JAMES BARCLAY Złodziej Świtu Prolog Dłoń na jej ustach zdusiła krzyk, jaki wydała, budząc się. Obok, na łóżku, leżał w bezruchu Alun. Nad nią, osłonięty ciemnościami nocy, pochylał się napastnik. Dostrzegła tylko zarys szczupłej twarzy i wpatrującą się w nią twardym wzrokiem parę oczu. Dłoń na jej ustach zacisnęła się mocniej. - Jeśli rzucisz zaklęcie, chłopcy umrą. Jeśli będziesz się opierać i odmówisz współpracy, również zginą. Twój mąż będzie świadkiem, że możemy porwać takich jak ty z każdego miejsca na ziemi, nawet z samego serca miasta-Kolegium. Pomyśl o tym podczas snu i powstrzymaj gniew, kiedy już się obudzisz. Mamy wiele spraw do omówienia. Rozszalały natłok myśli przelatywał jej przez głowę przy wtórze łomotu serca. Głupi upór, który skłonił ją do zamieszkania poza bezpiecznymi murami kolegium, zemścił się, sprowadzając zagrożenie na ludzi, których najbardziej kochała. Mężczyzna wspomniał jej synów, wspaniałych bliźniaków, w których pokładała tak wiele nadziei i w których pielęgnowała prawdziwą siłę. Są młodzi i tacy niewinni. Skurczyła się, zmagając się z wizją tego, co ci ludzie mogą zrobić z jej dziećmi. Byli bezlitośni. Ślubowali zagładę wszystkiemu, co w ich oczach było złe i niegodziwe. Nie dostrzegali czystości i magii tego, co tworzyła, i to właśnie zaślepienie czyniło ich tak groźnymi. A przecież od początku przypominano jej o ostrożności. Mistrzowie kolegium popierali jej pragnienie spokojnego, rodzinnego życia. Ostrzegali jednak przed zbytnim przyzwyczajeniem się do takiego luksusu, szczególnie w czasach, gdy ludzie otwarcie wyrażali swą wrogość wobec kolegium i wszystkiego co reprezentuje. To nadal był eksperyment, a nie zwykła chęć osiedlenia się, przypominali jej, a chłopcy należeli do kolegium i ich rozwój był przede wszystkim obiektem badań. Jak zwykle jednak miała własne zdanie. W końcu byli przecież jej synami, a Alun również nie chciał mieszkać w kolegium. Teraz przeklinała się za głupotę i zadufanie we własną zdolność do zapewnienia im bezpieczeństwa. Echa zbyt długo ignorowanych ostrzeżeń zamieniły się w łzy bezsilnej złości i spłynęły po jej policzkach. Zobaczyła drugą rękę mężczyzny, trzymającą skrawek materiału. Przycisnął go do jej twarzy i natychmiast poczuła działanie narkotyku. Broniła się jak zaszczute, schwytane w pułapkę zwierzę. Krótko, desperacko i bez efektu. To był brofen. Zdążyła jeszcze tylko pomyśleć, jak źle będzie się czuła, kiedy znów otworzy oczy. Rozdział I Niebieski błysk przeszył wieczorne niebo, rozdzierając szary całun nisko wiszących chmur i oblewając wrota przełęczy Taranspike ostrym, jasnym blaskiem. Odgłos eksplozji. Krzyki. Krucy, stojący na murach wewnętrznego zamku kontrolującej przełęcz twierdzy, trzeźwo ocenili sytuację na polu bitwy. Lewe skrzydło obrońców zostało zdruzgotane. Płonące i poszarpane ciała zalegały na popalonej trawie, wróg zaś nacierał ze zdwojoną siłą na całej linii. Jakby nagle wstąpiły w nich nowe siły. - Niech ich diabli! - zaklął Bezimienny. - Mamy kłopoty. Uniósł nad głowę zaciśniętą pięść, rozcapierzył palce i zatoczył ramieniem szerokie koło. Stojący na basztach strażnicy z chorągiewkami natychmiast przekazali rozkaz. Z bocznej bramy, w galopie, wypadło pięciu kawalerzystów i mag. - Spójrz tam! - wskazał Hirad w stronę zniszczonego lewego skrzydła. Piętnastka ludzi przedarła się przez kordon i ignorując bitwę, pędziła w stronę zamkowych murów. - Wchodzimy? - zapytał. - Wchodzimy - odpowiedział Bezimienny. - Najwyższy czas - uśmiechnął się Hirad. - Krucy! - zaryczał Bezimienny. - Krucy, za mną! Wyszarpnął dwuręczny miecz z pochwy opartej o mur i popędził w dół schodami. Ostatnie promienie słońca zatańczyły na wypolerowanym napierśniku. Szybkość i zwinność, z jaką poruszała się masywna sylwetka wojownika, dla wielu już okazała się fatalnym zaskoczeniem. Gładko wygolona głowa podrygiwała na byczym karku. Schody biegły ze szczytu murów, wzdłuż ich wewnętrznej strony, wprost na sklepienie wewnętrznego zamku. Stamtąd na dziedziniec prowadziło kręte zejście poprzez jedną z dwóch baszt. Bezimienny poprowadził pięciu odzianych w skórzane i kolcze kaftany wojowników i maga, którzy wraz z nim tworzyli oddział Kruków, w stronę lewej baszty. Kopniakiem otworzył drzwi, odepchnął strażnika i opierając się o zewnętrzną ścianę, by zachować równowagę, pobiegł w dół, przeskakując co drugi stopień. Kiedy był w połowie drogi, kolejna eksplozja wstrząsnęła posadami twierdzy. - Przeszli przez mur. Są na dziedzińcu - powiedział Hirad. - Jesteśmy prawie na miejscu - odpowiedział Bezimienny. Dolne drzwi baszty były otwarte, lecz Bezimienny biegł tak szybko, że Hirad wątpił, by nawet w przeciwnym razie zdołały powstrzymać pędzącego wojownika. Krucy wyskoczyli na dziedziniec, oblany bursztynowym światłem zachodzącego słońca, i skierowali się w lewy róg placu, gdzie unosił się jeszcze kurz niedawnej eksplozji. Z chmury kurzu i zwałów gruzu wynurzył się przeciwnik. Zamaskowani wojownicy w skórzanych zbrojach rozbiegli się po dziedzińcu. Za nimi Hirad wypatrzył jeszcze jednego, spokojnie, wydawałoby się, przedzierającego się przez kamienie i pył. Oprócz skórzanego, błyszczącego kaftana, miał na sobie czarny płaszcz, powiewający na wietrze. Niespiesznie palił fajkę trzymaną w ustach i, jeżeli barbarzyńcy nie zawodził wzrok, od czasu do czasu głaskał kota, którego głowa wyglądała zza kołnierza płaszcza. Za sobą Hirad usłyszał, jak Ilkar, elfi mag z Julatsy, splunął i zaklął - Xetesk. - Zatrzymał się i zerknął przez ramię. Ilkar machnął ręką. - Ruszaj do walki - powiedział elf. Jego szczupła atletyczna sylwetka była napięta, brązowe oczy zwężone w szparki spoglądały spod grzywki krótkich, ciemnych włosów. - Będę miał na niego oko. Wrogowie równym krokiem ruszyli w lewo, w stronę kamiennego muru, wzdłuż którego znajdowały się szopy na zboże, opał i narzędzia, ciągnące się od zewnętrznych fortyfikacji do głównego zamku. Bezimienny natychmiast zmienił kierunek, by odciąć przeciwnikom drogę. Hirad zmarszczył brwi, nie mogąc oderwać oczu od samotnego nieznajomego w czarnym płaszczu. Odgłosy walki spoza murów zamku powoli cichły i Hirad skupił się na nadchodzącej potyczce. Dostrzegłszy Kruków, przeciwnicy ruszyli w ich stronę. Liczebnością przewyższali najemników niemal trzykrotnie. Pięciu z nich pędziło przodem, z wysoko uniesionymi mieczami, pokrzykując. Byli pewni swej przewagi. - Formuj! - wykrzyknął Bezimienny i Krucy sprawnie, nie przerywając pochodu, zwarli szyk. Jak zawsze, Bezimienny zajął środek lekko przekrzywionego klina, mając po lewej Talana, Rasa i Richmonda, aż prawej Sirendora i Hirada. Z tyłu Ilkar przygotowywał ochronną tarczę. Bezimienny z każdym krokiem rytmicznie uderzał końcem ciężkiego ostrza o ziemię, a Hirad szukał w oczach przeciwników błysku zrozumienia. Gdy go odnalazł, wyszczerzył zęby w uśmiechu, dostrzegłszy cień wahania w ich krokach. - Tarcza gotowa - powiedział Ilkar. Nawet teraz, po dziesięciu latach, Hirada przeszył dreszcz, choć przecież, tak naprawdę, niczego nie był w stanie wyczuć. A jednak była tam. Niewidzialna sieć, chroniąca przed magicznymi atakami. Lekki rozbłysk powietrza. Bezimienny wzniósł koniec miecza i sekundę później Krucy przeszli do zwarcia. Bezimienny uderzył łukiem od prawej do lewej, druzgocząc gardę przeciwnika i rozrąbując jego twarz od podbródka aż do czoła. Tryskając krwią, mężczyzna odleciał w tył, wpadając na dwóch kompanów i, nie zdążywszy wydać nawet krzyku, umarł. Z prawej Sirendor przyjął uderzenie przeciwnika na trójkątną tarczę i zatopił miecz głęboko między jego żebrami. Hirad uskoczył przed niezgrabnym ciosem z góry, pochylił się w prawo i pchnął obydwoma rękami w kark przeciwnika. Reszta nie kwapiła się, by wypełnić lukę. Barbarzyńca uśmiechnął się paskudnie i wystąpił do przodu, gestem zachęcając przeciwników do ataku. Po lewej sytuacja wydawała się mniej jednoznaczna. Ras i Talan wymieniali ciosy z uzbrojonymi w tarcze wrogami, podczas gdy Richmond, zdekoncentrowany, był w defensywie, ciągle jednak zagrażając przeciwnikowi błyskawicznymi, płynnymi uderzeniami. - Widzę czarodzieja - powiedział. - Z lewej. Sparował cios wymierzony w brzuch i odepchnął przeciwnika. - Mam go. - Głos Ilkara skoncentrowanego na utrzymywaniu tarczy brzmiał słabo. - Będzie rzucał. - Zostawcie go Ilkarowi - wydał rozkaz Bezimienny. Jego ostrze rąbnęło w tarczę napastnika. Mężczyzna zachwiał się. - Dalej idzie w lewo - powiedział Richmond. - Zostaw go. - Największy z Kruków rozpłatał podbrzusze wojownikowi przed sobą, a stojący obok Talan dobił swego pierwszego przeciwnika, wychodząc z walki ze zranionym ramieniem. Wrogi mag wychrypiał słowa zaklęcia. Powietrze zrobiło się nagle gorące i na sekundę obie strony zatrzymały się w pół kroku. - Kryć się! - wykrzyknął mag. Budynki wzdłuż tylnego muru eksplodowały, posyłając w powietrze chmurę wirujących odłamków i połamanych desek, które rozleciały się po całym dziedzińcu. Chaos. Kawałek deski uderzył Hirada w stopę, wytrącając go z równowagi. Upadł do przodu, starając obrócić się na plecy. Z lewej strony Bezimienny ledwie zachwiał się, kiedy siła wybuchu uderzyła go w plecy. Jego miecz z piorunującą siłą uderzył w bok stojącego z przodu przeciwnika, całkowicie przecinając kręgosłup. - Tarcza poszła! - wrzasnął Ilkar. Wstrząs detonacji rzucił nim o ziemię, niszcząc koncentrację. Natychmiast jednak zerwał się na równe nogi. - Zajmę się magiem. - Mam go! - Richmond, który niemal przewrócił się na swojego przeciwnika, szybciej odzyskał równowagę i pchnął prosto w brzuch wojownika. Zwrócił się w stronę maga. - Zostań! - ryknął Bezimienny. - Richmond, trzymaj linię! Hirad spoglądał prosto w oczy wojownika, który właśnie miał go zabić. Ten, ledwie dowierzając szczęściu, machnął mieczem w stronę bezbronnego barbarzyńcy. Cios nie doszedł celu, zamiast tego uderzając z brzękiem w trójkątną tarczę. Hirad zobaczył parę nóg i szybkie uderzenie miecza w górę, prosto w szyję swego prześladowcy. Sirendor schylił się i pomógł barbarzyńcy wstać. Richmond zdołał odbiec tylko kilka kroków, kiedy zorientował się, jak fatalny błąd popełnił. Ras, związany z jednym przeciwnikiem, nie wiedział, że jego lewa flanka została zupełnie odsłonięta. Wykorzystując sytuację, kolejny z wrogów szybko obszedł swego kompana i zatopił miecz w boku Kruka. Ras zacharczał i upadł, trzymając się za zranione biodro, mokre już od przesiąkającej przez zbroję krwi. Upadł wprost pod nogi Talana, na tyle mocno, by wytrącić przyjaciela z rytmu. Talan, który właśnie sparował jeden z ciosów, nie miał żadnej możliwości uchronić się przed kolejnym. - Jasna cholera! - warknął Bezimienny. Ustawił miecz poziomo przed Talanem, przyjmując obydwa ciosy wymierzone w Kruka. Jednocześnie z całej siły kopnął jednego z atakujących w krocze. Richmond z powrotem rzucił się do walki. W tym samym czasie Talan ustawił się nad leżącym Rasem i szybkim pchnięciem przebił pierś drugiego przeciwnika. Potem wyrwał ostrze, pozwalając padającemu wrogowi udusić się własną krwią. Stojący z tyłu Ilkar mógł tylko patrzeć, jak xeteskiański mag biegnie w stronę części muru odsłoniętej po wybuchu drewnianych zabudowań, zatrzymuje się, odwraca w jego stronę, posyła mu uśmiech i, wypowiedziawszy jedno słowo, znika. Ilkar zacisnął zęby i skierował swą uwagę w stronę walczących. Ras leżał nieruchomo, skulony. Bezimienny rozrąbał właśnie kolejnego przeciwnika, a po jego prawej Sirendor i Hirad także mordowali z wytrenowaną skutecznością. Jedynie cięcia Richmonda przypominały gwałtowne machnięcia cepem, a postawa ciała zdradzała kłębiące się w nim uczucia. Ilkar ruszył do przodu, ogniskując manę potrzebną do rzucenia zaklęcia. To wystarczyło. Zobaczywszy go, ci z wrogiego oddziału, którzy jeszcze trzymali się na nogach, odskoczyli i rozpoczęli odwrót. - Zostaw ich - powiedział Bezimienny, widząc, że Hirad szykuje się do pościgu. Barbarzyńca zatrzymał się i patrzył na przeciwników, uciekających przy wtórze drwin dochodzących z murów. Słychać też było głośne okrzyki radości, bowiem dźwięk rogów na całym polu bitwy nawoływał oddziały wroga do odwrotu. Dla Kruków jednak to zwycięstwo miało gorzki smak. Na dziedzińcu panowała cisza, wszelkie okrzyki milkły, w miarę jak obrońcy zwracali wzrok na środek placu, by zobaczyć coś, co niewielu kiedykolwiek widziało. Hirad rozejrzał się i zobaczył, że wszyscy prócz niego i Ilkara są pochyleni nad ciałem Rasa. Dołączył do nich. Otworzył usta, by zadać pytanie, ale powstrzymał słowa cisnące się na wargi. Ras leżał z rękami ciągle zaciśniętymi na paskudnej ranie i nie oddychał. - Cały dzień siedzimy na tyłkach i teraz to - warknął Hirad. - Nigdy więcej roboty jako rezerwy. - Myślę, że to nie czas ani miejsce na taką rozmowę - cicho odpowiedział Bezimienny, spoglądając na gromadzący się powoli tłum. - A czemu nie? - Hirad poderwał się tak gwałtownie, że mięśnie zagrały mu pod skórzanym kubrakiem, a warkocz miedzianych włosów podskoczył na karku. Z trzaskiem wepchnął miecz do pochwy. - Ile jeszcze potrzebujemy cholernych dowodów? Po dniu spędzonym na murach nie jesteśmy wystarczająco dobrzy, kiedy dochodzi do walki. - Jest tu paru takich, którzy się z tobą nie zgodzą - wypalił Bezimienny, wskazując na leżące ciała wrogów. - Straciliśmy trzech ludzi w ciągu dziesięciu lat, za każdym razem w kontrakcie, którego nie powinniśmy byli przyjmować. Powinniśmy się wynajmować do walki, a nie do siedzenia w miejscu i przyglądania się, jak to robią inni. - Ten kontrakt to spore pieniądze - wtrącił Ilkar. - Powiedz to Rasowi! - wykrzyknął Hirad - Ja... - Ilkar urwał i przyłożył dłoń do czoła. Jego oczy nabrały nieobecnego wyrazu. Druga ręka ścisnęła ramię Bezimiennego. - Rozmowa i Czuwanie będą musiały poczekać. Mag jest ciągle w pobliżu - powiedział Ilkar. Krucy zerwali się na nogi gotowi do działania. - Gdzie? - warknął Hirad. - Już jest trupem. - Nie widzę go - odpowiedział mag. - Rzucił Płaszcz-Ukrycia. Ale jest w pobliżu. Czuję ognisko many. - Wspaniale! - odezwał się Sirendor. - Siedzimy jak na strzelnicy! - Mocniej zacisnął dłoń na rękojeści miecza. - Nie ma obawy. Musi rozproszyć Płaszcz, zanim znowu coś rzuci. Ciekaw jestem tylko, czego on tu szuka. - Twarz Ilkara była napięta w pełnym skupieniu. Hirad rozejrzał się bacznie, zatrzymując wzrok na murach twierdzy. Kłębiące się chmury przyspieszyły nadejście wieczoru i okolica skąpana była w szarym półmroku. Zaczął padać niewielki deszcz. Wszystko wokół ucichło i setka oczu wpatrzona była w Kruków i ciało, które otaczali. Twierdza Taranspike zamarła i nawet zwycięscy żołnierze, wracający z pola, milkli, wkraczając na dziedziniec. Krucy zaczęli powoli rozchodzić się, poszerzając krąg. Ilkar stał osobno, nie spuszczając oka z odcinka muru, przy którym zniknął Xeteskianin. - Jak mógł nas nie trafić tamtym zaklęciem? - zastanowił się Talan, wskazując na kawałki drewna i rozsypane wszędzie ziarno. - Miał nas jak na dłoni. - Nie mógł - odpowiedział Ilkar. - Dlatego też.... Xeteskianin pojawił się nagle przy zamkowym murze, z dłońmi opartymi o kamienie budowli. Palce poruszały się badawczo i w pewnej chwili część muru wsunęła się do środka i w lewo, odsłaniając ciemny korytarz. Mag wślizgnął się do środka i przejście natychmiast się zamknęło. Ilkar podbiegł do muru i zaczął dokładnie badać jego powierzchnię. Reszta drużyny otoczyła go w oczekiwaniu. - No, otwierajże! - ponaglił Hirad. Elf spojrzał na niego, nerwowo poruszając spiczastymi uszami. - Potrafisz to otworzyć? - zapytał Talan. Ilkar pokiwał głową. - Tak, ale muszę rzucić zaklęcie. Inaczej nie znajdę przycisków. Odwrócił się z powrotem do muru, a Krucy odsunęli się, by dać mu więcej miejsca. Ilkar zamknął oczy i wypowiedział krótką inkantację, jednocześnie poruszając palcami po kamiennej ścianie. Czuł, jak smugi many owijają się wokół jego dłoni. Jeden po drugim, palce odnajdywały punkty nacisku. - Mam - powiedział w końcu. Nie minęło nawet pół minuty. Bezimienny pokiwał głową. - Bardzo dobrze - powiedział. - Ty jednak - tu wskazał na Talana - zostajesz, żeby opatrzyć ranę, zaś ty - wycedził w stronę Richmonda - rozpocznij Czuwanie i zastanów się, co uczyniłeś. Na chwilę zapadła cisza. Talan rozważał sprzeciw, lecz strużka krwi na ramieniu i pobladła twarz wskazywały, że rana była dość poważna. Richmond podszedł do ciała Rasa, pociągając nosem i powstrzymując łzy cisnące się do błękitnych oczu. Pochylił się i ukląkł obok martwego Kruka, z dłońmi opartymi na wbitym w ziemię mieczu. Skłonił głowę i znieruchomiał; tylko długie, związane w kucyk blond włosy lekko poruszały się na wietrze. To właśnie on, Talan i Ras dołączyli do Kruków już jako zgrany i szanowany zespół cztery lata temu, po bitwie, w której oddział po raz pierwszy stracił dwóch członków. Bezimienny podszedł do Ilkara. - Ruszajmy - powiedział. - Tak jest - odpowiedział elf i pchnął. Kamienna ściana cofnęła się, otwierając przejście. - Pozostanie otwarte - powiedział Ilkar. - Xeteskianin musiał je zamknąć od środka. Na końcu ciemnego korytarza dostrzegli słabe, migoczące światło. Bezimienny wsunął się do środka, zaraz za nim weszli Hirad i Sirendor. Ilkar zamykał pochód. Nagle usłyszeli gwałtownie urwany okrzyk przerażenia i naglący głos, a zaraz potem szuranie butów. Bezimienny przyspieszył kroku. Korytarz skręcił ostro w prawo i Bezimienny ujrzał wnętrze niewielkiej sali. Po prawej stronie stało łóżko, po lewej stół. Tam też dostrzegł blask ognia, który przebijał z krótkiego korytarza. Przy wejściu do niego, oparty o stół leżał kilkudziesięcioletni mężczyzna, odziany w proste, niebieskie szaty. Z głębokiego rozcięcia na czole kapała krew. Mężczyzna, targany drgawkami, nieobecnym wzrokiem wpatrywał się w szkarłatne krople na dłoniach i kałużę na podłodze. Bezimienny podszedł i klęknął obok. - Gdzie on jest? - zapytał. Cisza. Ranny wydawał się nie zdawać sobie nawet sprawy z obecności wojownika. - Mag w czarnej szacie. Dokąd poszedł? - Bogowie! - wykrzyknął Ilkar, przepychając się do leżącego. - Toż to zamkowy mag. Bezimienny skinął głową. Ilkar ujął twarz rannego w dłonie. Wszędzie była krew. Oczy strzelały na wszystkie strony niewidzącym spojrzeniem. - Seran, to ja, Ilkar. Słyszysz mnie? Wzrok leżącego na chwilę odzyskał jasność. - Seran, dokąd poszedł Xeteskianin? Chcemy go dostać. Mag pochylił głowę, jakby wskazując spojrzeniem wejście do korytarza. Próbował coś powiedzieć, ale z jego ust wydobył się tylko urwany syk. - Zaraz - zaczął Sirendor. - Czy ta ściana nie powinna... - Ruszajmy - przerwał mu Bezimienny. - Czekając, tracimy tylko czas. - Zgadza się - przytaknął Hirad. Ruszył przodem, prowadząc drużynę przez krótki korytarz do małej, pustej komnaty. W świetle płynącym z pokoju Serana dostrzegł kolejne drzwi. Otworzył je i ruszył dalej długim korytarzem. Z przodu dostrzegał migotliwy blask ognia. Obejrzał się za siebie. - Chodźmy! - powiedział i ruszył biegiem w stronę światła. Na końcu korytarza zobaczył płonące palenisko, wmurowane w przeciwległą ścianę. Wchodząc do komnaty, rozejrzał się szybko. Po prawej stronie, w odległości jakichś siedmiu metrów, ujrzał dwoje drzwi, a między nimi kolejne, zgaszone jednak, palenisko. Jedne z drzwi zamykały się właśnie. - Tam! - wskazał i popędził, nie czekając na towarzyszy. Ofiara znajdowała się już blisko. Podbiegł i szarpnął za drzwi. Zobaczył mały przedsionek, a za nim wielkie podwójne wrota z wyrytym znakiem herbowym. Ściany pomieszczenia pokryte były runicznymi napisami. Całość oświetlały metalowe czasze, wypełnione płonącymi węgielkami. Hirad nie zwracał na to wszystko uwagi. Jedno skrzydło wrót był lekko uchylone. Przez nie do przedsionka wpadała jasna poświata. Barbarzyńca uśmiechnął się. - Chodź do tatusia - wyszeptał i wskoczył przez szparę do środka. * * * - Hirad, zaczekaj! - krzyknął Sirendor, wpadając wraz z Ilkarem i Bezimiennym do większej sali. - Biegnij za tym kretynem, Sirendor - rozkazał Bezimienny. - Chyba czas się rozejrzeć. Nad paleniskiem wisiała metalowa tarcza o średnicy około metra. Wyryto na niej łeb i pazury smoka. Szeroki pysk zionął ogniem, zaś szpony wyglądały, jakby gad coś chwytał. Poza tym w pokoju nie było innych ozdób. Bezimienny rzucił okiem w stronę wybiegającego Sirendora i zbliżył się do smoczego herbu. Nagle zatrzymał się i zmarszczył brwi. - Co się stało? - zapytał Ilkar. - Coś się tu nie zgadza. Albo fatalnie się mylę, albo tu powinny być kuchnie, a tam - wskazał dwoje drzwi obok paleniska - dziedziniec! - W takim razie musimy znajdować się pod nim - powiedział Ilkar. - Nie schodziliśmy w dół - pokręcił głową Bezimienny. - Co o tym sądzisz? Lecz elf już go nie słuchał. Jego uwagę przykuł herb nad paleniskiem. Twarz mu pobladła. - Ten symbol. Znam go - powiedział, podchodząc do ściany. - Co to takiego ? - To herb Dragonitów. Słyszałeś o nich? - Jakieś plotki. - Bezimienny wzruszył ramionami. - Co z tego? - I mówisz, że powinniśmy znajdować się teraz na dziedzińcu? - Tak sądzę, ale... Ilkar przełknął ślinę. - Bogowie! Obyśmy nie uczynili tego, o czym myślę. * * * Najpierw to rozmiar komnaty i gorące powietrze, które ją wypełniało, spowodowały, że Hirad zwolnił kroku. Potem poczuł ostry, wszechobecny zapach drewna i oleju. W końcu para olbrzymich oczu, wpatrujących się prosto w niego z przeciwległego końca komnaty, sprawiła, że zastygł w całkowitym bezruchu. *** - Na bogów, Hirad, uspokój się! - Sirendor otworzył drzwi na prawo od paleniska i wbiegł do przedsionka. Popatrzył na wielkie, ozdobione herbem wrota. Nagle tuż przed nim pojawił się mag w ciemnym płaszczu. Sirendor odskoczył i uniósł miecz, zdając sobie sprawę, że nagłe pojawienie się przeciwnika to wynik rozproszenia zaklęcia. Całkiem przystojna, trzydziestokilkuletnia twarz maga, ukryta pod potarganą kępą włosów i krótką brodą, była blada z przerażenia. Mężczyzna wyciągnął ręce przed siebie. - Proszę cię - wyszeptał. - Jego nie mogłem zatrzymać, ale ciebie mogę. - Jesteś winny śmierci jednego z Kruków... - I, uwierz mi, nie chcę, by zginął kolejny. Barbarzyńca... - Gdzie on jest?! - krzyknął Sirendor. - Nie podnoś głosu. Twój przyjaciel ma kłopoty - powiedział mag. W kołnierzu jego płaszcza coś się poruszyło i Kruk przez chwilę widział wyglądający stamtąd koci pysk. - Jesteś Sirendor, prawda? Sirendor Larn? Wojownik skinął głową. Mag ciągnął dalej. - Ja jestem Denser. Wiem, co teraz czujesz, ale możemy pomóc sobie nawzajem, a wierz mi, twój przyjaciel potrzebuje pomocy. - Co mu grozi? - Sirendor ściszył głos. Z nieokreślonego powodu zachowanie maga zaniepokoiło go. Xeteskianin powinien już nie żyć, a jednak wydawał się obawiać czegoś innego niż śmierć z ręki Kruka. - To coś bardzo, bardzo poważnego. Sam zobacz. - Denser położył palec na ustach i skinął do Sirendora, by się zbliżył. Wojownik podszedł bliżej, nie spuszczając oka z maga ani z dużej wypukłości w kołnierzu jego płaszcza. Zajrzał przez uchylone drzwi. - O, Bogowie. - Ruszył do środka, lecz dłoń maga zacisnęła się na jego barku. Odwrócił się szybko. - Zabieraj łapę! Natychmiast! Mag posłusznie cofnął rękę. - Tak mu nie pomożesz - powiedział. - To co możemy zrobić? - syknął Sirendor. - Nie jestem pewien - wzruszył ramionami mag. - Być może mógłbym coś zrobić. Zawołaj swoich przyjaciół. Nic tam nie znajdą, a tu mogą się przydać. Sirendor zrobił kilka kroków w stronę drzwi i zatrzymał się. - Nie zrób nic głupiego, czarodzieju, jasne? Jeżeli przez ciebie coś mu się stanie... Denser skwapliwie pokiwał głową. - Zaczekam - powiedział. - Zrób tak. Sirendor wybiegł z komnaty, nie zdając sobie sprawy, że miał potwierdzić najgorsze obawy Ilkara. * * * Hirad chciał uciekać, ale zdał sobie sprawę, że stoi już na środku wielkiej sali. Poza tym drżące ze strachu kolana i tak odmówiłyby mu posłuszeństwa. Stał więc tylko i patrzył. Głowa smoka spoczywała na opazurzonych przednich łapach i Hirad nagle zdał sobie sprawę, że od dolnej szczęki do szczytu była prawie tak duża jak on sam. Sama paszcza mierzyła dobry metr, cały pysk jakieś półtora. Oczy, które na niego patrzyły, były osadzone blisko siebie, otoczone rogowymi kołnierzami; stalowobłękitne, ze źrenicami przypominającymi czarne szparki. Kościany grzebień, który zaczynał się na czubku głowy, biegł w dół na grzbiet. Z tyłu Hirad widział olbrzymią, połyskującą masę smoczego cielska. Smok wolno rozłożył skrzydła i rozmiar komnaty przestał być zagadką. Wyrastające tuż nad przednimi łapami, musiały mieć ponad dziesięć metrów każde. Wykorzystując je do utrzymania równowagi, smok podniósł łeb z podłogi i wyprostował się. Mimo iż szyję miał lekko przekrzywioną, by móc obserwować Hirada, sięgał wzrostem dwudziestu metrów. Zwinięty z lewej strony ogon, nawet na samym końcu był grubszy niż ciało mężczyzny. Rozciągnięty smok musiał mieć co najmniej czterdzieści metrów długości, lecz teraz opierał się na masywnych tylnych łapach, każdej uzbrojonej w cztery pazury, większe od głowy Hirada. Na dodatek był cały złoty, od łap do pyska. Skóra błyszczała, odbijając światło płomieni na ścianach. Hirad słyszał powolny, głęboki oddech. Smok otworzył paszczę, odsłaniając długie rzędy kłów. Ślina kapnęła na podłogę i natychmiast wyparowała. Potwór uniósł przednią łapę, wyciągając zakrzywiony pazur. Hirad mimowolnie cofnął się. Przełknął ślinę, czując jak pot oblewa mu plecy. Drżał jak osika. - O, kurwa - wykrztusił. Barbarzyńca zawsze wierzył, że umrze z mieczem w dłoni. Jednak w sekundę przed tym jak olbrzymi pazur miał rozszarpać go na strzępy, wydawało się to bezsensownym, wręcz śmiesznym gestem. Miejsce zrodzonego z przerażenia gniewu zajął spokój i wojownik wsunął broń do pochwy. Podniósł wzrok i spojrzał prosto w oczy bestii. Cios nie nadszedł. Zamiast tego smok cofnął łapę i pochylił olbrzymi pysk w dół i do przodu, zatrzymując się ledwie trzy kroki przed Hiradem. Wojownik poczuł na twarzy gorący, kwaśny oddech. - To ciekawe - odezwał się smok głosem, który wstrząsnął całym ciałem Kruka. Kolana Hirada w końcu poddały się i wojownik opadł na wyłożoną płytami posadzkę. Poruszał otwartymi szeroko ustami, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. - Teraz - powiedział smok - porozmawiamy o kilku sprawach. Rozdział 2 - Więc kim są ci Dragonici? - zapytał Sirendor zniecierpliwionym szeptem. Ilkar spojrzał w jego stronę. - To magowie. Mają... coś... no wiesz.... wspólnego... ze smokami - powiedział, wykonując bezradny gest ręką. - Nie, do cholery, nie wiem! Przecież smoki nie istnieją, prawda? To tylko bajki, mity. - Sirendor nadal nie podnosił głosu. - Tak? No to widzę tam cholernie wielki kawał mitu! - Ilkar wskazał drzwi, strzygąc nerwowo uszami. - Czy to ma jakieś znaczenie? - wtrącił się Bezimienny. Jego głos, mimo że cichy, zachował swoją niezwykłą moc. - Musimy sobie odpowiedzieć tylko na jedno pytanie. Trójka Kruków i Denser stłoczeni byli przy uchylonych drzwiach do komnaty smoka. Wrogość odłożono na później. Hirad siedział tyłem do nich, z podciągniętymi nogami i dłońmi opartymi o posadzkę. Łeb smoka znajdował się tuż nad głową barbarzyńcy, olbrzymie cielsko spoczywało na podłodze ze złożonymi skrzydłami. Cała ta sytuacja, rozmiar i niezwykłość zjawiska, wydawały się Ilkarowi niepojęte. Pomijając fakt, że nie do końca wierzył zapisom w księgach i nauce mistrzów, Ilkar czasami wyobrażał sobie smoki i myślał o nich jako o dużych istotach. Jednak stworzenie siedzące przed Hiradem było tak ogromne, że elf musiał spojrzeć dwa razy, zanim zdecydował, że Sirendor się myli i nie patrzą na sprytną iluzję. A mimo to nadal w pełni nie wierzył. - Powinien już nie żyć - mruknął Bezimienny, na przemian zaciskając i rozluźniając dłoń na rękojeści miecza. - Dlaczego go nie zabił? - Wydaje nam się, że rozmawiają - odpowiedział Denser. - Co takiego? - Ilkar nie był w stanie usłyszeć ani słowa. Według niego po prostu gapili się na siebie. Ale kiedy przyjrzał się dokładniej, wytężając całą bystrość elfiego wzroku, zobaczył, jak Hirad potrząsa głową i prostuje się, by wykonać gest ręką. Barbarzyńca wskazał za siebie i powiedział coś, czego mag nie był już w stanie usłyszeć. Smok przekrzywił głowę i otworzył pysk pełen ociekających śliną kłów. Hirad poruszył się niespokojnie. - Co to znaczy, że nam się wydaje? - zapytał Sirendor, lecz Denser milczał. - Później, Sirendor - powiedział Bezimienny. - Teraz musimy coś wymyślić, żeby go wyciągnąć. I to szybko. - O czym oni do diabła rozmawiają? - zastanowił się Ilkar. Ponieważ nikt nie odpowiedział, elf spojrzał z powrotem na zupełnie niewiarygodną scenę za drzwiami i jakiś błysk przykuł jego uwagę. Przez chwilę myślał, że to refleks światła na smoczych łuskach, lecz to coś nie było złote. Raczej stalowe lub srebrne. Wytężył oczy jeszcze bardziej i zobaczył niewielki dysk, może wielkości dłoni, przyczepiony do łańcucha oplatanego wokół jednego z pazurów tylnej łapy. Wskazał go Denserowi. - Gdzie? - zapytał Xeteskianin. - Na prawej łapie. Trzeci pazur. Denser pokręcił głową. - Dobry wzrok, co? Sekundę. - Denser wymamrotał kilka słów i potarł kciukiem oczy. Potem spojrzał jeszcze raz i zesztywniał. - Co to jest? I nie próbuj... - Módl się, aby Hirad zajął go rozmową wystarczająco długo - Xeteskianin przerwał Ilkarowi i znów zaczął mamrotać zaklęcie. - O czym ty mówisz? - syknął elf. - Co zobaczyłeś? - Zaufaj mi. Potrafię go uratować. Bądźcie tylko gotowi do ucieczki. Denser zrobił krok do przodu i zniknął. * * * - Zrozum, to dla mnie naprawdę trudne - powiedział Hirad. Smok ułożył głowę na boku i nieznacznie wysunął szczęki. Strużka śliny spłynęła na posadzkę i Hirad odruchowo odsunął nogę. - Wytłumacz mi - rozkazał smok głosem, który wpadał do ucha i wwiercał się głęboko pod czaszkę. - Musisz zrozumieć, że nigdy, nawet w najdziwniejszych, pijackich marach nie wyobrażałem sobie, że będę siedział i rozmawiał ze... ze smokiem. - Hirad rozłożył ręce i uniósł brwi. - To znaczy... znaczy... - urwał zmieszany. Smok wydął nozdrza i barbarzyńca znów poczuł na twarzy potężny oddech, tak gorący i kwaśny, że musiał się powstrzymać, by nie zakryć ust i nosa dłonią. - A teraz? - zapytał smok. - Teraz jestem absolutnie przerażony - odpowiedział Hirad i dreszcz przebiegł mu po ciele. Na plecach czuł lodowate krople potu, mimo że w komnacie było bardzo gorąco. Płomienie migotały w paleniskach umieszczonych półkoliście wokół legowiska smoka. Sama bestia spoczywała w bajorze wypełnionym czymś, co wyglądało jak mokre błoto. - Strach jest zdrowy. Tak samo jak umiejętność uznania własnej porażki. Tylko dlatego ciągle żyjesz. - Smok poruszył nieco skrzydłem. - Tak więc zdradź mi tajemnicę. Co tutaj robisz? - Ścigaliśmy kogoś. Wszedł tutaj. - Przewidywałem, że nie jesteś tu sam. Kogo ścigaliście? Barbarzyńca nie mógł powstrzymać uśmiechu. Sytuacja przekraczała ramy jego pojmowania. Choć był pewien, że właśnie rozmawia z istotą znaną tylko z legend, w żaden sposób nie mógł pozbyć się wrażenia, że to wszystko jest jednym wielkim żartem. A przynajmniej, że ma jakieś logiczne wytłumaczenie. - To był mag. Zabił jednego z moich przyjaciół. Szukamy go. Czy... widziałeś tu kogoś...? - wojownik zaciął się. Tego było już za wiele. - Wybacz mi - powiedział - ale ciągle nie mogę uwierzyć w twoje istnienie. Smok roześmiał się, a przynajmniej tak wydawało się Hiradowi. Dźwięk huczał mu w głowie niczym fale rozbijające się o skalisty brzeg. Ból spowodował, że zamknął oczy. Kiedy je otworzył, zobaczył olbrzymi łeb kilka centymetrów od swojej twarzy. Bestia dmuchnęła strumieniem gorącego powietrza prosto w oczy barbarzyńcy. Odskoczył do tyłu. Zanim jednak zdążył zastanowić się nad zaskakującą szybkością smoka, ten wykonał krótki ruch głową, uderzając go w szczękę. Cios posłał Hirada na posadzkę kilka metrów dalej, bezbronnego i oszołomionego. Wojownik usiadł i pomasował podbródek. Z głębokiego rozcięcia popłynęła krew. - A teraz, człowieczku? Czy nadal jest ci trudno we mnie uwierzyć? - Nie... Raczej nie... - I nie powinno. Seran we mnie wierzy, choć tym razem najwyraźniej mnie zawiódł. I jestem pewien, że twoi przyjaciele za drzwiami podzielają tę wiarę. - Głos bestii zabrzmiał jeszcze głośniej w głowie Kruka. Hirad wstał i otrząsając się z zamroczenia podszedł z powrotem do smoka. - Przepraszam. Nie chciałem cię obrazić - powiedział, czując, jak serce podchodzi mu do gardła. Smok wydał z siebie kolejny dźwięk, przypominający śmiech, lecz bardziej pobłażliwy. - A jednak poddawałeś w wątpliwość moje istnienie - odpowiedział. - Masz wielkie szczęście, że nie tak łatwo mnie obrazić. Albo raczej, że nie tak łatwo poddaję w wątpliwość... twoje życie. Hirad rozpaczliwie starał się skupić na myśleniu, lecz sytuacja wydawała się beznadziejna. Prędzej czy później bestia znudzi się zabawą, kłapnie szczęką i... - To prawda. - Hirad wzruszył ramionami zrezygnowany. - Ale prawdą jest też, że jesteś ostatnią rzeczą, jaką spodziewałem się tu ujrzeć. - Ach tak... - Rozbawienie smoka odbiło się echem pod czaszką barbarzyńcy. - W takim razie cię rozczarowałem. Czy powinienem przeprosić? - Znowu się roześmiał, choć tym razem ciszej, bardziej refleksyjnie. Hirad uchwycił lewym uchem delikatny szelest. A zaraz potem ledwie słyszalny głos. - Nie daj po sobie pokazać, że mnie słyszysz, i nic nie mów. Jestem Denser, człowiek, którego ścigałeś. Próbuję ci pomóc. - Urwał na chwilę, potem ciągnął dalej. - Więc kiedy każę ci uciekać, uciekaj, jakby cię piekło goniło. Nie zatrzymuj się i nie patrz za siebie. - A teraz, mały człowieczku, zadaj mi pytanie. - Co? - Hirad zamrugał oczami i skupił uwagę z powrotem na smoku, zaskoczony, że nawet na tak krótką chwilę o nim zapomniał. - Pytaj. Musi być coś, czego chciałbyś się o mnie dowiedzieć. - Smok cofnął głowę, wznosząc ją wysoko. - Dobrze więc. Dlaczego jeszcze mnie nie zabiłeś? - Ponieważ schowałeś swój miecz i nie stawiałeś oporu. To bardzo ciekawa reakcja i bardzo... rzadka. Niewielu ludzi budzi moją ciekawość. - Pewnie masz rację. A więc co tutaj robisz? - Odpoczywam i nabieram sił. Jestem bezpieczny. - Bezpieczny? - Hirad zmarszczył brwi - Cóż może ci grozić? Smok opuścił łeb i ułożył go na posadzce. Powoli mrugnął oczami i popatrzył na barbarzyńcę. - W moim świecie toczy się wojna. Krainy ulegają zniszczeniu, a nie zanosi się na rychły koniec walk. Kiedy musimy odzyskać siły, korzystamy z bezpiecznych legowisk, takich jak to, w którym jesteśmy. - A gdzie właściwie jesteśmy? - zapytał Hirad, spoglądając na wysokie sklepienie i przestronność komnaty. - Przynajmniej masz przeczucie, że nie znajdujesz się we własnym wymiarze. - Przykro mi, ale nie wiem nic o żadnych wymiarach. Jeżeli zaś chodzi o rozmiary to prawda, twierdza Taranspike nie posiada takich komnat. Smok roześmiał się cicho. - O, naiwności. Gdybyś tylko wiedział, ile wysiłku kosztowało zbudowanie drogi, którą się tu dostałeś. - Uniósł głowę i zamknąwszy oczy, zakołysał nią z boku na bok. Nie otwierając oczu, mówił dalej. - Po opuszczeniu pokojów Serana znalazłeś się w przedsionku, który nie jest położony w żadnym wymiarze. Podobnie ta komnata, jak również kaplica, którą musiałeś minąć po drodze. Jeśli chcesz, nazwij to tunelem między twoim a moim światem. Jego istnienie zależy od nienaruszalności materii twojego wymiaru. - Głowa smoka znów znalazła się tuż przed barbarzyńcą. - Mój Miot pełni funkcję strażników twojego świata. Ochraniamy was przed wpływem innych Miotów i skrywamy przed wami to, co nigdy nie powinno zostać stworzone! - Ale dlaczego? - Bynajmniej nie z sympatii dla waszego miernego gatunku. Niewielu z was zasługuje na nasz szacunek. Gdybyśmy jednak udostępnili wam środki do samozniszczenia, utracilibyśmy nasze schronienia na zawsze. Z tego samego powodu wszelkie drogi do waszego świata pozostają zamknięte. W przeciwnym razie inne mioty przybyłyby tu, by nad wami panować. Hirad zastanowił się przez chwilę. - A więc w rzeczywistości kontrolujecie naszą przyszłość. Smok wzniósł kościane wyrostki służące mu za brwi. - To rzeczywiście słuszny wniosek. Jak cię zwą, człowieku? - Hirad Coldheart. - Ja jestem Sha-Kaan. Jesteś silny, Hiradzie Coldheart. Słusznie uczyniłem, nie odbierając ci życia i rozmawiając z tobą. Będę o tobie pamiętał. Teraz jednak muszę odpocząć. Zabierz swych towarzyszy i odejdźcie. Przejście zamknie się za wami. Nigdy mnie nie odnajdziesz, choć być może kiedyś ja odnajdę ciebie. Jeśli zaś chodzi o Serana, postaram się o nowego sługę. Nic mi po Dragonicie, który nie potrafi zapewnić spokoju mego sanktuarium. Znaczenie wypowiedzianych słów dotarło do barbarzyńcy dopiero po kilku uderzeniach serca, nie przekonując go bynajmniej. - Pozwalasz mi odejść? - A czemu nie? - Uciekaj, Hirad, uciekaj teraz! Łeb smoka poderwał się błyskawicznie z kamiennej posadzki, a w jego oczach zapaliły się ognie. Starał się odnaleźć źródło nowego dźwięku, ale Denser pozostawał niewidoczny. Hirad tymczasem wahał się. - Uciekaj! - krzyknął znów Denser gdzieś z lewej. Barbarzyńca spojrzał w górę na Sha-Kaana i ich oczy spotkały się na jedną chwilę. Wojownik ujrzał najczystszą furię. - Bogowie, nie - wyszeptał. Smok odwrócił wzrok i spojrzał w okolice prawej tylnej nogi. Hirad odwrócił się i zaczął uciekać. - NIE! - ryknął Sha-Kaan. - Zwróć to, co mi zabrałeś! - Tutaj! - krzyknął Denser i Hirad zobaczył, że mag pojawił się nagle po prawo, jakieś trzydzieści kroków od wyjścia. Smok wzniósł głowę i zionął straszliwym strumieniem ognia, który przetoczył się po suficie i przypiekł ściany, niszcząc obicia i drewniane dekoracje. Denser jednak zdążył już zniknąć. Fala gorąca otoczyła uciekającego Hirada niczym całun. Potknął się i krzyknął rozpaczliwie, łykając rozgrzane powietrze. Huk szalejących płomieni wstrząsał jego ciałem, krople potu wypłynęły na czoło. Komnata płonęła. Poprzez dym i płonącą pajęczynę gobelinów dostrzegł Bezimiennego, stojącego przy otwartych drzwiach. Jakiś cień przemknął tamtędy i Hirad usłyszał, jak smok zaczyna się podnosić. Bezimienny pobladł gwałtownie. - Uciekaj, Hirad, szybciej! - wrzasnął. Smok zrobił krok naprzód. Potem kolejny. Barbarzyńca czuł, że ziemia trzęsie się pod jego stąpnięciami. - Oddaj, co ukradłeś! - zaryczała bestia. Hirad przekroczył próg. - Zamykamy! - krzyknął Bezimienny, napierając z pomocą Sirendora na ciężkie wrota. - Dalej! - Ruszyli w stronę drzwi do środkowej komnaty. Ilkar i Denser z przodu, Sirendor zaraz za nimi. Sha-Kaan zionął powtórnie i wielkie wrota eksplodowały burzą spalonych odłamków drewna i metalu, rykoszetujących od ścian pomieszczenia. Wybuch rzucił Hirada na ścianę przy zgaszonym palenisku. Płonące kawałki drzwi pokrywały podłogę i buty barbarzyńcy. Ledwie oddychał w rozgrzanym powietrzu. Przez chwilę leżał oszołomiony, nie dostrzegając nic prócz ścian płomieni, potem zobaczył głowę Sha-Kaana wyglądającą przez zniszczone wejście. Smok znów nabierał powietrza. Barbarzyńca zamknął oczy, oczekując rychłego końca. Nagle jakaś ręka chwyciła go za kołnierz, pociągnęła do góry i przez prawe drzwi, do środkowej komnaty. Bezimienny przeciągnął go pod okapem metalowego paleniska, ledwie unikając dwóch jęzorów płomieni, które przebiły się do drugiej sali i uderzyły o przeciwległą ścianę, topiąc umieszczony nad paleniskiem symbol Dragonitów. - Chodź, Hirad. Wynosimy się stąd. - Wysoki Kruk popchnął Hirada w stronę wyjścia, gdzie zniknęła reszta drużyny. - Odzyskaj amulet! - zaryczał smok. - Hiradzie Coldheart, zwróć mi amulet! - Barbarzyńca zawahał się, lecz Bezimienny wrzucił go do korytarza właśnie w chwili, gdy kolejna fala płomieni oblała komnatę, uniemożliwiając oddychanie i osmalając włosy uciekających. - Prędzej! - krzyknął Sirendor gdzieś z przodu. - Wyjście się zamyka! Nie utrzymamy go! Dwójka wojowników popędziła przez korytarz do przedsionka. Tymczasem kolejna burza płomieni wypełniła kaplicę, posyłając do korytarza języki ognia, które polizały plecy uciekających, nadtapiając skórę kaftanów. Na końcu korytarza Hirad dostrzegł Ilkara. Mag stał z rozłożonymi ramionami, krople potu widoczne w świetle latarni wystąpiły mu na czoło. Podtrzymywał zaklęcie, unieruchamiając wejście, lecz biegnący barbarzyńca widział, jak drzwi powoli, centymetr po centymetrze, zamykają się. Ilkar wciągnął powietrze i zamknął oczy. - On słabnie! - krzyknął Denser. - Szybciej! Wejście do pokojów Serana zamykało się z każdym krokiem biegnących. Przerażające wycie Sha-Kaana dudniło im w uszach. Wreszcie skokiem wpadli przez uchylone drzwi, obalając Ilkara na podłogę. Wejście zamknęło się z tępym stuknięciem i ryki smoka urwały się momentalnie. Ilkar, Hirad i Bezimienny podnieśli się otrzepując. Barbarzyńca skinął głową w stronę wielkiego wojownika, w podziękowaniu. Ten zaś wskazał zamknięte przejście. Na ścianie nie było nawet śladu istnienia jakichkolwiek drzwi. - Byliśmy w innym wymiarze - powiedział. - Proporcje, rozmiary, plan pomieszczeń, wszystko było nie tak. - Niezupełnie w innym wymiarze - poprawił go Ilkar. - Raczej gdzieś pomiędzy. Klęknął przy ciele zamkowego maga. - Proszę, proszę. Seran Dragonitą. - Sprawdził puls. - Obawiam się jednak, że jest martwy. - I nie będzie jedynym! - Hirad zwrócił się w stronę Densera. - Trzeba było uciekać, kiedy miałeś okazję. Wyciągnął miecz i zbliżył się do maga, który nie przestawał głaskać trzymanego w ramionach kota. - Hirad. - Głos Bezimiennego był cichy lecz rozkazujący. Barbarzyńca zatrzymał się, nie spuszczając oka z Densera. - Walka się skończyła. Jeżeli go teraz zabijesz, to będzie morderstwo. - Jego eskapada kosztowała życie Rasa. Ja też mogłem zginąć. On... - Pamiętaj, kim jesteś, Hiradzie. Mamy swoje zasady. - Bezimienny stanął za plecami barbarzyńcy. - Jesteśmy Krukami. Hirad skinął głową i schował broń. - Poza tym - powiedział Ilkar - on musi nam jeszcze wiele wytłumaczyć. - Uratowałem ci życie, barbarzyńco. - Denser zmarszczył brwi. Hirad w jednej chwili był przy nim, przyciskając jego głowę, przedramieniem do kamiennej ściany. Kot prychnął i uskoczył w bezpieczne miejsce. - Uratowałeś, tak?! - Hirad wykrzyczał te słowa niemal prosto do ucha maga. - Prawie mnie usmażył, a ty nazywasz to ratunkiem? To Bezimienny ocalił mi życie po tym, jak ty je naraziłeś. Powinieneś za to umrzeć! - Jak... - zaprotestował mag. - Przecież odciągnąłem jego uwagę, byś mógł uciec! - Ale nie musiałeś, prawda? - warknął Hirad, dostrzegłszy zaskoczenie w oczach Densera. - Przecież pozwolił mi odejść, Xeteskianinie. - Barbarzyńca cofnął się o krok, puszczając maga, który delikatnie zbadał swoją szyję. - Zaryzykowałeś moim życiem tylko po to, by coś ukraść. Mam nadzieję, że było warto. - Odwrócił się do reszty Kruków. - Nie wiem, dlaczego w ogóle marnuję czas na tego sukinsyna. Musimy się przygotować do Czuwania. * * * Alun rzucił kartkę na stół. Ręce mu drżały. Obce dłonie, silne i przyjazne, przykryły jego. - Uspokój się, Alunie, przynajmniej wiemy, że żyją, więc mamy szansę. Alun spojrzał w twarz swojego przyjaciela. Thraun siedział po drugiej stronie stołu, potężna sylwetka ledwie mieściła się na ławie. Miał niemal dwa metry wzrostu, masywne barki i szeroki tors. Z młodej twarzy wyglądały grube rysy, błyszczące blond włosy miał zebrane w kucyk sięgający talii. Spoglądał na Aluna szczerymi i pełnymi zrozumienia oczyma, których zielone tęczówki otoczone były niesamowitymi żółtymi obwódkami. Rozejrzał się po gospodzie. Ruch był, jak zwykle w porze obiadu, całkiem spory i gwar rozmów wypełniał pomieszczenie. Duże stoły zajmowały większą część drewnianej podłogi, tylko gdzieniegdzie oddzielone zasłonami stały ławy takie jak ta, przy której siedzieli, zapewniające choć trochę prywatności. - Co napisali, Willu? - głos Thrauna, gruby i niski, przerwał zadumę Aluna. Potężny wojownik zdjął ręce z dłoni przyjaciela i zwrócił się do niewysokiego, lecz muskularnego mężczyzny o jasnych oczach i czarnej rzednącej brodzie. Will spojrzał na list i pociągnął się za nos. W miarę jak czytał, jego brwi zbiegały się ku sobie w zamyśleniu. - Niewiele. "Twoja żona została pojmana w celu poddania przesłuchaniu w kwestii praktyk Kolegium Dordovańskiego. Jeżeli zgodzi się współpracować, zostanie uwolniona, nietknięta. Podobnie twoi synowie. Dalszej komunikacji nie będzie." - Wiemy zatem, gdzie się znajduje - odezwał się ostatni z trójki przyjaciół zwołanych przez Aluna, młody elf imieniem Jandyr. Miał podłużną, smukłą twarz, owalne, błękitne oczy, krótką, schludną blond brodę i takież włosy. - Zgadza się - przytaknął Thraun. - I wiemy również, jak dalece możemy ufać słowom zawartym w tym liście. - Oblizał wargi i wsunął do ust kolejny kawał mięsa. - Musicie mi pomóc! - Alun spoglądał na nich oczami pełnymi rozpaczy. Thraun zerknął na przyjaciół. Will i Jandyr wolno skinęli głowami. - Zrobimy to - powiedział wojownik, nie przestając jeść. - Co więcej, musimy zrobić to szybko. Szansę, że zostaną uwolnieni, są bardzo niewielkie. Alun pokiwał głową. - Obydwaj chłopcy są magami - ciągnął Thraun. - Kiedyś staną się potężni, a są Dordovańczykami. Alun zgodzi się ze mną, że kiedy skończą z Erienne, prawdopodobnie ich zabiją. Dlatego musimy ich wydostać. - Spojrzał z powrotem na Aluna. - To będzie kosztować. - Nieważne ile, to nie ma znaczenia. - Ja, oczywiście, pracuję gratis - powiedział Thraun. - Nie ma mowy, przyjacielu. - Alun uśmiechnął się lekko, łzy zalśniły mu w oczach. - Po prostu chcę, by wrócili do domu. - I tak też się stanie. Teraz - Thraun podniósł się - zabieram cię do domu. Ty musisz odpocząć, my zajmiemy się planem, zaś później wrócę po ciebie. Olbrzymi wojownik pomógł przyjacielowi wstać z ławy i powoli opuścili gospodę. * * * Richmond i Talan przenieśli ciało Rasa do cichej komnaty, wykutej bezpośrednio w skale góry, o którą opierała się twierdza. Wokół płonęły świece, jedna za każdy kierunek na tarczy kompasu. Twarz Rasa była czysta i ogolona, jego zbroja - załatana i umyta. Ręce spoczywały wzdłuż ciała, miecz w pochwie leżał na piersiach, długi od podbródka do ud. Richmond, klęczący przed ciałem, nie podniósł wzroku, gdy Hirad, Sirendor, Bezimienny i Ilkar weszli do sali. Talan, stojący przy drzwiach, pochylił głowę przed każdym z nich. Ustawiwszy się wokół stojącego na środku stołu, na którym leżał Ras, Krucy, ze spuszczonymi głowami, oddawali hołd poległemu towarzyszowi. Każdy pamiętał. Każdego przepełniał żal. Lecz tylko dwóch przemówiło. Pośród przygasających świec, Richmond powstał i schował miecz do pochwy. - Duszę moją powierzam twojej pamięci. Kieruj mną i rozkazuj zza zasłony śmierci. Gdy mnie wezwiesz, przybędę. Dopóki starczy tchu, tak ślubuję. - Ostatnie słowa wypowiedział smutnym szeptem. - Przepraszam, że mnie tam nie było. Spojrzał na Bezimiennego. Wódz Kruków skinął głową i rozpoczął wędrówkę dokoła stołu, zaczynając od głowy Rasa. W miarę jak szedł, gasił kolejne świece. - Na północy, na wschodzie, na południu i na zachodzie. Choć odszedłeś, na zawsze pozostaniesz Krukiem, a bogowie uśmiechać się będą do twojej duszy. Pomyślnych wiatrów, Kruku, na twojej drodze teraz i zawsze. Z powrotem zapadła cisza, tym razem jednak w zupełnej ciemności. * * * Denser pozostał w komnatach Serana. Martwy mag leżał na łóżku przykryty prześcieradłem. Ze swej strony Denser nie mógł się nadziwić, że on sam jeszcze żyje, lecz był wdzięczny. Wkrótce cała Balaia będzie wdzięczna, a najbardziej Xetesk, właśnie dlatego, że barbarzyńca został powstrzymany. Kot otarł pysk o jego nogi. Mag oparł się o ścianę i usiadł. - Zastanawiam się, czy to naprawdę to - powiedział, obracając amulet w dłoniach. - Sądzę, że tak, ale muszę być pewien. - Kot spojrzał mu w oczy. - Pytanie tylko, czy mamy siłę, żeby to sprawdzić? Kot wskoczył pod płaszcz maga, przytulił się i chłonął ciepło jego ciała. Karmił się. - Tak - powiedział Denser. - Oczywiście, że mamy. Zamknął oczy i poczuł przepływającą wokół manę. To będzie bardzo trudne, lecz musiał wiedzieć na pewno. Połączenie na taką odległość to prawdziwa próba dla ducha i ciała. Wiedza i sława nie przychodzą łatwo, a czasami nie przychodzą w ogóle. * * * Pochowali Rasa poza murami zamku, znacząc miejsce symbolem Kruków - prostym rysunkiem ptasiej głowy z dużym okiem i skrzydłem zawiniętym do góry. Zmęczeni i głodni, wszyscy prócz Richmonda wrócili do zamku. Młody wojownik klęczał samotnie przed grobem pośród zimnej i wietrznej, bezksiężycowej nocy. Dla niego Czuwanie miało trwać do świtu. Rozsiadłszy się przy stole w olbrzymiej zamkowej kuchni, Ilkar relacjonował Talanowi wydarzenia, które miały miejsce za przejściem międzywymiarowym. Wtedy właśnie Hirad zaczął się trząść. Podniósłszy ze stołu kubek kawy, przyglądał się, jak naczynie dygoce w jego dłoniach, rozlewając gorący napój i parząc mu ręce. - Wszystko w porządku? - zapytał Sirendor, - Nie wiem - odpowiedział Hirad. - Chyba nie. Podniósł kubek do ust, lecz nie mógł utrzymać go w miejscu i krople kawy spłynęły mu po brodzie. Serce waliło mu w piersi, a krew pulsowała w żyłach. Zaczął gwałtownie się pocić. Umysł wypełnił się wizerunkami Sha-Kaana. I ognia. Wszędzie dokoła ogień. Żar parzył mu dłonie... Wypuścił gorące naczynie. - Na martwych bogów! Hirad, co się dzieje? - Głos Sirendora zdradzał rzeczywisty lęk. Barbarzyńca prawie się uśmiechnął. Musiał wyglądać tak strasznie, jak się czuł. - Musisz się położyć! - Daj mi chwilę - powstrzymał go Hirad. - W tym stanie i tak daleko nie zajdę. - Zerknął w stronę stołu. Wszyscy spoglądali na niego z niepokojem, zapomniawszy o głodzie i zmęczeniu. Wzruszył ramionami. - Nawet nie wierzyłem w ich istnienie - powiedział. - Taki wielki... olbrzymi. Przede mną, o tak! - Wyciągnął drżącą dłoń na wysokość twarzy. - Zbyt... potężny. Nie potrafię nawet... - urwał i dreszcz wstrząsnął całym jego ciałem. Talerze i sztućce na stole brzęknęły. Łzy zasnuły mu oczy, a serce dudniło jak olbrzymi młot. Oddychał z trudem. - O czym on mówił? - zapytał Ilkar. - Hałas. Grzmiał w mojej głowie. Mówił o wymiarach i portalach między nimi. Chciał wiedzieć, co robię. Ha, to śmieszne. Taki olbrzymi, a chciał wiedzieć, co ja robię. Ja. Jestem taki mały, a on nazwał mnie silnym. - Barbarzyńca zadrżał kolejny raz. - Powiedział, że mnie zapamięta. Miał mnie w garści. Mógł mnie zmiażdżyć, ot tak. Zdmuchnąć jak płomyk. Czemu tego nie zrobił? Muszę sobie przypomnieć. - Hiradzie, zaczynasz bełkotać - powiedział Sirendor. - Lepiej odłóżmy tę rozmowę na później. - Przepraszam. Teraz położę się, jeśli mi pomożesz. - Jasna sprawa, stary przyjacielu. - Sirendor uśmiechnął się. Odsunął ławę i pomógł drżącemu wojownikowi wstać. - Bogowie! Czuję się, jakbym był chory co najmniej przez tydzień. - Jesteś chory od urodzenia. - Odwal się, Larn. - Jak to zrobię, gruchniesz o ziemię. - Dopilnuj, żeby pił dużo gorących i słodkich napojów - odezwał się Bezimienny. - Ale nic alkoholowego. - Czy Xeteskianin ciągle tu jest? - zapytał Hirad. Bezimienny pokiwał głową. - Jest w komnatach Serana - powiedział Ilkar. - Śpi. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę, ile zaklęć dziś rzucał. Ale nie odejdzie stąd, dopóki z nim nie porozmawiam. - Powinieneś był pozwolić mi go zabić. Bezimienny uśmiechnął się. - Wiesz, że nie mogłem. - Tak, wiem. Chodźmy dalej, Larn, albo padnę, jak tu stoję. * * * Dwóch mężczyzn zasiadło na niskich krzesłach po obu stronach dawno wygasłego kominka. Xetesk - miasto kolegium szybko pogrążało się w ciemnościach nocy i jakby w odpowiedzi zabłysły latarnie, rozpraszając mrok i oblewając światłem ciężkie, wypełnione księgami regały, stojące przy każdej ścianie niewielkiej komnaty. Na skrzętnie posprzątanym biurku, obok przewiązanych wstęgami i oznaczonych plików papieru płonęła jedna świeca. W położonych dużo niżej pomieszczeniach kolegium stopniowo zapadała cisza. Dobiegały końca ostatnie wykłady w zamkniętych aulach, zaś badania nad zmianami i ulepszeniem zakląć odbywały się w opancerzonych salach katakumb, lecz poza nimi panował absolutny spokój. Za murami Kolegium miasto nie spało jeszcze, lecz w miarę jak zapadała noc, wszelki ruch ustawał. Xetesk istniał, by służyć kolegium, które dawno temu kazało miastu zapłacić wysoką cenę za opiekę. Drzwi gospod zamykano - goście opuszczali je dopiero o świcie. Sklepy i zakłady, czerpiące zyski z tych, którzy wzbogacili się dzięki kolegium, blokowały okna na noc. Domy były ciemne i niechętne gościom. Protektorzy nie wyruszali jak dawniej, by chwytać ludzi potrzebnych do badań, magowie Xetesku zaprzestali bowiem składania ofiar z własnych poddanych podczas rytuałów gromadzenia many. A jednak dawne lęki przetrwały, odwieczne plotki i pogłoski wzbudzające wielkie poruszenie na bazarach - za dnia tętniących życiem, w nocy pustych i cichych jak grobowce. I nadal, gdy zapadał mrok, złowroga cisza emanowała z murów kolegium, odurzająca aura strachu i niepewności, otulająca miasto niczym mgła podnosząca się znad morza. Niezliczone lata krwawych ceremonii odcisnęły niezniszczalne piętno w pamięci mieszkańców. Odgłos drewna pękającego w ciemnościach za oknem i kroków zatrzymujących się nieopodal zaryglowanych drzwi zawsze będzie powodował zduszone okrzyki strachu i szybsze bicie serca. Straszliwy lęk przenikał serca Xeteskian, groza, która ustępowała dopiero wraz z nadejściem brzasku. Wszystko to znacznie ułatwiało pracę straży miejskiej. Po zmroku zamykali bramy jedynego w pełni ufortyfikowanego miasta Balai i patrolowali opustoszałe ulice. Strach, jak dawniej czaił się w ciemnych ulicach, teraz jednak stał się legendą. Zagrożenie należało do przeszłości. Zmiany zachodziły bardzo wolno i miasto powoli dusiło się. Niewielu rodowitych Xeteskian skorzystało z przywileju wolności wydanego przez nowego władcę zaraz po przywdzianiu szat najwyższego maga kolegium, i opuściło miasto. I tak przez dwanaście kolejnych lat Styliann spotykał się z ciągłą niechęcią wobec odrzucenia dawnych zwyczajów, zupełnie jakby mieszkańcy miasta odczuwali jakąś perwersyjną przyjemność z życia w ciągłym lęku przed wszystkimi, których spotykali. Teraz jednak, klęska, którą poniósł, chcąc zmienić mentalność swojego ludu, mogła okazać się zbawienna. Styliann był człowiekiem imponującej postury. Miał niemal dwa metry wzrostu i ciało czterdziestolatka, choć dawno przekroczył już wiek pięćdziesięciu lat. Włosy, lekko rzednące, były długie i ciemne, ściśle związane w kucyk sięgający za barki maga. Ubrany był w ciemne spodnie, soczyście granatową koszulę oraz czarny, obszyty złotem płaszcz, oznakę urzędu, udrapowany wokół ramion. Miał długi, cienki nos, mocno zarysowaną szczękę i zielone oczy, których spojrzenie mroziło strachem wszystkich wokół. - Rozumiem, że wydostała się z Terenetsy cała i zdrowa? - zapytał mężczyzna po drugiej stronie kominka. Styliann zamrugał oczami i potrząsnął głową, by odpędzić natłok zaprzątających mu głowę myśli. Popatrzył przez chwilę na Nyera, starszego asystenta i arcymaga, przypominając sobie starą maksymę o tym, gdzie należy trzymać swych przyjaciół i wrogów. Nyer, bystry strateg i zmyślne zwierzę polityczne, znajdował się z pewnością na właściwym miejscu. - Tak, choć niewiele brakowało. Teraz jest już bezpieczna. - Zadrżał na wspomnienie ostatniego kontaktu z Selyn, ciągle niespokojny o los agentki. Nawet pod Płaszczem-Ukrycia wiele ryzykowała ze strony tych, których szpiegowała, i okoliczności jej ucieczki z Terenetsy, niewielkiej rolniczej osady Wesmenów na zachód od Czarnych Szczytów, nie dawały mu spokojnie spać. Lekko drżącą ręką sięgnął po stojące na stole wino. Napój był ciężki, o ciemnoczerwonej barwie - rocznik, który zawiódł jego oczekiwania. Poczuł napływające zmęczenie. Połączenie na tak dużą odległość wyczerpało jego siły. Wiedział, że musi później odwiedzić katakumby i spędzić czas na modlitwie. - A jednak coś cię niepokoi, panie. - Hmm - Styliann wydął wargi, wiedząc, że skrytość zostanie przez Nyera potraktowana jako osobista uraza. Nie mógł sobie na to pozwolić. Jeszcze nie. - Widziała to wszystko, czego się obawialiśmy. Wesmeni zajmują wioski u podnóża Czarnych Szczytów. Słyszała, jak ich szamani oferowali wieśniakom życie w zamian za żywność i posłuszeństwo. Dowody, które zdobyła, są przytłaczające. Są zjednoczeni i niewyobrażalnie liczni, zaś magia szamanów jest silna. Nyer pokiwał głową, przeczesując dłonią siwiejące włosy. - A w Parvie? - zapytał. - Poprosiłem ją, żeby tam pojechała. - Selyn? - Tak. Nie mam nikogo innego, a musimy znać sytuację. - Ależ, panie... - Doskonale wiem, czym ryzykujemy, Nyer! - gwałtownie przerwał mu Styliann. Momentalnie jednak złagodniał. - Przepraszam cię. - Zapomnij, panie. - Starszy mag delikatnie położył dłoń na kolanie władcy. - Musimy być teraz ostrożni - rzekł Styliann, pociągając kolejny łyk wina. - Czy nasi obserwatorzy są pewni, że WiedźMistrzowie pozostają uwięzieni. Nyer westchnął - Sądzimy, że tak. - To za mało. - Proszę, Styliannie, pozwól mi wytłumaczyć. - Użycie imienia władcy było złamaniem etykiety, lecz Styliann udał, że nie zauważył. Nyer był starym magiem i protokół nie był jego mocną stroną. - Zaklęcia służące określeniu, czy WiedźMistrzowie są nadal zamknięci w klatce many są bardzo złożone. W przypadku tej kwadry, badanie jest niemal ukończone. Mieliśmy jednak pewne opóźnienia związane z nadzwyczaj wysoką aktywnością w przestrzeni między wymiarowej, w której umieszczona jest klatka. - Kiedy dokładnie uzyskamy odpowiedź? - Styliann pociągnął za zdobiony sznur, zwisający obok kominka. - W ciągu najbliższych godzin, co najwyżej dnia. - Nyer przepraszająco uniósł brwi. - Rozumiesz, że to tylko kwestia czasu, prawda? - Panie? - Mamy wszelkie dowody - westchnął Styliann. - Zjednoczenie plemion Wesmenów, szamani na ich czele, armie powstające na południowym zachodzie... - Ale czy muszą to być WiedźMistrzowie? - Sam sobie odpowiedz na to pytanie, Nyer. - Władca uśmiechnął się.. Nyer pokręcił głową. Rozległo się pukanie do drzwi. - Wejdź! - rozkazał Styliann. Do pokoju wszedł młody mężczyzna o krótkich, rudych włosach i twarzy ściągniętej obawą. - Panie? - Rozpal ogień i przynieś jeszcze jedną butelkę tego raczej średniego czerwonego denebrańskiego. - W tej chwili, panie. - Mężczyzna wyszedł. Dwójka magów przerwała na chwilę rozmowę. Obaj wybiegli myślami w przyszłość i obu nie podobało się to, co zobaczyli. - Czy uda nam się ich powstrzymać tym razem? - zapytał w końcu Nyer. - Obawiam się, że to zależy raczej od twojego człowieka - odpowiedział Styliann - przynajmniej określenie czasu ucieczki WiedźMistrzów. Rozumiem, że zdał już raport. - Tak, panie. Amulet jest teraz w naszym posiadaniu. - Wspaniale! - Styliann klepnął dłonią oparcie krzesła i wstał. Podszedł do okna, jakby obawiając się zadać następne pytanie. - I co dalej? - To amulet Septerna. Możemy rozpocząć pracę natychmiast, jeżeli uzyskamy właściwą pomoc. Styliann odetchnął głęboko i uśmiechnął się, spoglądając przez okno swej wieży. Budowla dominowała nad innymi zabudowaniami kolegium, zaś kolisty balkon, który ją otaczał, zapewniał niezrównany widok na miasto i okolicę. Noc była chłodna, lecz sucha. Kłębowisko chmur na południowym wschodzie groziło zasłonięciem niezliczonego roju gwiazd, którymi usiane było nocne niebo. Lekki wiatr unosił całkiem przyjemny zapach oliwnych lamp i ciepło miasta. Poza murami kolegium panowały spokój i cisza. Wieża Stylianna otoczona była sześcioma mniejszymi - siedzibami mistrzów. Spoglądając w dół, władca dostrzegł światło w wieży Laryona. Niedawno wybrany mistrzem, mag ten musiał teraz dołączyć do wewnętrznego kręgu kolegium, wypełniając tradycję siedmiu wież. - To mogłoby dla nas oznaczać wszystko - powiedział władca. - Laryon pracował bardzo ciężko. - Nyer podszedł i stanął przy nim. - Zasłużył na zaufanie. - A twój człowiek? Czy zdobędzie potrzebną pomoc? - Jestem pewien, że tak się stanie. Styliann skinął głową i spojrzał znów na panoramę Xetesku, zadowolony, że jego ludzie wypełniają każdy rozkaz bez zbędnych pytań. Pierwszy krok został poczyniony, lecz od tej pory gra stawała się niebezpieczna i wszystkich świadomych sytuacji należało trzymać przy sobie. - Myślę więc, Nyerze, że kiedy dostarczą nam już wino, możemy pozwolić sobie na niewielką uroczystość. Rozdział 3 Opadła na łóżko z tętniącym bólem głowy, powodującym nieustanne nudności. Całym jej ciałem wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Przysięgała, że to ostami raz, kiedy czuje się tak źle, lecz sama chyba w to nie wierzyła. Każdy mięsień był ogniskiem bólu, każdy ruch ścięgien powodował cierpienie. Skóra na piersiach była tak napięta, że wydawało się, że pęknie przy głębszym oddechu. Łapała więc powietrze krótkimi, płytkimi haustami, wydobywając z wymęczonych płuc ciche jęki. Ból musiał w końcu ustać, ale ponieważ nie zdawała sobie sprawy, przez jaki czas była nieprzytomna, nie wiedziała też, jak długo potrwają objawy. Fizyczne cierpienie, skuwające ciało, było jednak niczym wobec pustki, jaką w jej duszy i sercu wytworzyła utrata synów. Sens jej życia. To z ich powodu jej ciało drżało targane bólem. Rozpaczliwie próbowała dotknąć ich swoim umysłem, choć wiedziała, że to niemożliwe i przeklinała swą decyzję o opóźnieniu nauki połączenia. Gdzie byli teraz? Czy chociaż byli razem? Bogowie, oby tak było. Czy w ogóle nadal żyli? Narkotyk powoli tracił kontrolę nad jej ciałem i z oczu popłynęły jej łzy. Zaniosła się głośnym, rozpaczliwym szlochem. Płacz odbijał się echem po jej więzieniu. W końcu, wyczerpana, powtórnie zapadła w sen. Świt wraz z kolejnym przebudzeniem nie przyniósł ulgi jej duszy. Blade światło poranka wpadło przez jedyne okno wysoko na ścianie okrągłej komnaty. Przynajmniej wiedziała, że znajduje się w wieży. Twarde łóżko, stół i krzesło były jedynymi sprzętami w komnacie. Na posadzce leżał stary, wyblakły dywan, tkany złotem i czerwienią - skuteczna osłona przed chłodem kamiennych płyt. Ciągle miała na sobie nocny strój, w którym zabrali ją z domu. Bez butów i skarpet dotkliwie odczuwała zimno panujące w pokoju. Wszystko wokół pokrywał kurz, podnoszący się tumanami przy każdym jej ruchu. Zarzuciła koc na ramiona. Skupiła uwagę na drzwiach - jedynej drodze wyjścia. Były zamknięte i zaryglowane, z grubego drewna, osadzone w ciężkiej, kamiennej futrynie. Łzy znowu napłynęły jej do oczu, lecz tym razem powstrzymała je, koncentrując się na planie ucieczki. Sięgnęła, szukając smug many. Energia była wszędzie. Pulsowała wewnątrz niej i przepływała wokół, bezustannie zmieniając wzór i kierunek. Od wolności dzieliła ją jedna wypowiedziana formuła. Drzwi nie oparłyby się Kuli-Płomieni. I wtedy przypomniała sobie: "Jeśli rzucisz zaklęcie, chłopcy umrą". Opanowała się i zrezygnowana opadła na krzesło. - Cierpliwości - powiedziała do siebie. - Musisz być cierpliwa. Gniew maga bywał niszczycielski, a ponieważ nie wiedziała, co dzieje się z chłopcami, nie mogła pozwolić sobie na puszczenie wodzy temperamentu. Szczególnie, że w jej rodzinie - Malanvai, temperament mógł być powodem do dumy. Choć gorzka tęsknota i ból w sercu narastały z każdą chwilą, jej umysł zaczynał pracować sprawnie i jasno. Porywacze wiedzieli, że jest magiem, bowiem porwali ją z Dordover w konkretnym celu. Pragnęli też kontroli, a to w przypadku świadomego maga wymagało drastycznych środków. Znaleźli jednak sposób, by ją zatrzymać - poprzez synów. Dlatego też wierzyła, że chłopcy żyją. Co więcej, muszą być w pobliżu. Ktokolwiek ją porwał, musiał zdawać sobie, sprawę, że przede wszystkim będzie chciała zobaczyć swoje dzieci. Nadzieja wypełniła jej serce, lecz radość ze spotkania z synami przygasła, kiedy znów spojrzała na zamknięte drzwi. Myśl o chłopcach, samotnych i przerażonych, zmroziła jej serce. Porwani w środku nocy, zamknięci w miejscu, którego nie znali, jak musieli się czuć? Zdradzeni? Opuszczeni przez tych, którzy kochali ich najbardziej. Przerażeni samotnością i bezradnością. Odizolowani od matki. Gniew zakotłował się w jej sercu. - Cierpliwości - wyszeptała. - Cierpliwości. Niedługo jej prześladowcy będą musieli się tu zjawić. Na stole stał dzban z wodą, lecz w komnacie nie było żadnej żywności. Spojrzała na drzwi, czując, jak nienawiść pulsuje jej w skażonych brofenem żyłach. Całe jej ciało drżało, wypełnione maną i miłością do dzieci. Lecz kiedy klucz w końcu przekręcił się w zamku i mężczyzna, którego obawiała się ujrzeć, stanął przed nią, była w stanie jedynie wyszlochać ciche podziękowanie. - Witaj w moim zamku Erienne Malanvai. Ufam, że czujesz się już lepiej. Czas już chyba najwyższy, abyś zobaczyła swoich ślicznych, małych chłopców. * * * Było zimno. Siedział sam na popękanej ziemi, pośród bezkresnej pustki. Nie było wiatru, a jednak coś poruszało jego włosami i kiedy spojrzał przed siebie, ujrzał smoka. Miał wielką głowę, reszta ciała pozostawała zaś niewidoczna. Smok zionął, a on siedział w bezruchu, choć spalona skóra opadła mu z twarzy, a kości poczerniały i pękły. Otworzył usta do krzyku, lecz nie mógł wydobyć żadnego dźwięku. Leciał ponad ziemią, czarną i spaloną. Na niebie było gęsto od smoków, ale na ziemi nic się nie poruszało. Spojrzał na swe dłonie, lecz ich nie było. Spróbował dotknąć twarzy, ale nie wyczuwał ciała. Było gorąco. Uciekał. Ramiona ciężko pracowały, lecz nogi poruszały się tak wolno. Doganiał go i nie było już dokąd uciekać. Upadł i znów ujrzał go przed sobą. Zionął, a on siedział w bezruchu, choć spalona skóra opadła mu z twarzy, a kości poczerniały i pękły. Nie było już dokąd uciekać. Nie było gdzie się ukryć, a żar palił mu oczy, a on nie mógł ich zamknąć... Otworzył usta do krzyku. Czuł dłonie na swojej twarzy. Siedział, lecz nie było już ani smoka, ani poczerniałej ziemi. Ogień wesoło huczał w kominku. Ilkar właśnie odłożył pogrzebacz, którym poruszał w palenisku, by zwiększyć płomienie. Hirad pomyślał, że musi być zimno, ale sam czuł gorąco. Talan i Bezimienny siedzieli na łóżkach, zaś Sirendor obejmował jego twarz. - Uspokój się, Hirad. Już po wszystkim. To tylko sen. Hirad rozejrzał się jeszcze raz po pokoju, oddychając głęboko. Jego serce powracało do normalnego rytmu. - Przepraszam - powiedział. Sirendor poklepał go po policzku i wstał. - Przestraszyłeś mnie na śmierć - powiedział. - Myślałem, że umierasz. - Ja też - odpowiedział Hirad. - Ty i wszyscy na zamku - powiedział Ilkar, ziewając i przeciągając się. - Tak głośno? - Hirad zdobył się na uśmiech. Elf pokiwał głową. - Bardzo. Pamiętasz, co ci się śniło? - Chyba nigdy tego nie zapomnę. Smoki. Tysiące smoków. I Sha-Kaan. Ale to nie było tutaj. Tamto miejsce było martwe. Myślę, że to ich świat. Sha-Kaan mówił, że wojny wyniszczają ich ziemie. On... spalił mnie, lecz nie umarłem. Siedziałem i krzyczałem, ale nie było żadnego dźwięku. Nic nie rozumiem. Jak może istnieć inny świat? I gdzie? - Hirad zadrżał. - Nie wiem. Wiem za to, że nigdy tak się nie bałem. Takie rzeczy przecież nie istnieją - odpowiedział Sirendor. - Są prawdziwe, jak cholera. - Wiesz, co mam na myśli - pokręcił głową Sirendor. - Musisz o tym porozmawiać z Ilkarem, ale później. Może wszyscy powinniśmy. Całe to gadanie o wymiarach i smokach. Sam nie wiem - przerwał, widząc, że Hirad nie słucha. - Która godzina? - zapytał barbarzyńca. - Została jakaś godzina do świtu - odpowiedział Bezimienny, odsuwając zasłonę. - Myślę, że daruję sobie resztę snu. - Hirad wstał z łóżka i zaczął zakładać spodnie i koszulę. - Zejdę do kuchni po kawę. Sirendor i pozostali wymienili spojrzenia. - Wszystko w porządku, tak? - spytał Hirad podejrzliwie. - Jasne - odpowiedział Sirendor. - W porządku. Pójdę z tobą. - Dzięki. - Barbarzyńca uśmiechnął się. Sirendor odpowiedział uśmiechem, choć wydawało się, że z wysiłkiem. Wyszli z pokoju. Zamkowe kuchnie były stale otwarte i ciepło z sześciu wielkich palenisk wypełniało pomieszczenia. Większą część podłogi zajmowały stoły do pracy i posiłków, a ściany obwieszone były wszelkiego rodzaju garnkami, patelniami i innymi urządzeniami, nierzadko bardzo tajemniczymi dla laika. Dym buchał kominami, a kłęby pary unosiły się w stronę położonych wysoko okien. Miłe ciepło wypełniało kuchnie, zaś rozbrzmiewające wszędzie polecenia i unoszące się zapachy pieczonego mięsa i świeżego chleba, przywodziły na myśl dawno utracony dom. Na jednym z palenisk stał wielki kocioł z gotującą się wodą. Obok na tacy leżały kubki i zmielona kawa. Usadowiwszy się wygodnie przy stole oddalonym od hałasu czynionego przez kucharzy i służących, mężczyźni rozmawiali, popijając gorący napój. - Wyglądasz ponuro, Sirendorze. Spojrzeli na siebie. W oczach Sirendora czaił się smutek. Miał zmarszczone brwi, a na twarzy malował się żal i zakłopotanie. - Rozmawialiśmy. - Jacy my? - A jak myślisz? Wcześniej, kiedy spałeś. - Nie podoba mi się ton twojego głosu. - Najwyraźniej chodziło o coś poważnego. Sirendor nie zachowywał się tak od lat. - Nie jesteśmy już bardzo młodzi. - Co? - Słyszałeś. - Larn, ja mam trzydzieści jeden lat! Ty trzydzieści, a wielkolud trzydzieści trzy, a jest najstarszy z nas. O czym ty w ogóle mówisz? - A ilu znasz najemników, którzy po trzydziestce są ciągle w doskonałej formie bojowej? Hirad wciągnął powietrze. - No... niewielu, ale przecież my... jesteśmy inni. Jesteśmy Krukami. - Tak, jesteśmy Krukami. I powoli robimy się za starzy, by walczyć. - Oszalałeś? A ci, którym spuściliśmy lanie ledwie wczoraj? - A więc tak to widzisz, prawda? Hirad skinął głową. Sirendor uśmiechnął się. - Tak też myślałem. Ja zaś, przyjacielu, widziałem, że nie mieliśmy naszej dawnej ostrości. - To dlatego, że spędziliśmy za dużo czasu stojąc i przyglądając się. Mówiłem już, bez walki wypadamy z formy. - Na bogów, Hiradzie, jesteś uparty jak osioł. Czy myślisz, że przypadkiem w ciągu kilku ostatnich lat zaczęliśmy brać coraz mniej zadań w polu, a więcej jako wsparcie i doradcy? Hirad milczał. Sirendor ciągnął dalej. - Nasza siła, efektywność, ostrość, straciliśmy ją. Wczoraj, kiedy weszliśmy do walki, ledwie nam się udało. - Oj, Larnie, przestałbyś... - Ras nie żyje! - Sirendor rozejrzał się i ściszył głos. - Ty też mogłeś zginąć. Richmond popełnił niewiarygodny błąd, a Ilkar pozwolił na rozproszenie tarczy. Gdyby nie Bezimienny, mogliby nas zmiażdżyć. Nas. Kruków! - Tak, ale wybuch... - Wiesz równie dobrze jak ja, że dwa lata temu przebilibyśmy się przez nich i dotarli do maga, zanim zdążyłby rzucić zaklęcie. Zrozum, musimy się dostosować... - urwał i łyknął kawy. Hirad patrzył na niego w milczeniu. - Chcę, abyśmy za dziesięć lat wspominali dobre dni, Hiradzie. Jeśli spróbujemy pociągnąć to dalej tak jak jest teraz, nie będzie żadnych dziesięciu lat. - Jedna pechowa walka i chcecie się poddać. - Nie chodzi o jedną walkę. Ale wczorajszy dzień był ostrzeżeniem, co może się zdarzyć w każdej chwili. Przez ostatnie dwa lata wszyscy widzieliśmy znaki. Tylko ty zdecydowałeś się je ignorować. - Chcecie odejść? Wszyscy? - zapytał Hirad. Oczy mu zwilgotniały. Jego świat walił się w gruzy, a on nie widział drogi wyjścia. Przynajmniej na razie. - Niekoniecznie. Chcemy tylko odpocząć, zobaczyć, na czym stoimy. - Sirendor cofnął się o krok i rozłożył szeroko ręce. - Bogowie wiedzą, że żaden z nas nie potrzebuje pieniędzy dla własnej wygody. Czasami myślę, że musimy posiadać na własność połowę Koriny. - Uśmiechnął się lekko. - Mówię ci o tym, ponieważ planujemy spotkanie po powrocie do miasta. Musimy to wszyscy razem omówić, a potem przemyśleć przez jakiś czas. Hirad wpatrywał się w swoją kawę, pozwalając, by para ogrzewała mu twarz. Milczał. - Jeśli będziemy udawać, że nic się nie zmieniło, któregoś dnia będziemy za wolni. Hirad? - Barbarzyńca podniósł wzrok znad kubka. - Nie chcę cię stracić tak jak Rasa. - Sirendor przygryzł wargę i westchnął. - Nie chcę patrzeć, jak umierasz. - Nie będziesz. - Głos Hirada był szorstki. Wychylił kawę i wstał, z trudem powstrzymując drżenie ust. - Zajrzę do koni - powiedział w końcu. - Możemy przecież wyruszyć