Kir Bułyczow Opowiadania Czy mogę rozmawiać z Niną? - Czy mogę rozmawiać z Niną? - To ja, Nina. - Tak? Dlaczego masz taki dziwny głos? - Dziwny głos? - Nie twój. Cienki. Jesteś czymś zmartwiona? - Nie wiem. - Może nie powinienem dzwonić? - A kto mówi? - Od kiedy przestałaś mnie poznawać? - Kogo poznawać? Głos był młodszy od Niny o dwadzieścia lat. A w rzeczywistości głos Niny był od niej młodszy o pięć lat. Jeśli się kogoś nie zna, to po głosie trudno odgadnąć jego wiek. Głosy często starzeją się wcześniej niż ich właściciele. Albo długo pozostają młode. - No dobrze - powiedziałem. - Słuchaj, dzwonię do ciebie poniekąd w pewnej sprawie. - Pan chyba pomylił numer - powiedziała Nina. - Ja pana nie znam. - To ja, Wadim, Wadik, Wadim Nikołajewicz! Co się z tobą dzieje? - No właśnie! - Nina westchnęła, jakby żal jej było kończyć rozmowę. - Nie znam żadnego Wadika i Wadima Nikołajewicza. Odczekałem chwilę, zanim wykręciłem ten numer jeszcze raz. Zdaje się, że po prostu dodzwaniałem się gdzie indziej. Moje palce nie chciały dzwonić do Niny. I wykręciły inny numer. A dlaczego nie chciały? Odszukałem na stole paczkę kubańskich papierosów. Mocnych jak cygara. Robią je pewnie z obrzynków cygar. A jaką ja mogę mieć sprawę do Niny albo poniekąd sprawę? Żadnej. Po prostu chciałem się dowiedzieć, czy jest w domu. A jeśli jej nie ma, to też niczego nie zmienia. Może być na przykład u mamy. Albo w teatrze. Wieki całe nie była w teatrze. Zadzwoniłem do Niny. - Nina? - zapytałem. - Nie, Wadimie Nikołajewiczu - odpowiedziała Nina. - Znowu się pan pomylił. Jaki numer pan wykręca? - 149-40-89. - A mój to Arbat. Jeden - trzydzieści dwa - pięć trzy. - Oczywiście - powiedziałem. - Arbat to cztery? - Arbat to G. - No cóż - powiedziałem. - Przepraszam, Nino. - Proszę - powiedziała Nina. - I tak nic nie robię. - Postaram się więcej do pani nie dzwonić - powiedziałem. - Gdzieś się zaklinowało i dodzwaniam się do pani. Telefon źle działa. - Tak - zgodziła się ze mną Nina. Odłożyłem słuchawkę. Trzeba poczekać. Albo wykręcić setkę. Zegarynka. Coś się tam połączy w zaplątanych liniach na centrali. I dodzwonię się. "Dwudziesta zero zero" - powiedziała kobieta w zegarynce. Nagle pomyślałem, że jeżeli jej głos nagrali dawno, dziesięć lat temu, to ona wykręca "setkę", gdy jej nudno, gdy jest sama w domu i słucha swojego młodego głosu. A może ona umarła. Wtedy jej syn albo człowiek, który ją kochał, wykręca "setkę" i słucha jej głosu. Zadzwoniłem do Niny. - Tak, słucham - powiedziała Nina młodym głosem. - To znowu pan, Wadimie Nikołajewiczu? - Tak - powiedziałem. - Najwidoczniej nasze telefony połączyły się na amen. Tylko niech się pani nie gniewa, niech pani nie myśli, że ją żartuję. Bardzo uważnie wykręcałem numer. - Oczywiście, oczywiście - powiedziała szybko Nina. - Nawet przez chwilę tak nie pomyślałam. Bardzo się panu spieszy Wadimie Nikołajewiczu? - Nie - powiedziałem. - Ma pan ważną sprawę do Niny? - Nie, po prostu chciałem się dowiedzieć, czy jest w domu. - Stęsknił się pan? - Jakby to pani powiedzieć... - Rozumiem, jest pan zazdrosny - powiedziała Nina. - Pani jest zabawna - powiedziałem. - Ile pani ma lat? - Trzynaście. A pan? - Czterdzieści kilka. Jest między nami grubaśny mur z cegieł. - I każda cegla to jeden miesiąc, prawda? - Nawet jeden dzień może być cegłą. - Tak - westchnęła Nina. - Wtedy to naprawdę gruby mur. O czym pan teraz myśli? - Trudno powiedzieć. W tej chwili o niczym. Przecież rozmawiam z panią. - A gdyby miał pan trzynaście lat albo nawet piętnaście, moglibyśmy się poznać - powiedziała Nina. - To by było bardzo śmieszne. Powiedziałabym: "Niech pan przyjedzie jutro wieczorem pod pomnik Puszkina. Będę na pana czekać punkt siódma". I byśmy się nie rozpoznali. Gdzie się pan spotyka z Niną? - Jak kiedy. - I pod Puszkinem? - Niezupełnie. Jakoś tak wyszło, że spotykaliśmy się pod "Rosją". - Gdzie? - Pod kinem "Rosja". - Nie znam. - No, na Puszkińskiej. - I tak nie wiem. Pan pewnie żatruje. Dobrze znam plac Puszkina. - Nieważne - powiedziałem. - Dlaczego? - To było dawno. - Kiedy? Dziewczynka nie chciała odkładać słuchawki. Z jakiegoś powodu z uporem ciągnęła rozmowę. - Jest pani sama w domu? - zapytałem. - Tak. Mama jest na wieczornej zmianie. Pracuje jako pielęgniarka w szpitalu. Zostanie na noc. Mogłaby wrócić jeszcze dzisiaj, ale zostawiła w domu przepustkę. - Aha - zgodziłem się. - Dobrze, kładź się spać, dziewczynko. Jutro idziesz do szkoły. - Powiedział pan to jak do dziecka. - Nie, coś ty, rozmawiam z tobą jak z dorosłą. - Dziękuję. Tylko sam niech się pan kładzie o siódmej. Do widzenia. I niech pan więcej nie dzwoni do tej swojej Niny. Bo znowu się pan do mnie dodzwoni. I obudzi mnie, małą dziewczynkę. Odłożyłem słuchawkę. Potem włączyłem telewizor i dowiedziałem się, że pojazd księżycowy przeszedł odcinek 337 metrów. Pojazd księżycowy pracował, a ja się obijałem. Postanowiłem, że ostatni raz zadzwonię do Niny po jedenastej. Całą godzinę zajmowałem się głupstwami. Zdecydowałem, że jeśli jeszcze raz trafię na dziewczynkę, to od razu odłożę słuchawkę. - Wiedziałam, że pan jeszcze raz zadzwoni - powiedziała Nina, gdy odebrała telefon. - Tylko niech pan nie odkłada słuchawki. Strasznie się nudzę, słowo honoru. I nie mam co czytać i za wcześnie na spanie. - No dobrze - powiedziałem. - Rozmawiajmy. Dlaczego pani jeszcze nie śpi? Już późno. - Dopiero ósma - powiedziała Nina. - Późni się pani zegarek - powiedziałem. - Już prawie dwunasta. Nina roześmiała się. Miała ładny, miękki śmiech. - Strasznie chce się pan mnie pozbyć - powiedziała. - Teraz październik, dlatego zrobiło się już ciemno i wydaje się panu, że to noc. - Teraz pani żartuje? - zapytałem. - Nie, ja nie żartuję. Nie tylko zegarek, ale i kalendarz panu kłamie. - Dlaczego kłamie? - Zaraz mi pan powie, że u pana jest nie październik, tylko luty. - Nie, grudzień - powiedziałem. I z jakiegoś powodu sam sobie nie uwierzyłem, spojrzałem na gazetę leżącą obok, na kanapie. Dwudziesty trzeci grudnia - było napisane pod nagłówkiem. Pomilczeliśmy trochę, miałem nadzieję, że ona zaraz powie "Do widzenia". Ale ona nagle zapytała: - Jadł pan kolację? - Nie pamiętam - powiedziałem szczerze. - To znaczy, że nie jest pan głodny. - Nie, nie jestem. - A ja jestem głodna. - W domu nie ma nic do jedzenia? - Nic! - powiedziała Nina. - Pusto jak wymiótł. Śmiesznie, co? - Nawet nie wiem, jak pani pomóc - powiedziałem. - Pieniędzy też nie ma? - Są, ale bardzo mało. I wszystko jest już zamknięte. A poza tym co by można kupić? - No tak - zgodziłem się. - Wszystko już zamknięte. Chce pani, to zajrzę do lodówki, zobaczę, co mam? - Ma pan lodówkę? - Starą - powiedziałem. - "Siewier". Zna pani taką? - Nie - powiedziała Nina. - A jeśli pan coś znajdzie, to co potem? - Potem? Złapię taksówkę i podwiozę pani. A pani zejdzie na podwórko i weźmie. - A daleko pan mieszka? Bo ja na Siwcewom Wrażku, 15/25. - A ja na Mosfilmowskiej. Przy Lenińskich Górach. Za uniwersytetem. - Znowu nie wiem. Ale to nieważne. Dobrze pan to wymyślił, dziękuję panu. A co pan ma w lodówce? Ja tylko tak pytam, niech pan sobie nie myśli. - Żebym to ja pamiętał - powiedziałem. - Zaraz przeniosę telefon do kuchni i zobaczymy. Przeszedłem do kuchni, a sznur od telefonu ciągnął się za mną jak żmija. - No więc - powiedziałem - otwieram lodówkę. - Może pan nosić telefon ze sobą? Nigdy o takim nie słyszałam. - Oczywiście, że mogę. A pani telefon gdzie stoi? - W przedpokoju. Wisi na ścianie. No i co ma pan w lodówce? - To znaczy, tak... co my tu mamy w tej torebce? Jajka, nic ciekawego. - Jajka? - Aha, kurze. O, chce pani, przyniosę kurę? Nie, to francuska, mrożona. Zanim ją pani ugotuje, zgłodnieje pani na dobre. I mama wróci z pracy. Wezmę lepiej kiełbasę. Albo nie, znalazłem marokańskie sardynki, sześćdziesiąt kopiejek za puszkę. Mam do nich pół słoika majonezu. Słyszy pani? - Tak - powiedziała Nina cichutko. - Dlaczego pan tak żartuje? Najpierw chciałam się roześmiać, ale potem zrobiło mi się smutno. - A to dlaczego? Naprawdę pani tak zgłodniała? - Nie, pan wie. - Co wiem? - Wie pan - powiedziała Nina. Przez chwilę milczała, potem dodała: - No i dobrze! Niech mi pan powie, ma pan czerwony kawior? - Nie, ale za to mam filety z pałtusa. - Nie trzeba, wystarczy - powiedziała Nina twardo. - Zmieńmy temat. Już wszystko zrozumiałam. - Co zrozumiałaś? - Że pan też jest głodny. A co pan widzi z okna? - Z okna? Domy, fabrykę lalek. Akurat wpół do dwunastej. Koniec zmiany. Sporo dziewcząt wychodzi z portierni. Poza tym widzę jeszcze "Mosfilm". I straż pożarną. I kolej. O, właśnie jedzie pociąg. - I widzi pan to wszystko? - No tak, pociąg jedzie daleko. Widać tylko łańcuszek ogników, okien! - No i kłamie pan! - Nie należy tak rozmawiać ze starszymi - powiedziałem. - Nie mogę kłamać. Mogę się mylić. A więc gdzie się pomyliłem? - Pomylił się pan mówiąc, że widzi pan pociąg. Nie można go zobaczyć. - A co on niewidzialny, czy co? - Widzialny, tylko okna nie mogą się świecić. No i w ogóle, pan nie wyglądał przez okno. - Dlaczego? Stoję przy samym oknie. - A pali się u pana w kuchni światło? - Oczywiście. Przecież po ciemku nie zaglądałbym do lodówki. Spaliła mi się w niej żarówka. - No i proszę, już trzeci raz pana przyłapałam. - Nina, kochanie, wytłumacz mi, na czym mnie przyłapałaś? - Jeśli patrzy pan przez okno, to odchylił pan zaciemnienie. A jeśli odchylił pan zaciemnienie, to zgasił pan światło. Zgadza się? - Nie zgadza się. Po co mi zaciemnienie? Wojna czy co? - Ojejej! Jak można się tak zapomnieć! A co, może pokój? - No, jak rozumiem, Wietnam, Bliski Wschód... Ja nie o tym. - Ja też nie o tym... Chwileczkę, czy pan jest kaleką? - Na szczęście, wszystko mam na swoim miejscu. - Ma pan broń? - Jaką broń? - To dlaczego nie jest pan na froncie? Właśnie w tym momencie zacząłem podejrzewać coś niedobrego. Wyglądało na to, że dziewczynka robi sobie ze mnie żarty. Ale była przy tym tak naturalna i poważna, że omal mnie nie przestraszyła. - Na jakim froncie powinienem być, Nino? - Na najzwyklejszym. Gdzie są wszyscy. Gdzie tata. Na froncie niemieckim. Mówię poważnie, nie żartuję. To pan tak dziwnie ze mną rozmawia. A może pan nie kłamie o kurze i jajkach? - Nie kłamię - powiedziałem. - I żadnego frontu nie ma. Może ja naprawdę do pani przyjadę? - Ale ja naprawdę nie żartuję! - prawie krzyknęła Nina. - I niech pan też przestanie. Na początku to było ciekawe i wesołe. A teraz zrobiło się jakoś dziwnie. Przepraszam. To tak jakby pan nie udawał, tylko mówił prawdę. - Słowo honoru, dziewczynko, że mówię prawdę - powiedziałem. - Nawet się przestraszyłam. Nasz piec prawie nie grzeje. Jest mało drzewa. I ciemno. Tylko kaganek. Dzisiaj nie ma światła. I strasznie mi się nie chce siedzieć samej. Powkładałam na siebie wszystkie ciepłe rzeczy. I w tym momencie ostro i jakoś tak gniewnie powtórzyła pytanie: - Dlaczego nie jest pan na froncie? - Na jakim ja mogę być froncie? - Rzeczywiście, żarty zaszły za daleko. - Jaki może być front w siedemdziesiątym drugim roku! - Śmieje się pan ze mnie? Głos znowu zmienił ton, stał się nie dowierzający, malutki, trzy wierszyki od podłogi. I przed moimi oczami pojawił się niesamowity, zapomniany już obrazek: to, co działo się ze mną wiele, trzydzieści albo więcej lat temu. Gdy ja też miałem dwanaście lat. A w pokoju stała burżujka. A ja siedzę na kanapie z podwiniętymi nogami. I pali się świeczka, a może to była lampa naftowa? A kura wydaje się nierealnym, bajkowym ptakiem, który jedzą tylko w powieściach. Chociaż ja wtedy nie myślałem o kurze... - Dlaczego pan zamilkł? - zapytała Nina. - Niech pan lepiej mówi. - Nino - powiedziałem. - Jaki mamy teraz rok? - Czterdziesty drugi - powiedziała Nina. Zacząłem układać sobie w głowie kawałeczki niedorzeczności, które były w jej słowach. Nie zna kina "Rosja". I numer telefonu ma tylko sześć cyfr. I to zaciemnienie... - Nie mylisz się? - zapytałem. - Nie - powiedziała Nina. Wierzyła w to, co mówiła. A może głos mnie oszukał? Może ona nie ma trzynastu lat? Może to czterdziestoletnia kobieta, która zachorowała jeszcze wtedy, będąc dziewczynką i wydaje się jej, że została tam, gdzie wojna. - Niech pani posłucha - powiedziałem spokojnie. Przecież nie odłożę słuchawki. - Dzisiaj jest dwudziesty trzeci grudnia 1972 roku. Wojna skończyła się dwadzieścia siedem lat temu. Wie pani o tym? - Nie - powiedziała Nina. - Wie pani. Jest godzina dwunasta. No, jak ja mam to pani wytłumaczyć? - Dobrze - powiedziała Nina pokornie. - Ja też wiem, że nie przywiezie mi pan tej kury. Powinnam się domyślić, że francuskich kur nie ma. - Dlaczego? - Bo we Francji są Niemcy. - We Francji od dawna nie ma żadnych Niemców. Chyba że turyści. Ale niemieccy turyści przyjeżdżają również do nas. - Jak to? Kto ich wpuszcza? - A dlaczego mielibyśmy ich nie wpuszczać? - Tylko niech mi pan nie próbuje wmówić, że fryce nas zwyciężą. Pan pewnie jest szkodnikiem albo szpiegiem. - Nie, pracuję w RWPG, w Radzie Wzajemnej Pomocy Gospodarczej. Zajmuję się Węgrami. - No i znowu pan kłamie! Na Węgrzech są faszyści. - Węgrzy dawno temu przepędzili swoich faszystów. Węgry są republiką socjalistyczną. - Ojej, a już się bałam, że pan naprawdę jest szkodnikiem. A pan to wszystko wymyśla. Nie, niech pan nie zaprzecza. Lepiej niech pan opowie, jak będzie potem. Niech pan wymyśli, co pan chce, żeby tylko było dobrze. Proszę. I przepraszam, że tak niegrzecznie z panem rozmawiałam. Po prostu nie zrozumiałam. Przestałem się sprzeczać. Jak to wyjaśnić? Znowu wyobraziłem sobie, że siedzę w czterdziestym drugim roku i bardzo chcę wiedzieć, kiedy nasi zdobędą Berlin i powieszą Hitlera. I chciałem się jeszcze dowiedzieć, gdzie zgubiłem kartki na chleb za październik. Powiedziałem: - Zwyciężymy faszystów 9 maja 1945 roku. - To niemożliwe! Strasznie długo trzeba czekać. - Słuchaj, Nino, i nie przerywaj. Ja wiem lepiej. Berlin zdobędziemy drugiego maja. Będzie nawet taki medal - "Za zdobycie Berlina". A Hitler popełni samobójstwo. Otruje się. I da truciznę Ewie Braun. A potem esesmani wyniosą jego ciało na dziedziniec imperialnej kancelarii, obleją benzyną i spalą. Nie opowiedziałem tego Ninie, lecz sobie. Posłusznie powtarzałem fakt, jeśli Nina nie wierzyła, albo nie rozumiała od razu. Powtarzałem, gdy prosiła o wyjaśnienie czegoś i omal znowu nie straciłem jej zaufania, gdy powiedziałem, że Stalin umrze. Ale potem je odzyskałem, opowiadając o Juriju Gagarinie i nowym Arbacie. I nawet rozśmieszyłem ją, gdy opowiedziałem, że kobiety będą nosić spodnie - dzwony i bardzo krótkie spódniczki. Mówiłem też, kiedy nasi przejdą granicę z Prusami. Straciłem poczucie realności. Dziewczynka Nina i mały Wadik siedzieli na kanapie i słuchali. Tylko, że byli głodni jak diabli. I sprawy Wadika wyglądały jeszcze gorzej niż Niny: zgubił kartki na chleb i do końca miesiąca on i matka będą musieli żyć z jednej, robotniczej kartki. Dlatego, że Wadik zgubił kartki gdzieś na podwórku i dopiero po piętnastu latach przypomni sobie nagle, jak to było. I znowu się będzie denerwował, bo kartkę można byłoby znaleźć już po tygodniu. Ona pewnie wpadła do piwnicy, gdy Wadik rzucił palto na kratę, chcąc poganiać za piłką. I gdy Nina zmęczyła się słuchaniem tego, co brała za ładną bajkę, powiedziałem: - Znasz Pietrowkę? - Znam - powiedziała Nina. - Nie zmienią jej nazwy? - Nie. No więc... Wytłumaczyłem, jak wejść na podwórze pod arkę i gdzie w głębi jest piwnica, zasłonięta kratą i jeśli to październik czterdziestego drugiego roku, połowa miesiąca, to najprawdopodobniej w piwnicy leży kartka na chleb. Zgubiłem ją, gdy graliśmy tam, na podwórku, w piłkę. - To okropne! - powiedziała Nina. - Nie przeżyłabym tego. Trzeba ją natychmiast znaleźć. Musi pan to zrobić. Ją też wciągnęła ta gra, oderwaliśmy się od realności i już ani ona, ani ja nie wiedzieliśmy, jaki jest teraz rok - byliśmy poza czasem, bliżej jej czterdziestego drugiego roku. - Nie mogę odnaleźć kartki - powiedziałem. - Minęło wiele lat. Ale jeśli ty będziesz mogła, wejdź tam, piwnica powinna być otwarta. W razie czego powiesz, że to ty upuściłaś kartkę. I w tym momencie rozłączono nas. Niny nie było. Coś zatrzeszczało w słuchawce. Kobiecy głos powiedział: - 143-18-15? Połączenie z Ordżonikidze. - Pomyłka - powiedziałem. - Przepraszam - powiedział kobiecy głos obojętnie. Pojawiły się krótkie sygnały. Natychmiast wykręciłem numer Niny. Chciałem ją przeprosić. Chciałem pośmiać się razem z dziewczynką. Przecież to wszystko wyglądało na absurd... - Tak - powiedział głos Niny. - To pani? - zapytałem. - A, to ty, Wadim? Czemu nie śpisz? - Przepraszam - powiedziałem. - Muszę porozmawiać z inną Niną. - Co? Odłożyłem słuchawkę i znowu wykręciłem numer. - Zwariowałeś? - zapytała Nina. - Piłeś? - Przepraszam - powiedziałem i znowu odłożyłem słuchawkę. Dzwonienie nie miało już sensu. Telefon z Ordżonikidze wrócił wszystko na swoje miejsce. A jaki jest jej właściwy telefon? Arbat - trzy, nie, Arbat - jeden - trzydzieści dwa - trzydzieści... Nie, czterdzieści... Dorosła Nina zadzwoniła do mnie sama. - Przez cały wieczór siedziałam w domu - powiedziała. - Myślałam, że zadzwonisz, wyjaśnisz, czemu wczoraj się tak zachowywałeś. Ale ty najwidoczniej zupełnie straciłeś rozum. - Pewnie tak - zgodziłem się. Nie chciało mi się opowiadać jej o długich rozmowach z inną Niną. - I jaka znowu inna Nina? - zapytała. - To ma być przenośnia? Chcesz powiedzieć, że chciałbyś, żebym była inna? - Dobranoc, Nineczko - powiedziałem. - Jutro ci wszystko wyjaśnię. ,..Najciekawsze, że ta dziwna historia miała nie mniej dziwne zakończenie. Następnego dnia rano pojechałem do mamy. I powiedziałem, że zrobię porządek na antresoli. Trzy lata obiecywałem, że to zrobię, aż tu nagle przyjechałem. Wiem, że mama nie wyrzuca niczego, co jak sądzi, może się przydać. Przez półtorej godziny przekopywałem się przez stare czasopisma, podręczniki, zdekompletowane tomy dodatków do "Niwy". Książki nie były zakurzone, ale pachniały starym, ciepłym kurzem. W końcu odnalazłem książkę telefoniczną z 1950 roku. Książka spuchła od włożonych w nią notatek i zaznaczonych karteczkami stron o zatłuszczonych i wystrzępionych rogach. Książka wyglądała tak znajomo, że wydawało się dziwne, że mogłem o niej zapomnieć - gdyby nie rozmowa z Niną, nigdy bym sobie nie przypomniał o jej istnieniu. I zrobiło mi się wstyd, tak jak przed starym garniturem, który służył wiernie, a który oddaje się handlarzowi starzyzną na pewną śmierć. Znalazłem cztery pierwsze cyfry. G-1-32... I wiedziałem, jeśli nikt z nas nie udawał i jeśli nie zażartowano sobie ze mnie, że telefon stał w zaułku Siwcew Wrażek 15/25. Nie było żadnych szans na odnalezienie tego telefonu. Wyciągnąłem z łazienki stołeczek i rozsiadłem się z książką w przedpokoju. Mama nic nie zrozumiała, uśmiechnęła się tylko przechodząc i powiedziała: - Z tobą to tak zawsze. Zaczniesz porządkować książki i po dziesięciu minutach któraś z nich cię wciągnie. A z porządkami koniec. Nie zauważyła, że czytam książkę telefoniczną. Znalazłem ten telefon. Dwadzieścia lat temu stał w tym samym mieszkaniu, co w czterdziestym drugim roku. Właścicielką była Frołowa K. G. Przyznaję, że zajmowałem się głupotami. Szukałem tego, czego być nie mogło. Ale przypuszczam, że około dziesięciu procent zupełnie normalnych ludzi zrobiłoby to samo, gdyby znaleźli się na moim miejscu. Pojechałem na Siwcew Wrażek. Nowi mieszkańcy nie wiedzieli, gdzie wyjechali Frołowie. I czy oni w ogóle tu mieszkali? Ale poszczęściło mi się w administracji domu. Staruszka księgowa pamiętała Frołowów, przy jej pomocy dowiedziałem się wszystkiego, czego chciałem, w biurze adresowym. Ściemniło się. Po nowej dzielnicy wśród identycznych wielkopłytowych wież hulał przejmujący zimny wiatr. W standardowym jednopiętrowym sklepie sprzedawano francuskie kury w przezroczystych pokrytych szronem paczkach. Zapragnąłem kupić kurę i przynieść jej, tak jak obiecałem, chociaż z dwudziestodwuletnim opóźnieniem. Ale na szczęście nie zrobiłem tego. W mieszkaniu nie było nikogo. Dzwonek rozbrzmiewał donośnie i wyglądało na to, że nikt tu nie mieszka. Wyjechali. Już miałem odejść, ale stwierdziłem, że skoro zabrnąłem już tak daleko, to zadzwonię do drzwi obok. - Przepraszam, czy Frołowa Nina Siergiejewna to pańska sąsiadka? - Chłopak w podkoszulku, z dymiącą lutownicą w ręku, powiedział obojętnie: - Wyjechali. - Dokąd? - Już z miesiąc będzie, jak wyjechali na północ. Przed wiosną nie wrócą. I Nina Siergiejewna i jej mąż. Przeprosiłem i zacząłem schodzić po schodach. Bardzo możliwe, pomyślałem, że w Moskwie mieszka niejedna Nina Siergiejewna Frołowa, rok urodzenia 1939. I wtedy drzwi sąsiadów znowu się otworzyły. - Niech pan poczeka - powiedział ten sam chłopak. - Matka chce panu coś powiedzieć. W tym momencie jego matka pojawiła się w drzwiach, przytrzymując poły szlafroka. - Kim pan dla niej jest? - Tak po prostu - powiedziałem. - Znajomy. - Nie Wadim Nikołajewicz? - Wadim Nikołajewicz. - No proszę - ucieszyła się kobieta - o mało co, a bym pana przegapiła. Nie wybaczyłaby mi tego nigdy. Nina tak właśnie powiedziała - nie wybaczę. Nawet kartkę przyczepiła na drzwiach. Tylko pewnie dzieciaki zerwały. Już miesiąc minął. Powiedziała, że pan przyjdzie w grudniu. Nawet mówiła, że postara się wrócić, ale to tak daleko... Kobieta stała, patrzyła na mnie, jakby czekając, że zaraz wyjaśnię jej jakąś tajemnicę, opowiem o nie spełnionej miłości. Pewnie i Ninę dręczyła: kim on dla ciebie jest? I Nina też jej powiedziała: "Po prostu znajomy". Po chwili zastanowienia kobieta wyjęła list z kieszeni szlafroka. Drogi Wadimie Nikołajewiczu! Wiem oczywiście, że pan nie przyjdzie. Bo i jak można wierzyć dziecięcym marzeniom, które nawet mnie samej wydają się tylo mrzonkami. Ale kartka na chleb była w tej piwnicy, o której zdążył mi pan powiedzieć... Przełożyła Ewa Skórska KIR BUŁYCZOW kocioł Kiedyś w Wieriowkinie nie było przemysłu ciężkiego. Jeżeli nie brać pod uwagę warsztatów mechanicznych numer 1, ulokowanych w murowanym baraku, w którym przed rewolucją znajdowała się parowa kuźnia Innokientjewa. W 1976 roku w procesie uprzemysławiania okręgu tulskiego warsztaty otrzymały status zakładu przemysłowego i znaczne środki na rozszerzenie i modernizację produkcji. Za środki te obok baraku wzniesiono trzypiętrowy budynek administracyjny; powstał też kwietnik z nasturcjami. Od pierwszych chwil istnienia fabryka przynosiła straty. Zamówienia zdobywano w całym okręgu, wysyłano emisariuszy nawet do Republiki Kałmuckiej. A już pierwsze chwile pierestrojki spowodowały, że kryzys w zakładzie nabrał cech dramatu. Fabryka zdecydowała się na odważne kroki. Zwolniono jednego stróża i sprzątaczkę. Nie uratowało to sytuacji. Nadal nie było z czego wypłacić pensji pracownikom. Ósmego lutego ubiegłego roku do gabinetu dyrektora fabryki Nikołaja Pantelejmonowicza wszedł taki szybki, zręczny, niewysoki facecik z obliczem w odcieniu zieleni, w czarnym i nowiutkim, ale wymiętym garniturze, w nasuniętym na uszy kapeluszu i wysokich butach na wysokim również obcasie. Człowiek ów usiadł na krześle przy dyrektorskim biurku, kapelusza nie zdjął i od razu chwycił byka za rogi: - Potrzebujecie zamówienia? Gwarantuję zapłatę. - Proszę bez żartów - odezwał się Nikołaj Pantelejmonowicz, człowiek ociężały w ruchach, ze skłonnością do tycia. Nie znał się na żartach i dlatego nie lubił ich, podejrzewając otoczenie, że zamierza z niego zakpić. - Ja nigdy nie żartuję - zapewnił dyrektora żwawy klient. Jego palce nieprzyjemnie poruszały się po blacie biurka, jakby dwa wielkie pająki szykowały się, żeby skoczyć na dyrektora. - Czego pan chce? - Dyrektor starał się nie patrzeć na ręce klienta. - Kocioł. Naszej firmie potrzebny jest duży kocioł. - Jaką firmę pan reprezentuje? - zapytał dyrektor. Ach, jak ten klient mu się nie podobał! Żwawy położył na biurku teczkę, dotąd spoczywającą na jego kolanach, wyjął z niej płaską pomarańczową paczkę. A z niej wyjął plik dokumentów, złączonych zagranicznym klipsem. Dyrektor zaczął kartkować dokumentację, nic podejrzanego w niej nie widział, ale jednocześnie nie dowierzał tym papierom. Przeniósł wzrok na klienta. Nie, to nie Rosjanin i nawet nie Żyd. Najprawdopodobniej przyjechał z Północnego Kaukazu. Jeszcze gorzej. - Proszę się nie niepokoić - odpowiedział na myśli dyrektora żwawy. - Pochodzimy z Wołogdy, ludzie spokojni, na Kaukazie nie byliśmy nawet na urlopie. Dyrektor odsunął paczkę dokumentów. - To nie nasz profil - oświadczył. - Nie damy rady. - Dlaczego? - W oku żwawego błysnęły czerwone ogniki. - Z materiałem stoimy kiepsko - powiedział Nikołaj Pantelejmonowicz. - Płynność kadr... I sporo zamówień. Nie damy rady. - Jednocześnie pomyślał: "Jakby go przepędzić z gabinetu? Pod jakim pretekstem? Zachowuje się uprzejmie, ma sprawę..." - Łżesz, Kola. - Klient zaczął mówić bezczelnym tonem, jak stary, ale niedobry znajomy. - Nie masz, Kola, żadnych zamówień. A nasze zamówienie cię uratuje. W innym przypadku jak zdobędziesz pieniądze na wypłaty? Z własnej kieszeni dasz? - Jeden kocioł nie uratuje zakładu. - Zrozum, ćwoku - żwawy pochylił się nad biurkiem, pachniało od niego spalenizną - zrozum, bęcwale, że nasz kocioł to tylko początek współpracy. