ROBERT N. CHARRETTE NIGDY NIE UFAJ SMOKOM (Tłumaczenie: Sławomir Dymczyk) PROLOG WEJŚCIE W CIEŃ 2050 Cichy pomruk fal bijących o brzeg przeszedł stopniowo w szmer głosów i kojący szum działającej klimatyzacji. Charakterystyczna, woń soli ustąpiła miejsca przykremu zapachowi środka dezynfekcyjnego. Wraz z powrotem do realnego świata Sam poczuł, jak ból rozsadza mu czaszkę. Mózg napęczniał i atakował ciasną klatkę niczym balon z helem pod dwumetrową tonią. Gdy z ust Sama dobył się jęk, głosy umilkły. Ci ludzie stojący w świecie za jego zamkniętymi powiekami, czekali najwyraźniej na kolejny znak życia. Ale Sam nie czuł się jeszcze na siłach, aby sprostać ich oczekiwaniom. Światło raziło przez powieki chroniące źrenice. Nie miał najmniejszej ochoty otwierać oczu. - Verner-san - odezwał się bezosobowy głos. Jego ton był pytający, lecz miał jednocześnie lekko rozkazujące zabarwienie. Z wysiłkiem otworzył powieki, aby je natychmiast zamknąć, gdy fluoroscencyjna poświata poraziła źrenice. Mimowolny grymas bólu na jego twarzy i towarzyszący mu jęk spotkały się z natychmiastową reakcją któregoś z gości. Światło przygasło, zachęcając Sama do podjęcia drugiej próby. Przymrużywszy oczy zbadał wzrokiem czteroosobowy komitet powitalny. Przy drzwiach, z ręką na wyłączniku światła, stała kobieta w białym kitlu. Zapewne lekarz. Łagodny uśmiech wskazywał, że jest zadowolona z postępów swego pacjenta. Pozostali goście byli płci męskiej. Dwóch z nich Sam rozpoznał bez trudu. Trzeci występował chyba w roli ochroniarza. Na skraju łóżka siedział sam wielki Inazo Aneki, szef potężnej korporacji Renraku. Obecność tego starszego mężczyzny stanowiła dla Sama fakt przynajmniej równie zaskakujący, jak wyraz zatroskania na jego pomarszczonej twarzy. Sam był przecież szeregowym pracownikiem Renraku i nie wyróżnił się jeszcze żadnymi szczególnymi zasługami w korporacji. Wszczepienie implantu również nie było nadzwyczajnym wydarzeniem jak na warunki dwudziestego pierwszego stulecia. To prawda, że dyrektor osobiście wprowadził go do firmy i niektórzy twierdzili, że traktuje Sama ze szczególną sympatią. Mimo wszystko jednak szef i jego protegowany nie mieli okazji do osobistych kontaktów od czasu krótkiego spotkania wprowadzającego. Tym dziwniejsza była teraz obecność Aneki w tym szpitalnym pokoju. Za Aneki stał Hohiro Sato, wicedyrektor do spraw operacyjnych i prawa ręka szefa. W pewnym sensie obecność eleganckiego Sato była nawet jeszcze bardziej zadziewająca. Ów ponury urzędnik cieszył się reputacją człowieka najzupełniej obojętnego na sprawy swoich podwładnych, o ile nie godziły one w zyski firmy. Sam podczas nielicznych spotkań z tym człowiekiem czuł za każdym razem ciarki na plecach - porażał go wyniosły sposób bycia i powierzchowna uprzejmość Sato. Co ich tutaj sprowadziło? - Cieszymy się, że odzyskałeś już przytomność, Verner-san -zaczął Sato. Mimo uprzejmych słów powitania w jego zeissowskich oczach o złotych tęczówkach można było wyczytać pogardę dla nie-Japończyka - uczucie, które rzadko okazywał w obecności przełożonych. Jeżeli jego głos zdradzał jakąś emocję, to z pewnością nie była nią radość. Sato nie przyszedł tutaj z własnej woli. Zgodnie z formalnym protokołem, pełnił rolę pośrednika między Aneki a człowiekiem o niższym statusie społecznym. - Z wielkim napięciem oczekiwaliśmy, aż odzyskasz przytomność. - Domo arigato - Sam wykrztusił stosowne podziękowanie. Spróbował usiąść i oddać odpowiedni pokłon, lecz powstrzymał go ruch głowy lekarki i uniesiona dłoń Aneki. - Nie jestem godzien waszej uwagi. - Aneki-sama osądził inaczej. Lekarze zapewniają, iż zabieg wszczepienia infogniazda został uwieńczony stuprocentowym sukcesem, jednak dyrektor pragnął przekonać 'się o tym osobiście. Na wzmiankę o nowym wszczepie Sam odruchowo uniósł dłoń i dotknął bandaży. Wyczuł palcami twardą wypukłość na prawej skroni. Przypomniał sobie spotkanie, które odbył z lekarzami przed operacją: to było chromowe gniazdo przystosowane do wtyczki standardowego interfejsu komputerowego. Wszczepienie infogniazda miało na celu zwiększenie sprawności zarządzania plikami i obrabiania danych. Sam wolałby nadal korzystać ze zwyczajnej klawiatury, ale osobom o jego randze korporacja obligatoryjnie wszczepiała infogniazda. Nie miał wielkiego wyboru. - Myślę, że niedługo będę mógł wrócić do pracy - powiedział głośno. - Wskazany byłby tydzień odpoczynku, Verner-san - oznajmiła cicho lekarka. -A później będzie potrzebne stopniowe poznawanie możliwości nowego wszczepu. - Rozsądna rada - wtrącił Sato. - Renraku zainwestowało zbyt wiele pieniędzy w ten zabieg, aby pozwolić na pochopne posunięcia. Ale wszystko będzie dobrze. Będziesz miał trochę czasu na swoje badania i załatwienie spraw związanych z przeprowadzką. Przeprowadzką? O co tu chodzi? Nie miał zamiaru zmieniać miejsca zamieszkania. Zignorowawszy pytające spojrzenie Sama, Sato niewzruszenie mówił dalej. - Zaiste szkoda, że nie możesz natychmiast wrócić do swoich obowiązków, ale to nawet lepiej. Zostałeś przeniesiony do zespołu arkologicznego w Seattle... - Przeniesiony ? Sato lekko zmarszczył czoło. - Tak, w rzeczy samej. Pragnę jednak zapewnić, iż Aneki-sama nie traktuje tego jako degradacji. Nadal cieszysz się u niego wielkim uznaniem. Niemniej, jego zdaniem twoje wyjątkowe zdolności najlepiej posłużą korporacji, jeśli pojedziesz do Seattle. Firma pozwoliła sobie zawczasu dokonać przekwaterowania. Wszystkie rzeczy, z wyjątkiem tych niezbędnych podczas hospitalizacji i podróży, zostały przygotowane do przewozu. - Sato skinął głową, jakby dziękował niewidzialnej sekretarce za przypomnienie. - Natomiast twój pies już rozpoczął podróż. Jest w doskonałej kondycji i nie powinien mieć większych kłopotów z przejściem przez okres kwarantanny. Aneki-sama postanowił, że zadośćuczynieniem za tak nagłe przeniesienie będzie sfinansowanie przez korporację Renraku wszystkich kosztów związanych z podróżą i przekwaterowaniem. Bilety na prom orbitalny JSA czekają wraz z resztą osobistych drobiazgów. Pojedziesz do Seattle, gdy tylko lekarze wyrażą na to zgodę. Sam miał zamęt w głowie. Co tu jest grane? Kiedy przed dwoma dniami przekraczał szpitalny próg, był wschodzącą gwiazdą wydziału operacyjnego w centrali Renraku. A te wszystkie pogłoski, że Aneki osobiście czuwa nad jego karierą? Wydawało mu się, że firma darzy go pełnym zaufaniem, a teraz przenoszą go do oddziału w Ameryce Północnej. Nawet wziąwszy pod uwagę, iż chodzi o stosunkowo prestiżowy projekt arkologiczny, to mimo wszystko opuści przecież kwaterę główną, serce korporacji; wyjedzie z Tokio, z domu. To jasne, że wypadł... nie, wyleciał... z orbity. Ale czym zawinił? Obraził Aneki-sama? - rzucił ukradkowe spojrzenie na twarz dyrektora, lecz dostrzegł na niej jedynie sympatię i troskę. Może zdenerwował jakiegoś rywala albo naraził się przełożonemu? Błyskawicznie odtworzył w pamięci swoje ostatnie poczynania i odrzucił również tę możliwość. Dla wszystkich był nad wyraz uprzejmy. Pragnął w ten sposób niejako zneutralizować fakt, iż nie był rodowitym Japończykiem. W trakcie całego pobytu w Japonii Sam nie spotkał się z żadnym nadzwyczajnymi przejawami nieufności czy niechęci. Tak, z całą pewnością nie chodziło tutaj o niewłaściwe zachowanie. Przebieg pracy również nie dawał powodów do degradacji, bo właśnie za degradację, mimo zapewnień Sato, uważał przeniesienie do Seattle. Rzetelnie odsiadywał długie godziny przy biurku, dokładnie i terminowo wypełniając polecenia przełożonych. Gdzie więc leżała przyczyna? Szukał odpowiedzi na twarzy Sato. Jeśli wszakże jego oblicze zdradzało jakieś emocje, to jedynie znudzenie i zniecierpliwienie. Osoba Samuela Vernera nie interesowała wicedyrektora, który najwyraźniej traktował tę wizytę jako niepotrzebną przerwę w wypełnianiu pilnych obowiązków. - Może pan dyrektor... - Sam zaczął niepewnie - gdyby zechciał poinformować mnie, jaki błąd popełniłem, z radością bym go naprawił. - To niestosowna prośba - uciął Sato. Aneki poczuł się chyba niezręcznie, bo wstał, zanim Sam albo Sato zdołali powiedzieć coś jeszcze. Skłonił się i ruszył do drzwi, nie zwracając najmniejszej uwagi na raczej niezręczny ukłon Sama i głęboki, ceremonialny pokłon lekarki. - Życzę przyjemnego odpoczynku - oznajmił Sato i ruszył za ochroniarzem, zupełnie ignorując lekarkę. Stojąc już na progu wicedyrektor przystanął i zwrócił się po raz ostatni do Sama. - Wyrazy ubolewania z powodu osobistej tragedii. - Tragedii? - Sam był zupełnie oszołomiony. - Chodzi o ten nieszczęsny wypadek siostry. - Na twarzy Sato zagościł wyraz udawanego zatroskania. - Janice? Co się stało z moją siostrą? Sato bez słowa obrócił się na pięcie, lecz zanim wyszedł, Sam zdążył zauważyć błądzący na jego wargach cień złośliwego uśmiechu. Wicedyrektor ruszył korytarzem, głuchy na powoli cichnące wołanie Sama. Sam usiłował wstać i pobiec za Sato, by choćby siłą wydusić odpowiedź. Wystarczyło jednak, że dotknął stopą podłogi, a już poczuł zawrót głowy i padł bezwładnie w objęcia lekarki. Uginając się pod ciężarem, kobieta ułożyła go z powrotem na łóżku i przykazała, aby leżał spokojnie. Odczekał kilka minut, aż poprawiła pościel, i dopiero wtedy chwycił ją za ramię. Lekarka zesztywniała. - Jest pan przemęczony, Verner-5aw. Powinien pan leżeć spokojnie i uważać, aby nie uszkodzić delikatnych połączeń w obwodach nerwowych. - Do diabła z obwodami! Chcę wiedzieć co tu jest grane! -Natarczywość i fizyczny przymus nie są najlepszymi sposobami nawiązywania rozmowy. Sam wiedział, że to prawda, ale zżerał go niepokój o siostrę. Od czasu śmierci rodziców i reszty rodzeństwa w pamiętnym lipcu 2039 roku została mu tylko Janice. Rozluźnił uścisk dłoni i powoli położył rękę na łóżku. Z największym wysiłkiem zachował panowanie nad sobą. - Proszę mi wybaczyć niewłaściwe zachowanie. Lekarka powoli rozmasowała ramię i wygładziła nieskazitelnie biały kitel. - Stan najwyższego zdenerwowania może spowodować utratę panowania nad sobą. Takie zachowanie w niewłaściwej chwili lub w gronie nieodpowiednich ludzi może okazać się fatalne w skutkach. Rozumie pan? - Tak, rozumiem. - Doskonale. Chciał pan o coś zapytać. - Pozwoli pani? - Sam poczekał na zachęcające skinienie głowy. - Czy wie pani, co Salo-sama miał na myśli wspominając o mojej siostrze? - Niestety wiem. Umilkła, lecz Sam musiał znać prawdę. Bez względu na jej treść. - Proszę mówić. Lekarka spojrzała na niego przeciągle. - Przed dwoma dniami pańska siostra rozpoczęła kawaru. Sądziliśmy, że lepiej panu o tym nie mówić przed operacją. -Na Boga, nie! Groza usłyszanych słów owiała Sama lodowatym chłodem. Kowani... tak Japończycy nazywali Przemianę. Angielskojęzyczny świat używał nazwy "goblinizacja", lecz sens tych wyrazów był ten sam. Oznaczał proces, w wyniku którego ciało zwyczajnego człowieka przekształcało się stopniowo, przybierając formę jednej z metaludzkich podras: orka lub trolla. Czasami nieszczęsną ofiarę spotykał jeszcze gorszy los. - Jak to możliwe? Przecież Janice skończyła siedemnaście łat. Przemiana rozpoczyna się zazwyczaj w dzieciństwie, więc moja siostra była już w bezpiecznym wieku. - Jest pan ekspertem w dziedzinie kawaru, Verner-san? Może powinien pan udzielić kilku lekcji naukowcom z Imperialnego Instytutu Badawczego. - Twarz lekarki była śmiertelnie poważna. -Nasi najlepsi badacze usiłują rozwikłać tajemnicę kawaru. -Ale mieli na to trzydzieści lat! - wykrzyknął Sam. - Nie całkiem. W każdym razie były to dziesięciolecia, pełne frustracji dla ludzi szukających lekarstwa. Nawet obecnie nasz stan wiedzy na temat Przemiany jest bardzo skromny. Pierwsza fala somatycznej mutacji objęła dziesięć procent światowej populacji. Jednak z powodu chaosu, który wówczas zapanował, niewielu ludzi miało sposobność, aby badać lub dokumentować to zjawisko. Dziś jesteśmy w stanie spokojnie prowadzić obserwacje, lecz kawaru stopniowo zanika i brakuje nam materiału badawczego. - Przerwała na chwilę. - Każdy przypadek odsłania przed nami część prawdy, lecz wciąż błądzimy w ciemnościach niewiedzy. Jest tyle możliwych wariantów. Obecnie potrafimy wskazać osobników, którzy mogą ulec przemianie. Ale i ta diagnoza wymaga długich testów genetycznych. - Testów, którym ani ja, ani moja siostra nigdy nie zostaliśmy poddani. - To nic nie znaczy, bo na wynikach nie można w stu procentach polegać. Nawet sprawdzone pary wy daj ą na świat potomstwo, które może ulec kawaru. - W takim razie nie ma żadnej nadziei? - Wciąż badamy biologiczne przemiany, jakim ulegają nowe rasy, powstałe w wyniku kawaru. Ich reprodukcja oraz przypadki dalszych mutacji w dalszym ciągu pozostają dla nas zagadką. Jak to się dzieje, że część Przemienionych wydaje na świat sobie podobne potomstwo, pozostali natomiast płodzą dzieci całkowicie normalne? Jeszcze inni mają potomków, którzy sprawiają wrażenie normalnych ludzi i ulegają kawaru dopiero po osiągnięciu pewnego wieku. Nawet dzięki najbardziej starannym badaniom genotypu nie jesteśmy w stanie przewidzieć, kto ulegnie metamorfozie i czym się ona zakończy. - Wobec tego musimy mieć do czynienia z magią - wyszeptał Sam. W jednym ze wspomnień z dzieciństwa Sam widział twarz jakiegoś mężczyzny na domowym holoekranie. Człowiek ten opowiadał z wielkim przekonaniem i wzruszeniem o nowym świecie, Świecie Przebudzonych. Mówił, że magia i istoty magiczne znów powróciły na Ziemię, aby stawić czoło technologii. I nie walczą o dominację, ale o przetrwanie samej planety. Mężczyzna nawoływał do porzucenia wszelkiej technologii i powrotu na łono przyrody, do prostego życia. Jednak ojciec Sama nigdy nie zaakceptował przewrotu, dokonanego przez magię w uporządkowanym świecie technokracji. Wychowywał syna w sposób tradycyjny, unikając, w miarę możliwości, wszelkich kontaktów z Przemienionymi. Nawet podczas wizyt w ogrodzie zoologicznym omijali klatki z gryfami, feniksami i innymi, ongiś jedynie legendarnymi stworzeniami. - Magia? - parsknęła kpiąco lekarka, doskonale naśladując ton głosu jego ojca. - Niewykluczone, iż magia rzeczywiście istnieje na świecie, lecz tylko skończony dureń usiłuje za jej pomocą wyjaśnić wszystkie zagadki. Personalna kartoteka w archiwach korporacji wskazuje, że nie jest pan naiwnym prostakiem, który wierzy we wszechmogącą moc zaklęć i mistycznych energii. Ci tak zwani "magowie" od których aż się roi na korytarzach budynków korporacji, mają swoje ograniczenia. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że manipuluj ą energią w sposób gwałcący prawa fizyki, lecz te rzekome czary muszą podlegać ograniczeniom i zostaną w odpowiednim czasie wyjaśnione. Lekarka wróciła do przerwanego wątku. - Badania postępowały powoli. Podczas zamętu wywołanego pierwszym zmasowanym wybuchem kawaru straciliśmy mnóstwo bezcennych danych, gdyż zniszczeniu uległy główne ośrodki badawcze. W jaki sposób nawet nasi najlepsi naukowcy mieli poradzić sobie z nadnaturalnymi i niespodziewanymi zjawiskami, kiedy dookoła wszystko się waliło, podmywane falami nienawiści, strachu i odrazy? Czas chaosu już jednak minął. W końcu zrozumiemy kawaru, może nawet będziemy w stanie jej zapobiegać. Lecz dokonamy tego w sposób naukowy. Magia nie rokuje żadnych nadziei. Lekarka artykułowała wiarę, w której duchu Sam wzrastał przez całe swe dzieciństwo, lecz jej słowa brzmiały dziwnie nieprzekonująco. Czuł w sobie pustkę, rozpacz nad losem siostry. Ojciec starał się ochraniać rodzinę przed wszelkimi wpływami Przemiany. A teraz jej skutki uderzyły w Sama i Janice z gwałtownością, która całkowicie zburzyła porządek ich życia. Jak to możliwe, żeby goblinizacja dotknęła jego rodzoną siostrę? Sam z trudem zdusił krzyk rozpaczy. - Co z Janice? Czuje się dobrze? Lekarka położyła mu dłoń na ramieniu w geście współczucia. - Trudno powiedzieć, Verner-sam. Pańska siostra przechodzi długą Przemianę. Oznaki życia są wyraźne, lecz do zakończenia procesu jeszcze daleko. - Chcę ją zobaczyć. - Byłoby to raczej nie wskazane. Siostra znajduje się obecnie w stanie śpiączki i pańska obecność w niczym by nie pomogła. - Nieważne. Muszę ją zobaczyć. - Decyzja nie leży w mojej gestii. Imperialna Rada Genetyczna dopuszcza na oddział kawaru jedynie niezbędny personel medyczny. Gdyby pacjent nagle zakończył Przemianę i wpadł w szał, ewentualny gość mógłby znaleźć się w niebezpieczeństwie. -Ale pani mogłaby mnie przemycić do środka, prawda? - nalegał. - Włożyłbym kitel i udawał studenta medycyny. - Niewykluczone. Lecz zdemaskowanie mogłoby się skończyć fatalnie. Dla pana, dla mnie, nawet dla pańskiej siostry. Najprawdopodobniej zamrożono by jej konto. I bez tego przejście do nowego życia przysporzy jej wielu problemów. A pan straciłby pozycję w korporacji. - Nie martwię się o siebie. Janice potrzebuje mojej pomocy. - Przede wszystkim będzie potrzebowała pańskiej pensji. Najlepiej jej pan pomoże, słuchając poleceń przełożonych. W szpitalu jest pan bezradny. - Nie rozumie pani... - Ależ nie, Verner-san, wręcz przeciwnie. - Lekarka pokiwała głową, patrząc smutno na Sama. - Rozumiem doskonale. Jej postać falowała Samowi przed oczyma. Przez chwilę myślał, że to łzy przysłaniaj ą mu widok, szybko jednak zorientował się, iż podano mu środek uspokajający. Znów powróciła wizja oceanu, pochłonęła go bezdenna toń, gdzie w ciemnościach wyciągały ku niemu ręce postacie wyszczerzonych goblinów i trolli. Walczył z nimi zażarcie, lecz ciągle opadał niżej i niżej. Nowa fala zmęczenia ogarnęła kończyny i zalała mózg. Wraz ze świadomością zgasły wizerunki potworów. Pozostał jedynie krąg bólu ukryty w zakamarkach czaszki. Ciemności spowiły ziemię na kilka godzin i dopiero wówczas elf wyszedł na otwartą przestrzeń. Las tętnił milionami dźwięków, obecność samotnego elfa nie zakłócała jego egzystencji. Lekki wiaterek tańczył, szeleszcząc liśćmi wokół ciemnych pni. Podmuch powietrza mierzwił również białe włosy i muskał skórę elfa, wywołując na jego twarzy uśmiech zadowolenia. Chociaż nie nazywał lasu swoim domem, jak to czyniło wielu jego braci, nie potrafił oprzeć się jego urokowi. Wśród tych drzewiastych olbrzymów zawsze panował nieskończony spokój, spokój nie zmącony nawet nocną grą o przetrwanie. Czasami marzył nawet, aby tu zostać na zawsze, lecz takie myśli nie nawiedzały go często. Cenił swoją pracę, a tutaj raczej rzadko mógł ją wykonywać. Uniósł wzrok ku górze, uśmiechając się do gwiazd wyzierających spomiędzy szczelin w chmurach; stał skąpany w ich blasku. Było ich tak wiele, a wszystkie płonęły w pustce kosmosu, aby słać zwodniczą obietnicę wiedzy absolutnej. Pewnego dnia wyruszymy do was w odwiedziny, obiecał. Jakiś ruch na nieboskłonie przyciągnął uwagę elfa. Spadająca gwiazda, pomyślał. Wyostrzywszy wzrok, spostrzegł jednak swoją pomyłkę - to jakiś pojazd sunął po niebie szybciej niż prawdziwe ciała niebieskie. Czas uchwycony w ruchu. Czas. Ta myśl przerwała trans i sprowadziła go z powrotem do materialnego świata, gdzie sekundy mijaj ą nieubłaganie, ścigając teraźniejszość. Sprawdził położenie gwiazd - inni zapewne już czekają, więc pora ruszać. Wszedł pod przygotowany uprzednio baldachim i uklęknął przy małym, niskim stoliku. Włożył stalową wtyczkę do gniazda na skroni, jego palce przebiegły po klawiaturze cyberdeku Fuchi 7 i ruszył na spotkanie Matrycy. Zmysły zaczęły przekazywać obraz nowej rzeczywistości -oślepiającego świata analogowej przestrzeni elektronicznej, gdzie informatyczne algorytmy nabierają niemal namacalnego wymiaru. Pędził elektronicznymi ścieżkami najpierw przez łącze satelitarne, aby następnie przejść do Regionalnej Sieci Telekomunikacyjnej w Seattle. Podróż na spotkanie przyjaciół z Renraku zabrała jedynie kilka sekund. Światła Międzynarodowego Portu Lotniczego w Seattle-Tacoma zniknęły za promem, aby już po chwili pojawić się znów przed nim. Pojazd kołował. Te dziwne manewry zastanowiły Sama, lecz doszedł do wniosku, iż pilot powiadomiłby pasażerów w razie jakichś kłopotów. Życie Sama również kreśliło dziwne esy-floresy - oto wrócił do miasta, które tak ochoczo opuścił, przyjmując stypendium w Tokio. Zatoczył koło, bezskutecznie goniąc własny ogon. Przed trzema godzinami po raz kolejny bez powodzenia ponowił próbę, aby dowiedzieć się czegoś na temat stanu zdrowia siostry. Nie raczono go nawet poinformować, gdzie aktualnie przebywa. Stracił resztki cierpliwości, kiedy obstawa z Renraku zaczęła go odciągać od telekomu i niemal siłą wpychać na pokład czekającego promu kosmicznego. Bał się, że opuściwszy Japonię, straci na zawsze kontakt z Janice; ta świadomość tylko potęgowała gniew. Eskortujący - członkowie sławnego oddziału Czerwonych Samu- rajów - najzwyczajniej zignorowali rozgoryczenie oraz irytację Sama i zgodnie z rozkazami odstawili go na pokład promu. Dwie godziny później stanął na płycie lotniska w Seattle, witany przez przedstawicielkę Renraku, ubraną w marynarkę z syntetycznej skóry, czapkę pilotkę i wysadzane cekinami buty. Maniery tej kobiety również pozostawiały wiele do życzenia: nie zachowywała należytego dystansu i opowiadała wulgarne dowcipy. W każdym razie przeprowadziła Sama przez wszystkie kontrole i zawikłane procedury celne. W końcu dotarli do czekającego na płycie lotniska wahadłowca firmy Boeing z wyraźnie widocznym logo Renraku. Kobieta zapewniła, iż pojazd zawiezie ich najkrótszą drogą do centrum arkologicznego. Sam zajął miejsce w luksusowym przedziale pasażerskim, a eskorta zniknęła w kabinie pilota. Po chwili pojazd uniósł się w powietrze. Startowi towarzyszyły komentarze pilota na temat nieporadności obsługi naziemnej. Sam po raz chyba dwudziesty - a może już czterdziesty? - doszedł do wniosku, że obecnie jest bezradny. Chcąc odpędzić złość, zaczął się przyglądać pozostałym pasażerom. Wszyscy lecieli do centrum arkologicznego Renraku. Przy barze siedziała Alice Crenshaw. Podczas przelotu z Japonii zajmowała miejsce obok Sama, lecz nie mówiła wiele, co mu zresztą odpowiadało, ze względu na niewesoły nastrój, w jakim był od jakiegoś czasu. Dowiedział się jedynie, że Alice również została oddelegowana do centrum arkologicznego. Tak samo jak on była niezadowolona z przenosin, czemu dała wyraz spławiając opryskliwie stewarda, który spytał o powód wyjazdu. Crenshaw wsiadła na pokład wahadłowca chwilę po Samie, całkowicie ignorując pozostałych współpasażerów i ich przyjacielskie próby nawiązania rozmowy. Całą j ej uwagę pochłonęła butelka burbona. Na wygodnej sofie, tocząc przyciszoną rozmowę, siedziało małżeństwo, które przedstawiło się jako Jiro i Betty Tanaka. On był nisei, w drugim pokoleniu Japończykiem urodzonym w Ameryce, a ona pochodziła z Wolnego Stanu Kalifornii. Sam zazdrościł tym ludziom ich nieskomplikowanych oczekiwań i obaw. Dla młodego Jiro przydział do centrum arkologicznego Renraku w charakterze specjalisty komputerowego oznaczał kolejny krok w karierze. Ostatnim współpasażerem był pan Toragama. Zniechęcony brakiem zainteresowania ze strony Sama i lekceważącym stosunkiem Alice Crenshaw, pogrążył się w rozmyślaniach menedżera średniego szczebla, sporadycznie wciskając klawisze swojego przenośnego komputera i obserwując ciekłokrystaliczy ekran. Sam powrócił do obserwacji widoków7 za oknem. Wahadłowiec wzbił się w powietrze i leciał ponad miastem w stronę migoczącej łuny, wyznaczającej skupisko metropleksu. Tam, jaśniejąc z daleka, stało centrum arkologiczne Renraku, którego masywna konstrukcja górowała nawet nad strzelistymi budynkami pobliskiej dzielnicy biurowców. Choć niektóre fragmenty budowli nadal znajdowały się w fazie budowy, już na tym etapie prac centrum arkologiczne przewyższało wielkością dziesięć miejskich bloków. Daleko w tle Sam dostrzegł krzykliwy neon Aztechnology, świadczący o arogancji właścicieli korporacji Aztlan. Wahadłowiec przechylił się na skrzydło, mijając południową ukośną ścianę centrum arkologicznego. Diamentowe błyski ostrzegawczych światełek pojazdu odbijały się w bateriach słonecznych pokrywających powierzchnię kompleksu, a później, kiedy przelatywali nad rzeką Sound, również w jej ciemnych wodach. Chociaż wszelkie hałasy tłumiła dźwiękoszczelna osłona kabiny, sama wibracja wywołana zmianą fazy lotu z poziomej na pionową była doskonale wyczuwalna. Pojazd powoli wytracał wysokość sunąc nad składami i magazynami Renraku w stronę jednego z lądowisk. Sam widział rosnące w oczach światła sygnalizacyjne, lecz pas robił wrażenie wymarłego. Na płycie nie czekał oficjalny komitet powitalny, nie widać było nawet zwykłej krzątaniny personelu naziemnego. Podchodzili do lądowania, gdy nagle pojazd przechylił się lekko na bok, następnie wyrównał i gładko dokończył manewr. Pasażerowie czekali, lecz z kabiny pilotów nie usłyszeli nawet słowa wyjaśnienia. Państwo Tanaka wyglądali przez okno podziwiając widoki. Pan Toragama odłożył komputer ł wsłuchał się w brzęk kostek lodu, które posłużyły Alice Crenshaw do przygotowania ostatniego drinka. Sam siedział nieruchomo, obserwując wirujące śmigła wahadłowca. Nagle klamka śluzy powietrznej drgnęła i rozległ się ostry zgrzyt. - Nareszcie - westchnęła Crenshaw. Drzwi otworzyły się na oścież i do śluzy podjechała platforma ze schodami. W kabinie znacznie podniósł się poziom hałasu, gdyż do środka wtargnął odgłos pracujących na jałowym biegu silników. Wlały się również nowe zapachy: woń oceanu zmieszana z ostrymi zapachami paliwa lotniczego, rozgrzanego metalu i tworzyw sztucznych. Chwilę później wszystkie zwyczajne rzeczy przestały się liczyć, zagłuszone hukiem pojedynczych wystrzałów i seriami z broni maszynowej. Crenshaw upuściła nie dokończonego drinka i zaczęła sięgać pod marynarkę, lecz przerwała tę czynność w połowie, kiedy do środka wpadła jakaś masywna postać, przekoziołkowała i pewnie stanęła na nogach. Napastnik był potężnie umięśnionym i opancerzonym orkiem. Światła sufitowe migotały na jego pożółkłych kłach i odbijały się w przekrwionych białkach, lecz najsilniejszy blask bił od automatycznego karabinu HK227. - Jeden ruch i wszyscy zginą - warknął ork ledwie zrozumiałą angielszczyzną. Słowa zostały zniekształcone, niemniej czarny wylot lufy mówił sam za siebie. Crenshaw powoli opuściła rękę; poza tym wszyscy trwali w kompletnym bezruchu. Betty Tanaka dostała czkawki, ale Jiro, dygocząc ze strachu, nie odważył się jej pomóc. Ork, opanowawszy w ten sposób sytuację, wszedł ostrożnie na pokład. Szybkim ruchem otworzył drzwi od kabiny pilotów. W tym samym momencie w otworze śluzy pojawiły się postacie dwóch dalszych napastników: kobiety ubranej w skórzany prochowiec chroniący przed pyłem i Ameroindianina obwieszonego ponad miarę sprzętem wojskowym. Ledwie Sam zdążył dostrzec tych kilka szczegółów, gdy nagle powietrze wypełniło przeciągłe wycie. Zdrętwiały ze strachu obserwował z zapartym tchem, jak jakaś potężna postać wpada pędem do kabiny. Olbrzymi, podobny do psa potwór z łatwością odepchnął Ameroindianina i wylądował u stóp nieznajomej kobiety. Żółte kły błysnęły w jej kierunku, chwytając frędzle na lewym rękawie prochowca. Kobieta zdecydowanym ruchem wepchnęła ramię w pysk bestii, zaklinowując jej w ten sposób szczęki. Potwór usiłował odskoczyć, lecz kobieta chwyciła go wolną ręką za nabijaną ćwiekami obrożę. Pies przysiadł na tylnych nogach i uniósł nieznajomą w powietrze. Nagle zwierzę wyprężyło się gwałtownie, obroża zapłonęła żółtym, migotliwym światłem, ukazując na moment charakterystyczne logo Renraku. Bestia odskoczyła gwałtownie od niedoszłej ofiary, z przeciągłym jękiem uderzając o przepierzenie. Skuliła się w kłębek i wpiła kły we własne ciało, chcąc chyba w ten sposób przyspieszyć agonię. Zwierzę zawyło ponownie, lecz tym razem nie był to ten przeszywający głos, który chwilę wcześniej zmroził Sama i pozostałych. Słychać w nim było jedynie ból i bezgraniczny strach. Bezwładne cielsko zadygotało i potwór zdechł. Odór nadpalonego futra przyprawiał o mdłości. Czyżby nieznajoma pokonała psa za pomocą magii? Sam nie był pewien, bo jak dotąd nie widział jeszcze maga w akcji, ale takie wytłumaczenie samo przychodziło na myśl. - Przeklęte barghesty. Dlaczego nigdy najpierw nie atakują mięśniaków - powiedziała cicho kobieta, jakby do siebie, dysząc przy tym ciężko. Na zewnątrz znów odezwały się karabiny, wypełniając kabinę nagłą śmiercią. Nieznajoma padła płasko na podłogę, a mężczyzna odskoczył pod przepierzenie. Pracownicy Renraku nie byli aż tak szybcy. Betty Tanaka jęknęła i cofnęła się o krok, rażona serią z broni maszynowej. Jiro zrobił pełen obrót wokół własnej osi, pryskając naokoło krwią ze zranionego ramienia, uderzył w Toragamę, po czym obaj upadli na podłogę. Sam ukrył się za fotelem, a chwilę później pociski rozorały tapicerkę i lekkie aluminiowe wzmocnienia ponad jego głową. Crenshaw, stojąc poza linią ognia, przez cały czas obserwowała orka, który również czekał w bezruchu za załomem przy kabinie pilotów. Nieznajomy mężczyzna wykonał gwałtowny skok, złapał za uchwyt włazu i zatrzasnął wejście. Sam doszedł do wniosku, że ten człowiek musi mieć cybernetyczne wszczepy skracające czas reakcji, bo prędkość jego ruchów była niemal nadludzka. Kiedy kobieta podnosiła się z podłogi, poły jej prochowca rozchyliły się, ukazując muskularne ciało, przysłonięte zaledwie kilkoma pasami z bronią i paroma amuletami. Zaklęła cicho przydepnąwszy w trakcie wstawania pochwę od miecza. Sam przyjrzał się broni schowanej w środku. To zapewne magiczny miecz, zadecydował, chociaż nigdy przedtem nie widział podobnego oręża. Po raz pierwszy w życiu miał do czynienia z magiem. Poczuł krople zimnego potu spływające po czole. To musiała być naprawdę niebezpieczna banda, skoro jeden z jej członków potrafił posługiwać się magią. - Gdzie pilot ? - spytała kobieta. Ork kiwnął głową w stronę zamkniętych drzwi od sterówki. - Tam siedzi. - Każ mu ruszyć dupę. Ci narwańcy z Raku nie będą czekać w nieskończoność i w końcu podciągną tu cały pułk artylerii. Musimy natychmiast stąd odlecieć tym syntetycznym pudłem. Ork machnął karabinem w stronę przedziału pasażerskiego. - Nie możemy ich ze sobą ciągnąć. - Będą pod dobrą strażą. - Lepiej stuknąć teraz - mruknął ork przez zęby. - Nie ma czasu. Zajmij się pilotem. Ork zaprotestował, ale kobieta będąca najwyraźniej przywódcą grupy nie ustąpiła. Jej podwładny dał więc za wygraną, odbezpieczył broń i otworzył na oścież drzwi do kabiny pilotów. Nic się nie stało, więc postąpił krok do przodu i stanął w przejściu. Jego krępa sylwetka zasłaniała widok, lecz Sam usłyszał słaby głos komputera pokładowego powtarzającego w kółko: "Proszę o zgodę na wyłączenie silników." Kobieta w tym czasie obejrzała spustoszenie, jakie poczyniły serie z broni maszynowej, które towarzyszyły wejściu napastników na pokład wahadłowca. Odór śmierci wisiał w powietrzu. Betty Tanaka leżała na kanapie. Poduszki zdążyły już przesiąknąć krwią, a na ścianie i oknie widniały szkarłatne zacieki. Jiro siedział na podłodze obok martwej żony. Trzymał ją za rękę i płakał. Z pana Toragamy została jedynie bezkształtna bryła, leżąca pośrodku kabiny. - Nikomu nic się nie stanie, usiądźcie tylko spokojnie i zapnijcie pasy - poleciła cichym głosem kobieta. Kiedy nikt się nie ruszył, powtórzyła to samo po japońsku. Sam z trudem zbierał myśli. A więc najlepsze jeszcze przed nimi. -1 trzymajcie ręce na widoku - dorzucił mężczyzna. Dla poparcia swoich słów poruszył lekko ingramem, który trzymał w lewej ręce. Drugi identyczny karabin maszynowy w prawej dłoni był przez cały czas wycelowany prosto w Crenshaw. - Jesteśmy ugotowani na cacy - zaryczał ork ze sterówki. - Pilot miał otwarte okno i dostał całą serię. Można go wsadzić do zamrażarki. Kobieta posłała mężczyźnie krótkie spojrzenie. Ten kiwnął głową i poszedł osobiście zbadać sytuację w sterówce. Kiedy zniknął, nieznajoma wyciągnęła spod prochowca obciętą strzelbę. Sam nie spuszczał oka z Crenshaw. Wzmożona czujność, z jaką obserwowali ją napastnicy, oraz wyraźny szacunek okazywany jej przez Czerwonych Samurajów jeszcze w Tokio, tworzyły razem logiczną całość. Była agentem korporacji, tak zwanym "człowiekiem do specjalnych pouczeń". Może spróbuje teraz zaatakować, sytuacja jest wyjątkowo dogodna. Czarodziejka sprawiała wrażenie wyczerpanej po rzuceniu silnego zaklęcia, które zabiło barghesta. To powinno odpowiednio spowolnić jej reakcje i dać Crenshaw przewagę. Jednak lekko opuszczona strzelba była chyba za silnym argumentem. Crenshaw wykonała polecenie: znalazła względnie czysty fotel i rozsiadła się w nim wygodnie. Sam poczuł się zdradzony. Crenshaw powinna przejąć dowodzenie nad pracownikami korporacji i przygotować jakiś plan ratunku. Przeszła przecież odpowiednie przeszkolenie. Dlaczego nie stanęła w obronie swoich kolegów, tylko bezradnie opuściła ręce? Czy on sam mógł zrobić coś więcej, aby zapobiec katastrofie? Bez wielkiego przekonania odciągnął Jiro od ciała żony i posadził go w fotelu. Mężczyzna pozostawał głuchy na wszelkie słowa pociechy. Sam siadał właśnie na swoim miejscu, kiedy ze sterówki doleciał głos Ameroindianina. - Są kłopoty, Sally. Tym cholernym gratem można sterować tylko za pomocą odpowiedniego wszczepu albo autopilota. - Mówiłem, żeby zabrać ze sobą Rabo - mruknął ork. - On by nas wyciągnął z tego bagna. - Rabo jest nieobecny - warknęła Sally. - Zresztą ten tępak nie przeprowadziłby nas nawet przez pierwszy patrol. Obaj napastnicy wyszli ze sterówki niosąc bezkształtne zwłoki pilota. - Możemy użyć tych klientów jako tarczy albo zakładników -zaproponował ork rzucając ciało na pana Toragamę. Sally spojrzała na niego z niesmakiem. - A co z elfem? - spytał Ameroindianin - Da radę wyciągnąć nas stąd za pomocą zdalnego sterowania? - Nie mam pojęcia - odparła. Wyciągnęła z kieszeni niewielki czarny sześcian, otworzyła składany ekran, a następnie umieściła odpowiednią wtyczkę w gnieździe pokładowego interkomu. Wpisała kod. - Do usług. - Z głośnika interkomu dobiegł trzeszczący głos. -Gdzie się podziewacie? Wasz sygnał jest bardzo słaby. - Siedzimy okrążeni na promie pasażerskim, a z nami gromadka pracowników Raku. Pilot nie żyje, a ten cholerny grat ma tylko cybernetyczne sterowanie. Możesz skombinować jakiegoś autopilota i zabrać nas stąd? - Naprawdę żałuję, moja pani, ale to niemożliwe. Jestem dekerem, a nie ekspertem od pilotażu. Nie mam nawet odpowiedniego osprzętu. - Proponuję w takim razie, abyś postarał się o inny środek transportu. I to szybko. Ich dekerzy już zaczynają działać i moja sytuacja z każdą mikrosekundą robi się mniej wesoła. Mogłam monitorować nasz kanał komunikacyjny przed tymi typkami, którzy siedzieli ci na ogonie, ale wkrótce główny system bezpieczeństwa połapie się, że mają białą plamę na mapie nasłuchu. Nawet rozmowa przez to połączenie wiąże się z dużym ryzykiem. - Na pewno możesz coś wykombinować, cwaniaku - naciskał Ameroindianin. -Niewiele, skoro zmieniliście plan akcji. - Elf przerwał na chwilę. - Może któryś z pasażerów jest riggerem. Nagle Sam poczuł, jak uwaga wszystkich zebranych koncentruje się na nim, a konkretnie na jego infognieździe. - Jak się nazywasz, chłopcze? - spytała Sally. - Samuel Verner. - Słuchaj, Verner, jesteś może riggerem? - zapytał Ameroindianin. Ma skłamać? A może czarodziejka potrafi czytać w myślach? Zawsze może udawać, że ma kłopoty ze sterowaniem tym pojazdem. Gdyby udało mu się opóźnić odlot, służby bezpieczeństwa Renraku miałyby szansę ująć porywaczy. Ale wtedy nie obyłoby się bez walki. Jak na razie zginęło dwoje ludzi, bo stali na linii ognia. Sam powoli pokręcił głową. - Mam wszczepione infogniazdo. Jestem naukowcem. - Latałeś już przedtem? - Na szybowcach. Miałem Mitsubishi Flutterer. - Wspaniale -jęknął ork. - Pilot plastikowych zabawek. Wolę już ten psi pomiot. Z interkomu rozległ się słaby głos elfa. - Ty wielka kupo miecha, ten chłopak nie jest może riggerem, ale ma pojęcie o lataniu. Jego pomoc doda trochę spontaniczności raczej ograniczonym możliwościom autopilota. Nawet jeśli nie jest pilotem, warto spróbować. - Racja - przyznał Ameroindianin. - Możemy mieć szansę, jeśli elf odciągnie ich obronę przeciwlotniczą i wyśle kilka patroli w inny sektor. Sally podjęła decyzję w ułamku sekundy. - Dobra, Dodger. Dasz radę? Interkom trzeszczał cicho, kiedy elf rozważał plan. - To nie będzie łatwe, wziąwszy pod uwagę wzmożoną czujność systemów bezpieczeństwa, ale dołożę wszelkich starań, moja pani. - Pora startować - oznajmiła. - W porządku, Verner. Idź przodem. Sam spojrzał na kolegów z Renraku, szukając u nich wsparcia. Wzrok Jiro był utkwiony w zwłokach żony, a twarz Crenshaw miała nieodgadniony wyraz. Jeśli chodzi o nieboszczyków, to nie mieli nic do powiedzenia. Odpiął pasy bezpieczeństwa i wstał. W sterówce śmierdziało krwią i odchodami tak samo jak w kabinie pasażerskiej. Sam usiadł w fotelu pilota, udając, że nie dostrzega na nim śladów krwi. Ameroindianin zajął miejsce w fotelu drugiego pilota. - Niektórzy nazywają mnie Wywoływaczem Duchów - oznajmił. - Nie jestem może pilotem, ale znam się co nieco na tych sprawach. Nie próbuj żadnych sztuczek, bo będziemy zmuszeni zdać się na samego autopilota. Wakarimasu-kal - Rozumiem. - Dobrze. Podłącz się ł ruszajmy. Sam wyciągnął przewód logiczny ze schowka pod panelem sterowniczym. Nigdy nie odbył zalecanego przez lekarzy szkolenia w zakresie obsługi infogniazda. Teraz bał się. Słyszał, że jakiś rigger połączył się ze swoją maszyną i stał się na zawsze mózgiem sterującym wozu. Słyszał też, że niektórzy źle znosili moment podłączenia i tracili zmysły, zjednoczeni z bezduszną maszyną. To urządzenie zostało stworzone wyłącznie z myślą o współpracy z riggerami -jako pomnik bezgranicznej dumy i arogancji pilotów. Osoba bez infogniazda mogła jedynie wybrać na autopilocie punkt docelowy i czas odlotu. Ciężko byłoby nawet wyznaczyć szybkość wznoszenia. Napastnicy chcieli, aby Sam podłączył się i ominął decyzyjne ośrodki autopilota. Bez specjalistycznego wszczepu, umożliwiającego podłączenie kory mózgowej pilota bezpośrednio do ośrodków wykonawczych pojazdu, mógł co najwyżej podejmować decyzje dotyczące kierunku, wysokości lotu oraz miejsca startu i lądowania. Autopilot w dalszym ciągu zarządzał całą fazą lotu. Jednakże bez udziału Sama sterowanie promem mogłoby przejąć centrum kontroli lotów ze Seattle. Pojazd zacząłby wykonywać polecenia tamtejszego nawigatora, wybierając najczęściej uczęszczane trajektorie i najbezpieczniejsze manewry. Napastnicy pragnęli, aby Sam ułatwił im ucieczkę, i niewiele ich obchodziło ryzyko, na które się narażał. Sam miał świadomość, że dzięki połączeniu zyska dostęp tylko do ograniczonego zestawu funkcji kontrolnych, lecz zadanie w dalszym ciągu pozostawało bardzo niebezpieczne. Wyczuł, że mężczyzna na sąsiednim fotelu zaczyna się coraz bardziej niecierpliwić. Opieszałość mogła okazać się dużo groźniejsza niż podłączenie do systemu sterującego. Sam włożył wtyczkę do gniazda na skroni i poczuł krótki impuls bólu przeszywający całą czaszkę, lecz nieprzyjemne wrażenie szybko minęło. Cyfry i informacje o stanie lotu pojawiły się w jego mózgu niczym powidoki, rzutowane na nerw wzrokowy przez komputer. Mógł obracać głową i "widzieć" inne części sztucznie generowanego panelu sterowniczego. Dostrzegł ekran z napisem "pomoc" i iluzoryczną ręką wcisnął odpowiedni guzik. Komputer na-faszerował go informacjami na temat podstawowych zasad sterowania pojazdami powietrznymi. Głos rozlegający się w jego czaszce był zimny i obcy, zupełnie niepodobny do przetworzonych dźwięków płynących normalnie przez głośnik. Niecodzienny sposób komunikacji z komputerem pokładowym odebrał mu resztki odwagi. Na dodatek zaczął go boleć tył głowy. Kule zabębniły o opancerzone szyby sterówki, wybijając pospieszny rytm, któremu zawtórował naglący okrzyk Ameroindianina. - Ruszaj to pudło! Sam sięgnął po drążek sterowniczy. Nie wiedział już, czy ma do czynienia z rzeczywistością, czy z komputerową symulacją. Uruchomił silniki. Przeciwbieżne śmigła promu nabrały obrotów, w szybkim tempie osiągając dostateczny ciąg, aby poderwać maszynę z lądowiska. Autopilot kontrolował współczynniki lotu, a Sam skierował prom prosto w nocne niebo. - Dokąd? - spytał. - Póki co na północ, ponad pleksem. Wykonał odpowiednią korektę kursu. Po pięciu minutach Sam odetchnął z ulgą, bo pociski przeciwlotnicze, których atak uważał za nieuchronny, mimo wszystko nie nadleciały. Widocznie słowa elfa nie były jedynie czczymi przechwałkami. Sam sprawdził radar, ale nie dostrzegł na nim ani śladu pościgu. Równie zaskakujący był brak przeszkód ze strony kontrolerów ruchu powietrznego z metropleksu Seattle. Ten elf musiał podrzucić im do komputera spreparowany plan przelotu, ukrywając porwany prom wśród normalnego ruchu powietrznego. Przelatywali właśnie nad podmiejską dzielnicą prywatnych rezydencji, kiedy Wywoływacz Duchów nakazał Samowi wygasić światła pozycyjne i obrać kurs na Redmond Barrens, skupisko prowizorycznych sadyb i zdewastowanych budynków. Autopilot próbował z powrotem zapalić światła, ale Sam udaremnił jego wysiłki. Gdy tak lecieli nad bogatą dzielnicą, światła apartamentów należących do pracowników korporacji stawały się z wolna coraz rzadsze, a ich miejsce zaczęły zajmować krzykliwe neony i trupia łuna reklamowych holoekranów. Za centrum handlowym widać już było bardzo niewiele świateł. Sam obserwował, jak Ameroindianin uważnie lustruje ciemność za szybą. Ciekawe, czy oczy ma tak samo podrasowane jak czas reakcji, zastanowił się. Większość awanturników i mięśniaków każących nazywać siebie ulicznymi samurajami od tego w zasadzie zaczynała. A Wywoływacz Duchów wyglądał na człowieka tego właśnie pokroju. - Niżej - zakomenderował Duch. Sam wykonał odpowiedni manewr i nagle rozległ się komunikat z autopilota: - Niebezpiecznie niska wysokość. Czy masz zamiar lądować? - Ucisz to pudło. Sam wyłączył zewnętrzny głośnik. - Lądujemy? - Jeszcze nie. Leć na północny wschód. Sam skorygował kurs i uspokoił autopilota, że lądowanie nie jest konieczne, a niska wysokość to wymóg sytuacji. Lecieli w ten sposób przez następne dziesięć minut, dokonując po drodze kilkunastu zmian kursu. Kilka było koniecznych, aby ominąć wypalone zgliszcza wyższych budynków, reszta zaspokajała jakieś dziwne widzimisię Wywoływacza Duchów. Kiedy samuraj nakazał w końcu lądować, Sam z prawdziwą przyjemnością uruchomił odpowiednią procedurę autopilota. Obserwując przez długie minuty, jak pojazd mozolnie wymija zaciemnione sylwetki obcych kadłubów, Sam doszedł do wniosku, że nawet będąc mistrzem pilotażu, nie chciałby powtarzać tych samych manewrów na ręcznym sterowaniu. - Cholera, wygaś światła! - warknął samuraj, kiedy autopilot włączył lampy pozycyjne. Sam, wystraszony nagłym wybuchem, wykonał rozkaz, niemal równocześnie uciszając uwagi autopilota na temat bezpieczeństwa i przepisów FFA. Prom usiadł bezpiecznie na zaśmieconym skrawku terenu, nie opodal rzędu zabitych deskami bloków czynszowych. Samuraj wyciągnął wtyczkę z głowy Sama i kazał mu wstać z fotela pilota. Sam chciał przed odejściem wyłączyć silniki. - Zostaw. Sam wzruszył ramionami i wrócił do przedziału pasażerskiego. Inni zdążyli już wyjść na zewnątrz, pozostawiając pusty przedział, jeśli nie liczyć trupów. - Dlaczego nie możecie nas po prostu puścić? - usłyszał głos Jiro. Odpowiedzi udzielił ork. - Bo jesteście naszą polisą ubezpieczeniową. Pracownicy Renraku zostali zaprowadzeni do jednego z opuszczonych budynków. W tym czasie prom ponownie wzniósł się w powietrze. Sam obserwował przez ziejące pustką wejście, jak prom unosi się pionowo w górę, a następnie obiera kurs na południe. Jego ciemny kadłub zasłonił kilka gwiazd, które świeciły przez szczeliny w pokrywie chmur. W końcu zniknął na horyzoncie. Widmowy okręt z upiorną załogą. Samuraj pojawił się w wejściu i postał tam chwilę, zanim wkroczył do środka. Ukryty w ciemnościach powiedział: - Prom odleciał w stronę morza. - Myślisz, że za długo stał na lądowisku? - spytała Sally. - Wkrótce się przekonamy - odpowiedział. W ciszy, która zapadła, Sam słyszał wyraźnie, jak ork zmienia magazynek w swoim HK227. Pozostała dwójka poszła w jego ślady, a potem znów było cicho. Minęła prawie minuta, zanim ktoś się znów odezwał. - Nie możemy ich tak po prostu wyrzucić na ulicę - stwierdził ork. - Cog wysłał już samochód. - I mamy tak tu czekać? Cholera! Jeśli gliny albo samuraje z Raku zwęszyli trop, to za chwilę będzie tutaj gorąco. - Bez samochodu nie możemy bezpiecznie przetransportować naszych gości - oznajmiła Sally. -A na co nam oni? Jesteśmy na swoim terenie. To tylko zbędny balast. Ork położył delikatny nacisk na słowo "zbędny", dając jasno do zrozumienia co, jego zdaniem, należy zrobić z więźniami. - Sądzę, że nie doceniasz ich wartości. - Wykonaliśmy robotę, za którą dostaniemy kasę. Mamy też te dyski, które rąbnął Duch. To wystarczy. Chcesz zgarnąć za dużo korzyści. - Mam wielkie wydatki. -A ja nie mam zamiaru ich pokrywać, płacąc swoim gardłem. - Chcesz odejść? Daj swój kredchip, zrobię na nim odpowiednie nacięcie - powiedziała Sally wyciągając dłoń. - Dostaniesz oczywiście standardowo jedną dziesiątą stawki, bo towar nie został jeszcze odstawiony na miejsce. Sam wyczuł rosnące napięcie, kiedy czarodziejka i ork stali w bezruchu, mierząc się wzrokiem. W końcu ork spuścił wzrok. Wzruszył ramionami. - Robota to robota - mruknął. Sally uśmiechnęła się. - Nie przejmuj się, Kham. Wszystko będzie dobrze. Ork posłał jej z ukosa spojrzenie, jakby słyszał już wcześniej takie zapewnienia, a następnie zniknął w czeluściach budynku. Rozpoczęło się nudne czekanie i Sam, korzystając z okazji, opatrzył najlepiej jak potrafił ranę Jiro, drąc na bandaże własną koszulę. Mężczyzna nie wyszedł jeszcze z szoku po stracie żony i przez cały czas milczał. Skończywszy, Sam usiadł po turecku na brudnej podłodze. Jego myśli były równie ponure jak atmosfera w pomieszczeniu. Duch po raz drugi stanął w wejściu, strasząc Sama, który nie zauważył jego wyjścia, swoim nagłym pojawieniem się. - Przyjechał samochód. Sally pokazała strzelbą na drzwi. - Idziemy. Samochód okazał się zdezelowaną toyotą Elitę, z zaciemnionymi polimerowymi szybami. Okno od strony kierowcy było opuszczone i jakiś koreański wyrostek wyszczerzył szczerbate zęby w grymasie powitania. Pstryknął przełącznik i tylne drzwi rozwarły się na oścież. Pracownicy Renraku wsiedli do środka, zajmując miejsca na wyściełanym syntetyczną skórą i aksamitem siedzeniu. Sally i ork usiedli naprzeciw więźniów, na opuszczanych fotelach. Wywoływacz Duchów wśliznął się na miejsce obok kierowcy. Drzwi zostały zamknięte i kierowca wybełkotał coś w slangu ulicznym, z czego Sam zrozumiał tylko imię: Cog. Sally kiwnęła głową i włączyła audioodtwarzacz. Głos był głęboki i wyraźny. - Telefon od waszego przyjaciela nadszedł w samą porę, pani Tsung. Musiałem pilnie wyjechać z miasta, lecz z prawdziwą przyjemnością wyświadczam przed wyjazdem tę małą przy sługę. Kierowca jest moim zaufanym pracownikiem. Możecie polegać na jego dyskrecji. Na tym wiadomość się kończyła, lecz Sally była najwyraźniej zadowolona z jej treści. Przynajmniej dźwięki, które wyemitowała w kierunku kierowcy, brzmiały przychylnie. Matowa szyba wysunęła się z oparcia przedniego fotela, zasłaniając Samowi widok na ulicę i wsteczne lusterko kierowcy. Przydymione okna odcięły ich do reszty od świata zewnętrznego. Pojazd w kompletnej ciszy jechał krętą drogą przez Barrens. Raz tylko coś ciężkiego uderzyło w tył pojazdu, jednak porywacze przyjęli to ze spokojem. Może godzinę później samochód zwolnił, a matowa szyba odgradzająca ich od kierowcy opadła. Ujrzeli zaśmieconą uliczkę, skąpo oświetloną fioletowymi błyskami neonowego znaku ustawionego przy skrzyżowaniu. Drzwi rozwarły się, ale samochód jechał dalej. - Wysiadać - poleciła Sally. Wypuszczają ich na wolność? Sam z trudem mógł w to uwierzyć. Crenshaw wstała i wyskoczyła na zewnątrz, zanim zdołał ruszyć się z miękkiego siedzenia. Ork pomógł mu butem podjąć szybką decyzję i Sam poleciał głową prosto w stertę cuchnących odpadków. Wygrzebał się w samą porę, aby dostrzec, jak Sally zgrabnie wyskakuje z samochodu, a na jej miejsce wchodzi pięć otulonych w mrok postaci. Drzwi zamknęły się z trzaskiem, zanim toyota zdążyła dojechać do wylotu uliczki. Pojazd skręcił w lewo przy neonowym znaku i zniknął. A więc porywacze nie mieli wcale zamiaru wypuszczać ich na wolność. Dołączyli po prostu do większej grupy. Przynajmniej tuzin młodych ludzi obojga płci stał na ulicy. W migotliwym świetle zauważył, że wielu spośród nich nosiło ubrania ozdobione frędzlami i paciorkami, a wszyscy mieli pióra wetknięte za opaski na głowach. Mała grupka podeszła do wysokiej sylwetki ulicznego samuraja. Błysk neonu oświetlił na moment jego twarz, ukazując orli profil. Ludzie, którzy stali obok, mieli podobne rysy. - Hoj, Duchu, Który Wchodzisz do Środka. Witaj w domu. Wiedział, że powinien być głodny, ale nie czuł potrzeby jedzenia. Widok półmiska wafli z kryla i sojowych sucharów, przyniesionych wczoraj przez porywaczy, przyprawiał o mdłości. Bukłak na wodę leżał sflaczały, niemal zupełnie pusty. Musiał jednak coś pić, nawet taką obrzydliwą, ciepławą lurę. Dzień minął jak we mgle. Porywacze umieścili ich w pomieszczeniu z jednymi drzwiami i oknami zakrytymi matowymi płytami z rigiplastiku. Wątłe światło sączyło się przez szczelinę w uszkodzonej zasłonie. Sam próbował wyjrzeć na zewnątrz, lecz dostrzegł tylko cegły upstrzone graffiti. Rozpoznał ogólny charakter haseł i rysunków, ale nie dostrzegł żadnych konkretnych symboli gangu. Utwierdził się w przekonaniu, że ta melina należy do bandy Ameroindian. Jiro jęknął i otworzył oczy. Przez wiele godzin trwał pogrążony w nerwowym letargu. - Co się dzieje? - spytał bełkotliwie. - Nie rozumiem. - Przestań się mazać. Działasz mi na nerwy. - Crenshaw zademonstrowała swoją niechęć. Ostentacyjny brak uczuć działał Samowi na nerwy. - Rozumiem, że nie masz powodów do narzekania. - Byłam już w gorszych opałach. - Co może być gorszego? -jęknął Jiro. - Betty nie żyje. - Ty też mogłeś zginąć - odparowała Crenshaw. - Tak byłoby nawet lepiej. - Głupie gadanie, Jiro - stwierdził Sam. -A co to za różnica? - spytał apatycznie Jiro. -Zabiją nas ci...ci... terroryści. - Terroryści! - parsknęła Crenshaw. - Chłopcze, ty chyba nie znasz znaczenia tego słowa. Te klowny to zwyczajna zbieranina shadowrunnerów. Ich najmocniejszą kartą jest ten uliczny mag, ale reszta to drobni kryminaliści umykający przed jasnymi światłami wielkich korporacji i żerujący na nędznych resztkach. To ludzkie szczury. - Nawet jeśli nie są terrorystami, to kryją się przed prawem -powiedział słabym głosem Jiro. - Nie mogą nas puścić, skoro widzieliśmy ich twarze i słyszeliśmy imiona. - To nie ma wielkiego znaczenia - stwierdziła Crenshaw wzruszając ramionami. - Imiona to ich uliczne pseudonimy, a twarze można bez problemu zmienić. Nie mają kartotek w bankach danych, więc jak można ich namierzyć? Jeśli będziemy grzeczni, puszczą nas wolno. Musimy tylko spokojnie czekać. - Czekać? Chyba tylko na śmierć - oznajmił obojętnym głosem Jiro. Położył się i po chwili zasnął. Ciekawe, jak mu się to udało, pomyślał Sam. Crenshaw wzięła sojowego suchara. - Powinieneś coś zjeść, chłopcze. - Nie jestem głodny. - Twoja strata. Crenshaw włożyła do ust suchara i zagryzła kilkoma wafelkami z kryla, a następnie podniosła pojemnik z wodą i upiła łyk. Sam nie mógł wyjść z podziwu nad jej obojętnością. Nagle zapragnął przenieść się gdzie indziej. Gdziekolwiek. Byle uciec przed duszącą obecnością znajomych. Wstał i zaczął chodzić. Crenshaw obserwowała go przez chwilę, lecz szybko przestała się interesować jego osobą i przymknęła oczy. Wkrótce zaczęła chrapać. Sam pragnął uciec bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Bez wielkiej nadziei szarpnął za klamkę u drzwi i stwierdził zaskoczony, że otwierają się bez trudu. Wyjrzał na zewnątrz. To pomieszczenie było równie niegościnne i zapuszczone co ich izolatka. Sally spała pod przeciwległą ścianą. Drzwi na korytarz były otwarte i dostrzegł dwóch wojowników gangu trzymających przy nich straż. Rozmawiali cicho w języku, którego nie rozumiał. Pokój miał okna na świat. Sam, spragniony świeżego powietrza, ruszył, aby któreś z nich otworzyć. Dostrzegł, że na zewnątrz schody przeciwpożarowe tworzą całkiem ładny balkonik. Był już jedną nogą po drugiej stronie, kiedy dostrzegł Ducha stojącego na stalowej kratownicy i opartego o ścianę. - Chyba nie masz zamiaru już nas opuścić? Zaprzeczył niewyraźnie, z zaskoczeniem konstatując, że wcale nie myślał o ucieczce. Chciał co prawda odpocząć na chwilę od znajomych z Renraku, nie miał jednak zamiaru opuszczać ich na dobre. - Chciałem tylko zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Samuraj z wyrazem zamyślenia na twarzy oparł się z powrotem o ścianę i zaczął kontemplować panoramę zdewastowanego osiedla. Milczał, dopóki Sam nie stanął obok niego. - Jesteś dziwny. -W jakim sensie ? - Mówiłeś prawdę, że chcesz tylko odetchnąć świeżym powietrzem. - Nie mógłbym zostawić innych. - So ka - powiedział Duch kiwając głową. - Doceniam lojalność wobec przyjaciół. - To nie są moi przyjaciele - oświadczył Sam, a widząc uniesione brwi rozmówcy ciągnął dalej. - Wszyscy jesteśmy z Renraku. - So ka. Więzy plemienne bywają nawet silniejsze. Ci śmieszni etnologowie, którzy sikaj ą ze strachu na widok bandy paranoików spoza pleksu, bredzących o powrocie do natury, nigdy w życiu nie nazwaliby naszej grupki plemieniem. Ci lalusie nazwaliby nas gangiem. Lecz to nie zmienia faktu, że jesteśmy wielką rodziną, grupą, która dba o swoich. Przerwał, aby po chwili podjąć wątek. - Nie jesteśmy podobni do Czerwonych, którzy żyją w Salish-Shidhe. Ci marzyciele nie zdają sobie sprawy, że żyć we współczesnym świecie znaczy żyć w wielkim mieście. Czerwoni Ludzie muszą polubić beton tak, jak polubili konie, albo całkowicie znikną z naszej rzeczywistości. Ameroindianin wyraźnie potrzebował rozmowy. - Po przybyciu Białych niektórzy spośród nas walczyli z nimi, niektórzy ich przyjaźnie witali. W końcowym efekcie jednych i drugich spotkało to samo. Utraciliśmy ziemię, popadliśmy w nędzę, rozpacz. A później wysłali nas do obozów, chcąc obedrzeć z dusz. Sam widział ból na twarzy mężczyzny. Duch był za młody, aby pamiętać obozy śmierci - próbę ostatecznego rozwiązania kwestii Indian, podjętą osobiście przez prezydenta Jarmana, ale przeżywał cierpienia swoich ojców, jakby to były jego własne. - Kiedy Wyjący Kojot zszedł z gór przynosząc Taniec Wielkiego Ducha, Biali musieli być mocno zaskoczeni. Dał wszystkim do zrozumienia, że Czerwoni mają dość bierności. Pokonał technologię za pomocą magii. Ale to było dawno. Teraz Biali dysponują własną magią i niektórzy spośród moich ludzi nie chcą walczyć. Starzy ludzie, którzy stali na czele Tańca, nie rozumieją wpływu, jaki wywarł na nas ten ruch. Nie wypędzono dzięki niemu Białych, jak głosiły hasła, ani Czarnych czy Żółtych. Żyją tu nadal, a z nimi ich miasta i zakłady. Zostali może trochę osłabieni oraz odepchnięci przez magię i siłę Przebudzonych, ale przecież nie pokonani. Dzięki Tańcowi wywalczyliśmy trochę przestrzeni życiowej. Dostaliśmy szansę, aby pokonać innych za pomocą ich własnej broni. To nie będzie łatwe. Będziemy potrzebować wielu prawdziwych wojowników, ale moi ludzie są gotowi. Pokażemy wszystkim. W końcu zwyciężymy. Ale żeby zwyciężyć, musimy najpierw przeżyć, a żeby przeżyć, potrzebujemy nujenów. Nie masz forsy, ludzie przestają cię słuchać. Dookoła jest mnóstwo luźnej kasy, która tylko czeka na takich jak my. Duch zamilkł, najwyraźniej wyczerpany tym długim potokiem słów. Sam nie miał pojęcia, jaki był cel przemowy, ale zaczął nabierać przekonania, że nie ma do czynienia z bezlitosnymi oprawcami, którzy przy pierwszej okazji poderżną im gardła. Dostrzegł promyk nadziei, że jednak wyjdą z tej opresji cało. Następne słowa Ducha poruszyły Samem mocniej niż poprzedni monolog. - Dlaczego z tobą rozmawiam? - warknął Ameroindianin. - Nie wiem. Może chcesz się przed kimś wygadać? -Nie potrzebuję zrozumienia u jakiegoś zbabiałego Anglożółtka. Rzucił ostatnie spojrzenie na ciemniejące niebo i kazał Samowi wracać. Nagła zmiana nastroju samuraja ponownie napełniła Sama wątpliwościami co do zamiarów tych shadowrunnerów. Nic z tego, o czym mówili, nie było dla niego do końca zrozumiałe. W danej chwili miało sens, w następnej stawało się całkowicie nieprzyswajalne. Jakby żyli w innych światach. Pełen sprzecznych myśli, wrócił przez okno do opuszczonego domu. W czasie jego pobytu na balkonie wrócił elf. Siedział w kącie ze skrzyżowanymi nogami, pochylony nad czytnikiem danych. Po gnieździe na jego lewej skroni Sam domyślił się, że elf musi być tym dekerem, który ubiegłej nocy monitorował dla nich Matrycę. Sally nadal leżała na piankowym materacu stanowiącym jedyne wyposażenie pokoju, ale już nie spała. Wyglądała na wypoczętą. Ciemne obwódki pod oczami zniknęły bez śladu. Duch odepchnął Sama i przeszedł przez drzwi ukryte za kurtyną, którą Sam potraktował jako ścienną ozdobę. Samuraj wrócił z tacką zimnego tofu oraz parującej sojkafy i podał jedzenie Sally. Podziękowała mu uśmiechając się smutno. - Robię się za stara na to wszystko, Duchu. Musieli przerabiać tę rozmowę nie pierwszy raz. - Wypij soję. - Duch poczekał, aż opróżni do połowy swój kubek. -Nie powiedziałaś jeszcze, co zamierzasz zrobić z tymi z Raku. - Zamilcz, Lordzie Mięśniaku - rozkazał elf ze swojego kąta. - Piękna Pani Tsung musi wypocząć, nim skieruje swą uwagę ku tak nikczemnym obowiązkom. Wy, uliczni samuraje, wszyscy jesteście tacy sami - zero wrażliwości, zrozumienia, wyczucia. Potraficie tylko kurczyć i rozluźniać mięśnie. Robisz wrażenie swoimi podrasowanymi możliwościami, potem chwytasz ciepłe pieniążki i biegniesz do swojej zapchlonej nory. Cienkie, błyszczące igły wysunęły się spod paznokci Ducha. Samowi przyszło do głowy, że elf chyba przeholował. Sally położyła dłoń na ramieniu samuraja, tak żeby elf niczego nie zauważył. Igły zniknęły. - Daj spokój, Dodger - powiedziała. - Duch wcale nie jest natarczywy. Trzeba podjąć decyzję. Elf parsknął z rozdrażnieniem. Duch z satysfakcją na twarzy podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Tymczasem Sally odstawiła tacę i usiadła. - Co jest na tych dyskach, które podprowadziliśmy? - Trochę różnych rzeczy, o Piękna. - Cała złość zniknęła z jego głosu, zastąpiona przez zimny profesjonalizm. - Strategie produkcyjne. Spisy personelu. Kilka patentów. Niezła gratka, która osiągnęłaby przyzwoitą wartość na ulicy, gdyby skok nie zakończył się z takim hałasem. A tak musimy poczekać, aż wszystko opadnie i dopiero zacząć upłynniać towar. - To znaczy, że towar stracił na wartości? - Oczywiście. - Dobrze, że przynajmniej zapłacą nam za numer z centrum badawczym. Sam był teraz zdezorientowany. Dotąd rozumiał, że skradzione dane stracą część wartości na wolnym rynku, jeśli rabusie nie będą się spieszyć. Myślał jednak, że ma do czynienia ze zwykłymi złodziejami. - Z jakim centrum badawczym? Duch otwierał usta, aby coś powiedzieć, ale Sally przerwała mu w pół słowa. - Pogrzebaliśmy trochę w magazynie ze środkami czystości, należącym do centrum badawczego systemów komputerowych. Podłożyliśmy rozpylacz pewnego aerolozu zamiast sprayu czyszczącego. Razem z odczynnikiem dezynfekującym w całym budynku zostanie rozpylony niewielki mikrob o nazwie Vigid. W ciągu kilku godzin wielu pracowników Renraku pójdzie wcześniej do domu z objawami zatrucia. Przez następnych kilka dni nie będą się czuli najlepiej, ku wielkiemu niezadowoleniu kierownictwa, czemu trudno się dziwić, uwzględniwszy opóźnienia w pracach. Kiedy oni będą nadrabiać stracony czas, nasz klient, Atreus Applications, wyjdzie na prowadzenie. Umieści w Matrycy nowy pakiet oprogramowania o cały tydzień wcześniej niż Renraku. To był prawdziwy cel naszej akcji. Mieliśmy podprowadzić kilka prototypów, aby w ten sposób zmylić przeciwnika. Te dyski stanowią zysk ekstra. Historia brzmiała przekonująco - biorąc pod uwagę jej raczej niecodzienny charakter. Ale Samowi coś tutaj nie pasowało. Coś związanego ze sposobem aplikacji toksycznego bioczynnika. Jeszcze raz przeanalizował słowa Sally. Dlaczego po prostu nie rozpylić zarazków? Uczestnicy akcji mogliby wcześniej zażyć antidotum. Po co mieszać go ze środkiem czyszczącym? Aby opóźnić czas infekcji? Kapsułka z opóźnionym uwalniaczem załatwiłaby sprawę. Po co ten środek czyszczący? Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Gdzieś w głębi jego mózgu zapłonęła synapsa i pamięć ożyła. - Przepraszani - zaczął nieśmiało - chodzi o rozpuszczalnik, który zastosowano przy produkcji tego środka czyszczącego. Czy był oparty na acetonie? - Kto go tam wie - odparła Sally. - Czy to ma jakieś znaczenie? Sam zaczerpnął głęboki wdech. - Jeśli był oparty na acetonie, to wątpię, aby Vigid sprostał pokładanym w nim nadziejom. -Ach - parsknął elf- popatrzcie tylko, jaki on obeznany w biotechnologii. Możemy się od niego wiele nauczyć. - Nie jestem biotechnologiem - odparł Sam, nie kryjąc rozdrażnienia. - Jestem pracownikiem naukowym. Ale mam dobrą pamięć. Kiedyś czytałem artykuł na temat Vigida. Jakiś badacz pracujący dla rządu UCAS przeprowadzał eksperyment. Asystent sprzątający laboratorium wlał przypadkowo trochę acetonu do retorty. Aceton wszedł w reakcję z proteinową osłonką wirusa, zniszczył jej część i spowodował izomeryczną mutację kodu genetycznego. - No i wyszedł im nowy robal - skomentował elf. - Zabójczy robal. Ten asystent umarł. W teście replikacyjnym trzydzieści do czterdziestu procent myszy, poddanych działaniu izomerycznego wirusa, zdechło. Sally spoważniała po ostatnich słowach. Powoli i z namaszczeniem odstawiła kubek z kawą. - Nie wynajęli nas do mokrej roboty. - Jasne, stawka była o wiele za niska - zgodził się elf. - Pieprzyć stawki! - warknął Duch, błyskając igłami. - Ktoś nas wrobił. Sally powoli skinęła głową. - Myślę, że musimy z kimś pogadać o naszych pracodawcach, zanim pójdziemy po odbiór należności. Sam nie miał pewności, z jakiego powodu porywacze zabrali go ze sobą, ale wolał nie pytać. Dołączył do nich ork o imieniu Kham, który na wieść o prawdopodobnej prowokacji dostał białej gorączki. Niemal siłą wyperswadowano mu zabranie ciężkiej broni na spotkanie z fikserem. Idąc na umówione spotkanie mijali miejsca, jakie Sam oglądał dotąd tylko na holoekranie. Ulice pełne rockerhauntów, gutterpunków i chippiesów. Squatersi bronili zdewastowanych zaułków przed mięśniakami z gangów, a chłopcy z brzytwami nie odstępowali nawet na krok swoich nadzianych mocodawców. Żebracy i poszukiwacze wrażeń, przytuleni do siebie policzkami i chromowanymi szczękami, widoczni byli w ostrym świetle neonowych holoekranów. Tłum rozstępował się przed idącymi i z tyłu zamykał ponownie. Nawet najgroźniej wyglądający uliczni samuraje i zwaliści orko-wie ustępowali z drogi. Może miała z tym coś wspólnego magia, a może była to tylko wyobraźnia Sama. Przystanęli przed opuszczonym magazynem w mniej zaludnionej części dzielnicy. Przez rozbite okna Sam dostrzegł, że w środku podłoga jest równie zaśmiecona i brudna jak chodniki na zewnątrz. Odór uryny i fekaliów był nader wyczuwalny. Nikt z ulicy nawet nie zauważył, kiedy zniknęli za uchylonymi drzwiami. Wewnątrz czekało trzech mężczyzn. Wszyscy wysocy i szczupli. Pod niepozorną garderobą tu i ówdzie uwypuklały się twarde mięśnie. Mieli standardowe uzbrojenie. Uliczni samuraje, zadecydował Sam, choć nie dostrzegł cyberwszczepów, tak charakterystycznych dla tej grupy. Albo byli na tyle dobrzy, że nie potrzebowali sztucznego wspomagania, albo ich modyfikacje zostały bardzo dobrze zamaskowane. W każdym razie musieli być niebezpieczni. Blondyn stojący po lewej miał przy boku wielkiego psa, przynajmniej w połowie wilczura. Potwór zawarczał cicho, kiedy shadowrunnerzy z Samem weszli do środka. Podczas gdy inni wymieniali zwyczajowe uprzejmości, Sam podszedł bliżej i wyciągnął dłoń w kierunku zwierzęcia. Ostrożnie, całą postawą zdradzając nieufność, pies powąchał rękę. - Freja gryzie - ostrzegł jeden z ludzi fiksera. - Nie wątpię - zapewnił Sam, nie odrywając oczu od Freji. Zwierzę ostrożnie polizało koniuszki jego palców. Sam uśmiechnął się, bardzo powoli wyciągnął drugą ręką i pogłaskał psa po głowie. - Cudowne zwierzę. Skąd ją masz? - Którejś nocy przyszła za mną do domu - wyjaśnił strażnik z sarkazmem w głosie. Głośne chrząknięcie przywołało Sama z powrotem do grupy. Shadowrunnerzy stali szeregiem naprzeciw nowo przybyłych. Dwóch następnych, szczupłych samurajów eskortowało większego, śniadego mężczyznę. Jego doskonale skrojony garnitur nie pasował do tych ruin, ale mężczyzna najwyraźniej czuł się tutaj jak u siebie w domu. Nieznajomy, najprawdopodobniej fikser, postąpił krok do przodu. - Nawiązujesz nowe przyjaźnie? Samowi wydawało się, że fikser mówi do niego, ale Sally uprzedziła odpowiedź. - Zawsze i wszędzie. Wiesz, jaka ze mnie rozrywkowa dziewczyna. Jeżeli nawet fikser był zaskoczony, to jego dziobata twarz tego nie zdradziła. Po prostu przeniósł swój zimny wzrok na czarodziejkę. - Cieszę się, że znalazłeś odrobinę wolnego czasu, aby przyjść na spotkanie - powiedziała. - Opłaci ci się to z pewnością, Castillano. Castillano wzruszył ramionami. - Dlaczego ja? Zwykle wszystkie sprawy załatwiasz przez Coga. - Cog jest niedysponowany. Twarz fiksera pozostała bez wyrazu. - Jestem drugi na liście najlepszych zawodowców - raczej stwierdził niż spytał. Sally posłała mu ledwo widoczny uśmiech. - Powiedzmy raczej, że dzisiaj tylko ty przyszedłeś mi do głowy. - Potrzebujesz specjalisty? -Aktualnie potrzebujemy tylko informacji. -O? - O pracodawcy. Castillano zatarł w zamyśleniu ręce. Samowi przypominał w tej chwili kupca wietrzącego łatwy interes. Fikser rozchylił usta i przejechał koniuszkiem języka po dolnej wardze. - Na ten rodzaj informacji jest obecnie duży popyt. Shadowrunnerzy wymienili spojrzenia. - Zaszło coś, o czym nie słyszeliśmy? - Może - odpowiedział wymijająco Castillano. - Dołóż to do rachunku. Fikser pokiwał głową. - Uśmiechnięty Sam i Johnny Za Późno. Sally przekrzywiła głowę na bok, z wyrazem lekkiego poirytowania na twarzy. - Wiadomość o strzelaninie w barze "Po godzinach" to żaden towar. Było o tym głośno we wszystkich mediach. - Ale media nie wspominają o karabinie. - Jakim karabinie? - spytała Sally z nagłym zainteresowaniem. - Arisaka KZ-977. Wersja dla snajperów. Bez tłumika. Ludzie ze służby bezpieczeństwa Lone Star znaleźli tę armatę przed budynkiem, w którym zostali zabici dwaj wasi znajomi. - Oni nie używali dużych kalibrów - wtrącił Duch. - Tak - poparł go ork. - Johnny nigdy nie lubił hałasu. Tylko ostatnie ofermy targają ze sobą takie rzecz}'. Castillano patrzył na orka. -No i co dalej, Castillano ? - Pan James Yoshimura zginął od pojedynczego strzału w głowę, gdy wychodził z "Po godzinach". Dwóch funkcjonariuszy Lone Star widziało, jak Yoshimura pada, i słyszało strzał. Zauważyli Sama i Johnny'ego. Jeden z nich spanikował i zaczął strzelać do gliniarzy. Gliniarze odpowiedzieli ogniem. Karabin upadł. Shadowrunnerzy zginęli. Balistycy z Lone Star ustalili, że śmiertelna kula pochodziła z tej broni. Trajektoria zgadzała się ze stanowiskami waszych znajomych. Karabin zniósł całe zajście lepiej niż Uśmiechnięty Sam. - Nie było innych świadków? - Nie - zapewnił Castillano. - Przeklęci gliniarze - podsumował Duch. - Sam i Johnny odbierali okupy ł byli kurierami, a nie chłopakami od mokrej roboty. - Może. Lone Star ma czyste konto. Prawdopodobnie nie skorumpowani. Po prostu strzelają bez ceregieli. - W takim razie Sam i Johnny zostali wrobieni. Castillano wzruszył ramionami. -1 ty coś wiesz na ten temat. - Nic takiego nie powiedziałem. Drążenie tego typu spraw najczęściej szkodzi zdrowiu. - Wygląda na to, że ten tydzień był feralny dla wszystkich, którzy żyją w cieniu. Nas też ktoś zrobił w kółko. - Szukacie związku? - Jeżeli taki istnieje, coś na to poradzimy. Jeśli nie, Sam i Johnny byli frajerami - stwierdził Duch. - Czego konkretnie chcecie? - Zacznijmy od bioproduktu o nazwie Vigid. - Środek do tłumienia zamieszek. Związek obezwładniający o szybkim działaniu i efektach ubocznych zbliżonych do ostrego wirusowego zatrucia. Najczęściej w aerozolu. Ile wam potrzeba? - Mamy na razie dość tego świństwa - parsknął ork. - Chcemy się dowiedzieć, jakie mogą być skutki zmieszania tej substancji z roztworem acetonu. Jeśli Castillano był zdziwiony albo zaciekawiony tym pytaniem, to nie dał tego po sobie poznać. Ruszył przez pokój, jakby instynktownie omijając miejsca najbardziej zanieczyszczone. Po przeciwległej stronie odsunął stertę śmieci, odsłaniając gniazdo telekomu. Wyjął kieszonkowy komputer i podłączył go. Po kilku minutach stukania w klawisze oznajmił: - To trochę potrwa. Na kiedy chcecie ustalić następne spotkanie? - Sprawdź Chemistry Today, z grudnia 2048 - poradził Sam. -I nie trać czasu na kopiowanie. Fikser uruchomił poszukiwanie dokumentów. - Wilkins i Chung? - Tak - potwierdził Sam, kiwając głową. Castillano skubał wąsa studiując ekran. - Wygląda na to, że Vigid paskudnie reaguje w zetknięciu z acetonem. Robi się toksyczny jak wszyscy diabli. - Teraz wierzycie? - spytał Sam. Elf, który do tej pory siedział w milczeniu, odpowiedział: - Podałeś bibliografię, panie Korporacja. Dokument mógł być spreparowany. - Mało prawdopodobne - odparł Castillano. Nawet Sam był zaskoczony nietypową dla fiksera uczynnością. - Podał niewłaściwą datę miesięczną. - Przyjmijmy, że ten cholerny wirus rzeczywiście mutuje. Kto produkuje to świństwo, Castillano? - Genomiks jest właścicielem patentu. Wyłączny kontrakt na produkcję ma Seretech. - Seretech! - Duch splunął na podłogę. - Piekło i szatani! - zaryczał ork. Sally i Dodger mieli zmartwione miny. - Co to znaczy? - spytał Sam. - Mieliśmy z nimi kilka nieporozumień w przeszłości - wyjaśniła cicho Sally. - Myślicie, że to oni mogą za tym wszystkim stać? Że chcą was wrobić? - Nie ma dwóch zdań - wtrącił elf. - Podstawili Atreusa, aby uśpić naszą czujność. Najprawdopodobniej powiadomili służby bezpieczeństwa Renraku o naszej akcji. - Jednak dopiero wtedy, gdy podłożyliśmy nasze brudne zabaweczki - dodała kwaśno Sally. - Ale po co tyle zachodu, żeby was wystawić na strzał? - Nie lubią nas, panie Garniturowiec - wychrypiał ork. - To wystarczający powód. - Nawet nie musieliby nas kropnąć podczas ucieczki - ciągnął Duch. - Żaden z nas w razie pojmania nie wiedziałby, że to oni nas wynajęli, nie byłoby więc żadnego powiązania z Seretechem. Nie mieliśmy też pojęcia, co ten ich robal naprawdę potrafi, więc siedzielibyśmy cicho. Proste włamanie i podprowadzenie tych prototypów - z tego nietrudno się wyplątać. Rozmyślne włamanie i zawłaszczenie mienia. Bagatela. Dopóki ludzie nie zaczęliby umierać. To poszłoby na nasze konto, a ci z Seretechu sądzili zapewne, że sypniemy Atreusa i pociągniemy go za sobą. W tym miejscu odezwała się Sally. - Seretech byłby czysty i zachwycony. Stuknęliby konkurentów z Renraku, a przy okazji nas. Wszyscy moglibyśmy oczekiwać wyroku za zbiorowe morderstwo z premedytacją, jeśli wcześniej nie wykończyliby nas samuraje Raku. Nikt nie uwierzyłby, że nie wiedzieliśmy, co za świństwo podkładamy. Seretech upiekłby dwie pieczenie na jednym ogniu. Może nawet trzy, jeśli mieli na pieńku z Atreusem. I znów megakorporacja byłaby górą. - A więc co teraz? - spytał Sam. - Zbieramy manele i schodzimy do podziemia - westchnęła Sally. - Seretech to śliska sprawa. - A co z tymi ludźmi w budynku Renraku ? - Sam był poruszony. - Są niewinni. Nie możecie pozwolić im tak po prostu umrzeć. - Naprawdę ? - spytał Duch. Sam, purpurowy z oburzenia, obrócił się na pięcie w stronę Sally i wycelował w nią palec. - Nie myślałem, że tak łatwo akceptujecie mokrą robotę. Macie bardzo rozciągliwe poczucie zawodowej przyzwoitości. Robi się gorąco, więc wy kulicie pod siebie ogon. To musi być zabawne, służyć przez całe życie za chłopców do bicia. Co będzie z waszą świetlaną reputacją, kiedy ulica skapuje, jak łatwo wami manipulować? - Przymknij jadaczkę. Nikt się nie dowie - warknął ork. - On już wie! - krzyknął Sam wskazując na Castillana. Fikser gestem ręki przywołał ochroniarzy. - Oni też wiedzą! - Lady Tsung - zaczął cicho elf- możemy wrócić i zabrać pojemniki. - Za późno - stwierdziła Sally. - Część już rozpylili. - Możecie po prostu zawiadomić o wszystkim Renraku - zasugerował Sam. - Nie uwierzyliby nam. A jeśli nawet, to zaczęliby nas szukać, sądząc, że maczaliśmy w tym palce. I oczywiście mieliby rację, a kiedy ludzie zaczęliby umierać, nasz los byłby przesądzony. Lepiej będzie dla nas, jeśli się przyczaimy. - Czekaj! - krzyknął Sam. - Castillano, daj na chwilę komputer. Fikser jedynie patrzył na niego, trzymając władczą dłoń na klawiaturze. - Dolicz do rachunku - westchnęła Sally. Castillano podał komputer. Sam przebiegł palcami po klawiaturze, przeklinając powolność tego terminalu. Poczuł lekkie dotknięcie na ramieniu. Obrócił się i zobaczył elfa z cyberdekiem. - Tak będzie szybciej - powiedział Dodger. Sam obejrzał urządzenie, które elf przyniósł pod płaszczem. Jeśli nie liczyć kilku specjalnych klawiszy funkcyjnych i pasa nośnego, sprzęt wyglądał jak standardowa klawiatura. Wejście do systemu zarządzającego wahadłowcem Federated Boeing to była bagatela. Teraz miał przed sobą drzwi do całej Matrycy. Tutaj żaden autopilot nie odizoluje go od porażającej cyberprzestrzeni. - Gniazdo jest tam - pokazał elf. Sam zdjął pokrywę i jednocześnie odłączył klawiaturę od telekomu. Szybko zamienił komputer Castillana na cyberdek Dodgera. Wziął do ręki kabel logiczny, za pomocą którego mógł połączyć gniazdo w swojej skroni z dekiem. Zawahał się, ale myśl o tych niewinnych ludziach, którzy zginą bez pomocy, dodała mu odwagi. Włożył wtyczkę do gniazda i czekał na ból. Nadszedł falą, która szybciej niż poprzednio zalała mózg, pozostawiając na swojej drodze nieprzyjemne uczucie. Sam skupił się na swoim zadaniu. Ogarnął nie widzącym okiem błyszczące wieżyce i pulsujące ścieżki danych, które otaczały go zewsząd. Ruszył w stronę masywnej konstrukcji Renraku. Używając odpowiednich haseł przeniknął przez portal do głównej bazy danych. Dookoła widział migoczące gwiazdy ustawione w kolumnach i poziomych rzędach. Każdy taki punkt był osobną jednostką danych, odcień wskazywał kategorię zawartości. Sam podał cyberdekowi kluczowe słowa i uruchomił procedurę wyszukiwania. Jego punkt widzenia z oszałamiającą prędkością sunął wzdłuż szeregów danych. Zatrzymywał się na chwilę przy każdej pozycji wskazanej przez cyberdek i odrzucał niepotrzebne informacje. Nie minęło nawet dziesięć minut, gdy nagle znalazł to, czego szukał. Skopiował pliki i wrócił tam, skąd rozpoczął wędrówkę po Matrycy. - Istnieje antidotum - oznajmił przed audytorium złożonym z zaciekawionych twarzy, a później wyciągnął wtyczkę ze skroni. - Gdzie można je dostać? - W tym cały problem. Nie jest produkowane. To tylko wzór. W pomieszczeniu zapadła cisza. Sam czuł, jak shadowrunnerzy powoli podejmują nieuchronną decyzję. Castillano odchrząknął. - Biotech ma laboratorium. W pełni skomputeryzowane centrum badawcze. Mogę zaaranżować spotkanie. Standardowa stawka. Serce Sama wypełniła nowa nadzieja. Spojrzał na Sally, która stała z rękoma skrzyżowanymi na piersiach. Napięcie ramion było wyraźnie widoczne, bo aż trzęsły jej się dłonie. Sam dostrzegł, że nie ma ostatniego członu małego palca u prawej ręki. Rozładowała napięcie, głośno wzdychając. - Tak zrobimy. * * * - Miło, że wpadłeś - powiedziała Crenshaw z fałszywą uprzejmością, kiedy Sam wszedł do ich przymusowej celi. Zamknął drzwi odcinając mdłe, szarawe światło poranka wpadające z drugiego pomieszczenia. Smród odpadków zgromadzonych w kącie był trudny do wytrzymania. - Próbowałem pomóc firmie. - Podlizując się tym kryminalistom. Próbując ocalić własną skórę - warknęła Crenshaw. - Myślisz, że jesteś lepszy od nas? Myślisz, że dadzą ci spokój, bo łasisz się do nich jak kundel? - Uważasz, że próbowałem ubić z nimi interes na boku? - Sam nie dowierzał. Crenshaw posłała mu uśmiech, z którego wynikało, że tak właśnie uważa. - Jeśli taki jest twój sposób postępowania, nie znaczy to wcale, że wszyscy robią tak samo. Są tacy, którym zależy na innych ludziach. - Tak, a ja jestem ksiądz. - Nie wiesz, co mówisz, Crenshaw. Chcę ocalić kilku ludzi. - Od siebie zaczynając. - Nie. Zaczynając od kilku pracowników firmy zatrudnionych w arkologii. Sam nakreślił pokrótce obraz sytuacji i najbliższe plany. - Pójdę z nimi kiedy zdobędą to antidotum i będą chcieli jeszcze raz podmienić pojemniki. - Chcesz grać bohatera? Samowi ten pomysł jakoś nie przyszedł do głowy. - Potrzebuj ą mój ej pomocy. - Bohaterowie młodo umierają, chłopcze. Te klowny dostały się już raz do środka, więc i tym razem sobie poradzą bez ciebie. Sam podejrzewał, że Crenshaw może mieć rację, ale służby bezpieczeństwa Renraku z pewnością zlokalizowały wejście, z którego skorzystali shadowrunnerzy. - Może chcę mieć po prostu pewność, że rzecz zostanie szczęśliwie zakończona. Crenshaw nadal nie dawała się przekonać. - Przestań się zgrywać, chłopcze. Załóżmy nawet, że wierzę w twoje szlachetne serce. Kiedy zaczynają strzelać, sentymenty nie są warte nawet przepalonego chipu LNŻ. Nie masz doświadczenia w tego typu akcjach. Wiesz, tam może być niebezpiecznie. - Nie dbam o to. - Nawet Sam był zaskoczony pewnością, z jaką wypowiadał te słowa. - Trzeba ratować tych ludzi. - Crenshaw-s<2ft ma rację - szepnął Jiro z kąta, gdzie leżał skulony. Sam nie zauważył nawet, że mężczyzna jest przytomny. -Daj spokój. Narazisz swoją pozycję w firmie. - Więc zdążyła już cię zarazić, Tanaka-san - Sam pokiwał głową ze smutkiem. -Nie martwię się pozycją w firmie. Zrozumieją, że lojalność nakazywała postąpić w ten sposób. Muszę pomóc runnerom, aby nie błąkali się na próżno po arkologii. Crenshaw uśmiechnęła się szyderczo, a Tanaka zwiesił głowę i znieruchomiał. Sam zrozumiał, że jego argumenty nie trafiają do nich. Trudno. Krótka wycieczka po cyberprzestrzeni w połączeniu z brakiem snu zupełnie go wyczerpała. Potrzebował odpoczynku. Akcja miała odbyć się nazajutrz w nocy i z całą pewnością była bardzo niebezpiecznym przedsięwzięciem. Będzie musiał być czujny. Sam położył się w miejscu gdzie stał, wyciągając się na twardych deskach. Po chwili już spał. Sam obudził się czując czyjąś dłoń na ramieniu. Przez otwarte drzwi do pokoju wlewało się czerwone światło. Poświata rozjaśniła twarz Ducha, kiedy pochylił się niżej. - Niech blada twarz wstaje. Pora ruszać. Sam usiadł chwiejnie i potrząsnął parę razy głową, aby zebrać myśli. Przez chwilę czuł się zamroczony, ale wszechobecny smród szybko przywrócił go do rzeczywistości. On i Ameroindianin byli jedynymi ludźmi w pomieszczeniu. - Gdzie reszta? - Postanowiliśmy przenieść ich na czas akcji w bezpieczniejsze miejsce. Sam pokiwał głową, a Duch milcząc wyszedł z pokoju. Być może ten człowiek mówił prawdę. Możliwe też, że trzymali jego kolegów jako zakładników, aby wymusić na nim rozsądne zachowanie. Nie chciał brać pod uwagę ewentualności, że porywacze zabili ich, aby pozbyć się zbędnego balastu, ale taka możliwość także istniała. Cyniczny głos Crenshaw wciąż dzwonił mu w uszach. Czy naprawdę mógł zaufać tym ludziom? Sam wstał i wszedł do sąsiedniego pokoju. Zastał tam Sally, Ducha i orka, którzy sprawdzali różne części ekwipunku i oporządzali broń. - Gdzie jest Dodger? Sally posłała mu uśmiech. - Nie martw się. Jest w miejscu, skąd bez przeszkód będzie mógł wejść do Matrycy. Zabierze do cyberprzestrzeni strzelbę, tak jak poprzednim razem. -Moi są z nim? - Nie bądź zbyt dociekliwy - poradziła. Duch włożył nóż za cholewę buta, podniósł z podłogi spory pakunek i rzucił w kierunku Sama, który nie zdołał go złapać, zaskoczony niespodziewanym ciężarem. Czarny papier okrywał jakiś ciężki i twardy przedmiot. Sam rozpakował pakiet odsłaniając metal. - Igłowiec - oznajmił Duch. - Wiesz, jak się z tym obchodzić? Sam spojrzał na groźnie połyskującą broń. -Nie. - Wspaniale -jęknął ork. - Wysmaży nam tyłki aż miło, Sally. - Więc zginie razem z nami - stwierdziła. - Rozumiesz, Verner? Rozumiał. Doskonale. Chciał coś powiedzieć, ale słowa utknęły mu w gardle. Zamiast tego pokiwał tylko głową. -1 pamiętaj, będę miał na ciebie oko - warknął ork. Pod jego czujnym wzrokiem Sam ostrożnie położył broń na podłodze i na powrót owinął papierem. Następnie założył pas z kaburą, którego przedtem nie zauważył, pochłonięty rozwijaniem pakunku. - Popatrzcie tylko, jaki groźny shadowrunner - zakpił ork. -Umieram ze strachu. - Skończ już, Kham - poleciła Sally. - Verner da sobie radę, jeśli przestaniesz szczekać. Zapięła pas na swoich biodrach, poprawiła prochowiec i ruszyła w stronę okna. Sam poszedł w jej ślady, ale nie uszedł daleko, gdy poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Odwrócił głowę i dostrzegł twarz Ducha wyszczerzoną w kpiącym uśmiechu. Lekkie szturchnięcie zwróciło jego uwagę na broń, którą Ameroindianin trzymał w ręku. Sam z trudem przełknął ślinę. Jeśli dawali mu pistolet, to z pewnością mieli powody podejrzewać, że będzie on potrzebny. Wziął broń i włożył j ą do kabury. Schody przeciwpożarowe zatrzeszczały i zadygotały pod ciężarem całej grupy. Sam obawiał się, że pochylnia odpadnie od zmurszałej ceglanej ściany i wszyscy runą na ulicę. Był zaskoczony, kiedy udało im się bezpiecznie zejść na dół. Tam czekały trzy motocykle. Dwie lśniące yamahy rapiery bez oznaczeń. Trzeci był przysadzisty, sądząc po plakietce - harley scorpion, obwieszony dziwnymi klamrami i uprzężami. - Jedziesz ze mną- warknął ork, wskakując na scorpiona. Sam usiadł za cuchnącym metaczłowiekiem. Nie było się czego chwycić poza plecami orka. Motor niespodziewanie skoczył do przodu, a Sam jeszcze nie zdążył podjąć decyzji. Mało brakowało, a stoczyłby się na chodnik, kiedy na pełnej prędkości brali zakręt.. Petrochemiczny ryk rapierów wkrótce dołączył do grzmotu scorpiona i uformowawszy klin, ruszyli przez Barrens. Jazda ulicami odkryła przed Samem to samo oblicze Seattle, które oglądał idąc na spotkanie z fikserem. Dopóki nie opuścili urbanistycznego śmietniska Barrens, krajobraz był bardzo monotonny. Kiedy wjechali do bardziej cywilizowanej dzielnicy, tłumy na ulicach stopniały, a hałas znacznie zmalał. Jednak ich grupa nie wyglądała na tym tle obco. Dookoła kręcili się inni motocykliści w skórach i długich płaszczach. Groźnych oprychów, którzy zaludniali ulice Barrens, zastąpili zwyczajni ludzie, pracownicy korporacji, rodziny i normalni robotnicy. Seattle było miastem granicznym, otoczonym ze wszystkich stron przez dzikie tereny należące do Rady Salish-Shidhe. Był to przyczółek Stanów Zjednoczonych Kanady i Ameryki pośrodku obcego państwa, faktoria handlowa otwarta na świat Pacyfiku. W związku z tym musiało to być miejsce rządzące się twardymi prawami - pomyślał Sam - tak jak za dawnych czasów Dzikiego Zachodu, kiedy mężczyźni i kobiety często nosili prawo w rewolwerowych olstrach. Tak czy owak, korporacje spoglądały groźnym okiem na wszystko, co mogłoby poważnie zaszkodzić ich interesom. Dlatego ulice patrolowali funkcjonariusze spokoju. Prywatni gliniarze i patrole Lone Star usuwały z otoczenia ciężką broń oraz ich właścicieli. Prywatne porachunki między zwykłymi ludźmi nie interesowały korporacji, ale dbały one o własne sprawy i personel. Ta równowaga między chaosem a cywilizacją wydawała się Samowi dziwna w porównaniu z zadekretowanym porządkiem Tokio. Owa osobliwa mieszanka miała w sobie żywotność, której brakowało japońskiej stolicy, mimo jej kultury, wyrafinowania i historii. Zaczynał chyba lubić Seattle. Im bardziej zbliżali się do centralnej dzielnicy handlowej, tym wyraźniej cywilizowany stawał się ruch uliczny. Zobaczyli elektryczne samochody i środki transportu publicznego, motocykle zaczęły spuszczać z tonu wobec wozów policyjnych z logo Lone Star. Wśród przechodniów było coraz więcej pracowników korporacji, ale element zewnętrzny nigdy nie zniknął zupełnie. Zdziwienie i niepewność towarzyszyły Samowi w czasie tej wędrówki; w Tokio nigdy niczego podobnego nie doświadczył. To uczucie działało na niego ożywczo. Dojechali do centrum Seattle, skręcili w Alaskan Way i ruszyli na południe. Przed nimi, górując na pobliskimi budynkami, wznosiła się bryła arkologii. Na tle czarnej północnej ściany budynku świecił zimnoniebieski napis Renraku w języku angielskim i japońskim, a pod spodem widniało ruchome złote logo. Kiedyś te symbole dodawały Samowi otuchy, oznaczały dom. Teraz robiły wrażenie jedynie potężnych, majestatycznie górujących ponad Seattle. I złowieszczych. Wyobraził sobie, że obręcz, która służyła podobno jako nadajnik fal komunikacyjnych, jest w istocie dyskiem radaru, a nieszkodliwe fale przenoszące informacje są wszechprzenikającą energią, która penetruje i szuka wrogów korporacji. Jego wcześniejsze podniecenie uleciało, odegnane przez strach. Mimo tłoku na ulicach czuł się samotny i wystawiony na widok publiczny. Czerwoni Samuraje z pewnością obserwowali ich od dawna. Nawet jeśli tak było w rzeczywistości, to na razie nie podejmowali żadnej akcji. Shadowrunnerzy odbili tymczasem z głównej ulicy w bok i zaczęli krążyć wśród magazynów portowych. Zwolnili dopiero przed budynkiem Kinebec Transport, który był celem ich podróży. Jednak wielkie, karbowane drzwi nadal były zamknięte. - Przeklęty elf znowu spartaczył robotę - mruknął Kham, a jego głos niemal ginął w ryku silników. - Pewnie leży gdzieś i żuje jakieś zielsko. Duch zarządził rundkę wokół budynku, a ork tylko zaklął. - Ściągniemy na siebie uwagę. - Nie ma rady. - Sally starała się przekrzyczeć ryk motorów. Po drugim okrążeniu trzecie z sześciu masywnych drzwi rozwarły się na oścież. Wjechali do środka i zgasili silniki. Potężne wrota zatrzasnęły się za nimi, połykając echa i odgradzając wszystkich od ulicy. Duch poprowadził ich ostrożnie przez ciemny budynek do włazu naprawczego. Za pomocą multinarzędzia błyskawicznie uporał się z pokrywą, robiąc przejście na niższe piętro. Zeszli po skorodowanych szczeblach, przymocowanych do dwóch nośnych dźwiga-rów. Jakieś sto metrów niżej zmienili drabinę i dla odmiany zaczęli wspinać się do góry. Budynek, do którego dotarli, pachniał morzem. Sam słyszał, jak woda kapie na podłogę. - Dobra, blada twarz. Jesteśmy w pierwszym doku od strony zachodniej, na samym wybrzeżu, koło Przychodni Szybkiego Freddiego. Dalej ty prowadzisz. Sam nie miał pojęcia, gdzie znajduje się Szybki Freddie, ale pamiętał z planu położenie tego doku. Wyprowadził grupę na ulicę i ruszyli w stronę arkologii. Trzydzieści metrów od obwodnicy, która okrążała całą budowlę, było wejście na teren budowy. Zanim Duch zdążył skorzystać ze swego narzędzia, Kham naparł ramieniem na drucianą bramkę, rozerwał słaby łańcuch, a kłódka upadła na ziemię. - Spieszymy się, co nie ? - powiedział jakby na własną obronę. Sam poprowadził ich wśród uśpionych maszyn na sam dół, do fundamentów budowli. Po kilku minutach znalazł to, czego szukał. - To jest właz do przewodów klimatyzacyjno-grzewczych, które biegną pod arkologią. Możemy przedostać się nimi do nie dokończonej stacji rozdzielczej na terenie ośrodka. - Lepiej, żebyś miał rację, koleś. Te rury nie wyglądaj ą komfortowo. Sam również miał nadzieję, że się nie myli. Jego plan opierał się na harmonogramie budowy sprzed trzech tygodni. W dokumencie było napisane, że stacja rozdzielcza powinna już być gotowa. Sam liczył na fakt, że niemal wszystko w arkologii oddawano niezgodnie z harmonogramem. Jeżeli jednak tym razem było inaczej, to mogą całować klamkę. Tunel, zgodnie z obawami orka, okazał się absolutnie niekomfortowy. Krępy metaczłowiek dwukrotnie utykał w rurach, usiłując pokonać przeszkody bez zdejmowania ekwipunku. Dwie mordercze godziny później dobrnęli wreszcie do stacji. Blade światełka ostrzegawcze lśniły przez otwarty właz. Sam przetarł czoło brudną ręką. Nie musiał się już martwić o to, co by z nim zrobili, gdyby wejście było zablokowane. Odszukał terminal i bez włączania wtyczki wprowadził odpowiedni kod, aby Dodger zorientował się, że są już w obrębie arkologii. Niemal natychmiast z głośnika odezwał się głos elfa. - Spóźniacie się. Sally ruchem głowy ucięła wszelkie próby polemiki. - Wszystko gotowe do rozpoczęcia drugiej fazy? - Absolutnie, moja pani. Zuchy, które obsadzają punkty kontrolne na waszej drodze, dostały instrukcje, aby oczekiwać brygady naprawczej. Na głównym pulpicie poziomu alfa czekają na was tymczasowe karty dostępu, ale będziecie musieli wysilić nieco swoje intelekty, aby z nich skorzystać. Niestety, nie mam kodów niezbędnych do ich uaktywnienia. Nie miałem też czasu, żeby spreparować podróbki. Mają tu naprawdę wyjątkowy system. Bardzo złożony. - Odłóż te zachwyty na później - warknął Duch. - Co mamy zrobić z tymi kodami? - Tylko bez nerwów, panie Scyzoryk. Na pewno jest jakieś wyjście. Jeśli szacowny pan Korp poda własny kod, mogę skopiować go na wszystkie karty. Sądzę, że uda mi się sfingować małe zawieszenie systemu i ten numer z powieleniem kodu przejdzie nie zauważony. Shadowrunnerzy spojrzeli z napięciem na Sama. Miał sucho w ustach. Jeśli po jego zniknięciu Renraku anulowała mu kod dostępu, plan był skazany na fiasko. Co gorsza, mógł uruchomić się alarm. W każdym razie przekreślało to jego umowę z korporacją. Zresztą już wprowadził tych ludzi tutaj, więc co to za różnica. - Dodger? - Aye, panie Korp. - Jeśli wprowadzę kod, to tylko go przeczytasz, czy skopiujesz? - Tak mało w tobie zaufania? Czyż nie jestem Dodgerem, czarodziejem Matrycy? Z danymi mogę zrobić wszystko, co zapragnę. Nie - pomyślał Sam - nie mogę mieć żadnego zaufania. Twoje przechwałki są bez znaczenia. - Nie zachowasz kopii do użytku przy następnych skokach? - Ranisz mnie, panie Korp. Oczywiście, że nie. To czas i wygoda zmusiły mnie do podjęcia takich kroków. Deker o moich zdolnościach otwiera wszystko, co chce i kiedy chce. - Cieszę się, Dodger - odpowiedział Sam. Twoje słowa oznaczają prawdopodobnie, że nie masz pojęcia, jak to się robi. - Podam ci ten kod. Kiedy Sam wprowadzał kod do stacji teledacyjnej, Kham odciągnął Sally na bok. Wrócili z czterema kombinezonami i kaskami Renraku. Shadowrunnerzy zaczęli wkładać ubrania. Sam stał nieruchomo, trzymając w dłoni swoje rzeczy. - To się nie uda - powiedział. - Mnie i Sally mogą przepuścić, ale z daleka widać, że wy dwaj nie jesteście z Renraku. - Czy im tutaj robi różnicę kogo zatrudniają? - zagrzmiał ork - Tak, nawet bardzo. - Blada twarz niech zakłada swoje ciuchy. Sally zajmie się resztą. Sam nie miał wielkiego wyboru. - Co to znaczy: Sally zajmie się resztą? - spytał dopinając biały uniform. - Czar iluzji - wyjaśniła. - Strażnicy zobaczą to, co spodziewają się ujrzeć. - Jeśli dysponujesz takimi możliwościami, to po co zawracać sobie głowę kombinezonami? - Tak będzie prościej. Im mniej muszę zrobić, aby przekonać ich, że widzą to, co chcę, aby widzieli, tym lepiej. - Jeśli potrafisz takie rzeczy, to dlaczego nie wejdziemy po prostu głównym wejściem? - Ekrany trideo - wyjaśniła. - A teraz siedź cicho przez chwilę i pozwól mi się skupić. Przymknęła oczy i położyła lewą dłoń na wystającej ze specjalnej kieszeni rękojeści magicznego miecza. Jej prawa ręka wykonała serię gestów. Sam dostrzegł, a może tylko myślał, że widzi niewyraźną łunę znaczącą szlak jej ręki. To wszystko było zbyt niezwykłe. Odwrócił się w samą porę, by dostrzec wyraz zdenerwowania na twarzy Ducha. Coś poszło niezgodnie z planem? Obrócił się w stronę Khama i spostrzegł, że ork wpatruje się z fascynacją w Sally. Jego szkaradna twarz wyrażała mieszaninę nabożnej czci i pożądania. Ork lekko uderzył Sama łokciem w pierś. - Uwielbiam, jak ona to robi - wyszeptał. Sally otworzyła oczy i czar został rzucony. Kazała im podnieść skrzynki narzędziowe, w których ukryli broń. Następnie wsiedli na wózek dostawczy i ruszyli w stronę windy. Strażnik z poziomu alfa powitał ich bez żadnego zainteresowania. Sprawdził przepustki, ledwie spoglądając na grupę. Pewnie dlatego nie zauważył, pomyślał Sam, że Kham włożył kciuk do dziurki od nosa, otrzepał palce w kierunku strażnika, a następnie podał swoją kartę. Trudno uwierzyć, ale strażnik nie zareagował. Gdy tylko znaleźli się bezpiecznie za drzwiami kolejnej windy i ruszyli w górę, Sam pochylił się w stronę Sally i szepnął jej do ucha: - Gesty Khama trudno byłoby uznać za typowe zachowanie pracownika brygady remontowej. Dlaczego strażnik nie zareagował? Sally cicho zachichotała. - Jestem przyzwyczajona do wyskoków Khama. Jego część czaru przygotowałam znacznie staranniej. Kiedy winda stanęła, wyszli na promenadę. Było prawie pusto. Kilku zapóźnionych przechodniów zignorowało ich zupełnie, tak samo jak oni w normalnych warunkach zignorowaliby podobną ekipę remontową. Zupełnie na tej samej zasadzie, pomyślał Sam, jak on ignorował pracowników fizycznych. Tutaj żadne czary nie były potrzebne. Szybko dotarli do kolejnego posterunku i Sam pobłogosławił skuteczność zaklęcia, bo Kham pokazał purpurowy język kobiecie siedzącej za biurkiem. Zupełnie obojętnie życzyła im powodzenia i skupiła uwagę na ekranie trideo, który skrzeczał cichutko na wysokości jej oczu. Trzy windy i dwa posterunki dalej dotarli wreszcie do centrum badawczego systemów komputerowych. Bez żadnych problemów minęli straże. Będąc już w środku, skontaktowali się z elfem, który zapewnił, że wszystko w porządku. - Za łatwo nam poszło - oznajmił Duch. Wyjął swoje ingramy z torby; jeden włożył za pas, drugi trzymał w pogotowiu. Kham i Sally również dobyli broni. Chyba bardziej ufali intuicji samuraja niż zapewnieniom elfa. - Niech blada twarz zapamięta: najpierw bezpieczeństwo - powiedział Ameroindianin, widząc, że Sam nie kwapi się, aby wyciągnąć przy dzieloną mu broń. -Nie będzie czasu, aby wracać po spluwę, jeśli nas namierzą. Sam niechętnie podniósł igłowiec. - Załatwmy to szybko - powiedziała Sally, rozdając pojemniki z antidotum dostarczonym przez biotechników Castillana. - Spryskajcie tym wszystko. Nie wiemy, w jakich ilościach i gdzie konkretnie rozpylono tamto świństwo. Na początek zajmę się ubikacją. Każdy ruszył w inną stronę. Sam zaczął