pierwsze, na podstawie twoich g œ ê ³ ³ æ ê ³upich, a cz stokro pod ych (i niewyt umaczalnych) post pków, po drugie za , ze wzgl ê êdu na twoje zachowanie si w stosunku do matki i siostry. Tylko zwyrod-nialec i szubrawiec móg ê æ ¹ ³ ³by przy zdrowych zmys ach post pi z nimi tak, jak ty, a wi c musisz byæ ob³¹kany... — Dawno si œ ³ ê z nimi widzia e ? — Dopiero co. Ty wcale ich nie widzia ê œ ³e od tego czasu? Powiedz mi, prosz , gdzie ty siê w ¿ ê ³ ¿ ³óczysz, trzy razy ju wst powa em do ciebie. Twoja matka od wczoraj jest powa nie chora. Wybiera ³ œæ ³ ê ³a si do ciebie. Awdotia Romanowna nie dawa a jej pój , ale nie chcia a nawet s ³ ³ ¿ ¿ æ ³ucha : „Je eli on jest chory — powiada — je eli postrada zmys y, to kto mu pomo ³ ¿ ¿ ê œ ¿e, jak nie matka?" Przyszli my tutaj razem we trójk , bo przecie nie mo na by o jej pu œ ³ ¿ ¹ œ æ œci samej. Do samych drzwi prosili my j , eby da a spokój. Weszli my, ciebie nie by œ ê ³ ³ ³o; usiad a tutaj. Siedzia a tak z dziesi æ minut, stali my przy niej w milczeniu. Potem wsta ³ ¿ ¿ ³ ³a i powiedzia a: „Je eli on wychodzi z domu, to znaczy, e jest zdrów i zapomnia o matce, a mnie, matce, nie wypada, po prostu wstyd prosi ³ œæ ê ¿ ³ æ go o mi o jak o ja mu n ". Wróci ¿ ê ¹ ê ³ ¿ ³ ³a do domu i po o y a si , gor czkuje. „Widz — powiada — e dla tej swojej to on ma czas". „Dla swojej" to ma znaczy ¿ œ æ dla Sofii Siemionowny, ona my li, e to twoja narzeczona czy kochanka, a bo ja wiem zreszt ³ ê ¹. Wi c od razu poszed em tam, bo widzisz, bracie, chcia ê ê æ œ ê ³em si nareszcie czego dowiedzie . Przychodz , patrz : stoi trumna, dzieci p ¹ ³acz , Sofia Siemio- 516 nowna przymierza im ³ ³ ³ ¿a obne ubranka. Ciebie nie ma. Popatrzy em, przeprosi em i wyszed ³ ³em. Powtórzy em to Awdotii Romanownie. Wszystko to, powiadam, bzdury, nie ma ¿ ³ ¿adnej swojej, najprawdopodobniej jest ob ¹kany. A ty tu sobie siedzisz, resz sztukami ¹ ¿ ³ œ ês, jakby trzy dni nic w ustach nie mia . Wariaci tak e jedz , to prawda, ale choæ s ¹ ê œ ³ œ ³ ê ³owem si do mnie nie odezwa e , to ty... ob ¹kany nie jeste . Na to mog przysi c. Tu na pewno nie chodzi o ob œ ê ³êd. Pal wi c was wszystkich diabli, tutaj jest jaka tajemnica, jaki ³ ¹ ³ æ ³ ê œ œ sekret, a ja nie my l ama sobie g owy waszymi tajemnicami. Wst pi em tylko, ¿ ¿ æ œ æ ³ ¹ ³ ¿ ¹ æ eby sobie ul y inawymy la — doda , wstaj c z krzes a. — Wiem ju , jak mam post pi . — Wiêc co zamierzasz? — A ciebie co to obchodzi, co zrobi ? ê — Uwa æ ¿aj, zaczniesz pi ! — Dlaczego... sk¹d wiesz? — Bo wiem. Razumichin milcza ê ³ przez chwil . — Zawsze by ³ œ ³ ¹ œ ³e bardzo rozs dny, nigdy nie by e ob ¹kany — doda ¯ ³ ê ê ê ³ ³ ³ z nag ym zapa em. — Masz racj : b d pi ! egnaj! — i skierowa œ ê ³ si ku wyj ciu. — Wiesz, Razumichin, rozmawia ¹ ¹ ³em o tobie z moj siostr , chyba przedwczoraj. — O mnie! Ale... gdzie ty mog ê ³ æ ¹ œ ³e j widzie onegdaj? — zastanowi si nagle Razumichin, bledn æ ³ ê ¿ æ œ ³ ¿ ê £ ¹c. atwo si mo na by o domy li , e serce zacz ³o mu z wolna ko ata w piersi. — By œ ³ ³a tu u mnie, sama, siedzia a, rozmawiali my. — Ona! — Tak, ona! — Co ³ œ æ ³ ³ œ ty jej powiedzia ... to znaczy chcia em zapyta , co jej powiedzia o mnie. — Powiedzia ³ ¹ œ ¿ ³em, e jeste bardzo dobrym, porz dnym i pracowitym cz owiekiem. Nie mówi ¹ ¿ ³em, e j kochasz, bo ona i tak wie o tym. — Wie? 517 — A co ê ê ¹ ê ¹ ³ œ œ ty my la ? Dok dkolwiek pójd , cokolwiek ze mn si stanie, ty b dziesz ich oparciem. Powierzam ci je, Razumi-chin. Mówi ¹ ¿ ê to, bo wiem na pewno, e tyj naprawdê kochasz, i wierz ¹ œæ ¿ ¿ ¿ æ ê w twoj szlachetno . Wiem równie , e i ona mo e ciebie pokocha , a mo æ œ ¿ ¿e nawet ju kocha. Teraz decyduj sam, czy powiniene zalewa robaka, czy nie? — Rodionie... Widzisz... No... Ach, do diab ¿ ê ¹ ³a! Dok d ty si wybierasz? Widzisz, je eli to tajemnica, to niech ju ê ê ¿ sobie b dzie! Ale ja... ja si dowiem, o co chodzi... Jestem pewien, ¿e to jakie œ ³ ¿ ¿ ³ œ g upstwo, straszna bzdura i e to ty sam wszystkiego nawa y e . Zreszt¹, zacny z ciebie cz³owiek! Zacny!... — Chcia æ ³ œ ¿ ³ ¹ ê ¹ ¿ ³em ci jeszcze powiedzie , ale przerwa e mi, e masz zupe n racj , uwa aj c, i ¿ æ ê ¹æ ¹ ¿ nie nale y stara si odgadn te tajemnice i sekrety. Zostaw to na razie, b dŸ spokojny. Dowiesz si ê œ ³ ê w swoim czasie, w a nie wtedy, kiedy b dzie trzeba. Wczoraj pewien cz ³ ¿ ³ ³owiek powiedzia mi, e cz owiekowi potrzebne jest powietrze, powietrze, powietrze! Chc œ ³ ê æ œ ê teraz pój æ do niego i dowiedzie si , co mia na my li. Razumichin sta ³ œ ê œ ³ zamy lony, przej ty i co kalkulowa . „To polityczny spiskowiec! Na pewno! W przeddzie ¹ œ ñ jakiego decyduj cego kroku, na pewno! Nic innego nie mo ³ æ ¿e by i... Dunia wie o tym..." — doszed do wniosku. — Wi ³ ¿ ¹ ³ êc Awdotia Romanowna przychodzi do ciebie — powiedzia , akcentuj c ka de s owo — a ty chcesz si ê ¿ ³ æ ê zobaczy z cz owiekiem, który mówi, e potrzeba wi cej powietrza, powietrza, a... zatem ten list... tak ³ œ ¿e ma co z tym wspólnego — doda , jakby do siebie. — Jaki list? — Dosta œ œ ¹ ³ ¹ ³a dzi jaki list, bardzo j zaniepokoi . Bardzo, nawet za bardzo. Zacz ³em mówi ¿ ¿ ³ ³ ¿ ³ æ o tobie. Prosi a, ebym przesta . Potem... potem powiedzia a, e mo e wkrótce siê rozstrzygnie, potem zacz ê ê æ ê œ ê³a mi za co dzi kowa , a potem zamkn ³a si w swoim pokoju. — Dunia dosta œ ³ ³a list? — zapyta powtórnie Raskolnikow w zamy leniu. 518 — Tak, list. Nie wiedzia ê œ ³e o tym? Hm!... Zamilkli obaj na chwil . — Do widzenia, Rodionie. Ja, bracie... by ¹ ³ taki moment, a zreszt , do widzenia, widzisz, by œ ³ ê ê æ œæ ¿ ê Ÿ ¹ ³ taki moment... No, b d zdrów! Musz ju i . Pi nie b d . Po co mi teraz... w a nie! Po ³ ¹ ¿ ¹ œ ³ œpiesznie ruszy ku wyj ciu, zamkn ³ ju za sob drzwi, ale nagle otworzy je znowu i powiedzia œ ¹ ³, patrz c gdzie w bok: — ê A proposl Czy pami tasz to morderstwo, co to Porfiry, tej starej? No to wiedz, ¿e morderca si ³ ³ ê ³ ê znalaz , sam si przyzna i przedstawi wszelkie dowody. To jeden z tych robotników, malarzy, wyobra ê ³ Ÿ sobie, a ja ich tak broni em. Nie do wiary, ale on t scenê bójki i ³ ¹ œ ¹ œmiechu ze swoim koleg na schodach umy lnie urz dzi w chwili, gdy nadchodzi³ stró ³ œ æ ¿ œ ¿ i dwóch wiadków, eby zmyli lady. Co za spryt, ile zimnej krwi mia ten szczeniak! Trudno w to uwierzy ³ ê ³ ³ ¿ æ, ale sam to opowiedzia , sam si przyzna ! Ale wpad em! Tylko e nie ma czemu si ³ ³ æ ê dziwi , bo wed ug mnie to geniusz ob udy i sprytu, geniusz mylenia poszlak. Czy ê ³ ñ ³ ¿ ¹ ê ¿ tacy si nie zdarzaj ? A e nie wytrzyma do ko ca i przyzna si , tym bardziej mu wierz ê ¿ ³ ñ ê. To dodaje prawdopodobie stwa ca ej historii. Ale si wtedy wkopa ³ ³ ³em! Ze skóry wy azi em w ich obronie! — Powiedz mi z ê ¹ ³aski swojej, sk d o tym wiesz i dlaczego to ci tak interesuje? — z widocznym zdenerwowaniem zapyta³ Raskolnikow. — Dobre sobie! Dlaczego mnie interesuje? Te ê ³ ¿ pytanie!... Mi dzy innymi dowiedzia em si ¹ ê od Porfirego. Zreszt , prawie o wszystkim wiem od niego... — Od Porfirego? — Od Porfirego. — A on... co on? — zapyta ê ³ z l kiem Raskolnikow. — Doskonale mi wszystko wyt ³ ³umaczy . Tak po swojemu, psychologicznie. — On ci t ³ ³umaczy ? Sam? — Tak, sam, sam, no to cze Ÿ ê æ œæ! Pó niej opowiem ci to i owo, a teraz musz ucieka . A jednak... by³ taki moment, 519 ze