wcześniej. Szybkim krokiem opuścił kuchnię i przeszedłszy przez zamek, wyszedł na dziedziniec. Tam zatrzymał się, spoglądając jeszcze raz na miejsce ostatniej, być może, potyczki Kruków. Gniewnym ruchem wytarł mokre oczy i skierował się w stronę stajni. * * * Ilkar również zrezygnował z dalszego snu i wybrał się do komnat Serana. Ciało maga, pochodzącego z Lystern, najmniejszego z kolegiów, przeniesiono na niski stół w jego komnacie i przykryto prześcieradłem. Ilkar odsłonił twarz leżącego i zmarszczył brwi. Martwy mag miał śnieżnobiałe włosy, a skóra na twarzy była ściśle napięta. Poprzedniego wieczoru wyglądał inaczej. A rozcięcie na czole? Było czyste, jakby dokonano go niewielkim pazurem. Usłyszał jakiś ruch za sobą i odwrócił się, by zobaczyć Densera. Xeteskianin stał przy wejściu do sypialni. Fajka dymiła lekko w jego ustach, a spod płaszcza wyglądał koci łeb. Ten pierwszy atrybut zastanawiał Ilkara. Denser był ciągle młody, chociaż jego zmęczona twarz wskazywała na dużo więcej niż trzydzieści lat. - Nieszczęśliwy, ale nieunikniony efekt uboczny - odezwał się Xeteskianin. Wyglądał na całkowicie wyczerpanego. Blady, z zapadniętymi oczyma, oparł się o framugę drzwi. - Co się z nim stało? Denser wzruszył ramionami. - Nie był już młody. Wiedzieliśmy, że może umrzeć. Nie było innego sposobu. Chciał nas zatrzymać. - Nas? - zapytał Ilkar i nagle zrozumiał. - Kot. - Tak. Jest chowańcem. Ilkar zakrył twarz Serana prześcieradłem i podszedł do Densera. - Lepiej usiądź, inaczej zaraz upadniesz - powiedział. - Musisz odpowiedzieć mi na kilka pytań. - Nie sądziłem, że będzie to wizyta towarzyska. - Xeteskianin uśmiechnął się. - I nie będzie. - Elf zachował kamienną twarz. Usiedli. Ilkar popatrzył na Densera rozciągniętego wygodnie na łóżku Serana i nie musiał zadawać pierwszego pytania - mag nie miałby siły, by opuścić zamek poprzedniej nocy. - Przesadziłeś trochę wczoraj, co? - zapytał Kruk. - Musiałem coś zrobić zaraz po zdobyciu tego. - Mag wyciągnął spod płaszcza amulet, zawieszony na łańcuchu wokół szyi. - To o tym chciałeś ze mną rozmawiać? Ilkar pochylił głowę. - Co zrobić? - Musiałem dowiedzieć się, czy to naprawdę przedmiot, którego szukałem. - I jak? - To ten. - Przysłał cię Xetesk? - Oczywiście. - A wczorajsza bitwa? - Ilkar machnął ręką w stronę dziedzińca. - No cóż, powiedzmy, że nie było problemu z umieszczeniem mnie pośród atakujących. Ale nie była zorganizowana z mojego powodu, jeżeli o to pytasz. - Czemu więc nie przyłączyłeś się do obrońców? - Z Dragonitą na zamku? Kiepski pomysł. - Denser roześmiał się. - Obawiam się, iż pomiędzy Seranem a kolegium Xetesku nie było przyjaźni. - Też mi niespodzianka - mruknął Ilkar. - Przestań, Ilkarze. Przecież nie różnimy się od siebie aż tak. - Do stu diabłów! Czy zadufanie i pycha Xetesku są tak wielkie, by twierdzić, że magowie są naprawdę tacy sami?! To obelga dla magii jako takiej i błąd w twojej edukacji. - Ilkar czuł wzbierający gniew. Poczerwieniał na twarzy, a jego oczy zwęziły się w szparki. Zaślepienie Xetesku było niekiedy nie do zniesienia. - Dobrze wiesz, skąd pochodzi moc, która ogniskuje manę na zaklęcia, jakie rzucałeś wczoraj. Na moich rękach, Denserze, nie ma krwi. Xeteskianin milczał przez chwilę. Zapalił znów fajkę, wyciągnął kota i położył go na łóżku. Zwierzę spoglądało na Ilkara, podczas gdy Ciemny Mag drapał je po szyi. Cierpliwość elfa powoli się wyczerpywała, lecz trzymał język na wodzy. - Uważam, Ilkarze - mag mówił wolno, wypuszczając kolejne kłęby dymu - iż nie powinieneś zarzucać moim mistrzom błędów w ich nauczaniu, zanim nie uświadomisz sobie braków w twoim własnym. - O co ci chodzi? Denser wyciągnął dłonie. - Widzisz krew na moich rękach? - Wiesz, co miałem na myśli. - Wiem. Ty zaś powinieneś wiedzieć, że xeteskiański mag ma więcej niż jedno źródło many. Tak samo jak, bez wątpienia, ty. Zapadła cisza, tylko z korytarzy dochodziły odgłosy budzącego się do nowego dnia zamku. - Nie zamierzam omawiać z tobą etyki Kolegium, Denserze. - Szkoda. - Nie. To bezcelowe. - Braki w edukacji, Ilkar? Zignorował przytyk. - Muszę wiedzieć dwie rzeczy. Skąd dowiedziałeś się o Seranie i czym jest amulet? Denser zastanowił się przez chwilę. - Cóż, nie mam zamiaru ujawniać tajemnic kolegium, ale musisz wiedzieć, że Xetesk, najwyraźniej w przeciwieństwie do was, zawsze traktował poważnie mity i opowieści o Dragonitach, choć były to jedynie skrawki prawdziwej wiedzy. Badania nad wymiarami pozwoliły nam na stworzenie zaklęcia wykrywającego zakłócenia powodowane otwieraniem portalu międzywymiarowego. Dokładnie takiego, jaki widzieliśmy wczoraj. Podejrzewaliśmy Serana, choć nie zdradzę ci dlaczego, więc namierzyliśmy jego komnaty i uzyskaliśmy oczekiwany efekt. Zostałem wysłany, by wydobyć artefakt Dragonitów, i oto jest - mag wziął amulet i rzucił go Ilkarowi, który obrócił go kilka razy w dłoniach, wzruszył ramionami i oddał Xeteskianinowi. - Ma zapisaną na sobie wiedzę Dragonitów, w tajemnych alfabetach wszystkich czterech kolegiów - powiedział Denser, zawieszając amulet z powrotem na łańcuchu. Uśmiechnął się prawie niewidocznie. - Będzie bardzo użyteczny w naszych badaniach, a kiedy skończymy, wystawimy go na sprzedaż. Nie uwierzyłbyś, ile kolekcjonerzy płacą za takie cacka. - I to wszystko? - zapytał Ilkar, zawiedziony. Denser pokiwał głową. - Wszyscy potrzebujemy pieniędzy. Szczególnie wy powinniście wiedzieć, jak kosztowne są badania. Ilkar pochylił głowę w zadumie. - A co teraz? - zapytał. - Muszę przekazać amulet we właściwe ręce, i to szybko. - Do Xetesku? Denser pokręcił głową. - Za daleko i zbyt niebezpiecznie. Do Koriny. Tam możemy go zabezpieczyć. Wy również jedziecie w tym kierunku, prawda? - Prawda. - Chciałbym zatem, by Krucy mnie ochraniali podczas podróży. Zostaniecie bardzo dobrze wynagrodzeni. Ilkar gapił się na niego, niepewny czy dobrze usłyszał. - Chyba sobie żartujesz, Denserze. Po wczorajszym? To dopiero tupet, a niech mnie. O ile wiem, Hirad nadal chce wypruć ci flaki, a nawet gdyby reszta się zgodziła, to myślisz, że ja zniżyłbym się, by pracować dla Xetesku? - Przykro mi, że tak uważasz. - Ale chyba cię to nie dziwi? - Ilkar wstał i poprawił ubranie. - Musisz znaleźć sobie kogoś innego. Jest tu wielu chętnych do płatnej podróży do miasta. - Wolałbym Kruków. Chociażby jako rekompensatę. - Nie potrzebujemy twoich pieniędzy - odpowiedział Ilkar. - Jak tylko dotrzemy do Koriny, prześlę raport do Julatsy. Zdajesz sobie sprawę, że wysłannicy trzech kolegiów zjawią się w Xetesku, by wypytać o ten incydent? - Czekamy z niecierpliwością. - No jasne. - Ilkar podszedł do drzwi i odwrócił się. - Jesteś głodny? Pokażę ci drogę do kuchni. - Dziękuję, bracie. Uśmiech Ilkara znikł, zanim się jeszcze pojawił. - Nie jestem twoim bratem. Rozdział 4 Erienne siedziała na dużym podwójnym łóżku w odosobnionej komnacie wieży, obejmując ramionami swych synów. Jej ciało zaznało tymczasowego spokoju, a chłopcy przestali już płakać. Ale zwątpili w nią, i chwila, w której ich ujrzała, miała utkwić jej w pamięci na zawsze. Pozostawiona na szczycie krętych schodów, chwyciła za klamkę i otworzyła drzwi, ciągle obawiając się, że znajdzie ich martwych. Zamiast tego zobaczyła ich siedzących na łóżku, szepczących do siebie. Nietknięty posiłek stał, stygnąc, na stole, który, wraz z dwoma krzesłami, stanowił cały wystrój komnaty. Nawet zimna, kamienna posadzka nie została niczym przykryta. Spojrzenie Erienne w jednym momencie objęło ich całych; brązowe, nieco potargane włosy, okrągłe buzie, jasnoniebieskie oczy, małe nosy, lekko odstające uszy i dłonie o długich palcach. To byli jej chłopcy! Jej wspaniali synowie! Odwrócili głowy jednocześnie, a ona wyciągnęła ręce. Wtedy właśnie poznała nienawiść jak nigdy dotąd. Bowiem przez chwilę nie widzieli swojej matki i opiekunki. Zobaczyli kogoś, kto ich zdradził, pozwolił porwać, pośrednio sprawił, że tak bardzo się bali. I gdy stała tak w drzwiach, bosa, w podartej i brudnej koszuli, z potarganymi włosami i twarzą noszącą jeszcze ślady działania brofenu, łzy wypełniły jej oczy i spłynęły po brudnych policzkach. - To ja. Mama jest już z wami. Podbiegli do niej i cała trójka zaniosła się płaczem, trzymając się mocno, by już nigdy nikt ich nie rozdzielił. Teraz siedzieli na łóżku, synowie wtuleni w jej piersi i ona obejmująca ich i tuląca do siebie. - Gdzie jesteśmy, mamusiu? - zapytał Thom siedzący po jej lewej stronie. - Jesteśmy w zamku pełnym złych ludzi, bardzo daleko od domu - odpowiedziała Erienne, przyciągając chłopców bliżej i zerkając w stronę drzwi, za którymi, jak wiedziała, stał Isman. - Chcą, żebym im pomogła, odpowiedziała na kilka pytań dotyczących magii. Wtedy nas wypuszczą. - Kim oni są? - Aron spojrzał w oczy matki. Poczuła, jak jego dłoń zaciska się na jej plecach. - Kiedy wrócimy do domu, opowiem wam o nich wszystko. To ludzie, którzy chcą zrozumieć magię, a czego nie rozumieją, tego się obawiają. Zawsze tak było. - Kiedy wrócimy do domu? - zapytał znów Aron. - Nie wiem, kochani. Nie wiem, o co chcą mnie poprosić. - Uśmiechnęła się, by rozładować napięcie. - Wiecie co? Jak tylko będziemy już w domu, pozwolę wam wybrać, czego będziecie się uczyć w następnej kolejności. Co to będzie? - Połączenie! Erienne roześmiała się. - Wiedziałam. Niegrzeczni chłopcy! Chcecie rozmawiać tak, żebym nie mogła was słyszeć. - Połaskotała ich po brzuchach, aż zaczęli chichotać i zwijać się. - Niegrzeczni! - Przesunęła dłonią po ich czuprynach, a potem znów mocno przycisnęła do siebie. - Teraz - powiedziała, spoglądając z obrzydzeniem w stronę talerzy - chcę, abyście zjedli stamtąd chleb, ale nic więcej, słyszycie? Ja zaś pójdę i zobaczę, jak szybko możemy się stąd wydostać. Potem wrócę tu, by was uczyć, więc mam nadzieję, że nie zapomnieliście, o czym mówiłam w zeszłym tygodniu! - Chciała wstać, ale chwycili ją za koszulę. - Naprawdę musisz iść, mamo? - zapytał Aron. - Im szybciej to zrobię, tym szybciej będziemy z powrotem w domu, z tatą. - Przytuliła ich jeszcze raz. - Hej, niedługo wrócę. Obiecuję. - Obaj spojrzeli na nią uważnie. - Obiecuję - powtórzyła. Uwolniła się delikatnie, lecz stanowczo z ich ramion i podeszła do drzwi. Otworzyła je gwałtownie, odsłaniając zaskoczonego Ismana. Smukły wojownik, który przez cały czas kucał oparty o ścianę, poderwał się błyskawicznie, kiedy ją zobaczył. - Już skończyłaś? - zapytał. - Spieszę się - odpowiedziała Erienne szorstko. - Teraz odpowiem na wasze pytania. Moi synowie muszą jak najszybciej wrócić do domu i ojca. - Uwierz mi, że nam również zależy na tym, byś przebywała tu jak najkrócej - grzecznie zapewnił ją Isman. - Kapitan rozmówi się z tobą wkrótce. Na razie zaś... - Teraz - przerwała mu Erienne, zamykając za sobą drzwi, zza których wyglądali jej synowie, machając na pożegnanie. - W twojej sytuacji nie wysuwa się żądań. - W głosie Ismana zabrzmiała nuta pogardy. Erienne uśmiechnęła się i zbliżyła do wojownika. Jej twarz nabrała groźnego wyrazu, uśmiech zamarzł na ustach. - A co, jeśli teraz stąd pójdę? - wysyczała, blednąc ze złości. - Co zrobisz? - Ich twarze znalazły się kilka centymetrów od siebie i Isman zamrugał nerwowo. - Powstrzymasz mnie? Zabijesz? Roześmiała się. - Boisz się, bowiem wiesz równie dobrze jak ja, że mogłabym cię zabić, nim twój miecz opuściłby pochwę. A że jesteśmy tu sami, nie kuś mnie. Po prostu zaprowadź mnie do kapitana w tej chwili. Isman wydął wargi i kiwnął głową. - Ostrzegał, że będą z tobą kłopoty. Obserwowaliśmy cię przez całe miesiące przed porwaniem. Mówił, że tacy jak ty wiedzą dużo, lecz są bardzo aroganccy. - Minął ją i ruszył w dół spiralnymi schodami. Już na dole odwrócił się. - Miał rację. Jak zawsze zresztą. No, dalej, zabij mnie, jeśli myślisz, że ci się uda. Za tymi drzwiami jest trzech ludzi. Nie uciekniesz daleko i wiesz o tym równie dobrze jak ja, prawda? - Zobaczyłabym, jak zdychasz, Isman - powiedziała Erienne. - I strach w twoich oczach. Pomyśl o tym. Nie zauważysz, że rzucam czar, chyba że nie przestaniesz mnie obserwować ani na chwilę. Nigdy nie będziesz wiedział, kiedy nadejść może śmierć. - Mamy twoich synów - warknął pogardliwie Isman. - Cóż, w takim razie chyba musisz o nich bardzo dbać, prawda? Uważaj na siebie, Ismanie. Wojownik wydobył z siebie drwiący śmiech, ale Erienne widziała, że zadrżał, otwierając drzwi do komnaty. * * * Denser siedział przy jednej ławie z ludźmi, którzy kilka zaledwie godzin temu pragnęli jego krwi. Brakowało tylko Hirada, który, jak twierdził Sirendor Lara, poszedł przygotować konie do drogi. Xeteskianinem wstrząsnął wewnętrzny dreszcz. Odłożył widelec na talerz, na którym znajdowało się śniadanie: duszone w sosie mięso i chleb, i łyknął kawy. Kot wylegujący się obok na ławie, zamruczał cicho, grzejąc się w cieple kuchennych palenisk. W tamtej chwili obaj byli przygotowani na śmierć z ręki barbarzyńcy. Spokojni i całkowicie wyciszeni. Gdyby wtedy zginęli, mag ze strzaskaną czaszką, a zwierzę we wrzasku mentalnej eksplozji, cała Balaia mogłaby umrzeć wraz z nimi. Denser podniósł wzrok i spojrzał na Bezimiennego. Dzięki niemu ciągle mieli szansę. On i kodeks, według którego zawsze postępowali Krucy. Główny powód dla popularności, sławy i skuteczności oddziału, powód, który wynosił Kruków ponad innych najemników. Zabijanie w walce, w obronie własnej czy innych, było zgodne z zasadami. Wszystko, co wykraczało poza te proste, lecz ścisłe granice, było uznawane za morderstwo. I dlatego Krucy od dziesięciu lat walczyli w jednej linii z rabusiami, bandytami, łowcami nagród i innymi najmitami niewiele różniącymi się od morderców, niezmiennie zachowując czyste sumienie. Wielu mówiło, że to właśnie ścisłe przestrzeganie kodeksu było źródłem ich siły i lęku, jaki wobec nich żywili ich wrogowie, a Denser nie wątpił, iż mit ten jest niezwykle pomocny. Za główną zaletę oddziału uważał jednak fakt, że, podczas gdy każdy z Kruków sam w sobie był wyjątkowy, jako drużyna byli po prostu niewiarygodni. Mimo to właśnie kodeks przechylał szalę, kiedy chodziło o koszt ich wynajęcia. Klient mógł liczyć na całkowite dotrzymanie kontraktu i bitwę stoczoną według zasad. Zasada: ZABIJAJ, LECZ NIGDY NIE MORDUJ. Prostota kodeksu sprawiała, że wielu chciało żyć według tej zasady. Początkujący najemnicy, magowie i żołnierze. Większości jednak brakowało dyscypliny, wytrwałości, intelektu lub umiejętności, by dotrzymać przysięgi w ogniu bitwy, czy to w zwycięstwie, czy w czasie odwrotu, a także po walce. Z pewnością zaś nie było nikogo innego, kto pozostałby bez skazy przez dziesięć lat. Łatwo byłoby uczynić z Kruków bohaterów. Denser jednak widział toczone przez nich walki i doskonale wiedział, kim byli naprawdę - drużyną przerażająco skutecznych zabójców. Zabójców, ale nie morderców. Kiedy przyjrzał się im, w ciszy i milczeniu spożywającym poranny posiłek, pomyślał, że są bardzo zmęczeni i poczuł nagłe ukłucie lęku. A co, jeśli jednak mu odmówią? A przecież potrzebował ich. Xetesk ich potrzebował. Na bogów, jeżeli informacje przekazane przez szpiegów okażą się być początkiem powrotu WiedźMistrzów, cała Balaia będzie ich potrzebować. Lecz czy uda mu się przekonać ich do tego, co należy uczynić? I czy Xetesk spróbuje zjednoczyć kolegia? Mimo iż wiedział, co może go czekać w przyszłości, Denser zastanawiał się, czy to właśnie nie ta część jego planu okaże się największym wyzwaniem. Krucy. Nawet jeżeli powie im prawdę, niewiele to zmieni. Nie przyjmowali zleceń z powodu szczytnych celów. W sumie cele wydawały się nie mieć żadnego znaczenia. Praca musiała być warta ich czasu, ich reputacji i zachodu. Warta ryzyka. Dlatego prawda nie miała znaczenia, przynajmniej do chwili, gdy będzie musiał ją ujawnić. Żadna zapłata nie skłoniłaby ich do podjęcia ryzyka, na które zamierzał ich narazić. Denser wsunął do ust kolejną porcję jedzenia. Żałował, że nie spotkał Kruków w Korinie, zgodnie z planem. Wtedy mógłby ukrywać swe pochodzenie wystarczająco długo. Ich udział w obronie twierdzy Taranspike był całkowitym zaskoczeniem dla Xetesku. Teraz nie mógł nawet przekonać Ilkara, by za opłatą eskortowali go do miasta, do którego i tak się udawali. Napotkał spojrzenie Bezimiennego. Wojownik spokojnie, nie zdejmując wzroku z maga, przełknął kolejny kęs i wskazał końcem noża na Densera. - Powiedz mi coś, Xeteskianinie - powiedział. - Widziałeś kiedyś smoka? - Nie - odrzekł Denser. - Ach tak. A więc co byś zrobił, gdyby Hirad nie odwrócił jego uwagi na tyle, byś mógł ukraść swoją błyskotkę? Denser uśmiechnął się blado. - To dobre pytanie. Nie przewidywaliśmy pojawienia się smoka. - No tak. Zgaduję więc, że zginąłbyś marnie. - Być może. - Denser wzruszył ramionami. W rzeczywistości uważał, że i tak wyszedłby cało, lecz wyczuł intencje wojownika i dostrzegł szansę zrealizowania swojego planu. - Z pewnością. - Bezimienny wytarł brzeg talerza kawałkiem chleba, który zaraz potem ostrożnie umieścił w ustach. - Zatem okazuje się, iż, nieświadomie wprawdzie, lecz pomogliśmy ci zdobyć amulet. Denser przytaknął i napełnił swój kubek kawą z gorącego, miedzianego dzbana, stojącego na stole. - O jakim udziale dla siebie myślicie? - Pięć procent wartości sprzedaży. Mag wydął policzki. - To całkiem spora suma. Tym razem to Bezimienny wzruszył ramionami. - Nazwijmy to rekompensatą za śmierć jednego z Kruków. Albo za te wszystkie noce, kiedy będziemy budzić się zlani potem i roztrzęsieni z powodu tego, co tam widzieliśmy. Przyznam bez wstydu, że z trudem powstrzymałem się i nie uciekłem stamtąd. - A byłby to pierwszy raz - rzucił Ilkar w pustkę. Bezimienny kiwnął głową. - Wszyscy to czuliśmy - wtrącił Sirendor, a reszta Kruków przytaknęła w milczeniu. - Ale żaden z was nawet w połowie tak jak ja - wszystkie spojrzenia zwróciły się w stronę Hirada stojącego przy wejściu. Barbarzyńca z napiętym wyrazem twarzy powoli wkroczył do kuchni. - Wszystko w porządku, Hirad? - zapytał Sirendor. - Nie bardzo. Będąc na zewnątrz, przypomniałem sobie, co mówił Sha-Kaan, i pomyślałem, że gdyby przejście ciągle tam było, poszedłbym i zwrócił mu amulet. - Dlaczego? - zdziwił się Sirendor. Denser wstrzymał oddech. - Powiedział mi coś. O portalu między naszymi światami i czymś czego strzeże, czego nigdy nie powinniśmy byli stworzyć. Cokolwiek to było, teraz Sha-Kaan jest wściekły. Co będzie, jeśli zdecyduje się zamknąć portal na zawsze? - Nie mam zielonego pojęcia o czym mówisz, Hiradzie. - Ja również - odpowiedział barbarzyńca. - Wiem tylko, że jeśli jeszcze kiedykolwiek zobaczymy smoka na niebie Balai, będzie to oznaczać nasz koniec. - Co konkretnie masz na myśli? - zapytał Denser. - A jak sądzisz? - odpalił Hirad. - Zginiemy wszyscy. One są zbyt potężne i jest ich zbyt wiele, uwierz mi. - Podszedł do gorących garnków i nałożył sobie do miski trochę mięsa. - Wracając do tematu. - Denser znów skupił uwagę na Bezimiennym. - Zgadzam się na pięć procent, jeśli to wy będziecie mnie eskortować z powrotem do Koriny. Ilkar poderwał się z miejsca - skąd obserwował Hirada - jakby otrzymał policzek. - Już ci powiedziałem. Nie będziemy pracować dla Xetesku. - Jego głos był cichy i spokojny, lecz brzmiał pewnością. -A ile dokładnie może być warta ta rzecz, Xeteskianinie? - zapytał Hirad. Denser uniósł brwi. - No cóż, nie mogę powiedzieć na pewno, lecz sądzę, że około pięciu milionów w czystym srebrze. Zapadła cisza. Oczy wojowników rozszerzyły się w niedowierzaniu. - Bierzemy tę robotę. - Hirad! - wykrzyknął Ilkar. - Nic nie rozumiesz. - To dobra zapłata, Ilkarze. - Raczej niewiarygodna - odezwał się Talan. - To ćwierć miliona za przewiezienie pasażera na trasie, którą i tak zmierzamy. Hirad bezgłośnie powtórzył sumę. - Wiesz co, Hirad. Trudno mi uwierzyć, że to ty z nas wszystkich się zgadzasz. Przecież prawie cię zabił. - W głosie Ilkara zabrzmiała nuta pogardy. - Tak, i dlatego jest mi coś winien - odrzekł barbarzyńca, nie patrząc nawet na ciemnego maga. - Nie muszę go lubić. Nie muszę nawet na niego patrzeć. W sumie mogę go ciągle nienawidzić. Muszę tylko znieść jego obecność w czasie podróży do Koriny. Potem on zapłaci nam kupę forsy i nigdy więcej się nie zobaczymy. Jestem w stanie to wytrzymać. - A jednak to nie jest takie proste. - Ależ tak! - Nie jest, i to dla mnie poważny problem - zaczął Ilkar, lecz Hirad go ubiegł. - Wiem, że nie zgadzasz się z etyką Xetesku... - To poważny eufemizm, a właściwie kła... - Ale biorąc pod uwagę to, o czym wszyscy szeptaliście za moimi plecami, sądzę, że nie powinniśmy odrzucać takich pieniędzy, prawda? To mogą być ostatnie, jakie zarobimy. - Barbarzyńca wyprostował się i spojrzał na elfa. Ilkar patrzył tylko z wściekłym wyrazem twarzy. - Spójrz prawdzie w oczy, Ilkar, przegłosujemy cię. Nie utrudniaj. Oczy elfa zwęziły się w szparki. Bezimienny wyciągnął dłoń do Densera. - Umowa stoi. Talan przygotuje kontrakt, a ty i ja go podpiszemy. Nie będzie w nim wymienionej sumy, tylko procent i zobowiązanie do zapłaty. - Doskonale - zgodził się Denser. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. - Tutaj się z tobą zgadzam. - Bezimienny opróżnił kubek z kawy. - I wiecie, co wam powiem, Krucy? Czuję, że we Wronim Gnieździe czeka nas wielka impreza. Drzwi do kuchni otworzyły się po raz kolejny. - Podobno nie udało się wam uratować mojego maga. Wielka szkoda, Seran był dobrym człowiekiem. Krucy odwrócili się, by po raz pierwszy spojrzeć na swego pracodawcę. Denser także popatrzył na swego niedawnego przeciwnika. Baron Gresse był już w średnim wieku, ciągle jednak posiadał sprawny umysł. Poza tym miał czwórkę synów, którzy wspierali go w każdej opresji. Choć był jednym z pięciu najbogatszych baronów, gardził wyszukanymi strojami, dlatego teraz też miał na sobie tylko zwykły podróżny strój, płaszcz przewieszony przez jedno ramię, skórzany kaftan, wełnianą koszulę i proste spodnie, wzmacniane na udach skórą. Zwolnił zbrojnych pilnujących drzwi i gestem kazał kucharzom opuścić pomieszczenie. Podszedł do stołu zajmowanego przez Kruków i bacznie im się przyjrzał. Miał duże, brązowe oczy i siwe, lekko rzednące włosy. Wyciągnął dłoń w geście powitania. - Bezimienny? - Witam, baronie Gresse. Uścisnęli sobie dłonie. - Cieszę się, że nareszcie mogę was poznać. - My również. - Bezimienny rzucił okiem na stół. - Talanie, podaj baronowi kawę. - Krucy. A niech mnie. Nic dziwnego, że wygraliśmy. Seran umiał dokonywać trafnych wyborów. - Gresse przygryzł wargę. - Gdzie ja znajdę drugiego takiego jak on, co? - W Julatsie - odpowiedział Ilkar. - Jest nas tam dużo. Gresse roześmiał się. - Mogę usiąść z wami? - wskazał na ławę. Ilkar przesunął się i baron usiadł. Talan postawił przed nim kawę i Gresse skinął głową w podzięce. Zapadła niezręczna cisza. Denser nerwowo skubał brodę. Bezimienny wpatrywał się w barona, jak zawsze niewzruszony. Ilkar zastrzygł uszami. - Nie będę was trzymał w niepewności - powiedział Gresse, uśmiechając się i pociągając łyk gorącego napoju. - Miałem jednak nadzieję, że potwierdzicie coś, o czym słyszałem. - Oczywiście - powiedział Bezimienny. - Jeśli tylko będziemy mogli. - Powiem krótko. Zostałem wezwany na spotkanie Sojuszu Handlowego Koriny w sprawie pogarszającej się sytuacji na zachód od Czarnych Szczytów. Chodzą plotki, że Wesmeni wzmogli aktywność i złamali umowę o prawie przejazdu przez Kamienne Wrota. Ludzie boją się ataków na wschód, mimo iż raporty z tamtejszego garnizonu nie wskazują na nic niezwykłego. Chciałbym wiedzieć, czy słyszeliście jakieś pogłoski. Z tego co wiem, nie tak dawno walczyliście u boku barona Blackthorne'a, a on sam nie może zjawić się na spotkaniu. - Gresse zamrugał oczami. -Walczyliśmy tylko po to, by Bezimienny uzyskał lepszą cenę na winie - uśmiechnął się Sirendor. - Jestem pewien, że nie tylko. - Przypadkiem była to część umowy - powiedział Bezimienny. - Jeżeli zaś chodzi o plotki, to słyszeliśmy ich tam całą masę, ale to było pół roku temu. - Cokolwiek słyszeliście, choćby przelotnie, a co mógłbym przytoczyć na radzie, ma dla mnie znaczenie. - Ujmijmy to tak - powiedział Ilkar. - Jeśli uwierzymy we wszystko, co mówią, to znaczy to, że WiedźMistrzowie powrócili, Parva znów tętni życiem, a Wesmeni palą wszystko na zachód od Czarnych Szczytów. - A wy nie dajecie temu wiary. - Nic, co uczyni horda Wesmenów, nie jest w stanie mnie zdziwić - odpowiedział Ilkar. - Ale poza tym, nie. - Hmm. - Gresse zamyślił się. - To ciekawe. Tak w ogóle dziękuję za wczorajszą pomoc. Słyszałem, że straciliście kogoś. Bardzo mi przykro. - Takie jest ryzyko, bądźmy szczerzy - powiedział Bezimienny mało przekonywującym tonem. - Prawda, ale nigdy nie jest łatwo stracić przyjaciela. Współczuję i jestem wdzięczny. Wczorajsza bitwa... Nie stać mnie było na przegraną. W dosłownym znaczeniu nie stać. - Mówisz, panie, jakby twój skarbiec świecił pustką - zauważył Talan. Gresse wzruszył ramionami. - Twierdza Taranspike ma zasadnicze znaczenie taktyczne. Ten, kto ją kontroluje, negocjuje warunki podróży na jednym z głównych traktów do i z Koriny. Gdybym ją stracił na rzecz barona Pontois, to on władałby obydwoma moimi szlakami handlowymi do stolicy, a jego ziemie otaczałyby moje. Mógłby z łatwością zabronić mi dostępu lub wprowadzić opłaty przekraczające moje możliwości. Tak czy inaczej z czasem doprowadziłby mnie do bankructwa. Nawet najlepsza okrężna droga zabiera dni, a nie godziny. - Chyba żeby odebrać co swoje siłą - wtrącił Hirad. - To prawda, zawsze istnieje taka możliwość. Kosztowna, ale jednak. - Gresse spoważniał nagle. - A mimo to, baronie, zasiądziesz razem z Pontois do spotkania Sojuszu Handlowego Koriny - stwierdził Talan. - Tak. Wiem, że to dziwne, ale takie są realia i przypadłości Sojuszu. Swoją drogą samo to słowo brzmi w tych czasach jakby pusto. - W głosie barona pojawiła się nuta smutku. Na chwilę zapadła cisza. Bezimienny spoglądał uważnie na barona, który wolno popijał kawę. Wojownik uśmiechnął się. Gresse napotkawszy jego spojrzenie, zmarszczył brwi w odpowiedzi. - Zdaje się, baronie, że zapomniałeś podzielić się z nami tym, co sam słyszałeś, choćby przelotnie. - powiedział Bezimienny. - Racja, choć obawiam się, że to, co powiem, to nie plotki i pogłoski. Mam dowody na to, że Wesmeni nie tylko nie palą wiosek, ale je zajmują, odbudowują i od nowa się jednoczą. - Co to znaczy od nowa? - zapytał Hirad. - Lekcja historii będzie później - powiedział Ilkar, potrząsając głową. - Skąd ty... - Denser urwał i zagryzł wargę. - Masz coś do powiedzenia, Xeteskianinie? - warknął Hirad. - Jestem jedynie ciekaw, skąd pan baron ma takie niezwykłe informacje. - Mimo szybkiego opamiętania się wyraz twarzy Densera zdradzał zaskoczenie. - Wszystko ma swoją cenę - odpowiedział spokojnie Gresse. - Czy mogę się dziś z wami zabrać do Koriny? - Bądź naszym gościem, baronie - uśmiechnął się Hirad. - W końcu i tak Denser płaci. - Świetnie. - Gresse wstał i rzucił Bezimiennemu pytające spojrzenie. - Moi ludzie będą gotowi za, powiedzmy, godzinę? - Jeżeli o nas chodzi, doskonale - odpowiedział Bezimienny. - A zatem, panowie... Wronie Gniazdo wzywa. * * * Erienne spotkała się z kapitanem w bibliotece. Ogrzewane przez dwa paleniska i oświetlone tuzinem latarni, nienagannie utrzymane królestwo książek było świadectwem inteligencji jej gospodarza, choć nie mówiło nic o jego moralności. Pięciopoziomowe regały, wysokie na pięć i szerokie na osiem metrów zajmowały trzy ściany pokoju. Wszędzie wokół Erienne znajdowały się książki. Po obu stronach jedynych drzwi do komnaty płonął ogień. Podłogę pokrywały dywany, a naprzeciwko wejścia stało duże biurko. Kazano jej usiąść na dużym, obitym zieloną skórą krześle, niedaleko jednego z palenisk. Kapitan wszedł do pokoju wraz z wojownikiem niosącym tacę z winem i jedzeniem i nie wyrzekł słowa, nim nie zajął miejsca na podobnym krześle, ustawionym prostopadle do niej. Erienne utkwiła wzrok w ogniu, starając się nie patrzeć w stronę mężczyzny, pozwalając płomieniom zahipnotyzować się, tak że ledwie słyszała pobrzękiwanie szkła, plusk nalewanego wina i metaliczny odgłos noża na tacy. - Witaj raz jeszcze, Erienne Malanvai - powiedział kapitan. - Pewnie jesteś głodna. Erienne pozwoliła sobie na krótkie spojrzenie na tacę leżącą na małym stoliku między nimi i jej zawartość zaskoczyła ją. - Jak śmiesz mi to proponować, po tym jak moi chłopcy dostali pomyje, których nie daje się psu, a co dopiero przerażonym dzieciom! - wykrzyknęła. - Mają w tej chwili dostać posiłek taki jak ten. Wyczuła, że kapitan uśmiechnął się. - Słyszałeś, co powiedziała pani? Świeża jagnięcina i jarzyny dla chłopców. - Tak, panie. - Sługa zamknął za sobą drzwi. - Jestem rozsądnym człowiekiem - powiedział kapitan. Twarz Erienne wyrażała absolutne obrzydzenie. - Porwałeś dwoje niewinnych dzieci z domu, w środku nocy, i zamknąłeś przerażonych w lodowatej wieży. Odizolowałeś mnie od nich, a do jedzenia dałeś im breję, której nie chciałyby moje świnie. Więc nie opowiadaj mi o rozsądku. - Ciągle nie patrząc w stronę kapitana, nałożyła sobie porcję jedzenia i zaczęła w milczeniu jeść. Potem nalała sobie kieliszek wina i piła, patrząc na ogień. Kapitan obserwował ją i czekał. - Pytaj, więc - powiedziała, odkładając pusty talerz na stół. -Wątpię, abym miała coś do ukrycia. - To z pewnością uprości całą sprawę - odpowiedział mężczyzna. - Cieszę się, że chcesz współpracować. - Niech ci się nie wydaje, że to ze strachu przed tobą i twoją bandą kulawych małp - powiedziała Erienne dumnie. - Zależy mi na synach i jestem gotowa zrobić wszystko, co nie zaszkodzi Kolegium Dordover, by im pomóc. - Doskonale. - Kapitan napełnił swój kieliszek. - Wolałbym jednak, byś na mnie patrzyła. - Oglądanie cię przyprawia mnie o mdłości. Twoje imię to obraza dla mojego kolegium, zaś rozmowa z tobą to bluźnierstwo. Zaczynaj pytać, bo za godzinę chcę znów widzieć moich synów. - Erienne ciągle zwrócona była w stronę ognia, chłonąc jego przyjemne ciepło. - I tak też się stanie, Erienne, zapewniam cię. - Kapitan wyciągnął nogi w stronę ognia i Erienne zobaczyła parę skórzanych butów do jazdy, wytartych i popękanych ze starości. - Ale teraz bardziej niepokoi mnie rozmach tak zwanych badań nad wymiarami i ich wpływ na życie Balai. - Widzę, że nie próżnowałeś, to dobrze - powiedziała Erienne po chwili ciszy. - Takie sprytne uwagi wpędzą cię w kłopoty. - Ton głosu kapitana wskazywał, że nie żartuje. - Chciałam powiedzieć, że bardzo niewielu ludzi ma pojęcie o istnieniu magii wymiarowej, nie mówiąc już o związanych z nią niebezpieczeństwach. - Nie. - Kapitan pochylił się i podrapał w lewą nogę. Erienne dostrzegła siwe włosy, przerzedzające się na czubku głowy. - Wbrew powszechnej opinii doceniam wartość magii na właściwym miejscu. Ale z własnego doświadczenia znam również niebezpieczeństwa, o których mówisz, i uważam, że zabawa z wymiarami może zniszczyć istniejącą równowagę świata. - Chyba pomyliły ci się kolegia. - No cóż, magów z Xetesku trudniej jest... spotkać - stwierdził kapitan lekko poirytowany. - Chciałabym móc powiedzieć, że jest mi przykro - odpowiedziała kobieta i w końcu spojrzała na swego rozmówcę. Siwe włosy miał krótko przycięte, podobnie jak brodę, w której zachowały się jeszcze brązowe pasma. Zapadnięte oczy, czerwone policzki i nos wskazywały na przywiązanie do butelki. Wkraczając w wiek średni, przytył nieco, a skórzany płaszcz i koszula nie potrafiły tego ukryć. Zignorował nagłe spojrzenie swego gościa. - Ale Septern był Dordovańczykiem. - Już zgodziliśmy się, że odrobiłeś lekcje. - Erienne napełniła swój kieliszek. - Więc wiesz również, bez wątpienia, iż od trzystu lat uważa się, że nie żyje. - I na tym informacje się kończą? Sądziłem, że jako dordovański mag formuł będziesz mogła wypełnić luki w mojej wiedzy. - A to już nieporozumienie z twojej strony - odpowiedziała Erienne - ponieważ uznałeś, że posiadamy jakieś tajne zapisy. - Ale Septern był Dordovańczykiem - powtórzył kapitan. - To prawda. Był również geniuszem. Wyprzedzał swoje czasy tak dalece, że do tej pory nie udało nam się odtworzyć jego wszystkich prac. - Erienne oderwała kilka winogron od kiści i zjadła je, wypluwając pestki na dłoń i wrzucając je w ogień. Kapitan pochylił się do przodu i zmarszczył brwi. - Ale bez wątpienia przekazywał kolegium wyniki swych badań. Rozumiem, że to obowiązek każdego maga. - Septern nie przestrzegał tych zasad - westchnęła Erienne, a kapitan zasępił się jeszcze bardziej. - Zrozum, Septern był reliktem czasów przed podziałem kolegiów. - A więc nie tylko wyprzedzał swoją epokę, ale także ją poprzedzał! - Kapitan uśmiechnął się zadowolony z dowcipu, odsłaniając rząd pożółkłych zębów wystających z przekrwionych dziąseł. - Myślę, że tak. Chodziło głównie o to, że jego umysł zdolny był przyjmować formuły na najbardziej podstawowym poziomie, a to z kolei pozwalało mu czytać i rozumieć, w większym lub mniejszym stopniu, zarówno formuły Dordover, jak i Julatsy czy Xetesku. Był błyskotliwy, ale także arogancki. Osiedlił się poza kolegium, nie składał raportów na temat swych prac i robił tylko tajemnicze zapiski w dziennikach, z których nie wszystkie znajdują się w naszej bibliotece. Niektóre ma Xetesk, inne zaginęły prawdopodobnie w jego domu, i to pod warunkiem, że napisał cokolwiek o niektórych swych umiejętnościach, o których wiemy skądinąd. - Erienne napiła się łyk wina - Czy mogłabym dostać trochę wody? - Oczywiście. - Kapitan wstał i otworzył drzwi. Erienne usłyszała ruch za drzwiami. - Wodę i szklankę. Natychmiast. - Mężczyzna powrócił na swoje miejsce. - To ciekawa historia. Oczywiście wiem, gdzie znajdował się jego dom i moi ludzie kilkakrotnie już tam byli. Powiedz mi w takim razie, jak daleko posunęliście się w badaniach nad wymiarami i co chcecie osiągnąć. Erienne otworzyła usta, by odpowiedzieć, ale powstrzymała się, zastanawiając się nad sytuacją. Kapitan wydawał się być kimś zupełnie innym, niż jej się wydawało. Z pewnością znienawidziła go na zawsze za porwanie jej dzieci, ale jego zachowanie było dziwne. Oto siedziała w ciepłym pokoju, jedząc doskonałą żywność i opowiadając na grzeczne pytania o działania jej kolegium. Do tej pory nie zapytał o nic, czego nie mógłby się dowiedzieć, gdyby najzwyczajniej zapukał do frontowych wrót kolegium. Musiało chodzić o coś więcej, pozostawało pytanie kiedy się o tym dowie? Miała niemiłe uczucie, że jest jakby oswajana przed założeniem obroży. Postanowiła, że będzie uważać. - O Septernie wiemy tyle, że zaszedł daleko w kwestii magii wymiarowej. Stworzył stabilny, samowystarczalny portal do podróży między znanymi i nazwanymi wymiarami i, jak sądzimy, dużo nim podróżował. Wiele z jego dziwniejszych notatek na to wskazuje. Dordover nie zbliżyło się nawet do jego poziomu zaawansowania w sprawach magii wymiarowej. Nie potrafimy się przemieszczać ani spoglądać w inne światy, umiemy jedynie je zaznaczać i tworzyć zarysy lądów i oceanów. Aby przyspieszyć badania, potrzebujemy zaginionych tekstów Septerna, albowiem sądzimy, że ten rodzaj magii łączy formuły różnych kolegiów. - A na co liczycie w związku z tymi badaniami? - Podróże do innych wymiarów, ich eksploracja, kontakty z innymi istotami. Możliwości są nieograniczone! - Erienne wbrew sobie dała się ponieść emocjom. - Podboje, kontrola, władza i zyski. - Głos kapitana był twardy, ale nie nieprzyjemny. - Czyżby to cię najbardziej martwiło? Mężczyzna pochylił głowę. - Uważam, że nie ma potrzeby wtrącania się w sprawy innych wymiarów. Mamy nasz własny i ledwie udaje się nam go kontrolować. Bez połączenia z innymi miejscami i czasami. A co, jeśli inne rasy zechcą pomścić to, czego dokonamy, jeśli najadą nasz świat? Nigdy nie będziemy bezpieczni, nie wiedząc, gdzie i kiedy mogą się nagle otworzyć drzwi do innego świata. - Tym bardziej powinniśmy ukończyć badania i starać się zrozumieć... - Żadne z nas nie jest chyba aż tak naiwne, by uwierzyć, że Xetesk i Dordover pracują nad tymi zaklęciami dla dobra mieszkańców Balai, prawda? Źle by się stało, gdybyście otworzyli wrota, których potem nie będziecie w stanie zamknąć. - Kapitan podrapał się po uchu. - Powiedz mi, czy Xetesk wyprzedza Dordover w badaniach? Erienne spojrzała na niego bez cienia emocji. - Jeżeli zostaną odnalezione zaginione fragmenty prac Septerna o wymiarach, być może będziemy zmuszeni stworzyć wspólną grupę badawczą - powiedziała powoli. - Do tego jednak czasu komunikacja między kolegiami ograniczona jest do minimum. - Rozumiem. - To głupie zadawać takie pytanie dordovańskiemu magowi. - Czasami głupota pozwala wydobyć prawdziwe klejnoty. Drzwi do komnaty otworzyły się i wszedł mężczyzna z dzbanem wody i dwoma szklankami. Ustawił naczynia na stole i wycofał się. Erienne natychmiast napełniła szklankę i wychyliła ją duszkiem. - Coś jeszcze? - Och, całkiem sporo - odpowiedział kapitan. Opróżnił swój kielich i dolał więcej wina. - Dopiero zaczynam, choć jestem ci wdzięczny za dzisiejsze informacje. Teraz powinnaś już wrócić do dzieci, ale proszę, byś zastanowiła się jeszcze nad czymś. Biorąc pod uwagę, że posiadacie już całą dostępną wiedzę na temat magii wymiarowej, niepokoi mnie obecny wzrost zainteresowania eksperymentami Septerna. - Tajemnica podróży do innych światów nie była przecież jego jedynym osiągnięciem, prawda? Było coś jeszcze bardziej kontrowersyjnego. Stworzył pewne zaklęcie, czyż nie? A ja chcę wiedzieć, dlaczego nagle Xeteskianie zaangażowali wszystkie swe siły, aby to zaklęcie odszukać. Twarz Erienne stała się nagle śmiertelnie blada. Rozdział 5 Kiedy Krucy i ich podopieczni opuszczali twierdzę Taranspike, słońce powoli osuszało rosę rzęsiście pokrywającą trawę niedawnego pola bitwy. Deszczowe chmury, które skropiły ziemię poprzedniej nocy, przesunęły się dalej na zachód, poprzez środkowe równiny w stronę masywu Czarnych Szczytów, i wraz z wiosennym porankiem nadeszła ciepła, delikatna bryza. Baron Pontois, jego żołnierze, najemnicy i magowie odeszli na północ, przez puszczę Grethern, tam skąd przyszli. Po ich obozowisku pozostała tylko zdeptana trawa i pojedynczy, otoczony drewnianą palisadą kopiec, w którym pochowano zabitych. Czoło wyprawy stanowili Hirad, Richmond i Ilkar. Baron Gresse, ku niezadowoleniu swych opiekunów, zdecydował się jechać za nimi, mając po bokach Talana i Bezimiennego. Dalej jechali Sirendor Larn oraz Denser, a tylnią straż stanowiła czwórka ludzi barona. Dla tego ostatniego podróż była niewątpliwie okazją do wyrwania się spod płaszcza nadopiekuńczej rodziny i zakosztowania swobody. Z kolei Talan i Bezimienny wykorzystywali każdą okazję do zdobycia informacji, jaka się tylko nadarzyła. - Czy twoje przymierze z Blackthorne'em nadal trwa, panie baronie? - zapytał Talan. Gresse pokiwał głową. - Mamy wzajemny układ o wolnym przejeździe, ale nie nazwałbym go przymierzem. Blackthorne podróżuje tędy do Koriny, nie płacąc myta, a ja do Gyernath, przez jego ziemie. Bezimienny uniósł brwi. - Blackthorne zajął ziemie na wschód od Gyernath? Słyszałem, że... - Sześć miesięcy temu. Nie zaanektował jedynie samego Gyernath, choć Rada Miejska naciskała, by utrzymał niskie opłaty przewozowe. Jak dotąd skutecznie. - A co stało się z lordem Arlenem? - spytał Bezimienny. - Pracuje dla Blackthorne'a. - Eee... - O nie, nie było żadnej bitwy. A może powinienem powiedzieć kolejnej bitwy. W każdym razie, oficjalnie Arlen nadal kontroluje ziemie na wschód od Gyernath, choć tak naprawdę to Blackthorne zapewnia mu ludzi i dostawy metali z południowych kopalni, a sobie niskie opłaty w handlu z południowym wschodem, w tym z Koriną. - Gresse zachichotał i poklepał Bezimiennego po nodze. - Na waszym miejscu skreśliłbym Arlena z listy potencjalnych pracodawców. Teraz to Blackthorne kontroluje finanse Gyernath. - Jeszcze kogoś możemy skreślić? - zapytał Talan. - Na pewno nie mnie - pokręcił głową Gresse. - Jestem pewien, że Pontois jeszcze nie skończył tej sprawy. Albo już planuje kolejny atak na Taranspike, albo liczy na to, że umocnię się w twierdzy i odsłonię swoje ziemie na zachodzie. - Jeżeli będziesz nas potrzebował, baronie, natychmiast daj znać - powiedział Bezimienny. - Jak najszybciej - dodał Talan. - Słyszałem plotki, że zamierzacie wycofać się z interesu - powiedział baron, starając się nie patrzeć Krukom w oczy. - Lepiej nie wierzyć w to, czego się samemu nie widziało - doradził Talan, unosząc brwi. - No to się dowiedziałem - mruknął Gresse z lekkim uśmiechem. - Jeśli tak się stanie, będziesz pierwszym, który się o tym dowie, baronie. Czy to wystarczy? - zapytał Bezimienny. - Musi. - Gresse pokręcił głową i zamilkł. Szare ściany przełęczy Taranspike wznosiły się na ponad sto metrów wzdłuż całej niemal drogi do Koriny. Chłodne, skalne półki były domem dla ptaków i szczątkowej roślinności. Po obydwu stronach przełęczy teren był stromy i niebezpieczny. Znienacka pojawiały się ziejące ciemnością przepaście, głębokie uskoki i martwe, kamienne doliny, w których woda płynąca pod skałą wydawała odgłos podobny jękom potępionych dusz. Na samej przełęczy padający poprzedniej nocy deszcz pozostawił kałuże, które przemieniły miękką ziemię w błoto. I tylko liczne pęknięcia na trakcie, poszerzającym się i zwężającym nieustannie, były świadectwem żaru, jakim całodzienne słońce przypiekało skalne podłoże w czasie upałów. Odgłosy ptaków, końskich kopyt i rozmów jeźdźców, odbijające się echem od ścian przełęczy, tworzyły atmosferę, która, choć dla samotnego podróżnego mogłaby być nieprzyjemna, dla grupy towarzyszy wydawała się nie mieć znaczenia. Sirendor wziął kolejny głęboki oddech, rozkoszując się czystym, chłodnym powietrzem przełęczy i próbując usunąć z pamięci zapachy zamku i dymów z okolicznych zabudowań. Podróż powinna przebiec spokojnie. Ludzie barona pilnowali szlaku, poza tym droga ta nigdy nie była szczególnie niebezpieczna. Mając Korinę o niecały dzień drogi przed sobą, Sirendor był w wyjątkowo dobrym nastroju. Jedyną czarną chmurą na horyzoncie było nadchodzące spotkanie i obawa przed reakcją Hirada. Tymczasem, przez większą część podróży prowadził luźną rozmowę z Denserem, szczerząc zęby w uśmiechu za każdym razem, kiedy zauważał wściekłe spojrzenie Ilkara. Denser wydawał się być w porządku. Już nie pierwszy raz zdarzyło się Sirendorowi jednego dnia z kimś walczyć, a kolejnego jechać razem z nim do domu. Taki był los najemnika. Denser wyglądał na zdolnego maga i, pomijając wojenne zasady, był jeszcze jednym z tych, którzy nie wiedzą, gdzie zaprowadzi ich kolejne zajęcie. Różnica polegała tylko na tym, że ten mag wydawał się być o wiele bardziej pewny swej przyszłości niż większość. Sirendor zrzucił to na karb filozofii Xetesku i postanowił dokładnie wypytać Ilkara o Ciemne Kolegium. Jeszcze raz rzucił okiem na Densera i uśmiechnął się. Mag jak zwykle trzymał w ustach lekko dymiącą fajkę, a nieodłączny kot ułożył się z przodu siodła. Pytany o zwierzę, Xeteskianin zawsze robił się oszczędny w słowach, mamrocząc coś o idealnym towarzyszu dla człowieka, którego życie składa się z samotnych wędrówek. Sam zaś, nie po raz pierwszy zresztą, uporczywie wbijał spojrzenie w plecy Bezimiennego. - Mnie także on fascynuje - powiedział Sirendor. - Od samego początku. Denser rozejrzał się, wyrwany z zadumy. - Co? - Bezimienny. Znam go od dziesięciu lat i nadal nie wiem nawet, gdzie się urodził. - Ani jak się naprawdę nazywa? - zapytał Denser. - Nie. Tego też nie. - Myślałem, że tylko wam powiedział. - Obawiam się, że to kolejna plotka. Nawet Tomas nie zna jego imienia. - A kim jest Tomas? - zapytał Denser. - To właściciel Wroniego Gniazda, a właściwie współwłaściciel, razem z Bezimiennym. Tomas zna go przeszło dwadzieścia lat. Opiekował się nim, kiedy jako trzynastolatek zjawił się w Korinie. Nie. - Sirendor jeszcze raz potrząsnął głową. - Po jakimś czasie uczysz się nie zadawać mu pewnych pytań. - Więc dlaczego nazywacie go Bezimiennym? Sirendor roześmiał się. - To nasze najpopularniejsze pytanie. Najpierw powiedz mi, co słyszałeś, a potem ja powiem ci prawdę. - Słyszałem, że nie chciał, by go odnaleziono, to wszystko. - Denser wzruszył ramionami. - Dlatego nie zdradził nikomu swego imienia i przyjął to, którego używa teraz. - Powszechne, ale bez sensu - odpowiedział Sirendor. - Gdyby chciał zniknąć, to nazwanie się Bezimiennym i wojenna kariera Kruka byłyby chyba najgorszym możliwym sposobem, nie sądzisz? - Denser pokiwał głową, a Sirendor ciągnął dalej. - Nie. Kiedy formowaliśmy oddział, dziesięć lat temu we Wronim Gnieździe, było to po tym, jak spotkaliśmy się niedaleko Gyernath, wykonując kontrakt, który każdy z nas przyjął indywidualnie. Mówiąc my, mam na myśli siebie, Bezimiennego, Hirada i Ilkara. Pamiętam, że razem jechaliśmy do Koriny i Bezimienny powiedział, że jest właścicielem gospody i jeśli chcemy, znajdziemy tam nocleg i jedzenie, bo chce z nami o czymś pomówić. - Nazwa Krucy wzięła się z miejsca, w którym piliśmy, potem powstał kodeks, i wszyscy podpisaliśmy pergamin, który Tomas dotąd trzyma na tyłach gospody. Kiedy przyszła kolej Bezimiennego, nie chciał się podpisać, mówiąc, że jego imię nie ma znaczenia. Dopiero wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że choć walczyliśmy razem przez tydzień, on dotąd nie powiedział nam, kim jest. - Dlaczego Krucy? Gospoda nazywa się Wronie Gniazdo. - Ten sam gatunek ptaków, za to lepsza nazwa. Możesz nas sobie wyobrazić jako Wrony? Denser roześmiał się. Zbliżali się do miejsca, gdzie przełęcz nieco się poszerzała. Sirendor mówił dalej. - Wracając do tematu, pamiętam reakcje Hirada i Ilkara, jakby to było wczoraj. "Nie chcemy żadnych tajemniczych nieznajomych w oddziale, więc albo podpiszesz, albo się odwal!" - mówił barbarzyńca. - Sirendor pokręcił głową na wspomnienie spotkania. Typowy Hirad. Krzykacz w pełnej krasie. - Ilkar powiedział: "Myślisz, że jesteś jakimś bezimiennym wojownikiem z legend, czy co?", i to właśnie imię pojawiło się na pergaminie pod kodeksem. A potem już zostało. - Sirendor wzruszył ramionami. - Proste jak drut. Denser znowu się roześmiał. - Proszę, proszę. I tak rodzą się legendy. - Mamy szczerą nadzieję, że tak - odpowiedział Sirendor. - Ale czy nie korci cię, by dowiedzieć się, jak naprawdę się nazywa i dlaczego nie chce wam tego zdradzić? - zapytał Denser, wracając do poważnego tonu. - Nie wyobrażam sobie, dlaczego ktoś mógłby twierdzić, że jego imię nie jest istotne. Sirendor obrócił się w siodle i położył palec na ustach. - Kiedyś tak było - powiedział ściszonym głosem. - I teraz też, czasami, kiedy o tym rozmyślam. Nie myśl, że go nie pytaliśmy, więcej, upijaliśmy go i próbowaliśmy coś wyciągnąć podstępem, czasami przestawaliśmy się do niego odzywać, i nic. Uparł się, a kiedy się go naciska, wpada w gniew. Z czasem się przyzwyczajasz. Jest naszym przyjacielem i jeśli chce zachować prywatność, nawet w kwestii imienia, uszanujemy to. Jest Krukiem. - Ale przecież ukrywa coś przed wami. - Denser parł naprzód. - Nie mówi wam całej... - Dosyć - uciął Sirendor. - To jego decyzja. Dajmy temu spokój. Jednak błysk w oku Densera wskazywał, że mag nie pogodził się z porażką. Stado dużych, szaroskrzydłych mew poderwało się do lotu tuż przed nimi, wznosząc się ku słońcu i wypełniając swym krzykiem skalne rozpadliny ponad jadącymi. Nagle kolejna chmura ptaków, ciemniejszych, mniejszych i szybszych wzleciała, jakby w proteście, i zmieszała się z białym stadem, rozpraszając je pośród głośnych krzyków. Po chwili mewy uniosły się wysoko i podjęły podróż na zachód, zaś chmara górskich drapieżników powróciła na skalne klify, obroniwszy swe gniazda i młode przed przelatującymi padlinożercami. Gresse z zadartą głową obserwował powietrzną konfrontację. Potem odwrócił się do Bezimiennego. - Powiedz mi, czy Blackthorne wydawał się zaniepokojony pogłoskami o Wesmenach? - Myślę, baronie, że przeceniasz nasze znaczenie - odpowiedział Bezimienny. - Najemnicy nie rozmawiają osobiście z baronem Blackthorne'em. Gresse obrócił się w siodle i utkwił spojrzenie jasnych oczu w wojowniku. - Jestem najstarszym z baronów i bardzo rzadko zdarza mi się przeceniać cokolwiek bądź kogokolwiek, Bezimienny. A już na pewno nie reputację i znaczenie Kruków. Ja również czasami rozmawiam z baronem Blackthorne'em i wiem, jak bardzo ceni sobie wasze towarzystwo. - A więc porozmawiaj z nim o tym, baronie. - Blackthorne jest dwieście pięćdziesiąt mil na południowy zachód stąd. Dlatego pytam ciebie - powiedział Gresse z nutą irytacji w głosie. - Nie mówicie mi wszystkiego. Bezimienny spojrzał na Talana, który wzruszył ramionami. Oddział poruszał się naprzód powolnym truchtem. Denser był ciągle z tyłu, gawędząc z Sirendorem. - Pół roku temu, kiedy, jak mówisz, Arlen sprzedał się Blackthorne'owi, my byliśmy we Wschodniej Balai, szacując zagrożenie ze strony Wesmenów - powiedział Bezimienny. Gresse uderzył pięścią w łęk siodła. - Wiedziałem, że chodzi o coś więcej! Szczwany sukinkot! - Raczej rozsądny - powiedział Talan. - Nie oszukujmy się, jeśli Wesmeni rozpoczną inwazję przez Kamienne Wrota i ruszą na południe, będzie to problem Blackthorne'a, a nie kolegiów, przynajmniej na początku. Tak samo w przypadku ataku od strony zatoki Gyernath. Wtedy będą pięć dni drogi od miasta i zaledwie kilka godzin od twierdzy Blackthorne'a. - I co zobaczyliście? Przed nimi Hirad ogłosił postój i wszyscy zsiedli z koni, by zjeść i odpocząć. Niedawno minęło południe i przełęcz była przyjemnie nagrzana. Zatrzymali się w naturalnym zagłębieniu, po obu stronach mając zwały żwiru i kamieni skupiające ciepło słońca. - Nic, co mogłoby potwierdzić to, o czym słyszałeś, baronie - powiedział Talan. Odzianą w rękawicę dłonią obtarł głaz i usiadł. Z lewej strony gwardziści barona zabrali się do rozpalania ogniska, gromadząc naręcza suchych gałązek z krzaków porastających dno przełęczy na całej jej długości. - Przeszliśmy przez Wrota jako ochrona konwoju z winem, należącego do Blackthorne'a i jadącego do Leionu. Jednak po przekroczeniu przełęczy ruszyliśmy na południe i przez cztery dni biegaliśmy po Czarnych Szczytach, by w końcu wrócić przez zatokę Gyernath. Nie widzieliśmy żadnych hord, żadnych spalonych wiosek, niczego co wskazywałoby nawet na zwykły podjazd. Jeśli Wesmeni rzeczywiście się gromadzą, robią to na swoich ziemiach, w południowo-zachodniej części półwyspu. Przykro nam, jeśli cię rozczarowaliśmy, baronie. - Ale to było pół roku temu. - Gresse spoczął obok Talana, wybierając miękką trawę i wrzos, zamiast twardej, skalnej bryły. - Zgadza się, tym niemniej, o ile wiem, baron Blackthorne nie martwi się na razie możliwością inwazji - odpowiedział Bezimienny. Pogrzebał w plecaku i wydobył, dokładnie zasznurowany skórzany mieszek. - Hej, Sirendorze, trzymaj sól! - Rzucił woreczek w stronę wojownika, który podskoczył i złapał go jedną ręką. - I użyj jej tym razem, to może twoja zupa okaże się wreszcie zjadliwa. Hirad roześmiał się, a Sirendor zaklął. - W takim razie powinien się martwić. - Gresse zamyślił się na chwilę. - A co z przełęczą? - Jest dobrze strzeżona. Tessaya nie jest głupcem. Zbija fortunę na opłatach przewozowych i raczej nie zamierza oddać przełęczy ani Sojuszowi Handlowemu Koriny, ani innemu plemieniu. - Bezimienny podrapał się w nos. - Koszary? - Puste i zabite deskami. - Bezimienny pokręcił nieznacznie głową. - Tessaya utrzymuje posterunki po obu stronach przełęczy, ale nie szykuje się do oblężenia. - Dziękuję wam - powiedział Gresse. - Obydwóm. I przepraszam, że naciskałem. Talan wzruszył ramionami. - W porządku. Ale rozumiem, baronie, że masz inne wieści? - Nowsze i nie mniej pewne. Podobno przełęcz jest zamknięta od wschodu i pełna Wesmenów, a z południowego zachodu nadchodzą kolejne hordy. Jeśli to prawda, mamy poważne kłopoty. Nie posiadamy zorganizowanej obrony, zaś ani Blackthorne, ani kolegia nie są wystarczająco silne. Proszę więc tylko, byście mieli oczy i uszy szeroko otwarte. - Baron westchnął. - Nie mam najmniejszej szansy przekonać baronów do przymierza podczas nadchodzącego spotkania, nie bez pomocy Blackthorne'a. Mam jedynie nadzieję, że nie jest za późno. Talan uniósł brwi. - Myślisz baronie, że to coś tak poważnego? A co z pogłoskami o WiedźMistrzach? Gresse prychnął. - To jest coś poważnego. Może już niedługo staniemy do walki o nasz kraj. A jeśli chodzi o WiedźMistrzów, to jeżeli jakimś odrażającym cudem udało im się powrócić, możemy pożegnać się na dobre z Balaią. Płomienie tańczyły na ognisku, rzucając blade cienie na oblane słońcem skalne ściany. Mężczyźni zamilkli, zatopieni każdy we własnych myślach, wpatrując się w hipnotyzujący migotliwy blask ogniska. To był dobry moment na chwilę ciszy, i nawet zupa Sirendora smakowała nieźle. Krucy przekroczyli Wschodnią Bramę Koriny, kiedy słońce znikało już za nielicznymi wysokimi budynkami miasta. Podczas gdy niektórych zatrzymywano i wypytywano, a nawet przeszukiwano, Krukom jak zwykle pokazano, by jechali dalej. Ulice Koriny były pełne handlarzy i kupujących, popołudnie było dobrą porą dla interesów. - To właśnie jedna z zalet bycia Krukami - zauważył Sirendor. - A uwierz mi, jest ich mniej, niż by się wydawało. Denser nic nie odpowiedział. Na krótko po wjechaniu do miasta Gresse i jego ludzie pożegnali się i ruszyli na południe w stronę siedziby Sojuszu Handlowego i utrzymywanych przez baronów, świetnie strzeżonych apartamentów. Korina była stolicą Wschodniej Balai, z populacją około dwustu pięćdziesięciu tysięcy stałych mieszkańców i zazwyczaj ponad pięćdziesięcioma tysiącami przyjezdnych w czasie świąt i głównych targów. Większość z tych ostatnich zbiegała się z przybyciem flot kupieckich z krain położonych na wschód i południe od Kontynentu Północnego. Korina znajdowała się u ujścia rzeki Kour, oferowała więc duży dalekomorski port i znacznie lepsze ceny, niż handlarze z południa otrzymaliby w bliższym sobie Gyernath. Miasto miało charakterystyczne niewysokie, ale solidne budynki - efekt silnych wiatrów i huraganów, jakie okresowo nawiedzały ujście rzeki w czasie zmiany pór roku z zimy na wiosnę. Trzy bazary, połączone ulicami wypełnionymi karczmami, sklepami, kasynami i burdelami, tętniły życiem jak co dzień. Poza tym handlowym trójkątem, bliżej portu, pełną parą, wśród huku ognia, brzęku stali i innych odgłosów z warsztatów pracował cięższy przemysł, produkując towary do sprzedaży w Balai i na eksport. Zaś wszędzie gdzie znalazło się miejsce, wciśnięci pomiędzy rozmaite przybytki rozrywki, urzędy, sklepy i pracownie, mieszkali ludzie. Niektórzy w nędzy i brudzie, niektórzy w luksusie, o którym nie śniło się uczciwym robotnikom, a większość gdzieś w stanie przejściowym między jednym a drugim. Zwalniając konie do spokojnego truchtu, Krucy skierowali się w stronę zachodniego targu, na którego północnym krańcu znajdowało się Wronie Gniazdo. Ulice były pełne wozów, ludzi i zwierząt. Wszelkiego rodzaju zapachy mieszały się ze smrodem gwarnych ulic, niesione wiejącą od morza bryzą. Stragany, wozy, kosze i tace pełne były najróżniejszych artykułów - od wspaniałych tkanin z odległych elfich krain, poprzez ceramikę, wyroby z żelaza i stali, kute i odlewane w kuźniach i hutach Koriny i Jadenu, aż po mięsa, warzywa i ciasta, przygotowywane w jadłodajniach rozsianych po całym mieście, zarówno tych czystych, jak i tych śmierdzących i brudnych. Tu w dysputach i kłótniach obowiązywał jedynie język twardej waluty i co chwila widać było błysk srebra i miedzi. Szczęśliwie, w miarę jak dzień miał się ku końcowi, ruch przenosił się w stronę przeciwną do tej, w którą zmierzali Krucy. Jednak plac targowy był ciągle załadowany straganami, między którymi musieli się przeciskać. Nie było mowy o rozmowie, więc Bezimienny po prostu poprowadził ich w stronę Gniazda. Spokój na tyłach gospody czynił z niej ich sanktuarium po bitwie. Syn Tomasa, Rhob, młodzik ciągle zafascynowany najemnikami, odprowadził konie do stajni, a zdrętwiali od końskiego grzbietu mężczyźni weszli do środka. - Witaj, chłopcze! - wykrzyknął stojący za barem Tomas w stronę Bezimiennego. Zawsze zwracał się do niego w ten sposób, twierdząc, że Bezimienny brzmi zbyt obco. Gospoda była wypełniona w jednej czwartej, jak zwykle o tej porze dnia. Sala była bardzo duża, z niskim stropem podpartym dębowymi słupami. Na podłodze stało trzydzieści stołów. Bar znajdował się dokładnie naprzeciwko wejścia i biegł łukiem od prawej do lewej, kończąc się przy drzwiach do kuchni, tylnego pomieszczenia i schodach na górę. Po prawej było duże palenisko. Na półkach przy trzech ścianach stały książki. Latarnie oświetlały czerwono-szare wnętrze gospody, dopełniając wrażenia przytulnego ciepła. - Witaj, Tomasie. - W głosie Bezimiennego było słychać zmęczenie. - Idźcie od razu do tyłu - powiedział Tomas. Miał dobrze ponad czterdziestkę i zaczynał łysieć. - Przyniosę wino, piwo i kawę. Maris właśnie rozpala piece. Ja... - Zmarszczył brwi i zamilkł. Spojrzał po kolei na Kruków, zatrzymując się na chwilę przy Denserze. Bezimienny pokiwał głową, podszedł i położył rękę na ramieniu Tomasa. - Dziś urządzamy tu ucztę. Będziemy świętować, wspominać i opłakiwać Rasa. Nikt nie powiedział ani słowa więcej. Krucy minęli Tomasa, witając się uśmiechem bądź skinięciem głowy, i przeszli na tył Gniazda. Tutaj trzy rzeczy rzucały się w oczy: symbol Kruków i krótkie miecze, skrzyżowane nad kominkiem, długi stół z siedmioma nakryciami, stojący przy wielkich, podwójnych drzwiach na przeciwległej ścianie i pięknie zdobione miękkie krzesła i sofy. Krucy w milczeniu zajęli w nich miejsca. Denser zawahał się. W sumie było dziesięć siedzeń. W końcu wybrał proste, obite czerwonym materiałem krzesło niedaleko wygaszonego kominka. - Nie tam - Głos Talana zatrzymał go w pół drogi. - Tam siedział Ras. Jeśli chcesz, usiądź na miejscu Tomasa. Myślę, że nie będzie miał nic przeciwko temu. Denser usiadł. - A więc po kolei - powiedział Bezimienny, zwracając się do Ciemnego Maga. - Kiedy możemy zobaczyć pieniądze? - Cóż, jak już mówiłem Ilkarowi, amulet ma nam służyć głównie do badań i przez kilka miesięcy nie zamierzamy go sprzedawać. Jednak ustalimy minimalną cenę i dam wam z góry pięć procent od tej sumy, powiedzmy dwieście tysięcy w czystym srebrze. Bezimienny szybko rozejrzał się po sali. Nikt nie zgłaszał sprzeciwu. - To wystarczy. Pieniądze przechowujemy w Głównym Skarbcu. Musicie dokonać tam wpłaty w ciągu tygodnia. Denser wstał. - Będą tam jutro. A teraz, wybaczcie mi, ale muszę wziąć kąpiel. Skierował się w stronę wyjścia, ale Bezimienny powstrzymał go. - Gdzie się zatrzymasz? - Jeszcze o tym nie myślałem. - Poproś Tomasa, żeby dał ci pokój. Na koszt lokalu. - To bardzo miłe. Dziękuję. - Denser uśmiechał się, choć widać było, że jest zaskoczony. - I jeśli masz ochotę, przyjdź na ucztę. W końcu urządzamy ją za twoje pieniądze. W głównej sali, o zmierzchu. - Denser skinął głową. - I jeszcze jedno, Ilkarze. Jasno-Widzenie, dobrze? Ilkar kiwnął głową, wstał i z pogodnym wyrazem twarzy podszedł do Densera. - O co chodzi? - zapytał Xeteskianin. - Nic poważnego - odrzekł elf. - To ogólne zaklęcie, jedna cecha. Szukam po prostu uczciwości. Kiedy cię dotknę, odpowiesz na zadane pytanie tak lub nie. Ilkar zamknął oczy i wypowiedział krótką inkantację. Przesunął dłonią przed oczami, ustami i sercem, zanim dotknął ramienia Densera. - Czy w ciągu tygodnia od dziś na rachunku Kruków w Głównym Skarbcu zostanie złożone dwieście tysięcy w czystym srebrze? - Tak. Ilkar otworzył najpierw oczy, a potem drzwi. - Do zobaczenia później. Denser wyszedł. Ilkar zamknął drzwi i spojrzał na Bezimiennego. - Chcesz, abyśmy dali mu coś jeszcze? A może pozwolić mu użyć julatsańskiej krwi do odzyskania many? Bezimienny milczał. - Nie ufam mu - powiedział Hirad. - Jak sądzicie, dlaczego pozwoliłem mu tu zostać? - zapytał Bezimienny. - Nie chodzi o pieniądze, prawda? - zapytał Hirad. - Zaklęcie mówi, że zapłaci. Chodzi o coś więcej. I to, że natychmiast zgodził się zapłacić tak dużo. Nie oszukujmy się, zrobilibyśmy to nawet za dwa tysiące na głowę. - A jak myślicie, dlaczego chciałem, by tu został? - powtórzył Bezimienny. - Bo jeśli w coś nas wplątał, to chcę wiedzieć, gdzie przebywa. Właśnie dlatego. Ilkarze, chcę go wieczorem zobaczyć na dole. - Przewidujesz kłopoty? - spytał Talan. - Nie. - Bezimienny usiadł wygodnie i rozprostował nogi. - Mimo to, będziemy dziś nosić krótkie miecze i to nie tylko z szacunku do Rasa. - Dopiero teraz, prawda? - Ilkar wyciągnął korek z butelki z winem i nalał sobie kielich. - Co, teraz? - Sirendor gestem poprosił Ilkara o wino. Mag podał mu pełny kielich, a sam sięgnął po następny. - Teraz dopiero zaczęliście myśleć, blask srebra zbladł i zrobiliście się nerwowi, co? - Elf usiadł. - Xetesk jest niebezpieczny. Nic nie jest nigdy tym, czym się wydaje. Za tym wszystkim kryje się coś większego, a ja nie wierzę w jedno jego słowo na temat amuletu. - W takim razie czemu nic nie mówiłeś? - Oh, a ty byś mnie wysłuchał, prawda Hiradzie? - odpalił Ilkar. - Dwieście pięćdziesiąt tysięcy za dzień jazdy kontra ja. Nie wciskaj mi bzdur! - Nie widzę problemu - odezwał się Richmond. - Jesteśmy tu bezpieczni, a pieniądze zostaną zapłacone. Kupiliśmy sobie większe pole wyboru. - Ale musimy przeżyć, żeby się tym cieszyć - mruknął Ilkar. - Przesadzasz - powiedział Sirendor. - Nie znacie ich - mag mówił powoli - a ja tak. Jeśli on nas w coś wplątał, to wkrótce możemy stać się zbędni. Xetesk nie przestrzega żadnych praw, nie ma żadnych zasad... - przerwał na chwilę. - Chodzi mi tylko o to, byście uważali na Densera. Może wyjdziemy z tego bez szwanku, ale musimy być ostrożni. - Nie musimy nigdy więcej pracować dla Xetesku - powiedział spokojnie Hirad. - Żebyś wiedział, że nie musimy - odparł Ilkar. - Nie musimy już w ogóle dla nikogo pracować. Po słowach Talana zapadła cisza. Hirad wstał i sztywnym krokiem podszedł do stołu z napojami. Nalał wina sobie, zabrał butelki i kubki dla innych i wrócił na miejsce przy kominku. Krucy sięgnęli po napoje. - Wcześniej też niczego nie musieliśmy, ale wiem, co Talan ma na myśli - powiedział Bezimienny. - Te dwieście pięćdziesiąt tysięcy oznaczałoby, że możemy zrobić wszystko to, o czym mówiliśmy na początku, a nawet rzeczy, o których nie śniliśmy. Pomyśl o możliwościach. - Najlepiej będzie, jak zaczniesz od opowiedzenia mi o zeszłej nocy i o czym mówiliście. - Hirad opróżnił kielich i znów go napełnił. - Próbowaliśmy cię budzić. Nie chcieliśmy cię w żaden sposób pominąć - powiedział Sirendor. - Wyszliśmy z zamku, by dołączyć do Richmonda. Nie wiem jak inni, ale ja patrząc na grób Rasa, po raz pierwszy przestraszyłem się, że któregoś dnia to mogę być ja. Albo Ilkar... - Wskazał ręką na siedzących Kruków, w końcu skinął głową w stronę Hirada. - Albo ty. Nie chciałem tego. Pragnę przyszłości, dopóki jestem wystarczająco młody, by się nią cieszyć. - Decyzja już zapadła, tak? - Głos Hirada był szorstki. Sirendor odetchnął głęboko. - Podczas rozmowy stało się jasne, że wszyscy czujemy podobnie. Na bogów, Hirad, ty sam w ciągu dwóch ostatnich lat mówiłeś o złożeniu broni. Wszyscy chcemy żyć. Talan pragnie podróżować. Ilkar musi wracać do Julatsy. A ja... wiesz dobrze, czego chcę. - Ojciec i mąż, co? - Hirad uśmiechnął się, mimo łomoczącego serca i ściśniętego gardła. - Muszę tylko przestać walczyć i burmistrz zgodzi się na nasze małżeństwo. Wiesz, jak jest. - Sirendor wzruszył ramionami. - Taak... Sirendor Larn pokonany przez córkę burmistrza. To po prostu musiało się zdarzyć. - Hirad obtarł dłonią kącik lewego oka. Atmosfera w pokoju zgęstniała, wszyscy skupili się na barbarzyńcy. - Wiesz, że nie stanę ci na drodze do szczęścia. - Wiem - odparł Sirendor, ale spojrzenie, które wymienili, mówiło o wiele więcej. - Widzisz, że to ma sens - powiedział Bezimienny. Hirad patrzył na niego bez emocji. - Na bogów, Hirad, jestem współwłaścicielem tej gospody od dwunastu lat i miałem szczęście, jeśli udało mi się tyle razy stanąć za barem. - A ty? - Barbarzyńca przeniósł wzrok na Richmonda. - Jeszcze przedwczoraj nie byłem pewien - odpowiedział jasnowłosy wojownik. - Ale już wiem, że jestem zmęczony, Hiradzie. Nawet stanie i czekanie na to, co ma się zdarzyć, jest męczące. Ja... - urwał i potarł czoło trzema palcami. - Wczoraj popełniłem błąd, który zabiorę ze sobą do grobu. A teraz nie jestem nawet pewien, czy mogę na sobie polegać w bitwie, i sądzę, że myślicie podobnie. Wszyscy. Znowu zapadła cisza. Długa. Hirad spojrzał na twarze przyjaciół, ale żaden się nie odezwał. - To niewiarygodne - powiedział. - Dziesięć lat. Minęło dziesięć lat, a wy podejmujecie najważniejszą decyzję w waszym życiu... w moim życiu, kiedy śpię. Był tak wściekły, że nie mógł nawet krzyczeć; jego głos był niezwykle spokojny. Jednocześnie jednak wiedział, że to nie był gniew. To było głębokie i gorzkie rozczarowanie. Nieunikniony rezultat stworzenia Kruków. Rozwiązanie. Najśmieszniejsze było to, że na początku Hirad nawet nie przypuszczał, że pożyje tak długo. Przyszłość nie miała znaczenia. Aż do teraz. Teraz zwaliła mu się na głowę i odkrył, że się boi. Bardzo. - Przykro nam, Hirad. - Chciałem tylko, by ktoś zapytał mnie o zdanie, Sirendor. - Wiem. Ale ta decyzja nie została podjęta wczoraj, tylko ją potwierdziliśmy. - Ale nie spytaliście mnie. - Hirad wstał i podszedł do drzwi. Potrzebował się napić i pośmiać. - Wiecie co - powiedział - wy, emeryci, przygotujecie ucztę, a ja spróbuję wam wybaczyć. * * * Oczy Stylianna zapłonęły, a twarz poczerwieniała mu od gniewu. W komnacie poniżej jego wieży trójka magów skuliła się na krzesłach. Byli zbyt wyczerpani, by wstać nawet w obecności swego władcy. - Jeszcze raz. Powtórzcie. - Styliann mówił cicho, ale siła jego głosu wydawała się wypełniać komnatę. - Dopiero trzy godziny temu dowiedzieliśmy się na pewno, a nawet wtedy musieliśmy wykonać rozstrzygający test. Nie chcieliśmy nikogo niepokoić, zanim nie uzyskamy absolutnej pewności - odezwał się jeden z siedzących, stary mag, który całe życie poświęcił jednemu celowi. - Niepokoić? - powtórzył za nim Styliann lekko łamiącym się głosem. -Najstraszliwsze zło w historii Balai zniknęło i nie wiemy, gdzie się znajduje. Niepokojenie mnie jest waszym najmniejszym zmartwieniem, wierzcie mi. Trójka magów wymieniła szybkie spojrzenia. - Nie tylko zniknęło, władco. Nie tylko nie ma ich już w klatce, sądzimy, że opuścili również przestrzeń międzywymiarową. - Stary mag przełknął ślinę. - Sądzimy, że ich esencje i dusze powróciły na Balaię. Cisza, która zapadła, kłuła w uszy. Styliann oddychał, sycząc przez zaciśnięte zęby. Spojrzał jeszcze raz na wnętrze komnaty; na szkice i mapy przestrzeni międzywymiarowej, wreszcie na równanie efektu zaklęcia pokrywające ściany. Drewniane biurko pokrywały rozrzucone notatniki. Krzesła, na których siedzieli magowie, ustawione były w półksiężyc. Nyer po jednej, Laryon po drugiej stronie. Styliann nie musiał nawet patrzeć na ich twarze. Efekt tego, co przed chwilą usłyszeli, był widoczny w smugach many. - Od jak dawna są na wolności? - zapytał. Tego właśnie pytania obawiali się magowie. - Nie możemy... być do końca pewni - wydusił stary mag. Styliann wbił w niego mordercze spojrzenie. - Słucham? Spojrzeli po sobie niepewnie. Wreszcie przemówiła kobieta. - Zawsze w ten sposób dokonywaliśmy Obserwacji, władco - powiedziała. - Rzucamy zaklęcia i dokonujemy obliczeń co trzy miesiące, kiedy ustawienia pozwalają na większą dokładność. Styliann nie podniósł wzroku ze starego maga. - Chcesz mi powiedzieć, że WiedźMistrzowie mogą przebywać na Balai nawet od trzech miesięcy? - Podczas ostatniej Obserwacji znajdowali się w klatce - odpowiedziała kobieta. - Teraz ich tam nie ma. - Tak czy nie? - Styliannowi wydawało się, że słyszy bicie ich serc, potem zdał sobie sprawę, że to odgłos jego własnej krwi pulsującej w uszach i gardle. - Tak. - Starzec odwrócił wzrok ze łzami w oczach. Styliann pokiwał głową. - Dobrze - powiedział. - Opróżnijcie pokój, wasze zadanie jest zakończone. - Odwrócił się do Nyera. - Nie mamy już wyboru. Skontaktuj się z kolegiami, ale nie wspominaj o tym, co działo się tu i w twierdzy Taranspike. Musimy zorganizować spotkanie nad jeziorem Triverne. Natychmiast. * * * - Gdybym sam tego nie czuł, chyba bym nie uwierzył - powiedział Sirendor. Stał obok Hirada przy barze we Wronim Gnieździe, podziwiając ubranie barbarzyńcy - skórzane spodnie, dopasowaną ciemną koszulę, która doskonale podkreślała sylwetkę Hirada i ćwiekowany pas, do którego przypięta była pochwa z krótkim mieczem. Obok stał Ilkar ubrany w żółtą koszulę z czarnymi obszyciami i podobne skórzane spodnie, za barem zaś, w prostej białej koszuli znajdował się Bezimienny. - O czym ty mówisz? - zapytał Hirad. - Cóż, mój drogi przyjacielu, w czasie naszego kilkugodzinnego rozstania nie tylko zrzuciłeś ten przepocony, skórzany strój, który zwykle zakładasz, by porozmawiać ze smokami, ale najwyraźniej wziąłeś też pachnącą kąpiel. Oto wiekopomna chwila. - Sirendor wskoczył na najbliższy stół i wykrzyknął - Panie, panowie, Talanie! Nasz cuchnący barbarzyńca się wykąpał! Gruchnęły śmiechy i docinki. Hirad zobaczył nawet, że Denser lekko się uśmiechnął, ale zaraz powrócił do głaskania kota, wpatrzony w płomienie paleniska, przy którym ustawił swoje krzesło. - Masz gadane, krzykaczu - powiedział Hirad, wymierzając oskarżycielsko palec w stronę Sirendora. - Ale spójrz tylko na siebie. Twoje ciuchy budzą wątpliwości co do tego, która płeć miałaby się bawić twoimi jajami. Przyszła żona będzie chyba niepocieszona. - Nazywasz mnie ciotą? - Zgadza się. Sirendor smutnie wydął wargi i spojrzał na siebie. Ubrany był w zdobione, długie do kolan, sznurowane mokasyny i bufiaste, obszywane złotem spodnie, w które wpuszczoną miał luźną, fioletową, jedwabną koszulę z dużym dekoltem, z koronkowym wykończeniem. Przy pasie miał swój krótki miecz, a na owłosionym torsie spoczywał wisiorek z klejnotem. - A może masz rację. - Sirendor zgrabnie zeskoczył na podłogę gospody, wypełnionej po brzegi ludźmi zwabionymi ucztą Kruków, i zgarnął ze stołu kufel z piwem. Denser wstał, zostawiając kota wygrzewającego się przy ogniu, i przecisnął się przez tłum w stronę trójki najemników. Ilkar podniósł swój kielich, odwrócił się i odszedł. - Coś mi się zdaje, że ci dwaj nie zostaną przyjaciółmi - pokręcił głową Sirendor. - Bystra uwaga, co? - zakpił Hirad, spoglądając na podchodzącego Xeteskianina z szerokim uśmiechem. - Denser. - Bezimienny przywitał Ciemnego Maga skinieniem głowy. - Robi się tłoczno - zauważył Denser, zapalając fajkę. - Może być czerwone? - zapytał Sirendor, podnosząc butelkę z winem. - Niech będzie. - Denser patrzył, jak wojownik napełnia kielich. - Dziękuję. Mag pociągnął łyk i podniósł brwi. - Całkiem niezłe. - Niezłe? - powtórzył za nim Bezimienny. - To czerwony Blackthorne, przyjacielu. Kosztowna specjalność Gniazda. - Żaden ze mnie znawca. - Denser wzruszył ramionami. - Jasne. W takim razie coś tańszego. - Bezimienny odwrócił się i spojrzał w lewo na stojak z trunkami. Wybrał butelkę i postawił ją na barze, grzebiąc w kieszeni w poszukiwaniu korkociągu. Zatrzymał się na chwilę i rozejrzał po sali. Oto nareszcie stał po drugiej stronie kontuaru i czuł, że jest na miejscu. Naprawdę. Lecz pod całą tą radosną maską czaiła się otchłań, do której nie chciał zaglądać. - To dopiero życie, co? - powiedział, wyciągając korek z butelki i raz jeszcze spoglądając na gęstniejące morze kufli, twarzy, kolorów i dymu. Wydobył czysty kubek. - Ten cienkusz z winnicy barona Corin to wino dla ciebie, Denser. Spróbuj tylko się nie zakrztusić. - Mam dla was propozycję - powiedział Denser ni stąd ni zowąd. - Aha. Więcej szans, by spłonąć żywcem, tak? Denser popatrzył na Hirada. - Niezupełnie. Wysłuchacie mnie? - Tak, jeśli chcesz, ale tracisz czas - odpowiedział Bezimienny. - Dlaczego? - Ponieważ kilka godzin temu przeszliśmy na emeryturę. Teraz pracuję