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, gwarantuję ci zamówienie na trzysta kotłów. Trzysta. Dyrektor wzdrygnął się. Czuł, że przybysz nie kłamie i z tego powodu zrobiło mu się strasznie. Najlepiej by było go przepędzić, ale sytuacja ekonomiczna zakładu nie pozwalała. Dyrektor patrzył na dokumenty. Formularze w porządku, litery wypukłe. Wszędzie napis: "Trust I.N.F.Erno Spółka z o. o.". Adresu nie było, tylko numer faksu i adres poczty elektronicznej. - Co to znaczy "I.N.F.Erno"? - zapytał Nikołaj Pantelejmonowicz. Żwawy uśmiechnął się kpiąco. Uśmiech był wstrętny, nieszczery, nóż wbity w plecy, a nie uśmiech. - Jak za dużo będziesz wiedział, to do nas trafisz - oświadczył. W tym momencie dyrektor skojarzył z jakiego resortu przybył żartowniś. A gdy skojarzył - uspokoił się. Zawsze to lepiej mieć do czynienia z poważnym partnerem. - Musimy pomyśleć - powiedział z ulgą. A w duchu dodał: "Towarzyszu inspektorze". - Myśl. A póki będziesz myślał, my twoje zamówienie przeniesiemy do Aleksina. U nas raz dwa. Nasza firma ma taką reputację, że każdy chce zaspokoić nasze żądania. - Do Aleksina - prychnął dyrektor. - Oni nawet kubka nie są w stanie wyklepać. - Zmusimy ich - warknął żwawy. - Myśl do jutra. Sprawdzaj. Odwrócił się i wyszedł z gabinetu, nie pożegnawszy się nawet. Poła jego marynarki z tyłu poruszyła się i zaczęła sterczeć. Jakby żwawy miał tam ogon, którym wymachiwał z niecierpliwości. Dyrektor wykręcił numer województwa i zaczął sprawdzać, co to za "I.N.F.Erno", gdzie ma siedzibę, jak stoją z finansami. I tak dalej. Dowiedział się niewiele, ale i w tym nie było niczego złego czy podejrzanego. Dokumenty w porządku, rachunek w banku jest, i zawartość poważna, a to, że firma utajniona, to się zdarza. W sumie - gdziekolwiek się dyrektor zwrócił, radzono mu: decyduj sam. Skoro dostałeś, bracie, od władz swobodę działania - wyciągaj przedsiębiorstwo z przerębli. Zgoda niosła z sobą niebezpieczeństwo. Fabryka nie miała doświadczenia w wykonywaniu dużych kotłów. Ale sytuacja jej była krytyczna. A tymczasem słuchy o zamówieniu rozpełzły się po zakładzie. Kadra kierownicza ustawiła się szeregiem w dyrektorskim korytarzu. Robotnicy stali pod bramą cichej hali produkcyjnej. Dyrektor nic nikomu nie powiedział. Przeszedł między szeregami kadry i wsiadł do samochodu. W nocy dyrektorowi przyśniły się dwa sny. W pierwszym pojawiła się nieboszczka mama. "Kola, gołąbeczku" - mówiła, pochylając się nad dyrektorem jak nad małym chłopcem. "Nie zgadzaj się. Lepiej siedzieć z wyciągniętą ręką pod kościołem, niż służyć wrogowi rodu ludzkiego. Sam diabeł cię odwiedził! Odmów mu!" Potem w sennych majakach pojawił się jego wuj Sawielij, znany w swoim czasie bydlak i donosiciel. "Koluszka!" - krzyczał. "Nie zgadzaj się. Ucierpimy na tym!" "Kto my?" - spytał dyrektor wuja. Wuj był straszliwie chudy, miał na twarzy ślady oparzeń i pobicia. "Pomyśl, a staniesz po mojej stronie. W jednym szeregu". Potem pojawił się uśmiechnięty kpiąco zielony pysk żwawego klienta. "Przedstawienie skończone" - oświadczył pysk. "Nie masz prawa stawiać interesu prywatnego ponad społecznym". W tym momencie dyrektor obudził się - głowa trzeszczała, jakby w ogóle nie spał. - Co ci jest? - zapytała żona. - Odczep się. - Sąsiadka powiedziała mi, że masz duże zamówienie państwowe. - Ha, gdyby to było państwowe! - Cieszysz się? - Wierzysz w diabła, Masza? Co? W diabła, w tamten świat? - Przeżegnaj się, bo jeszcze biedy napytasz! Przecież my jesteśmy niewierzący! - A jak myślisz, moja mama gdzie po śmierci mogła trafić? - Twoja mama była dobrym człowiekiem. Na pewno jest w raju. - A wujek Sawielij? - No, ten to z pewnością w piekle. - To dlaczego oboje są zgodnie przeciwko zamówieniu? - Czekaj, czy ty nie masz aby gorączki? Dyrektor nie wdawał się w wyjaśnienia, wstał, ubrał się i pośpieszył do wrzącej z podniecenia fabryki. Gdy o dziesiątej w gabinecie pojawił się żwawy, cały zarząd fabryki podsłuchiwał pod drzwiami. Dyrektor był sam. Zamierzał zadać klientowi pytania, które zadaje się tylko sam na sam. Klient to rozumiał. Nawet nie pytał - zdecydował dyrektor czy nie. Zaczął rozmowę z innej strony: - Pańska mama jest źle poinformowana. Jest manipulowana. Znajduje się daleko od nas, realiów nie zna i znać nie może. - A wuj? - szepnął dyrektor. - Przecież pan wie, jaka z niego była szuja. - Żwawy zdjął kapelusz. - Gorąco tu u pana. Pod kapeluszem miał kędzierzawe włosy, jak Puszkin na portretach. Wystawały z nich niewielkie matowe rożki. "Nawet się nie maskuje" - z rozdrażnieniem pomyślał dyrektor. "Bezczelny". Z ukosa zerknął na drzwi. Drżały i trzeszczały pod naporem podsłuchujących. - Dokumenty są w porządku - powiedział diabeł. - Mamy doświadczenie. - Ale dlaczego mój wujek oponuje? - Dlatego, że mamy w tej chwili straszliwy niedobór kotłów. Wszystko się dekapitalizuje, psuje. Kotły są przepełnione do maksimum, ale i tak jesteśmy w stanie jednocześnie obsłużyć nie więcej niż siedem-osiem procent klienteli. A oni całe tygodnie siedzą w zimnie, czekają na swoją kolej. I boją się, że dla wszystkich wystarczy kotłów. Tak więc perspektywy twój zakład ma wspaniałe. W tym momencie drzwi runęły i do gabinetu wpadła księgowość, dział głównego technologa, planiści - same zainteresowane osoby. Dyrektor rzucił przestraszone spojrzenie na diabła, ale ten już siedział w kapeluszu i puścił do dyrektora oko, jak konspirator do konspiratora. - Dobrze, żeście wpadli, towarzysze. - Dyrektor usiłował się uśmiechnąć. - Proszę siadać. Zacznijmy rozmowy w sytuacji samowystarczalności gospodarczej. Aktualnie nasz klient przedstawi warunki co do wyrobu. Będziemy zastanawiać się razem. Zastanawiali się, przyglądali dokumentacji technicznej. Według projektu pierwszy kocioł miał sięgać dwunastu metrów średnicy, tam w "I.N.F.Erno" wszystkie kotły mają standardowe wymiary. Ale wysokość miała być niewielka. Półtora metra. Dziwny kocioł. - Po co wam takie? - zainteresował się główny technolog. - Żeby głowy wystawały - uprzejmie odpowiedział żwawy. - Grzeszników gotujecie, czy co? - Technolog zaśmiał się ze swego żartu. - Właśnie - roześmiał się w odpowiedzi żwawy. - Głębsze nie mogą być, bo się potopią. Dyrektor popatrzył na swoich współpracowników, ale nikt poza nim się nie wystraszył. Jedni się uśmiechali, inni, ci bez poczucia humoru, czekali, kiedy rozmowa nabierze znowu cech rzeczowej dyskusji. - A jak poradzicie sobie z transportem? - zapytał dyrektor. - Dwanaście metrów. Spawane. - Damy sobie radę. - Żwawy nie miał wątpliwości. Potem wszyscy mówili już na temat. Główny technolog proponował, żeby do kotła zamontować elektroniczne regulatory temperatury i poziomu wody, ale klient odmówił, powiedział, że oni tam wszystko robią po staremu i palą drewnem. Księgowa wyliczyła, ile z opłat wejdzie do funduszu premiowego, i stwierdziła, że za mało. Żwawy obiecał, że porozmawia z szefostwem. Kierownik jedynego w fabryce wydziału oświadczył, że trzeba będzie wynieść urządzenia. Zaopatrzeniowiec podzielił się myślą, że blachy takiej grubości nie dostanie na kredyt. I w ogóle nie dostanie. Minęły dwa tygodnie. Zaopatrzeniowcy zdobyli trochę żelaznej walcówki, urządzenia z hali zostały wyniesione, kowale już wyginali arkusze, spawacze sprawdzali swoje palniki - wszystko szło jak należy. I wtedy znowu przyjechał żwawy, zajrzał do hali, zaczął poganiać robotników, wyjaśniać im, jakie to odpowiedzialne zadanie przed nimi stoi. - Słuchaj-no, dowódco - powiedział, zagłuszając hałas w hali potężny chłop, Sidorczuk. - Czy to prawda, co baby powiadają, że jesteś diabłem i twoja firma to nie żadne "I.N.F.Erno" tylko inferno, czyli piekło? W hali zapanowała cisza. Okazało się, że wszyscy o tym myśleli, radzili się żon, a wielu miało prorocze sny, ale ze sobą nie rozmawiali. - Nie wszystko ci jedno, Sidorczuk? - Żwawy wzruszył ramionami. - Ratujesz ojczystą fabrykę, pracujesz uczciwie. Czy nie wszystko ci jedno, do czego jest wykorzystywana produkcja? - Nie, nie wszystko mi jedno. Ja pracuję w celach humanistycznych. Podniosła się wrzawa. Aż przybiegł dyrektor. Umówiono się, że problem będzie rozwiązany w trybie głasnosti, na ogólnym zebraniu kolektywu pracowniczego. Najpierw wyszedł przed zebranych sam klient. Zdjął kapelusz, żeby wszyscy zobaczyli jego rogi, i dobitnie powiedział: - Nie mamy czego ukrywać! Jesteśmy tu sami swoi! - Nie jesteśmy ci swoi! - krzyknął ktoś z hali. - Ty, Pieczkin, dzisiaj jeszcze jesteś swój, a jutro będziesz mój - warknął żwawy. Pieczkin zamilkł, więcej nie przerywał. - Muszę rozwiać nieporozumienie. - Żwawy wachlował się kapeluszem. - Przez długie lata i stulecia przedstawiciele rządzącego Kościoła wylewali na mnie i moich współpracowników całe wiadra oszczerstw. Rysowano nasze karykatury, straszono nami dzieci. Naszą szlachetną misję ukazywano w niekorzystnym świetle... - Do rzeczy! - przerwał Sidorczuk. - Zmierzam ku temu. Kim jesteśmy? - Diabli - powiedziała jakaś kobieta. - Niech będzie, że diabli - zgodził się rogaty. - Ciągniemy dalej dzieło, jakim w waszym świecie zajmują się organa sprawiedliwości. Jesteśmy sanitariuszami ludzkości. Przez całe wieki mamy do czynienia z najgorszymi przedstawicielami ludzkiej cywilizacji, karzemy ich, reedukujemy, staramy się przemodelować ich skostniałe dusze w prawdziwe, czyste i szlachetne. - Czy to znaczy, że u was też są jakieś terminy? - zdziwił się Sidorczuk. - Oczywiście! Wszak wiecznie w kotle się nie siedzi! - A ile? - Różnie. Bywa, że długo - odpowiedział żwawy. - Niedawno przekazaliśmy do czyśćca Piłata. Dwa tysiące lat odsiedział. A zdarza się - żwawy zaczął mówić głośniej, żeby przekrzyczeć hałas w hali - że i pół roku wystarczy. - Nazywajmy rzeczy po imieniu! - wrzasnął Alik Chrienow z Wydziału Kontroli Technicznej. - Stosujecie okrutne tortury! - Tylko kiedy się należą. I, przy okazji, nie my decydujemy, kogo dostajemy do reedukacji, a kto idzie do czyśćca. Dają nam kontyngent odgórnie. My mamy tylko pracować. A do tego konieczne są normalne warunki. Żeby nie siedziało w kotle po sto osób, na przykład. Surowość musi być rozumna. Czart usiadł, a po nim zaczęli przemawiać inni. Wstał Sidorczuk. Sidorczuk wiele zrozumiał. - Wątpiłem. Ale teraz mam jasność. Wykonując zamówienie, występujemy przecież nie przeciwko porządnym ludziom, ale przeciwko słusznie ukaranym. To znaczy, że pomagamy w krzewieniu porządku i dyscypliny. Żona Sidorczuka klaskała najgłośniej. Sidorczukowie planowali zakup nowego telewizora. - Pomyślmy też o honorze ojczystego zakładu - wtrącił się do dyskusji dyrektor. - Dziś miałem telefon. Gratulowano mi, że nasze przedsiębiorstwo wychodzi z dołka. Nie dla siebie wszak się staramy, lecz dla narodu. Dyrektor marzył o przeprowadzce do województwa. Aby dalej od diabłów i maminego widma. Ale przeprowadzić się można z porządnego zakładu, inaczej na dobrą posadę nie ma co liczyć. Wyszła przed ludzi Sieńkina. Sieńkina wiedziała, że w komitecie rejonowym niezależnego związku zawodowego rozpatrywany jest problem przechodniego sztandaru dla jej zakładu. - Przeanalizowałam dane z całego rejonu - powiedziała. - Wśród pracowników naszej fabryki gwałtownie zmniejszyło się pijaństwo i rękoczyny. Wczoraj zwróciła się do mnie nauczycielka Kuczkariewa ze szkoły numer trzy. Prosiła, żebyśmy umożliwili przyprowadzenie do zakładu dzieci na wycieczkę. Ona ma w klasie wielu psotników i nawet chuliganów. Ma nadzieję, że taka wycieczka będzie sprzyjała wzmocnieniu dyscypliny. W związku z tym jest prośba do naszego klienta. Czy nie moglibyście być obecni podczas wycieczki? Niech się dzieci przekonają. Bez kapelusza, rzecz jasna. - Ogon też mam pokazać? - Żwawy się uśmiechnął. - Jeśli się da. - Sieńkina nagle zawstydziła się, w sali rozległy się męskie śmiechy. - Jeśli można, nie zdejmując spodni... Bo będą dziewczynki. - Przyjdę boso - obiecał żwawy. - Tak więc kończę tym optymistycznym akcentem, towarzysze! - krzyknęła Sieńkina. - Weszliśmy na wyższy moralno-abstynencki poziom i postaramy się go stale podnosić. Alik Chrienow z WKT wygłosił życzenie, żeby pracownicy "I.N.F.Erno" pamiętali o zasadach wysokiego humanizmu. - Ty lepiej pilnuj jakości - przerwał mu żwawy - żeby szwy nie puszczały, humanisto jeden. Na samym końcu ciocia Szura, sprzątaczka, postarała się i wprowadziła negatywną nutkę do powszechnej radości: - Co to się wyrabia? Wychodzi, że pracujemy dla wroga rodu ludzkiego? Żwawy zmarszczył się. - Jaki ja tam wróg? Proszę o konkretne przykłady mojej wrogiej działalności, kobieto. - Właśnie, podaj mu, podaj! - krzyknęła żona Sidorczuka. - Pójdę na emeryturę - ciocia Szura skrzywiła się - żeby na pysk twój obrzydliwy nie patrzeć. - Do miłego zobaczenia - odpowiedział żwawy. - Ale faktów pani nie podała. Mimo że z pojedynku owego żwawy wyszedł niby zwycięsko, zapanowała w hali jakaś niepewność. Tak wszystko dobrze szło - wszyscy się kochali, wszyscy się zgadzali. Wątpliwości zostały pogrzebane przez cały zgodny kolektyw. A tu ci ciocia Szura z tymi swoimi starotestamentowymi normami! Sytuację uratował kierownik działu planowania. Już wcześniej odbył rozmowę z dyrektorem i został zapewniony, że jeśli dojdzie do rozszerzenia bloku administracyjnego, dostanie oddzielny własny gabinet. - Jesteśmy ludźmi dorosłymi - oświadczył. - Może przestańmy więc karmić się jakimiś bajkami, co? Co to za gadanie: diabeł, czart, wróg ludzkości. Nauka udowodniła z całą stanowczością - diabeł nie istnieje. Nie istnieje nic takiego. Tak więc rozejdźmy się na stanowiska pracy i kujmy kocioł. - A co z rogami? - zapytała pierwsza naiwna z księgowości, Łyczikowa. - Jakie rogi? - Na ichniej głowie. - Za wcześnie jeszcze, żebyś wiedziała, skąd chłopy miewają rogi - odpowiedział planista. Sala roześmiała się z ulgą. Zawsze znajdzie się proste i realistyczne wytłumaczenie dziwnego zdarzenia. I wielu mężczyzn zaczęło współczuć żwawemu. Ten, co prawda, krzyknął, że nie jest żonaty, ale potem machnął ręką i śmiał się ze wszystkimi. Potem wszyscy rozeszli się na stanowiska pracy, a żwawy wpadł do dyrektorskiego gabinetu. Ostatnio nieco się zbliżyli do siebie. - Proszę wybaczyć - sumitował się dyrektor - że tak wyszło. - To nic, nawet lepiej. Teraz przynajmniej mamy pełną jasność stosunków. - Żwawy był wyraźnie zadowolony. - A z rogami to nawet śmiesznie wyszło. Prawda? - Dlaczego zawsze tak u nas jest?! - krzyknął podenerwowany dyrektor. - Uczciwie się trudzimy, nikomu nie przeszkadzamy. Ale pewni ludzie muszą siać wątpliwości. - W tym cała bieda ludzkości. - Żwawy spoważniał. - Przecież to nie my dorzucamy drew do ognia! - Dokładnie tak - zgodził się żwawy. - Rozpuściliśmy prasę i nawet telewizję. Piętnują u nas ludzi niesłusznie. Ryb w rzece nie ma - od razu krzyczą: projektanci winni. A co projektant winien? Biedak ani jednej rybki w życiu nie zgładził. Albo krzyczą: architekt winien, cerkiewkę zniszczył. - A krzyż jej na drogę... - Bo przecież ten architekt nic przeciwko cerkiewce nie ma. Nie zburzył on jej, nie zburzył. Za co więc obrzuca się go błotem? - No za co? - Za to, że uczciwie wykonał swoją pracę. Krajowi potrzebna jest prosta magistrala, więc ją zaprojektował. - Miły z ciebie facet, Kola. Myślisz dialektycznie. Cieszę się, że ze sobą współpracujemy. - Dzięki. - Dyrektor trochę się zawstydził. I pomyślał: "Żeby już zwiać stąd, do województwa; zapomnieć o pysku twoim wstrętnym". Gdy wyszli przez portiernię, diabeł nagle zatrzymał się, jakby właśnie o czymś ważnym sobie przypomniał. - Mam propozycję - powiedział. - Właściwie nie robimy tego, ale na zasadzie wyjątku zapraszam cię na testy eksploatacyjne. Wpadniesz do nas do "I.N.F.Erno" i zobaczysz, jak spisuje się kocioł. To jak? Dyrektor nie był przekonany, że to dobry pomysł. - A kiedy trzeba będzie jechać? - Za miesiąc, urządza cię? - Za miesiąc nie mogę - z ulgą oświadczył dyrektor. - Za miesiąc będę na wycieczce w Rumunii. To już może następnym razem. - Jak chcesz - westchnął diabeł. - Bo przepustka już czeka. Podał dyrektorowi chłodną wilgotną dłoń i stał, patrząc w ślad za nim. Dyrektor minął kwietnik, podszedł do swojego samochodu, wyciągnął rękę, żeby otworzyć drzwi, ale ręka klamki nie sięgnęła, ponieważ pod stopami dyrektora otworzyła się przepaść i połknęła jego obszerne ciało. Nie czas tu i nie miejsce tłumaczyć, jak mogła pojawić się przepaść w samym środku miasta Wieriowkina. Nie ma sensu wyjaśniać, że brygada Guśkowa wyryła rów, przypominający transzeję, żeby poprowadzić kabel telefoniczny, a zasypała go byle jak, jak potem do tej transzei przeniknęła woda z pobliskiego utajnionego przedsiębiorstwa, dlatego, że ktoś coś nie tak zaprojektował, jak przepaść ta pogłębiała się z powodu zjawisk krasowych, a inny ktoś, kto miał tę przepaść zlikwidować, wyjechał na urlop na Wyspy Kanaryjskie, uważając, że bez niego i tak nic się nie zawali. Ciało dyrektora Nikołaja Pantelejmonowicza zostało przeniesione podziemnymi ciekami do nieprzeniknionych głębinowych warstw Ziemi. Dusza dyrektora trafiła na testy nowego kotła, przekazanego już firmie "I.N.F.Erno". Stłamszona, zagubiona w nowej sytuacji dusza, zewnętrznie podobna do jego ciała jak dwie krople wody, stała z boku ogromnego tłumu gapiów, obserwując jak do kotła, ozdobionego gałązkami, diabli pędzili gołych, wynędzniałych grzeszników i jak tych grzeszników zmuszano do klaskania w dłonie i cieszenia się z tego, że od dziś będą się kąpać we wrzątku w przodujących, postępowych warunkach. - Hej, Kola! - krzyknął z tłumu goły i wychudzony wujek Sawielij. Dyrektor nie zareagował na powitanie, uważając, że on sam jest ofiarą jakiegoś przykrego nieporozumienia, które na pewno wkrótce się wyjaśni. Pojawił się żwawy w towarzystwie kierownika, który kiedyś, zapewne, też był żwawy, ale z czasem stał się podobny do Nikołaja Pantelejmonowicza i dlatego w sercu dyrektora obudziła się nadzieja, że kierownictwo kierownictwu oka nie wykole i szybko się dojdzie do porozumienia. Kierownictwo udzieliło dyrektorowi nagany: - I zachciało się też panu, Nikołaju Pantelejmonowiczu, tej wycieczki do Rumunii! Gdyby się pan zgodził wpaść do nas dobrowolnie, nie trzeba by było ściągać pana na wieki wieczne. - A czy ktoś mnie uprzedził? - obraził się dyrektor. - Czy ktoś mi wyjaśnił sytuację? Tak się nie załatwia interesów. - U nas panuje pewna taka specyfika - westchnęło kierownictwo. Miało ono krawat, a rogi - ciężkie, rozgałęzione. - Specyfika jest jedna dla wszystkich - nie zgodził się dyrektor. - Troszczymy się wszyscy o człowieka. - To u was o człowieka - powiedziało kierownictwo - a u nas dodatkowo o jego duszę. Kapujesz różnicę, grzeszniku? Kierownictwo zauważyło, jak dyrektor zbladł po tych słowach i pocieszającym gestem poklepało duszę po ramieniu miękką pulchną dłonią. - Będziesz u nas konsultantem do spraw produkcji swojej fabryki. Kierownictwo odeszło. Dyrektor chciał pobiec za nim i błagać, ale w "I.N.F.Erno" nie tak łatwo się biega za kierownictwem. Nogi przyrosły mu do kamiennej podłogi, oczy wypełniły się łzami. Gdy woda podgrzała się, ale jeszcze nie zawrzała, diabli zaczęli zaganiać grzeszników do kotła. Gdy już zapędzili wszystkich, żwawy, biorący w tej operacji czynny udział, odwrócił się do dyrektora i wesoło krzyknął: - A ty czego się nie rozbierasz, Kola? Co to - będziesz się gotował w garniturze? Roześmiał się i dokoła wielu się też roześmiało. W "I.N.F.Erno" w odróżnieniu od naszej Ziemi cudza bieda daje ludziom kupę radości. - Ja nie mogę - odparł dyrektor, starając zapanować nad drżeniem kolan. - Ja jestem konsultantem. - No to co? - zdziwił się żwawy. - Nie mogę włazić do kotła. - Możesz, możesz. - Żwawy roześmiał się, zaczepił dyrektora żelaznym hakiem i przeniósł go nad kocioł. Dyrektor zaś, będąc bezcielesną duszą, nie mógł się w żaden sposób opierać. Hołubił tylko w sercu nadzieję, że wykonany w jego fabryce kocioł na pewno się rozwali. Przełożyli .............. i Eugeniusz Dębski Kir Bułyczow Minione czasy Nowy model maszyny czasu zbudowanej przez profesora Lwa Christoforowicza Minca przy udziale złotych rąk Saszy Grubina został umieszczony pod schodami na parterze domu nr 16 przy ulicy Puszkińskiej. Był on zakamuflowany drzwiami do komórki, żeby podczas zabawy któreś z dzieci nie przepadło w innej epoce. Maszyna czasu miała postać cieniutkiej taśmy, która przylegała od wewnątrz do ramy drzwi i pomalowana była sążycą tak, że postronne spojrzenie nigdy by nie zauważyło tego największego wynalazku. Kiedy człowiek po otwarciu drzwi do komórki przesunie wskazówkę na ukrytym cyferblaciku i wejdzie do wnętrza, to się znajdzie w minionych czasach. Teoretycznie można się udać i do dinozaurów, ale na razie brakowało energii, więc granicą było pięćdziesiąt lat. Profesor Minc i wąski krąg zaufanych, złożony z zaprzyjaźnionych sąsiadów - Aleksandra Grubina, Korneliusza Udałowa i starego Łożkina - maszyny nie nadużywali i jej istnienie utrzymywali w tajemnicy. W zamiarach ich było, po doprowadzeniu wynalazku do porządku, oddanie go narodowi. Czasami któryś z eksperymentatorów odwiedzał przeszłość z zachowaniem wszelkich ostrożności. I to się udawało, póki nie zawinił Udałow. Jakoś wieczorem Korneliusz Iwanowicz, za zezwoleniem Minca, postanowił zajrzeć w czasy własnego dzieciństwa. Minc doświadczenie kontrolował od zewnątrz. Udałow wszedł w drzwi komórki, ustawił na cyferblacie rok 1948, nacisnął niebieski guziczek i znalazł się w tejże komórce, ale nie tak zakurzonej i zagraconej. Udałow odsunął deskę w tylnej ścianie i wyszedł na podwórko. Podwórko było prawie takie samo jak obecnie, tylko bez jeszcze się nie rozrósł. Udałow był ubrany zgodnie z epoką. O to się zatroszczył stary Łożkin, który nigdy nic nie wyrzucał i dlatego mógł Korneliuszowi zapewnić płaszcz wojskowy z odprutymi naszywkami i szerokie spodnie. W kieszeni miał czterdzieści pięć rubli sprzed reformy, zrobione przez Minca duplikatorem. Nie zauważony przez nikogo, Udałow przeszedł ulicą i znalazł się w parku miejskim. Grała tam orkiestra dęta, a na tarasie tańczyli młodzi ludzie, w jeszcze nie zniszczonych bluzach wojskowych i wyrostki podstrzyżone do połowy głowy. Ale dziewczęta i kobiety miały tam zdecydowaną przewagę. Nogi same zaniosły Udałowa na taras. Grano Rio Ritę, a następnie Rozalindę. I wtedy Udałow zobaczył Lekę. Leokadię. I serce Udałowa rozpaliły wspomnienia. W tamtym roku Udałow skończył dziesięć lat, a Leka była bliska trzydziestki. Była ona pierwszą, nieosiągalną, bajeczną miłością Korneliusza. Leka handlowała lodami na rogu Puszkińskiej i Radzieckiej z wózka podobnego do błękitnego kuferka. U góry miał on trzy pokrywki: pod jedną były lody, pod drugą okrągłe wafelki, pod trzecią słoik z wodą. Leka brała do ręki narzędzie podobne do niewielkiej pochodni olimpijskiej, wkładała w jego kielich okrągły wafel, zanurzała w wodzie łyżkę, nabierała nią lody i kładła na wafel. Następnie przykrywała lody drugim wafelkiem i gotową porcję wypychała z pochodni. Lód był okrągły, ściśnięty między wafelkami, najpierw można go było wokół oblizywać, a później gryźć. Inne dzieci interesowały same lody, a Udałowa emocjonował sam proces ich przygotowywania. Sentyment do tego procesu przeniósł na samą Lekę, wielką, wesołą, zielonooką i dobrą. Powiadano, że Leka straciła na froncie narzeczonego, ale ona mimo wszystko na niego czekała. Leka wyróżniała Udałowa za wierność. Czasami proponowała mu porcję za darmo, ale Udałow i wówczas był już dumny. Nawet jeśli zupełnie nie miał pieniędzy, to cierpiał, ale odmawiał przyjęcia podarunku. Trzy lata później Leka wyszła za mąż za jednego górnika z Karagandy, który przyjeżdżał do Wielkiego Gulsaru do cioci na urlop. I wyjechała. I została zapomniana. I nagle Udałow zobaczył ją na parkiecie tanecznym. I poznał od razu. Chociaż ona okazała się całkiem niewielka, jemu do ucha. Leka tańcowała z nieznaną dziewczyną. Udałow patrzył na Lekę i delektował się. A Leka zauważyła jego natarczywe spojrzenie i po tańcu sama podeszła do niego i z uśmiechem powiedziała: - Pańska twarz jakby mi była znana, ale nie pamiętam, kim pan jest. I pan ciągle patrzy na mnie tak natarczywie. Dlaczego? - Kiedyś oboje się spotykaliśmy - odpowiedział Udałow. Akordeonista zagrał "Bryzgi szampana" i poszli zatańczyć. Początkowo Udałow nie wiedział, o czym rozmawiać, więc spytał, jak idzie handel. Leka się roześmiała: "Jaki tam handel. Jedne dzieciaki kupują!" Kiedy tańce się skończyły, Udałow odprowadził Lekę do domu. Przysiedli sobie na ławeczce nad rzeką. Tam, na odległym brzegu, nie było jeszcze osiedla czteropiętrówek, a za przedmieściem widoczny był las. Wyglądał jak czarna piła, a nad samymi jej zębami płonął księżyc w pełni. Udałow trzymał w dłoniach rękę Leki. Było mu dobrze. Następnie Leka powiedziała, że musi już iść, bo mieszka u niedobrej kobiety. Udałow prowadził Lekę przez ciemne, całkiem uśpione miasteczko. Zatrzymali się przy lampie płonącej na skrzyżowaniu. Leka oświadczyła, że dalej razem nie pójdą, bo gospodyni podgląda przez okno. Udałow nagle oznajmił, że umie wróżyć z ręki. Leka nie wytrzymała i poprosiła o powróżenie. Udałow powiedział, że za trzy lata wyjdzie ona za mąż za górnika z Karagandy. Leka się zmieszała. Dla niej trzy lata wydawało się wiecznością. Albo być może ona jeszcze troszkę czekała na swego poległego narzeczonego. Później Leka zrozumiała żart, roześmiała się i spytała, czy Udałow jutro przyjdzie do parku na tańce. - Jestem już stary - odpowiedział Udałow. - Ja też nie jestem pierwszej młodości - uśmiechnęła się Leka. - Zbliżam się do trzydziestki. I wolę mężczyzn statecznych. Pocałowała Udałowa w policzek i uciekła. A Udałow poszedł do domu i dopiero przy samym domu uświadomił sobie, że jest pierwsza w nocy, że on przepadł w minionych czasach i Minc szaleje z niepokoju, a może i zastanawia się nad wyprawą ratunkową. Ale szalał nie Minc, lecz żona Udałowa, Ksenia. Czekała ona u wejścia do komórki. Wydusiła już z Minca całą prawdę o eksperymencie. W pierwszej chwili mężem to się nawet ucieszyła, ale następnie wychwyciła zapach perfum "Czerwona Moskwa" i Korneliusza omalże nie zabiła. - Teraz jest jasne, co to za maszynę czasu macie! - zaczęła krzyczeć. - Pójdę z tym do partkomu! Minc z wysiłkiem nakłonił Ksenię, by z pójściem do partkomu poczekała do rana. Ksenia przepłakała całą noc, pakując rzeczy, żeby wyjechać do siostry do Saratowa, a rano postawiła ultimatum. Albo puszczą ją do przeszłości, by mogła to sprawdzić, albo ona zostanie w przekonaniu, że Udałow biega z komórki podziemnym przejściem do nieznanej kochanki. Przyszło przyjąć od Kseni przyrzeczenie zachowania wszystkiego w tajemnicy i wręczyć jej czterdzieści pięć rubli eksperymentalnych. Ksenia przebrała się w sukienkę Łożkiny, którą przyniósł Łożkin, a przejęci eksperymentatorzy pozostali u drzwi do komórki. Ale Ksenia, jak obiecała, wróciła po godzinie. W podróż w czasie uwierzyła wówczas, kiedy w 1948 roku zobaczyła z daleka swoją matkę, która z nią, Ksenią, spacerowała po skwerze przy cerkwi Paraksewy Piatnicy. Wróciła bez pieniędzy, bowiem zaszła do sklepu komercyjnego, który pamiętała mgliście jako rajskie miejsce. Dawniej nie zdarzało się jej tam bywać, bo jej rodzina, jak większość rodzin w mieście, biedowała i żyła na kartki. Ale do sklepu komercyjnego biegała z przyjaciółkami oglądać dostatek na wystawie. Tak więc byłoby okrucieństwem czynić Kseni wyrzuty za to, że zaprowadziła sprawiedliwość historyczną, kupując w sklepie komercyjnym puszkę czerwonego kawioru, trzy puszki krabów i połeć mięsa z jesiotra. Kiedy Ksenia przyznawała się do tego eksperymentatorom, oczy jej spokojnie świeciły blaskiem lwicy, która pożarła tłustą zebrę. Jak się to stało, że następnego dnia o zakupach Kseni dowiedziała się żona Łożkina, tłumaczyć nie ma potrzeby. Wszystko i tak jest oczywiste. Ale to, dlaczego Ksenia o kawiorze powiedziała swojej krewniaczce, której nie cierpiała, Antoninie - było już zagadką. A jak dowiedziały się o tych artykułach siostry Grubina - bliźniaczki Szura i Ola, można się domyślić. Rankiem następnego dnia profesor Minc został oblężony. Przyjaciele go opuścili. Oni swoje bitwy już przegrali. W ciasno zastawionym książkami i aparaturą gabinecie profesora siedziało kilka kobiet i zasypywało go niesłusznymi zarzutami. Minc zrozumiał, że prace przyjdzie przerwać i po jeszcze staranniejszym ich utajnieniu przenieść poza miasto. Ale z kobietami trzeba było coś zrobić. Minc był jednak dobrym człowiekiem, więc wymyślił coś następującego. Sklep komercyjny na modłę roku 1948 mieścił się na Puszkińskiej w starej willi zesłanego do Gulsaru polskiego konfederata pana Ignacego Ząbkowskiego. Obecnie w pomieszczeniach sklepu była urządzona pracownia modelarstwa lotniczego dla młodzieży. W drugiej połowie dnia, kiedy modelarze rozeszli się do domów, ku drzwiom willi podeszli eksperymentatorzy. Sprawnie przymocowali do wejścia metalową taśmę maszyny czasu. Tak, że teraz kto przeszedł przez drzwi, natychmiast trafiał do sklepu komercyjnego nr 1 miasta Wielki Gulsar w czerwcu 1948 roku. Zrobione zostało tak dlatego, że Minc nie chciał dopuścić, by po ulicach przeszłości, w poszukiwaniu towarów deficytowych, uganiał się cały oddział kobiet współczesnych. Nieuchronnie wywołałoby to podejrzenia i skandal. Teraz jednak Minc wpuszczał damy do sklepu z pominięciem ulicy. I można było mieć nadzieję, że taki wypad doprowadzić do skandalu nie zdoła. Wszystko zapięto na ostatni guzik. Kobiety, w liczbie ośmiu, oczekiwały z torbami w rękach. Denerwowały się i szeptały między sobą. Minc rozdał im po sto rubli i powiedział: - Zachowujcie się przyzwoicie, nie poniżajcie godności człowieka radzieckiego. Kupisz, to wyjdź, ustąp kolejki następnej. Pierwsza, na znak Minca, weszła do sklepu Antonina. Na ulicy było spokojnie. Z sąsiedniego domu wyszła zaciekawiona staruszka. Łożkin został odesłany, by ją odciągnąć i wyprowadzić ze strefy. Czas płynął. Według obliczeń Minca zakupy powinny były zająć pięć minut. Ale Antonina się nie pojawiła i po dziesięciu minutach. Minc i Grubin się nie niepokoili, bo rozumieli, że Antonina ze sklepu tak po prostu nie wyjdzie. Ale zdenerwowanie kobiet z każdą chwilą rosło przez obawę, że Antonina kupi zbyt wiele i dla pozostałych nie starczy. I kiedy upłynęło piętnaście minut, podniósł się nieoczekiwany