JACEK KOMUDA Wilcze gniazdo Karczma Rozłogi Był koniec sierpnia. Lato przechodziło w jesień. Od dawna panowały upały i step wysechł. Kostrzewy i ostnice przybrały barwę brązu. Na zboczach jaru, zamiast gęstych zarośli sterczały uschłe badyle, wyżej rozpościerał się gąszcz bezlistnych bodiaków i suchych, stepowych ostów. Zapadał zmrok. Czerwonawy blask rozlewał się po zachodnim widnokręgu. Jednak na dno wąwozu, którym jechał Gedeon, przedostawało się wystarczająco światła, aby jechać bez ryzyka skręcenia karku. Droga, którą podążał pan Gedeon Sienieński, nie była traktem, jaki spotykało się na przedmieściach Krakowa, czy Lwowa. To był zwykły, Ukraiński szlak - szeroka, wydeptana w glinie ścieżka. Na szczęście biegła dnem wąwozu, więc trudno było ją zgubić. W stepie błądziły czasami całe karawany kupieckie, a tylko po starych kurhanach - mogiłach i kopcach, poznać można było, że tędy, a nie gdzie indziej przebiega trakt. Na szczęście wielu podróżnych trzymało się zwyczaju, nakazującego, by przejeżdżając obok, cisnąć na kopiec choćby starą gałąź. Dlatego te odnawiane ciągle znaki przetrwały całe lata. Gedeon spieszył się, choć wiedział, że do nadejścia zmroku było jeszcze dużo czasu. Nie zamierzał spędzić samotnie nocy na stepie. Jego czeladź pochorowała się jeszcze w Bracławiu. Zostawił ich pod dobrą opieką, a sam ruszył dalej, choć wielu odradzało mu tę podróż. Ale cóż, jak dotąd nie przytrafiło mu sienie szczególnego. Wprawdzie w Konstantynowie usieczono przy nim człowieka w karczmie, potem wpadł w środek zajazdu, jaki urządził pan podkomorzy Ostrowski na jakiegoś Bałabana, następnie zaś, o mało co nie wzięto go za woźnego z pozwem i nie obito kijami. Były to jednak zwykłe, domowe sprawy szlachty, jakie działy się nie tylko tu, na dalekiej Ukrainie, lecz także i w rodzinnym Sieradzkim. W sumie - nie taka straszna wydawała mu się ta Ruś. Jar stawał się coraz płytszy. Wkrótce szlachcic wyjechał na step, porośnięty kępami niewysokich zarośli. Dalej był las - stary, mroczny pogrążony w ciszy wieczoru. Ogromne drzewa wyciągały konary nisko nad drogą. Wierzchowiec Gedeona -duży, silny konik jabłkowitej maści potrząsnął łbem i parsknął. Szlachcic położył dłoń na szabli. Drzewa rozstąpiły się, a potem na niewielkiej polanie ujrzał karczmę. Zdumiał się nieco. Zwykle zajazdy znajdowały się we wsiach, które z obawy przed tatarskimi najazdami umacniano tak, iż przypominały małe forteczki. Jednak ta chałupa stała w lesie, z dala od ludzkich sadyb. Aż dziw, że przetrwała. Niedaleko stąd było do Korsunia, a kilka mil za nim rozciągały się już osławione Dzikie Pola. Gedeon przyjrzał się ponurej budowli. Nie spodziewał się tutaj wspaniałego zajazdu, ze świeżą pościelą, łaźnią i czystymi dziewkami służebnymi. Karczmy w tych stronach, co poznał na własnej skórze, były małe, brudne i ciasne. W ich strzechach hulał wiatr, z powały spadały paskudne robaki, a wokół paleniska leżeli na pół martwi z przepicia Kozacy. Ta zaś nie była ani lepsza, ani inna od pozostałych. Zwieńczona była słomianym, opadającym aż do ziemi dachem, w którym - rzecz dziwna w tych stronach - była tylko jedna mała dziura. Ściany były krzywe, jakby wsparł się o nie krzepki pijanica, pozostający pod przemożnym wpływem trunku, obejście brudne i zarośnięte chwastami. Zajazd nie miał obszernego stanu z tyłu. Już na pierwszy rzut oka wyglądał na typową mordownię. Na szczycie dachu widniała wiecha, a nad drzwiami spróchniała tablica z nazwą. Ale nie jakąś tam ładną, pasującą do tego miejsca. Pisało po prostu - "Rozłogi", a niżej jeszcze "Tronki i pivo". Znaczyło to, że karczmę można by uznać niemal za światową, bo w tych stronach mało kto z pospólstwa potrafił czytać i pisać. - Hej, bywaj tu! - zakrzyknął szlachcic, gdy wjechał na plac otoczony zmurszałym płotem. - Wyjdźże Kozacze! Nikt nie odpowiedział. Gedeon rozejrzał się. Zwykle karczmy w tych stronach prowadzili starzy Zaporożcy o czerwonych od gorzałki nosach, gębach ozdobionych bliznami po zwadach i bitwach. Może w tej było inaczej? Może prowadził ją ktoś inny? W takim razie mógł nim być chyba tylko Żyd. - Hej, Żydzie! Nikt nie odpowiedział. Gedeon zeskoczył z kulbaki, wprowadził wierzchowca do starej, na wpół rozwalonej szopy obok karczmy. Były w niej dwa konie. Jeden biały, smukły o wspaniałej, delikatnej grzywie, a obok niego kudłaty tatarski bachmat. Znaczyło to, że w karczmie ktoś stał. Czyli było z kim pić. Koń Gedeona zarżał gniewnie, gdy szlachcic przywiązał go obok tamtych obu. Szybko obrócił się zadem, chcąc kopnąć dzianeta. Gedeon uderzył go dłonią po łbie. - Spokój, Kaper, szelmo! Przemierzył podwórze i kopnął drzwi karczmy. Tak jak się spodziewał, gospoda była mała i brudna. Na widocznym w głębi pomieszczenia szynkwasie płonął kaganek, na ścianach dwie pochodnie. W ich blasku ujrzał dwóch szlachciców. Ten pierwszy nie był wysoki - Gedeon przewyższał go o co najmniej pół głowy. Włosy nieznajomego, podgolone wysoko, znacznie już posiwiały. Czoło przecinała głęboka, ciemna bruzda - blizna po dawnym cięciu szablą. Oczy - znużone, zielonkawe, wyglądały w półmroku jak ślepia kota. Nieznajomy odziany był w dostatni, szarawy żupan przepasany litym pasem, zza którego sterczała rękojeść kindżału. Obok zasiadał drugi - dużo wyższy, młody; bardzo chudy, w skromnym żupa-nie z zielonego sukna. Pewno pan i sługa - pomyślał Gedeon. - Czołem, waszmościowie! - rzekł, podnosząc rękę do rysiego kołpaka. Tamci nie odpowiedzieli. Starszy, czyli ten z blizną, przyjrzał się uważniej Gedeonowi. Zapewne nie uszedł jego uwadze dostatni strój nowoprzybyłego, a zwłaszcza młoda twarz i szabla w nabijanej klejnotami pochwie. Gedeon wiedział, że z pozoru wyglądał na mało doświadczonego szlachetkę, który częściej miał do czynienia z kuflem i miską, niż z szablą, a fechtował wyłącznie łyżką. Pozory jednak myliły i to bardzo, o czym miało sposobność przekonać się już co najmniej kilku warchołów z Sieradzkiego. Zza kontuaru wybiegł przygarbiony Żyd w wystrzępionym chałacie. - Piwa Żydzie! I jeść mi dawaj! - Ja witać, witać, jaśnie wielmożna pan ślachcic! - zagadał szybko starozakonny. - Nu, u Chaima wśiśko psiednie. U Chaima są delicyjały, jakich nawet pan ślachcic u księcia Koreckiego by nie miał! - Jak zwykle łżesz, Żydzie! - mruknął cicho Gedeon. -Ruszaj pojadło. Żyd nie zareagował, skulił się i wyszeptał cicho, niemal do ucha młodego szlachcica: -Ja się bać, panie ślachcic. Ja się bahdzo bać... Żeby ja być sam, to aj waj! Ja by ugościć jaśnie pana, jak babina! Ale tu stać inny ślachcic. I on nie chcieć, żeby tu kto inny poza nim był. A jak ktoś być - to on giewałty czynić. To on się bić. On kahczmę spalić i stahego Źida za brodę szarpać! Jaśnie wielmożny pan! Ja nie wiedzieć, co czynić. Gedeon westchnął ciężko. Zerknął z ukosa na posiwiałego szlachcica. - A widziałeś ty, Chaim, taki pieniądz? - zapytał, przedrzeźniając nieco mowę Żyda, po czym rzucił na stół czerwonego złotego. Oczy karczmarza rozszerzyły się gwałtownie. Gedeon pozwolił, by wziął w rękę ciężką monetę. Widział jego bezbrzeżny zachwyt. - Ruszaj pojadło. A tamtym szlachcicem się nie martw. - Jaśnie pan, zięby ja się nie martwił niczym, to by ja ho, ho, rabinem nasim został. A tak z łaski pana Niemihycza ten kahczma phowadzę. A ten pan, to jest możny pan. To jaśnie wielmożny pan Dyionizy Muhaszko. Możny ślachcic. - Ruszaj po żarcie! - warknął zniecierpliwiony Gedeon. Spojrzał z ukosa na obu szlachciców, a potem wyciągnął zza pasa krócicę i położył na stole, tak, żeby widzieli ją dokładnie. Zastanawiał się, kiedy tamci się zorientują, że bynajmniej nie ma ochoty opuścić karczmy. Był bardzo ciekaw, kiedy skończy się cierpliwość pana Muraszki. Chwilę później Pan Muraszko skinął na karczmarza, a potem rzekł doń coś ściszonym głosem. Żyd załamał ręce i przy-truchtał do Gedeona. - Jasny pan szlachcic. Pan Muhaszko kazał powiedzieć, zięby wasia wielmoźność stąd posiedł. - A czyja to karczma? - spytał Gedeon. - Pana Muraszki? - Jaśnie wielmożnego pana Niemihycza... - Skoro tak, to tylko Nimirycz mógłby kazać mi stąd wyjść. Rób swoje Żydzie i panem Muraszką się nie przejmuj! - Aj waj! Giewałt będzie! - załamał ręce Żyd. Odszedł jednak od gościa. Pośpiesznie udał się za szynkwas, a po dłuższej chwili przyniósł Gedeonowi misę kaszy jaglanej z mięsem, zwanej na Ukrainie sałamachą i pogięty, cynowy kufel pełen piwa. Młody szlachcic zamierzał zabrać się do wieczerzy, gdy wysoki i chudy towarzysz Muraszki poderwał się. - Waćpan nie słyszałeś, co ci Żyd mówił?! - warknął nie-przyjaźnie. - Dymaj z tej karczmy! - Czy to wasz szynk? Tamten stropił się nieco. Milczał przez chwilę. Najwyraźniej pytanie przerosło możliwości jego podgolonego łba. - Nasza, czy nie nasza... Leż to! - powiedział trochę nie do rzeczy. - Waćpan masz stąd iść i kwita! - A jak nie pójdę? - Bieda będzie! - rozległo się z boku. To przemówił sam Muraszko. Wstał, nieco chwiejąc się, widocznie był już nieźle podpity - Ja w tej karczmie stoję, chłystku. Ja lubię, jak mam dużo miejsca - czknął z powagą- dymaj stąd! - A jak nie pójdę? Chudy odstąpił w tył. Gedeon dostrzegł, że wyciąga rękę do szabli. Boże - przemknęło mu przez głowę - znowu awantura. A już myślałem, że dojadę spokojnie... - Stawaj waść! - zakrzyknął w furii siwy szlachcic. - Stawaj zaraz mlekosysie! - Co waści tak spieszno do bitki? I o co idzie spór? Miejsca tu dosyć! -Ja nie lubię jak mi hołota powietrze psuje - mruknął tamten niewyraźnie. - Jam jest Dionizy Muraszko, o którym wiele waćpan musiałeś słyszeć! - Słyszałem, jako psy wyją do księżyca... A jam Gedeon Michał Sienieński. - Sienieński! - wykrzyknął tamten. - Syn Janusza Sienieńskiego? - Co waści do tego. A jeśli nie syn, ale bratanek, to co? - To nic - Muraszko wyglądał na nieco stropionego. -Choćbyś nawet był jego bękartem, to i tak stawaj! - Zaraz. Wieczerzę skończę... Chudzielec obrócił się błyskawicznie. Chciał chwycić oparty o ławę bandolet, ale gdy się wyprostował, Gedeon wymierzył weń krócicę. Młody szlachcic zerwał się z ławy szybko i cicho jak ryś. Muraszko chwycił za szablę, lecz zaraz zamarł niezdecydowany... - Odwołaj pachołka, bo ruszę cyngiel! - wycedził Gedeon. - Coście wy - zbóje, żeby napadać na samotnego! A niechże to pioruny strzelą! Idźcie do diaska! - Stawaj waść! -Jak skończę jeść. - Tchórzysz? - zapytał cicho Muraszko. - Godniejszym od ciebie krew upuszczałem... - To gdzie staniemy? Przed karczmą? -Idź! -Ty pierwszy - zarządził Gedeon. - A pachołka puść przodem. Nie chcę mieć kuli w plecach! -My szlachta, honor mamy! -Akurat. Pies jebał twoje szlachectwo... - Gedeon nie skończył. Jego ręka, trzymająca krócicę na wysokości serca chudego sługi, nawet nie drgnęła w czasie rozmowy. -1 niech twój pachołek odłoży broń! Nie chcę tu jatki. Muraszko spojrzał uważniej na Gedeona. Ale z twarzy młodzieńca nie wyczytał wahania, ani niepewności. Skinął na swego towarzysza i ten opuścił bandolet. -Wyjdźcie pierwsi! Powoli Muraszko ruszył w stronę drzwi. Wychodząc, wyszarpnął z pochwy zygmuntówkę. Stal zalśniła słabo w świetle pochodni. -Stawaj, psi synu! Gedeon ruszył za nimi wolno. Opuścił pistolet. Obaj zawalidrodzy odwrócili się w stronę karczmy. -Wyłaź! - warknął Muraszko. Gedeon ruszył do drzwi. Ale zamiast wyjść, chwycił za klamkę, zatrzasnął drzwi i zasunął rygiel. Potem spokojnie wrócił na miejsce i wziął się do sałamachy. Kasza już wystygła. Minęła długa chwila, nim z zewnątrz dało słyszeć się sapanie Muraszki. Chyba dopiero teraz zorientował się, co miało miejsce. Gedeon usłyszał ciche przekleństwo, a potem niepewny głos: -Panie Sienieński... Co się... To tak?! Ty psi synu! Wychodź! Gedeon milczał. Nie miał zamiaru wszczynać karczemnej zwady. -Tylko wieczerzę skończę! - odkrzyknął. - Poczekaj na mnie, panie Muraszko! -Ty tchórzu! - rozdarł się w odpowiedzi adwersarz. - Ty psi synu! Ty hołoto! Wychodź, ścierwo, jak na szlachcica przystało! Gedeon nie zadał sobie trudu, aby wytężyć słuch. Zaraz po tym doszło go łomotanie w dębowe deski. Na szczęście drzwi były dość solidne, a okna zasłonięte okiennicami. Usłyszał znowu krzyki, wrzaski i wymyślania. -To co, nie wyjdziesz?! - wrzasnął Muraszko. - Już ja cię dostanę, z kurwy synu! Gedeon jadł i nie zwracał uwagi na krzyki. Jego przeciwnik raz jeszcze załomotał w drzwi, a potem zapanowała cisza. Dopiero później szlachcicowi zdało się, że usłyszał stłumiony, oddalający się tętent kopyt. Nie minęło wiele czasu, gdy Gedeon skończył sałamachę, wypił nieco piwa, a potem z pistoletem w garści otworzył drzwi. Noc była księżycowa, wyraźnie widział więc cały plac przed szynkiem. Nie było na nim nikogo. Najwyraźniej pan Muraszko nie dotrzymał mu pola i wolał udać się w jakiś inne miejsce. Gedeon zastanawiał się, czy powinien tego żałować. Zwykle lubił zwady i awantury, niegdyś zresztą omal nie zabito go w pojedynku, rym razem jednak wolał uniknąć niepotrzebnego rozlewu krwi. Wiedział, że w tej okolicy będzie musiał zatrzymać się na dłużej, więc nie chciał, by już na wstępie znano go jako hultaja i zabijakę. Choć z drugiej strony to była przecież Ukraina. A tutaj każdy, kto nie potrafił utrzymać szabli w garści, kończył w tatarskich łykach lub też na dwie piędzi pod ziemią. Ciekawiło go, kim tak naprawdę był ten Muraszko. Nie wyglądał na wielkiego posesjonata, ani znaczącą osobistość. Sienieński miał nadzieję, że spotkał się ze zwykłym zawalidrogą, jakich pełno było zawsze w każdym zaścianku zarówno na Ukrainie, jak i na Mazowszu. -Jaśnie pan ślachcić... Jaśnie pan ślachcicić... - usłyszał nagle. Żyd, który wcześniej ukrywał się w komorze, załamywał ręce. -Co się stało? -Aj, waj, j aśnie panie! - wykrzyknął starozakonny. -1 co ja tehaz zrobię? I co tehaz ze mną będzie?! Ja sthacę! Wsiśtkosthacę! I będzie koniec! Jak mnie ciężko zić na świecie... -Przecie Muraszko pojechał. -Ale, pan ślachcić... Pojechał... On tu ma blisko wieś i dwory. Tam zije jego hodzina! Panowie Muhaszkowie. I on do nich pojechał. I on ich sphowadzi! I ja będę pił to piwo, co mi wasia wielmoźność nawaził... -Tam żyje jego rodzina? - wyszeptał cicho Sienieński i nagle, choć noc była ciepła, zrobiło mu się chłodno. - To mówisz, że on pojechał po swoich krewnych? -Ja wiedzieć wsiśtko, jaśnie wielmożny pan. Tam zije ze sto chłopa. A panowie Muhaśkowie straśni. Oni na jarmarku w Korsuniu pana Ksiesia zabili. Pana Muszalskiego pościerbi-li! Aj wej z nimi phocesować i wadzić! Aj wej pan ślachcić tehaz będzie miał z nimi... -Osiodłaj mi konia! - rozkazał Gedeon. - Nie ma co, będzie nieszczęście... Minęła długa chwila, nim Żyd dobudził stajennego. Szybko osiodłali Kapera. Gedeon wskoczył na siodło, spojrzał na karczmarza. -Bywaj, Chaim. A jakby się o mnie pytali, powiedz, że pojechałem na Bohusław. -Aj wej, panie. Już ja tu awantuhę czuję... Gedeon spiął konia ostrogami. Ruszył szybko traktem na zachód, tam, skąd niedawno przyjechał. Ale ledwie karczma zniknęła mu z oczu, skręcił w las. Wjechał wolno pomiędzy stare dęby, a potem zeskoczył na ziemię. Wyglądało na to, że będzie musiał spędzić noc w borze. Miał nadzieję, że nie żyły tu wilki. Ale żeby nie pozbawiać się przyjemności, obszedł lasem karczme. W końcu zatrzymał się na wprost wejścia, ukrył za konarami spróchniałego, zwalonego buka, przywiązał Kapera do drzewa. Zajazd miał stąd jak na dłoni. Mimowolnie wysunął zza pasa krócicę. Dopiero teraz spostrzegł, że nie nakręcił zamka, a więc gdy w karczmie groził Muraszce, nie mógłby oddać strzału. Poczuł nieprzyjemny dreszcz. Doprawdy udało mu się sprytnie wywikłać z większej awantury. Czekał, co będzie dalej. Była noc. Siedząc za pniem zwalonego drzewa, z szablą pod ręką, słyszał pohukiwanie sowy, potem szelest liści, gdy jakieś małe zwierzątko przekradało się przez chaszcze. Gdzieś z dala, doszło doń przytłumione, wilcze wycie. Kaper poruszył się, parskał niespokojnie. Gedeon wydobył bukłak z piwem, nalał na dłoń nieco trunku i podsunął ją koniowi. Wierzchowiec wyczuł miłą woń chmielu, pośpiesznie chłeptał piwo. Sapnął ciężko i od razu się uspokoił. Nagle Gedeon zamarł. Wytężył słuch. Na drodze, gdzieś daleko, załomotały końskie kopyta. Tętent zbliżał się. Księżyc świecił jasno, więc całą polanę z karczmą miał jak na dłoni. Nie minęło wiele czasu, gdy z boru wypadło kilkunastu jeźdźców. Szybko dopadli do karczmy, osadzili spienione wierzchowce. Czyjś koń zarżał, inny stanął dęba. W świetle księżyca zabłysły obnażone szable, zaczerniły się kołpaki i wilcze kapuzy na głowach nowoprzybyłych. Rozległy się krzyki i nawoływania. Drzwi od karczmy otwarły się z trzaskiem. Gedeon usłyszał rozwścieczony głos Muraszki. -Gdzie on, Żydzie?! Gdzie Sienieński?! Gadaj psi synu! -Za borodu! Za borodu Żyda, chwataj! -Gdzie on? Gdzie?! Szukajcie wszędzie, takie syny! Kilku z tamtych zeskoczyło z koni, wkrótce Gedeon usłyszał z karczmy łoskot i brzęk, któremu wtórowało biadolenie Żyda. Potem chlaśnięcia nahajów. Głosy polskie mieszały się z ruskimi, widocznie wśród watahy znajdowali się Kozacy. -Aj, waj! Co wy czynicie! Giewałt się dzieje. Aj waj! Moje gahnki! Moje dzbany! Aj, zhujnujecie! -Zamilcz, mordo judaszowa! - krótko, a składnie uciął Cha-imowe skargi Muraszko. - Gadaj, gdzie Sienieński?! Dokąd pojechał? A może go przechowujesz?! Semen! Zajrzyj do komory! -Moje miody! Moje wina! Pomiłujcie, panie! Ja jestem phosty Zid. Mnie niczego do ślachty, do siabli. Mnie ino andele, andele. Ja mieć dzieci. Moja Kindele ośm dzieciów porodziła! -Stara szkapa! - mruknął któryś z towarzyszy Muraszki. -Chyba, panie Dionizy, chędożyć jej nie będziesz? Nic tu po nas. Gedeon usłyszał gwałtowny łomot i trzaski. -Ne ma Lacha, pane! Tym razem z karczmy doszły odgłosy uderzeń, rżenie koni i zmieszane, wściekłe głosy. -Będziesz ty gadał?! Będziesz?! -Aj, waj! Ja już mówić. Ja wsiśtko mówić! Ja nie mieć żadna kłamstwa... Ziadna wykhęty. On pojechać... Pan ślachcić pojechać na Bohusław, nu. Na Bohusław! -Słyszeliście! Na Bohusław trzeba jechać! -A to karczma Niemirycza! Zły będzie na nas! Coś ty narobił Dionizy?! -Niemirycz możny pan! Poszczerbić nas gotów! -Nie gadać! Na Bohusław! Łapcie go, szelmę! -Na Bohusław! Przed karczmą znowu rozległo się rżenie koni, brzęk uździenic i chrapanie wierzchowców. Nie minęła chwila, a cała wataha poderwała rumaki do biegu. Wypadli na trakt, a potem pomknęli na zachód. -O tak... Całujcie psa w rzyć! - roześmiał się cicho Gedeon. - Na pewno będę w Bohusławiu. Odetchnął z ulgą. Schował krócicę za pas. Do karczmy wolał już nie wracać, więc cofnął się, odwiązał Kapera od drzewa i wszedł głębiej w las. Odnalazł osłonięty od wiatru wykrot pod korzeniami pochylonego dębu, rozkulbaczył i spętał wierzchowca. Potem ułożył się pod drzewem na stercie zeschłych liści, okrył się derką. Miał nadzieję, że do rana nic się nie zdarzy. * * * Promienie słońca grzały twarz Gedeona. Żółty, łagodny blask przeświecał przez gęstwinę liści. Wstał dzień. Kolejny, jesienny, ale zarazem pełen ciepła i słodyczy. Kolejny dzień Ukrainy... Gdzieś tam, daleko otwierały się zapewne o tej porze okiennice chałup, skrzypiały studzienne żurawie. Świat wstawał ze snu. Drzewa szumiały w podmuchach wiatru. Czas było ruszać w drogę. Gdy Gedeon wyjechał na trakt, poranek wstał jasny, przepełniony złocistym blaskiem słońca i błękitem. W gęstwinie drzew, wśród krzaków, bodiaków i porostów trwała wspaniała, doprawdy niezwykła w tym roku jesień. Była akurat ta pora, gdy wszystko układało się już do zimowego snu, ale drzewa nie straciły jeszcze listowia, słońce długo gościło na niebie, a szary świt nie mroził chłodem i szronem. Gedeon minął karczmę, po czym wypuścił Kapera w skok. Za lasem pełnym starych, splątanych konarów, zapachu wilgoci i kurzu rozpościerał się step. Step z pozoru uśpiony, pełen zamarłych w bezruchu traw. Step Ukrainy. A wszystko na Ukrainie było tak piękne, tak zapomniane i odległe, jak gdyby kraina owa nie stanowiła części Rzeczypospolitej, lecz jakiś nieznany, odległy ląd. Wszystko było tu inne. Trawy nie wyrastały nigdzie indziej tak wysoko jak tutaj. Lasy nie były tak splątane i mroczne, trakty nie gubiły się w stepach, w pustkowiach, gdzie ukryte pod dywanem kwiatów, od wieków leżały stosy niepogrzebanych kości. Chwasty kryły ruiny po spalonych wsiach, zrównanych z ziemią grodach, polach bitew sprzed stuleci. Wiejskie chałupy - małe, o spadzistych, słomianych dachach, były małymi twierdzami. Ufortyfikowanych dworów broniły palisady, zasieki i płoty. Już wkrótce dookoła traktu pojawiły się uprawne pola, wioski i małe, brudne miasteczka. Podążał przez nie wolno, z namysłem, gdy nagle droga poczęła opadać w dół. Strzeliste wzgórza zarastał wiekowy las. W gęstym borze natrafiało się znienacka na parowy, ogromne jary wypełnione szumem potoków i wodospadów, skalne progi i zdradliwe bagna nęcące z dala świeżą trawą i kwiatami. A potem szlachcic zjechał w dół, w ogromny, stepowy jar i zanim zdołał zorientować się gdzie jest, dostrzegł mogiłę z trzema krzyżami, a dalej w głębi doliny miasto. I wtedy dopiero pojął, że dotarł do Korsunia. Minęła długa chwila, nim zjechał nad Roś i znalazł się na wprost blokhauzu. Na zwodzonym moście panował ruch, wielkie, kupieckie wozy wjeżdżały do Korsunia skrzypiąc nienaoli-wionymi osiami, trzeszcząc spojeniami. Za bramą Gedeon dostał się w sam środek zamieszania. W wąskich uliczkach, pomiędzy drewnianymi ścianami domostw panował gwar, ścisk, zamieszanie. Brodaci, ormiańscy kupcy otwierali kramy, Żydzi szynkowali wódkę i piwo, przekupnie wystawiali towary, a starzy bywalcy gospod pociągali z kielichów. Już wkrótce dotarł do rynku miasta. Plac w środku Korsunia był duży, dużo większy niż rynki innych miast Korony czy Litwy, zatłoczony, pełen ruchu, wrzasków, ryku bydła, turkotu kół i tupotu nóg. Był początek jesieni, więc siromachowie kozaccy wypasający bydło na stepach, gnali stada na targi. Ukraina, bogata w zboże, nigdy nie wywoziła go do dalekich, zamorskich krajów, jak czyniono to w innych częściach Rzeczpospolitej. Dlatego karmiono ziarnem bydło, a woły przepędzano na Podole, do Multan, a nawet do Budziaku. Była już jesień, więc półnadzy lub poprzebierani w furta czabanowie pędzili stada wśród przekleństw, świstu batów, swarów i kłótni. Była jesień... Czas zbiorów i zakończenia kozackich chadzek za morze, zatem czumacy wykładali na straganach zwoje tureckich materii, pęki skór i zdobiony oręż. A między nimi, kręcili się Żydzi, Tatarzy i chłopi wiozący w podwodach sól i wiśnie. Wszystko można było tutaj dostać, wszystko sprzedać... Gedeon przedarł się z trudem przez rozwrzeszczany tłum. Skierował się w stronę południowej części rynku, gdzie wznosił się dwór starościński. Przed i wokół ganku, prowadzącego do siedziby starosty, czekało już kilkunastu panów braci. Wszyscy odziani byli w żupany, delie i najwyraźniej czekali na kogoś. Ge-deon poczuł się nieswojo. Wąsate ponure gęby, poznaczone bliznami i ranami nie pałały nadmierną życzliwością do bliźniego. Wszyscy sprawiali wrażenie ludzi dobrych w szabli i skorych do zwady. Popatrywali chłodno na Gedeona, gdy oddawał wodze pachołkowi starosty. Młody szlachcic miał tylko nadzieję, że nie spotkał kompanów albo kuzynów pana Dionizego Muraszki. Gdy wszedł na ganek, nagle z ciemnej sieni wysunął się niewysoki, brodaty, siwy szlachcic o kaprawych oczkach. Nie miał prawej nogi - kuśtykał, wspierając się na drewnianej; szedł jednak szybko i pewnie - można by rzec, iż niemal pędził, potrząsając zaciśniętą pięścią. Omal nie wpadł na Gedeona. Potknął się, a Sienieński mimowolnie chwycił starca za ramię, przytrzymał. Kulawy skinął mu głową w podzięce, a gdy z sieni wyszedł za nim jakiś młody człowiek, tak na oko - pisarz grodzki, staruszek rozwarł dłoń, ukazując zmięty papier i zamachał nim w powietrzu. -Zdrajca! - zawrzasnął chrapliwie. - Zdrajca! Psi syn! Pozew mi przysłał! Protestację do ksiąg wpisał! I to o co?! O moją łąkę! O tę krwawicę, co ją przodkowie za wojenne czyny dostali! Za krew przelaną! Jeszcze za króla Stefana! Ja mam teraz ustąpić?! Nigdy! -Przecie ta łąka nie wasza, panie Serafinie - mruknął młody człowiek, niezrażony wybuchem starego. -Zajechaliście bezprawnie Jaworskich i zagarnęliście ją. Każdy wie dobrze, że w tenże to sposób nabywacie majętności. -Nie może to być! Nie może! A to ścierwo! A taki z kurwy syn wściekły! Jaworski! - wrzasnął staruszek tak, aż konie przysiadły na zadach. - Ty mnie jeszcze popamiętasz! Ja ci tą protestację na plecach batożkami wypisać każę! Ty ją będziesz jeść do sądnego dnia, aż ci flaki przez zadek wyjdą! -Oj, źle waszmość mówisz - mruknął młodzieniec. - Bardzo źle! Gardłowa to sprawa dla waści... -Ja jego jeszcze dostanę! - warknął stary szlachcic. -A wtedy inaczej pogadamy! Tfu - splunął zamaszyście na ziemię, po czym cisnął papier pod nogi, lub ściślej jedną nogę i wdeptał go w błoto z taką wściekłością, jak gdyby wdeptywał w ten sposób wszystkich Jaworskich, jacy mieszkać mogli w Rzeczpospolitej. Potem pokuśtykał do koni. Natychmiast otoczyły go te same ponure draby, które tak bacznie przypatrywały się Gedeonowi. Któryś przytrzymał wodze konia staremu, jednak dziadek nagle się rozmyślił. Ni stąd, ni zowąd palnął pierwszego lepszego ze swoich ludzi pięścią między oczy. Tamten zatoczył się. Zaś inni uczynili coś, co wielce zdumiało Gedeona. Zamiast zapałać wściekłością, czy rzucić się na starego, zamarli, wtulili głowy w ramiona, jakby bali się jego gniewu. -O wy szelmy! - zagrzmiał chromy dziadek. - O psie syny! A gdzie Sienieński?! Co, nie znaleźliście go?! O ścierwa! Dam ja wam w domu! To krewniaka naszego pohańbiono w karczmie, a wy nawet w pościg nie ruszacie! Co w was za krew! Co, wy nie Muraszkowie?! -Oj, ojciec - rzekł pojednawczo jeden z tamtych - My szukalim... Szukalim wszędzie... Nie ma go... Nynie w las zapadł... Zniknął. Sam Dionizy nie mógł znaleźć! A bić to my się umiemy. Nie wymawiaj! -Nie wymawiaj?! A Krzeszowskiego, to kto w karczmie własną ręką obuszkiem rozszczepić musiał, po zbyt pijani byliście, aby za szable chwycić? Kto? Ja, czy wy? A jeszcze z dziesiątek czeladzi miał na podwórzu. Jakby tamci wpadli, to we trzy pacierze wszyscy byśmy legli! Wiecie wy przynajmniej, jak wygląda ten Sienieński? -Wysoki jest. I młody. O, taki jak ten tam ichmość pan -któryś z tamtych wskazał na Gedeona, którego w tym momencie przeszły ciarki. Pośpiesznie odstąpił w tył, nie chcąc, aby sprawa przybrała groźniejszy wymiar. Szybko skierował się do młodego pisarza i spytał, jeszcze zanim tamten przekroczył próg: -Pan podstarości jest w domu? -Jako żywo - uśmiechnął się młodzieniec. - A waszmość z czym do niego? -List do mnie przysłał. Prosił, abym jak najszybciej przybył do Korsunia. No to jestem. -Chodź waść - młodzieniec zerknął przez ramię na kaprawego dziadka. Tamten, uspokoiwszy się wyraźnie i walnąwszy jeszcze dwóch spośród swoich ludzi po gębie, dosiadł konia. Pogroził jeszcze pięścią, po czym ruszył w swoją stronę. -Did Muraszko zły dzisiaj - mruknął młody sługa, nie patrząc wcale na Gedeona. - Krewniaka mu wczoraj ktoś znieważył. .. I jeszcze ta sprawa z Jaworskimi. Protestację wpisali do ksiąg grodzkich. Niewesoło się to wszystko zapowiada. -A któż to jest, ten Muraszko? -Nie wiesz, waszmość? Największy hultaj i zabijaka w okolicy. Dziadek Serafin Muraszko... Ma dwunastu synów, a we dworze trzyma zbrojną kupę Kozaków, zabijaków i zbrojnej hołoty. Nie ma dnia, żeby kogoś nie poszczerbił, nie ma miesiąca bez zajazdu, sporu, kłótni. Nogę urwało mu już ze dwadzieścia lat temu, kiedy zajechał Podborskich. Stary Pod-borski miał na strychu falkonet i organki. Ale Dziadek przeżył. Nawet ta drewniana noga mu się przydaje. Nie uwierzysz waszmość, że nosi w niej muszkiet. Oberżnięty ma się rozumieć. Tak z pół roku temu dwóch pijanych Kozaków zaczepiło go w karczmie. A jak dziadek wygarnął do nich z nogi, to kiszki potem pachołkowie z okapu ściągać musieli. -A starosta go nie ściga? -Starosta ściga tylko wtedy, kiedy jest wyrok. A prawdę mówiąc, z dziadkiem Muraszką nikt jeszcze w sądach nie wygrał. No, poczekaj tu waćpan. Zaraz zapowiem cię u podstarościego. Młodzieniec wszedł w pierwsze drzwi po lewej. Gedeon został sam w chłodnej, mrocznej sieni. Westchnął ciężko. Wyglądało, że wpakował się w awanturę z jednym z największych hultajów w okolicy. Miał tylko nadzieję, że ten dziadek Muraszko nie mieszkał zbyt blisko jego przyszłych włości. Drzwi otwarły się. Stanął w nich ten sam młody pisarz. -Pan Rokosz już czeka na waszmości. Gedeon przestąpił próg komnaty. Była przestronna, pięknie urządzona. Buty zapadały się we wzorzystym dywanie, ściany zdobiły makaty i gobeliny. Przez otwarte na oścież okno wpadał do wnętrza dworu ciepły blask słońca. -Czołem waszmości. Podstarości siedział za stołem obitym czerwonym suknem. Przed sobą miał stos papierów, dwie duże księgi, kałamarz. Nie był jeszcze zbyt stary, jednak jego podgolone wysoko włosy przyprószyła siwizna. Gedeon zdjął kołpak i skłonił się, lecz niezbyt uniżenie. -Słucham waszmości. Gedeon wyjął zza pasa list, po czym położył go na stercie papierów. -Jestem Gedeon Michał Sienieński - powiedział. - Dwa miesiące temu otrzymałem list od waszej mości, gdzie napisano, że według ksiąg żytomierskich, na Ukrainie są jeszcze jakieś włości po moim stryju Januszu, co do których nikt nie rości sobie prawa. Przyjechałem, żeby je objąć. -Waszmość jesteś synem Janusza Sienieńskiego?! -podstarości podniósł się. Był krępy, nie garbił się. Widać było, iż sprawując urząd w tak dzikiej części Rzeczypospolitej, nie odwykł od konia i szabli. -Jestem jego bratankiem. -Na Boga, nie myślałem, że waszmość tak szybko przyjedziesz. .. Siła drogi pewnie odbyłeś. -Jestem jedynym spadkobiercą Janusza Sienieńskiego -dodał Gedeon. Rokosz przeszedł się wolno po komnacie z rękami założonymi do tyłu. - Waćpan wiesz, jaką opinię miał nieboszczyk? - zapytał. Gedeon westchnął ciężko. Sława brata jego ojca nie sięgała rodzinnego Sieradzkiego, ale już na Rusi Czerwonej usłyszeć można było to i owo o jego wyczynach. Cóż zatem miał rzec młody szlachcic - że stryj słynął jako hultaj, warchoł i niebezpieczny awanturnik? Kiedy żył, szedł niemal ręka w rękę z przesławnym Samuelem Łaszczem, strażnikiem koronnym. Miał na sobie infamie, miał i banicje. Ale cóż z tego, gdy dla niektórych spośród szlachty był to nawet powód do dumy. -Mój ojciec wyrzekł się brata... - powiedział głucho młodzieniec - Waćpan powinieneś wiedzieć o tym. Podstarości skinął głową. -Brata się wyrzekł, ale na majętnościach chce rękę położyć - rzekł w końcu - List wysłałem dlatego, bo uciszyło się wszystko, a winienem to pamięci twego stryja, który, świeć Panie nad jego grzeszną duszą, uratował mi kiedyś życie. Ale... nie wiem, czy dobrze się stało, żeś tutaj przyjechał. Twój stryj żył jak pan. Jak wielki pan. Zajeżdżał sąsiadów, żony ich i córki niewolił. Z panem Łaszczem pił po karczmach i nieraz prostego sługę, czy Żyda czekanem rozszczepił. Pozostały po nim krew niezaschnięta i łzy. -Pozostały też majętności - uciął krótko Gedeon zły, że podstarościemu zebrało się na wspominki. -Miał kilka wsi. Tutaj, na Ukrainie to rzecz zwykła. Zapewne myślisz waść, że zostaniesz dziedzicem fortuny, o jakiej nikomu się nie śniło. Z góry uprzedzam, że jesteś w błędzie. Większość włości, które kiedyś do niego należały, poszły w ruinę. Wiem tylko o jednej - Jedlinie za Krzemieńczugiem. Tam miał swój dwór i licho wie, co z niego teraz zostało. Najazdu tatarskiego jeszcze nie było. Więc może tam stać wszystko tak, jak stało. A równie dobrze mogą tam wyć wilcy i topielcy. -Duża to była wieś? -Ze trzy razy taka, jak u waści w Sieradzkim. Trzy razy - pomyślał z zadowoleniem Gedeon. Znaczyło to, że substancja taka przynosić mogła całkiem niezły dochód. W końcu ziemia na Ukrainie była znacznie bardziej żyzna niż w innych częściach Rzeczypospolitej. Oczyma wyobraźni zaczynał nawet widzieć już stada bydła, łany dojrzewającej pszenicy, młyny, spichrze i folwarki. Chłopów, pomnażających w pocie czoła majątek swego pana, no i ma się rozumieć najwspanialszą rzecz, jaką dać mogła szlachcicowi polskiemu własna wieś -zawsze uległe, przaśne dziewki. A Gedeon wiedział z doświadczenia, że tych także nie brakowało na Ukrainie. -Ile łanów było w tej wsi? -Nie pamiętam dobrze. Myślę, że ze trzydzieści. Gedeon wyprostował się gwałtownie. Trzydzieści łanów. Do tego zapewne łąki dworskie, lasy, nie zawadziłyby też i stawy. Oczywiście wszystko to było zapewne zapuszczone, Gedeon jednak obiecywał sobie wziąć się szybko do pracy. -Jak tam dojechać? -Traktem na Krzemieńczug. A potem prosto za Dniepr, dalej już każdy wskaże waści drogę. Masz poczet? -Teraz żadnego. Czeladź pochorowała mi się w Bracła-wiu. Przyjechałem tu sam. -Co takiego?! - niemal zakrzyknął Rokosz. - Waszmość chcesz jechać sam w te ostępy? Poczekaj - uderzył się w czoło otwartą dłonią. - Tu, w Korsuniu jest teraz jeden mój druh -kozak Iwan Barabasz. To czumak, co jedzie ze skórami do Perejasławia i - dodał z uśmiechem - czarownik znany wśród mołojców. Bezpieczniej waści będzie z nim, niż samemu. Zaraz przygotuję piernacz dla niego -Nie trzeba... Podstarości wydobył niewielką, żelazną buławę. - Jakbyś waćpan miał kłopoty - wystarczy, że przyjedziesz albo dasz znać. No i uważaj na siebie. Ostatnio chodzą słuchy, że Kozacy znowu mają się zbuntować. Czasy mamy niespokojne. A Barabasza znajdziesz w szynku u kulawego Maksyma. Pokaż mu piemacz i powiedz, że przysyła cię pan Rokosz. Jeśli nie śpi i nie modli się, to na pewno pije! Gdy Gedeon wyszedł od podstarościego, dziadeka Mu-raszki i jego synów już nie było. Sienieński dosiadł zatem konia, po czym ruszył szukać Barabasza. Szynk wskazany przez pana Kokoszą znajdował się nie opodal dworu. Wyglądał na mordownię, z której trudno było wynieść całą głowę. Miał dach kryty słomą i wiechę nad skrzypiącymi, krzywymi drzwiami. W środku Gedeon dostrzegł kilku szlachciców siedzących przy stole. Prócz nich, w oberży nie było nikogo, a już z całą pewnością żadnego pijanego Kozaka Barabasza. Sienieński rozsiadł się wygodnie w kącie, zażądał miodu, po czym jął rozmyślać. Miał nadzieję, że cokolwiek zostało ze wsi stryjaszka. W końcu Janusza zabito siedem lat temu w Czehryniu. Zginął -jak głosił napis na steli w kościele w Krzeptowicach pod Sieradzem: Pro Patriae, Rex et lustitia Rei Publicae i za obronę prawdziwej wiary chrześcijańskiej. Tak naprawdę ustrzelili go z rusznicy pijani Kozacy w awanturze o nierządną dziewkę. W ciągu tylu lat, ile upłynęło od jego śmierci, wieś na pewno podupadła a chłopi zbiegli. Ale cóż - zawsze można było sprowadzić tam nowych. Trzydzieści łanów... Gedeon wiedział dobrze, że w tej części Rzeczypospolitej łatwo można było zyskać wielką fortunę, jeśli tylko miało się oczy otwarte i uszy Dtwarte wszystkie strony i ostrą szablę. Nie miał zamiaru przegapić takiej szansy. W Sieradzkiem nie utrzymałby się najediej lichej wioszczynie, takiej, jaką odziedziczyć miał po ojcu. fedyne co mógł zrobić, to zaciągnąć się do wojska. Nagle Gedeonowi zdało się, że usłyszał swoje nazwisko. Czyżby wypowiedział je któryś z siedzących nie opodal szlachciców? Nie był pewien, jednak na wszelki wypadek nadstawił ucha. -Powiadają- tokował jeden z tamtych - niski i gruby szlachcic z czerwonym nosem - że widziano tu gdzieś Sienieńskiego. -Sienieńskiego? - zapytał siwy staruszek bez oka i z kilkoma bliznami od szabli na twarzy. Choć ręce trzęsły mu się, gdy podnosił do ust kielich z miodem, jednak mimo tego trafił brzegiem bezbłędnie do ust - Janusza? O, psi syn! Dziewkę mi kiedyś zbałamucił! Niechże go kule biją! - zakrzyknął, sięgając do szabli. -Poczekaj dziadku - wtrącił inny, wyraźnie zaniepokojony rozwojem sytuacji - To nie Janusz Sienieński. To jakiś jego krewny. Ktoś z rodziny. -Hę? Jakiej rodziny?! - staruszek chciał zerwać się z miejsca, jego kompani przytrzymali go jednak za bufiaste rękawy żupana - O psi syn! Usiekę za moją Jadźkę, jakem żyw! -Raz jeszcze waści mówię, że to nie Janusz! - zakrzyknął ktoś z boku. - Jeno jakiś Gedeon. -Hę? Przecie słyszę dobrze, że Janusz! -Pij dziadku - wtrącił któryś z młodszych i wcisnął starcowi w dłoń kulawkę - Na frasunek dobry trunek. Pij, pij... Stary szlachcic pociągnął z kielicha. Potem skulił się i zaczął coś mruczeć pod nosem. -Gdzie widziano tego Sienieńskiego? -W karczmie Rozłogi. Obił tam Dionizego Muraszkę. To dlatego ten stary szelma Serafin taki był zły dzisiaj. Ponoć podstarościemu groził, że dwór najedzie i wszystkie folwarki mu spali. -Jeśli to Sienieński wrócił - rzekł szlachcic w spłowiałym karmazynowym żupanie i z podgoloną połowa jednego wąsa -to nie wyżyje tu długo. -W rzeczy samej - potwierdzili inni. -A ja wam powiadam! - zahuczał ten z czerwonym nosem - że go we dwie niedziele z rusznicy ustrzelą. Tak jak starego! -Powiadają o starym, że to za sprawą czarów go usiekli.. -Pewnie i ten będzie się rozbijał, jak Janusz Sienieński. -Z Muraszką zadarł. Wnet go dziadek zajedzie i posieka jak starego Obuchowicza. Pamiętacie Obuchowicza, tego co gozwalijebaką? -Jeśli nie did Muraszko, to pewna, że Tatary go spalą. -A skąd on przyjechał? Z Litwy? -Nie, Sienieńscy ponoć z Wielkopolski... Ale, co tam gadać. Toż on pierwszej burdy w karczmie nie przeżyje. -Nie powiadaj waszmość byle czego! Toż on, jak mówią, posiekł Muraszkę niemal na śmierć! -Co? Jam słyszał, że uciekł przed nim... -Nie, łeb mu niemal obciął. I przyrodzenie! -Czerep mu na dwie połowy rozwalił. Tak jak staremu Bonerowi, co to jeszcze dwie niedziele po rym był żyw, pamiętacie? I mózg miał na wierzchu. -A ja wam powiadam, że go do szczętu spalą! - zahuczał znowu czerwony nos. Dalszego ciągu rozmowy Gedeon nie słuchał. Powoli rodziła się w nim złość. Już miał wstać, zbliżyć się do tamtych, po czym rzec im coś przykrego, gdy drzwi otwarły się z hukiem. Do karczmy weszło kilku Kozaków. Najbliższy z nich - postawny, jeszcze niezbyt stary, ściągnął wolno kołpak z wygolonego łba. Gedeon poczuł woń dziegciu i gorzałki. Zaporożec szedł wprost na niego. Zatrzymał się przy stole. -Waszmość wybacz, ale czy to ty jesteś Gedeon Michał Sienieński? -A tak - młodzieniec wstał. Wyciągnął piernacz Rokosza. -Jam jest Iwan Barabasz z Perejasławskiego kurenia. Mój druh, Samuel Rokosz skazał, szczo wy chcecie jechać do Krzemieńczuga. Tam i ja jadę. Tak i witam - wyciągnął rękę. -Miło mi poznać waszmości - Gedeon podał mu dłoń. -A prędko ruszamy? - Już zaraz - odparł Barabasz, mierząc Gedeona uważnym spojrzeniem zielonkawych oczu - Szykuj się waszmość do drogi. Gedeon wziął z ławy kołpak, rzucił na stół srebrnego grosza. -Jam już gotów. Dnieprowy Liman - Długo waszmość spałeś. Gedeon wygrzebał się spod niedźwiedzich skór. Wóz, na którym leżał, kołysał się, skrzypiał i potrzaskiwał, choć jechali wolno. Barabasz siedział na koźle; spoglądał uważnie na Sienieńskiego. Gedeon naciągnął buty, zakasał rękawy koszuli. Przeszedł do przodu i usiadł obok Kozaka. -Gdybyś spędził ostatnią noc tak samo jak ja, też byś tak długo spał - powiedział. -A co, spałeś na sianie z dziewką i cię jej mąż widłami pogonił? -Spałem w lesie. Za karczmą, gdzie miałem zwadę. -Pojedynek? -Jeden szlachcic wszedł mi w drogę... Ale nawet nie musiałem wyciągać szabli. -A kto to taki? - Barabasz pociągnął z bukłaka łyk gorzałki. -Dionizy Muraszko. Krewny Dziadka Muraszki. Barabasz zakrztusił się. Zakasłał. Gedeon walnął go w plecy. Oczy Kozaka zrobiły się okrągłe jak dukaty. -Dziadka Muraszki? Prokliatyj did! Waść jesteś w niezłych terminach... -Bywałem w gorszych - rzekł Gedeon i westchnął. Barabasz nie zapytał o nic więcej, więc szlachcic rozejrzał się dookoła. Woły ciągnęły wozy wolno, ze spuszczonymi łbami. Skrzypiały nienasmarowane osie. Dokoła, jak okiem sięgnąć, widać było tylko step. Gdzieniegdzie wznosił się on stromo, czasami opadał, tworząc głębokie jary o stromych ścianach. Na ich dnie płynęły wątłe, kręte strumienie i rzeczki. Wszystko było zdziczałe, trawy powyrastały wysoko. Barabasz ukazał wznoszący się na prawo, od drogi, kopiec. -Popatrz waszmość - powiedział w zadumie - tu, gdzie ten kurhan, była kiedyś bitwa z Tatarami. Pod Stefanem Chmieleckim wtedy służyłem... Usiekliśmy wielu. Ponoć nocą strach tędy jechać. Tatary - tfu! - Barabasz splunął z pasją na ziemię - parszywe psubraty, wina nie znające. Bodaj ich proroka trastia mordowała! Imaginuj sobie waćpan, że ja żyłbym dzisiaj w dostatku, gdyby nie to, że zachciało mi się chodzić na schadzki! A teper odgniatam zadek na wozach, zamiast doglądać futoru! Tfu! -Tatarzy waści ograbili? -Wszystko straciłem przez moją głupotę i tatarskiego kniazia... Kozak ponuro spojrzał na step, gdzieś w dal. -Miałem ja, mości kawalerze, garniec z czerwonymi złotymi zakopany pod lipą, na dnieprowym limanie. Toż ja bym za to wszystko trzy futory kupił. Ale rok temu, przyjechał do nas na Zaporoże kniaź tatarski, co go zwali Szachin Gerej -bodaj mu przyrodzenie wycięli! Rzekł nam, żebyśmy poszli z nim na wyprawę na Krym, z Kantemirem Murzą walczyć, co był się przeciwstawił Mehmedowi III. Wiele nam mówił wtedy ten Tatarzyn. A wszyscy słuchali go, jak urzeczeni. Oczarował nas czymś, bies przeklęty! Łupy wielkie, złoto i klejnoty, dziewki w haremach pohańskich - kto by po to nie poszedł?! Wydałem złoto na rusznice, proch i konie. Myślałem - w Turczech wnet się obłowię. I poszedłem - głupi, jak wół na rzeź. Zresztą, jak miałem nie iść, skoro szedł nawet nasz hetman Michaił Doroszenko. Ruszyliśmy, panie bracie, pod jego komendą na Krym. Doszliśmy do Bachczysaraju-wzięliśmy go szturmem, Murza pobity. Ale pod miastem bisurmańskim, które zwie się Kaffa, przyszły na nas ciężkie chwile. Tam byli już Turcy. Rozerwali nasz tabor, wysiekli wszystko, co żywe. Ja sam ledwie wymknąłem się z matni - na jednym koniu, z szablą, bez trzosa, bez szat ni łupów. A com nie stracił pod Kaffą - tom potem przepił - z żalu. I tak mam - ot - parę kolas! Tyle z tego, żem się czarów wojennych poduczył. -Paracie się czarami, panie Barabasz? -Znam wiele sposobów tajemnych na prochy i strzelbę. Jakbyś panie kawalerze potrzebował lubczyku albo driakwi, co by przyrodzenie dłużej stało, zgłoś się do mnie. Mam ja ci takie medykamenty, jakich nawet pludracy nie zażywają. Barabasz zamilkł. Pociągnął z bukłaka - zapewne dla rozjaśnienia w głowie. -Myślałem, że wy, Kozacy, nie chodzicie za pan brat z pohańcami - mruknął Sienieński. - Pod Chocimiem dzielnie stawaliście. A i was samych Tatary nie oszczędzają. Zawsze psuliście im krwi. Nie dziw, Zaporoże siedzi kością w gardle chanowi. Sam się nieraz dziwię, że Sicz przetrwała tyle lat. -Tatarskie zagony przez Sicz nie chodzą. One idą albo od wschodu, gdzie jest szlak, co go zowią "Murawskim" - tamtędy chadzają na Moskwę albo od zachodu - "Czarnym" traktem, co wiedzie przez Boh na Podole. Albo "Kuczmańskim" -bo ten prowadzi wedle Dniestru na Pokucie. A Sicz... Niejeden już sobie na niej zęby połamał. Bezpieczna ona, jakoby gniazdo sokole. Wały tam takie, że podobnych i w sto lat nie usypie, bo to i stara budowla. Wiesz waćpan, kto ją postawił? -Nie. -Będzie to lat temu ze sto, a może i więcej. Kniaź Wiśnio-wiecki, co go Kozacy zwą Bajdą, wybudował Sicz. Wielki to był kniaź, ho, ho! Puszczał się Dnieprem na Turków, brał miasta i grody. Riezał i palił. Jeno pustynię za sobą zostawiał. W końcu wyprawił się na Wołoszczyznę i tam spotkała go zdrada. Wołosi wydali go sułtanowi, a ten - kazał Kniazia powiesić za żebro. Ale Bajda - nie był on mołojec taki, jak dziś niektórzy, co to jak baby - tchórzem podszyci... Jak go powiesili, tak on wyrwał łuk jednemu janczarowi i strzelać począł. A jak strzelił Bajda z łuku Trafił cara prosto między uszy A carycę - w potylicę A carską córeczkę - prosto w samą główeczkę Tobie carze - w ziemi gnić A Bajdzie młodemu miód - gorzałkę pić! - zaśpiewał Barabasz cicho. -To Bajda założył bractwo niżowe? - zapytał Sienieński. -Już wcześniej istniało. Ho, ho, od dawna. Od czasów pana Pretfica. I pana starosty Daszkiewicza. Na Siczy mamy trzydzieści osiem kurzeni z całej Ukrainy. Mołojców w nich nikt nie zliczy. Jak się wszyscy zbiorą do kupy, siła z tego wielka będzie. -Słyszałem, że na Zaporożu niespokojnie. Gadali mi ludzie w Bohusławiu i Bracławiu, że Kozaki nie chcą słuchać starszego Hryćki Czarnego. Barabasz spojrzał dziwnie na Gedeona. Młody szlachcic zmieszał się nieco. -Nie chcą... - mruknął cicho - Pewnie że nie chcą, bo zanadto Lachom usługuje. Tak przynajmniej powiadają niektórzy. Do szlachectwa mu spieszno. Pewnie liczy, że je za zasługi wobec Rzeczypospolitej dostanie. Sam pułkownik koszowy i jego ludzie, jak panowie wielcy chodzą. A ataman - ma być jak ataman! Gorzałkę pić, bić się dobrze, od dziewek nie stronić, popom za osełedec nie dać się ciągać! Taki był kiedyś nasz bafko Sahajdaczny. O, pod nim, to my pohulalim. Jakeśmy szli na Moskwę, co by księcia Władysława carem zrobić, dostali my odpuszczenie wszystkich win i grzechów na rok z góry. Tak i potem gdzieśmy przeszli, tam tylko ziemia i niebo zostawała. Ech! - wykrzyknął Barabasz i błysnął w uśmiechu zębami. - To były czasy! A teraz - co mamy?! Taras Fedorowicz i Hryćko Czarny drą sobie osełedce z głów, brać powaśnio-na... Jeszcze wojna z tego wyniknie. Oj ten Taras... Do buntu wszystkich namawia. Wielki z niego mołojec. Siła wypraw odbył... Dobrze pod nim było służyć. -A ty, panie Barabasz? Stoisz, po stronie Tarasa i buntowników, przeciwko Rzeczypospolitej, czy po stronie Hryćki?! Barabasz nic nie odrzekł. Patrzył tylko uważnie na Gedeona. -Powiedz lepiej kawalerze, naprawdę chcesz objąć ziemię, która była kiedyś w posiadaniu twego stryja? Wiesz chociaż jak tam trafić? -Wiem, że od Czerkas trzeba jechać stepami na Horol. Tam gdzieś to jest nad rzeką Psiołą. Wiesz waść, tam była duża wieś. I ponoć bogata. Ziemi tam wiele. Barabasz parsknął krótkim, urywanym śmiechem. Gedeon zmieszał się nieco. -Pewnie więcej nawet niż tutaj - powiedział. - Ot, masz, panie bracie - tutaj możesz brać tyle łanów, ile tylko zechcesz. Ale utrzymaj się na nich dłużej niż do wiosny. Wytrzymaj -Tatarów, siromachów i stepowe hultajstwo. Nad Psiołą wszystko już dawno porosło lasem i burzanem. Wilcy tam tylko wyją na zgliszczach panie Sienieński! Tam naprawdę mało kto ostał. Nie masz po co tam jechać. -Wieś była na prowizji u Księcia Konstantego Wiśnio-wieckiego. -Choćby była na prowizji u samego czarta, nie zastaniesz tam więcej jak tylko zgliszcza. Mało tam teraz ludzi zostało. O! A wiesz kto będzie mieszkał najbliżej ciebie? Gedeon milczał. -Proklatyj did - Muraszko! -Jak to!? Przecież on żyje pod Korsuniem... -Tam ma parę wiosek. Ale jak przyciśnie go starosta albo któryś z hultajów - uchodzi do Tyśmienicy za Krzemieńczugiem. Winszuję sąsiedztwa. Zwłaszcza po tym, co się stało. Wesoło tam będzie waści... hehe, już tam ci dziadek Muraszko poświeci! * * * Do Dniepru dojechali następnego dnia o świcie. W miarę jak zbliżali się do wielkiej rzeki, teren stawał się coraz bardziej górzysty, ponury i posępny. Step ustępowały miejsca pagórkom zarośniętym wyschniętą trawą i krzewami. Jechać było tędy trudno. Droga często opadała w dół, wiodła przez głębokie, ciemne jary o błotnistych zboczach, by po chwili wspiąć się znów w górę. Kolczaste krzewy i osty czepiały się boków wołów i koni, wyrywały kępki sierści, szorowały po płóciennych budach wozów. Od dawna panowały upały, więc drzewa i krzaki zmieniły barwę z soczystej na spłowiałą zieleń. Tu i ówdzie widywało się wśród gęstwiny pierwsze złote liście. Kilka z nich sfrunęło z góry aż pod kopyta wołów ciągnących wozy Barabasza. Gedeon nie potrafiłby nawet w przybliżeniu odtworzyć drogi, którą przebyli. Pamiętał, że zjechali w jakiś jar. Był on tak ogromny, że zmieściłoby się w nim spore miasto. Na koniec jednak droga wyprowadziła ich znowu na porośnięte ostrą trawą wzgórza. Sienieński myślał, że mogło być już nawet przedpołudnie, bo nagle cały zasłonięty przed nimi widnokrąg rozjaśniła wielka jasność, jak gdyby żółta kula słońca wzeszła właśnie za wilgotnymi tumanami. Wjechali na strome, strzeliste wzgórze, a wówczas w twarze dmuchnął im chłodny wiatr, z dołu, jakby z bagnisk, czy mokradeł. Mgły ustąpiły, ukazując świecące słońce i wówczas Gedeon ujrzał przed sobą, nieco poniżej linii wzgórz, lśniącą jak czyste srebro, szeroką wstęgę rzeki. Światło słońca odbiło się od jej pofalowanej tafli, jaśniało wśród mgieł i oparów. Jeszcze nie wiedział co to jest, jeszcze nawet nie domyślał się prawdy. Lecz w górze niebo było już czyste, błękitne, a gdy słońce wyzłociło przestrzeń przed nimi, Sienieński zrozumiał, że widzi przed sobą Dniepr, ogromną, największą rzekę w Rzeczypospolitej... Widok był wspaniały. Przeciwległy brzeg ginął w powodzi dymów i mgieł, był odległy, zda się nieosiągalny. Gedeon wpatrywał się weń jak urzeczony. A więc to był Dniepr - owa dzika rzeka na krańcu świata, dzieląca Ukrainę na dwie części... Zjechali ze wzgórz w gęsty las porastających pola tuż przy Dnieprze. Wąski trakt wiódł poprzez środek prastarych, mrocznych borów, prowadził obok rozmytych przez deszcze kurhanów i mogił, obok przydrożnych kopców prosto w stronę rzeki. Tu i ówdzie mijali stosy głazów podobnych do ruin dawno zapomnianych fortec, przeprawili się przez kilka toczących się wartko potoków, aż wreszcie dotarli nad sam brzeg. Teraz Gedeon ujrzał przed sobą bramy miasta. Na prawym brzegu Dniepru rozciągała się duża, warowna osada. Z zasłyszanych rozmów między Kozakami, Sienieński dowiedział się, że dotarli do Czerkas, gdzie była przeprawa i prom na drugi brzeg rzeki. Przejechali z turkotem kół po moście ponad potokiem. Miasteczko nie było zbyt zamożne - ot, zwykła stepowa mieścina. Przy rynku stało kilka drewnianych, dostatnich domów, za bramami kilka dworów, cerkwie, kościół, targ. Niektóre z sadyb wyglądały ohydnie - brudne, na wpół zawalone lepianki o porosłych trawą dachach zajmowały znaczną cześć przedmieść. Ulice były błotniste, brudne, zaśmiecone. Na skarpie, opadającej łagodnie aż do rzeki, ciągnęły się kupieckie składy, obszerne szopy, chatynki rybaków i pospólstwa. Wszędzie panował gwar i zamęt, pachniało wędzoną rybą, smołą i stęchlizną. Cerkiewne dzwony wzywały wiernych na poranne nabożeństwo. Nim poczęli przeprawiać się na drugi brzeg rzeki, zatrzymali się przy jednej z gospod na rynku. Barabasz jął targować się z wyrosłym, jak spod ziemi ormiańskim kupcem we wzorzystym turbanie na głowie. Zachwalał mu swoje skóry, czasami krzyczał, szarpał z wściekłością osełedec i musiał wydrzeć sobie wiele włosów, nim w końcu doszli do zgody. Gedeon był zmęczony gwarem. Zostawił Kapera przy wozie, pod okiem jednego z Kozaków, a sam skierował się do karczmy. Nie była zbyt duża, miała słomianą strzechę opadającą aż do ziemi i wiechę na szczycie dachu. Gedeon pchnął rozklekotane drzwi i znalazł się w ciemnym, pachnącym winem i piwem wnętrzu. Natychmiast skierował się do alkierza. -Piwa! - zakrzyknął w stronę karczmarza pochylonego nad beczkami. Oberżysta przydreptał szybko, przyniósł cynowy kufel pełen pienistego trunku. Gedeon cisnął mu srebrnego grosza. Karczma była prawic pusta, zresztą ściana alkierza odgradzała Sienieńskiego od świata. Nagle na zewnątrz usłyszał jakiś szmer. Małe okienko alkierzyka było otwarte na oścież. Obok, za ścianą karczmy, ktoś szedł. Stąpał ciężko. Gedeon słyszał głuchy stukot podkutych butów, chrzęst łamanej trawy i ostów. Nieznajomy zatrzymał się tuż za ścianą. Nie zajrzał do wnętrza gospody. Sienieński słyszał jego oddech. Nie wyjrzał nawet na zewnątrz, ale cicho przysunął się bliżej. Ciekaw był, kogo tu licho przyniosło. Zaraz usłyszał odgłos innych kroków. Ktoś podszedł do okienka. Rozległ się brzęk, jaki wy daj ą przeliczane pieniądze. -No, gdzie on jest?! - zapytał jakiś głucho brzmiący głos. -Gadaj Kozacze! -Ja ne widziałem, pane. On na Ukrainę pryjichaw, byw w Bohusławiu, trzy dni temu, potem w Korsuniu. Ja baczyw, ja ucha nadstawiał. Jak kamień w wodę zapadł. -Jak to?! - zagrzmiał pierwszy z rozmówców. - Gadaj prawdę albo łeb ukręcę! -Ja prawdu kazał! Prawdu! Spasi Chryste, prawdu... On byw w Korsuniu. Potem zniknął. Charakterny to człek. Ponoć w karczmie jakowegoś znacznego Lacha posiekł. Gedeon zakrztusił się przełykanym właśnie piwem. Ledwie stłumił kaszlnięcie. -Dobrze patrzyłeś? To na pewno on?! -Śniady, jako powiadaliście, pane! Ja go widział. Z kozakami jakowymiś jechał. Ja go śledził. On tu musi być w pobliżu. -Obyś miał rację - mruknął pierwszy głos. - Choćby mi do samego piekła uciekł - i tak go dopadnę. Masz dukaty, Mycko. Patrz dobrze, miej oczy wokoło głowy otwarte, a nagroda cię nie minie! - A co mu zrobisz, pane?! Pierwszy z rozmówców roześmiał się. Wsparł się ręką o framugę okna. Gedeon zobaczył jego dłoń - ogromną, niby bochen chleba, nabitą prężącymi się niby liny mięśniami. Człowiek, do którego należała, musiał być olbrzymem. I rzecz szczególna - na najmniejszym palcu wyhodował sobie pazur. Nie-przystrzyżony krótko paznokieć, lecz długi, zaostrzony szpon. Gedeon dostrzegł herbowy sygnet - wielki, złoty. Był na nim herb Junosza... Sienieński nie znał nikogo, kto mógłby go używać. Zamarł, przysunął się do dębowych bali, niemal rozpłaszczył na ścianie. Serce uderzyło mu niby kowalski młot. Domyślał się już wszystkiego -jego wyczulony do granic możliwości umysł już podpowiadał mu przerażające rozwiązanie. Tu chodziło o niego... Wszak spotkał w Korsuniu Barabasza, a wcześniej miał w karczmie zwadę z Muraszką... Ten ktoś za ścianą szukał go, ale dlaczego... Za co? -Jak go dopadnę, to mu - rozległ się ponury śmiech -z łaski łeb urwę! -Siła on waćpanu musiał zaszkodzić. -To nieważne. Cały jego ród taki parszywy! No, dostanę ja go jeszcze, na drugi kraniec Rzeczypospolitej zapędzę. I powiadam ci - głos tamtego przeszedł w szept - lepiej mu w tatarską niewolę popaść, niż w moje ręce się dostać. A tobie tak samo, jeśli mnie zdradzisz!!! Słyszysz?! - do uszu Gedeona doszedł odgłos szamotania się, trzask materiału i głuchy charkot, potem łomot desek, odgłos kaszlu i ciężki, chrapliwy oddech. -Zrozu... mia... łem, pane... - wychrypiał ktoś, dysząc ciężko. -Jak coś komuś piśniesz, źle będzie. Widzisz ten bal? Widzisz?! -Jako żywo... -To patrz, co teraz zrobię. Ot, tak samo z tamtym będzie! Rozległ się krótki, urywany trzask. -No, dość tego. Idziemy Mycko. Gedeon usłyszał jeszcze oddalający się odgłos kroków. Minęła chwila, nim zdołał jako tako ochłonąć. O co w tym wszystkim mogło chodzić? Kim był ów nieznajomy szlachcic pieczętujący się Junosza? Sienieński pokonał strach i wyjrzał przez okno. Nie zobaczył wiele - ścianę domu obok i kępę wyschłych ostów. Na ziemi leżał solidny, na oko - dębowy bal, co najmniej dwukrotnie grubszy od męskiego ramienia. I nie byłoby w tym może nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, iż był złamany... Tak jest -przełamany na dwoje. Człowiek, który tego dokonał, musiał być nie lada siłaczem... Gedeon poczuł dreszcz, gdy przypomniał sobie rękę nieznajomego. A więc ów człek pieczętujący się Junosza szukał go... Ale dlaczego? Za co? Gedeon nie przypominał sobie, aby miał do czynienia z kimś takim; a tym bardziej, aby kogoś takiego skrzywdził. A może ów człek był krewnym Muraszki? Chyba nie, wszak Muraszkowie pieczętowali się Kisielem... Poderwał się z ławy cały drżący. Jednego był pewien. W całej tej sprawie chodziło o coś, o czym nie wiedział. O jakąś rzecz, o jakąś sprawę, w którą zamieszany był Janusz Sienieński. Zbrodnia, o pomszczeniu której wspominał tamten, na pewno była zbrodnią stryja Gedeona... Nie kończąc piwa, wyszedł z szynku. Ledwie otworzył drzwi, rozejrzał się dookoła, czy nie zobaczy gdzieś przyczajonych, czekających nań, wrogów. Jednak nigdzie nie dostrzegł wielkiego, mocarnego szlachcica i jego sługi. Pośpiesznie ruszył w stronę wozów. Barabasz skończył już targi z Ormianinem - siedział teraz na koźle i pociągał z gąsiorka. Młody szlachcic wskoczył na tył wozu. -Coś tak z karczmy wyskoczył, mości kawalerze?! - zapytał wesoło. - Zaraz ruszamy. Goni cię kto, czy jak? -Panie Barabasz... Nie widziałeś tu gdzieś grubego szlachcica? -Waść już następną zwadę wszcząłeś?! -Widziałem... jednego znajomego... myślałem... -Oj, panie Gedeonie. Jeśliś z kimś zadarł, to mam nadzieję, że nie z tym Lachem, co tu się przechadzał niedaleko, a potem za karczmę poszedł za potrzebą. Spasi Chryste - takowego człeka jeszcze nie widziałem... Wielki był, mocny jak dąb, w czerń i czerwień odziany. Aż mi się chłodno zrobiło, bom myślał, że to dytko po mnie idzie... Brodę miał czarną, wąsiska długie, pięści jak bochny, a szablę taką, że i kat by się jej nie powstydził. Ze cztery razy taki był jak ty, mości Gedeonie... -A gdzie poszedł? Ot - tam - Barabasz wskazał bramy miejskie. - A tobie co on zawinił. -Nic, mości Barabaszu... Zupełnie nic... Ja wszak spokojnie żyję i nikogo w karczmie nie zaczepiam. Jedźmy wreszcie, na litość boską! Prędzej!!! * * * Było już popołudnie, gdy wjechali w stary, dębowy las. W wykrotach nad zwalonymi, gnijącymi pniami drzew wirowały roje komarów, much i małych chrząszczy; pod pokrywą traw nieraz przemykały małe, stepowe bobaki. - Hej, ha! - zawołał Barabasz. -Dziki tu na żołędzie przychodzą panie bracie. Często tutaj kozacy polują z oszczepem. Gdy dobrze się w mateczniku schować, można nie lada zwierza ubić. Stanęli na spoczynek w płytkim jarze, gdzie było dość wody dla wołów i koni. Na kamienistym dnie wąwozu rozlała się szeroko spieniona, płynąca wartko rzeczka. Czumacy zsiedli z koni, pozwolili napić się utrudzonym zwierzętom. Nawet małe, wytrzymałe woły zanurzały chciwie pyski w spienionej wodzie. Woźnice polewali im grzbiety, brodzili w lodowatym nurcie, nabierali wody do bukłaków. Gedeon ciekaw był, gdzie zatrzymają się na noc, Barabasz nic jednak nie mówił, zeskoczył z siodła, zrzucił krótki żupan i począł oblewać spocone plecy wodą. Szlachcic chciał pójść w jego ślady. Kurz i pył, jaki podnosił się w lecie z tłustej ziemi Rusi, osadził się grubą warstwą na wozach i zaprzęgach. Sienieński czuł go w nosie, we włosach, wytrząsał z rysiego kołpaczka. Szybko zeskoczył z wozu, odwiązał Kapera i wszedł po kolana w rzekę. Koń zanurzył nozdrza w spienionym nurcie. Pił długo, przestępował z nogi na nogę. Gedeon położył rękę na popręgu, chciał odpiąć go całkowicie, wyczyścić spocony grzbiet zwierzęcia, gdy nagle stało się kilka rzeczy naraz. Najpierw usłyszał gwałtowny szelest liści, potem przeraźliwy kwik i ludzkie okrzyki. Konie szarpnęły się, czyjś wierzchowiec zarżał przeraźliwie, stanął dęba. Kozacy rzucili się na boki, tak szybko, że Gedeon wnet zorientował się, że coś się stało. Z gęstwiny suchych ostów i bodiaków wypadł ogromny, szary odyniec, a potem, jak błyskawica runął w gromadę ludzi i koni. Rozległ się strzał, jeden, potem drugi... Wszystkie chybiły celu. To wszystko działo się tak szybko, tak błyskawicznie, że Sienieński nawet nie zdołał pojąć, co się stało. Ogromny dzik przemknął pod brzuchem jednego z wołów. Zwierzę zaryczało ciężko, rzuciło się, gdy szable odyńca rozorały jego brzuch. Dzik wpadł na jednego z czumaków, stratował go w pędzie. Kozak wrzasnął przerażająco, trysnęła krew. Ktoś krzyknął, ktoś strzelił z bata, zaś dzik przeleciał ciężkim truchtem tuż obok pobladłego szlachcica. Gdy Kaper stanął dęba, niemal wyrywając wodze z ręki Gedeona, Sienieński dojrzał jasne pręgi sierści na grzbiecie odyńca i sterczące z pokrwawionego karku dwie smukłe strzały. Gedeon chwycił się przedniego łęku i jednym szybkim skokiem znalazł się w kulbace. Wierzchowiec chrapnął, rzucił się niespokojnie, a potem poniósł młodego szlachcica w głąb ciemnego jaru, w którym zniknął odyniec. Jak wicher wpadli pod zielony baldachim z gałęzi. Kaper rzucił się w bok, wyciągnął szyję do przodu. Pędził niby wicher, a drzewa tylko migały obok nich. Gedeon słyszał świst wiatru, czuł szaleńcze łomotanie własnego serca, tuż pod wspartymi o szyję wierzchowca dłońmi, ciepło konia, jego zapach i delikatną, gładką sierść, niby dotyk ciała kobiety. Wypadli nagle na otwartą przestrzeń spod zwisających, zielonkawych liści. Zrobiło się jaśniej, a szlachcic dostrzegł przed sobą grzbiet uciekającego odyńca. Mieli go! Jeszcze tylko chwila, a mógł położyć dzika jednym celnym strzałem, jednym celnym ciosem... Prosta droga skończyła się nagle. Wypadli na polanę, otoczoną stosami zbutwiałych pni, rumowiskami popękanych, obrośniętych mchem głazów. Odyniec kwiknął przeraźliwie, skoczył w bok, a Gedeon wstrzymał konia. Z trudem opanował stającego na tylnych nogach wierzchowca. Szybko jak myśl, wyciągnął rękę po bandolet i obrócił się w stronę odyńca. Dzik stał bez ruchu pod jedną z krawędzi polany - ogromny, wielki, groźny. Szlachcic zdębiał- tak ogromnego zwierza nie widział nigdy na własne oczy. Niczym były przy tym dziki z lasów w Sieradzkim, czy pod Sandomierzem - niczym te, których głowy zdobiły sień ojcowskiego dworu. Ten, był olbrzymi, czarniejszy niż noc, silniejszy niż dorodny wół... I szybki jak ryś. Szlachcic spojrzał na pałające czerwonawą poświatą ślepia, zadrżał mimo woli. Dzik chrząknął wściekle, powoli ruszył do przodu, a wówczas Gedeon uniósł bandolet do strzału i pociągnął za spust. Huk zlał się z błyskiem, odrzut szarpnął ramię Sienieńskiego do tyłu. Wystrzał chybił! Odyniec szedł do przodu. Gedeon szarpnął wodze, chciał zmusić Kape-ra, aby uskoczył w bok, lecz koń tkwił w miejscu jak wmurowany, a wówczas dłoń szlachcica mimowolnie szarpnęła za rękojeść tkwiącej w olstrach krócicy... I wówczas, stało się coś dziwnego... Dzik zamarł, warknął cicho, a potem odskoczył w bok i jednym susem wpadł w gęstwinę krzaków pod gałęziami złamanego klonu. W chaszczach zakotłowało się coś, rozległ się trzask łamanych gałęzi. Gedeon wiedział, że takiej okazji nie będzie miał jeszcze długo... Niemal nie wiedząc, co czyni, wypalił tam, gdzie zamajaczył jakiś ciemny kształt. Kula odłupała z trzaskiem garść spróchniałych drzazg ze zwalonego pnia. Gedeon nie wierzył własnym oczom. W gęstwinie gałęzi coś poruszyło się i wstało. Zeskoczył z konia, chwycił za szablę, a potem zamarł ze zdumienia. Spod złamanego drzewa wygramolił się młody Kozak. Był wysoki, szczupły o ciemnych oczach i długim, co najmniej na stopę, osełedcu zakręconym wokół lewego ucha. Miał szary żupan, zgubił gdzieś czapkę, a przy pasie wisiała mu ordynka w zdobionej złotem pochwie. W sumie -wyglądał całkiem dostatnio, choć w jego rysach, w śniadej, ogorzałej twarzy zdawało się być coś dziwnie dzikiego, co nie pasowało wcale do bogatego stroju. Wilk w owczej skórze - tak mógłby określić go Gedeon. To było jedyne, co w tej chwili przychodziło mu do głowy. Tymczasem tamten podszedł bliżej, trąc lewy policzek dłonią. Na skórze, niby garść piegów wykwitł mu ślad po spalonych ziarenkach prochu z krócicy Gedeona. -Ty strzeliłeś do mnie?! - warknął ponuro, kładąc dłoń na rękojeści szabli. -To jeno przypadek - odparł szlachcic. - Proszę o wybaczenie, mości kawalerze. Dzik wpadł w krzaki, w których byłeś... Wziąłem cię za niego. -Nie widziałem żadnego dzika... - odparł tamten cicho. W jego oczach Gedeon wyczuł dostrzegł dziwny błysk. - Żadnego, ale to żadnego, panie bracie. -Cóż, to szlachcic jesteś, że mnie tytułujesz bratem -mruknął cicho Gedeon. - Chcesz mi się stawiać, Kozacze?! Mówię, jak było... -Już ja wiem, co ty za jeden. Sługa Łużewskiego... Ty mnie chciałeś zdradziecko zastrzelić! Gedeon cofnął się, puścił wodze Kapera. -Nie jestem niczyim sługą. To przypadek. -Znam ja takie przypadki. Kozak dobył szabli. Jego oczy zabłysły dziwnie po raz wtóry. Gedeon uniósł dłoń ku rękojeści broni. -Chcesz, żebym i ja coś wyciągnął? -Co? - tamten skrzywił się w ohydnym uśmiechu. - Za krótkie to masz... I miękkie. A i ja nie sodomita. Gedeon skrzywił się. Pewnym ruchem szarpnął za rękojeść. Szabla zabłysła słabym blaskiem. Rozległ się strzał. Stado ptactwa zerwało się z drzew z głośnym trzepotem. Obaj odwrócili głowy. Na skraju polany stał Barabasz na koniu, z dymiącą rusznicą w dłoni. Patrzył na nich jakoś tak dziwnie, tak szyderczo, że Gedeon, mimo woli, spuścił wzrok. Kozak ponaglił swego bachmata, wjechał pomiędzy szlachcica, a nieznajomego. -No, szczo wy? Z urna zeszli? Pochylił się do ucha nieznajomego. Zaszeptał coś z nim cicho. Gedeon nie wychwycił z tego ani jednego słowa. Zaporożec, który jeszcze przed chwilą chciał się z nim bić, opuścił rękę uniesioną do rękojeści szabli. Potem zagwizdał głośno. Minęła chwila... Spoza