ANDRZEJ KRZEPKOWSKI OBOJĘTNE PLANETY OD ZIEMI - ... i tylko ona świeci, kiedy inne gasną. Powiedz mi Reel, dlaczego nigdy nie podjąłeś decyzji? - Chyba... chyba bałem się, Tika. Tak po prostu... - Ty? Nieustraszony? Przecież kiedyś nie bałeś się polecieć nawet do alfy Wężownika... - Ale teraz boję się... - Czego? - Tego, co mógłbym tam zobaczyć. - Myślisz o tej starej legendzie? Przecież to bzdura, którą... - Nie, Tika. Legenda. O dobrym świecie, o szczęściu... Ty tego i tak nie zrozumiesz... - Ale to przecież zwykła bajka. Obalone hipotezy. W dwudziestym trzecim wieku... - ... liczą się tylko fakty, tak? Zawsze chciałem je znać i szukałem prawd najbardziej bezstronnych. Boję się tylko... - Przecież możesz je znać - to ledwie dwa tygodnie światła stąd... - Więcej, Tika - to marzenia pokoleń... - Niech więc wreszcie dowiedzą się prawdy. - I ja czasem chciałbym ją znać... - Więc czemu nie lecisz? Gdzie indziej latałeś... - Zrozum, Tika. Inne światy - Orion, Tau, Syriusz i miliony jeszcze odleglejszych - są nam po prostu obce. Są złe. Nie boję się tego ich zła, bo właśnie nie bać się, to jest nasz zawód. Dlatego polecę w każde miejsce, które trzeba poznać, ale tego świata - świata z legendy - nie wolno mi zobaczyć. On naprawdę musi pozostać szczęśliwy... MÓZG Ma na imię Ahia. Widzę ją codziennie przez okno, jak śpieszy się do Instytutu. Maleńka zgrabna figurka przesuwa się na taśmie transportera, wdzięcznym łukiem skręca w bramę. Znika mi na chwilę z oczu, potem słyszę jej kroki w korytarzu - uśmiecha się od drzwi. Pracujemy razem cały dzień. Ahia przesyła mi potem uśmiech na pożegnanie i znów niecierpliwie czekam na jutro. Trochę pracuję, trochę marzę... Nudne obliczenia i wykresy -tak było zawsze i chyba dalej musi tak być. Zanim rakiety polecą w kosmos trzeba obliczyć parametry najmniejszej nawet śrubki, uwzględnić przeciążenia, bezwładność, odporność materiału na wysoką i niską temperaturę, na zmiany szybkości i przyspieszenia - deceleracje i zero bezwzględne dają się we znaki nie tylko ludziom... Marzę czasem o takiej podróży - przecież wiem, jak się to wszystko odbywa. Na początek pierwsza kosmiczna, potem trochę orbity, prędkość międzyplanetarna, z jonowego na grawitacyjny, szybkość międzysłoneczna wreszcie... Razem z Nią usnęlibyśmy w hibernatorach na te, powiedzmy, trzy lata i wędrowali sobie potem z planety na planetę, spalibyśmy w małych hotelikach dla kolonistów i kochali się gdzieś na orbicie Vegi... Taak, znam to wszystko doskonale. Z opowieści tych, którzy tam byli... To musi być ciekawe chyba i piękne uczucie, kiedy można skierować rakietę tam, gdzie się tylko chce. Dlatego zazdroszczę wszystkim, którzy latają. Ja mogę tylko siedzieć tu i czekać... Czekać... Kiedy Ona wreszcie przyjdzie? Właśnie dziś spóźniła się całą godzinę - robiłem błędy nawet w głupim dodawaniu. A kiedy przyszła... - pod bramę Instytutu odprowadził ją wysoki chłopak z emblematem zwiadu kosmicznego na rękawie. Schylił się do jej twarzy. Usłyszałem szybsze niż zwykle kroki, trzasnęły drzwi laboratorium. Uśmiechnęła się tym uśmiechem przeznaczonym specjalnie dla mnie, usiadła w wygodnym fotelu i jak co dzień położyła szczupłe, delikatne palce na moich klawiszach... DESZCZ Fyx przyjrzał się najpierw całemu Układowi z daleka, potem rozpoczął bezpośrednią obserwację interesującego go globu. Przylgnął do powierzchni statku całym cv, uderzał niecierpliwie emitowaną falą w nieprzejrzystą powłokę chmur nad planetą. Jego receptory powiększyły się nieomal czternastokrotnie tworząc przed statkiem ażurową, wirującą z wolna paraboloidę splotów obnażonych nerwów wyczulonych na każdy najmniejszy choćby as przestrzeni. Wszystkie niezbędne obliczenia mózg Fyxa przeprowadzał szybko i pewnie, lecz w uczuciowej części jego skomplikowanej struktury nieprzerwanie szalał dojmujący żal - bezustanne wyładowania potencjału podpsychiki i wściekłe błyski nieprzyjemnych myśli rozdzierały spójną zazwyczaj jaźń Fyxa w niezależne, równoległe tory... Dziewięćdziesiąt procent wyprawy stanowiła pewność śmierci - wiedział o tym równie dobrze jak ci, którzy go wysłali, oderwali brutalnie od wszystkiego, co cenił najbardziej. Bowiem jego myśli właśnie - te o Gjuk, Iolpłasd i alercie - stanowiły dodatkową i wcale przecież niemałą gwarancję, że zrobi wszystko by wrócić i do pamięci rasy przekazać zebraną w kosmosie informację. Było to podstawowe Prawo- najstarsza zasada obowiązująca wszystkich eksplorerów przestrzeni, przekazywana z pokolenia w pokolenie od niezliczonych eonów obiegów okołogwiezdnych. Fyx przyjmował ją i rozumiał w pełni, co jednak nie zmieniło faktu, że w uczuciowej części jego mózgu brakowało tym razem krystalicznej logiki. Wyparła ją panosząca się bezczelnie zazdrość. Czy Wert go nie zdradzi? Czy nie przekona samic do innego kosmona? Tym czujniej i nieufniej oglądał każde podejrzane zakłębienie chmur. Coś przecież tutaj żyło, coś emitowało radiofale, które wyczuł już z sąsiedniego sektora galaktyki. I coś chroniło zapewne tę planetę przed rozmaitymi niespodziankami z kosmosu. Przed odwiedzinami nie zapowiedzianych, niepożądanych może gości... Fyx szybko zwijał receptory - statek wdzierał się już w górne warstwy atmosfery. Trochę za późno wyłączył grawistaty i gdyby mieszkańcy globu mieli zmysły choć w części podobne do jego własnych, to nie mógłby im lepiej zasygnalizować swojego przybycia... Początkowo było bardzo przyjemnie - wolne jony przemykały zygzakami przez całe ciało Fyxa dając mu złudzenie rozkosznego dreszczu - niżej jednak atmosfera stała się cokolwiek niebezpieczna. Nie była wprawdzie aż tak przesycona trucizną, by nie można było wytrzymać, lecz Fyx wolał na wszelki wypadek wywołać cząstki obojętne na powierzchnię ciała. Jak posępna, brunatna chmura popłynął w chybotliwym powietrzu i, otoczony cienką warstewką kryształów ochronnych, powoli opadł na zgromadzenie kanciastych budowli. Większość zabawnych, jednokształtnych dwunogów okryła się na jego widok niewielkimi przenośnymi kopułami, reszta natomiast zaczęła pospiesznie wsiąkać do wnętrz budynków przez dostosowane do tego celu otwory. A potem zaczął się chaos - właśnie w tym momencie, w którym Fyx dotknął pierwszego mieszkańca. Może trafił na jakiś wyjątkowo nietrwały okaz? Dotknięty stwór wyemitował sygnał akustyczny, na który pozostałe istoty zareagowały zaciekawieniem, zaniepokojeniem, paniką wreszcie - po stworku w ułamku sekundy została jedynie mała, wilgotna plama na podłożu... Ta śmieszna, nietrwała istotka umiała bronić się zaciekle, potrafiła zadawać ból. Długo jeszcze, nawet po wyłączeniu receptorów wrażeń nieprzyjemnych, Fyx czuł w całej sieci psychiki obrzydliwy szok zetknięcia z tlenkiem wodoru... Wszystkie następne próby włączania się w systemy nerwowe mieszkańców planety i przejścia na bezpośrednie porozumienie nie dawały pożądanych rezultatów-za każdym razem reagowali na niego identycznie i wszędzie, we wszystkich miastach i osiedlach natykał się na opór równie zacięty jak w przypadku pierwszego kontaktu. Tak bardzo ksenofobicznej reakcji nie umiał sobie wytłumaczyć żadną znaną mu teorią... Wnikał do budynków, zostawiał wciąż nowe mokre plamy na ścianach i podłogach, wysiłkiem woli opanowywał narastający nieodparcie gniew. I próbował, bez przerwy próbował dogadać się nareszcie z jednym bodaj stworzonkiem, lecz żadna próba kontaktu nie dała rezultatu... A potem przyszło to właśnie, czego Fyx obawiał się najbardziej - uznali go za wroga i usiłowali zniszczyć, podczas gdy on nadal nie mógł im nic wytłumaczyć... Najpierw chcieli rozproszyć go przy pomocy powietrznych i termicznych udarów, a kiedy nic im z tego nie wyszło, sięgnęli po broń stokroć skuteczniejszą. Na próżno Fyx otulał całe ciało neutralnym kokonem-warstwa ochronna okazała się zbyt słaba i cienka... * ...W pierwszej chwili wszyscy myśleli, że to zwyczajna chmura. Potem zaczęła obezwładniać wzmożoną grawitacją i z niezrozumiałą zaciekłością atakować wszystkie żywe istoty - miażdżyła i rozpuszczała w sobie każdego człowieka, który tylko znalazł się w jej zasięgu. Wsiąkała do domów przez nie uszczelnione okna i zdawało się, że nic nie może jej powstrzymać. Płynącej przez powietrze galarecie nie szkodziły żadne zdalnie sterowane pociski - każdy wybuch powodował, po chwilowym rozproszeniu, jeszcze ściślejszą konsolidację obłoku. Zaś na zastosowanie głowic termojądrowych nie zgodziły się Narody... Tę-pozornie bez wyjścia - sytuację rozwiązali dopiero inżynierowie klimatu. Któryś z nich zauważył, że obłok zdecydowanie unika wody i rzeczywiście-zwyczajny zdalny deszcz zabił istotę groźną, choć niewątpliwie rozumną. Niestety - żadna próba kontaktu nie dała rezultatu... PIERWSZE STADIUM Od hałasu i ogromnego tempa dziania się kolejnych zdarzeń, od ostrej, wytężonej pracy umysł ucieka daleko tam, gdzie jeszcze możliwy jest odpoczynek, gdzie odrobina skrzywionej, przemęczonej przestrzeni psychicznej daje namacalne nieomal zjawy tętniących nierealnie światów. Tam-sen... Mózg rośnie do mikroskopijnych rozmiarów obejmując wszystko, co nie mieści się w centymetrach, gramach i sekundach... Ter Gigon odwrócił się od pulpitu sterowania przebiegiem reakcji, pochylił głowę nad komunikatorem. Pomieszczenie już po chwili wypełniło się wezwanymi przez Tera naukowcami z innych działów-w nabożnym skupieniu oglądali utrwalony na kliszy ślad nie znanej im do tej pory cząstki. Nieregularny zygzak zakończony był rozbłyskiem twardego promieniowania - dotykali go ostrożnie, gładzili połyskującą, lepką trochę od resztek emulgatora powierzchnię. Ich przytłumione, poplątane głosy docierały do Gigona z nieznacznym opóźnieniem, jakby wszystko działo się w jakimś sąsiednim pomieszczeniu. Tak, to na pewno tylko zmęczenie - Gigon ogarnął spojrzeniem całe naukowe zbiegowisko przy stole i cicho wymknął się z laboratorium. Nagle - zupełnie nieoczekiwanie dla samego siebie - zapragnął powietrza wolnego od duszącej, nieznośnej woni przegrzanego, spalonego gdzieniegdzie tworzywa... Na zaległy od kilku lat urlop wyjechał z miasta. Byle tylko dalej od ulicznych gapiów i natrętnych reporterów, którzy zwietrzywszy sensacyjne odkrycie nie dawali mu ani chwili spokoju. Rozkoszował się teraz zapachem świeżo skoszonej trawy i łagodnym wiatrem budzącym na polach złoto - czerwone fale ciężkich, rozkołysanych kłosów, usiłował zapomnieć o wszystkim, co urzekało go nieodparcie przez kilka ostatnich lat... Należał mu się ten odpoczynek-przez siedem długich okołosłonecznych cykli poszukiwał dowodu istnienia cząstki, którą przewidział i wyliczył. Szukał tak długo, aż warion o znaku przeciwnym do normalnego stał się oczywistą dla wszystkich prawdą, z natrętnej idei posądzanego o pomieszanie zmysłów naukowca powstał fakt obiektywny, z którym trzeba się było liczyć... Zmęczony daleką przechadzką Gigon skrył się w cieniu najbliższego zwierzodrzewa i spłaszczoną na końcu macką otarł z potu swoje szerokie czoło zawodowego koncepcjonisty. W jego mózgu pojawiały się i gasły co chwila błyski dalekich, niespodziewanych skojarzeń - pozwalał im na to, jak zmęczony pracą dobrotliwy ojciec patrzący z pobłażaniem na igraszki niesfornych dzieci. Swawolna wyobraźnia podsuwała mu nieograniczone możliwości wykorzystania nowych cząstek - przebudowa całych kontynentów i nowoczesne zasady napędu statków kosmicznych trzynastej generacji; dosięgnięcie innych słońc i nowych, jakże odmiennych od znanego, światów... kolejne skojarzenie wstrząsnęło nim jak brutalny, nieoczekiwany cios... Jeżeli istnieje jedna, mogą być także i inne cząstki o znakach przeciwnych. Mogą? Powinny być. Muszą. A może... może są gdzieś nawet całe światy z nich zbudowane... ? Uczony zerwał się na równe tocznie i, jak mógł najszybciej, podążył do domu relaksu po swoje bagaże. - Całe światy - mruczał do siebie półgłosem - zupełnie inne, ciekawe światy - w drodze do miasta, do swojego mieszkania - laboratorium przeprowadzał już pierwsze operacje logiczne i wstępne obliczenia... - Hmm... Zaraz, zaraz... jak właściwie wyglądało samo zjawienie się warionu o znaku przeciwnym? Aha... Najpierw było nieznaczne tylko zaburzenie falowe przestrzeni, skrzywienie jej tak niewielkie, że zaledwie wykryte przez najdoskonalsze instrumenty, zaś w następnym ułamku chwili warion przeciwny wyprysnął znikąd zupełnie tak, jakby ktoś przebił nożem arkusz cienkiej metalowej folii - maleńka wypukłość, jakieś wstępne naruszenie spoistości materii i -wreszcie rozdarcie... A gdyby tak założyć, że - po przesunięciu noża na drugą stronę arkusza-folia wraca do stanu równowagi... nie, do stanu początkowego raczej? Postrzępione brzegi rozdarcia powinny przywrzeć do siebie, skleić się w jednolitą-jak przed zakłóceniem-całość. I coś bardzo podobnego właśnie może zachodzić w mechanizmie pojawiania się warionów przeciwnych... Starannie unikając spotkania ze swoim lekarzem-opiekunem Gigon przemknął przez miasto, by przez następne trzy okołogwiezdne cykle prawie nie opuszczać swego laboratorium... Warto było - podjętą pracę Ter zakończył kolejnym wielkim sukcesem. W efekcie wspólnego wysiłku naukowców z kilkunastu połączonych działów, od fizyków i cybernetyków po biologów włącznie, powstała bezzałogowa na początek sonda, którą niezwłocznie wysłano w sąsiedni, podejrzewany o przeciwność, wymiar. Gdy wróciła, znaleziono w jej pojemniku odizolowane polem siłowym od ścianek jakieś nieznane, mineralne chyba formy, pyły i kilka stosunkowo skomplikowanych, niewątpliwie organicznych tworów. Ter Gigon triumfował-nic już teraz nie przemawiało przeciw złożeniu wizyty w innym świecie. Dostosowany do przejścia bariery grawilot wyposażono w regeneratory powietrza i żywności z zapasem energii na dziesięć lat, wzmocniono jeszcze blokadę materii i pola, lecz- pomimo wszelkich możliwych zabezpieczeń - siedzący w fotelu przed olbrzymią tablicą sterowania Gigon poczuł się trochę nieswojo. Jeszcze raz spojrzał uważnie na towarzyszących mu asystentów i zdecydowanym, może nawet cokolwiek desperackim ruchem owiniętej wokół dźwigni rozruchu macki przerzucił starter w krańcowe położenie... Spławik drgnął i ostro poszedł pod wodę, mocne szarpnięcie odwinęło z kołowrotka kilka, potem kilkanaście metrów nylonowej żyłki, lecz wędkarz - wpatrzony szeroko rozwartymi oczyma w to coś, co niespodziewanie zjawiło się na brzegu strumienia - nie zareagował. Przez moment trwał nieruchomo przypominając zatrzymany w swych czynnościach manekin ze stereoreklamy, z zapatrzenia zbudziło go dopiero ponowne szarpnięcie walczącej o wolność ryby. Machinalnie pokręcił przytwierdzoną do wędziska korbką, by już w następnej chwili odrzucić niepotrzebną zabawkę. Wędka zatańczyła na wodzie w takt gwałtownych podskoków jakiegoś zrozpaczonego leszcza czy okonia, zaś człowiek-z charakterystyczną dla dziecka lub rasowego uczonego impulsywną ciekawością - podbiegł do tego nieznanego czegoś z wyciągniętą przed siebie ręką. Słaby, lecz dość nieprzyjemny szok powstrzymał go przed ponownym dotknięciem pojazdu. Bo to przecież był pojazd... Nieomalże doskonały w zarysie, nieludzko czysty w zwichrowanych, łagodnie wygiętych płaszczyznach i śmiało zakreślonych liniach prostych, był niezaprzeczalnie statkiem powietrznym - typowy dla każdej z możliwych technik garb rotora grawitacyjnego nad dyszami przetworników pola i aerodynamiczne stabilizatory rozmieszczone symetrycznie po bokach kadłuba jednoznacznie określały jego przeznaczenie. Wyglądał jak śmigły, sprężony do skoku chart, gdy zwietrzy zająca, i podobnie jak on musiał pruć swoim wąskim nosem pryskające w popłochu powietrze. Był po prostu skończenie piękny trwając tak nad brzegiem strumyka jak trochę jeszcze nieufna, rozgrzana biegiem klacz, i jak łagodne dreszcze przemykały po jego powierzchni blado - błękitne płomyki... Tak nieoczekiwanie doskonałe piękno obudziło w zapatrzonym, rozmarzonym człowieku naukowca - niektóre rozwiązania konstrukcyjne wskazywały niezbicie, iż statek nie jest dziełem ludzi... Ben Morris, najlepszy matematyk Instytutu Intelektroniki oczekiwał przez chwilę, że otworzą się ukryte wśród załamań kadłuba drzwi i ze środka wyjdzie świergoczący coś w swoim języku pilot obcego pojazdu - zawsze myślał, że nie mogłoby być inaczej - lecz statek trwał nadal w czujnym bezruchu podobny do olbrzymiej larwy motylej, otulonej kokonem błękitnych wyładowań. Jedynie przysłonięte szczelną siatką płomieni soczewki sprzężonych peryskopów czy kamer poruszały się synchronicznie z krokami Morrisa. Dopiero, gdy uczony cofnął się o parę kroków by pełniej ocenić rozmiary statku, ów drgnął i posunął się w ślad za idącym tyłem człowiekiem. W ten sposób zawędrowali do zaparkowanego w pobliskich krzakach poduszkowca. Morris siadł za kierownicą i, oglądając się niepewnie, czy niespodziewani goście nie zechcą zniknąć tak, jak przybyli, poprowadził poduszkowiec na przełaj przez pola w kierunku Instytutu... Ciężkie skrzydła bramy uchyliły się przed nimi leniwie, trzasnęły głośno - na wewnętrznym dziedzińcu pojazd przywarował pozornie tak samo martwy, jak uprzednio nad rzeczką. Powiadomiono rząd i wojsko, prasa dowiedziała się sama - co chwila ktoś przylatywał, ktoś inny przyjeżdżał, obfotografowywano Bena i pojazd ze wszystkich stron. Bardzo też szybko okazało się, że wszystkie zdjęcia są prześwietlone i dopiero wtedy zabrano się poważnie do badań otaczającej statek Obcych poświaty. Po kilku godzinach intensywnej pracy stwierdzono, iż cały pojazd jest okryty potężnym polem siłowym o niewiarygodnie spójnej strukturze falowej. Wyglądało na to, że przybysze nie życzą sobie żadnych odwiedzin wewnątrz statku. Zwrócił na to uwagę obecny przy badaniach profesor Natanson. - Słuchaj, Morris, czy to nie dziwne Lecieć Bóg wie ile czasu na naszą staruszkę planetę po to, żeby w ogóle ze statku nie wychodzić? - Wydaje mi się, że oni wcale do nas nie przylecieli:.. - Tego to już zupełnie nie rozumiem. - Więc popatrz na statek jeszcze raz. Przecież on wcale nie wygląda na dostosowany do lotów kosmicznych. - Chcesz powiedzieć, że oni znają podróże w podprzestrzeni? Dlaczego sądzisz, że pojazd Obcych nie mógłby wytrzymać warunków próżni? - Patrz, jak wiotka jest jego konstrukcja. Nawet przy założeniu wytrzymałości budulca wielokrotnie większej od stali jest po prostu zbyt słaba, by przetrzymać bez szkody zderzenie z byle jakim meteorem. Tutaj nawet wspomaganie ochrony polem siłowym nie mogłoby ewentualnej załodze zapewnić stuprocentowego bezpieczeństwa... - W takim razie skąd oni się wzięli? - Z normalnej próżni lub z podprzestrzeni na pewno nie. Ala sam za to zauważyłeś ogromną zbieżność właściwości stworzonego przez nich pola z cechami pól siłowych, stosowanych na Ziemi przy badaniach antymaterii. - Więc sądzisz...? - Tak. Badania trwały dzień i noc - zaledwie zdołano skonstruować odpowiednie filtry magnetooptyczne i dokonać pierwszej serii zdjęć, nieznany pojazd okrył się szalejącym błękitnie pożarem potężnych wyładowań i znikł z oczu zebranych w osłupiałe stadko naukowców... Zwołaną naprędce konferencję roboczą otworzył Ben Morris krótkim podsumowaniem przeprowadzonych badań oraz własnymi, wyciągniętymi z zaobserwowanych faktów wnioskami. Znaleźli się, rzecz oczywista, złośliwi, którzy przemyślenia Bena określili mianem wielkiej improwizacji, albowiem profesor Morris - jak szanującemu się uczonemu przystało - wrogów miał dwukrotnie więcej niż przyjaciół, zgodnie zresztą z zasadą psychologii ujmującą we wzory proces narodzin statystycznej wrogości międzyludzkiej. Ogólne to prawo brzmiało: "jeżeli głosisz prawdy dla przeciętnych niepojęte, to nieprzyjaciół przybywa ci wprost proporcjonalnie do stopnia genialności głoszonych przez ciebie teorii i zawsze znajdziesz ludzi, którzy dokładnie wypaczą sens twoich przemyśleń..." Zgodnie z przewidywaniami Bena pierwsza konferencja w Instytucie Intelektroniki stała się punktem zapalnym poważnych dysput naukowych i zwyczajnych kłótni o pochodzenie przybyszów. Spory w ciągu kilku dni ogarnęły całą Ziemię i jej najbliższe gwiezdne kolonie. Bo też nigdy jeszcze w dziejach ludzkości nie zdarzył się fakt spotkania obcej cywilizacji. Stworzone w księżycowych dokach ludzkie statki kosmopoznawcze przemierzały olbrzymie połacie przestrzeni, podążały niezwłocznie wszędzie tam, gdzie tylko spodziewano się życia myślących istot - na próżno... Po dziesiątkach i setkach lat kosmoloty wracały przynosząc na swych pokładach jedynie postarzałych, rozczarowanych ludzi. Znajdowano na ich miejsce nowych zapaleńców - pełni wiary w wytęsknione przez całą Ziemię Spotkanie rzucali się w niepojęte roztocza kosmosu, by przywieźć czekającym jedynie zawód, albo nie powrócić wcale... W takiej sytuacji projekt Morrisa, przewidujący skonstruowanie analogicznego do statku przybyszów urządzenia oraz wypróbowanie go w praktyce, spotkał się z poparciem dużej części społeczeństwa i, co najważniejsze; władz. Z chwilą przyznania pierwszej dotacji przystąpiono do systematycznych prac przygotowawczych, kompletowano sprzęt i zastanawiano się nad teoretycznymi rozwiązaniami problemu... - O ile cię znam, Morris, nie proponowałbyś budowy statku na wzór tamtego, gdybyś sobie nie stworzył jakiejś konkretnej teorii... - Masz w zasadzie rację. Tyle tylko, że teorię już dawno stworzył ktoś inny. Ja tylko dopasowałem do niej fakty. - Nie bardzo wiem, o czym myślisz... - Słyszałeś kiedyś o superprzestrzeni? - Słyszeć, słyszałem, ale... - ... nie obrazisz się słysząc jeszcze raz, prawda? - Noo, raczej nie... - W porządku. Teorię superprzestrzeni stworzył dość już dawno temu współpracownik Einsteina - Wheeler. Według niego wszechświat jest jak gdyby zbiorem trójwymiarowych fotografii wszelkich możliwych i niemożliwych konfiguracji istniejących i nie istniejących w kosmosie atomów. Trójgeometrie owe mają, według Wheelera oczywiście, interferować ze sobą w ustalonym, acz nieprzewidywalnym i nieznanym ludziom porządku... - Jak interferować? - Zwyczajnie. Jak fale radiowe czy jakiekolwiek inne... - Więc dla Wheelera przestrzeń i czas mają strukturę falową? - Można to i tak określić, choć nie jest to określenie zbyt ścisłe... - Pięknie. Ale jaki to ma związek z twoim projektem? - Bardzo prosty. Gdzieś w otaczającej nas superprzestrzeni istnieje trójwymiar antymaterii przesunięty względem naszej trójgeometrii o ileś tam stereoradianów. Można to nawet wyliczyć ze strzałki pola otaczającego tamten statek... - I co to daje? - A ile kosztuje przeciętna wyprawa w kosmos? - Nie wiem dokładnie, ale słyszałem, że są to astronomiczne sumy... - A właśnie. I jak na razie są to pieniądze wydane bez żadnego efektu. Widzisz, o ile nie mylę się, to stosunkowo niewielkim nakładem kosztów i czasu możemy skomunikować się z nową, nie znaną dotychczas cywilizacją. Zgodnie z uwzględnianym w uogólnionej zasadzie wrogości przypadkiem szczególnym, kiedy to popularność niezrozumiałej dla ogółu prawdy przerasta ludzką głupotę i upór, początkowy sceptycyzm wobec projektu Morrisa ustąpił miejsca nieograniczonemu nieomal entuzjazmowi. Brzmi to może cokolwiek paradoksalnie, lecz fakty takie zdarzały się w historii Ziemi dość często - starczy wspomnieć teorię względności, bądź twórczość Pabla Picassa. Zdecydowani wrogowie wprowadzania do nauki i sztuki jakichkolwiek innowacji, uparci rutyniarze i ciasnogłowi profesjonaliści musieli się, chcąc nie chcąc, z proponowanymi modyfikacjami zapoznawać i albo przekonywała ich prostota genialnej myśli, albo-przytłoczeni atmosferą rozgłosu - udawali zrozumienie, by zachować opinię ludzi znających na wylot omawiane problemy... Podobnie stało się i teraz - wydana nakładem The World Company Ltd. rozprawa Morrisa o innych światach znikła z półek księgarń jeszcze tego samego dnia. W istnienie obcej cywilizacji uwierzyli wszyscy, lecz spory trwały mimo to nadal. Ich powodem była zawarta w rozprawie hipoteza o antymaterialnej budowie przybyszów. Od nowa poszły w ruch wszelkie teorie dotyczące struktury przestrzeni i czasu - szczególne triumfy święciła teoria Feynmanna głosząca, iż antymateria jest materią o przeciwnym do ziemskiego zwrocie upływu czasu. Bardzo modny stał się w tym okresie tak zwany "paradoks pięćdziesięcioletniego naukowca". Polegał on mniej więcej na tym, że dwoje mających po pięćdziesiąt lat ludzi rozstaje się-on w odpowiednio skonstruowanym pojeździe wyrusza do trójgeometrii antymaterii, kobieta zaś pozostaje na Ziemi. Po przekroczeniu granicy wymiarów cały pojazd ulega nowej linii świata i cofa się w czasie względem linii Ziemi, podczas gdy odgrodzony od pola czasu ujemnego barierą energetyczną naukowiec żyje i starzeje się normalnie przez dwadzieścia pięć lat. Gdyby czas kobiety stanął, miałaby ona w chwili powrotu męża dwadzieścia pięć lat, bowiem statek powinien wrócić na Ziemię dwadzieścia pięć lat przed swoim wyruszeniem. Ponieważ jednak czas kobiety płynie bez zakłóceń, więc w chwili powrotu swego siedemdziesięciopięcioletniego męża powinna ona mieć dwadzieścia pięć plus dwadzieścia pięć lat... Nie było dnia, by do centrów pamięci Ziemi nie zgłoszono kilku nowych rozwiązań problemu - najciekawsze z nich zawierało hipotezę, że z chwilą powrotu naukowca do naszego wymiaru kontynuacja jego linii życia powinna omijać dalszy ciąg linii poprzedniej, absurdem byłoby bowiem, gdyby naukowiec przeżył za swoją żoną kolejne ćwierćwiecze aż do wyruszenia pierwszej międzywymiarowej wyprawy, wziął w niej oczywiście udział i jako studwudziestopięcioletni starzec wrócił do swej siedemdziesięciopięcioletniej żony. Przytoczona teoria zakładała więc, oprócz mnogości możliwych światów, także i pomnażanie się w postępie geometrycznym ewentualnych czasów przyszłych całej Ziemi... W takiej oto atmosferze "burzy umysłów" i ogólnego poruszenia powstawał w pracowni Bena Morrisa i z wolna dojrzewał projekt pierwszego ziemskiego statku superprzestrzennego. Jednym z poważniejszych utrudnień na początkowym już etapie prac okazał się problem poruszania tworzonego pojazdu - kolejno odpadały wszystkie propozycje konwencjonalnych napędów jak kołowy czy odrzutowy, zaś ziemskie rozwiązania generatorów grawitacyjnych były dopiero w stadium laboratoryjnych doświadczeń i wiele lat musiałoby jeszcze upłynąć do czasu zbudowania pierwszego silnika grawitacyjnego o zaledwie zadowalającej sprawności. Przemyśliwano nad pojazdem kroczącym, odizolowanym od podłoża warstwą pola siłowego, powstawały najrozmaitsze projekty laboratoriów - kul o zmiennym środku ciężkości, lecz sprawność terenowa takich pojazdów musiałaby z konieczności być bardzo niska, a dodatkowo łączyłoby się to z wysokimi kosztami budowy i trudnościami czysto konstrukcyjnymi. Ogólną aprobatę zyskał dopiero projekt Elli Warren, młodziutkiej asystentki profesora Natansona. Zaproponowała ona zastosowanie superpola w wersji wirującej, które w ten sposób miało przejąć rolę śmigła w normalnych poduszkowcach i energetycznymi kanałami tłoczyć antymaterialną atmosferę pod podwozie statku. Otwarty pozostawał także problem zasilania. Niska, zaledwie siedemdziesięcioprocentowa sprawność najnowocześniejszych ogniw gwarantowała pracę automatów i podtrzymanie pola przez okres co najwyżej tygodnia, pojemność więc i sprawność akumulatorów ograniczała możliwości wykorzystania napędu elektrycznego. Względy bezpieczeństwa zaś i ograniczenie przestrzeni w małym, bo kilkuosobowym zaledwie statku nie pozwalały na zastosowanie reaktora jądrowego. Dopiero śmiały projekt Morrisa proponującego zainstalowanie reaktora na powłoce pojazdu - między dwoma warstwami superpola izolującego miała zachodzić kontrolowana reakcja anihilacji dozowanej ostrożnie materii - przerwał umysłowy zastój: ponownie zaprzęgnięto do pracy olbrzymie komputery... Zmodelowany iteracyjnie cyfrowy obraz prototypu statku działał do tego stopnia bez zarzutu, że niemal natychmiast przystąpiono do jego praktycznej realizacji... - Jak wiesz, jestem człowiekiem raczej dociekliwym i żeby się do czegoś w ogóle zabrać, muszę wszystko dokładnie w sobie przetrawić. A tutaj jest jedna rzecz, której nie mogę w żaden sposób rozgryźć... - Ale co konkretnie? Przecież to wszystko jest piekielnie... - Tak, dla ciebie może być piekielnie proste, ale dla mnie możliwość przechodzenia z wymiaru do wymiaru to trochę tak, jak znikanie najrozmaitszych przedmiotów w rękach prestidigitatora. Nie rozumiem po prostu zasady działania całego pojazdu... - Wiesz, zdarza się, że i ja myślę czasem o tym wszystkim jak o skoku w nieznaną wodę... Znasz może moją interpretację przechodzenia bariery międzywymiarowej ? - Nie czytałem. - Wykładnią całego rozumowania jest pojedynczy pozyton. Wyliczyłem zaburzenia falowe przestrzeni towarzyszące pojawieniu się antymaterialnej cząstki i ilość energii konieczną dla zaistnienia tego zjawiska, zaś wszystkie następne obliczenia dotyczą całego już pojazdu traktowanego jako wielokrotność wzbudzonej cząstki. - Noo, dobrze. To sam statek. A ludzie? Nie powiesz mi przecież, że ludzi potraktowałeś jak zbiór pozytonów... ? - Sprawa jasna. Nie można ludzkim ciałom nadać energii milionów elektronowoltów i nie dałoby się nawet zmieścić wewnątrz