my Ÿ ³ ê æ ³ œla em... Ale mniejsza z tym, o tym pó niej!... Po co mia bym si teraz upija ? Upoi ³ ¿ œ ³e mnie bez wódki. Przecie ja jestem pijany, Rodionie! Nie pi em, a jestem pijany. No, b ³ ê Ÿ ¹d zdrów, wpadn do ciebie nied ugo. Razumichin wyszed . ³ „To na pewno spiskowiec, na pewno, na pewno! — zdecydowa ¹ ³, schodz c ze schodów. — Siostr ¹ ¹³ ê ¿ ê te w to wci gn , to bardzo podobne do Awdotii Romanowny. Zacz ³y siê schadzki!... Przecie ³ ³ ³ ³ œ ³ ¿ ¿ ona te robi a jakie aluzje... Z ca ego szeregu jej s ów... pó s ówek... aluzji... to si ê ³ æ ³ ¿ œ ³ ê w a nie zgadza! Inaczej nie mo na wyt umaczy ca ej tej kr taniny. Hm! A ja ju œ ³ ³ ³ ¿ ¿ ³ œ ¿ my la em... O, Bo e! Co te mi przysz o do g owy! Tak, to by o jakie zamroczenie, zawini ¹ ³ ¹ ³em w stosunku do niego. Ale to on sam wtedy w korytarzu, pod lamp , nam ci mi w g ê ³ ¿ ³ æ œ ³owie. Tfu! To wstr tne, pod e, chamskie z mojej strony, e tak mog em pomy le ! Zuch z tego Miko ³ ³ ê ¿ ³aja, e si przyzna ... A jak to t umaczy rozmaite dawne rzeczy: jego chorob ¿ ê wtedy, dziwne zachowanie, tak e dawniej, jeszcze na uniwersytecie, kiedy stale by æ œ ê ³ taki ponury, pos pny... Tylko co znaczy ten list? W tym jednak co musi by . Od kogo jest ten list? Przypuszczam... Hm! Nie! Trzeba si æ ê ê b dzie dowiedzie ". Przypomnia ê ³ ³ ê ³ ³ sobie Duni , uprzytomni sobie wszystko i serce mu zamar o. Zerwa si i pobieg . ³ Raskolnikow po wyj ê ³ ³ œciu Razumichina wsta , przeszed si kilka razy po pokoju z takim rozmachem, jak gdyby zapomnia ³ ³ ³ o jego szczup ych rozmiarach i... usiad znowu na kanapie. Czu ³ ³ ³ ³ ³ przyp yw nowych si , znowu czeka a go walka, a zatem by o jeszcze wyjœcie. „Tak, znalaz ¿ ³ ê ³ ¿ œ ê ³o si jeszcze wyj cie! To dobrze, bo ju dusi si , zaczadzia od tego, e siê nic nie dzia ³ ê ³ ¿ ³o, e wypadki zatrzyma y si w miejscu. Od sceny z Miko ajem u Porfirego przyt ³ œ ³ ³acza o go poczucie bezradno ci. Potem, tego samego dnia, mia a miejsce rozmowa z Soni ³ ³ ñ ê ³ ¹. Odby a si i zako czy a zupe nie 520 inaczej, ni ³ ¿ ³ ³ ê ¹ ê ³ ³ ¿ to sobie przedtem u o y ... Zgodzi si z Soni , sam si zgodzi , zupe nie szczerze, ³ ¹ ¹ æ ¿ ³ ê ¿e nie b dzie móg y z tak spraw na sercu! A Swidrygaj ow? To zagadka... Niepokoi ¿ ¿ ¿ go, co prawda, ale to nie jest takie wa ne. Mo e i tu czeka go walka, mo e tu znajdzie si ¹ ê rozwi zanie, ale Porfiry to co innego. Zatem Porfiry wyt ³ ³ ³ ³umaczy Razumichinowi, wyt umaczy mu psychologiczniel Znowu zaczyna si ¿ ¿ ¿ ¹ ¹ ê ¹ ¹ æ ê pcha z t swoj przekl t psychologi ! Porfiry? Przecie to niemo liwe, eby on cho ê ³ ê ³ œ ³ æ na chwil uwierzy w win Miko aja po tej scenie, jaka bezpo rednio poprzedzi a owo przyznanie si ¹ ê ê ê, scenie pomi dzy nimi, nastr czaj cej jeden tylko wniosek. (Raskolnikow kilkakrotnie w ci ³ œ ¹gu tych paru dni mgli cie przypomina sobie epizody tej sceny z Porfirym, w ca ³ ³ ³ ³ œ ³o ci jednak nie wytrzyma by tego.) Pad y wtedy takie s owa, mia y miejsce takie ruchy i gesty, wymieniono takie spojrzenia, powiedziano ró¿ne rzeczy takim tonem, ê ³ ³ ¿e po tym wszystkim przyznanie si Miko aja (którego Porfiry od razu przejrza na wskro ê ¹ æ ³ œ) nie mog o zachwia jego zasadniczego pogl du na spraw . Dobre sobie! Nawet Razumichin zacz ¹ æ ¹³ podejrzewa ! Scena na korytarzu pod lamp nie przesz ³ ¿ ê ³a wi c wtedy bez wra enia. Pobieg do Porfirego... Ale z jakiej racji ten nabiera Razumichi-na? W jakim celu skierowa ¿ ³ ³ ê ³ jego uwag na Miko aja? W tym by przecie jakiœ cel, jaki ¿ ¿ ³ ¿ œ zamiar, ale jaki? To prawda, e od owego poranka przesz o ju du o czasu, za du ¹ ¿ ³ ¿o, a Porfiry nie dawa znaku ycia. Tym gorzej, bez w tpienia..." Raskolnikow wzi¹³ czapk ³ ¹ œ ê ³ ê i skierowa si ku wyj ciu. Pierwszy raz w ci gu ca ego tego czasu odzyska³ przynajmniej równowag ³ œ ³ æ ñ ¹ ³ ê umys ow . „Trzeba sko czy ze Swidrygaj owem — my la — i to jak najpr ³ ¿ ¿ ¿ ê êdzej, zdaje si , e on te czeka, ebym przyszed do niego". W tej chwili taka fala nienawi œ æ ³ ¿ ê ³ œci zala a jego udr czone serce, e chyba móg by zabi którego z nich: Swidrygaj ¿ ³ ¿ ³owa lub Porfirego. Je eli nie teraz, zaraz, to czu , e przyjdzie jednak moment, kiedy b ³ æ êdzie w stanie to zrobi . „Zobaczymy, zobaczymy" — powtarza sobie. 521 Otworzy ³ ê ¹ ³ drzwi do sieni i nagle natkn ³ si na Porfirego, który wchodzi do jego pokoju. Raskolnikow os ê ³ ê ê ³ ³upia na chwil , ale tylko na chwil . Nie zdziwi si ani nawet prawie siê nie przel ¹ ê ¿ ³ ê ¹ ³ ¹k . Drgn ³ tylko, po czym zaraz si opanowa . „A mo e to b dzie rozwi zanie! Podszed ³ ³ ¿ ³ ³ ³ po cichu jak kot, nic nie s ysza em. Czy by pods uchiwa ?" — Nie spodziewa ¿ ê ¹ œ ³ ³ œ ê ³ si pan go cia! — zawo a , miej c si Porfiry Pietrowicz. — Ju dawno mia œ ¿ ê œ ê ê æ ¹ ê ³em ochot wst pi do pana, przechodz t dy i my l , a mo e by wpa æ na parê minut, odwiedzi ³ ê ê œ ¹ ê æ go? Wybiera si pan dok d ? Nie b d zatrzymywa . Tylko, pozwoli pan, ¿e papierosika... — Niech pan siada, bardzo prosz ¹³ œ ¹ ¹ ê — przyj go cia Raskolnikow z tak zadowolon i przyjacielsk æ ê ³ ³ ¹ ê ¿ ¹ ¹ min , e sam by si sob zachwyci , gdyby móg si zobaczy . Goni³ ostatkami si ³ ³ ¿ ê ³! Czasami zdarza, si , e cz owiek przez pó godziny umiera ze strachu przed rozbójnikiem, a gdy poczuje ju ¿ ¿ nó na gardle, trwoga nagle go opuszcza i przestaje siê ba ê ³ ³ æ. Raskolnikow usiad na wprost Porfirego i wpatrywa si w niego bez drgnienia powiek. Porfiry zmru ³ ³ ¿y oczy i zapala papierosa. „No mów ê ³ ¿ ¿e, mów e — omal nie wyrwa o si Raskol-nikowowi. — Dlaczego, dlaczego nie mówisz?" II — Ach, te papierosy — zacz¹³ nareszcie Porfiry Pietrowicz, przypaliwszy papierosa i odsapn ê ê æ ê ¹wszy. — Szkodliwe to, bardzo szkodliwe, a nie mog si odzwyczai ! Kaszl , krztusz ³ ê ê ê si , mam zadyszk . Tchórz jestem, wie pan, poszed em do doktora B-na, ka ³ Œ ³ ê ¹ ³ ¿dego pacjenta bada minimum pó godziny. mia si , patrz c na mnie, ostukiwa , ostukiwa ê ³ ê ³ i powiada: „Palenie panu szkodzi, ma pan rozedm p uc". Czy ja mog przestaæ pali ê ¿ ê ê ê ¹ æ? Czym ja to zast pi ? Nie pij , w tym s k, che-che-che, e nie pij ! Wszystko przecie ê ê ê ¿ jest wzgl dne, prosz pana, wszystko jest wzgl dne! 522 „Ten ¿ ³ znowu zaczyna mi pleœæ o czymœ w rodzaju s u bowego mieszkania, czy co!"