drzew na polanę wsunął się mały, kozacki konik. Przybiegł rysią do Kozaka, chrapnął cicho. Nieznajomy jednym skokiem znalazł się na siodle. Skłonił się jeszcze Barabaszowi, nawet nie spojrzał na Gedeona, a potem ruszył skokiem w dół wąwozu. Zapada cisza. Barabasz przybliżył się do młodego szlachcica. -I po co ty strzelał, dumy? Narobiłeś sobie kłopotów. -Kto to był? Hardo mi odpowiadał! -To Sawa Sawicz.... Mój druh. On tutaj niedaleko mieszka. Razemśmy na Krym chodzili... Za cóż ty go chciałeś postrzelić? -Przez omyłkę - mruknął Gedeon, sadowiąc się w kulbace. - Dzik wskoczył w krzaki, w których był tamten - zamilkł, gdy przypomniał sobie oczy odyńca. - Naprawdę nie chciałem. -Dziwne rzeczy powiadają o tym Sawie - mruknął Barabasz - do lasu za często chodzi... Mówił, że tu polować przy- jechał i usnął w wykrocie. Ale ty, panie kawalerze masz teraz kłopoty. Sawa blisko tutaj mieszka. -Co?! -Tak, tak. Masz waszmość przemiłych sąsiadów. Z jednej strony Muraszko, z drugiej Sawicz... Nie pożyjesz ty długo. Niepożyjesz... -Zobaczymy - mruknął młodzieniec. - Poszczerbiłem w życiu parę łbów. -No, zobaczym. Sachrani Boh, żeby ciebie co złego spotkało. -Mam dużą wieś. Zaciągnę ludzi. -O i tak. Zobaczysz ty jeszcze, co cię tam czeka. Ukraina to inny kraj jak wasze Sieradzkie. No, nie martw się. Teraz staniemy w futorze u mojego pobratymcy. Mam rannego człowieka. Dzik go pokaleczył. Musimy się śpieszyć. * * * Zmrok zapadł, jeszcze zanim dotarli do karawany - nadciągnął znienacka, wypełzł spoza zwalonych pni i gęstych zarośli. W powietrzu zaroiły się chmary komarów, zrobiło się chłodniej. -Posłuchaj panie bracie - powiedział Barabasz. - Nie mów nikomu, że spotkaliśmy tutaj Sawę. -A dlaczego? -Bo widzisz - Barabasz był jakby zakłopotany - nie wszyscy go lubią na naszym Niżowym bractwie. - Jeśli można cię prosić - zachowaj to w tajemnicy. -Dobrze - Gedeon skinął głową. Ostatecznie nic mu było do kozackich waśni. Zresztą Sawa napawał go lękiem. Nie chciałby spotkać się z nim znowu. Ten dzik... Tak niespodziewanie wpadł w gąszcz, tak samo jak niespodziewanie wypadł stamtąd potem Sawa... Nie chciał przyznać się przed samym sobą, że w jego umyśle zrodził się cień podejrzenia. Nigdy nie bywał przesądny. Owszem - słuchał wielu opowieści o wilkołakach, upiorach i potępionych duszach. Raz nawet, w Brandenburgii, widział, jak spalono czarownicę. Już niebawem usłyszeli ludzkie głosy. Jeszcze chwila i wjechali między wozy, otoczyła ich gromada, rozgorączkowanych, zniecierpliwionych towarzyszy Barabasza. Ktoś o coś spytał, ktoś okrzyknął ich już z daleka. Barabasz zeskoczył z konia. -Dzik nam uciekł - powiedział. - A co z rannym? -Chudo, batku - odpowiedział ktoś niewidoczny. Poprzez krąg blasku poprowadzono ich w stronę jednego z wozów. Na workach i pękach skór leżał tam już ranny Kozak. Jego rozha-ratany bok spowijały bandaże. Oczy spoglądały nieprzytomnie. -Gorączkuje - powiedział Barabasz, gdy tylko przyłożył dłoń do zroszonego z potem czoła. - Trastia jeho mordowała! Gdzie my teraz pójdziem? -Do Czerkas daleko. -Nie dojedziem po nocy. -I szczo wy dumajetie, batko? Żyw on li budę? -Neznaju. -Bierze go gorączka - mruknął cicho Sienieński. - To z ran. Będzie z tego gangrena. We trzy niedziele go wydusi. Trzeba wypalić mu rany. -Znam ja lepszy sposób na gorączkę - mruknął jakiś starszy Kozak. Odstąpił, wyszedł poza wozy, a po chwili wrócił, niosąc dwie garście zwykłego, czarnego błota. Ziemia na Ukrainie była tłusta, lepiła się do palców jak muł. Zaporożec pochylił się nad rannym, ostrożnie rozwinął bandaż, obnażając krwawe strupy i rozcięcia, a potem splunął kilkakrotnie w trzymane w ręku błoto i starannie rozsmarował je na ranach, po czym poprawił szarpie. -Stara, zaporoska receptura - mruknął Barabasz. - To tak jak u was, Lachów chleb z pajęczyną. -Nasz chyba lepszy - mruknął Gedeon. - Kiedy jednemu szlachcicowi w pojedynku łeb roztworzyli, aż mózg był na wierzchu - przez dwie niedziele tylko wodę mu na czerep leli, sadło i chleb przykładali. I ozdrawiał, nawet gorzałki pije dwa razy tyle co przedtem i na własnych nogach chodzi. -Prawda, jeszcze gorzałka. Dajcie no trochę patronów. Któryś z Kozaków pośpiesznie podał Barabaszowi pas z ładunkami. Stary Zaporożec wyjął zatyczkę z bukłaka z gorzałką, rozgryzł czubek ładunku, po czym wsypał proch do wódki. Potrząsnął mocno, potem pociągnął tęgi łyk. Splunął i uśmiechnął się z zadowoleniem. -Taka to nawet umarłego na nogi postawi. -Piłem ja kiedyś piszczelówkę pod Krakowem - odezwał się Gedeon. - Powiadają, że taka ona mocna, że z człowieka ino same kości zostają. Wymyślił ją wielki czarnoksiężnik Twardowski, co cuda czynił i którego diabeł do piekła porwał. -Diabeł porwał? - Barabasz przytknął manierkę do spieczonych ust rannego. - No, i u nas na Zaporożu w oczeretach niejeden dytko się kryje. W nocy - aż strach, jak wyją. Straszno wtedy wyjść zza wałów. Wnet capną człeka i zaduszą. Ranny jęknął cicho, zakrztusił się. Barabasz odjął bukłak, przytknął do ust, oderwał i cisnął, skrzywiony na ziemię, gdy poczuł, że nie ma w nim ani jednej kropli. -Nad grobem stoi, ale cug to ma - rzekł ze znawstwem. -Saweńko pierwszy w mojej kompanii do dziewek i picia. No, zresztą wyliże się. -To dokąd teraz pojedziem? -Dokąd? - zmarszczył czoło i brwi. - Już mówiłem dokąd. Jest tu jedno takie miejsce. Za stepem, za trzema jarami i mogiłą jest taki futor, gdzie druh mój mieszka. Stary przyjaciel. No, zbierajcie się syneczkowie. Zaraz ruszamy. * * * Już wkrótce skręcili w bok. Droga biegła teraz dnem ciemnego, błotnistego wąwozu. Jechali po kałużach, kopyta końskie osuwały się na wilgotnych, omszałych głazach i kamieniach. To było ponure miejsce. Sienieński sam odczuwał jakiś nieprzyjemny chłód, gdy rozglądał się dookoła. Wielkie paprocie zasłaniały stosy głazów, krzaki bzu i dzikiej róży zwieszały się niemal ze ścian jaru. Jadąc obok wozu Barabasza, dostrzegł w końcu -zupełnie niespodziewanie, wnękę wysłaną zwiędłymi liśćmi, kobiercem zielonych porostów i pożółkłej trawy, spod której wyzierały stosy pożółkłych, ludzkich kości; było tam jeszcze jakieś zardzewiałe żelastwo - potrzaskana broń i strzępy zbutwiałej, rozpadającej się materii. Gedeon obejrzał się na Barabasza, lecz Kozak rzucił niecierpliwe spojrzenie na swoich ludzi. -Szybciej! - wysyczał. - Niedługo noc nastanie. Szlachcic miał nieodparte wrażenie, że to nie noc niepokoiłatak bardzo tego doświadczonego Kozaka. Barabasz po prostu bał się, by zmrok nie zaskoczył ich w tak nieprzyjaznym miejscu. Nie minęło wiele czasu, gdy jar począł dźwigać się ku górze. Porosłe roślinnością skały ustąpiły miejsca drzewom, dołom i zapadliskom. Jednak las skończył się szybko. Dalej był step, step i step. Wielki, porośnięty długą, wyschłą trawą. Gedeon spostrzegł, że Kozacy zwolnili nieco, kilku obejrzało się za siebie. Wszyscy wyraźnie odetchnęli z ulgą. -Dziwne tu rzeczy się widuje - powiedział. - Ale tu już wnet będzie futor Matwieja. Tam znajdziemy schronienie. Zjechali w płytki jar porośnięty drzewami. Gdy z przodu zamajaczyła pusta przestrzeń, Barabasz wysforował się na czoło. Wyciągniętą ręką zatrzymał resztę karawany. Odwrócił się ku polanie. -Pugu, pugu! - zawołał głośno. Gedeon zdążył już domyślić się, że takie było zwyczajowe kozackie przywitanie. Rzecz jednak w tym, iż z przeciwka nikt nie odpowiedział. Panowała zupełna cisza. -Semen, baczyw ty, co?! - zapytał Barabasz jednego ze swoich. - Popili się, czy jak? -U Matwieja tego ne budę! Ho, ho! On szczyryj żołnir. We wojnach bywał! On nie dozwoli. -Panie Sienieński - powiedział cicho Barabasz. - Nie wiem, co się stało, ale tam nikogo nie ma. A przecie powinni być tutaj ludzie Matwieja. -Widzicie, że nie ma. Barabasz mruknął coś pod nosem. Rozejrzał się dookoła. -To co, panie Sienieński - skoczymy sami do futoru? Coś mi się to wszystko nie podoba... -Jedziemy! Ruszyli, ale nie z kopyta. Najpierw rysią, ostrożnie, wolno. Gdy wyjechali spoza drzew, otwarła się przed nimi dość rozległa polana. A na jej środku stało coś, co na Ukrainie zwało się kozacką palanką lub po prostu futorem. Ten tutaj nie był duży, ale zamożny. Ot, dwie chałupy, studzienny żuraw, stajnia. A wszystko obwiedzione palisadą. Mogło być gorzej - czasami zdarzało się, że Kozacy mieszkali w zwykłych burdiugach - prostych ziemiankach, lub lepiankach z trzciny i sitowia. Zaś futorów takich jak ten było na Ukrainie całe mnóstwo, szczególnie dużo zaś na Dzikich Polach. Nie wyjechali spoza drzew. Barabasz kiwnięciem ręki powstrzymał Gedeona. Brama była otwarta na oścież, a z boku stał na straży Kozak w białej kapuzie. -Z koni, panie bracie! - syknął Barabasz. Gedeon szybko i cicho ześliznął się z kulbaki na ziemię. Puścił cugle Kapera, klepnął konia po zadzie. Barabasz dobył szabli. -Za mną! - zakomenderował i zaczął obchodzić futor z boku. -Panie Barabasz! - syknął Gedeon. - Co się stało? -W bramie nie ma Kozaka Matwieja. -Skąd wiesz! -To nie Kozak... To wróg. Obeszli bokiem bramę, podkradli się pod palisadę. Barabasz przyklęknął, a Gedeon wskoczył mu na ramiona, podciągnął się na rękach, wyjrzał zza drewnianych bali. Zobaczył studnię, dużą, krytą strzechą chałupę, stajnię i kuźnię. Przy żurawiu, przy drewnianym korycie na wodę stało sześć koni -niskich, przysadzistych tatarskich bachmatów. -Idę po ludzi! - wyszeptał Barabasz. - Chodź waść za mną. -Nie, zaczekam - odparł Gedeon. - Idź sam. -Chyba oszalałeś! -Zobaczę co tu się stało! Idź waść sam! -Oszalałeś?! Ich jest sześciu! -No to co? Nim Barabasz zdążył odpowiedzieć, Gedeon podciągnął się na rękach i przełożył ciało na druga stronę palisady. Wydobył szablę, przypadł za studnią, skrył się za końskim zadem. Wierzchowce zaparskały trwożliwie, odsunęły się od niego. Szlachcic zlustrował podwórze jednym szybkim rzutem oka. Zobaczył trupa przed drzwiami domu. Martwy Kozak leżał na plecach, ściskając w rękach błyszczącą lufę rusznicy. Gedeon ostrożnie wysunął się zza żurawia. Skoczył pod ścianę chałupy. Z lewej, ze stajni usłyszał jakieś głosy. Przycupnął za rogiem, skrył się za rozłożystymi liśćmi łopianu, a potem wyjrzał zza węgła. W drzwiach stał Kozak w zielonym żupanie przewiązanym tatarskim pasem, zza którego wystawała rękojeść kindżału. Rozglądał się zaniepokojony. Gdy spojrzał w kierunku studni, Sienieński schował się za rozłożystymi liśćmi łopianu. Widział, jak tamten rusza do kręcących się niespokojnie koni, jak idzie wprost w jego kierunku. Więc cofnął się i zaczął obchodzić chałupę z drugiej strony. Udało mu się schować za węgłem niemal w ostatniej chwili. Gdy znowu wychynął zza chałupy, tamten mijał właśnie kępę łopianu. Cicho jak duch, Sienieński przemknął ku stajni. W ścianie brakowało kilku desek, więc zerknął do środka i zamarł. W ciemnym, przecinanym smugami światła wnętrzu stało trzech ludzi. Wszyscy byli Kozakami, co poznawał po natłuszczonych, długich osełedcach. Rozmawiali cicho. Oprócz nich, w stajni była jeszcze kobieta młoda, rudowłosa. Rękoma, związanymi z tyłu i wykręconymi obejmowała, podpierający powałę słup. Była tylko w porwanym gieźle. Rozdacie z przodu ukazywało duże, rozrośnięte, lecz wdzięcznie uformowane piersi. Niewiasta nie ruszała się. Po prostu stała, odwracając głowę od Zaporożców. Wspaniałe, rude włosy opadały na jej nagie ramiona. -Szczob toho Hryćkę trastia mordowała - mruknął przez zęby jeden z Zaporożców. - Ale nam zadał jarzmo. Tyle już tu czekamy! -A Matwieja zdrajcy ne ma. -Może co zwąchał. -Przyjedzie tu, dytczy syn! Przyjedzie na pewno. A wtedy z nim sobie poigramy. -To może już zaczniemy. Mamy jego dziewkę. -Ano mamy - roześmiał się rubasznie najwyższy z tamtych. - Patrzcie, jakie specjały Matwiej ukrywa. No, pokaż się - podszedł do słupa. Jednym szybkim ruchem rozerwał giezło. Związana kobieta szarpnęła się, odwróciła głowę, gdy Kozak wydobył na wierzch jej duże piersi. Zaporożec zarechotał głośno. -To co, może zabawimy się, bracia? -Czekać! Hryćko pasy z nas zedrze. Gedeon wśliznął się do wnętrza. Był w przejściu pomiędzy dwoma sąsiekami pełnymi słomy. Ostrożnie podkradł się do przodu. Dostrzegł wbite w słomę widły. Zacisnął dłoń na trzonku. Związana niewiasta szarpnęła się, usłyszał odgłos uderzenia, wysoki okrzyk kobiety. -Suka! - zawrzasnął któryś z tamtych. -Ząbki jak perełki... Aleś oznaczon Maksym... -Urezę ją! -Powoli, zostaw... Gedeon wyjrzał zza sterty słomy. Jeden z Niżowców ocierał krew z policzka. Potem chwycił za kindżał. -No, Maksym, bierz j ą pierwszy. Kozak zbliżył się do związanej. Uderzył ją na odlew w twarz. Niewiasta jęknęła. Potem chwycił za dół giezła, rozdarł od góry do dołu i chwycił za nagie uda. Gedeon uznał, że nie ma co dłużej czekać. - Do stu piorunów, gdzie był teraz Barabasz?! Miał nadzieję, że dotarł cało do swoich i sprowadzi pomoc. Szybko jak błyskawica chwycił widły i cisnął w pierwszego z tamtych. Na szczęście, co zdarzało się rzadko miały metalowe zęby. Zaporożec wrzasnął. Długi na pół stopy kolec wbił mu się w pierś, wyszedł plecami... -Tam jest! - warknął krótko jeden z tamtych. Gedeon wyszedł z półmroku. Stanął w przejściu z dobytą szablą, mierząc wzrokiem obu Zaporożców. -No, co rezuny! - warknął - Do baby pierwsi jesteście, a do mnie ostatni! -Trastia tebe... - zaklął pierwszy. Runął z krzykiem na szlachcica. Gedeon uchylił się. -Uwaga! Grabie! - rzucił w jego stronę. Kozak zawahał się, odruchowo spojrzał w dół i to właśnie go zgubiło. Sztych szabli Gedeona wbił mu się w gardło po szyję, rozerwał żyły i tętnice. Bryznęła krew. Gedeon odskoczył. Drugi z tamtych, wpadł na niego ze wzniesionym ostrzem. Zwarli się raz, drugi, trzeci... Kozak nie był zbyt dobry w szabli... Uderzał nią jak cepem, ciężko, powoli. Gedeon uchylił się przed zamaszystym ciosem, obrócił się bokiem, chlasnął przeciwnika samym końcem pióra w pierś. Tamten jęknął, przycisnął dłoń do rany i padł na kolana, wypuszczając broń. Na zewnątrz rozległy się okrzyki, nawoływania i strzały. Barabasz przybył wreszcie z pomocą... Gedeon podszedł do związanej kobiety. Była młoda. Jej długie, rude włosy opadały w nieładzie na białe ramiona. Wielkie, czarne oczy spojrzały na wybawcę z wdzięcznością. Gedeon nie zamierzał bynajmniej tak szybko jej rozwiązywać -w końcu chyba coś mu się należało za to uwolnienie. Przeniósł wzrok z twarzy na krągłe ramiona i duże, ledwie przykryte rozczochranymi włosami piersi. Dziewka cofnęła się, lecz nie bardzo miała jak ukryć się przed wzrokiem Gedeona. -Mości panie - powiedziała cicho - dziękuję waszmości, ale uwolnij mnie, proszę. -A tak, zapomniałem... - mruknął, po czym oderwał wzrok od jej ud i małego kłębuszka rudych włosów między nimi. Mówiła po polsku, nie po rusku. Zdziwił się niepomiernie - dotąd zdawało mu się, że ma do czynienia ze zwykłą kozacką mołodycią. -Napatrzyłeś się już waćpan?! - spytała ze złością. -O, doprawdy, trudno oderwać wzrok od takowych specjałów - powiedział pośpiesznie, po czym zerwał kołpak z głowy. -Wybacz, waćpanna, nie myślałem, że tu, w tych stepach znajdę takiego cudnego ptaka jak ty. Jam jest Gedeon Michał Sienieński. -Wielce mi miło, ale rozetnij mi więzy! -Tak, już - Gedeon uśmiechnął się bezczelnie, lecz nawet nie uczynił kroku w jej stronę. Dziewczyna szarpnęła się gniewnie. -No, uwolnij mnie! -Panie Sienieński! Usłyszał chrzęst kroków tuż przy wejściu do stodółki. Barabasz zajrzał do wnętrza. Gedeon zerwał z ramion delię, okrył nią pannę, szybko dobył kindżału i przeciął sznury. -Panie Sienieński, co tu... - stary Kozak urwał, widząc trzy trupy na sianie, półnagą dziewczynę i przecinającego jej więzy Gedeona. -No już, nie gniewaj się waćpanna - powiedział pojednawczo, gdy dziewczyna okryła się już jego płaszczem i spojrzała nań piorunującym wzrokiem. -Nie gniewam się mości Gedeonie - powiedziała spokojnie, uśmiechając się złośliwie. Podeszła do młodego szlachcica, a potem uczyniła coś, czego Sienieński nie spodziewałby się nigdy w życiu. Po prostu kopnęła go szybko i niespodziewanie, trafiając kolanem prosto między nogi. Gedeon wrzasnął, skulił się z bólu, wypuścił z ręki szablę. -A ja jestem panna Justyna - powiedziała spokojnie, po czym ruszyła do drzwi, wyszła ze stodoły, na podwórze, na którym kręciła się reszta Kozaków Barabasza. -Co, waść tak patrzysz?! - wydyszał z wściekłością Gedeon. -Dumaju szczo wy, pane Gedeon podpadliście wy pannie, że strach. Sienieński zaklął brzydko. Ból był tak silny, że niemal padł na kolana. -Jak waść ich tak urządziłeś? - Barabasz przyjrzał się trupom. - Trzech od razu? Dobry jesteś w szabli pane. No, ciekawe, co tu się działo. Zaraz pannę przepytam. -A co to za dziewka?! - warknął Gedeon. - Cnotliwa niewiasta, co chłopów po przyrodzeniu wali. -To jest córka Matwieja. Druha mego. Tylko się w niej waszmość nie rozmiłuj, bo źle będzie! - zarechotał Barabasz. -Nie myślisz waść chyba, że lubię takie dziewki... Wyszli ze stodoły na podwórze, pełne gwaru i ruchu. Kozackie kolasy stłoczono na placu przy żurawiu i studni, zamknięto bramę. -Wystawić warty! - rozkażą] Barabasz Semenowi. -I baczyć na wszystko. Dytko wie, co z lasów wyjdzie. -Chodź waść - skinął na Gedeona. - Dowiemy się, co tu się działo. Ruszyli ku domowi. Barabasz pchnął nabijane bretnalami drzwi. Za nimi ukazała się wąska, długa sień o ścianach obwieszonych myśliwskimi trofeami. Wielkie głowy saren, dzików i niedźwiedzi spoglądały w przestrzeń szklanym wzrokiem. Na podłodze leżał miękki, wzorzysty, turecki dywan wytarty i postrzępiony od nacisku podkutych butów. Drzwi po lewej otwarły się z wolna. Justyna wyszła na korytarz. Teraz była ubrana w rysi kołpaczek i długą delię. Spojrzała z ukosa na Gedeona. Barabasz spojrzał w lewo, spojrzał w prawo, jak gdyby bał się, że ktoś może ich podsłuchiwać. Z kocią zwinnością przyskoczył do Justyny. -No, mów ptaszyno! - wycedził przez zęby. - Czyi to Kozacy byli? -Hryćki Czarnego, a kogóż innego? - odparła. - Przecież Matwiej za Tarasem staje. Hryćko bardzo zły na niego. -Jak to się stało? -Nie wiem... Byłam w futorze. Usłyszałam krzyki, wybiegłam. Nasi już leżeli. Trzech pachołków mi zabili! - wy-buchnęła gniewnie. - Dytcze syny! -A Matwiej gdzie? -Do Czehrynia pojechał. -Kiedy wróci? -Boh jeno znajet. -To naszykuj nam wieczerzę. Ostaniem tu na noc. -A co z tamtymi? -Pogrzebiem po cichu. Skoro to ludzie Czarnego, nie będzie z tego sprawy. Już ty się nie martw, sokolico. Justyna odeszła. Barabasz jakby dopiero teraz przypomniał sobie, że przecież tuż obok stoi Gedeon. Odwrócił się do młodego szlachcica, spojrzał mu w oczy. Jego twarz zmieniła się. Lodowaty wzrok czarnych źrenic przeszywał Sienieńskiego zda się na wylot. -Takem waćpana polubił - powiedział cicho - że nie chciałbym, co by cię coś złego spotkało - przesunął dłonią po gardle. - Tak więc nie gadaj, panie bracie nikomu, coś tu widział i słyszał. -Rozumiem - mruknął Gedeon, że właśnie pobiliśmy Kozaków którzy, stoją przy Rzeczypospolitej... -A po co to ci wiedzieć, Gedeonku - stwierdził wylewnie Barabasz. - Mądrzy Turcy powiadają, że ucho, co za wiele słyszało, odrąbuje się razem z głową. Jedlina Gdy zasiedli do wieczerzy, zapadł zmrok. Czeladź Barabasza ściągnęła ze spiżarni wędzone mięso, sery, kaszę i słoninę. W międzyczasie zamknięto bramę, wystawiono straże w wartowni, stłoczono wozy na niewielkim placu pod futorem. Noc była cicha i spokojna. Czasami tylko w stajni zarżał koń, a ze stepu doszło wycie wilka. Świerszcze grały cicho za piecem. Wszystko było tak spokojne i uśpione, jak jeszcze nigdy w ciągu ostatnich dni. Na wieczerzę zasiedli w gościnnej izbie futoru. Chata miała tylko dwie komory, lecz ściany zdobiły tureckie makaty, broń, zbroje i -jak zwykle na Ukrainie - ikony świętych. Kozacką sadybę, choć mniejszą od szlacheckiego dworu, urządzono z wielkim przepychem. Widać było jednak, że większość sprzętów to łup z tureckich, tatarskich, perskich i Bóg wie jakich jeszcze wypraw kozackich. W izbie i na stole leżały wspaniałe tureckie materie, ręcznie tkane kobierce z Dalekiego Wschodu, weneckie szkło, nawet delikatne czarki z laki z dalekiego Kitaju. Prawdę jednak mówiąc, Barabasza i jego Kozaków mało co obchodziło to wszystko. Po prostu jedli, rozrywając wnoszone mięso na sztuki, pili ile tylko mogli, wylewając miód i piwo niemal za kołnierze szerokich koszul, któryś z nich, skończywszy wcześniej, sięgnął po lirę i począł trącać struny. Gedeon rozglądał się dookoła. Coraz częściej jego wzrok przykuwała Justyna. Zastanawiał się, skąd wzięła się taka panna w kozackim futorze. I który Kozak wychowywał swoją córkę jak szlacheckie dziecko, dawał jej polskie imię? Zresztą, może ten cały Matwiej był skozaczonym, szlachetnie urodzonym panem bratem. Na Ukrainie wszystko to mieszało się ze sobą. Polacy żenili się z Rusinkami, Rusini i Kozacy brali sobie za żony szlachcianki. Jedni przechodzili na katolicyzm, inni na prawosławie. .. Sam diabeł nie rozeznawał się w tym wszystkim. -Dużo teraz lirników po miastach - powiedział w końcu Barabasz. - Dziady wszędy chodzą i gadają, że będzie koniec świata. -A bo to prawda? - rzekł Semen, młody sługa Barabasza. - Co roku tak się dzieje, jak wyprawa wielka idzie albo wojna. -Teraz prędzej na bunt się zanosi. Wiele krwi chrześcijańskiej popłynie. -To co? - zapytał Barabasz - Taras wojnę rozpocznie z Lachami? -A pewnie. -To przegra! - rzekł Kozak. - Przegra od razu. Zapadła cisza. Cichutko trzeszczały knoty świec i pochodni, cicho grały świerszcze za oknem. -Niby dlaczego ma przegrać? - spytała Justyna. - Co, nie ma on wielu mołojców, dział, taborów? Barabasz rzucił do misy ogryzioną z mięsa kość. Przetarł wolno wąsy z tłuszczu. Pociągnął łyk piwa. -Ano przegra - powiedział z naciskiem - bo nie widział, co potrafi Rzeczpospolita. A ona ma wojska, ma szlachtę po pruskiej wojnie. I nie taka to szlachta w Polsce i na Litwie, jako pludracy na zachodzie, co jeno wszy w perukach i france w zadkach mają. Ho, ho, pomnijcie jak bywało dawnymi czasy. Nie wygrał z nią Kosiński, nie wygrał Nalewajko... Nawet Żmajłę pan Koniecpolski w stepach przydusił. A teraz trudno ; z nim będzie. Nie widzieli nasi chłopcy hetmanów, dział, piechoty, jazdy. Ot, przyjechała teraz do Zołotonoszy chorągiew j pana Wolskiego. To, chłopy mocne, nie chachary, jako Turcy, Moskwicini, Tatarowie. W wojnie wszyscy bywali, w szabli wyćwiczeni, na koniach jak smoki. -Przed jazdą Lachów łacno za wałem bronić się można -odezwał się Semen. - Tak już nawet nasi dziadowie robili. -A broń się, Semen! To cię wnet Lachy jak jaźwca w jamie obiegną i nie popuszczą- aż z głodu trawę żarł będziesz. Tak, mości panowie, nie siłą nam swoich racji dochodzić. Inną drogę trzeba obmyśleć. Bo choćbyśmy Rzeczpospolitą i pokonali - co dalej? Kto nam da takie prawa, przywileje, takie swobody, jakie nawet teraz mamy? Moskwa? Tam przecie tylko ukaz carski i carskie prawo, i knut i pal, jak kto nie posłucha. A Turcy? Wina nie znają pohańcy i sprośni wielce! -Byleby nam tylko ta Rzeczpospolita zasługi uznała - rzekł jakiś stary Kozak, siedzący obok Semena. - Cóż my to? Nie gorsi jesteśmy od szlachty. Panie bracie! - rzekł do Gedeona. -Co, brzydzisz się mną, Kozakiem prostym? Jam z królewiczem Władysławem na Moskwę szedł. Jam przed Tatarem Rusi bronił. .. I teraz gorszy jestem od dzierżawcy waszego - bo co pan -to jego prawo! Ej, żebyż wreszcie sprawiedliwość się stała! -Tak i wy lepiej poczekajcie - powiedział Gedeon. - Panie Barabasz, nikomu tu nie uchybiam, ale wojna z Koroną, to szaleństwo. Nijak jej nie wygracie. Lepiej czekajcie. Król Zygmunt już stary, schorowany. A po nim przyjdzie Władysław. Ten zawsze był wam przychylny. -Prawdę gada - ozwał się Semen. - Władysław szczyryj żołnir. On z Kozakami u Chocimia buw, horyłkę w okopie pił, ze starszyzną bratał się... On nam wiele da, zobaczycie. Nagle w sieni rozległ się stukot butów. Do wnętrza sieni zajrzał młody Kozak. -Batko! Cud to, ale Matwiej przyjechał. -Matwiej?! - wykrzyknęła Justyna. -To on, on sam... -Otwierajcie bramę! Wszyscy ruszyli do drzwi. Gedeon postąpił za Barabaszem i jego ludźmi. Gdy wyszli na ganek, na dworze rozległy się okrzyki i nawoływania. Na zewnątrz płonęły pochodnie, słychać było łoskot kopyt, brzęczenie uździenic. Przed domem stało kilkunastu jeźdźców w wilczych kapuzach, dostatnich, zielonkawych żupanach i deliach. Ich broń błyszczała stalą, srebrem i złotem. -Matwiej! Żyjesz, batko! wykrzyknęła Justyna. Gedeon dojrzał, że rzuciła się na szyję jednemu z nowo przybyłych Kozaków. - Ty ne znajesz, szczo tu było... Hryćka ludzie nas napadli. Szczęściem Barabasz wyratował. I jeden szlachcic jeszcze. -Jak to?! - zakrzyknął nieznajomy. - Nie może to być?! -Nad ranem napadli. Czeladź nam wybili. Trzech Kozaczków i chłopa ze stajni! Matwiej spojrzał na córkę, potem chwycił ją mocno, przytulił. Justyna zaszlochała cicho. -Już, j uż, cicho - powiedział. - Popamięta mnie Hryćko! A tobie nic nie zrobili? -Barabasz wyratował... I pan Gedeon... -Barabasz? - Matwiej odwrócił się. - Czołem panie bracie! -Czołem, czołem. Ale poznaj Matwieju wybawcę twej dońki! Oto jest Gedeon... Gedeon Sienieński. Z tych, Sienieńskich, których już znasz. Wysoki, posiwiały na skroniach Kozak postąpił w stronę Gedeona. Spojrzał nań bystro. -Witaj waszmość - powiedział -jam jest Matwiej Hryniewicz... Kozak nawet nie drgnął. Ale coś, jakaś ledwie uchwytna zmiana w jego spojrzeniu powiedziała Gedeonowi, że poruszyło go to nazwisko. No tak, stryj Janusz był przecież bardzo znany w całym powiecie. Pewnie i dlatego nie podał ręki Ge-deonowi. Patrzył nań bacznie i w milczeniu. -Prosimy do stołu - rzekła szybko Justyna. - Wieczerzaliśmy właśnie. Ruszyli do izby, zasiedli u stołu. Matwiej urwał kawał pieczeni, przegryzł, popił piwem. Barabasz dolał mu gorzałki z gąsiora. Nalał też sobie, Kozakom i Gedeonowi. Wypili zdrowie gospodarza. -Znaczy się, Hryćkowi ludzie tu byli... - mruknął Matwiej spod posiwiałych wąsów. - Już ja wiem, czego chcieli. -Chcieli ciebie - rzekł z naciskiem Barabasz. - Myśleli, że cię schwycą, jak wrócisz. Musisz się teraz pilnować, bra-teńku. Bo jak cię Czarny chwyci, to już nie popuści i pójdziesz ty pod topór, jak kiedyś Borodawka. -Prędzej ja jego do Dniepru puszczę z kulą u szyi. Niechaj tylko jesienne koło nastanie. Już tam stronnicy Hryćki długo nie pożyją. Tylko panów braci się zwoła, a wnet rum powstanie i Czarny źle skończy. -Obaczymy - mruknął Barabasz, popatrując w stronę Gedeona, jak gdyby nie chciał, by ten dowiedział się za dużo. -Wozy całe dowiozłeś? - zapytał Barabasza. Barabasz skinął głową i kiwną głową w stronę Gedeona. Ruch był ledwie dostrzegalny, ale nie uszedł uwagi Sienień-skiego. Ach tak - pomyślał szlachcic - nie chcą, bym wiedział, co na wozach jest. A co może być? Pewnie broń. -Wypada, że muszę waści podziękować - rzekł obojętnym tonem Matwiej. - Dziękuję. Ciekawi mnie jeno, po co tu przyjechałeś. -Pan Sienieński majętności po stryju chce objąć. Po Januszu, niesławnej pamięci. -To ciężko będzie. Wielu pamięta starego Sienieńskiego... Mnie samego zajechał, futor spalił-powiedział Matwiej, patrząc uważnie w twarz Gedeona. -Niejeden mój stryj tak się rządził. Ot, w powiecie kaniowskim swawoli teraz pan Łaszcz. Uszy ludziom ucina, zajazdy czyni, panny gwałci... Ale mimo tego, wielu jego zdrowie pije. -Bo to wojownik sławny. Zawsze pierwszy przeciw Tatarom staje. Tak samo jak u nas did Muraszko. -Ciężki był dla nas pan Janusz Sienieński - mruknął Barabasz. - Ale dziwne szaleństwo tym człowiekiem rządziło. Pomyśl sobie waszmość, że on sam własnych ludzi pozabijał. Kiedy kompanionów swoich nie był pewien, umówił się z nimi, aby w lesie, w futorze starym czekali. A sam przypadł tam, drzwi balami podeprzeć kazał, a potem podpalić chałupę. I tak zgorzeli jego druhowie najlepsi. Pięciu ich było... -Waść mówisz tak, jakbyś tam był. -Widziałem to z bliska Gedeon zadrżał. Na zewnątrz zerwał się wiatr - cicho szumiały stepowe trawy, okiennice postukiwały głośno. Ktoś uchylił okienko i Gedeon dostrzegł na niebie blady, wąski sierp księżyca. Było już bardzo późno. Rozejrzał się po współtowarzyszach biesiady. Justyna ledwie co nie spała, pijany Barabasz kołysał się na krześle. Matwiej wstał nagle. -Wielka będzie wojna! - rzekł głośno, patrząc w przestrzeń, jakby wokół niego nie było ścian kozackiej chaty. -Idzie już od Dzikich Pól... Nadciąga... Wiele mieczy utopi się we krwi... Wielu padnie w walce... I nikt nie będzie zwycięzcą. .. Nikt - powiedział cicho. - Nikt... Gedeon wstał. Nie zwracając uwagi na słowa Matwieja, podszedł do Justyny, lekko dotknął jej ramienia. Drgnęła wówczas, podniosła nań wzrok. -Waćpanna zmęczona jesteś. Pozwól odprowadzić się do izby. -Justynę to ja sam odprowadzę! - powiedział groźnie Matwiej. Gedeon odwrócił się. Stary Kozak patrzył nań spokojnie. -Niby dlaczego? -Waszmość już zmęczony! Czas spać... -Wszak dopiero zaczęliśmy. -Spać, Gedeonku, spać czas - wymamrotał Barabasz. Podniósł się chwiejnie i chwycił młodego szlachcica za rękaw. Matwiej skinął Justynie ręką. Dziewczyna poderwała się jak spłoszona łania, skłoniła się wszystkim obecnym, po czym znik-nęła za drzwiami. -Cóż to, panny o nic spytać nie wolno? -Jam jej batką i mnie ma słuchać - mruknął Matwiej. -Czas kończyć, brateńkowie. Gedeon przyjął jego słowa w milczeniu. Nie sięgnął ręką po szablę - wszak był w gościnie - ale Matwiej coraz mniej mu się podobał... Spojrzał nań zmrużonymi złowrogo oczyma, ale Barabasz pociągnął go ku drzwiom. -Chodźmy, panie Gedeonie. -Tedy czołem wszystkim. -Czołem, czołem! * * * -Cóż to! Ten cap trzyma dziewkę dla siebie?! - zagrzmiał Gedeon, gdy tylko znaleźli się na zewnątrz. -Matwiej łatwo w gniew wpada. Poniechać go lepiej, kłopotu sobie nie robić, panie Gedeonie - mruknął Barabasz. -On mocny w szabli. I przy tym to szlachcic, choć skozaczony. Familia jego ponoć gdzieś pod Lwowem mieszkała. A waści co, zapadła w głowę Justynka? -Gdzież tam! Ale dziwię się, że kozacka córka taka gładka. -Matwiej jąjak szlachciankę chował. Na dwór do kniazia Zasławskiego posłał - Barabasz rozejrzał się dokoła, jak gdyby chcąc sprawdzić, czy nikt ich nie słyszy. -1 to jeszcze waści powiem, że to jego prawdziwa córka nie jest. -Jak to?! -Nie powiadaj tego nikomu, panie Gedeonie, ale Matwiej znalazł to dziecko w ruinach dworu, co go Tatarzy spalili. Po medaliku poznał, że szlacheckie. Ale że rodzina cała w łyki poszła, albo pod nóż, tedy wziął mołodycię ze sobą i począł chować. Przaśna z niej panna. Już niejeden z Kozaków dla niej głowę stracił. -I co? -Ano nic - Barabasz podrapał się po podgolonym łbie. -Matwiej wszystkich przepędził. Paru usiekł. Powiada, psia jucha, że dla kogoś lepszego jego wychowanica będzie. Pewnie dla hetmana kozackiego! -A niech i będzie dla samego króla Jego Mości! Mnie nic do niej! Panna nie za ładna. Ruda - a te wredne bywają. Przy tym złośliwa. W rzyć mię kopnęła. -Jak kopnęła - znaczy charakterna. -Może, ale dla mnie starczy. Baba posłuszna musi być, mężowi spolegliwa, wesoła i w zadku ognista. U nas w Sieradzkim jeden szlachcic wziął sobie taką cnotliwą za żonę i miał potem sam dopust Boży! Tako jej było do rozkoszy, jak wołowi albo starej szkapie do skrzydeł. Aż potem ślubował do klasztoru wstąpić, jeśli tylko Pan Bóg uwolnić go od niej raczył. -No i uwolnił? -Jako żywo. Baba w końcu skapiała. -A on wstąpił do klasztoru? -Skądże! Wziął za żonę taką, co dwadzieścia lat młodsza była! -A to i dobrze. No, panie Gedeonie. Chodźmy i my spać. Jutro do Krzemieńczuga dojedziem. Ruda i wredna - pomyślał Gedeon, gdy układał się w szopie na sianie. Swoją drogą jednak wdzięczną miała postać ta panna Justyna. Szlacheckie dziecko. Stary Kozak pilnuje. Niech to! Zresztą, co go to wszystko obchodziło. Odwrócił się na drugi bok i zasnął. * * * Następnego dnia ruszyli skoro świt. Gdy opuszczali futor Matwieja, na niebie nie wzeszło jeszcze słońce; z jarów, bagnisk i mokradeł wstawały tumany oparów. Cała okolica skąpana była w wilgotnych mgłach okrywających wszystko szczelną, białą zasłoną. Wilgoć gromadziła się na broni, rzędach końskich i płóciennych dachach wozów. Wszystko, co metalowe, pokrywało się kroplami rosy. W ciszy poranka słychać było tylko ciche nawoływania się ptaków, świergot świerszczy i plusk spadających z drzew kropel wody. Wszystko wyglądało na wymarłe, skarlałe, opuszczone, zdławione przez mgły. W ciszy świtu otwarli bramę i wyruszyli - wóz za wozem, koń za koniem. Gdy Gedeon mijał bramę, coś kazało mu odwrócić się i spojrzeć za siebie. Dojrzał na ganku Justynę. Zdaje się, że patrzyła za odjeżdżającymi; zdało mu się, że wpatrywała się właśnie w niego. Gedeon poczuł w sercu żal, a może po prostu smutek. Diabli wiedzą, skąd wzięło się to uczucie. Nie zamierzał bynajmniej rozmiłować się w tym "Kozaczątku". Zadnieprze różniło się od prawobrzeżnej Ukrainy. Tam był głównie step, ciągnące się po widnokrąg pola, poprzecinanie głębokimi jarami i pasmami lasów. Tutaj stare, na wpół zatarte leśne dukty prowadziły wprost w głąb wielkich, podmokłych borów. Wszędzie pełno było błot, bagien i trzęsawisk. Mgieł, oparów i dymów od ukrytych w lasach osad smolarzy. Ale pomimo tych świadectw ludzkiej obecności, jechali ciągle bezludną okolicą, z rzadka tylko mijając ufortyfikowaną wieś albo kozacki futor. Od Barabasza, Gedeon dowiedział się, że najazdy tatarskie okrutnie spustoszyły te tereny. Życie nie zdołało wrócić jeszcze w pełni na ruiny i zgliszcza. Znacznie bardziej na północ rozciągały się już nieźle zagospodarowane majątki Wiśniowieckich, lecz tutaj, pomiędzy Czerkasami, a Horolem, wszystko wyglądało na zdziczałe i opustoszałe od stuleci. W miarę jak podążali coraz dalej i dalej, Gedeon odczuwał dziwne drżenie serca. Niecierpliwie wyczekiwał, kiedy wreszcie dojadą do Jedliny. Barabasz obiecał, że doprowadzi go przed same drzwi dworu; zresztą szlak prowadził bardzo blisko Jedliny. Lecz słońce przechyliło się już ku zachodowi, a ciągle jeszcze nie widać było celu podróży. Wkrótce stanęli na popas. Zjedli szybko nieco wędzonej koniny, popili gorzałką, a potem ruszyli dalej, zagłębiając się w ponure lasy Zadnieprza. Było już późne popołudnie, a słońce chyliło się ku zachodowi, gdy Barabasz, wstrzymał ręką resztę karawany, po czym odwrócił do Gedeona. Gdy szlachcic podjechał bliżej, Kozak wskazał mu omszały kamień, obok którego odchodziła z traktu wąska, na wpół zarośniętą trawą dróżka. -Panie Gedeonie, jesteśmy prawie u celu - powiedział. -To jest stary kamień milowy Jedliny. Odtąd były kiedyś włości twego stryja... Ta droga wiedzie prosto do nich. To na zachód. Na wschód stąd, za rozstajami jest Tyśmienica Dida Muraszki. Na północ masz waść jakąś karczmę. Dalej za niąjest już Zo-łotonosza... A na południe od twej wsi, za lasem i rzeką-jest futor Sawy Sawicza, jego ojca i braci. -No to jedziemy! - powiedział Gedeon. Barabasz uśmiechnął się pod wąsem. Młodzieniec ruszył przodem, puścił się rysią. Stary Kozak nic odstępował go na krok. Jechali szybko, w milczeniu. Stara ścieżka prowadziła wprost do dąbrowy. Wjechali w cień wielkich drzew, przemierzyli szybko las, wyjechali na niewielkie wzniesienie. Ciekawość gnała Gedeona coraz dalej i dalej. Popędzał swego konia ostrogami, w końcu puścił się skokiem, popędził prosto przed siebie. Jak wicher wypadli na otwartą przestrzeń. Gedeon pochylił się w kulbace, popuścił cugli. Dostrzegł przed sobą następny, niewielki pagórek, dalej ciemną plamę lasu - za stepem porośniętym wysoką, uschłą trawą. Lecz na pagórku rosły wierzby, z boku widniał jakiś zarośnięty sad. Gedeon wiedział już, że za chwilę ujrzy przed sobą stromy dach dwom, stajnie, stodoły i folwarczne zabudowania. Dostrzegł jakiś ciemny, zasłonięty przez gałęzie drzew kształt i puścił się ku niemu cwałem. Jeszcze dwie chwile, jeszcze jedna... Czekał z bijącym sercem, czekał niecierpliwie, schylony nad karkiem galopującego konia... Wiedział, że wreszcie zobaczy to wszystko, przekona się, jak wiele zostało po jego zmarłym stryju... A potem wypadł na wzniesienie, ściągnął cugle, wstrzymał rozpędzonego wierzchowca, aż rumak stanął dęba, zachrapał, rzucił się niespokojnie, a z piersi Gedeona wyrwał się jęk grozy. Na porosłym trawą wzniesieniu nie było dworu... Nie było folwarku. Dzikie krzewy i chaszcze zarastały fundamenty po jakichś starych budowlach. Resztki drewnianych ścian sterczały przed nim z zielska, z burzanu i stepowych ostów wyłaniały się ledwie widoczne kamienne fundamenty... Jedliny nie było... Nie było tu nic, poza resztkami ruin, zdziczałym sadem, i porastającymi wszystko chwastami. Gedeon zeskoczył z kulbaki i podszedł bliżej, prowadząc Kapera za sobą. Spodziewał się wszystkiego, ale nie resztek folwarku, nie chwastów i dzikich traw porastających kupy gruzu... Marzenia jego rozwiały się jak dym w jednej krótkiej chwili... Tu nie było nic... Tylko sterta ruin, step, daleki kontur lasu i pustka błękitnego nieba nad głową. Usłyszał tętent kopyt - Barabasz i kilku Kozaków z karawany podjechało doń wolno. Uśmiechali się pod wąsem, gwarzyli cicho. Barabasz wysunął się do przodu. -No i co, panie bracie?! - zapytał. - Oto masz przed sobą swoją Jedlinę! Widzisz, co z niej ostało... Hej, kiedy na włościach osiądziesz, przez tydzień pić będziem! -A ziemi, masz pane szlachcic, ile tylko chcesz - zawołał inny i zatoczył ręką koło. - Ot, bierz, ile chcesz! Wszystko twoje! łle tylko szablą utrzymasz, tyle weźmiesz... -Jeno jak to orać będziesz? - zafrasował się drugi. - Dnia i nocy ci nie starczy. -A do pługa chyba sam się zaprzęgniesz, panie bracie! Gedeon milczał. Tamci przycichli wkrótce. Poczęli rozglądać się dookoła. -Jak to? - wykrztusił w końcu szlachcic. - Skąd to? Dlaczego tak się stało? -Ot, prosto - odparł cicho Barabasz. - Jak Janusz zginął - wszyscy stąd poszli. Patrz na ruiny - nikt nie spalił dworu. Raczej sam się zawalił. Wichry to pewnie uczyniły, bo tu zimą zamieć tęga. Dach się zawalił, ściany zmurszały. Tam dalej -wskazał na północ - pewnie są i resztki wsi. Po chałupach nawet śladu nie ma... Zresztą, jakie są nasze chałupy, sam wiesz... No i tak oto cała rzecz się przedstawia. Gedeon nic nie powiedział. Semenko podjechał bliżej. -No, ne sumuj, pane szlachcic - mruknął. - Tak tylko szutki stroim... Ty wydeł, szczo tu jeno smert! Nie tu ci dziś zostawać. -Właśnie. Dzisiaj w nocy w Zołotonoszy stajem. Mości Sienieński - tak i ty popatrzył, podumał. Teraz wsiadaj na konia i jedź z nami. Ze Zołotonoszy już my ci drogę do Kijowa obmy-ślim. A dalej już sam w swoje strony trafisz. Gedeon spojrzał nań uważnie. Wsparł się pod boki. -Ja nigdzie nie jadę! -Co?! - zakrzyknął Barabasz. - Chyba na łeb ci padło! -Powiedziałem - nie ruszę się stąd! -Baczy w ty - Semenko obrócił się do Barabasza. - Tra-stia jeho morduje... On na rozumie słaby. -Panie Gedeonie... Dobrze się waść czujesz? Może za gorąco dziś było, co? A może ty w bagno dziś wpadł i teraz zimnica trzepie?! -Nigdzie nie pojadę! Zapadła cisza. Kozacy spojrzeli na siebie bezradnie. -Znaczy się, na umie słabuje - mruknął któryś. - Trzeba by z nim do cyrulika. Jest taki jeden Niemiec w Horolu. Jeno gówno obejrzy - zaraz rzeknie, co komu. ł czy krew trzeba puścić. -Prędzej do worożychy z nim. Ta mądrzejsza. -Może popławić? Gorąco dzisiaj było. Gorączka na łeb mu padła. -Powiedziałem już - zostaję! Barabasz westchnął, zsunął kołpak z czoła, z powagą zawinął osełedec wokół prawego ucha. -A gdzie ty będziesz spał, durny?! - zakrzyknął. - Co? Tu w lasach wilków pełno. Na drzewie chyba. A my już ruszać musimy. -Ja was nie zatrzymuję. -Mości Gedeonie! -zakrzyknął Kozak. - Tuja ci mówię -nie czyń tego. Tu wokoło pustkowie. Czerń, hultajstwo! Ludzie borowi - dzicy całkiem! Chwycą cię jeszcze i zeunuszą! Ty tu nawet niedzieli nie wytrzymasz. -Wytrzymam. Za dwie niedziele wrócisz i zobaczysz, że żyję! -Jak chcesz. Więc na pewno zostajesz? -Na pewno. -Tedy żegnam, panie Gedeonie - mruknął pod wąsem Barabasz. - Czołem, panie bracie! - schylił się i podał szlachcicowi rękę z kulbaki. - A nie zapomnij o mnie, kiedy już w swoich dobrach osiądziesz. -Podstarościm cię zrobię, mości panie Barabasz. Zacny z waści człek. -Ale boleję, że takiego kompana jak ty stracę. Gorzałkę dobrze pociągasz. Żal mi cię! Jedź z nami. -O nie, panie Barabasz. Ja zostaję! -Ajadło i proch masz? -Wszystko jest w jukach. -No to, Sława Bohu - Barabasz wydobył bukłak z gorzałką. - Na szczastie! -Obyśmy się w dobrym zdrowiu zobaczyli! -Na sławu! Wypili szybko. Gedeon potrząsnął głową, gdy zapiekło go w gardle. Barabasz skinął na swoich ludzi. Zawrócił konia. Pomachał jeszcze ręką Gedeonowi, a potem wypuścił konia w skok. * * * Minęło wiele chwil, nim Gedeon otrząsnął się z odrętwienia. Przywiązał wodze Kapera do palika, po czym wstąpił na ruiny, by obejrzeć resztki dworu. Ocalały z niego tylko fundamenty i resztki ścian. Wnętrze kryło chwasty, stosy przegniłych, zbutwiałych belek, jakie pozostały po zwalonym dachu, rozrośnięte krzewy i chaszcze. Barabasz miał rację. Nikt nie spalił tego miejsca. Najpewniej Jedlina została opuszczona już po śmierci Janusza Sienieńskiego. Dzieła zniszczenia dokonały wiatry i deszcze, a może także ręce ludzkich rabusiów. Gedeon miał wrażenie, że niemal co roku zaglądali tu Tatarzy. Jednak dlaczego nikt nie zgarnął Jedliny zbrojną ręką? Wszak kiedyś musiało to być całkiem bogate miejsce. A może wszyscy woleli o nim zapomnieć? Może jednak leżało zbyt blisko tatarskich szlaków? Ale nie - chyba najbliższym był Murawski, a ten wiódł wzdłuż wschodniej granicy Rzeczypospolitej prosto na Moskwę. Choć z drugiej strony na Zadnieprzu zawsze grasować mogły jakieś watahy... Gedeon przysiadł na stopniach ganku. Był zmęczony, rozgoryczony, zrozpaczony. Zmęczenie niemal waliło go z nóg. Więc przeszedł tyle, aby teraz poddać się. Lecz cóż miał robić'? Wracać w swoje strony? I cóż czekało go w Sieradzkim, gdzie wszyscy znali się od wieków, gdzie nie starczało już ziemi dla szlachty? Mógł tylko wstąpić do wojska lub spędzić resztę życia w rodzinnym zaścianku, pić w karczmach, chędożyć dziewki i skończyć jako zagonowy sztachetka, wyjść za jakąś Magdę, czy Nastkę, albo zaciągnąć się do chorągwi kwarcianej, jeśli tylko stać byłoby go na poczet i konie. Musiał tu zostać. Nie było innego wyjścia. Raz jeszcze obejrzał ruiny. W sumie, gdyby mieć kilku dobrych cieśli, można by łatwo odbudować dwór. Solidniejszy niż stary, który był pewnie tylko zwykłą stepową lepianką. Potem trzeba by jeszcze otoczyć go zasiekiem albo płotem, najlepiej palisadą. Stajnie były bardziej zrujnowane, ale sad można było jeszcze oczyścić z chwastów. Nie opodal dworu były też dwa stawy. A wieś? No cóż - na Ukrainę z roku na rok ciągnęli osiedleńcy ze wszystkich stron Rzeczypospolitej. Dołączali do każdego, kto tylko zapewniał im obronę przed Tatarami. Wystarczyło tylko odbudować i umocnić dwór. A do tego mogła wystarczyć już j ego czeladź. A zatem należało ją tu sprowadzić. Zresztą, sam ojciec miał na pewno kilkaset czerwonych złotych na prowizji. A wieś na Ukrainie - to była nie lada gratka dla ubogiego szlachcica z Sieradzkiego. Tak, wszystko jeszcze mogło się odmienić... Nie zauważył nawet, że z wolna nastawał wieczór. Chmury zakryły słońce, zrobiło się duszno, parno, nieprzyjemnie, zupełnie jak gdyby zanosiło się na burzę. Las w pobliżu pokrył się cieniem, w gąszczu drzew i krzewów panowała dziwna cisza. Nie śpiewały ptaki, nie odzywały się świerszcze. Natura zamarła w ciszy i milczeniu. Nie minęło wiele czasu, gdy Gedeon usłyszał pierwszy, stłumiony pomruk burzy. Należało teraz znaleźć gdzieś miejsce na nocleg. Ale gdzie? Zaraz, gdzieś na północ od wsi była gospoda. Gedeon wrócił do Kapera. Koń był niespokojny. Szlachcic musiał uspokajać go przez długą chwilę, nim wskoczył na kul-bakę. Potem ruszył - lecz nie do gościńca, a na przełaj, przez step. Gedeon miał nadzieję, że jadąc wzdłuż lasu, trafi wkrótce na gościniec, a potem i do karczmy. Do lasu nie było daleko. Już wkrótce, spomiędzy wysokich traw i kęp burzanu wyłoniły się pierwsze drzewa. Bór był liściasty, duszny, zdziczały. Lecz step opadał stromo przed nim, ukazując koryto niewielkiej, bagnistej rzeczki. Gedeonowi zdało się, że zwała się Horol... Nad stromym brzegiem było duszno, gorąco. W powietrzu unosiły się chmary much, pachniało błotem, bagnem, trzęsawiskiem. Idąc po śladach zwierząt, odnalazł płytki bród, przeprawił się na drugi brzeg, a potem ruszył skrajem boru, u podnóża ogromnych, zamarłych w bezruchu lip. Z tyłu usłyszał ciche mruczenie pioruna. Las ciągnął się bez końca. Gedeon jechał wzdłuż rzeki -wiedział, że skoro płynęła z północnego wschodu, musiała kiedyś w końcu przybliżyć się do traktu. Dookoła wciąż panowała cisza. W nagrzanym powietrzu nie czuło się nawet najmniejszego powiewu wiatru. Drzewa stały znieruchomiałe, zdawać by się mogło, że cała przyroda lękała się czegoś, jakby po prostu zamarła ze strachu. Stary las był tak ponury, że Gedeon mimowolnie poczuł, jak przenika go zimny dreszcz. Za sobą usłyszał znowu pomruk burzy, przewalającej się gdzieś od strony Dniepru, pomiędzy wzgórzami. Mijały długie chwile, a gościńca wciąż nie było widać. Las stał się rzadszy. Czasami Gedeon zjeżdżał w dół, bo do Horolu wpadały często małe strumienie, płynące dnami stromych wąwozów. Teren stał się pagórkowaty, zarośnięty krzakami. Gedeon myślał już, że lada chwila będzie musiał przeprawić się na drugi brzeg rzeki, gdy nagle drzewa rozstąpiły się. Wyjechał wolno na wielką, zarośniętą polanę. Niebo z tyłu, za nim spowite było ołowianymi kłębami chmur. Nawałnica zbliżała się szybko. Szlachcic miał nadzieję, że nie zastanie go w lesie. Już miał wjechać między drzewa na drugim krańcu polany, gdy nagle coś przykuło jego uwagę. Z boku, przy samym lesie dostrzegł zasłonięte gałęziami krzewów kształty. Zawrócił Kapera, podjechał bliżej i zorientował się, że ma przed sobąjakieś ruiny. Wyraźnie widział zarośnięty trawą prostokąt, pozostały po resztkach domu lub chałupy. Większość belek była nadpalona. A zatem miejsce owo zostało spalone. Któż to uczynił? Tatarzy? A może Kozacy? Nie wykluczone też, że były to ślady bytności imć pana Janusza Sienieńskiego i jego kompanii. Ale co też mogło stać w tym miejscu? Wieś? Może futor? A może dwór... Tak - chyba mógł znajdować się tutaj jakiś dwór lub chałupa. Gedeon zastanawiał się, czy spalono go w tym samym czasie, gdy zawalił się dwór w Jedlinie. Ale nie, to musiała być jakaś znacznie wcześniejsza historia... Coś, jak gdyby skowyt przeleciał przez gałęzie drzew. Gedeon odwrócił się. Między drzewami, przy skraju lasu, był kurhan zwieńczony przechylonym, prawosławnym krzyżem. Ponaglił konia ostrogami, podjechał doń bliżej. Jeśli na zmurszałym drewnie był jakiś napis, to już dawno zatarły go deszcze. Gedeon spoglądał nań w milczeniu. Ten stary, rozmyty przez deszcze grób wydał mu się dziwnie znajomy. Lecz przecież nie był tutaj nigdy... Obrzucił uważnym spojrzeniem całe to miejsce. Co mogło się tutaj zdarzyć? Zajazd? Pożar? Najazd Tatarów? A może coś innego -jakaś ponura, skryta przed światem zbrodnia... Okropny grzmot poraził wszystkie jego zmysły. Piorun uderzył gdzieś w las; rozległ się huk pękającego drewna. Błyskawica zalała wszystko wokół migotliwym światłem. Kaper zarżał dziko, szarpnął wędzidłem. Gedeon pochylił się w kulbace, puścił się galopem. Usłyszał za sobą jakiś szelest między krzakami. Coś - może jakieś duże zwierzę przemknęło przez chaszcze - uciekło gdzieś w las. Kaper rwał się do cwału; był przerażony, lecz Gedeon nie chciał zlecieć z kulbaki, trącony w biegu przez jakąś niezauważoną gałąź - przytrzymywał konia, jak tylko mógł. Ruiny i stary kurhan... Cóż za zbrodnia mogła wydarzyć siq w tym miejscu, przed laty? Zresztą- skąd wiedział, że zbrodnia? Lecz jednego był pewien. Musiała być związana z jego stryjem... Piorun uderzył znowu. Zapada ciemność - niemal mrok rozświetlany dalekimi błyśnięciami błyskawic. Las skończył się nagle. Gedeon zobaczył przed sobą szary, spalony słońcem step, dalej zaś bród, trakt i gdzieś na krańcu pustej przestrzeni słomiany dach karczmy. * * * Gospoda nie wyglądała na zamożną. Zdążył wjechać w obejście, nim pierwsze krople deszczu zaszumiały na gościńcu. Stajenny chwycił wodze Kapera, wprowadził rozgrzanego, parującego konia do stanu. Deszcz lunął jak z cebra, przesłonił cały świat. Nim Gedeon otworzył drzwi i wszedł do ciemnego wnętrza, ulewa zdołała porządnie zmoczyć jego żupan i kołpak. Grube krople wody poczęły ściekać z czaplego pióra. Gdy przekraczał próg, z tyłu uderzył piorun. Rozległ się trzask pękającego drewna. Zielonkawa poświata oblała wnętrze karczmy. Gedeon postąpił do przodu, rozejrzał się dookoła. Stał-znieruchomiały, z ręką wspartą na rękojeści szabli. Usłyszał cichy okrzyk. Za kontuarem stał pejsary Żyd w postrzępionym chałacie. Wpatrywał się w szlachcica rozszerzonymi z przerażenia oczyma. -Toty... panie?! Sienieński przystąpił do szynkwasu. Oberżysta cofnął się, ale szlachcic był szybszy. Zadziałał błyskawicznie. Rozejrzał się dookoła, przyskoczył bliżej. -A ty skąd mnie znasz? - zapytał. Następny grom uderzył gdzieś blisko. Deszcz zaszumiał po dachu, zastukał w okna. Karczmarz chciał czmychnąć - sko-czyi w bok, lecz Gedeon przyparł go do ściany, spojrzał obojętnie w twarz. -Dokąd to?! Powoli rozluźnił uścisk; pozwolił, by karczmarz odsunął się dalej. -Dlaczegoś krzyknął, kiedyś mnie zobaczył Żydzie? - zapytał spokojnie. - Myślałem, że szykujesz podstęp. -Aj, waj, panie! -jęknął starozakonny - moja broda. To boli, panie. A ja nic złego nie chciałem. Ja myślał, zie wasia wielmoźność kto inny jest. -Kto taki? -Aj waj! Sam charakternik Sienieński nie wsiedłby tak do karczmy. Nu, on nawet nieraz tak wchodził. I mnie rózgami ćwiczyć kazał... Ale potem, jak wasia wielmoźność mnie za brodę raczył złapać - to poznałem, zie wasią wielmoźność pierwszy haz na oczy widzę. Gedeon nie poruszył się nawet, gdy usłyszał swe nazwisko. Ciekawe... A zatem ten karczmarz pamiętał stare czasy Janusza. Czyżby był podobny do swego wuja? Dziwna sprawa. -Piwa daj Żydzie i jadła. Stanę w twojej karczmie na parę niedziel, l chodź tu sam, a szybko! Gedeon rozsiadł się wygodnie na ławie w alkierzu. Zdjął przemoczony kołpak i rękawice. Rozejrzał się po gospodzie. Nie wyglądała najgorzej. Miała nawet podłogę - wprawdzie nadgniłą, popękaną, ale zawsze. W okienne błony zacinał deszcz, wiatr hulał w kominie. Od czasu do czasu słyszał grzmot pioruna i widział zielonkawy błysk za oknami. Żyd przydreptał szybko, przyniósł dzban i gliniany kufel. Piwo było całkiem dobre, chłodne, pieniste. Karczmarz nie odszedł. Stał przy stole, patrząc na Gedeona. -To co, pomyliłeś mnie z Januszem Sienieńskim? - zapytał szlachcic. -Kiedy wasia wielmoźność za brodę mnie złapał - jużem wiedział, że to kto inny. -A to skąd? -Bo pan Sienieński, inaczej to robił. I jak to hobił -ja -phosty Żyd czuł, że nie jest dobrze ze mną. Stary pan to miał chwyt - rzekł starozakonny, jakby z rozrzewnieniem. - Ale za wsistko płacił. Jak mnie raz kańczugiem wysmagać raczył, dziesięć czerwonych złotych dał. Ja nawet czekałem, kiedy przyjedzie. Jak raz moja Cejtl w połogu była, to nawet ja sam zwady szukałem. Myślał ja - zagadał Żyd - bić będzie, starego Moszka ćwiczyć - ale basarunki da za to. Nawet piwo na stole rozlałem. A on na to po rusku mi rzekł: "No, Moszko - źle trafiłeś. Ne ma hroszy, ne budu byty". Ale już w tydzień później od hajduków jego w łeb oberwałem. Oj, dobrze mi wtedy było na świecie. -Znaczy się, jak cięgi od pana Janusza wziąłeś, zawsze ci się płacił - roześmiał się Gedeon. - No, nalej jeszcze piwa, Moszko. I powiadaj coś jeszcze. Rad posłucham. I u mnie grosza niemało. Żyd pośpiesznie dolał do kufla. Odwrócił się i krzyknął coś w stronę drzwi, do tylnej części karczmy. Niebawem wypadł z nich młody chłopak z misą suszonej kiełbasy. Postawił ją przed Gedeonem, dodając pół bochenka przaśnego chleba. -Jedzcie, jedzcie, panie - zachęcił Moszko. - Zaraz Cejtl nam kapusty zrobi i baraniny phosto z ognia. -To gadaj, co jeszcze wiesz o panu Januszu - rzekł Gedeon i odłamał z trzaskiem pęto suszonej kiełbasy. - Ciekawym bardzo. -O, to duzio opowiadać by trzeba. U nas cały kahał w strachu był wielkim przed panem Janusiem. Raz pan Sienieński pokłócił się z jednym szlachcicem. Z panem Niemyryczem. I to bardzo. -A za co? - spytał Sienieński z pełnymi ustami. -A bo pan Janusz zabił Żydka, co był sługą pana Niemiry-cza. I ten rankor do niego wziął wielki. I nie lubili się sthasznie. Aż wreszcie pan Janusz połapał u nas i we włościach ze czterdziestu Żydów, powiązać kazał i na wozy wsadzić. A potem zawieźć do Niemirycza, rzucić na ziemię i rzec: Ja, Janusz Sienieński panu Niemiryczowi za jednego Żyda czterdziestu innych daję. Śmiał się na to pan Niemirycz, ucztę wielką wydał i z panem Sienieńskim długo pili. -Nie wątpię. Ale powiedz mi teraz, Moszko - gdzie teraz jest ten pan Sienieński, co? Bo mówisz o nim tak śmiele, a przecież w każdej chwili może zawitać do twojej karczmy. -Nie zawita. Bo pan Sienieński już dawno zabit. Oho, dwór jego nawet zrujnowany w Jedlinie. I nic po nim nie zostało, jeno te historie, które ja, prosty Żyd, mówię tutaj gościom. Gedeon milczał. Moszko krzyknął coś w stronę drzwi. Za jakiś czas Żyd wrócił znowu, tym razem niosąc przed sobą misę pełną pieczystego. Postawił ją na stole, potem dolał szlachcicowi piwa. Gedeon chciwie porwał barani udziec. Wgryzł się w przypieczone mięso. Baranina przyprawiona była na ostro szafranem i pieprzem. Skruszała dobrze. Gedeon z zadowoleniem wyrywał wielkie kęsy potrawy. Nie jadł nic od popasu przed południem. Zgłodniał bardzo. Swoją drogą zaczynało mu się podobać w tej karczmie. -Moszko! - rzucił po kilku chwilach, gdy zaspokoił pierwszy głód. -Słucham, panie. -Masz tu osobną izbę? -Izbę? - Żyd uczynił taką minę, jak gdyby szlachcic pytał, co najmniej o królewską komnatę z puchowym łożem. - Ano mam... Ja wszystko mieć, panie... Są tu dwie izdebki. Ino posprzątać muszę, boje szczury osrały. -To dobrze. Naszykujesz mi tam łoże. Banię masz?! -Jest w ogrodzie. -To dobrze. Zagrzejesz wody. Długo byłem w podróży. Zapłacę, nie bój się. Stanę u ciebie w karczmie czas jakiś. -Wielki to honor dla mnie, panie... Ja się cieszić... Ja bahdzo się cieszyć. -Nie poskąpię ci grosza. A teraz - Gedeon otarł wąsy rękawem-przynieś pióro i inkaust. W stajni widziałem twego pachołka. Pojedzie z listami do Bracławia. -Słucham, panie. -I pewnie dumasz, kto jestem? -No, nie, ja phosty Żyd. Ja się do panów szlachty nie mieszam. Oni swoje robią, a ja jeno cienko prziędę, cienko prziędę... -Będzie ci lepiej, nie bój się - Gedeon wstał i wrzucił do misy ogryzioną kość. -No, gdzie masz inkaust? Czekam. -Już niosę, już niosę. Moszko wydobył szybko spod lady wielką flachę atramentu, kilka przybrudzonych kartek i pęk gęsich piór. Gedeon dobył kindżału, naciął jedno z nich, zanurzył w inkauście. Musiał napisać dwa listy. Uśmiechnął się do siebie. Przecież tak naprawdę niczego to nie rozwiązywało. Zaledwie przyjechał, a już miał całą masę kłopotów. Ale cóż - musiał sprowadzić tu czeladź i wydostać od ojca trochę złota. Miał nadzieję, że do tego czasu nic się nie wydarzy. Ledwie tak pomyślał, poczuł dreszcz. Jak nic miało się nie wydarzyć, skoro szukał go ten wielki szlachcic. Należało mieć się na baczności. Na wszelki wypadek postanowił nie mówić swojego nazwiska Żydowi. -Moszko, chodź tu! Gdy Żyd podszedł, Gedeon wstał szybko, chwycił starozakonnego za brodę, uniósł głowę do góry. Karczmarz jękną, szarpnął się, ale młode ramię trzymało go mocno. -Patrz tu! - warknął i podsunął pod nos Żyda czerwony złoty. - To za usługę, ale jeśli powiesz komuś, że u ciebie jestem, lepiej ci się było nie rodzić, Żydzie!!! Rozluźnił uścisk. Starozakonny odskoczył do tyłu. Jego oczy zrobiły się okrągłe jak spodki. Gedeon dostrzegł w nich przerażenie. Uśmiechnął się lodowato. -Jeśli by się kto pytał, powiedz, że jestem... Michał Słupecki. Wszystko będzie dobrze, jak nie dasz powodu, żeby mnie rozsierdzić. Nagrodzę cię sowicie. -Aj, waj!!! - zakrzyknął Żyd. - A ja nic nie hobić. Ja phosty Moszko. Gdzie mnie do panów szlachty? Ja nic nie powiem, ja zhobię, co każą. -Zrobisz? To dobrze. To mi się podoba. Co tak na mnie patrzysz? -Bo mi się zdało... Ja nic nie mówić. Ale wasia wielmoźność sthaśnie mi tehaz na pana Sienieńskiego wygląda... Gedeon drgnął. Nic nie powiedział. Usiadł przy stole i wziął się do pisania. Urwał nagle, gdy powróciło doń wspomnienie panny Justyny. Westchnął ciężko, niby zakochany plu-drak - poeta do swej dziewki, po czym wziął się do pisania. Za oknem cicho szumiał deszcz... Zabójca Nazajutrz Gedeon zbudził się, gdy słońce było wysoko na niebie. Ledwie narzucił koszulę i spodnie -wybiegł przed karczmę, wylał sobie na łeb pół wiadra lodowatej wody. Dopiero wtedy przejrzał na oczy. Poranek był ciepły, mglisty. Z borów, mokradeł, znad bagien przy Horolu wstawały opary i mgły. Słońce przygrzewało mocno. Ptaki zbudziły się wcześnie, na niebie Sienieński dostrzegł nawet przelatujący klucz żurawi; wśród traw grały cicho świerszcze. Śniadanie nie zajęło Gedeonowi wiele czasu. Ledwo przegryzł nieco jajecznicy z wędzonką, zaraz kazał siodłać Kapera i ruszył do Jedliny. Czekał go pracowity dzień. Mimo wszystko był już zdecydowany, aby tu zostać. Potrzebował tylko pieniędzy, aby odbudować stary dwór i wskrzesić potęgę rodu Sienieńskich. Potrzebował także ludzi. Ale ziemi było wokół mnóstwo. Wystarczyło wyciągnąć po nią rękę. A skoro miał ziemię, nietrudno było o osadników. W wesołym blasku słońca uroczysko nie wyglądało już tak ponuro, jak wczorajszego popołudnia. Ziemia, rozmiękła po całonocnym deszczu, parowała lekko, choć w górze widniał czysty błękit nieba. Długo myszkował wśród poprzerastanych trawą i krzewami ruin. Moszko miał rację. Dwór zawalił się od deszczu i wiatru, nie zaś pożaru. Przez siedem lat dach zapadł się, przegnił, spróchniał, wicher rozrzucił deski i bale. Ale pod mchem i ostami, Gedeon doszukał się mocnych, kamiennych fundamentów. Gdyby oczyścił całe rumowisko z resztek drewna, traw, gdyby wyciął kępy burzanu, młode drzewka i krzaki, mógłby spokojnie postawić nowy dwór na starych kamieniach. Potrzebował tylko drewna, cieśli... Potrzebował ludzi do pracy. Nie wiedział jeszcze, gdzie mógł ich znaleźć, był jednak dobrej myśli. Rozkulbaczył Kapera, puścił go wolno na trawę, a sam -jak prosty chłop - zaczął wziętym od Moszka toporem wyrąbywać chaszcze i krzewy w ruinach Jedliny. Nie było tego dnia wiatru, ptaki odzywały się wśród gęstwiny rzadko. Przyroda była uśpiona, lecz zlanemu potem Gedeonowi zdało się, że wszystko dookoła wpatruje się weń, czeka w napięciu na każdy jego ruch, zupełnie jak gdyby tylko od niego zależało, czy zdoła przeżyć na tym zdziczałym uroczysku. Spieszył się, lecz ciągle rozglądał dookoła. I jak zresztą nie mógł tego robić, skoro ze wszystkich stron otaczała Ukraina, jej kolory, dźwięki, zapachy i opary. Skoro zaraz za dworem, zdziczały sad wiśni ciągnął się w stronę stepu, zarośniętego zielskiem, bodiakami i trawą. W gęstwinie drzew pszczoły uwijały się wśród płatków kwiatów, gdzieś wysoko, na niebie nawoływały jastrzębie. Wszystko było tu zdziczałe, opuszczone, zielone i żółte i dziko piękne. Nigdzie, w żadnej części Rzeczypospolitej nie znalazłby Sienieński tylu kolorów i zapachów. Zdawać by się mogło, że dziedzina ta leżała na krańcu świata, że dalej nie było już żadnych krajów zamieszkałych przez ludzi. Pracę skończył Sienieński dopiero późnym popołudniem. Do tego czasu oczyścił nieco fundamenty, odrzucił nawet na boki sterty spróchniałych bali. Niemal niepostrzeżenie dla niego, słońce przesunęło się daleko w stronę zachodu. Powoli zbliżał się wieczór. Gedeon podniósł głowę, dostrzegł, że cienie zgęstniały wśród drzew. Przyjrzał się efektom pracy. Jeszcze trochę, a wytnie wszystkie krzewy i drzewka, a potem będzie mógł wznieść na starych fundamentach nowy, potężniejszy dwór. Minęła chwila, nim odszukał spętanego Kapera. Szlachcic okulbaczył go, wskoczył na grzbiet i ruszył rysią w stronę traktu. Gdy odjechał na stajanie, odwrócił się, aby jeszcze raz spojrzeć na Jedlinę. I wówczas zobaczył, daleko, na drugim brzegu Horola, tuż przy lesie, niewielką sylwetkę jeźdźca. Tamten stał daleko - Gedeon nie widział, jak był ubrany, wyczuwał jednak bardziej, niż spostrzegł, że spoglądał w stronę Jedliny. Potem zawrócił konia, zniknął w lesie i nie pokazał się już w żadnym z prześwitów pomiędzy drzewami. * * * Karczma Żyda Moszka wyglądała tak samo jak zwykle. No, oczywiście Gedeon nie spodziewał się, aby w czasie jego nieobecności zmieniło się w niej zbyt wiele. Zawsze jednak zamiast zajazdu zastać mógł w jego miejscu dymiące zgliszcza, nad którymi unosiły się kruki i wrony. W końcu był na Ukrainie, znanej jako jedna z najbardziej niespokojnych prowincji Rzeczypospolitej. Jednak karczma stała tak samo, jak stała - zapewne już od niepamiętnych czasów, czyli od ostatniego tatarskiego najazdu. I mimo tego, że była cała, coś się w niej jednak zmieniło. Przy płocie, obok stajni stały dwa okulbaczone wierzchowce. Nie były to, tatarskie bachmaty, lecz zwykłe szkapiny. Polski wałach i jakiś srokaty konik, wyglądający na moskiewskiego. Gedeon oddał wodze Kapera stajennemu i pchnął okute drzwi. Wszedł do ciemnego wnętrza i od razu przekonał się, że nieco się pomylił. Przy jednym ze stołów zasiadało dwóch Kozaków. Jednym z nich był Barabasz. Siedział, wsparty na łokciu, patrzył z lekkim uśmiechem na Gedeona. Szlachcic nie pozdrowił go. Miał wielki żal do Barabasza za drwiny z wczorajszego dnia. Żyd nie zapytał nawet, czego potrzebuje szlachcic. Od razu przyniósł dzban piwa i kufel. Sienieński rozsiadł się wygodnie za stołem. Wciąż ukradkiem przypatrywał się obu Kozakom. I wówczas właśnie zorientował się, że kompan Barabasza był dziwnie znajomy. Gedeon spotkał się z nim w jarze za Korsuniem. Zaporożec - był to bowiem, ni mniej nie więcej, tylko ów Sawa, którego mało nie postrzelił w trakcie pościgu za odyńcem. No tak - pomyślał szlachcic. Wiedział, że futor Sawy leży niedaleko Jedliny, Gedeon nie sądził jednak, aby mieli spotkać się tak szybko. Najwyraźniej karczma Moszka była jedyną mordownią w całej najbliższej okolicy. -Panie Sienieński, chodź waść do nas! - powiedział Barabasz. Gedeon nie odpowiedział. Dalej siedział nieruchomo. Ostatecznie, czegóż tamten mógł odeń chcieć. Czy tak jak wczorajszego dnia zamierzał naigrawać się, wyśmiewać z opuchniętych od rąbania rąk i z pobrudzonego ziemią żupana... -Panie Sienieński, nie sumuj waćpan-mruknął znowu Kozak. -Siadaj i napij się z nami. Co, pogardzasz prostym Kozakiem? Gedeon wstał wolno z ławy. Bolały go wszystkie kości i ścięgna. Ostrożnie podszedł do stołu, przy którym siedzieli tamci. Cisnął kołpak na zalane piwem deski. Przysiadł naprzeciwko, nie spuszczając wzroku z Sawy. -Nie myślę, panie Barabasz, żebyście obaj byli mi tak radzi. -Dlaczego? -Ten tutaj kawaler urazę żywi za to, żem go omal nie postrzelił w wąwozie. -Już nie - odparł Barabasz. - Sawa wie, że to przez przypadek się stało. Nie będziem o tym gadać. Lepiej zamiast tych -tfu - splunął - żydowskich szczyn, napijmy się gorzałki. Żydzie! Jałowcówki, a żywo! Sawa nie odezwał się nawet. Zielonkawymi, rysimi oczyma wpatrywał się w twarz Sienieńskiego. Przyszedł wezwany karczmarz. Przyniósł gąsior wódki. Wypili bez zbędnych słów. Gedeon chuchnął - jałowcówka była mocna, rozlała mu się miłym ciepłem po żołądku. -No, nie o dziewkach ani gorzałce będziemy dziś gadać -zaczął Barabasz. - Co ty Gedeonku tutaj robić zamierzasz? Chcesz w tych ruinach ostać? Ale to niebezpieczne. Wiele twemu życiu może zagrozić - tu nie wiadomo, dlaczego spojrzał w prawo, spojrzał w lewo. Ciekawe, o jakich zagrożeniach znowu gada - pomyślał Gedeon. O dziadku Muraszce, czy tym tajemniczym nieznajomym, którego podsłuchałem w Czerkasach. A może o Sawie... -Słyszałem to już wiele razy - odparł. - Tak, Tatarzy, czerń, Muraszkowie, wy albo inni sąsiedzi. I jakoś na razie, odpukać, żyję. I nie zamierzam umierać. Powiadasz, że stryj nieboszczyk miał wielu wrogów. Którzy to niby? Wymień ich wasza mość z nazwiska. -A choćby Muraszko - mruknął Sawa. - Inni też się znajdą. -Jeśli mnie przestraszyć chcecie, to powiedzcie, kto ma do mnie urazę. Zaraz zakończę całą sprawę. Nie mam zamiaru palić i rabować, ale ze swojego nie ustąpię. Zresztą, wraz tutaj zjedzie moja czeladź. A chłopów sprowadzę, choćby z