statku urządzeń zdolnych do wydzielenia tak kolosalnych mocy... - Więc jak... - Można jednak upozorować powierzchniowo wysoki poziom energetyczny całego pojazdu. - I jaki z tego zysk? Co tam tak mruczysz pod nosem? - A nie, nie, nic ważnego... - Bo wydawało mi się, że słyszę jakieś przekleństwo...? - Ależ nie, broń Boże... - W porządku. Więc jaki zysk z tego pozorowania? - To pozwala niemal stokrotnie zmniejszyć moc potrzebną do przekroczenia bariery i późniejszego podtrzymania poziomu superpola zewnętrznego... Teoria Morrisa stała się ostatnim krokiem w realizacji projektu wyprawy, przekonała bowiem niedobitki niewiernych Tomaszy; zapisany skomplikowanymi wzorami wywód Morrisa dał im złudzenie dotykania tego, co z natury swej jest nietykalne. Przylepiony do okularu peryskopu Neal O'Brien zrobił pełną zaskoczenia minę... Zajęty ustalaniem poziomu mocy superpola Morris zerknął w monitor i również znieruchomiał na chwilę, jakby zdziwiony tym, co zobaczył. Potem nerwowo potrząsnął głową, szybko doprowadził procedurę do końca i obrócił się ku zebranej w sterowni załodze - w osłupiałym milczeniu przyglądali się migającym na ekranach cieniom. Widok był co najmniej niespodziewany - pulsacje fantastycznych, nieokreślonych kształtów i blasków rozpływających się momentalnie w bezkształt i zastępowanych po ułamku chwili nową fantasmagorią poprzeplatanych czernią świateł, zaskoczyły bez wyjątku wszystkich. Nie tak wyobrażali sobie trwający równolegle świat... - Hej, Morris. Od kilku tygodni wpadasz do sterowni tylko w dni swojego dyżuru. Nawet pogadać z tobą nie ma kiedy... - O czym ? - O tym wszystkim... - Tu nie ma co gadać. Trzeba jedynie znaleźć jakieś sensowne rozwiązanie problemu... - Słuchaj, ale czy my na pewno jesteśmy... - A o czym według ciebie świadczą wskazania wszystkich masomierzy? - Przecież one nic nie wskazują... - Przeciwnie, wskazują. Spójrz na ten przyrząd. Jest to przerobiony masomierz - na poszerzonej skali wskazówka oscyluje wokół wartości ujemnych. - To jeszcze nie jest ostatecznym dowodem, że przekroczyliśmy granicę wymiarów... - Ależ Neal, przecież oczywiste, że te pływające po ekranach cienie nie mogą istnieć w oderwaniu od jakiegoś, na swój sposób realnego świata. Trzeba tylko wynaleźć przyrząd, który te niezrozumiałe kombinacje migających światełek przetworzyłby na znane ludziom symbole... Próba za próbą okazywały się nieudane, Morris coraz częściej chodził wściekły i nie ogolony, aż wreszcie po trzech miesiącach sam zaproponował zwołanej do sterowni załodze powrót na Ziemię. Pierwszy wystąpił z protestem chemik O'Brien, po chwilowym wahaniu poparł go również bionik Really: - Zwariowałeś, Morris? Mielibyśmy wracać teraz z niczym? - Przecież sami widzicie, że nic nie wychodzi... - Nie wychodzi dziś, wyjdzie jutro. Mamy czas... Skoro, zgodnie zresztą z twoimi wyliczeniami, czas statku jest w tej chwili ujemny, to wcale nie musimy śpieszyć się z powrotem. I tak nikt przecież na Ziemi na nas nie czeka, jeżeli mamy wrócić wcześniej, niż wyruszyliśmy... - A jeżeli nic się w upływie czasu nie zmieniło? - To miesiąc, czy rok nawet, strawiony na badaniach nowego świata, jest niczym w porównaniu z korzyścią dla ludzkiej wiedzy, jaką przyniesie zakończona pozytywnym wynikiem wyprawa. Głosuję za pozostaniem tutaj, przynamniej przez jakiś czas jeszcze. A ty, Really? - Tak samo. - Natanson? - Jeżeli ma to być z korzyścią dla wiedzy - zostaję. - Ella? - Zbędne pytania, przekonajcie lepiej Morrisa... - Morris, co ty o tym sądzisz? - Cieszę się... Życie na statku popłynęło od tej pory jak leniwa, uregulowana przed wiekami rzeka. Odrywano się od pracy tylko na posiłki, wieczorem zawsze ktoś zachodził do kabiny Natansona lub Morrisa, zaraz potem wpadał "tylko na chwilkę" ktoś drugi i trzeci - dyskusje przeciągały się często aż do umownego rana, lecz mimo to nawet po upływie pół roku prace nad rozwikłaniem zagadki nie posunęły się ani o krok... Z monotonnego, usypiającego rytmu codziennej bezowocnej pracy jedynie Morris wyłamywał się czasem jak spieniony wir na gładkiej fali, i po każdym kolejnym niepowodzeniu wybuchał coraz gwałtowniej. Do szału doprowadzała go świadomość, że to właśnie on, profesor Morris, uważany przez ogół za najtęższy umysł Ziemi, nie może sobie poradzić z prostym - czuł to wyraźnie - zagadnieniem. A przecież nie szukał tego rozwiązania sam... Mijały wciąż nowe dni i tygodnie, lecz nikt jakoś nie mógł zwycięsko zakrzyknąć eureka-być może pewien wpływ na przedłużanie się umysłowego zastoju załogi miała jedyna na statku kobieta - Ella Warren. Wprawdzie ona sama pracowała równie intensywnie, jak pozostali, ale ci pozostali właśnie... Zaledwie jej zgrabna figurka zamajaczyła w okolicach pracowni któregoś z kolegów, ten natychmiast przerywał pracę. Rozmowa o gnębiącym wszystkich problemie niepostrzeżenie zbaczała na coraz swobodniejsze tory, aż wreszcie dziewczyna wyślizgiwała się ukradkiem z pokoju oszołomiona trochę i zawstydzona starając się ochłodzić dłonią zaczerwienione policzki. Wolała nie dostrzegać reakcji na swoją obecność i, traktując wszystkich jednakowo, darzyć ich zarazem taką samą życzliwością. W tej sytuacji wybranie jednego byłoby równoznaczne z wybraniem wszystkich, bowiem tylko to mogłoby wtedy gwarantować względny spokój na statku. Przemykając przez korytarz czuła się niekiedy jak jedyna kobieta na pokładzie opanowanego przez korsarzy okrętu... Było wprawdzie wyjście z sytuacji i wiedziała dobrze, że wtedy nikt nie próbowałby nawet zaczepki, ale... ale właśnie pochłonięty swoją pracą Morris zdawał się niczego nie spostrzegać. Coraz bardziej mrukliwy i nieprzystępny nie patrzył nawet, kto przynosi mu posiłki i sprząta pracownię po nieudanych eksperymentach - wspólnie z profesorem Natansonem opracowywał model przetwornika widma, który pozwoliłby im wreszcie zajrzeć w głąb otaczającego ich świata. Kiedy Natanson szedł spać, on zostawał - nie ogolony, z zaognionymi od braku snu oczyma- by uparcie pracować dalej... Przeprowadzona po kilku miesiącach próba przyniosła ponowne rozczarowanie - obraz w wizjerze aparatu przesunięty był jedynie w paśmie spektralnym, lecz poza tym nie zmienił się ani na jotę... Zaalarmowana brzękiem tłuczonego szkła Ella zastała Morrisa unoszącego nad głowę następny przyrząd. Wsunęła się ostrożnie do pomieszczenia wiedząc jednak zarazem doskonale, że spotkanie z rozwścieczonym profesorem nie wróży zazwyczaj nic dobrego... Wahanie trwało krótko. Błyskawicznie rozpięła suwak kombinezonu, ubranie spłynęło na podłogę-zostawiła je za sobą, jak wąż wyślizgujący się z niepotrzebnej już skóry. Omijając zwinnie odłamki rozsypanego na podłodze szkła podeszła do ogłupiałego, zamarłego w pół ruchu Morrisa. Zręcznie wyłuskała z jego dłoni ocalony aparat i, jak gdyby w transie, poprowadziła oszołomionego Bena w stronę zepchniętego niedbale w kąt laboratorium posłania. Zwabiony niespodziewaną ciszą Natanson taktownie cofnął głowę i cicho, starannie zamknął aa sobą drzwi... Ułożyła Morrisa jak matka układająca do snu rozgoryczone dziecko, gładziła włosy - zaglądał jej w oczy nadal jeszcze nie pojmując, dlaczego? Przytulony - czuł jak powoli topnieje w nim gorzki smak zmarnowanego czasu, uspakajał się przy niej i ożywiał usiłując zwolnić ucieczkę chwil do tej jednej niespodziewanej, aż wszystko rozpłynęło mu się pod powiekami w głębi mocnego, pokrzepiającego snu... Obudził się już jako trzeźwy i ponownie opanowany profesor Morris; Elli nie było. Leżąc jeszcze przypominał sobie ową chwilę, w której cały świat zwolnił tempo, stanął, i runął znów do przodu lawiną pospiesznych zdarzeń. Skojarzenie było natrętne- bronił się przed nim rozpaczliwym wmawianiem sobie, że ujmowanie problemu od tej strony zakrawałoby na kompletny absurd, ale wnosząca tacę ze śniadaniem Ella zastała go przy klawiaturze podręcznego komputera. Pocałował ją przelotnie i wrócił do swoich obliczeń. Wieczorem, już razem z fizykiem, przerabiał jedną z magnetowizyjnych kamer, podłączał do niej wysokoobrotowy silnik i zakładał ogromne szpule sklejonej w długą jak rzeka wstęgę magnetycznej taśmy... Mimo ponad tysiąckrotnego zmniejszenia prędkości odtwarzania względem szybkości nagrania, oczy uczestników wyprawy ledwie nadążały za zmianami rzucanych na ekran obrazów - jeden dzień tamtego wymiaru trwał krócej od ziemskiej sekundy, zagadkowe cienie okazały się wiekowymi, wstającymi z ruin i malejącymi w miarę powstawania budowlami... Ella westchnęła głośno, spojrzeli na nią pytająco. - Pomyślałam, ile też oni mogą przeżyć podczas naszego jednego oddechu. My żyjemy sobie powoli i spokojnie, a tamten świat gna przez wieki jak oszalałe, wystrzelone z galaktyki słońce. Nasz statek... - Statek? - podchwycił ktoś niepewnie - a właśnie. Nasz statek... Zerwali się z foteli gwałtownie, jak gdyby chcąc przegonić odmładzający ich nadmiernie czas, w godzinę po przerwaniu projekcji cały pojazd przygotowany był do powrotu. Lekki, znany już wszystkim zawrót głowy świadczył o ponownym przekroczeniu granicy wymiarów... Really wyprostował się gwałtownie, wciągnął głęboko w płuca przesycone zapachem plastyku powietrze i trochę nieprzytomnie spojrzał na kolegów. Wypowiedziane przez niego słowo "plejstocen" sprawiło, że skoczyli na równe nogi. Milczeli. Tyle myśli i spraw przebiegali w tej chwili w swoich mózgach, że po prostu bali się cokolwiek powiedzieć, aż nareszcie... - Nareszcie rozumiem, dlaczego tak bezskutecznie szukaliśmy wzmianki o swoim powrocie w najstarszych nawet rocznikach całej światowej prasy - profesor Natanson odwrócił się od monitora i nieoczekiwanie parsknął śmiechem. - Chyba będziemy mogli wyjść z tego pudełka? - Trochę mi się już sprzykrzyło... Lekko przechylony pojazd stał na zboczu piaszczystego, porośniętego karłowatymi sosnami pagórka. Przez ich pnie, powykręcane i sękate jak palce reumatyka, przeświecało zachodzące słońce. Za radą bionika wstrzymali się z wyjściem do następnego dnia... Ostrożność wcale nie była przesadna - rano wychodzący jako pierwszy Really bez słowa wskazał kolegom odciśnięte w mokrym piasku z wyrazistością pieczęci świeże ślady olbrzymich, niedźwiedzich łap... Życie załogi znów potoczyło się w ustalonym rytmie. Really i Ella badali okolice statku, O'Brien i Morris polowali od czasu do czasu na mamuty i kosmate nosorożce, Natanson usiłował stworzyć nowe źródła energii do zasilania automatów, bowiem z chwilą opuszczenia wymiaru antymaterii stos atomowy na powierzchni statku uległ samoczynnej likwidacji. Wszelkie projekty powrotu do swojej epoki zarzucono, jako nierealne, dosyć szybko, Nie było żadnej szansy wyliczenia tensorów pola i przekonstruowania urządzeń tak, by w podróży poprzez wymiary trafić w trójgeometrię materii interferującą ze zwrotem dodatnim i z szybkością większą niż interferencje Ziemi. Czasem tylko wieczorem, tuż przed snem, ktoś odważał się pomarzyć półgłosem o wygodnym, dostosowanym do siebie mieszkaniu, które zostało tak daleko za nim w tym, co ma się dopiero zdarzyć... W dzień nikt nie przyznawał się do tej tęsknoty. Ba, zachwalali sobie nawzajem w rozmowach uroki prymitywnego życia, rozpływali się w zachwytach nad kapiącym za kołnierze deszczem, podziwiali wschody ociężałego słońca i jego nie stłumiony smogiem, wyrazisty blask. Ostateczne jednak pogodzenie się z sytuacją ułatwiło im dopiero odkrycie zagnieżdżonych w pobliskich pieczarach niezgrabnych, małpokształtnych jeszcze ludzi. Patrząc na te nieruchawe, niedawne małpy, nie mogli uwierzyć, że te nie dostosowane do życia istoty stworzą za milion lat potężne cywilizacje, że sięgną nawet do gwiazd. Teraz gmerały jeszcze niemrawo w rzedniejących z dnia nadzień kudłach, uciekały przed ogniem i ginęły bezradne pod mocarnymi łapami szablastozębnego... - Morris... - Nie przeszkadzaj, Really, jestem zajęty. - Mam pierwsze wyniki... - I co? - Badania wykazały u testowanych tak niski stopieni zdolności uczenia się, że naprawdę wątpliwy jest ich dalszy rozwój. Oni uważają nas, swoich potomków, za jakieś wszechpotężne boskie istoty... - Myślę, że nie tylko oni... - Nie rozumiem... - Myślę o tych wszystkich genialnych, przerastających swoje epoki ludziach. Oni też traktowani byli i czczeni przez ogół jak półbogowie... Żaden z nich nie miał dokładnej daty urodzenia, lecz wszyscy za to wiedzieli o wiele więcej, niż ich współcześni... - Sądzisz, że to byli... będą członkowie innych wypraw do trójgeometrii antymaterii? - Nie wiem. Wiem tylko, że wszyscy poświęcali swoje życia walce o dobro ludzkości. Czy my mamy prawo postąpić inaczej? - Co proponujesz? - Ustalimy nowy plan zajęć ze szczególnym uwzględnieniem tresury wyłowionych ze stada najzdolniejszych osobników. - To wygląda na zatrzymywanie przypływu oceanu deską do prasowania. Przecież kiedyś musimy umrzeć... - ... a ja wolę nie myśleć nawet, co stanie się wtedy z tymi nieszczęsnymi stworami. Niestety, nic więcej nie możemy zrobić... Sam przecież widzisz, że to jest po prostu jedna ze ślepych odnóg ewolucji, rasa przy samym już swoim powstaniu skazana na zagładę. Gdybyśmy pozostawili ją samej sobie... Dość długo nikt jakoś nie mógł odnaleźć tej jedyne, ostatniej drogi ratunku, być może wzdragali się przed nią instynktownie... Na genialny w swej prostocie pomysł wpadł dopiero impulsywny O'Brien, w jego ślady poszli wkrótce i inni, mniej może zdecydowani uczestnicy wyprawy - ostatecznie tylko Ella była trochę niezadowolona odkrywając w założonej po kilku latach szkółce cztery młode małpoludy z rudymi, podobnymi do włosów Bena czuprynami... ODKRYWCA - A więc - zgadza się pan? - Tak, ale... - Bez ale. Od razu zwietrzyłem, że pan czegoś szuka. Tak samo jak ja... - Wydaje mi się tylko, że każdy z nas szuka czegoś innego... - To nieistotne. Dla mnie ważny jest fakt poszukiwania, a nie pobudki. I jedno w tym wszystkim jest pewne - pan beze mnie nic nie zdziała, a ja... bez pana. Otrzymuje pan po prostu dodatkowy cel swoich podróży i za to będę paru płacić, nie interesuje mnie natomiast, czy będzie pan realizować przy tej okazji także i własne plany. - Hmm... A - czas? - W granicach rozsądku, oczywiście. Nie chcę pana zbytnio krępować, ale to rzeczywiście dosyć ważne. Powiedzmy... dziesięć lat. Pasuje? - Mnie i owszem, ale czy panu - nie wiem. Przecież ja nie mogę dać żadnej gwarancji... - Nie mówmy o tym. Ja panu po prostu wierzę... Holgar zwolnił przycisk wideotelefonu, usadowił się wygodnie w odrapanym, starym fotelu... - Ten cholerny, nadziany pieniędzmi worek na krzywych nóżkach ma przecież sporo racji. Ciekawe tylko; skąd dowiedział się o moich poszukiwaniach? - pomyślał człowiek, który postanowił zostać odkrywcą. - No cóż, spróbować zawsze można... Dwadzieścia lat temu zrezygnował z próby; przestraszony serią wielkich katastrof kosmolotów za orbitą Plutona zwątpił w loty i wycofał swoją kandydaturę ze Zwiadu. Bał się. Źle obliczone zbiorniki paliwa wybuchały po przekroczeniu pierwszej międzygwiezdnej, meteory rozbijały ekrany ochronne, reaktory odmawiały posłuszeństwa, wysyłane pospiesznie wyprawy ratownicze holowały do Układu jedynie puste, wymyślnie skonstruowane metalowe trumny. W ciągu dwóch miesięcy zginęło ponad stu ludzi. Znaleźli się, oczywiście, zapaleńcy gotowi zająć miejsce umarłych, lecz Jona Holgara między nimi już nie było... Skończył wydział statystyki Piątego Uniwersytetu Boswashu, potem przeniósł się na Stary Kontynent do zanikającej z wolna dzielnicy willowej Berparu. Rzecz jasna, że przeciętnego urzędnika wielkiego trustu ubezpieczeniowego nie byłoby stać na luksus zakupienia samodzielnego domu - przed koniecznością zamieszkania w falansterze uchronił go odziedziczony po stryju spadek. Stryj Holgara był bogaty. Nawet nieprzyzwoicie bogaty. Będąc stosunkowo jeszcze młodym człowiekiem odkrył gwarantowanie bezpieczny sposób oszukiwania urzędu podatkowego i, sprzedawszy swój pomysł kilkunastu naraz milionerom, wypróbował go przy okazji w praktyce kupując za bezcen luksusową willę. Przeżył w niej dobrych kilkadziesiąt lat, nim wreszcie - przed samą śmiercią - przypomniał sobie o istnieniu Jona... Trudno powiedzieć, by zamożność oszołomiła Holgara. Umożliwiła mu jedynie dalsze rozwijanie skłonności do niejakiego sybarytyzmu. Jak mało zostało w nim z zaszywającego się w jakimś zakamarku z wygrzebaną w bibliotece książką o pierwszych kosmonautach zwinnego chłopaka... Jon był wprawdzie parę razy na księżycu, ale te - służbowe zresztą - podróże przeżył i zapamiętał dość nieprzyjemnie. Nie odpowiadały mu ciasne korytarze rakiet i konieczność głębokiego wciągania brzucha przy każdej mijance, oraz towarzyszące temu nieodmiennie uszczypliwe docinki pilotów... Drobna cząstka dawnego Jona odżywała w nim tylko wtedy, gdy sięgał po swoją ulubioną książkę, czy raczej szczątki tego, co kiedyś książką było. Znalazł to na strychu willi i pieczołowicie posklejał podarte, rozproszone kartki wypełniając brakujące strony podstawianiem siebie w miejsce głównego bohatera. Od tamtej pory po wielekroć razem z Bellew Zawieruchą odkrywał złoto na Alasce, zakładał nowe miasta, wygrywał tysiące dolarów w ruletę i tracił je na nieudanych spekulacjach... Zafascynowała Jona ta opowieść o twardym, ostrym jak trzydziestostopniowy mróz życiu. Odkładał książkę i marzył... Marzył o takich właśnie, czy o większych nawet odkryciach i... pozostawał w domu. Wygodny tryb życia, bez niespodziewanych zdarzeń, był silniejszy od niego, lecz przecież mimo to zaraził się; nieobliczalna chęć włóczęgi zaskakiwała go w najmniej odpowiednich chwilach i nigdy nie potrafił przeczuć jej kolejnego nawrotu. Wiedział wprawdzie doskonale, że nie odważy się wzorem młodszych cokolwiek kolegów na wynajęcie jedno - czy dwuosobowej rakietki, by podczas okresowego urlopu powłóczyć się trochę po Układzie, lecz... kompletował sprzęt do podróży, w którą wcale nie zamierzał wyruszyć. W takich właśnie godzinach nostalgii uczył się kosmolocji wodząc palcem po mapie nieba i ćwiczył loty międzygwiezdne na szkolnym symulatorze... Lecz zapał mijał równie szybko jak przychodził i spłoszony spodziewanymi niewygodami marzyciel znowu stawał się trzeźwym, opanowanym starszym referentem... Holgar obrócił twarz do klimatyzatora, zamknął - oczy - wiatr... Opisywany wielokrotnie, zimny lub gorący i suchy, delikatny lub zły. Wiatr niosący w sobie zapach lasu i rozpalonego na polanie ogniska, wygrzanych słońcem traw i łagodnego zmierzchu, powiew o wilgotnym smaku ciurkającego leniwie strumyka... Wiatr kosmosu jest inny - brak mu krzyku polatujących mew i szumu liści, brak mu hucznej potęgi tornada i sypkości sirocca. Jest cichy i podstępny - uderza w rakiety znienacka, łamie je, wypełnia czarnym, rozpaczliwym brakiem czegokolwiek. Ci, którzy go przeżyją, docierają w zamian do gwiazd. Poznają nowe słońca i planety, przemierzają całe ich układy po to tylko, by powiedzieć: "widziałem coś podobnego na Ziemi. Kiedyś, dawno, bardzo dawno temu..." Bowiem to właśnie czas każe ludziom szukać takich analogii. Czas - i odległość... Holgar sięgnął po leżący na dywanie, kupiony przed kilku laty skafander, z trudem dopiął na sobie suwaki i ponownie zagłębił się w fotelu; kapsuła przenośnika zamknęła się nad nim bezszelestnie. Czas... Holgar mógł być świadom jedynie odległości, bo czas omijał po prostu, używał go tylko do spięcia, jak agrafką, przestrzeni zakrzywionej potężnym polem grawitacyjnym przenośnika. Czterowymiarowe kontinuum stawało się - na niezmierzalnie krótki moment przejścia - dwoma pokrywającymi się jak lustrzane odbicie trójwymiarami, i w ciągu owego ułamka sekundy możliwe było przeniesienie konkretnej masy w dowolny punkt zaginanej, ograniczonej wyłącznie mocą urządzenia przestrzeni. Była to zdecydowanie najszybsza metoda przenikania kosmosu, zaś starszy referent Jon Holgar, łysiejący leniwy romantyk, naprawdę bardzo nie lubił tracić czasu... Wahał się jeszcze. Wtedy - to był tylko kot. Obrzydliwe, rude kocisko sąsiada. Zwabione spodkiem prawdziwego mleka wlazło do przenośnika i... ależ darło sig wniebogłosy, gdy coś "wyniosło" je z pomieszczenia na dach wieży retransmisyjnej... Sąsiad, usłyszawszy ten koncert, po prostu zbaraniał. Efekt był naprawdę fantastyczny. Zbiegli się zwabieni hałasem ludzie - nikt nie mógł pojąć, jak to się stało. Wieżę zrobiono przecież z idealnie gładkiego, twardego tworzywa i nawet nie mogło być mowy o tym, by wdrapało się na nią jakieś zwierzę. Zamieszanie trwało dość długo. Oderwani od pokera strażacy klęli na czym świat od wieków stoi, jakiś typ z Towarzystwa Przyjaciół Wszystkiego Co Jeszcze Żyje wygrażał sąsiadowi mandatem za niewłaściwe traktowanie kota, sam zaś Holgar zaśmiewał się do łez patrząc na ludzkie miny. Od pierwszego dnia po wprowadzeniu się do willi obaj, zarówno kot jak i sąsiad, wydali się Jonowi nad wyraz niesympatyczni. Wyekspediowanie kota na wieżę było może trochę okrutne, lecz nie żałował tego wcale. Najważniejsze, że eksperyment potwierdził obliczenia, a działające przez milionowe części sekundy potężne pole grawitacyjne nie spowodowało śmierci przenoszonego organizmu. Tylko - czy doświadczenie udaje się za każdym razem? Miał się o tym za chwilę przekonać i może dlatego tak niepewnie gładził główny wyłącznik zasilania. Wynalazca wypróbowywujący na sobie działanie własnoręcznie skonstruowanego urządzenia lęka się nie tyle śmierci, lecz tego, co stałoby się po niej z budowanym przez wiele lat aparatem. Podobnie niektórzy filozofowie kryją przed światem stworzone przez siebie życiowe prawdy w obawie, iż w zetknięciu z tymże życiem wartość ich myśli pryśnie jak tęczowa bańka wypchanego powietrzem mydła... Ba, gdyby wiedział, co będzie, nie skonstruowałby może przenośnika, lecz teraz, gdy aparat stał się namacalnym, kanciastym faktem, prosta przyzwoitość nakazywała zbadanie jego możliwości - Holgar przymknął na moment oczy i namacawszy wystającą z pulpitu dźwignię, mocno, zdecydowanie pociągnął ją ku sobie. Potężny impuls prądu runął w uzwojenia grawitronów, wyrwał się lawiną z ich wnętrza w chwilowo niespójną przestrzeń, pchnął dźwignię rozruchu w położenie zerowe - równocześnie ze szczękiem stali Jon powoli, nieufnie uchylił powieki... Czwarta planeta Tau Wieloryba, na którą Jon nastawił celownik przyrządu, nie wyglądała zbyt zachęcająco. To była po prostu smutna planeta dźwigająca na sobie przygnębiająco brunatne niebo; mętne jak gdyby powietrze i szypulaste, zagapione w tej chwili na przejrzystą kapsułę przenośnika ni-to-mchy, ni-to-porosty. W tym ich patrzeniu bez oczu było coś nieprzyjemnie lepkiego i przyczajonego - Holgar czuł się trochę tak, jak czuje się uwięziona w sieci mucha widząc wracającego do domu pająka... Dookoła kapsuły realizował się tymczasem wbudowany w pamięć aparatu program - kilka łap zagarnęło do komór próbki podłoża, krótki ryjek analizatora wessał do pojemnika kilkadziesiąt centylitrów atmosfery. Na jego tarczy zapalały się kolejne napisy - siarkowodór (Holgar odruchowo zmarszczył nos i potrząsnął głową) azot, hel, argon, tlen... - Trzynaście procent... no, to jeszcze można wytrzymać - mruknął do siebie odkrywca - akurat tyle, żeby dało się oddychać przez filtry biegunowe... Jon bardzo nie lubił noszenia butli z tlenem - podczas ostatniej podróży służbowej właśnie przez nie zaklinował się we włazie lunolotu obliczonym na smukłą sylwetkę standardowego zdobywcy przestworzy, lecz ani trochę nie dopasowanym do wymiarów człowieka zdradzającego od dobrych paru lat pewne cechy dostojeństwa lub - mówiąc prościej - posiadającego dość pokaźny brzuszek i skłonności do dalszego tycia: Nic więc dziwnego, że w skonstruowanej przez siebie kapsule Jon przewidująco wbudował szerokie, przesuwne drzwi... Wahał się teraz, wyciągał i cofał rękę, aż wreszcie z jakąś desperacką cokolwiek stanowczością nacisnął guzik i wstał z fotela... Dwa kroki za drzwiami przystanął - teraz całym już ciałem odbierał natarczywość gapiących się na niego porostów. Może były po prostu zdziwione, że ta śmieszna, niestabilna istotka potrafi zmieniać swoje miejsce w przestrzeni, może czekały tylko, aż podejdzie bliżej... Poszedł - niezgrabnie przesuwając ciężkie buciory tuż nad powierzchnią ciemnoszarej, spoistej gleby zmierzał ku widniejącej nie opodal, pulsującej jasnymi żyłkami bryle. Po paru krokach poczuł się nieco raźniej - wyprostował barki i poświstując zawadiacko pieśń zdobywców kosmosu zdobył się na prężny, marszowy niemal krok... Pod mocno postawioną stopą Odkrywcy jakiś sękaty badyl trzasnął rozdzierająco, na jednym z jego końców wykwitło nieoczekiwanie troje bulwiastych oczu. Gniewnie wybałuszone oczka spojrzały na Holgara tak, jak jadowicie mógłby patrzeć krokodyl na bezczelnego, depczącego mu bezkarnie po ogonie hipopotama, w następnej zaś chwili przerażony badyl uciekł - wyginając się w powietrzu dziwacznie - trzymetrowymi susami od stojącego z idiotycznie uniesioną nogą człowieka. Zwyczajny z pozoru badyl nie był badylem, podobnie jak i owa nieokreślona bryła, która z bliska okazała się Bardzo Dziwną Bryłą. Rozstąpiła się przed Holgarem, błyskawicznie ogarnęła go swoim nieforemnym cielskiem - poleciał gdzieś do środka planety rzucany na wszystkie strony jak marionetka w zwariowanej windzie, oprzytomniał dopiero w jakiejś ponurej i ciemnej jaskini... Włączony reflektor wyłuskał ze ścian jasne, podobne do tamtych na górze, pulsacje - jedna z nich, jakby zwabiona światłem, zaczęła wypukleć gwałtownie, narastać - dotykała niemal szyby hełmu, gdy zgasił lampę. Zawahała się, potem urosła znowu. Uchylił głowę - druga, trzecia, jeszcze kilka - otaczały go bezkształtem, elastycznymi więzami krępowały nogi i biodra, spowijały go powoli szczelnym, tętniącym kokonem... Zdecydowanie wyszarpnął laser z kabury, śmignął po ścianach gorącym błyskiem. Ostry promień przeciął kilka nabrzmiałych, jaśniejących w mroku zgęstków, na szybę hełmu bluznęła gęsta, półpłynna masa. Ocalałe pulsacje zajarzyły się zielono, opadły, zgasły - ściany jaskini ugięły się z głośnym cmoknięciem i Holgar ponownie stanął wśród leniwie rozkołysanych porostów. Nieforemna bryła jakby zwinęła się w sobie, wessała w glebę - po chwili tylko wolny od zarośli placyk świadczył, że coś tam przecież niedawno było... Ale - co? Zwierzę? Roślina? A może jakiś niepojęty przyrząd? Został wyrzucony, albo najzwyczajniej wypluty w górę nie znanym mu polem siłowym. Taak, to mogło być po prostu wszystko - od przeciętnej kosmicznej muchołapki po automat do usuwania nieproszonych gości... Holgar doszedł do wniosku, że dalsze zwiedzanie na piechotę Brunatnej, byłoby niecelowe, a nawet- pokazały to ostatnie chwile - mogło okazać się niebezpieczne. Przed włączeniem aparatury grawilocyjnej skafandra ustalił obieg impulsów powrotu do miejsca startu i powoli wzniósł się w powietrze - automatyczny wychwyt tlenu działał bez zarzutu, na ramionach czuł nacisk ciężkiej, ustępującej opornie atmosfery... Leciał nad monotonną, wciąż jednakowo rozmytą w brudnoszarym powietrzu równiną i... ... nagle wszystko dookoła pojaśniało, łagodnie zabłysło zielone niebo, smutne brązy przysadzistych roślin zastąpiła soczysta, żywa czerwień wysokopiennego lasu. Zawartość tlenu w atmosferze wzrosła do dwudziestu prawie procent. Przyjemnie było tak sobie lecieć wygrzewając całe ciało w promieniach dwóch słońc... Dwóch? Gwałtowne hamowanie zwinęło go w kłębek, uderzył szczęką o kolano, przekoziołkował-dwa! A powinno być przecież tylko jedno... Albo to powietrze w niewytłumaczony sposób rozszczepia promienie świetlne, albo... To znaczyłoby niezbicie, że jednak jest tutaj jakaś cywilizacja... Lecz co w takim razie znaczył ten obszar ciężkiego, brunatnego nieba? Nie wyglądało to na noc zbyt ostra była granica obu stref. Tak jaskrawy kontrast wywoływał wrażenie istnienia dwóch światów w jednym. Który z nich okaże się teraz prawdziwy? Holgar zapragnął podświadomie, by naturalnym okazał się świat dwóch słońc, lecz nie było to wcale takie oczywiste - skąd mógłby wiedzieć, jakie organa percepcji mają mieszkańcy planety? Obejrzał się - brunatny obszar wyglądał z daleka jak posępna, przycupnięta przy gruncie chmura... Chyba jednak ten jasny i przyjazny świat jest właściwym domem żyjących tu istot. Wskazywały na to chociażby jego rozmiary - jak okiem sięgnąć falowała wokół karminem, amarantem i purpurą gęsta, rozległa puszcza. Po brudnej, monotonnej równinie widok był niezmiernie przyjemny - zagapiony Holgar nie od razu zwrócił uwagę na narastający blask wskaźnika pola. Dopiero kiedy całe wnętrze hełmu wypełniło się rozbryzganą czerwienią sygnału otrzeźwiał, lecz było już za późno - gwałtowny wir grawitacyjny zakręcił nim jak nieważkim piórkiem, szarpany w kilku naraz kierunkach poczuł, że zapada się w jakąś bezdenną, czarną otchłań... Ocknął się w niesamowicie niebieskim świetle ścian sześcianu. Z miejsca, z bezruchu skoczył do najbliższej, uderzył w nią wysuniętym barkiem - ugięła się jedynie lekko i jak napięta, elastyczna błona odrzuciła go na środek pomieszczenia... Po raz drugi podszedł już pomału, ostrożnie obejrzał ścianę - równie dokładnie zbadał pozostałe - nie było nawet śladu jakichkolwiek spoin, szczelin