— z obrzydzeniem pomy ê ¹ ³ ³ œla Raskolnikow. Przypomnia sobie nagle podobn scen z ich ostatniego spotkania i zawrza ¹ œ ³, jak wtedy, nienawi ci . — A ja by³em u pana onegdaj wieczorem, nie wie pan o tym? — ci ê ¹ ¹ ¹ ¹gn ³ dalej Porfiry Pietrowicz, rozgl daj c si po pokoju. — Tu by œ ê œ ê ³ ¿ê ê ³em, w tym pokoju. Tak, jak dzi przechodz i my l sobie, z o mu wizyt . Przychodz œ ¿ ³ ê ³ ³ ê, drzwi otwarte na o cie , rozejrza em si , poczeka em, nawet nie szuka em s ³ ¿¹ ³u cej i wyszed em. Pan nie zamyka pokoju? Raskolnikow pos œ ³ ³ êpnia coraz bardziej. Porfiry jakby odgad jego my li. — Przyszed ³ æ ³ ê ³em si wyt umaczy , kochany panie Rodionie Romanowiczu, wyt umaczyæ si œ ³ ³ ê! Winien jestem panu wyt umaczenie — mówi z u mieszkiem i nawet klepn¹³ Raskolnikowa po kolanie. Prawie jednocze ³ œnie jednak twarz jego nabra a wyrazu powagi i troski, a nawet jakby smutku. Raskolnikow zdziwi ³ ê ³ si : nie widzia dotychczas i nie przypuszcza ³ æ ¿ ¿ ³, e Porfiry mo e mie taki wyraz twarzy. — Przykra scena mia a miejsce mi ê ê êdzy nami, prosz pana, podczas ostatniego widzenia. Prawd powiedziawszy, to i przy pierwszym spotkaniu te ê ³ ¿ by a dziwna scena, ale ostatnio... Lecz teraz zastanówmy si ! Bardzo by ê ê ê ³ ¿ ¿ æ mo e, e zawini em wobec pana, zdaj sobie z tego spraw . Pami ta pan, jak ¿ œ ê ³ ¿ ³ ³ e my si rozstali: pan by zdenerwowany, kolana panu dr a y i ja by em zdenerwowany, kolana mi si ê ³ œ ê Ÿ œ ³ ê ê trz s y. I wie pan, tak jako le si co wtedy sta o mi dzy nami, nie po d ¿ ¿ œ ¿ ñ ¿entelme sku. A przecie mimo wszystko jeste my d entelmenami, w ka dym razie przede wszystkim jeste ê æ ³ ¿ œmy d entelmenami, chcia em powiedzie . Pami ta pan, do czego to dosz ³ ³o... by o to nawet, powiedzmy otwarcie, nieprzyzwoite. „Czego on chce, za kogo mnie ma?" — zastanawia ê ³ si zdumiony Raskolnikow i podniós ê ³ ¹ ê ³ ³szy g ow , szeroko otwartymi oczami przygl da si Porfiremu. — Doszed ³ æ ê ¿ ³em do wniosku, e lepiej b dzie zagra w otwarte karty — mówi dalej Porfiry Pietrowicz, odwracaj ³ ¹c g owê 523 i spuszczaj ³ ¹c oczy, jakby zaniecha swych dotychczasowych sposobów i sztuczek i nie chcia æ ¿ ³ parali owa wzrokiem swej ofiary. — Tak, takie sceny i tego rodzaju podejrzenia nie mog æ ³ ¯ ³ ³ ¹ trwa d ugo. eby nie Miko aj, to nie wiem doprawdy, do czego by wtedy dosz o mi ³ ³ ê êdzy nami. A ten przekl ty mieszczuch siedzia ca y czas za przepierzeniem, no niech pan sobie to wyobrazi! Zreszt Ÿ ³ ¿ ¹, wie pan zapewne o tym, tak jak ja wiem, e by on pó niej u pana. Ale nie by ¿ ³ ³ ³ ³o tak, jak pan przypuszcza : po nikogo nie posy a em i adnych rozporz ñ ¹ ³ ³ ñ ¹dze nie wyda em. A wie pan, dlaczego nie wyda em rozporz dze ? Bo, jakby to panu powiedzie ³ ¿ ³ æ: sam by em tym wszystkim zaskoczony. Tylko po stró ów kaza em pos ¿ ³ ¹ ³ ³ ê³ œ æ ³a (zauwa y ich pan chyba, przechodz c). Jak b yskawica b ysn a mi pewna my l, by ê œ ³ ³em wtedy, widzi pan, g êboko przekonany. Spróbujmy, my l sobie, wprawdzie jedno wypuszcz ê ³ ê ê na razie z r ki, ale za to co innego z api za ogon, a swego, swego przynajmniej nie popuszczê. Bardzo pan jest nerwowy, Rodionie Romanowiczu. To ju¿ wrodzone widocznie. Za bardzo pan jest przeczulony przy ca³ym szeregu innych cech swego charakteru i serca, które, pochlebiam sobie, zd æ ¿ ³ ¹¿y em ju pozna . Naturalnie, powinienem by ¿ ¿ ê æ ³ i wtedy zdawa sobie spraw , e nie zawsze bywa tak, e przyjdzie cz ³ ê ³ ê ³ ³owiek i od razu wywali ca ¹ prawd na stó . Owszem, zdarza, si to, zw aszcza gdy siê kogo Ÿ ¹ Ÿ ¹ œ ³ œ œ przyci nie do ostatnich granic wytrzyma o ci, ale b d co b d rzadko. O tym powinienem by ¯ ê ¿ ¿ ³ œ æ ê ³ pami ta . My la em sobie: no nie, eby chocia troszeczk ! eby chocia¿ odrobin ¹ ê œ æ ³ ¿ ¿ ê, eby tylko mo na by o schwyci co w r ce, a nie ci gle ta psychologia. Bo je ñ ¿ æ ¿ œ ³ œ ³ ¿eli cz owiek jest winien, my la em, to oczywi cie mo na oczekiwa , e w ko cu zdradzi si ³ œ æ œ ê z czym istotnym. Wolno nawet liczy na jakie zupe nie niespodziewane wyniki. Liczy ñ ³ ñ ³em na pa skie usposobienie wtedy, Rodionie Romanowiczu, g ównie na pa skie usposobienie! Bardzo na to liczy³em. — ¹ ¹ œ Ale¿ pan... dlaczego pan znowu tak jako ...— b kn¹³ Raskolnikow, nie zastanawiaj c si ³ ê ³ ¿ ê nawet nad tym pytaniem. „O czym on mówi — gubi si w domys ach — czy by naprawd ¿ ³ ¿ ê uwa a , e jestem niewinny?" 524 — Dlaczego? Przyszed ê ³ æ ¿ ³ ¿ ê œ ³em si wyt umaczy , uwa a em to, e tak powiem, za swój wi ty obowi ¿ ê ³ ³ æ œ ³ ê ¹zek. Chc panu dok adnie wyja ni wszystko, jak by o, ca ¹ histori tamtej, e tak powiem, ko ³ ³owacizny. Wiele pan wycierpia przeze mnie, Rodionie Romanowiczu. Nie jestem potworem. Rozumiem, co to znaczy d ³ ê æ Ÿwiga taki ci ¿ar dla cz owieka zgn ³ ¿ êbionego, ale dumnego, niezale nego i niecierpliwego, zw aszcza niecierpliwego! W ka ³ ¹ ¿ ¿dym razie uwa am pana za najporz dniejszego cz owieka, nawet z pewnymi zadatkami wspania ê ¹ ñ æ œ œ ³omy lno ci, cho nie ze wszystkimi pa skimi pogl dami si zgadzam. Uwa ³ æ ¹ ¿am to za swój obowi zek zaznaczy z góry, otwarcie i zupe nie szczerze, bo przede wszystkim nie mam zamiaru pana oszukiwa ³ ¿ æ. Poznawszy pana bli ej, poczu em do pana sympati ¿ æ œ ê ¿ ³ œ ê ê ¿ ê. Mo e pan b dzie si mia z tego? Mo e pan si mia . Wiem, e pan mnie nie polubi æ ³ ¹ ¿ ³ od pierwszego wejrzenia. Za có zreszt mia by pan mnie lubi ? Jak pan chce, lecz ja mam zamiar ze swojej strony zrobi ¿ ³ æ ¿ æ wszystko, eby zatrze niemi e wra enie i dowie ê ¿ œæ panu, e mam serce i sumienie. Mówi szczerze. Porfiry Pietrowicz zamilk ¿ ê ¹ œ ³ z godno ci . Raskolnikowa na nowo ogarn ³o przera enie. L ¿ ¿ œ ê ³ êka si teraz my li, e Porfiry uwa a go za niewinnego. — Opowiadanie wszystkiego po kolei, od czego to si ê ê zacz ³o, nie jest chyba potrzebne — mówi ¹ ¿ ê ¹ ³ dalej Porfiry Pietrowicz — a nawet s dz , e zbyteczne. Zreszt chyba nie potrafi ³ œ ³ ¹ ¹ œ ³ ³bym. Bo jak to w a ciwie uj æ? Pocz tkowo by y jakie pog oski. Nad tym, jakie to by æ ê ³ ³y pog oski, od kogo, kiedy... z jakiego powodu zacz to mówi o panu, równie¿ uwa ¿ ê æ œ ³ ³ ¿am, e nie ma potrzeby si rozwodzi . Ja osobi cie wpad em na to zupe nie przypadkowo, mówi ê ³ ³ ³ ê panu, by to najzupe niejszy przypadek, móg si równie dobrze zdarzy æ ¿ ¿ ê ¹ æ, jak i nie. Jaki? Hm! S dz , e te nie warto o tym mówi . Wszystko to razem, te pog ê œ ¹ ê ³oski i ten przypadek, nasun ³y mi pewn my l. Przyznam si szczerze, bo jak siê przyznawa ê ³ ¿ ¿ æ, to ju do wszystkiego, e to ja pierwszy zwróci em na pana uwag . Te tam adnotacje starej na rzeczach i tak dalej, i tak dalej to wszystko bzdura. Takie 525 Kawa ³ æ ¿ ê ³ æ ¿ ³Ki na setKi mo na liczy . Zdarzy o mi si równie dowiedzie szczegó owo o scenie, jaka si ¿ ³ ê odby a w kancelarii policji, równie przypadkowo, ale nie tak sobie, mimochodem, lecz z relacji pewnego kapitalnego go ê ³ œcia, który mimo woli odda t scenê nadzwyczajnie. I tak jedno z drugim, jedno z drugim, kochany Rodionie Romanowiczu! No, czy œ ê æ ³ ¿ mog em nie zwróci si w okre lonym kierunku? Ze stu królików nigdy nie uda si æ ¿ ³ ê æ ê zrobi konia, ze stu poszlak nigdy nie da si z o y dowodu, jak mówi angielskie przys ¿ œ ê œ ê ¹ ³owie. Tyle o rozs dku, a nami tno ci? Z nami tno ciami, mój panie, równie trzeba si ³ ³ ¿ œ ê ¿ æ ê liczy , bo przecie s dzia ledczy to te cz owiek. Przypomnia em sobie wtedy równie¿ pa ³ œ ê ñski artykulik w gazecie; pami ta pan, mówili my o nim szczegó owo podczas pierwszej pa ³ ¿ æ ñskiej wizyty. Kpi em sobie wtedy, ale tylko dlatego, eby pana sprowokowa . Powtarzam, bardzo jest pan niecierpliwy i przeczulony, proszê pana. Od dawna wiedzia ¿ ¹ œ ¿ ¿ ¿ ³em, e pan jest odwa ny, zapalczywy, powa ny i... my l cy, pan bardzo du o ju¿ przemy ¿ œ ³ ñ ³ œla . Znam takie typy, pa ski artykulik czyta em jak co ju dobrze mi znanego. Obmy ³ ¹ œ ê ³ œla pan go z zaci to ci podczas bezsennych nocy, z biciem serca, ze st umion¹ pasj ¿ ³ ³ ³ ¿ ¿ ¹. A jak e to niebiezpieczne taka st umiona, wynios a pasja u m odzie y. Wtedy drwi œ ³ ê ¿ ³em, ale teraz powiem panu, e w ogóle bardzo lubi , jako mi o nik, takie pierwsze, m ñ ¹ ³ Ÿ ê ¹ ñ ³ ³odzie cze, gor ce próby pióra. Dym, mg a, struny d wi cz we mgle. Artyku pa ski jest fantastyczny i bez sensu, ale przebija w nim szczero ñ ³ œæ, jest w nim m odzie cza, nieprzekupna hardo ³ œæ ³ œæ, zuchwa