William S. Burroughs Pedał (Przełożył Paweł Lipszyc) WSTĘP Kiedy pod koniec lat czterdziestych mieszkałem w Mexico City, było to milionowe miasto oddychające czystym, przepojonym blaskiem słońca powietrzem, upiększone niebem o tym niezwykłym, zupełnie wyjątkowym odcieniu, który stanowi tak znakomite tło dla krążących sępów, dla krwi i piasku. Surowy, groźny, bezlitosny błękit meksykański. Mexico City spodobało mi się już podczas pierwszej wizyty. W roku 1949 żyło się tam tanio - duża kolonia cudzoziemców, wspaniałe burdele i restauracje, walki kogutów, walki byków, słowem wszelkie rozrywki, jakie tylko można sobie wyobrazić. Człowiek samotny mógł tu zupełnie dobrze żyć za dwa dolary dziennie. Sprawa sądowa, którą wytoczono mi w Nowym Orleanie za posiadanie heroiny i marihuany, przedstawiała się niezbyt ciekawie, więc postanowiłem nie stawiać się w sądzie w wyznaczonym terminie. Wynająłem mieszkanie w Mexico City, w cichej dzielnicy zamieszkanej przez klasę średnią. Wiedziałem, że zgodnie z obowiązującym prawem przedawnienia nie mogę wrócić do Stanów w ciągu najbliższych pięciu lat. Złożyłem więc podanie o obywatelstwo meksykańskie i zapisałem się na kilka kursów z archeologii Majów i Meksyku w Mexico City College. Fundusz G.I. Bill pokrywał koszty moich książek i opłaty za studia, a ponadto otrzymywałem siedemdziesiąt pięć dolarów miesięcznie na osobiste wydatki. Myślałem o zajęciu się rolnictwem albo otworzeniu baru przy granicy ze Stanami. Miasto podobało mi się. Dzielnice biedoty pod względem brudu i nędzy z powodzeniem konkurowały z azjatyckimi. Ludzie srali na ulicy, potem kładli się w kale i spali. Muchy spacerowały po twarzach śpiących nędzarzy. Ci bardziej przedsiębiorczy (nierzadko byli to trędowaci) rozpalali ogniska na rogach ulic, a potem gotowali ohydne, śmierdzące, rozpaćkane potrawy, które rozprowadzali wśród przechodniów. Gliniarze nie czepiali się pijaków śpiących na głównej ulicy. Odnosiłem wrażenie, że wszyscy Meksykanie doprowadzili do perfekcji sztukę pilnowania własnego nosa. Kiedy ktoś miał ochotę nosić monokl czy chodzić z laską, nie wahał się tego robić. Nikt się za nim z tego powodu nie oglądał. Chłopcy spacerowali ulicami pod rękę z młodymi mężczyznami i nikt nie zwracał na nich uwagi. Nie chodziło o to, że ludzie nie interesowali się innymi, po prostu Meksykaninowi nie przyszłoby nigdy do głowy spodziewać się słów krytyki ze strony obcego czy krytykować zachowanie innych. Meksyk w gruncie rzeczy należał do świata kultury orientalnej, odzwierciedlał dwa tysiące lat chorób, nędzy, degradacji i głupoty, niewolnictwa i brutalności, fizycznego i psychicznego terroru. Był groźny, ponury i chaotyczny tym szczególnym chaosem snu. Żaden Meksykanin nie znał naprawdę drugiego Meksykanina. Kiedy natomiast jakiś Meksykanin kogoś zabijał (co zdarzało się często), zazwyczaj był to jego najlepszy przyjaciel. Każdy, kto miał na to ochotę, nosił broń palną. Czytałem o kilku wypadkach, kiedy pijani gliniarze strzelali do stałych bywalców baru, a następnie sami padali od strzałów uzbrojonych cywilów. Pod względem autorytetu meksykańscy gliniarze stali na równi z kontrolerami biletów w tramwajach. Wszyscy urzędnicy państwowi byli przekupni, podatek dochodowy bardzo niski, a system opieki zdrowotnej wyjątkowo sprytnie pomyślany; lekarze reklamowali swoje usługi i obniżali ceny. Mogłeś sobie wyleczyć syfa za dwa dolary i czterdzieści centów albo kupić penicylinę i wstrzyknąć samemu. Nie istniały przepisy ograniczające leczenie we własnym zakresie. Igły i strzykawki można było dostać wszędzie. Był to czas Alemana, kiedy królowała mordida*. Piramida łapówek wznosiła się od zwykłego gliniarza aż do samego Presidente. Pod względem morderstw Mexico City było stolicą świata; posiadało najwyższy wskaźnik zabójstw na głowę. Pamiętam codzienne doniesienia prasowe, takie jak to, na przykład: Pewien campesino* przyjechał ze wsi do miasta i czekał na autobus. Płócienne spodnie, sandały z opony, szerokie sombrero, maczeta za pasem. Obok niego czekał drugi człowiek, ubrany w garnitur, zerkający na zegarek i pomrukujący ze złością. Campesino wyciągnął maczetę i równiutko ściął tamtemu głowę. Później powiedział policji: - Posyłał mi spojrzenia muy feo*, tak że w końcu nie mogłem się powstrzymać. Najwyraźniej tamten człowiek był zirytowany, ponieważ autobus się spóźniał. Wyglądał więc na szosę, wypatrując autobusu, a campesino błędnie zinterpretował jego zachowanie i oto rynsztokiem potoczyła się głowa, strojąc potworne miny i szczerząc złote zęby. Dwóch niezadowolonych campesino siedziało na skraju drogi. Nie mieli pieniędzy na śniadanie. Jakiś chłopiec przechodził tamtędy, prowadząc kilka kóz. Campesino podniósł kamień i zmiażdżył chłopcu głowę. Zabrali kozy do najbliższej wioski i sprzedali je. Kiedy zatrzymała ich policja, jedli właśnie śniadanie. W małym domku mieszkał człowiek. Pewien obcy zapytał go o drogę do Ayahuasca. "A to tędy, senor." Prowadził tamtego krętą ścieżką, ciągle powracając w to samo miejsce. "Ta droga jest tutaj." Nagle uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, gdzie jest droga do Ayahuasca, a w ogóle z jakiej racji zawracają mu głowę? Wziął kamień i zabił dręczyciela. Campesino zbierali żniwo kamieniami i maczetami. Politycy i emerytowani gliniarze ze swoimi automatycznymi spluwami kaliber 45 byli jeszcze bardziej krwiożerczy. Trzeba było nauczyć się spylać. Oto jeszcze jedna prawdziwa historia: Pewien uzbrojony politico dowiaduje się, że jego dziewczyna go zdradza i spotyka się z kimś w holu. Zupełnie przypadkiem pojawia się tam młody Amerykanin, który siada obok niej. W tym momencie wpada macho: - CHINGOA! - Wyciąga swoją czterdziestkę piątkę i zwala chłopaka ze stołka barowego. Wyciągają ciało na ulicę i zabierają w siną dal. Kiedy przyjeżdżają gliny, barman wzrusza ramionami, wycierając swój zakurzony bar. - Malos, esos muchachos!* - to wszystko, co mówi. Każdy kraj ma swoje męty, takich gnojków, jak na przykład szeryf z Południa, liczący karby na kolbie swojego rewolweru po sprzątnięciu kolejnego Murzyna. Pod względem zwykłego draństwa szyderczy meksykański macho na pewno do takich mętów należy. Wielu ludzi należących do meksykańskiej klasy średniej jest równie paskudnych jak każdy burżuj na świecie. Przypominam sobie, że w Meksyku recepty na narkotyki były jasnożółte jak banknot tysiącdolarowy albo jak zawiadomienie o karnym zwolnieniu z wojska. Pewnego dnia Stary Dave i ja próbowaliśmy zrealizować taką receptę, którą Dave otrzymał zupełnie legalnie od rządu meksykańskiego. Pierwszy aptekarz, do którego się zwróciliśmy, cofnął się gwałtownie, szczerząc zęby na widok naszej recepty: - No prestamos servicio a los viciosos.* Chodziliśmy od apteki do apteki, z każdym krokiem czując się coraz gorzej. Wszędzie nam odpowiadano: - Nie, senor... - Musieliśmy przejść kilka dobrych mil. - Jeszcze nigdy nie byłem w tej okolicy. - No, spróbujmy jeszcze raz. Weszliśmy w końcu do maleńkiej farmacia, mieszczącej się we wnęce muru. Wyjąłem receta*, a siwa pani uśmiechnęła się do mnie. Spojrzała na receptę i powiedziała: - Dwie minuty, senor. Usiedliśmy, żeby poczekać. Na parapecie okna stało geranium. Mały chłopiec przyniósł mi szklankę wody, kot otarł się o moją nogę. Po chwili aptekarka wróciła z naszą morfiną. - Gracias, senor. Wyszliśmy i okolica wydała nam się zaczarowana: małe farmacias na rynku, stragany, skrzynki do przewożenia towarów, pulqueria* na rogu. W małych budkach sprzedawano smażone pasikoniki i cukierki miętowe czarne od much. Wiejscy chłopcy w nieskazitelnie białych lnianych ubrankach, w sandałach ze sznurka, z twarzami jak z polerowanego brązu i o dzikich, niewinnych, czarnych oczach. Przypominali egzotyczne zwierzęta o oślepiającej urodzie, ale całkowicie pozbawione seksu. Oto chłopiec o ostrych rysach i czarnej skórze; pachnie wanilią, za uchem ma zatkniętą gardenię. Tak, znalazłeś Johnsona, ale po to, by go znaleźć, musiałeś przebrnąć przez cały Gównogród. Zawsze tak jest. Właśnie wtedy, kiedy myślisz, że Ziemia jest zamieszkała wyłącznie przez różnych gnojków, spotykasz Johnsona. Pewnego dnia o ósmej rano ktoś zapukał do moich drzwi. Byłem jeszcze w piżamie, otworzyłem i stanąłem przed inspektorem Urzędu Imigracyjnego. - Ubieraj się. Jesteś aresztowany. Wyglądało na to, że kobieta z naprzeciwka napisała długi donos o moim pijaństwie i niechlujnym wyglądzie. Poza tym coś było nie w porządku z moimi papierami, a w ogóle gdzie moja meksykańska żona, którą jakoby mam? Urzędnicy imigracyjni byli gotowi zamknąć mnie w więzieniu, żebym oczekiwał tam na deportację jako niepożądany obcy element. Wszystko można było oczywiście załatwić przy pomocy pieniędzy, ale mój rozmówca był szefem wydziału deportacji i byle czego nie brał. Skończyło się na dwustu dolarach. Wracając z Urzędu Imigracyjnego do domu, wyobrażałem sobie sumę, którą musiałbym zapłacić, gdybym faktycznie prowadził w Mexico City jakiś interes. Myślałem o ciągłych problemach, na jakie natykali się trzej amerykańscy właściciele "Ship Ahoy". Gliniarze bez przerwy przychodzili po mordida, a oprócz nich byli inspektorzy sanitarni, a także jeszcze inni gliniarze, którzy próbowali znaleźć na tę knajpę jakiegoś haka i w ten sposób dostać w łapę kupę forsy. Zabrali kelnera do komisariatu i skopali go niemiłosiernie. Chcieli się dowiedzieć, gdzie schowano ciało Kelly'ego. Ile kobiet zgwałcono w knajpie? Kto przynosił trawkę? I tak dalej. Kelly był amerykańskim poszukiwaczem przygód, którego postrzelono w "Ship Ahoy" sześć miesięcy wcześniej; wylizał się i teraz służy w Armii Stanów Zjednoczonych. Nigdy nie zgwałcono tam żadnej kobiety ani nie palono trawki. Porzuciłem więc plan otwierania baru w Meksyku. Człowiek uzależniony nie dba o swój wygląd. Nosi najbrudniejsze, najbardziej zniszczone ubrania i nie czuje potrzeby zwracania na siebie uwagi. W czasie, kiedy ćpałem, byłem znany w Tangerze jako El Hombre Invisible - Niewidzialny Człowiek. Zaniedbanie wyglądu zewnętrznego wywołuje często niewybredny głód obrazów. Billie Holliday powiedziała, że dopiero wtedy była pewna przezwyciężenia nałogu, kiedy przestała oglądać telewizję. W mojej pierwszej powieści, Ćpun, Lee przechodzi przez karty książki zintegrowany, opanowany, pewien, że wie, dokąd idzie. W Pedale Lee rozpaczliwie potrzebuje kontaktu, jest rozbity wewnętrznie, całkowicie niepewny siebie i celu, do którego dąży. Różnica jest oczywiście prosta: naćpany Lee jest osłonięty, chroniony, a także boleśnie ograniczony. Narkotyki nie tylko powodują przyhamowanie popędu płciowego, ale także stępiają reakcje emocjonalne aż do zupełnego zaniku, w zależności od wielkości dawki. Kiedy ponownie przyjrzymy się akcji Ćpuna, zobaczymy, jak pełen halucynacji miesiąc ostrego odstawienia mieni się piekielnym blaskiem groźby i zła, wypływającym z barów rozświetlonych światłem neonów. Pełno tam ponurej przemocy, czterdziestka piątka jest zawsze tuż pod ręką. Kiedy ćpałem, byłem odizolowany. Nie piłem, niezbyt często wychodziłem z domu, ładowałem tylko w kanał i czekałem na kolejny strzał. Kiedy zdejmuje się pokrywkę, wszystko, co dotąd trzymane było w ryzach przez narkotyk, wylewa się na zewnątrz. Narkoman w okresie odstawienia łatwo popada w skrajne stany emocjonalne, właściwe dla wieku dziecięcego lub młodzieńczego, niezależnie od tego, ile faktycznie ma lat. Mężczyźni sześćdziesięcioletni miewają polucje i spontaniczne orgazmy (niezwykle przykre doświadczenie; jak mówią Francuzi - agaçant*). Jeśli czytelnik nie będzie o tym pamiętał, metamorfoza charakteru Lee wyda mu się niewytłumaczalna albo psychotyczna. Pamiętajcie też, że zespół odstawienia jest samoograniczający i nie trwa dłużej niż miesiąc. Lee przechodzi też okres nadmiernego picia, które zaostrza najniebezpieczniejsze aspekty choroby odstawienia: niespokojne, nieprzyzwoite, skandaliczne, płaczliwe - słowem, odpychające - zachowanie. Po odstawieniu organizm na powrót przystosowuje się i stabilizuje na poziomie przednarkotycznym. W narracji stabilizacja ta jest wreszcie osiągnięta podczas podróży południowoamerykańskiej. Po panamskim znieczuleniu nie było już ani heroiny, ani żadnych innych narkotyków. Lee ogranicza picie do kilku głębszych o zachodzie słońca. Wyjąwszy fantasmagoryczną obecność Allertona, przypomina w pewnym stopniu Lee z późniejszych Yage Letters. Napisałem więc Ćpuna, a moja motywacja była względnie prosta: w najdokładniejszy i najprostszy sposób spisać doświadczenia narkomana. Liczyłem na wydanie, pieniądze, uznanie. Kiedy zacząłem pisać Ćpuna, Kerouac opublikował The Town and the City. Pamiętam, że kiedy jego książka ukazała się, napisałem do niego, że pieniądze i sławę ma już zapewnione. Jak widzicie, w tamtym czasie nie miałem pojęcia o zawodzie pisarza. Moje motywacje do napisania Pedała były bardziej złożone i nawet obecnie nie są dla mnie jasne. Dlaczego miałbym chcieć spisywać z taką dokładnością te niezwykle bolesne i rozdzierające wspomnienia? Podczas gdy ja napisałem Ćpuna, czuję, że to Pedał pisał mnie. Zadawałem sobie sporo trudu, by zapewnić sobie przyszłe uznanie, a także wyrzucić z siebie własne przeżycia: pisanie jako szczepionka. W momencie kiedy coś zostaje napisane - traci moc zdumiewania nas, podobnie jak wirus traci przewagę, kiedy osłabiony spowoduje powstanie przeciwciał. Przez spisanie swoich przeżyć osiągnąłem więc pewną odporność na dalsze tego typu ryzykowne przedsięwzięcia. W początkowym fragmencie rękopisu Pedała, Lee, powróciwszy z narkotycznej izolacji do krainy żywych - niczym rozgorączkowany, niedorzeczny Łazarz - wydaje się zdecydowany osiągać sukcesy w seksualnym sensie tego słowa. Jest coś dziwnie systematycznego i aseksualnego w jego pogoni za odpowiednimi obiektami podbojów. Skreśla ze swojej listy jedną okazję za drugą, zresztą, zdaje się, ułożył ten spis, spodziewając się ostatecznej klęski. Podświadomie Lee nie pragnie sukcesu, ale robi wszystko, by nikt nie zauważył, że w rzeczywistości wcale nie szuka kontaktu seksualnego. Jednak Allerton był na pewno jakimś rodzajem kontaktu. A jakiego kontaktu szukał Lee? Pisząc teraz, myślę, że chodziło o realizację jakiegoś bardzo zagmatwanego zamysłu, nie mającego nic wspólnego z osobą Allertona. Podczas gdy narkomanowi jest obojętne, jakie wrażenie wywiera na innych, w okresie odstawienia może odczuwać nieodpartą potrzebę publiczności. Najwyraźniej tego właśnie szuka Lee w Allertonie: widowni, uznania dla swoich gier i gierek, które są oczywiście maską osłaniającą daleko posuniętą dezintegrację. Wynajduje więc gorączkowy, przykuwający uwagę styl bycia, który nazywa "rutyną": szokującą, śmieszną, zapierającą dech. "Jednego zatrzymuje z trzech, sędziwy dziad-marynarz..."* Przedstawienie przybiera formę czynności rutynowych: fantazje na temat szachistów, teksańskiego nafciarza, Targu Używanych Niewolników Corn Hole Gusa... W Pedale Lee kieruje te rutynowe czynności ku rzeczywistej publiczności. Później, kiedy rozwija się jako pisarz, odnajduje publiczność w sobie. Jednak ten sam mechanizm, dzięki któremu powstał A. J. i doktor Benway, ten sam twórczy impuls stworzył Allertona. Zmusza go do przyjęcia roli wychwalającej muzy, w której to roli czuje się on ze zrozumiałych względów nieswojo. To, czego szuka Lee, to kontakt i uznanie. Jest jak foton, który wyłania się z mgły nieistotności, by zostawić niezatarty ślad w świadomości Allertona. Jeśli nie znajdzie odpowiedniego obserwatora, grozi mu, jak nie obserwowanemu fotonowi, bolesne rozproszenie. Lee nie wie, że jest już oddany pisarstwu, które jest dla niego jedyną drogą, by zostawić niezatarty ślad, niezależnie od tego, czy Allerton jest skłonny obserwować, czy nie. Lee zostaje nieubłaganie wepchnięty w świat fikcji. Dokonał już wyboru pomiędzy swoim życiem a pracą. Rękopis urywa się w Puyo, mieście na Końcu Drogi... Poszukiwania yage zakończyły się niepowodzeniem. Tajemniczy doktor Cotter pragnie tylko pozbyć się swoich nieproszonych gości. Podejrzewa, że mogą być agentami jego zdradzieckiego wspólnika, Gilla, który pragnie wykraść genialne dzieło doktora - sposób uzyskiwania kurary z wieloskładnikowej trucizny do strzał. Słyszałem później, że zakłady chemiczne postanowiły po prostu wykupić hurtem ową truciznę i wyodrębniać kurarę w swoich amerykańskich laboratoriach. Lek udało się wkrótce uzyskać syntetycznie i obecnie jest on standardowym składnikiem wielu preparatów rozkurczowych. Wydaje się więc, że Cotter nie miał w rzeczywistości nic do stracenia: jego wysiłki zostały uprzedzone przez konkurencję. Ślepy zaułek. Puyo może stanowić model Miejsca przy Ślepych Drogach: martwe, bezładne zbiorowisko domów krytych cynowymi dachami, stojących w strugach nieustannego, ulewnego deszczu. Shell wyniósł się, zostawiając bungalowy z prefabrykatów i rdzewiejące maszyny. Lee dotarł natomiast do kresu drogi, kresu, który był oczywisty już na początku. Pozostaje mu bezmiar przestrzeni nie do przekroczenia, klęska i zmęczenie po długiej, bolesnej podróży, odbytej na próżno. Niewłaściwe wybory dróg, zgubiony ślad, autobus, który czeka w deszczu... z powrotem do Ambato, Quito, Panamy, Mexico City. Kiedy zacząłem pisać ten komentarz do Pedała, odczułem głęboką odrazę, pisarski paraliż krępujący jak kaftan bezpieczeństwa: "Patrzę na rękopis Pedała i czuję, że po prostu nie jestem w stanie tego czytać. Moja przeszłość była zatrutą rzeką. Miało się szczęście, że się z niej uciekło. Wiele lat po spisaniu tych zdarzeń człowiek czuje się przez tę rzekę bezpośrednio zagrożony. Bolesne do tego stopnia, że trudno jest mi to czytać, a co dopiero pisać o tym. Irytuje mnie każde słowo i gest." Przyczyna mojej niechęci staje się jaśniejsza, kiedy zmuszam się do oglądania wstecz: motywacją do stworzenia tej książki było wydarzenie, o którym tu się nie wspomina, a nawet się go unika. Była to absurdalna, przypadkowa śmierć mojej żony, Joan, zastrzelonej w sierpniu 1951 roku. W trakcie pisania The Place of Dead Roads czułem duchowy związek z nieżyjącym pisarzem angielskim Dentonem Welchem. Bohater mojej powieści, Kim Carson, został stworzony bezpośrednio na wzór Dentona. Całe fragmenty zostały mi niejako podyktowane, przypłynęły do mnie jak odgłos bębnienia palcami po stole. Pisałem o tym fatalnym poranku w dniu wypadku, w wyniku którego Denton pozostał inwalidą do końca swojego krótkiego życia. Gdyby zatrzymał się trochę dłużej tu, a trochę krócej tam, uniknąłby spotkania z motocyklistką, która wpadła na jego rower bez żadnego widocznego powodu. W którymś momencie Denton zatrzymał się na kawę i patrząc na mosiężne zawiasy w oknach kafejki, niektóre pęknięte, poczuł nagły przypływ uczucia totalnego opuszczenia i straty. Każde wydarzenie tego poranka naładowane jest wyjątkowym znaczeniem, jak gdyby było podkreślone. Pisarstwo Welcha przeniknięte jest podobnym podtekstem: trójkątny placuszek, filiżanka herbaty, kałamarz kupiony za kilka szylingów, wszystkie te przedmioty stają się naładowane wyjątkowym, często złowieszczym znaczeniem. Odnoszę dokładnie to samo wrażenie - w stopniu wręcz nie do wytrzymania - kiedy czytam rękopis Pedała. Wydarzeniem, które owładnęło uczuciami Lee, była spowodowana przez niego, śmierć żony. Świadomość obsesji, martwa dłoń zsuwająca się jak rękawiczka z jego własnej ręki. Z tych stronic unoszą się więc opary grozy i zła. Lee - świadomie lub nieświadomie - stara się uciec od zła za pomocą gorączkowych wzlotów fantazji. Usiłuje zasłaniać się codziennymi, rutynowymi czynnościami, a mimo to poczucie zagrożenia jest wciąż obecne, choć nieuchwytne jak mgła. Brion Gysin powiedział mi kiedyś w Paryżu: - Zły duch zastrzelił Joan, aby być... - Fragment przekazu mediumistycznego, który nie został zakończony; a może został? Nie ma potrzeby go kończyć, jeśli odczytacie to tak: "Zfy duch zastrzelił Joan, aby być - czyli aby podtrzymać swoją nienawistną, pasożytniczą działalność. Moja koncepcja opętania bliższa jest wizji średniowiecznej niż wyjaśnieniom współczesnej psychologii, które dogmatycznie upierają się, że tego rodzaju zjawiska, muszą pochodzić z wewnątrz, a nigdy, nigdy, nigdy z zewnątrz. (Tak jakby istniała jakaś wyraźna granica między wnętrzem a tym, co się dzieje na zewnątrz.) Mam tu na myśli określony byt opętujący. W istocie ta koncepcja psychologiczna mogła zostać z powodzeniem wymyślona właśnie przez owe byty opętujące. Dla opętującego nie ma bowiem nic bardziej niebezpiecznego niż być postrzeganym przez ofiarę jako odrębna istota, która napada. Z tego powodu ten, który napada, ukazuje się tylko wtedy, kiedy jest to absolutnie niezbędne. W roku 1939 zacząłem się interesować hieroglifami egipskimi i poszedłem spotkać się z kimś z Wydziału Egiptologii na Uniwersytecie w Chicago. Coś wrzeszczało mi do ucha: - NIE JESTEŚ STĄD! - Tak, hieroglify dostarczały jedynego klucza do mechanizmu opętania. Byt opętujący, podobnie jak wirus, musi sobie znaleźć wejście. Podczas tego wydarzenia po raz pierwszy wyraźnie zrozumiałem, że jest we mnie coś, co nie jest mną i nad czym nie panuję. Pamiętam sen z tamtego okresu: w latach trzydziestych pracowałem w Chicago jako tępiciel robactwa. Wynajmowałem pokój przy North Side. We śnie unoszę się pod sufitem w poczuciu całkowitej martwoty i rozpaczy. Patrzę w dół i widzę, że moje ciało wychodzi drzwiami, i wiem, że ma zbrodnicze zamiary. Można się zastanawiać, czy yage mogła uratować całą sprawę przez oślepiające objawienie. Przypominam sobie zdanie, które napisałem w Paryżu wiele lat później: "Surowe, złuszczone wiatry nienawiści i nieszczęścia wystrzeliły". Przez długi czas sądziłem, że słowa te dotyczą