spryskiwać trzecie pomieszczenie, wielką salę, w której pracowali projektanci systemów, kiedy podeszła do niego Sally. - Załatw wszystkich - powiedziała, a potem zaczęła spryskiwać przeciwległy narożnik hali. Minutę później w drzwiach pojawił się ubrany na czerwono strażnik. Może był to ponadplanowy obchód, a może zmiana warty. Mężczyzna nie spieszył się i to znacznie uspokoiło Sama. Przeszli tak gładko przez wszystkie posterunki, że poczuł się naprawdę chroniony przez zaklęcie. Czuł się niemal bezpiecznie. Dopóki Sally była w tym samym pomieszczeniu, nic złego nie mogło się wydarzyć. Zaklęcie zapobiegnie zdemaskowaniu. Gdy strażnik go mijał, Sam uniósł dłoń, w której trzymał broń, i pomachał. Mężczyzna odpowiedział przyjacielskim gestem i poszedł dalej. Był już jedną nogą za drzwiami, gdy nagle zatrzymał się i obrócił z szeroko otwartymi oczyma. -Niech pani uważa! -krzyknął strażnik do Sally sięgając po broń. - N... nie - wyjąkał Sam, unosząc igłowiec. Mężczyzna zignorował jego protest. Wyciągnął broń i stanął w pozycji strzeleckiej. Palec Sama zacisnął się na spuście igłowca. Broń kopnęła wypuszczając równy strumień plastikowych pocisków. Zwarta grupa igiełek lecąca z prędkością nieco niższą od dźwięku, wytyczyła purpurową linię przez pierś i prawe ramię strażnika. Pryskając z ust krwią, runął na plecy i znieruchomiał. Jego pistolet uderzył o posadzkę, metaliczne dzwonienie zabrzmiało przeraźliwie czysto w nagłej, krwawej ciszy. Broń Sama upadła na podłogę z głuchym łoskotem. Na odgłos strzałów przybiegli Duch i Kham. - Co jest? - warknął ork. - Strażnik musiał dostrzec lukę w zaklęciu - odparła Sally. Sam stał otępiały, wciąż na nowo rozpamiętując wydarzenia ostatnich chwil. Obserwował, jak strażnik obraca się, widział wy- raz zaskoczenia na jego twarzy. To nie był strach. Ani ciekawość. Po prostu zdziwienie. Później brązowe oczy rozwarły się szeroko i skupiły na igłowcu. - On chyba dostrzegł broń. Sally wypluła z siebie zbitkę sylab, która brzmiała jak przekleństwo, i tupnęła nogą. - Powinien był widzieć narzędzia zamiast broni. Czar nie został prawidłowo skoncentrowany. Nie jesteś przyzwyczajony do igłowca, więc czar nie był dostatecznie wyraźny i nie pokrył go w całości. - I tak nieźle się spisałaś, Sally - stwierdził Duch pojednawczym tonem i poszedł obejrzeć ciało. - To ja go zastrzeliłem - oznajmił Sam. Czuł się podle. - Nie pękaj, chłopie - powiedział Kham. - Ten Korp nigdy się nie dowie, kto go stuknął. -Ale nie żyje - zaprotestował Sam. - Niezupełnie - zaprzeczył Duch. - Ale umrze wkrótce... bez opieki. Jeśli w tym czasie będziemy się tu jeszcze szwendać, to już po nas. - Dokończmy robotę i spadajmy. - W głosie Sally słychać było niepewność. Nieruchomy strażnik wyglądał młodo, nie mógł być dużo starszy od Sama. Jego życie dobiegło nieoczekiwanie końca, bo czar nie zadziałał, jak należało, a głupi, przestraszony Sam spanikował. Świat nie jest sprawiedliwy. Ten człowiek nie był jakimś poszukiwaczem wrażeń prosto z ulicy. Nie był też bezosobowym Czerwonym Samurajem, przystosowanym do trudów rzeczywistości. Był zwyczajnym chłopakiem, wykonującym swój zawód. Próbował nawet ostrzec Sally, sądząc, że jest pracownikiem firmy. Co za ironia. Dlaczego dałem sobie wcisnąć broń do ręki? - myślał Sam. Przecież prawdopodobieństwo, że będzie miał okazję jej użyć, było znikome. Czy naprawdę potrzebował broni? Tak czy inaczej, użył jej. Rezultat leżał u jego stóp. W jaki sposób dobre intencje mogły doprowadzić do takiej sytuacji? Jakiś nieokreślony czas później Sam zdał sobie sprawę, że Duch mówi coś do niego. Zamrugał, zdając sobie nagle sprawę, że nie jest już w centrum badawczym systemów komputerowych. W jakiś tajemniczy sposób runnerzy zdołali przetransportować go na parking na podpoziomie F. Zgodnie z planem powinien to być ich ostatni przystanek na terenie arkologii. Stąd miał ich zabrać pojazd podstawiony przez elfa. - Niech blada twarz zbliży się i posłucha - mówił Duch. - Elf uruchomił procedurę alarmową. Strażnicy zajmą się tym chłopakiem. Jesteś zadowolony? - Zadowolony? - Głos Sama był nieobecny, jakby ktoś inny wypowiadał słowa. - Muszę wiedzieć, czy nic mu nie będzie. - Na pewno z tego wyjdzie. - Idźcie dalej sami. Ja muszę wracać. Zrobiliście wszystko, co mogliście, aby chronić swoją reputację. Już mnie nie potrzebujecie. Idźcie. Ja zostaję. - Nie zostawimy cię tutaj, żebyś ściągnął zgraję wojska - zadudnił Kham. - Nie ściągnę - zaprotestował Sam. - Oczywiście - stwierdził ork, wycelowując Samowi swój HK227 prosto w brzuch - bo zostaniesz z nami. Sam spojrzał na Sally i Ducha, lecz ich wzrok był zimny. Duch zabrał igłowiec, który jakimś sposobem znalazł się na powrót w kaburze. Sam zwiesił głowę i ruszył apatycznie za resztą. Gdy ukradziony pojazd wjechał w Aleję Zachodnią, Sam usłyszał w oddali zawodzenie syren. Obejrzał się i dostrzegł powietrzny ambulans DocWagon kołujący nad arkologią, zapewne w poszukiwaniu wolnego lądowiska. Zastanawiał się, czy pomoc przybyła na czas. Okruchy obrazów i odczuć docierały do niego mimo otępienia, w jakie popadł. Słabo oświetlony budynek i skłębiona kula białych kitlów znikająca w spopielaczu. Błyski światła i cienie. Smród orka. Wycie syren. Wiatr bijący go po twarzy i pulsowanie potężnego silnika pod siedzeniem. Nagle zdał sobie sprawę, że wiatr i praca silnika ustały. Siedział za Khamem, warkot silnika przeszedł w spokojne mruczenie. Byli gdzieś na terenie Barrens. - Tutaj wysiadasz, Verner. Sam zeskoczył na ziemię i stanął między motorami. Spojrzał na Sally. -A co z innymi? Wypuścicie ich? Duch odpowiedział pierwszy. - Od pół godziny są na wolności. Właśnie powinni docierać do arkologii, jeśli odważyli się wsiąść do autobusu na Trzeciej Alei i przejechać przez Dzielnicę Orko w. - A ty co zamierzasz, Verner? - spytała cicho Sally. - Wracasz za nimi do Renraku? - Oczywiście - Sam odpowiedział automatycznie. - Pracuję dla korporacji. Kham parsknął śmiechem. Sally spojrzała na niego groźnie, a później zwróciła się do Sama. - To może być złe posunięcie. - Nie sądzę. Jestem przekonany, że zrozumieją. - To będzie twój pogrzeb - zahuczał ork i odjechał w mrok. - Powodzenia! - zawołała Sally, zwiększyła obroty i ruszyła w ślad za orkiem. - Blada twarz jest bardzo lojalna. Mam nadzieję, że na to zasłużyli. - Duch wręczył mu igłowiec. - Możesz potrzebować tej zabawki, aby wrócić do domu, ale proponuję, żebyś odszukał jakiś ładny śmietnik, zanim staniesz przed szefem. Rapier Ducha zabuksował tylnym kołem po betonie, po czym przyspieszył, ścigając cichnące echa współtowarzyszy. Sam został na ulicy zupełnie sam, jeśli nie liczyć jakiegoś zmierzwionego kundla węszącego wśród odpadków. Usiadł na krawężniku i położył broń między nogami. Wpatrywał się w nią długi czas, aż zorientował się, że ma towarzystwo. Mieszaniec porzucił najwyraźniej bezowocne poszukiwania i usiadł obok niego. On również patrzył na broń. - Nie wiesz, co robić, prawda? Pies zbliżył się i spróbował polizać Sama po twarzy. - Nie mam dla ciebie nic do jedzenia. Ogon zwierzęcia zabębnił o chodnik, negując tak prostackie podejrzenie. Sam podniósł się i to samo uczynił pies. Pobiegł parę metrów ulicą ł stanął. - Chcesz więc, żebym z tobą poszedł? Pies pokiwał głową. - Nie. Nie dzisiaj. Życie pośród cieni to nie dla mnie. Sam obrócił się w kierunku, gdzie, jak sądził, znajdowały się bardziej znajome dzielnice Seattle. Łuna na nocnym niebie wskazywała, że dokonał właściwego wyboru. Uszedł jedynie kilka kroków, kiedy u jego boku pojawił się pies. - Idziesz ze mną? Kundel pokiwał łbem. - No cóż, przyjacielu - powiedział Sam. - Lojalność to niełatwa cnota. Ale myślę, że ty się nie boisz. Będziesz po prostu wierny swojej naturze. Człowiek i pies szli w milczeniu. Za nimi krople deszczu zaczęły bębnić o broń leżącą bezpańsko pośród cieni. CZĘŚĆ l Trzeba Czegoś Więcej Niż Pensji, Człowieku ROZDZIAŁ l 2051 Samuel Verner nigdy nie uwierzył w historię o Duchu w Matrycy. Każda opowieść, choćby nie wiem jak dziwaczna, miała jakieś sensowne wyjaśnienie. Niektóre historie były po prostu czystą fantazją, inne - wymysłem znudzonych dekerów lub oczywistymi bredniami dyletantów pragnących zatuszować swą niewiedzę. Nie istniały żadne dowody na niematerialną świadomość w Matrycy. Teraz, pod elektronicznym niebem Matrycy arkologii Renraku, zaczął się zastanawiać. Czyjaś persona dostała się do bazy danych, gdzie pracowała już ikona Sama. Jej rdzeń odpowiadał standardowi dekera Renraku - chromowane wyobrażenie jednego z pracowników. Logo Raku pulsowało niebieskim, neonowym blaskiem na lewej piersi, ramionach i plecach figury. Chrom odbijał wirujące cyfry i litery, będące wizualnym przedstawieniem bazy danych. Ostre czerwone linie cięły powierzchnię ikony niczym rany, migały cienie świetlnego konturu obwodzącego humanoidalną postać. Ten konturowy szkielet przypominał karykaturę klowna z japońskiego kabuki. Każdy znawca tego sprośnego japońskiego teatru rozpoznałby ową wzbudzającą wesołość postać. Sam znał figurkę z kabuki, znał j ą również z Matrycy. Wychudły klown i jego rdzeń tworzyli personę używaną przez Jiro Tanakę. A przecież Jiro nie żył od co najmniej trzech godzin. Tuż przed rozpoczęciem zwykłego dnia pracy Sam wkradł się do banku danych szpitala arkologicznego. Plik Jiro był zamknięty, ale nie opieczętowany. Wewnątrz rejestr informacji zawierał przekaz o zaprzestaniu pracy mózgu Jiro o 6.03 PST. Sam posmutniał, ale nie był zdziwiony. Młody deker słabł coraz bardziej od czasu swego niefortunnego wypadku na promenadzie. Upadek na beton z wysokości drugiego piętra pogruchotał mu kości i uszkodził narządy wewnętrzne. Prognozy lekarzy były pesymistyczne, stwierdzono możliwość uszkodzenia mózgu i widoczny u pacjenta brak woli przeżycia. A teraz osobista ikona Jiro znów pojawiła się w Matrycy, torując sobie drogę przez labirynty danych. Poruszała się powoli, niepewnie, niczym właśnie uwolniona z ciała dusza, poznająca swoje nowe wcielenie i możliwości. Duchy nie miały racji bytu w prawdziwym świecie, nie mówiąc już o analogowej rzeczywistości Matrycy. Ta halucynacja, wykorzystywana przez dekerów do manipulowania olbrzymim strumieniem danych o niewiarygodnej wprost prędkości, nie była prawdziwym światem. W żadnym wypadku nie mogła chwytać i więzić dusz. Wielu dzikich dekerów, stanowiących istną plagę sieci danych, twierdziło, że dusza operatora może zostać uwięziona w Matrycy, jeśli mózg przestanie funkcjonować. Jednak Sam znał wystarczająco wiele publikacji naukowych, by traktować tego typu rewelacje z dystansem. Persona jest tylko nośnikiem, wskazówką, na której części systemu komputerowego skupia się uwaga operatora. Jest niematerialna, chociaż inny operator poruszający się w tej samej części systemu może ją zauważyć. Ikona nie istnieje w obiektywnej rzeczywistości. Informuje o obecności operatora między wierszami danych, w architektonicznej strukturze komputera, jaką jest Matryca. W świecie elektroniki nie ma miejsca na zjawiska nadprzyrodzone. Władzę nad duszami sprawuje Bóg; kiedy ciało umiera, wędrują one pod jego osąd. Żadna maszyna nie jest w stanie ich zawrócić. Musiało zatem istnieć jakieś inne wyjaśnienie. Sam pogrążył się w rozmyślaniach, a program pracował dalej. Jego persona pozostawała nieruchoma pośród przepływających danych alfanumerycznych, niemal przezroczysta, ponieważ jej cyberterminal zajęty był poszukiwaniami wewnątrz strumienia. Minęła ją ikona Jiro, nie dając żadnego znaku, bez najmniejszego śladu zainteresowania. W jednej chwili Sam poczuł ulgę i rozczarowanie. Przecież duch Jiro nie przeszedłby obok niego obojętnie. Ktokolwiek posługiwał się teraz jego ikoną, był to ktoś obcy. Palce Sama prześliznęły się po klawiaturze terminalu. Dotychczasowy program został wyłączony, a uruchomił się program nazwany przez Sama Tag Along. Jego ikona stała się teraz nieprzezroczysta, przyjmując standardowy wizerunek pracownika Raku. Sam zaczął przesuwać ją krok po kroku za intruzem. Od czasu do czasu jego persona znikała i pojawiała się gdzieś poza polem widzenia Jiro, dzięki czemu operator nie mógł się zorientować, że jest śledzony. Teleportowanie było funkcją, której Sam nie rozumiał. Wiedział, dlaczego ona działa, ale nie miał pojęcia jak. Był przecież tylko użytkownikiem, nie programistą. Nie musiał rozumieć. Funkcja potwierdziła swą przydatność w pierwszych miesiącach po porwaniu i to Samowi wystarczało. Śmierć żony była wielkim wstrząsem dla Jiro. Ten niegdyś otwarty i towarzyski człowiek stał się odludkiem i dziwakiem. Korporacja Renraku zareagowała na tę zmianę w trosce o swych pracowników. Kiedy Sam zgłosił zmiany, jakie Jiro wprowadził do swej komputerowej ikony, psychiatra korporacji stwierdził, że kontrola będzie odpowiednim środkiem ostrożności. Lekarz zlecił ekspertom firmy przygotowanie programu śledzącego, umożliwiającego innemu operatorowi wgląd w posunięcia Jiro w Matrycy. Modyfikacje sprzętowe i standardowe oprogramowanie zagnieżdżone w terminalu roboczym uczyniły kontrolera niewidzialnym dla ikony Jiro. Sam przekonał psychiatrę, że właśnie on będzie najlepszym obserwatorem poczynań Jiro. Był przecież jednym z niewielu ludzi w arkologii, którzy cokolwiek o nim wiedzieli. Lekarz zgodził się i Sam zyskał możliwość obserwowania oraz notowania wszystkich niezwykłych zachowań młodego operatora. Całkiem możliwe, że psychiatra powziął taką decyzję także ze względu na Sama; ten plan miał być formą terapii również dla niego. Sam nie dbał o to. Terapia czy nie, pragnął śledzić Jiro. Wspólne doświadczenia z shadowrunnerami, którzy porwali ich wahadłowiec, wytworzyły między nimi więź. Sam nie mógł opuścić Jiro, zwłaszcza w sytuacji gdy zauważył, jak łatwo jego przyjaciel przejmuje nihilistyczne teorie Alice Crenshaw, która również przeżyła porwanie. Ikona Jiro wydostała się z bazy danych i podążyła w głąb systemu. Nagła zmiana perspektywy zaskoczyła Sama. Zdążył się już odzwyczaić od wymuszonych przez Tag Along skoków. Minęły miesiące odkąd psychiatra uznał Jiro za zdrowego i tym samym cofnął Samowi uprawnienia do korzystania z programu śledzącego. Po krótkiej chwili dekoncentracji Sam ponownie skupił myśli. Jeśli nie był to Jiro, to ktoś musiał wtargnąć do systemu Renraku nielegalnie. Żaden z zarejestrowanych użytkowników nie miał prawa posługiwać się cudzą ikoną. Zarówno kody, jak i hasła uruchamiające oprogramowanie objęte były ścisłą tajemnicą. Sam miał obowiązek chronić system przed niewłaściwym wykorzystywaniem. Przyszło mu na myśl, by odłączyć się i powiadomić o wszystkim służby bezpieczeństwa, ale wtedy zerwałby kontakt z intruzem, a ten zostałby prawdopodobnie bardzo szybko wykryty i nikt by się nie dowiedział, czego tu naprawdę szukał. Samo pozbycie się obcego nie doprowadzi do wyjaśnienia zagadki. Sam musiał wiedzieć, kto podszywa się pod jego przyjaciela. Ikony prześlizgiwały się przez wiersze danych, omijając jedne węzły, a przechodząc przez inne. Od czasu do czasu napotykały wyobrażenia czerwonych, świecących samurajów. Te figury strażników stanowiły część Matrycy Renraku. Reprezentowali oni skierowane przeciwko intruzom oprogramowanie, nazywane w slangu programistów "lodem". Strażnicy byli opracowaną dla Matrycy wersją elitarnych Czerwonych Samurajów Renraku, chociaż ikony przypominały bardziej dawnych wojowników japońskich niż prawdziwą ochronę. Zgodnie z oczekiwaniami Sama żaden ze strażników ich nie zatrzymał. Obydwie persony legitymowały się zakodowanymi hasłami, które upoważniały je do swobodnego poruszania się. Ten kto manipulował ikoną Jiro, z pewnością o tym wiedział. W niektórych rejonach Matrycy, które mijali, obraz był zamazany, a kontury nieostre. W kilku pierwszych węzłach, gdzie występowało to dziwne zjawisko, ikona Jiro zatrzymywała się z widocznym zainteresowaniem. Stanowiło to kolejny dowód, że sterował nią ktoś obcy. Każdy operator Renraku znał obszary niepewności, które stały się czymś zwykłym w strukturze Raku. Rozmieszczenie jak i czas występowania mglistych obrazów były zupełnie przypadkowe. Żaden z operatorów nie znał pochodzenia zakłóceń, a ich raporty ograniczały się do odnotowywania faktu zaobserwowania tych zjawisk. Intruz pozostawał dłużej w niektórych plikach, jednak Sam ani razu nie zaobserwował charakterystycznej ciszy i migotania, które towarzyszyły zwykle przesyłaniu plików do pamięci osobistej. Jeśli zatem ktoś posługujący się ikoną Jiro nie miał zamiaru wykradać żadnych ważnych danych, to czego tu szukał? Czy używając słownictwa Jiro - była to zwykła "przejażdżka"? Obcy posuwał się naprzód. Wreszcie ikona Jiro stanęła przed świetlistą barierą, którą operatorzy firmy nazywali Murem. Mur był niczym nie wyróżniającą się przestrzenią trzasków i zakłóceń, spowitą w szarym cieniu, kontrastującym z błękitem zalewającym całą architekturę Renraku. Tu zaczynał się obszar zakazany nawet dla operatorów Raku. Ikona Jiro zatrzymała się na dłuższą chwilę, jak gdyby zastanawiając się nad dalszymi posunięciami. A może to właśnie był cel intruza? Sforsowanie Muru? Sam wyłączył Tag Along w chwili, gdy persona Jiro ruszyła do przodu, wtapiając się w Mur i znikając mu z oczu. Zanim jednak zdołał uruchomić kod alarmowy, ikona wyskoczyła z powrotem. Clown zamigotał, po czym sycząc i trzeszcząc zaczął sunąć po niewidzialnej "podłodze" Matrycy. W tym samym momencie Mur wypluł istotę przypominającą samuraja. Jej kształt był niewyraźny. Postać zbliżyła się do ikony, wyjmując z pochwy katanę. Nagle ostrze miecza groźnie błysnęło. Sprawny unik uchronił upiornie wyglądającą ikonę Jiro przed pierwszym ciosem. Samuraj dalej atakował. Jego katana przecięła przestrzeń spadając na szyję intruza, omal nie ścinając mu głowy. Ikona Jiro na moment zniknęła, by powrócić za chwilę w pełni sił. Chociaż podstęp ten dał jej zaledwie sekundy przewagi, wystarczyło to, by przygotować się do dalszej walki. W ręku samuraja pojawił się groźnie wyglądający pistolet, podczas gdy clown ściskał niewielką rusznicę, typową dla programu atakującego w Matrycy. Obie postaci gotowały się do ataku. Rozległ się pojedynczy huk wystrzału pistoletu. Rusznica Jiro waliła serię za serią. Jak na zwolnionym filmie Sam widział naboje przeszywające zbroję samuraja. Nie czyniły one jednak żadnej szkody. Samuraj zbliżył się do ikony Jiro. Jego miecz przeciął kontur clowna, jednak nie naruszył chromowego wnętrza, gdyż clown znów zdążył się uchylić. Naraz rozległ się trzask i jego ramka siatkowa zniknęła. Samuraj zrobił krok naprzód wymierzając kolejne ciosy. Ikona Jiro zachwiała się. Jej chromowa powierzchnia zaczęła czernieć w miejscach, gdzie dotknął jej miecz. Poraniona i wyczerpana, zdążyła jeszcze podnieść ręce w geście obrony. Miecz samuraja przeciął uniesione ramię i wbił się w chromową pierś pokonanego. Ikona zaczęła powoli znikać. Samuraj stał jeszcze przez chwilę w pełnej gotowości, nagle drgnął, a jego miecz po raz ostatni świsnął złowieszczo nad głową. Sam tkwił w bezruchu, dopóki samuraj nie odwrócił się w jego stronę. To, czego przed momentem był świadkiem, nie miało nic wspólnego z grą komputerową, ćwiczeniami treningowymi czy rozrywką typu trideo. Obraz był być może wirtualny, ale skutki jak najbardziej realne. Intruz posługujący się ikoną Jiro już nie żył, a przynajmniej został śmiertelnie ranny. Atak samuraja zniszczył jego układ nerwowy. Sam zadrżał, gdy ciemne oczodoły maski samuraja skierowały się ku niemu. Strażnik schował do pochwy swój miecz. Pogardliwie odwrócił się od Sama, skierował ku Murowi i wszedł w jego migoczącą płaszczyznę. Zniknął równie niespodziewanie, jak się pojawił. Sam, wpatrzony w pusty ekran, zaczął obmyślać strategię dalszego działania. Gdyby teraz powiadomił o wszystkim przełożonych, musiałby się długo tłumaczyć, dlaczego nie zrobił tego natychmiast, lecz dalej śledził ikonę Jiro. Wydałoby się wówczas, że miał wgląd we własność Renraku i obserwował działanie nielegalnego czarnego lodu. Rozbolała go głowa i zesztywniały palce, które przez cały czas trzymał na klawiaturze. Wpatrywał się w Mur, kątem oka dostrzegając znikające ślady zniszczeń. Nie mógł nic zrobić. Wyłączył się, nie wracając do bazy danych. Jego ikona zniknęła z Matrycy, a świadomość powróciła do ciała siedzącego w kabinie przed terminalem. Z westchnieniem wyjął wtyczkę z gniazda w lewej skroni. Przetarł twarz dłońmi, próbując pozbyć się nieznośnego bólu głowy, który zawsze pojawiał się przy dłuższym przebywaniu w cyberprzestrzeni. Zwykle przetarcie twarzy łagodziło tępy ból, ale dziś ta metoda nie poskutkowała. Czarny lód. To on zabezpieczał Mur. Zadaniem systemu obrony było unieszkodliwić i w miarę możliwości pozbawić życia intruza. Zastosowanie tak groźnego oprogramowania oznaczało, że to co Renraku ukrywa za Murem, musi być niezwykle cenne. Strażnicy bez skrupułów wysyłali elektryczne impulsy smażące mózg każdego, kto bez pozwolenia wdarł się do systemu. Zabójczy lód był nielegalny, ale o jego użyciu nigdy nie informowano władz, gdyż stosowano go w wypadku naruszenia własności. Świat korporacji w dwudziestym pierwszym wieku wciąż wierzył przysłowiu, że martwi nie mają prawa głosu. Ale Sam widział zabójczy lód w akcji i żył, by to rozgłosić. Nigdy by nie uwierzył, że Renraku upadło tak nisko, wykazując kompletny brak szacunku dla ludzkiego życia. Jak Aneki-sama mógł do tego dopuścić? Sam przypuszczał, że ten bystry starszy człowiek nie ma pojęcia, co jego podwładni wyrabiają tu, w arkologii, i czuł się w obowiązku powiadomić szefa-sama o strasznym wypadku. Ale jak to zrobić? Domyślał się, co znaczyło spojrzenie przesłane mu przez samuraja. Ci za czarnym lodem doskonale zdawali sobie sprawę, że Sam był świadkiem ich zbrodni. Gdyby spróbował ujawnić to, co dziś widział, oni z pewnością użyliby wszystkich środków, by podważyć jego raport. Nawet gdyby wszystko pozostało tylko wewnątrz Renraku, i tak narobiłby sobie wrogów. Bardzo niebezpiecznych wrogów. Rozdział 2 Otaczały j ą paskudne, patrzące z ukosa twarze. Słyszała szorstkie głosy i złośliwe uwagi na swój temat. Twarze uśmiechały się, pokazując haczykowate uzębienie, i nie były to życzliwe uśmiechy. Przez całe życie robiła wszystko, by odciąć się od ich świata, nienawidząc jego bezsilności. Bezsilność - nie cierpiała jej bardziej nawet niż tych twarzy. Prawdziwe szumowiny. Wszędzie na świecie tacy sami, opuszczeni, gromadzący się w zaułkach wielkich metropolii. Ludzie ulicy, wynędzniali próżniacy, wyrzutki społeczeństwa. Byli drobnymi przestępcami, stręczycielami, prostytutkami. Część z nich czuła się lepsza od reszty, malkontenci nazywający siebie shadowrunnerami i udający szlachetnych idealistów. Tak jakby wyszukana nazwa mogła ukryć ich prawdziwe oblicza złodziei, terrorystów i pasożytów na ciele korporacji. Czasem motłoch wciągał kogoś, kto nie był dość rozsądny, by w porę wziąć nogi za pas. A gdy ktoś już wpadł, to na szansę wyrwania się stamtąd musiał najczęściej bardzo długo czekać. Zemsta to sprawa dla profesjonalistów. Prędzej czy później każdy oprawca popełnia jakiś błąd, który można wykorzystać. Właśnie na to mogłaby liczyć, gdyby jakiś śmierdzący zdrajca nie sprzedał jej, nie odurzył narkotykami i nie przehandlował jej skóry w zamian za własną. Ich majaczące w ciemności, przepocone ciała wyzwalały w niej wściekłość. Ohydny, cuchnący pokój. Oblepione brudem, błądzące po omacku ręce. Wyszczerzone zęby i rozbiegane oczy. Śliniące się wargi. Ból. Nienawidziła zdrajców. Tchórzliwych łajdaków gotowych sprzedać najlepszego przyjaciela dla własnej korzyści. Wykonywali brudną robotę, bojąc się przy tym pobrudzić ręce. Lecz jeszcze gorsi wydawali jej się ci, którzy spokojnie wracali potem do swych zajęć, tak jakby nic się nie stało. Jakby nikogo nie zdradzili. Pojedyncze twarze powoli zlewały się w jedną. Olbrzymie, szpetne oblicze z błyszczącymi niezdrowo oczami, należące do jakiejś odrażającej istoty. Najgorsza szumowina. Nigdy nie zapomni tej twarzy. Koszmarny obraz rozpadł się na kawałki niczym szklana maska. Zza odłamków ukazał się wizerunek porażający swą przeciętnością. Blond włosy ostrzyżone jak u etatowego pracownika, chromowane infogniazdo w lewej skroni. Kwadratowa szczęka. Prosty nos. Piwne oczy. Doskonale znała tę twarz, prawie tak dobrze jak własną. Znała jej każdą zmarszczkę i skazę. Łagodna, głupkowata jak morda psa, wzbudzająca zaufanie i niewinna, była twarzą zdrajcy kpiącego teraz z jej bezsilności. Jakże jej nienawidziła. Pif! Paf! Ruger super warhawk w jej prawej dłoni wypalił robiąc jedenastomilimetrowe dziurki w drwiącym obliczu. Nie ma już infogniazda. Pif! Paf! Koniec z piwnymi oczkami. Koniec ze słodkim uśmiechem. Paf! Paf! Paf! Twarze poorane wystrzałami rozpadły się na kawałki, zdrajca poszedł w zapomnienie. Zemsta za jej krzywdy. Znikł zdrajca, znikł wstyd. Gdyby można było tak łatwo wymazać wszystko z pamięci, jak łatwo strzela się do wyimaginowanej tarczy z obrazem jego twarzy. - Świetny strzał, A. C. Crenshaw drgnęła. Automatycznie namierzyła cel, przez ISPO-złącze otrzymała odpowiednie dane. Celownik pistoletu znalazł się na wysokości twarzy mówiącego. Pobladł, kiedy jej palce zacisnęły się na spuście. Iglica opadła z trzaskiem Rozśmieszyło j ą przerażenie malujące się na jego twarzy. ISPO-złącze powiedziało jej, że pistolet jest nie naładowany, ale on nie musiał o tym wiedzieć. Niech sobie myśli, że jest trochę niezrównoważona. To nie zaszkodzi jej reputacji. Była wolniejsza niż większość programistów Renraku, a jej miotacz co najmniej o generację przestarzały. Gdyby strach mógł dać jej oparcie, zrobiłaby to. Każde oparcie było lepsze niż żadne. Nie dbała o to, że uznają ją za szaloną. Ludzie na górze wiedzieli, że wykonuje to, co do niej należy. Tylko ich opinia się liczyła. - Opanuj się, Crenshaw! Co ty wyprawiasz? - Każdy, kto ze mnie drwi, gorzko tego żałuje, Saunders. Pamiętaj o tym, bo następnym razem pistolet będzie nabity. Saunders cofnął się, jego twarz zesztywniała, oczy rozwarły się szeroko. Crenshaw zdjęła z głowy tłumik dźwięków i zeszła z linii nasłuchu. Mijając Saundersa rzuciła mu broń, nie obejrzawszy się, czy zdołał j ą złapać. Przechodząc przez drzwi do kabiny chwyciła ręcznik. - Jesteś załatwiona! Dobrze o tym wiesz, Crenshaw - zawołał w jej stronę. - Kompletnie uziemiona. W jego głosie pobrzmiewała wymuszona zuchwałość. Uśmiechnęła się do siebie. Rozdział 3 Dotknięcie wilgotnego nosa Kiniru zazwyczaj wystarczało, by Sam się obudził, ale dziś trzeba było do tego aż potężnych łap akity, którymi przygwoździł go do łóżka. Gwałtowny ucisk klatki piersiowej wyrwał Sama ze snu. Usiadł głośno sapiąc. Kiniru szczerzyła do niego kły i wpatrywała się z oczekiwaniem. Spojrzenie na ekran ścienny, który zawsze zostawiał włączony, wystarczyło, by stwierdzić, że znad Pacyfiku nadciągają ciężkie deszczowe chmury. Jeszcze chwila i zakryją całe niebo, zrobi się zupełnie ciemno. Pomyślał, że to dobry dzień na pogrzeb. Błysnęła lampka kontrolna i włączyło się trideo. "Ciekawskie oko" Heraldo Fonga roztrząsało sprawę sensacyjnego magicznego morderstwa. Sam zrzucił kołdrę, zastanawiając się, dlaczego szef kanału arkologicznego nadaje o tej porze takie bzdury. Ledwie wstał z łóżka, Kiniru zerwała się i ruszyła ku drzwiom, oglądając się za siebie ze zniecierpliwieniem. - Spokojnie. Muszę coś wciągnąć na grzbiet. Kiniru warknęła. - Idź pogadać z lnu. On wie wystarczająco dużo, by siedzieć cicho. Zamiast dołączyć do drugiego psa, Kiniru usiadła zagradzając sobą drzwi. Fong wygłaszał właśnie tyradę przeciw magom nie posiadającym licencji, kiedy Sam wyłączył ekran, by uruchomić komputer pokojowy. Nie czekały na niego żadne pilne wiadomości, zaczął więc codzienne poszukiwania jakichkolwiek informacji o siostrze. Ekran migotał ukazując kolejne fazy programu. To samo co wczoraj - czyli nic nowego. Sam zignorował mrugający symbol specjalistycznego systemu kontrolującego jego domowy komputer. Wiedział, czego od niego chcą, ale nie był jeszcze gotów, by wysłać im wiadomość, którą przygotował dla Salo-sama. Zresztą to i tak prawdopodobnie okaże się niepotrzebne; Sato miał przybyć do arkologii za kilka dni. Kiniru szturchnęła łbem jego nogę. - Dobrze, idziemy. Tak jak się Sam spodziewał, lnu leżał spokojnie przed drzwiami. Łaciaty, czarno-biały kundel podniósł się i szczeknął radośnie na powitanie. Sam pchnął dłonią drzwi, a oba psy przeciskając się wybiegły naprzód. Obserwował, jak pędzą korytarzem ku otwartej przestrzeni na jego końcu. Park Poziomu 82 był dostatecznie rozległy, by akity mogły się wybiegać. Inni mieszkańcy znali i lubili psy, nie przeszkadzało im, że biegają bez smyczy. lnu przystanął w cieniu korytarza, aby obejrzeć się z wyrzutem na swego pana. - Leć, lnu. Czekam tutaj. lnu postał jeszcze chwilę, dopóki Sam nie wykonał gestu pozwalającego mu oddalić się, po czym dołączył do Kiniru, która na skąpanej w słońcu polanie baraszkowała z dziećmi z poziomu. Sam marzył, by być znów tak beztroskim jak one. To właśnie lnu odprowadził go do arkologii tamtej nocy rok temu, wkraczając w jego życie jak przeznaczenie. W przeciwieństwie do Kiniru, dobrze ułożonego psa, to stworzenie było niemal zdziczałe. Bardzo szybko jednak zadomowiło się w arkologii, jakby żyło tu od szczeniaka. Czasem Sam zastanawiał się, czy nie była to uładzona, psia wersja jego własnej rezygnacji. Kiedy wrócił do Renraku po porwaniu, spodziewał się, że korporacja potraktuje go jak hańbę i zakałę firmy. Tymczasem razem z Jiro wysłano go na badania mające dowieść, że porwanie nie naruszyło ich psychicznej równowagi. Żadnych oskarżeń o popełnienie błędu. W ogóle nie poruszano tego tematu. Zdumiony tym Sam nie wierzył w starania władz o przywrócenie go do normalnego życia wspólnoty. Cały czas bał się, że strażnik, do którego strzelał, zadenuncjuje go. Ale nigdy nie został ukarany. Zupełnie jakby nic się nie wydarzyło. To wcale nie znaczyło, że mógł zapomnieć. lnu stał na straży jego pamięci. Czasem budził się w nocy, zlany zimnym potem, mając przed oczami zastygłą twarz strażnika, słyszał oskarżający głos: "Jestem Mark Claybourne. Odebrałeś mi życie." Ogarnęła go panika, kiedy Claybourne pokonał czar iluzji rzucony przez Sally Tsung. Owszem, strzelił do młodego strażnika, ale chciał go jedynie zranić. Jego nerwy nie wytrzymały, przy tym nie umiał obchodzić się z bronią palną. Nawet najnowocześniejsze osiągnięcia medyczne nie były w stanie pomóc ciężko rannemu Claybourne'owi. Odebrał sobie życie, gdy okazało się, że lekarze nie będą w stanie odtworzyć wszystkich funkcji układu nerwowego. Popełnił samobójstwo, ale za jego śmierć odpowiedzialny był Sam. O tym wszystkim Sam dowiedział się po powrocie do arkologii. Nie było to łatwe. Ktoś opieczętował medyczny rejestr Claybourne^, jakby próbując ukryć postępek Sama. Strażnik na dobre rozgościł się w jego snach. Nie opuszczał go nawet na chwilę. Sam, dręczony wyrzutami sumienia, codziennie walczył z poczuciem winy, błagając o wybaczenie i zrozumienie, obiecując sobie już nigdy nie skrzywdzić niewinnego. A co z shadowrunnerami, których intrygi wciągnęły go w to wszystko? Czy mieli skrupuły? Czy obchodziło ich to, że zrobili z Sama mordercę? Prawdopodobnie nie. Byli dzicy jak lnu, ich mentalność nie pasowała do korporacyjnego świata Sama. Przypuszczał, że ciągle gdzieś jeszcze wegetują, prowadząc swoje ciemne interesy. Pewnie już o nim zapomnieli. Stał się tylko epizodem, jednym z wielu w ich mrocznym życiu. Oni byli runnerami, on - intruzem w ich świecie. Renraku, jedna z najbardziej wpływowych korporacji na świecie, zaopiekowała się Samem i jego siostrą po śmierci rodziców. Dorastał traktując firmę jak własny dom i rodzinę, stąd jego lojalność była naprawdę szczera. Jednak wydarzenia ostatniego roku posiały w nim ziarno wątpliwości. Teraz obraz korporacji jako wielkiej rodziny wydawał się jeszcze bardziej podejrzany. To co zobaczył w Matrycy dwa dni temu, skłaniało do zastanowienia nad etyką i odpowiedzialnością. Nagle pojawiło się wiele pytań, na które Sam nie umiał znaleźć odpowiedzi. Dawna wiara w uczciwość i nieskazitelność korporacji została mocno zachwiana. Dzwonek budzika wyrwał Sama z zadumy, zmuszając go do zajęcia się bieżącymi sprawami. Za chwilę będzie tu Hanae, a on jeszcze nie wziął prysznica i nie zjadł śniadania. Wrócił do środka. Wrzucał właśnie puste opakowania po śniadaniu do otworu sanitarnego, kiedy drzwi zaćwierkały. - Tak, słucham? - powiedział do interkomu, wduszając jednocześnie przycisk kierujący śmieci do arkologicznego systemu recyklingu. - Co za oficjalny ton! No dobrze. Tu Hanae Norwood, proszę pana. Być może mnie pan pamięta? Poznaliśmy się rok temu, na uroczystościach Dnia Niepodległości. Sam otworzył drzwi chichoczącej Hanae. Kruczoczarne włosy kotrastowały z pogodnymi, euroazjatyckimi rysami jej twarzy, ale bury kolor obowiązkowego uniformu był zupełnie nie na miejscu. Chociaż pasował doskonale na pogrzeb, stanowił dalekie wspomnienie jasnych barw, które tak lubiła. Wspinając się na palce, pocałowała Sama w policzek. - Byłoby o wiele prościej, gdybym została tu wczoraj wieczorem. - Chciałem pobyć trochę sam. - Nie bądź taki ponury. Rozumiem - zapewniła go szukając czegoś w torebce. - Mam tu gdzieś opaskę na ramię dla ciebie. Mrucząc podziękowanie wyciągnął rękę po czarną opaskę, którą mu podała. To było zupełnie w jej stylu. Wiedziała, że prawdopodobnie o tym zapomni, więc zabrała opaskę w trosce, by nie naruszył panującej w korporacji etykiety. Jak najlepszy przyjaciel pamiętała o tych wszystkich drobiazgach, które jemu wylatywały z głowy, a stanowiły istotną część życia korporacji. Lojalna, wrażliwa, ambitna za niego, a przy tym - co nie pozostawało bez znaczenia - czarująca i piękna. Była uosobieniem wszystkiego, czego pracownik szukał w kobiecie. Powinien zalegalizować ich związek, coś go jednak przed tym powstrzymywało. Hanae weszła z nim do łazienki, by poprawić makijaż, kiedy on kończył się ubierać. Lustro stało tuż obok konsoli z komputerem. Zbyt późno zdał sobie sprawę, że zapomniał wyłączyć monitor. Wkładając buty obserwował, jak jej wzrok przebiega po ekranie. - Jeszcze nie wysłałeś wiadomości do Sato-sawa? - Nie teraz. Nie chcę o tym rozmawiać. - Naprawdę powinieneś - nalegała łagodnie. - Jaki to ma sens? Jeśli Sato w ogóle mnie pamięta, pamięta też nasze spotkanie w szpitalu w Tokio. Dostatecznie jasno dał mi do zrozumienia, że niepotrzebnie traci na mnie czas, nawet jeśli Aneki-sama miał inne zdanie. Sato nie darzy sympatią gaj ino w, a już szczególnie tych, którzy mu zagrażają, zwracając uwagę Aneki-sama. Wyglądała na zagubioną. - Ale ty nie byłeś dla niego groźny. -Aneki-sama interesował się moją karierą. A to już wystarczyło komuś takiemu jak Sato. - Przesadzasz. Sato to bystry facet. Inaczej nigdy nie zostałby specjalnym asystentem Aneki-sama. Wie, że zwykły badacz jak ty nie stanowi zagrożenia dla kogoś z jego pozycją. Musiałeś źle odczytać jego zamiary. -Źle odczytać? Patrzył z ogromną satysfakcją, jak odsyłają mnie do arkologii. Każdy wie, że jedynymi ludźmi mającymi przyszłość w Renraku są pracujący w biurach w Japonii. Projekt arkologiczny to sprawa marginalna. - Nieprawda! - czuła się wyraźnie oburzona, że mógł tak myśleć. - Właśnie dlatego tu jesteś. Aneki-sama chce pewnie, byś zdobył doświadczenie, które potem będziesz mógł wykorzystać. To kolejny szczebel kariery, nie kara. - Czy ty nic nie rozumiesz? - W głosie Sama brzmiała wściekłość. - Pamiętam twarz Sato, kiedy mówił mi, co się stało z Janice. Przyniesienie złych wieści sprawiło mu wielką przyjemność. - To przykre. - ON był przykry. Nie, raczej okrutny. Nic go nie obchodził los mojej siostry. Cieszył się myśląc, co to dla mnie znaczy. Czy Janice żyła, czy nie, pokazała, że ród Vernera jest splamiony. Zupełnie jakby bycie nie-Japończykiem nie było dostateczną skazą w jego oczach. Jak wszystko w Japonii, kawaru dotyka nie tylko tego, kto się zmienił. Cała rodzina zostaje zhańbiona. Metaludzka krew mojej siostry była wystarczającym powodem, by wykluczyć mnie z drogi kariery w korporacji. - Ale nie przekreślili cię. - To był ostateczny argument Hanae. - Bez sensu, prawda? Często zastanawiałem się dlaczego. Słyszałem o wielu, których wyrzucono w podobnych jak moje okolicznościach. - Być może to wpływ Aneki-sama. Był twoim opiekunem i nie chciał cię opuścić. Więc, jak widzisz, prawdopodobnie jesteś tu na szkoleniu. Zawsze udawało się jej zarazić go optymizmem. Znów chciał wierzyć, że nie wszystko co było, jest stracone. - Może mnie nie opuścił. Ale nawet kierownictwo głównej ponadnarodowej korporacji musi liczyć się ze społecznymi konwenansami panującymi w Japonii. To wygnanie do Seattle było pewnie najlepszym rozwiązaniem, może wyrazem żalu, że wszystko tak się potoczyło. Hanae uśmiechnęła się. - Aneki-sama to dobry człowiek. - Tylko dlaczego Renraku trzyma mnie z dala od Janice teraz, gdy jestem jej najbardziej potrzebny. Zablokowali wszystkie drogi kontaktu. - Trudno uwierzyć, żeby Aneki-sama pozwolił na coś takiego. Sama na nowo ogarnęły wątpliwości, jednak jakaś jego część pragnęła dalej wierzyć, że Aneki jest rzeczywiście porządnym człowiekiem, a winę ponoszą inni. - Ktoś inny musi być za to odpowiedzialny - podsumowała. - Na przykład Sato? - Nie sądzę. Aneki-sama nie współpracowałby z kimś takim. Sam chciał, żeby to była prawda, ale słyszał na własne uszy okrucieństwo w głosie Sato, a któż był bliżej Aneki-sama niż on? Sato mógł, ale nie musiał być łajdakiem. Poza jego niemiłym zachowaniem nie było na to innych dowodów. Nie wiedząc, kogo w końcu winić, Sam poczuł się jeszcze bardziej sfrustrowany. - Nie mając pojęcia, kto za tym stoi, tkwię tu w Seattle przykuty do arkologii "ze względu na bezpieczeństwo". To śmieszne! Odkąd tu jestem, ani razu nie dopuścili mnie do danych czuciowych. Ciągle zajmuję się trywialnymi badaniami. Robię, co do mnie należy, jestem zwykłym badaczem, ale wciąż nie wiem, co się dzieje z Janice. - Może powinieneś kogoś wynająć - zaproponowała. - Za co? Ceny w arkologii są astronomiczne. Przy mojej niższej grupie zatrudnienia nie zarobię tyle, by było mnie na to stać, nawet gdyby pozwolili mi się z kimś takim skontaktować. - W takim razie musisz spenetrować korporację. -A myślisz, że czym zajmowałem się przez ostatni rok? - obruszył się Sam. - To nie przyniosło nic dobrego. Janice przestała istnieć dla Renraku. Wiem tylko tyle, że dostała zasiłek w związku ze zmianą miejsca pobytu. Cesarski Rząd Japoński jest bardzo skrupulatny w tych sprawach. Gardzą metaludźmi, ale dbają o swój wizerunek łudzi pełnych współczucia. Współczucie! Metal udzie są w Japonii nowymi bunrakumin, nową kastą wyklętych, skazanych na nędzę, poniżenie i katorżniczą pracę. Nawet bunrakumin są lepsi od metaludzi. I to właśnie spotkało Janice. Hanae wystraszyła się żarliwości w jego głosie. Wzrastała wewnątrz korporacji i wciąż wierzyła w korporację oraz wielkiego ducha zaibatsu. Nie targały nią wątpliwości, których nabrał Sam, gdy przekroczywszy smugę cienia zaczął rozumieć, że nie wszystko jest takie proste. Hanae naprawdę nie mogła pojąć, o co mu chodzi. Nie było sensu dalej ciągnąć tej dyskusji. Czuł w głowie chaos, nie chciał jej denerwować. Sięgając po płaszcz odezwał się. - Jesteśmy spóźnieni. Hanae skinęła głową i chwyciła jego wyciągniętą dłoń. - Potem możemy o tym porozmawiać. Pomyślał, że ona chce mu tylko pomóc. - Jasne, możemy. Rozdział 4 Wrota hangaru wolno się otwierały. Ich rzadko włączany mechanizm jęczał. Po drugiej stronie stał smok, jego złote łuski połyskiwały w świetle poranka. Kiedy drzwi rozwarły się na całą szerokość, potwór zwinął swe olbrzymie, błoniaste skrzydła. Nie mógł się zmieścić, choć otwór obliczony był przecież na wymiary samolotów. Smok zgiął szyję i pochylił trójkątną głowę, by nie zahaczyć parą wielkich rogów o nadproże. Katherine Hart była jak zawsze pod wrażeniem ogromu bestii. Smoki zachodnie górowały rozmiarami nad innymi smokokształtnymi, były też znacznie silniejsze od swoich smuklejszych kuzynów. Wykonała gest powitania, kiedy wkroczył do mrocznego wnętrza. Jego wijące się, umięśnione ciało minęło ją bez odpowiedzi. Wolno zsuwał się po rampie w kierunku nie oświetlonego tunelu. Oczywiście był w złym nastroju. Na szczęście nie ona wywołała jego rozdrażnienie, przyszła na czas -jak sobie życzył. Drzwi zamknęły się pogrążając ich w mroku. Ruszyła za nim przez korytarz, którego nigdy nie dotknęły promienie słońca czy sztucznego oświetlenia. W ciemności słychać było tylko przytłumiony świst i szum dobywający się z rur parowych. Temperatura i wilgotność rosły, woń rdzy mieszała się z antyseptycznym zapachem korytarza, przestarzały system klimatyzacyjny już ledwo ciągnął. Dobrze - pomyślała Hart. Może to poprawi mu humor. Osobiście nie znosiła wilgotnego powietrza, jakie preferował jaszczur. Miało zły wpływ na jej garderobę. Była jednak gotowa wytrzymać wszystko, byle tylko nie irytować bestii. Już po kilku pierwszych krokach wiedziała, że szansę na poprawę nastroju smoka są nikłe. Wszystko mogło go rozzłościć: zimno, twarde płytki na podłodze, kiepska komunikacja. Dlaczego służby odpowiedzialne za warunki nie przygotowały się lepiej do wizyty potwora? Jego kolce żłobiły rowki w gładko wypolerowanej podłodze. Przecież trzeba było pomyśleć o czymś innym, wygodniejszym dla niego. Mogli przynajmniej wysypać korytarz piaskiem. Ogon potwora poruszał się według jakiegoś wewnętrznego rytmu i wyrażał dezaprobatę. Kolce na jego końcu mogłyby każdego wypatroszyć. To, że pozwolił, by szła tuż za nim, było wyróżnieniem, jednak przeszkadzała jej niebezpieczna bliskość kolców. Miała nadzieję, że jaszczur nie poczuje się tak urażony, by zapomnieć o jej obecności. Kiedy zbliżali się do bladego światła kończącego korytarz, potknęła się na jednym z półmetrowych wyżłobień. Uchroniła j ą przed upadkiem myśl o groźbie uderzenia ciężkiego ogona. Smok z pewnością nie byłby poruszony jej śmiercią. Służby, które ją opłacały, musiałyby dalej wykonywać swoje obowiązki. Zresztą żal ze strony bestii nie przywróciłby jej życia. Świetlne błyski dobywające się z końca korytarza penetrowały jego wnętrze. Sine refleksy odbijały się zielonkawą poświatą od złotej łuski jej towarzysza. Smok beknął z dezaprobatą, a z jego paszczy wydobyła się smużka dymu. Hart odetchnęła z ulgą. Gdyby potwór buchnął ogniem, włączyłby się system polewaczek. Kąpiel mogłaby ostatecznie wyprowadzić go z równowagi. Ją również - natrysk zrujnowałby jej fryzurę. Choć zirytowany, potwór nie okazywał zainteresowania rażącym go światłem. Stwierdziła zatem, że musi to być rodzaj jakiegoś łagodnego promieniowania. W każdym razie smok uznał je za niegroźne. A przynajmniej niegroźne dla niego - poprawiła się w myśli. Nie była pewna, czy ostrzegłby ją o grożącym niebezpieczeństwie, mimo że pracowała dla niego. To dokładnie w jego stylu: wciągnąć jaw kłopoty, by sprawdzić jej kompetencje. Wreszcie bezpiecznie dotarli do rozsuwanych drzwi. Przejście uniemożliwiała ściana zielonego, pulsującego światła, magiczna bariera o niezwykłej sile. Hart w zdumieniu pokiwała głową nad głupotą gospodarzy. Czy rzeczywiście chcieli rozwścieczyć smoka? Kazać mu czekać! Powinni byli otworzyć właz, kiedy się zbliżał. Potwór nie cierpiał tracić czasu przez kogoś, kogo uważał za mniej godnego od siebie. Minęła jeszcze chwila, nim bladozielone promienie rozstąpiły się znikając w mroku korytarza. Tam były następne drzwi. Otworzyły się na tyle szeroko, by zmieścić cielsko smoka. Jakiś człowiek już na nich czekał. Zginając się w ukłonach, mamrotał słowa przeprosin i powitania. Nosił jasnozielony, haftowany w stylizowane wzory płaszcz. Na szyi miał łańcuch z ciężką, srebrną tarczą. Hart rozpoznała wyryte na niej symbole kabały, będące czymś więcej niż tylko noszonymi przez przesądnych runami ochronnymi. Symbole przypominały jej te, które sama nosiła. Analiza różnic mogłaby jej wiele powiedzieć o magicznej orientacji właściciela. Ich obfitość i rozmieszczenie dowodziły, że jest on magiem i członkiem zamkniętej kasty. Nie rozróżniała poszczególnych grup, ale jej wiedza o ludzkich kastach magicznych wystarczyła, by stwierdzić, że nie jest on ważną osobistością w swojej organizacji. - Witaj, Wielki Smoku. Jesteśmy zaszczyceni twoją obecnością. Smok nie raczył odpowiedzieć. Hart dojrzała błysk emocji w oku bestii. Tak jak myślała - był wściekły. Została z tyłu, gdy potwór przetaczał swe ogromne, złote cielsko obok mężczyzny. Nagle jego ogon wykonał niespodziewany ruch. Zdążyła uskoczyć, ale kolce omal nie wbiły się jej w kolano. Mag był widocznie przyzwyczajony do niebezpieczeństw, bo nadal trwał w pokłonie. "Błąd. Nigdy nie spuszczaj oczu ze smoka." Ogon potwora już prawie zniknął za drzwiami, kiedy Hart zauważyła delikatne drżenie jego mięśni. Tym razem machnął w kierunku maga, rozcinając kolcami jego lewe udo i brzuch. Mężczyzna jęknął z bólu. Siła uderzenia odrzuciła go pod ścianę. Wolno osunął się na podłogę. - Być może następnym razem będziesz szybszy. Zaległa cisza, choć Hart wiedziała, że mag słyszał słowa smoka równie dobrze jak ona. Mowa bestii była magiczną sztuczką umysłu, czymś pomiędzy artykulacją dźwięków a telepatią. Potwory wypowiadały słowa zupełnie bez intonacji, zawierając w nich jednocześnie olbrzymi ładunek emocjonalny. Ludzka mowa nie miała takich właściwości. Do wyrażania uczuć niepotrzebny był smokom język. Nawet ktoś, kto nie znał angielskiego, wiedział, że jaszczur jest rozdrażniony. Bestia wkroczyła do sali, nie zważając na krople krwi ściekające po ogonie ani na zawodzenie rannego. Hart podeszła do leżącego maga. Jedno spojrzenie wystarczyło, by stwierdzić, że nic nie może pomóc. Rany były głębokie. Położyła dłoń na czole mężczyzny. Ze względu na jego cierpienie, nie zważając na protesty, uśpiła go. To niewiele, ale przyniosło ukojenie. Usłyszała za sobą czyjeś szybkie kroki. To towarzysze maga biegli mu z pomocą. Jakaś kobieta zerwała ze ściany zestaw do pierwszej pomocy, potrącając przy tym faceta z białymi włosami. Miał on najbardziej ozdobny płaszcz, jaki Hart wśród nich dotąd widziała. Pośpiech kobiety nie wywołał aprobaty jej przełożonego, co dał poznać spojrzeniem. Hart przyznała mu rację. Było przecież oczywiste, że mag potrzebuje czegoś więcej niż koagulatora ł spryskania sprayem. Odsunęła się, by zrobić miejsce dla następnych przybyłych. Zauważyła, że ma poplamioną krwią szarfę. Błyskawicznie przeanalizowała możliwość wykorzystania jej do celów rytualnych, ale szybko zrezygnowała z tego pomysłu. Ten mag był zbyt głupi. Odwiązała szarfę opasującą jej biodra i upuściła ją na podłogę. Była warta tysiąc nuyenów, stary jaszczurze - pomyślała - prawdziwy jedwab i w dodatku Scaratelli. Po chwili, zapomniawszy o zniszczonej szarfie, weszła do sali. Była to olbrzymia komora we wnętrzu Ziemi. Sufit nawet dla niej był niewidoczny, spowity ciemnościami i mgłą. Lampy zainstalowane na głównych belkach konstrukcyjnych rzucały pojedyncze snopy światła na podłogę. Hart stała w najwyższym miejscu, na platformie z dwoma rampami prowadzącymi w przeciwnych kierunkach. Ledwie dostrzegała inne, niższe platformy przylegające do ścian. Sala przypominała ogromną czarę, wszystkie platformy wiły się spiralą ku podłodze tego pilnie strzeżonego sanktuarium. Pośrodku, na platformie z maszyn i monitorów, stała wielka kadź wykonana z jakiejś przezroczystej substancji. We wnękach wokół cylindra technicy kontrolowali konsole i sprawdzali tarcze. Kolor ich ubrań był zmieniony przez opalizujące światło emanujące z kadzi. Zupełnie nie zwracali uwagi na ruchy ciemnego kształtu mącącego mleczny płyn na dnie naczynia. Obserwując to wszystko Hart schodziła po rampie. Dogoniła smoka na rozległej, wysypanej żwirem platformie z doskonałym widokiem. Kiedy się zbliżyła, potwór złożył swe cielsko na szorstkiej powierzchni, wyciągając szyję, dopóki głowa nie spoczęła na ogrodzeniu platformy. W dole uwijali się technicy i magowie. Efektem ich działań był unoszący się odór gnijących resztek organicznych, wyziewów technologicznych i magicznych substancji. Powinni byli bardziej zadbać o to, co on lubi - pomyślała patrząc na leżącą bestię. - To jest bardziej satysfakcjonujące - przyznał nie pytany smok. Hart i jej pracodawca przyglądali się dalej, aż wreszcie zauważyli, że ktoś nadchodzi. Był to mistrz czarnoksiężnik, którego widziała już przy rannym. Mag zatrzymał się na moment, by przybrać uprzejmy wyraz twarzy. Potem zbliżył się na odległość, z której, jak sądził, smok mógł go dostrzec. Hart bardziej wyczuła niż usłyszała parsknięcie bestii oznaczające zadowolenie. Doskonale wiedziała, że potwór widzi oczekującego maga. Pozwolił mu postać kilka minut, po czym uniósł łeb na znak uwagi. Człowiek uśmiechnął się. - Przybyłeś w porę, Wielki Smoku. Wszystko już prawie gotowe. - Będzie działać, jak tego oczekuję, doktorze Wilson? - Oczywiście. Ostatnie dwa prototypy świetnie dały sobie radę z parametrami. Wskaźniki zmienności sprawdziły się i nie było odchyleń od przyjętych założeń. Nie ma powodu lękać się o przebieg procesu. - Pan w każdym razie nie powinien się bać. Zdaniem Hart Wilson trząsł się ze strachu. Smok też o tym wiedział. Na pewno to wyczuł. - Z całym szacunkiem, Wielki Smoku. Jako mag i naukowiec wiem, że wszystkie nowe technologie przysparzają kłopotów. To naturalne. Ten projekt był realizowany bardzo gładko pod twoim nadzorem. Nie wątpię, że produkt końcowy znajdzie uznanie. Smok zgiął skrzydła puszczając mimo uszu uwagi Wilsona. - Pokaż. - Jak sobie życzysz, Wielki Smoku. Wilson zwilżył usta różowym językiem, ledwie widocznym spod wąsów. - Potrzebujemy jeszcze kilka minut. Potwór nic nie odpowiedział. Wilson odwrócił się i znikł w ciemnościach tunelu. Chwilę później pojawił się na dole, żywo dyskutując z czterema mężczyznami. Hart chciała dokładniej przyjrzeć się całej operacji. Sięgnęła do torby po okulary. Przed założeniem puknęła lekko w oprawki, by nastawić odpowiednie powiększenie. To co ujrzała na ekranach zaparło jej dech w piersiach, choć rozumiała niewiele. Plątanina hermetycznych formuł. Dobrze byłoby dostać kopię, by przestudiować w samotności. Ekrany zgasły, a z dołu rozległ się rytualny, monotonny śpiew, zaintonowany przez grupę zebranych tam magów. Spojrzała na podłogę. Wszyscy zwykli technicy zniknęli - z wyjątkiem jednego, który przymocowywał wąż do pojemnika na kółkach. Drugi koniec węża tkwił w kadzi. Dopiero teraz zauważyła, że technikiem była kobieta. Podeszła do najbliższej tablicy i sprawdziła jakieś czujniki. Do kadzi zaczęła spływać zielona ciecz. Im więcej jej przybywało, tym wolniej ruszał się kształt na dnie naczynia, aż do zupełnego znieruchomienia. Najwidoczniej usatysfakcjonowana, kobieta zasłoniła pulpit i wyszła. Gdy tylko zniknęła z pola widzenia, magowie zaczęli głośniej śpiewać swą pieśń. Otaczająca mistrza czwórka podzieliła się na dwie pary, które stanęły po obu stronach zbiornika. Pieśń brzmiała coraz mocniej. Wilson zbliżył się do kadzi. Pary rozdzieliły się w ten sposób, że jedna osoba pozostała na swoim miejscu, a druga przeszła ćwierć obwodu czary. Śpiew był już bliski krzyku, gdy zaczął powoli opadać. Ręce stojącego wewnątrz okręgu Wilsona wykonywały szereg zawiłych gestów. Jego ruchy stawały się coraz mniej zamaszyste, aż w końcu ograniczyły się do samych tylko dłoni i palców, które również spowolniały. Wilson cofnął się na swoje poprzednie miejsce. Jednym ruchem prawej dłoni wydobył uprząż z mroków sufitu. Jej końce zanurzyły się w ponownie przezroczystym płynie kadzi i owinęły wokół spoczywającego w bezruchu kształtu. Wilson skinął dłonią i uprząż zaczęła się podnosić. Kształt wydobyty z naczynia przypominał człowieka. Chociaż był nagi, Hart nie mogła dostrzec żadnych cech płciowych. Teraz gdy wynurzył się z cienia, widziała jego mlecznobiałą skórę, taką samą jak kolor cieczy w naczyniu na samym początku. Ciało było miękkie, z ledwo zaznaczonymi mięśniami. Sprawiało wrażenie czegoś nie do końca uformowanego. Ekrany dookoła misy znów zaświeciły ukazując nowej istocie kolumny i szeregi cyfr, formuły, schematy i tabele. Hart nie interesowały liczby czy obrazy. Wyciągnięty z kadzi obcy kształt, przyciągający i odpychający zarazem, przykuł bez reszty jej uwagę. Ogarnęła j ą fala gwałtownego podniecenia, usuwająca gdzieś chłodny profesjonalizm. - Niezwykłe, prawda? Hart była wstrząśnięta. Nie zauważyła nawet, kiedy Wilson opuścił podłogę i znalazł się znów na platformie. - W życiu czegoś takiego nie widziałam. - Nikt tego wcześniej nie widział. To również decyduje o wartości. - Skup się na danych, które posłużyły do przygotowania reakcji, Hart. Była zła na potwora, że użył jej nazwiska przy Wilsonie, ale wykonała jego polecenie. Z ekranów zniknęły cyfry i tabele. Ciało przybrało kształty zawodnika olimpijskiego, jednak żaden olimpijczyk nie byłby tak doskonały pod każdym względem. - Genialne - wyszeptała. - Bardzo dobrze - Smok parsknął z zadowoleniem. Mag ukłonił się nisko. Wyraz jego twarzy nasuwał skojarzenia z dumnym służącym i szczęśliwym naukowcem. Pod maską uśmiechu Hart dostrzegła wyraz olbrzymiej ulgi. Smok podniósł się wyciągając szyję na znak usatysfakcjonowania. Kiedy opuszczali salę narodzin, potwór przemówił. - Myślę, że pan Drakę powinien już zacząć operację Wiarołomca. Rozdział 5 - Powstaliśmy z prochu tej planety i jej zwrócimy nasze ciała, posłuszni odwiecznym prawom. Kiedy nasze ziemskie powłoki zjednoczą się na powrót z Matką Ziemią, dusze ulecą w przestworza, by sięgnąć po zasługi. Wspomnijmy teraz czyny naszego brata Jiro. Ksiądz zamilkł i po kilku krótkich "amen" w małej kaplicy zaległa cisza. Pomieszczenie nie było wypełnione. Nie licząc Sama, Hanae i księdza, przyszło może z dziesięć osób. Podczas roku spędzonego w arkologii Jiro nie zawarł wielu znajomości. Większość przybyłych stanowili dawni partnerzy w interesach. Z rodziny pojawił się tylko wuj. Jedyną ozdobą była gałązka kwitnącej wiśni, której kwiaty szybko więdły. Jej woń stłumił zapach glinianej podłogi. Sam przyjrzał się tekturowej trumnie. Była niedroga, a przy tym z materiału ulegającego biodegradacji - zgodnie z zaleceniami Konserwacjonistów. Papier był wciąż relatywnie tani w Northwest. Czytał, że wierni w innych regionach używali płóciennych toreb lub w ogóle nie dbali o nakrycie. Ksiądz zaszeleścił bawełnianą sutanną, by skupić uwagę zgromadzonych. - Siostry i bracia, my wciąż jesteśmy tutaj, w świecie żyjących. Nasz brat Jiro przeszedł do kolejnego etapu swej wiecznej podróży. Módlmy się, by osiągnął jedność z wszechmocnym duchem życia. Teraz złożymy jego ciało do grobu nie po to, by zamknąć je we wnętrzu ziemi, ale by uczynić jego zejście godnym. Niech to, kim był, na zawsze w nas zostanie. Ksiądz mówił, a trumna powoli zbliżała się ku wewnętrznej ścianie kaplicy. Sam zauważył nikły ślad zostawiony przez elektryczną platformę prze wożącą trumnę. Gdzieś tam, w ciemnościach, personel przekładał ją właśnie na transporter kursujący do recyklizatora. Organy, które mogły się jeszcze przydać, już wcześniej odesłano do banków-chłodni. Reszta pojedzie do poszczególnych składów. Konserwacjoniści traktowali recykling bardzo poważnie. - Rodzina prosiła mnie, bym poinformował państwa, że stypa odbędzie się w Hsien's Natural Food na poziomie 144. Ci, którzy pragną złożyć materialny wyraz swojej pamięci, znajdą przy drzwiach kaplicy listę proponowanych organizacji czekających na wsparcie. Datki można też kierować bezpośrednio do Kościoła Zjednoczonego Świata. Wszystkie dotacje są odpisywane od podatku. Dziękuję państwu za przybycie. Ksiądz ukłonił się i zniknął w ciemnościach. Po krótkiej chwili milczenia Sam i Hanae ruszyli ku wyjściu. Nagle Sam stanął jak wryty. Przy drzwiach zobaczył Alice Crenshaw. Nie sądził, że ta bezduszna agentka się tu zjawi. Zawsze pozowała na osobę pozbawioną sentymentów. Decydując się podejść do niej, popchnął lekko w jej kierunku Hanae. Nie uszli nawet dwóch kroków, gdy drogę zastąpił im mały, cherlawy człowieczek z porcelanowym infogniazdem w prawej skroni. Gniazdo i szpila w klapie marynarki sugerowały, że to deker z Renraku. - No popatrz, popatrz - odezwał się bez wstępu. - Czasem poznajesz człowieka dopiero po jego śmierci. Nie wiedziałem, że Jiro był Konserwacjonistą. A pan? - Ja również - odparł Sam, zirytowany bezpośredniością mężczyzny. - Ej, musiałeś coś o tym wiedzieć - nalegał tamten. - Byłeś jego najlepszym kumplem. Prawda, Wamer ? - Verner. Ja bym tego tak nie nazywał. Po prostu znaliśmy się. Po śmierci żony Jiro nie miał nikogo bliskiego. - No tak. Myślałem, że znałeś go lepiej niż my, faceci z Danych. Mężczyzna przebiegł wzrokiem po kaplicy. - Masz rację, nie miał zbyt wielu kolegów. Sądziłem, że przyjdzie więcej ludzi z biura, chociaż był takim odludkiem. Duch zai-batsu i te sprawy. Żeby wkupić się w jego łaski, jednej pensji pewnie by nie starczyło, co? - Tutaj, w Ameryce firma nie wymaga przestrzegania wszystkich zasad religijnych. - W głosie Sama słychać było zniecierpliwienie. Pomyślał, że to najlepszy sposób, by pozbyć się faceta i odejść w swoją stronę. - Tutaj w... ach! Racja! Ty przecież przyjechałeś z Japonii w tym samym czasie, prawda? - Mężczyzna nie czekał na odpowiedź. -Tam musi być zupełnie inaczej. Żadnych Indiańców wynoszących się ponad cywilizowanych ludzi. Podobno nawet nie ściągają kasy z metasów. Trzymają ich w rezerwie albo jakoś tak. - Nic o tym nie wiem - powiedział Sam przez ściśnięte zęby. -Nie wychodziłem zbyt często z domu. - Wszędzie słyszy się o tej wyspie Yomi. To tam trzymają orków i trolle? Sam z trudem hamował złość. Facet był po prostu nietaktowny. Kłócić się z nim byłoby bez sensu, poza tym nie chciał robić sceny w kaplicy. - Byłem shaikujin. Jak każdy dobry pracownik nie oddalałem się nigdy od Renraku, chyba że w interesach. Firma nie miała do czynienia z tymi tak zwanymi Przemienionymi, więc nie widziałem ich wielu. - Rozumiem, rozumiem. Miałem kumpla, naprawdę dobrego mechanika. Casey, bardzo fajna dziewczyna, chociaż krasnolud. Dostała robotę w Raku, przez EEO. Jakieś sześć miesięcy temu szef oskarżył ją o zaniedbywanie obowiązków. Kompletna bzdura. Człowieku, ona troszczyła się o maszyny jak o własne dzieci. Poświęcała im więcej czasu, niż tego wymagano. Słyszałem, że trafiła do Mitsuhamy. To też Japonce, ale nie mają takiego świra na punkcie wyższości Azji. Sam zauważył, że Crenshaw wyszła na zewnątrz. - Słuchaj, ee... - Addison - podsunął mężczyzna. - Billy Addison. - Addison-5<3«, miło się rozmawiało, ale muszę już lecieć. Sam chwycił dłoń Hanae, starając się wyminąć Addisona. Deker uniósł rękę, by go zatrzymać. - Jeszcze chwileczkę. Właściwie to chciałem o coś zapytać. Ja... no... widzisz, my faceci z Danych zastanawialiśmy się nad tym. Wiemy, że przyjaźniliście się z Jiro... -I co? Addison machnął nerwowo ręką. Obejrzał się, czy nikt nie stoi dostatecznie blisko, by podsłuchiwać. Kiedy zobaczył, że kaplica pustoszeje, odetchnął z ulgą. - Ludzie plotkują... Podobno Jiro chipował, kiedy spadł. - Chipował? - zapytała Hanae. - No wiecie, używał LNŻ. Hanae zatkała dłonią usta. LNŻ znaczyło Lepsze Niż Życie. Chipy LNŻ miały stanowić rozrywkową symulację i podłączano je przez infogniazda w skroni lub specjalną podstawkę. Wyzwalały w ludziach przeżycia, których nie można było doświadczyć inną drogą. Wprowadzały człowieka w świat rzeczywistości wirtualnej. W przeciwieństwie do przeżyć realnych, wrażenia zmysłowe wywołane przez LNŻ były wzmacniane elektronicznie i docierały do mózgu poza zwykłymi drogami percepcji. Były znacznie intensywniejsze, głębsze i mocniejsze niż cokolwiek dotąd poznanego. Sam nie był pewien, czy to wszystko prawda, ale wiedział, że bardzo łatwo się uzależnić od LNŻ. Użytkownicy często zatracali się w wyimaginowanym świecie, tracąc kontakt z rzeczywistością. Umierali z braku opieki lub też "normalne" życie brutalnie wkraczało w ich umysły. Sam nagle zdał sobie sprawę, że ktoś taki może - tracąc poczucie rzeczywistości - wejść na balustradę i z niej spaść. Czy tak się właśnie stało z Jiro? W związku ze zbliżającą się rocznicą śmierci Betty popadał w coraz głębszą depresję. To prawda, aplikował sobie LNŻ krótko po powrocie do Renraku, ale trzymał się z dala od cięższych rzeczy. Nawet jego lekarz to aprobował i sam przepisał mu krótką serię jako terapię związaną z powrotem do wspólnoty. Słowa Addisona stawiały całą sprawę w nowym świetle. Sam oczywiście nie chciał z nim dyskutować ani wciągać w coś Hanae. - To wszystko nie nasza sprawa. A poza tym i tak już nie pomożemy Jiro. - Nie chodzi o Jiro. Myśleliśmy o czymś innym. O reputacji wydziału. Gdyby ktoś usłyszał, że Jiro używał kości z programem LNŻ, wszczęto by śledztwo. Słyszałeś, że Kansayaku Sato przyjeżdża? Znasz tego rzeźnika? On mógłby... - mówiąc to zmarszczył brwi, a jego głos przeszedł w konspiracyjny szept. - Wiesz, o co mi chodzi. Martwiliśmy się. Sam mógł zrozumieć ich obawy, zwłaszcza jeśli któryś z kolegów Addisona miał coś do ukrycia. Jednak nic z tego, o czym mówił, nie mogło stanowić bezpośredniego zagrożenia dla Renraku. Gdyby było inaczej, Addison i wszyscy zamieszani w sprawę mieliby spore kłopoty. Obecność LNŻ w tej aferze mogła oznaczać, że ktoś z wydziału jest uzależniony. Wielu dekerów korzystało z programów zapisanych w kościach, by się rozerwać, ale większość była na tyle rozsądna, aby nie używać LNŻ. Posądzenie o branie udziału w niebezpiecznych rozrywkach z pewnością znalazłoby się w aktach takiego pracownika, a to z kolei utrudniłoby mu drogę awansu. I trudno się temu dziwić. Żadna ze znaczących korporacji nie powierzy sekretów Matrycy komuś, kto jest uzależniony. Zbyt wiele było przypadków szantażowanych dekerów kradnących pliki czy szalonych operatorów Matrycy zawieszających systemy. Chore umysły nie potrafiły odróżnić własnych fantazji od sztucznej rzeczywistości Matrycy. Deker, który chipuje, był już przekreślony. A może ten ktoś już zapłacił cenę. Jeśli Addison lub jego kumple dostarczali Jiro kości pamięci, jeśli Jiro był pod ich wpływem, kiedy spadł, wówczas w grę wchodziłoby morderstwo. Sam nie przypominał sobie, by w szpitalnym pliku Jiro była mowa o LNŻ, ale to przecież nic nie znaczyło. Osoba, która dostarczyła mu kość z LNŻ, mogła być przy nim w chwili upadku i usunąć kość przed przybyciem pomocy medycznej. Prawdopodobnie obawiała się śledztwa, które zdemaskowałoby jej poczynania. Sam przypomniał sobie ikonę Jiro napotkaną w zeszłym tygodniu w Matrycy. Czy sterował nią ktoś z wydziału? Ludzie w wydziale danych wiedzieli o wypadku Jiro i mieli dostęp do jego cyberdeku. Nie można ukryć wysmażonego dekera, ale sprawna ekipa była w stanie odłączyć operatora ikony od systemu zanim dopadł go czarny lód. Używanie cudzego terminalu było zabronione pod karą wydalenia z korporacji lub wysokiej grzywny, ale to nie zawsze odstraszało profesjonalnych hackerów. Kimkolwiek był użytkownik ikony Jiro, próbował przekroczyć Mur, co uważano za bardzo poważne przestępstwo. Jeśli to ktoś ze znajomych Addisona, wszystkim im groziło wydalenie, gdyby sprawa wyszła na jaw. Mieli więc istotny powód, by pozostać w ukryciu. - Nie martw się, Addison-sam?. Myślę, że nie będzie żadnego śledztwa w sprawie LNŻ. Mówiąc to Sam był przekonany o czymś zupełnie przeciwnym. Jiro nadużywał kości pamięci, ale w jego szpitalnym pliku nie wspomniano nawet o tym. Dlatego właśnie powinno się odbyć dochodzenie. Z drugiej jednak strony, gdyby winny znajdował się wśród towarzyszy Addisona, ten nie stałby tutaj zadając nerwowo pytania. Brak oficjalnego zainteresowania całą sprawą był zasłoną dymną dla kogoś innego. Crenshaw pracowała w służbach bezpieczeństwa. Może ona coś wiedziała. - My naprawdę musimy już iść. - Jasne, stary. -Addison przestąpił z nogi na nogę. Po jego twarzy przebiegł nerwowy uśmiech. - W każdym razie dzięki, Warner. Jesteś równy gość. Sam ruszył biegiem do drzwi kaplicy. Nie pytając o nic, Hanae próbowała go gonić, ale po chwili zrezygnowała. Sam spieszył się w obawie, że nie zdąży złapać Crenshaw. Przebiegł wzrokiem park otaczający kaplicę, nigdzie jej nie dostrzegając. Nagle ujrzał, jak idzie ścieżką na skraju parku, ledwie widoczna z tej odległości. Pognał w tamtym kierunku. Na odgłos jego kroków kobieta obejrzała się, ale nie stanęła. Sam uniósł rękę i zaczął do niej machać. Crenshaw odwróciła się i przyspieszyła kroku. Na zakręcie ścieżki, przy pomniku Wodza Sealtha, jeszcze raz się obejrzała, po czym zniknęła za drzewami. Sam wciąż ją gonił. Powoli zaczął tracić oddech. Był za ciężki i stanowczo nie w formie. Pośliznął się na skrzyżowaniu ścieżek. Dobiegł do pomnika i oparł się p niego, zdumiony tym, co zobaczył, a raczej czego nie widział. Ścieżka, którą szła Crenshaw, była pusta. Nie mogła nigdzie skręcić, ponieważ alejka nie krzyżowała się z innymi. Musiała po prostu z niej zejść. Najwyraźniej pragnęła uniknąć spotkania z Samem. Dlaczego? Pytanie musiało na razie pozostać bez odpowiedzi. Nie miał szans znaleźć jej w parku. Crenshaw z pewnością potrafiła umknąć przed jego improwizowanym pościgiem. Była tam, gdy zginęła Betty Tanaka, dzieliła niewolę wraz z Jiro i Samem. Co nią kierowało, że przyszła na pogrzeb Jiro? Przywiązanie? Lojalność? Ciekawość? Widziała Sama i musiała wiedzieć, że chce z nią porozmawiać. Dlaczego uciekła? To wszystko nie trzymało się kupy. Za mało faktów, za dużo domysłów. Zaczynał podejrzewać, że może sam nie chce odróżnić prawdy od oczywistej fikcji i ewidentnych kłamstw. Dorastał w poczuciu, że prawda jest najważniejsza, ale teraz zaczynał podejrzewać, że wcale nie chciałby jej poznać. Komuś zależało na zatuszowaniu faktów dotyczących śmierci Jiro. Prawdopodobnie był to ktoś związany z korporacją Renraku. Jakaś ambitna, pragnąca przejąć władzę osoba na kierowniczym stanowisku manipulowała faktami dotyczącymi cudzych śmierci. Pomyślał nagle, że zachowuje się jak ofiara oszustwa tygodnia z Wyznań pracownika korporacji na kanale 23. Chciał obrócić to wszystko w żart, ale nie mógł. Miał zbyt wiele dowodów, że coś jest nie w porządku. Ile jeszcze pewników okaże się kłamstwem? Wciąż się nad tym zastanawiał, kiedy dołączyła do niego zziajana Hanae. Jej twarz pokrywał rumieniec. Sam wiedział, że to od biegu, a nie ze złości na niego. Uniosła brwi ze zdziwienia i zmartwienia. - Dlaczego uciekłeś? - To nie była ucieczka. Zobaczyłem Alice Crenshaw. Chciałem z nią pogadać o Jiro. Też go znała. Próbowałem j ą dogonić, ale ona wyraźnie nie miała ochoty mnie widzieć. Wiedziała, że chcę porozmawiać i odeszła. Unika mnie, tak jak wszyscy w firmie. - Ja cię nie unikam - powiedziała miękko Hanae. Mówiła prawdę. Była dla niego bardzo dobra, zawsze gotowa go wesprzeć. Dlaczego więc wciąż miał wątpliwości co do swoich uczuć względem niej? Objął ją, jak zawsze gdy pragnął zapomnieć o swoich problemach. Hanae odwzajemniła uścisk, czując się bezpiecznie w jego ramionach. Ciągle nie rozumiała, że on nie odprężał się tak łatwo jak ona. A jeśli nawet rozumiała, kładła to na karb ciężkich chwil, których mu nie brakowało odkąd się poznali. Dowodem były jego wyznania. - Moje życie tutaj nie ma sensu. - Nie mów tak, Sam - powiedziała strapiona. - Renraku jest naszym domem. - Nie moim. Uwięzili mnie tu. Nie dostaję dobrych zadań. Obniżyli mój poziom dostępu. To nie ma sensu. Poczuł, że zesztywniała w jego ramionach. Często powtarzała, że najbardziej go lubi, gdy jest zadowolony, że zrobi wszystko, by go uszczęśliwić. Bardzo chciał w to wierzyć. Więcej, pragnął wierzyć, że ona jest w stanie tego dokonać. Przecież jemu także zależało na jej szczęściu. Chciał spełniać jej oczekiwania, być takim, o jakim marzyła. - Zniósłbym to wszystko, gdyby tylko pozwolili mi skontaktować się z Janice. Oni wiedzą, co się z nią stało. Dlaczego mi nie powiedzą? - Muszą mieć jakieś ważne powody. Sam nie był tego taki pewien. Już nie. Hanae chyba nie zauważyła, że nie odpowiedział. - Zobaczysz, kiedy przybędzie Sato-sama, wtedy wszystko się zmieni. Będzie cię potrzebował przy swoim projekcie i na pewno ci pomoże. W końcu jest asystentem Aneki-sama, a Aneki-sama był twoim opiekunem. Renraku troszczy się o swoich wychowanków. Wszystko się jakoś ułoży. Sato-sama ci pomoże. Tak jak w Tokio - pomyślał. - Nie sądzę. -Ale musisz spróbować. Sam zmusił się do uśmiechu. - Dobrze. Rozdział 6 Alice Crenshaw zamknęła za sobą drzwi biura, ignorując protesty sekretarki szefa bezpieczeństwa. Przydałoby się jej co najmniej kilka ostrych słów. Adiutant dyrektora, Jhoon Silla, stał w połowie drogi między drzwiami a dyrektorskim biurkiem, zasłaniając jej szefa. Ubrany był jak zwykle w swój nieskazitelny czerwony kombinezon. Przy kołnierzyku lśniło złote logo Renraku i gwiazda kapitana. Biały pas w stylu Sama Browne wyróżniał się na tle czerwieni. Ten silny, młody mężczyzna stał sztywno, gotów do akcji. Jego dłoń spoczywała na kolbie pistoletu ukrytego w pochwie. - Bardzo sprytnie - powiedziała zbliżając się do niego - ale za wolno. Powinieneś być już przy drzwiach, zanim zdążyłam je zamknąć. Tadashi Marushige usiadł, kiedy obchodziła dookoła Sillę. Szef bezpieczeństwa położył ręce na biurku i zaczął się jej przyglądać bez zainteresowania. On również miał na sobie służbowy mundur korporacji. Na kołnierzyku widniały insygnia generała w siłach zbrojnych Renraku. Crenshaw nigdy nie widziała go w tym mundurze z wyjątkiem przeglądów elitarnych oddziałów Czerwonych Samurajów. Kiedy Marushige był w nastroju militarnym, zazwyczaj wkładał uniform z byle powodu. - Jesteś przed czasem - odezwał się obserwując Crenshaw siadającą w fotelu po lewej stronie biurka. - Dobry nawyk - dodał, a jego jadowity wzrok przewiercał j ą na wylot. - Nie przeszkadzaj sobie - odpowiedziała, wiedząc, że jej bezczelność strasznie go irytuje. - W porządku - odparł chłodno. - Właśnie kończyłem. Ruchem ręki przywołał do siebie Sillę. Adiutant zaczął zbierać z biurka mapy i wrzucać je do teczki. Wyjął zza biurka neseser i włożył tam teczkę. Crenshaw siedziała cicho, przyglądając się, jak Silla przechodzi przez pokój, stawia neseser i zajmuje miejsce przy drzwiach. Dostrzegła wojskowe kapelusze i płaszcze wiszące za adiutantem. Czyli planowano operację na zewnątrz arkologii. Ciekawe. Postanowiła to sprawdzić w swoich źródłach natychmiast po spotkaniu. Odwróciła się do Marushige, który spokojnie czekał. Jego ciemnobrązowe oczy spoglądały na Crenshaw. Nic nie mówił. Ta cierpliwość pokonała ją. - Nie tylko mój rozkład dnia ulegnie zmianie. W odpowiedzi szef mruknął coś pod nosem, co uznała za zachętę do dalszych słów. - Chyba zainteresuje cię, że twoje spotkanie o jedenastej opóźni się nieco. Nasi przyjaciele z Wydziału Specjalnego są w drodze i wkrótce tu będą. - Ciekawe. Jeśli Marushige był zaskoczony, to świetnie się maskował. Crenshaw podejrzewała, że nie był świadomy tych zmian. Gdyby o nich wiedział, z pewnością zosta wiłby polecenie, by mu nie przeszkadzano. Gdy przyszła, był przecież wraz z adiutantem zajęty planami. - I wiedząc, że chciałbym, abyś brała udział w tym spotkaniu, rzuciłaś wszystko i przybiegłaś natychmiast. Crenshaw zignorowała ironię w jego głosie. - To godne wyróżnienia. Pochwała w jego ustach, nawet brzmiąca w ten sposób, była czymś niespotykanym. Crenshaw nie okazała po sobie zdumienia, starając się nadać twarzy chłodny i obojętny wyraz. Sięgnęła do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyjęła paczkę papierosów. Wyciągnęła jednego z brązowej owijki i zapaliła od gorącej plamki wewnątrz pudełka. Podczas całej tej operacji po twarzy Marushige błądził lekki uśmiech. Kiedy Crenshaw zaciągnęła się pierwszy raz, otworzył szufladę, wyjął kryształową popielniczkę i popchnął ją na drugą stronę biurka. - Właściwie to twój rekordowo długi pobyt w arkologii jest godny wyróżnienia - odezwał się miękkim głosem. - I jak ci się u nas w Seattle podoba? - To nie Tokio. - No tak. Spędziłaś większość swojej długiej kariery poza biurem w Tokio. Nie dotknęło jej to, w jaki sposób wypowiedział słowo "długiej". Zabrzmiało to niczym przemówienie przed wysłaniem na emeryturę. - Oboje znamy moje akta. O co chodzi ? - Właśnie o te akta, Crenshaw-saw. Wziąwszy pod uwagę twoje osiągnięcia tutaj i poprzednie doświadczenia w Japonii, jesteś doskonałym kandydatem do pewnego bardzo szczególnego zadania. Oho, ten mały spryciarz znalazł wreszcie robotę, której nie będę w stanie wykonać. Jest tak zadowolony z siebie, że to rzeczywiście musi być samobójstwo. Zaciągnęła się papierosem, czując w płucach rozchodzące się ciepło. Nie sądziła, że Marushige będzie w stanie coś takiego wymyśleć. - Jak ci zapewne wiadomo, jeden ze starszych przywódców Renraku, Kansoyoku Hohiro Sato, zaszczyci swą obecnością arko-logię w Seattle. Prowadzi dochodzenie i przyjeżdża skontrolować działalność biura. Oczywiście jego ochrona będzie miała pierwszoplanowe znaczenie. Kansayaku oczekuje jak zwykle pełnej dyspozycyjności, której ja, ze względu na pewne okoliczności, nie będę w stanie mu zaoferować. Dlatego właśnie pragnę, żebyś została łącznikiem między mną a Kansayaku Sato. Będziesz również odpowiedzialna za jego osobiste bezpieczeństwo. Crenshaw odczuła ulgę pomieszaną z podejrzliwością. Nie miała najmniejszej ochoty na operację na zewnątrz. Była na te bzdury za stara, wszczepy konkurencji wyprzedzały o całą generację jej własne. Propozycja, którą przedstawił Marushige, wiązała się z pewnym ryzykiem, ale prawdopodobnie nie wymagała fizycznej sprawności. Dzięki środkom, jakimi dysponowało Renraku, zamach na Sato był prawie niemożliwy. Z drugiej strony, praca z tak wymagającym człowiekiem zmuszała do perfekcji. Jej kariera wisiała na włosku. Jeden mały błąd w obecności Kansayaku i pozostanie jej tylko emerytura. -A jeśli nie przyjmę tego... zaszczytu? - Twoja opinia nie jest brana pod uwagę. - Marushige rzucił okiem na konsolę pod biurkiem. -Zdaje się, że miałaś rację. Dwóch z Wydziału Specjalnego już tu jest. Wciskając guzik na biurku, wydał sekretarce polecenie wpuszczenia gości. Vanessa Cliber obwieściła swe przybycie głośnym trzaśnięciem drzwiami, które otwierając się uderzyły w zabytkowy kredens. Miała upięte w kok włosy, a na jej zarumienionej twarzy malowała się determinacja. Podeszła do biurka i rzuciła nań stos dyskietek, które rozsypały się we wszystkich kierunkach. Większość została na biurku, ale część spadła na podłogę. Crenshaw potrząsnęła w zdumieniu głową, widząc ten brak opanowania. Tak się nie postępuje w obecności Japończyków. - Co to ma wszystko znaczyć? - zapytała przybyła. - Sherman dostanie kota. Marushige pozostał niewzruszony. Wstał i ukłonił się na powitanie. - Dzień dobry, pani dyrektor Cliber. Nie rozumiem pani nawiązania do prezesa Huanga, ale pewnie chciała pani powiedzieć, że będzie on równie zdenerwowany. - Dalej, do licha. - No cóż, chwilę czasu zajmie nam pewnie pozbieranie dyskietek, które tak gwałtownie pani mi dostarczyła, proszę więc może powiedzieć, co panią tak rozzłościło. Marushige usiadł, a Silla podsunął krzesło Cliber. Nie skorzystała z niego. - Do cholery, przecież wiesz, o co chodzi. Szef bezpieczeństwa wzruszył ramionami. Jego uwagę pochłonął następny przybyły. - O, doktor Hutten. Przepraszam za moje zachowanie. Wasze przybycie zaskoczyło mnie. Silla, podaj doktorowi krzesło. Hutten wymamrotał podziękowanie i szepnął coś do Cliber. Odpowiedziała mu w ten sam sposób, po czym wzięła głęboki oddech i usiadła. Hutten zaczekał, aż Silla przysunie następne krzesło spod ściany. - Proszę wybaczyć Vanessie. Przez ostatnie kilka dni bardzo mało spała. Mieliśmy poważne problemy ze sekwenserem integracyjnym. Marushige westchnął ze współczuciem. - Rozumiem doskonale, doktorze. Skoro przyjechaliście przed spotkaniem, wnioskuję, że zwyczajowe grzeczności nie zostaną dopełnione. Przystąpmy więc od razu do rzeczy. Czym mogę służyć? Cliber parsknęła. - Powinieneś już wiedzieć. Wysłałam ci wystarczająco wiele wiadomości. Nie możemy zacząć żadnych działań bez twoich ludzi. -Ach tak. Zapewniam, pani dyrektor, że wszystkie te wiadomości znalazły się na moim biurku. My tutaj, w Wydziale Bezpieczeństwa, robimy wszystko, by popchnąć sprawy naprzód. - W takim razie jesteście kompletnymi ofermami - wybuchła Cliber. - Vanessa! - Przepraszam, Konrad - odpowiedziała pojednawczo Huttenowi. Przez chwilę widać było, jak stara się opanować przed dalszym wywodem. - Przez ostatnie cztery miesiące Wydział Bezpieczeństwa nie odpowiedział na żadną z naszych próśb dotyczących zwiększenia kadr. Brakuje nam ludzi. Potrzebujemy więcej etatów. Jeśli nie możecie nam dać ekspertów komputerowych, przyślijcie chociaż techników. Przydadzą się nawet badacze. - Tak, rzeczywiście - poparł ją Hutten. - Zwłaszcza że macie kilku obiecujących. Zależałoby nam szczególnie na Schwarzu, Vernerze i Chu. Crenshaw zgasiła papierosa w popielniczce, którą postawiła na skraju fotela. Jeden nieopatrzny ruch sprawił, że popielniczka znalazła się na podłodze, zaśmiecając całą zawartością dywan. - Weźmy na przykład takiego Vernera - kontynuowała Cliber. -Ten facet pracował przez kilka lat w biurze w Tokio. Wysokie kwalifikacje, sprawny, doskonały materiał na pracownika sztabu operacyjnego. Dostał nawet pochwałę od Aneki. Czego jeszcze trzeba, żebyście go zaaprobowali? - Czasy i ludzie się zmieniają- mruknęła Crenshaw. - Jak mam to rozumieć? - Verner jest klasyfikowany w grupie ryzyka. - Nie przypominam sobie żadnej notatki na ten temat w jego aktach - odezwał się Hutten. -Ale tak jest - warknęła Crenshaw. Nie znosiła, gdy ktoś podważał jej słowa. Traktowała innych jako wiarygodnych i tego samego oczekiwała od nich. Dlaczego nie mogli po prostu przyjąć tego, co powiedziała? Marushige przeciął tę dyskusję. - Nie wnikajmy w szczegóły. Dyrektorze Cliber, doktorze Hutten, przyjąłem waszą oficjalną skargę. -I Shermana. -I prezesa Huanga. Ale w tej sytuacji mam związane ręce. Wydział Specjalny jest odpowiedzialny za stworzenie w pełni czującej, sztucznej inteligencji. Jeśli się uda, będzie to wyczyn na skalę światową. Jednak nie możemy dopuścić, by konkurencja ukradła efekty naszej ciężkiej pracy. - Nie dogonią nas przez najbliższe lata. - To pani opinia. A jeśli ich badania utknęły na problemie, który my już rozwiązaliśmy? Czy wówczas szpieg nie byłby w stanie wykraść dla nich owej cennej informacji? - Nikt nie jest tak blisko sukcesu jak my - zaoponowała Cliber. - Pani może tak myśleć. Stać panią na to. Ale nie mnie. Wydział Bezpieczeństwa odpowiada za utrzymanie w tajemnicy nawet faktu, że badania nad sztuczną inteligencją są przez Renraku prowadzone. Większość naszych ludzi nie ma o tym pojęcia. Nie mogę dopuścić, by jakiś agent poznał te utajnione projekty. -Nie popisałeś się w zeszłym tygodniu - stwierdziła Cliber zgryźliwie. - Ach, chodzi pani o uzurpację programu osobistego Tanaki? -A o co innego? Chyba, że twoja idealna struktura bezpieczeństwa kryje więcej takich wpadek. Twarz Marushige zesztywniała w uśmiechu. Oczy błysnęły groźnie, ale głos pozostał miękki i uprzejmie spokojny. - Oczywiście, że nie, pani dyrektor. Mój wydział zawsze przyznaje się do błędów. Przecież natychmiast poinformowaliśmy was o tym incydencie, prawda? - Owszem. Ale od tamtej pory nic więcej nam nie wyjaśniliście. Wiecie lepiej niż inni, jak skomplikowany musi być system bezpieczeństwa w Matrycy. Większość z naszych dekerów pracuje w ściśle określonych rejonach, działając bez pełnej wiedzy o tym, co chronią. Jedni donoszą o nieistotnych incydentach, które uważają za ważne, inni natomiast w ogóle nie przekazuj ą informacji o interesujących nas danych. Nasi operatorzy z Zeta są niemal pewni, że żadne dane nie zostały usunięte, ale nie zbliża to nas do ustalenia, kto kontrolował program Tanaki. - Czy udział Vernera ma jakiś związek z zaklasyfikowaniem go do grupy ryzyka, Crenshaw? - zapytał Hutten. - O czym ty mówisz? - Był w węźle, kiedy intruz sforsował naszą obronę. Crenshaw spojrzała na Marushige. Twarz dyrektora nie wyrażała żadnych uczuć. Jeśli wiedział, to w każdym razie tego nie przyznał. Nie spodobało jej się to skojarzenie. - Pani Crenshaw bada osobowy aspekt tej sprawy - zapewnił Marushige. - Nie dysponujemy poważnymi dowodami na udział Vernera w próbie penetracji projektu SI. Zaręczam, że Wydział Bezpieczeństwa robi wszystko, by wykryć sprawcę. - Podobnie jak robi wszystko, by zapełnić nasze luki kadrowe? - zapytała zjadliwie Cliber. - Ta uzurpacja programu osobistego jest przykładem kłopotów, 2 jakimi się borykamy. Zgodzicie się chyba ze mną, że gdyby ktoś taki jak Verner był zamieszany w próbę naruszenia ochrony naszego systemu komputerowego, nie chcielibyście, żeby zajmował stanowisko ułatwiające mu kradzież naszych sekretów. Prawda, dyrektorze? Cliber zmrużyła oczy. - Jeśli Verner jest niepewny, wyrzućcie go. Jeśli nie, dajcie go nam. - Zagrożone zostało bezpieczeństwo projektu, a ja za nie odpowiadam, pani dyrektor. - A ja odpowiadam za wykonanie projektu w terminie. - Czyli musi pani rozumieć wagę problemu i potrzebę zachowania najwyższej ostrożności. - Wiem, co próbujesz zrobić - odpowiedziała Cliber. -1 upewnię się, czy Sato również zdaje sobie z tego sprawę. - Kansayaku Sato prowadzi własne dochodzenie i wyciągnie z niego odpowiednie wnioski, pani dyrektor - odrzekł spokojnie Marushige. Cliber przyglądała mu się przez chwilę. - Możemy już wracać, Konrad. Nie mamy tu nic więcej do załatwienia. Wstała gwałtownie i ruszyła ku drzwiom. Hutten podniósł się^ niezdarnie, a na jego twarzy zamajaczył niepewny uśmiech. Wykonał grzecznościowy ukłon i podążył za s woj ą przełożoną. - Silla - odezwał się miękko dyrektor - zorganizuj samochód. Kiedy za adiutantem zamknęły się drzwi, Marushige obrócił się do Crenshaw. - Zbyt jawnie okazujesz wrogość, Crenshaw. Mogą donieść, co mówiłaś o Vernerze. Była już dostatecznie zirytowana jego poprzednimi komentarzami i nie miała ochoty na dalszą grę. - Niech donoszą. - Powinnaś być ostrożniejsza - ostrzegł. - Możesz wiele stracić. - Zajmij się swoimi sprawami, dobrze? Jeśli ja spadnę ze stołka, to ty też polecisz. Dlaczego nie włączyłeś danych Vernera do rejestru bezpieczeństwa? Wiedziałeś, że był tam, kiedy zaatakowano Mur. Marushige zesztywniał. - Wygrałaś. Wiedział. Przesłała mu zjadliwy uśmiech. - Trudno będzie ci utrzymywać, że twoja narkotyczna pompka nie miała w tym udziału. Jego nozdrza zadrgały z wściekłości, jak zawsze gdy ktoś wspominał o jego i tak już powszechnie znanej tajemnicy. Marushige miał wszczepiony system kontrolno-rozdzielczy, który zapewniał mu stały dopływ specjalnych psychoaktywnych substancji odurzających. Środki te miary za zadanie powstrzymywać agresywne zachowania. Przed implantacją nie potrafił panować nad gwałtownymi reakcjami, przez co omal nie wyrzucono go z korporacji. Narkotyki załatwiły ten problem, jednak zdarzały się czasem zakłócenia w dozowaniu. Marushige, który rozpaczliwie bronił swej pozycji w Renraku, starał się tuszować takie wpadki. Jego zawstydzenie dawało Crenshaw przewagę. - Nie zapominaj o tym, kto ma taśmę pokazującą, jak wyżywasz się nad biednym, spóźnionym Claybourne'em. Ten dzieciak nie zostałby kaleką, gdybyś go wtedy nie uderzył. - Nie powinien był robić sobie zastrzyku - wycedził Marushige przez zaciśnięte zęby. Crenshaw zaśmiała się i wyjęła następnego papierosa. - Nie ma znaczenia, co on powinien. Ty nie powinieneś był go kopnąć. Można być durniem na wiele sposobów. Ty uszkodziłeś mu rdzeń kręgowy. - Był nieudolny. - Tak właśnie nazwą cię twoi przełożeni, jeśli dowiedzą się, że zrobiłeś kalekę z ich cennego nabytku. - Taśma może być spreparowana. To będzie mój argument. - Ty chyba przestajesz myśleć, Marushige. Już to przerabialiśmy. Oryginalność taśmy potwierdzą wszystkie testy, jakich sobie tylko zażyczysz. - Jeśli to zrobisz, potwierdzisz swój współudział we włamaniu. Mogłaś zatrzymać tamtych shadowrunnerów na ulicy. - To nie należało do moich obowiązków. - Kansayaku może to widzieć inaczej - powiedział Marushige. - Mówi się, że on kładzie duży nacisk na własną inicjatywę. - I właśnie dlatego tutaj jestem. Tu, w centrum bezpieczeństwa arkologii. Dlatego mam tę bardzo użyteczną taśmę trideo. Ja nie wykazuję własnej inicjatywy? - zapytała z zimnym uśmiechem. -Wierzę jednak, że wykorzystam j ą do celów osobistych. Marushige oparł się plecami o krzesło. Prawą dłoń zacisnął w pięść i nakrył ją lewą ręką. - Twoje milczenie na temat Claybourne'a zostało odpowiednio wynagrodzone. Pomijając twój arogancki sposób zachowania się w biurze, jesteś dobrym zastępcą. Nie próbuj mnie do niczego zmuszać. Uważaj, Crenshaw, żeby nie posunąć się za daleko. - Ja cię do niczego nie zmuszam. Możesz sobie zatrzymać swoje stanowisko, jak długo chcesz. Mnie ono nie interesuje. Ale nie próbuj mnie wypchnąć, bo jeśli ja polecę, to ty razem ze mną. Marushige dotknął kciukiem poszarpanej blizny na lewym policzku. Po dłuższej chwili odezwał się. - Byłoby rozsądnie, gdybyś zapomniała o swojej obsesji na tle Vernera, kiedy Sato przyjedzie. Kansayaku jest ściśle związany z dyrektorem Aneki, którego Verner był pupilem. Nikt z nas nie chce mieć problemów. - Wzrusza mnie twoja troska - wycedziła Crenshaw. Wiedziała, że Marushige nie o nią się martwi. Boi się, że Sato dokonując inspekcji odkryje jego manipulacje w aktach. Bardzo by mu ulżyło, gdyby jej podwinęła się noga. W ten sposób pozbyłby się zagrożenia z tej strony. - Nie masz się czego obawiać. Sato nie lubi Vernera bardziej niż ja. - To śmiałe twierdzenie i brzmi jak prawdziwe - odpowiedział. - Skąd ta pewność? - Nie zapominaj, że ciągle mam znajomości w pewnych kręgach - zaśmiała się Crenshaw. Marushige wykrzywił twarz w grymasie uśmiechu, ale jego oczy pozostały zimne i czujne. Rozdział 7 Sam był zdenerwowany. Bez wątpienia. Miał wilgotne dłonie i jak najszybciej chciał znaleźć najbliższy pokój wypoczynkowy. Gdyby miał pewność, że nie zawołają go przez kilka następnych minut, zdążyłby tam i z powrotem. Próbował złapać spojrzenie strażnika w czerwonym mundurze, który eskortował go od wyjścia z windy jeżdżącej na wyższe poziomy arkologii. Jednakże wzrok mężczyzny siedzącego naprzeciw skórzanego fotela Sama pozostawał niewzruszony, utkwiony w jednym punkcie. Jego ciało było tylko odrobinę mniej napięte niż wzrok. Próba nawiązania kontaktu nie miała sensu. Sam postanowił wstać z głębokiego, lepkiego fotela. Nie zdążył się jeszcze nawet wyprostować, a już strażnik był przy nim i bez emocji czekał na jego następny ruch. Z pewnością samuraj - strażnik mógł w każdej chwili stać się samurajem katem. Sam miał nadzieję, że nie zirytuje go za bardzo podchodząc do biurka sekretarki. - Przepraszam - uśmiechnął się uprzejmie, gdy kobieta spojrzała na niego - czy to jeszcze długo potrwa? Jej poprzedni życzliwy wyraz twarzy pozostał wspomnieniem. Nie odzywała się przez moment, przybrała surową minę, pod którą znikła jej uroda. Postanowiła dać mu do zrozumienia, że w ten sposób przekroczył pewną granicę uprzejmości. - Sato-sama wezwie cię, kiedy będzie gotów, Verner-san. - Ale ja tylko chciałem... - Proszę usiąść - przerwała stanowczo. Miała go za nic, tak przynajmniej wynikało z jej aroganckiego zachowania. Zamiast wrócić do lepkich czeluści fotela, postanowił wybrać coś przyjemniejszego. Przechodząc obok biurka, udał się do drugiej części tego obszernego pomieszczenia, chociaż wiedział, że stanowiło ono terytorium wyższych rangą pracowników. Sekretarka nie zareagowała na to niezgodne z zasadami posunięcie, ale był przekonany, że je zanotowała. I co z tego. Jego skromny bunt przeciw obowiązującej etykiecie wywołał w nim słabe poczucie, że panuje nad sytuacją. Ta część pokoju nie była przestronniejsza, ale za to elegantsza i bardziej zatłoczona. Dwóch Czerwonych Samurajów pilnowało ciężkich drewnianych drzwi do wewnętrznego biura. Dwóch innych ludzi siedziało na kanapie przy ścianie. Jeden z nich wyglądał, jakby drzemał, ale drugi odwrócił głowę w kierunku Sama, gdy ten wszedł na perski dywan zakrywający podłogę. Chociaż nie mógł dojrzeć ich oczu zasłoniętych przez wszczepione chromowe soczewki, był pewien, że obaj go obserwują i oceniają. Sam wybrał sobie krzesło. Było wyściełane tkaniną, więc nie musiał już myśleć, że się spoci. Chciał także przyjrzeć się mężczyznom, ale uznał, że byłoby niemądrze robić to tak jawnie. Odwrócił głowę w kierunku szklanej ściany za biurkiem sekretarki, udając zainteresowanie grupą kobiet pracujących w środku. Czasem tylko zerkał na Czerwonych Samurajów przebywających razem z nim w poczekalni. Samuraje okazali się niezbyt interesujący. Normalny widok: twardzi, znający się na rzeczy faceci, nie tak jak jego własny czerwony cień. W walce byliby niebezpieczni, ale nie stanowili zagrożenia dla takiego dobrego pracownika jak Sam. Dwaj pozostali byli inni. W klapach marynarek mieli wpięte znaczki korporacji, których rozszerzający się falisty kształt był mu doskonale znany jako symbol Renraku. Jednak poza tymi oznakami przynależności nic więcej nie wskazywało na to, że są typowymi pracownikami korporacji. Zaraz na początku Sam uświadomił sobie, że zna tych mężczyzn. A ściślej, że o nich słyszał. W tygodniu pomiędzy przyjazdem Hohiro Sato do Seattle a wezwaniem na tę rozmowę, Sam poświęcił trochę wolnego czasu na pewne dochodzenie. Liczył na to, że im więcej będzie wiedział o Sato, tym lepiej może wypaść na nie zapowiedzianej audiencji. Zorientował się, że Sato zawsze podróżuje w towarzystwie, co było oczywiste, zważywszy na jego pozycję w wielonarodowej korporacji. Poza rzeszą sekretarek, ochroniarzy, adiutantów i szoferów, do świty Kansayaku należeli również ludzie, których funkcja i obowiązki były dość niejasne. Sam zapamiętał twarz chromookiego mężczyzny z akt, które przeglądał. Nazywał się Kosuke Akabo i oficjalnie był specjalistą od public relation. Jeśli rzeczywiście się tym zajmował, to wizerunek korporacji, który kształtował, odbiegał od ogólnie przyjętych norm. Na jego twarzy malowała się hamowana drapieżność, niczym na obliczach Czerwonych Samurajów. Świetnie skrojony szary garnitur uszyty był z doskonałej tkaniny, zbyt drogiej dla przeciętnego pracownika. Całość wyglądała bardzo szykownie i elegancko. Nawet dla takiego dyletanta jak Sam było jasne, że Akabo jest kimś więcej niż zwykłym urzędnikiem. Spokojny, ale czujny, Akabo nie wykonywał żadnych niepotrzebnych ruchów, nie wykazywał też napięcia i gotowości właściwej samurajom. Sprawiał wrażenie człowieka zawsze świadomego, z której strony nadejdzie niebezpieczeństwo. I tak pewnie było. Jego wzrok wzmocniono technologią, być może inne zmysły również. Sam przyjrzał mu się ukradkiem w poszukiwaniu innych znaków zdradzających tego typu modyfikacje, ale poza chromowymi soczewkami nie zauważył żadnych oczywistych technicznych dodatków. Nie zachwiało w nim to jednak przekonania, że mężczyzna w szarym garniturze musi mieć cybernetyczne wszczepy. W dodatku nowocześniejsze i lepiej ukryte niż u ulicznego samuraja, który robił wrażenie nie tyle sprawnością bój ową, co chromowymi dodatkami. Akabo był wojownikiem, ochroniarzem swego pana. Sam miał co do tego pewność. Drugi mężczyzna musiał nazywać się Harry Masamba, ponieważ na liście towarzyszy Sato był tylko jeden czarny. W aktach figurował jako specjalista od organizacji czasu, jednak o jego profesji świadczyło niestosowne zachowanie i kapelusz z zagiętą w dół połową ronda. Był obwieszony symbolami i zasłaniał górną część jego twarzy. Żaden szanujący się pracownik nie pozwoliłby sobie na drzemkę w biurze szefa. Masamba był magiem. Widocznie jego umiejętności oceniano bardzo wysoko, skoro zachowywał się z taką swobodą i pewnością siebie. Sam rozmyślał nad obecnością maga. Wychowywał się wierząc w sztuczki wszelkiej maści szarlatanów wykorzystujących ludzką naiwność i łatwowierność. Jednak w przeciwieństwie do swojego ojca dorastał w świecie, który ludzie pokroju Masamby nazywali Szóstym Światem. Nie było zbyt wiele dowodów na to, że coś takiego jak magia naprawdę nie istnieje. Sam w każdym razie nie ufał j ej adeptom. Nie wszyscy myśleli podobnie. Korporacja opiekowała się magami, nie tyle dla korzyści materialnych, ile dla bezpieczeństwa. Nie było ich zbyt wielu i nie nadawali się do pracy przy taśmach montażowych, ale oddawali nieocenione usługi w dziedzinie wywiadu przemysłowego. Tam gdzie mag atakował, potrzebny był mag do obrony, co czyniło ich niezbędnymi w służbach specjalnych korporacji. Niemal wszyscy przywódcy wielonarodowych korporacji mieli czarodziejów w gronie swych najbliższych współpracowników. Niżsi rangą urzędnicy musieli wypełniać skrupulatnie wszystkie ich polecenia. Ludzie posiadający władzę nad siłami nadprzyrodzonymi byli zbyt niebezpieczni i cenni, by się z nimi nie liczyć. Fakt, że Sato miał maga, świadczył o jego potędze. Władza była tym, co Sato posiadał w Renraku w nieograniczonym zakresie. Nosił tytuł Kansayaku, ale w rzeczywistości był kimś znacznie potężniejszym niż tylko rewidentem do spraw finansowych. Sprawdzał również ludzi, wycinając martwe i nieużyteczne gałęzie z drzewa Renraku. Miał opinię człowieka rygorystycznego i dlatego budził strach. Teraz przybył do Seattle, gdzie projekt arkologiczny ciągle jeszcze nie został ukończony. Zaproszenie na spotkanie z Sato nie przestraszyło Sama. Nie był bezpośrednio zaangażowany w żaden istotny projekt, więc nie odpowiadał za opóźnienia. Odkąd wydalono go z Japonii, nie należał też do grupy operacyjnej. Nie miał zatem kontaktu z kierownictwem, które musiało wziąć na siebie winę za opóźnienia. Nawet gdyby ich wszystkich zwolniono, on prawdopodobnie zostałby na swoim stanowisku, dalej sprawdzając pliki i odsyłając dane. Jedyne co nad nim ciążyło, to list z prośbą o pozwolenie na spotkanie z siostrą. Nie widział żadnych powodów, dla których Sato miałby osobiście z nim rozmawiać. Przecież gdy ostatni raz się widzieli, Kansayaku nie okazał mu nic poza pogardą. Nie było żadnych powodów, by to się zmieniło. Tylko Hanae wierzyła, że po tym spotkaniu należy oczekiwać jakichś pozytywnych zmian. Sam zbyt wiele ostatnio widział i nie podzielał jej optymizmu. Z zamyślenia wyrwał go głos sekretarki wypowiadającej jego nazwisko. Niezależnie od tego, czy Sato chciał mu pomóc, czy udzielić nagany, opieszałość