bunt. Z krzykiem "Nie możemy już dłużej czekać!" żony, siostry i matki zmiotły strzegącego wejścia Minca i, zderzając się ze sobą, przebiły się do drzwi. Znalazłszy się w otworze drzwiowym, znikały. I kiedy zniknęła ostatnia, stara Łożkina, nastąpiła tragiczna cisza. - Co robić? - spytał Udałow. - Ano nic - odpowiedział lekkomyślny Grubin. - Wrócą, kiedy zrobią zakupy. Dał im pan, Lwie Christoforowiczu, dużo pieniędzy. Wcześniej niż za pół godziny oczekiwać ich nie należy. Okazywało się, że Grubin miał rację. Nic się nie działo. Trwało tak ponad dwadzieścia minut. Po upływie tego czasu w otworze drzwiowym pojawił się krzepki młody człowiek w wojskowym mundurze ze szlifami lejtnanta i w czapce z wiśniowym otokiem. Obrzucił obecnych srogim spojrzeniem i spytał: - Czy jest tu obecny Lew Christoforowicz Minc? - To ja - przyznał się profesor. - Pozostańcie na miejscu - polecił lejtnant i zaraz też zniknął. Po chwili w otworze drzwiowym pojawiło się biurko. Na nim stało krzesło. Lejtnant popychał je od tyłu. Następnie lejtnant ulokował obok drzwi krzesło, usiadł na nim i powiedział: - Obywatelu Minc, wasza sytuacja wygląda źle. - O co chodzi? - zakrzyknął Minc. - Nic z tego nie rozumiem. - Czy przyznajecie się do zorganizowania spisku antyradzieckiego? - spytał lejtnant. - Wasze wspólniczki już się przyznały. Udałow jęknął. Domyślił się, że Ksenia wpadła w kłopoty. - O co jestem oskarżony? - zapytał Minc drżącym głosem. Lejtnant wyciągnął skądś teczkę z napisem "Sprawa nr 2451" i otworzył ją. - We wniosku powiedziane jest - przeczytał. - Po odprawieniu do miasta Wielki Gulsar grupy dywersyjnej liczącej osiem osób obywatel Minc L. Ch. polecił dywersantkom pozorującym przyjezdne nabywczynie kawioru otruć kierownictwo miasta, a także wysadzić most przez rzekę Guś. - To bzdury! - powiedział Minc. - One się przyznały - krótko i nawet ze smutkiem odezwał się lejtnant. - Tutaj są wszystkie ich zeznania. - Wypuśćcie je zaraz! - zakrzyknął Minc. - One w niczym nie zawiniły. - To znaczy, że się przyznajecie? - usta lejtnanta drgnęły w uśmiechu. - Przyznaję się do wszystkiego, co tylko chcecie - powiedział Minc. - Tak czy owak, nic nie zrozumiecie. - Chodźcie za mną! - polecił lejtnant. - Za jednym zachodem zabierzcie biurko. - Nie idź! - zakrzyknął Udałow. - Oni cię nie wypuszczą. - Problem leży nie we mnie - wyjaśnił Minc. - To ja wysłałem nasze kobiety w przeszłość i ja ponoszę za to odpowiedzialność. - Ale on przecież ich też nie wypuści - powiedział Grubin. - Przecież jesteście razem w jednej sprawie. - Oczywiście - powiedział lejtnant. - O tym się wypowie trójka specjalna. Jeśli dywersantki nie są winne, to one do was wrócą. Ale jeśli... - I lejtnant z uśmiechem przyłożył do czoła palec i pstryknął językiem. Udałow z przerażenia zachwiał się. - Żegnajcie, towarzysze - powiedział Minc do Udałowa i Grubina i zrobił krok ku drzwiom. I wtedy usłyszeli głos Łożkina, który powrócił pod drzwi. - Co się tutaj dzieje? - zapytał. - Wy, obywatelu, przechodźcie, nie zatrzymujcie się - polecił lejtnant. - Bo też zostaniecie zatrzymani. - Chwileczkę, chwileczkę! - odezwał się Łożkin. - Oni aresztowali nasze kobiety - oznajmił Udałow. - I Minc teraz idzie poświęcić siebie. - On nigdzie nie pójdzie - zaoponował Łożkin. - Z drogi! - wrzasnął na starego lejtnant. A ten oświadczył: - Poznaję ciebie, Kola. - Co takiego? My się nie znamy. - My się znamy i to jak jeszcze - powiedział Łożkin. - Miałem w młodości pewien epizod. Po demobilizacji jakiś czas przesłużyłem w organach. Poznajcie się! I wtedy wszyscy się zorientowali, że lejtnant jest właśnie Mikołajem Łożkinem, tylko mocno odmłodniałym. - Nie wierzę - powiedział lejtnant. - Trzeba będzie uwierzyć. - Łożkin wyciągnął dowód osobisty i podał go samemu sobie. Lejtnant dowód otworzył, długo studiował fotografię, popatrzył na Łożkina starego. Zamknął dowód. - Diabli to wiedzą - powiedział w końcu i coś ludzkiego błysnęło mu w oczach. - Tak więc, Kola - podsumował Łożkin stary - ja jestem twoją przyszłością. Emerytem na skalę rejonową. Uczciwym, szanowanym człowiekiem. - Ty też jesteś spiskowcem! - powiedział lejtnant bez przekonania. - Ciebie też trzeba postawić pod ścianę. - A Wierkę to już rzuciłeś, czy jeszcze z nią żyjesz? - spytał Łożkin stary. - Ja tam nic nie wiem. - Pytam się, czy rzuciłeś Wierkę Rabinowicz, swoją tajną miłość, córkę represjonowanego wroga narodu? Ja tego nie mogę sobie wybaczyć do tej pory. Nie mogę sobie wybaczyć własnego tchórzostwa. Przyjaciele na Łożkina starego patrzyli ze zdumieniem. Znali go już wiele lat, przepracował on całe życie jako buchalter. I, się okazuje, miał epizod! - Rzuciłem - powiedział lejtnant spuszczając oczy. - A na grób matki to jeździłeś, jak sobie przysiągłeś? Czy tylko ciągle sprawy, procesy, spiski? - Pojadę na pewno - przyrzekł lejtnant, i Udałow pomyślał, że on jeszcze nie jest człowiekiem straconym, tylko obowiązkowym i ograniczonym. Ofiarą epoki. - Tak więc posłuchaj mnie uważnie - powiedział Łożkin do samego siebie. - Kobiet, poza tobą, nikt więcej nie widział i nikt nie wie o tym lipnym spisku. Żadnej kariery na tym nie zrobisz. Wypuścisz je zaraz wszystkie, a wśród nich, muszę ci powiedzieć, i własną żonę, z którą się ożenisz pod koniec pięćdziesiątego pierwszego, ale nie tutaj, lecz w Tiumeniu. A wiesz, dlaczego w Tiumeniu? - Dlaczego? - oznajmił zgnębionym głosem lejtnant Łożkin. - Dlatego, że ty złożysz dzisiaj dymisję z powodu rany, która ci dokucza od czterdziestego drugiego roku. Pojedziesz do Tiumenia i zaczniesz pracować jako buchalter. Czy wszystko jasne? Wykonać, chłopcze! - Rozkaz. Lejtnant odsunął biurko i krzesło i zniknął w otworze drzwiowym. - Co za szubrawiec! - powiedział Łożkin starszy. - Czyżbym ja taki był? - Zdarza się wszystko - powiedział ze znużeniem Minc. Patrzył na drzwi, oczekując, kiedy pojawią się w nich kobiety. Ale kobiety się nie pojawiały. Udałowowi wydawało się, że w uszach mu stuka krew, wystukując sekundy. - Tak - oznajmił w końcu Łożkin - tego też i się obawiałem. W młodości to we mnie siedział łajdak. Bywa tak z ludźmi. Póki powodów nie ma, łajdak śpi, a kiedy się pojawia możność zrobienia kariery, zaczyna podszeptywać do ucha niebezpieczne słowa. Idę tam! - Nie - powiedział Minc. - To niebezpieczne. - Jeśli go nie zatrzymam, on dostanie awans i wzniesie się na drabinie służbowej. Przecież się nie zatrzyma. No to co ja mam ze sobą zrobić? I Łożkin uczynił krok ku drzwiom. - Eureka! - zakrzyknął Minc. - Zrobimy wszystko inaczej! Wydobył z kieszeni maleńki cyferblat, końcem paznokcia ostrożnie przesunął wskazówkę do tyłu. - Rozumiecie? - zapytał. - Rozumiemy - uśmiechnął się Grubin. - Teraz to ja wejdę do sklepu, ale to teraz nie będzie teraz, tylko moment po tym, jak tam się znalazły nasze kobiety. I Minc z tymi słowy zniknął w drzwiach. I zaraz też się zaczęło coś niesamowitego. Z drzwi zaczęły wylatywać kobiety z pustymi torbami w rękach. Klęły, piszczały, opierały się, chwytały się rękami ramy drzwi, starając się powrócić do sklepu komercyjnego. Ale w gniewie Minc potrafił być bezwzględny, zaś jego przyjaciele tak zręcznie i szybko chwytali kobiety i tak energicznie je odpychali od sklepu, że po trzech minutach wszystkie uczestniczki podróży w czasie znalazły się w roku 1988. I o żadnym lejtnancie nic a nic oczywiście nie słyszały. Następnie wyszedł Minc. Udałow i Grubin pocieszali kobiety, próbując im wyjaśnić, jakiego okropnego losu cudem uniknęły. Ale kobiety najbardziej gniewało nie to, że one zostały bez kawioru, lecz to, że Antonina, jako pierwsza, zdążyła kupić kawioru za sto rubli w starych pieniądzach. Udałow uruchomił wszystkie swoje zdolności dyplomatyczne i jakoś namówił Antoninę do podzielenia się kawiorem z towarzyszkami. Grubin szybko zdjął z ramy drzwi maszynę czasu, by lejtnant Łożkin nie wrócił po swoje biurko. A sam Łożkin stary objął Minca i zapłakał z radości. Minc przecież mu uratował honor i biografię. Ale przenikliwy Grubin powiedział: - A ja specjalnie to się nie niepokoję. Przecież ty, Łożkin, jesteś wśród nas. I jesteś uczciwym emerytem. A co to oznacza? A to oznacza, że lejtnant na pewno zgłosi dymisję i pojedzie do Tiumenia szukać sobie małżonki. Przełożył Tadeusz Litwiński KIRYŁ BUŁYCZOW Pseudonim rosyjskiego historyka i pisarza Iwana Możejki. Zawodowo specjalizuje się on w historii Dalekiego Wschodu, z zamiłowania jest pisarzem fantastą. Urodzony w 1934 r., pierwsze opowiadania zaczął drukować w 1965 r. Wkrótce zdobył popularność dzięki humorystycznemu, a zarazem inteligentnemu cyklowi Guslarskiemu (do którego należy przestawiony przez nas utwór). Akcja opowiadań rozgrywa się w starożytnym mieście Guslar, gdzie cuda zdarzają się wręcz rutynowo, na przykład lądują obcy albo w miejscowym sklepie zoologicznym trafia się, spełniająca życzenia, złota rybka. Cztery z kilkunastu książek napisanych przez Bułyczowa ukazały się w Polsce. Były to "Ludzie jak ludzie", "Podróże Alicji", "Żuraw w garści" i "Rycerze na rozdrożu". W naszym miesięczniku drukowaliśmy jego mikropowieść "Przełęcz" ("F" 4/83) oraz opowiadania: "Uparty Marsjasz" ("F" 11/84), "Czarny kawior" ("F" 11/84), "Dwie metody teleportacji" ("F" 11/84), "Timeo Danaos" ("F" 11/84). D.M. Kir Bułyczow Na ratunek Rozdział pierwszy. Z RAPORTU Dnia 18 września o godzinie 16.40 od grupy, podczas przejścia z hali nr 3 do profilaktorium celem zaznajomienia zwiedzających z warunkami wypoczynku pracowników przedsiębiorstwa, odłączyła się Galina N., uczennica klasy VII B szkoły podopiecznej. Mimo zastosowanego wobec dzieci dozoru, który polegał na tym, że oprócz głównego technologa N. R. Szczukina i jego zastępcy R. G. Kłopatego grupie towarzyszyli wychowawca klasy VII B R. R. Kalinina i strażnik straży przemysłowej G. Ł. Warnawski, Gali N., według oświadczeń jej kolegów klasowych obecnych podczas incydentu, udało się dyskretnie odejść na stronę pod pretekstem poprawienia pończoch. Do takiego zachowania popchnęły ją krążące wśród dzieci pogłoski o tym, że na terenie przedsiębiorstwa kryją się pewne skarby i sławetne Jeioro Życzeń. Wyżej wspomnianą Galinę N., według oświadczenia nauczycielki R. R. Kalininy, charakteryzuje zmienność charakteru, ciężka sytuacja rodzinna i słaba dyscyplina. Po odkryciu zniknięcia Galiny N. podjęte zostały następujące środki: a) w sieci wewnętrznej przedsiębiorstwa ogłoszono komunikat w nadziei, iż Galina N. nie zagłębiła się zbyt daleko w głąb Strefy i zawróci po usłyszeniu wezwania. Środek ten nie dał efektu; b) grupa uczniów została czasowo zatrzymana w profilaktorium, gdzie została im wydana gorąca kolacja; wyłączono wideofon, by pogłoski o zniknięciu Galiny N. nie rozeszły się po mieście i wśród ludności nie wywołały zbędnej paniki; c) ściągnięty został z domu G. W. Wasjunin, monter z hali nr 2, który, jak wiadomo, bywał samowolnie w Strefie, za co został ukarany naganą i ostrzeżeniem o zwolnieniu w wypadku recydywy. Rozdział drugi. STALKER ŻORA Wyciągnęli mnie z wyrka. Skończyłem robotę o drugiej i poszedłem spać. Obudził mnie telefon od głównego technologa. - Przepadł dzieciak. Został przepuszczony do Strefy. Przyjeżdżaj natychmiast. Oczywiście odpowiedziałem, że kiedy dzielili naganami, to do tego pasował im Wasjunin. Kiedy jednak poszkapili i dzieciaka przepuścili - to do Wasjunina lecą po ratunek! Ubrałem się i przyjechałem do przedsiębiorstwa. Tam przy bloku trzecim byli i się krzątali: dyrektor, główny technolog, zastępcy, straż przemysłowa. Dyrektor powiedział do mnie: - Potrzebujemy, Stalker, pomocy. Wołają na mnie Stalker przez jeden film. Był w nim tam taki typ, coś w rodzaju mnie. I była też Strefa. Obejrzałem ten film, ale nie wywarł na mnie wrażenia. Straszą tam, ale strachu to jakoś nie czuć. Gdzie im do naszej Strefy. - Nie - powiedziałem - nie jestem w formie. - Dostaniesz premię, poprawimy warunki mieszkaniowe - powiedział dyrektor. No chyba, pomyślałem, co to się w mieście podniesie, kiedy przechwycą, że dzieciak przepadł bez śladu! A szans na wyjście to ma niewiele. Bywało, że do Strefy różni włazili. Gdzież są teraz? Kto teraz zajmuje się ich dziećmi? Chociaż, oczywiście, pokus to jest niemało. Ale skarbów tam nie ma. To tylko plotki. Nikt tam daleko nie pójdzie. Być może jeden Łukianycz. Łukianycz to doszedł do punktu trzeciego. Dalej go nie puścił Biały Robal. Po powrocie pokazywał wszystkim bliznę na ręce. - Pomyśl tak o jej matce - powiedział technolog. - A kim jest jej matka? - Może ją znasz? Ona wcześniej pracowała w "Jaskółce". To mnie podcięło. Larisa! Serce moje, Larisa, ileż to było westchnień z jej powodu, ileż to łez zostało wylanych, a być może i krwi. I ja, jako chłopak, gapiłem się na jej złote kędziorki i szkarłatne usteczka! I zostałem raz dopuszczony. Nie, poważnie. Jeden pocałunek - i umrzeć! Więc Galka to jest jej? Cała matka! - Pójdę - powiedziałem. - Tylko przygotujcie rentę dla mojej Ludmiły. Jakby co, to ona będzie Paszkę wychowywać. - Jaką rentę? - zakrzyknął dyrektor. - Ty przecież wrócisz! O niczym nie chcę słyszeć! Wierzymy w ciebie, Żora! - Słuchaj, tylko bez demagogii - powiedziałem. - Szkoda mi dziewczynki, ale ja żyć to chcę. Jeśli ona poszła w głąb, to tam ja nie bywałem. Strefa jest Strefą. Ona człowieka nie uznaje. Ma własne prawa. Wtedy to dyrektor dał mi słowo, że w razie czego to rentę załatwią formalnie, jako po zabitym podczas pracy. Dyrektor powiedział, że pójdzie ze mną Szczukin. - Słuchaj, ty inteligencie - powiedziałem do Szczukina. - Będziesz mi tylko ciężarem. Zamiast zajmować się wyciąganiem dzieciaka to będę musiał ciebie na garbie taszczyć. Lepiej będzie, jak wezmę Łukianycza. Łukianycz początkowo, że za nic w świecie. - Mnie już tam łamało - powiedział. Ale poszliśmy we trójkę. Sam pobrałem w magazynie co trzeba. Straciłem na to prawie godzinę. Magazynier gdzieś sobie poszedł, dyrektor sam plomby zrywał. Wziąłem porządną nylonową linkę. Łukianyczowi armatę kazałem zostawić. W Strefie kula to nie uratuje. Szczukina pognałem do sportowców. Wzięliśmy od nich, od alpinistów, wyposażenie. Wyłamaliśmy drzwi i wzięliśmy. Dwa czekany. Namiot. Ktoś z naczalstwa zaczął tam mówić, że po co nam namiot, przecież nocować tam nie zamierzamy. Oczywiście by się przydały kamizelki przeciwkulowe, ale czegoś takiego to u nas nie ma. Wzięliśmy waciaki i swetry. Lekarka przyniosła z punktu medycznego bandaże, watę, ja zażądałem do manierki spirytusu. Było to dalsze dziesięć minut czekania. Ostatecznie dyrektor napełnił manierkę koniakiem ze swoich zasobów. Powiedziałem do Szczukina: - Zostań, Kola. Ale ten zamrugał, poprawił okulary i powiedział: - Głupstwo, służyłem w młodości w wopie. Nie kłopotaj się. Ciężarem to ci nie będę. To moja wina, że nie dopatrzyłem, i jestem za to odpowiedzialny. - Dobra - powiedziałem - ale miej na uwadze, że idę ratować nie ciebie, ale Galkę Larisy. - Rozumiem - powiedział. Tyle że waciak to był na niego za mały - ręce miał odsłonięte niemal po łokcie. Ale on jest uparty. Wyszliśmy o piątej trzydzieści. To mi się nie podobało. Szybko miał nastać zmierzch. A nocy w Strefie to nikt jeszcze nie spędził. A jeśli i spędził, to już nie opowie. Rozdział trzeci. TECHNOLOG SZCZUKIN Szedłem w środku. Pierwszy szedł lekki, chudy i zły Żora Wasjunin. Zamykał przemarsz Łukianycz. Tracił odwagę, co chwila się oglądając. Dyrektor go zachęcił wysoką premią. Zresztą, to po co Łukianyczowi premia? Zadziwiająco nieporównywalne są nasze sprawy i ich następstwa! Ciekawe, a co, gdybym i ja zażądał premii? Uśmiechnąłem się w duchu. Pojmowałem, że dziewczynkę należy znaleźć przed zmierzchem. Dyrektor wziął od nas słowo, że wrócimy przed nastaniem ciemności. Ja go rozumiałem; zaginięcie dziewczynki było mieszczęściem, ale nie tragedią dla przedsiębiorstwa jako takiego. Jeśli zginie grupa - nie obędzie się bez sądu. A dyrektor do emerytury miał dwa lata. Niosłem megafon. Kiedy go zabierałem, Żora nic nie powiedział. Lecz kiedy tylko ściany kontenerów skryły nas przed żałośnie zgnębioną grupą odprowadzającą, obejrzał się i krótko powiedział: - Zostaw. Położyłem megafon na skrzyni. - Lepiej nie hałasować - powiedział krótko. - Strefa nie lubi obcego hałasu. Chód Żory, jego głos uległy zmianie. Stał się człowiekiem pierwotnym. Właśnie pierwotnym - elastycznym, czujnym, gotowym odskoczyć. Idąc jego śladem starałem się go naśladować. Łukianycz za nami tupał i sapał. On tam nikogo nie naśladował. Poszczerbiony asfalt pokrywał gęsty kurz. Jeszcze osiem, dziesięć lat temu tutaj był plac gospodarczy przedsiębiorstwa. Przez te lata Strefa nas zaatakowała, pochłonęła tę część placu i zbliżyła się do hali trzeciej. Niektórzy pracownicy z drugiej zmiany twierdzą, że jesiennymi głuchymi wieczorami słychać ze Strefy jęki i krzyki. I czuć jej okropny dech. - Zobacz - powiedział cicho Żora. Wskazał pod nogi. Podszedłem do niego. Między zniszczonymi kontenerami ciągnął się łańcuszek śladów delikatnych dziewczęcych stóp. Przez szpary w kontenerach wystawały metalowe zgrubiałe części maszyn. - To ona - powiedział Łukianycz. - Zawołam ją. - Ciszej - odpowiedział Żora. - Przeszła tędy z godzinę temu. Widzisz, kurz już znów osiadł... Teraz się nie dokrzyczysz. Zatrzymaliśmy się pod dwoma płytami betonowymi, które utworzyły coś na podobieństwo domku z kart. - Byłem tutaj - powiedział Łukianycz. Żora podniósł rękę do góry. Od przodu doszedł cichy jęk. Chciałem się tam rzucić, sądząc, że to jęczy Galka. Ale Żora mnie zatrzymał. - To nie ona - wyszeptał. Przecisnęliśmy się po kolei przez sploty armatury. Pod nogami chlupotała ruda ciecz. I wtedy zrozumiałem, skąd jęk usłyszeliśmy - wiszące na resztkach kolumn rury, przy pełnej nieruchomości powietrza kołysały się, jakby je popychała niewidzialna siła. Rury wydawały dziwnie żałosne i dokuczliwe dźwięki. Westchnąłem z ulgą i chciałem iść dalej, ale Żora znakami polecił wziąć bardziej w prawo. Szliśmy, przyciskając się do zębisk ceglanej ściany. Śladów dziewczynki nie było już widać. Próbowałem sobie wyobrazić, jak ona wyglądała. Przecież ją widziałem w grupie tych wesołych, szczebioczących uczniów. Dlaczego właśnie ją pociągnęło do Strefy, choć wiadomo było wszystkim, że grozi tam śmiertelne niebezpieczeństwo? Co za zaciemniająca rozum siła siedzi w człowieku? Prędzej mógłbym zrozumieć Łukianycza, którego tutaj wiodła interesowność, lub Żorę, tak w ogóle skłonnego do przygód i, jak mówiły pogłoski, wynoszącego ze Strefy cenne i zagadkowe rzeczy. Ale dziewczynka? Zamyśliłem się i wpadłem na plecy znieruchomiałego Żory. Za mną dyszał Łukianycz. Może ma astmę? - Przechodzimy rurę - wyszeptał Żora. - Przechodzimy pojedynczo. Ja pobiegnę pierwszy. Jeśli szczęśliwie, to pomacham ręką. Następny będziesz ty. Nie oglądaj się i nie zatrzymuj. Pochyliłem się i zajrzałem do rury. Nie wydawała mi się straszna. W przodzie, niedaleko, widać było światło. - A obejść nie można? - spytałem. Żora nie odpowiedział. Głupio spytałem. Po obu stronach wznosiły się urwiska z cegły i zardzewiałych konstrukcji, z których zwisały szare brody porostów. Żora pochylił się i pobiegł. Patrzyłem jego śladem i liczyłem kroki. Jego czarna sylwetka wypełniała całą rurę. I nagle zniknęła. Zniknęła wcześniej, niż się skończyła rura. Mógłbym to przysiąc. - Zginął - powiedział Łukianycz. - Co ty gadasz! - warknąłem. - To idź pan - powiedział Łukianycz. - Ja tam się nie śpieszę. Zdawałem sobie sprawę, że iść trzeba. Zdjąłem z ramienia zwój linki i podałem go Łukianyczowi. Sam chwyciłem jej koniec. - Będziesz pan ubezpieczać - powiedziałem. Łukianycz przytaknął. Był przestraszony. Pochyliłem się i wszedłem do rury. Przenikał ją ostry nieprzyjemny zapach, podobny do zapachu amoniaku. Dno rury było śliskie, szedłem ostrożnie - liczyłem kroki. Żora zniknął przy kroku dziesiątym. Przy kroku dziewiątym się zatrzymałem. Zapanowała nienaturalna martwa cisza. Ku memu zdziwieniu dno rury i dalej wydawało się twarde, i przez to złudzenie wzrokowe omal nie zrobiłem następnego kroku, podniosłem nawet nogę, ale nie zdążyłem przenieść ciężaru ciała do przodu, kiedy zrozumiałem, że to dno rury jest w samej rzeczy tylko odbiciem jej sufitu w pokrytym błyszczącą błonką mroku głębokiej studni. Przysiadłem na piętach i spróbowałem błonkę rozerwać. Błonka pękła z trzaskiem i zobaczyłem - całkiem blisko, w odległości metra - odrzuconą do tyłu głowę Żory, która powoli wpełzała w czarne błyszczące bagno. Jakoś się wcale nie przestraszyłem, niewątpliwie byłem przygotowany na coś podobnego. Rzuciłem koniec linki Żorze, a sam upadłem na śliskie dno rury i krzyknąłem do Łukianycza, żeby trzymał mocniej - szarpnięcie tak naprężyło linkę, że omal jej nie wypuściłem. A tymczasem Żora zdołał wyciągnąć ręce z cieczy i złapać linkę, przez co jego twarz na moment skryła się w czerni, ale kiedy obaj z Łukianyczem zaczęliśmy ciągnąć, bagno wypuściło Żorę ze szlochnięciem i chlupotem i po chwili okropnego napięcia znalazł się on obok mnie. Biła od niego odrażająca woń. - Żyję - wychrypiał - żyję... - Wiedziałeś? - spytałem. - Wiedziałeś i poszedłeś? - To się rzadko otwiera. A od czwartej jest zamknięte. - Cały jest w gównie - oznajmił z wymówką Łukianycz. - Idziemy - powiedział Żora, podnosząc się na czworaka. I tak, na czworakach, popełznął do przodu. Spróbowałem go zatrzymać, uważając, że zwariował, ale Żora tylko ordynarnie odszczeknął i pomyślnie minął miejsce, gdzie przed chwilą ziało bagno. Wahałem się, czy iść za jego przykładem. - Nie pietraj się, idź - wychrypiał, obracając ku mnie czarną twarz. - To jest zamknięte. Popełzłem za nim i kiedy niebezpieczeństwo zostało z tyłu, pozwoliłem sobie zadać pytanie: - Co to było? Dlaczego powstało? Dlaczego zniknęło? - Powiem ci potem, teraz się zamknij... Wyczołgaliśmy się z rury. Obróciłem się. Z czarnej paszczy rury wyłonił się Łukianycz. Nad rurą krzywo wisiała emaliowana tabliczka "Toaleta czynna do 16.30". Jakby jakiś żartowniś tę tabliczkę powiesił chwilę temu i podpowiedział mi, bym się obrócił i podzielił z nim naturalną radość z powodu jego pomysłu. A on sam uśmiechał się z ciemności. W odpowiedzi na moje myśli z wnętrza rury dotarł hałas spuszczanej wody, jakby wybuchnął wodospad i w następnym momencie miał wylecieć na zewnątrz, żeby nas utopić... Szarpnąłem się do przodu i wpadłem na plecy Łukianycza, który mnie wyprzedził, i zamarł ramię w ramię z Żorą, zasłaniając przede mną to, co moich towarzyszy zmusiło do zatrzymania się. Początkowo mi się wydało, że stoją oni na skraju łączki, która rozkwitła błękitnymi chabrami, ale też zaraz stało się oczywiste, że polanka jest żywa, lecz nie pokrywa jej trawa i kwiaty, ale tysiące okrągłych, wielobarwnych szklanych oczu, w większości zielonych i turkusowych. Były to same gałki oczne, pozbawione rzęs i powiek, ale niemniej jednak one żyły, mrugały porozumiewawczo, przyglądając się nam, źrenice ich się zwężały, i po tej łączce oczu jakby się przetoczyła fala, przez co oczy do nas się zbliżyły, starając się dosięgnąć naszych nóg. - W prawo! - krzyknął Żora i pobiegliśmy między rozsypiskiem oczu i szczątkami domu z płyty, który na podobieństwo domku z kart złożył się w długi stos płyt, ram, kawałków dachu, schodów... Oczy były ruchliwsze od nas, płynęły, odcinając nam drogę, i oto już biegliśmy po oczach, które pękały z trzaskiem, rozpadały się pod nogami w pył, ale ku nam się rwały coraz to inne oczy, już się wspinały, wtaczały po spodniach, łaskotały nogi... Już nie biegliśmy - brnęliśmy przez oczy prawie po pas, a Żora, przekrzykując trzask i szum, krzyczał do nas: - Nie bójcie się, one nie gryzą, nie gryzą... Ale Łukianyczowi puściły nerwy. Zobaczył z boku szczelinę między płytami, zaczął się do niej przeciskać, rozdzierając wytarty mundur. Wrzeszczał i wierzgał, jeszcze moment - i zniknął nam z oczu, słychać było tylko, jak płyty trzeszczą i skrzypią, i zaraz też się rozległ hałas obwału, a stos płyt i schodów zaczął osiadać, wpadać do środka, grzebiąc pod sobą Łukianycza. - Finis - powiedział Żora, strząsając z siebie błękitne oczy. - Musimy go ratować - powiedziałem. - Miał głośny pochówek. - Możliwe jednak, że on żyje. - No to idź sam - powiedział ze złością Żora. - Idę - powiedziałem, patrząc z zakłopotaniem na ruiny domu i nie widząc ani szczeliny, ani otworu, w który można by było się wcisnąć. A Żora, nie odwracając się, poszedł wzdłuż ruin, jakby zapomniał o Łukianyczu. - Tak nie wolno! - krzyknąłem, doganiając go. Żora nie odpowiedział. Wreszcie zatrzymał się, patrząc do góry. Podążyłem za jego spojrzeniem i zobaczyłem, że zwał na wysokości trzech metrów przecina szczelina. - Poczekaj tutaj - powiedział Żora. - Nie - powiedziałem - idziemy razem. Żora zaklął i zaczął się drapać do góry. Pomogłem mu. Potem Żora wyciągnął do mnie rękę i ja też się wdrapałem. Szczelina była wąska, w dole ciemna. Żora rzucił do środka kamyk. Kamyk stukał po płytach - to znaczyło, że wyrwa nie była głęboka. Żora spojrzał na niebo. Niebo było bezbarwne, wieczorne. - Diabli nadali - powiedział. - Przez tego bałwana Galkę zmarnujemy. Ale widać w tym ordynarnym na wygląd facecie zwyciężył pierwiastek dobroci. Przecisnął się przez szczelinę, zeskoczył w dół, zniknął z widoku. I zaraz też ze środka usłyszałem: - Skacz, tu nie jest wysoko. Usłuchałem go. Uderzył mnie w nogi kamienny rumosz, padając na bok się potłukłem. Zamknąłem oczy. Kiedy je otworzyłem - wokół panowała ciemność. Ledwie można było się dopatrzeć sylwetki Żory. - Żyjesz? - zapytał. - W porządku - powiedziałem. - No to chodźmy. Musimy zejść na dół, jego tam wciągnęło. Żora poszedł przodem, ja się podniosłem i poszedłem za nim. - Trzymaj się ściany - powiedział Żora - ściana jest tutaj. I rzeczywiście, z prawej strony była ściana. - Schody - uprzedził mnie Żora, i to, że on schodzi w dół, rozpoznałem po tym, że jego czarny cień zaczął się zmniejszać. Schodziłem jego śladem, wymacując stopnie nogą. - Ostrożniej! Jednego stopnia nie było. A oto i podest schodów. - Któż by pomyślał, że wewnątrz są takie przestrzenie - powiedziałem. - Zamknij się. Nie wiadomo, kto nas słucha. - Kto może tutaj być? - powiedziałem, uśmiechnąwszy się pod wąsem, ruiny nie wydawały mi się okropne. Dom jak dom, stary... Pokonaliśmy kolejny odcinek schodów. I w tym momencie coś szybkiego i gorącego uderzyło mnie w szyję. Krzyknąłem. I przysiadłem. To gorące się poruszało i dusiło - to było Żywe. - Co z tobą? Miękkie, owłosione palce obmacywały moje policzki... Próbowałem jedną ręką oderwać je od twarzy, a drugą odruchowo macałem po ścianie. Koniuszkami palców wymacałem włącznik i go nacisnąłem. Zapaliło się światło. Lampa za białym kloszem oświetlała schody, było jasno jak w dzień. Gorące palce oderwały się od mojej twarzy - pod sufitem zaczął się miotać wielki nietoperz. I zniknął... Żora stał na dole i patrzył w sufit. - Mutant - powiedział. Poczułem okropny ubytek sił i opadłem na stopnie. Żora podszedł do mnie, uchylił mi głowę, obejrzał szyję, przeciągnął po niej palcami. Potem pokazał mi palce. Były we krwi. - Wampir - powiedział. - Dobrze, że światło się zapaliło. - Wampir? - Głos mój brzmiał głucho, ja sam go nie poznawałem. Jakby mówił jakiś starzec. - Myślę, że nie zdążył wiele wyssać. Idziemy. - Mogą tam być inne? - Mogą. Niepotrzebnie cię wziąłem ze sobą. Jeśli się boisz, to wyłaź. - A Łukianycz? - No właśnie. Weszliśmy do niskiego wąskiego korytarza, oświetlonego takimi samymi białymi okrągłymi kloszami. Drzwi były pozamykane. Podłogę pokrywała gruba warstwa kurzu. Pod ścianą stała otwarta skrzynia z różnobarwnymi grzechotkami. Zza drzwi słychać było stukot maszyny do pisania. - Żora! - Słyszę - powiedział. - Chodź. - Ale tam ktoś jest. - Powiedziałem, chodź! Ja jednak uchyliłem drzwi. Tam w pokoju panował półmrok. Światło do wnętrza przenikało