zastrzyku, kiedy narkotyk tryska z drugiej strony zatkanej strzykawki lub zakraplacza. Brion Gysin wskazał na faktyczne znaczenie napisanych przeze mnie słów: strzał, który zabił Joan. W Quito kupiłem nóż fiński. Miał metalową rękojeść i dziwny, spatynowany "antyczny" wygląd, jakby pochodził ze sklepu ze starzyzną z początku wieku. Widzę go na tacy, na której leżą stare noże i pierścionki; cienka warstewka srebra odchodzi płatami. Było około trzeciej po południu, kilka dni po moim powrocie do Mexico City. Postanowiłem naostrzyć ten nóż. Domokrążca ostrzący noże gwizdał zawsze tę samą melodyjkę i zawsze chodził tą samą trasą. Kiedy szedłem ulicą w kierunku jego wózka, uczucie smutku i straty przygniatające mnie przez cały dzień stało się tak przemożne, że łzy pociekły mi po twarzy, - Co jest źle, na Boga? - pytałem sam siebie. Ta ciężka depresja i uczucie zagubienia powracają w tekście. Lee wiąże je zazwyczaj ze swymi niepowodzeniami z Allertonem: "Coś, jak kotwica, hamowało ruchy i myśli. Twarz Lee była zesztywniała, jego głos brzmiał głucho". Allerton właśnie odrzucił zaproszenie na obiad i nagle odszedł: "Lee wbijał wzrok w stół, jego myśli były powolne, zupełnie jakby było mu bardzo zimno". (Kiedy to czytam, jest mi bardzo zimno i mam depresję.) Oto i uprzedzający wydarzenia sen z chaty Cottera w Ekwadorze: "Stał przed wejściem do »Ship Ahoy«. Knajpa wyglądała na opustoszałą. Słyszał czyjś płacz. Zobaczył swojego małego synka, ukląkł i wziął dziecko w ramiona. Płacz stał się wyraźniejszy, napłynęła fala smutku... Mocno przytulił małego Willy'ego do piersi. Stała tam grupa ludzi w więziennych ubiorach. Lee zastanawiał się, co tam robili i dlaczego on sam płakał". Powstrzymywałem się od sięgania pamięcią do dnia śmierci Joan, do wszechogarniającego poczucia straty i dopełnienia się losu... idąc ulicą, poczułem nagle łzy płynące po twarzy. Co mi jest? Mały nóż fiński z metalową rękojeścią, srebro odchodzące płatami, zapach starych monet, gwizd ostrzyciela noży. Co się stało z tym nożem, którego nigdy nie doprowadziłem do porządku? Jestem zmuszony do wyciągnięcia kompromitującego mnie wniosku, że gdyby nie śmierć Joan, nigdy nie zostałbym pisarzem. Nie mogę też uniknąć docenienia stopnia, w jakim wydarzenie to motywowało i kształtowało moje pisarstwo. Żyję w ciągłym zagrożeniu opętaniem i z ciągłą potrzebą ucieczki przed nim, przed kontrolą. W ten sposób śmierć Joan sprawiła, że wszedłem w kontakt z napastnikiem, ze Złym Duchem. Wmanewrowała mnie też w trwającą całe życie walkę, z której jedynym wyjściem było dla mnie pisanie. Zmusiłem się do tego, by umknąć śmierci. Denton Welch to prawie moja twarz. Zapach starych monet. Cokolwiek się stało z tym nożem o imieniu Allerton, miej pretensje do przerażającej Margaras Inc. Czyżby rozumienie było fundamentalną formą działania? Dzień utraty Joan i dopełnienia się jej losu. Okazuje się, że łzy spływające z Allertona obnażają, kogoś podobnego zabijace z westernów. Co przepisujesz? Trwająca całe życie troska o Wirusa i Kontrolę. Dostawszy się do środka, wirus zużywa energię, krew, ciało i kości gospodarza po to, by powielać samego siebie. Natarczywa dogmatyczna wizja nigdy nigdy nie pochodząca z wnętrza krzyczy mi do ucha: NIE JESTEŚ STĄD! Komentarz skrępowany kaftanem bezpieczeństwa i dokładnie sparaliżowany głęboką odrazą. Ucieczka od wersów szkicu nakreślonego lata temu przez wydarzenia. Z dala od pisarskiego paraliżu, spowodowanego śmiercią Joan. Denton Welch to głos Kima Carsona dochodzący zza chmury i wyartykułowany poprzez bębnienie palcami po pękniętym stole. William S. Burroughs luty 1985 Rozdział l Lee zwrócił uwagę na młodego Żyda, Carla Steinberga, którego znał niezobowiązująco od około roku. Kiedy po raz pierwszy zobaczył Carla, pomyślał: Mógłbym go wykorzystać, gdyby rodzinne klejnoty nie były zastawione w lombardzie Wuja Śmiecia. Chłopiec miał blond włosy, wąską, ostrą twarz upstrzoną kilkoma piegami, zawsze trochę zaróżowioną wokół uszu i nosa, tak jakby dopiero co się umył. Lee nigdy jeszcze nie znał kogoś tak czystego jak Carl. Ze swymi małymi, okrągłymi oczyma i zmierzwionymi jasnymi włosami przywodził mu na myśl małego ptaka. Carl urodził się w Monachium, a wychował w Baltimore. Miał europejski wygląd i zachowanie. Kiedy ściskał komuś dłoń, delikatnie trzaskał obcasami. Ogólnie rzecz biorąc, Lee łatwiej przychodziła rozmowa z młodymi ludźmi z Europy niż z Amerykanami. Grubiaństwo wielu Amerykanów psuło mu humor, grubiaństwo oparte na wyraźnej pogardzie dla jakichkolwiek sformalizowanych zachowań oraz na założeniu, że dla dobra społeczeństwa należy przyjąć, że wszyscy ludzie są mniej lub bardziej równi i porównywalni. Tym, czego Lee szukał we wszystkich związkach, było poczucie wspólnoty. Czuł pewien kontakt z Carlem. Chłopiec słuchał grzecznie i wydawał się rozumieć, co mówi Lee. Po pewnych początkowych wahaniach zaakceptował fakt, że Lee jest seksualnie zainteresowany jego osobą. - Ponieważ nie jestem w stanie zmienić o tobie zdania, będę musiał zmienić zdanie na temat innych rzeczy - powiedział do Lee. Jednak Lee przekonał się szybko, że sprawa nie postępuje naprzód. Skoro zaszedłem tak daleko z amerykańskim chłopakiem, rozumował, równie dobrze mógłbym pójść na całość. No dobra, nie jest pedałem, lecz czasem ludzie potrafią być uczynni. Co stoi na przeszkodzie? Wreszcie Lee odgadł: - Nasz romans jest niemożliwy, ponieważ nie spodobałby się jego matce. Wiedział, że czas się rozstać. Przypomniał sobie przyjaciela-homoseksualistę, Żyda, który mieszkał w Oklahoma City. - Czemu tkwisz tutaj? - spytał go Lee. - Masz dosyć pieniędzy, żeby zamieszkać gdziekolwiek zechcesz. - Gdybym się stąd wyprowadził, to zabiłoby moją matkę - brzmiała odpowiedź. Lee zaniemówił. Pewnego popołudnia spacerował z Carlem wzdłuż parku przy Amsterdam Avenue. Nagle Carl lekko się ukłonił i uścisnął dłoń Lee. - Powodzenia - powiedział i pobiegł do tramwaju. Lee stał, patrząc za nim, a potem wszedł do parku i usiadł na betonowej ławce, mającej imitować drewnianą. Niebieskie płatki spadały z kwitnącego drzewa. Siedział i patrzył, jak ciepły wiosenny wiatr porusza kwiatami leżącymi na ścieżce. Niebo chmurzyło się przed popołudniową ulewą. Lee czuł się osamotniony i pokonany. Będę musiał poszukać kogoś innego, pomyślał. Zakrył twarz dłońmi. Był bardzo zmęczony. Ujrzał widmowy szereg chłopców. Każdy z nich, kiedy dochodził do czoła szeregu, mówił: "Powodzenia" - i biegł do tramwaju. "Przepraszam... znowu pomyłka... proszę spróbować jeszcze raz... gdzieś indziej... nie tutaj... nie ja... nie mogę z tego skorzystać, nie potrzebuję tego, nie chcę. Dlaczego wybrałeś mnie?" Ostatnia twarz była tak rzeczywista i tak brzydka, że Lee powiedział na głos: - A kto ciebie pytał, ty wstrętny skurwysynu? Otworzył oczy i rozejrzał się dokoła. Obok niego przeszli dwaj przytuleni do siebie meksykańscy młodzieńcy. Popatrzył za nimi, oblizując suche, spękane wargi. Po tym wydarzeniu Lee nadal widywał Carla, aż w końcu chłopiec powiedział mu po raz ostatni: - Wszystkiego dobrego. I odszedł. Lee słyszał później, że wyjechał ze swoją rodziną do Urugwaju. Lee siedział z Winstonem Moorem w Rathskeller, pijąc podwójną tequilę. Zegar z kukułką i nadgryzione przez mole głowy jeleni nadawały restauracji wygląd ponurego tyrolskiego zajazdu. Smród rozlanego piwa, zapchanych klozetów i sfermentowanych śmieci unosił się w knajpie jak gęsta mgła i wypełzał na ulicę przez wąskie, niewygodne drzwi wahadłowe. Telewizor, który albo nie działał, albo wydawał potworny, chrapliwy skrzek, decydował ostatecznie o tym, że lokal był w sumie dosyć nieprzyjemny. - Byłem tutaj zeszłej nocy - powiedział Lee do Moora. - Rozmawiałem z pewnym lekarzem-pedałem i z jego chłopakiem. Lekarz był majorem w Korpusie Medycznym. Jego chłopak to jakiś taki niewyraźny inżynier, okropnie wyglądający, mały kurwiszon. No więc ten lekarz zaprosił mnie, żebym z nim wypił, chłopak zrobił się zazdrosny, a poza tym nie miałem ochoty na piwo. Lekarz odebrał to jako zarzut pod adresem Meksyku i jego osoby. Zaczął rutynowo: "Czy lubisz Meksyk?" Powiedziałem mu, że Meksyk jest w porządku, ale on sam przyprawia mnie o ból dupy. Rozumiesz, powiedziałem mu to grzecznie. A poza tym napomknąłem, że muszę wracać do żony. Na to on: "Nie masz żadnej żony, jesteś takim samym pedałem jak ja." - "Nie wiem, jakim pedałem jesteś, doktorku - odpowiedziałem - i nie mam zamiaru się dowiadywać. Co innego, gdybyś był przystojnym Meksykaninem, ale jesteś przeklętym, starym, brzydkim Meksykaninem, a twój paskudny, napoczęty przez robale chłopak jest jeszcze gorszy". Miałem oczywiście nadzieję, że sprawa nie zakończy się w żaden drastyczny sposób... - Nigdy nie poznałeś Hatflelda? - spytał Moor. - No pewnie, że nie. Jesteś za młody. Hatfleld zabił w pulqueria pewnego cargador*. Kosztowało go to pięćset dolarów. Przyjmując teraz, że cargador jest na samym dole drabiny społecznej, pomyśl, ile by mnie kosztowało zastrzelenie majora Armii Meksykańskiej. Moor przywołał kelnera. - Yo quiero un sandwich - oświadczył, uśmiechając się do kelnera. - Quel sandwiches tiene?* - Co chcesz jeść? - spytał Lee zirytowany przerwą w rozmowie. - Nie wiem dokładnie - odparł Moor, przeglądając menu. - Ciekawe, czy mogliby zrobić kanapkę z pełnoziarnistego chleba ze stopionym żółtym serem? - Moor odwrócił się do kelnera z uśmiechem, który miał być chłopięcy. Lee zamknął oczy, podczas gdy Moor przystąpił do przekazywania koncepcji topionego żółtego sera na grzance z chleba pełnoziarnistego. Moor był uroczo bezradny ze swoją niepoprawną hiszpańszczyzną. Odgrywał scenkę pod tytułem "Mały chłopiec w obcym kraju". Uśmiechnął się uśmiechem bez śladu ciepła, ale też nie zimnym. Był to pozbawiony znaczenia uśmiech starczego rozkładu; uśmiech, do którego pasuje sztuczna szczęka; uśmiech człowieka, który w samotności samouwielbienia zrobił się stary i sentymentalny. Moor był młodym, chudym człowiekiem o blond włosach, które zazwyczaj były trochę za długie. Miał jasnobłękitne oczy i bardzo białą skórę, pod oczyma ciemne plamy, a wokół ust dwie głębokie bruzdy. Wyglądał jak dziecko, a jednocześnie jak człowiek przedwcześnie postarzały. Na jego twarzy widoczne było spustoszenie dokonane przez proces umierania; inwazja rozkładu na ciało odcięte od żywego kontaktu. Motywacją działań Moora, rzeczą, która dosłownie trzymała go przy życiu i na nogach, była nienawiść. Nienawiść Moora była jak powolny, miarowy nacisk, słaby, ale zawsze obecny, czekający na wykorzystanie każdej słabości w drugim człowieku. Powolne sączenie się nienawiści wyryło na twarzy Moora bruzdy rozkładu. Zestarzał się, nie doświadczywszy życia, jak kawał mięsa gnijący na półce w spiżarni. Moor nauczył się przerywać opowiadanie tuż przed puentą. Często zaczynał wtedy długą rozmowę z kelnerem albo z kimkolwiek, kto był pod ręką, lub stawał się nieuchwytny i odległy, ziewał i pytał: - Co to ja mówiłem? - jakby przywołany z powrotem do nudnej rzeczywistości z krainy obrazów, o których inni nie mogli mieć pojęcia. Moor zaczął mówić o swojej żonie. - Na początku Bill była tak ode mnę uzależniona, że dosłownie dostawała histerii, kiedy musiałem iść do muzeum, gdzie pracuję. Udało mi się rozbudzić jej ego do takiego stopnia, że przestała mnie już potrzebować, a wtedy nie pozostało mi nic innego, tylko odejść. Nic więcej nie mogłem dla niej zrobić. Moor odgrywał tę scenę szczerze, z przekonaniem. Mój Boże, pomyślał Lee, on naprawdę w to wierzy. Lee zamówił kolejną podwójną tequilę. Moor wstał. - No, muszę się zbierać - powiedział. - Mam mnóstwo rzeczy do zrobienia. - Słuchaj - powiedział Lee - co powiesz na kolację dziś wieczorem? - No, dobra - odparł Moor. - O szóstej w K.C. Steak House. - W porządku. - Moor odszedł. Lee wypił pół tequili, którą kelner przed nim postawił. Jego znajomość z Moorem była przelotna. Poznał go kilka lat wcześniej w Nowym Jorku i nigdy go nie lubił. Moor też nie lubił Lee, ale on nikogo nie lubił. Musiałeś zwariować, żeby podrywać kogoś takiego, powiedział do siebie Lee. Wiesz przecież, jaka z niego kurwa. Te jednostki z pogranicza potrafią być większymi kurwami niż jakakolwiek ciota. Kiedy Lee zjawił się w K.C. Steak House, Moor już tam był. Przyszedł z Tomem Williamsem, innym chłopakiem z Salt Lake City. Przyprowadził przyzwoitkę, pomyślał Lee. - ...Lubię tego faceta, Tom, ale nie mogę znieść, kiedy jestem z nim sam na sam. Próbuje mnie zaciągnąć do łóżka. Tego właśnie nie lubię w pedałach, nie możesz się z nimi po prostu przyjaźnić... Tak, Lee usłyszał tę rozmowę. Podczas kolacji Moor i Williams rozmawiali o łodzi, którą zamierzali zbudować nad Ziuhuatenejo. Lee sądził, że to głupi pomysł. - Czy nie uważasz, że budowa łodzi to zajęcie dla fachowca? Moor udał, że nie słyszy. Po kolacji Lee wrócił z Moorem i Williamsem do domu, w którym Moor wynajmował mieszkanie. Kiedy stanęli pod drzwiami, zapytał: - Czy mielibyście panowie ochotę się napić? Przyniosę butelkę... - Patrzył to na jednego, to na drugiego. - Wiesz, chyba nie - odparł Moor. - Widzisz, chcemy popracować nad planami łodzi, którą zamierzamy zbudować. - Aha, no dobrze, to do jutra - powiedział Lee. - Co byś powiedział na drinka w Rathskeller? Powiedzmy o piątej? - Myślę, że jutro będę zajęty. - No dobrze, ale musisz przecież jeść i pić. - Widzisz, ta łódź jest dla mnie ważniejsza niż cokolwiek innego. Będę teraz bardzo zajęty. - Jak sobie życzysz - powiedział Lee i odszedł. Był dotknięty do żywego. Usłyszał, jak Moor mówi: - Dzięki, że się w to wmieszałeś, Tom. Mam nadzieję, że zrozumiał. Lee jest oczywiście interesującym facetem i tak dalej... ale ta pedalska sytuacja przekracza moje siły. Był więc tolerancyjny, rozważał różne strony tego zagadnienia, współczuł do pewnych granic; w końcu jednak zmuszony był przyjąć taktowną, ale zdecydowaną linię. I on naprawdę w to wierzy, pomyślał Lee, tak jak w ten bełkot o rozbudowywaniu ego swojej żony. Potrafi upajać się urokami rozpasanego kurewstwa, a jednocześnie widzieć siebie w roli świętego. Niezła sztuczka. W istocie, kiedy Moor odtrącił Lee, liczył na to, że zada mu ogromny ból, że uderzy go tak mocno, jak tylko to było możliwe w tamtych okolicznościach. Stawiało to Lee w roli obmierzłego, namolnego pedała, niewrażliwego i zbyt głupiego, by mógł zdać sobie sprawę z tego, że jego zaloty są niepożądane. To z kolei narzucało Moorowi przykrą konieczność wytyczenia granicy. Lee przez kilka minut stał oparty o latarnię. Wstrząs otrzeźwił go, wygnał z niego pijacką euforię. Poczuł, jak bardzo jest zmęczony, jaki słaby. Jednak nie chciał jeszcze wracać do domu. Rozdział 2 Wszystko, co wyprodukowano w tym kraju, rozpada się, pomyślał Lee. Badał ostrze kieszonkowego noża z nierdzewnej stali. Chrom odchodził płatami jak sreberko z opakowania czekolady. Nie zdziwiłbym się, gdybym poderwał chłopaka w Alameda, a jego... O, idzie szczery Joe. Joe Guidry dosiadł się do stolika Lee, rzucając swoje tobołki na stół i wolne krzesło. Wytarł rękawem szyjkę butelki z piwem i wypił dużym haustem połowę. Był mocno zbudowanym mężczyzną o czerwonej twarzy irlandzkiego polityka. - Co u ciebie słychać? - spytał Lee. - Niewiele, Lee. Oprócz tego, że ktoś ukradł mi maszynę do pisania. Wiem, kto to zrobił. To ten Brazylijczyk, czy kim on tam jest. Maurice. - Maurice? To ten, którego miałeś w zeszłym tygodniu? Ten zapaśnik? - Masz na myśli Louie'ego, instruktora gimnastyki. Nie, to ktoś inny. Louie postanowił, że cała ta sprawa jest z gruntu zła i że pójdę do piekła, ale on idzie do nieba. - Poważnie? - O tak. No, Maurice jest takim samym pedałem jak ja. - Joe głośno beknął. - Jeżeli nie większym. Tylko on nie chce tego zaakceptować. Myślę, że kradnąc mi maszynę do pisania, pragnie pokazać mnie i sobie samemu, że chce z całej sprawy wycisnąć, ile tylko się da. W rzeczywistości jest takim pedałem, że już przestał mnie interesować. Chociaż niezupełnie. Kiedy zobaczę tego małego drania, prawdopodobnie zaproszę go znów do siebie. Zamiast go sprać, tak jak powinienem. Lee odchylił się na krześle, aż oparcie dotknęło ściany, i rozejrzał po pomieszczeniu. Przy sąsiednim stoliku ktoś pisał list. Jeśli nawet słyszał ich rozmowę, nie dawał tego po sobie poznać. Właściciel knajpy rozłożył przed sobą na kontuarze gazetę i czytał sprawozdanie z corridy. W pomieszczeniu zapanowała specyficzna meksykańska cisza, owo wibrujące, bezdźwięczne brzęczenie. Joe dopił piwo, wytarł usta wierzchem dłoni i gapił się w ścianę wodnistymi, przekrwionymi, niebieskimi oczyma. Cisza wpełzła do wnętrza Lee, jego twarz zrobiła się zwiotczała i pusta. W zaskakujący sposób przypominał ducha, można było teraz przejrzeć jego oblicze na wylot: zniszczone, złe i stare, ale czyste zielone oczy pozostały rozmarzone i niewinne. Jasnobrązowe włosy były długie, gęste i niesforne. Zazwyczaj opadały mu na czoło, a czasem nawet dotykały talerza z jedzeniem lub wpadały do tego, co pił. - No, muszę się zbierać - oznajmił Joe. Zgarnął swoje tobołki, skinął głową Lee, obdarzając go jednym ze swoich słodkich uśmiechów polityka, i wyszedł. Jego zmierzwiona, łysiejąca czupryna rysowała się przez chwilę w blasku słońca, zanim zniknął z pola widzenia. Lee ziewnął i wziął z sąsiedniego stolika gazetę z komiksem. Była sprzed dwóch dni. Odłożył ją i znowu ziewnął. Wstał, zapłacił za drinka i wyszedł na ulicę zalaną późnym popołudniowym słońcem. Nie miał dokąd pójść, podszedł więc do stolika z czasopismami u Searsa i przeczytał nowe numery za darmo. Wrócił do K.C. Steak House. Moor przywołał go do środka skinieniem ręki. Lee wszedł i usiadł przy jego stoliku. - Wyglądasz okropnie - powiedział. Wiedział, że Moor to właśnie chce usłyszeć. Faktycznie wyglądał gorzej niż zwykle. Zawsze był blady, a teraz wręcz żółtawy. Projekt budowy łodzi upadł. Moor, Williams i żona Williamsa, Lil, wrócili właśnie znad Ziuhuatenejo. Moor przestał rozmawiać z Williamsami. Lee zamówił dzbanek herbaty. Moor zaczął mówić o Lil. - Wiesz, ona znosiła tam wszystko. Jadła wszystko i nigdy jej nie zaszkodziło. Za żadne skarby nie poszłaby do lekarza. Kiedyś obudziła się rano ślepa na jedno oko, drugim ledwo widziała. Nie chciała iść do lekarza. Po kilku dniach znowu widziała tak dobrze jak zawsze. Miałem nadzieję, że oślepnie. Lee zrozumiał, że Moor mówił poważnie. On oszalał, pomyślał. Moor dalej gadał o Lil. Oczywiście dobierała się do niego. Płacił za mieszkanie i jedzenie więcej niż się należało. Była okropną kucharką. Zostawiła go, kiedy był chory. Zaczął mówić o swoim zdrowiu. - Pokażę ci tylko wynik badania moczu - powiedział Moor z chłopięcym entuzjazmem. Położył kartkę na stole. Lee spojrzał na nią bez zainteresowania. - Spójrz tutaj - wskazał Moor - mocznik trzynaście. Normalnie jest piętnaście do dwudziestu dwóch. Jak myślisz, czy to coś poważnego? - Nie mam pojęcia. - I ślady cukru. Co to wszystko znaczy? - Najwidoczniej ta kwestia była dla Moora niezwykle interesująca. - Dlaczego nie zaniesiesz tego do lekarza? - Zaniosłem. Powiedział, że musiałby zrobić całodobowy test, to znaczy wziąć próbki moczu z całej doby i dopiero wtedy mógłby wyrazić jakakolwiek opinię... Wiesz, mam taki tępy ból w piersi, o tu. Czy to może być gruźlica? - Zrób prześwietlenie. - Zrobiłem. Teraz lekarz ma mi zrobić próbę skórną. Och, jeszcze coś: myślę, że mam skaczącą gorączkę... Czy myślisz, że teraz mam gorączkę? - Nadstawił czoło, żeby Lee mógł go dotknąć. Lee dotknął płatka jego ucha. - Nie sądzę - odparł. Moor mówił teraz bez przerwy, drążąc temat jak prawdziwy hipochondryk; powrócił do sprawy gruźlicy i badania moczu. Lee pomyślał, że nigdy jeszcze nie słyszał czegoś równie męczącego i przygnębiającego. Moor nie miał gruźlicy ani kłopotów z nerkami, ani skaczącej gorączki. Cierpiał na chorobę śmierci. Śmierć była w każdej komórce jego ciała. Otaczał go lekki, zielonkawy obłok rozkładu. Lee wyobrażał sobie, że Moor świeci w ciemności. Moor mówił dalej z chłopięcym zapałem: - Wiem, że konieczna jest operacja. Lee powiedział, że naprawdę musi już iść. Skręcił w Coahuila. Szedł, pedantycznie stawiając jedną stopę przed drugą, szybko zmierzając do celu, zupełnie jakby opuszczał miejsce zbrodni. Minął grupę brodatych mężczyzn, ubranych w czerwone kraciaste koszule wpuszczane w dżinsy. Potem spotkał następną grupę, byli to ludzie ubrani w wytarte, niczym nie wyróżniające się ubrania. Wśród nich Lee rozpoznał chłopaka, który nazywał się Eugene Allerton. Wysoki i bardzo chudy, miał wystające kości policzkowe, małe jasnoczerwone usta oraz bursztynowe oczy, które przybierały lekki fioletowy odcień, kiedy był pijany. Jego złotobrązowe włosy nierównomiernie wypłowiały na słońcu i wyglądały jak źle ufarbowany materiał. Miał proste, czarne brwi i czarne rzęsy. Niezdecydowana, bardzo młoda, jasna i chłopięca twarz sprawiała wrażenie pokrytej delikatnym, egzotycznym, orientalnym makijażem. Allerton nigdy nie był schludny ani czysty, ale też nie robił wrażenia brudnego. Był po prostu niedbały i leniwy do tego stopnia, że czasem wydawał się być tylko na pół przebudzony. Często nie słyszał, co ktoś mówił mu tuż nad uchem. Sądzę, że to pelagra, myślał Lee kwaśno. Pozdrowił Allertona skinieniem głowy i uśmiechnął się. Tamten w odpowiedzi też skinął głową, jakby zdziwiony, ale nie odwzajemnił uśmiechu. Lee szedł dalej, trochę przygnębiony. Może mógłbym czegoś dokonać, działając w tym kierunku. No, a ver... Zastygł przed restauracją jak pies myśliwski. Był głodny... łatwiej będzie zjeść tutaj, niż kupować coś i gotować. Kiedy Lee był głodny, kiedy miał ochotę na drinka albo na strzał z morfiny, nie mógł znieść najmniejszej