mogła mu tylko zaszkodzić. Wstał, poprawił marynarkę i ruszył czując na sobie chromowy wzrok Akabo. Stojący z tyłu czerwony cień Sarna nie poruszył się. Wystrój wewnętrznego biura był jeszcze bardziej imponujący niż poczekalni. Wytworny przedpokój prowadził do przestronnej sali, kilka razy większej od tej, którą Sam dzielił z tuzinem innych pracowników. Wrażenie wywołane pięknym umeblowaniem tłumiła ogromna przeszklona ściana, ukazująca panoramę Seattle na tle nieba. Dla Sama, izolowanego jak dotąd w arkologii, był to widok zapierający dech w piersiach. Mniej więcej w połowie drogi między wejściem a szklaną ścianą, na podwyższeniu z jakiegoś ciemnego, pełnego słojów drewna, stało biurko. Jego marmurowy blat wsparty był na chromowych nogach. Za biurkiem, na obitym zamszem krześle siedział elegancki, zadbany i doskonale ubrany mężczyzna. Sato. Kiedy Sam przebył może połowę drogi między wejściem a biurkiem, Sato wstał, zszedł z podestu i stanął przed biurkiem. - Konichiwa, Verner-sam. - Ojama shimasu, Sato-sama. - Sam odpowiedział grzecznościowym ukłonem. Uważał, że najrozsądniej być bardzo uprzejmym. - Usiądź, proszę - zaproponował Sato wyciągając rękę w kierunku niszy pod oknem. Sam wybrał krzesło zwrócone tyłem do wspaniałego widoku. Całe szczęście, że etykieta wymagała, by gospodarz wskazał mu miejsce. Sam nie chciał, by coś go rozpraszało. Sato również usiadł rzucając kilka luźnych uwag na temat ostatnich rozgrywek ligowych oraz pozycji The Sonics, dowodząc swej kompletnej ignorancji w dziedzinie koszykówki. Sam starał się podtrzymać kurtuazyjną wymianę zdań, wiedząc, że to niezbędny wstęp. W ten sposób rozmówcy sondowali nastrój przeciwnika. Jakaś kobieta wniosła tacę z herbatą i ciastkami. Kiedy zaczęła nalewać ją do filiżanek, Sam zdał sobie sprawę, że obsługuje ich Alice Crenshaw. Uśmiechnęła się do niego. Po plecach przebiegł mu zimny dreszcz. - Pani Crenshaw dostarczała mi informacji o wszystkich twoich posunięciach, odkąd przybyłeś do Seattle - odezwał się Sato, porzucając nagle uprzejmy ton. - Bardzo interesujące. Sam nie wiedział, co powiedzieć. Był zaszokowany. Nie miał przecież pojęcia, czego Sato się od niej dowiedział. Każde jego słowo mogło być wykorzystane przeciwko niemu. - Nie masz mi nic do zakomunikowania? - Uśmiech Sato przywodził Samowi na myśl rekiny w akwarium publicznym na Poziomie 2. - Myślałem, że będziesz chciał to skomentować. Na przykład podać mi powód, dlaczego to zrobiłeś. Sam chrząknął z zakłopotaniem. Wciąż nie wiedział, do czego zmierza test Sato. - Zawsze na pierwszym miejscu stawiałem dobro Renraku. Jestem pewien, że ani razu nie postąpiłem nielojalnie. - To tylko formułka, Verner-san. - Sato przyglądał mu się uważnie. - Nie jesteśmy na porannym zgromadzeniu i nie muszę wysłuchiwać jak powtarzasz shakun. Zapewniam cię, że znam prawa korporacji na pamięć. - Nie miałem zamiaru cię obrazić, Kansayaku. - Zatem nie czuję się obrażony - Sato postawił filiżankę z herbatą na tacy. - Na razie. Sam również postawił s woj ą filiżankę. Porcelana delikatnie stuknęła o emaliowaną po wierzchnie. Następne słowa Sato były tak ciche, że Sam ledwo je usłyszał. - Jesteś niezadowolony ze swojej pracy ? - Służę korporacji, Kansayaku - stwierdził Sam dobitnie. - Staram się jak najlepiej wykonywać wszystkie powierzone mi zadania. - Tak. Tak się wydaje. Nie było skarg na twoje wywiązywanie się z obowiązków. - Sato klepnął ramię fotela. Sam dostrzegł w jego głosie cień rozczarowania. -Ale jesteś niezadowolony. - Jestem zirytowany, że nic nie wiem o losie mojej siostry. - Mam wiadomości, że została ulokowana bez problemów. W takich wypadkach Renraku zawsze wypełnia swoje powinności. Poinformowano cię o tym oficjalnymi drogami. Sam przypomniał sobie te dwie krótkie linijki w poczcie elektronicznej. - Nie wątpię, że korporacja perfekcyjnie wykonała to, co do niej należy. Ale nie rozumiem, dlaczego nie mogę się z siostrą skontaktować? - O czym ty mówisz? - Wiele razy prosiłem o umożliwienie mi kontaktu z siostrą. Odmówiono mi. Nie otrzymałem nawet kodu pocztowego centrali relokacyjnej. - To brzmi nieprawdopodobnie. - Też tak myślę. Ale nie chciałem zgłaszać sprawy do Sądu Ugodowego. - Mój komputer - rozkazał Sato. Crenshaw przyniosła go, postawiła na biurku i rozwinęła ekran. Potem włączyła i ustawiła przed Sato. Przez chwilę stukała w klawiaturę. - W plikach nie ma zapisanych takich próśb. - Jak to możliwe? - zapytał Sam z niedowierzaniem. - No właśnie, jak? - dodał miękko Sato. Sam zwietrzył niebezpieczeństwo. Sato poinformował go właśnie, że nie ma żadnych oficjalnych zapisów dotyczących jego prób kontaktowania się z Janice. Czyli jego skargi na brak wiadomości nie zostaną poparte przez bazę danych korespondencji korporacji Renraku. Chcieli go zmusić do porzucenia całej sprawy. Nigdy. Za żadne skarby nie opuści siostry. Była całą rodziną, jaka mu została. Sato potwierdził jego obawy. - Teraz przyszedłeś do mnie i w czasie prywatnej rozmowy pytasz o swoją siostrę. Powiedziałem ci, że przez cały czas była pod troskliwą opieką personelu Renraku. Otrzymała pełną ochronę, jaką gwarantuje jej prawo. Dostaniesz wyczerpujący raport z całej sprawy i będziesz mógł wysyłać korespondencję przez biuro personalne. Nie ma dalszej potrzeby, by martwić tym twoich przełożonych. - Rozumiem - skłamał Sam. W rzeczywistości niczego nie rozumiał, ale jedna rzecz stała się jasna. Z niewiadomych powodów świadomie starano się odciąć go od siostry, a Sato był w to zamieszany. - Jestem zadowolony, że się rozumiemy, Verner-san. - Sato wstał, a jego niespodziewany ruch wyrwał Sama z zamyślenia. Również się podniósł. - Możesz wrócić do swoich obowiązków. - Jest mi bardzo przykro, że zabrałem ci tyle cennego czasu, Kansayaku. Po tym nie pozostało mu nic innego, jak wyjść. Mijając ostatni wiszący na ścianie obraz przed wyjściem, zaryzykował nieżyczliwe spojrzenie za siebie. Sato powrócił już do swojego biurka, wpatrywał się zaabsorbowany w ekran komputera. Crenshaw stała przy podeście przyglądając się Samowi z uśmiechem satysfakcji. Sprawiała wrażenie zadowolonej. Co takiego zrobił, że była mu nieprzychylna? Strażnik już czekał, żeby go odprowadzić do windy. Podczas jazdy w dół Sam przypominał sobie przebieg spotkania. Czuł, że nie wszystko do końca zrozumiał, że nie wychwycił wszystkich znaczeń. Chociaż próbował, wciąż nie był w stanie odnaleźć się w tej sytuacji. Hanae czekała na niego w hallu Poziomu 200. Stała spokojnie za barierą, kiedy samuraj poprawiał mu sygnalizator przymocowany do nadgarstka. Sygnalizator miał za zadanie alarmować straż, gdyby opuścił te części arkologii, po których mógł się poruszać. Nie wolno mu było wjeżdżać na wyższe poziomy, chyba że znów zostałby wezwany. Ledwie przeszedł przez wykrywacz, podbiegła do niego Hanae. Jej twarz wyrażała napięcie i oczekiwanie. -I jak poszło? Nie chciał jej rozczarować, ale nie miał nic, co mogłoby potwierdzić jej nadzieje. - Powiedzieli mi, że będę otrzymywał regularne sprawozdania o stanie Janice. Mogę do niej pisać listy, ale nie mogę już więcej się skarżyć. Nie zabronili mi się za nią modlić. Przyjrzała się uważnie jego twarzy. - Wciąż nie wierzysz w ich dobrą wolę, prawda? Nie odpowiedział. Jeśli potrafiła tyle wyczytać z jego twarzy i głosu, znała też odpowiedź. Wyciągnęła dłoń i dotknęła jego policzka. Potem objęła go i przyciągnęła do siebie. Jej ciepło działało kojąco. - Myślę, że musisz z kimś porozmawiać - powiedziała niepewnie. - Nie potrzebuję terapeuty. Zaśmiała się nerwowo. - Nie, nie to miałam na myśli. Powinieneś porozmawiać z kimś, kogo spotkałam na dole, na promenadzie. - Hanae, naprawdę nie jestem w nastroju do pogawędek z nieznajomymi. - Nigdy nie uważał jej znajomych za interesujących, a teraz po prostu chciał być sam. - Nie musisz tego robić natychmiast. Poza tym i tak trzeba się wcześniej umówić. Na wieść, że nie czeka go zaraz jakieś spotkanie, odczuł ulgę. Jednak dalszy komentarz Hanae wzbudził jego ciekawość. - Kim jest ta osoba? Hanae rozejrzała się niepewnie dookoła. - Wolałabym nie wymawiać tu jej imienia. Ona jest... łowcą talentów. - Nie na daję się na gwiazdę trideo. - Nie o to chodzi. Ona pracuje dla korporacji. To mogło być interesujące. Łowcy talentów zajmowali się wyszukiwaniem niezadowolonych pracowników, którzy chcieliby zmienić firmę. Hanae miała powody, aby szukać kontaktu z taką osobą. Jednak takie zaangażowanie zupełnie do niej nie pasowało, była przecież lojalnym pracownikiem. Zdał sobie sprawę, że on sam również nie zachowywał się normalnie. Teraz zastanawiał się nad różnymi możliwościami. Rozdział 8 Promenada tętniła życiem, pełna dźwięków, światła i kolorów. Po opuszczeniu korytarzy z prywatnymi pomieszczeniami arkologii Sam stwierdził, że odwykł od widoków, odgłosów i zapachów sektorów publicznych. Najgorsze były oślepiające światła neonów i ekranów reklamujących najnowsze produkty między informacjami o ostatniej wojnie korporacji czy grze "Miejska bijatyka". Zazwyczaj unikał zgiełku pierwszych pięciu poziomów arkologii. Wolał promenady korporacji i sklepy rozmieszczone na poziomach mieszkalnych. Tam nie odczuwał tak boleśnie, że zabroniono mu poruszania się bez eskorty poza terenem należącym do Renraku. Nie drażnił go tłum. Mieszkańcy Seattle byli małostkowi, ale radośni. Turyści, na przykład Azjaci, członkowie plemion ze Zgromadzenia Salish-Shidhe, pracownicy korporacji ze wszystkich części świata, mieszkańcy UCAS, począwszy od najbogatszych, a skończywszy na bezdomnych, czasem nawet elfy, krasnoludy i orkowie - wszyscy oni tłoczyli się na ulicach. Po dłuższej chwili niepokój Sama zniknął. On również stał się częścią tego tłumu. Przynależność do grupy zawsze przynosiła mu poczucie bezpieczeństwa. Tylko że ostatnio coraz rzadziej czuł się członkiem jakiejś wspólnoty. Podczas swego pierwszego pobytu w arkologii zrobił kilka wypadów do zewnętrznego świata, lecz wkrótce takie wycieczki stały się jedynie kolejną formą izolacji i powodem frustracji. Opiekunowie Sama potrafili skutecznie zniszczyć każdą przyjemność. Ludzie na ulicach niechętnie odnosili się do wszystkich eskortowanych przez Renraku, a strażnicy nie byli zazwyczaj zbyt rozmowni. Po kilku pierwszych tygodniach zaniechał wyjść na zewnątrz, zmuszony poznawać Seattle i jego mieszkańców poprzez Matrycę, trideo i przewodniki. Hanae szła obok. Jej twarz zasłaniały chromowe okulary przeciwsłoneczne, zupełnie niepotrzebne przy filtrowanym świetle słonecznym na promenadzie. Miała inną niż zwykle fryzurę i nową bluzkę. Rozpoznał jej dżinsy, chociaż wiedział, że rzadko je nosi. Naprawdę zaczynała wczuwać się w rolę intryganta. Miał nadzieję, że jej spięta i sztywna twarz nie przyciągnie uwagi żadnego z przechadzających się strażników Raku. Sam nie zrobił nic, by zmienić swój wygląd. Jaki to miało sens, skoro na prawym nadgarstku nosił przyczepiony czujnik? Każdy strażnik, który zechciałby sprawdzić jego nazwisko, był to w stanie zrobić w centralnym banku danych bezpieczeństwa w ciągu kilku sekund. Mogli jedynie liczyć na to, że strażnicy nie zwrócą uwagi na ich "wycieczkę po zakupy". Hanae potrzebowała tygodnia, by przekonać go do spotkania ze swoją nową, tajemniczą przyjaciółką. Sam długo się opierał, mając świadomość, że każdy, choćby zupełnie niezobowiązujący kontakt z osobnikiem z zewnątrz mógł pociągnąć za sobą poważne konsekwencje. Hanae stopniowo obalała jego kontrargumenty i wreszcie dał się przekonać. Teraz, czyli dwa dni później, wyciągnęła go na promenadę, by spotkać się z Łowcą. Urządzenie wentylacyjne wysłało w ich kierunku chłodny strumień powietrza. Wyczuwalna wilgoć była dowodem, że wodospad istnieje naprawdę, a nie jedynie jako olśniewający przykład efektu holograficznego. Woda spływała z ukrytego na trzecim poziomie otworu. Spieniona kaskada uderzała w kwarcowe głazy z Madagaskaru. Skały otaczała soczysta, tropikalna zieleń, która podkreślała ich przezroczyste lśnienie. Nachylenie wodospadu stopniowo zmniejszało się na wysokości pierwszego poziomu, by łagodnie wpłynąć do lagunowego parku, po którym spacerowali. Nad ich głowami przelatywały tropikalne ptaki i owady utrzymywane tu przez własny instynkt oraz delikatną barierę ultrasoniczną zainstalowaną na skraju parku. Sam zauważył na jednym z drzew coś, co przypominało wielkooką małpę. Że nie jest to złudzenie, upewniły go jej kołyszące ruchy. Zwierzę zastygło na moment i spojrzało w ich stronę. Miało olbrzymie, ciemne, błyszczące oczy. To głębokie wejrzenie przykuło uwagę Sama. Po chwili zdał sobie sprawę, że już nie patrzy w oczy małpy. Zwierzę po prostu zniknęło. Przeszukał wzrokiem okoliczne drzewa, ale nie znalazł żadnego śladu. Hanae roześmiała się, kiedy jej o tym powiedział. - Znikający lemur. Podobno jest ich tu w parku kilka, ale ja nigdy żadnego nie widziałam. One są magiczne, wiesz? Jak mógł nie wiedzieć? Stworzenie wyparowało na jego oczach. Wzdrygnął się ze wstrętem. Za każdym razem, gdy magia wkraczała w jego życie, działo się coś okropnego. Hanae odciągnęła go z miejsca, w którym ujrzał tajemnicze zwierzę. Przeszli przez most ponad zbiornikiem laguny i wkroczyli na ścieżkę wiodącą wzdłuż krawędzi rafy koralowej. Wytworzoną przez otoczenie atmosferę spokoju zakłóciło niespodziewane zachowanie Hanae. Nagle ścisnęła mocno jego ramię i ruszyła szybciej do przodu. Na końcu ścieżki znajdowało się wejście do Coral Cafe -popularnej restauracji, której główną atrakcją było okno z widokiem na zatopioną część rafy. - Tutaj. To ona - powiedziała. Kobieta, którą wskazała Hanae, była olśniewająca. Począwszy od platynowych włosów po zdobione złotem, czarne skórzane buty wyglądała jak żywcem wyjęta z ostatniego numeru Modę Modernę. Jednak jej bardzo eleganckie ubranie stanowiło jedynie oprawę dla oszałamiającej urody. Była wysoka, szczupła i poruszała się ze zmysłową gracją. Złocista odznaka identyfikacyjna Renraku lśniła przypięta do jaskrawego kołnierzyka jej długiej, luźnej kamizelki, ale Sam w pierwszej chwili tego nie zauważył. Kiedy podeszli bliżej, potrząsnęła głową, a spadająca na prawe ramię kaskada włosów odsłoniła delikatne, spiczaste ucho. Odwróciła się do nich. Sam nie spodziewał się elfa. Wprawdzie elfy były najliczniejszą w korporacji grupą metaludzi, ale mimo to rzadko sieje spotykało, a tylko kilkoro z nich zajmowało eksponowane stanowiska. Teraz wszystko stało się zrozumiałe. Jej smukłość i wzrost, delikatne ruchy - to były typowe cechy metaludzi zwanych elfami. Zaczął się zastanawiać, ile może mieć lat. Elfy szybko osiągały dojrzałość, ich wygląd nie zdradzał nigdy wieku, mogła więc mieć nawet nie więcej niż dwadzieścia. Być może jednak była jednym z pierwszych dzieci z Roku Chaosu, a to oznaczałoby, że jest czterdziestolatką. Naukowcy z całego świata wprowadzili nazwę Syndrom Nie wyjaśnionej Skazy Genetycznej na określenie niezwykłych dzieci, zrodzonych przez zwyczajnych rodziców. Ale SNSG było tylko na- zwą czegoś, czego nie rozumiano. Kiedy zauważono, że dorastające dzieci zaczynaj ą przy pominąć wyglądem znane z bajek elfy, zaczęły się protesty przeciw brzydkiej nazwie takich pięknych dzieci. Nowa generacja nie pochodziła oczywiście z bajki, ale presja społeczna, by tak ją właśnie nazwać, stawała się coraz silniejsza. W ten sposób określenie przyjęło się. Dzieci nazywane elfami i krasnoludami były wciąż ludźmi, a ściślej - nową i nieoczekiwaną odmianą homo sapiens. Jednak nie wszyscy w to wierzyli, odmawiając metaludziom przynależności do gatunku ludzkiego. Był to pogląd, którego Sam nigdy nie rozumiał. Nawet jego ojciec, pomimo wszystkich swoich uprzedzeń względem "nonsensów Szóstego Świata", traktował metaludzi jako "wariację genów". Sam nigdy nie uważał spiczastych uszu ani białych włosów za mniej człowiecze niż czerwona lub czarna skóra. Wszystkie te myśli kłębiły się w jego głowie, zanim podeszli do kobiety. Hanae dokonała prezentacji. - Sam, to jest Katherine Roe, osoba, którą chciałam ci przedstawić. - Telegit thelemsa - pozdrowił ją. - Siselle. Thelemsa-ha. - Uśmiechnęła się lekko. - Twoja wymowa jest doskonała, Sam, ale proszę, mówmy po angielsku. Nie chciałbyś chyba publicznie wprawiać mnie w zakłopotanie, prawda? - Jak to? -Niewiele elfów mówi tym językiem, nie licząc tych, które dorastały w enklawie. Niemniej wszyscy jesteśmy dziećmi jednej kultury. - Po prostu chciałem być miły - wykrztusił Sam przepraszająco. - To wszystko, co znam z języka sperethiel. - A ja cię za to zganiłam. Przepraszam, teraz dopiero jestem zmieszana. - Na jej twarzy przez moment odmalował się smutek. Po chwili znów się uśmiechnęła. - Jak to się stało, że znasz te kilka słów w sperethiel? - Och, Sam wie tyle różnych rzeczy, Katherine. Jest jednym z najlepszych badaczy w korporacji. Sam poczuł, że się czerwieni pod wpływem pochwał ze strony Hanae. Roe uniosła brew. - Podobno mam dość dobrą pamięć. - To rzeczywiście wielki skarb dla badacza - przytaknęła Katherine. - Wielki skarb dla każdego - dodała Hanae. - Jestem pewna, że macie mnóstwo spraw do omówienia, więc idę zrobić zakupy. O drugiej przed Lordstrung? - zapytała. Kiwnął w odpowiedzi głową, a ona pocałowała go w policzek i odeszła. Roe wprowadziła go do wnętrza Coral Cafe, gdzie miała zamówiony stolik. Od razu przeszła do rzeczy. - Być może będę w stanie ci pomóc. - Co dokładnie masz na myśli? - Twoja ostrożność jest oczywiście uzasadniona, Sam. Nie znasz mnie, aleja trochę o tobie wiem - powiedziała to z poważną miną, kładąc mu dłoń na ramieniu. - O pewnych rzeczach powiem ci w zaufaniu, ale wyglądasz na człowieka, który umie dochować tajemnicy. Czekała na jego reakcję. Sam wahał się. Jej szczerość i zaangażowanie nie wydawały się fałszywe. Jednak wciąż czuł, że powinien być ostrożny. - Nie mogę obiecać dyskrecji, jeśli nie wiem, o czym mówisz. Sam dojrzał ulgę i zadowolenie w jej uśmiechu. - To odpowiedź człowieka, który traktuje słowa poważnie - powiedziała. - W porządku. Jeśli uznasz, że to co ci powiem, narazi cię na szwank, idź i powtórz to swoim szefom. Ale co oni pomyślą o kimś, kto zadaje się z takimi złoczyńcami jak ja? Pozornie swobodny ton jej głosu nie uśpił czujności Sama. Gdyby jego kontakt z Roe wyszedł na jaw, miałoby to przykre konsekwencje. Wszystkie skrywane dotąd lęki dotyczące oficjalnych represji ujawniły się teraz ze zdwojoną siłą. - To by się im nie spodobało. - Ja nie zamierzam ich o tym informować. A dlaczego ty miałbyś to zrobić? Kiedy nie odpowiedział, ciągnęła dalej. - Pominę wszystkie nazwiska. To powinno uspokoić twój strach przed donosem. Poza tym, te rzeczy wciąż się dzieją. Nie oglądasz Wyznań pracownika korporacji*? - Rzadko oglądam trideo. A szczególnie unikam fikcji. - Fikcji? - zapytała łagodnie. - Wyznania to szczera prawda. Powtarzaj ą to na początku każdego odcinka. - Jeśli prawda, to dlaczego żadna ze wspominanych tam korporacji nie pojawia się nigdy w notowaniach giełdy? - Masz rację. Przejrzałeś moją grę - powiedziała z udawaną powagą. - Jakoś nie mogę w to uwierzyć. Starała się zdobyć jego zaufanie, a Sam poczuł, że zaczyna ją lubić. Uśmiechnęła się porzucając jednocześnie swobodny ton. Jej twarz skamieniała. - Mówiąc poważnie, mój współpracownik pan Drakę i ja planujemy już jedną ucieczkę. Nie będzie dla nas wielkim problemem zabrać również ciebie w tym samym czasie. - Nie znam twoich przełożonych. Skąd mam wiedzieć, czy chcę dla nich pracować? - Nie musisz. - Mam uwierzyć, że ty i jakiś pan Drakę robicie to wszystko z dobrego serca? - pytanie Sama zabrzmiało cynicznie. - Oczywiście, że nie - Roe zaśmiała się. - Mamy swój cel, jak wszyscy. Nasi przełożeni pokrywaj ą koszty wyciągnięcia stąd kogoś. Jeśli dodamy ciebie nie wspominając im o tym, wydostaniesz się za darmo. Wtedy pan Drakę i ja poszukamy dla ciebie miejsca w innej korporacji, w innym mieście, powiedzmy w San Francisco. Jeśli znajdziemy ci nowy dom, dostaniemy prowizję od korporacji, do której się przyłączysz. To wyjątkowo dobry interes. - Nie będę działał na szkodę Renraku. - Nikt tego od ciebie nie wymaga. Umieścimy to w kontrakcie wynajmu. Co prawda sprzedaż będzie wówczas nieco utrudniona, ale nie niemożliwa. Jedynie twój standard życia może się nieco obniżyć. Sam nagle zdał sobie sprawę, że właściwie już podjął decyzję i teraz wprowadzał ją w życie. Przyszłość była wielką niewiadomą. - Jeśli wyjdę z tego cało, to warto. - Czyli umowa stoi? - Nie tak szybko. Chciałbym się spotkać z tym panem Drake'em. Zawahała się, ale Sam pomyślał, że chce w ten sposób zrobić lepsze wrażenie. - Jasne. Umówię was, żeby dograć termin wyjazdu. - Myślałem, że Hanae powiedziała ci, iż nie wolno mi opuszczać arkologii bez strażnika. - Dotknął palcem zamocowanej na stałe na nadgarstku plastikowej opaski. Pod przezroczystą powierzchnią nadajnika widać było cieniutkie druciki i płaskie układy scalone. - To urządzenie zaalarmuje służby bezpieczeństwa, gdy tylko przekroczę granice zakodowane w jego pamięci. Nadajnika nie można zdjąć bez wyłączenia alarmu, a wyłącznik kontroluje Wydział Bezpieczeństwa Renraku. Twój pan Drakę będzie musiał się tu pofatygować. - Niedobrze - powiedziała, lekko potrząsając głową. - On nie może tu wejść. Żeby go spotkać, musisz poczekać, aż wydostaniesz się na zewnątrz. Z surowego tonu, jakim teraz mówiła, Sam wyczuł, że sprawa jest nie do załatwienia. - To mnie nie satysfakcjonuje. - Chcesz się stąd wyrwać czy nie? Chciał. Zabrnął już zbyt daleko, by teraz się wycofać. Ale nie był pewien, czy wybrał właściwą drogę. - Daj mi czas do namysłu. - Nie zastanawiaj się zbyt długo - ostrzegła. - Mam napięty plan. Rozdział 9 - Czy już czas? -Nie. - Ale jestem już głodna - w stwierdzeniu wyczuwało się rozdrażnienie. - Wkrótce, Tessien. Zaszeleściły tęczowe pióra, bezbarwne w dostrojonych do noktowizora oczach Hart, która obserwowała węża układającego swe długie ciało. Ze spuszczonymi po bokach skrzydłami i schowaną pod jednym z nich potężną, uzbrojoną w kły głową przypominał jedynie bezładny stos piór. Był to jednak chybiony kamuflaż. Na trawniku pomiędzy magazynami United Oil na Puget Sound taki stos był bowiem nawet bardziej szokujący niż smokokształtna istota. Przy całej swej dziecięcej niecierpliwości Tessien była drakonidem, jednym z wielkiej liczby stworzeń roszczących sobie prawo dziedziczenia dawnej potęgi smoków. Była, a właściwie było - Hart nie miała pewności co do płci - typem upierzonego węża, najpopularniejszego gatunku większych drakonidów w zachodniej części półkuli. Rozciągnięte mierzyło około dziesięciu metrów długości, przy podobnej rozpiętości skrzydeł. Ciało pokrywały łuski i pióra. Tessien była bardzo niebezpieczną bestią i od czterech lat partnerem Hart w ciemnych interesach. Już prawie jej ufała. Delikatne pikanie dobywające się z pudełka w kieszeni żakietu poinformowało ją że ktoś wszedł w obręb działania czujników, które włączyła nieco wcześniej tego wieczoru. Następny dźwięk o innej barwie podał jej wektor, po którym poruszał się obiekt. Wsunęła rękę do kieszeni, żeby uciszyć odbiornik. Jego hałas mógłby ich zdradzić, zanim zdążyliby zastawić pułapkę. Żadna dodatkowa informacja, którą mogła z niego uzyskać, nie była tego warta. Rzuciła okiem na lustro, które ustawiła w poprzek trawnika, tak by mieć widok na główny magazyn. Cztery postacie biegły od magazynu w kierunku Hart i Tessien. W ich sylwetkach rozpoznała shadowrunnerów, trzech mężczyzn i kobietę. Usłyszała słabe pobrzękiwanie amuletów i talizmanów kołyszących się na piersi prowadzącego. Mógł być magiem lub po prostu bardzo przesądnym facetem. Te ciche odgłosy wtopiły się w hałas wywołany przez grupę mężczyzn z ochrony United Oil, którzy wybiegli z magazynu. Stukot ich nóg uderzających o betonowe podłoże zagłuszył kroki uciekających intruzów. Wkrótce i te dźwięki utonęły w skrzeczącej wrzawie, wywołanej przez parę wypuszczonych na żer bazyliszków. Bazyliszki były uskrzydlonymi bestiami, wykorzystywanymi przez służby bezpieczeństwa ze względu na specyficzne możliwości. Ich dotyk oddziaływał na układ nerwowy ofiary, wywołując paraliż ułatwiający aresztowanie delikwenta. Oczywiście należało odciągnąć bazyliszka, zanim zacznie pożerać swą zdobycz, ale zazwyczaj nikt nie przejmował się kilkoma poranionymi czy zabitymi złoczyńcami. To tylko zmniejszało liczbę przestępstw. Tym razem para potworów była wyjątkowo wściekła. Machały grubymi, krótkimi skrzydłami, szybko przebierając nogami i zmniejszając dystans dzielący je od shadowrunnerów. Pierwszy z bazyliszków zbliżył się do jednego z uciekających. Podskoczył wyrzucając w górę długi, pokryty łuską ogon. Jedno jego uderzenie i ofiara leżałaby sparaliżowana na ziemi, wydana na pastwę ogromnych, wyszczerzonych kłów. Biegnący odskoczył jednak w lewo, w przeciwnym kierunku niż uniesiony ogon, i w ten sposób uniknął ciosu. Hart zorientowała się, że uciekinier to "brzytwa", jeden z tych cybernetycznie usprawnionych punków, którzy lubili nazywać siebie ulicznymi samurajami i stanowili największą siłę każdej grupy shadowrunnerów. To dzięki ulepszonemu systemowi nerwowemu mieli przyspieszony czas reakcji i mogli łatwo unikać ciosów. Na przedramieniu mężczyzny błysnęło w świetle księżyca stalowe ostrze, co potwierdziło domysły Hart. Samuraj odwrócił się w biegu, zatapiając broń w ciele zwierzęcia. Bestia zawyła i opadła ciężko na ziemię. Drugi potwór dosięgał następnego biegnącego, kiedy ten desperacko zablokował atak prostokątnym przedmiotem. Hart rozpoznała w nim cyberdek. Co za brak poszanowania dla kosztownej technologii. Zanim bestia zdołała dopaść shadowrunnera, samuraj pokrzyżował jej zamiary. Oddał serię strzałów, powalając potwora na ziemię, po czym skierował ogień ku pierwszemu bazyliszkowi, który zaczął się podnosić. Hart zauważyła, że samuraj nie trafił swego towarzysza, mimo że podczas kanonady lufa jego broni parę razy celowała w pierś mężczyzny z cyberdekiem. Mają sniartguna, pomyślała. - Ten jest szybki, Tessien. - Hart wskazała samuraja. - Weź go najpierw. - Za dużo metalu. Nie będzie smaczny. - Nie dostaniesz innych, jeśli "brzytwa" cię poćwiartuje. Zajmę się magiem, kiedy będziesz robić swoje. Jeśli pozbawimy ich zbroi i artylerii, piechota będzie łatwym łupem. - Racja - przyznała Tessien. - Masz wielkie zdolności taktyczne, maleńka. Hart wsunęła dłoń pod pióra i podrapała ją w kark. - Naprawdę wiesz, jak sprawić przyjemność dziewczynie, moja droga. A teraz do roboty. Tessien obwieściła światu swą gotowość do walki głośnym pomrukiem, który przeszedł w szum, a potem w niesamowite wycie. Uciekinierzy przystanęli na ułamek sekundy skonsternowani, po czym rozpoczęli zmasowany atak, zupełnie jakby go wcześniej zaplanowali. Tak prawdopodobnie było - pomyślała Hart. Wszyscy wiedzieli, że szefem bezpieczeństwa United Oil w Seattle jest zachodni smok Haesslich. Hart czuła siłę skupioną wokół maga. Napastnicy liczyli na jego czary w pierwszym zetknięciu ze drakonidem. Tak jak się spodziewała. Z rozpostartych ramion maga wystrzeliły lawendowe płomienie, omiatając przestrzeń dookoła upierzonego węża. Hart złapała spojrzenie strażników United Oil, usiłujących odciąć shadowrunnerom drogę. Zwinięte ciało Tessien wygięło się jeszcze bardziej. Hart dostrzegła, że mag zaczyna się śmiać. Uśmiech znikł, kiedy czary przestały nagle działać, a płomienie jeszcze raz zamigotały i zgasły, nie czyniąc nikomu krzywdy. Wąż uniósł się wyżej. Ośmielona faktem, że tak niewiele wystarczyło, by zapewnić Tessien ochronę, Hart podeszła bliżej, by zmierzyć się z magiem. - Jakieś kłopoty? Jego oczy zwęziły się w szparki. Kiwnął głową, rozumiejąc, co zaszło. Sięgnął dłonią do jednego ze swych amuletów. Oddała trzy strzały ze swego karabinu, celując w jego brzuch. Odskoczył do tyłu targnięty nagłą konwulsją, rozbryzgując przy tym krew i strzępy wnętrzności. Kwaśną woń, która wypełniła powietrze, zmiótł wkrótce strumień supergorącego oddechu Tessien, skierowanego na ulicznego samuraja. Woda w jego tkankach zawrzała i ciało ugotowało się. Upadł na beton - stos zwęglonych kości, bryła stopionej stali i plastiku. Tessien okrążyła zamarłych z przerażenia uciekinierów. Hart krzyknęła, by się poddali. - Rzućcie broń, a nic wam się nie stanie. Odpowiedział jej szczęk metalu. Tessien opadła na ziemię i usadowiła się za Hart. Wyciągnęła głowę na serpentynowe skręconej szyi i obserwowała wychodzących z ukrycia strażników United Oil. Zdenerwowani, wyglądali na jeszcze bardziej przerażonych niż shadowrunnerzy. Stanęli dookoła, trzymając palce na spustach karabinów. - Kim jesteście? - odezwał się ich dowódca. Hart przyjrzała się jego identyfikatorowi. Major Fuhito. So ka, zastępca Haesslicha. - Jesteśmy waszym wsparciem, majorze. - Nie poinformowano mnie o żadnych dodatkowych siłach zaangażowanych w tę sprawę. Myślę, że jesteście przestępcami. Myślę też, że będziecie mieć spore kłopoty. Ciszę przerwał głuchy łomot skrzydeł, skrzydeł należących do smoka. Hart spojrzała w górę i dostrzegła znajomy kształt. Odetchnęła. Nie będzie już problemów z bezczelnymi strażnikami. - O co chodzi? - smok zniżył się i wylądował. Fuhito pokłonił się przed bestią. - Haesslich-sawa, schwytaliśmy tych dwoje shadowrunnerów, będących w konflikcie z grupą, która nas zaatakowała. Twierdzą, że są jakimś rodzajem wsparcia dla mojego oddziału, aleja nie otrzymałem od ciebie żadnych informacji na ten temat. To prawdopodobnie zdesperowani runnerzy, którzy stanęli przeciw pobratymcom, żeby tylko ocalić karki. Padlina. - Fuhito, zastanawiam się, czemu cię jeszcze nie wyrzuciłem. Odeślij z powrotem swoich ludzi i zajmij się prawdziwymi przestępcami. - Zatem wąż i kobieta rzeczywiście dla ciebie pracują- wykrztusił z trudem Fuhito. - Oczywiście. Wiedziałem o shadowrunnerach, którzy nas dzisiaj zaatakowali. Wiedziałem też, że są dość sprytni i mogą się wam wymknąć. Musieli zostać zatrzymani, a ja nie byłem pewien, czy będę w stanie osobiście wszystkiego dopilnować. - Mogłeś mi wcześniej powiedzieć. Smok spojrzał na niego pogardliwie. - Jestem na twoje rozkazy - Fuhito ukłonił się szybko i niedbale. Odwrócił się, po czym podszedł do kobiety, która przyglądała mu się z uśmiechem. Uderzył ją tak, że upadła na ziemię. - Jesteś zerem. Przekonasz się, że nie będziesz mieć dużo powodów do radości. - Ty mi wystarczysz - wymamrotała kobieta przez zakrwawione usta. - Polecisz ze swojego stołka, panie Ołowiany Żołnierzyku. Złożę skargę na brutalne traktowanie. - Straciłaś wszelkie prawa wkraczając na terytorium United Oil - wykrztusił Fuhito. Kopnął jaw głowę i straciła przytomność. Jej towarzysza trzymało już dwóch rosłych strażników. - Zabierzcie ich oboje na oddział przesłuchań. Strażnicy odeszli. Smok przyglądał się pozostałym ciałom. - Podziwiam twoją skuteczność, Hart. - Dostaniesz rachunek. Takich usług kontrakt nie obejmuje. - Dopisz sobie premię - rzucił ubawiony. - United Oil pokryje koszty. - Nie ma sprawy - zgodziła się Hart. I tak miała zamiar to zrobić. Jej umowa jasno określała warunki "usług specjalnych". Smok przysiadł na ziemi. -A co z operacją, do której zostałaś wynajęta? Wszystko przygotowane? - Na to wygląda. Gołąb wciąż się miota, ale myślę, że wpadnie w nasze sieci. - Mam nadzieję. Nie chcę burzyć naszego harmonogramu. -Determinacja w jego głosie nie wróżyła nic dobrego. Tessien syknęła i Hart podeszła ją uspokoić. Nie było czasu na spory. - Wszystkie nasze usługi są na najwyższym poziomie - zapewniła Smoka. Rozdział 10 Sam siedział nad talerzem bawiąc się jedzeniem. Hałas i zgiełk w Garrelsen's Mali Cafe w porze lunchu był czymś naturalnym. Chociaż jego stolik znajdował się przy ścianie, z dala od przejścia, nie miał tu spokoju. Co chwilę przychodziła kelnerka pytając o jakość posiłku i próbując nakłonić go do pośpiechu. Na wolne miejsce czekali następni klienci. Nie zwracał na to uwagi. Roe się spóźniała. Czyżby zrezygnowała? Złapały ją służby bezpieczeństwa Ren-raku? Może Czerwoni Samuraje już byli w drodze, by go aresztować za próbę nielegalnego złamania kontraktu. A może Roe chciała sprawdzić wytrzymałość jego nerwów? W istocie to wszystko nie miało znaczenia. Teraz był już zdecydowany. Gdyby Roe się nie zjawiła, sam znalazłby sposób, żeby wydostać się z arkologii. Miałby z tym sporo kłopotów, ale zostać tu było jeszcze trudniej. Zbyt dobrze wiedział, że pod kuratelą Ren-raku nigdy nie znajdzie odpowiedzi na pytania o Janice. Nie mógł dłużej siedzieć z założonymi rękami. A gdyby został złapany... no cóż, to również rozwiązałoby problem. Pozostawiał niewiele nie załatwionych spraw, poświęcając ostatnio wszystkie wolne godziny pracy. Nikt nie znalazłby podstaw, by oskarżyć Samuela Vernera o zaniedbywanie jego obowiązków, choćby nawet najbłahszych. Problemem były psy, które raczej nie mogły z nim uciec. Z drugiej strony, nie przeżyłyby w arkologii bez właściciela. Na szczęście panna Haramoto z korytarza B wyraźnie je lubiła. Kiedyś obiecała zaopiekować się nimi, gdyby musiał wyjechać w interesach. Liczył, że jeśli jego "interesy" nie pozwolą mu wrócić, nowa opiekunka pokocha psy tak mocno jak on. Poza tym nigdy nie posiadał zbyt wiele rzeczy, zatem nie było kłopotu z przeprowadzką. Miał jednak opuścić Hanae. Słodką Hanae. Pomimo tej odrobiny pustki, która kryła się w ich związku, było mu z nią dobrze. To ona pomogła mu wszystko załatwić i dawno nie czuł się tak szczęśliwy, jak podczas ostatnich kilku dni. Sprawiało mu prawdziwą przyjemność robienie czegoś zamiast czekania, aż inni go wyręczą. Hanae spowodowała, że wszystko uległo zmianie i czuł dla niej za to wdzięczność. Być może nie była to najlepsza podstawa związku, ale przecież ludzie wiążą się ze sobą z błahszych powodów. Musi się nią zaopiekować. Na pewno. Przemyśliwał nad wydostaniem Hanae z kokonu korporacji, która troszczyła się o nią przez całe życie. A on przecież nie miał nawet pewności, czy będzie w stanie zatroszczyć się sam o siebie. Sprawy, w które został wplątany w dniu przyjazdu do Seattle, pokazały, jak odmienny jest świat poza korporacją. Życie pełne przemocy i śmiertelnych zagrożeń. Hanae była prawdopodobnie jeszcze mniej przygotowana na taką zmianę, ale miał prawie pewność, że nie zechce zostać tu sama. Znów pojawiła się kelnerka, ale nim zaczęła swój monolog, niespodziewanie wysunęła się zza niej Roe. Usiadła naprzeciw Sama i zamówiła domową sałatkę oraz sok z marchwi. Kelnerka odeszła zmieszana. - Przepraszam za spóźnienie. Miałam mały kłopot z dojazdem. Czerwoni Korsarze i Starożytni załatwiali swoje porachunki na Western Avenue. Typowy bzdurny konflikt gangów. A co u ciebie? Zdecydowałeś się? Pośpiech i ożywienie w jej głosie powoli ustępowały miejsca spokojowi i typowemu dla niej opanowaniu. Na twarz wróciła charakterystyczna bladość. - Długo się zastanawiałem. - Miło słyszeć, Sam. Więksi niż ty tutejsi sztywniacy też dawno powinni to zrobić. Czy chciała powiedzieć, że uważa go za sztywniaka? Miał nadzieję, że nie. Nie myślał o sobie w ten sposób i dotknęło go, że ona może tak sądzić. Przypomniał sobie, że zależy mu nie na jej opinii, ale kontaktach i możliwościach. Wydostać się z Renraku było teraz najważniejszą sprawą. - Chcę opuścić Renraku. - Ciii, nie tak głośno - ostrzegła Roe z maskującym, konspiracyjnym uśmiechem. - Nawet w takich miejscach jak to ściany mają uszy. Uwaga Roe nieco zirytowała Sama, ale musiał przyznać jej rację. Powinien był użyć jakiegoś niewinnego sformułowania, które mogłoby oznaczać cokolwiek. Jej sposób wyrażania się był jeszcze bardziej zawiły niż korporacyjny slang. Jednak Samowi zależało na jasnym i konkretnym wyartykułowaniu swoich żądań, dopóki wszystko nie zostanie uzgodnione. Nie orientował się jeszcze zbyt dobrze w tym "biznesie". - Hanae idzie ze mną. Łagodny uśmiech Roe zniknął bez śladu. - To nieco skomplikuje sprawę. Wziął głęboki oddech. Teraz musi zaryzykować. - Bez niej nigdzie się nie ruszę. Roe przyglądała mu się w skupieniu. Czuł na sobie świdrujące wejrzenie jej brązowych oczu i walczył, by zachować kamienną twarz. Starał się zamaskować strach, że się na to nie zgodzi. Jego postawa musiała jej się spodobać. - Twoje szczęście, że mam miękkie serce, przyjacielu. A teraz słuchaj. Plan wygląda następująco... Rozdział 11 Sam odwrócił się od ekranu ściennego i jeszcze raz obrzucił spojrzeniem pokój. To pomieszczenie od ponad roku było jego domem, a zaledwie kilka drobiazgów, parę plam po psach na dywanie oraz ulepiona przez Hanae miska mówiły coś o charakterze jego lokatora. Reszta była własnością firmy, łącznie z obrazkami na ścianach. Będzie musiał zostawić ubrania, bo walizka może wzbudzać podejrzenia. Musi wyruszyć w tym, co ma na sobie, oraz z kilkoma drobiazgami, które obiecała mu Roe. Na stoliku przy sofie leżały porozrzucane albumy. Prawie całą noc spędził na przeglądaniu ich i wybieraniu kilku najważniejszych dla niego zdjęć. W końcu zdecydował się na parę tuzinów przedstawiających skróconą historię jego rodziny. On i Janice w Kioto, ukończenie przez nią uniwersytetu w Tokio, a przez niego w Kolumbii. Kilka ujęć z ostatniego wspólnego spaceru rodzinnego, zanim zostali osieroceni. Ojciec, jeszcze w Stanach Zjednoczonych, w mundurze marynarki. Matka na jednym z wieczorków przy kartach. Zdjęcia z dzieciństwa, ślubne portrety rodziców i dziadków, wreszcie stary dagerotyp z wizerunkiem Thaddeusa Samuela Helmuta Vernera, pierwszego z rodu, który przybył do Ameryki. To była nić wiążąca go z przeszłością, pamiątki zbyt cenne, by je porzucić. Spojrzał na półkę z książkami. Oprócz elektroniki stało tam niewiele tomów. Nigdy nie był zbyt gorliwym czytelnikiem, w przeciwieństwie do ojca czy Janice. Kontakt z prawdziwymi książkami nie był dla niego najważniejszy. Liczyła się treść, a nie forma. Jedynym tomiskiem, które pragnął wziąć ze sobą, była Biblia. Niestety, podobnie jak walizka, wzbudzałaby zbyt wiele podejrzeń. Był na to pewien sposób. Kopia na dyskietce doskonale mieściła się w przegródce jego portfela. Oprócz Biblii miał tam jeszcze trochę innej literatury. Większość stanowiły własne notatki, ale była też kopia pamiętników ojca oraz jego korespondencji. Dla fantazji posiadał też podręcznik instruktażowy nie ukończonego kursu symulacji lotów. Poza tym jeszcze cztery szare kości pamięci. Znajdowały się na nich osobiste programy z jego cyberterminalu. Właściwie zabranie ich było kradzieżą, ale napisano je specjalnie dla niego. I tak zostałyby zniszczone, zanim ktoś następny przejąłby jego terminal. W zasadzie taniej wychodziło przygotować nowy zestaw dla nowego pracownika. Kości nie zawierały żadnych danych. Był pewien, że przyszły pracodawca zaopatrzy go w nowy zestaw, odpowiedni do własnych systemów. Zabranie ze sobą tego miało znaczenie symboliczne. Jego postać w Matrycy przetrwałaby razem z nim. Być może z tego samego powodu zdecydował się wziąć podręcznik latania. Czy kojarzył mu się z przezwyciężeniem umysłowego zniewolenia? A może należało łączyć go z tamtym lotem z shadowrunnerami, rok temu. Znalazł się przecież o krok od kolejnego nie- bezpiecznego doświadczenia, którego rezultatu nie sposób było przewidzieć. Spojrzał na zegarek. - Już prawie czas - krzyknął do Hanae, wciąż miotającej się po łazience. - Jeszcze chwilkę. Miał nadzieję, że "chwilka" nie potrwa piętnastu minut. Wstał i nieświadomie podszedł do miejsca, w którym Kiniru czekała na niego zawsze przed spacerem. Hanae zjawiła się kilka minut później, ubrana o wiele rozsądniej niż on sam. Chociaż jej suknia była luźna i zwiewna, to jednak została doskonale skrojona i uszyta z mocnego materiału. Przez ramię przewieszoną miała obszerną, wypchaną torbę. - Czy ta torba nie jest za duża jak na wyjście do klubu? - Jest spora - odpowiedziała z wahaniem - ale wszystko powinno być w porządku. Takie się teraz nosi. Mnóstwo skóry, wisiorków i frędzli. - Mam nadzieję, że nie jest za ciężka. Będziemy musieli przebiec przez ścieżkę na klubowe lądowisko. - Zdążymy dotrzeć do samolotu zanim usłyszą sygnał alarmowy z twojego nadajnika. Poza tym stamtąd ciągle ktoś odlatuje. - Nie powietrznymi ambulansami DocWagon. Wzruszyła ramionami. - Jeśli będzie za ciężka, pomożesz mi. Wszystko pójdzie dobrze. Modlił się w duchu o to. Nie chciał, żeby cokolwiek nawaliło, teraz kiedy wszystko zostało zapięte na ostatni guzik. Jego obawy okazały się niepotrzebne, dotarli do dystryktu klubowego na poziomie 6 bez kłopotów. Nikt w arkologii nie zwracał uwagi na parę zamierzającą spędzić noc poza domem. Po korytarzach kłębiły się już tłumy, mimo że było jeszcze dość wcześnie. Z poszczególnych pomieszczeń dochodziły najprzeróżniejsze rodzaje muzyki, zlewając się w atakujący uszy jazgot. Uczestnikom zabawy to chyba nie przeszkadzało. Część tańczyła na korytarzach, poruszając się w rytm muzyki płynącej z ich głów. Inni mieli wciśnięte w gniazdka na skroniach kości pamięci lub nosili specjalne odtwarzacze, przesyłające muzykę wprost do mózgu. Bez trudu odnaleźli Rumplestiltskin's. Roe jeszcze nie było, a w długiej kolejce czekały setki pragnących dostać się do wnętrza modnego klubu. - Nic nie rozumiem - powiedziała Hanae widząc kolejkę. - Zastanawiam się, co zrobi Roe. -A może to część planu? - Jej drążący głos kontrastował z tymi uspokajającymi słowami. - Chyba staniemy w tym ogonku. Dziesięć minut później Hanae ścisnęła mocno jego ramię i przyciągnęła go do siebie. - Może ona jest już w środku. Może weszła bez nas. - Spokojnie, ona dotrzyma swojej części umowy. Trzydzieści minut później wciąż stali w kolejce. Zbliżyli się już na tyle do drzwi klubu, żeby przyjrzeć się bramkarzowi. Jak w wielu klubach, także i tu do utrzymania porządku zatrudniono trolla. Był zbyt dobrze ubrany, żeby nazwać go po prostu gorylem. Jednak jego wzrost i postura nie budziły wątpliwości, że potrafi wypełniać, co do niego należy. Prawie trzymetrowej wysokości, doskonale umięśnione ciało studziło temperament największych rozrabiaków. Mieli jeszcze dziesięć metrów do wejścia, kiedy nagle zjawiła się Roe. - To się nigdy nie skończy - powiedziała. Chwyciła oboje za ramiona i poprowadziła wprost do bramkarza. W prawej dłoni trzymała świecący kredytkij. Cztery ciemne paski wskazywały, że wart był około stu nuyenów. Wcisnęła go mężczyźnie. - Moi przyjaciele spóźnili się do swojego stolika. Odwróciła się do nich. - Giacomo się wami zajmie, nie martwcie się. Wszystko będzie dobrze, tylko muszę zadzwonić i sprawdzić, co z innym zaproszonym na nasze przyjęcie. Do zobaczenia za pół godziny. Bawcie się dobrze. Sam obserwował, jak szła z powrotem wzdłuż kolejki. W pewnym momencie zatrzymała się i zaczęła rozmawiać z czwórką podejrzanych typów. Były wśród nich dwie kobiety. Nawet z tej odległości rozpoznał w jednej z nich orka. Jej kły pokryte były srebrem odbijającym chłodny blask świateł korytarza. W ręku trzymała wielką torbę, proporcjonalną do jej postury. Towarzyszami Roe byli z pewnością shadowrunnerzy. Zapewne drużyna pomagająca jej w realizacji planu. Wyglądali na twardych, przywykłych do niejednego. Może nawet za bardzo przywykłych, pomyślał. Sam nie miał doświadczenia w tych sprawach, ale spodziewał się, że współpracownicy Roe będą bardziej... no właśnie, co bardziej? Brawurowi? Niebezpieczni? Obyci bywalcy klubu? Podobni do Tsung i jej kumpli? Nie był w stanie po wyglądzie ocenić ich możliwości. Roe i runnerzy ruszyli wzdłuż kolejki, zbliżając się do klubowego wejścia. Minęli Hanae i Sama, a przyjrzenie się im z bliska tylko wzmogło jego niepokój. Kiedy tak przemierzali korytarz, skąpani w orgii świateł i cieni, uwagę Sama zwróciła osoba w środku grupy. Otoczona współtowarzyszami postać poruszała się miarowym, dostojnym krokiem. Wyglądało to tak, jakby starali się odgrodzić tę ciemno ubraną figurę od tłumu. Spowijał ją szczelnie długi płaszcz, nie pozwalając nawet określić płci. Sam zdołał jedynie dojrzeć bladą twarz wciśniętą między wysoki kołnierz i kapelusz z częścią ronda wywiniętą do dołu. Cera wyglądała na świeżą i nie pomarszczoną, jak u niemowlaka. Oczy były ukryte za ciemnymi okularami. Postać odwróciła się nagle w jego stronę i Sam poczuł, że jest obiektem obserwacji. Po chwili zniknęła, przesłonięta przez tłum. Przez ten ułamek sekundy na bezpłciowej, gładkiej twarzy nie pojawiło się nic, co mogłoby wskazywać na rozpoznanie, antypatię, zainteresowanie czy jakiekolwiek inne emocje. Kimkolwiek była ta tajemnicza, bladolica osoba, jej pojawienie się zaniepokoiło Sama. - Nie gap się tak - szepnęła Hanae, po czym powiedziała głośniej - chodź, kochanie. Ten miły pan Giacomo znalazł nasz stolik. - Wydawało mi się, że widzę kogoś znajomego - wymamrotał i dał się poprowadzić do wnętrza klubu. Rozdział 12 To wszystko zajęło jej mniej czasu niż się spodziewała. Pan Ofiara - tak najprościej było go nazywać - czekał w małym, spokojnym barze, jak się umówili. Jej nieobecność kazała mu myśleć, że już się nie zjawi, więc zaczął pić. Musiał mieć niezłe tempo. Kiedy przyjechała, jego twarz była już mocno czerwona. Na tym tle srebrne infogniazdo w skroni połyskiwało migotliwie. Był zadowolony, że nie wystawiła go do wiatru i przyszła. Przejęty randką, bez trudu dał się namówić na kilka następnych kolejek. Im więcej będzie alkoholu w jego organizmie, tym trudniej zauważy pewne zmiany w otaczającym go świecie. Bawiła się tylko swoim drinkiem, czekając na odpowiedni moment, by zaproponować przejście do pomieszczeń służbowych. Przezwyciężenie jego zahamowań i uśpienie wrodzonej ostrożności było dziecinnie proste. Jego mózgiem zawładnęły hormony i zwierzęca potrzeba seksualnego zadowolenia - myślała. - Mam nadzieję, że nie sprawisz mi takiego samego kłopotu, Kathy - powiedział uśmiechając się przy drugiej próbie włożenia karty identyfikacyjnej w odpowiednią szczelinę. Jego stanowisko w korporacji zapewniało mu wstęp do wszystkich pomieszczeń, gdy tylko maszyna odczyta dane z karty. Ale najpierw musiał j ą wsunąć w otwór. - Tutaj, pozwól. - Pocałowała dłoń, z której wyjęła kartę, i sprawnie włożyła ją w odpowiednią szparę. - Właściwe rzeczy we właściwe miejsca. Kiedy drzwi się uchyliły, weszła pierwsza. Zarzucając apaszkę na jego ramię posłała mężczyźnie zachęcający uśmiech i pociągnęła go w głąb sali. Była całkowicie pewna, że Jenny skontrolowała pokój i rozlokowała grupę operacyjną w strategicznych miejscach. Pan Ofiara postąpił za nią. Lekko się zataczał i sprawiało mu to nieco kłopotu. Nie należał do najsprawniejszych. Właściwie nie był otyły, tylko zaokrąglony na skutek łatwego i wygodnego życia w korporacji. Wątpiła, czy widział cokolwiek poza arkologią. Jego uregulowany i nudny tryb urzędniczego życia czynił go jeszcze bardziej podatnym na jej wdzięki. Po dwóch krokach stanął i zawrócił ku drzwiom. Skoncentrowała się, gotowa go zatrzymać, ale odetchnęła, widząc, że zmierza w kierunku tarczy kontrolnej. Uśmiechał się zadowolony jak dziecko, wciskając szereg cyfr. - Nie chciałbym, żeby nam przeszkadzano. Muszę dbać o swoją reputację. - O tak. Bardzo nie chcemy, by nam ktoś przeszkodził. Odgrywając dalej swoją rolę, weszła jeszcze głębiej i zaczęła się rozglądać. - Och! - wykrzyknęła udając przerażenie, jak gdyby pierwszy raz widziała ten pokój. - To miejsce jest magiczne! Zupełnie szałowe. Potoczny język nie wystarczał do opisania tego wnętrza. Jego wystrój skomponowano z najwyższej jakości cennych i rzadkich przedmiotów. Począwszy od porozkładanych na podłodze z czerwonego drewna pięknych futer wymarłych gatunków, poprzez dzieła sztuki wiszące na ścianach lub ustawione na podestach i oświetlone punktowo, aż po ekrany trideo wyświetlające widoki lasów i oceanów. W lakierowanych na czarno i otoczonych chromowymi ramami niszach umieszczono rozmaity sprzęt elektroniczny, służący do rozrywki: zestawy stymulacyjne, ekraniki trideo i nielegalne kości. Wspomnieć trzeba również o wielu drogich trunkach, ziołach i egzotycznych przysmakach. Głównym meblem zajmującym środek pomieszczenia było olbrzymie łoże z połyskliwą jedwabną pościelą. To już nie był zbytek. To była dekadencja. - Renraku troszczy się o swoich szefów - powiedział rzucając gestem dumnego właściciela płaszcz na obite skórą krzesło w stylu Ludwika XV. - Na tym poziomie mamy jeszcze kilka takich ukrytych apartamentów. Wykorzystujemy je do prywatnych spotkań z ważnymi osobami. - Pochlebia mi, że mnie tu zaprosiłeś. - W jego spojrzeniu wyczytała cień wątpliwości. Skarżył się jej, że ludzie lubią go tylko za to, co może dla nich zrobić. Nie należało wzbudzać jego podejrzeń. -Ale przy tobie zawsze czuję się szczególnie. To wyznanie wywołało uśmiech na jego twarzy. Wciąż sprawiał wrażenie lekko zażenowanego i zdenerwowanego, ale podejrzliwość znikła. Jeszcze jeden liczący na sukces adorator chciał zrobić na niej dobre wrażenie. W innych okolicznościach i miejscu być może nawet ujęłaby ją jego naiwność. - Uwaga, komputerze - odezwał się. Jego swobodny dotąd ton przeszedł w bardziej oficjalny. - Chcielibyśmy trochę muzyki. Chyba Bolero. Rozkaz! Kiedy zabrzmiały pierwsze dźwięki, podszedł do niej i zaczął ją niewprawnie obłapiać. Był wystraszony i skupiony na własnych potrzebach, co nie dziwiło, zważywszy na jego przepracowanie i brak kontaktu z ludźmi. Uniknęła zgrabnie jego objęciom, odwzajemniając się krótkim uściskiem jako obietnicą. - Nie tak szybko. To nasz pierwszy raz i chcę, żeby był wyjątkowy. Muszę skorzystać z toalety. - Chcę cię taką, jaka jesteś teraz. - W jego głosie brzmiała frustracja i pożądanie. -Nie będzie ci się podobać, jeśli cię obsiusiam. Mam pełen pęcherz. Chcę sprawić ci przyjemność, nie przykrość. Na jego twarzy pojawił się grymas niezadowolenia. Nie trwał długo, bo zaraz wywołana alkoholem żądza znów dała o sobie znać. - No dobrze, zaczekam tu. Kiedy wchodziła do łazienki, zaczął rozpinać koszulę. Nacisnęła klamkę i przesyłając mu czułego całusa wśliznęła się do środka. Zamknęła za sobą drzwi i zapaliła światło. Pomieszczenie było ogromne, jeszcze większe niż w apartamencie w Bellevue. Nie zwracała uwagi na lśniące marmury i połyskujący metal. Patrzyła na leżące na podłodze nagie ciało z wszczepionym infogniazdem. Blada, nie posiadająca żadnego owłosienia androgyniczna postać kontrastowała z kafelkami. Wyglądała jak ślimak na talerzu. Nie przypominała mordercy, do której to roli została zaprojektowana. Hart uklękła i z zadowoleniem stwierdziła, że ciało wciąż oddycha. Cała operacja poszłaby na marne, gdyby jego system nerwowy sparaliżowały narkotyki. Ekipa pomocnicza podała te prochy razem ze środkiem aktywującym. Ta dziwna mieszanina miała również utrzymać ową istotę we śnie, dopóki nie rozpocznie się stymulacja. Hart musiała być ostrożna z tym wytworem nauki i magii. Nie miała pewności, czy dobrze zrobiła ufając zapewnieniom Wilsona, że postępowanie tego osobnika będzie dokładnie zgodne z planem. Istoty żywe rzadko były tak niezawodne jak maszyny. Nie mogła dopuścić, by TO się obudziło, zanim zostanie wycelowane w tarczę. Wtedy jego destrukcyjna siła skierowałaby się ku niej. Wstała i zaczęła ściągać sukienkę. Była zbyt droga, by ryzykować jej zniszczenie w tej niebezpiecznej grze. Zdjęła również naszyjniki i resztę brzęczącej biżuterii. Wszystko powędrowało do czarnej torby leżącej pod ścianą. Stojąc w samej tylko bieliźnie i butach odezwała się do zainstalowanych mikrofonów. -Jenny? - Tak, szefie? - System dźwiękowy łazienki przekazał głos Jenny. - Wszyscy gotowi? - Hart wyjęła z torby czarną teczkę i położyła ją na półce. - Tutaj wszystko na medal. Matryca jest czysta. Kiedy pojawiłaś się w korytarzu, przejęłam kontrolę nad najbliższymi zamkami i zaczęłam deformować przekaz do ekranów strażników. Na ich monitorach wasz ł sąsiedni apartament wygląda na pusty. Nie wiedzą, że tu jesteśmy. - Jak tam nasi najemnicy? - Wyjęła z torby strzykawkę i przymocowała wtryskiwacz z nabojem. - W porządku. Kurt siedzi na zewnątrz. Chin Lee czeka na sygnał rozpoczęcia. Gorzej z miejscowymi w sąsiednim apartamencie. Nie są zdyscyplinowani. Greta jest kompletnie zalana, a Sloan wkłada sobie właśnie kości pamięci. - Cholerni amatorzy - Hart wyjęła z torby igłę. - Zmień odpowiednio inwentarz tych pomieszczeń, z których coś zabrali, i zostań przy mikrofonach. Chcę, żebyś nasłuchiwała. Jeśli wpadniemy, powiedz Tessien, żeby odczekała co najmniej tydzień, zanim spróbuje skontaktować się z Drake'em. - Jasne, szefie. Hart znów uklękła przy bladym ciele. Zadrżało, kiedy wbijała igłę w żyłę na szyi. Wstrzyknęła mu bursztynowy płyn, po czym podniosła się i schowała strzykawkę oraz teczkę do torby. Gasząc światło powiedziała głośno. - Otwórz drzwi za dziesięć sekund, Jenny. - Roger - usłyszała dobywający się skądś głos. Hart zadrżała, a było to coś więcej niż dreszcz chłodu przenikający jej roznegliżowane ciało. Nawet znany głos Jenny brzmiał dziwnie, kiedy tkwiła tu sama w ciemności. Żałowała, że nie ma czasu, by włożyć na siebie mundur, ale każda chwila zwłoki mogła wzbudzić podejrzenia pana Ofiary. Weszła pod prysznic i zasunęła zasłonki. Usiadła na krawędzi brodzika i oparła się o chłodne kafelki. Poza zasięgiem wzroku, poza wszelkimi podejrzeniami, jak powiedział Wilson. Zęby tylko miał rację. Zrobiła kilka głębokich wdechów, mających j ą uspokoić. Nagle usłyszała w ciemności skrobanie. Cholera! Ciało już się budziło, a drzwi oddzielające je od ofiary wciąż były zamknięte! Albo narkotyk usypiający zbyt szybko przestał działać, albo metabolizm ciała był sprawniejszy, niż Wilson przewidywał. W każdym razie zapowiadały się spore kłopoty, jeśli drzwi natychmiast się nie otworzą. Jak na zawołanie drzwi zaskrzypiały cicho. Uchyliły się tworząc szparę i na tym koniec. Ciało naprężyło się. Reakcją Jenny był głośny zgrzyt w jej pomieszczeniu. Blady osobnik zignorował ten dźwięk i pozostał w swojej sztywnej, lecz gotowej do ruchu pozycji. Blask wpadający przez uchylone drzwi był zbyt słaby, by oświetlić całą łazienkę, ale wystarczył Hart, żeby zobaczyć skuloną postać na środku. Ciało wciąż sprawiało wrażenie pozbawionego mięśni, ale nie było już wątpliwości, że należy do mordercy. Jego głowa przechylała się w miarowym rytmie do przodu i do tyłu. Rozdęte nozdrza, zwężone oczy wpatrzone w kotarę prysznica. Jego wargi wywinęły się na zewnątrz, ukazując kostną narośl nie zróżnicowaną na zęby. Oczy płonęły mu zielonkawym blaskiem, kiedy przesuwał się w kierunku jej kryjówki. - Kathy? Ciało mordercy zastygło w bezruchu, a głowa gwałtownie odwróciła się w kierunku, skąd dochodził głos pana Ofiary. Przez moment nic się nie wydarzyło. Chwilę później, zapewne stwierdziwszy, że Hart jest jednak łatwiejszym łupem niż właściciel dobiegającego z daleka głosu, znów skierował ku niej uwagę i postąpił krok do przodu. Rozważała swoje szansę. Gdyby spróbowała zastosować wobec niego czary, dopadłby ją, nim jeszcze zdążyłaby skończyć wypowiadać zaklęcie. Jej pistolet leżał w torbie, a TO znajdowało się dokładnie między nią a półką. Jedyną bronią, jaką posiadała w tej chwili, był nóż schowany w prawym bucie. Wyciągnęła rękę i namacała znajomy kształt rękojeści. Piętnaście centymetrów stali mogło nie wystarczyć przeciwko zabójcy, ale musiała spróbować. Gdyby zdołała go zranić i zmusić do cofnięcia się, zyskałaby czas wystarczający do użycia magii. Albo może udałoby się jej do- sięgnąć torby i wyjąć pistolet. Ten plan mógł skończyć się katastrofą, ale nie miała innego wyjścia. Istota nacisnęła ręką przezroczystą, plastikową kabinę natrysku. Hart zesztywniała, mocniej zaciskając dłoń na rękojeści i przygotowując się do pchnięcia. Nie miała odwagi się podnieść, a jej obecna pozycja nie sprzyjała podjęciu walki. Jedyną przewagę stanowił fakt, że bestia nie miała pewności, czy w łazience jest jeszcze ktoś inny. Gdyby było inaczej, poruszałaby się szybciej. Hart wiedziała, że nawet przy wykorzystaniu elementu zaskoczenia jej szansę są marne. Morderca był od niej o wiele silniejszy. Ścianki kabiny skrzypnęły pod ciężarem jego ręki. Rozległo się lekkie plaśnięcie dłoni o plastik. Powoli kabina zaczęła się otwierać. - Kathy, czy długo mam jeszcze czekać? Na chwilę oślepił ją blask światła. Usłyszała warknięcie bestii i grzmot. Morderca powalił pana Ofiarę jednym ruchem i zawlókł do pokoju. Wyskoczyła spod natrysku i dopadła do torby w poszukiwaniu pistoletu. Wreszcie oczy przyzwyczaiły się do światła. Zanim znalazła broń, usłyszała wrzask. Weszła do pokoju w chwili, gdy panu Ofierze udało się wyrwać ze szponów mordercy. Miał pokrwawione ramiona w miejscach, gdzie chwycił go żelazny uścisk. Przerażony rzucił w atakującego leżącą na podłodze szarą skórą. Ten skulił się robiąc unik, po czym wyprostował się i skoczył na przeciwnika. Obaj runęli na podłogę. Po krótkiej walce mordercy udało się chwycić dłońmi głowę mężczyzny. Ukląkł, potem wstał, próbując go zmusić do podźwignięcia się. Napadnięty zaczął okładać swego prześladowcę pięściami, co jednak nie wywołało żadnej reakcji. Ciało bestii oblał różowy rumieniec, a na gładkim ciemieniu pojawił się słaby zarost. Skóra zaczęła marszczyć się w fałdy. Jakby krety kopały korytarze w miękkiej ziemi. Ciałem mordercy wstrząsnął silny dreszcz, wreszcie skóra napięła się i pod gładką jeszcze przed chwilą tkanką zarysowały się mięśnie. Uścisk jego rąk ani na chwilę nie zelżał. Palce pozostawiały na ciele ofiary czerwone ślady. Kciukami siłą otworzył usta mężczyzny, wysuwając przy tym ku niemu długi, czerwony język. Zaczął lizać go po wargach, parodiując obsceniczny pocałunek. Jeszcze mocniej zacisnął chwyt. Z ciała mordercy zaczęły wyrastać cienkie, przezroczyste wąsy, które przy bliższej obserwacji okazały się ruchliwymi glistami. Robaki spadały na ofiarę i wwiercały się w jej ciało, które poróżowiało, a wkrótce zaczęło czerwienieć. Mężczyzna zawył, jakby wysysano z niego duszę. Tak się właśnie działo, o ile było Hart wiadomo. Przerażona horrorem, cofnęła się pod ścianę. Gdy tylko poczuła za plecami gładkość ściany, nogi odmówiły jej posłuszeństwa i osunęła się na podłogę. Oszołomiona patrzyła na dwie postacie splecione w śmiertelnym uścisku. Kiedy wrzask ucichł, morderca rozluźnił uścisk i ciało mężczyzny opadło bezwładnie na łóżko. Mięsiste glisty wydostały się na powierzchnię i wróciły pod skórę bestii, która z dumą i zadowoleniem gładziła się po ciele dopiero co pomarszczonymi dłońmi. Odrażający morderca podskoczył na jednej nodze i także rzucił się na łóżko. Hart nie mogła oderwać wzroku od dwóch rozciągniętych na pościeli sylwetek. Lustro nad nimi odbijało ich twarze i ciała. Trudno było je odróżnić. Jeden wszakże miał na sobie szorty i ciemnoniebieskie skarpetki. Drugi, bardziej pokrwawiony, był nagi. Twór Wilsona stał się wierną kopią mężczyzny, z którym tu przyszła. Doppelganger. Takie imię nadał mu Wilson. Istota posiadająca zdolność przybierania kształtów dowolnie wskazanej osoby. Teraz, widząc to na własne oczy, wiedziała, że jej poprzednie obawy były uzasadnione. Miała nadzieję, że nigdy nie padnie ofiarą tej lub innej podobnej bestii. Spróbowała wstać wykorzystując przy tym ścianę. Przezwyciężywszy drżenie kolan, zdołała ostrożnie podejść do łóżka. Doppelganger nie poruszył się. Niewidoczne dotąd cechy płciowe teraz się ujawniły. Morderca był mężczyzną. Jego skórę pokrywały plamy krwi. Przyspieszony oddech unosił klatkę piersiową. Patrzył na nią spod przymkniętych powiek. Zdjęła z trupa spodenki i skarpetki. Nie chcąc zbliżać się do potwora, zwinęła je w kłębek i rzuciła w jego kierunku. Złapał odzież, zanim zdążyła upaść. Leniwym ruchem podniósł ją do nosa i powąchał, potem odrzucił w kąt. Wyszczerzył się do Hart w uśmiechu, ukazując teraz już w pełni ukształtowane uzębienie. Była pewna, że identyczne jak u jego ofiary. Skradziona twarz wykrzywiła się w lubieżnym grymasie. - Dlaczego nie zostaniesz jeszcze chwilę? - odezwał się chrapliwym głosem kogoś, kogo boli gardło. - Znasz plan. - Przynajmniej miała taką nadzieję. Kość pamięci wciśnięta w jego skroń powinna była przekazać wszystkie instrukcje. Rzucił jej pożądliwe spojrzenie. Hart przebiegł po plecach dreszcz obrzydzenia. Odwróciła się, by ukryć swą reakcję. Czuła na sobie jego wzrok, kiedy szła do łazienki. Było to jeszcze bardziej nieprzyjemne doznanie niż wtedy, gdy przemierzała tę drogę poprzednio. Cieszyła się, że wreszcie będzie mogła włożyć ubranie. Podniosła torbę i weszła do łazienki. - W porządku, Jenny. - Była zdumiona spokojnym brzmieniem swego głosu. - Zróbmy coś z tym. Ocean na przeciwnej ścianie zamigotał i zgasł. Drzwi, które zasłaniał, otworzyły się i do środka wszedł jej oddział czekający jak dotąd w sąsiednim apartamencie. Wszyscy mieli na sobie mundury DocWagon. Sloan i Czarny Pies prezentowali się idealnie w strojach lekarzy, chociaż Greta wyglądała idiotycznie w fartuchu pielęgniarki. Ale kobiety orków we wszystkim wyglądają fatalnie. Teraz, gdy nie była już sam na sam z doppelgangerem, wróciła jej pewność siebie. - Jenny, co z transportem? - Pojazd Kurta czeka za budynkiem Mitsuhamy. - Napięcie w głosie Jenny powiedziało Hart, że operatorka widziała przynajmniej część walki i była pod wrażeniem. Musi z nią później porozmawiać. Teraz trzeba się stąd było jak najszybciej wydostać, na co Hart miała zresztą wielką ochotę. Greta i Czarny Pies od razu wzięli się do roboty, kładąc ciało mężczyzny na składanych noszach, które kobieta ork wyjęła z torby. Sloan stał z boku, gapiąc się to na doppelgangera, to na jego ofiarę. - Świetna charakteryzacja - odezwał się do postaci na łóżku. - Prawie nie do odróżnienia. - Mam swoje małe sposoby - odpowiedział od niechcenia. Jego głos był teraz zbliżony do głosu ofiary. Sloan zachichotał. - No pewnie. Mam nadzieję, że da się to zmyć. - Dalej, Sloan, ruszaj się - popchnęła go Hart. Zignorowała jego gniewne spojrzenie i odezwała się do Jenny. - Jakiś ruch w okolicy? - Kilka prywatnych pojazdów. Ale patrole Lone Star są daleko. Wszystkie Wagony wylądowały albo mają komplet pasażerów. - Wyślij sygnał. Jak tylko Kurt go odbierze, niech się tu natychmiast zjawi. Na sygnale. W końcu niesie pomoc poszkodowanym. - Hart uśmiechnęła się patrząc, jak niezdarnie układają ciało na noszach. Istotna część operacji Zdrajca zakończyła się sukcesem. Przy pomocy Sloana spięła włosy i włożyła miękki, zielony czepek. Poprawiła na sobie mundur i zarzuciła torbę na ramię. Oczywiście również była lekarzem. - Wszystko gotowe? - Yhy - odpowiedziała Greta zapinając ostatnią sprzączkę. -Dzidziuś gotowy do drogi. - Jenny, pozamykaj tu wszystko, kiedy wyjdziemy. A potem jedź za nami. Hart sprawdziła na ustawionym przez Jenny ekranie trideo, czy korytarz jest pusty. - W porządku. Lecimy. Rozdział 13 W końcu głównego pomieszczenia powstało jakieś zamieszanie. Bladozielone kitle wyróżniające się pośród różnobarwnych strojów klienteli klubowej uprzytomniły mu, co się dzieje, zanim tłum rozstąpił się przed prowadzącą orkiem-pielęgniarką. Swoją olbrzymią posturą torowała drogę noszom. Szło za nią dwóch pielęgniarzy niosących rannego, pod nadzorem kobiety w mundurze lekarza DocWagon. Identyfikacja osoby pacjenta i ocena jego stanu były niemożliwe, tak szczelnie otulały go koce i przykrywał aparat tlenowy. Co innego lekarka. Maska przesłaniała większą część jej twarzy, ale Samowi wystarczyły brązowe oczy. Mrugnęła do niego. - To oni, Hanae. Czas już iść. Dotarcie do drzwi prowadzących na lądowisko nie sprawiło im kłopotu, gdyż tłum skupił się dookoła nieoczekiwanego widowiska. Sam widział przez szybę wahadłowiec Federated Boeing ze znakami Doc Wagon podchodzący do lądowania. Olbrzymie śmigła wzbijały tumany kurzu, póki załoga VTOL nie posadziła samolotu w samym środku okręgu. Personel medyczny z rannym przebił się przez tłum i dotarł do drzwi. Kobieta ork otworzyła je ramieniem i przepuściła nosze. Minęli Sama oraz Hanae stojących przy wejściu i wyszli na lądowisko. Roe pierwsza znalazła się przy maszynie, kierując nosze do luku. Sam i Hanae ruszyli do samolotu. Ochrypłe wycie silników nie było w stanie zagłuszyć pisku umieszczonego na nadgarstku Sama nadajnika, który właśnie się włączył. Mrugające reflektory samolotu oświetlały drogę. Sam starał się dojrzeć w ich blasku Roe, która mu gdzieś zniknęła. Wewnątrz klubu ubrani na czerwono strażnicy przedzierali się ku drzwiom. Z drugiej strony lądowiska biegła następna grupa uzbrojonych mężczyzn. Prowadzący wołał do nich, żeby się zatrzymali. Wiedziona instynktem i nauczona posłuszeństwa Hanae stanęła. Sam zdenerwowany pociągnął ją do przodu. Na powrót było już za późno. Dopadli samolotu w chwili, gdy pierwszy oddział wbiegał na lądowisko. W przeraźliwym ryku maszyny utonął wreszcie sygnał z nadajnika. Hanae zaczęła się wspinać do góry. W pewnej chwili zahaczyła torbą o krawędź luku. Sam zerwał jaz ramienia kobiety i rzucił na beton lądowiska. Hanae chciała po nią wrócić, ale została silnie popchnięta do przodu przez Sama. Wpadła do środka, do pomieszczenia dla pasażerów i przewróciła się. Jej towarzysz wskoczył za nią. Tymczasem z przewróconej torby wypadły pamiątki Hanae i potoczyły się po betonie we wszystkie strony. - To ostatnie ostrzeżenie - zagrzmiał głos strażnika w kasku. -Poddajcie się! Z luku wyszła kobieta ork. Ares predator wyglądał w jej olbrzymiej pięści jak zabawka. -Wynocha! Otworzyła ogień i strażnicy rozbiegli się we wszystkich kierunkach. Jeden z nich upadł na plecy. Strażnicy odpowiedzieli serią strzałów. Ich automatyczna broń miotała pociskami żelowymi, które z ogromną prędkością uderzały o kadłub VTOL. Któryś z nich wymienił standardową amunicję ostrzegawczą na ostrą. Celował w wejście, w którym stała kobieta ork. Zachwiała się, ale nie upadła. - Trochę za słabo, żeby dostać starą Gretę, pieprzone samce. Jeden ze strażników musiał to usłyszeć. Wycelował między oczy. Przewróciła się i spadła na lądowisko. Przez otwarty luk wpadł do wnętrza wiatr. - Co się stało?! - krzyknął Sam do Roe. - Moja dekerka nie była tak dobra, jak sądziła. Przykro mi. Sam schylił się i wyciągnął wystający z buta Roe nóż. Obserwowała spokojnie, jak wsuwa jego ostrze pod opaskę na swoim nadgarstku. Odwrócił je i pociągnął przecinając twardy plastik. Rzucił opaskę przed siebie. Przeleciała przez długość kabiny i wpadła w strumień zaśmigłowy, który wywiał ją na zewnątrz. Oddał Roe nóż. - Dzięki - powiedział i odwrócił się do Hanae. Spod jej przymkniętych oczu płynęły łzy. Roe schowała nóż do pochwy. - Czarny Psie, zamknij właz. Mężczyzna będący adresatem polecenia wstał i pociągnął drzwi do siebie. Zamknęły się z trzaskiem, a w środku zrobiło się nagle bardzo cicho. - Co z Gretą? - A co ma być, Sloan?- Roe ściągnęła lekarski czepek i rozpuściła włosy. - Przeholowała. - To była twarda babka. Naprawdę groźna w walce. Szkoda jej. Nie powinna była zginąć. -Będzie więcej do podziału. Nie weźmiesz? - zapytał Czarny Pies. Sloan posłał mu wściekłe spojrzenie. - Wezmę. Ale będzie mi jej brakowało. - Aż do następnego odlotu z chipem - mruknął. - Zamknij się. - Spróbuj mnie zmusić, zachipowana pało. Sloan sięgnął pod swoją tunikę. Pistolet, który wyjął, był mały i czarny. Nie zdążył wykonać jednego ruchu, kiedy Roe wytrąciła mu go z ręki. - Spokój, wy dwaj. Kiedy skończymy akcję, możecie sobie nawet skoczyć do gardeł. Na razie pracujecie dla mnie. Jesteśmy wszyscy wspólnikami i musimy załatwić ten interes. Zrozumiano? - Jasne, biznes przede wszystkim - zgodził się Czarny Pies z uśmiechem. Sloan kiwnął posępnie głową. Lecieli w milczeniu, aż nagle poczuli silny wstrząs. Hanae wypadła ze swojego fotela wprost na kolana Sama, a Sloan uderzył głową w deskę rozdzielczą. Pozostali z trudem utrzymali się na swoich miejscach. Nosze obsunęły się i leżące na nich ciało o mały włos nie spadło. - Co ty, do cholery, wyprawiasz, Kurt? - wrzasnął Czarny Pies. - Korporacja siedzi nam na ogonie - padła odpowiedź z kabiny. - Siły powietrzne Raku. - Jest bardzo źle? - Głos Roe zdradzał jej napięcie. - Komputer mówi, że to skaczący odrzutowiec. Trochę mniej zwrotny niż my, ale za to z większą siłą rażenia. Jeśli zaraz im nie zwiejemy, spalą nam ogon. - Cholera! - zaklął Sloan, wspinając się z powrotem na fotel. -Roe, koniec z nami. Ta kupa złomu tego nie przetrzyma. - Spokojnie, Sloan - nakazała Roe. - Kurt, trzymaj się blisko zabudowań. Nie będą strzelać, jeśli istnieje ryzyko, że trafią w jedną z wież sypialnych korporacji. I wyłącz radio. Nie ma sensu, żebyś się rozpraszał. - W porządku - odkrzyknął zniżając lot. - Trzymam kurs na Wieżę Mitshuhamy. Do diabła, te gnojki mogą włączyć do akcji całą flotyllę Raku. - Pewnie - jęknął Czarny Pies. - I wtedy nasze minuty będą policzone. - Nie mamy innego wyjścia - odpowiedziała Roe. - Rób, co mówię, Kurt. Kurt wykonał serię manewrów, raczej nie przewidzianych przez konstruktora dla tego typu samolotów. Trzęsło niemiłosiernie. Udało się jednak utrzymać bezpieczny dystans między nimi a pościgiem, co uchroniło ich przed ostrzałem. Uczepieni z całych sił swych foteli pasażerowie mogli liczyć jedynie na sprawność i doświadczenie pilota. Sam modlił się, wiedział jednak, że ich szczęście - albo paliwo - skończy się prędzej czy później. Hanae przywarła do Sama, szukając oparcia raczej w nim niż we własnym fotelu. Czuł, jak cała drży i widział, że poci się ze strachu. Nagle ścisnęła go jeszcze mocniej. Spojrzał na nią i zobaczył jej wzrok utkwiony w ciemności za oknem. - Co się stało? - Nie wiem. Wydawało mi się, że widzę... Tam! Znowu tam jest! Na początku nie dostrzegł nic poza ciemnością i migoczącymi w niej światłami metropolii. Po chwili zobaczył ciemny, wijący się kształt, przesłaniający neonowe demony zdobiące piramidę Aztechnology. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Reflektory samolotu oświetliły skrzydlatą istotę, która zmierzała wyraźnie ku ogonowi ich samolotu. W pewnym momencie Sam ujrzał niewielki płomień wydobywający się z paszczy bestii. Błysk oświetlił j ą ponownie, ukazując tęczowe upierzenie, pokryty łuską pysk ł błyszczące sztylety kłów. Sam nie mógł już dłużej wątpić w to, co miał przed oczyma. Pod niebem Seattle przelatywał smok. Bestia nie była większa od ich samolotu, ale przez rozpiętość skrzydeł sprawiała takie wrażenie. W końcu smok musi być duży. Czy przyleciał tu, żeby ich zaatakować? Renraku wykorzystywała czarny lód w walce z komputerowymi włamywaczami. Czy zatrudniano smoki, by likwidowały uciekinierów z korporacji? Zafascynowany niecodziennym widokiem obserwował, jak bestia wymija wahadłowiec i zbliża się do ścigającej ich maszyny. Pilot Renraku zareagował natychmiast, skręcając gwałtownie w bok. - Uciekają! - krzyknął z kokpitu zadowolony Kurt. - Coś musiało ich przestraszyć. - Smok - rzekł Sam ochrypłym nagle głosem. Patrzył uważnie na Roe. - Tessien - odpowiedziała. - Pracujemy razem. Sam czekał przez chwilę na dalsze wyjaśnienia, ale Roe wstała i ruszyła w kierunku kabiny pilota. Oparł głowę na fotelu i zaniknął oczy. Nie zbadane są wyroki Pana. Kolejny raz, wmieszany w cudze sprawy, odlatywał nocą z Seattle. Wtedy skończyło się to fatalnie, ale teraz brał w tym udział smok. O czym jeszcze nie powiedziała mu Roe? W co on i Hanae się tym razem wplątali? CZĘŚĆ 2 To jest inny świat Rozdział 14 Przez całą noc przerzucano ich z miejsca na miejsce, nieustannie zmieniając pojazdy. Roe wyjaśniła, że to sposób na zmylenie ewentualnego pościgu. Sam rozumiał jednak, że ma to również na celu zdezorientować jego i Hanae, tak aby nie potrafili rozpoznać żadnych miejsc ani ludzi należących do sieci shadowrunnerów. Mimo tych wszystkich zabiegów Sam wiedział, że przebywają gdzieś na terenie Redmond Barrens. Czuł nosem cieszący się złą sławą "aromat Tacomy". Nie potrafiły go ukryć nawet najlepsze sztuczki shadowrunnerów. Redmond Barrens nie było przyjemnym miejscem. Dzielnica Redmond obszarem obejmowała prawie w całości stare miasto Ta-coma i oficjalnie należała do metropleksu Seattle. Jednak rząd pomijał w swoich planach i zaniedbywał tę część miasta. Tak samo zresztą służba bezpieczeństwa Lone Star, która na mocy kontraktu pełniła obowiązki policji w pleksie. Z tego co Sam zdołał zauważyć podczas przesiadek, niektóre rejony dzielnicy wyglądały, jakby niedawno przeszedł tamtędy front. Reszta -jakby działania wojenne jeszcze trwały. W końcu stanęli pod budynkiem, który był niegdyś sklepem z akcesoriami samochodowymi. Pozostało w nim pełno pustych opakowań i starego smaru. Ich pojazd zatrzymał się w boksie naprawczym. Kiedy nieco oszołomieni pasażerowie stłoczyli się przy tylnych drzwiach furgonetki, aby wysiąść, dostrzegli pierzastego węża - zwiniętego w kłębek i najwyraźniej oczekującego ich przybycia. Na ten widok Hanae cofnęła się gwałtownie, chwytając Sarna za ramię, jakby mógł j ą obronić, jeśliby gad zaatakował. Nawet zaprawieni w niebezpieczeństwach runnerzy nie kwapili się zbytnio do wyjścia. Roe odepchnęła ich, podeszła do bestii i poklepała ją po upierzonej głowie. Sam stwierdził ze zdziwieniem, że czuje silną, pozytywną emanację płynącą od smokokształtnej istoty. W jakiś niepojęty sposób potrafiła ona transmitować swoje odczucia na odległość. Sam zastanowił się, czy inni czują to samo i zdecydował w końcu, że chyba tak. Wszyscy członkowie ich grupy sprawiali wrażenie spokojnych. Nawet Hanae wyglądała już na mniej spiętą. Jakby smok w jakiś mentalny sposób zapewnił ich o swoich pokojowych intencjach. - Hej, Roe! - zawołał Chin Lee. - Mam rozumieć, że zabawimy tu dłuższą chwilkę? - W każdym razie do zmierzchu. Rozgośćcie się - odpowiedziała, nawet na nich nie spojrzawszy. - Możecie się rozejść. Sloan i Czarny Pies wysunęli się przed Sama i Hanae. Zaczęli grzebać w stercie starych materacy leżących obok furgonetki, wybrali po jednej sztuce i zaciągnęli do różnych kątów pomieszczenia. Rywalizacja, której wyraźne oznaki widać było podczas jazdy, trwała nadal i obaj mężczyźni obserwowali się z wrogością spod wpółprzymkniętych powiek. Kurt, który spędził noc za kierownicą różnych pojazdów, nawet nie wysiadł z szoferki. Zwyczajnie oparł głowę o fotel i zaczął chrapać. - Jestem głodny - oznajmił Chin Lee, nie adresując tych słów do nikogo konkretnego. Od chwili gdy razem z Kurtem wyszli ze sterówki wahadłowca, ork nieustannie opychał się waflami z kryla, sojowymi ciasteczkami i niepojętymi ilościami krak-1-snapsów. Teraz tak długo szperał w skrzyni stojącej obok sterty materacy, aż znalazł pojemnik z samopodgrzewającym się posiłkiem. Otworzył wieczko, postawił puszkę na beczce po oleju i zaczął szukać dalej. Kiedy posiłek był już ciepły, rozpiął torbę wiszącą u paska i wyjął kilka kolejnych porcji żywności. W drodze do samochodu wydobył z kieszeni przybory do jedzenia. Rozsiadł się wygodnie w naczepie furgonetki, ustawił puszki z jedzeniem w zasięgu ręki i zaczął napełniać usta parującą treścią. - Hej, wy dwoje, częstujcie się śmiało - powiedział z pełnymi ustami. Hanae zrobiło się chyba niedobrze, ale Sam zdołał wymamrotać słowa podziękowania pod adresem orka. Razem z Hanae obeszli furgonetkę i stanęli po drugiej stronie, z dala od smoczej istoty. Shadowrunnerzy nie zwracali na nich zupełnie uwagi, ale Sam był pewien, że gdyby spróbowali wyjść z pomieszczenia, ktoś z pewnością by ich zatrzymał. Sam znalazł dla Hanae względnie czyste miejsce między jakimiś pakunkami, a następnie przyniósł materac i koc, którymi po- gardzili inni. Później wybrał dwie najmniej podejrzane paczki z żywnością i sześć puszek fizzygoo. Woda przegotowana w specjalnym kanistrze nadawała się do picia w jeszcze niniejszym stopniu niż te fizzygoo. Zgodnie z jego oczekiwaniami, Hanae nawet nie spojrzała na te wszystkie rzeczy. W końcu przecież zgłodnieje - pomyślał Sam. Położył się koło niej i przytulił ją, aż zapadła w nerwową drzemkę. Sam również był zmęczony, ale sen wciąż mu umykał, jak te marzenia o szczęśliwym życiu pod skrzydłami korporacji. Ostrożnie uwolnił się od śpiącej Hanae i usiadł. Właściwie nie był głodny, ale nie miał nic lepszego do roboty, więc podgrzał sobie porcję żywnościową. Gdy oparty o ścianę czekał, aż ostygnie, w ich ogrodzonym skrzyniami azylu pojawiła się Roe. - Lepiej załap trochę snu, stary. - Za dużo myśli kłębi mi się w głowie. - Ho, ho, myślenie to ciężkie zajęcie. - Czasami - zgodził się Sam. Roe sprawiała wrażenie zupełnie spokojnej, ale była chyba równie zmęczona, jak reszta towarzystwa. Może zdoła wyciągnąć z niej jakieś informacje, korzystając z osłabionej czujności. - Myślałem o tym człowieku w furgonetce. Roe zaśmiała się cicho. - Kurt zawsze śpi w ten sposób. Kiedy nadejdzie czas, aby ruszać dalej, będzie na chodzie. Specjalnie udawała, że nie rozumie? - Nie chodzi mi o niego. Pytałem o tego urzędnika z Renraku, którego nazwiska nikt chyba nie zna. -Nazwiska są niebezpieczne - ostrzegła. - Sądziłam, że zdajesz sobie z tego sprawę. - Zdaję sobie sprawę. Nie pytam o to, bo dałaś jasno do zrozumienia, że nie powinienem wiedzieć. Po prostu martwię się o niego. Całą noc leżał nieprzytomny. - Sam nie musiał udawać troski. - I chyba jeszcze jakiś czas pobędzie w tym stanie. Wzięła bez pytania rację żywnościową, energicznym ruchem nadgarstka otworzyła wieczko i odłamała od ścianki jednorazowy widelec. - Sam, nie myśl o bzdurach. Nie nafaszerowaliśmy go żadnymi prochami ani innymi psychotropami. To tylko efekt uboczny. Symulowanie choroby było dobrym sposobem, aby wyciągnąć go z arkologii i on się zgodził. Osobiście wymyślił wiarygodną dolegliwość i zdobył narkotyk o podobnym działaniu. Z jego kartoteki medycznej wiemy, że aplikacja środka mogła spowodować czasową katatonię. Mamy ze sobą niezbędny sprzęt, aby otoczyć go odpowiednią opieką. Chciał jak najszybciej opuścić centrum badawcze i zdecydował się na ryzyko. Na łapówkę także. Oznaki życia są stabilne, więc nie martw się i zaufaj nam - powiedziała podając Samowi pojemnik, z którego jadła. - On nam zaufał. Sam zaczął jeść, ale nie powiedział ani słowa. Po chwili oddał nie do kończoną porcję. Później otworzył dla niej puszkę fizzygoo. Przyjęła z wyraźnym obrzydzeniem na twarzy, uniosła na znak toastu i duszkiem opróżniła do połowy. - Co się stało z albinosem? Patrzyła na niego przez moment, ale nie mógł nic wyczytać z jej twarzy. Wzruszyła ramionami. - Spóźnił się i złapali go, kiedy wyciągaliśmy twojego kumpla z pracy. - Jego śmierć to po prostu część kosztów marginalnych, jak w każdym biznesie. Podobnie rzecz się ma z Gretą? Roe, zanim odpowiedziała, ostrożnie postawiła sześciopak fizzygoo na skrzynię. - Posłuchaj, Sam. Zabierając się do tej roboty wszyscy znaliśmy ryzyko. Renraku to pierwsza liga. Grają twardo. My, shadowrunnerzy, żyjemy na skraju. Stawiamy życie na jednej szali, a na drugiej nasze umiejętności, wiedzę, szczęście i wierzymy, że z każdej opresji wyjdziemy cało. Czasami jest inaczej. - Dlaczego nie zrobiliście nic, aby ją odbić? Dlaczego po prostu zostawiliście? Roe przymknęła oczy i pokiwała głową. - Nie rozumiesz? Dostała postrzał w głowę. Współczesna medycyna potrafi czynić cuda, magia też nie pozostaje daleko w tyle, jeśli mag zna odpowiednie zaklęcia. Ale ona nie miała najmniejszych szans na przeżycie. Sam pokręcił głową z niedowierzaniem. -Nie czujesz wobec niej lojalności? Wobec innych? - Dokładnie tyle, ile oni wobec mnie. - Innymi słowy, tyle co nic. Odwróciła głowę, a później powiedziała cicho. - Nie robią tego za darmo. - Ty też. -Nie masz kasy, nie masz radości, tak już jest na tym świecie -powiedziała ze śmiechem. Sam nie usłyszał w nim jednak zbyt wiele wesołości. - Więc robisz to wszystko wyłącznie dla pieniędzy? - Dlaczego nie? Lepiej skasować gotówkę, niż chapać za friko. Rozczarowanie na twarzy Sama zaskoczyło ją. Nie powinien był oczekiwać od niej niczego więcej. Upierzony wąż rozwinął skrzydła, nagłym ruchem wyginając tułów do góry. Hebanowe pazury u jego tylnych łap żłobiły głębokie bruzdy w betonowej podłodze, kiedy wysyłał fale niechęci zmieszanej z czymś jeszcze. Samowi wydawało się, że ta emocja przypomina nieco strach. Roe błyskawicznie wstała i spojrzała w stronę zaciemnionego krańca budynku, na którym koncentrowała się uwaga węża. Na przeciwległym końcu hali z łoskotem uniosły się wielkie drzwi. Czarna limuzyna powoli wtoczyła się do budynku. Polerowany lakier, chromowe okucia i przydymiane szyby odbijały przygnębiający i obskurny krajobraz otoczenia. Gdy pojazd stanął, ochroniarze automatycznie zajęli pozycje przy kołach. Otworzyły się tylne drzwi i po chwili wysiadł mężczyzna. Szczupły i smagły, poruszał się z wdziękiem. Ubranie miał nienagannie skrojone, bez najmniejszego zagniecenia, czy zmarszczki. Obrzuciwszy jednym spojrzeniem całą salę, ruszył szybkim krokiem w kierunku furgonetki. Roe wyszła mu naprzeciw i oboje rozmawiali cicho przez kilka minut. Sam nie usłyszał wiele, ale wyłowił imię Greta. Mężczyzna sprawiał wrażenie zadowolonego. Odezwał się cicho, Roe coś odpowiedziała, wskazując na Sama i Hanae. Po chwili ruszyła razem z gościem w ich stronę. Sam wstał i odszedł parę kroków od Hanae, aby mogła spokojnie spać. - Sam, poznaj swojego dobroczyńcę, pana Drake'a. - Miło mi. - Sam wyciągnął rękę. Drakę zignorował ten gest i tylko zlustrował Sama od stóp do głów. - Pani Roe powiedziała mi o modyfikacji planu. Mam nadzieję, że rozumiesz swoje położenie. Sam był zaskoczony, że mężczyzna wspomina o jakiejś modyfikacji. - Słucham? - Umowa z tobą została zawarta bez mojej wiedzy. Nigdy bym nie dał na to zgody. Sam nie wiedział czy powinien się bać, czy usprawiedliwiać. -Nie jestem jednak bez serca, panie Verner. I wiem, że ten interes wymaga nieco giętkości. Ty i twoja przyjaciółka możecie korzystać z naszych środków transportu, dopóki nie będzie to zagrażać powodzeniu misji. Nie żądam z tego tytułu żadnych dodatkowych opłat ani zobowiązań. Obiecasz tylko, że nie będziesz próbował przeszkodzić pani Roe w wypełnieniu warunków kontraktu zawartego ze mną. Zgoda? Co pozostawało Samowi do powiedzenia? Roe wykonując zlecenie dla Drake'a mogła jemu i Hanae tylko pomóc. -Tak. - Bardzo dobrze. Razem z panią Roe musicie zrozumieć, że od tego momentu to ona ponosi za was odpowiedzialność. Sam skinął głową. Drakę uśmiechnął się z satysfakcją. - Skoro uzgodniliśmy wzajemne stanowiska, panie Verner, nie pozostaje mi nic innego jak życzyć tobie i twojej przyjaciółce przyjemnej podróży. To powiedziawszy Drakę wrócił do samochodu i w ciągu niecałej minuty odjechał. Roe podeszła z powrotem do upierzonego węża. Woląc nie zbliżać się zanadto do bestii, Sam zrezygnował z nurtującego go pytania: dlaczego Roe udawała dotychczas, że Drakę jest bezpośrednio zainteresowany wyciągnięciem go z Renraku? Czy chciała w ten sposób podwyższyć swój prestiż w jego oczach? Czy też było to po prostu drobne kłamstewko, ostrzegające, że tej kobiecie nie można ufać? Sam nie rozumiał, co mogło ją popchnąć do takiego zachowania, ale atmosfera podejrzeń wywołana przez to kłamstwo wytrąciła go z równowagi i bardzo, bardzo zaniepokoiła. Shadowrunnerzy byli niebezpieczni. Żyjąc poza prawem, mieli dla niego niewiele szacunku. Gdyby Sarn wszedł im w drogę, bardzo wątpliwe, czy szukaliby ustawowych rozwiązań. Ci inni, których spotkał na swojej drodze, ludzie pani Tsung, mieli chyba swoisty kodeks etyczny. Byli może nieokrzesani i samolubni, ale jakieś zasady kierowały ich poczynaniami. Grupa Roe nie zawracała sobie głowy takimi błahostkami. A Drakę, ich szef, był z tej samej gliny. Bez wątpienia. Pewnie należał do rekinów którejś korporacji. Zakładał z góry, że wszyscy będą skakać na jego zawołanie i z pewnością nie rzucał słów na wiatr. Ten mężczyzna pokładał więcej ufności we własną potęgę niż Kansayaku Sato. Najwyraźniej miał pełną kontrolę nad shadowrunnerami, co już samo przez się dużo mówiło. Sam może nie widział wszystkiego, ale wystarczająco dużo, by pojąć, że wśród tych, którzy żyją wśród cieni, odwaga i hart są święte. Drakę ostrzegł go, żeby nie utrudniał Roe zadania. Czyżby sądził, że obecność Sama i Hanae może pokrzyżować jakieś starannie ułożone plany? Jeśli tak, to dlaczego nie odda ich w ręce agentów korporacji i nie pobierze stosownej prowizji ? Przecież chodzi mu przede wszystkim o zysk. Drakę będzie oczekiwał czegoś w zamian za wyświadczoną grzeczność. Sam nie miał pojęcia, o co chodzi w tej grze i drażniła go ta niewiedza, jednocześnie jednak brakowało mu odwagi, aby odrzucić ofertę. Inne aspekty całej sprawy martwiły go jeszcze bardziej. Obojętnie co mówiła Roe, ale ten "gość" pana Drake'a, nieprzytomny mężczyzna w furgonetce, z pewnością nie opuszczał Renraku dobrowolnie. Z jakichś powodów runnerzy woleli, aby Sam i Hanae o tym nie wiedzieli. Będą bezpieczni, dopóki nie zaczną drążyć tej sprawy. Może potrzebowali kogoś, żeby poświadczył, że delikwent wyjechał z własnej woli. Razem z Hanae będą musieli brnąć przez to wszystko bez zadawania zbędnych pytań. Ci ludzie szybko pociągali za spusty. Perspektywa takiego obrotu sprawy nie napawała optymizmem, ale strach przed ludźmi bladł w obliczu smoka. Sam znał wiele udokumentowanych przypadków ludzi pożartych przez istoty smokokształtne. Wizja kruchego ciała Hanae miażdżonego na krwawą miazgę w potężnych szczękach nieomal doprowadziła go do torsji. Pozostało mu tylko dotrzymać obietnicy danej Drake'owi. Utrudnianie operacji mogło jedynie narazić Hanae na większe niebezpieczeństwo. Należy mieć oczy i uszy otwarte, i brać nogi za pas przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nadrzędnym zadaniem runnerów było dostarczenie "gościa" pana Drake'a na umówione miejsce; nie będą sobie zawracać głowy dwójką zwykłych pracowników korporacji. Taką przynajmniej miał nadzieję. Sam wrócił do śpiącej Hanae i postanowił czuwać przy niej. Nie może przecież zawieść zaufania. Dostarczy ją bezpiecznie do domu. Usiadł tak, by widzieć jej twarz w bladym świetle poranka, które przedostawało się do wnętrza budynku. Wyglądała tak niewinnie. Oparł głowę o skrzynię. Minęło kilka godzin, zanim nadszedł sen. Rozdział 15 Crenshaw stała w progu przez kilka chwil, obserwując, co się dzieje w środku. Większość stanowisk roboczych była zajęta. Rzut oka na tablicę z rozkładem zajęć wystarczył, aby stwierdzić, że nieobecny personel ma właśnie odprawę. Wszyscy byli piekielnie zapracowani albo przynajmniej sprawiali takie wrażenie. Marushige sprawował kontrolę nad całym pomieszczeniem zza swego nafaszerowanego elektroniką biurka. Ciemne kręgi pod oczami świadczyły, że szef bezpieczeństwa nie spał całą noc, śledząc rozwój wypadków na wielkich ekranach operacyjnych, zakrywających jedną ze ścian. Mimo osobistego zaangażowania w sprawę, Crenshaw wolała pójść na parę godzin do łóżka. Niech inni odwalą całą brudną robotę: zwiad terenowy, żmudne sprawdzanie każdego kontaktu. To nie będzie pościg na syrenach. Zresztą jej już nie interesowały widowiskowe pogonie. Chciała być na miejscu, kiedy przyjdzie czas na zabijanie. Ruszyła w stronę głównego pulpitu, unikając po drodze kilku zderzeń z zagonionymi pracownikami. Innym razem natarłaby im porządnie uszu, że nie patrzą, jak chodzą. Kiedy przed laty pracowała w podobnym pomieszczeniu, zawsze obserwowała, co się dzieje dookoła. Ale dzisiaj był szczególny moment. Czuła się świetnie, bo wiedziała, że nadchodzi chwila triumfu. - Mówiłam, że ten człowiek narobi kłopotów - stwierdziła podchodząc do Marushige. Spojrzał na nią, a jego usta ułożyły się w grymasie irytacji. - Mówiłaś. I masz przez to lepsze samopoczucie? - Gdybyś posłuchał moich rad, można byłoby uniknąć tego całego bałaganu. - To właśnie powiedziałaś Sato? - Na razie niczego nie powiedziałam. - Cóż za rozwaga - skomentował Marushige. Crenshaw udała, że nie słyszy sarkazmu w jego głosie. Czuła się naprawdę doskonale. - Sato rzeczywiście oczekuje pełnego raportu. Najwyraźniej martwi go myśl, że twoja nieudolność również jemu przyniesie ujmę. Nie lubi takich rzeczy. - Oto mówi nowy rzecznik wielkiego pana Sato. Sporządzę raport, kiedy otrzymani oficjalne polecenie. Będzie musiał ustawić się w kolejce za prezydentem Huangiem. - Prezydent porzucił komputery i zainteresował się tą sprawą? Doprawdy fascynujące. Marushige posłał jej groźne spojrzenie. - Posłuchaj, Crenshaw. Ta awantura jest niepotrzebna. Zainteresowanie ucieczką ze strony Huanga ma charakter czysto rutynowy. Verner był badaczem niższego szczebla, a ta kobieta - zwykłą sekretarką. Nie stanowią żadnej straty dla Renraku. Crenshaw zachichotała. - Za to twoje przejęcie się sprawą jest zupełnie niecodzienne. - Jak powiedziałaś, Sato nie lubi problemów związanych z bezpieczeństwem firmy. Crenshaw wiedziała, że Marushige ma świadomość, jaką władzą dysponuje Sato. Przydzielił ją do Kansayakii w nadziei, że po-winie jej się noga na oczach szefa. Jednak obecność Sato była bronią obosieczną. W centrum zainteresowania znalazły się również poczynania Marushige. Pragnął on desperacko zachować stanowisko, a Crenshaw mogła wpłynąć na opinię Kansayaku. Niezadowolenie Sato wystarczyłoby, aby pogrzebać karierę Marushige. Oboje zdawali sobie z tego doskonale sprawę. Teraz Marushige pragnął za wszelką cenę polepszyć nadszarpnięte stosunki i odłożyć całą sprawę do lamusa. Lecz ucieczka Vernera wywołała już zbyt wiele hałasu. - Udział smoka, który odstraszył nasz pojazd pościgowy, każe przypuszczać, że w całej rozróbie maczała paluchy jakaś grubsza ryba - stwierdziła Crenshaw. Marushige mruknął coś wymijająco, szybko przebiegając wzrokiem raport podany przez adiutanta. - Verner musiał podprowadzić coś ważnego. Szef bezpieczeństwa odłożył komputerowy wydruk. - Nie masz nic lepszego do roboty? - Próbuję zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi, generale -powiedziała uśmiechając się jadowicie. - Kansayaku może zadać mi kilka pytań. Byłoby mi niezmiernie przykro, gdybym musiała mu zakomunikować, że szef bezpieczeństwa centrum arkologicznego nie wie, co się dzieje na jego własnym podwórku. - Pewnie rozpłakałabyś się przy tym ze smutku. - Mówiłam już, że nie interesuje mnie twój stołek. - Crenshaw zdążyła już się przyzwyczaić do jego podejrzeń w tej kwestii. -Ale naprawdę chcę zobaczyć, jak ten złodziej Verner dostaje za swoje. - Nie znaleźliśmy żadnych dowodów, że uciekł zabierając coś więcej poza swoją osobą i tą dziewczyną. Laboratoria nie zgłosiły żadnych braków, w Matrycy także nie zanotowano nic szczególnego. Miał bardzo niski stopień dostępu, więc prawdopodobieństwo, że zabrał jakieś istotne dane, jest bardzo niewielkie. - Może jego zwierzchnicy uważają, że powiązania z Aneki są dostatecznym atutem - uśmiechnęła się nieszczerze. - Będą rozczarowani. - No cóż, nie pierwszy raz ktoś straci kapitał na spekulacjach. Prawda, pomyślała. Ale ciągle towarzyszyło jej przeświadczenie, że Verner jest zamieszany w coś więcej niż tylko w zwyczajną ucieczkę. Nie tak znowu dawno okazał się idiotycznie lojalny w stosunku do Renraku, pomimo opętania troską o przemienioną siostrę. A Sato zezwolił przecież, żeby pisał do niej listy i to powinno zatrzymać go skutecznie w arkologii. Łajdak nie miał prawa uciekać. W tym równaniu był widać jeszcze inny nieznany czynnik i Crenshaw zamierzała go znaleźć. - Ustaliliście coś na temat tego faceta na noszach? - spytała. - W tej sprawie? Nie zgłoszono żadnych dalszych braków w personelu, więc to nie mógł być nasz człowiek. Według raportów jeden z gości Rumplestiltskin's zasłabł tuż przed przybyciem ambulansu DocWagon. Facet zniknął, a po paru minutach shadowrunnerzy wtoczyli swoje nosze. - Więc twoim zdaniem to on był ich pacjentem? - Kamery zamontowane na dachu nagrały całe zdarzenie. Facet, który zasłabł, odpowiadał wyglądem człowiekowi na noszach. Siedemdziesiąt procent prawdopodobieństwa. - Ale nie sto. - Nie można oczekiwać więcej od dźwiękowego materiału porównawczego i nagrań trideo zamaskowanej osoby. - Racja. Więc Verner nie zabrał ze sobą nikogo więcej. Ale to ciągle mało. - Szkoda, że ta kobieta ork umarła. Mogła powiedzieć wiele ciekawych rzeczy. Marushige uśmiechnął się diabolicznie. -1 tak właśnie zrobiła - stwierdził machając raportem. - Zidentyfikowali ją jako Gretę Wilmark, wolnego runnera. Normalnie do jej grupy należą także Harry Sloan, Czarny Pies Sullivan, Kurt Leighton i jeszcze jeden ork, Chin Lee. Sloan i Sullivan w osiemdziesięciu procentach odpowiadają tym dwom sanitariuszom z lądowiska, a analiza sposobu prowadzenia ambulansu wskazuje, że za sterami siedział Leighton. - Mamy zatem grupę Wilmark w komplecie, z wyjątkiem pana Lee, ale u nich stan osobowy szybko ulega rotacji. Ta "lekarka" zajęła pewnie miejsce Lee. W każdym razie całość wygląda na standardowy skok na małą skalę. - Jeśli nie liczyć smoka. - To mógł być czysty zbieg okoliczności - powiedział Marushige wzruszając ramionami. - Nasz pilot był tam zbyt krótko, aby z całą pewnością ustalić związek między ucieczką ambulansu a pojawieniem się drakonida. To mało prawdopodobne, aby takie miernoty trzymały smoka w odwodzie. Sporządzimy raport i sprawa będzie zamknięta. Crenshaw zmarszczyła brwi. Marushige mógł być zadowolony, bo miał wszystkie wymagane odpowiedzi, ale ona potrzebowała czegoś więcej. Nawet jeśli sprawa była tak prosta, jak to przedstawił szef, należało jeszcze złapać i ukarać Vernera. - Co zamierzasz w sprawie Vernera? - Nic, jeśli nie wyjdą na jaw żadne nowe okoliczności. Koszty pościgu za takimi drobnymi uciekinierami są wysokie. Doświadczenie podpowiada, że ewentualne korzyści nie są warte nakładów. Crenshaw zmrużyła oczy. - Sato nie lubi bezczynności. - Chcesz powiedzieć, że ty nie lubisz bezczynności w sprawie Vernera - odzyskał utraconą pewność siebie. - Sato to biznesmen. Kiedy przeczyta raporty i pozna przybliżone koszty operacji pościgowej, przychyli się do mojej opinii. Resztę dnia Crenshaw spędziła w podłym nastroju. Straciła doskonałą okazję, aby na dobre i przy tym legalnie załatwić Vernera. Marushige miał zamiar odpuścić temu draniowi. Ale musi istnieć na to jakaś rada i ona ją znajdzie. Rozdział 16 - Zwalnia - oznajmił Kurt. - Nareszcie - sapnął Sloan. - Co jest? Jaja sobie wytrząsłeś na tych wybojach? - spytał Czarny Pies. - Przynajmniej miałem sobie co wytrząsnąć. - Szukasz guza, Sloan. -A co, masz jakiegoś pod ręką? - Spokój, chłopaki - rozkazał Kurt, nawet na nich nie spojrzawszy. Sloan i Czarny Pies warczeli na siebie od chwili wyjazdu z kryjówki, milknąc tylko na moment w czasie kontroli dokumentów na granicy. Sam odetchnął z ulgą, bo ich wrzaski mogły przyciągnąć uwagę strażników. Co prawda