z korytarza. Przez rozbite okno, osiągając podłogę, walał się stos cegieł. Na stole stała maszyna do pisania. Obok nie dopita butelka mleka i kawałek kiełbasy. Żadnych innych drzwi w pokoju nie było. I żadnego człowieka. - Nie wchodź! - Żora wyciągnął rękę, odciągnął mnie i zatrzasnął drzwi. - Żyć ci się odechciało? Za nami dał się usłyszeć trzask. Drgnąłem i obejrzałem się. Z otwartej skrzynki jak pchły wyskakiwały grzechotki i padały na podłogę. - Idziemy - powiedział Żora. U końca korytarza były jeszcze jedne schody zakończone piwnicą. Piwnica była długa i niska. Z rur kapała woda, woda była na podłodze, po wodzie pływały szerokie jasnozielone liście grzybienia, ale zamiast kwiatów na wodzie kołysały się kolby wypełnione różową cieczą. - Łukianycz! - zawołał Żora. Odpowiedziała cisza. Martwa, groźna. - On zginął - powiedział Żora. - Niepotrzebnie tutaj leźliśmy. Sami stąd nie wyjdziemy. Ale poszedł dalej piwnicą, odrzucając butami kolby i liście grzybienia. W rurze coś zaśpiewało, jakby był tam uwięziony ptak. I zaraz też zobaczyliśmy Łukianycza. Brnął nam na spotkanie powoli i niepewnie. Trudno sobie wyobrazić ulgę i radość, jakie odczułem na widok starego strażnika. - Łukianycz! - krzyknąłem i pobiegłem ku niemu. Usłyszał mnie. - No tak - powiedział - a ja myślałem, że to z wami już koniec. Nagle rura przecinająca piwnicę pod samym sufitem wygięła się, rozerwała na pół i na każdym z jej końców wytworzył się zębaty bezoki pysk. Pyski te obróciły się ku Łukianyczowi. - Padnij! - krzyknął do niego Żora. - Mówię ci, padnij! Ale Łukianycz był zdezorientowany lub tego krzyku nie usłyszał. Zatrzymał się, podniósł ręce i zaczął się opędzać przed pyskami. Z pysków wypełzły białe włochate języki, złapały Łukianycza za ręce, objęły je i zaczęły ciągnąć, jakby go chciały wciągnąć do rury. Łukianycz walczył, próbując oderwać od siebie te białe języki, ale zanim zdążyliśmy podbiec, jakoś leniwie i obojętnie opuścił się w wodę - liście grzybienia odpłynęły we wszystkie strony, jakby się obawiając jego dotyku. Języki z powrotem wciągnęły się do pysków, zetknęły się ze sobą, i rura, jak należy, wyciągnęła się pod sufitem. Łukianycz leżał w wodzie. Uniosłem mu głowę. - Za późno - powiedział Żora. Uniosłem strażnikowi ręce. Nie czułem tętna. - Idziemy - powiedział Żora. - Łukianycz nie żyje. - Nie - powiedziałem - nie możemy go tak zostawić. Spróbowałem podnieść Łukianycza, był niewiarygodnie ciężki, wyślizgnął mi się z rąk i upadł w wodę. - No pomóż mi, Żora! - powiedziałem. - Idiota - powiedział Żora - zobacz. Łukianycz szybko ciemniał, usta mu się wyszczerzyły, ukazały się nierówne złote zęby. Wątpliwości już nie było. Był martwy. Ale zostawić człowieka w piwnicy - to było ponad moje siły. I Żora musiał mnie dosłownie odciągać od ciała strażnika. Poprowadził mnie do schodów. I wtedy z tyłu usłyszałem głos Łukianycza: - Poczekaj... Szczukin, poczekaj. - On żyje! - krzyknąłem i wyrwałem się z rąk Żory. Ale kiedy podbiegłem do Łukianycza, zamarłem z przerażenia. Jego szeroko otwarte oczy były zupełnie białe, co więcej, pokryły je krótkie, białe, świecące się włoski. Łukianycz się śmiał. Chciał mnie złapać, więc zacząłem się cofać - jego palce, palce szkieletu, prawie mnie dosięgły - i Łukianycz nagle padł w wodę kupą szmat i zaczął się w niej rozpuszczać. Nie pamiętam, jak mnie Żora stamtąd wyciągnął... Rozdział czwarty. TECHNOLOG SZCZUKIN Byłem bardzo zmęczony. Niewątpliwie straciłem niemało krwi. Chciałem odpocząć, ale strach było się zatrzymywać. Szliśmy przez labirynt żelaznych skrzyń różnej wielkości i kształtu. Skrzynie były zardzewiałe, coś nimi wstrząsało, i z ich wnętrza docierało postukiwanie, jakby ktoś się dopraszał wypuszczenia na zewnątrz... Ścianka jednej była wyłamana. - Wyrwały się - powiedział Żora. - Teraz się trzymaj. Nie wiedziałem, co się wyrwało, i nie miałem sił na zadawanie pytań. Niebo było niebieskie, wieczorne i już się pojawiły pierwsze gwiazdy. Gdzieś daleko leciał samolot. Ściany skrzyń zwierały się nad głowami i szliśmy wąską krętą szczeliną. Teren zaczął się obniżać. Schodziliśmy do jakiegoś leja. Skrzynie się kończyły, ale wypadało się przedzierać przez zwały kłód, kłody były zgniłe, między nimi latały świetliki. Żora szedł pewnie. Zatrzymał się tylko raz i zamarł, podnosząc palec do ust. Zamarłem i ja. Już zrozumiałem, że jedyny ratunek - to we wszystkim się słuchać Stalkera. Nie mogę powiedzieć, że żałowałem tego, iż się wybrałem na tę nieszczęsną wyprawę. Byłem poza granicami strachu i ciekawości. Staliśmy, czekając, aż przetnie drogę przed nami długi łańcuch wielkich białych szczurów. Szczury nie zwracały na nas uwagi. Każdy z nich niósł w zębach malutką laleczkę. Ostatni, zupełne jeszcze szczurzątko, widać się zmęczył i upuścił laleczkę na ziemię. Kiedy szczury zniknęły, Żora się nachylił i laleczkę podniósł. - Zobacz - powiedział, wyciągając ją do mnie. Chociaż już było dość ciemno, zorientowałem się, że wielkości małego palca, pomalowana, ołowiana laleczka przedstawia Łukianycza w mundurze i czapce. - Dobrze pracują - powiedział Żora. - Kto? Ale Żora nie odpowiedział. Pobiegł szybko do przodu, mignęło przed nim jakieś żywe stworzenie. - Stój! - krzyknął Żora, rzucając się do przodu. Rozległo się wycie. Podszedłem. Żora leżał na ziemi, między kłodami, zwaliwszy się na jakiegoś chudego, obszarpanego psa. Pies skowyczał i wyrywał się. - Nie widziałeś tu dziewczynki? - spytał Żora psa. Pies nie odpowiadał. Skomlił tylko. - No i czort z tobą - powiedział Żora i psa odepchnął. Ten rzucił się w bok. Żora śledził wzrokiem, gdzie ten pognał. - Za nim - powiedział. Przyszło nam się przeprawić przez szybki, pachnący karbolem, mętny strumień, przedostać się przez zwał pudeł kartonowych napchanych szmatami. Były tam drzwi. Wymykał się zza nich strumień światła. Żora uchylił je i ujrzeliśmy dziwne widowisko. Wokół długiego niskiego stołu siedziało mnóstwo psów, chudych i obszarpanych, podobnych we wszystkim do psa, którego złapał Żora. Psy patrzyły na stół nie odrywając oczu. Po stole, oświetlone płonącymi grubymi świecami, biegały samochodziki i lokomotywki. Na wielkim półmisku pośrodku stołu leżał stos błyszczących ozdób. Nagle niektóre z samochodzików zaczęły się rozbijać, słabe spadały ze stołu. - Hej - powiedział Żora. - Widział ktoś dziewczynkę? Psy jak na komendę obróciły się ku drzwiom. Jeden z nich zaczął ryczeć. I wtedy usłyszeliśmy odległy płacz dziecka. - To ona! - powiedział Żora. Przebiegł przez pokój z psami, te cofnęły się warcząc. Pobiegłem za nim. Psy nas nie ruszyły. Wyskoczyliśmy z leja. Trzeba było długo przedzierać się przez rozlatujące się bele wełny, potem człapać po kostki w błocie przez martwe zarośla. Nieoczekiwanie odsłoniła się przed nami błotnista polana, otoczona wydzielającymi okropny smród dołami na odpadki. Pośrodku polany wznosiła się dziwna budowla, podobna do baszty zamku rycerskiego. Zorientowałem się, choć nie od razu, że jest to dolna część wielkiego komina fabrycznego. W kominie były zrobione drzwi. Na ziemię padał z nich słaby prostokąt światła. Stamtąd też docierał płacz dziecka. Rozdział piąty. STALKER ŻORA To był zamek Solveige'a. Jak on w rzeczy samej się nazywa, nie pamiętał nawet on sam. Jestem jedynym żywym człowiekiem, który go widział. Do jego wieży dotarłem w zeszłym roku. Jest to najdalsze miejsce, do jakiego się przedostałem w Strefie. Wtedy Solveige powiedział mi, że Jeziora Życzeń to nie ma. I mu uwierzyłem. On to wiedział. Szukał go wiele lat. Solveigem nazwał sam siebie. Sprawdzałem. Jest taka opera, tam Solveige przyjeżdżała do niego na nartach. Ale niewątpliwie staremu się pomieszała ze słowikiem. Miał wcześniej patefon. Ale mu się złamała igła. Obiecałem igłę mu przynieść, ale nie znalazłem - teraz ich nie robią. Jakże ta Galka do starego dotarła? Mocne chłopy zginęły, a ona dotarła. W jego zamku stał złoty tron, wprawdzie obszarpany, ale złoty. On do tego tronu przywiązał Galkę. Była ledwie żywa, bluzkę miała w strzępach, dżinsy rozdarte... Ojej, ta głupia to przeżyła co swoje! A tutaj jeszcze wpadła w niewolę maniaka! Stary stał przed nią. W jednej ręce trzymał otwartą puszkę skondensowanego mleka. W drugiej - pogiętą łyżkę aluminiową. Oczy miał dzikie, pełne obłędu. Ona to mleko jadła, w mleku miała całą fizjonomię, mleko ciekło jej po bluzce, po staniczku, w mleku były dżinsy, w mleku miała nawet włosy - widocznie na początku się opierała, kręciła głową. Ale teraz to nic już nie pojmowała, krzyczała tylko momentami, kiedy beczała. - Jedz - mówił, skrzypiał stary - jedź, moja królowo. Ja tobie niczego nie pożałuję. Wkładał jej łyżkę do ust, ona starała się odwrócić, on się złościł, tupał nogami. - Zostaw Galkę! - powiedziałem. Stary nie od razu sobie uświadomił, że przyszliśmy. Potem się przestraszył, rzucił w kąt i chwycił łom. Chałat mu się rozpiął, pod spodem był krzepki i nagi, jak go matka urodziła. Podniósł łom i ruszył na nas. Uchyliłem się, zrobiłem unik przed łomem i go rąbnąłem w szczękę z lewej strony. A Szczukin w tym czasie zaczął odwiązywać Galkę, która tylko szlochała. Wokół na podłodze walały się puste puszki - cała podłoga była ciągłą lepką białawą kałużą. Szczukin poślizgnął się na mleku, pomogłem mu uwolnić Galkę. Nie była w stanie ustać na nogach, więc ją odnieśliśmy na starą otomanę, na której zazwyczaj sypiał stary. Z otomany we wszystkie strony rozbiegły się pająki. Jego pająki były oswojone, umiały tańcować, sam mi to pokazywał. - Wujek Żora - powtarzała Galka - wujek Żora... Otworzyłem manierkę z koniakiem, zmusiłem ją do łyknięcia trochę. I Galka zaraz zaczęła wymiotować skondensowanym mlekiem. Myślałem, że nam zemrze. Ale nic, po kilku minutach jej przeszło. Okazało się, że stary tak ją karmił ponad godzinę, wepchnął w nią co najmniej pięć puszek. Ten psychol oddawał jej to, co miał najlepszego. Kiedy Galkę cuciliśmy, stary się ocknął, zaczął prosić, płakać, byśmy mu jej nie odbierali. Wyjrzałem na zewnątrz. Było już prawie ciemno. - Przenocujemy tutaj - powiedziałem. - Nie możemy, tam na nas czekają - powiedział mój technolog. - Jej matka wariuje. - Moja matka od rana jest pijana - powiedziała Galka. - Chcesz tutaj zostać? - Nie, zabierz mnie stąd, wujku Żora. - A co ciebie pociągnęło do tej dziury? - Potrzebne mi było... potrzebne było Jezioro Życzeń. - Dla matki? - spytał Szczukin. - Dla matki? A po co dla niej? - No to po co? - spytałem. - Potrzebna mi miłość jednego człowieka - powiedziała Galka. - Ile lat ma ten człowiek? - spytałem. - Czterdzieści. On ma żonę. Brzydką, grubą, zabiłabym ją! - Idiotka - powiedziałem - żałuję, że poszedłem cię wyciągać. Stary znowu zaczął prosić, żebyśmy Galkę mu zostawili. - Idziemy - powiedział Szczukin. - Jest już późno. - I gdzie chcesz iść? - spytałem. - Z powrotem. - Z powrotem to nie przejdziemy - powiedziałem. - Nawet za dnia przedarliśmy się cudem. W nocy zginiemy. Gorzej niż Łukianycz. - Oddajcie mi królową - powiedział z groźbą w głosie stary. - Bo Nocni to szybko przyjdą. Zjedzą was. - To prawda - powiedziałem. - Chodźmy. Wyszliśmy, stary biegł za nami, prosił, żebym mu oddał jego łom. Ale go odgoniłem, a po pięćdziesięciu krokach poleciłem moim towarzyszom ukryć się w ruinach budki transformatorowej. Powiedziałem do nich szeptem: - Siedzimy teraz cicho jakieś dziesięć minut. Niech sobie pomyśli, że poszliśmy. - A my? - spytał Szczukin. - A my pójdziemy dalej. - A czy pan tam był? - Tam nikt nie był. Ale za to wiem, że w drodze powrotnej na pewno zostaniemy zabici. A w przodzie - nie wiadomo. Nic nie odpowiedzieli. Byli zmęczeni. Było im właściwie wszystko jedno. Rozumiałem ich, mnie samemu też było właściwie wszystko jedno. Tylko że jestem uparty. Chciałem, żeby Galka wróciła do domu. - A kim jest ten stary? - spytała szeptem Galka. Zaczęła dochodzić do siebie. Żywotna jak kot. - To wariat - powiedział Szczukin. - Jest dezerterem - powiedziałem. - To mi to powiedział. - Jakim dezerterem? - Ukrył się tutaj w czterdziestym pierwszym. A może to trockista? - A cóż on je? - Mleko skondensowane - powiedziałem. - W czasie wojny, w ramach lend-lease, szedł tędy skład z mlekiem skondensowanym, niedaleko jest bocznica, zaciągnięto go do Strefy i utracono. A może to kłamstwo. Coś na piersi mnie załechtało. Przestraszyłem się. Może to coś jadowitego. Wsadziłem rękę za pazuchę. Okazało się, że to było zielone oko. Wyrzuciłem je, potoczyło się ku Galce. Ta zapiszczała. Trzeba było je rozgnieść. Kiedy mi się wydało, że ciągle jest cicho, poprowadziłem ich dalej. Ale odejść niezauważalnie się nie udało. Rozległ się taki hałas, jakiego w życiu nie słyszałem. Dziwny, okropny, donośny, jakby z tysiąc ludzi zaczęło walić w puste beczki. Odrzuciło mnie, porwało... Rzuciło na ziemię, pogrzebało... I minęło niewątpliwie ze sto lat, zanim sobie uświadomiłem, co się stało - Galka się natknęła na kraniec Wielkiej Piramidy. Tej samej, co mi ją stary pokazywał w ubiegłym roku. Była ona z pustych puszek. On to mleko żre od pięćdziesięciu lat. Dwie, trzy puszki dziennie. Ile to puszek - prosta arytmetyka! I całą tę piramidę rozwaliliśmy. Nic nam się nie stało, jeśli nie liczyć nerwów. I, oczywiście, przepłoszyliśmy ten cały skorpionnik. Ale miejsca dalsze, najstarsze, najbardziej tajemnicze, były mi nieznane. Biegliśmy przez ciernie i martwy las, przedzieraliśmy się przez kwitnące pomarańczowymi dmuchawcami zarośla drutu miedzianego. Noc jeszcze nie zapadła, tak więc, na szczęście, cokolwiek widzieliśmy. A może na nieszczęście. Galka i tak była ledwie żywa. I ona właśnie natknęła się na szkielet. Był on cały potrzaskany, zachowały się długie włosy na czaszce, strzępy dżinsów i nawet łańcuszek na wykręconej szyi. I Galka zaczęła ryczeć - ona znała tego typa. Był to hippis, co zaginął wiosną. Znaczy, że idiota polazł do Strefy. Galka ponownie zaczęła wymiotować, szarpało nią, a po naszych śladach już szli Żelaźni Ludzie, bezgłowe wymalowane mechanizmy. Dobrze, że miałem łom, ja się broniłem, podczas gdy Szczukin dalej taszczył Galkę. Omal nie wpadliśmy jak śliwka w kompot, kiedy się znaleźliśmy przed szczeliną. Nigdy nie słyszałem, że jest tutaj szczelina. Bez dna. Jak przedostaliśmy się na drugi brzeg - nie mam pojęcia do tej pory. Pełzaliśmy po pajęczynie. Zabiłem dwa pająki. Trzeci mi wyrwał połowę włosów... Ale uciekliśmy. A Żelaźni Ludzie zostali. Ale pająki wezwały na pomoc inne. Może to i nie są pająki - żółte, pluszowe, nogi mają ze sprężyn. Nie skaczą, tylko się kołyszą. Ostrożne jak szakale, czekały, kiedy pomrzemy czy osłabniemy. I widać było, że długo czekać to nie będą. Liczyłem ciągle, że Strefa się skończy, ale dokładnie to nie wiedziałem kiedy. I tak szliśmy według Księżyca, według gwiazd. Pewności to nie miałem. Pająki nas zagnały pod betonową ścianę. Nie wiem, kto i kiedy ją postawił. Miała ze trzy metry i drut kolczasty na górze. Ścianę tę należało pokonać, ale sił do jej pokonania nie było. Usiedliśmy rzędem, przyciskając się plecami do ściany. Pająki dyżurowały półkolem, też czekały, kołysały się niczym trener piłkarski. I wtedy za ścianą usłyszałem stukanie. Szybkie częste stukanie. I zdałem sobie sprawę, że zginęliśmy - doszliśmy do Otchłani. Tam jeszcze nikt nie był, ale niektórzy to o niej słyszeli. Robota tam idzie na całego, jakby nigdy nic, ale nie wiadomo, kto tam pracuje... A może to Składany Ślimak, co było jeszcze gorsze... Wówczas pająki ruszyły do ataku. Wstałem, ja jeden zdołałem wstać. Podniosłem łom i zacząłem nim machać. Pająki się cofnęły, uśmiechając się bezzębnymi ustami. Oczy świeciły się im jak spodki. W przypływie rozpaczy się zamachnąłem i łomem uderzyłem w ścianę. Odleciał od niej kawałek betonu. Zacząłem w ścianę walić z zapamiętaniem - niech tam będzie i Otchłań - ale śmierć od tych pająków była zdecydowanie gorsza. Wpadłem w rytm. Waliłem, waliłem i nic nie słyszałem. Ale kiedy Galka zapiszczała, to się obróciłem. I zobaczyłem, że pająki wloką mojego Szczukina. Szarpały go, ciągnęły, a on prawie się nie opierał. Jak szmaciana kukła. Rzuciłem się na pająki i zacząłem je walić łomem, miałem już wszystko gdzieś. Pająki zostawiły Szczukina. Był nieprzytomny. Powlokłem go pod ścianę, a pająki poszły moim śladem. I wtedy znów się rzuciłem na ścianę. Niewątpliwie nigdy jeszcze nie było we mnie takich sił. Jak na ostatnich stu metrach w maratonie - a potem człowiek umiera. Kawałek ściany się wyłamał i wypadł na tamtą stronę. Łom przeleciał przez dziurę i tam zadzwonił. Teraz jeśli tam nawet czekała niezwłoczna śmierć, to innej drogi już nie było. Tam była moja broń. Uratowała nas Noga. Pająki jej się boją. Wyszła z ciemności, skrzypiąc stawami; był to but mego wzrostu, sterczał z niego kamienny palec. Pająki prysnęły na boki. A Noga powoli skakała ku nam, żeby nas rozdeptać. Galkę to dosłownie wrzuciłem do dziury, a następnie wyciągnąłem Szczukina. Tam był asfalt. Upadłem obok Szczukina. Galka leżała na jezdni. Za ścianą skrzypiała Noga. Potem zrobiło się cicho. Zamknąłem oczy. W dali dało się usłyszeć znajome postukiwanie. Coraz to bliżej i bliżej... Brzęczał, nadciągając Składany Ślimak... Zacząłem macać rękami, chciałem znaleźć łom. Łomu nie było. Podniosłem się na czworaka i wtedy zobaczyłem, że ku nam jedzie nie Składany Ślimak, lecz tramwaj. Zwykły tramwaj, późny, prawie pusty. Nawet nie miałem pojęcia, że w Strefie są takie miejsca. Niechaj przejedzie. Jest to, niewątpliwie, tramwaj zabójca. Ale tramwaj nie przejechał. Skrzypiąc hamulcami zatrzymał się. Gdzie jest łom? Gdzie, do diabła, jest łom? Nie mogłem go przecież gołymi rękami! Z tramwaju wyskoczyła kobieta w niebieskim sarafanie. Podbiegła ku nam. To była Larisa, matka Galki. Rozpoznam ją zawsze z daleka. To stara miłość. Chociaż ona się teraz rozpiła, a ja mam Ludmiłę i Paszkę, to ze starej miłości coś zawsze zostało. - Ja to po prostu wyczułam! - krzyknęła Lariska i rzuciła się ku Galce. A Galka znowu zaczęła płakać. - Mamo, ja więcej nie będę! I dopiero wówczas zdałem sobie sprawę, że nad ulicą się palą latarnie. Rzadkie, zwykłe latarnie. Siadłem na chodniku. Z tramwaju wyszedł motorniczy. Znałem go, był to Kolka Maksakow. Oboje z Larisą poprowadzili Galkę do tramwaju. Nadciągnęły reflektory. To była wołga dyrektora. Dyrektor podszedł do nas pierwszy. Usiłował potrząsać moją ręką. Ale ja miałem wszystkiego już dosyć... Powiedziałem, że Szczukina trzeba odwieźć do szpitala, bo stracił dużo krwi. O Łukianycza to nikt nie pytał. Zrozumieli widać i tak. Dyrektor polecił wezwać brygadę do załatania ściany. Rozdział szósty. TECHNOLOG SZCZUKIN Wypuścili mnie ze szpitala na trzeci dzień. Przez ten czas przygotowałem memoriał o metodach likwidacji fabrycznego wysypiska śmieci, które w obecnym stanie stanowi niebezpieczeństwo dla fabryki i okolicznej ludności. W memoriale wspomniałem, że nasza fabryka została zbudowana jeszcze przed rewolucją jako Fabryka Zabawek Mechanicznych niemieckiego fabrykanta Buchnera. Wysypisko się zrodziło, kiedy fabryka została zburzona w czasie wojny domowej. Na nieszczęście, zamiast ruiny fabryki i magazynów rozebrać nowe hale Fabryki Zabawek Mechanicznych imienia Lassalle'a zdecydowano zbudować w sąsiedztwie zburzonych. A kiedy w dwudziestym piątym fabryka spłonęła, to podczas odbudowy znowu ją przesunięto. Od tamtej pory wysypisko zaczęło być wykorzystywane i przez inne przedsiębiorstwa miejskie. Wysypisko nabrało samodzielności i fabryka stopniowo się cofała pod jego naporem, zostawiając w jego władaniu zagubione magazyny i drogi dojazdowe. A wysypisko ciągle rosło. Podejmowano co i rusz decyzję co do likwidacji wysypiska, kiedyś nawet próbowano wprowadzić je w życie, ale zginęły tam dwa spychacze, jednego operatora nie udało się odnaleźć, drugi to się wydostał, ale zwariował... Wysypisko zaczęto w mieście nazywać Strefą, i nawet się pojawili stalkerzy... Obecnie to fabryka odsunięta jest przez wysypisko od ulicy Młodzieżowej o sześć kilometrów i nikt dokładnie nie wie, co dzieje się wewnątrz. Napisałem, że wysypisko się przekształciło w zamknięty ekosystem. W każdej chwili może w nim nastąpić skok jakościowy i ono zaatakuje fabrykę lub ulicę Młodzieżową, z którą graniczy, oddzielone tylko betonowym płotem. Dlatego zażądałem, żeby wysypisko niezwłocznie zostało zbombardowane przez lotnictwo wojskowe. Po wyjściu ze szpitala memoriał przekazałem dyrektorowi. Przeczytał go przy mnie. I zaproponował pójście na urlop. Powiedział, że sobie zasłużyłem na urlop. - A co z wysypiskiem? - spytałem. - Trochę tu pan przesadził. Ale źródło tego jest zrozumiałe - powiedział dyrektor, uciekając oczami. - Nerwy. - Pan tam nie był! - krzyknąłem. - Pan nie wie! To jest straszne! Proszę pamiętać o losie Łukianycza. - Podejmiemy bezwzględnie środki - powiedział dyrektor. - Ale co do lotnictwa, to pan przesadza. Tak więc, proszę się leczyć, odpoczywać. Dyrektorowi do emerytury zostało dwa lata... Rozdział siódmy. Z ZARZĄDZENIA NR 176 W FABRYCE ZABAWEK MECHANICZNYCH IMIENIA FERDINANDA LASSALLE'A: "...Wychodząc z powyższego, przedsięwziąć niezwłocznie następujące środki: 1. Postawić od strony hali nr 3 tymczasowe ogrodzenie wysypiska kosztem zaoszczędzonych środków działu socjalno- bytowego. 2. Wzmocnić straż peryferii wysypiska w czasie nocnym, do czego znaleźć środki na zwiększenie etatów straży przemysłowej o dwóch ludzi. 3. Tymczasowo, aż do specjalnego rozporządzenia, wstrzymać zwiedzanie fabryki przez wycieczki, a także wstrzymać przedostawanie się na terytorium przedsiębiorstwa przedstawicieli prasy, którzy nieodpowiedzialnymi wystąpieniami mogą dezorientować społeczność. 4. Przyjść do wiadomości postanowienie Organizacji Terenowej Przedsiębiorstwa o zwrócenie się do zarządu Głównego Ministerstwa Przemysłu Terenowego Fabryki Zabawek Mechanicznych o wydzielenie dodatkowych funduszy na doprowadzenie do porządku terytorium fabryki. 5. Podać całemu składowi osobowemu przedsiębiorstwa deklarację o niedopuszczalności rozpowszechniania pogłosek na temat przypuszczalnego istnienia nieznanych zjawisk w rejonie terytorium fabrycznego. W tym celu przeprowadzić zebrania w kolektywach wydziałów i dyrekcji. 6. Przeprowadzić w stosownych organach zaopatrzenia socjalnego ustanowienie renty w podwójnej wysokości po pracowniku straży przemysłowej Warnawskim G. Ł., jako poległym podczas wykonywania obowiązków służbowych. 7. Monterowi G. W. Wasjuninowi udzielić nagrody w wysokości dwutygodniowego uposażenia. 8. Zastępcy Głónego Technologa N. R. Szczukinowi udzielić dodatkowego urlopu celem leczenie. Dyrektor Fabryki Zabawek Mechanicznych im. Ferdinanda Lassalle'a Przełożyła Ewa Skórska KIRYŁ BUŁYCZOW ŚNIEŻKA Tylko raz widziałem, jak ginie statek. Inni nigdy tego nie widzieli. Nie jest to straszne, gdyż człowiek nie ma czasu przenieść się myślami na jego pokład i odbierać wszystko tak, jakby katastrofa przytrafiła się jemu. Patrzyliśmy z mostka, jak próbowali wylądować na planetce. Wydawało się, że już się im to udaje. Szybkość była jednak zbyt duża. Ich statek dotknął dna pochyłej rozpadliny, lecz zamiast znieruchomieć nadal sunął przed siebie, jakby zamierzał schować się we wnętrzu kamienia. Ale kamienne koryto wcale nie zamierzało poddać się metalowi i statek zaczął się rozlewać niczym kropla wody, która spadła na szkło. Ruch jego stawał się coraz wolniejszy; drobnymi bryzgami i bezdźwięcznie jakieś jego części oddzielały się od podstawowej masy statku i czarnymi kropelkami wzlatywały nad dolinę, szukając miejsc nadających się na to, by mogły opaść i znieruchomieć. A potem ten nieskończony, trwający około minuty, ruch ustał. Statek był martwy. Dopiero teraz, z opóźnieniem, moja świadomość zrekonstruowała gruchot pękających przepierzeń, jęki pękającego metalu, wycie uciekającego powietrza kryształkami osiadającego na ścianach. Żywe istoty, które tam były, na pewno zdążyły usłyszeć jedynie początek tych dźwięków. Na ekranie widniało wielokrotnie powiększone pęknięte czarne jajko otoczone potokami zamarzniętego białka. - Po wszystkim - powiedział ktoś. Odebraliśmy ich wołanie o pomoc i podążyliśmy na ratunek. I ujrzeliśmy zagładę statku. Z bliska, kiedy spuściliśmy kuter i dotarliśmy do doliny, wszystko to, co widzieliśmy, nabrało właściwych rozmiarów i odpowiedniej tragiczności, wywodzącej się stąd, że człowiek mógł przymierzyć to, co się stało, do siebie: Czarne kropki przekształciły się w kawałki metali o wymiarach boiska do siatkówki, części silników, dysze i fragmenty kolumn hamulców - w połamane zabawki giganta. Miało się wrażenie, że kiedy statek, roztrzaskując się, wciskał się w skały, ktoś wsadził w jego wnętrze rękę i wypatroszył go. W odległości pięćdziesięciu metrów od statku znaleźliśmy dziewczynę. Była w skafandrze - wszyscy oni, poza kapitanem i wachtowymi, zdążyli włożyć skafandry. Widać znalazła się w pobliżu luku, który wyleciał przy uderzeniu. Wyrzuciło, ją ze statku tak, jak wylatuje ze szklanki z narzanem bańka powietrza. To, że pozostała przy życiu, należy zaliczyć do owych fantastycznych przypadków, które powtarzają się nieustannie od chwili, kiedy człowiek po raz pierwszy uniósł się w powietrze. Ludzie wypadali z samolotów na wysokości pięciu kilometrów i jakimś cudem spadali na bardzo strome zaśnieżone zbocze czy też wierzchołki sosen, wykręcając się zadrapaniami i siniakami. Przenieśliśmy ją na kuter. Była w szoku, ale doktor Striesznyj nie pozwolił mi zdjąć jej hełmu, choć każdy z nas rozumiał, że jeśli nie udzielimy jej pomocy, może umrzeć. Doktor miał rację. Nie znaliśmy składu ich atmosfery i nie wiedzieliśmy, jakie śmiercionośne dla nas, a nieszkodliwe dla niej wirusy żyją sobie na jej białych, błyszczących, krótko ostrzyżonych włosach. Teraz wypada powiedzieć, jak wyglądała ta dziewczyna i dlaczego obawy doktora wydały się mnie, i nie tylko mnie, przesadzone, a nawet niepoważne. Przyzwyczailiśmy się wiązać niebezpieczeństwo z istotami nieprzyjemnymi dla naszego oka. Jeszcze w dwudziestym wieku pewien psycholog twierdził, że dysponuje niezawodnym testem dla kosmonauty lecącego ku odległym planetom. Trzeba tylko zapytać go, co zrobi, jeśli spotka się z sześciometrowym pająkiem O odrażającym wyglądzie. Pierwszą instynktowną reakcją badanego było wyciągnięcie blastera i władowanie w pająka całego magazynka. A przecież pająk mógł się okazać spacerującym samotnie miejscowym poetą, pełniącym obowiązki stałego sekretarza dobrowolnego towarzystwa ochrony drobnych ptaków i pasikoników. Oczekiwać podstępu ze strony delikatnej dziewczyny, której długie rzęsy rzucały cień na blade policzki, której twarz wywoływała pragnienie, by ujrzeć, jakiego koloru są jej oczy, oczekiwać podstępu ze strony tej dziewczyny, nawet w postaci wirusów, było jakoś nie po męsku. Nikt tego nie powiedział, ja też, ale miałem wrażenie, że doktor Striesznyj czuł się jak drobny łajdak, biurokrata, który w imię litery instrukcji zadaje ból bezbronnemu gościowi. Nie widziałem, jak sterylizował najcieńsze igły, by wprowadzić je do wnętrza skafandra i pobrać próbki powietrza. Nie wiedziałem też, jakie są wyniki jego prac, gdyż znów ruszyliśmy w stronę statku z zamiarem dostania się do jego wnętrza i odnalezienia jeszcze jakiegoś ocalałego członka załogi. Było to bezmyślne zajęcie - jedno z tych bezmyślnych zajęć, których nie można zaniechać nie doprowadziwszy ich do końca. - Niedobrze - powiedział doktor. Usłyszeliśmy jego słowa w chwili, gdy usiłowaliśmy dostać się do wnętrza statku. Nie było to łatwe, gdyż niczym packa nad muchami wisiała nad nami jego zgnieciona ściana. - Co z nią? - zapytałem, - Jeszcze żyje - odpowiedział doktor. - Ale my nie jesteśmy w stanie jej pomóc. To Śnieżka. Nasz doktor ma skłonność do poetyckich porównań, których przejrzystość nie zawsze jest zrozumiała dla