zwłoki. Wszedł, zamówił stek a la Mexicana, szklankę mleka i czekał, a ślina napływała mu do ust w oczekiwaniu na jedzenie. Do restauracji wszedł młody człowiek z okrągłą twarzą i obwisłymi wargami. - Cześć, Horace - przywitał go Lee donośnie. Horace skinął głową nie odzywając się i usiadł tak daleko od Lee, jak to tylko było możliwe w małej restauracji. Lee uśmiechnął się. Przyniesiono mu jedzenie, zaczął jeść szybko jak zwierzę, wpychając do ust chleb i stek, popijając mlekiem. Potem rozparł się na krześle i zapalił papierosa. - Un café sólo - zawołał do kelnerki, kiedy przechodziła obok, niosąc gazowany napój ananasowy dwóm młodym Meksykanom w dwurzędowych prążkowanych marynarkach. Jeden z nich miał wilgotne, brązowe, wyłupiaste oczy i rzadki, tłusty wąsik. Popatrzył niedwuznacznie na Lee i ten odwrócił wzrok. Uwaga, pomyślał, on zaraz tu będzie, pytając, jak mi się podoba Meksyk. Wrzucił do połowy wypalonego papierosa do pozostałej w filiżance resztki zimnej kawy, podszedł do kontuaru, zapłacił i wyszedł z restauracji, zanim Meksykanin zdążył go zagadnąć. Kiedy Lee postanawiał opuścić jakieś miejsce, jego odejście było natychmiastowe. W "Ship Ahoy" wisiało kilka sztormówek, co miało stworzyć "żeglarską" atmosferę. Dwie sale ze stolikami, w jednej z nich bar i cztery wysokie, chwiejne stołki. Knajpa była słabo oświetlona, wnętrze wyglądało groźnie. Właściciele byli tolerancyjni, ale w najmniejszym stopniu nie należeli do bohemy. Faceci z brodami nigdy nie przychodzili do "Ship Ahoy". Knajpa funkcjonowała na okresowej licencji, bez pozwolenia na alkohol; często zmieniała właścicieli. W tym czasie prowadzili ją Amerykanin Tom Weston oraz pewien Meksykanin urodzony w Stanach. Lee skierował się prosto do baru i zamówił drinka. Wypił, zamówił drugiego i dopiero potem rozejrzał się po sali w poszukiwaniu Allertona. Siedział sam przy stoliku, z nogą założoną na nogę, trzymając butelkę piwa na kolanie. Skinął głową Lee. Lee usiłował nadać swemu powitaniu charakter przyjacielski i zarazem niezobowiązujący. Miało ono wyrażać zainteresowanie bez jednoczesnego wywierania zbytniego nacisku. Znali się przecież krótko. Efekt był fatalny. Lee stanął obok, żeby popisać się swoim godnym, staroświeckim ukłonem, zamiast tego pojawiło się jednak coś nieoczekiwanego - nagie, pożądliwe łypnięcie okiem i jakiś dziwny skręt przepojonego bólem i nienawiścią zdeprawowanego ciała. W tym jednoczesnym podwójnym obnażeniu wypłynął na jego twarz słodki, dziecięcy uśmiech współczucia i ufności. Uśmiech szokujący, nie na miejscu, nie na czasie, zniekształcony i beznadziejny. Allerton był przerażony. Może to jakiś tik, pomyślał. Postanowił, że wycofa się ze znajomości z Lee, zanim ten zrobi coś jeszcze bardziej niesmacznego. Rezultat przypominał przerwanie połączenia. Allerton nie był ani chłodny, ani wrogi; Lee po prostu dla niego nie istniał. Lee przez chwilę patrzył na niego bezradnie, potem wrócił do baru pokonany i wstrząśnięty. Skończył drugiego drinka. Kiedy ponownie rozejrzał się dookoła, Allerton grał w szachy z Mary, Amerykanką o farbowanych na rudo włosach, starannie umalowaną, która przed kwadransem weszła do baru. Tylko marnują tu czas, powiedział Lee sam do siebie. Zapłacił za dwa drinki i wyszedł. Pojechał taksówką do "Chimu Bar" uczęszczanego przez meksykańskie cioty i spędził noc z poznanym tam chłopakiem. W tym czasie studenci z funduszu G.I. Bill przesiadywali w dzień u Lola, a w nocy w "Ship Ahoy". Knajpa Lola nie była barem w znaczeniu dosłownym. Była to mała spelunka z piwem i wodą sodową. Na lewo od wejścia stała skrzynia po coca-coli wypełniona lodem, butelkami z piwem, wodą sodową. Po jednej stronie sali aż do szafy grającej biegł kontuar ze stołkami z metalowych rur i gładkiej żółtej skóry. Stoliki stały rzędem wzdłuż ściany naprzeciwko kontuaru; dawno straciły gumowe podkładki i ilekroć sprzątaczka przesuwała je, żeby pozamiatać, wydawały okropny zgrzyt. Z tyłu, za salą, mieściła się kuchnia, gdzie niechlujny kucharz smażył wszystko na tym samym zjełczałym tłuszczu. U Lola nie było przeszłości ani przyszłości. Była to poczekalnia, gdzie pewni ludzie marnowali pewien czas. W kilka dni po tym, jak poderwał chłopaka w "Chimu", Lee siedział u Lola i czytał na głos Últimas Notícias Jimowi Cochanowi. Była tam historia o człowieku, który zamordował żonę i dzieci. Cochan szukał okazji, żeby się wymknąć, ale ilekroć zbierał się do wyjścia, Lee mówił: - Słuchaj tego... "Kiedy jego żona wróciła do domu z targu, mąż wywijał swoją czterdziestką piątką". Dlaczego oni zawsze muszą tym wywijać? Lee czytał przez chwilę po cichu. Cochan wiercił się niespokojny i zakłopotany. - Jezus Maria - zdumiał się Lee, podnosząc wzrok. - Po tym, jak zabił żonę i trójkę dzieci, wziął brzytwę i chciał popełnić samobójstwo. - Przeczytał zdanie z gazety: - "Jednak efektem były tylko zadrapania nie wymagające interwencji lekarskiej." Co za partackie przedstawienie! - Przerwał na chwilę, po czym zaczął czytać półgłosem nagłówki: -"Dodają wazeliny do masła". Bardzo dobrze. "Homar z żelem nawilżającym..." O, tutaj dopadli faceta z budy z tortillą i takiego przerażonego psa... wielki, chudy, długi pies. Jest zdjęcie. Facet przed budą i pies... Pewien obywatel poprosił drugiego o ogień. Tamten nie miał zapałek, więc ten pierwszy wyciągnął szpikulec do kruszenia lodu i zabił go. Morderstwo jest meksykańską nerwicą narodową. Cochan wstał. Lee poderwał się na nogi. - Siadaj na dupie, albo raczej na tym, co z niej zostało po czterech latach w Marynarce - rozkazał. - Muszę iść. - Kim ty jesteś, pantoflarzem? - Poważnie. Ostatnio za dużo wychodziłem. Moja stara... Lee nie słuchał. Właśnie zauważył Allertona, który przechodził na zewnątrz obok wejścia i zajrzał do środka. Nie pozdrowił Lee, po krótkiej chwili poszedł dalej. Byłem w cieniu, pomyślał Lee, nie mógł mnie stamtąd zobaczyć. Nie zauważył odejścia Cochana. Powodowany nagłym impulsem, wybiegł z knajpy. Allerton znajdował się jakieś dwadzieścia metrów przed nim. Lee dogonił go. Allerton odwrócił się, unosząc proste i czarne jak narysowana piórkiem kreska brwi. Wyglądał na zdziwionego i trochę zmartwionego, ponieważ - jak powiedział - niepokoił się o zdrowie Lee. Lee improwizował rozpaczliwie. - Chciałem ci tylko powiedzieć, że Mary była niedawno u Lola. Prosiła mnie, żebym ci powtórzył, że będzie później w "Ship Ahoy", koło piątej. - Było to częściowo prawdą, Mary była u Lola i pytała Lee, czy nie widział Allertona. Allerton uspokoił się. - Och, dziękuję ci - powiedział serdecznie. - Czy przyjdziesz dziś wieczorem? - Myślę, że tak - przytaknął Lee, uśmiechnął się i szybko odszedł. Lee wyszedł ze swojego mieszkania do "Ship Ahoy" tuż przed piątą. Allerton był już przy barze. Lee usiadł, zamówił drinka i powitał Allertona swobodnie i niedbale, zupełnie jakby byli bliskimi przyjaciółmi. Allerton odpowiedział automatycznie, po czym spostrzegł, że Lee nawiązał z nim jakimś sposobem poufały kontakt, choć przecież postanowił mieć z nim tak mało do czynienia, jak to tylko będzie możliwe - posiadał bowiem umiejętność ignorowania otoczenia, ale nie potrafił wypchnąć kogoś z raz już zajętej pozycji. Lee zaczął mówić swobodnie, bezpretensjonalnie, inteligentnie, z humorem. Powoli rozwiewał wrażenie Allertona, który dotychczas uważał go za postać dziwną, wręcz niepożądaną. Kiedy nadeszła Mary, Lee powitał ją ze staroświecką, trochę przesadną galanterią i po chwili, przepraszając, zostawił ich nad szachownicą. - Kto to jest? - spytała Mary, kiedy Lee wyszedł na zewnątrz. - Nie mam pojęcia - odparł Allerton. Nie był pewien, czy kiedykolwiek spotkał Lee. Formalne przedstawianie się nie leżało w zwyczaju studentów G.I. Czy Lee był studentem? Allerton nigdy nie widział go na uczelni. Nie było nic niezwykłego w rozmowie z kimś obcym, jednak w obecności Lee Allerton stawał się czujny. Ten człowiek był mu w pewien sposób znajomy. Kiedy Lee mówił, wydawało się, że ma na myśli coś więcej niż tylko to, co znaczyły same słowa. Czasami kładł szczególny nacisk na jakiś wyraz, jakby odwołując się do znajomości w innym miejscu i w innym czasie. Tak jakby Lee mówił: - Wiesz, o co mi chodzi. Pamiętasz. Allerton wzruszył z irytacją ramionami i zaczął ustawiać figury na szachownicy. Wyglądał jak markotne dziecko, które nie jest w stanie znaleźć źródła złego nastroju. Po kilku minutach gry powrócił mu dobry humor. Zaczął nawet podśpiewywać pod nosem. Kiedy Lee wrócił do "Ship Ahoy", było już po północy. Pijacy krążyli wokół baru, rozmawiając głośno, przekrzykując się nawzajem, jakby cała reszta gości w knajpie była zupełnie głucha. Allerton stał z brzegu tej grupy, najwyraźniej nie mogąc się do nikogo dokrzyczeć. Ciepło powitał Lee, przepchał się do baru i wychynął z tłumu z dwiema colami z rumem. - Siądźmy tutaj - powiedział. Był pijany. Jego oczy mieniły się fioletowawym blaskiem, miał rozszerzone źrenice. Mówił bardzo szybko wysokim, cienkim, niesamowitym, nie pasującym do niego głosem małego dziecka. Lee nigdy przedtem nie słyszał, żeby Allerton tak mówił. Jego sposób mówienia przypominał teraz głos medium. Ten chłopiec miał w sobie niezwykłą radość i niewinność. Allerton opowiadał o swoich przygodach w Kontrwywiadzie w Niemczech, o tym jak pewien człowiek dostarczał ich wydziałowi lipnych informacji. - Jak to sprawdzaliście? - spytał Lee. - Skąd wiedzieliście, że dziewięćdziesiąt procent tego, co mówili wam wasi informatorzy, nie było zmyślone? - Faktycznie, nie wiedzieliśmy. Wielokrotnie wpuszczano nas w kanał. Oczywiście, porównywaliśmy zeznania różnych informatorów, a poza tym mieliśmy również własnych agentów w terenie. Większość naszych informatorów dostarczała trochę nieprawdziwych informacji, ale ten jeden zmyślał dokładnie wszystko. Przez niego nasi agenci przez dłuższy czas uganiali się za fikcyjną rosyjską siatką szpiegowską. W końcu przyszedł raport z Frankfurtu i okazało się, że to wszystko brednie. Ale on, zamiast wynieść się z miasta, przyszedł do nas z kolejną porcją rewelacji. Wtedy już naprawdę mieliśmy dosyć tych bzdur. Zamknęliśmy go w piwnicy. Było tam wprawdzie zimno i nieprzyjemnie, ale nic więcej nie mogliśmy zrobić. Musieliśmy bardzo ostrożnie obchodzić się z więźniami. Siedział i pisał zeznania na maszynie. To były zupełnie niezwykłe historie... Allerton był najwyraźniej zachwycony, śmiał się, kiedy to wszystko opowiadał. Lee był pod wrażeniem tego połączenia inteligencji i dziecięcego wdzięku. Chłopiec zachowywał się teraz przyjaźnie, bez rezerwy, bezbronny jak dziecko, które nigdy nie zostało skarcone. Zaczął opowiadać następną historyjkę. Lee przyglądał się jego smukłym dłoniom, pięknym fioletowym oczom, rumieńcom podniecenia. W wyobraźni jego ręka wysunęła się z taką siłą, że zdawało się, iż Allerton musi czuć dotyk ektoplazmatycznych palców pieszczących jego ucho, widmowych kciuków gładzących brwi, odgarniających mu włosy z twarzy; ręce Lee przesuwały się w dół po ciele chłopca, po żebrach, po brzuchu; oddychał z trudem, poczuł w płucach ból pożądania. Lekko rozwarte usta odsłaniały zęby, przypominał podrażnione, warczące zwierzę. Oblizał wargi. Był sfrustrowany i wcale mu się to nie podobało. Ograniczenie pragnień było jak pręty klatki, łańcuch i obręcz na szyi. Nauczył się ukrywać i hamować swoje pożądanie, tak jak zwierzę uczy się w ciągu wielu dni poznawać łańcuch i nieustępliwość krat. Nigdy się nie poddał. Jego oczy wyglądały przez niewidzialne pręty, były czujne, uważne, czekały, aż strażnik zapomni o drzwiach, aż obręcz się przetrze, aż coś się obluzuje... cierpiał, nie wpadając w rozpacz i nie godząc się... - Podszedłem do drzwi, a on tam stał z gałęzią w ustach - mówił Allerton. Lee nie słuchał. - Z gałęzią w ustach - powtórzył i spytał bezmyślnie: - Z dużą gałęzią? - Miała ponad pół metra długości. Powiedziałem mu, żeby się powiesił, a on po kilku minutach pojawił się w oknie. Rzuciłem w niego krzesłem i wtedy zeskoczył z balkonu na podwórze. Prawie sześć metrów. Był nieprawdopodobnie zwinny. To wszystko było trochę niesamowite i dlatego rzuciłem w niego krzesłem. Bałem się. Wszyscy rozumieliśmy, że robi przedstawienie, żeby wymigać się od wojska. - Jak wyglądał? - spytał Lee. - Jak wyglądał? Nie pamiętam dokładnie. Miał około osiemnastu lat. Wyglądał jak grzeczny chłopiec. Wylaliśmy na niego wiadro zimnej wody i zostawiliśmy na łóżku na dole. Zaczął się trząść, ale nic nie powiedział. Zdecydowaliśmy, że to dostateczna kara. Następnego dnia zabrali go do szpitala. - Zapalenie płuc? - Nie wiem. Może nie powinniśmy go byli oblewać wodą... Lee zostawił Allertona pod drzwiami jego domu. - Wchodzisz tu? - spytał Lee. - Tak, mam tu plecak. Lee powiedział dobranoc i poszedł do siebie. Od tamtego czasu Lee spotykał się z Allertonem codziennie o piątej w "Ship Ahoy". Allerton miał zwyczaj wybierać przyjaciół spośród ludzi starszych od siebie i bardzo się cieszył na spotkania z Lee, który znał słowa i zwroty, jakich Allerton nigdy przedtem nie słyszał. Z czasem jednak czuł się przytłoczony, jakby obecność Lee zamykała drzwi umożliwiające dostęp do świata zewnętrznego. Sądził, że za często się z nim widuje. Allerton nie lubił się angażować, nigdy nie był zakochany, nie miał bliskiego przyjaciela. Teraz był zmuszony zadać sobie pytanie: - Czego on chce ode mnie? - Nie przyszło mu na myśl, że Lee jest pedałem, ponieważ pedalstwo kojarzyło mu się, przynajmniej częściowo, ze zniewieścieniem. W końcu zdecydował, że widocznie Lee ceni go jako słuchacza. Rozdział 3 Było piękne, jasne, kwietniowe popołudnie. Lee wszedł do "Ship Ahoy" punktualnie o piątej. Allerton stał przy barze z Alem Hymanem, okresowym alkoholikiem i jednym z najwstrętniejszych, najgłupszych, najnudniejszych pijaków, jakich znał Lee. Trzeba jednak przyznać, że kiedy Al był trzeźwy, zachowywał się w sposób naturalny, miły i inteligentny. Teraz był trzeźwy. Lee miał owinięty wokół szyi żółty szalik, nosił okulary słoneczne za dwa peso. Zdjął szalik i okulary, po czym rzucił je na kontuar. - Ciężki dzień w studiu - oznajmił afektowanym, teatralnym głosem. Zamówił rum z colą. - Wiecie, wygląda na to, że może się dokopiemy do ropy. Wiercą teraz w kwadracie czwartym, a przez tamtą dziurę można plunąć prawie do Tex-Mex, gdzie mam farmę i swoje sto akrów bawełny. - Zawsze chciałem być nafciarzem - oświadczył Hyman. Lee zmierzył go wzrokiem i pokręcił głową. - Obawiam się, że nic z tego. Widzisz, to nie jest tak, po prostu nie wszyscy się nadają. Po pierwsze, musisz wyglądać jak nafciarz. Nie ma młodych nafciarzy. Nafciarz musi mieć około pięćdziesiątki. Jego skóra jest spękana i pomarszczona jak błoto, które wyschło na słońcu. Zwłaszcza kark musi być pomarszczony, a zmarszczki są zazwyczaj pełne pyłu, który dostał się tam w czasie przeglądania bloków i kwadratów. Nosi gabardynowe spodnie i białą sportową koszulę z krótkimi rękawami. Jego buty są pokryte delikatnym, miałkim pyłem, a wszędzie, dokąd się udaje, towarzyszy mu mały obłok pyłu, wyglądający jak prywatna burza piaskowa. Kiedy masz już powołanie i odpowiedni wygląd, musisz się trochę pokręcić, żeby wydzierżawić ziemię. Zbierasz pięciu czy sześciu ludzi gotowych odstąpić ci swoje tereny pod wiercenia. Idziesz do banku i rozmawiasz z dyrektorem. Mówisz mu mniej więcej tak: "Clem Farris, jeden z najlepszych i najmądrzejszych ludzi w tej dolinie, wchodzi w ten interes na całość. Podobnie Old Man Scranton, Fred Crockly, Roy Spigot i Ted Bane: sami starzy, dobrzy kumple. Niech mi będzie wolno przedstawić kilka faktów. Mógłbym tutaj siedzieć i nadawać przez całe przedpołudnie, zabierając panu czas, ale wiem, że ma pan zwyczaj operować faktami i liczbami. To właśnie chcę panu pokazać". Wychodzisz do samochodu. Kabriolet albo wóz sportowy. Nigdy nie widziałem, żeby nafciarz jeździł sedanem. Sięgasz do tyłu i wyciągasz mapy, olbrzymi plik map ogromnych jak dywany. Rozkładasz je na biurku dyrektora, a wtedy wielkie chmury pyłu wzbijają się i wypełniają bank. Mówisz teraz do dyrektora: "Widzi pan ten kwadrat? To jest Tex-Mex. Otóż tędy biegnie uskok przechodzący przez ziemię Jeda Marvina. Wczoraj, kiedy tam byłem, widziałem się też z Jedem, to dobry, stary kumpel. Nie ma w tej dolinie lepszego człowieka niż Jed Marvin. No więc... Socony wiercił tutaj". Rozkładasz teraz, następne mapy. Przysuwasz drugie biurko i przygniatasz mapy spluwaczkami. "No więc, zrobili suchą dziurę, a ta mapa... - Rozwijasz następną. - Gdyby mógł pan z łaski swojej usiąść na drugim końcu, żeby się nie zwijała, pokażę panu dokładnie, dlaczego to była sucha dziura i dlaczego od początku nie powinni byli tu wiercić. Tu może pan zobaczyć, jak uskok biegnie między studnią artezyjską Jeda a linią Tex-Mex, aż do kwadratu numer cztery. Ten fragment terenu został zbadany po raz ostatni w roku 1922. Sądzę, że zna pan starego kumpla, który przeprowadzał badania. To był Earl Hoot, dobry, stary kumpel. Miał dom w Nacogdoches, ale jego zięć kupił tu ziemię, stare miejsce Brooksów na północ od Tex-Mex, tuż przy granicy z..." W tym momencie dyrektor jest już cały spuchnięty z nudów, pył gromadzi mu się w płucach (nafciarze są naturalnie uodpornieni na pył), więc mówi: "No, skoro to jest dobre dla tych facetów, to myślę, że jest też dobre i dla mnie. Wchodzę w to". W tej sytuacji prawdziwy nafciarz wraca i odgrywa tę samą scenę przed swymi przyszłymi klientami. Potem bierze jakiegoś geologa z Dallas albo z jakiegoś innego miejsca, ten nawija trochę o uskokach, przeciekach, intruzjach, łupkach ilastych i piasku. Potem wybiera miejsce, mniej więcej na ślepo, i zaczynają wiercić. Teraz sprawa wiertacza. Musi to być naprawdę głośna postać. Szuka się go w Boy's Town, w dzielnicach kurew w miastach przygranicznych; znajduje z trzema dziwkami w pokoju pełnym pustych butelek. Twoi kumple rozbijają mu butelkę na głowie, wyciągają na ulicę i otrzeźwiają. On patrzy na plac wiertniczy, spluwa i mówi: "No, to twoja dziura". Kiedy szyb okazuje się suchy, nafciarz mówi: "Tak to już jest. Niektóre dziury są wilgotne, a inne suche jak pizda kurwy w niedzielę". Był taki nafciarz, nazywali go Sucha Dziura Dutton. Dobrze, Allerton, żadnych dowcipów o wazelinie. Sucha Dziura Dutton wywiercił dwadzieścia suchych dziur, zanim się wyleczył. W pikantnym żargonie naftowego bractwa "wyleczyć się" oznacza nieźle zarobić... Wszedł Joe Guidry i Lee zsunął się ze stołka, żeby się przywitać. Miał nadzieję, że Joe poruszy temat pedalstwa, a on będzie mógł zobaczyć reakcję Allertona. Uznał, że nadszedł czas, by Allerton dowiedział się, o co toczy się gra. Dłużej nie można już było rozgrywać tego tak spokojnie. Usiedli do stołu. Ktoś ukradł Guidry'emu radio, buty do konnej jazdy i zegarek. - Mój problem - oświadczył Guidry - polega na tym, że ja lubię ten typ. Lubię tych, którzy mnie okradają. - A twój błąd polega na tym, że sprowadzasz ich do siebie do domu - zaoponował Lee. - Od tego są hotele. - Tu masz rację. Ale zazwyczaj nie stać mnie na hotel. Poza tym, lubię mieć kogoś, kto mi zrobi śniadanie i zamiecie mieszkanie. - Chcesz powiedzieć "wyczyści" mieszkanie. - Nie szkoda mi zegarka ani radia, ale strata butów naprawdę mnie boli. Były symbolem wiecznego piękna i radości. - Guidry pochylił się do przodu i spojrzał na Allertona. - Nie wiem, czy powinienem mówić takie rzeczy w obecności tego juniora. Bez obrazy, mały. - Mów dalej - powiedział Allerton. - Czy mówiłem ci, jak poderwałem gliniarza na służbie? Jest vigilante*, odpowiada za dzielnicę, w której mieszkam. Zawsze kiedy widzi światło w moim oknie, zachodzi na kieliszek rumu. Jakieś pięć nocy temu zastał mnie pijanego i napalonego. Od słowa do słowa, pokazałem mu, jak krowa jadła kapustę... W noc po tym, jak go miałem, przechodzę obok piwiarni na rogu, a on wychodzi borracho* i mówi: "Napij się". - "Nie chcę pić" - odpowiadam. Na to on wyciąga pistola i mówi: - "Napij się". - Odebrałem mu pistola, a on wszedł do knajpy, żeby zadzwonić po posiłki. Musiałem wejść i wyrwać telefon ze ściany. Każą mi teraz za to płacić. Po powrocie do mieszkania, które mieści się na parterze, zobaczyłem, że napisał mydłem na szybie El Puto Gringo*. Zamiast to zetrzeć, zostawiłem. Reklama się opłaca. Pojawiały się kolejne drinki. Allerton poszedł do toalety, a w drodze powrotnej wdał się w rozmowę przy barze. Guidry oskarżał Hymana o to, że będąc pedałem, udaje, że nim nie jest. Lee próbował wyjaśnić Guidry'emu, że Hyman naprawdę nie jest pedałem. - On jest pedałem, a ty nie, Lee. Ty tylko chodzisz i udajesz, że jesteś pedałem, żeby móc się podłączyć do interesu - odparł Guidry. - Komu by zależało na podłączeniu się do twojego starego, zmęczonego interesu? - spytał Lee. Zobaczył, że Allerton rozmawia przy barze z Johnem Dume'em. Dume należał do małej kliki pedałów rezydujących na Campeche w piwiarni "Zielona Latarnia". On sam nie był jawnym pedałem, ale pozostali chłopcy byli głośnymi ciotami i niechętnie widywano ich w "Ship Ahoy". Lee podszedł do baru i zaczął rozmowę z barmanem. Mam nadzieję, że Dume powie mu o mnie, pomyślał. Lee czuł się zawsze niezręcznie, wygłaszając dramatyczną kwestię: "muszę-ci-coś-powie-dzieć". Znał też z krępującego doświadczenia trudności wynikające z niedbałego wyznania: "Wiesz, a tak a propos, jestem pedałem". Czasami nie słyszą dobrze i krzyczą: "Co?" Zdarza się też, że w rozmowie wtrącasz: "Gdybyś był takim pedałem jak ja". A ten drugi ziewa i zmienia temat, a ty nie wiesz, czy zrozumiał, czy nie. Barman mówił: - Więc ona mnie pyta, dlaczego piję. Co jej mogę powiedzieć? Nie wiem dlaczego. Dlaczego waliłeś w kanał? Wiesz dlaczego? Nie ma żadnego wytłumaczenia, ale