o rozpaczy. Ponury jest ten artyku , i to dobrze. Przeczyta ³ ³ œ ³ ¿ ³ ³em go, od o y em i... pomy la em sobie: „No, ten cz owiek nie przejdzie spokojnie ³ ¿ ê ¿ przez ¿ycie!"No i niech e pan powie, czy po takim wst pie mo na by o nie zainteresowa ê œ ¿ ¿ ¹ ê æ si dalszym ci giem! Ach, mój Bo e, czy ja co mówi ? Czyja coœ stwierdzam? Tak ê œ ê ³ ¹ tylko wtedy zrobi em uwag . Co z tego, my l . Nic tu takiego nie ma, ca ê ¿ ³kiem nic, absolutnie nic z tego nie wynika. Nawet nie wypada, ebym ja, s dzia œ ê ³ ¿ ê ³ ledczy, tak dalece si tym interesowa : mam przecie w r ku Miko aja, 526 takty. Jak pan sobie chce, ale s ê ê ê ¹ ¿ ¹ to fakty! Ma on te swoj psychologi , musz si tym zaj ¯ ³ œ ¿ ¹æ, bo to sprawa ycia lub mierci. Po co ja panu to wszystko teraz wyk adam? eby pan o wszystkim wiedzia ¿ ³ ³ i w swoim sercu i rozumie nie mia do mnie alu za moj¹ z œæ ³ ³ œ œæ ê ¿ œ œ ³o liwo wtedy. To nie by a z o liwo , mówi szczerze, che-che! A czy pan my li, e nie zrobi ³ ³ ³ ³em wtedy u pana rewizji? Zrobi em, zrobi em, che-che! Zrobi em, jak pan sobie tutaj chory le ³ œ ³ ¿a na kanapie. Nie oficjalnie i nie osobi cie, ale zrobi em. Z miejsca przeszukano pa ê œ ê ¹ ¿ ñskie mieszkanie, ka d dziur przeszukano, ale umsonstl\ My l sobie: teraz ten cz œ ³ ³owiek przyjdzie do mnie, przyjdzie sam i to nied ugo; je li jest winien, to na pewno przyjdzie. Kto inny by nie przyszed ê ³, ale ten przyjdzie. A pami ta pan, jak to pan Razumichin zacz ¿ œ ¹ æ ê ¹³ si do pana o tej sprawie wygadywa ? Urz dzili my to celowo, eby pana zdenerwowa ³ ¹ ¿ ê œ ê ³ œ æ. Pu ci o si umy lnie plotk , eby j panu powtórzy , a pan Razumichin to taki cz æ ³owiek, który nie potrafi ukry swego oburzenia. Panu Zamietowowi pierwszemu rzuci ñ ñ ³ œæ ¿ ¿ ¿ ³ ê ³y si w oczy pa ski gniew i pa ska zuchwa o , bo jak e mo na by o w traktierni tak od razu wypali ¿ ³ œ ³ æ: „Ja zabi em!" To za mia o, to zbyt zuchwale! Je eli on jest winien, pomy ³ œ Ÿ ê ³ œla em, to b dzie to gro ny przeciwnik! Tak sobie wtedy pomy la em. Czekam! Czekam na pana z niecierpliwo ³ ê ¹ œci . Zamietowa to pan wtedy po prostu zgn bi , bo... w tym w ê ñ ê ¿ ê œ ³a nie s k, e ta przekl ta psychologia ma dwa ko ce! Wi c czekam, wygl ³ ê ¹dam pana, patrz , Bóg pana prowadzi, idzie pan! Serce we mnie zamar o. Ech! I po co w ³ œ œ ³ œ ³a ciwie pan wtedy przyszed ? A ten miech pana, ten miech, z którym pan wszed , pami ³ ê œ ¿ êta pan, przecie przez ten miech jak przez szyb zobaczy em wszystko. Gdybym nie czeka œ ³ ¿ ê ³ na pana z takim napi ciem, to mo e nie zwróci bym uwagi na ten miech. Oto co znaczy by ñ ñ æ w nastroju. A pan Razumichin wtedy... ach! A kamie , kamie , czy pan pami ñ ¹ ³ ¹ êta ten kamie , pod którym s ukryte rzeczy? Jakbym go widzia przed sob , w ogrodzie. Pan przecie ¿ ³ ¿ mówi Zamietowowi, e Umsonst (niem.) — nadaremnie. 527 TY v/g,j.w\a^iv, LO.J\. jo.iv ?,ica.^i wtedy roztrz ³ ñ ¿ æ ¹ ³ ñ æ ¹sa pa ski artyku . Kiedy pan go zacz ³ analizowa , ka de pa skie s owo traktowa ê ³ ¿ ³em dwuznacznie, w ka dym doszukiwa em si ukrytego sensu! I tak, proszê pana, w taki to sposób doszed ¹ ³ ³em do s upów granicznych i dopiero kiedy hukn ³em w nie g ¿ ¹ ê ³ ¹ ³ow , oprzytomnia em. Nie, powiadam, co to si ze mn dzieje! Przecie wszystko to, przy dobrej woli, mo ê ³ æ ³ ¿na wyt umaczy zupe nie na odwrót i b dzie jeszcze bardziej prawdopodobne. Sam otwarcie przyznaj ê ê ¿ ê, e b dzie bardziej prawdopodobne. To m ka! „Nie, my ³ ê œ ¿ ³ ê œl , wola bym ju jednak jaki szczególik!..." Jak si wtedy dowiedzia em o tym dzwonku, to zamar ê œ ³ ³em, dreszcz mnie przeszed . „No, my l sobie, mamy coœ konkretnego!" Nawet ju ³ ê ³ æ ³ ¿ przesta em rozumowa , odechcia o mi si po prostu. Da bym wtedy tysi ³ æ ³ ¿ ³ ¹c rubli z w asnej kieszeni, ebym tylko móg zobaczy na w asne oczy, jak pan szed ³ ³ te sto kroków z tym mieszczuchem po tym, jak rzuci on panu w twarz „morderca", i przez ca æ ê ³ œ ³e sto kroków nie o mieli si pan go o nic zapyta !... A ten dreszcz, który przebieg ³ ³ ê ³ panu po kr gos upie? A ten dzwonek, w chorobie, pó malignie? Zatem nie dziwi si œ ³ ³ ³ ¿ ¿ ê ju pan chyba, e sobie wtedy pozwoli em na takie kawa y? I po co pan sam w a nie w tej chwili przyszed ³ œ ³ ³? Zupe nie jakby co pana pcha o, jak Boga kocham. A gdyby nie przeszkodzi ³ ê ê ³ ê ³ ³ Miko ka, to... pan pami ta Miko k wtedy? Dobrze pan zapami ta ? Przecie¿ to by ³ ê ³ piorun! Grom z jasnego nieba! A jak si wobec niego zachowa em? Ani na ociupinê nie æ ¿ ³ uwierzy em temu piorunowi, jak raczy³ pan zapewne zauwa y . Ale gdzie tam! Pó ³ ¹³ ³ æ ¿ ¿ Ÿniej, kiedy pan wyszed , zacz on tak sk adnie odpowiada na ró ne pytania, e a¿ sam si ¹ æ ³ ³ ê zdziwi em, ale nie da em mu wiary za grosz! Co to znaczy mie tak murowan¹ pewno ³ ê œ œæ. Nie, my l , nic z tych rzeczy! Jaki tam znowu Miko ka! — Razumichin w ³ ¿ ¹ ¿ ³ œ ³a nie mi powiedzia , e pan w dalszym ci gu oskar a Miko aja i nawet przekonywa³ pan... Zapiera ³ ³ ³ ³ ñ ³o mu oddech i nie doko czy . Z nies ychanym niepokojem s ucha , jak ten cz ³ ³owiek, który go przejrza na 528 wsKros, zapar ³ æ ê ³ ê ³ si samego siebie, ba si uwierzy i nie wierzy . W dwuznacznikach gor œ œ æ ê ³ ê ³ ¹czkowo doszukiwa si ukrytego sensu i stara si uchwyci co okre lonego, definitywnego. — Pan Razumichin! — zawo ¹ ¹ ¿ ³ ê ³ ³a Porfiry, jakby si ucieszy , e milcz cy dot d Raskolnikow wreszcie si ³ ³ æ ê odezwa . — Che--che-che! Bo pana Razumichina trzeba by o odstawi : to pi ³ ³ ¹te ko o u wozu. Pan Razumichin nic tu nie ma do roboty, to cz owiek postronny, przybieg æ ³ æ ³ do mnie taki blady... Bóg z nim, po co go w to miesza ! Chcia by pan wiedzie , jak wygl ³ ¹ ê ¿ ¹da sprawa z Miko ajem, przynajmniej jak ja j widz ? Po pierwsze, jest to du y dzieciak, wcale nie tchórz, tylko co ê œ w rodzaju natury artystycznej. Naprawd , niech pan si ¿ œ ¿ œ ê nie mieje, e tak go okre lam. Jest niewinny i bardzo wra liwy. Ma serce, jest fantast œ æ ñ æ ¿ ê ¹ ¹. Umie piewa , ta czy , a bajki podobno opowiada tak, e ludzie si schodz , ¿eby go s ¿ œ œ ê ³ æ ³ucha . Chodzi do szko y, p ka ze miechu, gdy kto palec poka e, upija siê do nieprzytomno ¹ œ ³ ¿ œci, nie, eby by zepsuty, tylko od czasu do czasu, kiedy kto go wci gnie, tak po dziecinnemu. Ukrad ³ ³ wtedy, ale nie zdaje sobie z tego sprawy: „Podnios em z ziemi, jaka to kradzie œ ³ ¿ ¿?" A czy pan wie, e on jest z raskolników1, a w a ciwie to sekciarz, mia ³ ê ³ ³ w rodzinie biegunów2, a sam niedawno ca e dwa lata sp dzi na wsi u jakiegoœ starca3. 1 Raskolnicy (od ro ³ ³ ³ œ. rasko — roz am) — uczestnicy ruchu religij-no-spo ecznego powsta³ego w opozycji do cerkiewnych reform patriarchy Nikona, przeprowadzanych w latach 1653-1660. Inne nazwy: staro wierzy, staroobrzêdowcy. 2 Bieguni (od roœ. bieg — bieg, ucieczka) — skrajny nurt raskolnictwa, zdecydowanie odcinaj ê ¹ œ ê ¹cy si od tego „ wiata Antychrysta". St d ucieczka i krycie si przed szatanem w utajnionych wspólnotach, uchylanie si œ ê od powinno ci obywatelskich, a nawet od posiadania dokumentów jako widomych znaków Antychrysta. Obecna nazwa: Prawdziwie Prawos œ ³awni Chrze cijanie. 3 Starzec (od ro œ ¹ œ œ. stariec) — wi tobliwy mentor, wobec którego nowicjusz (ro . pos ñ ³ ¹ ³usznik) zobowi zany jest do absolutnego pos usze stwa. Ten typ przewodnictwa duchowego zrodzi œ œ ³ ¹ ê ³ si w Egipcie z pocz tkiem IV w. G o nym o rodkiem ruchu starców w XIX w. w Rosji by ñ ³a Pustelnia Opty ska pod Kozielskiem. 