Sieradzkiego! Barabasz westchnął ciężko. -Jeśli nie chcesz - zostań. Ale pamiętaj, że cię ostrzegaliśmy - Barabasz dolał gorzałki do kuśtyków. -1 to ostatni raz. Słyszałem ja, że wielu już się dowiedziało o tobie. Chudo budę, paneSienieński. Wypili w milczeniu. Przez długą chwilę nikt się nie odzywał. Wieczór zbliżał się szybkimi krokami. W izbie pociemniało. -Waszmościowie też deklarujecie się moimi nieprzyjaciółmi? - zapytał Gedeon. Nie odpowiedzieli. -Ja nic żadnemu z was nie zrobiłem! - mruknął krótko Gedeon. -Ale twój stryj zrobił - Sawa podniósł się z wolna. W jego oczach Gedeon dostrzegł dziwny błysk. -I kto wie, czy wszyscy Sienieńscy nie tacy sami?! -Masz coś do mnie Kozacze?! -A mam! - warknął Sawa, poderwał się i chwycił za rękojeść szabli. Gedeon porwał się do swojej, wysunął zygmun-tówkę z pochwy. Spokojnie spojrzał w oczy Sawy. -Janusz Sienieński futor mi spalił! Czeladź pobił, bydło mi całe zabrał. Jemu się zdawało, że jak Kozacy nie szlachta, to wedle swego mniemania czynić z nimi wszystko może. -Uspokójcie się! - zakrzyknął Barabasz, podrywając się ze swego miejsca. Sawa opuścił wolno dłoń, spojrzał na swego kompana, a potem odwrócił się i wyszedł z karczmy. Ot, tak po prostu. -Zubastaja szczuka - mruknął Barabasz. - Nie bój się, on szybciej czyni, niż myśli. Jak wasz hetman, Koniecpolski, co wprzódy pobije, niźli wymówi. To nie jest zły kawaler. Ma urazy trochę do Sienieńskich, ale nic ci nie zrobi. Nie bój się. -Kogo się mam bać? Jego?! Niechże tylko spróbuje wejść mi w drogę. Zresztą - Gedeon siadł wolno i wsparł głowę na rękach - mam inne rzeczy na głowie. Barabasz nie odpowiedział. Dolał wódki. Gedeon wychylił zawartość kusztyka jednym haustem. -Panie Barabasz, czy pamiętasz może tego wielkiego szlachcica z Czerkas? Barabasz drgnął. Spojrzał ze zdumieniem na Gedeona. -Człek wielki jak dąb? Taki ogromny szlachcic? Ten, którego tak się obawiałeś? Pamiętam. -Mam wrażenie, że ten człek żywi jakąś urazę do mnie. Chciałem zatem prosić cię i spytać, czy to aby nie dawny kompan mojego stryja. -Za mojej pamięci nikogo takiego tutaj nie było. -Kto zabił Janusza Sienieńskiego? -Jacyś Kozacy w Korsuniu. Jam ich nie znał. W zwadzie się to stało. O jakowąś dziewkę się pobili i ktoś stryjowi twemu z rusznicy w łeb strzelił. -Gdzie pochowano Janusza? -Gdzie? - Barabsz był wyraźnie stropiony. - Zdaje się, że w Zołotonoszy... Tak, tam w kościele ojców Bernardynów. W podziemiach. -A co stało się z jego służbą... -Ze służbą? Rozbiegła się. Część wyrżnięto. Zresztą, zaraz żeśmy na dwór zajazd urządzili... Ja sam pamiętam. Nie sumuj tego, Gedeonie, ale ciężki był nam twój stryj... Oj, ciężki. -A ty nie żywisz do mnie urazy? -Żywiłem, ale jej poniechałem. A przy tym kiedyś byłem dobrym znajomym twego stryja. Nawet pomagałem mu w porachunkach. Ale potem inaczej potoczyły się nasze losy. A do ciebie urazy nie chowam. -Na pewno? -Tyś przecie nie winien temu, co Janusz tu wyprawiał. -Długo się bronił dwór w Jedlinie po zagładzie stryja? -Prawdę ci powiem, że wcale. Wszyscy uciekli po śmierci nieboszczyka Sienieńskiego. Część czeladzi wysiekliśmy, reszta uszła. Zgarnęliśmy bydło, konie, chłopów. Dwór mieliśmy spalić, ale deszcz był. Więc z koni ściany rozwaliliśmy i samo miejsce ustawiliśmy puste. -Nie było wśród wrogów stryja takiego grubego szlachcica, jak ten z Czerkas? -Słabo go pamiętam, ale klnę się na Boga, żem pierwszy raz go widział na oczy. Panie Gedeonie... Prawdę ci powiem. Nikt tu cię nie lubi. Wyjedź. -Nie -No, to bywaj zdrów - Barabasz wstał, a potem podniósł kołpak Gedeona. Obejrzał go z uśmiechem i niespodziewanie wyrwał z niego jedno pióro, uśmiechnął się dziwnie i ruszył do drzwi. -Czołem panie bracie! -Czołem, czołem - odparł zaskoczony Gedeon. A po co ci moje pióro? -Do kołpaka - Barabasz uśmiechnął się dziwnie, spojrzał na Gedeona spod przymrużonych oczu i wyszedł z karczmy. Wziął moje pióro - pomyślał szlachcic. - Po co mu ono? Pozazdrościł mi? Nie może być, bez sensu to wszystko... * * * Nie lubią mnie, do diabła -- pomyślał Gedeon w jakiś czas później. Janusz Sienieński był solą w ich oku. Nic dziwnego, że znienawidzili cały ród. Wstał, ogarnął jednym szybkim spojrzeniem całą izbę. Przez cały dzień pracował ciężko, teraz czuł narastające zmęczenie. Był najwyższy czas, aby udać się na spoczynek. Moszko krzątał się po izbie, zebrał kufle, gąsiory i kuśtyki ze stołu. -Wielmożny panie - szepnął. - Wasia wielmoźność. -Tak? -Wasia wielmoźność jeszcze o jednej rzeczy nie wie. Jak wasia wielomoźność do Zołotonoszy jedzie, to nigdy przez lad dróżką koło kurhanu i uroczyska. -A to dlaczego? -Bo tam pan Sienieński pozabijał swoich kompanów. Osiem lat temu to było, nie, źle gadam - dziewięć. Bo pan Sienieński z kompaniją ograbili ormiańskiego kupca w Korsuniu i beczki z dukatami wzięli. A potem pan Sienieński chciał skarb mieć dla siebie, więc kompanów swoich do chaty w lesie zaprosił, gdzie niby złoto dzielić mieli. Ale tam już Kozacy czekali i wszystkich ich spalili w chacie. I niepogrze-banych zostawili. Kurhan w lesie, uroczysko - pomyślał Gedeon. - Byłem tam, przejeżdżałem. -Tam teraz spaleni straszą. Wilki straszne legają. Powiadają ludzie ze Zołotonoszy, że to kompani pana Sienieńskiego. Pięciu ich było... l pięciu wilców wedle mogiły grasuje. -Bajdy to - mruknął Gedeon - idź, szykuj mi izbę na noc! Przeciągnął się, a potem podniósł ze stołu kołpak i ruszył do drzwi. Chciał sprawdzić przed snem, czy Kaper został należycie oporządzony. Wszak jeszcze dziś rano zauważył ze złością, że nikt nie wyczyścił koniowi kopyt. Jak zwykle w żydowskiej karczmie wszystkiego musiał dopilnować samemu. Padał deszcz. Wilgoć osadzała się na liściach krzewów i słomianym dachu karczmy. Wielkie, zimne krople opadały z okapu, wpadały z pluskiem do kałuży. Na dworze był szary, zamglony zmierzch, zimno, nieprzyjemnie. W taki czas nawet czarta żal było wygnać za próg. Gedeon odnalazł kopyść. Oczyścił z gnoju i błota kopyta konia. Potem przesmarował je dziegciem, sprawdził, czy aby nie popękał rozmiękły róg. Już miał wyjść ze stajni, gdy nagle zamarł... Od strony gościńca dobiegał ciężki odgłos kopyt, plusk rozpryskiwanych kałuż, potem blisko rozległo się chrapanie wierzchowca. Łomot był ciężki, mocny - widać koń, który zmierzał ku stajni był duży, przysadzisty. Gedeon skierował się ku przekrzywionym, otwartym wrotom. Chciał wyjść przed stajnię, ale coś odwiodło go od tego. Licho mogło wiedzieć, kto tu jechał. Usłyszał łomot, gdy tajemniczy jeździec zeskoczył na ziemię tuż przed stajnią, a potem plusk błota, gdy szedł w stronę budynku. Gedeon czekał, kiedy wejdzie do środka, ale nikt nie pojawił się na progu. Nieznajomy zatrzymał się gdzieś, obok wejścia; Sienieński słyszał tylko j ego ciężki, sapiący, domyślił się, że tamten stał za progiem, tuż za ścianą i nasłuchiwał, chcąc sprawdzić, kto przebywa w stajni. Nagle Gedeon zatrząsł się, gdy usłyszał ciężki oddech. Ten dźwięk był dziwnie znajomy - mógłby przysiąc, że słyszał już gdzieś podobny. Do diabła, dlaczego nie widział oblicza tamtego!!! Dlaczego nieznajomy zatrzymał się przed stajnią, zamiast wejść do środka. Gedeon cofnął się - bezszelestnie niby kot. Wiedział, że tchórzy, ucieka przed niebezpieczeństwem, ale nic nie mógł na to poradzić... Zresztą, tamten mógł ustrzelić go z krócicy, a Sienieński nie miał przygotowanej broni ognistej. Wcisnął się między wyładowany gnojem wóz, a ściankę zagrody dla koni. Przykucnął, mając nadzieję, że tamten go nie zauważy. Miejsce było ciasne, śmierdziało gnojem, a Gedon widział tylko sam próg stajni. Usłyszał plusk wody, a potem w wąskie pole widzenia wkroczyła para potężnych, obutych w safianowe buty nóg... Nieznajomy zdecydował się wejść do środka. Zapadła cisza. Gdzieś daleko, zabłysła przytłumiona poświata pioruna. Po kilku chwilach do uszu Gedeona doszedł daleki pomnik gromu. Nieznajomy ruszył z miejsca - Sienieński śledził jego ruchy, wykręcając głowę jak tylko mógł. Widział jak tamten podszedł do jego konia. Sienieński przypadł do ziemi, przekrzywił się, chcąc spod wozu dostrzec oblicze szlachcica... Potężna, owłosiona ręka trzymała opuszczoną w dół szablę... Sienieński poznałją, rozpoznał i pierścień na serdecznym palcu i długi pazur... Szlachecki sygnet z Junoszą. Już wiedział na pewno, kto zawitał do stajni. Włosy stanęły dęba pod kołpakiem Gedeona. Poczuł, że zimny pot występuje mu na czoło. Przycisnął się do zimnych desek za sobą, skulił jak piskorz, wstrzymał oddech. Usłyszał chrzęst słomy pod butami, cichy, sapiący oddech. Pod wozem dostrzegł zbliżające się nogi, opuszczoną w dół lufę bandoletu... Olbrzym szedł w jego stronę. Coś musiał zrobić... Ale co? Krzyknąć, wyskoczyć z szablą w ręku? Nie miał dużych szans w starciu z tym olbrzymem! Zanimby zdołałby pchnąć tamtego, przeciwnik wypaliłby mu w łeb z rusznicy! Co zatem? Zostać tu... Gedeon wiedział, że tamten zaraz zajrzy do jego kryjówki. Zaraz zobaczy nad sobąjego twarz. Nie wiedział, jak wyglądała, ale czuł, że będzie to ostatnie ludzkie oblicze, jakie ujrzy w życiu. Kim był ten człowiek? Dlaczego go prześladował? Buty zbliżały się; tamten był już tuż, tuż!!! Co robić, co robić?!!! Czekać tu?!! Chrzęst słomy ustał. Nieznajomy zatrzymał się w miejscu. Sienieński dusił się niemal, ale nie otworzył ust, nie chcąc, by ktoś usłyszał jego oddech. Nagle tamten ruszył ku wyjściu. Wyszedł ze stajni. Gedeon ostrożnie nabrał do płuc powietrza. O mało nie udusił się -serce uderzało tak silnie między żebrami, że zdawać by się mogło, iż rozsadzi klatkę piersiową. Wyskoczył z ukrycia. Przyskoczył do Kapera. Zdjęcie z kołka munsztuku i założenie go koniowi przez łeb, było tylko kwestią chwili. Gedeon chwycił ciężką, turecką kulbakę, narzucił ją na grzbiet zwierzęcia, a potem zapiął na krótko popręgi. Nie było czasu na napierśnik i podogonie. Wśliznął się na grzbiet konia jak kot, ponaglił Kapera. Koń, czując luźne wodze, skoczył na podwórze. Sienieński wiedział, że będzie musiał przegalopować obok karczmy, ale nie dbał o to. Musiał stąd uchodzić... Byle do lasu. Tam mógł już stawić czoła i stu takim jak ten olbrzym. Niby wicher przemknął przez próg. Schylił tylko głowę, pochylił się nisko ku szyi konia, a potem przemknął obok karczmy. .. Tuż przy płocie uwiązany był ogromny, niderlandzki fryz. Wierzgnął kopytami, widząc wypadającego ze stajni Kapera, zarżał głośno, jak gdyby przyzywając swego pana... Gedeon wypadł na gościniec. Pomknął nim jak wiatr, prosto ku majaczącej w oparach ścianie lasu. Za sobą słyszał jakieś krzyki, wrzaski, ale nie odwrócił się. Niebawem wpadł między drzewa. Wstrzymał cugle rozhukanego Kapera dopiero przy małym rozwidleniu dróg. Skręcił w lewo, wjechał na zarośniętą ścieżką a potem wjechał w zarośla przy trakcie. Opadające ku ziemi gałęzie sosen i kolczastych krzewów kryły go razem z koniem. Gdy wystawił głowę spomiędzy liści, widział przed sobą spory kawałek drogi. Musiał nią przejeżdżać jego prześladowca, a Gedeon chciał wreszcie spojrzeć w jego twarz. Wydobył szablę, naszykował krócicę. Deszcz szeleścił wśród liści, grube krople spadały na szeroki kark Gedeona. Było ciemno, duszno, nieprzyjemnie. I nic się nie działo. Nie słychać było nawet dalekiego odgłosu burzy. Nikt nie jechał traktem. Gedeon otarł pot z czoła. Przemoczony i brudny żupan kleił mu się do ciała. Czekał cały spięty, pełen niepewności. Rękojeść szabli niemal parzyła jego dłoń, w lewej dzierżył mocno wodze i pistolet, l patrzył na drogę. Deszcz przestał padać, a z ziemi podnosiły się wolno mgliste opary. Gedeon zwątpił już, aby ktokolwiek podążał jego śladem. Domyślał się, że nieznajomy wcale nie ruszył się z karczmy, a on sterczał tu jak ostatni głupiec z gotowym do strzału pistoletem. Gedeon odwrócił głowę, już miał zawrócić konia, gdy spojrzał na trakt i zamarł. Spomiędzy drzew wyłoniło się coś wielkiego; ciemność i mrok nie pozwalały domyśleć się szczegółów tej postaci, lecz Gedeon miał dobry wzrok. Na ogromnym, karym koniu-potężnej, niderlandzkiej kobyle jechał wielki szlachcic... W słabym świetle wieczoru, w mgłach i oparach zdawał się być niemal olbrzymem. Wysoki, co najmniej półtora razy taki, jak Gedeon, tęgi, ale nie gruby. Pomimo wielkiego brzucha, Sienieński był przekonany, że w postaci tamtego nie było ani łuta tłuszczu. Nieznajomy zdawał się być zwinny jak ryś. Miał krótką czarną brodę i wąsy, szeroki kołpak osłaniał jego twarz. Jechał wolno, bardzo wolno; rozglądał się na boki. Gedeon patrzył na nieznajomego bez sił. Gdy olbrzym mijał jego kryjówkę podniósł pistolet. Kim mógł być ów człowiek? Czego chciał od niego? Strzępy myśli wirowały bezwładnie w głowie Sienieńskiego. O co w tym wszystkim mogło chodzić? Nie miał już sił na rozmyślania. Mógł teraz pociągnąć za spust i jednym strzałem skończyć całą sprawę, wyzwolić się od prześladowcy. Tylko jeden strzał, jedno naciśnięcie spustu... I kłopot z głowy. Gedeon przygryzł wargi aż do krwi. Opuścił broń. Jak mógł pomyśleć o czymś takim?! Jak mógł chcieć uczynić coś tak podłego. Fakt, uciekł ze stajni jak zwykły chłop, jak tchórzliwy mieszczanin, a nie szlachetnie urodzony Gedeon Sienień-ski. Ale to wcale nie znaczyło, że musiał zabijać z ukrycia... Nieznajomy zniknął w gęstwinie żółknących krzewów. Trakt był cichy i pusty. Sienieński czekał chwilę, potem jeszcze jedną i jeszcze. W końcu zawrócił konia. Ruszył dalej ścieżką, schował krócicę i szablę. Chciał odjechać stąd jak najdalej. Deszcz wkrótce lunął znowu. Gdzieś blisko zagrzmiało, las zaświecił się zielonkawo. Sienieński nie był w stanie opisać drogi, którą przebył. Ścieżynka okazała się niezwykle kręta, kilkakrotnie rozwidlała się dwie lub trzy odnogi. Gedeon na chybił trafił wybierał te, które mogły wieść w stronę Zołotono-szy. Las był tak ponury i ciemny, że nie wiedział już, czy jedzie ścieżką, czy też zjechał z niej i podążał środkiem boru. Migotliwe światło piorunów, bijących to z lewa, to z prawa oślepiało. Na domiar złego zaczął siec drobny deszcz. Na szczęście splątane korony drzew osłaniały dobrze przez chłodem wilgocią. Nagle las skończył się. Szlachcic wyjechał na rozległą, trawiastą polanę. Błyskawice przez chwilę nie rozświetlały nieba, zapadła ciemność, niemal mrok. Bystre oczy Sienieuskiego wypatrzyły jednak zaczynającą się po drugiej stronie dróżkę. Gedeon ruszył ku niej rysią. Zamierzał spokojnie przejechać przez polankę. Lecz gdy był już na środku, znienacka coś z lewej zwróciło jego uwagą. Obrócił głową i dostrzegł jakiś duży, kanciasty przedmiot sunący wolno od strony poszarpanych drzew i krzewów. Patrzył nań, nie wiedząc, co to mogło być... jeszcze nie wiedział, jeszcze nie zdawał sobie sprawy... Piorun uderzył w las, niedaleko od nich. Migotliwe światło błyskawicy zalało na chwilę polanę. A wówczas czarny kształt poruszył się. Gedeon dostrzegł w migotliwym, zielonkawym świetle ogromnego, karego rumaka i siedzącego na nim olbrzyma. Czarny koń zarżał dziko, stanął dęba. -Hanisz!!! - Gedeon usłyszał ryk nieznajomego. Nie czekał dłużej, szybko jak błyskawica wbił ostrogi w boki Kapera. Koń wstrząsnął łbem, zagryzł wędzidło i poniósł. Ruszyli z kopyta, jak wicher. Sienieński pochylił się ku końskiej szyi. Długa, rozwiana grzywa musnęła jego czoło i policzki. Poluźnił wodze, przycisnął mocno kolana do puślisk, całym ciałem zlał się w jedno z wierzchowcem. Z tyłu dobiegł łoskot kopyt, dzikie chrapanie karego rumaka... Polski biegun był szybszy niż ociężały fryz. Wyprzedził go znacznie, pierwszy wpadł na dróżkę. Gdzieś z tyłu uderzył grom; rozległ się huk pękającego drzewa. Kaper stulił uszy po sobie; rwał jak wicher, jak stepowy wiatr. Gałęzie śmigały tylko nad głową Gedeona. Jednym susem przesadzili zwalone drzewo, przemknęli nad leśnym wykrotem, przebyli polanę i rwący potok. Przeciwnik nie ustępował. Sienieński słyszał tuż za sobą chrapanie strudzonego fryza... -Nie ujdę - przemknęło przez głowę Gedeona. Kaper potknął się na korzeniach. Był zmęczony - z boków, odpadały mu całe płaty piany. Ile mogli tak uciekać... Strach wciąż dławił Sienieńskiego za gardło. Miał już dość tego wszystkiego. .. Miał dość uciekania... Teraz trzeba było działać. Pomodlił się bezgłośnie. A potem jednym szybkim ruchem wstrzymał konia. Kaper zarżał, gdy munsztuk boleśnie szarpnął go za szczękę. Zboczył z drogi, stanął dęba, przysiadł na zadzie, gdy szlachcic skierował go wprost przeciwną stronę. I nim jego przeciwnik zdołał wstrzymać rozpędzonego konia, Sienieński ze wzniesioną szablą runął w jego stronę. Przez chwilę, ułamek sekundy pędzili wprost na siebie. Gedeon ciął, lecz w ostatniej chwili wstrzymał zamach i osłonił się płasko szablą... Olbrzym szarżował wprost na niego, z dzikim rykiem zadał śmiertelne cięcie, gdy mijali się na odległość wyciągniętego ramienia. Zostało sparowane!... Gedeon osłonił się niemal na płask, ostrze zygmuntówki przeciwnika ześliznęło się z zastawy jego szabli, poszło w próżnię. Siła uderzenia była tak wielka, że rzuciła Sienieńskiego na tylny łęk kulbaki, niemal wyrwała z siedziska. Lecz Kaper rzucił się w przód, pomknął jak wiatr przed siebie. Ogromny szlachcic zawrócił konia. Pomknął w stronę Ge-deona jak wicher. A wtedy niespodziewanie w zaroślach i krzakach wokół polany odezwały się wilcze wycia. Żółte ślepia zapaliły się dokoła... Czarne kształty wychynęły z mroku. Kaper zarżał trwożliwie, skoczył do przodu. Ogromny, czarny wilk skoczył na bok konia. Gedeon ciął szablą w szary łeb, usłyszał skomlenie, uderzył konia łydkami. Wielki szlachcic zakrzyknął dziko. Gedeon obejrzał się przez ramię. Fryz tamtego potknął się, zrzucając jeźdźca. Olbrzym zwalił się między paprocie, przetoczył na bok. Jego koń pomknął w las kwicząc, ścigany wilczym wyciem. Ogromny szlachcic został na środku polany... Z boków, z chaszczy i krzewów pomknęły ku niemu z warkotem cienie bestii ciemniejszych niż noc. Olbrzymi szlachcic zaryczał, ciął szablą, odrąbując łeb najbliższemu wilkowi. Strącił z siebie pozostałe. Ale wilki nie uciekły. Gedeon zamarł. Nie wiedział, czy ma przychodzić z pomocą swemu wrogowi, ale gdy ogromny wilk rzucił się tamtemu do gardła, podniósł bandolet i wypalił. Ogromne cielsko śmignęło w powietrzu, zadrgało, zwaliło się skrwawione w paprocie. Gedeon wydobył pistolet. Strzelił po raz drugi, a potem uderzył ostrogami kwiczącego Kapera i wpadł w kłębowisko wilków. Roztrącone kopytami ciął szablą. Zakrwawiony, pokąsany szlachcic przetoczył się na bok. Kaper wierzgnął, odtrącił kopytami szarego wilka, Gedeon przechylił się w siodle, wyciągnął rękę do olbrzyma. - Chwytaj waszmość! Sienieński dostrzegł błysk oczu tamtego. A w chwilę potem olbrzymi szlachcic chwycił jego dłoń, a lewą ręką złapał za strzemię. Kaper zarżał dziko, puścił się pędem. Wywlókł z polany spomiędzy szarych bestii pokąsanego szlachcica. Wilcze wycie zabrzmiało znowu. Szare kształty podążały za nimi trop w trop. Ogromny szlachcic podciągnął się na rękach, stanął na nogach. Biegł co tchu obok galopującego konia, trzymając się strzemienia. Krew z rozharatanego wilczymi kłami czoła zalewała mu oczy. Z zarośli, niemal spod końskich kopyt wyskoczył ze skowytem ogromny, szary wilk. Gedeon wrzasnął, Kaper skoczył w bok, stanął dęba. Sienieński widział jak jego niedawny przeciwnik chwyta bestię za kark, jak wsadza jej łeb pod pachę, przekręca, a potem rozlega się tylko chrzęst łamanych kości. Gedeon zawrócił Kapera, podjechał do ogromnego szlachcica. - Skacz waść! Nieznajomy odbił się od ziemi i wskoczył na konia. Kaper stęknął, aż przysiadł pod jego ciężarem, a potem poderwał się do skoku. Jak wicher wpadli w zarośla. Wilki pognały za nim. Sienieński przygiął się do końskiej szyi, przytulił do ciepłej sierści, wtulił twarz w grzywę wierzchowca. Las skończył się. Wypadli na szeroki step, a potem niespodziewanie Kaper zapadł się w dół, zjechał po stromej skarpie w wąski, głęboki jar o mało nie łamiąc sobie nóg. Spod kopyt trysnęły fontanny wody. Koń potknął się, przechylił, zarżał dziko, a ogromny szlachcic siedzący za plecami Gcdcona zwalił się w wodę. Podniósł się potem na czworaki, wstał z trudem. Gedeon obrzucił go szybkim spojrzeniem, ale nieznajomy nie wyglądał na ciężko rannego. Koń pozbawiony dodatkowego ciężaru skoczył przed siebie, wpadł pod gałęzie wierzb, popędził w górę rzeczki. Wypadli do bałki, do brodu, gdzie rzeczka rozlewała się płytko na kamieniach. Strumień przecinała droga, która wspinała się na wysokie brzegi jaru. Gedeon odetchnął z ulgą. Skręcił w prawo i ruszył rysią gościńcem. Obejrzał się za siebie, ale nikogo nie zobaczył. Wilki i tajemniczy nieznajomy pozostali daleko z tyłu. Pan Wolski Wieczór był cichy i spokojny. Jechali wolno, a gdy na stepie przed nimi pojawiło się wielkie drzewo, zwolnili. Wjechali pod zielony baldachim gałęzi. Drzewo rosło samotnie. Wokół -jak okiem sięgnąć - rozciągał się tylko step. - Myślisz, że przyjedzie?! -Nie zapomni. Tak jak my. -A może lepiej zapomnieć... -Lach nie chce odjechać. Czas tedy działać. -Diabeł z nim tańcował. Zapadła cisza. Wsłuchali się w cykanie świerszczy ukrytych głęboko w trawie. Jeden z nich rozkulbaczył wierzchowce, puścił je wolno. Czekali... Ten trzeci wyłonił się zza traw bezszelestnie jak duch. Stary Kozak uśmiechnął się szeroko na widok oczekujących pod drzewem kompanów. -Jesteście - rzekł przez zaciśnięte zęby. -Stawiliśmy się, jak chciałeś - drugi z oczekujących splunął w trawę, podniósł wąsy, założył ze za uszy. Nowo przybyły przysiadł na omszałym kamieniu. -Wiecie, po co tu jesteśmy - rzekł bez żadnych wstępów. - Wiecie, nad czym mamy radzić. Tedy lepiej mówcie od razu, co powinniśmy uczynić. -Wiadomo - odezwał się pierwszy - przyjechał Lach, krewny starego diabła Sienieńskiego. Tylko patrzeć jak zapali nam strzechy nad głowami. Szablą go po karku i koniec. Stary też był taki sam jak ten młody. Przyjechał tu ledwie z dziesięcią czeladzi. Postawił dwór, rozsiadł się jak karmazyn i wszystko się zaczęło. Niechaj zagłada spadnie na to wilcze gniazdo. -Może jednak poniechasz zemsty? -Załatwimy to poza starostą. To wszak nasze domowe sprawy. A jego też ścigają. Sam mi mówiłeś, że jeździ za nim jakiś wielki szlachcic. -Zabić zawsze jest prosto. -To zwykły szlachcic - hołota. Zadarł już z dziadkiem Muraszką. Tylko patrzeć, jak stary spali mu dwór, a samego usiecze. Muraszko ma twardą rękę. -Ot, breszesz waść! Toż Gedeon poszczerbił już w karczmie za Korsuniem jakiegoś krewniaka Muraszki, a dziadek dotąd nic nie uczynił. Znaczy się - Sienieński to rezun jakich mało. -Ale nie zna Ukrainy. Nie przeżyje. Byle tylko doczekać do czasu, kiedy przyjdą Tatary. -Po co czekać?! Zabijmy go wcześniej! Chcecie czekać, aż zacznie robić to samo, co stary diabeł?! -A może jednak zostawić go w spokoju? Tyleśmy już krwi przelali. -Tyś sam pomógł Sienieńskiemu kompanów spalić. Trzeci z nich, uśmiechnął się szyderczo. Spojrzeli na niego, czując, że chce powiedzieć coś bardzo ważnego. -Siedem lat temu zebraliśmy się tu, aby zdecydować, co ma stać się z Januszem - powiedział ponuro. -1 zdecydowaliśmy, że trzeba go ubić. Nie było to jak widać trudne. Zwada w Korsuniu... Ja sam pociągnąłem za spust. A teraz... teraz wrócił młody diabeł. Trzeba go ubić, zanim nie przyjdą za nim inni. Zanim nas nie wyreże... Wszyscy Sienieńscy są tacy sami. Wszyscy... -Jestem za! -A ty? -Ja nie wiem... -Nie wiesz... Wiesz co, tobie chyba popem trzeba było zostać. Ubiliśmy starego, ubijemy i tego. - Zrobimy to inaczej niż wtedy - mruknął pierwszy. -Może i nie jest taki zły ten Gedeon. Więc damy mu okazję, żeby przeżył. Każdy z nas po kolei... każdy z nas po kolei zasadzi się na jego życie... - powiódł wzrokiem po twarzach kompanów. -Każdy z nas zacznie na niego polowanie. Najpierw ja, potem ty - utkwił spojrzenie w drugim Kozaku. - A na końcu... ty -skierował wzrok na trzeciego z nich. Zgoda? -Zgoda! Trzeci z Kozaków milczał. Splunął na ziemię. -Skoro wy dwaj chcecie - nijak mi się wyłamywać. Szkoda mi go jednakowoż. Zdążyłem go już polubić. -Ostrzegałeś go. Nie usłuchał. -A więc zgoda. Jak zamierzacie go zabić? -Ot, raz maty rodyła, wyzwę go na szable w zwadzie. Położę go - zginie. A jak mocny w szabli - to się z ran wyliże. -A ja poczekam jeszcze i zajadę go tak jak Sienieński sąsiadów. Z czeladzią i kozakami. -A ja - powiedział cicho trzeci. - Ja to zrobię inaczej. Jak dobrze wiecie, są na świecie różne czary i gusła. Na prochy, na strzelbę i... na bestie. Pogrzebał za pasem i wyciągnął pióro. Milczeli, czując, jak serca poczynająbić im coraz mocniej i mocniej. Pierwszy z Kozaków szybkim ruchem wyciągnął kindżał z pochwy. Rzucił go w stronę lipy. Stal świsnęła w powietrzu, wbiła się w pień poniżej miejsca, w którym sterczały z niego pordzewiałe rękojeści trzech sztyletów. -Ja też jestem za! - rzekł drugi. Wydobył kindżał, zamierzył się i cisnął. Spojrzeli na ostatniego. Stał, oczyma błądząc gdzieś daleko. Wreszcie wyjął swój kindżał i rzucił go - byle jak, nie patrząc gdzie trafi. Zakrzywiony kawałek żelaza wbił się w drewno przy samej ziemi, znacznie niżej od pozostałych. - Jestem z wami - mruknął. - Chyba prawiście... * * * Gdy odjechali spod lipy, krzaki nie opodal drzewa zaszeleściły. Powoli wypełzła spod nich drobna i szczupła postać. A potem pobiegła do lasu, do konia. * * * Pomimo późnej pory, Zołotonosza tętniła gwarem i życiem. Gedeon przejechał przez zwodzony most, minął blokhauz i zaraz za bramą wpadł w sam środek ulicznego gwaru. Nie zamknięto jeszcze szynków, kramy prezentowały towary, zewsząd dolatywał śmiech, muzyka piszczałek i teorbanów. Ulice pełne były ludzi, wozów i koni. Wśród tłumów przeważali jednak panowie bracia, zbrojni słudzy i hajducy. Mało widziało się Kozaków i chłopstwa. Straż na murach trzymali Węgrzy w czerwonych barwach, a nie Kozacy grodowi, po ulicach krążyli zbrojni pachołkowie. Z gospod i szynków dolatywały pieśni, pijackie krzyki i śpiewy panów braci. Jedne z nich były melancholijne, ot takie tam: Hej, miła ma, hej miła ma Powrócę ja... Za cisowe wrota... Przeważało jednak: Jestem sobie panem, Gdy siedzę nad dzbanem Nie dbam ja o złoto Przepiję z ochotą Oto ja, pan, pan Oto ja, pan, pan I o nic nie dbam!!! Gwar i ścisk, a zwłaszcza widok wielu koni, pachołków czyszczących zbroje, ludzi w szyszakach i misiurkach, pokazywał od razu, że w miasteczku stał, co najmniej pułk wojska koronnego. I w rzeczy samej, Gedeon spotkał wkrótce kilku wojskowych towarzyszy, jadących środkiem ulicy w zbrojach. Najbardziej kłopotliwy okazał się jednak fakt, iż wszystkie gospody zajęte były przez panów braci. Do dwóch pierwszych Gedeon zajrzał tylko, aby przekonać się, że przy wszystkich ławach zasiadali wojskowi o srogich obliczach i podgolonych wysoko łbach. Gdy podjechał do następnej, natychmiast zza węgła wysunęło się dwóch pancernych, po czym jeden z nich (ten mniej pijany), oznajmił grobowym głosem, że "gospoda to towarzyska i cała chorągiew na ulicy stoi", w związku z czym Gedeon nie pchał się dalej. W następnej karczmie wybuchła zwada, tam też skierowali się szybko pachołkowie starościńscy i konne roty. Gedeon wolał zatem nie pchać nosa między drzwi. Potrzebował spokojnego kąta, tymczasem wszędzie było pełno ludzi. W dodatku przeważali wśród nich żołnierze, a zwada z nimi byłaby ostatnią rzeczą, jakiej szukał w tej chwili. Na koniec, w jednej z uliczek niedaleko rynku, wypatrzył dużą, dostatnią gospodę "U Jakuba Wędrowycza". Na placu przed nią stało kilkanaście wierzchowców, taborowe wozy, a kilku pachołków czyściło husarskie zbroje. Gdy Gedeon zajechał przed stajnię i zeskoczył na ziemię, natychmiast z mroku wychynął bosy, rozczochrany stajenny. Lecz gdy ujął cugle Kapera, podrapał się zafrasowany w czuprynę. -Pane - powiedział nieśmiało. - Ot, kłopot u mene teper. Ja ne mogu konia waszej mości w stajni postawić. -Co? Dlaczego? -Bo tam już inny koń jest. Bieda u nas pane. Taka diabelska kobyła w stajni stoi, że ani jej ruszyć. -Co takiego? Jednemu koniowi nie możecie dać rady. -Bo to jest koń pana Buynowskiego - wyszeptał trwożliwie stajenny. - A pan Buynowski wielce o niego dba. Pan Buynowski straszny człek. Szablę ma czarną... -Co mi tam pan Buynowski! - mruknął w odpowiedzi Gedeon. - Czyś ty się szaleju najadł?! Co z tego, że ma w stajni swojego konia? Czart to jaki, czy co? -To sam wasza mość, idź i obacz. -A pójdę! Oddawszy cugle Kapera stajennemu, Gedeon wszedł do stajni. Była dobrze oświetlona latarniami. Nie znalazł w niej jednak przegród dla koni - widział jedna wielką zagrodę, zatłoczoną do granic wytrzymałości wierzchowcami. Mówiąc ściślej - prawie zatłoczoną. Nie wiadomo, dlaczego bowiem wszystkie konie stały w jednym kącie. Zaś na samym środku wolnej przestrzeni znajdował się tylko jeden wierzchowiec. Gedeon podszedł bliżej i zamarł. Takiego konia widział po raz pierwszy w życiu. Ten rumak był wielki, potężny, o wspaniałej, smukłej piersi, gibkim zadzie, długiej, opadającej aż do pęcin grzywie. Kształtna szyja łączyła się z dużą, wdzięczną głową. Koń był kary - bez jednej białej plamki, czy gwiazdki na czole. Wyglądał cudownie i groźnie zarazem. Był duży - o wiele większy niż konie husarskie, choć mniejszy od niemieckich fryzów i inflantczyków, ale jednocześnie sprawiał wrażenie szybkiego i zwinnego - nieokiełznanego jak stepowy wiatr... Sienieński po prostu oniemiał - takiego rumaka nie widział nigdy na oczy. Zbliżył się powoli, ostrożnie. Kary koń poruszył się, parsknął, spojrzał swymi czerwonawymi ślepiami prosto w oczy szlachcica, a wtedy Gedeon zamarł. Wiedział dobrze, jak wyglądały oczy innych wierzchowców - były sarnie, niewinne, zatrwożone i łagodne. Te wyglądały inaczej. Nie było w nich nic z przyrodzonej koniom łagodności. Ich spojrzenie paliło jak płomień, zupełnie jak gdyby zamiast do zwierzęcia należały do samego diabła, który wychynął z piekielnej otchłani. Koń parsknął, postąpił kilka kroków do przodu, a potem ostrożnie wyciągnął głowę w stronę Gedeona. Szlachcic podniósł rękę, a wówczas rumak szarpnął niecierpliwie głową, wyrzucił ją naprzód, a białe zęby zamknęły się zaledwie o cal od palców Sienieńskiego. Szlachcic zaklął, cofnął błyskawicznie dłoń. A wówczas rumak zarżał, rzucił się niespokojnie, uniósł wysoko głowę, jak gdyby zamierzał stanąć dęba. -Co to za diabeł! - wykrztusił Gedeon. -Dytko, jaśnie wielmożny pane - wymamrotał stajenny. -Innym koniom nic jeść nie daje. - A jego pan - ściszył głos do szeptu - piwo mu każe dawać w misce. -Piwo pije? Znaczy się, taki całkiem dziki, to on nie jest. -Oj, jest, pane. Strach wchodzić do niego. -No nic, postawimy mojego Kapera obok. Może się nie pogryzą. Gedeon bez słowa otworzył drzwiczki w zagrodzie. Wszedł pierwszy - powoli, ostrożnie. Patrzył uważnie na kare-go rumaka. Ten stał spokojnie. -Dawaj tu Kapera. Stajenny podał wodze Gedeonowi. Szlachcic poprowadził swojego wierzchowca do środka. Jednak gdy przeszli kilka kroków, dało się słyszeć ciche rżenie karego rumaka. Kaper zamarł wówczas, stulił uszy, zaparł się kopytami, a w jego oczach Gedeon zauważył przerażenie. -No, Kaper, szelmo, rusz się! - warknął zniecierpliwiony szlachcic. Ale na próżno szarpał wodze. Koń za żadne skarby nie chciał pójść się do przodu. Gedeon westchnął ciężko. Opuścił rękę w bezradnym geście, przerzucił wodze przez drewnianą barierkę. A wówczas coś podszepnęło mu, by rzucił za siebie jedno krótkie spojrzenie. Uczynił to i wtedy krzyknął, jednocześnie zaś skoczył w bok. Kary koń uderzył tylnymi kopytami z całą mocą ogromnego zadu. Sienieński przetoczył się, kopnięcie zaledwie musnęło jego plecy, bardziej pchnęło, niż uderzyło. Szlachcic padł prosto w stertę gnoju, wyrżnął łbem o deskę, aż świeczki stanęły mu w oczach. Nie stracił świadomości. Niemal natychmiast zerwał się. Czarny rumak skoczył nań, ale nie ugryzł. Zarżał głośno i stanął dęba, mierząc w człowieka najstraszniejszym z ataków - kopnięciem obu przednich kopyt. Gedeon znowu zdołał się uchylić. Poleciał w tył, na drewnianą barierkę, osunął się na ziemię. Gdy bestia skoczyła znowu w jego stronę, jak błyskawica prześliznął się pomiędzy deskami zagrody na drugą stronę, poderwał na nogi. Kary koń obrócił się zadem w stronę szlachcica. Uderzył z obu tylnych kopyt w ogrodzenie; trafił w deskę, która pękła z hukiem na dwie części. Wyrwane z obejm połówki tarcicy poleciały w stronę Gedeona. Jedna przemknęła tuż obok, druga musnęła policzek. Sienieński potrząsnął głową; w ustach poczuł słony smak krwi. -To diabeł, pane! - pachołek szarpnął go z tyłu za ramię. - On zabić gotów. -Prędzej wściekły - mruknął cicho szlachcic. Chwycił lewą ręką za krzyżyk na piersiach, a prawą pociągnął za rękojeść szabli. Chwila jeszcze i szedł na bestię z bronią w ręku. Koń cofnął się przed nim. A potem niespodziewanie, wyrzucił łeb do przodu. Jego białe zęby zabłysły tuż przed twarzą Sienieńskiego. Gedeon poderwał broń, zawinął szablą młyńca. Ostrze błysnęło w świetle latarni i bestia cofnęła się, wycofała w kąt, sposobiąc się do nowego ataku. -Co ty waść z moim koniem czynisz?! Gedeon zamarł. Ten głos rozległ się za jego plecami. Był zimny, bezlitosny, zjadliwy. Sienieński odwrócił się, odsuwając się jednocześnie od zagrody. Nie miał ochoty mieć za sobą spiętej do skoku czarnej bestii. W drzwiach stajni stało trzech ludzi. Pierwszy z nich, wysoki, szczupły, był w czerwono- czarnym, zapinanym na rząd złotych guzików żupanie. Miał młodą twarz, zeszpeconą nieco blizną nad prawym okiem, czarne brwi i wąsy. Rysy na jego obliczu były subtelne... Patrzącemu nań Gedeonowi zdało się jednak, że w sylwetce tamtego było coś zwinnego, coś kociego. To z pewnością był. Przy litym pasie nosił husarską szablę w czarnej pochwie. Czarna szabla... Oręż w takiej oprawie nosili w Rzeczypospolitej tylko najwięksi hultaje i swawolnicy -rębajły i zabójcy, albo towarzysze z husarskich, czy pancernych chorągwi. Drugi z nieznajomych, pozostający przy prostej batorówce z długim jelcem, był niższy, bardziej masywny. Miał rudawą brodę, okrągłą twarz, podgolony wysoko łeb. Tak samo jak u pierwszego oblicze jego zdobiły, bo wszak wśród szlachty nie uznawano pamiątek z wojen, czy zajazdów za szpecące, dwie równoległe, białawe blizny po kulach. Trzeci z tamtych - w dostatnim, karmazynowym kontuszu, nie nosił na obliczu żadnych pamiątek po pojedynku, czy zwadzie, lecz jego twarz z kolei była czerwonawa z pijaństwa i -jak domyślał się Gedeon - z rozpusty. -Waść widzę koniem moim się bawisz... A to dyshonor wielki. -Bo jak chłop konie lubi - znaczy - sodomita! - zarechotał ten z czerwonawą twarzą. -To waści koń? -Mój, a bo co? -Waszmość jesteś Buynowski? -Tak! -Twój koń skopać mnie chciał po krzyżu i do zagrody nie chciał wpuścić. -Znaczy się, to rezolutne bydle! - roześmiał się Buynowski do swoich kompanów. -Pewnie, pewnie. Zaraz chudopachołka od posesjonata odróżni - podpowiedział ten z tyłu. Szlachcic z brodą pokręcił z dezaprobatą głową. -Zawsze waści mówiłem, że ten koń ściągnie na nas kłopoty. -O, nie, nie nie, Dominiku. Bez niego to ja już żaden Buynowski. Wszyscy już jego znają. -Dopóki kiedyś cię nie zdradzi... -A dlaczego mnie ma zdradzić. Ot, tylko chłystkom strachu napędzić może. -Co żeś waszmość powiedział?! -To, coś słyszał! -Chcesz mnie obrazić? -Może - Buynowski położył dłoń na rękojeści szabli. -A waść to spod której chorągwi? Spod dragonów? A może z piechoty, że na rumakach się nie znasz. -Ja w wojsku nie sługuję. Jestem szlachcic osiadły. -Na zadku własnym. Nie wyglądasz ty na posesjonata, panie bracie. No, czegoś chciał od mojego konia? Nie podoba się acanowi coś w stajni?! Gedeon dotknął dłonią policzka. Starł krew. -Twoje bydlę, panie Buynowski, innym koniom żyć nie daje i siano podjada. -Waść się mojego konia nie czepiaj. A jak chcesz wiedzieć, to zaraz i bez swojego zostać możesz. I czym wtedy dziewkom będziesz dogadzał? -E, tam, zostaw go! - wtrącił z tyłu ten najmłodszy. -Panie Pawle, zestrachał się hreczkosiej, od razu widać. Ostaw go. Tyś i tak w szabli najlepszy w Rzeczypospolitej. Buynowski postąpił krok do przodu i spojrzał bezczelnie Sienieńskiemu w oczy. -A jak ci się mój koń nie tak podoba, to wychodź na szable! -Stawaj! - odparł Gedeon przez zaciśnięte zęby. - A gdzie?! -Ot, choćby tutaj, przed karczmą! -Waszmościowie się pohamujcie! - zawołał brodaty szlachcic. - Starosta się skarżył regimentarzowi, że gwałty czynimy. O tą gospodę wczorajszą poszło i dziewki swawolne... -To gdzie staniemy - Buynowski uśmiechnął się zimno. -Ty pierwszy, panie bracie. -Idziemy - Gedeon skierował się ku wyjściu. Przeszedł przez próg. Był na podwórzu. Usłyszał za sobą chrzęst kroków. Buynowski szedł nań wolno, z namysłem. Sienieński postanowił zakończyć tę walkę szybko. Nie wiedział, co skłoniło go, aby to uczynić... Ale w chwili, gdy o tym pomyślał, jego ręka sama, zupełnie sama wyrwała szablę z pochwy. W chwili krótkiej jak mgnienie oka odwrócił się i ciął... Buynowski uchylił się zwinnym, kocim ruchem... A potem przyciął - krótko, z podlewu, jak gdyby wypróbowując siły przeciwnika. Sienieński odbił i przyciął znowu... Gdzieś na podwórzu rozległy się okrzyki, a czeladź i pachołkowie rozsunęli się, dając miejsce walczącym. Sienieński i Buynowski skrzyżowali broń jeszcze raz i jeszcze... Przez chwilę bili się jak równy z równym, a potem Buynowski wziął górę bez trudu. Gedeon cofał się, zasypywany gradem uderzeń, osłaniał nieporadnie przed błyskami, z których każdy mógł być dlań ostatnim. .. W ostatnim, desperackim wysiłku odbił lecące w siebie ostrze, spróbował zwodu, lecz tamten uniknął go szybkim, kocim ruchem... ...podkowy zadudniły po bruku. Rozległy się krzyki, gwizdy, nawoływania. Ktoś rzucił się do ucieczki; tłumek, jaki powstał wokół walczących, rozproszył się w mgnieniu oka. -Co tu się dzieje!!! - zagrzmiał jakiś głos. Gedeon usłyszał tupot podkutych stóp. Buynowski zamarł. Szlachcic spostrzegł, że wpatruje się w coś, co widoczne było ponad jego ramieniem. Powoli, jakby we śnie, jął się odwracać. Dostrzegł grupę konnych. W samym jej środku zobaczył dwóch brodatych jegomościów. Ten pierwszy był w kolczudze, drugi w karmazynowym kontuszu i bogato zdobionym kołpaku. Patrzyli w ich stronę ze zgrozą. -Regimentarz! -jęknął cicho Buynowski. - O, do stu diabłów. -Ot, widzisz mości Sierakowski, co tu się dzieje! - zagrzmiał tymczasem szlachcic w kołpaku. - Ot i twoje porządki! Co krok burdy, zwady, waśnie! Oto, co się z wojskiem dzieje! Gedeon rozejrzał się dokoła. Z miny brodacza i jeszcze kilku stojących nie opodal towarzyszy wywnioskował, że spotkanie owo było, co najmniej nieoczekiwane. Przez tłum przeciskali się już Węgrzy w czerwonych żupanach; konni Kozacy starosty skoczyli do przodu, otaczając ich luźnym kręgiem. Starzec w kolczudze wysunął się nieco do przodu. Gedeon dostrzegł za jego pasem pułkownikowską buławę. -No i co, panie Wolski! - zagrzmiał, patrząc na rudobrodego. - Udanie się, widzę, waćpan bawisz! Wczoraj karczma spalona, dzisiaj pojedynek! Co to ma być, do stu diabłów?! Wiesz ty, że za burdę jest stryczek?! -U mnie wieża głęboka - mruknął z tyłu pan starosta. -Wszystkich pomieści. -Słyszysz, panie Dominiku? Do wieży pójdziecie. -Ale, panie regimentarzu... Wojsko ochotne... Bić się chce... To i rozgrzać się musi. -Do wieży z hultajem! - zagrzmiał z tyłu starosta. -Źle trafiłeś, panie bracie - mruknął regimentarz. - Starosta Januszewicz wielce dziś na mnie zagniewany. Złóżcie broń i idźcie z hajdukami. Gedeon rozejrzał się. Na ucieczkę, czyli, jak to się powiadało, upatrzony z góry odwrót, było już za późno. * * * Stara wieża starościńska w Zołotonoszy przypominała dziesiątki innych podobnych budowli w całej Rzeczypospolitej. Miała kamienne ściany, wąskie, okratowane okna, drewnianą podłogę, stare zydle, stół, świeżą słomę, a także pajęczyny po kątach i pordzewiałe resztki łańcuchów przy ścianach. Wszystko to tworzyło obraz, pamiętany dobrze wielu panów braci, którzy po upojnej nocy w ramionach Bachusa, budzili się rankiem z obolałym od trunków łbem, w ciemnicy, aby odpokutować ustawowe sześć niedziel za zwadę, czy pojedynek. Ma się rozumieć, nie wszystkich spotykał zaszczyt zwiedzenia wszystkich zakamarków wieży. Zwykle bowiem budowla owa składała się z wieży dolnej - przeznaczonej dla plebsu i największych z hukaj ów oraz wieży górnej, wygodniejszej i suchej, gdzie odbywali kary panowie bracia skazani za lżejsze występki lub też posesjonaci. Na szczęście Sienieńskiego umieszczono wraz z towarzyszami w wieży górnej, odebrawszy im wcześniej szable i pistolety. Siedzieli w ponurym milczeniu, słysząc zza drzwi leniwy stukot kości i senne głosy pogrążonych w grze strażników. -Ot i macie, waszmościowie - odezwał się w końcu Sienieński. - Za głupią kobyłę do wieży poszliśmy. Dobrze ci się było ze mną wadzić, panie Buynowski? -Tylko nie za głupią kobyłę! - żachnął się smagły szlachcic. - A w ogóle, to waćpan szablę w garści trzymasz jak ostatnia baba. Za blisko jelca. -Popróbujem się jeszcze i obaczym - mruknął krótko Sienieński. -Lepiej dajcie już temu spokój, mości panowie - powiedział brodaty szlachcic. - Wszyscy w jednakowe terminy popadliśmy. Teraz tylko patrzeć, aż się przez was rozeschnę. Ani wypitki, ani wybitki! -Eee, może nie będzie tutaj tak źle - ozwał się trzeci z tamtych, wolno, przeciągle. - Mości Dominiku, nie miejże takich złych myśli. Potrzymają nas tutaj dzień, dwa, a potem wypuszczą. I jeszcze niejedną beczkę miodu osuszymy. Gdybym ja tak rozpaczał za każdym razem, jak jestem w wieży, dawno już byście sto lat na mojej stypie śpiewali, bo bym obwiesił z frasunku. -Tak, świetnie - wykrzyknął drugi. - Najpierw mi towarzystwo karczmę spaliło, teraz za pojedynek, ja sam - porucznik - w wieży siedzę! -Cichaj, panie Dominiku - upomniał go Buynowski. - Jak nas tu przycisną, zaraz kraty rozwalim, konie nam czeladź podprowadzi, a dalej - zaraz w stepy ujdziem. -Pachołkowie nas pilnują. -Co mi tam paru hajduków. Uciszy się ich i spokój będzie. -Waść chyba zapominasz, że w wojsku służymy. -Zbrzydło mi już to wojsko. Nic tylko siedzieć na zadku i rozkazów słuchać. Dawniej, panie Dominiku, nie takie rzeczy robiliśmy. Kto się na czajkach aż do Stambułu puszczał? My! Kto Tarnawskiego zamek w samopięć oblegał? Też my! A że zdarzyło się tu i ówdzie usiec hultaja, albo batożkami łyka pociąć, to nam Rzeczpospolita za zasługi odpuści. -Tobie Pawle już odpuściła. -Ano właśnie! - szlachcic załamał ręce. - Zdjęli ze mnie infamię za tę karczmę pod Krakowem na zeszłym sejmie. A co to, proszę waszmościów, znaczy Buynowski bez infamii? Jakże tak może być? Na śmiech babom mnie wystawiają! -Aleś teraz godny kawaler i Rzeczypospolitej obrońca. -A tam. Lepszy ze mnie rębajło, niż starościński pachołek. Co teraz, niby ja mam porządku wśród Kozaków pilnować? -Waszmościowie tutaj gadu - gadu, a wszak z nami ich-mość pan kawaler siedzi i pewnie się nudzi - mruknął trzeci z tamtych, ten z gębą i nosem czerwonym od pijaństwa. Pozwól waszmość, że się przedstawię -jam jest Samuel Kamie-niecki, herbu Pilawa. Gedeon drgnął. Kamienieccy byli sławnym rodem. Teraz nawet któryś z nich był wojewodą podolskim. -Mości Pawła Buynowskiego już znasz - powiedział brodaty szlachcic. - A ja jestem Dominik Maria Wolski, herbu Lubowla. Porucznik chorągwi husarskiej hetmana Koniecpolskiego. -Wszyscyśmy jeden w drugiego, pijanice i warchoły -rzekł z powagą Kamieniecki. - Więc jeśli, panie Gedeonie szukasz w nas towarzystwa do różańca, to lepiej w kąt się zaszyj i godzinki klep. Jeśli zaś do dziewek, picia i szabli, tedy zaraz w poczet kompanii cię przyjmiem. Jeszcze i drugiego Wolskiego tutaj mamy - Tomasza, ale ten od nas odjechał. -Prawda, nie mówiłem wam jeszcze jak się zowie - rzekł Gedeon. -Jam jest Gedeon Michał Sienieński herbu Dębno. -Miło mi waści powitać - rzekł Wolski i spojrzał dziwnie na Gedeona. - Na pewno waść zwiesz się Sienieński? Bo mnie się widzi, żeśmy się gdzieś już spotkali. Ciemny taki jesteś, jak Tatarzyn. Ale nic to. Rad jestem, że cię mogę poznać. -Ja także. Uścisnęli sobie dłonie. Imć pan Dominik od razu i to nie wiedzieć czemu, wzbudził zaufanie Gedeona. W sumie Sienieńscy spokrewnieni byli z Wolskimi przez Bilskich i Zarozińskich. -Mi takoż miło - mruknął Buynowski. - Zmierzył spojrzeniem z ukosa Gedeona i podał mu rękę. -No, to pod poznanie napić by się wypadało. Suszy mnie jakoby Zaporożca na przepiciu - mruknął Kamieniecki. -A tymczasem wypada nam siedzieć w wieży. Niechże to wszyscy diabli! Nikt jakoś tego nie skomentował. Na zewnątrz była już noc. Wiatr świszczał cicho gdzieś wyżej, w załomie murów. -Nie wiecie chyba waszmościowie, w iłują wieżach już siedziałem - mruknął znowu Kamieniecki. To było tak: Przemyśl to raz, Lublin, dwa, Sanok trzy, Lwów cztery, Żytomierz pięć, Wilno sześć. Wypada, że ta już siódma będzie. -Jeszcze posiedzisz, panie bracie, nie bój się, w klasztornej wieży - zarechotał Buynowski. - Niechże cię twój tatko odnajdzie. I jak wytrzymasz wtedy, mości Kamieniecki bez jadła, dziewek, miodu i piwa? Dominiku! Niechże mnie pioruny biją! Imaginuj to sobie: pan Kamieniecki u Kamedułów! To ci dopiero by było! -Oj, dałby mi tatko, gdyby mnie w swoje ręce dostał - Kamieniecki rozejrzał się, jakby w obawie, że w którymś z zakamarków wieży dostrzeże choćby cień swego ojca. - On ma ciężką rękę. Już raz nawet mnie ścigali jego ludzie... ledwom uszedł. -A kto jest waści ojcem? - zapytał Sienieński. -Sam wojewoda podolski - mruknął Samuel. -Toś waść wojewodzie? Tegom się nie spodziewał. -Ciszej, ciszej, mości Gedeonie - Kamieniecki położył palec na wargach. - Jeszcze kto to usłyszy i nieszczęście będzie. I tak najmłodszy w rodzie jestem. -A co waść swemu ojcu uczyniłeś? Rękę na niego podniosłeś, że cię ściga? -Skądże znowu. O jedną rzecz sprzeczka była... -Powiedz waszmości, o co - roześmiał się Wolski. - No, panie Samuelu. -Nie, nie trzeba - bronił się Kamieniecki. - Smutna to historia mojego upadku... -Pan wojewoda Kamieniecki kazał synowi zboże do Gdańska spławiać jakieś pięć lat temu. A syn spławił, jeno, że z dukatami już nie wrócił. Waszmość o tym nie słyszałeś? Głośno było o tej historii na Rusi Czerwonej. -Ano, tak wyszło - westchnął Samuel. - Wiadomo, miasto duże, pokus wiele. Karty, wódka, dziewki wszeteczne. Tak jakoś wyszło, że we trzy niedziele bez grosza w kabzie zostałem. Wtedy - pomyślałem sobie - nic tylko złoto odzyskam, wrócę i ojcu do nóg padnę. I odzyskałem... -Pożyczył ichmość pan Kamieniecki od Żyda, lichwiarza ze Lwowa - wtrącił Buynowski, śmiejąc się. Jeno, że gdy prawda wyszła na jaw, okazało, że to był Żyd Samuela Łaszczą, największego warchoła w Koronie. -A co żeśmy z Łaszczem użyli, to j uż inna sprawa - dokończył Wolski. - Bo pan strażnik takoż się o pieniądze upomniał. A nasz Samuel już i tamtych nie miał... -Jakoś tak dziwnie się stało... Że też zawsze jestem bez trzosów. -Można by rzec, że idą gdzieś sobie, jak rzekł mi jeden mazurski hołota, gdym go bez butów w karczmie spotkał - zakończył Gedeon. -Tak to już bywa z imć Samuelem - roześmiał się Wolski. -No tak - powiedział Kamieniecki po długiej chwili milczenia. Siedzimy tu nie wiadomo ile, a pić się chce... Obacz-my, jakie frykasy ostawił nam pan starosta. Rzekłszy to, podniósł stojący w kącie gliniany dzban. Potrząsnął nim, przytknął oko do szyjki, a potem przekręcił, wstrząsnął, z nadzieją, że ostała się w nim choć kropla wina. Jednak z dzbana wyleciało tylko nieco paprochów i mysie odchody. -O psie krwie! - zakrzyknął z oburzeniem. - To tak się traktuje szlachtę polską?! Ja im zaraz! -Co waść im zaraz? - roześmiał się Buynowski. - Drzwi są mocne. Dobrze, że nas do dolnej wieży nie wsadzili. Już byś się potem żadnej pannie na oczy nie pokazał, tak by ci szczury jajca poobgryzały. -Zaraz, zaraz zobaczymy - wymamrotał wściekle Kamieniecki. Poderwał się z ławy i odszedł do okratowanego okna w drzwiach. Przez chwilę wyglądał, po czym obrócił się do swych kompanów. -Czterech strażników mamy, mości panowie - powiedział. - Trzej hajducy węgierscy i wachmistrz. Zaraz z nimi pogadam. -Wachmistrzu - zawołał zaraz, gdy tylko odwrócił głowę. - Choć no tu zaraz. -A czego tam?! -Nie czego, tylko słucham jaśnie wielmożny panie. Jam jest Kamieniecki, wojewodzie podolski, jeśli chcesz wiedzieć. Chodź tu zaraz, chłopie! -A czego tam chcecie? -Pić nic nie mamy! -Jak to? -Ano tak to - Kamieniecki podniósł w górę dzban i obrócił go tak, aby tamci mogli widzieć wnętrze. - A mysiego łajna nawet chłopom się nie daje! -Zaraz Maciek wody wam przyniesie. Pan Wolski -Wody?! - z wyrazu twarzy Samuela pozostali odczytać mogli wyraźnie, co wachmistrz mógł zrobić z przyniesioną przez pachołka wodą. - Co ty gadasz, chłopie, my szlachta koronna, wody nie pijamy! -Ja nie żaden chłop - wachmistrz podniósł się z ławy -jeno Kosma, szlachcic podlaski, spod samego Drohiczyna. -Tym bardziej wstyd ci winno być, panie bracie. Jakże to tak - szlachcie wodę dawać? Co to my - żaby?! -Rozkazu nie było. Więźniom jeno chleb, a wodę dawać mamy. -A kto powiedział, że musicie. Ot, sakwy mi nie odebrali. Poślesz waść swego człowieka do szynku po wino, za nasze pieniądze. -Nie było rozkazu. -To ja ci rozkaz daję. Zresztą, panie Kosma, nikt się o tym nie dowie. Chrześcijańska to rzecz biednych więźniów wspierać, którzy bogobojny żywot wiodąc, przez niesprawiedliwość starosty do wieży wsadzeni zostali. -Jacy tam z was świętoszkowie, to ja już wiem - mruknął Kosma - wszczęliście waszmościowie burdę po pijanemu, a wczoraj spaliliście gospodę, to i regimentarz zły na was! -Panie bracie, skoroś szlachcic, to chyba fantazję naszą rozumiesz. Co to tam jednak karczma i paru usieczonych łyków. Dzisiaj żyjem, jutro gnijem. Bawić się trzeba, póki można. No, waćpan, każ słudze po winko skoczyć. Ja, Kamieniecki wam stawiam! -Nie było rozkazu. A za pijaństwo na służbie, na gardle nas ukażą. -Kto się tam o tym dowie. A poza tym, mości wachmistrzu, kto mówi, że pójdziecie jeno po jeden dzban? Ja, Kamieniecki, dwa każę przynieść! Jeden dla nas, a drugi dla twych ludzi. Strażnicy, dotąd zajęci grą w kości nagle znieruchomieli. Potem lekko, ale dyskretnie zerknęli - najpierw na Kamieniec-kiego, a potem na swego wachmistrza. -Dwa, cztery dzbany postawię. Ba, nawet beczkę całą! -Nie ma mowy! Kamieniecki sapał przez chwilę ze złości. Obejrzał się na kompanów, przygryzł wargi, widząc drwiące uśmiechy Wolskiego i Buynowskiego. -To co, panie Kosma, nie wspomożesz panów braci w potrzebie?! Nam, bohaterom wojny pruskiej nie pomożesz?! -A byliście wy pod hetmanem Koniecpolskim w Prusach?! -Jako żywo! Od samego początku. A coś myślał, wachmistrzu, że masz w ciemnicy ciurów albo czeladź? Ja tą dłonią - Kamieniecki wystawił rękę przez kraty - sześciu Szwedów ściąłem... Co mówię sześciu! Dwunastu! A imć pan Buynowski sam jeden króla szwedzkiego Gustawusa pojmał. Wachmistrz poruszył się zaciekawiony. -A pod Gniewem wy byliście, mości panowie? -Tam i wszędzie! Nawet pod Chocimiem z panem Janem Karolem Chodkiewiczem! A chcesz wiedzieć, co tam było -wina przynieś! Inaczej o niczym gadać nie będę. Wachmistrz ze złością przygryzł wąsa. Spojrzał na swoich ludzi - patrzyli na niego wyczekująco. -Dobrze - rzekł cicho. Macieju, skocz do szynku w krzywym zaułku. Tylko nikomu nie gadaj, że po wino idziesz. -No, wreszcie się w waści sumienie ruszyło - mruknął Kamieniecki. Pogrzebał w kalecie i cisnął przez kraty złotego. -Naści złocisza na wino. Tylko trunku nie żałuj. Węgrzyna przedniego przynieś! Jeden z hajduków podniósł się z ławy, po czym skoczył ku drzwiom. A gdy Kamieniecki odwrócił się ku swoim kompanom, Wolski i Buynowski już, nie uśmiechali się tak złośliwie jak przedtem. -No i co? - wyszeptał - napijemy się dzisiaj wina. Jeszcze i jagniątko nam tu przyniosą. Nie czekali długo. Niebawem na schodach zatupotały pośpiesznie kroki. Maciek wpadł do izby z dwoma dzbanami. -Dobre to wino? Nie jakiś cienkusz czasem? - zapytał groźnie Kamieniecki. - Dawaj zaraz, niech spróbuję! Szybko podano mu przez kraty wcale duży dzban. Pan Samuel przytknął go do warg, pociągnął spory łyk, posmakował. -No, z królewskich piwnic to ono nie jest - zawyrokował wreszcie. - Ale przez szlacheckie gardło przejdzie. Szybko oddał dzban Buynowskiemu. Ten pociągnął, a potem podał Sienieńskiemu. Wino było młode, miało lekko cierp-kawy smak. Jednak dało sieje pić. -To wasza mość samego Gustawusa Adolfa do niewoli pojmał?! - zapytał już po chwili wachmistrz. -A, ot, prawie mi się zdarzyło - uśmiechnął się Buynowski - pod Gniewem zwarłem się z nim parę razy. Ale uszedł, psi syn. -A wy co stoicie?! -zawołał Kamieniecki do pachołków. -Przynieście tu bliżej ławę, nie będziemy krzyczeć przez kraty. Wachmistrz nie oponował. Hajducy szybko przystawili ławę do kraty. -Za to wszystko, com uczynił - ciągnął tymczasem Buynowski - infamię ze mnie zdjęli na sejmie. -To źle? - spytał Sienieński. -To straszne. Bo co to za Buynowski bez infamii!? Kiedyś co był Buynowski, to zaraz infamis! A teraz nikt już mnie nie ściga! Nawet starostowie się nie czepiają. -Nie tylko ciebie jednego. Wszystkich nas infamii pozbawili. Zapisali w konstytucjach sejmowych nawet! -I co my teraz bez infamii znaczym - biadał Buynowski. -To widzę, do kompanii zacnych kawalerów trafiłem -roześmiał się Gedeon, przy którym była teraz kolejka. - Zdrowie waszmościów! -Zdrowie! Zdrowie! Wypili znowu. Młode wino z wolna rozgrzewało wnętrzności. Niebawem wszystkim stało się ciepło, przyjemnie. Można by rzec, iż atmosfera stała się wyraźnie przyjacielska. -Waszmościowie, słyszeliście, że ma być teraz wielka wojna z Kozactwem? - zapytał Kosma. - Ponoć regestrowi kozacy poróżnili się z wypiszczykami z Niżu. I ci buntownicy nie chcą słuchać Hryćki Czarnego. -No to co?! - roześmiał się Kamieniecki i potrząsnął pustym dzbanem - przynieś jeszcze napitku! Teraz miodu, ale lipca, najlepszego! Trzymaj - cisnął przez kraty cały swój mieszek. -A jeśli o Kozaków idzie - dodał - to raz dwa rezunów uspokoimy! Co, nie byliśmy na pruskiej wojnie? Szwedom daliśmy radę, to Kozactwo nam niestraszne. -Nie równaj waść Kozaków z rezunami, boś sam pił z nimi - mruknął Wolski. - Ja tam wcale się im nie dziwię. Źle hetman i król w tej materii postępują... Jak Kozacy są potrzebni, to się ich na wojnę zaciąga. A jak się wojna skończy - to się ich przycina, jak włosy albo paznokcie! -Skoro Kozakom zachciewa się swobód, wolności! A może nawet i herbów jeszcze? Co zrobić, jak oni chcą być szlachtą. Dajemy im regestr, dajemy im przywileje, ale swołoczy ciągle tego mało! No, będzie miał Taras Fedorowicz nową Sołonicę, takąjak tę, którą nasi ojcowie sprawili Nalewajce. To Kozaków uspokoi. -Dopóki nie zbiorą się znowu - mruknął Dominik - palim ich, reżem, bijem. Ale w końcu stanie się tak, że ta krew, którą przelewamy, uderzy w nas z taką siłą, że zatrzęsie się Rzeczpospolita. -Nie kracz waszmość! Oto nasz miód! - zawołał wesoło Kamieniecki, widząc, jak przez drzwi Maciek wtaszcza sporą beczułkę. - Pijmyż w Imię Boże! Pachołkowie, co duchu, odbili dno baryłki, zaczerpnęli miodu. Skosztowali i na ich twarzach pojawiły się szerokie uśmiechy. Obstąpili beczkę dookoła. Ktoś prędki zaczerpnął dzbanem, ktoś jeszcze szybszy - kołpakiem. -Mości wachmistrzu - odezwał się Wolski. - Otwórz nam te kraty. Przecież nie uciekniemy. -Nie było rozkazu! -Ale się chcemy z tobą napić. A przez kraty nie idzie. -Mości Kosma, nie gadaj! Otwieraj. -Nobile verbum dać mogę, że póki ty i twoi ludzie tu będziecie świadomi, żaden z nas progu nawet nie przestąpi. Zresztą, dlaczegóż nas tu wsadzili. Za zwadę. Jutro rano sam regimentarz przyjdzie nas z loszku uwalniać. Wachmistrz zatoczył się lekko. Z tyłu pachołkowie dobrali się już na dobre do beczki. -A jak kto tu przyjdzie? -Teraz? Starosta śpi spokojnie. Regimentarz Sierakowski też pewnie gdzieś popija. -No dobrze, dobrze - wachmistrz zabrzęczał kluczami. Gdy otworzył drzwi, więźniowie ochoczo poderwali się na nogi. Skoczyli co tchu do baryłki. Wolski pierwszy zaczerpnął dwójniaku. Nie było kuśtyków, ani żadnych naczyń poza dzbanem, zanurzył więc cały garniec w szlachetnym trunku. Wypił spory łyk i mlasnął. -Przedni miód, do diabła! - zakrzyknął. - Lipiec to nie jest, ale kwieciście smakuje. -Dawaj, dawaj - zawołali niemal jednocześnie Kamieniecki i Buynowski. -Zaraz, kolejka czeka. Szybko i sprawnie wzięli się do picia. Miód był dobry, wprawdzie trójniak, ale zaprawiany ziołami - smakował wprost wyśmienicie. Szybko opróżnili dwa dzbany. Jeden z hajduków - Maciek, który przynosił wcześniej wino, musiał podpijać nieźle z dzbanów, bo teraz, zmorzony sennością, legł na ławie pod ścianą. -Nie uwierzycie waszmościowie, ale miód to prawdziwie szlachecki trunek. Na chłopskie i pludrackie gardła nie idzie -odezwał się Gedeon. - Piłem raz miód z jednym Szotem albo Irlandyjczykiem na królewskiej służbie. Głupio jakoś się zwał, Pokalany, czy Okalany, jakoś tak. I nie uwierzycie - ledwie trzy dzbany osuszyliśmy, już go zgięło - na podwórze wypadł i całą kryzę sobie zapaskudził, psi syn! Trzy garnce najlepszego lipca zmarnował! -Bywa i tak! Panie wachmistrzu! Waści zdrowie! - Ka-mieniecki przechylił dzban do ust. Pił, pił i pił, wreszcie oderwał naczynie od ust, otarł wąsy, zanurzył dzban w miodzie i - napełniwszy - podał Kosmie. -Teraz waść! Do dna, do dna! Wachmistrza nie trzeba było zachęcać. Ochoczo zanurzył wąsy w miodzie. Pił niemal równie długo, jak Kamieniecki. Gedeon dostrzegł, że z tyłu Buynowski i Wolski przepijali do dwóch, pozostałych jeszcze na nogach, hajduków. -Do dna, do dna - zachęcał wachmistrza Kamieniecki. -Nie, służba... Nie było rozkazu - wymamrotał Kosma. -Już nie! -Jak to nie? Z nami, towarzyszami husarskimi, waszmość się nie napijesz?! Nie może to być! -To ty teraz, panie bracie... -A proszę bardzo, w waści ręce! Kamieniecki uniósł w górę dzban. Potem przytknął go do warg i zaczął pić. Z wolna jego twarz nabrała kolorów. -W waści ręce! -A wypiję! - zakrzyknął wachmistrz i podniósł naczynie w górę. - Do dna! -Do dna! Upił nieco, zaraz jednak oderwał wąsy od dzbana. -Pij jeszcze! Nie może to być! Za mało - wybełkotał Samuel. -No, dalej kochasiu. Lej miód w pysk. -Wachmistrz przechylił dzban jeszcze raz. Zachwiał się na nogach... Nie dopił. Opuścił naczynie, wylewając zeń wąską strużkę trunku. -Ja już - zamruczał -ja już nie... -Waszmościowie! - zawołał Kamieniecki - wachmistrz zaniemógł! Chwycili Kosmę pod pachy i powlekli ku ławie. Początkowo opierał się znacznie, potem jednak uległ, głowa opadła mu na piersi, zachrapał, równo, a głęboko. Gedeon obejrzał się na pozostałych strażników. Jeden z hajduków właśnie osuwał się na posadzkę, wsparty o brzeg beczułki, drugi, ledwie trzymał się na nogach. -Panie wielmożny - zabełkotał, widząc, że właśnie składają na ławie jego dowódcę - tak nie można... Nie można... Służba... -Masz, pij - powiedział, zataczający się nieco Paweł Buynowski i wetknął mu w rękę dzban z resztką miodu. -I dooo dnaaaa. Do dnaaa panie bracie. -Dooo dnaaa... Westchnął tamten. Wychylił zawartość dzbana jednym haustem, a w chwilę później i jego złożono na ławie. -To co, waszmościowie, to już wszyscy. -Hm... - Wolski odkręcił wąsa - wygląda na to, że zostaliśmy sami. -Hę, hę, hę i co teraz powiecie?