nie wtajemniczonych. - Przyzwyczailiśmy się - kontynuował doktor i chociaż głos jego dźwięczał w moich słuchawkach tak, jakby zwracał się do mnie, wiedziałem, że mówi przede wszystkim do otaczających go w kajucie kutra osób. - Przyzwyczailiśmy się uważać, że podstawę wszelkiego życia stanowi woda. U niej tę podstawę stanowi amoniak. Znaczenie jego słów dotarło do mnie nie od razu. Do pozostałych również. - Przy ziemskim ciśnieniu - powiedział doktor - amoniak kipi przy minus 33, a zamarza przy minus 78 stopniach. I wtedy wszystko stało się jasne. Ponieważ w nausznikach panowała cisza, wyobraziłem sobie, w jaki sposób patrzą na dziewczynę, która stała się dla nich fantomem. Gdy tylko zdejmuje się mu hełm, może przekształcić się w obłok pary. Szturman Bauer myślał na głos w nieodpowiedniej chwili popisując się erudycją. - Coś takiego przewidziano teoretycznie. Ciężar atomowy molekuły amoniaku wynosi 17, wody - 18. Pojemność cieplną mają prawie jednakową. Amoniak równie łatwo jak woda traci jon wodoru. W ogóle to uniwersalny rozpuszczalnik. Zawsze zazdrościłem ludziom, którzy nie muszą sięgać po informator, by odnaleźć w nim informacje, które nigdy się nie przydają. Prawie nigdy. - Ale w niskich temperaturach amoniakowe białka będą zbyt stabilne - zaoponował doktor, jakby dziewczyna była jedynie konstrukcją teoretyczną, modelem zrodzonym przez fantazję Gleba Bauera. Nikt nie odezwał się słowem. Półtorej godziny przedzieraliśmy się przez oddziały roztrzaskanego statku, zanim znaleźliśmy nie uszkodzone butle z amoniakiem. Było to znacznie mniejszym cudem niż to, co wydarzyło się wcześniej. Zaszedłem do szpitala, jak zawsze, zaraz po wachcie. W szpitalu pachniało amoniakiem. W ogóle cały nasz statek przesiąknął zapachem amoniaku. Walka z jego ulatnianiem się nie miała jednak sensu. Doktor pokasływał sucho. Siedział przed długim rzędem probówek i butli. Z niektórych z nich wychodziły węże gumowe i rury ginące za przepierzeniem. Nad iluminatorem czerniało niewielkie jajowate kółko głośnika. - Śpi? - zapytałem. - Nie, już pytała, gdzie jesteś - odpowiedział doktor. Głos jego był głuchy i zrzędliwy. Dolną część jego twarzy przykrywał filtr. Doktor musiał każdego dnia rozwiązywać kilka nierozwiązalnych problemów związanych z karmieniem, leczeniem i psychoterapią jego pacjentki i zrzędliwość jego pogłębiała przepełniająca go duma, gdyż lecieliśmy już trzeci tydzień, a Snieżka była zdrowa. Tyle tylko, że przeraźliwie się nudziła. Poczułem pieczenie w oczach. Drapało w gardle. Mogłem sobie obmyślić jakiś filtr, ale wydawało mi się, że ujawniłbym w ten sposób swe obrzydzenie. Na miejscu Śnieżki nie byłoby mi przyjemnie, gdyby moi gospodarze zbliżając się do mnie wkładali maski przeciwgazowe. Twarz Śnieżki niczym stary portret w owalnej ramie widniała w iluminatorze. - Fitaj - powiedziała. Potem szczęknęła translatorem, gdyż wyczerpała prawie cały zapas słów, jakim dysponowała. Wiedziała, że niekiedy pragnę usłyszeć jej głos, jej prawdziwy głos, i przed włączeniem translatora mówiła do mnie kilka słów. - Co robisz? - zapytałem. Dźwiękowa izolacja nie była pełna i usłyszałem, jak za przegródką rozległ się świergot. Jej usta poruszyły się i translator odpowiedział mi z opóźnieniem kilku sekund, w czasie których mogłem się napawać widokiem jej twarzy i ruchem jej źrenic zmieniających barwę jak morze w wietrzny, pochmurny dzień. - Przypominam sobie to, czego uczyła mnie mama odpowiedziała chłodnym i obojętnym głosem translatora. Nigdy nie myślałam, że będę musiała sama przygotowywać sobie posiłki. Sądziłam, że mama jest dziwaczką, ale teraz to wszystko się przydaje. Roześmiała się, nim jeszcze translator zdążył przetłumaczyć jej słowa. - Poza tym uczę się czytać - powiedziała. - Wiem. Pamiętasz literę "y"? - To bardzo śmieszna litera. Ale jeszcze śmieszniejszą literą jest "f ". Wiesz, połamałam jedną książkę. Doktor podniósł głowę, odwracając się od strumyka śmierdzącej pary wydobywającej się z probówki, i powiedział: - Mogłem pomyśleć chwilę przed daniem jej książki. Plastyk kartek w temperaturze minus pięćdziesięciu stopni staje się kruchy: - No i rozkruszył się - powiedziała Śnieżka. Kiedy doktor wyszedł, po prostu staliśmy naprzeciw siebie. Gdy się dotknęło szkła, było ono chłodne. Jej natomiast wydawało się prawie gorące. Mieliśmy czterdzieści minut do powrotu Bauera, który przytaszczy dyktafon i zacznie męczyć Śnieżkę niezliczonymi pytaniami. A jak u was to? A jak u was tamto? A jak przebiega w waszych warunkach taka a taka reakcja? Śnieżka przedrzeźniała Bauera i skarżyła mi się: "Przecież ja nie jestem biologiem. Mogę mu nakłamać i będzie wstyd". Przynosiłem jej widokówki i fotografie ludzi, miast oraz roślin. Śmiała się, wypytywała o detale, które mnie wydawały się nieistotne, a nawet niepotrzebne, a potem nagle przestawała pytać i patrzyła jakby przeze mnie. - Co z tobą? - Nudzę się. I boję. - Przecież bezwarunkowo dowieziemy cię do domu. - Nie dlatego się boję. A tego dnia zapytała mnie: - Masz podobiznę dziewczyny? - Jakiej? - zapytałem. - Tej, która czeka na ciebie w domu. - Nikt na mnie nie czeka w domu. - Nieprawda - powiedziała Śnieżka. Potrafiła być strasznie kategoryczna. Zwłaszcza wtedy gdy w coś nie wierzyła. Na przykład nie uwierzyła w istnienie róż. - Dlaczego mi nie wierzysz? Śnieżka nie odpowiedziała. ... Obłok płynący nad morzem przesłonił słońce i fale zmieniły barwę - stały się chłodne i szare, tylko przy brzegu woda miała zielonkawy odcień. Śnieżka nie potrafiła ukryć swych nastrojów i myśli. Kiedy było jej dobrze, oczy miała niebieskie, nawet fioletowe. Ale natychmiast blakły, szarzały, kiedy było jej smutno, i stawały się zielone, kiedy się złościła. Nie powinienem był zobaczyć jej oczu. Kiedy je otworzyła po raz pierwszy na pokładzie naszego statku, odczuwała ból. Oczy były. czarne, bezdenne, a my w żaden sposób nie mogliśmy jej pomóc przed zakończeniem przebudowy laboratorium. Śpieszyliśmy się tak, jakby statek w każdej chwili miał eksplodować, a ona milczała. Dopiero po trzech godzinach mogliśmy przenieść ją do laboratorium, gdzie został doktor, który pomógł jej w zdjęciu hełmu. Następnego dnia jej oczy błyszczały przezroczystym, liliowym zaciekawieniem i tylko ciut pociemniały, kiedy napotkały mój wzrok... Wszedł Bauer. Pojawił się wcześniej niż zwykle i był z tego bardzo zadowolony. Śnieżka uśmiechnęła się do niego i powiedziała: - Akwarium do pańskich usług. - Nie zrozumiałem, Śnieżko - odparł Bauer. - A w akwarium doświadczalny mięczak. - Powiedziałbym raczej - złota rybka - Bauera nie tak łatwo zbić z tropu. Śnieżka coraz częściej była w złym nastroju. Ale cóż się dziwić, skoro całe tygodnie spędzała w pomieszczeniu o wymiarach dwa na trzy metry. Porównanie z akwarium było dobre. - Idę - powiedziałem, ale Śnieżka nie odpowiedziała jak zwykle: "Przychodź jak najszybciej". Jej szare oczy ze smutkiem patrzyły na Gleba, jakby ten był dentystą. Spróbowałem przeanalizować swój stan i zrozumiałem, że jest on sprzeczny z naturą. Z równym powodzeniem mogłem się zakochać w portrecie Marii Stuart czy też w statuetce Nefretete. A może było to współczucie dla samotnej istoty, za której życie odpowiedzialność w zadziwiający sposób zmieniła i złagodziła stosunki między nami, członkami załogi? Śnieżka przyniosła do nas coś dobrego, zmuszającego wszystkich do mimowolnego doskonalenia się, stawania się szlachetniejszymi i lepszymi niż przed pierwszym spotkaniem. Oczywista beznadziejność mojej namiętności rodziła w sercach otaczających mnie ludzi coś pośredniego pomiędzy współczuciem a zawiścią, choć uczuć tych, jak wiadomo, nie da się ze sobą pogodzić. Czasami pragnąłem, żeby ktoś zażartował sobie ze mnie, uśmiechnął się, bym mógł wybuchnąć, wstawić się i w ogóle zacząć zachowywać się gorzej od innych. Ale nikt sobie na to nie pozwalał. W oczach swych towarzyszy byłem szczęśliwie chory, a to różniło mnie i oddalało od innych. Wieczorem doktor Striesznyj wywołał mnie przez głośnik i powiedział: - Śnieżka cię wzywa. - Stało się coś? - Nic się nie stało. Nie denerwuj się. Pobiegłem do szpitala. Śnieżka czekała na mnie przy iluminatorze. - Wybacz - powiedziała - ale nagle pomyślałam sobie, że jeśli umrę, to nie zobaczę cię już więcej. - Bzdury - mruknął doktor. Mimo woli spojrzałem na tarcze przyrządów. - Posiedź ze mną - powiedziała Śnieżka. Doktor wkrótce wyszedł, wymyśliwszy sobie jakiś pretekst. - Chcę cię dotknąć - powiedziała Śnieżka. - To niesprawiedliwe, że nie można cię dotknąć tak, by się przy tym nie poparzyć. - Mnie jest łatwiej - powiedziałem. - Ja co najwyżej odmrożę sobie coś. - Szybko dolecimy? - zapytała Śnieżka. - Tak - odpowiedziałem. - Za cztery dni. - Nie chcę lecieć do domu - oznajmiła - bo dopóki jestem tu, mogę sobie wyobrazić, że cię dotykam. A tam ciebie nie będzie. Połóż dłoń na szkle. Usłuchałem jej. Śnieżka oparła głowę o szkło, a ja wyobraziłem sobie, że moje palce przenikają przez przezroczystą masę i spoczywają na jej głowie. - Nie odmroziłem sobie ręki? Śnieżka podniosła głowę i wysiliła się na uśmiech. - Musimy znaleźć neutralną planetę - powiedziałem. - Jaką? - Neutralną. Taką, na której byłoby zawsze minus czterdzieści stopni. - To zbyt gorąco. - Minus czterdzieści pięć. Wytrzymasz? - Oczywiście - odpowiedziała Śnieżka. - Ale czyż będziemy mogli żyć razem, jeśli zawsze trzeba będzie tylko cierpieć? - Żartowałem. - Wiem, że żartowałeś. - Nie będę mógł pisać do ciebie listów. Potrzebny byłby specjalny papier, taki, który by nie parował. A poza tym ten zapach amoniaku... - A czym pachnie woda? Nie ma dla ciebie żadnego zapachu? - zapytała. - Żadnego. - Jesteś zdumiewająco niepojętny. - No i poprawił ci się humor. - Czy pokochałabym cię, gdybyśmy byli jednej krwi? - Nie wiem. Ja najpierw cię pokochałem, a dopiero później dowiedziałem się, że nigdy nie będę mógł być z tobą. Ostatniego dnia Śnieżka była nerwowa i choć mówiła do mnie, że nie wyobraża sobie, jak rozstanie się z nami, ze mną, błądziła myślami gdzieś daleko. Kiedy pakowałem w laboratorium rzeczy, które miała zabrać ze sobą, przyznała mi się, że najbardziej boi się tego, że nie doleci do domu. Była już tam i wędrowała między mną, który tu zostawał, a swym światem, który na nią czekał. Obok nas już od pół godziny leciał ich statek patrolowy i na mostku kapitańskim bez chwili wytchnienia trzeszczał translator z trudem radzący sobie z przekładem. Do laboratorium przyszedł Bauer i powiedział, że lądujemy na terenie kosmoportu. Spróbował przeczytać zapisaną nazwę. Śnieżka poprawiła go jakby mimochodem i natychmiast zapytała, czy dobrze sprawdził jej skafander. - Zaraz go sprawdzę - odpowiedział Gleb. - Czego się boisz? Przecież będziesz miała do przejścia wszystkiego trzydzieści kroków. - I chcę je przejść - powiedziała nie rozumiejąc, że obraziła Gleba. - Sprawdź jeszcze raz - poprosiła mnie. - Dobrze - odpowiedziałem. Gleb wzruszył ramionami i wyszedł. Po trzech minutach wrócił i rozłożył na stole skafander. Butle głucho stuknęły o plastyk, a Śnieżka skrzywiła się tak, jakby ją uderzono. Potem wystukała na drzwiach przedniej komory: - Podaj mi skafander. Sama sprawdzę. Uczucie obcości, które pojawiło się między nami, powodowało u mnie autentyczny ból w skroniach: wiedziałem, że się rozstajemy, ale powinniśmy byli rozstać się nie w ten sposób. Usiedliśmy łagodnie. Śnieżka była już w skafandrze. Myślałem, że wyjdzie do laboratorium, ale nie zaryzykowała tego, dopóki nie usłyszała w głośniku głosu kapitana: - Załoga naziemna włożyć skafandry. Temperatura na zewnątrz - minus pięćdziesiąt trzy stopnie... Luk był otwarty. Stali przy nim ci, którzy chcieli się pożegnać ze Śnieżką. Wysforowałem się przed rozmawiającą z doktorem Śnieżkę i wyszedłem na placyk przy trapie. Nad tym bardzo obcym światem pełzły niskie obłoki i siąpił deszcz. W odległości trzydziestu metrów od statku zatrzymał się niski żółty pojazd, w pobliżu którego na mokrych kamiennych płytach stało kilku ludzi. Byli oni bez skafandrów. To zrozumiałe - kto wkłada w domu te flaki. Maleńka grupa witających zagubiła się w nie mającym końca terenie kosmodromu, którego granice zniknęły za zasłoną deszczu i tylko z lewa czarnym wzgórzem wznosił się jakiś inny statek. Podjechał jeszcze jeden pojazd, z którego także wysiedli ludzie. Usłyszałem, że Śnieżka podeszła do mnie. Odwróciłem się. Pozostali członkowie załogi cofnęli się zostawiając nas samych. Śnieżka nie patrzyła na mnie. Starała się odgadnąć, kto wyszedł jej na spotkanie. I nagle poznała. Podniosła rękę i pomachała nią. Od grupy witających oderwała się kobieta, która pobiegła po płytach w stronę trapu. Śnieżka rzuciła się w dół, w jej stronę. A ja stałem. Stałem dlatego, że byłem jedyną osobą na statku, która nie pożegnała się ze Śnieżką. Poza tym dlatego, że trzymałem zawiniątko z jej rzeczami. No i wreszcie dlatego, że z racji zajmowanego stanowiska wchodziłem w skład załogi naziemnej i powinienem był pracować na dole, asystować Bauerowi w czasie rozmów z kierownictwem kosmodromu. Nie mogliśmy się zatrzymać tu dłużej i po godzinie powinniśmy byli odlecieć. Kobieta powiedziała coś do Śnieżki, ta zaśmiała się i odrzuciła hełm. Hełm upadł i potoczył się po płytach. Śnieżka przeciągnęła ręką po włosach. Kobieta przytuliła się policzkiem do jej policzka, a ja pomyślałem sobie, że obu im jest ciepło. Patrzyłem na nie, były daleko. Śnieżka powiedziała coś do kobiety i nagle pobiegła z powrotem w stronę statku. Wchodziła po trapie patrząc na mnie i zrywając rękawiczki. - Wybacz - powiedziała. - Nie pożegnałam się z tobą. To nie był jej głos - mówił translator znajdujący się nad lukiem przezornie włączony przez któregoś z naszych. Ale słyszałem również jej głos. - Zdejmij rękawicę - powiedziała. - Tu jest tylko minus pięćdziesiąt stopni. Odpiąłem rękawicę, ale nikt mnie nie powstrzymywał, choć kapitan i doktor słyszeli i zrozumieli jej słowa. Nie poczułem zimna. Ani wtedy, ani później, kiedy wzięła moją rękę i na moment przycisnęła ją do policzka. Wyrwałem rękę, ale było już za późno. Na oparzonym policzku pozostał purpurowy ślad mojej dłoni. - To nic - powiedziała Śnieżka potrząsając rękami, by tak nie bolało. - To przejdzie. A jeśli nie przejdzie, to też dobrze. - Zwariowałaś - powiedziałem - Włóż rękawicę, odmrozisz rękę - powiedziała Śnieżka. Z dołu kobieta krzyczała coś do niej. Śnieżka patrzyła na mnie, a jej ciemnoniebieskie, prawie czarne oczy były zupełnie suche... Kiedy już podeszli do pojazdu, Śnieżka zatrzymała się i podniosła rękę żegnając się ze mną i z nami wszystkimi. - Wpadnij potem do mnie - rzekł doktor. - Wysmaruję ci i zabandażuję rękę. - Nie boli mnie - powiedziałem. - Później będzie boleć - odpowiedział lekarz. przekład : Michał Siwiec Kir Bułyczow Wspólna wola narodu radzieckiego Niniejsze zapiski dotyczą wydarzenia, które miało miejsce w czasie ostatniego roku życia Leonida Iljicza Breżniewa. Wówczas ich publikacja była absolutnie niemożliwa: system grobowego milczenia i powszechnej dobrowolnej amnezji działał bez zarzutu. Połowa obszaru Krasnojarskiego mogłaby się zapaść pod ziemię, ale jeśli nie było przy tym przypadkowego zagranicznego turysty, ignorowaliśmy to wydarzenie. O trzęsieniu ziemi w Aszchabadzie dowiedziałem się dwadzieścia lat po zagładzie miasta. A o wojnie w Afganistanie - dopiero, gdy nasze wojska zaczęły się stamtąd wycofywać. Przez cały czas myślałem, że udzielamy tam bezinteresownej pomocy, dostarczając artykuły spożywcze i przemysłowe. Nie wiem, co skłoniło mnie do utrwalenia okoliczności Wielkiego Głosowania. Być może przeczucie zgonu Sekretarza Generalnego. Widziałem Kabinę na własne oczy. Pod koniec października wylądowała na brzegu rzeki Moskwy, obok Zwinigorodu, na terenie pensjonatu akademickiego. Wylądowała o świcie, bez fanfar i fajerwerków, pomiędzy oranżerią, gdzie hoduje się róże i goździki dla zaprzyjaźnionych organizacji, a zejściem na przystań. Kabina wyglądała niepozornie i była podobna do metalowego garażu. Jej dach świecił się, ściany były matowe. Drzwi zamknięte. Gdy dyrektor pensjonatu, obudzony przez ogrodnika, podszedł do kabiny, wziął ją za czyjś chuligański wybryk. Spróbował otworzyć drzwi. Bez skutku. Gdy czekaliśmy na przybycie milicji, Kabina zaczęła nadawać. Ona nadawała, a my, pensjonariusze, otoczyliśmy ją ciasnym kręgiem. Głos Kabiny był głęboki, niski i bez akcentu. "Mieszkańcy Związku Radzieckiego - mówiła Kabina - my, psychologowie Wielkiej Wspólnoty Cywilizacji Galaktycznych, przeprowadzamy eksperyment i prosimy was o wzięcie w nim udziału. Naszym celem jest ustalenie, kto z nieżyjących już ludzi jest najbardziej lubiany i popularny w waszym kraju. Za trzy dni, o godzinie dwunastej czasu moskiewskiego, wszyscy mieszkańcy ZSRR usłyszą sygnał. Po usłyszeniu go powinni pomyśleć imię ulubionego człowieka. Ta osoba, która zdobędzie największą liczbę głosów, ożyje wewnątrz tej Kabiny i będzie taką, jaka była w dniu zgonu, ale zdrową i zdolną do życia. Myślcie, drodzy bracia i siostry". Głos Kabiny był słyszalny nie tylko na terenie pensjonatu. Dziwnym sposobem rozbrzmiewał on we wszystkich zakątkach kraju, w uszach każdego z milionów moich współobywateli. - Prowokacja - powiedział dyrektor pensjonatu. To była pierwsza reakcja na obwieszczenie. Pozostali słuchacze milczeli. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że Kabina przemawiała do całego narodu. Myśleliśmy, że to obwieszczenie dotyczy tylko nas. A ponieważ zazwyczaj nie wierzy się w przybyszów z kosmosu, mimo że bardzo by się chciało, ludzie stojący obok mnie zaczęli się nieufnie i niepewnie uśmiechać. Mniej więcej po półgodzinie na teren pensjonatu wjechało kilka wojskowych ciężarówek i trzy czarne wołgi. Polanę wokół Kabiny otoczyły wojska KGB, zaś mieszkańców pensjonatu przewieziono specjalnymi autobusami do Moskwy, gdzie każdego przesłuchiwano oddzielnie. Wydarzenie nie miało dla świadków żadnych nieprzyjemnych następstw, nie licząc tego, że nie zezwolono mi na wyjazd turystyczny do Bułgarii. Następnego dnia rankiem, po otrzymaniu sprawozdania generała-lejtnanta Koladkina, Biuro Polityczne KC KPZR zebrało się na posiedzenie. Przewodniczył Leonid Iljicz Breżniew, wówczas jeszcze żyjący. Jako pierwszy wystąpił generał-lejtnant Koladkin, który zameldował, że Kabina jest zamknięta, przeniknięcie do wnętrza nie zostało dotychczas zrealizowane, mimo prac specjalnej grupy. Tworzywa, z którego wykonano Kabinę, nie wzięto do analizy ze względu na jej wyjątkową twardość. Rozpoczęto prace podkopowe. - To znaczy, nie zrobiliście nic? - zapytał Breżniew, zwracając się do Andropowa, który już nie pracował w KGB, ale Leonid Iljicz o tym zapomniał. - Pośpiech może tylko zaszkodzić - powiedział Andropow. - Mamy jeszcze trzy dni. - Jakie są doniesienia ze Stanów Zjednoczonych? - zapytał Breżniew. - Telefonował Dobrynin - powiedział minister spraw zagranicznych Gromyko - że w USA też miał miejsce taki fenomen. Niedaleko New Jersey. Panuje tam masowa psychoza. - Niewykluczone, że to prowokacja - powiedział Czernienko. - Oni to potrafią. Krzyczą "Łapaj złodzieja!" A sami nie lepsi. - Konstantin Ustinowicz zrobił ważną uwagę - powiedział Breżniew w zamyśleniu - coś jeszcze? - Są informacje z Pekinu - żując wargi powiedział Gromyko. - Czyżby u nich też? - zdziwił się Ustinow. - Oficjalnych wiadomości nie ma, ale tłumacze z naszego poselstwa przechwycili tekst. Treść ta sama. - Niewykluczone, że to prowokacja - powiedział Ustinow. - Proponuję zmobilizować Zabajkalski i zachodnie okręgi wojskowe. - A co mówią nasi uczeni? - zapytał Breżniew. Uczeni nie zostali zaproszeni do Biura Politycznego. Odpowiedział za nich Andropow. - Zasięgnąłem informacji w Akademii Nauk. Podchodzą do tego sceptycznie. Twierdzą, że w Kosmosie nie ma życia. - Wobec tego kontynuujcie badania - powiedział Breżniew. - A my przechodzimy do innych spraw. Chciałbym, towarzysze, poinformować was o moich pertraktacjach z towarzyszem Machelem, który, jak wiecie, jest przywódcą Mozambickiej Republiki Ludowej. Biuro Polityczne przeszło do spraw bieżących, ale nie zdołało się w nich zagłębić. Po półgodzinie każdy członek Biura Politycznego, podobnie jak każdy obywatel ZSRR, usłyszał powtórną informację Kabiny. Członkowie Biura Politycznego w milczeniu wysłuchali obwieszczenia. Po chwili Breżniew powiedział: - Izolacja akustyczna w tym pomieszczeniu jest poniżej wszelkiej krytyki. - Zostaną przedsięwzięte odpowiednie środki - powiedział Czernienko. - Za późno - powiedział Breżniew - jeśli my słyszymy tutaj, to ktoś mógł nas usłyszeć stąd. - Bardzo trafna uwaga - powiedział Czernienko. Wszyscy milczeli. Wreszcie Dołgich ośmielił się przerwać ciszę. - Jest informacja z Nowosybirska. Tam też słyszeli. - A jeśli to nie prowokacja? - Breżniew objął wzrokiem swoich współtowarzyszy. - Niewykluczone - pierwszy poparł Generalnego Andropow - że powinniśmy zareagować. Postanowiono ogłosić przerwę na obiad i zabiegi lecznicze. Po czym zebrać się ponownie. W tym czasie jechałem do Moskwy autobusem z zasłoniętymi oknami. Obok mnie siedział profesor Jewstigniejew z Instytutu Ichtiologii. - Co pan o tym myśli? - zapytałem. Profesor był zamyślony, okulary zjechały mu na czubek nosa, jakby szykowały się do skoku w górną kieszeń marynarki. Od profesora pachniało pyłem i cebulą. On był tak podobny do wizerunku typowego profesora, że było jasne - w nauce jest zerem. Naukę posuwają naprzód jedynie ci, którzy nie wyglądają na profesorów. - Zmarła moja żona - powiedział profesor i spróbował odsunąć palcem storę w oknie, jakby wątpił, czy rzeczywiście wiozą nas do Moskwy. - Obywatelu - zawołał na niego porucznik - wyglądanie jest zabronione. - Bardzo mi przykro - powiedziałem profesorowi. - A jeśli to szansa na odzyskanie jej? Popatrzyłem na niego ze zdziwieniem. Okazało się, że profesor uwierzył w moc Kabiny. - Ja rozumiem - powiedział profesor - każdy będzie pragnął swojego. - W takim wypadku ma pan mało szans - uśmiechnąłem się. - Szanse są - powiedział profesor. - Każdy człowiek, nawet jeżeli nie uwierzy, zapragnie zmartwychwstania kogoś bliskiego. Każdy swojego. A ja mam pewne oszczędności. - I cóż? - A pan, osobiście, wymyślił, kogo chciałby pan ożywić? Wtedy uzmysłowiłem sobie, że nie wymyśliłem. - Może Puszkina? - zapytałem. - Pan nieżonaty? Zresztą, jest pan jeszcze młody. - Nie, nieżonaty. - A jeżeli zaproponowałbym panu - profesor schwycił okulary, które runęły w dół - powiedzmy, pięćdziesiąt rubli, i powiedziałbym panu imię mojej żony. Przypuszczam, że potrzebuje pan pieniędzy? - Zrobiłbym to nawet za darmo - powiedziałem - ale pana szanse są zerowe. - Mam na książeczce cztery tysiące trzysta - powiedział profesor szeptem, przybliżając usta do mojego ucha. - Przerwać rozmowy - powiedział z tyłu porucznik. - A jeśli zdobędę dwudziestu ludzi? - powiedział profesor szybko i odsunął się. Wzrok miał ptasi i pusty. - Będę musiał pomyśleć - powiedziałem. - Sześćdziesiąt rubli? - powiedział profesor. - Więcej nie mogę. - A jeśli wezmę pieniądze i niechcący pomyślę o kimś innym? - Nie jestem taki naiwny - powiedział profesor. - Da mi pan pokwitowanie, że zobowiązuje się pan myśleć tylko o mojej zmarłej żonie. Pomysł profesora był naiwny. Profesor nie wiedział, że w Muzeum Puszkina na Kropotkińskiej właśnie odbywało się posiedzenie komisji, która jednogłośnie postanowiła wskrzesić Aleksandra Siergiejewicza Puszkina. W tym samym czasie tłum ludzi huczał, a nawet tańczył dokoła Muzeum Stalina w Gori. Wielu ludzi było przekonanych, że wkrótce prawdziwy wódz zmartwychwstanie i zaprowadzi porządek w tym chorym kraju. Biuro Polityczne zebrało się ponownie po obiedzie. Przywódcy państwa byli najedzeni, ale zdenerwowani. Miały zapaść historyczne decyzje. - Na wstępie - powiedział Leonid Iljicz - wysłuchamy wiadomości z zagranicy. Proszę, Andrieju Andriejewiczu. Gromyko pożuł wargi i powiedział: - W skrócie. W USA panuje anarchia. Telewizja przeprowadza badania opinii publicznej. Rozpoczęły się burzliwe demonstracje. - Chwileczkę - Breżniew gestem powstrzymał mówcę i zwrócił się do Szczekołowa, którego specjalnie zaproszono na posiedzenie Biura Politycznego. - Wzmocnijcie moskiewską milicję - powiedział Breżniew. - Poderwijcie na nogi akademię, uczelnie milicyjne. Zresztą sami wiecie, nie ja was będę uczyć. W stolicy musi być porządek. - To już zostało zrobione - Szczełokow pozwolił sobie na uśmiech. - Czego chcą reakcyjne kręgi w Ameryce? - zapytał Breżniew Gromykę. - Za czym opowiada się postępowa część społeczeństwa? - Jak zawsze, obraz pełen sprzeczności - powiedział Gromyko. - Postępowa część społeczeństwa na południu kraju opowiada się za przywróceniem do życia murzyńskiego lidera Martina Lutera Kinga. Breżniew pomyślał. Po chwili powiedział: - Pamiętam towarzysza Martina Lutera. Dużo zrobił dla sprawy pokoju. A czego domaga się kapitał monopolistyczny? - Sytuacja zupełnego rozłamu - powiedział Gromyko. - Mam zestawionko procentowe na trzydzieści zero zero. Na pierwszym miejscu jest Lincoln. - Znam towarzysza Lincolna - powiedział Breżniew. - A jakże. Postępowy działacz państwowy. A co tam w Chińskiej Republice Ludowej? To dla nas ważne. - Radio Pekin ogłosiło, że ma się odbyć wskrzeszenie Mao Tse Tunga. Podaje się, że to wskrzeszenie zostało osobiście zabezpieczone przez przewidującego towarzysza Mao. - Mało prawdopodobne - powiedział Breżniew. - Myślę, że to tylko zasłona dymna, wpływowe siły w Republice Chińskiej nie dopuszczą do tego. - Dlaczego? - Breżniew dźgnął ołówkiem w pierś Kuzniecowa. Zainteresował się. - Tam głowy polecą. To tak, jakbyśmy my Stalina wskrzesili - Kuzniecow pamiętał czasy kultu jednostki. Zamarł, czując wokół siebie próżnię. W pokoju zapanowała taka cisza, jakby wszyscy przestali oddychać. - Dopuściliście się nietaktu, towarzyszu Kuzniecow - powiedział wreszcie Breżniew. - Nie spodziewaliśmy się tego po was, starszym człowieku. Komunista nawet na chwilę nie powinien zapominać, że naszym wielkim nieżyjącym wodzem jest Włodzimierz Iljicz Lenin. - Ależ ja do niczego nie wzywam - powiedział Kuzniecow, a na jego policzki wystąpiły czerwone, starcze plamy. - Chciałem zaproponować właśnie Iljcza. - Jeśli - powiedział Czernienko - to wszystko nie jest prowokacją. - Otóż to - poparł go Breżniew. - A czyją prowokacją, ustaliliście? - Małe szanse - powiedział Andropow. - Chociaż w tej sytuacji wolałbym, żeby to była prowokacja. - Nie rozumiem - westchnął Breżniew. - Jeśli to prowokacja, to skończy się na niczym. Jeśli to nie prowokacja, a, powiedzmy, prowokacja na skalę galaktyczną, to musimy wziąć to wydarzenie pod kontrolę i zapewnić, żeby naród jednogłośnie zażyczył sobie tego kandydata, którego wybierze Biuro Polityczne. I musimy podjąć odpowiednią decyzję. - Głos Andropowa był cichy, ale twardy i groźny. Andropow stał się podobny do Berii i, mimo że było to tylko zewnętrzne podobieństwo, Breżniew zjeżył się wewnętrznie. - Jaką decyzję? - Breżniew usłyszał swój głuchy, zacinający się głos i zrozumiał, że głos go zdradził: nie on ma zadawać pytania. On ma podejmować decyzje. - Ależ wy sami wskazaliście! - zdziwił się Andropow. - Ludzkość miała tylko jednego geniusza - powiedział Czernienko. - I właśnie Włodzmierz Iljicz jest nam potrzebny, prawda, Leonidzie Iljiczu? Ale Breżniew milczał. Nie odpowiedział Czernience w żaden sposób, ani słowem, ani gestem. Dlatego, że spłynęło na niego zrozumienie... To była prowokacja. To była gigantyczna, kosmiczna, może nawet galaktyczna prowokacja, skierowana przeciwko niemu, Generalnemu Sekretarzowi osobiście i przeciwko państwu radzieckiemu w ogóle. Ustinow, który nie domyślił się biegu myśli Generalnego, dolał oliwy do ognia. - W kolektywach mas - powiedział - i w niektórych jednostkach wojskowych