529 w szysiKiego tego dowiedzia ê ¹ ê ³em si od mego i od jego s siadów. Ba, co wi cej, chcia³ uciec do pustelni! Czu ê ³ ê ³ ³ ³ powo anie, modli si po nocach, zaczytywa si w starych, „prawdziwych" ksi ê æ ³ ³ ³ ³ êgach. Petersburg podzia a na niego bardzo, zw aszcza p e pi kna, no i wódka. Ulega wp ¿ ³ ³ywom, zapomnia o starcu i o wszystkim. Wiem o tym, e pewien tutejszy artysta polubi ¹³ æ ³ ê ¹ ³ go, zacz do niego przychodzi . Jak zdarzy si ten wypadek, zl k³ si œ ê ³ ¹ ¹ æ ¿ æ æ ê ³ ê i chcia si powiesi ! Ucieka ! Có poradzi z t opini , jaka utar a si w ród ludu o naszym s ¿ ¹ ¹ ¹downictwie. S ludzie, których sam wyraz „s d" napawa przera eniem. Kto jest temu winien? Zobaczymy, co zrobi ³ ¿ ¿ ¹ ¹ nowe s dy. Daj Bo e, eby by o lepiej! Zatem w wi ³ ê ¹ œ ³ êzieniu przypomnia sobie widocznie wi tobliwego starca; znowu si pojawi a Biblia. Czy pan wie, Rodionie Romanowiczu, co dla niektórych ludzi u nas znaczy „przyj¹æ cierpienie"? To nie znaczy, ¹ œ æ ¿eby cierpie za kogo , ale po prostu wzi æ na siebie cierpienie, ³ ¿ a je eli owo cierpienie pochodzi od w adzy, to tym lepiej. Za moich czasów siedzia ³ ³ ê ³ w wi zieniu przez ca y rok pewien nader spokojny aresztant, ca ymi nocami czyta³ na piecu1 Bibli ê ³ ê ñ ¿ ³ ê ê, tak si rozczyta , e w ko cu ze szcz tem straci miar i pewnego razu ni z tego, ni z owego z ¿ ¹ ³ ³ ³ ³apa ceg ê i rzuci ni w naczelnika, bez adnego powodu. Ale jak rzuci æ ¿ œ ³: umy lnie o arszyn od niego, eby czasami nie trafi ! Wiadoma rzecz, co czeka aresztanta, który rzuca si ¹ ¿ ³ ê ¹ ê z broni w r ku na prze o onych, zatem „przyj ³ cierpienie". Otó œ ¹ œ ³ ³ ¿ ¿ przypuszczam, e Miko aj w a nie chce „przyj æ cierpienie" czy co w tym rodzaju. Jestem tego pewny, mam na to dowody. Tylko ¿e on nie wie o tym, o czym ja wiem. Co, nie przypuszcza pan, ¿ œ æ œ ¿eby w ród ludu mogli istnie tego rodzaju fanta ci? Ale masami! A wp ¹³ ³ æ ³ ê ³yw owego starca teraz znowu zacz dzia a , zw aszcza po próbie powieszenia si . Zreszt ¿ œ ¹ sam mi wszystko opowie, przyjdzie. Pan my li, e wytrzyma? Niech pan poczeka, jeszcze si ê ê wyprze. Z godziny na godzin czekam, 1 Na tradycyjnych wiejskich piecach w Rosji znajdowa ê ³o si obszerne legowisko do spania. 5¿ 30 e przyjdzie odwo ¹ ³ ³ æ ³a zeznania. Polubi em tego Miko aja i wybadam go porz dnie. Co pan o tym s ³ ³ ¹dzi? Che, che! Na niektóre pytania odpowiedzia mi zupe nie do rzeczy, oczywi ³ ê ³ œcie dowiedzia si , co trzeba, by dobrze przygotowany. Ale inne pytania to po prostu jak groch o ê ¿ œcian , nic absolutnie nie rozumie, nie wie i nie przypuszcza nawet, e nie wie! Nie, Rodionie Romano-wiczu, mój dobrodzieju, to nie Miko³ka! To sprawa fantastyczna, ponura, sprawa wspó ê ³ ¹ ³czesna, z naszych czasów, kiedy zm ci o si serce cz ê ¿ œ ¿ ê ³owieka, kiedy szermuje si frazesem, e krew „od wie a", i propaguje si komfort ¿yciowy. Tutaj zna ¿ ê æ literatur , teoretycznie rozdra nione serce. Widoczne jest zdecydowanie na pierwszy krok. Ale zdecydowanie specjalnego rodzaju: zdecydowa ê ³ si , jakby spad ³ ¿ ³ ³ ³ z wierzcho ka góry albo zlecia ze szczytu wie y, i poszed zabijaæ nieprzytomny. Zapomnia ³ ³ ¹ ¹ ³ zamkn æ za sob drzwi, ale zabi dwie osoby, zabi dla zasady. Zabi ê ¹æ ³ ¹¿ ³ æ ³ ³ ³, ale pieni dzy wzi nie potrafi , a co zd y zabra , to ukry pod kamieniem. Ma o mu by ê ³ ³ ¹ ê ³o m ki, któr zniós , kiedy siedzia za drzwiami, a do drzwi si dobijano i dzwoni³ dzwonek. Nie, wraca jeszcze raz do pustego ju ¿ ³ ¿ mieszkania, pó przytomny, eby ten dzwonek sobie przypomnie æ ¹ æ, zapragn ³ jeszcze raz zazna zimnego dreszczu... Powiedzmy, ³ ê œ ³ ¿ ê ¿e sta o si to w malignie, ale tu jest jeszcze co : zabi , lecz uwa a si za uczciwego cz ³ ê Ÿ ³owieka, gardzi lud mi, snuje si niczym blady anio — nie, dajmy spokój Miko ³ ³ce, mój dobrodzieju, Rodionie Romanowiczu, to nie Miko ka! Po wszystkim, co zosta ³ ¹ ³o powiedziane poprzednio, a co tak bardzo wygl da o na wyrzeczenie si ³ ³ ñ ¿ ê oskar ania Raskolniko-wa, takie zako czenie by o zgo a nieoczekiwane. Raskolnikow zatrz ê ³ ¹s si jak w febrze. — Wi ³ æ ê ¹ ³ ³ êc... zatem... kto... zabi ? — zapyta , nie mog c si powstrzyma , urywanym g osem. Porfiry a ³ ³ ê ³ ¿ odchyli si na oparcie krzes a, jakby zaskoczy o go to pytanie. — Jak to, kto zabi ³ ¹ ³ ¿ ³?... — powtórzy , jakby nie dowierzaj c w asnym uszom. — Przecie to pan zabi³, Rodionie Romano- 531 wiczu! W ³ ¹ œ ³ ³ œ ³a nie pan zabi ... — doda prawie szeptem, tonem wiadcz cym o ca kowitej pewnoœci. Raskolnikow zerwa ³ ¹ ³ ê ³ ê ³ si z kanapy, posta chwil i usiad znowu, nie mówi c ani s owa. Konwulsyjny skurcz wykrzywi³ mu twarz. — Jak to usteczka dr ³ ¹ ¹ ³ ¿¹, zupe nie jak wtedy — b kn ³ ze wspó czuciem Porfiry. — Pan mnie widocznie ³ ê ³ Ÿle zrozumia , Rodionie Romanowiczu, dlatego si pan tak zdziwi — doda æ ¿ œ ³ ³ ³ po chwili milczenia. — Przyszed em w a nie po to, eby powiedzie wszystko i zagraæ w otwarte karty. — ³ ³ To nie ja zabi em — szepn¹³ Raskolnikow, jak wystraszone dziecko, przy apane na gor¹cym uczynku. — Nie, to pan, Rodionie Romanowiczu, pan, nikt inny — surowo i z przekonaniem szepn¹³ Porfiry. Obaj zamilkli i milczenie trwa ê ³ ³o nieprawdopodobnie d ugo, dobre dziesi æ minut. Raskolnikow opar ³ ³ ³ ³ ê ³ si okciami o stó i w milczeniu wichrzy sobie w osy. Porfiry siedzia³ spokojnie i czeka ¹ ³ ³. Nagle Raskolnikow spojrza na niego z pogard . — Pan znowu zaczyna swoje dawne dywagacje, Porfiry Pietrowiczu! Znowu te same chwyty, ê ¿ ¿e te si to panu nie sprzykrzy? — Niech œ ¿e pan da spokój, po co mi teraz jakie chwyty? Co innego, gdyby ta rozmowa odbywa ¿ œ ê ³a si przy wiadkach, ale szepczemy przecie tutaj sam na sam. Widzi pan przecie ¹ æ ³ æ ³ ¿ ¿, e nie po to przyszed em, aby pana goni i apa jak zaj ca. Czy pan siê przyzna, czy nie, w tej chwili jest mi to oboj ³ œ êtne. Osobi cie jestem zupe nie przekonany. — A wi ³ ³ êc po co pan przyszed ? — zapyta Raskolnikow. — Powtarzam panu moje pytanie: je ¿ œli uwa a mnie pan za winnego, to dlaczego nie wsadzi mnie pan do wiêzienia? — Dobre pytanie! Odpowiem panu na to szczegó³owo: po pierwsze, aresztowanie pana tak z miejsca by³oby dla mnie niekorzystne. — Jak to niekorzystne? Skoro jest pan zupe ¹ ñ ³nie przekonany, to pa skim obowi zkiem... 