- zarechotał Kamieniecki, a potem sam zatoczył się na nogach. - Nie wygrało chamstwo z miodem, co, waaaszmościowie... -Ale co teraz poczniemy?! Idziemy spać do celi? -Gdzie tam! Wiecie co - wykrzyknął Dominik - chodźmy z nimi do starosty. -A to po co? -Zrobimy panu burgrabiemu podarunek. Kamieniecki uśmiechnął się wesoło. Buynowski bez słowa chwycił jednego z hajduków, z wysiłkiem zarzucił go sobie na plecy. -Idziemy, idziemy! Wolski podniósł pijanego wachmistrza, stęknął pod wielkim ciężarem. Kamieniecki i Sienieński wzięli się za dwóch pozostałych. Gedeon z trudem uczynił pierwszy krok. Potem poszło już lepiej, może dlatego, że miód zaprószył mu nieźle głowę. Ostrożnie zstępował po krętych, kamiennych schodkach zaraz za Kamienieckim. O mało nie rozbił sobie głowy o obramowanie drzwi. Na zewnątrz było chłodniej, przy każdym oddechu z ust wydobywały się kłęby pary. Rozgwieżdżone, gwiaździste niebo zapowiadało piękną pogodę. -To jak do tego starosty? -Ano prosto, zaraz przed bramą Kijowską... -To chodźmy, nawiedzimy starostę, odpłacimy mu za wieżę... -A może wypije z nami! -A może i to być! Jestem sobie panem, gdy siedzę nad dzbanem Nie dbam ja o złoto, przepiję z ochotą Oto ja pan, pan Oto ja pan, pan... I o nic nie dbam... Zaśpiewał zachrypniętym głosem Kamieniecki. A potem już wszyscy włączyli się do chóralnego śpiewu Wszystkie moje dwory Chłopy, wioski, dwory Całe moje żniwo Poszło już na piwo Oto ja pan, pan Oto ja pan, pan... I o nic nie dbam. Szli szybko przez opustoszałe ulice. Minęli jakieś wozy, przebrnęli przez kałużę pełną nieczystości. Przeszli obok szynku, z którego dobiegały pijackie śpiewy i krzyki. Skręcili w boczną uliczkę, cuchnącą brudem i pleśnią. Wreszcie zatrzymali się przed niskim, otoczonym wysoką palisadą dworem. Dominik Wolski pierwszy załomotał pięścią w okute żelazem wrota. -A kto tam?! - ktoś z wysoka przechylił się przez palisadę, z zapaloną pochodnią w ręku. - Czego szukacie po nocy?! -My do pana starosty. Z wizytą! -A po co? Pan burgrabia śpi. Jeśli chcecie, czekajcie do rana. -My więźniowie, z wieży wyszlim! - zakrzyknął Kamieniecki. - Strażnicy tu są, słudzy starościńscy, a wszyscy pobici. Na górze zabrzmiały jakieś niewyraźne głosy. Ktoś sprzeczał się z kimś, ktoś inny krzyknął coś niewyraźnie. Wreszcie rozległ się tupot stóp, wrzaski, nawoływania. Po drugiej stronie wrót szczęknęły rygle, potężne wierzeje rozwarły się nieco, przepuszczając blask pochodni. Wyżej, znad łańcucha łączącego obie połówki wrót, wyjrzały głowy pachołków w wilczych kapuzach. -To wyście z wieży... - ten, który zadał to pytanie najwyraźniej nie mógł uwierzyć, nie mógł domyślić się wszystkiego. -Jak to?! -A ot! - zakrzyknął Dominik, po czym zwalił tamtym do nóg pijanego jak bela Kosmę. - A to dla pana starosty. Powiedz mu, że imć Dominik Wolski i jego kompania przesyłają pozdrowienia z wieży. -Wesołośmy się tam bawili - wtrącił Buynowski. - Oj wesoło. I chcieliśmy teraz panu staroście podziękować. -A w podzięce sługi jego przynieśliśmy - rzekł Kamieniecki i obok Kośmy zwalił kolejnego hajduka. Pachołkowie starościńscy wytrzeszczyli oczy na leżące na ziemi ciała. Najstarszy z nich otworzył gębę ze zdziwienia. -Ale, panie... Jak to... Co to... Buynowski i Gedeon zrzucili swoich hajduków na ziemię tuż obok wrót. -No, to pozdrówcie mości pana starostę - roześmiał się Wolski. -1 bywajcie zdrowi. Idziemy, waszmościowie. Śmiejąc się, ruszyli spod bramy. Gedeon zatoczył się. Choć miód uderzył mu do głowy już dawno, mimo tego jeszcze trzymał się na nogach. -Waść pójdziesz ze mną na kwaterę - powiedział do Sie-nieńskiego. - Czas już spać. Zabawiliśmy długo u starosty, ale dość już tego. Idziemy! -Idziemy, idziemy! -Ale miodu jeszcze się napijemy! -Napijemy! Gedeon zatoczył się, omal nie wpadł w kałużę. I wówczas, zupełnie niespodziewanie z podsienia przy jednym z domów wyskoczył jakiś wyrostek w białej koszuli. -Jegomość - zagadał szybko. - Jegomość, list jest dla was... -Jaki list. -Pyśmo - podał Sienieńskiemu złożoną we czworo kartkę papieru. - Od panny Justyny. Gedeon wziął pismo w ręce. Rozłożył kartusz, podszedł chwiejnie do najbliższej pochodni, przybliżył papier do światła. Przybądź waszmość jutro w południe do kościoła o. Bernardynów. Muszę rzec ci coś ważnego. Justyna Nic więcej na kartce nie było. Gedeon przysunął papier bliżej do pochodni, ale nie dostrzegał już żadnych napisów. -Co ty tam masz waszmść?! - zarechotał z tyłu Kamie-niecki. - Papier? List miłosny od dziewki? -Nic, nic - wyszeptał cicho Sienieński. - Nic, co by waści ciekawiło. * * * Kościół, do którego wszedł Gedeon, był zupełnie pusty. Szlachcic przez chwilę stał, rozglądając się wokoło, zajrzał do obu kaplic przy ołtarzu, do konfesjonałów, w nadziei, że może spostrzeże gdzieś postać Justyny, wszędzie przywitała go jednak pustka. Nie pozostawało mu zatem nic innego niż czekać. Zatem najpierw pomodlił się przy ołtarzu, potem zaś przysiadł w jednej z ław i jął rozglądać się wokół. Świątynię wzniesiono niedawno. Złocone rzeźby ołtarzu nie pokryły się jeszcze kurzem, barwy nie zdążyły ściemnieć. Ogromne, wysokie wnętrze zdawało się wielką, sklepioną jaskinią o ceglanym stropie i strzelających w górę, niby pnie drzew, kolumnach. W Rzeczypospolitej nie budowano już takich kościołów od dawna. Miejsce mrocznych, strzelistych budowli o ostrołukowych oknach coraz częściej zajmowały słoneczne, jasne kościoły budowane na włoską modłę. A jednak ten był inny. Gedeon spojrzał z pewnym lękiem na wymalowaną na jednym z bocznych ołtarzy kostuchę, rozpoczynającą taniec z jakimś brzuchatym szlachetką - tak na oko wyglądającym na wytrawnego miłośnika miodu i piwa. No cóż, kiedyś każdy musiał potańcować z ową panią. Gedeon miał tylko nadzieję, że nie będzie musiał odtańczyć tego tańca w ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat. Nagle zamarł, wpatrzywszy się w jedno z ozdobnych epitafiów na ścianie obok ławy, przy której zasiadał. Dostrzegł tam płaskorzeźbę przedstawiającą... No tak, kogóż by innego, jak tylko Janusza Sienieńskiego. Stary warchoł, jak przystało na skruszonego grzesznika klęczał ze złożonymi do modlitwy dłońmi i wyrazem niebiańskiej skruchy i żalu, jaki bodaj nigdy nie ukazał się na jego obliczu za życia. Wyglądał tak skromnie, że niemal brała litość, gdy się nań patrzyło. Tak modlić mógł się jedynie bogobojny hreczkosiej, gorliwe spełniający posty, przychodzący do kościoła w każdą niedzielę i leżący krzyżem co najmniej trzy dni w tygodniu. A jednak, gdy Gedeon wpatrzył się uważnie w oblicze swego stryja, drgnął nagle, bo zdało mu się, że Janusz poruszył się nagle, zerknął na swego siostrzeńca. A potem jak błyskawica wykrzywił twarz w martwym, złośliwym uśmiechu, a spoza warg wyłoniły mu się ostre, wilcze kły. Sienieński aż podskoczył, przetarł oczy, spojrzał znowu na płaskorzeźbę, ale twarz Janusza była spokojna tak jak przedtem. .. Wszystko chyba mu się przywidziało. Ktoś dotknął ramienia młodzieńca. Stało się tak niespodziewanie, że szlachcic odskoczył, zrywając się z ławy; chwycił za rękojeść szabli. A potem zamarł. Justyna stała przed nim. Jej rude włosy wymykały się spod rysiego kołpaczka. Była w męskim stroju, ściągniętym w talii pasem, uwydatniającym jej krągłe piersi i biodra. - Co waść? - wyszeptała. - Co się stało? -Nic, nic. Przywidziało mi się. Wybacz waćpanna. Okrutnie mnie wystraszyłaś. Cieszę się, że cię widzę. -Ja też - spuściła wzrok, a potem usiadła w ławie, zwinnie i cicho jak kotka. Gedeon poczuł, że jego serce zabiło mocniej. Przysiadł obok, spuścił głowę. -W jakim to celu waćpanna chcesz mnie widzieć? Rozejrzała się, jak gdyby chcąc się upewnić, czy na pewno są sami. Przysunęła się bliżej. -Myślałam długo, czy to uczynić. Mój sługa śledził cię w Zołotonoszy. Uratowałeś mi życie, winnam ci przysługę... -znowu rozejrzała się nerwowo. - Wiesz waść, musisz się dowiedzieć pewnej rzeczy... Otóż... ktoś chce się zabić. Gedeon wzruszył ramionami. -To mi nie nowina. Wielu jest takich, którzy nie lubili Janusza Sienieńskiego. -To dlaczego stąd nie wyjedziesz? -Waćpanna - Gedeon uśmiechnął się lekko - Justyno... Nie mogę tego uczynić. Nie jestem tchórzem. Bywałem już w zajazdach, w burdach, w pojedynkach. I nie ustąpię. Nie myślę, aby zajeżdżać sąsiadów tak, jak stryj. Ale swojego nie dam. Odbuduję Jedlinę; odbuduję całą świetność mego rodu. Bo co teraz znaczą Sienieńscy? Ot, ledwie zagonowa szlachta w Sieradzkim. A tutaj ziemi jest dosyć. Zostaję. Nie myśl, że jestem głupi. Ale nie mogę inaczej. Jestem szlachcicem. Mam swój honor. -Ty jeszcze nie wiesz, co cię tu czeka. Nie przeżyjesz zimy, mości Gedeonie. -Kto chce mnie zabić? Wszyscy radżami wyjechać, rzucić to, co zacząłem. Aleja nie wyjadę. Chcą się ze mną zmierzyć - proszę bardzo. Jestem gotów - wysunął szablę z pochwy na trzy palce, a potem trzasnął nią z cicha. -Panie Gedeonie - powiedział dziewczyna po chwili milczenia. - Ja cię proszę... uratowałeś mnie od hańby. Nie kryję, że polubiłam cię, mości Gedeonie... Ale nie ryzykuj życia. Jesteś młody, po co masz je tracić. -A cóż mi innego pozostaje poza nadstawianiem karku? -odwrócił się, ujął ją za ramię i spojrzał dziewczynie w twarz. -A kto chce mnie zabić, mościa panno? No, powiedz, kto? -Matwiej, mój ojciec... Sawa Sawicz i... Barabasz. -Barabasz też? Hę, tego bym się nie spodziewał. Dużo się ich uzbierało. A za co też, jeśli możesz rzec, chcą mnie uśmiercić? Co im zawiniłem? -Boją się, że będziesz taki, jak twój stryj. Oni obmyślają już plany. Sawa chce cię w pojedynku usiec. Matwiej myśli, aby cię w karczmie u Moszka zajechać i ubić. A Barabasz... Barabasz najgorszy z nich wszystkich. Nie wiem, jakie ma plany. -Skąd wiesz o tym wszystkim? -Podsłuchiwałam jak gadali. Sprzysięgli się, aby cię zabić. Najdalej za tydzień uderzą. Gedeon ukrył twarz w dłoniach. -Za co to wszystko? Co wam uczyniłem? -Memu batce? Nic... Ale Janusz Sienieński zagrabił mu woły i łąkę. Batko odgryzł się, zajechał go. Długo się prawo-wali. Sienieński myślał, że z Kozakiem wygra. I wygrał, sąd grodzki kazał batce za szkody płacić. Ale Matwiej nie dał. Za to schwytał go Sienieński i kazał rózgami sice jak psa, do krwi. Potem nasz futor ograbił, ledwiem z życiem uszła... A mała wtedy byłam - Justyna uśmiechnęła się krzywo. - Ot i masz. -Aż do tego doszło - Gedeon ukrył twarz w dłoniach. - Ale ja... Mój ojciec brata się wyrzekł. Nawet listów do niego nie pisał. -To po coś tu przyjechał? -Swojego dochodzić. Ale ja nie chcę nikomu wadzić. Może krzywdy wszyscy zapomną. -O nie... Mości Gedeonie. Nie zapomną... -Cóż to? To mój stryj potrafił być tylko tyranem? Nigdy nikomu nie wybaczył, nigdy nie pomógł? Jak to? -Ano tak to było. Żal mi cię, Gedeonie. Zapadła cisza. Gedeon przybliżył się do Justyny. -Myślę ciągle, kto chce mnie zabić - powiedział. - Może to jest ktoś, komu mój stryj uczynił coś naprawdę okrutnego. Nie wiem - zabił żonę, spalił dwór, schłopił... Słyszałaś ty -O czymś takim? -Dużo tego było. Najgorzej obszedł się chyba ze swymi kompanami, których do lasu zwabił i w chacie smolarzy spalił. Barabasz mu w tym pomagał. Ale potem stryja się wyrzekł -I do Matwieja przystał. -No proszę, kto by pomyślał. Znasz może szlachcica wielkiego jak dąb, który nosi sygnet z Junoszą, a i przy małym palcu u ręki zapuścił sobie pazur. Kto to może być? -Szlachcic z Junoszą? - Justyna spojrzała nań rozszerzonymi zdumieniem oczyma. -Nie, nie widziałam go nigdy. -Nie wiesz albo nie chcesz wiedzieć - mruknął krótko. -Twoja sprawa. Ciekaw jestem tylko, po co naprawdę chciałaś się ze mną spotkać. Żeby mnie ostrzec, czy żeby mnie zobaczyć... Zadrżała, gdy pocałował j ą prosto w usta. Chciała wyrwać się, odepchnąć, chwyciła go za żupan, ale Gedeon zdusił ją w uścisku, objął mocno ramionami, przytrzymał. Znieruchomiała na chwilę, krzyknęła cicho, a on pocałował ją mocno, przesunął wargami w miłosnym szale po policzku i szyi, rozsunął zapięcie żupanika i dotknął wargami delikatnej skóry na ramieniu. Szarpnęła się wściekle raz jeszcze. -Nie, waszmość, co to... Gedeonie... Nie! Nie zważał na nic. Całował ją dalej, przesunął ręce niżej, w dół pleców, objął smukłą talię, poczuł pod palcami miękkie, kształtne pośladki... Lecz nim zdołał uczynić cokolwiek więcej, wyrwała się z jego ramion, odskoczyła, dysząc ciężko i zamachnęła się ręką. Usłyszał plaśnięcie i poczuł piekący ból na policzku. -Waćpanna co ty? Najpierw w przyrodzenie kopiesz, a teraz w gębę walisz. Justyna zamarła. Przytknęła dłoń do warg, spojrzała na Gedeona z niedowierzaniem, potem zbliżyła dłoń do oczu. -Zdrajca, zdrajca z waćpana - wykrztusiła. - Jak mogłeś, jak mogłeś... - zbliżyła dłoń do czoła, a potem jej oczy jakby zaszkliły się łzami. Cofnęła się, ruszyła po chwili do drzwi, lecz zanim wyszła odwróciła się jeszcze do Gedeona. -Strzeż się, proszę - wyszeptała. - A najgorszy to... -nie skończyła. Odwróciła się i wybiegła z kościoła. Gedeon został sam. Położył dłoń na szabli. -Jest ich trzech - mruknął sam do siebie. - Trzech na jednego. Domowe sprawy Karczma Żyda Moszka wyglądała zupełnie tak samo, jak wówczas, gdy ją opuszczał. Gedeon ucieszył się wielce, gdy zobaczył, że jest cała. Chyba trochę stęsknił się już za brodatym obliczem karczmarza, jednak budynek stał, a więc prześladujący Gedeona olbrzymi szlachcic nie zrównał budowli z ziemią, ani też nie spalił. Swoją drogą ciekawe było, co zrobił z Żydem za udzielenie schronienia Gedeonowi. Sienieński podjechał wolno do gospody. Miał nadzieję, że gruby szlachcic nie czekał w jej wnętrzu z nabitą krócicą w dłoni. Teraz, gdy Gedeon wyszedł cało z tylu niebezpieczeństw, nie byłoby to miłe spotkanie. Dlatego nim zawitał w progi szynku, objechał karczmę z boku. Nigdzie nie widział swojego prześladowcy, za to od razu uderzył go ruch panujący w obejściu. Przed stajnią stały dwie kolasy. Chudy, posiwiały pachołek szedł ku nim przez podwórze. Jego postać była jakby znajoma. Gedeon wytężył wzrok. Serce zabiło mu mocniej. Spiął Kapera ostrogami i podjechał bliżej. Teraz, z bliska, poznawał i swoje wozy. - Żwikulis, hej, Żwikulis! Pachołek zatrzymał się. Koń Gedeona jednym susem przesadził płot, niemal wpadł na Żwikulisa, zarżał, powstrzymany mocną ręką jeźdźca. -Żwikulis, co do stu diabłów! Nie poznajesz mnie? Szlachetka podniósł głowę. Zobaczył Gedeona i jego oczy rozszerzyły się niby dwa księżyce. Z wrażenia, wypuścił wiadro i stał, nie mogąc wykrztusić ani słowa. -No stary, przyjechaliście wreszcie! Zeskoczył z siodła. Żwikulis dopiero teraz złapał się za głowę. Padli sobie w objęcia. -No, panie Gedeonie! Wreszcie cię znaleźliśmy - wykrztusił Żmudzin po długiej chwili. - A cośmy się naszukali. Po całym powiecie. -Wszyscy cali? - Gedeon obrzucił uważnym spojrzeniem wozy. -Gąsiorowski pijany jak świnia. -Bełda i Bieliński zdrowi? -Wydobrzeli w tym Bracławiu. Teraz śpią. Ja jeden pilnuję koni. -To i dobrze. Nie wiesz nawet, jak się cieszę, że ciebie widzę. -A co z tą Jedliną? Pytaliśmy o wieś, ale powiadają, że to uroczysko stare. A wszyscy mówią, że to wilcze gniazdo było i sam dytko tam mieszkał. -Trochę w tym prawdy. Ale jak się do roboty weźmiemy, to wnet postawimy nowy dwór i folwark. Teraz, jak tu jesteście, wszystko będzie dobrze. Nawet nie wiesz, co tu się dzieje. -Wiadomo, zawsze cię za łeb ze wszystkich terminów wyciągać trzeba - mruknął Żwikulis. - Z tobą, panie bracie, życie zawsze jest wesołe. A to na schadzkę z dziewką pójdziesz, a bracia o nią się upomną, a to zwadę zaczniesz i wnet pół powiatu na koń wsiada, to znowu spijesz się i do stawu wpadniesz, jak u pana Kruszewskiego w Sielnicy, pamiętasz, Gedeonku? -A co stary - Sienieński wziął się pod boki - wolałbyś może siedzieć u żony i słuchać darcia swoich trzynastu bachorów? A u mnie służba wesoła. Starczy, że raz na rok do domu pojedziesz i następnego dzieciaka zrobisz. Żwikulis wtulił głowę w ramiona. Gedeon roześmiał się wesoło, klepnął go po ramieniu. - Idź, obudź wszystkich. Zaprzęgajcie konie. Jeszcze dziś ruszymy do Jedliny. Sporo tam pracy będzie. Żwikulis bez słowa podniósł wiadro i ruszył w stronę wozów. Gedeon patrzył za nim długo. Bardzo lubił tego starego sługę. Żwikulisa, zaściankowego szlachetkę ze Żmudzi, zawsze licho nosiło po świecie. Tułał się od sejmiku do sejmiku, od uczty do uczty. Gedeon spotkał go chyba z pięć lat temu. Żwikulis sługiwał wtedy u pewnego mieszczanina z Torunia, jednak gdy wypędziła go ze służby małżonka owego łyka, znalazł łatwy chleb u Gedeona. Sienieński cenił go tym bardziej, że Żmudzin, choć spokojny, okazał się zawzięty w karczemnych bijatykach i dobrze tropił zwierza. Pić zresztą też lubił, choć nie gustował w miodzie i gorzałce. Pochłaniał za wielkie ilości piwa, a jeśli Gedeon zapewniał mu dostateczną ilość pienistego trunku, nie utyskiwał na nic i wielce chwalił sobie służbę. Swoją drogą żonę i trzynaścioro dzieci odwiedzał nie częściej niż raz w roku, ale w końcu od czegóż była baba, jeśli nie od siedzenia w domu i pilnowania ochędóstwa. Gdy Gedeon przywiązał konia do płota i ruszył w stronę karczmy, poczuł, że wielki kamień spadł mu z serca. Wreszcie przybyli jego ludzie. Wreszcie mógł poczuć się bezpieczny. Teraz nie lękał się swoich prześladowców, nie bał się nawet owego grubego szlachcica. Teraz mógł powiedzieć każdemu swoje imię. Miał już dość ukrywania się, dość niepewności. I wiedział, że na przekór wszystkim odbuduje teraz Jedlinę, odbuduje całą chwałę i znaczenie swojego rodu. Szybko pchnął drzwi karczmy. Najpierw rozejrzał się po izbie, potem wolno skierował się do kontuaru. Moszko patrzył na niego. W półmroku, twarz starozakon-nego była biała jak kreda. Żyd zatrząsł się, zadygotał. Gedeon zobaczył na jego twarzy grubą, czerwoną pręgę i ogromny siniec pod lewym okiem. -Żydzie! -Tttakkk, panie. -Co tu się stało, kiedy mnie nie było? Kto cię tak obił? -Ajajaj, panie. - Moszko rozejrzał się z przestrachem dookoła. - Co tu się działo. Co ja miał pzieź pana, ajajaj!!! Tu źle było, sthasznie. I niech wasia wielmożność stąd ucieka. -Co się stało, kiedy przedwczoraj odjechałem? Gadałeś może z takim grubym szlachcicem? Żyd zadrżał, gdy Sienieński wypowiedział dwa ostatnie słowa. W gruncie rzeczy szlachcic wcale mu się nie dziwił. -To jak, był tu taki ogromny szlachcic? Moszko skinął szybko głową. Chwycił się z jękiem za szramę na twarzy. -I, jak widzę, pogadaliście sobie szczerze, co? Na dobre to ci nie wyszło. -Wasia wielmożność - Żyd skulił się, schował niemal za szynkwasem. - To straszny człek... To człek z piekła rodem. -O co cię pytał? -O nic... Tylko, kto wasia wielmożność jesteś i co tu robisz. Rzekłem, że zwiesz się Słupecki... To on rozwścieczył się strasznie i po gębie mnie obił... Straszny był... Jak jagnię mnie podniósł i o ścianę cisnął. I ziebra moje połamał. A ja się pytał za co. Bo to zidowskie ziebra twardsze niż szlacheckie?! -O co cię pytał?! -Panie wielmożny... Tylko o to... A kiedy ja mu rzec, że wasza wielmożność z daleka przyjechać i być nieznany w okolicy - on mnie nahajem uderzyć, a potem wypadł z szynku jak opętany, konia dosiadł i hen pognał - do lasu. -Słyszałeś może, jak on się nazywa? -Nic nie powiedział. Ale... Słysiałem, jak ciągle: Hanisz powtarzał, niby przekleństwo jakie. I nic więcej. -Nic więcej... Żydzie! - zawołał cicho Gedeon. - Masz - rzucił na stół garść dukatów. - A teraz słuchaj! Słuchaj! -Słucham, słucham... -Jeśli by się kto pytał, ktom jest -powiedz, że jestem Michał Gedeon Sienieński, bratanek Janusza Sienieńskiego. A jeśli by kto chciał wiedzieć, gdzie mnie szukać - powiedz, że w Jedlinie. Twarz Moszka zbielała jeszcze bardziej. Przyłożył dłoń do rozwartych ust, jęknął cicho. -Co, nie wierzysz? To popatrz na pierścień! - Gedeon podsunął mu pod nos swój sygnet z Dębnem. - Taki sam znak jest tutaj, co i na herbie nieboszczyka Janusza Sienieńskiego. No, przestań się trząść. Teraz, kiedy ja tu jestem, już nikt nie będzie cię bił! A teraz dawaj miodu! Gedeon usiadł przy stole, rzucił na ławę rękawice, kołpak, a potem wychylił prawie do dna kielich pełen dwójniaku. Otarł wąsy i wsparł głowę na rękach. Myślał... Miał trzech największych wrogów. Trzech Kozaków, zaprawionych w stepowych bojach, chadzkach i zajazdach. Trzech zbrojnych rezunów... Sawa Sawicz, Matwiej Hrynie-wicz, Iwan Barabasz. Sawa chciał usiec go w pojedynku. Matwiej zajechać. A Barabasz... Barabasz szykował coś jeszcze gorszego... Nie wierzył, aby go poniechali. Nie wierzył, aby darowali mu winy. Z drugiej strony nie chciał także wszczynać kolejnej zbrojnej zwady, palić im futorów, strzelać na jarmarkach, napadać i zagarniać ziemie. Chciał tu zostać i żyć, żyć nie niepokojony przez nikogo, żyć spokojnie i dostatnio... I w zgodzie. Jednak wiedział dobrze, że Kozacy nie odpuszczą. Co zatem miał robić? Jak rozprawić się z wrogami, a jednocześnie nie wszczynać zamętu? - Z silnym będą się liczyć - mruknął do siebie. - Słabego usieką. A silnego będą się bać. Chyba wiem, co zrobię. I wtedy w jego podgolonym szlacheckim łbie zaczął powstawać pewien plan. Do Jedliny przyjechali późnym popołudniem. Gdy Gedeon pokazał swoim wszystko, Żwikulis sprawnie rozbił namioty. Odtąd nie mieli już nocować w karczmie. Szybko wzięli się do pracy. Część zarośli była już wycięta przez Gedeona, czekało ich jednak oczyszczanie Jedliny z młodych drzewek, resztek bali i desek. A potem potrzeba było jak najwięcej drewna. Ale tego było tu pod dostatkiem. Wystarczyło przeprawić się na drugą stronę Horola. Gedeon i Żwikulis raz jeszcze obejrzeli fundamenty. Kamienny mur wyglądał tak solidnie, że wytrzymałby jeszcze i ze sto lat. Można było budować na nim nowy dwór. Gąsio-rowski i Bełda wyprawili się do lasu, ścięli szybko kilka długich pni. Po okorowaniu wyszły z nich ogromne tarcice. Wprawdzie modrzewie, z których najchętniej budowano dwory, rosły tylko gdzieniegdzie, jednak sośnina była dostatecznie mocna. A co do belek, to można było z trudem wyciosać je z dębowych pni. A dębów nie brakowało w żadnym lesie na Ukrainie. -Żwikulis, pojedziesz rano do Zołotonoszy - powiedział Gedeon, gdy z trudem przyciągnęli bliżej dworu ciężkie pnie. - A jutro przywieziesz mi - choćby w worku - najlepszego cieślę z miasta! Żmudzin jak zwykle skinął wolno głową. Gedeon rozejrzał się wówczas po całym uroczysku. -A od pojutrza - rzekł przez zaciśnięte zęby - od pojutrza będziemy mieli zabawne krotochwile. -No, Sonka! Dawaj już! Poderwał jej spódnicę w górę, ale uciekła ze śmiechem. -Poczekaj - wyszeptała mu do ucha. - Jeszcze nie teraz! -Przecież obiecałem! - syknął - korale ci przywiozę z Kijowa. A może nawet... Może nawet lusterko, jakie tylko kniaziówny w Łubniach mają! Wyrwała się z jego objęć i pobiegła przez łąkę. Sawicz zaklął. Rzucił się za dziewką, przeskoczył nad zeschłą kupą nawozu i zdyszany dopadł Sonki. Wyrwała mu się i ruszyła w stronę starego wiatraka, który rozpościerał nad nimi ogromne, zmurszałe skrzydła. - Tam ci dam - szepnęła. - Tu jeszcze kto zobaczy. Szybko wskoczyli na drewniane schodki. Sonka pierwsza, Sawicz zaraz za nią. Oczy płonęły mu drapieżnie, więc nie zwrócił nawet uwagi na to, że ziemia przy budowli zryta była kopytami koni. A przecież drewniane łopaty wiatraka sterczały pokrzywione, połamane, wystawione na niszczycielskie działanie wiatru. Znaczyło to, że budowla nie była zbyt często używana. Wiatrak opuszczono dawno, może ze trzy lata temu, w czasie najazdu tatarskiego. Sonka pchnęła drzwi. Otwarły się ze skrzypieniem. Znaleźli się w ciemnym wnętrzu. Panował tu półmrok, ale przez szpary w deskach przedostawało się dużo światła. Wkrótce oczy Sawicza przyzwyczaiły mu się do słabego oświetlenia. Nie zwracał jednak uwagi na zniszczone sprzęty na podłodze, drabinę prowadzącą na półpiętro i potrzaskany kamień młyński. Zębate tryby spowite były wiotkimi przędzami pajęczyn, połamane osie zwieszały się z otworów w suficie. Sonka zrzuciła zapaskę, rozchyliła koszulę, ukazując duże, ciężkie piersi. Sawicz przypadł do niej, pchnął na stos siana w kącie, przycisnął usta do jej warg, przesunął je niżej, aż do bladych sutków dziewki... - Pan tu, panie Sawicz dziewkę chędożysz, a ja gorę! -ozwał się jakiś głos zza pleców. Sawa zamarł. Zabłysło światło latarni. Usłyszał łomot, gdy coś uderzyło w deski. Kozak wstał na kolana i odwrócił się z wolna. Zamarł. Za nim stał Gedeon i dwóch pachołków. Obaj trzymali rusznice wymierzone w pierś Kozaka. Światło latarni odbijało się krwawo od ostrza szabli Sienieńskiego. Sawa rozejrzał się, ale nie było innej drogi ucieczki. Był przyparty do stosu zgniłego siana, do ściany. Zadrżał po raz pierwszy w życiu. O tak! Nie spodziewał się takiej zasadzki. -Trastia tebe mordowała! - rzucił w stronę Sonki. - Ty żmijo! -Panie Sawicz - przywołał go do porządku głos Sienieńskiego. - Dziewka niczemu nie jest winna. To ja umyśliłem sobie sprowadzić cię tutaj. Myślę, że mamy wiele do pogadania. Janysz Sienieński - pomyślał Sawicz. Tak jak stary... Diabeł też by tak zrobił. Ależ byłem głupi! Do kroćset! Teraz to koniec! Zastrzeli mnie, rzuci ciało w lesie. Nikt nie znajdzie... -Panie Sawicz - przemówił Sienieński. - Wiem, że masz rankor do mnie z powodu czynów stryja mego, świeć panie nad jego grzeszną duszą. Jednak nie chcę cię za batogami ćwiczyć, ani z zasłupia w plecy strzelać. Wiem, że chcesz mnie na pojedynek wyzwać. Tedy ja znalazłem cię sam, abyś nie musiał daleko szukać i do Jedliny jechać. Stanę ci tutaj, w tym wiatraku, chyba, że wolisz na zewnątrz. Stanę na szable - na śmierć i życie. Sawicz spojrzał na pachołków. Nie mógł wykrztusić ani słowa. -A nie bój się moich sług - rzekł Gedeon. - Jeśli zginę, mają cię wypuścić cało. Słyszeliście, szelmy! - krzyknął groźnie. -Choćbym nawet zginął, nie czyńcie krzywdy temu mołojcowi! Sawicz podniósł się. Dobył szabli. Gedeon skinął ręką i jego pachołkowie ustąpili pod ściany. Stali na wprost siebie. Szlachcic i Kozak. Sawicz patrzył wprost w oczy Gedeona, a Gedeon nie odrywał wzroku od jego twarzy. A więc to tak... - pomyślał Sawa. - Sam przychodzisz po śmierć Gedeonie. -Dobrze - wycharczał. - Stawaj Łaszku! Wyszli na środek wolnej przestrzeni. Sawicz popluł na s woj ą ordynkę. -Teper budu tańcowaty! Zabrzęczały szable. Gedeon w ostatniej chwili odbił mierzące w niego ostrze. Uchylił się, potem złożył do zastawy. Ostrza zderzyły się niby dwie sprężone do skoku żmije. Sie-nieński skoczył w bok, obszedł przeciwnika. Uderzył krótko wręcz, potem krzyżem. Odbił cięcie z łokcia, sam przyciął na odlew zamachowym z ramienia. Odskoczył od przeciwnika. Zwarli się znowu. Gedeon zasypał przeciwnika gradem uderzeń, a gdy Sawicz cofnął się, wskoczył na stary stół z nadgniłych desek. Jego delia zaczepiła o nadłamaną deskę, więc szarpnął, rozdarł materiał. Przeciwnik chlasnął go krótko w kiść, a potem pchnął. Lecz Gedeon zdołał zeskoczyć ze stołu, odbić ostrze szabli i samemu przyciąć z podlewa Zwarli się znowu, dysząc ciężko, szable zadzwoniły odbijając się od siebie. Gedeon ciął przeciwnika w kiść, odbił ostrze zmierzające w stronę jego brzucha i szybko, z zamachu przyciął w pierś. Przeciwnik zachwiał się, popełnił błąd, przekrzywił zbytnio broń na zewnątrz, gdy brał zamach do następnego uderzenia. Nim zdołał to poprawić, Sienieński uderzył płazem szabli w zastawę oręża Sawicza, ale nie wybił go z dłoni. Zaatakował, lecz Sawicz obronił się dwoma zastawami, a potem wskoczył tyłem na drabinę. Gedeon rzucił się w jego stronę. Ciął i dobijał, a Sawicz wchodził coraz wyżej i wyżej. A potem odskoczył, stanął na półpiętrze ze zmurszałych desek, na wąskim pomoście nad przepaścią wiatraka. Sienieński skoczył nań. Deski zatrzeszczały, posypał się proch i pył. Sawicz odbił niebezpieczne cięcie. Przysiadł, przyjął na zastawę szabli następne uderzenie, a potem sam przeszedł do ataku. Szybko jak błyskawica ciął wlew, potem wręcz. Zasłonił się od prawej trzymaną pionowo szablą, zszedł z linii ciosu i wyprowadził pchnięcie. Gedeon uchylił się, a potem... Deska... Deska pękła z trzaskiem pod jego podkutym butem. Szlachcic padł, ale zastawił się szablą. Wychwycił dwa, trzy cięcia. A potem Sawicz ciął wręcz, już w cięciu dołączył drugą rękę do pierwszej i wybił! Wybił szablę z ręki Gedeona. Lśniące ostrze zabłysło w świetle latarń, spadło na sam dół... Nie! Zatrzymało się na stosie beczek pod ścianą. Serce zamarło w piersi Gedeona. Ale Sawicz nie czekał, ciął z zamachu, a szlachcic rzucił się w tył, przeturlał po dechach aż do końca podestu, unikając cięć Kozaka. A potem w desperackim geście przerzucił nogi przez pomost z desek, chwycił linę, na której zawieszano kiedy worki z mąką i zsunął się w dół. Zazgrzytały haki i żelazne wałki. Szlachcic pojechał w dół, zdzierając sobie skórę z palców. Zsuwał się coraz szybciej, coraz niżej... Coraz bliżej szabli leżącej na przegniłych deskach. Była tuż, tuż, na wyciągnięcie ręki. Nagle sznur zadygotał, zatrzymał się, a potem pomknął w górę. Sawicz chwycił się liny. Zjeżdżał w dół, aby dokończyć kaźni. Gedeon rozwarł zdrętwiałe palce. Spadł na beczki, które rozleciały się z trzaskiem. Przewalił na bok, padł na stos beczek, poobijany i potłuczony. Chwycił szablę i zerwał się na nogi. Sawicz szedł nań z błyskiem w oku. Starli się znowu. Kozak uderzył niebezpiecznym cięciem z podlewu. Sienieński zastawił się skośnie, zbił zmierzające ku niemu ostrze. Zamachnął się, a wówczas przeciwnik schylił się, przerzucił broń z ręki do ręki i pchnął prostym sztychem w brzuch Gedeona.. Sienieński uchylił się w ostatniej chwili. Pióro szabli tamtego przejechało mu boleśnie po boku, rozdarło żupan. Ale Gedeon wyczuł swoją szansę. Szybko, jak myśl, skoczył w przód i chlasnął przeciwnika jednym, krótkim cięciem w kiść... Ale Kozak, uniknął go - padł na podłogę, przeturlał się po niej. Szybko wstał. Szlachcic runął teraz na niego, uderzył kilka razy chaotycznie, a potem, po kolejnym ataku przeciwnika, zamierzył się do uderzenia wręcz, od prawej. Tamten zasłonił się trzymanym pionowo ostrzem. A wówczas Gedeon, wyprowadzając cios, uchwycił rękojeść szabli oburącz i ciął ze świstem - najstraszniejszym z szermierczych uderzeń zwanym trybunalskim -prosto w szablę tamtego. Siła ciosu była tak wielka, że przełamała zastawę przeciwnika. Nieznajomy uchylił się, a koniec pióra przeciął powietrze tuż nad jego głową... Gedeon stracił równowagę, a wówczas tamten skoczył nań znowu w zwarciu uderzył rękojeścią szabli w kark. Sienieński wywinął się w ostatniej chwili, odskoczył. Sawicz wbiegł na drabinę. Sienieński chwycił linę, przerzuconą przez wielokrążek. Na jej drugim końcu, wysoko w górze wisiał ciężki worek zgniłej mąki. Owinął sznur wokół lewej ręki i przeciął go poniżej. Zaskrzypiały kółka. Lina poderwała go w górę, pociągnęła. Zrównał się z Sawą, chlasnął go z prawej, potem krzyżem, zeskoczył na pomost z desek. Zamarł w niskiej postawie. Sawicz zawył. Skoczył na niego jak ryś. Zasypał uderzeniami. A potem Sienieński udał, że przerzuca broń do lewej ręki, zbił ostrze na bok, uskoczył i poprawił. Ordynka Sawicza zabrzękła, uderzając o ścianę. Gedeon przyłożył sztych szabli do szyi przeciwnika. Sawicz cofał się teraz, powoli i ostrożnie, aż wreszcie przywarł plecami do drewnianej ścianki. Gedeon widział tylko jego oczy - błyszczące lekko, w półmroku. Przycisnął mu ostrze do gardła, aż Kozak uderzył głową o ścianę. -Czas umierać - syknął. - Dysponuj się na śmierć! Komuś mam coś przekazać Kozacze? -Idź do diabła! - wydyszał Sawicz. - Pozdrów stryja w piekle! Przymknął oczy. Czekał na cios. -Pchnij! -Po co? - uśmiechnął się Gedeon. Cofnął szablę. -Łatwo jest zabić, trudniej żyć. Przecież mówiłem, że nie żywię do ciebie żadnej urazy. Cofnął rękę z szablą, schował broń do pochwy. Podkręcił wąsa. -Janusz... - wychrypiał Sawicz. -Janusz by tak nie uczynił. -Ale ja jestem Gedeon. -Tak - rzekł Sawicz. - Teraz to widzę. -Ostawię cię panie bracie, abyś mógł figli z dziewką dokończyć. Zszedł po drabinie, skinął na pachołków, zabrał latarnię i ruszył ku wejściu. Za chwilę zaskrzypiały zamykane drzwi. Sawicz stał bez ruchu na podeście. Odechciało mu się już igraszek z dziewką. Z drewnem na budowę dworu nie było kłopotów. Lasów rosło w okolicy całe mnóstwo. Niby należały do Wiśniowieckich, Gedeon, nie sądził jednak, aby małoletni kniaź Jeremi, upomniał się o swoje drzewa. Bełda i Gąsiorowski ścinali codziennie po kilka wielkich, smukłych pni, które konie przeciągały następnie aż do samej Jedliny. Dwór zaczął dźwigać się z ruin. Dwóch sprowadzonych z Zołotonoszy cieśli uwijało się dzień i noc, a Gedeon nie skąpił im grosza. W dwa dni oczyszczono fundamenty, a potem, na starych, kamiennych podwalinach wznosić poczęto dużą, drewnianą konstrukcję. To było wszakże zbyt mało. Gedeon postawnowił otoczyć zabudowania solidną palisadą, a nawet postawić wieżę i lamus. Trzeba się było spieszyć. Choć ciągle panowały upały, wrzesień kończył się z wolna. Nadchodziła ukraińska jesień, pełna żółci, ale i deszczy, słoty, błota. Dnie robiły się coraz krótsze, słońce barwiło ziemię na żółto, liście zmieniały barwę, opadały z drzew. Stepy i chaszcze wyschły. Tam, gdzie było kiedyś zielono, teraz wyciągały się ku niebu same suche badyle. Wraz z pojawieniem się nowego pana na Jedlinie, w okolicy pojawili się też osadnicy. Najpierw przybyło trzech chłopów z dawnej Simuchy - osady nad granicą moskiewską, spalonej zeszłej wiosny przez Tatarów. Potem przybyło kilku zbiegów z Moskwy, wreszcie - paru biedaków z Krzemieńczuga. Gedeon przyjmował każdego, nie pytając o pochodzenie. Spieszył się, zależało mu na czasie. Zamierzał wystawić dwór na początku października, a na wiosnę być już panem na wsi, liczącej co najmniej piętnaście, może dwadzieścia łanów. Dlatego dawał dobre warunki. Cztery lata wolnizny, a potem pańszczyzna tak jak stało w konstytucjach - tylko przez trzy dni w tygodniu. Teraz, gdy wzniesiono już pierwsze ściany dworku, nie musiał przesiadywać tak często w Jedlinie. Wreszcie mógł na całe godziny przepadać w borze, pędzić samotnie po dzikich, opustoszałych stepach nad Horolem. Polować na dziki, czy kaczki i poznawać Ukrainę. Wszystko ciągle było dlań nowe, nowe i nieznane, tak bardzo różne od innych prowincji Rzeczypospolitej. Słonce spaliło mu twarz i ręce, skóra stwardniała od niewygód i konnej jazdy. Gedeon śmigał po polach i lasach niby Kozak. W ciągu zaledwie kilku dni poznał wszystko dookoła. Bagnisty, wijący się w płytkim jarze Horol, gęste, suche lasy po jego obu stronach, ogromne bagna i rozlewiska w miejscu, gdzie rzeka wpadała do Dniepru, suche, wyschnięte stepy i stare mogiły, z pradawnej przeszłości, wznoszące się tu i ówdzie wśród traw. Sienieński zapuszczał się także znacznie dalej. Był w Krzemieńczugu, gdzie zbiegały się handlowe szlaki i widział płynące Dnieprem bajdaki i łodzie. Dotarł na ponure, przejmujące dreszczem uroczysko Kurukowe Jezioro, gdzie hetman Koniecpolski prawie pięć lat temu zmusił do uległości Kozaków Żmajły. Nie dojechał jednak i nie widział sławnych dnieprowych porohów, rozłamujących spokojny nurt rzeki setkami skalistych grobli, ale podróż w tamte strony bez pocztu i czeladzi była zbyt niebezpieczna. Już w Krzemieńczugu nasłuchał się wielu ponurych historii o tamtym miejscu. Po prawej stronie Dniepru, obok porohów, rozciągały się już osławione Dzikie Pola, w stromych jarach, na stepowych uroczyskach gnieździło się sporo hultajskich watach, czasami włóczyły się tam też tatarskie zagony. Kto nie musiał, nie jechał tam zatem bez koniecznej potrzeby. * * * Justyna otworzyła oczy. Uniosła się, a potem usiadła na łożu zasłanym skórami. Spojrzała w stronę maleńkiego okienka. Był wczesny świt; nie słyszała jeszcze skrzypienia studziennych żurawi, chlupotu wody i nawoływania służby. Przez grube błony przeświecał mętny blask dnia. Izba, w której sypiała, pogrążona była w ciemności. Oczy dziewczyny, przyzwyczajone do mroku, rozróżniały zaledwie zarysy ław, stołu, tureckich makat na ścianach i zamkniętych drzwi. W sąsiedniej izbie słyszała chrzęst słomy i skrzyp desek, gdy na ławie przewracał się Matwiej albo któryś z Kozaków. Dziwiło ją, że obudziła się tak wcześnie. Zwykle przebudzenie stawało się dla niej ciężarem - wstawała wolno, długo przecierała opuchnięte powieki. Teraz było inaczej. Nie czuła zmęczenia. Bez trudu podniosła się z łóżka i podeszła do okna, a potem pchnęła okiennicę. Odgarnęła włosy z czoła i spojrzała w świat. Wszystko spowijały mgły. Białe tumany prześlizgiwały się po słomianych strzechach, wisiały nad koronami żółknących drzew. Spojrzała na palisadę otaczającą futor, a potem wpatrzyła się w białe niebo. Poczuła podmuch świeżego powietrza. Poranek był tak piękny, że przez chwilę pozazdrościła ptakom tego, że mogły przelecieć ponad palisadą prosto w skąpany w przedświcie step. Wzlecieć w górę i pomknąć nad stepami, lasami i bezmiarami. Właściwie bez celu otwarła wieko stojącej pod ścianą skrzyni. Na wierzchu, na stosie szat, leżało niewielkie lusterko. Mało go używała, zwykle wolała przeglądać się w wodzie, sadzawce albo studni. Jednak teraz spojrzała na swoje oblicze, poprawiła palcami rude włosy. I właśnie wtedy uświadomiła sobie, że czyniąc to, ciągle myśli o jednym... Ciągle wracało doń wspomnienie spotkania z Gedeonem w kościele... Nie, nie mogła powiedzieć sobie, że go miłowała. To słowo było dla niej niemal zupełnie nieznane. Jednak w jej duszy trwał niezwykły zamęt, jakby coś buntowało się, chciało wyrwać się na zewnątrz. Nigdy nie doświadczyła takiego uczucia. Może i dlatego, że znała mało świata. Bywała wprawdzie w Zasławiu na dworze, szybko jednak znudziło j ą towarzystwo nudnych, dworskich panien, wystawne uczty, bale i przyjęcia. Ona wolała swojego cisawego konika i wiatr na stepie. Ale cóż, za swobodę i szczęście musiała jednak płacić. Bo z kim stykała się na co dzień? Zwykle z Kozakami z futoru ojca, dzikimi, nieokrzesanymi siromachami. Z okoliczną szlachtą, bogatą, siedzącą mocno na wsiach, trzymającą po dworach zbrojne sługi, patrzącą sobie na ręce i czyhającą tylko, aby zajechać włości pod nieobecność sąsiada. I może dlatego właśnie wspominała Gedeona, bo -uświadomiła to sobie dopiero teraz - był inny, zupełnie inny niż wszyscy, z którymi stykała się na co dzień. Zupełnie różny niż choćby synowie Dziadka Muraszki, z których każdy marzył skrycie o pojęciu jej za żonę, inny niż Barabasz, Sawicz i ci wszyscy, których znała i wiedziała, co są warci. Znalazła buty, narzuciła na koszulę kożuszek, a potem wskoczyła na parapet. Ostrożnie zsunęła się po ścianie i ruszyła w stronę stajni. Odemknęła drzwi, nie budząc pachołków. Konie parsknęły, czując człowieka. Odszukała swego dzianeta, poklepała go po karku. Przytuliła twarz do ciepłej sierści i trwała tak przez długą chwilę. Nie usłyszała cichego szelestu słomy za plecami. Szelest powtórzył się. A w chwilę potem silne ramię ujęło ją za kibić, odwróciło ku sobie. Justyna ujrzała przed sobą wąsate oblicze Matwieja. Kozak patrzył jej prosto w oczy, jego wzrok był tak silny, że palił niemal jak płomień. -Czego ty wstajesz rano, mołodycio? - spytał. - Czego ty potrzebujesz? -Tak sobie wyszłam... -Ja też... Cudny step. Szerohi... Jak morze we mgle. Jak to morze, co je widział za Oczakowem, hen, za Dnieprem. Ale czego ty się boisz? Coś jest z tobą dziwnego. Nigdy taka nie byłaś. -Pamiętasz ty, batko, Gedeona Sienieńskiego? -A co mam nie pamiętać. Godny następca starego dytki Janusza... -Przecież on nie jest zły. Ale nikt go nie szanuje. -Ja się temu nie dziwię - Matwiej zmrużył oczy, ścisną] dziewczynę jeszcze mocniej. - Myślisz ty często o tym Sienieńskim? -Ja? Niby dlaczego mam nie myśleć. On młody taki, szkoda go. -Pewnie, że szkoda.... -A ty wiesz, co ja słyszałam w karczmie? - ściszyła głos. - Słyszałem, jak jeden Kozak mówił... Mówił pijany, że trzech ludzi na niego poluje. Jeden z nich to jakiś olbrzymi szlachcic. Chłop jak dąb. I na palcu ma wyhodowany pazur. -Pazur? Trzech zabójców? Niby dlaczego trzech? -Właśnie tego nie wiem. Może ty batko co słyszałeś? -Chłopstwo zawsze bzdury gada. Matwiej rozluźnił uścisk. Odsunął się na bok. -Ty się tym nie zajmuj! - wysyczał. - Nie twoja to rzecz. Przyjechał, choć go ostrzegano, będzie miał, co chce! Tobie nic do tego. Zostanie, to zaraz nowe wilcze gniazdo nam zbuduje. Tak jak stary Sienieński. -A co on ci winien? A co uczynił tym, co go prześladują. Jest tylko z rodu Sienieńskich. Nie musi być taki sam, jak jego stryj. Matwiej nie odpowiedział. Wiedziała, że był zły, wiedziała, że gniew batki bywał straszny. Jednak uparcie spoglądała mu w oczy. -Ty go miłujesz... - wydyszał w końcu. - Ty o nim ciągle myślisz. -Nie - zaczerwieniła się lekko. - Ale żal mi go... -Ty o nim nie myśl - powiedział z wysiłkiem. - Ja wiem, jak to jest, wiem, dlaczego wstajesz rano, bierzesz konia i hasasz po stepie. Ja wiem, co cię gnębi. Nie myśl o nim! Idź za każdego, za kogo chcesz. Za Kozaka, za Lacha, za kogo chcesz! Kogo będziesz miłować, temu cię oddam. Jak biedny będzie, to wam w skrzynie talarów nasypię. Jak chłop, to do herbu przypuszczę. Ale nie idź za Sienieńskiego. Nie za krewnego infamisa! - Ja go nie miłuję. Ale spotkałam pana Gedeona w kościele. Tyle tego było, nie więcej... Matwiej milczał. Zaciął się; wiedziała, że czasami nadchodził taki czas, że nie sposób było wydusić zeń ani słowa. Więc nawet nie próbowała. Po prostu odwróciła się i wybiegła ze stajni. * * * Był ostatni dzień września. Złota jesień płonęła na stepach, w lasach i jarach. Słońce przygrzewało mocno, a popołudnie było senne. Semeńko, stary sługa Hryniewicza nie miał nic do zrobienia. Matwiej z córką pojechali tego dnia na jarmark do Zołotonoszy, mieli wrócić dopiero wieczorem. Roboty w futorze prawie nie było. Semeńko uprzątnął izbę, sprawdził, czy stajenny nałożył koniom owsa i siana. Zbadał, czy na lufach guldynek i strzelb Matwieja nie widać śladów rdzy, a potem -czy nie padł źrebak, który poprzedniego dnia objadł się zbyt dużo koniczyny. Niestety to wszystko zrobił rankiem. Po południu wierny sługa naprawdę nie miał już nic do poprawienia, nie miał nawet za co strofować Kozaków z futoru. Sprawdził zatem, czy brama jest dobrze zamknięta, a potem zasiadł w głównej izbie chałupy i począł popijać gorzałkę. Wiadomo przecież, że czas zawsze szybciej mija nad pełnymi szklanicami i gąsiorem. Wypił już pięć kuśtyków, gdy nagle drzwi otwarły się i stanął w nich jeden z Kozaków dworskich. -Batko - rzekł i skłonił się. - Podróżny jakiś ze Zołotonoszy o gościnę prosi. -A kto to? -Gość z daleka, sam jeden. Mówi, że pielgrzymuje do Ziemi Świętej. -Co?! Wpuść go zaraz. I do izby poproś. Jeno sprawdź najpierw, czy broni nie ma. Nie minęła chwila, gdy do izby wszedł niski, wysuszony chłop w szarej, prostej świcie i kapturze zarzuconym na głowę. Pokłonił się nisko i przeżegnał. -Sława Bohu! -Na wiki wików. -Amin. Pozwolicie pane, spocząć u was na chwilę. Miesiąc już będzie, jakem w drodze. Aż ze Żmudzi idę... Pozwolicie spocząć? -Siadajcie didu, prosiemy. Symon! Przynieś nam pro-śnieńki, udziec wędzony i sałamachy zagrzej! Dziad usiadł na ławie, westchnął ciężko, oparł kostur o stół. -A gdzie to dziadu idziecie? - spytał Semeńko. - Słyszałem, że do Ziemi Świętej? -Jako żywo, jako żywo! - pokiwał dziad głową. - Idę, by za grzechy młodości odpokutować, pane. -To wiele musicie mieć na sumieniu. -Oj oj oj! - załkał dziad. - Zmarnowałem ja młodość życia mego. Roztrwoniłem majętności, co mi rodziciele zostawili. Miast w kościele na mszy, w zamtuzach ja bywałem. Zamiast do szkół i Pana Boga się zbliżyć, grałem ja w karty, w kości. Na złą drogę zszedłem, a na koniec - Boże odpuść - panny młode cnót i niewinności pozbawiałem. -Panny? - zaciekawił się Semeńko. - A gładkie były? -Pomyłujte pane, ale o takich rzeczach gadać się nie godzi. Przepadłem ja na wieki i w czeluści piekielnej smażyć się będę, jeśli - biedny grzesznik - do Ziemi Świętej nie dotrę. Kozacy wnieśli misę z sałamachą, wędzony udziec, kawał chleba i michę pierogów. Dziad chrząknął, przeżegnał się i zabrał do jedzenia. -Złą drogą sobie wybraliście, didu - rzekł Semeńko. -Chyba nie myślicie iść w dół Dniepru. Tam Tatary siedzą i jeszcze was w jasyr wezmą. A skąd w ogóle idziecie? -Ze Żmudzi. -O, to szmat drogi przeszliście. Jeno dlaczego nie idziecie przez Podole? Tamtędy, a potem przez wołoskie kraje i bliżej, i bezpieczniej. Did łypnął na Semeńkę czerwonawymi oczyma. -Boja do Korsunia zmierzam. Chcę u obrazu Najświętszej Panienki Korsuńskiej na kolana upaść... -A, rozumiem... Nie, zaraz - Semenko zmarszczył brwi. - Przecie w Korsuniu żadnego cudownego obrazu nie ma. Coś wam się pomieszało didu. Do izby zajrzał znowu Kozak dworski. -Batko! U bramy jakiś Lach stoi. Mówi, że do Czehrynia jedzie. Prosi, by mu drogę pokazać. -Sam jest, czy w kompanii? -Sam jeden. -To poproście go tutaj - ucieszył się Semenko. Dwóch gości jednego dnia - pomyślał. Nie ma co, dowiem się dzisiaj nowin z całej Ukrainy. Niebawem drugi gość wszedł do świetlicy. Jako żywo był to Lach jak z malunków, które Semenko dawno temu widział we Lwowie. Choć wzrostu był nikczemnego, miał pordzewiały kirys, szablę przy boku, zawadiacko podkręcone wąsy i nieco przekrwione spojrzenie. - Czołem, czołem panie Kozak! - zagrzmiał, aż echo rozeszło się po izbie. - Jam jest Andrzej Gąsiorowski herbu Poraj, o którym musiałeś waszmość siła słyszeć. Dla przyjaciół zaś -jestem "Gąsior". Szlachetka rozsiadł się za stołem, nie pytając o pozwolenie. Od razu chwycił gąsiorek pełen gorzałki. -Zdrowie gospodarzy! - zakrzyknął i pociągnął spory łyk. - Ha, zacna ta wasza kozacka gorzałka. Dobrze żołnierzowi służy. -A dokąd pane zdążasz? -A do Czehrynia! - huknął Gąsiorowski. - Ja rycerz jestem Rzeczypospolitej. Do wojsk kwarcianych chcę się zaciągnąć. Do chorągwi husarskiej. -A poczet pane masz? - zapytał Semenko, który jak każdy Kozak rozeznawał się dobrze w porządku wojsk Rzeczypospolitej. - Bo bez pocztu, możesz ty zostać jeno wolontarzem. -Ja sam za poczet stanę! - Gąsiorowski wyciągnął szablę z pochwy i podsunął jąpod nos Semeńce. - Patrzaj Kozacze na szczerby. Ta jest od szyszaka moskiewskiego kniazia Po-żarskiego, com go pod Moskwą lat temu siedemnaście z konia zwalił. A ta tutaj, na jelcu - od cięcia pałaszem, którym rozpłatać mnie chciał Alfred Wenden - Szwed - charakternik, co pod Gniewem trzech husarzy od razu na ziemi rozciągnął... -A mnie się widzi - wtrącił siedzący dotąd cicho did - że ta szczerba wtedy powstała, gdy waści z karczmy w Lublinie do rynsztoka wyrzucali! -Co rzekłeś chłopie?! - zakrzyknął Gąsiorowski. - Jakże to śmiesz mnie obrażać! I kto ty w ogóle jesteś?! Pokaż oblicze, boś może szpieg moskiewski! -Dajcie pokój - roześmiał się Semenko i kiwnął na Kozaków, każąc wnieść do izby antałek piwa. - Pijcie i jedzcie, boście strudzeni podróżą! Gąsiorowski popluł w ręce, a potem zabrał się do sałamachy. Widać, że był głodny, bo łyżka latała mu jak szabla w ręku zawadiaki. Kozak Symon zbliżył się do Semeńki. -Jeszcze jeden gość przyjechał batko. Lach z wozem. -Szlachcic? -Braciszek bernardyn z klasztoru w Czerkasach. Mówi, że jałmużnę po osadach zbiera dla braci. -To wpuść go. Bernardyn krzywdy nam nie zrobi. Już wkrótce nowy gość stanął w drzwiach. Semenko myślał, że zobaczy grubego, przysadzistego ojczulka... Jednak pomylił się. Bernardyn był szczupły, średniego wzrostu i o posiwiałych włosach. Skłonił się uniżenie w progu. -Jam jest brat Albert - rzekł. - Wdzięczny ci jestem panie, żeś mię biednego przytulił. A już za prawdziwą łaskę Bożą poczytam, jeśli mój wóz ubożuchny dobrem i jadłem wzbogacisz na potrzeby klasztoru. -Siadaj zatem z nami ojcze. I jedz, ile możesz. Semeńko zarządził, by przyniesiono więcej piwa i gorzałki. Przy stole dyskusja zeszła tymczasem na tematy polityczne. -Wojna się w Prusach skończyła - huczał Gąsiorowski. -A to znaczy, że Szwecja nie ma rąk związanych bojami z Rzeczpospolitą, ale może swoich heretyków w Rzeszy wspomóc. Da teraz heretyk Gustawus popalić cesarskim pludrakom, aż im w pięty pójdzie. Nakarbuje im Szwed razów, aż o pomoc przyjdą prosić. -Co też mówisz panie Gąsiorowski - wciął się did. Nie Szwecja to, ale Francja uderzy. Kardynał Richelieu to wróg Habsburgów i nie odpuści, póki księstewek wszystkich przeciwko cesarzowi nie podburzy. Zajmie Lotaryngię, a Olendrów ze szczętem wyreże... -Łżesz, dziadu! - zagrzmiał Gąsiorowski. -Sytuacja strategiczna jest zupełnie inna. Wychodzi na to, że Szwecja teraz Danię wspomoże. Już cesarz u naszego pana miłościwego Zygmunta o pomoc żebrze. Znowu damy bobu heretykom, jako pod Humiennem, gdzie sam tą szablą, sześciu Węgrów ściąłem. -Waść był pod Humiennem? - zdziwił się brat Albert -a jam słyszał, że Lisowscy ludzie tylko kurniki w Małopolsce plądrowali, a kiedy wojować im przyszło, ciury do walki posłali. -Leż to! - wrzasnął Gąsiorowski - habsburskich i heretyckich agentów potwarz. Semeńko kiwał głową, nie dając poznać, że niewiele rozumie z tego wszystkiego. Był jednak pewien, że Matwiej na pewno ucieszy się z takich gości. Ostatnio rzadko kto ich odwiedzał. -Nie ma co się spierać - rzekł did, po czym rozejrzał się chytrze po izbie - niezgoda rujnuje, a zgoda buduje. A wszyscyśmy przecież koronni synowie. -Racja! - zakrzyknął Gąsiorowski. -Pewnie! - przytaknął brat Albert. -Tedy razem, viribus unitis, czyńmy swą powinność! -zakomenderował did. Semeńko nie zdołał jeszcze domyślić się, jaką to powinność miał na myśli starzec, gdy nagle dostał w łeb kolba pistoletu i runął twarzą prosto w miski i kielichy na stole. Brat Albert, alias Bełda gruchnął go jeszcze raz, dla lepszego snu, po czym chwycił omdlałego Kozaka pod pachy i odciągnął od stołu. Did, albo po prostu Żwikulis, podciągnął świtkę, wyciągnął spod niej dwa półhaki, trzy szable, woreczki z kulami, rogi z prochem, czekan. Gąsiorowski skoczył do drzwi, ustawił się z boku, z czekanikiem. Bełda odwrócił się i zawołał: -Semen! Hej, Semen! Uśmiechnięty Symon pojawił się w drzwiach. Niósł gąsior wódki. Wszedł do izby i wówczas Gąsiorowski zdzielił go czekanem na płask. Kozak padł na skóry, zwalił się obok nieprzytomnego Semeńki. Przyskoczyli do Zaporożców, związali ich w kij do własnych szabel, zatkali gęby kapuzami. -Dalej! - syknął Bełda. Skoczyli za nim ku drzwiom. W sieni Bełda zwolnił, otrzepał habit, a potem spokojnie wyszedł na zewnątrz. Rozejrzał się. Kozackie straże kręciły się tylko przy bramie. Nikt nic nie podejrzewał. Powoli podeszli do stajni. Kolasa, którą przyjechał fałszywy bernardyn, stała w otwartych szeroko wrotach. Bełda i Żwikulis zerwali z wozu pałubę, odbili dno pierwszej z beczek. Gedeon wyskoczył z zewnątrz, jak szczupak z przerębla. Szybko obrzucił wzrokiem majdan. -Jak poszło? -W chałupie spokój. Odbili kolejne beczki, uwalniając Bielińskiego, a także Kie-tlicza, Szczawińskiego i Pałkę, których Sienieński zwerbował w Zołotonoszy na jarmarku. Brzęknęły szable i pistolety dobywane ze skrzyni i baryłek. Rozdano je w mgnieniu oka. - Do bramy! Wszystko poszło jak z płatka. Strażnicy nie spodziewali się niczego. W okamgnieniu obezwładniono ich, związano, zakneblowano. Ludzie Sienieńskiego wrzucili ich powiązanych do stajni, wprost na gnój. Jedynie pachołek od koni, który niespodziewanie wyszedł z wygódki, narobił dużego rabanu. Miał jednak pecha, gdyż cały futor był już w rękach Gedeona. Za chwilę dołączył do swoich kamratów. Na bramie stanęli na straży Bełda i Gąsiorowski, przebrawszy się w kozackie stroje, a pozostali pachołkowie i pocztowi zgromadzili się koło Sienieńskiego. -Co teraz? - zapytał Żwikulis. -Teraz poczekamy na Matwieja. * * * Był wieczór, gdy Matwiej i Justyna wrócili do futoru. Stanęli zmęczeni pod bramą, czekając aż Kozacy rozewrą wrota. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Hryniewicz uniósł głowę. -Hej, Semenko, Symon! To jak, Matwiej! Otwierajcie. Nikt się nie odezwał. - Popili się, czy jak? - warknął Matwiej. - Otwierać, do stu piorunów! Na górze, nad bramą zajaśniały pochodnie. A potem pojawiły się lufy, twarze, kołpaki i kapuzy. Matwiej zamarł z otwartymi ustami, gdy Gedeon przechylił się przez palisadę i zamachał ręką do starego Kozaka. -Czołem czołem waszmości! - zawołał. - Jak tam podróż ze Zołotonoszy? -Sienieński! - warknął Kozak, Justyna jęknęła. - Jak to! Ty psi synu! Jak to? Gdzie Semenko? Gdzie moi ludzie? -W chlewiku. Zdrowi i cali! Jeno trochę poszczerbieni. Matwiej otwierał i zamykał usta. Zaczął drżeć, a Justyna chwyciła go za ramię, w obawie, że zaraz trafi go szlag. -Wa... Waszmość zajechałeś mój futor... Ale jak do środka się dostałeś? -Ot i prosto - przez bramę! -Hejże! Iwan, Fedko! - krzyknął Hryniewicz do swoich dwóch Kozaków. - Do rusznic! Brać bramę! Kozacy spojrzeli po sobie niepewnie. Hryniewicz sam zdał sobie sprawę z ciężkiego położenia. Mierzyło w niego pięć luf, a Sienieński na pewno miał więcej ludzi. W takim położeniu nie miał szans w walce. Stary Kozak zgarbił się, skulił. Milczał, tylko ręce drżały mu coraz mocniej. -Poczekaj - zakrzyknął. - Już ja ci pokażę diabelski synu. Nie wytrzymasz ty tutaj nawet niedzieli! Zaraz mołojców zbiorę! A potem ze skóry żywcem obłupię. -Panie Hryniewicz - roześmiał się Sienieński. - Wziąłem ja cały waści dobytek, razem z pachołkami bez jednego wystrzału. Wziąłem beczki z dukatami z lamusa, a nawet szkatułę znalazłem, w której waszmość kosztowności chowasz. W wielce niecnym miejscu ją schowałeś, bo w strzesze. A to błąd, bo woda się leje i skrzynka pogniła... Matwiej począł kląć. Okrutnie, zjadliwie, po kozacku. Nikt prócz niego nie wiedział o tym, gdzie schowana jest ta skrzynka. Jezu Chryste! -Panie Hryniewicz! - zawołał Gedeon. - Nie frasuj się waćpan i nie bój. Nic z twych dukatów, talarów i klejnotów nie wziąłem. A i z tobą zwady nie chcę. A teraz do środka zapraszam. -Otwierajcie bramę! - krzyknął do Bełdy i Gąsiorowskie-go. Drewniane wierzeje rozwarły się ze skrzypieniem. Matwiej nie wierzył własnym oczom. Powstrzymał swoich Kozaków i Justynę. -To pułapka! - syknął - uchodzimy! -Nie bój się waść. Cały futor ci oddaję - rzekł Gedeon, stając we wrotach. - Wybacz panie bracie, ale to jeno krotochwila była. Naprawdę ani myślałem zajmować ci folwarku. Masz oto - rzucił na ziemię obok Matwieja pęk kluczy - klucze do lamusa i stajni, gdzie leżą twoi Kozacy. Niewygodnie im niebożętom... I to ci jeszcze powiem, że Semeńko twój rzadko teraz gości miło przyjmować będzie. Ludzie Sienieńskiego opuścili rusznice i pistolety, siodłali wierzchowce, zaprzęgali konie do kolasy. Matwiej nie wierzył własnym oczom. Gedeon stał obok niego i uśmiechał się pogodnie. -Jak to? Zająłeś mi futor, a teraz go oddajesz? Tak po prostu? A co chcesz w zamian? Złota, pomocy? Kondycji jakichś? Papierów? -Chcę spokoju, panie Hryniewicz - rzekł twardo Gedeon - mam twój futor cały w ręku. Mam twoich ludzi powiązanych jak barany. Mam twoje skarby, broń i zbroje. I wszystko ci oddaję. A wiesz dlaczego? -Nie - rzekł niepewnie Matwiej -Żebyś wiedział, że nie jestem taki, jak stryj nieboszczyk. Pachołkowie podprowadzili Kapera bliżej. Gedeon wskoczył na niego, spojrzał na oniemiałą Justynę i odjechał. I tak zostawił pod bramą, trzęsącego się, zgarbionego Matwieja, zapłakaną Justynę i dwóch Kozaków z bezradnie opuszczonymi rusznicami. * * * Dwa dni później Gedeon wybrał się do karczmy Moszka. Miał już dosyć towarzystwa cieśli, chłopów, a nawet swoich pachołków. Chciał teraz trochę rozejrzeć się po okolicy, spotkać może któregoś z sąsiadów. Słońce zniżało się już ku zachodowi, gdy wyruszał. Popołudnie było parne, niemal gorące. Rano padał deszcz, więc z drzew skapywary krople wilgoci. Z łąk i mokradeł wstawały wolno wiotkie, na razie jeszcze blade i przejrzyste opary, unosiły się- ledwie dostrzegalne nad drzewami niby zjawy. Nie wiał wiatr, Gedeon przez całą drogę słyszał tylko plusk błota pod kopytami wierzchowca i delikatny dźwięk skapującej z drzew wody. Gdy znalazł się przed karczmą, był już zachód. Słońce zachodziło krwawo, cały nieboskłon pokrył się szkarłatną łuną. Tylko strzępy czerwononiebieskich chmur odcinały się od płonącego purpurą zachodu. Było cicho, tak cicho, że szlachcic sfyszał nawet bicie własnego serca. Wilgoć osadzała się na stalowych częściach tręzli i okuciach pochwy od szabli. W słabym świetle zmierzchu wokół ust unosiły się przy każdym oddechu kłęby pary. "Wnętrze karczmy wydało się Sienieńskiemu bardziej ponure i zaniedbane niż zwykle. Nawet Moszko nie był gadatliwy. Szlachcic usiadł w kącie; gospoda okazała się zupełnie pusta. Pił tam piwo, śledząc czerwonawy odblask zachodu na błonach okien, a potem grzejąc ręce przy palenisku, na którym trzaskały wielkie, brzozowe polana. -Moszko! -Wasia wielmożność! - Żyd szybko przykuśtykał do Sienieńskiego. -Pamiętasz mojego stryja? Naprawdę był z niego taki okrutnik, jak powiadają w okolicy? -A cóż mi tam Żydowi do pańskich spraw. Mnie tylko to boli, co by mi panowie i Kozaki kahczma nie spalili, co by nie powiesili albo nie zhujnowali. Pan Janusz... Do sławy chciał dojść i do bohactwa. Wielu panów na Ukrainie tak robi. Kto tu szablą nie rąbie, ten nie dojdzie do zaszczytów i majętności. -A jak zginął? Słyszałeś może jakieś plotki na temat jego śmierci? - Jak zginął? Tak jak żył. Zastrzelili go w Kohsuniu na rynku, w nocy. A kiedy wieść o tym poszła zaraz Kozaki -Matwiej i Sawa zajechali Jedlinę, złupili dwór. Sami chłopi się pobuntowali w Jedlinie i uszli. I tak - skończyły się rządy pana Sienieńskiego. -Aj, waj! - zakrzyczał nagle Żyd. - Aj, waj! Aj, zapomniał ja! Wasia wielmoźność. Tujestsphawa. Ja prosty Żyd, ja ni winien. Ja phoszę, pan nie bić Żyda, bo Żyd nie winien! Ja zapomnieć o tym, mieć papier... Papier pana nieboszczyka. -Co?! - Gedeon odwrócił się jak błyskawica. Przypadł do oberżysty i chwycił go za chałat na piersi. - Co takiego?! -Tak, tak... Ja pan nieboszczyk Sienieński był u mnie... Jak jechał do Korsunia, gdzie zginął... Wasia wielmoźność tak mną nie trzęsie.. .On zostawił tu konia. Nie zgłosił się po niego... Ja czekał i czekał. Aż koń zdechł. Ja nie winien. A przy koniu było siodło i były papiery... -Papiery? Jakie papiery? -Ja nie czytał. Myślałem - wyrzucę. Alem się bał. Dlatego trzymałem wszystko w ukryciu i nic nie mówiłem. Bo, jakby się pan Janusz Sienieński dowiedział... -Dawaj te papiery! Trzęsąc się ze strachu, Żyd ruszył do komory. Gedeon usłyszał łomot, przeplatany biadoleniem Żyda, potem skrzyp wieka skrzyni. W końcu w drzwiach ukazał się Moszko dźwigający starą, zakurzoną husarską kulbakę i przerzuconą przez nią sakwę. Złożył to wszystko na kontuarze i usunął się na bok, sapiąc ze zmęczenia. Gedeon ostrożnie podniósł sakwę. W jej wnętrzu rzeczywiście były jakieś papiery. Wysunął z płóciennego worka mały zwitek pergaminów. Pierwszy - był to jakiś kwit, drugi - list do Konstantego Wiśniowieckiego. A trzeci -złożony na czworo pergamin z podpisem. Sienieński przysunął się do okna, przebiegł oczyma równe rządki pisma. Serce zabiło mu mocniej, wciągnął z sykiem powietrze przez zaciśnięte wargi. To był skrypt dłużny sprzed ponad sześciu lat. Skrypt, w którym kozak Iwan Barabasz pożyczał od Janusza Sienień-skiego dwa tysiące talarów... Dwa tysiące... Jak na Kozaka, to była zawrotna suma. - Skąd ty to masz, Moszko?! - Pan Janusz zostawił... Mówił, teraz nikomu nie mogę ufać... Każdy na mnie czyha. A ty się mnie Żydzie boisz. Miej staranie nad koniem i papierami... Zapłacił za to. A ja czekał i czekał. I bał się ruszyć... Gedeon wsunął papier w zanadrze. A więc to tak - pomyślał. - To dlatego Barabasz pomógł nieboszczykowi rozprawić się z kompanami. Dlatego go potem opuścił. Iwan był winny pieniądze Januszowi. A stryj zamiast domagać się zwrotu długu, żądał od niego pomocy. Barabasz - pomyślał. On jeszcze jeden został. Co zamyśla? Co zamierza. Justyna nic nie wiedziała o jego planach. Co chce zrobić. Pióro... Dlaczego wtedy w karczmie zabrał mi pióro? Po co mu ono. Z rozmyślań wyrwał Gedeona duży, czarny kot karczmarza. Choć nie był to szlachecki kot, nic nie robił sobie ze stanowych przywilejów, konstytucji, herbów i genealogii. Uwalił się bowiem obok szlacheckiego kołpaka Gedeona i bawił czaplimi piórami. Kocisko wąchało je, dotykało łapami, a gdy Sienieński przepędził kocura, ten prychnął na niego, pokazując pazury. Kot obwąchiwał pióra... Zaraz. Coś zaświtało Gedeonowi w głowie. Nie liczyło się pióro. Liczyło się to, że należało do niego... A więc zapach. Czyżby Barabasz chciał dać swym psom pióro do powąchania i potem kazać szukać Gedeona? Ale po co... Nie, zaraz - nie szukać - poszczuć! Ale przezież nie psom... Zaraz, jakie zwierzęta poza psami miały dobry węch? Wilki! Dreszcz wstrząsnął Gedeonem. Wspomniał od razu kurhan i spaloną chatę w lesie, wilcze wycia, atak bestii w lesie. To pióro... Barabasz chciał podrzucić bestiom z uroczyska to pióro, dać trochę jego zapachu i tak poszczuć je na Gedeona. -Moszko! -Słucham panie! -Jak ty powiedziałeś - że w lesie jest kurhan i uroczysko, na którym Janusz Sienieński zamordował kiedyś swoich kompanów. -Tak jest, panie. -Mówiłeś, że tam pięciu wilków grasuje? -Ludzie mówią - wyszeptał Żyd - że to kompani pana Sienieńskiego w wilki się zmienili, kiedy ich pan nieboszczyk z panem Barabaszem w chałupie smolarzy spalili. -Daleko to jest? -Gościńcem prosto, a kiedy w las panie wjedziesz, od razu na lewo. Gedeon spojrzał w okno. Do zmierzchu zostało jeszcze kilka godzin. Miał jeszcze sporo czasu do zmierzchu. A dzisiaj była pełnia. Zmory G edeon spieszył się. Jechał stepa- I mi w stronę rzeczki Horol, potem lasami i skrajem bagien. Mijał kępy paproci, stosy kamieni i porośnięte mchem, wiekowe drzewa. Słońce zniżało się. W powietrzu czuć było wilgoć i mgłę. Las pachniał zbutwiałym drzewem, zwiędłymi liśćmi, bagniskami i błotem. Znienacka, gdzieś daleko, w głębi starego, liściastego boru odezwało się głuche wycie. Było stłumione i tak ponure, że Gedeon poczuł zimny dreszcz. Pomacał zawieszony na szyi szkaplerz. Niewiele dodało mu to otuchy. Jechał wolno, mijając drzewa powykręcane jak w sennym koszmarze. Sękate pnie rozstąpiły się nagle, ukazując porośniętą krzewami polanę. Na jej krańcu, za niewielkim kurhanem rósł ogromny, rozłożysty dąb. Był bezlistny, chyba uschnięty, godzący rozczapierzonymi konarami w mgły jesiennego nieba. To tutaj - pomyślał, widząc resztki spalonej chaty zarośnięte trawą, pokryte liśćmi. - Tu dokonano zbrodni. Szybko zeskoczył z siodła. Chwycił bandolet, łuk i pistolety. Potem klepnął Kapera po zadzie. - Uciekaj - syknął do konia. - Uciekaj! Koń posłusznie pogalopował w zarośla. Gedeon miał nadzieję, że rumak bezpiecznie dotrze do Jedliny przed zmierzchem. Pochylił się nad pogorzeliskiem. Żmija wysunęła się spośród poczerniałych, nadpalonych kości, przewinęła przez oczodół czaszki szczerzącej do niego zęby w trupim uśmiechu. Rozejrzał się dookoła. A potem wyrwał kilka nitek z żupa-na i rzucił na mogiłę. Przeszedł kilka kroków w stronę dębu i sięgnął po bukłak. Ostrożnie rozlał pod drzewem łatwopalny olej, wycisnął z bukłaka wszystko, co się dało. Potem zrobił to, co zwykle robił w Sieradzkiem, gdy polował na wilki atakujące bydło i owce na polach. Szybko i zwinnie wspiął się na uschłe drzewo. Wydobył bandolet i odciągnął kurek. Do wieczora nie zostało dużo czasu. Wycie rozległo się w ciemnościach zupełnie niespodziewanie. Zwierz był blisko, bardzo blisko. Gedeon poczuł, jak przechodzi go zimny dreszcz. Jednak wolał przyjść tutaj pierwszy, niż pozwolić, aby to wilki przyszły do niego... Widział jak smuga księżycowego blasku przedarła się przez żółte liście i sunęła coraz dalej i dalej... W końcu promień księżycowego światła musnął kurhan przy ruinie, przesunął się po poczerniałych belkach. Gedeon usłyszał szelest liści. Coraz bliżej i bliżej. Jednak żaden stwór nie pokazał się. Widział przed sobą ruiny chaty, poczerniałe belki wznoszące się ku górze. Nagle, zdawało mu się, zapłonęły na niej magiczne ogniki... To były świetliki. Ale w mroku wyglądały jak oczy przerażających potworów. Szelesty rozległy się bliżej. Krzaki wokół polanki poruszyły się. A potem niespodziewanie ze wszystkich stron odezwało się wilcze wycie. Gedeon skrzesał ognia. Zapalił pierwszą strzałę. Krzaki rozstąpiły się, cztery ogromne wilki weszły na uroczysko. Ich sierść zdawała się płonąć w świetle księżyca, awielkie ślepia jarzyły się jak błędne ogniki. Z wizgiem poleciała w ich stronę pierwsza płonąca strzała. Jeden z wilków skulił się zawył, obrócił w stronę Gedeona. A potem już wszystkie razem pomknęły w kierunku drzewa. Gedeon zapalił drugą strzałę. Wyczekał aż wilki wejdą w obręb nasączonych oliwą zarośli, a potem wypuścił drugą płonącą strzałę, chcąc zapalić polany oliwą, chrust i trawy. Buchnęły płomienie i... Gedeon zamarł. Bestie wpadły w ogień. Przeskoczyły przez niego bez szkody! Stanęły pod drzewem i wsparły się na zadnich łapach. Sienień-ski usłyszał ich głuchy skowyt warkot i niemal ludzkie zawodzenie. Chwycił bandolet, wymierzył i wypalił. Huk wstrząsnął powietrzem. Jeden z wilków opadł ze skowytem na ziemię, szarpał się, usiłując stanąć na strzaskanych tylnych łapach. Szlachcic uśmiechnął się. Ile już wilków zabił w ten właśnie sposób. Zwykle wystarczało rzucić na polanę kawał krwawego ścierwa, wejść na pobliskie drzewo i potem, gdy przychodziły bestie - szybko i celnie strzelać. Jeden z wilków skoczył w górę, ogromne zęby kłapnęły tuż przed twarzą Gedeona. Szlachcic chwycił za pistolet. Mierzył uważnie. Strzelił. Kula rozłupała na pół wielki, szary łeb, a zakrwawiony wilk padł obok pnia i dogasających krzaków. Dwie pozostałe bestie zawyły głucho. Strzał z bandoletu zakończył żywot jednej z nich. Gedeon roześmiał się. Poszło jak z płatka! Chwycił bandolet gotując się, aby nabić go powtórnie i zakończyć z ostatnim wilkiem, gdy nagle zamarł... Wilk skoczył na drzewo - wspinał się niemal jak człowiek, czepiając pazurami zgrubień na korze i gałęzi. A potem skoczył na konar, na którym siedział Gedeon, zawył głucho i zawarczał. Sienieński wbił przybitkę do lufy, podsypał panewkę prochem i odsunął się, unikając zębów wilka. Gałąź zatrzeszczała pod nim, zadygotała... Nie - to on dygotał tak z przerażenia... Wilk szedł na Gedeona. Szlachcic krzyknął, bandolet wypadł z jego rozdygotanych rąk, odbił się od gałęzi i konarów, upadł na wypaloną trawę. Szlachcic cofnął się jeszcze. Gałąź zatrzeszczała i wygięła się. Wilk patrzył mu prosto w oczy, Gedeon widział płonące czerwonawo oczy bestii, rozwarte kły w czarnej paszczy. - Jezus Maria! - wykrzyknął Sienieński. - Sczeźnij maro. Chciał porwać za szkaplerz, ale w tej właśnie chwili wilk skoczył. Całym rozpędem wpadł na Gedeona. Gałąź złamała się. Spadli z dębu, obijając się o gałęzie. Szlachcic wyrżnął głucho o wypaloną ziemię, przetoczył się, zerwał na czworaki i zamarł. Wilk szedł na niego wolno, warcząc gniewnie. Szlachcic rzucił spojrzenie w bok. Na prawo od niego leżał nabity bandolet. Na lewo szabla, która wysunęła się z pochwy. A wilk szedł. W prawo? W lewo. Nie mógł się zdecydować. Bandolet to zwycięstwo, jeden szybki strzał... Szabla to śmierć. Teraz... Już! Skoczył szczupakiem po broń. Wilk zawył. Szare cielsko śmignęło w powietrzu, opadło na leżący na ziemi bandolet... bestia chybiła celu! Gedeon porwał szablę i zerwał się na nogi. Wilk skomlał, wył, warczał. Odbił się do skoku, rozwierając pysk. Nie trafił. Gedeon pchnął go szablą w rozwarte szczęki, a zakrzywione ostrze rozerwało gardziel i dotarło do trzewi... Okropne, rozedrgane wycie rozdarło noc. * * * Było już ciemno, gdy Gedeon dotarł do karczmy Moszka. Długo walił w zamknięte drzwi, aż wreszcie biadolący Żyd odemknął zasuwy i stanął na progu. Zbladł, gdy ujrzał szlachcica w porwanym żupanie, z wypchanym workiem na plecach, podrapaną twarzą i płonącymi gorączką oczyma. -Jasny pan - wyszeptał. - Wilcy jaśnie pana napadli? -Nie - rzekł beztrosko Gedeon. - To ja napadłem wilki. Mieliśmy drobne porachunki tam, w lesie. Ale spłaciłem już wszystkie długi, nawet te, które miał mój stryj względem swoich kompanionów. Rzucił na ziemię ciężki worek przesiąknięty krwią. Worek pełen wilczych głów. -Izbę naszykuj na noc - rzekł. - Nie wrócę już do Jedliny. -Panie - szepnął Żyd zatrwożony. Ja mam jednego gościa w kahczma. Takiego gościa, zie wasia... -Naszykuj mi izbę gdzie chcesz - warknął Gedeon. - Co mi po twoich gościach! -Nu, jak wasia wielmoźność chceś. Ale ostrzegałem. * * * Gedeon zbudził się w środku nocy. Zdawało mu się, że usłyszał cichy szmer. Gdzieś nad nim zaskrzypiało drewno. Wytężył słuch. Coś przesunęło się korytarzem, zaskrobało w drzwi... Ostrożnie, aby nie skrzypnęła jakaś zdradliwa deska, podniósł się i ruszył ku drzwiom. Szedł wolno, wolniej niż chciał, ale dziwna niemoc krepowała jego ruchy. Przytknął ucho do desek. Nic. Cisza. Ale potem rozległ się cichy, ledwie dosłyszalny szelest. Ktoś był po drugiej stronie drzwi. Ktoś warował tam, czekał na Sienieńskiego. Gedeon poczuł, że jego czoło okrył zimny pot. Bał się; nie wiedział, ilu było tamtych. Może jeden, a może i z pół tuzina. Co jednak miał robić? Czekać? A może otworzyć drzwi i zmierzyć się z nieznajomym. Już miał odsunąć rygiel, kiedy spostrzegł w odrzwiach szparę. Przytknął do niej oko. Nic nie zobaczył. Sąsiednia izba była słabo oświetlona. Usłyszał cichy pomruk, a potem przez szczelinę powoli przesunęło się coś spowitego w rude futro. Omal nie omdlał z wrażenia. Koty... No tak, nieźle go wystraszyły. A on już myślał, że grozi mu nowe niebezpieczeństwo. Aby się upewnić, odsunął rygiel, uchylił drzwi. Ogromny, bury kocur wsunął się przez szparę do komnaty. Spragniony pieszczot, otarł się o nogę szlachcica. Gdy Gedeon pogładził go po grzbiecie, natychmiast położył się wygodnie, wyciągając przed siebie wszystkie