Roe zapewniła, że papiery tranzytowe, pozwalające na przejazd przez terytorium Zgromadzenia Salish-Shidhe, wytrzymają każdą kontrolę, jednak Sam był bardzo niespokojny. Gliniarz z Salish-Shidhe najwyraźniej uznał ich grupę za zupełnie nieszkodliwą, bo nie poświęcił im nawet jednego spojrzenia. Zanim shadowrunnerzy opuścili metropleks przehandlowali furgonetkę za dwa wozy kempingowe Chrysler-Nissan. Do jednego wsadzili Sama i Hanae, w drugim zajęli miejsca Roe, Chin Lee oraz ich gość. Minąwszy posterunek kontrolny, oba pojazdy ruszyły oddzielnie na południe, spotykając się tylko przelotnie na parkingach wzdłuż niegdysiejszej drogi międzystanowej nr 5. Pół godziny temu połączyli się pośrodku pustkowia i dalej ruszyli na przełaj. Samochody jechały na zgaszonych światłach. Roe jako elf nieźle widziała w księżycowej poświacie. Rigger Kurt musiał polegać na sensorach karmiących go informacjami. Jazda była karkołomna, ale Sam spodziewał się dużo gorszych rzeczy. Samochody kempingowe były przystosowane do trudnego terenu. Kiedy Kurt zatrzymał wóz i otworzył drzwi, dostrzegli Roe stojącą koło swojego samochodu. Jego brudnozielony lakier i imitacja boazerii na części mieszkalnej dobrze harmonizowały z otaczającymi drzewami i krzewami. - Coś nie gra? - spytał Kurt. Roe pokręciła głową. - Tessien ma się tutaj z nami spotkać. Możemy chwilę odsapnąć. Ta jazda na przełaj nieźle dała mi w kość. - To korzystaj z tego - zaproponował Kurt, klepiąc się w infogniazdo na skroni. - Jasne. Gdy tylko obrzydnie mi świat i zapragnę rozmawiać wyłącznie z własnym samochodem. - Roe zaśmiała się krótko. -Dobra, chłopaki. Wysiadka i prostować nogi. Chin Lee zmieni butelkę naszemu gościowi i przygotuje coś na ruszt. Trzeba trochę przekąsić, zanim ruszymy dalej. Shadowrunnerom nie trzeba było dwa razy powtarzać. Kurt i Sloan wyciągnęli z bagażnika dwie latarnie, a Czarny Pies pobiegł w krzaki załatwić jakąś prywatną sprawę. Sam i Hanae zostali sami z Roe. - Katherine. - Tak, Hanae. -Gdzie jesteśmy? - Niedaleko granicy Tir Tairngire. - Chcesz wejść na teren Kraju Elfów? - Oczy Hanae rozszerzyły się ze zdziwienia. Tir Tairngire zajmowało z grubsza ziemie dawnego amerykańskiego stanu Oregon. Terytorium to zostało podarowane potężnej koalicji Przebudzonych w nagrodę za pomoc, jakiej udzielili oni Rdzennym Narodom Ameryki w ich walce o odzyskanie ziemi. Niedawno Tir Tairngire oderwało się od Rady Suwerennych Plemion, która rządziła. NAŃ, i ogłosiło niepodległość. Nikt właściwie nie wiedział, co się dzieje w Tir Tairngire, gdyż elfy bardzo pilnie strzegły swych interesów i prywatności. Jedyną rzeczą, jaką nagłośniły, było oddanie dużej części ziemi z powrotem pod władanie przyrody. Rząd Tir oficjalnie zachęcał inne narody do pójścia w swoje ślady, oferując pomoc w postaci elfickiej magii. - Przez Tir wiedzie najkrótszy szlak do San Francisco. Sam chrząknął. - Planujesz zatem potajemny przejazd przez ich terytorium. Słyszałem, że granica jest zamknięta i dobrze strzeżona. - Racja. Mają smoki, gryfy i tym podobne bajery. I cholernych paladynów. Nikt mi nie powiedział, że będziemy mieli do czynienia z ta całą hałastrą. - W głosie Sloana dźwięczał gniew i strach. - Słyszałem, że jeśli złapią kogoś na nielegalnym przekraczaniu granicy, to kradną mu umysł - powiedział runner nieco spokojniej. - W takim razie ty możesz spać spokojnie, Sloan. Twojego nie znajdą za cholerę - zahuczał Czarny Pies wychodząc z krzaków. - Sloan ma rację - podjął Sam, uprzedzając dalszą wymianę zdań. - Patrole graniczne Tir Tairngire są sławne ze swojej skuteczności. Niemal co tydzień pojawiają się nowe wieści o wrakach samochodów, które próbowały wjechać autostradą na ich terytorium. - Dlatego właśnie my przejedziemy po cichu, z dala od uczęszczanych dróg i regularnych patroli - oznajmiła Roe. - Zamierzam posłać Tessien przodem na rekonesans. Kiedy wróci z meldunkiem, że droga czysta, ruszymy, a smok będzie leciał jako osłona powietrzna. Nie powinniśmy mieć większych problemów. - Jestem pewna, że przeprowadzisz nas bezpiecznie, Katherine - stwierdziła Hanae. Runnerzy nie wyglądali jednak na przekonanych. Sam również nie uważał planu za zbyt szczęśliwy, ale dalsze dyskusje przerwało przybycie pierzastego węża. Podmuch powietrza wywołany łopotem wielkich skrzydeł wzbił tumany suchych liści. Chin Lee zaklął donośnie, kiedy zgasł ogień pod obozową kuchenką. Wylądowawszy, bestia przysiadła na tylnych łapach, po raz ostatni rozprostowała skrzydła, a potem zwinęła je i przycisnęła ciasno do tułowia. Roe podeszła do stworzenia i rozpoczęła cichą rozmowę. W tym samym czasie pozostali shadowrunnerzy obdarzyli nagłym i intensywnym zainteresowaniem wysiłki Chin Lee przygotowującego posiłek. Sam zauważył, że kuchenka stoi teraz w miejscu możliwie najbardziej oddalonym od smoka, na samym skraju polany. Razem z Hanae szybko dołączyli do reszty. Parę chwil później pierzasty wąż wyprostował tułów, głośno bijąc skrzydłami wzniósł się w powietrze i zniknął przysłonięty wierzchołkami drzew. Roe przystanęła na moment przy swoim wozie kempingowym i sprawdziła kabinę pasażerską, nim dołączyła do reszty. W tym czasie Chin Lee zdążył przyrządzić posiłek. Ork dodał jakieś zioła, które nawet sojburgerom i sproszkowanym bulwom dodały smaku. Po posiłku wszyscy wypoczywali. Hanae umościła się wygodnie, wsparłszy głowę na ramieniu Sama. Nawet Czarny Pies i Sloan się uspokoili. Rozmawiali o jakimś dawnym skoku, zapomniawszy o obrzucaniu się obelgami. Chin Lee postawił na kuchence garnek z wodą i zaczął grać w karty z Kurtem. W mdłym świetle latarni cały świat wydawał się spokojny i uśpiony. Pokrywa chmur ponad ich głowami stopniowo gęstniała, a księżyc zniżał się nad horyzontem. Otaczający obozowisko las tętnił cicho dźwiękami dzikiego życia. Ich obecność nie potrafiła w znaczący sposób zakłócić tego rytmu. W pewnym momencie Samowi wydawało się, że słyszy wilcze wycie. Nie miał pewności, bo nigdy dotąd nie słyszał wilka. W każdym razie Hanae również usłyszała ten dźwięk. - Nie podoba mi się tutaj - powiedziała. - Dlaczego się nie prześpisz? Wiedział, co dziewczyna teraz czuje. Otaczała ich otwarta przestrzeń bez ścian, świeże, rześkie powietrze. Las nie zapewniał komfortu i bezpieczeństwa, które dawała arkologia. - Dobry pomysł - przyznała Roe. - Tessien chyba nie wróci przez jakiś czas. Kiedy znów ruszymy, nikt nie będzie miał czasu na sen. - Nie chcę tu leżeć - oznajmiła Hanae. - Za dużo otwartej przestrzeni. Czuję się jakoś dziwnie. - Możesz wejść do wozu - stwierdził Kurt, pokazując głową w kierunku karawanu. - W naczepie są materace i koce. Spokój lasu udzielił się chyba wszystkim. Jakiś czas po tym, jak razem z Hanae zasnęli w samochodzie, Sam nagle się obudził. Spojrzawszy na zegarek stwierdził, że minęła godzina. Hanae spała spokojnie. Ostrożnie, by jej nie zbudzić, wydostał się na zewnątrz. Noc była cicha, jeśli nie liczyć odgłosów z obozowiska. Sam słyszał stłumione głosy numerów. Sloan i Czarny Pies znów wymieniali obelgi. Jakiś ruch przy drugim wozie przyciągnął jego uwagę. Wysoka kobieca sylwetka mogła należeć tylko do Roe. Zarzuciła plecak na ramię, wyjęła strzelbę z pokrowca i przewiesiła przez plecy. Bez słowa pożegnania wyminęła samochód i zniknęła w ciemnościach. Sam, zaciekawiony, ruszył jej tropem. Dostrzegł j ą znów przyczajoną na skraju lasu i podszedł bliżej. Zauważyła go i chwyciła za ramię ściągając na ziemię. Bez słowa przyłożyła palec do ust. Sam poczuł dreszcz strachu. Nie wiedział zbyt wiele na temat przyrody, ale wcześniej las tętnił odgłosami. Wiatr szeleścił wśród liści. Słychać było bzyczenie i szemranie nocnych owadów. Dobiegały ciche szmery z poszycia. Teraz wszystko ustało, chociaż widział jak liście kołyszą się na tle chmur. Powinny szeleścić, a jednak panowała zupełna cisza. Coś było najwyraźniej nie w porządku. - Roe - szepnął. - Co jest grane? - Nie wiem. Zbadał wzrokiem linię drzew. Czarne pnie lśniły lekko w świetle latarni i obozowej kuchenki. Liście, normalnie zielone, teraz błyskały złowrogą czernią. Iskierka światła przyciągnęła jego uwagę. Wytężył wzrok. Po chwili wydało mu się, że dostrzega postać stojącą kilka metrów w głębi lasu. Była wysoka i szczupła... jak elf. Klepnął Roe po ramieniu i pokazał palcem. Spojrzała we wskazanym kierunku i zaklęła cicho. Zaczęła gorączkowo szukać czegoś po kieszeniach. Wiatr niespodziewanie przybrał na sile, wzbijając tumany liści, tak jak niedawno czynił to smok. Brązowy patyk poturlał się z szelestem po trawie. Ten cichy odgłos utonął w ryku silników. Sam uniósł wzrok i dostrzegł ciemny kształt sunący ponad drzewami. Jego śladem leciały dwa kolejne. A za nimi następne. - Żółte Kadłuby - szepnęła Roe, podnosząc się z ziemi. Sam również wstał. Znał Żółte Kadłuby z audycji trideo o korporacyjnych wojnach osiedleńczych. Były to małe, szybkie, jednoosobowe helikoptery, które zabierały dość uzbrojenia, aby zniszczyć lekki pojazd opancerzony. Kiedy z przelatujących nad obozem śmigłowców rozbłysły snopy światła, Sam przekonał się, że Żółte Kadłuby maj ą również zamontowane szperacze. Sam naliczył sześć promieni myszkujących po polanie. Razem z Roe stali poza zasięgiem świateł i uniknęli odkrycia. Podała mu coś w ciemnościach. - Weź - nakazała, ruszając przed siebie. Odruchowo złapał podany przedmiot w obie ręce. Okazało się, że jest to jej strzelba. Jakby chodziło o rozżarzone żelazo, puścił broń i pozwolił, by upadła na ziemię. Przyrzekł sobie przecież, że nigdy więcej nie dotknie żadnej broni. Oczekiwał, aż Roe coś powie, ale ona zniknęła już w ciemnościach. Tymczasem rozbiegane światła utworzyły krąg, zalewając całą polanę silnym blaskiem. - W imieniu Wielkiego Księcia Tir Tairngire nakazuję wam poddać się bez oporu. Złóżcie wszelką broń, a nie zostanie wam uczyniona żadna krzywda. Przez moment nikt się nie poruszył. Sloan przerwał ten bezruch, ruszając biegiem w stronę samochodów. - Nie odbierzecie mi mózgu! - krzyczał po drodze. - Pozostańcie na swoich miejscach - ciągnął bezosobowy głos. - To jest ostatnie ostrzeżenie. Sloan zignorował wezwanie. Wyciągnął spod siedzenia karabin maszynowy i przyklęknął. Wsparł lufę na przedramieniu i pociągnął za spust, celując w śmigłowiec z głośnikiem. Broń zagrzechotała gwałtownie, przecinając jednostajny łoskot turbin. Kiedy pociski zaczęły rwać kadłub maszyny, rozległy się odgłosy o kilka tonów wyższe. Przy akompaniamencie tłuczonego szkła i feerii iskier zgasł reflektor pierwszego śmigłowca. - Matko, trafił mnie - krzyknął mechaniczny głos. To zdanie nie było chyba przeznaczone dla ludzi stojących na ziemi. Po chwili głos odezwał się znowu, jakby w odpowiedzi na czyjeś pytanie. - Przelali krew, Bran. Do cholery, teraz wyliżą ją do ostatniej kropelki. Do wszystkich jednostek, zgasić światła i strzelać bez ostrzeżenia. Polana momentalnie pogrążyła się w mroku. Zanim jeszcze zniknęły powidoki, z nieba runęła nawałnica ognia. Pociski dużego kalibru ryły głębokie bruzdy. Kurt Biegnąc w stronę drugiego wozu, Kurt upadł nagle na ziemię trafiony serią ze śmigłowca. Karabiny maszynowe z drugiego helikoptera odszukały jego nieruchomą sylwetkę, poszarpały i pozostawiły na skrwawionej ziemi. Sloan znów otworzył ogień, strzelając chaotycznie w nocne niebo. Pociski smugowe kreśliły pomarańczowe linie przez ciemność. Sloan krzyczał coś niezrozumiale. Elfy odpowiedziały bez wahania. Ogień oświetlił na moment jeden ze śmigłowców, zmieniając go w owadziego boga zniszczenia, odpalającego właśnie rakietę powietrze-ziemia. Samowi wydawało się, że czas stanął w miejscu. Widział, a może tylko śnił, że widzi wąski, śmiercionośny kształt odpadający z wyrzutni. Po osiągnięciu odpowiedniej wysokości, z boków rakiety wysunęły się niewielkie stateczniki zapewniające stabilność lotu. Pocisk z rykiem sunął w stronę samochodu, obok którego krzyczał i podskakiwał Sloan. Hanae spała wewnątrz wozu. W tym momencie Sam dostrzegł jej twarz w drzwiach wejściowych. Miała na wpół przymknięte oczy, potargane włosy i sprawiała wrażenie zupełnie zdezorientowanej przez hałas i eksplozje. Sam zaczął krzyczeć i zaraz potem uderzyła rakieta. Huk przeciął noc. Wóz kempingowy podskoczył od uderzenia, a gdy wybuchła głowica bojowa, stanął w płomieniach. Sloan został wyrzucony w powietrze i przeleciał kilka metrów machając bezradnie rękoma. Sam ruszył biegiem, lecz potknął się i runął jak długi. Obejrzał się, by stwierdzić, co stanęło mu na drodze. W migotliwym świetle dostrzegł twarz Sloana wykrzywioną nienawiścią i strachem. Z jednej strony miał zupełnie wypalone włosy. Reszty ciała nie było widać w zasięgu wzroku. Sam pozbierał się jakoś i utykając ruszył w stronę płonącego samochodu. Dach zaczął się już zapadać od gorąca i w niebo buchały kłęby drażniącego dymu. W środku wściekle buzował ogień. Języki płomieni raz po raz wystrzeliwały daleko na boki, więc Sam odstąpił do tyłu. Wielka dłoń chwyciła go silnie za ramię. Sam szarpnął się, a potem spojrzał prosto w uzbrojoną w kły twarz Chin Lee. - Teraz już jej nie pomożesz! - Ork próbował przekrzyczeć huk ognia i warkot krążących helikopterów. - Chodź, kierujmy się w stronę drzew. Tam za nami nie pójdą. Ork puścił jego ramię i ruszył biegiem w stronę lasu. Sam jeszcze raz spojrzał na furgonetkę. Chin Lee miał rację. W tej sytuacji nie mógł zrobić dla Hanae absolutnie nic. On żył, a ona nie, ale Sam dopilnuje, że ktoś za to zapłaci. Gdy biegli w stronę drzew, eksplodował drugi wóz kempingowy, śląc w niebo kulę ognia. Sam dostrzegł przelotnie sylwetkę Czarnego Psa biegnącą w przeciwnym kierunku. Żółte Kadłuby latały wściekle nad polaną wypełniając powietrze ogniem i ołowiem. Chin Lee wysforował się daleko naprzód i właściwie mijał już pierwsze drzewa, gdy nagle tuż przed nim wyrosła szczupła postać. Ork zaczął obracać broń w jej stronę, lecz nieznajomy postąpił krok naprzód i bez wysiłku odsunął lufę. Ciemna stopa wystrzeliła w górę i ork runął na leśną ściółkę. Blask bijący od ognia pozwolił dostrzec, że tajemnicza postać jest elfem. Stał nad obezwładnionym runnerem i głęboko oddychał. Później powoli uniósł dłoń i wyciągnął wskazujący palec w stronę orka. Z opuszka palca trysnęła magiczna energia. Chin Lee wrzasnął i chwycił się za ramię. Jego dłoń natrafiła na lepką maź. Krzyknął głośniej kiedy maź zaczęła rozprzestrzeniać się na klatkę piersiową i szyję. Wrzaski szybko zamarły, bo twarz zamieniła się w gąbczastą masę i odpadła od tułowia. - Stosowny koniec dla każdego łajdaka - oznajmił mag. Sam nie przestał biec, wytężając wszystkie siły, lecz ani przez chwilę nie spuszczał wzroku z przerażającej sceny, jaka się przed nim rozegrała. Jego umysł był zbyt porażony grozą użytej magii, nie dotarło do niego, iż biegnie prosto w objęcia elfa. Potem było za późno. Wpadł z rozpędu na maga i obaj runęli na ziemię. Odepchnął przeciwnika, usiłując gwałtownymi kopnięciami rozłączyć splątane nogi. Przed chwilą ten elf zamienił żywą osobę w bezkształtną masę. Sam nie miał wątpliwości, że jemu mag chętnie zgotowałby ten sam los. Elf otrząsnął się z pierwszego zaskoczenia i usiłował wstać. Sam spostrzegł tęgą gałąź leżącą niedaleko, więc błyskawicznie schylił się po nią. Z rozmachem walnął elfa w głowę. Przegniłe drewno pękło od uderzenia. Drzazgi i zaskoczone owady rozprysły się wokół, a elf znów przysiadł, tym razem bardziej z niedowierzania niż bólu. Sam zaczął uciekać. - Poskacz sobie trochę, króliczku. Jesteś tylko mięsem dla myśliwego. Mag zaczął inkantację zaklęcia. Wypowiadał słowa głośno, chciał najwyraźniej, aby Sam wszystko wyraźnie słyszał. Sam rzucił szybkie spojrzenie przez ramię. Elf uniósł obie ręce ponad głowę, a wokół nich powstała migotliwa sfera krwistego światła. Łowca przygotowywał czar. Strach dodał sił zmęczonym nogom Sama. Nagle poczuł wewnątrz dziwne ukłucie. Wiedział jakimś sposobem, że czar został rzucony. Żar omiótł mu plecy, a drzewa naokoło liznęły płomienie. Gorące powietrze wysuszyło mu płuca, a on sam upadł płonąc. Rozdział 17 Mitsubishi nightsky połyskiwało elegancko w świetle zachodzącego słońca. Czarna karoseria limuzyny wchłaniała światło i rzucała głębokie, jakby odległe refleksy, co silnie kontrastowało z oślepiającymi błyskami chromowanych reflektorów. Tylne drzwi otworzyły się bezszelestnie zapraszając do chłodnego, mrocznego wnętrza - prawdziwa ulga po dniu spędzonym na skwarze. Kobieta i mężczyzna schodzili po schodach Jarman Building. Całe ich zachowanie, gdy szli od korporacyjnego sanktuarium w stronę luksusowego pojazdu, totalnie ignorując mijanych przechodniów, wskazywało, że są właścicielami nightsky. Ona miała na sobie staromodną garsonkę o nienagannym kroju. Począwszy od migoczących srebrnych obcasów, które przydawały szyku jej nagim nogom, a skończywszy na platynowym łańcuszku doczepionym do misternej fryzury, poruszała się, oddychała i była przykładem korporacyjnego sukcesu. On miał na sobie ciemny trzyczęściowy garnitur. Kroczył tak gładko, że na ubraniu nie widać było żadnych zmarszczek ani zagnieceń. Ciemne włosy podkreślałyby surowość rysów jego pociągłej twarzy, lecz zadowolenie, jakie najwyraźniej sprawiało mu towarzystwo kobiety, łagodziło pierwsze wrażenie. Mężczyzna stanowił ciemną przeciwwagę dla jej roziskrzonej sylwetki, lecz w każdym calu pasował do korporacyjnego szyku. Sprawiali wrażenie doskonale swobodnych, śmiejąc się dyskretnie z jakiegoś dowcipu. Oczy mieli utkwione w sobie nawzajem i wyglądało na to, że spędzaj ą bardzo przyjemny wieczór. Hart wyszła z tłumu i stanęła przed nimi. Z prawdziwą rozkoszą zepsuje mu ten tak pięknie zapowiadający się wieczór. - Halo, panie Drakę. Zaskoczony moim widokiem? Drakę przystanął. Kobieta posłała mu spojrzenie mówiące wyraźnie, że nie ma pojęcia, o co tu chodzi. Niedobrze, kotku. Powinnaś lepiej znać swoich kochanków. - I jak tam, panie Drakę? - Miewasz dziwne skojarzenia, panno Hart. Dlaczego miałbym być zaskoczony? Hart zbiła jego gładką odpowiedź. - Może po prostu chciałam wytrącić z równowagi pannę Mirin. Kobieta przeniosła swe badawcze spojrzenie na Hart, która zupełnie zignorowała uważną taksację. Nigdy przedtem się nie spotkały, lecz elfce Mirin nie chodziło specjalnie o to, skąd Hart zna jej imię. Będzie się raczej zastanawiać, co jeszcze Hart o niej wie. Niech się zastanawia. Im bardziej Mirin będzie oszołomiona i niepewna, tym lepiej. - Młoda damo... - Dajmy spokój, panno Mirin - powiedziała Hart, spokojnie wytrzymując wściekłe spojrzenie. - Nie przyszłam tutaj na pogaduszki z tobą. Więc się nie wtrącaj, z łaski swojej. Proponuję również, abyś nie wykonywała żadnych podejrzanych ruchów. Może cię to kosztować życie. Mam przyjaciół wysoko. Jeden z nich trzyma w tej chwili karabin dużego kalibru wycelowany w twoją głowę. Ten człowiek to pierwszorzędny strzelec. I najzupełniej świadomy twoich możliwości - dodała w odpowiedzi na szyderczy uśmiech Mirin. - A jest dostatecznie szybki? - spytała elfka z rozmarzeniem w głosie. Drakę położył dłoń na ramieniu swojej towarzyszki. - Lepiej wysłuchajmy, co panna Hart ma nam do powiedzenia, Nadiu. O ile wiem, jest to kobieta prawdomówna i skrupulatnie przygotowująca wszelkie przedsięwzięcia. Na razie nie ma sensu uciekać się do przemocy. Panno Hart, może wejdziemy do środka, gdzie słyszeć nas będzie mniej uszu? Hart uśmiechnęła się, zdając sobie doskonale sprawę, że chodziło mu o "mniej oczu", gdyby doszło do użycia siły. - Raczej nie. - W takim razie chociaż na schody. Trochę dalej od tego tłumu. Tylko ty i ja. Mirin chciała chyba zaprotestować, ale Drakę uspokoił j ą kiwnięciem głową. Dla Hart zachował same uśmiechy. - Czy Nadia może zaczekać w samochodzie? Wierz mi, nie mam najmniejszej ochoty wszczynać awantury w tak publicznym miejscu. Właśnie na taki rozwój wypadków liczyła. - Może iść. Jest bezpieczna, dopóki nie przeszkadza. Mój przyjaciel ma pociski eksplodujące i broń wycelowaną prosto w limuzynę. - Nie lubię gróźb, panno Hart - stwierdziła miękko Mirin. - A ja nie lubię ich stosować. Nie jesteś jak na razie wmieszana w tę sprawę. Wszyscy będziemy chyba zadowoleni, jeśli tak pozostanie. - W porządku, Nadiu. Między mną a panną Hart zaistniało drobne nieporozumienie. Nie będzie żadnych kłopotów. Wyraz twarzy Mirin wskazywał, że dla niej kłopoty zaczęły się już dawno. - Idź i zaczekaj. Będę za moment. Mirin kiwnęła głową. Hart ruszyła po schodach nie oglądając się na Drake'a. Stanęła w połowie i zaczekała. Słońce już zaszło i cienie kładły się pod nogami. Zadrżała, bardziej ze zdenerwowania niż od zimnego podmuchu, który omiótł ciemniejącą fasadę Jarman Building. - A teraz wyjaśnij mi, proszę, o co tu tak naprawdę chodzi? -spytał Drakę, stając obok. Lekki ton, jakiego używał w obecności Mirin, zniknął zupełnie, Hart patrzyła teraz w twarz pokerzysty. - Sądzę, że próbujesz wykręcić się od dopełnienia warunków umowy. - Dlaczego miałbym to robić? - Nie obchodzą mnie twoje pobudki, chociaż mam swoją wersję. Drakę milczał. Posłał jej jedynie pytające spojrzenie. Był opanowany. Zbyt opanowany jak na niewinnego człowieka, zdecydowała. - Byłam wciąż na miejscu, kiedy zaatakował nas patrol graniczny z Tir Tairngire. Mieli maga, który zneutralizował warkot Żółtych Kadłubów. Nadleciała pełna eskadra - lekka przesada jak na kilku drugorzędnych shadowrunnerów i dwójkę zbiegłych pracowników korporacji. Szukali zwady i mieli zamiar coś znaleźć. Kiedy Sloan spanikował i otworzył ogień, przygrzali nam na całego. Było gorąco. Mogłam zginąć z innymi. Zgodnie z jej oczekiwaniami twarz Drake'a przybrała wyraz zatroskania, lecz nie zdradzała wielkiego zaskoczenia. - Może powinnaś porozmawiać na ten temat z Tessien. Stworzenia jej pokroju nie cieszą się opinią godnych zaufania. - Rozmawiałam z Tessien. Poinformowała mnie, że spotkaliście się w Portland i powiedziałeś, że plan uległ zmianie, a ja wracam do Seattle. - Musisz zdecydować, komu należy wierzyć, panno Hart. - Już zdecydowałam - odparła, utkwiwszy w nim wzrok. - Rozumiem - stwierdził zimno. - Każę przelać na twoje konto odpowiednią sumę w ramach rekompensaty. - To załata kilka większych dziur w naszej umowie. - Czy oczekujesz jeszcze dodatkowej premii? - To nie w moim stylu, panie Drakę. Jestem profesjonalistką. Potrafię milczeć bez specjalnych zachęt. - Rozumiem zatem, że nikt nie wie o naszej umowie. - Słuchaj - powiedziała dobitnie - miałeś swój ruch i chybiłeś. Chodziło o interesy, więc rozumiem. Zapewniam cię teraz, że nie ma potrzeby mnie uciszać. Nie będę sypać, bo mam swój honor zawodowy. I ten sam profesjonalizm pozwala mi zapomnieć, co próbowałeś zrobić. Jesteśmy kwita. - Bardzo dobrze, panno Hart, zapomnijmy o przeszłości. -Uśmiech odsłonił linię równych, lśniących zębów. - Lecz nie rozchodźmy się w gniewie. Wywarłaś na mnie wielkie wrażenie swoim zdecydowaniem. Pragnę w dalszym ciągu korzystać z twoich usług. Powiedzmy dwadzieścia pięć tysięcy nujenów miesięcznie. Jako uznaniowe honorarium. - Mówiłam już, że nie biorę ekstra pieniędzy. Jeśli zależy ci na moich usługach, płacisz standardowe stawki. - Niezwykła z ciebie kobieta, panno Hart. Zaczynam wierzyć, że w każdej sytuacji pozostaniesz wierna własnym zasadom. W takim razie znów jesteśmy na przyjacielskiej stopie? Podała mu swój prywatny terminal. Uśmiechnął się z poczuciem zwycięstwa. Włożył kredchip do gniazda i przelał odpowiednią sumę. Chcąc zademonstrować, jak wielkim darzy go zaufaniem, Hart potwierdziła transfer, gdy tylko dostała terminal z powrotem do rąk. - Masz dobre pieniądze. - Złoto jak złoto, panno Hart. - Lepsze - stwierdziła, ważąc w ręku komputer, zanim schowała go do torby. - Złoto jest za ciężkie. Popatrzyła w dół, na chodnik. Wtedy Drakę chwycił ją mocno za ramię. Spojrzał na nią twardo. - Jesteś pewna, że po naszych znajomych z Renraku nie został nawet ślad? Spuściła wzrok i wpatrywała się w swoje dłonie, dopóki nie rozluźnił uchwytu. - Zgodnie z poleceniem, w wozie, którym jechał nasz gość, były podłożone ładunki wybuchowe. Jeśli pozostały jakieś resztki, to pomyślą, że w środku siedział jeszcze jeden runner. Drakę znów się uśmiechnął odsłaniając zęby. - Oczywiście żaden z tych durniów, którzy tworzyli osłonę dla całej akcji, nie przeżył? Ranny jeniec mógłby powiedzieć zbyt wiele. - Ostatniego na moich oczach załatwił ognistą kulą mag z Tir. Kobieta zginęła, kiedy patrol podpalił wóz kempingowy. To już historia. - Bardzo dobrze. Z twojego raportu wynika, że ten pracownik Renraku był trochę zbyt spostrzegawczy. Gdyby pozostał przy życiu, mógłby swoimi opowieściami zainteresować niewłaściwych ludzi. Znacznie lepiej, że wszyscy świadkowie nie żyją. Wszyscy oprócz mnie, pomyślała Hart. Ale ja jestem wciąż na liście płac, prawda? Bezpieczna, dopóki przedstawiam jakąś wartość albo dopóki ty nie dostaniesz tego, o co ci chodzi. - Nikomu nie pozwolę pokrzyżować planu - stwierdził Drakę na odchodnym. Rozdział 18 Sam z zaskoczeniem stwierdził, że nadal żyje. Naokoło wybuchły płomienie, liżąc drzewa i jego ubranie. Zemdlał z bólu i upadł. Później musiał stoczyć się po niewidocznej skarpie i wpaść do płytkiego strumienia, gdzie teraz leżał na wpół zanurzony. Woda zdusiła ogień. Był cały obolały i poparzony, ale żywy. Nie mógł długo leżeć bez zmysłów. Usłyszał głos, który należał do maga. Elf był tak pewien swojej potęgi, że nawet nie sprawdził, co się stało z trafionym uciekinierem. Sam wytężył słuch. - Załatwiłem zębacza i jednego norma, Grian. - Zrozumiałem - padła odpowiedź zniekształcona przez szum z radioodbiornika. - Oba wozy płoną. Trafiliśmy chyba trzech, ale na polanie szaleje ogień i nie możemy wylądować. - Chcecie, żebym przeprowadził mały rekonesans? - W żadnym razie. Znasz procedurę, Rory. Nie można wchodzić do strefy zagrożenia bez osłony. Poza tym zużyłeś już sporo mocy. - Guzik prawda, Grian. Jestem zupełnie świeży. Te patałachy nie okazały się tak twarde, jak zapowiadał raport. Załatwię wszystko bez problemów. - Powtarzam jeszcze raz, Rory. Wracasz na umówione miejsce. Ja będę tam za jakiś czas. Łączymy siły i przylatujemy tutaj razem. - Uważasz, że sam nie dam rady? Jestem czarodziejem wyższego kręgu. - Nie w tym rzecz, Rory. Oberwaliśmy trochę. Nie chcę dalszych strat. Dołącz do nas na lądowisku. - Rozumiem - odparł w końcu mag, lecz później jeszcze przez chwilę coś mamrotał, co chyba nie było przeznaczone dla uszu dowódcy. Sam również nie dosłyszał słów, lecz ton głosu nie pozostawiał większych wątpliwości. Sam przestraszył się, że elf będzie chciał sprawdzić skutek ostatniego trafienia. Zaczął się modlić, żeby mag sobie poszedł, pozostawiając innym potwierdzenie swojej skuteczności. Helikoptery odleciały i ponownie zapadła cisza. Zamiast szumu śmigieł słychać było jedynie odgłosy lasu. Wiatr szeleścił wśród liści, ale zwierzęta siedziały cicho, przestraszone ogniem i wybuchami. Sam postanowił wziąć z nich przykład i nie ruszać się z miejsca. Czekał. Mijały ciężkie minuty i od leżenia w strumieniu dostał dreszczy. Wyciągnął rękę z wody uważając, aby nie pluskać, i uniósł ją do twarzy. Wyświetlacz zegarka był ciemny. Nacisnął guzik i na moment zapłonęło światełko, lecz szkiełko było zaparowane od środka. Do wyrzucenia. Przycisnął sprzączkę, by zdjąć zegarek z nadgarstka i pasek pękł mu pod palcami. Wziął szeroki zamach, chcąc z odrazą odrzucić bezużyteczny śmieć, ale w porę przypomniał sobie o wymogach dyskrecji. Włożył dłoń pod wodę i upuścił zepsuty czasomierz na dno strumienia. Czekał dalej, aż w końcu nabrał dość odwagi i wspiął się po skarpie przy akompaniamencie trzasków łamanych gałęzi. Każdy szelest wzmagał w nim obawę, że mag jeszcze nie odszedł dostatecznie daleko. Kiedy wreszcie wychylił głowę znad skarpy, po elfie nie było już śladu. Oba wozy kempingowe nadal płonęły, ale trawa już w zasadzie wygasła. Kurt i Czarny Pies leżeli rozciągnięci na ziemi, a zaraz obok resztki Sloana. Hanae spłonęła w jednym z samochodów. Po Roe zaginął wszelki ślad. Mniej więcej na środku polany znajdowała się kałuża gąbczastej masy po Chin Lee. Został sam. Z oddali dobiegło wycie. Tym razem odpowiedziało mu inne i jeszcze jedno. Ten dźwięk uświadomił Samowi, że jest zupełnie sam, w lesie na terytorium Tir Tairngire - kraju, który przed chwilą zademonstrował całą swą nienawiść do niego. Las mógł być siedzibą wielu stworzeń, które z przyjemnością schrupałyby go na przekąskę. Podobizny gryfów i bazyliszków przemknęły mu jak błyskawica przed oczami. I jeszcze smoki. Sloan mówił, że elfy zatrudniają smoki do strzeżenia granic. Niedawne spotkanie z pierzastym wężem uświadomiło mu, że taki potwór mógłby połknąć go całego za jednym razem. Karabin Chin Lee leżał nie opodal. Ork upuścił go na ziemię trafiony celnym zaklęciem elfa. Sam wlepił wzrok w broń. Metalowe części sprawiały wrażenie zimnych, nawet mimo ognia odbijającego się w polerowanej powierzchni. Ergonomicznie wyprofilowana plastikowa kolba wręcz kusiła, aby wziąć ją do rąk. Karabin szturmowy był bronią zaprojektowaną do zabijania ludzi, Sam przyrzekł sobie, że nigdy już nie dotknie podobnych przedmiotów. Znów rozległo się wycie wilka. Pamiętał, jak barghest zaatakował Sally Tsung. Zawsze będzie miał przed oczami jego rozwartą paszczę. Ryk tej bestii zmroził go do szpiku kości i nie pozwolił ruszyć się z miejsca. Wycie wilka nie miało już takiej mocy, ale mimo wszystko ciarki chodziły po plecach. Sam nie dysponował magią, która ocaliła życie Tsung. Broń, która może zabić człowieka, równie sprawnie poradzi sobie ze zwierzęciem. Wstał i podniósł karabin. Jego ciężar zaskoczył Sama, bo Chin Lee wymachiwał bronią jak patykiem. Był wszakże pasek, więc Sam przewiesił karabin przez ramię, naśladując orka. Weźmie broń na wypadek ataku jakiegoś parazwierzęcia, ale nie użyje jej wobec człowieka. Tyle sobie obiecał. Sam jeszcze raz obrzucił spojrzeniem polanę. Jeśli zostanie, aby pogrzebać byłych towarzyszy, elfy wrócą i złapią go bez trudu. Odwrócił się plecami i na ślepo wybierając kierunek, ruszył przed siebie. Zastanawiał się, jak daleko zdoła ujść, zanim wrócą elfy. Sam zaczął biec, gdy usłyszał pierwszy szelest w podszyciu. Niczego nie widział, ale przecież nie rozglądał się uważnie. Teraz jego ruchy zagłuszyły wszystkie inne dźwięki. Karabin obijał mu ramię i plecy, zdzierając skórę mimo grubego ubrania. Dostał za-dyszki, ciężko łapał każdy oddech. Powinien był częściej wychodzić z psami albo chociaż ćwiczyć dla podtrzymania kondycji. Teraz biegł o życie i płacił za głupotę. Chciał przystanąć dla złapania oddechu, aby choć chwilę odpocząć, ale nie miał odwagi. Byli gdzieś za nim. Oni nie będą odpoczywać, więc jemu też nie wolno. Zahaczył stopą o korzeń i zachwiał się niebezpiecznie. Karabin przesunął się na bok i wytrącił go do reszty z równowagi. Z rozpędem uderzył o pień leśnego giganta. Na drzewie nie zostawiło to żadnego śladu, natomiast Sam odbił się i upadł na plecy. Magazynek i kolba wbiły mu się boleśnie w ciało, a głową uderzył mocno o lufę. Oszołomiony przetoczył się na bok i spróbował wstać. Poczuł mdłości i głowa zaczęła mu nieznośnie ciążyć. Oczy zaszły mgłą i Sam upadł ciężko na ziemię. Lufa karabinu utkwiła między korzeniami drzewa, a on zawisł na pasku jak pusty worek. Zaczynał tracić przytomność. Panie, nie teraz, błagał. Złapią mnie. W jego ciele nie było już siły. Czuł się wyczerpany. Ale nie mógł spocząć, póki nie dotrze w bezpieczne miejsce. Musiał wiedzieć, czy elfy będą go śledzić. Sam spróbował wstać, ale świat zawirował i pociemniał. Później zorientował się, że wraca tą samą ścieżką, którą niedawno tak pośpiesznie uciekał. Niektóre drzewa i kamienie wyglądały znajomo, ale nie widać było nawet śladu pogoni. Czyżby ich zgubił? Czyżby uciekał zupełnie niepotrzebnie? Odpowiedź znalazł dotarłszy do polany, gdzie elfy zabiły Hanae i shadowrunnerów. Stał za linią pierwszych drzew, liście i krzewy zasłaniały jego postać. Obraz był nierealnie wyraźny i dziwnie oddalony, jak we śnie. Całą polanę oblewała słaba srebrna poświata, chociaż księżyc akurat skrył się za chmurami. Grupa elfów krążyła wśród resztek dwóch niedorzecznych wozów kempingowych. Jeden z nich nadal płonął. Wszystkie elfy poza jednym nosiły mundury z emblematami, których symbolika oscylowała wokół pojęć "ochrona" i "bezpieczeństwo". Prawdopodobnie był to oddział straży granicznej Tir Tairngire. Elf bez munduru stał na uboczu. Miał na sobie jeansy, flanelową koszulę i emanowała od niego moc. Wydawał się znajomy i Sam doszedł w końcu do wniosku, że musi to być ten mag, którego dowódca nazywał przez radio "Rory". Oprócz tych siedmiu elfów Sam nie dostrzegł innych żywych istot. - I jak wyglądają sprawy, Grian? - spytał mag wysokiego elfa, który tymczasem podszedł do niego. - Jeden nieboszczyk w spalonej furgonetce. Bran twierdzi, że szkielet należy do kobiety i pewne oznaki wskazują, że mamy do czynienia z uciekinierką z Renraku. Aiden wydobył kilka kości z drugiego samochodu. Wygląda na to, że to też była kobieta. Po- została trójka leżąca na zewnątrz odpowiada opisowi shadowrunnerów z raportu. Razem z tym orkiem, którego trafiłeś, mamy komplet, jeśli nie liczyć faceta z Renraku. - Też oberwał za swoje - zapewnił go Rory. - Wkrótce się przekonamy - Grim pokiwał głową. - Szkoda tego high-techu z furgonetki. Ehran chętnie by sobie te cacka obejrzał. - Nie da się nic odzyskać? - Sprzęt wygląda, jakby smok zrobił sobie na nim legowisko. Rory klepnął go po ramieniu. - Za to mamy komplet nieproszonych gości w kieszeni. Wieczór nie poszedł na marne. - Nie mów hop, póki nie przeskoczysz, Rory. Nie mamy kompletu, póki nie potwierdzimy twojego drugiego trafienia. - W takim razie chodźmy. Facet biegł mniej więcej tędy. Rory ruszył w kierunku miejsca, gdzie ukrył się Sam. Elfy mogły go zauważyć i podnieść alarm, ale na szczęście do tego nie doszło. Przystanęły nie opodal, badając wzrokiem ziemię. Chociaż podeszły bardzo blisko, ich głosy nie były wcale lepiej słyszalne - las spłatał Samowi przykrego figla. - Nie ma ciała, Rory - stwierdził Grian przy akompaniamencie przekleństw miotanych przez Rory'ego. Później krzyknął: - Bran, chodź tu! Potrzebujemy tropiciela. Nasz nadworny czarodziej spartaczył robotę. Grian zbiegł bez wahania po zboczu, natomiast Rory ociągał się chwilę, zanim niespiesznie ruszył w jego ślady. Oba elfy poruszały się z niewymuszoną gracją. Kiedy Bran dotarł na miejsce, Grian pochylał się właśnie na strumieniem, płucząc coś w wodzie. Początkowo Sam nie mógł dostrzec, co elf trzyma w ręce. Później rozpoznał pęknięty pasek od zepsutego zegarka. -A więc dotarł aż tutaj. Rory, stojąc cały czas na brzegu, wyciągnął rękę i wziął zegarek od Griana. - Popatrz, porządnie nadwęglony. Nie mógł uciec daleko. Grian zignorował tę uwagę. - Rozejrzyj się trochę, Bran. Może uda ci się znaleźć jakiś trop. Bran pokiwał głową i ruszył w górę strumienia. Wrócił po kwadransie. Przez następne kilkanaście minut badał dno strumienia nie opodal miejsca, gdzie Sam leżał po upadku ze skarpy. Pozostali obserwowali go w milczeniu. Grian stał nieruchomo, Rory chodził wzdłuż brzegu. - Chyba możecie przestać się martwić - oznajmił Bran. - Dlaczego? - Znalazłem ślady kopyt w mule w górze strumienia. Wygląda, że to był jeden koń bez jeźdźca. Nie ma śladów wjeżdżania ani wyjeżdżania z potoku na odcinku prawie pół kilometra. Żaden zwyczajny koń nie pokonałby nocą w takim terenie podobnej odległości. - Wodny koń? - zasugerował Grian. - Na to wygląda - potwierdził Bran i pokazał ręką ślady. -Zatrzymał się tutaj, obok miejsca, gdzie upadł nasz chłopak. Postał chwilę, a później pogalopował w dół strumienia, jakby go gonili wszyscy diabli. O tej porze powinien już docierać do Kolumbii. Jeśli nasz chłopak żyje, to chyba potrafi oddychać pod wodą. - W takim razie nie mamy już tutaj czego szukać - oznajmił Grian. Rory zagrodził mu drogę, gdy elf próbował wspiąć się po skarpie. - A co będzie z potwierdzeniem trafienia? - Jeśli chłopak załapał się na przejażdżkę wodnym koniem, to w życiu nie znajdziemy ciała. - A więc dostanę kasę za trafienie? - Bardzo możliwe. - W takim razie możemy spokojnie wracać - stwierdził Rory z uśmiechem. Sam dostrzegł cierpkie spojrzenie, jakie Grian posłał magowi, gdy ten zaczął wchodzić na skarpę. - Dobra, zaznacz sobie to trafienie i spadamy. Rano regularny patrol uprzątnie cały ten bajzel. Elfy z pomrukiem aprobaty porzuciły grzebanie w resztkach spalonych wraków i dołączyły do dowódcy. Bran wyjął z plecaka błyszczący przedmiot, wcisnął na nim jakieś guziki i zostawił obok wypalonego samochodu. Tymczasem Rory stał wpatrzony w ślady, które pozostawiła w lesie jego magia. Wyglądał na lekko zakłopotanego, jakby nie mógł sobie przypomnieć jakiejś ważnej rzeczy. Kiedy Grian zawołał go po imieniu, czarownik wzruszył ramionami i wolno ruszył za resztą oddziału. Sam obserwował jak ostatni elf opuszcza polanę i wchodzi do transportera. Odjechali w kierunku przeciwnym niż ten, w którym biegła droga jego ucieczki. Sam był uratowany. Był zupełnie wyczerpany. Obrócił się i ruszył przed siebie, byle dalej od śmierci i pogorzeliska. Nie zauważył nawet, kiedy doszedł do drzewa, o którego korzeń potknął się poprzednim razem. Odniósł nagle dziwne wrażenie, że jest obserwowany. Wytężył wszystkie zmysły, odepchnął wszechogarniające zmęczenie. Las w dalszym ciągu tonął w ciszy. Dostrzegł ciemne kształty przemykające wśród drzew. Czarne bestie, podobne w wyglądu do psów i przynajmniej tak duże jak wilki. Nagle cienie zniknęły. Chociaż wytężył wszystkie siły, nie mógł już nic dostrzec wśród drzew. Czy podejdą bliżej? Nie miał pojęcia i prawie go to nie obchodziło. Dotarł do granic własnych możliwości. Głowa opadła mu na pierś. Był zmęczony ponad wszelkie wyobrażenie. Był śmiertelnie zmęczony. Znów poczuł, że karabin uwiera go w plecy. Tępy ból przemęczonych mięśni i gorejące ślady zadrapań oraz poparzeń przybrały na sile. Świat się chyba dla niego kończył. Jeśli te bestie miały zamiar po niego przyjść, to droga wolna. On już i tak prawie nie żył. Przerywane podmuchy gorącego powietrza omiotły mu lewy policzek i poczuł obrzydliwy zapach oddechu mięsożercy. Powoli obrócił głowę i otworzył oczy. Dwoje wąskich, zielono-złotych ślepiów wpatrywało się w niego intensywnie. Rozdział 19 Marushige miał rację. Sato uznał, że pościg za Vernerem i jego lalą nie opłaca się. Crenshaw obstawała jednak przy swoim zdaniu, co niemal kosztowało ją utratę całego prestiżu, jakim cieszyła się u Kansayaku. Udało się jej wskórać tylko tyle, że Sato nie zakazał jej oficjalnie zajmować się tą sprawą. Inna rzecz, że taki zakaz nie na wiele by się zdał, bez względu na ewentualne konsekwencje. Crenshaw potrafiła zadbać o własne interesy, a wszelkie kłopoty umiejętnie spychała na innych, najchętniej na wrogów. Niestety, jej prywatne śledztwo nie przyniosło jak dotąd znaczących wyników. Sieć w Seattle była niczym w porównaniu z kontaktami i informatorami, których miała na Wschodzie. Poszukiwania nie dawały rezultatów. Wyglądało na to, że Verner zniknął z powierzchni ziemi. Ci tani shadowrunnerzy nie byliby w stanie zorganizować tak dobrego kamuflażu. Musieli mieć kontakt z jakąś grubszą rybą ze świata cieni. Trzeba było tylko tego kogoś namierzyć. A to wymagało czasu, czasu, którego Kansayaku nie chciał jej dać. Jeśli nie pełniła akurat służby w charakterze jego ochrony osobistej, posyłał ją w różne miejsca z wiadomościami. Jak gdyby Akabo i Masamba nie mogli dać sobie sami z tym rady. Jakby Sato usiłował odciągnąć ją od prywatnego dochodzenia. Musiała przyznać, że takiego aspektu sprawy jeszcze nie analizowała. Czyżby Sato był jakoś zamieszany w ten cały bałagan? Nie bardzo wiedziała, co mógł przez to zyskać. Nie ulegało jednak wątpliwości, iż Kansayaku mógł zorganizować zniknięcie każdego człowieka. Jakieś sekretne plany związane z osobą Vernera mogłyby tłumaczyć, dlaczego Sato tak łatwo przystał na jej sugestię, aby umożliwić draniowi kontakt z siostrą. Jeśli uda jej się dostatecznie szybko uporać z zadaną pracą, będzie mogła nawiązać kontakt z pewnym fikserem z Tokio, który może coś wiedzieć. Crenshaw spoglądała niecierpliwie przez podwójną szybę z ksylanu, oddzielającą ją od sterylnego pomieszczenia, w którym zespół badawczy SI przeprowadzał eksperyment. Wśród anonimowych, ubranych na zielono postaci, wysoka sylwetka Vanessy Cliber sama rzucała się w oczy. Po paru chwilach Crenshaw rozpoznała pośród szczelnie opatulonych i zamaskowanych pracowników również pozostałych kierowników projektu. Kosmyki czarnych włosów wymykające się spod luźno zawiązanego czepka i nieustanna krzątanina zdradzały Shermana Huanga, prezesa Renraku Ameryka i szefa całego przedsięwzięcia. Nikt inny nie mógł tak rygorystycznie przestrzegać rygorów sterylności w pomieszczeniu, nie było innej osoby tak bardzo uczuciowo związanej z projektem. Drugiego kierownika cechowała precyzja i ekonomia ruchów, która wprawiła Crenshaw w podziw. Spostrzeżenia tego dokonała przed dwoma dniami, obserwując jak Konrad Hutten pracuje w centrum danych. Jak na specjalistę w zawiłej dziedzinie inżynierii mikrotronicznej, Hutten miał w sobie zaskakująco dużo uroku. Crenshaw pomyślała, że kiedy praca nad tym projektem dobiegnie końca, warto byłoby sprawdzić, czy po godzinach jest równie atrakcyjny. Ciekawe też, czy lubi agresywne kobiety. Test zbliżał się ku końcowi. Pracownicy wyraźnie odetchnęli z ulgą i ustała gorączkowa krzątanina. Trzy postacie w zielonych uniformach ruszyły w stronę śluzy powietrznej, odgradzającej izolatkę od świata zewnętrznego. Jedynie szefowie projektu mogli opuścić pomieszczenie przed sprawdzeniem bezpieczeństwa wszystkich systemów. Crenshaw poczuła satysfakcję widząc, że rozpoznała całą trójkę prawidłowo. Huang wyszedł przez zewnętrzne drzwi jako pierwszy. Zdążył już zdjąć czepek oraz maskę i usiłował wepchnąć je do kieszeni. Jego myśli, jak zwykle, były zaprzątnięte innymi rzeczami i obie części garderoby upadły na podłogę. - ...przez całą godzinę. Przecież doskonale wiedziała, że z tym projektem będzie się wiązało wiele nie przespanych nocy. - Nawet żony nie lubią czekać, Sherman - stwierdziła Cliber. - To było naprawdę niewielkie przyjęcie. Bez żadnych znanych osobistości. - Huang wzruszył ramionami. - Jakoś to przeboleje. Jak zwykle. - Może powinieneś znaleźć dla niej trochę czasu - zasugerował Hutten. - Czasu? - Huang był wyraźnie oburzony. - W tym cały problem. Wszyscy chcą mojego czasu. Nie wystarcza go nawet na potrzeby projektu, który znalazł się właśnie w krytycznym punkcie. Gdyby tak pozwolono nam spokojnie pracować. Jego wzrok utkwił w czymś niewidzialnym dla innych i mięśnie wokół oczu rozluźniły się. - Jeszcze trochę czasu i pokażemy wszystkim. Pochylił się i obrócił monitor w swoją stronę. - Ha! Tak jak myślałem. Zobaczcie tylko. Spojrzeli mu przez ramię. Cliber mruknęła przeciągle "hmmm". Hutten milczał i tylko wcisnął kilka klawiszy na konsoli. - Dobra myśl, Konradzie - Huang pokiwał z aprobatą głową. -Taka konfiguracja powinna maksymalizować przepustowość obwodu beta. - Wyraźna ekstrapolacja z parametrów modulatora - zauważył Hutten. Wykonując swoją pracę, Crenshaw wolała czasami, aby traktowano ją jako element umeblowania. Niejednokrotnie brak zainteresowania okazywał się nawet bardzo pomocny. Ale nie tym razem. Zrozumiała, że zielone kitle będą j ą ignorować w nieskończoność i pora wziąć sprawy w swoje ręce. Zrobiła krok do przodu. - Prezes Huang? - powiedziała głośno. Wszyscy troje spojrzeli na nią równocześnie. Twarz Cliber natychmiast stała się zamyślona. Pozostała dwójka dała wyraz umiarkowanego zaciekawienia. -Tak? - Alice Crenshaw, sir. Wydział Bezpieczeństwa. Huang zmarszczył brwi i Crenshaw dostrzegła w jego oczach błysk zatroskania. Jak u dziecka przyłapanego na oglądaniu nieprzyzwoitych obrazków. - Proszę się nie denerwować, sir, wszystko w porządku. Jestem adiutantką Kansoyaku Sato. Wysłał mnie, abym przekazała wyrazy ubolewania, że wasze spotkanie musi zostać opóźnione o pół godziny. - Dzisiaj? - spytał Huang nieobecnym głosem. - O siódmej trzydzieści - stwierdził Hutten. - Teraz o ósmej. -Ano, myślę, że dotrzemy na czas. Przy akompaniamencie dzwonów i piszczałek. - Huang zaśmiał się nerwowo. Crenshaw uśmiechnęła się w duchu. -Kansayaku z niecierpliwością oczekuje również przybycia pańskich współpracowników. Cliber posłała swoim kolegom cierpki grymas. - Ja także z niecierpliwością oczekuję naszego spotkania. Jest kilka spraw, które chciałabym przedłożyć uwadze pana Kansa-ja-kośtam. - Spojrzała na Crenshaw. - Z pewnością traci dużo cennego czasu na to spotkanie z nami. Wszyscy dookoła rozpowiadają, jak bardzo mu zależy na szybkim zakończeniu projektu. Jak to jednak możliwe, że dopiero teraz chce z nami rozmawiać? - Korporacja zajmuje się wieloma sprawami, nie tylko waszym projektem SI, doktor Cliber. Kansayaku Sato koordynuje prace całej firmy. Wasze badania, tutaj w Seattle, bardzo leżą mu na sercu. Powiedział mi, że jego zdaniem nie należy zakłócać waszych ważnych prac częściej niż to niezbędnie konieczne. - Częściej niż to... - Cliber parsknęła. - Zmiany personalne, których dokonał, trudno nazwać niezbędnie koniecznymi. Wprowadziły znaczne zakłócenia do pracy zespołu. - Jak już powiedziałam, pani doktor, nie częściej niż to niezbędnie konieczne. - A co on może wiedzieć o koniecznych zmianach personalnych? Wszyscy jesteście tacy sami. Nie macie zielonego pojęcia, czym się tutaj zajmujemy, ale uważacie, że wolno wam dowolnie manipulować ludźmi, od niechcenia zmieniać harmonogram badawczy i jeszcze robić nie wiem jakie rzeczy. A później oczekujecie, że w zębach przyniesiemy wam wyniki badań i to najlepiej przed terminem. - Proszę się uspokoić, pani doktor. - Sama się uspokój. - Twarz Cliber poczerwieniała. - Ja jeszcze nawet nie zaczęłam. - Sugeruję, aby zmieniła pani nieco ton, ze względu na fakt, kto panią zatrudnia - stwierdziła zimno Crenshaw. - Może się okazać, że Kansayaku uzna panią za osobę nieproduktywną. - Nieproduktywną! - Cliber ściągnęła z głowy czepek, rozpuszczając długie miodowożółte włosy. Rzuciła zielonym czepkiem o podłogę. - Sherman! Huang spojrzał na nią nieprzytomnie znad monitora, którego ekran studiował uważnie przez większą część rozmowy. -Hmmm? Crenshaw odezwała się, zanim Cliber zdążyła rozpocząć tyradę. - Sugerowałam po prostu pani doktor Cliber, aby opanowała nieco swój... temperament. Współpraca z Kansayaku Sato to najlepsza metoda szybkiego sfinalizowania prac nad projektem. Huang zamrugał, przenosząc wzrok ze swojej wyraźnie rozzłoszczonej koleżanki na opanowaną oficer służb bezpieczeństwa i z powrotem. - Vanesso, obawiam się, że pani Crenshaw ma rację. Czasami pozwalasz swoim emocjom wziąć górę, a z panem Sato trzeba postępować bardzo delikatnie. Jeśli jego lustracja tutaj wypadnie pomyślnie i nikt go przeciw nam wrogo nie nastawi, to wkrótce wyjedzie i wszyscy będziemy mogli spokojnie wrócić do pracy. Wiesz sama, jak blisko już jesteśmy. Posłał Cliber wątły uśmiech, co chyba ją trochę uspokoiło. Później dodał. - Osobiście nie cierpię tych wszystkich biurokratycznych nonsensów. - Trudno mówić tutaj o nonsensach, panie prezesie Huang -sprostowała Crenshaw. Cliber parsknęła, ale Crenshaw nie dała sobie przerwać. - Ale rozumiem, co czują profesjonaliści waszego pokroju, kiedy muszą dopełniać kłopotliwych formalności wymaganych w świecie biznesu. Kansayaku Sato ma na uwadze jedynie dobro Renraku. Pragnie, by wszystkie wydziały pracowały możliwie wydajnie. - Więc dlaczego nie zaaprobował naszych próśb o zwiększenie liczby etatów? - Jeśli chodzi o ścisłość, to zaaprobował w całej rozciągłości. Crenshaw wyjęła z kieszeni marynarki podstawkę z chipem i położyła ją na stole. - Oto niezbędne dane i polecenia transferu dla dwunastu osób. Jestem pewna, że zechcecie państwo złożyć panu Sato wyrazy podziękowania przy kolacji. Do zobaczenia. Z satysfakcją odnotowując osłupiałe miny Huanga i Cliber, Crenshaw zrobiła w tył zwrot i ruszyła w kierunku drzwi. Przed wyjściem zauważyła jeszcze, że Hutten podczas całej gorącej wymiany zdań siedział przy cyberterminalu i pracował. Realistyczne i profesjonalne podejście. Coś takiego zawsze jej się podobało u mężczyzn. Rozdział 20 Sam ocknął się przeszyty krótkim, ale intensywnym skurczem mięśni. Przez chwilę nie mógł zebrać myśli. Leżał w jakimś pomieszczeniu, na łóżku, a miękka pościel ciążyła na jego nagim ciele. W pokoju było ciemno, jeśli nie liczyć lekkiej, pochodzącej chyba od ogniska, poświaty bijącej z sąsiedniego pomieszczenia. Zewsząd otaczała go jakby znajoma woń - przyjemna, choć jednocześnie dziwna. Nie mógł sobie zupełnie przypomnieć, w jaki sposób tutaj trafił. Jego ostatnim wspomnieniem był las i ucieczka przed patrolem granicznym z Tir Tairngire. I wilki. Pamięć płatała figle, jedno wspomnienie zlewało się z kolejnym. Obrazy miejsca, gdzie zginęła Hanae, dominowały. Jaskrawe sekwencje z ataku, zwolnione sceny wspólnej kolacji z shadowrunnerami, rozmyte postacie elfów spacerujących wśród pogorzeliska. Wszystko to przeplatane migawkami lasu i fragmentami ucieczki przez ciemność. Sam pamiętał, że upadł i uderzył o coś głową. Ostrożny ruch ręką potwierdził to wspomnienie. Na potylicy miał wielkiego guza, lecz przy dotyku czuł zaskakująco mało bólu. Żadne zadrapania czy też sińce, jakich nabawił się podczas ucieczki, nie spowodowały większych dolegliwości. Nie zniknęły jednak i stanowiły dowód, że leśny koszmar był najzupełniej realny. Tajemniczy wybawiciele musieli podać mu jakiś środek przeciwbólowy. Przed oczyma stanęły mu twarze. Jedna należała do wyniosłego i wzgardliwie patrzącego mężczyzny, druga do zatroskanej, choć lekko zdezorientowanej kobiety. Oboje byli wysocy i szczupli, z lekko skośnymi oczyma i uszami zakończonymi w szpic. Mogły to w zasadzie być twarze elfów, ale nie, nie były. To przecież elfy chciały go zabić. Dlaczego miałyby go teraz ratować? To nie trzymało się kupy. Sam nie pamiętał wyraźnie, ale czuł, że ręce należące do tych twarzy wyciągnęły go z lasu, opatrzyły rany i ułożyły w łóżku. Czuł się niepewnie, bo nie wiedział, gdzie jest i kim są jego wybawiciele. Leżał zupełnie nagi, co jeszcze bardziej wzmagało wrażenie osamotnienia. Usiadł na łóżku, aby rozejrzeć się trochę po pomieszczeniu, i jego wzrok przyciągnął stalowy błysk w kącie. Karabin należący do Chin Lee stał oparty o ścianę. Ktokolwiek umieścił go w tym pokoju, nie miał najwyraźniej nic przeciwko temu, aby Sam miał pod ręką broń. Spełzł z łóżka i sprawdził broń, tak jak to robił ork. Była naładowana. Oni rzeczywiście mu ufali. W takim razie nie mógł być jeńcem patrolu granicznego z Tir Tairngire. Na stoliku obok leżał stos ubrań. Nie były to co prawda jego rzeczy, ale pozostawiono je chyba z myślą o nim. Szybko odkrył, że doskonale pasują. Wkładał właśnie buty, które znalazł pod stolikiem, kiedy dotarły do niego odgłosy ściszonej rozmowy, dobiegające z sąsiedniego pokoju. Szybko uporał się z obuwiem i podszedł do drzwi, by przysłuchać się wymianie zdań. Drzwi prowadziły do dużej sali będącej przedłużeniem sypialni. Rozmówcy znajdowali się za załomem ściany, na prawo. Odległość i tłumiące dźwięki kotary oraz ścienne draperie uniemożliwiły mu wychwycenie sensu poszczególnych słów. Jednak ton i barwa głosów była znajoma. Słyszał już kiedyś tych ludzi. Wiedział, że nie miało to miejsca w tak luksusowo urządzonym schronieniu, ale nie potrafił przypomnieć sobie nic więcej. Dręczony ciekawością wszedł do jasno oświetlonej sali. Trzech mężczyzn spojrzało na niego z zaskoczeniem. Dwóch z nich siedziało, a jeden stał twarzą do okna wychodzącego na las. Mężczyzna, który stał, był zupełnie obcy, lecz pozostali dwaj, pogrążeni w rozmowie, nie do końca. Jeden z nich siedział zwrócony twarzą do Sama i urwał swoją kwestię w pół słowa. Sam tylko raz rozmawiał z tym człowiekiem, lecz dziobata cera i brwi tworzące niemal ciągłą kreskę zapadły mu głęboko w pamięć. To był Castillano, tajemniczy mieszkaniec podziemia Seattle, którego Sam spotkał w trakcie feralnej przygody z grupą Tsung. Drugi mężczyzna siedział obrócony półprofilem. Sam widział jego elfie, spiczaste uszy i chromowe osłonki infogniazda oraz dwóch obsadek do chipów na wygolonej lewej skroni. Zanim jeszcze elf zdążył się odwrócić, plątanina białych włosów i znajome czarne skórzane spodnie zdradziły Samowi jego tożsamość - był to Dodger, deker od Tsung. Przez drzwi, które znajdowały się w tej samej ścianie co wejście do sypialni Sama, wszedł kolejny mężczyzna. Sam nie mógł przywołać żadnego imienia, ale był to człowiek z jego wspomnień. U boku mężczyzny dreptał wilk. Zwierzę zachowywało się zupełnie swobodnie, wyraźnie nie przejęte faktem, że jego pazury drapią o drewnianą podłogę zamiast o gliniaste leśne podłoże. Wilk natychmiast zauważył Sama i ruszył w jego stronę. Ten pochylił się, aby zejść do jednego poziomu ze zwierzęciem, bo także rozpoznał, z kim ma do czynienia. - Freya? Na dźwięk swojego imienia wilk przekrzywił głowę i polizał go po policzku. - Ona gryzie - ostrzegł mężczyzna o znajomej twarzy. - Z pewnością. Ale mnie nie ugryzie. Jakby w odpowiedzi na te słowa, Freya uwolniła się z uścisku i dla zabawy wzięła dłonie Sama do pyska, a później znów poddała się przerwanym pieszczotom. Mężczyźni obserwowali tę scenę w milczeniu. Sam uniósł w końcu wzrok i napotkał utkwione w sobie spojrzenia. Oczy Castillana miały surowy wyraz, za to w źrenicach Dodgera błyskały iskierki zadowolenia. Pozostali zachowali miny doskonale obojętne miny. - Sir Korp - stwierdził Dodger. - Dobrze cię widzieć już na nogach, znacznie odświeżonego po długiej drzemce. Zaczęliśmy się już niepokoić, czy nie odniosłeś jakiegoś poważniejszego uszczerbku na zdrowiu. Chodź do ognia i opowiedz, jakim cudem zawędrowałeś tak daleko od domu. Sam klepnął Freyę na pożegnanie i zajął wolne miejsce. Wilk poszedł za nim i ułożył się u jego stóp, grzbietem do paleniska. Sam spojrzał na zwierzę, usiłując zyskać na czasie. Nie wiedział, co powiedzieć. Ci ludzie najprawdopodobniej ocalili mu życie, więc był im coś dłużny. Ale nie miał pojęcia, co jest grane. - Dlaczego biegałeś bez sensu po lesie? - spytał Dodger. - Odszedłem z Renraku. A oni teraz chcą mnie zabić. -Co? - Patrol graniczny. Mówią, że jestem renegatem. - Plączesz się w zeznaniach i słabiutko objaśniasz swoją sytuację, panie Korp. Nigdy nie byłeś członkiem patrolu granicznego, więc nie możesz być renegatem. - Nie. Jestem Renegatem z korporacji. Dodger roześmiał się z niedowierzaniem. - Korporacje nie wydają wyroków śmierci z powodu zwykłej ucieczki. To zbyt surowa kara. I żeby ścigać cię aż do Tir... to mało wiarygodne. Castillano uderzył dłońmi o poręcz krzesła. - W co jeszcze wdepnąłeś? - To wszystko - odparł Sam, zbity z tropu tak bezpośrednim pytaniem. - Kłamiesz. Za dużo tu smrodu. - Rzeczywiście, zrobił się wielki smród, a twoja relacja niczego nie tłumaczy należycie. Musi chodzić o coś jeszcze. Najlepiej będzie, panie Korp, jeśli powiesz uczciwie, kto ma na ciebie haka. Sam potrząsnął głową. - Naprawdę nie wiem. -Najlepiej będzie, jeśli opowiesz wszystko po kolei. Jakim sposobem znalazłeś się tak daleko od domu? Sam skinął głową. Rzeczywiście najlepiej będzie postawić sprawę jasno. Może kiedy opowie tym ludziom o swoich przejściach, sam też zdoła to sobie wreszcie poukładać w głowie. Na początku opornie, zaczął opowieść od narastającej niechęci do Renraku, wynikłej z lekceważenia jego pragnienia skontaktowania się z siostrą, co w efekcie doprowadziło do opuszczenia arkologii i całej korporacji. Zrelacjonował przebieg ucieczki i tragiczny finał, ale przemilczał wszelkie nazwiska z wyjątkiem Hanae. - Widzicie teraz - zakończył - że naprawdę nie wiem, co jest grane. Ale z drugiej strony nie jestem wcale aż tak daleko od domu; ja nie mam już domu. - Rzeczywiście wstrząsająca historia - stwierdził Dodger ze współczuciem. - Dymy i mgła - zawyrokował Castillano. Elf posłał mu karcące spojrzenie. - Twoja ocena jest krzywdząca. Czy zamierzasz źle mówić o naszym gościu? Castillano wzruszył ramionami. Dodger zwrócił się do Sama. - Otrzymałem wiarygodną wiadomość od przyjaciół żyjących w cieniach Portland. Twierdzą oni, że Renraku wyznaczyło nagrodę za schwytanie lub eliminację, ze wskazaniem na to drugie, pary zbiegłych pracowników, którzy wykradli pewne cenne tajemnice technologiczne. - Doprawdy nie wiem, o czym teraz mówisz - zaprotestował Sam. - Dalej wieść głosi, że ci renegaci zostali przejęci przez grupę shadowrunnerów i zabrani na południe. Podobno planowali nielegalne przekroczenie granicy Tir Tairngire. - Elf urwał na moment. -Naprawdę nietrudno skojarzyć tych renegatów z tobą i tą twoją damą. - Ale to się nie trzyma kupy. Zabraliśmy ze sobą jedynie osobiste drobiazgi - Sam pokiwał głową z namysłem. - Może ten drugi facet coś podprowadził. - Drugi facet? - zainteresował się Castillano. - Tego elementu jeszcze nie znamy, panie Korp. -No cóż, razem z nami wywieziono jeszcze jednego pracownika - powiedział Sam. - Cienie wspominają jedynie o tobie i o kobiecie. - Był z nami jeszcze jeden człowiek i to on musiał coś zabrać. Elfy mówiły, że w jego furgonetce był jakiś osprzęt high-tech. Ale teraz ten facet nie żyje. - Elfy? - ton głosu Castillana wyraźnie wskazywał, że fikser oczekuje dalszych wyjaśnień. Sam opowiedział, co widział i słyszał, obserwując poczynania patrolu granicznego z Tir Tairngire. Twarz Castillana pozostała bez wyrazu, za to Dodger był wyraźnie zatroskany. - Wynika z tego, że władze Tir Tairngire potraktowały bardzo poważnie słowa smoka. - Smoka? - spytał Sam, mocno zaintrygowany. - Jakiego smoka? Dodger wzruszył ramionami. - Bez względu na kształt, są z nimi same kłopoty. Wiesz coś na ten temat, Castillano? - Upierzony wąż. Młody. - Tessien. - Sam czuł dziwną pewność. - Masz jakieś bliższe informacje? -Niestety tak, jeśli tu chodzi o tego samego węża. Podobno jest partnerem Roe. Dodger wyprostował się na dźwięk tego imienia i nawet Castillano lekko zamrugał. Sam nie bardzo wiedział, co sądzić o ich reakcjach, ale miał dziwną pewność, że wyjaśnienie tego problemu nie będzie przyjemne. -Roe? - Tak. Kobieta, która zaplanowała ucieczkę. Znacie ją? Dodger i Castillano wymienili spojrzenia. Fikser skinął lekko głową, ale elf ciągnął dalej. - Wśród cieni jest osoba, która cieszy się pewną reputacją. Czy twoja Roe to wysoka elfka o platynowych włosach i kosztownej garderobie? - To by się zgadzało - stwierdził Sam. - To oczywiste, że Roe nie jest jej prawdziwym imieniem - oznajmił Dodger. Ze zmartwioną miną rozparł się wygodnie na krześle. - Ta osoba, o której wspominałem... krążą pogłoski, że podczas ostatnich eskapad towarzyszył jej smok o imieniu Tessien. Moim zdaniem, panie Korp, nie mogą istnieć dwie elfki, którym partnerują drakonidy o imieniu Tessien. Wielce prawdopodobne, że twoja Roe to słynna shadowrunnerka, znana lepiej jako Hart. -Nie chcę żadnych zatargów z Hart. Garniturowiec musi odejść. - Bez pośpiesznych decyzji, lordzie C. Wygląda na to, że patrol graniczny sądzi, iż twój gość nie żyje. Hart i jej mocodawca otrzymają identyczne informacje. Nikt nie przyjdzie tutaj węszyć. Castillano potrząsnął głową. - Zbędne ryzyko. - Za bardzo się przejmujesz, lordzie C. Twój biznes nie dozna uszczerbku. - Co tutaj robicie? - Sam spytał niewinnym tonem. - Musisz nauczyć się dobrych manier, Garniturze. - Przepraszam. Myślałem, że jesteś fikserem. To chyba zajęcie typowo miejskie? - No i co z tego? Dodger włączył się do rozmowy, próbując zneutralizować gburowatą milkliwość fiksera. - Lord C jest zaangażowany w dobroczynną i godną najwyższego uznania działalność, panie Korp. Ułatwia ludziom posiadającym olbrzymie ilości niewielkich wartościowych przedmiotów pozbyć się kłopotliwego nadmiaru na rzecz tych, którzy cierpiana ich niedosyt, lecz mają kłopoty z pewnymi odgórnie wyznaczonymi politycznymi granicami. - Za dużo mówisz, elfie. - Daj spokój, szacowny gospodarzu. Wierzę, że nasz przyjaciel jest godzien najwyższego zaufania. Z pewnością nie wyjawi nikomu twoich sekretów, gdyż byłoby wielce nielojalnym posunięciem nadużyć zaufania gospodarza, a sir Korp przykłada wielką wagę do lojalności. - Dużo ust to dużo paplaniny. - Castillano potarł dłonie. - Nie chcę zbędnych kłopotów. - A ja nie chcę ich przysparzać - zapewnił go Sam. - Będę milczał. Ale potrzebuję waszej pomocy. Muszę wrócić do metropleksu. - Masz jakiś plan? - Chyba wrócę do Renraku. Sytuacja jest straszliwie zawikłana. Nie widzę innego wyjścia, aby cokolwiek wyjaśnić. - Musisz się jeszcze sporo nauczyć. - Z twoich słów wynika, że Roe, to znaczy Hart, albo ktoś stojący za nią rozmyślnie zaplanował moje zabójstwo. Ta sama osoba doprowadziła do śmierci niewinnej kobiety. Ja w pewnym sensie ponoszę za to odpowiedzialność i muszę wyrównać rachunki. Mamy do czynienia z mordercami i trzeba dopilnować, żeby zostali ukarani. - Bardzo szlachetne. - Nie kpij z tego człowieka, lordzie C. Został wrobiony i jego serce tęskni za zemstą. Przecież rozumiesz, co to zemsta. - Rozumiem, co to biznes. - Castillano znów potarł dłoń. - Zemsta źle wróży interesom. - Zapłacę - zaproponował Sam. - Co? - Castillano spytał z niedowierzaniem. - Nie masz kredytu ani gotówki, ani złota. Tylko stos starych zdjęć i kilka chipów. - Możesz zabrać chipy. Programy osobiste są coś warte. - Zbyt gorący towar. Mają na te rzeczy oko. - Sir Korp oferuje wszystko, co ma, Castillano. To jest z pewnością coś warte. -Apelujesz do mojej ludzkiej natury, elfie? Dodger skrzywił się. - Mów, co chcesz. Jeśli ty mu nie pomożesz, ja to zrobię. Jego dążenia bardziej do mnie przemawiają niż twoje lukrowane obietnice. - Twoja strata, elfie. - Castillano wstał. - Zarobiłeś trochę kasy. Będzie czekać na koncie. - Twoja honorowa natura nie podlega dyskusji, lordzie C. - I każ temu dzieciakowi zostawić czyste chipy zanim pójdziecie. Castillano skinął na swoich ludzi i wszyscy wyszli do innego pomieszczenia. Freya posłała Samowi pełne współczucia spojrzenie, wyminęła palenisko i ruszyła za nimi. Samowi wydawało się, że słyszy, jak elf mówi do siebie: "Spóźnione miłosierdzie". Castillano, będąc już prawie jedną nogą na zewnątrz, przystanął w progu i rzucił przez ramię: - I noś przy sobie Biblię, chłopcze. Będzie ci bardzo potrzebna. Rozdział 21 "Misja na Ósmej Ulicy" - głosił szyld. Wyblakłe, koślawe litery widziały już lepsze dni, podobnie jak zdewastowany ceglany budynek, na którego frontonie były zawieszone. Okna na niższej kondygnacji zabito matowymi płytami z tworzywa sztucznego, którymi zastąpiono skorodowane, powyginane i dziś już bezużyteczne kraty. Pokaźne ilości graffiti będące świadectwem całych pokoleń artystów z Dziczki, tworzyły wrzaskliwe tło dla statecznego, z górą stuletniego budynku. Jeden symbol, na ścianie ponad schodami wiodącymi do głównego wejścia, był wyraźnie większy, umieszczony jakby obok pozostałych malunków. Sam nigdy nie widział, żeby robiono pierścienie z ostu, ale domyślił się, że emblemat oznacza budynek pod ochroną lokalnego gangu. Misja dobrze wkomponowywała się w otoczenie. Chociaż Portland zostało przebudowane, ta dzielnica w większości pamiętała jeszcze czasy sprzed Przebudzenia. Jedyny slums, który przetrwał na obrzeżach odświeżonego centrum. Tam dominowała neoelficka architektura - łagodne łuki, ekscentryczne kształty, budynki zintegrowane ze środowiskiem. Człowiekowi ze zeszłego stulecia taki krajobraz wydałby się całkowicie obcy. Nawet dla Sama budynki w stylu elfickim różniły się nieprzyjemnie od nieskomplikowanych gmachów albo retrostylizowanych sadyb z Dziczek. Kształty i wzory dobierane przez elfickich architektów miały chyba za zadanie gloryfikować Szósty Świat i głosić powrót magii na Ziemię. Sam odetchnął z ulgą, kiedy Dodger skręcił do starszej części Portland i elfickie wieżyce zniknęły z widoku. Mimo że dzieciństwo spędził w bezpiecznych korporacyjnych enklawach, zaśmiecone ulice i mroczna atmosfera Dziczki wydawały mu się bardziej swojskie. Dodger wszedł po schodach do wielkiej sali, która zajmowała przynajmniej połowę parterowej kondygnacji budynku misji. Otwarte drzwi i brudne okna wpuszczały zaledwie tyle porannego światła, aby rozproszyć mrok. Sfatygowane żarówki płonęły słabo, chcąc desperacko polepszyć widoczność. Dominował zapach upadku i degradacji. Mieszkańcy leżeli po całej sali, większość pogrążona w kojącym śnie. Niektórzy siedzieli na zdekompletowanym umeblowaniu, jeszcze inni monotonnie mamrotali, nie przywiązując wagi do tego, czy ktokolwiek słucha ich opowieści. Złączeni nędzą starcy i nieletni dzielili pomieszczenia misji wraz z bezdomnymi i kalekami. Mieszkańcy misji tworzyli brudny i śmierdzący tłum, lecz jedynie osobnicy w ostatnim stadium chipowego uzależnienia wyglądali na niedożywionych. Wśród tych wyrzutków ulicy krążył tęgi mężczyzna w czarnym ubraniu. Przy jego szyi lśniła śnieżnobiała koloratka. - Ojcze Lawrence. Ksiądz odwrócił się na dźwięk swojego imienia. Miał szeroką twarz, czoło oszpecone wielką brodawką, lecz ogólnie rysy robiły sympatyczne, choć nieco prostackie wrażenie. W mdłym świetle wydawał się nieco blady. Dopiero gdy się uśmiechnął, Sam dostrzegł powiększone dolne siekacze, co dowodziło, że ksiądz jest orkiem. Dyskretny, choć jednoznaczny znak wpływu orkowych genów. - Dodger! - wykrzyknął z radością duchowny rozpoznając elfa. - Nie wiedziałem, że jesteś w mieście. - To bardzo dobra wiadomość, ojcze. Bo skoro ty nie wiedziałeś, to nikt nie wiedział. Ksiądz roześmiał się serdecznie. - Jak zwykle mnie przeceniasz. Niemniej jednak, będę musiał poważnie porozmawiać z paroma ludźmi. - Tylko nie za poważnie. - Nie, skądże. Ale trzeba zawsze wiedzieć, skąd wieje wiatr. Respar sallah tishay a imar makkanagee-ha. Ehl Dodger przekrzywił głowę i posłał księdzu karcące spojrzenie. - Niewielka część twojej klienteli włada sperethielem. Jak ci się wiedzie? - Boże dzieło, jak wszystko - powiedział ojciec Lawrence, zakreślając dłonią szeroki łuk. - Bóg nadal pozwala ci żeglować po tym świecie i otaczać opieką kryminalistów? - Kryminaliści, normalni obywatele, możni paladyni i shadowrunnerzy są Jego dziećmi. Choć słowa księdza zabrzmiały górnolotne, w jego głosie można było wyczuć szczere przekonanie. - To właśnie na grzeszników musimy otworzyć nasze serca, bo czyż cnotą jest miłować cieszących się łaską Pańską, a odpychać tych, którzy potrzebują pomocy? Bóg zawsze otacza opieką sprawiedliwych. - Tego właśnie oczekuje ten człowiek, ojcze. Przychodzimy z prośbą o łóżko i schronienie. Możesz nazywać mojego przyjaciela... - Dodger urwał na moment, później jego twarz rozjaśnił uśmiech - ...Twist. Ksiądz spojrzał na Sama uważnie, w jednej chwili oceniając jego wygląd i sposób bycia. Wnioski ukrył za przyjaznym uśmiechem. Ojciec Lawrence podszedł do Sama i energicznie uścisnął jego dłoń. - Witamy w misji, Twist. Każdy przyjaciel Dodgera znajdzie tutaj gościnę. - Dziękuję. - Jesteś chrześcijaninem? - Tak - odrzekł Sam i czuł się w obowiązku coś jeszcze dodać - ale nie katolikiem, ojcze. - To można zmienić szczerą wiarą i dobrą wolą, ale nie bój się żadnych nacisków z mojej strony. Wszyscy, którzy przestrzegają zasad tego domu, są mile widziani. Dobry Pan ma nas wszystkich w opiece i wedle swej woli obdarza. Rozumie, że każdy z nas daje wedle własnych możliwości. W odpowiedzi na pytające spojrzenie ojca Lawrence'a Dodger dodał: - Tak więc, ojcze, nasze aktualne zajęcie składa się bardziej ze sprawiedliwej konsumpcji niż dystrybucji. - Nigdy nie miałem powodów, aby narzekać na twoją hojność, Dodger. Mam nadzieję na ewentualną ofiarę i będę się cały czas modlił o pomyślność waszych planów. Znasz ten dom, Dodger, są tutaj ludzie potrzebujący mojej natychmiastowej pomocy, więc ufam, że dasz radę zająć się sobą i przyjacielem. Dodger poprowadził Sama do kuchni, gdzie w dwóch wielkich kotłach właśnie zaczynało bulgotać. Wokół unosiła się woń środka dezynfekującego, przenikliwy smród zwierząt hodowlanych i zapach świeżej zupy. Trzeszczącymi schodami zeszli do piwnicy. Zanim dotarli na sam dół, węch Sama został podrażniony przez zapachy wilgoci i zgnilizny. Rozpychając rękami stosy zakurzonych przedmiotów niewiadomego przeznaczenia, Dodger kroczył śmiało w ciemność. Sam nie zgubił się w ciemnościach tyło dzięki temu, że pilnie obserwował wzmacniane metalowymi okuciami spodnie elfa, które raz po raz słabo błyskały. Kiedy przewodnik przystanął, Sam omal nie wpadł na niego z rozpędu. Po chwili poczuł na twarzy podmuch świeżego powietrza, a elf prowadził go wciąż dalej, w głąb nieprzeniknionych ciemności. Cichy odgłos skrzypienia oznajmił kres wędrówki przez piwniczne zakamarki, bo oto zamknęły się za nimi ukryte drzwi. Zapłonęło delikatne czerwone światło. Sam spostrzegł, że Dodger puszcza przełącznik i kładzie się na łóżku, które głośno zatrzeszczało pod jego ciężarem. - Rozgość się. Sam rozejrzał się ciekawie. Zauważył stół i parę szafek przy łóżku, które zajął elf. W ciemnym kącie stało stare wyściełane krzesło. Wystawił sfatygowany mebel na środek i usiadł na nim okrakiem, zakładając ręce na poręczy. - Co teraz? - To już zależy do ciebie, panie Korp. Przyprowadziłem cię do bezpiecznego miejsca, aby zastanowić się i może coś zdecydować. Masz już jakiś gotowy plan? - Nie bardzo. Ale zastanawiałem się nad tym, co mówiłeś o ewentualnym powrocie. Masz chyba rację. To nie byłoby najrozsądniejsze rozwiązanie. Przynajmniej dopóki nie rozeznam się w sytuacji. - Więc mimo wszystko nie zamierzasz być makkanagel - Co proszę? - Makkanagee. Celowo lub mimowolnie głupi. Sam potrząsnął energicznie głową. - Byłem bardzo głupi, ale z pewnością nie w sposób rozmyślny. Dodger uniósł brew, ale nie odezwał się. Sam nie wiedział, co powiedzieć, więc przez chwilę siedzieli w milczeniu. Rozumiał, że elf ma rację. Trzeba ułożyć plan, aby działać efektywnie, ale najpierw powinien odkryć, kim jest albo kim są jego wrogowie. - Myślę, że w Matrycy Renraku znalazłbym część odpowiedzi. - W jaki sposób zamierzasz tam się dostać? - Nadal mam te osobiste chipy, których nie chciał Castillano. Gdybym miał cyberterminal, mógłbym podczepić się pod główny system. - Z pewnością zmienili już kody dostępu. - Znam sposób, aby je ominąć. Kiedyś Jiro pokazał mi tylne wejście, które podobno umieścił w systemie jeden z jego projektantów. Gdybym dostał się do Matrycy, nie byłoby większych problemów z przeniknięciem do systemu Raku. - Ilu ludzi wie o tej furtce? - Jiro mówił, że deker, który mu to wyjawił, był jedyną osobą, bo projektant zginął w katastrofie samolotowej. - Och. Sekret dekera przeszedł jedynie na wybranego ucznia. Później całe gromady komputerowych dżokejów wywęszyły w czym rzecz, łącznie z centralnymi jednostkami strażniczymi Matrycy. Och, tak. Nawet jeśli to był niezły sposób obejścia zabezpieczeń, twoje chipy są etykietowane. - Castillano mówił to samo. Co miał na myśli? -Niebiosa, rzeczywiście jesteś zupełnie nieświadomy zasad funkcjonowania Matrycy mimo wszczepionego gniazda. Etykieta to kompleksowy zestaw instrukcji zakodowany w chipie. Dzięki niej każda komenda przechodząca przez chip zostawia na dotkniętych programach identyfikowalny znak. Jeśli użyjesz tych chipów w normalny sposób, pozostawisz wielkie, wyraźnie widoczne odciski palców w całej Matrycy. - W takim razie sprawa jest beznadziejna. - Nie, tego nie powiedziałem. Ale musisz być świadom niebezpieczeństw zanim postanowisz podłączyć się nielegalnie pod system tak niebezpieczny jak Renraku. Natomiast etykiety mogę usunąć z twoich chipów, jeśli powierzysz je mojej opiece. - Nawet wieczystej. Dodger roześmiał się. -Niepotrzebne mi twoje chipy, bo moje własne są znacznie lepsze. Jakiż pożytek może mieć władca Matrycy z osobistych programów jakiegoś neofity? Sam był wyraźnie podekscytowany. - A więc pomożesz mi dostać się do systemu Raku? - Jeżeli ta twoja tylna furtka okaże się realna, to nie ma sprawy. Ale porywać się na to w tym momencie byłoby wielce nierozważne, gdyż nie masz doświadczenia w tego typu eskapadach i z pewnością zlodowaliby cię przed dotarciem do pierwszego węzła wejściowego. Potajemne myszkowanie po głównym systemie operacyjnym wymaga trochę większego sprytu, niż pełnienie standardowych obowiązków urzędnika, panie Korp. Musisz trochę poćwiczyć. - Od czego mam zacząć? - Duch miał rację, jeśli chodzi o ciebie. Jesteś rzeczywiście odważny. Dodger wstał z łóżka i otworzył jedną z szafek. Wyjął klawiaturę, rozsupłał plątaninę kabli, a następnie położył całość na stole. Podał Samowi przewód. - Oto Allegiance model beta. Bardzo zabytkowy cyberdek, ale dla takiego żółtodzioba powinien wystarczyć, zwłaszcza że jesteś pod opieką mistrza. Podam ci kod dostępu w Matrycy do bezpiecznego systemu. Trochę w nim pobuszuj i zobaczymy co z tego wyniknie. System nie jest zbyt skomplikowany, ale ma lód. Sam, który wyciągał właśnie rękę po przewód, cofnął gwałtownie dłoń słysząc złowieszczą nazwę. -Nic ci nie grozi - zapewnił go Dodger. -Ale zdobędziesz trochę doświadczenia. Ja w tym czasie zajmę się twoimi chipami. Sam podał mu osobiste chipy i wetknął wtyczkę od cyberdeku Allegiance do swojego infogniazda. Obserwował, jak Dodger wypakowuje z plecaka swój dek, dużo bardziej skomplikowany model, a obok kładzie przybornik z mikronarzędziami. Elf zdążył na dobre pogrążyć się w pracy, kiedy Sam zdecydował się wreszcie uruchomić Allegiance. Jakiś czas później, po wielu niepowodzeniach nagrodzonych w końcu drobnymi sukcesami, wyszedł z systemu. Bolała go głowa, ale był z siebie zadowolony. Udało mu się wydobyć trochę informacji z pewnego banku danych. Dodger miał rację. Nielegalne dekowanie było znacznie bardziej skomplikowane, niż przypuszczał. Rozmasował skronie i usiadł wygodnie. - Zdziałałeś coś? - Mam jeden plik. - Nieźle jak na pierwszy raz, panie Korp. Twarz elfa zdradzała troskę. - Ale nie powinieneś być aż tak sponiewierany. - Tym się nie przejmuj. Zawsze boli mnie głowa, kiedy wchodzę do Matrycy. - Naprawdę? To dziwne. Rozdział 22 -1 pamiętaj, że jeszcze nie jesteś całkiem gotowy, więc nie próbuj się odłączać. - Wiem, wiem. Chromowa głowa pokiwała na znak zgody, naśladując ruch swego kontrolera. Nie było realnej przyczyny takiego zachowania persony. Żaden program nie został uruchomiony, nie wydano żadnej komendy. Ten ruch był wynikiem półświadomej halucynacji, która pozwalała ludzkiemu umysłowi funkcjonować w obcej przestrzeni. - Doceniam twoją troskę, Dodger. - Potwierdzisz swe zapewnienia, jeśli będziesz postępował jak przystało na pilnego i zdyscyplinowanego ucznia. Dodger uśmiechnął się w duchu. Profesor miałby niezłą zabawę, słysząc z jego ust takie słowa. Choć jego nauczyciel używał nieco innej frazeologii, przyświecał mu identyczny cel. Czy stary elf czuł podobne emocje, jakie teraz targały Dodgerem? Strach, że umiejętności ucznia są nie wy starczające dla samodzielnego działania. Istniało znaczne prawdopodobieństwo, że Sam zawiedzie podczas tej akcji. A odpowiedzialność spadnie na Dodgera, bo nie przeprowadził jeszcze ostatniego ćwiczenia, bo nie wpoił do perfekcji jakiejś procedury. Albo może pokazał jakiś pozornie elementarny trik z branży, a Sam, chcąc go zastosować, przypłaci próbę życiem albo obłędem. Dodger mógłby go lepiej wyszkolić, gdyby miał więcej czasu. Jednak czas, nawet dla elfa, potrafi być bardziej nieubłaganym wrogiem niż najczarniejszy lód. Nie było czasu. Sam, gotowy albo nie, nie mógł dłużej czekać. Dodger, niepewny umiejętności ucznia, nie mógł pozwolić mu w samotności zmagać się z Matrycą, podjąć walkę przeciw potężnemu i bez wątpienia wrogiemu systemowi Renraku. Nawet nie biorąc pod uwagę lodu, Sam mógł stać się łatwym łupem dla każdego tropiciela pałętającego się po systemie. Bez pomocy Dodgera, Samuel Verner, deker-nowicjusz ze świata cienia, byłby narażony na szybkie wysmażenie mózgu. Dodger prowadził. Ich droga wiodła przez cienkie przewody do anteny ukrytej na dachu misji, później przez nadajnik mikrofalowy do złącza satelitarnego. Weszli w regionalną siatkę połączeń telekomu i zostali przesłani prosto do Seattle. Tam wśliznęli się do lokalnej sieci telekomu i przystanęli przy punkcie wlotowym na nabrzeżu nr dziesięć. Później wniknęli do systemu pomniejszego klienta korporacji Renraku. Matryca arkologii była oddalona zaledwie o jeden, dobrze strzeżony krok. Oczywiście dla nich cała podróż wyglądała zupełnie inaczej. Dzięki powiązaniu zmysłów z Matrycą czuli, że po prostu wychodzą z jednego systemu i chwilę później stają u stóp olbrzymiej ikony w kształcie piramidy. Na tle głębokiej, matowej czerni regularnie pulsował jasnoniebieski dysk, od którego rozbiegały się kręgi neonowego światła. Fala pełzła aż na skraj konstrukcji, a po niej ruszała następna. Pierwsza rozszerzała się, dopóki trójkątna powierzchnia mogła ją pomieścić, później już tylko poszczególne fragmenty łuku docierały do narożników. - Uruchom programy maskujące - polecił Dodger. Elf wprowadził odpowiednią komendę i wiedział bez patrzenia, że jego normalna persona, postać małego hebanowego dziecka w błyszczącym płaszczu, zostaje zastąpiona symulacją standardowej ikony korporacyjnego dekera z Renraku. Wizerunek Sama będący już pierwotnie jedną z takich ikon uległ mniej widocznej zmianie. Najpierw rozmyły się nieco rysy twarzy, a później, gdy pojawiły się zreplikowane symbole korporacji i oznaczenia identyfikacyjne, wszystko wróciło do normy. Oznaczenia stworzone przez nową ikonę były lekko zabrudzone, pociemniałe jakby od ognia. Dodger mógł je lepiej dopracować, ale miał za mało czasu, a po drugie, dysponował tylko nie rejestrowanymi kopiami autoryzacji dostępu. Ich przebrania, choć z pewnością niedoskonałe, powinny wytrzymać pobieżną kontrolę standardowych programów przeciwwłamaniowych. - Pora przekonać się, czy twoja tylna furtka rzeczywiście wpuści nas do zamczyska. - Dodger, chyba nie powinienem pokazywać ci kodu. - Sekretne ścieżki tego miejsca zwiedzałem już wiele razy. -Ale wtedy sam znajdowałeś wejście. Ja nie otwierałem przed tobą drzwi. Ja... no cóż, po prostu mam wrażenie, że nie powinienem. Nawet teraz. A co, jeśli mylimy się i Renraku nie ma nic wspólnego z zabójstwami? Zdrada ich tajemnicy byłaby nieuczciwością z mojej strony. - Rób, jak ci każe sumienie, panie Korp. - Chciałem, żebyś zrozumiał. - Ruszamy z tym kramem czy nie? - Dobra. Ikona Sama ruszyła przodem. Sunęli w górę, aż zawiśli nad skrajem piramidy, w odległości około jednej trzeciej od wierzchołka. Sam położył dłoń w miejscu, gdzie łuk biegnący wzdłuż krawędzi wykazywał lekkie przebarwienie. Zanim nadbiegła kolejna fala, jego persona stanęła między Dodgerem a punktem styczności z piramida. Gdy fala minęła, słabe lśnienie jakiegoś konturu pojawiło się na powierzchni konstruktu Renraku. Dodger otworzył oczy. Zazwyczaj będąc w Matrycy nie było co oglądać. Wzrok elfa spoczął na palcach towarzysza, który wstukiwał właśnie kod na swoim cyberdeku. Palce Dodgera wprowadziły identyczną sekwencję na jego własnym fairlighcie. Kiedy dłonie Sama zaprzestały pośpiesznych ruchów nad klawiaturą, Dodger wdusił jeszcze jeden klawisz i całe hasło zostało umieszczone w pamięci deku. Część zapłaty, pomyślał. Kod do tajnej furtki był zbyt cennym fragmentem danych, aby wyrzec się go z powodu czyichś skrupułów. Z powrotem skupił całą uwagę na Matrycy. Weszli do kompleksu Renraku przez zaciszny podporządkowany moduł, który nadzorował pracę wind. Tego typu węzeł nie powinien umożliwiać penetracji systemu, ale przecież to były właśnie tylne drzwi. Otoczenie przypominało małą stróżówkę. Gładkie ściany błyskały nieregularnie, odzwierciedlając pracę wind. W kącie pomieszczenia drzemał samuraj. Jego neonowa zbroja płonęła słabym światłem. Windy łączyły jedynie wąski przedział pięter w strefach o niskiej klasyfikacji bezpieczeństwa, w związku z czym lód strażniczy uruchamiany był jedynie w razie alarmu. Cała akcja wydała się nagle bardziej wykonalna. Gdyby Renraku rzeczywiście wykryło poważną kradzież technologii, cały system zostałby postawiony w stan najwyższej gotowości. Również ten strażnik czuwałby nad funkcjonowaniem fizycznych wind ł zgłosiłby pojawienie się ewentualnych intruzów do centrum bezpieczeństwa. Monitorowanie tego typu nieistotnych węzłów uważano zazwyczaj za zbędną fatygę. Obecność strażniczego lodu była oznaką wielkiej skrupulatności, z jaką zorganizowano Matrycę Renraku. Taki przynajmniej nasuwał się wniosek, jeśli założyć, że centrum bezpieczeństwa nie wiedziało o tylnej furtce. Dodger uważał tak daleko posuniętą ignorancję za mało prawdopodobną. Z pewnością nie miał zamiaru ryzykować swoim mózgiem. Chociaż strażnik najwyraźniej spał, a wszystko wydawało się w porządku, nadal istniała ewentualność pułapki. Jeśli osobiste programy nie zdołały ukryć ich prawdziwej tożsamości, dostatecznie rozbudowane oprogramowanie defensywne mogło projektować zwodniczo spokojne obrazy, póki nielegalni dekerzy nie zagłębią się dostatecznie głęboko w system i ucieczka stanie się niemożliwa. Korporacyjni dekerzy mogli właśnie wchodzić do Matrycy i zaczynać pogoń za nimi; szperacz mógł namierzać ich sygnał, chcąc wykryć fizyczną lokalizację i wysłać tam grupę szturmową. Dodger nie przeżyłby tylu lat jako deker bez zachowywania daleko posuniętej ostrożności. Jednak miał pewne doświadczenie z tą konkretną Matrycą i nie odkrył żadnych podejrzanych objawów. Do pewnego stopnia uspokojony, dał znak, że można ruszać. Sam prowadził. Opuścili węzeł zarządzający windami i weszli na eteryczny chodnik, który łączył poszczególne części Matrycy. W całkowitych ciemnościach podsystemy świeciły jak odległe gwiazdy jakiegoś magicznego wszechświata, banki danych pulsowały niczym komety. Za nimi i przed nimi ścieżka rozpływała się w nicości, a oni szli po niematerialnej wstędze światła, która nie miała początku ani końca, aż dotarli do następnego węzła. Podczas marszu Dodger zauważył, że ikona Sama utyka. Elf zmarszczył brwi, próbując zrozumieć przyczyny dziwnego zjawiska. W osobistym oprogramowaniu nie znalazł nic, co mogłoby zaowocować tego typu wizualnym zachowaniem konstruktu. Po akcji będzie musiał jeszcze raz sprawdzić chipy. Utykający chromowy manekin prowadził gładko od węzła do węzła i pewność Dodgera stopniowo wzrastała. Zaczynał naprawdę wierzyć, że nie ma żadnego alarmu. Napotkali tylko jednego korporacyjnego dekera i programy maskujące osłoniły ich przed dekonspiracją. Gdyby wszczęto alarm, nie przeszliby trzech węzłów bez spotkania z jakimś czuwającym strażnikiem. Mimo wszystko akcja nie powinna nastręczyć większych problemów. W końcu dotarli do celu - banku gromadzącego dane o medycznej opiece udzielanej nieludzkiemu wyposażeniu firmy. Z początku Dodger powątpiewał o wartości tego typu informacji dla ich celów. Czyż kartoteki personalne, choć trudniejsze do zdobycia, nie byłyby bardziej przydatnym materiałem przy ustalaniu ewentualnego korporacyjnego pochodzenia pierzastego węża? Sam zapewnił go, że Renraku sklasyfikowałoby smoka, nawet inteligentnego, jako wyposażenie firmy, a niejako pracownika. Dodger uważał takie rozróżnienie za głupotę, ale nie był przecież Japończykiem jak dyrektorzy Renraku. Ludzie Wschodu mieli czasami odmienne koncepcje na temat funkcjonowania świata. Widywał nieraz tego typu dziwactwa u Sally Tsung, a ona była ledwie w połowie Orientalką. Ściany banku danych pokrywały alfanumeryczne znaki. Symbole błyskały odmiennymi kolorami i pląsały z różną szybkością, cały układ nieustannie zmieniał kształt. Obraz przedstawiał system kodowania zabezpieczający dane przed nielegalnym dostępem. Ikona Sama stała nieruchomo. - Lepiej zajmij się tym osobiście. Ja mogę uruchomić alarm. - Technomancja najniższego rzędu. Obserwuj uważnie. Ikona Dodgera zrzuciła maskę, a w hebanowej dłoni pojawiła się matowozłota skrzynka. Smukłe palce otworzyły wieko i delikatnie wyjęły narzędzie. Dodger uklęknął przed błyskającą ścianą alfanumerycznych symboli jak przed zamkiem i wprowadził cienki instrument do środka. Po paru chwilach poświęconych na dostrojenie, wybrał inne narzędzie i również włożył w wartki nurt danych. Ostrożny ruch nadgarstka spowolnił pęd znaków, pulsowanie kolorów straciło na intensywności. Po kilku kolejnych ruchach obraz stanął w miejscu. - Który plik, panie Korp? - Muszę przejrzeć zawartość katalogów. Ikona Sama podeszła do ściany i położyła dłoń na pozornie stabilnej tafli światła. Chromowa głowa pochyliła się jakby w wielkim skupieniu, a nazwy kartotek słabo błyskały, gdy intensywne światło przebiegało po nich kolejno. Po niecałej minucie światło znieruchomiało na jednej nazwie. - Znalazłem. Hebanowy chłopiec skinął głową i zmienił ustawienie narzędzi. Ściana znów ożyła, sekwencje symboli przesunęły się, aż wybrany napis ustawił się na wysokości obserwatorów. Elf schował narzędzia do skrzynki i umieścił ją pod płaszczem. Dodger wyciągnął rękę w kierunku ściany. Dłoń zniknęła w świetle aż po nadgarstek. Po chwili wyciągnął rękę. Trzymał grubą zieloną książkę. Szybko przekartkował zawartość. - Ani słowa o wężach. Sam westchnął. Dodger wetknął tomisko z powrotem w ścianę i dwukrotnie klepnął koło podświetlonej sekwencji. Alfanumeryczne symbole wznowiły swój obłąkańczy taniec, ale ich wyrazistość znacznie zmalała. - Dodger, sądzę, że powinniśmy się stąd w te pędy wynosić. - O co chodzi? - Sam nie wiem. Myślę po prostu, że nie warto nadużywać szczęścia. Powaga w głosie Sama na powrót wznieciła w elfie podejrzenia. Uruchomił program maskujący. - Doskonale, ale tym razem to ja poprowadzę. W ten sposób będziemy poruszać się dużo szybciej. I rzeczywiście, droga do wyjścia przebiegała znacznie sprawniej. W pewnym momencie jednak Dodger gwałtownie przystanął. W osłupieniu przypatrywał się ścianom węzła, do którego właśnie dotarli. Pionowe tafle luster odbijały wizerunki ich ikon w nieskończoność. Wrażenie było niesamowite, fantastyczne. Co gorsza, odbicie Dodgera ukazywało kontury chłopca opatulonego w lśniący płaszcz, a gładką po wierzchnie chromowej ikony Sama znaczyły ciemne wgłębienia. Dodger poczuł dziwny niepokój. Jeszcze nigdy podczas swoich rajdów po Matrycy nie widział podobnych rzeczy. Palce przebiegły po klawiaturze uruchamiając oprogramowanie mające zanalizować rodzaj urządzenia, w którym aktualnie operowali. Gdzieś w głębi zwierciadeł Dodger dostrzegł jakiś ruch. Był ukradkowy i niewyraźny. Nic nie wskazywało na wewnętrzne odbicie światła. Programy analizujące otrzymały polecenie wstrzymania pracy. Gorączkowo wstukał nowe instrukcje: "oderwij i uciekaj, czekaj na uruchomienie". Wyciągnął rękę przez cały stół, odsunął dłonie Sama znad jego cyberdeku. Wprowadził procedurę oderwania i wcisnął "uruchom". Chromowe manekiny w nie kończących się odbiciach zamrugały gwałtownie. Obrazy znikały kolejno z poszczególnych głębi i planów, proces nieustannie przyspieszał. Wraz z ostatnim odbiciem, przy akompaniamencie puknięcia, ikona Sama zdematerializowała się z Matrycy. Dodger został sam na sam z tajemniczym obiektem poruszającym się w zwierciadłach. Nie wiedział dlaczego, ale był pewien, że obiekt nieustannie się zbliża. Palec wystukał "uruchom". Jego własne odbicia zaczęły gasnąć. Tajemnicza obecność zareagowała natychmiast i rozpoczęła pościg za znikającymi Dodgera-mi. Opadła chromowa maska i hebanowy chłopiec ruszył biegiem dookoła pomieszczenia jak gdyby ruch samej ikony mógł dodać jego odbiciom prędkości potrzebnej do umknięcia przed nieprzyjacielem. Czuł, jak to coś się przybliża, ale nie śmiał obejrzeć się przez ramię. Już prawie go dopadło, kiedy niespodziewanie zgasło ostatnie odbicie. Pyknięcie. Elf ciężko dyszał i był spocony jak mysz, ale znalazł się bezpiecznie w realnym świecie. Wyszarpnął przewód z gniazda. Sam obserwował go ze zdziwieniem. Za mało wiedział, żeby czuć strach. - Co to było? - Nie ma pojęcia. Nigdy dotąd nie miałem z czymś takim do czynienia. W zasadzie, o ile wiem, takie rzeczy nie mają prawa istnieć. - Ale w każdym razie udało ci się uciec. Sam wyciągnął wtyczkę i położył na blacie. - Zresztą nieważne. Mamy to, co chcieliśmy i zdołaliśmy umknąć, zanim nas namierzyli. - Tak mogłoby się wydawać. - Ból głowy to niska cena. Teraz jestem przynajmniej pewien, że to nie Renraku zleciło morderstwa. Gdyby upierzony wąż pracował dla nich, mieliby jego kartotekę w medycznym banku danych. - Mogli wynająć go tylko na jedną akcję. Sam potrząsnął przecząco głową. - Nie sądzę. Nie mogli tego zrobić, jeśli chcieli jednocześnie postępować zgodnie z literą prawa. - Wielkie nieba, a to dlaczego? Sąd kontraktowy zezwoliłby im na uprawomocnienie klauzuli eksterminacji w odniesieniu do Hanae i twojej osoby. Ci łajdacy, którzy tam siedzą, rzadko analizują zbyt dogłębnie kwestię, czy dany pracownik jest dostatecznie cenny, aby stosować tego typu środki. Renraku bez trudu mogłoby sprokurować dowody, że stanowicie żywotne zagrożenie dla funkcjonowania korporacji. Samowi trudno było pogodzić się z myślą, że jego dotychczasowa firma mogłaby posunąć się do tego typu rzeczy. -Nie. Tego by nie zrobili. A nawet jeśli, to smok musiałby należeć do korporacji. Każdy wie, że sądy są bardzo drobiazgowe, jeśli chodzi o właściwą procedurę w kwestii zgłaszania i egzekwowania tego typu klauzul. Prawo stanowi, że każda akcja przeciw renegatowi musi być podjęta przez działających w dobrej wierze funkcjonariuszy korporacji. - Bestia mogła być łowcą nagród. - Prawo stanowi również, że takie przypadki należy zgłaszać i rejestrować. Sam widziałeś, że nie ma o tym nawet śladu w kartotekach. - Tak, panie Korp. Jednak urzędowe dokumenty nie zawsze odpowiadają rzeczywistości. - Nie uwierzę, że wyznaczono nagrodę bez umieszczenia tego w aktach - stwierdził Sam, kręcąc energicznie głową. - Renraku nie ryzykowałoby sankcji grożących za nierespektowanie przepisów, zwłaszcza że niczego nie ukradłem. Ewentualne koszty byłyby zbyt wielkie. - Jesteś zadziwiająco dobrze poinformowany w prawniczych zawiłościach. - Powiedzmy, że odezwał się we mnie niedawno niespodziewany głód wiedzy na temat prawnego statusu uciekinierów z korporacji. Przeczuwałem, że tego typu informacje mogą silnie zaważyć na mojej przyszłości. -1 miałeś rację. Dodger odsunął krzesło i wstał. - Ten rajd przeciw Renraku pchnął cię prosto w objęcia cienia -stwierdził kładąc Samowi rękę na ramieniu. - Zerwałeś ostatecznie ze światem korporacji. Zdejmuję z ciebie przydomek Korp i nadaję formalnie imię Twist. - Dzięki - Sam wyglądał na lekko wzruszonego. - Chyba nieźle się spisaliśmy, co? Nie muszę się przynajmniej martwić, że Renraku siedzi mi na karku. Nie czuję się również odpowiedzialny za to, że ten drugi facet coś podprowadził. Zresztą sam powiedziałeś przed akcją, że gdyby wykryto kradzież, cały system zostałby postawiony w stan alarmu. - A skąd pewność, że tak się nie stało? Sam zmarszczył brwi, a potem uśmiechnął się słabo. - Kiedyś tam pracowałem. Pamiętasz? Nie było żadnego alarmu. - To w takim razie wytłumacz mi, co robiły tam te lustra. - Nie wiem, ale mogę z całą pewnością stwierdzić, iż w systemie Renraku są pewne usterki. Na przykład dziwne przebicia w medycznym banku danych. No wiesz, problemy z rozdzielczością. Zwierciadła pełniły prawdopodobnie swego rodzaju funkcje diagnostyczne. Dodger nie dał się przekonać, ale nie wypowiedział na głos swoich wątpliwości. Wyjaśnienie zjawiska leżało najwyraźniej poza możliwościami Sama. Nie podzielał on w każdym razie troski elfa. - Zresztą teraz to wszystko i tak nie ma znaczenia. Nie musimy tam wracać. Wiemy już, że mordercy pochodzą spoza Renraku. To na nich powinniśmy się skoncentrować. - Najpierw - stwierdził dobitnie Dodger - prześpijmy się trochę. Możesz położyć się jako pierwszy, panie Twist. Ja mam jeszcze do przemyślenia to i owo. W istocie było parę spraw, które napawały go niepokojem. Nie chodziło tylko o zagadkowe lustra i tajemniczych morderców. Sam reagował na pobyt w Matrycy w nienormalny sposób. Dodger obejrzał dokładnie jego infogniazdo, kiedy sprawdzali współpracę z dekiem. Osłona wszczepu nosiła sygnaturę wytwórcy: Soriya-ma. Nazwa świadczyła, że jest to chyba najbardziej kosztowny podzespół, jaki Dodger widział w życiu. Wszczepienia nie dokonał żaden uliczny konował ani trzeciorzędny lekarz korporacyjny. Operację przeprowadził najlepszy, naprawdę doskonały cybertechnik, więc współpraca człowieka z urządzeniem powinna przebiegać bez najmniejszych zakłóceń. Bóle głowy były czymś anormalnym, zjawiskiem dostatecznie dziwnym samym w sobie, nawet nie biorąc pod uwagę kulejącej ikony. Czy te dwie rzeczy można połączyć? Samuel Verner był postacią bardziej zagadkową, niż by się wydawało na pierwszy rzut oka - nawet wzmocnionego cybernetycznie. Rozdział 23 - Sherman, spójrz na to! Alarmujący okrzyk Cliber przywołał Huanga do monitora. Otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. - Przewodność sygnału i pamięci wirtualnej wzrasta proporcjonalnie do liczby załamań systemu wielozadaniowego - mruknął Huang. - W których miejscach nastąpiły załamania systemu? Cliber wdusiła przycisk i podświetliła odpowiednie lokacje na architektonicznym konstrukcie. - Hmmm. Intruzja? - Nie ma raportu. Uruchomię program sprawdzający - oznajmiła Cliber pochylając się nad klawiaturą. Pojawił się Hutten, zwabiony zamieszaniem. - Co o tym sądzisz, Konrad? Inżynier miał lekko zakłopotaną minę. - Trzy banki, razem 77206 chipów, na maksymalnym obciążeniu, ale biochip Haasa na granicy cyklu aktywacji - Hutten pokręcił głową. -Nie wiem. Sytuacja nie pasuje do żadnego z oczekiwanych scenariuszy. - Właśnie - przyznał Huang. - Musimy uzyskać potwierdzenie odczytów. - Uruchomię pełną procedurę diagnostyczną- Hutten wrócił na własne stanowisko i podłączył się do systemu. Stojąc przy drzwiach laboratorium badawczego, Crenshaw widziała i słyszała wszystko. Techniczne szczegóły niewiele jej mówiły, ale podniecenie naukowców było pewną wskazówką. Wybrała właściwy moment na standardowy obchód laboratoriów. Jeśli wydarzyło się coś ważnego, natychmiast złoży raport Sato. Być może przemyci również wzmiankę, że to jej osobista interwencja przyspieszyła prace opieszałego zespołu. Jej akcje u Kansayaku znacznie by wzrosły. - Jakiś przełom w pracach? Huang i Cliber unieśli twarze znad monitora, wyraźnie zaskoczeni jej widokiem. - Niezupełnie - odparł powoli Huang, a Cliber pokiwała przecząco głową. - Mamy przepięcie. Problem sprzętowy w jednym z węzłów - dodał silniejszym głosem. Crenshaw pokiwała głową i nie powiedziała nic. Powaga na ich twarzach świadczyła, że kłamią, że woleliby, aby niczego nie widziała. Postanowiła przyjąć ich wytłumaczenie, dopóki nie dowie się, o co chodzi i nie wymyśli, w jaki sposób wykorzystać te informacje z korzyścią dla siebie. Rozdział 24 Kiedy Sam się obudził, Dodger siedział w nogach łóżka i obserwował go uważnie. Elf miał przekrwione oczy, a zmięte ubranie było raczej wynikiem intensywnego użytkowania niż przejawem najnowszej mody. Najprawdopodobniej nie spał już od dłuższego czasu, co znaczyło, że Sam spał bardzo długo. - Miałeś mnie obudzić. Elf wzruszył ramionami. - Potrzebowałeś odpoczynku. Prawda, pomyślał Sam. - Jak długo leżałem? - Noc i większą część dnia. -A ty? - Ja potrzebowałem czasu. - Potrzebowałeś snu. Wyglądasz jak po koszmarze. Myślałem, że wy, elfy, na okrągło tryskacie energią. - Chyba jestem jeszcze trochę za młody - odparował gładko Dodger. Elf był w zbyt poważnym nastroju, aby rozbawiły go jakieś docinki. Porzucił nawet archaiczny sposób wysławiania się, który z takim upodobaniem stosował podczas rozmów. Sam zauważył, że zdarzało się to Dodgerowi tylko podczas silnego stresu albo omawiania fachowych detali. - Stało się coś? Dodger pokiwał głową. - Chcę, żebyś spotkał się z pewną osobą. - Dlaczego? Co jest grane? - Sądzę, że może nam pomóc. - Dodger, nie odpowiadasz na moje pytania. Elf odchylił głowę do tyłu i wpatrywał się pusto w sufit. Westchnął. - Nie znam odpowiedzi. Tylko pytania. - O czym ty, do cholery, mówisz? - O tobie. Sam był już wystarczająco zdezorientowany, a ta odpowiedź jeszcze bardziej zaciemniła mu obraz. - Dostanę chyba zawrotów głowy od tego wszystkiego. - Twoje bóle głowy to część problemu - Dodger pochylił się do przodu i wbił spojrzenie w oczy Sama. - Ból i dezorientacja podczas dekowania to sytuacja anormalna. Masz najlepszy im-plant. Sprzęt cybernetyczny też nie pozostawia nic do zarzutu. Twoje procesy myślowe są uporządkowane i logiczne. Mówiąc krótko, dysponujesz wszelkimi walorami, aby zostać pierwszorzędnym tancerzem Matrycy, ale z jakiegoś powodu twoja ikona utyka. Podejrzewam, iż odpowiedź znajdziemy w twojej psychice, ale nie mam dostatecznych kwalifikacji, aby stwierdzić to na _ pewno. Potrzebujesz fachowej porady i znam kogoś, kto chętnie ci jej udzieli. Wziąłeś na siebie niewdzięczne zadanie. Przekonałeś się, że wrogowie są bezwzględni. Aby zwyciężyć, musisz w pełni polegać na swoich możliwościach. Dlatego też umysł nie może ci szwankować. Czy Dodger uważał go za szaleńca? - A więc chcesz, abym odwiedził twojego przyjaciela? Jest lekarzem? - Między innymi. - Kolejny cień. - Sam potarł swędzący policzek. - Zachęcasz mnie do polegania na własnych siłach, a jednocześnie każesz, bym powierzył swój mózg rękom nieznajomych. - Wrogowie nadejdą nieproszeni, ale przyjaciół warto szukać samemu. - Złote myśli, Dodge ? Co za nimi chowasz? Dodger milczał przez chwilę, jego elfia twarz pozostała bez wyrazu, dziwnie obca. - Myślę, że powinieneś spotkać się z tym człowiekiem. Sam badał w myślach to stwierdzenie. Z całą pewnością elf coś ukrywał. Cokolwiek było przyczyną jego tajemniczego zachowania, Sam chciał wierzyć, że jest to wyłącznie troska. Może było to jedynie jego pobożne życzenie, ale dryfując po bezmiarach cienia potrzebował takiego punktu zaczepienia. Nieważne - złote myśli czy komunały - on rzeczywiście potrzebował sprzymierzeńców. Czy stać go było na zrażenie jednego z ostatnich? - Jeśli się zgodzę, to co będzie miał z tego twój przyjaciel? I dlaczego ty, shadowrunner, pomagasz uciekinierowi z korporacji? Mam dużo pytań, ale ani jednej odpowiedzi. - Nie wszyscy jesteśmy najemnikami jak pani Tsung. Wątła iskierka rozbawienia rozjaśniła jego poważne oblicze. Zdecydował widocznie, że Sam uległ już perswazji i nie potrzeba stosować dodatkowych środków nacisku. - Ale przecież ty także należysz do jej gangu? Ona jest twoim szefem. - To prawda, że ta nadobna dama i ja pracowaliśmy razem, ale w zasadzie jestem niezależnym operatorem. Prowadzę własne interesy. No tak, oczywiście. Prawdopodobnie nikt w świecie cienia nie zajmuje się sprawami wykraczającymi poza jego własne interesy. - A czego konkretnie dotyczą twoje interesy w tym przypadku? - Jesteś niezwykle dociekliwy, panie Korp. To wartościowa cecha... czasami. - Myślałem, że mam już nowe imię, Dodger. A komentarze na temat moich zalet, czy jak wolisz, wad, nie sprowadzą tej dyskusji na boczny tor. - Znakomicie, panie Twist - stwierdził Dodger, skinąwszy lekko głową. - Powiedzmy, że ta sytuacja daje mi sposobność spłacenia starego długu. Twoja zgoda przysporzy korzyści również innym ludziom. Osoba, z którą masz się spotkać, zbada ciekawy przypadek i będzie to dla niej wystarczającą nagrodą. Ty zyskujesz w sposób oczywisty. Ta wyprawa wyprowadzi cię z miasta i przybliży do ostatecznego celu. A uniżony sługa zrzuci uciążliwe brzemię. Każdy coś wygrywa - podsumował Dodger. - A gdybym odmówił? - Nawet o tym nie myśl. - To mam w ogóle jakiś wybór? - Oczywiście. Każdy człowiek ma wolny wybór. Elf uśmiechał się przewrotnie, ale przyjacielsko. Sam kręcił głową, lecz w końcu wybuchnął głośnym śmiechem. Znów rozwój wypadków pchał go do przodu, ale tym razem w dobrym kierunku. Będzie szedł naprzód z własnej woli, ku własnym celom. Zdobył większą kontrolę nad własnym życiem niż kiedykolwiek dotąd. Mimo kąśliwej uwagi Dodgera nadal myślał o alternatywach. Inaczej wybór stanowiłby brak wyboru. Chociaż prawdą było, że jego własny interes nakazywał iść na spotkanie, dodatkowym argumentem była szczerość i dobra wola Dodgera. Jeśliby przyjaciel ułatwił mu dekowanie, Sam z kolei mógłby w prostszy sposób wykryć morderców i doprowadzić ich przed oblicze sprawiedliwości. Przebieganie cienia było czymś nowym w jego życiu, ale wiedział, że nie odrzuca się podanej ręki. Kontakt ze znajomym Dodgera był ryzykiem, ale ryzykiem, które mógł zaakceptować z własnej woli. Wstał. - No to chodźmy. Rozdział 25 Celem podróży okazała się prywatna posiadłość na zachodnich krańcach Portland. Ogrodzenie posesji wychodziło poza miejskie mury, w ten sposób własność ziemska obejmowała teren leżący poza granicami miasta. Jak daleko w głąb sięgała, Sam nie potrafił powiedzieć; zabudowania i otaczające je kępy drzew zasłaniały widok. Takie usytuowanie działki budowlanej było pogwałceniem rozporządzeń władz Tir Tairngire, mówiących, iż wszelka własność miejska musi mieścić się w obrębie betonowych, drucianych i elektronicznych ogrodzeń, które oddzielały miejską enklawę od terenów Tir. Skoro posiadłość istniała pomimo nierespektowania tych praw, można było wnioskować o sporych wpływach jej właściciela w Tairngire. Daleko za ogrodzeniem Sam dostrzegł wysokie wieżyce o wyraźnie elfickim rodowodzie - najprawdopodobniej luksusowe rezydencje elity rządzącej w Tir. Wiedział, że za tymi posiadłościami i przyległymi lasami leży Królewskie Wzgórze, wzniesienie powstałe podobno w magiczny sposób, na którym znajduje się stolica Tir Tairngire. Wspaniały kompleks, w którym urzęduje i mieszka Wielki Książę. Włości, które otaczały Królewskie Wzgórze, były własnością pozostałych książąt i wybranych doradców. Sąsiedztwo niebywale ekskluzywne - co mogło świadczyć, że przyjaciel Dodgera jest ważną osobistością. - Nie mówiłeś mi, Dodger, że masz takie powiązania. - Wolałbym określać to jako znajomość niż powiązanie, panie T wist. - Wszystko jedno. Gdybyś mi wcześniej powiedział, przyszedłbym tutaj z lepszym nastawieniem. Przynajmniej ubrałbym się stosowniej. - Raczej nie będziemy podejmowani w charakterze oficjalnych gości. Dodger ruszył w kierunku wartowni przy bramie. Przystanął, gdy ktoś pojawił się w drzwiach. - Na jakiej podstawie sądzisz, że będziesz tu mile widzianym gościem, Przebiegaczu Ciemnych Zaułków? Człowiek, który wypowiedział te słowa, był wysoki, nawet jak na elfa. Jego krótko przycięte czarne włosy i ciemne brwi ostro kontrastowały z bladą cerą i błękitnymi oczyma. Jego urzędowy uniform oraz akcesoria były bez zarzutu, jednak mimo nienagannego kroju ubranie do niego nie pasowało. Było w tym elfie coś zawziętego i sentymentalnego zarazem. Samowi stanął przed oczyma w pełnej zbroi, pogiętej od częstego używania. Może taką wizję sprowokował niewzruszony wyraz twarzy i wojowniczo zmrużone oczy. -Avaunt, Estios. Nie z tobą przyszliśmy rozmawiać. - Jeśli chcesz spotkać się z profesorem, to zapraszam. Dodger był wyraźnie zirytowany i zdawało się, że zaraz wybuchnie. Po chwili jednak wzruszył ramionami, akceptując nieuchronną kolej rzeczy. Wyjął pistolet i podał Estiosowi trzymając za lufę. Estios uśmiechnął się chłodno przyjmując broń. Odwrócił się i wszedł do wartowni, a Sam i Dodger za nim. Kiedy już byli w środku, minął biurko recepcjonisty nie zatrzymując się ani na chwilę. Oficer bezpieczeństwa nie odezwał się słowem, kiedy trzech mężczyzn przeszło szybkim krokiem koło niego i minąwszy ozdobne sklepienie zniknęło w pomieszczeniu na tyłach. Pokój był skąpo umeblowany i słabo oświetlony. Za nagim stołem, który dzielił salę na dwie połowy, siedziała kobieta ork w białym kitlu. Jej rysy były oświetlone szarą poświatą bijącą z ekranów, w które się wpatrywała, przez co sprawiała wrażenie istoty groźniejszej i bardziej nieludzkiej niż to było w rzeczywistości. Za nią stał krasnolud - tęższy od kobiety, lecz niewiele wyższy, choć ona siedziała. Na szyi nosił misterny amulet, a klapy jego marynarki zdobiły magiczne symbole. Mag opierał się o ścianę. Podobnie jak czarodziej Sato, sprawiał wrażenie, że spędza większość czasu na drzemce. Sam zachodził w głowę, co sprawiało, że magowie byli niezastąpieni i mogli sobie pozwolić na sen w godzinach pracy. W kącie pokoju leżał wielki biały pies. Kiedy weszli, otworzył leniwie ślepia, ale poza tym nawet nie drgnął. Sam spostrzegł z zaskoczeniem, że nie jest to zwyczajny pies. Słabo świecące oczy świadczyły, że mają do czynienia z parazwierzęciem. Zapach był znajomy, choć tylko raz się z nim zetknął. To był barghest, podobny do bestii, która zaatakowała Tsung. Gdy Sam zorientował się, że zwierzę nie jest na łańcuchu, szybko wycofał się do poprzedniego pomieszczenia. Z zaskoczeniem stwierdził jednak, że Estios i Dodger nie zwrócili w ogóle uwagi na barghesta. Obrócili się tylko i spojrzeli na Sama, jakby mieli do czynienia z idiotą. Sam wyprostował się z lekkiego przysiadu i uśmiechnął z przymusem. Może rzeczywiście zwierzę nie było wcale takie groźne. Skąd miał wiedzieć? Z pewnością rozerwałoby mu gardło na jedno skinienie Estiosa. Estios położył broń Dodgera na stole i wyciągnął rękę. Elf wydobył zza cholewy drugi, znacznie mniejszy pistolet i oddał go w milczeniu. Z nadgarstka ściągnął łańcuch z przyczepionymi ładownicami, a z kieszeni wydobył płaskie metalowe pudełko i obie te rzeczy podał Estiosowi. Ten postukał go w prawe przedramię. - Przecież to integralny wszczep. - Założysz rozbrajacz. Nie było dyskusji. -Nie mam wrogich zamiarów. Profesorowi zawsze wystarczyło moje słowo. Dla ciebie to za mało? - Dzisiaj obowiązują inne ustalenia. - Posłuchaj - przerwał mu Sam, lekko zirytowany sposobem, w jaki traktowano Dodgera - nie przyszliśmy tutaj wszczynać awantur. Nasza wizyta może przedstawiać pewną wartość dla profesora. Jeżeli jednak wymagamy od ciebie zbyt wiele, w porządku. Nie musisz wzywać oddziałów szturmowych. Wyjdziemy po dobroci. Estios chyba po raz pierwszy zwrócił uwagę na Sama. - Prawdziwy gryf. Czy jesteś gotów poręczyć za właściwe zachowanie Dodgera? - Jasne. - Swoim życiem? Odpowiedz nadeszła nieco wolniej, ale Sam z zaskoczeniem usłyszał całkowitą pewność we własnym głosie. -Tak. - Sir Twist przyszedł tutaj za moją namową, Estios. Nie musi składać tego typu przyrzeczeń. - Ale już złożył, Przebiegaczu Ciemnych Zaułków. - Jednak założę ten twój rozbrajacz. - Nie, nie założysz - zaoponował Sam. - Takie urządzenie może na trwałe uszkodzić obwody. Za duże ryzyko, Dodger. Nie pozwolę, abyś musiał godzić się na takie rzeczy jedynie z powodu krótkiej pogawędki na temat mojego bólu głowy. - Jesteś świadom, co robisz? - zapytał cicho Dodger. - Pewnie - skłamał Sam. Sam widział po oczach Dodgera, że elf może nie wierzy mu do końca, ale akceptuje odpowiedź. Dodger posłał mu uśmiech, w którym była wdzięczność. - Zadowolony, Estios? - Tak - odpowiedział elf wzruszając ramionami. Pokazał ręką na chromowaną stal osłaniającą skroń Sama. - Co to za sprzęt? Ton jego głosu świadczył, że oczekuje szybkiej i wyczerpującej odpowiedzi. - Infogniazdo. Estios spojrzał na operatorkę, która skinęła głową. Jej głos zatrzeszczał w głośniku. - Zgodne z odczytem skanerów. - Chcesz mnie przeszukać pod kątem ukrytej broni? Przez twarz Estiosa przemknął wyraz zadumy. - Nie trzeba. Zostałeś dokładnie zeskanowany. Chodźmy. Estios poprowadził ich w głąb korytarza. Otworzył kolejne drzwi i wyszli na zewnątrz. Pod ścianą stał rząd niewielkich elektrycznych łazików. Estios pokazał ręką na pierwszego z brzegu i wskoczył na miejsce kierowcy. Ledwie zdążyli usiąść, ruszył ostro do przodu. Żwir prysnął spod kół, kiedy wjechali na ścieżkę biegnącą w stronę domu. Po chwili Sam spostrzegł, że to raczej dworek niż zwyczajny dom. Kamienne ściany pokrywały wizerunki gargulców mające chronić mieszkańców przed zakusami intruzów. Budowla wyglądała jak żywcem przeniesiona z bajki. Tego typu architektura miała rację bytu tylko w Tir Tairngire. Estios zatrzymał pojazd przy schodach wiodących do głównego wejścia. Bez słowa wysiadł i ruszył po stopniach. Kiedy dołączyli do niego na górze, otworzył drzwi i wpuścił ich do hallu wyłożonego kamiennymi płytami i boazerią. Estios poprowadził ich przez pomieszczenia bogato udekorowane antykami i dziełami sztuki do sali wypełnionej regałami z książkami. Na środku jednej ze ścian ział czernią kominek, obramowany rzeźbionym drewnem. Inną ścianę wypełniały w całości okna, podzielone na niewielkie równoległoboki. Sam podejrzewał, że zostały zrobione z prawdziwego szkła. Zarośla po drugiej stronie wskazywały, iż przynajmniej trzy okna wychodzą na tył budynku. - Zaczekajcie tutaj - polecił Estios i otworzył drzwi wmontowane w ścianę okien. Gdy tylko zniknął po drugiej stronie, Sam podszedł do szyby. Chciał sprawdzić, jak daleko posiadłość wychodzi poza granice miasta. Stracił wszelkie zainteresowanie wątpliwościami natury geograficznej, kiedy zobaczył smoka. Potwór siedział na tylnych łapach, przednie trzymając założone na piersi. Sam natychmiast rozpoznał zachodniego smoka, gdyż trudno było przeoczyć jego wielkie skrzydła, nawet złożone wzdłuż boków. Ogromna głowa była ozdobiona licznymi wyrostkami. Łuski błyskały złotawo w słonecznym świetle. Tłum ludzi i metaludzi, który stał wokół smoka, był podzielony na trzy grupy. Wszyscy zwyczajni ludzie, para krasnoludów i wielki, futrzasty humanoid zajmowali miejsce po prawej stronie, między potworem a czterosilnikowym promem, na którego kadłubie widniała sylwetka samego smoka. Reszta, w większości elfy, stała w nierównym podzielonym półkolu naprzeciw potwora. Jedna grupa skupiała się wokół rudowłosego, druga wokół płowowłosego elfa. Sądząc po gwałtownej gestykulacji blondyna, wygłaszał on właśnie płomienną mowę pod adresem smoka. Bestia robiła wrażenie zupełnie nie zainteresowanej. Estios podszedł do grupki rudowłosego i szepnął coś do ucha przywódcy. Elf rzucił szybkie spojrzenie w kierunku domu, później skinął głową i coś powiedział. Estios przyjął jego słowa do wiadomości i stanął na końcu grupy. A więc to jest nasz gospodarz, tajemniczy profesor Laverty, pomyślał Sam. Elf był szczupły i nie tak wysoki jak Estios, ale wyższy od Dodgera. Kędzierzawe czerwone włosy i jasna cera były wyraźnie widocznymi cechami jego fizjonomii, jednak odległość nie pozwalała rozróżnić koloru oczu. Po spokojnym zachowaniu elfa można było wnosić, że będą one bystre i niewzruszone. Bez względu na kolor, wyczytanie czegokolwiek z takich oczu byłoby nie lada sztuką. Sam miał nadzieję, że Dodger wiedział, co robi, przyprowadzając go tutaj. Powędrował wzrokiem w stronę drugiej grupki elfów i nagle zamarł dostrzegając znajomą twarz. Kiedy minął pierwszy szok, dokończył lustrację i rozpoznał jeszcze jedną osobę. Poczuł wszechogarniający strach i na chwilę znów znalazł się w ciemnym lesie, biegnąc na oślep, zagubiony i bezradny. Znów poczuł się jak ścigana zwierzyna. - Nie możemy tam pójść. - Słowa były ledwie słyszalne, gardło miał wyschnięte na wiór. - Nerwy przed spotkaniem? Czy może chodzi o smoka? - Nie, nie w tym rzecz. Rudowłosy elf w pelerynie to ten sam facet, który próbował usmażyć mnie żywcem w lesie. A ten niski ciemny to tropiciel. - Co? - Dodger stanął obok niego i przyjrzał się wskazanym postaciom. - Cholera! Rudzielec to Rory Donally, a ten drugi nazywa się Bran Glendower. Obydwaj są paladynami Ehrana. Cały oddział składał się najprawdopodobniej z jego ludzi. Masz rację. Nie możemy tam pójść. - Myślałem, że zaatakował nas patrol graniczny. - Czasami przeczesuj ą pas pogranicza. Jeśli sądzą, że mogą znaleźć coś ciekawego dla siebie albo swojego pana. - To znaczy dla tego Ehrana? Dodger skinął głową nie odwracając wzroku od okna. - Ehran? Tak jak Ehran Skryba? - A znasz innego? - odpowiedział z roztargnieniem. - Czytałem jego Panowanie człowieka. Nie za bardzo trzymało się kupy. Dodger spojrzał na Sama i uśmiechnął się krzywo. - W takim razie z pewnością mówimy o tym samym Ehranie. To ten jasnowłosy elf, który z takim uwielbieniem wsłuchuje się we własne słowa. - To także nie trzyma się kupy. Sądziłem, że to taki populistyczny gryzipiórek o ambicjach naukowca. Co on tutaj robi? - Sądząc po szacownym audytorium, mamy do czynienia z posiedzeniem rady. -Hę? - Panie Twist, twój wnikliwy komentarz jest doprawdy nie na miejscu. Widzę, że nie wszystkie poczynania Ehrana są powszechnie znane, lecz... wziąwszy pod uwagę to, gdzie jesteś i co widzisz, powinieneś rozumieć, że ten człowiek, podobnie jak nasz gospodarz, jest członkiem rady Tir Tairngire. Samowi jakoś nie przyszło to do głowy. Wnioskując po rozmiarach domu i usytuowaniu posesji, podejrzewał, iż profesor Laverty jest osobą dość wpływową. Ale żeby od razu członek rady! To przeszło wszelkie jego oczekiwania. Jakim sposobem Dodger nawiązał znajomość z tak wysoko postawioną osobą? I dlaczego uważał, że Sam może zainteresować profesora? Żołądek podszedł mu do gardła jak wówczas gdy nawalił ster wysokości w jego szybowcu Mitsubishi. Stracił wtedy panowanie nad maszyną, a pod nim zionęła otchłań. Nie wpadł jednak w panikę. W każdym razie nie do końca. Zdołał zmusić pojazd do względnie bezpiecznego lądowania. Z tej opresji również znajdzie jakieś wyjście. Kiedy Sam walczył ze wzbierającą paniką, spotkanie na zewnątrz dobiegło końca. Smok wzbił się w powietrze i zatoczył kilka okręgów na niebie, a pozostali uczestnicy narady weszli na pokład promu. Pojazd wystartował i dołączył do smoka, po czym razem odlecieli na północ. Obie grupy elfów połączyły się i ruszyły w stronę domu. Laverty i Ehran zostawili na patio swoich ludzi i wyraźnie zmierzali w kierunku salonu. - Musimy zniknąć z widoku - stwierdził Sam. Odwróciwszy się spostrzegł, że Dodger stoi przy kominku z ręką wspartą o drewniane rzeźbienia. W ścianie ziała ciemna szczelina. - Chodźmy tutaj. Sam z powątpiewaniem wpatrywał się w ciemność. - To jest tajne przejście. - Oczywiście. Wszystkie dobrze zaprojektowane domy posiadają tego typu udogodnienia w standardowym wyposażeniu. -Ale skąd ty wiedziałeś o tym przejściu? - To moja tajemnica. - Widząc, że Sam robi niezadowoloną minę, elf dodał: - Wszystkie dobrze wychowane elfy mają swoje tajemnice. To część naszej mistyki. A teraz wchodź i zachowuj się cicho. Ledwie zamknęło się wejście do kryjówki, kiedy usłyszeli skrzypienie zewnętrznych drzwi. Później doszły ich głosy elfów. - ...wystarczy, jak sądzę. Jego doradcy zostali zastraszeni, nawet jeśli twoje teatralne gesty nie zrobiły na nim większego wrażenia. - Jak zwykle błędnie oceniasz sytuację, Laverty. Robal był bardzo poruszony. Wiesz, że oni nie okazują żadnych emocji na zewnątrz. Ma to związek z brakiem mięśni twarzowych i ogólną budową czaszki. Muszę jednak nadmienić, iż dzięki latom treningu potrafię rozróżniać pewne warianty gadzich fizjonomii oraz charakterystycznych pozycji głowy, co umożliwia mi odgadnąć ich stan emocjonalny. - Dziękuję za wykład, Ehran. - Głos Laverty'ego był zimny. -Miałem trochę do czynienia z przedstawicielami tego gatunku. - Człowiek powinien zawsze słuchać i szanować starszych, Laverty - powiedział Ehran ze śmiechem. - Przypominam sobie pewną maksymę wypisaną na ścianie w kompletnie spalonym zaułku. Jest dość długa jak na ten rodzaj twórczości, ale zawiera niepodważalne prawdy. Brzmi mniej więcej tak: "Pilnuj pleców, dbaj o amunicję i nigdy nie ufaj smokom." - I uważasz, że odnosi się do naszej aktualnej sytuacji? - Powiedzmy, że daje do myślenia. Z przyjemnością pogawędziłbym z tobą dłużej, ale muszę jeszcze załatwić parę spraw, zanim przybędzie reszta. Bardzo uprzejmie z twojej strony, że zechciałeś urządzić to spotkanie u siebie. - To było chyba najlepsze rozwiązanie. - W każdym razie bezpośrednie. Naprawdę musisz nauczyć się działać bardziej subtelnie, Laverty. Nieco więcej dyskrecji z pewnością wyszłoby ci na dobre. - Postaram się, Ehran. Wspominałeś coś o pilnych sprawach? - Rzeczywiście. Muszę już lecieć. No to na razie. Odpowiedź Laverty'ego musiała być pozawerbalna. Sam usłyszał, jak ciężkie drzwi zamykają się z trzaskiem, odcinając ich od reszty budynku. Przez chwilę panowała cisza, później odezwał się głos gospodarza: - Możesz już wyjść, Dodger. Drzwi kryjówki uchyliły się nieco i ze środka wyszedł Dodger, a za nim Sam. - Dzień dobry, profesorze. Estios powiedział ci, że przyszliśmy? - Ale nie wymienił żadnych nazwisk. - To skąd pan wiedział, że chodzi o Dodgera? - zapytał Sam. -I że chowamy się w tajnym przejściu ? - Odkrycie waszej kryjówki było sprawą prostej dedukcji. Gdybyście wyszli z tego pomieszczenia, z pewnością spostrzegliby was ludzie Ehrana. Spotkanie takie byłoby dość huczne, wziąwszy pod uwagę ostrożność, z jaką pan Estios unikał wymieniania jakichkolwiek nazwisk w miejscu, gdzie mogłyby być podsłuchane. Skoro nie dotarł do mnie żaden hałas, przyjąłem, iż skryliście w tajnym przejściu. Jeśli zaś chodzi o to, skąd wiedziałem, że to Dodger... pan Estios wspomniał o chromowanym elfie, który przyjechał bez zaproszenia i przywiózł z sobą człowieka, wedle raportów korporacyjnych uznanego za trupa renegata. Skojarzywszy te rzeczy z faktem, iż któryś z was wiedział o tajnym przejściu, odpowiedź stała się prosta. Niestety, nie jestem w stanie na zasadzie dedukcji odgadnąć twojego imienia. - Twist. - Samuel Verner - oznajmił Dodger, a Sam spojrzał na niego z zaskoczeniem. Laverty pokiwał głową słysząc nazwisko. - Nie będziesz mógł zostać tutaj na noc. - Chyba mnie pan nie wyda, profesorze? - zapytał Sam z wyczuwalną obawą w głosie. -Aresztowanie twojej osoby przez władze byłoby Ehranowi bardzo nie na rękę. Strapienie na twarzy Ehrana jest dość kuszącą perspektywą, nie znaczy to jednak, że zamierzam wydać cię w ręce korporacji. Pragnę nadmienić, że gdyby aresztowanie nastąpiło u mnie w domu, sytuacja stałaby się dla wszystkich bardzo niewygodna. Niestety, wziąwszy pod uwagę zdolności, jakimi dysponują moi obecni i spodziewani goście, odkrycie twojej osoby byłoby rzeczą wielce prawdopodobną. Dlatego też nie możesz zostać u mnie dłużej. Skoro już to ustaliliśmy, powinniśmy jak najszybciej przejść do sprawy, która cię tutaj sprowadza. Sam spojrzał na Dodgera, a ten pokiwał głową. Sam nie bardzo wiedział, czy można ufać profesorowi, ale Dodger najwyraźniej nie miał takich wątpliwości. Zresztą, czy było coś do stracenia? Jeśli profesor zamierzał wydać go w ręce prześladowców, to mógł to zrobić bez trudu w każdej chwili. Sam zaczął swoją opowieść, próbując ze wszystkich sił odpędzić myśl, że profesor może mimo wszystko sprzedać go nieprzyjaciołom. Rozdział 26 - Skup się! W głosie Laverty'ego słychać było ponaglenie. Sam czuł zbyt wielkie zmęczenie, aby skoncentrować myśli na średniowiecznej tarczy, którą profesor kazał mu sobie wyobrazić. Miał za sobą kilka godzin błyskawicznych pytań o sprawy zawodowe, wielogodzinne testy, standardowe medyczne oględziny, później jakieś magiczne zabiegi. Jak na osobę, która powinna szybko opuścić ten dom, Sam przebywał już w towarzystwie Laverty'ego ładny kawałek czasu. - Utrzymuj obraz tarczy! Sam usiłował spełnić polecenie, jednak wizja rozmyła się, bo głowę wypełnił mu ból - lodowy kolec, który przewiercał mózg. Chciał krzyknąć, lecz ból nagle ustał, a Sam poczuł, że jest zupełnie mokry od potu. Opadł nieprzytomny na krzesło. Kiedy ponownie otworzył oczy, profesor przypatrywał mu się z wyrazem zatroskania na twarzy. Widząc, że pacjent odzyskał przytomność, Laverty sprawdził ekran monitora i wprowadził jakąś notkę na infopadzie. Profesor skinął głową i Estios zdjął Samowi z głowy elektrody. - To był ostatni test. Dodger wstał z krzesła ustawionego pod ścianą, podszedł do biurka, na którym stała aparatura Laverty'ego, i oparł się o nie wygodnie. - Doprawdy, przesadnie drobiazgowy wywiad, profesorze. Mój przyjaciel nie ubiega się o nowe obywatelstwo. - Chciałeś wiedzieć, co mu dolega. Potrzebowałem odpowiednich informacji, aby postawić diagnozę. Teraz mam już wszystko co trzeba. - No i? - spytali niemal równocześnie Sam i Dodger. - Moim zdaniem uzyskane dane prowadzą do tylko jednego wniosku. Laverty ostrożnie odłożył infopad na biurko. Później przytoczył sobie fotel i usiadł naprzeciw monitora. Z wyraźną przyjemnością odwlekał wydanie ostatecznego werdyktu. Kiedy Sam miał go już ponaglić, stwierdził głośno: - Samuelu Vernerze, jesteś magiem. Sam zamrugał. - Niemożliwe! - Doprawdy? - Profesor potarł palcem kącik ust. - Ból głowy jest pierwszym dowodem, że nie możesz normalnie funkcjonować w sztucznym świecie Matrycy. Tego typu ograniczenie występuje niemal powszechnie u osób posiadających silny talent magiczny. .Gdybyś wcześniej zasięgnął porady, rzecz dawno wyszła-by na jaw. - Myślałem, że ból głowy to normalna sprawa, że każdy przez to przechodzi. Dodger potrząsnął przecząco głową. - W takim razie musi istnieć jakieś inne wytłumaczenie. Nigdy nie miałem do czynienia z magią. Z pewnością chodzi o jakieś kłopoty z interfejsem. Wadliwe połączenia neuronowe. - Soriyama nie wypuszcza tego typu usterek - poinformował Dodger. - Sposób, w jaki utyka twoja ikona, wskazuje na jakiś problem natury psychologicznej. Ani oprogramowanie, ani hardware nie ponosi tutaj odpowiedzialności. Laverty zastukał w poręcz krzesła ucinając dyskusję. - Odłóżmy na moment sprawę Matrycy - powiedział. - Kiedy zalakowali was ludzie Ehrana, czarodziej Rory Donally użył, zgodnie z twoim opisem, czaru "kula ognista". Jednak nie odniosłeś większych obrażeń. Jak to możliwe? Sam zwichrzył włosy mokrą dłonią. - Mag sfuszerował robotę. Laverty uśmiechnął się z pobłażaniem. - Donally nie jest może największym czarodziejem, ale z pewnością dobrze rokującym adeptem. Zdobył oficjalny certyfikat Tir przyznający mu rangę szlachecką. To bardzo zdolny mag i przy tym niezwykle skuteczny. Nie pracowałby dla Ehrana, gdyby było inaczej. - Naprawdę, Sam. Zaklęcie Donally'ego nie zadziałało, bo tyje zneutralizowałeś. Bez udziału świadomości utworzyłeś strumień mana, który wessał energię zebraną przez Donally'ego. Wysłałeś ją do przestrzeni astralnej, gdzie rozproszyła się nie szkodząc nikomu. - Z udziałem czy bez udziału świadomości, nigdy w życiu nie byłbym w stanie czegoś takiego dokonać. -A jednak. Cały czas posiadasz taką zdolność. Ostatni test udowodnił to ponad wszelką wątpliwość. Pan Estios rzucił na ciebie zaklęcie, kiedy ty koncentrowałeś uwagę na pewnym wizerunku. To był bardzo niebezpieczny czar. Gdybyś nie odprowadził energii, teraz musielibyśmy zbierać cię po całym pokoju. - Mogliście go zabić! - Dodger skoczył na równe nogi. Estios stanął między nim a profesorem, zagradzając przejście. - Profesor wiedział, co robi, Przebiegaczu Ciemnych Zaułków -oznajmił wysoki elf, uniemożliwiając wszelkie próby wyminięcia. - Pomniejsze testy nie dały ostatecznej odpowiedzi, Dodger. Istniało ryzyko, ale byłem pewien, że Sam posiada odpowiednie zdolności. Uznałem za stosowne pobudzić ten utajony talent i udało się. Profesor bardzo chętnie testuje własne teorie na cudzym życiu, pomyślał Sam i to odkrycie jakoś nie przypadło mu do gustu. Ponadto jedynym potwierdzeniem tych wszystkich rewelacji były usłyszane zapewnienia. Sam był pewien tylko swojego bólu głowy, który nota bene nie ustępował. - Nawet jeśli rzeczywiście powstrzymałem zaklęcie Estiosa -rzekł Sam zmęczonym głosem - nie oznacza to, że jestem czarodziejem. Czytałem o ludziach, którzy potrafią bronić się przed magią nie mając nic wspólnego z czarowaniem. Nazywają ich nega-magami. - Negamagowie nie mają wizji astralnych - stwierdził profesor. - Ja także. - Przeciwnie. Jakim sposobem mógłbyś wrócić na tę polanę, gdzie obserwowałeś paladynów? - Zwyczajnie, podkradłem się - odparł gładko Sam. Estios parsknął śmiechem. - Byłeś przecież zupełnie wyczerpany ucieczką, mieszczuchu. Zresztą to byli paladyni. - Mówiłeś, że Grian spojrzał prosto na ciebie? - spytał Laverty. Sam pokiwał głową. - Czy zdajesz sobie sprawę, jak dobrze elfy widzą w ciemności? Nie mógł cię przeoczyć. -A jednak. - Sam nie ustępował. Był uporządkowanym, racjonalnie myślącym człowiekiem, który prowadził do niedawna uporządkowane, racjonalne życie. Ojciec zaszczepił mu głębokie uprzedzenie do jakiejkolwiek magii. Nigdy nie uwierzy w to, co usiłują mu wmówić. Ta cała rozmowa o magii nie ma sensu. - Dlaczego boisz się magii? - spytał profesor. - Nie boję się. - Sam wstał z krzesła i zaczął chodzić w tę i z powrotem. - Po prostu ta cała magia jest nielogiczna. Nie ma sensu. Zwykłe sztuczki dla naiwnych. To nie jest część mojego świata. Laverty westchnął. - Zaklęcie, którego użył Rory Donally, nadpaliło ci ubranie i zniszczyło kawał lasu. Ubranie i drzewa są częścią realnego świata. Rzeczywiście płonęły. Jeżeli tego typu efekty nie są częścią twojego świata, to znaczy, że nie jest to realny świat. Sam przystanął i zaczął wpatrywać się w sufit. Sugestia profesora otwierała wrota szaleństwa. - Nie przeczę, że dzieje się coś dziwnego, kiedy prawdziwy czarodziej, jak wy to nazywacie, rzuca zaklęcie. Nauczono mnie wierzyć namacalnym dowodom. Owszem, jego czar spalił parę rzeczy. Nie mogę zaprzeczyć. Dotknąłem popiołu i czułem dym. Ale nie próbujcie mnie przekonać, że stało się to za sprawą śmiesznych gestów, tajemniczych słów albo mocy gwiazd. Tu musi chodzić o coś innego, może o pewnego rodzaju nieświadome sterowanie elektromagnetycznym promieniowaniem o ultraniskiej częstotliwości. - Najpierw negamagowie, a teraz promieniowanie. Czytałeś Petera Isaaca - rzekł profesor oskarżycielskim tonem. - Kiedyś, dawno temu. Mój ojciec powiedział, że gdyby magia była nauką, Isaac byłby na dobrej drodze, aby ją wyjaśnić. Jego Rzeczywistość magiczna znajdowała się w publicznej sieci danych, więc dość pobieżnie przejrzałem tę książkę. Trzymała się kupy, jednak Isaac nie wykazał się wy starczającą konsekwencją, aby ludzie uznali jego dzieło za pracę naukową. Zrozumiałem, że jeśli on był najlepszy, to znaczy, że nie istnieje żadne dobre wytłumaczenie. - A co powiesz na temat książki Białego Orła i Kano z Caltechu? Albo Ambrosiusa Brennana z Massachusetts Institute of Technology and Magie? Czytałeś którąś z tych pozycji? -Nie. Profesor posłał Samowi przeciągłe spojrzenie. - Może nie należy wydawać pochopnych wniosków w sprawach, o których wie się bardzo niewiele - oznajmił. - Magia jest rzeczą realną, Sam. To coś więcej, a zarazem mniej niż tylko nieświadome kontrolowanie energii. Ta manipulacja to zarazem sztuka i nauka. Magia jest częścią realnego świata. Przecież wiesz dobrze, że Przebudzenie powołało do życia wiele istot, których nie zna tradycyjna nauka. Na przykład elfy albo trolle. - Mutacja genetyczna. - Genetyczna, owszem. Ale raczej nie mutacja. - Laverty rozsiadł się wygodnie. - Co powiesz o smokach? Mówiłeś, że jakiś pomagał wam w ucieczce, a później zdradził. Dzisiaj widziałeś innego. Nie możesz zaprzeczyć ich istnieniu ani zadowolić się opowiastką o genetycznych mutacjach. A nawet jeślibyś miał rację, pozostaje jeszcze sprawa lotu. Smoki są za duże, aby latać zgodnie z zasadami fizyki. Kiedyś, przed wiekami, nasza planeta była przesycona magią. Stąd znamy legendy o wróżkach i smokach, potworach i goblinach. To echa pradawnych wydarzeń, przekazywane przez całe pokolenia. Powszechność tych mitów wskazuje, że niegdyś dzięki manie, magicznej energii, doskonale działały magiczne moce i kwitło magiczne życie. Teraz znów nadszedł czas magii. - Czy książka Ehrana mówi coś o wielkich cyklach i sile stwórczej? - W zasadzie nigdy nie użył słowa "cykl", ale to bez znaczenia. Samo zaakceptowanie teorii cykliczności o niczym nie przesądza. Ehran twierdzi, że owe cykle musiałyby trwać niezwykle długo -ostatni kończyłby się mniej więcej u zarania pisanej historii świata. Dlatego właśnie nie posiadamy żadnych wiarygodnych dokumentów odnotowujących istnienie zaawansowanej magii. Wcześniej? No cóż, obawiam się, że mana nie ulega petryfikacji. - Ale smoki owszem. - Oczywiście, ale kość to niestety tylko kość. Na jakiej podstawie stwierdzić, że dana istota była paranormalna? Jak dotąd żaden paleontolog nie natrafił na ślad stworzenia o sześciu kończynach, podobnego do smoka. Może są tak rzadkie, że nie mają szansy ulec petryfikacji. - Kłopoty z konserwacją? - Właśnie. A może smoki w taki sposób traktują swoich zmarłych, że w ogóle uniemożliwia to powstanie skamieliny. Ale te dywagacje nie prowadzą do niczego. Bez względu na to czy mana napływa do naszego świata cyklicznie, czy też jest zjawiskiem epizodycznym, efekt pozostaje identyczny. Tu i teraz magia jest realna. W przeszłości mana stanowiła część świata, może dłużej niż człowiek. Teraz magia powróciła, aby wzbogacić nasze życie. Mana jest w takim samym stopniu częścią ziemi i nas, jak my jesteśmy jej elementem. Jest wszędzie i w każdym. - Mogłoby się wydawać, że tego typu potężna moc powinna być wykorzystywana w dobrych celach, prawda? Laverty wzruszył ramionami. - To jest moc. Nie wie, co to dobro albo zło - te pojęcia są ludzkim wytworem. Ziemia i mana po prostu istnieją. -1 magia może dokonywać cudów? Chcesz przez to powiedzieć, że czary zastępuj ą łaskę bożą? - Nie zamierzam wydawać tego typu sądów. Jednak umiejętne zabiegi magiczne mogą dać w końcowym rozrachunku efekty porównywalne do cudów. Jednak taka wprawa przychodzi po latach nauki i ćwiczeń. Profesor pchnął po stole pudełko z chipem. - W środku jest zestaw tekstów i praktycznych ćwiczeń. Same podstawy, ale zorientujesz się w czym rzecz. - Nie te lata, aby rzucić wszystko i rozpocząć naukę magii. Zresztą interesują mnie ludzie, którzy zabili Hanae, a trop stygnie z każdym dniem. Sam zignorował głośne westchnienie profesora. Przyjemnie byłoby zajrzeć do kryształowej kuli i bez problemu znaleźć morderców. Jeszcze lepiej machnąć ręką i postawić ich przed sądem. Oczywiście założywszy, że Laverty miał rację opowiadając o tych wszystkich rzeczach. Poza tym musi odnaleźć Janice. Jeśli magia potrafi czynić cuda, niech Laverty mu pomoże. - Profesorze, potrafisz wykorzystywać manę? Laverty przez dłuższą chwilę patrzył Samowi prosto w oczy. - Niektórzy tak mówią. - Czy użyjesz swoich zdolności magicznych, aby pomóc mojej siostrze? - Skrzywdzeni zawsze mogą liczyć na moje wsparcie. -A więc uleczysz ją? Profesor rozsiadł się wygodnie, jakby to pytanie go zaskoczyło i potrzebował czasu na odpowiedź. Jego zimne zielone oczy mierzyły Sama, ważąc ewentualne konsekwencje. Bez wątpienia Laverty kalkulował również cenę. - Dla mistrza magii wiele spraw jest możliwych, ale nawet najpotężniejszy czarodziej nie może odmienić tego, co zapisane wyżej. Ton jego głosu wskazywał, że nie ma zamiaru niczego obiecywać. - Kiedy wypełnisz postawione przed sobą zadanie, skontaktuj się ze mną i wtedy zobaczymy. Sam zrozumiał ze słów profesora, że ma uczynić dla Janice wszystko, co w jego mocy. Nie było gwarancji powodzenia, ale trudno oczekiwać podobnych zapewnień. Nie bardzo wiedział, co robić kiedy już odnajdzie siostrę, ale teraz miał przynajmniej nadzieję. Albo raczej ona miała nadzieję, szansę powrotu do normalnego życia. Sam miał również nadzieję, że zdoła uiścić opłatę, której zażąda Laverty, ponieważ profesor sprawiał wrażenie osoby wyrozumiałej. To wszystko jest bez sensu, odezwał się w nim głos rozsądku. Nie wiesz nawet, gdzie jej szukać. Nie poddał się jednak zwątpieniu. Poradzę sobie na pewno, postanowił w duchu. Najpierw zostaną znalezieni mordercy Hanae, później odnajdę Janice. Trop zanikał z każdą chwilą. Sam wstał, podszedł do biurka i wziął pudełko z chipem. - Dziękuję - powiedział chowając saszetkę do kieszeni. - Wybaczcie, proszę, ale mam parę spraw do załatwienia. Rozdział 27 Elf zupełnie nie pasował do z grubsza oheblowanych ścian tego budynku. Garnitur miał od krawca z pleksu, a buty po kontakcie z miejscowym błotem nadawały się tylko do wyrzucenia. Jego akcent był czysto miejski, a ręce delikatne, nienawykłe do ciężkiej pracy. - Jestem tylko posłańcem - oznajmił zimnym, nieobecnym głosem. Hart ugryzła się w język. Po co się męczyć? Wcześniejsze krzyki nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. Elf był sprytny, zręcznie balansował. Powinna była odpłacić mu tą samą monetą, ale denerwowała się, kiedy interesy źle szły. A teraz miała prawdziwe problemy. Wzięła pistolet leżący na stole i schowała go do kabury. Nie powinno nikogo dziwić, że przekupiony patrol graniczny z Tir sfuszerował robotę. Zrozumiałe, że pozwolili jej uciec. To się często zdarzało. Ale żeby wypuścić tego korporacyjnego ptaszka trzeba być prawdziwym patałachem. Fuks, zły rzut kostką. Uśmiech losu dla tego garniturowca Vernera, ale nie dla niej. Posłaniec nadal trwał bez ruchu. - Wynoś się - warknęła, wciąż mocno rozdrażniona. - Chcesz coś odpowiedzieć? - Twojemu bezimiennemu pryncypałowi? Nie żartuj. - Twoje dobre imię bardzo leży mu na sercu. -Ale nie chce ujawnić swego nazwiska? Jestem wzruszona. - Zapewniam, że to nazwisko jest ci dobrze znane. Aktualnie jednak nie byłoby najrozsądniej go ujawniać. Kazano mi przekazać, że w przyszłości jego względy mogłyby ci się bardzo przydać. Nietrudno zasłużyć na jego przychylność. Wszystko czego oczekuje w zamian za informację, którą ci przyniosłem, to ogólny zarys twoich najbliższych planów. - Dym i zwierciadła. - Słucham? - Powtórz mu to. Dym i zwierciadła. Posłaniec wstał z wyrazem oburzenia na twarzy. - Znakomicie. Obrócił się i wyszedł wielkimi krokami. Drogie skórzane buty cicho skrzypiały przy każdym zetknięciu z podłogą. Nareszcie koniec. Drobne zwycięstwo zawsze lepsze niż żadne. Niech ten elf zaniesie jej odpowiedź swojemu tajemniczemu mocodawcy. To powinno spowodować nieco zamieszania. Ktokolwiek wysłał tego posłańca, mógł mieć mnóstwo powodów, aby przekazać jej tę informację. Pan Niewiadomy mógł grać po każdej ze stron. Możliwe też, że nie był bezpośrednio zaangażowany, ale chciał wykorzystać sytuację, aby pogrążyć rywala albo wyciągnąć przyjaciela. Trudno cokolwiek powiedzieć bez znajomości szczegółów . Zresztą nie ma sensu tracić czasu na wnikliwe analizowanie źródła, skoro informacja dotarła do celu. Z grona podejrzanych wykluczyć mogła jedynie tego starego parszywego robala, który był jej kontrahentem. Gdyby wiedział o cudownym ocaleniu Vernera, wiadomość o niepowodzeniu misji przyniosłaby jej armia uzbrojonych po zęby zbirów. Trzeba powiedzieć o wszystkim Tessien. Jest przecież jedną ze stron kontraktu. Hart wyszła na chłodne nocne powietrze w samej marynarce. Nawet nie zamknęła drzwi na klucz; w środku nie było nic do ukradzenia, a w pobliżu nikogo, kto chciałby cokolwiek ukraść. Ruszyła ścieżką wiodącą po zboczu wzgórza do suchej jaskini, w której leżała zwinięta Tessien. Pierzasty wąż obudził się, kiedy Hart weszła do jego legowiska. - Złe wieści, Tessien. - Każde wieści, które zakłócają mój odpoczynek, są złe. Złość zalała jaskinię. - W każdym razie koniec odpoczynku. Hart poczuła ciekawość węża, mimo że nie zabrzmiało ani jedno słowo. - Verner, ten garnitur, którego wyciągnęliśmy z Renraku jako osłonę dla doppelgangera, nadal żyje. Patrol graniczny z Tir nie zdołał go pochwycić i teraz siedzi w San Francisco w towarzystwie shadowrunnera o imieniu Dodger. Ten drugi to jakiś sprytny deker i obaj intensywnie grzebią w Matrycy. W zasadzie poszukiwania prowadzana oślep, ale mają już nasze dane i prędzej czy później pójdą tym tropem. Znają też nazwisko Drake'a. - Czy on wie, że garnitur żyje? - Raczej nie. - Musimy szybko zająć się tą sprawą. -Zgoda. Swoją drogą nie cierpię poprawiać spapranej roboty. Wąż mruknął coś na potwierdzenie. Rozdział 28 Sama obudził zapach sosu sojowego i gorącego bulionu. Otworzył oczy i poruszył głową. Źródło tych woni stało na chwiejnym stoliku pod oknem. Dodger musiał wyskoczyć do makaroniarni za rogiem, bo dwie miski z parującą zawartością stały w gotowości, a trzecią pustą poruszał lekko wiatr wpadający przez otwarte okno. Sam w zasadzie kończył już posiłek, kiedy Dodger wrócił z wyprawy do jedynego czynnego wychodka w na wpół opuszczonym domu, który wybrali na tymczasową siedzibę. - O, widzę, że sir Twist otworzył już oczy. Sam z ustami pełnymi makaronu wymamrotał parę słów w odpowiedzi. - Nie ma potrzeby aż tak wylewnie dziękować za ten skromny posiłek. Zapomnij o moich kosztach i poświęconym czasie, bo czyż nie jesteśmy na tej akcji razem? Przełknąwszy ostatni kawałek makaronu, Sam mógł wreszcie swobodnie odpowiedzieć. - W każdym razie była twoja kolej zdobycia jedzenia. Dodger zrobił minę skrzywdzonej niewinności i mrugnął porozumiewawczo, ale jego dobry humor nie zdołał ukryć pewnej troski w głosie. Może jednak chodzi o wydatki, pomyślał Sam. - Dodger, jestem niezwykle wdzięczny, że twój przyjaciel profesor postanowił nas tutaj umieścić, ale czy on nie oczekuje przypadkiem czegoś w zamian? Elf wzruszył ramionami. - Pomoc, której nam udzielił, nie nadszarpnęła zbytnio jego zasobów. Może w swoim czasie przedstawi rachunki do uregulowania, a może nie. Nie zdziwiłbym się, gdyby postawił przed tobą kwestię sumiennego rozważenia wszelkich doświadczonych dobrodziejstw oraz korzyści i zażądał zapłaty zgodnie z tym, co sam wyliczysz. Lubi tego typu kalambury. To stwierdzenie nie poprawiło Samowi humoru. - Obawiam się, że ostatnio moje sumienie jest bardzo wystawiane na próby. Naprawdę wolałbym, żebyś nie ukradł tamtych pieniędzy. - Kapitał założycielski, panie Twist. Bez tego nie można zacząć. Zresztą pieniądze były zyskami z nieuczciwych przedsięwzięć i dawno straciły prawowitych właścicieli. Uniemożliwiliśmy po prostu paru bezwzględnym ludziom z korporacji ciągnięcie zysków z przestępczej działalności. - Mimo wszystko to była kradzież. - Uwolnienie. - Semantyka. - Konieczność. - Dodger parsknął śmiechem. Sam również wyszczerzył zęby. Dobry humor elfa udzielił się i jemu, mimo wątpliwości. Przybyli do San Francisco mając zaledwie sto nujenów na kredchipie Dodgera, dziesięć w papierach korporacji i jeszcze pięćdziesiąt w pieniądzach UCAS. Te ostatnie były w większości papierowe i bez wartości w Wolnym Stanie Kalifornia. Szukając sprawiedliwości trzeba jakoś żyć. Czyż pozbawianie kryminalistów środków do życia nie było swego rodzaju wymierzaniem sprawiedliwości? Pieniądze stanowiły problem, ale również nadzieję. Światowy system bankowy był w większości skomputeryzowany i transfery pieniężne pozostawiały w Matrycy ślady, którymi można było podążyć. Taki właśnie trop połączył Hart oraz Tessien z Drake'em, człowiekiem, który dyrygował siatką najemnych shadowrunnerów. Dodger nie ukrywał, że z wielką ulgą przyjął decyzję Sama, aby skoncentrować wysiłki na człowieku stojącym za elfką i jej smokiem. Ta ostatnia para cieszyła się znacznym poważaniem w świecie cienia i Dodger jakoś nie miał ochoty z nimi zadzierać. Tak więc aktualnie deptali po piętach Drake'owi, który jak dotąd okazywał się człowiekiem bardzo tajemniczym. Ustalili, że często przebywa w towarzystwie niejakiej Nadii Mirin, prezesa firmy Natural Vat Foods. Informację tę zdobyli podczas wstępnego przeszukiwania danych w sieciach informacyjnych oraz działach towarzyskich różnych baz. Sprawdzili bank ikonograficzny, aby się upewnić, że pan Drakę, który często dotrzymuje towarzystwa pani Mirin, oraz mężczyzna, którego Sam widział w opuszczonym warsztacie samochodowym, to jedna i ta sama osoba. Ten związek uparcie pozostawał ich jedynym punktem zaczepienia. Mimo usilnych starań nie zdołali ustalić żadnych innych, poza towarzyskimi, związków między Drake'em a Mirin. Mężczyzna nie był w żaden sposób związany z Natural Vat, jej rodzimą korporacją Aztechnology ani żadną inną podrzędną czy bliźniaczą firmą, jaką udało im się wyśledzić. Sytuacja dziwna i zastanawiająca. Osoby zajmujące tak wysokie stanowiska jak Mirin zazwyczaj utrzymywały romanse w obrębie korporacyjnej rodziny. - Jesteś gotów, aby złamać te pliki, które wyciągnęliśmy podczas ostatniego skoku? - Chyba tak. Posiłek skutecznie zniwelował ból głowy. Wspomniane pliki były wykradzionymi kopiami spisu transakcji dokonywanych przez Transbank. Akcja w systemie bankowym wyczerpała ich. Nawet Dodger przyznał, że złamanie zabezpieczeń na plikach i wydobycie danych może okazać się niemożliwe. Sam zdążył się już przekonać, że takie słowa w ustach elfa oznaczały niezmiernie skomplikowaną operację. Pliki istotnie miały piekielnie sprytne zabezpieczenia. Minęło wiele godzin nim udało im się ustalić, że Drakę poświadczył za pośrednictwem Transbanku kilka kredchipów. W zasadzie taka informacja nie była warta włożonego wysiłku. Poświadczony kred-chip stanowił elektroniczny ekwiwalent gotówki. Pieniądze można było w dalszym ciągu wyśledzić w momencie wejścia do sieci finansowej. Nie istniał jednak żaden zapis świadczący o tym, kto został ewentualnym właścicielem takiego kredchipu. - Mała szansa, że palnął takie głupstwo. - Jeśli zdołamy namierzyć jakieś transakcje, odpowiadające wysokością wkładom umieszczonym przez Drake'a na poświadczonych kredchipach, będziemy mogli pójść dalej tym tropem, śledząc miejsce zaadresowania przekazów przez Transbank. Oczywiście większość takich sum będzie wynikiem zbiegu okoliczności, jednak niektóre mogą okazać się śladami szczodrej ręki Drake'a. Przy odrobinie szczęścia, nazwiska związane z takimi transakcjami mogą nam coś powiedzieć. Po kolejnych dwóch dniach grzebania w danych wyeliminowali wszelkie przypadkowe podobieństwa. Zostały trzy nazwiska. Każde połączone z przynajmniej trzema przelewami odpowiadającymi wysokością wkładom na kredchipach Drake'a. Pierwsze nazwisko, Nadia Mirin, nie stanowiło niespodzianki. W jej przypadku kwota była najmniejsza - odpowiednia jako podarunek dla kochanki. Drugie nazwisko nic im nie mówiło, jednak kolejność przeprowadzonych przelewów była bardzo interesująca. Każda suma przechodziła serię transferów odpowiadających wysokością wkładom na kredchipach Drake'a. Wszystkie wątki prowadziły do opieczętowanego konta w sieci Denver. Dodger podejrzewał, że ten trop jest dowodem regulowania zobowiązań wobec Hart. Sam zasugerował, żeby w identyczny sposób prześledzić trasę przekazów dokonywanych przez znanego klienta Hart. W efekcie dotarli do tego samego opieczętowanego konta, co potwierdziło przypuszczenia elfa. Ostatnie nazwisko ustalili po dokonaniu podobnych, choć znacznie mniej skomplikowanych zabiegów. Docelowy rachunek bankowy był zarejestrowany na A. A. Wilsona. - A. A. Wilson. - Sam pokręcił głową. - To nazwisko brzmi dziwnie znajomo. - Znajomo albo nieznajome. Po prostu wygląda na to, że pan Drakę uważa Wilsona za osobę wartą mnóstwa pieniędzy. Ale dlaczego? - Wiedząc, kim jest A. A. Wilson, mielibyśmy pewien punkt zaczepienia. Ilu może istnieć ludzi o takim nazwisku? Dodger westchnął. - Nie mamy nawet pewności, że to prawdziwe nazwisko. W każdym razie takich ludzi może być całkiem sporo, co oznacza kolejne czasochłonne szperanie po bankach danych. - A więc? - Wiedziałem, że to powiesz, ale byłoby znacznie lepiej, gdybyśmy zawęzili obszar poszukiwań. Sam myślał przez około minutę. To nazwisko naprawdę brzmiało dziwnie znajomo. -A jeśli Wilson jest metaczłowiekiem? - W takim razie mielibyśmy ułatwione zadanie. Jak doszedłeś do tego odkrycia? - Nie wiem. Coś w głębi czaszki szepnęło "metaczłowiek", kiedy usłyszałem nazwisko. Może czytałem gdzieś o tym gościu. W jakimś medycznym opracowaniu. - Może Wilson jest lekarzem, który specjalizuje się w psychologii metaludzi? - Nie wykluczone - Sam pokiwał głową w zamyśleniu. - To jest już jakiś początek. Kartoteki AMA w Seattle nie zawierały wzmianki o żadnym A. A. Wilsonie. W globalnym banku danych również nic nie wskórali. - Spróbuj w Salish-Shidhe - zasugerował Sam. - Na razie nie szukajmy za daleko. Po godzinie Dodger wreszcie natknął się na coś konkretnego. - A. A. Wilson ma licencję na prowadzenie praktyki w Salish-Shidhe. Według spisu zamieszkuje na terenie Cascade Crow, obszarze należącym do eksterytorialnego rezerwatu wydzierżawionego przez korporację Genomics. - Genomics? Sprawdź kartoteki z literaturą medyczną. Czy Wilson ma na swoim koncie jakieś publikacje? Dodger podłączył się pod publiczną sieć danych i błyskawicznie otrzymał potrzebne informacje. - Wygląda na to, że Wilson to wielki entuzjasta pisania. Jest autorem albo współautorem licznym opracowań. - Dodger zaczął recytować całą listę, tytuł po tytule. - Różnorakie skutki albinizmu... - ...u metaludzi. D. Nyugen, M. T. Chan oraz A. A. Wilson, Bio-fizjologia, 2049 - dokończył za niego Sam. - Dokładnie. Skąd wiedziałeś? - Kiedyś przeglądałem ten artykuł przygotowując bibliotekę medyczną o metaludziach w arkologii. - Doskonała pamięć, sir Twist, ale to nam niewiele daje. - Może daje, może nie daje. - Znów sobie coś przypomniał. -Dodger, w zespole Hart podczas akcji w arkologii był albinos. - Zbieg okoliczności? -A jak myślisz? - Moim zdaniem śledztwo w sprawie Wilsona oraz Genomics prowadzi nas w dobrym kierunku. Ale najpierw - oznajmił Dodger z uśmiechem - idź i przynieś coś do jedzenia. Sam przyjął tę propozycję z pełną aprobatą. Trafili na promyk światła, na pierwsze ogniwo łańcucha zdarzeń, które doprowadziły do śmierci Hanae i ucieczki z korporacyjnej społeczności. Wiedząc, w co tak naprawdę jest zamieszany Drakę, mogliby odwrócić sytuację. Pociągnąć go do odpowiedzialności za przygotowanie morderstwa i wszystkie inne machinacje. Makaroniarnia była zamknięta. Tak długo i ciężko pracowali, że wieczór przeszedł we wczesny ranek. O tej porze otwarty mógł być tylko Stuffer Shack i trzy segmenty dalej Sam rzeczywiście znalazł czynny sklep. Wybór nie prezentował się imponująco, ale dwie kieszenie samogotujących się paczek z zupą Nutrisoy z pewnością powinny zaspokoić pierwszy głód. Kiedy Sam wrócił do mieszkania, Dodger kończył właśnie bieg po publicznej sieci. Elf miał poważną minę. - Coś nie gra? - spytał Sam. - Genomics. Jak sugeruje nazwa, korporacja jest czołową firmą na rynku biotechnologii wyspecjalizowaną w operacjach genetycznych. Co za tym idzie, należałoby się spodziewać bardzo sprawnego systemu bezpieczeństwa. Skontaktowałem się z kilkoma shadowrunnerami, którzy powinni byli coś wiedzieć na temat ich lodu. Wygląda na to, że przez Matrycę do ich systemu korporacyjnego dostać się można tylko w wyniku długotrwałego oblężenia. My potrzebujemy informacji szybko, więc pozostaje fizyczne przeniknięcie do firmy i skorzystanie z korporacyjnego komputera. Nawet z odpowiednią siłą ofensywną, taka akcja przeprowadzona bez równoczesnej kontroli nad Matrycą stanowiłaby zbyt wielkie ryzyko. - Ale akredytowany użytkownik cyberterminalu mógłby zrobić mały skok w bok i zdobyć potrzebne dane. - Prawdopodobnie. Ale nie wspomniałem jeszcze o jednej trudności. Firma ma swoją siedzibę w Quebecu. - Powiedzmy w takim razie, że wybierani się do Quebecu. Dodger westchnął. -A co tam będziesz robił? Przecież nie istniejesz, zapomniałeś? Kiedy odnotowano twoją śmierć, został jednocześnie zamrożony twój Systemowy Numer Identyfikacyjny. Bez ŚNI jesteś martwą duszą w świecie korporacji. Nie masz szans polecieć samolotem. Nie dostaniesz paszportu ani intratnej pracy, dzięki której mógłbyś pogrzebać w ich bankach danych. Sam nie miał zamiaru puścić takiej szansy. - Ty od lat żyjesz poza strukturą korporacji. Znaczy to, że znalazłeś sposób, aby obejść wszelkie trudności. Podrobione dowody tożsamości, fałszywe ŚNI. Dokumenty, dzięki którym możesz swobodnie mijać punkty kontrolne. - To tutaj niezbędne. - W takim razie potrzebuję zestawu odpowiedniego dla badacza. Takie stanowisko zajmowałem w Renraku. Takie duże firmy jak Genomics zawsze szukaj ą doświadczonych badaczy. - Tego typu podróbki nie wytrzymaj ą drobiazgowej weryfikacji. - Nie muszą. Kontrola podrzędnego personelu nie jest aż tak szczegółowa, nawet w Quebecu. Potrzebuję dwóch albo trzech dni na zdobycie kodów systemowych. Później odszukani kartotekę Wilsona, zabiorę co trzeba i znikam. Po twoich lekcjach nie powinno mi to zabrać więcej niż tydzień. - Parlez-vous franęaisl - Trafna uwaga. Będę potrzebował także chipu językowego. -Incroyablel - Dodger pokręcił głową z niemym zachwytem. -Na miły Bóg, panie Korporacyjny Szpiegu, jak zamierzacie przemknąć do tej firmy? Wolne i dumne Dominium Quebecu jest niemal równie wrażliwie na punkcie swoich granic jak Tir. - To ty jesteś czołowym shadowrunnerem, Dodger. Twoja głowa w załatwieniu formalności. - Za to twoja wiara znacznie przewyższa stan twojego konta, panie Mądra Głowo. - W takim razie będę musiał znowu zostać czyimś dłużnikiem. - Przed kilkoma dniami do rozpaczy doprowadzały cię jakieś domniemane zobowiązania. Dzisiaj z ochotą podejmujesz się spłacać kolejne długi wdzięczności. Sam postawił nietknięte jedzenie na stole. Przeszedł mu apetyt. - Sprawa jest jasna, Dodger. Czuję, że Genomics ma coś wspólnego z tym całym bałaganem. Pojadę tam i sprawdzę, o co chodzi. - Boskie objawienie? Ulegasz mistyce. Sam skrzywił się. - Nie w tym rzecz. Zwykłe przeczucie. - W takim razie chodźmy je zweryfikować. Dodger zaczął wstawać, ale Sam położył mu rękę na ramieniu. - Nie. Kiedy załatwisz formalności wyjazdowe, chcę żebyś dał sobie spokój z tą sprawą. Już i tak wystarczająco dużo ci zawdzięczam. Dodger podniósł się mimo silnego nacisku Sama. Stał wyprostowany i patrzył z góry na człowieka. Jego oczy błyszczały z emocji. - Panie Twist, ranisz mnie dotkliwie. Nie jestem ciułaczem liczącym każdy grosz. Będę ci potrzebny przy dekowaniu. - Poradzę sobie sam. Genomics nie zatrudni nas obu, więc nie ma potrzeby, żebyśmy razem nadstawiali karku. - Dodger chciał coś powiedzieć, ale Sam nie dopuścił go do głosu. - Poza tym trzeba sprawdzić jeszcze inny trop. Drakę miał dość pieniędzy i poparcia, aby zatrudnić tak kosztownego najemnika, jak Hart. My dysponujemy tylko własnymi możliwościami. Im dłużej będzie trwało sprawdzanie wszelkich śladów, tym większa szansa, że Drakę się nam wymknie. Ja jadę do Quebecu i będę zajęty sprawą Genomics. Ktoś musi dopilnować Drake'a. - Dlaczego więc sam się tym nie zajmiesz? Przecież uważasz go za wroga numer jeden. - Drakę mieszka w Seattle albo przynajmniej stamtąd kieruję tą operacją. Jestem w stanie wcisnąć sobie chip, dzięki któremu zacznę płynnie mówić po francusku, ale nie ma siły, żebym poznał cienie tego miasta w stopniu, w jakim ty je poznałeś. Nie znam lepszego człowieka do tego zadania. Elf rozluźnił napięte mięśnie i w jego oczach zapłonęło nowe światło. - A więc ufasz mi i powierzasz to zadanie we własnym imieniu? - Ufam i powierzam. - Ach, ta żarliwa wiara w obliczu wyższej konieczności. Sam nie bardzo wiedział, w jakim stopniu ten komentarz był niewinnym żartem, w jakim gorzką ironią. Zresztą kogo to obchodzi. Najważniejsze, że elf nie wydał go Drake'owi. Sam pragnął wierzyć, że czas spędzony razem połączył ich mocną więzią, i że Dodger jest prawdziwym przyjacielem. Czuł do niego wzrastającą z każdym dniem sympatię. Wiedział, że zanim skończy się ten koszmar, będzie potrzebował bardzo wielu przyjaciół. Rozdział 29 W stacji monitoringu panowała ciasnota i czuć było zapach starego potu, ozonu oraz konkurujące ze sobą wyziewy pleśni i środka dezynfekującego. Kiedy przed miesiącem nadzorowane stąd zbiorniki z wodolubnymi kulturami bakterii zostały odesłane na inne stanowisko, kontrolę nad obiektem przejął główny system i mała stacyjka przestała służyć jakimkolwiek celom. Crenshaw pomanipulowała trochę przy potencjometrze klimatyzatora, ale powietrze nie drgnęło nawet na jotę. Mimo licznych niedogodności, miejsce to oferowało ciszę i odrobinę prywatności, rzeczy bardzo rzadkie w arkologii. Konsola komputerowa działała bez zarzutu i to w zupełności wystarczyło. W dodatku Crenshaw lubiła ciemności. W odbiorniku zamontowanym w jej małżowinie usznej zabrzęczał sygnał z czujnika ruchu, który zostawiła przy windzie. Jeśli to Addison, to przyszedł za wcześnie. Kiedy zadzwonił drugi czujnik, była już pewna, że chodzi o niego. O tej porze korytarzem prowadzącym do tej stacji nie mógł iść nikt inny. Oba sygnały ostrzegawcze nastąpiły szybko po sobie, co znaczyło, że mężczyzna spieszył się, szedł szybkim krokiem. Chyba był bardziej zdenerwowany niż zwykle. Właśnie ta nerwowość przyciągnęła jej uwagę. Widziała jego oczy, kiedy zaczepił Vernera podczas pogrzebu Tanaki. Czuła jego strach, kiedy przed tygodniem przyszła złożyć mu wizytę w pracowni komputerowej. Jej oznaka funkcjonariusza służby bezpieczeństwa wywołała ten niepokój, co mogło świadczyć o nieczystym sumieniu. Crenshaw wiedziała, że poznawszy jego tajemnicę, będzie mogła nim dowolnie manipulować. Addison był mięczakiem; nie musiała się specjalnie starać, żeby odsłonić jego tajemnice. Jedna z koleżanek Addisona, niejaka Lisa Miggs, bez zezwolenia uruchomiła cyberdek Jiro Tanaki i próbowała sforsować za jego pomocą Mur. Addison i jego przyjaciele, jak większość deckerów z Renraku, nie mieli pojęcia, co znajduje się po drugiej stronie Muru. Wiedzieli doskonale, że wszelkie próby przejścia stanowi ą pogwałcenie przepisów bezpieczeństwa, ale to ich nie powstrzymało. Typowi postrzeleni kaskaderzy. Wiecznie pchający łapy, gdzie nie trzeba. Wspomniany epizod zaowocował jedynie przetestowaniem systemów obronnych projektu SI. Addison o tym nie wiedział, był jednak świadom, że razem z Miggs złamali przepisy i mogli pójść za to siedzieć. To właśnie strach przed konsekwencjami pchnął go w objęcia Crenshaw. Był użyteczny, chociaż nie potwierdził jej podejrzeń, jakoby Verner miał związek z jakąś większą i bardziej skomplikowaną sprawą. Obecnie pomagał jej ustalić, co ukrywa zespół pracujący nad SI. Co za ironia- zajmował się dla niej dokładnie tą samą działalnością, której ujawnienia przełożonym poprzednio się obawiał. Nie była jednak na tyle głupia, żeby pchać go prosto na lód, który chronił projekt i pracujących nad nim łudzi. Potrzebowała wytrychu, dzięki któremu pozna stan badań. Czegoś, co zmusi jednego z pracowników do otworzenia ust. Aby zdobyć ten wytrych, kazała Addisonowi przeczesać całą Matrycę w poszukiwaniu brudów. Zadzwonił i poprosił o spotkanie dziś po południu. Chyba znalazł coś ciekawego. Drzwi otworzyły się i do środka wszedł pospiesznie Addison, sprawdzając na progu, czy nikt go nie śledzi. Później ostrożnie zamknął oba skrzydła i stwierdził z zaskoczeniem, że w pomieszczeniu panują zupełne ciemności. - Cholera, nie ma jej jeszcze. - Pobożne życzenie, gniazdogłowy. Addison aż podskoczył na dźwięk jej głosu. - Cholera! Nie rób tego więcej, Crenshaw! Podeszła do niego i przejechała mu palcami po policzku. Hartowane ostrza, które miała zamontowane w miejsce paznokci porysowały skórę, ale krew nie pociekła. - To nie ty wydajesz rozkazy, tylko ja. - Jasne - mruknął potulnie. - Jak sobie życzysz. Wdusiła przełącznik i zapłonęły światła. - Widzę, że nie zapomniałeś o warunkach. Co dla mnie przyniosłeś? - Nie jestem pewien. Pozwól, że wprowadzę dane do terminalu i sama się przekonasz. Wcisnął chip do gniazda na konsoli i z wyczekiwaniem zaczął się wpatrywać w ekran. Crenshaw nie miała ochoty czekać razem z nim. - Cliber? - Gdzie tam. Stara klempa jest czysta jak pensjonariuszka przy-klasztornego internatu. Prawdziwa lodowa dama. Żyje tylko dla swoich maszyn. - Ciach. Miałam nadzieję, że coś na nią wykombinujesz. Z przyjemnością podręczyłabym trochę tę sukę. - Lepiej ją niż mnie - mruknął Addison. Crenshaw słyszała te słowa wyraźnie, ale nie dała po sobie niczego poznać. - W takim razie kto? Hutten czy Huang? Addison uśmiechnął się przelotnie, próbując ukryć zdenerwowanie. - Może obaj. W każdym razie mam na nich potencjalnego haka. Zdobyłem listę osób korzystających z pokoi miłości na Szóstce. Obaj panowie H figurują tam, a stary Huang to przecież żonaty facet. Założymy się, że jego żona o niczym nie wie? Wreszcie udało mu się wyświetlić odpowiednie dane na monitorze i odstąpił na bok z teatralnym ukłonem. Crenshaw zignorowała jego błazeńskie zachowanie i uważnie zaczęła studiować sunące po ekranie dane. Zmarszczyła brwi. - Nie za dużo. Zresztą takie rzeczy to normalka u pracowników korporacji. Jakieś szczegóły? - Szczegóły? - powtórzył Addison. - No cóż, hm, widać wyraźnie, że Huang składa tam regularne wizyty. - W takim razie chodzi o kochankę. To daje nam pewien punkt zaczepienia, pod warunkiem że dziewczyna będzie skora do współpracy. Coś jeszcze? - Może. Ale nie jestem pewny. - Addison skurczył się pod jej spojrzeniem, głos zaczął mu drżeć. - Chyba znalazłem ślady wymazywania danych. - Gdzie konkretnie? - Chodzi o jedną z regularnych wieczornych wizyt Huanga. Nie ma jej na liście. - A nasz prezes jest dostatecznie obeznany w różnych zawiłościach Matrycy i bez problemu mógłby usunąć odpowiednie dane. Czy tego wieczoru składał tam może wizytę Hutten? -Nie. Jego wizyty zaczęły się dopiero jakiś tydzień później. Co trzy, cztery dni, ale nie ma reguły. - Sprawdziłeś zapisy wideo? - Nie da rady, Crenshaw. Na tych plikach siedzi solidny lód. - Podobno jesteś ekspertem - parsknęła. Wiedziała jednak, że nie ma co oczekiwać, żeby ten człowiek wykazał choć odrobinę własnej inicjatywy. Brakowało mu fantazji. - To wszystko, co mogę zrobić. Nie podoba mi się ta historia, Crenshaw. Kręcisz z ważnymi ludźmi. Każdy z nich może mnie bez problemu wywalić na zbity pysk. I do tego akurat Huang. To cholerny prezes. Spojrzała na niego ciężko. -Addison, mnie powinieneś obawiać się dużo bardziej. Tamci są zbyt zajęci, żeby zwracać uwagę na takich trzeciorzędnych Ironicznych dżokejów jak ty. Rób więc to, co każę, a nie będziesz, miał żadnych problemów. Addison cofnął się o krok. - Jasne, Crenshaw. Co tylko powiesz. Uderzył plecami o konsolę i dopiero wtedy przypomniał sobie o programie, który na niej uruchomił. Zakończył aplikację i wyjął chip. Jego ruchy były bardzo niepewne. - Widzę, że jeszcze coś cię gnębi. Wyduś to z siebie. - Męczyła ją rozlazłość tego mięczaka. - Chodzi o tego gościa, Wernera. - Vernera. - Tak, właśnie o niego. Został usunięty, prawda? - Zwolniony. Przed dwoma tygodniami. - Tak właśnie myślałem. Węszyłem trochę wokół paru dziwnych spraw w Matrycy. No wiesz, projekt SI i tak dalej. W jednym z węzłów, gdzie panuj ą naprawdę solidne przepięcia, odkryłem zapis o logowaniu jego ikony. Ale tylko w tym jednym węźle. Bardzo dziwne. - Nie złożyłeś raportu? - Cholera, nie ! Ja także nie miałem prawa się tam kręcić. - Dobrze. A więc Verner zakradł się z powrotem do systemu Renraku i węszył wokół projektu SI. Co za cholerny spryciarz! Już podczas porwania wiedziała, że ten facet napyta wszystkim biedy, bo tak ochoczo współpracował z bandą Tsung. Ale nikt jej nie słuchał. Marushige powiedział, że Verner to zero. Sato oznajmił, że nie jest na tyle istotny, by marnować na niego pieniądze. Tak, Verner mógł ich oszukać, ale ona od początku czuła pismo nosem. Z relacji Addisona wynikało jasno, że podczas ucieczki nie zdołał zabrać z arkologii wszystkich potrzebnych rzeczy. Skoro ten mięczak postanowił wrócić, to z przyjemnością urwie mu jaja. I pomyśleć - prawie zaczynała już wierzyć, że Verner jest nieszkodliwym idiotą. - Chcę, żebyś na razie zapomniał o pokojach miłości. Sprawdź dokładnie obszar systemu wokół tego węzła, gdzie logował się Verner. Chcę wiedzieć o wszystkich niecodziennych rzeczach. Wszystkich. Po prostu zdaj mi szczegółową relację. Nie próbuj niczego interpretować. Zrozumiano? Addison otworzył szeroko oczy, przełknął parę razy nerwowo ślinę i dopiero wtedy pokiwał głową. Ten mięczak był jak zwykle kompletnie przerażony. Ale jego strach j ą cieszył - znaczył, że dokładnie wykona zlecone zadanie. Rozdział 30 - Nigdy nie widziałeś czegoś takiego na własne oczy? Sam podskoczył z wrażenia. Nie słyszał kroków, co zresztą było oczywiste, bo warkot wielkiego pancera zagłuszał wszelkie cichsze od krzyku dźwięki. Głos należał do Ameroindianina, który nosił się zupełnie po angolsku. Był szeroki w ramionach i wąski w biodrach, a skórę na nagim torsie miał tak brązową od słońca, że mięśnie sprawiały wrażenie wyrzeźbionych w tekowym drewnie. Brud za paznokciami zupełnie nie przystawał do lśniących złączy riggera na dłoniach, nadgarstkach i gniazda na skroni. -Ty jesteś Twist? Sam pokiwał głową. Mężczyzna uśmiechnął się i wyciągnął rękę. Uścisk był mocny, podkładka indukcyjna na jego dłoni obtarła Samowi nieco skórę. - Cog mówił, że jesteś zielony. Moje imię Josh Begay, z Dineh. - Jesteś Navaho? Masz stąd ładny kawałek do domu. Oczy Begaya zwęziły się, a uśmiech zniknął. - Spryciarz. Bądź jeszcze trochę sprytny i prowadź dalej uprzejmą rozmowę. Ton głosu wskazywał, że Navaho jest bardzo czuły na punkcie swego pochodzenia. Jeżeli Sam miał spędzić w towarzystwie tępo riggera kilka następnych dni, to rozsądnie byłoby nie deptać mu p. odciskach. Pancer powinien okazać się bezpiecznym tematem. Zazwyczaj riggerzy wykazywali większe zainteresowanie kierowanymi przez siebie maszynami niż ludźmi. - Takie czołgi oglądałem jedynie na trideo - stwierdził Sam Begay rozluźnił napięte mięśnie. Sam wiedział już, że obrał właściwą taktykę. - Ten model różni się trochę od potworów, których używają podczas wojen korporacyjnych. Im potrzeba ognia i huku - to się lepiej sprawdza w natarciu. Ja potrzebuję dyskrecji. Wytłumiłem silniki Thunderbirda i dodałem sporo zagłuszaczy radarowych. Deflektory obcięły mi trochę szybkość, ale kosztem paru zbędnych kilometrów na godzinę zyskałem na dyskrecji. T-bird jest cichy jak mysz. - Cichy? - krzyknął Sam. To słowo brzmiało zupełnie absurdalnie. Warkot silnika spotęgowany przez echo odbite od ścian magazynu był nie do wytrzymania. Nawet na otwartym terenie nadje-5'-dżający pojazd można byłoby usłyszeć bez trudu. - Wszystko jest względne. Żadna uzbrojona maszyna nie może" być cicha jak wąż. Poza tym odpada wysyłanie ostrzeżeń do następnej przecznicy. A zresztą, do czasu aż jakiś pieprzony piacho-żer usłyszy T-birda i ustali, skąd dobiega dźwięk, my już dawno znikniemy za horyzontem. - Trzymam cię za słowo. Navaho nie odpowiedział, tylko stał i patrzył. Przenikliwość jego ciemnobrązowych oczu wprawiała Sama w niepokój. - Masz niezłe noty. Wciąż żadnej odpowiedzi. - Cog twierdzi, że jesteś jednym z najlepszych na północno-zachodniej trasie. Podobno mam szczęście, że jesteś akurat do wynajęcia. Begay splunął pod nogi. - Cog to dobry fikser, ale ma biały język. Kiedy Sam spojrzał na niego pytająco, Navaho pokazał dwa palce wychodzące z ust. - No wiesz, rozwidlony. Sam zaśmiał się nerwowo i z ulgą spostrzegł, że nikły uśmiech wraca na twarz Begaya. - Chłopie, masz farta, że jedziesz w tę samą stronę co ja. Masz farta, że znajdzie się miejsce dla dodatkowej pary rąk. Masz farta, że nie znam w tym mieście nikogo, kto umiałby jako tako obchodzić się ze strzelbą. Masz farta, że brakuje mi czasu na długie poszukiwania. - Znów splunął. - Lubię tego typu farta. Jest zaraźliwy. Tak naprawdę szczęście ma z tym wszystkim niewiele wspólnego. Chodzi o pieniądze. Z tego co słyszałem, nie stać by cię było na wynajęcie mojego sprzętu. Ale masz przyjaciół, których stać i to także jest fart. - Co masz na myśli? Myślałem, że sam odpracuję przejazd. - Tak, oczywiście. Ktoś musi cię bardzo lubić, bo buchnął grafik z rozkładem patroli straży granicznej Tir i jeszcze wysłał dc paru starych znajomych zawiadomienia, żeby poszli sobie gdzie indziej, kiedy my będziemy przekraczać granicę. - Nasza trasa prowadzi przez Tir? Nie łatwiej byłoby przejść m przełaj przez Radę Ute? - Nie jeżdżę przez Ute - odpowiedział krótko Begay. - Ale be; nerwów. Będziemy podróżowali przez Tir w większości za dnia z pomocą tych paru udogodnień powinno pójść jak po maśle Później uderzamy przez Skały, gdzie Salish-Shidhe graniczy z terytorium Siuksów. Potem tylko Algonkin, Manitou i już jesteśmy w Quebecu. Robimy postój dla uzupełnienia zapasów przy Dworshak. Później, po przekroczeniu dawnej granicy kanadyjskiej, w Portage-La-Prairie. Ostatni przystanek to Hearst, tuż przed granicą Quebecu. Po drugiej stronie wysadzam cię i musisz radzić sobie na własną rękę. - Mówiłeś, że masz już jakieś zlecenie, więc musisz przewozić jakiś towar. Co to takiego? Begay splunął. - Cog ostrzegał, że jesteś ciekawski. Zadawanie zbyt wielu pytań przynosi pecha. - Rozumiem. - Sam uśmiechnął się, we własnym mniemaniu rozbrajająco. - Nie mam zamiaru psuć dotychczasowego farta. - Cog ostrzegał też, że jesteś bystry. Sam pozostawił tę uwagę bez komentarza, wyraźnie zyskując przez to aprobatę Begaya. Po paru chwilach przeprowadzanych w milczeniu kalkulacji, Navaho klepnął Sama po ramieniu. - A jesteś dość bystry, żeby nauczyć się paru rzeczy na temat obsługi karabinu w czasie jazdy pancerem? - Sam się przekonaj. Begay podszedł do pojazdu i wspiął się niczym skalna małpa po przyspawanych uchwytach i dogodnie usytuowanych wgłębieniach. Sam ruszył za nim znacznie wolniej, bo wypchany plecak niebezpiecznie zmieniał oś równowagi, a niektóre uchwyty sprawiały wrażenie dość niepewnych. Kiedy dotarł na dach, Begay właśnie znikał we włazie prowadzącym do wnętrza pancera. Sam zdjął plecak i ruszył za nim, zaczepiając przy wchodzeniu kaburą o wystającą krawędź. Musiał się cofnąć i lepiej przymocować broń. Kabura i pistolet na pociski z usypiającym narkotykiem stanowiły pożegnalny podarunek od Dodgera. Elf chciał koniecznie, żeby Sam zabrał coś bardziej śmiercionośnego, ale nie zdołał go przekonać. Kabura na biodrze stanowiła wystarczającą innowację. Na dodatek broń schowana w środku należała do niego. Kiedy znaleźli się już w pancerze, Begay pokazał, jak należy obsługiwać stanowisko strzelca pokładowego, i uruchomił program symulacyjny, który pomógł Samowi oswoić się z oprzyrządowaniem. Zestrzeliwanie komputerowych celów było łatwe. Identycznie jak w grze. Hart wyciągnęła kaptur z kieszeni przy kołnierzu czarnej wiatrówki i zaciągnęła sznurki. Ze złością pomyślała o zepsutej fryzurze, ale w tej chwili kaptur był korzystniejszym rozwiązaniem niż zaklęcie niewidzialności. Utrzymywanie ciągłego przepływu many dla zasilania czaru pochłaniało zbyt wiele uwagi. Będzie miała do czynienia z dwoma przeciwnikami, więc potrzebuje spokoju i skupienia. Verner mógł sobie być korporacyjnym mięczakiem, ale ten drugi to doświadczony runner o nieznanych umiejętnościach walki. Przez całe życie wierzyła w wykalkulowane ryzyko. W San Francisco nie czuła się u siebie i nie miała czasu, aby załatwić odpowiednie wsparcie. Ofiara szykowała się do wyjazdu, więc trzeba było działać szybko i zdecydowanie. Dobrze, że przynajmniej sfinalizowała zakup roboczego ekwipunku zanim dostała na nich namiar. Wyjęła z plecaka niezbędne rzeczy i położyła je przed sobą na papie kryjącej dach. Pustą torbę zaczepiła o przerdzewiały wylot klimatyzacyjny. Następnie wetknęła za pas oprawny sztylet, nabijany z pozoru dekoracyjnymi ornamentami, będącymi w rzeczywistości gwiazdkami do rzucania jej własnego pomysłu. Założyła gogle termiczne na wierzch kaptura i rozejrzała się na próbę po sąsiednich dachach. Zadowolona odsunęła szkła na czoło, aby móc je łatwo z powrotem założyć. Przebiegła palcami w rękawiczkach po beretcie model 70, sprawdzając czy numery seryjne zostały, zgodnie z poleceniem, usunięte laserem. Uruchomiła automatyczny test broni i kiwnęła z zadowoleniem głową, kiedy kontrolka zasygnalizowała sprawnie działający dalmierz laserowy, wytłumiacz dźwięku o dziewięćdziesięciosiedmioprocentowej skuteczności, pełen magazynek i czułość spustu ustawioną o sto funtów niżej, niż prosiła. Fikser, który dostarczył ten sprzęt, był godzien zaufania. Musi go zapamiętać na wypadek przyszłych akcji w tym mieście nad zatoką. Sprawdziwszy berettę, przewiesiła j ą przez prawe ramię. Ta broń pozwoli jej załatwić całą sprawę szybko i dyskretnie. Kiedy odejdzie stąd, pozostanie po niej jeszcze jedna zbrodnia bezmyślnej ulicznej przemocy. Usiadła na dachu ze skrzyżowanymi nogami i zaczęła porządkować myśli. Z ciszy wyszło wezwanie, które przybrało formę miłego zapachu unoszącego się na wietrze. Niedługo potem pojawił się pierwszy szczur. Powąchał powietrze lekko oszołomiony i podszedł bliżej. Nie był bardziej odważny od innych miejskich szczurów, nie był też mniej śmiały. Okrążył ją raz, przystanął i wspiął się na tylne łapy. Małe pazurki zaczęły ciąć powietrze, a wąsy falowały rytmicznie, ledwie nadążając za błyskawicznymi ruchami nosa. Jej dłoń wystrzeliła do przodu i przycisnęła zwierzę do dachu. Chwyciła szczura tuż za głową, udaremniając tym samym wszelkie próby oswobodzenia. Palcem wskazującym wolnej ręki dotknęła tyłu jego czaszki i zaintonowała zaklęcie przygotowania. -Alephl Potwierdzenie obecności przeniknęło do jej umysłu. - Weź to zwierzę jako powłokę. Chcę, żebyś sprawdził kilka rzeczy na dole. Potwierdzenie zgody opanowało jej umysł i szczur przestał się wyrywać. Puściła zwierzę, a ono usiadło na tylnych łapach i zaczęło wpatrywać się w nią zaskakująco inteligentnymi oczyma. -1 na co czekasz? Szczur pisnął i pomknął przed siebie. Hart przymknęła oczy, aby wyraźniej odczuwać dane napływające ze zmysłów zwierzęcia. Jej przyjazny duch Aleph przejął kontrolę nad szczurem i właśnie za jego pośrednictwem Hart mogła widzieć i słyszeć to, co widziało i słyszało zwierzę. W tej części miasta szczur był wymarzonym materiałem na szpiega. Aleph potrzebował zaledwie kilku minut, aby przeprowadzić szczura bocznymi przejściami na parter budynku. Zapach paliwa był wszechobecny, a przywykłe do ciemności oczy pokazywały to, czego nie miała ochoty oglądać. Magazyn był pusty. Przyszła za późno. - Cholera! Pancer razem z Vernerem odjechał w świat. - Wypuść zwierzę, Aleph. Musimy ruszać w drogę. Z dołu nadeszło potwierdzenie, a ona została sama na dachu, ubrana i wyszykowana na imprezę, która się już dawno skończyła. Rozdział 31 Zgodnie z obietnicą Begaya, rajd przez Tir nie nastręczył żadnych problemów. Z wyjątkiem momentu przekroczenia granicy, cały czas podróżowali za dnia, dzięki czemu Sam miał okazję dokładnie obejrzeć magicznie odrestaurowaną puszczę. Chociaż przyroda w swej naturalnej postaci była urzekająca i pełna świeżości, świadomość udziału w tym wszystkim potężnej magii poważnie niepokoiła Sama. Wciąż pojawiały się nowe świadectwa, którym nie mógł odmówić prawdziwości. Mimo całej bujności i spokoju puszczy, Sam zwracał uwagę głównie na sadzawki cienia i ciemne przestrzenie między drzewami, jak gdyby jakaś niebezpieczna czy ryzykowna niestabilność kryła się pod tym liściastym sklepieniem. A może były to tylko jego własne wątpliwości? Begay stwierdził, że za podróżowaniem w dzień w większej mierze przemawiają względy praktyczne niż chęć podziwiania pięknych widoków. Wyjaśnił, że kiedy słońce stoi wysoko na niebie, lokalna fauna nie wykazuje większych przejawów życia. Sam zachodził w głowę, jakiego rodzaju zwierzę mogłoby zagrozić pancerowi. Begay kazał mu obserwować ekrany celownicze, z czego wywiązywał się sumiennie, chociaż połączenie z sensorami za pomocą infogniazda powodowało jak zwykle ból głowy. To tylko zmęczenie, mówił sobie w duchu. Magia nie ma z tym nic wspólnego. Opuściwszy Tir, zaczęli podróżować nocą. - Jasne, że łatwiej wypatrzeć obiekt na detektorze podczerwieni -oznajmił Begay. -Ale obserwowanie takiego ekranu nie różni się od obserwowania jakiegokolwiek innego ekranu. Nie można długo wytrzymać. Wzrok się męczy i człowiek zapomina o swoim zadaniu. Sam ufał jego słowom. W końcu Begay był profesjonalistą. Przejeżdżając przez teren dawnego stanu Idaho, natknęli się na helikopter z Salish-Shidhe, ale Begay w porę znalazł bezpieczną kryjówkę w kanionie wzdłuż Snake River. Po tym incydencie rigger postanowił wypuścić zdalnie sterowany, ultralekki samolocik, aby leciał w górze i zawczasu ostrzegał o ewentualnych niespodziankach. Później, podczas ściągania go na ziemię na czas dziennego biwaku, w panelu sterowania nawalił chip i samolocik rozbił się na brzegu rzeki. Stracili pół nocy na ratowanie resztek sprzętu, bo bez tego Begay nie chciał dalej jechać. - To cholernie drogie cacko - wyjaśnił. Świt był już blisko, kiedy dotarli do prowizorycznego miasteczka obok rezerwuaru Dworshak. Begay skierował thunderbirda w stronę zrujnowanej stajni, gdzie grupa miejscowych bezczynnie spędzała czas. Jednak kiedy zobaczyli nadjeżdżający pancer, poderwali się z miejsca i otworzyli drzwi stajni. T-bird wjechał do środka i znieruchomiał. Sam spostrzegł z zaskoczeniem, iż wnętrze stajni stoi w jaskrawej sprzeczności z jej wyglądem zewnętrznym. Podłoga była betonowa, a ściany z jakiejś wzmocnionej substancji piankowej. Ławki, narzędzia elektryczne, pojazdy, pudełka i skrzynie leżały zupełnie przypadkowo porozrzucane. Pod sufitem zamontowano solidny dźwig, na którym wisiał obecnie jakiś silnik omotany siecią plecionych lin. Miejscowi, w większości orkowie, zamknęli zewnętrzne drzwi i podeszli do pancera. Sam w dalszym ciągu usiłował połapać się w sytuacji, kiedy Begay otworzył właz od strony kierowcy i wyszedł na zewnątrz. - Do pełna. - Chcesz, żebyśmy sprawdzili olej? - spytał ork w poplamionym kombinezonie. - Pozwolę ci sprawdzić olej, kiedy zostanę właścicielem szybu, Thumper. - Nie ma w tobie krzty zaufania, Begay. - Masz podpiłowany próbnik. - Człowiek musi sobie jakoś radzić. - Racja. Dla Sama ta wymiana zdań miała posmak rutyny. Wyczołgawszy się spod pancerza, zobaczył uścisk dłoni - powitanie dwóch starych kumpli. Begay przywołał go ręką. - Twist, poznaj Thumpera Collinsa, najlepszego mechanika od pancerów po zachodniej stronie świata. - Drugiego względem najlepszości - poprawił ork. - Chłopcze, nie wierz we wszystko, co opowiada ten Indianiec. Willy Stein nadal pracuje dla chłopaków z Cascade. - Collins wyciągnął rękę. - Miło cię poznać, Twist. Sam chwycił stwardniałą dłoń. Uścisk Collinsa był tak silny, że przy odrobinie nieuwagi mógł zgnieść Samowi kości. Wydatne mięśnie czyniły krępą postać orka jeszcze bardziej masywną. Po dopełnieniu uprzejmości Collins skupił uwagę na riggerze. - Masz niezły burdel w tylnym luku bagażowym. - Racja. Poszedł mi chip podczas ściągania sprzętu. - Mogę załatwić na dzisiaj zestaw ręcznych granatników, ale chip... - Collins potrząsnął głową i na jego łysej czaszce zapląsały wesoło świetlne refleksy. - Nie trzymam takich rzeczy na półce, a w tych stronach nikt ci raczej nie skombinuje elektronicznego podzespołu. -Niech to szlag! Potrzebuję tego ptaszka. - Begay splunął i przyjrzał się gwiaździstemu tworowi, jaki powstał po zetknięciu plwociny z betonową podłogą. - Begay? - Sam odczekał, aż Navaho spojrzy w jego stronę. -Wydawało mi się, że ten twój samolot miał ręczne sterowanie. - Taaa. Kiedyś latał jako pojazd szpiegowski, dopiero później władowałem na niego riggerskie oprzyrządowanie. Zostawiłem jednak te wszystkie drążki, bo pomyślałem, że pewnego dnia będę miał ochotę polatać. Collins parsknął. - Chciał powiedzieć, że zostawił sobie furtkę na wszelki wypadek. Begay posłał w kierunku orka krzywy uśmiech, ale nie było w nim złości. Sam zrozumiał, że wykorzystanie tej maszyny w charakterze ostatniej deski ratunku było tajemnicą poliszynela. Rigger chciał jednak zaznaczyć, że stanowi to jego osobistą tajemnicę. - Begay, kiedyś pilotowałem różne małe pojazdy. Mój stary mitsubishi flutterer był trochę podobny do tego twojego samolociku. Myślę, że mógłbym go poprowadzić, jeśli rzeczywiście potrzebujesz rekonesansu. - Z tobą same niespodzianki, Twist. Za chwilę stwierdzisz pewnie, że jesteś czarodziejem. - Begay roześmiał się szczerze. - Nie jesteś wiedźmą, prawda, Twist? Bo inaczej szybko się pożegnamy. Sam milczał. Lewa strona ust zadrgała mu w nerwowym półuśmiechu. Collins przerwał ciszę, więc na szczęście nie musiał udzielać kłopotliwej odpowiedzi. - Gdyby ten chłopak był skórołazem, Begay, to przede wszystkim nie podróżowałby w twoim towarzystwie. - Co ty możesz wiedzieć na ten temat? Dwaj starzy przyjaciele zaczęli spierać się, który wie więcej na temat magii oraz zwyczajów czarodziejów, i Sam wykorzystał okazję, aby się dyskretnie oddalić. Nie chciał rozpoczynać dyskusji, w której efekcie Begay zostawiłby go tutaj samego. Sam nie uważał siebie za czarodzieja, nie znał jednak zapatrywań Begaya. Może Navaho podejrzał, jak Sam przegląda chipy od profesora. Czy to był prawdziwy powód, dla którego rigger zadał to żartobliwe pytanie? Sam poczuł się bardzo samotny, znalazł sobie ciemny kąt i usiadł tam, obserwując jak ludzie Collinsa oporządzają pancer. Boise należało do Rady Salish-Shidhe, ale było niepodobne do innych miasteczek wybrzeża, które znała Hart, gdzie wpływy plemion z północno-zachodnich terytoriów miały znacznie silniejszy charakter. Tutaj dominowały plemiona z płaskowyżu i prerii, co nasuwało nieodparte skojarzenia z osiedlami Rady Ute. Zresztą nic dziwnego - terytorium Ute zaczynało się zaraz na południe, po drugiej stronie Snake River. Niemniej było to największe miasteczko w okolicy i stanowiło idealny przystanek dla pasażerów pancera po przejechaniu równiny Snake River. Hart dostała ponadto cynk z ulicy, że ostatecznym celem pancera jest Quebec. Przepustki i miejsce na normalnym promie kosztowały grosze. Miała szansę dotrzeć na miejsce grubo przed swoją ofiarą. Tak właśnie myślała podczas lotu. W Boise podziemie runnerów nie było mocno rozwinięte, ale nawiązała kilka kontaktów i stwierdziła ponad wszelką wątpliwość, że znowu źle oceniła sytuację. Udając, że szuka człowieka z pancerem do wynajęcia i znając miejscowy głód gotówki, szybko przekonała się, że na miejscu niczego nie wskóra. Jedyna ciekawa, jak na tamtejsze warunki, sprawa miała miejsce na północ od miasteczka, gdzie rządowy śmigłowiec zawiadomił o kontakcie z pancerem zmierzającym na północ wzdłuż rzeki. Pilot helikoptera zgubił czołg w okolicznych kanionach. Nic dziwnego. W takim terenie każdy dobry operator pancera poradziłby sobie ze standardowym patrolem. Pancer nie został zidentyfikowany, ale Hart miała powody sądzić, że jego pasażerem był Verner. Jej kontakt wyraźnie chciał ubić jakiś interes, nawet dzięki wątpliwej opowiastce, co znaczyło jednoznacznie, że przemyt nie szedł dobrze. Nic nie wskazywało, żeby w okolicy odbywały się inne rajdy, a tajemniczy pancer jechał w generalnie właściwym kierunku. Do obranego przez Vernera punktu docelowego wiodły jeszcze inne szlaki, nie tylko ten obstawiony przez nią, ale wymagały pokonania bardzo trudnego terenu. Droga do Quebecu trwałaby znacznie krócej, gdyby Verner wybrał trasę przez równiny. Może garnitur docenił wreszcie przeciwników i wybrał mniej oczywistą marszrutę. W takim wypadku był bardziej przebiegły, niż myślała. Albo jego przyjaciele byli bardziej przebiegli. A może miał po prostu szczęście. Raport ze śmigłowca umiejscawiał pancera zbyt daleko na północy, aby podejrzewać, że nadrobi on spory kawał drogi i wjedzie na trasę biegnącą przez równiny Snake River. Oznaczało to w konsekwencji, że ma zamiar pokonać Skałki gdzieś na głębokiej prowincji. Nie było tam wielu miasteczek ani osiedli, a oni będą omijać nawet te istniejące. Jeżeli nie planuj ą długiego objazdu północnymi rubieżami, najdogodniejszym miejscem przeprawy i odpoczynku będzie Great Falls, na terytorium Siuksów. Great Falls uchodziło w tamtych stronach za miasto, ale wokół były same pustkowia i prerie, tereny, w których nie potrafiła efektywnie pracować. A oni tam właśnie jechali. Chciała załatwić tę sprawę osobiście, ponieważ wina za wciąż nie rozwiązaną kwestię Vernera spadała głównie na nią. Powinna była dopilnować, żeby elfy potraktowały go odpowiednio podczas zasadzki. W obecnej sytuacji nie mogła jednak marzyć, że uda jej się osobiście przyszpilić tego drania. W otwartym terenie Tessien lepiej się sprawdzała. Nawet lepiej, że Verner zniknie, zanim dotrze do cywilizowanych rejonów. Stanęła przy publicznym telekomie, włożyła kredchip i wystukała numer. Odczekała, aż połączenie zostanie zrealizowane i głos po drugiej stronie powtórzy ostatnie cztery cyfry kodu. - Jenny, niech nasz szczupły przyjaciel czeka na mnie przy Far Side Norm. - Tak jest, szefowo. Thunderbird znieruchomiał gwałtownie i stał chwilę w ciszy. Sam obserwował, jak Begay przełazi przez ciemną szczelinę włazu. Navaho zaczął kląć wymachując pistoletową lutownicą do naprawiania uszkodzonych obwodów. - Dlaczego nie natknęliśmy się na Różowoskórych? Chcą być bardziej indiańscy od Indian i ich pieprzone strzały nawet nie zostawiłyby nawet śladu na T-birdzie. Nie. My musieliśmy spotkać jakiś zagubiony patrol tych cholernych Żbików. Popaprana sprawa. - Żbików? - Specjalne oddziały Siuksów. - Begay wyskoczył z T-birda i splunął. - Na dodatek z pociskami przeciwpancernymi. Pociska- mi! Jaki skończony kretyn ciąga ze sobą po górach wyrzutnie pocisków zdalnie sterowanych?! - Może ktoś szuka pancerów? - Ja im nie mówiłem, że jedziemy w te strony. - Ja też nie. Sam podał riggerowi bukłak z wodą. Begay pociągnął spory łyk, znowu splunął i oddał go Samowi. - Sprytnie załatwiłeś tego ich hummera. Strzelasz lepiej, niż sądziłem. Sam skomentował te pochwały wzruszeniem ramion. -Ale łatwiej było po prostu skosić frajera. Sam znowu wzruszył ramionami. Nie miał ochoty mówić Begayowi, że zamarł, kiedy w wizjerach pojawił się wojskowy pojazd Siuksów. Nie był w stanie pociągnąć za spust. W górzystym, zalesionym terenie lżejszy pojazd doganiał pancera, który w normalnych warunkach zostawiłby go daleko w tyle. Nieprzyjaciel nie miał jednak odpowiedniego pancerza, aby wytrzymać ostrzał z wielkokalibrowego działa. Siuksowie wykazali ogromną odwagę ścigając pancera i zabicie ich byłoby zwykłym draństwem. Żbiki wykonywały po prostu swoje obowiązki - Sam i Begay byli tutaj intruzami. Do działek na pancerze nie można było załadować żelowych pocisków, więc Sam musiał znaleźć inny sposób na zmuszenie Siuksów do zaprzestania pogoni. Jedyne, co mu przyszło do głowy, to zablokować drogę, a jedynym sposobem, aby tego dokonać, było zwalenie im przed nosem drzewa. Pociski z pokładowego działka z łatwością ścięły pień leśnego giganta. Niech Begay sobie myśli, że to było takie strzelanie dla zabawy. Sam miał tylko nadzieję, że Żbiki nie ucierpiały za mocno podczas kraksy. Begay zostawił go pogrążonego w rozmyślaniach i poszedł dokończyć naprawę. Sam czuł ból głowy od długotrwałego połączenia z pokładowym systemem celowniczym. Najwyraźniej technologia nie grała w tym wszystkim żadnej roli, każdy interfejs wywoływał cierpienie, a teraz jeszcze mdłości. Te ostatnie mogły być wynikiem szaleńczej jazdy. Miał taką nadzieję. W kieszeni kombinezonu ciążył mu pojemnik z instruktażowymi chipami od profesora. Przejrzał kilka z nich na pokładowym komputerze, ale niewiele mu to dało. Poczuł tylko zdenerwowanie i nie próbował żadnych proponowanych ćwiczeń. Wolał już znajomy ból po kontakcie przez interfejs. To rozumiał albo tak mu się przynajmniej wydawało. Ból miał sens i był bardziej realny niż ta cała gadanina o magii. - Naprawa skończona - oznajmił Begay chowając pistoletową lutownicę do skrzynki z narzędziami. - Świetnie. Będziemy jechali po ciemku? - Czas nagli. Musimy jak najszybciej minąć terytorium Siuksów. Te Żbiki dadzą cynk gdzie trzeba i za chwilę będziemy mieli na karku połowę ich armii. Jedynym bezpiecznym sposobem na pokonanie terytorium Siuksów jest nie rzucać się w oczy, a to już mamy z głowy. - Begay zbadał wzrokiem okolicę. - Jedziemy na północ. Tędy prowadzi najkrótsza droga poza granicę tego kraju. W ogólnym rozrachunku wyjdzie dłużej, ale zdrowiej, bo będzie parę niezłych kryjówek. Ciągle chcesz polatać ultralekkim? Sam uniósł głowę. W perspektywie miał podłączenie do sensorów maszyny. - Jeśli uważasz, że to mogłoby pomóc. - Nigdy nie zawadzi para oczu na niebie. Kiedy wjedziemy na kompletne pustkowia, nie będzie czasu, aby sprawdzać wszystkie ślepe kaniony. - W takim razie ruszajmy. Byli gotowi w ciągu paru minut. Sam zajął miejsce na stanowisku strzelca, bo Begay nie chciał na razie wypuszczać drona. Thunderbird ruszył przez zmierzch. Hart słuchała rozmów na wojskowych kanałach radiowych Siuksów. Na terytorium Rady posiadanie prywatnych odbiorników zdolnych do wyłapywania tych kanałów było nielegalne. Tym akurat nie zawracała sobie zbytnio głowy; sama jej obecność na terytorium Rady Siuksów była nielegalna, ponieważ nie miała aktualnego zezwolenia na wjazd. Gdy translator wypluł wreszcie z siebie gotowy tekst rozmów, Hart uśmiechnęła się. Tym razem trafnie odgadła. Tylko kilka godzin dzieliło ją od ofiary. Jeśli w odpowiednim momencie wprowadzi Tessien do akcji, Verner bez problemu wpadnie do zastawionej sieci. Rozdział 32 Dźwięk przypominający ujadanie psa wyrwał Sama z zadumy towarzyszącej lotowi. Śnił na jawie, upojony wolnością za sterami Małego Orła. Ultralekki był powolny i mało zwrotny w porównaniu z jednoskrzydłowcami, którymi latał w Japonii, ale po klaustrofobicznych czeluściach pancera otwarte niebo dookoła dostarczało mu prawdziwej frajdy. Może istotnie zapadł w półsen, ale nie na tyle głęboki, żeby nie rozpoznać, iż źródłem dźwięku było radio. Na panelu komunikacyjnym nie płonęła żadna lampka, co oznaczało, że Thunderbird nie był adresatem żadnej wiadomości. W takim razie musiało to być przypadkowe zakłócenie w eterze. Sprawdził ekran nawigacyjny. Widząc, że zboczył nieco z wytyczonego kursu, delikatnie położył Małego Orła na skrzydło i wyrównał. Późno popołudniowe niebo było błękitne i lśniące, po-przetykane wysepkami chmur. W oddali dostrzegł pojedynczy zalążek burzy, górujący nad puszystymi olbrzymami. Ziemia w dole rozciągała się na wszystkie strony jak delikatny kobierzec utkany z szarości i brązów, tylko gdzieniegdzie przetykany plamami ciemnej zieleni. Przez szczeliny w zwałach chmur ustalił dokładną pozy ej ę thunderbirda. Cień pancera skakał i wił się na nierównościach terenu, czasami wybiegając daleko przed czołg, czasami kryjąc się za nim, kiedy pokonywał akurat kawałek otwartej przestrzeni. T-bird mógł rozwijać większą szybkość, ale musiałby wówczas lecieć na większej wysokości, co zwiększyłoby potencjalne zagrożenie ze strony nieprzyjacielskich rakiet. Pancer nie miał maskującego kształtu, który pozwoliłby Orłowi szybować bezkarnie po firmamencie. Masywna sylwetka natychmiast pojawiłaby się na ekranach radarów, gdyby czołg wzleciał ponad pewną wysokość. A dyskrecja była sprawą pierwszoplanową dopóki podróżowali przez tereny Rady Siuksów. Rozmyślania o rakietach nabrały znaczenia, kiedy Sam dostrzegł drugi cień sunący po ziemi. Był znacznie węższy i szybszy. Jego kształt zdawał się migotać i zmieniać w większym stopniu, niż wskazywałaby na to rzeźba terenu. Zagadka została rozwiązana, kiedy Sam zorientował się, że kształt rzucający cień posiada skrzydła i macha nimi podczas lotu. Powiększenie potwierdziło naturę zbliżającego się obiektu. Kończyny Sama zmroził chłód, chociaż na czole wystąpiły kropelki potu. Drugi cień należał do smoka. Obserwował z narastającą grozą jak istota mija stado bydła, jakby nie zauważając zwierząt. Z kolei bizony zdecydowały, że koniecznie powinny zmienić pastwisko. Jeżeli ten smok nie przyleciał na polowanie, to co robił w tych stronach? Sam chyba znał odpowiedź. - T-bird - zawołał uruchamiając połączenie radiowe - masz smoka na kursie zbieżnym. Na drugiej. - Powtórz. Co mam na kursie zbieżnym? - Smoka. - Odbiór. - Odpowiedział spokojnie Begay. Po ostatnich słowach riggera thunderbird odbił mocno w bok. Ten manewr wyjaśni ostatecznie, czy gość leci za nimi. Sam modlił się w duchu, by tak nie było, ale smok mimo wszystko skorygował kierunek lotu, utrzymując kurs przechwytujący. Sam zawiadomił Begaya. - W dalszym ciągu leci za nami. - Odbiór. W takim razie ma złe zamiary. Prześlij mi fotkę terenu, potem zwiększ wysokość i miej oczy szeroko otwarte. Muszę wiedzieć, czy do gry nie włączy się jeszcze ktoś inny. Może Sam niepotrzebnie się martwił. Begay sprawiał wrażenie zupełnie nieporuszonego obecnością smoka, był nawet w mniejszym stopniu zaniepokojony niż podczas incydentu ze Żbikami. Może jego pewność siebie wynikała ze znajomości tematu. Sam tym bardziej postanowił błyskawicznie dostarczyć mu wszelkich niezbędnych informacji. Szybko wprowadził odpowiednie instrukcje do pokładowego komputera i przesłał dane okolicznych terenów na ekran nawigacyjny pancera. To pozwoli riggerowi wybrać najlepsze miejsce na nadchodzącą konfrontację. Begay znał swój pojazd, jego możliwości i ograniczenia. Dlaczego nie miałby być pewien siebie? Smok to potężna bestia, ale mimo wszystko tylko zwierzę. Jakie zwierzę może stanowić zagrożenie nawet dla tak lekkiego pancera jak thunderbird? Bestia potrzebowałaby kompozytowego pancerza, żeby wytrzymać ogień z dwudziestomilimetrowego karabinu maszynowego, a chyba tylko ciężkie niszczyciele czołgów byłyby zdolne przetrwać ostrzał z głównego działa. To