czy otworów. Monolit. Uderzał w sprężynujące płaszczyzny zaciśniętą pięścią, próbował naciskać je w najrozmaitszych miejscach - nic, bez rezultatu. A przecież powinien istnieć bodaj ślad jakiś otworu, przez który wrzucono go do tej skarbonki. Nie było jednak i nie działo się nic... Po godzinie czy dwóch spróbował się uwolnić, lecz promień włączonego nawet na pełną moc lasera nie zdołał zarysować choćby, a co dopiero przeciąć, tej piekielnej ściany. Jon Holgar - Odkrywca - już podczas swojej pierwszej podróży został przez nieznane istoty dokładnie zapuszkowany. I mógł zrobić dokładnie tyle samo, ile mogłaby zrobić sardynka w zalutowanym pudełku... Wyobraził sobie gigantyczny klucz do konserw, którym Ktoś otworzy jego więzienie by rozsmarować go na ogromnej kromce chleba i - zaczął się śmiać. Siedział na podłodze i zaśmiewał się jak szalony - z siebie, z sąsiada z kotem, z projektowanych przedwcześnie wywiadów dla Tele Union, które miały go rozsławić na całej Ziemi... Taak, nikogo nie izoluje się przecież bez powodu od reszty świata, nie zamyka w domu... tfu, sześcianie bez klamek... Zresztą-czy nie był szalony? I nagle, niespodziewanie dla samego siebie pojął, co musiał czuć kot na wieży - sam znajdował się teraz w podobnej sytuacji, brakowało jedynie strażaków. I sześcianu brakowało także - znikł, ot, tak sobie nie wiadomo kiedy... Błękitny blask złagodniał, wysokie, lejkowate stwory w centrum olbrzymiej hali pochylały się ku niemu kolejno, a potem - jakby z pogardą - zwracały do towarzyszy. Pobiegł w ich stronę, po drodze potknął się o jakiś jajowaty, wyrosły z podłoża kształt, zmiażdżył go i w tym samym momencie kielichy zmięły się, przygasły, płynnie wtuliły w niebieskie podłoże... Znowu był sam... Obserwowany i mierzony ze wszystkich stron, analizowany przez niewidzialnych do najdrobniejszej komórki zmęczonego ciała stał bezradnie do chwili, gdy z najbliższej ściany wychynęło coś będącego chyba skrzyżowaniem karabinu maszynowego z ręczną polewaczką... Odruchowo sięgnął po laser i zdrętwiał - kabura była pusta... - Jak to? Przecież był jeszcze przed chwilą... Jakim cudem...? - szukając swojej broni Holgar zapomniał niemal, gdzie jest w tej chwili - przypomniał mu o -tym dopiero wybuchający z lufy tamtego nieznanego i groźnego przyrządu ciemny, falujący leniwie obłok. Chmura spłaszczyła się, zatrzymała kilka metrów przed Holgarem - w jej pojaśniałym nagle wnętrzu człowiek zobaczył samego siebie. Nieoczekiwanie - nie wiedział nawet jak - zaczął wszystko przeraźliwie ostro rozumieć... Uciekający badyl pochodził z Vegi. Poszatkowana laserem bryła - zabity cenny okaz fauny piątej planety układu Tau Wieloryba. Rozdeptane przy okazji grzyby pochodziły z Deneba... A zmiażdżony pączek grawiplanu i przestraszone kielichy kamer także mówiły same za siebie... Całkiem nieźle - nie zdziwiłby się, gdyby teraz ponownie pojawił się sześcian, by do rezerwatu na równiku Czwartej przetransportować nowy, cenny okaz. Tym razem z Ziemi... Bez środków technicznych, pozbawiony lasera i przenośnika nie miał praktycznie żadnych szans ucieczki. Mimowolnie, chcąc jak gdyby odwlec nieuniknione, cofnął się dwa kroki, oparł plecami o coś, czego przed chwilą nie było - sześcian? Obejrzał się w gwałtownym, nierozumnym popłochu - to już? Zobaczył tylko błyszczącą tuż za nim kapsułę przenośnika... Potulnie, jak niczemu nie winna owieczka, wśliznął się do kabiny, siadł w czekającym cierpliwie fotelu. Tarcze celownika ustawione czyjąś nieznaną przylgą, macką czy.., ręką wskazywały Ziemię... Natrętny sygnał wideotelefonu wyrwał Jona ze spokojnej drzemki - z jakimś nieokreślonym żalem, niechętnie wcisnął guzik zgłoszenia. Na ekranie zjawiła się szeroka, mięsista twarz Rona Gaby'ego... - Usiłowałem łączyć się z panem parę razy, Holgar. Próbował pan już? - Tak. - No i co? Minę - jak widzę - ma pan nietęgą... - Nic. - Zupełnie nic? - Zupełnie... - Przecież obliczenia, które mi pan pokazy... - W obliczeniach był błąd. - Ale niech pan przecież pracuje dalej. To musi się udać... - Nie sądzę. Na niektóre wynalazki jest po prostu za wcześnie... - A właśnie... Nie widzę kapsuły. Co się z nią...? - Rozmontowałem. - Hmm... I co dalej? Będzie pan próbował inaczej? - Bo ja wiem? Trzeba byłoby chyba wrócić do konwencjonalnych sposobów... - Rakieta? - Tak. - To by znacznie ograniczało zasięg poszukiwań... - Tym lepiej. Łatwiejsza komunikacja. A ja... nie chciałbym zawędrować za daleko. To podobno niezdrowe... - W takim razie moja rakieta jest do pańskiej dyspozycji. - Pomyślę nad tym, panie Gaby... Przechodzący obok ławki sąsiad ukłonił się wprawdzie; lecz jego złośliwy uśmieszek zepsuł Jonowi humor na resztę wieczoru. Nawet widok rudego kocura zmykającego z wściekle zadartym ogonem nie zdołał go rozśmieszyć, choć od jakiegoś czasu było to dla Jona jedyną rozrywką. Znajomi, którzy swoje urlopy spędzili na Marsie lub Wenus unikali go, bo i czego można się spodziewać po człowieku spędzającym samotnie w domu cały wolny od pracy miesiąc? Jon wiedział zaś doskonale, że nie umiałby tak jak oni spierać się przez parę godzin z cerberami na kosmodromie; że w zapieczętowanych butelkach znajduje się herbata na drogę, a nie - płyn o charakterystycznym smaku Canadian Whisky. Zresztą - co tam było przeżywać? Lecieli na Marsa stłoczeni w rakietoplanach jak kiszone rydze w beczce, obijali się przez trzy tygodnie po korytarzach najrozmaitszych kosmoteli i wspólnie wypijali przemycony wszelkimi sposobami alkohol. Witali kpinami narwanych turystów sądzących, że na Marsie zobaczą coś ciekawszego niż na Ziemi, zakładających przeciwpiaskowe skafandry i włóczących się godzinami w okolicach marsjańskich stacji turystycznych - ci urlopowi badacze szybko zresztą wracali skruszeni na łono doświadczonych kosmicznych pijaków i powrotną podróż na Ziemię wszyscy odbywali w idealnej już harmonii oraz pomiętych, ozdobionych tu i ówdzie alkoholową plamą ubraniach. Ukrywali swoje przekrwione ślepia w głębi szufladkowatych mieszkań Sansanu czy Mospeku; by przez następne jedenaście miesięcy wspominać piekący rozkosznie gardła smak urlopu i niecierpliwie oczekiwać ponownego wielkiego pijaństwa... Holgar zastanawiał się kiedyś, dlaczego władze patrzą przez palce na to moralne rozprzężenie. Czyżby to był niepojęty, destrukcyjny wpływ kosmicznego ogromu na psychikę zabłąkanych we Wszechświecie mrówek, ośmielających się stawić czoła przestrzeni tylko w stanie osłabionego postrzegania otoczenia, czy raczej skutek przeludnieniowych stresów? Chyba i jedno, i drugie. Było to wprawdzie obce posiadaczowi własnego domu uczucie, mógł sobie jednak wyobrazić, co dzieje się w stłamszonej duszy wpadającej znienacka w olbrzymi, niepojęty, atramentowogwiezdny Wszechświat. Człowiek żyjący w stałej obawie o swoje miejsce na zatłoczonej Ziemi, poddany surowym ograniczeniom osobistej swobody czynienia tego, co się komu żywnie podoba, wynikającym z konieczności życia w zapchanych po brzegi falansterach, może zatracić się i najzwyczajniej zagubić kształtowaną przez wieki zdolność samokontroli w tysiącach i milionach uświadomionych sobie niespodziewanie kilometrów wolnej przestrzeni... Beznadziejnie zaplątany w standardowe, znane aż do obrzydzenia sprzęty i poranne spotkania z wędrującym do sklepu po mleko dla kota sąsiadem, on zwolna zaczynał czuć się prawdziwym Odkrywcą. Niejasne pożądanie miejsca dla wytężonych w inne gwiazdy oczu przesączało się do jego świadomości codziennymi kroplami, a kiedy spostrzegł to wreszcie, było za późno - cały jego mózg przebywał już w wymarzonej próżni, wbrew pragnącemu wygód postarzałemu ciału. Doszło do tego, że nawet w myślach unikał swego prawdziwego wieku i czasem - trochę może sztucznie - nadymał w sobie poczucie psychicznej bodaj świeżości, nakazywał mu przenikać do najdrobniejszych cząstek organizmu - udawało się... W takim właśnie stanie nadmuchanej młodości poszedł na amatorski kurs pilotażu i... zdał. Przeżył wprawdzie jeden czy dwa momenty krytyczne przy szczególnie trudnych zadaniach, lecz skończyło się szczęśliwie - wyobrażony sobie w porę wizerunek sąsiada z kotem podziałał na Holgara jak wbita w bok szlachetnego rumaka ostroga... - Wie pan co, Holgar? Niech pan leci tuż przed końcem doby... - Tak późno? A to niby dlaczego? - Bo o tej porze jest najluźniej na trasach i najmniej patroli, a patrol kosmiczny, wiadomo, zawsze lepiej omijać z daleka... - Unikać ich? Dlaczego? - Widzi pan, Holgar, żandarm, nawet w kosmosie, pozostaje tylko żandarmem. Ci ludzie potrafią przyczepić się do wszystkiego. A to, że grawitrony chyboczą, że światła pozycyjne słabe, że ciąg nierówny i reaktor przecieka nad normę, że doniczka z palmą nie zamocowana jak należy, i tak w nieskończoność. Dobrze jeszcze, jak pogadają i puszczą dalej, ale jak trafi się formalista... brr! Można nawet i licencję stracić... Wbrew ponurym przepowiedniom Gaby'ego patrol kosmiczny minął stateczek Jona całkowicie obojętnie. Holgar przeczekał niecierpliwie całe to spotkanie, a potem - zaraz za ostatnim satelitą - docisnął akcelerator do oporu wykręcając dziób rakiety w stronę wschodniego sektora próżni. Był to, według powszechnej opinii, najnudniejszy kawałek nieba - trochę meteorów, kilka mocno zmurszałych gwiazdek z prymitywnymi układami planetarnymi i od cholery kurzu. Leciało się jak we mgle... Jon odprężył się wewnętrznie czując całkowitą i rozkoszną pewność, że tu nie zobaczy żadnego ze znajomych. I tego typa z kotem też... A swoją drogą ciekawe, co ten ponurak właściwie robi i z czego żyje? Nie każdego przecież stać na kupno samodzielnej podmiejskiej willi, nie mówiąc już o wygodnym jej urządzeniu. Jon widywał czasem przeciętne mieszkania w falansterach, słyszał częste skargi kolegów z pracy na trudności z niebanalnym wyposażeniem wnętrz i ogólną standaryzację całego życia. Fakt - jego samego też denerwowało czasem to, że nie może urządzić domu tak, jak sobie kiedyś wymarzył... Lecz teraz wszystko zostało daleko za odkrywcą, z perspektywy kilkunastu parseków wydawało się nieistotnym drobiazgiem... Brak kogokolwiek w pobliżu sprawił, że kosmos stał się dla Holgara rajem, lecz zbyt długo nawet Ten, Który Stworzył Świat, nie wytrzyma w raju samotnie... Jon tworzyć ludzi wprawdzie nie umiał, umiał jednak za to przeprogramować mózg wiodący statku - przez dwa dni grzebał we wnętrznościach metalowej, opasłej jak gdańska szafa konsoli aż z tępego elektronowego liczydła zrobił sobie towarzysza podróży. Towarzysz podróży - było to może cokolwiek emfatyczne określenie - po przeróbce powstał raczej przeciętny tranzystorowy debil, ale pograć z nim w szachy było można. Zresztą, jeszcze całkiem dobrze liczył jak na komputer udoskonalony częściami z rupieciarni... Dla sprawdzenia Holgar kazał mu obliczyć szansę napotkania w tej zapadłej dziurze statku przestrzennego obcej cywilizacji, który miałby ponadto kształt idealnego tetraedru. Udoskonalony podszedł do problemu statystycznie i widać stochastycznie zarazem, bo niemal natychmiast "siadły" mu dwa tranzystory, spalił jeden układ scalony i, stęknąwszy boleśnie, wypluł długą taśmę, na której najpierw było zero, przecinek, a potem wiele kolejnych zer - tak ze czterdzieści może - zakończonych liczbą trzynaście. Holgar nie był przesądny, lecz zrobiło mu się dziwnie nieswojo, jakby już wtedy coś przeczuwał. A nie mógł przecież przewidzieć, że przelatując nad jakąś planetą usłyszy - i to tylko dlatego, że ten cybernetyczny kretyn zapomni wyłączyć radio - obce sygnały na mikrofalach... Jon sklął zdrowo roztargnioną maszynę, zapominając przy tym zupełnie, że to przecież on sam właśnie wprowadził do jej pamięci przekłamania programu, by móc chociaż niektóre rozgrywane partie zakończyć danym maszynie matem. Oczywiście szachy poszły teraz w kąt; czasem w kąt kabiny trafiał także i spacerujący nerwowo odkrywca... Sygnały - to oczywiście tylko przypadek, ale czy ten przypadek musiał się zdarzyć właśnie jemu? No cóż. Skoro już te sygnały odebrał, to byłoby głupio nie dowiedzieć się, od kogo pochodzą. Zapadł głęboko w wyleniały fotel przed głównym pulpitem, desperacko przerzucił wystające zeń dźwignie... Planeta zbliżała się ku niemu z tym samym wahaniem, w jakie wprawiał rakietę powtarzając sobie, że na ucieczkę jeszcze nie jest za późno i hamując gwałtownie, by po chwili niezdecydowanie przyspieszyć znowu... Ale przecież stało się wreszcie - wylądował w pasie zwrotnikowym obok dużego skupiska kanciastych budowli. Siedział potem bezczynnie, podczas gdy naokoło rakiety kipiała gorączkowa praca rzadko ożywianych mechanizmów. Brzęczały usypiająco i śpiewnie jak tańczący nad ulem kosmaty pszczeli rój. Trwało to ponad godzinę... Automaty cichły kolejno, układały się w stalowych łożach, wypluwając do poszatkowanego w regularne plastry elektromózgu pyłki uciułanej skrzętnie informacji o planecie; mózg zasygnalizował Holgarowi, że "człowiek może opuścić rakietę"... Odkrywca zapiął skafander, wszedł do śluzy - delikatny impuls prądu zbudził do działania serwomotor wejścia, klapa włazu otwarła się szeroko, kapnęła na podłoże elastyczną drabinką. Holgar zlazł po niej ostrożnie i, wzdychając ciężko, powędrował ku miastu... Zdawało się, że żaden mieszkaniec planety nie zauważył odwiedzin z kosmosu, nie działo się bowiem nic, nikt nie zwrócił nawet uwagi na idącego wśród tłumu Holgara... Różnic wielkich właściwie nie było - gdyby mieli wciągnięte szypułki oczne i ręce zamiast macek, byliby z nich całkiem przyzwoici i sympatyczni ludzie. Wprawdzie cztery nogi to nie to samo, co dwie, lecz Jon skłonny był nawet przyznać, że tak jest faktycznie wygodniej... Dość długo spacerował po ulicach - tubylcy nadal mijali go obojętnie, jak idące po chodniku pianino czy jakiś nowy rodzaj robota. Nikt nie witał Odkrywcy, nikt nie raczył nawet zapytać, czego on u nich właściwie szuka - sytuacja była zdecydowanie głupia, żeby nie powiedzieć - wręcz idiotyczna... Nawet miesiąc później Jon, opowiadając Gaby'emu o pobycie na planecie długookich, nie umiał opanować się należycie... - Jak powiedziałem, mijali mnie całkowicie obojętnie dyndając tylko od niechcenia tymi swoimi oczkami, aż mnie to wreszcie zdenerwowało. Wlazłem któremuś w drogę, a że gadać wiele nie lubię, wyrysowałem mu na chodniku mapę nieba, zaznaczyłem Ziemię i jego planetkę, potem narysowałem statek i okolice lądowiska... - A on co na to? - Nic. Pogapił się tylko chwilę i polazł dalej - aż mną zatrzęsło na taki szczyt bezczelności i zarozumiałego gwiazdowego chamstwa. Człowiek tłucze się tysiące lat świetlnych, odkrywa ich razem z tą mizerną, zafajdaną planetką, a ci nawet nie raczą na niego popatrzeć. Ech, skląłbym go zdrowo, gdybym tylko wiedział, w jakim języku. Zresztą-oni sami nie rozmawiali między sobą. - Jak to? - Mnie też to na początku dziwiło. Niech pan sobie wyobrazi, Gaby, co by się działo, gdyby wszyscy ludzie na Ziemi nagle stracili mowę. Gadaliby przecież choćby i na migi - nie przeszedłby pan przez taki rozgadany tłum bez sińców i kilku cudzych palców w oku. A tam nawet i tego nie było... - No dobrze, ale jakoś się chyba musieli porozumiewać? - Istotnie. - Jak? - Myśleli do siebie. - A pan...? - Kiedy zorientowałem się, że używają telepatii, postarałem się dostroić swój mózg do ich fali i... - Usłyszał pan coś ciekawego? - Nie. Im się nawet myśleć wiele nie chciało... - No to jak pan sobie wreszcie poradził? - Z początku nie mogłem nic zrozumieć... Wchodziłem nieproszony do ich domów, spałem nieomal razem z nimi w łóżkach, przesiadywałem w biurach - nic. Ich życie było diabelnie proste. Nie mieli żadnego rządu, ba... nie mieli nawet nazwisk, tylko jakieś skomplikowane, o ile zdołałem się zorientować, liczbowe oznaczenia. Mieli jednakowo wydłużone nosy, identyczne szypułki oczne i tyle samo przylg na mackach; równie monotonne były ich fabryki, biura i mieszkania. Standardowe łóżko, stół, telewizor, to samo żarcie z rurociągu - żyli sobie spokojnie bez kłótni i wiecznej pogoni za lepiej płatną pracą, nowocześniejszym urządzeniem domu czy automatyczną pralką... A jednak, choć wszyscy mieli to samo, bardzo szybko zauważyłem, że niektórzy z nich cieszyli się większym poważaniem niż pozostali... - Ale coś w tym przecież musiało być? Niemożliwe, żeby ot, tak sobie... - I było. Ja też szukałem tego wyróżnika, choć z początku nie mogłem się z nimi porozumieć. Rysowałem ludzkie domy, wie pan, takie domki z firankami w oknach i dymkiem jak korkociąg, wyświetlałem na głównym placu miasta zabrane z Ziemi slajdy, chwytałem ich za macki, robiłem przysiady i pompki... Chyba ze dwadzieścia kilo straciłem i - nic. Żadnej ludzkiej... tfu, nieludzkiej choćby reakcji... - Zupełnie? Ale chyba się pan z nimi wreszcie dogadał? - A właśnie. Dogadał... Po setnej, czy może tysięcznej już próbie uwieńczonej jak zwykle pełnym niepowodzeniem trafił mnie ostateczny i nieodwołalny szlag - trzeba było słyszeć wiązankę, jaką uraczyłem kolejnego badanego tubylca. To niby nieładnie zaczynać rozmowy z obcą rasą od steku wyszukanych przekleństw, ale było mi już wszystko jedno. I właśnie... - Chyba nie chce pan powiedzieć, że właśnie to... - ... pomogło mi nawiązać kontakt? Chcę. Właśnie to. - A co tubylec? - Zaskoczenie gwałtowną falą akustyczną trwało ułamek sekundy - w następnej chwili trzymał w mackach wyciągnięty nie wiadomo skąd przyrząd do nagrywania, a na jego zakazanej fizjonomii pojawił się wyraz najwyższej błogości. Posłałem mu następny kwiatek, co na tępej gębie typa wywołało kolejną eksplozję ekstazy... - I co dalej? - Od tej pory wokół rakiety zawsze czatowało na mnie kilkudziesięciu tubylców z nagrywaczami. Przepychali się do mnie, gdy zaczynałem kląć i rozchodzili się dopiero wtedy, gdy chrypłem i ostatecznie traciłem głos... - Dlaczego? - Dlaczego traciłem głos? A co pan myśli, Gaby? Ile można gadać? Godzinę, dwie, ale nia od rana do wieczora... - Ależ nie. Pytałem, czemu się tak do pana pchali? - Ten run na falę głosową i mnie dał do myślenia... Wreszcie zdarzyło się któregoś dnia, że wlazłem - jak zwykle nieproszony - na jakieś ich zebranie i trafiłem na moment zaciętej dyskusji. Od natłoku telepatycznych obrazów aż mi się ciemno w mózgu zrobiło, a niektóre z przesyłanych wizji, o ile oczywiście zdołałem zorientować się w ich symbolice, uważane były za wybitnie obraźliwe... Nawet, czego nigdy przedtem nie widziałem, poszły w ruch macki i kałamarze, ale zbyt krewkich dyskutantów szybko wypchnięto za drzwi i na sali zapanował względny spokój-wśród rzucanych w teleeter myśli powtarzały się jak leitmotiv szpule magnetycznej taśmy. Pięć krążków, dwanaście, dwadzieścia dziewięć, czterdzieści cztery... Sprawę ostatecznie zamknął tubylec, który wyemitował obraz stu siedemdziesięciu paru równiutko ułożonych szpul. I - choć jego twarz była równie standardowa jak i jego mieszkanie - to przecież od tamtej chwili wszyscy zaczęli okazywać mu niebywały szacunek. Podsunęli mu jedyny na sali fotel, urywali w pół myśli, gdy zaczynał coś emitować, a kiedy wychodził, piętnaście macek wyciągnęło się, by otworzyć przed nim drzwi... - Nic z tego nie rozumiem... - A ja-właśnie wtedy zrozumiałem... Może walkę z nadmiarem decybeli posunęli kiedyś aż do absurdu, być może przyczyną tego dobrowolnego lub niedobrowolnego skazania całej rasy na milczenie było coś innego, lecz wydaje mi się, że w tym świecie jednakowych istot i ubrań, zrównoważonych sił i identycznych zdolności nie było, bo też chyba nawet być nie mogło, miejsca na żadną walkę o byt. A w każdym bądź razie nie w takim znaczeniu, jak u nas... - Jeszcze nie bardzo rozumiem... - Widzi pan, wśród telepatów słowo wymówione pełnym głosem musiało nabrać nowego, niepojętego dla Ziemian sensu. Stało się ono jedynym miernikiem wartości i rangi społecznej - tym wyższa pozycja, im więcej słów zapamiętanych na odziedziczonych po dziadku jeszcze czy ojcu kilometrach taśmy, ciułanych skrzętnie przez całe, długie i monotonne, życie... - Przecież... przecież to chyba niemożliwe... - Możliwe, Gaby, możliwe. Widzę, że i panu to się w głowie nie mieści... Tak, jak początkowo podobało mi się nawet to ustabilizowane, zawsze jednakowe życie, to po poznaniu go od podszewki zareagowałem podobnie jak pan. I wie pan co? Odlatując w kierunku Ziemi cieszyłem się niemal, że samochód sąsiada jest lepszy od mojego... Nastroszony kot ominął wielkim łukiem siedzącego na ławce Holgara - całą swoją postawą przypominał sąsiada, który przed chwilą, krocząc równie nieufnie i dostojnie, zmierzał przez placyk w kierunku willi. Stan zimnej wojny i oficjalnych, ostentacyjnych niemal ukłonów trwał nadal; skierowana pod adresem Jona kocia animozja w niewytłumaczalny sposób udzieliła się właścicielowi zwierzaka. i choć Holgar dawno rozmontował przenośnik, zaś wszystkie jego obliczenia i plany spalił, nie był już w stanie przywrócić dobrych stosunków w okolicy. Co gorsza, także i niektórzy znajomi zaczęli wręcz stronić od Odkrywcy. W pracy patrzono nań trochę jak na nieszkodliwego maniaka t nawet stary - zdawało się wypróbowany - Sam Quodle zaczał z wolna unikać towarzystwa poważnego niegdyś referenta Holgara... Być może właśnie to przymusowe odosobnienie wzbudziło w Jonie ponowną falę zachwytu kosmosem, który dawał przynajmniej szansę zapomnienia o znajomych i wszystkich innych przyziemnych kłopotach... Bo też próżnia nie sprzyja rozważaniom tego, co było - czysto ziemskie zależności ustępują w niej miejsca nowym sprawom. Każda samotna podróż to czuwanie na przemian z komputerem, poszukiwanie wszystkich możliwych i niemożliwych uszkodzeń oraz zwarć w obwodach automatów, to nieustanne rozglądanie się po okolicy w obawie przed oberwaniem po powiększającej się stale łysinie jakimś zabłąkanym kawałkiem zdychającej gwiazdy. ... Meteory, to latające ryby Kosmosu - myślał na głos Odkrywca Światów i Prawd wysuwając głowę przez luk kupionej z demobilu, połatanej jak sweter łobuziaka rakiety - samotny zaś kosmonauta jest jak zagubiony w oceanie, zawieszony gdzieś między uciekającym z każdą przebytą milą niebem, a ostatecznym dnem zabłąkany żeglarz z własnoręcznie wystruganym sekstansem... Jak rozbitek na mizernej tratwie, tak astronauta goni podrygujące w teleskopach zgodnie z rytmem atomowych wybuchów silnika rozchybotane gwiazdy. Czasem osiąga swój cel, lecz czasem... - wybierający się do gwiazdozbioru Psa odkrywca pomylił mapy i ostatecznie wylądował na ogonie Wielkiej Niedźwiedzicy... - Podobno tylko wielkich ludzi stać na wielkie pomyłki - pocieszał się lądując na wybranej ślepo planetce - i zresztą nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło... Nie przeczuwał nawet, zjeżdżając po ognistym słupie na widoczne z daleka płaskie skały, jak bardzo prawdziwe mogą być przysłowia. Bo też planeta - goła i nudna na pozór -była jedną z tych nielicznych wysepek przestrzeni, które żyją... Początkowo nie zdawał sobie sprawy z ważności tętniącego wokół w jazzowym niemal, szybkim rytmie życia - rozkwitającego i gasnącego w ciągu kilku godzin jak ziemskie kolorowe ważki, splecionego nierozerwalnie z drugim, podstawowym rytmem, dostojnym i rozważnym jak stąpanie słonia maharadży, równie długowiecznym i niezmiennym jak niektóre co podlejsze ludzkie tradycje... Po pewnym czasie wszystko to ułożyło się w obraz podsuwający Holgarowi nieodparte skojarzenie z Ziemią. Piaszczysta gleba miała prawie swojski zapach - była tylko może trochę mniej wilgotna i tłusta - przypominała pogranicze Sahary. Płożące po niej rośliny były bardziej szare niż na Ziemi i tylko ich wydłużone owoce ożywiały jednostajne tło głęboką, ciemną zielenią... Holgar uległ na moment złudzeniu, że znajduje się po prostu na trochę nietypowej plantacji ogórków. Podobieństwo i budzący się na widok jedzenia instynktowny głód podpowiedziały mu zerwanie paru owoców - włókniste, sprężynujące łodygi ustąpiły po kilku ciachnięciach ostrym, ciężkim jak machete nożem. Później - już w kabinie rakiety - patrząc na rozrzucone po stole owoce Holgar nieomal realnie poczuł zapach i chrzęst pękającego pod zębami miąższu, wyobraził sobie świeży, łagodny smak spływającego do gardła soku... Machinalnie podniósł do ust najmniejszy z owoców i - stracił lewy górny siekacz. Przywiędła, uginająca się pod palcami skórka kryła w sobie twardość skamieniałego chleba-dopiero po godzinie ciężkiej pracy udało się Holgarowi odkroić niewielką próbkę i sporządzić z niej mikroskopowy preparat - w okularze ujrzał spójną gmatwaninę splecionych w długie łańcuchy komórek. Ściekający powoi i, jak gdyby z wahaniem, sok rozciętego owocu miał dziwny, trudny do określenia zapach, zastygł po kilkunastu minutach na blacie stołu w przejrzystą, nieregularną płytkę. Zginała się odrywana od gładkiej powierzchni laminatu, nie pękła nawet mocno wygięta w podkowę - dokładniejsze badania wykazały, że jednym z podstawowych składników tutejszych roślin jest krzem... Zamyślony, obracający w palcach cząstkę ogórka Holgar wyprostował się gwałtownie. To był Pomysł - zwycięsko wciągnął brzuch - trzeba zebrać jak najwięcej tych dziwnych owoców, a kiedy już wróci na Ziemię, kiedy założy plantacje... Sąsiada trafi szlag. I jego kota chyba też... Przez kilkanaście następnych planetarnych dni pracował ciężko od rana do wieczora, ładownie rakiety wypełniały się z wolna po brzegi tonami krzemowych ogórków. Zajęty zbiorami Holgar nie przejmował się wcale stojącymi na drodze płotami - cóż znaczy byle przegroda w porównaniu ze sławą odkrywcy taniego, roślinnego szkła... Siekąc pospiesznie żylaste łodygi, schlapany do pasa zastygającym szybko przezroczystym sokiem ogórków, rozglądał się tylko od czasu do czasu uważnie, czy nie pędzi ku niemu uzbrojony w kłonicę, albo coś podobnego do kłonicy, wieloręczny, krzemowy i na pewno bardzo wściekły właściciel pola... Na szczęście, nic takiego się nie zdarzyło. Gospodarze planety nie mieli widać-podobnie jak Holgar - zbytniej ochoty na jakiekolwiek kontakty. Po dwóch tygodniach zapchana szczelnie roślinnym skarbem, obciążona do ostatnich granic możliwości rakieta odkrywcy ociężale oderwała się od planetki i wzięła kurs na Ziemię... - Powiedz, Jon - Quodle odstawił szklankę na brzeg stołu - jesteś teraz bogaty... - Nawet bardzo. - ... ale czy nie masz czasem ochoty Znowu wybrać się gdzieś w Galaktykę? - A dlaczego... - Czekaj, wiem, ile czasu zajmuje ci kontrola plantacji i reklama twoich wyrobów... Wiem nawet, że w ciągu niespełna pół roku doprowadziłeś do bankructwa wszystkich właścicieli hut - producentów konwencjonalnego szkła, a za stare, takie jak te, szklanki, zbieracze płacą horrendalne wprost sumy. Ale czy to ci wystarcza? Może jednak znowu... - O to samo pytał mnie przed paru dniami reporter z Tele Union. I tak samo, jak wtedy jemu, odpowiem teraz - nie. A w każdym razie nie w tej chwili. Przecież ty nawet nie podejrzewasz, jak bardzo męczy taka podróż. Myślisz, że zaczyna się od stereotypowego trzy... dwa... jeden... zero...? - Noo... zawsze mi się tak wydawało... - A guzik. Wyobraź sobie pierwszą, wstępną komisję - wałkują cię i badają na wszystkie niemal możliwe sposoby. Potem przez dobrych kilka dni załatwiasz najrozmaitsze formalności w biurze wyjazdowym, rejestrujesz rakietę oraz lot i przechodzisz drugą turę badań - odporność psychiczna na samotność i przestrzeń, refleks, nosicielstwo chorób - nawet nie wiesz, ile w tobie może siedzieć najróżniejszych bakterii... Potem sprawdzają jeszcze poziom wiadomości z zakresu etyki postępowania na wypadek spotkania obcej rasy... - Hmm... O ile wiem, to ty się nigdy tam specjalnie nie rozczulałeś... - Bo to akurat były rasy słabo rozwinięte, a tu chodzi przede wszystkim o te na wysokim poziomie rozwoju... - To znaczy jakie? - Takie, które mogłyby z ludźmi konkurować. Sam chyba doskonale rozumiesz, że jeżeli można się od takiej rasy czegoś nauczyć, albo... oberwać po nosie... - Jasne... A co dalej z tymi badaniami? - Już niewiele. Kiedy zaczyna cię pomału krew zalewać, okazuje się, że przeszedłeś pomyślnie wszystkie próby i otrzymujesz łaskawie zezwolenie na lot... - A jeżeli ktoś nie przejdzie pomyślnie przez to wszystko? - Widzisz, stary, to zależy tylko od sposobu załatwiania sprawy... - Ciebie na to stać... - A stać, stać... Ale aż mnie cholera na to wszystko bierze do tej jeszcze pory. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile przyjemność posiadania licencji pilota kosz... - A niech sobie nawet kosztuje. Ważne za to, że później - nie powiesz mi przecież, że to nie jest piękne... Gwiazdy stają się coraz bliższe, dookoła cisza i mrok, jesteś tylko ty -zawieszony gdzieś w próżni daleko od wszystkich zmartwień, od tego wiecznego, obrzydliwego tłoku i hałasu. Ech, wtedy można czuć się naprawdę wolnym... - No wiesz? Tego to się naprawdę nie spodziewałem... Czyżby mój stary, rozważny Sam stawał się nieodpowiedzialnym romantykiem? Nie dziwię się, że ja... - Zaraz, zaraz. Po pierwsze - wcale nie taki stary. Zdaje się, że mamy tyle samo lat... Chyba nie powiesz mi, że jesteś młodszy? - Dobrze już, dobrze, Sam. Przepraszam, ale naprawdę nie jest tak, jak myślisz... Przez pierwsze dwa lub trzy dni wleczesz się którymś z uczęszczanych szlaków jak kulawy żółw i musisz ustępować z drogi byle frachtowcom. - Ale potem... - Potem ustalasz kurs docelowy i nudzisz się jak zaspany mops. Zaczynasz wkrótce gadać sam do siebie i wyśpiewywać wszystkie znane ci, choćby i najgłupsze piosenki, albo wykłócasz się z komputerem o fałszywy ruch w szachach... - Mogę się nie kłócić... - Ale będziesz... Wreszcie dolatujesz do wybranego jeszcze na Ziemi, zgłoszonego w biurze podróży celu, przez tydzień lub dwa oglądasz wciąż takie same rumowiska kanciastych, nieforemnych głazów, potem zatykasz swój proporczyk w jakiejś większej kupie kamieni i... lecisz do domu odpocząć... - Ale ty... Twoje podróże... - Nie każdy ma takiego pecha, jak ja... Mów sobie zresztą, co chcesz - mnie nie przekonasz. Naprawdę marzę, żeby mi się w kosmosie nic nie działo... Żyłka włóczęgi to coś, co ma się na stałe. Jeżeli ktoś choć raz poczuje się łazikiem - zostanie nim do końca życia, ważny stanie się dla niego tylko szlak... Czy będzie to szosa, polna ścieżka czy... kosmos - liczy się jedynie zmierzona ilością odcisków i bolesnych otarć odległość, liczy się nie przebyta jeszcze przestrzeń. Wszystko inne staje się po prostu nieistotne... Miesiąc po rozmowie z Samem Quodle Odkrywca poszedł do Urzędu po dokumenty podróży... Kolejka kosmonautów - amatorów owijała budynek biura jak mysi ogon wystający z kawałka szwajcarskiego sera - dopiero późno po południu Holgar został wpuszczony do właściwego pokoju... Potem okazało się, że miał i tak sporo szczęścia - szerokopupa urzędniczka załatwiła jego sprawę w rekordowym czasie sześciu godzin. Odmownie... Holgarowi pociemniało w oczach, w biały dzień zobaczył mrugające filuternie gwiazdy, wszystko zawirowało jak szalone. Ostatkiem tchu szepnął "mgławica..." - Mgławica Andromedy? - pobrzękujący metalicznie urzędowy głos zza biurka zadźwięczał nieoczekiwanie łagodnie - to będzie możliwe za jakiś miesiąc. Sam pan rozumie, taki tłok na szlakach... To była, mizerna bo mizerna, ale zawsze szansa. Zrezygnowane "tak" Holgara, który zamierzał wybrać się w okolice Vegi, zostało momentalnie pochwycone przez służbowy magnetofon, szpule ruszyły z piskiem i zaczął się normalny obieg urzędniczej informacji - jeszcze raz komputery przeżuwały w pamięciach personalia Odkrywcy, symulatory refleksu i elektroniczny traser rozjarzyły się kontrolkami - wędrówka świateł wskazywała kierunek cyrkulacji danych... Przeglądająca dossier Holgara urzędniczka z nagłym zainteresowaniem uniosła głowę znad papierów: "to pan te krzemowe rośliny...? Po chwili przed odkrywcą znalazła się filiżanka najprawdziwszej, pachnącej gorzko mocnej kawy i ani dziewczyna, ani Jon nie spostrzegli nawet, jak minęło następnych sześć godzin... Szerokopupa dziewczyna została za betonowymi osłonami kosmodromu - zegary rozdzielni w rakiecie Odkrywcy zabłysły zieloną poświatą... Rozruch, wstępny ciąg, przedmuchiwanie dysz, stabilizatory - wszystko w normie... Kolejną podróż w kosmos Jon zaczynał wspomnieniem kilkunastu ostatnich dni... Kolorowe kiecki blondyny doprowadzały sąsiada (i jego kota) do szału, obaj zmykali - jeden z zamkniętymi oczyma, zaś drugi z zadartym wściekle ogonem - kiedy tylko Emi pokazywała się zza rogu ulicy. Dla takiej chwili warto było posiedzieć tę godzinkę czy dwie na ławce przed domem... Za rzadkim, chuderlawym jak broda młodzieniaszka żywopłotem migał niesamowicie kolorowy, chodzący wiecheć maków i bławatków, za nim ciągnął rój os, pszczół i wszelkiego innego latającego tałatajstwa - za plecami Holgara słychać było cichy jęk i stłumione miauknięcie, a następnie gwałtowny tupot butów i szum powietrza przecinanego wyprężonym jak struna ogonem... Już nawet znajdując się w centrum mgławicy Andromedy Holgar uśmiechał się jeszcze na samo to wspomnienie... Warto było pocierpieć samemu patrząc na to straszliwie niedobrane zbiegowisko kolorów, byle tylko tego cholernego typa z sąsiedztwa trochę podrażnić. Zresztą w domu dziewczyna dość szybko ściągała sukienkę i stawała się wtedy całkiem sympatyczna. Zeby nie te jej kiecki... - Holgar ocknął się gwałtownie z rozmarzenia. Planeta, do której doleciał, tak żywo przypomniała mu Emi, że jego pierwszym odruchem było naciśnięcie hamulca... Dopiero kiedy dziób statku wykręcał się z wolna w stronę sąsiedniego układu planet, przyszła refleksja, że przecież ona siedzi teraz w biurze, i jak zwykle załatwia interesantów: "niestety, proszę pana... Tam już nie mamy miejsc... Szlaki są od kilku miesięcy zapchane do ostatnich granic, ludzie tylko latają i latają bez przerwy, a wielu z nich nawet z kosmosu na Ziemię nie wraca... Nie, tutaj także mamy prawie sto tysięcy zgłoszeń..." Holgar uspokoił się - mógł śmiało lądować. Wybrał miejsce i, jak pszczoła na dekolcie Emi, osiadł między dwoma bajecznie kolorowymi wzgórzami... Do samego horyzontu ciągnęły się prześwietlone słońcem płyty i dziwaczne, szkliste konstrukcje grające wszystkimi odblaskami tęczy. Feeria barw oszołomiła Odkrywcę - kolorowe błyski narastały w jego stronę, rozpryskiwały się i gasły, by ponownie zaświecić parę metrów dalej... Ruch barw i blasków był jedynym ruchem w tym świecie, kolory były po prostu samoistne - bez kwiatów, ptaków czy motyli. Nic tutaj nie zmieniało swojego miejsca, a jednak zdawało się, że cała planeta drży i płynie... Trudno to może zrozumieć komuś, kto nigdy nic podobnego nie widział, lecz te olbrzymie przestrzenie szklanych na pozór płyt i dziwacznych form tętniły jakimś utajonym życiem, kryły w sobie - początkowo dla Jona niepojęte-wyczekiwanie. W tle tęczujących skał i fantazyjnych budowli brakowało mu tylko mieszkańców planety... Przemierzał ją wzdłuż i wszerz, badał kolejne, coraz dziwniejsze domy - wszędzie były tylko barwne konstrukcje z opalizującego szkliwa, jedynym dźwiękiem było echo kroków Odkrywcy i chrzęst delikatnych płytek rozgniatanych na miazgę okutymi butami próżniowego skafandra... Wszystko tutaj było niewiarygodnie kruche i łamliwe-mozaiki na ścianach maleńkich domków mętniały dotknięte i z krótkim, przenikliwym dźwiękiem rozsypywały się w kolorowy pył, pobliskie światła jak w panice pierzchały, gasły coraz dalej i dalej... Rozczarowany Odkrywca wracał do rakiety, przelatywał setki kilometrów by w innym miejscu zebrać nowe dane i... nadal nic nie wiedział. Wściekał się siadając przed pulpitem komputera - denerwował go niezmiennie ten elektroniczny idiota, który ubzdurał sobie, że mieszkańcy planety uznanej przez Holgara za opuszczoną żyją i, co było jeszcze bardziej nie do przyjęcia, są równie łamliwi, jak ich domy. Z uporem godnym wysoko wykwalifikowanego ziemskiego urzędnika - specjalisty od Spraw Nikomu Niepotrzebnych wywlekał wciąż nowe argumenty i dowody na poparcie swoich bezpodstawnych domniemań. Nawet brak wody, ba, jakichkolwiek w ogóle opadów atmosferycznych uważał za niezbity dowód poprawności swojego rozumowania. A było to rzeczywiście dość ciekawe - mimo braku pary wodnej w obojętnej atmosferze planety nad horyzontem pojawiały się od czasu do czasu opalizujące łuki tęcz. Kolory szalały wtedy po prostu, tańczyły i pulsowały jakby nierytmicznie, lecz można było wyczuć w tym pozornym chaosie jakąś ogólną, niespodziewaną harmonię. To było jak muzyka barw i świateł - Holgar zaczynał widzieć tony i półtony, interwały świetlnej ciszy i płynne crescenda nakładających się na siebie, rosnących kolorów... Dostosował nawet swój magnetowid do zapisu całej gamy, nieraz też przeglądał nagrane taśmy i - choć może było to jedynie złudzeniem - za każdym razem wyświetlony na ekranie zapis okazywał się trochę odmienny od zapamiętanego z poprzedniego seansu i z tej samej przecież taśmy odtworzonego obrazu. Zmiany były nieznaczne, ale wyczuwalne, jakby kolory nie chciały zgodzić się na wyznaczone im na taśmie miejsca... Holgar szukał przyczyn tych gwałtownych rozbłysków i ich najmniej oczekiwanych zestawień, analizował pobrane w różnych miejscach próbki - ogólny zarys struktury skomplikowanej cząsteczki tworzywa był we wszystkich próbkach taki sam, zmieniały się jedynie sekwencje przestrzenne poszczególnych drobin - dość było zresztą kilku sekund, by obraz w okularze mikroskopu stał się zupełnie niepodobny do poprzedniego... Podczas następnych dni Jon zaobserwował nowe ciekawe zjawisko - wystarczało, by jego cień padł na jakiś punkt, a kolory momentalnie ciemniały i gasły, jakby zrozumiały, że każde dotknięcie ludzkiej dłoni niesie im śmierć. W świecie upiornie kolorowej ciszy nawet sam odgłos kroków Odkrywcy rozsadzał swym naporem delikatne płytki, jeżeli zaś zdarzyło się czasem Holgarowi lecieć rakietą zbyt nisko nad powierzchnią globu, wtedy zostawiał za sobą szeroki pas zmielonego w kolorowy pył szkliwa... Kiedy zbliżał się do któregoś z domków, wyczuwał jakiś nieokreślony niepokój - zupełnie tak, jakby ktoś był w środku i bał się, że zostanie zobaczony. Jon wbiegał do wnętrza, pod jego butami pryskały lustrzane posadzki i... nie znajdował nikogo, a gdy wychodził, ocalałe kolory rozbłyskiwały z leciuteńką, jak westchnienie ulgi, zwłoką. Pomału nauczył się odróżniać ich strach, radość i smutek; zauważył też coś nowego - ich nastroje zaczynały udzielać się i jemu. Był smutny razem z nimi i wraz z nimi cieszył się, a gdy na niebie błyskała tęcza, czuł się jak odurzony silnym narkotykiem - barwne wizje przed jego oczyma splatały się coraz fantastyczniej, zmieniały w rytm najbliżej rozbłyskujących świateł. A potem pojawiła się bryła... Nie umiałby nawet w przybliżeniu określić jej właściwego kształtu, choć tkwiła mu bezustannie przed oczyma. Ciekawe, że przy tym nie zasłaniała nic. Trwała jedynie wszędzie tam, gdzie akurat spoglądał i tylko głęboko w jej wnętrzu migały zgodne z ruchami Odkrywcy światełka. Kiedy robił obliczenia, kąpał się, drzemał czy jadł - towarzyszyła mu wszędzie. Czuł, że w jakiś dziwny sposób bryła musi być jego portretem - nie byle jakim, dwuwymiarowym malowidłem, lecz jednoczesnym i pełnym obrazem jego fizjologii i psychiki. Bardzo szybko nauczył się poznawać swój nastrój z barw i błysków bryły - opowiadała mu o tym, co dzieje się w jego wnętrzu i co w danej chwili czuje. A czuł z każdym dniem wyraźniej, że coś jest nie tak, jak być powinno. Coś bardzo mocno związanego właśnie z nim, ze wszystkimi jego czynnościami, z każdym krokiem i każdą wziętą do analizy próbką... Nie mógł, nie chciał w to uwierzyć, bo też nie był to już rezerwat na Czwartej Tau Ceti - to mogło okazać się o wiele gorsze... Ten pokładowy kretyn miał jednak rację - kolorowe płyty naprawdę żyły. A Jon każdym krokiem niszczył myślące mózgi, kaleczył je barbarzyńsko pobieraniem próbek. Te pasy zmielonego szkliwa za rakietą... Nie mieściło mu się w głowie, że można myśleć i czuć nie wyglądając przy tym jak człowiek. Jeszcze parę dni temu rozgarniał dziobem rakiety zwiewne, świetliste tęcze - czy były to widome wcielenia ich boga, czy też protezy psychiczne dla osobników niedorozwiniętych kolorystycznie? Lecz bez względu na to, czym były... Jeszcze tego samego dnia wziął kurs na Ziemię - wrócił trochę za wcześnie, więc ostatnie trzy dni urlopu przesiedział w domu przed ekranem magnetowidu. Brakowało mu czegoś - czuł się dziwnie smutno, wręcz bezbarwnie... Nie mógł nawet pośmiać się z sąsiada i kota uciekających przed sukienką Emi, bo nie telefonował do niej po powrocie. Ona ubierała się jednak zbyt blado i monotonnie... - Holgar? - A, to pan, Gaby... Słucham. - Czy trafił pan może na coś ciekawego? - Niespecjalnie. - Hmm... Tyle podróży i... nic? - Niestety... - Cóż, mówi się trudno... Przynajmniej zdobył pan sławę. - A - tak... Sławę... Chyba aż za dużą... - Nie odpowiada panu popularność, Holgar? Ciekawe... - Raczej nie. - Ależ to naprawdę ciekawe, dlaczego? Niech pan to wyjaśni, Odkrywco... Taki człowiek jak pan - Gaby poprawił spadający z fotela pled i wyczekująco spojrzał w wideotelefon - uskarżający się na cokolwiek, to się po prostu nie mieści w głowie... - Dobrze, niech pan w takim razie posłucha... W miarę, jak sam pan powiedział, wzrastania mojej sławy po kolejnych publikacjach wspomnień z podróży odnosiłem częstokroć wrażenie, że w kosmosie robi się coraz ciaśniej. Już podczas przedostatniego urlopu z trudem udało mi się zgubić dwóm wypchanym amatorami przygód kosmobusom idącym za mną trop w trop od Marsa przez dziesięć czy piętnaście parseków... Czy pan to sobie w ogóle wyobraża? Odkrywam jakąś nową planetę, a tu w dwie godziny później zjawia się wataha rozwrzeszczanych turystów, jeden wymachuje kamerą, inny pustą butelką, jeszcze inny ciągnie za sobą na sznurku niesforne bliźniaki... Następnego dnia między wspornikiem mojej rakiety a wspaniałym porożem najbliższego zwierzodrzewa ukazuje się sznur do bielizny, a na nim wesoło powiewają niemowlęce pieluszki i damskie biustonosze... grr. Mało nie straciłem przytomności przygnieciony tak przyjemną wizją... - I jak pan z tego wybrnął? - Zwyczajnie. Zaczęła się zabawa w kotka i myszkę - co ja za jakąś planetę, to oni z drugiej strony i tak przez kilka dobrych dni... Gdyby nie ten elektronowy debil, nigdy bym im nie uciekł. - Pomylił kurs? - Gorzej... - To znaczy, jak? - Dałem mu po prostu wolny program i zamknąłem się w komorze antyprzyspieszeń. - I co? - Nic. Kiedy wyszedłem, kosmos za mną i przede mną był czysty jak sumienie noworodka. Za to moje sumienie... - Nie rozumiem...? - Po prostu przejrzałem zapis wskazań instrumentów pokładowych i aż mi się żal tych moich prześladowców zrobiło. - Dlaczego niby? - Widzi pan, oni pewnie nastawili śledzące automaty kosmobusów na rufę mojej rakiety... - Sam bym to zrobił... ... i zajęli się spokojnie czym innym, a tymczasem to moje cybernetyczne bydlę tak sobie zaczęło używać, że tylko dzięki komorze przeciwciążenia mam wszystkie zęby i całe żebra. Zanim udało im się wyłączyć automaty... zdaje się, że w najbliższym szpitalu wszyscy lekarze przez dobry tydzień mieli ostry dyżur... - Mhmm... Ciekawe... Mówił pan, że ilu ich było? - Tak dokładnie to nie wiem, ale kosmobusy były zdaje się zapchane po brzegi... - Taak. Powiedział pan - przedostatni urlop? A ostatni? - No, tym razem podobna sytuacja nie mogła się powtórzyć z tej prostej przyczyny, że do urlopu został mi tylko niespełna miesiąc, a moja rakieta gwałtownie domagała się szczegółowego przeglądu. - Trzeba przecież było do mnie... - Niech pan nie przerywa, jeśli chce pan słuchać, Gaby. - Ależ chcę, oczywiście... Niech pan opowiada dalej... - Oddałem więc rakietę do przeglądu... Myślę, że gdyby nasi przodkowie mieli takich fachowców jak my, to do tej pory siedzielibyśmy w jaskiniach, a podróż na Marsa, czy nawet byle gdzie, byłaby do tej pory tylko nieziszczalnym marzeniem. Wychodziłem ze stacji obsługi kosmolotów z cichą nadzieją, że zostawią mi na pamiątkę kawałek rakiety. Choćby taki, żebym mógł go przyczepić jako brelok do zegarka... - I co? Zostawili? - Po trzech tygodniach nic jeszcze nie było zrobione - nie pomogło nawet, że skląłem kierownika zakładu od ostatnich... Mógłbym oczywiście kupić sobie nową rakietę, ale wie pan, przyzwyczaiłem się już do tego mojego starego gruchota, urządziłem się w nim całkiem wygodnie. Ale nic, niech pan słucha dalej... - Słucham cały czas... Od kierownika stacji usłyszałem tylko, że tego typu to oni jeszcze nie znają, a właściwie - że już nie znają, że części brak, że wszyscy co lepsi fachowcy oddelegowani są do Kosmicznej Pomocy Technicznej, ale mogę być pewny, że za miesiąc wszystko będzie zrobione... Poradziłem kierownikowi, żeby mnie pocałował w... no, nieważne gdzie i poszedłem do biura podróży po kartę kosmostopu... - To musiało być niezwykle ciekawe... - To byłoby ciekawe i może nawet byłoby przyjemne, gdyby nie ten... ten... - Gdyby nie ten...? Kto-ten...? Niech się pan nie denerwuje, Holgar, i opowie od początku, jak to było? - Wyruszyłem późnym wieczorem, żeby nie wzbudzać niepotrzebnej ciekawości... - Dlaczego - Ponieważ doszedłem do wniosku, że sylwetka przeciętnego Ziemianina jest w Galaktyce aż za dobrze znana, uznałem za stosowne przebrać się odpowiednio do tej podróży. - Mówi pan zagadkami, Holgar... jak - odpowiednio przebrać się...? - Gdybym wyruszył w zwyczajnym, próżniowym skafandrze, to bardzo wątpliwe, czy ktokolwiek z jako tako rozwiniętej cywilizacji zechciałby zatrzymać się i podwieźć mnie choćby kawałek... - Dlaczego mieliby się nie zatrzymać? - Oj, Gaby, widać od razu, że dawno pan nie opuszczał Ziemi... Naprawdę nic pan jeszcze nie rozumie - Nie... - To niech pan słucha dalej... Pierwszy etap trasy przeleciałem ze znajomym technikiem z bazy przy Centrum Koordynacji Ruchu w Kosmosie, udającym się w jakąś służbową podróż na drugi koniec galaktyki. Nawet sobie pan nie wyobraża, jaki ścisk panuje od trzech chyba lat w otaczającej nasz układ przestrzeni... Technik, skarżąc się na nawał obowiązków, patrzył na mnie jednocześnie trochę jak na wariata, ale co tam - najważniejsze, że zostało za mną pierwszych parę parseków... Wyskoczyłem na jakiejś niewielkiej, zapomnianej planetoidzie i w napotkanej przypadkowo tafli zamarzniętego argonu przejrzałem się od stóp po czubki czułków. Wyglądałem rzeczywiście imponująco - żaden Aldebarańczyk czy Veganin nie przeleciałby obok mnie obojętnie, nie mówiąc już o ludziach. Zresztą - każdy chyba powinien zatrzymać się na widok olbrzymiej biedronki... Śmieje się pan, Gaby? - A... uff, ależ nie... broń Boże... - Nie szkodzi, może się pan wyśmiać do woli. Ważne, że z zaprojektowanego w ten sposób skafandra mogłem wyciągnąć wiele - z pozoru nieoczekiwanych - korzyści... Gdybym nawet, co nie daj Losie, trafił na jakaś nową planetę, to kto domyśliłby się w tak niepoważnym przebraniu Ziemianina? Bądź co bądź, jedyną w kosmosie rasą przejawiającą gremialny brak poczucia humoru i nadmierne wyobrażenie o swojej własnej wartości są właśnie ludzie... Tak więc, gdybym nawet na tej nowej planecie coś tam przypadkiem zadeptał albo uszkodził, to i tak nie trafiłoby za mną żadne zażalenie. Mogliby sobie pisać na poste restante... A pod żywą pokrywą skrzydeł znalazło się także i trochę wolnego miejsca. Akurat na trzy butelki koniaku... Celnicy - na co zresztą liczyłem - zbaranieli do tego stopnia, że wprawdzie mój podróżny tornister przetrząsnęli jak zwykle dokładnie, lecz zapomnieli za to przetrząsnąć mnie... - Doskonałe. Świetne. Rzeczywiście fantastyczny pomysł... Nigdy bym na to nie wpadł... - Nie wątpię... Więc, jak już powiedziałem, wyskoczyłem wprost na porżniętą meteorami skałę, siadłem sobie wygodnie na jakimś mniej kanciastym głazie i - z lekkim sercem zrezygnowałem z dalszej wędrówki. Było mi tam przecież całkiem dobrze. Daleko od ludzi, hałasu, przygód i nowych cywilizacji - za każdym przelotem jakiegoś statku chowałem się w głębi wygodnej, powstałej nie wiadomo jak, pieczary... Godzinami podziwiałem gwiazdy, wylegiwałem się w ich blasku pociągając od czasu do czasu przez wentyle skafandra mały łyk koniaku z przemyconej butelki... Widzę, Gaby, że jest pan zgorszony... - Noo... bo tak nic nie robić? Przecież to... - Nic "przecież", Gaby. Ja to próżnowanie traktowałem jako zasłużony, acz krótki odpoczynek - sam pan wie, że obowiązków mam dość dużo... I byłoby mi tak dobrze do końca urlopu, lecz któregoś dnia w przestrzeni koło mojej planetki zatrzymał się statek kosmiczny. Słuszniej może byłoby nazwać go starym gratem, tak bowiem rzęził przy hamowaniu, że przywodziło to na myśl konającego suchotnika, jego anteny obracały się w łożyskach z przeraźliwym zgrzytem i piskiem, a silnik rzygał paliwem z rozrzutem co najmniej dwudziestu kilometrów... Początkowo nie chciało mi się nawet chować do pieczary - myślałem, że są to po prostu jacyś poszukiwacze cennych rud i rzadkich pierwiastków - lecz po godzinie od statku oderwała się kapsuła lądownicza i opadła parę kilometrów ode mnie. Tylko jakiś idiota mógł się tu zatrzymać bez powodu, więc rad nie rad wlazłem na wszelki wypadek do pieczary wystawiając na zewnątrz tylko czułki - sygnał to przybliżał się, to znów oddalał-tak przez całe trzy dni... Doszło do tego, że bałem się choćby poruszyć... - Dlaczego? - Niech pan pomyśli. Sam na sam z jakimś wariatem na zapomnianej planetoidzie... To przecież trochę więcej, niż można wytrzymać. Straciłem całą radość życia i nawet koniak - tym razem w większych już dawkach - nie pomagał... Dopiero po trzech dniach zrozumiałem, że to właśnie mnie ten ktoś szuka - widocznie dostrzegł z daleka te idiotycznie czerwone w czarne kropy pokrywy mojego skafandra i poczuł w sobie powołanie odkrywcy... Szczerze mówiąc, postąpiłbym na jego miejscu podobnie, lecz wtedy kląłem tylko swój idiotyczny pomysł jaskrawego kamuflażu, a czego życzyłem tamtemu, to lepiej może nie powtarzać... Miałem tylko cichą nadzieję, że gość okaże się kompletnym idiotą - musiał nim być zresztą, bo któż inny uwierzyłby w istnienie dwumetrowych, prawie biedronek - i nie trafi do mojej jaskini, po dwóch jednak kolejnych dobach poruszał się już w odległości półtora kilometra ode mnie... A ja nie mogłem nawet wyjść i zmienić schronienia, bo czujniki wskazałyby mu od razu zmiany pola grawitacyjnego planetoidy. Jedyną moją szansą stał się teraz całkowity bezruch. Niestety... W ciągu szóstej doby zostałem odkryty... Przed wylotem pieczary, blokując mi jedyną drogę ucieczki, stał mój sąsiad, zaś z tornistra na jego plecach wyglądała przez przejrzyste tworzywo ruda morda jego wstrętnego kocura... Czas - bez względu na to, czego by się nie powiedziało o jego strukturze i najrozmaitszych powiązaniach z przestrzenią i materią-jest przede wszystkim czymś, co drąży ludzi najgłębiej i najmocniej. Może dlatego kolejne podróże coraz sławniejszego Odkrywcy stawały się z każdym rokiem krótsze? A to była podróż najkrótsza... Wróciwszy do domu Holgar natychmiast połączył się z Gabym. - Co by pan powiedział, Gaby, gdybym zaproponował panu podróż? - Powiedziałbym, że się zgadzam. - Anie pyta pan dokąd? - Po co? Wystarczy przecież, że pan zna drogę, Holgar, a mnie jest wszystko jedno - pojadę wszędzie, byle dalej od Ziemi... - Tego nie rozumiem... Dlaczego...? - Bo to już nie jest Ziemia. Pan chyba nigdy nie czyta statystyk, Holgar, a ja to czasem robię. Czy wie pan, ile przez ostatnie lata zdarzyło się gwałtów, morderstw i rabunków? - Samo czytanie statystyk, to cokolwiek mało... - Więc niech pan spojrzy na te wszystkie zatłoczone Mospeki, Sansany i Berpary - czy pan wie, że to kiedyś były odrębne miasta? Czy pan wie, że między nimi olbrzymie połacie ziemi były wolne od żelbetowej siatki i asfaltu autostrad? To już nie jest Ziemia, Holgar, a w każdym razie nie ta Ziemia, jaką znałem kiedyś... - I dlatego prosił mnie pan o poszukanie w kosmosie takiego miejsca, gdzie dałoby się spokojnie, wygodnie żyć bez tłoku i hałasu? - Tak, ale widzę teraz... - Mam to miejsce dla pana. - Co? Gdzie? Natychmiast każę przygotować rakietę... - Nie potrzeba... - Jak... jak to? Gdzie jest to miejsce? - Tutaj. - Niech pan nie żartuje, Holgar... Niech mi pan powie, gdzie to naprawdę jest... Holgar... - Nie żartuję, choć może wolałbym, żeby to był żart... - Holgar, ja tyle lat czekałem na tę chwilę... Marzyłem, że przy pana pomocy znajdę przestrzeń, wolną przestrzeń dla oczu. Miejsce na jakiejś planecie takie, żeby można było swobodnie odetchnąć najświeższym ze świeżych powietrzem, żeby można było zapatrzyć się przed siebie aż do bólu wytężonych źrenic i w czystym krajobrazie nie zobaczyć nic więcej oprócz gór i drzew... Marzyłem o tym, Holgar... Naprawdę... Myślałem, że jest pan poważnym człowiekiem... - Jestem, niestety... Bo to trochę i moja wina- nie powinienem tyle latać, albo przynajmniej nie reklamować tak szeroko skarbów kosmosu... A jeżeli pan mi jeszcze nie wierzy, to niech pan pójdzie na spacer za miasto... - I co? Co tam zobaczę? - Opustoszałe, rozwalone farmy - Ich właściciele gospodarują teraz na stu planetach w głębi Wielkiej Niedźwiedzicy. Otwarte drzwi mieszkań Mospeku i Sansanu - mieszkańcy żyją teraz w kosmotelach, zanim postawią indywidualne kopuły siłowe pod zielonymi, żółtymi, niebieskimi słońcami. Niech pan idzie - kruszeje powoli asfalt nie używanych autostrad, z okien podmiejskich domów wyglądają zielone pędy drzew. To rzeczywiście nasza wina. Moja i trochę pańska, Gaby. To pan przecież namawiał mnie do opublikowania wspomnień z podróży. Fakt, jestem zmęczony i dość mam kosmosu, postanowiłem, więc na nowo odkryć Ziemię, z której przez tyle lat wyruszałem na swoje wyprawy, na którą przywoziłem najrozmaitsze kosmiczne ciekawostki i nowinki zza miedzy znanego nam wszechświata... - Ale Ziemia bez cywilizacji, bez ludzi... Nie, nie wierzę panu, Holgar... - Odwiedziłem kilkanaście największych miast i też jeszcze nie chciałem uwierzyć. Przekonały mnie dopiero dane z Biura Emigracji - do tej chwili wyemigrowało z Ziemi prawie trzy czwarte ludzkości. - To straszne... To przecież już nie Ziemia. Ludzie... - Ludzie... ludzie... Nudny pan jest, Gaby. Ludzie zbyt już długo gnuśnieli tutaj. Wkrótce zadusiliby się i zagnietli własnymi ciałami. - Ale ludzie... - Poszczególni - starzy, jak pan czy ja - nie mają już czego w kosmosie szukać. I dobrze pan o tym wie. Mnie zamiast włóczęgi rakietą starcza w tej chwili zwyczajny spacer. Panu też, prawda? - Ale inni... - Inni wymordowaliby się tutaj nawzajem. Sam pan wspominał przed chwilą statystykę morderstw. I czego pan do diabła chce? Ludzi za dużo - źle. Ludzi za mało - równie źle. Powiedział pan - to nie jest Ziemia, bo ludzie z niej wyjechali... A ciekawe, co pan powie idąc za parę lat do świeżo wyrosłego lasu? NIEOKREŚLONE STANOWISKO Salo Bardeen kręcił się niespokojnie na twardym stołku, popatrywał niepewnie na siedzącego w fotelu, rozbawionego i znudzonego trochę gościa, który przedstawił się jako agent Kompanii Eksploracji Kosmosu. To, co agent powiedział przed chwilą, wyglądało bardzo zachęcająco - kto inny chwyciłby może taką propozycję obydwoma rękami, bowiem była to jedna z tych życiowych szans, których nie wolno zmarnować, lecz Bardeen miał skrupuły... Powtarzając bez końca zastrzeżenia, co do swojej osoby i słysząc wciąż tę samą, beznamiętnie rzucaną odpowiedź, podejrzewał chwilami, że ma do czynienia z wariatem... Mimo jednak podejrzeń i zastrzeżeń Salo-przygnieciony oszałamiającą wizją trzech tysięcy radioli rocznie za nic, za to po prostu, że żyje - protestował dość słabo: - ... ale ja się na niczym nie znam... - Nie szkodzi... ... i w takim razie na nic się przecież nie przydam. Tym bardziej tam... - Niech pana o to głowa nie boli. Przyda się pan na pewno... - Mogę coś popsuć. Albo nawet zniszczyć zupełnie... - Drobiazg, uwzględniliśmy i to... - Panie. Przecież ja nie mam żadnej ziemskiej, a co dopiero kosmicznej specjalności... - Nie szkodzi. - ... bo tak mi się już jakoś życie układało, że... - Ależ to naprawdę nieistotne. Jest pan nam potrzebny właśnie taki zielony... - Jaki? - Noo... nie znający się na niczym dokładnie... - Ale po co? - Hmm... Jakby to można było najlepiej wytłumaczyć? Po prostu - może się pan na statku przydać przede wszystkim, dlatego, że nic pan o kosmosie nie wie. Jako taki swego rodzaju wentyl bezpieczeństwa, rozumie pan? - Taak... - Salo powiedział to bez przekonania i niezdecydowanie kiwnął głową, co jednak całkowicie agentowi wystarczyło. - Więc przyjmuje pan pracę? - Tak. Zawarta umowa gwarantowała Bardeenowi spokojną i zamożną starość po powrocie z podróży - na razie przedstawiciel KEK wypłacił mu tylko pięć tysięcy radioli tytułem zaliczki i wyszedł dźwigając teczkę cięższą o kilkanaście podpisów Bardeena złożonych na najrozmaitszych papierkach i formularzach. Odprowadzający agenta do drzwi Salo czuł się jak grzesznik po podpisaniu diabelskiego cyrografu - wizja małego, wymarzonego od dawna domku na peryferiach miasta pryskała co chwila rozbijana lękiem przed tym czymś nieznanym i groźnym, które najpierw musiał przeżyć, albo... Właśnie - przeżyć... A jeżeli oni zrobili to specjalnie? Może brak im ludzi i dlatego werbują kogo popadnie, kusząc wysokimi stawkami? Śmiało przecież mogli obiecać mu złote góry po powrocie, wiedząc równie dobrze, że nie przeżyje podróży... Nie ryzykowali przecież praktycznie niczym - mógł zginąć w każdej z tych sytuacji, które wytrawni kosmonauci omijają instynktownie, bądź rozwiązują od ręki, momentalnie znajdując optymalne ich rozwiązania... Od dnia wizyty agenta Salo nie mógł sobie znaleźć miejsca w mieszkaniu - godzinami chodził z kąta w kąt odmierzając krokami niezliczone kilometry, albo włóczył się od rana po mieście starannie omijając wszystkich znajomych. Nie wiedziałby po prostu, jak powiedzieć im o swojej nieprzemyślanej decyzji, a może bał się też trochę, że zaczęliby potwierdzać jego najgorsze przypuszczenia. Wracał wieczorem zmoczony i niespokojny do swojej ciasnej klitki w śródmiejskim wieżowcu, przewracał się i kręcił na twardym, wąskim łóżku - ktoś patrzący wtedy na Bardeena z ukrycia powiedziałby: "obraca się, jak nowoczesny młynek modlitewny buddyjskiego kapłana w zelektryfikowanym pamirskim klasztorze..." Bardeenowi tymczasem wcale nie było do śmiechu; starał się, jak