cztery łapy. Było mu tak dobrze, tak wygodnie, że Sienieński mimowolnie począł tarmosić jego zmierzwioną sierść, drapać pod szyją i gładzić. Ale gdy cofnął rękę, nicdopieszczony kot, zerwał się natychmiast, zaczął prychać, domagając się dalszej porcji przyjemności, drapnął nawet Gedeona pazurami po cholewie buta. A potem, widząc, że szlachcic nie reaguje, prychnął i uciekł do sąsiedniej izby. Okno pękło z trzaskiem. Framugi rozleciały się, uderzyły o podłogę. Do komnaty wpadł zimny podmuch. A razem z ciemnością wpadł do izby ogromny, płonący wilk z trojgiem czarnych oczu... Gedeon szarpnął się i zbudził. Leżał na łóżku w izbie, w karczmie Moszka. Przez szparę w okiennicy zaglądał księżyc. Jego światło padało wprost na skóry, którymi okryty był Gedeon. Nagle szlachcic zamarł. Usłyszał jakiś szelest za drzwiami komnatki. Coś ocierało się o nie. Usłyszał warkot i pomruk, uśmiechnął się myśląc, że to koty. Zasuwy u drzwi odskoczyły z trzaskiem. Gedeon usiadł na łóżku zaniepokojony. Serce podeszło mu do gardła. Drzwi rozwarły się z trzaskiem. Z głuchym warkotem stanął w nich ogromny, spowity ogniem wilk. Trójoka paszcza zwróciła się w stronę Gedeona... - Ja śnię! - zajęczał szlachcic. - Ja śnię! Ty głupcze! - zawyło coś w głębi jego głowy. - Tamtych było pięciu! Pięciu! A ty zabiłeś w lesie tylko cztery wilki. Bestia skoczyła. Gedeon zawinął się w bok. Strach dodał mu skrzydeł. Stoczył się z łóżka na bok, a bestia wpadła na posłanie. Łoże zawaliło się pod jej ciężarem, skrawki rozdartych pazurami skór poleciały na boki. Pistolet! Gdzie jest pistolet! Gedeon rozglądał się po izbie. Skoczył ku ławie, gdzie leżały jego rzeczy, ale bestia była szybsza. Gedeon chwycił kościaną rękojeść, ale wilk skoczył w przód, wpadł na człowieka, a jego szczęki, które miały zacisnąć się na gardle leżącego, chwyciły lewe ramię szlachcica. -Pomocy! - rozdarł się Gedeon. - Bij kto w Boga wierzy! Wilk zawarczał, szarpnął Gedeonem, rozpryskując kropelki krwi. Sienieński poczuł straszliwy, rozdzierający ból, odepchnął wilka, lecz nie mógł uwolnić ręki. -Przegryzie mi rękę! - zawył. Pomocy, pomocy mości panowie! Jeszcze chwila... Szybkie tętno rozsadza mu czaszkę. Słychać strzały, krzyki, tupot stóp... Potężna postać staje na progu. Strzał niemal rozwala Ge-deonowi czaszkę. -Ego te exorcismo! Odejdź siło nieczysta! - zabrzmiał mocny głos. Wilk zawył i zawarczał, odskoczył od Gedeona. Potężna postać osłoniła Sienieńskiego przed drapieżnikiem, trzymając w wyciągniętej ręce krzyż. Gdy Gedeon oprzytomniał, poczuł, że leży na czymś miękkim i wilgotnym. Bolało go całe ciało, w ustach czuł dziwnie metaliczny smak krwi, lewe ramię bolało go słabo, w zasadzie raczej pulsowało niż rozdzierało zmysły. Czuł, że mu zimno, dreszcze wstrząsały całym ciałem. Z trudem zdołał otworzyć oczy; powieki miał jak sklejone. Nad sobą zobaczył jasnoniebieskie, spowite w mgły przedświtu niebo. Nie, to nie było niebo. To był niebieski, belkowany sufit izby w karczmie Moszka. Chciał podnieść się, ale nagle, zobaczył nad sobą brodate oblicze. Spojrzał prosto w oczy człowiekowi, który nachylał się nad nim i zamarł z przerażenia. To było oblicze jego prześladowcy. Zobaczył potężną szyję, ogromny brzuch, przypominające kolumny nogi w safianowych butach. Ogromny szlachcic stał nad nim przez chwilę, potem ukląkł, jego ogromna twarz znalazła się tuż nad głową Gedeona. Sienieński pomyślał rozpaczliwie o obronie. Ale nie miał siły wstać. Nogi miał jak z waty, ledwie mógł poruszać rękoma. -No, otworzyłeś waszmość oczy - mruknął grubym głosem. - Próbujesz wstać i nie jęczysz z bólu. To znaczy, że kości masz całe. -Niech no ci się przyjrzę. Ciemny jesteś, jak jucha Tatarzyn. I podobny, podobny do tamtego. Gedeon pokręcił rozpaczliwie głową. Nie wiedział, do czego tamten zmierza. Czy chciał jednym ciosem pięści rozłupać mu czaszkę, czy też wypalić pochodnią oczy. -Ja nie znam waszmości - wykrztusił. Był osłabiony, świat zaczął wirować dookoła w oszałamiającym tańcu. Wspomnienie tego, co wydarzyło się przed kilkoma chwilami, a może przed godziną, powróciło znowu i szlachcic zatrząsł się z lęku. -Kim ty jesteś? - wydyszał. -Omal nie stałem się twoją śmiercią. Ścigałem cię, pamiętasz? I - przekleństwo na mą duszę - pomyliłem się... -Jak to? Nic nie rozumiem. Ale... ale spotykaliśmy się już. Wtedy, w lesie. -Jestem Tomasz Wolski herbu Junosza. Zna mnie imć porucznik Dominik Wolski, z którym jestem spokrewniony. I ty mnie już poznałeś. Poznałeś waćpan dobrze. Gedeon milczał. Był słaby, czuł, jak szarpały go dreszcze. Widocznie gorączka wróciła znowu. -Czego chcesz ode mnie? Za co chciałeś mnie zabić? -Jesteś podobny do kogoś, komu poprzysiągłem śmierć... Ale uratowałeś mnie w lesie przed wilkami. Wtedy poznałem, żem się omylił. Omyliłem się... omylił... Gedeon roześmiał się chrapliwie. Śmiał się coraz głośniej, na ile tylko pozwalały mu siły... omylił się! On się pomylił! Nie był kpem, aby uwierzyć takim słowom. -Chciałeś mnie zabić! - stęknął. - Zabić. A za co? -Myślałem, że jesteś Hanisz... Hanisz... Hanisz... Gdzieś słyszał już to słowo. -Jesteś smagły, tak samo jak on. I on się ukrył na Ukrainie przede mną. Ale ja jeszcze go dostanę... -Co on ci uczynił? -Wiele... - powiedział Tomasz Wolski chrapliwym głosem. - Wiele zła sprawił. I tak jak żył - tak skończy... Jeszcze go dostanę - powtórzył. - A ty waść wybacz, proszę. Zapamiętałem się. Ale za to, żeś pomimo urazy wyciągnął mnie spośród wilków, mam dla ciebie podarunek. Wolski podniósł coś z podłogi. Sienieński omal nie krzyknął z przerażenia. To był obcięty łeb wilka. Jego sierść była nadpalona, a troje oczu spoglądały martwo na szlachcica. -Jezu Chryste... - Gedeon zatrząsł się, gdy chwyciły go dreszcze. - Więc to... To naprawdę się zdarzyło... -Cały powiat o tobie mówi. Wycie słyszeli aż w Zołotonoszy, zresztą Moszko już wszystko rozgadał - mruknął Wolski. Pochylił się nad Gedeonem i szepnął do ucha - mów, że tego największego, tego ostatniego też ubiłeś. Ja nie zaprzeczę. Pamiętaj. Gedeon zatrząsł się. -Masz dreszcze. Muszę, muszę wypalić ci ranę. Inaczej nie pociągniesz długo. Ale będzie za to nagroda. Panna przyjechała do ciebie, panie bracie. Wolski pochylił się nad Gedeonem, chwycił za obolałe ramię. Szlachcic zobaczył, że w lewej ręce ma prosty kindżał. Ostrze było czerwone, widać musiał trzymać je jakiś czas nad płomieniem pochodni. -Nie, nie chcę! - krzyknął Gedeon. Nie może to być! Szarpnął się, ale na próżno. Tomasz chwycił go i obezwładnił jak dziecko. Sienieński uczuł, w lewym ramieniu straszny ból. Przeszył go, przeniknął aż do szpiku kości. A potem nadeszła ciemność. * * * Gdy Gedeon znowu otworzył oczy, przekonał się, że leży na miękkim łożu, nakryty grubą, puchową pierzyną. Nad sobą widział znowu błękitny, belkowany sufit i zwieszające się zeń pajęczyny. A więc znowu karczma Moszka... - Gedeonie - usłyszał cichy szept z boku. Obrócił głowę i dostrzegł Justynę. Siedziała na niskim zydlu, opierała się rękoma o łoże. Uśmiechnęła się doń smutno. Sienieński poczuł, jak przeszywa go zimny dreszcz. Przypomniał sobie wszystko, co miało miejsce wcześniej i zagryzł zęby. Nie wiedział już, czy to, co go spotkało było wytworem jego umysłu, czy też wydarzyło się naprawdę. -Mój rycerzu... Gedeonie. Ty żyjesz! Żyjesz - posłyszał szept. -Jak się tu znalazłem? -Zabiłeś wilki z kurhanu, co grasowały po lesie. We wszystkich karczmach Kozacy twoje zdrowie piją. Kiedy się dowiedziałam, że jesteś ranny - zaraz przyjechałam. Był już przy tobie taki wielki szlachcic. On cię uratował. -Wielki szlachcic... Jak on się nazywa? -Tomasz Wolski. Nocował w tej samej karczmie. Usłyszał rwetes w nocy i przybiegł w samą porę. Zabiłeś wielkiego wilka, ale cię okrutnie poharatał. -Nie boisz się Matwieja? - Matwiej pojechał na Sicz. Zostawił mnie samą. Nikt nie wie, że tu jestem. Odważnyś ty panie. Nie boisz się śmierci. -A wiesz dlaczego? -Nie. -Bo cię miłuję! -Co?! Gedeon nic nie powiedział. Był zmęczony, obolały. Ostrożnie poruszył rękoma - mógł to uczynić. Choć czuł się słaby, jego ciało nie było odrętwiałe. Bolało go tylko lewe ramię. Gdy dotknął bolesnego miejsca, stwierdził, że było przewiązane płóciennym bandażem. Koszmar powrócił. Sienieński znowu spojrzał w oczy prawdzie. Znowu znalazł się tam, na starym uroczysku. Zamknął oczy i poczuł, że leci gdzieś daleko, w jakąś niezmierzoną przestrzeń. Bezgłośnie zaczął się modlić. Bezwiednie szeptał litanię do Najświętszej Panienki. Poczuł, że Justyna chwyta go za ramię. - Tak jest - powiedział - miłuję waćpannę - wyszeptał, a potem przycisnął dziewczynę mocno do siebie. Ich usta spotkały się, przywarły do siebie. Justyna zadrżała. Ale moc pocałunku przełamała jej opory. Trwali tak w miłosnym uniesieniu, w poczuciu szczęścia i bliskości. Wszystko było daleko, wszystko było tak odległe... Gedeon całował jąjak tylko mógł najmocniej. Przygarnął do siebie Justynę zdrową ręką tak, iż musiała niemal położyć się na łóżku. Dziewczyna przymknęła oczy, pozwoliła, by wypełniło rozkoszne poczucie oddania. A potem objęła go ramionami, ale Sienieński już tego nie poczuł. Zapadł w mocny, głęboki sen, mrok wchłonął go znowu, tym razem na długo. Gdy znów - po raz nie wiadomo który otworzył oczy, Justyna wciąż jeszcze siedziała na stołku, trzymała jego rękę w swojej dłoni. Uśmiechnęła się, gdy zobaczyła, że patrzy na nią, a Gedeon ucieszył się, że nie odeszła. Potrzebował tej kobiety! Potrzebował jej dotyku, zapachu, a nawet samej jej obecności. Pewnie dlatego, że czuwała przy nim, czuł się o wiele silniejszy. Ostrożnie poruszył się i usiadł w łóżku. Nie czuł już bólu w lewym ramieniu, który ulotnił się, jak zły sen, jak mara. Gedeon już nie cierpiał... Zamknął jeszcze raz oczy i otworzył je gwałtownie by się upewnić czy to wszystko nie jest złudą... Dziewczyna poderwała się na nogi. Skoczyła ku drzwiom, otwarła je, a potem zawołała karczmarza. Moszko przyszedł szybko, przynosząc w misce piwną polewkę z serem. - Wasia wielmożność - wyszeptał -już w całym powiecie sławny. Już ja zadbam o to, by w mojej kahczmie wasiej miłości zdrowie pito. Sam jeden i pięciu wilcy! Tehaz ta kahczma będzie zwać się: Pod wilkiem. -Ale - rzekł -jak ten wilkh psiesiedł prziez drzwi? Jak zasuwy sforsował. Aj, Waj! Niecista to siła. Wyszedł cmokając z zachwytu. Gedeon dopiero teraz zauważył, że na drzwiach wisiała wyprawiona skóra wilka. No tak - pomyślał - z pewnością ta karczma zyska na znaczeniu teraz, gdy wydarzyła się w niej taka historia. Choć Justyna chciała go nakarmić, Geden siadł na łożu i sam wziął cynową łyżkę. Był głodny i osłabiony, a gorąca polewka, kraszona gęsto kostkami sera smakowała wyśmienicie. Jedząc, spoglądał to na Justynę, to na ściany karczmy. Zastanawiał się, ile czasu tu przeleżał. Justyna nie siedziała chyba przy nim długo. Nie wyglądała wcale na zmęczoną. -Długo tu jestem? - zapytał, przerywając jedzenie. Uśmiechnęła się w odpowiedzi. -Trzy dni. -Co?! -Trzy dni. Winieneś wdzięczność panu Wolskiemu. To dzięki niemu tak szybko wróciłeś do zdrowia. Całą noc modlił się za siebie. -Jeszcze mu podziękuję - mruknął cicho. Tak naprawdę byłby chyba głupcem, gdyby zamierzał szukać w świecie Tomasza Wolskiego. Zaraz... Wolskiego. Toż on miał takie samo nazwisko jak imć Dominik Wolski. Krewny jakiś? Nie, chyba nie. Gedeon przypomniał sobie, że porucznik mówił mu, że mają w chorągwi jeszcze jednego Wolskiego nazwiskiem Tomasz. Sie-nieński wspomniał szlachcica o niedźwiedziej posturze. Naprawdę nie zamierzał wchodzić mu w drogę. Jeszcze przezacnemu Tomaszowi by się odwidziało i znowu wziąłby Gedeona za tego całego Hanisza. Hanisz... Właśnie. Gedeon ciekaw był, co to za jeden. Swoją drogą nie chciałby być w jego skórze. -Gedeonie... -Tak? -Nic... Przestałeś jeść - rzekła z uśmiechem Justyna. - Nie smakuje ci. -Zamyśliłem się - znowu wziął łyżkę do ręki. -Gedeonie. -Słucham. -Ja... Muszę wracać. Wiesz, Matwiej wyjechał dawno. Jeszcze wróci, a mnie nie ma... -Jedź. Przecież nie trzeba mi niańki. Jestem już zdrów. -Ramię masz pokąsane. Wolski myślał, że to wściekły wilk ci zadał. Wypalił ranę, ale lepiej nie ruszaj ręką. -Nie boli mnie już. Jedź. Justyna wstała. Podniosła ze stołu delię i narzuciła na ramiona. Potem zniknęła w drzwiach. Gedeon został sam. Skończył polewkę. Odstawił glinianą miskę na bok. Okropnie korciło go, aby spróbować, na ile osłabł, leżąc w łóżku. Ostrożnie wstał, spuścił nogi na podłogę. Nie czuł zawrotów głowy ani bólu w ramieniu. Odszukał na podłodze swoje spodnie, wsunął nogi w wysokie, safianowe buty. Potem zawinął rękawy koszuli i wysunął broń z pochwy. Ostrożnie zadał pierwsze cięcie. Potem pchnięcie. Odskoczył, zmiarkował zwód, potem unik. Nie czuł, by miał sztywne mięśnie. Był tylko trochę osłabiony. No i gdy wziął broń w lewą rękę, poczuł ból w ramieniu. Nie mógł przerzucić broni z jednej dłoni do drugiej. Mogło być gorzej - pomyślał i odłożył szablę. Obawiał się, że nie będzie mógł utrzymać się na nogach. A tak był w stanie nawet walczyć. A skoro mógł utrzymać w ręku szablę, to na pewno nie miałby problemów z kuflem pełnym piwa. * * * Jesienny wiatr poruszał gałęziami drzew. Stali, wsłuchani w odgłosy płynące z mroku. Za drzewami cicho grały świerszcze, gdzieś z boku dobiegał szum wody. Gedeon ponaglił konia, wyjechał spod gałęzi. Tuż za nim ruszył Wolski, dalej Kamie-niecki, Buynowski i Żwikulis. - Jeszcze będzie z pół stajnia - powiedział cicho Sienieński. -To tak się waćpan boisz tego Kozaka, że bez nas nie chciałeś się ruszyć? - zapytał Wolski. - Co on, zje waszmości? -Nawet gorzej, mości poruczniku. Ten człek nosi w sercu wielką urazę do mnie. -To dlaczego nie chciałeś wziąć całej chorągwi? -Bo gotów się przestraszyć. Nie chcę z nim wojny. Muszę mu rzec parę słów... Tylko tyle. -Nam wystarczy, aby zwada była - odezwał się z tyłu Buynowski. -I gorzałka. Kozacy dobrą przepalankę robią - dorzucił ztyłuKamieniecki. -I dziewki - mruknął Wolski. Ruszyli rysią. Jar ciągle wspinał się ku górze. Strome, kamieniste zbocza zarośnięte wyschłymi paprociami i porostami skończyły się nagle. Las stał się rzadszy, bardziej przestronny. W twarze dmuchnął im chłodny wiatr ze stepów. -Jest - mruknął Gedeon - to jego palanka. -Rysią, mości panowie! Szybko ruszyli w stronę świateł. Już po chwili widzieli niewyraźne zarysy futoru. Gdy wjechali na pagórek, kozacka sadyba ukazała się ich oczom w pełnej okazałości. Nie była to wielka twierdza ani umocniony dwór, lecz nieduża palanka okolona solidnym częstokołem. Nad bramą płonęły ognie, z podwórza dobiegał gwar głosów, przeplatany chóralnymi śpiewami, brzękiem żelaza i delikatną melodią zaporoskich bandur. Gdy Gedeon i jego towarzysze podjechali pod bramę, usłyszeli wyraźnie: Za riczkoj ogni horjat Tam Talary polon dziljat Selo nasze zapalili I bagactwo razgrabili Staru ntenku zarubali A milienku w polon wziali -Wesoło się bawią - mruknął Wolski i obejrzał się na Buynowskiego. Szlachcic tylko błysnął w ciemności oczyma. -No to potańcujem! -Otwierać! - zakrzyknął Gedeon i począł walić pięścią w okute żelazam wrota. - Ruszże się który! Przez drugą chwilę nikt się nie odzywał. Wreszcie w górze nieco pojaśniało, a ponad zębami palisady zamajaczył jakiś kozacki łeb w wilczej kapuzie. -A szczo wy za ludę? -Sława Bohu! My swoi. Do waszego batka! -Batkopijut! -To nic. Puszczaj! -A mnoho was? -Mnoho, mnoho! - zawołał w odpowiedzi Kamieniecki. -Gorzałkę wieziemy! I dziewki. Otwierajcie. Zaporożec zniknął. Nie minęła chwila, gdy rozległ się szczęk otwieranych rygli i ogromne wrota uchyliły się na tyle, by przez szparę mógł przecisnąć się koń i jeździec. Gedeon zeskoczył na ziemię, stanął twarzą w twarz ze starym Kozakiem. Poczuł woń gorzałki - tamten był już dobrze pijany. Swoją drogą panowały tutaj wesołe porządki. -Ja Gedeon Sienieński. Batko zna mnie! Puszczaj. Zaporożec spojrzał na towarzyszy Gedeona. Zliczywszy ich i przekonawszy się, że jest ich tylko czterech, machnął ręką i usunął się na bok. Zaraz za bramą, Gedeon znalazł się w samym środku wielkiego gwaru. W nozdrza uderzyły go opary gorzałki i piwa, w uszy gwar wielu głosów, dźwięki liry i bandur, tęskne zawodzenia zmieszane z przekleństwami i pijackim rykiem. Na środku dziedzińca, przed wielką chałupą płonął ogień. A w jego świetle wyraźnie widział zgromadzonych Zaporożców. Kozacy pili na umór. Zanurzali czapki, dzbany i łby w stojących wokoło beczkach z piwem i gorzałką. Kilku grało tęsknie, kilku tańcowało, przysiadając, wyrzucając nogi przed siebie. Powietrze przecinały okrzyki "U- ha!", smutne zawodzenie, i krzyki pijanych. Przed Gedeonem upadł w drgawkach mołojec z osełedcem zawiniętym dookoła uszu. Ktoś inny przechylił się i zanurzył wygolony łeb w kadzi pełnej piwa, nie utrzymał jednak równowagi, zwalił się na ziemię, pociągając za sobą stągiew. Sienieński rozluźnił popręg, klepnął konia po zadzie, a Kaper sam pobiegł w stronę zagrody, gdzie trzymano wierzchowce. Wolski, Buynowski i Kamieniecki zeskoczyli na ziemię, puścili luźno wierzchowce. A potem, postępując za Gedeonem, poczęli przepychać się przez rozwrzeszczany tłum w stronę głównego budynku. Wejście stało otworem. Wewnątrz było gorąco, duszno i gwarno. Na ogromnym palenisku piekły się dwa barany, a przy zalanych winem stołach pili, kłócili się, bądź też leżeli Zaporożcy. Pośród ogolonych, błyszczących od tłuszczu i dziegciu głów widywało się podcięte na łasz-czówkę szlacheckie łby. Wódka i piwo płynęły strumieniami, dym ze spalonego tłuszczu unosił się po izbie. Był tak gęsty, że Gedeon ledwie mógł dostrzec najdalsze kąty pomieszczenia. Sienieński szukał oczyma Barabasza. Szedł wolno wzdłuż ław i stołów; niestety, ale widział tylko kozackich watażków. Jakiś stary Zaporożec uśmiechnął się doń, w ustach miał. co trzeci ząb. Inny natłuszczał osełedec, potem zakręcił go koło ucha. Wszędzie widać było pijane gęby, słyszało się wrzaski i śpiewy. Aż wreszcie Sienieński usłyszał cichy okrzyk, brzęk-nęła potrącona konew. Gedeon spojrzał w bok i zamarł. Bara-basz szedł ku niemu; wyszedł zza stołu, obrzucił uważnym, nieprzychylnym spojrzeniem. -Wasza Mość czego tu szukasz?! - zapytał groźnie. Mołojcy, którzy siedzieli z nim nad gąsiorem wódki, spojrzeli na Gedeona pytającym wzrokiem. -W gościnę przyjechałem. I mam nadzieję, że zwyczajowi kozackiemu nie uchybicie. -Nie uchybimy - mruknął Barabasz. Wolno położył dłoń na rękojeści szabli. -Mości panowie! Moi mili! Patrzcież, kto do nas przyjechał! Sam pan Gedeon Sienieński, bratanek naszego miłego Janusza! Ci, którzy usłyszeli te słowa, zamarli. A potem rozległo się kilka szeptów, ktoś potrącił dzban z piwem i cieniutka strużka trunku popłynęła aż na brzeg stołu. Któryś z Kozaków poderwał się, inny schwycił za szablę. Wszystkie oczy skierowały się na Gedeona. Zapadła cisza. -Sienieński! Ot, dytko! - wrzasnął jakiś pijany Kozak z lewej strony. Poderwał się szybko na nogi, omal nie przewracając ławy i jednym szybkim ruchem chwycił za wiszącą przy pasie ordynkę. Jeden ruch! Dwa kroki... Runął na Gedeona ze wzniesioną bronią. Szlachcic nie poruszył się. Zniewalał go nieruchomy wzrok Barabasza. Nie był to już ten Barabasz, z którym Gedeon gawędził w drodze do Jedliny. To był pijany na umór i dziki Kozak - sotnik perejasławskiego kurenia. Z tyłu rozległ się trzask, krzyki, brzęk wywracanych naczyń, a potem świst stali. Wolski, Buynowski i Kamienicki rzucili się w stronę Gedeona... Jedno mgnienie oka... Jedna krótka chwila, zda się, dzieliła Sienieńskiego od śmierci. Gdy Niżowiec skoczył nań z uniesioną bronią, Barabasz szybko, błyskawicznie jak ryś, chwycił go za rękę, zgiął, wykręcił, wyrwał broń i odepchnął w tył. Kozak zwalił się z hałasem na posadzkę, krzyknął, gdy chwycił się za zwichniętą rękę. Sotnik jednym szybkim ruchem powstrzymał rwące się do bitki towarzystwo. Kilku Kozaków poderwało się ze swoich miejsc, zamarło, trzymając dłonie na rękojeściach szabel. -Wara! - wycedził Barabasz przez zaciśnięte zęby. -Czekajcie, barankowie. Pan Sienieński pyta, czy udzielimy mu gościny. Udzielimy, panowie bracia? Pomruk rozszedł się po izbie głośnym echem. Tłuszcz skapujący z piekących się baranów, zasyczał głośniej, w powietrzu rozszedł się miły zapach mięsa. -Zwyczajom kozackim nie uchybię, panie Sienieński. Jedz i pij! Do dna. Skinął ręką na swoich. Miał wielki mir między dzikim kozactwem, bo w jednej chwili Zaporożcy siedli na swoich miejscach. Gwar, śmiech i żarty zabrzmiały na nowo. Wszystko wyglądało tak samo, jak wówczas, zanim Gedeon przekroczył próg. Tylko sponiewierany mołojec podniósł się wolno, podjął swoją szablę i rzuciwszy Sienieńskiemu złe spojrzenie, ruszył do wyjścia. -Waści zdrowie - Barabasz podał Gedeonowi cynowy kubek z wódką. - Pij do dna, panie szlachcic! Do dna! -A wypiję! - rzekł szlachcic i przytknął naczynie do ust. -W waści ręce. Usiedli na ławach, naprzeciwko siebie. Obok, Kozacy znowu wzięli się do picia, znów zabrzmiał gwar, śmiech i żarty. Barabasz dolał Sienieńskiemu wódki. Spojrzał pytająco i ponuro. -Rzekłby kto, że ci się Kozacy podobają, panie Sienieński - mruknął cicho. - A przecie twój stryj z wilczego gniazda -jak psy nas traktował. Nie bywało z nim spokoju, oj, nie. -A może ja jestem inny, mości kawalerze. Ja nie szukam zwady, ale zgody! Kozak pokręcił głową. -Oj, ja ne uwiru, że tak Sienieński do mnie mówi. Ja bym pomyślał, że to nie Sienieński, ale pop. Ot, zgromadź ludzi, po-mścij swego, pobij sosiedów, to będziesz pan. Tak by tobie Janusz powiedział. -Janusz nie żyje. Samiście może go usiekli w Korsuniu. -Ne ja - pokręcił głową Barabasz. - Ja wiem, to byli Kozacy, czabanowie. Oni pod gospodą stali, a twój stryj, panie kawalerze, bydło im popłoszył i strzelać do nich zaczął. Tak wtedy oni go z łuku ubili. -Słyszałem, że poszło o nierządną dziewkę. -Tak tylko ludzie gadają. No, nie sumuj. Dawno to się stało. Przeszłość zła dla nas była. A jak teraz będzie - zobaczymy. -Waści zdrowie - mruknął Gedeon i podniósł kubek w górę. Ale nie doczekał się odpowiedzi. Barabasz siedział nieruchomo, błyszczącymi w półmroku oczyma wpatrywał się w Gedeona. Sienieński nic nie powiedział. Upił nieco gorzałki, chuchnął, rozsiadł się wygodniej na ławie, -A ja tak po prawdzie, panie Barabasz przyjechałem tu w pewnej sprawie. Przykrej sprawie. Przyjechałem, by pogadać o czymś, co byłeś winien Januszowi. Chodzi mi o dwa tysiące talarów pruskich, które od niego pożyczyłeś! -Co?!!! Barabasz zerwał się na nogi jak wściekły wilk. Potrącona ława zwaliła się z hałasem, wódka z przewróconego gąsiorka popłynęła szeroką strugą po blacie stołu. Kozak porwał za szablę, lśniąca słabo klinga dotknęła gardła Gedeona. Obok, porwali się na nogi inni Kozacy. Zadźwięczało tłuczone szkło, świsnęły dobywane z pochew ostrza. Nikt nie natarł jeszcze na nikogo, nikt nie rzucił hasła. -W kupę! - zagrzmiał niemal równocześnie Wolski. Jego towarzysze stanęli ramię w ramię, zbili się w koło, osłaniając plecy. Kamieniecki kopnął stół, przewrócił go z hukiem, Buy-nowski zmrużył oczy, wpatrując się w twarze otaczających ich Kozaków. Wszystko było na ostrzu noża. Już za chwilę mogła się polać krew. -Spokój panie Wolski - syknął Gedeon w stronę swych kompanów. - Wszystko jest w porządku. Schowajcie broń. Powoli, nie spuszczając oczu z Iwana, sięgnął w zanadrze. Kozak pozwolił mu na to. Nie nacisnął na rękojeść, nie wbił mu sztychu szabli w gardło. Sienieński wydobył złożony we czworo pergamin, po czym przełożył go przez grzbiet klingi. -Naści - mruknął spokojnie, a potem wyciągnął rękę po kubek z gorzałką. - No, weź to, panie Barabasz i przeczytaj. Iwan opuścił nieco broń, pozwolił, by pergamin zsunął się aż do jelca. Wówczas wziął go lewą dłonią, rozłożył, zerknął przelotnie. -Szczo za pyśmo? Glejt? -Przeczytaj. -Ciemno tutaj - mruknął, już nieco innym tonem. - Ja się nie rozumiem, na waszych pyśmach. -Znaczy się, nie umiesz czytać - mruknął Gedeon. - To jest skrypt dłużny, który swego czasu podpisałeś Januszowi Sienieńskiemu. Aleja, zapominając dawnych uraz, darowuję go tobie. Zrobisz z nim, co zechcesz. -Ne weru! - wrzasnął niespodziewanie Kozak. Cofnął rękę z szablą, a potem z rozmachem wbił oręż w stół, tuż obok ręki Gedeona. Sienieński nie poruszył się nawet. Spokojnie podniósł do ust kubek z wódką, przechylił, wypił szybko jego zawartość. Księżycówka spłynęła mu w głąb żywotu. Chuchnął po niej solidnie. -To nie może być! - warknął Baranbasz. - Janusz by tak nie zrobił. To oszustwo! Tfu, szczob tebe trastia mordowała! Nie wierzę - ty - Lach dajesz mi pergamin. A przecie ja tobie jestem winny mnoho hroszi... Ja ich nie mam! Nie dam! -A ja ich nie chcę. Ot, po prostu - Sienieński wstał, obciągnął lity pas. - A za gościnę dziękuję. Iwan Barabasz nic nie powiedział. Po prostu stał, wpatrując się kolejno: to w Gedeona, to w pergamin, na końcu zaś w kołyszącą się wolno rękojeść szabli. -Szczo ty? - spytał wstrząśnięty, jakby zdruzgotany tym wszystkim. -Ot szczo ja - odparł Gedeon, po czym odwrócił się i ruszył ku drzwiom. Po drodze przeszedł obok Wolskiego i jego kompanów, stojących z wyciągniętymi szablami. -Idziemy, waszmościowie - powiedział. -Co, już? A zwada?! - zakrzyknął Buynowski. - Obiecałeś nam waszmość zwadę! -Ale nie tutaj. -Jak to nie tutaj?! -Gorzałka za słaba! Ruszyli ku drzwiom. Zaporożcy rozstępowali się przed nimi, odsuwali na boki. Gedeon odwrócił się jeszcze, spojrzał za siebie. Dojrzał pochylonego nad stołem Barabasza i jego przerażone, a zarazem dziwnie puste spojrzenie. A potem dostrzegł coś jeszcze... Na stole leżał kołpak Barabasza. .. Kołpak, w którym tkwiło dumnie czaple pióro... Pióro ze szlacheckiego kołpaka. Pióro z kołpaka Gedeona. Sienieński wybuchnął śmiechem. Śmiał się długo, bez przerwy, aż zaczęło boleć go w boku. * * * Jesień zbliżała się szybkimi krokami. Całymi dniami padały deszcze, po niebie przewalały się ciężkie, ołowiane chmury. Nie nastały jeszcze pierwsze, październikowe chłody, deszcze nie zdążyły rozmoczyć stepów. Drzewa okryły się żółtymi liśćmi, trawy opadły, niegdyś zielone pola Ukrainy teraz stały się ponure i smutne. Wprawdzie spoza szarych kłębów prześwitywało jeszcze słońce, zdarzały się ciepłe dni, ale noce były już chłodne, a rankiem na liściach pokazywał się szron. Gedeon kończył budowę dworu zanim jeszcze pierwsza szadź okryła stepy. Brakowało mu jeszcze dachu, okien, a nawet piecy, ale wreszcie mógł przenieść się z zimnego, wilgotnego namiotu do przestronnych izb. Dwór był taki, jak bywały zwykle podobne mu budowle. Wielki, o dużym dachu, z trójkątnym gankiem przed wejściem i głębokimi podsieniami pod oknami. Wewnątrz mieścił przestronną sień i cztery duże izby. W rogach budowli wzniesiono cztery alkierze. Ma się rozumieć, że znajdowało się tu także takie niezbędne wyposażenie każdej szlacheckiej siedziby, jak piwniczka z bogatym zapasem win. O to zadbali przede wszystkim Żwikulis i Gąsiorowski. Gedeon sprowadził z Korsunia kilka beczek wybornego węgrzyna, wiele antałków miodu i piwa. Było zatem co popijać. Dwór był prawie gotowy. Pozostawało tylko pokryć dach. Gedeon nie chciał słomy - wolał sprowadzić z Czehrynia gonty. Z doświadczenia wiedział dobrze, jak łatwo można było podpalić słomiany dach. Ale na wykończenie trzeba było czekać do lepszej pogody. Wraz ze wzniesieniem siedziby, powiększył się także przychówek Gedeona. Pod jego opiekę schroniło się kilku chłopów. Jak powiadali, uciekli oni z dóbr strażnika koronnego, imć pana Samuela Łaszczą. Łaszcz rządził twardą ręką i bywał ciężki dla sąsiadów. Gedeon spodziewał się z tego tytułu przyszłych procesów i wielkiej zwady, ale nic na to nie mógł poradzić. Potrzebował ludzi i dlatego zdecydował się przyjmować każdego, kto tylko prosił o opiekę. Chłopi szybko pobudowali sobie chaty, a nieopodal Jedliny wyrosły wkrótce nowe słomiane strzechy. Gedeon nie zdołał tylko ufortyfikować swej posiadłości. Wprawdzie było to wielce ryzykowne, miałjednak nadzieję, że w zimie nie nastąpi niespodziewany najazd tatarski. Przez wszystkie dni, gdy cieśle wznosić ściany dworu, Gedeon nie znajdował czasu, aby wybrać się na wędrówkę po okolicy, czy chociaż odwiedzić pana Wolskiego i jego kompanów w Zołotonoszy. Jedyne wolne chwile, które miał, zajmowała bez reszty Justyna. Wymykał się do niej bardzo często. Na szczęście Matwiej wypasał jeszcze na stepach swoje stada, stąd dziewczyna mogła często opuszczać futor, udając, że jedzie dopilnować czabanów. Tak naprawdę jednak, gnała, co sił, na spotkanie z Gedeonem. Najczęściej zapuszczali się wówczas na jakieś stepowe uroczysko, tulili do siebie, nie mogą wytrzymać rozłąki dłużej niż przez kilka dni. Sienieński nie mógł już znieść samotności. Miłował Justynę całym swoim sercem, miłował strasznie, szalenie, do utraty tchu. A ona... Wiedział, że pewnie poszłaby za nim i na koniec świata. Kochał jej ciało, jej gibką talię, brwi, rude włosy. Do diabła! Zawsze drwił z galantów, perfumowanych listów i dworskich romansów, uważając, że nie przystoją one szlachcicowi polskiemu. A teraz nie był wcale od tego, aby co noc przybywać pod balkon ukochanej, nawet pomijając fakt, iż nie było czegoś takiego jak balkon w futorze Matwieja. Brakowało tylko, żeby jeszcze począł śpiewać jej serenady. Na szczęście jednak, Justyna nie przypominała owych omdlewających na głos wystrzału piękności, jakie spotkać można było na dworach ukraińskich królewiąt. Nie przerażał jej upadek z konia, polowanie na dropie, czy jelenia, kąpiel w lodowatej wodzie, albo cięcie szablą, czy czekanem. Zresztą, jako szlacheckie dziecko, oswoiła się z ukraińskim życiem, co jednak nie odebrało jej ogłady. Nie lubowała się bowiem aż na tyle w męskich zajęciach, by nie potrafić zmienić się w damę, gdy tylko włożyła suknię, zaś dzikość dodawała jej urody. Zresztą, w jej futorze było wiele pięknych strojów kobiecych, co tłumaczyła tym, iż Matwiej złupił kiedyś na chadzce jakiegoś weneckiego kupca - a że był pijany, wziął kobiece fatałaszki za perskie pasy i makaty, l dlatego też przywiózł je do domu. Wszystko jednak nie mogło tak trwać dłużej. Gedeon wiedział, że powinien coś uczynić. Czuł, że spotkał niewiastę, która -jako chyba jedyna - znaczyła dlań więcej niż tylko przelotna miłostka. Pragnął jej, potrzebował. I chciał, żeby została z nim na zawsze. * * * Pewnego dżdżystego, jesiennego wieczoru, gdy położono już dach nad dworem w Jedlinie, a Gedeon siedział w świetlicy nad kuflem pełnym piwa, niespodziewanie rozległo się łomotanie w drzwi. -Panie! - zawołał Bełda, który tego wieczora trzymał straż. - Ludzie jacyś stoją przed dworem. -Co za ludzie?! - Gedeon zerwał się z miejsca. W jednej chwili pożałował, że nie zbudował jeszcze palisady. W końcu w każdej chwili mógł zawitać doń choćby Dziadek Muraszko. Pośpiesznie ruszył do sieni, zatrzymał się przed zaryglowanym wejściem. -A kto tam?! - zapytał głośno. -Pugu pugu! Kozak z ługu! - odparł znajomy głos. Gedeon rozpoznał Barabasza. -Otwieraj! - rzucił do Bełdy. Wspólnie odemknęli ciężkie zasuwy, rozsunęli drzwi. Na zewnątrz, w strugach deszczu zamajaczyły trzy sylwetki. Gdy Bełda wysunął się naprzód z latarnią, Gedeon rozpoznał Barabasza, Sawę i starego Matwieja Hryniewicza. -O! - rzekł głośno. - A waćpanów to co tu sprowadza? -A gorzałka! - huknął Barabasz. - Słyszelim, że w twoim dworze miody i wódki przednie! Nie odmówisz chyba gościny Kozakom?! Gedeon spojrzał na Sawę. Zmierzyli się wzrokiem, zmagali przez chwilę spojrzeniami. Na twarz Kozaka wypełzł słaby uśmiech. Sawicz zdjął czapkę i skłonił się Gedeonowi. - Zaszczyt to wielki w takie progi zawitać - powiedział. -Przyjechalim zobaczyć, jak się gospodarujecie. Wybaczcie, że was nawiedzamy po nocy. -A to i wchodźcie! Prosimy do środka. Weszli do wnętrza dworu. Szybko rzucili na podłogę przemoczone kołpaki i delie. Barabasz zatoczył się - był już nieźle pijany. Z kolei Sawicz popluł w garść, przygładził natłuszczony osełedec, zakręcił go wokół obu uszu. - Prosimy dalej. Bełda! Miodu przynieś! Szybko weszli do świetlicy. Wprawdzie nie było tutaj tureckich makat, a ściany nie były zbytnio obwieszone bronią, ale i tak Kozacy rozglądali się dookoła ze zdumieniem. Gedeon uśmiechnął się pod wąsem. Takich rzeczy z pewnością nie bywało w ich palankach. Dwór w Jedlinie miał wszak dębową podłogę, dwa piece z kominami, a nie dziurę w dachu na dym, okiennice, a w oknach prawdziwe weneckie szyby. No i sprzęty, choć było ich jeszcze mało, niewiele przypominały kozackie, sklecone byle jak ławy i stoły. Nigdzie nie czuło się mdłego swądu dziegciu. Kozacy umilkli, gdy przysiedli przy stole. Gedeon uśmiechnął się znowu, widząc, jak rozglądali się dookoła. A potem wszedł Bełda, niosąc wielki gąsior napełniony dwójniakiem i szklane puchary. Postawił je przed gośćmi, nalał do każdego po kolei. -Zaraz mości panowie będzie sałamacha - powiedział Sienieński. - A tymczasem wasze zdrowie! No, jak tam po waszemu, na szczastie! -Na szczastie! - zakrzyknął Barabasz. - Zdrowie nas wszystkich. -I do dna! Do dna! Wypili szybko. Sawicz beknął głośno, wyrażając tym samym podziw dla trunków gospodarza. Gedeon nalał znowu do pełna. Mocny, przyprawiany korzeniami miód rozlał mu się miło w żołądku. -A teraz! - zawołał Barabasz - zdrowie naszego pogromcy wilków. Ha, panie Gedeonie! Ale żeś okrutne bestie pięknie sprawił. Bohaterem jesteś całego powiatu! -Zdrowie! - zakrzyczeli Kozacy. -A ja już teraz, choć mamy dopiero octobris, na kulig zapraszam. Taki u nas zwyczaj w Mało-i Wielkopolsce - powiedział - że zimą często szlachta kuligi robi. -A co to takiego? - zapytał Matwiej. -Ano zbiera się kupa szlachty w jednym dworze. A kiedy już wszystko wypiją, to do drugiego sąsiada jadą, tam - poty jedzą i bawią, póki znowu piwniczki i spiżarni nie opróżnią. A jak opróżnią- do trzeciego jadą i tak dalej, aż się pochorują albo który umrze - co często się u nas zdarza. -A to śmierć chwalebna - mniknął Matwiej. - Jak u nas, kiedy rada jest na Siczy. Bo to stary Honiec tak zginął, pamiętacie. -Ano utonął w kotle - pośpieszył z wyjaśnieniami Barabasz. Trzy lata temu... Nie, cztery. Bo jak u nas mołojcy na Sicz jadut, tak batko nam horyłkę w kotłach na plac wytacza. A tak i wolno każdemu Kozakowi pić do woli. Jeno, że wtedy żeśmy się popili. A ten po pijanemu wódki chciał się napić, wpadł do kotła i utonął. A my - brateńkowie - tak pijani byliśmy, żeśmy mu nawet pomóc nie zdążyli. -A ja myślał, że Honiec koło nas ciągle siedzi - odezwał się Sawicz. - Alem nad ranem zmiarkował, że nie ma. -A pamiętacie, jakeśmy pili, kiedyśmy z chadzki wrócili, tej pod Żmąjłą. -Co mamy nie pamiętać. Samżeś wtedy żupan adamaszkowy przepił i konia. -A tyś nakupił szat ze złotogłowiu i tak w tym wszystkim w dziegdziu się wykąpał. -A potem żeś w tureckich dywanach się wytarzał, co należały do Ormianina jednego. Aż nas chcieli słudzy jego usiec. -Ale my ich usiekliśmy! -No na szczastie! I sławu! -Nasławu! Wypili znowu. Gedeon znowu dolał im do kielichów. Barabasz spojrzał na swój, westchnął, upił trochę miodu. -A mnie się wierzyć nie chce, że my w Jedlinie jesteśmy - powiedział. - I nas pan Sienieński przyjmuje, a nie psami szczuć każe. I miód daje tęgi... Panie Gedeonie, ładny ty dwór zbudowałeś sobie. -I inny jesteś niż stryj. -Tak i my przyjechaliśmy, żeby ci powiedzieć, że nie czujemy urazy do ciebie - rzekł Matwiej. - My myśleli kiedyś -przyjedzie Sienieński - to zaraz jak stary rządzić się zacznie. Zaraz strzechę nad głowami zapali, pozwami ponęka. A nam prostym Kozakom - gdzie do pozwów, gdzie do trybunałów. Nam jeno do szabli albo do gorzałki. -Prędzej do gorzałki! -1 do dziewek. -Tak jest, napijmy się jeszcze! -Ano napijmy. Popiją się- pomyślał Gedeon - ale cóż. Dobrze, że przyjechali tu pijani, a nie z rusznicami w garści. Przyjechali się ze mną bratać... Ciekaw jestem, na jak długo. -Cieszy mnie waszmościowie, że w taką konfidencję ze mną wchodzicie - powiedział z wymuszonym uśmiechem. -Ale przecie jeszcze wczoraj, żeście nie lubili. Ty, panie Sawicz urazę chowałeś do mnie. -Ale już teraz nie chowam. Barabasz wstał wolno z krzesła. Uśmiechnął się do Gedeona, a potem wziął go w ramiona. -Pane Sienieński. Już ty nam nie sumuj. A i napij się, i szablę schowaj. Dobrze wszystko będzie. Po co nam się kłócić. Nam w zgodzie żyć. Tak lepiej. - Nie ma wśród nas nikogo, kto by ci źle życzył - Barabasz spojrzał w lewo, spojrzał w prawo, jak gdyby spodziewał się, że oprócz nich w izbie jest ktoś jeszcze. -1 nie było nigdy. -A ja słyszałem - mruknął Gedeon - że macie rankory do mnie i chcecie z Jedliny wyzuć. -A na co nam Jedlinia. Przecież tutaj są same pustki. -Teraz pustki - mruknął Baranasz - ale za rok, dwa będzie tutaj ze czterdzieści łanów. Tu ziemia dobra. Bydło można chować, zboże siać. Patrz Gedeonie, jak to się młody kniaź Jarema rozsiadł na Zadnieprzu. Ile już ma folwarków, młynów, wiosek. I ty w jego ślady pójdziesz. -Jak dożyję! -To żeby ci się szczęściło! -Na szczastie! Znowu unieśli kielichy. Gedeon wypił miód do dna. Chciał poczuć w głowie zamęt, chciał, żeby wszystko wirowało wokół niego. W mocnym trunku my siał znaleźć zapomnienie przed wszystkim. Barabasz wyrwał z pochwy swoją szablę. Rzucił ją na stół. Spojrzał na Gedeona ostrym spojrzeniem zielonkawych oczu. Sienieński przypomniał sobie ten wzrok, te źrenice... Ale gdzie już mógł je widzieć? Barabasz patrzył przez chwilę. - Ty Gedeonie mi brat - powiedział w końcu. - Tak ja z tobą chcę zawrzeć pobratymstwo, aby na wiek wieków jeden drugiego nie zdradzał. A jeśli wojna wybuchnie - co łatwo się może zdarzyć -jeśli jeden w niewolę popadnie, to wtedy drugi mu pomoże. Chceszli tego? Gedeon milczał przez chwilę. - Bełda, przynieś wody! Pachołek skoczył do sieni. Wrócił szybko z drewnianym cebrem. Barabasz wstał, uśmiechnął się szeroko. Padli sobie z Ge-deonem w objęcia, wycałowali się. Sienieński dobył swojej szabli, nadstawił ją do Barabasza. Kozak chwycił ceber z wodą, polał ostrze, a potem wziął swoją multankę, wyciągnął ją w stronę Gedeona. -Lej! Sienieński podniósł wiadro, obficie zlał ostrze szabli wodą. Barabasz strząsnął z płazy ostatnie krople, podniósł broń w górę. -Ty teraz mój druh - powiedział. - A ja twój. -No to zdrowie! - zakrzyknął Sawicz. Wszyscy rzucili się do kielichów, wznieśli puchary w górę. A potem wychylili jednym tchem. Barabasz rzucił swój na ziemię, stłukł z brzękiem, Gedeon walnął się szkłem w łeb. Kryształowy kielich roztrzaskał się na tysiące kawałków, z zdrapanego czoła młodzieńca pociekło nieco krwi. Gedeon otarł ją i roześmiał się wesoło. Weszli Gąsiorowski i Bełda, niosąc polewkę, sałamachę i półmisek pieczonych gęsi. Bełda zmienił kielichy na nowe, Gedeon nalał miodu. Kozacy rzucili się na ptactwo w jednej chwili, jakby od wieków nie mieli nic w ustach. Wjednej chwili porozrywali gasi, chwycili misy z sałamachą i cynowe łyżki. Któryś podał Gedeonowi udo z kawałkiem mięsa. Ktoś inny wcisnął w dłoń kielich napełniony miodem. -Ciekaw jestem - mruknął Matwiej - kiedy znowu nas Tatary nawiedzą. Pewnie zaraz po Trzech Królach. -Albo w czerwcu - rzucił Barabasz. - Jak w zeszłym roku, pamiętacie? -Powiadają, że teraz niedługo nowy chan nastanie, a i walki między pohańcami będą. Może Orda nie pójdzie na Ukrainę? -Nohaje na pewno się ruszą. Ale, ot, co o nich gadać. Pijmy lepiej - rzekł Sawa bełkotliwie. - Na szczastiiieee... -Naszczastie... -Zdrowie! -Nie ma co gadać - powiedział Barabasz, gdy osuszyli kielichy. - Jak przyjdzie wiosna, pojedziesz ze mną Gedeonku na Sicz. Tam to dopiero pohulamy. A od Siczy do morza blisko. A jakie skarby są za morzem. Już tam pohańcy dziewki trzymają i złoto. Poganie! Turcy sprośni i skurwisyńscy są... Tak w jakiejś księdze Lachów zapisane. -A nie tak dawno sam mi się żaliłeś, żeś na chadzkach wszystko, co miał stracił. -Straciłem? Ano straciłem... Ale jeszcze odbiorę co moje! Jeszcze i ja dwór postawię i ujrzysz mnie, mości Gedeonie jeszcze na sejmikach. No, co tak patrzysz. Przecie ja szlachcic. -Ja też! - zagrzmiał pijany Sawicz. - Ja toż szlachticz... U mene herb jest zapisany... No... trzy krzyże, nie... namiot złocisty w żółtym polu. Taki sam herb mam jak imć pan Adam Kisiel... -Moja familia też stara szlachta, jeno skozaczeni - ozwał się spokojnie Hryniewicz. - Spod Lwowa, z bojarów putnych są. Stary to ród. Jeszcze za Ruryka władcom Rusi służył. -A tak, tak. Wszyscyśmy herbowi - rzekł Gedeon, dolewając im do kielichów. Uśmiechnął się pod wąsem i miał nadzieję, że tamci tego nie dostrzegli. Tacyż oni szlachcice, jak ja święty - pomyślał w sekrecie. -A wiecie, za co moi starkowie herb swój dostali?! - zagrzmiał pijany Sawicz. - Za przysługę dawną. A wiecie, jak zowie się mój herb? Kisiel! Jest że takie godło na świecie, prawda mości Gedeonie?! -Jako żywo, jest, jest - odparł pospiesznie szlachcic. -Stary to herb, jako powiadacie. -A wiecie, za co mój ród go dostał? Nie wiecie? Jak przyszli Pieczyngowie, kiedyś pod Kijów i go oblegali, to Rusinom zabrakło jadła i wody. I jeden stary człowiek uradził, żeby mieszkańcy w jedną studnię naleli kiślu, a potem - niby przypadkiem -pokazali to posłańcowi oblegających. A ten jak ujrzał - poszedł do swego hetmana i rzekł mu: "Nie zmożem mu Kijowian, bo jadła i spyży tyle mają, że nawet w studniach go pełno". Połowcy odeszli i tymże sposobem Kijów został uwolniony. -Wszystko to prawda najprawdziwsza! - zakrzyknął Ba-rabasz. - A mój ród od Trojan dawnych się wywodzi. Od samego. .. Achillesa, czy jak mu tam było. -To chybaś brateńku pokręcił - rzekł spokojnie Gedeon. -No, twoje zdrowie! -I twoje też! -Pijmyż! Kolejny toast spełnili bardziej hałaśliwie, na uginających się nogach. Matwiej przechylił się nisko. Niemal dotknął czołem stołu. Chyba spał, zmożony mocą trunku. -Wszystko dobrze będzie, byleby nam tylko Rzeczpospolita uznała zasługi - powiedział Sawicz. - Tyleśmy przeżyli, tyleśmy dla niej walczyli, a wszystko za co - za nic. Ani my chłopi, ani szlachta. Oj, dałby nam król jegomość w sejmie zasiąść. Co to my - gorsi od innych. -Może i zasiądziecie. -Prędzej sami sobie weźmiemy. -Najpierw my weźmiem Rzeczpospolitą, a potem Moskwa weźmie nas pospołu, Lachów i Kozaków - mruknął Barabasz. - Nie wiem, czy wiele wskóramy. Nie wiem wcale, czego chce Taras, albo Hryćko Czarny. Niechby tak przeciw sobie na Siczy stanęli. A tak wojna będzie, mołojców siła zginie... -Tak i chodźmy w step! - rzucił nagle Sawicz. - Na koń wsiądźmy. Teraz już jesień. Prędko będą słoty, mrozy. Księżyc dziś tak świeci... Nie siedźmy tutaj! Hej, wy stepy,wy ridnyje Krasnym cwetom pysanyje Zaśpiewał Barabasz. Ledwie padły te słowa, Matwiej podniósł głowę. Poderwał się z ławy i chwycił za szablę. -Oj, że ja liry nie mam! - zawołał. - Ona w futorze została. Ale chodźmy w stepy! Chodźmy! Barabasz i Sawicz poderwali się z ławy. Gedeon zerwał się na równi z nimi. Nogi chwiały się pod nim, ale wyraźnie widział oblicza swych towarzyszy biesiady. -Księżyca teraz nie ma, ale nam czas już do domu. -Ależ zostańcie - zaprotestował Sienieński. - U mnie miej są jest dosyć. -Czas nam w drogę. Ostań z Bogiem Gedeonie. -Zajrzymy już jutro, nie bój się. Póki masz miody, często będziem tu bywać. -Rad szczerym sercem zapraszam! Ruszyli do drzwi. Szlachcic poszedł za nimi, krzyknął na Bełdę, a ten skoczył do stajni wyprowadzić konie. Noc była chłodna, bezwietrzna. Gdy wyszli na ganek, okazało się, że przestało padać, a nad stepami pojawił się wąski sierp księżyca. Sawicz i Barabasz ruszyli przed siebie, wyszli przed dwór. Bełda wyprowadził wierzchowce ze stajni, podał im wodze. Na ganku pozostał jedynie Matwiej. Gedeon zbliżył się do starego. -Panie Hryniewicz - powiedział cicho. -Szczo z toboj? -Ja... Ja chciałem rzec, że miłuję waści córkę. I proszę byś... byś j ą mi dał za żonę. Gedeon westchnął ciężko. Poszło szybciej niż myślał. Może dlatego, że był pijany. -A ona? -Ona... Jestem pewien, że takoż mnie miłuje. Dacie mi Justynę za żonę? Hryniewicz nie odpowiedział. Wbił w Gedeona ostre, przeszywające spojrzenie, położył dłoń na szabli. -Nie, nigdy! -Co, dlaczego? -Bo ty, panie Gedeonie jesteś Sienieński, a ja Hryniewicz... Ona nie dla ciebie. Jaja dam za każdego, ale nie za potomka Janusza. -Przecież to jeno mój stryj... -Zapomnij o Justynie. Zapomnij - dodał Hryniewicz, a potem ruszył w kierunku konia. Wskoczył szybko na siodło i skinął na swoich towarzyszy. Ruszyli rysią w stronę drogi. -Dlaczego?! - wykrzyknął za nim Gedeon. Sawa, nie wiedząc widocznie, co się stało, pomachał mu ręką. Od Hry-niewicza Gedeon nie doczekał się pożegnania. Dziadek Muraszko Dziadek Muraszko Ostatnio wiodło im się tak kiepsko, jak jeszcze nigdy. Od czasu, gdy wynajął ich Gedon Sienieński przepili i przehulali wszystko, co tylko zrabowali Turkom w czasie ostatniej chadz-ki. Ba, Kietlicz sprzedał za bezcen Żydom w Bracławiu nawet swój rodowy pierścień. Znaczy się, tak naprawdę rodowy to on był tylko dla niego. Wszyscy w kompanii wiedzieli dobrze, że Kietlicz nie wywodził się bynajmniej ze szlachty. Jego dziad szynkowa! wódkę i piwo na przedmieściach Baru i skrzętnie gromadził złoto w czerwonej skrzyni. Z latami uzbierało się tego całkiem sporo, traf jednak chciał, iż ojciec Kietlicza robił z kolei wszystko, co tylko mógł, aby owej skrzyni ulżyć, więc jego syn musiał tułać się po gościńcach w kompanii hulta-jów i zawalidrogów. Ma się rozumieć, że byli w niej tak wielmożni i znaczni panowie bracia, jak choćby Januszek Szczawiński, który powiadał się być prawnym synem wojewody brzesko-kujawskiego, a w istocie urodził się jako któryś tam z kolei bękart zwykłej ulicznicy z Dubna, czy Samuel zwany Pałką. Ten ostatni, jako chyba jedyny w kompanii, nie pretendował wcale do żadnej godności. Był bowiem zwykłym zbójem z puszczy sandomierskiej i nie bardzo orientował się w zawiłościach szlacheckiej tytulatury. A gdyby nie wrodzona krzepa i szczęście, już dawno kołysałby się na wietrze, jako strawa dla wron i kruków. Zatem w towarzystwie takim, Kietlicz mógł bez żadnych przeszkód uznać się za szlachcica. Zresztą, pomimo, iż starał się nadać swoim manierom nieco dworskiej ogłady, dla swych towarzyszy zawsze pozostawał tylko Kietliczem - zabijaką o czerwonawej twarzy i bliźnie przecinającej brew; choćby nawet podał się za potomka moskiewskiego cara, jak czynił wiele lat temu przesławny Dymitr Samozwaniec, czy też syna cesarza Osmana, bo i takie pomysły rodziły się w jego głowie. Szybko i cicho podjechali do gospody. Uwiązali wodze do pochyłego płota, rozejrzeli się dookoła. Dzień nie był zbyt szczególny. Od rana siąpił drobny deszczyk, niebo było pochmurne i mgliste. -Pamiętajcie - Kietlicz rozwikłał szeptem wszystkie zawiłości swego doskonałego planu -jak tylko wejdziemy -Żyda za łeb i na kontuar. Potem przypieczemy. A jak przypieczemy - powie, gdzie jest szkatuła. -Aaa, a urzezać od razu szyi nie można? - zapytał Pałka, potwierdzając tym samym swe niezbyt zaszczytne miano. -Co ty, głupi?! Jak mu szyję ureżesz, nic nie powie. -Aha. Racja. -To idziemy. Chyłkiem skierowali się ku gospodzie. Pchnęli skrzypiące drzwi. Karczma powitała ich chłodem i spokojem. Za kontuarem stał stary, siwy Żyd w postrzępionym chałacie. Nie był zbyt stary, nie był też zbyt młody - w sam raz nadawał się do tego, aby przypiec mu pięty. Nie kryjąc się już, podeszli do kontuaru. -Piwa, Żydzie! - zagrzmiał Kietlicz. - A chyżo, bo ci z pejsów zrobię wycior do muszkietu! Pałka zarechotał, słysząc j ego słowa. Szczawiński skrzywił się i począł podkręcać ledwo co wyrosłego wąsa. Karczmarz napełnił szybko gliniane kufle. Kietlicz rozejrzał się po ciemnej izbie. I wówczas drgnął. W szynku poza nimi i karczmarzem przebywał ktoś jeszcze. W najciemniejszym kącie gospody siedział jakiś stary, brodaty, przygarbiony szlachcic. Kietlicz spojrzał na niego uważnie, dojrzał, że tamten nie miał jednej nogi. Ledwie to dojrzał, zakrztusił się piwem, zakaszlał, omal nie wypuścił z rąk kufla. Odwrócił się szybko do kompanów. -Waszmościowie! - syknął. - Wiecie, kto tu siedzi? -No, kto? - zapytał Szczawiński. - Ten staruch? Chyba nie wtrąci się, jak będziemy przypiekać Żyda. -Ten stary... - Kietlicz zakrztusił się znowu - ten... -zakaszlał - ten staruch jest wart więcej złota, niż sam waży. -Co? Nie może być! -To jest Serafin Muraszko. Znaczy się Did Muraszko... -A kto to? -Nie słyszeliście? Największy warchoł w Kijowskim województwie. Może nie pierwszy. Ale na pewno drugi po panu Samuelu Łaszczu. -Jezusie Nazareński! - niemal wykrzyknął Szczawiński, demonstrując tym samym bogobojność, o którą trudno byłoby go posądzać. - To pewnie infamis! -W rzeczy samej. I jest nagroda za niego. Pięć tysięcy czerwonych złotych. -Pięć tysięcy? Za tyle złota mógłbym nawet poniechać dziewek. -Pięć tysięcy... Trzeba go tylko schwytać i zawieźć do Bracławia. -Takiego starego dziada?! To będzie proste. -No pewnie. -To co, idziemy? -Już zaraz, waszmościowie. Powoli odwrócili się w stronę Muraszki. Dziadek nie zwrócił na nich zbytniej uwagi. Kietlicz ponaglił swoich kompanów skinieniem ręki. Ruszyli wolno, odsuwając się od siebie. Dziadek Muraszko nawet nie spojrzał w ich stronę. Po prostu siedział, zadumany nad kielichem pełnym wina, ani zwracając uwagi na otoczenie. -Waść jesteś Serafin Muraszko? - zapytał groźnie Kietlicz, ledwie stanęli na stołem. - Mamy sprawę do Waszej Miłości. Muraszko podniósł wolno głowę. Oczy miał mętne i dość kaprawe. -Sprawę?! - zahuczał gniewnie -jaką sprawę? Ja pożyczek nie udzielam. Jałmużny nie daję. Chyba, że o zajazd rzecz idzie. Wtedy ucha nadstawię. -Panie Muraszko! - rzekł Kietlicz nadspodziewanie uroczyście. - Zdaj waść szablę i pistolety i jedź z nami. -Co?! Jakim prawem?! -Jesteś, panie Muraszko łotr, hultaj i szelma, bez czci i sumienia! - zagrzmiał Kietlicz. - Zdaj broń i jedź z nami! -A wy kto jesteście?! Spojrzeli po sobie, nieco stropieni elokwencjąpana Muraszki. -My jesteśmy słudzy Rzeczypospolitej! - zakrzyknął Szczawiński. - Obrońcy cnót i honoru szlacheckiego. -1 rycerze Chrystusowi! - dorzucił Pałka. -Znaczy się, waszmościowie kwestarze? Na nowy kościół ofiary zbieracie? -Dawaj broń! -Powoli, mości kawalerowie - powiedział szybko Muraszko, a Kietliczowi zdało się, że widzi w jego oczach strach. Stary widać zorientował się wreszcie, że to nie przelewki. -Zaraz, widzę, żeście zacna kompanija. Rzeknijcie, co mam dla was uczynić... Wymienili krótkie, wymowne spojrzenia. -Wstawaj! - zawrzasnął Pałka, a potem chwycił starego za żupan na piersiach i poderwał w górę. - A jak nie, to jak pies na arkanie pójdziesz, stary trupie! Zbieraj się! Pchnął Muraszkę na ścianę. Kietlicz dostrzegł, że twarz starego zbielała jak kreda. Uśmiechnął się pod wąsem. Że też kogoś takiego określano zaszczytnym mianem wielkiego infamisa. -Zaraz, zaraz... rzekłem już, żeście godni kawalerowie -powiedział pośpiesznie Muraszko. Pójdę, już pójdę, gdzie zechcecie. Jeno pozwólcie, bym ulżył nodze strudzonej. Kietlicz rozluźnił się. Wszystko poszło jak z płatka. Dał swoim kompanom znak, że wszystko idzie dobrze. Odsunęli się od stołu... Dziadek Muraszko ostrożnie wyciągnął swą prawą, drewnianą nogę na dębowym blacie. Ujął za jakiś zaczep pod kolanem i wtedy właśnie, okazało się, że cała sprawa bynajmniej nie przedstawiała się tak prosto, jak to sobie wyobrażali. Wprost przeciwnie - wielce się skomplikowała, zważywszy, że w drewnianej podeszwie Muraszki widniał okrągły, czarny otwór, zupełnie jak gdyby wewnątrz kulasa znajdowała się gruba, metalowa rurka... -Ratuj się! - zdołał wrzasnąć Kietlicz i padł na podłogę, przeturlał się w bok. Usłyszał głośny trzask; huk wystrzału był tak silny, jak gdyby wypaliła kolubryna, w powietrzu zapachniało prochem. Poderwał się na nogi, i wówczas poczuł, że cały oblepiony jest czymś mokrym i lepkim, czymś, co rozbryzgało się po ścianach i suficie. Potarł dłonią żupan, podniósł rękę do oczu... To była krew... krew... krew... Zawył jak dzikie zwierzę. Szczawiński i Pałka leżeli na podłodze. Ten pierwszy, podrygiwał, charczał w agonii, drugi spoczywał cicho i spokojnie, a przez dziurę w jego brzuchu widać było zalane krwią deski podłogi. Kietlicz usłyszał stukot. Dziadek Muraszko szedł na niego z wyciągniętą szablą. Z jego drewnianej nogi unosiła się wątła smużka dymu. -Ty z kurwy synu! - wrzasnął Kietlicz rozpaczliwie, a potem rzucił się na Serafina. Uderzył z góry, z zamachu, wyjąc jak zwierzę. Muraszko rozkraczył się, uderzenie, które miało rozłupać mu czaszkę, przyjął zwinnie na zastawę szabli, sam pchnął płasko, nisko, do dołu. Kietlicz odbił podstępny sztych szabli, przyciął z podlewu, chlasnął krótko, a potem zawinął się, obrócił w piruecie i ciął z zamachu w pierś. Przeciwnik uchylił się. Muraszko zatańczył na swej zdrowej nodze, umykał z piekielną szybkością spod świszczącego ostrza zygmuntówki, a potem wysunął do przodu protezę, podcinając nogi Kietliczowi. Opryszek zawrzasnął krótko, stracił równowagę, poleciał naprzód, zwalił się z hałasem, wyrżnął łbem o ławę. Szabla wypadła mu z ręki. Zdążył jeszcze odwrócić się, rzucić krótkie, szybkie spojrzenie na swego przeciwnika. Dostrzegł błysk... -Jezu Chry... Nie zdążył domówić tych słów. Szabla Muraszki wbiła mu się w łeb, przecięła kości i mózg, dotarła aż do lewego oczodołu. Kietlicz wyprężył się tylko, jęknął i opadł martwy na posadzkę. Minęła chwila, nim Muraszko nabrał nieco tchu. -O szelmy! - zakrzyknął wściekle. - O łajdaki! To nic szacunku dla starego człowieka nie mają! Nic a nic! I żeby to jeszcze dla chama albo łyka! Ale nawet dla takiego starego warchoła jak ja! Tfu, Sodoma! Szybko klęknął, chwycił się za medalik na szyi, wzniósł oczy w górę w niemym zachwycie. -Panie Boże Wszechmogący, czy jak ci tam... - zaczął. - Odpuść mi niegodnemu, a i racz przyjąć do piekła dusze tych oto hultajów. Sam widzisz, żem nie ze złej woli, jeno w obronie koniecznej to uczynił. Zresztą, szelmy to byli i ladaca. Niewiele, Panie, miałbyś z nich pociechy. A tak -ja sam nędzny grosz ich zbiorę, aby na Chwałę Twoją Wiekuistą do świątyni Twojej ofiarować... Amen. To rzekłszy, Muraszko zerwał się raźno z kolan. Szybko obmacał sakiewki trzech zawalidrogów, skrzywił się, wyczuwając w nich tylko marne miedziaki. Odczepił szable z rapci, wyrwał z kołpaka Kietlicza czerwony kamień. -Tfu! - splunął - chudopachołkowie. Nie wartało nawet ręki na nich podnosić! -Żydzie! - zagrzmiał już po chwili. - A na ilu koniach przyjechali. -A na dwóch, jasny panie. Na dwóch. -Jankiel! - rzekł groźnie Muraszko. - Gadaj prawdę, duszo niechrzczona! -To jest, chciałem rzec, na trziech, phoszęjaśnie wielmożnego pana. Na trziech... - Żyd wyszedł zza kontuaru trzymając ogromną, cuchnącą już z daleka szmatę i wiadro pełne wody, po czym zaczął ścierać krew z desek podłogi. -Zawieziesz ich jutro do starosty. Nieznaczni to ludzie, ale pewnie infamisi. Będzie ze dwieście czerwonych od łba, jako konstytucja przewiduje. -Tak jest panie. Tak jak zawsze wśiśtko zhobię! -Przynieś miodu - Muraszko uśmiechnął się szeroko. Wszystko poszło dzisiaj wyśmienicie. Proceder swój uprawiał już od kilku lat, lecz pomimo tego wiedziało o nim niewielu. Swoją drogą jednak Zaporożcy i wszelakie hultajstwo wielce ostatnio zbiedniało. Kiedyś, zdarzało się że nad dwóch, trzech Kozakach, miał i tysiąc złotych zysku. No cóż, wszystko w Rzeczypospolitej zdawało się mieć ku gorszemu. Ech, gdzie te czasy młodości... -Jaśnie panie - głos Jankiela wyrwał go z zadumy. - Ja-śnie panie, ja jeście jednego wam nie rzec. Jeście wy jednego nie wiecie. -Tak? A czego? Jankiel przypadł bliżej do Muraszki. Skłonił się uniżenie. -Ja, jak wasia wielmoźność chcieć - tylko siedzieć, piwo prziedawać i ucha nadstawiać. I ja nu, ja wiedzieć jedna rzecz. Tu wrócić jaśnie pan Gedeon Sienieński, syn Janusza, co mi ta karczma spalić. On tu być - on w Jedlinie dwór odbudować. -Co?! - zakrzyknął Muraszko. - Coś powiedział?! -On w Jedlinie być. Siedzieć tam ciągle i ciągle, l on coś złego knuć. Coś złego... -Jak to? Więc ten Gedeon... ten sam, co poszczerbił Dionizego tu został?! Nie mylisz się Żydzie?! -On tu być, wasia wielmoźność. On tu być! Muraszko zamyślił się. - Konia! - wrzasnął niespodziewanie tak głośno, że aż echo poszło po izbie. - Konia! Dwór, a właściwie mała, stepowa forteca w Tyśmienicy była dość obszerna. Pod samym umocnionym dworzyszczem rozciągały się zimne i mroczne, wykute w skale podziemia. Powiadano, że jeszcze pradziad Muraszki - ten zwany Stieńką Łamignatem, który chodził na wyprawy z samym Bajdą-Wiśniowieckim, trzymał w nich spaśnych, wołoskich kupców, tatarskich jeńców i -jak przystało na prawdziwego władykę z Rusi - wielu swych sąsiadów. Od lat jednak podziemia owe nie bywały w częstym użyciu. Dziadkowi Muraszce, który, choć przodkowie jego kąpali się w dziegciu, sypiali w jednej izbie razem z końmi, a wizytę w łaźni raz na pół roku uznawali za zbytek, uważał się już za szlachcica polskiego, nie przystawało trzymać więźniów w tak mało kawalerski sposób. Owszem - czasami gościł w podziemiach któryś z hultajów, szlachcic albo chłop, jednak większa część lochów pozostawała niewykorzystana. Kazamaty straszyły pustkami. Czasami tylko napotykało się w nich stosy pożółkłych kości, stare koła, dyby i pręgierze pamiętające jeszcze lepsze czasy. Wszystko to było zarośnięte kurzem i zapomniane. Z jednym tylko wyjątkiem, a była nim mała kamienna salka tuż przy wejściu, do której klucze nosił Muraszko zawsze na szyi i nie rozstawał się z nimi, nawet w czasie snu. Teraz więc, ledwie przybył do dworu na spienionym wierzchowcu, natychmiast pospieszył do podziemi. W ciszy, przerywanej jedynie odgłosem spadających kropel wody, zszedł po schodach, po czym, otwarł drzwi do tajemnej komnaty. Wewnątrz znajdowała się ogromna, stara, obita żelazem skrzynia. To był największy skarb Muraszki. Kufer, o którym krążyły niemal legendy. Dziadek zazdrośnie strzegł swej tajemnicy. Pilnie baczył, aby nie spoczęło na niej żadne oko. Lecz w kufrze nie było bynajmniej złota. Wprost przeciwnie. Drewnianą skrzynię wypełniały stosy pożółkłych papierów. Tam było wszystko... Kwity, regestry, komputy wojska, listy, skrypty, nadania, pozwy i co tylko jeszcze wychodziło spod piór kancelarii grodzkich w tym warcholskim kraju. Dziadek Muraszko skrzętnie zbierał owe dokumenty. I dzięki temu, ledwie otworzył ciężkie wieko, ledwie zajrzał do wnętrza skrzyni i przebiegł wzrokiem nierówne rządki pisma, od razu wiedział, kto usadowił się nieprawnie w jakiejś wsi, kto procesował się przed laty z kimś i przegrał, kto zgarnął zbrojną ręką królewszczyzny, a kto pożyczył pieniądze i nie oddał, kto urządził zajazd na sąsiada, na kim ciążył wyroczek, banicja, infamia, kogo nękano pozwami. Tam było wszystko na wszystkich w okolicy. Tu spoczywała tajemnica Muraszki, dzięki której mógł on spadać jak piorun na swoich przeciwników, zasypywać ich pozwami, występować o pozwolenie intromisji, to jest wykonania legalnego zajazdu, rugować z dóbr dzierżawców i dłużników. Dzięki owej skrzyni - z której korzystał jeszcze jego ojciec - doszedł pan Serafin do sporego bogactwa i zaszczytów, a w przyszłości miał już nadzieję na otrzymanie jakiegoś miło brzmiącego urzędu. Serafin Muraszko, starosta białocerkiewski albo stolnik korsuński... jakże miło brzmiałby taki tytuł. No i na sejmikach Dziadek Muraszko nie musiałby wystawać już w gronie nieutytułowanych szaraków, lecz mógłby zasiąść wygodnie w ławie przy samym ołtarzu. Chciwie przerzucił leżące na wierzchu papiery. Odrzucał na bok regestry, ścierał kurz z kartuszy i pergaminów. Głębiej, pod starannie uporządkowanymi pozwami, jakimi kiedyś zasypywał swoich sąsiadów i zwojami odpisów z ksiąg grodzkich, leżały listy i wyroki, kawałki silva rerum, stare testamenty i inwentarze. Przeglądał je po kolei, zagłębiał się w kolumny liczb, rzędy wyliczeń, wczytywał w nierówne, wyblakłe rządki tekstu. Szukał tej jednej, jedynej rzeczy, szukał dokumentu, który kiedyś przewinął mu się przed oczyma, który musiał być gdzieś w tym przeklętym kufrze. Dziadek Muraszko pamiętał jego kształt, kolor, krój pisma, pamiętał wszystko, lecz nie mógł znaleźć tej jednej, jedynej wyblakłej karty papieru. Pokrótce dotarł niemal do dna skrzyni, rozrzucił papiery i kartusze. A potem wykrzyknął tryumfalnie i zbliżył do światła dwa związane razem, złożone, niby listy, dokumenty. Pierwszy z nich był listem zastawnym, w którym Janusz Sienieński, a zatem stryj Gedeona pożyczał dwa tysiące czerwonych złotych od niejakiego Gostomskiego, cześnika Żytomierskiego, pod zastaw wsi na Lewobrzeżu, która zwała się Jedlina. Jak jednak widać było z drugiego dokumentu - imć pan Janusz nigdy owego długu nie spłacił - bowiem papier ów zawierał po prostu nakaz intromisji Sienieńskiego z wymienionych wyżej dóbr. Już samo nazwisko Gostomskiego powiedziało wiele Dziadkowi Muraszce. Tak bowiem składało się, że człek ów nie żył już od kilku, czy też kilkunastu lat. Nie było zresztą ważne kiedy i gdzie umarł. Dla pana Serafina liczył się przede wszystkim fakt, iż cześnik żytomierski uczynił go przed śmiercią opiekunem swej małoletniej córki. No, powiedzmy, że uczynił-przyznał Muraszko w duszy przed sobą samym - w istocie bowiem Serafin jako pierwszy wystąpił w takiej roli i uprzedził wszystkich krewnych panny. Teraz znajdowała się już z błogosławieństwem bożym w klasztorze, Muraszko zaś stał się prawnym właścicielem połowy jej dóbr. Dziadka Muraszkę czasami gryzło w związku z tym sumienie, pocieszał się jednak, że panna nie należała do najgładszych, a zatem nie znalazłoby się pewnie wielu kandydatów do jej ręki. Dość jednak, iż długi i należności jej ojca - były teraz należnościami samego Muraszki. - O szelma! - syknął, gdy pomyślał, jaka suma wchodziła w grę. - Tyle pieniędzy! To była duża wieś... Pośpiesznie zgarnął i wrzucił do skrzyni rozrzucone papiery. Starannie schował w zanadrze pergamin, a potem - kuśtykając, ruszył na górę. Szybko zamknął drzwi, przemierzył kręte schody, a potem popędził do dworskiej świetlicy. Po drodze układał sobie już plan działania. Choć w Tyśmienicy miał dość ludzi, aby wykonać to, co sobie zamierzył, wolał jednak posłać po pomoc. Jaworowscy pójdą za mną zawsze - myślał gorączkowo. Zimniccy dadzą czeladź i prochy. Kozacy z Rabego Jaru są pewni jak zawsze... Szybko wpadł do głównej izby dworu. Była ciemna, zadymiona, pełna gwaru i zapachu wina. Jego synowie siłowali się na ręce, kilku spało, Kozacy i czeladź dworska pili, psy ogryzały kości pod stołami. Muraszko obejrzał się na zawieszone na ścianach portrety swych przodów, na Stieńkę z zawadiacko podkręconymi wąsami i natłuszczonym osełedcem, na Hreho-rego - swego ojca, który padł w bitwie pod Cecorą, jeszcze pod Janem Zamoyskim, a potem wypadł na środek, trzymając papier z intromisją w zaciśniętej garści. - Słuchajcie no, tacy synowie! - zakrzyknął. - Dość picia! Wszyscy spać! Rozbić gąsiory z wódką! Zajeżdżamy Sienieńskiego! * * * Kościół, do którego wszedł Muraszko, świecił pustkami. Stary szlachcic długo spoglądał na wspaniałe draperie, złocenia i łuki. Pan Serafin zawsze chętnie wspierał wszelakie świątynie, zakony i klasztory. Na religię, pokuty i różańce poświęcał coraz więcej czasu, a wiara jego robiła się z wiekiem coraz żarliwsza; wzrastała tym bardziej, im częściej Muraszko zagłębiał się w dokumenty ze swojej skrzyni i znajdywał tam coraz to nowe infamie, banicje i pozwy tyczące się jego osoby. Wprawdzie Dziadek i tak był pewien, że bez przeszkód przekroczy po śmierci bramy raju, w czym pomóc mógł mu wydatnie bliski krewny, piastujący w tamtej, niebiańskiej Rzeczypospolitej urząd równy prawie marszałkowi nadwornemu - bo ów był, nie mniej ni więcej, tylko klucznikiem bramy do rajskiego ogrodu. Bowiem dowodem szczególnej Opatrzności Bożej był fakt, iż Muraszkowie spowinowaceni byli bardzo blisko ze świętym Piotrem, a to już znaczyć mogło bardzo wiele. Już dziesięć lat temu, gdy Muraszko wystawił okazały klasztor ojcom Kapucynom z Żytomierza - brat przeor odnalazł w starych archiwach kościelnych dokument świadczący o tymże właśnie pokrewieństwie. A zatem, o s woj ą przyszłość był Dziadek Muraszko całkowicie spokojny. Zresztą, skoro niebo musiało być urządzone równie doskonale, co Rzeczpospolita i tam musiano mieć w wielkim poważaniu warchołów. Pomimo tego jednak, gdy czasem przeglądał pokaźną listę pozwów i wyroków, czuł Muraszko mimo wszystko pewien lęk na myśl o losie, jaki czekał go po śmierci. Dlatego, pomimo pokrewieństwa ze świętym Piotrem, szczodrą ręką rozdawał