odbywają się spontaniczne zebrania pod hasłem: "Lenin jest z nami! Lenin wiecznie żywy!" W tej sytuacji proponuję podtrzymać to, co zapoczątkowały masy. Zabrzmiały oklaski. Breżniew w milczeniu wstał i skierował się do wyjścia. Od drzwi rzucili się ochroniarz i lekarz. Myśleli, że Generalny potrzebuje reanimacji. Ale on przeszedł obok nich. Wypuszczono mnie nad ranem. Protestowałem, mówiłem, że metro jeszcze nie jeździ. - Na taksówkę znajdziecie - powiedział major, który przesłuchiwał mnie ostatni. Znał zawartość mojego portfela. Nie wziąłem taksówki. Poszedłem pieszo. Świt był jasny, ale zimny. Na ulicy leżały ostatnie liście. W mieście panował nienaturalny spokój. Zupełnie, jakby zaczęła się Olimpiada. Na każdym rogu stali milicjanci. Po dwóch, po trzech. Obok Komitetu Rejonowego Partii tłoczyło się, marzło i przestępowało z nogi na nogę kilku przygnębionych, ale skupionych emerytów. Kordon milicjantów oddzielał ich od drzwi Komitetu Rejonowego. Kiedy przechodziłem obok, jeden z emerytów w czarnej, wyświeconej marynarce, obwieszonej znaczkami dywizjonowych i armijnych jubileuszy, podniósł kościstą pięść i cichutko wykrzyknął: - Lenin wiecznie żywy! Milicjanci milczeli. Rzecz jasna, zrozumiałem: wskrzeszać będziemy Iljicza. Przy pomniku Puszkina na placu Puszkińskim, pomimo wczesnej godziny, babcie układały wianek ze świeżych astrów. Wtedy właśnie, przenikając do świadomości każdego, ponownie zabrzmiał głos Kabiny. Tekst był dokładnie taki sam jak wczorajszy. Staruszki wyprostowały się i jedna z nich głośno krzyknęła: - Do zobaczenia, nasz geniuszu! Milicjant zaczął grzecznie popychać babcię ku wejściu do metra. Być może, pomyślałem, warto było wziąć te pięć dych od profesora. I tak jego sprawa jest z góry przegrana. Biuro Polityczne obradowało od rana. Szczełokow przedstawił sytuację wewnętrzną. Potem wysłuchano raportu Komitetu Bezpieczeństwa Państwa. Sytuacja w kraju była, ogólnie rzecz biorąc, normalna. Na stanowiskach oczekiwano na decyzję z centrali, a nawet domagano się ich, obawiając się przegapienia inicjatywy. W niektórych obwodach, przewidując decyzję Biura Politycznego, uchwalono rezolucję "Zwrócimy Lenina narodowi". Breżniew milczał. Następnie Gromyko odczytał telegram od lewego skrzydła Partii Robotniczej Liechtensteinu, w którym m.in. było napisane: Wyrażamy nadzieję, drogi Leonidzie Iljiczu, że zobaczymy was na trybunie Mauzoleum w dniu parady z okazji rocznicy Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej razem z Włodzimierzem Iljiczem Leninem, którego dzieła kontynuatorem jesteście wy. Breżniew otworzył usta. Wszyscy czekali na to, co powie. Breżniew zapytał: - "Wy" tam z dużej litery? - Tu wszystko jest z dużej litery, Leonidzie Iljiczu - odpowiedział Czernienko uprzedzając Gromykę. Zamilkli. Należało coś przedsięwziąć. Sytuacja była o wiele bardziej złożona, niż wydawało się to na pierwszy rzut oka. Pierwotna decyzja, tak jednomyślnie podtrzymana wczoraj, po nocnych rozmyślaniach okazała się bynajmniej nie idealna. - Tutaj towarzysze z Luksemburga... - zaczął Breżniew. - Z Liechtensteinu - nietaktownie poprawił go Gromyko i Breżniew pomyślał, że Gromyko zbyt nachalnie pcha się na zastępcę. Ale Andropow go nie puści. Nie, nie puści. Breżniew zastanawiając się w ten sposób nie myślał o swojej śmierci - ona była czymś nierealnym. Ale nie przeszkadzało to w rozmyślaniu o następcy. - Tutaj towarzysze z Luksemburga - kontynuował Breżniew - stawiają mnie na Mauzoleum obok Iljicza. To nietaktowne. Andropow starał się nie uśmiechnąć. Ale wyobraźnia zdradziecko i wyraźnie rysowała obrazek - dwóch razem. Jeden w cyklistówce, drugi w kapeluszu. Ten obrazek był nie do przyjęcia. - A kto będzie leżał w Mauzoleum? - zapytał nagle Kunajew. Pytanie było dzikie i dokładnie tego można było oczekiwać od przedstawiciela republiki Azji Środkowej. - W Mauzoleum - powiedział cicho i twardo Andropow, który wszystko już przemyślał i zrozumiał - będzie leżał Włodzimierz Iljicz Lenin. - A na trybunie? - nie zrozumiał Kunajew. - Na trybunie będzie Leonid Iljicz i, jeśli okoliczności nie ulegną zmianie, wy również. Podniósł się aprobujący szumek. Wszyscy zrozumieli, że nie czas wskrzeszać Iljicza. Czernienko chciał z tej okazji wygłosić niewielką mowę, ale Kuzniecow dyskretnie położył mu rękę na łokciu i Czernienko ugryzł się w język. W tej sytuacji każde zbędne słowo groziło nieszczęściem. - Należy wysunąć alternatywne hasło - powiedział Andropow. - Według danych, które otrzymałem, przywódcy Chin będą się starali przywrócić do życia Sun Jat-sena. - Znam towarzysza Sun Jat-sena - powiedział zgodliwie Breżniew. Najgorsze było poza nim, znowu był wśród swoich pomocników, współbojowników i zwolenników tych samych poglądów. - Dużo zrobił dla rewolucji w Chinach. To klasyk chińskiej rewolucji. - Klasyk? - powiedział Dołgich. - Otóż to, klasyk! - Tylko nie Stalin! - krzyknął Ustinow. - Ja z nim pracowałem. - Postarajcie się, proszę - powiedział do niego Breżniew - żeby w Gruzji był spokój. Jaki tam macie okręg? Zakaukaski? - Towarzysze spełnią swój obowiązek - powiedział Ustinow. Wieczorem, przed wiadomościami, spiker, nie skrywając dreszczu podniecenia i przydechu w głosie, zakomunikował o decyzji Biura Politycznego i Rady Ministrów: "Jutro o godzinie dwunastej zero zero czasu moskiewskiego każdy obywatel Związku Radzieckiego wypełni swój partyjny i obywatelski obowiązek. Każdy zażyczy sobie, aby po długim grobowym śnie ocknął się i przystąpił do wykonywania swoich obowiązków wobec postępowego społeczeństwa wybitny klasyk marksizmu-leninizmu Karol Marks". W momencie, gdy podawano tę informację, siedziałem u Eleonory. Ella robiła kawę. Czerwone spodnie tak ciasno i bezczelnie opinały jej pośladki, że nagle zrozumiałem, dlaczego ona jest ciągle w stanie intensywnego podniecenia seksualnego. - Słyszałaś? - krzyknąłem. - Wybrali Marksa. - Słyszę - powiedziała Ella spokojnie. - Nie jestem głucha. - Ale dlaczego nie Lenina? Dlaczego? Naród ich nie zrozumie. - Po co im Lenin? - szczerze zdziwiła się Ella. - Co by z nim zrobili? Składali mu sprawozdania, jak przesrali jego świetlane idee? - Przymknij się, Ella! - powiedziałem. - Nie masz pojęcia o polityce. - A ty o życiu. Ja na ich miejscu natychmiast zakopałabym go tak głęboko, że już żaden przybysz z kosmosu by się do niego nie dokopał. - A Marks? - Jeszcze ci to trzeba tłumaczyć? Marks nawet po rosyjsku nie kapuje. Oddadzą mu Instytut Marksizmu-Leninizmu, daczę w Barwisze. Ile on miał lat, jak umarł? - Dużo. - No, to niech sobie dożywa ostatnich dni na emeryturze. Albo jeszcze lepiej - niech go przekażą do NRD. Niech tam się cieszą. Ella miała rację, ale przygniatające uczucie niesprawiedliwości nie opuszczało mnie. Wszystko było jakoś nie tak, nie w porządku. - To znaczy, że Ameryce będzie Lincoln, Chińczycy będą mieli Mao, a dla nas niemiecki klasyk? - Nasłuchałeś się wrogiej propagandy - powiedziała Ella - a ona jak zawsze kłamie. Jeszcze zobaczymy, kogo tam u nich wskrzeszą. A może nikogo. Jeżeli to blef. - Jak to blef? - Blef kosmiczny. Najnormalniejszy. Poddają nas badaniom. Pij kawę i rozbieraj się. Wychodzę dzisiaj na noc, zapomniałeś? Ella jest pielęgniarką w psychiatryku. Ma ciężki charakter. Tego wieczoru byłem beznadziejnym kochankiem. Ella była ze mnie niezadowolona. Zupełnie nie w porę zapytałem: - A co będzie, jeżeli oni, to znaczy my, zażyczymy sobie Lenina? Albo Lermontowa? - Mógłbyś się wreszcie skupić? - zapytała Ella złym, świszczącym szeptem. Później, gdy już się ubierała, powiedziała: - Zażyczycie sobie, akurat! Jutro postanowimy. I nawet przeprowadzimy próby. Miała rację. Przez cały następny dzień od granicy do granicy w naszym kraju wrzało. W każdej fabryce i w każdym kołchozie organizowano spontaniczne mityngi pod hasłem: "Marks wiecznie żywy!" Pionierzy w radiu śpiewali napisaną tej nocy przez kompozytora Szaińskiego krzepiącą piosenkę: "Wszystkie tomy "Kapitału" Marks napisał nam od nowa!" - z refrenem: "Nauczmy się, przyjaciele, wszystkich tomów po kolei!" U nas też było zebranie. Kuprianow powiedział, że twórczy rozwój marksizmu otrzyma potężny bodziec, który pozwoli nam na pozostawienie systemów filozoficznych Zachodu daleko w tyle. Nowe prądy, odzwierciedlające troskę... i tak dalej. Przedstawiciel Komitetu Rejonowego przeczytał z kartki tajne opracowanie. W nim otwarcie mówiło się, że Biuro Polityczne z uwagą zbadało bieżący problem. Wypowiedziany został sąd o wskrzeszeniu gorąco przez nas wszystkich kochanego Włodzimierza Iljicza Lenina. Jednakże otrzymane z galaktyki wiadomości przekonały partię i jej Generalnego Sekretarza osobiście, że w razie pomyślnego wyniku pierwszego wskrzeszenia Związek Radziecki jako jedyny otrzyma prawo powtórzenia eksperymentu. W świetle tego, i w głębokim przekonaniu, że partia nie ma prawa dopuścić do najmniejszego ryzyka względem wskrzeszenia naszego Iljicza, zdecydowano się na przywrócenie do życia wodza naszego proletariatu dopiero wtedy, gdy nauka dowiedzie z całą pewnością, że nie przyniesie to szkody jego zdolnościom umysłowym. Nie mogę powiedzieć, żebym w to uwierzył, ale wielu uwierzyło. Nie mówili wprost, ale dawali do zrozumienia, że w każdym nowym przedsięwzięciu możliwe jest niepowodzenie. Niepowodzenie z Marksem - to nieszczęście. Niepowodzenie z Leninem - katastrofa. Gdy wracałem z pracy, pomnik Puszkina był otoczony kordonem członków Ochotniczej Obywatelskiej Służby Porządkowej. Kwiatów pod nim nie było. Muzeum Puszkina zamknięto z powodu remanentu. Krążyły plotki, że w Gori przeprowadzano aresztowania. Na ulicach tłoczyli się ludzie, tak jakby było święto. Wielu z nich, głównie młodzież, hałasowało i ignorowało milicję. Po ulicy Metrostrojewskiej długą kolumną jechały czołgi. Do rana świeciło się w oknach budynków KGB na Łubiance. Czarne wołgi co chwila wypadały z placu Dzierżyńskiego i po wizgliwym okrążeniu monumentu Pierwszego Czekisty, mknęły na plac Stary. Później wracały. Ustępując wobec nalegań lekarzy, Breżniew spędził noc poddając się reanimacji. Dopuszczono do niego tylko Andropowa. Zabijali czas, pijąc herbatę. Wspominali wojenne historie. O jutrzejszym dniu nie mówili. Andropow zapewnił Generalnego, że przedsięwzięto wszelkie środki. Następnego dnia w całym kraju ludność zbierała się w aulach i salach konferencyjnych. Grzmiała muzyka. Emerytów i dzieci zebrano w przedszkolach i świetlicach administracji domów. Na ulicach pozostali tylko milicjanci i członkowie Ochotniczej Obywatelskiej Służby Porządkowej. Za dziesięć dwunasta Kabina po raz ostatni powtórzyła swoje obwieszczenie. Za pięć dwunasta zawyły syreny wszystkich fabryk i zakładów pracy. Zaczęło się odliczanie czasu. Zagranicznych korespondentów nie wpuszczono do Zwienigorodu. Miasto i okoliczne lasy otoczono czołgami. Biuro Polityczne i generalicja przebywali w schronie przeciwlotniczym, wykopanym na miejscu oranżerii. Breżniew patrzył na zamknięte drzwi przez silną lunetę. Za minutę dwunasta w kraju zapanowała grobowa cisza. Słychać było tylko metronom. Potem było sześć krótkich sygnałów dokładnego czasu. I wszyscy reproduktorzy Związku Radzieckiego jednocześnie powiedzieli: - Chcemy, żeby twórca marksizmu Karol Marks ożył! - Chcemy... żeby twórca... - Chcemy... - Chcę - powiedział w myśli Breżniew. I już nic nie mógł poradzić. W jego mózgu, przemęczonym zebraniami i brakiem snu, pojawił się obraz zmarłej mamy. - Mama! - wyszeptał. Drzwi Kabiny zaczęły się powoli uchylać. Andropow wyrwał z rąk oficera przenośny pulpit z przyciskiem. On, rzecz jasna, wierzył we wspólną wolę swojego narodu, ale przecież na nim ciążyła odpowiedzialność. Palec Andropowa zawisł nad przyciskiem. W drzwiach kabiny pojawił się człowiek... Andropow nacisnął przycisk. Nastąpił wybuch. Kabina uniosła się w powietrze i, rozsypując się, gruchnęła o ziemię, grzebiąc pod sobą Włodzimierza Wysockiego. Jego gitara poleciała na bok i upadła, prawie cała, na przywiędłą, jesienną trawę. Podkop, zrobiony wcześniej przez saperów Komitetu i nafaszerowany dynamitem, naprawił ewentualny błąd. Prochy Włodzimierza Wysockiego pogrzebano w więzieniu wewnętrznym KGB. Biuro Polityczne nie wracało więcej do tej sprawy. Ogłoszono tylko, że eksperyment zakończył się fiaskiem z przyczyn technicznych poza granicami Związku Radzieckiego. Z Kabiny w Chinach wyszedł Konfucjusz. Po miesiącu zmarł z powodu nieustannych zgryzot. W USA Kabina obdarowała kraj gwiazdą kina Marylin Monroe. Żyje ona do dziś A my zapomnieliśmy o wszystkim. Przełożyła Ewa Skórska KIR BUŁYCZOW wybiła północ Telewizor powiedział groźnie: - Uszkin, a ty co, nie masz zamiaru oglądać wiadomości? - Mam zamiar - odrzekłem. - Zjem i przyjdę. Telewizor pomyślał chwilę i zaprotestował: - Zjesz potem. - Potem to mi wystygnie. - Jak nie przyjdziesz mnie obejrzeć, to na ciebie doniosę. Wiesz, że to zrobię! Skląłem go, wyszedłem z kuchni i poszedłem przed to pudło do pokoju. Właśnie zaczynało się ostatnie wydanie dziennika. Najpierw były wiadomości zza granicy - nasi oddali Tomsk, za to zajęli prawie cały Symferopol. Rzeź białych w RPA. Program prowadził ekstrasens Kałużenko, Parfen Kałużenko. Przez cały czas wytrzeszczał oczy, żebym nie zasnął. Byłem zbyt najedzony i za mało głodny, żeby spać; dla telewizora w sam raz. Potem pokazywali palenie wiedźmy na stosie w Sachalinie. W Sachalinie z powodu radioaktywnej wody było sporo wiedźm. Czarownica broniła się, wołając, że zostanie niewolnicą każdego, kto tylko zechce, ale ludzie woleli popatrzeć na jej agonię. Odwróciłem się w stronę Wasyla, ale on nie patrzył na telewizor. A tymczasem na ekranie pokazywano cudowne dziecko, które wszystkich chętnych popieliło spojrzeniem. Chętnych nie było, więc przywieziono z więzienia zarośniętego, siwego demokratę. Dziecko bez przeszkód zamieniło go w popiół. Później znowu były wiadomości z kraju: konferencja telepatów. Telepaci milczeli, przekazując sobie bezgłośne informacje. Spiker również nie wiedział, o czym rozmawiają. Potem pokazano dyskusję dwóch przepowiadaczy - jeden przepowiadał trzęsienie ziemi w Moskwie na szóstego września, drugi - wybuch wulkanu na ulicy Twerskiej, mniej więcej pod koniec czerwca. Zrobiło mi się żal Twerskiej. Później radzono, co trzeba zrobić ze sceptykiem, jeśli się go dorwie. Okazuje się, że najpierw trzeba mu odrąbać prawą rękę, potem lewą, a jeśli nie będzie się sprzeciwiał, to i głowę. Do studia przyprowadzono sceptyka - ciotecznego wnuka jakiegoś tam ateisty - i zaczęto odrąbywać mu prawą rękę. Wnuczek, całkiem jeszcze młody, rzucał się i wył. Widownia biła brawo. Pod koniec były wiadomości kulturalne - "Sen nocy letniej", premiera telewizyjnego teatru miniatur. Tańczyły w nim sylfidy, rozebrane, ale ze względów przyzwoitości w czadrach. Potem astrologowie małżonki Dogroby przedstawili prognozę pogody i życia na dzień następny. Dowiedziałem się, że do godziny 10.30 nie powinienem zakładać skarpetek, a do pracy najlepiej iść boso i uważać, żeby nie zamoczyć lewej pięty. O godzinie 12.20 czeka mnie nieprzyjemne spotkanie - jeśli chcę go uniknąć, muszę schować się pod stół. Do domu powinienem wrócić pełzając i nie jeść kolacji. Odniosłem wrażenie, że Wasyl westchnął, ale to było przecież niemożliwe. Miałem ogromną ochotę wyłączyć telewizor, ale nie dał się - uciekł w kąt i bił we mnie małymi błękitnymi piorunkami. No i musiałem patrzeć na ucztę wampirów, które rządzą się na drugim ogólnorosyjskim programie. Najpierw plemię wampirów wysysało krew z ładniutkiej spikerki, a gdy już z nią skończyli, wzięli się za członków chóru chłopięcego. Zdążyłem się ucieszyć, że program się skończył, gdy telewizor sam przełączył się na kanał moskiewski i znany czarownik zaczął opowiadać, co zrobić, żeby pozbyć się teściowej, nie zostawiając śladów. A inny demonstrował, jak uzyskać lubczyk z kompozycji gadów i ziół. Potem zaczęła się komedia z życia czartów. Telewizor zaczął chichotać i parskać, i zapomniał o mnie. Odszedłem od ekranu i wtedy usłyszałem, że coś skrobie w drzwi. Odkąd opuściła mnie hrabina Niecziporionok, nikt nie skrobał w moje drzwi. Podszedłem do nich na palcach. W drzwi ciągle coś skrobało i stukało. Pomyślałem, że może to siła nieczysta, która uciekła z ekranu. Teraz nie brakuje jej również na mieście. Od czasu, gdy zabrakło papieru na książki i gazety, gdy zamknięto szkoły, ponieważ przestały być potrzebne, a teatry i filharmonie z braku energii elektrycznej, telewizja była wszystkim. Ja i tak miałem szczęście - dostałem stary, leniwy i pasjonujący się telewizor. Pozwalał mi spać i nawet wyłączał się, gdy jadłem śniadanie czy kolację. Inni mają nowiutkie telewizory, ruchliwe i bardzo groźne. Nie dają się wyłączyć nawet na chwilę. A jeśli już się je wyłączy - kopią prądem. Przywarłem do drzwi i szeptem zapytałem: - Kto tam? - Ja - zaszeleściło w dziurce od klucza. - Proszę mnie wpuścić. Nie mogę stać na schodach. Mogą mnie zobaczyć. - Nie kłamie pan? - Słowo honoru, że nie. Uchyliłem drzwi. Przez szczelinę wcisnął się człowiek, przykryty szarą kołdrą. Na pierwszy rzut oka trudno było się domyślić, że to człowiek: wyglądało to tak, jakby pełzła sama kołdra - a co, nie może? Teraz tyle rzeczy pełza po ulicy. I tak nie ma nic do jedzenia. - Niech pan wejdzie - powiedziałem, bo jestem dobrze wychowany. Moją mamę spalono na stosie (za to, że nie chciała latać na sabat) dopiero sześć lat temu i nie zdążyłem jeszcze zapomnieć tego, czego mnie nauczyła. - Nie mogę. Nie chcę, żeby on mnie zobaczył - zaszeptał mój gość. - Lepiej niech pan zrobi głośniej. Wtedy nas nie usłyszy. Wszedłem do pokoju i zrobiłem głośniej, prawie maksymalnie. Teraz nie usłyszałby nas nawet, gdybyśmy zaczęli krzyczeć. Człowiek zrzucił kołdrę. Był dużo starszy ode mnie, łysy, z podbitym okiem, jednym wąsem dłuższym od drugiego i siwizną na skroniach. - Pan pozwoli, że się przedstawię . Jakow Miakow, dyrektor telewizji. - Pamiętam, oczywiście - powiedziałem. - Niedawno udzielał pan wywiadu i prezentował pan nową latorośl wampirów redakcji sportowej. - Ciiicho - wyjęczał Jakow Miakow. - Oni są wszędzie. Pilnują. Jestem zmuszony udawać, że też wierzę w czarną i białą magię. - A przecież u mnie nie ma tego plugastwa. - Otóż to! - Jakow Miakow usiadł w kucki, opierając się plecami o wieszak. - Chodźmy do łazienki - powiedział. - Ma pan łazienkę razem z toaletą? Tak? Niech pan odkręci wodę. Abstrahując od jego tragicznej sytuacji, Jakow Miakow miał w sobie coś z przywódcy. Gdy tylko zamknąłem drzwi od łazienki, w przewodzie wentylacyjnym coś zaszeleściło, kratka upadła na podłogę, a w otworze pojawiła się czarnowłosa główka komentatorki sportowej, Żanny Akułowej. - No to jesteśmy w komplecie - stwierdził Jakow. - Zaczynamy zebranie. - Do mnie tak goście nie przychodzą. - A kiedy ostatnio byli u pana goście? - zapytała z góry Żanna. - Przecież pani wie, że teraz nikt do nikogo nie chodzi. - Właśnie dlatego do pana przyszliśmy - wyjaśnił Jakow Miakow. Kłęby pary unosiły się nad wanną, kryjąc twarz Żanny. - Niech pani zejdzie na dół - zaproponowałem. Razem z Jakowem wyciągnęliśmy ją z przewodu i postawiliśmy na podłodze. Żanna była lekka, giętka i zwinna. Spodobało mi się to. - Potrzebna nam pana pomoc, Uszkin - powiedział Jakow Miakow. - Władzę w telewizji przejęły diabły, wampiry, astrolodzy, przepowiadacze i inne diabelstwo. - Jutro przejmą kontrolę nad całym państwem - dodała Żanna. - Zgadza się - przytaknąłem. - Z radością nie oglądałbym tego ścierwa, ale telewizor się złości. Jest u nich na służbie. - Tak, wiele osób się skarży - westchnął Jakow. - Wczoraj w sypialni prezydenta znaleziono wampirka. Trzeba było przetaczać krew. Żanna chlipnęła. Chwyciła mnie za rękę i mocno ścisnęła. Para coraz gęściej wypełniała łazienkę. Wyglądało to tak, jakby moi goście pływali we mgle. - Normalni ludzie zostali pozbawieni władzy i zdrowego rozsądku - ciągnął Jakow Miakow. - Kraj pogrąża się w nędzy. Na placach płoną stosy, wampiry bezkarnie piją krew w domach dziecka, a nawet zabijają noworodki; wiedźmy robią szynkę z rokujących nadzieję młodzieńców, a rusałki znęcają się seksualnie nad małoletnimi. - W telewizji też? - zdziwiłem się. - Mówimy ogólnie - powiedziała szybko Żanna. - Może pan odkręcić zimną wodę? Przyznałem jej rację i woda zrobiła się chłodniejsza. Jakow Miakow tymczasem kontynuował z zapałem. - Nie dziś, to jutro resztki cywilizacji legną w gruzach. I wtedy świat powróci do stanu pierwotnego. - Sami jesteśmy sobie winni. - Żanna Akułowa wpatrywała się we mnie czarnymi oczami. - Oczywiście, że wy - zgodziłem się. - Pamiętam, jak się to wszystko zaczęło. Na początku prowadziliście jakieś tam astrologiczne dyskusje, potem z ekranów zaczęli wytrzeszczać oczy ekstrasensi i przepowiadacze, potem pojawili się pierwsi czarownicy... - Dosyć, dosyć! - przerwał mi Jakow Miakow. - To wszystko wydarzyło się, zanim mianowano mnie dyrektorem telewizji... - W płonnej nadziei - podchwyciła Żanna - że uda się powstrzymać ten potok mistyki i czarnoksięstwa. - Zostałem oblężony we własnym gabinecie - westchnął Jakow Miakow. - I dzisiaj nawet musiałem wydostawać się z niego przez okno, po drabince sznurowej. - Którą przyniosłam pod spódnicą - wyjaśniła dzielna Żanna. - Musi nam pan pomóc! - wykrzyknął Jakow Miakow, rzucając mi się do nóg. Ciężko było to wykonać - w mojej łazience z trudem mieszczą się trzy osoby i jeśli jedna z nich zacznie się rzucać do nóg, to pozostali muszą się rozpłaszczyć na ścianach. Żanna musiała wejść na muszlę klozetową. Dzięki temu zobaczyłem, jakie ma zgrabne nogi. - Ale jak ja mógłbym pomóc? - zdziwiłem się. - A zastanawiał się pan kiedyś, dlaczego u pana w domu nie ma ani jednego wampira czy wilkołaka? - zapytała Żanna. - Ani jednego kosmity lub ekstrasensa? - dodał Jakow. Jakow wstał z podłogi, a ja pomogłem Żannie zejść z klozetu. Przez szparę w drzwiach zajrzał Wasyl. Psyknąłem na niego, żeby wrócił do pokoju przed telewizor, bo inaczej ten zauważy moją nieobecność. - A w innych domach? - zapytałem. - Niech pan nie udaje głupiego, Uszkin - rozzłościł się Jakow Miakow. - Pana dom jest jedynym domem w Moskwie, którego unika siła nieczysta. I pan dobrze wie dlaczego. - Nie wiem. - Wie pan. Nie zdążyłem ponownie zaprzeczyć, gdy poczułem na policzku dotyk gorących ust Żanny Akułowej. - Kochany - wyszeptała - pomyśl o dzieciach, zamęczonych zjawami, o ludziach, utopionych przez rusałki, okłamanych przez ekstrasensów, ogołoconych z pieniędzy przez wróżki! O tych, którzy ukrywają się w lasach, bojąc się wrócić do swoich domów. Pomyśl o losach ludzi, którzy musieli zrezygnować z podróży samolotami, bo samoloty przeszkadzają latającym wiedźmom, którzy musieli zamknąć szkoły, bo duże grupy dzieci przyciągają stada wampirów... - Ale jak? - Wzruszyło mnie zaufanie, jakie okazywali mi tacy ważni ludzie. - Tak samo, jak zrobiłeś to u siebie w domu. Tylko musisz to zrobić w studiu, w Ostankinie, gdzie te potwory gnieżdżą się, rozmnażają i skąd wylatują na Moskwę i cały świat. - Kiedy? - zapytałem. Chciałem to odroczyć. Byłem przerażony. - Dzisiaj - odpowiedział Jakow Miakow. - Dzisiaj oni wszyscy zbierają się w telewizji, żeby ustalić, kiedy zadać ludzkości ostateczny cios. - A może jutro? - Kochany - Żanna objęła mnie gorąco. - jeśli tego dokonasz, będę twoja. - Ależ ja nie dlatego - obraziłem się. - Tego by jeszcze brakowało! Jakow Miakow dyskretnie się uśmiechnął, najwidoczniej wierząc, że wygrał. Zegar wybił 21.30. Nie powiedzieliśmy telewizorowi, że wychodzimy. Prawie na pewno zawładnęła nim już siła nieczysta. Wzięliśmy moją rudą walizkę. Na dach wyszliśmy przez strych, potem szliśmy wśród anten telewizyjnych i kominów. Gdy schodziliśmy po schodach przeciwpożarowych w dzielnicy Małomoskiewskiej, zauważył nas jakiś astrolog w obszernej, długiej szacie. Stał na dachu sąsiedniego domu i gapił się na gwiazdy. Gdy byliśmy już na ulicy, zobaczyłem, że podtrzymując poły chałatu, biegnie do budki telefonicznej. Jakow Miakow chciał go dogonić i przydusić, ale Żanna zaproponowała, żeby biec podwórkami aż do skrzyżowania, a potem między nowymi domami za kinem "Kosmos". Jeśli nawet widział nas jakiś diabeł, to my i tak tego nie zauważyliśmy. Szliśmy przez podwórka, wśród topoli, osik i nowych domów. Gdzieniegdzie paliło się jeszcze światło i nawet kątem oka dostrzegłem na pierwszym piętrze telewizor, z którego na widzów groźnie patrzył ogolony na łyso joga. Na jego ramieniu zasiadła śpiewająca tenorem wrona. Biegliśmy, przekazując sobie walizkę. Byliśmy zmęczeni. Pod nogami chlupał mokry śnieg. Pierwszy sygnał alarmowy odebraliśmy, gdy widać już było światła ośrodka telewizji. Zjawa, podobna do świecącej meduzy, wypłynęła zza rogu i zamachała krótkimi łapkami. Chciała nas śmiertelnie przerazić. Nie udało jej się to, ale widok był paskudny. Tyle się już człowiek naoglądał tych zjaw, a i tak się do nich nie przyzwyczaił. Żanna i Jakow klapnęli w śniegową papkę i dalej się czołgali - nie wytrzymali nerwowo. Biegłem, dźwigając walizkę i opędzając się od zjawy, która wezwała na pomoc latającego ekstrasensa, a ten wił się nade mną i wykonywał taneczne pas. Jakow Miakow pełzł pierwszy, przez cały czas skręcając w lewo. - Przez wejście główne się nie przebijemy! - krzyknął. - Ptrzcie, wszystko pozamykane! Przestraszyli się, dranie! Rzeczywiście, przed wejściem głównym kręciły się jakieś postacie, świeciły się jakieś przedmioty, może latarki. Żanna wpadła w głęboką kałużę, wyciągnąłem ją. Przy okazji jeszcze raz przekonałem się, jakie ma ładne nogi. - Ktttóra ggggodddzina? - zapytała, szczękając zębami. - Za dwadzieścia dwunasta - odpowiedziałem. - Będą próbowali zatrzymać czas - stwierdził Jakow Miakow. Leżał w śniegu i prawie nie było go widać. - Ale na Spaskiej wieży stoją żołnierze straży pogranicznej, chłopy na schwał, bezrobotni, z nimiim tak łatwo nie pójdzie. Od wejścia rzucił się na nas tłum. Było ciemno, ale w mdłym świetle rzadkich latarni widziałem wyszczerzone zęby wampirów i świecące oczy Obserwatorów latających talerzy. - A teraz za mną! - Dyrektor telewizji i nadzieja demokracji skoczył na równe nogi jak prostująca się sprężyna i rzucił się do niewidocznych drzwi w budynku techników. Pobiegliśmy za nim. Plugastwo nie spodziewało się po nas takiego zrywu i dzięki temu zdążyliśmy zatrzasnąć za sobą drzwi i zasunąć zasuwę, zanim nas dopadli. Drzwiami wstrząsały uderzenia i wycia, ale my biegliśmy już po korytarzach. Po dziesięciu minutach stanęliśmy przed schodami przeciwpożarowymi, które prowadziły na pierwsze piętro, do gabinetu Jakowa Miakowa. Jako pierwszy zaczął się wdrapywać Jakow. Za nim Żanna Akułowa. Przed moimi oczami migały jej śliczne nogi. Walizka była potwornie ciężka. - Wszystko w porządku - powiedział Jakow. Wyszliśmy na korytarz i zobaczyliśmy drzwi do jego gabinetu. Jak na złość na klamce drzemało małe diablątko, jedna z tych swołoczy, którymi wysługują się klany mafijno-zaświatowe. - Aha! - pisnęło diablątko i odskoczyło, zanim Jakow Miakow zdążył je złapać. - Doniosę, doniosę, doniosę!!! Żanna rzuciła się za nim, ale nie udało się jej go dogonić. Jakow Miakow otworzył drzwi gabinetu. Niepotrzebnie zresztą trudził się zamykaniem ich na klucz. Na kanapie wylegiwała się roznegliżowana przepowiadaczka, z otwartą na środku księgą losu, i paliła kalian; dwie stare Cyganki grały na podłodze przed stołem kartami do tarota, a obok monitora wił się korzeń mandragory. Jakow podszedł do selektora i włączył go. - Studio numer jeden?! - zawołał. - Odpowiedzcie! Na monitorze pojawiła się zaniepokojona twarz mojej ulubionej spikerki Tanieczki. - Trzymamy się ostatkiem sił! - krzyknęła. - Gdzie są obiecane posiłki? W tym momencie w kadr weszła dłoń szkieletu i zacisnęła się na ustach spikerki. Tania straciła