spróbuj to powiedzieć komuś takiemu jak Jerri. Spróbuj to wyjaśnić jakiejkolwiek kobiecie. - Lee kiwnął głową ze współczuciem. - Ona mnie pyta, dlaczego nie śpisz więcej i nie odżywiasz się lepiej? Nie rozumie, a ja nie potrafię tego wytłumaczyć. Nikt nie potrafi tego wytłumaczyć. Barman odszedł obsłużyć klientów. Dume podszedł do Lee. - Jak ci się podoba? - spytał, wskazując na Allertona butelką z piwem. Allerton stał po przeciwnej stronie sali. Rozmawiał z Mary i szachistą z Peru. - Więc on podszedł do mnie i powiedział: "Myślałem, że jesteś jednym z chłopców z »Zielonej Latarni«". A ja na to: "No bo jestem". Chce, żebym mu pokazał kilka knajp dla ciot. Lee i Allerton poszli obejrzeć Orfeusza Cocteau. W ciemnym kinie Lee poczuł, jak jego ciało wyciąga się ku Allertonowi; ameboidalna, protoplazmatyczna projekcja, napinająca się ślepym pragnieniem, by wejść w ciało drugiego. Pragnieniem oddychania jego płucami, patrzenia jego oczyma, poznania dotyku jego wnętrza i genitaliów. Allerton poruszył się w fotelu. Lee poczuł ostre ukłucie nadwerężenia lub zwichnięcia ducha. Bolały go oczy. Zdjął okulary i przesunął dłonią po przymkniętych powiekach. Kiedy wyszli z kina, Lee był wyczerpany. Szedł wolno, z trudem, i ciągle na coś wpadał. Napięcie sprawiło, że jego głos stał się głuchy. Co pewien czas przykładał dłoń do czoła niezgrabnym, mimowolnym gestem, krzywiąc się z bólu. - Muszę się napić - powiedział. - Tam. - Wskazał bar po drugiej stronie ulicy. Usiedli przy stoliku osłoniętym przepierzeniem; Lee zamówił podwójną tequilę. Allerton chciał rum z colą. Lee natychmiast wychylił tequilę i wsłuchał się w siebie w oczekiwaniu na efekt. Zamówił następną. - Co myślisz o filmie? - spytał Lee. - Niektóre kawałki podobały mi się. - Tak - przytaknął Lee, ściągając usta i wpatrując się w pusty kieliszek. - Mnie też. - Wypowiedział te słowa bardzo wyraźnie, zupełnie jak nauczyciel wymowy. - Cocteau zawsze osiąga niezwykłe, niecodzienne efekty - zaśmiał się Lee. Wpadał w euforię. Wypił połowę drugiej tequili. - Frapująca jest jego zdolność przekazywania mitu w kategoriach współczesnych. - A czy to nieprawda? - spytał Allerton. Poszli na kolację do rosyjskiej restauracji. - A propos - powiedział Lee, przeglądając menu - prawo znowu przyczepiło się do "Ship Ahoy". Obyczajówka. Dwieście pesos. Widziałem ich w komisariacie po ciężkim dniu wymuszania forsy od mieszkańców Okręgu Federalnego. Jeden z gliniarzy powiedział: "O, Gonzales, powinieneś widzieć, co mi się dzisiaj trafiło. O la la, taki kąsek!" A ja mu na to: - "Tak, naciąłeś jakiegoś puto na dwieście pesetas w kiblu na dworcu autobusowym. Znam cię, Hernandez, ciebie i twoje tanie numery. Jesteś najtańszym gliniarzem w Okręgu Federalnym". - I zwrócił się do kelnera: - Hej, Jack. Dos* Martini. Bardzo wytrawne. Seco. l dos porcje szyszki baby. Sabe*? Kelner przytaknął: - To znaczy dwa razy martini i dwie porcje shish kebab. Tak, panowie? - Super, tatusiu... Jak się udał twój wieczór z Dume'em? - Byliśmy w kilku barach pełnych pedałów. W jednym z nich pewien facet poprosił mnie do tańca i złożył mi propozycję. - Poszedłeś z nim? - Nie. - Dume do miły facet. Allerton uśmiechnął się. - Tak, ale to nie jest człowiek, któremu bym się zwierzał z czegoś, co chciałbym zachować dla siebie. - Czy masz na myśli jakąś szczególną niedyskrecję z jego strony? - Szczerze mówiąc - tak. - Rozumiem - powiedział Lee i pomyślał, że Dume zawsze strzela celnie. Kelner postawił na stole dwa kieliszki martini. Lee uniósł swój do świecy, przyglądając mu się z niesmakiem. - Nieuchronnie wodniste martini z rozkładającą się oliwką - stwierdził. Lee kupił los na loterii od dziesięcioletniego chłopca, który wbiegł do środka, kiedy kelner zniknął w kuchni. Chłopiec miał widocznie stałą rolę w jednoaktówce pod tytułem "Ostatni kupon". Lee zapłacił mu bez wahania, jak pijany Amerykanin. - Idź i kup sobie trochę marihuany, synku - powiedział. Chłopiec uśmiechnął się i skierował do wyjścia. - Wróć tu za pięć lat zarobić łatwe pięć pesos - zawołał za nim Lee. Allerton uśmiechnął się. Dzięki Bogu, pomyślał Lee, nie będę musiał walczyć z drobnomieszczańską moralnością. - Proszę bardzo - powiedział kelner, stawiając kebab na stole. Lee zamówił dwa kieliszki czerwonego wina. - A więc Dume powiedział ci o moich... hmm... skłonnościach? - spytał gwałtownie. - Tak - odparł Allerton z pełnymi ustami. - To przekleństwo. Pokutuje w naszej rodzinie od wielu pokoleń. Wszyscy Lee zawsze byli zboczeńcami. Nigdy nie zapomnę uczucia nieopisanego przerażenia, które zmroziło mi limfę w gruczołach, to znaczy, oczywiście, limfę w gruczołach limfatycznych, kiedy mój mózg poraziły te fatalne słowa: jestem homoseksualistą. Pomyślałem o umalowanych, wdzięczących się odtwórcach kobiecych ról, o facetach, których widziałem w pewnym nocnym klubie w Baltimore. Czyżby to było możliwe, żebym był jedną z tych podludzkich istot? Chodziłem ulicami otumaniony, jak człowiek z lekkim wstrząsem mózgu. Chwileczkę, doktorze Kildare, to nie pańska rola, pomyślałem. Równie dobrze mógłbym unicestwić sam siebie, kładąc kres istnieniu, które wydawało się nie oferować niczego poza groteskową nędzą i poniżeniem. Myślałem, że szlachetniej będzie umrzeć jako człowiek, niż żyć jako potwór seksualny. Ale stara, mądra ciota, nazywaliśmy go Bobo, nauczyła mnie, że moim obowiązkiem jest żyć i dumnie dźwigać swój ciężar, aby wszyscy mogli go zobaczyć. Trzeba pokonać uprzedzenia, ignorancję i nienawiść za pomocą wiedzy, szczerości i miłości. Ilekroć jesteś zagrożony czyjąś wrogą obecnością, wypuszczasz gęstą chmurę miłości, tak jak mątwa wytryskuje atrament... Biednego Bobo spotkał marny koniec. Jechał hispano-suizą Duca de Ventre, kiedy pękły mu hemoroidy; krew chlusnęła z samochodu i obryzgała tylne koła. Po Bobo została pusta powłoka siedząca na obiciu z żyrafiej skóry. Z potwornym chlupotem poleciały nawet oczy i mózg. Duc powiedział, że zabierze ze sobą ten chlupot do grobu... Poznałem wtedy sens samotności. Słowa Bobo dotarły do mnie z zaświatów. Głoski szczelinowe trzeszczały delikatnie, kiedy mówił: "Nikt nie jest naprawdę sam. Jesteś częścią wszystkiego, co żyje". Trudność polega na tym, żeby przekonać kogoś, że naprawdę jest częścią ciebie, więc skoro tak, to co jest, do cholery? My, części, powinniśmy współpracować. Racja? Lee przerwał i spojrzał w zadumie na Allertona. Do czego właściwie doszedłem z tym dzieciakiem, pomyślał. Allerton słuchał go grzecznie, uśmiechając się w przerwach. - Allerton, chodzi mi o to, że obaj jesteśmy częściami ogromnej całości. Nie ma sensu z tym walczyć. Lee zaczynał być zmęczony swoją rolą. Rozejrzał się niespokojnie w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, na które mógłby ją odłożyć. - Czy ciebie te speluny dla ciot nie przygnębiają? Tutejsze bary dla pedałów nie mogą się oczywiście równać z pedalskimi knajpami w Stanach. - Nic o tym nie wiem - odparł Allerton. - Nigdy nie byłem w żadnych knajpach dla pedałów oprócz tych, do których zabrał mnie Dume. Myślę, że jedne i drugie mają swoje dobre strony. - Naprawdę nie byłeś? - Nie, nigdy. Lee zapłacił i wyszli na ulicę. Noc była zimna. Sierp księżyca świecił na niebie jasną zielenią. Spacerowali bez celu. - Może pójdziemy do mnie napić się czegoś. Mam trochę brandy. - Dobra - zgodził się Allerton. - Napijmy się napoleona. To taka całkiem bezpretensjonalna, mała brandy, rozumiesz. Nic z tych turystycznych syropów z efektami aromatycznymi, odwołującymi się do masowych upodobań. Moja brandy nie potrzebuje tandetnych chwytów, żeby zaszokować i zniewolić podniebienie. Chodź. - Lee przywołał taksówkę. - Trzy pesos do Insurgentes i Monterrey - powiedział Lee kierowcy swoim okropnym hiszpańskim. Kierowca odparł, że chce cztery. Lee machnął ręką na znak, że rezygnuje. Kierowca zamruczał coś i otworzył drzwi. Kiedy siedzieli w środku, Lee zwrócił się do Allertona: - Ten człowiek najwyraźniej ma jakieś wywrotowe myśli. Wiesz, kiedy byłem w Princeton, największym krzykiem mody był komunizm. Jeśli opowiadałeś się za własnością prywatną i społeczeństwem klasowym, oznaczało to, że albo jesteś głupim chamem, albo wysoko postawionym episkopalnym pederastą. Ustrzegłem się jednak przed tą zarazą, to znaczy, oczywiście, przed komunizmem. - Aquí*. - Lee dał trzy pesos kierowcy, który pomruczał jeszcze trochę, po czym ruszył ostro. - Czasami mam wrażenie, że oni nas nie lubią - powiedział Allerton. - Nie mam nic przeciwko temu, że ludzie mnie nie lubią - odparł Lee. - Pytanie brzmi: Co mogą w związku z tym zrobić? W chwili obecnej - najwyraźniej nic. Nie mają zielonego światła. Na przykład ten kierowca nienawidzi gringo. Ale jeśli kogoś zabije, a jest to bardzo możliwe, nie będzie to Amerykanin. Będzie to inny Meksykanin. Być może jego bliski przyjaciel. Przyjaciele są mniej przerażający niż obcy. Lee otworzył drzwi mieszkania i zapalił światło. Wewnątrz panował beznadziejny bałagan. Tu i ówdzie widać było ślady podejmowania prób ułożenia rzeczy w sterty. Nie wyglądało na to, że ktoś tu mieszka. Na ścianach nie było obrazów, nigdzie żadnych ozdób. Najwyraźniej żaden mebel nie należał do Lee. A jednak jego obecność przenikała wszystko. W przewieszonym przez oparcie krzesła płaszczu, w kapeluszu leżącym na stole można było natychmiast rozpoznać przedmioty należące do niego. - Zrobię ci drinka. - Lee przyniósł z kuchni dwa kieliszki i nalał do każdego po pięć centymetrów meksykańskiej brandy. Allerton spróbował. - Dobry Boże! Napoleon musiał chyba do tego naszczać. - Tego się obawiałem. Niewykształcone podniebienie. Twoje pokolenie nigdy nie zaznało tych przyjemności, jakie są udziałem nielicznych dzięki zdyscyplinowanemu podniebieniu. Lee pociągnął długi łyk. Podjął próbę ekstatycznego "aach", powąchał brandy i zaczął kaszleć. - To jest paskudne - przyznał, kiedy odzyskał mowę. - Ale i tak lepsze niż brandy kalifornijska. Ten smak przypomina koniak. Zapadła długotrwała cisza. Allerton siedział na kanapie z głową przechyloną do tyłu. Oczy miał przymknięte. - Czy mogę ci pokazać mieszkanie? - spytał Lee wstając. - Tutaj jest sypialnia. Allerton podniósł się powoli. Weszli do sypialni, Allerton położył się na łóżku i zapalił papierosa. Lee usiadł na jedynym krześle, jakie się tu znajdowało. - Jeszcze brandy? - spytał. Allerton skinął głową. Lee usiadł na brzegu łóżka, napełnił szklankę i podał mu. Dotknął jego swetra. - Ładna rzecz, kochany - powiedział. - To nie jest meksykańskie. - Kupiłem w Szkocji - odpowiedział Allerton. Nieoczekiwanie odbiło mu się, wstał i popędził do łazienki. Lee stanął w drzwiach. - Niedobrze - rzekł. - Co się mogło stać? Nie piłeś przecież dużo... - Nalał wody do szklanki i dał Allertonowi. - Teraz już lepiej? - zapytał. - Tak sądzę. - Allerton znowu położył się na łóżku. Lee wyciągnął rękę, dotknął ucha Allertona i pogłaskał po policzku. Allerton uniósł się, przykrył dłonią rękę Lee i uścisnął. - Zdejmijmy ten sweter. - Dobra - odparł Allerton. Zdjął sweter i znowu się położył. Lee zdjął buty i koszulę. Rozpiął koszulę Allertona i przesunął dłonią w dół, wzdłuż żeber i brzucha, który skurczył się pod jego palcami. - Boże, ale jesteś chudy - powiedział. - No nie jestem zbyt potężny. Lee zdjął mu buty i skarpetki, rozluźnił pasek i rozpiął guziki. Allerton uniósł biodra, a Lee zsunął mu spodnie i kalesony. Rozebrał się i położył. Allerton zareagował bez wrogości czy obrzydzenia, ale Lee ujrzał w jego oczach dziwną rezerwę, bezosobowy spokój zwierzęcia czy dziecka. Później, kiedy leżeli obok siebie, paląc papierosy, Lee powiedział: - Powiedziałeś, że zastawiłeś w lombardzie aparat fotograficzny i możesz go wkrótce stracić? - Pomyślał, że może to nietakt poruszać ów temat w takiej chwili, ale zdecydował, że Allerton nie jest typem człowieka, który się może obrazić. - Tak. Jest zastawiony za czterysta pesos. Termin upływa w najbliższą środę. - Dobra, pójdziemy tam jutro i wykupimy. Allerton uniósł znad prześcieradła gołe ramię i powiedział: - W porządku. Rozdział 4 W piątkową noc Allerton poszedł do pracy. Zastępował chłopaka, z którym wynajmował pokój. Był korektorem w angielskiej gazecie. W sobotę wieczorem Lee spotkał się z Allertonem w barze "Cuba". Wnętrze przypominało scenografię do surrealistycznego baletu. Ściany pokryte były freskami przedstawiającymi podwodną scenerię. Rusałki i trytony w wyszukanych układach ze złotymi rybkami gapiły się martwo na klientów, z wyrazem konsternacji biernego homoseksualisty. Nawet ryby wyglądały na przeniknięte trwogą i apatią. Rezultat był niepokojący. Odnosiło się wrażenie, że te androgyniczne stworzenia są przestraszone czymś, co zaczajone jest za klientami lub tuż obok nich. Goście czuli się zazwyczaj niezręcznie z powodu tej sugestii i większość wynosiła się gdzie indziej. Allerton był jakby trochę markotny i Lee denerwował się, zanim nie postawił na stole dwóch kieliszków martini. - Wiesz, Allerton... - odezwał się po długiej chwili milczenia. Allerton mruczał coś pod nosem, bębniąc palcami po stole i niespokojnie rozglądając się wkoło. Ten mały cwaniak robi się trochę za mądry, pomyślał Lee. Wie, że w żaden sposób nie jestem w stanie ukarać go za obojętność i bezczelność. - W Meksyku są najbardziej niefachowi krawcy, z jakimi zetknąłem się w trakcie swoich podróży. Czy zamawiałeś coś u nich? - Lee spojrzał z dezaprobatą na zniszczone ubranie Allertona. Jeśli chodzi o ubiór, Allerton był równie niedbały jak Lee. - Najwyraźniej nie. Pójdź do tego krawca, z którym ja się męczę. Prosta robota. Kupiłem parę gotowych spodni. Nigdy nie tracę czasu na branie miary. Obaj zmieścilibyśmy się w te spodnie. - To wyglądałoby nieprzyzwoicie - odparł Allerton. - Ludzie myśleliby, że jesteśmy syjamskimi braćmi. Czy opowiadałem ci o tym bracie syjamskim, który wydał brata policji, żeby wyciągnąć go z ćpania? Ale wracając do krawca. Oprócz tych spodni zamówiłem jeszcze drugą parę. Powiedziałem mu, że te spodnie są za duże i że chcę, żeby zostały zwężone do odpowiednich rozmiarów. Obiecał to zrobić w ciągu dwóch dni. To było ponad dwa miesiące temu. Za każdym razem, kiedy przychodzę po spodnie, słyszę: Manana. Más tarde. Ahora. Ahorita. Todavía no* Jeszcze nie. Wczoraj straciłem cierpliwość do tego ahora. Powiedziałem mu: "Dawaj moje spodnie, niezależnie od tego, czy są gotowe, czy nie". Były rozcięte wzdłuż szwów. "Przez dwa miesiące zdążyłeś je tylko wypatroszyć?" - zapytałem go. Wziąłem je do innego krawca i poleciłem: "Zaszyj je". - Lee zwrócił się do Allertona: - Jesteś głodny? - Wiesz, tak. - Co powiesz na domowy stek Pata? - Dobry pomysł. Pat robił doskonałe steki. Lee lubił to miejsce, bo nigdy nie było tam tłoku. Kiedy przyszli, zamówił podwójne wytrawne martini. Allerton pił rum z colą. Lee zaczął mówić o telepatii. - Wiem, że telepatia jest faktem, bo sam jej doświadczyłem. Nie mam ochoty tego udowadniać, ani w ogóle udowadniać czegokolwiek komukolwiek. Interesuje mnie tylko, jak mógłbym to wykorzystać. W Ameryce Południowej, u źródeł Amazonki, występuje roślina o nazwie yage, która podobno zwiększa wrażliwość telepatyczną. Czarownicy używają jej do swojej pracy. Pewien kolumbijski naukowiec, którego nazwisko wyleciało mi z głowy, wyodrębnił z yage narkotyk, który nazwał telepatyną. Czytałem o tym w pewnym czasopiśmie. Później czytałem inny artykuł. Rosjanie używają yage w doświadczeniach przeprowadzanych na więźniach w obozach pracy. Wygląda na to, że chcą wywołać w ludziach stan automatycznego posłuszeństwa, a docelowo, oczywiście, osiągnąć kontrolę myśli. Najprostsze sterowanie. Żadnej machiny wojskowej, żadnych przemówień, żadnej gry; poruszasz się po prostu wewnątrz czyjejś psychiki i wydajesz rozkazy. Mam teorię, że kapłani Majów wypracowali rodzaj jednostronnej telepatii, by nakłonić chłopów do pracy. Taki interes zawsze w końcu upada, ponieważ telepatia nie jest z natury rzeczy układem jednostronnym, ani w ogóle układem zawierającym nadawcę i odbiorcę. Obecnie Amerykanie eksperymentują z yage, chyba że są jeszcze głupsi, niż myślę. Yage może być środkiem do pogłębienia wiedzy o telepatii. Wszystko, co można osiągnąć drogą chemiczną, można też osiągnąć innymi drogami. - Lee spostrzegł, że Allerton nie okazuje zbytniego zainteresowania i zmienił temat. - Czy czytałeś o starym Żydzie, który usiłował przemycić dziesięć funtów złota zaszytych w płaszczu? - Nie. I co się stało? - Złapali go na lotnisku, kiedy wybierał się na Kubę. Słyszałem, że na lotniskach mają rodzaj wykrywacza, który dzwoni, kiedy ktoś ma przy sobie dużą ilość metalu. Czytałem więc w gazecie, że kiedy przeszukali tego Żyda i znaleźli złoto, wielu cudzoziemców o żydowskim wyglądzie zajrzało do środka przez okno. Byli w stanie wielkiego podniecenia -"Oj, gefilte fisz! Złapali Abiego!" - W czasach rzymskich Żydzi powstali, zdaje się, że to było w Jerozolimie, i zabili pięćdziesiąt tysięcy Rzymian. Żydowskie samice, to znaczy młode żydowskie damy - muszę uważać, żebym nie został oskarżony o antysemityzm - wykonały striptiz, owinąwszy się uprzednio w jelita Rzymian. A skoro mowa o jelitach, to czy opowiadałem ci o moim przyjacielu, Reggie'em? To bohater brytyjskiego wywiadu, choć nie sławiono go w pieśniach. Stracił na służbie dupę i trzy metry jelit. Przez wiele lat żył w przebraniu arabskiego chłopca, znanego w centrali jako "Numer 69". To były jednak pobożne życzenia, bo Arabowie ładują wyłącznie w jedną stronę. No i przyplątała mu się rzadka choroba orientalna i biedny Reggie stracił dużą część flaczków. Za Boga i Ojczyznę, co? Nie chciał żadnych przemówień, żadnych medali. Wystarczyło mu, że wie, za jaką sprawę służył. Pomyśl o tych latach cierpliwych oczekiwań, aż kolejny fragment układanki wpasuje się w swoje miejsce. Nigdy nie mówi się o agentach w rodzaju Reggie'ego, ale to ich informacje, zdobywane w bólu i wśród niebezpieczeństw, pozwalają jakiemuś generałowi z linii frontu ułożyć plan błyskotliwej kontrofensywy i udekorować pierś medalami. Na przykład to właśnie Reggie pierwszy odgadł, że wrogowi kończy się paliwo, kiedy wyczerpał im się zapas żelu nawilżającego. To było tylko jedno z jego mistrzowskich posunięć. Co byś powiedział na stek T-bone na dwóch? - Dobra. - Niedosmażony? - Na pół niedosmażony. Lee przeglądał menu. - Jest tu "pieczona Alaska" - oznajmił. - Jadłeś to kiedyś? - Nie. - Naprawdę dobre. Na zewnątrz gorące, w środku zimne. - Pewnie dlatego nazywają to "pieczoną Alaską". - Mam pomysł na nową potrawę. Bierze się żywą świnię i wrzuca do bardzo gorącego pieca, tak żeby upiekła się na zewnątrz, a kiedy się ją przetnie, w środku będzie żywa i drgająca. Albo, jeśli organizujemy dramatyczną knajpę, to kwicząca świnia oblana płonącą brandy wybiega z kuchni i zdycha tuż przy twoim krześle. Możesz sięgnąć, oderwać chrupiące, trzeszczące uszy i pogryzać je do koktailu... Na zewnątrz rozciągało się miasto spowite w fioletową mgłę. Wiał ciepły, wiosenny wiatr. Wracali przez park do mieszkania Lee, zatrzymując się czasem, przytulając się i śmiejąc. Jakiś Meksykanin rzucił: - Cambrones*. - Chinga tu madre* - zawołał za nim Lee i dodał po angielsku: - Przyjeżdżam tu, do twojego małego, zaszczanego kraju, wydaję swoje gitne amerykańskie dolary i co? Obraża się mnie w publicznym miejscu! Meksykanin odwrócił się i zawahał. Lee rozpiął płaszcz i wetknął kciuk pod rewolwer wetknięty za pas. Meksykanin poszedł dalej. - Któregoś dnia nie odejdą - powiedział Lee. W mieszkaniu wypili trochę brandy. Lee objął Allertona ramieniem. - No, skoro nalegasz - powiedział Allerton. W niedzielę Allerton był na kolacji u Lee. Lee przygotował kurze wątróbki, ponieważ Allerton zawsze chciał zamówić w restauracji kurze wątróbki, a zazwyczaj są tam nieświeże. Potem Lee chciał się kochać z Allertonem, ale ten odtrącił go i powiedział, że chce teraz iść do "Ship Ahoy" na rum z colą. Lee zgasił światło i zanim wyszli, objął kochanka. Allerton był sztywny z wściekłości. Po przyjściu do "Ship Ahoy" Lee poszedł do baru i zamówił dwa rumy z colą. - Zrób ekstramocne - polecił barmanowi. Allerton siedział przy stoliku z Mary. Lee przyniósł mu koktail, potem dosiadł się do Joego Guidry'ego. Guidry był z młodym mężczyzną, który właśnie opowiadał, jak leczył go wojskowy psychiatra. - No i czego dowiedziałeś się od swego psychiatry? - spytał Guidry kłótliwie, agresywnym tonem. - Dowiedziałem się, że mam kompleks Edypa. Dowiedziałem się, że kocham swoją matkę. - Przecież każdy człowiek kocha swoją matkę, synu - odparł Guidry. - Chodzi o to, że kocham moją matkę fizycznie. - Nie wierzę w to, synu - rzekł Guidry. Lee wydało się to zabawne i wybuchnął śmiechem. - Słyszałem, że Jim Cochan wrócił do Stanów - oznajmił Guidry. - Ma zamiar pracować na Alasce. - Dzięki Bogu, że jestem dżentelmenem niezależnym finansowo i nie muszę się narażać na bezlitosne warunki podbiegunowe - oświadczył Lee. - A propos, czy poznałeś żonę Jima, Alice? Mój Boże, to amerykańska kurwa, która nie popuści. Nigdy jeszcze nie spotkałem kogoś, kto by się z nią równał. Jim nie ma żadnego przyjaciela, którego mógłby przyprowadzić do domu. Nie trzeba dodawać, że moja chata to dla Jima teren zakazany i zawsze, kiedy do mnie przychodzi, ma wzrok ściganego dezertera. Nie wiem, dlaczego Amerykanie tolerują takie gówno ze strony kobiet. Nie jestem oczywiście specjalistą od ciała kobiecego, ale Alice ma wypisane na całej swojej kościstej, nieapetycznej powłoce: "Beznadziejna w łóżku". - Wiesz, Lee, jesteś bardzo nieprzyjemny dzisiejszego wieczora - powiedział Guidry. - Nie bez powodu. Czy opowiadałem ci o facecie imieniem Wigg? To amerykański cwaniak, ćpun, który