532 — Ba, có ¹ ¿ ¿ z tego, e jestem przekonany? Na razie to tylko moje marzenia. Zreszt , mam pana wsadzi ê ³ ¿ æ po to, eby mia pan spokójl Pan o tym dobrze wie, skoro pan si sam naprasza. Skonfrontuj ³ ¿ ê pana, na przyk ad, z tym mieszczuchem, a pan mu powie: „Có to, pijany jeste œ ³ ê ¹ ³ ¹ œ? Kto mnie z tob widzia ? Wzi ³em ci po prostu za pijaka i by e pijany", no i co ja wtedy panu odpowiem, tym bardziej ñ ¿e pa skie twierdzenie jest prawdopodobniejsze ni¿ jego. Bo w jego zeznaniu tkwi sama psychologia, która do takiej mordy nawet nie pasuje, a pan trafia w sedno, bo dra ¿ ê ñ chla wód , a za dobrze o tym wiadomo. Przyzna ³ ¿ ¿ ³em przecie panu szczerze kilka razy, e ca a ta psychologia ma dwa ko ê ñ ¿ ñce i e ten drugi koniec, pa ski, jest wi kszy i o wiele prawdopodobniejszy. A poza tym nie mam na razie dowodów przeciwko panu. I aczkolwiek zamknê pana mimo wszystko, i widzi pan, nawet sam przyszed ê æ ³em (cho tak si zwykle nie robi) uprzedziæ pana o wszystkim, to jednak mówi ê ¿ ê ¿ ê panu szczerze (tak równie si nie robi), e b dzie to niekorzystne dla mnie. Po drugie, przyszed³em dlatego... — No tak, a po drugie? — Raskolnikow ci æ ³ ³ ¹gle jeszcze nie móg z apa tchu. — Dlatego, ¿ ³ ¿ ¿ œ ê ¿e jak ju powiedzia em, uwa am, i winienem panu wyja nienie. Nie chc , ¿eby pan mia ê ¹ ê ¿ ³ mnie za potwora, tym bardziej e czuj do pana szczer sympati , mo¿e pan w to wierzy ³ ¹ æ lub nie. Wobec tego, po trzecie, przyszed em do pana z otwart , wyra ñ ê ³ ê ¹ ¹ Ÿn propozycj — niech pan si zg osi i przyzna. To b dzie niesko czenie korzystniejsze dla pana, no i dla mnie, bo nareszcie pozb ê ê ê êd si tej sprawy. A wi c, czy¿ nie jest to szczeroœæ z mojej strony? Raskolnikow zastanawia ê ê ³ si przez chwil . — Niech pan pos ³ ¿ ³ucha. Sam pan powiada, e to jest tylko psychologia, a wjecha pan na matematyk ê œ ê. A co, je li pan si teraz myli?... — Nie, mój panie, ja si ³ ê ê nie myl . Mam pewien punkt zaczepienia. Znalaz em go ju¿ wtedy z bosk ¹ ¹ pomoc ! — Jaki punkt? 533 — Nie powiem, Rodionie Romanowiczu. W ka ¿ ¿ ³ ¿dym razie teraz nie mam ju prawa d u ej zwleka ¿ ê ê ê æ i zamkn pana. Niech wi c pan si zastanowi: teraz jest mi ju wszystko jedno, bo sz ê ¿ ³ ³o mi tylko o pana. S owo honoru, e tak b dzie lepiej. Raskolnikow œ ³ œ u miechn¹³ siê z o liwie. — Przecie œ œæ ¿ ¿ to jest nie tylko mieszne, ale nawet bezwstydne. Przypu my nawet, e jestem winien (czego wcale nie mówi æ ³ ê ê), z jakiej racji mam si zg asza do pana i przyznawa ³ ê ê ¿ ¿ æ, je eli sam pan powiada, e tam u pana b d mia spokój! — Ach, Rodionie Romanowiczu, nie nale ¿ ³ æ ¿y bra wszystkiego dos ownie, mo e to niezupe ¿ ê ³nie b dzie spokójl Przecie to tylko teoria, w dodatku moja, a czy ja jestem dla pana autorytetem? A mo œ ¿ ¿e te co jeszcze ukrywam przed panem nawet teraz? Nie mog æ ¿ ³ ¹ ¿ ê przecie tak wzi æ i wy o y wszystkiego przed panem, che-che! Rzecz inna, jak¹ pan odniesie z tego korzy ¹ ¹ œæ. Czy pan wie, jakie zmniejszenie kary poci ga za sob takie przyznanie si ê ³ œ ê? No i ta okoliczno æ, kiedy pan zg osi si z przyznaniem. Niech pan tylko pomy ê ê ³ ³ ê ¿ ¹ œ œli: kto inny wzi ³ ju win na siebie i pogmatwa ca ¹ spraw . A ja przysi gam panu na Boga, ê ¹ ê ¿ ñ ê ³ ¹ ¿e tak „tam" wszystko obrobi i urz dz , e pa skie wyznanie b dzie wygl da o na zupe ê ³ ê ¹ ³n niespodziank . Ca e to psychologiczne dociekanie zniszcz , wszystkie podejrzenia w stosunku do pana sprowadz ê ê ñ ¿ ê do zera, tak e pa skie przest pstwo b dzie wygl œ ³ê ê ¹ ê ³ ¹da o na co w rodzaju chwilowego ob du, bo mi dzy nami mówi c, to naprawd by³ ob ³ ê ³ ³êd. Jestem uczciwym cz owiekiem i dotrzymuj s owa. Raskolnikow milcza ³ ê ³ ¹ ³ ¹ ³ ponuro, ze zwieszon g ow . D ugo si zastanawia , po czym znowu si ³ ¹ œ ê u miechn ³, lecz tym razem agodnie i smutno: — Ach, nie trzeba! — po wiedzia ê æ ¹ ³ ³ ³, jakby zupe nie nie usi uj c maskowa si przed Porfirym. — Nie warto, nie potrzebuj ³ ê waszego z agodzenia kary! — No tak, tego w œ ³ ³ ê œ ³a nie si obawia em! — jakby mimo woli stwierdzi po piesznie Porfiry. — Tego w ³ ³ ê ¿ ³ ê œ ³a nie si obawia em, e pan nie b dzie potrzebowa naszego z agodzenia kary. 534 Raskolnikow popatrzy³ na niego smutno i przenikliwie. — Niech pan nie gardzi ê ¿ ¹ ¹ ¿yciem! — ci gn ³ dalej Porfiry. — Du o lat b dzie pan mia³ jeszcze przed sob ³ ¹. Nie potrzebuje pan z agodzenia kary, no to nie! Co za niecierpliwy cz³owiek z pana! — Jakich lat b ¹ ¿ ³ ê êd mia du o przed sob ? — No, ¿ ¿ ¿ ¿ycia! Có to, jest pan prorokiem, du o pan wie? Szukajcie, a znajdziecie. Mo e Bóg pana tak do ¿ œwiadcza. Przecie nie na wieki pan pójdzie pod klucz... — Zw ê ³ œ ³ ³aszcza przy z agodzeniu kary... — roze mia si Raskolnikow. — A co, zl ¿ æ ¿ ¿ ê ³ ê ³ ¹k si pan bur uazyjnego wstydu? Bardzo by mo e, e pan si przestraszy , nie wiedz ³ ³ œ ê ê ¹c nawet o tym, bo jest pan m ody! A jednak w a nie pan nie powinien si l kaæ czy te ê æ ¿ wstydzi przyznania si do winy. — E-ech, gwi ¹ ¿ ¿d ê na to! — szepn ³ Raskolnikow pogardliwie i z obrzydzeniem, jakby uwa æ ¿ ³ ¿a , e nawet mówi o tym nie warto. Wsta ¿ ³ ³ œ ¹ ³, jakby chc c wyj æ, ale zaraz usiad z powrotem. Widoczne by o, e miota nim rozpacz. — No w ¿ œ ê ³ ¿ ¿ œ ³a nie, gwi d ê sobie! Zawiód si pan na sobie i my li pan, e panu prymitywnie pochlebiam. Du ê ³ ¿ ³ ¿ ¿o pan prze y ? Du o pan wie? Wykombinowa pan sobie teori i wstyd panu, ³ ³ ³ ¿ ³ ¿e go zawiod a, bo ju zbyt banalnie wypad a ta ca a historia! Podle wypad a, to prawda, mimo to jednak nie jest pan beznadziejnym ³ajdakiem. Wcale nie jest pan takim ³ ³ ³ ³ ³ ajdakiem! Przynajmniej pan sobie d ugo nie zawraca g owy, od razu doszed pan do ostatecznego kresu. Za kogo ja pana bior ³ ¿ ê? Uwa am pana za cz owieka, który gdy odnajdzie swego Boga lub wiar æ ê ³ ê, to pozwoli sobie kiszki wypruwa , b dzie sta i z u ³ ê ³ ¿ œmiechem patrzy na swoich oprawców. Zatem niech pan odnajdzie, a b dzie pan y . Przede wszystkim ju ¿ ¿ ¿ dawno potrzebna panu zmiana powietrza. Có , cierpienie to tak e dobra rzecz. Niech pan pocierpi. Mo ¿ æ ¿ ê ³ ¿e Miko ka ma racj , e chce cierpie . Wiem, e pan jest niedowiarkiem, ale niech pan 535 nie ¿ ê m drkuje przewrotnie, niech pan bierze ¿ycie po prostu, bez tych dywagacji. Mo e pan by ¹ æ spokojny — wyrzuci ono pana prosto na brzeg i postawi na nogi. Na jaki brzeg? Sk d mog ¿ ¹ ¿ ¿ ¿ ê æ ê wiedzie ? Wierz tylko, e ma pan du o ycia przed sob . Wiem, e bierze pan to, co mówi ê ¹ ê, za z góry przygotowan oracj . Ale to nic, przyjdzie czas, kiedy pan to sobie przypomni, i mo ¿ ê œ ³ ê ¿e si panu przyda, dlatego w a nie to mówi . Dobrze jeszcze, e zabi³ pan tylko t ê ³ ¿ æ ¹œ ¹ ê ê starowin . Bo móg pan przecie wykombinowa sobie jak inn teori i zmajstrowa æ ê ¿ æ œ æ co po stokro potworniej szego. A mo e powinien pan dzi kowa Bogu. Sk ê œ ê ¿ ¹d pan wie? Mo e Bóg oszcz dza pana dla jakiego celu. Niech pan b dzie wielkoduszny i mniej si ¹ ê ³ ¹ ê ê l ka. Zl k si pan nadchodz cej godziny odkupienia? Nie, teraz to ju ³ œ ê ¿ æ ê ¿ wstyd si ba . Tu ju wchodzi w gr sprawiedliwo æ. Niech pan spe ni to, czego ¿¹da sprawiedliwo ³ ¿ ê ¿ œæ. Wiem, e pan nie wierzy, ale przysi gam panu, e pan wyp ynie. I jeszcze bêdzie panu dobrze. Teraz potrzebne jest panu tylko powietrze, powietrze, powietrze! Raskolnikow drgn . ¹³ — A kim ¹ ¿e pan jest? — krzykn ³. — Co z pana za prorok? W imieniu jakiego majestatu wieœci mi pan te proroctwa? — Kim jestem? Cz ¹ ¿ ³ ê ñ ³owiekiem sko czonym i niczym wi cej. Cz owiekiem mo e czuj cym i wspó ñ ³ ¹ œ œ ¿ ¹ ³czuj cym, powiedzmy, te co nieco umiej cym, ale zupe nie sko czonym. Pan za ¿ ¿ ¿ ³ ³ œ to ca kiem inna sprawa: przed panem jest ca e ycie (chocia kto wie, mo e te¿ b ¿ ¿ ³ ³ ê êdzie si snu o jak dym i spe znie na niczym). I có z tego, e pan przejdzie do innej kategorii ludzi? Przecie ³ ¿ ê ñ ¿ pan, z pa skim usposobieniem, nie b dzie chyba a owa³ komfortu? Co z tego, ¿ ³ ¿ æ ¿e by mo e, przez d ugi czas nikt pana nie dostrze e? Czas nie ma znaczenia, chodzi o pana samego. Niech pan b ñ ³ êdzie jak s o ce, a wszyscy pana zobacz ê œ ¿ ê ê ³ ¿ æ ¿ ³ ¹. Znowu si pan u miecha, e niby Schiller ze mnie? Mog si za o y , e wed ug pana chc ê ê ¿ æ ê ê si panu przypochlebi ! No i co, mo e naprawd si przypochlebiam, che-cheche! Zreszt ñ ¿ æ ³ æ ¹, pa ska wola, mo e mi pan nie wierzy na s owo i w ogóle nie wierzy , zgadzam siê 536 na to, bo taki ju œ œ ¿ mam zwyczaj. Dodam tylko: ile we mnie nikczemno ci, a ile uczciwo ci, sam pan mo æ ¹ ¿e os dzi ! — Kiedy pan zamierza mnie aresztowa ? æ — No có æ æ ê ³ ¿, pó tora dnia lub dwa dni mog jeszcze pozwoli panu pospacerowa . Niech pan si ê ê ³ ¿ ê zastanowi, mój drogi, niech pan si pomodli. Tak b dzie lepiej, s owo honoru, e lepiej. — A je œ ³ ê ¿eli uciekn ? — zapyta Raskolnikow z dziwnym u miechem. — Nie, nie ucieknie pan. Ch ³ ³ ³op by uciek , uciek by nowomo-dny sekciarz, lokaj cudzych my æ ³ œ ³ œli: wystarczy takiemu pokaza tylko koniec palca, a jak g upi Ja uwierzy na ca e ¿ycie, w co pan tylko zechce. Ale pan nie wierzy ju ê ê ¹ ¿ w swoj teori , wi c z czym pan b ê ê ¯ ³ êdzie ucieka ? I co panu przyjdzie z ucieczki? ycie uciekiniera jest ci ¿kie i wstr tne, a pan przede wszystkim chce ê ¹ ê ¹ œ æ æ ¿y , mie okre lon pozycj i odpowiedni atmosfer . Czy ucieczka da to panu? Je ¿ ê ¿ ¿eli pan ucieknie, to pan sam wróci. Bez nas ju si pan nie mo e obej ¹ ³ œ œæ. Gdybym za pana posadzi pod kluczem, posiedzi pan miesi c, dwa, no, powiedzmy trzy i nagle wspomni pan moje s ê ³owa, przyzna si pan, niespodzianie nawet dla siebie samego. Godzin ê ¿ ³ ê ê przedtem nie b dzie pan wiedzia , e si pan przyzna. Pewny jestem, ¹ ê ¿e pan si zdecyduje „przyj æ cierpienie". Pan mi teraz nie wierzy, ale sam pan w ko ê ñcu do tego dojdzie. Bo cierpienie, prosz pana, to wielka rzecz. To nie ma znaczenia, ¿e obros ¿ œ ê ³ ³em t uszczem, mimo to wiem, niech si pan nie mieje, e w cierpieniu jest pewna idea. Miko ê ³ka ma racj . Nie, pan nie ucieknie, Rodionie Roma-nowiczu. Raskolnikow podniós ¿ ³ ê ¹ ê ³ si i wzi ³ czapk . Porfiry Pietrowicz wsta równie . — ³ ê Wybiera siê pan na spacer? Wieczór b dzie ³adny, ¿eby tylko burzy nie by o. Zreszt¹ od ê ¹ ¿ ê ³ ¿ œwie y oby si powietrze... Równie wzi ³ czapk . — Tylko bardzo prosz œ ê ¿ ê, niech pan sobie nie wmawia czasem, e ja si dzi panu przyzna ¹ ³ ³em — powiedzia Raskolnikow z ponurym uporem. — Pan jest interesuj cym cz³owiekiem 53 ³ 7 i s ucha ³ ê œ ³em pana tylko przez ciekawo æ. Ale do niczego si panu nie przyzna em... Niech pan to sobie zapamiêta. — No, ju ê ¿ ¿ ê ¿ dobrze, wiem, zapami tam. Ale pan dr y! Niech pan b dzie spokojny, dobrodzieju, b ¿ ê ê ¿ êdzie, jak pan sobie yczy. Niech pan si troch przejdzie, ale za du o nie mo æ ¹ ñ ¹ ê œ ¿na spacerowa . Na wszelki wypadek mam do pana jeszcze jedn male k pro b — doda ¿ ¿ ³ ¿ ³, zni ywszy g os. — Rzecz jest dra liwa, lecz bardzo wa na: w razie czego (w co zreszt ³ ¿ ê ¹ nie wierz i do czego uwa am pana za niezdolnego), gdyby jednak przysz a panu ochota w ci êæ ê œ ñ æ ê ê ¹gu czterdziestu czy pi dziesi ciu godzin jako inaczej zako czy t spraw , w jaki ¿ ê ¹ ³ œ fantastyczny sposób, na przyk ad targn wszy si na ycie (co jest przypuszczeniem bezsensownym, wi ê æ ¹ êc niech mi pan daruje), to prosz zostawi krótk , ale tre ê ¹ œciw notateczk . Tak ze dwa wiersze, tylko dwa wiersze, i o kamieniu niech pan wspomni, to b œ ê ¯ êdzie bardziej godnie. No, do widzenia... ycz dobrych my li, godnych czynów. Porfiry wyszed æ ê ³ œ ³ ³, by jaki zgarbiony i stara si omija wzrokiem Raskolnikowa. Raskolnikow podszed ¿ ¹ œ ¹ ³ ê ³ do okna i ze wzmo on niecierpliwo ci odczeka chwil , a¿ wed ê æ œ ³ug jego wyliczenia Porfiry powinien zej æ ze schodów i oddali si od domu. Po czym sam wyszed³ pospiesznie. III Pod ³ æ ³ ê ³ ³ ¹¿y do Swidrygaj owa. Czego si móg spodziewa od tego cz owieka, sam nie wiedzia ³ ³ ¹œ ³ ê ³ ê ³. Ale cz owiek ten mia nad nim jak w adz . Skoro raz zda sobie z tego spraw , nie móg œ ³ ¹ ¹ ¿ ê ³ si ju otrz sn æ, zw aszcza za teraz. Po drodze m ³ ³ ³ êczy o go przede wszystkim pytanie, czy Swid-rygaj ow by u Porfirego. S ³ ¹ ¿ ³ ³ ê ³ ³ ³ ¹dzi i móg przysi c, e nie by ! Zastanowi si raz jeszcze, przypomnia sobie szczegó y wizyty Porfirego i doszed ³ ¿ ³ do wniosku, e nie, na pewno nie by . 538 Ale o ile nie by³ dotychczas, to pójdzie czy nie? Na razie, s ¹ æ ³ ³ ³ ¹dzi , chyba nie pójdzie. Dlaczego? Nie potrafi by wyt umaczy , zreszt nie chcia ³ æ ³ ê ³ ³ œ ³ ³ teraz ama sobie nad tym g owy. M czy o go to, ale w a ciwie nie obchodzi o specjalnie. Rzecz dziwna i trudna do uwierzenia: o swoim nieuniknionym, bliskim losie niewiele my ¿ œ ³ ê ³ œla , i to z roztargnieniem. M czy o go co innego, daleko wa niejszego, wyj ê ê ³ ¹ ¹tkowego, dotycz cego jego samego. Czu si przy tym nadzwyczaj przem czony moralnie, niemniej jednak umys ¿ ³ ³ jego pracowa tego dnia sprawniej ni kiedykolwiek. Czy warto by ¿ ê æ ³ ê ³o po tym wszystkim, co si sta o, zajmowa si ró nymi drobiazgami? Czy warto, na przyk æ ³ ³ ê æ ³ad, zabiega , aby Swidrygaj ow nie chodzi do Porfirego, zastanawia si , bada ³ œ æ æ, traci czas na jakiego tam Swidrygaj owa! O, jak ³ ê ¿e mu si to wszystko sprzykrzy o! A jednak mimo to szed œ ³ ¿ ³ ³ do Swidrygaj owa. Czy by oczekiwa od niego czego nowego, wskazówki, wyj œ ê ¹ œcia? Ton cy brzytwy si chwyta! Czy to przeznaczenie, czy jaki instynkt pcha ³ ¿ ¿ æ ê ¿ ³ ich ku sobie? A mo e tylko zm czenie, rozpacz. By mo e, e przyda by mu siê kto ³ ê œ ¹³ ¿ ³ œ inny, a do Swidrygaj owa idzie, bo ten si tak jako nawin . Sonia? Po có mia by teraz i ³ ³ ¿ œ ¹ æ œæ do Soni? Znowu prosi j o lito æ? Sonia przera a a go. By a uosobieniem nieub œ ¿ ³aganego wyroku, niewzruszonego postanowienia. To znaczy, e trzeba pój æ albo jej drog ¹ ê æ ³ ³ ¹, albo jego. Nie, teraz zw aszcza nie by w stanie zobaczy si z ni . Nie, lepiej zbada ³ ê ³ æ Swidrygaj owa: co siê tam kryje? Zdawa³ sobie spraw , ¿e ten Swidrygaj ow od dawna ju œ ³ ¿ by mu bardzo do czego potrzebny. Jednak co oni mog æ ¹ ³ æ ¹ mie ze sob wspólnego? Nawet ich zbrodnie nie mog y by do siebie podobne. Przy tym ten cz ³ ³owiek by niesympatyczny, ewidentnie bardzo zepsuty, na pewno chytry i ob ¿ ¹ ³ ³udny, prawdopodobnie bardzo z y. Opowiadaj o nim przeró ne rzeczy. Zaj æ ³ ê ¹³ si dzie mi Katarzyny Iwanowny, to prawda, ale kto wie, po co i dlaczego to zrobi . Widocznie ma jakieœ zamiary i plany. 