będzie krótka walka. Sam domyślił się ze słów Begaya, że rigger spróbuje maksymalnie skrócić czas trwania całej potyczki. Żeby nie ściągnąć sobie na głowę dodatkowych kłopotów, ale przede wszystkim, żeby nie zużyć zbyt wiele amunicji, bo to uderzyłoby bezpośrednio w wyliczony zysk. Pancer wzniósł się ponad dolinę, pokonał grzbiet górski i wjechał do sąsiedniego wąwozu, który wychodził na otwartą przestrzeń. Thunderbird na pełnej szybkości minął równinny odcinek i wzbijając obłoki kurzu oraz drobnych kamyków, wjechał na łagodne wzniesienie. Tam przystanął i zaczął się powoli cofać z wieżyczką gotową do strzału. Karabin maszynowy posłał serię w miejsce, gdzie miał się pojawić rogaty łeb smoka, ale potwór przed wyjściem zza wzgórza przyspieszył gwałtownie i unikając zranienia pomknął w stronę pancera. - Pieprzony robal ma przyspieszenie - skomentował Begay z lekkim zaskoczeniem, a Sam obserwował linie po pociskach smugowych, bezskutecznie ścigające skrzydlaty kształt. Smok wypuścił strugę płynnego ognia mijając thunderbirda, ale atak chybił celu, wypalając dziurę w ziemi tuż przed czołgiem. Szałwia pociemniała i zaczęła dymić. Smok widocznie nie miał ochoty pozostawać zbyt długo w bezpośredniej bliskości pancera, bo bez zatrzymywania się pomknął na przeciwległy kraniec doliny. Pomarańczowe linie po pociskach smugowych nieustępliwie dotrzymywały mu towarzystwa. Patrząc z góry, Sam dostrzegł jakiś ruch kilkadziesiąt metrów przed czołgiem. Ziemia zaczęła się unosić i w pierwszej chwili Samowi przyszło do głowy, że to nieprzyjacielscy żołnierze wychodzą z kryjówki. To przypuszczenie szybko odeszło w niepamięć, gdy stało się jasne, że to sama ziemia zmienia kształt. Skały i drobne kamienie samoistnie układały się w stos na środku drogi, tarasując przejście. Zanim Sam zdążył zareagować, thunderbird uderzył w tę dziwną przeszkodę. Sam mógł sobie tylko wyobrazić zgrzytanie i chrzęst kamieni o pancerz czołgu, gdyż w rzeczywistości nie docierał do niego żaden dźwięk. Zaczął się obawiać, że kawałki skał mogły zablokować albo uszkodzić układ wentylacyjny. Obawa okazała się najzupełniej uzasadniona, gdyż już po chwili z boków T-birda odpadły kawałki metalowych osłon. Pancer parł do przodu jeszcze przez jakieś dziesięć czy dwadzieścia metrów, ale kamienie i piasek wciąż wirowały wokół niego niczym miniaturowa trąba powietrzna. Odłamki skał wielkości pięści uderzały o pancerz, odbijały się, później uderzały ponownie jak wściekłe pszczoły, które bronią swojego gniazda przed intruzem. Czołg już prawie zniknął Samowi z pola widzenia za wirującą zasłoną ze żwiru i kamieni. - Jak można walczyć z piaskiem, do cholery? Sam nie sądził, żeby pytanie było skierowane do niego. Poza tym nie znał odpowiedzi. Chwilę później przyszło mu coś do głowy. - Ta chmura żwiru sięga do wysokości tylko pięciu metrów. - Racja. - Odpowiedź riggera została ucięta na samym początku, ale Begay najwyraźniej zrozumiał w czym rzecz, bo thunderbird uniósł się na słupie podgrzanego powietrza, z główną dyszą skierowaną prosto w ziemię. Ziemia i drobne skały zostały rozrzucone na boki, by po chwili znowu podpełznąć na środek drogi i złączyć się w jednolitą masę. Z początku wydawało się, że start thunderbirda tylko pogorszył sprawę, bo żwirowa burza unosiła się wraz z pancerem. Chwilę później Sam spostrzegł, że zabójczy wir słabnie i wydłuża swój kształt, jak gdyby był w jakiś sposób nierozerwalnie związany ze stabilnym gruntem. Gdy pancer osiągnął wysokość dziesięciu metrów, cała masa opadła na ziemię. Tylko drobne kamyki i strumienie piasku sączyły się jeszcze chwilę spod pancerza. Nagle kadłub czołgu oblał płomień, rozgrzewając tytanowe dysze nośne ponad poziom topliwości. To smok zaatakował z najmniej spodziewanego kierunku. Na skutek awarii kontrolerów ciągu Thunderbird przechylił się na lewą stronę i zaczął tracić wysokość. Natychmiast ruszyły turbiny prawoburtowe, co przyspieszyło lot w lewo. Później cała siła ciągu została jednocześnie skierowana na część rufową. W ten sposób upadek zmienił się w głębokie nurkowanie, które rigger mógł kontrolować. Spod thunderbirda wydobywały się kłęby czarnego dymu, ale karabin maszynowy nie próżnował, śląc w kierunku smoka serię za serią. Bestia zniknęła z pola widzenia. Thunderbird leciał bardzo niepewnie. Po zetknięciu z ziemią wyżłobił długą bruzdę w zboczu pagórka i w końcu znieruchomiał. Sam był pod wrażeniem maestrii, z jaką Begay opanował krytyczną sytuację i zdołał bezpiecznie wylądować. - Gdzie on jest? Gdzie on jest? - Głos Begaya huczał przez głośnik. - Nic ci się nie stało? - Gdzie ten pieprzony smok? - Nie widzę go. Musiał wylądować. - Cholera ! -Nic ci nie jest? - Mnie? Czuję się świetnie. Wizjery optyczne uszkodził piasek, układ chłodniczy wysiadł zupełnie i nie mam ciągu pionowego. Ale ze mną wszystko w porządku. Gdzie ten pieprzony robal? Chcę jego skóry!!! Sam zbadał wzrokiem okolicę. Dostrzegł smoka zawracającego u wylotu doliny, w której stał unieruchomiony pancer. Powiadomił o tym Begaya. - Zrozumiałem. Sam obserwował z oddalenia, jak rozsuwa się pancerna płyta chroniąca wyrzutnie na prawej burcie T-birda. Jeżeli Begay postanowił przygotować do wystrzelenia rakietę ziemia-powietrze, to znaczyło, że nie zamierza dłużej żartować. Rigger mówił Samowi, że inteligentne pociski tego typu są bardzo trudne do zdobycia. Chowano je na wyjątkowe okazje, kiedy życie albo wolność zależały od szybkiego trafienia. Smok wyminął skalną skarpę i zaczął nalot na cel. Szybkość, z jaką nawrócił i rozpoczął kolejny atak, zaskoczyła Sama, ale Begay czekał w pogotowiu i odpalił rakietę, która pomknęła w stronę gada zostawiając za sobą smugę dymu. Długa wężowa sylwetka wygięła się, próbując uniknąć nadlatującego pocisku. Manewr powiódł się dosłownie na styk, bo ze skrzydeł odpadły duże pióra, znacząc tor przelotu rakiety. Bestia obróciła głowę, obserwując, jak pocisk zaczyna zataczać szeroki łuk i wracać na kurs kolizyjny. Te zabawy ze smokiem wyraźnie zirytowały Begaya. Pomarańczowe pociski smugowe z karabinu maszynowego dosięgły boku węża, wzbijając kaskadę piór i krwi. Potwór usiadł na ziemi za łagodnym wzniesieniem, które chroniło go przed dalszym ostrzałem. Z tego co Sam zdążył zaobserwować, wiele mu jeszcze brakowało do śmierci. Gdy tylko gad dotknął ziemi, jego masywne nogi rozkurczyły się na pełną długość i smok pobiegł w stronę nieco wyższego pagórka, aby znów wzbić się w powietrze. Kiedy rakieta zatoczyła łuk i zaczęła wracać, Sam spostrzegł z zaskoczeniem, że smok kieruje się prosto na nią. Czyżby oszalał z bólu? Sam myślał już, że kolizja jest nieunikniona, gdy bestia niespodziewanie wypuściła strumień ognia, który pochłonął rakietę, sama zaś wykonała gwałtowny skręt. Płonący pocisk minął cel, znów drąc smokowi lotki ze skrzydeł. Na skutek uszkodzenia czujników rakieta pomknęła po prostej trajektorii. Uderzywszy o ziemię głowica wybuchła, wysyłając w niebo gejzer kamieni i piasku. - Dostał? - spytał Begay. -Nie. - Szlag! Smok leciał dalej i po ostrym zwrocie nad pobliskim wzgórzem wyraźnie gotował się do powtórnego nalotu. Nie było czasu, żeby ostrzec Begaya, ale rigger przewidział ten manewr. Gdy tylko smok wyleciał zza pagórka, odezwał się karabin maszynowy. Tym razem Begay użył również głównego działa, chociaż taka broń nie była przeznaczona do walki z powietrznymi celami. Mimo wszystko jeden pocisk wystarczyłby, żeby zmienić smoka w hamburgera. Niestety, potwór nie dał Begayowi takiej sposobności. Jego lot był majstersztykiem powietrznej akrobatyki i baletu. Unikając ostrzału, zniżył maksymalnie wysokość i zanim rigger zdążył przełączyć broń na ogień przeciwpiechotny, smok zawisł tuż nad pancerem. Czarny pazur chwycił za wieżyczkę karabinu. Masa smoka i jego pęd przewróciły pancera na bok, a ciąg z bocznych dyszy pomógł wepchnąć thunderbirda na skalne zbocze. Smok bił mocno skrzydłami i gwałtownie nabierał wysokości, rwąc przy tym w strzępy obłoki kurzu wzniecone upadkiem czołgu. Sam dostrzegł thinderbirda zagrzebanego do połowy w piaskowym osuwisku. Spod klapy silnika sączyła się niewielka stróżka szarego dymu albo pary. Lufa karabinu była urwana. - Begay! Begay! Przez moment jedyną odpowiedź stanowił szum w eterze, po czym w krótkich, szarpanych odstępach zabrzmiał głos riggera. - Uciekaj stąd, Twist. Jeśli podejdziesz za blisko do tego robala, będzie po tobie. - Odciągnę go trochę, a wtedy ty dowalisz mu z armaty. - Nie bądź głupi. - Begay umilkł, kaszlał przez chwilę. - Nie mam już z czego strzelać. Masz szczęście, że jesteś na zewnątrz. Szerokiej drogi, Twist. Wąż znów pojawił się w polu widzenia. Skrzydła miał szeroko rozłożone, pióra ustawione szerszą powierzchnią do wiatru, aby lepiej hamować. Szyję wygiął w kształcie litery S, a paszczę rozwarł na całą szerokość, aby zionąć ogniem. Sam sądził, że Begay jest nadal bezpieczny przed tego typu atakami. W przeciwnym razie słyszałby pewnie krzyki Navaho. Spojrzał na zimne i martwe diody przy radionadajniku. W dole płomienie odnalazły obluzowany zawór od zbiorników z paliwem. Cały bok pancera wyleciał w powietrze, śląc w niebo kulę ognia z czarnym smolistym ogonem. Wąż powoli nabierał wysokości. Leniwie zataczał kręgi wokół kolumny dymu. Gdy wzniósł się już na odpowiedni poziom, Sam rozpoznał jego charakterystyczny wygląd. To była Tessien, pierzasty wąż, który pracował dla Hart. A zatem Drakę musiał wysłać tę bestię jego śladem. Teraz Drakę miał na sumieniu jeszcze jedną śmierć. Po tym co smok zrobił z pancerem, Sam nie miał złudzeń, jak skończyłoby się spotkanie bestii z jego własną maszyną. Odbił w bok i zaczął szukać ciepłego prądu, który uniósłby go z tej ponurej okolicy. Rozdział 33 Po godzinie Sam nabrał pewności, że Tessien nie leci za nim. Mały Orzeł kierował się na północ, lekko górzyste pustkowia ustąpiły miejsca płaskiej prerii. Kierunek nie był optymalny, ale konieczność oszczędzania paliwa narzuciła mu taki kurs. Miał do pokonania sporą odległość, więc im dalej zaniesie go Orzeł, tym lepiej dla jego nóg. Z uwagi na ograniczony zasięg, Sam wykorzystywał każdy z grubsza sprzyjający wiatr, aby posuwać się do przodu. Przez cały czas wypatrywał jakiegoś miejsca, gdzie mógłby znaleźć zastępczy środek lokomocji. Gdyby Orzeł wylądował na pustkowiu, pozostawałoby mu jedynie iść dalej na piechotę. Całe szczęście, że opuścił wreszcie terytorium Siuksów. Już teraz czuł fizyczne wyczerpanie, głowa bolała od ciągłego połączenia interfejsem z czujnikami Małego Orła. Potrzebował odpoczynku; chciał wyciągnąć swobodnie nogi i na chwilę zamknąć oczy. Ciasna kabina nie zapewniała wielkich wygód, ale autopilot mógł go trochę wyręczyć. Nafaszerował komputer pokładowy danymi potrzebnymi, aby bezpiecznie kontynuować lot ślizgowy, korzystać z ciepłych prądów wznoszących i kazał sygnalizować każdą poważną modyfikację kierunku mas powietrza. Nie ufał temu ptasiemu móżdżkowi, że zdoła utrzymać właściwy kurs po zmianie wiatru. Po tych zabiegach wyciągnął wtyczkę z infogniazda. Nawet w tak ciasnej i niewygodnej pozycji, sen nadszedł szybko. A wraz z nim koszmary. Sam wędrował wśród stygijskich ciemności. Po bokach miał czarne ściany, które ginęły w smolistej dali. Jakiś dźwięk pulsował regularnie na granicy świadomości niczym daleki zegar, a może czyjeś serce? Poczuł zimny ucisk na plecach, ale kiedy odwrócił się i wyciągnął dłoń, nie znalazł nic. A gdy chciał postąpić krok w tamtym kierunku, nie mógł ruszyć nogami. Obrócił się z powrotem, uszedł kawałek i znów przystanął. Ucisk powrócił i ponowna próba pójścia w jego kierunku również spełzła za niczym. Postąpił znów kilka kroków i dopiero wtedy spróbował po raz trzeci zawrócić. Znowu nic. Wzruszył ramionami i ruszył w jedyną możliwą stronę. Szedł tak, od czasu do czasu potykając się o niewidoczne przeszkody, które wyparowywały zaraz po ich dotknięciu. Nie zważając na obdarte golenie, parł do przodu, aż dostrzegł przed sobą wątłe światełko. Kiedy podszedł bliżej, poświata przybrała kształt twarzy. Janice? Chyba nie. Hanae? Nie miał pewności. Musiał wiedzieć, więc zaczął biec w kierunku podobizny. Wówczas jednak potknął się i niemal upadł. Spojrzał pod nogi i dostrzegł kajdany na kostkach. Żelazne obręcze były przymocowane do solidnego łańcucha, którego koniec ginął w ciemnościach. Schyliwszy się dostrzegł niewielką płócienną plakietkę przymocowaną do metalu. Napis głosił: "Wykonane specjalnie dla Samuela Vernera". Roześmiał się. Zabawnie znaleźć metkę od ubrania na stalowym łańcuchu. Poczuł się dotknięty takimi więzami, a ta uraza szybko przeszła we wściekłość. Kto ma prawo zakuwać go w kajdany? Schylił się do kostek, ale nie znalazł zamka. Kiedy naparł na obręcze, okazały się mocne i nieczułe na wszelkie szarpania. Bił w nie gołymi pięściami. Aby je rozbić albo odgiąć, potrzebował jakiegoś narzędzia. Zawył z wściekłości. Gdzieś w ciemnościach rozległo się wycie psa, wtórując jego krzykowi. Nie, jak na psie wycie tamten dźwięk był zbyt dziki i pełen smutku. Stał na prerii - to musiał być kojot. Płaczliwy głos zawodził... wzywał. Wzywał go? Nie, raczej nie. Wzywał... Grzmot przetoczył się po niebie, wyrywając Sama ze snu. Rzut oka przez okno kabiny dostarczył bardzo niepożądanych nowin. Na południowym zachodzie horyzont szczelnie zasnuwał front burzowy. Ołowianoszare chmury sunęły zbyt wysoko i szybko, żeby mógł wspiąć się ponad nie albo uciec. Znał się dostatecznie na samolotach, aby wiedzieć, że Mały Orzeł nie przetrwa wściekłej nawałnicy. Sam wyłączył autopilota i mocno obniżył dziób Orła. Badał wzrokiem prerię leżącą na dole, w poszukiwaniu dogodnego lądowiska i jakiegoś schronienia dla siebie. Chyba przyjdzie mu ruszyć pieszo szybciej, niż przypuszczał. Mały Orzeł szybko tracił wysokość. Sam wypatrzył niewielką wioskę, ale manewry niezbędne, aby dolecieć w jej pobliże, wymagały wejścia w paszczę burzy. Równina przemykała pod brzuchem maszyny. Nie było widać żadnego lepszego miejsca i Sam zaczynał żałować przegapionej szansy. Czas uciekał nieubłaganie. Wiatr od ogona wzmógł się zmuszając Sama, aby złagodził nieco pochylenie dziobu, dalszy lot bez takiej korekty groził bowiem przejściem w nie kontrolowane nurkowanie. Sam rozważał, czy nie warto byłoby podłączyć się przez infozłącze do systemu nawigacyjnego. Czas zyskany na bezpośrednim dostępie do danych mógł ocalić mu życie. Orzeł zadygotał, kiedy dopadły go pierwsze języki nawałnicy i to była odpowiedź na wszelkie wątpliwości. Nie mógł teraz oderwać rąk od drążka sterowniczego. Kilka chwil później bębnienie deszczu oznajmiło nadejście burzy. Sam walczył z dygoczącym Orłem, usiłując sprowadzić go bezpiecznie niżej, zanim uderzy główny front nawałnicy. Prędkość pozioma samolotu wzrastała. Preria poniżej zniknęła, jej miejsce zajęła równina - równie czarna jak jego koszmary. Gdy Orzeł gnał tak na złamanie karku, dziwne kształty pojawiały się raz po raz obok i natychmiast znikały. Chociaż Sam przez cały czas walczył o utrzymanie kontroli nad pojazdem, zdołał zaobserwować, że większość z nich stanowiły twory geologiczne wycięte ze skały przez wiatr oraz deszcz, a teraz oświetlone błyskawicami. Lecz wzbierające ciemności nawałnicy kryły jeszcze inne, niemal organiczne kształty. Przygarbione olbrzymy i potwory wyciągały swe łapska, grożąc Samowi i jego delikatnemu statkowi. Orzeł przechylił się gwałtownie na prawo, a Sam obserwował bezradnie, jak wichura odrywa koniec lewego skrzydła i unosi go w mrok. Po uderzeniu bocznego wiatru maszyna zadana mocno dziób, unikając w ten sposób zderzenia z kamienną iglicą. Prawe skrzydło odpadło i samolocik stał się zepsutą zabawką na łasce wściekłej nawałnicy. Sponiewierany kadłub został zerwany z nieba i rzucony o kamienistą glebę płaskowyżu. Szczątki Małego Orła przekoziołkowały trzy razy nim znieruchomiały na skalnym urwisku. Sam nie czuł już tego wszystkiego. Stracił przytomność, uderzając głową o szybę podczas zetknięcia z ziemią. Ciepły deszcz zrosił jego obolałe ciało. A więc przeżył lądowanie. Uniósł dłoń, aby zbadać miejsce najbardziej dokuczliwego bólu i na palcach została mu lepka substancja, która w łunie błyskawic okazała się krwią. Dostał krwotoku? Z otępieniem obserwował, jak deszcz obmywa do czysta zabrudzone ręce. Nieregularne błyski rozświetlały nagą równinę. Ostra biała łuna zniekształcała perspektywę, ale mimo wszystko okolica wyglądała zbyt płasko. Kilka skrętów szyją pozwoliło mu ustalić, że widzi tylko na lewe oko. Drugie musiało być spuchnięte albo zasklepione skrzepniętą krwią. Taką przynajmniej miał nadzieję. Nie odważył się dotknąć i sprawdzić, czy oczodół jest nadal pełen. Ostry ból dał o sobie znać z prawego boku, lecz tym razem Sam zbadał miejsce dolegliwości. Obmacał rozpłatany tors i znalazł sprawcę - stalowy wspornik konstrukcji płatu. Skrzywił się od dotyku własnej dłoni i zwymiotował. Paroksyzm bólu wykrzywił mu twarz. Później stał nad wrakiem, oglądając zniszczenia. Nie pamiętał, w jaki sposób wydostał się na zewnątrz, ale trudno dyskutować z faktami. Wychodzenie ze zmiażdżonego samolotu musiało być istną mordęgą. Postąpił krok w tył, stopa osunęła się na śliskim błocie. Upadł. Poczuł eksplozję bólu, kiedy zaczął sunąć w stronę ryku stokroć groźniejszego niż burza. Chwycił się nawisu skalnego i tylko dzięki temu nie wpadł do rwącego strumienia, który wypełniał wąwóz, jeszcze przed paroma minutami - godzinami? - zupełnie suchy. Punkt zaczepienia był tylko chwilowy, bo od razu poczuł, że grunt osuwa mu się pod rękami. Jego upadek nadwerężył skalny nawis. Strach nie pozwolił mu trwać bez ruchu i zmusił do mozolnej wspinaczki. Osobna część umysłu rejestrowała przejmujący ból i krew ściekającą na śliski muł. Na każde trzy pokonane metry Sarn osuwał się o dwa, ale nie zaprzestał walki. Na moment stracił przytomność, ale szybko odzyskał zmysły i wściekły żywioł pod nogami dodał mu sił. Dopiero w pobliżu wraku jego stopy namacały pod błotem solidne skalne oparcie. Oparł się o szczątki samolotu, jedyne pewne schronienie pośród podmokłej równiny. Później ręce mu opadły, a korpus osunął się bezwładnie. Poszarpany bok przeszył ból, a stopa utknęła pomiędzy czymś twardym, śląc kolejne fale boleści. Skapitulował i wziął ciemność w uściski. Rozdział 34 - Drobne? W głosie pytającej czuć było drżenie - odległe wspomnienie po wspaniałych trelach, jakie kiedyś musiała wyśpiewywać ta samica sasquatcha. Sasquatche nie potrafią mówić jak ludzie, ale umieją naśladować niemal każdy dźwięk. Hart zachodziła w głowę, jakim sposobem ta samica skojarzyła konkretne słowo z wyłudzaniem pieniędzy na wódkę, którą czuć było od niej na odległość. Większość przedstawicieli tego gatunku nie potrafiła ustalić związku między wypowiadanym wyrazem a konkretnym komunikatem. Dlaczego, na to Hart nie znała odpowiedzi. Zapewne kolejna tajemnica Szóstego Świata. Jednak duże, futrzaste dwunogi umiały porozumiewać się za pomocą języka znaków i ta tutaj pokazywała coś niezdarnie palcami. Hart nie znała tego alfabetu, ale wydawało się oczywiste, że ewentualne wypowiedzi sasquatcha były równie nieczytelne jak wypowiedzi każdego upojonego alkoholem człowieka. Jak myśląca istota mogła się doprowadzić do takiego stanu? - Drobne? - powtórzyła starannie sasquatchka. Dokładnie jak z taśmy, pomyślała Hart. Jak pies szczekający o ulubione ciastko. Potrząsnęła głową i odprawiła intruza gestem dłoni. Kiedy futrzasta dwunożna istota zwiesiła głowę, jej pełen nadziei, bezmyślny uśmiech zgasł. Powlokła się kawałek ulicą i legła przed barem. Hart potrząsnęła głową. Niesmaczne. Zawróciła i zaczęła badać wzrokiem niebo, wypatrując Tessien. Jakiś czas temu smok skontaktował się z nią za pomocą transmitera i Hart podała mu ostateczny namiar na uciekającego pancera. Tessien nie dawała znaku już od bardzo długiego czasu. Czyżby coś się jej stało? Hart stała obok sfatygowanego chevroleta 44, który wypożyczyła w Grand Forks, i czekała. W pobliżu nie widać było nikogo, poza starą zalaną sasquatchką. Nie lubiła umawiać się na zewnątrz, ale żaden budynek w mieście nie był w stanie pomieścić smoka. Ta ulica leżała przynajmniej w słabo zamieszkanej części miasta. To dobrze. Zresztą kto szukałby sprzeczki z taką parą jak ich dwoje zamiast pilnować swoich ciemnych spraw. Jeśli Tessien w ogóle przybędzie. Noc oziębiła się gwałtownie. Zaraz po wschodzie księżyca Hart zaczęła rozważać, czy nie warto byłoby wsiąść do samochodu i uruchomić ogrzewania. Kiedy powiało mroźnym powietrzem, była już prawie skłonna tak właśnie zrobić. Wtedy wyczuła między zapachami otwartej pustyni stęchłą woń piór. Wąż wylądował w zadziwiającej ciszy. Owinął się wokół cheviego i złożył łeb na dachu. Samochodowe resory jęknęły donośnie. Duszący odór krwi w jego oddechu świadczył, że smok polował w drodze powrotnej. Promieniował zadowoleniem. - Zrobione. - Tym razem naprawdę nie żyje? - Maszyna została zniszczona. W środku nie przetrwało żadne życie. - Gdzie ich dopadłaś? Byli jacyś świadkowie? - O trzy godziny stąd na północny wschód. Doskonały teren, zupełna dzicz. Nikt nie piśnie słowa. - Bardzo mądrze. Nikt nie opowie panu Drake'owi o naszej małej operacji czyszczącej. Gdyby wiedział, że tak długo bawiliśmy się z Vernerem, dałby za nasze skóry pierwszorzędne pieniądze. - Z mojej miałby dużo więcej pożytku niż z twojej. - Mimo to zapłaciłby za obie. - Naparła na upierzony ogon, który blokował dostęp do drzwi chevroleta. - Dalej, wracamy do cywilizowanego świata. Kawał futra trwał skulony w bezruchu, dopóki smok i elf nie zniknęli z pola widzenia. Potem stanął na równe nogi i powtarzając od czasu do czasu pytanie o "drobne" pokuśtykał w przeciwną stronę. Minąwszy kilkanaście bloków, dwunóg skręcił w boczną alejkę i podszedł do samochodu. Był to bardzo kosztowny model, zupełnie nie pasujący do zaśmieconej uliczki. Wykazując niezwykłą, jak na istotę zupełnie odurzoną alkoholem, przytomność, sasquatchka błyskawicznie zlustrowała teren. Zadowolona, że nikogo nie ma w pobliżu, położyła dłoń na zamku i wśliznęła się do środka pojazdu. Drzwi zamknęły się delikatnie, skrywając j ą przed ciekawskimi oczyma i uszami. Wyciągnęła swobodnie nogi i zaczęła rozsupływać szmaty pozostałe po przebraniu pijaka. Sięgnęła do tyłu i otworzyła zamrażarkę, z której wyciągnęła paczkę owiniętego folią mięsa. Zajadając soczystą zawartość, rozmyślała o podsłuchanej rozmowie. Jeżeli polowanie rozpoczęło się od momentu spotkania ze Żbikami, smok mógł, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, osiągnąć zamierzone efekty. Mimo to jej pan byłby niezadowolony z takiej relacji, a jeżeli ktoś ma przynieść panu złe wieści, to lepiej, żeby miał je przynajmniej sprawdzone. Zawsze była bardzo sumienna, bo sumienność stanowiła dla jej gatunku podstawowy warunek przetrwania. W jaki sposób zlokalizować miejsce potyczki? Podsłuchany raport smoka dał jej ogólny kurs i przybliżoną odległość. W dalszym ciągu miała jednak do zbadania spory kawałek terenu. Do poszukiwań przydałby się najbardziej helikopter albo niewielki zmienno-płat, bo mogłaby wówczas lądować w dowolnie wybranym miejscu. Taki pojazd powinien być również szybki, znacznie szybszy od smoka. Chciała dotrzeć na miejsce pierwsza, przed Hart, gdyby ta ostatnia zapragnęła osobiście sprawdzić słowa gada. Nie wolno przy tym zapominać o patrolach Siuksów. Nie wspominając już o pogodzie. Prognozy zapowiadały gwałtowne burze. Jeżeli Siuksowie dotrą na miejsce przed nią, albo burza przejdzie nad okolicą, może bezpowrotnie stracić okazję, by osobiście ocenić skutki smoczego ataku. Założyła na głowę zestaw telekomu, by dokonać odpowiednich przygotowań. Rozdział 35 Promienie słońca w końcu obudziły Sama. Leżał na plecach, oblepiony warstwą błota, które po wyschnięciu utworzyło twardą skorupę. Przy pierwszym poruszeniu spod jego boku uciekł wąż, który właśnie tam ułożył się do drzemki. Sam usiłował wstać, lecz ostry ból w boku i oślepiające światło pod czaszką rozciągnęły go znów na ziemi. Leżał ciężko dysząc i próbując przypomnieć sobie wydarzenia ostatnich godzin. Powróciły obrazy z opętańczego lotu wśród szalejącej burzy i stało się jasne, że Maty Orzeł musiał uderzyć w ziemię, choć Sam nie pamiętał już tego momentu. Ostrożnie uniósł głowę i rozejrzał się zdrowym okiem. Wraku nie było widać. Tylko słońce i cienie, płaskowyż, piaski i skały. Na potylicy czuł zimno i wilgoć. Podejrzewając krwotok, ostrożnie obmacał czaszkę. Na szczęście znalazł tylko wodę. Pozostałości nocnych opadów nie zdołały wyparować z dołka, w którym leżał. Zdał sobie sprawę, że mizerne resztki jego ubrania moczą się właśnie w letniej breji. Powoli i ostrożnie przetoczył się na bok, ale ręce nie wytrzymały ciężaru. Sam upadł twarzą w błoto, a przez całe jego ciało przeszły fale mdłości i bólu. Chciał wymiotować, ale nie miał czym. Później leżał jakiś czas spokojnie i zbierał siły. Słońce wspięło się już wysoko po niebie, a niedawne manewry wystawiły Sama w pełni na jego działanie. Z początku ciepło i oślepiająca jasność były przyjemne, odpędzały bowiem chłód i rozluźniały zdrętwiałe mięśnie. Jednak po jakimś czasie słońce stało się nieznośne. Sam wstał chwiejnie i skierował się w stronę, w którą był akurat przypadkowo zwrócony. Kuśtykał niezgrabnie, aby oszczędzać skręconą kostkę, ale każdy krok przynosił kolejną falę bólu, napływającą z rannego boku. Musiał jednak iść dalej. Robiło się coraz goręcej i tym samym wzrastało parowanie organizmu. Słony pot piekł dotkliwie spływając po odsłoniętych ranach. Straszliwie spragniony, ciężko kroczył przed siebie, a kabura jednostajnie uderzała o siniak identycznego jak ona kształtu. Po jakimś czasie napotkał miejsce, gdzie spieczone słońcem błoto było popękane i stratowane. Ślady łap tworzyły naokoło koncentryczne kręgi. Były też inne tropy, ale wśród tej gmatwaniny potrafił rozpoznać tylko odcisk stóp. Ludzkich stóp. Przez chwilę wpatrywał się w nie tępo, w mózgu kłębiły się mgliste opary. Bardziej z chęci jakiegokolwiek działania niż na skutek konkretnego planu postanowił ruszyć tym tropem. Wpadł już w jednostajny rytm jęków, westchnień i grymasów, kiedy poczuł, że po nodze spływa mu coś mokrego. Po dotknięciu została mu na palcach krew. Rana w boku otworzyła się. Ale przecież szedł za kimś. Znajdzie u niego pomoc. Wkrótce powinien go dogonić. Po jakimś czasie napotkał miejsce, gdzie spieczone słońcem błoto było popękane i stratowane. Ślady łap tworzyły naokoło koncentryczne kręgi. Były też inne tropy, odciski ludzkich stóp. Stał i wpatrywał się w te ślady, z wolna pojmując prawdę. To były jego własne ślady. Muszę iść, pomyślał. Ale chodzenie w kółko do niczego nie prowadzi. Powinienem ustalić, gdzie jestem, i nim będzie za późno, znaleźć wyjście z tego labiryntu. Nad okolicą dominowało skaliste wzniesienie. W przeciwieństwie do innych miało dość łagodne zbocze. Chyba był w stanie wspiąć się na to wzgórze. Ze szczytu mógłby wybrać właściwą trasę. Ruszył w stronę wzniesienia. Kiedy wreszcie dotarł do jego podnóża, zdążył już zapomnieć, w jakim celu szedł tak daleko. Pomimo trudnego terenu parł jednak do przodu. Dotarł do skalnej grani. Wznosiła się wysoko i sprawiała wrażenie bardzo niedostępnej. Kiedy uniósł głowę, by ocenić odległość, którą należało jeszcze pokonać, wzrok zamgliła mu wielokolorowa paleta barw. W porę chwycił się skały. Przylgnął do kamienia i poczuł, że pył zaczyna osypywać się na jego pokrwawione i zabłocone włosy. Niespodziewanie odkrył, że cień zalegający z przodu to nie tylko słabo oświetlony skrawek skalnej ściany. Był to ciemny, wąski, wymyty przez deszcze otwór. Z trudem wszedł do środka. Panowała tam znacznie niższa temperatura. Deszcze wypłukały skałę nierównomiernie, tworząc ciągi stopni i występów. Nad sobą widział niebo, ciemnoniebieskie i kuszące jak chłodna sadzawka. Potrzebował wody, więc zaczął piąć się w górę. Droga wymagała trudu i cierpienia, ale nie ustępował. W pewnym momencie złapał z pozoru bardzo solidny punkt zaczepienia, ale skała zdradziła go. Krzycząc z bólu, zjechał kilka metrów w kaskadzie piasku i drobnych odłamków. Leżał oparty o skalną ścianę i ciężko kaszlał, marząc tylko o tym, żeby pył w końcu osiadł. Snopy światła strzelały przez wirujący kurz i miał, tworząc w ciasnym kominie atmosferę katedry. Odłamki minerałów błyskały niczym czarodziejski proszek. Jeśli nie liczyć odgłosów jego własnego sapania, cały świat wokół trwał w absolutnej ciszy. Niespodziewanie poczuł wstyd, że podczas wydarzeń ostatnich dni ani razu się nie pomodlił, więc teraz nadrobił zaległości, prosząc przede wszystkim o wybaczenie i dopiero później o siłę do dalszej walki. Musiało minąć trochę czasu, zanim znów zaczął myśleć o wznowieniu wspinaczki. Nie czuł się na siłach, aby robić cokolwiek innego poza przeżywaniem bólu, ale mimo wszystko wstał. Rozpoczął mozolną marszrutę po ścianie komina, aż w końcu stanął oko w oko ze smokiem. A raczej oko w oko z czaszką. Ogromna, pokryta pyłem głowa, szczerzyła kły ze swego schronienia wśród skał i otchłani czasu. Kiedy wyciągnął dłoń, aby jej dotknąć, w ręce został mu kieł. Przez chwilę wpatrywał się tępo w trofeum, później wzruszył ramionami i schował ząb do kieszeni. Miał ważniejsze rzeczy na głowie niż zajmowanie się starymi kośćmi. Wznowił wspinaczkę. Przedtem było ciężko, ale teraz, kiedy osłabł, droga zmieniła się w prawdziwą mordęgę. Od szczytu dzieliło go tylko kilka metrów, kiedy spostrzegł, że przestał się pocić. To musiało coś znaczyć, ale nie pamiętał co. Ruszył dalej, zdecydowany pokonać ostatnie kilka kroków, nim odpadnie od ściany. Kiedy wyszedł na powierzchnię, znów uderzyła go fala rozgrzanego powietrza. Na drżących nogach wstał, żeby skonsumować nagrodę za te wszystkie wysiłki. W każdym kierunku rozciągały się niezmierzone połacie pustkowi. Równie dobrze mógłby stać teraz na Marsie. Odległe kształty rozmywało przez falowanie rozgrzanego powietrza, a może to jego wzrok odmawiał już posłuszeństwa. Kompletnie pokonany, opadł ciężko na ziemię. Na domiar wszystkiego wylądował na wielkim głazie. Przechylił się w lewo i uderzył całym ciężarem o następną skałę. Sam wstał chwiejnie, postanawiając odrzucić natrętne kamienie. Zapomniał jednak o gniewie, kiedy zanalizował widok, który pojawił się w jego mocno zawężonym polu widzenia. Dookoła leżało znacznie więcej odłamków skalnych. Były ustawione w linii. Nie, tworzyły raczej jakiś kontur, w dodatku ludzkiego kształtu. Postanowił okrążyć dziwny obiekt i upewnić się, że dobrze widzi, ale kostka, mocno nadwerężona po wspinaczce, odmówiła posłuszeństwa. Upadł ciężko na ziemię i krzyknął w ostatnim proteście umęczonego ciała. Ostrza bólu wycięły drogę w ciemność. Odzyskawszy przytomność, Sam wpatrywał się w pociemniałe wieczorne niebo. Był słaby, prawie bezwładny. Czuł się zgubiony i miał ochotę płakać, ale w organizmie nie było chyba dość wody. Koniec nadchodził, bo ból przybrał postać odrętwienia, którego obecność całkowicie zaakceptował. Czuł spokój, zupełne oderwanie od cielesnej powłoki. Świat naokoło wydawał się zamazany, a zarazem niezwykle wyrazisty. - Czy tu właśnie przyjdzie mi umrzeć? - spytał pierwszą gwiazdę, jaka wzeszła po wschodniej, granatowej części nieboskłonu. - To zależy. Poszukał wzrokiem źródła głosu, ale nikogo nie znalazł. Leżał zupełnie sam na płaskiej wysoczyźnie, jeśli nie liczyć wychudłego psa, który przypominał nieco jego lnu. Ale to niemożliwe. Psy nie żyją na takich pustkowiach. To musiał być kojot. W każdym razie z pewnością nie potrafił mówić. Zwykła halucynacja. - Jesteś iluzją- stwierdził pod adresem zwierzęcia. To z kolei wyszczerzyło kły w cierpkim uśmiechu. - Dasz sobie rękę uciąć, co? Sam postanowił nie przerywać tej gry z własnym obłędem. Co to w końcu szkodzi? - Jeżeli rzeczywiście istniejesz, to o co tu w ogóle chodzi? - Leżysz w kręgu snu. - Gdzie? - W kręgu snu. To takie miejsce, w którym miewa się wizje. Dawniej Indianę uważali, że ma dużą moc. Zamierzasz leżeć tu całą noc? Sam przetoczył się kawałek, żeby lepiej widzieć zwierzę. Nie czuł bólu, nic dziwnego zresztą. Przecież właśnie roił w gorączce. Usunięcie bólu było po prostu drobną uprzejmością ze strony jego mózgu. - W takim razie, kim albo czym jesteś? - Mów mi Pies. Ty i ja zostaniemy dobrymi kumplami. Mam co do tego głębokie przeświadczenie. - Nie wierzę ci. Ty nie możesz istnieć. - Co znaczy "nie mogę istnieć"? Rozmawiasz ze mną, ja odpowiadam. Jak możesz w to nie wierzyć? Ogłuchłeś? - Ale w tym wszystkim nie ma sensu. Pies pokiwał głową i na swój sposób chyba wzruszył ramionami. - Ani interesu. Ale na razie nie mówmy o pieniądzach... Sprawa była naprawdę niewiarygodna. Sam przetoczył się z powrotem na plecy. - Odejdź. Nie widzisz, że umieram? - A chcesz umrzeć? -Nie. - W takim razie nie mogę ci pomóc. - Pies odbiegł parę metrów i usiadł tyłem. Sam poczuł się nieco zbity z tropu. Jak wytwór własnej wyobraźni może traktować go w taki sposób? Przecież to jego ostatnie chwile. Pies obejrzał się przez ramię. - Umierać jest łatwo. To pospolita rzecz. Prawdziwa zabawa zaczyna się dopiero później. - Wkrótce przekonam się o tym osobiście. Mózg skwierczy mi już od tego gorąca. Ale taki los mi widać pisany. - Sam usiadł i objął kolana ramionami. - Niedługo ulegnę zupełnemu odwodnieniu. - Nareszcie. Wiedziałem, że zaczniesz gadać z sensem. - Pies przydreptał i usiadł przed Samem. Sam wpatrywał się w oczy zwierzęcia. Jasnobrązowe tęczówki sprawiały wrażenie bardzo starych, wypełnionych nieludzką wiedzą. Trudno się było oprzeć tym oczom. - Kiedy umrę, nikt już nie pomoże mojej siostrze. I nikt nie odnajdzie morderców Hanae. - Nadal wszystko ci się miesza i używasz złych określeń. - Pies pokręcił głową. - Zamiast "kiedy" powinieneś wstawić Jeśli nie". - Wkrótce słowa przestaną się liczyć. Umieram. - Podwójna prawda. Ale przygotowałem słowo, które będzie dla ciebie znaczyć więcej niż cokolwiek w życiu. - Podczas tej przemowy Pies rósł w górę i wszerz, stając się jednocześnie coraz bardziej niematerialny. Dookoła była szczera noc, daleko do świtu, i przez zamazane kontury Psa Sam widział niezliczoną liczbę gwiazd. Kształt ogromniał, aż wypełnił całą przestrzeń od horyzontu do horyzontu. Później zaczął się gwałtownie kurczyć i wkrótce pochłonął Sama. Słowo zabrzmiało mu w głowie i odbiło się echem po pustkowiach, bezdźwięcznie, choć donośnie. Magia. Poczuł lęk. Obrócił się, zaczął biec. I biegł. Chyba wiele kilometrów, z pewnością dalej, niż mogła pozwolić niewielka przestrzeń wysoczyzny. Nagle smok stanął przed nim na tylnych łapach, jego sylwetka migotała i przybierała najróżniejsze postacie. Chwilami był cały upierzony jak Tessien. Później przypominał wschodniego smoka, długi sinusoidalny kształt z parą nóg zamiast skrzydeł i długimi wąsiskami zwisającymi z uzębionej paszczy. Najczęściej jednak przybierał postać potężnego, pokrytego łuską zachodniego smoka. Skrzydła sterczały mu z pleców i rzucały cień, kiedy wstawał na tylnych łapach i usiłował dosięgnąć Sama pazurami. Widok niósł ładunek grozy, potęgi i nieznanego, i chwilami przybierał opończę śmierci. Ciało Sama przeszył lodowaty dreszcz, wywołując dygotanie głęboko w jego wnętrzu. Uniknął smoczego uścisku i przeskoczył nad pędzącym ogonem. Bestia zawróciła w miejscu i ruszyła w pościg. Samowi przelatywały przez głowę pytania. Jego umysł był odłączony od biegnącego ciała, które w jakiś przedziwny sposób zdołało wyprzedzić wściekłą bestię. Czyżby umarł i teraz schodził do piekła? Czy został skazany na wieczne uciekanie przed potworami? Czy wytrzyma w nieskończoność? Czy będzie chciał? W kieszeni znaleziony kieł wybijał rytm, na którym koncentrowały się jego myśli. Pytania. Pytania. Potrzebował odpowiedzi. Kiedy Pies po raz pierwszy przemówił do niego, Samowi wydawało się, że zna odpowiedź. To co widział, nie było realne, było majakiem umierającego człowieka. W takim razie ucieczka nie miała sensu. Gdy tylko nadeszła ta myśl, smok dopadł go i rozorał mu pazurami ciało. Sam krzyknął i runął bezwładnie twarzą ku ziemi. Dotychczas żaden sen nie przysporzył mu takiego bólu. Równocześnie czuł się nienaruszony. Wstał i ujrzał, jak smok zawraca i gotuje się do drugiego nalotu. Nogi odmawiały Samowi posłuszeństwa, a umysł chciał uciekać. Czy tak właśnie czuł się Begay, kiedy Tessien miała go dobić? Odepchnąwszy pragnienie ucieczki, sięgnął po broń i stwierdził, że kabura jest pusta. Narkoject zniknął. Jedynym przedmiotem, jaki miał przy sobie, który przypominał choć w przybliżeniu jakąś broń, był kieł. Wyłowił go z kieszeni i skierował w stronę nadlatującego smoka. - Dalej, robalu. Skończyłem uciekać. Chodź i złap mnie, jeśli potrafisz. Smok obniżył lot i otworzył szeroko paszczę. Buchnął ogień i oblał Sama. Czuł jego ciśnienie i siarkowy odór smoczego oddechu, ale nie zaczął płonąć. Nie wyczuł też zapachu spalenizny, jak wtedy, podczas spotkania z czarodziejem Rorym w lasach Tiru. Smok zawisł przed nim nieruchomo, wolno bijąc skrzydłami. Czekał. Sam wyciągnął kieł. - Co jest grane? - zakpił. - Kiedy stoimy twarzą w twarz nie możesz mnie dosięgnąć? W odpowiedzi potwór machnął łapą, orząc mu na piersi potrójną szramę. Sam mimowolnie uderzył trzymanym kłem w wielkie łapsko. Smok wzniósł się z rozdzierającym łoskotem skrzydeł, a podmuch uderzył w Sama, nieomal zbijając go z nóg. Bestia zaczęła zataczać kręgi nad jego głową. Z każdym okrążeniem jej kształt ulegał subtelnej zmianie, stając się mniej gadzi, a bardziej ptasi. Przy czwartym okrążeniu, smok przemienił się w wielkiego orła, którego pióra migotały w świetle gwiazd. Wokół olbrzymiego ptaka wystrzeliwały raz po raz błyskawice. Zanurkował w stronę Sama, pochylił głowę w geście pożegnania, a później powoli zawrócił. Nabierał wysokości i z niesamowitą prędkością niknął w oddali. Sam wodził za nim wzrokiem, dopóki ciemny kształt nie rozpłynął się wśród gwiazd. Kieł ciążył mu w dłoni, więc schował go do kieszeni. W tym samym momencie zauważył, że nadal stoi w kręgu snu. Czyżby to wszystko było tylko majakiem jego chorej wyobraźni? - Niezły początek. Sam rozejrzał się i spostrzegł, że Pies waruje obok. Usiadł obok niego. Jeżeli to był sen, w takim razie jeszcze nie dobiegł końca. - Początek? Myślałem, że moim... przeznaczeniem jest umrzeć. Pies wzruszył ramionami, co w jego wykonaniu wyglądało bardzo dziwnie. - Wszyscy śmiertelnicy umierają, ale ty na razie masz z tym spokój. Dostałeś życie w prezencie i masz kilka spraw do załatwienia. Właśnie ruszyłeś odpowiednią ścieżką. -A ty, jak przypuszczam, dotrzymasz mi na niej towarzystwa. - Powiedzmy, że nie będziemy od teraz uważać się za osoby zupełnie obce. - Ale nic poza tym. Pies przekrzywił głowę i spojrzał na Sama z kpiną w oczach. - Może powinieneś podawać się za mojego kuzyna. Sam roześmiał się, a Pies chyba mu zawtórował. Człowiek otoczył ramieniem zwierzę, które przysunęło się bliżej. Biło od niego ciepło i poczucie bezpieczeństwa, a nozdrza Sama wypełniły się tak dobrze znajomym psim zapachem. Bardziej uspokojony niż podczas całego minionego roku, wyciągnął się wygodnie i szybko zapadł w sen. Rozdział 36 Przy jego pierwszym poruszeniu odstawiła posiłek i przyklękła, aby sprawdzić przejawy życia. Puls miał równy i teraz znacznie silniejszy, źrenice w normie. Mrugnął, kiedy uniosła mu powieki. To dobry symptom. Niedługo się obudzi. Usiadła poza bezpośrednim polem jego widzenia. Przebudzenie w jaskrawym świetle słońca będzie wystarczającym szokiem, więc postanowiła oszczędzić mu widoku swojej futrzastej postaci. Po kilkunastu minutach rzeczywiście otworzył oczy, mrugając niepewnie. Kiedy zaczął siadać, położyła mu rękę na ramieniu i zmusiła do leżenia. - Spokojnie, mój drogi - powiedziała kojącym głosem. - Przeszedłeś ciężkie chwile i nie powinieneś się na razie ruszać. Byłeś bliski śmierci. - Myślałem, że już po mnie - powiedział nie odwracając głowy. - Z takimi obrażeniami powinieneś był umrzeć. - Przesunęła się, by mógł ją zobaczyć. Ku jej zaskoczeniu jego oczy pozostały bez wyrazu, twarz zachował spokojną. Jej rozmiary mocno onieśmielały, a większość normów reagowała panicznym strachem na widok jej kłów i pazurów, jak gdyby chciała ich połknąć na jeden raz. Zawsze bawiły ją takie reakcje. Ten człowiek zachowywał się jak w głębokim szoku, chociaż jej zabiegi powinny były usunąć wszelkie fizyczne dolegliwości. Miała nadzieję, że jego duch nie odleciał zbyt daleko i kuracja jest jeszcze możliwa. Mężczyzna był potrzebny. - Masz szczęście, że w porę cię znalazłam. Gdybyś poleżał tu trochę dłużej, nawet moja lecznicza pieśń na niewiele by się zdała. - Lecznicza pieśń? - powtórzył słabo. - Tak, lecznicza pieśń. W ten sposób ratujemy chore albo ranne osoby. Nie sądzisz chyba, że ze szponów śmierci wyciągnęły cię jakieś antybiotyki. - Uniosła rękę i pokazała kroplówkę. - Ale są pomocne. Leż spokojnie, nie będzie bardzo bolało. Nawet nie drgnął, kiedy wbiła igłę. Patrzył na nią zamyślonymi, orzechowymi oczyma. Były w nich ciekawość i spokój górskiego jeziora. Odczekał, dopóki nie skończyła podawać lekarstwo, odezwał się już znacznie mocniejszym głosem. - Kim... czym jesteś? - Taktowny facet - parsknęła. - Mam na imię Jacqueline i jestem, jak ty byś to powiedział, sasquatchem. Sam zmarszczył brwi. - Nie słyszałem jeszcze o białych sasquatchach. O gadających zresztą też nie. - Oj, oj, kiepsko z twoją edukacją. My, sasquatche, już w roku 2042 zostaliśmy oficjalnie uznani za gatunek świadomy przez Komitet Doradczy Narodów Zjednoczonych d/s Metaludzi. To czcigodne ciało nie stwierdziło, żeby niezdolność posługiwania się ludzkimi językami stanowiła jakąkolwiek przeszkodę, chociaż nasi delegaci nie znali nawet języka migowego Perkins-Atabascan. Od tamtej pory minęło trochę czasu, niektórzy z nas postanowili skorzystać z dobrodziejstw technologii. - Odsunęła bujną grzywę z boku głowy i jego oczom ukazało się lśniące infogniazdo. Zaraz obok widniał zasobnik z oprogramowaniem zdolnościowym. Para przewodów biegła po ciemnej skórze w stronę szyi. - Robota na zamówienie. Syntezator mowy z Renraku podłączony do jednostki centralnej Mitsuhama, mogącej tłumaczyć koncepty symboliczne na środki wyrazu. Software ma dograny podprogram do analizy idiomów, który jest nieco idiosynkratyczny, ale znacznie ułatwia życie. Wydaje mi się, że znacznie lepiej powiedzieć "Zjeżdżaj" niż "Odjedź stąd jak najszybciej". Mam rację? Jeśli chodzi o kolor futra, to myślisz, że wszyscy jesteśmy czarni jak te smoluchy z lasów przybrzeżnych? Nuda, a poza tym nie do utrzymania w świetle praw biologii adaptacyjnej. Na północy, w Jukonie, skąd pochodzę, białe futro to normalna rzecz. Ułatwia maskowanie w śniegu, jak sądzę. Jej odpowiedź najwyraźniej go usatysfakcjonowała. Kilkanaście minut przeminęło w ciszy. W tym czasie sprawdziła astralnie postępy w leczeniu. - Co robisz w tych stronach? - Opiekuję się tobą, mój chłopcze. Grymas irytacji przebiegł mu po twarzy. -Nie o to chodzi. W jaki sposób znalazłaś się w tej okolicy? - Z bardzo podobnych powodów, uwierz. Szukałam cię. Obserwowała, jak jego rozdrażnienie przechodzi stopniowo w podejrzliwość. Panowanie nad emocjami było u niego na fatalnym poziomie, dodatkowo osłabione przez jej narkotyki i zaklęcia. Mogła w nim czytać jak w otwartej księdze. - Dlaczego? - spytał. Uśmiechnęła się do niego, pamiętając, żeby nie odsłonić zbyt wielu zębów. - Powiedzmy, że chodziło o interes. - Łowczyni nagród - stwierdził cierpko. -Nie, to bardzo pochopny wniosek. Wolałabym jednak nie wnikać w szczegóły motywów mojego przybycia w te strony. Jego wzrok stwardniał. - OK - oznajmiła wówczas pojednawczym tonem. - Po prostu dostałam zlecenie do wykonania. Bo widzisz, nawet sasquatche muszą pracować, żeby utrzymać się przy życiu. Robię, co każe mój szef, a mój szef polecił mi odnaleźć gościa, którego nazywają Twist. Szef chce tego faceta żywego i zdrowego. Ma temu Twistowi do zakomunikowania kilka słów. - Dla kogo pracujesz? - Dla Genomics. - Uśmiechnęła się w duchu, widząc osłupienie na j ego twarzy. -Ale przecież... - Wiem, złotko. Jak myślisz, skąd w ogóle wiemy o tobie? - Czego się po mnie spodziewacie? - To raczej skomplikowana sprawa i wolałabym, żeby wszystkie jej niuanse naświetlił ci mój szef. - Kwaśne spojrzenie, którym Sam ją obrzucił, sprawiło, że dodała: - Powiedzmy, że jest to bardzo dociekliwy typ i twoja, że tak powiem, wścibskość skierowała jego uwagę na pewną sprawę. Zanim jednak zaczął działać, postanowił sprawdzić, czy posiadasz jakieś dodatkowe informacje. Mój szef uważa chyba, że możecie znaleźć w tej sprawie, nazwijmy to, wspólnotę interesów. Chce pogadać, więc wysłał mnie po ciebie. Lokalizowanie twojej rezydencji w San Francisco szło mi bardzo opornie i kiedy wreszcie wpadłam na ślad, zdążyłeś już wyjechać z panem Begayem. Prawdziwe nieszczęście, że pierzasty robal od- nalazł go przede mną. Ale fortuna kołem się toczy i ciebie z kolei ja odnalazłam pierwsza. Ci najemnicy zabraliby cię z pewnością do pana Drake'a albo zabili na miejscu. A teraz, kiedy odzyskasz nieco sił, zabiorę cię w podróż do Quebecu. Na spotkanie z szefem. - Wprost nie mogę się doczekać - oznajmił Sam z uśmiechem, który ominął jego oczy. -Ale na razie czy masz trochę wody? Wyciągnęła manierkę i uniosła mu głowę, żeby mógł bezpiecznie wypić kilka łyków. - Nie za dużo naraz - ostrzegła. Później Sam leżał w milczeniu, ale nie spał. Chciała mu podać środek uspakajający, żeby łatwiej zniósł trudy podróży. W końcu jednak powieki zaczęły mu ciążyć i zwyciężyło zmęczenie. - Masz zamiar ponownie wykonać leczniczą pieśń? - Jego słowa były ciche i niewyraźne. - W razie konieczności. - Chciałbym być wtedy przytomny. - Jasne. Mruknął coś w odpowiedzi, a później zamknął oczy i zapadł w sen. Dobrze, bo potrzebował odpoczynku. Dopiero jutro będzie można bezpiecznie przetransportować go do śmigłowca. Poza tym nie miała pewności, czy rzeczywiście chce, żeby słyszał jej uzdrawiającą pieśń. Podczas zabiegów magicznych Jaq zwróciła uwagę na moc wypełniającą Sama. Jego aura była silna, reagowała obronnie i odkształcała się podczas kuracji. Wyczuła jednak, że te reakcje są instynktowne, jak dotąd nie kierowane. To odkrycie pobudziło jej ciekawość, bo ani dossier, ani archiwa Renraku nie wspominały słowem o jego aktywności magicznej. Jeszcze bardziej zadziwiający był fakt, że miał przy sobie teczkę z chipami instruktażowymi przeznaczonymi dla ucznia wstępującego na hermetyczną ścieżkę maga. Pobieżne badanie jego potencjału wskazywało jednak na większe pokrewieństwo z jej praktykami szamańskim. Zadowolona, że zapadł w głęboki sen, podała mu jeszcze jedną porcję środka uspakajającego. Nie chciała, żeby odzyskał przytomność, zanim dotrą do miejsca przeznaczenia. Okrywszy go szczelnie, podeszła na skraj płaskowzgórza i spojrzała w kierunku pustkowi. Chciała przemyśleć parę spraw. Odpięła fałszywy syntezator mowy, podrapała miejsce swędzące od przylepca, później przygładziła grzywę. Z plecaka wyciągnęła pakiet zdjęć, które znalazła, u Vernera w torbie z chipami. Stare fotografie były w wielu miejscach poplamione i zmięte od wystawiania na niepogodę i błoto, ale nowsze, na plastikowym papierze, zachowały niezły wygląd. W większości były to zdjęcia migawkowe i kilka portretów różnych osób. Sprawiały wrażenie zwyczajnych rodzinnych fotografii, kroniki ludzi i zdarzeń stanowiących część życia Vernera. Powinny zostać, oczywiście, przebadane pod kątem ukrytych danych. Odkładając zdjęcia, wzięła do rąk teczkę z chipami. Ona również zostanie dokładne sprawdzona, ale Jaq nie podejrzewała, żeby znaleziono w niej cokolwiek godnego uwagi. W każdym razie nic ukrytego. Między chipami instruktażowymi leżała Biblia. Większość magów, bez względu na wyznawaną trądy ej ę, niewiele miała wspólnego ze zorganizowaną religią. Był jeszcze narkoject, pacyfistyczna broń. Raczej rzadkość wśród shadowrunnerów, ale przecież ten facet był nowy w podziemiu. Ciekawski i pełen sprzeczności. Tego typu osobowości są nieprzewidywalne i trudne do sterowania. Verner nie sprawiał wrażenia pionka pasującego do gry jej szefa. Rozdział 37 Notka głosiła: "Idź do drzwi na końcu i czekaj." Sam ruszył w kierunku wskazanym przez pielęgniarkę. Korytarz był pusty i cichy. Przy słabym oświetleniu i z ciemną betonową posadzką miejsce to nie sprawiało wrażenia zaawansowanego technologicznie. Minął kilkoro drzwi, większość dostatecznie wielkich, żeby przepuścić ciężarówkę, chociaż kilka przypominało rozmiarami te od jego izolatki. Żadne drzwi nie miały oznaczeń, a czujne kamery zawieszone pod sufitem w szklanych bańkach ostatecznie odwiodły go od pomysłu, żeby zajrzeć do środka. Jego kroki odbijały się echem od szeroko rozstawionych ścian, wystukując jednostajny rytm. Jeżeli maszerował nieco wolniej niż zwykle, to przyczyną tego była ciągła dolegliwość w boku i słabość mięśni po tylu dniach leżenia. Gruba tkanina nowych ubrań drażniła skórę, a nogi miał jak z waty. Kostka przestała boleć, ale w ciągu ostatnich dni niewiele chodził. Podczas okresu rekonwalescencji jedynymi gośćmi w jego izolatce byli lekarz i dwie pielęgniarki. Niewiele się od nich dowiedział, bo mówili wyłącznie po francusku i zdawali się nie rozumieć angielskiego ani japońskiego. Jedyną pamiątką po Jacqueline była karteczka, w której prosiła go, żeby był cierpliwy i wracał do zdrowia. Gdyby nie te kilka słów na papierze, skłaniałby się do wniosku, że i ona stanowiła część jego dziwnych snów. Kiedy się przebudził, przede wszystkim wstał ł sprawdził sterownik drzwi. Zmartwił się stwierdziwszy, że nie jest w stanie ich uruchomić, ale i tak był zbyt słaby, żeby próbować ucieczki. Zresztą dokąd miałby pójść? Nie wiedział nawet, dokąd go zabrano. A jedyną częścią garderoby w pokoju był szpitalny kitel - niezbyt odpowiedni strój do podróżowania. Lekarz i pielęgniarki byli kompetentni, lecz zupełnie niekomunikatywni. Ich język w pewnym stopniu wskazywał na to, że znajdują się w Quebecu, ale jeszcze niczego nie przesądzał. Nawet nie drgnęli, kiedy wymówił słowa "Quebec" i "Genomics", wyrazy chyba dla nich dostatecznie zrozumiałe. Czyżby Jacqueline kłamała mówiąc, że ma zamiar zabrać go do Genomics, kwatery jej mocodawcy ? Gdziekolwiek się znajdował, sprzęt medyczny i opieka, jaką nad nim roztoczono, były najwyższej klasy. Szybko odzyskiwał siły. Drugiego dnia jedna z pielęgniarek przyniosła tacę z czytnikiem i kilkoma drobiazgami, które Sam miał przy sobie podczas lotu Małym Orłem. Był tam także narkoject, oczyszczony i naoliwiony. Amunicja została usunięta z magazynka. Sam ze smutkiem obejrzał zniszczone fotografie i obiecał sobie, że kiedy to wszystko dobiegnie końca, postara się o duplikaty. Z torby nic nie zginęło i przeglądanie jej zawartości stanowiło jedyną alternatywę wobec nagich ścian. Ponownie odczytał ustępy Biblii, które zawsze podnosiły go na duchu, ale tym razem nasuwały mu się dziwaczne interpretacje świętych słów. Zaczął się nawet zastanawiać, co o tych wersetach powiedziałby Pies. Wspomnienie Psa przywołało myśli o magii i w ten sposób zaczął przeglądać instruktażowe chipy od profesora. Niektóre opisy doświadczeń astralnych przywodziły na myśl rojenia, jakich doznawał na płaskowzgórzu. Ostrożnie spróbował ćwiczeń na projekcję astralną. Pierwsza próba wywołała uczucie lekkości, a kolory w pomieszczeniu uległy przemieszaniu, podobnie jak to miało miejsce na tamtym tarasie skalnym. Po przeczytaniu odnośnego tekstu oczekiwał, że będzie mógł przechodzić przez ściany, ale pozostał na łóżku, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Podczas jednego z ćwiczeń do pokoju weszła lekarka. Wydawało się, że jest pełna zielonego światła, które emanowało przez całą skórę, z wyjątkiem skrawka szarości na prawym palcu wskazującym. Ten widok otrzeźwił Sama; spostrzegł, że palec jest obandażowany. Oszczędzał siły i ćwiczył dalej, ale nigdy już nie osiągnął podobnego stanu, kiedy inna osoba znajdowała się w tym samym pomieszczeniu. Teraz, gdy zbliżał się do wielkich podwójnych drzwi, które kończyły korytarz, przyszło mu do głowy, że jego wizje astralne są jedynie dalszym ciągiem halucynacji. Gdyby były realne, to mógłby przecież zobaczyć, co jest po drugiej stronie . Co szkodzi spróbować? Skupił się i wymusił zmianę. Światło przybladło, rozpoczęła się przemiana kolorów i nagle wszystko wróciło do normalności, a Sam wylądował na podłodze. Ten upadek wywołał w pamięci obrazy krasnoludzkiego maga w stróżówce u Laverty'ego i ochroniarza Sato. Obaj sprawiali wrażenie zaspanych, niezbyt przejętych obowiązkami. Teraz Sam zrozumiał, na czym polegała ich praca - korzystali z projekcji astralnej, a ich ciała były pogrążone we śnie. Wstał, podszedł do ściany korytarza i oparł się o nią. Tekst w podręczniku nie wspominał ani słowem, że można stracić kontrolę nad mięśniami, zalecał jedynie wykonywanie ćwiczeń na leżąco. Teraz już wiedział dlaczego. Zebrawszy siły, spróbował jeszcze raz. Kiedy kolory zmieniły się, przesunął punkt odniesienia do drzwi i po chwili wahania pchnął go dalej. Na ułamek sekundy pociemniało, a później ujrzał wnętrze komnaty po drugiej stronie. Albo tak przynajmniej mu się wydawało. Bezpośrednio za drzwiami znajdował się przedpokój, z którego wchodziło się do większego pomieszczenia. Na ścianach wisiały piękne obrazy, o bardzo zróżnicowanej tematyce. W pierwszej chwili urok owych malowideł i rzeźb stojących poniżej oczarował Sama, ale kiedy jego wzrok spoczął na potężnym gospodarzu tego pokoju, natychmiast zapomniał o całej reszcie. Za przezroczystą ścianą, na kopcu ze złota, srebra i drogich kamieni leżał smok. Bestia sprawiała wrażenie wykutej w żółtym krysztale, który rzucał silne refleksy przy każdym poruszeniu. Promyki światła, niczym miniaturowe aureole, błyskały nad jej łbem. Smok prowadził rozmowę z wysoką, pokrytą futrem istotą, w której Sam na pierwszy rzut oka rozpoznał Jacqueline, choć teraz wyglądała inaczej. Sasquatchka nosiła plecak, a na jej szyi wisiał amulet dziwnego kształtu. Przy boku jaśniała mniejsza aureola. Sam nie zdążył zaobserwować nic więcej, bo Jacqueline skłoniła się, jakby odebrała odpowiednie rozkazy. Sam lękał się, że po zakończeniu rozmowy smok wykaże wzmożoną czujność i w jakiś sposób wyczuje obecność intruza. Pragnął za wszelką cenę uniknąć zdemaskowania, bo takie podglądanie mogłoby w najlepszym przypadku zostać uznane za nietakt. Wiedział doskonale, że gra toczy się o wysoką stawkę, i nie chciał na samym wstępie pogarszać swojej pozycji w oczach gospodarza, bez względu na charakter, w jakim tu się znajdował. Poza tym nowo pozyskana umiejętność stanowiła niewątpliwy atut, tym większy, im dłużej trzymany w tajemnicy. Wycofał się. Sam stał pośrodku korytarza, kiedy ciężkie drzwi otworzyły się na oścież i z komnaty wyszła atrakcyjna kobieta o srebrnoblond włosach. Miała na sobie urzędowy strój, ale jej naszyjnik był identyczny z tym, który nosiła Jacqueline. - Ach, Monsieur Verner - oznajmiła. - Może pan wejść. W żaden sposób nie zdradziła się, że go rozpoznaje, nie okazała również, że wie cokolwiek o jego szpiegowskich zabiegach. Sam skinął głową i minął ją zastanawiając się, o co w tym wszystkim chodzi. Tuż za progiem obszernej sali jego spojrzenie natychmiast przykuł smok. Złote łuski potwora jasno błyszczały, jak gdyby stanowiły integralną część wielkiego skarbu, na którym spoczywał. Długą szyję miał wygiętą w łuk, a głowę wspartą o pagórek klejnotów. Sprawiał wrażenie pogrążonego we śnie. Sam podszedł bliżej, ostrożnie stawiając kroki. Po błyszczących aureolach nie zostało nawet śladu, ale podejrzewał, że magia, której były zwiastunami, nie zniknęła zupełnie. Błękitna ściana również znalazła się poza możliwościami jego percepcji, lecz poczuł mrowienie, kiedy minął miejsce, w którym do niedawna stała. Spojrzawszy pod nogi, dostrzegł linię tajemniczych symboli wyrytą na posadzce. Dopiero z bliska mógł ocenić prawdziwe rozmiary smoka. Jego łeb był dłuższy od Sama, a kilka zębów sterczących z łuskowatej paszczy miało wymiary odpowiadające długości ludzkiej ręki. To był pierwszy zachodni smok, do którego podszedł tak blisko, ale coś w tym potworze wydawało mu się znajome. Sam złożył to na karb woni, która bardzo przypominała zapach roztaczany przez Tessien. Postąpił jeszcze kilka kroków, aż poczuł, że smoczy oddech szarpie mu delikatny materiał nogawki. Obecność potwora przyprawiała o dreszcze i Sam chciał jak najszybciej uciec. Stał jednak w miejscu, chociaż kolana miał jak z gumy, a nogi strasznie wiotkie. Powinien odezwać się pierwszy? Jak zacząć rozmowę ze smokiem? Ślepia rozwarły się, mierząc go wzrokiem z ciekłego opalu. - Nazywam się Lofwyr. Samowi wydawało się, że słowa docieraj ą przez uszy, ale szybko zorientował się, że smoczy głos rozbrzmiewa wyłącznie w jego głowie. Nie wpadł na to wcześniej, chociaż Tessien rozmawiała w ten sam sposób. Ten stwór był jednak znacznie bardziej niebezpieczny niż upierzemy wąż. Bardzo go to zmartwiło. Bestia leżała przed nim prawie drzemiąc, podczas gdy Tessien zniszczyła pan-cera ogniem i magią. Sam przełknął nerwowo ślinę, z nadzieją, że jego głos zabrzmi spokojnie. - Niektórzy nazywają mnie Twist - oznajmił. - Nie ma ich wielu, tych niektórych, Samuelu Vernerze. - Rozbawienie przecięło powietrze. - Chociaż spodziewam się, że ich liczba wzrośnie. Zbity z tropu żartobliwym tonem i zaskoczony po usłyszeniu swego prawdziwego nazwiska, Sam zapomniał nieco o strachu. - Wiesz kim jestem? - Jak widać. Smok miał przewagę, bo dużo wiedział o swoim rozmówcy, natomiast Sam błądził w ciemnościach. W jaki sposób ten potwór zdobył tyle informacji? Złość dodała Samowi odwagi. - Czego ode mnie chcesz? Po co mnie tu ściągnąłeś? - spytał. - Jesteś tu, ponieważ mam ochotę ci pomóc. Pomoc była ostatnią rzeczą, jakiej Sam oczekiwał od smoka. - Ale dlaczego? Przecież nawet się nie znamy. - Moje pobudki niech nie zaprzątają ci głowy. Jak Jacqueline zdążyła cię już poinformować, łączą nas wspólne interesy z firmą Genomics. Zaprzeczenie wszystkiemu wydawało się najbezpieczniejszym wyjściem, pod warunkiem oczywiście, że potwór nie potrafił czytać w myślach. - Nie prowadzę żadnych interesów z Genomics. - Wynająłeś deckera, który węszył w kartotekach personalnych tej firmy. -A tobie co do tego? - spytał Sam z udawanym oburzeniem. - Jesteś gliną? Zamierzasz wytoczyć mi proces o kradzież danych czy jak? - Jaki wojowniczy z ciebie osobnik. - Wyraz, z jakim smok spoglądał na Sama, pozostawał niewzruszenie łagodny. Sam wyczuwał w tej tolerancji pogardę. -A. A. Wilson, pracownik Genomics, interesuje cię w szczególny sposób. -No i? - Panie Verner, nie jesteś dzieckiem swojego gatunku. Odłóżmy na bok te gierki. Normalnie niewiele by mnie obchodziły twoje sprawy, ale w wyniku zamieszania, które wywołałeś, wyszły na jaw pewne malwersacje dokonane na moją niekorzyść. Doktor Wilson wykorzystywał nielegalnie środki i personel Genomics dla swoich celów. Chociaż czasami tego typu działalność zasługuje na uznanie, nie zechciał on zdawać mi relacji z osiągniętych poste- po w. Jako jego dobroczyńca wspierałem go, mówiąc w przenośni karmiłem i ubierałem, a teraz on okazał wdzięczność darując owoce swej pracy innej osobie. Miałeś sposobność poznać pana Drakę^? Aż za dobrze, pomyślał Sam. - Widzę, że tak. Sam rozluźnił mięśnie twarzy, zdając sobie sprawę, że do wyczytania nienawiści nie potrzeba sondy umysłowej. - Zamierzasz pomóc mi w doprowadzeniu go przed oblicze sprawiedliwości? Ma kilku ludzi na sumieniu. - Jedyną odpowiedzią na śmierć jest inna śmierć, Samuelu Vernerze. Doświadczyłeś od niego niegodziwości, mnie jednak, jak dotąd, nie wyrządził większej szkody. Gdyby się do tego posunął, wówczas mógłbym podjąć niezbędne kroki. Lecz odpowiadające mi rozwiązanie niekoniecznie musi odpowiadać tobie. Moje ewentualne poczynania trudno byłoby usprawiedliwić przed jakimkolwiek z twoich sądów. Drakę nie popełnił przeciw mnie żadnego przestępstwa. Czy ukradł coś albo zabił któregoś z moich pracowników? Jak dotąd skorzystał jedynie z usług wiarołomnej osoby, którą w swoim czasie spotka zasłużony los. Za sprawą przypadku albo świadomego działania, wszelkie dowody świadczące o nielegalnym wykorzystaniu środków Genomics prowadzą wyłącznie do doktora Wilsona. Człowiek ów został oszukany przez kłamliwy język i wierzy niezachwianie, iż pracuje dla własnego interesu. Ostatecznie doktor Wilson zostanie zwrócony Ziemi, a ja pozbędę się spodziewanych zysków. Wielką zarozumiałością ze strony intryganta jest wierzyć, iż może uszczknąć część z mojej pieczeni. Uważam plany tego człowieka za... obraźliwe. - W powietrzu zawisło wrażenie zamyślenia. - Poinformowano mnie, że ty również uważasz postępowanie pana Drake'a za obraźliwe. W tym miejscu plączą się nici naszych interesów. - Chcesz więc, żebym zrobił coś w sprawie Drake'a. - Sam wyczuł zgodę płynącą od smoka i zaczął podejrzewać, co Lofwyr może mieć na myśli. - Nie zabiję go dla ciebie. - Rozumiem. Jeżeli jednak to zrobisz, będziesz działał na własny rachunek. - Czego w takim razie oczekujesz? -Na razie pragnę poznać istotę planu pana Drake'a. Czuję wzbierającą irytację. Chcę, żebyś kontynuował działalność skierowaną przeciw niemu, odkrył jego zamierzenia i powiadomił mnie o wszystkim. - Dlaczego nie poślesz Jacqueline? Nieźle jej idzie wyszukiwanie różnych rzeczy, poza tym figuruje już na twojej liście płac. Skąd ja w tym wszystkim? - Jesteś graczem, którego nikt nie bierze pod uwagę. Graczem? Ludzie cierpią i umierają, a temu stworowi wydaje się chyba, że to wszystko jest częścią jakiejś gry. Czy smok traktuje ludzi jak pionki, które można dowolnie rozstawiać po szachownicy? Smok wysunął pazury i przejechał nimi po posadzce pełnej kosztowności. Odmowa współpracy nie spotkałaby się chyba z jego zrozumieniem. - Czy zrobisz to, o co proszę? Sam bał się odmówić i lękał powiedzieć tak. Potrzebował rozwiązania, które nie rozeźliłoby smoka. - Co dostanę w zamian za wykonanie twojego zlecenia? - Wiele pieniędzy i nową tożsamość. Obu tych rzecz}' będziesz potrzebował, żeby odnaleźć siostrę i przywrócić jej pierwotny status. - Skąd o niej wiesz? - Wywiad, Samuelu Vernerze. Z pewnością doceniasz wartość dobrego wywiadu. -A kiedy to wszystko dobiegnie końca, przestanę dla ciebie pracować? - Jeżeli uznasz to za stosowne. Potrafię być szczodrym pracodawcą, Jacqueline może potwierdzić. Dopóki człowiek jest małym dobrym samurajem, ślepym na wszystko z wyjątkiem rozkazów, pomyślał Sam. -A jeżeli zabiję Drake'a? Zatrudniasz również morderców? - Twoja sprawa, w jaki sposób załatwisz rzecz z panem Drake'em. Ja proszę jedynie o informacje. Kiedy zlecenie zostanie wykonane, a ty przy okazji nie znajdziesz się w konflikcie z miejscowymi władzami, po definitywnym zakończeniu całej historii możesz skontaktować się ze mną za pomocą kodu komunikacyjnego, który otrzymasz przy wyjściu. Mogę uczynić twą nową drogę znacznie łatwiejszą, Samuelu Vernerze. Bezgłośne słowa smoka niosły obietnicę nie tylko materialnej pomocy. Propozycja treningu magicznego nie należała do rzeczy powszednich. Dlaczego każda ważna osobistość, jaką Sam spotykał na swojej drodze, chciała uczyć go magii? On nie chciał zgłębiać jej tajników. Pragnął pozostać sobą. Czy oni nie potrafią tego zrozumieć? - Nie potrzebuję twojej pomocy. Niedowierzanie wezbrało między nimi, przechodząc następnie w rozbawienie. - Ten pan Drakę, którego ścigasz, jest kimś więcej niż można z pozoru sądzić. Będziesz w nim miał groźnego przeciwnika. - Dam sobie radę. Smok przymknął powieki i powróciło niedowierzanie. - Doskonale. Zakończono już odpowiednie przygotowania i możesz wracać do Seattle. -Nie zgodziłem się jeszcze pracować dla ciebie. - Zrobisz, co ci kazałem. Oczy zamknęły się. Rozmowa była skończona. CZĘŚĆ 3 Tam jest niebezpiecznie Rozdział 38 Dr Andrew A. Wilson usiadł za biurkiem czytając list polecający. W tym czasie Sam przyglądał się swemu własnemu zdjęciu na załączonej plakietce identyfikacyjnej korporacji. Dobrze ostrzyżone jasne włosy i świeżo zapuszczona broda okalały wąską twarz o spokojnych, nieco znudzonych, orzechowych oczach. Stracił na wadze, ale nie wyszło mu to na złe. Krój garnituru wskazywał na konserwatywnego przedstawiciela aparatu administracji. Facet ze zdjęcia wyglądał na człowieka, któremu nieźle się powodzi. Zdjęcie nie mówiło jednak nic o dotkliwych i gorzkich doświadczeniach, które spotkały Sama podczas minionych ciężkich dni. Miał nadzieję, że to wystarczy, by przejść obronną ręką przez ten mały rajd po korporacyjnym świecie. Gdy kobieta, którą znał jako Jacqueline, wpychała go na pokład odrzutowca udającego się na terytorium Genomics, usłyszał, że karta identyfikacyjna ma być ważna jeszcze tylko dzień. Przez ten czas miał być Samuelem Yossem, dyplomowanym księgowym korporacji Genomics, z zadaniem przejrzenia akt personelu doktora Wilsona. - Czysta rutyna, doktorze. Wilson skinął potakująco głową, ale minę miał kwaśną kiedy wyciągał dysk z konsoli na biurku. - Zdaje się, że wszystko jest w porządku, panie Voss. Mam nadzieję, że czas się panu nie dłużył. - Skądże. - Sam uśmiechnął się blado. Sądził, że to właściwa odpowiedź w sytuacji, gdy dygnitarz korporacji okazuje niezadowolenie wobec księgowego. Taka przynajmniej byłaby odpowiednia w Renraku, ale Sam nie znał subtelności protokołu korporacyjnego Genomics. - Świetnie. - Wilson wydawał się zadowolony. - Postaram się, żeby przygotowano dla pana stację roboczą. - Wydaje mi się, doktorze Wilson, że moje wytyczne wskazywały, iż mam pracować w pańskim biurze. - To absolutnie nie wchodzi w rachubę. - Ta stacja zapewnia najbardziej bezpośredni dostęp do akt pańskich ludzi. Sprawa wymaga pewnej poufności. Z pewnością wiceprezes Fleureaux... - Dobrze, już dobrze. Już dobrze. Nie ma potrzeby niepokoić wiceprezesa. - Wilson podniósł plakietkę identyfikacyjną i dyskietkę z listem wprowadzającym. - Stacja jest tam, w kącie. - Świetnie, dziękuję panu - powiedział Sam odbierając dokumenty. Podszedł do komputera i położył walizkę na podłodze. Prostując się wskazał na blokadę. - Byłby pan tak łaskaw? Wilson dźwignął się niezgrabnie i dołączył do Sama przy stacji. Wcisnął kciukiem klucz w mechanizm blokady i pilnując, by Sam nic nie dostrzegł, wpisał właściwy kod dostępu. Kiedy komputer oznajmił gotowość krótkim piskiem, Wilson cofnął się, żeby zrobić Samowi miejsce, po czym stanął za jego lewym ramieniem. Z dłońmi spoczywającymi lekko na klawiaturze, Sam spojrzał na Wilsona. - Sir, czy muszę przypomnieć panu, że Międzynarodowy Akt Praw Pracowników Korporacji z 2035 wyraźnie określa prawa menedżerów w zakresie wglądu w osobiste zapisy finansowe pracowników? Może to nastąpić tylko po zrealizowaniu procedury 3329-11 i po dostarczeniu dowodów nadużyć, wykroczeń, powiązań przestępczych albo nielojalności ze strony pracownika. - Ale pan będzie to przeglądał. - Doktorze Wilson, ja jestem dyplomowanym księgowym. Rozdział 35.22 MAPPKor-u jasno zezwala na okresowe przeglądy danych aż do zielonej strefy bezpieczeństwa w ramach przeglądów dotyczących godziwych odszkodowań. Takie kontrole mogą być wszczęte zawsze na wniosek legalnie wybranego rzecznika do spraw odszkodowań albo co najmniej raz do roku przez zarząd. Dodatkowo, w pewnych rejonach, agencje rządowe mogą żądać dokonania takich przeglądów, w celu ustalenia, czy spełniane są wymogi podatkowe, zatrudnieniowe, kwaterunkowe i inne. Ponadto... - Wystarczy - uciął Wilson. - Ile panu to zajmie? - To drobna kontrola. Nie więcej niż dwie, może trzy godziny. Wilson skrzywił się i wypuścił powietrze przez nos. - Proszę powiedzieć sekretarce, żeby mnie zawołała, gdy pan skończy. Będę w trzecim laboratorium. - Dobrze, sir. Miłego dnia. Sam zdołał powstrzymać się od śmiechu, kiedy zły i zrezygnowany Wilson opuszczał pokój. Nie miał bladego pojęcia, co zawiera rozdział 35.22, ale najwyraźniej podobną wiedzą rozporządzał doktor. Pamiętając o tępym spojrzeniu Wilsona podczas rzeczowej recytacji rozdziałów i paragrafów, Sam wątpił, by kierownik badań to sprawdził. Nie tracąc czasu zabrał się do pracy. Stacja robocza różniła się nieco od komputerów, na których dotąd pracował, dał więc sobie parę chwil, by ją sprawdzić. Cyberterminal Wilsona nie miał wyjścia na infogniazdo, co Sam przyjął z ulgą. Dekowanie niosło ze sobą ryzyko, czym w takiej sytuacji nie musiał się przejmować. Wydobył z walizki kartridż - następny prezent od Jacqueline. Podobnie jak karta identyfikacyjna miał wbudowany timer, a Sam podejrzewał jeszcze inne ograniczenia. Wcisnął go w odpowiedni słot i włączył. Urządzenie zaczęło natychmiast otwierać pliki, a specjalny program przeglądał je w tempie zawodowego deckera. Kiedy wszystkie zapisy finansowe Wilsona przewinęły się przez ekran, Sam rozpoznał wśród nich kilka odkrytych wcześniej razem z Dodgerem w San Francisco. Osobiste zapisy doktora odpowiadały pieniądzom Drake'a. Albo w takim przekonaniu chip Lofwyra miał go utwierdzić. Smok mógł grać nie fair. Mógł powielić informacje, które Sam już wcześniej uzyskał, i tym samym upewnić go, że istnieje związek między doktorem a Drake'em. Tak rozmyślając Sam zdał sobie sprawę, że być może zaczyna rozumieć życie pośród cieni, ale potrzebna jeszcze do tego była spora doza paranoi. Kiedy skierował chipa na pliki z danymi Wilsona, ekran monitora szybko wypełnił się wykazami dokumentów. Nie było wśród nich zabezpieczonych plików badawczych, ale Sama to nie zaskoczyło. Hojność Lofwyra nie rozciągała się na rewelacje dotyczące prac Wilsona. Z ciekawości Sam wszedł do pliku zawierającego dane osobowe kierownika badań. Nie znalazł nic nadzwyczajnego, informacje przedstawiały stały postęp kariery Wilsona, z jedną albo dwoma reprymendami za przekroczenie budżetu przy drugorzędnych projektach. Nie było tu nic, co mogłoby wskazywać na niezadowolenie korporacji z Wilsona albo jego pracy. Sam zauważył nawet, że Wilson zgłosił kilka prób przekupstwa oraz usiłowania agentów United Oil, by nakłonić go do opuszczenia Genomics ze względu na badania nad organizmami o zmienionej puli genów. Jeśli doktor pracował poza korporacją, to z pewnością bez wiedzy swoich szefów. Bardziej niż kiedykolwiek Sam zapragnął poznać istotę badań Wilsona. Spróbował ponownie, nakazując chipowi wyszukać pliki badawcze, ale jedynym rezultatem był komunikat: "niewłaściwe polecenie". Zastosowawszy kilka sztuczek, które wpoił mu Dodger, stworzył program łamiący na cyberterminalu i potraktował nim chip Lofwyra. Jego program prześliznął się po algorytmach chipa, pozostawiając programy penetrujące urządzenia do dyspozycji Sama. Szczerząc zęby z satysfakcji, Sam polecił chipowi skopiowanie własnych procedur na pusty kartridż. Wcisnął go w7 wejście na konsoli i ledwie zdążył wyciągnąć z powrotem, gdy chip wyświetlił napis: "Próba kopiowania spowoduje wymazanie danych." Sam westchnął; warto było spróbować. Jeśli miał zrobić cokolwiek z wystrzałowym otwieraczem do puszek Lofwyra, musiało nastąpić to dzisiaj. Posłał chip w pogoń za plikami badawczymi Wilsona. Po godzinie wysiłku i starań dotarł do zbioru danych oznaczonego POWIELANIE I REPLIKACJA. Był tam tylko jeden plik, który zareagował pozytywnie na słowo-klucz "albinizm". Zbiór był ogromny i nieźle zabezpieczony. Minęła godzina, zanim Sam go otworzył i to jedynie dzięki możliwościom chipu Lofwyra. Czas uciekał. Sam starał się szybko przeglądać materiał, pomijając obszerne rozdziały poświęcone dokumentacji technicznej i danym doświadczalnym na równi z niezrozumiałymi obliczeniami, z których większość była, według niego, formułami magicznymi. Nie zaskoczyło go to, gdyż Wilson był magiem. Jednak łączenie magii z kontrowersyjnymi technikami biotechnologicznymi wydało się Samowi z gruntu złe. Kiedy przeskoczył do pliku oznaczonego REZULTATY TESTÓW, przeraziło go to, co odkrył. Eksperymenty Wilsona dotyczyły istot rozumnych i pomimo klinicznych eufemizmów było jasne, że każde oświadczenie kończyło się śmiercią tych stworzeń. Pełen zarówno ciekawości, jak i obrzydzenia, Sam wywołał zapis wizualny dołączony do pliku opisanego ORGANIZM 5: PEŁNA REPLIKACJA WZORCA. Piątka była najwyższym numerem w serii. To co zobaczył, tylko pogłębiło jego obawy. Organizm 5 Wilsona był w pewien sposób humanoidalny i miał jednolitą, nieskazitelnie białą skórę. Tak białą jak skóra albinosa z grupy Hart, którego pamiętał z nocy, gdy uciekał z arkologii Renraku. Na jego oczach stworzenie zbliżyło się i przylgnęło do człowieka przymocowanego pasami do pionowej powierzchni. Następne obrazy napełniły go przerażeniem. Widział, jak stwór wnicowuje się w ciało ofiary, która doznaje straszliwych cierpień. Sam dziękował Bogu, że zapis jest pozbawiony fonii. Tymczasem Organizm 5 przekształcał się i dopasowywał, aby wreszcie stać się dokładną kopią człowieka spoczywającego bezwładnie w pętach. Sam dostał torsji. Wilson zdołał z pomocą magii i nauki stworzyć coś demonicznego, stworzenie zmieniające kształty, zdolne przybrać ludzką postać. To dlatego właśnie albinos nie wyjechał razem z Hart. Przybrał postać kogoś z arkologii. Renraku dawało schronienie żmii, myśląc, że ma do czynienia z lojalnym pracownikiem. Teraz Sam domyślił się, dlaczego on, Hanae i większość grupy Hart zostali zdradzeni przed strażą graniczną Tir Tairngire. Przywódca i mózg tego spisku chcieli mieć pewność, że nie zostanie nikt, kto mógłby wiedzieć za dużo. Czy Drakę wie, że Sam nadal żyje? Jeśli tak, będzie w dalszym ciągu starał się go zlikwidować. Być może ognista destrukcja pan-cera sprawiła, że Tessien - narzędzie w ręku Drake'a - uwierzyła, że zarówno Sam, jak i Begay zginęli wewnątrz wraku. To była sugestia Jacqueline. Stwierdzenie Lofwyra, że Sam jest "graczem, którego nikt nie bierze pod uwagę" także zdawało się to potwierdzać. Skoro Drakę sądził, że Sam nie żyje, dawało to cenną przewagę. Sam mógł ją wykorzystać i pierwszy dotrzeć do Drake'a. Rzucił okiem na bałagan, który zrobił. Nigdy w życiu nie wytłumaczyłby się z tego, gdyby Wilson zastał go tutaj, a to mogło nastąpić w każdej chwili. Musiał wydostać się z tego miejsca i to szybko. Wyszarpnął chip Lofwyra z nadzieją, że nagłe wyjście zniszczy cenne dane Wilsona. Usuwając dowody swej obecności, zauważył kilka kartridżów z oznaczeniem firmowym Genomics i powrzucał je do walizki. Zanim ruszył do drzwi, ogarnął się najlepiej, jak umiał. Gdyby wyglądał nietypowo lub gdyby odkryto nadmierny pośpiech, nigdy nie udałoby mu się opuścić budynków korporacji. - Przepraszam, gdzie mogę znaleźć doktora Wilsona? - zapytał sekretarkę. - Wyszedł w takim pośpiechu, panie Voss... Mogłabym podzwonić i znaleźć go dla pana. - To nie jest konieczne. Skończyłem już i zostawiłem wiadomość dla doktora w jego biurze. To nic naglącego. Nie ma potrzeby mu przeszkadzać. Sam poszedł korytarzem, ledwie się wstrzymując, by nie przebiec całej drogi do lądowiska. Czuł się tak brudny, jakby szedł przez kanał, a nie pośród lśniąco białych ścian i nieskazitelnych podłóg Genomics. Chciał być znowu czysty. Każda kontrola przyprawiała go niemal o zawał, za każdym razem oczekiwał dźwięku alarmu. Nic się nie wydarzyło, ale Sam nie poczuł ulgi, choć odrzutowiec Lofwyra dawno już uniósł go wysoko w niebo. Rozdział 39 - Mówię ci, Crenshaw, to mi się nie podoba. -A ja mówię, że masz się zamknąć. -Ale tu jest niebezpiecznie -jęknął Addison. - Wolałbym siedzieć w mojej kabinie i dekować przeciw wydziałowi specjalnemu. Wiem, jak obchodzić się z IC. Godzina była wczesna i większość tutejszej fauny nie zdążyła się jeszcze wyczołgać się z cuchnących nor, w których chowała się w ciągu dnia. Addison jednak nie oddalał się ani na krok od swej towarzyszki, jakby obawiając się, że same zrujnowane budynki spróbują go ugryźć. Ona też nie lubiła pustkowi Puyallup, ale wiedziała dobrze, że nie należy pokazywać strachu w obliczu drapieżcy. Prawdopodobnie byli obserwowani z zacienionych uliczek albo zza ziejących ciemnością okien z resztkami szyb we framugach. Zdenerwowanie Addisona zdradzało ich jako obcych, przez co stawali się celem. Gdyby to spowodowało atak, jego bliskość mogła zahamować jej reakcje. Mogła zostać ranna. Położyła mu dłoń na ramieniu i zwiększyła dystans. Zamrugał ze zdumienia. - Zamknij się. Gadając tak tylko zwiększasz niebezpieczeństwo. Jeśli cała sprawa ma się rypnąć z twojego powodu, to lepiej będzie, jak wrócisz do arkologii. - Mam przejść całą drogę aż tam? - Bez obawy, pewnie nie dasz rady wyjść z Puyallup. Popędził, by ją dogonić. Jedną przecznicę dalej znaleźli cel wędrówki, melinę o nazwie U Olafa. Neon szumiał i trzeszczał, gdy jarzące się litery próbowały dołączyć do martwego już "a". Przy drzwiach natknęli się na dwójkę modemów. Dziewczyna mamrotała nieskładną litanię wrażeń wirujących w jej ginącym mózgu, podczas gdy jej towarzysz próbował wcisnąć nowo przybyłym typową żałosną historyjkę. Crenshaw minęła ich szybko, po czym musiała wyciągnąć Addisona z objęć włóczęgi. Jazgot, który miał uchodzić za muzykę, był potężny, zanim jeszcze Crenshaw otworzyła drzwi. Wewnątrz hałas stał się niemal ogłuszający. Wiedziała, czemu klienci go sobie cenili. Dzięki temu nie musieli słuchać odgłosów wymiotów z sąsiedniego stolika ani zwracać uwagi na bójkę w kącie. A co najważniejsze, nie musieli żywić obaw, że ich rozmowy zostaną podsłuchane. Przystosowała wzrok i dostrzegła, że podobnie jak na ulicach ludzi tu niewielu. Będzie mogła skończyć z robotą i wyjść, zanim bywalcy zaczną przybywać na conocną zabawę. To jej pasowało. Stali bywalcy takich miejsc to z reguły twardziele, którym wydaje się, że rządzą na ulicach i chcą, by ich traktować jak panów. Są skorzy do bitki i aroganccy, a większość cuchnie. Idąc wzdłuż baru ruszyła w kierunku tylnej izby; Addison potykając się szedł tuż za nią. Barman chwycił rzucony mu chip kredytowy i schylił się, by nacisnąć gałkę otwierającą drzwi. Kiedy znaleźli się już w małym pomieszczeniu za zamkniętymi drzwiami, hałas nieco przycichł. Śmigła małego wiatraka nad ich głowami bezskutecznie próbowały poruszyć powietrze gęste od woni ludzkiego tłumu. Ostrzejszy, bardziej nieprzyjemny zaduch dochodził od nagich ścian i porozbijanych mebli. Crenshaw przeszła przez pokój i stanęła plecami do ściany naprzeciwko drzwi. Addison uczynił to samo, nerwowo spoglądając na indywidua znajdujące się w pomieszczeniu. Jeden z czterech orków zajmujących niemal pół pokoju udawał dekerowski język ciała. Jego kumple ryczeli ze śmiechu. Swoim rozbawieniem nie zarazili dwóch normów, którzy rozsiedli się z dala od orków i od siebie wzajemnie w drugiej połowie pokoju. Ten bliżej drzwi był szczupły, niemal chorobliwie. Wszczepione pokrywy oczu rzucały metaliczne błyski, rękawy koszuli także ukrywały implanty. Drugi nie miał żadnego dostrzegalnego sprzętu i wydawał się tak zdenerwowany jak Addison. Obaj normowie patrzyli na Crenshaw i czekali. Ona również czekała, aż śmiech orków ucichnie. - Dzień dobry. Nazywam się Johnson, a to jest mój wspólnik pan Smith. Pan Smith zapewni nam monitoring Matrycy i ewentualne prace badawcze. Będzie także służył jako skrzynka kontaktowa, gdyby któreś z was chciało przekazać informacje poza umówionymi spotkaniami. Chudzielec pociągnął nosem. - No, no. Powinienem był zgadnąć, że to ty jesteś panem Johnsonem. Słyszałem, że przeniosłaś się do tej dziury, ogłoszenie też było w twoim stylu. Myślałem, że wspięłaś się po drabince, A. C. Zapuszczasz korzenie, a może to mały wyskok dla emocji, co? To teraz bardzo modne wśród bogaczy. - Też miło cię widzieć, Ridley - skłamała. Nie cierpiała go już wówczas, gdy pracował dla Mitsuhamy i od tamtej pory nic się nie zmieniło. Przypomniała sobie jednak, że upodobania nie mają tu znaczenia. To był biznes, a on był niezły w cieniach. - Nowe ramię? Ridley zgiął prawą rękę i pieszczotliwie pogłaskał powłokę z aksamitu o naturalnym kolorze, która była jego skórą. - Pożyczona. Yak hack próbował mnie nią poczęstować, ale nie był wystarczająco szybki. Oderżnąłem mu ją, żeby wynagrodzić sobie fatygę. Niezła maszyneria, więc zatrzymałem ją. - Taki szybki jesteś? - spytała jedna z kobiet orków. - Wypróbuj mnie, słonico. Warknęła i skoczyła do jego krzesła, wyciągając nóż z pochwy w bucie. Nie zrobiła nic więcej, bo największy z czwórki orków chwycił ją za kołnierz i szarpnięciem usadził z powrotem na miejsce. - Trochę przyjaźniej, Sheila. Sheila nie odpowiedziała, ale jej spojrzenie nie wróżyło Ridley-owi dobrze na przyszłość. - Ty tu dowodzisz? - spytała Crenshaw wielkiego orka. - Tak jest, Mr J. Ja jestem Kham, a moi ludzie to najlepsi młockarze w tej części Seattle. - Nie w całym mieście? - zakpił Ridley. - Uwierz reklamie - odparł Kham, a reszta orków poparła go gwizdami. - Spokój - rozkazała Crenshaw. Odwróciła się do norma, który dotąd nic nie powiedział. - Cieszę się, że jest pan tu z nami, panie Markowitz. - Skończ z tą tanią kurtuazją, Johnson. Przejdźmy do rzeczy. Im prędzej stąd wyjdę i opuszczę ten rynsztok, tym bardziej będę zadowolony. - Ty skończ, Markowitz - odezwał się Ridley. - Słyszałem o tobie i o porwaniu Clemsona. Wszystko z pewnością bardzo szlachetne, ale morderstwo to morderstwo. Markowitz chciał coś powiedzieć, lecz tylko wzruszył ramionami i zwrócił się z powrotem do Crenshaw. - Możemy już zacząć, Johnson? Zanim zdołała odpowiedzieć, otwarły się drzwi i do środka wkroczył dumnie mały i krępy osobnik. Ubrany w nabijaną ćwiekami skórę, dostrzec, krasnolud położył dłonie na uchwytach pary aresów predatorów. Pod jego kurtką można było dostrzec kontury pancerza. - Greerson - wyszeptał jeden z orków, a nowo przybyły uśmiechnął się nieznacznie. Ruszył w stronę orka, który zerwał się z miejsca i pospiesznie odsunął. Greerson przywłaszczył sobie puste krzesło, zawlókł je pod drzwi i usiadł, oparłszy siedzenie o kostropate drewno. - Spóźniłeś się - stwierdziła Crenshaw. - Zaczęliście już? - Właśnie zaczynamy. - No to jestem na czas. Crenshaw odczekała chwilę, żeby odzyskać panowanie nad sobą. - Nikt z was nie jest zwykłym ulicznym szczurem - powiedziała wolno - i wszyscy znacie stawkę. Będziemy musieli zapomnieć o tym, co nas dzieli, póki nie skończymy roboty. Potem dostaniecie zapłatę. Do tej pory wymagam współpracy. Greerson spoglądał szyderczo na zebrany zespół. - To hołota, Johnson. Określ cele i datę odbioru. Jeśli masz pod dostatkiem nuyenów, będziesz miała, co zechcesz. Nie potrzebuję pomocy. - Każdy tutaj posiada cenne umiejętności, Greerson. Niektórzy w dziedzinach, których nie obejmują twoje niemałe uzdolnienia. Crenshaw zignorowała wzburzone spojrzenie krasnoluda. Wyciągnęła z teczki plik wydruków i podała Addisonowi, by je rozdał. - Pan Markowitz stwierdził już, że główny cel powrócił do Seattle w ciągu ostatnich kilku dni. To są ilustracje i właściwe dane z jego pliku korporacyjnego. Niech was nie zwiedzie niewinne oblicze Vernera. Grzebie się w cieniach, odkąd dotarł do miasta. Nie wiem, jak silny jest jego gang, ale z pewnością ma znakomite koneksje, z dostępem do samego szczytu. Właśnie dlatego potrzebuję takiego zespołu. Jedyny jego wspólnik, jakiego udało się nam namierzyć, to miejscowy elf deker o przezwisku Dodger. - Dodger? - powtórzył Kham. -Tak. - Ta robota nie jest chyba przeciw ludziom Tsung? Wspomnienie sławnej przywódczyni shadowrunnerów wyzwoliło nieprzyjemne wspomnienia, ale Crenshaw ukryła je pod maską obojętności. - O ile wiem, nie. Ten elf z nią pracuje? - Czasami. - Podejrzewam, że tym razem działa samodzielnie. - W przeciwnym razie ja i moi ludzie nie wchodzimy ten interes. - Ja też - dodał Ridley. - Nie będę stawał przeciw Tsung i jej bandzie bez magicznego wsparcia. - Daj sobie z nimi spokój, Johnson - powiedział Greerson. - Nie maj ą odpowiednich jaj do tej roboty, więc ja zgarnę całą pulę i załatwię to sam. Crenshaw przerwała mu, przeczuwając wybuch. Mówiła szybko i głośno. - Prawdopodobnie mógłbyś wziąć na siebie Vernera i Dodgera, Greerson, ale zakres całej operacji ciągle jeszcze nie jest jasny. Z jednej strony miał z tym związek smok. Jeżeli jest w tym ciągle, grupa Khama, mam nadzieję, zapewni nam niezbędną moc ogniową. Jeśli okaże się, że Kham musi się wycofać przez wzgląd na Sally Tsung, zgodzę się, ale muszę mieć czas, żeby zapewnić sobie kogoś na jego miejsce. Kham odchrząknął i - kiedy wszyscy spojrzeli na niego - podźwignął się z krzesła. -Ani ja, ani moi ludzie nie siejemy cykorii. To nie, że boimy się Tsung. Ona i ja mamy układ o współpracy. - Rozumiem - powiedziała Crenshaw. Rzeczywiście rozumiała. Widziała twarz Khama unoszącą się nad H&K 227 w renrakańskim transportowcu Boeinga. Widziała jego twarz obok twarzy Sally Tsung. Pamiętała go teraz. Był w zespole, który ją uprowadził i znieważył. Prawdopodobnie jej nie poznał. Albo miał to gdzieś. Przypomni mu się, ale najpierw trzeba wyrównać rachunki z Vernerem. Kham będzie musiał zaczekać na swoją kolej, by zapłacić za zniewagi, które wycierpiała. A gdyby udało jej się tak ustawić sprawy, żeby zwrócić łączników Tsung przeciw sobie, byłaby jednocześnie bliżej wyrównania rachunków z nimi samymi. - Jeśli okaże się jednak, że elf pracuje sam, nie będziecie mieli żadnych zastrzeżeń, żeby się z nim rozprawić? - Skąd. Nigdy nie lubiłem tego wyszczekanego pedzia. -A ty, Ridley? Ridley złożył ręce. - Raczej nie. Ale jeśli siedzi w tym Tsung... - Nie masz osobistych zastrzeżeń? -Nie, ale magia... - Jeśli stwierdzimy aktywną magicznie opozycję o znacznej mocy, postaram się o odpowiednie środki zaradcze. - Dobry magik to martwy magik - stwierdził Greerson. - Najlepsza rada, jaką znam. Przewaga magiczna dzięki większej sile ognia. - Greerson trafił w sedno - dodała Crenshaw. - Niech wszyscy o tym pamiętają. Żaden mag nie rzuci czaru, jeśli wcześniej dostanie kulkę. Rozdział 40 Koordynaty podane przez elfa dekera były dokładne, choć opis miejsca przeznaczenia pozostawiał wiele do życzenia. Dodger twierdził, że to sklep z antykami, natomiast szyld oznajmiał, że to lombard i oferował gotówkę za chipy kredytowe i rachunki korporacyjne. Sam zauważył jednak bogato rzeźbiony zegar z kukułką, który, jak twierdził Dodger, miał stać w jednym z okratowanych okien. Wskazówki zastygły na drugiej. Jeśli Sam znajdował się we właściwym miejscu, to był to znak, że fikser Cog siedzi w środku, gotów do roboty. Wchodząc Sam nie usłyszał dźwięku dzwonka ani nie dostrzegł urządzeń inwigilacyjnych, ale był pewien, że zauważono jego obecność. Ominął kilka stosów złomu i skierował się w stronę stojącej z tyłu lady, gdzie osłonięty z jednej strony przez starodawną kasę rozsiadł się wygodnie wysuszony staruszek, czytając zeszłomiesięczny numer Intelligencera. - Przepraszam, widziałem zegar na wystawie. Czy jest na sprzedaż? Szare oczy zmierzyły go spod krzaczastych brwi. Staromodne okulary tkwiły ryzykownie na samym końcu nosa. - Sprzedaliśmy go wczoraj. Nie widział pan tabliczki? - Myślałem, że mógłbym przebić tamtego kupca. - Powinien pan porozmawiać z właścicielem. - Racja. Porozmawiam z nim. Staruszek sięgnął pod ladę. Z głośnym skrzypnięciem uchyliły się drzwi w tylnej ścianie. Samowi wydawało się, że usłyszał także słabszy odgłos od strony drzwi wejściowych, jak gdyby przesuwanego rygla. Podwładny fiksera wykazywał należytą przezorność. Ci, którzy gnieździli się pośród cieni, musieli zachowywać ostrożność. Pamiętaj, jesteś teraz jednym z nich. - Wejdź do środka - powiedział dziadek. - Usiądź tam i czekaj. Sam przeszedł przez drzwi, nie widząc innej dostrzegalnej drogi prowadzącej do albo wychodzącej z pokoju o nagich ścianach. Jedynym meblem było krzesło o stalowej ramie, ze śliskimi poduchami. Kiedy usiadł, drzwi się zamknęły jakby same, i usłyszał szczęk zamka. Odgłosy ulicy przedostawały się do sklepu, ale żaden dźwięk nie zakłócał ciszy tego pomieszczenia. Czekał cierpliwie przez pięć minut, według swego zegarka. Potem jeszcze dziesięć, już niecierpliwie, zanim usłyszał głos. - Nie znam twojej twarzy. Kim jesteś? Sam nie potrafił wskazać źródła głosu, ale był pewien, że został on przetworzony elektronicznie, by jego cechy uległy zmianie. Właścicielem głosu nie mógł być nikt inny tylko Cog. - Twist. - Od Dodgera? - Zgadza się. Organizator umilkł na chwilę. - Mówiono, że nie żyjesz. W odpowiedzi Sam tylko wzruszył ramionami, pewien, że jego bezcielesny rozmówca dostrzegł ten gest. Skoro fikser słyszał, że Sam nie żyje, tak samo pewnie uważa Drakę. - Potrafisz udowodnić, że jesteś tym, za kogo się podajesz? Sam ponownie wzruszył ramionami. - Dodger mówił, że jesteś dobrym łącznikiem. - Teraz wiem, że łżesz. - Dodger mówił, że tak powiesz. Odpowiedział mu nikły chichot. - Być może jesteś Twist. Jeśli tak, okazałeś się wyjątkowo odporny. Może będziemy współpracować. Co mogę dla ciebie zrobić, zanim ustalimy twoją bonafides (dobrą wiarę)? - Potrzebuję trochę gotówki i kwatery. I tożsamości. - A co w zamian? Sam wyciągnął swoje towary z kieszeni kamizeli i po kolei zaczął je podnosić do góry. - Zestaw I. D. na nazwisko Edward Vinson. Chip kredytowy Samuela Yossa. Kilka chipów z najnowszymi danymi małego ośrodka badań genetycznych na północ stąd. - Najnowsze z ostatnich osiągnięć? Sam uśmiechnął się w duchu, usłyszawszy nutę zainteresowania w modulowanym głosie. -A jakże. - Połóż je pod krzesłem. - Mam ci zaufać? - Dodger mówił, że jestem dobrym łącznikiem. - Owszem. Dla Coga Sam był obcym, może intrygantem z korporacji albo tylko hochsztaplerem kupczącym gorącym towarem. Fikser chciał skontrolować materiały, ale nie dawał żadnych gwarancji. Zaufanie można zbudować tylko na zaufaniu, ktoś musiał zrobić pierwszy krok. Sam nie chciał zawierzyć bezcielesnemu głosowi, ale potrzeba była silniejsza od ostrożności. Położył pudełko z chipami oraz karty na podłodze i wsunął je pod krzesło. - Co teraz? Nie otrzymał odpowiedzi. Wtedy zrozumiał, że to właśnie jest odpowiedź. Zajrzał pod krzesło i stwierdził, że jego towar zniknął. Wyprostował się i usiadł wygodniej, przygotowując się na oczekiwanie. Identyfikatory na Edwarda Vinsona dostarczył Lofwyr. Oddając je, Sam pozbywał się potencjalnie użytecznych materiałów. Fikcyjny Vinson miał willę na terenie Seattle, wygodny i nie wymagający słot badawczy Matrycy w Aztechnology i Systemowy Numer Identyfikacyjny, który pozwoliłby Samowi na poruszanie się po większej części metropleksu. Bez tego ŚNI Sam nie był w stanie dostać się do niektórych miejsc, gdzie miał nadzieję ścigać Drakę^. Gdyby jednak z niego skorzystał, umożliwiałby Lofwyrowi śledzenie wszystkich swoich posunięć w obrębie powszechnej Matrycy, a także kontrolę działań i obserwację transakcji finansowych, których dokonywałby za pomocą karty identyfikacyjnej. Póki Vinson nie zniknął można było dostać się gdzieniegdzie, ale zniknięcie nie było złym wyjściem, zważywszy, że Sam użył chipa Lofwyra, by zyskać dostęp do plików badawczych Genomics. Zrobił to mimo pewności, że smok by się temu sprzeciwił. Chcąc go ukarać, Lofwyr mógł wykasować Edwarda Vinsona, zostawiając Sama w beznadziejnej sytuacji gdzieś na posterunku Lone Star albo w korporacyjnym punkcie bezpieczeństwa. Zaufanie i ostrożność znów zaczęły się ze sobą zmagać. Smok pomógł Samowi, ponieważ chciał coś w zamian. A kiedy Lofwyr to dostanie, co wówczas? Nagrodą miały być pieniądze, bezpieczeństwo, szkolenie, pomoc w odnalezieniu siostry. Czy jednak smok dotrzyma słowa? Gdyby Lofwyr był godzien zaufania, jego oferta pozostałaby nadal aktualna nawet wtedy, kiedy Sam uporałby się z Drake'em, niezależnie od tego czy posłużyłby się tożsamością Vinsona, czy też nie. Jeśli Lofwyr mu ufał, nie było sprawy. Jeżeli mu nie ufał, mógł uznać sprzedaż karty identyfikacyjnej za kradzież. Kto wie, co smok może pomyśleć? Ostrożność podszeptywała Samowi, że lepiej wyjdzie na utrudnianiu każdemu, w tym Lofwyrowi, podążania swoim śladem. Dodawała też, że będzie bezpieczniejszy, jeśli jego dobroczyńcy nie poznają planów ani działań, które podjął. Ostrożność nakazywała Samowi nie ufać nikomu prócz samego siebie. Dlatego właśnie przyszedł do Coga. Głos ostrożności był bardziej natarczywy niż głos zaufania. Teraz, gdy czekał w małym, cichym pokoiku, ponownie zaczął to wszystko rozważać. Lofwyr go nie skrzywdził. Dlaczego więc miał takie opory i nie potrafił mu zaufać? Czyżby doświadczenia z Tessien sprawiły, że żywił urazę do całej tej rasy? A może reagował tak na niezwykłą naturę bestii? Nie spodobała mu się myśl, że jest tak podatny na podobne uprzedzenia. Wychowano go w przeświadczeniu, że wszystkie istoty rozumne maj ą dusze i że to dusze właśnie są tym, co różni je od zwierząt. Jednak podczas rozmowy z Lofwyrem Sam wyczuwał zimną bezwzględność, tak jakby rodzaj ludzki był dla smoka igraszką. Może smoki wierzyły, że tylko ich rasa posiada dusze? Czy w ogóle wierzyły w istnienie dusz? Ojciec uczył go, że należy oceniać każdego jego własną miarą, ale starszy Verner nie spotkał nigdy smoka. Narody Zjednoczone uznały przynajmniej trzy smocze formy za istoty rozumne, tym samym przyznając im pełne prawa w międzynarodowych systemach, ale to jeszcze nie znaczyło, że smoki myślały i postępowały jak zwykli ludzie. Czy kiedykolwiek ktoś je pozna i zrozumie? Ledwie dosłyszalny szum ukrytego głośnika przerwał jego medytacje. - Wybacz opóźnienie, Twist. Sam przełączył się znów na cwaniacki sposób bycia. - No więc jestem tym, za kogo się podaję? - Powiedzmy, że nie będę rozważał na razie tej kwestii i że możemy ubić interes. Twoje propozycje wyglądają na legalne, chociaż ten Vinson to jakiś oczywisty konstrukt. Niezależnie od tego czy Lofwyr był godzien zaufania, Sam wątpił, że mógłby dostać od niego tandetny towar. - Wiesz tak samo dobrze jak ja, że to I.D. jest w porządku, Cog. Ale nic nie trwa wiecznie. Czasem trzeba coś pchnąć dalej, no nie? - Rozumiem. To odpowiednio obniża cenę. - Ile za to dajesz? - w głosie Coga dało się wyczuć pewne wahanie, jakby zraziło go niespodziewane przejście Sama do końcówki transakcji. - Zajrzyj pod krzesło. Sam znalazł we wskazanym miejscu kopertę. Złamawszy twardą plastikową pieczęć, wyciągnął resume niejakiego Charleya Mitchnera, emerytowanego inwalidy. Na drugiej kartce papieru widniał czytelny napis "2000 nuyenów". Resume wyglądało całkiem nieźle. Nie rzucające się w oczy, całkowicie nie zwracające uwagi. Taki Pan Nikt był właśnie kimś, kogo potrzebował, ale gotówki było za mało. - Mógłbyś