podobno gra na skrzypcach. Regularny oszust; pomimo że ma złoto, zawsze ściąga herę i mówi: "Nie, nie chcę kupować. Chcę tylko pół działki". Ten koleś wyczerpał już u mnie swój kredyt. Jeździ nowym chryslerem za trzy tysiące dolarów i jest zbyt skąpy, żeby kupić sobie towar. Kim ja jestem, na miłość boską, Ćpuńskim Towarzystwem Dobroczynnym? Ten Wigg to szczyt ohydy. - To twój fagas? - spytał Guidry, co najwyraźniej zaszokowało jego młodego przyjaciela. - Nawet nie. Mam większą rybę do usmażenia - odparł Lee. Spojrzał na Allertona, który śmiał się z czegoś, co powiedziała Mary. - Rzeczywiście ryba - zażartował Guidry. - Zimna, śliska i trudna do złapania. Rozdział 5 Lee umówił się z Allertonem w poniedziałek na jedenastą. Mieli pójść do lombardu i wykupić aparat. Lee przyszedł do Allertona i obudził go punktualnie o jedenastej. Allerton był ponury. Przez moment wyglądało na to, że znowu chce zasnąć. - Wstajesz wreszcie, czy... - zniecierpliwił się w końcu Lee. Allerton otworzył oczy i zamrugał nimi. - Wstaję - odparł. Lee usiadł i zaczął czytać gazetę, zwracając uwagę na to, żeby nie patrzeć, jak Allerton się ubiera. Usiłował kontrolować swój gniew i złość, a ten wysiłek go wyczerpywał. Coś, jak gdyby ciężka kotwica, zwalniało ruch i myśli. Jego twarz była sztywna, głos głuchy. Napięcie utrzymywało się przez całe śniadanie. Allerton pił w milczeniu sok pomidorowy. Wykupienie aparatu zajęło im cały dzień. Allerton zgubił kwit. Urzędnicy kręcili głowami i czekając, aż znajdzie, bębnili palcami po stole. Lee wyciągnął dodatkowe dwieście pesos. W sumie zapłacił czterysta pesos plus odsetki i rozmaite opłaty. Wręczył aparat Allertonowi, który wziął go bez słowa. W milczeniu wrócili do "Ship Ahoy". Lee wszedł i zamówił drinka. Allerton zniknął. Wrócił po godzinie i usiadł obok Lee. - Co powiesz na kolację? - spytał Lee. - Nie. Myślę, że dziś w nocy będę pracował - odparł Allerton. Lee był zgnębiony i rozbity. Ciepło i wesołość sobotniej nocy przepadły, a on nie wiedział dlaczego. W każdym związku, czy to była miłość, czy przyjaźń, Lee starał się ustawić kontakt na intuicyjnym, niewerbalnym poziomie; cicha wymiana myśli i uczuć. Teraz Allerton raptownie zerwał tę nić i Lee odczuwał fizyczny ból, jakby część jego ciała, wysunięta na próbę w kierunku drugiego człowieka, została odrąbana, a on patrzy zszokowany, nie dowierzając, na krwawiący kikut. - Podobnie jak administracja Wallace'a, będę subsydiował brak produkcji. Zapłacę ci dwadzieścia pesos za to, żebyś dziś w nocy nie pracował - zaproponował Lee. Już miał zacząć rozbudowywać ten pomysł, kiedy powstrzymał go chłód ze strony Allertona. Umilkł zaszokowany, patrząc na chłopca oczyma pełnymi bólu. Allerton był nerwowy i zirytowany, bębnił palcami po stole i rozglądał się dokoła. Nie rozumiał, dlaczego Lee go denerwuje. - Co powiesz na drinka? - zaproponował Lee. - Nie, nie teraz. Poza tym muszę już iść. Lee wstał gwałtownie. - No to na razie. Do jutra. - Tak. Dobranoc. Allerton zostawił Lee, który stał nieruchomo, próbując ułożyć jakiś plan, powstrzymać go od odejścia, umówić się na następny dzień, żeby choć trochę złagodzić ból. Allerton odszedł. Lee wyciągnął rękę i dotknął oparcia krzesła. Oparł się na nim jak człowiek osłabiony chorobą. Wbił wzrok w stół, jego myśli były powolne, jak gdyby było mu zimno. Barman postawił przed nim kanapkę. - Co? - spytał Lee. - Co to jest? - Kanapka, którą zamówiłeś. - A, tak. - Lee zjadł kilka kęsów i popił wodą. - Dopisz do mojego rachunku, Joe - krzyknął do barmana. Wstał i wyszedł. Szedł powoli. Kilkakrotnie opierał się o drzewa, wpatrując się w ziemię, jakby bolał go brzuch. W domu zdjął płaszcz, buty i usiadł na łóżku. Rozbolało go gardło, oczy mu zwilgotniały i padł na łóżko, szlochając spazmatycznie. Podciągnął kolana i zakrył twarz dłońmi. Z nadejściem świtu odwrócił się na plecy i wyprostował. Przestał szlochać, a jego twarz wypogodziła się w świetle poranka. Lee obudził się koło południa i długo siedział na krawędzi łóżka, trzymając but w dłoni. Potem umył twarz, założył płaszcz i wyszedł. Skierował się do Zocalo i spacerował przez kilka godzin. Miał wyschnięte usta. Wszedł do chińskiej restauracji, usiadł przy stoliku w zacisznym miejscu i zamówił colę. Teraz, kiedy siedział i nic go nie rozpraszało, ogarnął go smutek i rozgoryczenie. Myślał o tym, co się właściwie stało. Musiał spojrzeć prawdzie w oczy. Allerton nie był pedałem na tyle, żeby wejść w związek oparty na wzajemnych zależnościach. Uczucie, jakim darzył go Lee, irytowało go. Podobnie jak wielu ludzi nie mających nic do roboty, nie mógł ścierpieć, gdy ktoś rościł sobie prawo do jego czasu. Nie miał bliskich przyjaciół. Nie lubił umawiać się konkretnie. Nie lubił odczuwać, że ktokolwiek czegoś po nim oczekuje. Chciał, w miarę możliwości, żyć bez nacisków z zewnątrz. Poczuł się dotknięty tym, że Lee zapłacił za jego aparat, że został "wciągnięty w lewy interes" i zobowiązany do wdzięczności wbrew własnej woli. Allerton nie uznawał przyjaciół dających prezenty za sześćset pesos i nie czuł się dobrze, wykorzystując Lee. Ale nie zrobił nic, żeby wyjaśnić sytuację. Nie chciał dostrzec sprzeczności w tym, że równocześnie przyjął przysługę i był nią urażony. Lee zrozumiał, że jest w stanie dostroić się do punktu widzenia Allertona, chociaż sprawiłoby mu to ból. Musiał zdać sobie sprawę z bezmiaru jego obojętności. Lubiłem go i pragnąłem, żeby on mnie lubił, myślał Lee, nie chciałem niczego kupować. Muszę wyjechać z miasta, postanowił. Pojechać gdzieś. Na przykład do Panamy albo Ameryki Południowej. Poszedł na dworzec sprawdzić, kiedy odjeżdża najbliższy pociąg od Veracruz. Odjeżdżał w nocy, ale Lee nie kupił biletu. Na myśl o samotnej podróży do obcego kraju, gdzie będzie z dala od Allertona, ogarnęło go uczucie zimna i opuszczenia. Pojechał taksówką do "Ship Ahoy". Allertona tam nie było; Lee siedział przez trzy godziny przy barze i pił. Wreszcie Allerton zajrzał przez drzwi, zamachał niezdecydowanie do Lee i poszedł z Mary na górę. Lee wiedział, że prawdopodobnie poszli do właściciela "Ship Ahoy", gdzie często jadali obiady. Poszedł na górę do Toma Westona. Zastał tam Mary i Allertona. Lee usiadł i starał się zrozumieć, o co chodzi Allertonowi, ale był zbyt pijany, żeby wymyślić coś sensownego. Jego próby prowadzenia zwykłej, żartobliwej konwersacji były żałosne. Musiał widocznie zasnąć. Mary i Allerton odeszli. Tom Weston przyniósł mu trochę gorącej kawy. Lee wypił, po czym wstał i potykając się wyszedł. Był zupełnie wyczerpany. Spał do rana. Sceny tego chaotycznego, pijanego miesiąca przesuwały się przed jego oczyma. Była tam twarz, której Lee nie poznawał. Ładny chłopiec o bursztynowych oczach i pięknych, prostych, czarnych brwiach. Widział siebie, jak prosi kogoś, kogo ledwo zna, żeby postawił mu piwo w barze na Insurgentes. Tamten odmówił mu w paskudny sposób. Zobaczył siebie, jak wyjmuje rewolwer, żeby obronić się przed napastnikiem, który szedł za nim od baru zdzierusów na Coahuila i próbował go obrobić. Czuł przyjazne, uspokajające dłonie ludzi, którzy pomogli mu dojść do domu. - Spokojnie, Bill. - Stał tam jego przyjaciel z dzieciństwa, Rollins, ze swoim psem myśliwskim, mocny i męski. Carl biegnący do tramwaju. Moor ze swoim ohydnym, złośliwym uśmiechem. Twarze zlały się w jedno w tym koszmarze, dziwne postaci mówiły do niego rzeczy, których nie rozumiał, wreszcie wszystko znikło. Lee wstał, ogolił się i poczuł się lepiej. Okazało się, że jest w stanie zjeść grzankę i wypić trochę kawy. Zapalił papierosa. Przeczytał gazetę, próbując nie myśleć o Allertonie. Potem poszedł do miasta i przejrzał sklepy z bronią. Za dwieście pesos kupił 32-20 w doskonałym stanie, z numerem seryjnym poniżej trzystu tysięcy. W Stanach kosztowałby co najmniej sto dolarów. Wszedł do amerykańskiej księgarni i kupił książkę o szachach. Wziął ją do Chapultepec, usiadł w kawiarni przy lagunie i zaczął czytać. Dokładnie na wprost niego była wyspa, na której rósł ogromny cyprys. Na gałęziach siedziały setki sępów. Lee zastanawiał się, co jedzą. Rzucił w tamtą stronę kawałek chleba: sępy nie zareagowały. Lee interesował się teorią gier i strategią zachowań przypadkowych. Tak jak przypuszczał, szachy wykluczają element szczęścia i usiłują wyeliminować nieprzewidywalny czynnik ludzki. Gdyby można było całkowicie zrozumieć mechanizm tej gry, wynik byłby znany już po pierwszym posunięciu. Gra dla myślących maszyn, pomyślał Lee. Czytał dalej, uśmiechając się od czasu do czasu. Wreszcie wstał, wrzucił książkę do laguny i odszedł. Lee od początku wiedział, że związek z Allertonem nie przyniesie mu tego, czego pragnął. Wymowa faktów była bezlitosna. Jednak nie mógł się poddać. A może uda mi się coś zmienić, pomyślał. Był gotów podjąć każde ryzyko, każde, nawet radykalne działanie. Lee - jak święty albo jak ścigany przestępca, nie mający nic do stracenia - przezwyciężył pragnienia nieznośnego, starzejącego się, przerażonego ciała. Wziął taksówkę i pojechał do "Ship Ahoy". Allerton stał w słońcu przed knajpą, mrugając powiekami. Lee spojrzał na niego i uśmiechnął się. Allerton odwzajemnił uśmiech. - Jak się masz? - Jestem śpiący. Dopiero wstałem. - Ziewnął i ruszył w stronę "Ship Ahoy". Machnął ręką. - Na razie. - Usiadł przy barze i zamówił sok pomidorowy. Lee wszedł, usiadł obok niego i zamówił podwójny rum z colą. Allerton wstał i dosiadł się do stolika Toma Westona. Zawołał do barmana: - Przynieś tu ten sok pomidorowy, dobrze, Joe? Lee usiadł obok Allertona. Tom Weston zbierał się do wyjścia. Allerton wyszedł za nim, po czym wrócił, usiadł w drugiej sali i zabrał się do czytania gazet. Weszła Mary i usiadła obok niego. Rozmawiali parę minut, a potem rozstawili figury szachowe. Lee wypił trzy drinki. Podszedł i przysunął krzesło do stolika, przy którym Mary i Allerton grali w szachy. - Sie macie - powiedział. - Mogę pokibicować? Mary podniosła rozdrażniony wzrok, ale uśmiechnęła się, napotkawszy mocne i zuchwałe spojrzenie Lee. - Czytałem o szachach. Wymyślili je Arabowie - i wcale się temu nie dziwię. Nikt nie potrafi siedzieć tak jak Arab. Klasyczna arabska partia szachów była po prostu konkursem siedzenia. Kiedy obaj gracze umierali z głodu, partia kończyła się patem. - Lee przerwał i pociągnął długi łyk. - W okresie baroku powszechnie przyjęła się praktyka nękania przeciwnika za pomocą rozmaitych irytujących czynności. Niektórzy gracze korzystali z nitki do czyszczenia zębów, inni wyłamywali palce i puszczali bańki ze śliny. Stosowano coraz to nowe techniki. W roku 1917 podczas meczu w Bagdadzie Arab Arachnid Khayam pokonał niemieckiego mistrza Kurta Schlemiela* mrucząc: "Ja Zostanę, Kiedy Ciebie Zabraknie" - czterdzieści tysięcy razy, za każdym razem wyciągając rękę do szachownicy, jakby miał zamiar zrobić ruch. W końcu Schlemiel dostał ataku konwulsji. Czy mieliście okazję widzieć spektakl włoskiego mistrza Tetrazziniego? - Lee podał Mary ogień. - Celowo mówię "spektakl", ponieważ był to wielki showman i, jak wszyscy showmani, uciekał się nie tylko do hochsztaplerki, lecz także do zwykłych oszustw. Czasami puszczał zasłony dymne, żeby ukryć swoje manewry przed wzrokiem przeciwnika; chodzi mi oczywiście o prawdziwe zasłony dymne. Miał oddział tresowanych kretynów, którzy na dany znak wbiegali i zjadali figury. Kiedy klęska zaglądała mu w oczy, a działo się to często, ponieważ nie miał pojęcia o szachach, poza samymi regułami, a nawet tych nie był pewien - skakał do góry, wrzeszcząc: "Ty tani sukinsynu! Widziałem, jak schowałeś królową!" i walił pękniętą filiżanką w twarz przeciwnika. W 1922 wywieziono go z Pragi na wozie drabiniastym. Później widziałem Tetrazziniego w Górnej Ubandze. Zupełny wrak. Handlował lewymi kondomami. Był to rok zarazy bydlęcej i wszystko padało, nawet hieny. Lee przerwał. Gadał teraz jak nakręcony. Wprawdzie sam nie był pewien, co powie za chwilę, ale z doświadczenia wiedział, że lada moment monolog zacznie się robić wulgarny. Spojrzał na Mary. Wymienili z Allertonem znaczące spojrzenia. To jakiś kod, miłosny, zdecydował Lee, mówi mu teraz, że zaraz muszą wyjść. Allerton wstał, oznajmiając, że musi się ostrzyc przed pracą. Oboje wyszli, a Lee został w barze sam, ciągnąc dalej swój monolog. - Pracowałem jako adiutant generała von Klutcha. Był bardzo wymagający. Trudno go było zadowolić. Zrezygnowałem po pierwszym tygodniu. Mieliśmy w koszarach powiedzonko: "Nigdy nie oddawaj staremu Klutchowi flanki". Nie mogłem już znieść kolejnej nocy z Klutchem, więc zorganizowałem małą karawanę i wyruszyłem razem z Abdulem, miejscowym adonisem. Dziesięć mil za Tanhajaro Abdul zachorował na zarazę bydlęcą i musiałem zostawić go śmierci. Nienawidziłem siebie za to, co robię, ale nie było innego wyjścia. Zupełnie stracił wygląd, rozumiecie. U źródeł Zambezi natknąłem się na starego holenderskiego handlarza. Po długich targach dałem mu puszkę środków uśmierzających za chłopca - pół-Effendi, pół-Lulu. Liczyłem na to, że wystarczy mi aż do Timbuktu, może nawet do Dakaru. Ale Lulu-Effendi wyglądał na zniszczonego jeszcze przed Dakarem, więc postanowiłem wymienić go na czysty model beduiński. Krzyżówki dają ładny wygląd, ale nie są trwałe. W Timbuktu poszedłem na Targ Używanych Niewolników Corn Hole Gusa, zobaczyć, co można z nim utargować. Gus wybiega i zaczyna nawijać: - A, sahib Lee. Allach pana zsyła! Mam coś w sam raz dla pana. Proszę wejść. Ten tutaj miał tylko jednego właściciela i to lekarza. To taki typ "po jednym razie, lekko, dwa razy w tygodniu". Jest młody i delikatny. Właściwie jeszcze gaworzy...oto on! - To starcze ślinienie nazywasz gaworzeniem? Mój dziadek złapał od niego syfa. Spróbuj jeszcze raz, Gussie. - Nie podoba się panu? Szkoda. No, są gusta i guściki, jak to się mówi. Tutaj mam stuprocentowego Beduina rasy pustynnej, z rodowodem. W prostej linii pochodzi od Proroka. Proszę zobaczyć jaka postawa. Jaka duma! Jaki ogień! - Dobra robota charakteryzatorska, Gus, ale nie doskonała. To mongolski kretyn-albinos. Słuchaj, Gussie, masz do czynienia z najstarszą ciotą w Górnej Ubandze, więc przestań się wygłupiać. Sięgnij do swojej nory i wyciągnij najlepiej wyglądającego chłopczyka, jakiego masz na tym zjedzonym przez mole bazarze. - Dobrze, sahib Lee. Chodzi panu o klasę, tak? Proszę za mną. Tutaj. Czy jeszcze muszę mówić? Klasa mówi sama za siebie. Miewam tu wielu skąpych klientów, którzy najpierw chcą widzieć klasę, a potem krzyczą, słysząc cenę. Ale i pan, i ja wiemy, że klasa kosztuje. W gruncie rzeczy, przysięgam na fiuta Proroka, tracę na tej transakcji. - Mhm. Kilka mil na nim zrobiono, ale może być. Co powiesz na próbny kurs? - Panie Lee, na miłość boską, ja tu nie prowadzę lokalu. U mnie jest tylko na wynos, bez konsumpcji na miejscu. Mogliby mi odebrać licencję. - Nie chcę się znaleźć w odległości stu mil od najbliższego suku z jednym z twoich arcydzieł z taśmy klejącej i gipsu. A oprócz tego, jaką mam pewność, że to nie Liz? - Sahib Lee! To jest uczciwy targ! - Nabrano mnie tak raz w Marakeszu. Ktoś wcisnął mi żydowską transwestytkę Lizzie jako abisyńskiego księcia. - Ha, ha, ha! Zna pan mnóstwo śmiesznych dowcipów, prawda? Co pan na to: zatrzyma się pan na noc w mieście i wypróbuje go. Jeśli rano nie będzie go pan chciał, zwracam wszystko co do piastra. Zgoda? - O.K. Co mi dasz za tego Lulu-Effendi? Jest w doskonałym stanie. Tuż po remoncie. Nie je dużo i nic nie mówi. - Jezu, panie Lee! Pan wie, że dałbym sobie dla pana obciąć prawe jajo, ale przysięgam na pizdę mojej matki, niech padnę, niech mnie sparaliżuje, niech mi kutas odpadnie, jeśli tych mieszańców nie jest trudniej ruszyć niż kiszki ćpuna. - Daj sobie spokój. Ile? Gus staje przed Lulu-Effendi, podejmując się pod boki. Uśmiecha się i kręci głową. Obchodzi chłopaka dookoła. Wyciąga rękę i wskazuje na mały żylak za kolanem. - Spójrz na to - mówi, ciągle się uśmiechając i kręcąc głową. Znowu obchodzi chłopaka... - Poza tym ma hemoroidy. - Kręci głową. - Nie wiem. Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Otwórz gębę, mały... Brakuje dwóch zębów. - Gus przestaje się uśmiechać. Mówi niskim, poważnym głosem, jak grabarz. - Będę z panem szczery, Lee. Mam teraz u siebie pełno tego towaru. Wolałbym raczej zapomnieć o tym i pomówić o gotówce za mojego. - A co ja mam z nim zrobić? Sprzedać na ulicy? - Mógłby go pan wziąć ze sobą jako zapasowego. Ha, ha... - Ha. Co mi za niego dasz? - No, niech pan się nie wścieka... Dwieście piastrów. - Gus ucieka figlarnie, niby przed moim gniewem i wyrzuca w górę garść pyłu... Opowieść urwała się nagle. Lee rozejrzał się dokoła, w barze było prawie pusto. Zapłacił za drinki i wyszedł w noc. Rozdział 6 Za namową Toma Westona Lee poszedł w czwartek na wyścigi. Weston był astrologiem-amatorem i zapewniał Lee, że gwiazdy są we wręcz idealnym położeniu, więc wygrana jest murowana. Lee przegrał pięć gonitw i wrócił taksówką do "Ship Ahoy". Mary i Allerton siedzieli przy stole z peruwiańskim szachistą. Allerton poprosił Lee, żeby podszedł i przysiadł się do nich. - Gdzie jest ta kurwa od horoskopów? - spytał Lee, rozglądając się wokoło. - Czy Tom wpuścił cię w kanał? - spytał Allerton. - Owszem. Mary wyszła z Peruwiańczykiem. Lee skończył trzeciego drinka i zwrócił się do Allertona. - Mam zamiar pojechać niedługo do Ameryki Południowej. Może zabrałbyś się ze mną? Nie będzie cię to kosztować ani centa. - Ale przecież nie chodzi o pieniądze. - Nie jestem trudnym człowiekiem. Moglibyśmy dojść do porozumienia. Co masz do stracenia? - Niezależność. - Kto ogranicza twoją niezależność? Jeśli chcesz, możesz spać ze wszystkimi kobietami w Ameryce Południowej. Wszystko, o co proszę, to żebyś był miły dla taty, powiedzmy - dwa razy w tygodniu. To nie jest zbyt dużo, prawda? Poza tym kupię ci bilet powrotny, więc będziesz mógł wrócić, kiedy ci się spodoba. Allerton wzruszył ramionami: - Przemyślę to. Pracuję jeszcze przez dziesięć dni. Dam ci ostateczną odpowiedź, kiedy to się skończy. - Twoja praca... - Lee chciał już powiedzieć, że mu zapłaci za te dziesięć dni, powiedział jednak: - Dobra. Praca Allertona w gazecie była tymczasowa, a on i tak był zbyt leniwy, żeby ją utrzymać. Dlatego jego odpowiedź znaczyła "nie". Lee miał zamiar porozmawiać z nim po dziesięciu dniach. Pomyślał, że teraz lepiej nie nalegać. Allerton planował trzydniową wycieczkę do Morelii ze swymi kolegami z pracy. W noc poprzedzającą jego wyjazd Lee znajdował się w stanie maniakalnego podniecenia. Zebrał wokół swojego stolika sporo hałaśliwych osób. Allerton grał w szachy z Mary, a Lee robił największy harmider, jaki tylko potrafił. Wodził rej przy stoliku, ale wszyscy jego znajomi byli trochę skrępowani, tak jakby pragnęli znaleźć się teraz gdzieś indziej. Myśleli, że Lee jest pewnie trochę stuknięty. Jednak w momentach, kiedy wydawało się, że lada chwila dopuści się jakiegoś skandalicznego ekscesu, opanowywał się i mówił coś zupełnie banalnego. Lee rzucił się, by objąć nowego gościa: - Ricardo! Amigo mío! - krzyknął. - Nie widziałem cię lata całe. Gdzie bywałeś? Masz dziecko? Siadaj na dupie, czy na tym, co z niej zostało po czterech latach w Marynarce. Co cię gryzie, Richard? Kobiety? Jestem szczęśliwy, że przyszedłeś do mnie, a nie do tych trajkotek na najwyższym piętrze. W tym momencie Allerton i Mary wymienili po cichu parę słów i wyszli. Lee popatrzył za nimi w milczeniu. Teraz gram dla pustej widowni, pomyślał. Zamówił jeszcze jeden rum i połknął cztery tabletki benzedryny. Potem poszedł do sieni i wypalił działkę trawki. Teraz porwę moją publiczność, pomyślał. Stojący obok kierowca autobusu złapał mysz i trzymał ją za ogon. Lee wyjął staroświecki rewolwer kaliber 22, który czasem nosił przy sobie. - Wystaw tego skurwysyna, to go rozwalę - oświadczył, przyjmując postawę Napoleona. Chłopak przywiązał sznurek do ogona myszy i wyciągnął ramię. Lee wystrzelił z odległości metra. Kula oderwała myszy głowę. - Gdybyś podszedł bliżej, mysz zatkałaby lufę - powiedział Richard. Pojawił się Tom Weston. - Oto nadchodzi stara kurwa od horoskopów - oznajmił Lee. - Czy to cofający się Saturn wlecze cię za dupę, człowieku? - Moja dupa się wlecze, bo potrzebuję piwa - odparł Weston. - No to przyszedłeś we właściwe miejsce. Piwo dla mojego przyjaciela-astrologa... Co takiego? Przykro mi, stary - powiedział Lee, zwracając się do Westona - ale barman mówi, że znaki nie sprzyjają podaniu ci piwa. Widzisz, Wenus znajduje się w domu sześćdziesiątym dziewiątym razem z lubieżnym Neptunem, który nie chce pozwolić na to, żebyś pił piwo pod takimi auspicjami. - Lee popił opium czarną kawą. Wszedł Horace i na powitanie chłodno skinął głową. Lee popędził, żeby go objąć. - To jest silniejsze od nas obu, Horace, po co mamy skrywać naszą miłość? Horace sztywno wyciągnął rękę. - Daj spokój - powiedział. - Daj spokój. - To tylko meksykański abrazo*, Horace, to tutejszy zwyczaj. Tu wszyscy tak robią. - Nie obchodzi mnie, czyj to zwyczaj. Trzymaj się po prostu z daleka ode mnie. - Horace! Czemu jesteś taki chłodny? - Trzymaj się z daleka, dobrze? - powtórzył Horace i wyszedł. Trochę później wrócił i stanął przy barze, popijając piwo. Weston, Al i Richard podeszli i stanęli obok Lee. - Jesteśmy z tobą, Lee - zapewnił Weston. - Jeśli on tknie cię palcem, rozbiję mu butelkę na głowie. Lee nie chciał jednak przekraczać pewnych granic. Postanowił wszystko obrócić w żart: - Och, Horace jest w porządku, jak sądzę. Chociaż wszystko ma swoje granice. Od dwóch lat posyła mi to swoje oficjalne skinienie. Od dwóch lat wchodzi do Lola, rozgląda się i mówi: "Nie ma tu niczego oprócz ciot", a potem wychodzi