złoto mnichom i księżom. Szczodrze obdarzał nim kaplice i kościoły. Bo wszak zawsze mogło zdarzyć się, że do przekroczenia bram raju zabraknąć mogło mu kilku małych kresek, kilku szczebli w drabinie dobrych i złych uczynków, po której wstępował za życia. -Proszę księdza... - powiedział teraz, ledwie ukląkł przed konfesjonałem. -Słucham cię mój synu. -Wyspowiadać się chciałbym... Jam jest Serafin Muraszko, urodzony herbowy... Wyruszam właśnie w trudną i niebezpieczną podróż i mej duszy nie chciałbym narażać na potępienie. -Znaczy się, panie Muraszko, znowu myślicie kogoś zajechać? Pan Serafin zmieszał się. Nie poznawał księdza, z którym wpadło mu rozmawiać, ale zdało mu się, że tamten musiał być jakimś młodym wikariuszem. A zatem zapewne nie znał jeszcze dobrze pana Muraszki. -No... jak by to rzec. Niby tak, ale... Ja w prawie jestem! - zakrzyknął bojowo dziadek. - Moje włości chcę odebrać. Krwawicę ojców. Dobra, które nieprawnie pewien człek trzyma. Bezbożnik to wielki, hultaj i warchoł! Już jego stryj wiary świętej nie szanował! -Hm, dziwnie mówicie. Ukorzcie się przed Bożym Majestatem i Chwałą Pana. -Zawsze byłem jego najwierniejszym sługą. -A mszy świętych nie opuszczałeś? -Jako żywo - nigdy! -To dobrze. Jakie grzechy masz na sumieniu... Zacznijże od tych najmniejszych. -Na sumieniu... Ano, uzbierało się trochę... Ot, choćby trzy niedziele temu... W zwadzie cięty okrutnie zostałem... -I to jest twój grzech? -Ano... Ano, bo jak ja przyciąłem to i człeka uszkodziłem znacznie... Zwał się Krzesz. Ale lichego był zdrowia, nie moja to wina! -Zabiłeś?! -Infamis był z niego i pijanica! A na niewinność młodych dziewek strach jak zajadły! -A tyś nie zajadły, panie Muraszko? -Jam? Skądże - wyznał Serafin głosem, który wzbudziłby zapewne litość w niejednym niewieścim sercu - a za grzechy młodości dawno żem pielgrzymkę boso do Ostrej Bramy odprawił! -A z Krzeszem nie o dziewki żeście się posprzeczali? -Jako żywo, nie. Gdzież mi tam - staremu do dziewek. O miedzę poszło. Bo ją- paskudnik podorywał. A gdym go upominał i raz nawet - święty Piotrze - szyby w oknach wystrzelał, to mnie pozwami nękał, psi syn! -Tacyście widzę sami, panie Muraszko. I on i ty. -A cóż, ja? Przecie jeno ojcowizny bronię... -Bronisz... No cóż, niepięknie ty postępujesz, panie Muraszko. Co dalej, mów śmiało. -Zajazd urządziłem. -Mmm... Na kogóż to? -Na starego Niemirycza! Ale to heretyk, arianin, chrystusowej wiary przeciwnik! -Czy sądzisz, że nawet ten, co błądzi, nie jest miły Panu? -Co?! - wydyszał Muraszko. - Nie może to być. -Każdy kiedyś nawrócić się może. -Macie rację ojcze - Muraszko spuścił oczy - każdy się łacno nawróci... jeno nie Niemirycz! -A dla czegóż to? -Bo to hultaj i jeno katu go oddać! -To waszmość takim go uważasz, ale nie Wszechmocny. -Bo i ja nie święty, jeno zwykły człek... Miejcie, ojcze wzgląd na mnie... -Czy to już wszystko? -No, jeszcze dwóch, nie, trzech hultajów usiekłem, ale ci takoż sami zwady ze mną szukali... -Mniejsza o małe grzechy. Przejdziemy do tych wielkich. Postów przestrzegałeś? -Och - Muraszko poczuł, jak przenika go dreszcz, bowiem właśnie w tym momencie przed oczyma stanęła mu wołowina, którą zajadał w najlepsze w ostatni piątek. - Oj, ojcze, raz się zdarzyło... -Tylko raz? Na pewno? Pan wszystko widzi... -Nobile verbum, proszę księdza. Spowiednik milczał długo. Muraszko poważył się wkrótce szepnąć mu jeszcze słówko: -To jak, ojcze, otrzymam rozgrzeszenie? -Teraz nie! -Jakże to tak, Boże Miłościwy - zaszlochał Muraszko. -To ja, biedny na śmierć niemal idąc, nawet słowa pociechy nie dostanę? -Wszystkie grzechy ci będą odpuszczone, mój synu... Jeśli tylko wszystkie krzywdy, których się dopuściłeś - naprawisz. -Jako miły Bóg, naprawię, naprawię. Niechaj jeno szczęśliwie do domu powrócę. Zaraz boso do Ostrej Bramy się puszczę. -Przecie w Ostrej Bramie już byliście, panie Muraszko. -To do Częstochowy! Ba, do samej Ziemi Świętej pieszo iść będę! -Idźcie z Bogiem, panie Muraszko. Dziadek"przeżegnał się, powstał z kolan i pokuśtykał szybko do wyjścia. Już na progu otoczyła go czeladź i synowie. -Co, ojciec, jak tam u klechy było?! - roześmiał się wesoło najstarszy Jan - odpuścili ci wszystkie kondemnaty, wyroki i swawoleństwa! -Żebyście wiedzieli! - zakrzyknął starzec. - Mądrze i chytrze trzeba z księdzem gadać. Wyjednałem wam odpuszczenie wszystkich grzechów na rok z góry! No, dalej, ruszajcie się gamonie! Siadać na koń! * * * -Nie da mi jej nigdy... -Mówiłem ci już dawno, Gedeonie. Nie dla ciebie ta mołodycia... Nie dla ciebie... Siedzieli w świetlicy nad szaflikiem z palanką. Dwór był ledwie wykończony - wszędzie pachniało świeżym drewnem, żywicą. W powietrzu ledwie wyczuć można było delikatny zapach smoły. Za oknem świerszcze wygrywały zwyczajową melodię zapadającego zmierzchu. -Ale dlaczego! - wybuchnął Gedeon. - Czy ja jestem ostatni hołota?! Mam już wieś, ziemi tyle, że i ze cztery osady założę! Dla kogo on trzyma Justynę?! Dla kniazia?! -Prędzej dla hetmana - wymruczał Barabasz. - Nie ma co, namotała ci w głowie ta dziewka. -Miłuję ją całym sercem. I ona mnie takoż... Już mi się wszystko miesza we łbie... Nie ma chyba sposobu, by to wszystko rozwikłać. Iwan spojrzał nań uważnie, uśmiechnął się lekko. -Sposób jest i to prosty, panie bracie. Całkiem prosty. Drzwi otwarły się z wolna. Do świetlicy wszedł wolno Wrona. Zgarbił się, skrył pod uśmiechem swoje zakłopotanie. Gedeon spojrzał nań i już wiedział, czuł to - coś było nie w porządku. -Proszę o wybaczenie, panie - rzekł. - Ale coś mi się zgoła podobać przestało. -Co takiego? -Polowałem ja na jelenia - mruknął stary sługa pod wąsem - i wyjechałem z lasu na trakt do Horola. A tam kurzawa; wielu ludzi idzie znaczy się. To i w kępę skoczyłem, przeczekałem. A tu z ośmdziesiąt koni traktem zdąża. -No i cóż z tego? -Ano nic, panie, ale... Spojrzałem za nimi, a wolno szli. Skręcili w stepy, jakby do nas... -Do nas? No to co?! -Czekaj! - Barabasz wstrzymał Gedeona nerwowym ruchem dłoni. - Co to za ludzie byli? -Może chorągiew jaka. Ot, na miły Bóg! Pan Dominik Wolski do nas z wizytąjedzie. -Cichąj. Mów jasno Wrona - znaki jakoweś widziałeś? -Żadnych, panie. -A co to za ludzie idą? Kozacy, Tatary może? -Ordyńcy traktami nie chodzą- wtrącił Gedeon - może to jaka chorągiew. -Nie wiem - Wrona rozłożył bezradnie ręce. Ale kupa sroga. Są tam i Kozacy - dworscy chyba, choć barwy nie pomnę. Są i Lachowie - siła czeladzi i szlachty. Wszyscy konno, wozów za nimi z dziesięć. I różnie zbrojni. Paru na wołoszy-nach przednich, paru na husarskich, reszta na bachmatach albo lada chmyzach jedzie. Jedni mają samopały, łuki, spisy, niektórzy to nawet zamiast szabli, kiścienie. -Znaczy się, to nie może być Wolski. Cóżeś jeszcze widział, Wrona? Gadaj śmiało! -Niewiele. Czasu nie było. Ledwie przeszli - skoczyłem na koń i przez las skokiem ruszyłem! Ledwom zdążył. Za dwie kwatery tu będą. Gedeon spojrzał na Iwana, a Iwan na Gedeona. -Kto to może być? -Licho nie śpi. Wrona - Gedeon wstał, po czym sięgnął po szablę. - Pobudź czeladź, rozdaj prochy i kule. Zawrzeć drzwi do dworu, pilnować okien. Coś mi się widzi, że dzisiaj kogoś prochem ugoszczę. -Ale co to za jedni? Z kimżeś ty zadarł, Gedeonku? -Ja? Z nikim przecież. Zresztą- może dalej pójdą. Aha, Wrona! - zakrzyknął do zmierzającego ku wyjściu pocztowego - daj znać do wsi. Niech kmiecie do chałup wlezą i nawet nosa za próg nie wychylają! -Wedle rozkazu! - odparł szybko pocztowy. Żwawo ruszył do sąsiedniej izby. Po chwili usłyszeli jego przekleństwa, gdy budził resztę czeladzi. Żwikulis, Bieliński, Bełda i Gąsio-rowski porwali się na nogi, dobudzili resztę. Samulenko, który przyjechał wraz z Barabaszem wpadł do izby z nabitymi półha-kami. Gedeon pośpiesznie skoczył do sieni. Wrona otworzył klapę w podłodze, podawał stojącym na górze czeladnikom broń, proch i kule. Gąsiorowski wydobył ze skrzyni szarpie, szczypce i gąsior z gorzałką, zagniótł pajęczyn z chlebem. Ktoś wstawił w komin kocioł z wodą na wrzątek, zmoczył w nim szmaty. Sienieński schwycił długą rusznicę, przeczyścił lufę wyciorem, odgryzł wierzch ładunku, wsypał proch do lufy, wcisnął tam owiniętą we flejtuch kulę i kilkoma energicznymi ruchami wepchnął pocisk do komory. Podsypał szybko panewkę, nakręcił kluczem zamek. Obok, Barabasz odgiął krzoskę, podmuchał, przetkał zapał, podsypał panewkę prochem. - Do okien! I uważajcie! Szybko i sprawnie zajęli stanowiska. Skrzypnęły zamykane okiennice, zatrzeszczały rygle u głównych drzwi. Dwór był gotowy do obrony. Obok pachołkowie i stajenni, zatrzasnęli na głucho drzwi stajni. Gedeon i Barabasz zajęli stanowiska przy oknie w gościnnej izbie. Wyjrzeli przez szpary w grubych, nabijanych bretnalami okiennicach. Gedeon zaklął. Do szyb sprowadził specjalnie z Kijowa grube, weneckie szkło. Nie wydawało się, by któraś z kosztownych tafli miała przetrzymać nadchodzącą nawałnicę. Na razie nie działo się nic. Przed dworem widzieli wyraźnie plac, płoty, rozkopany świeżo wykop, zwały ociosanych pni na palisadę, a dalej drzewa, krzaki, przysadziste kępy krzewów i starą, zarośniętą drogę w stronę lasu. Było jeszcze całkiem widno - do wieczora została może godzina, może dwie. Lekki, ciepły wiatr potrząsał gałęziami drzew, słońce świeciło czerwonawym blaskiem. Czekali... Gedeon poczuł, jak gdzieś w okolicy serca narasta przejmujący chłód. Kto mógł chcieć zajechać jego dwór? Nie był aż tak zaskoczony. W rodzinnym Sieradzkim zajazdy zdarzały się aż nazbyt często. Zresztą, sam przyszedł na świat w czasie jednego z nich. Ojciec kiedyś opowiadał mu, że matka powiła go, gdy na rodzinny dwór urządził napad niejaki Zbyszko Grabski, z którym Sienieńscy graniczyli o miedzę. Nadal nic się nie działo. Gedeon myślał już, iż alarm mógł okazać się fałszywy, a swawolna kompania widziana przez Wronę obrała sobie inną drogę, gdy nagle w drzwiach ujrzał zarośniętą głowę Żwikulisa. Żmudzin spojrzał mu prosto w oczy, a potem skinął głową. -Konie, Gedeonku... Jazda sroga. Nie minęła chwila, gdy usłyszeli już je wszyscy. Na drodze nie pojawił się nikt, ale wokół dworu, pod osłoną chaszczy i drzew jęły przemykać się cienie jeźdźców. Wszyscy usłyszeli zbliżający się tętent kopyt, ochrypłe nawoływania. A potem z trawy i gęstwiny wychynęły trzy gromady zbrojnych i pomknęły - każda z innej strony - prosto ku dworowi. Gedeon usłyszał potężniejący grzmot kopyt, dzikie chrapanie wierzchowców, brzęk oręża i uździenic. -Panie Gedeonie! Wraz ich zdmucham! Tego gnibego na przedzie pierwszego biorę!!! - zakrzyknął Wrona. - Zaraz, czekać tam! - zaoponował Gedeon. - Niechaj najpierw podjadą! Przez strzelnicę w okiennicy przyjrzał się bliżej nadciągającym. Dojrzał wśród napastników kołpaki szlachty polskiej, wilcze kapuzy Kozaków, futrzane czapy Tatarów i czeladzi. Kim mogli być? Nie było czasu na rozważania! Grzmot kopyt potężniał coraz gwałtowniej, w miarę jak zajezdnicy zbliżali się do dworu. Pędzili co sił w koniach, niby wicher, jak gdyby spodziewając się, że samym swoim rozpędem, samą swoją masą zniszczą wszystko na swej drodze, obalą ściany dworu, stratują ukrytych za osłoną ludzi... Byli coraz bliżej; już tylko o kilkanaście kroków!!! Już o chwilę, o moment!!! -Panie Gedeonie! Możnali już?! -Czekać! Jeszcze czekać!!! Przy samej ścianie dworu, na dwie piędzi przed podjazdem, nieznajomi zwrócili w bok rozhukane konie. Pogalopowali wzdłuż ścian dworu, hałłakując po tatarsku. W rękach niektórych zabłysły szablę, lufy pistoletów i bandoletów zniżyły się... Grzmot prze-okropny wstrząsnął ścianami dworu! Huk i dym uderzył wprost w twarze kryjących się w budowli ludzi i jednocześnie zagwizdały kule, rozległy się trzaski odłupywanego drewna, brzęk wybijanych szyb, okrzyki i nawoływania. Gedeon drgnął, gdy kula z pistoletu wyrwała kawał okiennicy obok niego. Lecz zniżył lufę arkebuzu, mierząc w najbliższego z konnych, a potem zawołał: -Można już! Salwą ognia! Błysk, huk i dym przeorały gromadę rozpędzonych jeźdźców. Ktoś zwalił się z siodła, rozległy się dzikie wrzaski, nawoływania, jęki. Czyjś koń wpadł na ganek, padł wierzgając kopytami, zerwał się, rżąc dziko. Ktoś inny wleciał prosto pod kopyta drugiego, jakiś Kozak upadł, bryzgając krwią na okiennicę, za którą skrywał się Barabasz z Gedeonem. Ktoś strzelił w ich okno, kula gwizdnęła, przebijając deski; kurz, pył i dymy saletry przesłoniły cały świat. W sąsiedniej izbie jakiś pachołek jęknął głośno i zwalił się na podłogę, znacząc deski świeżą czerwienią. -Nabijaj! Równo mierz! -zakomenderował Wrona. Gedeon cisnął dymiącą rusznicę i chwycił za pistolet. Oparł lufę ciężkiej broni o ramę wąskiego otworu strzelnicy i pociągnął za spust. Nie wiedział, czy trafił, lecz w chwilą później, na zewnątrz rozległ się głośny okrzyk, potem zaś łoskot padającego ciała. -Gąsiorowski ranny! -Opatrzeć! -Szybciej! Nabijaj Maksym! -Waszmościowie! - zagrzmiał Gedeon. - Dlaczego dwór szlacheckie napastujecie?! Kto wy?! W oparach wokół dworu zakotłowały się jakieś sylwetki, zarżały dziko konie, zadudniły kopyta. -Do drzwi! Do okien! Rozwalić odrzwia taranem! - rozległy się głosy komend. Jakby w odpowiedzi ze dworu huknęły wystrzały. Odpowiedziały im błyski rusznic i arkebuzów. A potem wielu ludzi rzuciło się na ganek; Gedeon struchlał, słysząc, jak w drzwi wejściowe uderzyło coś ciężkiego, mocnego. -Raz i dwa, ruszać się! - zagrzmiał czyjś głos. - Ra-aaazeeeem!!! Potężny taran zakołysał drzwiami. Gedeon usłyszał trzask pękających desek, szczęk rygli i zawiasów, głuche łomotanie w okiennicę. Coś walnęło w dębową strzelnicę, za którą byli ukryci, wbiło się mocno w deski. -Drzwi podeprzyjcie od środka! - zakrzyknął Gedeon do Wrony. -Pilnujcie okien, szelmy! Strzelać wszyscy razem! -Trzy! Pchajcie mocno! Zaraz runą! - ozwało się od wejścia. Poprzez huk wystrzałów przebił się piskliwy, starczy, ale zadziwiająco silny głos! -Nuże, zwijać się szelmy! Ojcowiznę odbieracie! Krwawicę moją! Do okien, powiadam, do okien! Okiennice rąbać i do środka! A Sienieńskiego żywcem! Gedeon zamarł, słysząc te słowa. Ten głos - dziwnie złośliwy, obudził w jego pamięci jakieś wspomnienia. Gdzieś go już słyszał... Wytężył pamięć, a potem zamarł z dymiącym pistoletem w dłoni. To był głos Dziadka Muraszki! Wypalił przez okienko prosto w łeb, rąbiącego toporem okiennicę napastnika. Ktoś zawył głucho, usłyszał chrzęst traw, łomot podkutych butów i domyślił się, że tamci odstąpili od strzelnicy. Z tyłu, Semenko podawał już następną nabitą rusznicę. Gedeon odtrącił ją, chwycił za szablę. - Pilnuj okna! - zakrzyknął doń głośno. - Za mną, do drzwi, mości panowie! Razem z Iwanem rzucili się do ciemnej sieni. Z boku przybiegli na wezwanie Wrona i Żwikulis. Wokół domu rozbrzmiała gwałtowna palba, okrzyki, łomot kopyt. Taran uderzył w drzwi po raz kolejny. Gedeon dojrzał, że potężne, grube bale poczynały już uginać się pod uderzeniami, zasuwy puszczały, wyrywane z nadludzką siłą z framugi... Znów posypały się uderzenia - równo -miarowo, jedno po drugim. Okute drzwi poczęły ustępować. -Na trzy otwieramy i na szable skurwysynów! - zagrzmiał Gedeon. - No, dalej, Wrona! Ty to uczynisz. Pachołek skinął głową i przyskoczył do drzwi. Uderzenie spadło znowu, wstrząsnęło ścianami dworu. Wrona odemknął dwie zasuwy, położył dłoń na wypaczonym ryglu. -Jeden!!! Atakujący krzyknęli głośno i uderzyli znowu. Podłoga zadrżała pod stopami Gedeona -Dwa!!! Następne uderzenie wyłamało kawał deski z drzwi. Górna zasuwa pękła w jednej chwili. Gedeon, Barabasz i Żwikulis skoczyli pod ściany. -Trzy! Wrona odsunął rygiel i ściągnął drzwi na siebie. Otwarły się ze skrzypieniem w tej chwili, gdy atakujący naparli po raz kolejny na taran. Ogromny, dębowy bal wpadł w otwarte przejście, nie napotykając oporu. Ktoś potknął się, wrzasnął. Bal zwalił się do stóp Gedeona, a dźwigający go szlachcice potykali się, padli pokotem na podłogę sieni; zaraz poczęli zrywać się, chwytając za rękojeści szabel. -Do broni! Szybko jak błyskawica, Gedeon ciął w głowę najbliższego z napastników. Następny zdołał podnieść się, zblokować, lecz w tejże samej chwili dopadli doń Żwikulis i Barabasz. Ktoś wpadł przez próg, zwarł się z Sienieńskim. W ciasnym przejściu, w wąskiej sieni, zawadził brzuśćcem szabli o nadproże, a młodzieniec, nie wymierzając cięcia, uderzył go rękojeścią między oczy. Szlachcic zwalił się. Gedeon stanął okrakiem w poprzek bala. Zewsząd, zda się, runęło nań mrowie napastników. Lecz Wrona stanął z jednego boku, z drugiego przyskoczył szybko Iwan. Szable zderzyły się z brzękiem. Gedeon pozbył się pierwszego z przeciwników szybkim, niemal niedostrzegalnym dla oka zwodem, chlasnął drugiego w skroń, skrzyżował klingę z trzecim. U jego boku Wrona i Barabasz ścierali się z napastnikami. A potem zza pleców obrońców wysunęły się lufy rusznic i arkebuzów. Huknęły strzały. Błysk oślepił Gedeona, huk omal nie rozsadził mu czaszki! Ktoś zwalił się na ziemię, brocząc krwią, ktoś jęknął, innego rzuciło do tyłu. Atakujący krzyknęli krótko - rzucili się w ucieczce ku wejściu, potykając i tratując w drzwiach. Gedeon i Barabasz wystrzelili za nimi jeszcze. -Wrona! Zamykaj drzwi. Chwycili bal, przepchnęli go z trudem przez próg do końca. Naparli na drzwi. W otwartym przejściu Gedeon widziałjuż pędzących ku gankowi Kozaków. Chyba ze dwudziestu chłopa zeskoczyło z koni i bez rozkazu, poczęło gnać ku zamykanemu przejściu. -Szybciej! Zamykajmy! Drzwi, choć wypaczone, dały docisnąć się do framugi, zablokować niemal w ostatniej chwili. Z trudem zasunęli rygle. Któryś z pocztowych przyskoczył z kilkoma deskami i młotkiem; przybił je skośnie do podłogi i drzwi. Ktoś inny podtoczył pod drzwi puste beczułki po miodzie, zablokował. Zaraz po tym w okutą furtę posypały się uderzenia. Gedeon skoczył ku swemu stanowisku. Niewiele słyszał - huczało mu w głowie, w uszach czuł ostry, przejmujący ból. Wyjrzał przez rozłupaną strzelnicę i dostrzegł, że atakujący uciekali ku krzakom i chaszczom wokół dworu. Jak błędny, spojrzał na swoją pokrytą krwią szablę, na trupy wokół ganku, na martwe konie, splamione bryzgami krwi ściany, jęczących rannych i dopiero wówczas poczęło docierać doń, że odparł właśnie pierwszy atak na dwór. -Gąsiorowski ledwie dycha - powiedział Żwikulis, ledwie przekroczył próg świetlicy. - W płuco dostał. - A Maksym zginął. W łeb go postrzelili. Bełda ranny, jeden pachołek po-strzelon. Prochów mamy mało, bo Wasza wielmożność kupić nie zdążył... -Wiem - mruknął cicho Gedeon. Zajrzał do sieni i dostrzegł, że szlachcic, którego ogłuszył rękojeścią szabli poruszył się niespokojnie, jęknął i trzymając się za podgolony łeb począł wstawać. Wrona dojrzał to, przystawił mu sztych do gardła. -Nie ruszaj się waszmośc, bo źle będzie! Nieznajomy jęknął, skinął głową. Wrona odebrał mu pistolety, Żwikulis wyjął zza pasa kindżał i szablę z pochwy, pomógł podźwignąć się na nogi. Szlachetka spojrzał dokoła trwożliwie, cofnął się pod ścianę, widząc, że otaczali go sami uzbrojeni mężowie. -Waszmośc to kto jesteś?! - zapytał Gedeon, przekraczając próg. -Jam Michał Berezowski - mruknął tamten niewyraźnie. -To witam w moim dworze. Pójdziesz waszmośc na szafot za bezprawny zajazd! -Ja tylko sługa pana Muraszki! A waszmościowie chyba po kawalersku mnie potraktujecie... -Póki tu jesteś, włos ci z głowy nie spadnie - rzekł Gedeon. - Ale po wszystkim - związanego staroście oddam. Napadłeś panie bracie na mnie z tym twoim Muraszką po zbójecku. Czegóż to twój pan chce ode mnie? Com ja mu winien?! -Ta wieś... Jedlina znaczy się... Prawnie panu Muraszce przynależy. On skrypt ma; dług stryja waszej mości i intromisję na Jedlinę. W prawie przyszedł swego upominać się! Wasz-mości ta wieś nie przynależy! -Co rzekłeś?! Powtórz, a odszczekasz wszystko, psi synu!!! Berezowski cofnął się jeszcze bardziej, wtulił w kąt ściany. Wrona szedł nań z czekanem w garści. -Ubiję jak psa! - wysyczał - ścierwo!!! -Ja szlachcic jestem! - zakrzyknął rozpaczliwie Berezowski, spoglądając błagalnie na Gedeona. - Pomiłujcie panie! -Ten człek - Gedeon wskazał na Wronę -jest niespełna rozumu. Kula z kolubryny łeb mu popsowała. Choruje, gdy przez tydzień nie ubije nikogo. Zważaj na tę personę panie bracie, bo źle z tobą będzie. Żwikulis - odbierz ichmości broń, zwiąż w kij i do loszku posadź. Nie trzeba nam tu świadków. Żwikulis położył rękę na ramieniu Berezowskiego. Pchnął w kierunku klapy w podłodze. -A ciesz się, że oćwiczyć nie kazałem - rzucił za nim Gedeon. -1 tak pod miecz pójdziesz. -Obaczym - mruknął Berezowski i ze zwieszoną głową począł zstępować w dół. Gedeon wrócił do okna. Barabasz ostrożnie wyglądał przez strzelnicę. -I co tam się dzieje? -Osaczyli nas ze wszystkich stron. Tam w krzach siedzą, za drogą i za parkanami. Źle mi się to widzi, mości Gedeonie... -Da Bóg - poczekamy, zobaczymy. Może coś się poradzi, jak zmrok nastanie. Byle tylko to przewlec. -Panie Sienieński! - zahuczał nagle na zewnątrz jakiś bas - słyszysz mnie waćpan?! -Acha - mruknął Gedeon - układów próbują. Może tą drogą co wskóramy. -Słyszę! - odkrzyknął, uchyliwszy lekko okiennicę. -A kto pyta?! -Jaśnie oświecony Serafin Muraszko! -A, witam, waszmości w Jedlinie. Na gościnność moją narzekać chyba nie będziesz! -Nie w gościnę śmy tu przyjechali. Ale żeby zbójowi sprawiedliwość się stała! -A cóżem to ci zawinił, panie Muraszko, żeś mnie zajechał?! Infamia za to będzie, bom nawet pozwu od waszej mości nie dostał! Intromisji żadnej nie było! -Inromisja już była, dziewięć lat temu! - odkrzyknął ktoś piskliwie. Ani chybi, był to sam Dziadek Muraszko. -Panie Gedeonie! Słyszysz mnie jeszcze?! -Słucham. -Dwór jest obstawiony! Mysz się nie przeciśnie! Jeśli waszmość z czeladzią bez broni wyjdziesz - odejść ci bezpiecznie pozwolimy! -A toś waćpan wymyślił! Jeśli wy szturmów zaniechacie -ja wam pozwolę cało do domu wrócić. -Wyłaź, zbóju zatracony! Już my ci wszystkie winy darujemy! -A ja was ze skóry nie obłupię. Jeno na piechotę wrócicie, bo wam konie pobiorę! -Twoja sprawa stracona! Wychodź, bo inaczej oćwiczyć cię każę! - wrzasnął Muraszko. -To i ty wyjdź, panie bracie! Może, zamiast ludzi gubić -wyjdziesz ze mną na szablę?! Przez chwilę panowała cisza. Widocznie tamci naradzali się przez chwilę. -Wyłaź, psi synu! - wrzasnął cienko Muraszko. - Wyłaź, bo cię na arkanie jako psa powlokę! -Nie wiem, kto kogo powlecze, ale że waść kuternoga, to ci biec za moim koniem ciężko będzie! -Ty z kurwy synu!!! - rozdarł się Muraszko. - Wyłaź, bo jak nie, to ja zaraz moją Łuskę podtoczę, a z twojego dworu jeno szczapy zostaną!!! Gedeon uśmiechnął się lekko. Lecz Barabasz spojrzał nań z niepokojem. -Hej, wy tam - zabrzmiało na zewnątrz - słyszycie mnie wszyscy?! Ten, kto Sienieńskiego ustrzeli, dziesięć dukatów nagrody dostanie! -Wy też mnie słuchajcie - krzyknął Gedeon do swoich -Za głowę Muraszki dwadzieścia dukatów daję! -Trzydzieści dukatów, słyszeliście?! - zagrzmiał Murasz-ko. - Za łeb psa wściekłego! -Czterdzieści za pana Muraszkę! - podbił cenę Gedeon. -Pięćdziesiąt! Pięćdziesiąt dukatów nagrody dam! Już ja cię lisie z nory wykurzę. Już ja ci to wilcze gniazdo zdobędę! Gedeon milczał. Mimo wszystko, sprawa nie przedstawiała się jeszcze tak źle. Obejrzał się na Barabasza. Ten patrzył przez strzelnicę. Naraz zamrugał oczyma. A potem odwrócił się, spojrzał na Gedeona jakby z niedowierzaniem. Stojący obok Wrona przetarł oczy. -Cud to, panie Gedeonie, ale na drodze przed dworem armatę odprzodkowują! -Co?!! - zagrzmiał Sienieński. - Nie może to być! -To sam obacz. Gedeon ostrożnie wyjrzał przez rozwaloną strzelnicę. Zobaczył drogę, zgęstniałe wśród krzewów i traw cienie wieczoru, odległe sylwetki napastników. A także coś, co przejęło go chłodem. Daleko, dalej niż zasięg strzału z muszkietu, kilku ludzi obracało właśnie z wolna potężną armatę. Była duża, ciężka. Nie wyglądała, ma się rozumieć, na oblężniczą kolubrynę, jednak tak na oko była to, co najmniej pół lub ćwierć kartauna. Gedeon przygryzł wargi. Poczuł chłód w sercu. -Nie ustąpię! - wydyszał. - Przecie bronić się jeszcze możemy. -Wyginiemy - szepnął blady jak trup Wrona. - To przebije ściany... -Skąd on ma armatę?! Skąd? -Pewnie zdobył. Jak się did uprze, gotów nawet Bar zdobyć, żeby z arsenału choć jedno działo na waści wyciągnąć. Nie znasz ty jeszcze Muraszki, Gedeonku. Sienieński nic nie odpowiedział. Zacisnął dłonie w pięści. -Żwikulis! -Słucham waszmości - kędzierzawa głowa starego Żmudzina wychyliła się zza framugi. -Idź... do tylnych drzwi. Wymknij się za zewnątrz... Potrzebuję twojej pomocy. -Co mam uczynić? - zapytał spokojnie Damian. -Ty umiesz chodzić po lesie... Z niedźwiedziami i wilkami za bary się brałeś. Wyśliźniesz się wilkom w ludzkiej skórze? -No... tak - Żwikulis podrapał się po głowie. - Spróbuję. Ale ciężko będzie. -Wyśliźniesz się tylnymi drzwiami. Wpadniesz w ogród, potem za rzeką w las. Musisz dojść do Zołotonoszy. Tam pytaj o chorągiew pana Dominika Wolskiego. Jeśli go spotkasz-powiedz, co tu się dzieje. Niech mi przyjdzie z pomocą! -Pójdę - mruknął Żmudzin. - Pewnie, że pójdę. -Weź to - Gedeon wcisnął mu w dłoń własny mieszek. -Kup konia w jakiejś wsi. I uważaj. Żmudzin skinął tylko głową. Cicho jak wąż prześliznął się do tylnych drzwi. Wrona odsunął rygle i Damian ostrożnie przekroczył próg, po czym miękko i cicho zapadł w ciemność. Zapadła cisza. Nikt się nie odezwał. -Jeśli pomoc nie przyjdzie, to tu zginiemy - powiedział Barabasz. - Nie przetrzymamy szturmu. A jeśli Muraszko puści w nas ogniste kule - zapali strzechę nad głowami. -To co, poddajem się? -Panie Sienieński!!! - dobiegło z zewnątrz. - Słyszysz mniewaćpan?! -A słyszę! -Łuska jest na waści dwór obrócona. Starczy lont przyłożyć i jeno drzazgi z was ostaną! -To i ostaną. Czego waść chcesz? -Abyście się poddali. -Całuj psa w nos!!! Nie może to być. Iwan i Wrona poruszyli się niespokojnie. Spojrzeli uważnie na Gedeona. -Nie wytrzymamy, Gedeonku - powiedział spokojnie Kozak. - Spasi Chryste, zginąć przyjdzie... Gedeon nie odpowiedział. Zapanowała duszna cisza. Gą-siorowski zajęczał cicho. Dwaj inni - ranni w czasie zajazdu leżeli spokojnie. Bełda oddychał chrapliwie. -Gąsiorowski ducha odda - mruknął Wrona. - Panie Gedeonie, przystańmy na kondycję... Żwikulis przeszedł, ręczę głową. Poddamy się, a zaraz pan Wolski w sukurs przybędzie. Po co ludzi gubić. -Dobrze gada - mruknął Barabasz. Gedeon milczał. Popatrzył na rannych, na obryzgane krwią ściany, na trupy w sieni, rozłupane, krzywe okiennice, leżącą na podorędziu broń. -Panie Muraszko!!! -Słucham, słucham! -A jakie kondycje dajesz? -Do loszku wszyscy pójdziecie i w dyby! -Nie może to być! Nie poddajem się! Po tamtej stronie zaszemrały głosy. Widocznie Muraszko-wie zastanawiali się, czy Dziadek nie przesadził z żądaniami. -Puścimy wolno czeladź. Jeno broń i prochy odbierzem! -A co ze mną? -W dyspozycji mojej waść zostaniesz. Razem z panem Barabaszem! -A po co waści Barabasz?! -Mam ja z nim do pogawędzenia! Ot, takie przyjacielskie rozmówki! Gedeon obejrzał się na Iwana. Kozak bezradnie pokiwał głową. Szlachcic spojrzał na swoich. Patrzyli nań wyczekująco. Wyjrzał na zewnątrz. Armata była już odprzodkowana, nabita. Stała, wymierzona czarną paszczą wprost we dwór... -Panie Muraszko, piekło ciebie pochłonie! Poddajem się! -To wychodźcie! I bez turbacji. Broń rzućcie przy ganku! Gedeon nie chciał pospieszać, lecz któryś z pachołków odemknął już zasuwy, odsunął zagradzające przejście beczki, odbił przybite do podłogi deski. Sienieński ukrył twarz w dłoniach. -Nie może to być, nie może! -Wychodzić, wychodzić! Wrona pierwszy przekroczył próg. Nic się nie stało. Nikt nie strzelił, nikt się nie poruszył. Gedeon usłyszał za to zbliżający się szybko tętent kopyt, chrzęst kroków, brzęk zbroić. Wyszedł na zewnątrz. Był już wieczór. Ludzie Muraszki otaczali dwór ciasnym kręgiem, płomienie pochodni roztaczały wokół ganku krwawą, purpurową poświatę. Gedeon rozejrzał się dookoła. Nie było żadnych szans, aby się stąd wydostać. Konni warowali wokół dworku, stali tuż przy ganku z szablami w dłoniach, piesza czeladź mierzyła do nich z samopałów i rusznic. Pachołkowie szybko i sprawnie przeszukiwali wychodzących z dworku. Wyłuskiwali mieszki, odbierali szable i pistolety. Wrona posłusznie oddał swoją rusznicę, odpiął pas z bato-rówką. Do Gedeona przyskoczyło kilku, a wówczas szlachcic wyciągnął swoją broń z pochwy i rzucił im do stóp. -Panie Sienieński! Jakże tam zdrowie waści? - Dziadek Muraszko kuśtykał już ku nim szybko, otoczony przez gromadę panów braci. - Ominęły waści kule. O! - rzekł z udawanym zdziwieniem, widząc Iwana. - To i imć Barabasz jest tutaj?! Witam, witam waszmości! A tak się i składa, że mamy do pogadania. -Tak, o czym? -O tych pieniądzach, które wasza mość imć Bonerowi był winien. Przecie to mój krewny i ja po nim dług dziedziczę. Barabasz zaklął wściekle. -Teraz już żeście mości panowie moi. No, nie turbujcie się po kawalersku z wami postąpię. Skwitujesz mi dług, mości panie Sienieński, wieś przepiszesz - będziesz wolny. Jutro do grodu cię dostawię. -Ja ci nic, panie Muraszko nie skwituję. Niedoczekanie! -Skwitujesz, skwitujesz. Inaczej ciepło ci będzie -uśmiechnął się Dziadek. Ktoś schwycił od tyłu ręce Gedeona, szlachcic szarpnął się, ale trzymano go mocno. Poczuł, jak nałożono mu mocne, konopne więzy. Obok, w podobny sposób, krępowano Barabasza. -Wielce po szlachecku waszmość postępujesz - mruknął Gedeon. -Z armatą przeciw mnie jednemu. -Z armatą? Z jaką armatą? -Jak to z jaką - z tą, co tam stoi. -A, o moją Łuskę waści chodzi - Dziadek roześmiał się wesoło. - Toż to jest foglerz lany jeszcze za Zygmunta Starego. Panie Gedeonie, nikt z niej nigdy nie wystrzelił, ani nie wystrzeli. Chyba bym głupi był, co by w taką staroć prochy sypać. Gdyby pękło, strzępy z nas samych by ostały. Toż ja nawet jednej kuli nie mam dla niej... Stało to działo u mnie, kurzem porastało. Ale wystraszyć może, prawda, mości Gedeonie? -Jak to? Więc ta armata nie strzela? -W rzeczy samej, panie Gedeonie. Barabasz i Sienieński zaklęli pospołu. Dziadek roześmiał się ponownie. -Ale postraszyć jeszcze może, ot co! Gedeon milczał. Wyglądało na to, że przechędożyli całą sprawę... Krwawe gody -No, waćpan, teraz jesteś już mój! -zawołał radośnie Dziadek Muraszko, gdy Barabasza i Gedeona przywiązano do słupa pośrodku świetlicy. - Teraz ja was gościł będę. A nie bójcie się, po kawalersku postąpię. Przeciem szlachcic, jako i wy. Gedeon nic nie odpowiedział. Rozglądał się dookoła, wściekły, ale i oszołomiony. Ludzie Muraszki rozleźli się po kątach. Zaczął się już rabunek, uczta i pijatyka. Czeladź stawiała stoły w świetlicy. Tu i ówdzie wyrąbywali deski z podłogi, stawiali je na krzyżakach zamiast ław. Z piwniczki wytoczono już wielkie beczki miodu i piwa. Ten i ów zanurzał w nich kielich lub dzban, a niektórzy Kozacy swoje wygolone głowy. Na zewnątrz płonęły już ogniska, słychać było pijackie śpiewy, trwożliwe beczenie prowadzonych na rzeź baranów. Pod ścianami jęczeli ranni, gdzieś - chyba do stajni-wynoszono zabitych. A we dworze czeladź zdejmowała już broń i zbroje ze ścian, odrywała nawet haki i mosiężne okucia okiennic. Wyglądało to wszystko tak, jak gdyby w Jedlinie rozłożył się na nocleg tatarski czambuł. - Panie Sienieński, poznajesz mnie waćpan?! Gedeon obrócił głowę w tę stronę, z której nadeszło wezwanie. Stał tam niewysoki, potężny szlachcic o podgolonych wysoko, siwiejących włosach z czołem przeciętym ciemną blizną. Sienieński zamrugał oczyma, przypominając sobie, z kim może mieć do czynienia. I nagle uświadomił sobie, że zna tego człowieka. To był imć pan Dionizy Muraszko - zdaje się, że bliski krewny Serafina. No tak... Gorzej już nie mogło być. -I co teraz powiesz?! - zapytał przez zaciśnięte zęby Dionizy. - Uciekłeś przede mnąjak tchórz z tamtej karczmy. Ale ja pamiętam wszystko. I nie przebaczam. - To co, gardło mi tu poderżniesz? - zapytał bezczelnie Gedeon. - A może wyprowadzisz na zewnątrz, żeby nikt nie widział? Panie Muraszko, pokaż jakiś bohaterski. Dionizy zacisnął dłonie w pięści. A potem bez uprzedzenia uderzył Gedeona w twarz. Głowa Sienieńskiego odskoczyła do tyłu, uderzyła o drewniany bal. Młodzieniec poczuł, że cały świat eksplodował mu przed oczyma, poczuł w ustach smak krwi, na chwilę przymknął powieki. Gdy je otworzył, zobaczył przed sobą wściekłe oblicze Muraszki. Szlachcic chwycił go za żupan pod szyją, potrząsnął mocno. -I co teraz? - wysyczał. - Hej wy! - to było do dwóch pachołków, którzy siedzieli pod ścianą- rozwiązać go, a szybko! -Powoli, powoli mości Dionizy... Skądś, nie wiadomo skąd, przykuśtykał do nich Dziadek Muraszko. Zachwiał się na swej drewnianej nodze i zmierzył krewniaka złośliwym spojrzeniem. - To mój jeniec i wara ci od niego. -On mnie uraził. -Ale teraz moim jest jeńcem. Ty, Dionizy, coś mało ochotnie szedłeś do szturmu. -Kiedy mi się stara rana odzywa. -Ta od dziewki wszetecznej? Oj, Dionizy, Dionizy... Nieładnie tak - Muraszko mówił szybko, zerkając to na krewniaka, to na Gedeona, a jednocześnie przysuwał rękę coraz bliżej szabli. - Ot masz! - zakrzyknął w końcu i wyrwał ostrze z pochwy, a potem podsunął rękojeść Dionizemu pod sam nos. - Ot i poznaj mores, panie bracie. A nie chcesz, to zaraz syneczków zawołam. Dionizy milczał. Spojrzał wrogo na Serafina, potem na Gedeona, w końcu na szablę Dziadka Muraszki, a potem splunął i wycofał się. Gedeon odetchnął z ulgą. Wprawdzie miał nadzieję, że dojdzie do kłótni, jednak wolał już niewolę u Serafina, niż znalezienie się w rękach rozwścieczonego Dionizego. Tymczasem do świetlicy zwaliło się już mnóstwo ludzi. Wszyscy rozłożyli się wokół słupa, do którego przywiązany był Gedeon i Iwan. Przez okna podawano już pieczone na rożnie barany, czeladź odbijała stągwie pełne wina, pękate antałki piwa i miodu. Ktoś zwalił się - zupełnie pijany pod stół, ktoś inny zatoczył się. Dookoła brzmiały pijackie okrzyki, wrzaski i przekleństwa. -Mości panowie! - zakrzyknął piskliwie Dziadek Muraszko, górując nad pijanymi Lipkami, Kozakami i szlachtą, która się tu zgromadziła. - Zdrowie wasze w gardła nasze! Pijcie do dna! Ja wam pozwalam! Zdrowie! Zdrowie! Oby nam się powodziło. -U- ha! - zakrzyknął jakiś Kozak. Dalej nie było już żadnych wytwornych toastów, żadnego unoszenia kielichów, a tylko wielkie, ogromne picie i jedzenie. Kozacy rozpoczęli wnet swoje tańce, zabrzmiały bandury i tęskne zawodzenia czekaników. Szlachta i czeladnicy pili do dna, ile tylko się zmieści. Panowie bracia, niepomni na swoje urodzenie zanurzali głowy w beczkach i misach, niemal jak prości Kozacy. Zresztą-jakaż tu była szlachta - paru klientów Muraszki, nieco zaściankowej hołoty - a reszta - sami niezamożny włodykowie, bojarzynkowie putni, niewiele różniący się od Kozaków, czy Tatarów. Całe to towarzystwo szybko przemieszało się wzajemnie, popiło do cna. Panowie bracia pili, ile się dało. Chwytali za cynowe kubki i nieliczne, pozostałe jeszcze kielichy. Nabierali trunku w czapki, kapuzy, zanurzali głowy w beczkach. Jeden pił ze starej misy na sosy. Ci, co nie pili, łapali kawały pieczonego mięsa, odcinali je ze stojących na stołach baranów, jedli, hulali, bawili się i rabowali. Takiej zabawy nie bywało jeszcze nigdy we dworze Gedeona. Sienieński patrzył na to wszystko z pociemniałą od gniewu twarzą. Raz i drugi sprawdził nawet, czy więzy nie rozluźniły się aby. Ale jego starania pozostawały daremne. Mógł tylko siedzieć tutaj i czekać, aż to wszystko się skończy. Więzy zaciśnięto mu mocno, poczuł, że dłonie zaczynały już mu drętwieć. To wszystko nie miało sensu. Postarał się zatem ułożyć wygodniej na ławie, odchylił głowę wstecz i przymknął powieki. Gdy Gedeon otworzył oczy w jakiś czas później, było już znacznie ciszej. Wielu pijących leżało już pod stołami, kilku kiwało się sennie. Pozostali przycichli, pili w milczeniu, szepcząc coś do siebie albo gadając ochrypłymi z wysiłku i przepicia głosami. Na zewnątrz płonęły jeszcze ogniska, przez otwarte okna zalatywał od nich kwaśny dym. Zewsząd rozlegało się głośne chrapanie, czasami brzęk stali, jakiś łoskot albo trzask deski. Było już chyba dobrze po północy. Gedeon usłyszał z tyłu cichy oddech Barabasza. Widocznie Kozak spał w najlepsze. Sienieński zastanawiał się, czy aby nie usnąć znowu, ale dotkliwy ból w dłoniach poraził go ze zdwojoną siłą. Niemal stracił czucie w rękach. Przez długą chwilę starał się poruszać zdrętwiałymi dłońmi, napierał na więzy, a wreszcie, gdy miał wrażenie, że obtarł sobie skórę do krwi, zaprzestał daremnych trudów. Spojrzał w okno. Księżyc świecił nad stepami. Noc była chłodna, przejmowała dreszczem. Był już październik, drzewa okryły się już dawno złotymi liśćmi. Sienieński widział za dworem ogniska rozpalone przez koczujących przy budowli napastników. Zdziwiło go, że nie wystawili nawet straży. Ciche pohukiwanie puszczyka zbudziło martwą ciszę. Zaraz po nim ozwał się kwik jastrzębia. Gedeon nadstawił ucha, bo coś tu się nie zgadzało. Była przecież jesień i już dawno ptaki odleciały ze stepów. Dlaczego zatem słyszał teraz takie odgłosy. Przygryzł wargi ze zniecierpliwienia i czekał dalej. Coś się powinno wydarzyć. Wiedział to na pewno, był przekonany, że coś się stanie. Pohukiwanie sowy rozległo się nieco bliżej. A potem noc rozdarły strzały. Nie wiedział dokładnie, nie mógł zobaczyć prawie nic przez wąskie okienka, ale koło dworu rozległa się nagle gwałtowna kanonada. Huk był tak ogłuszający, że resztki potłuczonych szyb osypały się na podłogę z głośnym brzękiem. A potem usłyszał wrzaski, tupot stóp i tętent kopyt, a wreszcie we wrzawie, brzęk zderzających się szabel i ochrypłe wrzaski komend. Śpiący, zmożeni pijackim snem, zerwali się na nogi od razu. W izbie wszczął się potworny zamęt. Kilkudziesięciu chłopa skoczyło szukać broni. Ktoś jęknął, ktoś przewrócił się. W zamęcie zadeptano pochodnie, gdy na wpół pijane towarzystwo szukało broni. Kilku zaczęło bić się między sobą, Gedeon usłyszał straszny łoskot, brzęk szabel. A nad tym wszystkim górował ochrypły głos Dziadka Muraszki! -Pomoc!!! Pomoc sprowadził, psi syn! Do szabel wszyscy! Na podwórze, powiadam, na podwórze. Tłum rzucił się ku drzwiom. Rozległy się wrzaski, jęki, biadolenia. W ciemności ludzie tratowali się wzajemnie, przepychali. W końcu wypadli na zewnątrz. Dookoła dworu rozległy się nowe strzały, okrzyki i jęki. Ktoś zwalił się w drgawkach na podłogę, ktoś przebiegł koło Gedeona. -Tatary! - rozdarł się jakiś głos. - Tatary idą. -Nie, to hetman! Husaria idzie! -Nie może być, jak to, skąd to?! A potem rozległ się jeden dziki, porażający wszystkich wrzask: -Uchodzić! Uchodzić wszyscy! Izba opustoszała w mgnieniu oka. Za oknem rozbrzmiały nowe ognie wystrzałów, Gedeon usłyszał rżenie koni. Ktoś strzelił blisko, kula gwizdnęła tuż obok. A potem ciemna sylwetka przesadziła parapet. W blasku dogasającej ostatniej pochodni, Gedeon poznał szorstką, brodatą twarz. To byłŻwiku-lis. Żwikulis cały i żywy! -Damian!- wrzasnął Gedeon. - Ty żyjesz? naprawdę żyjesz! Dzięki niech będą Bogu. -Lepiej nas rozwiąż! - warknął z tyłu Barabasz. - No, na co czekasz?! Żwikulis dobył szybko kindżału. Wystarczyły dwa ruchy i więzy opadły, Gedeon jęknął, rozprostowując dłonie. Nie czekał na nic, porwał porzuconą na podłodze szablę i skoczył do sieni. Przeskoczył nad ciałami zabitych, a może rannych w tej potyczce i wypadł na zewnątrz. Od razu wpadł w środek zamieszania. Obszarpani ludzie Muraszki bili się z odzianymi w karmazynowe, husarskie barwy, walczyli w nierównym boju twarzą w twarz. Cześć z nich - ci, którzy wypadli dostatecznie wcześnie z dworku, zdołała skoczyć do koni, reszta umykała kołem po pobojowisku, bądź już rzuciła broń, poddając się napastnikom. Gedeon nie zamierzał mieszać się między walczących, lecz ledwie zeskoczył z ganku, pomiędzy uciekającymi dostrzegł Dziadka Muraszkę. Stary rozbójnik, korzystając z mroku i faktu, iż odsiecz zajęła się przede wszystkim wypadającymi z dworku ludźmi, kuśtykał szybko, sam jeden w stronę zdziczałego ogrodu za stajnią. Gedeon wiedział, dlaczego uciekał akurat w tamtą stronę. Przy starym, przegniłym płocie uwiązanych było kilka koni. - Stój psi synu! - wrzasnął i rzucił się w te pędy za Mu-raszką. Żwikulis i Barabasz popędzili za nim. Gedeon omal nie wpadł pod kopyta rozpędzonego konia. Jakiś jeździec zamierzył się na niego szablą, ale rozdzielili ich inni walczący. Sienieński wyrwał się z bitewnego zamieszania, skoczył żywo za umykającym Serafinem. Z dworku ozwały się strzały. Iwan jęknął, chwycił się za ramię, a potem padł twarzą w ziemię. Gedeon nie zauważył tego, gnał, z okrwawioną szablą w dłoni; Serafin obejrzał się, dojrzał szlachcica i wrzasnął, przyśpieszył kroku. -Nie ujdziesz, psi synu! - zagrzmiał Gedeon. Byli już przy koniach, wierzchowce szarpały uwiązami, rzucały się wściekle. Sienieński wiedział już, że Dziadek nie zdoła wsiąść na żadnego z nich. Że wcześniej ostrze szabli rozłupie mu czaszkę. Muraszko opadł na zad jednego z koni. A potem odwrócił się nagle. Uniósł swą drewnianą nogę, mierząc prosto w Gedeona. -Jezus Maria! - wrzasnął szlachcic. Czarne oczko samopału spojrzało nań z bliska. Sienieński gruchnął na ziemię, padł prosto w błoto. Skulił się, zamarł. To samo uczynił też Żwikulis. Ale wystrzał nie padł. Natomiast Gedeon usłyszał oddalający się szybko tętent kopyt. Ostrożnie podniósł głowę. I wtedy zorientował się, że wystrzał nie padł, a po Dziadku Muraszce zostało tylko wspomnienie. Gedeon obejrzał się- obok niego dźwigał się właśnie z błocka Żwikulis. Gedeon wstał i odwrócił się. Od dworu jechał ku niemu jakiś jeździec w przepysznej, husarskiej zbroi, choć bez skrzydeł i pióropusza. Gdy zdjął szyszak, Sienieński rozpoznał w nim pana Wolskiego. Z tyłu, husa-rze i czeladź, otoczyli już ludzi Muraszki tuż przy dworze. Kozacy i dzicy Lipkowie poddali się, rzucili broń na ziemię. Kilku czmychnęło w gąszcze. Bitwa była skończona. * * * -Uciekł psi syn! - rzekł ze złością Dominik Wolski, gdy zasiedli przy jednym ze stołów w świetlicy. - Daliśmy się oszukać jak głupcy. -Kto go tam wie, może i miał tę nogę nabitą - mruknął Buynowski. - Zresztą pal go diabli. I tak go pogromiliśmy. -Ale szkód mi narobił! - powiedział Gedeon. - Szyby wszystkie w oknach pobite, broń i stroje porabowane, piwniczka wypróżniona. Chłopów obłuskał do cna! Bodaj go diabli wzięli, takiego syna! -No, wszystkiego nie zabrał. Miód jeszcze został. A wszystkich baranów upiec nie zdążyli. -Nawet dobro porzucili, jak uciekali - wtrącił Kamieniecki. Mieszki, konie, siodła, szable nawet. -Nic mi już strat nie wróci. Ale co tam. Mości panowie, wdzięczny jestem całym sercem za ratunek. -Nie ma za co. Gnuśnieliśmy tylko w tej Zołotonoszy. -A i tak wprawić się musimy. Niedługo... Tak, całkiem niedługo możemy być wielce Rzeczypospolitej potrzebni. -Na Szweda? -Na Kozaków. Panie bracie idzie wojna. Jaja czuję, ja ją słyszę. Czerń po szynkach pije, limicy śpiewają, że sądny dzień będzie. Przesadzają zresztą, jak to dziady. Ale ja czuję, że wszystko na wiosnę się rozstrzygnie. -Myślisz mości Dominiku, że Kozacy powstaną? -Ja nie myślę. Ja to wiem. Niewesoło się to wszystko widzi. Najpierw wojna pruska, teraz kozacka. Mości panowie. Toż Rzeczpospolita od początku tego stulecia ani jednego roku spokojnego nie miała. Imaginujcie sobie, pierwsza wojna szwedzka, Anno tysiąc sześćset jeden zaczęta, druga moskiewska w czwartym. Potem inflancka się skończyła w tysiąc sześćset dziewiątym, a moskiewska aż w dziewiętnastym. Potem była Cecora - to jedne rok, potem Chocim - to rok drugi. A potem Gustawus Adolfus zajął nam Inflanty. Wreszcie Anno tysiąc sześćset dwadzieścia sześć wszczęła się potrzeba o ujście Wisły. Ha, niewesoło, co? -Wytrzyma te wojny Rzeczpospolita. A ja myślę, że hultajstwo kozackie i tak pogromimy. Byliśmy już kiedyś na Zaporożu, pamiętacie? Cztery lata temu, z misją od hetmana. I widzieliście. Czerń to wszyscy Kozacy, nic więcej. -Nie gadajcie, bo tu leży ranny imć pan Barabasz, co razem ze mną we dworze przebywał - powiedział Gedeon. -Postrzelono go przy szturmie dworu. Nie uwierzycie, ale tu wkoło sami Kozacy siedzą, same palanki albo futory. A dopiero koło Zołotonoszy są szlacheckie siedziby. Tam panowie Tu-szyńscy mieszkają. -Mości panowie, znacie wy Tomasza Wolskiego? -Tomasza? Jakże by nie. Toż to nasz kompanion do szklanki i do dziewek. Ale od nas odjechał i nie wiadomo kiedy wróci. A co, widziałeś go gdzieś może? Gdzie on teraz? I czy żyje. -Żył, kiedy go widziałem. To jest dziwny człowiek. Nie daj Bóg zostać jego wrogiem. -Ty chyba nie miałeś z nim zwady? Nie, zresztą- gdybyś miał, już by cię nie było. -Co mu uczynił niejaki Hanisz? Wolski, Buynowski i Kamieniecki spojrzeli na siebie bystro, a potem z niedowierzaniem na Sienieńskiego. -A tobie kto o Haniszu powiadał? -Tomasz Wolski... Sam osobiście. Słyszałem, że go ściga. -Hanisza... - Wolski spuścił wzrok, potem pociągnął łyk z kusztyka. - Ano ściga. Dawna to sprawa... Bardzo dawna... Widzisz waść, imć pan Tomasz Wolski miał kiedyś niewiastę. Kochał ją tak, że rzucił dla niej klasztor, bo on wszak święcenia przyjął. A wtedy Hanisz najechał na jego włości i przypadkiem jązabił. On albo jego sługa-ale to wszystko jedno. -I za to imć pan Wolski ściga go tak zapamiętale? -Ano tak. I słyszał, że Hanisz na Ukrainę uciekł, że chciał schronić się między Kozaków. Wiesz waść - Dominik spojrzał uważniej na ciemne włosy Sienieńskiego. - Ten Hanisz, o ile dobrze pamiętam, był taki sam śniady jak waszmość. -Możeś ty Hanisz! - zakrzyknął Buynowski i roześmiał się wesoło. - Oj, miałbyś waszmość wtedy z Tomeczkiem. Hę, hę, hę. On rękę ma ciężką. -A swoją kobyłę chyba z inflantczyków wybierał - dodał Kamieniecki. - Już mu radzili, co by do piechoty poszedł, bo żaden koń nie mógł go unieść. -To straszny człek - mruknął Gedeon. - Strach o nim pomyśleć. -E, nie tak bardzo. Trzeba być tylko dobrym pana Tomka przyjacielem. I wszystko. Ja przecież charakternik jestem, powiadają, że duszę diabłu zaprzedałem - roześmiał się Buynow-ski - do księży nie chadzam - a przecież imć pan Tomasz jest moim druhem. -Co waszmość powiedziałeś? -Wolski jest moim przyjacielem. -To wcześniej. -Żem charakternik? A to nie wiesz waszmość, że ja klechami gardzę. -Tak? - Gedeon mimowolnie wyciągnął dłoń ku szkaplerzykowi, który nosił zawieszony u szyi. - Naprawdę? -Przecież ja jestem infamis. No, teraz mi darowali winy na sejmie. Ale z kościoła mnie wyklęli po wsze czasy. Zresztą ja i tak nic sobie z tego nie robię. Co, nie wierzysz? A mojego konia widziałeś. -Widziałem. Sam nie wiem, co o nim rzec. -To rezolutne bydlę. I nie uwierzysz, gdzie go kupiłem. Pod Lublinem, od jednego szlachcica. Mówił, że znaleźli tego konia na pastwisku - widać się zgubił albo pana mu zabili. Tyle, że nikt nie mógł go ujeździć. Pan Wolski próbował, Kamieniecki też. Ale tylko mi się udało. Tak... wyborny rumak, nieprawdaż? W pochodzie całkiem jak anatolijczyk albo dzianet. A w boju chodzi jak husarski. Przy tym gryzie, kopie i wierzga. Ale nigdy mnie z siodła nie wysadził. Raz mi go ukraść jeden Cygan próbował - pokój jego duszy. Ja tego rumaka nawet na ulicy mogę zostawić bez straży. Niech mi go kradnie, kto chce -proszę bardzo. -Ale ten koń cię kiedyś zgubi - mruknął Dominik. - Ja bym mu nie ufał. - Z porohów mnie wyciągnął. W żadnej bitwie nie zawiódł. Chyba, żebym się nawrócił. A to nie tak prędko. Przez chwilę panowała cisza. Potem usłyszeli jęki rannych dochodzące z sąsiedniej izby i hałaśliwe toasty wznoszone przez towarzystwo z chorągwi pana Wolskiego, które ucztowało za oknem. -Mówicie, że pan Wolski przez niewiastę szuka Hanisza... - powiedział cicho Gedeon. - Ja też mam taki kłopot. -Co? Znowu dziewka. -Panna ze szlacheckiego domu.... -I co? Żenisz się waść z nią? -Nie bardzo. Można by rzec... Czarną polewkę mi podano. -Czarną polewkę? A co to za dzierlatka? -Panna Hryniewicz, córka jednego Kozaka regestrowego, szlachcica zresztą skozaczonego. -I co, nie chce cię? -Ona mnie miłuje, ale jej ojciec mi jej nie daje. -O, to już problem. Ale nie dla nas. Weź ją waść na koń i hajda do kościoła. -Uczynić rapt? No, nie wiem... Wolski pociągnął znowu z kielicha. Uśmiechnął się pod wąsem. - Ile to już razy porywaliśmy panny, mości panowie? Będzie chyba ze trzy. - A raz nas panna porwać chciała. Omal żeśmy nie przepadli, pamiętacie waszmościowie. - O tak, było wtedy gorąco - Buynowski pogładził rękojeść swej szabli. - No, ale śmiem twierdzić, że od tego czasu nabraliśmy eksperiencji. -I teraz rapt to dla nas nie przeszkoda. -Porwać ją? - Gedeon zamyślił się głęboko. - Może... może i macie rację. -Gdzie ona mieszka? -W futorze ojca. -To źle, bo taki futor to pewnie małe fortalicjum. Musisz waszmość wyśledzić, gdzie ona chadza. Może jeździ na targi, a na pewno, co niedziela, do cerkwi albo do kościoła. A jak już wyśledzisz, to rzeknij nam słowo. Bo co? Znowu gnuśnieć bę-dziem? Prawda mości panowie? -Prawda, prawda. -Waszmość to poważnie mówisz? -A pewnie. Jeno, mości Gedeonie. Nie gadaj nic nikomu. Wyśledź, gdzie bywa i daj znać. Załatwimy to szybko. Gedeon nic nie odpowiedział. Znów zamyślił się głęboko. Ale tak naprawdę wiedział już, co mógł uczynić. Szczerze żałował, że nie wpadł na to wcześniej. * * * -Nie ma co - zarechotał Buynowski - świetnie waćpan Żyda udajesz. - Musieli kiedyś Wolscy cebulami w Lublinie handlować! -A bodaj cię karu dano! - mruknął niewyraźnie imć Dominik i sięgnął odruchowo do lewego boku chałatu, zapominając, że nie ma tam szabli. Zaklął głośno. -Nie złość się, bo nie ma o co! - rzekł radośnie infamis. -Rzucaliśmy kości i na ciebie wypadło. Brodę masz, lepiej pasujesz na Żydka niż ja. -Cichajcie waszmościowie, bo kto nas odkryje - rzucił wściekle Gedeon. - Patrzcie, czy nie ma znaku od Kamienieckiego. Siedzieli wraz z Buynowskim skuleni tuż za kramem, w którym stał przebrany za Żyda Wolski, wciśnięci między puste beczki cuchnące kiszoną kapustą. Byli tuż przy rynku, słyszeli wyraźnie targowy gwar, łoskot kopyt, łomot kół i głuche dudnienie przetaczanych konwi. Głosy splatały się. Słychać było mowę polską, ruską, tatarską, twardy żargon Żydków z targu. Gedeon czuł, jak cierpną mu nogi. Na szczęście do kramu Dominika nikt nie zaglądał. Dzięki temu, co jakiś czas, mógł wychylić się zza beczek i rozprostować nieco kości. Miał nadzieję, że Justyna w końcu się pojawi. Przecież pachołkowie Wolskiego donieśli już im, że wraz z kilkoma Kozakami miała wyruszyć dzisiaj na targ do Zołotonoszy. -Z życiem panie Dominiku! - rzekł złośliwie Buynowski. - Pogadaj trochę po żydowsku. Co to za Żyd, co towaru nie zachwala?! Ruszaj się żwawiej! Wolski rzucił swemu kompanowi wściekłe spojrzenie. Ale posłusznie wychylił głowę spoza szklanych paciorków i korali, które zwieszały się z pułapu kramiku. -Aj, waj! Aj, waj! - zawołał - Andele! Andele! Andele! -Głośniej i z życiem - instruował go z ukrycia Buynowski. -No, do diabła! Taki z ciebie Żyd, jak ze mnie franciszkanin! Gedeon nic nie powiedział. Czekali już tak długo. Jak dotąd nie zauważyli nigdzie Justyny. Przed kramem zatrzymało się kilka osób, ktoś oglądał korale i nędzne ozdóbki, potem odszedł, przeszło kilku pijanych Kozaków. Niespodziewanie Kamieniecki, który siedział oparty o wóz kawałek dalej i spoglądał, co chwila, w głąb wąskich uliczek, które prowadziły na rynek, zamachał do nich ręką. Gedeon odetchnął z ulgą. Justyna wreszcie nadchodziła. Serce uderzyło mu mocniej. Miał nadzieję, że wszystko odbędzie się bez zbytniego rozlewu krwi. Spojrzał z wnętrza kramu na plac targowy, patrzył pomiędzy naszyjnikami i sznurami. Niespodziewanie tuż obok rozległ się jakiś szmer. W polu widzenia zamajaczyła jakaś otyła gęba w kołpaku. -Eee, Żydzie... ep.... Duszo niechrzczona! - zamamrotał jakiś gruby szlachcic, chwytając się drewnianej żerdzi podtrzymującej dach. Kram zakołysał się, zatrzeszczał. Pijany pan brat nie zwrócił na to uwagi. Musiał to być jakiś wytrawny miłośnik piwa i trunków. Gębę miał grubą i nalaną, podgolone wysoko włosy sterczały mu wokół kołpaka, jak ogon zdechłego pawia, a z gęby dobywała się woń gorzałki, świadcząca wielce o ulubionym zajęciu jego właściciela. -Żydzie, ty duszo niechrzczona, odezwij się... - wymamrotał. - Ja, Jan Frykacz ci to rozkazuję, słyszysz? -A słysię, słysię! - zagadał szybko Dominik i aż chwycił się za głowę, bo natrętny pijanica gotów był popsuć cały misternie ułożony plan. - A co wasia wielmoźność sobie życzy? -A czym ty tu Żydzie handlujesz - wybełkotał szlachcic. - Bo mnie się widzi, że ty tu gorzałkę masz. -A, gdzieżby tam, jasny pan. U mnie ziadna goziałka -zagadał Dominik, naśladując udanie mowę żydowską. - Tu nic dla was. Tylko mój kram ubogi. -A mnie się widzi, że ty coś masz... O ty Mosze, ja ci zaraz. Chodź tu! -Aj, wąj. Ja phoszę litości - uderzył w błagalny ton Wolski i jednocześnie jego dłonie zacisnęły się w pięści. -A ty mi dawaj gorzałki! Słyszysz! -Ja nie mieć zidna goziałka. Ja phosty Zid... -Wszyscyście prości Żydzi. Żydzieeee. Ja ci tu zaraz pokażę - to rzekłszy imć Frykacz sięgnął ręką i zerwał jakiś czerwony naszyjnik. Obejrzał go, zarechotał głośno, a potem rzucił w błoto i podeptał. Wolski nic nie rzekł, ale jeśli myślał, że tamten pójdzie precz, to grubo się mylił. -Odstąp waszmość! - syknął, zapominając, że miał udawać kramarza. - Odstąp, bo -jak Bóg miły nie zdzierżę i w łeb wypalę! -Co?!! - ryknął pijany szlachcic. - Moszko! Ty tak do mnie! Ty psi synu! Gdzieś z tyłu rozległ się gwizd. Gedeon dostrzegł nad ramieniem pijanego szlachcica twarz Justyny i wąsate oblicza trzech Kozaków, którzy mijali właśnie kramik. Krzyki rozwścieczonego Frykacza zaciekawiły ich, zatrzymali się w pobliżu, patrząc na niecodzienne widowisko. Gedeon skonstatował z niepokojem, że zamieszanie przy kramie zwróciło nań uwagę wielu innych ludzi z targowiska. Zgromadził się już przy nich spory tłumek. Wolski spostrzegł Justynę. Zapatrzył się na nią oniemiały, bo przez pijanego szlachetkę nie dostrzegł wcale znaków dawanych mu przez Kamienieckiego. A wtedy Frykacz skoczył do przodu i schwycił go za pejsy... Do diabła! Gdyby uchwycił brodę nic by się nie stało, bo była to przecież własna broda imć Dominika. Jednak pejsy trzymały się słabo. Szlachcic zachwiał się, a potem zagapił na trzymany w ręku wiecheć włosów. Wraz z nimi spadła z Dominika mycka i stara peruka, odsłaniając podgolony po szlachecku łeb. Frykacz spojrzał nań ze zdumieniem, a wtedy Wolski rąbnął go w łeb z całej siły. Pijanica poleciał w tył, padł w błoto, rozdarł się głośno, aż poprzysiadały na zadach uwiązane nieopodal konie. -Zdraaadaaaa! -Teraz! Bij w ich! - zakrzyknął Wolski Gedeon i Buynowski wypadli zza kramu jak błyskawica. Kozacy krzyknęli głośno, rzucili się w stronę pobladłej Justyny. Gęstniejący wokoło tłumek wrzasnął jak jeden mąż. Ludzie rozpierzchli się w mgnieniu oka, skoczyli między stragany. Gdzieś zabrzęczały rozbite naczynia, zwaliły się misy i dzbany. Gedeon dojrzał jak Wolski chwycił ukrytą pod ladą szablę, a potem, przeskakując przez kontuar, runął na Kozaków! Zapomniał! Zapomniał, że nie miał na sobie obcisłego żupami, ale szeroki, żydowski chałat. Zawadził skrawkiem materiału o drąg podtrzymujący ladę, potknął się i rąbnął prosto w błoto z łoskotem, od którego zatrzęsły się ściany sklepu. Gedeon i Buynowski spadli z dwóch stron na Kozaków Justyny. Paweł rozłożył swego w drugim skrzyżowaniu broni, chlasnął po gębie, zalał krwią; wespół z Kamienieckim wpadł na trzeciego. Ten bronił się, cofnął, oparł o beczki. Buynowski kopnął w opierający się o nie drąg, kozak stracił oparcie, zwalił się w tył. Ogromne beki stoczyły się na ziemię, zadudniły po kamieniach. Sienieński uniknął płaskiego cięcia szabli. Po prostu przysiadł na piętach, przepuścił ostrze górą, a sam skoczył jak ryś, pchnął i dalej nacierał. Mołojec okazał się twardy. Odparł grad ciosów, zastawił się mocno i sam przeszedł do ataku. Przyciął w pierś, potem z drugiej strony w łęk. Gedeon comął się, wpadł pod dach jakiegoś składziku. Gdy przeciwnik skoczył za nim, jednym szybkim, niezbyt honorowym kopnięciem podciął mu nogę. Zaporożec wrzasnął, zamachał w powietrzu rękoma i przewrócił się, a nim upadł, Sienieński wyrżnął go w łeb rękojeścią swojej szabli. Skoczył ku Justynie. Dziewczyna stała jak oniemiała, krzyknęła cicho, gdy dostrzegła Gedeona, a on chwycił ją w ramiona, przycisnął mocno, a w następnej chwili podniósł z ziemi lekko jak piórko i zarzucił sobie na ramię. Dookoła słychać było ochrypłe wrzaski, klątwy, nawoływania. Ludzie potykali się na rozwalonych straganach, przepychali, uciekając do bram i zaułków. Gdzieniegdzie widziałjuż pierwsze oznaki burdy. Bili się między sobą Kozacy, Ormianie i tatarscy kupcy. Wolski z czerwonym guzem nabitym na czole przyskoczył do Gedeona. - Uchodźmy! -zakrzyknął. - Szybciej! Więcej ich tu jedzie! Gedeon wytężył wzrok. W dole, na końcu opadającej ku rzeczce, uliczce, pędzili ku nim grodowi Kozacy w szarych żupanach, obok jacyś pachołkowie i hajducy. Kamieniecki pierwszy rzucił się w małą, wąską uliczkę. Justyna szarpnęła się na ramieniu Sienieńskiego, przycisnął ją mocniej i zgięty pod ciężarem rzucił się do ucieczki. Pędzili co tchu. Wolski, w porwanym, żydowskim chałacie, z na wpół oderwanym jednym pejsem i pofarbowanąna czarno brodą pędził, potykając się w fałdach swej szaty. Kamieniecki i Buynowski gnali pierwsi. Zdołali dopaść za róg parkanu z desek, nim z tyłu rozległ się tętent kopyt. Przemknęli przez bramę, minęli rozwalony dom, wmieszali się między ludzi i konie. Brama była już tuż, tuż. Gedeon postawił Justynę na ziemi, pociągnął ją za rękę. Dała prowadzić się jak dziecko. Nic nie mówiła. Za nimi gęstniał gwar, słyszeli krzyki, wrzaski. Przemknęli wąską uliczką, wtopili się w następną bramę. - Matwiej tu jest! On miał na targ przyjechać! - wybuch-nęła Justyna. Gedeon nic nie powiedział. Szybko zbiegli po pomoście na przystań. Wolski i Buynowski wskoczyli do płaskodennej łodzi, naparli na wiosła. Z wolna zaczęli oddalać się od pomostu. Z początku szło im to słabo, później szybki, wartki nurt wchłonął ich, porwał za sobą. Gedeon odwrócił się, spojrzał na malejącą przystań. Widział wyraźnie, jak spoza stosów worków i beczek wypadło kilku konnych Kozaków. Krzyczeli coś głośno, pokazując na łódź. - Niżej głowy! - krzyknął Kamieniecki. Kula świsnęła tuż obok nich. Potem jeszcze jedna. Ale byli już zbyt daleko. Wolski i Buynowski napierali na wiosła, jak tylko mogli. Drugi brzeg zbliżał się wolno. Wreszcie łódź zatrzymała się, zatrzęsła, osiadła na płyciźnie. Skakali do wody jak stali. Płynęła szybko, chlupotała im w butach. Nie była zbyt głęboka. Gedeon przeniósł Justynę aż do samego brzegu. I dopiero, gdy zobaczył pachołków pilnujących ich koni, zaczęło docierać do niego, że wszystko się im udało. Rozstali się bez zbędnych słów. Wolski nie mówił nic, Buynowski uśmiechnął się tylko, oddając Gedeonowi wodze Ka-pera. Justyna milczała. Choć nie wyglądała na zatrwożoną, Gedeon czuł, że drżała cała, widział, jak przygryzała wargi z gniewu, a może strachu. Dopiero gdy przesiedli się na świeże konie, gdy wypadli poza Zołotonoszę, a potem puścili się cwałem poprzez step, wydała mu się spokojniejsza. Zupełnie jak gdyby wiatr wywiał z niej wszystkie troski i niepewności. Wnet, choć on sam nie ponaglał Kapera, dziewczyna krzyknęła na swego dzianeta, uderzyła jego boki ostrogami, chlasnęła nahajem i popędziła, wyprzedzając znacznie Gedeona. Kaper jednak nie dał się zostawić w tyle. Pomknął jak wypuszczona z łuku strzała. Pędzili tak przez stepy, omijając z dala folwarki i futory, przemykali niby duchy przez dąbrowy, pijani wiatrem, swobodą i wolnością... Zatrzymali się dopiero na trawiastych łąkach nad rzeką Horol. Konie zwolniły; ich boki okrywały całe płaty piany, wierzchowce zwiesiły głowy, dyszały ciężko, zmożone szaleńczym biegiem. Gedeon obejrzał się, ale nikt ich nie ścigał. Zresztą, nie sądził wcale, aby pobici pachołkowie Matwiej a mogli już dotrzeć do swego pana. Zatem przybliżył się do Justyny, dotknął ostrożnie jej ramienia, a potem objął mocno, zamknął w uścisku i przywarł ustami do jej warg, ucałował ją mocno, głęboko, namiętnie. Nie broniła się wcale. Gedeon bał się wybuchu jej złości, jej gniewu, bał się, że znienawidzi go za to, co uczynił. Więc szybko odsunął się na bok, chwycił jej dłonie i spojrzał w oczy, zaś potem spuścił wzrok. -Wiem, że uczyniłem straszną rzecz... Ale miłuję cię... Naprawdę, nie mogę żyć bez ciebie... Nie chciałem zabijać. Nie chcę, abyś mnie znienawidziła. -Wiem - wyszeptała cicho. - Wiem wszystko. Dobrze, niech tak już będzie... Zabierz mnie stąd, proszę. Zabierz mnie choćby i w Sieradzkie. Nie skończyła, bo znowu porwał ją w objęcia. Długo jechali, wykręceni w niewygodnej pozycji, ale przytuleni do siebie. Potem znowu poderwali rumaki do biegu. Gedeon z najwyższym trudem powstrzymał się od popędzenia Kapera do galopu. Koń był już zbyt zmęczony, a jemu chciało się niemal lecieć nad polami. Był tak szczęśliwy, jak jeszcze nigdy w życiu. Zresztą, nie umiał tego nazwać... On po prostu poznał prawdziwy smak życia, zupełnie jak gdy by po raz pierwszy osiągnął to, co sobie zamierzył. -To dokąd pojedziemy? - spytała Justyna, gdy wreszcie zdołała wyrwać się z jego uścisków. - Co z nami będzie? -Ruszymy do Jedliny - odparł. - Zmęczyliśmy konie. Już ledwo idą, a ja nie chciałbym spędzić nocy w stepie. -Do Jedliny... Co dalej będzie z Matwiejem... On nas, ciebie będzie szukał. -Wiem. Nie bój się. Jedlina jest mocna. Weźmiemy ślub, a potem... - zawahał się - potem Marwiej sam zrozumie. Nie będzie się krzywił. Był już wieczór, kiedy dostrzegli przed sobą ciemną smugę lasu. Przebyli wówczas rzekę w bród, wjechali w step porośnięty wyschniętą, wysoką trawą. Konie były bardzo zmęczone. Do zmroku zostało jeszcze kilka godzin, dlatego Sienieński zatrzymał się na popas. Znaleźli wśród traw miejsce, gdzie był niewysoki kurhan, a obok rozłożysta lipa. Puścili konie wolno, a sami położyli się w trawie. Było ciepło, bardzo ciepło, jak na tę porę roku. Świerszcze grały cicho wśród traw, gdzieś w górze na pobłękitniałym, wieczornym niebie nawoływały się ptaki. Gedeon przygarnął Justynę do siebie. Przytulił tak mocno, że aż syknęła z bólu. Ich usta odnalazły się znowu i połączyły mocno. Objęli się ramionami, trwali tak długo, bardzo długo. Dłonie Gedeona przesunęły się po plecach dziewczyny, dotknęły pośladków, krzyża i ramion. Justyna przywarła doń jeszcze mocniej... Była tak spragniona miłości, że przez chwilę zdawało mu się, że oszaleje. Objął ją jeszcze mocniej, a potem przetoczył się bok, rozpiął guziki żupanika, wsunął dłoń pod jedwabną koszulę. Zadrżała, gdy dotykał miękkiej, gładkiej skóry i piersi o szpiczastych sutkach. Czuł pragnienie, pożądał tego ślicznego ciała, dotyku gładkiej, jedwabistej skóry. Gedeon nie zważał już na nic. Gdzieś w głębi jego duszy błysnęła myśl, że zaraz coś się wydarzy, że tak jak w tanich romansach o rycerzach, które kupić można było na każdym jarmarku, ktoś zaraz przeszkodzi im w miłosnym uniesieniu. Nie wierzył w to, nie sądził, by miało się tak stać... Gdzieś z wysoka, padł na nich cień. Rozległ się szelest traw. Gedeon jak błyskawica odepchnął Justynę, przetoczył się na bok, chcąc schwycić szablę. Nie zdąży. Ogromny ciężar spadł nań niespodziewanie. Ktoś rzucił się, przytrzymał go za ręce, inny poderwał w górę. Usłyszał jeszcze krzyk Justyny. Szarpnął się, ale bezskutecznie... Znajdowali się w rękach kilku Kozaków. Gedeon patrzył w ich spocone, woniejące gorzałką gęby, widział futrzane czapy, natłuszczone wąsy, zielonkawe i szare żupany. Nie poznawał tych ludzi. Nie pamiętał, by kiedykolwiek się widzieli. - Czego chcecie? - wykrztusił. O co chodzi? Matwiej wyszedł zza pleców mołojców, spojrzał na Gedeona błyszczącymi dziwnie oczyma. Jego wąskie usta wykrzywił paskudny uśmiech. Sienieński zadrżał na ten widok. Zadygotał cały od stóp do głowy. Wyraz twarzy starego zmroził jego duszę, aż z ust szlachcica wyrwał się krótki jęk. -Jest u nas taki zwyczaj, że gdy mołojec porwie mołodycię i się z nią ukryję na dzień i noc, to mężem jej zostać może -powiedział spokojnie. - Ale kiedy go przed czasem znajdą-śmierci poświęcony będzie. Dalej, powiesić go! Kozacy szarpnęli Gedeona, powlekli go w stronę lipy. Justyna wrzasnęła rozpaczliwie. -Batko! Puskaj! Ja jeho miłuję! -Milcz - powiedział cicho Mątwi ej. - Po prostu milcz. W jego słowach było