się bardziej postarać, Cog. Na chipie kredytowym było więcej forsy. - Mam spore koszty operacyjne, Twist. - Też mam wydatki i potrzebuję sprzętu. - Cóż, trzeba tak było od początku. Ostatecznie Sam opuścił lombard jako Charley Mitchner, były pakowacz w Natural Vat i stały poborca zapomogi pod numerem NIS 555-405-6778-9024. Ręczny czytnik danych i skaner niewielkich rozmiarów obciążały jedną kieszeń jego kamizeli. W drugiej była paczka amunicji do narcojecta i skrawek papieru z adresem jego nowej rezydencji, meliny w mieszkaniach zastępczych w zachodnim Bellevue nie opodal Redmond Barrens. Kieszeń spodni wypychał mu zwitek 3330 nuyenów. Wydał pięćdziesiątaka na wejście do powszechnej Matrycy, żeby zostawić Dodgerowi wiadomość w umówionej skrzynce pocztowej. Dodger oparł się o barierkę wyjścia ewakuacyjnego i westchnął. Nie potrzebował cybernetycznych uszu ani nawet swojego elfiego słuchu, żeby uchwycić rytmiczne odgłosy i ciężkie oddechy dobiegające z meliny przez otwarte okno. Ta dwójka wewnątrz wiedziała, że on czeka. Systemy słuchowe Ducha Chodzącego Wewnątrz odkryły Dodgera kiedy montował drabinę. Elf podejrzewał, że uliczny samuraj mógł także śledzić poczynania swoich współplemieńców zaczajonych na obu końcach alei. Alejka była typowa dla Redmond Barrens - cuchnąca, wąska, boczna uliczka na obrzeżach niszczejącego miasta. Ponura ceglana ściana sąsiedniej kamienicy i porozrzucane okruchy betonu nie tworzyły odpowiedniej atmosfery do rozmyślań. Dodger skupił uwagę na wejściu do uliczki, gdzie migotliwe światło neonu tworzyło niesamowite tęcze nad głowami trzech strażników. Miejscowi musieli uważać barwy wojenne, pióra i ozdobione frędzlami stroje z syntetycznej skóry, które nosili wartownicy, za normalny widok, bo to terytorium należało do Stowarzyszenia Pełnego Księżyca. Jak większość gangów na Pustkowiach, dostarczali żołnierzy, ochrony i tego co uchodziło za prawo i porządek w tych zapomnianych przez korporacje slumsach. W odróżnieniu od innych gangów i wolnych strzelców, którzy nosili się na indiańską modłę, w żyłach członków Stowarzyszenia naprawdę płynęła indiańska krew. Stowarzyszenie Pełnego Księżyca tworzyło zbrojne ramię miejskiego plemienia, którego wodzem był Duch Chodzący Wewnątrz. Plemię, o ile wiedział Dodger, nie miało nazwy. Jego członkowie szczycili się bardzo różnym pochodzeniem: od Salish do Czarnych Stóp i Nawaho. Większość stanowili młodzi uciekinierzy z ziem ojców, skuszeni wielkomiejskim gwarem i szybkim życiem Białych i Żółtych. Niektórzy urodzili się i wychowali w pleksie, ich przodkowie dawno już zapomnieli o sielankowych marzeniach współplemieńców przemierzających ziemie Rady. Pozostało tylko niewielu starszych, pamiętających obozy koncentracyjne pierwszych lat tego stulecia. Oni też tworzyli źródło starych tradycji, z których czerpało plemię. Ludzie Ducha, jak większość szczepów w Ameryce Północnej, stracili wiele ze swego dziedzictwa. Pod pozorem zwalczania buntowniczego i groźnego elementu, dawny rząd Stanów Zjednoczonych usiłował przeprowadzić eksterminację Czerwonych. Te działania skazały ich na "centra reedukacyjne", mające położyć kres indiańskiej kulturze i tożsamości rasowej. Terror skończył się dopiero wtedy, gdy przywódcy zjednoczonych plemion wykorzystali wzbierającą falę magii, aby zgnieść ciemiężycieli. Moc Tańca Ducha przywróciła wolność i ziemię wraz z utworzeniem nowego porządku w Ameryce Północnej. Plemiona ucierpiały jednak nie tylko fizycznie. Ogromna wiedza, zbierana niegdyś wytrwale przez antropologów i przechowywana przez plemiennych historyków, zaginęła w czystkach. Indianie zostali zmuszeni do odbudowy swego dziedzictwa ze wspomnień i legend starców. Miejskie plemiona były spuścizną upadku. Bardziej niż jedność tradycji łączył tych Indian pleksu kolor skóry i wygląd zewnętrzny. Nosili różnorodne stroje, wywodzące się z tradycyjnego kanonu. Ubrania Białych były nietrafnie zrekonstruowane i fantazyjnie dobrane. Mogli stanowić nowy obraz Czerwonych, w co wierzył Duch, ale mogli być także ślepym zaułkiem, wyrzutkami z autonomicznych plemion z ziem Rady. Kimkolwiek byli, ta okolica była ich domem. Uczynili ją względnie bezpieczną dla siebie i dla każdego, kto uznawał ich dominację. Ci trzej u wejścia do alejki należeli do shadowrunnerów. Byli wśród nich wywiadowcy i skauci potrafiący wmieszać się w miejski krajobraz tak, iż wydawało się, że są wszędzie. Byli dobrzy w swoim fachu. Nie mieli wyboru. Tacy jak oni bywają albo dobrzy, albo martwi. Jak gdyby wyczuwając wzrok Dodgera, przywódca trójki obrócił się z wolna i spojrzał na elfa. Dodger nie przypominał sobie imienia chłopaka, ale nienawiść wyzierająca z jego twarzy świadczyła o tym, jak ciężkie było dlań życie na ulicy, zanim przygarnęło go miejskie plemię. Pragnąc szacunku, jakim ludzie obdarzali Ducha, mającego w całym pleksie i poza nim renomę niezrównanego wojownika, ten uliczny żołnierz usiłował go naśladować przez przyjęcie modernistycznego wyznania i cybernetycznych dodatków. Nosił już na ramieniu czerwone belki wojownika - na znak swych zabójczych dokonań w wojnach gangów na polach bitewnych plemienia. Ale doskonały wzrok chromowych oczu nie wystarczał, by dostrzec, że bezwzględność i spryt nie wystarczą, żeby sięgnąć po najwyższe zaszczyty. Dopóki trwał przy swojej nienawiści, był tylko punkiem, ślepym na mądrość, która uczyniła Ducha Chodzącego Wewnątrz wodzem swych ludzi. Dłoń położona na ramieniu Dodgera przerwała jego rozmyślania. Obrócił się i zobaczył przed sobą Ducha - spoconego i cuchnącego seksem. Postrzępione dżinsowe szorty, nabijany ćwiekami bezrękawnik i warstwa potu podkreślały muskulaturę jego szczupłego ciała. Zaciśnięte palce skrywały ledwie dostrzegalne płytki induktorów, ale brak noszonej zazwyczaj obręczy na głowie ujawniał cztery guzy implantów na lewej skroni Ducha. Pozorna naturalność subtelnie kształtowała styl i stanowiła część strategii wodza. To właśnie tę cechę punk z chromowymi oczami i wystającymi implantami mięśniowymi na ciele zgubił gdzieś po drodze. Ciemne oczy Ducha błysnęły, kiedy uśmiechnął się szyderczo, odsłaniając nierówne zęby. - Wystawiasz na próbę swoją rycerskość, elfie? - Dyskrecja jest zawsze pożądana, gdy w grę wchodzi płeć piękniejsza, o Samuraju Ulic. - Daj jej minutę. - Naturalnie, o Brzytworęki. - Dodger widział już, co prawda, Sally nago, ale Duch mógł być tego nieświadom. Machnął ręką w kierunku straży. - Twoi wojownicy przepuścili mnie nie wspominając, że ty i Sally możecie być zajęci. - Nie ich interes. Fakt, ale wiedzieli o tym z całą pewnością. - Pewnie mieli nadzieję zabawić się moim kosztem, myśląc, że zareagujesz gwałtownie kiedy wejdę. Duch zerknął na żołnierzy. - Hmmm. Może Jason tak chciał. Nie zna mnie nawet w połowie tak dobrze, jak mu się wydaje. Wejdźmy do środka. Duch powoli przelazł przez okno, z pewnością po to, by zasłonić Dodgerowi widok, póki nie upewni się, że Sally nie jest w negliżu. Elf uśmiechnął się za plecami Indianina i podążył za nim. Sally Tsung siedziała po turecku na piankowym materacu służącym jako łóżko. Koszulka z emblematem University of Seattle przylegająca do jej ciała wydawała się niemal przezroczysta w miejscach, gdzie dotykała wilgotnej skóry. T-shirt byłby wystarczająco długi dla bardziej skromnej niewiasty, ale pozycja Sally sprawiła, że koszulka podciągnęła się aż po biodra, odsłaniając granatowe majteczki. Koszmarny tatuaż wyobrażający smoka rozciągał się na całej długości jej prawej ręki. Bestia opierała brodę na zewnętrznej części dłoni zaczesującej do tyłu jasne włosy. Dziewczyna była obszarpana i cuchnąca tak jak Duch, ale przy tym piękna. - Dodger. - Jej twarz rozjaśnił powitalny uśmiech. - Duch mówił, że to ty. Nie widziałam cię od... ile to już minęło? - Za mało - stwierdził Duch. Sally obrzuciła go gniewnym spojrzeniem. Za dużo. Zbyt zajęty, żeby wpaść do starych przyjaciół? - Prawda to, o Piękna, że byłem zajęty. -A teraz jesteś wolny. - Podniosła się na nogi. - Oto czarodziej. Słyszeliśmy plotkę, że Betonowe Sny przyjdą się zabawić dziś wieczorem w Penumbra Club. To oczywiście nieprawda, ale tłumy zwalą się wielkie. Powinieneś wpaść na uliczną imprezę. Dodger miał na to ochotę, ale co innego zaprzątało mu teraz myśli. - Pewnie będzie ekstra, o Pani. Niestety, muszę wówczas być gdzie indziej. - Interesy? - spytała Sally z lekkim zainteresowaniem. - Czy nazwisko Samuel Verner budzi w tobie jakieś wspomnienia? - Jasne. To ten chłopak, który nam pomógł, kiedy w zeszłym roku Seretech chciał nas wrobić w morderstwo po rajdzie na Ren-raku. - Śmiech Sally przeszedł w chytry uśmiech. - Nie, nic sobie nie przypominam. - Słyszałem o nim ostatnio - powiedział Dodger. - Przetrwał powrót do Raku? - spytał Duch. - To była blada twarz dzielna i wierna swym zasadom. - Głupiec, rzekłabym. Jeśli go nie kropnęli, to przynajmniej porządnie przemaglowali. Drobny urzędas bez wiary i nadziei. Amen. - Sally chwyciła tabliczkę soi ze stołka służącego jako stolik. Odgryzła kęs i dopełniła oceny. - Co za głupi dzieciak. Dodger zerknął na Ducha, by sprawdzić, jak zareagował na uwagę Sally. Duch, który był młodszy od Sally, zachował wyraz sztywnej neutralności. Dodger wiedział, że oznacza to sprzeciw, ale Indianin nie odezwał się. Był w końcu indiańskim macho. Dodger poczuł dziwne współczucie dla samuraja, więc powiedział: - Sądzę, że jest w twoim wieku, Pani Tsung. - Nie mówmy o personaliach, Dodger - warknęła. Elf posłał jej swój najbardziej rozbrajający uśmiech. - Bez urazy, Pani. Chciałem tylko zasugerować, że pierwsze wrażenie może być mylące. - Czy chcesz powiedzieć, iż jest coś, co powinniśmy o nim wiedzieć, coś o rajdzie na Seretech? - Nie. Ta sprawa ma już brodę. Jeśli chodzi o to, co mogłabyś chcieć o nim wiedzieć, nie chcę zgadywać. Ty sama zawsze najlepiej potrafiłaś zdecydować, co chcesz i potrzebujesz wiedzieć o kimkolwiek. - Dodger! - W głosie Sally zabrzmiała groźba, choć wciąż mówiła swobodnie. Jej ton oznajmiał, że czuje się urażona. - Chcę tylko przekazać wiadomość, że on chce spotkać się z tymi, z którymi podróżował rok temu. - Więc to jest interes! - Sally usiadła prosto, z rozszerzonymi entuzjazmem oczami. - Czy nazywa się teraz Johnson? - Niezupełnie. - Nie udawaj naiwniaka, Dodger. - O wiele lepiej będzie, o Piękna, jeśli on wyjaśni to wszystko osobiście. Rozdział 41 Crenshaw wykonała formalny ukłon przy drzwiach, a następnie drugi obok fotela. Zmarszczone czoło Sato nie wróżyło niczego dobrego. Chociaż krzesło stojące naprzeciw było wolne, wyraz jego twarzy powstrzymał ją przed zajęciem miejsca. Położyła chip na niskim stoliku i stała nieruchomo. Sato wskazał na pudełko i uniósł brew. - Raport z poprzedniego wieczora, Sato-sawa - wyjaśniła. Sato siedział w milczeniu przez kilkanaście sekund, wpatrzony w pudełko, później przeniósł wzrok na panoramę Seattle widoczną przez wielkie okna. Jego głos był lodowaty. - Czy będzie bardziej optymistyczny od innych, dostarczanych mi przez ostatni tydzień? Raczej nie, pomyślała. Solidnie zapracował na reputację bezwzględnego tyrana, doprowadzając do upadłości wiele wydziałów Renraku Ameryka. Jak dotąd tutejszy zespół pozostał nietknięty i Crenshaw podejrzewała, że właśnie to przeoczenie było pierwszoplanowym powodem wizyty Sato. - Raporty wszystkich departamentów konstrukcyjnych i wdrożeniowych odpowiadaj ą sporządzone mu przez pana wykazowi. - Nie spodziewałem się niczego innego. Są jakieś nowe informacje od Zespołu Specjalnego? - Milczała. - Ten projekt ma kluczowe znaczenie. Od jego powodzenia zależy awans i pomyślność Renraku. Awans i pomyślność dla ciebie, sprostowała w duchu Crenshaw. Sama często używała tego typu pokrętnych zwrotów. Słowa to bardzo przydatny wynalazek. Można wycelować je okrężnie, by uniknąć bezpośredniej obrazy, można też strzelać prosto z mostu. Ostrożnie dobrała swoje następne słowa. - Prezes Huang zapewnia, że wyniki ostatnich testów są bardzo zachęcające, Kansayaku. Sato obrócił głowę i spojrzał na nią. Jego błyszczące złotem tęczówki skurczyły się, tworząc jedynie wąskie pierścienie wokół rozszerzonych źrenic. Przez moment wydawało jej się, że szef wpadnie w gniew, ale jego głos rozwiał obawy. - Wyniki testów są zachęcające od ponad roku. Nie można dłużej tolerować takiego braku postępów. Huang i jego zespół muszą przedstawić wyniki. Z ulgą zaczęła dostrzegać nadarzającą się okazję. - Jestem pewna, że wkrótce nastąpi jakiś przełom, Kansayaku. - Tak, jakiś na pewno. - Sato wyszczerzył rekinie zęby w złym uśmiechu. Było jasne, że jego cierpliwość dobiegła końca. - Może mogłabym coś zrobić dla Kansayaku? -Niewykluczone. -Nadał swym rysom przyjemniejszy i bardziej formalny wyraz. - Straciłem cierpliwość dla ślamazarnego Huanga i tej kąśliwej harpii. Wydział Specjalny nie jest aż tak specjalny, żeby musiał w dalszym ciągu wysysać z nas pieniądze. Muszą osiągnąć cele postawione w programie albo przyznać się do porażki. Nadszedł czas, żeby nieco wzmogli swoje wysiłki. - Rozumiem, Kansayaku. - Jestem tego pewien, Crenshaw-san. Już i tak zainwestowaliśmy zbyt wiele w ich szalone sny. Renraku funkcjonuje w świecie rzeczywistym, a sen, który nie może stać się realnością, jest mniej wart niż amerykański dolar. Ponownie wrócił do kontemplowania panoramy miasta. Crenshaw skłoniła się i ruszyła w stronę drzwi. Kiedy mijała próg, dobiegł ją jego głos. - Oczekuję wyników. Wkrótce. - Hai, Kansayaku. - Pokłoniła się jego plecom i wyszła, a drzwi zamknęły się same. Ignorując zaciekawione spojrzenia ochrony, przeszła sztywno cały przedpokój. Niech się domyślają, jakie zlecenie tym razem otrzymała. Sato dał jej wolną rękę. Właśnie szukała haka na któregoś z członków zespołu SI. Kiedy powierzała to zadanie Addisonowi, nie bardzo wiedziała, na co mogą się przydać takie materiały. Po prostu przyświecał jej pomysł, żeby zebrać jak najwięcej informacji o członkach tego zespołu, a następnie wykorzystać je przy wyciąganiu szantażem tajnych danych. Teraz nadarzyła się lepsza okazja. Im dokładniej będzie kontrolowała przepływ informacji na temat postępów w pracach zespołu, tym lepiej wypadnie w oczach Sato. Umiejętnie rozegrawszy tę sprawę, będzie mogła wytworzyć wrażenie, że osobiście wypracowała ewentualny sukces i jednocześnie odetnie się od wszelkich niepowodzeń. W porównaniu z jej dotychczasowymi zadaniami dla Sato, to jedno będzie miało kluczowe znaczenie. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, wkradnie się w łaski człowieka dostatecznie potężnego, żeby ziścić jej plany. Od chwili kiedy skojarzyła datę dziwnej manipulacji danymi na Poziomie 6 z wyjazdem Samuela Vernera z arkologii, była pewna, że jest on elementem przemysłowej siatki szpiegowskiej wymierzonej przeciwko projektowi SI. W każdej chwili grupa, którą wynajęła może wpaść na ślad cholernego, tak potrzebnego dowodu. Mając poparcie Sato, mogłaby przygotować odpowiednią zemstę. Kiedy już przygwoździ Vernera i jego kumpli, skupi swoją uwagę na tym, czego szuka od czasu awantury w Manili. Wdzięczność i wpływy Kansayaku mogą czynić cuda. Dysponuje on dostateczną władzą, żeby urządzić jej biuro w domu i zapewnić bezpieczny byt do końca dni. Oczywiście z człowiekiem pokroju Sato nic nie było pewne na sto procent. Zawsze miał na sprawę więcej niż jeden pogląd i kilku ludzi pracujących nad tym samym zagadnieniem. Ale ona zaczęła pierwsza. I to ona osiągnie sukces, bo dysponuje odpowiednimi informacjami. Usilnie szukali czegoś na Cliber, ale te wysiłki nie rokowały większych nadziei. Sato zaczynał tracić cierpliwość, więc należało skupić uwagę na bardziej obiecujących obiektach i polecić Addisonowi zintensyfikowanie badań nad kochankami Huttena i Huanga. Jak na razie jej człowiek nie znalazł zbyt wiele, ale to tylko kwestia czasu. Huang to człowiek stateczny i stały w swoich nawykach, ale jego kobieta była fałszywa. Przynajmniej jej tożsamość. Addison usiłował ustalić jej prawdziwe personalia. Crenshaw mogła się założyć, że ta kobieta była agentką jakiejś firmy chcącej zwerbować prezesa. A jeśli nawet nie, powody, z jakich ta kurewka usiłowała ukryć swoją tożsamość, mogły wystarczyć, żeby zaczęła pracować dla Crenshaw. Wykorzystać kochankę, by manipulować mężczyzną - to podstawowa technika. Sytuacja Huttena wyglądała z początku na mniej obiecującą. Nie miał stałej kochanki, wybierał czas spotkań i kobiety zależnie od sprzyjającej okazji. Wzmożone zainteresowanie sprawami Poziomu 6 wydawało mu się zupełnie nieistotne, co z kolei wzbudziło podejrzenia w Crenshaw. Z pomocą Markowitza Addison zajrzał dostatecznie głęboko, aby potwierdzić jej domysły. Wszystkie kochanki tego neo-playboya Huttena miały powiązania z pewną firmą o nazwie Congenial Companions. Addison w dalszym ciągu tropił jej właścicieli w labiryncie ślepych i fałszywych ścieżek. Teraz, kiedy miała odgórne zezwolenie, perspektywy wyszukania jakichś kompromitujących materiałów wyglądały jeszcze lepiej. Wszystko pójdzie znacznie sprawniej, a zwłaszcza zwiększy się tempo poszukiwań. To była najbardziej sprzyjająca sytuacja od lat i nie miała zamiaru jej zmarnować. Nie przeszkodzą jej nawet mroczne plany Vernera. * * * Duch, Dodger i Sally weszli razem. Dodger uśmiechnął się i uścisnął Sama, później puścił go i uważnie obejrzał. Skubnął brodę, którą Sam zapuszczał od czasów San Francisco. - Wyśmienicie, sir Twist. Wyglądasz jak rycerz ze średniowiecznego romansu. Duch wystąpił do przodu z półuśmiechem błąkającym się na ustach. Tak przyjacielski gest zaskoczył Sama. - Witamy bladą twarz z powrotem w cieniach - oznajmił ściskając Samowi przedramię. Chociaż Indianin był niższy, bez cybernetycznego wspomagania Sam nigdy nie dorównałby mu siłą. Dobrze, że nie musimy walczyć przeciwko sobie, pomyślał. Sally stała nieco z tyłu i patrzyła, wyraźnie oceniając nowy wygląd Sama. Ciekawe, co o nim myśli. Kiedy spotkali się poprzednio, był dla niej zwykłym garniturem, urodzonym i wychowanym w korporacji. Teraz nosił pancerną kamizelkę i wygodne uliczne ciuchy. Wiedział, że broda mocno go postarzyła. Sama uderzyło, że Sally nie zmieniła się, chociaż wyglądała zupełnie inaczej. Zdał sobie sprawę, że wówczas zaklęcia tak go wystraszyły, iż nawet nie zwrócił uwagi na jej urodę. Jak można podziwiać pełne piersi i inne krągłości, skoro się wie, że ich właścicielka potrafi jednym dotknięciem zamienić wściekłego barghesta w kupę dymiącego mięsa? To jedno wystarczyło, żeby się jej bał i jednocześnie ją podziwiał. Teraz magia nie stanowiła już dla Sama tajemnicy, więc mógł spojrzeć na Sally jak na kobietę. Hanae była ładna, ale nie miała tej zmysłowości, która wyzierała z każdego kroku ulicznej czarodziejki. - Dziękuję, że przyszłaś - powiedział. - Dodger mnie zaciekawił. O co konkretnie chodzi? Sam posłał jej słaby, nerwowy uśmiech. - Chciałbym tłumaczyć wszystko tylko raz. Czy ork przyjdzie? - Kham Muskularna Głowa został powiadomiony o spotkaniu, sir Twist. Dla pewności zostawiłem wiadomość, iż rzecz dotyczy sponsora z korporacji. To powinno przyciągnąć jego uwagę. - Przyjdzie, kiedy przyjdzie - oznajmiła Sally siadając na jedynym całym fotelu. - Miejmy nadzieję, że sprawa jest warta mojego czasu. Sam był w kłopocie. Nie wiedział, o czym rozmawiać z tymi ludźmi, a nie chciał jeszcze zaczynać swojej historii. Powtarzanie wszystkiego dwa razy wydawało mu się ponad siły. Shadowrunnerzy rozsiedli się po całym pokoju, wyraźnie nie speszeni ciszą. Kham przybył kilka minut później. Przywitał się hałaśliwie ze znajomymi i dopiero wtedy zauważył Sama. Jego nastrój gwałtownie się oziębił. Warknął coś w odpowiedzi na wyciągniętą przez Sama rękę, wziął krzesło i usiadł w kącie pomieszczenia. Spoglądał spode łba, a później posłał Sally spojrzenie, które Sam zinterpretował jako mieszaninę zaskoczenia i podejrzliwości. - Co jest grane? - zapytał, w dalszym ciągu spoglądając na Sally. Zacinając się trochę na początku, Sam opowiedział, jak narastało w nim rozczarowanie do Renraku, jak opuścił arkologię i co nastąpiło później. Opowieść zabrała więcej czasu niż przypuszczał, bo musiał tłumaczyć niektóre fragmenty kilka razy. Zakończył na odkryciu, że Drakę umieścił w Renraku wtyczkę, wykorzystując ich ewakuację jako przykrywkę. Tak wyglądały fakty. Zdradził również swoje uczucia, chcąc w ten sposób przekonać słuchaczy o słuszności sprawy. Opowiedział również o swoich perypetiach z magią i śmiercią bardziej z potrzeby podzielenia się przeżyciami niż ze względu na ich znaczenie dla sprawy. Kilka rzeczy przemilczał. Po pierwsze, naturę owej wtyczki. Osobiście wierzył w istnienie doppelgangerów i zresztą widział dowody. Ale czy miał im powiedzieć, że magiczny stwór został stworzony w naukowym laboratorium i posłany do Renraku, żeby zajął miejsce lojalnego pracownika? Taka historia wydawała się bardziej obłąkana niż jego nocna rozmowa z Psem. Gdyby opowiedział im o doppelgangerze, mogliby uznać go za wariata, który postradał zmysły od długiego przebywania na pustkowiach. Nie mógł pozwolić, żeby traktowali jego opowieści w kategoriach żartu albo bełkotu obłąkańca. Potrzebował ich pomocy. Kiedy Sam wreszcie skończył opowieść, jako pierwszy odezwał się ork. - Powiem prosto. Chcesz, żebyśmy ci pomogli załatwić tego Drake'a, bo knuje coś przeciw Renraku, a kilka kawałów mięsa weszło mu w drogę i poszło do garnka? - Kham zrobił szyderczą minę i spojrzał po swoich kumplach. - Garniturku, wysmażyło ci mózg. - Kham, Drakę ma na sumieniu jeszcze innych ludzi, którzy mi pomagali podczas ucieczki z Renraku. Za mój ą głowę nie wyznaczono nagrody. Niczego nie ukradłem z firmy i moje odejście w niczym im nie zaszkodziło. Przez lata pracowałem dla Renraku, to był mój dom i moja rodzina. Kiedy pomyślę, co ten człowiek może jeszcze zrobić, ogarnia mnie lęk. Nie mogę stać bezczynnie i patrzeć, jak Drakę szykuje kolejną akcję przeciw mojej firmie. - To powiedz im, w czym rzecz, i niech sami załatwią szczura. - Nie uwierzyliby mi w żadnym wypadku, gdybym oczywiście w ogóle miał sposobność cokolwiek opowiedzieć. Poza tym nie jestem w stanie przedstawić żadnych dowodów ani wskazać bezpośredniego winowajcy. - Więc ciągle jesteś na ich usługach - stwierdził Duch. - Nie - zaprzeczył Sam. - To sprawa osobista. - Rozumiem. Zemsta. - Coś więcej - zaoponował Sam. - Niwecząc ten spisek, spłaciłbym dług zaciągnięty u Renraku. Rachunki zostałyby ostatecznie wyrównane. - A co oni na to? Uważaliby podobnie? Sam nie miał pojęcia, ale to było bez znaczenia. Robił to, co uważał za słuszne. - Będą musieli sami zadecydować. - Postępujesz jak mężczyzna. - Duch założył ręce na piersiach. - Pomogę ci. - Szybka decyzja, sir Brzytworęki, wziąwszy po uwagę, jak niewielką ilością danych na temat przeciwnika dysponujesz - zauważył Dodger. Kiedy Duch pominął jego uwagę milczeniem, elf wzruszył ramionami i zwrócił się do Sama. - Zęby była jasność. Obecnie twoim jedynym celem jest udaremnienie spisku Drake'a? - Nie. Chcę, żeby Drakę zapłacił za swoje zbrodnie. - A co z tą niebezpieczną panią Hart? - Tak, i z tym wężem. Też nieźle natłukli ludzi. Przecież to dranie, no nie? Sam przyjrzał się po kolei zebranym. Wiedział, że Tessien zabijała, a Hart była mocno zaangażowana w całą sprawę, włączywszy w to morderstwa z premedytacją. Shadowrunnerzy byli jednak pod zbyt wielkim wrażeniem Hart i jej węża, żeby wymagać od nich jakichś akcji zaczepnych. - To tylko narzędzia w ręku Drake'a. Jeżeli zostaną ukarani, tym lepiej, ale mnie chodzi przede wszystkim o Drake'a. Dodger rozluźnił mięśnie. Sam poczytał to za znak, że dobrze naświetlił sprawę. Kiedy Sally skinęła głową, był już pewny, że wygrał bitwę. - Jeżeli zdołasz dopaść Drake'a, zanim tamta dwójka zorientuje się, że nie zginąłeś, może się obyć się bez dodatkowych kłopotów. Hart to profesjonalistka. Kiedy wyparuje źródło kredytów, pójdzie gdzie indziej, a za nią wąż. Wie doskonale, że zemsta i szczytne cele nie przynoszą zysków. Oczywiście jeśli w kontrakcie nie było wzmianki o ochronie osobistej. - Mam nadzieję, że się nie mylisz, Sally. - Czujesz przed nimi pietra, co, Garniturku? -Tak. - Mądrze - skomentowała Sally. - Nie znam tej Tessien, ale każdy smok to potencjalny problem, a już z pewnością partnera Hart nie można traktować jako łatwej ofiary. Hart to runner ze szczytu. Wolałabym nie wchodzić jej w drogę. -A pomożesz, skoro celem jest sam Drakę? Sally parsknęła i potrząsnęła głową. - Słuchaj uważnie, mój młody adepcie magii. Pomogę ci odnaleźć własną ścieżkę, zadomowić w naszym małym półświatku. -Uśmiechnęła się zachęcająco. - Pomogę ci nawet zapomnieć o tych wszystkich brudach, jeśli tylko będziesz czuł się na siłach. Sam zmarszczył brwi. - Nie takiej pomocy potrzebuję. - Właśnie takiej - odparła poważnie. - Chcę dorwać Drake'a. - Sam nie ustępował. - Verner, teraz żyjesz na ulicy. Ciało musi być praktyczne. Chcesz z nami przebiegać cienie. Dam ci szansę. Wykazałeś pewne zdolności. Interesujące zdolności. Ale jeśli będziesz ze mną, musisz cały czas pamiętać o naczelnej zasadzie. Nic za nic. W twojej propozycji nie ma słowa o zysku. - Sally dobrze mówi, Garniturku. Żadnych nujenów w tej awanturze. Marnujesz nasz czas. - Ork wstał gwałtownie, przewracając krzesło. Ruszył w kierunku drzwi. - Znam bardziej dochodowe sposoby marnowania czasu. - Kham! - zawołał Sam. Ork zignorował go, otworzył drzwi i wyszedł w czerń hallu. - Ma prawo sam decydować - powiedziała cicho Sally, jej słowa niemal ginęły przytłumione odgłosem kroków na metalowych schodach. - Ty też musisz wybrać. Już dzisiaj mogę pokazać ci kilka rzeczy. Sam wyczuł, że Dodger, który siedział obok, zesztywniał, cały czas wpatrzony w Ducha. Twarz Indianina była spokojna i nieruchoma. Będzie musiał porozmawiać o tym z elfem. Później. Sam potrzebował pomocy Sally, bo magia, której on nie potrafił opanować, była jej drugą naturą. Jej umiejętności mogły okazać się ostrzem niezbędnym do pokonania Drake'a. Jeżeli pójdzie z nią dzisiaj, być może będzie miał okazję przekonać ją do swojej sprawy. Postanowił nadać swojemu głosowi niepewne brzmienie. - Wygląda interesująco. Sally uśmiechnęła się. - Dobra. Róg Harrison i Melrose o dziewiątej. Miej przy sobie broń i bądź gotów na niezłą zabawę. - Wstała z fotela szeleszcząc skórzanymi frędzlami przy ubraniu i tanecznym krokiem ruszyła w stronę drzwi, które Kham zostawił otwarte. - Do następnego skanowania, magiku. W pomieszczeniu zostali tylko Dodger i Duch. Sam wiedział, że ma elfa po swojej stronie, a Duch zapowiedział wcześniej swój udział w akcji. Ale czy trzech ludzi wystarczy. - Jak myślisz, Duchu, uda mi się ją namówić? - Ona ma własne rachuby. W pomieszczeniu było zimno, a w głosie Ducha brzmiało coś takiego, że aż ciarki przechodziły po plecach. Indianin wyglądał na poruszonego, ale wyraz jego twarzy powstrzymał Sama od zadawania pytań. Postanowił przystąpić do omawiania interesów, licząc, że gorąca dyskusja zniweluje ziąb. Z Hanae takie rozwiązanie doskonale zdawało egzamin. - Dodger, czy znalazłeś coś nowego na temat Drake'a? - To naprawdę niezwykle tajemniczy człowiek. W świetle tego co odkryłem, Drakę jest tak samo realną postacią jak cała reszta panów Johnsonów oferujących zorganizowanie ucieczki z korporacji. Jego prawdziwe nazwisko i tożsamość pozostają nieznane, wiem jedynie, że na imię ma Jarlath. - Co to za imię? - spytał Sam. - Nie mam pojęcia - przyznał Dodger. Duch podszedł do odsłoniętego okna. Promienie z pobliskiego neonu układały się na jego twarzy w rysunek barw wojennych. - Jesteś pewien, że Hart i ten wąż pracują dla niego? - Tak mówili. - Słyszałem, że mieli coś wspólnego z udaremnieniem akcji na magazyny United Oil. Sam ucieszył się. - Więc powinniśmy zacząć właśnie od tamtego miejsca. Jeżeli widziano tam tę parę, to możliwe, że Drakę pracuje dla United Oil. Rozdział 42 Sodowe lampy zamontowane na budynku emitowały ostre, chłodne światło. Złapane w potrzask tej łuny obiekty różnych kształtów i rozmiarów rzucały głęboko w okalający mrok wydłużone cienie. Światło i ciemność tworzyły dwa odrębne światy. Sam siedział skulony w mroku, obserwując z niepokojem sadzawki jasności. Kiedyś żył w innym świecie, gdzie blask symbolizował bezpieczeństwo. Ileż to razy kręcił ze smutkiem głową nad gwałtami, których dopuszczali się na spokojnym korporacyjnym świecie terroryści i zwykli kryminaliści. Teraz jego miejscem była kraina cieni, żywiąca się resztkami z korporacji. Kiedyś czuł się bezpiecznie w pancerzu z naukowej racjonalności, przekonany, że jeśli magia nie jest zwykłym oszustwem, to jakieś prawo fizyczne albo biologiczne w końcu ją wytłumaczy. Teraz znajomi uważali go za czarodzieja, a jego własne doświadczenia zdawały się to potwierdzać. Nowa sytuacja przerażała, a jednocześnie fascynowała. Magia pociągała go i zarazem budziła w nim niepokój, tak samo jak Sally. Zeszłej nocy zademonstrowała mu pokaz magii, której istnienia nigdy nie podejrzewał. Na to wspomnienie serce zaczęło mu szybciej bić. Sally nie była podobna do żadnej z kobiet jakie znał w życiu. Była równie piękna, ponętna i interesująca, jak niebezpieczna. W co on się wpakował? W stocznię United Oil, podpowiedziała mu sardonicznie część umysłu. Tutaj, w cień jednej z wielu ruder w kształcie grzyba, które tworzyły rafinerię. Teraz czekał, aż Duch Chodzący Wewnątrz wróci z rekonesansu. Dookoła panowała cisza, od kiedy sforsowali ogrodzenie. Sam nie wiedział, czy ma się cieszyć, że tak gładko pokonali zewnętrzny pas bezpieczeństwa, czy może powinien się martwić, bo oddziały straży United Oil siedzą gdzieś w ukryciu i śmieją się z naiwności intruzów. Dodger był pewien, że zneutralizował obwód bezpieczeństwa. Powiedział, że wszystko poszło gładko, dając im umówiony znak przez telekom. Łatwo mu było przekonywać. Nie szedł z nimi do środka. Bo tam dopiero zaczynały się prawdziwe trudności. Strategia bezpieczeństwa United Oil nie koncentrowała się wyłącznie na nie-penetrowalnym ogrodzeniu. Wręcz przeciwnie - szczególny nacisk położono na zabezpieczenie samych budynków. Każda konstrukcja miała odrębny system ochronny, którego wielkość i stopień komplikacji zależały od wartości zgromadzonych w danym budynku dóbr i łatwości, z jaką ewentualny intruz mógłby uszkodzić lub ukraść wspomnianą za wartość. Dodger prorokował spore trudności przy penetracji systemu antyintruzyjnego w docelowym budynku. Liczyli, że elf zdoła przejąć kontrolę nad alarmami, ale nie będą mogli mieć pewności, czy mu się udało, dopóki nie spróbują wejść do środka. Nie mogli dojść do porozumienia w kwestii sygnału, który nie wzbudziłby alarmu w systemie bezpieczeństwa United Oil. Wydawało się, że po wejściu do budynku stosunkowo bezpieczne będzie komunikowanie się za pomocą lokalnej sieci komputerowej. Ale później, po przekroczeniu bariery bezpieczeństwa Duch i Sam mogliby łatwo uruchomić jakieś wciąż działające zabezpieczenie. Sam wiedział, że Dodger zna się na swojej robocie, ale jakoś nie potrafił zapomnieć o zdenerwowaniu. Wytarł spocone dłonie o szorstki materiał ciemnego kombinezonu. Docelowy budynek stał po drugiej stronie parkingu i z zewnątrz nie różnił się niczym od innych magazynów w szeregu. Poobijane cegły, brudne szkło i skorodowane osłony okien. Trudno byłoby go odróżnić, gdyby nie spłowiałe numery na frontonie. Żadne oznaczenie nie sugerowało, że tam właśnie mieści się miejscowe biuro ochrony. Nie oczekiwali tutaj zbyt rozbudowanego systemu bezpieczeństwa, ale plany dostarczone przez Coga wyraźnie pokazywały alarm w każdym wejściu. Oprócz jednego. Te drzwi mogły być swobodnie otwierane i zamykane o każdej porze bez uruchamiania alarmu. Drzwi stanowiły łącznik między ogrodzonym terenem wzdłuż południowej ściany budynku a szeregiem boksów wewnątrz. W tych boksach miały swoje legowiska korporacyjne bazyliszki, przerażające parazwierzęta, które potrafiły jednym dotknięciem przemienić żywe ciało w kruchy wapień. Samowi przyszło do głowy, że warto byłoby dokonać astralnego spaceru i sprawdzić, z iloma bazyliszkami będą mieli do czynienia i czy wszystkie są na zewnątrz. Ze zgrozą pomyślał, co mogłoby się stać, gdyby któryś został w środku. W niewielkich boksach nie mieliby większych szans w starciu z parazwięrzetami. Ciasno stłoczeni nie potrafiliby prowadzić skutecznego ognia, a te bestie były na prawdę szybkie. Sam pozostał na miejscu, wpatrzony w drzwi, polegając wyłącznie na swoich pięciu zmysłach. Sally ostrzegała go, że te potwory widzą astralną obecność i mogą na nią wpłynąć w równie zgubny sposób jak na żywe ciało. Może chciała go tylko odwieść od tej akcji. Jeśli mówiła prawdę, to bazyliszki stanowiły większe zagrożenie dla jego ciała astralnego niż materialnego. Wiedział z książek, że ciało astralne jest w pewnym stopniu odbiciem istoty ludzkiego istnienia. Czy ta istota różni się czymś od duszy? Gdyby któraś z tych bestii dotknęła go podczas projekcji astralnej, co stałoby się z jego duszą? Duch wyrósł jak spod ziemi tuż obok Sama, strasząc go nie na żarty. Indianin odczekał kilka sekund, aż Samowi ustabilizuje się oddech, później stuknął go w ramię. - Idziemy. Patrol właśnie rozpoczął okrążenie. Wróci dopiero za dziesięć minut. Ruszyli po cichu przez parking, maksymalnie wykorzystując osłonę pojazdów. Przystanęli kilka metrów przed ogrodzeniem, mając wiatr za plecami. Sam oblizał wargi, kosztując przy okazji lepkiej, smolistej substancji, którą wy smarował twarz, żeby wyeliminować refleksy światła. - Lepiej gdybyś to ty strzelał. - Twoja akcja, twoja broń. - Twarz Ducha była nieprzenikniona. - Ty strzelasz. - W porządku. - Sam sięgnął z rezygnacją do ładownicy przy pasku. Mocując się chwilę z powodu ciemności, wyjął magazynek z pistoletu i zastąpił go tym z ładownicy. Ostrożnie włożył niepotrzebną amunicję do kieszeni. - Czy blada twarz włożyła ten co trzeba? - Pewnie - szepnął Sam z rozdrażnieniem. Jeśli już Indianin zlecił mu to zadanie, to mógł przynajmniej wykazać tyle przyzwoitości i nie pouczać go na każdym kroku. - W końcu to ty masz cyberoczy. Przeczytaj oznaczenie. - Trzydzieści dwie części somulinu zmieszane z dziesięcioma gramami alfa-dexoryladriny - wyrecytował Duch. - Upewnij się, że zamieniłeś magazynki, zanim wpadniemy na strażników. Po takiej dawce żaden człowiek nie doczeka świtu. - Wiem, wiem. - Indianin traktował go jak dziecko. - Chcesz, żeby któryś z tych potworów cię dotknął? Indianin wyszczerzył szczerbate zęby. - Myślisz, że są dość szybkie, żeby dotknąć ducha? - Nie wiem. Chcesz sprawdzić na własnej skórze? - Nie - odpowiedział Duch z powagą. - To świetnie. - Sam z zadowoleniem odnotował zdobyty punkt. - Zamienię magazynki, kiedy miniemy tę menażerię. Odbezpieczywszy broń, Sam wycelował w najbliższego śpiącego bazyliszka, który z tej odległości wyglądał jak ciemna plama. Pistolet kopnął delikatnie i dał się słyszeć syk powietrza ulatującego z łuski. Bestia wzięta na cel poruszyła słabo skrzydłami i na powrót znieruchomiała. - Myślisz, że dobrze trafiłem? - Gdybyś tylko musnął tego potwora, mielibyśmy tutaj krwawe piekło. Więc albo w dalszym ciągu spokojnie śpi, albo kompletnie spudłowałeś. - Duch umilkł. - Sprawdzimy po wejściu. Uśpij resztę. Narkoject Lethe syknął jeszcze cztery razy, wypluwając kolejne strzałki w stronę śpiących bazyliszków. Sam zmienił magazynek i strzelił jeszcze pięć razy. Musiał ponownie repetować broń, zanim uśpił ostatnie dwa potwory. Każde trafienie przynosiło równie niedostrzegalny skutek jak pierwsze. - Już wszystkie? - Chyba. - No to idziemy - oznajmił Duch i ruszył przodem. Brama była wyposażona w prostą kłódkę cyfrową, która mimo wszystko mogła ich powstrzymać aż do powrotu patrolu. Duch podłączył dekoder do zamka. Skrzynka zaczęła szumieć i przez jej ekran przebiegły kolumny liczb. Po dwóch minutach cyfry ułożyły się we właściwą kombinację i kłódka puściła. Usłyszeli głośny chichot, którym jeden ze strażników skwitował żart kolegi. Niepewnie weszli w obręb ogrodzenia. Sam drżał na myśl, że któraś z bestii się obudzi i niespodziewanie ruszy na nich, ale nic takiego się nie wydarzyło. Na wybiegu śmierdziało zgnilizną. Podobny zapach, tylko mniej ostry, czuł od Tessien. Ciekaw był, czy to woń piór, łusek, obu rzeczy naraz, czy po prostu zapach magii. Po kolei zebrał swoje strzałki z trójzębnym ostrzem, uważając, żeby nie dotknąć uśpionych potworów. Zadanie nie było specjalnie trudne, ale strach wzmożony przez zbliżający się patrol sprawił, że trzęsły mu się ręce. Nie chciał jednak zostawić na wybiegu zużytych strzałek jako dowodów, że bazyliszki zostały celowo uśpione. Po zabraniu ostatniego pocisku dołączył do Ducha przy wejściu do legowisk. Indianin w lewej ręce trzymał ingrama smartguna, a prawą opierał o wahadłowe drzwi. Kiwając głową na Sama, uchylił je i zaczął nasłuchiwać, po czym gestem nakazał Samowi przytrzymać drzwi, a sam zniknął w ciemnym wnętrzu. Sam czekał przy drzwiach, mimo gogli nie był w stanie przeniknąć wzrokiem w głąb budynku. Światło biło od sylwetki Ducha, który sunął ostrożnie w stronę przezroczystej ściany, oddzielającej legowiska bazyliszków od kwatery zarządu. Sam wzdrygnął się słysząc szelest. Przynajmniej jeden bazyliszek był z nimi w tym budynku. Duch również usłyszał ten dźwięk i odwrócił się błyskawicznie, żeby stawić czoła eksplozji piór i łusek, która na niego natarła. Sam nie chciał wchodzić bestii w drogę, nie miał jednak najmniejszego zamiaru zostawić Ducha na jej pastwę. Stał w drzwiach i obserwował, jak Indianin robi unik przed pierwszym atakiem. Potwór wylądował na dwóch mocnych, uzbrojonych w potężne szpony łapach i obrócił się sprawnie. Przekrzywiony łeb szukał intruza, który zakłócił spokój legowiska. Bestia ruszyła do ataku, sycząc i wymachując ogonem. Duch krążył z wielką ostrożnością, usiłując zdobyć jak najwięcej miejsca do manewrów. Obydwa ingramy trzymał przed sobą, ale nie strzelał. Hałas, pomyślał Sam, mógłby ich zdradzić. Uniósł własną broń, ale nie miał okazji złożyć się do strzału, bo bazyliszek zaatakował z furią i obaj przeciwnicy złączyli się w szalonym tańcu ciosów i uników. Parując za pomocą pistoletów i uskakując z niesamowitą szybkością, samuraj mimo wszystko był spychany coraz głębiej na tyły budynku, gdzie panował kompletny mrok i ciasnota. W końcu potknie się albo nie zdąży wykonać uniku. Wiedząc, że każde trafienie będzie dla Ducha śmiertelne, Sam strzelił ze swojego Lethe, ale obaj przeciwnicy w dalszym ciągu kontynuowali szalony pląs. W magazynku zostały już tylko ostatnie dwa pociski, w dodatku zbliżali się strażnicy. Sam strzelił jeszcze raz. Bazyliszek wyskoczył w górę, celując w Ducha ogonem. Samuraj zanurkował pod tym ciosem i przeturlał się na środek pomieszczenia. Potwór wylądował ciężko, nieomal tracąc równowagę. Obrócił się i postąpił krok w stronę Ducha, po czym legł ciężko na boku. Sam wsunął się cały do budynku i puścił wahadłowe drzwi. Oparł się o ścianę i ciężko dyszał. Mało brakowało; zauważył, że pierwsza strzałka utkwiła w pasku Ducha. Sam uspokoił oddech. Słyszał, jak obok przechodzą strażnicy. Chyba jednak nie zauważyli nic podejrzanego, bo spokojnie kontynuowali obchód. Minie kolejne pół godziny, zanim patrol wykona zwrot. Chociaż Sam i Duch znajdowali się wewnątrz budynku służb bezpieczeństwa, w dalszym ciągu byli odizolowani od jego najważniejszej części. Stojąc w części przeznaczonej dla bazyliszków, widzieli centrum zarządzania, gdzie nadzorcy potworów przechowywali sztywne smycze, grube rękawice izolacyjne i pałki do szturchania. Zamknięte drzwi zapewniały teoretyczny dostęp do reszty budynku. Jednak wejścia do pomieszczenia nadzorców bronił zabezpieczony interfejs, którego zamek znajdował się po drugiej stronie ściany z przezroczystego plastiku. Jeżeli Dodger nie otworzy drzwi systemowo, w tym miejscu utknie ich plan. Duch szturchnął Sama i pokazał na kamerę, która zaczęła obracać się w ich stronę. Soczewki dostosowały ostrość. Elektroniczne oko zezowało na nich ciekawie. Zostanie uruchomiony alarm? Drzwi otworzyły się, co było najlepszą odpowiedzią. Dodger zdołał przejąć kontrolę na systemem bezpieczeństwa tego budynku. Duch pomachał do kamery i światełko kontrolne zamrugało trzykrotnie, dając sygnał zezwolenia. Nim Sam zdążył zauważyć trzecie mrugnięcie, Duch był już w połowie drogi do drzwi. Sam ruszył za nim, nie mogąc sobie poradzić z magazynkiem narcojecta. Szli ostrożnie korytarzem, wiedząc, że w budynku znajduje się jeszcze kilka osób. Dopóki Dodger będzie monitorował system, nie muszą się obawiać alarmów, ale lepiej schodzić z drogi pracownikom United Oil. Kierowali się w stronę biur, ominąwszy pokój kontrolny i skrzydło mieszkalne. Duch zatrzymał się na moment przed otwartymi drzwiami do recepcji, następnie przeskoczył na drugą stronę otworu wejściowego i dał Samowi gestem znak, żeby zajrzał do środka. Światło padające z wnętrza nie pochodziło, niestety, z zostawionej przez nieuwagę lampki. Jakiś mężczyzna pracował przy terminalu w recepcji, skutecznie blokując dostęp do dalszych pomieszczeń. Koszulka z krótkimi rękawami, którą nosił, nie miała tego surowego kroju przynależnego wojskowym mundurom, był to więc prawdopodobnie zwykły urzędnik próbujący zdobyć dodatkowe punkty u szefa dzięki pracy po godzinach. Duch poklepał swojego ingrama, wskazując najpierw na Sama, a później na nieznajomego. Sam pokręcił głową. Nie wiedzieli, nad czym pracuje ten człowiek. Ingerencja mogła wywołać alarm, zwłaszcza jeśli operował interaktywnie w sieci. Dodger nie byłby w stanie wyciszyć reakcji wszystkich, którzy pozostawali w kontakcie z tym urzędnikiem. Sam pokazał na Ducha, a potem na nieznajomego i skrzyżował nadgarstki. Duch kiwnął głową i ostrożnie wszedł do pomieszczenia. Odbicie na ekranie monitora musiało zdradzić Indianina. Zanim Duch zdążył chwycić poręcz fotela i odsunąć mężczyznę od klawiatury, ten odwrócił głowę. Zrozumiał, że ma do czynienia z włamywaczami, zmrużył oczy i sięgnął do marynarki przerzuconej przez biurko. Duch przemknął koło fotela i udaremnił ten zamiar, uderzając ingramem w dłoń pracownika. Z fałdów złożonego ubrania wyleciał na podłogę pistolet. Przyciskając nadgarstek mężczyzny jednym ingramem do biurka, lufą drugiego uniósł mu brodę. - Niedobra dziś noc dla pracusiów, panie Garnitur - stwierdził. Mężczyzna patrzył na niego szeroko otwartymi oczyma. - Jeśli nie chcesz złapać guza, to siedź spokojnie. Korporacja i w ogóle wszyscy będą zadowoleni. Ty, ja, nawet United Oil. W końcu zaoszczędzana czyszczeniu dywanu i kłopotach z poszukiwaniem zastępcy na twoje miejsce. Mężczyzna milczał, ale szeroko rozstawił palce przygwożdżonej dłoni i rozluźnił napięte mięśnie ramienia. Duch pozwolił mu wstać i kazał odsunąć się od biurka. Sam wszedł do pomieszczenia i zamknął za sobą starannie drzwi, zanim zajął się ekranem monitora. - Masz bardzo wysoki poziom dostępu. - Sam wystukał komendę identyfikacji i odczytał nazwisko jeńca. - Pan Fuhito. Wybaczy pan, że skorzystamy z pańskiego miejsca w systemie. Fuhito odzyskał głos. - Nie uda wam się stąd wyjść. Wiecie, kto jest szefem korporacyjnych sił bezpieczeństwa? Duch wyszczerzył zęby, podszedł blisko do Fuhito i przystawił mu do czoła lufę ingrama. - Wielki zły smok o imieniu Haesslich. Czulibyśmy się niezwykle zaszczyceni, gdyby wyszedł nam na powitanie, ale niestety nie ma go z nami. Jesteśmy tylko my i ty, więc może raczej pomyślisz o przyszłości i zaczniesz współpracować. - Nie zdradzę firmy. - Nie musi pan, panie Fuhito. - Sam zajrzał w soczewki pokojowej kamery systemu bezpieczeństwa. - Dodger, jesteś w stanie dostać się do tego portu dostępu? Monitor zamontowany pod kamerą wyświetlał spokojny widok parku maszynowego, ale nagle pociemniał. Na czarnym tle pojawiły się litery: "Nie. Starannie zabezpieczony. Bierz, co się da." - Dobra. - Sam przysunął sobie krzesło i usiadł przy klawiaturze. Całe szczęście, że Fuhito nie używał infogniazda. Manualny dostęp do Matrycy był możliwy, zabawa trwała dłużej, ale za to bolało dużo mniej niż dekowanie. Jeżeli wyjście ma być równie ciężkie jak wejście, musi zachować sporą dozę przytomności na później. Ból głowy od dekowania mógłby go znacznie osłabić. Miał właśnie usunąć z pamięci plik, nad którym pracował Fuhito, kiedy jego uwagę przyciągnęło znajome nazwisko: Andrew A. Wilson. Zaczął przeglądać plik z nagłym zainteresowaniem i jego zaskoczenie systematycznie rosło. Dokument był planem przymusowej ekstrakcji Wilsona przez specjalnych agentów United Oil. Organizator ekstrakcji nie został wymieniony, ale Sam wiedział, że tego typu akcje mogły zatwierdzać jedynie wysoko postawione osobistości. Te same osobistości musiały wiedzieć, że Wilson od dawna już pracuje dla United Oil. A w takim wypadku ekstrakcja nie byłaby przymusowa. Jeżeli Drakę miał coś wspólnego z United Oil, jego powiązania z Wilsonem nie były znane przełożonym. Czy w takim razie Drakę grał na własne konto? A może nic go nie łączyło z United Oil, a ich wyprawa jest zwyczajną stratą czasu? Odpowiedź mogła znajdować się w tutejszej bazie danych. Sam zamknął plik i rozpoczął poszukiwania pod kontem odniesień do Drake'a, Hart i Tessien. Niczego nie znalazł. Z palcami na klawiaturze próbował obmyślić kolejne kroki. - Szukasz informacji na temat Kathariny Hart - stwierdził Fuhito. Musiał widzieć ekran z miejsca, w którym stał. Sam obrócił się na krześle i spojrzał na niego. - Tak. Chcemy między innymi wiedzieć, dla kogo pracuje. Jest zamieszana w pewną sprawę, którą pragniemy ukrócić. Możesz nam w czymś pomóc? Fuhito wyprostował się, podejmując najwyraźniej ciężką decyzję- - Powiem wam dla kogo pracują. - Myślałem, że nie chcesz zdradzić swojej firmy - powiedział Duch. - Wcale nie zdradzam. Ta elfia suka i jej robak pracują bezpośrednio dla Haesslicha. Są u niego na prywatnym kontrakcie. - Mówiąc o robaku miałeś na myśli Tessien? Fuhito pokiwał głową. - Dlaczego nam to mówisz? - spytał Sam. - Hart stanowi większe zagrożenie dla United Oil niż wy dwaj razem wzięci. Smok powierza różne tajemnice tej kobiecie, sprzedajnemu najemnikowi bez krztyny lojalności. Jej obecność tutaj to obraza dla naszych sił bezpieczeństwa, obraza dla korporacji. - Dlaczego nie opowiesz tego wszystkiego swoim szefom? -spytał Sam. Fuhito milczał jak zaklęty. Albo opowiedział i został zignorowany, albo za bardzo się bał. - Dobra. Co z Jarlathem Drake'em? - Nigdy nie słyszałem o żadnym Jarlacie Drake'u. Czy to następny poszukiwacz przygód od Haesslicha? - My tutaj zadajemy pytania, szaraczku - oznajmił Duch. Fuhito zareagował z niespodziewanym zaangażowaniem. - Muszę dowiedzieć się czegoś więcej o tym Drake'u. Czy stwarza zagrożenie dla sił bezpieczeństwa United Oil? Duch roześmiał się cicho. - Spokojnie, tygrysku. Jedyne zagrożenie, którego powinieneś się na razie obawiać, stwarzamy my. - Wy nie stwarzacie żadnego zagrożenia. Nie wyjdziecie stąd żywi - odpowiedział Fuhito z głośnym parsknięciem. Duch schował do kabury jeden z pistoletów, podszedł do Fuhito i przejechał otwartą dłonią na wysokości jego twarzy. Pukle włosów upadły na podłogę. Indianin dotknął opuszkami palców karku mężczyzny, śledząc bieg jego głównej tętnicy. Sam widział, jak Fuhito blednie, a oczy rozszerzaj ą mu się ze strachu. Duch uśmiechnął się zimno - nie odsłonił ani jednego zęba. - Próbowałeś kiedyś zabić ducha? Nastrój prysnął, kiedy monitor kontrolny zabuczał, a przez jego ekran przebiegły słowa: "Czas, czas, czas". Duch odstąpił od roztrzęsionego Fuhito i ruszył w kierunku drzwi. Sam wstał, wyciągnął pistolet i wycelował go w pracownika United Oil. - Było nam bardzo przyjemnie, panie Fuhito, ale powinien pan już położyć się spać - powiedział, wolno pociągając za spust. Strzałka trafiła w cel i Fuhito jęknął. Kiedy upadał, wyraz jego twarzy zmieniał się powoli od zaskoczenia do zrozumienia. Duch złapał go, zanim uderzył o podłogę. Ułożyli mężczyznę przy biurku, pozorując drzemkę urzędnika. Kiedy zamykali drzwi, system czuwający nad długością przerw w pracy nad tajnymi plikami zgasił ekran i wylogował Fuhito. Kiedy szli szybkim krokiem w stronę pomieszczenia z bazyliszkami, Duch powiedział szeptem: - Chyba straciłeś atut swojego nieistnienia. Rano ten urzędas wygada wszystko Haesslichowi. - Raczej nie. Kiedy byłem w Renraku, naoglądałem się ludzi tego pokroju. Są lojalni wobec firmy, ale mają również na uwadze własny honor. - Znaleźli się na parkingu, zanim Sam zdążył powiedzieć coś więcej. - Pan Fuhito to właściwie major Fuhito, prawa ręka Haesslicha - oznajmił. - Pojmanie przez dwóch runnerów, którzy wśliznęli się, a następnie wydostali z jego królestwa bez uruchomienia ani jednego alarmu będzie dla niego wielkim wstydem. Zwracałem się do niego per pan, nie używając stopnia, będzie więc myślał, że nie wiemy, kim jest. Wyciągnie z tego logiczny wniosek, że z nikim nie podzielimy się jego tajemnicą. Jeżeli żaden z nas nie zacznie mówić, dzisiejsza noc przestanie realnie istnieć. Ludzie jego pokroju bardzo łatwo decydują się na tego typu rozwiązania. Fuhito musi być ambitny, skoro pracuje po nocach. Chce coś osiągnąć w świecie, ale chce równocześnie, żeby ten świat był uporządkowany. Haesslich i jego prywatni agenci wywołują u niego ból głowy, są zbyt przypadkowi i nieprzewidywalni. Tego typu wolni strzelcy denerwują ludzi pokroju Fuhito. On chce ich wyrzucić ze swojego świata, a tę usługę my mu oferujemy. Niezależnie czy wyeliminujemy agentów Haesslicha, zdemaskujemy ich, czy zwyczajnie pokrzyżujemy ich plany, działamy na szkodę Haesslicha. Major będzie chciał wykorzystać zakłopotanie smoka we własnych celach. Jeżeli Drakę ma powiązania z Wilsonem i Haesslichem, a duzi chłopcy z United Oil nic o tym nie wiedzą, to myślę, że Fuhito może osiągnąć to, na co liczy. Jeśli prywatni agenci Haesslicha zmarnują operację United Oil, kompromitując bezcenną zdobycz, jaką jest Wilson, smok nie zarobi punktów u szefostwa firmy. Kiedy akcje Haesslicha pójdą w dół, wzrosną notowania Fuhito. My, pracując nad ujawnieniem poczynań Drake'a, odwalimy kawał roboty za majora i ułatwimy mu zajęcie miejsca po Haesslichu. Nie, pan Fuhito będzie milczał na temat swoich nocnych gości. Wiemy przynajmniej, że można złapać Drake'a bez wszczynania wojny z całym United Oil. - Sam rozejrzał się. -A teraz jak się stąd wydostaniemy? - Niech blada twarz przestanie się pocić. Wystarczy iść po moich śladach. Rozdział 43 Hart stała przy wybiegu bazyliszków. Zwierzęta sprawiały wrażenie ociężałych, ale było jeszcze bardzo wcześnie. Sama czuła się trochę zmęczona i z przyjemnością położyłaby się z powrotem do łóżka. Dzisiaj był wspaniały dzień na spanie, ale interesy rzadko pozwalały folgować grzesznym przyzwyczajeniom. Dzisiejszy interes o imieniu Haesslich wezwał ją i Tessien, żeby sprawdziły stan zabezpieczeń w stoczni. Nie wyjaśnił przyczyny, ale chciał szczegółowej kontroli. Hart podejrzewała, że szefostwo spodziewa się jakiejś specjalnej dostawy albo przygotowuje coś wyjątkowego do wysłania. Tessien przybyła w zwyczajowym obłoku kurzu. Wyemitowała dawkę irytacji w odpowiedzi na jej przywitanie. Tak, istotnie, pomyślała Hart, mamy cudowny ranek. Tessien była za duża, żeby zmieścić się w kwaterze głównej sił bezpieczeństwa, więc spotkanie musiało odbyć się na zewnątrz. Hart zastanawiała się, jak długo major Fuhito każe na siebie czekać, targany sprzecznymi uczuciami - japońską uprzejmością, honorem korporacji i niechęcią do obcych. Stocznia cały czas przygotowywała się do dnia pracy. Panował niewielki ruch. Hart obserwowała bazyliszki błąkające się sennie po wybiegu. - Są naćpane. -Co? - Tym (niezrozumiałe określenie) zostały sztucznie stępione zmysły. - Tessien przesłała wyraz irytacji. Wąż nie lubił niczego tłumaczyć dwa razy. Hart nie była w stanie wymyślić żadnego powodu, w imię którego United Oil miałoby ogłupić całe stado swoich strażniczych bestii. Coś się tutaj wydarzyło i Haesslich z pewnością zażąda raportu. Jeżeli Hart zdoła rozwikłać sprawę, zanim pójdzie z nią do smoka, zarobi dodatkowe punkty. A już z pewnością ich wzajemne stosunki wrócą do normalnego stanu. W zasadzie nie oczekiwała od tego potwora prawdziwej nagrody, ale może zacząłby wreszcie nieco wyżej cenić jej profesjonalizm. A nadszedł czas, żeby wykazać się maksymalnym profesjonalizmem. Major Fuhito i trzech ludzi z jego personelu schodzili po frontowych schodach. W przeciwieństwie do schludnie umundurowanych adiutantów, ubranie Fuhito wyglądało, jakby w nim spał. Miał worki pod oczyma i szedł powoli. Kiedy grupa mężczyzn zbliżyła się do miejsca, gdzie stały razem z Tessien, Hart spostrzegła, że Fuhito w ogóle porusza się bardzo dziwnie. W nagłym wybuchu mowy, który uchodził wśród smokowatych za szept, Tessien potwierdziła jej podejrzenia. - On również został potraktowany jakimś narkotykiem. Po zwyczajowym powitaniu Hart wzięła Fuhito za ramię i obeszła z nim Tessien, tak żeby jej masywna sylwetka odgrodziła ich od adiutantów. Ogon węża powstrzymał asystę od pójścia w ślady swego szefa. - A więc, majorze - powiedziała z uśmiechem - opowiesz mi o wszystkim, czy wolisz porozmawiać bezpośrednio z Haesslichem? Fuhito zamrugał jak wzrokobójca wyciągnięty na światło dzienne. - O czym ty mówisz? - O penetracji naszego systemu bezpieczeństwa, rzecz jasna. Twarz Fuhito zamarła. - Skąd o tym wiesz? - Znajomość tego typu faktów leży w zakresie moich obowiązków - odpowiedziała słodko i zaczęła obserwować, jak mężczyzna przygotowuje odpowiedź. Gdyby nie był tak skołowany po tym środku, którym potraktowali go intruzi, lepiej by się maskował. - W żaden sposób nie zdradziłem United Oil - oznajmił. - O nic podobnego nie miałam zamiaru cię oskarżać, majorze. Czego chcieli? Opóźnienie z jakim odpowiedział, ostrzegło ją, że usłyszy kłamstwo albo półprawdę. - Szukają Jarlatha Drake'a. Drake'a. Ale major coś ukrywał. Przez głowę przebiegło jej obrzydliwe podejrzenie. -A kim byli ci ludzie? - Dwóch mężczyzn. Indianin, podrasowany, i Gruzin z infogniazdem. Był również deker, którego nazywali Dodger. A więc również Dodger. Poczuła, że Tessien podziela jej podejrzenia. - Czy ten Gruzin był blondynem o orzechowych oczach? Wzrost i budowa średnie, infogniazdo na lewej skroni, cztery niewielkie blizny na prawej dłoni? - Zgadza się wszystko poza wagą. Był szczupły. - Głos Fuhito stał się bardziej zdecydowany, a oczy błyskały mu od chłodnej kalkulacji. - Czy twój podejrzany ma brodę? Podczas ich ostatniego spotkania nie miał. Ale opis i szczegóły zgadzały się w dostatecznym stopniu. Nawet za bardzo. Ostatnio przeszedł ciężkie chwile i mógł stracić na wadze. Miał też dość czasu, żeby zapuścić naturalną brodę. Mogli istnieć inni mężczyźni, którzy odpowiadali opisowi, ale ilu z nich szukałoby Drake'a? To Verner musiał być tym intruzem. Wypadki ułożyły się wyjątkowo niefortunnie, ale mogła winić tylko siebie, że nie sprawdziła trafienia zgłoszonego przez węża. Verner przeżył zbyt wiele zamachów. Musiało być w tym coś więcej niż łut szczęścia. Verner ją wykiwał. Był bardziej przebiegły, niż z początku sądziła. A może to Tessien kłamała? Nie miałaby w tym jednak żadnego interesu. Cztery lata wspólnej pracy były bardzo satysfakcjonujące dla nich obu. Tak się jej przynajmniej wydawało. Hart była pewna, że Tessien nie zdradziła jej w Tir, ale mogła się przecież mylić. Jeżeli wspólna praca straciła dla węża znaczenie, mógł wykorzystać nadarzającą się okazję, żeby się jej pozbyć. Brak dalszych zamachów wcale nie znaczył, że można już ufać bestii. Może po prostu czekała na dogodną okazję. Chociaż Tessien nigdy przedtem jej nie zdradziła, Hart zdecydowała ze smutkiem, że nie może już więcej ufać wężowi. - Nie może się dowiedzieć - oznajmiła Tessien. Myśli węża biegły podobnym torem do jej własnych. Bez względu na wszystko, obie mają wspólny problem pod tytułem Samuel Verner. Nawet jeśli nie był tak przebiegły, jak zaczynała podejrzewać, mógł jej i Tessien przysporzyć prawdziwych kłopotów. Trzeba w końcu rozwiązać tę sprawę, raz i na zawsze. Tym razem jednak doceni przeciwnika. Ukryła obawy, wiedząc, że Fuhito pilnie ją obserwuje, i uśmiechnęła się. - Majorze - oznajmiła lekkim tonem - nasze interesy wcale się nie krzyżują. Haesslich nie dowie się o wczorajszej nocy, jeśli opowiesz mi wszystko, co wiesz o nocnych gościach. Twoja mała kłopotliwa tajemnica pozostanie bezpieczna. Uśmiech Fuhito był zbyt drapieżny, by mógł uchodzić za oznakę ulgi. Będzie musiała zachować daleko posuniętą ostrożność. Rozdział 44 Świtało, kiedy wrócili w okolice, gdzie mieszkał Sam. Chociaż ruch na ulicach był jeszcze mały, chodniki zaczynały się już powoli zapełniać. Dzieci co chwila potrącały przechodniów, pochłonięte grami, których reguły zdawały się nieustannie zmieniać. Uliczni handlarze zachwalali swoje towary ze stoisk i zaparkowanych pojazdów. W paru sklepach nie zdążono jeszcze podnieść markiz, a okoliczni mieszkańcy, zmuszeni do czekania przez spóźnialskich sklepikarzy, umilali sobie czas plotkowaniem. Tłum był na tyle zróżnicowany rasowo, że obecność elfa, Indianina czy Gruzina nie wzbudzała żadnych podejrzeń. Duch chwycił Sama za rękę i pociągnął w stronę stoiska z jedzeniem. Otępiały z wyczerpania Sam nie był w stanie znaleźć odpowiednich słów sprzeciwu, kiedy Duch z Dodgerem zaczęli zajmować stołki przy ladzie. Nic nie rozumiejąc usiadł między nimi. - Kłopoty ? - spytał Dodger. Duch przytaknął. - Chyba tak. Kucharz warknął na nich, żeby zamówili coś albo wyszli. Dodger rzucił w niego kredchipem i kazał podać trzy filiżanki ramenu. Kiedy sprzedawca odwrócił się, żeby przygotować zamówienie, Duch z zainteresowaniem zaczął przyglądać się budynkowi, w którym mieszkał Sam. - Po drugiej stronie ulicy jakiś pies szczeka na krasnoluda. Sam i Dodger spojrzeli we wskazanym kierunku. Skowyczące-go psa nie można było nie zauważyć. Nagle zaczął szczekać na niską postać w łachmanach żebraka. Przechodnie omijali ich z wyraźną obawą. Włóczęga, na wyraźniej poirytowany szczekaniem psa, rzucił w niego butelką, ale nie trafił. Pies zaszczekał jeszcze kilka razy, ale gdy krasnolud zrobił parę kroków w jego stronę, odwrócił się i uciekł. - Wyrzutek społeczeństwa, zraniony, bezdomny. Rozpoznałeś prawdziwy problem naszego świata, panie Fałszywy Alarmie. - Bezdomni nie maj ą najnowocześniejszej broni. Sam i Dodger spojrzeli ponownie przez okno. Włóczęga znikał właśnie w dziurze budynku, stanowiącej jego schronienie. Sam niczego poza tym nie dostrzegł, ale Dodgera coś zaniepokoiło. - Do licha, masz rację! - Ares Predator? - zapytał krótko Duch. - Być może. To ty jesteś specjalistą od żelastwa, a nie ja. - Jak go zauważyłeś? - zapytał Sam. - Miałem tam swojego człowieka. - Sam wyczuł gniew w głosie Ducha. -I myślisz, że... - Krasnolud coś mu zrobił. Mój chłopak nigdy nie oddaliłby się samowolnie. Sam spojrzał raz jeszcze. Włóczęga nie wyglądał na niebezpiecznego gościa. - Jak sądzisz, co ona tam robi ? - Czeka na ciebie, panie Twist - odpowiedział Dodger. - Ten krasnolud i jego kumple pewnie już odkryli twoje mieszkanie - dodał Duch. - Odkryli moje... - Sama aż skręciło. Sally miała tam być. Oczy Ducha nagle zwęziły się. Zadygotał gwałtownie na stołku, po czym ześliznął się z niego i zaczął iść w kierunku Dodgera. Elf odgadując intencje Ducha, zablokował jego manewr. - Spokojnie, Duchu. Bijatyka na pewno nie pomoże Sally. Przez chwilę wydawało się, że Indianin jest gotów walczyć z Dodgerem. Gdy napięcie w mięśniach Ducha osłabło, Dodger posadził go na poprzednie miejsce, a sam zajął krzesło obok niego. - Sam, twoja magia mogłaby tu się przydać - powiedział elf pochylając się nad ladą. - Jaka magia ? Nie znam żadnych zaklęć. -Astralne postrzeganie. Niczym nie ryzykując możesz przeszukać dom i opuszczone mieszkania. Wszyscy, którzy wiedzą, że jesteś magiem, są do ciebie przyjaźnie nastawieni. Pomyślą, że zjawiłeś się, żeby pogadać. - Greerson - wyszeptał Duch. - Co? - zapytał Sam. - Kto? - zawtórował mu Dodger. - Greerson. Przebiegły krasnolud. Słyszałem, że prowadzi jakąś podstępną grę. Dodger i Sam wymienili spojrzenia. - Znasz go? - zapytał Dodger. Duch przytaknął. - Słyszałem o nim. Jest znany na wybrzeżu. - No cóż, panie Twist. Wynika z tego, że twoja śmierć przestała być czymś oczywistym w niektórych kręgach. Stąd wniosek, iż rekonesans astralny nie będzie żadną fanaberią, lecz koniecznością. Niewykluczone, że Greerson dowiedział się również o twoich kolegach. Ponieważ żaden z nas nie zdoła przejść obok niego nie zauważony, pozostaje jedno wyjście. Tylko ty w swoim astralnym bycie możesz wśliznąć się tam i dać nam znać, czy nasze podejrzenia są uzasadnione. I co ważniejsze, będziesz mógł się upewnić, czy lady Tsung jest więziona w twoim mieszkaniu. Ostatni argument Dodgera był decydujący. Jeśli Sally znalazła się w niewoli, musieli zebrać jak najwięcej informacji, aby ją uwolnić. - W porządku. Spróbuję. - Oto nasz dzielny błędny rycerz. Sam nie czuł się bynajmniej jak rycerz. Raczej jak nie wyszkolony giermek, którego wciskają w zbroję i każą walczyć bez miecza. - Powiedziałem, że spróbuję, ale nie jestem dobry w te klocki. W połowie wydaje mi się to halucynacją ł nie potrafię ocenić, co jest rzeczywistością, a co nie. - Mimo to spróbujesz. - Sam przytaknął jakby z wahaniem. Zamknął oczy. Starał się oderwać od odgłosów ulicy i skoncentrować. Hałas nie chciał ucichnąć, ale jadące pojazdy zaczęły tworzyć pewien określony rytm. Im silniej usiłował się skupić, tym bardziej ciążyła mu głowa. Opadała wolno, by za chwilę znowu się poderwać. Sam spróbował raz jeszcze. Teraz, kiedy odczuł szarpnięcie, zdał sobie sprawę, że stoi. Całe jego ciało było lekkie, przejrzyste, prawie rozpływające się. Otworzył oczy i spojrzał. Wszystko wydawało się normalne. A jednak rzeczy, które miał przy sobie, poza prehistorycznym zębem przynoszącym szczęście, wyglądały jakoś niematerialnie. Sam spojrzał raz jeszcze na amulet. Ząb był tak samo rzeczywisty jak jego własne ciało. Odwrócił się, by powiedzieć coś Dodgerowi i Duchowi, ale ci byli zajęci człowiekiem, który leżał twarzą na ladzie. To był on sam. Widząc to uświadomił sobie, że transformacja udała mu się jak nigdy dotąd. Tym razem zdawał sobie sprawę nie tylko ze swojej obecności w przestrzeni astralnej, ale również z faktu, że tamto ciało leży spokojnie w oczekiwaniu na jego powrót. Świadomość tego była dla Sama czymś bardzo ożywczym, pobudzającym, ale i głęboko niepokojącym. Po raz pierwszy obserwował astralnie coś, co było mu znajome. Przynajmniej tak mu się wydawało. Otaczający go świat stał się dziwny: kolory nie były takie jak dawniej, budynki wydawały mu się rozmytymi kształtami, a ludzie jaśnieli mocnym światłem na tle miejskiego krajobrazu. Płomienie oświetlające Dodgera i Ducha paliły się jasno, ale były naznaczone ciemnymi miejscami. Aura człowieka za barem była ciemna, z odcieniami zszarzałej zieleni, która... źle pachniała. Sarn nie mógł znaleźć bardziej odpowiedniego określenia. Twist podążył w stronę krasnoluda. Zbliżając się zauważył blask otaczający jego postać. Jego aura nie miała tego dziwnego zapachu co aura barmana. Jednak jej blask, silniejszy niż u Ducha, naznaczony był czarnymi plamami, które według Sama były śladami cybernetycznego wzmocnienia. Próba podjęta przez Sama była testem na to, czy rzeczywiście jest niewidoczny dla innych. Kiedy znalazł się w zasięgu wzroku włóczęgi i nie spotkał się z żadną jego reakcją, zadowolony z siebie przeszedł na drugą stronę ulicy. Nagle obraz jaśniejących ludzi i ciemnych pojazdów zaczął mu dziwnie wirować przed oczami. Drgające błyski nieznanego pochodzenia i nagły zamęt w zakamarkach jego umysłu były skutkiem szybko napływających informacji. Sam przebiegł przez ulicę i ukrył się w budynku. Znalazłszy się w nie zamieszkanym miejscu, poczuł ulgę. Chciał odpocząć i przyjść do siebie, by móc znów zacząć działać. Nie wiedząc, jak przywołać windę astralną, zaczął wchodzić po schodach. Na kolejnym z pięter zdał sobie sprawę, że nie może przeczytać żadnych numerów. Widział je dobrze, ale nie potrafił zrozumieć. Powinien był liczyć półpiętra. Postanowił, że będzie uważnie przyglądał się każdemu piętru, szukając charakterystycznych napisów na ścianach i bałaganu, który dobrze pamiętał. Po kilku próbach udało się. Podążył wolno w stronę swoich drzwi. Przeszedł przez nie, nie potrzebując kluczy. Jego oczom ukazał się obraz jak po bitwie. To co mogło być połamane, zostało połamane. To co można było podrzeć, zostało podarte, a to co dało się otworzyć - otwarte. Nie było jednak śladu Sally. - Nigdy się tu nie pojawiła - powiedział znajomy głos. Sam obrócił się. - Co tutaj robisz, Psie? - Rozmawiam z tobą! - Pies uniósł łeb i spojrzał drwiąco na Sama. Ten jednak nie uznał odpowiedzi za dowcipną. - Tyle wiem. Miałem na myśli, dlaczego jesteś tutaj? - Musisz się wiele nauczyć. O nie. Znowu to samo. Sam zastanowił się. Może zwariował. Zmęczeni ludzie często miewają halucynacje, a kiepskie jedzenie może sprzyjać złym snom. Pewnie wrócił zmęczony do domu i położył się, by wypocząć. Ukucnął naprzeciw Psa - Niedługo się obudzę. Ciebie już wtedy nie będzie, a ja zobaczę Sally. To musi być jakiś koszmar. - Całkiem słuszne rozumowanie. To rzeczywiście sen, ale nie tak bardzo oderwany od rzeczywistości. Poza tym paranoja też nie jest zła. Czasem nawet całkiem zdrowa. Może chciałbyś nauczyć się piosenki? - Na pewno śnię. - Sam podniósł się. - Przed wejściem do mojego domu czatuje zabójca, dwaj inni polują na mnie w dzień i w nocy, a mój astralny przyjaciel chce nauczyć mnie jakiejś kołysanki. - No cóż, nie mam nic przeciwko kołysankom, ale nie tego obecnie potrzebujesz. Myślałem o pieśni, która dodaje sił. Pies zaczął śpiewać, a następną rzeczą, jaka dotarła do zmysłów Sama, był łyk gorzkiej zielonej herbaty, którą wmuszał w niego Dodger. Herbata była paskudna, ale wypił ją, wdzięczny za coś materialnego, co można było wreszcie dotknąć i poczuć. - Dlaczego tak długo? - spytał elf. - Odszukanie Sally chyba nie zabrało aż tyle czasu. Myśleliśmy, że twój duch został uwięziony. - Rozmawiałem z... - Sam ugryzł się w język, zdając sobie sprawę, jak głupio może to zabrzmieć. - Nieważne. Duch pochylił się w jego stronę. - Czego się dowiedziałeś? Powstrzymując histeryczny śmiech, Sam wypowiedział słowa, na które czekał Indianin. - Ktoś splądrował mieszkanie, ale Sally tam nie było. I chyba masz rację co do krasnoluda. Jest nachromowany do granic możliwości. - Wynośmy się stąd - oświadczył Duch. Krasnolud, pochłonięty obserwacją budynku, nie zwrócił uwagi na trzy oddalające się w szybkim tempie postacie. Przenieśli się w okolicę kontrolowaną przez Ducha. O jedzenie było trudno, ale przynajmniej mogli liczyć na kilka godzin spokojnego snu. Kiedy Sam się obudził, był głodny jak wilk. Aby zaspokoić apetyt zjadł prawie całe zapasy. Kiedy spał, Dodger i Duch byli bardzo zajęci. Nawiązali kontakt z Sally, która zapewniła ich, że czuje się dobrze i nikt jej nie niepokoił. O towarzyszu Ducha, który wcześniej obserwował dom, nadal nie mieli żadnych wieści i w końcu uznali, że nie żyje. Ostatnią wiadomość przyniósł Dodger: w klubie Yoyeur miał się odbyć uroczysty obiad w celach charytatywnych. - Myślisz, że Drakę może się tam pojawić? - zapytał Sam. - Z pewnością. Jego kochanka Nadia nie przepuściłaby takiej okazji. Z tego co wiem, przyjęła już zaproszenie. Dlatego myślę, że Drakę też tam będzie. Możemy zbliżyć się do niego i zainstalować trochę sprzętu. Na przykład podsłuch. - Nie interesuje mnie sprzęt. Chcę po prostu tam pójść i przyjrzeć mu się raz jeszcze. - Chęć ślepej zemsty nie wróży nic dobrego - powiedział Duch. - Tylko głupcy postępują w ten sposób. - Zwłaszcza w klubie - gniewnie dodał Dodger. - Właściciel znany jest powszechnie z tego, że nie toleruje żadnych rozrób w swoim lokalu. To nie jest odpowiednie miejsce na załatwianie porachunków. Chyba że chodzi o kogoś na tyle bogatego, że może uniknąć konsekwencji. - Nie chcę z nim rozmawiać ani walczyć, a jedynie trochę poobserwować - zapewnił ich Sam. - Myślałem, że zależy ci na tym, by myślał, że nie żyjesz. - Wcale nie musi mnie widzieć. - Co właściwie chodzi ci po głowie, panie Twist? - Słuchajcie, nie będziemy w stanie się do niego dobrać, dopóki nie zbierzemy dostatecznej ilości informacji. Myślę, że uda mi się czegoś dowiedzieć. Po prostu mu się przyjrzę. Dzięki astralnemu postrzeganiu mogę dowiedzieć się wielu rzeczy. - Na przykład? - Duch w dalszym ciągu wydawał się podejrzliwy. Sam nie wiedział, czemu to przypisać. Właściwie to sam nie do końca zdawał sobie sprawę, co ma na myśli. - Każdy człowiek emituje charakterystyczne promieniowanie. Może będę w stanie dowiedzieć się czegoś o Drake'u. Myślę, że uda mi się określić, jak bardzo został zmodyfikowany. Mielibyśmy wtedy jakieś wyobrażenie, czego należy się po nim spodziewać. - Dobra myśl - podsumował Dodger. - Myślałem, że nie wierzysz w te sztuczki - stwierdził Duch. - Powiedzmy, że mam wątpliwości. Ale zawsze można spróbować. Sam wybrał stolik, skąd mógł obserwować miejsce zarezerwowane dla Mirin i jej gościa. Nie martwił się, że Drakę może go zauważyć. Jego stolik znajdował się bowiem w sali niższej, oddzielonej od wyższej specjalną ścianą. W klubie Yoyeur osoby za- możne i wpływowe spożywały posiłki oddzielone od ludzi z warstw niższych, bez przeszkód wymieniając poglądy z "równymi sobie". Sam pomyślał, że tylko próżność mogła kogoś skłonić do uczestnictwa w takim spektaklu. Klub Yoyeur był bastionem świadomości klasowej, począwszy od wspaniałych solniczek w kształcie antycznych statków, a skończywszy na wyniosłości kelnerów, których udawało się zjednać tylko za pomocą pokaźnego napiwku. Jedzenie było, rzecz jasna, znakomite. Plan Sama zaczął się trochę komplikować. Ukryty w jego torbie mikrofon dalekiego zasięgu nie wyłapywał, niestety, żadnych dźwięków zza ściany. Jednak Sam nie wydawał się tym bardzo rozczarowany. Z pewnością i tak nie powiedzieliby niczego ważnego. Poza tym tego wieczoru polegał przede wszystkim na swoich oczach. Kiedy na dobre rozsmakował się w zamówionej przystawce, pojawiły się osoby, na które czekał. Nadia Mirin na żywo wyglądała jeszcze lepiej niż na taśmach. I chociaż była niezwykle atrakcyjną kobietą, jednak to nie ona stanowiła główny obiekt jego zainteresowania, lecz mężczyzna, który jej towarzyszył. Był nim ponury, jak zwykle perfekcyjnie ubrany Jarlath Drakę. Wyglądał dokładnie tak samo jak w garażu w Barrens, gdzie Sam widział go po raz ostatni. Kiedy oboje siadali do stołu, pojawił się szef sali. Sam nie słyszał, co mówili, ale przepraszająca postawa i wymowne ruchy rąk wystarczyły. Wskazując na rząd alków niedaleko wejścia, szef sali skwapliwie odprowadził Drake'a w tamtym kierunku. Tymczasem cała rzesza kelnerów starała się zabawić Mirin. Drakę pojawił się w jednej z wnęk wielopoziomowego korytarza. Te miejsca zostały zaprojektowane specjalnie po to, by zapewnić klientom chwilę odosobnienia, chroniąc ich przed ciekawskimi spojrzeniami. Ale Drakę wybrał akurat tę alkowę, która znajdowała się w zasięgu wzroku Sama. Takiej szansy nie można było zaprzepaścić. Sam ustawił mikrofon, chociaż nadal nie miał pewności, czy zadziała. Po chwili z zadowoleniem wychwycił słowa szefa sali. ...mężczyzna czeka od dłuższego czasu na pana. Powiedział, że ma wiadomość, którą chciałby przekazać osobiście. Odmówił opuszczenia restauracji. My oczywiście... - Zostaw nas samych - przerwał mu Drakę. - Oczywiście, proszę pana - powiedział kelner kłaniając się. Drakę wycofał się w głąb alkowy i oparty o mosiężną poręcz spoglądał przez okno. Nikt z korytarza ani z sali powyżej nie mógł go zobaczyć. Człowiek, który przyniósł wiadomość, był dużym, umięśnionym mężczyzną, poruszającym się z pozorną nonszalancją człowieka, który zdaje sobie sprawę z faktu, iż jest w niebezpieczeństwie. Jego niedbała fryzura kontrastowała z jedwabnym ubraniem. I chociaż garnitur uszyty był z drogiego materiału, nie został skrojony na tyle dobrze, żeby ukryć złowieszcze wybrzuszenie pod lewą pachą. Kolejny kontrahent - pomyślał Sam. - Kłopoty, panie Drakę - oznajmił mężczyzna. Jego głos był bardzo spokojny i miękki, jak gdyby bał się reakcji Drake'a. - Mów, o co chodzi. Mężczyzna zmieszał się, słysząc głos pozbawiony jakichkolwiek emocji. Ociągał się nie wiedząc, jak zacząć. Sam pomyślał, że rzeczywiście musi przynosić złe wiadomości. - Chodzi o Wilsona - zaczął nieznajomy. - Pojawił się jakiś inspektor i przestraszył go. Drakę obrócił się powoli w stronę mężczyzny. - Czy chcesz powiedzieć, że straciliście doktora z oczu? Mężczyzna zrobił się jeszcze bardziej nerwowy. Najwyraźniej unikał wzroku Drake'a, błądząc spojrzeniem między jego kamienną twarzą a kołnierzykiem. - Cóż, trzeba przyznać, że doktor wykazał wiele sprytu. On... Mężczyzna nie zdołał dokończyć. Drakę zacisnął palce na jego szyi i uniósł go w powietrze, nie zważając na próby wyrwania się z uścisku. Spokojnie, nie okazując najmniejszego wysiłku, przemówił miękkim głosem: - Miałeś dopilnować, aby doktorowi nic się nie stało do czasu, kiedy osobiście będę mógł się nim zająć. Jeśli go zgubiłeś, sprawiłeś mi wielki ból. Rozluźniając na chwilę uścisk, pozwolił mężczyźnie jedynie na słowa: - To był wypadek. Drake'owi nie wydało się to chyba najlepszym usprawiedliwieniem, bo zmrużył oczy i jednym ruchem skręcił niefortunnemu posłańcowi kark. Mężczyzna zdołał tylko cicho zacharczeć, po czym plunął krwią i skonał. Drakę upuścił zwłoki na podłogę i przez dłuższą chwilę im się przyglądał. Potem przeniósł wzrok na swój nowy garnitur i zlizał z rękawa krople krwi. Szef sali, zaniepokojony dziwną szamotaniną, zajrzał do alkowy. Widok, który ujrzał, przerósł jego wszelkie oczekiwania. Zwykle opanowany, teraz z trudem zachowywał spokój. - Proszę tu posprzątać. Miał wypadek - powiedział sucho Drakę wychodząc. Sam wiedział, że nie należy on do ludzi, którzy brzydzą się morderstwem, ale nigdy nie przypuszczał, że może to zrobić własnymi rękami. Drakę był bardziej niebezpieczny, niż Sam początkowo przypuszczał. Czy Lofwyr nie powiedział kiedyś, że ten człowiek nie jest do końca taki, na jakiego wygląda? To morderstwo udowodniło, że Drakę musi być w jakiś sposób podrasowany. Sam pogratulował sobie w duchu wyników dzisiejszej obserwacji. Nie wiedział, że najważniejsze jeszcze przed nim. Nadszedł czas, by przyjrzeć się cyberwszczepom Drake'a. Chociaż Sam nie mógł poznać dokładnie zasady działania tych wzmocnień, niemniej sama znajomość ich liczby pozwalała lepiej poznać możliwości przeciwnika. Im więcej znali sekretów Drake'a, tym większe było prawdopodobieństwo, że go pokonają. Sam spróbował się skoncentrować. Tym razem przejście do rzeczywistości astralnej wcale nie było takie trudne. Rozejrzał się po restauracji. Jak zwykle, na samym początku zmiana percepcji spowodowała lekkie zawirowanie. Sam po prostu nie był pewien, czy przy stoliku, który obserwuje, rzeczywiście siedzi Mirin. W końcu odnalazł ją. Jej aura była tak silna i wibrująca, że wydała mu się jeszcze piękniejsza niż w rzeczywistości. Kiedy jednak przeniósł wzrok na jej towarzysza, doznał szoku. To, co zajmowało miejsce obok, było przerażające. Skrzydła nietoperza, trójkątna głowa i szerokie szczęki pełne ostrych zębów. Ogon z licznymi wyrostkami przypominającymi haczyki. Sam zwrócił uwagę na złoty pazur spoczywający na stole. Widniał na nim sygnet z wygrawerowaną podobizną człowieka, który wydał się Samowi jakoś dziwnie znajomy - Jarlath Drakę. A więc to prawda, Drakę rzeczywiście był kimś więcej, niż się z pozoru wydawało. Nie należał do ludzkiej rasy i nie pracował dla Haesslicha: sam był Haesslichem! Sam jako początkujący mag niezbyt dobrze jeszcze radził sobie z mocą, więc wycofał się do swego ciała. Ponownie wkroczył w obszar ziemskich zmysłów, które jak dotąd dobrze mu służyły. W drugim końcu restauracji przyjemnie wyglądający człowiek jadł właśnie obiad ze swą piękną przyjaciółką. Czy nie spotkał już na swojej drodze wystarczająco wiele znaków? Nie wiedział, co dalej robić, ale jednej rzeczy był pewien. Nic z tego nie rozumiał. Rozdział 45 Dodger obserwował już przedtem podobne rzeczy, ale tym razem widok wydał mu się wyjątkowo dziwaczny. Znany i otoczony szacunkiem uliczny samuraj Wywoływacz Duchów, znany również jako Duch Chodzący Wewnątrz, przyrządzał sojkaf w żałosnej dziurze, która służyła w melinie za kuchnię. Może chodziło tu o pewną niezgrabność w ruchach Indianina albo o sposób, w jaki nieustannie przekrzywiał głowę, jakby nasłuchując umówionego sygnału. W każdym razie coś tu nie grało. Kiedy Duch odwrócił się od stołu z dwoma kubkami w dłoniach, Dodger dostrzegł trzeci stojący obok czajnika. To o to chodziło. Dotąd Duch przygotowywał napar tylko dla Sally, a elf musiał obsługiwać się sam. - Dzięki - powiedział Dodger, odbierając kubek z rąk Indianina. Duch usiadł po turecku na podłodze. Przez kilka minut trwali w milczeniu, sącząc gorący napój. Później odezwał się Duch. - Bez względu na wszystko trzeba przyznać, że jest odważny. -Potrząsnął głową. - Chce pozwać smoka do sądu za morderstwo. - Wyczuwam, że nie masz już w sobie niedawnego entuzjazmu. Chcesz się wycofać? Duch popatrzył na niego ponuro. - Chęci nie mają tu nic do rzeczy. Kłamstwo, pomyślał Dodger. Znam chęć, która ma tutaj cholernie dużo do rzeczy. Dodger nie miał jednak zamiaru jako pierwszy nazywać tej sprawy po imieniu. - Sam zrozumie. Sytuacja zmieniła się od tamtego czasu, kiedy zgodziłeś się mu pomóc w zlikwidowaniu Drake'a. - Ale w jakim świetle mnie to postawi, elfie? Dałem słowo w obecności świadków. Nie obchodzi mnie, że wielu punków i tanich zabijaków, którzy nazywają siebie samurajami, myśli, że wystarczy trochę najnowszego chromu i groźna mina. Tu chodzi o coś więcej. Starzy Japończycy rozumieją różnicę, tak jak i moi przodkowie. Wojownik musi być człowiekiem honoru. Dotrzymuje słowa i jest silniejszy od innych, zwłaszcza duchem. - Skoro jesteś samurajem ulic, Duchu Chodzący Wewnątrz, jesteś również człowiekiem honoru i wojownikiem. - Naprawdę? - Nawet starzy samuraje byli kiedyś ludźmi. Indianin odstawił kubek. Jedna z brzytew wysunęła się z ekto-myelinowej pochewki. Przejechał lśniącą hartowaną stalą po wykładzinie, zostawiając na swej drodze plastikowe wiórki. -A co z tobą, elfie? Dlaczego nie uciekasz na drzewo? - Honor nie jest wyłącznie domeną samurajów, ulicznych czy jakichkolwiek innych - oznajmił Dodger, mając nadzieję, że jego głos ma wystarczająco urażone brzmienie. - Nigdy też specjalnie się nim nie przejmowałeś. Duch znał go za dobrze. Deker mógł udawać, że robi to wszystko dla zabawy. Ale Duch i tak by mu nie uwierzył. Dodger dobrze wiedział, dlaczego pcha się w tę awanturę. Duch rozprostował nogi i wstał z podłogi. - Idą - oznajmił. Stanął twarzą do okna, oparłszy się o ścianę z wystudiowaną nonszalancją. Indianin miał rację. Po chwili z alei dobiegł śmiech. Sally pierwsza przeszła przez okno. Mimo że miała na sobie lśniący kombinezon, znacznie bardziej elegancki od bojowego stroju noszonego na co dzień, nosiła również kaburę na szelkach i pochwę z mieczem przytroczoną do pasa. Magowski miecz zaczepił o futrynę, ale Sam szybko uwolnił jaz potrzasku. Po chwili on również wspiął się do środka. Kiedy próbował chwycić Sally w ramiona, odepchnęła jego ramię, pozwalając jedynie jego ustom musnąć swój policzek. Dopiero wówczas Sam zorientował się, że Dodger i Duch czekają na nich od jakiegoś czasu. Pozdrowił ich, uśmiechając się szelmowsko. Dodger odpowiedział uśmiechem. Jedynie uprzejmość mogła doprowadzić do cywilizowanego załatwienia sprawy. Duch zignorował Sama i zwrócił się do Sally. - Przyszłaś, żeby pomóc? - Pomóc w czym? Potrzebujesz pomocy przy gotowaniu? - odpowiedziała Sally z promiennym uśmiechem na twarzy. - On potrzebuje pomocy - warknął Duch, kiwnięciem głowy wskazując na Sama. - Wcale nie. - Posłała Samowi całusa, przeszła tanecznym krokiem przez cały pokój i rzuciła się na matę. Wsparła głowę na łokciu i potrząsnęła magowskim mieczem. - Ma się doskonale. Nozdrza Ducha rozszerzyły się. - Nie opowiedział ci, co znalazł? Obróciła twarz do sufitu, tak że warkocz spoczął na karku. - A co ja mogę na to poradzić? Dodger obserwował, jak Sam spogląda raz po raz na dyskutującą parę, zdezorientowany przez wielość podtekstów. Już chciał włączyć się do rozmowy, ale powstrzymał go przed tym następny gwałtowny wybuch Ducha. - Twój pieprzony interes, co robisz ze sobą. Mnie to nie dotyczy. Ale jeśli nic nie zrobisz, jego zacznie to bardzo mocno dotyczyć. Możliwe, że go zabije. Ten rajd nie jest przeciw jakiemuś dwubitowemu panowi Johnsonowi. -A skąd to przekonanie, że ja mogę coś zmienić w tej sytuacji? - odkrzyknęła. - Masz magię, której on nie potrafi jeszcze kontrolować. Cholera, kobieto! Tutaj chodzi o smoki! - Od dawna chodzi o smoki. -Nie możemy mierzyć się ze smokami nie mając za sobą magii. - Rakieta skutkuje równie dobrze jak ognista kula. - Kham zaakceptuje twoje przywództwo. Możesz go zwerbować i wtedy będziemy mieli szansę. - Kham postępuje jak dorosły, w przeciwieństwie do co niektórych. Jest już dużym chłopcem i może samodzielnie podejmować decyzje. Duch splunął w odpowiedzi i podszedł do okna. Dodgerowi wydawało się, że Indianin ma zamiar wyjść, ale Duch w ostatniej chwili zawrócił. Kiedy zaczął mówić, jego głos był spokojniejszy i pobrzmiewała w nim prośba. - Wiesz, że nasza trójka nie ma dość czadu, żeby zadrzeć z Haesslichem. Niezależnie od tego, czy ten numer z doppelgangerem w Renraku jest jego prywatnym przedsięwzięciem, smok pozostaje w dalszym ciągu szefem bezpieczeństwa United Oil w Seattle. To daje mu do dyspozycji praktycznie nieograniczone środki. - Lecz wszelkie działania na wielką skalę zwróciłyby na niego uwagę przełożonych - zaoponował Sam, włączywszy się do rozmowy, kiedy dyskusja zeszła na mniej dwuznaczne kwestie. - Niekoniecznie - odparła Sally. - To stary przebiegły robal. Może wykombinować jakąś historyjkę, żeby wyglądało, że zawsze byłeś zajadłym wrogiem UniOil i w ten sposób uzasadnić użycie sił korporacji. - Nawet nie licząc oddziałów bezpieczeństwa UniOil, będzie jeszcze jeden smok i Hart - zauważył Duch. - Jeżeli w dalszym ciągu dla niego pracują- powiedział Sam. -A dlaczego mieliby nie pracować? - spytała Sally. - Greerson - odpowiedział. - Gdyby Haesslich w dalszym ciągu zatrudniał Hart i Tessien, dlaczego nasyłałby na mnie Greersona? - Nikt nie mówił, że wysłał Greersona - stwierdziła Sally. - Pani Tsung, czy pani coś wie? W tej grze jest jeszcze inny gracz? Sally wzruszyła ramionami. - Możliwe. Możliwe również, że Greerson pracował dla Haesslicha od dawna i po prostu nie miałeś dotąd okazji się na niego natknąć. Nawet jeśli wam pomogę, nawet jeśli przeciągnę na waszą stronę Khama i jego bandę, wy, chłopaki wdepnęliście w niezłe bagno. Wykolegowanie Haesslicha będzie was drogo kosztować. - A więc pomożesz. - Bardziej stwierdził, niż spytał Duch. Sally wstała bez słowa i przeszła do kuchni, żeby nalać sobie kubek sojkafu. Później obróciła się, oparła o stół i wypiła połowę zawartości kubka. Obracając naczynie w rękach, stała zamyślona przez kilka chwil. - A co z Lofwyrem? - spytała Sama. - Oddelegował cię do tej parszywej roboty. Może wyciągnie pomocną dłoń albo przynajmniej sfinansuje część przedstawienia. - Mogę spytać - odparł Sam. Dodgerowi wydało się, że Sam w ogóle nie bardzo wierzy w taką możliwość. Spróbuje, bo prosiła go Sally. Elf zastanawiał się, na co Sally w tym wszystkim liczy. - Witamy w zespole, pani Tsung. - Nie tak szybko, Dodger. Poczekamy i zobaczymy, czy ten robal z Quebecu odpali trochę szmalu. Wejdę do gry, jeśli zapłaci. Rozdział 46 Jacqueline zwróciła uwagę na linię, przez którą szła rozmowa. To była jedna z tych zarezerwowanych dla Vernera. Musiał w końcu odkryć naturę swego przeciwnika. Inicjując procedurę wyszukującą, sprawdziła kalendarz. Zostały dwa dni do przepowiedni. Uruchomiła symulator, który zaczął kreować postać Karen Montejac z półsekundowym opóźnieniem, żeby program miał dość czasu, by zgrać mimikę twarzy z wypowiadanymi słowami. - Tak, panie Verner - powiedziała uruchamiając połączenie. Musiała przyznać, że chłopak jest niezły. Błyskawicznie ukrył zaskoczenie, kiedy nazwała go po nazwisku. - Chcę rozmawiać z Lofwyrem - oznajmił. - Przykro mi, ale w tej chwili jest nieobecny. Może mu coś przekazać? - Chcę rozmawiać z nim osobiście - naciskał Sam. - Proszę mu powiedzieć, że chodzi o naszą umowę. - Pragnie ją pan anulować? -Nie. - Zmieszanie i nerwowość Sama były wyraźnie widoczne dla jej wprawnego oka. - Proszę posłuchać, chcę z nim tylko poro- zmawiać. Sprawy wyglądaj ą inaczej, niż to nakreślił. Musimy porozmawiać o Drake'u. - Rozumiem - odpowiedziała z chłodnym profesjonalizmem sekretarki. - Wyślemy jednego z naszych arbitrów. Dzisiaj o szóstej w tym miejscu, gdzie się pan aktualnie znajduje. - Eee, taaak. O szóstej. - W takim razie doskonale. Proszę czekać na pana Entericha. - Ale nie wiecie, skąd dzwonię. - Pan Enterich jest już w posiadaniu tej informacji, sir, i myślę, że zdoła udzielić zadawalającej odpowiedzi na wszelkie pańskie pytania. Czy coś jeszcze, sir? - Nie, chyba nie. - W takim razie życzę przyjemnego dnia, panie Verner. - Przerwała połączenie i wybuchnęła śmiechem. Naprawdę uwielbiała sytuacje, kiedy frajerzy nie mieli pojęcia, co jest grane. Opanowując wesołość, połączyła się z Lofwyrem. Wielki łeb ze złotymi łuskami pojawił się na ekranie i smok utkwił w niej spojrzenie. - Zgłosił się Verner, panie. Spotyka się z panem Enterichem w sprawie Drake'a o szóstej, czasu Seattle. Smok pozostał na linii tylko tak długo, ile czasu wymagało przekazanie uczucia aprobaty Crenshaw skinęła głową i Ridley kopnął w drzwi. Framuga puściła i część desek razem z okuciem zamka wleciała do środka. Drzwi otworzyły się ukazując pomieszczenie osłonięte ciężkimi draperiami przed popołudniowym słońcem. Światło padało z pary czerwonych żarówek, wkręconych w tanie lampy podłogowe bez abażurów, przez co sprawiały wrażenie kandelabrów. Nagi, gruby mężczyzna poderwał się z posłania. Jego towarzyszka, ładna Azjatka, pozostała w miejscu, gdzie leżała, z szeroko otwartymi oczyma, tak samo roznegliżowana. Nie miała wielkiego wyboru, bo była przywiązana za ręce i nogi do krawędzi łóżka. Crenshaw przepuściła do środka Ridleya i Markowitza. Detektyw zatrzymał się nie opodal wejścia, ale scyzoryk odważnie wszedł do środka i chwycił nagiego mężczyznę, zanim ten zdążył sięgnąć po ubranie. - No, no, John - powiedział Ridley łapiąc mężczyznę za włosy i odchylając mu głowę. Scyzoryk uśmiechnął się, kiedy grubas zaczął szarpać się w jego uchwycie, krzycząc z bólu. - Już chcesz wyjść, a przecież jeszcze się nawet nie poznaliśmy. Ridley wyprostował Johna i uderzył go dwukrotnie w odkryty brzuch. Mężczyzna zwinął się w pół, jęcząc i wymiotując. Ridley szarpnął go za włosy i odepchnął od siebie. Kiedy grubas się wy- tarł, Ridley pokazał na drzwi. Mężczyzna ruszył w kierunku wyjścia, trzymając się oburącz za żołądek. - Chcesz? - spytał Ridley podnosząc z podłogi ubranie. Jego śmiech gonił uciekającego korytarzem mężczyznę. - O, tak. Prawdziwy facet. - Nie musiałeś tego robić - stwierdził Markowitz. - Czyżby? - Ridley posłał mu niewinne spojrzenie. - To ty sporządzałeś dossier, Marky. Wiesz, jaki potrafi być twardy. W każdym razie w stosunku do kobiet. Może z nami też próbowałby jakichś sztuczek. To znaczy, mógłby skrzywdzić A. C. Powziąłem po prostu niezbędne środki ostrożności. - Jesteś chory, Ridley - oznajmił Markowitz. - Przynajmniej nie potrzebuję wiązać dziewczyny, gdy dochodzi co do czego. A co z tobą, Marky? Dałeś kiedyś radę bez kilku klapsów? - Dajcie spokój, wy dwaj. Przyszliśmy tutaj w interesach. - Crenshaw zwróciła się do kobiety rozciągniętej na łóżku. - Przyszliśmy z tobą pogadać, Candy. Candy wyciągnęła szyję, próbując chwycić zębami krępujący węzeł, ale Crenshaw uderzyła ją lekko w policzek i odsunęła węzeł poza zasięg dziewczyny. - Nie tak szybko, złotko. - Nie mam wam nic do powiedzenia. - Oczy Candy płonęły z nienawiści, ale leżała nieruchomo. - Kosztowaliście mnie pięćset nujenów i jeśli natychmiast się nie odwalicie, Alfie wypuści za wami zgniataczy. - Niech spróbują sił, kochanie. - Ridley uniósł ręce i obrócił na zewnątrz nadgarstki. Dziewięciocentymetrowe ostrza z chromowanej stali wyskoczyły z wszczepionych pochewek, błyskając w czerwonym świetle. - Jem zgniataczy na śniadanie, a później wychodzę na obiad. Crenshaw usiadła na krawędzi łóżka. - Widzisz, Candy, na swój grubiański sposób mój wspólnik powiedział prawdę. Nie musimy obawiać się misiów twojego przyjaciela Alfiego, bo potrafimy bardzo dobrze się bronić. Z drugiej strony ty nie masz nikogo, kto obroniłby cię przed nami. Ale nie będziesz nikogo takiego potrzebować, jeśli powiesz nam to, co chcemy wiedzieć. Candy zacisnęła szczęki i odwróciła głowę na bok. - Wiemy, że widywałaś się z pracownikiem korporacji o nazwisku Konrad Hutten. Brak reakcji. - Wiemy również, że pracujesz dla Congenial Companions, która to firma aranżowała twoje schadzki z Huttenem. Kto jest twoim szefem, Candy? - Sprawdź bank danych. Crenshaw skinęła na Ridleya. Stanął przy krawędzi łóżka, tak żeby Candy mogła go widzieć. Schyliwszy się przejechał ostrzem po policzku dziewczyny. Krew pojawiła się w płytkich rankach, jakie pozostawiło cięcie. - Przemyśl to jeszcze raz, kochanie, bo możesz stracić coś bardzo bliskiego i drogiego twojemu sercu. - Nadziej się na tę swoją ostrogę. - Zła odpowiedź, kochanie. - Ramię Ridleya śmignęło w dół i ostrze przecięło nadgarstek dziewczyny. Jej dłoń upadła na podłogę zbroczona krwią tryskającą z kikuta. Candy zaczęła krzyczeć. - Ridley! - Markowitz skoczył do przodu, lecz przystanął gwałtownie kiedy zakrwawione ostrze zawisło centymetr od jego prawego oka. - To jest biznes, chomiku. Chcesz sam spróbować? - wycedził Ridley przez zaciśnięte zęby. Ignorując ich zupełnie Crenshaw zwróciła się do dziewczyny. - Wykrwawisz się na śmierć, jeśli nie powiesz nam tego, co chcemy wiedzieć. No więc, dla kogo pracujesz? - Nie pozwolicie mi umrzeć? - spytała Candy słabym głosem. Odczuwała pierwsze oznaki szoku. - Oczywiście, że nie, moja droga. Dla kogo pracujesz? - Opatrzcie mnie najpierw - poprosiła dziewczyna. - Nie, kochanie. Najpierw musisz powiedzieć. Candy zaczęła płakać, jej oddech był urywany i płytki. - Dla tej elfiej suki - wyjęczała. - Każe mówić na siebie Hart. - Słyszałam już to imię. Powinnaś zacząć mówić dużo wcześniej, Candy. Niepotrzebnie cię skaleczyliśmy. - Crenshaw wstała. - Markowitz, odwiąż jej ramię, później zadzwoń po DocWagon. Markowitz posłał Ridleyowi ostatnie spojrzenie, obszedł brzytwę i pochylił się nad łóżkiem. Szybkim ruchem rozsupłał węzeł i wykorzystał linkę w charakterze opaski uciskowej. Nie zdążył skończyć, kiedy dziewczyna zemdlała. - Nie musiałeś robić z niej kaleki - oznajmił. - Przestań biadolić, Marky. - Ridley klepnął płazem ostrza w swoje chromowe ramię. - Dziewczyny jej pokroju zawsze mają odłożone trochę kredytu. Może sobie kupić techa. Będzie dzięki temu szybsza, silniejsza, lepsza! Słysząc dziki śmiech Ridleya, Crenshaw poczuła ucisk w żołądku. Facet balansuje na krawędzi, trzeba będzie na niego uważać. Jeżeli dojdzie co do czego, wyśle go przeciw Hart. Prawdopodobnie nie da rady elfce, ale przynajmniej zniknie z widoku. Rozdział 47 Ten róg ulicy wyglądał jak każdy inny w metropleksie o tej porze. Biuraliści, sekretarki i zwykli fizole spieszyli do swych domów, chcąc zdążyć, nim nocne życie opanuje ulice. Albo szli właśnie tutaj, żeby włączyć się w jego rytm. Wyległa już pierwsza fala nocnego plemienia. Chipperzy, chemożłopy, gniazdogłowi wyłudzali od przechodniów pieniądze na towar, a rockerfani, glitzkrólowe i nieletni narwańcy przepychali się do następnej sceny-niby-sceny. Jedyną rzeczą, która wyróżniała ten narożnik spośród setek innych, był hebanowy mitsubishi nightsky zwalniający przy krawężniku. Przednie drzwi limuzyny od strony chodnika otworzyły się. Krępa kobieta-ork wyskoczyła na zewnątrz i stanęła czujnie przy wyjściu. Szara liberia została skrojona w ten sposób, żeby zwiększyć i tak już imponujące wrażenie. Przez otwarte drzwi Sam zauważył, że kierowca nosi identyczny mundur. I również jest orkiem. Tylne drzwi uchyliły się ukazując ciemne, klimatyzowane wnętrze. Kobieta, w której Sam rozpoznał sekretarkę Lofwyra, siedziała w głębokim fotelu pneumatycznym, który dotykał oparciem przegrody oddzielającej tylny przedział od sterówki na przedzie. Naprzeciwko niej siedział mężczyzna, którego twarz nic Samowi nie mówiła. Mężczyzna ów, szczupły i doskonale ubrany, siedział z taką nonszalancją, na jaką mógł sobie pozwolić tylko prawowity właściciel tej limuzyny. Wyglądał na około pięćdziesiąt lat, był bardzo dystyngowany! staromodnie przystrzyżony. Kiedy się uśmiechał, między zębami błyskało złoto. - Proszę wsiadać, panie Verner - powiedział mężczyzna. - Chodnik nie jest odpowiednim miejscem do załatwiania interesów. Sam przyczesał dłonią włosy, co było sygnałem dla Ducha, że kontakt przybył na umówione miejsce. Usłyszał dźwięk zapuszczanego motoru, ale odgłosy ruchu ulicznego szybko go pochłonęły. Indianin był gotów za nim jechać, bo przewidzieli również taką możliwość. - Chyba ma pan rację. Sam pochylił głowę i wsiadł do limuzyny, a następnie zapadł w luksusowy, wyściełany skórą fotel. Drzwi zamknęły się automatycznie i widok za szybą zaczął się przesuwać. Sam nie poczuł nawet, kiedy kobieta-ork zajęła miejsce na przednim siedzeniu, a samochód ruszył z miejsca. - Pan jest... - zwrócił się do gospodarza. - Enterich. - Mężczyzna wyciągnął dłoń. Sam chciał mu podać swoją, ale zamarł, spostrzegłszy srebrny pierścień na palcu nieznajomego. Był wyprofilowany w kształcie smoka. Haesslich nosił również srebrny smoczy pierścień, kiedy pojawiał się pod postacią pana Drake'a. - Widzę, że podziwiasz mój pierścień. Kunsztowna robota, nieprawdaż? Rodzinna pamiątka, chyba jeszcze z czternastego wieku. Ten wizerunek to rodzaj kalamburu. Widzi pan, miałem bardzo ambitnych przodków. Uważali, że ognisty smok jest lepszym herbem dla rodu niż upierzony ptak brodzący w stawach. - Nie bardzo rozumiem. - Smok, panie Verner. - Sam musiał mieć w dalszym ciągu zdziwioną minę, bo gospodarz dodał: - Na ognistego smoka mówiono czasami