na ulicę wypić swoje piwo. Jak powiedziałem, wszystko ma swoje granice. Allerton wrócił z podróży do Morelii ponury i drażliwy. Kiedy Lee zapytał, czy podróż się udała, wymamrotał: "W porządku" - i poszedł do drugiej sali grać z Mary w szachy. Lee poczuł, że ogarnia go fala gniewu. - W jakiś sposób go zmuszę... Zapłaci mi za to - powiedział sobie. Lee rozważał możliwość kupna połowy udziału w "Ship Ahoy". Allerton pił tu na kredyt i był winny czterysta pesos. Gdyby Lee został współwłaścicielem knajpy, Allerton nie mógłby go lekceważyć. W istocie jednak Lee nie pragnął odwetu. Czuł rozpaczliwą potrzebę utrzymania z Allertonem jakiejś wyjątkowej relacji. Udało mu się odnowić kontakt. Pewnego popołudnia Lee i Allerton poszli do szpitala odwiedzić Ala Hymana, który był chory na żółtaczkę. W drodze powrotnej zatrzymali się w "Bottoms Up" na koktail. - Co z tą podróżą do Ameryki Południowej? - spytał gwałtownie Lee. - Zawsze jest miło zwiedzać nowe miejsca - odparł Allerton. - Możesz wyjechać w każdej chwili? - W każdej chwili. Następnego dnia Lee zaczął kompletować potrzebne wizy i bilety. - Lepiej kupić trochę sprzętu turystycznego tutaj - oświadczył. - Może będziemy musieli pójść w głąb dżungli w poszukiwaniu yage. Kiedy będziemy na miejscu, spytamy jakiegoś tubylca, gdzie możemy toto znaleźć. - Skąd będziesz wiedział, gdzie szukać? - Mam zamiar dowiedzieć się tego w Bogocie. Mieszka tam pewien kolumbijski naukowiec, który wyodrębnił z yage telepatynę. Musimy go odszukać. - Załóżmy, że nie powie. - Wszyscy mówią, kiedy Borys nad nimi popracuje. - Borys to ty? - Oczywiście, że nie. Borysa zabierzemy w Panamie. Miał świetne wyniki w pracy z czerwonymi w Barcelonie i z gestapo w Polsce. Utalentowany człowiek. Wszystko, co robi, jest wyjątkowo oryginalne. Jest delikatny, ale przekonywający. Łagodny, mały człowiek w okularach. Wygląda jak księgarz. Poznałem go w łaźni tureckiej w Budapeszcie. Minął ich jasnowłosy meksykański chłopiec pchający wózek. - Jezus Maria! - krzyknął Lee, rozdziawiając usta. - Jeden z tych blond Meksykanów! Nie ma to jak być pedałem, Allerton. Chociaż to tylko Meksykanie. Chodźmy się napić. Parę dni później wyjechali autobusem. Już w Panama City Allerton skarżył się, że Lee jest zbyt wymagający. Poza tym dogadywali się doskonale. Teraz, kiedy Lee mógł być dzień i noc blisko obiektu swoich pożądań, czuł, że uwolnił się od gryzącej pustki i strachu. Allerton był dobrym towarzyszem podróży, rozsądnym i spokojnym. Rozdział 7 Z Panamy polecieli do Quito małym samolotem, który z trudem wzbijał się ponad chmury. Steward włączył tlen. Lee powąchał rurę tlenową. - Jest przerwana! - skrzywił się z obrzydzeniem. Kiedy znaleźli się w Quito, wiał zimny wiatr, a zmrok dawno zapadł. Hotel wyglądał tak, jakby miał dwieście lat. Pokój był wysoki, miał czarny strop i białe otynkowane ściany. Siedzieli na łóżkach dygocząc. Lee był na lekkim głodzie. Przeszli się wokół głównego rynku. Lee znalazł aptekę, ale środki uśmierzające można było dostać tylko na receptę. Zimny wiatr spadał z wysokich gór i roznosił śmieci główną ulicą. Ludzie chodzili w ponurym milczeniu. Wielu miało twarze owinięte kocami. Wzdłuż muru kościoła stał rząd ohydnych, starych prostytutek opatulonych w brudne, stare koce, wyglądające jak płócienne worki. - Słuchaj, synu, chcę, żebyś wiedział, że różnię się od wielu obywateli, których spotkałeś w życiu. Niektórzy ciągle powtarzają, że kobiety są do niczego. Ja taki nie jestem. Wybierz sobie którąś z tych senoritas i zabieraj ją do hotelu. Allerton spojrzał na niego. - Myślę, że przelecę coś tej nocy - powiedział. - Jasne - zgodził się Lee. - Nie krępuj się. Nie mają w tym chlewie zbyt wiele piękna, ale to nie powinno odstraszać nas - młodych. Czy to Frank Harris powiedział, że przed trzydziestką nie spotkał ani jednej brzydkiej kobiety? Tak, to on... Chodźmy z powrotem do hotelu i napijmy się. Bar wyglądał przeciętnie. Dębowe krzesła obite czarną skórą. Zamówili martini. Przy stoliku obok jakiś Amerykanin z czerwoną twarzą, ubrany w brązowy gabardynowy garnitur, opowiadał o transakcji dotyczącej zakupu dwudziestu tysięcy akrów ziemi. Naprzeciwko Lee siedział Ekwadorczyk z długim nosem i czerwonymi plamkami na policzkach, ubrany w czarny europejski garnitur. Pił kawę i jadł ciastka z kremem. Lee wypił kilka drinków. Z każdą chwilą robiło mu się coraz bardziej niedobrze. - Chcesz trawkę? - zaproponował Allerton. - Może to ci pomoże? - Dobry pomysł. Chodźmy na górę. Lee wypalił na balkonie skręta. - Mój Boże, ależ na tym balkonie jest zimno - powiedział, wchodząc do pokoju. - "...A kiedy zmrok spowija piękne, kolonialne miasto Quito i chłodne podmuchy spływają z Andów, wyjdź na świeżość wieczoru i przyjrzyj się pięknym senoritas, siedzącym w kolorowych strojach wzdłuż muru szesnastowiecznego kościoła naprzeciwko głównego rynku... " Człowiek, który to napisał, został wyrzucony z pracy. Są granice, nawet w przewodniku turystycznym... Tak mniej więcej musi wyglądać Tybet. Wysoki, zimny, pełen brzydkich ludzi, lamów i jaków. Na śniadanie mleko jaka, na obiad ser z mleka jaka, na kolację jak ugotowany w maśle z własnego mleka, jeśli chcesz znać moje zdanie, jest to kara, na którą jak zasługuje. Każdego ze świętych mężów czuć na piętnaście mil od nawietrznej w pogodny dzień. Siedzi taki i kręci swoim paskudnym młynkiem modlitewnym. Owinięty w brudny, płócienny worek; w miejscu, gdzie szyja wystaje mu z worka, kłębią się pluskwy. Nos zgnił mu doszczętnie, a on wypluwa betel przez nozdrza jak plująca kobra... Odgrywa sztukę zatytułowaną "Mądrość Wschodu". Spotykamy więc takiego lamę, a jakiś reporter przeprowadza z nim wywiad. Święty siedzi i żuje swój betel. Po chwili odzywa się do jednego z akolitów: "Zejdź na dół do Świętej Studni i przynieś mi czerpak środka uśmierzającego. Zaraz przemówię Mądrością Wschodu. I strząśnij ołów ze swojej przepaski!" - Wypija środek uśmierzający, po czym wchodzi w lekki trans i kontakt z energią kosmiczną. W naszym fachu nazywamy to akcją na kredyt. Reporter pyta: "Czy będzie wojna z Rosją, Mahatmo? Czy komunizm zniszczy cywilizację? Czy dusza jest nieśmiertelna? Czy Bóg istnieje?" Mahatma otwiera oczy, ściąga wargi i wypluwa nozdrzami dwie długie smugi śliny betelowej. Spływają mu po brodzie, a on zlizuje je długim, obłożonym językiem i mówi: "Skąd mam wiedzieć, do kurwy nędzy?" Akolita mówi: "Słyszeliście, co powiedział. Teraz wynocha. Swami chce zostać sam na sam ze swymi lekarstwami". Jeśli się nad tym zastanowić, to jest właśnie mądrość Wschodu. Człowiek Zachodu myśli, że jest w tym jakaś tajemnica, którą można odkryć. A Wschód mówi: "Skąd mam wiedzieć, do kurwy nędzy?" Tej nocy Lee śniło się, że został zesłany do kolonii karnej. Wszędzie dookoła wznosiły się wysokie, nagie szczyty. Mieszkał w pensjonacie, w którym zawsze było zimno. Wyszedł na spacer. Kiedy minął róg budynku i stanął na brudnej, brukowanej ulicy, uderzył w niego podmuch zimnego górskiego wiatru. Ściągnął pas skórzanego płaszcza i poczuł chłód najgłębszej rozpaczy. Obudził się i zawołał do Allertona: - Śpisz, Gene? - Nie. - Zimno? - Tak. - Czy mogę do ciebie przyjść? - Noo, dobra. Lee wszedł do łóżka Allertona. Trząsł się z zimna i głodu narkotycznego. - Jezu święty, ale masz zimne ręce. Potem Allerton przekręcił się na bok, położył kolano na ciele Lee i zasnął. Lee leżał nieruchomo, żeby Allerton się nie zbudził i nie odsunął. Następnego dnia Lee był naprawdę chory. Chodzili po Quito. Im bardziej poznawał to miasto, tym bardziej go przygnębiało. Leżało na terenie mocno pofałdowanym, ulice były wąskie. Gdy Allerton zszedł z wysokiego krawężnika, jakiś samochód dosłownie otarł się o niego. - Dzięki Bogu, że nic ci się nie stało - powiedział Lee. - Byłoby okropnie, gdybyśmy musieli tu zostać dłużej. Usiedli w małej kafejce, gdzie spotykali się niemieccy uchodźcy, rozmawiający o wizach, przedłużeniach i pozwoleniach na pracę. Wdali się w rozmowę z człowiekiem siedzącym przy sąsiednim stoliku. Był chudy, jasnowłosy. Lee widział, jak błękitne żyły pulsują na jego wklęśniętych skroniach. Zimne, wysokogórskie słońce spływało na mizerną, zniszczoną twarz mężczyzny, na porysowany dębowy stół, na wytartą drewnianą podłogę. Lee spytał, czy podoba mu się Quito. - Być albo nie być, oto jest pytanie. Musi mi się podobać. Wyszli z kafejki i prowadzącą pod górę ulicą poszli do parku. Rosły tam drzewa skarłowaciałe od wiatru i zimna. Kilku chłopców wiosłowało w kółko po niewielkim stawie. Lee przyglądał się im, dręczony pożądaniem i ciekawością. Ujrzał siebie, jak rozpaczliwie przetrząsa ciała, pokoje i szafy w oszalałym poszukiwaniu; to był ten wciąż powracający koszmar. Na końcu owej upiornej wędrówki znajdował się zawsze pusty pokój. Lee wzdrygnął się, owiał go zimny wiatr. - Dlaczego nie spytasz w kafejce o adres jakiegoś lekarza? - zapytał Allerton. - Dobry pomysł. Lekarz mieszkał w cichej bocznej uliczce, w żółtej willi ozdobionej stiukami. Był Żydem, miał gładko wygoloną czerwoną twarz i mówił dobrze po angielsku. Tym razem Lee postanowił odegrać rolę chorego na dezynterię. Lekarz zadał mu kilka pytań, po czym zaczął wypisywać receptę. - Najlepsze lekarstwo to środek uśmierzający z bizmutem - powiedział Lee. Lekarz roześmiał się i zaczął mu się uważnie przyglądać. - Teraz proszę mi powiedzieć prawdę - powiedział w końcu. Podniósł palec wskazujący i znów się uśmiechnął. - Czy jest pan uzależniony od opiatów? Proszę mi szczerze powiedzieć, tak będzie lepiej, w przeciwnym razie nie będę w stanie panu pomóc. - Tak - przyznał Lee. - Aha - powiedział lekarz, zmiął wypisywaną receptę i wrzucił do kosza na śmieci. Spytał Lee, od jak dawna jest uzależniony. Potrząsnął głową, patrząc na niego. - Ach - westchnął - jest pan jeszcze młodym człowiekiem. Musi pan z tym skończyć, bo inaczej straci pan życie. Lepiej, żeby cierpiał pan teraz, niż żeby kontynuował to przyzwyczajenie - patrzył na Lee życzliwie. Mój Boże, pomyślał Lee, człowieku, co ty musisz znosić w tej swojej pracy. Skinął głową i powiedział: - Oczywiście, doktorze, chcę przestać. Ale teraz muszę zasnąć. Jutro lecę na wybrzeże, do Manty. Lekarz wyprostował się z uśmiechem na krześle i powiedział to, co Lee słyszał już dziesiątki razy w podobnych sytuacjach: - Musi pan z tym skończyć... Lee pokiwał z roztargnieniem głową. Wreszcie lekarz sięgnął po bloczek z receptami: trzy mililitry tinktury. W aptece zamiast tinktury dano Lee środek uśmierzający. Trzy mililitry, czyli niecała łyżeczka. Tyle co nic. Lee kupił butelkę tabletek przeciwhistaminowych i połknął całą garść. Chyba trochę pomogły. Następnego dnia rano odlecieli do Manty. Hotel Continental w Mancie był zbudowany z bambusa i nie heblowanych desek. Lee znalazł w ścianie ich pokoju kilka dziur po sękach i zatkał je papierem. - Nie chcę, żeby nas deportowano - wyjaśnił Allertonowi. - Kiedy jestem na głodzie, tak jak teraz, robię się baaardzo seksy. Sąsiedzi mogliby podejrzeć jakieś fascynujące sceny. - Pragnę wnieść skargę. Łamiesz umowę - powiedział Allerton. - Powiedziałeś, że dwa razy w tygodniu. - Tak jest. Można oczywiście powiedzieć, że umowa jest mniej więcej elastyczna. Ale masz rację. Dwa razy w tygodniu, drogi panie. Oczywiście, jeśli oprócz tego poczujesz, że robi ci się gorąco w gaciach, daj mi znać. - Przedzwonię do ciebie. Woda była w sam raz dla Lee, nie znosił zimnej. Kiedy wskoczył, nie poczuł szoku termicznego. Pływali przez godzinę, potem wyszli, usiedli na brzegu i wpatrzyli się w morze. Allerton potrafił tak siedzieć godzinami, nie robiąc absolutnie nic. - Tamta łódź rozgrzewa się już godzinę - zauważył. - Idę do miasta zbadać tutejsze bodegas* i kupić butelkę koniaku - oznajmił Lee. Miasto było stare, wzdłuż ulic wyłożonych piaskowcem znajdowały się brudne bary pełne marynarzy i dokerów. Mały pucybut spytał Lee, czy chciałby mieć "ładną dziewczynkę". Lee spojrzał na chłopca. - Nie. I ciebie też nie chcę - powiedział po angielsku. Kupił butelkę koniaku od tureckiego handlarza, który miał w sklepie wszystko: wyposażenie do statków, wyroby metalowe, broń, artykuły spożywcze, alkohol. Lee przyjrzał się cenom broni: trzysta dolarów za karabin Winchester 30-30, który w Stanach kosztował siedemdziesiąt dwa dolary. Turek powiedział, że broń jest obłożona wysokim cłem i dlatego ma takie ceny. Lee wrócił na plażę. Wszystkie tutejsze domy były zbudowane z bambusa i drewna. Najprostsza konstrukcja: wbijasz cztery ciężkie pale głęboko w ziemię i przybijasz do nich resztę. Prawie wszystkie tutejsze domy wznosiły się na palach, jakieś dwa metry nad ziemią. Ulice były zabłocone. Na dachach siedziało tysiące sępów, setki ptaków spacerowało ulicami, dziobiąc odpadki. Lee kopnął sępa, a ten odskoczył na bok, skrzecząc z oburzenia. Lee znalazł się obok baru, dużego budynku postawionego bezpośrednio na ziemi, i postanowił wejść na drinka. Ściany z bambusa trzęsły się od zgiełku. Dwóch chudych, niskich mężczyzn w średnim wieku tańczyło obsceniczny taniec mambo; twarze prostaków marszczyły się w bezzębnych uśmiechach. Podszedł kelner i Lee zamówił koniak. Szesnastoletni chłopiec podszedł do ławki Lee i uśmiechnął się przyjaźnie. Lee odwzajemnił uśmiech i zamówił dla niego refresco*. Chłopiec położył dłoń na udzie Lee i uścisnął go, dziękując za napój. Miał nierówne, zachodzące na siebie zęby, ale był młody i był chłopcem. Lee przyglądał mu się uważnie; nie mógł się zorientować, czy naprawdę ma szansę. Czy on robi mu propozycję, czy jest po prostu przyjazny? Lee wiedział, że mieszkańcy Ameryki Południowej nie czują się skrępowani kontaktem fizycznym. Młodzi chłopcy spacerują, obejmując się za szyje. Lee postanowił rozstrzygnąć ten dylemat na zimno. Skończył drinka, uścisnął chłopcu dłoń i wrócił do hotelu. Allerton ciągle siedział na werandzie w kąpielówkach i w żółtej koszulce z krótkimi rękawami. Lee poszedł do kuchni i zamówił lód, wodę i kieliszki. Opowiedział Allertonowi o Turku, mieście i chłopcu. - Po obiedzie możemy pójść do tego baru - zaproponował. - I poekscytujemy się młodymi chłopcami? - spytał Allerton. - Wolałbym nie. Lee roześmiał się. Czuł się nadspodziewanie dotrze. Tabletki przeciwhistaminowe osłabiły głód narkotyczny do rangi drobnej dolegliwości, na którą nawet nie zwróciłby uwagi, gdyby o niej nie wiedział. Patrzył na czerwieniejącą w zachodzącym słońcu zatokę. Pomyślał, że mógłby kupić łódź i popłynąć wzdłuż wybrzeża. Allertonowi spodobał się ten plan. - Musimy zdobyć yage, dopóki jesteśmy w Ekwadorze - oświadczył Lee. - Pomyśl tylko: kontrola myśli. Można by było rozebrać każdego człowieka na części i złożyć według własnego upodobania. Jeśli coś cię w kimś denerwuje, mówisz po prostu: "Yage! Chcę, żeby ten człowiek pozbył się tego przykrego przyzwyczajenia". I już. Przychodzi mi na myśl kilka zmian, jakie bym w tobie przeprowadził, moja laleczko. - Spojrzał na Allertona i oblizał wargi. - Po pewnych przeróbkach byłbyś znacznie milszy. Teraz, oczywiście, też jesteś miły, ale masz te drobne, irytujące przyzwyczajenia. Chodzi mi o to, że nie zawsze robisz to, czego chcę. - Czy sądzisz, że to naprawdę działa? - spytał Allerton. - Rosjanie najwyraźniej tak myślą. O ile rozumiem, yage jest najbardziej efektywnym narkotykiem zmuszającym do zeznań. Używali też peyotlu. Próbowałeś tego kiedyś? - Nie. - Okropne. Czułem się tak, jakbym miał umrzeć. Chciałem rzygać i nie mogłem. W końcu peyotl podszedł do góry, twardy jak kula włosów, i zatkał mi gardło. Najpaskudniejsze przeżycie, jakie miałem. Faza halucynacji jest interesująca, ale nie warta tego, co się przeżywa później. Twarz puchnie ci wokół oczu, puchną ci usta; wyglądasz i czujesz się jak Indianin albo tak, jak myślisz, że musi się czuć Indianin. Kolory są intensywniejsze, ale w jakiś sposób płaskie i dwuwymiarowe. Wszystko wygląda jak kaktus, z którego robi się peyotl. Wszystko jest podszyte koszmarem. Za każdym razem, kiedy brałem peyotl, zasypiałem i miałem potworne sny. Raz śniło mi się, że choruję na wściekliznę; spojrzałem w lustro i zobaczyłem, że zmieniła mi się twarz. Zacząłem wyć. W innym śnie byłem uzależniony od chlorofilu. Ja i pięciu chlorofilowych ćpunów czekaliśmy na towar. Robiliśmy się zieloni i nie mogliśmy się od tego uwolnić. Jeden strzał i jesteś uzależniony na całe życie. Zamieniasz się w roślinę. Czy wiesz coś o psychiatrii? O schizofrenii? - Niewiele. - W pewnych przypadkach schizofrenii zachodzi zjawisko o nazwie "automatyczne posłuszeństwo". Mówię: "Wysuń język" - a ty nie jesteś w stanie powstrzymać się od spełnienia polecenia. Musisz robić wszystko, co rozkażą ci inni. Wyobrażasz sobie? Ładny obrazek, dopóki ty wydajesz rozkazy, które są wykonywane. Automatyczne posłuszeństwo, syntetyczna schizofrenia, masowa produkcja na zawołanie. To jest marzenie Rosjan. Amerykanie też nie są daleko w tyle. Biurokraci w obu krajach pragną tego samego; kontroli. Superego, agencja kontrolująca, zrakowaciałe i szalone. Tak się składa, że zachodzi związek pomiędzy schizofrenią a telepatią. Chorzy na schizofrenię są telepatycznie bardzo wrażliwi, ale wyłącznie jako odbiorcy. Łapiesz? - Ale nie poznałbyś yage, gdybyś ją zobaczył? Lee pomyślał chwilę. - Chociaż bardzo nie podoba mi się ten pomysł, będę musiał wrócić do Quito i porozmawiać z pewnym facetem z Instytutu Botaniki. - Nie mam ochoty wracać do Quito - oświadczył Allerton. - Przecież nie jadę w tej chwili. Muszę wypocząć i wykurować się. Nie ma potrzeby, żebyś jechał. Zostań na plaży. Tata sam pojedzie po cynk. Rozdział 8 Z Manty polecieli do Guayaquil. Z powodu podmytej drogi można było się tam dostać tylko samolotem lub łodzią. Miasto leżało nad rzeką, wiele w nim było parków, skwerków i dziedzińców. W parkach rosły tropikalne drzewa, krzewy i pnącza. Kamienne ławki stały w cieniu rozłożystych, wysokich drzew, rozpostartych jak parasole. Pewnego dnia Lee wstał wcześnie i poszedł na targ. Było tam bardzo tłoczno. Niezwykła mieszanina: Murzyni, Chińczycy, Hindusi, Europejczycy, Arabowie, postaci trudne do sklasyfikowania. Lee zobaczył kilku pięknych chłopców, smukłych, pełnych wdzięku, z cudnymi białymi zębami. Garbus z uschniętymi nogami grał na bambusowej fletni pełną nostalgii żałobną muzykę orientalną. W głębokim smutku nie ma miejsca na sentymentalizm. Głęboki smutek jest równie niewzruszony i nieodwołalny jak góry. Po prostu jest. Kiedy zdasz sobie z tego sprawę, nie jesteś w stanie się skarżyć. Ludzie gromadzili się wokół muzyka, słuchali przez kilka chwil i szli dalej. Lee zauważył młodego mężczyznę z twarzą o niezwykle napiętej skórze; wyglądał tak, jakby miał zmniejszoną głowę. Nie mógł ważyć więcej niż trzydzieści kilo. Muzyk co pewien czas kaszlał. W pewnym momencie, kiedy ktoś dotknął jego garbu, wykrzywił się, szczerząc czarne, przegniłe zęby. Lee dał mu kilka monet. Poszedł dalej, przyglądając się każdej mijanej twarzy, zaglądając przez drzwi i okna do wnętrza tanich hoteli. Żelazna rama łóżka pomalowana na jasnoróżowo, koszula susząca się na wietrze... strzępy życia. Patrząc na to, Lee szczękał i kłapał zębami jak wygłodniała, drapieżna ryba odgrodzona od łupu szklaną taflą. Nie mógł się powstrzymać przed rozpłaszczaniem nosa o szyby w tym koszmarnym poszukiwaniu swojego snu. Późnym popołudniem znalazł się w zakurzonym pokoju ze starym butem w dłoni. To miasto, podobnie jak cały Ekwador, wywoływało dziwnie wstrząsające wrażenie. Lee czuł, że coś się tutaj działo, że płynie tędy ukryty, niewidoczny dla niego strumień życia. Był to rejon słynący z tradycyjnych wyrobów garncarskich Chimu. Solniczki i czerpaki do wody przedstawiały sprośne sceny: dwóch mężczyzn na czworakach oddających się pederastii tworzyło uchwyt pokrywki do garnka. Co się dzieje, kiedy znikają granice? Jaki jest los Krainy Gdzie Wszystko Jest Możliwe? Mężczyźni zmieniający się w ogromne stonogi... stonogi oblegające domy... człowiek przywiązany do kanapy; stonoga zwiesza się nad nim. Czy to dosłowne? Czy nastąpiła jakaś ohydna metamorfoza? Jakie jest znaczenie tego symbolu? Czego symbolem jest stonoga? Lee wsiadł do autobusu. Dojechał do pętli. Tam przesiadł się do innego i pojechał nad rzekę. Wypił szklankę wody sodowej, patrząc na chłopców kąpiących się w brudnej rzece. Wyglądała tak, jakby z jej zielonobrązowej toni mogły się wynurzyć nieznane potwory. Lee ujrzał półmetrową jaszczurkę biegnącą przeciwległym brzegiem. Poszedł znów w stronę miasta. Na rogu minął grupę chłopców. Jeden z nich był tak piękny, że jego uroda boleśnie ukłuła zmysły Lee. Jęk cierpienia wydarł mu się z ust. Odwrócił się, jak gdyby chciał przeczytać na tabliczce nazwę ulicy. Chłopiec śmiał się z jakiegoś dowcipu wysokim, szczęśliwym i radosnym śmiechem. Lee szedł dalej. Sześciu czy siedmiu chłopców w wieku od dwunastu do czternastu lat bawiło się na stercie śmieci na nabrzeżu. Jeden z nich oddawał mocz na słup, śmiejąc się do pozostałych. Ujrzeli Lee. Teraz ich zabawa stała się jawnie seksualna i skrycie drwiąca. Patrzyli na Lee, szeptali między sobą i śmiali się. Lee przyglądał się im otwarcie zimnym, twardym spojrzeniem przepełnionym pożądaniem. Czuł rozdzierający ból bezgranicznego pragnienia. Skupił uwagę na jednym chłopcu. Obraz był ostry i wyraźny, zupełnie jakby patrzył przez teleskop; pozostali chłopcy stojący na brzegu stanowili jednolite tło. Wybraniec Lee był pełen życia jak młode zwierzę. W szerokim uśmiechu ukazał ostre białe zęby. Pod podartą koszulą Lee dostrzegł chude ciało. Czuł siebie w ciele chłopca. Fragmentaryczne wspomnienia... zapach ziarna kakaowego suszącego się na słońcu, domy z bambusa, ciepła, brudna rzeka, bagna i sterty śmieci na