coś takiego, że dziewczyna umilkła. Nie powiedziała już nic, absolutnie nic. -Odpowiesz za to! - warknął Gedeon. - Jakim prawem, chcesz powiesić szlachcica. -O? Cóż to? - zaśmiał się lodowato Kozak - jaśnie pan Lach grozi. I to czym? Sądem, a może pozwem? Ano, pokaż ty mi tu w tych stepach swoje trybunały, swoje wyroki! No, pokaż, zanim cię nie każę oćwiczyć. Porwałeś mi dziewkę i za to obwiesić cię każę. Ot, co! No, dalej, wieszajcie go! Szkoda czasu. Kozacy powlekli Gedeona w stronę drzewa. Ktoś przerzucił już konopną pętlę przez najniższą z gałęzi. Któryś z mołojców podprowadził tam Kapera. Gedeon wiedział, jak to wszystko się odbędzie. Posadzą go na koń, włożą stryk na szyję, a potem popędzą rumaka... Stary, dobry polski styl wieszania. Tak kończono często z Cyganami - koniokradami... -Poczekajcie - wychrypiał - poczekajcie. Justyna krzyknęła, rzuciła się jak lwica w ramionach trzymającego ją Kozaka, wydarła siłą z uścisku, a potem rzuciła się na otaczających Gedeona Kozaków. Któryś odepchnął ją silnie, ale nie dał rady. Dziewczyna gryzła, wierzgała, kopała. -Darujcie mu, darujcie! - wrzasnęła. Któryś z Zaporożców chwycił ją pospołu z Matwiejem, przytrzymał. Wydarła się znowu... Gedeon był już blisko lipy. Spojrzał na pętlę kołyszącą się w podmuchach lekkiego wiatru... Dojrzał, że w pień drewna wbite były trzy sztylety, trzy tatarskie kindżały. W nagłym przebłysku pojął, że pod tym drzewem musiało stać się coś tajemniczego, ktoś może zawierał tutaj pobratymstwo, ktoś może poprzysięgał krwawą zemstę albo przyjaźń, aż do śmierci. Ale nie miał czasu na zastanawianie się. Pętla wisiała nad jego głową, wyraźnie widział konopne sploty sznura, gruby węzeł. Zrobiło mu się słabo. -No i co, panie Sienieński? Boisz się? Stary diabeł, z wilczego gniazda, by się nie bał. On nawet na śmierć poszedł z podniesioną głową i śmiechem na ustach. -Jesteś tchórzem - wyszeptał Gedeon. - Wszyscyście Kozacy tacy sami. Potraficie się uważać za szlachtę, ale nie staje wam sarmackiego honoru... No, dalej, stań ze mną. Wyjdźmy na szable. Zobaczymy, kto lepszy. -Wieszać go! - rzucił niecierpliwie Matwiej. - Bo nam sałamacha na wieczerzę ostygnie. Nie ma czasu. -Batko! - zaszlochała Justyna; chciała rzucić się do stóp ojcu, ale powstrzymano ją od tego. - Batko! Gedeon milczał. Był już na wpół sparaliżowany strachem. Ale gdy Matwiej zbliżył się, niespodziewanie splunął mu w twarz gęstą śliną. Matwiej zamarł. Stał znieruchomiały, znieruchomieli też Kozacy. Wszyscy patrzyli na Gedeona, wszyscy czekali na znak. Hryniewicz wolno otarł twarz rękawem. Jego dłoń spoczęła na rękojeści zatkniętej za lity pas krócicy. Rozmyślił się, wyciągnął szablę. -Dajcie mu broń - powiedział. - Dajcie! - wrzasnął dziko, widząc, że żaden z Kozaków nie kwapi się do wykonania jego rozkazu. Mołojcy odstąpili od Gedeona. Któryś z nich wsunął mu w dłoń dobrze znajomą rękojeść zygmuntówki. Sienieński stanął oko w oko z Matwiejem. Starli się bez jednego okrzyku, bez słowa na ubitej ziemi. Matwiej przyciął na odlew - prostym, oszczędnym cięcie z łokcia. Gedeon zasłonił się- uderzył zamachowym z ramienia w kiść. Szable brzęknęły, zderzyły się jeszcze raz i jeszcze. Walczyli w ciszy zakłócanej tylko przez ciężkie oddechy. Kozacy skupili się po bokach, szeroko otwartymi oczami chłonęli pojedynek, ale nie powiedzieli ani jednego słowa. Skupili całą swoją uwagę na błyszczących ostrzach szabel. Gedeon wiedział, że walczy o życie. Przegrana oznaczała dlań śmierć, przegrana oznaczała koniec wszystkiego, martwe ciało, ciemność, rozpacz Justyny. A wygrana... Wygrana też mu nic nie dawała. Sienieński nie chciał zabijać Matwieja, nie mógł tego po prostu uczynić... Przecież stary był ojcem Justyny. l to właśnie go zgubiło. Uderzał nie dość silnie, nie dość szybko. Nic walczył na śmierć i na życie. W chwili krótkiej jak błyskawica stary Kozak, ominął zastawę Gedeona, znieruchomiał, przykładając mu sztych ordynki do szyi. Sienieński zamarł. Justyna krzyknęła. Powoli, bardzo powoli Matwiej wyciągnął zza pasa pistolet. Czarna lufa zajrzała Gedeonowi w oczy. Kozak odciągnął skałkę, potem odsunął szablę od szyi młodzieńca. -No, strzelaj - rzekł ochryple Gedeon. Hryniewicz pociągnął za spust. Zbyt wolno... Bowiem w chwili, gdy przeginał palce, Justyna skoczyła w stronę Gedeona, zasłoniła go własnym ciałem. Padł strzał. Obłok dymu spowił na chwilę dwoje młodych. Justyna osunęła się w ramiona ukochanego. Gedeon krzyknął, opadł na kolana, uchwycił jej ciało, spojrzał w twarz. Krew z ogromnej rany na wysokości serca spłynęła po żupaniku dziewczyny, splamiła jego dłonie i policzki, gdy przycisnął głowę do jej piersi, by sprawdzić, czy dziewczyna żyje. -Justyna! - zawył w rozpaczy. - Justyna! Potrząsnął jej ciałem, jakby wierząc, że odezwie się jeszcze do niego, jakby nie wierząc w to, że już umarła. Ale śmiertelna bladość pokryła już jej lica. Osunęła się w ramiona Gedeona miękko i powoli. Uśmiechnęła się jeszcze, chciała coś szepnąć - nie zdążyła. -Coś ty zrobił. Coś ty zrobił... - wybełkotał szlachcic. W rozwiewającym się obłoku prochowych oparów dojrzał bladą jak kreda twarz Matwieja. Ukląkł, trzymając na wyciągniętych rękach skrwawione ciało Justyny. -Po co? Po co to wszystko?! - szepnął. - Po co nas ścigałeś!? Mogliśmy żyć razem w zgodzie. -Przeklęty jesteś, psi synu! - wrzasnął Matwiej - Przeklęty, przeklęty! Ty i cały twój ród! To ty ją zabiłeś! To przez ciebie! Trastiatebe! -Więc zabij i mnie! Gedeon spojrzał w niebo. Było bladoniebieskie, jesienne... jesień była już na Ukrainie. Nie dojrzał, aby Matwiej dał jakiś znak. Zobaczył tylko dym wystrzału, spowił go ognisty obłok płomieni. Padając w tył, obok ciała dziewczyny, wyszedł na spotkanie ciemności. A tam, po drugiej stronie była już tylko cisza i spokój. Noc już nastała, zanim jeden z Kozaków zbliżył się do Matwieja. Hryniewicz usiadł pod lipą, wpatrzył się w ciało Justyny i siedział tak, od czasu do czasu potrząsając gniewnie pięścią. Na czoło wystąpił mu zimny pot, a na wargi krwawa piana. Na koniec zaczął rzucać się jak w drgawkach, gryźć ziemię i szczerzyć zęby jak szaleniec w ataku furii. Jego ludzie rozbili się nie opodal, nie rozpalili ognia, choć wieczór był mroczny i ponury. Na niebie sunęły wolno ogromne chmury, niby potworne smoki oblane purpurowym blaskiem zachodu. Księżyc już wzeszedł, gdy jeden z mołojców podszedł do Semeńskiego, który z daleka przyglądał się ukradkiem Matwiejowi. Położył mu dłoń na ramieniu ostrożnie i miękko, a mimo tego tamten drgnął i poruszył się nerwowo. -Szczo z toboj? On ne widzi, nie słyszy. Co my mamy robić? Jedziemy? -I ostawisz go samego? Nie może to być. -A podejdziesz do niego? Strasznie tu się robi. Jeszcze sysuny wyjdą. -Co z ciałem? Pogrzebane? -Po co grzebać? Wilki się nim zajmą. Tutaj ich mnoho. Tak ty idź do Matwieja i pogadaj. Semeńko milczał przez chwilę. Nie bardzo wiedział, co robić. W końcu wziął manierkę z gorzałką i ruszył ku lipie. Matwiej siedział nieruchomo. Wpatrywał się w stepy i ponure, płonące czerwienią niebo nad nimi. -No, ty nie smuć się już. Już co było, tego nie odmienisz. Matwiej odwrócił się do niego. Jego oczy błyszczały, a spoza warg ukazywały się białe zęby. -Masz, masz - Semeńko wetknął mu w dłoń bukłak z horyłką. Hryniewicz bez namysłu podniósł go do ust. Pił długo, krztusząc się i parskając. Gorzałka spływała mu na brodę, ściekała na żupan. -Pij, pij, ukoisz ból. Matwieju, nam trzeba ruszać. -Ruszać? Nie, ja tu zostanę. -Ty nasz batko. Tobie rozkazywać, a nam słuchać. -Tak i dobrze. Weźcie Justynę na konia. Dobrze. -Tego rumaka, tego taranta zostawcie luzem. -Tak jest. -Ruszymy. Wiesz gdzie? -Nie. -Pójdziemy do Tarasa, bić Lachów. -Tak i dobrze. -Za jedną kwaterę ma nie być obozu, zrozumiałeś? -Tak jest. -No to ruszaj! Perejesław W głównej izbie, starej kozackiej palanki, siedziało przy stole dwóch Zaporożców. Było ciemno, pachniało drewnem, dymem i dziegciem. Choć komora była duża, przestronna, nie sprzątano w niej od lat. Po kątach zwisały wiotkie przędze pajęczyn, sufit był brudny, podłoga wypaczona i spróchniała. Ale obaj Kozacy nie zwracali na to uwagi. Popijali prośnianą gorzałkę ze skórzanych kubków, co jakiś czas dolewali jej do pełna. Z podwórza dochodził szczęk żelaza, czasami zarażał koń; widać było, że wielka masa ludzi krząta się za ścianą, być może przygotowując się do wymarszu. Zima kończyła się z wolna. Na stepach były pierwsze odwilże. Za oknem, za grubymi błonami słychać było plusk wody i dźwięk skapujących z dachu kropel wody. -Jeszcze ze dwie niedzielę i step całkiem rozmięknie -powiedział Barabasz, targając się za natłuszczone wąsy. -Pewnie tak - mruknął Sawicz. - Aż szkoda stąd wyruszać. Ale trzeba. Spasi Chryste... Może jak tu wrócimy, to już nic nie zostanie, jeno ruiny i zgliszcza. A może i wcale nie wrócimy. Może i zostaniemy, gdzie na stepie. Tam na zboczu doliny, koło topoli kozackich Kozak postrzelony, porąbany od ran śmiertelnych omdlewa Z nieba Sędziego Najświętszego wzywa, Ojca ani matki kolo siebie nie ma Krwią wezbrały rany strzelane Do serca dotarły rąbane... Zaśpiewał cicho Sawicz. -A czy my dobrze robimy, że za Fedorowiczem idziemy? -A co innego możemy uczynić? -Taras pewnie każe nam na Hryćkę Czarnego nastąpić. A potem na Lachów. -To i nastąpimy. Zobaczymy, co będzie. -U Lachów jazda sroga. Rozniosą nas na strzępy. -To i zginiemy. Kozacka rzecz. A jazda niewiele wskóra. Teraz deszcze i słoty, wiosna będzie długa i mokra. Ugrzęzną im tabory, armaty i konie. A wtedy my na nich spadniemy... -I co ci to da? Krew się tylko poleje chrześcijańska... -Zasługi nam wypłacą, a może do szlachectwa przypuszczą. Wiarę obronimy. -Tego, to chyba cię popi nauczyli. Od kiedy ty do cerkwi co niedziela chodzisz, co? Sawicz nic nie odpowiedział. Łyknął wódki, chuchnął, nalał z gąsiora następną porcję do kubków. -Ty lepiej pomyśl, co z naszym druhem, a twoim pobratymca. Barabasz spuścił wzrok. Podrapał się po wygolonym łbie. -Nie wiem. Naprawdę, nie wiem. On, on chyba umysł ma popsowany. Zostawić go szkoda, bo jeśli tu nasi albo Lachy przyjdą, to jeszcze zginie. A wziąć go na Sicz nie mogę, bo jak tam Matwieja spotka, to na palu skończy. -A co z nim? Nic lepiej? Może medyka było do niego wezwać. Albo do dworu go odwieźć. -Dwór ma opuszczony, czeladź uszła albo wybita... Jedlina znowu pusta, jak dawniej. -Jak dawniej... To przeklęte miejsce. Nie przyniosło mu szczęścia. -On leży ciągle, wygląda jak błędny. I pyta tylko bez przerwy, gdzie jest jej grób. -A gdzie jest? -Boh jeno znajet. Ciało zabrał Matwiej. Nie wiem, co z nim zrobił. Matwiej sam chyba oszalał. Teraz Lachów nienawidzi, do buntu podjudza. Trastia jeho mordowała. -Może go oddać komuś w opiekę? Jest tu jakaś szlachta? -Wszyscy uciekli albo zaciągnęli się do wojska. Nawet Dziadek Muraszko poszedł za Dniepr, do Lachów. Przysłał mu Taras piernacz i pyśmo, co by na Sicz szedł i z Kozakami się łączył, ale Muraszko nie chciał. Pewnie liczy, że jak się hetmanowi Koniecpolskiemu przysłuży, to go zasługa nie minie. Popatrz sam, dziadowie jego z Bajdą Wiśniowieckim na chadzki chodzili, osełedce mieli, a on już Lach. Ot, co herb robi z człowieka. Kto by pomyślał. -To ja mam lepszy pomysł. Pójdziemy na Sicz lewym brzegiem. Na prawym, pod Korsuniem jest cały obóz koronny. Co nam szkodzi przed Krzemieńczugiem przeprawić się na ruski brzeg i zostawić tam naszego druga? Przecież zaraz go tam znajdą. Barabasz namyślał się przez chwilę. -Masz rację - mruknął. - No, to trzeba się zbierać. Nie, czekaj - rzucił, widząc że Sawicz chce wstać z ławy - sam mu to powiem. Powstał wolno, obciągnął pas, a potem, pobrzękując ostrogami ruszył do sąsiedniej izby. Ostrożnie otworzył drzwi i wszedł do środka. Sąsiednia komora była jeszcze bardziej ciemna, wilgotna i nieprzyjemna. Barabasz podszedł do niewielkiego okienka, westchnął ciężko, gdy zobaczył siedzącego na ławie człowieka. Tamten był skurczony, pochylony. Jego nieco posiwiałe, dawno nie podgalane włosy opadały na ramiona, twarz była szara i zmęczona. Nieznajomy nie zwrócił wcale uwagi na wejście Barabasza. Ciągle siedział zamyślony. -Panie Sienieński - powiedział Kozak. - Panie Sienieński. Skurczony mężczyzna nie odpowiedział. Nie dał nawet poznać po sobie, że cokolwiek usłyszał. -Musimy ruszać. Czas nam w drogę, panie Sienieński... Mężczyzna nie odpowiedział. -Panie Gedeonie... Nie można tak dłużej. -To jedźcie beze mnie. Do czego ja wam przydatny? -Znajdzie się i dla ciebie zajęcie. My na wojnę idziemy z Rzeczpospolitą. Może zginiemy. -Barabasz. Mnie ciągle boli. -Masz waszmość kulę w boku. Nijak jej wyjąć. Przyjdzie ci już z nią żyć do śmierci. -Barabasz, ja na to nie zważam. Ja ciągle myślę o niej... Długo już tu jestem? -Już marzec... Niedługo wiosna. -A który to rok? -Tysiąc sześćset trzydziesty, wedle waszej rachuby. -To ty mnie uratowałeś? -Tak - mruknął zniecierpliwiony Barabasz. Gedeon wypytywał o to niemal codziennie, jeśli oczywiście nie miał gorączki. Położył dłoń na jego ramieniu. -Musimy jechać. Ruszasz z nami. Sienieński nic nie powiedział. Barabasz podparł go ramieniem, podniósł na nogi. Gedeon pozwolił zrobić ze sobą wszystko. Podniósł się, a wtedy promiń światła padł na jego pobrużdżoną twarz i posiwiałe włosy. -Zaraz ruszamy. Sienieński nic nie odpowiedział. * * * Wiosna roku pańskiego 1630 chodziła dziwnymi drogami. Choć śnieg stopniał na początku marca, choć skowronki zlatywały się już w kilka dni po tym, jak nastąpiła odwilż, a na północ ciągnęły klucze gęsi, padały straszne deszcze. Stepy rozmiękły, rzeki wystąpiły z brzegów, bagna wezbrały. Koła wozów zapadały się po osie w gęstym błocku, jaszcze i działa grzęzły w topielach. Nic zatem dziwnego, że kto tylko mógł siedział w domu. Choć było ciepło, każdy wolał nie ruszać się na krok z dworu i popijać gorące piwo przy kominku. To wszystko było jak najbardziej dogodne dla Tarasa Fedorowicza i jego mołojców, którzy jeszcze przed śniegami zbiegli na Sicz. Przez cały marzec nie wiadomo było, co z nimi się dzieje. Chodziły słuchy, że Taras ruszył z Czehrynia, to znowu, że jest słaby, a jego wyprawa na Niż była zwykłą ucieczką przed prawem. Czerń i chłopstwo burzyło się, ale nie śmiało uderzyć na Lachów, tym bardziej, iż na całej Ukrainie stały polskie chorągwie. Mówiono za to, że duchowieństwo prawosławne wystąpiło przeciwko Rzeczypospolitej, że wysłało wiele listów, wzywających Kozaków, by ponieśli ogień i miecz po całej Rusi. Tak naprawdę jednak, mało kto uwierzył. W dodatku wojsko koronne, które przez cztery poprzednie lata wojowało w wielkim trudzie ze Szwedami, teraz uprzykrzyło sobie niewygody. Nie było przy nim hetmana, nie było pułkowników, bo każdy, kto tylko mógł, jechał do domu, aby rachować łupy po tej - ni to przegranej, ni to wygranej wojnie. A żołnierze w tym czasie dawali się we znaki mieszkańcom. Z chorągwi wolontarskich, ze zbiegłej czeladzi i ciurów potworzyły się na całej Ukrainie swawolne kupy, napadające na szlacheckie dwory i wioski, niemal jak Kozacy albo Tatarzy. Nikt nie był nigdzie bezpieczny, zresztą nawet towarzysze z górnych chorągwi husarskich i pancernych łupili, gdzie się dało, nierzadko ściągali kontrybucję i haracze z miast i siół. Wojsko koronne rozłożyło się na znacznej przestrzeni. Najwięcej chorągwi stało pod Korsuniem i Czehryniem, prawie zaś nikogo nie było na Zadnieprzu. Wiele rot rozłożyło się jednak na Podolu - pod Barem, a zwłaszcza w okolicach Czarnego Szlaku, chodziły bowiem słuchy, że wczesną wiosną nastąpić miał nowy najazd tatarski. Takiego właśnie ponurego, choć wiosennego wieczoru, jakich pełno było o tej porze roku, panowie Wolski, Buynowski i Kamieniecki siedzieli w głównej izbie starej stanicy wojskowej pod Ochmatowem. Osada była mała, jednak Dominikowi kazano stanąć w niej z całą chorągwią, była bowiem położona niemal na samym szlaku tatarskim. Wolski spodziewał się z tego powodu wielkich niepokojów, okazało się jednak, że mieszkańcy osady - rybacy i czabanowie nie naprzykrzali się zbytnio wojsku. Dawali co kazano, posłusznie spełniali wszystkie powinności. Porucznik jednak trzymał swoich ludzi w kupie. Dominik obawiał się zdrady i dlatego, co noc, wystawiał silne straże, sam obchodził wszystkie warty, sypiał mało i płytko. A owego wieczora, gdy zapadł ponury, wilgotny zmierzch, siedział w świetlicy razem ze swoimi kompanami przy antałku miodu i pieczonym jagniątku. Wśród zgromadzonych był i Tomasz Wolski, który wrócił już do chorągwi i siedział ponuiy w ciemnym kącie, gdzie nie docierało światło żarzących się węgli. -Ale wiosna w tym roku - mruknął Dominik pomiędzy dwoma łykami grzanego miodu z goździkami. - Chyba niedługo będzie potop. -Co tam, potop. Bywało już gorzej - mruknął Buynowski. - Pamiętasz, mości Dominiku jak lało nam w roku tysiąc sześćset dwudziestym szóstym, kiedy Gustawus najechał Prusy? To przez te błota, złamać go nie mogliśmy. -Jakie tam błota - mruknął z kąta Tomasz Wolski. - Nierówno tam strasznie było. Same pagórki, lasy i doliny. To dlatego. Wolski pokręcił głową. -Oj, waszmościowic. To nie tak jak myślicie. Ot, po prostu nauczyli się pludracy wojować. Taka jest prawda. Niewiele już zdziałamy naszą husarią. Oni mają muszkiety, piki, zwroty, ognia dają inaczej niż kiedyś. Ojcowie bili ich pod Kircholmem, nam nie starcza sił. Bo nasza potęga już nie w koniach i szabli. -Co też opowiadasz! - mruknął Buynowski. - Pod Trzcianną skoczyliśmy na nich tak, że i w pacierza nic nie zostało. Na szable ich bierzem i tyle. -Byłeś tylko mój Pawle mógł się do nich zbliżyć. Tak, Szwedy zaraz wyjdą na husarię. I w polu ci staną, poczekaj. Pludraki teraz chowają się za szańcami, za pikami. Widziałeś te kobyły niderlandzkie, z których do nas strzelają? Pana Ra-tomskiego z takiej pod Tczewem trafili i widziałeś - na wylot zbroję przeszła. -No to co. Starczy na nich skoczyć - i zaraz uciekają. Dominik upił miodu. Cisnął w żar kominka ogryzioną kość i spojrzał w okna, za którymi dogasały ostatki deszczowego dnia. Nie było wiatru. Choć przez ołowiane szybki przeświecał tylko mętny blask, z przesuwających się szarości można się było zorientować, że po niebie sunęły ołowiane i ciemnoniebieskie chmury, przynosząc deszcz i wilgoć. Z dachów kapała woda, słyszeli plusk kropel. W mokrym powietrzu świeciły czerwonawo plamy dalekich ogni, gdzieś blisko nawoływały się straże. -Mów waćpan, co chcesz - powiedział - ale mnie się zdaje, że kończy się powoli czas husarzy i panów braci... Kończy bezpowrotnie. My jesteśmy mężni, ale nasi synowie mogą już tacy nie być, mogą rozmiłować się w rozkoszach i dostatku. A wtedy co - przyjdzie tu Moskwa, przyjdą Niemce i Szwedy i zabiorą nam Rzeczpospolitą. -Też ci się zebrało na wspominki. -A teraz co - może będzie nowa wojna z Kozakami. Zamiast z nimi iść na Moskwę, kłócim się i bijem. -Wszystko przez popów - mruknął Buynowski - i przez naszych księży. Nie starcza im już dochodów w naszej Rzeczypospolitej. Wszystko muszą wiedzieć, a osobliwie jezuici. -Nie mów waść na jezuitów - odezwał się z kąta Tomasz Wolski. -A jak to szpiedzy cesarscy? -Służą Bogu, jak my wszyscy. -Ja mam innego pana. -Diabła! - warknął Wolski. -A bo co? Ja tam niczego nie zamierzam żałować. Może myślisz, że się nawrócę przed śmiercią? Panie Tomaszu... Zresztą i tak sami mnie wyklęliście z kościoła. Po trzykroć mnie ekskomunikowali, na ziemię świece rzucali, przeklinali. A ja co - żyję. I zgoła niewinnego człowieka ani razu nie zabiłem. Za to hultajów - całą moc. -Ale źle skończysz. -No to przynajmniej dobrze zacznę. Dominik już chciał zaoponować, bo rozmowa poczynała wkraczać na niebezpieczny grunt, gdy nagle nadstawił ucha. Wydało mu się, że usłyszał jakiś hałas na zewnątrz. Tak, rzeczywiście, po chwili doszedł doń łoskot otwieranej bramy, potem łomot kopyt, szczęk broni, jakieś ochrypłe głosy, rżenie wierzchowców. Na dole, nieco poniżej okna, mrok rozświetliło kilka pochodni. Dominik nie musiał czekać długo. Wnet w sieni i na schodach zadudniły ciężkie kroki, a potem rozległo się łomotanie w drzwi i głośny okrzyk: -Panie poruczniku! -Co się stało? Drzwi otwarły się szerzej. Przez szparę zajrzał jeden z pocztowych. -Panie poruczniku! Korsuń padł! -Co?! Wszyscy zerwali się ze swoich miejsc. Wolski chwycił za szablę, Buynowski również. -Korsuń? Jak to?! Co się stało? -Jacyś ludzie do nas przyszli. Z wolontarskiej chorągwi! -wykrzyknął zdyszany żołnierz. - Mówią, że Taras zdrajca podszedł niespodziewanie z czernią pod miasto. Najpierw chciał, żeby wydać mu regestrowych, a kiedy nasi nie chcieli, zaatakował Korsuń. -Gdzieci ludzie?! -Czekają pod fortalicjum. Wolski, tak jak stał, rzucił się w stronę wejścia. Wyskoczył na zewnątrz, szybko zbiegł po schodach i wypadł na podwórze. Wieczór był ciemny, ale ciepły. Już będąc w mrocznym wnętrzu usłyszał przemieszane głosy żołnierzy, parskanie koni, krzyki i brzęk broni. Na plac biegli zewsząd towarzysze i pocztowi. Gdy Wolski wyszedł z sieni, cały tłum zgromadził się już u wrót ganku. Płomienie pochodni przydawały wszystkim twarzom krwawej barwy. W słabym blasku, Dominik spostrzegł kilkudziesięciu jeźdźców na zmęczonych, pokrytych pianą koniach. Kilku z nich siedziało w siodłach, kilku zmieszało się już z jego ludźmi. Wolski spostrzegł, że nie mieli zbroić, a tylko szable, łuki, pistolety, niektórzy zaś tarcze. Odziani byli bardzo różnie. Jakiś człowiek - niski, brodaty, utykający dziwnie na jedną nogę, skoczył żwawo ku gankowi. Nim wkroczył w krąg światła, Dominik rozpoznał już, kogo miał przed sobą. -Wasza wielmożność... Słodki Jezu... Nie odmawiajże nam schronienia. My uszli z Korsunia. Co tam się nie działo! Sąd Boży! Sądny dzień nastał. Dominik chwycił go w gniewie za żupan pod szyją, potrząsnął mocno. Stary zakołysał się mocno, krzyknął, ale ramię Wolskiego trzymało go jak w kleszczach. -Co tam się stało, mów, człecze! Szybciej! Wojsko zniesione! -Zaraz, zaraz - nieznajomy cofnął się, Dominik puścił go, pozwolił, by ochłonął. - Uszliśmy spod Korsunia. Staliśmy w siole, co się zowie Listwina. Mieliśmy pilnować, czy Tatary nie nadchodzą. Ale - zanim się kto spostrzegł - nadszedł Taras Fedorowicz, a z nim razem ze dwadzieścia tysięcy Kozaków. Sama czerń i regestrowi, ci co zbiegli na Sicz. Najpierw mnich jeden dał naszym pismo, żeby zostawili tabory i tych Kozaków, co przy nas stali, wydali i poszli precz. Ale nasi rotmistrzowie, a zwłaszcza pan pułkownik Sierakowski strasznie się rozsierdzili. I uradzili, żeby się bronić w mieście. A wówczas Kozacy poszli do szturmu, co przyszło łatwo, bo gród był mało obronny. W dodatku zdrada się stała. Mieszczanie, którym się żołnierze uprzykrzyli, zbuntowali się i otwarli bramy. A potem... -Co potem?! -Potem nasi musieli uchodzić. Zostawili tabory, konie, broń. Ledwo co parę wozów zebrali i uszli. Sierakowski zebrał wszystkich, sformował tabor i poszedł. Kiedyśmy się o tym dowiedzieli - nie czekalim na nic - siedlim na koń i dalej na Bohusław. A co z naszymi się stało - nie wiem. Albo polegli, albo i się wycofują dalej, na Kijów. Słyszałem, że część chorągwi zebrał pan Samuel Łaszcz, miał iść z nimi naszym na pomoc, ale co z nim - nie wiem. Umilkł na chwilę i sapał głośno -Panie poruczniku! - wydyszał. - Ratujmy się! Kraj cały w ogniu. Czerń się wszędzie rusza. Dwa razy już na nas napadli chłopi, ledwieśmy się przebili. Wszędzie pełno kozactwa. Taras rozesłał zagony. Teraz Korsuń łupi. -Korsuń łupi? -Odpłacił się pięknie mieszczanom za pomoc. Ale cóż, wart swój swego. Panie poruczniku! -Cichaj waść!!! Dominik chwycił się za głowę. Wszystko zawirowało wokół niego. Wyglądało na to, że nadeszło najgorsze. -Słyszeliście, waszmościowie? - zapytał swoich towarzyszy, którzy stali dookoła. Zapadła cisza, w której słychać było tylko trzeszczenie pochodni. -Panie Muraszko, poznajesz mnie waćpan? - zapytał Dominik stojącego przed nim szlachcica, który opowiadał mu o wszystkim. Serafin, bo to on był we własnej osobie, spojrzał nań uważniej, wytrzeszczył oczy, a potem odskoczył i chwycił za rękojeść szabli. -Wolski! Porucznik Wolski! -jęknął. -Ano tak, we własnej osobie. Jam waści poszczerbił pod Jedliną. -Pamiętam, pamiętam - Dziadek Muraszko obejrzał się na swoich, ale nawet i bez tego widział, że ma zbyt mało ludzi. Opuścił z rezygnacją głowę. -Ja do waści urazy nie mam - powiedział. - Ale teraz wojna i trzeba odłożyć na bok prywaty. Waść chyba się zgodzisz ze mną. -Jako żywo. Daj waćpan odpocząć swoim koniom, daj ludziom jeść i pić. Prześpijcie się i to zaraz. -Tak jest. -Komenda przy mnie, panie Muraszko. Jeśli się nie podoba - to hajda w step i przebijaj się przez Kozaków samemu. Dziadek posłusznie skinął głową. -Którędy żeście tutaj szli? I dlaczego nie do Sierakowskiego? -Tam Kozaków pełno - zawołał Muraszko. - Myśmy szli przez Bohusław, tam jeden dzień stanęliśmy. To było wczoraj. Wyszliśmy rankiem, na wieczór byliśmy już tutaj. -To wiem. A po coście tyle stali w Bohusławiu? -Jak to, po co - stropił się Dziadek Muraszko. - Straty wielkie ponieśliśmy. Nie Iza było ostawić miasta. I tak by je Kozacy ograbili... No to my... tego... -Co tego?! -Ano obłuskaliśmy łyków. No, panie Wolski, żal było dać przepadać dobru. A przy tym szkoda, abyśmy wyszli pobici i bez łupów. -To znaczy, że ograbiliście miasto? -Oj, zaraz ograbić. A może powiem inaczej - pohasaliśmy sobie po grodzie i te kwarty, których mieszczanie nie zdążyli spłacić, odebraliśmy, nim przyszedł Taras. -Pójdziesz ty pod topór, panie Muraszko - mruknął pan Dominik. - A teraz idź spać. Rozejść się! - krzyknął do swoich. - Szykować broń waszmościowie. Skoro świt ruszamy. * * * Tak jak zapowiedział, ruszyli jeszcze przed świtem. Panował jeszcze zmrok, gdy w świetle pochodni otwarli bramę stanicy i cała chorągiew wyszła w porządnym szyku prosto na północ. Najpierw szła husaria Wolskiego, potem tabor, a na końcu zbieranina Muraszki. Dominik w każdej chwili spodziewał się ataku albo starcia z Kozakami, dlatego husarze siedzieli na koniach w zbrojach, z kopiami w tulejach. Jechali szybko. Na szczęście drogi i trakty wokół Ochmatowa nie rozmiękły zbyt mocno. Konie ani wozy nie grzęzły w błocku, ale i tak chorągiew szła wolniej niż chciał porucznik. Wolski prowadził swój mały oddział mało uczęszczanymi traktami. Zaraz gdy tylko przeszli stepy, jakie rozciągały się wokół Ochmatowa, zapadł w lasy, nie chcąc, by przemarsz widziały jakieś niepowołane oczy. Dominik wiedział, że wszędzie pełno mogło być kozackich oddziałów, rozproszonych kup czerni, czy swawolnego hultajstwa. Nie chciał wdawać się z nimi w utarczki; wolał doprowadzić chorągiew całą do głównych sił koronnych, które, jak powiedział Muraszko, musiały w tym czasie iść wprost na Kijów. Wolski spodziewał się także, że napotka na swej drodze niejedną komendę, którą wojna zaskoczyła z dala od obozu, bo polskie wojska rozrzucone były na znacznej przestrzeni. Długo zdążali spiesznym marszem na południe. Przez pierwszy dzień nie widzieli wcale wroga. Wprawdzie wiele siół było opuszczonych, mieszkańcy innych uszli w lasy, a co do pozostałych, Wolski nie miał złudzeń, że powstaną na pierwszy zew Tarasa Fedorowicza. Ale nie czas było się nad tym zastanawiać. Oddział szedł szybkim marszem do Chwastowa, przedzierał się bocznymi drogami, klucząc, a często nadkładając drogi. Na szczęście przez pierwszy dzień prawie wcale nie padało. Słońce i wiatr osuszyły nieco błota. Wiosenny, ciepły wiatr gnał po niebie szare chmury, spoza których przebłyskiwał czasami błękit nieba. Kozaków nie było widać wcale. Nie słyszało się nawet wystrzału, na stepach nie zarżał koń, nie odezwał się nigdzie brzęk stali, czy okrzyk. Zapadłe w lasach wioski, które mijali, były ciche i spokojne, opustoszałe przed nadciągającą burzą. Noc zastała ich w stepie. Zatrzymali się na nocleg przy starych kurhanach, obok niewielkiego sioła Bołodarki, z której mieszkańcy uszli w lasy wraz z dobytkiem. W osadzie pozostali tylko starcy, a chłopi pozabierali ze sobą żywność i zwierzęta. Nie było tu co zjeść, brakowało nawet miarki owsa dla koni. O Kozakach nie było wiadomo nic, jednak gdy Muraszko kazał przypiec pięty pewnemu wsiowemu lirnikowi, który przybył pono z Bohusławia, ten rzekł, że nie dalej jak parę dni temu, pod Kaharlikiem odbyła się wielka bitwa Kozaków z Lachami. Kto zwyciężył - nie wiadomo. Jedni powiadali, że Taras, drudzy, że Sierakowski. Za którymś tam jednak kolejnym przypiekaniem pięt, did przyznał w końcu, że Lachy uszli na północ, do Obuchowa, a od zachodu przyszły im posiłki. Gdy zaś Muraszko nie ustępował, dziad począł zaklinać się w końcu, że widział na własne oczy, choć niby był ślepy, że na czele posiłków przyszedł pono jakiś straszny okrutnik, który nie przepuszczał spokojnym wioskom i miasteczkom, rabował, palił, gwałcił i wsadzał dobrych mołojców na pale. Po takim opisie, Wolski i Muraszko zawyrokowali jednogłośnie, że nie mógł to być nikt inny, jak tylko imć pan strażnik koronny Samuel Łaszcz. Znaczyło to, że obaj wodzowie połączyli siły. Noc upłynęła spokojnie. Wilki wyły gdzieś na stepach i konie płoszyły się trochę, były to jednak przysłowiowe "strachy na Lachy,bo do rana nie działo się absolutnie nic. Za to o świtaniu Wolski poderwał swoich ludzi na nogi, po czym ruszył spiesznym marszem na pomoc. Gdy przebyli pół mili, począł wstawać blady, wilgotny świt. Dzień powitał ich drobną mżawką, szarością i błotem. Wjechali wkrótce w mokre, parujące lasy, podążali odtąd leśnymi duktami, przecinkami i dróżkami. Choć spowalniało to marsz, Dominik Wolski wolał nie ryzykować i ominął Białą Cerkiew z daleka. Husarze szli zatem przez laski i dąbrowy, aż wreszcie weszli w głębokie, poprzecinane pasmami stepów bory. Tu było bardziej sucho, ale za to wąsko. Wyładowane wozy nieraz utykały w ciasnych przejściach, łamały koła na korzeniach i nierównościach gruntu, gdy uparcie podążali naprzód. Był już ranek - ponury, mglisty i deszczowy, gdy gdzieś z głębi boru doszedł do nich huk wystrzału; po nim drugi, trzeci... dziesiąty. Gwałtowna, ale przytłumiona odległością palba zatrzęsła starymi drzewami. A potem w huk wystrzałów wmieszały się dalekie wrzaski i wszystko przycichło. Wolski, który spodziewał się, że w każdej chwili natknąć się mogą na oddziały koronne, wysłał szybko Serafina Muraszkę razem z trzema ludźmi na zwiady. Bezszelestnie zniknęli w gąszczach i wrócili szybciej niż się spodziewał. Przypadli doń na parujących koniach. -Kozacy naszych reżut! - syknął przez zaciśnięte zęby Muraszko. - O ćwierć stai stąd, na wielkiej polanie. Musi być, osaczyli chorągiew kwarcianą albo powiatową! -Kozacy - mruknął cicho Dominik. - No to poigramy z kozakami. Prowadź! Muraszko posłusznie ruszył leśną drogą. Rozkazy wydano szybko i cicho. Husarze zwarli szeregi, stanęli trójkami niby mur stali. -Ruszaj! - zakomenderował Wolski. Chorągiew poszła truchtem jak jeden mąż. Szybko i cicho szli przez dąbrowę, minęli wykroty pełne zbutwiałych pni; ciepły, wiosenny wiatr przemknął między drzewami, zaszumiał wśród husarskich skrzydeł i proporców, rozwiał się gdzieś w stronie stepów. Konie skoczyły szybciej, zupełnie same, jak gdyby czując zbliżające się starcie, szarżę i pęd, zakończony uderzeniem w luźne szyki wrogów. Szybko posuwali się przez las. Muraszko wskazał odchodzącą w bok szeroką drogę i pancerny wąż jeźdźców skręcił w prawo, przemknął przez dąbrowę. Strzały rozległy się znowu, gdzieś z przodu doszły do nich przytłumione wrzaski i krzyki, a potem potężniejący brzęk stali. Znów rozległ się wystrzał, zarżą] czyjś wystraszony koń. Wychynęli spod gęstych gałęzi na otwartą przestrzeń stepu, spomiędzy dwóch borów, na ogromną polanę zarośniętą przez zdziczałe krzewy, chaszcze i wysokie trawy. Na drugim jej końcu wrzała bitwa. Ogromne mrowie Kozaków obskoczyło ze dwie setki jeźdźców w żółtych barwach. Ścinali się tuż przy ścianie drzew, walczyli o każdą piędź wolnej przestrzeni, zwróceni bokiem do ludzi Wolskiego. Koło Zaporożców zamykało się z wolna, Kozacy nacierali na Lachów śmiało, przypierali ich niemal do gęstego boru, krzaków i zarośli. W powietrzu słychać było brzęk szabel, ochrypły okrzyk wydobywający się z setek gardeł, przeraźliwe chrapanie wierzchowców. Gdzieś, między walczącymi zabłysły słabe ogniki wystrzałów, spomiędzy zwichrzonych, zwartych w walce jeźdźców wyskoczyły rozszalałe konie bez jeźdźców, pognały w stepy, rżąc przeraźliwie. A nad kłębowiskiem walczących, Wolski ujrzał pochylony, ogromny i znieruchomiały sztandar z gryfem w błękitnym polu. A wówczas spiął konia ostrogami, skoczył na bok, wyrywając zza pasa porucznikowski buzdygan. -Formuj trzy rzędy!! Husarze sprawnie rozjechali się na miejsca. Stanęli w trzech rzędach, jak nieruchomy, skrzydlaty mur, zjeżony lasem kopii nad głowami. -Poluźnij! Posłusznie rozluźnili szyki. Tam byli Kozacy, lekka jazda, Wolski nie chciał atakować ich kolano w kolano, tak jak czyniono zwykle wobec kornetów rajtarów, czy czworoboków pikinierów. -Uciszyć się! Nikt nawet się nie poruszył. -Kopie w garść Towarzysze posłusznie ujęli groty kopii. Poprawili się w siodłach. -Ruszaj! Dalej! Szeregi skrzydlatych jeźdźców drgnęły, husaria ruszyła z miejsca lekko i zwinnie. Konie szły szybkim stępem przez trawy. -Rysią! Lawina jeźdźców pomknęła szybciej. Spod kopyt trysnęło błoto i kamienie, stepowy wiatr zaszumiał na srebrzystych skrzydłach na naplecznikach husarskich zbroić, zafurkotał proporcami kopii. Z przeciwnej strony odezwały się okrzyki. Koś zauważył widać nowe zagrożenie, ktoś ostrzegł kozackich sotników o odsieczy. Zaporożcy wstrzymali konie, oderwali się od przeciwnika pośpiesznie zmieniając front, by stawić czoła nowemu zagrożeniu. Gdzieś z przodu gwizdnęło kilka kuł. Ale nie zdążyli uczynić wiele... W tej samej chwili, Wolski usunął się koniem w bok, a potem wrzasnął, aż konie przysiadały na zadach: -W skok! Husaria pomknęła przez step jak orkan. Skrzydlaci jeźdźcy pochylili się w kulbakach, mknąc niby wicher przez trawy i niskie krzewy. Wiatr zaszumiał na skrzydłach, owiał naprężone ludzkie twarze, wilgoć zalśniła na srebrzystych zbrojach, na wilgotnej od mgły końskiej sierści. A potem husarze złożyli kopie w pół końskiego ucha i las ostrzy opadł, zniżył się, godząc prosto w Kozaków. Chorągiew pomknęła jak orkan, jak stepowy wiatr, w ogłuszającym szumie chorągwi, w grzmocie kopyt końskich, by zmieść i roztratować wszystko, co mogło stanąć jej na drodze. Zaporożcy chcieli jeszcze rzucić się na nią ławą, chcieli zewrzeć szyki w daremnej obronie. Ale czasu już nie było.... Niby skrzydlaty mur, husaria runęła na nich z łoskotem, wpadła w liczne szeregi, porwała przed sobą, zdruzgotała i rozniosła na strzępy... O jakimkolwiek oporze nie mogło być mowy. Kozacy runęli do tyłu, w bezwładnej gromadzie pognali w stronę lasu. A wówczas brzęknęły szable i husarze wsiedli im na karki, pognali za uciekającymi, wycinając czmychających w pogoni. Przemknęli tuż obok tych, których wyrwali z matni niemal w ostatniej chwili i wpadli w las i wąskie ścieżki. Dominik, który pognał za nacierającymi, znalazł się nagle w środku wielkiego tłumu ścigających i ściganych. Nie mógł już wydawać rozkazów, nikt go zresztą nie słuchał, więc porucznik sam dobył szabli i począł ciąć uciekających. Rozszalałe konie niosły ich coraz dalej i dalej w stepy. Jak wicher wpadli do lasu, między chaszcze, przemknęli przez dąbrowę, przez dębinę i rzeczkę. Kozacy uciekali, z rozpaczą popędzali wierzchowce, ale husarskie rumaki były szybsze, śmiglejsze i bardziej zwinne. Wolski widział, jak tuż obok cwałujący na swym ogromnym koniu Tomasz Wolski uniósł się w strzemionach i rozrąbał łeb jednemu z uciekających. Buynowski, wysforował się na czoło pościgu na swym wielkim rumaku i dopędziwszy uciekających, szalał -tnąc w głowy, karki i plecy. Jakiś ogromny, barczysty Kozak zawrócił konia, chcąc go zatrzymać, wzniósł szablę do cięcia, Byunowski jednak przypadł doń jak błyskawica, ciął szybkim, niemal niewidocznym cięciem i zwalił Zaporożca z konia. Gnając jak szaleni, wpadli wreszcie do starego, mrocznego boru. Husarze wstrzymali konie, niedobitki Kozaków poczęły znikać miedzy drzewami. Dominik znalazł się szczęściem obok trębacza, krzyknął nań i wśród boru zabrzmiał przenikliwy głos trąbki wzywający do powrotu. Towarzysze i pocztowi wracali wolno. Zmęczone szarżą i pościgiem konie parowały, rżały i rzucały się niecierpliwie. Ludzie Muraszki pędzili przed sobą sporą grupę jeńców - wyłapanych w gąszczu krzewów, wśród drzew i zarośli. Powrotna droga dłużyła się nieznośnie. Niebawem wychynęli znowu spomiędzy drzew, wyjechali na okrwawioną przestrzeń stepu. Panowie bracia, których uchronili przed wysieczeniem, ruszyli ku nim konno, a ci, co stracili wierzchowce pieszo, wznosząc okrzyki na cześć zwycięzców. Tymczasem czeladź i pocztowi poczęli już zbierać trupy z pobojowiska. Dominik przyjrzał się uważnie idącym ku nim ludziom. Wyglądali na polską chorągiew kozacką, którą Zaporożcy zaskoczyli w trakcie przemarszu. Widać było już na pierwszy rzut oka, że bronili się mężnie. Pod lasem leżało ogromne zwałowisko okrwawiony ciał, Niżowców było bez mała dwa razy więcej niż Lachów. Do porucznika przyskoczył jakiś szlachcic na spienionym wierzchowcu. Był średniego wzrostu, miał siwe, podgolone wysoko włosy, sumiaste wąsy opadające aż poniżej podbródka, policzek, skroń i brew szpeciła blizna po cięciu szablą. -Dziękuję waszmości, uniżenie dziękuję! -zakrzyknął, po czym zdjął czapkę, i skłonił się, nie schodząc z konia. - Gdyby nie wasza mość, już by tu nas hultajstwo mostem położyło! Aleśmy wpadli! Na Boga żywego! W lesie nas dopadli, ćwierć blisko wystrzelali, wyrąbali między pniami. Aleśmy zdzierżyli i tutaj się cofnęli. A wówczas - posiłki do nich przyszły. Ale wybacz waszmość -jestem Achacy Juszkiewicz, porucznik chorągwi kozackiej. -A ja Dominik Wolski, porucznik husarski. -Dziękuję waść uniżenie. -A właściwie, to skąd żeście się tu wzięli? -Staliśmy w Białej Cerkwi - wydyszał Juszkiewicz i otarł pot z czoła. - Wczoraj przyszło tam hultajstwo i czerń. Fortyfikacje w mieście słabe - nie zdzierżyliśmy. Wycofaliśmy się w las, ale rezuny zwiedzieli się, którędy idziemy. Uczynili zasadzkę i ot - przesunął dłonią po gardle. - Żeby nie waszmość, to byśmy tu wszyscy mostem legli... -Wiecie coś o Tarasie? My dwa dni temu wyszliśmy z Ochmatowa. -Taras Korsuń zajął. Mówią, że pobił wojska koronne, Sierakowskiego przycisnął i Łaszczą. Straszne rzeczy się dzieją... Po szwedzkiej wojnie takie nieszczęścia na Rzeczpospolitą spadły. Wszędzie czerń swawoli. Napadają na dwory szlacheckie, reżąpanów braci... - Juszkiewicz dyszał ciężko. - Ja już nie wiem, gdzie się obrócić, gdzie iść... -Pójdziesz waćpan ze mną? -A pewnie. Ale poczekaj, niech jeno ludzi ogarnę. Połowa z nas nie została. Boże Święty! - porucznik złapał się za głowę -wzięli nas jak ryby w saku! Niechże to wszyscy diabli. -Nie desperuj już waszmość. Wiesz, gdzie wojska koronne? -A skądże znowu. O mój Boże... Nie wiem... -Masz - Wolski podał Juszkiewiczowi bukłak z gorzałką. Porucznik pociągnął dobrze, westchnął, uspokoił się nieco. -Zbierz swoich i dołącz do nas. Ćwierć mili stąd jest nasz tabor. Tam przenieście rannych. Za dwie kwatery ruszamy. Szybko! Juszkiewicz skinął i odwrócił się do swoich, wykrzykując komendy. Jego ludzie rozsypali się po pobojowisku, czeladź poczęła łapać konie poległych. Do Wolskiego zbliżył się jeden z wolontariuszy Muraszki. -Jeńców wzięlim, panie poruczniku - zameldował. - Będzie ich ze dwudziestu. - Co z nimi uczynić? Puścić, czy szyje urzezać? -Na arkany ich i do taboru. Sprawimy się z rezunami jutro. A teraz ruszać. -A dokąd pójdziemy? - zapytał z drugiej strony namiestnik Buynowski. -Na północ, do Kijowa. Spomiędzy koni wysunęła się duża grupa ludzi. Zaporożcy szli wolno, ze spuszczonymi łbami. Kilku rannych krwawiło. Konni otaczali ich szczelnym kręgiem. -Ich sotnik nam uciekł - rzekł Buynowski. - Powiadają, że się zwał Iwan Barabasz. Kozacy byli z Perejasławskiego pułku. -Barabasz? - Wolskiemu wydało się, że twarz jednego z mołojców była jakby dziwnie znajoma. Tak, jeden z Kozaków różnił się od pozostałych. Miał spłowiały, ale dostatni żupan. Choć trzymał się prosto, wyraźnie odróżniał się młodą, prężną sylwetką, ale jego twarz przecinały głębokie bruzdy, brwi i wąsy nieco mu posiwiały. Wolski zastanawiał się, skąd może go znać, ale potem wzruszył ramionami i dołączył do swoich husarzy. * * * Do spotkania doszło nadspodziewanie szybko. Już po przejściu kilku mil, ludzie Muraszki dali znać, że w niedużym siole przed nimi stojąjakieś wielkie wojska. Przednia straż została wprawdzie rozpoznana, o mało też nie doszło do strzelaniny i przelewu krwi, na szczęście jednak rozpoznano się wzajemnie. Napotkane oddziały okazały się chorągwią koronną z polskiego obozu. Gdy tylko do Wolskiego przyprowadzono kilku polskich towarzyszy, dowiedział się od razu, że w taborze stoi sam hetman Koniecpolski. Przyniesiono mu też wieść jeszcze bardziej pocieszającą. Otóż Sierakowski zdołał oderwać się od Tarasa i połączyć z Łaszczem i resztą wojska. Zaś Kozacy Tarasa, wiedząc, że idą przeciw nim główne siły wojsk koronnych, pospiesznie przeprawili się na Zadnieprze, obsadzając wszystkie przeprawy, tarasując zasiekami drogi i przesieki w lasach, podjudzili też czerń na Prawobrzeżu do buntu przeciw szlachcie, mając nadzieję, że powstanie chłopskie zatrzyma Lachów na Kijowszczyźnie na dłużej. Jednak bunt czerni, nie mającej wielkiego wsparcia ze strony Kozaków mógł się rychło skończyć. Zresztą, biło się z niąjuż pospolite ruszenie, prywatne wojska i chorągwie powiatowe. Sam Koniecpolski wyjechał Wolskiemu na spotkanie. Przyjął popis jego chorągwi stojąc pod buńczukiem na wzgórzu, z gołą głową i buławą w ręku. Szybko przeszła przed nim husaria Wolskiego, po tym złota chorągiew Juszkiewicza. Potem zaś wolontarska rota Muraszki. Na końcu szedł tabor, za nim zaś kozaccy jeńcy, wzięci w niewolę. Zobaczywszy ich, hetman nakazał wezwać Wolskiego, a porucznik szybko wskoczył na kurhan. -Widzę, że www... waszmość nnn... nie tylko ppp... przyprowadziłeś mi ttt.tttrzy chorągwie, ale i pppp... pogromiłeś hultajstwo - powiedział, jak zwykle, jąkając się strasznie. Przepytałeś ich już z jakiego są pułku? -Z perejasławskiego. Z sotni, z Horola. -To i dobrze. Kto ich wiódł? -Iwan Barabasz, setnik horolski. -To ttt... teraz sss... słuchaj waszmość. Nie trzeba mi zbędnych gąb. Ttt... to buntownicy. Www wyścinasz ich zaraz. -Jakże to tak?! - zakrzyknął Wolski. - Toż to żołnierze! -To bbb... buntownicy. Czeka ich pal albo szubienica. Wolski zbladł. Zimny pot wystąpił mu na czoło. -Gdyby to była czerń, miłościwy panie. Ale to żołnierze, jak my. -Żżżż... żołnierze się sk.. .kkk.. .ończykli. ŻŻołnierzamy byli jak nam służyli. Teraz to buntownicy. -Ależ! -To rozkaz! - warknął wściekle Koniecpolski. - Masz tak zrobić i już! We ddd... dwa pacierze ma ich ttt... tu nie być. Zrozumiałeś waszmość panie? Dominik spuścił głowę. Zacisnął pięści, ale posłusznie odwrócił się i ruszył do taboru. Podjechał wolno do idących wolno Kozaków. Spojrzał na nich. Przyjrzał się jednemu z nich... Jego oblicze było jakby znajome. Naraz Wolski osadził konia w miejscu z takim impetem, że rumak stanął dęba. Jak mógł nie znać tego człowieka... Tego ciemnolicego szlachcica z Jedliny! Jak mógł nie rozpoznać go od razu?! -Jezus Mario! Gedeon! - ryknął, aż konie poprzysiadały na zadach. Jednym szybkim ruchem zamachnął się szablą i ciął. Przeciął arkan, na którym Sienieński wlókł się za Kozakami. Zeskoczył z konia i spojrzał prosto w oczy więźnia. -Panie Gedeonie, jak to? Skąd waść tutaj? Przecież... My myślelim, że waszmość zabity! Jezus Maria! Na jego krzyki przyskoczyło bliżej kilku towarzyszy husarskich. Buynowski rozdziawił gębę na widok Sienieńskiego. Kamieniecki wytrzeszczył oczy. Jedynie ogromny Tomasz uśmiechnął się słabo. Sienieński stał bez ruchu. Był zmęczony, zniszczony życiem. Twarz miał pobrużdżoną, włosy posiwiałe. Patrzył na Wolskiego w osłupieniu. A potem zwalił się im do stóp. -Zabił ją, zamiast mnie... - powiedział Sienieński szeptem. - Nawet nie wiem, gdzie grób Justyny... Uratował mnie Barabasz. Ale i tak mam... kulę w boku. Są dni, że szaleję z bólu. Żelazo tkwi we mnie. Nie da się go wyjąć. To już koniec. Wolski w milczeniu dolał mu miodu do kubka. Kamieniecki, siedzący po przeciwnej stronie stołu już dawno zasnął. -Barabasz wziął mnie na Prawobrzeże. Chciał, żebym odszedł, aleja nie zdążyłem... ta zasadzka, potem wy... Wolski pokiwał głową. Potem pociągnął łyk miodu. -Straszna ta wojna - powiedział cicho. -1 myślę, że polegniemy na niej wszyscy. Ale co ty chcesz? Wracać do domu? -Nie wiem. -Chcesz znaleźć Matwieja? Chcesz się zemścić? -Zemścić... O tak, chętnie. Ale po co? Justyna nie żyje. Wszystko skończone. Wszystko... -To chodź z nami - mruknął Wolski. - Znajdzie się dla ciebie szabla, koń i zbroja. Masz zginąć, to przynajmniej przysłużysz się Rzeczypospolitej. -Ja chciałbym spotkać znowu Barabasza. Mówisz, że nie zginął w potyczce? -Nie widziałem jego ciała. Gedeon skrzywił się, chwycił za bok. Ból znowu rozszedł mu się po boku. -Dobrze - wyszeptał. - Może znajdę Matwieja. * * * Ruszyli w dwa dni później. Wolski dał Gedeonowi jednego z powodowych koni. Sienieński nie wiedział, co stało się z jego ulubionym wierzchowcem. Ale tego pięknego, gniadego czterolatka nazwał tak samo - Kaper. I nowy koń chyba polubił to imię, tak jak polubił nowego pana, chętnie przybiegał doń i nosił na grzbiecie. Wolski dał też Gedeonowi starą husarską zbrój ę, Buynowski dołożył do tego szablę. Kopii mieli wszyscy pod dostatkiem... Ale Sienieński nie cieszył się już z tego. Doszły doń wieści, że Jedlinę spalili Kozacy. Zresztą cóż jeszcze mogło pognębić go bardziej niż śmierć Justyny. Życie uciekło zeń, tliło się ledwie dostrzegalnym płomieniem. Młodzieniec postarzał się od trosk. Włosy posiwiały mu, na twarzy pojawiły się głębokie bruzdy. Niewiele mówił za dnia, spał długo, w milczeniu spełniał wszystkie rozkazy. A tymczasem rozprawa z Kozakami zaczęła się już na dobre. Po dwóch dniach ciągnienia, wojska koronne przeszły Dniepr pod Kijowem, a potem skierowały się na południe. Koniecpolski dowiedział się od podjazdów, że Taras przebywał gdzieś w okolicach Perejasławia i tam właśnie kierował swoje wojska. Gdy dotarli do Suły, zapadł już mrok. Husarska chorągiew Wolskiego szła w straży przedniej -jako wsparcie dla ciągnących przodem tatarskich i kozackich rot. Dominik, któremu powierzono pieczę nad strażą przednią, wjechał na brzeg jako jeden z pierwszych. Zatrzymał konia i wbił spojrzenie w przeciwległy brzeg - niby niedaleki, a jednak zasnuty przedwieczorną mgłą. Wśród drzew, po drugiej stronie rzeki, panował spokój. Nigdzie nie było widać śladu żadnego człowieka. W ciszy dał znak buławą i chorągwie poczęły wchodzić w rzekę wolno, z namysłem. Spieniona, wezbrana skutkiem wiosennych roztopów i deszczy, Desna pieniła się wściekle wokół końskich kopyt. Konie szły przez bród wolno, prychając trwożliwie, lękając się głębiny. Zwykle w tym miejscu nie było zbyt bystrego i głębokiego nurtu. Jeździec na koniu mógł przejechać przez bród suchą nogą. Jednak teraz, po wiosennym przyborze wód mroczne lustro rzeki sięgało rumakom do wysokości szyi, gdzieniegdzie nawet wyżej kłębu. Obie chorągwie kozackie - Ciechanowicza i Ruszińskiego - pierwsze poczęły zbliżać się do drugiego brzegu. Jeszcze nim konie zdołały wspiąć się na piaszczyste łachy i osypiska, Wolski dał rozkaz, aby ruszała hetmańska chorągiew. Husarze, trzymając wzniesione w górę kopie z proporcami, poczęli uważnie zjeżdżać na brzeg. Wolski wjechał do wody. Jego ogier prychnął, zaparł się kopytami, ale ponaglony przez jeźdźca, wszedł w spienione nurty. Rzeka atakowała ich wściekle. Wolski musiał kazać rozluźnić szyk. Przypadkiem znalazł się obok niego Kamieniecki. Dominik zauważył, że Samuel chwiał się w siodle. Gdy pociągnął nosem, zrozumiał przyczynę takiego stanu rzeczy. Pan wojewodzie był po prostu pijany. Wolski zmarszczył brwi. Za coś takiego groziła szubienica. Nim zdążył odezwać się do towarzysza, znienacka na drugim brzegu rzeki rozległy się strzały. Konie spłoszyły się, poczęły miotać się, spychane na bok wartkim nurtem. - Naprzód! - rzucił wściekle Wolski. - Naprzód, zanim nas tutaj wybiją. Husarze ponaglili swoje wierzchowce. A potem na drugim brzegu Suły zaświeciły się ogniki wystrzałów. W rzece zakotłowało się. Ktoś runął z koni, jakiś koń dał się zepchnąć na bok, zakwiczał żałośnie, a potem poszedł pod wodę. Pozostałe wierzchowce przedzierały się w stronę drugiego brzegu. Gdzieś, z drugiego brzegu rzeki doszedł do nich odgłos ciężkiego wystrzału. Coś świsnęło w powietrzu, a potem w samym środku rzeki zakotłował się nurt, woda eksplodowała ogromnym gejzerem. Wojski zobaczył, jak Kamieniecki pochyła się w kulbace, a potem spada do wody. Krzyknął przeraźliwie, ale nie mógł cofnąć się, nie mógł zawrócić. Przecież był dowódcą! Przecież napierali nań z tyłu inni husarze. -Saaaaamueeeel!!! - rozdarł się porucznik na całe gardło. Znów doszedł ich wystrzał, rzeka eksplodowała, huk był tak potężny, że konie stuliły uszy, poczęły wierzgać. Ale chorągwie kozackie dotarły już na suchy grunt, pognały szybko między drzewa. Rozległy się tam nowe wystrzały, brzęk szabel, jęki. A potem wszystko ucichło. Towarzysze z koronnych chorągwi wygnietli gniazda Kozaków w ciągu kilku chwil. Dominik poczuł, że jego koń poczyna dźwigać się ku górze. Odskoczył w bok, pozostawiając dowodzenie Buynowskiemu. Ktoś inny skoczył za nim - to był Tomasz Wolski. Runęli pędem wzdłuż brzegu, przeskakując pnie zwalonych drzew, omijając płytkie rozlewiska. -Jezus Maria! - zawył Wolski. - Nie to, nie może być! Saaamueeel!!! - wrzasnął. - Kamieniecki! Co się z tobą dzieje?! Odezwij się, gdzie jesteś. -Kamieniecki!!! - ryknął z tyłu Tomasz. - Żyj! Ty musisz żyć. Zatrzymali się bezradnie. Spieniona rzeka niosła kłody drew i gałęzie. Skręcała, a na południowym brzegu rozpoczynały się już nieprzebyte topiele i rozlewiska. Obaj Wolscy zatrzymali się niezdecydowani. Desna była pusta, mroczna i ciemna. Była jednym wielkim bezmiarem. -Nie, to nie może być! - wrzasnął Dominik. - To sen! Jeden wielki sen. Jezus Maria! On się utopił. Samuel - wykrzyknął rozdzierająco. Prawie nigdy nie płakał, rzadko ronił łzy, a teraz napłynęły mu do oczu niemal same. Nie, to nie mogła być prawda. Ale Kamienieckiego nie było nigdzie widać. On utonął. Utonął! Utonął!!! Nic już nie mogło tego zmienić... Nic... Nic... Nic... Stojący obok Tomasz zdjął kołpak. Przeżegnał się i zaczął bezgłośnie się modlić. Modlić za duszę Kamienieckiego. * * * Świt jeszcze bielił się na wzgórzach, gdy hetman Koniec-polski podciągnął swoją armię na pola pod Perejasławiem. W ponurym, rozmytym deszczem świetle wschodzącego dnia, zamajaczyły przed wojskami szarą, posępną płaszczyzną, pełną krzewów i bagnisk. A dalej, za stepem były już lasy, mokradła i wielki Dniepr. W powietrzu unosiła się wilgoć i mgła, dymy pożarów z podpalonych siół. Chorągwie polskie szły w mlecznych, chłodnych oparach. W górze był już świt, pierwszy brzask i szarość wiosennego nieba, dołem przewalał się jeszcze mrok i mgła. Roty wychodziły z niej wolno, błyszczące od rosy osadzającej się na zbrojach jazdy i lufach muszkietów. Szły na walkę, na wojnę, na śmierć i chwałę. Nikt nawet się nie odezwał, wszystkie serca biły mocno, dłonie zaciskały się na rękojeściach szabel. Wybiła godzina bitwy. Teraz miało rozstrzygnąć się wszystko... Po długich, męczących chwilach niepewności, gdy chorągwie i pułki wyszły w końcu spoza wzgórz, ujrzały rozciągnięty na nadrzecznych łęgach i polach pod Perejasławiem tabor kozacki. Taras wiedział, co czyni, rozkładając się w tej okolicy. Tu, wśród błot, mokradeł i trzęsawisk, jakich pełno było u ujścia Trubieży; wśród lasów i zdradliwych oczeretów, mógł okopać się i być pewien, że Koniecpolski nie rozwinie do natarcia swej strasznej jazdy. Ale gdy wojska koronne wyszły już na otwartą przestrzeń, ujrzały przed taborem ogromne morze wojska. Pułki i sotnie stawały na bojowych pozycjach, błyszczały groty spis, lufy armat, buńczuki. Przed samym taborem, tworzonym z kilku rzędów wozów spiętych łańcuchami, stała zaporoska piechota, formując zwykły szyk bojowy - trzy linie, przetykane gdzieniegdzie armatami. Na skrzydłach ogromnego półksiężyca ławy stała jazda. Powiewały nad nią chorągwie, w tym wielki, ogromny sztandar wojska zaporoskiego z archaniołem. Wojska koronne patrzyły na to wszystko z podziwem, bo rzadko zdarzało się, aby Zaporożcy stawali do otwartej walki przeciw Lachom. Zwykle poprzestawali na zamykaniu się w taborze, opasywaniu się rzędami spiętych łańcuchami wozów i długotrwałej obronie. Lecz Dominik Wolski, który wpatrzył się bystro w szeregi wrogów zrozumiał szybko, co się stało. Taras ustawił wprawdzie tabor, ale nic zdołał okopać go ani umocnić. Oznaczało to zatem, że ruchoma forteca była łatwiejsza do rozerwania przez jazdę, a potem do zdobycia przez piechotę. Taras wystawił zatem przed taborem większość sił, aby wstrzymać pierwszy impet Koniecpolskiego i dać swoim czas na okopanie się, wrycie w ziemię, usypanie ostróżków i szańców. Tak samo myślał też hetman Koniecpolski. Wnet konni posłańcy wykrzyknęli rozkazy i chorągwie poczęły sunąć przez mgły i dymy wprost ku znieruchomiałym kozackim szeregom. Nikt się nie odezwał. Ogromna cisza zaległa nad polem bitwy, a tylko w górze niebo rozwidniało się coraz bardziej. Zrobiło się jasno; światło słoneczne zagrało na wspaniałych barwach jazdy polskiej, rozsrebrzyło pancerze i skrzydła husarii, przydało żółtego, czerwonego i błękitnego blasku polskim chorągwiom kozackim, które poza nazwą nie miały nic wspólnego z Kozakami zaporoskimi, rozświetliło las wniesionych kopii, furkocących proporcy i sztandarów. Na koniec armie stanęły naprzeciwko siebie. Stały chwilę, patrząc na siebie tysiącami oczu, czekając na sygnał, na znak, który miałby rozpętać burzę, szał i zniszczenie. Chorągiew Wolskiego stała na wprost zaporoskiej piechoty, w centrum szyku, w walnym hufie, wedle polskiego urządzenia. W lewym i prawym rogu stały lżejsze roty kozackie, wolontarskie i dra-gonia. Wojska rozwinęły się szybko, sprawnie i cicho. W zwrotach, i ruchach ludzi, i koni nie było nic chaotycznego. Widoczne stało się od razu, że nie było tutaj żadnego pospolitego ruszenia, żadnego nowo zaciężnego motłochu, ale stary, wyćwiczony żołnierz, jeszcze z pruskiej wojny. Hetman Stanisław Koniecpolski wyjechał wolno przed walny huf, stanął nieco na uboczu, pod buńczukiem, z gołą głową. Spojrzał na Kozaków, patrzył długo, a potem machnął buławą. Bębny zawarczały przeciągle, rozległy się głosy trąbek, nawoływania dowódców. Pancerna nawała jeźdźców ruszyła wolno do przodu. -Ruszaj! - zakrzyknął Wolski, stający z boku swej chorągwi. Coś pękło w nim w tej właśnie chwili, coś się załamało. Kamieniecki nie żył, a sprawcy jego śmierci byli teraz przed nim. Wolski nie rozumiał, jak kiedyś mógł czuć dla nich litość, czuć szacunek. Teraz nie było już czasu na nic. Husarze ruszyli z miejsca wolno, majestatycznie, jak na paradzie. Wiatr zaszeleścił wśród wzniesionych kopii, zakręcił proporcami, zaszumiał wśród wysokich skrzydeł. Wszystko było już rozstrzygnięte, wszystko było już postanowione. Jadący na lewym skrzydle chorągwi, w pierwszym szeregu Gedeon, cisnął kopię spotniałą dłonią. Wiedział, że nadchodzące chwile walki, szarży i zamętu decydować będą o jego życiu lub śmierci. Kaper pod nim prężył się, rwał do przodu. Pomimo lęku, Sienieńskiemu było lekko; w ciężkiej, husarskiej zbroi, którą podarował mu Wolski, czuł się jak uskrzydlony, bo przecież miał skrzydła. -Dalej! Dalej! -zakrzyknęli rotmistrzowie i porucznicy. Lawina jeźdźców poszła rysią, husarskie konie lekko i zwinnie sunęły nad stepami. Wiatr zaszeleścił mocniej na skrzydłach i proporcach. -W skok! - wrzasnął Wolski, przekrzykując innych. A potem dodał nieco ciszej - za Kamienieckiego... Husarze pochylili się w kulbakach i, jak jeden mąż, runęli do przodu. Konie i zakuci w stal jeźdźcy pomknęli niby stalowa lawina. Chwila jeszcze i las kopii zniżył się ku łbom końskim. Husaria poszła jak burza, jak pancerna lawina, która zniszczy i stratuje wszystko, co tylko stanie jej na drodze... Sto kroków jeszcze dzieliło husarię od kozackich szeregów. Skrzydlaci jeźdźcy mknęli niby huragan. Jeszcze siedemdziesiąt kroków... Jeszcze pięćdziesiąt... Zdawać by się mogło, że lada chwila pancerna jazda spadnie w ścieśnione szeregi wrogów, zniesie ich ze szczętem, położy mostem i przedrze się po ich trupach do taboru! Chwila jeszcze... Kozacy patrzą prosto w oczy straszliwej nawale, pochylają ostrza włóczni, ściskają mocniej piszczele. Ale wystrzał nie pada. Dwadzieścia kroków dzieliło husarię od ścieśnionych szeregów. Zdawać by się mogło, że nic już, żadna siła nie ocali kozackich zastępów. Ale na chwilę przed uderzeniem, na kilka sekund ledwie przed początkiem zniszczenia ziemia rozstąpiła się, jakby pod kopytami wierzchowców. Rozszalałe konie wpadły w płytkie, ukryte pod trawami trzęsawisko! Kopyta końskie poczęły się ślizgać. Jednolita dotąd linia szarżujących złamała się, zwichrzyła, w szeregi wkradł się zamęt. Jakiś koń zwalił się, ktoś runął pod kopyta rumaków, szeregi zwolniły znacznie, wśród kwików i wierzgania koni. Wolski krzyknął z przerażenia, zamarli, pobladli, husarscy towarzysze. A wówczas błysk ognia rozjarzył kozackie, znieruchomiałe szeregi, poraził wszystkie zmysły nacierających, przeorał splątaną gromadę jeźdźców. Rozległy się przeraźliwe wrzaski, jęki, kwiki padających koni. Husarze skłębili się, ale wypadli w końcu z mgły wystrzałów, doszli do przeciwnika. Kopie trzasnęły w jednej krótkiej chwili jak wątłe patyczki, szeregi Kozaków skłębiły się, lecz utrzymały szyk. Husaria, straciwszy rozpęd nie mogła złamać nienaruszonych szyków zaporoskich. Zamiast je znieść, fala jeźdźców dotarła do szeregów, wpadła na nie, i zatrzymała, rzucona wstecz ostrzami spis i ogniem piszczeli. Teren był zbyt grząski, husarskie konie ślizgały się w błocku, łamały nogi, wierzgały rozpaczliwie, zsuwały się wprost na ostrza spis i rohatyn. - Wyginiemy - wyszeptał porażony Dominik. Rzucił szybkie spojrzenie na plac bitwy. Na skrzydłach lekkie znaki ścierały się już z Zaporożcami, ale w środku, szeregi kozackiej piechoty trwały, niby nieporuszony mur. Lecz szybko jak błyskawica pułkownik Sierakowski dał znak i trębacz zatrąbił trzykrotnie. Na ten znak husarskie znaki poczęły zawracać, by znowu przejść do sprawy. Skrzydlaci jeźdźcy oderwali się od przeciwnika, przebyli skokiem trzęsawisko, wydostali się na suchy teren i ruszyli szybciej. Wolski skoczył koniem naprzód. Już w biegu dał znak swojemu trębaczowi i ten odegrał krótki sygnał, by towarzysze i pocztowi gromadzili się wokół swego porucznika i chorągwi. Kozacy wystrzelili raz jeszcze. Dali ognia w dymy, zalegające ponad polem bitwy. A potem, wśród ogłuszającego wrzasku, ruszyli do przodu. Szeregi złamały front, runęły do przodu, za husarią, której atak właśnie odparły. Kozacy wpadli w trzęsawisko, przebyli błotnisty teren, wypadli na suchy step, pognali prosto w dym i bitewną kurzawę. Postąpili jak głupcy! Jeszcze zanim przebyli sto kroków zwichrzone szeregi husarii zwarły się na powrót. Towarzysze i pocztowi wstrzymali z trudem rwące się do biegu wierzchowce, stanęli kolano w kolano, potężni jak mur. Chwila jeszcze i trębacze dali sygnał do nowej szarży... A wówczas wszyscy pochylili się w kulbakach i pomknęli przed siebie w najstraszniejszym z pędów bojowego konia - wyciągniętym galopem, przechodząc po stu metrach niemal w cwał. Chwila jeszcze, a wypadli z szarej chmury dymu wprost na nacierających Kozaków. Zaporożcy wrzasnęli jednym, krótkim krzykiem. Setnicy i atamani podjęli rozpaczliwe wysiłki, by zebrać znowu w szeregach rozpędzone gromady. Bębny zawarczały znowu, ale czasu już nie było. Niby huragan, husaria wpadła na swoich przeciwników, stratowała ich w chrzęście kruszonych kopii, obaliła, wgniotła w ziemię i pomknęła dalej. Kto tylko mógł rzucił się teraz do ucieczki. Husarze, zniósłszy pierwsze dwie linie szyku, dognali z łatwością trzecią, wsiedli na karki uciekającym Zaporożcom, pognali ich w stronę taborów. Wszyscy pomieszali się ze sobą. Ścigający i ścigani utworzyli wielkie kłębowisko, ogromną, rozszalałą masę, która gnała w dzikim pędzie do obozu kozackiego. Kozacy w taborze nie rozsunęli wcześniej taborowych bram, aby wpuścić choć część uciekających. Teraz nie było już czasu. Ogromna, rozszalała masa uciekających, runęła ku wozom, zaczęła krzyczeć, tłoczyć się, bić. Ale drogi ucieczki już nie było. Część Kozaków przedarła się przez wozy i łańcuchy, część rozbiegła po pobojowisku, skoczyła ku krańcom taboru. Husarze dopadli wozów. Błysk przeleciał wówczas od krańca do krańca taboru kozackiego. Rozległy się okrzyki rannych, rżenie koni i jęki. Skrzydlaci jeźdźcy przemknęli wzdłuż linii taborów, chwycili za pistolety i bandolety. Wypalili jak jedne mąż w prochowe dymy, wprost w twarze kryjących się za wozami mołojców. Tabor był nie do rozerwania. Wszystkie wozy sczepiono mocno łańcuchami, zebrano w kilka rzędów. Konno nie można było rozerwać tej fortecy. Najpierw należało porozłączać łańcuchy, rozsunąć wozy i wpuścić do środka jazdę. -Z koni! - zakomenderował Dominik i sam zeskoczył na ziemię. Rzucił się w stronę najbliższego z wozów. Wnet kilkanaście silnych ramion chwyciło za koła i burty, ktoś rozszczepił łańcuchy. Kozacy wypalili im niemal wprost w twarze. A potem chwycili za szable i skoczyli na spiesznych husarzy. Odpowiedziały im strzały. Dominik i jego ludzie rzucili się na Zaporożców, zwarli się z nimi wśród bitewnego zamieszania. Kozacy pierzchli. Przerażeni klęską nie mieli widać chęci, by bronić dłużej wozów. Dominik chciał dostać się do środka, ale z tyłu, z obozu polskiego odezwały się trąby wzywając do powrotu. -Na koń! - zakrzyknął ze złością. Tabor był prawie ich; cóż z tego, że naokoło wrzała walka. W miejscu, w którym byli, mogli bez przeszkód rozłączyć wozy, włamać się jazdą w taborowe szyki, wpaść do środka kozackiego obozu, roznosząc śmierć i zniszczenie. Ale wezwano ich do powrotu. Trąby odezwały się znowu. Skrzydlaci jeźdźcy poczęli wracać grupkami do swoich. Jazda odpłynęła w tył, cofnęła się w nieładzie. Od strony Kozaków padło za nią kilka strzałów, rozległo się kilka armatnich eksplozji. To było wszystko. Wolski, przypadł na spienionym koniu do Sierakowskiego. Pułkownik nie spojrzał nawet na niego, dał znak trębaczom, by ponownie wezwali konnicę do powrotu. -Tabor był prawie nasz! - wrzasnął Wolski. - Już żeśmy rozłączali wozy! Po co nam się było cofać?! Sierakowski spojrzał na Dominika swoimi stalowoszarymi oczyma. -Hetman tu nie chce rzezi - mruknął krótko. - Osaczyliśmy to wilcze gniazdo. Teraz dobędziemy ich jak lisa w jamie. Wracaj do swojej chorągwi, panie bracie! Pod wieczór hetman spróbował szturmu jeszcze raz. Tym razem posłał do przodu spieszone roty wolontarskie i kozackie, przydawszy im z tyłu husarię i piechotę węgierską. Jednak Kozacy, choć nie zdołali usypać szańców przed taborem, wryli się głęboko w ziemię między wozami. Odparli szturm wielką nawałą ognia i żelaza, w którym ucierpiała najbardziej chorągiew Serafina Muraszki. Po klęsce, gdy roty cofnęły się w panice do obozu, Koniecpolski zarządził ścisłą blokadę kozackiego taboru. Wojska koronne rozłożyły się na wprost obozu Tarasa, lecz poszczególne chorągwie zablokowały wszystkie wyjścia i przesieki. Wilcze gniazdo osaczone było ze wszystkich stron. Wilcze gniazdo Dziadek Muraszko niewiele zapamiętał z ostatniego szturmu. W jego głowie kołatało się później, że pędzili szybko ku wałom, prosto ku kozackim szańcom. Kule gwizdały wokół nich. A potem gdzieś blisko rozległ się gwałtowny wybuch, coś rzuciło nim o ziemię, kątem oka widział, jak jego ludzie pierzchają na wszystkie strony. Potem przyszła kozacka salwa i szarpiący ból w ramieniu, jak wówczas, gdy oberwał w nogę siekańcami z falkonetu Podborskie-go. Pamiętał także swoją ucieczkę do obozu. Ale nie wiedział, dlaczego nagle znalazł się na swoim koniu, wśród obcych ludzi, gdzieś w zupełnie innej stronie obozu, niż powinien. -I co teraz będzie? - zapytywał sam siebie Dziadek Muraszko, gdy już w obozie zdjęto go z konia i opatrzono ramię. Świat wirował dookoła w oszałamiającym