mógł najlepiej, zrozumieć całą tę - niezbyt przecież przyjemną - sytuację i analizował ją bez końca usiłując znaleźć jakieś rozsądne rozwiązanie. Ucieczka - wiedział to doskonale - nie miała absolutnie żadnego sensu. Znaleźliby go niechybnie po kilku najdalej dniach i naraziłby się jedynie na niepotrzebne przykrości. Teraz musiał już ryzykować, musiał bać się i czekać bezczynnie w swoim niegdyś przytulnym mieszkaniu, które pochopną decyzją sam zmienił w niewygodną klatkę... A teraz musiał czekać, aż przyjdą ludzie z KEK, ubiorą go w skomplikowany, gruby skafander, zaprowadzą wprost do włazu czekającej niecierpliwie rakiety. Musiał... - a może to właśnie tak trzeba - musieć...? Nigdy jeszcze nie chciał i nie pozwalał, by go do czegokolwiek zmuszano - może właśnie przymus był tą jego życiową szansą, na którą czekał przez trzydzieści parę lat? Dzień startu zbliżał się tymczasem coraz bardziej - Salo dowiedział się już, że wraz z grupą kilkunastu naukowców poleci okrążając niemal pół galaktyki. Agenci KEK nie zostawili go jednak na pastwę przygnębiających myśli, odwiedzali go - niby przypadkiem - mniej więcej regularnie co dwa tygodnie, przygotowując go psychiczne do czekającej podróży. Postępowali z nim nadzwyczaj ostrożnie i delikatnie, jakby bali się, że mógłby im mimo wszystko uciec. Bo właściwie mógł przecież to zrobić - wystarczyłoby wskoczenie do pojemnika na śmiecie... Rozbite dezintegratorem na wolne atomy ciało nie mogło powędrować w kosmos. To znaczy - mogło, ale w zupełnie inny sposób, niż sobie to wyobrażali właściciele KEK. Salo wiedział jednak doskonale, że tego nie zrobi, choć nie umiałby może powiedzieć, dlaczego. Może... ale nie, to nie był lęk przed śmiercią, a raczej coś wręcz przeciwnego - nie uzasadniony niczym optymizm, albo najzwyklejsza w świecie ciekawość. Nawet nie próbował tego bliżej określać - wsiadł do rakiety mając dziwnie niezachwianą pewność, że nie stanie mu się w kosmosie nic złego, że po dwunastu latach wróci, by spokojnie hodować swoje wymarzone róże... Bądź co bądź i tak już zyskał dodatkową szansę wyróżnienia się z tłumu podobnych jemu życiowych rozbitków... Zjawisko istotnie było nieco dziwne - w czwartym wieku ery kosmicznej ludzi takich, jak Salo Bardeen, było nadspodziewanie wielu. Stanowili żywe uosobienie szarej, nie interesującej się niczym poza swoimi własnymi tylko kłopotami przeciętności zagubionej w pędzącym do przodu świecie. Zamykali się w sobie i swoich domach udając, że prócz Ziemi nie istnieje nic, bowiem kosmos był dla nich po prostu niepojęty, wszystkie zaś dobrodziejstwa zeń spływające - nowe wynalazki i odkrycia spowodowane gwałtownym rozwojem kosmicznych wszechnauk, zastosowane ku udogodnieniu ziemskiego życia-przyjmowali jak rzecz należną im i oczywistą. Salo Bardeen był jednym z nich właśnie - należał do tłumu na ulicy, stanowił wraz z nim jej niepodzielne, gwarne tło... Być może z tego właśnie powodu naukowcy na statku od pierwszej chwili potraktowali Bardeena jako jeden z elementów wyposażenia wyprawy. I to jako element istniejący wprawdzie, lecz niezbyt za to istotny - zaszczycali go swoją uwagą jedynie wtedy, gdy pytał o jakąś rzecz dla nich oczywistą; bardzo często widział złośliwe uśmieszki na ich twarzach, gdy główny pilot tłumaczył mu zawikłane wzory matematyczne opisujące aktualną trajektorię statku... Gdyby działo się to na Ziemi, omijałby tych ludzi z daleka. Tu, w kosmosie, nie miał wyboru. Spotykał ich co krok, skazanym będąc na ich pogardliwe milczenie bądź kpiny, lecz - co było najgorsze - wiedział doskonale, że wyrok na siebie podpisał przecież sam... Sytuacja należała do tych, w których słabi ludzie zaplątują się i gubią beznadziejnie. Jeżeli nie uratuje ich szczęśliwy zbieg okoliczności - giną. Ludzie silni - a Salo do nich jednak należał - walczą do końca starając się przerwać błędne koło jakimś śmiałym, zdecydowanym posunięciem. Salo był ambitny. I nie tylko ambitny - był zdolny. Teraz, kiedy już zostawił za sobą cały ziemski sposób życia i swój uparty, prześladujący go od urodzenia brak szczęścia (przez mniej wyrozumiałych nazywany zwyczajnie lenistwem), zyskał możliwość odrobienia nagromadzonych zaległości. Zostać dobrym specjalistą - astrofizykiem, matematykiem czy egzoarcheologiem bodaj - znaczyło przede wszystkim, że ci, którzy kpią teraz z niego, za parę lat będą słuchać uważnie, co mówi, choćby gadał wierutne bzdury. A czasu miał na to sporo - całe dwanaście lat... Bardeen trzepnął w mikrolektor zagłówkiem - monotonny, mechaniczny głosik zakrztusił się słowami, zająknął, umilkł wreszcie całkowicie. Salo wlepił oczy w stereobraz na ścianie kabiny - pajacykowaty alpinista zwisał na linie jak worek i, zniechęcony najwyraźniej do dalszej wspinaczki, opuścił rękę z czekanem zupełnie tak, jakby przestraszył się czekającej na niego skały. I zupełnie tak samo, jak on, czuł się w tej chwili Bardeen - z każdym dniem wiedział coraz lepiej, jak wiele jeszcze nie wie... Cóż z tego, że poznał już operatory i macierze, że umiał w szalone esy wyginać całki zagmatwanych równań, skoro cała jego wiedza pozostała nadal śmiesznie małym pyłkiem w kosmosie tego, co wiedzieli inni... Przejrzał i przyswoił sobie połowę co najmniej wiadomości z mikroteki statku, w ciągu ostatnich czterech lat stał się dobrym - czuł to przecież i wiedział dokładnie - specjalistą kosmobiologiem i doskonałym heurystą. I mimo wszystko jego zawsze mądrzejsi koledzy tak samo jak przed czterema laty wybuchali niezmiennie szalonym" śmiechem, gdy cokolwiek zaczynał mówić... Bardeen rozumiał już cały nieomalże wszechświat, z łatwością ujmował go w karby różniczek i praw stochastyki, wiedział o nim więcej niż całe to stadko spędzonych na pokład statku naukowców, a oni zdawali się nie pojmować tego. Salo Bardeen - kosmolog wciąż pozostawał dla nich nierozgarniętym, pytającym o byle drobiazg Bardeenkiem z początku podróży... Salo niechętnie włączył mikrolektor i ponownie poddał się sugestywnemu, wszeptującemu mu wprost do mózgu coraz nowe i nowe wiadomości, głosikowi sprzężonego z elektromózgiem rakiety automatu uczącego - jeszcze tylko parę razy mocno, mocno zacisnął pięści, aż pobielały mu do bólu obydwa knykcie i mruknął w powietrze półgłosem, opryskliwie: - "a śmiejcie się, śmiejcie do woli. Ten się śmieje..." Zauważył niebawem, że mimo zniechęcenia nauka idzie mu jakoś łatwiej, niż na początku - wytrenowany mózg w lot chwytał najbardziej nawet zawiłe wzory i teorie, pojmował rządzące kosmosem prawa wielekroć głębiej, niż pojąć je mógł którykolwiek z naukowców biorących udział w wyprawie. Tak, to prawda, że wszyscy skończyli odpowiednie uczelnie i mieli może poparte papierowymi świstkami prawo uważać się za lepszych od kogoś, kto na statek wszedł nie wiedząc, co to jest nieważkość, teraz... Ostatni mikrofilm z pokładowej biblioteki przewinął się z lekkim szelestem po szpulach mikrolektora. Człowiek - encyklopedia Bardeen skazany był od tej chwili na to tylko, co sam wymyśli lub spostrzeże. A znalazł sobie bardzo ciekawy obiekt obserwacji - cała załoga miała kolejny powód do śmiechu zaglądając do pomieszczeń gospodarczych kosmolotu po to tylko, by obejrzeć Bardeena siedzącego na niziutkim stołku przed przezroczystym zbiornikiem z odżywczymi i regenerującymi zarazem powietrze glonami. Wpatrywał się w nie jak zahipnotyzowany, czasem wyciągał z wody całe ich sploty i godzinami przepatrywał je w okularze mikroskopu - każdy kolejny dzień upewniał go o słuszności tworzonej z wolna teorii... Ale czy powinien przedstawić ją reszcie załogi? Diabli wiedzą. Gotowi jeszcze zarzucić mu to samo, co genialnemu samoukowi, wybitnemu znawcy języków indonezyjskich powiedział kiedyś jakiś niedouczony docent: "... niech pan nie zabiera głosu, bo - w przeciwieństwie do mnie - nie ukończył pan żadnej wyższej uczelni..." Wprawdzie działo się to wiele, wiele lat przed urodzeniem się Bardeena, ale ludzie nie zmienili się przecież aż tak bardzo, by wyplenić ze swoich umysłów bezmyślne okrucieństwo i ciasnogłowie towarzyszące całemu rodzajowi homo sapiens (?) od chwili stworzenia. Przed ogłoszeniem opracowanej hipotezy wstrzymywało Bardeena także i to, że sam jeszcze nie był pewien czy zachowanie się glonów jest ilustracją genetyki miczurinowskiej, czy raczej postulatów neodarwinizmu... - Salo zamykał na głucho drzwi swojej kabiny i, jak aktor ćwiczący nad wyraz trudną rolę, powtarzał przed lustrem to, czego jeszcze nie śmiał powiedzieć publicznie, powtarzał tak długo, aż cały problem niejako samoistnie rozwiązał mu się w trakcie wypowiadania po raz enty stworzonej w ciągu ostatnich dwóch lat teorii... Ostatecznie zdecydował się na zbitkę teorii Łysenki i Weismanna z zastrzeżeniem, że działanie doboru naturalnego w badanej społeczności glonów zastąpione jest czynnością automatu kuchennego, wybierającego "na chybił-trafił" bezlik jednostek rozumnych przeznaczonych na pożarcie, co na drodze rozwoju intelektualnego badanej populacji stanowiło dodatkowe utrudnienie jako czynnik czysto losowy i nie dający się przewidzieć metodami klasycznego rachunku prawdopodobieństwa, co zmuszało ponadto wszystkie glony do wielokierunkowości rozwoju tak, by jednostki niespodzianie usunięte zastąpić momentalnie innymi, równie dobrze spełniającymi aktualnie potrzebne funkcje społeczne... Co do ich rozumu Salo nie miał wątpliwości - jakaś mutacja spowodowana zabłąkanym promieniem kosmicznym sprawiła, że nierozumne dotychczas glony zyskały świadomość swojego bytu i, co ważniejsze, cel istnienia... Rozsiewając niezliczone ich przetrwalniki i całe kultury dorosłych osobników na zdatnych do życia, odwiedzanych przez wyprawę planetach, Bardeen dopełniał tym samym ostatniego warunku idealnej symbiozy - glony oddawały swoje ciała na żer wędrującym przez kosmos ludziom zyskując w zamian szansę pokrycia innych planet swymi długimi, zielonymi wićmi... Chichotali jak sztubacy i trącali się porozumiewawczo łokciami słuchając wykładu Bardeena - wprawdzie starał się mówić jak najprzystępniej i najprościej, lecz widział i tak, że co chwila gubią wątek jego myśli. Spoglądali na niego jak na tresowaną, powtarzającą bezmyślnie wyuczone słowa małpę, lecz najgorsze zaczęło się dopiero później - takiego ataku wesołości i zbiorowego płaczu ze śmiechu ściany sterowni nie słyszały przez długie siedem lat. Tupali nogami wyskakując z radości pod sam prawie sufit pomieszczenia, walili się z rozmachem po plecach i gwizdali donośnie, aż łzy ściekały im po zaczerwienionych z wysiłku policzkach. Przypominali w tej chwili wstrętną trzodę naukowej nierogacizny - osiągnięte przez niektóre typy wyższe wykształcenie nie zawsze, niestety, idzie w parze z wrodzoną inteligencją i dobrym wychowaniem. A ci tutaj pobili wszelkie rekordy - dorosłego, mądrzejszego od nich o wiele człowieka traktowali jak zabawną maskotkę i robili to uparcie przez tyle lat... Salo trzasnął gwałtownie drzwiami... Jeżeli tak ma być do samego końca podróży... Ale - dlaczego? I wtedy dopiero zrozumiał rozmowę sprzed kilku lat... Przecież agent KEK nie myślał wcale o tym, by pechowemu Bardeenowi umożliwić rozpoczęcie życia na nowo. A tymczasem on, naiwny, uwierzył bez zastrzeżeń w ten idiotyczny "wentyl bezpieczeństwa" i ładunek zdrowego rozsądku, którym miał uzupełniać równowagę psychiczną załogi...- zza drzwi sterowni nadal dobiegały wybuchy niepohamowanego śmiechu - ... a miał, jak się okazało, służyć im tylko za... za... Przypomniał sobie widziane w jakimś muzeum, cudem zachowane, poczerniałe tylko przez wieki malowidło - zamyślony smutnie człowiek siedzący na rzeźbionym suto krześle... Krzesło zmieniło się w nowoczesny fotel z pianoplastiku, lecz człowiek - pozostał ten sam... Salo uśmiechał się gorzko przemykając ukradkiem przez korytarz w stronę podręcznego warsztatu naprawczego, taki sam uśmiech odnalazły na jego twarzy rozświetlające się łagodnie lampy - znak rozpoczęcia nowego dnia kosmolotu. Uśmiech Bardeena zwiastował wolność głoszenia wszelkich prawd, zapowiadały też tę wolność wytoczone w nocy z kawałków jakiegoś metalu dzwoneczki, którymi Bardeen obszywał właśnie kryzę skafandra... KOKTAJL Z BIEDRONKĄ Quiron zawsze lubił wygłupy i z każdej, najpoważniejszej nawet sprawy, potrafił zrobić galaktyczne pośmiewisko. Byliśmy wprawdzie do tego przyzwyczajeni, ale tym razem przesadził zdecydowanie - z całej wyprawy zostało nas tylko trzech i w takiej sytuacji zwoływanie kompletu załogi na odprawę przed odlotem na Ziemię zakrawało na ponurą drwinę... Nie wiem doprawdy, po co mu to było potrzebne. Bo chyba nie po to tylko, by zawiadomić nas o decyzji powrotu. Myślę raczej, że chciał się po prostu wyżyć w roli dowódcy wyprawy kosmicznej co, muszę przyznać, zrobił nie najgorzej. Zawiadomił załogę, to znaczy Terla i mnie, że Toar zginął (wiedzieliśmy o tym wszyscy trzej od pięciu miesięcy) i w związku z tym smutnym (zrobił zadowoloną minę) faktem, on - Quiron - czuje się w obowiązku objąć dowodzenie ekspedycją. Uraczył nas przy okazji długim i nudnym podsumowaniem wyników wyprawy, które to wyniki równie dobrze mogliśmy w razie potrzeby odczytać sobie z pamięci pokładowego komputera. W mowie Quirona bez przerwy powtarzało się: "zginął ten..., zginął tamten..., Toara pogrzebała lawina na ósmej planecie układu..., przed zaszczytną śmiercią kosmonauci dokonali... Zebraliśmy... ton próbek, które..." - Usypiałem z wolna w fotelu, szczypałem się w świeżo wygolony (jak już odprawa, to w pełnej gali) policzek... Myślałem, jak to będzie na Ziemi. My - tyle lat w przestrzeni, a tam bez przerwy toczyło się, pulsowało prawdziwe ludzkie życie... Nareszcie padło tradycyjne "rozejść się" -Terla po prostu wymiotło z sali, chwilę później i ja znalazłem się na korytarzu... Spojrzeliśmy na siebie, na uchylone drzwi centrali lotu i parsknęliśmy śmiechem. Biedny Quiron - jego dowództwo miało trwać przez ostatnie trzydzieści lat, które i tak prześpimy wszyscy trzej w hibernatorach. Śmiech odbił się od pancernej osłony silnika w końcu korytarza, powrócił do nas drwiącym echem - ponura parodia wesołości stworzona przez statek, na którym mieliśmy jeszcze przebyć kilkadziesiąt lat, otrzeźwiła nas, w milczeniu rozeszliśmy się do kabin... To być może głupie, ale wolałbym, żeby wszystkie hibernatory umieszczone były obok siebie, bo w razie jakiejś katastrofy zginęlibyśmy wtedy jednocześnie-w nosie miałem intencje konstruktorów, którzy zaprojektowali każdą kabinę jako odrębną, autonomiczną całość... Miało to podobno zwiększać szanse przeżycia członków załogi, lecz co za sens umierać osobno odwlekając o parę miesięcy ostateczny koniec, kiedy i tak wiadomo, że wyprawa ratunkowa odnajdzie po latach jedynie martwe człony rozrzuconej po kosmosie rakiety.. Układałem się jak najwygodniej do tego długiego, zamykającego całą podróż snu. Bo to nieprawda, że hibernujący człowiek zapada się w czarną, bezdenną otchłań. Tak mogą twierdzić tylko ci, którzy swoich snów nie pamiętają. Zawsze przecież pozostaje jakaś część mózgu zdolna do marzeń, brak bodźców od ciała wcale nie oznacza całkowitej bezczynności mózgu - pozostaje w nim trochę komórek mielących w swym wnętrzu to, co było, lub to, co może się i nie może zdarzyć. Odetchnąłem głęboko usypiającym, chłodnym i bezwonnym gazem, zamknąłem oczy... Byłem na Ziemi. W pamięci miałem jeszcze ostatnie procedury i formalności na kosmodromie: Kto? Skąd wracają? Jaki wynik wyprawy? Wypuścili nas nadspodziewanie szybko - we śnie nie ma rzeczy niemożliwych. Wszystko zresztą odbyło się bardzo zwyczajnie. Nie było tłumów i owacji, nikt nie usiłował nosić nas na rękach. Nas - znużonych siedemdziesięcioletnią podróżą bohaterów, przemęczone zabytki ubiegłej epoki... Za moich czasów wracających z długich podróży astronautów poddawano dokładnym badaniom, na długie miesiące umieszczano w specjalnie stworzonych ośrodkach adaptacyjnych... Tym razem obyło się bez podobnych atrakcji; pozwolono nam wyjść na miasto jeszcze tego samego dnia. Widocznie doszli do wniosku, że skoro nie zginęliśmy w kosmosie, to damy sobie radę także i na Ziemi... Właściwie mieli nawet rację - język nie zmienił się aż tak, by nie można było się dogadać wszelkie urządzenia były proste w obsłudze i zaopatrzone ponadto w dokładne instrukcje użycia. Ziemia stanęła przed nami otworem - kredyt otwierany przy odlocie kosmonautów przez Kompanię Rejsów Międzygwiezdnych uczynił nas teraz na długo bogatymi ludźmi... Każdy podążył w swoją stronę. Pierwszy odleciał Quiron do swojej mieściny gdzieś u podnóża Andów, Terl wynajął sobie lotograw z zamiarem odwiedzenia wszystkich poznanych przed laty miejscowości, a ja... Mnie było wszystko jedno - w moim mieście nikt nie mógł pamiętać chłopaka, który kiedyś ukradł z hangaru awionetkę po to tylko, aby zobaczyć Ziemię z wysokości... Wybrałem jakąś niewielką osadę w strefie zwrotnikowej. Całe dnie spędzałem na czytaniu książek, albo szedłem nad rzekę popływać w przezroczystej, chłodnej wodzie, czy też opalać się godzinami na zapomnianej, leśnej polance... Obserwowałem swoją nową Ziemię. Udało im się nareszcie ułożyć jako tako rozsądnie to swoje życie - ograniczyli tempo przyrostu naturalnego rozładowując tym samym ścisk cywilizacyjny, zwalczyli zagrożenie środowiska naturalnego wprowadzeniem nowych, doskonalszych technologii produkcji. Zgrabne, kierowane radarem pojazdy tańczyły po ulicach unikając w ostatniej chwili zderzeń, znikły gdzieś rury wydechowe, które opluwały kiedyś spalinami całe miasta - groźba smogu należała już do niezbyt szczęśliwej przeszłości. Nad domami unosiło się błękitne, czyste niebo... Wiedziałem, że śnię, że z marzenia popadam w marzenie - jawa na Ziemi powinna wyglądać zupełnie inaczej. Niezbyt to - po prostu - było możliwe, by przez niespełna dwa pokolenia ludzkość pozbyła się gnębiących ją od wieków problemów. Zapomniane wszelkie międzynarodowe, ba, międzyludzkie nawet konflikty - wyglądało to zbyt ładnie, by choć w części mogło być prawdą. Śniłem - i zaczynał denerwować mnie ten nieprawdopodobny sen o pogodnych, miłych ludziach, czegoś mi w tym wszystkim brakowało. Jakiejś odrobiny zagrożenia może, czy niewielkiej dozy szorstkości i braku zaufania do innych... Jak zwykle leżałem na swojej polance, lecz tym razem o wypoczynku nie mogło być mowy. Przyplątało się do mnie nie wiadomo czyje, uparte dziecko. Jego natrętny, cienki głosik brzęczał bez przerwy, opowiadał coś o lesie, o jakichś ładnych kwiatkach - na powiekach zawisał mi co chwila cień pochylonej głowy. Otworzyłem oczy: dziewczynka - dziesięć, może jedenaście lat... - Skąd się tu wzięłaś? - Bo, proszę pana, przyjechaliśmy do lasu i zgubiłam się... Tam rosły takie ładne... - Gdzie mieszkasz? - Nie wiem, daleko... Zdobyłem się na jakieś mizerne naśladownictwo uśmiechu, dzieciak wziął widać moje niezdarne usiłowania za dobrą monetę, bo odpowiedział mi tym samym. A ja byłem po prostu diabelnie wściekły... Czy rzeczywiście musiało się to przytrafić akurat mnie? W kosmosie nie zdziwiłby mnie nawet żaden zabłąkany bachor, ale tu - na Ziemi -gdzie dzieci są pilniej strzeżone, niż kiedyś agenci obcych wywiadów, pozostawione bez opieki dziecko było wprost niesłychanym ewenementem. Wcale nie miałem ochoty bawić się w dobrego wujaszka, ale pomału zbliżał się wieczór, a rodziców dzieciaka ani śladu. Czekałem jeszcze chwilę, aż dałem wreszcie za wygraną... - Chodź. - A dokąd ? - Do mnie. Spróbuję odnaleźć twoich rodziców przez teleunię... A swoją drogą mogliby cię lepiej pilnować. - A dlaczego? - Żebyś nie gubiła się w lesie i nie zawracała głowy starszym panom. - Pan przecież wcale nie jest taki stary... - Ale starszy od ciebie. Wsiadaj. Na tylne siedzenie, do... licha... Skończyło się na tym, że zawiozłem ją do domu i puściłem komunikat o znalezieniu zabłąkanego w lesie dziecka-wiek, płeć, rysopis-przez trzy dni nie zgłosił się nikt. Bachor tymczasem poprzestawiał mi połowę domu do góry nogami, a nawet potrafił wleźć o północy do mojego łóżka i do rana opowiadać mi najrozmaitsze bzdury... Nie wytrzymałem, przyznaję... Czwartego dnia rano zapakowałem dzieciaka do lotograwu i odwiozłem do lasu. Uciekając chyłkiem przed jego rozpaczliwym wrzaskiem czułem wprawdzie, że postępuję niezbyt ładnie, ale miałem - jak to we śnie - niezachwianą pewność, że nic złego bachorowi się nie stanie... A dzięki temu, kładąc się wieczorem spać, miałem przynajmniej spokojną głowę wiedząc, że nie obudzi mnie o północy huk zjeżdżającego po schodach stołu, ani nie nakapie mi na nos woda przeciekająca przez sufit z łazienki na piętrze... Zasnąłem... To już był chyba sen do którejś tam potęgi - wielka, ponura sala, obok mnie siedzieli Quiron i Terl. Zza stołu na podwyższeniu patrzyło na nas kilku czarno ubranych ludzi. Jeden z nich wstał... - Czy piloci z przeszłości wiedzą, dlaczego ich wezwaliśmy? - Nie. - Musimy więc powiedzieć wam teraz, że przez cały czas pobytu na Ziemi byliście przez nas wszechstronnie testowani. Biorąc pod uwagę dość długi okres spędzony przez was poza Ziemią ułożyliśmy dla was specjalnie proste testy, lecz okazało się, że żaden z was nie rozwiązał ich pomyślnie... To był jednak cholernie logiczny sen. Bezsens śnionych tak uparcie sytuacji rozzłościł mnie; rozespaną świadomością usiłowałem skierować sny na jakieś inne tory i wymarzyć sobie coś milszego - daremnie. Wizja powracała bez zmian, nie pomagało nic... Otwierałem i zamykałem oczy, starałem się za wszelką cenę zapomnieć, ale każda możliwa i niemożliwa sytuacja była tylko wariantem podstawowego wątku i każda kończyła się w tej ciemnej i chłodnej sali... Każdy chyba zna to uczucie bezsiły, kiedy wszystko, całe ciało i psychika wymykają się jego woli, dyktują swoje wyłącznie chęci i skojarzenia. Żadna próba walki z tym stanem nie ma sensu, poddałem się więc... - ... macie może jakieś pytania? - Tak. Po pierwsze - jakie testy? Ja osobiście nic podobnego nie zauważyłem. Czyżby to dziecko...? - Tak. To również, ale przeanalizujmy wszystko po kolei. Zadowoliliście się posiadaniem pieniędzy - żaden z was nawet nie pomyślał o podjęciu jakiejś użytecznej dla całego społeczeństwa pracy. Prowadziliście wygodne, leniwe życie demoralizując tym samym innych, obserwujących was przecież ludzi. Postanowiliśmy dać wam dodatkową szansę - odpowiednio skonstruowane i zaprogramowane roboty miały pomóc wam w wyborze właściwej drogi postępowania. Nie skorzystaliście jednak i z tej możliwości. Wszyscy trzej wykazaliście całkowity brak poczucia wspólnoty z pozostałymi ludźmi i jakiejkolwiek bądź spolegliwości.... Warp wywiózł dziecko do lasu, bo zakłócało jego spokój - czy tak? - Tak, ale... - Drugi z was zabijał przy dziecku rozmaite zwierzęta i owady, choć to nie one jemu, ale on im raczej wchodził w drogę... Terl, czy pamiętasz biedronkę, która weszła ci kiedyś na ramię? Rozgniotłeś ją, a kiedy dziecko zaczęło płakać - uderzyłeś je... Potem zacząłeś opowiadać mu o żywych organizmach zabitych przez ciebie w układzie Vegi. Zgadza się? - Tak, ale nie sądziłem, że byle owad znaczy dla was więcej, niż... - Życie jest zbyt rzadkie we wszechświecie, by marnować je bezmyślnie... A ponadto-dzieci nie wolno uczyć okrucieństwa. Mają z nich wyrosnąć ludzie realizujący nasze założenia o powszechnym szczęściu ludzkości, a nie różne potwory i sh... shy... szylaki... - Shylocki chyba? - ... jak już powiedziałem, szylaki żerujące na ludzkiej krzywdzie... - Sam przecież powiedziałeś, że to był tylko robot, cybernetyczna imitacja dziewczynki... - Dla ciebie ten robot był bezradnym, zagubionym dzieckiem, którym trzeba było zaopiekować się, a nie - bić. Dzieci należy chronić przed brutalnością życia najdłużej, jak tylko jest to możli... - Nawet do trzydziestu latek życia? - ... we, a nie deprawować tak, jak zrobił to Quiron nie umiejący znaleźć sobie dziewczyny, która chciałaby z nim żyć. - Trzeba było zrobić trochę starsze dzieci... - Niepotrzebnie jesteś cyniczny, Quiron... Za późno już na próby zbagatelizowania całej sprawy. Wszyscy trzej zresztą zachowaliście się niezgodnie z moralnością naszego całego, zdrowego społeczeństwa... Proponuję więc, by testowanych kosmonautów, jako nie nadających się do ziemskiego życia, wysłać w podróż do wymagającego zbadania układu Syriusza z przyznaniem im prawa powrotu do Układu Słonecznego po upływie stu lat. Co o tym wniosku sądzi Trybunał? - Trybunał, po rozważeniu przedstawionych faktów i sprawdzeniu ich wiarygodności - co było oczywiście jedynie czczą formalnością, bowiem prawdomówność świadków nie ulega żadnej wątpliwości - zgadza się na proponowaną ewentualność. Ukarani kosmonauci w ciągu trzech najbliższych dni mają opuścić Ziemię... ... Automat obudził mnie zgodnie z programem. Leżałem jeszcze chwilę wspominając swój niezbyt mądry sen, potem przeciągnąłem się parę razy i leniwie odsunąłem przezroczystą pokrywę hibernatora. Kilka przysiadów, mycie, golenie - założyłem czysty kombinezon i poszedłem do sterowni. Quiron i Terl już tam byli, siedzieli nieruchomo w swoich fotelach. Zacząłem od drzwi: "Wiecie, miałem idiotyczny sen. Wydawało mi się, że jestem już na Ziemi i..." - nie obejrzeli się. Urwałem, podszedłem bliżej - na ekranie dziobowym narastała nieubłaganie blada, centralna gwiazda Syriusza... ZWYCIĘZCA Zobaczyłem ją zupełnie niespodziewanie, przerwałem - po raz pierwszy w życiu poczułem na piersi nacisk pękającej papierowej wstęgi. Nagle uwierzyłem, że finał będzie równie mój, jak ten nieoczekiwanie zwycięski bieg. A biegam przecież od kilku lat. I od kilku lat wystawiano mnie do reprezentacji raczej ze względu na odwalony trening; nikt - a najmniej ja - nie liczył na jakiekolwiek moje zwycięstwo. Ale przecież stało się wreszcie. Właśnie teraz, przed chwilą... Na ostatniej prostej meta wydawała mi się nieosiągalnie daleka, przed sobą widziałem zadyszane plecy Melo. Musiałem chyba stracić na chwilę przytomność, czy może raczej jasność widzenia, bo kiedy przejrzałem, meta jak gdyby niezależnie ode mnie zbliżyła się na dwa kroki, na karku miałem krótkie sapanie Alego. Milczenie trybun kilka sekund po biegu przypominało pełną zażenowania konsternację, ale w końcu wzięło ich przecież; skandowali mój numer - czternaście - jak magiczne zaklęcie, podawali sobie moje imię jak piłkę. Byłem Tym, Który Wygrał... Otoczyli mnie reporterzy, błysnęły flesze. Jak się czuję...? Kiedy...? Co...? Poradziłem im, żeby wygrali swój pierwszy wielki bieg i zwiałem do szatni. Choć przez chwilę chciałem być sam... Coś mnie - nie umiałbym powiedzieć co - dręczyło. Może to, że nie pamiętałem momentu mijania poprzedników i że nadal nie mogłem pojąć, czemu meta podeszła mi tak blisko. Sama. Bez jakiegokolwiek mojego wysiłku. Całkiem tak, jakby ktoś podsunął mi tę wygraną... W szatni odnalazł mnie trener. Były zawodnik, teraz cholerny, przeklinany zrzęda - płakał. I wtedy dopiero ostatecznie zrozumiałem, że muszę wygrać znowu. Choć jeden raz. A to znaczyło pokonać Alego tak, jak dziś... Wiedziałem, że moje zwycięstwo jest zwykłym przypadkiem, jakich wiele zdarza się na stadionach i że Ali jest ode mnie po prostu lepszy, lecz mimo to postanowiłem podpatrzeć go, złapać jego styl, i - wygrać... Najgorsze, że Ali właściwie nie miał żadnej metody - jego trening był zdecydowanie leniwy jak realizacja hasła "panowie, pozbądźmy się brzuszka". Słabsi o wiele zawodnicy mijali go już w połowie okrążenia, a on zdawał się tym wcale nie przejmować. Tylko raz w ciągu trzech dni przerwy przed półfinałem udało mi się obejrzeć ten jego słynny zryw... W ułamku sekundy minął wyprzedzających go kolegów i biegł - nie, leciał raczej - do mety. Nie sposób było zanalizować jego ruchy - w tym sprężystym, dynamicznym obłoku tylko twarz zaklęta w jakąś wykrzywioną maskę pozostała nieruchoma... Tak, nie wstydzę się - szpiegowałem go. Byłem wszędzie tam, gdzie on, zamawiałem te same potrawy w restauracjach, piłem jakieś obrzydliwe wody mineralne, a doszło i do tego nawet, że kupowałem w kiosku takie same gazety... I nadal nie mogłem odnaleźć wyjaśnienia sekretu jego sławnych już od kilku lat zwycięstw... Po treningu, właśnie tym ze "zrywem", poszedłem za nim aż pod pokój. Ryzyko, że ktoś zobaczy mnie schylonego idiotycznie pod klamką, było niczym w porównaniu z tym, co odkryłem... Ali siedział, półleżał właściwie w fotelu, gdy Mar - jego trener - ostrożnie wyciąga z jego ucha mały, pokryty cielistym plastykiem przedmiot. Leżąca obok na dywanie uchylona waliza wyglądała na przenośną radiostację, w świetle nocnej lamp pobłyskiwały srebrzyście dwie cieniutkie anteny... Wcisnąłem guzik wideofonu, z ekranu wychyliła się ku mnie twarz Tera... - Słucham cię, słynna czternastko. Oglądałem ten bieg. Moje gratulacje... - Daj spokój, Ter. Przecież wiesz, że nie lubię... Przepraszam, że zawracam ci głowę, ale muszę o coś zapytać. A ty na pewno masz jakąś robotę...? - No, dobrze, dobrze, stary. Zostaw ten wstęp na potem i wal, o co ci chodzi. - Ter. Studiowałeś kiedyś intelektronikę. Czy Mar - obecny trener Alego - studiował może razem z tobą? Poczekaj, pokażę ci zdjęcie... - Nie, ze mną nikt taki nie chodził, ale... chyba znam tę twarz. Niech sobie