skraju miasta. Był razem z innymi chłopcami; siedzieli na kamiennej podłodze opuszczonego domu. Dachu nie było. Chwasty i pnącza porastały walące się ściany, opadały na podłogę. Chłopcy zdejmowali podarte spodnie. Lee uniósł chude pośladki, żeby zsunąć swoje. Czuł dotyk kamiennej podłogi. Opuścił spodnie do kostek. Kolana miał ściśnięte, a pozostali próbowali je rozewrzeć. Poddał się. Spojrzał na nich, uśmiechnął się i położył sobie rękę na brzuchu. Chłopiec stojący obok zrzucił spodnie i stał tak, z rękami na biodrach, patrząc na swój członek w erekcji. Inny chłopiec usiadł obok Lee i sięgnął między jego nogi. Lee poczuł w gorącym słońcu zaćmienie orgazmu. Wyciągnął się i zasłonił oczy ramionami. Inny chłopiec położył mu głowę na brzuchu. Lee czuł ciepło jego głowy, szorstkie włosy dotykały brzucha. Znajdował się teraz w domu. Lampa naftowa oświetlała ciało kobiety. Lee pożądał jej poprzez ciało chłopca. Nie jestem pedałem, pomyślał, pozbyłem się ciała. Szedł dalej rozmyślając. Co mogę zrobić? Wziąć ich do hotelu? Są chętni. Za parę sucres... Czuł morderczą nienawiść do głupich, zwykłych, potępiających go ludzi, którzy nie pozwalali mu robić tego, na co miał ochotę. Pewnego dnia będzie tak, jak ja chcę, powiedział sobie. A jeśli jakiś moralizujący skurwysyn będzie chciał mnie powstrzymać, to w końcu wyłowią go z rzeki. Mógł zamieszkać nad rzeką i robić wszystko, żeby żyć przyjemnie - hodować własną trawkę, mak i kokainę. Mieć młodego tubylca jako służącego. Przy brzegu stały przycumowane łodzie. Nurtem przepływały ławice śmieci i lilii wodnych. Rzeka miała ponad pół kilometra szerokości. Lee wszedł do parku. Stał tam pomnik podającego komuś rękę Bolivara, "Głupca-Wyzwoliciela", jak go nazywał Lee. Obie postaci wyglądały na zmęczone, zniesmaczone i pedalskie, tak pedalskie, że było to wręcz uderzające. Lee stał przez chwilę, przyglądając się pomnikowi. Kiedy usiadł na kamiennej ławce przed pomnikiem, siedzący obok ludzie zaczęli mu się przyglądać. Odwzajemnił spojrzenia. Był wolny od amerykańskiego lęku przed kontaktem wzrokowym z obcymi. Nieznajomi odwrócili się, zapalili papierosy i kontynuowali rozmowy. Lee siedział, patrząc na brudną, żółtą wodę. Nie mógł dostrzec niczego, co znajdowało się głębiej niż centymetr pod powierzchnią. Od czasu do czasu przed łodzią wyskakiwała rybka. Na rzece stały eleganckie, drogie żaglówki klubu jachtowego. Były tam też kajaki z motorami i kabinami z bambusa. Na środku rzeki stały dwa zardzewiałe okręty - Marynarka Ekwadorska. Lee siedział tak całą godzinę, potem wstał i wrócił do hotelu. Była trzecia. Allerton ciągle leżał w łóżku. Lee usiadł przy nim. - Jest trzecia, Gene. Czas wstawać. - Po co? - Całe życie chcesz spędzić w łóżku? Chodź, zwiedzimy miasto. Na brzegu widziałem kilku pięknych chłopców. Prawdziwe klejnoty. Jakie zęby, jakie uśmiechy... Młodzi chłopcy pełni życia. - Dobra, przestań się ślinić. - Co oni mają takiego, czego ja chcę? Gene, wiesz? - Nie. - Mają męskość, oczywiście. Ja też. Pragnę siebie tak samo jak innych. Jestem bezcielesny. Z jakiegoś powodu nie mogę używać własnego ciała. - Wyciągnął rękę, żeby dotknąć Allertona, ale ten się uchylił. - Co się stało? - Myślałem, że przesuniesz ręką po moich żebrach. - Nie zrobiłbym tego. Myślisz, że jestem pedałem, czy czymś takim? - Szczerze mówiąc, tak. - Masz ładne żebra. Pokaż to złamane. Czy to to? - przesunął ręką po ciele Allertona. - Och, odejdź. - Ale, Gene... Należy mi się, wiesz. - Tak, chyba tak. - Oczywiście, jeśli wolisz, zaczekamy do nocy. Te tropikalne noce są takie romantyczne. W ten sposób moglibyśmy to robić przez dwanaście godzin, albo coś koło tego. To byłoby dobre. - Lee przesunął rękę na brzuch Allertona. Widział, że chłopak jest trochę podniecony. - Może byłoby lepiej teraz - zaproponował Allerton. - Wiesz, że lubię spać sam. - Tak, wiem. Bardzo niedobrze. Gdyby było tak, jak ja chcę, co noc spalibyśmy razem jak grzechotniki, które zapadły w sen zimowy. Lee zdjął ubranie i położył się przy Allertonie. - Moze byłoby ślicnie, gdybyśmy po plostu poflunęli w wielki świat? - spytał gaworząc. - Czy uważasz, że to potworne? - Faktycznie, tak. Allerton zadziwił Lee niezwykłą intensywnością reakcji. W szczytowym momencie mocno ścisnął Lee w pasie. Westchnął głęboko i zamknął oczy. Lee wygładził mu brwi kciukami. - Czy masz coś przeciwko temu? - spytał. - Niespecjalnie. - A czy czasami ci się to podoba? Mam na myśli cały nasz układ. - O, tak. Lee położył się na plecach, opierając policzek na ramieniu Allertona, i zasnął. Przed wyjazdem do Guayaquil Lee postanowił złożyć podanie o paszport. Ubierał się na spotkanie w ambasadzie, rozmawiając z Allertonem. - Wysokie buty na nic się nie przydadzą. Ten konsul to pewnie elegancki gej... "Kochanie, czy możesz sobie wyobrazić? Wysokie buty. Prawdziwe, stare buty zapinane na guziki. Po prostu nie mogłem oderwać od nich oczu; obawiam się, że nie mam pojęcia, czego chciał". Słyszałem, że oczyszczają Departament Stanu z pedałów. Jeśli tak jest istotnie, to wkrótce zabraknie im pracowników...o, są. - Lee zaczął wkładać teraz półbuty. - Wyobraź sobie, że wchodzisz do konsula i od razu prosisz go o forsę na jedzenie. .. On rzuca się do tyłu i zasłania usta perfumowaną chusteczką, jak gdybyś walnął mu na biurko zdechłego homara. "Stracił pan wszystkie pieniądze? Doprawdy, nie wiem, dlaczego przychodzi pan do mnie z tym odrażającym wyznaniem. Musi pan wykazać choć odrobinę zrozumienia. Musi pan zdawać sobie sprawę z tego, jak niesmaczne są tego rodzaju historie. Czy nie ma pan za grosz dumy?" - Lee odwrócił się do Allertona. - Jak wyglądam? Nie chcę wyglądać za dobrze, bo wtedy będzie mi chciał włożyć łapy w spodnie. Może ty byś poszedł? Wtedy mielibyśmy paszporty jutro. - Posłuchaj tego. - Lee czytał guayaquilską gazetę. - Wygląda na to, że na kongresie przeciwgruźliczym w Salinas delegaci peruwiańscy pojawili się na obradach z wielkimi mapami przedstawiającymi części Ekwadoru przywłaszczone przez Peru podczas wojny w 1939 roku. Ekwadorscy lekarze mogliby przyjść na obrady, machając preparowanymi głowami peruwiańskich żołnierzy, przyczepionymi do łańcuszków od zegarków. Allerton znalazł artykuł opisujący heroiczną walkę stoczoną przez ekwadorskie wilki morskie. - Ekwadorskie co? - Tak tu jest napisane: Lobos del Mar. Wygląda na to, że pewien oficer przywiązał się do swojego karabinu, chociaż mechanizm przestał już działać. - Dla mnie brzmi to raczej naiwnie. W Las Playas postanowili poszukać łodzi. Było tu zimno, a woda nieprzyjazna i pełna błota; okropny, drobnomieszczański kurort. Jedzenie ohydne, ale cena pokoju bez wyżywienia była prawie identyczna jak cena pokoju z wyżywieniem. Spróbowali lunchu. Talerz ryżu bez sosu, bez niczego. - Czuję się urażony - powiedział Allerton. Zupa bez smaku, z pływającą włóknistą substancją, przypominającą miękkie, białe drewno. Główne danie składało się z mięsa bez nazwy, równie niemożliwego do zidentyfikowania, jak do zjedzenia. - Kucharz zabarykadował się w kuchni. Chlupie tą breją przez szparę - powiedział Lee. Jedzenie było istotnie wydawane przez otwór w drzwiach, z ciemnego zadymionego pomieszczenia, gdzie, jak należało przypuszczać, było przygotowywane. Postanowili, że następnego dnia ruszą dalej do Salinas. W nocy Lee chciał położyć się do łóżka z Allertonem, ale ten odmówił. Następnego dnia rano Lee powiedział, że jest mu przykro, iż napraszał się w tak niedługim czasie od ostatniego razu. Było to naruszeniem umowy. - Nie lubię ludzi, którzy przepraszają przy śniadaniu - odparł Allerton. - Naprawdę, Gene, czy nie wykorzystujesz nieuczciwie swojej przewagi? To tak, jakby ktoś był na głodzie, a ja nie ćpałbym i zacząłbym gadać: - "Jesteś na głodzie? Naprawdę? Nie wiem, czemu opowiadasz mi o swoim żałosnym stanie. Jeśli jesteś na głodzie, mógłbyś być chociaż na tyle przyzwoity, żeby zachować to dla siebie. Nienawidzę ludzi na głodzie. Musisz zrozumieć, jakie to ohydne, patrzeć jak kichasz, ziewasz i wymiotujesz. Dlaczego nie zejdziesz mi z oczu? Nie masz pojęcia, jak bardzo jesteś męczący, jaki niesmaczny. Czy nie masz za grosz dumy?" - To nieuczciwe - powiedział Allerton. - To nie ma być uczciwe. To tylko taka gadka dla rozweselenia, gadka zaprawiona odrobiną prawdy. Pospiesz się i skończ to śniadanie. Spóźnimy się na autobus do Salinas. W Salinas panowała cicha, pełna godności atmosfera kurortu przeznaczonego dla zamożnego mieszczaństwa. Było już po sezonie. Kiedy poszli się kąpać, zrozumieli, dlaczego nie był to sezon: Prąd Humboldta sprawia, że woda latem jest zimna. Allerton zamoczył nogę, powiedział: - Zimna - i odmówił kąpieli. Lee wskoczył i pływał przez kilka minut. Wydawało się, że czas w Salinas płynie szybciej. Lee zjadł lunch i położył się na plaży. Po godzinie lub co najwyżej dwóch zobaczył, jak słońce obniża się na niebie: była szósta. Allerton oznajmił, że ma to samo wrażenie. Lee udał się do Quito, by zdobyć informacje o yage. Allerton został w Salinas. Lee wrócił po kilku dniach. - Indianie znają yage również pod nazwą "ayahuasca". Nazwa naukowa brzmi: Bannisteria caapi. - Lee rozłożył mapę na łóżku. - Rośnie w wysokiej dżungli po amazońskiej stronie Andów. Pojedziemy do Puyo. Tam droga się kończy. Będziemy musieli znaleźć kogoś, kto będzie się mógł dogadać z Indianami i zdobyć yage. Spędzili noc w Guayaquil. Lee upił się przed kolacją i przespał film. Wrócili do hotelu, żeby położyć się spać, następnego dnia chcieli wyruszyć wcześnie rano. Lee nalał sobie trochę brandy i usiadł na brzegu łóżka Allertona. - Wyglądasz słodko dziś wieczór - powiedział, zdejmując okulary. - Może małego całusa? Co? - Och, odejdź. - Dobra, mały, skoro tak mówisz. Mamy mnóstwo czasu. Lee dolał sobie brandy i wyciągnął się na swoim łóżku. - Wiesz, Gene, w tym zaszczanym kraju mają nie tylko biednych ludzi. Mają tu też jakby bogatych. Widziałem ich w pociągu, kiedy jechałem do Quito. Z tyłu, za domem, trzymają pewnie samolot z włączonym silnikiem. Już widzę, jak ładują do niego telewizory, radia, kije golfowe, rakiety tenisowe, strzelby, a na koniec chcą jeszcze dołożyć byka-medalistę Brahmę, tak że w końcu samolot nie może wystartować. To mały, niespokojny, zacofany kraj. Pod względem ekonomicznym jest dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem: wszystkie surowce, drewno, jedzenie, siła robocza, dzierżawa - bardzo tanie. Natomiast wyroby przemysłowe bardzo drogie z racji cła. Cło importowe ma ochraniać przemysł ekwadorski. Nie ma przemysłu ekwadorskiego. Nie ma tu produkcji. Ludzie, którzy mogliby produkować, nie produkują, ponieważ nie chcą tu lokować żadnych pieniędzy. Chcą móc się wynieść w każdej chwili ze świeżą gotówką, najchętniej z dolarami amerykańskimi. Są przesadnie zaniepokojeni. Bogaci ludzie są zazwyczaj przestraszeni. Nie wiem dlaczego. Jest to chyba związane z kompleksem winy. Quién sabe? Nie przybywam, żeby poddawać Cezara psychoanalizie, ale by bronić jego osoby. Oczywiście odpłatnie. Potrzeba im tu ministerstwa bezpieczeństwa, po to, by ludzi z dołów trzymać w dole. - Tak - zgodził się Allerton. - Musimy zachować jednolitość opinii. - Opinii! A co my tu prowadzimy? Klub dyskusyjny? Daj mi rok, a ludzie nie będą tu mieli żadnych opinii. "Proszę się ładnie ustawić w kolejce po waszą rację pysznej potrawki z głów rybich, ryżu i margaryny. A tu wasza darmowa racja napoju z domieszką opium". Jeśli przestają ustawiać się w kolejce, przestajemy dodawać opium i wszyscy leżą dookoła, srając pod siebie, bo są zbyt słabi, żeby się ruszyć. Uzależnienie od jedzenia jest najgorsze ze wszystkich. Inny problem to malaria. Osłabiająca przypadłość, wynaleziona specjalnie po to, by odebrać moc duchowi rewolucyjnemu. - Lee uśmiechnął się. - Wyobraź sobie tylko jakiegoś starego niemieckiego lekarza-humanistę. Mówię mu: - No, doktorku, osiągnął pan świetne wyniki w walce z malarią. Liczba zachorowań spadła niemal do zera. A on mi odpowiada: - A, tak. Robimy, co w naszej mocy, prawda? Widzi pan ten wykres? Przedstawia on spadek zachorowań na malarię w ciągu ostatnich dziesięciu lat, od kiedy zastosowaliśmy nasz program leczenia. - Taak, doktorku. Teraz chcę, żeby ta linia wróciła do dawnego poziomu. - Och, nie mówi pan chyba poważnie. -I jeszcze jedno. Niech pan sprawdzi, czy może pan sprowadzić szczególnie przykrą odmianę tęgoryjca dwunastnicy. - Tych górali możemy zawsze unieruchomić, odbierając im koce. Zostaną tam jak zamarznięte jaszczurki. Wewnętrzna ściana w pokoju Lee kończyła się około pół metra od sufitu, tak by powietrze mogło dostawać się do sąsiedniego pokoju, pozbawionego okien. Mieszkaniec tamtego pokoju powiedział coś po hiszpańsku, co miało znaczyć, że Lee powinien się zamknąć. - Och, stul pysk - krzyknął Lee, zrywając się na równe nogi. - Przybiję tu koc i zasłonię tę dziurę! Odetnę cię od twojego pierdolonego powietrza! Oddychasz tylko za moją zgodą. Dostałeś pokój wewnętrzny, bez okien. Nie zapominaj więc o tym i zamknij swoją nędzną gębę! Odpowiedział mu potok chinga* i cabron* - Hombre - spytał Lee - En dónde está su cultura?* - Chodźmy spać - wtrącił Allerton. - Jestem zmęczony. Rozdział 9 Płynęli łodzią do Babahoya, bujając się na hamakach, popijając brandy i patrząc, jak dżungla umyka do tyłu. Źródła, mech, piękne czyste strumienie i drzewa dochodzące do sześćdziesięciu metrów wysokości. Lee i Allerton milczeli, podczas gdy łódź pięła się w górę rzeki, wdzierając się w spokój dżungli dźwiękiem przypominającym warkot kosiarki do trawy. Z Babahoya pojechali do Ambato autobusem przez Andy; trzęśli się na zimnie przez czternaście godzin. W chacie na szczycie przełęczy, wysoko ponad linią drzew, zatrzymali się na skromny posiłek złożony z gotowanego grochu. Młodzi tubylcy w filcowych kapeluszach jedli swój groch z ponurą obojętnością. Po klepisku pomykało kilka piszczących świnek morskich. Ich wrzaski przypominały Lee jego własną świnkę, którą miał w dzieciństwie w Fairmont Hotel w St. Louis. Przeprowadzał się wtedy z rodziną do nowego domu przy Price Road. Pamiętał, jak świnka piszczała i pamiętał smród unoszący się z klatki. Minęli pokryty śniegiem szczyt Chimborazo, oblany zimnym blaskiem księżyca i owiany dzikim wiatrem wysokich Andów. Widok rozpościerający się z wysokogórskiej przełęczy przypominał inną, większą niż Ziemia planetę. Lee i Allerton przytulali się do siebie pod kocem, popijając brandy, czując w nozdrzach zapach dymu drzewnego. W ochronie przed deszczem i chłodem obaj mieli na sobie kurtki z demobilu zapinane na suwaki. Allerton wydawał się niematerialny jak zjawa; Lee niemal mógł widzieć przez niego autobus-zjawę. Z Ambato do Puyo jechali drogą prowadzącą nad krawędzią wąwozu o głębokości trzystu metrów. Zjeżdżali w soczystozieloną dolinę, mijając po drodze wodospady, lasy i strumienie. Autobus zatrzymywał się kilkakrotnie; trzeba było usuwać kamienie, które stoczyły się na drogę. W autobusie Lee rozmawiał ze starym traperem o nazwisku Morgan, który mieszkał w dżungli od trzydziestu lat. Lee spytał go o ayahuasca. - Działa jak opium - odparł Morgan. - Wszyscy moi Indianie jej używają. Kiedy wezmą ayahuasca, przez trzy dni nie mogę zmusić ich do żadnej pracy. - Sądzę, że może być na to niezły rynek - powiedział Lee. - Mogę mieć jej tyle, ile tylko zechcecie - oświadczył Morgan. Minęli bungalowy z prefabrykatów w Shell Mara. Przedsiębiorstwo Shell Company straciło dwa lata i dwadzieścia milionów dolarów, nie znalazło ropy i wycofało się. Wjechali do Puyo późną nocą i znaleźli pokój w zrujnowanym hotelu tuż przy sklepie ze wszystkim. Byli zbyt zmęczeni, by rozmawiać, zasnęli natychmiast. Następnego dnia Stary Morgan wyruszył razem z Lee w poszukiwaniu ayahuasca. Allerton ciągle spał. Obijali się o mur wykrętów. Jakiś człowiek powiedział, że następnego dnia przyniesie trochę. Lee wiedział, że nic nie przyniesie. Weszli do małego baru prowadzonego przez Mulatkę. Udawała, że nie wie, co to jest ayahuasca. Lee spytał, czy to jest nielegalne. - Nie - odparł Morgan - ale tutejsi ludzie nie ufają obcym. Siedzieli i pili aguardiente zmieszaną z wrzątkiem, cukrem i cynamonem. Lee poruszył temat preparowanych głów. Morgan powiedział, że mogliby założyć przedsiębiorstwo zmniejszania głów. - Wyobraź sobie, jak schodzą z taśmy produkcyjnej - rozmarzył się. - Nie dostaniesz ich tu za żadne pieniądze. Rząd zabrania, rozumiesz. Te chamy zabijały ludzi, żeby sprzedawać głowy. Morgan był niewyczerpaną kopalnią starych, świńskich dowcipów. Opowiadał o jakimś typie mieszkającym w Puyo, który pochodził z Kanady. - W jaki sposób się tu znalazł? - zaciekawił się Lee. Morgan zachichotał: - A jak myśmy wszyscy się tu znaleźli? Trochę kłopotów w ojczyźnie, co? Lee przytaknął bez słowa. Stary Morgan pojechał popołudniowym autobusem z powrotem do Shell Mara odebrać pieniądze, które mu tam byli winni. Lee rozmawiał z Holendrem o nazwisku Sawyer, który uprawiał ziemię niedaleko Puyo. Sawyer powiedział mu, że w dżungli, o kilka godzin drogi od Puyo, mieszka amerykański botanik. - Próbuje wynaleźć jakieś lekarstwo, zapomniałem nazwę. Twierdzi, że jeśli mu się to uda, zrobi wielki majątek. Teraz nie jest mu lekko. Nie ma tam nic do jedzenia. - Interesuję się roślinami leczniczymi - powiedział Lee. - Może złożę mu wizytę? - Z pewnością ucieszy się. Ale weź ze sobą trochę herbaty, mąki czy czegoś do jedzenia. Oni tam nic nie mają. Później Lee powiedział do Allertona: - Botanik! Co za numer. To człowiek, którego szukamy. Jedziemy jutro. - Nie możemy chyba udawać, że tak po prostu wpadliśmy na niego. Jak masz zamiar wytłumaczyć naszą wizytę? - spytał Allerton. - Coś wymyślę. Najlepiej od razu powiedzieć, że szukamy yage. Wydaje mi się, że obaj możemy na tym zarobić. Z tego, co słyszę, facet jest udupiony. Mamy szczęście, że jest w takim stanie. Gdyby był nadziany i pił szampana z kaloszy w burdelach Puyo, nie byłby chyba zainteresowany sprzedawaniem mi yage za kilkaset sucres. I, Gene, na miłość boską, kiedy dotrzemy do niego, proszę cię, nie powiedz przypadkiem: - "Doktor Cotter, jak sądzę". Pokój hotelowy w Puyo był zimny i wilgotny. Padał ulewny deszcz, domy po drugiej stronie ulicy były prawie niewidoczne. Lee zbierał z łóżka różne rzeczy i wrzucał je do gumowego worka. Automatyczny pistolet kaliber 32, trochę nabojów owiniętych w natłuszczony jedwab, mała patelnia, herbata i mąka w puszkach oklejonych taśmą, dwa litry puro. - Ten alkohol to najcięższa rzecz, a poza tym butelka ma ostre brzegi. Może ją zostawimy? - zaproponował Allerton. - Będziemy musieli rozwiązać mu język - odparł Lee. Podniósł worek, a Allertonowi wręczył nową, lśniącą maczetę. - Poczekajmy, aż przestanie padać - poprosił Allerton. - Poczekajmy, aż przestanie padać! - Lee padł na łóżko, wybuchając głośnym, udawanym śmiechem. - Ha, ha, ha! Poczekajmy, aż przestanie padać! Mają tu powiedzenie: "Oddam ci długi, kiedy w Puyo przestanie padać". Ha, ha, ha! - Zaraz po przyjeździe mieliśmy dwa dni ładnej pogody - zaprotestował Allerton. - Wiem. To był taki współczesny cud. Ludzie zorganizowali z tej okazji pieszą pielgrzymkę i chcą kanonizować miejscowego proboszcza. Vámonos, cobrón. Lee klepnął Allertona w ramię. Po chwili szli w strugach deszczu, ślizgając się po bruku głównej ulicy. Szlak był w beznadziejnym stanie. Bale, którymi wyłożono ścieżkę, pokrywała warstwa błota. Wycięli sobie długie laski, żeby się nie ślizgać, ale mimo to posuwali się bardzo wolno. Ścieżka przebijała się pomiędzy wysokimi, twardymi drzewami, ale rosło na niej mało poszycia. Woda była wszędzie; źródła, strumienie i rzeki, nic tylko zimna, czysta woda. - Dobra woda na pstrągi - zauważył Lee. Zatrzymywali się w kilku domach, żeby zapytać o miejsce zamieszkania Cottera. Wszyscy mówili im, że idą w dobrym kierunku. Jak daleko? Dwie, trzy godziny. Może więcej. Wiadomość o ich wędrówce najwyraźniej się już rozniosła. Jeden z ludzi, którego spotkali na szlaku, przełożył maczetę z jednej ręki do drugiej, żeby się przywitać, i powiedział od razu: - Szukacie Cottera? Jest teraz w domu. - Jak to daleko stąd? - spytał Lee. Człowiek przyjrzał się im. - Zajmie wam to jeszcze ze trzy godziny. Szli i szli. Było już późne popołudnie. Rzucili monetę, żeby wylosować, kto będzie pytał w następnym domu. Allerton przegrał. - Mówi, że jeszcze trzy godziny - oznajmił po powrocie. - Słyszymy to od sześciu godzin. Allerton chciał odpocząć. - Nie - sprzeciwił się Lee - kiedy odpoczywasz, sztywnieją ci nogi. To najgorsza rzecz, jaką możesz zrobić. - Kto ci to powiedział? - Stary Morgan. - Wszystko mi jedno, odpoczywam. - Nie odpoczywaj zbyt długo. Byłoby przykro, gdybyśmy tu zabłądzili, potykając się o węże i jaguary, wpadając do quebrojos. Tak się nazywają te głębokie rozpadliny wyżłobione przez strumienie. Niektóre mają dwa metry głębokości i metr szerokości; w sam raz, żeby wpaść. Zatrzymali się na odpoczynek w opuszczonym domu. Ścian nie było, ale dach sprawiał wrażenie solidnego. - Możemy się tu od biedy zatrzymać - powiedział Allerton, rozglądając się dokoła. - Prawdziwa bieda: nie ma koców. Było już ciemno, kiedy doszli do domu Cottera - małej, krytej strzechą chaty stojącej na polanie. Cotter był niskim, żylastym mężczyzną po pięćdziesiątce. Lee zauważył, że przywitał ich dosyć chłodno. Wyjął alkohol i wszyscy się napili. Żona Cottera, duża, ruda kobieta, zrobiła im herbaty z cynamonem, żeby zabić smak nafty w puro. Lee upił się trzema kolejkami. Cotter zadawał Lee mnóstwo pytań. - Jak tu dotarłeś? Skąd jesteś? Od jak dawna jesteś w Ekwadorze? Kto ci o mnie powiedział? Czy jesteś turystą, czy podróżujesz w interesach? Lee był pijany. Zaczął mówić