jako barman. Hirad i Sirendor roześmiali się. Twarz Densera na chwilę zdradziła panikę i zaskoczenie, kiedy próbował zorientować się, czy żartują, czy mówią poważnie. - Mimo to... - powiedział. - A więc mów dalej. - Sirendor oparł się o bar, kładąc łokcie na blacie. Hirad poszedł w jego ślady, zaś Bezimienny pochylił się do przodu, bawiąc się korkociągiem. - Amulet, który zdobyliśmy, nie jest jedynym - zaczął Xeteskianin. - A to dopiero niespodzianka. - Sirendor spojrzał na przyjaciół. - Posłuchajcie, będę szczery. Pracujemy nad nowym zaklęciem ofensywnym, w razie kolejnego ataku Wesmenów. Potrzebujemy jeszcze trzech przedmiotów, by zakończyć badania, dlatego też ja, to znaczy Xetesk, potrzebujemy waszej pomocy w ich zdobyciu. Krucy milczeli. Denser badawczo obserwował ich twarze. W końcu Bezimienny wyprostował się. - Zastanawialiśmy się, dlaczego zapłaciłeś nam tyle pieniędzy za podróż tutaj - powiedział. - Uzgodniliśmy też, że więcej nie pracujemy dla Xetesku. Użyjcie Protektorów. Denser pokręcił głową. - Nie. Protektorzy to tylko siła bojowa. Do tego zadania potrzebuję kogoś, kto myśli. - Kracy są... byli drużyną bojową. Nigdy nie zajmowaliśmy się zdobywaniem przedmiotów i nie zamierzmy teraz zaczynać - powiedział Sirendor. - Ale to praca krótkoterminowa. A zapłatę otrzymacie na tych samych zasadach co dziś. Bezimienny z powrotem oparł się o kontuar. - Znowu po pięć procent za każdą robotę? - Nie obiecuję, że będzie tak samo łatwo. - Denser prawie uśmiechnął się do Hirada. - A niech mnie zaraza! Chciałbym w takim razie zobaczyć któreś z twoich trudniejszych zadań. - Przepraszam, źle się wyraziłem. Chciałem powiedzieć, że eskorta była łatwa. Sirendor wykrzywił twarz w szerokim uśmiechu. Wyprostował się i poprawił ubranie. - Kilka lat temu, Denserze, pewnie odgryźlibyśmy ci rękę, byle dostać takie pieniądze. Ale teraz ja na przykład nie jestem już zainteresowany. Poza tym chyba nie wiedzielibyśmy, na co wydać tyle srebra. Przykro mi, stary, ale emerytura ma jedną zasadniczą zaletę. - Sirendor odwrócił się i klepnął Hirada w ramię. - Do zobaczenia później. Ruszył w stronę drzwi, przez które właśnie weszła przepiękna kobieta wraz z dwoma towarzyszami. Miała na sobie lśniący, niebieski płaszcz, a kiedy zsunęła kaptur, fala gęstych, rudych loków opadła jej na ramiona. Najpierw zobaczyła Hirada i pomachała do niego. Barbarzyńca i Bezimienny odwzajemnili powitanie. Potem podeszła do Sirendora. Objęli się i pocałowali. Wojownik poprowadził ją do stołu po prawej stronie sali niedaleko zaplecza. Bezimienny postawił butelkę i dwa kryształowe kielichy na tacy. - Robota czeka - powiedział. - Taa. - Hirad spojrzał na Densera. Twarz Ciemnego Maga miała obojętny wyraz, ale oczy zdradzały jego rozczarowanie i niepokój. - Gdyby to zależało ode mnie, przyjąłbym twoje pieniądze. Takich drani jak ty powinniśmy ogołocić co do miedziaka. - Schlebiasz mi. Sądzisz, że to już było ostatnie słowo w tej sprawie? Hirad westchnął. - No cóż, Bezimienny był zainteresowany, bez wątpienia, i jestem prawie pewien, że nudni bracia poszliby za nami. Twoje problemy to Sirendor, który jest zakochany, ale nie może się ożenić, póki nie przestanie walczyć, oraz Ilkar, który szczerze nienawidzi wszystkiego, co reprezentujesz. - A poza tym żadnych innych problemów? - Denser zapalił fajkę. - Coś ci powiem. Popracuj nad Sirendorem, opowiadając, ile pieniędzy może zarobić dla ukochanej, że praca nie potrwa długo i inne takie. Ja zajmę się Ilkarem. Może zainteresuje go zaklęcie, nad którym pracujecie. Ale będzie ciężko. - Co, jeśli nie uda ci się go przekonać? - Wtedy nici z planu. Krucy nie pracują osobno. - Rozumiem. - To dobrze. Ale gdzie on jest? Denser wskazał środek sali. Ilkar rozmawiał z handlarzem suknem imieniem Brack i dwiema wyglądającymi przyzwoicie kobietami. - Zawsze warto spróbować - powiedział Hirad, a potem krzyknął w stronę grupki - Hej, Ilk, chcesz jeszcze piwa?! Ilkar pokiwał głową. Barbarzyńca podniósł dzban i przepchnął się przez tłum do przyjaciela. - Miło cię widzieć, Hiradzie. - Nigdy nie umiałeś kłamać, Brack. Piwa? - Kupiec podniósł swój kubek. Hirad napełnił go, a potem nalał Ilkarowi. - Muszę pożyczyć na chwilę Ilkara, miłe panie, ale obiecuję, że niedługo wrócimy. Ilkar spojrzał podejrzliwie na wojownika, ale pozwolił się zaprowadzić w stronę baru. Hirad zobaczył, że Denser stoi przy stoliku Sirendora, a w chwilę potem, ku zdziwieniu barbarzyńcy, Larn wstał i podszedł za magiem do ognia. Xeteskianin musiał mieć naprawdę niezwykły dar przekonywania - Hirad wątpił, by sam miał takie szczęście, szczególnie, że dwoje kochanków dopiero co zasiadło przy stoliku. - I co takiego Denser miał do powiedzenia? - Siedemset pięćdziesiąt tysięcy, Ilkar. Trzy zadania. Krótki termin. Elf potrząsnął głową. - Wiesz co, Hirad, dziwię ci się. I przykro mi, że po dziesięciu latach nie znasz mnie na tyle, by mnie pytać. - Ale... - Powiedziałem już wszystko, co miałem do powiedzenia. Nie będę pracował ani dla nich, ani z nimi. Xeteskowi nie wolno ufać. Nie obchodzi mnie, ile pieniędzy zaoferuje, bo to i tak nie wystarczy. Hirad przygryzł wargę. - Posłuchaj mnie przez chwilę. Spróbuj pomyśleć, że po prostu wyciągasz od nich jeszcze więcej pieniędzy. Jeżeli ci to przeszkadza, możesz wszystko oddać Julatsie, ale myślałem, że wolisz wiedzieć, co knuje Xetesk. Ilkar zmarszczył czoło. - A czego konkretnie chce od nas Denser? Hirad gestem przywołał go bliżej. * * * Bezimienny opierał się o kontuar, pociągając doskonałego czerwonego Blackthorne'a, zadowolony z atmosfery wieczoru. Przesunął łokieć, odsuwając skrawek swej białej koszuli od plamy wina rozlanego na blacie. Spoglądając na salę, mógł wrócić myślą dziesięć lat wstecz. Talan i Richmond, nudni bracia, jak lubił ich nazywać Hirad, siedzieli razem w milczeniu, przebierając palcami po brzegach kielichów. Hirad i Ilkar stali kilka metrów od niego. Rozprawiali o czymś dość żywo. Uśmiechnął się i łyknął wina z kielicha. Potem znów napełnił go winem z butelki stojącej na barze. W końcu jego wzrok spoczął na palenisku i siedzących po obu jego stronach mężczyznach. Rozmawiali. Uśmiech Bezimiennego zbladł. Denser. Oparcie fotela zasłaniało w dużym stopniu twarz maga, ale Bezimienny dostrzegł kota i dłoń głaszczącą jego grzbiet. Im szybciej się stąd wyniesie, tym lepiej. Bezimienny nienawidził być okłamywany. Sirendor wydawał się być w dobrym nastroju. Oczy błyszczały mu w świetle ogniska, a bogate ubranie przyciągało uwagę więcej niż jednej panny w gospodzie. Na przykład ta przy drzwiach cały czas się w niego wpatrywała. Cholerny szczęściarz. Nawet nie musiał się za bardzo starać. Same padały mu do nóg, a potem do łóżka. Bezimienny zastanawiał się, czy Sana wiedziała, jak wiele kobiet jej zazdrości. Teraz siedziała z ochroniarzami, lekko poirytowana, przy stoliku, który niedawno opuścił Sirendor. Kobieta spod drzwi ruszyła w stronę paleniska. Miała długie, kasztanowe włosy, spięte na karku, którego jedną stronę pokrywała czarna plama. Wysoką, szczupłą sylwetkę okrywały spodnie, ciemna koszula i obcisły skórzany kaftanik. Nosiła ciemnoczerwony płaszcz spięty przy szyi. Bezimienny pokręcił głową. Urok osobisty Sirendora działał widocznie niezależnie od obecności jego narzeczonej i Bezimienny zdał sobie sprawę, że jest trochę zazdrosny. Nawet bardzo zazdrosny. Przechodząc obok grupki kupców zderzających się kuflami i porykujących toasty, kobieta odwróciła głowę w stronę Bezimiennego i ich spojrzenia spotkały się. Wojownik poczuł lodowaty dreszcz. Zobaczył twarz o pełnych ustach i pięknym nosie, ale oczy kobiety były puste, ciemne i przepełnione nienawiścią. Odruchowo przeniósł wzrok na jej dłonie i dostrzegł błysk stali. Przy palenisku siedziało dwóch mężczyzn i Bezimiennego ogarnęło zimne przeczucie, że kobieta nie szuka Sirendora Larna. - O, bogowie - wyszeptał. Poluzował krótki miecz w pochwie, zanurkował pod barem i zaczął przeciskać się przez tłum. - Sirendor! Sirendor, broń się! - wykrzyczał, rzucając szybkie spojrzenie na kobietę. Sprawnie przesuwała się w stronę ognia. - Sirendor! Po lewej, cholera! Lewa! Sirendor spojrzał na niego, marszcząc brwi. - Z drogi, do cholery! Sirendor, kobieta, czerwony płaszcz, rude włosy, po lewej! Serce Bezimiennego waliło jak szalone. Wyczuł zmianę atmosfery na sali, zobaczył kobietę ze sztyletem w dłoni, błyskawicznie zbliżającą się do swej ofiary. Była blisko. Zbyt blisko. Sirendor rozglądający się dokoła z dłonią na rękojeści miecza, nie widział jej. Bezimienny wiedział, że nie zdąży. Zabójczyni była już przy Sirendorze. - Zatrzymaj ją, Sirendor! Na miłość boską, przepuście mnie! W końcu Sirendor, stojący przodem do Densera, zobaczył napastniczkę. Kiedy zaatakowała, zablokował cios ramieniem. Sztylet przeciął rękaw koszuli i ciało. W następnej sekundzie miecz Bezimiennego rozorał bark kobiety. Zginęła natychmiast. Upadła na ziemię, nie wydając żadnego dźwięku. Krew bryznęła do paleniska, sycząc. Na sali zapadła cisza. Ludzie odsuwali się, przepuszczając Hirada, Ilkara, Talana i Richmonda, biegnących w stronę paleniska. Sirendor z powrotem usiadł na krześle, trzymając dłoń przy twarzy. Odwinięty rękaw odsłaniał ranę. Była głęboka i mocno krwawiła. - Dzięki, Bezimienny, nie widziałem jej, a... Co się dzieje? Bezimienny klęknął przy ciele kobiety, podniósł sztylet i przyjrzał się ostrzu. - Nie! Nie, nie, nie, cholera, nie! - krzyknął, zakrywając twarz dłonią. - Bezimienny? Wojownik spojrzał na barbarzyńcę. W oczach miał łzy. Potrząsnął głową i odwrócił się do Sirendora. - Przepraszam, Sirendorze. Byłem za wolny, przepraszam. - O czym ty do cholery mówisz, wielkoludzie? - Sirendor uśmiechnął się, a potem nagle zamilkł. - Bogowie! Nie... - Odwrócił się w bok i zwymiotował w ogień. - Zimno mi - powiedział. Jego głos był cichy, słaby. Odwrócił się i spojrzał na Hirada przekrwionymi oczami. Barbarzyńca odepchnął Bezimiennego i kucnął obok rannego. - Pomóż mi. - Co się dzieje? - Serce Hirada waliło jak młot. - O co chodzi? Poczuł dłoń na ramieniu. - To trucizna, Hiradzie. Toksyna atakująca mózg - powiedział cicho Bezimienny. - To wołajcie uzdrowiciela! - wrzasnął Hirad. - Zaraz! Dłoń na jego ramieniu zacisnęła się mocniej: - Już za późno. On umiera. - Nie, to nieprawda. Sirendor spojrzał na przyjaciela. Twarz miał zlaną potem, po policzkach spływały łzy, a ciałem targały drgawki. Próbował się uśmiechnąć. - Nie pozwól mi tu umrzeć, Hiradzie. Wszyscy będziemy żyć... - Nic nie mów. Oddychaj. Wszystko będzie dobrze. Sirendor pokiwał głową. - Jest tak zimno. Będę... - jego głos ucichł, a powieki opadły ciężko. Hirad chwycił jego twarz w dłonie. Była gorąca i śliska od potu. - Trzymaj się, Larn. Nie zostawiaj mnie! Sirendor zamrugał i otworzył oczy. Położył ręce na dłoniach Hirada. Były tak zimne, że barbarzyńca zadrżał. - Przepraszam, Hirad. Nie mogę. Przepraszam cię. Jego ręce opadły na podłogę, oczy zamknęły się. Umarł. Rozdział 6 - Kim ona była? - Sana wbijała spojrzenie w Hirada, prosząc, by pomógł jej zrozumieć. Stali w głównej sali niedaleko tylnego pomieszczenia. Burmistrz i dwaj strażnicy siedzieli przy stole niedaleko wejścia do Gniazda. Sana była spokojna, ale czerwone od łez oczy i blada twarz przypominały o burzliwych przejściach. Krucy położyli ciało Sirendora na stole w tylnej sali i okryli je prześcieradłem. Sana wpadła do środka i zerwała płótno, krzycząc, by się obudził, by wrócił, otworzył oczy i oddychał. Naciskała klatkę piersiową, odgarniała włosy z czoła, tuliła jego dłonie i całowała usta. Przez cały czas Hirad stał obok. Jedna część jego duszy chciała ją odciągnąć i wyprowadzić, druga - pomóc jej, wtłoczyć życie w ciało druha, zobaczyć, jak się uśmiecha. Ale stał tylko, patrząc, powstrzymując łzy, drżąc na całym ciele. W końcu Sana podeszła do niego i wtuliła się w jego ramię, płacząc cicho. Głaskał jej włosy i słyszał tylko milczenie Kruków, czuł koniec tego, czym byli. Wyprowadził ją na zewnątrz. Kiedy się trochę uspokoiła, zapytała. Hirad czuł się bezradny. Bezużyteczny. - Zabójcą. Łowcą Czarownic. - Więc dlaczego... - Głos jej się załamał. - To nie Sirendor był jej celem. Po prostu stanął jej na drodze. - Hirad wzruszył ramionami. Głupi gest, wiedział o tym. - Zginął, ratując innego człowieka. - Co z tego? Nie żyje. Hirad ujął jej ręce w swoje dłonie i przytrzymał. - Każdego dnia ryzykował życiem, Sano. - Nie dziś. Dziś już z tym skończył. Hirad nie odpowiedział. Otarł łzy spływające jej po policzku. - Tak, to prawda - powiedział po chwili milczenia. - Znajdę tego, kto za tym stoi. - To twoja odpowiedź, tak? - Jedyna, jaką mogę ci dać. - Znów wzruszył ramionami. - Nadeszła noc, Hiradzie. Wszystko się skończyło. Kiedy spojrzał w jej oczy, wiedział, że ma rację. Lekko uścisnęła jego dłoń, odwróciła się i podeszła do ojca. Hirad popatrzył za nią przez chwilę, potem popchnął drzwi i wszedł do pokoju, gdzie znajdowała się reszta Kruków. Milczeli. Ogień trzaskał na kominku, a oni siedzieli, trzymając w dłoniach kielichy, ale nikt nic nie mówił. Hirad podszedł do ciała Sirendora. Prześcieradło było na miejscu. Spojrzał na zarys twarzy pod materiałem i położył rękę na dłoni przyjaciela, modląc się o uścisk palców, choć wiedział, że nie nadejdzie. Odwrócił się. - Dlaczego chcą twojej śmierci, Denser? - Właśnie go o to zapytaliśmy - powiedział Ilkar. - I co on na to? - Powiedział, że chce, byś też to usłyszał. - Jestem tu, więc może zacząć mówić. - Chodź tu i usiądź, Hirad - odezwał się Bezimienny. - Nalaliśmy ci wina. Nie pomoże, ale wypij. Hirad kiwnął głową, podszedł i usiadł na swoim krześle. Bezimienny wcisnął mu kielich do lewej ręki. Prawą barbarzyńca oparł na krześle Sirendora. Nie chciał... Nie mógł na nie patrzeć. - Słuchamy cię, Denser - powiedział. - Chcę, abyście wiedzieli od razu, że zamierzam wam powiedzieć coś, co ukrywałem w waszym interesie. - Kopiesz sobie głęboki grób - powiedział wolno Bezimienny. - My decydujemy, co leży w naszym interesie. Efekt twojej troskliwości leży pod tym całunem, przypatrz się dobrze. Teraz chcemy wiedzieć dokładnie, w co nas wplątałeś. Dokładnie, słyszysz. Potem wyjdziesz, a my porozmawiamy. Denser wziął głęboki oddech. - Po pierwsze, nie zamierzam przepraszać za to, że jestem Xeteskianinem. To tylko kodeks moralności, a wiele pogłosek o nas to sfabrykowane kłamstwa. Nasza przeszłość jednak, faktycznie nie jest kryształowa. - Wiesz, Denser, masz niesamowity talent do eufemizmów - wtrącił się Ilkar. - Zatem moglibyśmy prowadzić fascynujące dyskusje, Ilkarze. - Wątpię. - Dobrze - powiedział Denser po chwili milczenia. - Słyszeliście, co mówił Gresse, a jego informacje są niestety prawdziwe. Plemiona Wesmenów powstają i jednoczą się pod władzą szamanów, ich rady starszych współpracują, a my obserwujemy ataki na wioski praktycznie u stóp Czarnych Szczytów. Bezimienny pochylił się do przodu. - O jakiej odległości od gór mówimy? - Mamy raport naocznego świadka z wioski zwanej Terenetsa, trzy dni jazdy od Kamiennych Wrót - odpowiedział Denser. - Bogowie, tak blisko - westchnął Talan. - Nic dziwnego, że Gresse chciał ostrzec Blackthorne'a. - Nie rozumiem, co to ma wspólnego ze śmiercią mojego przyjaciela - mruknął Hirad. - Proszę, wysłuchaj mnie - powiedział Denser. - Wszystko to ma znaczenie, uwierz mi. Nasi magowie-szpiedzy pracowali na zachodzie przez kilka miesięcy i obraz, jaki nam przekazali, jest ponury. Oceniamy, że w kraju Wesmenów znajduje się armia licząca prawie sześćdziesiąt tysięcy uzbrojonych i wyszkolonych żołnierzy. Inwazja na wschód jest tylko kwestią czasu, a my nie mamy środków obrony. Nie ma przymierza między kolegiami, zaś Sojusz Handlowy ma jedną dziesiątą sił, które posiadał trzysta lat temu. - Ale jaką naprawdę mają szansę. - Ilkar był sceptyczny. - Kilka tysięcy magów mogłoby samotnie zatrzymać ich inwazję. Tym razem nie mają magicznego wsparcia WiedźMistrzów. - Obawiam się niestety, że mają - powiedział Denser. Ogień trzaskający na kominku stał się nagle jedynym dźwiękiem. Ręka Talana, trzymająca kielich, zatrzymała się w pół drogi do ust. Ilkar otworzył usta, ale nic nie powiedział. Richmond potrząsnął głową. - Poczekaj no - powiedział. - Myślałem, że oni zostali zniszczeni. - Nie można ich zniszczyć - odpowiedział mu Ilkar - Nigdy nie wiedzieliśmy, jak to zrobić, i nadal tego nie wiemy. Xetesk mógł ich tylko uwięzić bez żadnej drogi ucieczki. - Elf przeniósł wzrok na Xeteskianina. - Co się stało? Denser wziął głęboki oddech i postukał fajką w kratę kominka. Mówiąc nabijał ją. Kot spokojnie spał mu na kolanach. - Kiedy zniszczyliśmy Parvę, trzeba było usunąć wszelkie pozostałości mocy WiedźMistrzów z Balai. Nigdy jednak nie oczekiwano, że to zakończy ich istnienie. Podczas gdy ich ciała płonęły, dusze wydostały się na wolność. Schwytaliśmy je w klatkę many i umieściliśmy w przestrzeni międzywymiarowej. - Kot poruszył się. - Od tamtej pory prowadziliśmy regularne obserwacje. - Co obserwowaliście? - zapytał Richmond. - Klatkę. My i tylko my trzymaliśmy przez trzysta lat straż nad duszami WiedźMistrzów. Tak jak inni nie chcą nas zaakceptować, tak my nie akceptujemy twierdzeń o ostatecznym zwycięstwie. - Wzruszył ramionami. - I okazuje się, że mieliście rację - powiedział Ilkar. Denser pokiwał głową. - Jakiś czas temu zauważyliśmy wzmożony ruch między wymiarami, prawdopodobnie spowodowany działaniami Dragonitów. Wskutek tego klatka została uszkodzona. Sądziliśmy, że da się ją naprawić. - Podrapał się w głowę i zapalił fajkę od płomyka, który pojawił się na czubku jego kciuka. - Myliliśmy się. Mana musiała przedostać się do środka klatki, bowiem WiedźMistrzów nie ma już w środku. Uważamy, że wrócili na Balaię. Do Parvy. Ilkar potarł dłonią nos i skubnął usta. Zmrużył oczy. - Od jak dawna tam są? - zapytał - A kogo to obchodzi - warknął Hirad. - Ciągle czekam, by... - Poczekaj, Hirad. - Nie, Ilkarze, nie poczekam, do cholery - barbarzyńca podniósł głos. Spojrzał na Densera. - Jeśli chodzi o mnie, mógłbyś równie dobrze mówić w plemiennym dialekcie Wessen. Międlisz tę pieprzoną fajkę w ustach i nawijasz o wymiarach, Dragonitach i zagrożeniu, które nie istnieje od kilkuset lat, jakby to było cholernie ważne. A ja nie mam pojęcia, o czym mówisz, i nie dowiedziałem się jeszcze nic o tym, dlaczego jakiś pieprzony Łowca Czarownic zabił mojego przyjaciela. - Rozumiem twoją niecierpliwość - powiedział spokojnie Denser. - Niczego nie rozumiesz, Xeteskianinie. - Głos Hirada stał się szorstki. Wojownik opróżnił kielich i podał go Bezimiennemu do napełnienia. - Nie masz pojęcia, jaka przepaść otworzyła się w moim życiu, i robisz wszystko, by nie odpowiedzieć na jedyne pytanie, które pozwoli mi opłakiwać tę śmierć. Dlaczego zabójczyni chciała twojej śmierci? Denser odezwał się dopiero po chwili. - Staram się przekazać wszystko tak, by było zupełnie jasne - powiedział. - Czy mogę wytłumaczyć najpierw parę spraw? - Nie. Możesz wytłumaczyć jedno. Dlaczego ona chciała cię zabić? Denser westchnął ciężko. - Z powodu tego, co wiozę. - A dokładnie? - zapytał Hirad - Tego. - Mag wyciągnął spod koszuli łańcuch z amuletem skradzionym Sha-Kaanowi. - To klucz do pracowni Septerna. - Nie mogłeś po prostu wykopać drzwi? - Głos barbarzyńcy był pełen pogardy. - To już wszystko? To przez to cacko zginął Sirendor? - Wtedy dostrzegł wyraz twarzy Ilkara. - O co tu chodzi, Ilkarze? Elf spojrzał na Hirada skupionym wzrokiem, jakby patrzył z dużej odległości. - Złodziej Świtu - wyszeptał, blady jak trup. - On szuka Złodzieja Świtu. * * * Erienne układała Thoma i Arona do snu, kiedy do pokoju, bez zapowiedzi, wszedł Isman. Pozwolili jej spędzić z synami całe popołudnie i wieczór, podczas których opowiadała im historie o dawnej magii. Ani Thom, ani Aron nie chcieli zbyt długo pozostawać poza opiekuńczymi ramionami matki. Na jej prośbę rozpalono ogień w komnacie i otwarto jedno okno. Jednak mimo nalegań chłopcy nie mogli wychodzić nawet na wewnętrzny dziedziniec. Najpierw musiała rozwiać ich lęki, uspokoić przerażone serca, dopiero potem zaczęli uważnie słuchać jej słów, jak zwykle zapamiętując każdy szczegół. Opowiadała im o dawno minionych wiekach, kiedy kolegia były zjednoczone, kiedy wybudowano pierwsze miasto magów nad jeziorem Triverne i o mrocznych czasach podzielenia, kiedy kolegia podzieliły się i założyły własne siedziby. Mówiła o formułach, które rządzą życiem magów, które odróżniają i dzielą mistrzów różnych kolegiów, i o manie, z której formowane są zaklęcia. Pod koniec dnia chłopcy byli już zmęczeni. Erienne rozpaliła większy ogień i w zupełnej ciszy zjedli kolację - gorącą zupę, ziemniaki i zielone liście. Obmyła im twarze i uczesała włosy. Kapitan kazał dostarczyć ręczniki i szczotkę do pokoju, twierdząc, że mężczyzna musi wyglądać schludnie i czysto w każdej sytuacji. Erienne żałowała, że sam nie stosował się do tej maksymy. Isman wszedł, kiedy nuciła kołysankę, a chłopcy już zasypiali. Jego nagłe wejście sprawiło, że poderwali się z łóżka. - Nie mogłeś zapukać? - Erienne usłyszała kroki na kamiennej posadzce, ale nie odwróciła się. - Kapitan cię przyjmie - powiedział Isman. - Kiedy moi chłopcy zasną - odpowiedziała Erienne miękkim głosem, nie przestając głaskać synów po głowach. Ich spojrzenia i zmarszczone czoła wyrażały strach. Erienne poczuła wzbierającą złość. - Kapitan uważa, że spędziłaś już z nimi wystarczająco dużo czasu. - Sama mogę to ocenić - syknęła. - Nie - powiedział Isman. - Nie możesz. W końcu spojrzała w stronę drzwi. Isman przyprowadził ze sobą jeszcze trzech mężczyzn. Pochyliła się i pocałowała każdego z synów w czoło. - Muszę teraz iść - wyszeptała. - Bądźcie grzeczni i śpijcie. Niedługo wrócę. Wstała i spojrzała na Ismana i pozostałych. Każda cząstka jej ciała pragnęła rozedrzeć ich na strzępy. A mogła to zrobić. Wszystkich czterech. Ale wtedy jej chłopcy umrą. Nie uciekliby z zamku, kapitan miał zbyt wielu ludzi. Rozproszyła cisnące się zaklęcie, przepływ many osłabł. - Nie musiałeś wołać swoich osiłków - powiedziała. - Nie będę sprawiać kłopotów. - Już sprawiasz. Isman zaprowadził ją do biblioteki. Mimo że w pokoju ciągle palił się ogień, powietrze było chłodne. Kapitan siedział za biurkiem. Dwie latarnie oświetlały książkę, którą czytał. Po jego lewej stronie stała na wpół opróżniona butelka z alkoholem a obok pełny kielich. Nie podniósł wzroku, kiedy Erienne weszła i kiedy Isman popchnął ją do środka i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. - Siadaj. - Kapitan wskazał jej twarde krzesło po drugiej stronie biurka. - Powiedz mi - zaczął, nadal nie podnosząc głowy znad książki. - Dlaczego Xetesk miałby poszukiwać Złodzieja Świtu? - To jest chyba oczywiste - odpowiedziała. Kapitan spojrzał na nią ponuro, jego głos stał się lodowaty. - Powiedzmy, że nie jest. - Posiadanie Złodzieja Świtu zapewnia posiadającemu władzę, kontrolę. A dlaczego sądzisz, że go szukają? - Jej twarz pozostała spokojna, ale wewnątrz jej umysłu panował chaos, a serce biło jak w gorączce. Kiedy była z Aronem i Thomem, trzymała myśli na wodzy, ale teraz waga tego, o czym wcześniej wspominał kapitan, zaczynała ją przerażać. - Widzisz, nie istnieje wiele zapisów na ten temat - kontynuował kapitan. - Jak bardzo powinienem się martwić? Czy Xetesk jest w stanie odnaleźć to zaklęcie? - Bogowie! Wszyscy powinniśmy się tym martwić! - Czy są w stanie je odnaleźć? - Nie wiem. - Erienne zgryzła wargę. - To szczególnie bezużyteczna odpowiedź. - Kapitan podniósł nieco głos, jego twarz lekko poczerwieniała. - Wszystko zależy od tego, czy uda im się dotrzeć do pracowni Septerna. Jeśli mają potrzebne informacje, to sądzę, że mogą zdobyć pełne zaklęcie. Ale to tylko przypuszczenia. - Nadal mi nie pomagasz. - Najlepsze co mogę zrobić, to skontaktować się z Dordover i przekazać im twoje informacje i przypuszczenia. To najszybszy sposób, by zatrzymać Xetesk, albo przynajmniej ich kontrolować. Kapitan pociągnął duży łyk i napełnił kielich. Uśmiechnął się. - Sprytne zagranie, ale nie licz, że pozwolę ci się skontaktować z przełożonymi tylko po to, by obydwa kolegia zaczęły konkurować o tę samą nagrodę. Poza tym przypominam ci, że każda próba połączenia byłaby niemądrym posunięciem. Mam środki, by wykryć takie rzucenie, a dla twoich chłopców skończyłoby się to tragicznie. Erienne otworzyła usta ze zdziwienia. Mógł to zrobić tylko w jeden sposób. - Pracują dla ciebie magowie? - zapytała z niedowierzaniem w głosie. - Nie każdy mag uważa mnie za zagrożenie dla magii - odpowiedział kapitan gładko. - Dla wielu jestem jedynym źródłem kontroli. Uśmiechnął się. - Ty też w pewnym sensie pracujesz dla mnie. - Jako więzień - odpaliła Erienne. Była wstrząśnięta, ale to wszystko miało sens. Jak inaczej mógłby tak szybko gromadzić informacje. Musieli pochodzić z Lystern, może z Julatsy. Magowie z Xetesku i Dordover nie zgodziliby się dla niego pracować. Spróbowała raz jeszcze. - Złodziej Świtu to zbyt poważna sprawa, by z nią igrać. Jeśli Xeteskianie dostaną zaklęcie, będą kontrolować wszystko, także ciebie. Jeśli zaś ujawnisz to, co wiesz, pozostałe trzy kolegia powstrzymają Ciemnych Magów. Twoi podwładni czarownicy na pewno ci o tym powiedzieli. - Wyobraź sobie, że nie - powiedział kapitan, czerwieniejąc na twarzy, z której znikły wszelkie oznaki wesołości. - Powiedzieli mi za to, że ta ostateczna moc nie może znaleźć się w posiadaniu żadnego maga ani kolegium, i że wszelkie środki do jej wykorzystania muszą być albo zniszczone, albo strzeżone przez kogoś, kto wie, do czego służą, ale nie posiada zdolności, by ich użyć. Jeśli zaklęcie zostanie jakimś cudem odnalezione, ja będę jego strażnikiem. Erienne po raz kolejny zamilkła, oszołomiona. Tym razem jednak zaskoczenie wymieszane było z prawdziwym strachem. Jeśli kapitan rzeczywiście wierzył, że może zostać strażnikiem Złodzieja Świtu, musiał być bardziej szalony i niebezpieczny, niż sądziła. Zupełnie nie zdawał sobie sprawy z mocy zaklęcia i z determinacji magów, którzy chcieli je zdobyć. - Czy naprawdę wierzysz, że Xetesk czy Dordover zgodzą się powierzyć ci klucz do takiej władzy? - zapytała, starając się utrzymać obojętny ton głosu. - Kiedy będę już kontrolował najważniejszych graczy w tej grze, nie będą mieli wyboru. Erienne zmarszczyła czoło i poruszyła się na krześle, czując na plecach chłodny dreszcz. Ile ten człowiek wiedział? - Nie nadążam za tobą - powiedziała. - Och, Erienne, przestań udawać. Myślisz, że wybrałem cię przypadkowo? Myślisz, że moja wiedza jest tak ograniczona? Jesteś najlepszym magiem formuł w Dordover i znanym ekspertem od wieloformułowej budowy Złodzieja Świtu. I ciebie już kontroluję. - Wzruszył ramionami. - Teraz potrzebuję tylko człowieka najbardziej zdolnego do rzucenia zaklęcia. - Nigdy go nie dostaniesz. Jest zbyt dobrze strzeżony - powiedziała z pogardą. - I tu właśnie się mylisz. Po raz kolejny. Właśnie niedawno prawie udało mi się go zabić. Gdy teraz o tym myślę, była to całkiem szczęśliwa porażka. Szczególnie dla ciebie. - Dlaczego? - zapytała, choć znała już odpowiedź. - Ponieważ wczoraj chciałem zniszczyć wszystkie środki potrzebne do rzucenia zaklęcia. Ty zaś wiesz zbyt dużo, co nie jest dla ciebie dobre. Kiedy jednak będę miał was oboje, wydobędę z was szacunek niezbędny, by ukończyć moje dzieło. - Wiesz tak niewiele - pokręciła głową Erienne. - My ci nie pomożemy i nie schwytasz Xeteskianina. - Naprawdę? Doradzałbym ostrożność w przypadku takich stwierdzeń. - Oboje wolelibyśmy umrzeć, niż pomóc ci w tym żałosnym planie. Nawet jeżeli ci się uda, to mury tego zamku rozbłysną taką ilością niszczącej magii, że będzie je widać w Korinie! Nie jesteś wystarczająco silny, by utrzymać taką moc. Kapitan milczał przez chwilę, poruszając kielichem i mącąc resztki napoju. W końcu wychylił naczynie do dna i natychmiast sięgnął po butelkę, by je znów napełnić. - Oczywiście zawsze możesz wybrać śmierć - powiedział, drapiąc się w ucho. - Ale nie powinnaś dokonywać takiego wyboru dla swoich dzieci, prawda? - Uśmiechnął się. - Musisz się nad tym poważnie zastanowić. Los twojej rodziny zależy od właściwej odpowiedzi. Isman zaprowadzi cię do twojej komnaty. Isman! - Drzwi otworzyły się. - Chcę wrócić do moich dzieci - powiedziała Erienne. Z niezwykłą szybkością kapitan sięgnął przez stół, chwycił ją za podbródek i żuchwę i przyciągnął do siebie. - Jesteś tu na mojej łasce. Być może czas spędzony w samotności pozwoli ci to zrozumieć! - Puścił ją. - Kiedy już podejmiesz jedyną słuszną decyzję, przyjdź do mnie. Do tego czasu ciesz się ciszą i spokojem. Ismanie, audiencja skończona. - Sukinsyn - wyszeptała Erienne. - Sukinsyn. - Muszę chronić niewinnych mieszkańców Balai przed wpływem ciemnej magii. Liczę na twoją pomoc. - Chcę zobaczyć moich synów! - krzyknęła. - Więc bądź dla mnie użyteczna i przestań mówić mi rzeczy, których domyśliłoby się dziecko! - Twarz kapitana złagodniała. - Dopóki tak się nie stanie, obawiam się, że nie mogę nic dla ciebie zrobić. - Otworzył na nowo swoją księgę i gestem nakazał jej odejść. * * * Wszyscy mówili jednocześnie. Ilkar krzyczał na Densera, który wyciągnął przed siebie ręce, chcąc go uspokoić. Bezimienny starał się zwrócić uwagę Xeteskianina, a Richmond i Talan przekrzykiwali się wzajemnie. Umysł Hirada unosił się gdzieś ponad tym wszystkim, jego wzrok utkwiony był w okrytym całunem ciele Sirendora Larna. Wydawało mu się, że słyszy odgłos odległego morza. Dziesięć lat. Dziesięć lat jako założyciele i członkowie najskuteczniejszego oddziału najemników, jaki kiedykolwiek powstał. Razem walczyli w z góry przegranych bitwach i zwyciężali. Wychodzili nietknięci z najgorszych masakr. Ratowali sobie wzajemnie życie tak wiele razy, że nie musieli już nawet schylać głów w podziękowaniu. A teraz Sirendor był martwy. Właśnie tej nocy, kiedy zamienił miecz na miłość, został zamordowany przez zabójcę, który uderzył w niewłaściwego człowieka. I dlaczego? Ponieważ człowiek, który wkradł się do gniazda Kruków, ukradł klucz do pracowni zmarłego maga, a Łowcy Czarownic chcieli mu go odebrać. Gwizdnął, ucinając wszelkie rozmowy niby ostrze miecza. - Umarł z powodu klucza, który ukradłeś. - W sali zapadła cisza. - O to chodzi, tak? Jesteś zadowolony, że udało ci się przeżyć? - Głos Hirada załamał się. - Po tym wszystkim co przeżyliśmy, on umarł za ten mały dysk. Dla twojego dobra lepiej, żeby okazał się śmiertelnie ważny. Usiadł z powrotem na krześle. Wszelkie pozory niezłomności rozwiały się. Barbarzyńca zacisnął zęby na kłykciach dłoni, a w oczach zebrały mu się łzy. - Żebyś wiedział jaki ważny, Hiradzie - odezwał się Ilkar. Bladość na jego twarzy ustąpiła, a jego oczy przypominały małe szparki. - Jeśli jemu uda się zdobyć Złodzieja Świtu, to Sirendor, chociaż martwy, będzie i tak w lepszym położeniu niż my. - Ale co to jest, do cholery?! - krzyknął Talan. - Złodziej Świtu to zaklęcie. To zaklęcie, jak sądzę, zaś Septern jest uważany za jego wynalazcę - powiedział Bezimienny i spojrzał na Densera, szukając potwierdzenia. - Masz całkowitą rację, Bezimienny. Samo zaklęcie jest doskonale znane wszystkim kolegiom magii - tłumaczył Xeteskianin. - Każdy, kto wykorzystuje magię, wie co nieco o jego mocy... o jego niszczycielskim potencjale. Na szczęście, chociaż sam tekst zaklęcia jest powszechnie znany, Złodziej Świtu nie zadziała bez trzech katalizatorów. Nikt zaś nie odkrył, czym one są i gdzie ich szukać. Aż do teraz. Amulet pozwoli nam dostać się do pracowni Septerna i tam powinniśmy znaleźć potrzebne informacje. - Wiedziałeś, czego szukasz, kiedy cię spotkaliśmy? - zapytał Talan. - Tak - potwierdził mag. - Nie zamierzam wchodzić w szczegóły najnowszych badań Xetesku, ale przypuszczamy, że Septern był Dragonitą. - Kim są... - Później, Talanie - przerwał mu Bezimienny. - Mów dalej, Denser. - Było kilka czynników, które doprowadziły do takiego wniosku, ale najważniejsze, że skierowało to nasze poszukiwania Złodzieja Świtu na nowy teren, a konkretnie - inne wymiary. Jak już mówiłem Ilkarowi, wynaleźliśmy zaklęcie, które wykrywa ruchy i ogniska many służące do otwierania wrót między wymiarami. Przeszliśmy przez wiele z nich w poszukiwaniu zaklęcia, a wszystkie otwarte zostały przez Dragonitów. Tym razem udało nam się odnaleźć to, czego szukaliśmy. - I dlatego umierają moi przyjaciele - powiedział Hirad. - Nie masz pojęcia, jak żałuję, że tak się stało - łagodnie odpowiedział Denser. - Nie potrzebuję twojego współczucia, chcę wiedzieć, dlaczego Łowcy chcieli cię zabić. - To chyba jasne? - Nie do końca. Pytałem, dlaczego mój przyjaciel zginął zamiast ciebie, a ty nie odpowiedziałeś. - Dobrze więc, najprościej ujmując, chcą mnie zabić z powodu tego, kim jestem i skąd pochodzę. - Dlaczego to, kim jesteś, ma takie znaczenie? - zapytał Ilkar. - Ponieważ jestem głównym magiem Złodzieja Świtu w Xetesku - odpowiedział Denser spokojnie. Ilkar otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. - Pięknie. Coraz lepiej - wymamrotał. - Co... - zaczął Talan. - Poczekaj - przerwał mu Ilkar. - Chcesz powiedzieć, że zamierzasz naprawdę go rzucić? - To jedyny sposób, by powstrzymać WiedźMistrzów. Obaj to wiemy, Ilkarze. - Tak, ale... - Oni wrócili i jeśli nie odnajdziemy Złodzieja Świtu i nie użyjemy go przeciw nim, oni zrobią to pierwsi. Nawet jeśli go odnajdziemy i zagrozimy im, to i tak nie wystarczy. Musimy ich zniszczyć, albo Balaia będzie zgubiona. Zanosi się na inwazję, a tym razem nie mamy środków, by powstrzymywać natarcie Wesmenów w nieskończoność. Nie, jeśli będą ich wspierać WiedźMistrzowie. - Zabójca światła. O to chodzi. - Słowa Ilkara zawisły w powietrzu. Strach był widoczny nawet w jego pozie. Siedział, jakby szykował się do skoku. - Co masz na myśli, Ilkarze? - zapytał Talan. - Wy nie wiecie, o czym on naprawdę mówi, ja tak - powiedział Ilkar. - Studiowałem Złodzieja Świtu - to obowiązkowy tekst. Najprościej mówiąc, teoretycznie i w zależności od stopnia i długości przygotowania, to zaklęcie może zniszczyć wszystko - i mam tu na myśli cały świat. - Wzruszył ramionami. - Nazywany jest zabójcą światła, bo jest w stanie usunąć słońce z nieba. - Jeżeli to takie ważne, żebyś odnalazł i rzucił to zaklęcie, czemu Łowcy Czarownic tego nie rozumieją? - A sądzisz, że by nam uwierzyli? - Denser rozłożył ręce. - Nie bądź naiwny, Richmondzie. Wszystko, co pojmują, to to, że podróżuję, że nie chcą, aby zaklęcie zostało odnalezione i że najprostszym rozwiązaniem jest mnie zabić. - A więc... - Bezimienny opróżnił swój kielich, napełnił go i podał dalej butelkę - Ustaliliśmy już, że jesteś ściganym i niebezpiecznym człowiekiem, z którym nie powinniśmy nawet rozmawiać, więc może powiesz nam raz jeszcze, do czego naprawdę chcesz nas wynająć? Atmosfera w pokoju zrobiła się nagle chłodna. Denser popatrzył po gniewnych twarzach. - Musimy zdobyć katalizatory i do tego potrzebuję waszej pomocy. - Dlaczego akurat my? - A dlaczego ktokolwiek wynajmuje Kruków? - Więcej szczegółów, jeśli można. Denser wciągnął powietrze. Nagle stal się obiektem przesłuchania. Znów wyciągnął amulet. - Jeżeli to zadziała i znajdziemy informacje o katalizatorach, będziemy musieli je zdobyć. Będę potrzebował ochrony, siły bojowej i zaklęć obronnych. A także ludzi, którym mogę całkowicie zaufać. W opinii Xetesku tylko Krucy spełniają te warunki. Zapadła krótka cisza. - Nie jestem pewien, czy rozumiem - powiedział Hirad. - Dlaczego nie ściągniesz po prostu gromady Protektorów i Ciemnych Magów. Im chyba możesz zaufać? - To nie jest, niestety, takie proste - pokręcił głową Denser. - Musimy pamiętać o politycznym znaczeniu misji. Jeśli Xetesk zacznie wykonywać jakieś widoczne posunięcia, natychmiast będziemy mieli na głowie agentów WiedźMistrzów. Tak długo jak to możliwe, musimy zachować wszystko w tajemnicy. - Nie mówiąc o poruszeniu, jakie wywołałoby to w innych kolegiach - wtrącił Ilkar. - I wśród Łowców - dodał Bezimienny. - Niech tu przyjdą! - warknął Hirad. - Nie martw się, wybierzemy się i do nich - powiedział Denser. - Tym lepiej. - Czy powiem coś głupiego, jeżeli zasugeruję przymierze między kolegiami w obliczu takiego zagrożenia? - zapytał Richmond. - Wcale nie - oparł Denser. - Zwołano już nawet zgromadzenie czterech kolegiów, chociaż na razie w sprawie Wesmenów, a nie by odszukać Złodzieja Świtu. Na razie nie możemy pozwolić, by inne kolegia dowiedziały się o naszych poszukiwaniach. Ilkar potwierdzi, że próbowaliby się wtrącić i ograniczyć użycie zaklęcia. Dlatego na razie nikt nie może o tym wiedzieć - przerwał na chwilę. - Wierzysz mi, Ilkarze? Elf spojrzał na niego chłodno. - Nie jestem gotów odpowiedzieć na to pytanie. Mam zobowiązania wobec Julatsy. Honor nakazuje mi informować ich o wszystkim. Wiesz o tym. Znowu zapadła cisza. Richmond dorzucił polano do ognia. - Wiem. I proszę tylko o czas, bym mógł udowodnić swoje intencje. Ale potrzebuję odpowiedzi - powiedział Denser. - Jak brzmi pytanie? - mruknął Hirad. - Czy pomożecie nam? - Za ile? - zapytał Talan. - Pięć procent od uzgodnionej ceny każdego z artefaktów, tak jak poprzednio. - Nie wierzę, że zapytałeś! - krzyknął Hirad. - A jakie to ma znaczenie za ile? Mamy już coś do zrobienia. - Wskazał na ciało Sirendora. - To zawsze ma znaczenie - odpowiedział Talan. - Nie podejmiemy decyzji, dopóki nie poznamy wszystkich warunków. Tak było zawsze i teraz też. - Już nie pracujemy, pamiętasz Talan? - Balai nie stać na waszą emeryturę - powiedział Denser. - Zamknij się, Xeteskianinie. To ciebie nie dotyczy. - Hirad nawet na niego nie spojrzał. - Uspokój się, Hirad - powiedział Bezimienny. - I tak jest nam ciężko. - Naprawdę? Znajdujemy Łowców Czarownic i zabijamy ich. Co w tym trudnego? Bezimienny zignorował go. - Jeszcze jedno pytanie, Denser. Powiedzmy, że zdobędziemy katalizatory, co potem? - Pomożecie mi zabrać je na Rozdarte Pustkowia, a ja rzucę zaklęcie na WiedźMistrzów w Parvie. To znaczy, jeśli się zgodzicie. - Na pewno nie oddamy ich po prostu Xetesku - powiedział Ilkar. - Nie oczekiwałem tego - odparł Denser. - Czy słyszeliśmy już dosyć? - Bezimienny spojrzał po towarzyszach. - Wieki temu - powiedział Hirad. - Dobrze. - Bezimienny wstał i otworzył drzwi. - Denser, teraz wyjdź. Chcemy porozmawiać i odbyć Czuwanie. - Muszę mieć odpowiedź - naciskał Xeteskianin. - Jutro o brzasku - powiedział Bezimienny. - Proszę... - Wskazał na wyjście. Xeteskianin zatrzymał się jeszcze w drzwiach. - Nie możecie odmówić - powiedział. - Od tego zależy wszystko. Bezimienny zamknął drzwi za Denserem i zanim wrócił na miejsce, napełnił wszystkie kielichy. - Kto chce mówić pierwszy? - zapytał. Ilkar pokręcił głową. - To jakiś koszmar. Nie wiem, co powiedzieć. - Przez niego zginął Sirendor, śmierć Rasa też nie miała najwyraźniej nic wspólnego z naszym ostatnim kontraktem, a my zastanawiamy się, czy dla niego pracować?! - krzyknął Hirad. - Dlaczego w ogóle o tym mówimy? - Wstał i podszedł do kominka. - To bardzo proste. Musimy zabić tych łowców. Denser może wsadzić sobie swoje zaklęcie w dupę, a to... - Wyrwał kodeks z ramy na ścianie i rozdarł na pół. - Tego już nie ma. Patrzyli z szeroko otwartymi oczami na zniszczony pergamin w jego rękach. Hirad słyszał wyraźnie swój ciężki oddech, szybkie bicie serca i trzaskanie ognia w kominku. Spojrzał na nich, czekając na sprzeciw albo krytykę. - Usiądź, Hirad - powiedział cicho Bezimienny. - Po co, żebyście mogli... - Siadaj powiedziałem! - zagrzmiał przywódca Kruków. Hirad usiadł, ciągle trzymając w dłoniach kawałki kodeksu. - Wszyscy wiemy, jaki ból odczuwasz. - Głos Bezimiennego był znów spokojny. - I przysięgam, że zajmiemy się mordercami Sirendora. Ale to, co usłyszeliśmy, a czego ty wydajesz się nie rozumieć, zmienia postać rzeczy. - Naprawdę? - westchnął Hirad. - Naprawdę. Sądzę jednak, że Ilkar wytłumaczy to lepiej niż ja. Ilkar? Elf uniósł brwi. - W skrócie, dwie najstraszniejsze rzeczy, jakie mogę sobie wyobrazić, zdarzyły się jednocześnie. Albo tak twierdzi Denser. WiedźMistrzowie są na wolności, a Xetesk jest bliski odnalezienia Złodzieja Świtu. - I? - Na bogów, Hiradzie, ja nie żartowałem. To zaklęcie jest w stanie zniszczyć wszystko. Dosłownie. A przynajmniej w teorii. Oznacza to, że jeśli Denserowi uda się zniszczyć WiedźMistrzów - a módlmy się, by tak się stało - najpotężniejsza broń, jaka istnieje, znajdzie się w rękach Ciemnego Kolegium. A jak myślicie, co to dla nas oznacza? - A więc musimy go zabić i zabrać zaklęcie po tym, jak je rzuci. - Tak, ale by to zrobić, musimy być wtedy przy nim. - Możemy też zabić go od razu i zabrać amulet - powiedział Hirad. Cisza. Richmond pokiwał głową. - To z pewnością oszczędzi nam czasu - powiedział. - A co, jeśli ma rację w sprawie WiedźMistrzów? - zapytał Ilkar. - Znajdziecie kogoś innego, by rzucił zaklęcie - wzruszył ramionami Hirad. Ilkar prychnął. - Jasne. Zaraz pójdę i zapytam Tomasa, czy ma dla nas chwilę, dobrze? - Wiesz, że nie o to mi chodzi. - To nie takie proste, Hiradzie. Denser przez całe życie szkolił się w teorii rzucania Złodzieja Świtu. A jeśli rzeczywiście jest głównym magiem Złodzieja Świtu w Xetesku - a nie mam powodu, by mu nie wierzyć - oznacza to, że jest najlepszym, jeżeli nie jedynym człowiekiem, który jest w stanie skutecznie rzucić to zaklęcie. - A więc wierzysz mu, Ilkar? - Talan pochylił się, osuszył kielich i sięgnął po butelkę. - Czemu miałby nas okłamywać? I tak ryzykuje, że prześlę raport do Julatsy o całej sprawie, a nie myli się co do reakcji kolegiów, gdybym to zrobił. Bogowie, co za zamieszanie. - Ilkar przygryzł wargę i opadł na krzesło. - Więc jakie mamy opcje? - zapytał Talan. - Tak naprawdę żadnych - odparł Ilkar. - To znaczy możemy odmówić i zająć się Łowcami na własną rękę, ale co, jeśli on mówi prawdę? Zostawilibyśmy Balaię samą sobie, a co gorsza, Xetesk i WiedźMistrzowie byliby jedynymi rywalami w walce o Złodzieja Świtu. A to zaklęcie oznacza absolutną władzę, jego moc jest nieograniczona, wierzcie mi. Ponadto jeśli WiedźMistrzowie powrócili, to tylko po to, by nas zniszczyć. - Naprawdę są tacy straszni? - zapytał Richmond. - Tak, na bogów, naprawdę. Musicie zrozumieć, kim oni są. Kiedyś należeli do Pierwszego Kolegium, ale zostali wygnani poza Czarne Szczyty z powodu poglądów. Przez wieki pielęgnowali swoją nienawiść, szukając sposobu, by stać się nieśmiertelnymi. Kiedy im się udało, wrócili po to, co, jak sądzili, należało do nich. Wtedy udało nam się ich pokonać. Tym razem nic z tego, nie bez Złodzieja Świtu - przerwał, widząc, że nie rozumieją. - Zrozumcie, WiedźMistrzowie nie szukają podbojów, chcą tylko niszczyć, unicestwić wszystko, co istnieje na wschód od gór. Taką przysięgę złożyli, zanim zostali zamknięci w więzieniu z many. Według mnie musimy iść z Denserem... Ujmę to tak, z Krukami czy bez, muszę to zrobić, ale chcę, żebyście mi pomogli. Może wszyscy zginiemy, ale musimy chociaż spróbować. - Nigdy nie myślałem nawet o zostaniu męczennikiem w obronie kraju - powiedział Talan. - Na pewno byłoby to nowe doświadczenie dla Kruków - zauważył Richmond. - Chodzi mi o to, że nie pracowalibyśmy dla pieniędzy. - Emerytura zmienia punkt widzenia. - Ilkar wzruszył ramionami, ale jego uśmiech był wymuszony. - Sirendorowi zmieniła - wyszeptał cicho Hirad. - To prawda. I nigdy nie wolno nam zapomnieć, w jakich okolicznościach podjęliśmy się tego zadania. Jeśli, oczywiście, się podejmujemy. - Bezimienny rozejrzał się dokoła. - Chcę, żeby w kontrakcie było wyraźnie zapisane, że zgadzam się tylko dlatego, by dopilnować, aby Złodziej Świtu został skutecznie użyty przeciw WiedźMistrzom. Pracuję dla Balai, a nie dla Xetesku - powiedział Ilkar głosem nie znoszącym sprzeciwu. - A ja chcę zobowiązania ze strony Densera, że kiedy tylko nadarzy się okazja, zaatakujemy Łowców Czarownic. - Hirad znów patrzył na ciało leżące na stole. - Zapamiętałeś, Talanie? - zapytał Bezimienny, kiedy upewnił się, że nikt już nie chce nic powiedzieć. Talan skinął głową. - Denser musi podpisać kontrakt jutro o świcie, więc spisz go od razu. Ktoś jeszcze ma coś do dodania? - Jedna sprawa - odezwał się Richmond. - Czy nie powinniśmy teraz strzec Densera? Albo dokładniej, amuletu? - Nie martw się. Kot o niego zadba - odpowiedział Ilkar. Hirad spojrzał podejrzliwie na elfa, wyobrażając sobie czarnego zwierzaka powstrzymującego kilku uzbrojonych zbirów. - Nieźle wywija mieczem, co? - zapytał ironicznie. Mimo ponurego nastroju, Ilkar roześmiał się. - To chowaniec, Hirad. Ma w sobie cząstkę jego świadomości, z braku lepszego słowa, i mogę się założyć, że potrafi przyjmować więcej niż jedną formę. - Aha, rozumiem - pokiwał głową Hirad, nie rozumiejąc ni w ząb. - Wytłumaczę ci innym razem. Na razie po prostu zaufaj mi, co? - Dobrze, panowie. - Bezimienny wstał. - Wracamy tu za godzinę na Czuwanie. Proponuję, abyśmy do tego czasu zostawili tu Hirada, by mógł wyrazić swój smutek na osobności. Hirad uśmiechnął się w podziękowaniu, czując, że oczy mu wilgotnieją. Dopiero kiedy wyszli, pozwolił sobie na płacz. Rozdział 7 Selyn miała szczęście, że udało jej się uciec z Terenetsy, choć wolała myśleć, że nic jej naprawdę nie groziło. Zdenerwowała się, kiedy szaman zauważył ją mimo zaklęcia, którego użyła, by się ukryć. Kiedy usłyszała świst strzał, przypadła do ziemi. Mając za sobą Wesmenów posyłających w jej stronę grad strzał, spróbowała się skoncentrować i rzucić kolejny Płaszcz-Ukrycia. Potem wskoczyła przez otwarte drzwi do szopy, z której wcześniej obserwowała wioskę. Upadła na zaschnięte błoto, wzbudzając panikę kurczaków. Ptaki rozglądały się zaniepokojone, czując coś, lecz nie widząc niczego. Szybko podniosła się i pędem pobiegła w stronę lasu, zmieniając kierunek na linii drzew. Słyszała, jak odgłosy pogoni cichną, w miarę jak wchodziła coraz dalej w głąb lasu. Kilka godzin później, kiedy zapadła już noc, Selyn odbyła połączenie ze Styliannem, a potem ułożyła się do snu pod niedużym krzakiem, przygotowawszy wcześniej prowizoryczne posłanie dla swojego szczupłego ciała. Obudziły ją poranne promienie słońca na twarzy. Poza naturalnymi odgłosami las był cichy, a nieruchome powietrze powoli się nagrzewało. Rozpaliła ogień, a potem wyciągnęła zająca z sideł założonych poprzedniej nocy, oprawiła go i zjadła śniadanie. W ciągu godziny była znów w drodze. Ziemie na północnym zachodzie, gdzie się kierowała, były pełne band Wesmenów - plemiona poszukiwały ludzi i nowych miejsc na posterunki. Mijając kolejne obozowiska, Selyn była zaskoczona ich zupełnym brakiem pośpiechu. Wydawało się, że Wesmeni na coś czekają. Bała się tylko dowiedzieć, na co. Pod wieczór pierwszego dnia swojej podróży na Rozdarte Pustkowia, Selyn poczuła nagły i niekontrolowany przypływ lęku. To, czego się dowiedziała w Parvie, prawie na pewno oznaczało chaos na całej Balai i wojnę na skalę, jakiej nie widziano od trzystu lat, czyli od ostatniego najazdu Wesmenów. Miała tylko nadzieję, że uda jej się przekazać wystarczającą ilość informacji Styliannowi, zanim zostanie schwytana i zabita. Albowiem, jeżeli władca miał rację, nie wyjedzie z miasta WiedźMistrzów. Uczucie strachu ustąpiło miejsca zagubieniu i Selyn przez chwilę zmagała się z własną motywacją. Wiedziała, że musi porzucić wszelkie myśli o powrocie do Xetesku. Mogły zamącić jej w głowie, sprawić, że będzie zbyt ostrożna. Zastąpiła je więc zimnym pragnieniem, by udowodnić, że jest największym magicznym szpiegiem Xetesku. Nigdy w to nie wątpiła. Inni tak, tylko dlatego, że była kobietą w zdominowanym przez mężczyzn bractwie. Dodatkowo, poza wsławieniem się wśród swoich, miała niepowtarzalną szansę poświęcić się dla większej chwały Kolegium. Mogła nawet zmienić przebieg nadchodzącej wojny. Rozpaliwszy w sobie na nowo to pragnienie, skupiła się na zgromadzeniu wewnętrznej siły. Jej stopy i łydki okrywały wygodne skórzane buty, których ciemnobrązowy kolor świetnie wtapiał się w otoczenie. W każdym bucie miała ukryty sztylet. Plamiste, zielone spodnie i kurtka dopełniały kamuflażu. Na dłoniach miała obcisłe, czarne rękawiczki, z naszytymi po wewnętrznej stronie szorstkimi elementami wspomagającymi uchwyt. W rękawach koszuli, ukryte pod kurtką, znajdowały się przyczepione do nadgarstków mechanizmy sprężynowe. W każdym znajdował się ostry, poszarpany bełt, śmiertelny w bezpośrednim starciu, ale bezużyteczny na dalszy zasięg. Z pasa zwisały jeszcze trzy sztylety i komplet wytrychów, a na plecach, pod kurtką, schowana była pochwa z krótkim mieczem. Głowę i szyję miała owiniętą materiałem, który podczas akcji odsłaniał tylko okolice jej dużych, brązowych oczu. Czarne włosy miała przycięte przy skórze, paznokcie krótkie, lecz ostre, a stopy w doskonałej kondycji. Jej ciało było szczupłe i wysportowane, miała długie nogi i małe piersi. Wydawała się stworzona do zwinnych i szybkich ruchów i wykorzystywała te zdolności w pełni. Była szybka i zabójczo skuteczna, ponieważ spryt, który pozwalał jej dostać się niezauważonej do różnych miejsc, zapewniał tylko połowę sukcesu. To umiejętność wydostawania się z nich, kiedy nagle kończyła się mana, pozwalała jej przeżyć. Styliann drażnił się z nią, mówiąc, że byłaby świetnym zabójcą, ale sama myśl o zabijaniu na rozkaz wydawała jej się odrażająca. A przecież nie raz pozostawiała za sobą trupy tych, którzy chcieli ją zatrzymać. Selyn uśmiechnęła się. Może jednak dane jej jeszcze będzie ujrzeć Xetesk. Z wiarą i ostrożnością wszystko było możliwe. Musiała jak najszybciej dotrzeć do Parvy. Znając tylko jedno zaklęcie, które mogło jej w tym pomóc, użyła go. Ruszyła na północny zachód przez rzednący las w stronę coraz bardziej górzystego i jałowego terenu, który oferował masę kryjówek, ale żadnej wygody. Ziemie na zachodzie były usiane dolinami i łańcuchami górskimi, nad którymi często bez żadnego ostrzeżenia zrywały się gwałtowne burze. Teraz jednak, kiedy słońce ogrzewało ziemię, zimna skała wydawała się tylko odległym wspomnieniem. * * * Słońce znajdowało się już po zachodniej stronie nieba, kiedy Krucy wyjechali z Koriny przez północną bramę, kierując się w stronę zrujnowanej siedziby Septerna, odległej o trzy dni jazdy na północny zachód. O świcie pogrzebali Sirendora. Denser nie został zaproszony. Teraz, starając się nie myśleć o smutnej uroczystości, jechali w luźnym szyku północnym traktem. Denser, zmęczony, z zapadniętymi oczyma, był z przodu z Talanem i Richmondem. Bezimienny i Hirad Coldheart jechali razem kilkanaście kroków za nimi. Ilkar, który nie wypowiedział ani słowa, odkąd wyruszyli, trzymał się daleko z tyłu. Minęła godzina, odkąd wyjechali z Koriny, i Hirad oczekiwał już ataku, szczególnie ze strony Łowców Czarownic. Fakt, że wysłali tylko jednego zabójcę za Denserem, sprawił, że Hirad zaczął się zastanawiać, jaką byli organizacją, i odkrył, że jest rozczarowany. Cały czas liczył na ich determinację, by zgładzić Densera, i teraz, patrząc na plecy Ciemnego Maga, nie mógł powstrzymać uśmiechu. Zaiste, dziwna sytuacja. - Dlaczego Ilkar tak nienawidzi Xetesku? - zapytał, nadal wpatrując się w jeźdźca przed sobą. - Może sam go o to zapytasz? - odpowiedział Bezimienny. - Już czas, by dołączył. Obrócił się w siodle i pomachał do maga, by podjechał bliżej. Dopiero jednak, kiedy Hirad też się odwrócił, elf popędził konia. Kiedy się zbliżył, Hirad zmarszczył brwi. Wszystko, co Denser raczył im wczoraj objawić, odbijało się na twarzy Ilkara niczym rana. Elf próbował się uśmiechnąć, podjeżdżając do towarzyszy, ale zdobył się tylko na mizerny grymas. - Dobrze się czujesz, Ilkar? - zapytał barbarzyńca. - Diabelnie głupie pytanie - odpowiedział elf. - Co mogę dla was zrobić? Jego głos był suchy i roztrzęsiony. Hirad wiedział, co czuł. - Hirad zastanawiał się, co dokładnie masz przeciwko Xeteskowi - powiedział Bezimienny. - Wszystko - powiedział Ilkar. - Ale jeżeli chodzi o magię, to Xetesk i Julatsa zajmują przeciwne stanowiska w każdej kwestii; do czego ma służyć, jak ją badać, jak gromadzić manę... dokładnie we wszystkim. Gdzie my mówimy stój, oni mówią idź. W Julatsie praca dla mistrzów Xetesku uznawana jest za zbrodnię. Rozumiecie? - Nie - szczerze odpowiedział Hirad. Ilkar westchnął. - Posłuchaj i powiedz mi, jeśli już to wiesz. Powód, dla którego kolegia się podzieliły, był związany z moralnością. Dotyczył kierunków badań i sposobów użytkowania magii, na które te badania były nastawione. Chodziło również o metody używane przy gromadzeniu many i żeby nie było tu żadnych wątpliwości, frakcja, z której później powstał Xetesk, znalazła szybką metodę odnawiania swoich zasobów - poprzez ofiary z ludzi. Mogę im wybaczyć wiele, ale tego im nigdy nie zapomnę. - Ciągle praktykują te ofiary? - zapytał Bezimienny. - Twierdzą, że nie, ale faktem jest, że ten sposób nadal działa, chociaż znaleźli też inne, nie mniej karygodne metody. W każdym razie chodzi o to, że po dwóch tysiącach lat nasze formuły, czyli sposób rozumienia fizyki magii, są tak odległe od formuł Xetesku, że rozumiemy bardzo niewiele z ich technik konstruowania i rzucania zaklęć. - A więc mógłbyś rzucić Złodzieja Świtu? - zapytał Hirad. - To znaczy, przecież nie jest to zaklęcie Xetesku, prawda? - Nie, nie jest, i nie, nie mógłbym - pokręcił głową Ilkar. - Cóż, teoretycznie mogę. Znam tekst i formułę, ponieważ Septern był na tyle ostrożny, że udostępnił ją wszystkim kolegiom. Ale realnie, bez uprzednich studiów nad ogniskowaniem many i zawiłościami wypowiadanych słów - nic z tego. - A więc lepiej utrzymajmy Densera przy życiu - powiedział Hirad. - Przynajmniej dopóki nie dowiemy się, czy mówi prawdę. - Taa, przynajmniej - mruknął Bezimienny. Zapadła cisza. Hirad rozmyślał nad tym, co powiedział Ilkar, i żałował, że nigdy nie zwracał większej uwagi na słabostki magów. Ważniejsze było jednak odkrycie słabych punktów Łowców Czarownic. Te dwie rzeczy na pewno się łączyły. - Co wiesz o tych Łowcach, Bezimienny? - zapytał. - Nie wyspałeś się wczorajszej nocy, co? - Kąciki ust Bezimiennego uniosły się w lekkim uśmiechu. - Ale też nie rozmyślałem, nie cały czas, wielkoludzie. No więc? - Nic wielkiego. - Bezimienny wzruszył ramionami. - Ich przywódca nazywa się Travers. Był komendantem garnizonu, który ostatecznie stracił kontrolę nad Kamiennymi Wrotami, kiedy my walczyliśmy dla panów Rache na północy, na początku kariery Kruków. Był niebezpiecznym człowiekiem, ale teraz musi już być stary. - Bezimienny zastanowił się. - Pytasz niewłaściwego człowieka. Ilkar powinien wiedzieć więcej. Elf w końcu się uśmiechnął i potarł czoło dłonią. - Ja jestem elfem, Bezimienny - powiedział. - A co do pytania, to nie ma dużo do opowiadania. Travers uznawany jest albo za wspaniałego bohatera, który wydał wojnę złym magom, albo za żołnierza, którego sława przeminęła i który jest ślepy na rzeczywistość, zależy po której jesteś stronie. - A po której stronie ty jesteś? - Hirad oparł się o łęk i pochylił w siodle, wdychając zapach skóry zmieszany z końskim potem. Wydawało mu się to zadziwiająco przyjemne. - Ślepiec - odpowiedział Ilkar. - Wszystko zaczęło się jako wielki i chwalebny plan, którego wielu, w tym i ja, popierało całym sercem. Po opuszczeniu Kamiennych Wrót Travers sformował grupę, której zadaniem było stworzenie pewnego rodzaju kodeksu moralnego, który miał ograniczyć niszczycielskie poczynania magów Xetesku i, w mniejszym stopniu, Dordover. Ograniczyć, ale nie ukarać - wtedy Travers sądził jeszcze, że należy ich głównie obserwować i kontrolować. - Wtedy nazywani byli Skrzydlatą Różą i nosili tatuaże na szyi - Czerwony kwiat pomiędzy parą białych skrzydeł. - Mówiąc to, Ilkar przesunął ręką po lewej stronie szyi. - Miało to chyba oznaczać wolność i namiętność. - Czy to ma sens? - zapytał Bezimienny. - W pewien sposób tak. Na początku ich ideały były czyste. Pragnęli oczyścić świat ze wszystkiego, co uznawali za czarną magię, ale chcieli tego dokonać bez uciekania się do przemocy. - A niech ich szlag - mruknął Hirad. - Wiem, co masz na myśli - powiedział Ilkar. - Jak można się domyśleć, ich ideały stopniowo się zniekształcały i wkrótce to, co w zamierzeniach miało być pokojowym egzekwowaniem prawa, stało się polowaniem na czarownice. Na dodatek wymierzonym w adeptów wszystkich kolegiów, których Travers uznawał za niebezpiecznych. Oczywiście to oznacza również mnie, szczególnie od czasu naszej pechowej znajomości z tym tam naszym pracodawcą. - Ciągle noszą te tatuaże? - Hirad wskazał na własną szyję. - Niezupełnie - powiedział Bezimienny. - Przekolorowali je niezbyt oryginalnie, całkiem na czarno, ale motyw pozostał ten sam. - Zgadza się - przytaknął Ilkar - Teraz nazywają siebie Czarne Skrzydła. Róży chyba się wstydzą. - To stąd wiedziałem, że ta kobieta oznacza kłopoty. - Minęła chwila, nim Hirad zdał sobie sprawę, że Bezimienny nie mówi do żadnego z nich. - A niech mnie diabli. - O czym ty mówisz, do licha? - zapytał Hirad. - Rozpoznałem tatuaż. Gdybym zareagował wcześniej, mogłem uratować Sirendora. Miałem szansę. Tylko że przez chwilę, kiedy zorientowałem się, że przyszła po Densera, nie chciałem jej zatrzymać. W ogóle nie obchodziło mnie, czy będzie żył, czy umrze. W pewnym sensie nadal mam to gdzieś. - Dopóki nie pojawił się Złodziej Świtu - zaznaczył Ilkar. - Jeżeli mówi prawdę - odpowiedział wojownik. - Wieczny sceptyk z ciebie, Bezimienny. - A z ciebie wieczny elf, Ilkarze. * * * Budynki Sojuszu Handlowego Koriny zachowały nienaruszony splendor minionych wieków. Korytarze, biura, kuchnie i komnaty niegdyś dumnej organizacji otoczone były wspaniałymi ogrodami, pielęgnowanymi przez miejskich ogrodników. Był to przywilej ofiarowany sojuszowi przez Earla Arlena III w uznaniu zasług paktu dla kraju podczas pierwszych wojen z Wesmenami trzysta lat temu. Jakże zmienił się od tego czasu los Arlenów. Ich majątek przeszedł pod kontrolę barona Blackthorne'a, zbijającego fortunę na handlu minerałami. Sojusz ciągle utrzymywał fasadę bogactwa i przepychu. Kręta droga wiodła przez misternie kutą bramę do podpartego filarami frontu, gdzie znajdowały się podwójne hebanowe drzwi, obsadzone w marmurowych framugach. Główny budynek wyrastał na trzy piętra i zbudowany był z białego kamienia przywiezionego z kamieniołomów Denebre oddalonych o jakieś siedemdziesiąt mil na północny wschód. Tylko wewnątrz widoczne były rysy. Hol wejściowy ozdabiały przykurzone i stare zbroje. Nie było pieniędzy, by opłacić polerowanie. Farba odpadała ze ścian, a w kątach pojawiła się pleśń. Powietrze było ciężkie i nieświeże. Stół bankietowy był podrapany i popękany, materiał foteli tak wyblakły i przetarty, że widać było, czym je wypychano. Co do komnat, to żaden lord czy baron nie zatrzymałby się w nich bez osobistego ochroniarza. Cała ta atmosfera przygnębiała barona Gresse. Początkowy optymizm związany ze zwołaniem spotkania przygasł, kiedy zobaczył, jak tuzin delegatów, których udało się sprowadzić, rozpoczyna swoje zwykłe sprzeczki, które powoli rozkładały organizację od środka. Lord Denebre, który zwołał zebranie po tym, jak jeden z jego konwojów został napadnięty przez Wesmenów wewnątrz Kamiennych Wrót, był oficjalnym i, jak mówiono, ostatnim przewodniczącym Sojuszu. Poinformował zebranych, że Tessaya, wódz plemienia kontrolującego przełęcz, złamał porozumienie o prawie przejazdu przez Kamienne Wrota i zaproponował akcję militarną w celu ponownego otworzenia tego kluczowego szlaku handlowego. Jednak tuzin lordów i baronów siedzących wokół stołu, poczynając od siwowłosego i starego, lecz ciągle potężnie zbudowanego lorda Rache'a, przez czarnobrodego, obleśnie opasłego lorda Eimota, a kończąc na młodym, ale wysokim i drapieżnym jak jastrząb Pontoisie, wydawał się używać cynizmu zamiast zbroi. Trzy godziny beznadziejnych kłótni, przemów i dyskusji podzieliły zgromadzonych na dwa obozy. Gresse, Denebre i starszy syn lorda Jadena, którego ziemie leżały na północ od miast kolegiów, znaleźli się na pozycji oblężonych. Manipulowane przez Pontoisa, Rache'a i Haverna rezolucje doprowadziły do odrzucenia kolejnych skarg lorda Denebrego, a nawet do oskarżeń o sprowokowanie konfliktu i apeli do usunięcia jego słów z protokołu. Kulminacją wszystkiego była jednostronna debata o tym, jak sojusz mógłby skorzystać z potencjalnej jedności wesmeńskich plemion. Trójka wykluczonych delegatów siedziała w pełnym zdziwienia i wściekłości milczeniu. Gresse mówił niewiele, odpowiadał tylko na bezpośrednie pytania barona Pontoisa. - Jesteś przedziwnie milczący, Gresse. Ciągle zastanawiasz się, jak zapłacić za odbudowę murów, czy po prostu zachowujesz swoje uwagi dla siebie? - Mój drogi Pontois - odpowiedział Gresse. - Przychylam się raczej do opinii, iż sromotnie przegrałeś tę zwadę. Sam ją zresztą zacząłeś, jednak sadzę, że twoje rany wymagają znacznie dłuższej rekonwalescencji niż moje. Teraz zaś obawiam się, że moje poglądy nie przystają do decyzji, które zamierzacie podjąć. Szczególnie chodzi mi o propozycję sprzedaży broni Wesmenom. - To straszne - zakpił Pontois. - Znajdujesz się też pewnie w posiadaniu lepszych informacji niż czcigodni lordowie Rache i Havern. - Zgadza się - odpowiedział Gresse. Szacunek, jaki zdobył w ciągu całej kariery, otrzeźwił zgromadzonych, przynajmniej na jakiś czas. - Wesmeni, jak lord Denebre starał się wam cierpliwie wytłumaczyć, mogą najechać Balaię w każdej chwili, biorąc pod uwagę liczebność zgromadzonej w ich kraju armii. Są zorganizowani, silni i zjednoczeni. Ja sam jutro o świcie wyruszam na pomoc Blackthorne'owi. - Naprawdę? - Pontois nadal się uśmiechał. - Kosztowna wyprawa? - Pieniądze nic nie znaczą. Liczy się przeżycie. Fala śmiechu rozeszła się wokół stołu. - Twoje obawy nijak się mają do faktów, baronie - odezwał się lord Rache. - A może wiek pomieszał ci rozum. - Od pokoleń wszyscy - zaliczam w to moją rodzinę - żyjemy dzięki Balai, dzięki jej ludziom i bogactwom natury. Upajaliśmy się jej pięknem i czerpaliśmy, ile się dało, pewni własnego bezpieczeństwa. Nasze kłótnie i sprzeczki rozwiewają się jak babie lato na wietrze w obliczu wojny, która tak często pustoszyła zachodnie ziemie. Ale nie tym razem. Zjednoczyli się i to na nas skierowana jest ich uwaga. Stoimy na progu walki o swoje istnienie, o istnienie wszystkich. Wróg zaś jest silniejszy, sprawniejszy, liczniejszy i lepiej wyszkolony od nas. Nie rozumiecie? Nie słyszeliście, co mówił Denebre? - Gresse odwrócił się do Pontois. - Płakałbym z radości, stojąc na blankach mojej twierdzy, na widok twoich ludzi po raz kolejny szturmujących Taranspike, uwierz mi. Albowiem jeśli nie zajmiemy się zagrożeniem, które teraz nad nami zawisło, nad Taranspike załopocze sztandar Wesmenów. - Ja wolę poczekać na tych Wesmenów, sącząc wino z twoich piwnic - uśmiechnął się Pontois. - Pogoda w Balai jest zmienna o tej porze roku. - Jego słowa spodobały się pozostałym i znów w sali rozległ się śmiech. - Śmiejcie się, dopóki możecie - powiedział Gresse. - Żal mi was i waszego zaślepienia, żal mi Balai, bo ma takich obrońców. Kocham ten kraj. Chcę móc spoglądać z murów mego zamku na odległe Czarne Szczyty, połyskujące w świetle poranka. Chcę czuć świeżość powietrza i rosę podnoszącą się z pastwisk. - Będę szczęśliwy, mogąc zarezerwować na moich murach miejsce na twój fotel bujany - przerwał mu Pontois. - Szczerze ufam, że będziesz martwy na długo przed tym, jak będę potrzebował bujanego fotela - wycedził Gresse. - I każdego dnia będę przeklinał fakt, że chronię wasze nędzne skóry, podczas gdy prawdziwi patrioci starają się ratować ten kraj. Odwrócił się i podszedł do drzwi, odprowadzany śmiechami. Położył rękę na klamce i zatrzymał się. - Zastanówcie się, dlaczego naprawdę nie ma tu Blackthorne'a. Dlaczego reprezentanci czterech kolegiów spotykają się właśnie teraz nad jeziorem Triverne. Pomyślcie, dlaczego Krucy pracują dla Xetesku, choć przysięgali, nigdy tego nie robić. - Wszyscy oni chcą uratować nasz kraj od wesmeńskiej okupacji, a nasze kobiety od wychowywania wesmeńskich bękartów. I każdy z was, kto nie ruszy do Blackthorne'a, do Kamiennych Wrót, czy do kolegiów, kto nie powierzy swojego życia bogom, za Balaię, zostanie odrzucony, kiedy nadejdzie czas zapłaty. A wierzcie mi, on nadejdzie. Kiedy baron Gresse po raz ostatni opuszczał siedzibę Sojuszu Handlowego Koriny, w sali bankietowej panowała grobowa cisza. * * * Kiedy już zaczynało się zmierzchać, Denser skręcił z głównej drogi i poprowadził Kruków w głąb gęstego lasu. Zatrzymał się dopiero, kiedy znaleźli się wystarczająco daleko od traktu, by przejeżdżający tamtędy podróżni nie mogli ich widzieć. Kiedy wszyscy zsiedli z koni, Richmond rozpalił niewielkie ognisko. Denser podszedł do swojego wierzchowca, zbliżył usta do jego ucha i wskazał palcem ścianę drzew. Brązowa klacz potruchtała głębiej w las, a za nią wszystkie inne konie. - Niezła sztuczka - powiedział Richmond. - Nic specjalnego. - Denser wzruszył ramionami. Usiadł, opierając się o drzewo i zapalił fajkę. Kot wystawił głowę z fałdów płaszcza, wyskoczył na ziemię i zniknął w poszyciu. - A więc jaki mamy plan, Denser? - zapytał Talan, otrzepując ubranie zakurzone podczas podróży. - Bardzo prosty. Amulet powinien wskazać nam położenie przejścia między wymiarami, które z kolei doprowadzi nas do pracowni Septerna. Sądzimy, że jest ona położona w przestrzeni międzywymiarowej. Biorąc po uwagę zapis formuły na amulecie, to Ilkar będzie musiał rzucić zaklęcie, które otworzy drzwi. - Żaden kłopot, Denser - mruknął kpiąco Ilkar. - Zaklęcia wymiarowe to mój chleb powszedni. - Dobra - powiedział Hirad. - Już za długo słucham, jak mówicie o wymiarach i portalach między nimi, a nadal nie mam pojęcia, o co wam chodzi. Jest szansa, że któryś z was mi to wyjaśni? Ilkar i Denser spojrzeli na siebie. Xeteskianin kiwnął do elfa. - Właściwie samo pojęcie jest proste, wymaga tylko istotnej zmiany sposobu wyobrażania sobie świata - zaczął Ilkar. - Chodzi o to, że istnieje jak dotąd nieznana liczba innych wymiarów, możesz je nazwać światami, które współistnieją z naszym. Nam, to znaczy magom w ogóle, udało się zidentyfikować dwa z nich, choć z pewnością jest ich o wiele więcej. - Och, z pewnością. - Hirad wydął wargi. - O co ci chodzi? - zapytał Ilkar, strzygąc uszami. - Wiem, że widziałeś smoka i twierdzisz, że było to w innym wymiarze, ale teraz mówisz, że jest ich więcej; cała masa rożnych światów w jednym - powiedział Talan. - Ujmę to tak, wychodzimy na powietrze i widzimy niebo, ziemię i morze. Teraz chcesz, byśmy uwierzyli, że są tu też inne światy, ale ich nie widzimy, i z radością oświadczasz, że znasz dwa z nich! - Przykro mi, Ilkar - mówił dalej Richmond. - Ale dla nas to raczej niepojęte. - Tak - znowu podjął Talan. - To znaczy, jak w ogóle ktokolwiek wpadł na pomysł, że coś takiego istnieje? - Denser? - Ilkar spojrzał na Xeteskianina. Kot wyskoczył z krzaków i zwinął się na kolanach swego pana, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. - Wydaje się, że Septern wiedział od zawsze, choć pewnie nigdy się nie dowiemy skąd. Był pierwszym magiem, który postulował istnienie innych wymiarów poza tym, który dobrze znaliśmy dzięki badaniami nad maną. Obecnie wydaje się to oczywiste, ale wtedy Septern nie był poważany przez społeczność magów. Dopiero teraz uważa się go za geniusza. Dlatego też opuścił Dordover i zbudował własny dom. - Nadal nic nie rozumiem - powiedział Hirad obojętnym tonem. - Domyślamy się tylko, że jakaś cząstka umysłu Septerna okazała się wrażliwa na wszelkie najdrobniejsze wyładowania i przepływy many, oznaczające aktywność poza naszym wymiarem. Potrafił zobaczyć i poczuć rzeczy, o jakich inni magowie nie mieli pojęcia. Był wyjątkowy. - Denser spojrzał na Hirada. - Przepraszam, jeśli to brzmi mgliście, ale wiemy bardzo niewiele o wczesnych pracach Septerna. Jego pojmowanie magii umożliwiło mu opracowanie własnych formuł, na podstawie których stworzył zaklęcia do otwierania przejść pomiędzy wymiarami. Tak przynajmniej przypuszczamy. - No dobrze - powiedział Bezimienny. - Uznajemy więc, że smoki rzeczywiście mają swój osobny świat i że łączą się z naszym, czy tego chcemy, czy nie. Pozostają jeszcze dwa pytania. Co powstrzymuje smoki z którejkolwiek z walczących stron przed przybyciem tu i przejęciem nad nami władzy oraz co w takim razie znajduje się w tym drugim wymiarze? - To ciągle twoja działka, Denser - głos Ilkara był szorstki i nieprzyjazny. - Wiemy bardzo mało o wymiarze zamieszkałym przez smoki. Nikt nigdy tam nie był, no chyba że Septern. Smok, którego spotkałeś - tu skinął w stronę Hirada - prawdopodobnie pochodzi z większej rodziny, z Miotu, który ma wyłączny dostęp do korytarza między naszymi wymiarami. Korytarz ten ma wiele połączeń z naszym światem, jedno dla każdego członka Miotu i jego kapłana Dragonity. To te smoki bronią innym Miotom dostępu do korytarza. Wszystko, co powiedział ci Sha-Kaan, wydaje się to potwierdzać. - Denser pociągnął wina i przygryzł wargę, uważnie zastanawiając się nad odpowiedzią na drugie pytanie. - Nikomu nie udało się powtórzyć eksperymentów Septerna - powiedział. - Niemożliwa jest więc podróż między wymiarami. Być może odnalezienie klucza do pracowni Septerna doprowadzi do przełomu w tej dziedzinie. W Xetesku wiemy całkiem sporo o przestrzeni międzywymiarowej dzięki zapiskom Septerna, dlatego tam umieściliśmy klatkę z WiedźMistrzami. Znaleźliśmy też dowody potwierdzające istnienie innych wymiarów, ale udało nam się spenetrować tylko j eden. - Ale był to właśnie ten, którego potrzebowaliście, prawda Denserze? - Twarz Ilkara wyrażała obrzydzenie. - To prawda, okazał się całkiem pożyteczny - odpowiedział Denser, wyraźnie poirytowany. - Podziel się z nami tą wiedzą. - Głos Bezimiennego wskazywał, że nie jest to prośba. - Mówiąc prostymi słowami, jest to wymiar zamieszkały przez istoty, które nazwalibyście demonami. Ale nie ekscytujcie się za bardzo - powiedział Denser. - One nie mogą istnieć w naszym wymiarze bez znacznych, hmm, modyfikacji i stałej pomocy ze strony maga. - Denser odruchowo wyciągnął rękę i pogłaskał kota. Zwierzak zamruczał i wyprostował grzbiet. - Dlaczego nie? - dopytywał się Richmond. - Ponieważ ich egzystencja jest zależna od many. Oddychają nią tak jak my powietrzem. A w naszym świecie zawartość many jest o wiele za mała. Z tej samej przyczyny my nie moglibyśmy żyć w ich wymiarze. Xetesk, szczerze przyznaję, czerpie manę z tego wymiaru demonów. - I to jest złe, tak Ilkar? - Richmond obrócił się do Julatsańczyka. - Nie chodzi tyle o wykorzystywanie many, co o metody otwierania kanału. Nie ma sensu o tym dyskutować, to kwestia moralności. Zapadła cisza. Każdy na swój sposób starał się zrozumieć to, co przed chwilą usłyszeli. Dla Hirada wszystko to był jakiś bełkot. Zadał pierwsze pytanie, ale sam nie wiedział, czy odpowiedź padła, czy ją zrozumiał i czy w ogóle już mu na niej zależało. Nie mógł się skupić. Myśli odpływały gdzieś daleko, sny mieszały się z obrazami Sirendora, a serce wybijało rytm śmierci. - Czy to już wszystko, co chcieliście usłyszeć? - zapytał Denser. - Jeszcze jedno pytanie - powiedział Richmond, marszcząc czoło. - Gdzie znajdują się te inne wymiary w stosunku do naszego? W nocy widzę gwiazdy, czy o tym mówisz? - Nie. - Denser dotknął swych ust, lekko się uśmiechając. - Choć to całkiem niezła analogia. Tak naprawdę nie ma żadnych wskazówek co do tego, gdzie znajdują się inne wymiary. Spróbuję jednak to wytłumaczyć najprościej, jak potrafię. Wyobraźcie sobie bezkresną pustkę wypełnioną nieskończoną ilością bąbelków i niech każdy z nich reprezentuje jeden wymiar. - Potem, i tu zaczyna się ta trudna część, wyobraźcie sobie, że bąbelki te są jednocześnie wszędzie i nigdzie, tak że nieważne jak jest ich dużo i jak wielka jest przestrzeń, odległości między nimi nie istnieją. Tak więc podróż między nimi odbywa się teoretycznie natychmiastowo w zależności od pewnych kryteriów