tylko przypomną... tak. On był wtedy na uczelni. Bodajże na bionice. A o co chodzi? - Wiesz, nie chciałbym przez aparat... Mógłbyś może przyjechać? Jestem w osiedlu zawodników... - W porządku. Będę za pół godziny. Czekaj przy wejściu... - Taak... Sprawa rzeczywiście jest bardzo delikatna. Wszystko wskazuje na to, że Mar i Ali prowadzą jakąś nieczystą grę... Sfilmowałem obydwu podczas półfinału... Patrz. W tym momencie Ali jeszcze był trzeci. A tu, na ostatniej prostej, zdążył już wyskoczyć na prowadzenie. Spójrz na jego twarz. Tak chyba nie wygląda człowiek, któremu trener dyktuje przez mikroodbiornik strategię biegu... - Znam to. Wygląda, jakby bał się przegranej aż do realnego, fizycznego bólu... Ale dlaczego? Może ten cały Mar czymś go szantażuje? - Wykluczone. Zobacz - klepią się po plecach, idą do szatni w najlepszej komitywie. Zresztą-Mar nic nie mówił podczas biegu, więc mikrofon w kieszeni odpada, a waliza została przecież w hotelu. Czekaj, powtórzę jeszcze film... - Fakt. Siedzi spokojnie... Stop! Cofnij to. - Co zobaczyłeś? - Patrz. To przejście do ostatniej prostej - ja jestem czwarty, Ali jeszcze jest trzeci. Mar rozgląda się jakby coś ukrywał... Obraca na ręce zegarek. Dwa razy. I patrz, Ali dopiero teraz wyraźnie przyspiesza, wpada w ten swój cholerny trans. Wygląda, jakby przed czymś uciekał... - Rzeczywiście, że ja tego od razu nie zauważyłem... A powinienem przecież skojarzyć to sobie natychmiast... - Co skojarzyć? - Kawał, za który Mar został na pół roku zawieszony w nauce. Swojego czasu sprawa była dosyć głośna... - Jaka znów sprawa? - Wiesz, jaki cel ma implantacja do mózgu elektrod? Mar poszedł trochę dalej i wszczepianie elektrod zastąpił rezonansem fal elektromagnetycznych z rytmami mózgu... - Zgoda, ale co to ma do tej sprawy, o której wspomniałeś? - Potem pan Mar, wtedy student trzeciego roku, skonstruował sobie kieszonkowy stymulator małego zasięgu. Zabawka była na tyle silna, że kilku profesorów uciekło w popłochu z wykładów. Nie umieli później tego strachu wytłumaczyć, narobili wielkiego szumu i ktoś, nie pamiętam kto, sprawę wyjaśnił. Mar zniszczył wtedy swój aparacik, ale chyba znowu... - Chcesz powiedzieć, że to było wymuszone? Że Ali nie biegał po zwycięstwa, lecz do nich po prostu uciekał? - Tak. A ta waliza... - ... to nowy stymulator? I o większym zasięgu? - Tak. Ciekawe, jak on rozwiązał kierunkowe działanie pola...? - Czy jesteś pewien tego, co mówisz? - Innego wyjaśnienia nie widzę. - W takim razie bierz film. Idziemy. - Dokąd ? - Piętro wyżej urzęduje komisja sędziowska... Do przedmieścia docierały tylko nieliczne strzępy odgłosów ze stadionu, porywisty wiatr mieszał je z powietrzem pokoju. Człowiek zamknął okno, starannie zaciągnął zasłony, po omacku odnalazł drogę do fotela... W łagodnym półmroku czaiły się przyćmione światła ekranów, usypiająco pomrukiwał głośnik. Zgodnie z jego powolnym, monotonnym rytmem kształtowały się leniwe myśli... "Ten Pitt... zrobił tyle hałasu wokół sprawy Alego, a gdyby tak dowiedział się... Swoją drogą ten szczeniak Mar okazał się całkiem niegłupi-zdalna stymulacja ośrodka strachu - to chyba warto jeszcze przemyśleć..." Natężenie szumu z głośnika nieznacznie wzrosło, nad przytłumiony gwar transmitowanych ze stadionu głosów wybiło się wyraźniejsze zdanie: "... kiedy zdyskwalifikowali Alego. Wygra Melo albo Steve, a Pitt może być co najwyżej trzeci. Sami wiecie, że w ćwierćfinale zwyciężył tylko przypadkiem..." Człowiek uśmiechnął się lekko, machinalnie sięgnął po leżący w pobliżu na stole portfel z odcinkami kuponów totalizatora, pieczołowicie schował go do kieszeni. Siedział jeszcze przez chwilę spokojnie nim zerknął w monitor i szybkim, kontrastującym z poprzednią powolnością ruchem wcisnął taster - ostre światło wydobyło z mroku poziomy ekran plastyczny, na makiecie stadionu poruszały się drobne figurki. Mężczyzna włożył na głowę dopasowaną ściśle obręcz, podłączył do gniazdek stołu zwisające z niej przewody i ponownie skoncentrował się na monitorze... Odległa kamera wybrała z wielu Twarzy jedną, rzuciła jej obraz na ekran. Wzrok Tera stwardniał, nakazywał coś nieustępliwie nieodwołalnego, aż w wykrzywionych zmęczeniem rysach wyłowił jakieś znajome drgnienie, lekkie zmrużenie oczu w ledwie uchwytnej chwili rezygnacji z własnej woli... Człowiek płynnym, spokojnym ruchem dłoni popchnął w stronę białej nitki mety sunącą po makiecie figurkę. Numer czternaście... FABRYKA CHMUR Był sobie świat. Nie za duży i nie za mały - taki w sam raz. I byłby sobie ten świat do tej pory, gdyby... Ale może warto byłoby opowiedzieć wszystko od początku... W rzekach tamtego świata pływały ryby - ich śnięte brzuchy mdło pobłyskiwały w przyćmionym przez chmury smogu słońcu. Szare rośliny oddychały z trudem wzbijając w powietrze miarowe tumany pyłu, które długo, długo jeszcze potem wirowały w smutnych kłębach podbijanych co chwila do góry przez pędzące szosami pojazdy. Byli tam także ludzie spacerujący poboczami dróg - krótkie ryje masek przeciwpyłowych upodobniały ich do jakichś pokracznie gorylowatych stworów. Spacerowali patrząc posępnie na gołe, betonowe postacie i widniejące w dali lasy wydźwigniętych wysoko w niebo kominów. A potem wracali do domów, zdejmowali szybko pochłaniacze zanieczyszczeń i łapczywie przysysali się do tlenodajnych przewodów wiodących wprost z okręgowej rozdzielni... Niektórzy z nich, bardziej niż inni przedsiębiorczy, kupowali na czarnym rynku - w oficjalnych sklepach poszukiwany przez nich towar bywał rzadko i w niezbyt dobrym gatunku - przemycane z rezerwatów najrozmaitsze zapachy. Mieszali woń lasu ze świeżym, prosto z gór powiewem, czasem dodawali powietrze znad rzeki lub zapach wygrzanego słońcem morza i urządzali olfaktywne przyjęcia... Najprzemyślniejsi z nich natomiast skonstruowali wielki, wielki komputer. Był to największy z komputerów, jakie kiedykolwiek żyły w tym świecie. Najprzemyślniejsi podłączyli olbrzymowi do sieci kryształów ptaka z piórami sklejonymi ropą, rybę zatrutą fenolem i roślinę o liściach skrytych pod gumowym pyłem... Pozwolili mu odczuwać ich ból. A kiedy poczuł, powiedzieli-"usuń przyczyny zatrucia tego świata, a będziesz wolny..." Dali mu maszyny-ręce i ostatnie surowce, jakie jeszcze mieli, a potem odeszli... Najpierw tylko czuł. Szamotanie ptaka i kaszel rośliny leciuteńko łaskotały delikatne stalowe nerwy. Rozkoszował się tym, bo pomagało mu to drażnienie lepiej i pełniej rozumieć odczucie życia. Później jednak rozkosz minęła, ból stawał się wszechobecny, sprawiał, że życie stało się niepełne, zamknięte jedynie granicami doznań oszalałych receptorów... Największy z wielkich komputerów zachłystywał się ciągnącym dymem, którego smolny osad wstrzymywał ruch zębatek, spadające wraz z deszczem związki alkaliczne nadżerały wrażliwą obudowę... Rozpoczęła się praca o przetrwanie - intensywność myślenia zastąpiła początkową rozkosz bezwładu, w przetworzonych ścięgnach zjawiły się pierwsze drgania celowego wysiłku - otruta, skacząca ryba i ciężki oddech rośliny bez ustanku szarpały delikatne stalowe nerwy... Największy opornie wydobył z pamięci zagubiony program usunięcia przyczyn, dorobił maszynom - rękom skrzydła - poleciały niszczyć fabryki. Zagarnął olbrzymią łapą rozstawione w tamtym świecie auta, w gigantyczne pułapki na myszy łowił smyrgające po ulicach pojazdy, aż tą samą łapą sprasował je w monolit żelastwa i ludzi. A potem wybierał tych ostatnich z betonowych schronów jak ślepe mrówki - pozbawieni fabryk ciepła i sytości ginęli bardzo szybko i łatwo wchłaniał ich, zdobywał energię z ostatniego krzyku... Aż dotarł wreszcie do Najprzemyślniejszych i odetchnął z ulgą -nad zarastającymi trawą polami polatywały pierwsze wolne ptaki... Największy z wielkich rozkoszował się swobodnym byciem... A po czasie niejakim rozejrzał się zdumiony po świecie, który swoją wolą sprawił i przez lat tyle uparcie odświeżał, bo mu czegoś niespodziewanie zabrakło... Rozpoczął więc budowę - coś rosło, coraz większe i cięższe, ogromniało bez przerwy, aż ruszyło z łoskotem, dym z kominów tego czegoś poznaczył niebo smrodliwymi smugami. Największy pochylił się nad ciemnymi czeluściami, które opluwały okoliczne powietrze i odetchnął głęboko... Zabrakło mu po prostu - bólu... Był sobie kiedyś świat... a może warto byłoby już teraz chronić go przed śmiercią...? POŻERACZE DUSZ Obudził go uparty ból krążący pod potłuczoną czaszką... Zdrowo mi przyłożył... zdro... - myśli tańczyły bezładnie wokół narastającego na ciemieniu guza. Usiłował rozmasować go delikatnie, lecz coś powstrzymało jego rękę. Przez przymknięte powieki przeświecało jaskrawe słońce, uszami łowił przyspieszone oddechy czekających na coś w napięciu ludzi. Powoli otworzył oczy - jak wypuszczona z cięciwy strzała buchnął dookoła dziki, triumfalny wrzask, ożywione ruchem jego rzęs bose stopy zatętniły o spieczony upałem piasek, zawarczał pusty, drewniany dźwięk bębna... Oślepiony napływającym do oczu potem i palącym aż do łez blaskiem mrugał przez chwilę bezradnie, nim dostrzegł pochylone nad sobą, rozcapierzone korony palm. Chciał usiąść, spojrzeć w stronę drażniącego, suchego klaskania wydrążonego drewna, lecz dławiąca szyję, połączona z podgiętymi stopami pętla boleśnie przypominała mu ostatnie chwile po dopłynięciu do wyspy... Wpełzł na nią dobywając z siebie resztki sił, zanurzył kolana i dłonie w miękkiej, posrebrzonej przez księżyc plaży. Bawił się piaskiem jak dziecko, przesypywał go radośnie w dłoniach, które przez dwie śmiertelnie długie godziny przegarniały tylko nocną, morską wodę. Nie umiałby powiedzieć, kiedy i jak znalazł się w oceanie - pamiętał wyraźnie tylko jasno oświetlony bar na "Opuncji" i kilkoro przeciskających się ku niemu ludzi lawirujących niestrudzenie między rozluźnionymi krawatami i dekoltami błyszczącymi od potu jak natłuszczone. Znał idących nie wiedząc jeszcze, kim są, z daleka rozpoznawał widywany przezeń tak często na rozmaitych rautach i przyjęciach stereotypowy wyraz ich twarzy skierowanych w tej chwili wprost ku niemu. Czekali na tę sposobność może już od pierwszej chwili podróży i - znaleźli ją wreszcie... Nie miał dokąd uciekać. Wyczuli widać, że w atmosferze tej idiotycznej, wszechogarniającej wesołości nie będzie mógł im tak po prostu odmówić. Wmuszą w niego nieograniczone niemal ilości najrozmaitszych alkoholi i zakąsek, a potem przez cały następny dzień będą zanudzać go pytaniami w rodzaju: "jak pan to robi"?, lub "czy pan naprawdę sam to wszystko wymyśla?", podczas, gdy on będzie odpowiadać im jak najuprzejmiej walcząc jednocześnie z potwornym; pozostałym po przepiciu kacem. Zapragnął nagle znaleźć się daleko od tych cholernych snobów, z których żaden po skończonej podróży nie omieszka w rozmowie z podobnymi sobie snobami napomknąć, że kiedy płynął na "Opuncji" z Mac Allistairem, z tym, co pisze SF, to... I wtedy właśnie światła zawirowały Proctorowi przed oczyma, przygasły, zgasły całkowicie, zaś on sam znalazł się niespodziewanie w szumiącej, mokrej ciszy, zawisł gdzieś w otaczającej Bermudy przestrzeni... Niebo i gwiazdy zwaliły się Proctorowi na otumanioną nagłą zmianą głowę, przypomniały o czyhającej pod nim stusążniowej głębi. Zaczął gorączkowo płynąć byle gdzie i, zdając się na przeznaczenie, przewidywał już to okropne coś, co przyjdzie, kiedy w końcu zabraknie mu sił. Obolałe płuca zaczną coraz częściej wciągać zmieszaną z powietrzem, rozchlustaną dookoła wodę, ramiona coraz słabiej będą odsuwać fale od przerażonej twarzy. Jeszcze parę razy uderzy dłońmi w szklącą się mdło powierzchnię, a potem... Pochłonięty walką z Atlantykiem i swoim ogarniętym paniką ciałem, nie od razu zauważył zbliżający się pomału brzeg. Przez cały czas płynął prosto ku objawiającej się szumem przyboju i koronami ciemnych palm wyspie prowadzony do niej jakąś niewidzialną, wszechpotężną ręką. Wyobraził ją sobie - zbawczą, sięgającą nieba dłoń, do której krzyczał, nie zdając sobie z tego sprawy, o ratunek... Woda wypluła go na brzeg niechętnie, z wahaniem - odpełzł od niej daleko, zgryzł w zębach zgrzytające ziarenka plaży, bawił się nimi długo... W uszach miał jedynie zwariowane bicie własnego serca, nic więc dziwnego, że nie usłyszał kroków cienia, który zjawił się nagle obok jego odrysowanych na piasku ramion. Usiłował wstać, zobaczyć tego kogoś wyraźniej. Uniósł się na rękach i wtedy poczuł, że któraś z gwiazd wpadła mu do głowy, rozrosła się w niej eksplozją bólu i nieznośnie jaskrawego blasku, potem zgasła i ostatecznie zmieniła się w rozpalone do białości słońce... Zrezygnował z domysłów, co działo się, kiedy leżał rozpłaszczony uderzeniem czymś piekielnie twardym w ciemię i ponownie otworzył oczy. Pochylona nad nim głowa wycofała się raptownie z pola widzenia, wróciła w nie po chwili w towarzystwie drugiej, równie niewyraźnej twarzy... Skoncentrował się - obie głowy obmacywały go oczyma mrucząc coś śpiewnie do siebie. Gdyby nie ich kolor i świderkowate, wczepione w nozdrza muszle, myślałby, że ma do czynienia z Europejczykami - mieli dosyć regularne rysy, proste nosy i wysoko sklepione, inteligentne czoła. Dwie pary ciemnych tęczówek spoglądały teraz łakomie na leżące przed nimi, zaczerwienione od upału ciało, zdawało się - dzieliły je spojrzeniami na mniej i bardziej atrakcyjne części. Towarzyszące całej scenie żałosne pobekiwanie bębna przyprawiało Proctora o mdłości. Głowy usunęły się wreszcie, ucichło też klepane dłońmi drewno i klaskanie bosych stóp o ziemię. Powoli, ostrożnie obrócił głowę na bok - między cylindrycznymi pniami palm stało kilkanaście dosyć schludnych szałasów, nie opodal paliło się małe ognisko. Siedzący tyłem do Proctora mężczyzna obracał nad ogniem kawałek nadzianego na patyk mięsa. Kolor skóry podkreślał ostro jego przeraźliwą chudość - kanciaste łopatki sterczały z ciemnych pleców jak rosnące skrzydła... Człowiek wżarł się łapczywie w osmalone zaledwie nad płomieniem mięso... Ze stojącego najbliżej szałasu wyszli dwaj równie wychudzeni ludzie i podeszli do skrępowanego Proctora. Jeden z nich kucnął przy nogach leżącego - pozbawiony zdolności poruszania się pisarz poczuł, że ucisk pętli na jego gardle słabnie. Nareszcie mógł wyprostować zdrętwiałe, skrępowane w kostkach nogi i zrobił to ostrożnie, powoli rozginając obolałe kolana. Mężczyzni chwycili go teraz za ramiona i stopy usiłując podnieść bezwładne ciało, lecz ciężar okazał się widać zbyt wielki, bo któryś cisnął w stronę szałasów niezrozumiały, gardłowy okrzyk. Zjawiło się jeszcze kilku ludzi - razem podnieśli Proctora, rzucili go w cień wyrastających wprost z piasku palm... Jona Everley była niezdecydowana. Siedziała na nie domkniętej walizce zastanawiając się, czy nie powinna jednak zostać... Mac Allistair - nigdy nie umiała pomyśleć o nim zwyczajnie Proctor - nie wracał, choć rejs na jachcie Carstenów miał trwać tylko pięć dni. A jednak po tygodniu "Opuncja" nie pojawiła się jeszcze w porcie - po raz nie wiadomo który Jona wcisnęła guziki telefonu. - Halo, Kapitanat? Czy "Opuncja"...? - ... - Jeszcze nie? Aha, spodziewacie się... - ... - Nie, nie znam prognozy. Nie martwić się? - ...Tak, oczywiście. Nie mogło się nic złego stać... - ... - Dziękuję, będę czekać na pański telefon... Powoli odłożyła słuchawkę. Jednak nie umiała odejść tak bez słowa. Chciała jeszcze zobaczyć go, wykrzyczeć z siebie wszystko, co dławiło ją przez kilka lat... Wiecznie był czymś zajęty, dla niej znajdował zaledwie parę godzin tygodniowo... I cóż z tego, że mieszkali razem, skoro on wracał późnym wieczorem i spał jeszcze, kiedy ona wychodziła do pracy. Kiedy wracała, albo nie było go już w domu, albo pisał coś zawzięcie na swojej rozklekotanej Olivetti. Tak, znała na pamięć jego nieprzytomne oczy i gniewny szept, że "on przecież pracuje..." kiedy tylko spróbowała z nim porozmawiać... Przychodził do niej po północy, delikatnie wsuwał się pod kołdrę i wtedy też nie rozmawiali wiele, a potem on zasypiał spokojnie oparty o jej ramię czy pierś... W każdą niedzielę rano budziła go najpierw długo, nim otrzepał się z resztek snu jak leniwy, podwórzowy kundel. Siadał do śniadania nie patrząc nawet, co jest na talerzu, włączał w międzyczasie magnetofon z nagraniami, których nie znosiła i sięgał, jedząc niemrawo, po jedną z kilku czytanych jednocześnie, porozrzucanych po całym domu książek... - Proc... ? - - Uhm... - Mówiłaś coś, kochanie? - Nie, już nic... - Ale wydawało mi się... Czy stało się coś? - Nic. - Może źle się czujesz? - Nie... Wracał do książki i prowadzonej z jej nieobecnym autorem jednostronnej dyskusji wykrzykując od czasu do czasu:, "co za kretyn to pisał!", albo mrucząc niechętnie: "taak, ciekawe, skąd ten debil wziął taki dobry pomysł... ?" Czekała cierpliwie, aż trzaśnie zamykaną książką i przepadnie na pół godziny w łazience - wychodził przeczesując palcami mokre włosy, owinięty szczelnie włochatą, miękką podomką. Stawał tuż za nią tak, że opierała się o niego plecami, przykrywał jej piersi dłońmi, całował czoło i brwi... Pomagał sprzątnąć po śniadaniu, a potem zanosił ją na tapczan, jakby to było jedynym sposobem spędzania wolnego czasu... Kładł później głowę na jej kolanach i wyglądał wtedy tak bezbronnie, że nie umiałaby powiedzieć mu, że jest jej z nim źle. Zresztą - wtedy było jej przy nim bardzo dobrze... A teraz, kiedy zdecydowała się wreszcie - on nie wracał... Przeleżał pod palmą trzy dni. Może nie mieli na niego zbyt wielkiej ochoty, a może... Wydawało mu się kilkakrotnie, że słyszy krzyki umierających ludzi. Wyobraził sobie niektóre zapamiętane z "Opuncji" kobiety - ich mięso powinno być miękkie i soczyste, podczas gdy on, po trzydziestu paru latach życia, zaczynał być łykowaty jak podstarzały kogut... Ludożercy - nie miał co do tego wątpliwości od chwili, kiedy zobaczył niesioną przez jednego z mężczyzn głowę pierwszego oficera "Opuncji" - karmili go owocami posypanymi obficie dziwnym w smaku, brązowo-niebieskim proszkiem. Leżąc przy jedzeniu bezwładnie, jak nadziewana kluskami gęś, wyobrażał sobie to ostatnie swoje przyjęcie, na które zaproszono go wbrew jego woli... Przed oczyma miał upartą wizję wielkiego, porcelanowego półmiska, na którym ludożercy poniosą go ceremonialnie aż do samego kotła, czasem wyczuwał nieprzyjemny chłód pod swoim rozgrzanym ciałem, kołysał się na piasku w rytm kroków niosących go, wyobrażonych sobie przedwcześnie ludzi... Próbował nie myśleć, lub myśleć o czymkolwiek innym, lecz wszystko kończyło się obrazem olbrzymiego półmiska, którego brzegi jakiś dawno już zapomniany artysta ozdobił niebieskim paskiem splecionych ze sobą trupich rąk i główek... Usiłował zniszczyć natrętną wizję- kruche tworzywo pękało pod gwałtownym uderzeniem pięt, rozszamotanemu człowiekowi wydawało się, że wyczuwa palcami ostre brzegi rozbitego szkliwa - pomagało na jakiś czas, lecz najdalej po godzinie półmisek wracał nienaruszony drwiąc bezczelnie z rozpaczliwie trzepoczących powiek. Proctor dochodził z wolna do stanu, w którym czas zadzierzga się w stojące nieruchomo węzły i nawet najwyższym wysiłkiem woli nie sposób wyrwać się z kręgu tańczących wokół jakiegoś upartego obrazu oszalałych myśli... Podczas jednego z kolejnych rozbić półmiska nerwowe, rozgrzebujące pod plecami piasek palce skaleczyły się o krawędź porcelanowego odłamka - potraktował ból i lepkość krwi jako dalszy ciąg gry wyobraźni. Nie skojarzył ich z realnym życiem. I tak wiedział doskonale, że skaleczony palec zgoi się bez śladu wraz z powrotem natrętnego półmiska, i że znów będzie zmuszony wariackimi wierzgnięciami bosych pięt rozbijać porcelanowy wstęp do spodziewanej śmierci... Zranione palce bolały go jednak i wtedy, gdy na najbliższej palmie zawisł z regularnością obsesji rozchichotany ironicznie owalny kształt. Proctor namacał dłonią tamto miejsce, pieszczotliwie objął ostry brzeg połamanej muszli... Odłamek wapiennej, pozostawionej tu przez jakiegoś skorupiaka konchy stał się dla Allistaira najważniejszym punktem okolicy, był bowiem znikomą wprawdzie, lecz realną szansą wolności i przedłużenia życia. Uładzona odkryciem świadomość sytuacji kazała Proctorowi zaczekać do zmierzchu, choć całe jego ciało napinało się już niecierpliwie, gotowe do jakiegokolwiek bądź działania... Uparty półmisek znikł rozcięty ostrzem skamieniałej muszli, wyjrzało zza niego zachodzące nieubłaganie powoli słońce. Dotknęło pierwszej, najwyższej palmy, tańczącymi błyskami na wylot przeszyło rozkołysane, pierzaste liście... Zbliżała się pora karmienia - kanibal przyniósł Proctorowi kilka bananów i wodę w łupinie podobnego do dyni owocu, przechylił naczynie pozwalając chłodnej cieczy spływać swobodnie w spieczone usta jeńca. Jego dotknięcia były niespodziewanie łagodne. Ukradkowe i trochę nieśmiałe. Ciemne oczy spoglądały na więźnia spokojnie, bez nienawiści, lecz przecież jakimś nieprzyjemnym wyrazem wyższości, jak gdyby ten prymitywny ludożerca mógł znać jakieś prawdy dla pisarza niedostępne i niepojęte. Proctor przypomniał sobie z wysiłkiem, że widział już kiedyś podobny wyraz twarzy - spotykał przecież wielu różnych ludzi, wielu też ludzi chciało spotkać jego... Któregoś dnia do wilii Mac Allistaira wtargnął przedstawiciel organizacji kontestującej przeciw podziałowi społeczeństwa na ludzi biednych i bogatych. Miał podobnie dalekie oczy i gorzko zaciśnięte usta, z jakimś fanatycznym uporem powtarzał "nic nie rozumiesz" nawet wtedy, gdy zabierała go wezwana przez Jonę policja. Przez głowę pisarza przemknęła teraz absurdalna myśl, że wpadł oto w ręce tamtej organizacji, protestującej przeciwko nędzy na świecie pożeraniem wszystkich, którym powodzi się lepiej, niż przeciętnym... Ludożerca wrócił do szałasu, zaś wolny od spowodowanych jego obecnością skojarzeń Proctor ponownie zajął się obserwacją migającego coraz niżej słońca... Odległy, chory i głodny świat, którego istnienia znany pisarz Proctor Mac Allistair nawet w najgorszych swoich myślach nie przeczuwał, wziął teraz jego życie w swoje ręce. Świat, w którym kobiety chcą mieć zdrowe i syte dzieci... Świat, w którym mężczyźni nie chcą być formalnymi tylko mężami swoich żon... Proctor kaleczy dłonie, lecz nadal trze owiniętym na przegubach sznurem o ostrą krawędź połamanej muszli... Jona po raz piąty czy szósty rozpakowywuje walizkę. Ona też nie wie nic o tamtym odległym świecie. Czeka... Pękł pierwszy splot sznura, potem drugi i trzeci, delikatne, kruche ostrze wyszczerbiło się jak piła, lecz wreszcie puściły ostatnie więzy. Rozglądając się czujnie dookoła Proctor wyciągnął przed siebie ramiona, wyprostował je z nagłą, rozkoszną nadzieją, że ucieczka musi się udać, choć nie wiedział jeszcze, jak wydostanie się z wyspy. Spróbowałby może popłynąć, gdyby nie był tak osłabiony. Przeciął sznur pętający mu nogi, odczekał, aż krew ożywi ścierpnięte członki nasłuchując przy tym uważnie, czy nie zbudził się któryś ze śpiących w szałasie kanibali. Nic, cisza... Powoli wczołgał się w zarośla, zbliżył pod ich osłoną do przygasającego ogniska, w zamierającym blasku dostrzegł to, czego szukał-porzucone przed spoczynkiem maczugi. Wybrał tę, która wydała mu się najcięższa, choć dla niego i tak była zbyt lekka... Przypomniał sobie, że do przeniesienia go potrzeba było kilku dorosłych, silnych z pozoru mężczyzn i zaczął bać się trochę mniej - poradziłby sobie i z trzema na raz kanibalami. Pomimo tej kojącej świadomości własnej siły, cichutko wycofał się z obozu i ostrożnie powędrował w głąb wyspy spodziewając się znaleźć w dżungli tymczasowe schronienie... Przystawał co chwila, oczekując wściekłego wrzasku w oddalonym obozie, rozglądał się zatrwożony niespodziewanymi szelestami w ciemnych zaroślach. Pozbawiony przez wygodne, miejskie życie odwiecznych łowieckich instynktów, uzbrojony jedynie w prymitywną, nieporęczną maczugę, nie mógł nawet marzyć o skutecznej obronie, gdyby napadło go jakieś większe drapieżne zwierzę. Przygnieciony niepewną sytuacją z ulgą powitał majaczące w pionowej skale wejście do jaskini - tam będzie miał przynajmniej zabezpieczone boki i plecy, nic nie skoczy mu wprost na głowę. Powędrował skalnym korytarzem rzucając przed siebie kamienie, by spłoszyć ewentualnego napastnika... W pewnej chwili odniósł wrażenie, że korytarz poszerzył się, sklepienie gwałtownie skoczyło w górę, rzucony kamień stuknął jakoś inaczej niż przedtem o twarde podłoże. Wyciągnął rękę usiłując namacać ścianę; lecz dotknął jedynie przeraźliwie chłodnej pustki. Zapragnął gwałtownie światła choćby takiego, jak na zewnątrz - niepewnego, gwiezdnego blasku... i nieoczekiwanie zabłysło nad nim kilka świecących słabo punkcików... Odruchowo wtulił głowę w ramiona, zasłonił ją śmieszną maczugą przed nieznanym niebezpieczeństwem, nie stało się jednak nic - światełka pomrugiwały sobie jedynie miarowo jak najprawdziwsze gwiazdy... Kiedy zdarza się to, co określa się zazwyczaj mianem cudu, większość ludzi nie interesuje się mechanizmem zdarzenia, lecz chce wyciągnąć z niego jak najwięcej korzyści. Także i Proctor zorientowawszy się, że światełka nie zagrażają mu niczym - przestał myśleć o tym, dlaczego świecą - zaczął natomiast żałować, że są tak słabe. Ba, gdyby świeciły dziesięć razy silniej... Niby-gwiazdy zamrugały intensywniej, z ledwie mżących punkcików zmieniły się w kłujące ostrym blaskiem słońca. Oślepiony tą jaskrawą lawiną Proctor dopiero po chwili spostrzegł, że stoi na progu dużej, wypełnionej niepojętymi urządzeniami sali... Różnica między obozem ludożerców, a zaskakującym nagromadzeniem wysokiej techniki oszołomiła przyzwyczajonego do najbardziej nawet fantastycznych zestawień pisarza. Machinalnie podszedł do fotela, wtulił się w jego rozkosznie miękką głębię... To było co najmniej dziwne-prymitywny, infantylny świat kanibali i drugi świat podporządkowany ludzkiej woli do tego stopnia, że starczyło zwyczajnie pomyśleć "niech będzie jasność.:. i - jasność była. Włóczący się wzdłuż całego globu Proctor dokonywał czasem podobnych skoków-wciągu trzech godzin niespełna przenosił się z komfortowego bungalowu w tropikach do eskimoskiego igloo - lecz nigdy jeszcze kontrast napotykanych światów nie był dlań tak jaskrawy. Przez moment podejrzewał się o halucynacje, ale nie - lampy świeciły, uszczypnięcie w udo bolało, regularnie tykał i syczał skomplikowany dwutarczowy zegar przed twarzą zamyślonego człowieka... Zegar zadziałał dopiero w chwili, w której Proctor oparł dłonie na poręczach fotela. Automatyka... I to automatyka na wysokim stopniu rozwoju. Jeżeli wszystkie te urządzenia są sterowane elektronicznie, to chyba teraz, w nocy, nie powinny mu grozić odwiedziny gospodarzy dziwnego pomieszczenia... Odprężył się, przeciągnął - jakiż ten fotel wygodny... Lecz przecież nie wolno spać... Nie... wolno... może... lepiej pomyśleć... To byłby idealny temat - podróż w czasie... Dokonujące się w skalnym korytarzu czasowe przejście z zamierzchłej przeszłości do jutra opartego na myślotechnice... Zegar syczał coraz ciszej i ciszej, jego dźwięk stawał się stopniowo coraz niższy, rozbity na pojedyncze zsynchronizowane tyknięcia obu tarcz, w okienkach zegara zapłonęły zielone, elektroniczne cyferki... Niespodziewane mignięcie jarzeniowych znaczków otrzeźwiło Proctora. Niedługo nadejdzie świt... Trzeba będzie podnieść się wreszcie i wyjść w tamten nieprzyjazny świat czyhający bez przerwy na rozleniwione chwilową wygodą ciało... Obszedł dookoła całą salę chcąc utrwalić w pamięci, co ciekawsze szczegóły i wtedy dopiero dostrzegł boczne, ukryte za masywnym blokiem metalu drzwi. Przejście do dalszych pomieszczeń, oczywiście - zamruczał do siebie niezadowolony -Jak mogłem nie pomyśleć o tym od razu? Przecież gospodarz, czy gospodarze raczej, tej pełnej maszyn hali muszą także gdzieś mieszkać... Poszukał wzrokiem klamki - nie było. Zapragnął więc przejść przez próg po prostu - drzwi uchyliły się bezszelestnie. Postąpił do przodu - ciemno... Przypomniał sobie, że trzeba wywołać światło i... Widok za drzwiami podziałał na niego jak uderzenie pięścią w twarz, jak jakieś obrzydliwe, niezasłużone oskarżenie... Długie, rozwidlające się pomieszczenie - jak w szatni wisiały w nim kolorowe, podobne do tunik ubrania i zharmonizowane z nimi idealnie kompletne stroje ludożerców... Usiłował nie poddawać się panice - może był to tylko jakiś nazbyt ryzykowny, nie znany mu nawet ze słyszenia eksperyment? Albo... - przyzwyczajony do operowania najfantastyczniejszymi teoriami mózg Proctora zareagował na ów widok skojarzeniem z pozaplanetarną inwazją. Tłumaczyłoby to doskonale zagadkowe znikanie statków w feralnym trójkącie Bermudów. Taak, gwiezdną inwazją można by tłumaczyć bardzo wiele nie rozwiązanych dotychczas zagadek, lecz-odrzucił ten wariant równie szybko, jak o nim pomyślał - zbyt mało prawdopodobne, by istoty przybyłe z gwiazd były człekopodobnymi jak tamci na wybrzeżu pożeraczami innych ras. Czy nie mieliby na Ziemi dość innego pożywienia? Chyba... chyba że One nie mogą strawić aminokwasów, z których składają się ludzie i najrozmaitsze inne ziemskie stworzenia, że te istoty potrzebują do życia czegoś więcej, niż samych tylko