przytomność. - Która godzina? - zapytał Jakow. - Za osiem dwunasta - odpowiedziała Żanna Akułowa. Widać było, że drży. - Nie mamy innego wyjścia, musimy biec do pierwszego studia. - Mogą wyłączyć energię - wtrąciłem się. - Na szczęście są analfabetami i nie mają pojęcia o technice. Im się wydaje, że nauki i techniki nie ma, że światło pali się samo z siebie. - Jakow Miakow zaśmiał się powściągliwie, mimo że wcale nie było mu do śmiechu. Nie bawiła mnie perspektywa biegania tam i z powrotem po korytarzach wypełnionych plugastwem, ale wiedziałem, że moim obowiązkiem jest pomóc ojczyźnie powrócić do normalnego życia. Przez siedemdziesiąt pięć lat żyliśmy pod panowaniem wilkołaków, zwanych komunistami, potem, po krótkim okresie demokracji, znowu nastąpiło panowanie wilkołaków, tym razem prawdziwych. I teraz one, nie przestając się rozmnażać, żerują jak pasożyty na naszych zabobonach, lękach i nadziejach. Nie przypadkiem najwięcej wszelkiego rodzaju astrologów, ekstrasensów, przepowiadaczy i wampirów kręci się wokół szpitali - im gorzej czuje się człowiek, tym lepiej powodzi się wszelkiego rodzaju kaszpirowszczyźnie. Szliśmy po korytarzach telewizji udając, że właściwie nic takiego się nie dzieje. Oto idzie dyrektor Jakow Miakow, pogodzony z tym, że władzę przejęły wampiry. Obok niego czarująca, szczuplutka Żanna Akułowa z nowym mężnym wielbicielem, niosącym w ręku walizkę. Mijali nas inni pracownicy telewizji, każdy gdzieś się spieszył, każdy miał coś do załatwienia. W telewizji muszą przecież pracować zwykli ludzie, w przeciwnym razie staną maszyny, bo diabelstwo nie ma pojęcia, jak zbudowany jest parowóz. Z przeciwka szedł jakiś diabeł wyższego zaszeregowania, jego rozłożyste poroże unosiło się nad łbem. Obok niego, z ożywieniem szczebiocząc, dreptała podstarzała brunetka Dżunna. Za nią biegli ochroniarze, od czasu do czasu strzelając gdzie popadnie. Musieliśmy uważać, żeby nie nadepnąć na trupy. Myśleliśmy, że dotrzemy do studia bez przygód, ale plugastwo nas oszukało. Gdy tylko Jakow Miakow otworzył drzwi, ze wszystkich stron rzuciły się na nas wampiry, astrologowie, wilkołaki, drapieżne rusałki i przepowiadacze z żółtą watą wystającą z owłosionych uszu. Napadem kierowała, nie wychodząc z moździerza, ohydna wiedźma, z braku miotły wymachująca szczotką do podłogi. Zostaliśmy związani i zawleczeni na scenę, nad którą ciągle wisiał napis TĘCZA TWÓRCZOŚCI LUDOWEJ. - Niech wszyscy to zobaczą! - zawyła wiedźma. - Włączyć wszystkie programy! Słyszycie mnie? - Słyszymy - odpowiedzieli smętnie zniewoleni operatorzy i reżyserzy. - Włączyć Interwizję i Eurowizję! Włączyć wolne miasto Brześć! Niech cały świat zobaczy, co robimy ze zdrajcami i wrogami wielkiego mistycznego bractwa! Z prawej strony wieszała się na mnie młoda, śmierdząca zdechłymi rybami rusałeczka; z lewej trzymał mnie wilkołak, który to zaczynał zmieniać się w wilka, to, przyłapując się na tym, znowu przybierał rysy człowieka. Zapłonęły monitory. - Cisza w studio! - wrzasnął astrolog ze znanej bandy grabiącej w wolne dni turystów na wielkiej drodze Smoleńskiej. Wiedźma uderzyła moździerzem w scenę. Jupitery zwróciły w naszą stronę swoje oślepiające mordy. Wiedziałem, czułem, że studio jest dosłownie nabite plugastwem, które przybiegło świętować zgubę ostatniego ludzkiego dyrektora telewizji, nieulękłej Żanny Akułowej i mnie, skromnej ostoi sił trzeźwości w świecie szaleństwa. - Dokładnie o północy - wyła wiedźma - pod moim przywództwem, na oczach miliardów telewidzów, kolektywnie rozszarpiemy tę złowieszczą trójcę... Pozostała minuta... Żanna popatrzyła na mnie. - Jaka szkoda - powiedziała cicho - jaka szkoda, że spotkaliśmy się tak późno... - To się jeszcze okaże. - Panowie, towarzysze, obywatele - krzyknął Jakow Miakow, który nawet w takim momencie pozostawał nieulękłym demokratą. - Triumf ciemnych sił irracjonalizmu nie jest wieczny! Ludzkość zwycięży! A wy wszyscy skończycie w swoich tartarach! - Kończ z nimi! - zawyła wzburzona sala. Głośno i dźwięcznie wybił zegar. Pierwsze uderzenie... I wtedy przy akompaniamencie wyjącego tłumu podniosłem rękę z wiszącą na niej rusałką i palnąłem nią wilkołaka w łeb. Wilkołak wbił w jej ciało swoje wilcze kły. Odskoczyłem. Schyliłem się i otworzyłem walizkę. Czując, że coś jest nie w porządku, wampiry i astrologowie rzucili się na mnie. Ale było już za późno. Zegar wybił po raz drugi, trzeci i czwarty. Wasyl, wypuszczony z walizki, wleciał na jakąś poprzeczkę i głośno, na całe gardło, zapiał. - Kukurykuuu!!! Jak rażone gromem zamarły wampiry, obwisły rusałki, westchnęły leśne licha, zadrżeli ekstrasensi... Pięć, sześć, siedem... - Kukurykuuu! - rozległa się triumfalnie zwycięska pieśń Wasyla. Mój bohater i przyjaciel, który tak niezawodnie chronił moje mieszkanie od plugastwa, bojącego się jak śmierci koguciego krzyku... Teraz miał obronić telewizję i cały mój piękny kraj... Osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście... - Kukurykuuu!!! - zapiał po raz trzeci kogut. I wszyscy zniknęli - i wiedźmy, i przepowiadacze, i wróżki, i czarownicy, i wampiry, i wodniki, i kandydaci nauk medycznych... W sali było głośno i bardzo pusto... Na podłodze lśniła złota szpilka starej wróżki-akuszerki. Ktoś nieśmiało zaklaskał. Pewnie któryś z techników. Żanna odwróciła się do mnie i zapytała: - Co pan robi dziś wieczorem? - Co pani rozkaże - odparłem. Kogut usiadł mi na ramieniu. - Niech pan nie przecenia swoich osiągnięć, Uszkin - powiedział srogo Jakow Miakow. - To dopiero początek walki. Plugastwo jest praktycznie niezniszczalne. Przełożyła Ewa Skórska Kir Bułyczow Wybór Było duszno, miałem ochotę zrobić przeciąg, ale przez cały czas ktoś zamykał drzwi. Byłem zmęczony. Tak bardzo, że przez pięć minut, zanim podniosłem słuchawkę, próbowałem wymyślić prawdopodobny pretekst, który przeszkodzi mi zobaczyć się z Katrin. A potem, gdy wykręcałem numer, wyobraziłem sobie, że Katrin zaraz powie, że nie może się ze mną spotkać, bo ma zebranie. Odebrała Katrin i powiedziała, że mogłem zadzwonić wcześniej. Obok stołu z telefonem stanął Krogius, położył na stole siatkę z konserwami i cukrem - wybierał się na daczę. Stał obok i czekał, aż skończę rozmowę. Patrzył na mnie żałośnie. Katrin mówiła cicho. - Co? - zapytałem. - Mów głośniej. - Za czterdzieści minut - powiedziała Katrin. - Tam, gdzie zawsze. - No widzisz - powiedziałem do Krogiusa, gdy odłożyłem słuchawkę. - Dzwoń. - Dziękuję - powiedział Krogius. - Żona zaraz wychodzi z pracy. Przed wejściem do laboratorium czekała na mnie panienka z biblioteki. Powiedziała, że przez dawa lata nie płaciłem składek na Czerwony Krzyż i że mam wstrzymany abonament, bo nie oddałem ośmiu książek. Zupełnie zapomniałem o tych książkach. Przynajmniej dwie z nich wziął Suren. A Suren wyjechał do Armenii. - Będzie pan występował na posiedzeniu? - zapytała mnie panienka z biblioteki. - Nie - powiedziałem i uśmiechnąłem się uśmiechem Łanowego. Albo Jeana-Paula Belmondo. Panienka powiedziała, że jestem wspaniałym aktorem, szkoda tylko, że się nie uczę. Powiedziałem, że nie muszę się uczyć, bo i tak wszystko umiem. - Dobrze mi z panem - powiedziała panienka. - Jest pan dobrym człowiekiem. - Nieprawda - powiedziałem. - Udaję. Panienka nie uwierzyła i poszła, prawie szczęśliwa. Ale ja nie kłamałem. Udaję. Było duszno. Poszedłem na plac Puszkina pieszo, żeby zabić czas. Przed salą koncertową im. Czajkowskiego w kiosku sprzedawano goździki, ale zwiędnięte. A poza tym pomyślałem, że jeśli pójdziemy gdzieś z Katrin, będę wyglądał jak amant. Owładnęło mną głupie uczucie, jak gdyby to wszystko już było. I nawet ten posępny dzień. I Katrin tak samo czeka na mnie na półokrągłej długiej ławce. A u stóp Puszkina powinny stać doniczki z przywiędłymi kwiatami i bukiecik wyblakłych bławatków. Tak też było. Nawet bławatki. Ale Katrin się spóźniła i to ja usiadłem na pustym brzegu ławki. Nie sięgał tutaj cień krzaków i dlatego nikt nie siadał. W cieniu gnietli się niemieccy turyści z zakupami, a dalej, tu i ówdzie siedzieli staruszkowie i tacy jak ja, którzy na kogoś czekali. Jeden staruszek głośno mówił do sąsiada: - To zbrodnia siedzieć w Moskwie w taką pogodę. Zbrodnia. Złościł się, tak, jakby ktoś był temu winien. Katrin nie przyszła sama. Za nią, a raczej obok niej, szedł wysoki, szeroki w ramionach mężczyzna z kilkudniową bródką, nieumiejętnie przyklejoną do podbródka i policzków. Nadawało mu to wygląd oszusta. Mężczyzna miał na głoswie biały kaszkiecik. Jeśli byłoby chłodniej, założyłby zamszową marynarkę. Patrzyłem na niego dlatego, że na Katrin nie musiałem patrzeć. I tak ją znałem. Katrin jest podobna do małego doga - ręce i nogi ma za duże i jest ich za dużo, ale na tym właśnie polega jej urok. Katrin odszukała mnie wzrokiem, podeszła i usiadła. Mężczyzna usiadł obok. Katrin udała, że mnie nie zna, ja też nie patrzyłem w jej stronę. Mężczyzna powiedział: - Gorąco tutaj. Piekielny skwar. Można dostać porażenia słonecznego. Katrin patrzyła prosto przed siebie, a on podziwiał jej profil. Chciał dotknąć jej ręki, ale nie miał śmiałości i jego palce mimo woli zawisły nad jej dłonią. Mężczyzna miał mokre czoło, świeciły mu się policzki. Katrin odwróciła się od niego, zabrała swoją rękę z kolana i nie patrząc na mnie, samymi wargami, powiedziała: - Zamień się w pająka. Przestrasz go na śmierć. Tylko tak, żebym nie widziała. - Pani coś mówiła? - zapytał mężczyzna i dotknął jej łokcia. Jego palce zamarły od dotyku chłodnej skóry. Pochyliłem się do przodu, żeby spotkać jego wzrok i przeistoczyłem się w wielkiego pająka. Miałem prawie półmetrowej długości ciało i metrowe łapy. Wymyśliłem sobie szczękonóża podobne do krzywych pił, wymazane śmierdzącym jadem. Na plecy wpakowałem sobie ruchliwe młode. Młode też ruszały szczękonóżami i wydzielały jad. Mężczyzna nie od razu pojął, co się stało. Zmrużył oczy, ale nie zabrał ręki z łokcia Katrin. Wtedy przeistoczyłem Katrin w pajęczycę i zmusiłem go, żeby poczuł pod palcami chłód i śluz chitynowego pancerza. Mężczyzna przycisnął rozcapierzone palce do piersi, a drugą ręką zamachał przed oczami. - Do diabła - powiedział. Wydawało mu się, że zasłabł, ale najwidoczniej, jak wielu takich dużych mężczyzn, był nieufny. Zmusił się, żeby jeszcze raz spojrzeć w moją stronę i wtedy wyciągnąłem do niego przednie łapy z pazurami. I on uciekł. Wstyd mu było uciekać, ale nie mógł opanować strachu. Niemcy rzucili się do toreb z zakupami. Staruszkowie popatrzyli w ślad za nim. Katrin zaśmiała się. - Dziękuję - powiedziała. - Dobrze ci to wychodzi. - Nie uciekłby - powiedziałem. - Gdybym ciebie nie zamienił w pajęczycę. - Jak ci nie wstyd - powiedziała Katrin. - Dokąd pójdziemy? - zapytałem. - Dokąd chcesz - powiedziała Katrin. - Bardzo dzisiaj duszno - powiedziałem. - Gdzie on się do ciebie przyczepił? - Szedł za mną od kina. Powiedziałam mu, że czeka na mnie mąż, ale potem postanowiłam, że dam mu nauczkę za jego pewność siebie. Może pójdziemy do parku? Napijemy się piwa. - Tam jest mnóstwo ludzi - powiedziałem. - Dzisiaj piątek. Sam przecież mówiłeś, że w piątek wszyscy inteligentni ludzie jadą za miasto. - Jak chcesz. - No to chodźmy złapać taksówkę. Na postoju była spora kolejka. Słońce opuściło się na dachy i wydało się, że za bardzo zbliżyło się do Ziemi. - Zrób coś - powiedziała Katrin. Wyszedłem z kolejki i poszedłem łapać okazję. Nigdy tego nie robię, tylko dla Katrin. Na rogu zobaczyłem pusty samochód i przeistoczyłem się w Jurija Nikulina. - Dokąd? - zapytał kierowca, gdy wsunąłem do samochodu głowę Nikulina. - Do Sokolników. - Siadaj, Jura - powiedział kierowca. Zawołałem Katrin. Gdy szliśmy do samochodu, zapytała: - Kogo mu pokazałeś? - Jurija Nikulina - odpowiedziałem. - Słusznie - powiedziała Katrin. - Będzie dumny, że cię wiózł. - Przecież wiesz... - Coś dawno cię w kinie nie widziałem, Jura - powiedział kierowca, rozkoszując się możliwością obcowania ze mną. - Jestem zajęty w cyrku - powiedziałem. Musiałem przez cały czas o nim myśleć, chociaż wolałbym patrzeć na Katrin. Katrin była w dobrym humorze. Przygryzła dolną wargę i końce ostrych kłów wbiły się w różową skórę. Kierowca był bardzo rozmowny. Dałem mu rubla, a on powiedział, że zachowa go na pamiątkę. Pod dużymi drzewami, przy wejściu było chłodno. Wszystkie miejsca na ławeczkach były zajęte. Przed nami, za okrągłym basenem, wznosiła się kopuła - pozostałość po Amerykanach, którzy robili tu wystawę. Teraz też była tu wystawa "Inter- coś-71". Pomyślałem, że jeśli Gurow do poniedziałku przeczyta referat, który napisaliśmy z Krogiusem, to we wtorek przyjdzie do laboratorium. Krogius nie miał pojęcia, co właściwie narobiliśmy. Ja wiedziałem. - Chodźmy bardziej w lewo - powiedziała Katrin. W lesie, poprzecinanym ścieżkami, pod jakimś dawno nie malowanym płotem, Katrin rozłożyła dwie gazety i usiedliśmy na trawie. Katrin zachciało się piwa. Wyjąłem butelkę z teczki. Kupiłem ją po drodze z pracy, bo pomyślałem, że Katrin będzie miała ochotę na piwo. Nie było czym otworzyć butelki. Podszedłem do płotu, żeby wykorzystać brzeg sztachety. Przed płotem był duży rów i pomyślałem, że mogę nad nim przelecieć, nie przeskoczyć, ale przelecieć. Ale na ścieżce pojawiły się dwie kobiety z dziecięcymi wózkami, więc przeskoczyłem przez rów. - Chciałabyś latać? - zapytałem Katrin. Katrin patrzyła mi prosto w oczy i zauważyłem, jak zmniejszyły się jej źrenice, gdy padło na nie światło słoneczne. - Nic nie rozumiesz - powiedziała. - Nie umiesz czytać w myślach. - Nie umiem - powiedziałem. Piliśmy piwo z butelki i przekazywaliśmy ją sobie jak fajkę pokoju. - Okropnie gorąco - powiedziała Katrin. - I wszystko dlatego, że nie pozwalasz mi spinać włosów. - Ja? - Powiedziałeś, że bardziej ci się podoba, gdy mam rozpuszczone włosy. - Podobasz mi się zawsze - powiedziałem. - Ale z rozpuszczonymi włosami bardziej. - Z rozpuszczonymi bardziej. Przyjąłem jej ofiarę. Katrin siedziała, opierając się dłonią o trawę. Miała szczupłą i silną rękę. - Katrin - powiedziałem. - Wyjdź za mnie. Kocham cię. - Nie wierzę ci - powiedziała Katrin. - Nie kochasz mnie. - Głupi - powiedziała Katrin. Nachyliłem się do samej ziemi i pocałowałem po kolei wszystkie jej długie opalone palce. Katrin położyła mi na karku drugą dłoń. - Dlaczego nie zgadzasz się za mnie wyjść? - zapytałem. - Chcesz, będę dla ciebie zawsze piękny. Jak amant filmowy. - Zmęczysz się - powiedziała Katrin. - A mimo to? - Nigdy za ciebie nie wyjdę - powiedziała Katrin. - Jesteś przybyszem z kosmosu. Obcym. Niebezpiecznym. - Wychowałem się w domu dziecka - powiedziałem. - Wiesz o tym. I obiecuję, że nigdy nie będę nikogo hipnotyzować. Tym bardziej ciebie. - A wmawiałeś mi już coś? Zabrała dłoń z mojego karku i poczułem, jak jej palce zamarły w powietrzu. - Tylko wtedy, gdy prosiłaś. Gdy bolał cię ząb. Pamiętasz? I gdy chciałaś zobaczyć żyrafę na placu Komsomolskim. - Zasugerowałeś mnie, żebym cię pokochała. - Nie mów głupstw i połóż łapkę na swoje miejsce. Tak było mi wygodniej. - Oszukujesz mnie? - Chcę, żebyś naprawdę mnie pokochała. Dłoń wróciła na miejsce i Katrin powiedziała: - Nie wierzę ci. Dopiliśmy piwo i postawiliśmy butelkę w widocznym miejscu, żeby ten, kto będzie jej potrzebował, znalazł ją i sprzedał. Rozmawialiśmy o zupełnie nieistotnych rzeczach, nawet o ojczymie Tatiany, o ludziach, którzy przechodzili obok nas. Wyszliśmy z parku, gdy zrobiło się całkiem ciemno i długo staliśmy w kolejce do taksówki. Gdy odprowadziłem Katrin pod dom, nie chciała mnie pocałować na pożegnanie i nie ustaliliśmy nic na przyszłość. Poszedłem do domu pieszo, było mi smutno i wymyśliłem perpetuum mobile, a potem udowodniłem, że ono i tak nie będzie działać. Dowód okazał się bardzo trudny i niemalże zapomniałem o Katrin, gdy doszedłem do swojej ulicy. I wtedy zrozumiałem, że gdy przyjdę do domu, zadzwoni telefon i Krogius powie, że nic nam z tego nie wyjdzie. Nie chciało mi się obchodzić długiego gazonu i zdecydowałem, że przelecę nad nim. Latanie było dość trudne, dlatego że co chwilę traciłem równowagę. Z tego powodu nie zdecydowałem się wlecieć do siebie na trzecie piętro, chociaż okno było otwarte. Wszedłem po schodach. Gdy otwierałem drzwi, uzmysłowiłem sobie, że ktoś siedzi w ciemnym pokoju i czeka na mnie. Zatrzasnąłem za sobą drzwi i, nie śpiesząc się, zamknąłem je na łańcuch. Potem zapaliłem światło w przedpokoju. Człowiek, który siedział w ciemnym pokoju, wiedział, że go wyczuwam, ale nie ruszał się. Zapytałem: - Dlaczego pan siedzi po ciemku? - Zdrzemnąłem się - odpowiedział człowiek. - Długo pana nie było. Wszedłem do pokoju, zapaliłem światło i powiedziałem: - Może zrobić kawę? - Nie, chyba że dla siebie. Ja dziękuję. Sprawiał wrażenie poważnego człowieka. Dlatego ja też przybrałem stateczny wygląd i wmówiłem gościowi, że mam na sobie niebieski krawat w paski. Gość uśmiechnął się i powiedział: - Proszę się nie wysilać, lepiej niech pan zrobi kawę. Poszedł za mną do kuchni, wyjął z kieszeni zapałki i zapalił gaz. Ja w tym czasie sypałem kawę do filiżanki. - Nie czuje się pan samotny? - zapytał. - Nie. - Nawet dzisiaj? - Dzisiaj tak. - A dlaczego nie ożenił się pan do tej pory? - Dziewczęta mnie nie kochają. - A może przyzwyczaił się pan do samotności? - Może. - Ale ma pan przyjaciół? - Mam dużo przyjaciół. - Ale mają pana gdzieś? - Nieprawda. Jak pan wszedł do mieszkania? Człowiek wzruszył ramionami i powiedział: - Przyleciałem. Okno było otwarte. Stał z przechyloną na bok głową i przyglądał mi się, jakby czekając, że wyrażę zdziwienie. Ale ja nie zdziwiłem się, przecież omal nie zrobiłem tego samego, bałem się tylko, że stracę równowagę i uderzę się w balustradę balkonu. Człowiek ze smutkiem pokiwał głową i powiedział: - Żadnych wątpliwości - i poprawił binokl. Mógłbym przysiąc, że trzy minuty temu nie miał żadnego binokla. Nalałem kawy do filiżanki, wziąłem paczkę wafli i poprosiłem gościa do pokoju. Byłem zmęczony upałem i rozmowami prowadzącymi donikąd. - Niech pan zdejmie buty - zatroszczył się gość. - Żeby nogi odpoczęły. - Bardzo pan miły - powiedziałem. - Najpierw wypiję kawę, czuję się taki senny. Człowiek przeszedł się po pokoju, zatrzymał się przy regale z książkami i przejechał palcem po grzbietach książek jak kijem po sztachetach. - A więc - powiedział głosem profesjonalisty. - Nie raz zadawał pan sobie pytanie: dlaczego nie jest pan taki jak inni? I nie znajdował pan na nie odpowiedzi. A jednocześnie coś pana powstrzymywało przed pójściem do lekarza. - Jestem taki sam jak inni - odpowiedziałem i pożałowałem, że go nie posłuchałem. Trzeba było zdjąć buty. - Jeszcze w domu dziecka uczył się pan lepiej od swoich rówieśników. Znacznie lepiej. Zadziwiał pan nawet nauczycieli. - Drugie miejsce w olimpiadzie matematycznej - powiedziałem. - Ale nauczycieli nie zadziwiłem. I medalu nie dostałem. - Nie zdobył go pan celowo - powiedział gość. - Pańskie zdolności peszyły pana. Przekonał pan nawet Krogiusa, że jest pełnoprawnym współautorem. A to nieprawda. Ma pan potężną siłę przekonywania. Każdemu normalnemu człowiekowi może pan wmówić diabli wiedzą co. - A panu? - zapytałem. - Mnie nie - odpowiedział mój gość i przeistoczył się w nieduży pomnik Pierwszego Drukarza Iwana Fiodorowa. - Interesujące - powiedziałem. - Zaraz mi pan powie, że jest pan moim krewnym i łączy nas niedostrzegalna więź genetyczna. - Słusznie - powiedział gość. - Jeśli byłoby inaczej, nie domyśliłby się pan, że czekam na pana, i przynajmniej by się pan zdziwił, widząc nieznajomego człowieka w zamkniętym mieszkaniu. Zdziwiłoby pana moje wyznanie, że wleciałem na trzecie piętro. A propos, umie pan już latać? - Nie wiem - przyznałem się. - Dzisiaj pierwszy raz spróbowałem. A co jeszcze umiem robić? - Wystarczy, że spojrzy pan na kartkę, a zapamięta pan jej treść. Dodaje pan, mnoży, wyciąga pierwiastki z taką łatwością i szybkością, że mógłby pan z powodzeniem występować na estradzie. Może pan nie spać przez kilka dni, nie jeść również. - Mimo że lubię robić i jedno i drugie i nie ciągnie mnie na estradę. - Przyzwyczajenie - powiedział chłodno gość. - Wpływ środowiska. W domu dziecka pilnowano, żeby wszystkie dzieci w nocy spały. Dostrzega pan związek między faktami i zjawiskami pozornie ze sobą nie związanymi. Jest pan geniuszem na lokalną skalę. Chociaż nie wszystkie swoje zdolności umie pan wykorzystać, nie o wszystkie się pan podejrzewa. - Na przykład? - zapytałem. Gość w tym samym momencie rozpłynął się w powietrzu i pojawił się za moimi plecami, w drzwiach. Po czym nie spiesząc się wrócił do regału, wyjął stamtąd słownik angielsko-rosyjski i rzucił nim. Słownik zastygł w powietrzu. - I to wszystko mnie czeka? - zapytałem bez specjalnego entuzjazmu. - To jeszcze nie wszystko. - Jak dla mnie wystarczy. - Jeśli będzie się pan uczył. Jeśli wróci pan do naturalnego dla siebie otoczenia. Jeśli znajdzie się pan wśród takich jak pan. - Tak - powiedziałem. - To znaczy, że jestem mutantem, potworem genetycznym. W dodatku nie jestem sam. - To nie tak - powiedział gość. - Po prostu jest pan tutaj obcy. - Urodziłem się tu. - Nie. - Urodziłem się w osadzie. Moi rodzice zginęli podczas pożaru lasu. Znaleźli mnie strażacy i zawieźli do miasta. - Nie. - No to niech pan powie. - Powinniśmy byli znaleźć pana wcześniej. Ale to nie takie proste. Myśleliśmy, że nikt nie przeżył. To był statek zwiadowczy. Statek kosmiczny. Byli tam pana rodzice. Statek wybuchł. Spłonął. Zdążyli wyrzucić pana ze statku. Palił się las. W pożarze spłonęło osiedle przedsiębiorstwa przemysłu leśnego. Strażacy, którzy znaleźli pana żywego i całego, tylko bardzo głodnego, nie wiedzieli, że do końca pożaru otaczało pana pole siłowe. Słuchałem go, ale męczyło mnie coś zupełnie innego. - Niech pan powie - spytałem. - Jak ja naprawdę wyglądam? - Zewnętrznie? Musi pan to wiedzieć? - Tak. Gość przeistoczył się w jakąś opływową substancję, półprzezroczystą, płynną, zmieniającą kształt i kolor, ale nie pozbawioną pewnego wdzięku. - To też sugestia? - Nie. - Ale ja przecież staram się być człowiekiem. Ja jestem człowiekiem. - Bez tego nie przeżyłby pan na Ziemi. Myśleliśmy, że pan zginął. A pan się przystosował. Gdyby nie moja wizyta, do końca życia niczego by się pan nie domyślił. - Muszę z panem odlecieć? - zapytałem. - To oczywiste - powiedział gość. - Przecież mi pan wierzy. - Wierzę - powiedziałem. - Zadzwonię tylko do Krogiusa. - Nie ma potrzeby - powiedział gość. - To, co razem zrobiliście, na razie nie jest Ziemi potrzebne. Nie zrozumieją was. Akademicy wyśmialiby pana. Dziwi mnie, że w ogóle udało się panu spowodować, żeby Krogius uwierzył w tę fantazję. - Ale to przecież nie są brednie? - Nie. Za sto lat Ziemianie sami do tego dojdą. A nasza rola polega na przyglądaniu się. Co prawda, czasem się nam wydaje, że ta cywilizacja znalazła się w ślepej uliczce. Podniosłem słuchawkę. - Prosiłem, żeby pan nie dzwonił do Krogiusa. - Dobrze - odpowiedziałem. I wykręciłem numer Katrin. Gość położył dłoń na widełki. Znowu przybrał ludzką postać. - To już skończone - powiedział. - Samotność również. I przymus życia wśród istot nie dorównujących nam pod tyloma względami. Pod każdym względem. Gdybym pana nie znalazł, zginąłby pan. Jestem tego pewien. Musimy się spieszyć. Statek na nas czeka. Wcale nie jest łatwo dostać się aż tutaj, na koniec Galaktyki. I raczej rzadko bywają tu nasze statki. Niech pan zamknie mieszkanie. Nie od razu zorientują się, że pana nie ma. Gdy byliśmy już na schodach, zadzwonił telefon. Zrobiłem krok do tyłu. - To Krogius - powiedział gość. - Rozmawiał z Gurowem. I Gurow nie zostawił suchej nitki na pańskiej pracy. Teraz Krogius o wszystkim zapomni. Szybko zapomni. - Wiem - odpowiedziałem. - To był Krogius. Szybko dolecieliśmy do statku. Wisiał nad krzewami, był nieduży, półprzezroczysty, na pierwszy rzut oka absolutnie niezdolny do dalszych podróży. Wisiał nad krzewami w Sokolnikach i nawet się obejrzałem, miałem nadzieję, że zobaczę pustą butelkę po piwie. - Ostatnie spojrzenie? - zapytał gość. - Tak - powiedziałem. - Niech pan spróbuje przezwyciężyć smutek - powiedział gość. - Nie rodzi go rozstanie, lecz niepewność, niemożność zajrzenia w przyszłość. Jutro się pan uśmiechnie na myśl o małych radościach i małych troskach, które otaczały pana tutaj. Trosk było więcej. - Więcej - zgodziłem się. I otuliło mnie miękkie i ciepłe powietrze statku. - Startujemy - powiedział gość. - Nie poczuje pan przeciążenia. Niech mi się pan uważniej przyjrzy. Ziemska powłoka nie chce pana opuścić. Gość przelewał się perłowymi falami, majstrując przy przyrządach sterowniczych. Przez półprzezroczystą podłogę statku zobaczyłem, jak ciemna zieleń parku coraz szybciej się oddala, jak zlewają się i maleją dróżki ulicznych świateł i ławice okien. Moskwa zmieniła się w jasną plamę na czarnym ciele Ziemi. - Nigdy nie będzie pan żałował - powiedział do mnie gość. - Włączę muzykę i zrozumie pan, jakie wyżyny może osiągnąć rozum zwrócony ku pięknu. Muzyka przyszła z zewnątrz, wpłynęła do statku, miękko pochwyciła nas i popłynęła do gwiazd. Była doskonała, tak jak doskonałe jest rozgwieżdżone niebo. To był ten ideał, do którego ciągnęło mnie w puste noce, w chwilach zmęczenia i rozdrażnienia. Wtedy usłyszałem, że w opuszczonym, nie posprzątanym mieszkaniu znowu zadzwonił telefon, telefon, którego słuchawka była owinięta niebieską taśmą izolacyjną dlatego, że jeden z moich podpitych przyjaciół zrzucił go ze stołu, żeby zrobić miejsce dla szachownicy. - Wracam - powiedziałem gościowi. - Nie - powiedział. - Za późno na powrót. A poza tym nie ma sensu wracać do przeszłości. Do dalekiej przeszłości. - Do widzenia - powiedziałem. Opuściłem statek. Tego wieczoru nauczyłem się wielu rzeczy. Wcześniej nie podejrzewałem nawet ich istnienia. Ziemia przybliżała się. Moskwa z małej jasnej plamki zmieniła się w bezkresną ławicę świateł. Z trudem odnalazłem mój czteropiętrowy blok, nudny i bardzo podobny do swoich braci. Dogonił mnie głos gościa: - Skazuje się pan na życie pełne niedomówień, mąk i poniżeń. Przez całe życie będzie pan pragnął dotrzeć do mnie, do nas. Ale będzie już za późno. Niech się pan opamięta. Nie wolno panu wracać. Drzwi na balkon były otwarte na oścież. Telefon już nie dzwonił. Wymacałem go, nie zapalając światła. Zadzwoniłem do Katrin i zapytałem: - Dzwoniłaś do mnie, Kasiu? - Zwariowałeś - powiedziała Katrin. - Pierwsza godzina! Obudzisz wszystkich sąsiadów. - Dzwoniłaś? - To pewnie ten twój zwariowany Krogius dzwonił. Szuka cię po całym mieście. Ma jakieś nieprzyjemności. - Szkoda - powiedziałem. - Krogiusa? - Nie, szkoda, że to nie ty dzwoniłaś. - A dlaczego miałabym do ciebie dzwonić? - Żeby powiedzieć, że zgadzasz się wyjść za mnie. - Oszalałeś. Powiedziałam przecież, że nigdy nie wyjdę za mąż za przybysza z kosmosu, a w dodatku potwora moralnego, który może mi wmówić, że jest Jeanem-Paulem Belmondo. - Nigdy? - Kładź się spać - powiedziała Katrin - bo cię znienawidzę. - O której jutro kończysz pracę? - Nie interesuj się. Jestem umówiona. - Jesteś umówiona ze mną - powiedziałem groźnie. - No dobrze, z tobą - powiedziała Katrin. - Ale nie wyobrażaj sobie za dużo. - Prawie nie jestem w stanie teraz myśleć. - Całuję cię - powiedziała Katrin. - Zadzwoń do Krogiusa. Uspokój go. Bo zwariuje. Zadzwoniłem do Krogiusa i uspokoiłem go. Potem zdjąłem buty i, już zasypiając, przypomniałem sobie, że skończyła mi się kawa i jutro trzeba koniecznie pójść na Kirowską, do sklepu, i wystać się w obłędnej kolejce. Przełożyła Ewa Skórska KIR BUŁYCZOW Zhańbione miasto Piętno hańby, jakim los naznaczył czoło Wielkiego Guslaru, tak jak każde piętno, było niezmywalne. I nie można obwiniać za nie masonów, syjonistów, CIA czy mafię. My jesteśmy winni. Ale przyznać się do tego nie