ustawienia. - Przerwał. - Czy to ma sens, Ilkar? - Zgadza się z moim ogólnym zrozumieniem tego pojęcia - potwierdził elf, choć wyraz jego twarzy wskazywał, że dowiedział się czegoś nowego. - A więc skąd smok miał amulet? - drążył dalej Talan. - Dobre pytanie - uśmiechnął się Denser. - Septern zniknął niedługo po tym, jak ogłosił tekst Złodzieja Świtu. Sądzimy, że przeszedł przez któryś portal Dragonitów, bądź jeden ze swoich własnych. Prawdopodobnie chciał, byśmy kiedyś uzyskali dostęp do jego odkrycia, dlatego będąc Dragonitą, powierzył klucz do całego zaklęcia, czyli ten amulet, smokom, aby one zdecydowały, kiedy będziemy gotowi, by je poznać. Po prostu wyprzedziliśmy nieco jego plan, to wszystko. Jeszcze jakieś pytania? Odpowiedziało mu milczenie. - Dobrze. W takim razie ruszamy dalej o brzasku. Hirad patrzył, jak Xeteskianin szuka czegoś w kieszeni. - Wyjaśnijmy coś sobie, Denser - powiedział wolno barbarzyńca, wyciągając zza pasa sztylet i wodząc palcem po krótkim ostrzu. - Nie ty tu dowodzisz. Pojedziemy do domu twojego maga, kiedy zadecydują tak Krucy, nie wcześniej. Denser uśmiechnął się. - Jeśli tak chcecie to rozegrać. - Nie, Denser - pokręcił głową Hirad. - Tak po prostu jest. Z chwilą, kiedy o tym zapomnisz, zostaniesz sam. Albo umrzesz. - A wraz ze mną umrze Balaia - odpowiedział Xeteskianin. - No cóż, na to mamy tylko twoje słowo - powiedział Bezimienny. Hirad pokiwał głową. Denser wyglądał na zmieszanego. - Ale tylko ja wiem, co należy uczynić - powiedział. - Na razie - powiedział Bezimienny. - Ale nie przejmuj się, kiedy już zrozumiemy do końca, będziemy mieli więcej do powiedzenia o tym, jak i co zrobić. Możesz być tego pewien. Zrobiło się cicho. Słychać było tylko wiatr potrząsający lekko gałęziami drzew i trzaskanie ogniska rozpalonego przez Richmonda. Była już późna noc. Denser postukał cybuchem fajki o korzeń drzewa. - Jeżeli mógłbym coś zaproponować - powiedział wolno - to sądzę, że już czas, byśmy się trochę przespali. Rozdział 8 Segregacja, nieufność, podejrzenia i mana. Wisiały w powietrzu niczym piorun kulisty. Jezioro Triverne leżało u podnóża Czarnych Szczytów, w miejscu gdzie łańcuch gór zaczynał powoli obniżać się, w stronę morza, by w końcu opaść zupełnie na wysokości podłużnej zatoki Triverne, ponad sto sześćdziesiąt kilometrów na północ. Jezioro było przesycone magią. Doskonałe warunki klimatyczne spowodowały, że z trzech stron otaczał je piękny, zielony las. Jedynie wschodni brzeg pozostawał otwarty. Bujna roślinność, upstrzona kolorowymi kwiatami, które tworzyły coś na kształt kobierca utkanego na gałęziach drzew, wspinała się nawet na niższe partie wzgórz, zamierając dopiero tam, gdzie chłodne górskie powietrze pozwalało jedynie na nieograniczony rozwój mchów, wrzosu i karłowatych krzewów. Brzegi jeziora zamieszkiwało wiele gatunków ptaków. Ich trele i tęczowe upierzenie tworzyły widok, który radował nawet najbardziej nieczułe serca. Ulewy, które od czasu do czasu przetaczały się po Czarnych Szczytach i spływały na całej długości łańcucha wspaniałymi wodospadami, zdawały się w żaden sposób nie zakłócać równowagi jeziora Triverne. Rzeki płynące pod skałami zasilały wody jeziora przez cały rok, zaś wodospady zlewały się do głębokiego połączonego z nim stawu. W dniu spotkania powierzchnia Triverne była spokojna, czasami tylko lekki powiew tworzył fałdy rozchodzące się to w jedną, to w drugą stronę. Woda delikatnie popluskująca przy brzegach i ciepłe promienie słońca spadające z lekko zachmurzonego nieba, niemalże dopełniały sielankowego pejzażu. Niemal. Nastrój ciszy i spokoju burzył Sześcian. Stojąc dumnie jakieś pięćdziesiąt kroków od brzegu jeziora, był źródłem napięcia tak odurzającego, że wydawało się niemal, że czepia się ubrań, drażni włosy i skórę. Sześcian mógłby być modelem geometrycznej doskonałości. Każda ściana miała identyczną powierzchnię, a cztery wejścia znajdowały się dokładnie w takiej samej odległości od siebie. Nad wejściami rozpięte były baldachimy noszące barwy odpowiednich kolegiów. Przy każdym znajdował się też oddział Gwardzistów Kolegium. Podobny oddział ustawiony był wewnątrz każdego wejścia. Przy identycznych kwadratowych stołach, zaraz przy wejściu, zasiadali mistrzowie i ich delegacje. Z Lystern przybył Heryst, Starszy Mistrz, z Julatsy Barras główny negocjator i przedstawiciel swojego kolegium w Xetesku, z Dordover Vuldaroq, Pan na Wieży, a z Xetesku Styliann, Władca Kolegium. Po obu stronach każdego z mistrzów siedzieli dwaj delegaci. Styliann zajął miejsce w obitym ciemnym futrem fotelu i badał nastrój swoich rozmówców. A może powinien ich raczej nazwać... rywalami? Barras - Julatsańczyk. Wiekowy elf, którego Styliann znał bardzo dobrze. Niecierpliwy, nerwowy i bardzo inteligentny. Jego jasne, niebieskie oczy wyglądały z pokrytej zmarszczkami twarzy. Grzywę siwych włosów miał spiętą z tyłu i ułożoną na ramieniu. Palce prawej dłoni, jak zawsze, bębniły o najbliższą powierzchnię - tym razem o poręcz fotela. Heryst, małomówny człowiek z Lystern. Siedział wygodnie w fotelu, którego oparcie rzucało cień na jego twarz. Długie, wyprostowane palce wodziły po podbródku, ale poza tym mężczyzna wydawał się na tyle odprężony i spokojny, na ile mógł sobie pozwolić w takim towarzystwie. Styliann szanował go za ostrożność w osądach, a także dlatego, że w wieku czterdziestu pięciu lat został najmłodszym Starszym Mistrzem, jakiego kiedykolwiek mianował Lystern. Dostrzegał w tym podobieństwa do samego siebie, chociaż jego kariera nie przebiegała w tak demokratyczny sposób. Westchnął. Vuldaroq, tłusty krzykacz. Kiedy był wściekły, działał z szybkością elfiej strzały, ale trafiał z precyzją katapulty. Czerwony na twarzy, dordovański Pan na Wieży siedział pochylony do przodu, z ramionami ułożonymi na stole, zezując na boki. Ledwie udało mu się wcisnąć w fotel. Trzeba go będzie poszerzyć. A, na bogów, Styliann wiedział, co to oznacza - spotkanie wyznaczonych przez kolegia rzemieślników w celu wymiany wszystkich foteli. A niech szlag trafi tych Dordovańczyków i ich zasady równowagi. Wystarczyło dodać jeden szew do płaszcza, by opóźnić obrady o całe dni. Jednak tym razem nie mogło być ani opóźnień, ani kłótni - to oznaczałoby zagładę ich wszystkich. A Styliann zamierzał zrobić wszystko, aby przynajmniej Xetesk przetrwał. Oczy wszystkich spoglądały na niego. Sprawdził, czy jego doradcy już siedzą wygodnie, wypił łyk wody ze szklanki i wstał. - Z jednego powstaliśmy, by stać się czterema. Witam was - powiedział. - Panowie, jestem zobowiązany, że udało się wam tu dotrzeć w tak krótkim czasie. Była to formułka bez znaczenia. Kiedy zwoływano spotkanie nad jeziorem Triverne, wszystko inne przesuwało się na dalszy plan. - Nie wątpię, iż wszyscy już zwróciliście uwagę na podwyższoną aktywność na zachód od Czarnych Szczytów. Delegaci poruszyli się nerwowo. Styliann uśmiechnął się. - Panowie, proszę. Sądzę, iż możemy odrzucić tę fasadę niewiedzy, prawda? - Może cię to zdziwi, ale działania wywiadowcze innych kolegiów nie są tak intensywne jak wasze - powiedział Barras, momentalnie przestając bębnić palcami. - Nie wątpię w to - powiedział Styliann. - Lecz jeden wartościowy szpieg z każdego z kolegiów z pewnością może zgromadzić wystarczającą ilość informacji, by poruszyć nas wszystkich. Vuldaroq otarł twarz chustą. - To wszystko bardzo ciekawe, Styliannie, ale jeśli przyszedłeś tu tylko po to, żeby potwierdzać informacje naszych szpiegów, to ja mam ważniejsze rzeczy do roboty. - Mój drogi Vuldaroqu - odpowiedział Styliann z najwyższą dozą pobłażliwości, na jaką pozwalał protokół. - Nie chcę marnować niczyjego czasu, a już najmniej własnego. Jednakże interesuje mnie stopień aktywności Wesmenów, jaki wykryli wasi szpiedzy. - Roześmiał się i rozłożył ręce w geście szacunku. - Jeśli, oczywiście, zgodzicie się podzielić tymi szczegółami. - Z przyjemnością - odezwał się Heryst z Lystern. - Od kilku tygodni nie mieliśmy żadnych ludzi na zachodzie, ale zaobserwowaliśmy symptomy prymitywnej jedności plemiennej. Jednak szczerze mówiąc, uważam, że bez żadnego czynnika łączącego, na przykład w postaci jakiegoś wielkiego wodza, Wesmeni nie stanowią zagrożenia na dłuższą metę. - Muszę się, niestety, nie zgodzić z twoją opinią - powiedział Vuldaroq. - Obecnie nasi szpiedzy znajdują się w kraju Wesmenów i na środkowym zachodzie. Oceniamy, że zgromadzili w tym regionie armię około trzydziestu tysięcy ludzi, jednak najprawdopodobniej skończy się na konflikcie między plemionami. Nie ma dowodów na ruch większych sił w stronę Czarnych Szczytów. - Barras? - zapytał Styliann, czując, jak szybko bije mu serce. Nikt nie zdawał sobie sprawy. Może stary elf... - Sęk w tym, że niezależnie od liczebności Wesmenów nie ma prawdziwego zagrożenia z ich strony. Bez wsparcia magicznego, podobnego do tego, jakim cieszyli się za czasów WiedźMistrzów, jeśli cieszyli to dobre słowo, nigdy nie uda im się nas pokonać. Zaiste, wątpię, by udało im się przejść daleko poza Kamienne Wrota. -W końcu Wrethsirowie to nie najlepszy substytut - roześmiał się Heryst. - No, mogą sprawić, żeby wiatr powiał nieco mocniej - powiedział Vuldaroq. Wszyscy, prócz przedstawicieli Xetesku, gruchnęli śmiechem. Kiedy się uciszyli, znowu przemówił Barras. - Wnioskuję, Styliannie, że posiadasz jakieś inne informacje, którymi chcesz się z nami podzielić. A może to tylko przyjacielskie spotkanie? - Uśmiech pojawił się na jego twarzy, ale zgasł, kiedy Barras zobaczył ponury wzrok Władcy Xetesku. - Zdarzył się wypadek w przestrzeni międzywymiarowej. - Słowa Stylianna sprawiły, że przy stole zapadła zupełna cisza. Magowie wstrzymali oddech. Szeroko otwarte oczy wpatrywały się w Xeteskianina. Styliann spojrzał po zebranych. Twarz Vuldaroqa była czerwona z gniewu. Heryst wyglądał, jakby nie docierało do niego to, co usłyszał. Barras zaczął bębnić palcami jeszcze szybciej. - Rozumiem, że dusze WiedźMistrzów nie znajdują się już pod waszą kontrolą. - Zgadza się. - Styliann pochylił głowę. Wśród delegatów przeszedł szmer zaskoczenia. - Dlatego właśnie zwołałem to spotkanie. Sądzimy, że sytuacja jest bardzo poważna. - Mów dalej, Styliannie. - Barras czuł suchość w ustach. Władca Xetesku skinął głową. - Powiem krótko. Co najmniej sześćdziesiąt tysięcy Wesmenów jest uzbrojonych i gotowych do inwazji. Obecnie znajdują się w kraju Wesmenów, czyli jakieś dziesięć dni drogi od Czarnych Szczytów, ale wioski w odległości trzech dni od Kamiennych Wrót są zamieniane na posterunki. Uszkodzenie więzienia many, które nastąpiło w czasie otwarcia portalu Dragonitów, umożliwiło WiedźMistrzom wystarczający dopływ many, aby mogli się wyrwać. Sądzimy, że powrócili na Balaię i przechodzą rekonstrukcję w Parvie. W tej chwili jeden z moich szpiegów jest w drodze do Parvy, aby ocenić sytuację. To wszystkie informacje jakie posiadam w tej chwili. Stoimy u progu zagłady. Zapadła cisza. Delegaci przekazywali sobie szybko napisane uwagi. - To olbrzymia porażka dla Xetesku i panującego władcy - powiedział Vuldaroq. - Klatka many była niewątpliwie waszym największym trwałym sukcesem. A teraz jej nie ma. Styliann westchnął i pokręcił głową. - To już całość twoich przemyśleń, Vuldaroqu? Stoimy w obliczu zagrożenia tak strasznego, że nie wiem, czy uda się nam przeżyć, nie mówiąc o zwycięstwie. Ty zaś wyśmiewasz pracę, którą jako jedyni wykonywaliśmy przez trzysta lat dla dobra wszystkich mieszkańców Balai, włączając w to, niestety, ciebie. - Usiadł z powrotem w fotelu. - Nie zapominajmy - powiedział Barras, przejmując pałeczkę - że tylko Xetesk miał środki i umiejętności potrzebne do uwięzienia WiedźMistrzów. Chciałbym wyrazić swoje podziękowania dla Kolegium Xetesku za nieustające wysiłki i natychmiastową reakcję w postaci zwołania tego zgromadzenia. Twarz Vuldaroqa poczerwieniała jeszcze bardziej i Pan na Wieży znowu otarł czoło chustą. Był wściekły, że źle ocenił stosunek Julatsy, a teraz musiał jeszcze wysłuchać Lystern. - Do podziękowań Barrasa dołączam swoje - powiedział Heryst, wstając. - Musimy sobie odpowiedzieć na pewne kluczowe pytania. Czy WiedźMistrzowie powrócą do swej dawnej mocy i jak długo potrwa rekonstrukcja ich ciała? Czy inwazja Wesmenów zależy od tego, czy możemy jej się spodziewać wcześniej? No i, oczywiście, co zamierzamy uczynić i czy możemy oczekiwać na pomoc z innych źródeł? Oddaję wam głos. Heryst usiadł, a Styliann chrząknął znacząco. - Czuję się niezręcznie, ale jest pewien fakt, który pominąłem - powiedział. - Aha - parsknął Vuldaroq. - Zakładamy oczywiście, że zniszczenie klatki many nastąpiło niedawno i być może tak jest w istocie. Jednak muszę podkreślić, iż charakter i częstotliwość zaklęć obliczających powodują, że w najgorszym wypadku nasi wrogowie mogą znajdować się w Parvie od... trzech miesięcy. Znów zapadło milczenie, tym razem bardziej gniewne. - Jak długo trwa rekonstrukcja ich ciała? - zapytał w końcu Heryst. - Nie mam pojęcia - odpowiedział Styliann. - Nie studiowałem ich metod. - A więc równie dobrze mogą być już w pełni sił. - Głos Herysta był pełen przerażenia. - Spokojnie, Heryst. Sądzę, że gdyby tak było, już byśmy o tym wiedzieli. - Barras wyciągnął rękę, by uspokoić delegata Lystern. - Pamiętajmy, że oni są tylko zbiorem spalonych kości. Nie wyobrażam sobie szybkiej rekonstrukcji, a ty? - Uśmiechnął się. - Już zdarzało nam się nie doceniać WiedźMistrzów - odpowiedział Heryst. - I nie popełnimy więcej tego błędu - zapewnił go Styliann. -Stąd to spotkanie. - W każdym razie ta część dyskusji nie ma sensu - stwierdził Vuldaroq stanowczo - ponieważ możemy się tylko domyślać, kiedy i co nastąpi. Ustaliliśmy, że musimy działać szybko. Teraz pozostało tylko określić, jakie to będą działania. Styliann pokiwał głową. - Musimy jednak ciągle starać się zdobyć informacje - powiedział. - Jak tylko otrzymam meldunek od mojego szpiega, poinformuję was. Sugeruję, by wszyscy posiadający odpowiednie środki, również bezzwłocznie skierowali uwagę na kraj Wesmenów i Rozdarte Pustkowia. Nie możemy dać się zaskoczyć. Magowie pokiwali zgodnie głowami, notując spiesznie słowa Stylianna. - Wracając do pytań Herysta - powiedział Vuldaroq - sądzę, że zależność między rekonstrukcją WiedźMistrzów a terminem inwazji jest rzeczywiście istotna, ale niemożliwa do ścisłego określenia. - A dlaczego? - zapytał Styliann. - Ponieważ odpowiedź na to pytanie poznamy dopiero wtedy, kiedy Wesmeni wykonają jakiś ruch. - Nie zgadzam się - powiedział Barras. - Posiadamy już dowody na to, że Wesmeni działają pod kontrolą szamanów, a to oznacza wpływ WiedźMistrzów. Nie wiemy przecież, do jakiego stopnia mogą panować nad sytuacją przed rekonstrukcją. Sądzę, że ich wpływ jest ogromny. Szpieg Stylianna bez wątpienia to potwierdzi. Dlatego uważam, że możemy spodziewać się ataku, zanim WiedźMistrzowie będą fizycznie aktywni. - Nie zapominajmy, że Wesmeni musieli gromadzić się już od jakiegoś czasu, jeśli udało im się sformować taką armię - dodał Heryst. - Właśnie - potwierdził Barras. - I z tego co wiemy, nie walczą między sobą. Przynajmniej na razie. To także wskazuje na zewnętrzną kontrolę. Ale, jak już zauważył Vuldaroq, nie wiemy, kiedy rusza na wschód. Możemy więc tylko czekać i gromadzić siły. - I w ten sposób, panowie, dochodzimy do sedna tego spotkania - powiedział Styliann. - Potrzebna nam jest armia. I to natychmiast. - Dziękujmy bogom, że tak bardzo się nienawidzimy - powiedział Barras. - W przeciwnym razie nie utrzymywalibyśmy tylu gwardzistów. Rozległy się śmiechy. - Ilu ludzi możemy wystawić? - zapytał Barras. Śmiechy ucichły. - Nie mam dokładnych danych co do naszych jednostek - powiedział Vuldaroq. - Straż miejska liczy około dwóch tysięcy, a Gwardia Kolegium jakieś trzy razy tyle. Mogę to potwierdzić po Połączeniu. Styliann spojrzał na maga z Lystern. - Heryst? - Tysiąc sto regularnych żołnierzy, dwustu konnych i nie więcej niż dwa tysiące rezerwistów, z których większość to strażnicy miejscy. Nie mamy funduszy na utrzymanie wojska - wyjaśnił. - Macie za to najlepszego generała w Balai - zauważył Styliann. Heryst pochylił głowę, przyjmując pochwałę. - To prawda. - A wy, Styliann - rzekł Vuldaroq. - Pewnie razem z waszym diabelskim pomiotem macie więcej żołnierzy niż my wszyscy razem. - Mylisz się, Vuldaroqu - odparł Styliann. - Zbudowaliśmy mury, żeby oszczędzić ludzi. Straż miejska liczy siedmiuset ludzi, poza tym mamy pięć tysięcy gwardzistów i prawie czterystu Protektorów. Barras w myślach dokonywał szybkich obliczeń. - Nawet jeżeli użyjemy wszelkich rezerw, przewyższają nas trzykrotnie. A co z Sojuszem Handlowym Koriny? Vuldaroq westchnął i pociągnął nosem. - Chciałbym móc powiedzieć, że się mobilizuje, ale wewnętrzne spory pochłaniają tylko pieniądze i zwracają ich przeciw sobie - powiedział Styliann. - Przekazałem wszystkie informacje baronowi Gresse i przynajmniej on bierze całą sprawę poważnie. Trwa spotkanie sojuszu, ale nie liczyłbym na żaden pozytywny wynik. W porównaniu do nich nasze niesnaski to niewinne dąsy. - Czy możemy od nich oczekiwać czegokolwiek? - zapytał Heryst. - Gresse i Blackthorne pomogą nam w zatoce Gyernath, ale poza tym... - Styliann pokręcił głową. - Bezwartościowe pasożyty - wycedził Vuldaroq. - Zaczynam się z tobą zgadzać - powiedział Barras. - A więc jaki będzie nasz następny ruch? - Ustalimy, ilu dokładnie ludzi zamierzamy wystawić, wyznaczymy dowódcę wojskowego i rozjedziemy się do domów trenować zaklęcia ofensywne - powiedział Vuldaroq, nadal bębniąc palcami o poręcz fotela. - Czy Darrick jest z tobą, Heryst? - zapytał Barras. Lysternańczyk uśmiechnął się. - Sądziłem, że dobrze będzie mieć go pod ręką - odpowiedział. - Cóż, w takim razie możemy oszczędzić sobie trudów wyboru dowódcy. Jedynie generał Darrick ma wystarczający szacunek i zdolności, by objąć tę funkcję. Proponuję, by go tu sprowadzić i zapytać, czego będzie potrzebował. Atmosfera rozluźnienia, która zapanowała przy stole, była rzadkością podczas spotkań czterech kolegiów. Także i tym razem nie trwała długo, dzięki Herystowi. - Oczekując na generała, powinniśmy chyba odpowiedzieć na jeszcze jedno pytanie, które jak mi się zdaje, pominęliśmy. Jak, na bogów, zamierzamy tym razem powstrzymać WiedźMistrzów? * * * To musiało nadejść. Napięcie rosło, odkąd opuścili Dordover, ale nie usprawiedliwiało to niczego. Kiedy byli co najwyżej dwa dni drogi od zamku, Thraun skręcił ze znanego traktu i poprowadził drużynę przez typowy dla Balai dziki krajobraz. Popękane skały i gęsty las pokrywały niewielkie płaskowyże i strome pagórki, spod których wypływały strumienie. Pod nogami mieli miękki torf. Podróż była ciężka i powolna, nierzadko musieli zsiadać z koni i prowadzić je przez zdradziecki teren, na którym jedno potknięcie wierzchowca mogło skończyć się fatalnie. Thraun wyczuwał, że długa podróż źle wpływa na morale Aluna. Mimo przekonania przyjaciela i jego zapewnień, że szlak jest zupełnie bezpieczny, niecierpliwość Aluna wzrastała do poziomu grożącego wybuchem. Kiedy słońce chowało się już za linią drzew, Thraun zarządził postój na skrawku płaskiej ziemi, nieopodal strumyka. Okolica była zielona od bujnej roślinności i otoczona stromymi zboczami, do których przyczepione były kępy górskich krzaków. Wokół leżało mnóstwo dużych, pokrytych mchem kamieni, dawne pozostałości po lawinach. Thraun zeskoczył z konia i poklepał go po zadzie. Zwierzę odbiegło kilka kroków, zatrzymując się przy strumieniu i chłepcząc wolno czystą, chłodną wodę. Na zachodzie kłębiła się chmura i w powietrzu czuć było nadchodzący deszcz. Powoli zapadał wieczór. - Jeszcze jasno - powiedział Alun z kwaśną miną. - Moglibyśmy iść dalej. - W tych dolinach szybko robi się ciemno - odpowiedział Thraun. - A tu jesteśmy bezpieczni. - Położył dłoń na ramieniu Aluna. - Dotrzemy tam na czas. Zaufaj mi. - A skąd wiesz? - Alun strząsnął jego rękę i odszedł, rozglądając się po okolicy. - Wszystko będzie w porządku, jeśli nie zacznie padać - powiedział Will, zerkając na Aluna i marszcząc czoło. - Czy on... - Nie - odpowiedział Thraun. - Myślę, że nerwy mu puszczają. Spróbuj być dla niego miły. Potrzebuje naszego wsparcia w każdej postaci. Wciągnął nosem powietrze. Delikatny wiatr szeleścił liśćmi. - Nie będzie deszczu - powiedział. - Lepiej go uspokój - ostrzegł Will. - Nie możemy ryzykować, że się na nas wypnie. Thraun pokiwał głową. - Zajmij się kolacją. Ja chyba powinienem mu coś wyjaśnić. Will pochylił głowę. Thraun ruszył w stronę przyjaciela. Jego kroki były bezszelestne. Alun siedział na kupce żwiru, w miejscu gdzie strumień zakręcał w prawo. Trzymał garść kamieni, które na zmianę podrzucał w dłoni i ciskał do wolno płynącej wody. Thraun usiadł obok, wyrywając go z zadumy. - Na bogów... - Przepraszam - powiedział Thraun, bawiąc się swoim kucykiem. - Jak możesz być tak spokojny? - Głos Aluna nie brzmiał zbyt radośnie. - Rutyna - odpowiedział Thraun. - No dalej, powiedz, co ci chodzi po głowie, a ja ci powiem, dlaczego nie powinieneś się martwić. Twarz Aluna poczerwieniała. Spojrzał na przyjaciela wilgotnymi oczyma. - Nie wiesz? - powiedział podniesionym głosem. - Jedziemy za wolno. Kiedy tam dotrzemy, oni będą już martwi. - Alun, wiem, co robię. Przecież dlatego do mnie przyszedłeś, prawda? - Thraun starał się mówić cicho i spokojnie, choć nie potrafił się pozbyć wrodzonej szorstkości. - Wiemy, że nie morderstwo było ich motywem, w przeciwnym razie nie trudziliby się porwaniem. Wiemy też, że Erienne potrafi i będzie grać na zwłokę. Będzie współpracować z porywaczami, aż ją uwolnimy, bądź zostanie wypuszczona. Wiem, jakie to dla ciebie trudne, sam czułbym się tak samo. Ale musisz być cierpliwy. - Cierpliwy. - Głos Aluna był pełen goryczy. - Będziemy tu siedzieć, spokojnie jeść i spać, podczas gdy moja rodzina znajduje się o krok od śmierci. Jak możesz być tak wyrachowany? Igrasz z ich życiem! - Ucisz się - syknął Thraun. Żółty odcień jego oczu nabrał nagle intensywności. - Twoje krzyki ściągną na nas niepotrzebną uwagę. Posłuchaj mnie. Rozumiem twój ból i wiem, że chciałbyś, byśmy jechali bez przerwy. Ale ja nie igram z niczyim życiem. Jeśli tam dotrzemy zmęczeni i wyczerpani, to skończymy jak bydło w rzeźni. Jeżeli mamy uratować twoją rodzinę, to musimy być wypoczęci i czujni. A teraz chodź, będziemy jeść. - Nie jestem głodny. - Musisz jeść. W ten sposób sobie szkodzisz. Nie myślisz jasno. - Cóż, przykro mi, ale nie mogę tak tu siedzieć i nic nie robić! - Głos Aluna wypłoszył ptaki z drzew. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się Will i zatkał dłonią usta Aluna. Wzrok miał dziki, a wyraz twarzy pełen gniewu i pogardy. - Jedno robisz całkiem nieźle. Swoim beczeniem ryzykujesz moje życie. Albo przestaniesz, albo poderżnę ci gardło i sami ruszymy dalej. - Puść go, Will - warknął Thraun. Ruszył w ich stronę, ale powstrzymało go spojrzenie złodzieja. Alun, osłupiały, patrzył na przyjaciela, który nie mógł albo nie chciał mu pomóc. - Wyciągniemy twoją rodzinę, ale zrobimy to na swój sposób - wyszeptał Will prosto do ucha Aluna. - Powoli i ostrożnie, bo dzięki temu wyjdziemy z tego żywi. To, czy pójdziesz z nami, czy zostawimy twojego trupa w strumieniu, nie robi mi różnicy, bo i tak dostanę zapłatę. Myślę jednak, że twoi bliscy woleliby to pierwsze rozwiązanie, dlatego proszę, abyś trzymał gębę na kłódkę. - Odepchnął Aluna. - Nigdy nie zabieraj ze sobą klientów - powiedział, mijając Thrauna. Zza kuchenki, na której ustawiony był rondel z wodą, Jandyr obserwował całe zajście z ciężkim sercem. Dla niego było jasne, czemu nigdy nie zajdą daleko jako zespół najemników, mimo iż na pierwszy rzut oka niczego im nie brakowało. Mieli prawdziwego mistrza wśród złodziei, bezszelestnego tropiciela i sprawnego myśliwego. Wszyscy byli szybcy, sprytni i potrafili walczyć. Problem leżał w ich charakterach. Thraun, mimo rozmiarów i wyglądu, był zbyt łagodny, zbyt podatny na wpływ innych. Dlatego Alun jechał z nimi, zamiast czekać spokojnie w domu. Will był za to zbyt nerwowy. Jego potrzeba spokoju i kontroli świadczyła o ciągłym wewnętrznym niepokoju, który zdecydowanie nie pasował do jego profesji. Myśląc o sobie, Jandyr wiedział, że sercem nie jest z towarzyszami. Nie był do końca najemnikiem. Był tylko elfem, który potrafił zarabiać na życie łukiem, szukającym cały czas swojego powołania. Miał tylko nadzieję, że odnajdzie je, nim będzie za późno. Patrząc na trzech mężczyzn siedzących osobno w ponurej i gniewnej atmosferze, Jandyr pomyślał, że chyba już jest za późno. * * * Generał Ry Darrick wygładził mapę rozłożoną na stole. Starsi magowie z czterech kolegiów skupili się wokół niego. Reszta delegatów musiała zadowolić się spoglądaniem im przez ramię. Tylko Vuldaroq pozostał na swoim miejscu. Darrick był wysokim mężczyzną - mierzył prawie dwa metry. Miał gęste, kręcone, jasnobrązowe włosy, przycięte nad uszami, na czole i na karku. Ta niesforna grzywa nadawała mu trochę chłopięcego wyglądu, podobnie jak twarz, okrągła, śniada i gładko ogolona. Naprawdę miał trzydzieści trzy lata. Niewielu nabrało się na jego młody wygląd więcej niż jeden raz. Kiedy pochylał się nad mapą, zgromadzeni magowie chłonęli każde jego słowo. Darrick zdobył reputację geniusza taktycznego, zanim jeszcze utracono Kamienne Wrota na rzecz Tessai. Generał dowodził atakami w głąb terytorium Wesmenów, uniemożliwiając im mobilizację i niszcząc zaopatrzenie. Przez prawie cztery lata udało mu się utrzymać przełęcz w rękach Wschodu. Od tamtego czasu baronowie, których stać było na opłacenie Darricka i Lystern, i którzy nie mieli do swej dyspozycji Kruków, szukali jego rady w poważniejszych konfliktach. Nie było wątpliwości, że tylko on może zdobyć szacunek połączonej armii czterech kolegiów. - Cóż, dobra wiadomość jest taka, że przy jednostkach, którymi dysponujemy, jesteśmy w stanie się obronić, pod warunkiem, że wasza ocena liczebności Wesmenów jest trafna. Byłbym też szczęśliwszy, gdyby zaatakowali bez wsparcia WiedźMistrzów, ponieważ jeśli przełamią naszą obronę, zostanie nam bardzo niewiele sił, żeby zatrzymać ich pochód do Koriny, Gyernath i kolegiów. - Rozejrzał się na boki. - Czy wszyscy to widzą? - Wskazał na mapę Północnego Kontynentu. Dominującym elementem geografii Balai były Czarne Szczyty, przecinające kontynent, niczym nierówna blizna, z północy na południe, od wybrzeża do wybrzeża. Wschodnia część, którą co biedniejsi mieszkańcy zwykli nazywać cywilizacją, była nieco mniejsza. Żyzna gleba, gęste lasy, dużo źródeł wody i naturalnych zatok tworzyły idealne warunki do rozwoju i handlu. W zachodniej części przeważała jałowa ziemia, nagie skały i skupiska karłowatych krzewów. Gdzieniegdzie tylko znajdowały się małe obszary jako tako nadające się do zasiedlenia. Południowy zachód to był kraj Wesmenów, na północnym zachodzie leżały Rozdarte Pustkowia. Legenda głosiła, że Wschodnia i Zachodnia Balaia były kiedyś osobnymi lądami, unoszącymi się na oceanie, dopóki nie nastąpiło powolne, lecz nieuchronne zderzenie. Kamienne lawiny, będące plagą niektórych części Czarnych Szczytów, wydawały się to potwierdzać. - Nie musicie być generałami, żeby wiedzieć, że istnieją trzy drogi wejścia na wschód. Na południu zatoka Gyernath, na północy Triverne, oraz oczywiście przełęcz Kamiennych Wrót, położona mniej więcej na wysokości jednej trzeciej łańcucha. Możemy odrzucić trzy znane nam szlaki przez środek gór: tu, tu i tu. Są zbyt wolne, niebezpieczne i nie nadają się do przerzucenia dużej liczby wojsk. Nie znaczy to, że zamierzam zupełnie je zignorować. - Sięgnął po szklankę wody, by się napić. - Rozumiem, generale, że nie przypuszczasz, aby chcieli popłynąć dalej wzdłuż północnego albo południowego brzegu? - zapytał Barras. Darrick przecząco potrząsnął głową. - Nie w większej ilości - powiedział. - Oczekuję, że wyślą niewielkie siły zaczepne czy podjazdy w okolicę Gyernath, ale nie mają odpowiednich statków do masowego transportu jednostek. Przepłynięcie zatoki jest prostsze, szybsze i nadaje się do tego nawet łódź. - A więc co zrobią? - zapytał Vuldaroq, wpatrując się w kontur wybrzeża widoczny na mapie. - Musimy tu rozważyć dwa cele, jeden zależny od drugiego. Wesmeni zaprzysięgli uwolnić świat od czterech kolegiów. Dla WiedźMistrzów jest to część planu przejęcia kontroli nad całym kontynentem. - Dlatego też główne uderzenie inwazji zostanie prawdopodobnie skierowane na Kamienne Wrota i zatokę Triverne. Zajmę się nimi po kolei. - Kamienne Wrota przyjmą na siebie główny ciężar natarcia. Droga przez przełęcz jest szybka, stosunkowo łatwo jest przenieść cięższy sprzęt, na dodatek Wesmeni już kontrolują ją po obydwu stronach. Na szczęście Wrota nie są dość szerokie, by większe ilości żołnierzy mogły się przez nie przedostać w szybkim tempie. Kłopot w tym, że musimy zatrzymać ich atak bezpośrednio przy wyjściu, co ogranicza nasze możliwości obrony. - Wezmę pięciuset konnych i pięć tysięcy piechoty i zajmę pozycję na przełęczy najszybciej jak to możliwe. Sama przełęcz spełni rolę posterunku wczesnego ostrzegania. Garnizon Sojuszu Handlowego, który tam stacjonuje, liczy niecałą setkę beznadziejnie wyszkolonych żołnierzy. Poproszę też o wsparcie magiczne, kiedy tylko osobiście ocenię wymagania obronne terenu. - Nie muszę chyba podkreślać, jak ważne jest zatrzymanie ich na przełęczy. Kamienne Wrota są o cztery dni drogi od Xetesku a o pięć od miejsca, w którym się obecnie znajdujemy. Po drodze zaś nie ma żadnych sił, które mogłyby powstrzymać natarcie. Darrick urwał, patrząc na reakcje zgromadzonych. Starsi magowie trwali w pełnym skupieniu. Barras przygryzał końce palców, Vuldaroq wydął wargi w zamyśleniu, a Heryst kiwał głową, spoglądając na mapę. Styliann zmarszczył brwi. - Chciałbyś o coś zapytać, lordzie Styliannie? - zwrócił się do niego Darrick. - A nie moglibyśmy spróbować odbić przełęczy? - zaproponował Xeteskianin. - Z taktycznego punktu widzenia nie jest to konieczne, a ja osobiście uważałbym taką próbę za przejaw straszliwej głupoty. Wesmeni z pewnością cały czas umacniają przełęcz. Koszary, które się tam znajdują, mogą pomieścić ponad sześć tysięcy ludzi. - Ale przy wsparciu silnej magii ofensywnej... - zaczął Styliann. - W bezpośredniej walce ponieślibyśmy straty w wysokości trzy do jednego. Mamy za mało ludzi, by ich tracić w ten sposób. Magia, o której mówisz, musiałaby poprawić ten stosunek przynajmniej do poziomu jeden do jednego, żebym zaczął rozważać taką opcję. - Darrick wzruszył ramionami. - A o tak potężnej magii nic mi nie wiadomo. Styliann uśmiechnął się. - To prawda. Ale co, jeżeli atak na przełęcz okaże się konieczny pod względem strategicznym? Przecież będziemy musieli zająć się WiedźMistrzami, a nie sądzę, by to oni przyszli do nas. Czy wtedy będzie to możliwe, generale? - Wszystko jest możliwe, lordzie Styliannie - odparł chłodno Darrick. - Chcesz nam o czymś powiedzieć, Styliannie? - zapytał Vuldaroq. - Nie - zaprzeczył władca Xetesku. - Po prostu nie chcę, byśmy pochopnie odrzucili coś, co może się później okazać korzystne. - Proszę mi zaufać, lordzie Styliannie. Zrobię wszystko, aby tak się nie stało. - Ukłon Darricka był ledwie dostrzegalny. - Dobrze. Teraz zajmijmy się zatoką Triverne. Otwarta, trudna do obrony poza plażami i odległa niecałe cztery dni drogi od Julatsy... Ale Styliann nie słuchał. Pozostawienie Wrót w rękach Wesmenów zmniejszało szansę ostatecznego zwycięstwa. Nie mógł jednak naciskać Darricka, nie ujawniając jednocześnie swoich aspiracji. Coś jednak musiał zrobić, a patrząc na generała, zdawał sobie sprawę, że sam nie będzie w stanie go przekonać. Być może nadszedł już czas, by poinformować kolegia o najnowszych eksperymentach Xetesku. To z pewnością zmieniłoby znaczenie słów - "silna magia ofensywna". Styliann uśmiechnął się w myślach, a potem powrócił do słuchania generała, czując nagłą i nieodpartą potrzebę zobaczenia się ze swym najlepszym specjalistą od badań nad wymiarami, magiem imieniem Dystran. Rozdział 9 Krucy jechali przez trzy dni. Teren powoli zmieniał się, las stopniowo przeszedł w rzadkie kępy krzaków, potem w nagie pagórki, wrzosowiska i opustoszałe doliny. Słońce towarzyszyło im niemal przez cały czas, niekiedy tylko wyglądając zza zasłony chmur, przygnanej przez silniejszy powiew wiatru. Nawet w nocy było dosyć ciepło i podróż przy takiej pogodzie przebiegała całkiem znośnie. Przez trzy dni nie spotkali nikogo. W miarę jak zbliżali się do domu Septerna, twarda gleba wrzosowiska zmieniła się w suchy, piaszczysty grunt. W oddali dostrzegli migoczący błysk, jakby światła przebijającego przez cienką warstwę kurzu i pyłu wzniesionego wiatrem. Konie spokojnie stąpały po równinie, która, jeśli nie liczyć kilku skarlałych drzew i skał wystających z martwej, popękanej ziemi, przypominała pustynię. - Co tu się stało? - zapytał Hirad, oglądając się do tyłu i wskazując miejsce, gdzie roślinność wyrastała nagle w równej linii, jakby została tak umyślnie posadzona. Ciemny Mag wydął policzki. - Nie wiem - powiedział. - Wygląda jak pozostałość po starciu magicznym. Przypomina trochę Rozdarte Pustkowia, choć teren nie jest tak zniszczony. - Czy to może mieć coś wspólnego z pracownią Septerna? - zapytał Ilkar, wpatrując się w migoczące zjawisko przed nimi. - To możliwe. - Denser wzruszył ramionami. - Kto wie, jakie skutki dla otoczenia może mieć porzucona szczelina wymiarowa. - A czym, do wszystkich diabłów, jest szczelina wymiarowa? - zapytał Bezimienny z kamienną twarzą. - No cóż. W skrócie chodzi o otwór w materii naszego wymiaru, który prowadzi do jakiegoś innego, albo po prostu do przestrzeni międzywymiarowej, choć to oczywiście spore uproszczenie. - Oczywiście - mruknął Hirad. Bezimienny spojrzał na barbarzyńcę. - A czy my jesteśmy wystarczająco blisko tego czegoś, by odczuć jakiś wpływ? - Trudno powiedzieć. Nie jestem w tym ekspertem - odpowiedział Denser. - Można tylko zgadywać, czym zajmował się tu Septern. Był geniuszem, ale jego zapisy są niekompletne. - Zapewne - powiedział Ilkar, spoglądając przed siebie. Zmrużył oczy i popędził konia do przodu. Hirad ściągnął wodze swojej klaczy i zrównał się z elfem. - Widzisz coś? - Niewiele - odpowiedział mag. - Nawet mój wzrok nie przeniknie tego światła. Widzę tylko jakieś niewyraźne ciemne kształty, tam po lewo, ale nie wiem w jakiej odległości. - Kształty? - odezwał się Talan, podjeżdżając wraz z resztą Kruków. - Wydaje mi się, że to budynki. Może skały, choć nie sądzę. - No to jedźmy tam - powiedział Hirad. - To jedyny ślad, jaki mamy. Hirad ścisnął boki klaczy piętami i z Ilkarem u boku ruszył dalej przez opustoszałą równinę. W miarę jak się zbliżali, Ilkar przekazywał im dokładniejszy opis. Elfi wzrok dostrzegł ruiny sporego dworu i jeszcze jednego budynku przypominającego niewysoką stodołę. - Zniszczony? Jesteś pewien? - spytał Denser. - Obawiam się, że tak. - Czy to źle? - zapytał Hirad. - Niekoniecznie, chociaż potwierdza możliwość starcia magicznego. Domy magów są raczej trudne do zburzenia - odpowiedział Xeteskianin. - Chyba że przez innych magów - powiedział Ilkar. - Albo WiedźMistrzów. Ciemny Mag uniósł brwi. - Właśnie - powiedział. Kot ukryty w jego płaszczu syknął głośno, wystawił głowę i schował ją szybko. - Oj - jęknął Denser. - Co się dzieje? - Bezimienny obrócił się w siodle. - Myślę, że... - zaczął mag, ale jego słowa przerwało donośne, przejmujące wycie. - Chyba mamy towarzystwo. - Co to było do cholery? - zapytał Hirad, bezskutecznie rozglądając się dokoła. Tymczasem do pierwszego wycia dołączyły kolejne. - Wilki - powiedział Ilkar. - I to duże. - Nie, to destrany. - Bezimienny przygryzł wargę. - Destrany? A więc także Wesmeni - powiedział Talan, kładąc dłoń na mieczu. - Tak - potwierdził Bezimienny. - Musimy się ukryć. Skąd nadchodzą? - Z niższego budynku - wskazał Ilkar. Teraz wszyscy już spostrzegli wielkie kształty przedzierające się przez chmurę pyłu zasnuwającą horyzont, na tle ciemnego zarysu stodoły. - Kłopoty - powiedział Richmond. - Dobra uwaga - mruknął Hirad, rozglądając się w poszukiwaniu drogi ucieczki. Nie widział żadnej. - Dobra - powiedział Bezimienny. - Okrążymy ich z północy i zachodu i podjedziemy do budynków z drugiej strony. Może uda się ich zgubić, a jeśli nie, to zyskamy chociaż trochę czasu. - Napotkał spojrzenie Hirada. - Jest też możliwe, że nic nam to nie da - dodał i popędził konia do pełnego galopu. Reszta ruszyła za nim. Przez chwilę wydawało się, że manewr Bezimiennego okazał się skuteczny. Hirad widział, jak psy i ich panowie, jadący spokojnie na koniach, zostają w tyle. Pospieszył konia do szybszego biegu i jeszcze raz zerknął za siebie. Nagle bestie znalazły się tuż za nimi i zbliżały się ze straszliwą prędkością. Były olbrzymie, mierzyły dobrze ponad metr w kłębie, a ich wycie i szczekanie rozdzierało powietrze i kłuło w uszy. - Bezimienny! - krzyknął Hirad. - Nie uciekniemy im. Zobacz. Wojownik obrócił się, spojrzał i w jednej chwili osadził konia bokiem do pogoni. - Z koni! - krzyknął. - Ilkar, Denser, rozpędźcie konie. Może psy pobiegną za nimi. - Nie zrobią tego - powiedział Denser. - Jeśli są tu Wesmeni, oznacza to większe kłopoty niż przypuszczałem. Chcę czegoś spróbować. Nie przeszkadzajcie mi, chyba że nie będzie wyboru. - Co... - zaczął Ilkar. - Nie pytaj. - Denser spojrzał w niebo i rozłożył szeroko ramiona. - Musimy go chronić - powiedział Hirad. Czwórka wojowników utworzyła półkole przed Denserem. Miecz Bezimiennego stukał o ziemię, odmierzając, niczym metronom, rytm serca Hirada. Za nimi Ilkar klepnął konia Xeteskianina, by pobiegł za resztą. Potem z mieczem w dłoni zajął pozycję za Ciemnym Magiem, dokładnie w chwili gdy pierwsze z tuzina destranów wdarły się w szyk wojowników. Za nimi pędziło czterech Wesmenów. Olbrzymie zwierzę, z obnażonymi, ociekającymi pianą zębami, skoczyło w stronę głowy Hirada. Zaskoczony szybkością i zasięgiem skoku, barbarzyńca odruchowo pochylił się na bok, osłaniając mieczem twarz. Pies uderzył go w bok głowy i obaj potoczyli się na ziemię. Bezimienny wyciągnął ostrze przed siebie i czekał, przykucnięty, na czarnego destrana, który pędził w jego stronę z wywalonym językiem. Gdy ten był już blisko, wojownik lekko pochylił się do przodu i oczekując skoku, pchnął mieczem do góry. Klinga przeszła przez gardło i wbiła się w mózg bestii. Bezimienny odskoczył i wyciągnął broń. Martwy pies upadł na ziemię. Szczęśliwym trafem Hirad znalazł się na destranie. Błyskawicznie zacisnął dłoń na gardle psa, który usiłował stanąć na nogi. Barbarzyńca puścił miecz, wyciągnął sztylet zza pasa i zatopił go kilkakrotnie w odsłoniętym brzuchu zwierzęcia. Krew trysnęła na jego zbroję. Poczuł, jak kolejna bestia uderza go w plecy. Trójka destranów biegnąca w stronę Richmonda i Talana zwolniła, ostrożnie kierując się w stronę wojowników. Wydawało się, że żadna ze stron nie jest pewna, jak zaatakować. Ten moment spokoju wystarczył, by zaklęcie Densera osiągnęło swój zadziwiający i straszny efekt. Ciemny Mag zacisnął pięści i złożył ręce, krzyżując je na piersiach. Otworzył szeroko oczy i spojrzał w stronę szóstki psów, nerwowo czekających, by zaatakować. Wskazał w ich stronę palcem lewej dłoni i wypowiedział cicho komendę. - Piekielny-Ogień. Ilkar zaklął i rzucił się na ziemię. Z nieba spłynęło sześć huczących słupów ognia, trafiając destrany prosto w czaszki. Psy zawyły z bólu i przerażenia, zamieniając się w żywe pochodnie, zanim jeszcze zdążyły paść na ziemię. Trójka destranów otaczająca Talana i Richmonda odwróciła się i uciekła, tylko jeden pies zignorował pogrom swych braci i wbił się w plecy Hirada, obalając go na ziemię. Nóż wyleciał barbarzyńcy z dłoni. Był bezbronny. Przetoczył się na plecy, krzycząc z bólu, kiedy rana dotknęła ziemi. Destran skoczył do przodu, przecinając pazurem skórzaną zbroję i ciało Hirada. Trysnęła krew. Wojownik sięgnął rękami do tyłu, ale nie było już ucieczki. Bestia była tuż nad nim, gorąca ślina kapała mu na twarz. Hirad chwycił garść ziemi i cisnął w ślepia destrana. Zdezorientowane zwierzę potrząsnęło łbem i wtedy z góry spadł potężny cios Bezimiennego. Ostrze rozrąbało kark i uderzyło o ziemię kilka centymetrów od Hirada. Zapadła cisza. Wokół unosił się wzniesiony wiatrem kurz. Denser osunął się na kolana tuż przed Ilkarem. Oddychał ciężko, jego ciało drżało, a twarz była zlana potem. Richmond i Talan podbiegli do miejsca, w którym ciągle leżał Hirad. Bezimienny wytarł miecz i poszedł pozbierać broń barbarzyńcy. Ilkar wstał, otrzepał się i spojrzał na płonące jeszcze ciała psów rażonych magią Densera. Sam nie wiedział, czy powinien gratulować Ciemnemu Magowi, czy go zbesztać. Piekielny-Ogień. Na bogów. Nic dziwnego, że był tak zmęczony. W końcu elf minął Densera bez słowa i ruszył w stronę Hirada. W oddali widział uciekających Wesmenów i resztę psów. Richmond pomógł barbarzyńcy usiąść. Ranny był blady i najwyraźniej wstrząśnięty. - Co z nim? - zapytał Ilkar Talana. - Bywało lepiej - odpowiedział Hirad. - Czy ktoś pomoże mi zdjąć koszulę? - Na razie nie - powiedział Bezimienny. - Musimy się ukryć. Możesz jechać? Hirad kiwnął głową i wyciągnął rękę do Richmonda, który pomógł mu wstać. Podeszli do Densera, ciągłe klęczącego na ziemi. Za nim widać było nadbiegające konie. - Jesteś cały, Denser? - zapytał Richmond. Xeteskianin spojrzał w górę i skinął głową z niewyraźnym uśmiechem. - Musimy zatrzymać Wesmenów - wysapał. - Nie możemy pozwolić, by skontaktowali się z WiedźMistrzami. - Teraz nie możemy tego zrobić - powiedział Richmond. - Hirad jest ranny i musimy dostać się do stodoły. - Skąd oni się wzięli? - zapytał Talan. - Musieli obozować niedaleko i obserwować dom. Bez wątpienia z rozkazu WiedźMistrzów. - Richmond cały czas patrzył w stronę, w którą uciekli Wesmeni. - Ryzykowałeś - powiedział Ilkar, stając nad Ciemnym Magiem. - Nie bez powodu - powiedział Denser, wskazując dymiące ciała. - Coraz lepiej to kontroluję. - Widziałem. Ale i tak było to niebezpieczne. - Coś zwróciło uwagę Ilkara i spojrzał w bok. - I wyczerpujące - dodał Denser. - Nie wiem nawet, czy jestem w stanie iść. - Spróbuj - powiedział Ilkar. - Spróbuj natychmiast. - Elf czuł na sobie badawcze spojrzenia innych. - Psy wracają. - Richmond, bierz konie - rozkazał Bezimienny. - Ilkar, ty zajmij się Denserem. Hirad, ze mną. Ilkar podniósł Xeteskianina, który musiał chwycić się płaszcza elfa, by z powrotem nie upaść. Drużyna spięła konie i galopem ruszyła w stronę stodoły. Dla Hirada jazda była eksplozją bólu. Czuł krew sączącą się z rany na plecach, przesiąkającą przez koszulę i skórę zbroi. Z każdą sekundą tracił siły - niezdolny utrzymać rytmu jazdy, podskakiwał w siodle jak kukła. Poczuł, jak oczy zasnuwa mu mgła i przestaje widzieć drogę przed sobą. Wydawało mu się, że Bezimienny podjeżdża do niego i pomaga mu utrzymać się w siodle, ale nie miał nawet siły podziękować, mógł jedynie kurczowo trzymać się wodzy. Bezimienny wykrzykiwał szybkie komendy. Destrany zbliżały się szybko. Nawet jeśli dotrą do stodoły nim psy ich dogonią, będzie to o włos. Richmond i Talan popędzili swoje konie do jeszcze szybszego biegu. Hirad czuł, że powoli traci przytomność. Przekręcił głowę i zobaczył Densera skulonego na swoim koniu, a obok Ilkara podtrzymującego go przez cały czas. Xeteskianin wyglądał jak trup. Resztką sił Hirad wbił pięty w boki swej klaczy. Koń zareagował. Stodoła była już tylko sto metrów od niego. Richmond i Talan otworzyli już drzwi i wpędzili do środka swoje konie. Chwilę później przez drzwi wpadli Hirad i Bezimienny i ściągnęli wodze, zatrzymując wierzchowce. Bezimienny zeskoczył z siodła, a barbarzyńca zsunął się z podwiniętymi nogami po końskim boku. - Richmond, Talan, zajmijcie się nim! - krzyknął Bezimienny. Podbiegł do drzwi i wyjrzał. Denser i Ilkar byli zaledwie kilka metrów od budynku, ale psy pędziły tuż za nimi. Kiedy tylko magowie przejechali obok niego, Bezimienny wyskoczył na zewnątrz, zamknął drzwi budynku i zablokował je. - Co ty do cholery robisz, Bezimienny? - wrzasnął Ilkar z wnętrza stodoły, dobijając się do drzwi. - Ostatni raz zawiodłem przyjaciół w Korinie. - Destrany były tuż, tuż. - Nie musisz tego robić Bezimienny. Nie będą tu czekać cały czas! - krzyknął Talan, tłukąc w drzwi. - Będą - powiedział Denser zmęczonym głosem. - Nie rozumiecie, czym one są. Te drzwi ich nie powstrzymają. - On umrze, ty głupi sukinsynu! Bezimienny usłyszał krzyk barbarzyńcy, przygotowując się na przyjęcie ataku. - Zobaczymy, Hiradzie. Zobaczymy. Olbrzymie psy zbliżyły się. Jeden z nich, o bladej szarosrebrnej sierści biegł na przedzie. Dwa pozostałe, czarny i siwy, były tuż za nim. Bezimienny stuknął końcem miecza o ziemię i odetchnął głęboko. Wiedział, że pierwszy cios jest bardzo istotny. Kiedy srebrny pies znajdował się dwa kroki od niego, wojownik odskoczył na bok, uderzając mieczem na wysokości swojego pasa i w górę, prosto w pysk destrana. Szczęka i kark bestii trzasnęły, ale pęd rzucił psa na bark Bezimiennego. Człowiek i zwierzę upadli na drzwi, aż deski zajęczały. Bezimienny usłyszał z wewnątrz kopanie w drzwi i krzyki. Skulony wojownik strząsnął martwego destrana ze swoich nóg i zaczął się podnosić, ale pozostała dwójka była już przy nim. Siwy zacisnął kły na chronionym zbroją barku Bezimiennego, a czarny drapnął potężną łapą w jego hełm. Bezimienny ryknął i pchnął jedną ręką w tylną łapę siwego. Kończyna zwisła bezwładnie, ale szczęki trzymały, głębiej miażdżąc metalowe płytki pancerza. Czarny destran znów zaatakował jego głowę i Bezimienny poczuł, że słabnie. Hełm miał ściągnięty na bok, tak że pasek wbijał mu się w szyję. Zakrztusił się i rozpaczliwie machnął mieczem na oślep, trafiając bestię jedynie rękojeścią broni. Poczuł, że zbroja na ramieniu pęka, szarpana zębami destrana. Wojownik poczuł straszliwy ból i usłyszał zwycięskie wycie czarnego psa. Hałas ten otrzeźwił go na tyle, by zdążył wbić ostrze głęboko w gardło zwierzęcia, topiąc jego radość w fontannie krwi. W tej samej chwili zbroja poddała się i wielkie szczęki zacisnęły się na barku Bezimiennego. Kruk krzyknął przeraźliwie i pociemniało mu w oczach. Wypuścił miecz, kiedy pies przewrócił go na plecy. Raz po raz uderzał pięścią w pysk zwierzęcia, ale kły trzymały mocno. Ziemia była mokra od jego krwi. Destran wyrwał zęby i chlasnął pazurem, rozdzierając gardło Bezimiennego. Głowa wojownika opadła bezwładnie. Z trzaskiem pękającego drewna drzwi stodoły otworzyły się do wewnątrz i Bezimienny, jak we śnie, dostrzegł blask stali. Obok niego z łoskotem upadło ciało. To było wszystko. * * * - Jak śmiałeś! - Erienne skoczyła na kapitana, kiedy tylko wszedł do jej pokoju. - Jak śmiałeś! - Z łatwością chwycił ją za ręce i pchnął z powrotem na krzesło. - Uspokój się, Erienne. Wszystko jest w porządku - powiedział. - Trzy dni - wysyczała. Jej włosy były brudne i poplątane, ale oczy płonęły gniewem. - Zamknąłeś mnie na trzy dni. Mniejsza o mnie, jak mogłeś im to zrobić? Od czasu ich ostatniej rozmowy kapitan dotrzymał słowa. Nie rozmawiała z nikim prócz strażnika, który przynosił jej wodę i jedzenie. Na początku to było łatwe, wściekłość na kapitana i jego założenie, że się podda, dodawała jej sił. Zajęła się cytowaniem formuł i powtarzaniem różnych rzadko używanych zaklęć, z których część chętnie by rzuciła w tym zamku. Szukała też słabości swego wroga, które mogłaby wykorzystać, by odzyskać wolność. Ale kapitan ciągle miał jej synów, pod groźbą ich śmierci zakazując jej używania magii, i Erienne wiedziała, że był w stanie spełnić swoją groźbę co do słowa. Nie mogła więc ryzykować, dopóki nie nadarzy się dobra okazja do rzucania, w chwili gdy będzie razem z synami. Z drugiej strony, w którymś momencie przestaną mu być potrzebni. Czy wtedy ich wypuści? Część niej chciała wierzyć, że nie jest mordercą niewinnych i że jego inteligencja dopuszcza jakiś aspekt współczucia, ale była to część niewielka. W głębi serca Erienne wiedziała, że nie ma najmniejszego zamiaru puścić ich wolno. Z pewnością wie o potencjale jej synów i ta moc musi go przerażać. Jedyne co mogła zrobić, to grać na zwłokę w każdy możliwy sposób i mieć nadzieję, że doczeka się swojej szansy i podejdzie kapitana. Dopóki jednak on nie wypuści chłopców z pokoju, ta szansa nie nadejdzie. W miarę upływu czasu gniew ustąpił miejsca niekontrolowanej tęsknocie. Nie była już w stanie się skupić i recytować formuł. Każde uderzenie serca było bolesne, a łzy bez przerwy płynęły jej po policzkach, kiedy przed oczami, zamiast radosnych wspomnień, stawały jej koszmarne wizje synów, marznących w zakurzonej komnacie, samotnych i bezsilnych. Wiedziała, że rozwiązanie jest proste. By ich zobaczyć, musiała tylko wezwać strażnika i powiedzieć, że zgadza się pomóc kapitanowi. Lecz nawet myśl o tym wydawała jej się odrażająca. Ponadto uważała, że kapitan tragicznie się myli i pomóc mu, oznaczałoby umieścić Balaię w jeszcze cięższym położeniu niż dotychczas. Po dwóch dniach jej tęsknota była tak wielka, że nie mogła spać, jeść ani myć się. Chodziła tylko ze spuszczoną głową, jak duch, po komnacie, wykrzykując imiona dzieci i modląc się o ich bezpieczeństwo. Jej umysł był przepełniony myślami o synach, jej ciało drżało, spragnione ich bliskości. Zawołała kapitana trzeciego dnia, kiedy bała się już, że traci zmysły i była przekonana, że bez niej chłopcy zginą. Kiedy spojrzała na siebie w lustrze, łzy spłynęły jej po brudnej twarzy. Włosy miała splątane, połamane i tłuste. Ciemne kręgi pod oczami wskazywały na wyczerpanie, a nocna koszula była rozerwana na ramieniu, w miejscu gdzie zaczepiła o wystający gwóźdź. - Sama się tu uwięziłaś - powiedział kapitan.- W każdej chwili mogłaś wyjść. Była zbyt zmęczona, by się bronić. Opadła tylko na krzesło. - Pozwól mi ich zobaczyć - powiedziała. Kapitan zignorował jej prośbę. - Rozumiem, że masz dla mnie jakieś informacje. - Czego chcesz? - zapytała głosem pełnym wyczerpania. - Bardzo dobrze - powiedział. - Wiedziałem, że w końcu zmądrzejesz. Powiem ci, co zrobimy. Po pierwsze musisz się przespać. Ułatwię ci to, obiecując, że już wkrótce zobaczysz synów. A wiesz, że nie łamię raz danych obietnic, prawda? Potem porozmawiamy o twojej roli w ratowaniu Balai od straszliwego zagrożenia, jakie stanowi dla niej Złodziej Świtu. - Chcę ich zobaczyć teraz - powiedziała Erienne. Kapitan klęknął obok niej i podniósł jej głowę. Spojrzała i zobaczyła, że uśmiecha się łagodnie, niemal po ojcowsku. - Spójrz na siebie, Erienne. Jeśli cię tak zobaczą, będą przerażeni. Musisz się przespać, a potem umyć. Teraz chodź. - Wstał, pomógł jej podnieść się z krzesła i zaprowadził do łóżka. Kiedy się położyła, okrył ją kocami. Nie protestowała. - Zostanę tu, aż zaśniesz. Na pewno będziesz miała piękne sny, a kiedy się obudzisz, zobaczysz Thoma i Arona, i zrozumiesz, że nic im nie jest. Odgarnął jej włosy z twarzy. Erienne czuła zbliżającą się senność i choć walczyła, zmęczenie okazało się silniejsze. Po chwili zapadła w otchłań nieświadomości. Kapitan spojrzał na Ismana i uśmiechnął się szeroko. - Widzisz, Isman? Izolacja jest niekiedy skuteczniejsza od przemocy. - Wstał. - Teraz potrzebujemy jeszcze jednego kawałka układanki. Chodź, zastanowimy się, jak schwytać nasze najważniejsze trofeum. * * * Ilkar tylko patrzył, starając się zebrać myśli. Panująca cisza raniła jego uszy. Talan klęknął i zamknął oczy Bezimiennego. On, Richmond i Ilkar otaczali ciało Kruka. Wiatr, który wlatywał do stodoły, rozwiewał spocone, posklejane krwią włosy wojownika. Hirad, po tym jak odciął łeb ostatniego destrana, zrobił dwa kroki do tyłu i upadł. Denser się nim zajmował. Myśli przelatywały przez głowę Ilkara rozszalałą falą, ale jedna z nich przyćmiewała wszystkie inne - martwe ciało przed jego oczami. Nigdy nie sądził, że ujrzy kiedyś śmierć Bezimiennego. Nie mógł pogodzić się z myślą, że człowiek, który tyle razy podejmował właściwe decyzje, ratował im życie i dodawał otuchy, nie żyje. - Dlaczego, na bogów, on to zrobił? - zapytał. Richmond potrząsnął głową. W oczach miał łzy. - Nie wiem - powiedział. - Mogliśmy mu pomóc. Gdyby nie zamknął drzwi... Nie zablokował... Dlaczego? Ilkar nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Spojrzał na Hirada i napotkał wzrok Ciemnego Maga. Denser wydawał się zmartwiony. - Jest źle? Xeteskianin pokiwał głową. - Potrafisz rzucić Dotyk-Ciepła? - Aż tak źle? - Tak - potwierdził Denser. - Stracił bardzo dużo krwi. Więc jak? - Nigdy go nie używałem - powiedział Ilkar. - Nie chcę, byś go rzucał. Musisz tylko skupić dla mnie strumień many. Nie mam tyle energii. - Chcesz, żebym przesłał ci manę? - zapytał Ilkar wolno. - Jak możesz mnie o to prosić? Denser podrapał się po głowie. - Nie czas na dyskusje o moralności i współpracy między kolegiami. - Nie? - Nie - uciął Denser, wstając i wskazując na leżącego Hirada. - Chyba nie do końca rozumiesz. Jeśli zaraz czegoś nie zrobimy, on umrze. Możesz więc sam spróbować zużyć energię i najpewniej spieprzyć całą sprawę albo zogniskować dla mnie manę, a wtedy ja go uleczę. Jestem w tym dobry. Denser stał tak blisko Ilkara, że elf wyczuwał ruchy kota pod płaszczem maga. - Więc jak będzie? - zapytał Denser. Ilkar odwrócił się i napotkał twarde spojrzenia Talana i Richmonda. Wyciągnął w ich stronę ręce. - Nie rozumiecie, o co tu chodzi - powiedział. - Wiemy tylko, że jeśli czegoś nie zrobisz, Hirad umrze - powiedział Richmond. - A przed chwilą straciliśmy już przyjaciela. Przestań więc gadać o etyce i zajmij się tym. Ilkar popatrzył na Densera i pochylił głowę. - Dobrze. Zaczynajmy. Denser zdjął zbroję i koszulę Hirada. Rana na plecach była paskudna, pełna krwi i długa na ponad dwadzieścia centymetrów. Kiedy Ciemny Mag badał rozcięcie, Hirad jęknął z bólu, nadal nieprzytomny. - Może wdać się infekcja - powiedział Xeteskianin. - Destrany nigdy nie są czyste. Jesteś gotowy? Ilkar kiwnął głową. Klęknął i położył dłonie na ramionach Densera, układając palce wskazujące na podstawie jego szyi. Otworzył swój umysł na manę i natychmiast poczuł przepływ energii przez swoje ciało. Powoli zaczął kształtować Dotyk-Ciepła, przepuszczając manę przez palce. Denser przyjął energię i nastąpił krótki wstrząs i ból, kiedy formuły Xetesku i Julatsy spotkały się i stopiły w całość. Ilkar wymazał z pola widzenia stodołę, a z głowy narastający ból, koncentrując się całkowicie na dłoniach Ciemnego Maga. Dłonie Xeteskianina poruszały się delikatnie, kiedy wypowiadał cichą inkantację. Ilkar poczuł, że przepływ energii wzrasta, w miarę jak Denser kończył przygotowania do zaklęcia. Czuł, że słabnie. Denser wysysał z niego moc z narastającą gwałtownością. Nagle wszystko się skończyło. Przepływ many został odcięty, a dłonie Xeteskianina otoczył złoto-czerwony blask. U Ilkara byłaby to pulsująca zieleń, lecz elf nie sądził, by w przypadku innego Julatsańczyka odczuł cały proces inaczej. Nie mogąc się poruszyć, Ilkar obserwował Densera. Ciemny Mag przesuwał dłonie nad raną Hirada, palcami masując skórę i wnikając w rozdarte ciało. Odrobina krwi popłynęła na ziemię. Denser powoli odetchnął, a w tej samej chwili światło przyciemniało i zgasło. Stopniowo umysł Ilkara stawał się z powrotem świadomy otoczenia. Serce waliło mu jak młot, a dłonie drżały, kiedy zdejmował je z ramion Densera. Ciemny Mag obejrzał jeszcze raz swoje dzieło, potem przysiadł na nogach i popatrzył na Ilkara z uśmiechem. - Niesamowicie ciekawe doświadczenie - powiedział. - Powinniśmy je zbadać dokładniej. Ilkar otarł śliskie od potu czoło. - Nie zapędzaj się, Denser. Zrobiłem to tylko po to, by ratować Hirada. - I udało się - odpowiedział Xeteskianin. - Przykro mi jednak, że tak na to patrzysz. Powinniśmy się od siebie uczyć, a nie tylko spierać. Ilkar roześmiał się. - I to mówi człowiek, który pragnie Złodzieja Świtu wyłącznie dla siebie i swego kolegium. Obydwaj podnieśli się, otrzepując ubrania. - A ty byś nie chciał? - Denser sięgnął do kieszeni po fajkę. - Julatsa wynosi się na piedestał i aż się prosi, by ją stamtąd zrzucić. Po pierwsze dobrze wiesz, że nie masz najmniejszych szans poprawnie rzucić Złodzieja Świtu, a na dodatek z uporem odrzucasz naszą przyjaźń, odrzucasz rozsądek. Ilkar czuł, jakby słowa Densera odebrały mu oddech. Uszy mu poczerwieniały i krew napłynęła do twarzy. - Rozsądek? W Xetesku? Ostatnim razem, kiedy spotkałem Xeteskianina, walczył dla gildii kupieckiej Erskana i mordował ludzi Stopieniem-Umysłu. I to jest rozsądek? Denser spokojnie nabił cybuch fajki tytoniem i podpalił gałązkę płomykiem z kciuka. - Oczywiście - powiedział. - Przecież ty, pracując z Krukami, nigdy nikogo nie zabiłeś. - To zupełnie co innego. - Naprawdę? Pewnie dlatego, że twoje zaklęcia do zabijania śmierdzą praworządnością. - Twarz Densera wyrażała pogardę. - Jesteś najemnikiem, Ilkarze. Twoja moralność opiera się na pieniądzach, a twoje zasady to kodeks Kruków. Zapomnij, komu służę. Moje czyny nie są w niczym gorsze od twoich. Wy, Julatsańczycy, wyobrażacie sobie siebie jako rycerzy bez skazy, służących białej magii, a nie jesteście w niczym lepsi od magów innych kolegiów. Powinniśmy byli trzymać się Lystern i Dordover. - Ty sam rośniesz w siłę dzięki przelanej krwi i chaosowi panującemu w przestrzeni wymiarowej. A twoje kolegium od wieków ignoruje wszelkie prośby o zaprzestanie eksperymentów. Dlatego Czarne Skrzydła chcą cię dopaść. I mnie. Nie... - Na litość boską, zamkniecie się wreszcie, wy dwaj? Chcę odpocząć. Głos sprawił, że z Ilkara uleciała cała złość i elf uśmiechnął się. Podobnie Denser. - Witaj, Hirad. Nie wiesz nawet, ile nas kosztowało twoje ocalenie - powiedział Ciemny Mag. Ilkar nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Ale kiedy spojrzał na leżącego, uśmiech zamarł mu na twarzy. Oczy Hirada były ciemne i zapadnięte, a wyraz jego twarzy mówił wszystko o tym, co przeżył. - Wszystko słyszałem - powiedział barbarzyńca. - Musimy pochować Bezimiennego. Siła, jaką dał mi wasz Dotyk-Ciepła, nie potrwa chyba długo. - Z trudem podniósł się na nogi. Denser skinął głową. - Za niecałą godzinę będziesz spał. Talan wydobył łopatę z plecaka. - Ja będę kopał. Richmond ubierze ciało. Rano odbędziemy Czuwanie. Ilkar skinął mu głową w podziękowaniu. Był bardziej zmęczony, niż to okazywał. Wyczerpanie spowodowane zaklęciem ciążyło mu na ciele i umyśle. Ratując Hirada, złamał prawa Julatsy i jego bracia mogli go wykląć ze swych szeregów. Zadrżał. Pocieszające było tylko to, że prawdopodobnie żaden z nich nigdy się o tym nie dowie. * * * Hirad przykucnął przed stodołą przy niewielkim kopcu skrywającym ciało Bezimiennego. Miecz barbarzyńcy był wbity w ziemię przed nim, tak że rękojeść miał na wysokości twarzy. Jego żal nie był już tak straszny jak po stracie Sirendora, ale gdzieś w głębi jego umysłu czaiło się coś, czego jego zmęczone ciało nie potrafiło dostrzec. Czuł się pusty i bezużyteczny. Uczucie to stawało się powoli nazbyt naturalne. Zamrugał oczami i spojrzał na ciemniejące niebo. Mgła, która towarzyszyła im przez cały dzień, zgęstniała teraz i skradła gwiazdy z firmamentu. * * * Spali. Richmond i Talan pełnili pierwsze straże i teraz chrapali chórem, spocząwszy po obu stronach stodoły. Ilkar, wyczerpany, rozciągnął się w miejscu, gdzie ziemia była miękka, i zagłębił dłonie w glebie. Podczas snu powoli odzyskiwał utraconą tego dnia energię many. Denser uśmiechnął się. Gdyby ten elf wiedział, jakie to może być łatwe. Wystarczył tylko spokój i ofiara, albo modlitwa i otwarcie. W końcu wzrok Xeteskianina spoczął na Hiradzie, który spał tak głęboko, że jego oddech był niemal niewyczuwalny. Miał szczęście. Mimo udawanej pewności, Denser nie miał pojęcia, czy mana przywołana przez Julatsańczyka będzie dla niego cokolwiek znaczyła i czy niechęć Ilkara nie zakłóci jej przepływu. Densera ogromnie zaciekawił fakt, że poza niewielkimi różnicami ogniska many dla Dotyku-Ciepła były niemal identyczne w przypadku dwóch przeciwnych kolegiów. Znów się uśmiechnął. Zastanawiał się, czy Ilkar kiedykolwiek otworzy oczy i ujrzy prawdę, którą jego mistrzowie ukryli przed nim i jego braćmi. Jedna magia. Jeden mag. Denser siedział niedaleko drzwi stodoły i wsłuchiwał się w szum wiatru poruszającego rzadkie trawy rosnące wokół budynku. Napełnił fajkę tytoniem z mieszka, który nosił przy pasie, marszcząc brwi, kiedy okazało się, że zapas gwałtownie zmalał. - Hmm. - Zapalił fajkę, pozwalając, by płomień wytworzony na palcu ogrzał mu przez chwilę twarz. Wewnątrz płaszcza chowaniec zmienił pozycję - jego głowa spoczywała teraz na brzuchu maga. Na zewnątrz pojawił się nowy dźwięk - jakby szept niesiony wiatrem. Jakby coś szybowało w powietrzu. Denser doskonale znał ten dźwięk, podobnie jak chowaniec, który teraz wystawił głowę z płaszcza i spojrzał na swego pana, strzygąc uszami i marszcząc nos. Odgłos zbliżył się, szybowanie przeszło w powolny łopot i coś wylądowało na prawo od drzwi stodoły. Denser usłyszał drapanie pazurów po ziemi i znów łopot skrzydeł. Po chwili odgłos oddalił się i znikł. Xeteskianin i kot spoglądali sobie głęboko w oczy. - Proszę, proszę - powiedział Ciemny Mag. - Więc dlatego to zrobiłeś. Wiedziałeś, że nadejdą. - Pokręcił głową zaskoczony. - A ja niczego nie podejrzewałem. Rozdział 10 Hirada obudził ruch i głosy przyjaciół. Otworzył oczy. Ilkar żądał właśnie, by ktoś przygotował konie, zaś trzaskanie ognia i zapach dymu wskazywały, że Richmond przygotowywał posiłek. Przez otwarte drzwi stodoły i szpary w dachu wpadało światło, rozpraszając i mieszając się z cieniami kładącymi się wewnątrz budynku. Hirad obrócił się. Poczuł tępy ból w plecach, ale rana, którą pamiętał, zniknęła. - Dzień dobry. Hirad odwrócił głowę i podparł się łokciami. - A niech mnie, Talan. Współczuję kobiecie, która budzi się, patrząc na ciebie. - Wyciągnął rękę i Talan pomógł mu wstać. Jedno spojrzenie wokół wystarczyło, by wrócił do ponurej rzeczywistości. Było ich za mało. Nic z tego. Pustka, jaką pozostawił po sobie Bezimienny, była ogromna. Nie do wypełnienia. Serce podeszło Hiradowi do gardła, kiedy rozejrzał się jeszcze raz po stodole, jakby sądząc, że przeoczył olbrzymiego Kruka, siedzącego gdzieś, może na kupie słomy za końmi. Ruszył w stronę drzwi w poszukiwaniu potwierdzenia. Grób wojownika był niestety na swoim miejscu. Obok stał Denser, z kotem, i wpatrywał się w niski kopiec z wyrazem zaskoczenia na twarzy. Hirad zobaczył, że mag kręci głową. - Wiem, co czujesz - powiedział barbarzyńca. Denser uśmiechnął się blado. - Nie sądzę. - Skąd to się bierze? - zapytał Hirad, wyciągając rękę przed siebie. Powietrze nie było ani trochę czystsze niż poprzedniego dnia. Mimo iż słońce spoglądało na nich z bezchmurnego nieba, dom Septerna tonął w świetlistej mgle, ograniczającej widoczność do jakichś trzydziestu metrów. Dzisiaj przynajmniej nie widać było żadnych ciemnych kształtów poruszających się na tle horyzontu. W każdym razie jeszcze nie. - Sądzę, że to albo kolejna pozostałość po rzucaniu zaklęć wokół domu, albo szczelina wymiarowa powodująca zakłócenia w atmosferze. Nie wiemy co prawda nic o koegzystencji wymiarów, ale możliwe jest, że nie mogą się mieszać. - Znów spojrzał na grób Bezimiennego. - Chyba powinniśmy porozmawiać. - Chyba tak. Jesteśmy w paskudnej sytuacji. Denser wskazał gestem, by odeszli od stodoły. Powoli ruszyli w stronę odległego domu. - Nie jestem... - Sądzę, że... Na chwilę zamilkli. Denser pokazał Hiradowi, żeby mówił. - Musimy to wszystko przemyśleć - powiedział barbarzyńca. - Krucy nie przywykli do tracenia ludzi. Przez całe lata. - Doceniam wasze poświęcenie - powiedział Denser. - I wiem, że źle zaczęliśmy... Hirad roześmiał się pogardliwie. - Rzeczywiście, niespecjalnie. - Jego głos był cichy i chłodny. - Po pierwsze, twoja pieprzona tajemniczość omal nie doprowadziła do mojej śmierci, a mojego najlepszego przyjaciela zabiła, dlatego że sami nie wiedzieliśmy, w co się pakujemy. Teraz przyjechaliśmy do tej krainy koszmarów i zginął kolejny z moich przyjaciół. Ratując ciebie. - Denser chciał coś powiedzieć, ale spojrzenie Hirada zatkało mu usta. - Ty już jesteś przekreślony. Żyjesz tylko dlatego, że Ilkar wydaje się wierzyć, że naprawdę jesteś jedyną nadzieją Balai. Powiew wiatru odchylił płaszcz Densera. Kocie uszy pojawiły się na chwilę przy kołnierzu, drgnęły i schowały się. Mag wyciągnął fajkę i chciał ją włożyć do ust, ale zrezygnował. - Tylko to chcę wiedzieć. Ty, jako jedyny z Kruków, musisz we mnie wierzyć, nawet jeśli nienawidzisz mnie za to, co się stało. - Nie powiedziałem, że wierzę. Powiedziałem, że Ilkar wierzy i to mi wystarczy. - Hirad zobaczył, że Xeteskianin zmarszczył czoło, słysząc te słowa. - Ty nadal nie rozumiesz, prawda? Nie ma znaczenia, w co ja wierzę, jeżeli Ilkar mówi, że to ważne. Bezimienny też tak myślał, a to oznacza, że Krucy są z tobą. Właśnie dzięki temu jesteśmy tacy dobrzy. To się nazywa zaufanie. - A teraz pojawił się problem. - Brawo, Denserze. To prawda. Twoje kłamstwa i nasz pośpiech wydarły serce Krukom! - Hirad zrobił krok w stronę Densera, ale mag nawet nie drgnął. - Trzon oddziału. Ja, Ilkar, Sirendor i Bezimienny. Walczyliśmy razem przeszło dziesięć lat. Spotkaliśmy ciebie i w niecały tydzień dwóch z nas nie żyje. Są martwi. - Hirad spuścił głowę i przygryzł wargę, kiedy przed oczami na nowo stanął mu obraz Sirendora. - Nadal możemy to zrobić, nawet bez nich - powiedział Denser. - Musimy. - Naprawdę? Już zapomniałeś, co było wczoraj? Bezimienny sam zabił pięć z tych psów. Sam. Jak myślisz, kto zrobi to następnym razem? - Myślę, że ty i tych dwóch doświadczonych wojowników w stodole. Udział Kruków był od początku jedyną szansą na powodzenie misji i zdobycie Złodzieja Świtu. - Już zabiliście dwóch z nas! - krzyknął Hirad. - Na bogów, Denser, jest nas po prostu za mało. A żaden z tych co zostali, nie był nigdy tak dobry jak Bezimienny. Albo Sirendor. - Ale to nie... - Słuchaj mnie! - Hirad odetchnął głęboko. - Nie przeżyjemy kolejnego takiego ataku. Denser pokiwał głową. Napełnił fajkę i ubił tytoń. Jedno wymruczane słowo i wokół wskazującego palca maga pojawił się płomyk. Zapalił fajkę. - Uwierz mi, zastanawiałem się nad tym. I też sądzę, że powinniśmy wszystko przemyśleć. W zależności od tego jak i gdzie będziemy musieli szukać komponentów zaklęcia, zdecydujemy, co robić dalej. Proszę tylko o to - chodźmy do tego domu i znajdźmy potrzebne informacje, jeśli tam są. Potem spokojnie usiądziemy i wszystko omówimy. - Przerwał na chwilę. - Ci Wesmeni, którzy wczoraj uciekli, złożą raport w Parvie. Bogowie jedynie wiedzą, co to oznacza. - Czego tu szukali? - WiedźMistrzowie zawsze uważali, że klucz do zdobycia Złodzieja Świtu znajduje się gdzieś tutaj. Zostań ze mną, Hiradzie, cokolwiek o mnie myślisz. To bardzo ważne dla całej Balai. - Tak twierdzisz - powiedział Hirad. - Ale najpierw musimy odbyć Czuwanie. Potem zbadamy dom i dowiemy się, na czym stoimy. - Odwrócił się i poszedł w stronę stodoły. Denser ruszył kilka kroków za nim. Ciemny Mag pozostał wewnątrz budynku, kiedy Krucy odprawiali krótkie Czuwanie. Zbyt krótkie jak dla Bezimiennego. Tradycja była tak stara jak całe najemnicze rzemiosło, jednak tym razem Krucy musieli wziąć pod uwagę sytuację, w jakiej się znaleźli, i skrócić obrzęd. Dlatego też zaraz po Czuwaniu wsiedli na konie i przejechali niewielką odległość dzielącą ich od domu Septerna. Gdyby Wesmeni wrócili, lepiej było mieć konie przy sobie. Niegdyś wspaniały dom był teraz kompletną ruiną. Wokół zawalonych ścian walały się sczerniałe kamienie i spalone drewno. Gdzieniegdzie widać było resztki kolorowego wystroju domu, które jakimś cudem przetrwały zniszczenie. Dom miał jakieś siedemdziesiąt metrów po najdłuższej stronie i jedno główne wejście, zresztą ciągle dostrzegalne. Część kamiennego łuku sterczała pod dziwnym kątem nad zniszczonymi schodami, a obok zwisały z pojedynczego gwoździa resztki drewnianej ramy okiennej, skrzypiąc na wietrze. Hirad i reszta zsiedli z koni. Denser zaprowadził wierzchowce do leżącego nieopodal zwalonego drzewa, a potem wrócił i stanął obok Ilkara. Obaj spoglądali na dzieło zniszczenia, marszcząc brwi. - O co chodzi? - zapytał Hirad. - Ktoś to wszystko spalił. I co z tego? - Właśnie to. Nie można po prostu podpalić domu maga - powiedział Ilkar. - Takie domy są zbyt dobrze chronione. Żeby zrobić coś takiego - wskazał na ruiny - potrzeba naprawdę ogromnej mocy. - Naprawdę? - Hirad zwrócił się do Densera. - Ciągle uważasz, że nam się uda? Ciemny Mag uniósł brwi. - Więc kto to zrobił? WiedźMistrzowie? - spytał znów Hirad. - Prawie na pewno - odrzekł Denser. - Wiedzą o znaczeniu badań Septerna równie dobrze jak my. Myślę, że zniknął, zanim go dostali. - No to nie byli zadowoleni, co? - Talan kopnął kupkę gruzu. - Ty też byś nie był. Gdyby zdobyli zaklęcie, już byłoby po wszystkim. - Denser spojrzał na Hirada. - Dlatego to takie ważne, żeby nam się udało. Musimy wierzyć, że możemy i powinniśmy to zrobić. - Nie snuj wywodów, Denser - powiedział barbarzyńca. - Wejdźmy do środka... to znaczy tam. - Hirad wskazał na resztki kamiennego łuku. - Czego będziemy szukać? - zapytał Richmond. - Jeżeli dobrze odczytaliśmy amulet, to przejście do pracowni jest w podłodze. Ilkar będzie musiał je odnaleźć. - A dlaczego Ilkar? - Na amulecie jest julatsański zapis. Septern chciał chyba, aby dostęp do jego pracowni był jak najbardziej utrudniony. - Nie tylko dlatego - dodał Ilkar. - Chciał też, żeby Xetesk nie mógł sam tam dotrzeć. - Przepraszam, ale nie rozumiem - powiedział Talan. - Z jakiego kolegium pochodził Septern? - Z Dordover - odpowiedział Denser. - Większość zapisów na amulecie jest dordovańska i mogliśmy je przeczytać bez większego trudu. Nie byliśmy jednak w stanie odszyfrować fragmentu dotyczącego otwarcia przejścia do pracowni, ponieważ oparty był na formułach Julatsy. - Xeteskianin wzruszył ramionami. - Nie moglibyśmy go odczytać, nawet gdyby julatsański mag powiedział nam, jak to zrobić. - A więc jak Septern to zapisał? - A to, Richmondzie, jest bardzo dobre pytanie. Ale ja nie znam odpowiedzi. Być może współpracował z Julatsańczykiem, chociaż Ilkar powie wam, że to niemożliwe. - Nie niemożliwe, tylko bardzo mało prawdopodobne. Idziemy? - Ilkar przeszedł po gruzowisku i wskoczył na schody niedaleko wejścia. Odwrócił się. - Idziesz czy nie, Talan? - Zaraz. Ktoś chyba powinien tu zostać i pilnować, prawda? - Dobry pomysł - powiedział Ilkar i ostrożnie wkroczył do zrujnowanego domu. Fragmenty zniszczonych ścian pokrywały kamienną podłogę, zmuszając go do uważnego stąpania. Wewnątrz ocalało niewiele więcej. Ściana przy kominku była w większości zniszczona, tylko gdzieniegdzie spod czarnych śladów pożaru wyglądał jasny błękit muru. Z mebli pozostały tylko rozrzucone kawałki drewna i metalu, kawałek ciemnozielonego obicia i owalny blat stołu. Denser zaczął usuwać kurz i odłamki kamienia z podłogi, gestem dając innym do zrozumienia, że przydałaby mu się pomoc. Podłoga była popękana w kilku miejscach, szczególnie tam, gdzie łączyła się ze ścianami. Jej środkowa część była porysowana i ciemna, ale poza tym nietknięta na obszarze jakichś dziesięciu metrów kwadratowych. Ciemny Mag wyciągnął amulet i wypuścił kota z fałdów płaszcza. Zwierzę ostrożnie zrobiło kilka kroków po komnacie, strzygąc uszami i rozglądając się na wszystkie strony. Denser cmoknął, zdjął amulet z łańcucha i wyszedł na środek oczyszczonej części podłogi. - Chociaż wydaje się to zbyt oczywiste, wejście do pracowni znajduje się tutaj, na środku. - Klęknął na podłodze i wytarł ją wolną ręką. - Teraz twoja kolej, Ilkar. Przekazał amulet elfowi, a ten przyjął go z niemal nabożną czcią i przyjrzał mu się dokładnie. Potem odwrócił go i równie badawczo obejrzał drugą stronę. - Powinienem był przyjrzeć mu się dokładniej za pierwszym razem, co Denser? - Modliłem się, żebyś tego nie zrobił - odpowiedział Xeteskianin. - Rozumiesz coś z tego? - zapytał Hirad, spoglądając elfowi przez ramię. Ilkar rozejrzał się. - Niewiele. Chociaż ten fragment... - Wskazał na ułożone w łuk symbole, biegnące wokół wewnętrznego pierścienia, blisko środka amuletu. - To julatsański tekst, ale formuła jest bardzo stara. To znaczy styl. - Oczywiście - powiedział Hirad. Ilkar roześmiał się i poklepał barbarzyńcę po ramieniu. - Przepraszam. Zrobię ci krótki wykład. Formuły kolegium są przekazywane z pokolenia na pokolenie. Nie można się ich nauczyć tak jak słów zaklęcia. Trzeba je, no, powiedzmy, zasymilować przez lata, rozumiesz. Dlatego Xetesk nie jest w stanie odczytać zapisu formuł z Julatsy - przerwał. - Mów dalej. Chyba coś łapię - powiedział Hirad. - Więc do czego służą te formuły? - No cóż, tak dosłownie to do niczego. Najprościej mówiąc, formuły, które znam, uczą mnie, jak ogniskować manę do zaklęć, których używam, choć to trochę bardziej skomplikowane. I jeśli uda mi się odczytać zapis na amulecie, dowiem się, jak odnaleźć to coś, co uruchamia przejście do pracowni Septerna. A przynajmniej taka jest teoria. Hirad przyjrzał się uczciwej twarzy Ilkara. Wąskie brwi elfa opadały pod tak ostrym kątem, iż niemal spotykały się między oczami. Barbarzyńca uśmiechnął się. - Dziękuję za lekcję, Ilkar. Najlepiej będzie, jak już się do tego zabierzesz. Elf skinął głową i wyszedł na środek komnaty, siadając tam, gdzie, jak sądził Denser, znajdowało się wejście do pracowni. Hirad przesunął się tak, by widzieć twarz Ilkara, i usiadł na stosie gruzu. Nagle dotarło do niego, że choć znali się przez tyle lat, nigdy nie zainteresował się magią. Jak działa, kto jest kim i co trzeba robić, by jej użyć. Nie wiedział absolutnie nic. W sumie nic dziwnego, pomyślał. Magia zawsze była sprawą Ilkara. Sam nie potrafił jej używać, więc też nigdy go to nie ciekawiło. Ilkar usiadł ze skrzyżowanymi nogami, kładąc amulet na wewnętrznych stronach dłoni. Przyglądał mu się uważnie, od czasu do czasu mamrocząc jakieś słowa. Oddychał powoli i głęboko. Kiedy zamknął oczy, jego pierś nie przestała się poruszać, co z jakiegoś powodu zaskoczyło Hirada. Barbarzyńca spojrzał na Densera. Ciemny Mag przyglądał się elfowi, bezwiednie drapiąc szyję kota i trzymając w zębach zgaszoną fajkę. Na twarzy miał lekki uśmiech, a z jego oczu biła fascynacja. Było jasne, że Ilkar czegoś szuka. Poruszał głową, jakby rozglądając się dokoła, a oczy stale poruszały się za zamkniętymi powiekami. Hirad zmarszczył brwi i zmienił pozycję, wykrzywiając nieco usta. Cały ten widok wydawał mu się niepokojący. Ilkar oblizał usta i, położywszy amulet na kolanach, zaczął badać podłogę palcami. Nagle jego zamknięte oczy skierowały się w prawo, dokładnie w miejsce, w którym stał Denser. Xeteskianin drgnął odruchowo. Ilkar dalej patrzył, nie widząc, w zupełnym bezruchu. Po pół minuty otworzył oczy. - Znalazłem - powiedział. - Doskonale. - Xeteskianin uśmiechnął się szeroko. Ilkar podniósł się, choć odrobinę niepewnie, i podszedł do Ciemnego Maga. Hirad zaczął oglądać fragment podłogi, który wcześniej badał elf. Jemu wydawała się tylko twardym, zimnym kamieniem. - To zaklęcie kontrolujące, dordovańskie, jak sądzę. Spróbuję. Powinno być raczej łatwe. - Ilkar spojrzał jeszcze raz na amulet, odwrócił go i cicho wypowiedział kilka słów. Spojrzał przez ramię na Hirada. - Radzę, abyś cofnął się o parę kroków. Barbarzyńca wzruszył ramionami, ale posłuchał. Ilkar włożył amulet pomiędzy dłonie, zamknął oczy i wymamrotał krótką inkantację. Rozległ się chwilowy syk, jakby uchodzącego powietrza, i w miejscu gdzie przed chwilą stał Hirad, zniknęła cała kamienna płyta. - No dobra, Ilkar. Jestem pod wrażeniem. - Dziękuję. - Ja również - dodał Denser, przesuwając się w stronę otworu w podłodze. - Przeskok wymiarowy. Nic dziwnego, że WiedźMistrzowie nie znaleźli wejścia. Hirad dołączył do niego. - Nie robią już takich drzwi, co? - Nikt nigdy ich tak nie robił, Hirad. Najwyraźniej z wyjątkiem Septerna. W otworze nie było widać zupełnie nic. Pierwsze kilka schodków prowadziło w ciemność i choć miało się wrażenie wielkości pomieszczenia, to było wszystko. Hirad krzyknął do Talana, by przyniósł dwie latarnie i dopiero po ich zapaleniu zaczął powoli posuwać się w dół schodów, z dobytym mieczem w jednej i latarnią w drugiej ręce. Powietrze było stęchłe i pachniało starością. Hirad zorientował się, że schodzi do komnaty prawie tak dużej jak ta nad nimi. Ścianę znajdującą się dokładnie przed nim prawie całkowicie pokrywała poruszająca się ciemność. Pasma szarości zmieszane z brązem, zielenią i dziwnymi, białymi rozbłyskami wirowały chaotycznie, mieszając się, nakładając jedno na drugie, zlewając i znikając w pustce. Ciemność falowała i rozpływała się przed jego oczami, obca, bezgłośna i złowroga. W komnacie panował nastrój oczekiwania i Hirad nie mógł oprzeć się wrażeniu, że falujące pasma pochwycą go i pociągną gdzieś w otchłań nicości. Myśl o tym sprawiła, że zadrżał. Zatrzymał się i wtedy poczuł dłoń na ramieniu. - To szczelina wymiarowa. Nie ma się czego obawiać - powiedział Denser. - Czy stamtąd, to znaczy z tej... drugiej strony, nic nie może się tu przedostać? - Hirad wskazał końcem miecza w stronę szczeliny. - Nie. Septern ustabilizował ją, używając magii i formuł. Tylko coś, co wyjdzie stąd, może tu powrócić. Hirad kiwnął głową i ruszył dalej, nie do końca przekonany odpowiedzią Densera. Nie mógł oderwać wzroku od szczeliny. Sprawiała wrażenie nieskończenie głębokiej, chociaż Hirad widział jej krawędzie. Wyglądała jak obraz zawieszony na ścianie, nie grubszy niż szerokość dłoni. Wszędzie wokół znajdowały się fragmenty czyjegoś życia. Po lewo stał stół zawalony papierami, obok kolejny, na którym znajdowały się najróżniejsze proszki, flaszki i magiczne utensylia. Po prawo, przy ścianie stała spora skrzynia. Wszystko pokrywał kurz, zamazując krawędzie przedmiotów. U stóp schodów zaś znajdowało się rozwiązanie zagadki. - Septern - powiedział Hirad. - Bez wątpienia. - Denser ominął barbarzyńcę i przyjrzał się ciału. - Trzysta lat, a równie dobrze mógłby umrzeć wczoraj. Ciało maga spoczywało oparte o ścianę w lekko wykrzywionej pozycji, ze spuszczoną głową. Mężczyzna miał rzadkie, ciemne, krótko przycięte włosy. Oczy Septerna były zamknięte, a ręce częściowo zakrywały zbroczone krwią rozdarcie w białej koszuli. Kiedy światło latarni rozproszyło cienie, dostrzegli dużą, ciemną plamę na kamiennej posadzce. Denser spojrzał na Hirada. - Pomyśl, jak blisko byli ostatecznego zwycięstwa. Jego ucieczka tutaj ocaliła cały nasz świat. Ciekaw jestem, czy zdawał sobie z tego sprawę? - Podszedł do zarzuconego papierami stołu, usiadł na krześle i zaczął przeglądać stos dokumentów. Hirad zszedł ze schodów, a za nim do pracowni weszli Ilkar, Talan i Richmond. Elf powtórzył wcześniejsze zaklęcie i otwór nad nimi zamknął się. - Ilkar? - Tak, Hiradzie? - Jeśli ty masz amulet, a jest on niezbędny do otwarcia i zamknięcia tamtych drzwi, to jak on to zrobił? Mag wyprostował się. - Dobre pytanie. Masz jakiś pomysł, Denser? Xeteskianin, który właśnie odkrył starą, oprawioną w skórę księgę, spojrzał w ich stronę. - Nie wiem. A co zrobiłeś? - To coś podobnego do Ognistej-Dłoni, ale należy trzymać w rękach amulet, tak żeby płomień był skierowany wprost na niego. - W takim razie katalizatorem musi być to, z czego zrobiony jest amulet. Sprawdzałeś jego szyję? - Jego szyję? - Gniew Ilkara trwał tylko chwilę. - Aha, rozumiem. - Pochylił się nad Septernem i włożył rękę w jego kołnierz. Hirad zauważył, że elf zadrżał. - Miły w dotyku, Ilkar? - Lepki i zimny, Hirad. Trochę jak wosk. Bardzo, bardzo nieprzyjemny. Ale ma naszyjnik. - Ilkar ściągnął łańcuch przez głowę trupa i pokiwał głową, widząc pokrwawioną kopię amuletu. - Jest prawie zupełnie gładki, tylko krawędzie mają ten sam wzór. - To dobrze. Wolałbym, żeby nie istniało więcej kluczy do tego miejsca. - Powiedział Denser i powrócił do czytania. Hirad spojrzał na Talana i Richmonda. Wojownicy bez specjalnego zainteresowania obejrzeli szklane pojemniki stojące na stole, a teraz zajęli się skrzynią. Ilkar podszedł do barbarzyńcy, wycierając dłonie o zbroję. - Co o tym sądzisz? - zapytał, wskazując szczelinę, której wnętrze ciągle falowało, powoli, lecz rytmicznie. - Przyprawia mnie o dreszcze. Zastanawiam się, co jest po drugiej stronie. - Cóż, mam przeczucie, że wkrótce się dowiesz - powiedział Ilkar. - Bez wątpienia - potwierdził Denser. - Znalazłem tu absolutnie niewiarygodne rzeczy. - Poklepał księgę. - To posunie badania nad wymiarami do przodu o kilkaset lat. Są tu też odpowiedzi na parę innych pytań. - Denser wstał i podszedł do Ilkara. Wręczył mu księgę, wskazując fragment tekstu. - Przeczytaj to, dobrze? Ja muszę czegoś spróbować. Mamy jakąś linę, Talan? - Na zewnątrz - odpowiedział wojownik, wpatrując się w szczelinę. W końcu odwrócił się i napotkał wyczekujące spojrzenie Densera. - Jest ci potrzebna? - Nie, tak tylko pytam. - Nie potrafię czytać w twoich cholernych myślach, Denser. - Pewnie, że nie. Najpierw sam musiałbyś zacząć myśleć - mruknął Xeteskianin. - Po prostu przynieś tę linę, dobrze? Talan podszedł do niego. - Co, ty tu teraz dowodzisz? Idź i sam ją sobie weź, chyba że straciłeś zdolność ruchu. - Potrzebuję tylko kawałka liny, Talan. Nie proszę, żebyś otworzył dla mnie wrota piekieł ani nic podobnego. - Jest przy moim koniu - powiedział Talan i powrócił do oglądania szczeliny. - Na wszystkich bogów. Ognista-Dłoń, tak? Ilkar kiwnął głową i rzucił Denserowi amulet. - Musisz tylko zastąpić słowo aktywujące czymś, czego używasz do łączenia many. Denser poszedł za radą Ilkara i po chwili do komnaty wpadły słabe promienie światła. - Zaraz wracam - rzucił Ciemny Mag, wbiegając po schodach. - Zamierzasz to przeczytać, czy zachować dla siebie? - zapytał Hirad, wskazując księgę. - Przepraszam. Wy też chcecie posłuchać? - zapytał Ilkar. Richmond wzruszył ramionami i podszedł do elfa. Talan popatrzył ponuro na księgę i poszedł w jego ślady. - To pamiętnik Septerna, a także w pewnym sensie dziennik badawczy. Ale nie o to chodzi. Posłuchajcie. Minęły zaledwie cztery dni, odkąd ujawniłem istnienie Złodzieja Świtu, a WiedźMistrzowie już mnie szukają. Nawet tutaj czuję wywołane przez nich wibracje many. Nie mogę opuścić tego domu, ale ciągle mam nadzieję, że cztery kolegia zdołają pokonać zło zamieszkujące Rozdarte Pustkowia. Nie mogę bowiem, dla dobra Balai, użyć zaklęcia, które sam stworzyłem w celu unicestwienia WiedźMistrzów. Błędem było nawet informowanie kolegiów o moim odkryciu. Od tamtego czasu zrozumiałem bowiem, że Złodziej Świtu jest nieskończenie potężniejszy niż sądziłem. Choć samo zaklęcie jest trudne i mało stabilne, to rzucone po stosownym przygotowaniu, koncentracji oraz, oczywiście, przy udziale katalizatorów, byłoby zdolne pogrążyć Balaię w wiecznej ciemności. To zaś oznaczałoby koniec wszystkiego. Zrozumiałem jednak również, iż nie mogę zniszczyć bezpowrotnie wiedzy, którą zdobyłem. Czyż to nie straszne, biorąc po uwagę, że moje odkrycie może unicestwić nas wszystkich? Nie sądzę. Nie można zmienić tego, co już się stało. Zabrałem więc informacje zawierające nazwy katalizatorów poza szczelinę wymiarową. Tam strzegą ich strażnicy, którzy zaprzysięgli mi służbę, nawet gdyby śmierć miała im wydrzeć oddech, a ich ciała zgnić i rozsypać się na proch. Klucz do pracowni pozostawiłem w posiadaniu Miotu Kaan, w wymiarze smoków. One, ze wszystkich istot, rozumieją, jaką cenę zapłaci Balaia, jeśli Złodziej Świtu znajdzie się w nieodpowiednich rękach. Być może któregoś dnia same zwrócą ten klucz Balai - wtedy ten dziennik zostanie odnaleziony, a moje czyny będą w pełni zrozumiałe. Ja sam, kiedy ukryję to, co musi pozostać ukryte, zniszczę szczelinę, zamykając wrota na zawsze. By to zrobić, muszę jednak pozostać po tej stronie. Potem odbiorę sobie życie. Złodziej Świtu nie może zostać odnaleziony. Nigdy. Następna strona dziennika była czysta. Ilkar podniósł wzrok znad księgi i zobaczył utkwione w sobie spojrzenia. Na górze usłyszeli kroki Densera. Xeteskianin zszedł po schodach, wziął od Ilkara amulet i raz jeszcze zamknął wejście do pracowni. - Więc co się stało? - zapytał Hirad, wskazując ciało Septerna. - Jasne jest, że się nie zabił. Poza tym nie zniszczył szczeliny. Ilkar wzruszył ramionami. - Wygląda na to, że WiedźMistrzowie znaleźli go jednak wcześniej, niż oczekiwał. Tak jak powiedział Denser. Uciekając tutaj, uratował Balaię od zagłady. - A my musimy teraz dokonać tego, czego Septern najbardziej się obawiał - dodał Ciemny Mag. - Zdobędziemy informacje o katalizatorach. Denser podszedł do skrzyni, odpiął klamry i podniósł wieko. W środku były ubrania, buty i dwie latarnie. Denser spojrzał na pozostałych. - To kufer podróżny, jeśli się nie mylę. - Co chcesz zrobić, Denser? - zapytał Hirad. - Sprawdzić, co takiego znajduje się po drugiej stronie szczeliny, ot co. Denser zamknął skrzynię. Zdjął z ramienia zwój liny i przewiązał kufer, pozostawiając sobie jakieś siedem metrów w rękach. - Mógłbyś, Hirad? - Mag wskazał na skrzynię. Barbarzyńca zmarszczył brwi, ale podszedł do Xeteskianina. - Co mam zrobić? - Podnieś kufer i przerzuć go przez szczelinę, bardzo proszę. - Rozumiem. Dobry pomysł. - Hirad klęknął, chwycił skrzynię i podniósł ją, robiąc kilka kroków do tyłu, by zachować równowagę. - Gdzie konkretnie? - Najlepiej chyba w sam środek. Hirad kiwnął głową i podszedł do szczeliny. Uchwycił skrzynię od dołu i oparł ją sobie na piersi. Potem rozbujał się i cisnął ciężar prosto w szczelinę. Skrzynia zniknęła, jakby połknięta przez gęsty muł. Oczy wszystkich zwróciły się na linę, poruszającą się wolno w dłoniach Densera. Po kilku sekundach gwałtownie przyspieszyła, zagłębiając się w szczelinie, a potem opadła luźno na ziemię. - Rozumiem - powiedział Denser. - Szkoda, że ja nie - mruknął Hirad. - To proste. Sama szczelina jest dość głęboka, ma około dwóch metrów, ale podróż przez nią jest bardzo powolna. Po drugiej stronie jest niewielki spadek, na który musimy być przygotowani. - Przerwał i rozejrzał się. - Kto jest za podróżą w nieznane? Zapadła cisza. Hirad sądził, że choć od początku wiedzieli o konieczności przejścia przez tę ciemną, wijącą się masę, to dopiero gdy nadszedł czas, by wyruszyć, zaczęli zastanawiać się nad tym, co może ich czekać po drugiej stronie. Cokolwiek to było, z pewnością nie przypominało niczego, z czym się dotychczas spotkali. - Nie musimy zostawiać strażnika, tak? - zapytał Richmond. - Nie ma potrzeby - odpowiedział Ilkar. - Co myślisz, Hirad? Najdziwniejsza szarża Kruków? Barbarzyńca roześmiał się. - Dobra, zróbmy to. - Klasnął w dłonie i dobył miecza. - Chyba weźmiemy latarnie? - Zdecydowanie - potwierdził Ilkar, podnosząc tę, którą Denser zostawił na stole. Stanęli w linii na wprost szczeliny, wpatrując się w falującą ścianę ciemności przed sobą. Hirad stanął w środku i rozejrzał się po twarzach towarzyszy. Odetchnął głęboko, czując, że serce zaczyna mu nagle szybciej bić. - Wszyscy gotowi? - zapytał. Odpowiedziały mu twierdzące mruknięcia i kiwanie głowami. - Myślę, że do ciebie należy prawo okrzyku, Hiradzie - powiedział Talan. - Dzięki, Talan. - Do czego? - zapytał Denser. - Zaraz usłyszysz - odpowiedział Ilkar. Hirad wziął kolejny potężny oddech. - Krucy! - ryknął. - Krucy, za mną! Przekroczyli szczelinę w szalonym pędzie. Rozdział 11 Styliann siedział w swym gabinecie i grzał stopy przy kominku, popijając herbatę z kubka stojącego na stole przy jego prawej dłoni. Ktoś zapukał do drzwi. - Proszę. Do pomieszczenia weszli Nyer i Dystran. Gospodarz ręką wskazał im krzesła i nalał każdemu kubek herbaty. Nyer rozsiadł się wygodnie, wyraźnie przyzwyczajony do towarzystwa władcy Xetesku. Dystran, mężczyzna około czterdziestoletni, zdradzał oznaki zdenerwowania. Usiadłszy, pochylił się mocno do przodu i nerwowo chwycił swój kubek. - Laryon przyjdzie? - Niestety nie - odpowiedział Nyer. - Zatrzymały go pewne problemy związane z jednym z jego ludzi. - Rozumiem. - Oczy Stylianna zwęziły się. Jego zaproszenia rzadko bywały odrzucane. Zanotował w pamięci, aby niezwłocznie skontaktować się z mistrzem. - Dystranie, mniemam, że prace nad Portalem-Wymiarów posuwają się... - Dystran spojrzał na Nyera, który kiwnął głową. - Tak, panie. Przeprowadzamy próby w katakumbach. - Wypowiadając te słowa, mag uśmiechnął się mimo woli. - Coś cię rozbawiło? - Wybacz, panie. - Policzki Dystrana zarumieniły się pod linią krótkich, brązowych włosów. - Po prostu musieliśmy dość szybko usprawnić kanalizację po pierwszej, nader pomyślnej, próbie. Styliann podniósł brwi. - Nie zbaczaj z tematu - rzekł Nyer. Dystran kiwnął głową na znak zrozumienia. - Przeprowadziliśmy trzy udane próby z Portalem-Wymiarów, łącząc nasz wymiar z innym. Po odpowiednich obliczeniach udało nam się skierować strumień wody prosto przez szczelinę wymiarową. Niestety podczas prób zalaliśmy jedną z komnat. - Wyśmienicie - powiedział Styliann. - Kiedy będziecie mogli przeprowadzić próbę z udziałem ludzi? - Już jesteśmy gotowi - odpowiedział Dystran. - Pozostała jedynie kwestia połączenia mocy. Uważamy, że im większa ilość magów weźmie udział w rzucaniu zaklęcia, tym szczelina będzie szersza. Naturalnie, istnieje pewne ryzyko... - Dystran zamilkł na moment. - Wymiary nie zawsze są bezpośrednio styczne i mimo że potrafimy obliczyć, kiedy takie połączenie nastąpi, nie umiemy jeszcze przewidzieć, w którym momencie należy rzucić zaklęcie. Styliann zmarszczył brwi. - Jak długo trwa bezpośrednie połączenie? - Od kilku godzin do kilku dni. Ciągle próbujemy znaleźć jakąś regularność. Władca Xetesku kiwnął głową. - To wystarczy. Dystranie, chciałbym, aby twoi magowie byli wkrótce gotowi na próbę generalną. Ilu masz ludzi? - Trzydziestu - odpowiedział mag. - Co o tym sądzisz, przyjacielu? - spytał Styliann. - To idealna broń do obrony przełęczy - odparł Nyer. - Naturalnie. - Styliann uśmiechnął się. Wrota do zwycięstwa znów stanęły otworem. Jakiś czas później Styliann skontaktował się z Laryonem, lecz to, co usłyszał, sprawiło, że uśmiech znikł z jego twarzy. Fakt, że starzy przyjaciele próbowali toczyć z nim walkę o władzę, zasmucił go i rozzłościł. *** Kości paliły otaczające je mięśnie. Krew napływała gwałtownie do policzków, które puchły, aż zapłonęły bólem; gdy męka zdawała się dobiegać końca, policzki nabrzmiały jeszcze bardziej. Mięśnie rąk Hirada zacisnęły się, a prawa dłoń nieomal strzaskała rękojeść miecza. Otwarte aż do bólu oczy widziały jedynie czerń wymieszaną z szarością. Nawet gdyby mógł odwrócić głowę, z pewnością nie byłby w stanie zobaczyć pozostałych. Nie wiedział nawet, czy w ogóle tam byli. Nie słyszał nic poza krwią, głucho tętniącą w żyłach, i krzykami, które wypełniając umysł, pytały o sens tego, co się z nim działo. Czy szedł? Raczej nie, choć na pewno się poruszał. Położenie nie miało znaczenia. Chciał, by to się skończyło, zanim jego mięśnie zostaną wyrwane z ciała, a krew tryśnie w czarną pustkę. Jednak nawet te myśli nie pozbawiły go uczucia ruchu. W okolicy żołądka poczuł pulsujący ból, który zaczął rozlewać się na resztę członków. Było gorąco. Bardzo gorąco. Hiradowi wydawało się, że jego krew gotowała się i topiła otaczające ją żyły. Jasność. Kres wieczności. Upadek. Twarda ziemia. Nikłe światło. Hirad znajdował się na otwartej przestrzeni; wydawało mu się, że gdzieś wysoko. Bez żadnego powodu. Tak mu się po prostu wydawało. Rozejrzał się i zauważył wokół siebie resztę Kruków, którzy tak jak on siedzieli, rozglądając się. Za nimi, na wysokości kilku stóp, zawieszona była szczelina wymiarowa. Koniec sznura przywiązany do kufra wisiał w powietrzu niczym łuk. Podążając za nim, Hirad dostrzegł skrzynię, która leżała przewrócona obok Ilkara. Za szczeliną był już tylko stromy spadek w nicość. Hirad stanął niepewnie na nogach i uspokoiwszy się, próbował ogarnąć otaczający go krajobraz innego wymiaru. Krew stopniowo zwalniała tempo, lecz włosy zjeżyły się, gdy wziął pierwszy oddech. Nie wiedział, czego oczekiwać, ale to nie było to. Powietrze było inne, suche i metaliczne, gęsto wypełniające płuca, drażniące oczy i skórę. Niebo ponad nimi było ciemne, pełne przetaczających się chmur. Mimo to mężczyzna czuł na twarzy jedynie lekki powiew. Choć chmury całkowicie pokrywały nieboskłon, z oddali, gdzie czerń nieba mieszała się z czernią ziemi, dał się zauważyć błysk światła. Istotnie znajdowali się wysoko. Jedno spojrzenie w dół potwierdziło uczucie. Szczelina wymiarowa znajdowała się na samym skraju płaskowyżu, na którym wylądowali. Z obu stron otaczała ich otchłań. Ostre, czerwone światło błyskawicy przetoczyło się nad krainą, oświecając na chwilę pustkę i potęgując ciemność. Niczym jeden mąż, Krucy odsunęli się od krawędzi, zdając sobie sprawę, jak ostrożni będą musieli być przy powrocie do własnego wymiaru. Hirad zrozumiał wreszcie, czego mu brakuje. Dźwięków. Poza westchnieniami wiatru nie było słychać nic innego. Żadnych odgłosów zwierząt, ptaków, ludzkich głosów. Żadnych głosów. Nawet błyskawica była niema. Hirad poczuł się nieswojo. Zupełnie niczym w krainie umarłych. Rozejrzał się raz jeszcze, aż po swej lewej stronie dojrzał zarys budynku, a raczej czegoś w tym rodzaju. Patrząc prosto w poprzek płaskowyżu pokrytego roślinnością wzruszaną wiatrem, Hirad dojrzał w oddali cmentarzysko walących się budowli. Połamane bele drewna, popękane kamienie i roztrzaskane dachówki pokrywały całą okolicę. Po około pięciuset czy sześciuset metrach ruiny urywały się gwałtownie przy krawędzi płaskowyżu. Dalej, w przestrzeni zawieszona była jeszcze jedna szczelina wymiarowa. Gdy jego oczy przyzwyczaiły się już do nikłego światła, Hirad dojrzał rozrzucone w oddali, ciężkie kamienne kolumny, które, rozszerzając się ku górze, podtrzymywały platformy o owalnym lub kolistym kształcie. Krucy znajdowali się zapewne na takiej właśnie konstrukcji. Ta myśl wytrąciła go na moment z równowagi. Wydawało mu się, że na powierzchni kamiennych dysków jest w stanie dojrzeć budynki, niektóre wysokie niczym pałace. Jasność ustała. Lekki powiew był jedynym źródłem ruchu. - Przyjemne miejsce - wymamrotał Talan. Jego głos wydał się, głośny we wszechobecnej ciszy. Hirad ponownie przerwał milczenie. - O bogowie, cóż to za miejsce? - Barbarzyńca gorąco zapragnął, by obok niego pojawił się Bezimienny. Jego obecność zawsze go uspokajała. - Mój umysł nie jest w stanie tego pojąć - rzekł Denser. - Jak oni się tu dostali, i jak przedostają się z tej platformy na inne? I skąd tu te budynki...? - Jego głos powoli ucichł, a dłoń w dalszym ciągu wskazywała w kierunku porzuconej wioski na skraju płaskowyżu. - I kim byli ci oni? - zapytał Ilkar. - Zakładając, że już ich nie ma - zauważył Talan. - Wszyscy o tym myślimy, prawda? - spytał Hirad. - Bo ja cały czas rozważam jak najszybszy powrót do naszego wymiaru. To miejsce przyprawia mnie o dreszcze. - Jego serce znów biło szybciej. - Ale czyż to nie fascynujące? - rzucił Denser. - To jest inny wymiar. Pomyślcie, co to znaczy. - Jasne - odparł Hirad. - Jest zupełnie inny, źle się tu czuję i wydaje mi się, że nie powinniśmy tu tak po prostu stać. - Inny, lecz zarazem tak podobny - powiedział Ilkar. Pochylił się i podniósł garść ziemi. - Spójrzcie: gleba, trawa, budynki... powietrze. - I brak jakiegokolwiek dźwięku. Czy myślicie, że oni wszyscy nie żyją, kimkolwiek byli? Denser ruszył powoli w stronę pozostałości po wiosce. Hirad, wraz z resztą Kruków, niechętnie podążył za nim, przygryzając wargę. Miecz trzymany w dłoni nie dodawał mu otuchy. To miejsce, pomimo swobody oddychania, dręczyło go, a brak dźwięku powodował, że wojownik co chwila próbował przetykać uszy palcami lewej dłoni, zastanawiając się jednocześnie, dlaczego nie słyszał niczego poza odgłosem kroków towarzyszy i własnego oddechu. - Czego tak naprawdę szukamy, Denser? - Richmond zwrócił się do Ciemnego Maga, dalej stąpając po jałowej, suchej ziemi, chrzęszczącej pod ich stopami. - Szczerze powiedziawszy, nie mam pojęcia. Potrzebujemy informacji, a nie okruchów tego bądź tamtego, jeżeli wiesz, co mam na myśli. - Na przykład pergaminu? - zaproponował Richmond. Denser wzruszył ramionami. - Być może. Lub amuletu, albo biżuterii z wygrawerowanymi inskrypcjami. Cokolwiek to będzie, musi wyraźnie różnić się od reszty tego, co tu widzimy. Na pewno będzie pochodziło z Balai. - Mag ponownie wskazał na budynki. Mimo iż w dużej mierze były zniszczone, dało się zauważyć, że ich konstrukcja wyraźnie różniła się od architektury charakterystycznej dla ich świata. Wiele z budynków miało owalne otwory, umieszczone powyżej poziomu ziemi, które prawdopodobnie służyły jako drzwi. Te z budowli, które nadal były choć częściowo przykryte dachem, miały podobne otwory pod wierzchołkami wieńczących je kopuł. W pewien sposób budowle przypominały Hiradowi gigantyczne piece do wypalania cegły, choć zbudowane były głównie z drewna, a nie w całości z rzeźbionego kamienia jak u Wesmenów. Były, lub byłyby, wysokie, nawet na sześć metrów. Jak na budynki jednopiętrowe to dość wysoko, choć brak jakichkolwiek okien mógł oznaczać, że Hirad się mylił. W środku mogły mieć wiele poziomów. - Nie podoba mi się tu - powiedział wojownik, a jego ciałem wstrząsnął dreszcz. - Już o tym wspomniałeś i według mnie masz zupełną rację - rzekł Ilkar. - Coś tu jest nie tak... Zupełnie jakbyśmy w każdej chwili mieli spaść. - Im mniej czasu tu spędzimy, tym lepiej. - Hirad wzruszył ramionami, by rozluźnić spięte mięśnie. - Czego, na bogów, mógłby szukać Septern w takim miejscu? Blask kolejnej błyskawicy zalał platformę, oświetlając na moment każdy detal purpurową poświatą. Cienie wyostrzyły się jeszcze bardziej. Drapieżne zarysy budynków majaczyły Hiradowi przed oczami przez kilka sekund. Wtedy właśnie zauważył ruch. Krucy równocześnie wyciągnęli miecze, zwracając się w tamtym kierunku. Z wnętrz budowli i cieni dookoła nich, idąc powoli i potykając się co krok, wyłonili się mieszkańcy wioski. W zaledwie kilka chwil wypełnili przestrzeń przed budynkami i niezgrabnie zaczęli się zbliżać w kierunku Kruków. Hirad próbował ich zliczyć, lecz gdy doszedł do pięćdziesięciu, ich powolny ruch zmylił jego oczy. Na pewno było ich o wiele więcej. Z daleka wyglądali na mieszaninę chudych i bladych kończyn, lecz z odległości kilku kroków nie sposób było nie pojąć ich prawdziwej natury. - Na bogów, nie mogę w to uwierzyć - wyszeptał Hirad. Krucy zamarli w bezruchu. - "Nawet gdyby śmierć miała im wydrzeć oddech, a ich ciała zgnić i rozsypać się na proch" - zacytował Denser po cichu. Sposób, w jaki stwory starały się utrzymać równowagę, był nienaturalny. Z drugiej strony, nie ma chyba poprawnego sposobu utrzymywania równowagi przez umarłych, pomyślał Hirad Jego ciałem znów wstrząsnął dreszcz. Obserwując boleśnie powolny ruch wieśniaków, wojownik zdał sobie sprawę, że ich plecy wykrzywiały się przy każdym kroku. Tak mu się przynajmniej wydawało. Jeden z idących na początku potknął się o kamień i, by utrzymać równowagę, odruchowo rozwinął skrzydła z kości i porozdzieranej błony. Stwór upadł, lecz pozostali poruszali się dalej, zmniejszając dystans do siedemdziesięciu kroków. Walka nie wchodziła w grę. Tłum umarłych stworów-ptaków o owalnych głowach, z ogromnymi, pustymi oczodołami ciągle zbliżał się w ich stronę tym samym, powolnym tempem. Wieśniacy, odziani w poszarpane szmaty, które przykrywały ich nagie kości, poruszali się, zapełniając większą część powierzchni płaskowyżu, ciągnąc bezlitośnie naprzód. - Macie jakieś pomysły? - spytał barbarzyńca, odczuwając jednocześnie lodowate ukłucie lęku w okolicy serca. Umarli dosięgną ich za kilka minut. - Nie mają przecież broni. Co mogą zrobić? - spytał Talan. - Po prostu iść dalej - odparł Denser. - Przecież nie mamy dokąd uciekać, chyba że z powrotem przez szczelinę. W walce nie mamy szans. Oni będą dalej napierać, aż zabraknie miejsca choćby na zamach miecza. Jeśli nie będziemy ostrożni, po prostu zepchną nas w pustkę. - Ale w jaki sposób oni się poruszają? - spytał Hirad. - To same kości, umarli. - Czy to jakieś zaklęcie? - odezwał się Richmond. - Być może coś związało ich życie i śmierć z przysięgą daną niegdyś Septernowi -rzekł Ilkar. - O to będziemy się martwić później. W jakiś sposób musimy się przedostać za nich - powiedział Hirad. - Czegokolwiek szukamy, znajduje się gdzieś w tej wiosce i oni właśnie tego chronią. - Mam pomysł - powiedział Denser. - Chcecie posłuchać? - Hirad kiwnął głową. - Ilkar rzuci Spiralę-Mocy i przebije ich szereg, tworząc w nim wyrwę. Ja i Hirad przebiegniemy przez nią i przeszukamy wioskę. Reszta odciągnie ich uwagę na tak długo jak to możliwe, a potem wróci przez szczelinę, zanim umarli zdołają ich zepchnąć z platformy. - Dlaczego wszyscy nie pójdziemy? - spytał Richmond. - Bo wtedy się po prostu odwrócą. Tak mi się wydaje - odpowiedział Denser. - Mam nadzieję, że dopóki ktoś będzie przed nimi, będą parli naprzód. Wy możecie ich zająć, co da nam czas na poszukiwania. Uważam, że warto spróbować. Zapanowało chwilowe milczenie, przerywane złowieszczym, suchym szelestem wydawanym przez umarłych, którzy znajdowali się już zaledwie o kilkanaście kroków od grupy. Płaskowyż zwężał się ku końcowi, więc stwory zmuszone były iść coraz bliżej siebie. Coraz gęściej. - Niech będzie. Tak zrobimy - powiedział Ilkar. - Postaraj się - szepnął Denser. - Nie ma obawy - odpowiedział chłodno elf. Hirad stanął zaraz przy Denserze, po lewej stronie Ilkara. - Talan i Richmond, kiedy Ilkar rzuci zaklęcie, stańcie wszyscy naprzeciw szczeliny. W ten sposób nawet jeśli was zepchną, będziecie mogli przez nią przejść, a nie skończyć tam... cokolwiek tam jest. Talan kiwnął przytakująco. - Co będzie z wami? Hirad wzruszył ramionami. - Nie wiem. Trzymajcie za nas kciuki. - Jasne. - Jeszcze jedno - powiedział Ilkar. Hirad zwrócił się ku niemu. - Nadam Spirali barwę, abyście wiedzieli, gdzie się znajduje. Gdy rzucę zaklęcie, przejdźcie w to miejsce. Gdy dojdziecie do krawędzi, rozproszę je. Wtedy wszystko zależy od was. Ilkar zamknął oczy i zaczął ogniskować manę. Początkowe drażniące uczucie pustki zniknęło po sekundzie i ciałem maga wstrząsnął dreszcz, gdy esencja magii Balai przerwała barierę międzywymiarową, czerpiąc moc ze statycznej energii, utrzymującej szczelinę na miejscu. Ilkar zachwiał się na nogach, ale po odzyskaniu równowagi uformował Spiralę-Mocy, dodając zaklęciu szybkości i zielonkawą, wirującą poświatę. Po wypowiedzeniu krótkiej inkantacji, Ilkar otworzył oczy i wybrał miejsce po lewej stronie płaskowyżu. Wypowiadając słowo-komendę, elf gwałtownie wyciągnął ręce do przodu i Spirala wystrzeliła wprost na zbliżających się wieśniaków, roztrzaskując kości trzech z nich na drobne kawałki i posyłając je we wszystkich kierunkach. Zaklęcie posuwało się dalej, wyrywając klin w szeregach umarłych, odrzucając ciała i niszcząc je. Szkielety padały niczym kostki domina. Stwory rozpościerały kościste skrzydła, starając się nadaremnie zachować równowagę, gdy padający towarzysze łamali im nogi. Niektórzy z wieśniaków stojących przy krańcu platformy zostali zepchnięci prosto w otchłań. Spirala trwała pomiędzy stworami, które ponownie ruszyły, zapełniając miejsce po roztrzaskanych towarzyszach. Hirad zwrócił się do Talana i Richmonda. - Nie narażajcie się, nie wracajcie i nie pozwólcie mu zrobić nic głupiego. - Hirad wskazał na Ilkara. Wojownicy nie odpowiedzieli, tylko pokiwali jednocześnie głowami na znak zrozumienia. Hirad położył dłoń na ramieniu Densera. - Czas na nas. Idź za mną. - Barbarzyńca dobył miecza i zbliżył się do wyraźnie zarysowanej Spirali. Z bliska wieśniacy byli odrażający. Zbieranina kości powłócząca nogami, niektórzy bez dłoni, inni ze zmiażdżonymi żebrami, barkami lub biodrami, biel szkieletów zanieczyszczona czarnymi smugami. Jednak dopiero spojrzenie na ich głowy, poruszające się tak blisko, bez iskry życia, i ich puste oczodoły przypominające głębokie, ciemne pieczary spowodowało, że Hirad zawahał się. W ich wnętrzu nie było niczego. Ani blasku, ani życia. Pustka. A jednak ruszali się. Mieli swój cel. Gdyby którykolwiek z nich przemówił, barbarzyńca odwróciłby się i uciekł. Gdy wieśniacy byli o pięć kroków od nich, Ilkar rozproszył Spiralę-Mocy, pozostawiając szczelinę wewnątrz szeregu potworów. Hirad uniósł miecz na wysokość twarzy i ruszył. Za sobą słyszał szybkie kroki Densera. Kot maga przemknął pomiędzy nogami barbarzyńcy i minąwszy szkielety, dotarł bezpiecznie do wioski. Przez moment umarli poruszali się zupełnie jakby Spirala dalej była na swoim miejscu, lecz gdy Hirad zaczął przeciskać się między nimi, ich szeregi zaczęły się zamykać. Barbarzyńcę przeszły dreszcze. Biegł krzycząc, a palce z kości próbowały chwycić jego skórzane ubranie. Naraz przed jego twarzą pojawiła się czaszka. Hirad strzaskał mieczem szyję stwora, a czaszka potoczyła się po ziemi obok padającego ciała. Było ciasno. Oddech Densera dudnił w uszach barbarzyńcy. Hirad zaklął pod nosem i wykonał oburęczne cięcie na wysokości klatki piersiowej, miażdżąc kości, błoniaste skrzydła, barki i korpusy wieśniaków, którzy nie podnieśli nawet ręki, by go zaatakować. Mężczyźni przebili się wreszcie przez tłum ciał i odpoczywali, zataczając się. Jednocześnie obejrzeli się, by zobaczyć, co działo się za ich plecami. Wyrwa w szeregach wieśniaków znikła. Stwory nieprzerwanie parły w kierunku szczeliny i nie oglądając się, zbliżały się do pozostałej trójki Kruków, którzy, dzierżąc miecze, stali przy falującym przejściu międzywymiarowym. Ilkar zamachał do nich ręką i Hirad odpowiedział mu, zanim odwrócił zlaną potem twarz do Densera. - Lepiej się pospieszmy - rzekł Ciemny Mag. - Gdy nasi towarzysze będą zmuszeni przejść przez szczelinę, wieśniacy tu wrócą, a my nie mamy dokąd uciekać, chyba że w dół lub przez inną szczelinę. Hirad uniósł brwi i kiwnął głową. Obaj wbiegli do wioski, po czym zatrzymali się, patrząc w oszołomieniu na porzuconą osadę. Wszędzie wokół nich leżały zapomniane pozostałości dawnej cywilizacji. Budynki, popękane i sczerniałe, spalone i rozsypujące się. Garnki, kubki i kotły walające się pod ich stopami. Wewnątrz zniszczonych budowli stały niegdyś piękne stoły, szafy i krzesła. Przegniłe sukno, popękana ceramika, spalone i rozszczepione drewno - wokół panował chaos. - Jak oni mogli tu żyć? - spytał Hirad, podnosząc rączkę połamanego kubka. - Tu jest tak mało miejsca. - Barbarzyńca odwrócił się, spoglądając na gołą ziemię. Zauważył obszary ciemnej gleby, pomieszane z kwadratami o jaśniejszej barwie. Pola i ścieżki. Na bogów, oni byli rolnikami. Latającymi rolnikami. - Co jest tam na dole? - Hirad rzucił podniesiony kubek w kierunku krawędzi płaskowyżu. Pocisk rozbił się na ziemi daleko od krawędzi. - Według mnie nic - odpowiedział Denser. - Dlatego zamieszkali właśnie tutaj. - Nie rozumiem tego - rzekł Hirad. - Dlaczego tam w dole nic nie ma? - Nie powinieneś porównywać tego miejsca z Balaią. Do cholery, sam niewiele wiem. Jedyne co jest pewne, to jak się tutaj dostali. Sam wyciągnij wnioski. - Ale czemu umarli? Denser wzruszył ramionami i odwrócił się, znów przypatrując się ruinom. - Nie mam pojęcia i niestety nie mamy czasu, by się zastanawiać. Lepiej rozpocznijmy poszukiwania. Hirad zajrzał do środka jednego z budynków. Wewnątrz zobaczył jakby lustrzane odbicie całej wioski, jedynie pomniejszone. Na podłodze walały się kości, meble i ceramika, a z owalnego otworu przy suficie zwisała czaszka. Wszystko było przykryte sadzą. - Czego szukamy ? - Ileż razy muszę ci odpowiadać? - odparł Denser, oddalając się. - Nie wiem. Posłuchaj, rozdzielmy się i rozglądajmy się za czymś odmiennym. Nie wiem, co to jest. Szukamy czegoś nie pasującego do tego bałaganu, czegoś przyniesionego tu, a powstałego gdzieś indziej. Hirad spojrzał na maga i ruszył przed siebie. W oddali wieśniacy nadal parli do przodu, a Krucy nadal stali w bezruchu. Cierpliwie czekali. W rym momencie Hirad poczuł dumę. Był dumny ze swoich towarzyszy i przyjaciół, na których mógł zawsze polegać. Biegnąc przez zrujnowaną wioskę, Hirad wciąż napotykał te same widoki. Popękane budynki, zgniłe meble, zmiażdżoną ceramikę. Ponadto wszystko było sczerniałe i spalone, jakby nad wioską przetoczył się huragan ognia. Barbarzyńca biegł dalej, zbliżając się do drugiego krańca platformy i kolejnej szczeliny wiszącej w powietrzu. Zastanawiając się, co może znajdować się po drugiej stronie, Hirad doszedł do wniosku, że wcale nie chce się dowiedzieć. Wtedy usłyszał okrzyk Densera. Spoglądając przez lewe ramię, ujrzał Ciemnego Maga biegnącego w kierunku budynku leżącego na skraju wioski, zaraz obok szczeliny. Przeskoczył ponad stertą gruzu i wbiegł do dużego, w połowie zawalonego budynku, pozostając zaledwie kilka kroków za Xeteskianinem. Pod ścianą, okrążana powoli przez kota, siedziała mała dziewczynka. Promieniowała jasnością i barwą, była żywa. Miała na sobie niebieską sukienkę, a jej długie blond włosy związane były szalem tego samego koloru. Jej oczy były duże i niebieskie, jej usta nie wyrażały jednak radości. Wzrok dziecka zwrócony był na kota, śledziło każdy jego ruch. Jej dłonie ściskały kurczowo małą skrzynkę. - Zabij ją, Hirad - rozkazał Denser. - Zrób to natychmiast. - Co? - spytał oszołomiony wojownik. - O nie! Po prostu zabierz jej skrzynkę i uciekajmy stąd. - Hirad ruszył w stronę dziewczynki, lecz Denser zatrzymał go, kładąc mu rękę na ramieniu. - Ona nie jest tym, czym się wydaje - powiedział Ciemny Mag. - Zastanów się. Czy myślisz, że mogłaby tu przeżyć? Dziewczynka podniosła wzrok na nich, jakby dopiero teraz zdając sobie sprawę z ich obecności. - Bądź ostrożny - szepnął Denser, wyjmując jednocześnie swój miecz i odsuwając się od Hirada. Barbarzyńca spojrzał na twarz maga. Ten był skoncentrowany, a jego oczy były zwrócone w kierunku dziecka. Malował się w nich strach. Hirad uniósł swój miecz. - Nie możesz rzucić jakiegoś zaklęcia? Mag pokręcił głową. - Nie pozwoli mi. - Kim ona jest? - spytał Hirad. - Nie jestem pewien. Niczym wyjątkowym. Została stworzona przez Septerna. Nie spuszczaj oczu ze skrzynki. Nie możemy jej stracić bądź uszkodzić. - Skoro tak mówisz. Dziewczynka uśmiechnęła się. Jej uśmiech pozbawiony był jednak uczucia, a jej oczy pozostały zimne. Hirada przeszedł dreszcz. Gdy przemówiła, siła i powaga słodkiego głosu dziewięciolatki sprawiły, że Hirada przeszły ciarki. - Jesteście pierwsi - powiedziała. - Będziecie jedynymi i ostatnimi. - Czym jesteś? - spytał Denser. - Waszym najgorszym koszmarem. Waszą śmiercią. - Wypowiadając te słowa, dziewczynka ruszyła, a raczej wystrzeliła do przodu z niesamowitą prędkością. Jej ciało zaczęło zmieniać kształt. Hirad krzyknął. * * * Wieśniacy zbliżali się. Ilkar, Talan i Richmond stali zaledwie kilka kroków od szczeliny. Szeregi umarłych parły naprzód. Szkielety były jeszcze bliżej siebie, jeszcze bardziej zbite. Za masą poruszających się stworów leżały rozrzucone kości może czterdziestu wieśniaków, ofiar bezlitosnych mieczy trójki Kruków. Niestety dyszący ciężko i zlani potem mężczyźni musieli stawić czoła nieuniknionej porażce. - Nie zwolnili ani trochę - rzekł Talan chrapliwym głosem, krusząc kopniakiem nogi jednego ze szkieletów i roztrzaskując jego głowę rękojeścią miecza. - Ani trochę - zgodził się Ilkar, co w istocie było prawdą. Przed ich oczami wciąż majaczyły szturchające się nawzajem ręce, nogi i pozostałości skrzydeł. Uszy wypełniał im szelest gołych stóp na wysuszonej ziemi i monotonne klekotanie kości. - Ile ich jest? - rzucił Richmond, wyprowadziwszy uderzenie, które strzaskało trzy kręgosłupy. - Setki. - Talan wzruszył ramionami. - I w dalszym ciągu nie wiemy, skąd się wzięli. Krucy znów się cofnęli i wyraźnie poczuli bliskość szczeliny. Uderzyli raz jeszcze, posyłając resztki kości na wszystkie strony i przewracając kolejnych przeciwników. Umarli nadal napierali. Ani razu nie podnieśli ręki do uderzenia, nie musieli. Po prostu parli z obu stron płaskowyżu, a ich ogromna przewaga liczebna sprawiała, że koniec był nieunikniony. - Zobaczymy się po drugiej stronie - rzekł Ilkar. Następnie został zepchnięty w rył, prosto w otchłań szczeliny. Gdy wszyscy trzej Krucy spadali, zdążyli jeszcze zauważyć, że szkielety zawróciły w kierunku wioski. * * * Nogi dziewczynki stały się nagle brązowe, pokryte futrem i umięśnione. Zakończone pazurami stopy wyryły głębokie bruzdy w podłodze, a z pleców dziecka wyrósł długi ogon, pokryty skórą i kolcami. Ubranie dziecka rozmyło się, a klatka piersiowa rozrosła. Żebra były mocno zarysowane pod grubą, nagą skórą, mięśnie brzucha napięły się. Ramiona potwora stały się potężne, bicepsy i tricepsy wypukłe, a delikatne dłonie wydłużyły się i urosły, stając się wielkimi łapami, zakończonymi ostrymi jak brzytwa pazurami. Głowa. To właśnie wygląd głowy stwora wyrwał okrzyk z gardła Hirada. Twarz dziecka zapadła się w głąb klatki piersiowej, lecz jego niebieskie oczy pozostały w miejscu kilka sekund dłużej, by za chwilę zmienić się w dwie czarne, płaskie szpary. Wtedy z wnętrza korpusu wyłonił się otwór gębowy pełen ostrych kłów, z których spływała lepka ciecz. Brwi stały się grube, broda wysunięta do przodu, a szczęki zatrzasnęły się gwałtownie. Zaraz potem spomiędzy nich wyślizgnął się cienki język i dał się słyszeć złowieszczy syk. Hirad odruchowo uniósł miecz na wysokość twarzy i sekundę później pazury stwora zadźwięczały na ostrzu, które przecięło włókna mięśni potężnego ramienia. Stwór zawył z bólu i cofnął się o krok, nadal trzymając kurczowo skrzynkę w drugiej zakrzywionej dłoni. - Kurwa mać! - warknął Hirad, trzęsąc się ze zdenerwowania i próbując zasłonić Densera. - Uważaj, Hirad. - A jak myślisz, co robię? Potwór ponownie rzucił się do przodu, próbując zadać ciosy zarówno ramionami, jak i ogonem. Hirad zszedł z linii ataku i wyprowadził uderzenie w szponiaste łapy, modląc się przy tym, by zdążył zranić stwora, zanim któryś z pazurów go przeszyje. Miecz natrafił na drewnianą framugę drzwi, a potem wrył się głęboko w lewe ramię potwora. W uszach zagrzmiał wojownikowi przenikliwy ryk, odgłos strzelającego bicza i ciężki, głuchy łomot. Drewniane odłamki wypełniły pomieszczenie. Hirad wyprostował się, próbując jednocześnie ogarnąć sytuację. Denser leżał na progu z twarzą zwróconą do ziemi. Nie ruszał się. Stwór cofnął się głębiej do wnętrza budynku, trzymając się kurczowo za kikut lewego ramienia i próbując zatamować rytmicznie tryskającą krew. Odcięta dłoń leżała na podłodze nieopodal stóp Hirada, a wśród drewnianych szczątków skrzyni poniewierał się brązowy, zwinięty pergamin z pozawijanymi rogami. Nagle wycie potwora ustało. Hirad podniósł wzrok i spojrzał na dzikie, żółte oczy bestii, która na nowo się podnosiła. Z kikuta wyrastała nowa dłoń. - Bogowie - wyszeptał Hirad. Stwór zatoczył się i chwycił się półki, by zachować równowagę. Hirad wyjął zza pasa sztylet i rzucił nim, jednocześnie ruszając do przodu. Połyskujące, metalowe ostrze zafurkotało w powietrzu, przyciągając uwagę potwora. Jego wzrok podążał za sztyletem, a oczy mrużyły się, aż prawie całkowicie znikły pod masywnymi brwiami. Hirad zbliżył się i wyprowadził uderzenie w szyję potwora. Sztylet wbił się cicho w ścianę budynku. Bestia uniknęła uderzenia i zaatakowała ogonem nogi Hirada, przewracając go. Wojownik upadł, przetoczył się po podłodze i przysiadł na boku. Stwór niezdarnie ruszył do niego. Kruk wstał, gotów do kolejnego zwarcia. Potwór ryknął, kierując śmierdzący, gorący oddech prosto w twarz barbarzyńcy. Hirad cofnął się o krok, słysząc ów ryk, niesamowicie głęboki i gardłowy. Trzykrotnie przerzucił miecz z lewej ręki do prawej, a następnie chwycił go oburącz, zmniejszył dystans i wyprowadził uderzenie szerokim hakiem ku górze. Potwór nie nadążył za manewrami przeciwnika. Jego potężne szpony nie zdołały zasłonić głowy i miecz strzaskał mu szczękę. Hirad ryknął i pociągnął ostrze, wyrywając je z głowy potwora w okolicy lewego oczodołu. Z rozpłatanej twarzy trysnęła posoka. Kości czaszki pękły, wyginając się na szyi, a z gardła wydobył się skrzeczący dźwięk. Istota próbowała zakryć głęboką ranę obiema rękami. Hirad podszedł, popatrzył na potwora, wzdrygnął się i wbił mu miecz w serce. Z gardła przeciwnika wydobył się jeszcze jeden skrzekliwy dźwięk, jego ciałem wstrząsnął potężny kurcz i przestał się ruszać. - Spal go. Hirad odwrócił się i zobaczył, że Denser siedzi oparty o framugę drzwi, rozcierając bok. Kot, przysiadłszy na barku maga, obwąchiwał mu uważnie twarz. - Spalić? - Natychmiast. Jeśli tego nie zrobisz, odzyska siłę. Barbarzyńca odwrócił się i zauważył, że potwór zaczął na nowo oddychać. - Nie wierzę - powiedział. Szybko schował miecz do pochwy i zaczął grzebać w sakwach w poszukiwaniu naczynia z olejem. Wreszcie wyciągnął małą fiolkę, a wraz z nią krzesiwo. - Masz - powiedział Denser. Znacznie większa fiolka przetoczyła się po podłodze i zatrzymała się przy stopach Hirada. - To olej do lamp. Nie będzie się dobrze palić - powiedział barbarzyńca, podnosząc fiolkę. - Zaufaj mi. Hirad wzruszył ramionami i podbiegł do potwora. Następnie rozlał olej na jego pokryte futrem członki, rozsypał trochę hubki w okolicy rozpłatanego serca, które właśnie zaczynało się zasklepiać, i wykrzesał iskrę, od której całe ciało zajęło się płomieniem. Hirad odskoczył, wycierając spoconą od żaru twarz. Oczy potwora zamrugały i otworzyły się. Prawe ramię poruszyło się. Hirad potrząsnął głową. - Za późno. - Dobył miecza i raz jeszcze przebił serce stwora. Straszliwe cielsko zamarło. Barbarzyńca cofnął się, patrząc, jak płomienie pożerają ohydne zwłoki istoty. Pod jego stopami zatrzeszczało drewno. Obok jego prawej stopy, pośród resztek skrzyni, leżał pergamin. Hirad schylił się i podniósł go. - Czy jest uszkodzony? - zapytał Denser zza pleców wojownika. - Raczej nie. A ty? - W porządku, tylko trochę ciężko mi oddychać. - Mag nadal rozmasowywał bok. - Mieliśmy szczęście, że to pergamin, a nie jakiś kryształ. Twoje uderzenie zakończyłoby naszą misję raczej przedwcześnie, prawda? Hirad podniósł brwi, podszedł powoli do maga i pomógł mu wstać, podając mu jednocześnie pergamin. Denser spojrzał za siebie i pokiwał głową. - Co to było ? - Świadome zaklęcie - odparł mag. - Rzucanie go zajmuje tak dużo czasu, że nigdy się nimi nie zajmowałem. Septern najwyraźniej miał dużo czasu. - Denser zainteresował się pergaminem. - Dlaczego na początku miało formę dziewczynki? Denser przestał czytać. - Świadome zaklęcia zawsze mają jakiś cel, w tym przypadku była nim ochrona tego miejsca. Nie są tak naprawdę żywe, lecz mogą do pewnego stopnia myśleć, a to pozwala im oceniać sytuacje i odpowiednio reagować. Wydaje mi się, że obraz dziewczynki został stworzony na podobieństwo jakiejś krewnej Septerna, bo im wyobrażenie jest dokładniejsze, tym mniej many potrzeba, by go podtrzymać. Rozumiesz? - Trochę. Ale trzysta lat... - To prawda. Trudno uwierzyć, że nawet tak potężny mag jak Septern był w stanie rzucić świadome zaklęcie zdolne istnieć dłużej niż, powiedzmy, czterdzieści lat. Prawdopodobnie to szczeliny wymiarowe dostarczały statycznej many, potrzebnej do podtrzymywania go. Denser powrócił do czytania pergaminu, podczas gdy Hirad podszedł do pobliskiej szczeliny. Panowała cisza. Wojownik zmarszczył czoło i ruszył dalej. - Ilkar! - zawołał. - Ilkar! - Nic. Nie było odpowiedzi, ale nie było też wieśniaków i kiedy wojownik dotarł na skraj wioski, zrozumiał dlaczego. Ich ciała leżały jakieś osiemdziesiąt kroków od osady, tworząc prawdziwy dywan z kości. Strużki zimnego potu spłynęły Hiradowi po plecach. Jeśli Krukom udało się zabić ich wszystkich, to gdzie byli? A jeśli im się nie udało, to czemu szkielety upadły? Obrócił się dookoła, nagle zdając sobie sprawę z samotności. Ponad jego głową przetaczały się chmury gonione wiatrem, którego wojownik nie był w stanie usłyszeć. W dole co chwila uderzały błyskawice, zalewając poświatą niższe obszary. W oddali, niczym kamienni strażnicy, majaczyły inne płaskowyże, rzucając dokoła przytłumione cienie. Hirad poczuł, że w jego sercu zaczynają rodzić się obawy. Gdzie byli Krucy? Wojownik miał nadzieję, że przeszli przez szczelinę. Wszelkie alternatywy były niewyobrażalne. - Denser? - Wojownik wrócił szybko do miejsca, w którym zostawił Ciemnego Maga, lecz nie było go tam. Uczucie paniki zawładnęło jego sercem, ale zaraz dostrzegł Xeteskianina idącego w kierunku szczeliny po przeciwnej stronie płaskowyżu. - Denser! - Mag odwrócił się. Hirad zauważył, że jego fajka delikatnie się tliła. Kot był w płaszczu maga, a Denser głaskał go po głowie. Nie było też śladu pergaminu. - Przeczytałeś? Denser kiwnął głową. - I co? - spytał Hirad wyczekująco. - Nie zrozumiałem wszystkiego. Ilkar powinien rzucić na to okiem. Zbliżywszy się, Hirad zauważył, że coś jest nie tak. Spojrzenie Densera wydawało się puste. Mag co chwila zerkał przez ramię na szczelinę. - Dobrze się czujesz? Krucy zniknęli, szkielety rozsypały się. Jesteś pewien, że ten potwór nie uderzył cię za mocno w głowę? Denser uniósł lekko brwi. - Myślę, że nic mi nie jest. - Po chwili dodał - Powiedz, Hiradzie, czy było kiedyś coś, co po prostu musiałeś zrobić? No wiesz, coś, co ciekawiło cię ponad wszelką miarę. Hirad wzruszył ramionami. - Możliwe. Nie wiem. O co ci chodzi? Denser odwrócił się i podszedł do pęknięcia. Hirad był zdezorientowany, choć tylko przez moment. - Chyba żartujesz? - Ruszył za magiem. - Ja muszę to wiedzieć. To jest właśnie jedna z tych rzeczy. - Denser przyspieszył. - Co w ciebie wstąpiło? - Hirad zaczął biec. - Nie możesz tego zrobić, Denser. Nie możemy sobie na to pozwolić. Musimy... - Hirad położył dłoń na ramieniu maga. Kot machnął pazurami, ale wojownik szybko cofnął rękę. Ciemny Mag spojrzał na niego ponuro. Jego spojrzenie było nieobecne, jakby dryfowało gdzieś daleko. - Nie dotykaj nas, Hiradzie - powiedział Denser. - I nie próbuj nas zatrzymać. - Xeteskianin odwrócił się, podszedł do szczeliny i wskoczył w nią. Kilka sekund później z przejścia wyłonił się kot. Wypadł ze szczeliny, uderzył o ziemię i schował się za nogami Hirada, rozrzucając kamyki i żwir. Barbarzyńca spojrzał na zwierzę. Sierść kota była pokryta kurzem, a jego płuca pracowały intensywnie, pompując powietrze. Ogon był zwinięty pod tylnymi łapami, a oczy utkwione były w ciemnej tafli szczeliny. Cały trząsł się w oczekiwaniu. - Tylko nie to! - mruknął Hirad i podszedł do szczeliny. Jej brązowa powierzchnia zamigotała, sprawiając, że wojownik zatrzymał się w pół kroku. Ze środka wyłonił się Denser, natychmiast padając na ziemię. Był blady. - Bogom niech będą dzięki - wymamrotał barbarzyńca, lecz zaraz jego usta zacisnęły się z gniewu. Pomógł Xeteskianinowi usiąść, czując, jak całe ciało maga dygocze. Otrzepał jego płaszcz z kurzu. - Zadowolony? - Czarne - wyszeptał Denser, żywo gestykulując obiema rękami i nie podnosząc wzroku. - Wszystko tam było czarne. - Mów jaśniej, Denser. Mag spojrzał wojownikowi prosto w oczy. Jego źrenice były wyraźnie rozszerzone. - Wszystko było spalone, albo ciągle płonęło. Zniszczone, popękane i czarne. W porównaniu z tamtym miejscem, to jest pełne życia. Ziemia była sczerniała, a niebo pełne smoków. Zupełnie jak w moim śnie, pomyślał Hirad. Wyprostował się i zrobił krok w tył. Głośno przełknął ślinę i spojrzał na szczelinę. Po drugiej stronie znajdował się jego koszmar. Całkiem realny. Dopiero w tym momencie Hirad zdał sobie sprawę z tego, co zrobił mag. Spojrzał na niego. - Lepiej się czujesz? - spytał. Denser pokiwał głową, uśmiechając się niepewnie, i wtedy potężne uderzenie barbarzyńcy trafiło go w szczękę, przewracając na ziemię. - Co, do... Hirad pochylił się i chwycił płaszcz Densera, przyciągając jego twarz do swojej. - Zdajesz sobie sprawę, co zrobiłeś? - wycedził barbarzyńca. Jego brwi były zmarszczone, a w oczach płonął gniew. - Cały wysiłek mógł iść na marne. - Ja... - Denser spojrzał niepewnie na towarzysza. Hirad potrząsnął magiem. -Zamknij się! Stul pysk i słuchaj. Zabrałeś ze sobą pergamin. Tam. Co by było, gdybyś nie wrócił? Twoja arcyważna misja zakończyłaby się, a moi przyjaciele - Hirad nabrał powietrza w płuca - moi przyjaciele zginęliby nadaremnie. - Wojownik upuścił ciało maga na ziemię i postawił stopę na jego klatce piersiowej. - Jeśli jeszcze raz zrobisz coś takiego, zamienię ci twarz w krwawą miazgę. Zrozumiałeś? Barbarzyńca usłyszał szelest za plecami. Denser zerknął w tamtym kierunku i jego źrenice rozszerzyły się. Potrząsnął przecząco głową. Hirad odwrócił się, zdejmując stopę z leżącego maga. Kot stał tuż za nim, wpatrując się w Hirada wzrokiem pełnym jawnej nienawiści. Prychał gniewnie. - Twój kot porachowałby się ze mną, co? - Tym razem ci się upiekło, Hiradzie. Barbarzyńca odwrócił się gwałtownie. - O nie, Denser. To tobie się upiekło. Powinienem cię zabić. Problem w tym, że zaczynam ci wierzyć. Hirad ruszył przez wioskę w kierunku pierwszej szczeliny, mając nadzieję znaleźć za nią Kruków. Jeżeli wciąż żyli. Rozdział 12 Padając na podłogę w pracowni Septerna, Hirad napotkał spojrzenie Ilkara. Elf uśmiechnął się. Obok niego Talan zakładał właśnie plecak. Hirad powoli zbierał myśli. Serce zaczynało bić zwykłym rytmem. - Mówiłem, żebyście nie wracali. Talan wzruszył ramionami. - Jesteś Krukiem - powiedział. Hirad przygryzł wargę i skinął głową w podzięce. - Znaleźliście coś? - spytał Ilkar. Hirad potwierdził. - Gdzie Denser? - spytał Richmond, marszcząc brwi. - Ma dużo do przemyślenia - odparł Hirad. - Na przykład? - Swoje zobowiązania. I to jak traktuje Kruków, żywych czy martwych. - Co masz na myśli? Hirad nie odpowiedział od razu. Otrzepawszy ubranie z kurzu, odwrócił się w stronę szczeliny, której powierzchnia zaczynała migotać. - Może lepiej sami zapytajcie wielkiego odkrywcę - odparł wojownik. Denser wyłonił się ze szczeliny, a zaraz za nim wyszedł kot. Wyraźnie unikając lodowatego spojrzenia Hirada, mag utkwił wzrok w podłodze. Gdy wstał, zwierzę ponownie ukryło się w połach jego płaszcza. Xeteskianin podrapał się po brodzie, wyciągnął z kieszeni pergamin i podał go Ilkarowi. Elf zwrócił uwagę na wyraźne zaczerwienienie na podbródku maga, wydął wargi, spojrzał ponad ramieniem Ciemnego Maga na Hirada i wziął pergamin. Wojownik zacisnął palce prawej dłoni. - To właśnie znaleźliście ? - spytał Ilkar. Denser pokiwał głową. - I co? - Część jest zapisana formułami Julatsy, podobnie jak inskrypcje na amulecie. Potrzebuję twojej pomocy, żeby zrozumieć całość. - Rozumiem. Obaj podeszli do biurka Septerna, gdzie paliła się lampa umożliwiająca czytanie. Hirad usiadł. Talan i Richmond podeszli i przykucnęli obok, oczekując odpowiedzi. Wojownik opisał wydarzenia, które miały miejsce w wiosce, zerkając jednocześnie na magów, których miny i gesty zwiastowały nadchodzące trudności. Hirad także miał masę pytań, lecz wyraz twarzy Kruków i ich stępione miecze dostarczyły mu potrzebnych odpowiedzi. Nie minęło wiele czasu, zanim Denser i Ilkar skończyli i podeszli do szczeliny, przy której siedzieli trzej wojownicy. Elf trzymał pergamin, a na jego twarzy malowało się zatroskanie. Denser spoglądał beznamiętnie na Hirada. Barbarzyńca zignorował go i zwrócił się do Julatsańczyka. - Jaki mamy plan, przyjacielu? - No cóż, mam dwie wiadomości. Jedną dobrą i drugą bardzo, bardzo złą. Dobra, to taka, że wiemy, co trzeba zrobić. Zła, że nasze szansę są znikome. - Zawsze umiał nas zachęcić, co? - Talan podniósł brwi. - Jak nikt - dodał Richmond. - Nie czaruj, Ilkar - powiedział Hirad. - Znaczy mów jaśniej. - Dobrze. - Julatsańczyk spojrzał na Densera, który skinieniem głowy poprosił go, by kontynuował. - Jak już wiemy, Septern był bardzo mądrym człowiekiem. Gdy stworzył zaklęcie i zrozumiał jego potęgę, dopisał do formuły trzy katalizatory, bez których Złodziej Świtu nie ma prawa zadziałać. Teoretycznie katalizatorów może być dowolna ilość, ponadto mogą one być czymkolwiek. Gdyby Septern chciał, mógłby wybrać kufel piwa jako jeden z nich. Jednak gdy formuła zostanie raz napisana, nie można jej zmienić, zaś przedmioty wybrane przez Septerna są niezwykle trudne do zdobycia, z czego zresztą doskonale zdawał sobie sprawę. - Ten pergamin zawiera całe zaklęcie, wymienia katalizatory i podaje miejsce, gdzie można je znaleźć, choć nie wyjaśnia, w jaki sposób uzupełniają one Złodzieja Świtu. - Ilkar zamilkł na moment. W pokoju panowała cisza. - Gotowi? - Wątpię - rzekł Richmond, wzruszając ramionami. - Ja także - dodał ponuro Ilkar i przeniósł wzrok z powrotem na pergamin. - Pierwszy katalizator to Dordovański Pierścień Władzy. Takie pierścienie mają wszystkie cztery kolegia. Są symbolem rangi i starszeństwa, noszą je jedynie Mistrzowie Formuł. Każdy pierścień jest zaprojektowany i stworzony z myślą o osobie mistrza, i tylko przez niego noszony. Kiedy mistrz umiera, jego pierścień jest grzebany wraz z ciałem. W pergaminie Septern wymienia pierścień należący do zmarłego już Mistrza Formuł, imieniem Arteche, który znajduje się w jego grobowcu w Dordover. Talan przysunął się bliżej. - Więc mielibyśmy pojechać do kolegium, wedrzeć się do mauzoleum mistrzów i zabrać stamtąd ten pierścień, tak? - Mniej więcej. - Ilkar przybrał skruszony wyraz twarzy. - A nie możemy ich poprosić, by nam go oddali? - spytał Richmond. - Zastanów się przez chwilę! - wykrzyknął Denser. - Chcesz poprosić o zbezczeszczenie ich własnych grobowców i to nie podając powodu, bo inaczej na pewno spróbowaliby przejąć kontrolę nad zaklęciem. Musimy ukraść pierścień, a oni nie mogą się o tym dowiedzieć. - A potem pewnie im go oddasz, co? - Talan zaśmiał się drwiąco. - Myślę, że będę zmuszony to zrobić, Talanie. - Żebyś wiedział, że będziesz - mruknął Hirad. - Możemy pomówić o tym później? - Ilkar potrząsnął pergaminem. - Reszta wcale nie jest łatwiejsza. - Już nie mogę się doczekać - powiedział Talan, prostując nogi. - Drugim katalizatorem jest Oko Śmierci. - Już gdzieś słyszałem tę nazwę, prawda? - Richmond wyraźnie skierował pytanie do Densera, który skinął głową. - Sądzę, że tak - odpowiedział mag. - To najważniejsza relikwia kultu Wrethsirów. - Racja. Czciciele śmierci, tak? - Brwi Richmonda zmarszczyły się. - Czy oni aby nie posługują się magią? - Kruk zgrzytnął zębami. - Zgadza się. Niektórzy mówią na nich "piąte kolegium". - Denser spojrzał na Ilkara, którego twarz wyrażała bezgraniczną pogardę. Elf był wyraźnie zirytowany. - Wrethsirowie nie posiadają własnych formuł, tradycji ani zdolności manipulowania maną. Fakt, że próbują przyrównać się do pozostałych kolegiów, jest nie tylko niewyobrażalny, ale obraźliwy dla magii jako takiej. - Masz jednak rację, Richmond. Wrethsirowie czczą śmierć. Sądzą, że ich wierzenia uchronią ich przez wiecznym potępieniem, albo coś w tym rodzaju. Ponadto władają pewną formą ubogiej magii, której nawet do końca nie rozumieją. Dlatego są niebezpieczni. - W takim razie na pewno nas polubią - burknął Hirad. - Chcemy ukraść ich najświętszy artefakt. Ilkar wzruszył ramionami. - Denser nigdy nie mówił, że znajdziemy te cholerne katalizatory na bazarze. - Rzeczywiście, nie mówił - rzekł Hirad. - Nigdy nam nic nie mówi. Od początku nie chciałem się w to mieszać i komplikować sobie życia, więc jeśli mam ochotę ponarzekać na to, że muszę robić niewykonalne rzeczy, lub na to, że on - barbarzyńca pokazał palcem na Densera - jest odpowiedzialny za śmierć moich przyjaciół, to, do cholery, mam do tego prawo. Ciemny Mag westchnął. Hirad sprężył się, ale pozostał na miejscu. - Masz jakiś problem, Xeteskianinie? - Nie, nie ma żadnego - odparł szybko Ilkar. - Trzeci katalizator. - Elf spojrzał na Kruków wymownym wzrokiem. - No cóż, w tym przypadku mamy problem z lokalizacją. Chodzi o odznakę dowódcy Straży Kamiennych Wrót. - W pokoju ponownie zapadła cisza. - Przecież Sojusz Handlowy Koriny utracił kontrolę nad przełęczą prawie dziewięć lat temu. Nie ma już żadnego dowódcy Straży. - Talan przerwał ciszę i zabrał pergamin Ilkarowi, patrząc z dezaprobatą na jego zawartość. - Dokładnie - powiedział Ilkar. - Więc gdzie jest odznaka? Znowu cisza. Hirad spróbował stłumić uśmiech, lecz nie udało mu się. W końcu roześmiał się i wstał. - I to mnie ciągle oskarżacie, podłe dranie, o nieznajomość historii mojego kraju! Ilkar spojrzał na niego, marszcząc czoło. - Co masz na myśli? - Kiedy otwarto przełęcz, odznakę otrzymał Bamack, pierwszy dowódca straży, z rąk Rady Baronów, która, jak mniemam wszyscy wiecie, była zaczątkiem Sojuszu Handlowego Koriny. To musiało być jakieś pięćset lat temu, czyli zanim WiedźMistrzowie doszli do władzy po raz pierwszy. - Naszyjnik miał charakter czysto ceremonialny, lecz według prawa nie mógł opuścić przełęczy, chyba że utracono by go w walce. W takiej sytuacji miał go zachować ostatni dowódca straży i ozdobić nim sztandar oddziałów, którym uda się odzyskać kontrolę nad przełęczą. - Hirad rozejrzał się po twarzach towarzyszy. - Naprawdę nie wiecie, o kogo chodzi? - Przykro mi, Hirad, ale nie - odpowiedział Ilkar. - Na bogów, Ilkar, niedawno o nim rozmawialiśmy. - Naprawdę? - Tak. I wygląda na to, że moje życzenie spełni się szybciej, niż myślałem. - Hirad uśmiechnął się. - Ostatnim dowódcą straży był kapitan Travers. * * * Utrata destranów zazwyczaj pociągała za sobą surową karę lub nawet śmierć, lecz tym razem informacje, które zdobyli, uratowały im życie. Oddaleni o dzień drogi od miejsca bitwy z Krukami, wesmeńscy zwiadowcy stali pośrodku polany otoczonej gęstym lasem i rozmawiali z szamanem, który siedział w namiocie, popijając bezbarwny napój wzmacniający. - Jest dokładnie tak, jak przewidzieli Mistrzowie - powiedział przywódca grupy. - Ludzie ze wschodu przeszukują ten stary dom. Szaman kiwnął głową i postawił kubek z napojem na ziemi. - Muszę natychmiast przekazać im te informacje. Bądźcie gotowi do drogi. Sądzę, że wojna jest już blisko. * * * Nie było mowy o żadnej dyskusji. Nie chodziło tylko o to, że zamek Czarnych Skrzydeł był najbliższym miejscem, w którym mogli zdobyć jeden z katalizatorów. Hirad po prostu odmówił udania się gdziekolwiek indziej, dopóki Travers i wszyscy inni łowcy nie zostaną zlikwidowani. W południe Krucy bez pośpiechu zjedli posiłek w ruinach domu Septerna, a później zaprowadzili konie do stodoły. W końcu udało się przekonać Hirada, by grupa nie wyruszała przed świtem. Ilkar stwierdził, że powinni spędzić jak najwięcej czasu na słońcu, aby uniknąć negatywnego wpływu podróży między wymiarami. Barbarzyńca musiał przyznać, że perspektywa spędzenia nocy w pracowni Septerna, bez konieczności stania na warcie, dbania o palenisko i czujnego nasłuchiwania była dość kusząca. Dym z ogniska unosił się leniwie ku niebu. Światło dnia powoli zanikało, nadchodził wieczór. Richmond przełamał na trzy małą gałązkę i dorzucił ją do ognia. Płomienie zaczęły strzelać, obejmując zeschnięte liście. Po przegranym wcześniej rzucie monetą Denser przerzucał właśnie strony dziennika Septerna, który niedawno podał mu elf. Xeteskianin trzymał w zębach fajkę, a jego wzrok ani na moment nie odrywał się od książki. Mag był całkowicie pochłonięty czytaniem. Z dołu pracowni dochodziły niewyraźne odgłosy, wskazujące, że chowaniec Densera nadal grzebał w notatkach i starym sprzęcie Septerna. Ciemny Mag ostrzegł Kruków, by nie schodzili na dół. Talan wybrał się na przechadzkę w celu rozpoznania okolicy, a Hirad i Ilkar siedzieli obok siebie, korzystając z ostatnich promieni słońca. - Ten chowaniec - rozpoczął rozmowę Hirad. - Czym jest, gdy nie wygląda jak przymilający się kot? Ilkar spojrzał na towarzysza ze zdziwieniem. - Uważam, że określenie przymilający się nie bardzo do niego pasuje. Masz szczęście, że jego pazury nie dosięgły cię tam w wiosce... Posłuchaj, jeżeli chodzi o ten incydent... - Na bogów, znów się zaczyna. - Hirad odstawił trzymaną w ręce czarę na ziemię i skrzyżował ręce na kolanach. - Tak, wiem, nie powinienem się z nim kłócić. Jest zbyt potężny, tak? Ilkar zerknął na Densera. Ciemny Mag nadal czytał. Elf przemówił szeptem. - W zasadzie tak. Posłuchaj... I nie rób takiej miny, to ważne. Nie tylko jest zbyt potężny, choć przyznaję, że tym razem utarłeś mu nosa, ale jest także zbyt ważny dla całej sprawy, by wszczynać z nim bójki. - Nie próbowałem wszczynać bójki - syknął Hirad. - Dasz mi skończyć? - Uszy elfa poruszyły się ze zdenerwowania. - Teoretycznie, teraz, gdy posiedliśmy cala wiedzę, to znaczy formułę i wskazówki odnośnie katalizatorów, moglibyśmy zapomnieć o Denserze i dokończyć to samemu. Ale jak już kiedyś mówiłem, on nie tylko posiada wiedzę na temat rzucenia Złodzieja Świtu, ale ma także największą szansą powodzenia. Rozumiesz? - A jak myślisz? Tym razem to Ilkar westchnął. Na chwilę zakrył twarz dłonią. - Dobrze. Gdy, na przykład, ćwiczysz walką mieczem, używasz kukły zamiast przeciwnika, tak? - Raczej wiszącego worka albo, niekiedy, lustra. - Hirad wzruszył ramionami. - Ale nigdy nie masz pewności, że dany manewr ci się uda, dopóki nie wypróbujesz go w walce, mam rację? - Naturalnie. - A jeśli w ogóle nie będziesz ćwiczył, nie będziesz miał należytej kontroli nad mieczem, prawda? - A to co, jakiś sprawdzian? - Po prostu odpowiedz na pytanie - powiedział Ilkar. - Chcą ci to w miarę obrazowo wytłumaczyć. - W porządku. - Hirad zmienił pozycję i wypił jeszcze jeden łyk wina. - Nie, Ilkarze, nie miałbym należytej kontroli nad mieczem i co więcej, nie próbowałbym nawet walczyć. Zadowolony? - Całkowicie. Podobnie jest z rzucaniem zaklęć. Dokładnie tak samo. - Ilkar usiadł naprzeciw wojownika. - Jeżeli spróbują rzucić zaklęcie bez wcześniejszych przygotowań i prób, istnieje duże ryzyko, że zaklęcie nie zadziała. Może nawet dojść do jego wypaczenia, co miewa fatalne skutki. Denser był przez całe życie przygotowywany do rzucenia Złodzieja Świtu, więc teoretycznie wie, jak wypowiedzieć formułę, jak zogniskować manę i tak dalej. Nie ma gwarancji, że i jemu się powiedzie, lecz tak samo jak w przypadku twojego treningu z mieczem, on nie zawaha się i będzie wiedział, co i kiedy zrobić. Rozumiesz teraz? - Tak. Nie mogą go więc zabić. - Hirad pochylił się w kierunku towarzysza. - Ale, skoro jest taki ważny dla całej sprawy, nie pozwolę też, by tak głupio ryzykował. I nie pozwolę, by igrał z życiem moich przyjaciół. - Głos Hirada rozszedł się głośnym echem ponad ruinami. Denser przeniósł wzrok z dziennika na barbarzyńcę, a Richmond zamarł w bezruchu z kociołkiem zimnej wody w ręku. Po chwili, podczas której Hirad zauważył, że Denser uśmiecha się w kierunku Ilkara, Xeteskianin ponownie zajął się czytaniem. - Tak czy inaczej, co z tym chowańcem? - To najprawdopodobniej jakiś skrzydlaty demon... Tak mnie przynajmniej uczono. - Ilkar wzruszył ramionami. - To chyba jedyny powód, dla którego Denser nie chce, żebyśmy go widzieli w innej postaci. - Hirad spojrzał tępo na towarzysza. Elf zamknął oczy. - Może i wiesz co nieco o Traversie, Hiradzie, lecz przez te wszystkie lata naszej znajomości nigdy mnie tak naprawdę nie słuchałeś, mam rację? - No cóż, przez większość czasu gadałeś o magii i podobnych bzdurach. - Hirad uśmiechnął się drwiąco. - Teraz wyraźnie cię to interesuje - odparł elf. - Teraz to ważne. - Wtedy też było ważne! - wykrzyknął Ilkar. - Czy moglibyście posprzeczać się trochę później? - Richmond dołączył wreszcie do rozmowy. - Interesuje mnie ten kot Densera. - Dobra. - Ilkar spojrzał raz jeszcze na Ciemnego Maga, który najwyraźniej nie zwracał na nich uwagi. - Mówiąc wprost, chowaniec Densera jest zaklęciem podobnym do dziewczynki, którą spotkaliście w wiosce. Różni się tym, co może robić i w jaki sposób funkcjonuje. Zaraz po stworzeniu, chowaniec sprzęga swój umysł z umysłem swego pana. - Co robi? - Hirad nalał sobie kolejny kubek wina i podał bukłak Richmondowi. - O szczegóły musiałbyś spytać Densera, choć wątpię, by ci odpowiedział. Zwyczaj posiadania chowańca jest praktykowany wyłącznie w Xetesku i wywodzi się z ich kontaktów z wymiarem demonów. Tak czy inaczej, świadomość pana jest połączona ze świadomością chowańca, a związek ten można zniszczyć jedynie przez zabicie jednego bądź drugiego. - Ilkar zamilkł i pociągnął łyk wina. - Te demony mają własne umysły, mogą rozumieć i działać same z siebie, ale zawsze będą posłuszne swemu panu i nigdy mu się nie przeciwstawią. Takiego bezgranicznego oddania nie znajdziecie nigdzie indziej. - Dobra, ale po co komu taki chowaniec? - spytał Richmond. Ilkar westchnął. - To zależy od indywidualnych potrzeb maga. W przypadku Densera chodzi wyraźnie o ochronę, towarzystwo, dostarczanie wiadomości, zwiad i, oczywiście, potężną broń ofensywną. - Elf wskazał na schody do piwnicy. - Obecnie pewnie szuka czegokolwiek, co mogłoby zainteresować Densera, i na pewno powiadomi go, gdy coś znajdzie. - Więc one mówią? - spytał Richmond. - Nie, z tego co mi wiadomo, nie mówią. Ale gdy są blisko, potrafią się porozumiewać. To coś w rodzaju prostej telepatii - powiedział Ilkar. - Mogłyby też komunikować się na dłuższy dystans, lecz byłoby to bardzo wyczerpujące. - Ale jak naprawdę wyglądają? - Hirad wskazał głową schody. Hałas dochodzący stamtąd ustał, przynajmniej na chwilę. - Nie jestem pewien, ale ich aura może wywołać poważny szok u ludzi. Wyobraź sobie demona, no wiesz, brzydki, ma skrzydła i ogon, a zaręczam, że niewiele się pomylisz. - Co się z nim stanie, gdy Denser umrze? - Richmond dopił swoje wino i sięgnął w kierunku bukłaka. Hirad kopnął go w stronę towarzysza. - Chowaniec też umrze. Nie jest w stanie przetrwać bez niego. - Dlaczego? - Jest to związane ze sposobem, w jaki funkcjonuje i co je, a także z tym, że ich umysły są połączone. Nie znam wszystkich szczegółów. - A co się stanie Denserowi, jeżeli chowaniec zginie? - spytał Hirad. - To bolesne - odpowiedział Ciemny Mag, a następnie odłożył książkę, wstał i otrzepał ubranie. - Czujesz, jakby ktoś sięgał w głąb twojej czaszki i miażdżył ci mózg. - Mag podszedł do Kruków, żywo gestykulując dłońmi. - Na szczęście bardzo trudno je zabić. W tym momencie na schodach do piwnicy pojawił się kot. - Ciekawe czy wiedział, że rozmawialiśmy o nim? - rzucił Richmond. - O, tak - odpowiedział Denser śmiertelnie poważnie. - Doskonale o tym wiedział. - Kot wskoczył pod płaszcz maga i przytulił się do jego piersi. W kociołku nad ogniem zagotowała się woda. - Czy ktoś ma ochotę na coś gorącego do picia? - spytał Richmond. - Ja poproszę - powiedział Ilkar. - Powiedz mi coś jeszcze, Denser. Co sądzisz o tamtym miejscu? - Co masz na myśli? - Nie chodzi mi o to, że się poruszali, ale czemu wszyscy byli martwi? - Ja ci powiem - powiedział Hirad. - Widziałeś zniszczenia i ślady ognia. Smoki przedostały się tam i to po to, by rządzić. Oto dlaczego. - Na wszystkich bogów - wyszeptał Talan. - Jeśli masz rację... - powiedział Denser - to pomyśl, co by się stało, gdyby smoki przedostały się tutaj. - Mówiłem wam - rzekł cicho Hirad. - Ale nikt mnie nie słuchał. - Nie dojdzie do tego - zapewnił go Denser. - Kiedy nasza misja się skończy, oddamy amulet Sha-Kaanowi - powiedział Hirad. - Będziemy go tylko musieli odnaleźć. - Na to jest już za późno - rzekł Ilkar. - Posiedliśmy wiedzę o zaklęciu. Teraz musimy udowodnić, że potrafimy ją wykorzystać w mądry sposób. - Elf spojrzał hardo na Densera. - Jeżeli tego nie uczynimy, jeśli nadużyjemy naszej wiedzy albo wpadnie ona w niepowołane ręce, wtedy Sha-Kaan przestanie chronić nasz świat. Reszty można się domyśleć. - Mam nadzieję, że uważnie słuchałeś, Xeteskianinie - rzekł Hirad. Denser kiwnął głową. - Słuchałem. Co więcej, całkowicie zgadzam się z Ilkarem. A teraz błagam, dajcie mi się czegoś napić. Strasznie zaschło mi w gardle. Rozdział 13 Thraun zdecydował się zatrzymać niedaleko traktu wiodącego prosto do bram zamku. Rozbili obóz jakieś sto metrów od drogi, ukryci pośród gęstych krzaków i drzew. Nie chcąc ryzykować rozpalenia zwykłego ogniska, Will wypakował swój nie wydzielający dymu piec i zaczął przygotowywać posiłek. Urządzenie to może i nadawało się doskonale do gotowania, lecz nie dawało prawie w ogóle światła, ponadto odprowadzało całe ciepło wprost na żelazną płytę. Skupieni wokół niego mężczyźni zaczęli więc dość szybko odczuwać chłód nadchodzącej nocy. Podróż doliną przebiegła w ponurej i złowieszczej ciszy. Thraun musiał nie raz pocieszać rozżalonego Aluna, a opryskliwe odżywki Willa omal nie doprowadziły do otwartego konfliktu. Jandyr starał się nie mieszać, zastanawiając się jednocześnie, w jaki sposób uda im się współpracować, gdy będą już na tyle blisko, by mieć szansę uratować Erienne i jej synów. Na piecu stały dwa garnki. Jeden był wypełniony wodą, a drugi owsianką. Thraun odezwał się. - Jesteśmy zaledwie o pół godziny marszu od zamku. Zabraniam komukolwiek podnosić głos i ruszać się gdziekolwiek bez mojej wiedzy. Po posiłku Will i ja obejrzymy zamek i postaramy się znaleźć jak najlepszą drogę wejścia. Spróbujemy też określić liczebność naszych przeciwników. Tymczasem Jandyr stanie na warcie, a ty, Alunie, powinieneś odpocząć. Wyglądasz na wyczerpanego. Jakieś pytania? - Kiedy spróbujemy dostać się do zamku i uratować Erienne? - spytał Alun, który pomimo zmęczenia nie mógł zachować spokoju. Gotował się już do działania, zapominając o potrzebie odpoczynku. - Na pewno nie tej nocy. - Thraun uniósł dłoń, by uciszyć protesty towarzysza. - Mamy za sobą długą podróż, wszyscy jesteśmy zmęczeni, a gdy wrócimy ze zwiadu, nie będzie wystarczająco dużo czasu na opracowanie planu. Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, wkroczymy do zamku rankiem, kiedy strażnicy będą zmęczeni. Zgoda? - Odpowiedziały mu skinienia głów. - W porządku. Teraz możemy zjeść kolację. * * * Dopiero po obiedzie następnego dnia Hirad zdecydował się wyrazić obawy, które nie dawały mu spokoju od momentu, w którym Ilkar przeczytał pergamin. Podróż mijała im spokojnie. Dzięki wędrówkom Talana z poprzedniego dnia, szybko odnaleźli właściwy szlak i jeszcze przed południem wkroczyli na bardziej przyjazny teren. W miarę wypoczęci i wolni od negatywnych skutków podróży przez szczelinę, Krucy zatrzymali się u stóp wzgórza, które właśnie pokonali. Richmond rozpalił małe ognisko. Lekki powiew porwał kłębiący się dym wysoko ku niebu, częściowo przykrytemu nadciągającymi powoli chmurami. Gdy wyjrzało słońce, powietrze wyraźnie się ociepliło, ale w grupie panował ponury nastrój. Wszyscy zastanawiali się nad tym, co utracili, i trudach, jakie ich jeszcze czekały. - Jest nas za mało - powiedział Hirad. Wokół strzelającego ogniska zapanowała cisza. Wszyscy patrzyli na barbarzyńcę, lecz nikt nie odważył się przemówić. Richmond zaczął mieszać zupę kawałkiem niedopieczonego chleba, Denser zapalił ponownie fajkę, wypuszczając kłęby dymu kącikiem ust, a Talan, którego twarz była schowana w cieniu, ostrzył miecz, poruszając miarowo osełką po długiej klindze swej broni. Ilkar przygryzł nerwowo wargę i przerwał milczenie. - Cieszę się, że to powiedziałeś. Wszyscy się cieszymy. Kiwnięcia głowy i pomruki aprobaty potwierdziły słowa elfa. - Więc... - rozpoczął Talan. - Właśnie - przerwał mu Hirad. - Gdzie znajdziemy ludzi godnych zaufania? Nie możemy wyjawić prawdy o naszej misji, więc musimy być bardzo ostrożni podczas pobytu w miastach. - Według mnie, w ogóle nie powinniśmy odwiedzać osiedli większych niż wioska, przynajmniej po tej stronie gór. Szczególnie kolegiów - stwierdził Denser. - Zbyt wiele tam plotek i zbyt wielu chciwych ludzi. - Masz rację, ale jeśli nie zaryzykujemy, to niczego nie osiągniemy. - Talan schował osełkę do kieszeni i przyglądał się naostrzonej klindze. Potem spojrzał na Densera. - Grupy takie jak my nie wałęsają się po prostu od wsi do wsi, czekając, aż przyszli wybawcy Balai będą w pobliżu. Ilkar roześmiał się. - To dopiero byłby widok! - Opanuj się - powiedział Hirad. - Nikt przy zdrowych zmysłach nie weźmie cię za wybawcę Balai. - Ilkar pokazał Hiradowi środkowy palec. Barbarzyńca spoważniał. - No więc? Sami nie damy rady. Nawet z Sirendorem i Bezimiennym nie mielibyśmy szans. - Najpierw zastanówmy się, czy będziemy szukać nowych ludzi przed, czy po starciu z Czarnymi Skrzydłami? - spytał Talan. - Po - odpowiedział natychmiast Hirad. - Nikt inny nie będzie miał wkładu w śmierć tych sukinsynów. Ilkar popatrzył na towarzysza, zagryzając wargi. - A już myślałem, że mówisz serio. Chcesz, żebyśmy sami zaatakowali zamek? W pięciu? - Sam to zrobię, jeśli będzie trzeba - wycedził Hirad. - Chyba rzeczywiście logicznie byłoby najpierw załatwić sprawę odznaki - stwierdził Richmond. Na chwilę zaległa cisza. - Przyznam, że nie znam się na takiej logice. - Ilkar pociągnął nosem. - Daj spokój. Naprawdę uważam, że możemy to zrobić sami - odparł Richmond. - O ile wiemy, sam Travers rzadko opuszcza zamek, ale reszta Czarnych Skrzydeł pozostaje poza siedzibą, załatwiając różne sprawy. W zamku może ich być dwudziestu, nie więcej. Tylu, ilu potrzeba do obsługi zamku. Nie zapominajcie, że Czarne Skrzydła nigdy nie były liczną grupą. To fanatycy. - A jeśli się mylisz? - Jeśli Richmond się myli, Ilkar, to szykuje się niezła jatka. Denser westchnął. - Wiesz co, Hirad, to chyba nie jest najlepsze podejście, szczególnie jeśli chcemy, by się nam udało. - Nie pieprz, Denser! - wykrzyknął barbarzyńca. - Według ciebie poprawne podejście to skakanie po innych wymiarach ze Złodziejem Świtu za pasem. - Wystarczy, Hirad. - Ilkar podniósł ręce. - To nie zmienia faktu, że wiele ryzykujemy, udając się do zamku tak, jak stoimy. - Na litość boską - wymamrotał Hirad, wstając. - Ty też? Od kiedy to staliśmy się nagle tacy ostrożni? Musiałem nie zauważyć, bo gdy on... - barbarzyńca wskazał palcem na Densera - ...wskoczył do wymiaru smoków, na pewno jeszcze nie byliśmy. Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy się teraz tym przejmować! - Hirad odwrócił się i odszedł w kierunku koni, które stały spokojnie, niewzruszone całym zamieszaniem. Denser próbował wstać, lecz Talan powstrzymał go, łapiąc maga za kostkę. - Zostaw go - powiedział wojownik. - Talan ma rację. Nie przekonasz go. - Ilkar zanurzył kubek w kociołku z kawą, stojącym na ogniu. - A więc to tak? Pójdziemy do zamku w pięciu, licząc na łut szczęścia, tylko dlatego, że on ma jakieś rachunki do wyrównania? - Głos Densera był pełen pogardy. Serce biło mu coraz szybciej. Kot nerwowo wiercił się w fałdach płaszcza. Xeteskianin rozejrzał się i napotkał karcący wzrok Kruków, wzrok, który ostrzegał go, że przekroczył pewną granicę. Dopiero w tym momencie mag zrozumiał, co tak naprawdę dla tych ludzi znaczyło bycie Krukiem. Słowa Ilkara utwierdziły go w tym przekonaniu. - Dlatego właśnie nie jesteś częścią nas - powiedział ostrożnie elf. - Musisz zrozumieć więzy, które łączą Kruków. Nawet w obliczu śmierci są one nierozerwalne. To właśnie siła uczuć Hirada, jego pragnienie zemsty na Traversie, powoduje, że ufamy mu bezgranicznie. - Ilkar zamilkł, by przełknąć kęs chleba. Denser patrzył na elfa, widząc, że jego wypowiedziom towarzyszy skupienie i koncentracja. - Wszyscy jesteśmy podobni - powiedział Ilkar po chwili, wskazując na siebie, Talana i Richmonda. - Po prostu nie mówimy o tym. Nie mów o, jakichś tam "rachunkach do wyrównania", jeśli dotyczy to Kruków, a przede wszystkim Sirendora Larna. Nie zapominaj, że zginął zamiast ciebie i że wraz z jego śmiercią Hirad stracił najlepszego przyjaciela. Masz wielkie szczęście, że nie słyszał tego, co powiedziałeś wcześniej. - Przykro mi - rzekł Denser. Ilkar kiwnął głową. - Skoro już mówimy szczerze - powiedział Richmond stanowczo, lecz bez cienia złości. - Uważam, że możemy od razu wyjaśnić kilka innych kwestii. Po pierwsze, jeżeli ktokolwiek po odejściu Bezimiennego ma decydujący głos, to jest to Hirad. Nie ty, Denser. Po drugie, pomimo tego, że wszyscy rozumiemy powagę naszej misji, jesteśmy przede wszystkim Krukami, a dopiero potem najemnikami. Jeżeli więc Hirad chce najpierw załatwić sprawę Traversa, tak właśnie zrobimy. Denser słuchał zamyślony. Nie miał czasu na kłótnie, szczególnie takie, których nie był w stanie zrozumieć ani tym bardziej załagodzić. Powstrzymanie i zniszczenie WiedźMistrzów powinno być ich jedynym celem, ale Krucy wydawali się mieć odmienne zdanie. Mag był pewien, że nie zdawali sobie w pełni sprawy z tego, co spotkałoby Balaię, gdyby WiedźMistrzów nie udało się pokonać. Xetesk zostałby unicestwiony, a wraz z nim jakakolwiek nadzieja. Krucy zaś zostaliby zdmuchnięci z powierzchni ziemi niczym garstka pyłu. Wziął głęboki oddech, chcąc coś powiedzieć, ale zrozumiał, że nie ma sensu dyskutować. Poza tym Talan odezwał się pierwszy. - Wszyscy chcemy, by nam się udało. Musisz jednak pamiętać, że zanim do nas dołączyłeś, zaledwie trzy osoby zginęły, walcząc w szeregach Kruków na przestrzeni ponad dziesięciu lat. - Talan spojrzał na Richmonda, który siedział nieopodal ze spuszczoną głową i zamkniętymi oczami. - Ufamy naszym przyzwyczajeniom i instynktom, ponieważ bardzo rzadko nas zawodzą. Dobrze wiesz, że gdybyś od początku był szczery, nie wyruszylibyśmy na tę misję. Teraz, gdy to zrobiliśmy, dwóch naszych towarzyszy odeszło, a minął ledwie tydzień. Spójrz na to z naszego punktu widzenia i nie mów o czymś, czego nie jesteś w stanie pojąć. Nadal żyjemy, ponieważ jesteśmy dobrzy, i jeśli nie będziesz się wychylał, nic złego się nam nie stanie. - Jestem pewien, że możemy osiągnąć jakiś kompromis - powiedział Denser, zdając sobie jednocześnie sprawę, w co się wpakował. Twarz Talana złagodniała. Uśmiechnął się, wstał i poklepał Ciemnego Maga po ramieniu. - Niezły wykład, co? Może kiedyś się nam zrewanżujesz? - Talan poprawił kaftan. - Chyba powinniśmy już ruszać. Hirad! - krzyknął w stronę barbarzyńcy. - Hirad! Przygotuj konie. Ruszamy! * * * Erienne czuła się jak po przebudzeniu z długiego koszmaru. Byli przerażeni i brudni, ale najważniejsze, że zostali nakarmieni i było im ciepło. Zauważyła też, że jeden ze strażników polubił malców. Ulga, którą czuła, tuląc ich do siebie, i ogrom miłości, który łączył ich troje, wypełniały energią jej obolałe ciało. Tym razem w ich oczach nie było cienia wątpliwości. Strażnik podał im nawet wiarygodny powód, dla którego nie mogła ich zobaczyć, za co była mu wdzięczna. Kapitan pozwolił jej spędzić z synami całą godzinę, zanim osobiście zaprosił ją na obiad. Erienne poszła za nim i wkrótce ponownie zasiadła na krześle przy kominku w bibliotece. Tym razem pozwoliła sobie na wypicie szklanki wina. Obserwując lekki uśmiech, malujący się na jego zwykle poważnej twarzy, Erienne zdała sobie sprawę z tego, co ma zamiar zrobić. Miała jednocześnie nadzieję, że bogowie, a może raczej dordoverańscy mistrzowie, kiedyś jej wybaczą. - Czy nie dotrzymałem danego słowa? - Kapitan rozłożył szeroko ręce. - Nie oczekuj, że rzucę ci się w ramiona tylko dlatego, że pozwoliłeś mi zobaczyć własne dzieci. - Daj spokój, Erienne, nie psuj nastroju. - Cieszę się, że są całe i zdrowe, ale pamiętaj, że przetrzymujesz nas wbrew naszej woli. Nie ma mowy o żadnym nastroju - odparła lodowatym głosem. - Powiedz mi teraz, w jaki sposób mam zdradzić to, w co wierzę. - Nie chcę, żebyś myślała o tym w taki sposób - powiedział kapitan. - Robię to, by... - Zachowaj to dla tych, co wierzą w twoje historie. Powiedz po prostu, czego chcesz, a potem pozwól mi wrócić do dzieci. Kapitan spojrzał na nią, westchnął i kiwnął głową. - Dobrze. To proste zadanie. Chcę, abyś potwierdziła autentyczność wszelkich artefaktów bądź informacji związanych ze Złodziejem Świtu, w których posiadanie wejdę. Jeżeli mam kontrolować to zaklęcie, by uchronić Balaię, muszę wiedzieć, na czym stoję. - Nie masz pojęcia, z czym masz do czynienia - powiedziała Erienne. - Ta potęga wykracza daleko poza twoje zrozumienie. Nawet jeśli ci się przypadkiem powiedzie, jeśli zgromadzisz potrzebne informacje, to ty i twoi słudzy zostaniecie natychmiast zabici przez tych, którzy zrobią wszystko, by zdobyć Złodzieja Świtu. - Doskonale zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa, lecz mam zamiar stawić im czoła. Ktoś musi. - O tak! - wykrzyknęła Erienne, pochylając się i omal nie rozlewając wina. - Cztery kolegia powinny wspólnie bronić tego odkrycia, jeśli jest nim w istocie. To jedyny sposób, by zaklęcie nigdy nie zostało użyte. Kapitan zaśmiał się. - Nie wierzę. Chcesz, bym zostawił zaklęcie w rękach ludzi, którzy będą w stanie je użyć? Jeśli zostanie u mnie, wszyscy będziemy bezpieczni. - Jeżeli każde z trzech kolegiów będzie miało jeden katalizator, będziemy jeszcze bezpieczniejsi. - I chcesz może, bym uwierzył, że wasza ciekawość nie doprowadzi do prób rzucenia zaklęcia? - Kapitana ogarnęła niechęć. - Znam magów. Wiem, w jaki sposób myślą, tak samo dobrze jak ty. Tylko osoba nie parająca się magią, może zostać strażnikiem Złodzieja Świtu. I tą osobą zostanę ja, z twoją pomocą lub bez. Czy zgadzasz się zrobić to, o co proszę? Kobieta kiwnęła głową, powoli uspokajając się. Przynajmniej w ten sposób może mieć jakiś wpływ na to, co się dzieje. Opuściła głowę. Kontrola nie miała z tym nic wspólnego. Pomagała mu z jednego powodu, tylko jednego. Żadne prawa magii nie były tak ważne jak życie jej dzieci. * * * Podróż była przyjemna. Omijając wszelkie osady rozsiane nieregularnie pośród falujących na wietrze lasów i łąk, Krucy pozostawali przez cały czas pod ochroną rozłożystych gałęzi drzew, poruszając się wzdłuż zapomnianych szlaków myśliwskich bądź ścieżek używanych przez zwierzynę. Jadąc skrajem lasu, drużyna poruszała się w odpowiednim kierunku dzięki obserwacjom pozycji słońca i ukształtowania terenu, czynionym przez Talana i Richmonda. Podczas jazdy myśli Hirada powoli oddalały się od wydarzeń poza szczeliną. Orzeźwiające powietrze Balai wkrótce zupełnie rozmyło dokuczliwe wspomnienia. Nigdy dotąd barbarzyńca nie zastanawiał się nad pięknem tej krainy. Nigdy, dopóki nie odwiedził pustkowi innego świata. Rozmowy toczyły się godzinami, a atmosfera w drużynie wyraźnie się polepszyła. Ponad nimi niebo było bezchmurne, powietrze ciepłe, a lekka bryza poruszała delikatnie koronami drzew i liśćmi krzewów. Gdy rozbili obóz, rozpoczęło się opowiadanie wyolbrzymianych historii o bitwach i zwycięstwach. Odczuwalny brak Bezimiennego ostudził jednak rozgrzane serca. Każde wspomnienie wielkiego wojownika przynosiło jedynie smutek i uczucie pustki, po którym następowały długie okresy milczenia. W najgorszym przypadku podróż do zamku Czarnych Skrzydeł przez pagórkowate i gęsto zalesione ziemie barona Pontoisa trwałaby trzy dni. Krucy dobrze znali te tereny i im dalej jechali na północny wschód, tym częściej wzgórza zmieniały się w klify i gołe, kamienne szczyty, a zieleń drzew i trawy stawała się zielenią krzewów, orlicy i mchu. Czuli, że zbliżają się do celu. Po południu trzeciego dnia podróży zmiana pogody spowodowała, że zatrzymali się nieopodal rozległej półki skalnej, znajdującej się po prawej stronie doliny, którą przecinali z południa na północ. W mniej niż godzinę słońce skryło się pod gęstymi, ciemnoszarymi chmurami, pędzonymi ponad ich głowami, coraz to smaganymi biczami zimnego i gwałtownego wiatru znad morza. Zrobiło się zimno i podróżnicy okryli się płaszczami. Gdy jednak z nieba polały się strugi ulewnego deszczu, a czarne chmury zakryły wierzchołki wzgórz, Krucy pognali konie w kierunku skalnej półki, szukając pod nią schronienia przed ciężkimi kroplami spadającymi z nieba. Zsiedli z koni i odsunęli się jak najdalej od krawędzi półki, pozostawiając tam konie, spoglądające ponuro na posępny krajobraz. - Travers przesyła nam powitanie - zauważył Talan. - Tak. Jestem pewien, że w głębi serca Hirad obwinia go także za tę gwałtowną zmianę pogody - rzekł Ilkar. - A żebyś wiedział. Zaczynało padać jeszcze mocniej, krople deszczu bębniły w gołą skałę, ryły wąskie koryta w ubitej ziemi i przygniatały bezsilne liście i źdźbła. Talan wystawił głowę poza krawędź półki i spojrzał na północ. - Coś mi mówi, że nieprędko ustanie - powiedział, cofając głowę i wycierając mokre włosy dłonią. Racja, pomyślał Hirad. Trudno to było opisać, ale zapach, gęstość i rozmiar deszczowych kropel... I to uczucie powiewu... Będzie długo lało. Parę godzin. - Przecież nie możemy tu tak po prostu stać i patrzeć, jak leje - zaprotestował Denser. - Masz rację - zgodził się Richmond, zrzucając plecak z ramion. - Zmarzniemy. Rozpalę ogień - powiedział, a następnie wyciągnął z torby hubkę, a zza siodła wyjął podłużny rulon woskowanej skóry. Rozwinąwszy go, Richmond wyjął ze środka kawałki drewna. - Wskazówka na przyszłość - zwrócił się do Densera. - Kiedy chmury zaczynają opadać, zacznij zbierać suche gałęzie. - Richmond gestem ręki nakazał Ciemnemu Magowi odsunąć się od środka półki i zaczął przygotowywać ognisko. - Więc przeczekamy tę ulewę, po prostu siedząc tu? - spytał mag. - W zasadzie tak - odparł Richmond. - Ale zamek... Richmond wzruszył ramionami. Ukończywszy drewnianą piramidę, wojownik wsunął niewielką gałąź do środka stożka. - Wydaje mi się, że jesteśmy jakieś pół dnia drogi od celu. Talanie? - Zapytany kiwnął głową. Richmond mówił dalej. - No właśnie. Zakładając, że deszcz będzie padał aż do zmroku, możemy teraz spokojnie tu odpocząć, pokonać resztę drogi wieczorem i zaatakować jeszcze tej nocy, a takie, jeżeli dobrze pamiętam, było początkowe założenie. - Nikt nie zaprzeczył. Denser zmarszczył brwi, lecz więcej już nic nie powiedział. Rozwiązał swój śpiwór, zdjął siodło z konia i rzucił to wszystko pod ścianę w południowej części półki. - Będzie bardzo mało miejsca. - Nie proponowałem, żebyśmy położyli się spać. - Richmond wykrzesał iskry, które szybko przeskoczyły na piramidę. Wojownik kilkakrotnie dmuchnął lekko w jej podstawę i po chwili z drewnianej konstrukcji zaczął sączyć się słup dymu. - Ej, Hirad. Zrób coś pożytecznego i przynieś trochę wody, i może jeszcze trochę drewna do osuszenia, tak na wszelki wypadek. - Tak, mamo - odparł barbarzyńca. - Mogę to wziąć? - Hirad wskazał na woskowaną skórę Richmonda. Wojownik odpowiedział mu skinieniem głowy. Barbarzyńca zdjął z najbliższego konia dwa bukłaki na wodę i zarzucił je sobie na ramiona, chwytając jedną ręką pod brodą. Następnie odwrócił się do Ilkara, który wybuchnął śmiechem. Reszta także nie wytrzymała. - Gdybym dał ci kostur, wyglądałbyś zupełnie jak moja babka - wykrztusił elf, ocierając jednocześnie łzy. - Ależ ona musi być brzydka - dołączył się Talan. Hirad zastanowił się nad jakąś dowcipną odpowiedzią, potem zdecydował się na wulgarny komentarz, lecz nic nie przychodziło mu do głowy. W końcu wzruszył ramionami, uśmiechnął się i ruszył po wodę. Postanowił iść w górę pobliskiego strumienia, by zobaczyć, co ich czeka, gdy wyjadą, lecz wkrótce stało się jasne, że taka wycieczka nie przyniesie mu zbyt wielu informacji. Mimo że deszcz powoli tracił na sile, ze szczytów gór spływała majestatycznie gęsta mgła, przykrywając całą dolinę i z każdą minutą ograniczając widoczność. Na szczęście solidny, żwirowy szlak nie został rozmyty przez strugi deszczu spływające z góry. Hirad rozglądał się uważnie w poszukiwaniu drewna na opał i w końcu znalazł gęsty krzak o szorstkich gałęziach, którego środkowa część idealnie nadawała się na ognisko. Po kilku mocnych cięciach miecza i precyzyjnych ruchach sztyletu barbarzyńca miał zapas drewna na wiele godzin. Wracając powoli w stronę półki, Hirad skręcił w prawo, by napełnić bukłaki wodą ze strumienia, który przybierał szybko, zasilany dziesiątkami innych, mniejszych strumyków, spływających z gór. Kucając przy dużym kamieniu, barbarzyńca przystawił szyjkę bukłaku do źródła, wsłuchując się w rytmiczny plusk wody napływającej ze szczytów doliny wprost do bukłaka i odbijającej się od skór Richmonda. Plusk wody - to jedyne co słyszał, ale gdy odwrócił się, by napełnić drugi bukłak, ciężka rękojeść miecza uderzyła go w głowę zaraz pod lewym uchem. Hirad poślizgnął się na kamieniach, próbując jednocześnie zebrać myśli. Mgła, plusk strumienia i deszczu, pulsujący ból w głowie - świadomość powoli odpływała. Ponad nim z ciemności wyłonił się cień. Mężczyzna w hełmie i kolczudze. Kształt pochylił się. - Wracaj do domu, Coldheart. Krucy są skończeni. Wracaj do domu. Kolejne uderzenie w głowę. Przed oczami Hirada zatańczyły błękitne iskry i zrobiło się cicho. Bardzo cicho. * * * W oczach Aluna płonął gniew. Uczucie zdrady. - Mówiłeś, że pójdziemy tam jeszcze dziś w nocy. - Sytuacja się zmieniła - powiedział stanowczo Thraun. - W zamku coś się dzieje. Widziałeś jeźdźców, którzy mijali nas niedawno. Ruch jest zbyt duży. Musimy poczekać. Will powrócił w okolice zamku, podążając za jeźdźcami, i dołączywszy do towarzyszy po południu opowiedział o wyraźnym poruszeniu za murami. Kogoś przywieziono, prawdopodobnie jakiegoś jeńca, i to ważnego. Thraun zadecydował, by noc spędzić ze wzmożoną czujnością i dopiero rankiem podjąć dalsze decyzje. Alun miał oczywiście inny plan. - Z każdą sekundą naszego wahania moja rodzina jest bliższa śmierci. Mimo to dalej siedzimy sobie wokół pieca i spędzamy czas na gadaniu. Thraun potarł nos kciukiem i środkowym palcem. - Zrozum, to nie jest żadna próba celowego opóźnienia naszej misji - powiedział. - Ja także chcę zobaczyć twoją rodzinę całą i zdrową, ale nie powinniśmy działać pochopnie, bo to nikomu nie pomoże. - Musimy coś zrobić! - wykrzyknął rozpaczliwie Alun. Will wyraźnie się zirytował. Thraun gestem nakazał mu milczeć. - Rozejrzyj się. - Wskazał ręką obóz. - Jesteśmy tu i czekamy na odpowiedni moment, by odbić twoją rodzinę. Ale ten moment jeszcze nie nadszedł. Musimy poczekać, aż to poruszenie minie. Wiem, że to trudne, lecz proszę, spróbuj zachować spokój. Alun strząsnął z ramienia dłoń towarzysza, jednocześnie jednak kiwając głową. Potem wstał i odszedł na bok. - Wszystko będzie dobrze - powiedział Thraun, zauważając gniewne spojrzenie Willa. - Po prostu zostawmy go teraz samego. - Przez niego zginiemy - powiedział złowrogo niski mężczyzna. Ze strony drogi dało się słyszeć gwizdanie i po chwili do obozu wkroczył Jandyr. - Ktoś nadjeżdża - oznajmił. Thraun wstał. - Mam już tego dość. Zupełnie niczym dzień targowy na dordoverańskich drogach. Może ich zatrzymamy? - Nie mamy wiele do stracenia - wzruszył ramionami Will. - To prawda - zgodził się Thraun. Upewniwszy się, że Alun nie znajduje się w pobliżu, dodał - Jeżeli nie dostaniemy się do zamku dostatecznie szybko, jedyne, co tam znajdziemy, to zimne ciała jego rodziny. * * * Woda. Chlupot, plusk, krople padające na kamienie. Wiatr, deszcz, woda i chłód. I ból. Pulsujący ból w czaszce, niczym dzwon bijący w uszach. Hirad poruszył się. Fala mdłości ogarnęła jego ciało. Żołądek złapał skurcz. - Ahh! - Wojownik otworzył oczy. Wokół wisiała gęsta mgła. Nadal padało. Barbarzyńca wstał ostrożnie, dotykając jednocześnie opuchlizny za żuchwą, zaraz pod lewym uchem. Powoli otworzył usta. Szeroko. Nadal czuł ostry ból, ale był przynajmniej pewien, że kość nie została złamana. W ustach miał dziwny smak, przypominający mu pewien zapach, którego... - Cholera! Podano mu narkotyk. Ślizgając się, barbarzyńca wstał. Zapominając zupełnie o drewnie i bukłakach, próbował utrzymać się na nogach. Żołądek nadal skręcał się pełen trującej substancji. Hirad uniósł dłoń i dotknął lewej skroni. Duży siniak. Zachwiał się. Czuł się jak na kacu, brakowało jedynie przyjemnych wspomnień pijaństwa. Jedyne co pamiętał, to wyłaniający się z mgły hełm i uderzenia. I głos. Znajomy, na pewno. Ścieżka była śliska. Hirad upadł kilka razy i zwymiotował, kiedy mocno uderzył w skalne podłoże. Na zewnątrz półki leżały ciała. Wewnątrz ognisko ledwie się tliło. - O, nie - jęknął barbarzyńca. Podbiegł do sterty ekwipunku i poczuł falę ulgi. Dwa ciała leżące twarzami do góry nie były ciałami Kruków. W głębi, pod ścianą, niedaleko dogasającego ognia siedzieli Talan i Richmond. Oczy Talana były otwarte, Richmonda nie, lecz prawie na pewno oddychał. Talan uśmiechnął się z trudem. - Dzięki bogom, jesteś. Już myślałem, że nie żyjesz. - Gdzie? - Gestem ręki barbarzyńca wskazał puste miejsca przy ognisku. Towarzysz uniósł dłoń, by go uciszyć. - Czarne Skrzydła zaatakowały nas. Po prostu nagle wynurzyli się z mgły. Denser pewnie coś przeczuwał, bo spopielił tych tam. - Talan przerwał, oddychając ciężko. Hirad zauważył, że oczy towarzysza zachodzą mgłą. Pod jego nosem barbarzyńca zauważył strużkę zaschniętej krwi. - Zabrali ich. Zabrali Ilkara i Densera. - Żywych? - Tak, tak myślę. Wtedy już ledwo wiedziałem, co się dzieje. O, bogowie, ten brofen to mocne cholerstwo. Czuję się fatalnie. - Talan otworzył szeroko oczy i usta, rozciągając skórę twarzy. Potem silnie potrząsnął głową i oblizał usta. - Niezbyt to pomogło. I co teraz? - Obudzimy Richmonda i ruszamy. - Hirad wzruszył ramionami. - A co innego możemy zrobić? Jesteś w stanie jechać? Talan roześmiał się cicho. - Co w tym śmiesznego? - Nie przeoczyłeś czegoś? Barbarzyńca rozejrzał się. - Zabrali konie. Talan kiwnął głową. - Sukinsyny! Czemu nas po prostu nie zabili? Mieliby święty spokój. - To nie z nami walczą - odezwał się Richmond, otwierając oczy. - Kolegia są ich wrogami. - No to się pomylili! - Hirad czuł, jak wzbiera w nim gniew. - I to jak - powiedział Talan, wstając. - Jak daleko jesteśmy od zamku? - spytał barbarzyńca. - Normalnie sześć godzin piechotą. Nam zajmie to siedem, bo już się ściemnia, a ponadto jesteśmy osłabieni. - Słabo oświetlona twarz Talana rzeczywiście nie wyglądała dobrze. - Kawał drogi - powiedział Hirad. - Dobra. Dziesięć minut na dojście do siebie i ruszamy. W porządku? - Co chcesz zrobić? - spytał Richmond, nadal lekko otumaniony. Nogi miał jak z waty. - Odbijemy ich. Potem spalimy cały ten zamek i wszystkich w środku. - Umysł barbarzyńcy pracował sprawniej z każdą chwilą, choć mięśnie nadal były zdrętwiałe jak kloce drewna. - Skoro ich nie zabili, to znaczy, że ich potrzebują. Mogą chcieć tylko informacji, a wiecie, jak bardzo magowie nie lubią się nimi dzielić. Richmond i Talan spojrzeli na towarzysza, kiwając zgodnie głowami. Nagle Hirad zauważył jakiś ruch. Pod płaszczem Richmonda, leżącym obok wygasłego ogniska, coś się ruszało. Hirad patrzył dalej, jak spod materiału wysuwa się pokryty sierścią łepek. Kot Densera rozejrzał się, spojrzał na barbarzyńcę i skoczył prosto na jego potężne barki. Potem utkwił wzrok w twarzy wojownika. - Masz chyba nowego przyjaciela - powiedział Talan, zdobywając się na uśmiech. - Nie sądzę - powiedział Hirad, a kot miauknął przeciągle. - Dobra, dobra, już ruszamy. Znajdziemy go. Kot spojrzał ponad barkami barbarzyńcy w stronę doliny. Mgła już się trochę przerzedziła, choć deszcz i nadchodzące ciemności dalej ograniczały widoczność. - Myślisz, że cię zrozumiał? - spytał Richmond. - Może i tak. - Hirad wzruszył ramionami. - Dobra, wynośmy się stąd. Rozdział 14 - Całkiem paskudne zaklęcie. Planowałeś małą niespodziankę, co? - Travers nachylił się nad poranioną i ciągle krwawiącą twarzą Densera, poruszając łańcuszkiem amuletu tak, by lekko uderzał jeńca w lewe ucho. Ciemny Mag poczuł zapach alkoholu. Miał nadzieję, że jego zaskoczenie nie było widoczne. Kiedy wydawało mu się, że już nic gorszego nie może go spotkać, okazało się, że został zdradzony przez innego maga. Maga pracującego dla Traversa, Łowcy Czarownic. Odkąd zostali wraz z Ilkarem pojmani przy skalnej półce, Denser zastanawiał się, dlaczego jeszcze żyje. To nie było w stylu Traversa. Skrytobójstwo, to było w jego stylu. Prawdopodobnie chciał go zabić tamtej nocy w Gnieździe, ale musiało stać się coś ważnego, skoro teraz zapragnął go przesłuchać. Nie miało to wielkiego znaczenia. Przynajmniej dopóki żył, istniała szansa, jakkolwiek nikła. Oczywistym było, że próba odbicia więźniów jest ich jedynym ratunkiem. Aby taka próba się powiodła, Hirad musiał żyć, bo wtedy na pewno spróbuje uwolnić Ilkara. W tym momencie Denser był bezsilny. Widać było, że Czarne Skrzydła były ekspertami w chwytaniu czarodziei. Ich ręce były związane od momentu walki przy skalnej półce, a podczas podróży do zamku ani na moment nie opuszczał ich czujny wzrok czterech strażników. Gdy dotarli na miejsce, zostali zrzuceni na ziemię, przeprowadzeni przez bramy, dziedziniec i drzwi, a potem wprowadzeni do dużej sali, w której znajdowały się tylko dwa niskie stoły, kilka krzeseł i kominek, zimny tak jak kamienne ściany pomieszczenia. Ten, kto ich bił, był wyraźnie mistrzem, lecz, co ciekawe, robił to bez zwyczajowego okrucieństwa. Jego celem było zadanie bólu. Uderzenia w głowę, klatkę piersiową, żołądek, ramiona i nogi sprawiły, że zmaltretowane ciało Densera, rozdzierane pulsującym bólem, zostało pozbawione resztek energii życiowej. Nawet gdyby rozwiązano mu ręce, nie byłby w stanie rzucić zaklęcia. Jego oprawcy wiedzieli o tym. - Milczysz, przyjacielu? - Travers cofnął głowę. - Mamy dużo czasu. Poza tym nie wiesz, jakie informacje już posiadamy. - Kapitan wstał. Za jego plecami stali żołnierze, po czterech z każdej strony. W sali znajdował się też Ilkar, który nie powiedział ani słowa od momentu, gdy ich pojmano. Nie odpowiedział nawet na pytanie o imię, choć bito go ze znacznie większą zjadliwością. Denser nie był pewien dlaczego, lecz zauważył, że Travers patrzy na elfa z mieszaniną rozczarowania i pogardy. Denser zaczął się zastanawiać, kto mógł go zdradzić i rozszyfrować zapisy na amulecie. Na pewno był to ktoś z Xetesku lub Dordover. Imię Septerna, położenie szczeliny wymiarowej i zagmatwane wyjaśnienia dotyczące tego, co za nią leżało, zapisane były formułami Dordover. Denser nadal nie mógł uwierzyć w zdradę. Na myśl, że mag z któregoś z kolegiów mógł pracować dla Czarnych Skrzydeł, przepełniało go obrzydzenie. To musiał być Dordovańczyk. Xeteskianin wybrałby raczej samobójstwo. Odetchnął głęboko i opuścił głowę. Bardzo bolał go prawy bark. Jego myśli skoncentrowały się teraz na chowańcu. Musiał zostać w okolicach skalnej półki. Na pewno żył, ale jeśli wkrótce do niego nie dołączy, to zacznie słabnąć i umrze. Denser nie był pewien, czy w obecnym stanie jego mózg wytrzymałby taki ból. Uderzenie w twarz przywróciło go do ponurej rzeczywistości. Mag uniósł głowę i spojrzał na twarz Traversa. - Pozwól, że podzielę się z tobą częścią moich informacji. Proszę, słuchaj mnie uważnie. Nie chciałbym, by okazało się, że myślisz o czymś innym. Kapitan przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciw Densera. Jeden z żołnierzy przyniósł mały stolik, pełną butelkę i kubek. Travers napełnił kubek czymś, co było prawdopodobnie jakimś mocnym alkoholem, i pociągnął długi łyk. Potem odchylił się do tyłu i wyprostował nogi. - Moje źródła donoszą, że dzieje się coś poważnego i niepokojącego. - Tu się zgadzamy. Po słowach Densera w sali zapanowała cisza. Travers zmierzył twarz maga ostrym, świdrującym spojrzeniem. - Nigdy mi nie przerywaj, bo w przeciwnym razie utnę ci język i przybiję ci go do czoła. - Może powinniśmy to zrobić od razu, kapitanie - powiedział jeden z żołnierzy, wysoki i szczupły, o surowej twarzy. - Wtedy nic nam nie zrobi. Travers i Denser jednocześnie spojrzeli na strażnika. Xeteskianin ledwie zdołał ukryć wesołość. Jak bardzo można się mylić? - Idź napalić w piecu, albo coś takiego, Isman. Nasz przyjaciel może mieć ochotę na gorącą strawę. Zimno tu. - Isman wyszedł. - Idiota. - Travers ponownie spojrzał wprost na maga. - Nie jest zbyt bystry. Hmm, na czym to skończyłem? - Kapitan wypił resztę alkoholu ze szklanki, wcześniej podnosząc ją i potrząsając lekko. Denser obserwował go, nie mówiąc ani słowa. Travers był już mężczyzną w średnim wieku, na to wskazywał jego wygląd. Z drugiej strony jego miecz na pewno był nadal ostry i kapitan nie zawahałby się spełnić groźby. Podobno nie był okrutny, gdy nie wymagała tego sytuacja, lecz wielokrotnie już udowodnił, że potrafi dotrzymać słowa. - A więc potwierdzasz. Złodziej Świtu jest, jak rozumiem, najpotężniejszym istniejącym zaklęciem, a to... - znów wyjął amulet - ... pozwala rozpocząć poszukiwania. Wiem także, że aby zadziałał, należy zdobyć trzy katalizatory. Niestety zapisy na amulecie ich nie wymieniają. - Kapitan odłożył łańcuszek na stół, opróżnił kolejną szklankę i ponownie ją napełnił. - Starczy mojej gadaniny. Nadszedł czas, żebyś ty coś powiedział. Nalegam, byś skorzystał z tego przywileju. Isman powrócił do przestronnej sali i postawił na stole kilka kubków i duży, miedziany garnek. - Przyniosłem zupę - powiedział. - Bardzo dobrze - wycedził kapitan. - Teraz nalej po kubku dla Densera i jego milczącego przyjaciela. Odwiążcie im po jednej ręce i dopilnujcie, by trzymali kubki wszystkimi palcami. A ty zaczniesz wreszcie mówić? - Nie licz na to - odparł Ciemny Mag. - Może i nie od razu - powiedział Travers, uśmiechając się. Do maga zbliżył się Isman, trzymając dwa parujące kubki. Na jego sygnał żołnierz stojący za więźniami odwiązał im po jednej ręce. - Dziękuję - powiedział Denser po otrzymaniu zupy, która pachniała mocno cebulą i pomidorami. Ilkar nie powiedział ani słowa, lecz także wziął kubek do ręki. - No - zwrócił się Travers do Densera. - Jako że teraz wszyscy czujemy się znacznie lepiej, może powiesz mi, dlaczego Xetesk chce zdobyć Złodzieja Świtu? - Nie uwierzysz mi. - Spróbuj mnie przekonać. Ciemny Mag wzruszył ramionami, uznawszy, że wyjawienie prawdy i tak nie zmieni sytuacji. - WiedźMistrzowie powrócili. Przy naszych granicach przez cały czas gromadzą się armie Wesmenów, wspierane magią szamanów. Jeżeli WiedźMistrzowie nie zostaną zniszczeni, Balaia zginie. Złodziej Świtu to nasz jedyny ratunek. Travers wybuchnął gromkim śmiechem, co natychmiast zirytowało Ilkara. Magowie wymienili spojrzenia, po czym elf na nowo zajął się strawą. - Dobre, naprawdę dobre - powiedział w końcu kapitan. - Wybacz, ale znam historię Balai. WiedźMistrzowie zostali pokonani, na zawsze. - Mówiłem, że nie uwierzysz. - Denser ponownie wzruszył ramionami, a Travers znów się głośno roześmiał. - Na śmierć zapomniałem, jak bezgranicznie ufasz swoim xeteskiańskim mistrzom. Tak, możliwe, że właśnie to ci powiedzieli. Jakże wspaniałe wytłumaczenie, szczególnie dla tych, którzy pragną zrobić wrażenie na innych. - Denser nie odpowiedział, w dalszym ciągu popijał spokojnie zupę i bacznie obserwował Traversa znad krawędzi kubka. W pewnym momencie kapitan zmarszczył brwi. - Pozwól zatem, że spytam o coś innego. Naprawdę wierzysz, że Xetesk nie pozbył się WiedźMistrzów? - spytał Travers. - Nasze spojrzenia na historię różnią się - odpowiedział mag. - Nie byliśmy w stanie zniszczyć WiedźMistrzów. A teraz im udało się uciec z naszego więzienia. - Tak, to... co to było? Więzienie pomiędzy światami? - Kapitan pokręcił głową. - Przyjemna historyjka. Przynajmniej reszta kolegiów w nią uwierzyła. Ty pewnie też. Denser nie odpowiedział. - Oczywiście, że tak. - Travers sam sobie odpowiedział. - Tak czy inaczej, zapewne nie odrzucisz dla mnie tylu lat nauki i wiary w wasze dogmaty? - Źle zrozumiałeś motywy Xetesku - odpowiedział Denser. - Nasz wizerunek może i zmienia się powoli, lecz nasze cele i zasady moralne już ewoluowały. Tym razem to kapitan zirytował się. Mag wyraźnie wyczuwał, jak narasta w nim gniew. - Mówisz to z takim przekonaniem. Niestety nie masz racji. Wiedza, którą zdobyłem o prowadzonych przez was badaniach i próbach, wyraźnie na to wskazuje. Zgodzisz się chyba ze mną, że Złodziej Świtu to niezbyt moralne zaklęcie? Zapanowała cisza. Denser dopił zupę, po czym strażnicy ponownie związali mu obie ręce. - Dowiedziałeś się, czym są katalizatory? - spytał wreszcie Travers, pochylając się. Trzymał teraz szklankę obiema rękami. - Nie - padła odpowiedź. - Rozumiem. Cóż, to nic. - Kapitan zwrócił się do Ismana. - Pokaż naszemu gościowi jego komnatę. - Strażnik kiwnął głowa, rozwiązał Xeteskianina i wyprostował go. Był może wysoki i szczupły, ale także bardzo silny. - Wkrótce poczujesz, przyjacielu - kontynuował Travers, dopijając kolejną szklankę - że twoja zupa była przyprawiona odrobiną narkotyku. Twoja, Ilkarze, niestety nie. * * * Deszcz powoli słabł, a mgła podniosła się, tworząc ciemną warstwę chmur. Hiradowi wydawało się, że jego skóra już nigdy nie wyschnie, a otumanienie po narkotyku nie minie. Szli bez przerwy od trzech godzin i wilgoć przeniknęła wszystkie pory w ich ciałach. Ponadto jednym z długotrwałych efektów brofenu był mocny ból głowy, który zalewał ich umysły falami cierpienia. Rozejrzawszy się, barbarzyńca upewnił się w przekonaniu, że dwaj wojownicy czują się podobnie. Jakiś czas temu, jeszcze zanim zapadły ciemności i rozmowy ustąpiły miejsca posępnemu, lecz miarowemu odgłosowi kroków, Richmond i Talan wspólnie ustalili, że dotrą do zamku nie wcześniej niż jakieś dwie godziny przed świtem. Wolne tempo podyktowane było głównie ich mizernym stanem, lecz ogarniające ich ciemności i trudny teren także dawały im się we znaki. Zewsząd otaczały ich ostre turnie. Poza nagim kamieniem gdzieniegdzie widać było tylko skarłowaciałe drzewa, falujący na wietrze wrzos i trawy o grubych łodygach. Skalne szczyty i formacje rozciągały się ze wschodu na zachód aż po horyzont. Łagodne stoki ziem baronii Pontois były jedynie miłym wspomnieniem. Posuwając się powoli do przodu z opuszczoną głową, stale pozostając kilka kroków za towarzyszami, Hirad doznał nagłego uczucia złości i bezsilności. Zaledwie tydzień temu niezwyciężeni Krucy stali całą siódemką na blankach zamku, świętując kolejne zwycięstwo. Byli wtedy dumni, pełni energii i życia, podtrzymywani na duchu chwałą ostatnich dziesięciu lat. Obecnie byli zaledwie trójką zmęczonych wojaków, czołgających się posępnie ku własnej śmierci. Wszystkiemu winien był jeden człowiek. Denser. Xeteskianin i jego plany kosztowały już życie Sirendora i Bezimiennego. Teraz wyglądało na to, że Krucy stracili także Ilkara. Wszystko zdarzyło się w zaledwie kilka dni. Hirad nie mógł w to uwierzyć. Potrząsnął głową, starając się skupić. Jedyne co się liczyło, to uratowanie elfa. Denser mógł iść w cholerę, a na ratunek Balai musiał wyruszyć ktoś inny. Krucy nie mieli jeszcze planu, więc gdy dwie godziny później zatrzymali się w osłoniętym ze wszystkich stron gaju, ich myśli zwróciły się w kierunku zamku i możliwych sposobów odbicia przyjaciela. - Czy któryś z was widział ten zamek? - spytał Hirad, trzęsąc się z zimna. Obaj kiwnęli głowami. - Zanim rozpoczęły się wojny, była to siedziba barona - powiedział Richmond. - Właściwie to raczej ufortyfikowany dwór. Travers na pewno zadbał o względy obronne, lecz nie powinno być trudno dostać się do środka. - Macie jakieś pomysły? - Hirad niestety nie miał. Próbował pomyśleć, lecz jedyne co przychodziło mu do głowy, to wizja śmierci - Kruków i jego własnej. - Rozmawialiśmy już o tym wcześniej i pomimo faktu, że ktoś radził ci, byś wracał do domu, Travers pewnie będzie nas oczekiwał - odparł Talan. - Wie także, ile czasu zajmie nam dotarcie do jego siedziby oraz że jesteśmy zmęczeni, a jego ludzie nie. My zaś nie wiemy, ilu jest przeciwników ani gdzie są Ilkar i Denser i w jakim stanie. - A jakieś dobre strony? - Nie powinniśmy napotkać ataków magicznych ani zaklęć ochronnych - powiedział Talan, uśmiechając się. Twarz Hirada rozjaśniła się. Nadzieja. - Możemy więc spróbować Pogromu. - Właśnie - zgodził się Richmond. - To dobrze. Mów dalej. Richmond wzruszył ramionami. - Dużo zależy od tego, czy uda nam się niepostrzeżenie dostać do środka. Jeśli tak, Pogrom może zadziałać. Żaden z nas nigdy nie widział tego miejsca z bliska, na dodatek położone jest, oczywiście, na otwartym terenie. - Jeżeli zachmurzenie się utrzyma, powinno się nam udać dotrzeć do celu bez wzbudzania podejrzeń. Z tyłu jest, lub była, stajnia i spory ogród. Tak czy inaczej, idziemy na ślepo. - Przydałby się nam teraz Bezimienny. - Uda się! - wykrzyknął Talan, wstając. - A przynajmniej zabijemy tylu sukinsynów, ilu zdołamy. Hirad kiwnął głową. - Pewnie. Tak. - Barbarzyńca poderwał się na nogi, czując gwałtowny przypływ energii. Pod płaszczem poruszył się kot Densera. Hirad zupełnie o nim zapomniał. Zwierzę wystawiło głowę na zewnątrz i barbarzyńca podrapał je za uszami, czując, że stworzenie jest zimne i trzęsie się. Ich spojrzenia spotkały się, lecz oczom kota brakowało wyrazu. Chowaniec był osłabiony rozłąką z panem. - On nie czuje się najlepiej - powiedział Hirad. - Musimy szybko dostać się do Densera. Ruszajmy. I tak już straciliśmy dużo czasu. Przez następną godzinę tempo było szybkie. Szlaki były dobrze zachowane, a Richmond zapewnił towarzyszy, że poruszają się prosto w kierunku zamku Traversa. - Jak stoimy z czasem? - spytał Hirad, zwalniając, by oszczędzić trochę sił. - Nie wiem na pewno, ale zostało jakieś cztery godziny do świtu - odpowiedział Talan. - Jak daleko jesteśmy? - Półtorej, może dwie godziny. Nie więcej. - Doskonale. Krucy szli teraz przez łatwiejszy teren, bardziej płaski i nie tak grząski. Ciemność nadal utrudniała marsz, lecz ich przyzwyczajone do mroku oczy były w stanie wychwycić kształty niskich wzgórz, kęp drzew, krzewów i wysokich traw. Kot przestał się ruszać pod płaszczem Hirada i choć barbarzyńca wiedział, że chowaniec nadal żyje, czuł, że słabnie z każdą minutą. Gdy byli oddaleni od zamku może o godzinę, Talan zatrzymał ich na środku szerokiego szlaku. Chmury się trochę przerzedziły i widać było poświatę księżyca. - Co jest? - spytał Hirad, rozglądając się i wyjmując miecz z pochwy. Wiatr zaczął słabnąć, ciągle jednak był wyraźnie odczuwalny na skórze i wilgotnych ubraniach. Hirad odczuwał chłód. - Coś jest nie tak. Na ścieżce są jakieś dziwne znaki. Rozejdźmy się na boki. Hirad kiwnął głową i wskazał gestem Richmondowi, by przeszedł na prawą stronę. Sam zajął pozycję po lewo, przypatrując się uważnie ciemnym zarysom najbliższych drzew i krzaków. Za jego plecami, Talan przykucnął na ziemi, podnosząc grudkę gleby i wąchając ją ostrożnie. Następnie poruszył się powoli do przodu, patrząc uważnie przed siebie. - Wydaje mi się, że... - zaczął. - Cokolwiek ci się wydaje, milcz. - Z lewej strony odezwał się głos, jakieś dwadzieścia kroków od nich. Był to męski głos, niski i ochrypły, jakby ktoś szeptał już od dłuższego czasu. Krucy znieruchomieli, lecz kot nagle ożył, zeskoczył na ziemię i czmychnął gdzieś w ciemność. - Nie ruszajcie się - kontynuował głos. - Mojego przyjaciela swędzi nos, a jeżeli zdecyduje się podrapać, nie będzie mógł utrzymać cięciwy. Hirad nie mógł w to uwierzyć. Mięśnie barbarzyńcy napięły się. Próbował szybko wymyślić jakieś wyjście z sytuacji. Ucieczka nie wchodziła w rachubę. Jeżeli rzeczywiście w krzakach był łucznik, jego strzały dosięgłyby dwóch z nich, zanim odnaleźliby jego kryjówkę. Opanowanie się i rozmowa były chyba jedyną możliwością. - Czego chcesz? - spytał Hirad. - Macie coś, co należy do nas, i chcemy to odzyskać. - Wątpię - powiedział barbarzyńca. - Jeśli chodzi wam o pieniądze, to obawiam się... - Nie chcemy waszych pieniędzy. - Głos zawierał nutę obrzydzenia. - Przetrzymujecie żonę mojego przyjaciela i chcemy, byście ją uwolnili. Natychmiast. - To pomyłka... - zaczął Talan. - Raczej nie - przerwał mu głos. - Wasz dowódca, ten sukinsyn Travers, zapewne ją przesłuchuje albo jeszcze coś gorszego. Podejdźcie tu, tylko powoli. Krucy ani drgnęli. - Na bogów, Hirad. Oni myślą, że jesteśmy... - zaczął Richmond. - Nie jesteśmy Czarnymi Skrzydłami! - krzyknął Hirad. Głos zaśmiał się, a potem odezwał się jeszcze jeden głos, bardziej piskliwy. W zaroślach było dwóch mężczyzn. - Jasne, że nie - powiedział głos. - Niewinni podróżni zawsze chodzą tędy wczesnym rankiem. Stańcie obok siebie. Ręce daleko od mieczy. Krucy spełnili żądanie. - Nie jesteśmy Czarnymi Skrzydłami - powtórzył Hirad. - Już mówiłeś... - Jesteśmy Krukami. Nastała cisza, potem dały się słyszeć nerwowe szepty i wreszcie chichot. - Jakoś niewielu was, co? - Nie - wydusił z siebie Hirad ze wściekłością. - Podejdźcie bliżej. Jeden z nas kiedyś was widział. Krucy spojrzeli po sobie, podnieśli brwi i postąpili kilka kroków do przodu. - Zatrzymajcie się - rozkazał ten drugi głos. Był łagodniejszy, mniej agresywny. Znów nastąpiła cisza. - Kopę lat minęło, ale poznaję cię, Hiradzie Coldheart. Bez wątpienia to ty. - Dobra, czy możemy już... - Gdzie Ilkar? - Skąd go znasz? - spytał tym razem Talan. - Jestem z Julatsy. Więc gdzie on jest? - W zamku Traversa - odpowiedział Hirad. - Pojmały go Czarne Skrzydła i dlatego tam idziemy. Zatrzymujecie nas i wkurza mnie to! Pierwszy z mężczyzn zaśmiał się z wyraźną ulgą. - Podejdźcie bliżej i dołączcie do nas. Mamy ze sobą piec, a na pewno napilibyście się czegoś gorącego. - Jest jakiś powód, dla którego mielibyśmy przyjąć zaproszenie? - spytał Talan. - No cóż, wydaje mi się, że możemy sobie nawzajem pomóc. Nie zaszkodzi chyba spróbować? * * * Erienne była roztrzęsiona. Nie miała wątpliwości, że amulet pokazany jej przez kapitana należał do Septerna. Bo do kogo innego? Inskrypcje były w językach trzech kolegiów. Poza tym dordovański zapis zawierał wskazówki odnośnie położenia pracowni wielkiego maga. Fakt, że amulet był w posiadaniu kapitana, napawał ją strachem, w związku z czym mogła jedynie potwierdzić jego przypuszczenia. Rzeczywiście, prowadzono poszukiwania Złodzieja Świtu i to na szeroką skalę. Ponadto, jednym z więźniów kapitana był Xeteskianin, Denser. Erienne zadrżała. Po raz pierwszy zdała sobie w pełni sprawę, że kapitan nie był tylko zjawą z jej koszmaru. Istniała możliwość, że uda mu się zebrać wszystkie katalizatory i w końcu przejąć kontrolę nad zaklęciem. Jeżeli to by się stało, kolegia gotowe były zniszczyć się nawzajem, by je mu odebrać. Doszłoby do kolejnej wojny i Erienne obawiała się, że zwycięzcą okazałby się Xetesk. *** - Zrozum, jestem gotów zrobić wszystko, by wyciągnąć z ciebie wszelkie informacje o Złodzieju Świtu, włączając w to perspektywę wyrządzenia ci poważnej krzywdy. Ilkar uniósł swą wciąż krwawiącą twarz, by spojrzeć na Traversa, lecz nie odezwał się. Po tym jak wyprowadzono Densera, ciało elfa przywiązano do ściany za nadgarstki i rozpoczęto systematyczne bicie za pomocą łopaty. Potem pozostawili go pod ścianą, co okazało się prawdziwą ulgą. Niestety wkrótce nadszedł czas na następną, krótszą porcję ciosów, podczas której jedno z uderzeń trafiło Ilkara w twarz, rozcinając nos i usta. Ból był ogromny, lecz elf zdołał go wytrzymać. Jedyne czego się obawiał, to wewnętrznego krwotoku. W obecnym stanie nie miałby szans na uleczenie tak poważnych obrażeń. A już na pewno nie, jeśli podano by mu narkotyki. Z drugiej strony elf wiedział, że milczeniem nie zyska zbyt wiele czasu. - No, przyjacielu - kontynuował Travers. - To wszystko nie jest konieczne, Ilkarze. - Kapitan zaczął cedzić słowa. - Masz na imię Ilkar, prawda? - Na to by wychodziło. - On mówi! - Travers klasnął w dłonie. - Brawo! Choć muszę przyznać, że byliśmy pewni twojej tożsamości. W końcu niewielu Julatsańczyków znajduje się w szeregach Kruków, co? - Rzeczywiście, niewielu - zgodził się Ilkar. - Rzeczywiście. - Travers uśmiechnął się i położył rękę na ramieniu elfa. - Zapewne chciałbyś usiąść? - Tak. Strażnicy rozwiązali nadgarstki Ilkara, posadzili go z powrotem na krześle i ponownie związali mu ręce z tyłu. Różnica pozycji była ogromna i elf musiał zdusić niechciany uśmiech na myśl, że mógłby kiedykolwiek czuć się dobrze, pobity, posiniaczony i przywiązany do krzesła. Zachowanie pewnego dystansu było konieczne. Kapitan usiadł, napełnił swoją szklankę i pociągnął kolejny długi łyk. Na pewno był pijany, a jednak wydawał się w pełni kontrolować swoje myśli. Jedynymi oznakami odurzenia była jego czerwona twarz i trochę bełkotliwa mowa. - Więc wreszcie zacząłeś mówić. Doceniam twój upór, ale już wystarczy. Odpowiedz na moje pytania, a potem będziesz mógł odpocząć. Nie chciałbym ponownie używać przemocy, lecz bądź pewien, że się przed tym nie zawaham, jeżeli uznam, że sytuacja tego wymaga Travers znów się uśmiechnął, tym razem nieszczerze. Ilkar nic nie powiedział. - Mam nadzieję, że się rozumiemy - powiedział, po czym dopił resztkę alkoholu ze szklanki i nalał do niej ostatnie krople cieczy z butelki. Gestem wskazał opróżnioną butelkę i natychmiast zabrał ją jeden z żołnierzy. Ilkar obserwował, jak kapitan opróżnia prawie pustą szklankę. - Myślisz, że stracę przytomność? - Znów szeroki uśmiech. - Obawiam się, że muszę cię rozczarować. Jaki jest mój rekord, Ismanie? - Cztery butelki, kapitanie. - Cztery - powtórzył Travers. - Cztery butelki. Ilkar nic nie powiedział. Kapitan przyglądał się swojej szklance i ziewnął, lecz zaraz się ożywił, bo jeden ze strażników postawił na stole nową, pełną butelkę alkoholu. Travers natychmiast ją odkorkował. - Zanim przejdziemy do wspaniałego zaklęcia Densera, byłbym ci ogromnie wdzięczny, gdybyś wytłumaczył mi, dlaczego ty, Julatsańczyk, podróżowałeś razem z Xeteskianinem? Ilkar spojrzał przytomnie na swego rozmówcę, przez chwilę przyglądając się twarzy Traversa. - Naprawdę nie wiesz? - Oświeć mnie. - Wysłałeś zabójcę, by zabił Densera, prawda? Travers kiwnął głową. - Tak, ale najwyraźniej jej się nie powiodło. Z drugiej strony to dobrze, zważywszy na moje obecne plany. - W pewnym sensie się jej udało. - Naprawdę.? - Travers znieruchomiał ze szklanką przy ustach i spojrzał na Ismana. Żołnierz wzruszył ramionami. - Zabiła Sirendora Larna. - Och... - Tak, Ismanie. - Ilkar zwrócił się do wysokiego strażnika. - Teraz Hirad chce zabić was wszystkich. A czego chce Hirad, chcą też Krucy. - Dziękuję za ostrzeżenie - rzekł Travers. - Będziemy musieli uważać na siebie, co? - Kapitan pochylił się nad elfem i poklepał go po kolanie. - Gdybym był tobą, to właśnie to bym zrobił - wycedził Ilkar. - Hmm. - Travers przygryzł górną wargę i wyprostował się na krześle. - Dobra... Wrócimy do tego później. Śmierć waszego towarzysza tłumaczy obecność Kruków w tych okolicach, lecz nadal nie wiem, dlaczego jest z wami Denser? Ilkar pozwolił sobie na ponury uśmiech. - Jest niewiele rzeczy, co do których się zgadzamy, kapitanie Travers, ale jedną z nich jest to, że obaj nie ufamy wszystkiemu co xeteskiańskie. - Acha. - Travers kiwnął głową. - Szkoda, że jesteś z nim. Magów twego pokroju mógłbym tolerować, jak sądzę. Kontynuuj. - Denser jest winien Krukom pieniądze - mówił dalej Ilkar. Kapitan podniósł brwi. - Pomimo mojego protestu, mieliśmy mu towarzyszyć do Koriny jako ochroniarze. Mieliśmy zamiar pilnować go, dopóki pieniądze nie trafią na nasze konto. W momencie w którym zamordowałeś Sirendora, oznaczało to zabranie go z nami. Travers milczał. Pociągnął łyk alkoholu i przepłukał nim usta, zanim go połknął. - Zawiodłeś mnie. Miałeś tyle czasu i teraz opowiadasz mi tę historię. Czy naprawdę chcesz, bym uwierzył, że nie miałeś pojęcia, w czego posiadanie wszedł Denser? - Nie - odpowiedział Ilkar ostrożnie. - Wiedziałem, że musi to być wartościowe, sądząc po sumie pieniędzy, którą zaoferował. Chodzi mi o to, że nie wiedziałem, co zawiera amulet. Nie potrafię go rozszyfrować. Travers chwycił butelkę za szyjkę, skoczył do przodu i roztrzaskał ją na głowie elfa. Ilkar próbował uniknąć ciosu, lecz udało mu się jedynie wywrócić krzesło Traversa. Mag upadł ciężko na prawy bok, a jego prawe ramię przeszył ostry ból. Jedyne co widział, to rozmazane kawałki rozbitego szkła. Po czole spływała mu krew. Dokoła unosił się zapach alkoholu. - Nie próbuj ze mnie drwić! - krzyknął Travers. - Dobrze wiem, jakie były wasze zamiary. - Kapitan chodził nerwowo po sali. Kawałki szkła trzeszczały mu pod stopami. - Szukaliście katalizatorów dla Złodzieja Świtu. Wiecie, czym są. Inskrypcje na amulecie zawierają formuły trzech kolegiów - Julatsy, Dordover i Xetesku. Ty i Denser potrzebujecie siebie nawzajem, a wasz diabelski pakt zagraża całej Balai. Ilkar milczał. Wiedział, że Travers orientował się w teorii magii, a jego ostatnie słowa potwierdziły obawy, w które elf nie chciał uwierzyć. Dla kapitana pracował mag. Co najmniej jeden. Strażnicy posadzili Ilkara na krześle. Elf westchnął z ulgą, gdy stalowy uchwyt puścił jego prawe ramię i nie musiał już nim ruszać. Na pewno było poważnie nadwerężone, może nawet złamane. - Isman, jeszcze jedną butelkę - powiedział Travers lekko zmęczonym głosem. Potem usiadł i nie powiedział ani słowa, dopóki strażnik nie postawił przed nim nowej butelki i nie napełnił szklanki. - Nie możesz przez cały czas kłamać - wycedził Travers. Nie, ale mogę wystarczająco długo przeciągnąć naszą rozmowę, pomyślał elf. - Nikt cię nie uratuje. Nikt nie wie, że tu jesteś. - Moi przyjaciele wiedzą i przyjdą po mnie. - Kto, Krucy? - spytał ironicznie Isman. Ilkar zwrócił się do niego. - Wiesz co, trochę żałuję. Hirad uważał, że nadajesz się na Kruka. Nie zaproponowaliśmy ci wstąpienia w nasze szeregi tylko dlatego, że nigdy nie widzieliśmy cię w walce przeciw nam. - Odmówiłbym. - Nikt nigdy nie odmówił. - Ale ja chociaż żyję. - Niestety, to prawda - wtrącił się Travers. - Isman musiał zabić twoich przyjaciół. Przecież nie mogliśmy pozwolić, by przyszli tu za nami. Ilkar przestał już słuchać słów kapitana. Gdy Travers nachylił się nad nim, spod rozpiętej do połowy koszuli wyłoniła się odznaka szefa Straży Kamiennych Wrót. Przez cały czas miał na szyi trzecią część klucza otwierającego drzwi do niewyobrażalnej potęgi i nie wiedział o tym. Elf uśmiechnął się. - Coś cię śmieszy? - W każdej sytuacji zawarta jest nuta humoru - odparł Ilkar. - Wmawiasz mi rzeczy, w które nie wierzę, chcąc, bym ja z kolei przekazał ci informacje, których nie posiadam. A gdy milczę, siłą próbujesz zmusić mnie do mówienia. Travers uśmiechnął się i ponownie napełnił szklankę. - Ponownie dochodzimy do kwestii interpretacji - powiedział. - Z mojego punktu widzenia twoi przyjaciele nie żyją, a ty posiadasz odpowiedzi na moje proste pytania. Powtórzę więc raz jeszcze, czym są katalizatory Złodzieja Świtu? - Nie wiem. Travers wstał. - W takim razie nadszedł czas, by dotrzymać danej ci wcześniej obietnicy. Ismanie, przywiąż go z powrotem do ściany. Pamiętaj tylko, nie bijcie go w głowę. Wrócę za parę minut. - Kapitan wyszedł z sali krokiem nie wskazującym na odurzenie alkoholem. - Skurwysyn - wyszeptał Ilkar. - No. - Isman uśmiechnął się. - Proszę, nie utrudniaj sprawy. To tylko pogarsza twoją sytuację. Ilkar pozwolił strażnikom zawlec się do ściany. Jego prawe ramię znów ścisnął żelazny uchwyt. Elf omal nie zemdlał. Przygotowując się na przyjęcie ciosów i bólu, Ilkar starał się pamiętać, że nie poczuł jeszcze wrzasku many Densera. Skoro tak, to chowaniec musiał nadal żyć, co z kolei oznaczało, że pomoc wkrótce nadejdzie. * * * - Od jak dawna Travers ją więzi? - Hirad nadal miał wątpliwości. Historia, którą właśnie usłyszał, nie trzymała się kupy. Barbarzyńca objął swój parujący kubek kawy obiema rękami i delektował się ciepłem. Przynajmniej nie zatrzymali się tu na próżno. - Tylko kilka dni - odpowiedział Alun, mężczyzna, który jak dotychczas mówił najwięcej. Twierdził też, że jest mężem porwanej przez Traversa Dordovanki imieniem Erienne. Wyglądał na spokojnego człowieka i mimo że przy pasie miał długi miecz, Hirad wątpił, by mężczyzna potrafił się nim posługiwać. Jego twarz nie była twarzą wojownika. - Po co? - A po co mu magowie? Chce zdobyć jakieś informacje - odpowiedział Alun cichym tonem pełnym desperacji. - Czemu kolegia się z nim nie rozprawią? - spytał Talan. - Ponieważ paru starszych magów przyznaje z niechęcią, że jego działania mogą mieć pozytywny wpływ na wykorzenienie ciemnej magii - odpowiedział większy z mężczyzn, Thraun. - Ale on przecież porwał maga - wybuchnął Hirad. - Z pewnością... - To nie jest takie proste - przerwał mu Alun. - Erienne jest indywidualistką. Nie stosuje się do zasad kolegium, a oni są na tyle uparci, by ją za to ukarać. Może nawet skazać na śmierć - dodał mężczyzna głosem przepełnionym złością. - Poza tym nie chodzi tylko o nią. Czarne Skrzydła porwały też naszych synów. Hirad napotkał spojrzenie Aluna i poczuł żal. Ten sam wyraz twarzy widział już u Sany, uczucie straty, w które nie chciało się uwierzyć. - Synów? - Bliźniaków. Czteroletnich - odpowiedział Jandyr, łucznik z Julatsy. Był elfem i podobno kiedyś poznał przelotnie Ilkara, choć według jego słów nigdy z nim osobiście nie rozmawiał. - A wy trzej jesteście najemnikami? - spytał ponownie Hirad. - A myślisz, że robimy to z miłości? - My tak - warknął Hirad w stroną mężczyzny o zachrypłym głosie, Willa. Był on niski, mógł mierzyć zaledwie sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu, lecz jego sylwetka była żylasta i umięśniona. Miał inteligentne spojrzenie. Na plecach nosił dwa krótkie miecze w skrzyżowanych pochwach. Miał na sobie ubranie ze skóry zabarwionej na czarno, a jego twarz i szyję pokrywał kilkudniowy zarost. Hirad czuł do niego niechęć. - Nie muszę się przed tobą usprawiedliwiać - odburknął Will. - Wszyscy jesteśmy najemnikami, poza Alunem. Wy walczycie dla baronów, my zajmujemy się odzyskiwaniem przedmiotów i ludzi. - Mężczyzna wzruszył ramionami. Zapadła cisza. Piec syczał, lekko dymiąc. Jedynie słaba poświata, której źródłem były rozgrzane węgle, rozjaśniała najbliższe otoczenie. Hirad spojrzał na drugiego z mężczyzn, Thrauna. Był ogromny, większy nawet niż Bezimienny. Przy jego pasie znajdował się długi miecz. Machinalnie drapał się w jasnobrązową brodę, a jego pusty wzrok skierowany był gdzieś w ciemność. Hirad usłyszał za plecami szelest, odwrócił się i zobaczył kota wchodzącego właśnie do obozu. Zwierzę było wyraźnie w złym stanie. Miało trudności z utrzymaniem równowagi i coraz to potykało się jakby otumanione. W słabym świetle barbarzyńca zauważył, że sierść kota była pozlepiana i potargana, a oczy puste i bez blasku. Zwierzę powoli podeszło do Hirada. - Na bogów, Hirad, spójrz na niego - powiedział Richmond. Barbarzyńca kiwnął głową, podniósł delikatnie osłabionego kota i umieścił pod kaftanem. Przeszedł go dreszcz, gdy zimne ciało zwierzęcia dotknęło jego rozgrzanej skóry. - Twój? - spytał Will. - Należy do Densera. Niedługo umrze. - Widać - odpowiedział Will. Hirad rzucił mu ostre spojrzenie. - Nie możemy na to pozwolić. Potrzebujemy Densera. - Barbarzyńca zerknął na Talana i Richmonda. - Pora byśmy sobie coś wyjaśnili. - Jaki mieliście plan? - spytał Richmond. - Zaatakować z ukrycia i po cichu - odpowiedział Jandyr. - Znaleźliśmy takie miejsce z tyłu zamku, przez które łatwo się przedostaniemy. Czekaliśmy, aż zapadnie noc, ale wtedy przywieziono waszych przyjaciół. Kiedy usłyszeliśmy, jak nadchodzicie, zdecydowaliśmy się zaczekać jeszcze trochę. - Hmm. - Hirad przygryzł wargę. - Nie jestem pewien, czy to wypali. Na pewno oczekują, że zaatakujemy. - Nie spodziewają się nas siedmiu - wtrącił się Thraun. - Myślą, że będzie was trzech. - Tak - szepnął Talan. Potem odezwał się głośniej. - Jakim magiem jest twoja żona? - Dordovańskim, już ci mówiłem... - zaczął Alun. - Nie o to chodzi. Interesuje mnie, czy specjalizuje się w magii ofensywnej, czy defensywnej? Alun popatrzył na rozmówcę. - Tak naprawdę, to w żadnej z nich. Zajmuje się badaniami, jest Pisarzem Formuł. - Ale czy rzuca zaklęcia? - pytał dalej Talan. - Nigdy, by skrzywdzić innych - odpowiedział pewnie Alun. - Doskonale - ucieszył się Talan. - Nawet jeśli Travers ma ją pod kontrolą, szansę powodzenia Pogromu są coraz większe. - Pogromu? - Will zmarszczył brwi. Hirad uśmiechnął się. - Może zainteresuje was Krucza strategia chaosu. * * * Złamali mu trzy żebra, w tym jedno położone u podstawy klatki piersiowej, co poważnie zagroziło płucom. Uderzenia stawały się coraz bardziej brutalne. Na początku bito go w brzuch i pierś, potem głównie po nogach. Potem znowu zostawiono go, wiszącego i krwawiącego z około tuzina ran zewnętrznych oraz, jak wyczuł podczas krótkiej medytacji, dwóch wewnętrznych. Jedna z nich, rana wątroby, wydała mu się poważna. Czuł ból. Gdy próbował stanąć, zmaltretowane nogi wybuchały bólem odczuwalnym na całych plecach, gdy wisiał, ramiona i połamane żebra paliły go żywym ogniem. Ilkarowi wydawało się, że przez nie zaciągnięte zasłony widzi pierwsze oznaki świtu. W sercu elfa płomień nadziei prawie zgasł. Zastanawiał się, czy jest sens dalej trzymać się kurczowo życia. To go wykańczało. Może lepiej wyłączyć się i umrzeć. Starał się wzbudzić w sobie nienawiść do Densera. Za to, że wplątał Kruków w misję skazaną na niepowodzenie. Za śmierć przyjaciół. Za bycie Xeteskianinem i za to, że teraz śpi sobie słodko i nie wie, że on, Ilkar, przeżywa właśnie istne piekielne męki. Niestety odkrył, że nie potrafi. Pomimo całej swej arogancji, Denser nie kłamał - dowody były przytłaczające. Odkrycie pergaminu Złodzieja Świtu, walka z destranami, informacje barona Gressego o mobilizacji Wesmenów. To wszystko pasowało do opowieści o powrocie WiedźMistrzów i pragnieniu Xetesku do odnalezienia jedynego zaklęcia mogącego ich pokonać. Ilkara przeszedł dreszcz. Jeśli umrze, przynajmniej nie będzie musiał walczyć o Balaię. W tej walce prawdopodobnie nie byłoby zwycięzców. Ciężko mu było oddychać i często kaszlał krwią, jęcząc z bólu, gdy płuco ocierało się o pękniętą kość. Powoli wyprostował nogi, zdejmując ciężar ze zdrętwiałych ramion, i natychmiast skrzywił się, gdy posiniaczone uda zapłonęły w agonii. Już od kilku minut był sam. Zamyślił się. Czy będą mu jeszcze zadawać jakieś pytania? Na bogów, miał nadzieję, że tak. Wtedy by go przynajmniej posadzili na krześle. Dokąd wszyscy poszli? Travers powiedział, że wróci. Ilkar zastanawiał się, czy może rozmawiają z Denserem, lecz doszedł do wniosku, że ten pewnie dalej śpi pod wpływem narkotyku. Splunął. Bardziej prawdopodobne, że właśnie jedli śniadanie. Podwójne drzwi na końcu korytarza otworzyły się nagle i do środka wszedł Travers, a za nim dwóch żołnierzy. Kapitan w jednej ręce trzymał butelkę, a w drugiej szklankę. Jego krok był wyraźnie chwiejny. - Czwarta butelka! - wykrzyknął kapitan, machając nią w kierunku Ilkara. - Może pobiję dziś swój rekord. - Albo zdechniesz, próbując, jeśli szczęście dopisze - wyszeptał mag. - Coś mówiłeś. Musisz spróbować jeszcze raz, głośniej. - Travers zatoczył się w kierunku swojego krzesła, lecz wzrok Ilkara spoczął na czymś innym, za plecami kapitana. Isman i jeszcze inny z żołnierzy prowadzili ze sobą rozebranego od pasa w górę Densera, którego głowa zwisała bezwładnie na piersi. Jego stopy ciągnęły się po podłodze. Mag wyglądał zupełnie jak trup. Żołnierze zaciągnęli go do krzesła i posadzili na nim, przytrzymując za barki, by nie upadł na ziemię. Travers roześmiał się. Odwróciwszy się, elf zobaczył, że kapitan patrzy na niego. - Taki jest problem z tym narkotykiem. Wystarczy odrobina za dużo i pacjenci nie chcą się obudzić. A chcieliśmy go spytać o tak wiele rzeczy. Naprawdę trzeba było dużo wysiłku, by go obudzić i przekonać, by z nami porozmawiał. - Travers starał się zachować udawaną powagę. - Niestety już od dłuższego czasu się z nami nie zgadza. Ilkar mógł wyobrazić sobie cierpienia Densera. Elf zauważył czerwone, opuchnięte ślady na ciele maga. Gdzieniegdzie widoczne były pręgi od ciosów biczem albo pasem. Ilkar miał tylko nadzieję, że Xeteskianin był nadal pod wpływem narkotyku. Travers napił się teraz bezpośrednio z butelki i wstał, zataczając się. Cofnął się o krok i przewróciłby się o swoje krzesło, gdyby jeden z żołnierzy nie usunął go przytomnie spod nóg kapitana. Twarz Traversa była czerwona, oczy trochę zamglone, lecz nadal dzikie. Oddychał ciężko. - Czas na wasz pierwszy wybór. - Kapitan zaczynał coraz bardziej bełkotać. Stanął pomiędzy Ilkarem a Denserem, nie patrząc na żadnego z nich. - Po pierwsze. - Pijany mężczyzna podniósł do góry jeden palec. - Czy odpowiecie szczerze na moje pytania, czy muszę was do tego zmusić? W końcu i tak zaczniecie mówić. Spojrzał najpierw na jednego, potem na drugiego z magów. Ilkar wpatrywał się w Densera, który na nic nie reagował. Elf widział, że Xeteskianin z trudem porusza klatką piersiową, jakby oddychanie sprawiało mu ból. - Prawie ci się udało - wycedził przez zęby Ilkar. - Wygląda jednak na to, że będziesz musiał się jeszcze postarać. - Po drugie - ryknął Travers, wznosząc dwa palce wysoko do góry. Pociągnął długi łyk z butelki, a następnie wytarł wierzchem ręki krople alkoholu, które spływały mu po brodzie. - W tej sytuacji musicie podjąć decyzję, który z was obejrzy śmierć towarzysza. Ilkar doznał czegoś w rodzaju ulgi. Śmierć oznaczała przynajmniej koniec potwornego bólu. Żałował, że nie ujrzy znów Hirada, lecz zaczął też podejrzewać, że barbarzyńca rzeczywiście nie żyje. Ilkar zgodziłby się umrzeć, ale wiedział, że Travers przywlókł tu Densera tylko w jednym celu. Wątpił, by udało mu się zamknąć umysł na cierpienie Xeteskianina. Spojrzał na Densera, po raz pierwszy czując głębokie współczucie. - Żegnaj, Denserze - wyszeptał. Ciałem Ciemnego Maga wstrząsnął gwałtowny skurcz i mag złapał się lewą dłonią za prawy bok. Podniósł głowę. Na widok jego twarzy, Ilkara przeszedł dreszcz. Była nie do poznania. Ogólne rysy były zatarte, nos złamany, usta nabrzmiałe. Elf ledwie mógł dojrzeć oczy Ciemnego Maga, przysłonięte przez opuchliznę. Denser zakaszlał i spojrzał na niego. Jego wargi wykrzywiły się niespodziewanie w uśmiechu. - Przybyli - wycharczał. Zza ściany dało się słyszeć ostrzegawcze okrzyki, a sekundę później wszystko zagłuszył szalony ryk. W zamku Czarnych Skrzydeł zapanował chaos. Rozdział 15 Hirad musiał przyznać, że Will był całkiem przydatny. Na tyle, że mógłby dołączyć do Kruków, gdy Czarne Skrzydła zostaną już pokonane. Przeznaczenie jest nieprzewidywalne, pomyślał barbarzyńca. Dawno już zdał sobie sprawę, że nie spotykał wielu kandydatów na członków grupy, a tu nagle dosłownie wpadł na trzech godnych uwagi mężczyzn. Naturalnie najpierw musieli przeżyć atak. Ponadto musiałby ich przekonać, by przyłączyli się do Kruków. To nie będzie takie proste jak kiedyś. Nie mógł im zagwarantować dobrze płatnej pracy i reputacji, która uczyniłaby ich imiona sławnymi. Obecnie zadaniem Kruków był morderczy pościg za czymś, czego pragnęła połowa sił politycznych Balai. Pozostali albo chcieli to zniszczyć, albo przechwycić. Zapłata też nie była pewna. Niezbyt zachęcające warunki. Alun zupełnie nie nadawał się na Kruka. Poza tym Hirad wątpił, by zechciał z nimi podróżować. Za to potężnie umięśniony Thraun i elf Jandyr byliby idealnymi członkami grupy. Barbarzyńca zastanawiał się, jak potoczyłyby się ich losy, gdyby ci dwaj byli członkami Kruków za dawnych czasów. Lepszych czasów. A Will? Pomimo swej złośliwości i skłonności do drwin, posiadał niesamowite umiejętności. Był sprawnym i czujnym zwiadowcą, a w momencie gdy wspiął się po prawie gładkiej ścianie zamku niczym po drabinie, Hirad musiał przyznać, że jest pod wrażeniem. Jeden z końców sznura, trzymany przez krępego mężczyznę, dosłownie poszybował z górę razem z nim, by za moment upaść lekko przy stopach barbarzyńcy. Wojownik spojrzał na ziemię, a potem na Thrauna, który uśmiechnął się. - Jest dobry, co? - rzekł wielki mężczyzna. Hirad kiwnął głową, złapał sznur, napiął go i rozpoczął wspinaczkę. W mniej niż dwie minuty cała grupa znalazła się na terenie zamku Czarnych Skrzydeł. - Dobra - szepnął Will. - Jedyna zewnętrzna straż stoi przy bramie wjazdowej. Nie widziałem na dziedzińcu żadnych patroli, lecz to nie powód, by rezygnować z ostrożności. Stoimy teraz w cieniu, więc nikt nas nie zobaczy. Jak widzicie, główny budynek znajduje się jakieś trzydzieści metrów stąd. Wydaje mi się, że ma około pięćdziesięciu metrów długości i ze trzydzieści szerokości. - Will wskazał palcem na zabudowania, a potem spojrzał stanowczo na Hirada. - Teraz wasza kolej. - Nic prostszego - odpowiedział barbarzyńca. - Zdecyduję, gdzie iść, jak już dostaniemy się do środka. Wejdziemy przez najbliższe okno. - Barbarzyńca podszedł do narożnika budynku. Spojrzawszy w kierunku głównego wejścia, wojownik ostrożnie zajrzał do ciemnego pomieszczenia za szybą. Zmarszczył brwi i chciał się właśnie odezwać do towarzyszy, gdy wyczuł obok obecność Jandyra. Elf pochylił się i skinął głową. - Pusto - szepnął. - To pewnie gabinet czy coś takiego. - Świetnie - mruknął Hirad i uniósł pięść. - Co robisz? - syknął Will. - Wchodzę. - Znam lepszy sposób. - Niski mężczyzna wyjął zza pasa cienki kawałek metalu i wsunął go między framugi okien. Po kilku chwilach manipulowania drucikiem Will uniósł go lekko do góry, przekręcił w lewo i wepchnął mocniej do środka. Okno było otwarte. - Ty pierwszy - zwrócił się do Hirada. Barbarzyńca spojrzał na Willa, a potem wszedł do pomieszczenia i zbliżył się do jedynych drzwi. Podczas gdy inni przechodzili przez okno, Kruk nasłuchiwał. Żadnego dźwięku. Hirad odwrócił się. - Dobra. Jak już wyjdziemy, Talan i Richmond wezmą Willa i Aluna na górę. Ja i pozostali zajmiemy się parterem. - Barbarzyńca uchylił drzwi na tyle, by móc stwierdzić, że po drugiej stronie także panuje ciemność. Gestem ręki przywołał Jandyra. Elf spojrzał przez szparę, a potem zamknął drzwi. - Też nieduży pokój. Jakiś salon czy coś. Na wprost są drzwi przesłonięte zasłoną. I drugie, po lewej stronie. Hirad kiwnął głową i zdjął płaszcz. Kot zeskoczył na ziemię i rozejrzał się, nasłuchując i węsząc. - Doskonale. Rozdzielmy się. Talan, wy bierzecie drzwi po lewej. - Barbarzyńca otworzył drzwi i przeszedł do drugiego pomieszczenia. - Jeżeli ktoś nie wie, co dalej, niech idzie za Krukiem. Gotowi? - Odpowiedziały mu ściszone szepty. Hirad wyjął miecz z pochwy i uśmiechnął się do Richmonda i Talana. - KRUCY! - zaryczał. - Pogrom i Śmierć! Podbiegł do zasłony i zerwał ją, wpuszczając do pokoju światło. Zawył przeraźliwie. Zza jego pleców odezwały się głosy reszty Kruków. Hirad ruszył korytarzem, tłukąc mieczem po ścianach. Kiedy za plecami usłyszał wycie Willa i pozostałych, jego ciało zalała nowa fala energii. Dzikie okrzyki, szczęk metalu uderzającego o kamień i głuchy odgłos szybkich kroków wypełniły umysł barbarzyńcy. Czuł, jak w żyłach pulsuje krew, mięśnie napinają się, a uszy wypełnia dudniący dźwięk. Jego oczy płonęły. Krok zmienił się w swobodny bieg. Kątem oka zauważył, że kot przemknął tuż obok niego. Z przodu stało dwóch strażników. Barbarzyńca zaśmiał się, szczerząc zęby, i ruszył prosto na nich. Pierwszy z przeciwników zamarł na chwilę i Hirad, nawet nie zwalniając, rozrąbał mu czaszkę i doskoczył do drugiego. Ten próbował się bronić, lecz potężny cios barbarzyńcy złamał jego gardę i powalił na ziemię. Hirad zatrzymał się, a z jego gardła wydobył się kolejny ryk. Stał przy podwójnych drzwiach, najwyraźniej w kuchni. Przed nim były jeszcze jedne drzwi. Jandyr i Thraun stali przy trzecich. - Rozumiecie już, na czym to polega? Rozumiecie? Teraz się rozdzielimy, każdy w inną stronę. Wrzeszczcie cały czas i nie zatrzymujcie się, bo zgniecie. - Hirad odwrócił się, otworzył drzwi kopniakiem i ruszył do środka z rykiem na ustach. Za wojownikiem pobiegł kot. * * * Talan strzaskał drzwi znajdujące się przed nim i wpadł do pomieszczenia. Po prawej znajdowało się ogromnych rozmiarów okno, a po lewej jeszcze jedna para drzwi. Wojownik wskazał ręką w prawo i nie zatrzymując się, ruszył w lewo, wołając jednocześnie Willa. Obaj wbiegli do dużego pokoju z kominkiem i oknami naprzeciwległej ścianie. W prawym rogu komnaty znajdowały się podwójne drzwi i Talan pobiegł w ich kierunku, wyjąc, przewracając krzesła i stoły, i uderzając mieczem w ściany. Will próbował nadążyć za Krukiem. Jego spokój ustąpił miejsca bojowemu szałowi. Na sygnał Talana, Richmond roztrzaskał gigantyczne okno, zasypując mały, wewnętrzny dziedziniec tysiącami kawałków szkła i drewna. Wojownik krzyknął triumfalnie. Pod jego stopami chrzęściły łodygi i liście roślin. Ponad