ćpuńskim slangiem, wyjaśniając, że szuka yage czy ayahuasca. Wiedział, że Rosjanie i Amerykanie przeprowadzają nad nią eksperymenty. Powiedział, że według niego obaj mogliby na tym zarobić. Im dłużej mówił, tym bardziej Cotter stawał się chłodny. Ten człowiek najwyraźniej coś podejrzewał, ale co i dlaczego, Lee nie potrafił tego odgadnąć. Kolacja była całkiem smaczna, wziąwszy pod uwagę, że jej głównymi składnikami był włóknisty korzeń i banany. Po kolacji żona Cottera powiedziała: - Chłopcy muszą być zmęczeni. Cotter poprowadził ich, oświetlając drogę latarką. Łóżko szerokości jakichś siedemdziesięciu centymetrów zrobione było z listewek bambusowych. - Myślę, że jakoś się tu pomieścicie - powiedział. Pani Cotter rozłożyła na łóżku jeden koc w charakterze materaca, a na nim drugi, który miał służyć za przykrycie. Allerton położył się od zewnątrz, a Cotter zawiesił moskitierę. - Moskity? - spytał Lee. - Nie. Nietoperze-wampiry - odparł krótko Cotter. - Dobranoc. Po długim marszu Lee czuł ból w mięśniach. Położył ramię na piersi Allertona i przytulił się do chłopca. Pod wpływem bliskiego kontaktu, ciepła fala czułości wypłynęła z ciała Lee. Przysunął się bliżej i delikatnie trącił Allertona w ramię. Allerton poruszył się rozdrażniony i odtrącił jego rękę. - Odsuń się, dobrze? Śpij - warknął. Odwrócił się plecami do Lee. Lee cofnął rękę. Jego całe ciało skurczyło się w szoku. Powoli podłożył dłoń pod policzek. Czuł się głęboko zraniony, jakby krwawił w środku. Po twarzy popłynęły łzy. Stał przed wejściem do "Ship Ahoy". Knajpa wyglądała na opustoszałą. Słyszał czyjś płacz. Zobaczył swojego małego synka, ukląkł i wziął dziecko w ramiona. Płacz stał się wyraźniejszy, napłynęła fala smutku... Teraz on płakał, trzęsąc się od szlochu. Mocno przytulił małego Willy'ego do piersi. Stała tam grupa ludzi w więziennych ubiorach. Lee zastanawiał się, co tam robili i dlaczego on sam płakał. Po przebudzeniu długo jeszcze czuł smutek. Wyciągnął dłoń w stronę Allertona, później ją cofnął i odwrócił się twarzą do ściany. Następnego dnia rano Lee czuł się trzeźwy, zirytowany i jakby pozbawiony uczuć. Pożyczył od Cottera strzelbę kaliber 22 i poszedł z Allertonem rozejrzeć się po dżungli. Wydawało się, że puszcza jest pozbawiona życia. - Cotter mówił, że Indianie oczyścili teren z większości zwierzyny - oznajmił Allerton. - Wszyscy mają strzelby za pieniądze zarobione u Shella. Szli szlakiem. Olbrzymie drzewa, niektóre ponad trzydziestometrowej wysokości, oplecione pnączami rysowały się w blasku słońca. - Niech Bóg sprawi, żebyśmy zabili coś żywego - powiedział Lee. - Gene, słyszę, że tam coś piszczy. Spróbuję to zastrzelić. - Co to jest? - Skąd mam wiedzieć? W każdym razie żyje, prawda? Lee przeciskał się pomiędzy roślinnością. Pośliznął się na pnączu i wpadł na roślinę z zębami jak piła. Kiedy chciał wstać, sto ostrych kłów chwyciło go za ubranie i wbiło się w ciało. - Gene! - zawołał. - Pomóż mi! Złapała mnie roślina-ludożerca. Gene, uwolnij mnie maczetą! W całej dżungli nie natknęli się na żadne żywe zwierzę. Cotter twierdził, że usiłuje wyodrębnić kurarę z trucizny do strzał używanej przez Indian. Powiedział Lee, że w tej okolicy można znaleźć żółte kruki i żółte sumy z niezwykle jadowitymi kolcami. Jego żona się nimi ukłuła i tak cierpiała z bólu, że Cotter musiał jej dać morfinę. Był doktorem medycyny. Lee był wstrząśnięty opowieścią o Kobiecie Małpie. Brat i siostra przyjechali do tej części Ekwadoru, żeby żyć prostym, zdrowym życiem, odżywiając się korzeniami, jagodami, orzechami i miąższem palmowym. Dwa lata później znalazła ich ekipa poszukiwawcza. Kuśtykali na prymitywnych kulach, bezzębni, ze źle zrośniętymi złamaniami. Wydaje się, że w tym rejonie nie ma wapna. Kury nie znosiły jajek, nie miały z czego formować skorupek. Krowy dawały mleko, ale było ono wodniste i przezroczyste, bez wapna. Brat wrócił do cywilizacji i steków, ale Kobieta Małpa ciągle tu była. Nauczyła się odżywiać, obserwując, co jedzą małpy. Wszystko, co je małpa, człowiek też może jeść. To cenna wiedza, na wypadek gdybyś zabłądził w dżungli. Warto jest też mieć przy sobie tabletki z wapnem. Nawet żona Cottera straciła zęby w "międziciasie". Jego wypadły już dawno temu. Miał półtorametrową żmiję, która strzegła domu przed poszukiwaczami jego cennych notatek o kurarze. Miał też dwie malutkie małpki, miłe, ale o złośliwym usposobieniu i z ostrymi ząbkami, oraz dwupalczastego leniwca. Leniwce żyją na drzewach owocowych, zwisając głową w dół i wydając odgłosy podobne do płaczu dziecka. Na ziemi są bezradne. Leniwiec Cottera po prostu leżał, rzucał się i syczał. Cotter ostrzegał ich, żeby nie dotykali nawet jego karku, mógł bowiem sięgnąć do tyłu mocnymi, ostrymi szponami, przebić nimi dłoń, a potem przyciągnąć ją do pyska i ugryźć. Kiedy Lee pytał o ayahuasca, Cotter odpowiadał wymijająco. Powiedział, że nie jest pewien, czy yage i ayahuasca to ta sama roślina. Ayahuasca była związana z brujerta - czarami. On sam był białym brujo. Miał dostęp do tajemnic brujo. Lee nie miał takiego dostępu. - Uzyskanie ich zaufania zajęłoby ci wiele lat. Lee odparł, że nie planuje poświęcać temu interesowi zbyt wielu lat. - Czy nie mógłbyś trochę tego dla mnie zdobyć? - spytał. Cotter spojrzał na niego kwaśno. - Jestem tutaj od trzech lat - powiedział. Lee próbował udawać naukowca. - Chcę zbadać właściwości tego leku - oznajmił. - Jestem gotów wziąć trochę sam, na zasadzie doświadczenia. - Mógłbym cię zabrać do Canela i pomówić z brujo. Dałby ci trochę, gdybym go poprosił. - Byłoby bardzo miło - odparł Lee. Cotter nie wspomniał więcej o wybraniu się do Canela. Powtarzał natomiast wielokrotnie, że jego zapasy są szczupłe i że nie ma czasu na eksperymenty z namiastką kurary. Po trzech dniach Lee zrozumiał, że marnuje czas, i powiedział Cotterowi, że wyjeżdżają. Cotter nawet nie starał się ukryć zadowolenia. Epilog: Powrót do Mexico City Za każdym razem, kiedy jestem w Panamie, miejsce to jest dokładnie o miesiąc, dwa miesiące, sześć miesięcy bardziej nigdzie. To jakby postęp zwyradniającej choroby. Wydaje się, że nastąpiła zmiana z postępu arytmetycznego na geometryczny. Coś paskudnego, niegodnego i podludzkiego gotuje się w tym skundlonym mieście alfonsów, kurew i genów recesywnych, w tym zdegenerowanym pasożycie Kanału. W wilgotnym upale zwiesza się nad Panamą smog włóczęgów. Wszyscy są tu telepatami w stopniu paranoidalnym. Pewnego razu spacerowałem z aparatem fotograficznym i na piaskowcowym zboczu Starej Panamy ujrzałem barak z drewna i zardzewiałego żelaza, rodzaj przybudówki. Chciałem mieć zdjęcie tej narośli, z albatrosami i sępami kołującymi nad nią na tle gorącego, szarego nieba. Moje dłonie trzymające aparat były śliskie od potu, a koszula lepiła się do ciała jak mokry kondom. Stara prostytutka dostrzegła z wnętrza baraku, jak robię zdjęcie. One zawsze widzą, kiedy im robisz zdjęcie, zwłaszcza w Panamie. Wdała się w pełną złości rozmowę z ludźmi wyglądającymi jak szczury, których jednak dokładnie nie widziałem. Następnie podeszła do krawędzi niebezpiecznie wyglądającego balkonu i wykonała w moją stronę nieokreślony, wrogi gest. Wielu tak zwanych ludzi prymitywnych boi się aparatów. Istotnie, w fotografowaniu jest coś obscenicznego - pragnienie uwięzienia, wcielenia, seksualna natarczywość poszukiwań. Poszedłem dalej i zrobiłem kilka zdjęć chłopcom, młodym, żywym, nieświadomym, grającym w baseball. Nawet nie spojrzeli w moją stronę. Na brzegu zauważyłem na łodzi rybackiej młodego, ciemnoskórego Indianina. Wiedział, że chcę mu zrobić zdjęcie, i za każdym razem, kiedy kierowałem obiektyw w jego stronę, podnosił wzrok z wyrazem męskiego nadąsania. W końcu uchwyciłem go, jak opierał się o dziób łodzi z ospale zwierzęcym uśmiechem, leniwie drapiąc się w ramię. Długa, biała blizna biegnąca przez prawe ramię i obojczyk. Odłożyłem aparat i patrząc na niego, oparłem się o nagrzany mur. W myślach przesuwałem palcem po bliźnie, w dół po jego miedzianej piersi i brzuchu; czułem rozdzierający ból w każdej komórce ciała. Odepchnąłem się od muru, mrucząc: "O Jezu" - i odszedłem w poszukiwaniu czegoś, co mógłbym sfotografować. Murzyn w filcowym kapeluszu opierał się o balustradę werandy drewnianego domu wzniesionego na fundamentach z piaskowca. Znajdowałem się po przeciwnej stronie ulicy, pod namiotem, w którym mieściło się kino. Za każdym razem, kiedy przygotowałem aparat, Murzyn zdejmował kapelusz i patrząc na mnie, mamrotał jakieś przekleństwa. Wreszcie cyknąłem go zza filaru. Na balkonie, za Murzynem, mył się młody mężczyzna bez koszuli. W jego wyglądzie można było dostrzec krew murzyńską i bliskowschodnią; okrągła twarz, skóra Mulata koloru café-au-lait, gładka twarz, harmonijnie zbudowane ciało bez żadnego widocznego mięśnia. Myjąc się podnosił wzrok jak zwierzę węszące niebezpieczeństwo. Zrobiłem mu zdjęcie, kiedy zadzwonił gwizdek na godzinę piątą. Stary trik fotografa: poczekać na rozproszenie uwagi. Wszedłem do baru "Chica" na rum z colą. Nigdy nie lubiłem tego miejsca ani żadnego innego baru w Panamie, ale kiedyś "Chico" był znośny i z szafy grającej leciały niezłe kawałki. Teraz nie było tam nic poza tą okropną muzyką honky-tonk z Oklahomy, przypominającą beczenie niespokojnej krowy: Wbijasz gwoździe w trumnę mą, To nie Bóg stworzył anioły honky-tonk, Tylko twe kłamliwe serce. Wszyscy żołnierze w knajpie mieli ten sam wygląd ludzi ze Strefy Kanału po lekkim wstrząsie mózgu. Był to wygląd krowi i otępiały, jakby poddano ich w wojsku specjalnej obróbce, dzięki której stali się niewrażliwi na kontakt na poziomie intuicji, usunięto z nich telepatyczne nadajniki i odbiorniki. Zadajesz im pytanie, a oni nie odpowiadają, nie okazując ani przyjaźni, ani wrogości. Ani śladu ciepła, żadnego kontaktu. Konwersacja jest niemożliwa. Po prostu nie mają nic do powiedzenia. Siedzą, puszczają tę wyjącą muzykę z szafy grającej i stawiają drinki dziewczynom klasy B, podrywają je od niechcenia, a one opędzają się jak od much. Pewien pryszczaty młodzieniec o głupkowatej twarzy bez przerwy dotyka piersi dziewczyny. Ona odtrąca jego rękę, a ręka wraca, skradając się, jakby żyła własnym, owadzim życiem. Dziewczyna klasy B siada koło mnie i stawiam jej drinka. Zamawia dobrą szkocką whisky. Jakże ja nienawidzę tej twojej zgnilizny, Panamo, myślę. Dziewczyna miała malutki ptasi móżdżek i mówiła doskonałym angielskim ze Stanów, jak z płyty. Głupi ludzie szybko i łatwo uczą się języka, bo nie mają w głowie niczego, co zajmowałoby miejsce. Chciała jeszcze jednego drinka. Powiedziałem: - Nie. - Czemu jesteś taki skąpy? - zapytała. - Słuchaj, kiedy skończą mi się pieniądze, kto mi będzie stawiał drinki? Ty? Wyglądała na zdziwioną i powiedziała powoli: - Tak, masz rację. Przepraszam. Poszedłem głównym deptakiem. Jakiś alfons złapał mnie za ramię. - Mam czternastoletnią dziewczynę, Jack, Portorykankę. Co ty na to? - W takim razie ona jest już w średnim wieku - odparłem. - Chcę sześcioletniej dziewicy i bez tego "zapakuję ci, kiedy będziesz czekał". Nie próbuj mi wciskać swoich czternastoletnich rupieci. Zostawiłem go z rozdziawioną gębą. Wszedłem do sklepu obejrzeć kapelusze panama. Młodzieniec za ladą zaczął śpiewać: Zdobywać przyjaciół, tracić pieniądze. Ten gładki facecik to zwykły kanciarz, zdecydowałem. Pokazał mi kilka kapeluszy po dwa dolary sztuka. - Piętnaście dolarów - powiedział. - Twoje ceny są z księżyca - odparłem i wyszedłem. Wyszedł za mną na ulicę. - Chwileczkę, mister. Szedłem dalej. Tej nocy miałem ciągle powracający sen. Byłem znów w Mexico City i rozmawiałem z Artem Gonzalezem, chłopakiem, z którym Allerton wynajmował kiedyś pokój. Spytałem go, gdzie jest Allerton, i usłyszałem: "W Agua Diente". To było na południe od Mexico City, więc dowiadywałem się o połączenie autobusowe. Wiele razy śniło mi się, że jestem z powrotem w Mexico City i rozmawiam z Artem albo z najlepszym przyjacielem Allertona, Johnnym White'em, i pytam o niego. Poleciałem do Mexico City. Kiedy przechodziłem przez lotnisko, byłem trochę zdenerwowany; mógł mnie namierzyć jakiś gliniarz z Urzędu Imigracyjnego. Postanowiłem, że będę się trzymać blisko przystojnego, młodego turysty, którego poznałem w samolocie. Kapelusz spakowałem, a po wyjściu z samolotu zdjąłem okulary. Aparat wcisnąłem pod pachę. - Weźmy taksówkę do miasta. Podzielimy się opłatą. Będzie taniej - zaproponowałem turyście. Szliśmy przez lotnisko jak ojciec z synem. - Tak - mówiłem - ten cwaniak w Gwatemali chciał ode mnie dwa dolary za kurs z Palace Hotel na lotnisko. Powiedziałem mu uno. - Wyciągnąłem palec. Nikt na nas nie spojrzał. Dwóch turystów. Wsiedliśmy do taksówki. Kierowca powiedział: - Dwanaście pesos za obu do centrum miasta. - Chwileczkę - odezwał się turysta po angielsku. - Nie ma licznika. Gdzie twój licznik? Musisz mieć licznik. Kierowca poprosił mnie, żebym wytłumaczył koledze, że ma prawo przewozić pasażerów z lotniska bez licznika. - Nie! - krzyknął turysta. - Ja nie turysta. Mieszkam w Mexico City. Sabe Hotel Colmena? Mieszkam w Hotelu Colmena. Zawieź mnie do miasta, ale zapłacę tylko tyle, ile będzie na liczniku. Zawołam policję. Policía. Jest pan zobowiązany przez prawo do posiadania licznika. O Boże, pomyślałem, właśnie tego mi potrzeba: żeby ten frajer wezwał gliny. Widziałem, jak gliniarze gromadzą się wokół samochodu, nie wiedzą, co robić, i wzywają posiłki. Turysta wziął walizkę i wysiadł. Zapisywał numer wozu. - Zawołam policía mnóstwo szybko - zagroził. - Wiesz, ja mimo wszystko wezmę tę taksówkę - powiedziałem do niego. - Nie dostaniesz się do miasta o wiele taniej... Vámonos - powiedziałem do kierowcy. Wynająłem pokój za osiem pesos w hotelu przy Searsie i poszedłem do Lola, z brzuchem zimnym z podniecenia. Bar był w innym miejscu. Miał nowy wystrój i nowe meble. Za kontuarem stał jednak ten sam stary barman ze złotym zębem i wąsikiem. - Cómo está? - spytał. Przywitaliśmy się. Zapytał, gdzie byłem, a ja powiedziałem, że w Ameryce Południowej. Usiadłem z kieliszkiem Delaware Punch. Lokal był pusty, ale wcześniej czy później musiał przyjść ktoś znajomy. Wszedł Major. Emerytowany wojskowy, siwy, pełen życia, dobrze zbudowany. Przeleciałem się po liście: - Johnny White, Russ Morton, Pete Crowly, Ike Scranton? - Los Angeles, Alaska, Idaho, nie wiem, ciągle jest tutaj. Zawsze jest gdzieś tutaj. - A co się dzieje z Allertonem? - Allerton? Nie wydaje mi się, żebym go znał. - To na razie. - Dobranoc, Lee. Uważaj na siebie. Poszedłem do Searsa i przejrzałem czasopisma. W jednym z nich, pod tytułem Jaja: Dla prawdziwych mężczyzn, znalazłem fotografię Murzyna wiszącego na drzewie: "Widziałem, jak głupki dyndają". Na ramieniu poczułem czyjąś rękę. Odwróciłem się. To był Gale, inny emerytowany żołnierz. Była w nim uległość pijaka, który wyszedł z nałogu. Przeleciałem listę. - Prawie wszyscy wyjechali - rzekł Gale. - A poza tym nie widuję już tych facetów, nie chodzę już do Lola. Spytałem o Allertona. - Allerton? - Wysoki, chudy chłopak. Przyjaciel Johnny'ego White'a i Arta Gonzaleza. - On też wyjechał. - Jak dawno temu? - Z Gale'em nie musiałem być ostrożny. I tak niczego by nie zauważył. - Widziałem go może miesiąc temu po drugiej stronie ulicy. - Cześć, do zobaczenia. - Do zobaczenia. Powoli odłożyłem pismo, wyszedłem i oparłem się o latarnię. Potem wróciłem do Lola. Przy stoliku siedział Burns i pił piwo, trzymając butelkę w okaleczonej ręce. - Prawie nikogo już nie ma. Johnny White, Tex i Crosswheel są w Los Angeles. Patrzyłem na jego rękę. - Słyszałeś o Allertonie? - spytał. - Nie - odpowiedziałem. - Pojechał do Ameryki Południowej czy dokądś. Z jakimś pułkownikiem. Pojechał jako przewodnik. - No i? Jak dawno temu? - Około sześciu miesięcy. - To znaczy tuż po moim wyjeździe. - Taa. Mniej więcej wtedy. Wziąłem od Burnsa adres Arta Gonzaleza i poszedłem zobaczyć się z nim. Pił piwo w sklepie naprzeciwko swojego hotelu i zawołał mnie. Tak, Allerton wyjechał około pięciu miesięcy temu. Pojechał jako przewodnik jakiegoś pułkownika i jego żony. - Mieli zamiar sprzedać samochód w Gwatemali. Cadillac rocznik 48. Czułem, że w tym interesie jest coś nie w porządku, ale Allerton nie powiedział mi nic konkretnego. Wiesz, jaki on jest. - Art wydawał się być zdziwiony faktem, że nie miałem żadnej wiadomości o Allertonie. - Nikt o nim nie słyszał od czasu jego wyjazdu. To mnie niepokoi. Zastanawiałem się, co i gdzie mógłby robić. Gwatemala jest droga, San Salwador drogie i zaszczane. Kostaryka? Żałowałem, że w drodze powrotnej nie zatrzymałem się w San José. Gonzalez i ja przerobiliśmy temat "Gdzie jest ten i ta". Mexico City to terminal w podróży w czasie i przestrzeni, poczekalnia, w której wypijasz szybkiego drinka w oczekiwaniu na pociąg. Właśnie dlatego mogę znieść Mexico City i Nowy Jork. Nie jesteś w nich uwięziony. Przez sam fakt bycia tam znajdujesz się w podróży. Za to w Panamie, na Rozdrożu Świata, jesteś tylko określoną ilością starzejącej się tkanki. Musisz spisać umowę z liniami Pan Am albo Dutch Line, żeby zabrali twoje ciało. W przeciwnym razie zostałbyś tam i gnił w dusznym skwarze, pod dachem z galwanizowanego żelaza. Tej nocy śniło mi się, że w końcu odnalazłem Allertona w jakimś zakątku Ameryki Środkowej. Był zdziwiony, widząc mnie po tak długim czasie. W tym śnie byłem poszukiwaczem zaginionych osób. - Panie Allerton, jestem przedstawicielem Przedsiębiorstwa Przyjaznych Finansów. Czy nie zapomniałeś o czymś, Gene? Miałeś odwiedzać nas co trzeci wtorek. Tęskniliśmy za tobą w naszym biurze. Nie lubimy mówić naszym klientom: "Płać bo..." Tak nie mówią przyjaciele. Ciekawi mnie, czy kiedykolwiek przeczytałeś naszą umowę do samego końca. Chodzi mi zwłaszcza o Klauzulę 6 (x), którą można rozszyfrować wyłącznie przy pomocy mikroskopu elektronowego i filtra wirusowego. Ciekawi mnie, czy wiesz, co oznacza owo "bo... ", Gene? Och, wiem, jak to jest z wami, chłopakami. Uganiasz się za jakąś kurewką i na śmierć zapominasz o Przedsiębiorstwie Przyjaznych Finansów, co? Ale Przedsiębiorstwo nie zapomina o tobie. To tak jak w piosence "Tu się nie ukryjesz". Nie ukryjesz się, kiedy stary Skoczny Tropiciel wkracza do akcji. Twarz Skocznego Tropiciela zrobiła się pusta i senna. Jego usta rozchyliły się, ukazując zęby twarde i żółte jak stara kość słoniowa. Ciało powoli zagłębiało się w skórzanym fotelu, aż wreszcie oparcie lśniące w cieniu i opalizujące plamkami światła zsunęło mu kapelusz na oczy. Zaczął mruczeć w kółko: " Johnny już tak długo jest na targu". Mruczenie urwało się nagle, w środku frazy. Głos Skocznego Tropiciela był ospały i przerywany jak muzyka na pełnej wiatru ulicy. - W tej pracy spotykasz najróżniejsze typy, mały. Czasami jakiś popcornowy obywatel przychodzi do biura i próbuje zapłacić Przyjaznym Finansowym tym gównem. Wysunął rękę z boku fotela, wierzchem dłoni do góry. Powoli otworzył chudą, brązową dłoń, jego palce na końcach były purpurowo-niebieskie. Ukazał się zwitek żółtych banknotów tysiącdolarowych. Ręka odwróciła się grzbietem do góry i z powrotem opadła na fotel. Zamknął oczy. Nagle jego głowa przechyliła się na bok i z ust wychynął język. Pogniecione banknoty wysypały mu się z dłoni, jeden po drugim, i leżały na czerwonej kamiennej posadzce. Powiew ciepłego wiosennego wiatru wepchnął do pokoju brudne różowe zasłony. Banknoty szeleściły w kątach pokoju i ułożyły się na twarzy Allertona. Skoczny Tropiciel wyprostował się niezauważalnie, a spod jego powiek wydobyła się smużka światła. - Zachowaj to na czarną godzinę, mały - powiedział. - Wiesz, jak jest w tych wytwornych hotelach. Musisz mieć swój własny papier. Skoczny Tropiciel pochylił się do przodu, wspierając łokcie na kolanach. Nagle wstał, jakby poderwany z fotela, i nieoczekiwanym ruchem zsunął z oczu kapelusz. Podszedł do drzwi, odwrócił się, trzymając prawą dłoń na klamce. Paznokcie lewej dłoni wypolerował o klapę znoszonej marynarki w szkocką kratę. Kiedy się poruszał, z marynarki unosił się smród pleśni. Pleśń była pod klapami i na mankietach spodni. Spojrzał na swoje paznokcie. - Aha... jeśli chodzi o... hm... twoje konto. Niedługo wrócę. To znaczy za parę... - głos Skocznego Tropiciela był przytłumiony. - Dojdziemy do jakiegoś porozumienia - powiedział głośno i wyraźnie. Otworzyły się drzwi i wściekły powiew przeleciał przez pokój. Drzwi zamknęły się, a zasłony opadły, jedna z nich ułożyła się na sofie, jakby rzucona tam czyjąś ręką. * Mordida - (hiszp.) łapówka. * Campesino - (hiszp.) wieśniak. * Muy feo - (hiszp.) bardzo nieładne. * Malos, esos muchachos! - (hiszp.) Ach, ci niedobrzy chłopcy! * No prestamos servicio a los viciosos - (hiszp.) Nie obsługujemy narkomanów. * Receta - (hiszp.) recepta. * Pulqueria - (hiszp.) stragan. * Agaçant - (fr.) irytujące. * "Rymy o sędziwym marynarzu", Samuel Taylor Coleridge, przekład Stanisława Kryńskiego. * Cargador - (hiszp.) tragarz. * Yo quiero un sandwich. Quel sandwiches tiene? - (hiszp.) Chcę kanapkę. Jakie macie kanapki? * Vigilante - (hiszp.) strażnik. * Borracho - (hiszp.) pijany. * El Puto Gringo - (hiszp.) Biała Kurwa. * Dos - (hiszp.) dwa. * Sabe? - (hiszp.) tu: Rozumiesz? * Aquí - (hiszp.) tutaj. * Manana. Más tarde. Ahora. Ahorita. Todavía no. - (hiszp.) Jutro. Później. Już zaraz. Za chwilę. Jeszcze nie. * Cambrones - (hiszp.) rogacze. * Chinga tu madre - (hiszp.) Twoja matka to śmierdziel. * Schlemiel - (jidysz) głupek, nieudacznik. * Abrazo - (hiszp.) uścisk. * * Refresco - (hiszp.) napój orzeźwiający. * Chinga - (hiszp.) rogacz. * Cabron - (hiszp.) śmierdziel. * Hombre, en dónde está su cultura? - (hiszp.) Człowieku, gdzie twoja kultura?