pędzie. Serafin był osłabiony z bólu i upływu krwi. Nie wiedział, co się z nim działo. Gdy jacyś zupełnie nieznajomi ludzie - chyba hajducy z hetmańskiej chorągwi piechoty węgierskiej, przewiązali mu, poszedł przed siebie, utykając, nie wiedząc, co czynić. Jego chorągiew była rozbita, połowa towarzystwa zaściełała perejasławskie pola i łęgi. Reszta rozproszyła się gdzieś, znikła. Nie wiedział nawet, co spotkało jego synów, ale po tym, co słyszał, spodziewał się najgorszego. Nie wiedział nic, a tylko tyle, że jak szalony błąkał się po obozie, prowadząc za uzdę swego kulawego konia. Na koniec ktoś chwycił go za rękę. Ktoś przytrzymał go, wcisnął w dłoń cynową flaszę z gorzałką. Niewiele myśląc, Muraszko przechylił ją do ust. Pił długo, palący płyn spływał mu po brodzie. Na koniec oderwał naczynie od spękanych warg. Wódka przywróciła mu zdolność myślenia, a spojrzeniu dostateczną ostrość widzenia. Zobaczył zatem najpierw, że podtrzymuj ą go jacyś znajomi ludzie. Był to Gedeon Sienieński i porucznik Dominik Wolski. Dziadek zakrztusił się, gdy ujrzał pierwszego z nich, wytrzeszczył oczy, zadygotał. -To waćpan? - zapytał. - Słyszałem, że znalazł cię, mości Gedeonic pan Wolski, ale nie wierzyłem. Wszyscy w naszym powiecie gadają, że cię Matwiej ustrzelił na śmierć. -Żyję, panie Muraszko. Ale co to za życie - szlachcic machnął ręką. - Lepsza już śmierć. -Wiem - szepnął cicho Serafin. - Chodźcie ze mną mości panowie. Ja muszę do swoich kwater. Odprowadźcie, proszę, starego człowieka... Ruszyli za dziadkiem wzdłuż wału. Noc była ciepła, wiosenna. Wszędzie dookoła rozbrzmiewała obozowa krzątanina. Hajducy podtaczali ku wałom działa, wybrańcy i czeladź używana zwykle do takich robót, podsypywała szańce wyżej. Gdzieś z namiotów dobiegały jęki rannych, rżały przerażone konie. Szczęściem Kozacy nie strzelali jeszcze. -Wojna to zła rzecz - powiedział Muraszko. - Straszne rzeczy się dzieją, panie Gedeonie. Ja wiem - dodał z uśmiecham - wiem, że waść pewnie mnie nie lubisz. Masz do mnie rankor za ten zajazd i splądrowanie Jedliny. -No, trudno nie mieć - mruknął Sienieński. - Ale poczekam aż się wojna skończy. Wtedy waść zobaczysz. -A bo to warto? - zapytał Dziadek. - Panie Gedeonie, czy ja jestem takim złym człowiekiem, za jakiego mnie wszyscy uważają?! Czyja waści krzywdę uczynił w niewoli. Nawet nie chciałem cię wiązać, ale żeś nie dał parolu - to musiałem. -Za to potem chciałeś mnie przypiec, żebym ci wieś odpisał. -Czy ja jestem Kozak albo Tatarzyn? - zapytał Muraszko. - Czerń albo chłopów mogę piec, ale nie szlachtę. Ugościłbym cię mości Gedeonie godnie, do czasu, aż byś mi uległ. A potem - puścił wolno. -Już waszmości wierzę... Muraszko zatrzymał się nagle. Spojrzał Gedeonowi prosto w oczy. Potem skłonił głowę. -Panie Gedeonie, pogódźmy się, proszę. -Co też waść? -Ano tak. Po co nam się wadzić. Panie Gedeonie. Nie mam do ciebie nijakiej urazy. Za napaść na Jedlinę ci zwrócę, bądź pewien. W złocie za szkody wypłacę. Nobile verbum na to daję, a słowo Muraszki, to nie dym! Gedeon uśmiechnął się z przymusem. W boku zakuło go ostro. Rozkaszlał się, wsparł na ramieniu dziadka. -Wszystkich nas ta wojna poraniła - powiedział cicho. -Każdy nosi w sercu zadrę albo kulę... Niech tam! Zgoda panie Muraszko. -No to panie Gedeonie - rzekł dziadek - pójdźże w moje objęcia! Niech to wszyscy diabli! Jak ta wojna się skończy, spijemy się jak nieboskie stworzenia! -Na amen się spijem - rzekł Gedeon, odwzajemniając uścisk. Muraszko sięgnął po flaszę z wódką. Wypił sporo, potem podał ją Sienieńskiemu. Ten pociągnął, wsunął w rękę Wolskiego. -Na zdrowie. -Naszczastie! -A jak się wojna skończy - zagadał szybko Muraszko -na dziewki pójdziem. Na kurwy w Kijowie! Co tak się patrzycie?! Myślicie, że jak żem stary, to już nie mogę? Niemało to małych Muraszków we chłopskich chatach się odchowało! -Pewnie to dlatego masz waść tylu poddanych. -A pewnie, że dlatego. W młodości - uchowaj Boże - wielki był ze mnie rozpustnik! Już żem za to pielgrzymkę boso do Ostrej Bramy odprawił. A jeśli o Kijów idzie - znam ja taką jedną hożą dziewuchę... Łacno daje wszystkim, co tylko ma najlepszego. -Jeśli jeszcze waść z nią sypiał, to stara raszpla jest teraz - roześmiał się Gedeon. - Ale nic to - są jeszcze inne dziewki na Ukrainie. -Pójdziem zaraz na nie - mruknął Muraszko. A teraz waszmościowie odprowadźcie mnie na kwaterę - Muraszko zatoczył się, jego ciałem wstrząsnęły dreszcze. -Ciężko będzie, mruknął Wolski, podtrzymując starego. Waszmość chyba nie wiesz, że twoje kwatery Kozacy ostrzelali. Wszystkie namioty i wozy w drzazgi poszły. -A moi synowie? Czy oni zginęli? -Są bezpieczni. Nie widziałem ich wśród poległych. Nic to, znajdą się. Zaraz pchnę do twych kwater, to jest tam, gdzie był gońca. A waszmość lepiej idź do cyrulika. Masz chyba gorączkę. -Wiem - szepnął Muraszko - zimnica mnie trzepie. -To chodź wasza mość z nami. -A dokąd? -Do naszego cyrulika. Znajdzie ci gdzieś miejsce. Ostrożnie wzięli starego pod pachy, posadzili na koniu. Ruszyli przez obóz. Gdzieś z tyłu dobiegł ich armatni wystrzał. Huk działa przetoczył się gromem ponad taborami. Z tyłu zawtórował mu drugi, trzeci, czwarty. Armatnia kula przeleciała gdzieś wysoko nad obozem, drąc ze świstem powietrze. -Zaczyna się - powiedział Wolski. Namioty i wozy polowego lazaretu stały z dala od bitewnego zgiełku. Płomienie ognisk rozświetlały mrok, przydając ludziom i koniom czerwonawej poświaty. Zewsząd dobiegały jęki rannych, wrzaski konających, konie płoszyły się, czując zapach krwi. Wolski zaczepił przechodzącego pachołka. -Gdzie doktor Schroneberg? -W środku, a o co chodzi? -Mamy tu rannego. Osłabł i zimnica go trzęsie. -To zaraz, wasza dostojność. Zaraz poproszę. Pachołek skoczył, co żywo, do najbliższego namiotu. Przez grubą tkaninę przeświecały z jego środka czerwone światła. -Nie, nie... Jezus Maria! - zawył ktoś w środku - Nie...! -Dawaj piłę - rozległ się ostry, zgrzytliwy głos. - Fur schwajne... Nie tak. Równo, spokojnie. -Jucha ucieka. -Nicto! Tnij. Coś zazgrzytało cicho. Rozległ się cichy okrzyk, potem wszystko ucichło. Gedeon spojrzał na Muraszkę. Jego twarz była blada jak kreda. -Jezu Chryste... - stęknął dziadek - mnie też... jak też tak z nogą... Pachołek wyszedł wolno z namiotu. Skinął na szlachciców. -Pan doktor nie ma czasu. Kazał położyć rannego w namiocie. Chodźmy. Ruszyli za pachołkiem, prowadząc rannego dziadka Muraszkę. Sługa skierował się do jednego z namiotów na uboczu. Odchylił płachtę, wszedł do środka; słyszeli, jak coś przesuwał we wnętrzu. Wprowadzili do środka Muraszkę. Namiot był przestronny, duży, ale ciemny. Na wysokim legowisku zasłanym skórami leżał jakiś chudy szlachcic z obandażowaną głową. Gdy spojrzał na nich, jego oczy zabłysły w ciemności. Gedeon poczuł dreszcz na widok jego twarzy - skurczonej jak pod wpływem jakiegoś wielkiego cierpienia. Nieznajomy poruszył się, jego wargi rozsunęły się ukazując białe zęby. -Diabły, wszędzie diabły... Idźcie przeklęci - wymamrotał. -Nie zważajcie na niego waszmościowie - mruknął pachołek, który przygotował tymczasem drugie legowisko pod ścianą. - Pan Hormecki dostał wczoraj w łeb szablą i na urnyśle szwankuje. Gada głupoty w gorączce. Może mu to samo przejdzie. A tymczasem połóżcie tu rannego. Ostrożnie złożyli Muraszkę na starych skórach. Serafin. Jęknął, gdy Sienieńskie dotknął przypadkiem jego ramienia. Miał przestrzelone na wylot mięśnie, ale kości były całe - mógł swobodnie ruszać ręką. -Dajcie znać swoim, waszmościowie - poprosił. -Zaraz damy - zapewnił go Wolski. - Nie bój się waćpan. Nie stanie ci się tutaj krzywda. -Proszę, bardzo proszę... -Doktor zaraz przyjdzie - rzekł pachołek. - No, wasze miłoście zostawcie teraz rannego w spokoju. Wolski i Sienieński ruszyli do drzwi. Gdy wyszli z namiotu, opuścili płachtę zasłaniającą wejście. Muraszko został sam. Ułożył się wygodnie na skórach, przymknął oczy. Ale sen nie nadchodził. Lewe ramię bolało go bardzo, ale nic to - przeżywał gorsze rzeczy. W ciągu burzliwego życia już dwa razy przypiekano mu pięty, raz chciano powiesić, a dwa razy wbić na pal. Przy takich atrakcjach, nawet obcinanie przeżartej gangreną nogi, było niczym innym, jak tylko chwilową niedogodnością. Zresztą, zrobiono to nadzwyczaj fachowo. Dziadek Muraszko na starość cieszył się nawet z tego. W końcu dzięki brakowi nogi pod kolanem nie cieipiał na podagrę, która bywała częstą przypadłością w jego rodzinie. A jednak teraz, choć niby nie powinien mieć żadnych powodów do obaw, czuł dziwny lęk. Może dlatego, że był sam. Ale cóż, jeśli można było ufać słowom Wolskiego, niezadługo powinni stawić się tu jego syneczkowie. Muraszko miał nadzieję, że żaden z nich nie poległ w boju. Leżąc nieruchomo, słyszał ciągle głęboki, chrapliwy oddech Hormeckiego. Chyba tak nazywał się ten szlachcic. Sługa powiedział, że słabuje na rozumie. No cóż, w takim razie przynajmniej miał od niego spokój. Tamten chyba spał. Muraszko otworzył oczy, spojrzał w prawo, w kierunku posłania tamtego. Uspokoił się. Nieznajomy szlachcic nie poruszał się. W półmroku Muraszko widział tylko niewyraźny zarys jego sylwetki i biel bandaży spowijających głowę. Śpi - pomyślał Muraszko. - Wszystko w porządku. Aby tylko szybko przybył cyrulik. -Diabły... One są wszędzie - wymamrotał Hormecki. Muraszko usłyszał, że tamten poruszył się na legowisku. Majaczy - pomyślał Serafin. - Ot, nieźle po łbie mu nakładli. Ciekawe, jaki mocarz mu to uczynił. -Jezu Chryste - rozległo się znowu - po mą duszę.... Już są... Tak, już są. Już idą! Szept był tak silny, że Muraszko przeżegnał się mimowolnie. Przesunął ręką po ciele, dotknął drewnianej nogi. Pod kolanem wyczuł łatwo odmykaną klapkę. Wewnątrz był spust od zamka. Gdy wyruszał do boju, Muraszko nabił dobrze swoją nogę, podsypał starannie prochem, który nie mógł wysypać się z panewki - był odpowiednio zabezpieczony. Kołowy zamek nie wypalił dotąd. Znaczyło to, że wszystko było w porządku. Do diabła, czego ja się boję-pomyślał ze złością Muraszko. - To przecie tylko szaleniec. Zresztą, zaraz moi syneczkowie tu przyjadą... Przerwał rozmyślania. Nie słyszał ciężkiego oddechu tamtego. Co mogło stać się z Hormeckim? Zadusił się? Spadł z posłania. Pośpiesznie zerknął w stronę swego towarzysza. Tamten leżał na wznak. Nie poruszał się. Umarł? -Kto waszmość jesteś? - rozległ się nagle mocny, zdecydowany głos. Zabrzmiał tak niespodziewanie, że Muraszko aż zatrząsł się z lęku. -Pytam, kto jesteś? -Se... Serafin Muraszko, urodzony herbowy... herbu własnego. Rotmistrz chorągwi wolontarskiej... A kto pyta? Nikt nie odpowiedział. Mogłoby się zdawać, że to wcale nie Hormecki zadał to pytanie. Równie dobrze mógł wypowiedzieć je ktoś trzeci, który przebywał w namiocie, oprócz nich. -Panie Muraszko - tym razem głos był inny, niski, drżący, jak gdyby wypowiedział go chory człowiek. - Jesteś Muraszko, prawda? -Tak - wykrztusił dziadek. To wszystko przestało już mu się podobać. Ostrożnie dotknął ręką drewnianej nogi. Tak na wszelki wypadek... Przez długą chwilę panowała cisza. Muraszko przymknął oczy, ale nie mógł zasnąć. Słyszał znowu oddech Hormeckie-go, ale bał się, bał się snu. Do diaska, dlaczego nikt tu po niego nie przychodził? Otworzył oczy i wpatrzył się w sufit. -Panie Muraszko - głos tamtego (chyba tamtego?) był teraz zdecydowany, groźny. -Słucham waszmości. -A wiesz, dlaczego pytaliśmy, jak się nazywasz? -Nie - Dziadek poczuł, że wszystkie włosy stanęły mu na głowie. -Bo nie wiedziałem, czym cię zabić. Wiadomo -jak chłopa to kindżałem, jak szlachcica - szablą. Muraszko rzucił niespokojne spojrzenie w prawo. Nie, tamten nie wstał chyba z łoża, w każdym bądź razie Muraszko nie widział nigdzie jego postaci. Stary warchoł poczuł, jak serce uderzyło mu niczym ciężki młot. Pospiesznie chwycił rękojeść leżącej obok szabli. -A dlaczego chcesz mnie zabić? -Bo tak jest w planie. -W jakim planie? -Nakazali mi tak. Moja starszyzna tak chce... Głos rozległ się całkiem blisko! Muraszko poderwał się raptownie, rzucił obłędne spojrzenie na legowisko tamtego. Było puste! Hormecki wyszedł z cienia po jego lewej ręce. Uśmiechał się paskudnie. Tak zimnego, tak nieludzkiego uśmiechu Muraszko nigdy jeszcze nie oglądał. -Stój! - zakrzyknął Serafin unosząc nogę. Hormecki roześmiał się głośno i skoczył w stronę Muraszki. Dziadek pociągnął za spust i... strzał nie padł! -Jezus Maria! - wrzasnął Serafin. Hormecki wpadł nań jak ryś, szabla świsnęła w półmroku. Dziadek zerwał się z legowiska ostatkiem sił, uchylił przed opadającym ostrzem. Hormecki zachwiał się, wpadł w kłębowisko skór. Muraszko rozdarł się w niebogłosy i niby zając skoczył ku wyjściu. Prawie mu się udało... Niemal umknął, lecz w ostatniej chwili jego drewniana noga zaplątała się między skóry. Serafin padł, ostatkiem sił, wyciągnął rękę w kierunku wyjścia, chwycił za główny maszt namiotu... Ostrze szabli wbiło mu się w plecy, przebiło na wylot pierś, przekuło serce. Muraszko zamarł tak jak leżał, wyciągnięty na ziemi, zwrócony w stronę otworu... Krótki krzyk rozdarł ciszę nocy. A potem zapadła cisza. * * * Po tym ostatnim szturmie przyszły czasy oblężenia, czasy krwi, potu i żołnierskiego znoju. Hetman Koniecpolski nakazał opasać obóz kozacki szańcami, sypać rowy, wały, ostróżki i reduty. Teraz, zamiast wychodzić w pole, husarze i towarzysze z chorągwi kozackich, wespół z węgierskimi hajdukami i niemiecką piechotą, której nie było dość, aby obsadzić umocnienia, sypali ziemię na szańce, podtaczali pod wały ciężkie działa, trwali dzień i noc na posterunkach. Armatnia kanonada nie ustawała w dzień i w nocy. Kozacy mieli więcej artylerii, więcej prochów i kuł. Jednak puszkarze koronni strzelali celniej i skuteczniej. Ogniste kule druzgotały wozy, zabijały konie i ludzi. Wbijały się głęboko w skarpy i nasypy. Ludzie spali na wałach, a gdy tylko mieli okazję zejść z nich choć na chwilę, padali jak nieżywi w mokrych namiotach, zasypiali wśród wrzawy i wystrzałów. Kilkakrotnie oblężeni wyprawiali się na wycieczki. Wszystkie na szczęście odparto. Jednak w okolicy Perejasławia grasowało mnóstwo watach chłopskich, kozackich, utworzonych z czerni i zbiegłej czeladzi. Napady na tabory z żywnością stały się częste, czasami strach było wychylić nosa poza obóz. W odpowiedzi na to pan Samuel Łaszcz spacyfikował strasznie najbliższą okolicę, palił, mordował, dopuszczał się strasznych rzezi i okrucieństw. Dzień i noc płonęły sioła i wioski na widnokręgu, po drogach sterczały pale i szubienice. Nikt nie dawał nikomu litości i o nianie prosił. Czerń szturmowała dwory szlacheckie, żołnierze obcinali rezunom ręce, burzyli chałupy i sadyby, wieszali Kozaków i chłopów na przydrożnych drzewach, dopuszczali się najdzikszych okrucieństw. A tymczasem deszcz wciąż padał i padał. Nie było godziny bez mżawki, dnia bez ulewy. Plony marniały na polach, woda rozmywała wały i umocnienia. Żołnierze walczyli w strugach deszczu, bili się we mgle z bagnisk, w dymach wystrzałów. Od wilgoci wielu dostało febry, wielu powykręcało ręce, zwaliło na barki i ramiona, niemoc i zimnicę. Był przednówek. Oblegającym i oblężonym szybko skończyły się zapasy żywności. Koniecpolski radził z tym sobie, jak tylko mógł, ale Kozakom szybko zajrzał w oczy głód. Zapasy, które wzięli z Siczy, nie wystarczyły na długo. Mołojcy przymierali głodem. Żywili się koniną, resztkami ziarna, szukali w ziemi korzonków. Jednak obóz kozacki, to wilcze gniazdo, jak powiadali o nim żołnierze koronni, ciągle trwał. Trwał, choć Kozacy z głodu i niewygody, coraz częściej wypadali poza wały, czynili wycieczki i małe wypady. Nie było już dnia bez bitwy, niemal godziny bez zbrojnej napaści. Żołnierze koronni siekli się z mołojcami na wałach, rąbali wśród deszczu i ulewy, a wały robiły się śliskie od przelanej krwi, mokre od dżdżu i wilgotnych oparów. Z kolei żołnierze koronni wychodzili często na harce, szukali zwady z Kozakami. W tej mierze zasłynął przede wszystkim imć pan Buynowski. Wsławił się zwłaszcza usieczeniem Usłana i Chachamuka - najtęższych kozackich zagończyków. Można by też rzec, że pan Paweł szukał śmierci, bowiem każdego ranka pojawiał się na wałach, schodził w pole między obozem koronnym a kozackim, ścinał się na szable, walczył i zabijał, nie został jednak nawet draśnięty. Doszło do tego, że gdy tylko jego mroczna postać pokazywała się na szańcach, bledli ze strachu nawet nąjtężsi w bojach Kozacy, a na koniec nikt już nie chciał mierzyć się z nim w harcach na szable. Owszem - strzelano doń chętnie z zasadzki, jak dotąd jednak nie został nawet draśnięty. Pewnym razem, gdy jakiś kozacki setnik zasadził się nań skrycie, nie wypaliła mu piszczel, innym razem kula wystrzelona z falkonetu uderzyła tuż obok, wzniecając tylko obłok kurzu i nie czyniąc mu krzywdy. Kozacy bali się go jak ognia, opowiadali niesamowite historie o Buynowskim, gadali, że to prawdziwy czort wcielony albo tatarski fierej powstały z kurhanu. Pan namiestnik, gdyby tylko mu o tym doniesiono, uśmiałby się serdecznie, jednak i wojsku polskim wszyscy patrzyli nań z podziwem, ale i bojaźnią. Buynowski był świetny w szabli, nigdy jednak nie poszedł na mszę, nie stanął do spowiedzi, nie przyjął komunii. Szemrano przeciwko charakternikowi po kątach obozu, nikt jednak nie ośmielił się wyzwać go na szable. Zresztą, panowie bracia z husarskich albo kozackich chorągwi nie byli znowu dużo lepsi od niego. W większości polskie roty składały się ze starego żołnierza, nawykłego do okrucieństwa, rozboju, wojny i pożarów. Byli tam krzepcy, tędzy w boju Mazurzy, była drobna szlachta z Podlasia i Małopolski, Lipkowie koronni, banici i infamisowie, na których głowach ciążyły zaoczne wyroki za gwałty, rapty i rozboje. Byli starzy pijanice, byli dawni Lisowczycy, co niejeden kościół puścili z dymem w Cesarstwie Niemieckim i wielu innych, pomniejszych hultajów. Utrzymać tę zbieraninę można było tylko siłą, toporem katowskim i szubienicą. * * * Dominik Wolski zbudził się w nocy. Z głębokiego snu wyrwało go nagłe szarpanie za ramię. Gdy otworzył oczy, dostrzegł nad sobą brodate oblicze Tomasza Wolskiego. -Wstawaj - mruknął cicho. - Larum grają. -Larum, gdzie? - pan Dominik nadstawił ucha. - Nic nie słyszę. -Nie wiem, co jest. Kazali wszystkim siadać na koń. -Do diabła, rozkazy wydane? -Już wy dałem. -To dobrze - Wolski poderwał się z posłania. Szybko przeciągnął się, wsunął buty, zapiął żupan i narzucił delię. -Kto rozkazał wstawać? -Sam pan hetman. Dominik wyszedł przed namiot. Noc była ciemna, wilgotna, chłodna, ale deszcz nie padał. Wokół słyszał szepty, widział ludzkie sylwetki, siodłane konie, kilka razy błysnęło światło latarni. Usłyszał także szczęk żelaza, brzęczenie nakładanych zbroi. Szybko zbliżyło się doń kilka ciemnych postaci. Rozpoznał Sienieńskiego, Buynowskiego, Kamienieckiego i Tomasza. I kogoś jeszcze... Zaraz, między jego przyjaciółmi stała jeszcze jakaś postać okryta ciemnym płaszczem. Trzymała w ręku coś długiego, zakrzywionego na końcu. Kosę? Co to miało znaczyć? Wolski przetarł oczy, zdumiony. Tajemniczy nieznajomy odrzucił kaptur z czoła. Oczom porucznika ukazała się trupia czaszka. Czarny habit rozchylił się, ukazując pożółkłe kości. Wolski targnął się wstecz. To była kostucha z kosą! To była śmierć! Jak błyskawica chwycił za szablę. Tomasz i Buynowski zamarli. Spojrzeli nań dziwnie... Zaraz, gdzie była tamta czarna postać? Nie widział jej nigdzie... Gdzie była śmierć? Zniknęła. Dominik uświadomił sobie także, że przed chwilą widział, tak, widział Kamienieckiego. Ależ on nie żył... Coś było w tym wszystkim nie tak. -Co jest panie Dominiku? - zapytał Sienieński. - Co się stało? Na Boga? -Nic, nic - Wolski już wyprostował się. Ktoś podbiegł ku niemu. Rozpoznał posłańca, który zwykle przynosił mu rozkazy od Sierakowskiego albo hetmana. -Panie poruczniku! - wy dyszał pachołek. - Pan Łaszcz kazał rzec waści, że Kozacy idą. Nadchodzi odsiecz. Będzie tego z tysiąc koni. Od północy. W pół pacierza masz postawić na nogi chorągiew i ruszać. Dominik oprzytomniał w mgnieniu oka. Odsiecz... No tak, to zawsze mogło się zdarzyć. Dziwne, że w nocy. Lodowaty strach ścisnął mu serce. Do diabła! Co z nim się działo. Przecież to było tylko przywidzenie. Zwykle nie odczuwał strachu przed walką. -Ruszać się - warknął niecierpliwie. - Do koni! Za pół kwatery ruszamy! Towarzysze ruszyli do koni. Wolski wskoczył na grzbiet swojego wierzchowca. Wszystko zostało przeprowadzone bez zbędnych słów. Szybko, sprawnie i prawie bez świateł. W kozackim obozie na pewno nikt, niczego się nie domyślał. -Coś mam złe przeczucia - mruknął Wolski, do Buynowskiego, jeszcze zanim wsiedli na konie. - Walka nas czeka. Może byś się tak choć przeżegnał, panie Pawle. -Dajże spokój, mój poczciwy Tomaszku - roześmiał się infamis. - Znowu chcesz mnie nawracać. -A może jednak? Co ci to szkodzi? -Nie! I nie będę o tym gadał. -Wierzysz diabłu! l temu czartowskiemu koniowi! -Póki krzyża nie tknę, zdrów będę. I nic mi wasze egzorcyzmy nie uczynią. Wolski jak błyskawica chwycił Buynowskiego w objęcia. Paweł nie zdążył nawet krzyknąć. Ogromne, mocarne ramiona zacisnęły się ze straszliwą siłą na piersi namiestnika. Buynowski nie zdołał nawet krzyknąć. Tomasz Wolski bez wysiłku podniósł go z ziemi, a potem posadził na konia. Rozluźnił uścisk. Buynowski pobladł nieco. Ale zaraz uśmiechnął się złośliwe. -Panie Pawle, ratuj duszę! -Dobrze, dobrze. Ruszajmy! Wolski nic nie odpowiedział. Buynowski nic nie przeczuł. A zatem nie był jeszcze potępiony. A przecież, gdy Wolski unosił go z ziemi, niepostrzeżenie wsunął mu za pas mały, srebrny krzyżyk. Tomasz nie czuł wyrzutów sumienia. On po prostu ratował od potępienia kolejną duszę. * * * Wyszli z obozu w noc. Na szczęście nie była tak ciemna, jak się spodziewał Dominik Wolski. Było już blisko do świtu, wiszący nisko blady księżyc rozjaśnił niebo spowite strzępami chmur. Łaszcz prowadził chorągwie wąską, błotnistą drogą na północ. Husarze szli w drugim rzucie, zaraz za pancernymi. Wszystko odbywało się w ciszy i milczeniu. Nie zarżał żaden koń, nie szczęknęła stal, nikt nie krzyknął. Gdy do porucznika przyskoczył posłaniec, Dominik dowiedział się, że Kozacy obozowali nie opodal sioła Wołczkow i -jak sądził imć pań Łaszcz -nie spodziewali się niczego. Jechali długo. Wolski znowu miał złe przeczucia. Znów przypomniało mu się to, co widział w obozie. Serce biło mu mocno, czuł przemożny, ogarniający lęk. Ostrożnie wstrzymał konia, pozwolił, by wyprzedziły go czwórki husarzy. A potem zrównał się z jadącym wolno Sienieńskim. Gedeon spojrzał nań bystro, ale nic nie powiedział. -Panie Sienieński. -Słucham. -Może czeka nas ciężki bój. -Wiem - powiedział cicho Gedeon. - Panie Wolski... Dziękuję za wszystko. -Ja zginę - mruknął Dominik. - Jezus Maria, widziałem śmierć. Jeśli by coś się stało ze mną, pochowaj mnie przy obozie. -Dobrze... Przez chwilę jechali w milczeniu. -Gedeonie. -Słucham. Wolski nie zdążył odpowiedzieć. Od czoła kolumny wszczął się ruch. Do porucznika przyskoczył goniec, osadził spienionego konia. -Husaria na prawe skrzydło - rzucił szybko. -W lewo zwrot! - zakomenderował Wolski. Już teraz nie widzieli potrzeby ukrywania się. Gdy linia jeźdźców skręciła, w słabym blasku świtu wyraźnie widać było już niewyraźne zarysy kozackiego obozu. Zaporożcy zorientowali się już, co się święci. Stali taborem na stepie porośniętym z rzadka wyschniętymi kępami krzewów. Gdy zobaczyli nadciągającą śmierć, szybko rzucili się, by formować szyki. Nie mieli zbyt dużo czasu. Wolski wydawał rozkazy wolno, jak we śnie. Chorągwie stanęły szybko na pozycjach, husarze poprawiali się w kulbakach, formowali luźny trójszereg. Nad nimi, różowiejące niebo pełne było ledwie widocznych chmur. Od kozackiej strony doszły do nich pierwsze wystrzały, nad polem bitwy ścieliły się kłęby prochowego dymu. Kule świstały gdzieś w górze, głuchym dudnieniem odezwały się armaty. Łaszcz nie kazał długo na siebie czekać. Już wkrótce zawarczały bębny, odezwały się trąby. Roty polskie ruszyły wolno naprzód. Wolski wcisnął mocniej na głowę kołpak. Dał znak i husarie poczęły postępować w stronę Kozaków. Chorągwie poszły szybko rysią, potem przeszły w skok; chwila jeszcze -pędziły jak uskrzydlone ku kozackim szeregom. Ziemia dudniła głośno pod uderzeniami kopyt. Chwila jeszcze, jeden krótki moment, już kopie pochylają się ku końskim łbom, już ludzie pochylają się w kulbakach. Straszliwa nawała jest coraz bliżej, już, już Kozacy słyszą gromowy oddech koni, owiewa ich para z pysków. Zaporożcy dali ognia z koni, jak jeden mąż. Gdzieniegdzie wśród husarzy odezwał się okrzyk, gdzieniegdzie zwalił się koń, jęknął człowiek. A potem wśród dymów zaczerniały rzędy końskich pysków, pochylone ostrza kopii. Husarze runęli na Zaporożców, jak pancerna lawina. W jednej chwili zmietli pierwsze szeregi; poddały im się z trzaskiem łamanych drzewc. Kozacy stali inaczej niż zwykle - w głębokim szyku, a nie w ławie. Szeregi zmieszały się, zakotłowały, a wówczas rozległ się jeden wielki brzęk dobywanych ostrzy i nad głowami walczących zabłysła wielka błyskawica szabel. - Bij! Morduj! - dobyło się z gardeł polskich. Żywy orkan spadł na kozackie zastępy. Mołojcy bronili się z odwagą, cięli rozpaczliwie, ale ciężar ludzi i koni odpychał ich wstecz, przypierał do taborów. Łaszcz rozkazał wcześniej, aby nie brać jeńców, więc nikt nie dawał litości, ale i też nikt nie prosił o pardon. Sienieński widział, jak tuż obok niego Buynowski rozłupał łeb wielkiemu Zaporożcowi na poszerszeniałym koniu. Ogromny Tomasz Wolski napierał jak niedźwiedź, łamał swoją szablą klingi, obalał jeźdźców razem z końmi, uderzał niby uskrzydlona śmierć. Dominik Wolski też włączył się do walki, zabijał, ciął i mordował razem z innymi. Bili się w niesłabnącym brzęku szabel, wśród krzyków, rżenia koni i przedśmiertnego rzężenia konających. Na Buynowskiego skoczył smagły Kozak. Paweł dojrzał tylko jego długie, założone za uszy wąsy. Zwarli się raz, drugi, trzeci... Zaporożec był dobry w szabli, ale nie zdzierży} infamisowi. W piątym złożeniu, Buynowski wpakował mu sztuch szabli z boku, pod żebra, a Kozak osunął się z konia. - Barabasz! - zawrzasnął z boku Gedeon. - Barabasz! Namiestnik już tego nie słyszał. Skoczył w największy tłum kozactwa, zabijał, mordował i ciął z błyskiem w oczach. Już po chwili poczęła otwierać się wokół niego pustka; mołojcy cofali się ze zgrozą, marli z rykiem szaleństwa i strachu, zamierającym na poczerniałych wargach, a on uderzał wciąż, nieubłagany jak śmierć. Wolski zadrżał, gdy dostrzegł ogromnego, czarnego jeźdźca mknącego przez pole bitwy. Czarny nieznajomy odwrócił się do niego, a wówczas porucznik rozpoznał po raz wtóry śmierć; tę samą, którą widział w obozie. Skoczył za nią ze wzniesioną szablą, a wówczas szeregi kozackie rozstąpiły się wokół niego. Husarze przedarli się do samego taboru. Wolski skoczył w stronę wozów, spiął konia ostrogami. - Bij! - zakrzyknął. Znienacka, czerwony płomień wy-kwitł mu przed oczyma. Coś uderzyło go w piersi. Nie czuł, jak spadał z konia, nie czuł upadku... Nie czuł nic. Leżał na ziemi, a wokół niego srożył się bój, padali ranni, leżeli zabici. Ale jemu było już wszystko jedno... Może dlatego, że po raz pierwszy od długiego czasu, czuł się lekki i swobodny. Nie było w nim bólu. Dotknął swojej srebrzystej zbroi, przesunął po gładkiej płycie pancerza. Jeszcze zanim jego ręka dotarła do folg, pod sercem wyczuł dużą, mokrą dziurę. Kula z muszkietu przebiła się przez zbroję, tkwiła teraz w jego ciele. Nie czuł bólu. wiedział, że umiera, ale to jakoś nie docierało do niego. Wiedział, że ginie za tą jedyną, wielką Rzeczpospolitą. .. Za Rzeczpospolitą, której poświecił wszystko, co tylko miał. Obok niego, w wiecznej unii zmarłych leżeli pospołu Kozacy i Lachy. Uniósł się ponad polem bitwy, ponad skrwawionymi kozackimi taborami, rozbijanymi właśnie przez husarzy i dragonów, i odszedł w ciemność. * * * Po walce Gedeon odszukał ciało Barabasza. Stary Kozak żył jeszcze, oddychał chrapliwie, a z ust ciekła mu krew, z nosa krwawa piana. Sienieński chciał go jeszcze ratować, ale znający się na ranach Tomasz Wolski, który chodził z krzyżem po polu i błogosławił umierających - pokręcił tylko z powątpiewaniem głową. Barabasz uśmiechnął się, gdy dostrzegł Gedeona. Młodzieniec, czując ból w boku, usiadł obok niego, wbił szablę w ziemię. -Żyjesz... - wychrypiał Barabasz. -Dzięki tobie... mój pobratymco. -Pochowaj mnie.... Na stepie... Wywieź mnie stąd -wycharczał umierający. - Proszę... -Wywiozę cię - wyszeptał Gedeon. Nie bój się. Pochowam w stepie, jak hetmana kozackiego. Ale powiedz, proszę cię, gdzie jest Matwiej?! Gdzie on jest. -Sawicz zginął... Rozerwało go na wałach - wychrypiał Barabasz. - On już... -jęknął głośno. Gedeon milczał. A potem serce zabiło mu mocniej. Mógł spytać jeszcze o jedno... Może nie powinien tego robić, ale chciał wiedzieć. Musiał. -Barabasz, dlaczegoście chcieli mnie zabić? Kozak uśmiechnął się słabo. Jego oczy poczęły zachodzić bielmem. -Samiśmy zabili siebie nawzajem. Ale... - nie skończył. Zamknął powieki, a jego nogi poczęły kopać ziemię. Gedeon wstał znad ciała swojego pobratymcy. Zobaczył, że ręce ma całe czerwone od krwi. Wszystko było czerwone -wschód słońca, pobojowisko, ludzie, konie, broń. * * * Jeszcze tego samego dnia Gedeon i Tomasz Wolski wyjechali z obozu. W niewielkiej kozackiej teledze Gedeon wiózł ciało Barabasza, aby pogrzebać je w stepie. O świcie pierwsze obudziły się drapieżniki. Szare, skulone kształty przemykały szybko ku polu wczorajszej bitwy, kryły się między pniami drzew. Wiosenny poranek był mglisty, chłodny i ponury. Grube chmury zakryły słońce, a przy ziemi, z dopalających się wozów, od wystrzałów armatnich i tlącego się mchu, unosiły się dymy i opary. Wiły się, poskręcane, pomiędzy okrwa-wionymi ciałami, przepływały z wolna ponad polem bitwy. Ogromny, szary wilk wolno wyszedł spomiędzy splątanych gałęzi. Przemknął się chyłkiem ku okrwawionym wzniesieniom. Tam czekało mięso, dużo dziwnego, ale smacznego mięsa. Ostrożnie biegł między ciałami. Wreszcie stanął, przez chwilę węszył, potem ruszył do przodu. Znów zatrzymał się, gdy spłoszył jakiegoś innego rabusia. Gdzieś z boku, spoza wilgotnych, gryzących oparów wychynął inny kształt - równie szary, zgarbiony, ale dwunożny. Niski, czarnawy chłop w porwanym kożuchu obróconym skórą na wierzch i w baraniej kapuzie, rzucił się do ucieczki. Biegł ku leśnym ostępom, opary wchłonęły go ze szczętem. Pozostała po nim wyciągnięta, trupia dłoń jednego z poległych. Jeszcze przed chwilą zdzierał z niej dwa pierścienie. Wilk biegł dalej. Ciała otaczały go zewsząd. Kozacy i Lachy leżeli obok siebie, w śmiertelnej zgodzie. Ci pierwsi byli cali w zieleni, albo w szarości, przyodziewek tych drugich znaczył się rozmytymi plamami żółci i jaśniejszym od szarego nieba i ziemi karmazynem. Nocny oprawca, kat zwierząt, nie zwracał uwagi na kolory. Obojętnie minął martwego husarza, wspartego na potrzaskanym drzewcu kopii i leżącego niemal na jego ciele Kozaka z przestrzelonym na wylot ciałem. Podążał dalej... Mijał ciała, otwarte szeroko oczy, znieruchomiałe w niemym okrzyku usta. Nie zważał na nie, interesowało go tylko to, co najsmaczniejsze. Wśród ludzkiej padliny szukał znajomego zapachu wątroby, zapachu, w którym czaiła się czekająca podniebienie rozkosz. Stojący dotąd nieruchomo koń poruszył się i zadrżał. Rzucił się niespokojnie, ale trup, którego noga utkwiła w strzemieniu zaczepił się pochwą od szabli o pas innego, a rumak, ranny w pęcinę nie mógł pociągnąć tak wielkiego ciężaru. Wilk ominął go z daleka. Nie cierpiał tych szlachetnych zwierząt, choć miały wyborne mięso. Ale szary drapieżca obawiał się bardzo ich kopyt i ogromnej siły. Co innego byłoby w ciemnym lesie, gdyby był wraz z całą watahą... Morderca znalazł w końcu to, czego szukał. Pochylił się nad ciałem zabitego, rozpruł mu brzuch i wyciągnął wnętrzności. Chciwie chłeptał krew, rozszarpał skórę, nadgryzł kości. Wyciągał niemal dymiące jeszcze kawałki szczęścia. Dobrał się w końcu do wątroby, wgryzł się w nią mocno. Jego całe ciało przeniknął dreszcz rozkoszy. Mógłby tak jeść i jeść bez końca. Przysmaku nie starczyło na długo, ale dookoła było pełno ciał. Tyle, ile tylko chciał. Gdy spojrzał na młodą twarz tego, co jadł, zamarł nagle. Coś jakby zbudziło się w jego głębi - może przypomnienie czasów, w których on sam był taki, jak ten leżący, kiedy mieszkał jeszcze w chałupie o słomianej strzesze. Zanim przemożne pragnienie dzikości nie wypędziło go do lasu i nie spowodowało, że zaszła w nim ta wspaniała przemiana. Nagle zamarł, świadomy, że ktoś jest w pobliżu. Podniósł wilczy łeb i wtedy napotkał parę wpatrzonych weń oczu. Nie opodal, przy stosie trupów leżał jakiś człowiek. Nie pachniał jak umarły, ani tak nie wyglądał. Przeciwnie - spoglądał uważnie na drapieżcę, a jego wzrok palił jak ogień. Wilk nie mógł tego znieść. Spojrzenia tych ludzi zawsze były tak przeszywające, tak bolesne. Zawył głucho, a potem zaczął się wycofywać. Gdy zobaczył, że ręka człowieka wyciąga się w stronę krótkiej rury osadzonej w drewnie, czmychnął. Znał tę broń zbyt dobrze. Jak błyskawica wtopił się w szarość poranka. Buynowski odłożył bandolet. Jego zamek zalany był zakrzepłą krwią. I tak nie mógłby więc wystrzelić. Na szczęście wilk czmychnął Paweł rozejrzał się. Ze wszystkich stron otaczały go zwały trupów. Był osłabiony, czuł, że leży w błocie. Mógł poruszyć rękoma, ale gdy spróbował wstać, omal nie zawył z bólu. Prawa noga rwała go szaleńczo, bolała tak, że aż musiał przygryźć wargi, żeby nie oszaleć. - Spokojnie, spokojnie - powiedział do siebie. Ostrożnie wyciągnął dłoń, przesunął po gładkiej, husarskiej zbroi w dół, do żupana. Pomacał nogę. Pod kolanem załamywała się pod ostrym kątem. Sopodnie i cholewa wysokiego jeździeckiego buta były przesiąknięte krwią. Sączyła się jeszcze z rany, niemal zemdlał z bólu, gdy jej dotknął, ale przekonał się, że sterczała z niej zaostrzona kość. -Spokojnie! Do diabła, spokojnie! - przemówił do siebie, starając się uciszyć chęć, by wyć z bólu. Wiedział, że wszystko jest prawie w porządku, wystarczyło czekać, aż go znajdą. Potem tylko dwa miesiące w łóżku, później ból w nodze, ale nic - przeżyje. Aby tylko znaleźli dobrego cyrulika. Musiał leżeć i czekać. Coś poruszyło się niedaleko. Ostrożnie uniósł głowę. Przez pobojowisko przemykał się następny szary kształt. Tym razem nie był to wilk, ale coś większego. Zdziczały, ruski chłop? Buynowski nigdy jeszcze takiego nie widział. Tamten odziany był w skóry, miał na głowie ogromną, wilczą kapuzę, przepasywał się słomianym powrósłem. Buynowski nie zaniepokoił się nawet. Podniósł rękę, potem zamachał do tamtego. -Hej, a bywaj tu! Chłop dostrzegł go. Zamarł wówczas, spojrzał na szlachcica, a potem niespodziewanie skoczył między trupy, przywarł w wykrocie za pieńkiem ściętego drzewa. -Nie bój się! Chodź tu. Pomóż mi wstać. Nie minie cię nagroda! Niespodziewanie w jego stronę poleciał kamień. Potem drugi. Buynowski zamarł, krzyknął głośno. Usłyszał cichy szelest, jakby tupot stóp. Wszystko ucichło. Paweł zaniepokoił się. Co, do stu diabłów miało to znaczyć? O co w tym wszystkim chodziło? Dlaczego ten rezun rzucał w jego stronę kamieniami. No, ale dobrze, że poszedł sobie. Ostrożnie rozejrzał się dookoła. Serce zabiło mu mocniej. Gdzieś od strony obozu dostrzegł zbliżający się czarny kształt. To był koń... Jego koń, jego kary, ognisty rumak, którego mógł dosiadać tylko on sam. Poczuł wielką ulgę. Pomyślał, że pewnie pogryzie wargi do krwi, ale wsiądzie na niego, podciągnie się choćby zębami, a potem ucieknie z tego strasznego miejsca do obozu. Niespodziewanie koń zatrzymał się, nie zbliżając się na tyle do Buynowskiego, aby ten mógł chwycić wodze. Stanął nieruchomo, a spojrzenie jego oczu spowodowało, że w sercu infamisa pojawił się lodowaty chłód. -No, chodź bliżej! - zakrzyknął rozpaczliwie. Ale koń ani drgnął. Stał w tym samym miejscu, gdzie się zatrzymał. Pewnie boi się trupów - pomyślał Buynowski, choć jak do tej pory wierzchowiec był niewrażliwy najakiekolwiek zagrożenia. -Czarny, Czarny! Koń ani drgnął. Buynowski zaklął. Zagryzł wargi aż do bólu i ostrożnie ruszył z miejsca. Pełzł powoli. Gdy poruszył złamaną nogą, poczuł, że jeszcze chwila, a zawyje z bólu, który uderzył weń nagle i niespodziewanie, popełzł w górę nogi, ścisnął pierś żelazną obręczą. Ale Buynowski nie ustępował. Unosząc ciało z ziemi i wlokąc za sobą złamaną nogę, uparcie szedł naprzód. Był coraz bliżej od zwieszających się nisko wodzy. Jeszcze tylko parę cali, jeszcze chwila, już... Koń parsknął gniewnie, a potem odbiegł trochę dalej, tak, aby szlachcic nie mógł dosięgnąć wodzy. ...ten koń cię zdradzi... Buynowski nie wiedział, czy on sam wymówił to na głos. Zatrząsł się cały. Uderzył z wściekłością pięścią w ziemię. -Czarny, co ty? Wróć, do czarta! Wróć! Koń nie poruszył się nawet. Przekrzywił łeb, spojrzał uważnie na swego pana. Buynowski sięgnął do boku. Rozpiął rzemienie, zsunął z siebie z trudem napierśnik i naplecznik husarskiej zbroi. Zawył z bólu, ale podjął na nowo swą wędrówkę do konia. Naraz zamarł, odwrócił głowę. Wydało mu się, że coś usłyszał za sobą. Chłopi... Było ich kilku. Zbliżali się z kilku stron, nieśmiało, skrycie. Coś mu się w tym wszystkim nie podobało. Reżimy zamarli, gdy zobaczyli, że im się przygląda. Potem szybko pokryli się, gdzie kto mógł. Straszny lęk zmroził serce infamisa. Dostrzegł, że niektórzy z nich nieśli kije, kłonice, kiścienie i zwykłe sierpy. Pospiesznie rzucił się w stronę konia. Zaczął pełznąć ku niemu, przeklinając w myślach to zdradliwe bydle. Skurcz bólu dopadł go niespodziewanie, na chwilę zamarł, zawył z bólu, ale podjął wędrówkę. Tym razem nie posuwał się aż tak wolno. Gdy był o pół kroku od wierzchowca, rzucił się, chcąc schwycić wodze i zawisnąć na nich. Przeliczył się! Z bezbłędną precyzją, koń odsunął się znowu, odbiegł na bezpieczną odległość i zatrzymał się znowu. Buynowski krzyknął. Zaniósł się długim, opętańczym wyciem. Nie chciał tak ginąć. Nie chciał zostać tu, na tym polu śmierci, tak daleko od obozu... Ale w sumie wracać nie miał po co. Wolski nie żył, Kamieniecki utopił się w rzece... Tomasz był szalony... Chłopi zerwali się znowu. Tym razem byli już śmielsi. Szli wolno, z namysłem, obawiając się widać ognistej broni. Buynowski rzucił się w stronę konia, zaczął pełznąć ku niemu niemal na czworakach. Wył z bólu, zimny pot wystąpił mu na czoło. Choć nie chciał płakać, z oczu płynęły mu łzy. Obejrzał się-chłopi byli już blisko. Zbliżali, się, pewni zwycięstwa. Gdy zobaczyli, że się odwrócił, zamarli na chwilę. Buynowski pełzł w stronę wierzchowca, modląc się w duchu, aby tym razem udało mu się schwycić wodze. Wytężył wszystkie siły i rzucił się szczupakiem w stronę konia... Trafił, schwycił sztywny rzemień. Ale koń poderwał się w górę, stanął dęba, wyrywając mu wodze z ręki. Zarżał głośno, a potem odwrócił się i popędził przez pobojowisko, zostawiając szlachcica samego... Buynowski zamarł, oniemiały. To było jak sen, nie jak życie. Przez głowę poczęły przelatywać mu obrazy, strzępy wspomnień. Zobaczył, siebie samego, jak pierwszy raz wyruszał na wojnę, potem płonącą karczmę pod Krakowem i ludzi, do których strzelał, gdy uciekali z budynku.... Znowu był Pawłem Buynowskim, który niemal powalił Gustawa Adolfa pod Gniewem, pomagał uprowadzić narzeczoną Sieneńskiego, pamiętał śmierć Kamienieckiego, wojnę, zawieruchę, wszystko razem wzięte. Ten krąg obrazów rozwiewał się z wolna. Zobaczył nadchodzących chłopów i poczuł straszliwy, przerażający lęk. Nie chciał tak umierać. Mógł zginąć w boju, być rozerwanym na strzępy, ściętym, rozstrzelanym, ale nie zatłuczonym przez chamów. On, Sarmata, nie mógł zostać zabity przez ten najpodlejszy rodzaj zwierząt, jaki ulągł się na ziemi. Wyciągnął szablę z pochwy i uśmiechnął się do siebie, bo jaki pożytek mógł mieć z niej, gdy leżał? Jak długo mógł bronić się jeszcze? Chłopi szli nań ze wszystkich stron. Widział ich zarośnięte, dzikie twarze, widział, jak pokazywali sobie jego karmazynowy żupan, dostatni pas i szablę. Zaczął pełznąć znowu, ale po kilku chwilach zrozumiał już, że nie ma dokąd. Jego kalectwo, jego bezradność, ośmieliła przeciwników. Już biegli, już pędzili wprost na niego. Już czuł ich cuchnące oddechy. A potem, gdy zarośnięte, okutane w skórzane tołuby postacie opadły go ze wszystkich stron, gdy zobaczył wzniesione do uderzenia siekiery, drągi i kiścienie, gorączkowo wymacał za pasem rękojeść pistoletu. Uśmiechnął się do siebie, gdy odginał skałkę i już krzycząc - wepchnął lufę w usta. Pojedynczy wystrzał wstrząsnął pobojowiskiem. Wrony i ptactwo, które zlatywało się tłumnie od samego rana, zerwało się do lotu. Wilk, który obgryzał kości jednego z zabitych, podniósł głowę. Miał jeszcze jedno ciało do swojego użytku. Był jeszcze ciepły, wiosenny ranek, gdy dotarli do jakiejś starej karczmy. Zostawili wóz i konie na podwórzu, a sami weszli do ciemnego wnętrza. Dziwnym trafem budowla uniknęła zniszczenia, w zabudowaniach stała jednak jakaś chorągiew Kozaków polskich. Ich rotmistrz długo indagował Tomasza i Gedeona, nim w końcu machnął ręką i zezwolił, by weszli do izby. Zresztą wokół gospody stały już wozy wędrownych kramarzy i Żydów, którzy spieszyli pod niedaleki Perejasław, by handlować z wojskiem. Gospoda była wypełniona szczelnie i tylko posturze Wolskiego zawdzięczać mogli fakt, że ustąpiono im kawałek ławy w kącie. Siedzieli w milczeniu, popijając piwo. Zresztą, nie mieli, o czym mówić. Gedeon obracał kufel w dłoniach. Nie wiedział, zupełnie nie wiedział, co teraz powinien uczynić. Nie widział sensu dalszego życia tutaj. Teraz, kiedy nie żył Barabasz, gdy nie stało już Dominika Wolskiego. Kamienieckiego i Buynowskiego, wątpił, czy mógłby jeszcze spojrzeć na Jedlinę, czy mógłby, jak gdyby nigdy nic, pojechać do Zołotonoszy, odwiedzić wszystkie miejsca, w których pili razem. Ale - co tu dużo mówić. Nie było już Justyny, nie było już nikogo bliskiego na tej dalekiej, mrocznej Ukrainie. Prawda, był jeszcze Tomasz Wolski, ale Gedeon nigdy nie przestał obawiać się tego człowieka. On zawsze był trochę szalony, zawsze ponury, patrzący niechętnie na wszystkich, którzy wchodzili mu w drogę. Sienieński nie wiedział, co dalej począć. Dokąd iść, dokąd obrócić zmęczone nogi. Był sterany, wymęczony wojną, rzeziami i gwałtem. Był załamany śmiercią swoich przyjaciół. Dziwne, nigdy tak o nich nie powiedział, a byli mu bliscy jak pobratymcy. Prawda, Barabasz był nim nawet. Został wtedy, tuż przed zajazdem Dziadka Muraszki. Stary Serafin. .. On także oddał ducha Bogu. -Panie Gedeonie - rzekł grobowym głosem imć pan Tomasz. - Wypijmy za naszych przyjaciół. Za duszę pana Dominika Wolskiego! Za duszę pana Kamienieckiego i... - tu zawahał się- pana Buynowskiego też. -Zdrowie - powiedział Gedeon - zdrowie tych, co polegli. Wypili. Potem już milczeli. Siedzieli tak bez jednego słowa przez długi czas. -Co tobie uczynił ten Manisz, którego ścigasz? - zapytał w końcu Gedeon. Wolski podniósł głowę. Sienieński zobaczył jego ponure, straszne oczy. -A co tobie uczynił Matwiej Hryniewicz? Gedeon milczał. Wiedział, nie powinien o to zapytać. -Jesteśmy tak samo martwi, panie bracie... I to samo czujemy. Wiesz teraz, co to nienawiść? Gedeon milczał. Siedzieli tak przez długą chwilę. Nagle Wolski podniósł głowę. Przez chwilę jakby nadsłuchiwał, a potem wstał nagle i ruszył do drzwi. Bez jednego słowa odstawił niedopity kufel. Gedeon został sam. Ciekawiło go, co zainteresowało tego ogromnego szlachcica. Czyżby coś przeczuł? Ale co mogło się wydarzyć? Gedeonowi było już wszystko jedno. Tomasz Wolski zjawił się równie szybko, jak zniknął. Jego oczy błyszczały szaleńczo, ogromne ręce drżały. Chwycił Sie-nieńskiego za ramię z taką siłą, że zdawać by się mogło, że zaraz połamie mu kości. -Hanisz tu jest! - wysyczał. -Co?! - Gedeon zerwał się z ławy. - Nie może być! Gdzie? -Widziałem, jak szedł przez podwórze - rzekł Tomasz przyciszonym głosem. - Przenajświętsza Panienko, Bogu niech będą dzięki. Jest tutaj. Widziałem go już wcześniej... Podobny bardzo do ciebie. Już on mój! W jego głosie było tyle nienawiści, że Gedeon aż zadrżał. -A nie lepiej będzie poniechać zemsty? Na co ci teraz ona, panie Tomaszu. Przecież swojej Magdy nią nie wskrzesisz... -Bóg jest sprawiedliwy, ale dla pomsty drogę otworzy -powiedział Wolski. - Choć teraz ze mną. Proszę cię, pomóż mi. -Ja? W czym ci mogę pomóc? -We wszystkim - powiedział Tomasz. - Chodź i niech się dopełni. Gedeon szybko wstał z ławy. Nie dopił piwa. Ruszył za Wolskim, ale Tomasz zachwiał się nagle, przycisnął dłonie do twarzy, a potem zatoczył się i wsparł o stół. -Co tobie jest?! - wykrzyknął Gedeon. - Co się stało? -Nic, nic - mruknął Tomasz. - Chodźmy już. Szybko i cicho wyszli na podwórze. Tomasz dyskretnie zapadł między kupieckie wozy. Gdy wychylili się zza jednego z nich, Wolski wskazał jakiegoś człowieka, który jechał wolno drogą na zachód. Gedeon dostrzegł, że tamten odziany był dość dostatnio, miał jednak śniadą albo spaloną słońcem twarz, czarne brwi i wąsy. Widocznie przed kilkoma chwilami opuścił karczmę. Nieznajomy obejrzał się, nie dostrzegł chyba jednak niczego podejrzanego, bowiem spokojnie kontynuował podróż i niebawem wjechał między drzewa. Tomasz Wolski zatoczył się wstecz, wsparł o wóz. Dyszał ciężko, zacisnął dłonie w pięści. - Nie, to nie może być -jęknął. - On teraz, tutaj! Ja... ja muszę jechać za nim! Muszę dopełnić wszystkiego. O Boże! Dlaczego nie pokazał mi się wcześniej... Dlaczego! Gedeon milczał. A wówczas Wolski ostrożnie wyszedł zza wozu i ruszył w stronę ich koni. Sienieńskiemu nie pozostało nic innego, jak tylko postąpić za nim. * * * Nie przejechali nawet ćwierć mili, gdy znienacka, tuż pod lasem ujrzeli jakieś zabudowania. Gedeon myślał zrazu, że jest to folwark albo przysiółek, wkrótce jednak przekonał się, że widzą małą, kozacką palankę z żurawiem przy studni, stajnią i wielką stodołą. Słomiane zabudowania otaczał stary, zniszczony parkan. Wszystko wyglądało na opuszczone od dawna. Dach stajni przegnił, rozleciał się w połowie. Przejazdowe drzwi dużej, podłużnej chaty chwiały się w podmuchach wiatru. Brama była szeroko rozwarta, zarośnięta trawą. - To tutaj się skrył! - wydyszał Tomasz Wolski cichym, ponurym głosem. - Czuję go... Już chciał spiąć konia ostrogami, gdy Gedeon chwycił go za ramię. Stanęli obok siebie, spojrzeli sobie prosto w oczy. Sienieński zadrżał mimowolnie. Wzrok Wolskiego był tak przerażający, tak obłędny, że szlachcica przeszły ciarki. -To pułapka, panie Tomaszu! - wysyczał cicho. - To przecież widać. Opuszczona zagroda, tajemniczy jeździec. To paść dla naiwnych. Nie pójdziemy tam chyba. -Tam, jest Hanisz.... Hanisz... Hanisz... -Poczekajmy. Obejrzyjmy ten futor ze wszystkich... Nie zdołał wypowiedzieć tych słów. Wolski chwycił go za żupan na piersiach, ścisnął z taką siłą, że materiał zatrzeszczał. Sienieński zakrztusił się, zamarł wpatrzony w szalone oczy Wolskiego. Ogromny szlachcic trzymał go tak mocno, że nie mógł złapać tchu. Twarz posiniała mu z wysiłku. Miał wrażenie, że Tomasz mógłby w każdej chwili skręcić mu kark, jak królikowi. -Nie musisz tam jechać ze mną. Jeśli nie chcesz - droga wolna. Rozluśnił uścisk, odwrócił się i ruszył w stronę zabudowań. Sienieński rozkaszlał się. Nagły, gwałtowny ból w boku przygiął go aż do przedniego łęku kulbaki. To kula - uświadomił sobie, po raz kolejny w ciągu ostatnich dni... Tak, bolał go postrzał Matwieja. Okropny, świdrujący ból przeniknął nie tylko miejsce postrzału. Dotarł wyżej, głębiej, aż do kręgosłupa. Gedeon czuł, że zaraz zwali się z konia. Cierpienie przechodziło z wolna. Gedeonowi wracały zmysły. Zobaczył, że Wolski był już przy bramie i nie tracąc czasu, skoczył za nim. Raz jeszcze spojrzał na opuszczoną palankę i przeniknął go dreszcz. Był pewien, że szli prosto w zasadzkę. Wolski zeskoczył przed chałupą. Cisnął precz cugle konia i szybko wszedł do wnętrza. Gedeon zatrzymał się przy jednym z rogów, przywiązał Kapera do jakiegoś palika. Ostrożnie dobył z olster oba pistolety, jeden wcisnął za pas, zamek drugiego podsypał prochem i odciągnął skałkę. Z szablą w prawym, a pistoletem w lewym ręku, zajrzał przez okno. Nic, ciemna izba zasnuta była pajęczynami. Szybko i cicho -jak skradający się wilk, podkradł się do ganku, a potem wskoczył przez drzwi. Przez chwilę -jedno krótkie mgnienie oka zdawało mu się, że na podwórzu dostrzegł jakiś ruch. Ale nie zdążył przypatrzeć się mu bliżej. Teraz był w izbie, tuż za szerokimi plecami pana Tomasza. Wolski stał bez ruchu, rozglądał się dookoła. Ciemne wnętrze cuchnęło stęchlizną i wilgocią, klepisko zaściełała zgniła słoma, z dachu skapywały krople wody po niedawnym deszczu. Wolski, trzymając nagą szablę w dłoni, rozejrzał się dookoła, zrobił kilka kroków w przód. Gedeon był ciągle obok niego... Nagle stało się kilka rzeczy. Znienacka coś świsnęło w izbie, coś - miękkiego, szybkiego, stąpającego cichusieńko, jak kot, przemknęło pod ścianami. Pochodnie, które wetknięte były w ściany zapłonęły niespodziewanie jasnym ogniem. Wnętrze izby zalał ciepły, pogodny blask. Gedeon zamarł ze zdumienia. Nie zdążył nawet przestraszyć się; dostrzegł tylko, że Wolski jednym szybkim ruchem zerwał z szyi szkaplerz, ścisnął go w lewej dłoni, wysunął przed siebie, jak gdyby chciał przed czymś się osłonić. Gedeon popatrzył dookoła zdumiony, zamarł, gdy usłyszał czyjś śmiech. -Witam, witam, panie Wolski! W drzwiach chaty stał wysoki, śniadolicy szlachcic o gęstych, czarnych brwiach i wąsach. Miał nieco skośnawe oczy, wyglądem przypominał wielce Gedeona, ale był znacznie wyższy, przystojniejszy. Stał w drzwiach, patrząc na Tomasza, uśmiechając się złośliwie. Jego spojrzenie, jego głos były tak przeszywające... Gdy się odezwał, jego zjadliwe słowa cięły jak bicze. -Jezus Maria! - wydusił głucho Tomasz. - Hanisz... Sczeźnij maro! -Szukałeś mnie długo, panie Wolski. No, tak my się znaleźli. Witam, po tylu latach. -Zabiłeś mi Magdę! - zakrzyknął rozpaczliwie Wolski. -Zabiłeś ją... I to za nic... Nic ci nie zawiniła... Zajechałeś mnie, aleja pamiętałem... -To dobrze. Bardzo dobrze. Teraz wszystko się rozstrzygnie. -Uciekaj! - wrzasnął Wolski do Gedeona. - Uciekaj! -Co?! Nigdy! - krzyknął Sienieński. Na zewnątrz załomotały ciężkie kroki. Usłyszeli wrzaski, krzyki, strzały. Podwójne wrota otwarły się szerzej, do chaty wpadła ogromna gromada ludzi. Gedeon rozpoznał w nich Kozaków. Napastnicy wpadli na próg, rzucili się prosto na Wolskiego. Sienieński strzelił w tłum, ktoś zwalił się na ziemię, ale Kozaków było zbyt wielu. Wpadli do izby jak piorun, rzucili się na nich, opadli ze wszystkich stron. - Uciekaj! - wrzasnął Tomasz Wolski. - Uciekaj! Gedeon ściął się z kimś, sparował proste cięcie na głowę, uchylił się przed następnym uderzeniem i pchnął - szybko i zwinnie. Przeciwnik jęknął, upadł na wznak, rzężąc. Kolejny przeskoczył nad jego ciałem, świsnął szablą tnąc z podlewu, w podbrzusze. Gedeon złożył zastawę, odepchnął napierającego nań przeciwnika. Tuż obok Tomasz Wolski, ryknął jak żubr, wrzasnął tak, iż zdawać by się mogło, że lada chwila zwali się na nich dach karczmy, a potem runął ze swoją batorowką w mrowie przeciwników. Wolski nie mierzył, uderzał prosto, szybko, zabójczo. W pierwszym cięciu ominął ostrze próbujące zastawy, rozwalił wygolony kozacki łeb, w drugim wybił broń z ręki przeciwnika, pchnął prosto, szybko i zabójczo, a ostrze szabli weszło w brzuch, zgrzytnęło, ocierając się o kręgosłup, rozdarło żywot i trzewia. Zewsząd zda się, runęło na Wolskiego, mrowie napastników. Zdawać by się mogło, że nakryją go swoją liczbą, rozsiekają błyskawicami szabel... Tomasz zatoczył młynka błyszczącą klingą, uderzył lewą ręką któregoś z przeciwników w skroń, przełamał czyjąś szablę w pół. Ktoś rzucił się nań od tyłu, Wolski uchylił się, uniknął cięcia krzywej multanki, a potem wyprowadził mordercze pchnięcie od dołu. Kozacy zawyli wściekle, rzucili się nań hurmem, niemal przyparli do wspierającego strop słupa. Przez chwilę zdawać by się mogło, że mrowie napastników zakryło go ze szczętem, ale Tomasz ryknął jak ranny zwierz, odrzucił Zaporożców, otrząsnął się z nich tak, jak dziki niedźwiedź z gończych psów. Jakiś Kozak rzucił się nań wyjąc, z uniesioną szablą - i dostał nieomylne cięcie prosto między oczy. Wolski rzucił spojrzenie na Gedeona. -Uciekaj! - wrzasnął. - Ratuj mnie! Gedeon rzucił się ku oknu. Nie chciał zostawiać Tomasza. Nagle, w krótkim przebłysku świadomości przypomniał sobie karczmę w której stali. Domostwo pełne było żołnierzy. A zatem mógł sprowadzić pomoc. Szybko rzucił się ku oknu. Roztrącił napastników, przebił się przez opadające ostrza, czyjaś szabla chlasnęła go po ramieniu, ktoś rzucił się nań z tyłu i chybił... Kozacy nacierali jak w amoku. Gedeon widział wokół siebie tylko otwarte do krzyku usta, wilcze kapuzy, lub ogolone łby Zaporożców i opadające w dół szable... Przyskoczył do okna, odparł dwa ataki, chlasnął któregoś z przeciwników w podbrzusze. A potem jednym susem rzucił się w wąski otwór. Ostrza świsnęły nad nim. Jedno zacięło go w lewy bok, inne przecięło połę żupana, ale Sienieński prześliznął się już na drugą stronę okna... Wolski krzyknął tryumfalnie, widząc, że Gedeonowi udała się ucieczka. A potem ruszył przed siebie, nie zważając na nic. Bił jak szalony. Zataczał szablą błyszczące kręgi wokół siebie, uderzał jak piorun, druzgocąc klingi, przecinając skórę i kości. Łamiąc żebra, chlustając wokół strugami czerwonej posoki. Dwa razy cięto go w zamieszaniu, raz w policzek po okiem, drugi raz w biodro, ale olbrzyma to nie powstrzymało. Uczynił następny krok, potem jeszcze jeden, ślizgając się we krwi, plącząc w rozciągniętych na klepisku ciałach. -Otoczyć go! Szybciej! Ruszać się! - rozległ się z tyłu bezlitosny głos. Wolski przygryzł wargi, gdy go usłyszał. Rzucił się do przodu. Uderzył z taką furią na jednego z Kozaków, że ten padł na wznak, przewrócił następnego i jeszcze jednego. Atakujący zakotłowali się wokół olbrzyma, niby wściekłe psy rzucili mu do boków, a on szedł, rozdając śmiercionośne błyski szabli na prawo i lewo, górujący nad tłumem, potężny i nieustraszony. - Ruszać się! Żwawiej! - zawrzasnął niewidoczny Ha-nisz. Wolski szedł ku niemu, wyrąbywał sobie drogę. Poczuł cięcie w plecy, potem jeszcze jedno... Nie zważał na nic. Chciał dopaść Hanisza zaraz, chciał rzucić się na niego, póki jeszcze miał siły. A jeśli by ich nie miał, wiedział, że i tak nie padnie wcześniej, niż nie przegryzie tamtemu gardła. Kozacy padali wokół, cięli, chybiali, odskakiwali odeń z przerażeniem. Ale Wolski chciał tylko jednego. Uczynił jeden krok, potem następny i jeszcze jeden. Dostał Hanisza niemal w tej samej chwili, w której zwątpił już, że kiedykolwiek to nastąpi. Stanął nad wysokim, szczupłym szlachcicem ogromny, rozrosły niby dąb. Hanisz chciał coś jeszcze krzyknąć, chciał coś powiedzieć... Ale tylko splunął w twarz Wolskiemu, zamachnął się szablą. Zwarli się raz, drugi trzeci... Tomasz puścił rękojeść batorówki; szabla zwisła na temblaku, szybko jak ryś chwycił rękę Hanisza. Szlachcic zawył opętańczo, gdy ramię, potężne jak kowalskie cęgi, strzaskało mu kość, wbiło się pazurami w ciało aż do krwi. Hanisz zawył głucho w przedśmiertnym jęku, wypuścił broń, opadł w ramiona Wolskiego. A wówczas ogromny szlachcic chwycił go za szyję, objął potężnym ramieniem, a drugim złapał za podbródek i jednym szybkim ruchem ukręcił mu głowę. Hanisz zawył. Wył i wówczas, gdy z kikutu szyi trysnęła krew, wył, gdy Tomasz cisnął jego głowę pod stopy cofającym się Kozakom, wył i wówczas, gdy podgolony łeb przetoczył się po podwórzu i znieruchomiał, z rozwartymi w bezgłośnym krzyku szczękami. Wył i później, ale tego krzyku nie słyszał już chyba nikt. Tomasz Wolski podniósł głowę. Ktoś ciął go w łeb, czuł straszny ból w skroni, a krew zalewała mu usta. Podniósł szablę, ale Kozacy cofali się pod ściany, przerażeni. Krzyczeli coś w stronę podwórza. Wolski był zmęczony. Czerwone plamy wirowały mu przed oczyma. Widział miotające się w drgawkach ciało Hanisza. Ale nie czuł ulgi. Wszystko odpłynęło odeń, wszystko się oddalało. Magda... Nie było jej przy niej, nie widział jej od tak dawna. Ale przecież, przecież czekała nań długo. Z uśmiechem zwrócił się w stronę nadbiegających z dziedzińca Kozaków. Pędzili z wrzaskiem; nieśli w rękach długie włócznie, spisy i rohatyny. Jak burza wpadli do izby. Odepchnął pierwsze pchnięcie... Poczuł chłód w boku i wówczas zrozumiał, że śmierć Hanisza nie przyniosła życia jego Magdzie. Odrąbał palce temu z Kozaków, który wbił mu ostrze spisy prosto w lewy bok, pod mostkiem i żebrami. Okaleczony padł z wrzaskiem na podłogę, ostrze spisy wygięło się, złamało. A wówczas ciął w łeb następnego napastnika. Klinga szabli zgrzytnęła i złamała się przy rękojeści... Odrzucił rękojeść z jelcem precz, cofnął się i oparł o słup. A wówczas ostrze rohatyny wbiło mu się w pierś i dotarło do serca. * * * W pół pacierza później, gdy na podwórze opuszczonej polanki wpadł Gedeon w towarzystwie towarzyszy z polskiej chorągwi, która stała w pobliskiej karczmie było już po wszystkim. Kozacy zniknęli, zabrali ciała, a tylko wielkie plamy krwi świadczyły o tym, że wcześniej miała tu miejsce walka na śmierć i życie. Gedeon i Kozacy przetrząsnęli zabudowania, znaleźli jednak tylko ogromne ciało Tomasza Wolskiego, skrwawione, skute włóczniami, posiekane; znaleźli także jego konia. Gedeon, zwiesił nisko głowę. Spóźnili się... Wolski już nie żył. Ale nawet po śmierci Sienieński nie mógł pozbyć się chłodu w sercu, gdy patrzył na ciało ogromnego szlachcica. Poprosił, by wyniesiono je poza chałupę. Towarzysze dźwignęli je z trudem, ogromny ciężar wyginał ich ku ziemi. Pochowali Tomasza Wolskiego w głębokim grobie na stepie. Szybko wykopali dół, złożyli weń ciało. Gedeon zastanawiał się jeszcze, czy aby nie odesłać zwłok w rodzinne strony, ale jak miał to zrobić? Czym? Kto mógłby mu w tym pomóc; zresztą nie było czasu. Chorągiew miała iść pod Perejasław, oblegany ciągle przez wojska koronne. Szybko zatem zasypano grób Wolskiego. Towarzysze kozaccy zasypali mogiłę, odmówili nad nią krótką modlitwę i wyruszyli dalej. Gedeon został sam. Długo stał nad grobem Wolskiego, długo myślał, wpatrzony w ziemię. Stał tak, bezradny i załamany, gdy nagle usłyszał ciche rżenie. Obejrzał i dostrzegł że ogromna, inflancka klacz, której dosiadał zwykle Wolski, zbliżyła się do Kapera. Potem podeszła bliżej, stanęła przy mogile, zarżała. Gedeon objął ręką wielki łeb konia, pogłaskał go, przytulił. Klacz wyrwała mu się, spojrzała nań smutnymi oczyma. Gedeon gładził ją po grzbiecie. Zauważył, że przez przedni łęk, obok juków przewieszona była jakaś sakwa. Gdy jej dotknął, przez materiał wyczuł coś miękkiego, szeleszczącego. Wiedział, że nie powinien tego czynić, nie powinien wtrącać się w tę sprawę. Ale nie mógł się opanować. Gdy otworzył torbę, wymacał w niej jakiś list. Pieczęć przełamano już dawno. Gedeon rozwinął papier, spojrzał na nierówne rządki pisma. Magduś moja mila, Miłuję cię jak własną duszę, jak źrenicę oka mego. Niewprawny w piórze, nie nawykłem do gładkich słów i pięknej mowy. Ale kiedy tylko waćpannę po raz pierwszy obaczyłem, poznałem od razu, że me serce tylko do ciebie należy. Wspominam ciągle twe piękne dłonie, twe usta niby dwie wiśnie. Wszystko bym dla ciebie poświęcił, serce moje, mój najukochańszy, największy skarbie... Tomasz Junosza-Wolski Gedeon nie czytał już dalej. Ból znowu pojawił mu się w boku, zmącił wszystkie zmysły, zasnuł oczy mgłą. Aż jęknął od cierpienia, zatrząsł się konwulsyjnie. Ścisnął list w dłoni, a gdy paroksyzm minął, spojrzał na świeżą mogiłę. Kto był autorem tych słów? Wolski? Ten olbrzym o kamiennym sercu? Gedeon odetchnął głęboko; gdzieś w jego sercu pojawił się nagle ogromny, wielki żal... Nie miał już sił na to wszystko. Położył list na mogile, przycisnął go kamieniem, a potem odwrócił się i wsiadł na konia, wziął do ręki wodze inflanckiej klaczy Wolskiego. Musiał wracać do karczmy. Musiał wziąć wóz z ciałem Barabasza i pogrzebać go, tak jak chciał, na stepie. Musiał wracać do Jedliny, opuszczonej, zrujnowanej. Wracał taki sam jak tu przybył - samotny, opuszczony. Ale przedwcześnie postarzały. Kula znowu odezwała mu się w boku. Znów przez kilka chwil cierpiał, zanim nie odwrócił się od widoku zielonego stepu i samotnego grobu. * * * Był wieczór, gdy wyjechał na szeroki step. Słońce chyliło się ku zachodowi, cienie traw zgęstniały, wydłużyły się znacznie. Gedeon odszukał jednak ukryty w trawach kurhan, zatrzymał konia, zeskoczył na ziemię i pieszo wszedł na wierzchołek wzniesienia. Stojąc na szczycie, ledwie wyglądał sponad traw i zielska. Zioła pachniały oszałamiająco, gdzieś w górze tyłu nawoływały się jastrzębic. Wszystko było tak spokojne, tak ciche i utulone we śnie pod tym błękitnym, przedwieczornym niebem. Tylko na zachodzie zgromadziło się trochę chmur, trochę krwawych strzępów obłoków. Step, aż po dalekie krawędzie lasów był pusty, zupełnie jakby pusta i wykrwawiona była cała Ukraina. Gedeon wbił w ziemię swoją szablę. Wziął oskard i począł kopać w ziemi dół. To miała być mała, kozacka mogiła na szczycie wzniesienia. Odwinął poły żupana, zrzucił kołpak i pas, odpiął pochwę. Kopał grób dla swojego pobratymcy -kopał grób dla Barabasza, ale zarazem dla Wolskiego, dla Buynowskiego, Kamienieckiego, dla Sawy i - przede wszystkim dla Justyny. I czuł, że razem z nimi, choć miał ze sobą tylko ciało Barabasza, położy do grobu wszystko, co miał i stracił, wszystko, co odeszło w niepamięć. Pogoda i dobro przeminęły, teraz zostało tylko zło i nieprawość... Gedeon nie dopuszczał do siebie myśli o tym wszystkim, ale one przychodziły same, gnębiły go, nurtowały bez przerwy. Nie mógł już sobie z tym poradzić. Nie mógł żyć bez wspomnień, bez pamięci. I dlatego kopał szeroki, prosty grób, kopał i kopał, dopóki nie zapadła ciemność i zmierzch, dopóki nie okryły go żałobne kiry nocy. KONIEC Słowniczek terminów pojawiających się w tekście Opracował Mateusz Kurmanow-Langiewicz Bachmat - pochodząca z jęz. tureckiego nazwa małych, silnych i wytrzymałych na trudy koni tatarskich. Bandolet - lekki karabinek jazdy w XVII wieku, zwykle z zamkiem kołowym. Niewiele dłuższy od pistoletu, posiadał jednak kolbę do strzelania z ramienia. Bandura - popularny na Ukrainie instrument strunowy. Rodzaj lutni z krotka szyją i dużą ilością strun (patrz Teorban). Zwykle towarzyszył opowieściom i dumkom wędrownych grajków. Batko - familiarny zwrot, znaczy tyle co "tatko". Czabanowie - półdzicy pasterze stad na stepach Ukrainy. Dytko - inaczej: Bies, Diabeł, Czart. Foglerz - rodzaj prostego działa odtylcowego, o niedużym kalibrze, mającego wymienną komorę prochową. Znany już od XV wieku. Horyłka - czyli po prostu gorzałka ukraińska. Pamiętajmy jednak, że prymitywne metody destylacji sprawiały, iż większość wódek w XVII wieku nie zawierała więcej niż 30% alkoholu. Molodycia - młoda dziewczyna. Nahaj - rzemienny, krótki bicz z byczej skóry do popędzania konia. Na Ukrainę dotarł wraz z Nogajskimi Tatarami - stąd nazwa. Osełedec - długi czub włosów jaki pozostawiali sobie Kozacy na czubku wygolonej głowy. Zwykle natłuszczany, był noszony zawinięty kilkakrotnie za uchem. Przedmiot dumy i znak każdego wolnego Kozaka. Piernacz - nieduży, całkowicie metalowy buzdygan, używany raczej nie do walki, lecz jako znak godności, urzędu lub jako przepustka. Pludracy- Pogardliwe określenie cudzoziemców z Europy zachodniej. Pochodzi od noszonych przez nich krótkich, sięgających nieco za kolana obszernych spodni - "pludrów" (niem. Pluderhosen). Szlachta chodziła w obcisłych, sukiennych lub skórzanych spodniach w rodzaju XV wiecznych spodni, Kozacy zwykle w luźnych workowatych, Jiaj-dawerach" zapożyczonych z Persji. Rezun - zbójnik albo buntownik na Ukrainie - od: rezat' - rżnąć, podrzynać. Sotnik - wojskowa ranga kozacka. Dowódca "sotni" (setki) czyli odpowiednika szwadronu. Sysuny - czyli wampiry, upiory wysysające krew w ukraińskim folklorze. Spyża - prowiant, zwłaszcza dla koni i bydła. Teorban - rozwinięcie bandury, duży instrument strunowy, w rodzaju większej lutni, z brzuchatym pudlem. T. może mieć niekiedy nawet 33 struny, gra się na nim palcami. 1