nim rozpościerało się nocne niebo. Richmond ruszył w stronę drzwi, które znajdowały się przy ścianie pełnej okien podobnych do tego, które przed chwilą strzaskał. Alun był tuż za nim. Gdy obaj byli mniej więcej pośrodku dziedzińca, drzwi otworzyły się i wyszedł z nich mężczyzna uzbrojony w miecz. Richmond zawył i przyspieszył. Przeciwnik uśmiechnął się lekko i czekał. Deszcz iskier i szczęk metalu wypełnił dziedziniec, gdy miecze wojowników spotkały się. * * * Jandyr i Thraun spojrzeli po sobie z niedowierzaniem, gdy Hirad kopniakiem strzaskał podwójne drzwi. Elf zmarszczył brwi, nabrał powietrza w płuca i wydał z siebie gardłowy ryk, zaciskając pięści na łuku. Thraun kiwnął głową, odwrócił się i ruszył w stronę trzecich drzwi. Jego zwierzęce wycie odbijało się echem od kamiennych ścian budynku. Jandyr nałożył strzałę na cięciwę, otworzył kopnięciem drzwi i wypadł na korytarz. Po lewej znajdowały się schody prowadzące na dół. W elfie odezwał się instynkt myśliwego. Z łukiem gotowym do strzału wkroczył bezszelestnie na schody. Jego wzrok z łatwością przeszywał mrok, a nos wyczuł odór potu pomieszanego z zapachem moczu i krwi. Poniżej, zza zasłoniętych materiałem drzwi, wylewał się na korytarz przytłumiony blask. Jandyr schodził powoli, nie wydając żadnego dźwięku. Za zasłoną znajdowała się przynajmniej jedna osoba; zdradził ją nieudolnie stłumiony kaszel. Elf zszedł na dół i przesunął się na prawą stronę framugi. Zadowolony z faktu, że przeciwnik nie stał blisko zasłony, Jandyr zerwał ją lewą ręką, przytrzymując strzałę prawą dłonią. Widok, jaki ujrzał przed sobą, wywołał w nim uczucie pogardy. * * * Thraun roztrzaskał drzwi i ze zwierzęcą zwinnością wskoczył do środka pomieszczenia. Przy podwójnych drzwiach po prawej stał strażnik. W ułamek sekundy później zakrwawione ciało przeciwnika uderzyło głucho o posadzkę, a wojownik rozejrzał się dookoła. Komnata, w której się znajdował, była pusta. Przed nim była para drzwi, po lewej kolejne drzwi. Thraun obrócił się w kierunku schodów, skąd dobiegł go odgłos walki, i ruszył ku górze, przeskakując co trzy stopnie. * * * Gdy Hirad wpadł do komnaty, okrzyk zamarł mu na ustach. Pomieszczenie było duże i zimne. Gdzieniegdzie na ścianach wisiały draperie. Barbarzyńca zauważył Ilkara przykutego łańcuchami do jednej ze ścian. Głowa elfa podniosła się powoli. - Hirad! Dzięki bogom. Wojownik schował miecz do pochwy i podbiegł do towarzysza. - Nareszcie cię widzę, całego i zdrowego! - wykrzyknął barbarzyńca, odpinając klamrę na prawej ręce maga. Ilkar skrzywił się z bólu. - Ostrożnie - jęknął. - Mam połamane żebra. - A reszta? - Hirad spojrzał głęboko w oczy elfa, który spróbował się uśmiechnąć. - Bolą mnie ręce, nogi, żołądek... Barbarzyńca kiwnął głową. - Oprzyj się na mnie. - Mówiąc to, wojownik odwrócił się plecami do towarzysza i poczuł głowę maga na prawym ramieniu. Sięgnąwszy łańcuchów na lewej ręce Ilkara, Hirad z łatwością je odpiął. Mag musiał złapać go, by nie upaść. - Wszystko w porządku? - Nie bardzo. Daj mi się objąć lewą ręką i wtedy razem dojdziemy do tamtych krzeseł. Barbarzyńca rozejrzał się i zobaczył Densera. Mag leżał na plecach niedaleko krzeseł, a pod jego prawym ramieniem schowany był kot. Klatka piersiowa mężczyzny gwałtownie uniosła się i opadła, a potem wstrząsnął nim silny skurcz. Krucy dotarli do krzeseł i Hirad posadził towarzysza najdelikatniej, jak mógł. Jego uwagę przyciągnął leżący Xeteskianin. * * * Richmond cofnął się, oddychając ciężko, i złapał się w miejscu, gdzie miecz przeciwnika przeciął skórę, zaraz poniżej prawego barku. Za plecami wojownik słyszał kręcącego się bezradnie Aluna. - Już nie jesteś taki silny, co Kruku? Richmond nie odpowiedział. - Powinieneś był wrócić do domu. Tu znajdziesz tylko śmierć. Richmond przerzucił miecz do lewej ręki i pochylił się, gotowy do walki. Przeciwnik uniósł brwi, podziwiając odwagę wojownika. Kruk przesunął się w prawą stronę, słysząc za plecami szczęk miecza wysuwanego z pochwy. - Odsuń się, Alunie. To cię nie dotyczy. - Jak to nie? Oni przecież porwali moją rodzinę. - Ach, wkurzony tatuś, tak? Czego tu szukasz? - zadrwił przeciwnik. - Chcesz zabrać zwłoki? - Skurwysynu! - wrzasnął Alun. - Ty skurwysynu! - Zrozpaczony mężczyzna ruszył do przodu, mijając Richmonda z lewej. Kruk zareagował natychmiast, osłaniając towarzysza. Przeciwnik przewidział ten ruch, zrobił szybki wypad w drugą stronę i zatopił miecz w klatce piersiowej Richmonda. Kruk jęknął z bólu i upadł na kolana, czując gorące ostrze pomiędzy żebrami. Przeciwnik wyciągnął je i ranny wojownik upadł na ziemię. Krew przesiąkała przez ubranie, zlepiając włosy. Richmond usłyszał krótki, triumfalny śmiech i odgłos oddalających się kroków. Potem nastała cisza. * * * Talan wypadł na korytarz, a zaraz za nim Will. Przed nimi, nieopodal otwartych podwójnych drzwi, leżały zwłoki mężczyzny. Po prawej znajdowały się schody prowadzące na górę. Talan zatrzymał się na moment i usłyszał ryk Thrauna, który siał spustoszenie na piętrze. Wojownik zmarszczył brwi. Krzyków było za mało. Nie było słychać Richmonda i Hirada. - Dalej! Dalej! - ryknął Talan i rzucił się na schody. Will zawył i skoczył za Krukiem. * * * Alun patrzył, jak Richmond pada, po czym odwrócił się i uciekł znanymi korytarzami. Cała odwaga wyparowała, oblał go zimny pot, całym ciałem wstrząsnął dreszcz. Był sam w zaniku pełnym stali, pełnym śmierci. Nagle zatrzymał się przed drzwiami prowadzącymi na zewnątrz. Nie był sam. Jego serce dalej gdzieś tu biło. Alun odwrócił się i ruszył w głąb budynku. Musiał odnaleźć Willa. * * * Isman patrzył, jak Alun ucieka, i uśmiechnął się. Mógłby go z łatwością dogonić, lecz w zamku znajdowali się inni, bardziej godni jego uwagi. Lecz zanim się nimi zajmie, skończy z magami. * * * Travers zatoczył się. Szedł korytarzem, krzycząc i waląc dłonią w mijane drzwi, by obudzić swoich żołnierzy. Ryki Kruków wypełniały jego zamek. Był sam, a na dodatek pijany, więc musiał się spieszyć. Nie zatrzymywał się, by sprawdzić, czy żołdacy usłyszeli jego okrzyki, nie było na to czasu. Jeżeli napastnicy dotrą do chłopców jako pierwsi i ich uwolnią, Balaia będzie zgubiona. Synowie maga, bliźniacy - cóż mogło być bardziej niebezpiecznego? Kiedy zginą, nadejdzie czas na zakończenie znajomości z ich matką. * * * Denser leżał na posadzce, a kot wbił swoje kły w jego ciało. Czuł, jak chowaniec czerpie moc, jak odzyskuje siły, mimo że jego własne szybko słabły. Równowaga. Zawsze zachowają równowagę. Wokół siebie słyszał niewyraźne głosy, jeden był nawet skierowany do niego, ale nie był w stanie odpowiedzieć. Jeszcze nie. Telepatycznie trącił kota, który nadal ssał jego krew. Starczy już. Wkrótce odznaka będzie jego. Travers był skończony. Denser uśmiechnął się. Kot przestał pić i spojrzał na pana błyszczącymi ślepiami. Ich umysły połączyły się i Denser wysłał kotu obraz kapitana. Znajdź go i wracaj. Sprowadź go tutaj. Wiesz, co robić. Kot mrugnął oczami, powoli. Poczekam tu. Nic mi nie będzie. Ruszaj. Zwierzę wydawało się być zadowolone, a jego pomruk przypominał bardziej warknięcie. Po chwili oddaliło się od pana i rozejrzało w poszukiwaniu wyjść z komnaty. Niestety wszystkie drzwi były zamknięte. * * * - Widziałeś? - spytał Hirad. - To coś się nim żywiło. Widziałem to. - Proszę cię - wykrztusił Ilkar, który siedział rozciągnięty na krześle, cały czas próbując pozostać świadomym tego, co się wokół dzieje. - Ból w klatce piersiowej i nogach stał się jeszcze ostrzejszy, wewnętrzne rany znów zaczęły krwawić. Elf potrzebował spokoju, by móc się wyleczyć. - Są rzeczy, których nie rozumiesz, ale twoja ciekawość musi poczekać. Nie czuję się najlepiej. - Powiedz mi, co mam robić. Chcę ci pomóc. - Pilnuj drzwi i daj nam odpocząć. Żadnych pytań. Gdzie reszta? Hirad odetchnął i skinął głową. - Spotkaliśmy kogoś po drodze. Przybyli, żeby uratować jakąś kobietę.. Teraz robią Pogrom. Zamek będzie nasz w przeciągu kilku minut. Ilkar z jękiem zsunął się z krzesła i spoczął na posadzce obok Densera. - To dobrze. Bardzo dobrze. - Elf zamknął oczy i w tym samym momencie drzwi po przeciwległej stronie komnaty otworzyły się. Zauważywszy to, kot pobiegł w tamtą stronę i zniknął w korytarzu. Hirad odwrócił się, schodząc z linii wzroku Ilkara. - Isman? - Hirad. * * * Jandyr zaśmiałby się, gdyby widok, który miał przed oczami, nie był tak żałosny. Na podłodze leżał pokrwawiony mężczyzna. Miał otwarte usta i nie ruszał się. W nieruchomej dłoni ściskał broń, a wino, które pił, rozlało się na posadzkę z przewróconego kielicha. - Mężczyzna, który obawia się własnej śmierci, nie jest mężczyzną - rzekł Jandyr. Leżący człowiek nie poruszył się. - Umarli nie kaszlą. Możesz sobie darować to żałosne przedstawienie. Miej choć odwagę stawić mi czoła. - Dalej nic. - Nie mam czasu! - Elf napiął cięciwę. - Błagam! - Mężczyzna wstał niezdarnie. - Ja nie... - Jak już wspomniałem, nie mam czasu. - Jandyr puścił cięciwę, nałożył nową strzałę i ruszył schodami na górę. * * * Travers odpoczywał, opierając się o ścianę wąskiego korytarza. Zmarszczył brwi. Krucy dalej pustoszyli jego zamek. Ich krzyki w dalszym ciągu rozchodziły się echem, choć wyraźnie osłabły. Martwiło go, że napastników było więcej niż trzech. Kapitan wzruszył ramionami i wszedł do strażnicy. W środku czekało nań dwóch żołnierzy z mieczami w rękach. - Dobra - wycedził. - Nie możemy dalej czekać. Tym małym bękartom nie wolno opuścić zamku. Zabijcie ich. - Kapitanie? - Żołnierze wymienili spojrzenia pełne wahania. - To nie są zwykli chłopcy. Jeżeli ta suka je odzyska, ich potęga będzie niewyobrażalna. Nigdy nie uda nam się jej ujarzmić. Do roboty. - Jeden ze strażników kiwnął głową i ruszył w górę kręconymi schodami, znajdującymi się w rogu pomieszczenia. Przez chwilę dało się słyszeć dwa młode głosy, a potem jedynie echo zatrzaśniętych drzwi. * * * Thraun biegł wzdłuż korytarza na najwyższym piętrze. Po prawej okna wychodziły na mały, słabo oświetlony dziedziniec. Wojownik słyszał dochodzące stamtąd odgłosy walki. Ignorując małe drzwi po lewej, Thraun skręcił w prawo, ryknął raz jeszcze i dobiegł do solidnych, podwójnych drzwi. Z pewnością kryły coś ważnego. Wojownik otworzył je potężnym kopniakiem i wpadł do środka. * * * Po dojściu na szczyt schodów Talan i Will rozdzielili się. Po lewej znajdowały się okna wychodzące na dziedziniec, którym zajął się Richmond. Po prawej korytarz i dalej dwie pary drzwi. Will ruszył w tamtą stronę, zobaczył przed sobą jeszcze jedne drzwi i podszedł do nich. Talan roztrzaskał pierwsze z prawej i znalazł się w pomieszczeniu, którego strop podtrzymywały kamienne kolumny. W środku stały łóżka, niektóre zajęte, inne puste. Zajętych było więcej. Wojownik przyjął postawę do walki, wyszczerzył zęby i krzyknął. - No! Który z was chce się bić? Will usłyszał te słowa i wybiegł z pokoju przez zauważone właśnie drzwi. Niski mężczyzna wyjął oba krótkie miecze i zbliżył się do wejścia, kucając. Jego oczy rozszerzyły się, a serce zatrzymało się na sekundę. Pomieszczenie było pełne żołnierzy i jedyne, co było pewne, to fakt, że nikt go nie widział. Wszyscy zbliżali się do sylwetki stojącej pośrodku pokoju. Do Talana. * * * - Szkoda - powiedział Hirad. - Powinieneś był jednak dołączyć do Kruków. Isman parsknął śmiechem. - Ja i banda staruszków? Zamiast tego, będę jedynym odpowiedzialnym za wasz koniec. - Tak myślisz? - Barbarzyńca poczuł falę adrenaliny i błyskawicznie uporządkował myśli. Mięśnie ramion napięły się. - Jesteś martwy od chwili, w której odszedł Sirendor Larn. Krucy będą wkrótce oglądać ogniste łuny nad tym miejscem. Hirad skoczył do przodu, wyprowadzając cięcie w podbrzusze Ismana. Przeciwnik zablokował je, przesunął się na prawą stronę i przyjął pozycję obronną. Barbarzyńca spojrzał głęboko w oczy żołnierza, ale nie znalazł w nich strachu. Mężczyźni zataczali okręgi, patrząc na siebie. Hirad starał się wypatrzyć lukę w pozycji Ismana, lecz ku własnemu zdumieniu żadnej nie znalazł. Obaj używali długich mieczy i obaj świetnie utrzymywali równowagę w starciu, ale tylko jeden miał ogromne doświadczenie w walce jeden na jeden, zdobyte w niezliczonej ilości wygranych pojedynków. I to on jako pierwszy zaatakował wściekle. Zrobił szybki wypad i wykorzystał przewidziany unik Ismana, by wyprowadzić potężny cios morderczym łukiem, na wysokości barku. Przeciwnik nie mógł być na to przygotowany, a jednak jego ciało instynktownie zareagowało - odsunął się. Cios barbarzyńcy minął żołnierza o włos. Nie mając czasu na przybranie pozycji obronnej, Hirad zdążył się tylko wyprostować i zablokować ripostę Ismana. Zaraz potem sam wyprowadził poziome pchnięcie, które przeciwnik z łatwością zbił. Hirad przyjął pozycję, czując nagły ból w mięśniach. Potrząsnął głową i ból minął. Isman uśmiechnął się i ruszył do przodu, wyprowadzając płynnie cztery uderzenia i spychając Hirada w pobliże bezsilnych magów, którzy mogli jedynie oglądać pojedynek. Kruk oddychał ciężko, ale ciął w odpowiedzi, omijając zasłonę Ismana i rozdzierając jego skórzany kaftan. Isman zmrużył oczy i pochylił się lekko, bardziej czujny. Hirad dwukrotnie przerzucił miecz z ręki do ręki i w tym momencie poczuł, że jego nogi są ciężkie niczym z ołowiu. Jego następny atak był niezdarny, prawie odsłonił klatkę piersiową, narażając się na ripostę Ismana. Coś było nie tak. Hirad czuł, jak siły go opuszczają, lecz zdawał sobie sprawę, że nie może pokazać swej słabości przeciwnikowi. Młodszy z wojowników ponownie zaatakował. Zamarkował uderzenie na prawą stronę i błyskawicznie skierował ostrze w lewo, rozdzierając materiał lewego naramiennika Hirada, a następnie wykonał błyskawiczne cięcie na wysokości szyi, które Kruk zablokował z największym wysiłkiem. Barbarzyńca był zlany potem, a w żołądku czuł nudności. Isman uśmiechnął się szeroko, choć jego oczy pozostały zimne. Zaraz potem ruszył z mieczem uniesionym ku górze. Hirad zablokował cięcie, ale siła uderzenia wytrąciła go z równowagi. Zatoczył się do tyłu i przyklęknął, a napastnik wykonał kolejne cięcie, tym razem wymierzone w głowę Kruka. Barbarzyńca zablokował je, pochylił się i wstał, lecz był zupełnie nieprzygotowany na potężne uderzenie od dołu, które wytrąciło mu miecz z rąk. Broń brzęknęła, padając na kamienną posadzkę, a Hirad, którego zmęczone mięśnie trzęsły się konwulsyjnie, spojrzał w oczy Ismana. - Mówiłem ci, żebyś wrócił do domu, ale nie posłuchałeś - powiedział żołnierz i pchnął prosto w odsłonięty brzuch. Nogi Kruka ugięły się i wojownik ciężko upadł na posadzkę, nie czując nawet, jak Isman wyciąga ostrze miecza. Właściwie nie czuł już nic i niczego nie widział. Czuł, że spada gdzieś z ogromnej wysokości. *** Thraun wbiegł do obszernej, bogato zdobionej komnaty, słabo oświetlonej żarem ognia, na którym stały dwa ogromne, misternie zdobione kotły. Tyle światła mu wystarczyło. Niedaleko drzwi po przeciwległej stronie pomieszczenia stało dwóch strażników. Thraun skoczył w ich kierunku, wydając z siebie ryk, na dźwięk którego jeden z żołnierzy gwałtownie drgnął. Wojownik przesadził w jednym skoku stół i sofę, i sekundę później jego miecz odrąbał jednemu ze strażników rękę trzymającą broń. Krew trysnęła strumieniem. Mężczyzna, zbyt przerażony, by krzyknąć, spoglądał na kikut szeroko otwartymi oczami wypełnionymi łzami straszliwego bólu. Drugi z żołnierzy zastygł na sekundę, a wtedy Thraun przebił go mieczem. Odpychając bezwładne ciało, zobaczył, że jednoręki mężczyzna pada z jękiem na ziemię. Szybko wyjął zza pasa nóż i podciął mu gardło. Odciągnąwszy trupy na bok, wojownik otworzył drzwi i pobiegł schodami na górę. Na szczycie znalazł jeszcze jedne drzwi, zaryglowane. Odblokował je i nacisnął klamkę. - Erienne? - zaryzykował. Za drzwiami coś się poruszyło. - Erienne? - powtórzył wojownik. Tym razem cisza. Mężczyzna znów się odezwał. - Nazywam się Thraun. Słyszysz mnie? Nie próbuj rzucać zaklęć. Przybyłem, by ci pomóc. - Wojownik wziął głęboki oddech i otworzył drzwi. * * * Talan już po raz drugi poślizgnął się na ubrudzonej krwią podłodze i cofnął się o krok. U jego stóp leżały trzy ciała pokonanych żołnierzy, lecz pozostało jeszcze trzech przeciwników, którzy zbliżali się bez przekonania, widząc, jak sprawnie Kruk włada mieczem. Niestety miecze strażników dosięgły go kilkakrotnie. Rana na prawym udzie krwawiła obficie i mięśnie wokół zaczynały drętwieć, a podłużne cięcie w poprzek klatki piersiowej utrudniało Talanowi oddychanie. Co gorsza, odczuwał coraz większe zmęczenie, jakby walczył cały dzień. Uczucie ociężałości narastało i Kruk nie był pewien, czy uda mu się odeprzeć kolejne ataki żołnierzy. Na szczęście w rękawie miał jeszcze jednego asa. Żaden ze strażników nie zauważył Willa. Niski mężczyzna znalazł się dokładnie za żołdakami i Talan był pewien, że nie poprosi ich, by się odwrócili, zanim zaatakuje. Czarne Skrzydła. Talan wziął głęboki oddech i pochylił się. Potrząsnął głową, by pozbyć się uczucia zmęczenia, zamarkował uderzenie na prawo i zaatakował drugą stroną. Przeciwnik zablokował cios, zmuszając Kruka do opuszczenia miecza. Mimo zwinnego uniku Talan nie był w stanie sparować kolejnego ataku. Z drugiej strony nie mógł zupełnie odsłonić prawego boku. Błyskawicznie się obrócił, zablokował niezdarne cięcie na wysokości głowy i zatopił miecz w szyi najbliżej stojącego przeciwnika. Jednego mniej. Talan zmarszczył brwi i zrobił kolejny krok do tyłu, przygotowując się do zbicia uderzenia, które musiało nadejść. Nagle poczuł silny skurcz w plecach, a jego oddech stał się krótki i płytki. Przeciwnicy i wnętrze pokoju rozmyły się, a on się zachwiał. Zauważywszy, że Kruk stracił równowagę, przeciwnicy ruszyli. Wojownik natychmiast napiął mięśnie, zamrugał oczami i ryknął głośno, próbując rozjaśnić umysł. Z lewej nadeszło pchnięcie w brzuch, które Kruk zbił długim, poprzecznym cięciem. Nie udało mu się natomiast w pełni zablokować ataku z prawej - ostrze co prawda minęło szyję o kilka centymetrów, ale pięść przeciwnika trafiła go prosto w szczękę. Talan zatoczył się, potknął się i upadł, uderzając silnie głową w nasadę kolumny... Will zatopił jeden z mieczy w nerce najbliżej stojącego przeciwnika, wiedząc, że ten cios unieruchomi go na dostatecznie długo. Spojrzał przed siebie w momencie, w którym Talan padał na ziemię niczym ciężki wór szmat, z pewnością martwy. Drugi żołnierz popełnił błąd, próbując upewnić się, że Kruk nie żyje, a nie zdając sobie sprawy z obecności drugiego przeciwnika. Will wytarł oba miecze w ubranie drugiego z żołdaków i nasłuchiwał. Z korytarza dobiegały głosy, choć mężczyzna nie do końca je rozpoznawał. Wreszcie zdecydował, że poczeka w ukryciu, aż sytuacja stanie się jasna. Nie muszą przecież wszyscy ginąć. Należało też upewnić się, czy Talan rzeczywiście nie żyje, choć wydawało mu się to niemal pewne. Od momentu upadku Kruk nie poruszył się. Will ruszył powoli w kierunku ciała towarzysza i wtedy usłyszał skrzypienie drzwi za plecami. Błyskawicznie odwrócił się, gotowy do ataku, i po raz drugi w przeciągu zaledwie kilku minut otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Cofając się, Will układał w myślach najważniejszą wymówkę swego życia. * * * Alun wszedł do zimnej, przestronnej sali. W środku było dosyć ciemno, lecz mężczyzna rozpoznał zarysy mebli. Po drugiej stronie komnaty znajdowały się otwarte drzwi, zza których dochodziły okrzyki i odgłosy walki. Z zewsząd dochodziły odgłosy walki. Miecz Aluna zwisał luźno w jego prawej dłoni. Mężczyzna nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Teraz przynajmniej zrozumiał słowa Hirada, kiedy mówił o Pogromie. Nie było w nim pogardy, lecz obawa. I brak zaufania. Alun usiadł w miękkim fotelu, drżąc na całym ciele. * * * Travers nie czekał na rozwój wypadków. Powłócząc nogami, ruszył korytarzem i dobiegł do drzwi prowadzących na główny korytarz. Demon zaatakował go, kiedy zamykał za sobą drzwi i miał zamiar podejść do schodów. Pojawił się nagle, chwytając go pazurami i kolczastym ogonem. Korytarz wypełnił łopot błoniastych skrzydeł. Szpony stworzenia zaplątały się we włosy Traversa, a giętki ogon owinął się dookoła jego lewego ramienia. Nagle przed twarzą żołnierza pojawiła się zwisająca do góry nogami głowa stwora, który okazał się być nie większy od małpy. Kapitan cofnął się, ale potworna twarz nie znikła. Mógłby przysiąc, że to coś się uśmiechało, choć przecież nie mogło być ludzką istotą. Cuchnący oddech demona sprawił, że Travers zadrżał, ale nie był w stanie odwrócić wzroku. Czaszka istoty była łysa, czoło napięte i lśniące. Widać było dokładnie krew płynącą w żyłach na twarzy. Stwór przechylił głowę lekko w lewo i uśmiechnął się, odkrywając rzędy ostrych jak igły zębów. Spomiędzy nich wysunął się ostro zakończony język i oblizał twarz Traversa. Kapitan był pewien, że zwymiotuje, lecz spojrzenie istoty sprawiało, że nie mógł się ruszyć. Oczy demona były czarne, głęboko osadzone i puste. Spojrzeć w nie, znaczyło utonąć w otchłani przerażenia. Travers czuł, że serce bije mu niczym młot, lecz nie był w stanie oderwać wzroku od twarzy, której płaskie nozdrza łapczywie wciągały powietrze, a spiczaste uszy reagowały na najmniejszy szelest. Nagle łapy stwora chwyciły policzki ofiary, pazury przebiły skórę i polała się krew. Twarz zbliżyła się, oddech buchnął prosto w przerażone oczy kapitana, który próbował odwrócić głowę. Nadaremnie. - Chodź - zabrzmiał gardłowy głos stwora - cichy, lecz przepełniony drwiną. Travers zatrząsł się, czując kolejną falę nudności. - Chodź ze mną. - Dokąd? - wydusił z siebie żołnierz. Potwór ponownie się uśmiechnął, albo raczej jego twarz zastygła w ohydnym grymasie. Travers zamknął oczy, lecz nie mógł zapomnieć obrzydliwego widoku, wyrytego głęboko w umyśle. - Mój pan chce cię widzieć. To niedaleko. Chodź. - Odrażająca twarz znikła, lecz szpony pozostały wplecione mocno we włosy. Ogon okręcił się dookoła prawego ramienia i uniósł je tak, by dosłownie wisiało w powietrzu, z dala od pochwy i miecza. Travers zaczął iść, choć był absolutnie pewien, że to ostatni spacer w jego życiu. * * * Alun ocknął się gwałtownie. Z góry dochodziły odgłosy walki, wrzaski umierających ludzi. Niektórzy z nich walczyli i umierali dla niego. W zamku byli jego synowie. Jego żona. Wstał pełen najczystszej furii. Chciał, by ktoś zapłacił za jego strach, za godziny udręki, które przeżył. Dni niczym miesiące, miesiące niczym lata. Dziś wszystko się skończy, a jego miecz po raz pierwszy przeleje krew. Więźniów trzymają na górze, to pewne. Alun podbiegł do otwartych drzwi, wskoczył na schody i zatrzymał się dopiero na ich szczycie. Z przeciwnej strony nadchodziła jakaś postać, na jej głowie znajdowało się... coś. Alun ruszył do przodu, ale mężczyzna w ogóle nie zwrócił na niego uwagi. Zdesperowany uniósł miecz, kiedy jego uwagę przykuły ślepia kota, którego wcześniej niósł Hirad. Zwierzę siedziało spokojnie na ramieniu żołnierza, a jego wzrok w dziwny sposób powstrzymał Aluna od zadania ciosu i zwrócił jego spojrzenie na drzwi znajdujące się na końcu korytarza. Mężczyzna kiwnął głową i pobiegł w stronę drzwi, nie reagując ani na odgłosy walki dochodzące zza drzwi z prawej strony, ani na dziwny odgłos wypełniający korytarz, coś jakby łopot. To, po co przybył, było blisko. Czuł ich obecność. O bogowie, prawie czuł ich zapach. Tam byli jego synowie, a on zaraz ich uratuje. Przebiegł przez próg, szybko pokonał wąski korytarz i wpadł do strażnicy, przewracając krzesło wraz z siedzącym na nim strażnikiem. Zanim żołnierz zdążył cokolwiek zrobić, Alun, bez chwili wahania, rozciął mu gardło skośnym ciosem miecza i wskoczył na spiralne schody. * * * Zobaczył kobietę. Burza długich blond włosów i podarta, wyświechtana, sięgająca kolan koszula. Jej szeroko rozpostarte ręce chwyciły go, wczepiając się mocno w barki. - Moi chłopcy! - krzyknęła, patrząc na wojownika półprzytomnym wzrokiem. - Są z tobą? Thraun pokręcił głową. - Nie... - zaczął, lecz kobieta zdążyła już go minąć, krzycząc. - Głupcy. Zabiją ich. Powiedzieli, że ich zabiją. - Zbiegła po schodach, przebiegła przez pokój i wypadła na korytarz. Thraun ruszył za nią. Kobieta skręciła w lewo i minąwszy drzwi, znalazła się w wąskim korytarzu. Z przodu słychać było okrzyk, a potem szczęk mieczy. Erienne przyspieszyła. * * * - Poczekaj, Selik... Zabijając mnie, nic nie zyskasz. Pamiętasz przecież, że nadal jestem ci coś winien. - Will dalej się cofał. Wiedział, że jakieś kilka metrów za jego plecami znajdują się drzwi. Modlił się, by nie były zamknięte. - To prawda. Kiedyś chodziło tylko o pieniądze, teraz stawką jest twoje życie. - Selik schylił się pod framugą. Will głośno przełknął ślinę. Jeśli drzwi za jego plecami są zamknięte, umrze. Cofnął się jeszcze o krok. Selik był jego największą pomyłką. Syn wieśniaka, który wydał się łatwym celem. Niestety Will popełnił fatalny błąd w ocenie. Od tamtej pory był najemnikowi winien co nieco. - Niedługo zdobędę kupę pieniędzy. Potrzebuję tylko czasu. - Nie nabrałem się wtedy i nie nabiorę się teraz, Begman. Twój czas się skończył. - Selik zbliżał się, wyciągając miecz. - Walcz ze mną. - Raczej nie - powiedział Will, a potem odwrócił się, skoczył do drzwi, przekręcił klamkę i ruszył w stronę schodów. Sekundę później uczucie ulgi zmieniło się w przerażenie, gdy Selik zastąpił mu drogę, wychodząc drzwiami, w które wcześniej wszedł Talan. Will momentalnie się zatrzymał i ruszył w drugą stronę, skręcając w pierwsze drzwi, jakie znalazł. Wypadł na wąski korytarz. Z przodu słyszał głosy. Jeden z nich należał do kobiety. Nie zatrzymał się. Było już za późno na zmianę decyzji - Selik biegł zaraz za nim. Jedyną szansą było spotkanie towarzyszy. * * * Alun szarpnął drzwi znajdujące się na szczycie krętych schodów i wpadł do pomieszczenia, w którym zamiast ukojenia żalu, znalazł swój najgorszy koszmar. Tyłem do niego stał mężczyzna pochylony nad podwójnym łóżkiem, na którym leżało dwoje dzieci. Plamy krwi i ogarniająca go cisza mówiły wszystko. Alun stracił oddech i zatoczył się. Miecz brzęknął, uderzając o posadzkę. Jego ramię stało się nagle zbyt słabe, by utrzymać broń. Przez całą podróż do zamku Alun cieszył się na widok swoich synów rzucających mu się w ramiona, rozpromienionych, radosnych... A teraz byli martwi. Alun nie mógł ani wyjść, ani wejść do komnaty. Stał niczym sparaliżowany, dopóki strażnik nie odwrócił się i nie zaczął mówić. - Chciałem się po prostu upewnić, że nie ży... Alun wykrztusił jedynie "ty" i rzucił się na żołnierza, próbując zranić go mieczem, dłońmi, nogami, zębami... wprost kipiał żądzą zemsty. Strażnik cofnął się, blokując zakrwawionym sztyletem cios za ciosem. Mimo obrony, pchnięcia, uderzenia i zamachy Aluna często trafiały w cel. Zrozpaczony, w ogóle nie kontrolował swych ruchów, zupełnie zapominając o obronie. W końcu jedno z długich cięć odsłoniło całkowicie jego lewy bok. Strażnik pochylił się do przodu i pchnął przeciwnika prosto w serce. Umysł Aluna wypełniło nagle uczucie ulgi. Osuwając się na ziemię, słyszał wołanie swoich synów. W ostatnich chwilach przytomności zdawało mu się nawet, że jego przeciwnik wyszeptał: Przepraszam. * * * Kiedy Ilkar zobaczył pochylającego się nad nim Ismana, raz jeszcze zapragnął, by nadszedł wreszcie koniec. Odgłosy walki dochodziły z daleka, a jednak brzmiały w jego uszach na tyle wyraźnie, że Ilkar zapragnął, by ustały. - Teraz pora na ciebie, Ilkarze z Kruków. - Elf podniósł lekko brwi, oczekując uderzenia, które nigdy nie nadeszło. Zamiast tego Isman nagle wydał z siebie chrząknięcie, upadł na kolana, a potem osunął się na plecy. Z prawego oczodołu wystawała mu strzała. Ilkar usłyszał kroki. Ktoś podszedł do niego, potem oddalił się i ponownie zbliżył. Wreszcie mag dostrzegł twarz nieznajomego. Twarz elfa. - Kim jesteś? - Nazywam się Jandyr. Nie czas na puste gadanie. Hirad potrzebuje pomocy. Jesteś magiem, tak? - Hirad nie żyje - powiedział Ilkar, a jego serce wypełniło lodowate uczucie przerażenia. - Mylisz się. Jeszcze nie umarł. Elf usiadł i przeszywający ból przypomniał mu o przebitym płucu i połamanych żebrach. Pomyślał, że chyba tylko ślepe zrządzenie losu zadecyduje o tym, który z nich umrze pierwszy. * * * Thraun wyminął Erienne, wpadł do strażnicy i ruszył po schodach na górę. Przy wejściu do niewielkiej komnaty zobaczył ciało Aluna i pochylającego się nad nim mężczyznę. Na twarzy nieznajomego malowała się bezradność. - O, nie - wyszeptał strażnik. - O, tak - odparł Thraun i pchnął żołnierza prosto między żebra, natrafiając na kręgosłup i rozbryzgując krew na ciała chłopców. Wojownik wyszarpnął miecz i wszedł do komnaty w momencie, w którym Erienne pokonała ostatni stopień schodów i zobaczyła zwłoki męża i synów. - Ja... - zaczął Thraun, ale spojrzenie kobiety sprawiło, że zamilkł. Erienne przeszła nad ciałem Aluna, nie patrząc nawet na nie i podeszła do łóżka. Wojownik odsunął się aż pod drzwi. Erienne milczała. Wyciągnęła rękę do swoich synów, odgarnęła pozlepiane włosy z ich twarzy, pogłaskała ich policzki i przesunęła palcami po ich ustach. Thraun spojrzał na nią, odczuwając współczucie wymieszane z podziwem. Kobieta odwróciła się. Gdyby furia objawiała się jasnością, wojownik padłby oślepiony. Powietrze wokół Erienne było naładowane energią, kształty załamały się, jakby zniekształcane przez samo jej spojrzenie. Wąskie usta były nieruchome, lecz pod skórą twarzy mięśnie drżały napięte do granic możliwości. Odgłos szybkich kroków wyrwał Thrauna z chwilowego oszołomienia. Wojownik odwrócił się w stronę drzwi, ściskając mocno miecz prawą dłonią. - Odsuń się. - Glos Erienne wieścił śmierć. Thraun nawet przez chwilę nie pomyślał, by zaoponować. Cofnął się i spojrzał na nią. Jej dłonie były złączone na wysokości twarzy. W komnacie zrobiło się zimno, jakby nagle wypełniła się mroźnym powietrzem. Ogrom jej potęgi był przerażający. Thraun poczuł, jak jego serce rozpoczyna jakąś szaloną galopadę. Przetarł oczy i spojrzał ponownie na drzwi. Na stopniach zadudniły kroki, najpierw jednej, a potem dwóch osób. Słychać było szybkie oddechy biegnących, Wreszcie z ciemności wyłonił się kształt niskiego, barczystego mężczyzny. Serce Thrauna zatrzymało się na sekundę. - Erienne, zaczekaj! Ręce kobiety były już jednak skierowane do przodu. Zaklęcie było gotowe. Jej oczy otworzyły się gwałtownie, usta wyszeptały komendę i nagle w komnacie zrobiło się bardzo zimno. - Padnij, Will! Na ziemię! - Thraun rzucił się na nogi zaskoczonego towarzysza, powalając go. Lodowaty-Podmuch przetoczył się z rykiem ponad ich głowami i trafił Selika prosto w klatkę piersiową. Żołnierz zatoczył się, upuścił miecz i upadł na posadzkę. Jego usta, szkliste oczy i lodowate dłonie roztrzaskały się na tysiące kawałków. Thraun wstał niezdarnie, podnosząc Willa. Erienne przepchnęła się obok nich i ruszyła w dół schodów. - Erienne, zaczekaj! - krzyknął Thraun, lecz kobieta pokręciła przecząco głową, nie zatrzymując się ani na moment. - Kolej na Traversa. Rozdział 16 Ilkar płakał. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu Hirad nadal żył. Choć miecz Ismana wbił się głęboko w brzuch barbarzyńcy, Kruk nie był martwy. Elf mógł jednak jedynie siedzieć i patrzeć, jak towarzysz słabnie. Tortury Traversa odebrały mu możliwość uratowania życia przyjaciela. Nawet gdyby on i Denser przespali spokojnie całe dwanaście godzin, to, mając na uwadze stan, w jakim sami się znajdowali, nie było pewne, czy odzyskaliby manę potrzebną do wyleczenia obrażeń barbarzyńcy. Ilkar klęczał przy Hiradzie, trzymając ręce na głębokiej ranie. Ignorując własny ból, kierował manę wprost do słabego, nieprzytomnego towarzysza. Policzki maga były wilgotne, jego łzy spływały na zimną, kamienną podłogę. Na razie mógł utrzymać przyjaciela przy życiu, ale sam był słaby i wiedział, że jego siły kiedyś się wyczerpią. Na ramieniu elfa spoczęła czyjaś dłoń. - Rozumiem, co czujesz. - Mag nie słyszał, by Denser wstawał. Wydawało mu się, że Xeteskianin zapadł już w sen regeneracyjny. - Nie dam rady go uratować - powiedział Ilkar. Jego cichy, przerywany szlochaniem głos załamał się. Nawet mówienie go wyczerpywało. - On umiera, a ja nie potrafię go uratować. - Mamy jeszcze szansę... - Głos Densera także był ledwie rozpoznawalny. Rany na twarzy uniemożliwiały mu dokładne wypowiadanie słów. - Co masz na myśli? Nie mamy żadnej cholernej różdżki, która ot tak załatwiłaby sprawę! - Elf wypluwał słowa razem z krwią, kaszląc i krztusząc się. - W zamku jest jeszcze jeden mag. - Erienne - skinął głową Jandyr. - Ta suka nas zdradziła - powiedział Ilkar. - Nie - odparł stanowczo łucznik. - Została do tego zmuszona. Travers porwał jej synów. Przybyliśmy tu po całą trójkę. - Erienne Malanvai? - spytał Denser. - Dordovańska Pisarka Formuł? - Tak. - Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności. - Zaraz potem Denser zmarszczył brwi. - Ale czego, do cholery, chciał od niej Travers? - Xeteskianin potrząsnął głową i zwrócił się do elfa. - Ile czasu może minąć, zanim umrzesz? - Ilkar podniósł wzrok na Ciemnego Maga i potrząsnął głową. - Ile? Kruk wzruszył ramionami. - Trzy godziny, może trochę dłużej. Denser chrząknął i usiadł w rozkroku za Ilkarem. - Oprzyj się o mnie - rozkazał Julatsańczykowi. Elf usłuchał polecenia. Denser przesunął ich obu w taki sposób, że obaj byli zwróceni w tę samą stronę co Hirad. Ilkar wyciągnął ręce, by móc obejmować brzuch barbarzyńcy. - Teraz wyprostuj nogi - powiedział Ciemny Mag. Z grymasem bólu na ustach, elf wykonał kolejne polecenie. Jandyr przyglądał się scenie, całkowicie zdezorientowany. Denser siedział, trzymając dłonie na ramionach Ilkara, który oparty na ciele Xeteskianina, obejmował i przyciskał do siebie brzuch Hirada. - Co robicie? - spytał łucznik. - Później ci wytłumaczę - odparł Denser. - Przynieś mi krzesło i postaw je za mną, żebym mógł się oprzeć. Czym powinienem się zająć, Ilkarze? - Wszystkim. Moje prawe płuco jest przebite i wypełnia się krwią. Nerki są poważnie uszkodzone i też wkrótce przestaną funkcjonować. Wydaje mi się też, że krwawi mi wątroba. - No dobra. - Denser poprawił ułożenie rąk, przesuwając jedną ku nasadzie czaszki elfa, a drugą ku prawej stronie jego klatki piersiowej. - Przekaż mi pełną kontrolę. Swoją manę kieruj do ciała Hirada. - A co z tobą? - W pełnym wdzięczności głosie Ilkara dało się wyczuć nutę obawy. Elf naprawdę martwił się o stan Xeteskianina. Denser zdołał zaśmiać się cicho. - Porządnie mnie pobili, ale poza połamanymi palcami nie odniosłem poważniejszych obrażeń. Nic mi nie grozi. - Dziękuję. - Głos Ilkara drżał. - Pamiętaj, że przyświeca mi wyższy cel. - Tak czy inaczej, dziękuję. Denser nie odpowiedział, zamiast tego ścisnął lekko szyję Ilkara i zwrócił się do Jandyra. - Potrzebujemy Erienne. Liczy się każda sekunda. Łucznik kiwnął głową. - Thraun i Will na pewno już ją znaleźli. Zaraz ją przyprowadzę. - Mówiąc to, Julatsańczyk ruszył w stronę drzwi, które nagle otworzyły się. Do środka wszedł Travers. Na głowie kapitana siedział kot Densera. Oczy mężczyzny były szkliste, plecy wygięte i przygarbione, zupełnie jakby mężczyzna postarzał się dwadzieścia lat w przeciągu kilku zaledwie minut. Denser uśmiechnął się. - Widzę, że znalazłeś mojego kotka. Travers ocknął się z letargu, a kot zeskoczył z jego ramienia i podbiegł do swego pana. Kapitan rozglądał się z niedowierzaniem, przenosząc wzrok z ciała Ismana na dziwnie połączone ciała trójki Kruków. Zmrużył oczy. - Myślałem... - Jesteś niczym, Travers, niczym. Za to odznaka, którą nosisz na łańcuszku, jest wszystkim. - Żołnierz szybko włożył dłoń pod rozpięta koszulę, marszcząc brwi. Denser spojrzał na Jandyra. - Wydaje mi się, że powinieneś poczekać na zewnątrz. Nie chciałbyś tego oglądać. - Łucznik stanął pośrodku sali. Na jego twarzy malowało się niezdecydowanie. Sekundę później wyszedł, nakładając wcześniej strzałę. - Proszę... - Kapitan zrobił krok w kierunku Densera, który zignorował go. Spojrzenie żołnierza natrafiło na kota. - Zabij go. - Chowaniec przybrał wcześniejszą postać, a błagania Traversa zmieniły się w pełen przerażenia bełkot. Patrzył na stwora niczym zahipnotyzowany. - Chciałeś ujarzmić Kruków. Ja również. Ale to niemożliwe. Jednak ja przynajmniej przeżyję, by wynagrodzić im swój błąd. - W pomieszczeniu rozległo się głośne mlaskanie. - Bogom niech będą dzięki, że udało nam się cię pokonać. Balaia ma jeszcze szansę. Demon w mgnieniu oka pojawił się pomiędzy opartym o krzesło Denserem, a stojącym niepewnie pośrodku sali Traversem. - Zamknij oczy, Ilkarze - powiedział Ciemny Mag. Travers zaczął krzyczeć. * * * Jandyr bardzo chciał otworzyć drzwi. Krzyki Traversa były wyrazem tak ogromnego przerażenia, jakiego nie doznał nigdy żaden człowiek. Na szczęście szybko ucichły. Elf usłyszał dźwięk przypominający trochę uderzającego o podłogę melona i nagle ogarnęła go fala nudności. Usłyszawszy odgłos kroków na schodach, Julatsańczyk odwrócił się, napiął cięciwę i sekundę później rozluźnił ją, widząc postać kobiety, zapewne Erienne, zbliżającą się w jego kierunku. Po bokach szli Thraun i Will. - Z drogi - syknęła Erienne, próbując przepchnąć elfa. Jandyr zatrzymał ją, chwytając jej wiotkie ramiona. - Nie możesz tam wejść. Jeszcze nie. - Łucznik spojrzał na Thrauna. - Powstrzymaj ją, a ja sprawdzę, co się dzieje w środku. - Wielki wojownik pochwycił kobietę, która natychmiast spróbowała mu się wyrwać. - Nie możecie bronić Traversa przede mną - powiedziała Erienne chrapliwie. Jej oczy nadal płonęły ogniem nienawiści. - Zapewniam cię, że nikt go nie broni - odparł Jandyr. - Co się tam dzieje? - spytał Will. -W środku są Krucy, przynajmniej trzech z nich. Był też Travers, ale wydaje mi się, że już nie żyje. - Wydaje ci się? - prychnęła Erienne. - Nie pozwolili mi zostać. - Jandyr zamilkł na chwilę. - Hirad jest śmiertelnie ranny. Magowie Kruków chcą, byś im pomogła. - Łucznik skinął kobiecie głową i podszedł do drzwi. - Poczekaj chwilę. Jandyr zajrzał do środka. W pomieszczeniu panowała cisza. Na podłodze, przy narzucie przykrywającej głowę i tors Traversa, znajdowała się duża plama krwi. Krucy nie poruszyli się, a kot leżał zwinięty w kłębek na krześle podpierającym Densera. Spokojnie czyścił swoje pazury i wąsy. Elf wszedł do pomieszczenia, przytrzymując drzwi dla pozostałych, którzy natychmiast wbiegli do komnaty. Z całej trójki jedynie Erienne zrozumiała, co się stało. Kobieta podeszła powoli do Densera, zatrzymała się i zbadała przepływ many. - No, no... Julatsańczyk i Xeteskianin połączeni strumieniem many, by uratować umierającego. Nic mnie już chyba nie zaskoczy. - Jej głos był lodowaty, lecz wilgotne policzki zdradzały, co naprawdę czuła. - Wolałbym spotkać cię w przyjemniejszych okolicznościach - powiedział Denser. - Przyjemniejszych! - wykrzyknęła Erienne. - Moi synowie nie żyją, sukinsynu! Nie żyją. Powinnam cię od razu zabić. Denser rozejrzał się i natrafił na wzrok Thrauna. Wojownik pokiwał głową. - To prawda - rzekł. - Jeden ze strażników podciął im gardła. - Wszystko przez twoich ludzi, którzy przybyli, by cię uratować - wydusiła z siebie Erienne, zanosząc się szlochem. - Odebrali mi sens mojego życia, a ja nie mogłam nic zrobić. - Kobieta osunęła się wprost w silne ramiona Thrauna. Wojownik pomógł jej usiąść na krześle. - Nawet mnie tam nie było... umierali w samotności. - Spokojnie, Erienne - powiedział ogromny wojownik. - Spokojnie. - Mężczyzna pogładził japo włosach. - Proszę cię - powiedział Denser - nie mamy zbyt wiele czasu. Hirad umiera. - Erienne przejechała dłońmi po twarzy. Jej czerwone, spuchnięte oczy spojrzały prosto na Ciemnego Maga. - Myślisz, że mnie to obchodzi? - Wstała i podeszła do Xeteskianina, patrząc na niego z obrzydzeniem. - Wiesz dlaczego mnie porwano? Ponieważ Xetesk rozpoczął poszukiwania Złodzieja Świtu i Traversowi wydawało się, że pomogę mu zdobyć zaklęcie. Moi synowie nie żyją z powodu działań twoich i twojego kolegium. Cóż Denserze, wielki magu Złodzieja Świtu, po prostu usiądę tu i popatrzę, jak twój przyjaciel zdycha. Wtedy nie miałam wyboru. Teraz mam. - Jej podbródek znów zadrżał, a do oczu napłynęły łzy. Odwróciła twarz. Denser próbował ułożyć w myślach jakieś przeprosiny, lecz wszystko, co mu przychodziło do głowy, brzmiało po prostu żałośnie. Po chwili odezwał się. - Xetesk nie chce Złodzieja Świtu dla siebie. - Zamknij się, sukinsynu. Nie wierzę ci. - Erienne ponownie usiadła na krześle. Denser wziął głęboki oddech, czując ból w klatce piersiowej. - Musisz mi uwierzyć. WiedźMistrzowie uciekli z magicznego więzienia i powrócili do Parvy. Rzucenie Złodzieja Świtu to jedyny sposób pokonania ich i zatrzymania osiemdziesięciu tysięcy Wesmenów grożących granicom Balai. - Erienne spojrzała na maga trochę przytomniej. - Proszę cię, Erienne. Nikt nie jest w stanie zrozumieć twojego cierpienia, lecz tylko ty możesz uratować Hirada. Jeśli mamy pokonać WiedźMistrzów, on musi przeżyć. - Dlaczego? - Bo dowodzi Krukami, którzy pomagają mi zdobyć kontrolę nad zaklęciem. Bez niego nie mamy szans. - Denser zakasłał. Z kącika ust spłynęła mu strużka krwi. Erienne roześmiała się cicho. - Niezła historyjka - powiedziała. - Co ty na to, Ilkarze? Bo to ty jesteś Ilkar, mag Kruków? - Wierzę mu. - Słowa elfa były ledwie słyszalne. Erienne uniosła brwi. - Naprawdę? Godne podziwu. - Kobieta wstała i podeszła do drzwi, nie wytarłszy mokrych od łez policzków. - Nie miałam władzy nad życiem moich dzieci, lecz mam ją nad wami. Władzę nad śmiercią - powiedziała kobieta. - Moje dzieci mnie potrzebują. - Zastanów się, Erienne - powiedział Denser do odwróconej postaci. - Odpocznij. Zbierz moc. W tej chwili los Balai spoczywa w twoich rękach. Erienne zatrzymała się i popatrzyła na maga. Denser spojrzał jej w oczy. - Mówię prawdę. Kobieta wyszła z pokoju. Thraun ruszył za nią niczym cień. - To będzie długa noc - powiedział Denser. Ilkar poruszył się, krzywiąc się z bólu. Otworzył lekko oczy i rozejrzał się ostrożnie. - Gdzie reszta? - spytał - Kto? - Will zbliżył się. - Talan i Richmond. Spojrzenie niskiego mężczyzny przeniosło się na Densera. Will przygryzł wargę. Ciemny Mag poczuł, jak przygniata go ciężar poczucia odpowiedzialności. - Widziałem, jak Talan pada w walce. O Richmondzie nic nie wiem, ale tu go nie ma. Przykro mi. - powiedział Will, wzruszając ramionami. Ilkar potrząsnął lekko głową i skoncentrował się na ranie Hirada. Oddech barbarzyńcy był płytki, lecz jego stan nie pogarszał się. Elf miał jedynie nadzieję, że jego wysiłki mają jakiś sens. Denser utrzyma go przy życiu, a on z kolei nie pozwoli umrzeć Hiradowi. Przynajmniej przez następne dwanaście godzin, potem już nie. Travers i jego żołnierze zadbali o to. Po tym czasie cała jego mana, te ostatnie krople, których jeszcze mu nie odebrano, wyczerpie się. Kiedy to nastąpi, do trumny Kruków zostaną przybite ostatnie gwoździe. Denser ścisnął lekko ramię elfa. - Erienne nam pomoże. Nie poddawaj się. - Nic innego mi nie pozostaje - odpowiedział Ilkar. - Oprócz niego nie mam nikogo. - Spojrzał na spokojną, nieruchomą twarz Hirada. - Zostaliśmy tylko my dwaj, przyjacielu. Nie możesz mnie tu zostawić. Elf powoli zapadał w półtrans, podczas którego jego myśli otaczały uszkodzone organy Hirada i kierowały strumień życiodajnej many tam, gdzie była ona najbardziej potrzebna. Nagle otworzyły się drzwi znajdujące się po przeciwległej stronie komnaty i do środka wkroczyły radość i żal, trzymając się za ręce. Niepewnie stawiając kroki, do sali wszedł Talan, cały i zdrów. Will i Jandyr natychmiast opuścili broń. Niski mężczyzna uśmiechnął się. Ilkar także uniósł kąciki ust. Jednak radość opuściła serce elfa jeszcze szybciej, niż je wypełniła. W ramionach Talana znajdowało się bezwładne ciało Richmonda; jego nogi i głowa zwisały bez krzty życia. Smutny los, który spotkał towarzysza, wyrył głębokie bruzdy na twarzy niosącego zwłoki wojownika. Kruk ułożył delikatnie martwego przyjaciela na najbliższym stole. - To o jedno Czuwanie za wiele - powiedział Talan. - To musi... - Gdy wzrok wojownika napotkał leżące na ziemi ciało Hirada, jego żal zmienił się w uczucie paniki. - O, nie - wymamrotał wojownik ciężkim głosem. - O bogowie, proszę, nie. - Talan ruszył w stronę poranionego towarzysza, lecz słowa Densera powstrzymały go. Ogrom ulgi, jaką poczuł, pozbawił go resztki sił. Ciężko opadł na krzesło. - Hirad żyje - powiedział Xeteskianin. - I na razie nic mu nie grozi. - Na razie? - Ton maga zirytował Talana. - Mam nadzieję, że Erienne nam pomoże. To nasza jedyna szansa. - Co to znaczy mam nadzieję? - Kruk pomacał delikatnie spuchnięcie z tyłu głowy. Jego ręka natrafiła na zakrzepniętą krew i pozlepiane włosy. - Jej synowie nie żyją i według niej jej życie nie ma już sensu. Za to wszystko obwinia Kruków. - Co się stanie, jeśli ona nam nie pomoże? - Wyraz twarzy Talana sugerował, że wojownik znał odpowiedź na to pytanie. Odpowiedź Ilkara potwierdziła tylko jego obawy i spowodowała, że uczucie paniki powróciło. - Hirad umrze. Obawiam się, że ja także. - Julatsańczyk uniósł lekko brwi, po czym jego umysł ponownie zajął się ciałem konającego towarzysza. Talan dotknął swojej twarzy, a potem potarł się w brodę, tuż pod ustami. Tępy ból z tyłu głowy zniknął, zduszony powagą sytuacji. Mimo że jego wzrok nadal utkwiony był w postaci barbarzyńcy, Kruk nie chciał uwierzyć w to, co usłyszał. Ilkar nie mógł się mylić, zawsze nazywał sprawy po imieniu, a tym razem mówił o śmierci. Ich jedyną szansą była Erienne. Ktoś musiał jej to wytłumaczyć. Talan wstał. - Dokąd idziesz? - spytał Denser. - Gdzie jest Erienne? - odpowiedział pytaniem Talan. - Rozmowa z nią nic teraz nie da - powiedział Denser. - Nie wiesz tego! - wykrzyknął Talan. - To przecież nie twój przyjaciel umiera na twoich oczach, prawda? Po raz pierwszy Krucy odnieśli tak poważne straty, a może być znacznie gorzej. Ona musi zrozumieć konsekwencje... - Ona wie - powiedział cicho Ilkar. - Pozostaje nam jedynie mieć nadzieję, że natura maga pokona uczucie żalu, zanim będzie za późno. Nic więcej nie możemy zrobić. - Elf zaczerpnął powietrza, charcząc i krzywiąc się. - Proszę, skończmy tę rozmowę. I tak jest mi ciężko. - Dobrze by było, gdybyśmy coś zjedli - powiedział Denser. - Kuchnia znajduje się... - Wiem gdzie. - Jandyr ruszył w stronę kuchni, spełniając życzenie maga. Tak naprawdę chciał po prostu opuścić komnatę przepełnioną cierpieniem, żalem i namacalnym wręcz uczuciem straty. To było ponad jego siły. Zamykając za sobą drzwi, łucznik mógł znów spokojnie odetchnąć. Minąwszy dwa ciała, Julatsańczyk ruszył do kuchni. Umysł i dotyk elfa badały brzuch Hirada, pozwalając manie napełniać ciało wojownika życiodajnymi impulsami. Miecz Ismana wszedł głęboko, szarpiąc i rozdzierając jelita Kruka w wielu miejscach. Końcówka ostrza musnęła kręgosłup. Poza tym plecy były nienaruszone. Lęk Ilkara wynikał z faktu, że miecz wszedł w ciało barbarzyńcy pod kątem, przeszywając żołądek. System trawienny rannego przestał funkcjonować. Liczne urazy wewnętrzne wymagały ciągłej uwagi, a Ilkar wiedział, że jego własne nerki lada chwila przestaną działać. Nawet Dotyk-Ciepła mógł nie wystarczyć. Rzucenie go dwa lub trzy razy, dokładnie ukierunkowanego, mogłoby pomóc, lecz elf wątpił, czy Hirad wytrzyma tak długo. Jedyne co go mogło uratować to Uleczenie-Ciała. Ilkar słyszał jedynie o trzech magach, którzy posiedli umiejętność rzucania tego zaklęcia. Żaden z nich nie znajdował się w tym zamku. Zająwszy się Hiradem, elf skoncentrował się na własnych ranach. Delikatne ciepło many spływającej z dłoni Densera rozlewało się po klatce piersiowej elfa. Jego płuco przestało już krwawić. Oddychał swobodniej, a fale many kapały po kręgosłupie, wzmacniając uszkodzone organy. Ilkar odmówił modlitwę, dziękując za to, że choć jedno zawsze będzie łączyć wszystkich adeptów kolegiów - każdy mag posiadł umiejętność wykorzystywania niewielkich ilości many dla podtrzymywania życia organizmu, niezależnie od tego, w jakim stanie się on znajdował. Ratowanie życia było obowiązkiem. Z drugiej strony, postępowanie Densera i tak wprawiło elfa w zdumienie. Może niesłusznie. Czas pełzł naprzód w ślimaczym tempie. Ilkar zdawał sobie sprawę, że przez nie dociągnięte kotary wpadają do komnaty snopy ostrego światła. Ktoś karmił go zupą. Wraz z upływem kolejnych godzin leczenie Hirada wymagało coraz to większej koncentracji. Świat zewnętrzny rozmył się. Elf słabł. Powracający ból pleców, ramion i nóg przypomniał mu o tym. Denser nie był w stanie zająć się wszystkimi urazami. Xeteskianin kierował manę w miejsca, które stanowiły o życiu i śmierci. Niestety, oddając duże ilości energii życiowej Hiradowi, Ilkar sam potrzebował coraz większego wsparcia. Niedługo nadejdzie moment, w którym żaden z nich nie będzie już w stanie wytrzymać bólu i jednocześnie kierować many poza własny organizm. To będzie koniec. Jeżeli wtedy Erienne im nie pomoże, zarówno on, jak i Hirad umrą. * * * Styliann rozluźnił się. Uśmiechając się do siebie, ocknął się z Połączenia. Cały czas wyobrażał sobie Selyn. Widział jej ciało wyginające się z rozkoszy i niemalże czuł pieszczoty jej ust i delikatny dotyk dłoni. Jej powrót był oznaką nadchodzących zmian. Styliann potrzebował syna. Selyn znajdowała się obecnie na terenach zajętych przez Wesmenów, lecz przez cały czas zbliżała się do Parvy. Była też coraz bliżej potwierdzenia obaw, które podsycały lęk członków wszystkich czterech kolegiów od momentu wygnania WiedźMistrzów. Ich powrót. Powrót do jeszcze większej potęgi, trudniejszej do zatrzymania i niemożliwej do zniszczenia. Chyba że dzięki Złodziejowi Świtu. Kolegia nie były już tak silne jak niegdyś, a ich armie nie tak liczne. Bez zaklęcia wszystko było stracone. Ukrywając się za dnia i używając Skrzydeł-Cienia w nocy, Selyn posuwała się szybko i bezpiecznie. Znajdowała się o trzy dni drogi od krańców Rozdartych Pustkowi. Za cztery dni dotrze do Parvy, a za pięć dojdzie między nimi do kolejnego Połączenia. To będzie trudny okres. Selyn jeszcze nigdy nie znajdowała się w takim niebezpieczeństwie. Styliann obiecał sobie zadbać o to, by już nigdy nie musiała się tak narażać. Stojąc przy oknie, mag zamyślił się. Jego wzrok zwrócił się w kierunku wież Nyera i Laryona. Człowiek wysłany przez Nyera odnalazł i spenetrował warsztat Septerna, lecz dalszych wieści nie było. Tak mu po wiedziano. Styliann miał przeczucie, że nie dostarczono mu wszystkich informacji. Bardzo mu się to nie podobało. Mag ponownie się uśmiechnął. Wszyscy ufali Laryonowi. Rzemieślnik, geniusz, przyjaciel. Być może nadszedł już czas, by zbliżyć się do nowego członka kręgu. Styliann nie mógł śledzić Nyera ani domagać się od niego dalszych wyjaśnień, nie zwracając jednocześnie uwagi na siebie. Laryona nikt by nie podejrzewał. Władca Xetesku sięgnął po dzwonek wiszący przy kominku i zadzwonił. Do wina, które zamówił, potrzebne mu będą dwie szklanki. * * * Na długo przed tym, jak nerki Hirada przestały ostatecznie funkcjonować, czas stał się dla Ilkara nieważnym, abstrakcyjnym pojęciem. Julatsańczyk musiał porzucić nadzieje choć częściowego ulżenia własnemu bólowi i zająć się przyjacielem, który znajdował się niemalże w agonii. - Denser... - wymamrotał elf. - Wiem - odparł Ciemny Mag. - Gdzie ona jest? - Niedługo przyjdzie. Postaraj się wytrzymać. - Mag pokierował strumień many przez posiniaczone plecy elfa. Chwilowa ulga uczyniła jednak wszystkie urazy jeszcze bardziej bolesnymi. W końcu nieuchronnie nadszedł krytyczny moment. Hirad umierał, słabnąc coraz szybciej. Ilkar kierował do ciała barbarzyńcy całą manę, jaka w nim została. Musiał jednocześnie koncentrować się na jednej z nerek, ignorując drugą i pozwalając jej krwawić. Przez cały czas jego własne osłabione i pobite ciało błagało o pomoc. Złamane ramię pulsowało bólem, powodując nudności, okolice krzyża paliły go niczym ogień, a nogi były niczym miażdżone przez młoty sztaby żelaza. Ilkar nie mógł sobie pozwolić na stłamszenie bólu - to by oznaczało śmierć Hirada. Nie mógł też prosić Densera. Już od dawna Xeteskianin utrzymywał go przy życiu, zapominając o swoich własnych dolegliwościach. Elf zauważył, że Ciemny Mag coraz częściej gwałtownie łapie oddech. Denser najwyraźniej minął się z prawdą, wspominając o zaledwie kilku złamanych palcach. - Ile jeszcze? - spytał Xeteskianin. - Ja, czy on? - odparł Ilkar, zgrzytając zębami. - Czy to nie to samo? - spytał ponownie Denser zmęczonym głosem. - Niezupełnie. Została mu mniej niż godzina. To nerki. Wtedy, tak niespodziewanie, że elf omal nie zapomniał o ciele przyjaciela, nowa, odurzająca fala ciepła ogarnęła jego członki. Erienne Malanvai podjęła decyzję. Fala ciepła podążyła za strumieniem many, wypełniając także ciało Hirada. - Jesteś bardzo hojny. - Głos kobiety dobiegał z bardzo bliska. - Zostało mu niewiele ponad pół godziny. Nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak poważne są twoje własne rany. Tak nagle jak nadeszła, fala ciepła znikła i ciałem Ilkara ponownie zawładnął ból. - I co? - spytał Denser. - Mogę to zrobić - padła odpowiedź. - Uleczysz ich obu? - Jeżeli utrzymasz Julatsańczyka. I jeśli tego chcesz. - Tego właśnie chcę. - Będziesz moim dłużnikiem. - Zdaję sobie z tego sprawę. - Mam nadzieję. Ilkar pokręcił głową. Xeteskianin dłużnikiem Dordovanki. No, cóż. Jak już wcześniej wspomniał Denser, przyświeca mu wyższy cel. Strumień ciepła powrócił, wypełniając ciało Hirada. - Przekaż mi go - powiedziała Erienne. - Ja... - Musisz to zrobić. - Jej głos był niecierpliwy. - W przeciwnym przypadku Denser może nie być w stanie cię uratować. Ilkar wiedział, że kobieta ma rację. Wysyłając ostatni impuls, elf wypuścił ciało przyjaciela. Jego dłonie cofnęły się z brzucha barbarzyńcy, a strumień many popłynął do wnętrza jego wyniszczonego organizmu. Zdusił ból, czując jednocześnie na czole dłoń Densera. Świat oddalił się, gasnąc w morzu wszechogarniającego spokoju. Ilkar odpłynął. Erienne zbadała ciało barbarzyńcy i westchnęła. Powinna mu była pozwolić umrzeć. Przed jej oczami znajdował się jeden z ludzi odpowiedzialnych za śmierć jej synów. Przywódca Kruków. Powinien umrzeć. To by przywróciło choć odrobinę równowagi. Denser przejrzał ją, gdy poprosił o pomoc. Wiedział, że pokusa poznania Złodzieja Świtu będzie zbyt wielka. Wiedział też, że Erienne nie będzie w stanie zapomnieć swego powołania. Etyka uzdrowiciela nie wspominała jednak, że nie wolno żądać zapłaty w zamian za ratowanie życia. Tym razem zawarta umowa może nadać jej życiu nowy sens. Ten sam cel, nowy obiekt i nasienie Densera stworzą idealne połączenie. Jeżeli jednak Hirad i Ilkar umrą, wszystko pójdzie na nic. Erienne skoncentrowała się na ciele barbarzyńcy. Jedyną jego szansą było Uleczenie-Ciała. Przygotowanie zaklęcia zajmie jej co najmniej dwadzieścia minut. Zaczynając, Erienne modliła się, by Kruk wytrzymał tak długo. * * * Na samym dnie studni bólu, Hirad rozpaczliwie walczył o życie. Gdzieś z góry promieniowało ciepło, wzywając jego imię. Nie zdawał sobie sprawy, jak głęboko spadł, i nie wierzył, że uda mu się powrócić na górę. Jakiś głos wdzierał się do jego nieprzytomnego umysłu. Próbuj, Hiradzie, próbuj. Głos kobiety. Hirad spróbował. Rozdział 17 Ilkara ocucił duszący zapach o lekko słodkawym posmaku. Fajka. Nadal znajdował się w dużej sali i nadal leżał na podłodze. Oczy dostrzegały jedynie oblany słońcem sufit komnaty. Obraz był trochę zamglony, więc Ilkar leżał przez chwilę w bezruchu, wsłuchując się w ciszę, aż krawędzie nabrały ostrości. Erienne uratowała go. Był wyczerpany, a tępy ból nadal pulsował w poważniej uszkodzonych miejscach ciała, ale wiedział, że nic mu już nie grozi. Przyjemne uczucie. Uniósł się na łokciach i zobaczył Densera. Xeteskianin siedział na krześle, opierając wyciągnięte nogi na stole. Jego twarz, a przynajmniej jej widoczna część, dalej nosiła znamiona tortur Traversa, lecz długi, czarny strój i spoczywająca na brzuchu maga czapka, przywodziły na myśl dawnego Densera. Fajka w jego ustach tliła się, a na stole nieopodal stał parujący kubek. Na kolanach Ciemnego Maga spał zwinięty w kłębek kot. - Nigdy nie myślałem, że ucieszy mnie widok żywego Xeteskianina. Denser zaśmiał się, co obudziło kota, który ziewnął, przeciągnął się i zeskoczył na ziemię. Zdjął nogi ze stołu i podszedł powoli do Ilkara. - Witaj wśród żywych, Ilkar. Miło cię widzieć po tak długiej przerwie. - Długiej? - Całe dwie doby. - A Hirad? Denser uśmiechnął się. - Sam zobacz - powiedział, wskazawszy głową lewy kąt sali, a następnie wyjął z ust fajkę i zajął się kubkiem. Ilkar spojrzał w kierunku wskazanym przez maga. Jego umysł ogarnęło na chwilę okropne przeczucie, że towarzysz nie żyje. Sekundę później odetchnął głęboko. To był wspaniały widok. Niczym on sam wcześniej, Hirad leżał w łóżku, z poduszką pod głową. Koce przykrywały jego ciało aż pod szyję. Wybrzuszenie w okolicy przepony świadczyło o solidnie zabandażowanej ranie. Hirad był blady, ale to nie miało znaczenia. Serce Ilkara płonęło ogniem radości, a łzy same napłynęły mu do oczu. Wytarł je szybko. - Hmm...- zaczął. - Możesz wstać - powiedział Denser. - Chodź, napijesz się kawy. Ilkar kiwnął głową i powoli usiadł. Do głowy uderzyła mu fala krwi i prawie opadł z powrotem na podłogę. - Wszystko w porządku? - spytał Denser. - Wolałbym chyba wypić kawę w łóżku. Denser zachichotał, podszedł do drzwi kuchennych i wystawił głowę. - Przestań wreszcie rąbać drewno i przynieś trochę kawy. Ktoś chce z tobą pogadać. Zza ściany dało się słyszeć brzęk metalu na kamiennej posadzce i kilka szybkich kroków. Do pomieszczenia wbiegł Talan, rozlewając wszędzie kawę. - Ilkar! - Wojownik niemal cisnął kubek z gorącym napojem w ręce elfa. - Nawet nie wiesz, jak dobrze wyglądasz! - Spokojnie - odparł Julatsańczyk z uśmiechem. - Dzięki za kawę. Co słychać? Talan błyskawicznie spoważniał. - Sam odprawiłem Czuwanie. Pochowałem Richmonda w ogrodzie, niedaleko stajni. Ilkar pokiwał głową i upił nieco kawy z kubka. - Przykro mi. - Mnie także. - A co z nim? - Elf wskazał na barbarzyńcę. Talan usiadł na łóżku obok elfa. - Muszę przyznać, że to było niewyobrażalne - powiedział, odzyskując powoli humor. - Ta Erienne teraz chyba śpi. Denser powiedział, że rzuciła Uleczenie-Ciała. Tak to się nazywa? - Ilkar kiwnął głową. - Magia dosłownie go zalała. Nawet ja czułem ciepło, które przesuwało się wraz z jej dłońmi. Wypełniło jego usta, potem uszy, nos - to trwało godzinami. Ilkar ponownie kiwnął głową i spojrzał na Densera. - Uleczenie-Ciała? - Jak z podręcznika. Ona jest dobra, Ilkarze. Potężna. Z tego, co opowiadał Thraun, zna też Lodowaty-Podmuch. - Xeteskianin uniósł brwi, dopił kawę i udał się do kuchni po dolewkę. Talan pochylił się. - Jestem pełen podziwu dla niego. Ilkar poczerwieniał. - Tak? - powiedział z wrodzonym opanowaniem. - Po rzuceniu zaklęcia Erienne odpoczywała. Potem rzuciła je jeszcze raz i sprawiła, że Hirad zasnął. Dopiero po kolejnym odpoczynku zajęła się Denserem. Po dwóch dniach. Przez cały ten czas on po prostu siedział w tamtej sali i utrzymywał cię przy życiu. Prawie nic nie mówił. Trochę tylko jadł i pił. - Doceniam jego poświęcenie - rzekł Ilkar, ogromnie zdziwiony. Nadal nie do końca zdawał sobie sprawę, jak wiele wysiłku kosztowało to Ciemnego Maga. - Złamali mu szczękę, nos, palce rąk i nóg, połamali kilka żeber i porządnie obili twarz. Przez cały czas musiał skręcać się w środku z bólu. Jesteś mu coś winien. - Talan potrząsnął głową, a elf ciągle patrzył na niego ze zdumieniem. Drzwi do kuchni otworzyły się i do sali powrócił Denser, uśmiechając się. Dopiero wtedy Ilkar zauważył kota, leżącego przy nogach łóżka. - To dług, o którego spłatę nigdy nie poproszę - powiedział Ciemny Mag. - Po prostu musiałem tak postąpić. - Jak sobie życzysz - odpowiedział elf. - Brak mi słów, by wyrazić wdzięczność. - Jesteś cały i zdrów, Julatsańczyku. To mi wystarczy. - Denser wstał, wyraźnie zakłopotany, i ruszył w kierunku drzwi prowadzących na korytarz. Kot pomaszerował obok stóp pana. Tego samego dnia Ilkar i Talan pomogli Hiradowi wstać. Barbarzyńca oparł się na ich ramionach, gotów doświadczyć bólu i nudności, które wypełniły jego ciało, gdy ledwo co uleczone mięśnie żołądka zaprotestowały przeciw nagłej zmianie pozycji. Jeszcze jeden Dotyk-Ciepła i jutro będzie już mógł jeździć konno - powiedziała Erienne. Od momentu gdy wtargnął do zamku, dokonując Pogromu, minęły dokładnie trzy dni. Hirad spoglądał na grób Richmonda. Symbol Kruków był wypalony na ubitej ziemi. Barbarzyńcą targały mieszane uczucia, lecz najsilniejszym było przekonanie o nieuchronności końca. Ras, Sirendor, Bezimienny, Richmond. Czy wraz z ich śmiercią umarli Krucy? Pozostali jedynie on, Talan i Ilkar. Hirad zastanawiał się, czy to wystarczy, i doszedł do wniosku, że póki żyje którykolwiek z założycieli, Krucy istnieją nadal. Od początku zakładali, że skład grupy będzie ulegał zmianie. Śmierć jednych i pozyskiwanie innych miały być czymś naturalnym. Zwątpienie byłoby obrazą wspomnień tych, którzy odeszli, by na stałe wpisać Kruków w karty historii. Ale który z nich umrze następny? To on powinien był zginąć. Opowieść o rym, jak trójka magów ratowała mu życie, zmieniła jego mniemanie o magii, a szczególnie o Denserze. Nadal mu nie ufał, ale z drugiej strony podziwiał determinację i wytrzymałość Xeteskianina. Ponadto był mu po prostu wdzięczny, tak samo jak był wdzięczny Erienne - ona jednak nie spojrzała nawet na niego, nie mówiąc o rozmowie. Barbarzyńca spojrzał przez ogród na postać kobiety, która klęczała nad grobami swojej rodziny niemalże przez cały czas od momentu pochówku. Erienne nie spojrzała nawet na nagrobek męża. Cała jej uwaga była zwrócona ku grobom synów. Hirad współczuł jej, choć nie umiał tego wyrazić, wiedział jednak, że kobieta i tak nie wysłuchałaby go. Obok niego stał mężczyzna, którego postępowanie wzbudziło w barbarzyńcy niesłabnący podziw. Ilkar zginąłby razem z nim. Gdyby Erienne im nie pomogła, na pewno wybrałby śmierć. Hirad mógł zrozumieć podobną lojalność na polu bitwy, lecz to było coś więcej. Wojownik przełknął głośno ślinę i przytulił maga do siebie, obejmując go ramieniem. - Wszystko gotowe do drogi? Elf skinął głową. - Mamy wystarczająco dużo wypoczętych koni, włączając w to nasze własne. Wszystkie ciała zostały spalone, a Will podłożył w zamku ładunki wybuchowe. Trzeba przyznać, że to sprytny drań. - Bardzo skuteczny - zgodził się Talan. Will, wiedząc, jak bardzo Hirad pragnie zrównać zamek z ziemią, opracował sposób wysadzenia go w powietrze, który nie wymagał ich bliskiej obecności. - Lepiej by twoi wrogowie zauważyli łunę, gdy ciebie już nie będzie w pobliżu - powiedział niski mężczyzna. Obecnie wszystkie pomieszczenia za wyjątkiem kuchni i sali balowej, w której spędzili tyle czasu, były zakazane. Wszystkie zasłony, dywany, meble, książki i wszelkie drewniane elementy były nasączone lub polanę olejem. Linie rozlanego oleju przecinały wszystkie pomieszczenia i korytarze zamku. W strategicznych miejscach ustawiono piramidy z drewna; w wieżach i w głównym holu - tam Will zapragnął istnego deszczu ognia - ogromne kopce suchej mąki oczekiwały jedynie zapalenia. Wszyscy poza Hiradem i Erienne pracowali pod okiem niskiego mężczyzny, który albo przemierzał komnaty zamku, by upewnić się, że wszystko jest w odpowiednim miejscu, albo spędzał długie godziny, sprawdzając tysiące gatunków długopalącego się lontu. Najpierw mieszał włókno, olej i smołę w różnych proporcjach, by potem je podpalić i mierzyć czas spalania się uderzeniami własnego serca. Wreszcie, wyraźnie zadowolony, przygotował dziesiątki metrów grubej na kciuk nici, którą porozmieszczał na piętrze i parterze. - Jedyne co pozostało do zrobienia, to osiodłać konie i podłożyć jutro rano ładunki w pozostałych pokojach. Will i Thraun podpalą tylko lont i w drogę. - Słusznie. Wiem, że Denser denerwuje się z powodu każdej straconej minuty - powiedział Hirad. - Nie tylko on - powiedział Ilkar. - Jaka była jej reakcja, gdy dowiedziała się, że udajemy się do Dordover, by splądrować starożytne katakumby jej kolegium? Ilkar uśmiechnął się. - Dobre pytanie. Jedyne co wiem, to że jakikolwiek układ zawarli, jest on na tyle dla niej ważny, że nas nie zdradzi. - Elf zamilkł na chwilę. - Sam nie wiem. Jej wiedza o Złodzieju Świtu jest rozległa. Na pewno wierzy Denserowi. - A pozostali? - spytał Hirad. Ilkar wzruszył ramionami. - Wszyscy pierwsza klasa. Thraun urodził się chyba z mieczem w dłoni. Erienne jest doskonałym magiem. Jandyr to świetny łucznik, którego nam zawsze brakowało, a Will, cóż, jest szybki i bardzo sprytny. Znakomicie pasują do drużyny. Talan i ja zaprzysięgliśmy ich zgodnie z kodeksem i przyjęliśmy w poczet Kruków. Zdaję sobie sprawę, że zazwyczaj nie w ten sposób postępujemy, lecz nie mamy czasu, by ocenić ich umiejętności w kolejnych walkach, a chcemy być pewni, że będą nam wierni. Ja sądzę, że będą. A ty, Talan? - Zgadzam się. - Talan kiwnął głową, choć jego wzrok był nieobecny. - Jedynie Will budzi moje wątpliwości, ale uważam, że Thraun da sobie z nim radę. Z powodu ostatnich przeżyć, także Erienne może być nieprzewidywalna. Uważajcie na nią. - Wszyscy podpisali kontrakt na obecne zadanie i wiedzą, w co się wpakowali - ciągnął dalej Ilkar. - Denser opowiedział im całą tę niewyobrażalną historię, a oni zaakceptowali ją bez większych sprzeciwów. Dokonali wyboru, którego my nigdy nie mieliśmy. Jeśli przeżyją, będą bogaci. Jeśli nie, no cóż, pieniądze nie będą już takie ważne, prawda? Hirad uniósł brwi. - Masz rację. - Barbarzyńcę ogarnęło zmęczenie. - Chyba już wrócę do środka i położę się na chwilę. Trójka Kruków ruszyła powoli w kierunku dziedzińca przed wejściem do budynku. Gdy byli już przed drzwiami znajdującymi się naprzeciw otwartych bram, Talan zatrzymał Hirada i Ilkara. - Posłuchajcie - zaczął. - Nie jest mi łatwo to mówić, lecz już dalej nie mogę. Odchodzę z Kruków. Towarzysze nie odezwali się, rozważając w milczeniu jego słowa. Talan mówił dalej. - Ja, Ras i Richmond byliśmy sobie bardzo bliscy. Wstąpienie i walka w szeregach Kruków były dla nas spełnieniem najskrytszych marzeń. Teraz dwa wierzchołki trójkąta znikły i następnym razem nadejdzie moja kolej. Zrozumiałem to, gdy odnalazłem Richmonda. Umierał sam. - Wojownik westchnął i podrapał się po głowie. - Wybaczcie mi, nie umiem tego wytłumaczyć. Sam nie wiem. Wewnątrz mnie nie ma już tego pragnienia. Ogień wypalił się. Śmierć Richmonda i Czuwanie nad nim to dla mnie za wiele. Nie jestem gotów pochować jeszcze jednego Kruka. Hirad wciąż milczał, kiwając głową. Twarz elfa była zachmurzona. Zmrużył oczy i zmarszczył brwi. - Rozumiecie mnie? - spytał Talan. - Powiedzcie coś, proszę. - Rozumiem - odparł barbarzyńca. - Kiedy byłem sam na sam z ciałem Sirendora i patrzyłem na jego twarz, także omal nie złamałem miecza. Wybrałem dalszą walkę i żałuję jedynie, że ty nie możesz tego zrobić. - Hirad usiadł powoli na schodach, a Ilkar instynktownie wyciągnął ramię, by pomóc towarzyszowi. - To wszystko, co masz do powiedzenia? - spytał ponownie Julatsańczyk. Barbarzyńca wzruszył ramionami. - Cóż więcej można dodać. Jeżeli jego serce nie jest już z nami, to stanie się jedynie ciężarem i lepiej nam będzie bez niego. On to wie, ja to wiem, i ty także to wiesz - zwrócił się Hirad do elfa. - W normalnych warunkach tak, lecz czy przypadkiem nie zapomniałeś, że to nie jest jakieś tam sobie zlecenie? Chcę powiedzieć, że Talan będzie znacznie większym ciężarem pozostawiony sam sobie. - Nie zgadzam się... - zaczął Talan. - Oni cię znają! - wykrzyknął Ilkar. - Wiedzą, jak wyglądasz, skąd pochodzisz i na pewno będą chcieli zdobyć informacje, które posiadasz. Na bogów, każdy sługa WiedźMistrzów byłby gotów zginąć za to, co wiesz. Nie chodzi tylko o katalizatory, lecz także o ich lokalizację. Jeśli odejdziesz, nigdy nie będziemy pewni, czy jesteś bezpieczny, czy właśnie nie wyjawiasz im wszystkiego. - Wolałbym zginąć, dobrze o tym wiesz. - Tak, ale możesz to zrobić jedynie wtedy, gdy masz wybór. - Ilkar zamilkł, widząc gniew w oczach Talana. - Zrozum, nie podważam twojej wierności lub lojalności. Chodzi mi tylko o to, że wybór śmierci może być niemożliwy. Nie jesteś magiem. Nie potrafisz zatrzymać własnego serca. Talan niechętnie kiwnął głową. - Tak czy inaczej... Jak mnie znajdą, skoro nie wiedzą, że od was odszedłem? Nie wiedzą, dokąd się udam. Ilkar zaśmiał się krótko. - Istnieje jedno jedyne bezpieczne miejsce - góra Xetesk, a coś mi mówi, że nie powitają cię tam z otwartymi rękami. - Elf westchnął. - Musisz zmienić zdanie. Chociaż to przemyśl. - A myślisz, że co robiłem przez te ostatnie kilka dni, wymyślałem historyjki? - Rezygnujesz z walki o Balaię. Talan pochylił się i trącił Ilkara palcem w pierś. - Pozwól, że ci coś wyjaśnię. Nie chcę, żebyś mi to tłumaczył. Zdaję sobie sprawę z tego, co robię i czuję się wystarczająco źle. - Wojownik wzniósł ramiona do nieba. - Pragnę waszego zrozumienia, nie waszej zgody. Odchodzę. To koniec. - Wypowiedziawszy te słowa, Talan odszedł powoli w stronę bramy. - Nie możemy pozwolić, by odszedł - powiedział Ilkar. - Nie możemy go także zatrzymać - odpowiedział Hirad. - Denserowi się to nie spodoba. - Wie, że to nie jego sprawa. To problem Kruków. - Naprawdę uważam... - To problem Kruków. - Och, dajże spokój! - Elf zrobił kilka nerwowych kroków. - Czy żaden z was nie rozumie powagi sytuacji? To wszystko jest ważniejsze od Kruków. Ważniejsze od wszystkiego innego. Nie możemy sobie pozwolić na spapranie tego zadania i będzie nam potrzebna każda pomoc. - Nic nie jest ważniejsze od Kruków - powiedział stanowczo Hirad. - Nasza jedność to jedyny powód, dla którego udało nam się zajść tak daleko i tylko ona pozwoli nam zwyciężyć. Dlatego zawsze zwyciężamy. Ilkar spojrzał ponuro na barbarzyńcę. Jego zastygłe, otwarte usta powoli się rozluźniły. - Nie ma sensu się dalej sprzeczać, tak? - Tak. - Ślepa wiara to wspaniała rzecz. - Nie ślepa wiara, mój drogi elfie. To fakty. Wymień zadanie, którego nie wykonaliśmy. - Dobrze wiesz, że to niemożliwe. Hirad wzruszył ramionami. - Ilkar! - zawołał Talan. - Czego chcesz? - Twojego wzroku. Chodź tu. W głosie Talana było coś, co powstrzymało elfa przed kolejnym komentarzem. Zamiast wypowiedzieć obelgę, Ilkar ruszył w kierunku wojownika. Hirad podniósł się niezdarnie, oparł się o ścianę czekając, aż fala mdłości minie, i podążył za przyjacielem. - O co chodzi? - spytał Ilkar, zatrzymując się przy towarzyszu. Wojownik wskazał ręką przed siebie. - Tam na wprost. Wydaje mi się, że widziałem ruch. Elf kiwnął głową. - Tak. Samotny jeździec. Zbliża się, i to galopem. Kawał chłopa. - Jandyr! Thraun! Do bram! - krzyknął Talan. - Jeżeli dojdzie do starcia - powiedział wojownik, słysząc krzątającego się za jego plecami barbarzyńcę - nie mieszaj się. - Odwal się. - Wiedziałem, że to powiesz. - To po co pytasz? - Może w imię starych, dobrych czasów. - Talan spojrzał barbarzyńcy w oczy i obaj uśmiechnęli się. - Zawsze możesz wrócić. - Nigdy nic nie wiadomo. - Kruk jeszcze raz spojrzał daleko ponad bramy zamku. Gdy pozostali do nich dołączyli, odgłos kopyt był bardzo wyraźny, a sylwetka jeźdźca na potężnym, siwym wierzchowcu dobrze widoczna. Na wietrze łopotał czarny płaszcz. Cały czas zbliżał się. Krucy dobyli mieczy, a elf przygotował w myślach zaklęcie. Jakieś trzydzieści kroków od zamku mężczyzna ściągnął cugle i minął bramę spokojnym truchtem, unosząc rękę na znak pokoju. Jego twarz zakrywała czarna maska. Nie miał hełmu. - Zatrzymaj się - warknął Talan. - Czego tu chcesz? - Możecie schować miecze - powiedział Denser, podchodząc do Kruków stojących przy bramie. - On jest po naszej stronie. - Tak? A kto to jest? - spytał Hirad. Ilkar znał już odpowiedź na to pytanie. - Na imię ma Sol. To