związków chemicznych. Że One... potrzebują ludzkich dusz... Lecz gwiezdne odwiedziny były niemożliwe także z innego względu. Czy on - zwyczajny przecież człowiek-miałby psychikę i zestaw pojęć tak bliskie Aldebarańczykom na przykład, by mógł swoją myślą uruchamiać ich urządzenia? Teoretycznie było to możliwe, lecz w praktyce... Musieli mieć przecież jakieś zabezpieczenia, powinni obwarować wszystkie automaty programem posłuszeństwa tylko jednoznacznie określonym rozkazom... Więc - eksperyment czy... zbrodnia? Kto może obezwładnić i porwać cały statek wielkości "Opuncji"? Jeden człowiek- na pewno nie. Trzeba byłoby do tego co najmniej kilkunastu dysponujących ogromnymi zasobami pieniędzy ludzi. Spisek miliarderów? - także bzdura. Czy ktoś widział kiedy wychudzonego jak tamci z wybrzeża bogacza? Zboczenie? - również odpada... Trudno przecież kilkunastu naraz najmożniejszych ludzi Ziemi podejrzewać o kanibalizm. Wprawdzie znane były przypadki samopożerania, lecz działo się to jedynie w sytuacjach krytycznych, jak katastrofy okrętów czy samolotów. Żaden człowiek, na jakim takim poziomie umysłowym, mający prócz tego dość innego jedzenia, nie przełamie dobrowolnie instynktownego wstrętu do spożywania osobników swojego gatunku... Świat rozbity na ludożerców i mędrców był jeszcze światem do przyjęcia, znanym bowiem od wieków... Świat połączony - jak ten, w którym znalazł się Proctor - był po prostu niestrawny. Ale, niezależnie od ewentualnych znaczeń napotkanych faktów, należało coś robić - nie bardzo jeszcze wiedział co uczyni, kiedy skręcał w odnogę tunelu-szatni... Kończące ją drzwi ustąpiły popchnięte myślą, rozpędzony Proctor zatrzymał się dopiero na środku obszernego pomieszczenia. Kilku ubranych w tuniki, niewysokich ludzi skoczyło z foteli. Zaskoczenie widokiem rozjuszonego obszarpańca trwało tylko chwilę. Otoczyli go, poczuł na ramionach zdecydowane, choć słabe chwyty drobnych dłoni. Otrząsnął się jak wyskakujący z kąpieli brytan - polecieli na wszystkie strony czepiając się rozpaczliwie stojących na drodze sprzętów, obijając boki o ściany i umieszczone najbliżej masywne urządzenia... Wyskoczył przez szeroko otwarte okno wprost na płynący pod nim elastyczny chodnik, zatoczył się roztrącając ciasno zbity tłum. Odsunęli się od Proctora na względnie bezpieczny dystans nie interesując się nim już więcej. Nawet mu się dokładnie nie przyjrzeli... Natomiast parającemu się na co dzień fantastyką pisarzowi zdawało się, że śni... Transporter niósł go przez oszałamiające strzelistością i doborem barw miasto, tak bardzo przecież nie pasujące do tych pokracznych istotek pożerających być może w tej chwili na dalekiej, bezimiennej wyspie resztę załogi zaginionej "Opuncji"... Pokracznych istotek? Nie- przypominali raczej skarlałych od braku kwasu pantotenowego we wzrastających organizmach i zatrzymanych przez to na jakimś etapie, ale jednak ludzi. Zupełnie tak, jakby ktoś ustawił wysoki na półtora metra szlaban i pozwolił przejść pod nim tylko nie wyższym od ustalonej miary karzełkom... Podobni. Ale czy na pewno ludzie? Może jaskinia na wyspie była punktem styku dwóch wymiarów trwających ze sobą równolegle? Wygłodzony, drapieżny świat wkroczył w sąsiedni wymiar nie mogąc widać u siebie znaleźć dosyć pożywienia. Zaś jedyną, najliczniejszą na Ziemi zwierzyną okazali się właśnie jej władcy... Ludzie... Samolubni, zapatrzeni w swoje wyłącznie sprawy, nie podejrzewali nawet życia innych, jeszcze bardziej egoistycznych istot, interesujących się człowiekiem jedynie z punktu widzenia własnego żołądka. Wszystkie największe osiągnięcia ludzi wydały się nagle Mac Allistairowi śmiesznie nieważne w zestawieniu z bezwzględną drapieżnością tych cherlawych, patrzących na niego obojętnie istotek... Właśnie - to także było zastanawiające... Skąd ta obojętność? Widać przecież było od razu, że nie należy do tego świata, jego resztki ubrania, wzrost, waga - wszystko wyróżniało go z tej zbitej gęsto ciżby potworków. Dlaczego nie rzucają się na niego, dlaczego jadą obok tak spokojnie, jakby nigdy jeszcze nie widzieli i nie żarli człowieka? Czuł do tych ciemnoskórych istotek nienawiść tym większą, im lepiej uzmysławiał sobie, że tak bardzo były podobne do niego. Gdyby miały macki, lub bodaj trzy, zamiast pięciu, palce u rąk, gdyby oddychały innym powietrzem... zaraz? Czy to możliwe, by w innym wymiarze inne istoty oddychały gazem o tym samym, co atmosfera ziemska składzie? Za dużo było tych zbieżności... Stanowczo za dużo. Ten inny wymiar był jednak diabelnie niebezpiecznie podobny do Ziemi. Może... ale nie, przecież wszyscy znani Proctorowi fizycy twierdzili nieodmiennie, że podróże w czasie są kategorycznie niemożliwe. Tylko - ci sami fizycy twierdzili też, że nie może być nawet mowy o innych wymiarach... Któreś z tych zdecydowanych zaprzeczeń stawało się teraz oczywistą nieprawdą, nieprawdą bardzo zresztą w skutkach nieprzyjemną... Im uważniej Proctor przyglądał się otoczeniu, tym większy strach ogarniał go wraz z każdą nowo odkrytą analogią. To jednak nie był inny wymiar, nie dało się zwalić winy na jakieś Bogu ducha winne, obce istoty. Lecz okrutna wizja ludzi pożerających swoich przodków była jeszcze mniej zrozumiała. Dlaczego właśnie ludzie - ludzi? Czy wypracowane przez całe tysiąclecia etyka i humanitaryzm miały zdać się psu na budę w przyszłości? Przecież, jeżeli już potrafią cofać czas, to dlaczego nie polują na mamuty? To i wiele innych drążących jego mózg jak robaczywe jabłko "dlaczego" narzuciło mu mglisty z początku, potem rysujący się coraz wyraźniej plan postępowania. Trzeba poznać ten świat jak najdokładniej, przeniknąć wszystkie jego tajemnice i powrócić w swój czas, by opowiedzieć ludziom, ostrzec ich przed nadchodzącym nieubłaganie jutrem... Co będzie jutro... ? Eev Mouson jadąca tym samym co i Proctor pasem zawieruszyła gdzieś swój przypominacz - jej dłoń wysunęła się z rozluźnionego paska i przyrządzik łagodnie umknął na dno zapchanej zbędnymi drobiazgami torebki. Dookoła błyskały przypominacze innych; ludzie zataczali wzrokiem błędne koła, wyskakiwali w pośpiechu z transportera na wiodące do ich domów i mieszkań chodniki, tylko Eev i Proctor wędrowali ciągle wraz z olbrzymim kręgiem elastycznego pasa. Krajobraz powtórzył się dwukrotnie, zanim obserwujący dziewczynę Proctor zdecydował się na zaczepkę... Podniosły się na niego ciemne, łagodne oczy - podobnie bezmyślnie patrzy na ludzi przeżuwająca przywiędłą trawę, zagapiona daleko w siniejące od mgły pastwiska, zadowolona z siebie krowa. Porównywanie nie ubliżało ani Eev, ani krowie - każda z nich była w swoim rodzaju... Proctor szybko obliczył swoje szanse. Dla ludzi Ziemi był po prostu średni. Typowy. Tutaj wyróżniał się wzrostem i potężną, herkulesową niemal budową ciała. Cherlawi mężczyźni na pasach mieli najczęściej czarne albo rude czupryny, zaś Proctor był blondynem - jego czupryna miała trudny do zdefiniowania, zastanawiający odcień popielatej szarości nie tracąc przy tym nic z właściwego jasnym włosom optymistycznie słonecznego blasku. Powinno wystarczyć. Przygnębiona, stojąca bezradnie od kilku już okrążeń kobieta wyglądała na tyle przeciętnie, że nie powinna zareagować zbyt gwałtownie, gdy zaczepi ją wyrastający ponad tłum, zdecydowanie nieprzeciętny mężczyzna... Uśmiechnęła się, gdy zagadał nie zważając na dobór słów, bo i tak ważny był przede wszystkim ton; uśmiechnęła się ponownie, gdy ujął ją pod rękę poufale i pewnie jak dawno nie widzianą znajomą. Odpowiedziała coś niezrozumiale, lecz nie była ani trochę zdziwiona czy oburzona. Skazany na rozmowę rękami, stojący tuż obok niej Proctor czujnie obserwował otoczenie - nadal nikt nie reagował na jego obecność ani na postępowanie. Prostowali się gwałtownie, gdy podobne do zegarków przyrządy na ich przegubach rozbłyskiwały niebiesko i zielono, wysiadali pospiesznie z transportera zupełnie tak, jakby w chwili błyśnięcia niepozornego przyrządziku coś im się nagle i niespodziewanie przypomniało... Proctor odruchowo spojrzał na ręce dziewczyny - nie miała na nich nic oprócz tandetnej, plastykowej bransoletki - prześliznął się wzrokiem po całej jej sylwetce. Mieniąca się tęczowo tunika, z podobnego, półprzejrzystego tworzywa zwisająca z łokcia dziewczyny torebka-w nylonowym worku Proctor zauważył pulsujące uparcie, jak wszystkie inne migające wokoło, światełko. Bezceremonialnie sięgnął po nie do wnętrza torebki, wyłowił przyrząd i wsunął go na rękę dziewczyny, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć. Dotyk metalu i promieniujący zeń chłodny blask obudziły ją z niemyślenia, szybko - zaledwie za nią nadążył - zeskoczyła z chodnika. Dogonił ją i zgodnie powędrowali ku widniejącemu nie opodal budynkowi... Długi, jaśniejący w miarę kroków korytarz jak płynąca przed nimi fala światła, dwa szeregi stapiających się ze ścianą drzwi, wizytówka - wypisane na niej (wyglądającymi na stylizowane nieco, acz znanymi mu literami) "Eev i Ure Mouson"... Nie zawahała się - mimo tego napisu - wpuszczając pisarza do środka mieszkania jak kogoś znanego od wieków, przyrządzik na jej nadgarstku błyskał i tykał miarowo, jakby zadowolony z dobrze spełnionego obowiązku.:. Zaśmiała się do lustra, które odbiło w sobie stojącego niezdecydowanie Proctora, znów powiedziała coś w tym swoim dziwnym, podobnym i niepodobnym do ludzkiego, języku. Wyłowił kilka znajomych mu chyba wyrazów, lecz- niepewny znaczeń - wolał nie odpowiadać. Ponownie uciekł się do wymowy rąk przemawiających znanym od początku świata kobietom i mężczyznom szyfrem, nadsłuchiwał przy tym tylko uważnie, czy nie wchodzi do mieszkania ten sygnalizowany już na wizytówce Ure... Dziewczyna nie protestowała. Dość obojętnie z początku, potem coraz goręcej poddawała się pieszczocie tego dziwnego, dużego człowieka, który nie potrafił nawet zrozumieć, co do niego mówiła... Właściwe porozumienie przyszło po paru dniach - najpierw pisali do siebie listy siedząc twarzą w twarz na fotelach. Sam język nie zmienił się praktycznie wiele. Inaczej tylko wymawiali niektóre słowa, modulowali je bardziej śpiewnie jakby i miękko, zmienił się też poziom intonacyjny języka i zakres pojęć. Poszczególne słowa nabrały nowych znaczeń, niektórych pojęć nie używali w ogóle - zaledwie po kilku dniach czułe ucho Proctora zaczęło jednak spośród dziwnie modulowanych zgłosek wyławiać znajome znaczenia i sensy. Teraz nie mógł już mieć wątpliwości - to była Ziemia jego prapotomków, lecz jakże niepodobna do tej, którą sobie wyśnił i wymarzył... Zauważył niebawem, jak olbrzymią rolę w życiu tych słabowitych karzełków odgrywają noszone przez nich na rękach przyrządy. Nazwał je przypominaczami, bowiem przypominały swoim właścicielom drogę do domu i godziny posiłków, wysyłały ich rano do pracy dyktując jednocześnie, co mają robić i jakie sprawy powinni przede wszystkim załatwić. Wyglądało to tragicznie i śmiesznie zarazem, kiedy ludzie przypominali sobie swoje nazwiska dopiero po skonsultowaniu się z miniaturowym, umieszczonym na przegubie automatem:.. Proctor usiłował dociec przyczyn tej ponurej sytuacji, studiował w tym celu przyniesione przez Eev kroniki i podręczniki szkolne - gdyby nie jej przypominasz, nie otrzymałby, rzecz jasna, żadnej z książek, o które prosił... Trwało to prawie dwa tygodnie, lecz za to części układanki zaczęły wreszcie do siebie zwolna pasować. Proctor dobierał je z namysłem próbując objąć całość obrazu jednym, w miarę obiektywnym spojrzeniem... W ich pożywieniu brakowało witamin, posiłki w ogóle były nad wyraz ubogie - skąpe racje - aminokwasów i zwierzęcych tłuszczów nie sprzyjały rozwojowi zarówno fizycznemu, jak i psychicznemu. A do skarlenia przyczyniły się także nie przemyślane do końca, trochę po wariacku prowadzone ryzykowne eksperymenty genetyczne mające ponoć na celu udoskonalenie całej ludzkiej rasy... Proctor zrozumiał teraz konieczność wysokiej automatyzacji tak rozchwianego, niepewnego świata - tylko te ich przypominacze i wysokosprawne, samodecydujące automaty mogły choć trochę przedłużyć wędrówkę tego roztargnionego, nieszczęśliwego ludzkiego stada ku oczywistemu przecież celowi... Automaty nie dziwiły się, na szczęście, niczemu - bez oporu dostarczały do mieszkania zamówione przez Eev (czy przez jej przypominacz raczej) zwiększone racje żywności. Proctor przedstawił się dziewczynie jako kosmonauta z dalekiej przeszłości, który niedawno powrócił z gwiazd na Ziemię, zaś Eev z kolei przekazała tę zgrabnie wymyśloną opowiastkę robotom, które rządziły podziałem żywności dla całej dzielnicy. W ten sposób jeden problem - uprawomocnienia przez oficjalne, automatyczne czynniki pobytu Proctora w mieście - został rozwiązany pomyślnie; pozostał jednak drugi. Wizytówka na drzwiach opiewała na dwie osoby - co będzie, gdy ten Ure wróci, i kim on właściwie jest dla Eev...? Zapytana o to któregoś dnia dziewczyna wyjaśniła, że Ure jest jej bratem, lecz nie umiała powiedzieć, dokąd i na jak długo wyjechał. Z jej niezbyt składnych wyjaśnień wynikało tyle tylko, że miejsce pobytu chłopaka było czymś w rodzaju sanatorium... Uspokojony wyjaśnieniami Proctor wrócił więc do prób zrozumienia tego, co najbardziej niepokoiło go niespodziewaną innością sensu życia w tym niedożywionym i smutnym świecie przyszłości. Nawet żyjąc w nim na co dzień nie potrafił myśleć o nim jak o czymś teraźniejszym; to, co Proctor widział, zawsze pozostawało dla niego jedynie wywołaną z przyszłości zjawą. Świat samodzielnych automatów i cierpiących stale na zaburzenia pamięci ludzi traktował trochę jak parodię swoich czasów, ludzi przyszłości zaś bez wahania określił mianem ponurej parafrazy tej ludzkości, którą znał dotychczas i uważał za bardzo nieszczęśliwą. Zdawał sobie przecież sprawę z tego, że synergiczne działanie awitaminozy, zachwianej równowagi żywienia, oraz zatrucie środowiska, musiały poprzez wieki doprowadzić do zmian - i to zmian nieodwracalnych już chyba-w budowie ludzkiego mózgu. Chemia ich organizmów skazanych na syntetyczne namiastki pełnowartościowego pożywienia uległa oczywistej przemianie-z wolna zanikały aminokwasy pamięci; postępujący początkowo powoli i niepostrzeżenie rozkład funkcji kodonów nabierał przez stulecia pędu i nieubłaganej mocy, jak narastająca groźnie na górskim zboczu lawina... Mac Allistair uświadamiał sobie w miarę poznawania tego zwariowanego świata istnienie jednego jeszcze ważkiego problemu. Zagrożenie życia całej rasy było przecież równie oczywiste jak to, że musiał chyba istnieć ktoś kierujący całym tym rozkolebanym kramem. Czy robiły to wyłącznie automaty, czy też była jakaś grupa ludzi dysponujących pełnowartościowym żarciem? Czy problemy sygnalizowane zaledwie przez tamtego narwanego kontestatora miały po wiekach nabrać nowego, aż tak ostrego znaczenia? Przecież - nawet, jeżeli tacy ludzie istnieli - nie było widać żadnego ich działania, które miałoby na celu poprawę warunków życia zamierającej psychicznie przeciętności. Zaraz? A to sanatorium, w którym przebywa Ure? Czyżby właśnie to było objawem ich ukrytej pracy? Domysł Proctora zdawała się potwierdzać sąsiadka Eev - Auna, której mąż także dokądś wyjechał... Auna była ruda jak wiewiórka i jak ona poruszała się szybko i zwinnie mimo dość zaawansowanej ciąży. Jej przypominacz był równie roztrzepany, jak ona sama. Proctor wygłaszający grzecznościową w swoim pojęciu uwagę, że dziecko pewnie będzie bardzo podobne do ojca, zdziwił się zdecydowanemu zaprzeczeniu. Auna wyglądała nawet na trochę oburzoną czy przestraszoną takim przypuszczeniem, oszołomiła Proctora stwierdzeniem: - Dziecko będzie podobne do ciebie. - Nnnie... nnie rozumiem... Przecież ja nie mogłem... nie było mnie tutaj, kiedy ty... - Ale oni wszyscy byli tacy, jak ty. - Kto- byli? Jacy oni? - No, po prostu oni. Wielcy, jaśni... - Gdzie to było? - Tam... nie wiem... Daleko... - Ale gdzie? - Nie pamiętam... - Nie pamiętasz.:. hmm... A po co tam byłaś? - Przecież inaczej nie można mieć dziecka... - Jak to- nie można mieć? A... mąż? - Jaki mąż? - Noo... twój...? - Przecież on nie może. Razem nie wolno... - Nie rozumiem... To, po co jest mąż? - Nie wiem... Gdyby Jona usłyszała rozmowę Proctora i Auny, zdziwiłaby się bardzo. Proctor Mac Allistair interesujący się jakimkolwiek dzieckiem? Dla Jony byłoby to tak, jakby świat nagle stanął do góry nogami. Przecież on nigdy nie chciał nawet słuchać, gdy próbowała mówić coś na ten temat i zawsze tłumaczył, że dziecko rozpraszałoby jego uwagę, podczas gdy on musi przede wszystkim pisać... Bo Jona cały czas jednak czekała. Całe dnie spędzała w pustym mieszkaniu, wyrzuciła z walizki najpierw najpotrzebniejsze, potem i mniej potrzebne rzeczy... Przed tygodniem oficjalnie uznano "Opuncję" za zaginioną - Jona mimo to czekała i wierzyła, że on jednak wróci i że znów zacznie się ten wariacki tryb życia z wiecznym klekotem maszyny do pisania i przyrządzaniem trzydaniowych obiadów o północy... Razem nie wolno... Te trzy wypowiedziane jak coś oczywistego słowa nie dawały Proctorowi spokoju. I ci wielcy, podobni do niego mężczyźni... Czyżby Aunę specjalnie wysłano w tym celu w przeszłość? Taak. To był sposób... Mężczyzna z garniturem normalnych chromosomów i funkcjonującą prawidłowo pamięcią zapładnia kobietę, która w dalekiej przyszłości ma urodzić zdrowsze niż ona dziecko... - Całkiem rozsądnie pomyślane - mruczał do siebie Proctor czytając traktujący bardzo uczenie o uzdrowieniu rodzaju podręcznik.-Ale jest przecież i tamto... Ta cholerna wyspa kanibali... Tym razem jednak próby wyjaśnienia zagadki dość długo nie dawały rezultatów. Proctor nie znalazł ani jednej książki z naukowymi podstawami praktykowanego przez niektórych ludzików kanibalizmu. Z podręcznika biochemii zdołał jedynie wyczytać, że udało im się wytworzyć jakieś substancje ułatwiające przyswajanie nie tylko białkowego budulca, lecz również i zawartej w nim informacji. Szczegółowe dane o doświadczeniach Mc Connella z planariami i badaniach Ungara dotyczących biochemicznych nośników pamięci poznał o wiele później, na razie więc zdany był jedynie na to, czego dowie się sam pytając sąsiadów Eev o podróże w czasie. Tłumaczyli mu mniej lub bardziej niejasno, że tytko w ten sposób mężczyzna może zyskać prawo do naprawdę własnego dziecka. I wtedy z ich ust padało słowo, które początkowo Proctor w rozmowie z Eev wytłumaczył sobie jako sanatorium... A więc i Ure...? Może to on właśnie na wyspie niósł pod pachą odrąbaną od tułowia głowę pierwszego oficera "Opuncji"? Czuł do nich obrzydzenie tym większe, Im łagodniej tłumaczyli, że wraz ze wzrostem masy przenoszonej w czasie koszt jej przerzutu rośnie do trzeciej potęgi i tym samym niemożliwy staje się transport dużych partii żywności do ich ciasnego, zdychającego światka. Wszystkie przemyślenia filozofów o istocie ludzkości musiały ustąpić przed brutalną racją pustych żołądków i głów tych śmiesznych karzełków, które zostaną spłodzone przez ludzi dla realizacji w przyszłości odwiecznych, najwyższych ideałów, przekazywanych do czasów Proctora z pokolenia na pokolenie. Gdyby ludzie wiedzieli... Nie, chyba nawet i taka świadomość nie wstrzymałaby ich na drodze samozagłady. Pocieszaliby się bezzasadnie optymistycznym stwierdzeniem, że "nigdy nie jest tak źle, żeby gorzej być nie mogło" i brnęliby dalej w swoje własne błoto. Szukaliby może - na większą niż w epoce Proctora skalę - półśrodków w postaci powiększonych kosmicznych kolonii, które i tak nie spełniły przecież nigdy pokładanych w nich nadziei, bo ktoś tam się na kogoś obraził, ktoś inny czegoś nie dopilnował, jeszcze inny-zepsuł czyjeś wielkie plany ubijając korzystny dla siebie interes. Rozwój całej ludzkości związany był tylko z Ziemią. I jej śmierć - także... Proctor nigdy nie umiał pojąć średniowiecznych barbarzyńców mieszających do swych mikstur krew niemowląt, co miało być idealnym ponoć panaceum na wszelkie schorzenia. Teraz- rozumiał już wszystko, miał bowiem przed oczyma takiego właśnie starca: całą zgrzybiałą ludzkość chciwie sięgającą dłońmi po cudowny, przywracający młodość i siły lek... Urego nie zdziwiła obecność Proctora w mieszkaniu. Oni w ogóle nie dziwili się chyba nigdy i niczemu - nowości i zmiany traktowali jak czteroletnie dzieci poznające dopiero świat i wszystkie jego objawy przyjmujące jako rzeczy normalne bez względu na to, jak są one pojmowane przez dorosłych... Obojętność Urego była zresztą do przewidzenia. Niepodobna w ciągu miesiąca, nazwijmy to - leczenia, odrobić zaległości całego życia. Ure był po kuracji trochę mniej roztargniony niż Eev, rzadziej też niż ona korzystał z przypominacza i łatwiej z nim było rozmawiać, bo nie urywał - jak nie leczeni - wpół słowa. Proctor czuł się ogłupiony wprost i niemal zażenowany brutalną szczerością Urego. Jeżeli sam obnażał kiedykolwiek przed ludźmi swoją psychikę, to i tak czynił to w o wiele mniejszym stopniu transponując własne przeżycia w wymyślony, papierowy świat. Sięgająca bezczelnej naiwności prawdomówność Urego była szczytem psychicznego nudyzmu, objawiała zdumionemu pisarzowi bezdenną otchłań drzemiących w każdym człowieku, już od zarania życia, zasobów kosmicznego wprost egoizmu i pierwotnych instynktów. A przecież ci niezbyt udani potomkowie nie byli mimo wszystko pozbawieni swoistej etyki. Była to nawet etyka tak stara, jak starą jest cała ludzkość, zmienił się w niej jedynie sposób interpretacji niektórych modeli postępowania. Karzełki nie zabijały się nawzajem uważając - słusznie zresztą - wojny i morderstwa za rzeczy niemoralne, lecz pożeranie swoich własnych przodków usprawiedliwiały tłumacząc to smutną koniecznością podtrzymania życia całego gatunku. Oficjalnie nie było o tym oczywiście mowy. Nawet wręcz przeciwnie - instytucję wysyłającą kanibali w przeszłość traktowano trochę tak, jak w czasach Proctora podchodzono do sprawy burdeli. Publicznie -potępiali tę instytucję wszyscy, lecz prywatnie... korzystali z niej. Postępowali jak chory człowiek, który pragnąc szybkiego wyzdrowienia nie zastanawia się nad ceną i składem lekarstwa oczekując jedynie spełnienia cudu... Od Urego właśnie Proctor dowiedział się, co musi uczynić, by powrócić do swojego czasu. Starczyło tylko iść do domu o frontonie pokrytym świetlną reklamą wczasów w przeszłości... Ubrany w kusą tuniczkę, ze skradzionym Uremu przypominaczem na nadgarstku Proctor i tak nie pasował do zbitego ciasno tłumu na pasach, lecz upodobniając się choćby nawet powierzchownie do przeciętnego karzełka zyskiwał dodatkową szansę, że nie zostanie rozpoznany przez obsługę przerzutni. Trochę liczył i na to, że nie pamiętają niedawnego incydentu, ale margines niepewności był duży - w grę wchodziła przecież nieobliczalna ludzka zdolność zapominania. Od Urego dowiedział się też, że może myślą zatrzymać działanie urządzenia w dowolnie wybranym momencie, co ucieszyło go, bo obawiał się przedtem, że mógłby - wracając wcześniej niż wyruszył-spowodować jakieś nieprzyjemne komplikacje, albo nawet zapomnieć wszystko, co zobaczył. Chciał przecież trafić do siebie, do czekającej - tego nie był zbyt pewien-Jony... Dość już miał zmuszania się do życia z Eev, czym niejako sankcjonował przez ostatnie dni swój pobyt w przyszłości, nie cierpiał z całej duszy jej przypominacza, w takt którego odrywała go od książek. Stawała się wtedy zdanym jedynie na instynktowną pamięć ciała zwierzątkiem, dla którego żarcie tylko i spanie miały jakikolwiek jeszcze sens... Jona była inna. Bliska i daleka zarazem, czasem tkliwa, czasem zła na niego i zawzięcie skacząca do oczu. Przecież wymagała jednak od niego i od siebie o wiele więcej niż prymitywna, bogatsza od Jony o całe stulecia przerośniętej techniki Eev, której życie było w istocie wegetacją myślącej od czasu do czasu maszyny. Zgodnie z rytmem wysyłanych z ogólnej dyspozytorni, przekazanych jej przez przypominacz sygnałów, sprzątała mieszkanie i wychodziła do pracy. Wszystko, cokolwiek robiła, było jej narzucane przez wszechobecne automaty... Jona natomiast potrafiła nie dotykać odkurzacza przez miesiąc lub dwa, by później z tym większą pasją przewrócić do góry nogami całe mieszkanie - robione przez nią porządki przypominały wpadające z nagła do domu kieszonkowe tornado, w którym tylko maszyna do pisania i Proctor pozostawali niewzruszenie na swoich zasiedzianych z dawien dawna miejscach... Pragnął teraz wrócić do tego, co jeszcze parę tygodni temu irytowało go ustawicznie - do prowokujących odezwań Jony uważającej najwidoczniej, że zajęty pisaniem poświęca jej zbyt mało czasu i podejrzewającej go w głębi duszy o obojętność. Usiłowała wygrać od niego to, co on jej dawał nie bardzo może tylko wiedząc, jak ma to robić... Jona nie pojmowała zresztą, że można komuś zwyczajnie podarować siebie czy to na chwilę, czy na całe życie i żądać tylko tego samego w zamian. Wracał do niej teraz mądrzejszy o całe pokolenia i śpieszył się, bo odjeżdżając zapomniał jej powiedzieć, że kocha... Obsługujące przerzutnię karzełki-kanibale przyglądały mu się uważnie. Wyglądały jak nieufne, obwąchujące przynętę szczury skaczące żwawo na wyprostowanych zadnich łapach -- sporo wysiłku kosztowało go, by nie dać któremuś po ruchliwym, drgającym nerwowo pysku... Posadziły go w znajomym fotelu, przed oczami znowu zatańczył mu bzyczący melodyjnie i opętańczo cofający czas dwutarczowy zegar. Wypadł z jaskini wprost w tamten drapieżny, nie maskowany przynajmniej niczym świat czując się w spódniczce z rafii trochę jak na balu przebierańców, i uzbrojony w spiczasty, zabrany z mieszkania Eev kuchenny nóż, powędrował w stronę wybrzeża. Musieli mieć przecież jakieś łodzie, na których podpływali do sygnalizowanych przez automaty statków... Ich aparaty wytwarzały silne drgania elektromagnetyczne o przebiegu zbliżonym do rytmów ludzkiego mózgu, ale w przeciwnej fazie - otępiali, bezwolni ludzie zapadali w odrętwienie bądź wychodzili za burty statków sądząc, że kładą się spać. Sam Proctor przypadkowo tylko wypadł z zasięgu urządzeń, co na jakiś czas odwlekło nieuniknioną i tak niewolę... Łodzie odnalazł stosunkowo szybko- lekkie, zgrabnie wyciosane z drewna trimarany. Zadbali o najdrobniejsze nawet szczegóły - w konstrukcjach nie było ani kawałka drutu czy gwoździa. Wybrał trimaran wyglądający najsolidniej, pospiesznie wrzucił do środka zebrane w pobliżu owoce i zepchnął łódź na wodę. Zdał się na los szczęścia wiosłując byle gdzie przed siebie-w tej chwili nawet śmierć w swojej epoce zdawała mu się mniej przykrą niż życie nadal w przyszłości, choć jednocześnie wiedział przecież doskonale, że to jego teraźniejszość właśnie wyda z siebie przyszłe, skarlałe pokolenia. Że wyda je na pewno, jeżeli sama nie zacznie zmieniać siebie już teraz... Organizm w miarę postępującego wygłodzenia zaczyna spalać nagromadzoną uprzednio tkankę, aby odwlec jak najdalej chwilę ostatecznej zagłady. A czymże jest ludzkość, jak nie takim właśnie pasożytujący m na sobie samym organizmem? Trzeba byłoby przede wszystkim od zaraz zapewnić pokarm swoim następcom, nie zaś - marnować czas i siły na wojenne przetargi... Ech, pogoniłby do uczciwej pracy tych wszystkich niby-naukowców szukających za pieniądze, za grube nawet pieniądze, nowych "cudownych" broni mających garstce szaleńców zapewnić panowanie nad obumierającym światem. Zrobiłby to bez wahania, ale jak? - nie wiedział... Minęło kilka, czy może nawet kilkanaście rozwleczonych okrutnie dni, zanim znaleziono łódź na jakimś bardziej uczęszczanym szlaku i marynarze zaopiekowali się wracającym z trudem do jakiej takiej normy człowiekiem: Nie opowiadał im wszystkiego-nie uwierzyliby przecież, że stracił przytomność zaledwie dobę temu, że przeżył to wszystko naprawdę... Zadowolili się zresztą całkowicie historią cudownego ocalenia rozbitka, który u brzegu swojej bezludnej wyspy znalazł któregoś dnia pustą, dryfującą łódź. Proctor natomiast nie pomyślał o przemyceniu przez wieki jakichś namacalnych dowodów swoich przeżyć - nawet zabrany Uremu przypominacz zagubił gdzieś czy wrzucił do morza w malignie... Zbliżający się z wolna Manhattan powitał go obojętnie nie przeczuwając nawet, jak groźny ładunek niesie w swojej głowie ten niepozorny, siedzący na zwoju lin człowieczek... A to, co Proctor wiedział, mogłoby zburzyć cały dotychczasowy świat. Gdyby ludzie zwątpili w sens jakiejkolwiek pracy... Czekająca uparcie Jona zdziwiła się, przestraszyła nawet - pukający do drzwi, próbujący wejść do mieszkania mężczyzna byłby łudząco podobny do Proctora, gdyby nie jego dziwna twarz z nieuchwytnym, trudnym do określenia wyrazem beznadziejnego zmęczenia ukrytym w przeorywujących ją bruzdach. Uśmiechnął się niepewnie, jego głos - tak, jego głos... Przytuliła się zamykając oczy, żeby przez chwilę nie widzieć twarzy, do której ponownie musiała się przyzwyczaić... To był nowy Proctor. Znany jej tak dobrze i nie znany wcale. Proctor, Na Którego Czekała... Tym cenniejszy, im częściej pakowała walizki wiedząc i tak, że zostanie... Nie potrafiłaby znaleźć określenia dla zmian, jakie zaszły w nim przez te niespełna dwa miesiące. W towarzystwie był jak poprzednio trochę zarozumiały