539 Bardzo niepokoi ê ³ œ ¹ ³ ³a go i ani na chwil nie opuszcza a jeszcze jedna my l, któr stara siê odp ê ê ³ ê ³ ê ³ ³ æ êdzi , tak dalece by a straszna! Swidrygaj ow kr ci si ko o niego i kr ci si dalej. Swidrygaj- ê ³ ³ ¿ ³ow zna jego tajemnic . Swidrygaj ow mia zamiary w stosunku do Duni. A je eli jeszcze je ma? Z ca ¹ ¿ ¿ ¿ æ ¹ œ ³¹ niemal pewno ci powiedzie mo na, e ma. A je eli znaj c jego tajemnic æ ¿ ê ³ ¹ ê i zdobywaj c przez to w adz nad nim, zechce jej u y jako broni przeciwko Duni? My ê ³ œ ³ ê œl ta m czy a go nawet we nie, lecz po raz pierwszy zda sobie spraw z tego tak dobitnie w ³ ³ ³ œ ³a nie teraz, gdy szed do Swidrygaj owa. Doprowadza o go to do pasji. Po pierwsze, ca ê ê æ ê ³a sytuacja si zmieni: trzeba b dzie zaraz wtajemniczy we wszystko Duni . Mo ¿ œ ê æ ê æ ê œ ê ¿e trzeba b dzie po wi ci si , aby uchroni Duni od jakiego nierozwa nego kroku. List? Dzi ³ œ ³ æ ¿ œ rano Dunia dosta a jaki list! Kto w Petersburgu móg do niej pisa ? Mo e £ ¿ ¿ ê u yn? Razumichin pilnuje, to prawda, ale on o niczym nie wie. Mo e trzeba b dzie wtajemniczy ê ³ œ æ i Razumichina. Raskolnikow pomy la o tym ze wstr tem. W ka ê ³ ê æ ê ¿ ¿dym razie nale y jak najpr dzej zobaczy si ze Swidrygaj owem. Dzi ki Bogu, w tym wypadku szczegó ê ¹ ³ ¿ ³y nie b d mia y znaczenia, lecz tylko sama istota rzeczy. Ale je eli Swidrygaj ¿ ³ow intryguje przeciwko Duni, je eli jest zdolny do tego, to... Raskolnikow by ê œ ¹ ¿ ³ tak bardzo zm czony i wyczerpany przej ciami w ostatnim miesi cu, e tego rodzaju zagadnie ¹ æ ¹ ³ ñ nie umia rozwi zywa inaczej, jak tylko decyzj : „Wtedy go zabij ê œ ê ¹ ¹ ³ œ ¿ ê". Tak te pomy la i teraz z rozpaczliw determinacj . Serce mu si cisn ³o. Stan¹³ na ³ ³ ¹ ê æ ¹ ê ¹ œrodku ulicy i zacz ³ si rozgl da : któr dy idzie i dok d doszed ? By na prospekcie Newskim, jakie œ œ œ trzydzie ci, czterdzie ci kroków od placu Siennego, przez który przeszed ê ³ ê ê ³ ³. Ca e pierwsze pi tro domu na lewo zaj te by o przez traktierni . Wszystkie okna by ê ¹ ¹ ¹ ¿ œ ³y otwarte na o cie , traktiernia, s dz c z poruszaj cych si w oknach postaci, by ³ ê ³ ê Ÿ œ ³ ³ ³a przepe niona. Dochodzi piew, d wi ki klarnetu, skrzypiec i grzmia b ben. S ychaæ by æ ¿ ³ ³o piski kobiet. Raskolnikow chcia ju zawróci , 540 nie rozumiej ³ ê ¹c, po co skr ci na prospekt Newski, gdy nagle w jednym z otwartych okien zobaczy ³ ³ ê ¹ ¹ ³ siedz cego przy stole z fajk w z bach Swidrygaj owa. Zdumia o go to i przerazi ³ ³ ³ ³o. Swidrygaj ow obserwowa go w milczeniu i co uderzy o Raskol-nikowa, chcia³ prawdopodobnie wsta ¿ ê œ ¿ æ, eby odej æ, nim b dzie zauwa ony. Raskolnikow natychmiast uda ê ³ ¹ ê ¹ œ ¿ ¿ ³, e go nie widzi i e w zamy leniu patrzy w inn stron . Przygl da mu si jednak ukradkiem. Serce mu bi æ ³ œ ³ ³o. Tak jest, Swidrygaj ow oczywi cie nie chcia by widziany. Wyj ê ¿ ³ ê æ ¹ ³ ¿ ³ ¿ ¹³ z ust fajk i ju mia si schowa , gdy odsuwaj c krzes o, zauwa y zapewne, e Raskolnikow widzi go i obserwuje. Rozegra ê ê ³a si pomi dzy nimi scena podobna do pierwszego ich spotkania u Raskolnikowa, który udawa ¿ œ ³ ³ wtedy, e pi. Swidrygaj ow u ¹ ê ¿ ê œmiecha si szelmowsko, coraz szerzej. Obaj wiedzieli, e si widz i obserwuj¹ wzajemnie. Wreszcie Swidrygaj œ ³ ê ³ œ ³ow roze mia si g o no. — No, no! Jak pan chce, to prosz ³ ³ œ ê wej æ, jestem tutaj! — zawo a przez okno. Raskolnikow wszed³ do traktierni. Znalaz ¹ ¹ ³ ³ go w ma ym pokoiku, o jednym oknie, za wielk sal , w której przy dwudziestu stolikach, w ê ¹ œ Ÿ œród przera liwego wrzasku piewaj cego chóru, popijali herbat kupcy, urz ¿ ³ êdnicy i ca a masa typów ró nego autoramentu. Z daleka dochodzi³ stuk ku³ bilardowych. Na stole przed Swidrygaj ³ ³ ³owem sta a butelka szampana i do po owy opró ³ ³ ¹ ¿niona szklanka. Prócz niego w pokoju by jeszcze ch opak z katarynk , akompaniuj¹cy osiemnastoletniej, rumianej dziewczynie w kusej, pasiastej spódniczce i tyrolskim kapeluszu z wst ³ ¹ ¿ ¹¿kami; dziewczyna, nie zwa aj c na chór w przyleg ej sali, œ ³ ³ ¹ ê ¹ piewa a ochryp ym kontraltem jak œ podwórkow piosenk . — No, do ¹ ³ ³ œæ! — przerwa jej Swidrygaj ow na widok wchodz cego Raskolnikowa. Dziewczyna urwa ¹ ³ ³ ³a natychmiast i sta a w pe nym szacunku oczekiwaniu. Swoj rymowan¹ bzdur ¹ ³ ¹ ¿ ¹ ¿ ³ œ ê piewa a równie z min powa n i pe n szacunku. — Hej, Filip, szklank ³ ³ ³ ê! — zawo a Swidrygaj ow. 541 o ³ ê êu pii wina — powiedzia KasKoiniJcow. — Jak pan sobie ³ ê ê ê ¿ œ ¿yczy, ja nie dla pana. Pij, Katia. Dzi ju nie b d ci potrzebowa . Nala ³ ³ ¿ ³ ¿ ³ ê ¹ ³ ³ jej pe n szklank i po o y na stole ó ty banknot. Katia wypi a wino tak, jak pij¹ kobiety, dwudziestoma ¹ ê³ ³ ³ ³ykami, nie odejmuj c szklanki od ust, wzi a rubla, poca owa a w r ³ ¹ ³ ³ ³ ê êk Swidrygaj owa, który potraktowa to z ca ¹ powag , i wysz a z pokoju wraz z ch ³ ¹ ³opcem z katarynk . Obydwoje byli sprowadzeni z ulicy. Swidrygaj ow przebywa³ dopiero od niespe ³ ¿ ³na tygodnia w Petersburgu, lecz ju by tu na dobre zadomowiony. Kelner Filip by ³ ³ jego dobrym „znajomym" i nadskakiwa mu. Drzwi do sali zamykano, Swidrygaj ³ ê ³ ³ ³ow by w tym pokoju jak u siebie. Prawdopodobnie ca e dnie sp dza w tej traktierni, marnej, brudnej i nawet nie trzeciorzêdnej. — Szed ¹ ³em do pana — zacz ³ Raskolnikow. — Ale sam nie wiem, dlaczego nagle skr ê ³ êci em z placu Siennego na prospekt Newski! Nigdy tu nie bywam. Zwykle skr cam z placu na prawo. Przy tym do pana nie idzie si ê ³ ³ ê ê t dy. Jak tylko skr ci em, zaraz wpad em na pana! To dziwne! — Czemu nie powie pan wprost: to cud! — Bo, by ³ ¿ ¿ æ mo e, e to by przypadek. — Jacy dziwni s æ ê ³ ê ³ œ ¹ ludzie! — roze mia si Swidrygaj ow. — Nie przyzna si taki, cho by w gruncie rzeczy uwierzy ¿ æ ³ ¿ ³ w cud! Sam pan przecie powiedzia : „by mo e" to tylko przypadek. Jak tu si ¿ ³ æ ¹ ê wszyscy strasznie boj mie swoje w asne zdanie, nie mo e pan sobie wyobrazi ³ ê æ, Rodionie Romanowiczu! Nie mówi o panu. Pan ma swoje w asne zdanie i nie ul ³ æ ê ³ ¹k si pan go mie . Dlatego mnie pan zainteresowa . — Tylko dlatego. — To mi wystarczy. Swidrygaj ³ ³ ê Ÿ ³ ³ow by wyra nie podochocony, ale tylko odrobin , wypi zaledwie pó szklanki wina. — Zdaje mi si ¿ ³ ê ³ ¿ ê, e by pan u mnie, zanim jeszcze pan si dowiedzia , e zdolny jestem mie ³ ¿ ³ æ to, co pan nazywa w asnym zdaniem — zauwa y Raskolnikow. 542 — Wtedy to by ¿ ³o co innego. Ka dy ma swoje powody. A propos cudu, pan chyba spa³ przez te dwa czy trzy ostatnie dni. To ja poda ¿ ³em panu adres tej traktierni i adnego nie ma w tym cudu, ê ê ³ ³ ¿e pan tu przyszed . Powiedzia em panu, któr dy tu si idzie, w którym to jest miejscu i o której godzinie mo ê æ ¿na mnie tu zasta . Pami ta pan? — Zapomnia ³ ³em — odpowiedzia zdumiony Raskolnikow. — Wierz ³ ³ ê ê ê. Powtarza em panu dwa razy. Adres wbi si panu mechanicznie w pami æ. Skr ¹ ³ ê ³ ³ êci pan tu odruchowo, ale jednak kierowa si pan wed ug adresu, nie wiedz c o tym. Mówi ³ ê ¿ ³ ¹c wtedy do pana, nie liczy em, e pan mnie rozumie. Pan si atwo zdradza, Rodionie Romanowiczu. I jeszcze co ¿ ê ³ œ. Przekona em si , e w Petersburgu wiele osób mówi do siebie g ³ ³ ³ œ ³o no na ulicy. To miasto pó ob ¹kanych. Gdyby nauka u nas by a dobrze postawiona, to lekarze, prawnicy i filozofowie, ka œ ¿dy w swojej specjalno ci, mogliby porobiæ w Petersburgu nader cenne obserwacje. Rzadko które miasto ma tyle ponurych, ostrych i dziwnych wp ¿ ¹ ê ³ywów na dusz ludzk , co Petersburg. Ju sam klimat ile znaczy! A przecie ³ ³ ¿ jest to centrum administracyjne ca ej Rosji i charakter tego miasta musi wp ywaæ na wszystko. Ale nie o to w danej chwili chodzi. Obserwowa³em pana kilkakrotnie. Wychodz ê ³ ¹c z domu, trzyma pan jeszcze g ow do góry. Po dwudziestu krokach opuszcza j ³ Ÿ ³ ³ ê ¹ pan, r ce zak ada w ty . Patrzy pan, ale najwyra niej nic pan woko o siebie nie widzi. Potem zaczyna pan porusza æ æ ustami i mówi do siebie, przy czym czasami gestykuluje pan jedn ³ æ ê ¹ ê ¹ r k . Wreszcie zatrzymuje si pan i stoi na ulicy, nieraz dosy d ugo. To bardzo niedobrze. Mo ¿ œ ¿e prócz mnie kto jeszcze obserwuje pana, a to ju gorzej dla pana. Mnie tam, w gruncie rzeczy, jest wszystko jedno, ja pana nie wylecz œ ê, ale pan oczywi cie rozumie, o co mi chodzi. — S ê ¹ ³ œ ¿ ¹dzi pan, e jestem ledzony? — zapyta Raskolnikow, wpatruj c si w niego badawczo. — Nie, o niczym nie wiem — odpar ³ ³ ze zdziwieniem Swidrygaj ow. 543 — z^aicm