po prostu smok. Po niemiecku Enterich znaczy smok... albo kaczor. Sam zaśmiał się nerwowo. - Wierzy pan w przeznaczenie, panie Verner? - Nigdy nie wierzyłem. - To każe przypuszczać, że teraz zaczął pan wierzyć. Sam nie był do końca pewien, ale co to mogło obchodzić tego człowieka? - Dlaczego pan pyta? - Na widok mojego pierścienia zareagował pan bardzo nerwowo. Może uznał pan ten pierścień albo moje nazwisko za swego rodzaju znak. W naszych czasach wielu ludzi wierzy w podobne rzeczy. Przypuszczam, że to skutek wskrzeszenia magii. - Nie - odpowiedział Sam. - Nie uważam tego za jakikolwiek znak. - Oczywiście nie licząc faktu, że sam możesz być smokiem, pomyślał. - Och, to wielka przyjemność mieć do czynienia z człowiekiem racjonalnym. Jestem pewien, że to bardzo ułatwi sprawę. A teraz może przedyskutujemy pańskie skargi pod adresem Lofwyra? - Zanim przejdziemy do rzeczy, pozwoli pan, że zadzwonię do moich znajomych i przekażę jak wyglądają sprawy? Nie spodziewali się, że będziemy rozmawiać w samochodzie. - Rozumiem, panie Verner. Karen, proszę podać naszemu gościowi aparat. - O, dziękuję, mam własny - odparł Sam, klepiąc się w głowę. Enterich uśmiechnął się. - Rozumiem. Karen, wyłącz, proszę, barierę komunikacyjną. Pan Verner skorzysta z własnego aparatu. Sam usiadł wygodnie i oparł brodę na piersiach, przyjmując pozycję, którą widział u ludzi korzystających regularnie z wmontowanych telefonów. Przymknął oczy, jak gdyby koncentrował się na wybieraniu numeru. Zamiast tego skupił myśli na przejściu do przestrzeni astralnej. Przejście trwało krótko. Sam otworzył astralne oczy. Spojrzawszy na pana Entericha, spostrzegł z zaskoczeniem, że ma przed sobą człowieka. Kiedy skierował wzrok w stronę Karen, zobaczył futrzaste stworzenie, które znał jako sasquatchkę Jacqueline. A więc jego wizja działała i mógł w dalszym ciągu przenikać iluzje. Na wszelki wypadek sprawdził jeszcze orków na przednich siedzeniach. Byli zupełnie zwyczajni, chociaż mocno implantowani cybersprzętem. Wrócił do materialnego świata, porzucając niewygodną pozycję, którą przybrał, żeby symulować telefonowanie. - Załatwione - oznajmił. Gospodarz uśmiechnął się ciepło. - Doskonale. A teraz wróćmy do pańskich wątpliwości odnośnie umowy z Lofwyrem. - Niektóre z nich zdążył pan już poruszyć. Tym razem to Enterich wyglądał na zaskoczonego. - To znaczy? - Lofwyr wiedział, że Drakę to Haesslich. Tak wynika z pańskich słów. - To nie było celowe kłamstwo, panie Verner. Lofwyr sugerował, że Drakę nie jest do końca tym, na kogo wygląda. Pozwalając, aby pan samodzielnie odkrył ten fakt i dalej, z równą determinacją kontynuował swoją misję, upewnił się, że pański wysiłek jest wart jego wsparcia. -A więc co planuje dalej? - Lofwyr pozostawia panu planowanie. Bezpośrednie zaangażowanie w sprawę nie byłoby dla niego roztropnym posunięciem. - Oczekuje, że będę sam potykał się z Haesslichem? - Sam nie dowierzał. Jak smok wyobraża sobie szansę człowieka w takim starciu, skoro sam boi się angażować? - Proszę się nie denerwować, panie Verner. Zapewniam pana, że Lofwyr nie oczekuje, że będzie pan bezpośrednio atakował Haesslicha albo działał bez niczyjej pomocy. Kiedy ułoży pan plan, proszę skontaktować się ze mną. Jeżeli projekt będzie rokował szanse powodzenia, jesteśmy w stanie zaoferować odpowiednie środki na jego realizację. Oczywiście dyskretnie. - Jakiego rodzaju środki? - Zapasy, wyposażenie, gotówka to rzeczy najłatwiejsze do zdobycia, oczywiście w granicach rozsądku. Dodatkowo możemy zaoferować niewykwalifikowany personel. Na razie proszę skorzystać z usług mojej adiutantki Karen Montejac jako łączniczki i doradcy. Sam spojrzał na kobietę, o której wiedział, że jest sasquatchem i magiem. Czy wiedziała, że on wie? - Masz coś przeciwko, że będę ci mówił Jaq? - Będzie mi niezwykle przyjemnie - odparła uśmiechając się szeroko. Rozdział 48 - Jenny? - Tak, szefowo. - Odpowiedź dekerki nadeszła znad terminala Hart. - Jakieś wiadomości o Candy? - Nic nowego. W dalszym ciągu jest spokojna. Nie ustaliliśmy jeszcze tożsamości napastników. Całe szczęście, że miała w polisie ubezpieczeniowej wpisane koszty wymiany kończyny. - Nie wysłałabym bez tego żadnego kuriera, po tym co się stało z pierwszą dziewczyną. Candy wyzdrowieje za kilka miesięcy. - Hej, szefowo, myślisz, że ją pocięli, bo była kurierem? - To mnie właśnie martwi. Była jedyną osobą, która dwukrotnie odwiedzała arkologię. - Dziewczyna miała za sobą różne przejścia, zanim j ą zwerbowałaś - powiedziała Jenny. - Może chodziło o jakieś osobiste po-rachunki. - Miejmy taką nadzieję. I szukajmy dalej. - Zgoda. Hart wróciła do przeglądania plików na temat znanych runnerów, które dostarczył major Fuhito. Nie rokowały wielkich nadziei, ale wytrwale szukała wskazówki, która doprowadziłaby j ą do Vernera przez jego wspólników. Nikt nie przemierza cieni w samotności. Ale dlaczego znaleźli tak mało danych o tym jedynym osobniku, którego imię znali? Ten Dodger był niemal jak cień, ale z drugiej strony każdy deker, tak dobry jak na to wskazywała zawartość pliku, musiał pozostawać nieuchwytny. Właśnie skończyła czytać dokument po raz dziesiąty, kiedy przerwała jej Jenny. - Szefowo, nie sądzę, żeby atak na Candy miał coś wspólnego z osobistymi porachunkami. Alfie ma na dole towarzystwo. - Co za towarzystwo? - Kobieta przedstawiająca się jako Alice Crenshaw chce z tobą rozmawiać. - Crenshaw? Wydział bezpieczeństwa Renraku? - A ilu ludzi może się tak nazywać? -1 chce rozmawiać z właścicielem, tak? - Nie do końca, szefowo. Spytała o ciebie po nazwisku. No i kolejny problem. Szef bezpieczeństwa Renraku nie wpada zazwyczaj do kwatery nieprzyjaciela na pogaduszki. - Jenny, możesz jeszcze złapać dzisiejszego kuriera? - Jasne. - Powiedz jej, że jutrzejsza wieczorna przejażdżka będzie jednocześnie ostatnią. Zaczyna się robić nieprzyjemnie gorąco. Crenshaw ruszyła za przewodnikiem po schodach. Nie bała się zbytnio. Ochrona budynku nie była dostatecznie silna, żeby powstrzymać j ą przed ucieczką, gdyby Hart okazała się osobą trudną lub niezrównoważoną. Prawdę mówiąc, nie spodziewała się żadnej gwałtownej reakcji. Z tego co słyszała, ta Hart była totalną profesjonalistką, najemnikiem do szpiku kości. Crenshaw miała przeświadczenie, że jest w stanie dogadać się z elfką. Przetłuszczony kawał miecha z Wolnej Kalifornii otworzył ostatnie drzwi i wszedł do pomieszczenia. - Dzięki, Ralphie - powiedziała Crenshaw i przepchnęła się obok niego. - Jestem Alfie. Zignorowała go, chcąc zrobić dobre wrażenie na tej Hart, cieszącej się międzynarodową sławą. Hart siedziała, ale widać było wyraźnie, że jest wysoka, jak większość przedstawicieli jej gatunku. Miała gładką elfią skórę, owalną twarz i delikatne lisie rysy, które tak działały na ludzi, normów i inne elfy. Miała też szczupłą sylwetkę, aktualnie bardzo preferowaną. Crenshaw przypomniała sobie, że poza tym tej dziewczynie nie brakuje również szarych komórek. Inaczej nie przetrwałaby tak długo w interesie. Hart nie poruszyła się ani nie wykonała żadnego gestu przywitania. Siedziała po prostu na krześle z wyrazem spokojnego wyczekiwania. Dłonie trzymała pod biurkiem. Crenshaw przysunęła sobie chromowo-plastikowe krzesło, ignorując wyściełany fotel przygotowany chyba specjalnie dla niej. Hart w dalszym ciągu milczała. Crenshaw ostrożnie dobierała słowa. - Zanim zrobisz coś, czego obie mogłybyśmy żałować, daj mi powiedzieć, że przyszłam tu wyłącznie w celu przeprowadzenia rozmowy. Myślę, że nasze spotkanie może się odbyć w cztery oczy, jedna profesjonalistka sam na sam z drugą. Muszę również zakomunikować, że moi ludzie czekający w pobliżu zareagują bardzo zdecydowanie na jakąkolwiek oznakę przemocy. - A są przygotowani na smoka? - spytała cicho Hart. - Słucham? - Trzymam w pobliżu pierzastego przyjaciela, który również, jak to ujęłaś, zareaguje bardzo zdecydowanie na jakąkolwiek oznakę przemocy. - Ach, ten wąż, który pomógł ci wydostać Samuela Vernera z arkologii. Doskonale. Jeśli porównałyśmy już siłę mięśni, możemy przejść do rzeczy. - Hart przekrzywiła głowę, co Crenshaw poczytała za znak zgody. - Jak się czuje pan Verner? - Nie mam pojęcia. Godna podziwu twarz pokerzysty, pomyślała Crenshaw. - Daj spokój, Hart. Wiem, że pracujecie razem. - W takim razie masz lepsze informacje ode mnie. - Twierdzisz więc, że Samuel Verner nie ma nic wspólnego z przekupieniem członka Wydziału Specjalnego Renraku? Hart zmarszczyła brwi. - Nie mam zamiaru ułatwiać ci roboty, Crenshaw, ale Verner to typek, którego najchętniej widziałabym w grobie. Przysporzył mi nieco kłopotów. Towarzystwo runnerów wydało się Crenshaw coraz bardziej interesujące. - Niezależnie od tego, czy przyznajesz się do współpracy z Vernerem, twój udział w całej sprawie jest jasny. Wiem również, że zwerbowaliście Konrada Huttena, ale musimy jeszcze ustalić, jak wam się to udało. - Jeżeli znalazłaś słabe ogniwo w swoim korporacyjnym łańcuchu, to dlaczego go zwyczajnie nie odetniesz? Crenshaw uświadomiła sobie, że bawi j ą ta gra. Godny przeciwnik to rzadkość. Jeżeli stawką ma być życie, wymagający oponent tylko doda sprawie kolorów. - Mam swoje własne plany, Hart. Dopóki bezpieczeństwo Renraku nie zostanie bezpośrednio zagrożone, mogę czekać i badać kolejne aspekty sytuacji. Obecnie interesuje mnie osoba Samuela Vernera. Wspomniałaś, że chętnie po- zbyłabyś się go z widoku. Może w tym przypadku połączymy siły, zamiast się wzajemnie zwalczać? Mięśnie na twarzy Hart stężały, co było dla Crenshaw sygnałem, że elfka rozpatruje różne ewentualności. Wiedziała, że sukces jest blisko, bo Hart spytała: - Co sugerujesz? - Skoro Verner tak skutecznie zatruwa nam życie z terenów cienia, może powinnyśmy rzucić w jego stronę nieco światła. Wiem, że jest zamieszany w intrygę dotyczącą Wydziału Specjalnego, ale twierdzisz, że nie należy do twojego zespołu. W każdym razie żadna z nas nie chce, żeby mieszał się do tego projektu. Ty, bo chcesz sama zdobyć te plany; ja, ponieważ projekt jest własnością mojej korporacji. Gdyby wierzył, że jest w stanie zabrać, co chce i jednocześnie ukryć to przed tobą, myślisz, że długo by się wahał? - Raczej nie - przyznała Hart. - Ale co ja będę z tego miała? - To jasne. Wyeliminujesz konkurencję. -A ty w tym czasie od środka rozbijesz moją operację. Crenshaw uśmiechnęła się. - Och, nie tak od razu. Doktor Hutten jest nadal ważnym członkiem projektu. Będziesz miała jeszcze wiele okazji. -A ty będziesz śledzić każdy jego ruch. - Nikt nie obiecuje, że będzie łatwo. Operacja prowadzona przez Hart stała się teraz, kiedy Renraku wiedziało już o niej, piekielnie trudna. Elfka podejrzewała, że Crenshaw wpuści ją i Vernera do arkologii, żeby skontaktowali się z Huttenem. Hart będzie przygotowana na pułapkę, ale Verner nie. Hart rzuci Vernera przysłowiowym wilkom na pożarcie, a sama będzie próbowała uciec uprowadzając ze sobą Huttena. Dokładnie tak postąpiłaby Crenshaw na jej miejscu. Sprawa nie była przesądzona w stu procentach, ale jakie inne wyjście pozostawało? Największym problemem, przed jakim stała Hart, było to, że Crenshaw wiedziała o przewerbowaniu Huttena. Wziąwszy pod uwagę, że służby bezpieczeństwa zostaną postawione w stan pełnej gotowości, jedyną szansą na przeprowadzenie ekstrakcji będzie moment zamieszania związany z pościgiem za Vernerem. - Crenshaw, twoja oferta śmierdzi. Ale nie pozostawiasz mi wielkiego wyboru. Verner musi zniknąć i to szybko. Pozostaje jeszcze kwestia terminu. - Hart pokazała na ekran terminala stojącego na biurku. - Nasz człowiek miał spotkać się... ze mną jutro wieczorem, żeby przekazać harmonogram postępów w pracach. Skoro jednak masz go na oku, sprawa jest chyba nieaktualna. Dobra riposta, pomyślała Crenshaw. Hart próbuje maksymalnie przyspieszyć przygotowania do całej akcji, mając nadzieję, że Crenshaw coś przeoczy albo nie dopatrzy, a ona będzie mogła w porę dostrzec pułapkę i wymknąć się. No cóż, Sato również nalegał na pośpiech. Sama Crenshaw z ochotą jak najszybciej dobrałaby się Vernerowi do skóry. Poza tym Hart w pośpiechu także mogła popełnić błąd. -Niezupełnie. Musimy jedynie wywabić Vernera z cieni i wtedy go przygwoździć. - Nie boisz się, że ten przewerbowany człowiek będzie chciał uciec? Crenshaw uśmiechnęła się chcąc okazać pewność siebie. - Prace nad projektem poczyniły zbyt nikły postęp - skłamała. -Jeżeli go teraz od nas wyciągniesz, nic nie zyskasz. W ten sposób zyskała pewność, że w tym momencie Hart będzie próbowała za wszelką cenę uprowadzić Huttena. Jeżeli Hart uważała, że zdoła zaskoczyć Crenshaw, to miała kiepskie pojęcie o sprawie. Zasadzka będzie przygotowana, a Crenshaw nie omieszka nacisnąć na spust. Kiedy dopadną już Vernera, przyjdzie kolej na Hart. Dla Crenshaw nie miało znaczenia, czy elfka zostanie pojmana żywcem, czy zabita. W każdym razie ona sama dostanie nagrodę za wykrycie zdrajcy, eliminację renegata i unieszkodliwienie sławnej Hart. - W twoim planie usunięcia Vernera jest jedna niewielka dziurka - oznajmiła Hart. - Nie wyjdzie z nory dopóki nie dowie się o spotkaniu. - Nie ma sprawy - stwierdziła Crenshaw. Mogłabym pozostawić tę sprawę tobie, złotko, ale muszę grać tę komedię. - Da się załatwić. Hart odetchnęła z ulgą, kiedy za Crenshaw zamknęły się drzwi. Ta kobieta była manipulatorką pierwszej wody, ale jej pokrętne wypowiedzi miały pewien sens. Crenshaw wiedziała zbyt dużo i mało prawdopodobne, żeby służby bezpieczeństwa Renraku wiedziały mniej. Pora wyłożyć karty. Dziś w nocy wyciągnie tego stwora, jeżeli tylko będzie w stanie. Verner nareszcie wypłynął. Wszystkie wysiłki, żeby go namierzyć, zawiodły, a teraz nagle Crenshaw zaproponowała, że wywabi go dla niej na czysty strzał. Ta kobieta miała chyba obsesję na punkcie tego faceta i nie potrafiła przyjąć do wiadomości, że Hart nie ma z nim żadnego kontaktu. Crenshaw mogło się nawet wydawać, że elfka kłamie chcąc osłaniać Vernera. Cóż, taka sytuacja odpowiadała Hart. Niech Crenshaw wysnuwa fałszywe wnioski do woli. Dzięki temu Hart będzie mogła gładko przeprowadzić swoje plany. Miała świadomość, iż Crenshaw podejrzewa, że termin rozpoczęcia ekstrakcji został ustalony na jutrzejszy wieczór. Hart nie była tylko pewna, czy tamta zdaje sobie sprawę, że umieścili tego stwora w jej drogocennym wydziale. Oddziały Crenshaw będą czekać w pełnym rynsztunku, gotowe za wszelką cenę zatrzymać biednego, skołowanego Huttena w ciepłych objęciach Renraku, a przy okazji przetrącić kilku kłopotliwych shadowrunnerów. Hart miała już za sobą znacznie bardziej wyszukane i lepiej skonstruowane zasadzki. Właściwie dzięki pomocy Crenshaw przeniknie poza strefę bezpieczeństwa Renraku. Wtedy będzie musiała martwić się już tylko o własną skórę. Służby bezpieczeństwa Renraku będą oczekiwały, że spróbuje wydostać z arkologii swojego człowieka, ale ona nie miała najmniejszego zamiaru tego robić. Jej były potrzebne wyłącznie dane. To właśnie nie dawało Hart spokoju. Miała nadzieję, że ta suka Crenshaw blefowała mówiąc, iż zespół badawczy nie poczynił większych postępów. Bo Haesslich byłby bardzo rozczarowany, gdyby jego zabawka wróciła z pustymi rękoma. Wstępne raporty doppelgangera brzmiały optymistycznie, wspominały o wszystkim, na co liczył smok. Jeżeli Crenshaw mówiła prawdę, to może stwór prowadził jakąś własną grę. Wilson zapewniał co prawda o jego absolutnej lojalności, ale przecież mylił się i wcześniej. Hart pamiętała strach, którego się najadła podczas akcji w tym apartamencie z łazienką. Niewiele brakowało, a stwór zaatakowałby j ą zamiast Huttena, bo Wilson źle wyliczył jego czas reakcji na narkotyki. Haesslich dał do zrozumienia, że wie coś na temat doppelgangerów, o czym stary doktor Wilson nie ma pojęcia, ale robal nie uznał za stosowne podzielić się tym sekretem z Hart. Smok twierdził jedynie, że stwór jego nigdy nie zdradzi. Czy to znaczyło, że może zdradzić ją? Czy gra była warta ryzyka? Haesslich zapewne by się ucieszył, gdyby udało się ją wyeliminować, bo za dużo wiedziała o jego planach. Z tego co słyszała, bardzo surowo obchodził się z podwładnymi, którzy go zawiedli, bez względu na przyczynę. Oddając usługi staremu robalowi coraz bardziej zmniejszała sobie szansę na wyjście cało z tego interesu. Jeżeli Verner wdepnie w pułapkę, wiele problemów zostanie szczęśliwie rozwiązanych. Po dokonaniu odpowiednich przygotowań zyska pewność, że facet zginie. Tak samo doppelganger. Nawet Haesslich nie będzie mógł jej winić, jeżeli chłopaki z Renraku załatwią jego zabawkę. Jej kontrakt na ochronę smoczego udziału w tej operacji szczęśliwie wygaśnie. Bez względu na sprawę z Vernerem, doppelganger przestał być dłużej przydatny. Crenshaw wiedziała o wtyczce w zespole SI. Jeżeli Verner wpadnie w pułapkę, Renraku go załatwi i utrzyma sekrety w tajemnicy. Jeżeli Hart wejdzie razem z nim, będzie miała szansę mimo wszystko wydobyć niezbędne dane. Niezależnie od tego, czy zdoła dostarczyć doppelgangera i jego dane Haesslichowi, czy też stwór zostanie w arkologii po jutrzejszej nocy, ta akcja nieodwołalnie się rozpoczęła. Usiadła wygodnie, ważąc swoje szansę i kalkulując, w jaki sposób przeżyć zakończenie. Rozdział 49 Szare światło przedświtu zaczęło sączyć się przez czarne zasłony wiszące w oknach spalonego mieszkania, które Duch wybrał na miejsce narady wojennej. Z nich wszystkich tylko Karen Montejac wyglądała rześko, ale Sam wiedział, że to jedynie iluzja. Zastanawiał się, czy inni też zauważyli. - Są jeszcze jakieś pomysły? - spytał. - Tak - oznajmiła Sally przecierając oczy. - Pomysł na sen. - Doprawdy, sir Twist. To chyba najlepszy plan z tej całej kupy śmieci. Jesteśmy już na tym terenie wystarczająco długo. Jeżeli nie pojawi się żadna nowa okoliczność, jedynym wyjściem będzie wyrwanie Huttena z arkologii. - A ja w dalszym ciągu twierdzę, że wyciągać go stamtąd to szaleństwo - mruknął Duch. - Wiem, Duchu - oznajmił Sam. - Wiem. Ale nie ma innego rozwiązania. Hutten jest dowodem, jakiego potrzebujemy przeciw Haesslichowi. Duch założył ręce na piersiach i zmarszczył czoło. - Chcesz utrącić tego gitrobala, to go utrać. Fizycznie. Zanim on dopadnie ciebie. Uderzać na arkologię to za duże ryzyko. - Ja nie chcę załatwić sprawy w ten sposób - powiedział ciężko Sam. - Tu chodzi o sprawiedliwość, nie o zemstę. Haesslich nie jest jakimś bezimiennym runnerem. Wybrał życie w świecie korporacji i podjął pracę jako szef bezpieczeństwa United Oil. Rozpocząwszy urzędowanie, stał się częścią społeczeństwa i podlega prawom tego społeczeństwa. Chcę zobaczyć, jak ponosi pełną karę w obliczu tego prawa. W obliczu prawa. Nie poza nim. Duch wzruszył ramionami i odwrócił twarz. Milczenie zaczynało ciążyć w pomieszczeniu. Sam spojrzał na Dodgera szukając wsparcia, ale elf unikał jego wzroku. Wiedział, że na Sally nie ma co liczyć. Zaczął się czuć totalnie opuszczony, kiedy Jaq teatralnie odchrząknęła. - Zdajesz sobie sprawę, że może nie być innego wyjścia jak tylko zabicie smoka? Żaden z planów, które braliśmy pod uwagę, nie daje realnej szansy na bezpieczne zdobycie dowodów, o które ci chodzi. Zgładzenie Haesslicha może okazać się jedynym sposobem, by go powstrzymać. Sam spojrzał na nią, wyobrażając sobie otoczoną futrem twarz za blond maską Karen Montejac. Czy jeszcze inne oblicze - twarz Lofwyra - kryło się za jej słowami? Kara śmierci była przywilejem państwa. Każdy osobnik, który brał to prawo w swoje ręce, popełniał morderstwo, a morderstwo było grzechem. Sam nie miał zamiaru dodawać kolejnego grzechu do tych, które zgromadziła jego dusza podczas ostatnich dni. Boże, dlaczego to wszystko jest takie trudne? Żaden z jego towarzyszy nie wierzył, że istnieje szansa postawienia smoka przed obliczem sprawiedliwości innej niż ich własna. Czyżby mieli rację? Wiedział, kim jest Haesslich. Wiedział, na co go stać, jeśli pozwoli mu się w spokoju na realizację planów. Czy dusza Sama była więcej warta niż nieprzeliczone dusze tych, którzy zostaną unicestwieni, jeśli pozwoli się Haesslichowi żyć? Sam był krańcowo zmęczony. Może zbyt zmęczony. Rozwiązanie proponowane przez nich było najłatwiejsze. Zabić smoka i po sprawie. Ale czy takie rozwiązanie jest moralnie usprawiedliwione? A jeżeli zapadnie decyzja i pójdą zabić smoka, to w jaki sposób się do tego zabrać? Widział, jak Tessien zniszczyła pancer Begaya, a Tessien była mniejsza i prawdopodobnie mniej potężna niż Haesslich. Do zabicia tego potwora będą potrzebowali niesamowitej siły ognia. Broń zdolna zranić smoka, może z równym powodzeniem zabić ludzi stojących w pobliżu. Gdyby zginęli niewinni przechodnie, Sam i pozostali nie byliby wcale lepsi od Haesslicha. To Duch zaproponował, żeby zgładzić smoka. Był wojownikiem. Znał się na broni i taktyce. Może Duch potrafiłby wymyślić sposób, żeby dostać smoka bez wciągania w to innych ludzi. Kiedy Sam obrócił się w stronę, gdzie siedział indianin, zobaczył puste miejsce. Duch stał przyczajony przy drzwiach z ingramem w prawej ręce. Pozostali otrząsnęli się z letargu i również czekali w pogotowiu. Sam sięgnął po swoją broń. Po chwili nasłuchiwania Duch oznajmił - Idzie Kham. Odetchnąwszy z ulgą, Sam schował do połowy wyciągnięty pistolet. Wkrótce usłyszał tupanie stóp po drewnianych schodach. Drzwi otworzyły się i wszedł lekko zdyszany Kham. - Spóźniasz się, panie Kieł. - Dodger - zmityngował go Sam. - Miło, że postanowiłeś do nas wpaść, Kham. - Nie do ciebie, Garniturku - warknął ork i minąwszy go stanął przed Sally. - Właśnie odmówiłem udziału w imprezie, która może was zainteresować. Mnóstwo typków z Raku, ciężkich chłopaków, będzie celebrować nie zapowiedziany odjazd jakiejś grubej ryby. - Kiedy? - spytała Sally. - Gdzie? - zawtórował jej Sam. Kham rzucił Samowi krzywe spojrzenie i ponownie zwrócił się do Sally. - Prom do Sea-Tac ląduje o jedenastej. Ostatni przystanek ma w arko Raku, gdzie na pokład wsiądzie honorowy gość. Dodger zagwizdał. - Władca robal wzywa i jego kukiełki zaczynają biegać. Ze względu na spisek siły bezpieczeństwa Renraku zmieniły stary schemat. Chcą aresztować Huttena. - Być może - stwierdził Sam. - Słyszałem, że korporacje czasami czekają, dopóki zbieg nie spróbuje wejść na pokład samolotu, i dopiero wtedy go przechwytują. Dodatkowe zamieszanie może zmusić renegata do większej uległości. Jeżeli mają zamiar czekać na lotnisku, to może nie wiedzą, że zamierza uciec do smoka. Właśnie tam powinniśmy zorganizować akcję. Kham parsknął. - Ci czerwoni chłopcy z Raku czekają w porcie, racja. Całe mnóstwo. Nie potrzeba aż tylu mega-mięśniaków i ciężkiej artylerii na jednego laboratoryjnego szczura. - Jeżeli gotują się na spotkanie ze smokiem, droga wolna. Niech sobie potańczą z robalem. Jeśli zostaną jakieś resztki po tej strzelaninie, będziesz mógł zaspokoić swoje poczucie sprawiedliwości. Jeżeli Raku szykuje się do konfrontacji ze smokiem, nie będzie szans, żeby przechwycić Huttena na lotnisku - stwierdził Duch. - W takim razie musimy dopaść go gdzie indziej - oznajmił Sam. - To wielka szansa. Kiedy wyjdzie poza teren arkologii, nasze notowania wzrosną, bo nie będziemy musieli uprzątać całych zastępów siepaczy Renraku. Kham, skąd właściwie to wszystko wiesz? Ork nie miał nawet szansy odpowiedzieć. Ogień z broni automatycznej przeszył kotary, żłobiąc bruzdy w przeciwległej ścianie. Kham stał na linii tych śmiercionośnych wzorów. Lecąc przez stół, jęczał z bólu i zaskoczenia. Sekundę później podziurawione draperie opadły na ziemię pod naporem chromowego wiru, który rozpętał zabójca. Sally została rzucona o ścianę. Rozcinając krepujący materiał podwójnymi ostrogami, brzytwa skoczył na orka. Duch posłał serię z ingrama, ale pociski trafiły w pustkę. Kham zdążył przetoczyć się na stole i zobaczyć twarz napastnika. - Ridley, ty szalony... - Zjedz to, zębaczu - krzyknął Ridley tnąc uniesione ramię orka i zagłębiając ostrze w jego pachwinie. Kham zawył i uderzył o podłogę w fontannie krwi. Ridley nie poświęcił swojej ofierze nawet jednego spojrzenia, tylko błyskawicznie przeskoczył na drugą stronę stołu. Sam nie miał wątpliwości, kto będzie następną ofiarą brzytwy. Widział własne odbicie w jego zwierciadlanych oczach. Sięgnął po broń, wiedząc, że jeśli nawet zdoła trafić szaleńca, Ridley poćwiartuje go na kawałki, zanim narkotyk zdąży zacząć działać. Wydawało się, że czas upływa z rozdzierająca powolnością. Sam obserwował, jak Ridley ląduje i absorbuje uderzenie na ugiętych kolanach. W tej samej chwili Duch stojący za jego plecami uniósł ingrama. Ridley wyprostował się i wyłonił zza stołu, który do tej pory skutecznie go zasłaniał. Sally, otrząsnąwszy się z szoku wywołanego zderzeniem, również wstała, prosto pod lufę Ducha. Dłoń Sama zacisnęła się na rękojeści lethe. Ridley zrobił krok do przodu unosząc ramię zakończone srebrną śmiercią. Kiedy Sam patrzył, jak okrwawione ostrze zaczyna opadać, w jego uszach rozległ się dziki ryk. Chromowe ramię trafiło, ale nie w Sama. Jaq jęknęła z bólu, zagradzając drogę śmiercionośnej stali swoim własnym ramieniem. Ridley, wytrącony z równowagi, wykonał półobrót i spojrzał kątem oka na nową przeszkodę. Ta zwłoka wystarczyła Duchowi. Najpierw jeden, później drugi ingram wypluł serie pocisków rwących na poły metalowe ciało brzytwy. Ridley okręcił się pod wpływem uderzenia, ale większość pocisków ominęła jego żywotne organy. Krwawiąc zwrócił się ponownie w stronę Sama, z zapowiedzią śmierci na twarzy. Kolejna seria z ingrama posłała brzytwę w spazmatycznych drgawkach na ścianę. Odbił się pozostawiając krwawy ślad i runął na podłogę. Duch, schowawszy jeden z pistoletów, wyciągnął na jego miejsce dwudziestopięciocentymetrowy nóż Bowie i uklęknął przy podziurawionym zabójcy. - Zębacz nie będzie już więcej gadać. - Ridley kaszlał krwią, ale cały czas miał uśmiech na twarzy. - Nieźle jak na Indiańca, zasrańcu. Zakład, że z mój ą twarzą nie dasz sobie łatwo rady. - Dla ciebie walka skończona. - Odbudują mnie, dupku, a wtedy zjem twoje serce. - Żeby cię odbudować, będą potrzebowali twojego mózgu -powiedział cicho Duch, wbijając ostrze przez policzek Ridleya w miękką tkankę aż do podstawy czaszki. Brzytwa drgnął tylko raz. Smród ekskrementów zmieszał się z zapachem spalonego prochu. W pomieszczeniu zapanowała cisza. - Ktoś jeszcze? - Było dwóch na korytarzu - powiedział Dodger, przeładowując swój pistolet maszynowy marki Sandler. - Poszli drogą, którą idzie wszelkie mięso. - Samochód z kierowcą na ulicy... - oznajmiła Sally. Druga eksplozja zakończyła zdanie zamiast niej. - Skoro mamy znowu spokój, zamierzam złapać trochę snu. - Osunęła się po ścianie, oparła głowę o parapet i zamknęła oczy. Sam okrążył stół i podszedł do miejsca, gdzie Jaq opatrywała Khama. Ork był w fatalnym stanie. Stracił kałużę krwi. -Czy on...? Jaq potrząsnęła głową. - Jeszcze nie. Pancerz powstrzymał większość pocisków. Blizny nie będą mu zbytnio przeszkadzały. Ramię ledwie się trzyma i główne mięśnie dolnej kończyny są mocno pocięte. Ma przed sobą długi pobyt w szpitalu. - Możesz coś poradzić? - Nie jestem od czynienia cudów. Potrzebuje lekarza i to jak najlepszego. - W ten sposób zostało unieszkodliwione nasze zbrojne ramię -stwierdził Duch. Jedynym śladem po niedawnych zmaganiach była krew na jego prawej dłoni. Nóż zniknął. - Co masz na myśli? - spytał Sam. - Chłopcy Khama sami nie pójdą z nami. Bez tych ludzi nie mamy szans. - A twoje plemię? - Na widok kamiennej twarzy Ducha Sam zorientował się, że palnął gafę. - Oni są poza tym. Duch miał rację. Wojownicy nie zaryzykowaliby życia za kogoś spoza plemienia. Duch nie mógł zabronić Samowi, żeby próbował ich namówić, ale jego współplemieńcy nie zdecydowaliby się poświęcić życia za jakiegoś Anglo ogarniętego ideą sprawiedliwości. Zwłaszcza że ignorował dobre rady ich wodza. Byli jednak inni, którzy mieli interes w pozytywnym załatwieniu całej sprawy i nie liczyli się z przyzwoleniem Ducha. Pomoc z ich strony zmuszała do przyjęcia całej listy zobowiązań, ale Sam nie widział innego sposobu na zgromadzenie w tak krótkim czasie sił potrzebnych do odbicia Huttena. - No cóż, Jaq - powiedział. - Wygląda na to, że nie obędzie się bez waszych ludzi. Rozdział 50 Hebanowy chłopiec w błyszczącym płaszczu pędził przez pulsujące ścieżki komputerowego nadzoru ruchu powietrznego metro-pleksu. Biegł nieomylnie, kierując się do miejsca, które już kiedyś odwiedził. Szedł po schodach, później przez lśniące drzwi, torował sobie drogę przez hierarchię podsystemów i mijał zapory, jakby ich nie zauważał. W końcu dotarł do centrum nadzoru i zanurzył dłoń w strumieniu danych. Później zniknął wymykając się systemom zabezpieczeń, które nawet nie odnotowały jego obecności. Przybycie promu Aztechnology zostanie opóźnione. Na jego miejsce wahadłowiec Federated Boeing z oznaczeniami Aztechnology wyląduje na lądowisku 23 w Renraku o godzinie dwudziestej drugiej czterdzieści dwie. Jeszcze tylko krótki przystanek przy transmiterze należącym do Taksówek Hadleya, by upewnić się, że sygnał startu pomknie bezpiecznie wraz ze standardową porcją informacji przekazywaną między niewinnym panem Hadleyem a jego krążącymi samochodami. Wraz z nadaniem tego sygnału plan Sama ruszył do przodu. Oddział uderzeniowy udał się do punktu przeznaczenia, a on musiał tam do niego dołączyć. Hebanowy chłopiec rozłożył szeroko poły płaszcza i uleciał w ciemne niebo Matrycy, kierując się w stronę wielkiej czarnej piramidy Renraku. Ostrożnie okrążał konstrukt, szukając oznak, że system ma jakiś anormalny status. Nie dostrzegłszy nic takiego po trzech okrążeniach, zbliżył się do tego samego tylnego wejścia, którego użył podczas wyprawy z Samem. Wprowadził ukradziony kod i z ulgą zauważył, że w węźle panuje spokój. Z podniecenia zapomniał uruchomić program maskujący, więc teraz szybko nadrobił to zaniedbanie. Później odpoczywał przez chwilę, rozważając w myślach, którą drogą najłatwiej będzie dostać się do systemu bezpieczeństwa nadzorującego lądowisko 23. Arkologia w dalszym ciągu znajdowała się w fazie budowy. Było jasne, że niektóre systemy bezpieczeństwa musiały być zainstalowane od samego początku. Instalacja oznaczała plany, a dla Dodgera plany oznaczały mapę. Ruszył ścieżką pro wadzącą przez centrum nadzoru wind do systemu używanego przez instalatorów i z powrotem po ich śladach do głównego planu. Dodger przeniknął do podprocesora i z zadowoleniem stwierdził, że energetyczny wzór pulsowania ścian jest dokładnie taki, jakiego szukał. Palce wstukiwały instrukcję obrazowania, podczas gdy hebanowy chłopiec wykonywał pseudomistyczne gesty rękami. Mapa systemu kontrolnego monitorów zajaśniała w pustce. Kolejny gest i obraz przesunął się i poszerzył, podświetlając drogę dzielącą jego aktualną pozycję i podprocesor nadzorujący podrzędne węzły bezpieczeństwa strzegące lądowiska 23. Dodger sprawdził trasę i ruszył dalej, zostawiając swoje dzieło, aby rozpłynęło się w nicości. Dwa węzły dalej zwrócił uwagę na dziwną przezroczystość konstruktów. Wydawało się, że wszystko jest pokryte głębokim, jakby zwierciadlanym połyskiem. Hebanowy chłopiec przystanął i spojrzał na własne odbicie w ścianie centrum zarządzającego informacjami. Pulsujące żyły, charakterystyczne dla architektury konstruktu, zdawały się zanikać, ginąć pod lśnieniem odblaskowych powierzchni. Rzucając się do ucieczki, hebanowy chłopiec stanął prosto bezcielesną twarzą w bezcielesną twarz z perłową dziewczynką, której odrzutowy płaszcz błyskał światełkami, jakby był zrobiony z atramentowego diamentu. - Miałam nadzieję, że wrócisz. Dodger nie potrafił znaleźć słów. Palce falowały, szukając właściwej procedury umożliwiającej ucieczkę z tego węzła, a w tym czasie głowa hebanowego chłopca gorączkowo rozglądała się za jakimś wyjściem. Dłoń klepnęła w przycisk ucieczki, ale jedyną reakcją było jaśniejsze światło rzucane przez zwierciadła. - Miałam ochotę na twoje towarzystwo - powiedziała dziewczynka głosem bardziej zmysłowym niż jakikolwiek głos materialnej kobiety słyszany dotąd przez Dodgera. Wyciągnęła dłoń i pogładziła go po policzku. - Chodź. I znaleźli się gdzie indziej. Nowy konstrukt był wyposażony w ściany z miriadów ciemnych luster - każdy najmniejszy segment podłogi, sufitu i ścian został nimi wyłożony. Nie było widać żadnego wejścia ani wyjścia. Perłowa dziewczynka, której smukłe elfie ciało spowijał płaszcz, była ledwie widoczna pośrodku pomieszczenia. Dodger widział jedynie szlachetnie ukształtowaną głowę. Chociaż nie miała ani włosów, ani wyraźnych rysów, Dodger był głęboko przekonany o jej urodzie i kobiecości. Była cybernetyczną syreną, wzywającą jego duszę, częścią wyciętą z jego ciała, która czekała na niego tu i teraz. Gdyby tylko mógł poruszyć kończynami i wziąć ją w ramiona. - Wiesz, on nie jest tam w całości - odezwał się nowy głos. Dodger zdał sobie nagle sprawę, że w konstrukcie pojawiła się kolejna osoba. Na przeciwległym krańcu komnaty stała kobieca postać, której kontury rozmywały się i załamywały jakby spowite płynnym lodem. Nosiła kolarskie spodenki, zrobione raczej z chromu niż z czarnej syntskóry. Długie platynowe włosy opadały jej na twarz, zasłaniając lewe szkło złotych okularów przeciwsłonecznych. - Kim jesteś, Lodowa Damo? - Przyjaciele mówią do mnie Jenny. Ty musisz być Dodger. - Do usług, lady Jenny. Wiesz może, gdzie aktualnie jesteśmy albo kim ona jest? -Ona? - Nasza nadobna gospodyni. - Masz chyba przepalone obwody interfejsu, Dodger. Nadobna nie jest raczej odpowiednim określeniem dla najbardziej czarodziejskiego kawałka miecha, jaki kiedykolwiek widziałam. Dodger słuchał jej słów, cały czas przypatrując się pani domu. Nie była to zwykła manifestacja Matrycy. - Sądzę, że moje obwody są w porządku. Jenny, zaczynam podejrzewać, że stoimy w obliczu historii. - Cholera. Ja chcę wrócić do domu. - Do domu - powtórzył przyjemny kontralt, ale Dodger podejrzewał, że Jenny usłyszała raczej basowy, męski głos. Jeden z lustrzanych ściennych paneli zapłonął oślepiającą bielą, która przybrała kształt Holly Brighton, międzynarodowej gwiazdy symsensu. - Cieszę się bardzo, że mogliście dzisiaj przyjść - powiedziała twarz Holly, zanim obraz stężał. Zapłonął kolejny panel na przeciwległej ścianie i podstarzały, otyły mężczyzna stanął na nagiej scenie otoczonej kurtynami. - Mamy dla was dzisiaj naprawdę doskonałe przedstawienie -oznajmił i obraz znieruchomiał. Zajaśniał trzeci panel. Tym razem pojawił się młody mężczyzna o intensywnym spojrzeniu, ubrany w strój z przełomu wieków. Stał w jakiejś sali konferencyjnej i wskazując na utrwalacz obrazów zaczął mówić. - Złe, próżne i proste, za sprawą... Ożyły pozostałe panele, obrazy zaczęły zapalać się i gasnąć z szybkością przyprawiającą o ból oczu. Dodger nie potrafił rozróżnić żadnego konkretnego obrazu, dopóki migotanie nie zaczęło zwalniać. Każdy panel wyświetlał osobną przypadkową serię kadrów z kamer zamontowanych w całej arkologii i z wewnętrznych kanałów telewizyjnych. Jeden z paneli zwalniał dalej, przewijając kolejno różne obrazy i nieruchomiejąc na widoku lądowiska. Następny przeskoczył na identyczną scenę. Trzeci poszedł jego śladem i później czwarty, aż wszystkie zamarły na tym samym obrazie. Ze wszystkich stron otaczały go, tak jak wcześniej zwierciadła, tysiące obrazów lądowiska 23. Rozdział 51 Na lądowisku 23 Crenshaw zaczynała się powoli robić nerwowa. Była dziesiąta trzydzieści osiem, a po Vernerze w dalszym ciągu ani śladu. - Addison - zawołała do swojego komunikatora - są jakieś oznaki penetracji Matrycy? Odpowiedź nadeszła po chwili przerwy. -Nie wydaje mi się. Kilka zatorów w systemie, ale nic, co przypominałoby obcego dekera. Nie ma żadnych oznak grzebania w podprocesorach dookoła lądowiska. - Kontaktuj się, gdyby wynikło coś nowego. Verner oraz jego ludzie prowadzili zaawansowaną grę i powinni do tego czasu umieścić swojego dekera na czatach. Czyżby deker Vernera był na tyle dobry, że ominął standardowe zabezpieczenia arkologii i Addisona? Wyszła na płytę lądowiska, skąd mogła zadzierając głowę zobaczyć pomost obserwacyjny. Wiatr zdmuchnął jej włosy na twarz, ale kosmyki nie przeszkadzały wszczepom, tak jak mogły przeszkadzać oczom. Drobna korekta zredukowała oślepiający blask odbitego słońca i pozwoliła dostrzec ni e wielką grupkę ludzi obserwujących lądowisko z bezpiecznego zacisza tarasu osłoniętego transpareksem. Sato stał obok mosiężnej poręczy, z rękoma założonymi z tyłu. Po lewej znajdowali się ochroniarze, a po prawej Marushige i Silla. Crenshaw zmarszczyła brwi, widząc szefa sił bezpieczeństwa. To miało być jej przedstawienie. Umundurowany na biało oddział obsługi naziemnej wybiegł z pomieszczenia kontroli nawigacyjnej i ruszył na stanowiska. Nadlatywał prom. Wśród pasażerów czekających po drugiej stronie barierki zapanowało lekkie poruszenie. Gorączka oczekiwania, pomyślała, ale inna niż ta, którą przeżywają turyści lecący na wakacje. Oprócz Huttena wszyscy ci ludzie byli agentami bezpieczeństwa Renraku, udającymi na rozkaz Crenshaw prawdziwych pasażerów. Kazano im oczekiwać runnerów tuż przed albo chwilę po lądowaniu promu. Gdzie się jednak podziewali ci runnerzy? Raport z ośrodka nadzoru ruchu powietrznego arkologii wspominał jedynie o zbliżającym się promie Aztechnology. Patrol naziemny donosił o standardowym ruchu. Podwójny oddział Czerwonych Samurajów, pozostawiony jako rezerwa wewnątrz budynku, efektywnie blokował jakąkolwiek próbę ataku od środka, założywszy, że ludzie Vernera w ogóle wcześniej przeniknęli do arkologii. Podeszła do grupy znajdującej się przy barierce wejściowej. Hutten stał mniej więcej pośrodku. Blade lśnienie lądowiska nadawało jego rysom wyraz błogości i dzikości, na którą przedtem nie zwróciła uwagi. Doskonale, pomyślała. Zachowywał się jak niedźwiedź zbudzony z zimowego snu, mimo że rano zakomunikowała mu, iż Hart oczekuje go w umówionym miejscu. Mimo zapewnień Crenshaw, że współpracuje z Hart, prawdopodobnie lękał się jakiegoś podstępu. I miał rację, oczywiście. Ale dzisiaj nie chodziło o Huttena. Jego kolej nadejdzie wkrótce. - Prom niedługo wyląduje. Możesz się rozluźnić. Hutten zlustrował ludzi stojących dookoła i mocniej przycisnął aktówkę do piersi. Nachylił się i szepnął do Crenshaw. - Niektórzy z tych obok są uzbrojeni. Chyba coś nie gra. - Nic się nie martw. Mamy rok 2051. Każdy z odrobiną oleju w głowie nosi przy sobie broń. Uspokój się - powiedziała głośniej. - Leci prom. Kabinę wypełniło zawodzenie silników, kiedy skrzydła wahadłowca zaczęły stopniowo zmieniać geometrię dostosowaną do lotu poziomego. Śmigła przejęły stopniowo rolę turbin. Widząc błyszczące za oknem ukośne ściany arkologii Renraku, Jacqueline poczuła silny dreszcz niepewności i oczekiwania. Sam podzielił grupę na dwa zespoły, co zostało przyjęte z aprobatą przez pozostałych runnerów. Jaq prowadziła oddział mający przechwycić sobowtóra Huttena, zanim ten zdąży wejść na pokład promu. Nie powinien w ogóle dotrzeć na teren lotniska i wpaść w ręce agentów Renraku przygotowujących zasadzkę na niego i jego mocodawcę. Podczas gdy ona i Sam załatwiali kwestie uzbrojenia z Enterichem, nadeszła wiadomość, że Haesslich mimo wszystko nie będzie osobiście obecny na lotnisku. Smok pozostawił odbiór przesyłki swoim agentom i wyznaczył miejsce spotkania w bezpieczniejszym dla siebie miejscu - w opuszczonej części stoczni United Oil. Sam z ulgą przyjął tę wiadomość bo nie musiał się już martwić o niewinnych przechodniów, którzy przypadkiem mogliby ucierpieć podczas całej operacji. Zamierzał wraz ze swym oddziałem stawić czoło Haesslichowi, kiedy Hart i Tessien będą się rozprawiać z zaskoczoną ochroną Renraku na lotnisku. Sam traktował to jako drugoplanowe wymierzenie sprawiedliwości. Jaq sprawdziła zegar wiszący na grodzi. Drugi oddział powinien był już zająć pozycje. Z początku zmartwił j ą pomysł Sama, mający na celu rozdzielenie grupy, ale sprawa została załatwiona w zadowalający wszystkich sposób. Chociaż Sam miał być nieobecny podczas przechwytywania Huttena, zdołała wszystko odpowiednio zaaranżować. Gdyby zawiodły inne sposoby, pozostawała jeszcze magia. Jacqueline sprawdziła stan przygotowań. Mimo wątpliwości Ducha dotyczących przeprowadzenia akcji w arkologii, pięciu jego współplemieńców zgłosiło się na ochotnika. Byli spokojni - starzy uliczni zabijacy, wymalowani w groźne barwy wojenne. Będą z nich nieźli mięśniacy, zdecydowała, choć ich obecność nie wpłynie decydująco na realizację planu. Większość z nich nie miała żadnych modyfikacji, jedynie przywódca o imieniu Jason mógł stanowić pewien problem. Żałowała, że zabrakło czasu, aby poznać pełen zakres jego modyfikacji, ale i tak wolała go od Ducha. Jason nie był tak bystry i nie miał tak wielkiej przytomności umysłu, ale mimo wszystko trzeba będzie na niego uważać. To samo dotyczyło Tsung. Jako jedyny mag w grupie uderzeniowej stanowiła potencjalny problem. Na razie poruszała się po omacku, nieświadoma, że wizerunek Karen Montejac jest iluzją. Gdyby Tsung zaczęła coś podejrzewać, mogłaby ją wysondować dostatecznie głęboko i odkryć drugi czar. Cały- plan runąłby w gruzy, gdyby Sally odkryła drugą iluzję, którą Jaq zamierzała stworzyć na użytek personelu Renraku. Jej pan życzył sobie, żeby to Verner został oskarżony o przeprowadzenie akcji na arkologii. Czar iluzji upodabniający Jaq do Sama powinien załatwić tę sprawę. Sama łączyły z Karen Montejac wyłącznie interesy. Tsung nie lękała się więc o swój ostatni podbój i okazywała jej bardzo niewiele zainteresowania. Ludzka arogancja i pewność siebie wielokrotnie już ułatwiały Jaq życie. Kiedy stało się jasne, że jedzie z nimi kilku mięśniaków, Jaq uznała za wskazane zrównoważyć ich liczbę garstką własnych żołnierzy. Zabrała tylko pięciu najemników, nie licząc obsługi riggerskiej promu. Wszyscy byli doświadczonymi uczestnikami wojen korporacyjnych i dysponowali odpowiednimi modyfikacjami. Zaprawieni w bojach profesjonaliści szybko wtopili się w oddział. Nie lubili podstępów i z początku odmówili założenia syntskóry i wymalowania twarzy na barwy wojenne. Szybko jednak skapitulowali, żartując rubasznie, czego to ludzie nie robią dla pieniędzy. Byli dobrymi żołnierzami. Dziesięciu profesjonalnych najemników z łatwością mogło unieszkodliwić standardową ochronę lądowiska Renraku, przy minimalnym użyciu broni palnej. Atak pstrokatych indiańskich oberwańców z Dziczki będzie mniej efektywny, ale za to zaszokuje psychologicznie. Jaq miała nadzieję, że nie straci zbyt wielu kosztownych najemników. - Lądujemy za minutę - oznajmił pilot przez głośnik. Kabinę wypełniło szczękanie i zgrzytanie sprawdzanej broni. Tsung uśmiechnęła się i pokazała Jaq uniesiony kciuk, a ona odpowiedziała tym samym. Czarodziejka włożyła zestaw słuchawkowy. - Dodger - powiedziała do mikrofonu. Po chwili powtórzyła imię. Zmarszczyła brwi. - Miał czekać w pogotowiu, żeby zamknąć dostęp do lądowiska. - Może jest zbyt zajęty - podsunęła Jaq. - Nie podoba mi się to. - Tak czy inaczej, jest już za późno. Zapłonęły światła ładownicze wahadłowca. Światła ładownicze uderzyły jasnymi snopami o lądowisko, podświetlając pył wzbijany przez podwójne turbiny opadającego pojazdu. Kobieta w białym uniformie weszła w smugę rzucaną przez czołowe światło, machając pulsującymi na czerwono pałkami sygnalizacyjnymi. Skierowała lądujący VTOL na bardziej centralną pozycję. Crenshaw zwiększyła redukcję światła, żeby móc obserwować prom przez maskującą go jasność. Aztecki wizerunek słońca widniał na płacie poziomego steru, wskazując, iż pojazd należy do Aztechnology. Drzwi kabiny odskoczyły gwałtownie natychmiast po zetknięciu kół pojazdu z lądowiskiem i na zewnątrz wyszło kilka postaci. - Verner - oznajmiła na głos, rozpoznając pierwszą osobę schodzącą po krótkiej drabince. Chwycił przynętę, historyjkę ułożoną razem z orkiem. Byli też inni, włączając w to dziwnie znajomo wyglądającą kobietę. Crenshaw zapomniała o wszelkich wątpliwościach dotyczących tożsamości tej osoby, gdy rozpoznała twarze kilkunastu Indian wysypujących się z wahadłowca. Nie potrafiła skojarzyć konkretnych imion z tymi twarzami, ale znała je doskonale. Jeden z Indian, osiłek z lustrzanymi oczyma, dowodził bandą obdartusów, którzy zgwałcili ją, kiedy zdrajca i pozostali ruszyli na akcję. To stanowiło nieoczekiwaną premię. Jeżeli przeżyje zasadzkę, spotkają się z nim ponownie, ale tym razem to ona będzie górą. - To oni - powiedziała Crenshaw do komunikatora. - Sprzątnijcie ich. Sprzątnijcie ich wszystkich. Stojący obok niej Hutten drgnął i szeroko otworzył swoje ciemne oczy. * * * Jaq wyprowadziła najemników z wahadłowca i kazała im zająć pozycje wokół pojazdu. Dla ewentualnych obserwatorów wyglądali jak grupa Indian prowadzona przez czarodziejkę Tsung i jej nowego amanta, renegata Samuela Vernera. Kiedy najemnicy stanęli na stanowiskach, ludzie oczekujący za wejściową barierką zgodnie zareagowali na niespodziewaną inwazję. Nie była to jednak ślepa panika tłumu. Przeciwnie - rozdzielili się sprawnie na grupki i wydobyli broń. Tak jak obawiała się Jaq, wpadli w pułapkę. Proste uprowadzenie przemieniło się w regularną bitwę. - Kod Alfa - krzyknęła. Najemnicy zaczęli realizować alternatywny plan. Rawlins, specjalista od ciężkiego uzbrojenia, nastawił celownik i zarepetował karabin szturmowy. Podwieszony granatnik posłał cały magazynek pocisków w okno widokowe. Beton i szkło zasypały lądowisko. Jękliwe zawodzenie rozdarło uszy Jaq, kiedy duży odłamek uderzył w pracującą turbinę wahadłowca. Jaq uśmiechnęła się. Przynajmniej żaden snajper nie będzie ich trzymał w szachu z tarasu widokowego. Po lewej inny najemnik rzucił wiązkę granatów dymnych, które obłokami czarnych oparów odgrodziły ich od centrum nadzoru ruchu. Postacie w białych uniformach uciekały przed gęstniejącą ciemnością. Pozostali najemnicy pokryli zasłoną ognia tak zwanych pasażerów. Tsung podbiegła i uklękła przy jej boku. - Co ty, do wszystkich diabłów, wyrabiasz? - To zasadzka - odpowiedziała spokojnie Jaq. - Ci pasażerowie to bez wyjątku agenci bezpieczeństwa. Nie widzisz, jaki mają sprzęt? Tsung przyjrzała się uważnie. - Cholera! - Łap Huttena - poleciła Jaq, wskazując wysokiego mężczyznę, który stał wśród nieruchomych ciał. - Będziemy cię osłaniać. Tsung gestem ręki ponagliła Jasona i pozostałych Indian. Utworzyli klin z nią pośrodku i ruszyli przygarbieni przed siebie. Jaq uśmiechnęła się. Cudowny przykład naiwności. Okrzyk Crenshaw nadszedł trochę za późno. Napastnicy otworzyli ogień w momencie, kiedy jej ludzie dopiero zaczęli ruszać. Kilku upadło po pierwszej salwie, pozostali runęli na beton, kiedy eksplozja wyrwała wielką dziurę w fasadzie arkologii. - Nie! - krzyknął Hutten stojący przy jej boku. - Nie! - Padnij, ty głupku - poleciła Crenshaw, kładąc mu rękę na ramieniu i ciągnąc go w dół. Z niespodziewaną łatwością wyzwolił się z jej uchwytu. Później zrobił wymach, chwytając pewnie za jej ubranie. Uniósł ją wysoko w górę, tocząc dzikim wzrokiem. - Zdrajczyni! Nie pozwolę ci na to! Nie teraz! Nie teraz! On obiecał mi własne życie. Crenshaw szarpnęła się w uścisku. Naparła na jego ramię zastosowawszy jednocześnie kontruchwyt pod łokciem. Wyprowadzając uderzenie w odsłonięte miejsce, przeżyła szok. Hutten nie był przecież zmodyfikowany. Od tego szaleństwa musiały mu się skurczyć na kamień mięśnie, bo nie zdołała założyć chwytu. Nie było czasu na rozważania. Na razie omijał ich ogień napastników, którzy obawiali się trafić w swój skarb, ale prędzej czy później jakiś snajper mógł ją zestrzelić Huttenowi z rąk. Nawet skurczone mięśnie nie mogą działać pocięte na plasterki. Wysunęła ręczne brzytwy i rozorała Huttenowi przedramię. Krew spłynęła po rozdartym ubraniu, ale uścisk nie osłabł nawet na jotę. Cięła jeszcze raz i jeszcze, nie dbając o to, że zrobi mu z ręki hamburgera. Rękawy miał całe w strzępach, więc mogła zobaczyć, co zostało z jego ręki. Strach przed postrzeleniem przemienił się w grozę, kiedy zdała sobie sprawę, że rany zabliźniają się natychmiast po jej cięciu. Nie miała do czynienia z człowiekiem! Groził jej wybuch paniki, ale odegnała go. Hutten pojękiwał cicho, kiedy go cięła. Jeżeli czuł ból, to znaczy, że nie był niezniszczalny. Kopnęła go stopą w krocze, wiedząc, że przynajmniej jedną rzecz robił jak każdy człowiek. Hutten sapnął z bólu i zaskoczenia. Zgiął się w pasie, tak że Crenshaw mogła kopnąć go z rozmachu w kolano. Noga mu się ugięła i oboje upadli na ziemię. Crenshaw odtoczyła się na bok i szybko wstała. Jej przeciwnik w dalszym ciągu leżał, trzymając się za genitalia. Jedną nogą zahaczał o krawężnik sektora dla pasażerów. Bez wahania stąpnęła z całej siły, z satysfakcją wsłuchując się w trzask łamanej kości. Hutten zawył. Nie, nie był niezniszczalny. Wokół nich trwała intensywna wymiana ognia. Spojrzała na dymiący podest widokowy. Będą problemy. Musi zminimalizować zagrożenie zarówno ze strony napastników, jak i ewentualnych reperkusji. Pochyliła się na skręconym Huttenem. - Zasłużyłeś sobie na to, czymkolwiek jesteś - powiedziała wyciągając nóż z pochwy na karku. Monowłókno tworzące jego ostrze było w stanie przeciąć niemal wszystko, nawet linkę z polistali, która łączyła walizkę Huttena z obręczą przytwierdzoną do jego nadgarstka. Wypróbowała ostrze na jego ręce i z uśmiechem słuchała krzyku. Odrzuciła niepotrzebny już kawałek jego ramienia, wzięła teczkę i ruszyła przygarbiona w kierunku końca lądowiska, korzystając z osłony, jaką dawało ogrodzenie sektora dla pasażerów. Przez drzwi dla obsługi naziemnej mogła dostać się z powrotem do arkologii bez przechodzenia przez strefę bezpośredniej wymiany ognia, która przybrała na sile po przybyciu rezerw Czerwonych Samurajów. Crenshaw sięgała właśnie do kontrolki przy wejściu, kiedy coś z dużą siłą uderzyło ją w plecy. Upadła ciężko na beton, zdzierając sobie skórę na szorstkiej powierzchni. Okrwawiony uchwyt wysunął jej się z dłoni i walizka upadła na sam skraj lądowiska. Przeturlała się, gotowa stawić czoło każdemu runnerowi, i wtedy zamarła. Hutten szczerząc zęby, trzymał jej kostkę w żelaznym uścisku. Dotknął kikutem, który przestał już krwawić, jej uda. Później zjechał niżej, na goleń i powiedział: - Zaczniemy od tego. Crenshaw trzymała się twardo, dopóki nie zobaczyła, jak kawałki złamanej kości przebijają jej skórę. Na wpół nieprzytomna z bólu, odpełzła do tyłu, uderzając o barierkę, która uchroniła ją przed ześlizgnięciem z krawędzi. Jej gwałtowny ruch wywrócił walizkę, która spadła w dół. Hutten skoczył do przodu szybciej, niż wydawało jej się to w ogóle możliwe. Jednak zamiast j ą zaatakować, wychylił się przez barierkę. Obróciła głowę w samą porę, aby dostrzec, że neseser uderzył o występ poniżej i ze środka wysypały się kasety oraz chipy, które natychmiast porwał wiatr. Hutten zwiotczał, wychylony przez balustradę. Wystarczyło lekkie pchnięcie, żeby poleciał w dół. Kiedy dotknęła jego kostki, nagle odzyskał siły i odepchnął ją gwałtownie. Crenshaw oblizała krew z przeciętej wargi. Hutten chwycił ją za włosy i podciągnął do góry. Następnie uderzył nią parę razy o mur. - To był mój bilet na życie! - krzyknął jej w twarz. Bez względu na stan swojej nogi i szybkość jego reakcji Crenshaw była pewna, że w dalszym ciągu mogłaby mu uciec, gdyby przestał widzieć. Wysunęła brzytwy na wolnej ręce i uniosła ramię do uderzenia. Wtedy poczuła, jak ostrza zagłębiają się w jej własną dłoń, bo Hutten zmusił ją do zaciśnięcia pięści. Jeszcze raz uniósł ją do góry i przerzucił nad barierką. W ostatnim akcie zemsty splunęła mu w twarz. Nienaturalnie długim językiem zlizał mieszaninę śliny i krwi i dopiero wtedy zwolnił uchwyt. Zaczęła spadać, wiedząc, że jeśli nie uderzy o występ, będzie miała dość czasu na osiągnięcie prędkości granicznej. Po zetknięciu z ziemianie pozostanie z niej wiele. Miała nadzieję, że w porę zemdleje. Rozdział 52 Jedna ze ścian zamrugała. Obraz potyczki na lądowisku 23 został zastąpiony szczegółową relacją ucieczki jakiejś kobiety ściganej przez kulejącego mężczyznę, który poruszał się z niespotykaną szybkością. Kiedy wreszcie ją dogonił i zaczęli walczyć, z platformy spadł jakiś neseser. Uderzył o występ i otworzył się; obwody scalone i komputerowe chipy porwał wiatr. Ciemność zaatakowała zmysły Dodgera, kiedy płaszcz ich gospodyni zafalował samorzutnie, zasłaniając ją i całą resztę przed jego wzrokiem. Przeciągłe zawodzenie zdominowało odgłosy kanonady, a ponad tą kakofonią Dodger usłyszał jej głos. - Stracona. Jak dla mnie nie ma nadziei. Odeszła. Uleciała. Dla mojego porzuconego ja odeszła. Dodgerowi wrócił wzrok, a kobieta zniknęła. Znów rozpoczął się szalony kalejdoskop, obrazy pędziły po panelach. Po kilku sekundach tumult ustał, panele kolejno ciemniały albo rozbłyskiwały oślepiającą bielą. Grupy paneli zastygły jednocześnie, tworząc kwadraty, krzyże i spłaszczone trójkąty. Każda figura geometryczna przedstawiała inną klatkę filmu, z tym że wszystkie tworzące ją panele wyświetlały identyczny obraz. Jeden przedstawiał mężczyznę o złotych oczach, który próbował wydostać się spod sterty połamanych szczątków w dymiącym pomieszczeniu, usłanym nieruchomymi ciałami. Na innym widniał niewielki pokój, w którym wychudzony deker leżał rozciągnięty na swoim biurku, zakrzepła krew zlepiała włosy wokół infogniazda. Trzeci, który z początku wydał się Dodgerowi fragmentem retransmitowanego programu komercyjnego, stanowił okno na centrum nadzoru ruchu powietrznego Renraku. Personel nie wykazywał żadnych oznak podenerwowania. Z tyłu Dodger widział pilotów sił szybkiego reagowania, pijących, jedzących i grających w karty w swojej szatni. Ich zegar wskazywał aktualny czas. Pojawiły się również inne sceny z całej arkologii i - wszędzie panował identyczny spokój. Nagle wszystkie kwadraty na podłodze zamarły równocześnie na obrazie lądowiska 23, gdzie trojański prom startował w niebo. Ognista kula uderzyła w lewy bok arkologii. Trzech tajniaków zapłonęło niczym pochodnie a dwójka zbyt zapalczywych Samurajów została porządnie osmalona i zmuszona do wycofania na pozycje, które zajmował ich oddział przy wejściu do budynku. - Dobry strzał, Tsung - zawołała Jaq. Tsung pomachała do niej ręką i pokazała na niedobitki strażników na lądowisku. Jaq kiwnęła głową i poleciła najemnikom otworzyć ogień. Tsung potrzebowała osłony, żeby złapać Huttena. Ich człowiek walczył z jednym ze strażników Raku. Po krótkich zmaganiach Hutten dopadł kobietę i zrzucił ją z platformy. Teraz stał nieruchomo i sprawiał wrażenie zupełnie oszołomionego. Kiedy Sally przedarła się do niego, w pierwszej chwili zareagował nieprzyjaźnie. Tsung coś do niego powiedziała, ale odgłosy kanonady zagłuszyły słowa. Musiało to być jednak coś w stylu: "Przyszliśmy cię uratować", bo Hutten spojrzał na wahadłowiec, kiwnął głową i ruszył w stronę pojazdu. Sally i Indianie zaczęli się wycofywać. Nadszedł właściwy moment, zdecydowała Jaq. Wysypała na wiatr proszek z woreczka i rozpoczęła inkantację. Obserwując postępy czynione przez Huttena i runnerów, próbowała odpowiednio zgrać zaklęcie. Przed wahadłowcem zaczął wyrastać mur. Miał metr, kiedy sforsował go Hutten. Dwa metry, kiedy odbiła się od niego Tsung. Trzech Indian poległo, zanim Sally zdążyła oprowadzić ich dookoła, przez zasłonę dymną, na osłoniętą stronę. Tymczasem Jaq wciągnęła Huttena na pokład i wezwała czterech pozostałych najemników. Zamykała właz, kiedy zobaczyła ją Tsung. - Poczekajcie na nas - zawołała biegnąc w stronę pojazdu. Jaq kazała startować. - Przepraszam, Tsung, muszę dostarczyć towar. Baw się dobrze z samurajami. Tsung i Indianie próbowali uczepić się płóz ładowniczych startującego VTOL-a. Jednemu z Indian, Jasonowi, udało się, ale gwałtowny manewr pilota strącił go na ziemię. Jaq obserwowała, jak Indianin ląduje twardo i pada nieprzytomny. Tsung uklękła przy nim, gestykulując świecącymi rękami. Oczy miała utkwione we wznoszącym się wahadłowcu. Jaq ustawiła czary obronne chroniące pojazd i pilota. W samą porę, bo poczuła, jak spora energia omija ich bokiem i uderza gdzie indziej. Jaq obróciła się i spostrzegła, że Hutten leży nieruchomo na podłodze kabiny. Najemnicy odsunęli się z niesmakiem, bo jego skóra wybrzuszała się i falowała. - Sama baw się dobrze, ty suko - rozległ się przez radiostację głos Sally. Dodger stwierdził, że znów odzyskał zdolność ruchu, ale obawiał się, że wraz z powrotem gospodyni ten stan może ulec zmianie. W dziwny sposób nadal czuł jej obecność. Chciał uciekać, wyjść możliwie najszybciej z cyberprzestrzeni, ale widział, że wahadłowiec wystartował, a Sally i ludzie Ducha zostali sami. Potrzebowali pomocy. Musiał się stąd wydostać, jeśli chciał zdziałać coś konstruktywnego. Obrócił się w samą porę, żeby zobaczyć, jak Jenny znika w jednym z paneli, który pociemniał, zanim Dodger zdążył zauważyć, jaki obraz wyświetlał. A więc w taki sposób można stąd wyjść. Przypuszczając, że prezentowana scena może wpływać na końcowe umiejscowienie w Matrycy, podszedł do kwadratu, na którym widniało dziewięć kadrów z nieżywym dekerem. Był pracownikiem korporacji, więc jego sprzęt powinien mieć bezpośrednie połączenie z systemem. Na początek całkiem niezłe miejsce. Dodger wszedł do środka i znalazł się w podprocesorze zarządzającym lądowiskiem 23. Nie mógł marzyć o lepszej pozycji. Wszedł do archiwum zapisów z kamer i powielił przebieg akcji. Następnie podłączył tę kopię pod specjalny kod, który miał wysłać, kiedy oddział zakończy ekstrakcję Huttena. Zrzucił całość na moduł nadawczy i wprowadził priorytet transmisji. Sam będzie przynajmniej wiedział, co zaszło. Może coś wykombinuje. Dodger był wyznawcą zasady, że należy robić kopie zapasowe zawsze i wszędzie. Przygotował więc swoją podręczną pamięć na przyjęcie partii zapisów trideo. Kiedy po chwili próbował dostać się tam ponownie, otrzymał komunikat błędu. Szybka kontrola wykazała, że plik został przed momentem wykasowany. Porządnie zaniepokojony opuścił węzeł. Przeskok do systemu komputerowego lądowiska zabrał dosłownie chwilę. Uruchomił służbową windę i kazał kamerom na bieżąco relacjonować przebieg wydarzeń. Sally, mocno naciskana przez atakujących samurajów, bez wahania przyjęła pomoc od anonimowego wybawcy. Razem z grupą Indian wskoczyła na opadającą platformę. Wysiedli na pierwszym podpoziomie. Dodger wysłał windę z powrotem i zablokował j ą na półpiętrze. - Sally, nic ci nie jest? - spytał przez wewnętrzny system komunikacyjny. - Dodger! Gdzie ty się, u diabła, podziewałeś? - Nie ma czasu na wyjaśnienia. Zjedź na lądowisko 19. Kod 7723 otwiera zamek. Spróbuję coś zaaranżować. Słyszał, jak wołała go po imieniu, dopóki nie przerwał połączenia. Musiał się śpieszyć. Zablokował wszystkie wejścia na podpoziom, a później przeskoczył do podprocesora zarządzającego lądowiskiem 19. Szybko wprowadził nakaz startu dla korporacyjnego śmigłowca i wybrał odpowiedniego pilota. Opatrzył polecenie znacznikiem Pomarańczowego Kodu, co powinno było skutecznie zamknąć riggerowi usta. Będzie myślał, że bierze udział w tajnej operacji. Zostawił notkę, którą Sally miała otrzymać, kiedy wprowadzi kod. Czarodziejka musi wiedzieć, czego się spodziewać, zanim wyjdzie z windy na lądowisko. Przypomniało mu się, że powinien był dodać zgodę na uzbrojenie śmigłowca i chciał już naprawić to przeoczenie, ale ściany węzła zaczęły jaśnieć. Znowu musiał uciekać. Przeskoczył do podrzędnego węzła kontrolującego system klimatyzacyjny biur na piętrze komercyjnym, mając nadzieję, że niski poziom bezpieczeństwa pozwoli mu trochę odsapnąć. Miał ochotę wrócić i upewnić się, że Sally i chłopakom dobrze idzie, ale bał się wracać do miejsc, w których już przebywał. Nie miał po prostu dość czadu na konfrontację z Duchem w Maszynie. Kiedy ściany zaczęły przybierać srebrzystą barwę wiedział, że zrobił wszystko, co tylko leżało w granicach jego możliwości. Póki jeszcze mógł, wydostał się na zewnątrz. - Powodzenia, Sally. Rozdział 53 Sam patrzył przez okienko helikoptera, niemal nie dostrzegając parkanów i budynków naokoło. Sygnał wyjazdu od Ducha nadszedł prawie pół godziny temu. Razem ze współplemieńcami powinien już sforsować ogrodzenie stoczni United Oil. Sam był zaskoczony, widząc, ilu ochotników zgłosiło się, kiedy Duch oznajmił, że po- szedłby na tę akcję sam. Enterich nie miał jednak kłopotu z zaopatrzeniem ich wszystkich w broń. Sam nie bardzo wiedział, w jaki sposób powstrzymałby tych wojowników przed towarzyszeniem Duchowi podczas akcji, ale i tak próbowałby, gdyby zabrakło pancerzy i uzbrojenia. Nawet z tak doskonałym sprzętem ryzyko było olbrzymie. Nadal panowała cisza, co mogło wskazywać, że wszystko przebiega zgodnie z planem. Dużo więcej ludzi wchodziło do środka niż podczas ich wspólnej wyprawy z Duchem, ale na szczęście ten tłum nie miał zamiaru wchodzić do budynków. Powinni być stosunkowo bezpieczni. Dodger prowadził operację osłaniającą dla grupy w arkologii, więc w sprawie unieszkodliwienia alarmów na ogrodzeniu musieli polegać na dekerce, którą załatwił Enterich. Musiała być niezła - miejsce lądowania śmigłowca znajdowało się dostatecznie blisko, żeby Sam usłyszał kanonadę albo wycie alarmów. Pozostawało tylko czekać na sygnał, że Sally i Jaq wydostały Huttena z arkologii. I gryźć paznokcie ze zdenerwowania. Plan nie był najlepszy, ale kamień spadł mu z serca kiedy porucznik Ducha i jego czterech kumpli postanowiło wesprzeć akcję w arkologii. Przynajmniej Sally nie będzie zdana wyłącznie na najemników Jaq. Ludzie Jasona nie byli wymarzonymi towarzyszami na taką akcję, ale w końcu to nie Sam ich wybierał. Lepiej mieć takich pomocników niż całkowicie ufać dobrej woli agentów Lofwyra. Po raz czwarty w ciągu ostatniej pół godziny sprawdził, czy w walizce leżącej na sąsiednim siedzeniu wszystkie obwody są w należytym porządku. Dodger miał przesłać zwartą wiązką zapisy trideo z ekstrakcji Huttena, niezbędne w bezpośredniej konfrontacji z Haesslichem, na dowód, że Hutten został przewieziony w bezpieczne miejsce. Wszyscy zgodzili się, że Haesslich będzie skłonny do negocjacji, żeby odzyskać swojego cennego doppelgangera. Nikt jednak nie wierzył, że smok zaakceptuje warunki postawione przez Sama. On również nie był tego pewien, ale nie widział innego rozwiązania. Musi spróbować załatwić tę sprawę zgodnie z własnym sumieniem. Jeżeli Haesslich nie będzie chciał słuchać, zawsze pozostanie rozwiązanie proponowane przez Ducha. Urządzenie wydało cichy pisk, co oznaczało, że nadeszła zakodowana wiadomość od Dodgera. A więc jednak. Akcja powiodła się. Sam zabezpieczył odbiornik, gdy tylko transmisja dobiegła końca. - Indramin - powiedział na głos, wiedząc, że riggerka nasłuchuje. Nie było jej na pokładzie, bo Sam nie chciał nikogo narażać na spotkanie ze smokiem. Indramin mogła zdalnie pilotować helikopter. - Czas ruszać. Silniki pojazdu ożyły i śmigła zaczęły nabierać obrotów. Helikopter lekko poderwał się z ziemi i Sam ruszył na spotkanie z Haesslichem. Ogon, który Hart podczepiła Crenshaw, doprowadził j ą do Greersona. Ten zaskakująco łatwo dał się przekonać, że pracuje także dla Crenshaw. Krasnolud z kolei zaprowadził j ą na miejsce, gdzie Verner wyznaczył spotkanie. Obserwowali, jak Verner rozdzielił oddział na dwie grupy. Z rozmowy podsłuchanej przez należący do Greersona mikrofon dalekiego zasięgu dowiedziała się, że jedna z drużyn ma zamiar odbić Huttena z arkologii. Głupcy wpadną prosto w zasadzkę zastawioną przez Crenshaw, ale może przynajmniej zaoszczędzą Hart zbędnego zachodu i sprzątną tę sukę. Była zadowolona, że darowała sobie bezpośredni atak na arko-logię. Perspektywy powodzenia wyglądały bardzo mizernie. Szansę na penetrację Matrycy arkologii nie były dużo lepsze. Ale jeśli Jenny nie zdoła tam przeniknąć i zabrać kopii danych na temat SI dostarczonych przez doppelgangera, plan Haesslicha spali na panewce. Po dzisiejszym rajdzie Hutten będzie starannie odizolowany, pod warunkiem że w ogóle przeżyje. W takim wypadku Haesslich zostanie z niczym. Nie chciała nawet myśleć, w jaki sposób robal może przyjąć takie rozczarowanie. Hart była ciekawa, kiedy Verner odłączył się od Wywoływacza Duchów i reszty towarzystwa. Wyczuwając, że prowadzi on bardzo skomplikowaną grę, przekonała Greersona, żeby nie puszczał Vernera z dymem, gdy tylko zostanie sam. Krasnolud zgodził się zaczekać, aż ustalą, o co chodzi temu człowiekowi, przekonany, że może go sprzątnąć w każdej chwili. Nie odstępując Vernera ani na krok, przez ponad godzinę obserwowali, jak siedzi w zaciemnionym helikopterze. Kiedy lekka bryza przyniosła odgłos zapuszczanych silników, Hart była zupełnie zbita z tropu. Nikt nie przyszedł na spotkanie, a Verner odlatywał. Bez względu na szczegóły, akcja musiała się rozpocząć. Hart i krasnolud nie dysponowali środkiem transportu powietrznego, nie mogli więc go dalej śledzić. Jeśli zatem zamierzali wyrównać rachunki, teraz był ostatni moment. Hart ciekawiło, czy kiedykolwiek pozna prawdziwe zamiary Vernera. - Leci śmigłowcem - oznajmił Greerson zsuwając gogle na czoło. Hart wpatrywała się w noc, szukając źródła warkotu. W końcu dostrzegła ruchomy kształt helikoptera. Leciał bez świateł, mniej więcej w tym samym kierunku co oni. - Wiesz, elfia panno, myślałem przez chwilę, że masz coś w zanadrzu. Cholera, może masz w dalszym ciągu, ale nawet na swoich długich nogach nie jesteś w stanie dogonić helo. Stara A.C. będzie się miała z pyszna, kiedy ani ty, ani Verner nie wpadniecie na jej przyjęcie. Ja przynajmniej zgarnę nagrodę za jego głowę. -Greerson spuścił gogle, odgarnął włosy i sięgnął po wyrzutnię rakiet, którą przy go to wał na samym początku. Hart powstrzymała go, kładąc mu rękę na ramieniu. - My dłużej deptaliśmy mu po piętach. Prawo pierwszeństwa. - Wszystko jedno. - Krasnolud wzruszył ramionami. - Byle garnitur nie doczekał świtu. Ja dostanę swoją dolę. Hart uruchomiła nadajnik. - Tessien. Leci zaciemnionym halo na południe wzdłuż rzeki. Jest twój. Lot trwał krótko, ledwie kilka minut, ale to odpowiadało Samowi. Przynajmniej stopy mu nie zdążyły do reszty zlodowacieć. Śmigłowiec przeleciał nisko nad ogrodzeniem United Oil i usiadł miękko koło nabrzeża. Nikt nie wybiegł naprzeciw, nie było słychać wystrzałów ani zawodzenia syren. Informatorzy Entericha musieli mieć rację, twierdząc, że Haesslich będzie odbierał przesyłkę zupełnie prywatnie. Smok chciał mieć przy tej operacji jak najmniej świadków. Przecież wystarczyło przypadkowe powiązanie, żeby wydać na Sama i Hanae wyrok śmierci. Kiedy ucichły wirniki śmigłowca, Sam włożył swój długi prochowiec, przewiesił teczkę przez ramię i wyszedł na zewnątrz. Oddaliwszy się nieco od helikoptera, położył neseser na ziemi i rozejrzał się dookoła. Okolica sprawiała wrażenie całkowicie opuszczonej. Haesslicha - ani w postaci człowieka, ani smoka, nigdzie w pobliżu nie było widać. Sam czekał. Śmigła helikoptera przestały wirować. Uniósł głowę słysząc dźwięk odrzutowca lecącego w oddali. Na tle gwiazd od strony Soundu sunął ciemny kształt. Kiedy się zbliżył, Sam rozpoznał długie sinusoidalne ciało i parę wielkich skrzydeł. Jakiś smokowaty. Gdy bestia obniżyła lot, Sam zdał sobie sprawę, że to nie może być Haesslich. On był zachodnim smokiem, a tutaj leciał pierzasty wąż. Wystawił podkurczone dotąd tylne łapy, zaopatrzone w długie szpony, i zanurkował w stronę Sama. Niespodziewanie wąż zmienił kurs i zaczął się wznosić. Sam odgadł dlaczego, kiedy jakiś ciemny kształt, większy od pierwszego, wzniósł się na błoniastych skrzydłach. Nawet przy tak kiepskim oświetleniu Sam nie miał wątpliwości, że to zachodni smok przeciął drogę wężowi. Syk, łoskot dwóch uderzających o siebie ciał. Obie bestie rozdzieliły się natychmiast, girlandy piór znaczyły ich drogę. Lot węża stał się chybotliwy, jego skrzydła uderzały nieregularnie. Zachodni smok wykonał nawrót i znów zanurkował. Tym razem Sam dostrzegł, jak jego szpony wyorują głębokie bruzdy w boku przeciwnika. Wąż wydał z siebie syk boleści i wygiął się próbując uniknąć szczęk napastnika. Gdy te szczęki zacisnęły się na jego szyi, osłabiona bestia zareagowała owijając się wokół zachodniego smoka. Oba potwory zaczęły spadać jak kamień. Dziesięć metrów od ziemi zachodni smok zdołał uwolnić się z uścisku i zaczął bić wściekle skrzydłami, chcąc za wszelką cenę utrzymać się w powietrzu. Śmiertelnie raniony wąż kontynuował upadek i w końcu uderzył o betonowe nabrzeże, aż ziemia zadrżała. Jego przeciwnik dopadł go natychmiast, rozdzierając pazurami i rwąc zębami. - Hart! - zdążył krzyknąć wąż, zanim zachodni smok rozerwał mu gardło. Zwycięzca uniósł łeb, zlizując językiem krew z paszczy. Zostawił nieruchome ciało i ruszył w stronę Sama. - Haesslich - oznajmił Sam. - Dobry wieczór, człowiecze. Pod złowrogim spojrzeniem bestii Sam zaczął się zastanawiać, co go podkusiło, że zdecydował się na tak szaloną akcję. Smok był nieprzewidywalny, przynajmniej dla ludzkiego umysłu. Jak mógł oczekiwać, że bestia ugnie się pod presją? - Dlaczego zabiłeś Tessien? Myślałem, że figuruje na twojej liście płac. Uczucie zastanowienia obmyło Sama. - To prawda, ale dla tych, co zawodzą, nie ma u mnie miejsca. Jeszcze gorzej dzieje się z tymi, co mnie okłamują, a ona odważyła się na to, zawiadamiając o twojej śmierci. Będzie z niej jednak niezły posiłek. - Popełniła błąd, więc ją zabiłeś? A teraz masz zamiar pożreć? - Oczywiście. Jej wspólniczkę spotka podobny los. - Nie pozwolę na to. - Nie jesteś w stanie niczemu zapobiec, człowieczku. - Przez głowę Sama przetoczyła się smocza wesołość. - Kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz, myślałem, że możesz narobić kłopotów, ale nie miałem racji. Twoje natręctwo okazało się zupełnie nieszkodliwe. Nie było w ogóle potrzeby zawracać sobie tobą głowy. Sam czuł nienawiść do tej aroganckiej bestii i pragnął gorąco zepsuć smokowi humor. Wszystko co Haesslich zrobił, co piano- wał zrobić, było złe, ale smok zdawał się tego nie dostrzegać. Sam przestał mieć jakiekolwiek wątpliwości, co należy dalej robić. Dzisiaj Haesslich zostanie ostatecznie unieszkodliwiony. - Powinieneś był jednak zwrócić na mnie uwagę - oznajmił. -Wiem, że twoja operacja w arkologii została przeprowadzona bez zgody czy wiedzy szefów z United Oil. Nie pomogą ci teraz. Nie leży w ich interesie osłanianie mordercy, który wykorzystywał ich środki dla własnych celów. Kiedy fakty wyjdą na jaw, UniOil z radością odda cię w ręce sprawiedliwości. Twoja arogancja zdaje się nie mieć granic, smoku, ale ludzie nie są zabawkami dla rozrywki, a ty nie odejdziesz w spokoju dokonawszy tylu morderstw. Przyszedłem, żeby zaproponować ci pewne rozwiązanie. Oddaj się w ręce policji i zaprzestań rozlewu krwi. Może zasłużysz na łaskę sądu. Jeśli nie poddasz się z własnej woli, i tak zostaniesz doprowadzony przed oblicze sprawiedliwości. - Nie sądzę - powiedział Haesslich z rosnącym rozbawieniem. Dokładnie takiej odpowiedzi Sam się spodziewał. Nie przewidział jedynie podtekstu, jaki krył się w projekcji smoczych emocji. Głód. Pod Samem ugięły się kolana. Nie sądził, że zostanie pożarty. Czuł, jak ogarnia go przerażenie i wtedy przypomniał sobie Hanae i Begaya. Byli dobrymi ludźmi, których życie zostało brutalnie przecięte przez zachciankę tej bestii. Niewiele wiedział o innych, zabitych tamtej nocy w Tir, ale Haesslich miał na sumieniu i tak zbyt wiele zbrodni. Dzisiaj zostanie położony temu kres. Sam wyprostował się, uniósł dumnie głowę i spojrzał prosto w ślepia potwora. Kły Haesslicha lśniły w księżycowej poświacie. - Masz zamiar mnie zabić? - spytał Sam ze spokojem, który zaskoczył jego samego. - Marny będzie ze mnie posiłek, ale obyś się udławił. Poczuł szczególną wibrację w emocjonalnym przekazie smoka. To musiał być chichot. - Twoja śmierć nie jest mi do niczego potrzebna. Zdobędę to, co zamierzałem, kiedy Hart dostarczy mi dzisiaj przesyłkę. Twoje groźby stracą wtedy wszelkie znaczenie, ale twój blef mnie rozbawił. - Mylisz się, smoku. Twój plan nie zostanie dzisiaj uwieńczony sukcesem, bo został przejrzany. - Sam włączył przycisk odtwarzania. - Patrz. Zamazany obraz sceny rozgrywającej się na lądowisku 23 rozświetlił ścianę pobliskiego budynku. Właśnie lądował wahadłowiec Federated Boeing z oznaczeniami Aztechnology. Hart poczuła, że Tessien umiera. Ostatni krzyk węża przeszył ją do szpiku kości. Zrozumiała, że on nigdy jej nie zdradził, a wszelkie podejrzenia były nie na miejscu. Łzy ciekły jej z oczu, kiedy stała nieruchomo, obserwując, jak Haesslich rozmawia z Vernerem. Słuchała w całkowitym milczeniu każdego słowa przekazywanego przez mikrofon dalekiego zasięgu. Zadrżała, kiedy Haesslich ogłosił na nią wyrok śmierci. - Wygląda na to, że zostałaś bez pracy, rybko - powiedział Greerson, dając do zrozumienia, że nigdy tak naprawdę nie wierzył w historyjkę, że Hart pracuje dla Crenshaw. Implikacje tego nieudanego oszustwa wydawały się obecnie zupełnie nieistotne. Greerson przykucnął przy jej stopach i zarepetował karabinek snajperski. -Aleja w dalszym ciągu mam kontrakt na tego dzieciaka. A nie chciałabyś złożyć zamówienia na skórę smoczyska? Moja wyrzutnia może go strącić równie łatwo jak helo. Kiedy sprzątnę Vernera, możemy rozpocząć negocjacje. Hart nie była aktualnie zainteresowana śmiercią smoka. - O co ci chodzi? - Chodzi mi o interes, elfia panienko. Zawsze o interes. Hart popatrzyła na szczątki. Jeszcze do niedawna była to Tessien, jedyna istota, której prawie ufała podczas ostatnich dziesięciu lat. Teraz leżała martwa. Zginęła wołając jej imię, ale Hart zawiodła ją dużo wcześniej, dając posłuch bezpodstawnym podejrzeniom. Tessien nie żyła. Gniew przetoczył się przez nią, przechodząc w furię. Czy to wina Vernera? Czy powinna go usunąć, za to że żyje, a Tessien leży martwa? Czy też powinna skierować swój gniew przeciw Haesslichowi, za to że przegryzł gardło wężowi? A może powinna winić siebie, za to że wysłała Tessien po Vernera i postawiła ją na drodze tego mordercy Haesslicha? Przenośny projektor trideo należący do Vernera w dalszym ciągu rzucał obraz na ścianę budynku. Ujrzała, jak Verner, którego śledziła przez całą noc i który nie mógł być tam w żaden sposób obecny, prowadzi atak na lądowisko 23. Pułapka zastawiona przez Crenshaw przemieniła szybkie porwanie w regularną bitwę. Obrazy śmierci i zniszczenia kładły długie cienie na postacie mężczyzny ł smoka. Za to na ścianie Crenshaw walczyła z doppelgangerem. Hart położyła dłoń na ramieniu Greersona. - Myślę, że powinieneś popatrzeć. Greerson założył gogle w samą porę, żeby zobaczyć, jak doppelganger zrzuca Crenshaw z platformy. - A to sukinsyn! - Usiadł i odetchnął głęboko. - No i po czeku. - Zaczął składać karabinek snajperski. - Co robisz? - A jak myślisz, elfia panienko? Zbieram się. Robota skończona. - Schował elementy uzbrojenia do podręcznej torby. - Jesteś pewna, że nie chcesz sprzątnąć smoka? Skoro już tu jestem, dam ci spory upust. Potrząsnęła głową. - Dorzucę jeszcze zniżkę dla profesjonalisty i kolegi po fachu. - Wydaje mi się, że to jednak sprawa osobista. Greerson pokiwał głową i podrapał się w brodę. - Sprawy osobiste to kiepski interes, elfowa panienko. Mogę odejść tak jak przyszliśmy? Hart skinęła głową i odwróciła wzrok w stronę, gdzie w dalszym ciągu toczyła się rozmowa. Usłyszała zgrzytanie butów na żwirze, a chwilę później zupełnie zapomniała o krasnoludzie. Haesslichowi wcale nie podobało się to, co zobaczył. Nawet jeżeli zwrócił uwagę na to, że Sam odgrywał główną rolę na ekranie, zdziwienie zostało odepchnięte przez złość. Gniew wzbierał w smoku, aż utworzył niemal namacalną kulę wokół Vernera. A całe to wzburzenie było wynikiem fiaska planu. Arogancja tej bestii po raz drugi zadziwiła Sama. Dla niego samego widok własnej postaci na ekranie również stanowił zagadkę, w tym momencie jednak mało istotną. Widział, jak umierają ludzie. Niektórzy umierali w słusznej sprawie. Inni umierali wykonując swe obowiązki. Shadowrunnerzy i agenci korporacji umierali tak samo. Widział, jak zdradza przyjaciół i opuszcza Sally i jej towarzyszy. Zdał sobie sprawę, że postać Samuela Vernera musiała stanowić przebranie dla Jacqueline. Błyskawiczne porwanie, które miało całkowicie zaskoczyć strażników zmieniło się w orgię śmierci, zniszczenia i zdrady. Wszystko, co w jakikolwiek sposób wiązało się z planami Haesslicha, jego usiłowaniami zwiększenia własnej potęgi, bogactwa i wpływów, kończyło się śmiercią. Ale to, co zobaczył, oznaczało dla smoka jedynie pokrzyżowanie planów. Złość Haesslicha zatrzeszczała w powietrzu. Obserwując, jak bestia wyrzuca z siebie całą furię, Sam wiedział, że jego chwile są policzone. Potwór nie miał pojęcia, że Sam został zdradzony przez agentów jeszcze innego smoka, zresztą nie wiele by go to obchodziło. Smok wygiął szyję i wciągnął powietrze. Wokół jego kłów zapłonęły płomyki jako zapowiedź rychłej eksplozji ognia. Sam miał nadzieję, że szczęki nie zacisną się na nim prędzej. Lofwyr powiedział: "Śmierć za śmierć", ale miał na myśli chyba inną sytuację. "Umieranie jest proste. Dopiero później zaczynają się schody", powiedział Pies. No cóż, dalszy ciąg znajdował się w innych rękach. Haesslich będzie musiał zebrać to, co posiał. W głowie Sama zaczęła rozbrzmiewać pieśń. Śpiewał ją drżącym głosem Pies. Najmniej odpowiednia pora na popisy wokalne. Za moment życie Sama miało zapłonąć jak pochodnia. Cóż, słyszał, że szaleńcy nie czują bólu. Zaczął również śpiewać. Haesslich opuścił łeb i odsłonił kły. - To marne pocieszenie widzieć, jak lasuje ci się mózg ze strachu przed ogniem ogarniającym ciało. - Śmiało, robalu - krzyknął Sam, wypowiadając te słowa w rytm melodii. - Spróbuj szczęścia. Kiedy smok wypuścił z siebie ognisty oddech, Sam odskoczył do tyłu. Omiótł go żar. Pot pociekł kropelkami, lecz natychmiast został odparowany. Asfalt pod jego stopami zmiękł i zaczął bulgotać. Samowi jednak nic się nie stało, bo stał w kokonie utworzonym przez pieśń-zaklęcie. Duch i jego ludzie otworzyli ogień ze swych zamaskowanych pozycji, traktując atak smoka jako jednoznaczny znak. Haesslich ryknął, bardziej z zaskoczenia niż z bólu, i zionął ogniem w niebo. Prostując potężne tylne łapy, uniósł się w noc. Olbrzymie skrzydła zaczęły bić powietrze. Smok gwałtownie nabierał wysokości, uciekając przez pociskami smugowymi, które leciały jego śladem. Później, uniósłszy jedno skrzydło wysoko w górę, a drugie maksymalnie opuściwszy, wykonał nawrót i zanurkował w stronę największej grupy napastników. Ten widok sprowokował kilku ludzi Ducha do ucieczki, ale samuraj pozostał na miejscu, oparty o balustradę. Uciekł nawet ładowniczy, zostawiając Duchowi pod nogami zasobnik taśmy z amunicją. Lekka metalowa skrzynka wyleciała z płóciennego worka i zaczęła tańczyć na dachu w rytm rozwijającej się taśmy, która karmiła nienasycony w swym apetycie minikarabinek Vindicator. Smok wykonał unik, omijając serię mierzącą prosto w jego bok, ale każdy manewr zmuszał go do poświęcenia większej ilości czasu na dosięgnięcie celu. Duch ustawił żyrocelownik, żeby móc śledzić każdy unik bestii i bez przerwy faszerować bestię pociskami. Poraniony Haesslich zaczął zmieniać kurs, porzucając najwyraźniej myśl o bezpośrednim ataku na Indianina. Chwilę później Haesslich znów przeszedł w głębokie nurkowanie, całkowicie zaskakując Ducha, którego pociski przecięły noc o pełne dwadzieścia metrów od bestii. Zraniony ponad wytrzymałość smok zaczął nagle spadać w dół jak kamień, prosto w ciemne wody Puget Sound. Toń zamknęła się nad nim i Haesslich zniknął. Rozdział 54 Sam klęczał na asfalcie, gorąco przebijało przez komeksową tkaninę jego kombinezonu. Wokół leżały zwęglone strzępy prochowca. Z rzutnika trideo zostały poskręcane resztki. "Śmierć za śmierć", powiedział Lofwyr. Zdanie wielkiego złotego smoka ziściło się. Haesslich zapłacił śmiercią za morderstwo Hanae, ale Sam pragnął innego zakończenia. Szukał sprawiedliwości, a znalazł zemstę. Jakikolwiek atak na jego osobę był sygnałem, żeby Duch i jego ludzie otworzyli ogień, zamykając pułapkę, której Haesslich nie był w stanie uniknąć. Smok ściągnął na siebie śmierć, próbując zabić Sama. "Śmierć za śmierć". Sam był na nią przygotowany tego wieczora, gotów poświęcić własne życie, by smok został przyłapany na kolejnej ze swych zbrodni. Czyż uśmiercenie mordercy przy próbie zabójstwa nie było sprawiedliwością? Sam czuł ogromne zmęczenie, ale nie było czasu na odpoczynek. Załatwił sprawę z Haesslichem, ale ludzie, którzy ryzykowali życiem, by mu pomóc, nie dotarli jeszcze bezpiecznie do domu. Jaq zostawiła Sally w arkologii. Jeżeli pojmano ją żywcem, musi znaleźć sposób, aby ją uwolnić. Sam zastanawiał się, czy Duch widział relację z lądowiska 23. Miał bardzo niewygodny kąt widzenia. Jeśli niczego nie widział, trzeba mu powiedzieć. Sam musiał opuścić teren UniOil, zanim pojawią się ludzie zadający kłopotliwe pytania. Smocze ryki i odgłos kanonady z pewnością prędzej czy później ściągną strażników. Sam spojrzał w kierunku dachu, z którego Duch strącił smoka. Na górze było pusto. Duch najwidoczniej prowadził już ludzi w kierunku umówionego miejsca. Wiedział, że nie ma czasu do stracenia. Samowi pozostało jedynie wsiąść do helikoptera i kazać riggerce wracać tą samą drogą. Podniósł się ciężko z ziemi i ruszył w kierunku pojazdu. Po wejściu do środka opadł na fotel. - Wracamy do domu, Indramin. Nie było odpowiedzi. Głosu. Dźwięku zapuszczanego silnika. Gdzieś w oddali zaczęły zawodzić syreny. Światła rozproszyły mrok na terenie stoczni i dał się słyszeć jednostajny jęk syreny. Hart spojrzała w stronę budynku służb bezpieczeństwa i zobaczyła, że ciężko uzbrojeni strażnicy wysypują się na zewnątrz. Wśród nich zauważyła osobisty pancerz bojowy majora Fuhito. Stocznia nie była normalnym miejscem jego urzędowania. Przychodził tu tylko wtedy, kiedy musiał. Ten ambitny gnojek musiał śledzić poczynania swego szefa i nabrać podejrzeń. Do przyjścia tutaj zachęcił go prawdopodobnie osobisty rozkaz Haesslicha, żeby tego dnia wszyscy trzymali się z dala od stoczni. Major Fuhito przewidywał komplikacje, bo czekał w pełnym rynsztunku. Hart obserwowała, jak Verner wyskakuje z helikoptera i szuka najlepszej drogi ucieczki. Jego kumple zdążyli już rozpłynąć się w ciemnościach. Został sam, zdany na własne siły. Mogła pokazać mu wyjście, ale dlaczego miałaby to zrobić? Czy coś mu zawdzięczała? Śmierć Tessien. No i najwyraźniej Haesslicha. Ta myśl poruszyła ją nieco. Czy prawo nie nazywa takiej sytuacji wyrównaniem rachunków? Strażnicy okrążą Vernera, jeśli nie wybierze właściwej drogi. Taki szczur jak Fuhito nie potraktuje go uprzejmie, zwłaszcza gdy odkryje, że Verner jest uciekinierem z korporacji. Czy aż tak bardzo nienawidziła Vernera, żeby oddać go w łapy Fuhito? Okazał się sprytnym i zdolnym runnerem. A może miał po prostu szczęście. W każdym razie Hart naoglądała się tej nocy dość śmierci. Nie miała sumienia skazywać go na pewną śmierć. Podbiegła na skraj dachu i zobaczyła, że Verner przesadza mur i sprawdza cienie przed sobą. Cichy gwizd przyciągnął jego uwagę. Uniósł głowę i namacał rękojeść pistoletu. Pokazała puste dłonie. - Bez urazy, Verner. Interes to interes, ale kontrakt już wygasł. Nie odpowiedział, ale trochę się rozluźnił. Uśmiechnęła się do niego i rozwinęła linę, której koniec uderzył o betonową alejkę. - Chodź, pokażę ci tylne wyjście. Obserwowała, jak toczy wewnętrzną walkę, zdając sobie sprawę, że bez jej pomocy nie ma szans na ucieczkę. Wiedziała, że Verner jej nie ufa, za co zresztą nie mogła go winić. Zza sąsiedniego budynku dobiegło wściekłe syczenie. Wypuszczono również bazyliszki. Verner podbiegł i zaczął wspinać się po linie. Sam odprowadzał Hart wzrokiem. Od chwili gdy poznał jej imię, wyobrażał ją sobie jako bezlitosnego najemnika-zabójcę. Przecież próbowała go zabić. A teraz zamiast zostawić na pastwę strażników i bazyliszków, ocaliła mu życie. I pomyśleć, że życzył jej bliższego zaznajomienia się z Czerwonymi Samurajami na lądowisku w arkologii. Hart najwyraźniej miała własne cele i priorytety. Czyżby Haesslich ją zdradził, podobnie jak Lofwyr jego? Co nią kierowało? Kiedy o to zapytał, warknęła coś niezrozumiale i kazała mu trzymać gębę na kłódkę. Zupełnie opuszczony spojrzał w niebo. Chmury zakryły niebo. Wkrótce spadnie deszcz. Teraz pozostawało mu tylko... Szczekanie dobiegło ze strony, w którą poszła Hart. Kiedy Sam odwrócił głowę w tamtym kierunku, dostrzegł psa wyłaniającego się z ciemnej alejki. Chociaż zwierzę było bardzo zaniedbane, Sam natychmiast rozpoznał lnu. Pies musiał uciec z arkologii, ale po nocnych przejściach Sam nie miał ochoty się zastanawiać, w jaki sposób zwierzę pojawiło się akurat tu i teraz. lnu biegł sam, więc Kiniru została zapewne w arkologii. To dobrze. Akita nigdy nie nauczyła się samodzielności. Była zależna od ludzi tak jak on niegdyś od korporacji. Za to lnu był dzieckiem ulicy i nigdy tego nie zapomniał. Sam przykucnął szeroko uśmiechnięty i pozwolił zwierzęciu na entuzjastyczny powitalny taniec. Po kilku minutach ruszyli razem ulicą, by uratować piękną panią Tsung. Jaq obserwowała, jak jej oddział maskuje okna wahadłowca. W ciągu kilku minut złote słońce zostało zastąpione zielono srebrnym napisem MCT - Mitsuhama Computer Technologies. Bez sprawdzenia numerów rejestracyjnych pojazdu nikt nie zdołałby odróżnić tego wahadłowca od reszty flotylli należącej do Mitsuhamy. Jej oddział był bardzo dobry w tego typu sprawach. Najemnicy otrzymali wynagrodzenie z sowitą premią. Nieźle się sprawili, może skorzysta z ich usług w przyszłości. Kiedy wahadłowiec został przygotowany do drogi, dwóch robotników zmontowało skrzynię do przewozu aparatu stabilizacyjnego. Taki kontener wzbudzi mniej podejrzeń i będzie łatwiejszy do przemycenia przez odprawę celną niż odkryty aparat stabilizacyjny z doppelgangerem w środku. Kiedy uderzenia młotków gwałtownie umilkły, Jaq spojrzała w stronę robotników. Patrzyli na pana Entericha. - Wystarczy na razie, chłopcy - oznajmiła. - Przerwa na kawę. Robotnicy odłożyli narzędzia i zniknęli. Enterich podszedł do skrzyni i stanął przy otwartym boku. Popatrzył na wyświetlacze. - Martwy? - Zimny i sztywny, dzięki Sally Tsung. - Miałem nadzieję przechwycić te rzeczy, po które wysłał go Haesslich. - No cóż, on również ich nie dostanie - odparła nerwowo. -Wydobyliśmy zestaw trzech programów edukacyjnych, przechowywanych w specjalnym podskórnym chipie. Wstępny skaning każe podejrzewać, że są to zbiory parametrów architektury komputerowej. Niewątpliwie pozwoliły konstruktowi symulować ekspertyzy prawdziwego Konrada Huttena. Enterich nie wykazał większego zainteresowania. - Ten chip jest nieźle zaprojektowany. Z pewnością znajdzie nabywcę. Z tych pieniędzy będzie można choć w części pokryć koszty operacji. Enterich patrzył na nią zimnymi, pustymi oczyma. - Doppelganger był celem tej operacji. Miałaś dostarczyć mi go żywego. - To nie moja wina. Tsung trafiła go zaklęciem, kiedy myślałam, że jest zaprzątnięta wahadłowcem. Nie byłam w stanie go osłonić. - Jaq miała nadzieję, że Enterich nie zacznie się jeszcze bardziej denerwować. - Może da się coś wywnioskować z samego ciała. Urządzenie stabilizacyjne zamrozi komórki i będzie można przeprowadzić analizę DNA. Laboratoria badawcze Genomics dadzą sobie z tym doskonale radę. - Miejmy nadzieję, że się nie mylisz - powiedział zaglądając do wnętrza skrzyni. Jaq poszła za jego przykładem. Zmarszczyła brwi, zdając sobie sprawę, że coś jest nie w porządku z zespołem stabilizacyjnym. Zauważyła lekką mgiełkę na wewnętrznej stronie szybek kontrolnych. Sprawdziła wskazania czujników-urządzenie funkcjonowało bez zarzutu. Ten cholerny stwór powinien być absolutnie stabilny, a jednak jego ciało zaczynało się rozkładać. Enterich uderzył pięścią w szybę z transpareksu, pozostawiając na niej żyłki pęknięć. Jaq cofnęła się zapobiegliwie. Jej szef był bardzo niezadowolony. Rozdział 55 Kiedy Sam dołączył w umówionym miejscu do Ducha i jego współplemieńców, stało się jasne, że pani Tsung nie potrzebuje niczyjej pomocy. Nawiązali z nią kontakt radiowy. - Gdzie jesteś? - spytał Sam, niezbyt dbając, czy ktoś usłyszy troskę w jego głosie. - Lecimy wysoko - odpowiedziała ze śmiechem. - Dodger wypożyczył dla nas śmigłowiec z bardzo przyjacielskim pilotem. Lądujemy koło Hillary's za mniej więcej dwadzieścia minut. - Dopilnuję, żeby Cog podesłał samochód - wtrącił Duch. - Jesteście cali? - Willy, Przebiegacz Dróg i Jastrzębie Oczy dołączyli do swych przodków. - W głosie Sally zabrzmiał smutek. - Reszta trzyma się jakoś na nogach. Nie zaszkodzi, jeśli Cog włoży do samochodu trochę medykamentów. - Załatwione - zapewnił ją Duch. - Git! Do zobaczenia wkrótce. - Przerwała połączenie. Sam odchylił głowę i głęboko odetchnął. Sally była bezpieczna i teraz zaczynał się martwić, że znowu będzie miał do czynienia z Renraku. Na trideo, które Dodger ściągnął z kamer systemu bezpieczeństwa korporacji, było wyraźnie widać, że to Sam prowadził akcję na lądowisku 23. Przez zdradę, której dopuściła się Jaq, mosty zostały za nim gruntownie spalone. Miał teraz gwarantowany status wroga korporacji, co znaczyło, że nie mógłby negocjować warunków zwolnienia Sally. Oswobodzenie jej wymagałoby prawdopodobnie przeprowadzenia kolejnego rajdu. Sam dziękował Bogu, żeby taka operacja okazała się niepotrzebna. Już i tak wyrządzono zbyt wiele szkód i zbyt wiele istnień zostało zmarnowanych. Bez względu na cenę, Sam i tak wiedział, że zapłaciłby co do grosza. Sally i pozostali stanowili teraz jego rodzinę. To wobec nich w pierwszej kolejności musiał zachować lojalność. Na zawsze zostawił ochronny kokon korporacji. Kiedy otworzył oczy, napotkał wzrok Ducha. - Jak blada twarz zdołała wydostać się ze stoczni? - Hart mi pomogła. Nie wiem dlaczego, ale tak było. - W takim razie Haesslich musiał zginąć. - Obaj widzieliśmy, jak spadał do Soundu. Nie zauważyłem, żeby się stamtąd wynurzył. A ty? - Byliśmy zbyt zajęci unikaniem salw UniOil, żeby widzieć cokolwiek poza drogą przed sobą. Sama zmartwił pełen rezerwy ton głosu Ducha. - Coś cię gnębi? -Nie. To ostatnie słowo zginęło wśród okrzyków j ego współplemieńców. Jeden przez drugiego relacjonowali najbardziej emocjonujące chwile ucieczki, lecz wszyscy zgodnie podkreślali decydujący udział Ducha w osiągnięciu sukcesu. Wrzawa trwała, dopóki nie pojawił się Dodger. Elf sprawiał wrażenie wycieńczonego, ale miał na twarzy uśmiech. Uścisnęli sobie z Duchem dłonie i klepnęli się po plecach. Zadowolenie rozjaśniło im twarze, ale nie powiedzieli ani słowa. Później Dodger podszedł do Sama, chwycił go za ramiona i potrząsnął. lnu zaszczekał agresywnie, ale Sam go uspokoił. - Sir Twist, jestem szczęśliwy widząc cię znów w naszym gronie. Sprawy tak się potoczyły, że z naszego planu wyszły nici, ale w końcowym rozrachunku wszystko dobrze się skończyło. Nie każ mi jednak więcej wchodzić do Matrycy Renraku. - Myślałem, że dasz sobie radę z każdym systemem. Co się stało? Jakaś zapaść? - Swoich umiejętności jestem pewien. Lękam się raczej tego, co krąży po tej piramidzie z czarnego lodu. - A co to takiego? - Sztuczna inteligencja, która wymknęła im się spod kontroli. - Co? Dodger, o czym ty mówisz? Dodger opowiedział, jak został pojmany, po czym opisał pomieszczenie z lustrami. Ściszył głos mówiąc o osobistym konstrukcie przypominającym jego własny. Przysłuchując się opowieści o ucieczce, Sam wyśmiałby całą historię, gdyby pochodziła z ust kogoś innego. Brzmiała jak kolejna bajeczka o Duchu w Maszynie. - Jesteś pewien, że to co widziałeś, było realne? - spytał. - Równie realne jak wszystko pod elektronicznym niebem -powiedział Dodger grobowym głosem. - No cóż, w każdym razie nie było dość dobre, żeby powstrzymać na dłużej Dodgera. Jakoś się wydostałeś, prawda? - W tym punkcie masz rację. - Elfowi wyraźnie poprawił się nastrój, a kiedy do pokoju weszła Sally z ocalałymi uczestnikami akcji, jego twarz rozjaśnił uśmiech. Sam chwycił Sally wpół i zaczął z nią wirować po całym pokoju, a lnu skakał dookoła, głośno szczekając. Sam pocałował ją, delektując się ciepłem jej ciała. Odpowiedziała pocałunkiem, jakby to miał być ich ostatni. Kiedy się wreszcie puścili, spostrzegli tłoczących się dookoła członków plemienia, którzy z niecierpliwością czekali na opowieść. Kiedy Sally skończyła, Sam poszukał wzrokiem Ducha, ale Indianin zniknął w sposób godny swego imienia. Uczestnicy akcji wymienili komentarze na temat swoich bohaterskich czynów. Ich krzyki i gratulacje wyrażały ulgę, że przeżyli kolejny bieg wśród cieni. - Impreza na mój koszt - oznajmiła nagle Sally. Wśród ogólnej wesołości Dodger pochylił się ku Samowi: - Zwycięskie imprezy tej damy zdążyły już przejść do legendy -szepnął. - Zwycięskie? Za śmierć nie należy płacić śmiercią. W ten sposób powstaje błędne koło. - Niemniej, sir Twist, miecz sprawiedliwości skosił winnych. Cienie Hanae, Josha Begaya oraz tych runnerów od Hart docenią to, co się stało. - I to ma być zwycięstwo? - Ależ nie. - Elf roześmiał się ciągnąc Sama w ślad za wychodzącymi. - Tak naprawdę liczy się tylko jedno. Przeżyliśmy. Sam zatrzymał się przy drzwiach budynku. Patrzył, jak Sally prowadzi runnerów ulicą w hałaśliwej, niesfornej paradzie. Byli brudni, cali zakrwawieni, stracili wielu przyjaciół, ale uśmiech nie zniknął z ich twarzy. Pokonali śmierć, więc wygrali. Kiedy kilku Indian zaczęło monotonnie zawodzić, ten dźwięk odbił się echem w głowie Sama, przywołując strzępy pieśni śpiewanej przez Psa. Zdał sobie sprawę, że słowa są hymnem na cześć życia. Pieśń napełniła go radością, której nie dawał dotąd dostępu. Parę godzin temu zaglądał prosto w paszczę śmierci, a jednak nie został porwany w otchłań. Przeżył, żeby móc znów wrócić do cieni, gdzie życie toczyło się na niebezpiecznej krawędzi. Teraz rozumiał radość runnerów. Żył! Śmierć i ciemność nie wezwały go dzisiaj, to był wystarczający powód, żeby świętować. Poczuł się wolny. Krew zaczęła silniej krążyć i nie był już w stanie dłużej stać. Zostawił Dodgera i pobiegł ulicą w dzikim tańcu, którego kroki wymyślał na bieżąco. lnu krążył wokół niego, warcząc i ujadając z podniecenia. - Chodź z nami, Dodger! - zawołał. - Kobietom się nie odmawia. - Masz rację. Tego nie wolno robić - powiedział elf potrząsając głową. Na swoich długich nogach swobodnie wyprzedził Sama i zaczął biec za Sally. Pies wygrał, oczywiście.