i arogancki wiedząc, że może sobie na to pozwolić, lecz kiedyś, w nocy, usłyszała, że klnie, wymyśla komuś:" Ty tchórzu! Boisz się... Dlaczego im o wszystkim nie powiesz...?" Kiedy weszła do jego pokoju, siedział sam. Pisał coś zawzięcie - nałóg pisania przetrwał w nim nie zmieniony mimo wszystko. Nadal pisał swoje powieści - i tylko niektórzy czytelnicy narzekali trochę, że opowiadające o przyszłości bajeczki Mac Allistaira miewają niespodziewanie smutne zakończenia... MOJE - ??? - Jestem twoim przyjacielem, przecież wiesz... - Tak. Prawda - wszedłeś do pokoju cicho, jak tylko ty potrafisz... - Mhm... Ładnie tu. I wygodnie... Urządziłeś sobie życie z marzeń... - Nie powiedziałbym. - Powodzi ci się przecież. To wnętrze,.. - Kpisz chyba. - Skądże. Od razu widać, że tutaj można żyć wygodnie... - Nic nie rozumiesz. Przecież to tylko odbicie prawdziwego życia, psychiczne odbicie na minus... - Teraz nie rozumiem naprawdę. - Więc chodź, pokażę ci... - Dokąd ? Co... ? - Nie pytaj... - To twój nowy wóz? - Stary. - Nigdy go nie widziałem. - Nie pokazywałem. Chodź... - Ale... - Wsiadaj. Nie zmienisz się w niczym, póki jesteś ze mną. - Ale gdzie... - Nie wolno ci tylko ode mnie odchodzić. - Ale dokąd jedziemy? - Nieważne. Kiedyś może było to istotne... - A teraz? - Po prostu - jedziemy gdzieś... - Więc nawet nie wiesz, gdzie? - Nie wiem. Po co wiedzieć rzeczy niepotrzebne? - Nie rozumiem... - Ja też... Jesteśmy blisko. - Skąd wiesz? - Nie wiem. Czuję. I ty również powinieneś czuć... - Co? - Wiesz ty. Lęk? Radość? Jak dziecko pod choinką dreszcz? - Czuję... czuję, jak... - Więc możemy iść. - Dokąd? - Tam, gdzie oczami wszystkiego się dotyka.. Tam, gdzie dla ciebie była tylko baśń... - Ty? - Dlaczego nie mówisz do mnie po imieniu? - Nie używam ludzi dla imion. Nazwy nie są potrzebne. - A ludzie? - Tylko czasem. - A... ja? - Tylko dziś. - Jesteś w tej chwili filozofem? - Jestem w sobie... - Po co ci mnie potrzeba? - Do laboratorium. - ??? - W tej olbrzymiej hali brakuje mi ciebie... - ? - Przyjaciela, któremu wierzę... - Hm? - Człowieka, który mi pomoże... - W czym? - Trzeba uruchomić te mechaniczne światy... - Ale... Ale nie znam przecież tych maszyn, nie widzę... - Bo nie jesteś mną... Nie szkodzi, już niedługo... - Co? - Nie wierzyłeś w mój prawdziwy świat... - Już wierzę... Tylko wypuść mnie z tej hipernaukowej klatki. Boję się i nie wiem, czego szukasz... - Siebie. - Twoje miejsce jest na zewnątrz. - Nie wiem, obawiam się... - Czego? - Że po wyjściu stąd - nie wrócę... Prawda, ty nie możesz jeszcze widzieć tego, co ja znam i czuję w ciemności. - Lubię światło. - Przecież je masz... - Rzeczywiście... Moje włosy, ręce, moje oczy świecą... Nie możesz przecież, nie wolno tak... - Tutaj wolno mi wszystko... - Nazywają mnie zwariowanym alchemikiem dusz... - Kto? Twoje słowa są metalowe i brzmią gorzko... - Tym większa gorycz, im bardziej je kochałem. - Kogo? Przecież tu nie ma... - Są. Zaraz przyjdą. Usiądą wygodnie w psychotronach, włączą komputery... - Tak. Teraz widzę, lecz nie umiem ich policzyć. Ile... - Nie wiem. Po prostu kilka... - Poruszają się tak cudownie płynnie... Półprzysiady, półobroty, półruchy - nie sposób złowić poszczególnych fraz tej melodii na migi... Lecz co one robią? - Tylko to, co potrzebne jest obydwu światom. - Razem ze mną tworzą nowe pierwiastki i nowe metody poznawania świata, budują rakiety i gwiezdne kolonie, inscenizują śmiertelne wypadki dla tych, którzy nie są warci życia... - Czy masz prawo? - Tutaj mam wszystkie prawa. - Karać? - Mh... - Zabijać? - Tak. - I... lubisz to? - Czujesz się Bogiem? - W pewnym sensie - tak. - W jakim? - Tutaj jestem mądrzejszy od wszystkich ludzi. - To nie znaczy, że musisz ich zabijać... - Muszę. - Dlaczego? - Bo mogę. Bo i tak nic mi za to nie grozi. Bo są brudni, kłótliwi i głupi. Bo są małostkowi i skąpi, bo... - Zapalasz się, mówisz coraz głośniej, krzyczysz.... - ... bo są rozleniwieni i dokuczliwi... - Mówisz więcej, niż myślisz... - ... bo...? - Co one robią? - Mówiłem ci... - Tworzą światy i... niszczą je, czy tak? - Tak. - A jednak nie chcę, nie mogę uwierzyć-są tak obojętne okropnie... Na ich twarzach zupełnie nie widać zabijania. - Robią tylko to co chcę... chcą... - Skąd wiesz? - Wiem. - Mówiły ci? Czy... stymulujesz je? Bo skąd inaczej miałbyś taką pewność? - Przecież to ja sam je zrobiłem... Znowu nie wierzysz? - Jak w Boga - nie bardzo. - Więc pomyślę teraz do najbliższej, by... - Rozbiera się... Czy to...? - Mhm... Ale patrz. - Fartuch spadł na pianoplastik, stanik... - Patrz dalej... - Przecież to zwyczajna kobieta, ale... ale...? Co ona... - Jja... ja też nie rozumiem... - Kazałeś jej przecież... - Ale przed chwilą kazałem jej stanąć. A ona... - Jest kobietą. - Nie. - ... i została nią mimo metalowego szkieletu. Choć puściły magnetyczne szwy na piersi i spod jędrnego biustu śmieją się układy hybrydowe... - Ale ja nie chcę. Nie chcę. Nie... - Zrobiłeś ją zbyt dokładnie, mój drogi. - Stań, słyszysz? Nie pozwa... - Ona jest zbyt kobietą, by się teraz zatrzymać... - Zatrzymaj się. Rozkazuję. Jeśli mnie kochasz... - Ona nie może. - Nie... kocha...? - Raczej po prostu nie może - jest zbyt zepsuta. - Zacięła się? Więc trzeba ją naprawić... - Myślę, że nie dasz rady... - Dlaczego? - Bo to jest kobieta. - Ale musi mnie przecież słuchać... - To jest kobieta. - Proszę... błagam... - Płaczesz? - Ona... Jej głowa... - Łzy żłobią ci na twarzy głębokie bruzdy... to boli? - Stój, rozumiesz? Ona musi się wreszcie zatrzymać... - Spaliłeś smutek łzami. Co....? Co robisz? Nie wolno tak! - Ona stanie. - Co chcesz zrobić? - Zmuszę ją. - Zrozum - to kobieta. Skruszysz ją, zniszczysz... Nie... - Ona musi... musi... musi... - Delikatny metal żeber pękł jak porcelana... - Ja ją... ja... - Nie kop jej. Dlaczego...? - Ja... - Wykopałeś ze szczątków słabiutki płomyk... Taki blady. Co to jest? - Nie twoja rzecz, to moje. Odejdź. Tylko moje... - Ale... ? - Nazywaj to sobie jak chcesz - napęd..., dusza..., ale idź do diabła... - Chciałbym ci... - Ale ja nie chcę, nie patrz. Zabraniam. To... - Dotykasz duszy palcami? - Idź sobie... - Pomogę ci... - Precz. To moje. - Widzisz? Myślałeś, że nic ci nigdy tego świata nie zamąci, a teraz... Daj, może ja... - Rękę. Zabierz. Zabierz rękę. Za... bo zniszczę i ciebie... - Mnie??? - Tak. Ciebie. - Nie możesz... mnie... - Mogę, zniszczę... Idźże stąd wreszcie. - Ale może mógłbym... - Nic nie możesz. Nic... Myślisz, że pokazałbym ci to wszystko, gdybyś sam nie był...? TANIEC NA CZTERY RĘCE Wiedział dobrze, że nie może przecież słyszeć trzasku pękającego metalu, a jednak usłyszał. Czuł ból równy bólowi strzaskanej kości. Zaciśniętą w stalowy monolit pięścią zadawał potężne, pancerne ciosy. Rozdarłby tę łupinę na strzępy i dobrał się do siedzącego w niej, otulonego fotelem jąderka tak dobrze znanych mu myśli. Musiały być identyczne, bo żaden z nich nie sięgał po drugiego błyskiem pozytronów, lecz równocześnie wybrali tę samą możliwość. Szukali siebie nawet w tej niezmierzonej na pozór czerni, szukali po omacku nadając w próżnię urywane miauknięcia sygnałów z nadzieją, że odezwie się właśnie ten drugi. Szukali takiej okazji już od kilku lat, choć nie umieliby może powiedzieć, dlaczego. Teraz nie uchylali się już przed swymi ciosami tak jak kiedyś, w szkole pilotów, gdzie spotkali się po raz pierwszy.. Uniósł przyłbicę, raz jeszcze spojrzał na stojącego naprzeciw, zakutego w hartowana stal człowieka - mierzyli się wzrokiem pełnym wzajemnej pogardy. Sygnał - szarpnięta podmuchem wiatru pobiegła w przestrzeń melodia wezwania, na wygłodzony piasek areny opadła falująca błękitnie wstęga.. Dźwięk spuszczanych przyłbic utonął w rosnącym tętencie rozpędzanych koni, na ziemię upadły potrzaskane kopie. Sięgając po miecze ruszyli ku sobie powoli obmacując się nieufnie oczyma... Instynktowne omijanie bardzo szybko przerodziło się w otwartą wrogość. Każdy pragnął być lepszy od drugiego - walczyli słowami wypowiadanymi w przestrzeń, kierowanymi niby przypadkiem w najczulsze miejsca psychiki. Ordynarna bójka w szkole byłaby dla obydwu dobrowolnym zakończeniem życiowej kariery, kryli więc głęboko swoje prawdziwe twarze, ale teraz-w blasku ginącego za tarczą Ziemi słońca - poczuli się zupełnie sami. Zsumowane samotności obydwu wystarczyły... Pod naporem manipulatorów skruszyły się anteny, musieli przejść na optyczną - przeciążane zbyt szybkimi zmianami poleceń mechanizmy dygotały od sprzecznych rozkazów, stany kontrolne migały na tarczach wskaźników jak wirujące śmigła... Głos siekących bezustannie mieczy przypominał gwałtowną ulewę, ostrza szczerbiły się w fantastycznie wygiętą linię śmiercionośnej piły. Sztych za sztychem, odbicia, zawrotne młyńce oszalałej stali napędzanej już nie ramieniem, lecz bezrozumna żądzą mordu, odwiecznym instynktem bezlitosnej walki. Jej cel - zniszczyć to sino szmelcowane żelastwo, kuta przez saraceńskich płatnerzy klinga sięgnąć w żywe, miękkie ciało... Konie uciekły spod nich - podążyli ku sobie jak rozżarte brytany, znów zatańczyły miecze... Puste łapy automatów wyciągały się do siebie, oślizgiwały po obłym metalu, zapomniane, niepotrzebne palniki odpłynęły w nieważką pustkę. Sieć przewodów włączyła się w systemy nerwowe ludzi, każde złamanie wypustu było realnym bólem dłoni, każdy trzask pękającego metalu napełniał ich lękiem i bezrozumną furią. Darliby się zębami w czujące ciała i dążyli do tego z pełną konsekwencją zapomnienia o wyrzutniach promieni... Ostatki słońca oblewały rozszamotane chwytniki kolorem, plamy cienia pływały mdłym odblaskiem po zderzających się metalicznie cielskach... Połamane manipulatory osunęły się bezsilnie wzdłuż powyginanej blachy - odepchnięte ostatnim zderzeniem potwory odskoczyły od siebie gwałtownie, wewnątrz szalały dwa kłębki obnażonych nerwów, mięśnie kurczyły się w rytmie ostatniego ciosu... Silniki zagrały niemal równocześnie - dwie kosmiczne ryby śmignęły w przeciwne strony, jakby wstydząc się nie dokończonej walki. Głucho brzęknęły połamane miecze - siekli się jeszcze przez chwilę ogłupiałymi nagle kikutami brzeszczotów, nim rzucili je na zryty stopami, przemieszany z ich krwią i potem piasek. Przeskoczyli ciśnięte pod nogi tarcze, ruszyli przyczajeni naprzeciw szukając wrażych gardzieli pancernymi palcami, zwarli się w kurczowym chwycie stali przeplecionej obolałym ciałem... Olbrzymie, zwariowane cielska obróciły się, pomknęły ku sobie przyciągane niewidzialną siłą. Ręce obydwu pilotów równocześnie zerwały plomby ostatnich ograniczników... OBOJĘTNE PLANETY Piloci kosmiczni to zazwyczaj ludzie milczący; odwieczna, pożerająca dźwięki próżnia nie lubi, kiedy mówi się o niej zbyt wiele. Nieraz już przerywała gawędziarzom w pół słowa dobijając się do stalowego płaszcza statku wziętym nie wiadomo skąd meteorem. Może właśnie dlatego kosmonauci także i na Ziemi milczą na jej temat... Jedynie stary Hawkens próżni się nie bał. Mówił, a umiał mówić ciekawie... Jeśli ktoś tak długo jak on będzie włóczyć się po galaktykach, też będzie miał o czym opowiadać, a Hawkens rzeczywiście musiał widzieć wiele - Stanley ani razu jeszcze nie słyszał powtórzenia tej samej historii, choć wszystkie przecież miały jeden wspólny, najważniejszy składnik, którym była próżnia. Za każdym razem inna, wymagająca i kapryśna, mściwa lub łagodna, głęboko czarna lub czarna tylko trochę - i zawsze nieobliczalna... Trzydzieści kilka lat aktywnego życia - lat hibernacji nie próbował nawet obliczać - zostawiło na twarzy Hawkensa niezniszczalne ślady... - Tak, synu, każda zmarszczka, ta jakiś wypadek. Rozsadzony wybuchem silników statek, lądowanie w grawitacyjnej burzy, śmierć któregoś z kolegów... Opowiadałem ci kiedyś o Krairii? - Nie. - Tak nazwaliśmy szóstą planetę Alfa Eridani. Nie pamiętam już, kto pierwszy rzucił wtedy tę nazwę, ale to nieważne - i tak zginął razem z innymi. Tylko ja wróciłem na Ziemię... Ale kto zresztą mógł przewidzieć, że bagnista Krairia połknie ich w trzy godziny po opuszczeniu statku...? Siedziałem wtedy na dyżurze w sterowni, rozmawiałem z nimi niemal tak, jak w tej chwili z tobą - rzadko kiedy zdarza się na planetach tak czysty odbiór... A to była wyjątkowo podła planeta, wiesz? Gdyby radio trzeszczało, gdyby łączność rwała się co chwila w niezrozumiałe strzępy, byłoby mi może choć trochę łatwiej... Zatonęli w kilkunastu miejscach niemal równocześnie. Właśnie wtedy, gdy rozmontowałem blok sterowniczy, bo w trakcie lądowania zaczął niedomagać jeden z grawirotorów - nic poważnego, ale trzeba było rozbebeszyć cały układ. A ta piekielnica jakby tylko na to czekała... Słyszałem ich, rozumiesz? Widziałem, jak jedna po drugiej gasły kontrolki rezerwy tlenu, a ja nie mogłem nic zrobić - zanim złożyłem blok z powrotem, byli już kilkadziesiąt metrów pod powierzchnią tego cholernego błocka. Połykało ich pomalutku przez całą jeszcze dobę, jakby wiedziało, że nie mogę im w żaden sposób pomóc. Tak, tak, chłopcze, zapamiętaj, że nie warto być kosmonauta... Stanley miał na ten temat trochę inne zdanie. Nawet całkiem inne. Od dziecka pragnął przezwyciężyć straszliwe - nie umiałby powiedzieć, jakie - trudności, zaś kosmos Hawkensa właśnie zdawał się być godnym Stanleya przeciwnikiem. Jeżeli próżnia była dla Hawkensa tajemniczą, ponurą religią, to żadna wiara na świecie nie miała nigdy tak żarliwego wyznawcy, jak słuchający opowieści starego pilota Stanley... Przebrnął przez Szkołę Astropilotów tylko dzięki swemu uporowi - od dziecka nie cierpiał wpajanej mu dyscypliny, zaś jego nauka przypominała jazdę par force - co trudniejsze tematy i ćwiczenia przechodził jak koń biorący z rozpędu najwyższe przeszkody... Po kilku latach tej nierównej, szalonej jazdy dotarł jednak nareszcie do wytkniętego sobie celu - otwartego na oścież, milczącego czarno nieba... Zlecono mu okrężny lot patrolowy przez galaktykę - miał sprawdzić zainstalowane na planetach stacje klimatologiczne i naprawić ich ewentualne uszkodzenia. Ucieszył się. To było coś jakby specjalnie dla niego - kilkadziesiąt nieznanych, niebezpiecznych miejsc, które każdą omyłkę pilota mogą ukarać natychmiastową śmiercią... Poleciał... Wrócił po roku dziwnie milczący, obojętnie przywitał kolegów, kiwnął jedynie głową, gdy powiedzieli mu, że Hawkens czeka na niego przed kosmoportem. - Wróciłeś? Cieszę się, że... - Ja nie... - Nnie... rozumiem... Dlaczego!? - Bo okłamałeś mnie - stary, obrzydliwy łgarzu... Nic mi się nie stało, rozumiesz? Nic! Nic mi nawet nie mogło zagrozić. Siedziałem jak głupi za ekranami ochronnymi kosmolotu, zaś na planetach otulały mnie jak nieporadne niemowlę wszystkie idiotyczne pola siłowe. Zresztą te twoje groźne planety od początku były diabła warte. - Poczekaj... - Nie chcę, nie będę czekać. Okłamałeś mnie. Okłamywałeś cały czas. Może powiesz mi teraz, że za twoich czasów nie było zabezpieczeń? - Były. Nie takie jak twoje, ale były. Wypadki też bywały... Może czasem rzeczywiście trochę nawet i przesadzałem, ale... - Kłamałeś! - Dość! Mówisz - kłamałem... I skarżysz się, że planety potraktowały cię obojętnie jak rzecz niegodną uwagi... tak? Popatrz na mnie - jestem już zmęczony i stary. Nikomu do niczego nie potrzebny... Gdyby nie moje - jak to mówisz - kłamstwa, może ty postąpiłbyś ze mną tak samo, jak moje planety z tobą? CHATKA GDZIEŚ W KOSMOSIE Właściwie nie wiem nawet, jak powinienem siebie nazywać. Rozbitkiem? Mój rakietoplan rzeczywiście rozbił się przy lądowaniu na drugiej planecie układu Beta Persei... Uciekinierem? Też prawda - uciekłem przecież. Nie tyle może przed prawem, choć co nieco by się tam na sumieniu nawet i znalazło, ile przed ogółem praw rządzących obecnie całą Ziemią. Trochę mi po prostu zaczęły przeszkadzać... I mimo wszystko tęsknię za ludźmi - najprawdopodobniej dlatego, że nie mam żadnej możliwości ucieczki z tej planety. Gdybym nawet nie rozbił rakietoplanu przy lądowaniu, to już na pewno rozwaliłbym go zaraz po starcie w jakimś wirze grawitacyjnym - nie mogę dojść, skąd się tyle tego cholerstwa tutaj wzięło. Przecież moja Ziemia II jest poza tym całkiem sympatyczna, ma znośną atmosferę i dużo słońca. Wprawdzie tutejsze rośliny wyglądają trochę dziwnie, ale do wszystkiego podobno można się przyzwyczaić. Do braku kwiatów też. Wydaje mi się, że na tej planecie nic nie ma koloru poza brunatną zielenią i nic nie pachnie... Parę dni później Nie zawracam sobie głowy takimi głupstwami, jak dokładna rachuba czasu. I tak nigdzie mi się nie śpieszy, robię wyłącznie to, co jest mi w danej chwili najbardziej potrzebne... Baterie słoneczne na szczęście ocalały - wymontowałem je już z bloku zasilania - energii mam więc pod dostatkiem. Uruchomiłem nawet jeden automat uniwersalny i przy jego pomocy zbudowałem z resztek rakietoplanu prymitywną wprawdzie i niewielką, ale własną chatkę. Włóczę się teraz po okolicy. Zauważyłem kilka zabawnych zwierząt - nie bały się mnie wcale, pozwoliły podejść do siebie na odległość bodajże dwóch metrów, nim zdecydowały się zmienić miejsce. Nie domyślają się widać, że za jakieś trzy miesiące skończy mi się awaryjny zapas żywności i jeżeli do tego czasu nie uruchomię najprostszego choćby syntetyzatora białek... Na wszelki wypadek już teraz podładowałem ogniwka obu kieszonkowych laserów. Około pięciu tygodni po lądowaniu: Jednak żal mi trochę staruszki Ziemi, ale to drobiazg. Dobrze wiem, że ten mój żal bierze się wyłącznie z braku tego, do czego przywykłem przez całe dotychczasowe życie... Najbardziej brak mi chyba zapachów, z których przedtem, na Ziemi jeszcze, nie zdawałem sobie po prostu sprawy. Kiedy teraz przypomnę sobie zapach pomidora lub gruszki, to aż mi coś w żołądku skuczy i, choć tak naprawdę naturalne owoce jadłem w życiu tylko parę razy, ale zawsze... Ostatecznie i tak nie jest mi tutaj źle. Prawda, że ten mój nowy świat jest cokolwiek ubogi, ale jest też za to niewymownie spokojny. I... mój. Tutaj wiem przynajmniej na pewno, że żadna banda nienasyconych idiotów nie rozszarpie mi ziemi pod nogami na kawałki... Żyje się niby trochę niewygodnie - nie ma kanalizacji ani telewizji - ale to ma także i swoje dobre strony. Bardzo wiele ziemskich problemów teraz dla mnie po prostu nie istnieje... Widziałem kiedyś na starej Ziemi, jak zasolony, brudny śnieg spycha się wprost do rzeki, jak do tej samej rzeki usuwacze zanieczyszczeń zwalają wszystkie zebrane śmiecie - pomięte papierzyska, szmaty i dziurawe nylonowe worki rozsmarowały się na dobrych parę kilometrów nurtu... Bałem się pomyśleć o dnie rzeki w miejscu zwałki - dziurawe kalosze i pordzewiałe puszki po konserwach straszą ryby chyba do tej pory... Przepraszam, w tej rzece nie ma już ryb... Chwyciły się kurczowo pustych haczyków lub wyskoczyły wprost na patelnie biwakujących na brzegu wędkarzy woląc samobójstwo, niż to systematyczne dotruwanie rzeki wszystkimi miejskimi brudami i niedofiltrowanymi ściekami z zakładów przemysłowych... Nic dziwnego, że niedługo zabraknie w tym świecie czystej wody. Ja przynajmniej nie mam tych problemów. Prawie nie śmiecę, a wszystkie odpady i puste opakowania palę jeszcze tego samego dnia. Może istotnie jestem na tym punkcie trochę stuknięty, ale nawet mydliny przepuszczam przez prowizoryczny filtr, zanim wyleję je do rzeki. A przecież nie jestem wcale przesadnym pedantem i czyściochem. Ja tylko nie chcę być podobny do tamtych, krótkowzrocznych samobójców. Powiedziałbym nawet - morderców. I do tego bezwstydnych - w biały dzień zabijali rzekę, która przecież musi żyć, żeby ludzie mogli wytrzymać na Ziemi bodaj przez parę jeszcze lat... Dwa miesiące po rozbiciu rakietoplanu: Przyzwyczajam się coraz bardziej do tej nowej Ziemi - bardzo zyskuje przy bliższym poznaniu. Nawet stosunkowo ubogie w tlen powietrze ma jakiś swój niepowtarzalny smak świeżości, co podoba mi się tym bardziej, że w mojej ojczyźnie od dawna już las nie pachnie lasem. Zza mizernych resztek tego, co kiedyś było kosmatym, pachnącym futrem młodej Ziemi, co było prastarą puszczą wyrąbaną teraz i zabetonowaną dokładnie - aby coś tam broń Boże zielonego nie wyrosło-wychylają się nachalnie kominy produkcyjnych molochów rzygające w mętne niebo coraz to nowe i nowe porcje nie oczyszczonych należycie spalin. Zdarzyło mi się na Ziemi słyszeć coś, w co nie uwierzyłbym, gdybym nie był przypadkiem obecny przy tej rozmowie. Poważny z pozoru człowiek-dyrektor któregoś z tych przemysłowych potworów - tłumaczył z kretyńskim uśmiechem samozadowolenia na tępej gębie, że "jego" zakład zatruwa wprawdzie atmosferę, ale nie w takim wielkim stopniu, jak się to powszechnie uważa... A dodam, że w tle rozmowy szeregi kominów bezustannie opluwały powietrze kłębami dymu i resztek nie spalonej ropy... Szczęście, że na mojej planecie nic podobnego nie może się zdarzyć, bo udusiłbym takiego typa własnoręcznie. Na mojej planecie nie ma miejsca dla morderców przyrody i ludzi... Notuję to, choć sam zrobiłem dzisiaj coś bardzo podobnego. Moje zapasy żywności wyczerpią się wkrótce i dopóki nie skończę budowy syntetyzatora - będę musiał polować. Befsztyk był w każdym razie o całe niebo lepszy, niż te wszystkie namiastki mięsa, które jadłem na Ziemi... Postanowiłem zabijać tylko tyle zwierząt, ile mi do życia niezbędnie potrzeba. Aha. Spróbowałem owoców drzew rosnących w pobliżu mojej chatki - smakowały jak banany, grejpfruty i Bóg wie co jeszcze, skrzyżowane z truskawkami. Rozpływały się na języku i zdawało mi się, że pachną, choć nie umiałbym tej woni dokładnie określić. Cała bieda w tym, że na Ziemi miałem zbyt małą skalę porównawczą i mój nos dopiero teraz uczula się pomału na te wszystkie nowości... Po pół roku : Postanowiłem założyć tygodnik "Ziemia II Nowiny Olfaktywne". Bo też nie ma tygodnia, bym nie wyczuł czegoś nowego. Bezwonna na pierwszy niuch planeta okazała się istną skarbnicą zapachów. W okolicy mojej chatki powietrze pachnie lasem i jeszcze czymś - kto był kiedyś nad morzem i znalazł bodaj kępkę wodorostów, powinien znać ten zapach. Tyle tylko, że w ziemskich morzach ławice morszczynu należą już do niebywałych rzadkości. Podobnie zresztą jest w górach - ostatni człowiek, który widział żywego pstrąga, opowiadał mi o tym przed swoją śmiercią jak o najpiękniejszym, niepowtarzalnym przeżyciu. Niepowtarzalnym... Zaiste. Skoro na Ziemi nawet wody juwenilne coraz częściej bywają zatrute... - ze skał tryskają źródełka od razu z brudnymi naciekami aniliny, gejzery coraz częściej pachną spaloną gumą i lepią się do rąk jak smoła. A u mnie w górach czuć zapach gór, słowo daję. Specjalnie poszedłem powąchać. Właściwie nawet nie poszedłem, lecz pojechałem. Nie samochodem oczywiście. Ani ja nie mam samochodu, ani tu nie ma przecież dróg. Osiodłałem automat uniwersalny - skoro już się uniwersalnym nazywa, to się i do wszystkiego nadaje. Nadawał się istotnie, choć nie powiem, żeby to było zbyt wygodne - strasznie trząsł przy każdym stąpnięciu. Ważne w każdym razie, że obyło się bez spalin i płoszenia zwierząt rykiem silnika, jak to do tej pory bywa w niektórych okolicach starej Ziemi. Ot i kolejny problem, który dla mnie nie istnieje. Nie mam się po prostu dokąd śpieszyć..., Zacząłem wreszcie uruchamiać syntetyzator. Zaprogramowałem już w nim dokładnie proces przemiany materii miejscowych roślin, mam więc tutejsze jarzyny i owoce bez konieczności rycia gruntu i łamania gałęzi okolicznych drzew. Jeszcze parę dni, może tydzień, i będę miał dania mięsne, ale na razie chodzę jeszcze od czasu do czasu na polowania. Odnalazłem przy okazji ścierwa postrzelonego trzy doby temu premla. Rzuciłem je wtedy w krzaki, bo tak śmierdziało kloaką, jak niektóre ziemskie rzeki. Teraz, po trzech dniach zaledwie, cała okolica pachnie intensywniej niż plantacja pomarańcz i jaśminu. Nażarłem się zapachu po czubek nosa... Około tygodnia później Odwiedziłem dzisiaj resztki mojego rakietoplanu. Nie do wiary, jak żywotna jest tutejsza roślinność. Pokryła skażony, wypalony do cna krąg lądowiska brązoworudą zielenią i dobiera się już do samego kosmolotu. Niedługo całe to rumowisko zniknie pod splątanymi łodygami zielska... Postałem, podumałem i obróciłem się, aby odejść i -w tym momencie stanąłem jak wryty... W krzewach nie opodal statku zobaczyłem wyraźnie wydęte ciśnieniem plecy skafandra schylonego człowieka. Stałem przez chwilę osłupiały - człowiek? Tutaj? Skąd się wziął? Nie poruszał się, jakby w skupieniu studiował coś czy podziwiał blisko gruntu. Nie wiem, co strzeliło mi do głowy, ale postanowiłem wypłatać mu małego figla. Podkradłem się na palcach jak mogłem najciszej, żartobliwie klepnąłem wygięte w łuk plecy i... zmartwiałem. Człowiek runął ciężko między krzewy, jego głowa - kulista bania hełmu - oderwała się od korpusu, potoczyła kilka metrów dalej... Przed sobą miałem wystające z zielonego runa dwa niezgrabne próżniowe buciory. Osłupienie trwało tylko chwilę, ryknąłem śmiechem - przede mną leżał mój własny skafander... Porzuciłem go pierwszego dnia po sprawdzeniu, że atmosfera planety nadaje się do oddychania, zaś teraz prężne łodygi zielska dźwignęły go i wypchały jak nadzianego trocinami pajaca... Następnego dnia wcześnie rano: Obudził mnie lew czochrający się o przysadziste węgły mojej chatki i ryczący - najwyraźniej z nudów - tak, że zerwałem się na równe nogi. To, niestety, nie był lew. Ryk stał się przeciągłym, pulsującym gromem, krzaczaste błyski orały co chwila blade i szare poranne niebo. Zakląłem. Niedaleko, może pięć czy dziesięć kilometrów ode mnie lądował jakiś nieznany mi statek... Zwariowane z radości - rzadko zdarzała im się taka gratka - premle łowiły obrzydliwy hałas obydwoma kłapciami jednocześnie przetwarzając go w zapach, lecz widać było, że ryk przekracza ich możliwości transformacji - cała okolica cuchnęła coraz intensywniej, aż premie zwinęły wreszcie kłapcie i zwiały, gdzie cisza rośnie... Wieczorem poszedłem na spacer w stronę obcych, ale nic ciekawego się nie zdarzyło... Statek stał przyczajony na zgiętych pod cielskiem potężnych teleskopach jak zadumany nad istotą bytu brontozaur przeżuwający leniwie wyrwane z korzeniami drzewa... "To" wyglądało na nowocześniejszy niż mój, ale przecież ziemski statek-tak samo jak w moim nie ściągnięte nitami jak należy blachy sterczały mu z boków i łba jak jakaś fantastycznie postrzępiona grzywa... Ponieważ pukanie do drzwi o tak późnej porze uznałem za równie niestosowne jak budzenie kogoś wcześnie rano nieopanowanym, chamskim rykiem, więc dosiadłem uniwka i powędrowałem do domu przespać całą tę sprawę z cichą nadzieją, że polecą sobie tak, jak przylecieli... Dwa tygodnie po lądowaniu obcych: Nie odlecieli. Gorzej-zaczęli rozglądać się po okolicy, lada dzień trafią i do mnie. Lepiej chyba będzie, jeżeli sam ich odwiedzę. Trochę głupio ukrywać się tak bez końca... Uwijający się wśród tymczasowych kopuł młodzi ludzie najwyraźniej zdębieli najpierw na mój widok, potem szybko sięgnęli po lasery. Widać było od razu, że ich nerwy nie są w najlepszym stanie, więc na wszelki wypadek podniosłem nad głowę obie ręce i wymierzanymi umiejętnie kopniakami skierowałem ku nim dźwigającego mnie uniwka. Z wahaniem schowali broń... Uśmiechnąłem się, o ile to wyblakłe coś na mojej zarośniętej gębie można było uznać za uprzejmy uśmiech, i zapytałem grzecznie, po jaką cholerę tu przylecieli. Bądź co bądź, kosmos nie należy do najmniejszych i nie musieli przecież trafić właśnie tu... Okazało się jednak, że musieli - Ziemia II tak samo jak i mnie znęciła ich łagodnym, opalizującym leniwie błękitem. I tak samo, jak mnie, znużyła ich wieczna użerka o kawałek byle jakiego swojego miejsca na zatłoczonej Ziemi I... Tworzyli zgraną paczkę złożoną z kilkunastu młodych mężczyzn i kobiet. Wspólnie szukali pracy i rozrabiali czasem z nudów, razem też żadnego zajęcia nie znaleźli... Trudno byłoby powiedzieć, kto pierwszy rzucił myśl ucieczki, lecz pomysł ten od razu zafascynował wszystkich jednakowo mocno... Przygotowali porwanie planetolotu z drobiazgową starannością i, po kilkunastu miesiącach włóczęgi dokąd silniki poniosą, zwalili mi się na planetę jak szarańcza. Nie wypadało rozpocząć tej znajomości od kłótni o miedzę - ci młodzi ludzie wyglądali mi na piekielnie zdecydowanych - a miejsca przecież było dla każdego dosyć, postanowiłem więc przyłączyć się do nich i umiejętnie pokierować całym stadkiem tak, żeby się nie powtórzyła tutaj ziemska historia... Pół roku później Trochę nas przybyło. Dwukrotnie trojaczki, kilka razy urodziły się bliźnięta, jeszcze trochę nowych spadło z nieba - znowu uciekinierzy z pierwszej Ziemi. Siedzę we własnym gabinecie w solidnej parterowej willi postawionej niedawno na miejscu mojej prymitywnej chatki. Dookoła niepodzielnie panują zapachy, uniwek niecierpliwie przebiera ziemię kończynami i wsadza tępy, metalowy pysk przez okno otwarte szeroko na podchodzący aż do samej niemal willi las... Spokojnie, stary, spokojnie. Poczekaj jeszcze chwilę... Zaraz skończę tę pisaninę i pojedziemy na spacer. Hmm... Prawo do świeżego powietrza, prawo do czystej wody, prawo do ciszy i spokoju... Tak. To byłoby wszystko. Najważniejszy Zbiór Praw Nowej Ziemi...