możemy. Wszystko zaczęło się od tego, że w okolicach Wielkiego Guslaru wylądował taki sobie zwyczajny statek kosmiczny z systemu Scypiona. Na statku był jeden kosmita. Nie wiadomo, jak się nazywał. Przybysz najprawdopodobniej nie miał złych zamiarów. Może była mu potrzebna pokrzywa, uważana w Galaktyce za uniwersalny środek wychowawczy, a może chciał nazrywać konwalii dla swojej przyjaciółki. Kosmonauta wybrał bezludne miejsce w lesie, niedaleko od Wielkiego Guslaru, wypatrzył jaskrawozieloną polanę i nacisnął na hamulce. Gdy statek powoli zbliżał się do Ziemi, kosmonauta przejrzał się w lustrze. Wszystko było w porządku, wyglądał jak najzwyklejszy guslarski grzybiarz. To na wypadek, gdyby w lesie doszło do jakiegoś przypadkowego spotkania. Kosmita ściśle przestrzegał zasady nieingerencji. Statek dotknął ziemi, trawa rozchyliła się i na powierzchni pojawiło się czarne błoto. Okazało się, że na skutek niedopatrzenia ze strony kapitana i przyrządów, statek wylądował na niedużym, ale głębokim trzęsawisku. Kosmita szybko otworzył górny luk statku podobnego do gigantycznego srebrnego jaja i wydostał się na zewnątrz. Przez jakieś pół minuty stał na szczycie statku. Ciągle miał nadzieję, że na chwilę statek dotknie dna trzęsawiska. Ale gdy czarna maź zaczęła ze wszystkich stron podchodzić do jego butów, kosmita zebrał siły i skoczył na suchy brzeg, oddalony od statku o jakieś dziesięć metrów. Kosmita postał tak z dziesięć minut, patrząc na znikający w trzęsawisku statek. Bagno zamlaskało, wsysając go, zakołysało się i uspokoiło. Kosmita gotów był się rozpłakać. Sytuację, w jakiej się znalazł, można było nazwać tragiczną. Był dziesiątki lat świetlnych od domu i najbliższej stacji technicznej, całkiem sam, na planecie, na której wcześniej nie postała stopa żadnej istoty z cywilizowanego Kosmosu, musiał odlecieć z niej, nie nawiązując kontaktu z miejscowymi władzami i prasą. Jeżeli nie uda mu się zrealizować tego nierealnego zadania, pozostanie mu tylko samobójstwo. A samobójstwo było dla tego kosmity czynem nie tylko niewykonalnym, ale i wstrętnym. Nie podjąwszy żadnej decyzji, kosmita ruszył w stronę Wielkiego Guslaru, mając nadzieję, że po drodze uda mu się coś wymyślić. Jak każdy galaktyczny podróżnik, kosmita miał za sobą szkołę przeżycia. Mógł nie oddychać przez trzydzieści dwie minuty, wydostać się z głębokości pięciuset metrów bez akwalungu, spaść z szóstego piętra i nie zabić się, mógł porozumiewać się z napotkanymi istotami w ich języku, biegał szybciej niż amerykańscy Murzyni, pływał lepiej niż krokodyl. I znał sztuczki, do których kosmonauci mogli się uciekać na obcych planetach. Rozmyślając o możliwościach ratunku, kosmita przypomniał sobie jedną taką sztuczkę, która mogła mu pomóc, jeśli mieszkańcy Ziemi byli skłonni do powszechnego w Galaktyce grzechu czy, powiedzmy raczej, słabości. Należało to sprawdzić. Rozmyślając w ten sposób, kosmita wszedł do Wielkiego Guslaru. Na przedmieściach królują jednopiętrowe domki, ale im bliżej centrum, tym domy są wyższe, osiągając w centrum wysokość czterech pięter. Pomiędzy domami stoją cerkwie, które przetrwały antyreligijną propagandę, ulicami jeżdżą rowerzyści i motocykliści. Mercedesów kosmita nie zauważył, chociaż znał się na markach ziemskich samochodów. Kierując się w stronę centrum, przybysz studiował lokalizację sklepów i sklepików. We wszystkich sklepach kosmita zastygał przed ladą i długo wpatrywał się w towar, próbując zrozumieć, na co jest popyt, a co nie wywołuje zainteresowania klientów. Doszedł do wniosku, że nikt nie kupuje napoju kawopodobnego "Rześki poranek". W jego skład wchodziły produkty czyste ekologicznie: mąka z żołędzi, palona kora głogu i inne interesujące komponenty. Wydawało się, że ten produkt będzie odpowiedni do eksperymentu psychologicznego. Kosmita usiadł na ławce w ogródku, nieopodal cerkwi Paraskiewy Piatnicy, i patrzył na płynące obłoki. Zachowywał się jak pająk, który nieruchomo i nawet leniwie czeka na swoją zdobycz. Zdobycz pojawiła się po dziesięciu minutach w osobie zasapanej od dźwigania ciężkiej torby staruszki, której imienia nie znamy. Babcia siedziała przez minutę albo dwie w milczeniu, zanim jej sąsiad zwrócił się do niej z pytaniem. - Ciśnienie? Babcia odwróciła głowę i zobaczyła obok siebie człowieka raczej młodego, należącego do typu mężczyzn, którzy wzbudzają zaufanie właśnie w starszych paniach. Z takich mężczyzn wychodzą doskonali zięciowie i beznadziejni mężowie. - Zamęczyło mnie - zgodziła się babcia. - Od rana w głowie tak stuka i stuka, jakby pociąg jechał i jechał i nie mógł przejechać. - A mojej mamie przeszło, jak ręką odjął. Mogę zaświadczyć. - A co zrobiła? - zainteresowała się babcia. - Nie wiem wprawdzie, czy macie to u was w sklepach - środek na pierwszy rzut oka dziwny, nikt by się nie domyślił, a mojej mamie - jak ręką odjął. W tym momencie kosmita przerwał i zaczął się wpatrywać w obłoki, tak jakby w życiu nie widział nic bardziej interesującego. - Niechże pan mówi, niech pan mówi, chyba że to sekret. - Właściwie to dałem mamie słowo, że nikomu nie powiem... Ale czuję do pani sympatię i współczuję, więc zdradzę pani tajemnicę. - Obiecuję - nikomu ani słowa! - powiedziała na wszelki wypadek babcia. Młody człowiek już jej nie słuchał. Jak modlitwę, jak pogańskie zaklęcia, mamrotał: W gorącej wodzie rozpuścisz Dwie, trzy łyżki na szklankę odmierzysz I do czterdziestu policzysz Napój lecznicy otrzymasz! - Jak, jak pan powiedział? - przejęła się staruszka. Bała się, że zapomni. - Zapisać, czy nauczy się pani na pamięć? - zapytał kosmita. - Napój kawopodobny "Rześki poranek". Kosmita zapisał czterowiersz drukowanymi literami. Potem powiedział: - Lepiej nie gotować. Doprowadzić do wrzenia, ale nie gotować. - Rozumiem - babcia z trudem oderwała się od kartki. - Dwie, trzy łyżki na szklankę odmierzyć, napój leczniczy otrzymasz. Nie widziała już kosmity. Miała przed sobą szczytny cel. Kosmita poszedł do hotelu, oczarował dyżurną i dostał łóżko w apartamencie. Mieszkało tam jeszcze dwóch facetów. Z województwa. Nie zdejmując butów, kosmita położył się na łóżku i zaczął myśleć. Nikt mu nie przeszkadzał. W środku roboczego dnia w pokoju nikogo nie było. Ten pierwszy krok jeszcze nic nie znaczył. Nawet gdyby miał szczęście. Puszczona przez niego plotka mogła ucichnąć, gdyby trafiła na niezainteresowanego pośrednika. Trzeba było działać dalej, tymi samymi środkami. Zanim będzie można przejść do punktu głównego, kosmita musiał oszołomić miasto, rozhuśtać je jak łódkę, sprawić, żeby zagubiło się jak dziecko w gęstym lesie. Potrzebny był kolejny nonsens. - Eureka! - krzyknął kosmita, zrywając się z łóżka po półgodzinie intensywnego myślenia. - Eureka! Oczywiście, słowo "eureka" jest tylko przybliżonym tłumaczeniem jego okrzyku. Przybysz wyszedł na główną ulicę i rozpoczął poszukiwania przedmiotu swojej kolejnej dywersji. Podszedł do straganu, gdzie gruba wąsata kobieta handlowała nietypowymi dla Guslaru owocami: bananami, ananasami, mango, kiwi. Trzy albo cztery osoby stały w kolejce nie denerwując się, nie krzycząc i nie bojąc się, że owoców zabraknie - oto, jakie czasy nastały! Kosmita poczekał na swoją kolej, wybrał kiść co żółciejszych bananów. Nie odchodził daleko, nie chował się nigdzie, żeby je zjeść, przeciwnie, podszedł do piaskownicy, w której maluchy uczyły się wznosić zamki z piasku. Mamy i babcie siedziały obok na ławkach. Kosmita rozłożył dużą chusteczkę, usiadł na niej, a banany położył na ławeczce obok siebie. Potem odłamał jednego banana i powoli, demonstracyjnie, obrał go ze skórki. Robił to tak elegancko, że młode mamy patrząc na niego myślały: jaka szkoda, że los dał mi za męża Pietię albo podsunął Wasię. Dlaczego nie poczekał i nie wydał mnie za tego skromnego, pełnego wewnętrznej godności człowieka. Wtedy ten pełen godności człowiek zburzył przyjemny obrazek. Obrał banana, wyrzucił do kosza owoc, zostawił skórkę. I zaczął ją pożerać z dziwną, nieludzką żarłocznością. Tylko proszę nie myśleć, że sprawiało mu to przyjemność. Wręcz przeciwnie, w normalnych warunkach kosmita nigdy by nie zrobił czegoś tak wynaturzonego. Niektóre mamy zaczęły ochać, inne odwracały wzrok. A kosmita pomyślał, że następnym razem powinien wziąć jajka. Można bardzo efektownie wylewać zawartość pod nogi i chrzęścić skorupkami. Mamy, rozczarowane, milczały, a jakaś babcia, trzymając w ręku napój "Rześki poranek", ruszyła w stronę przybysza, żeby go skarcić. Ale nie zdążyła. Wyprzedziła ją trzyletnia dziewczynka Wiera. Dziewczynka podeszła do wujka, który jadł skórkę od banana i powiedziała: - Jesteś głupi, tak? - Nie - odpowiedział kosmita, z radością przysłuchując się ciszy, która zapanowała w ogródku. - Nie jestem głupi. - To dlaczego jesz skórkę? Trzeba jeść banana. - Nie masz racji dziewczynko - odpowiedział kosmita. - Jem to, co zdrowe. - To ty jedz to, co zdrowe, a mnie daj to, co niezdrowe - i dziewczynka pokazała pozostałe banany. Wtedy jej mama, przystojna, farbowana blondynka ze skłonnością do tycia, podbiegła do przybysza, złapała Wierkę i ciągnąc ją za rękę, powiedziała: - Niech się pan nie gniewa na dziecko, ona jest już taka wrażliwa... - Proszę - powiedziała babcia z pudełkiem "Rześkiego poranku" w ręku. - Jak to psują dzieci. Pokazują im różne głupoty, a one powtarzają. - Ach - zdziwił się przybysz - pani na pewno nie czytała książki profesora Poleżajewa "Żyjcie długo i cieszcie się życiem"? - Nie, nie było okazji - powiedziała babcia, z pewnym przerażeniem patrząc, jak młody człowiek obiera drugiego banana, wyrzuca środek i żuje skórkę. - Tam, na podstawie statysytki, dowiedziono czarno na białym, że skórka od banana powoduje niewiarygodne odmłodzenie. Jeżeli spożywa się regularnie cztery skórki dziennie przed jedzeniem, to nie tylko wzrasta, za przeproszeniem, potencja, ale również znikają wszystkie zmarszczki, nie mówiąc już o nadnerczach. - Oho! - powiedziała babcia z pogardą. - Myślałby kto! - Niech pani spróbuje kupić banana w Japonii - powiedział kosmita. - Co tam w Japonii - proszę pojechać do Moskwy. U nas ludzie ustawiają się w kolejkach już wieczorem. - A to dobre! - powiedziała babcia. Jedna z mam pociągnęła swoje dziecko do wyjścia z ogródka. - Dokąd idziesz, Dusia? - zapytała koleżanka. - Późno się zrobiło, za pół godziny Grigorij przyjdzie z pracy na obiad. Powiedziała to tak fałszywym głosem, że pozostałe kobiety zrozumiały: Dusia leci wykupić wszystkie banany. Zrozumiał to również kosmita, który życzliwie rzucił za Dusią: - Za dużo skórek na raz może zaszkodzić! Może dojść do katastrofalnego odmłodzenia organizmu. Z charakterystyczną dla narodu rosyjskiego wrażliwością Dusia krzyknęła: - Nie bądź taki mądry! Dla pozostałych kobiet był to sygnał do zabrania dzieci i porzucenia ogródka. Ostatnia wyszła babcia, przyciskając do piersi pudełko "Rześkiego poranka". Kosmita wyciągnął nogi (rano kupił sobie buty firmy Salamander - marzył o nich od dawna), przeciągnął się i zaczął obmyślać nową intrygę dla mieszkańców Guslaru. Należało rozpowszechnić szkodliwe plotki wśród pozostałych warstw społeczeństwa. Kosmita poszedł do sklepu monopolowego. Minęły czasy, gdy w kolejce po wódkę ludzie tratowali się i zabijali. Teraz wódki jest tyle, że można się w niej kąpać. Ale po dziś dzień guslarscy amatorzy alkoholu mają swoje ulubione miejsce, z którym związane są jasne wspomnienia. Najważniejsze z nich to dział monopolowy w sklepie spożywczym nr 1. Czego tam nie przywozili! Czego nie sprzedawali, za czym się nie zabijali! Święte miejsce. Czy godzi się kupować teraz wódkę w innym sklepie, nawet jeśli wszędzie można ją kupić bez kolejki? - Ciekawa rzecz - powiedział kosmita, zwracając się do ludzi przed sklepem - ciekawa rzecz, takie naruszenie technologii. - A o co chodzi? - zapytał nieufnie człowiek z dziecięcym przezwiskiem Czerwononosy Jeleń. Nie pora teraz na wyjaśnianie, w jakich dramatycznych okolicznościach Benjamin Utkin stracił swoje imię i zyskał to indiańskie przezwisko. - Gazety trzeba czytać - powiedział ostro kosmita. Do tego audytorium trzeba było mówić ostro. Inaczej wielu mogło nie zrozumieć. - W gazetach nic już nie ma - powiedział Pogosian. - Wszystkie się zaprzedały. - A "Ekspertyzę" czytaliście? - zapytał nie zmieszany przybysz. - Jaką znowu ekspertyzę? - W "Ekspertyzie", dodatku do "Izwiestii", pisali, że teraz szukają winnego na całym świecie. W wyniku wojen konkurencji wódka Rosijskaja już drugi tydzień ma o dwa procent więcej niż zwykle. Ma, nie uwierzycie, czterdzieści dwa procent. - Łżesz - powiedział Czerwononosy Jeleń. - Piłem ją wczoraj. Wódka jak wódka. - O to, to, widzieli cię wczoraj w kanałku - powiedział Pogosian. - No i proszę - powiedział przybysz. - Nie wytrzymał chłop. Rozumiecie, to nie o wódkę chodzi. Dodatkowy procent - oto, co zwala człowieka z nóg. - Ożeż ty! - powiedział ktoś. Rosijskaja - powiedział przybysz - ale nie każda. Tylko ta z zieloną etykietką. W tym momencie przyszły dwie dziewczyny, które z ożywieniem rozmawiając żuły skórki od banana. Widok był tak nienaturalny, że mężczyźni zapomnieli o wódce, a kosmita ucieszył się, że jego działalność przynosi efekty. - Mówisz, o dwa procent? - zapytał Pogosian, człowiek ufny i prosty. - No i co z tego wychodzi? - Wychodzi z tego, że niby wypiłeś litr, a tak naprawdę to nie litr, a litr i pięćdziesiąt gram - wyjaśnił ktoś. - Za darmo? - zapytał Czerwononosy Jeleń. - Otóż to - powiedział przybysz i poszedł dalej siać zamęt jak diabeł, chociaż oczywiście nie był diabłem, tylko najzwyklejszym księgowym, który niechcący trafił na obcą planetę i musiał się z niej wydostać. Panujący w ludzkim mrowisku niepokój cieszył kosmitę. Jego przewidywania sprawdzały się, intuicja go nie zawiodła. Ale żeby zadać miastu ostateczny, miażdżący cios, kosmita potrzebował czasu i dodatkowego wysiłku umysłowego. Każde miasto, jak żywy organizm, ma żyły i arterie. Ulice. Wypełnia je krew miasta - jego mieszkańcy. Potoki płyną w konkretnym kierunku, ich bieg jest celowy. Rano ludzie idą do pracy, wypełniając arterie i środki komunikacji, w ciągu dnia pracujący i niepracujący chodzą po sklepach, wieczorem płyną ulicami - żyłami do swoich mieszkań, a potem znowu je porzucają, wychodzą do kina lub dyskoteki. A przybysz robił wszystko, żeby zmylić bieg potoków, żeby organizm miał dosyć, żeby zagubił się w działaniach swoich erytrocycików. Dzika jak tornado kolejka ustawiła się przed dwoma sklepami, w których wykryto obecność kawopodobnego napoju "Rześki poranek". Po opuszczeniu straganów z bananami, tłum kobiet, głównie młodych, stał na przystani na rzece. Powiedziano im, że tam na osiedlu Zarzecze, na straganie u Kawiniakiana są jeszcze banany. Mężczyźni biegali od sklepu do sklepu w poszukiwaniu czterdziestodwuprocentowej Rosijskiej. Pozostawały jeszcze dzieci. - Dzisiaj - powiedział przybysz, nachylając się do trzecioklasisty - w klubie miłośników rzeki będą wyświetlać osiemnaście odcinków "Żółwi Ninja" - za darmo... I wiele rodzin nie doczekało się swoich pociech na obiedzie. A starsze pokolenie płci męskiej? Dla nich przybysz nie żałował pieniędzy, kupił koszyk borowików (pustosząc w tym celu cały bazarek), po czym stanął na przystanku autobusowym i każdemu zainteresowanemu dawał kartkę z planem. Na planie zaznaczone były parowy, gdzie kosmita rzekomo zbierał borowiki. Podobno zostało ich tam jeszcze ze dwie ciężarówki. Ostatnim ciosem, zadanym tego ranka, była wiadomość, którą usłyszał od przybysza Korneliusz Udałow. Przybysz oczywiście nie wiedział, że rozmawia z samym Korneliuszem Udałowem, którego nie weźmiesz na tanie galaktyczne plewy. - Dziwne - przybysz podszedł do Udałowa, który czekał na autobus na rogu Puszkińskiej. - Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem. - Czego pan nie widział? - zapytał przez grzeczność Udałow. - Takiego pluśnięcia. Dwadzieścia lat wędkuję, ale żeby tak plusnęło - nawet nie myślałem, że to możliwe. Jakim szóstym zmysłem przybysz odgadł, że Korneliusz jest zapalonym wędkarzem - nie wiadomo. Ale od razu obudził w Udałowie czujność. - Gdzie? - zapytał. - A tam, w sadzawce. Widzi pan, cerkiew, a za nią jest sadzawka. - Co pan! - zaśmiał się Korneliusz. - Jaki plusk? W tej sadzawce żyją tylko żaby. - Dziwne, bardzo dziwne - myślał na głos kosmita. - Siedziałem na brzegu, a on przeszedł dosłownie przy moich nogach. - Kto? - Sum. Nieduży, z półtora metra, ale widziałem go na własne oczy. Gdybym nie był tu tylko przejazdem, wziąłbym spinning i ucieszył rodzinę połowem. Dobrze, że nie trzeba daleko jechać. Przyjechał autobus. Udałow, który na niego czekał, stał dalej na jezdni i wytrzeszczał oczy, a przybysz spokojnie wsiadł do autobusu i powtórzył opowieść o sumie dwóm młodym obibokom, którzy go wyśmiali i wyskoczyli na następnym przystanku. Tak więc, gdy Udałow, zwalczywszy wątpliwości, przybiegł nad sadzawkę z wędką i podrywką, na brzegach siedziało, wypisz wymaluj jak żaby, dwudziestu sześciu wędkarzy w różnym wieku. Udałow splunął, ale rozepchnął łokciami co młodszych konkurentów i usiadł. Teraz, gdy miasto osiągnęło stan organizmu chorego na świnkę z powikłaniami, kosmita zdecydował się na najważniejszy trik. Od tego zależało jego życie. A także od tego, czy Wielki Guslar jest gotowy rzucić się w przepaść hańby i poniżenia. O pomyłce nie mogło być mowy. Kosmita tak jak saper - pomylić mógł się tylko raz. I byłby to jego ostatni błąd. Potrzebował mężczyzn. W dobrej formie. Mężczyźni stali obok stadionu "Riecznik" i leniwie dyskutowali o szansach swojej drużyny piłkarskiej. Do rozpoczęcia meczu było jeszcze pół godziny. Kosmita zaczął przysłuchiwać się rozmowie. Tak jak przypuszczał, nie miała ona żadnego związku z piłką nożną. W Wielkim Guslarze, dotkniętym chorobą plotek i pogłosek, zaplątanym w pajęczynę sumów, skórek od banana, napojów "Rześki poranek" i trzy lub cztery inne przedsięwzięcia kosmity, rozmowy były wyjątkowo monotematyczne i zakończyły się emocjonalną porażką mężczyzn. Mężczyźni zupełnie nie wiedzieli, co robić - wierzyć czy nie wierzyć... A jeśli wierzyć, to komu? Chcieli wierzyć. Bardzo. Rosjanin zawsze chce wierzyć i zawsze znajdują się ludzie, którzy powiedzą: "Uwierz mi, Iwanie Iwanowiczu! Ja wskażę ci drogę!" - Ale co ciekawe - wtrącił się do rozmowy kosmita - Udałow jednak złowił suma w tej sadzawce. Metr dwadzieścia. Sam widziałem. - Dwa sumy - poprawił kosmitę mężczyzna w niebieskim dresie. - I szczupaka - powiedział trzeci. - Szczupaka nie - zaprotestował człowiek w niebieskim dresie. - Widziałem, jak wracał. Dwa sumy i jesiotr. - Jaki tam jesiotr! - zezłościł się chłopak w bejsbolówce. - Skąd by się wziął jesiotr w tej kałuży? Tam są tylko pijawki. - I co, może suma nie złapał, co, może nie złapał? - gorączkował się człowiek w niebieskim. - No, suma złapał - przyznał chłopak, nie chcąc dostać po karku. - To jeszcze nic! - powstrzymał go gestem były sportowiec z fioletową twarzą pijaka. - A samochód z borowikami widzieliście? Zaczęli się kłócić. Jedni widzieli, inni nie widzieli albo nie wierzyli... - Ja też w to nie wierzę - powiedział kosmita tak głośno, że pozostali zamilkli. - Jestem nietutejszy i dziwi mnie, jakie głupoty ludzie o was opowiadają. Szczerze mówiąc... - W tym momencie kosmita zająknął się i wszyscy nagle zrozumieli, że nawet jeśli do tej pory nieznajomy nie kłamał, to teraz zacznie. - Szczerze mówiąc, boję się - pójdę jutro na bagna w poszukiwaniu rzadkich roślinek, a ktoś z was przypomni sobie tę głupią bajeczkę i polezie za mną. A ja nie znoszę niekompetentnych ludzi. Nie, żeby mi było szkoda złota, nie, złota mi nie szkoda, ale nie znoszę niekompetencji. I kosmita odwrócił się i zaczął iść, a wszyscy kibice w liczbie ponad dwudziestu ruszyli za nim, okrążyli go i odcięli mu drogę odwrotu. - Przepraszam bardzo - powiedział człowiek w niebieskim dresie. Najwyraźniej miał duszę przywódcy. - Co to za rośliny? - Ręce przy sobie! - zbuntował się kosmita przeciwko przesłuchaniu. - Pokaż pozwolenie na zbieranie rzadkich roślin! - krzyczał jakiś facet, metr czterdzieści w kapeluszu, z włosami wystającymi z uszu. - Z CIA, z CIA! Kosmita z zadowoleniem skonstatował, że różnorodność i siła plotek rosną w oczach. Jutro całe miasto będzie mówić, jak to złapano agenta - truł wodę w stawie i pluł do studni. - Mów! - rozkazał mężczyzna w niebieskim. Pozostali oddychali szybko i płytko. - Ale nikomu ani słowa! - zastrzegł kosmita. - Sami rozumiecie. - Rozumiemy, rozumiemy, co mamy nie rozumieć - pospieszyli z odpowiedzią słuchacze. - W czasie rewolucji zatopili to na bagnach. Wywozili w pociągu pancernym pieniądze frontu północnego. Ale czerwoni deptali im po piętach. Oni tam - i czerwoni tam! Oni tutaj - i czerwoni tutaj! I wtedy generał Miller wydał rozkaz wrzucenia kanistra w bagno. - Niech pan powtórzy nazwisko generała - poprosił staruszek, przypominający białą myszkę doświadczalną. Trzymał w ręku notes i chciał zapisywać. - Żadnych notatek! - ostrzegł kosmita. Sąsiedzi rzucili się na staruszka, zabrali mu notes i wyrzucili go z grupy okrążenia. - Mam mapę - powiedział kosmita. - Kto chce popatrzeć? Ale tylko jedna osoba! - Ja popatrzę - powiedział człowiek w niebieskim. - Nie, nie, wybory! Trzeba wybrać delegatów! - sprzeciwił się metr czterdzieści w kapeluszu. - Oto mapa - powiedział kosmita i wyciągnął z kieszeni przygotowaną wcześniej kartkę. I zaczął objaśniać, w której części bagien leży kanister ze złotem. Pozostali zaglądali mu przez ramię, sapali, ale niczego nie mogli zrozumieć. - Ty nas prowadź - powiedział staruszek z ostatniego rzędu. - I po co mam was prowadzić? - zdziwił się przybysz. - Potrzebna mi koparka, a nie banda nierobów. Potrzebuję łopat, pomp! Techniki! - Technika tam nie dojedzie! - krzyknął metr czterdzieści. - Zobaczymy - powiedział przybysz. - W razie czego pójdziemy po trupach. Ludzie poczuli, że krew szybciej krąży w ich żyłach. Wyglądało na to, że trafił się wódz, który wiedział, czego chce. - A rzeczywiście - powiedział staruszek z ostatniego rzędu. - Pamiętam, mówiono o tym w latach dwudziestych. Pętak był wtedy ze mnie, ale pamiętam. Nie minęła nawet godzina, gdy na ósmym kilometrze na leśną drogę zjechała z szosy koparka, trzy wywrotki, samochód asenizacyjny z wielką karbowaną rurą do odciągania wody, żuraw, gazik, a za tą, nie wiadomo skąd i nie wiadomo jaką ściągnięci techniką, spieszyli ludzie z łopatami, grabiami i innymi narzędziami. Maszyny grzęzły w błocie, ludzie wyciągali je na własnych plecach, stękali, przeklinali, walczyli, ale nie poddawali się. Czuli się tak, jakby forsowali Dniepr. Rzecz jasna, nie doszłoby do takiego masowego zaślepienia, gdyby miasto nie było odpowiednio przygotowane. Wielki Guslar zasypany lawiną plotek, oklapnięty, zatrwożony, bliski był wpadnięcia w panikę. Przybysz nie wtrącał się do organizacji robót. Pokazał tylko okrągłą plamę trzęsawiska, gdzie należało szukać kanistra, a dowodzenie powierzył człowiekowi w niebieskim dresie. Ludzie podzielili się pracą. Jedni pomagali koparce ryć kanały odprowadzające, inni razem z samochodem asenizacyjnym odciągali wodę, jeszcze inni ładowali wywrotki... Wszyscy mieli co robić. I wszystkich ogarnął ten szczególny zapał pracy, kiedy człowiek zapomina, po co się tak poświęca i wysila. Najważniejsza jest sama praca! Po godzinie trudów z bagna wynurzył się wierzchołek podobnego do gigantycznego jaja statku kosmicznego. Rozległy się triumfalne okrzyki - wszyscy zrozumieli, że to jest właśnie ten kanister. - Zdwójmy ostrożność, towarzysze! - powiedział przybysz i zażądał, żeby koparka przeniosła go na środek trzęsawiska. A tam zeskoczył na swój statek. Towarzysze pracy bili brawo. - Zdwójmy wysiłki, przyjaciele - krzyknął. - Koniec już bliski. Skarby są prawie w naszych rękach. Niektórzy zaczęli pytać, co on tam plecie o jakichś skarbach, skoro łowimy jesiotra, inni doszli do wniosku, że zaraz pojawią się borowiki - przypuszczeń było wiele. Przybysz z całkowitym spokojem otworzył górny luk i wszedł na statek. Statek był do połowy wyciągnięty z błota. Zapadła pełna napięcia cisza. Czując, że coś jest nie w porządku, przybysz wystawił głowę z luku i krzyknął: - Odejść na dwadzieścia kroków! Znalazłem minę! Dopóki jej nie rozbroję - nie podchodzić! Przerwijcie pracę! Ludzie, mówię do was - odciągnijcie koparkę, samochód, jeszcze się, nie daj Boże, coś złego stanie! Posłuchali go, a metr czterdzieści w kapeluszu krzyknął: - Ostrożnie z tą miną, uważaj na siebie! - Uważaj! - poparli go inni. Wzruszony przybysz zamknął szczelnie luk, spojrzał przez peryskop, czy nie ma w pobliżu jakichś widzów. Na szczęście, wszyscy zgodnie z poleceniem wycofali się na suchy teren, przykucnęli wokół trzęsawiska. "Żegnajcie, przyjaciele!" - powiedział w myśli przybysz. Po krótkiej walce z bagnem statek kosmiczny wyrwał się w górę i, ciągnąc za sobą czarne strumienie błota, poleciał ku niebu... W chwilę później zniknął ludziom z oczu. ,..w Wielkim Guslarze opowiedzą wam wiele ciekawych historii. Ale nigdy nie usłyszycie o tym, jak mieszkanki miasta żuły skórki od banana, piły napój "Rześki poranek", a ich mężowie łowili w sadzawce jesiotra albo wyciągali z bagna kanister ze złotem. Co prawda, zdarza się, że jakaś ślicznotka ni z tego, ni z owego zje skórkę od banana i wyrzuci środek. Albo że ktoś od niechcenia zarzuci wędkę w sadzawkę... Ale to są wyjątki, atawizmy. Przełożyła Ewa Skórska KIR BUŁYCZOW Właściwie Igor Wsiewołodowicz Możejko. Urodzony w 1934 r. w Moskwie (gdzie mieszka do dziś), ukończył Instytut Języków Obcych. Doktoryzował się w Instytucie Orientalistyki AN ZSRS. Pracuje tam do dzisiaj - zajmuje się historią i kulturą Azji Południowo-Wschodniej. Autor wielu rozpraw popularnonaukowych i prac z zakresu historii i historii sztuki, a także miłośnik i wierny czytelnik fantastyki naukowej, w 1966 r. sam zaczyna pisać utwory spod znaku SF - debiutuje opowiadaniem "Kogda wymierli dinozawry". W 1968 r. ukazuje się jego pierwsza powieść "Miecz gienierała Banduły", a w dwa lata później druga - "Posliedniaja wojna". Prawdziwe uznanie i popularność Bułyczow zdobywa dzięki opowiadaniom o miasteczku Wielki Guslar i jego mieszkańcach ("Czudiesa w Gusliarie" i "Liudi kak liudi") oraz opowieściom o Alicji - dziewczynce, której nigdy nie stanie się nic złego ("Putieszestwije Alisy", "Dzien' rożdzienja Alisy", "Dziewoczka s Ziemli" i in.). W Rosji i byłym ZSRS na podstawie utworów Kira Bułyczowa nakręcono kilka filmów (pisarz nierzadko był autorem bądź współautorem scenariusza): "Osieczka '67" (na podstawie powieści pod tym samym tytułem), "Szans" (na podstawie opowiadania "Rycerze na rozdrożach"), "Zołotyje rybki" (opowiadanie "Świeży transport złotych rybek"). Utwory Kira Bułyczowa były tłumaczone na wiele języków, w tym również na język polski. Należą do nich m.in.: "Ludzie jak ludzie" (1976), "Żuraw w garści" (1977), "Rycerze na rozdrożach" (1979), "Nie drażnić czarownika" (1983), "Retrogenetyka i inne opowiadania" (1983), "Było to za sto lat" (1983), "Miasto na górze" (1983), "Dzikusy. Białe skrzydła Kopciuszka" (1983), "Listy z laboratorium" (1985), "Cudza pamięć" (1985), "Guslar-Neapol" (1985), "Wielki Guslar i okolice" (1987), "Agent KF" (1988), "Osada" (1989). Po roku 1990 utwory Kira Bułyczowa były wydawane coraz rzadziej, aż w końcu ich pojawianie się zostało ograniczone do miesięczników "Nowa Fantastyka" i "Feniks". Na szczęście, ku radości wielbicieli Kira Bułyczowa wydawnictwo "Prószyński i S-ka" zapowiada rychłe ukazanie się dwóch tomów guslarskich opowiadań. Pierwszy z nich będzie zawierać opowiadania znane już czytelnikowi polskiemu (m.in. ze zbiorku "Wielki Guslar i okolice"), tom drugi zaś to opowiadania nie tłumaczone dotąd na język polski. E.S.