Protektor. Zastanówcie się. - Denser stał wyprostowany przed Talanem. - Słyszałem, jak któryś z was wspomniał, że przyda się nam każda pomoc. * * * - Nie uważasz, że powinieneś był chociaż wspomnieć, że poprosiłeś o Protektora? - spytał Ilkar. Ani słowem nie wspomniał o przybyszu przez całe raczej burzliwe popołudnie. Uważał, że lepiej będzie, jeśli Hirad uwierzy, iż przybycie jeźdźca jest częścią planu, ustalonego podczas gdy barbarzyńca leżał nieprzytomny. Teraz wojownik spał, odpoczywając po ostatnim Dotyku-Ciepła rzuconym przez Erienne. Słońce już dawno zaszło. Dwaj magowie siedzieli samotnie na schodach przed zamkiem, rozkoszując się ciepłem późnego wieczoru. Xeteskianin jak zwykle palił fajkę. W pobliżu nie było natomiast kota. - Czy to by cokolwiek zmieniło? - Bycie uprzejmym wcale nie jest takie trudne - powiedział zgryźliwie elf. - W takim razie przepraszam. Wcale nie prosiłem o Protektora. To Xetesk uważa, że jest mi potrzebny. - Jasne. - Dlaczego zawsze jesteś tak negatywnie nastawiony? - Denser oczyścił fajkę i zaczął ubijać nową porcję tytoniu. - Jego przybycie nie ma nic wspólnego z zagarnięciem Złodzieja Świtu przez Xetesk. - Mag zapalił fajkę i wypuścił kółko dymu. - Choć lepiej by było, gdyby tak się stało. - Wytłumacz mi, proszę, skąd taki wniosek? - Cóż, sprawy się trochę komplikują. - Komplikują? - Ilkar zaczął się poważnie zastanawiać. Denser miał talent do niedopowiedzeń. Sprawy miały się prawdopodobnie fatalnie. - Jest coś, o czym powinieneś wiedzieć. Dostałem raport na temat ostatniego spotkania nad jeziorem Triverne. Cztery kolegia podpisały porozumienie, na mocy którego utworzą armię będącą w stanie obronić Kamienne Wrota i zatokę Triverne. Obronę zatoki Gyernath powierzono Blackthorne'owi i Gressemu. Niestety pozostali członkowie Sojuszu Handlowego Koriny zignorowali ostrzeżenia, w związku z czym wiele miejsc jest absolutnie nie przygotowanych na ewentualny atak Wesmenów. - To możliwe. Jak zareagowano na wiadomość o tym, że poszukujemy Złodzieja Świtu? - spytał elf, wyobrażając sobie żarliwe spory, które zapewne miały miejsce. Denser milczał. - No? - Uśmiech zniknął z twarzy elfa. - Nijak. Nie powiedzieliśmy im. - Słucham? - Nie mają pojęcia, że prowadzimy poszukiwania Złodzieja Świtu. - Xeteskianin odwrócił wzrok. Spiczaste uszy elfa zapłonęły, a do jego mózgu uderzyła krew. Ilkar zmrużył oczy i wstał. Nie mógł znieść bliskiego towarzystwa Ciemnego Maga. - Byłem głupcem, myśląc, iż Xetesk uzna inwazję Wesmenów wspieranych przez WiedźMistrzów za sprawę ważniejszą od zdobycia przewagi nad innymi kolegiami. - Elf oddychał głośno. - A już zaczynałem myśleć, że może naprawdę się zmieniliście. Teraz widzę, że waszym priorytetem nie jest ratowanie Balai, ale umocnienie się na wypadek zwycięstwa. - Nie o to chodzi - powiedział Denser. - Nie? - Nie! - Twarz maga poczerwieniała. - Jak myślisz, dlaczego ci to wszystko mówię? - Bo prawda i tak wyszłaby na jaw, gdybyśmy dotarli do Dordover, i okazałoby się, że nikt na nas nie czeka z cholernym pierścieniem zapakowanym w ozdobny papier, oto dlaczego! - Rozumiem twój gniew. - Wątpię, byś cokolwiek rozumiał! - wybuchnął elf. - Mistrzowie twojego kolegium oczekują, że będziemy dalej walczyć i umierać, i to wcale nie za Balaię. Ale ani ja, ani Kracy, nie będziemy pionkami w rękach Xetesku. - Co więc zamierzasz zrobić? - rzucił w pustkę mag. - Właśnie to jest najgorsze ze wszystkiego, prawda? - powiedział Ilkar. - Nie mam zbyt wielkiego wyboru. Pozostaje mi jedynie kontynuować poszukiwania katalizatorów, gdyż Balaia jest w niebezpieczeństwie. Ale pozwól, że coś ci powiem. Zarówno ja, jak i Erienne, działamy teraz razem z tobą, co oznacza, że Złodziej Świtu należy do wszystkich kolegiów, nie do Xetesku. - Wiem, że ciężko ci w to uwierzyć, ale rozumiem, co czujesz, i całkowicie się z tobą zgadzam - powiedział Denser. - Jednak polityka Xetesku jest także słuszna i mylisz się, myśląc, że pragniemy dominacji. Gdybyśmy jednak obwieścili rozpoczęcie poszukiwań Złodzieja Świtu podczas spotkania nad jeziorem Triverne, to przewidywana reakcja mogłaby zagrozić całej misji i Balai. - To bardzo wygodne - wymamrotał elf. - Jeżeli naprawdę wierzysz w to wszystko, to znaczy, że nasłuchałeś się zbyt dużo tego waszego ględzenia. Tak czy inaczej, do Dordover musimy się wedrzeć potajemnie i to tylko dlatego, że twoi mistrzowie nie zrozumieli jeszcze, jaka siła płynie ze współpracy. Lepiej dla ciebie, żeby nikomu z nas nic się nie stało. Sol wszedł przez główną bramę i zniknął za ścianą budynku. Elf czuł się, jakby przez cały czas był obserwowany. Wewnątrz poczuł mrowienie. Przybycie Protektora sprawiło, że czuł się nieswojo. Tak naprawdę Ilkar dokładnie wiedział, co było źródłem niepokoju. Maska. Zwykły kawałek hebanu - tak powiedział Denser - prosty, czarny, bez ozdób. Była dopasowana do jego twarzy, lecz według słów Xeteskianina, nie oddawała jej. Protektor nie przypominał Ilkarowi zwykłego mężczyzny. Jakże trafne było to przeczucie. Ciałem elfa wstrząsnął dreszcz, gdy przypomniał mu się powód, dla którego jeździec nosił maskę. Strażnicy byli w praktyce ożywionymi trupami, ludźmi poświęconymi górze Xetesk w dniu narodzin i gotowymi zginąć, gdy nadejdzie taka potrzeba. Jeżeli udało się pochwycić ich dusze, ich ciała mogły zostać odtworzone. Odrażająca praktyka, będąca efektem setek lat nadużywania daru życia i śmierci. Już dawno powinno się jej zabronić, lecz Ciemne Kolegium odmówiło zaprzestania wykonywania jednego ze swoich najważniejszych rytuałów. Ilkar mógł jedynie zgadywać, przez co musiały przejść ożywione ciało i dusza. Żaden z Protektorów nigdy mu tego nie wyjawi. Obowiązuje ich przysięga milczenia, pozwalająca mówić jedynie wtedy, gdy to konieczne. Złamanie zakazu oznaczało, według tradycji Xetesku, "nie kończące się męczarnie we wnętrzu góry, przy których potępienie i piekło wydać się mogły wyzwoleniem dla pojmanej duszy". I dalej: "nigdy więcej słońce lub oczy żywych nie poznają ich twarzy. Ich usta nie przemówią, chyba że życie powierzonego im w opiekę będzie od tego zależeć". Protektorzy byli bezwzględnie oddanymi ochroniarzami. Wiedzieli, że sprzeciw oznacza cierpienie. Ponadto stworzono ich, albowiem armia z nich złożona byłaby niczym potężny mechanizm, nie do powstrzymania bez użycia magii, choć nikt nie był tego pewien. Każdy z Protektorów posiadał wrodzoną odporność na efekty zaklęć. Byli naprawdę przerażającymi przeciwnikami. Sol będzie towarzyszył Denserowi wszędzie, niczym cień. Ogromny cień. Większy niż Thraun, być może nawet większy od Bezimiennego. Na plecach Protektor nosił olbrzymi obosieczny topór i taki sam miecz. Ilkar wyobrażał sobie, jak Sol walczy nimi naraz i postanowił nie być wtedy w pobliżu. Powrócił myślami do Densera. - Wybacz, zamyśliłem się. Fakt, że on się tu nagle pojawił, potwierdza tylko twoje słowa, tak? Chciałeś coś powiedzieć? Xeteskianin ponownie zapalił fajkę płomieniem z prawego kciuka. - Tak. Sol nie zrobi ci krzywdy. Wytłumaczono mu zaistniałą sytuację nader dokładnie. - Kto mu ją wytłumaczył? Od momentu gdy przybył, zamieniłeś z nim zaledwie kilka słów. - Był na spacerze z moim chowańcem. - Rozumiem. Mów dalej. Denser wymiótł spod siebie drobne kamyki i usiadł ponownie. - Decyzja o przemilczeniu poszukiwań Złodzieja Świtu i propozycja ogłoszenia tego faktu w odpowiednim czasie pociągnęły za sobą dalsze konsekwencje. - Fakt wynajęcia Kruków - dokończył elf. - Dokładnie. Z tego powodu możemy mieć poważne problemy tam, gdzie zmierzamy. - Dordover. Ilkar wypuścił głośno powietrze. - Jeżeli ty, Hirad, bądź ja pojawimy się w mieście, wywoła to ostry konflikt z Kolegium Dordover. Nie możemy sobie na to pozwolić. WiedźMistrzowie zmiażdżą nas, jeżeli nie będziemy współpracować. - Potrzeba nam będzie wiele szczęścia, by dostać się tam niepostrzeżenie. - Elf pokręcił głową, zastanawiając się, czy kolegia kiedykolwiek przestaną się kłócić na tyle długo, by móc działać razem. Próbował się przekonać, że Denser kłamie, lecz fakt, że mag sam wiele ryzykował, podróżując z Krukami, przemawiał za jego argumentami. Tak czy inaczej, polityka Xetesku była nikczemna i podła. - W ogóle nie przekroczymy bram miasta. Will, Jandyr i Thraun będą musieli sami sobie poradzić. - A Erienne? - Ilkar uważał, że nie powinni zostawiać kradzieży pierścienia mistrza formuł nieznanym i niesprawdzonym ludziom. Z drugiej strony mag miał rację. - Na pewno nas nie zdradzi. - Denser zamrugał. - Lecz nie w tym rzecz. Jej stosunki z kolegium nie są do końca poukładane i jeżeli musimy ją tam wysłać... - W ogóle mi się to nie podoba - powiedział elf. - Muszę się zastanowić. Zobaczę, jak czuje się Hirad. *** Selyn przebudziła się gwałtownie. Odgłos biegnących stóp błyskawicznie wyrwał ją z odrętwienia. Było późne popołudnie i normalnie spałaby jeszcze przez dwie lub trzy godziny. Dopiero wtedy rzuciłaby Skrzydła-Cienia, by kontynuować podróż do Parvy. Leżała ukryta w gęstych krzakach, mniej więcej w połowie długości skalistego wzniesienia, które znajdowało się przy drodze z Rozdartych Pustkowi do Terenetsy. Od Parvy dzieliły ją cztery dni drogi. Powoli, by nie narobić hałasu, Selyn wychyliła głowę i spojrzała na drogę. Wzdłuż traktu biegli Wesmeni, całe tysiące, poganiani przez szamanów na koniach. Selyn przeczekała całe pięć minut, próbując policzyć poruszających się w szeregach, uzbrojonych i odzianych w filtra mężczyzn. Zmierzali do Kamiennych Wrót. Gdy ostami z jeźdźców zniknął za zakrętem, doszła do wniosku, że Wesmenów było około siedmiu tysięcy. Podróżując w tym tempie, dotrą do przełęczy za sześć dni. - Bogowie, to się naprawdę dzieje - wyszeptała. Następne Połączenie miało nastąpić dopiero, gdy dotrze do Parvy, ale nie można było pozwolić, by tak wielka armia zaskoczyła obrońców Kamiennych Wrót. Zakładając, że jeszcze liczniejsze siły zbliżają się południowym szlakiem z Kraju Wesmenów, przeciw wschodniej Balai przygotowano naprawdę potężne uderzenie. Selyn pokręciła głową i położyła się, sondując manę w poszukiwaniu Stylianna. Rozdział 18 Ranek był spokojny. O świcie w zamku rozległy się odgłosy krzątaniny, pakowania ekwipunku, przygotowywania jedzenia i siodłania koni. Powietrze było chłodne, a na niebie nie było chmur - idealne warunki do podróży. Ogólny spokój miał wkrótce zburzyć nieoczekiwany konflikt. Większość Kruków, włączając w to nowo przyjętych, zebrała się na dziedzińcu. Konie były osiodłane, a zamek zaminowany. Talan dosiadł swojego rumaka. - Ciągle się zastanawiasz? - zaczął Hirad. Barbarzyńca czuł się dobrze, jego siły powróciły. Po ćwiczeniach z Talanem okazało się, że Kruk odczuwa jedynie lekki ból. Erienne powiedziała, że będzie mu on towarzyszył na zawsze. - Przez cały czas - padła odpowiedź. - I? - Ciągle uważam, że odejście jest słuszne. - Wojownik wzruszył ramionami. - Gdzie chcesz iść? - Niech cię o to głowa nie boli. Mniej słyszysz, mniej wiesz, i nikt się nie dowie. - Co? - To powiedzenie mojej matki. Nie wiem czemu, ale uważam, że miała rację. Hirad uniósł brwi i wyciągnął rękę. Talan uścisnął ją. - Zawsze będziesz Krukiem - powiedział barbarzyńca. - Nie zapomnij o tym. - Dzięki. Na bogów, ja... - Już po wszystkim. Życzmy sobie nawzajem zdrowia i powodzenia. To jedyne, co nam pozostało. - Hirad uśmiechnął się. - Gdy już będzie po wszystkim, zobaczymy się w Korinie. - Możesz na mnie liczyć. - Talan odwrócił konia i ruszył w stronę bramy. Gdy zbliżył się do murów, na jego drodze stanął Sol. - Lepiej będzie, jeśli się zatrzymasz - powiedział Denser, wychodząc z domu. W ramionach trzymał kota. - O co chodzi? - Hirad odwrócił się do Xeteskianina. - Nie sądziłem, że Talan naprawdę nas opuści. Miałem nadzieję, że uda ci się go przekonać, by został. Pomimo tego, że dzień był ciepły, Hirad poczuł przeszywający chłód. - To sprawy Kruków. Wybór należy do Talana - powiedział barbarzyńca. - Ma do tego prawo. - Nie, nie ma - powiedział Denser spokojnym, lodowatym głosem. - Istnieje zbyt duże ryzyko, że zostanie złapany. Nie wolno mu odejść. - Nie rób tego - ostrzegł maga Ilkar. Denser zignorował elfa. - Przemyśl to. Talan potrząsnął przecząco głową. - Nie. Na sygnał swego pana Sol dobył topora i przygotował się do ataku. - Przemyśl to - powtórzył mag. Talan ponownie potrząsnął głową. - Zabijesz go? - Twarz Hirada pociemniała. Denser wzruszył ramionami. - Sol robi to najlepiej. Barbarzyńca nawet się nie zastanawiał. Skoczył w kierunku maga, objął jego szyję ramieniem i przystawił do niej sztylet. - Przemyśl to - warknął. Sol ruszył w ich stronę, powoli, jednostajnie. - Jeszcze jeden krok, zamaskowany sukinsynu, i skończymy to tu i teraz. Po ostrzu sztyletu spłynęła krew. Sol błyskawicznie się zatrzymał. - Nie myśl nawet o rzuceniu zaklęcia. Nie jesteś wystarczająco szybki - wycedził Hirad do ucha maga i przeniósł wzrok na Talana. - Jedź już. - Wojownik kiwnął głową w podzięce, uderzył rumaka ostrogami i odjechał. - Jak już mówiłem, to sprawy Kruków. - Barbarzyńca puścił Densera i schował sztylet. - Teraz albo mnie zabijesz, albo ruszamy w dalszą drogę. - Zabicie cię nic mi nie da - odpowiedział Denser, rozcierając szyję. - Tak myślałem. Ruszajmy. Ilkar wypuścił powietrze z płuc, popatrzył na barbarzyńcę i odszedł w kierunku stajni. Thraun i Will znikli w drzwiach domu. Erienne nadal klęczała nad grobem synów. Sol podszedł do Densera i stanął przy jego boku. Kot siedział na ramieniu Protektora. Cała trójka wpatrywała się w Hirada. - O co chodzi? Jesteś zdziwiony, że tak bardzo mi zależy? - Barbarzyńca był w dalszym ciągu zdenerwowany. - Nadal nas nie rozumiesz, prawda? Zostało nas tylko kilku. Mimo tego, że poznałeś kodeks, nie staniesz się Krukiem, dopóki nie zrozumiesz, co to znaczy. - Nie - odparł Denser. - Nie jestem Krukiem i nadal was nie rozumiem, choć z każdym dniem pogłębiam moją wiedzę. - Mag zamilkł na chwilę. - Naprawdę byś mnie zabił? - Robię to najlepiej. - Hirad uśmiechnął się. - Zarówno Balaia, jak i Złodziej Świtu, wpadłyby w ręce WiedźMistrzów. - Nie pozwolę, żebyś używał tego argumentu, by nami rządzić. Nie miałeś prawa zatrzymać Talana. - Właśnie, że mia... - To sprawa Kruków! - wybuchnął Hirad. - Nie będę się więcej powtarzał. Wiem, że jesteś ważny i powinniśmy się starać ochronić twoje życie. Jeżeli jednak jeszcze raz zrobisz coś podobnego, zatrzymam cię, nieważne w jaki sposób, nawet jeśli będzie to oznaczać śmierć nas obojga i upadek Balai. W końcu Denser kiwnął głową. - Mam nadzieję, że rozumiesz moje obawy. - Oczywiście. Ilkar także się obawia. Powinieneś był jednak z nami porozmawiać. Naprawdę sądzisz, że odsunęlibyśmy się i pozwolilibyśmy twojemu pachołkowi zarżnąć jednego z Kruków? Denser milczał, oddychając ciężko. - Patrząc z perspektywy czasu, nie. Zrozum, nie byłem wtedy sobą. Mamy poważne kłopoty... - Ilkar wspomniał o tym. - ...i według mnie istnieje zbyt duże ryzyko. - Mag zamilkł na moment. - Wybacz, spanikowałem. - To już przeszłość. - Hirad uścisnął dłoń Densera. - Mam nadzieję, że on nie weźmie sobie tego do serca. - Barbarzyńca przeniósł wzrok na Sola i napotkał jego beznamiętne spojrzenie, Protektor nawet nie drgnął. - Sol nie zrobi ci krzywdy, chyba że twoje poczynania zagrożą mojemu życiu - odparł mag. - Myślę, że obaj wiemy, jak uniknąć takich sytuacji, prawda? - Hirad odwrócił się, słysząc szybkie kroki dochodzące z budynku. Na dziedzińcu pojawili się Will i Thraun. - Podpaliliśmy lont - powiedział niski mężczyzna. - Będzie się palić przez jakieś cztery godziny. Mam nadzieję, że znajdziemy sobie jakieś wzgórze, by móc pooglądać fajerwerki. - Zobaczymy, co da się zrobić. - Hirad nabrał powietrza w płuca. - Krucy! Na koń i w drogę. Słońce nie zatrzyma się specjalnie dla nas! - Barbarzyńca zatrzymał się na moment i chwycił Densera za ramię. - Zajmiesz się Erienne? - Zaraz potem podbiegł do swojego konia i dosiadł go. Kilka minut później jedynym dźwiękiem dochodzącym z zamku Czarnych Skrzydeł był syk palącego się lontu. Krucy trzymali się traktu prowadzącego do zamku przez jakieś dziesięć minut, a potem skręcili w otaczający drogę las. Teren był łagodny, lecz gdzieniegdzie z ziemi wystawały ostre skały, co zmusiło jeźdźców do zachowania szczególnej ostrożności. Od Dordover dzieliły ich trzy dni drogi. Każdy uraz wierzchowca oznaczał opóźnienie, a Krucy nie mogli sobie pozwolić na najmniejszą nawet stratę czasu. Pierwszy postój, wbrew woli Densera, miał miejsce trzy godziny później, na łagodnym stoku niewielkiego wzgórza. Nie był to może wymarzony punkt obserwacyjny - zamek był częściowo zakryty przez ścianę drzew - lecz Will uparł się, aby poczekać, twierdząc, że lepsze miejsce może się już nie trafić. - Coś nie tak, przyjacielu? - spytał Ilkar. Hirad oderwał wzrok od zamku. - Właśnie się zastanawiałem, od jak dawna nie miałem w ustach piwa i muszę ci powiedzieć, że... od dawna. - Od naszej wizyty w ruinach warsztatu Septerna? Barbarzyńca kiwnął głową. - Zamek Traversa był nieźle zaopatrzony - powiedział elf. - Wolałbym już własne siki - odparł wojownik. - Słusznie. Choć Talan twierdził, że to znakomity antyseptyk. Hirad uniósł brwi. - Mam nadzieję, że wszystko z nim w porządku. Chyba będzie mi go brakować. - To prawda - przytaknął elf. - Zaskoczyła cię jego decyzja? - Zaskoczyła i bardzo zawiodła. Naprawdę myślałem... No wiesz, po czterech latach... - Tak, wiem. Mówiąc o byciu zawiedzionym, sam zaczynam wątpić, czy ten pokaz Willa w ogóle się odbędzie. - Barbarzyńca oparł ręce na biodrach i odwrócił się w stronę niskiego mężczyzny, stojącego kilka metrów dalej. - Hej, czy coś w ogóle grozi tej starej kupie gruzu? Will zmarszczył czoło i spojrzał na towarzysza lodowatym wzrokiem. - Cierpliwości - powiedział. - Widzę dym! - ogłosił nagle Jandyr, wstając i wskazując ręką w stronę zamku. - Gdzie? - spytał Ilkar. - Uchodzi z przednich drzwi. - Masz rację - odparł mag. - Gdzie? - Gdy Hirad próbował dojrzeć dym, widoczny z tej odległości jedynie dla oczu elfa, główną bramę zamku rozerwała eksplozja, krusząc także otaczające ją mury. Na dziedzińcu pojawił się ogromny jęzor ognia, w powietrze wystrzeliła chmura odłamków i pyłu. Widok przypomniał barbarzyńcy ucieczkę z posiadłości Sha-Kaana. Wzdrygnął się. Chwilę później dał się słyszeć stłumiony grzmot pierwszej eksplozji. Zaraz potem obie wieże zatrzęsły się jednocześnie. Jedna, cała popękana, po prostu się zawaliła. Druga niemalże oderwała się od ziemi, jej spiczasty dach poszybował w górę otoczony chmurą dymu i resztek ścian. Will specjalnie umieścił ładunki w taki właśnie sposób. Teraz, oglądając przedstawienie, aż krzyknął z zadowolenia. Erienne rozpłakała się. Denser podszedł do niej, objął ją ramieniem i wytarł łzy z jej policzków. Kobieta spojrzała na maga i uśmiechnęła się. Barbarzyńca, widząc wreszcie łuny i kłęby dymu ponad ruinami zamku, poklepał Willa po ramieniu, a następnie, ku zadowoleniu Densera, zarządził wymarsz. * * * Kamienne Wrota. Niegdyś główny punkt handlowy na trakcie prowadzącym na wschód i zachód od gór. Po zdobyciu Wrót przez Wesmenów, miasto zostało zapomniane, a jego mieszkańcy powoli pogrążali się w rozpaczy. Jedyne co pozostało z czasów świetności to garnizon, obecnie pełen świeżo zaciągniętych rekrutów, opłacanych przez Wspólnotę Handlową Koriny, której niepewna kondycja finansowa od dawna już nie mogła zapewnić im niczego ponad chlubną niegdyś nazwę. Obsada garnizonu mającego zatrzymać ewentualny najazd z zachodu liczyła siedemdziesięciu pięciu żołnierzy. Jednak żaden z przywódców Wspólnoty Handlowej Koriny nie wierzył w ów najazd. Pięć lat pokoju uśpiło ich czujność. Jakże zmieniają się czasy. Po niesamowicie odważnej, lecz skazanej na niepowodzenie próbie obrony przełęczy przez Traversa, Kamienne Wrota zostały ufortyfikowane i obsadzone trzema tysiącami żołnierzy. Kiedy cała wschodnia Balaia znalazła się w bezpośrednim zagrożeniu, uznano, iż należy powstrzymać Wesmenów za wszelką cenę. Ich siłom nie wolno było pokonać przełęczy. Miasto rozbudowano, sprowadzono kupców, handlarzy, prostytutki i karczmarzy. To były syte lata. Ale wszystko się kiedyś kończy. Wesmeni nigdy więcej nie zaatakowali. Wydawało się, że po pięciu latach kontroli nad przełęczą i zbierania przez Tessayę myta, ich ambicje wyczerpały się. Powody, dla których Wesmeni zaatakowali i zdobyli przełęcz, pozostały nieznane. W latach poprzedzających wojny, które skończyły się klęską Traversa, udawało się utrzymać pokój, a wymiana handlowa bogatego wschodu z zachodem stworzyła warunki dla powstania nowych rynków zbytu i gałęzi przemysłu. Obecnie, dziewięć lat po utracie kontroli nad przełęczą, sytuacja była niestety aż nazbyt przejrzysta. Wesmeni zdobyli ją, by umożliwić WiedźMistrzom zwycięski powrót. Miasto znajdowało się zaledwie pół kilometra od wysokiego na dziewięć i szerokiego na siedem i pół metra czarnego łuku, który służył jako wejście do Kamiennych Wrót. Z obu stron skalne ściany rozchodziły się ku górze, komponując się z krajobrazem pokrytych krzewami ostrych wzgórz, które rozpościerały się aż po horyzont. Widok był niezbyt przyjazny, lecz bez wątpienia piękny. Miasto stało nieopodal wijącego się wśród kamiennych ścian traktu. Walące się domy wspierały się na najbliższych wzgórzach, jednocześnie walcząc o rzadkie w tej okolicy płaskie połacie ziemi, poza centrum i główną ulicą miasta. Widok stawał się jeszcze bardziej nieprzyjazny, gdy padało, a to zdarzało się to dosyć często. Ciemne, targane porywistym wiatrem chmury przesuwały się ponad szczytami gór, od czasu do czasu zrzucając na nieszczęsnych mieszkańców gęste strumienie wody. Powodzie, fale błota i częste osunięcia się terenu mocno zapadły w pamięć mieszkańcom, którzy chcąc zapobiec dalszemu zniszczeniu osady, zaplanowali stworzenie sieci głębokich rowów, odprowadzających wodę poza miasto. Początki prac były bardzo obiecujące, ale wkrótce pojawiło się wszechobecne uczucie beznadziejności, które skutecznie zatrzymało dalszą budowę kanałów. Powodzie powróciły. Główna ulica pokryta była kilkucentymetrową warstwą ohydnego, grząskiego mułu, którego smród unosił się wysoko, aż pod szczyty gór. Niezapowiedziane przybycie ponad pięćsetosobowego oddziału ludzi i elfów ze wszystkich czterech kolegiów wywołało w garnizonie panikę. Zaledwie kilku żołnierzy pozostało na ulicach. Większość zniknęła we wnętrzach budynków, wykrzykując imię dowódcy. Gdy oficer dowlókł się na miejsce z pobliskiej karczmy, brnąc po kostki w błocie i jednocześnie zapinając niezdarnie tunikę okrywającą wystający brzuch, na placu pozostało zaledwie dwunastu poborowych. Żałosny widok. Dowódca garnizonu spojrzał na generała Darricka i długie szeregi jeźdźców wypełniających niemalże całą ulicę. Potem przeniósł wzrok na tych, którzy zdecydowali się pozostać przy nim. Kiwnął im głową w podzięce, a następnie podszedł do generała, który pochylił się w siodle, nie siląc się na żadne wyrazy szacunku. - W ten właśnie sposób stawiłbyś czoła tym, którzy chcieliby grabić nasze ziemie? - spytał Darrick. Dowódca garnizonu uśmiechnął się. - Nie - odparł. - Ponieważ ci, którzy chcieliby grabić nasze ziemie, nie zatrzymaliby się nawet na sekundę. Roznieśliby ten garnizon na strzępy. Z kim rozmawiam? - Jestem Ry Darrick, generał kawalerii Lysternu. Ty jesteś zapewne Kerus, dowódca garnizonu na granicy piekieł. Żołnierz zmarszczył brwi, próbując ocenić wagę słów przybysza i liczebność jego sił. Podjąwszy decyzję, że reszta tej rozmowy powinna się odbyć w cztery oczy, Kerus podszedł do orzechowej klaczy Darricka. - Generale, dysponuję zaledwie siedemdziesięcioma pięcioma poborowymi. Żaden z nich nie ma więcej niż dziewiętnaście lat. Mają za zadanie patrolować obszar przy przełęczy i kontrolować wszystkich przejeżdżających przez nią jeźdźców. Nigdy nie mieli powstrzymywać armii przeciwnika, ponieważ żadna armia nie zechce forsować przełęczy. Pozwól więc, że zapytam, co cię sprowadza do Kamiennych Wrót? - Mam powstrzymać armię, która według ciebie nie istnieje. O dwa dni drogi stąd mam jeszcze pięć tysięcy piechurów. - Chyba lepiej będzie, jak porozmawiamy w mojej kwaterze - powiedział Kerus. - Chyba tak. Rozdział 19 Było późne popołudnie. Will rozpalił swój piec, na którym teraz stał kociołek z gotującą się wodą. Było ciemno. - Szczerze mówiąc, jestem pod wrażeniem - powiedział Denser. - Nie spotkaliśmy ani żywej duszy. Czy to się często zdarza? - On, Hirad i Ilkar odeszli kilka kroków, by porozmawiać. Jandyr i Thraun zajęci byli końmi, a Erienne już dawno zasnęła. - Dobry z niego tropiciel, trzeba mu to przyznać - powiedział barbarzyńca. - Dobry!? Okolica nie jest przecież wyludniona, a mimo to nie słyszeliśmy nikogo. To niesamowite. - Co więcej, przez większość czasu sami go nie słyszeliśmy - zgodził się elf. - Dobra, koniec tych peanów na cześć Thrauna - powiedział Hirad. - Co wiemy o Dordover? Denser wskazał gestem na Ilkara. - To największe z kolegiów. Jest bardziej zbliżone do Xetesku niż do Julatsy i w przeszłości było bardzo związane z ojczyzną Densera, choć obecnie ledwo się ze sobą komunikują. Z drugiej strony, nawet gdyby tak nie było, nasze zadanie nie byłoby łatwiejsze. Musisz zrozumieć, że tajemnice formuł są najpilniej strzeżonymi sekretami w każdym z kolegiów. Pierścień, który zamierzamy im ukraść, należy do takich tajemnic. - Będzie więc strzeżony. - Tak, lecz nie przez ludzi. Przez zaklęcia - kontynuował elf. - W tym cały problem. Magiczne bariery, alarmy, pułapki, wszystkie zakodowane. Jeżeli w pobliżu znajdzie się niepowołana osoba, jej obecność zostanie natychmiast odkryta. - Więc jak tam wejdziemy? - spytał barbarzyńca. - Musimy, niestety, poprosić o pomoc Erienne - powiedział Denser. - Dlaczego niestety? - Nie powinniśmy jej prosić, by wzięła bezpośredni udział w kradzieży. Erienne i tak już jest wewnętrznie rozbita utratą synów. Zastanawiam się, czy nasza ewentualna prośba nie przeciągnie struny. - Rozumiem - odparł barbarzyńca. - Ale jeśli tylko da nam instrukcje... - Obawiam się, że nie rozumiesz - przerwał mu mag. - Ona musi tam wejść. - A więc rozważamy wysłanie Willa, Thrauna i targanej żalem kobiety, która przypadkiem pobierała nauki dosłownie za rogiem, po pierścień będący podstawą jej wierzeń. - Nader trafne streszczenie - powiedział Denser. - Czy oni wiedzą, że Erienne będzie im towarzyszyć? - Naturalnie - odparł mag. - Jeszcze jedno. Nie możemy nikogo zabić. Erienne się na to nie zgodzi. - Mam im związać ręce? - Przykro mi. - Miejmy nadzieję, że jutro nam wszystkim nie będzie przykro. - Barbarzyńca oddalił się i zawołał Thrauna. Potem odwrócił się jeszcze w ich stronę. - A jaki miałeś plan, zanim spotkaliśmy Erienne? Ilkar i Denser wymienili spojrzenia. Kot maga podniósł głowę. - Istnieje możliwość kontrolowania słabszych umysłów, pod warunkiem, że poświęci się na to odpowiednio dużo czasu - odparł Denser. - Wierz mi, nie chcesz poznać szczegółów - powiedział Ilkar. Hirad kiwnął głową i odszedł w kierunku obozu. * * * Styliann z brzękiem postawił szklankę z powrotem na stole. W jego oczach płonął gniew, a światło latarni w jego gabinecie nadawało policzkom maga czerwoną barwę. - Protektorzy znajdują się pod moją bezpośrednią kontrolą. Nikt nie ma prawa ich przydzielać bez mojej wcześniejszej zgody. Ty też nie. - Ale zaistniała sytuacja, panie... - zaczął Nyer. - Powinna być przedyskutowana ze mną - dokończył Styliann. - Nie lubię, gdy ktoś kpi sobie ze mnie. Nie podoba mi się także wybór osoby Protektora. - Sol jest doskonale wyszkolony. - Wiesz dokładnie, co mam na myśli - warknął Styliann. - Natychmiast go odwołasz. Nyer opuścił wzrok na podłogę i kiwnął głową. - Oczywiście, panie. Jeśli właśnie tego sobie życzysz. - Sam nie wiem, do cholery! - powiedział mag, a następnie napełnił kubek gościa. - Co w ciebie wstąpiło? Zawsze omawiałeś ze mną takie sprawy. Zawsze. - Byłeś wtedy na konferencji w Triverne. Uważałem, że decyzję należało podjąć bezzwłocznie. Styliann zastanowił się i w końcu kiwnął głową. - Dobrze, Protektor nie zostanie odwołany. Przynajmniej dopóki nasi ludzie nie opuszczą Dordover. Ale żądam dokładnych raportów i sprawozdań z każdego Połączenia. Nie chcę być zmuszony używać Wyznania-Prawdy, by być pewnym, że nic nie ukrywasz. Nyer cofnął się, jakby wymierzono mu policzek, ale zdołał się uśmiechnąć. - Rzeczywiście, zasłużyłem sobie na to - powiedział mag. - Mam nadzieję, że Selyn nie ma kłopotów. - Poza tym, że przygotowujące się do inwazji armie Wesmenów omal nie zdeptały jej we śnie, to nie. - Styliann przygryzł nerwowo wargę. - Na pewno tu dotrze. - Dziękuję za słowa otuchy. - Władca Xetesku zadzwonił dzwonkiem wiszącym przy kominku. - Teraz pragnę odpocząć. Proszę, nie rób niczego za moimi plecami. - Twarz maga była ponura. Gdy drzwi otworzyły się, Nyer wyszedł. Styliann westchnął. Tego się nie spodziewał, nie po Nyerze. * * * Po kilku słowach zamienionych z Denserem i pożegnalnym uścisku dłoni, Erienne opuściła obóz w towarzystwie Willa i Thrauna. Było jeszcze grubo przed świtem. Dordover, w przeciwieństwie do Xetesku, nie było zamkniętym miastem. Dwie godziny później cała trójka minęła bramy miasta, nie zwracając nawet na siebie znudzonego wzroku strażników. - Nie zniosłabym powrotu do domu - powiedziała Erienne, gdy Krucy usiedli przy stoliku znajdującym się na parterze cichej gospody, w której się zatrzymali. Budynek znajdował się w bezpośrednim sąsiedztwie kolegium. - Rozumiem cię - powiedział Thraun. - Gdy nasza misja dobiegnie już końca, znajdziemy ci jakiś miły kąt. Erienne kiwnęła w podzięce, a do zapadniętych, podkrążonych oczu ponownie napłynęły jej łzy. Twarz miała bladą. - Tyle wspomnień, tyle radości. A teraz... - Kobieta potrząsnęła głową i utkwiła wzrok w blacie stołu, zakrywając oczy włosami. - Pomożemy ci przez to przejść - powiedział Will. - Będziemy przy tobie. Erienne wyciągnęła rękę i ścisnęła lekko ramię niskiego mężczyzny. Następnie wzięła głęboki oddech i wyraźnie się uspokoiła. - Dobrze więc, posłuchajcie - zaczęła. - Mimo tego, że Dordover jest znacznie bardziej otwarte niż na przykład Xetesk w kolegium panują surowe zasady dotyczące gości. Po zmroku nie będzie wam wolno wejść na jego teren, więc proszę, trzymajcie się mnie i nic nie mówcie. - Czy ktoś może cię rozpoznać? - spytał Thraun. - Myślę, że tak, szczególnie w pobliżu kolegium. Bądź co bądź, spędziłam tam sporo czasu. Na stole pojawiła się strawa i napoje. - Zjedzmy - powiedziała kobieta. - Zaraz potem powinniśmy ruszać. Nikt nas tam nie wpuści po zmroku. Kolegium składało się z około dziesięciu budynków stojących wokół Wieży. Uwadze Willa nie umknął fakt, że Wieża w najmniejszym szczególe nie przypominała tego, co sugerowała jej nazwa. Cała trójka zbliżyła się do jedynej bramy prowadzącej na otoczony murem teren kolegium. Wieża znajdowała się dokładnie naprzeciw nich i wyglądała jak dwuskrzydłowy, czteropiętrowy dworek. - Zanim kolegium formalnie stało się miejscem doskonalenia sztuki magicznej, na środku placu rzeczywiście stała wieża - wyjaśniła Erienne. - Została zbudowana, jak pamiętam, jakieś czterysta lat wcześniej, ale okazała się zupełnie bezużyteczna. Gdy powstały kolejne budynki kolegium, w końcu ją zburzono, by na jej miejscu mógł stanąć ten dom. Obecnie tylko Xetesk zachował wieże. Mają ich tam aż siedem. Wieże odzwierciedlają ich uwielbienie dla hierarchii. - Erienne nie udało się do końca ukryć drwiny w głosie. - Pozostałe kolegia już dawno porzuciły te staromodne praktyki. - Do czego służy taka wieża? - zapytał Thraun. - Kiedyś były symbolem władzy i potęgi. - Erienne wzruszyła ramionami. - Symbolem fallicznym dla mężczyzn, których przerośnięte ego nie umiało zaakceptować zbyt małych zdolności magicznych. Żałosne. Przy bramie, Kruków zatrzymał strażnik, który po chwili zastanowienia, rozpoznał maga. - Erienne - powiedział łagodnie. - Dawno cię tu już nie widziałem. - Wszyscy czasem potrzebujemy odpoczynku od innych... miło cię widzieć, Geranie. - Strażnik uśmiechnął się i spojrzał na Willa i Thrauna. - To przyjaciele mojego męża - wytłumaczyła kobieta. - Niestety, miałam trochę kłopotów. - Jej głos załamał się. - Przybyłaś więc, by szukać pomocy. - Można tak powiedzieć. Geran odsunął się. - Znasz zasady dotyczące gości? - spytał. Erienne kiwnęła głową i minęła go. - Dopilnuję, by ich nie złamali. - Tak przy okazji, jak się ma Alun? - spytał Geran. Erienne drgnęła, lecz szła powoli dalej, nie odwracając się. Do strażnika podszedł Thraun. - W tym właśnie problem. Alun nie żyje. Chłopcy również. Strażnik pobladł. - Ja... - Wiem. Nie mówmy o tym. Wieża znajdowała się jakieś dwieście metrów od bramy. Z lewej strony otaczał ją rząd niskich, drewnianych baraków - sal lekcyjnych - a po prawej stał podłużny, zamknięty budynek, pokryty czarnymi, metalowymi okuciami. - Tam właśnie testujemy wszelkiego rodzaju magiczne pociski i inne zaklęcia wymagające większej przestrzeni. Musi być naprawdę solidny - powiedziała Erienne, zatrzymując się. - Wiecie, że w każdym kolegium średnio jeden na pięćdziesięciu magów ginie w podobnych komnatach lub salach prób? Nie, pewnie, że nie wiecie. Wydaje wam się, że pewnego dnia, ot tak po prostu, budzimy się i umiemy rzucać dane zaklęcie. W dalszym ciągu nie traktuje się nas z należytym szacunkiem ze względu na, niebezpieczeństwo, jakie nam grozi podczas szkolenia i prób rzucania zaklęć. Wam się wydaje, że zdolności magiczne to dar, lecz dla nas to powołanie, któremu nie sposób odmówić. Nie przychodzimy tu sami, to oni przychodzą po nas. - Spokojnie. - Widząc nagłą złość w oczach kobiety, Thraun położył jej dłoń na ramieniu. Erienne zrzuciła ją i ruszyła prze siebie. - Bezpośrednio za Wieżą znajduje się jeszcze jedno miejsce, którego należy bezwzględnie unikać. Skarbiec many. Tam przyszli magowie uczą się tworzyć, kontrolować i posługiwać się maną. Następne drzwi prowadzą do sali, gdzie umieszczani są ci, którzy otworzyli swoje umysły zbyt wiele razy, lub na zbyt długo. Leżą tam, śliniąc się i mamrocząc bez najmniejszego sensu, dopóki nie dosięgnie ich śmierć. Na szczęście zazwyczaj nie czekają zbyt długo. Erienne pokonała krótkie schody, przecięła wybrukowane wzniesienie i uderzyła pięścią w masywne, dębowe drzwi u podnóża Wieży. Lewe skrzydło drzwi otworzyło się cicho i ze środka wyszedł mężczyzna. Był to chyba najstarszy człowiek, jakiego kiedykolwiek widzieli. Siwe włosy opadały mu delikatnie na ramiona, a jego usta zakrywała gęsta broda. Choć jego ciało było zgarbione i chodząc, musiał podpierać się dwoma kosturami, niebieskie oczy błyszczały żywo pośród zmarszczek układających się w groteskową karykaturę twarzy. Oczy były źródłem jego siły. Erienne skłoniła się. - Zarządco Wieży, jestem Erienne. Przychodzę do biblioteki w poszukiwaniu wiedzy. Starzec zastanawiał się przez moment, a potem kiwnął głową. - Dobrze - odpowiedział cichym, łagodnym głosem. - A twoi towarzysze? - Mężczyzna wskazał kosturem w stronę Kruków. - To moi strażnicy. - Zatem mogą wejść jedynie do holu. - Wiem o tym, Zarządco Wieży. - Erienne zacisnęła dłonie. - Jesteś niecierpliwa, Erienne Malanvai. Zawsze byłaś - zachichotał staruszek. - Idź i szukaj odpowiedzi na swoje pytania. Zbyt długo cię tu nie było. Być może dopiero z wiekiem zrozumiesz swoje błędy. - Staruszek zrobił krok w kierunku Willa i Thrauna, patrząc na nich z ukosa. Rzucił okiem na postać złodzieja, ale jego oczy utkwiły na dłużej w twarzy Thrauna. Zmarszczył brwi. Bruzdy na jego czole pogłębiły się, oświetlane przez promienie popołudniowego słońca. - Hmm - powiedział w końcu. - Nie opuszczajcie holu. Kary za złamanie zakazów są ciężkie i wymierzamy je natychmiast. - Wszedł do Wieży, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Erienne podeszła do towarzyszy. - O co chodziło? - spytała. - Moja twarz musiała mu się nie spodobać. - Thraun uśmiechnął się, ale jego słowa nie zabrzmiały przekonująco. - Właściwie, to my także moglibyśmy zadać ci to pytanie - stwierdził Will. - Chodzi ci o Zarządcę Wieży? Stosujcie się po prostu do jego zaleceń. To on kieruje biblioteką w imieniu Mistrzów Formuł. Nikt się mu nigdy nie sprzeciwia, dlatego martwi mnie fakt, że mu się nie spodobaliście. Thraun wzruszył ramionami. - Co teraz? - Pójdę do biblioteki i sprawdzę, jakich zaklęć użyto, by zabezpieczyć pierścień Arteche. Te duże drzwi po prawej prowadzą do krypt. Przyjrzyjcie się dokładnie zamkowi, lecz odradzam wam dotykanie go. Kobieta odwróciła się i weszła do Wieży. Skręciła w lewo i otworzyła drewniane drzwi. Nagle zatrzymała się, odwracając do towarzyszy. - Nie... Wszystko w porządku? Thraun i Will zdołali zrobić zaledwie krok naprzód. Obaj byli bladzi, a ich oczy nie rozszerzyły się w reakcji na słabe światło wewnątrz Wieży, lecz ze strachu. Will czuł, jak jego ciało staje się ciężkie, jakby pokryte gęstym całunem. Mężczyźnie zabrakło tchu, gęste i duszne powietrze wypełniło mu płuca. Fala chłodu ogarnęła jego serce. Przesunął wzrok po komnacie. Naprzeciwko znajdowały się schody prowadzące na górę, w ciemność. Po prawej stronie zauważył zaryglowane, obite metalem drzwi. Erienne stała przy innych drzwiach, a po jej lewej stronie, zaraz obok schodów, znajdowały się drzwi prowadzące do krypt. Umieszczone wysoko na ścianach lampy oblewały pomieszczenie słabą poświatą. Pod nimi wisiały portrety - surowe, wnikliwe i przeszywające spojrzenia otaczały ich ze wszystkich stron. Pod ich stopami znajdowała się posadzka przykryta ciemnym dywanem. Mana promieniowała z najmniejszych nawet szczelin pomiędzy kamieniami. - Może wolicie poczekać na zewnątrz? - zapytała Erienne. Thraun pokręcił niepewnie głową. - Nie, wszystko w porządku. - Will rzucił towarzyszowi ostre spojrzenie. - O co chodzi? - Mana - odpowiedziała Erienne. - Dziedzictwo stuleci przebywania w pobliżu mistrzów formuł i innych magów. Tych żywych, jak ponad waszymi głowami, i tych martwych, pod stopami. To coś, czego nigdy nie zrozumiecie, ale z pewnością to czujecie, prawda? Dla was to ciężar, dla mnie najczystsza forma życiodajnej energii. Podczas gdy ja będę z niej czerpać, was czeka jedynie cierpienie. - Kobieta prawie się uśmiechnęła. - Nie zajmie mi to wiele czasu. - Erienne odwróciła się i znikła w półmroku biblioteki, zamykając za sobą drzwi. Na zewnątrz blask słońca słabł. Jakby w odpowiedzi na to, lampki wiszące na ścianach rozbłysły jeszcze jaśniej. Will opadł na krzesło stojące przy drzwiach do biblioteki, a Thraun zamknął drzwi wejściowe. - Ciekawe, co miała na myśli, mówiąc niewiele czasu? - spytał siedzący mężczyzna. - Hmm. - Potężny wojownik oparł się o belkę po drugiej stronie drzwi. - Nie wiem. Tak czy inaczej, w tym miejscu wyda się to nam wiecznością. - Dobra, więc zajmijmy się czymś. Zacznijmy od tego zamka. * * * Denser spał niespokojnie. We śnie jego chowaniec starał wyrwać się z klatki, która była jednak zbyt mocna. Stworzenie coraz to zmieniało formę, jego dłonie chwytały metal, szpony drapały stalowe pręty, zęby zgrzytały, a z gardła wydobywał się skowyt... Mag obudził się podenerwowany. Jego myśli natychmiast poszybowały ponad mrokiem i chwilę później zalało go uczucie ulgi, gdy poczuł spokojnie pulsujące serce chowańca. Ostrzegł go, by był ostrożny. Na ulicy, zaraz za dordoverańskim kolegium, czarny kot ukrył się głębiej w cieniu. Jego wzrok utkwiony był w samotnym strażniku przy bramie, który siedział i palił fajkę. * * * - Chcę, by widziano, że wychodzicie. - Erienne nie spędziła w bibliotece wiele czasu i teraz ponownie stała w holu obok Willa i Thrauna, którym oczekiwanie wydawało się nie mieć końca. Podczas gdy kobieta wertowała stare księgi, ich uszu nie dobiegł żaden dźwięk. - Co potem? - spytał Will. - Poczekajcie, aż się całkiem ściemni i wróćcie tu. Ja zostaję. Muszę jeszcze coś sprawdzić. - Czy w nocy bramy są dobrze strzeżone? - Nie bardziej niż w dzień. Wolałabym jednak, gdybyście przeszli przez mur za tamtym długim budynkiem. - A czy mury nie są chronione jakimś zaklęciem? - Thraun przestąpił z nogi na nogę. Coś było nie w porządku i ta myśl nie dawała mu spokoju. - Nie. - Erienne wzruszyła ramionami. - Kto chciałby włamać się na teren kolegium? - No właśnie, kto? - Will uśmiechnął się ponuro. - Kłopoty zaczną się w momencie, gdy będziecie chcieli dostać się tutaj. - W takim razie po co w ogóle wychodzić? - Nie możecie tu przebywać po zmroku. Gdyby was znaleźli, zabiliby was. Spotkamy się w bibliotece. Will kiwnął głową i ruszył na zewnątrz, wdychając łapczywie świeże powietrze. Gdy opuścił hol Wieży, nieznany ciężar znikł jeszcze szybciej, niż się pojawił. Spojrzawszy na zamykające się drzwi, Will przeniósł wzrok na Thrauna i obaj ruszyli szybkim krokiem przez dziedziniec. Minąwszy strażnika, Krucy znaleźli się na ulicy. Słysząc odgłos kroków za plecami, Erienne zatrzymała się przed drzwiami do biblioteki. Jej ręka spoczywała na klamce. - Moja droga Erienne - powiedział Zarządca Wieży. - Ze wszystkich tu przychodzących, to właśnie ty powinnaś najlepiej pamiętać, że ściany Wieży mają uszy. * * * Głęboko w cieniu, tuż za bramą kolegium, czarny kot nastawił uszu, czując, jak jego grzbiet się jeży. Wstał, spojrzał za siebie, ale niczego nie dostrzegł. Nagle znikąd pojawiła się dłoń i chwyciła kota za kark, przyciskając go do ziemi. Zwierzę czuło promieniowanie many, układające się w kształt ludzkiej dłoni. Ogarnęło go gwałtowne przerażenie. - Nawet nie myśl o przemianie, mój mały. Moje palce z łatwością strzaskają twoje kruche kości. Dłoń podniosła kota na wysokość twarzy, ciemnej, ze związanymi z tyłu długimi, czarnymi włosami. Wąskie, brązowe oczy wdawały się przewiercać czaszkę zwierzęcia na wylot. Mężczyzna ponownie odezwał się. - Czułem twój zapach przez ścianę - zadrwił, zaciskając trochę uchwyt. - Zobaczmy, czy uda się nam wywabić z kryjówki twojego pana. - Ciężka, spowita maną torba przykryła głowę kota, tłumiąc mentalny krzyk. * * * Denser zawył z bólu. Jego krzyk zmącił ciszę wokół ich leśnej kryjówki. Hirad otrząsnął się gwałtownie z drzemki, skoczył na nogi i błyskawicznie złapał za rękojeść miecza. Przebiegł kilka metrów w kierunku jęczącego maga i zobaczył stojącego obok Solę, którego skryte za maską oczy zdawały się być obojętne, o ile w ogóle cokolwiek można było z nich wyczytać. Denser klęczał przygarbiony, trzymając się obiema rękami za głowę. Jego twarz leżała na mokrych liściach. Z nosa sączyła się strużka ciemnej cieczy. - Denser? - Hirad nie dostrzegł żadnej rany ani jakiegokolwiek innego powodu, który mógłby wywołać podobną reakcję. To go przeraziło. Za plecami usłyszał Jandyra i Ilkara. Elf minął go i ukląkł obok Xeteskianina, obejmując go ramieniem. - Denser? - zaczął Julatsańczyk. - Możesz mówić? Z gardła Ciemnego Maga dochodził bulgot pomieszany z wyciem. Jego ciałem targały silne drgawki. Po chwili zaczerpnął głośno powietrza i wstał, opierając się na ramieniu Ilkara. Nawet w otaczającym ich półmroku wszyscy zauważyli, że Xeteskianin jest nienaturalnie blady, a jego oczy aż ciemne od krwi. Wydawał się o całe lata starszy i gdy otworzył usta, by coś powiedzieć, silny skurcz ścisnął mu szczęki. Spomiędzy warg popłynęła krew. - Złapali go - wymamrotał gardłowym głosem. - Złapali go, żeby dostać mnie. - Co? - spytał zdziwiony barbarzyńca. - Kogo złapali? - Chowańca - odparł Ilkar. - Musiał go załapać jeden z dordovańskich magów. - Dlaczego właśnie mag? - Bo nikt inny nie dysponuje wystarczająco dużą mocą, by go ujarzmić. - Elf podrapał się po brodzie. - To cholernie poważna sprawa. - Muszę tam iść - powiedział Denser, podnosząc się. - Nie ma mowy. - Ilkar przytrzymał Xeteskianina. - Oni cię zniszczą. - Obaj magowie patrzyli sobie prze chwilę głęboko w oczy. - Będą go trzymać, aż umrze. Co wtedy? Co? - Wzrok Densera wyrażał rozpacz, jego ciało nadal drżało. Ilkar pokręcił głową. - Nie wiem... O, nie! - Co? - Hirad zamarł, chowając miecz do pochwy. - Thraun, Will i Erienne. Kolegium będzie teraz coś podejrzewać. A oni są w samym środku tego bałaganu. Jak myślisz, jakie mają szansę? - Ale przecież nie sposób połączyć ich przybycia ze znalezieniem kota - powiedział Jandyr. - To nie ma znaczenia - odparł Ilkar. - W momencie gdy złapanie chowańca zostanie ogłoszone, władze kolegium staną się jeszcze ostrożniejsze. Będą myśleć, że gdzieś w pobliżu są Xeteskianie, w związku z czym nie pozwolą nikomu ani wjechać, ani wyjechać z miasta. Hirad wsunął ostrze do pochwy. - No to pięknie. Gdy kot umrze, mózg Densera eksploduje. Ponadto stracimy połowę naszej drużyny i nie zdobędziemy pierścienia. - Barbarzyńca odszedł kilka kroków i kopnął rosnące nieopodal drzewo. - Ktoś ma jakieś pomysły, czy od razu poddajemy się WiedźMistrzom? - Idę po niego - powiedział Denser. - Nie mogę go tam zostawić. Nie rozumiecie tego. - Tylko jedna osoba może iść tam i wybadać sytuację. Ja - powiedział Jandyr. - Osiodłam tylko konia i ruszam w drogę. - Dziękuję ci - powiedział Ilkar i przeniósł wzrok na Xeteskianina. - Pamiętaj, po co tu przyszliśmy. Nie wolno ci też zapomnieć o tych, którzy zginęli, walcząc dla ciebie. Jeśli teraz po prostu wjedziesz do Dordover, będzie to równoznaczne z samobójstwem, a wszystko co osiągnęliśmy, zostanie zmarnowane. Elf zamilkł i spojrzał na Solę. Oczy Protektora ukryte były w mroku, lecz Ilkar wiedział, że patrzy na nich. - Wiem, że ty też to rozumiesz. Jeżeli Denser będzie chciał się stąd ruszyć, musisz go powstrzymać. - Elf ścisnął ramię Ciemnego Maga. - Przykro mi. Wiem, jak silna jest łącząca was więź. Przykro mi z powodu twojego cierpienia. Obaj wiemy, że sporo cię jeszcze czeka, ale Złodziej Świtu jest ważniejszy od nas wszystkich, sam tak mówiłeś. Słuchasz mnie? Denser skinął głową i osunął się, wspierając się na ciele elfa. Spojrzał Julatsańczykowi w twarz. W jego oczach pojawiły się łzy. Rozdział 20 Will i Thraun mieli przeczucie, że to, co zobaczyli przed chwilą, to nie był zwykły mężczyzna łapiący nieoswojonego dachowca, ale nie zdawali sobie sprawy, jak wielkie będzie to miało znaczenie. Skradając się w cieniu wzdłuż murów kolegium, Krucy dotarli w pobliże podłużnego budynku. Podjęcie właściwej decyzji nie zajęło im zbyt wiele czasu. - Obiecaliśmy, że wrócimy - powiedział Thraun. - Erienne może mieć kłopoty. - Zgadzam się, ale czy naprawdę uważasz, że będziemy jej w stanie pomóc? Tam? -Will skierował wyciągnięty palec w kierunku kolegium. - Miejmy nadzieję, że tak. Mamy jeszcze jednego asa w rękawie. - Hmm. - Niski mężczyzna spojrzał wymownie na towarzysza. Jego czoło pokryło się niewielkimi zmarszczkami. - Masz rację, chociaż nie podobał mi się sposób, w jaki ten staruch ci się przyglądał. Zupełnie jakby coś podejrzewał. Poza tym to niemożliwe, by skojarzyli przybycie Erienne ze złapaniem kota. To przecież xeteskiański demon. Z drugiej strony... - Will wzruszył ramionami i odszedł kilka kroków. - Wiem - odparł jego przyjaciel, spoglądając na rozgwieżdżone niebo. - Lepiej ruszajmy. Nie chciałbym, by na nas czekała. Pomimo że mur był raczej gładki, pokonanie go nie zajęło im zbyt wiele czasu. Will wspiął się po nim w zaledwie kilka sekund, a Thraun po prostu podskoczył i chwyciwszy potężnymi ramionami krawędź, podciągnął się z łatwością. Minutę później obaj znajdowali się przy tylnej ścianie budynku. Budowla sprawiała ponure i nieprzyjemne wrażenie. Ściany były niewiele wyższe od Thrauna. Dach opadał po obu stronach, niemalże dotykając ziemi. Budynek był cały okuty żelazem. Jego wytrzymałość, tak samo jak znaczenie dla kolegium, musiały być ogromne. Dotykając jednej ze ścian, Will wzdrygnął się. Powierzchnia była ciepła. Ponadto otaczała ją aura podobna do tej, którą wyczuł w Wieży, ale jakby bardziej aktywna, nieujarzmiona. Niebezpieczna. - Możemy stąd iść? - Odgłos metalicznego pęknięcia spotęgował obawy Willa. - Z przyjemnością. - Thraun ruszył w kierunku Wieży, trzymając się dłuższej ściany budynku i chowając się jednocześnie w jego cieniu. Jego bystre, błyszczące oczy z łatwością wynajdywały leżące na ziemi gałązki i suche liście. Will podążał tuż za towarzyszem. Wspólnie spędzone lata ułatwiły mu posuwanie się po ledwie widocznych śladach zostawianych przez Thrauna. Obaj mężczyźni przemierzali bezszelestnie teren kolegium, byli niczym duchy, których nie usłyszałby człowiek stojący zaledwie dwa kroki dalej. Zatrzymawszy się przy rogu budynku, Krucy zwrócili wzrok w kierunku Wieży. Z trzech okien na piętrze wylewała się biała poświata, a drzwi wejściowe były oświetlone latarniami zawieszonymi po obu ich stronach. Parter budynku był całkowicie pogrążony w ciemności. Wieża rzucała na dziedziniec obszerny cień, którego brzeg dzieliło od Kruków trzydzieści kroków otwartego terenu. - Masz jakiś pomysł? - Taaak - odparł Thraun. * * * Erienne ułożyła ciało nieprzytomnego Zarządcy Wieży w oddalonym od drzwi kącie przepastnej biblioteki, starając się pozostawić je w jak najbardziej wygodnej dla niego pozycji. Jej uderzenie, szybkie i celne, trafiło staruszka prosto w szczękę. Gdy mężczyzna osunął się w jej ramiona, Erienne przeniosła ciężkie ciało do biblioteki, dysząc z wysiłku. Zamknąwszy za sobą drzwi, rzuciła delikatne zaklęcie usypiające, które sprawi, że staruszek będzie spał spokojnie całą noc. Kiedy zatrzymała się na moment, ogrom popełnionego właśnie czynu przygniótł ją niczym potężny głaz. Odsunęła krzesło od pobliskiego biurka i opadła na nie, zakrywając twarz dłońmi. Jej łokcie opierały się o blat biurka. Z oczu spływały łzy. Fakt, że Zarządca Wieży usłyszał jej rozmowę z Willem i Thraunem sam w sobie nie wróżył dobrze - jego podejrzenia wystarczyłyby, by wydalić ją z kolegium. Ale napaść na niego i unieruchomienie za pomocą magii... Jej umysł rozerwano by na drobne kawałki. Jedyną nadzieją była ucieczka i modlitwa, by powaga okoliczności, które zmusiły ją do takiego postępowania, złagodziła przyszłą karę. Tak czy inaczej, jej stopa nie będzie już nigdy mogła przekroczyć bram Kolegium Dordover. Po kilku chwilach Erienne podeszła do ciała starca, klęknęła przy nim i odgarnęła mu z twarzy kosmyk włosów. - Wybacz mi. Gdzieś tam, głęboko, nadal jesteś zwykłym staruszkiem. Proszę, wybacz mi. - Kobieta wstała. - To nie zdrada. Po prostu próbuję uratować nas wszystkich. - Zarządca leżał bez ruchu. Jedynie jego klatka piersiowa, unosząc się łagodnie, świadczyła o tym, że nadal żyje. Odsuwając ciężką zasłonę, Erienne spojrzała na niebo i zmarszczyła ze zdumieniem brwi. Na zewnątrz było ciemno. Nie miała pojęcia, że spędziła w bibliotece tak wiele czasu. Jedno z jej pytań nadal pozostawało bez odpowiedzi. Erienne podbiegła do odpowiedniej półki i wyciągnęła z niej opasły tom. Otworzywszy księgę, kartkowała ją szybko, gorączkowo poszukując informacji. Wiedziała, że muszą gdzieś tam być. * * * Denser obracał w dłoni odznakę dowódcy Straży Kamiennych Wrót, którą odebrał Traversowi. Blask słońca słabł i coraz trudniej było dostrzec wygrawerowane na niej detale. Mag skoncentrował się, by wzmocnić swój wzrok. Odznaka była dosyć prosta, choć jej znaczenie dla Balai było nieocenione. Została odlana z mieszanki złota i stali, mierzyła jakieś piętnaście centymetrów długości. Jej brzegi ozdabiał wygrawerowany wzór pnących się liści. Na środku znajdował się błyszczący wizerunek południowego wejścia do przełęczy. Na rewersie wypisano nazwiska poprzednich dowódców straży. Xeteskianin po raz pierwszy przyglądał się odznace i być może uznałby ją za intrygującą - szczególnie jej strukturę. Jednak teraz obracał ją w dłoniach zupełnie bez zainteresowania. Jego umysł całkowicie wypełniała obawa o los chowańca. Jego myśli były odcięte od świadomości demona, a wypełniająca go samotność była zaledwie preludium agonii, jaką przyniesie ze sobą śmierć stworzenia. Magowi wydawało się, że czuje jego strach, złość i osamotnienie. Że słyszy pełen rozpaczy skowyt, jaki obaj wydaliby w chwili śmierci istoty. To nie mogło się stać. Tuż obok maga stał Sol, przypominający posąg ujarzmionej potęgi. Jego oczy, jak zwykle, badały okolicę w poszukiwaniu najbardziej nawet błahego źródła zagrożenia. Do tej pory nic takiego nie znalazły. Protektor nie był jednak w stanie odgadnąć myśli maga. - Sol - powiedział cicho Denser. Posąg odwrócił głowę. - Łap. - Xeteskianin rzucił odznakę. Protektor pochwycił ją zręcznie, chowając kawałek metalu wraz z łańcuszkiem w dłoni okrytej rękawicą. - Pilnuj jej. Dopiero teraz Sol spojrzał na przedmiot znajdujący się w jego dłoni. Oczy Protektora rozszerzyły się. Sekundę później jego wzrok przeniósł się na Densera, lecz mag zakończył właśnie inkantację. - Wiesz, że musiałem to zrobić. - Z pleców Xeteskianina wystrzeliły skrzydła, jakby ukształtowane z gęstego mroku nocy, i wyniosły ciało maga w powietrze jednym, powolnym ruchem. Denser ruszył w kierunku Dordover. - Nie! - krzyk Sola wypłoszył z pobliskich drzew stada ptaków i wyrwał z drzemki Hirada. Barbarzyńca był przez sekundę oszołomiony - to były pierwsze słowa Protektora, jakie usłyszał. Szybko jednak poderwał się, podbiegł do Sola i patrząc w stronę, w którą zwrócone były jego oczy, zauważył na ciemnym niebie oddalający się kształt. - Co to do... - Skrzydła-Cienia - odpowiedział Ilkar, stając za plecami barbarzyńcy. - To Denser? - Wojownik wskazał na małą plamkę na niebie. - Obawiam się, że tak - odparł elf. - To, kurwa, wspaniale! - Hirad rzucił swój miecz na ziemię. Złość paliła jego policzki, pięści zacisnęły się. - Najpierw zagroził, że zabije Talana z powodu wyimaginowanego zagrożenia dla naszej jakże cennej misji, a teraz sam poleciał szukać pewnej śmierci w Dordover, bo ktoś ukradł mu cholernego kota! - Barbarzyńca uniósł pięść w stronę, w którą odleciał mag, sapiąc ze złości. - Co według niego mamy teraz zrobić? - Nic. - Sol rzucił zawieszoną na łańcuszku odznakę w stronę Ilkara. Elf złapał ją z łatwością. - Zostańcie tu. - Mówisz do mnie, czy do swojego psa, przebierańcu? - Hirad pochylił się lekko do przodu. Jego miecz nadal leżał pośród suchych liści. - Hirad... - zaczął Ilkar. Sol zamilkł, szybko oceniając sytuację. Barbarzyńcy wydało się, że Protektor zmarszczył brwi. - Zostańcie tu, proszę - odezwały się usta zza maski. Następnie Sol odwrócił się i pobiegł w kierunku swojego konia. Hirad ruszył za nim, zatrzymując się, by podnieść miecz. - Nie rób tego. - Co? - Sol ma rację. Powinniśmy tu zostać. - Zgadzasz się z Xeteskianinem? Ilkar uśmiechnął się. - To rzeczywiście niezwykłe, ale tak. - Dlaczego? Ich ostatnie decyzje nie należały do najtrafniejszych. - Hirad jeszcze raz wskazał ręką w kierunku Dordover. - Bo jeśli oni zginą, zostanie ktoś, kto zna całą tę historię. - Ale bez tego latającego dupka nie mamy szans rzucenia zaklęcia, prawda? - Barbarzyńca schował miecz do pochwy. - Obecnie tylko on jest do tego zdolny, fakt, lecz jeżeli ani jeden z nas nie wróci do Xetesku, Balaia nie będzie miała żadnej szansy. - Elf wzruszył ramionami. - Więc będziemy po prostu siedzieć tu i czekać? - Hirad nie lubił, gdy omijała go możliwość stoczenia walki. - Nie. Spakujemy nasz ekwipunek i przygotujemy się do szybkiego wyjazdu. Tak czy inaczej, wydaje mi się, że długo tu nie zabawimy. - Skąd będziemy wiedzieć, czy Denser nie zginął? - Będziemy wiedzieć. Wierz mi. * * * Dźwięk otwierających się drzwi tak przestraszył Erienne, że kobieta upuściła trzymaną w rękach książkę, jakby była małym, winnym dzieckiem. Jej serce przyspieszyło, by za chwilę z ulgą zwolnić. Do biblioteki weszli Will i Thraun, zamykając za sobą drzwi. - Na bogów, ale mnie przestraszyliście! Jak... - Kobieta wskazała ręką w kierunku dziedzińca. - Po prostu wyglądaliśmy, jakbyśmy byli u siebie - odparł niski mężczyzna. - Nawet sobie nie wyobrażasz, jak często nam się to udaje. - Tak, ale tutaj? - Słowa Willa wprawiły Erienne w osłupienie. - Muszę przyznać, że kolegium to trochę coś innego, ale w końcu się udało. - Thraun uśmiechnął się. - Mieliśmy natomiast szczęście, że udało się nam uniknąć twojego znajomego, zarządcę Wieży. Myślałem, że trzeba go będzie unieszkodliwić. - Chyba was ubiegłam. - Erienne opowiedziała w skrócie, co się zdarzyło w ciągu ostatniej godziny. - Jeszcze coś - powiedział Will. - Ktoś złapał kota Densera. - Kretyn! - wykrzyknęła kobieta, uderzając pięścią w najbliższy stół. - Ostrzegałam go, że wyczują chowańca. Arogancja tego człowieka jest po prostu niewyobrażalna. - Erienne wzięła głęboki oddech. Jej oczy zdradzały jej myśli. - Ból, który będzie musiał wycierpieć... Szkoda go, to będzie straszne. - Kobieta urwała. - Ruszajmy. Nie mamy czasu, by się teraz o to martwić. I tak wydaje mi się, że szczęście nas nie opuszcza. Biorąc udział w tej maskaradzie, straciłam już reputację. Teraz nie chciałabym stracić życia. - Sądzisz, że uda nam się zdobyć pierścień? - spytał Will. - Nie jestem pewna - przyznała Erienne. - W krypcie znajduje się jedno nie znane mi zaklęcie ochronne. - Więc...? - Więc dopóki nie skupię ogniska many, nie dowiem się, jak działa, i czy uda mi się je poruszyć. Żeby to zrobić, muszę się do niego dostać. - Kobieta podeszła do drzwi. - Ruszajmy. Thraun przytaknął i cała trójka podeszła powoli do drzwi prowadzących do krypt. -Will? - To standardowy zamek z poprzecznymi bolcami. Z drugiej strony znajduje się dźwignia. Jest duży, ale prymitywny - odpowiedział szeptem mężczyzna. - Chciałbym wiedzieć, czy jest chroniony zaklęciami lub innymi pułapkami. - Ani jednym, ani drugim - odparła Erienne. - To dobrze. - Will pochylił się, wsuwając jednocześnie do zamka metalowy pręt wielkości małego palca i manipulując nim przez chwilę w poszukiwaniu mechanizmu dźwigni. - Bardzo prymitywny. - Wysunął wytrych i włożył dłoń do sakwy przy pasku, wyjmując sekundę później kawałek metalu w kształcie cylindra, o szerokości około trzech centymetrów. Nałożył cylinder na pręt i po krótkim, metalicznym kliknięciu, włożył gotowy klucz do zamka. Potem podważył go, wepchnął głębiej i lekko pociągnął. W końcu uśmiechnął się i przekręcił klucz. Zza drzwi dał się słyszeć odgłos przesuwającej się dźwigni. - Chcesz iść pierwsza? - spytał Erienne. - Myślę, że powinnam. - Minęła mężczyznę chowającego narzędzia i otworzyła drzwi. W korytarzu nieprzyjemne uczucie wywoływane przez manę było jeszcze silniejsze. Erienne zatrzymała się i wzięła głęboki oddech. Wewnątrz był ciemno. - Wszystkie zabezpieczenia podtrzymuje statyczna mana. Jest tu jej bardzo dużo. Sama potrafię wyczuć szlak. Co z wami? - Pójdę za nim. Nie martw się - odparł Will. - Nie będzie światła? - zapytał Thraun. - Nie, dopóki nie pokonamy pierwszych stopni. Mniej więcej pośrodku schodów znajduje się pierwsze magiczne zabezpieczenie. Jest światłoczułe i zaczyna być aktywne po zmroku. To alarm. - Erienne zaczęła ostrożnie schodzić po stopniach. Krucy ruszyli za nią, zamykając za sobą drzwi. Oczy Willa nie były w stanie odróżnić żadnych kształtów. Ciężkie od many powietrze okryło go płaszczem obaw. Korytarz pachniał pleśnią i starymi książkami. Mężczyzna chwycił prawą dłonią pas Thrauna, a lewą wyciągnął tak, by móc dotknąć ściany, i posuwał się powoli, całkowicie zdany na przyjaciela. Will był tak skupiony, że ledwie usłyszał głos Erienne, tłumaczącej im, że właśnie mijają pierwsze zaklęcie ochronne. Jej słowa dotarły jednak do niego i był pewien, że przez moment poczuł znacznie większe stężenie many wokół siebie. Jego serce przeszył strach. Niewidzące oczy Willa desperacko poszukiwały jakiegoś kształtu czy zarysu. Potknął się. - Powoli, Will - powiedział Thraun. Jego głos zabrzmiał słabo pośród otaczającej ich mocy. - Zostało jeszcze jakieś dziesięć stopni i koniec schodów. - Wcale mnie to nie bawi. - Mnie też nie. Idź spokojnie. Teraz krok w dół. Trzydziestostopniowe schody kończyły się skrętem w prawo. Cała trójka minęła wąski korytarz i jeszcze jedne drzwi. Zamykając je za sobą, Erienne rozpoczęła inkantację. Will oparł się wygodnie o ścianę, czując za plecami drewno i metal. Gdzieś obok, po lewej stronie, słyszał cichy szept Erienne. - Światło - powiedziała w końcu. Zaczęło robić się jaśniej, coraz jaśniej. Blask płynął z kuli, która powoli urosła do rozmiarów głowy Willa. Mężczyzna uznał ją za najpiękniejszą rzecz, jaką kiedykolwiek widział. Will rozejrzał się. Znajdowali się w długim i wąskim pomieszczeniu, którego drugi koniec tonął w mroku, poza zasięgiem Kuli-Światła. W komnacie było zimno. Na całej długości obu ścian znajdowały się wnęki, w których umieszczono kamienne sarkofagi, jeden nad drugim, po trzy. Ciężar spowodowany dużym stężeniem many stał się nie do zniesienia. Ulga, jaką przyniosło pojawienie się magicznego światła, błyskawicznie minęła, gdy Will zdał sobie sprawę ze swego położenia. Zatoczył się, oparł o drzwi i, łapczywie łapiąc oddech, spojrzał błagalnie w kierunku Thrauna, który, nisko pochylony, sam cierpiał katusze. - Erienne... - odezwał się Will, czując jak rumieńce występują mu na twarz. Nogi trzęsły mu się z wysiłku, gdy próbował utrzymać równowagę. Kobieta kiwnęła głową. - Przykro mi. Nie miałam pojęcia, że skupienie many będzie tak silne. Poczekajcie kilka chwil. Uczucie osłabnie i będziecie mogli iść dalej. Przed nami jeszcze długa droga. Twarz Willa wykrzywiła się w grymasie przypominającym uśmiech. Powoli wyprostował się i spróbował skupić uwagę na odległym o jakieś tuzin kroków, ginącym w mroku, końcu korytarza. - To tylko złudzenie - przekonywał się Kruk. - Wcale nie - powiedziała Erienne. - Mana kontroluje i zmienia naturę rzeczywistości. To fenomen fizyczny i jak właśnie zauważyliście, niemal namacalny. Niektórzy ludzie mają zdolność przyciągania jej, a ci spośród nich, którzy nauczą się ją postrzegać i kontrolować, zostają magami. Tak jak ja. - Dzięki za pomoc i wyjaśnienie - wymamrotał Will. - Po prostu pamiętaj, że w tym stanie mana jest absolutnie nieszkodliwa. Niestabilna i niebezpieczna staje się dopiero w momencie, w którym zostaje skupiona przez maga. Ruszajmy dalej. - Kobieta mijała powoli kolejne sarkofagi mistrzów formuł i arcymagów. Niektóre miały kilka setek lat. Kula-Światła podążała za Erienne, zawieszona kilka centymetrów na prawo od jej głowy. Will i Thraun szli z tyłu. Kosztowało ich to wiele wysiłku. Obaj wyglądali, jakby cały dzień harowali, nosząc na plecach ogromne ciężary. * * * Jandyr wpadł do stajni stojącej zaraz obok karczmy i zeskoczył z konia. Garść monet i kilka słów zamienionych ze stajennym wystarczyły, by zdobyć konieczne informacje i zaopatrzyć konia w worek owsa. Elf odpiął od siodła swój łuk i kołczan, a następnie zagłębił się w mroki miasta, podążając zgodnie z otrzymanymi wskazówkami. Nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Rozwiązania zazwyczaj pojawiały się same. *** Mana utrzymująca się wokół Kolegium Dordover wydała się Denserowi wirującym, pomarańczowym drogowskazem, którego blask przyćmił poświatę bijącą od miasta. Skrzydła-Cienia poruszały się leniwie, szybko zmniejszając dystans pomiędzy magiem a jego chowańcem. Xeteskianin przytrzymywał jedną ręką swoją czapkę, a w drugiej trzymał miecz, tak by ostrze nie zraniło go w nogę. Zmrużył oczy, chroniąc je przed wieczornym wiatrem. Wszelkie wspomnienia Złodzieja Świtu i myśli o ratowaniu Balai znikły z umysłu maga. Gdzieś tam w dole był jego chowaniec, cząstka jego duszy i świadomości. Nikt nie miał prawa mu tego odbierać. Denser wysyłał w przestrzeń myśli przepełnione spokojem i ulgą, mając nadzieję, że przebiją magiczną klatkę, w której na pewno umieszczono jego kota. Zanurkował w kierunku kolegium i jego serca, Wieży - brzydkiego, niskiego i szerokiego budynku, który nie zasługiwał na miano najprzedniejszej siedziby maga. Dordover nie był w stanie zrozumieć potęgi, jaką wieża nadawała swojemu właścicielowi, tak samo jak nie rozumiał wielu innych spraw. Na przykład jego reakcji na uwięzienie chowańca. Okrążając Wieżę na wysokości jakichś piętnastu metrów, Denser zdał sobie sprawę, że ktokolwiek przetrzymywał jego kota, czekał też na jego przybycie i wyczuwał jego obecność. Jednak nikt nie mógł domyślać się jego dokładnego położenia, a lata doświadczenia potwierdziły przypuszczenia, że ludzie rzadko kiedy spoglądają w górę. To dawało mu przewagę. Obniżył pułap lotu, szybując kilka stóp nad dachem budynku. Jego umysł przez cały czas szukał oznak obecności chowańca. Powoli okrążył Wieżę, mając nadzieję usłyszeć jakikolwiek sygnał, wskazówkę dotyczącą położenia kota. Zwierzę było blisko, tego był pewien. Nieprzemyślane posunięcie mogło go jednak kosztować życie. * * * Wewnątrz magicznej klatki chowaniec przestał się nagle rzucać i uniósł głowę. Chwycił pręty klatki łapami i pochylił się do przodu. Jego pozbawioną włosów twarz wykrzywił grymas uśmiechu. Widząc to, mag wzdrygnął się instynktownie, lecz mimo głębokiej niechęci zdołał unieść kąciki ust. - Doskonale. Wnoszę, że twój pan jest blisko - odezwał się. - Tak - odpowiedział demon głosem przypominającym chrzęst kroków na mokrym żwirze. - A ty jesteś mój. - Nie sądzę - odparł mag, a następnie postawił swoje krzesło naprzeciw drzwi wejściowych. Na jego twarz wystąpił wyraz samozadowolenia, który miał zatuszować wysiłek, z jakim znosił drwiny bestii znajdującej się w klatce za jego plecami. * * * - Zostańcie tu za rogiem. Ja zajmę się następnym zaklęciem ochronnym. Słysząc głos Erienne, Will ocknął się. Utkwił wzrok w podłodze i próbował wypełnić umysł obrazami przestrzeni, kojarzącymi mu się z wolnością, podczas gdy jego ciało w dalszym ciągu cierpiało od nacisku powietrza przesiąkniętego maną. Podniósł wzrok i spojrzał ponad ramionami Thrauna na Erienne, która stała pośrodku poprzecznego korytarza. Nad jej głową nadal unosiła się świetlista kula. Za jej plecami znajdował się zwężający się korytarz, prowadzący w mrok. Ściany były gołe. Rzędy sarkofagów pozostały daleko w tyle. - Gdzie jesteśmy? - spytał Will. - Przed grobowcem Arteche - odpowiedziała Erienne, wskazując drzwi znajdujące się po jej prawej stronie. - Jesteśmy przed wejściem. Niestety drzwi są chronione. Nie wolno tu wchodzić nikomu poza Mistrzami Formuł. Na nich zaklęcie nie reaguje. - Potrafisz je zneutralizować? - W pewnym sensie. Trafniejsze będzie stwierdzenie, że mogę je przesunąć. - W takim razie dlaczego... - zaczął Will. - Ponieważ jego zadaniem jest chronić grobowiec przed dordovańskimi magami i przesunięcie go ciągnie za sobą pewne ryzyko, nawet wtedy, gdy znam jego strukturę. Ktoś taki jak ty, zwykły człowiek, nie ma najmniejszych szans. Jedyne co by z ciebie zostało, to plama krwi na przeciwległej ścianie. - Super - wymamrotał Thraun. - Jak ono wygląda? - Ogólnie rzecz biorąc, przypomina dużą bańkę wypełnioną maną, umieszczoną na drzwiach. W jej wnętrzu znajduje się zaklęcie-pułapka. Jeżeli ktoś jest wystarczająco ostrożny, powinno mu się udać ją przesunąć. Jeśli nie, bańka pęknie... Zawołam was, jak będę gotowa, ale będziecie musieli iść bardzo powoli. - Powodzenia - powiedział Thraun. - Dzięki - odparła Erienne i znikła za rogiem. Stojąc przy drzwiach, kobieta skupiła wzrok, dostrajając go do widma many zaklęcia. Miała rację. Na drzwiach znajdowała się wybrzuszona, półtorametrowa bańka wypełniona maną, wszystkimi czterema bokami sięgająca daleko poza framugę drzwi. Była pomarańczowa - statyczna mana utrzymująca zaklęcie na miejscu nie błyszczała tak jak zogniskowana mana. Wewnątrz bańki pułapka pulsowała na niebiesko. Wydawała się być zimna i śmiertelnie niebezpieczna. Erienne dotknęła bańki wyciągniętymi rękami i lekko ją nacisnęła. Pomarańczowa powierzchnia poddała się sile dłoni niczym napełniony wodą bukłak. Dobry znak. Tak duża elastyczność bańki pozwalała jej na mniejszą dokładność niż w przypadku bardziej sztywnego, niedawno rzuconego zaklęcia. Najwyraźniej zabezpieczenia nie były już od dawna odnawiane. Opuściła ręce i skoncentrowała się, rozpoczynając proces formowania magicznego kształtu, którego zadaniem było otoczenie zaklęcia. Najpierw utkała środek, używając minimalnej ilości many z wnętrza własnego ciała. Przesączone nią powietrze dostarczyło resztę potrzebnej energii. Kształt rósł i falował. Na początku był kolisty, lecz w miarę rozrastania się zaczął przypominać zaklęcie ochronne w każdym calu, dostosowując się do wszystkich jego krawędzi i załamań. Powierzchnia kształtu była całkiem sztywna. Stworzenie go zajęło Erienne jakieś pięć minut, podczas których część jej umysłu wypełniały obawy związane z możliwością odkrycia ich obecności. Przesunęła wytworzony konstrukt dokładnie na zaklęcie ochronne, otwierając je. Po sekundzie w jej myślach rozległo się krótkie echo jakby po silnym uderzeniu - zaklęcie ochronne przyjęło i połączyło się z jej tworem. Erienne zbadała zaklęcie, poszukując ewentualnych pęknięć. Jej umysł nie wykrył żadnego. Potem, koncentrując myśli, spróbowała przesunąć twardą skorupę zawierającą zaklęcie, w lewo. Kształt poruszył się, odsłaniając najpierw klamkę, a następnie większą część drzwi. Zadowolona z siebie odwróciła się i zawołała Thrauna i Willa. - Will, musisz zająć się zamkiem - powiedziała, gdy ich sylwetki wyłoniły się zza załomu korytarza. - Pod żadnym pozorem nie wolno wam przechodzić za moimi plecami. Musicie iść przede mną. Rozumiecie? - Tak - odpowiedzieli Krucy jednocześnie. Otwarcie zamka było tak proste, że Will poczuł się lekko urażony. Erienne kiwnęła głową. Mężczyzna przekręcił klamkę i delikatnie pchnął drzwi. - Wejdź do środka i stań po lewej stronie framugi. Oprzyj się o ścianę, tam będziesz w miarę bezpieczny. Ty też, Thraunie. Muszę umieścić zabezpieczenia na swoim miejscu. Krucy weszli do środka. W słabym świetle bijącym od unoszącej się nad Erienne kuli, ich oczy zauważyły pośrodku komnaty ciemny kształt. Kiedy kobieta weszła do sali, zamykając za sobą drzwi, momentalnie zrobiło się jaśniej. Otaczały ich proste, kamienne ściany. Sufit był nisko, tuż nad głową Thrauna. Kształt znajdujący się pośrodku komnaty okazał się szerokim, kamiennym sarkofagiem. Zarówno ściany, jak i pokrywa, pozbawione były jakichkolwiek ornamentów, poza krótką inskrypcją wyrytą przy jednej z jego krawędzi. Na sarkofagu leżał miecz, szklana skrzynia, w której znajdowała się złożona błękitno-pomarańczowa szata oraz ozdobny pierścień. Powietrze w komnacie było zdecydowanie lżejsze. Will odetchnął z ulgą i rozejrzał się. Drzwi, którymi weszli, były jedynymi w komnacie. - To wszystko? - spytał Will, zawiedziony. - Czego oczekiwałeś? - spytała Erienne, podchodząc do sarkofagu i koncentrując swoją uwagę na pierścieniu. Zmarszczyła brwi. - Szczerze mówiąc, czegoś bardziej spektakularnego. - Mistrz Formuł może i prowadzi dość wystawne życie, lecz po śmierci wystarcza mu jedynie magiczny całun. O cholera. - Erienne jeszcze raz okrążyła kamienną pokrywę, trzymając ręce głęboko w kieszeniach szaty. - O co chodzi? - spytał Will. - Zaklęcie, które otacza pierścień. Ja... Chwileczkę. - Odetchnęła głęboko i spojrzała raz jeszcze na niezwykły kształt wokół pierścienia. Był nieduży, być może wielkości ludzkiej czaszki, lecz zdecydowanie różny od zaklęć, które do tej pory widywała. Wewnątrz znajdowała się trójkolorowa, wirująca spirala - niebieska, pomarańczowa i ciemnozielona. Całość była pokryta kolcami, przypominając sporą buławę. Erienne nigdy nie czytała i nie słyszała o czymś podobnym. Gdy zbliżyła do kształtu swoją spowitą maną dłoń, kolory w jego wnętrzu poruszyły się i pociemniały, jakby przygotowując się do zniszczenia zaklęcia ochronnego. Cofnęła się. Jej ręce w dalszym ciągu lekko drżały. - Powinieneś chyba zamknąć drzwi - zwróciła się do Willa. -To może trochę potrwać. - W czym problem? - spytał Thraun. Erienne uśmiechnęła się do niego pobłażliwie. - Nie sądzę, by udało ci się to zrozumieć. - Zobaczymy. - A więc dobrze. Kształt i konstrukcja tego zaklęcia nie są ściśle dordovańskie. Zawierają elementy formuły innego kolegium i nie jestem w stanie ich zrozumieć. Jasne? - Nie bardzo - odpowiedział wojownik. - Czy wiesz, co je uaktywnia? - Sądzę, że ktokolwiek, kto spróbuje je naruszyć - odpowiedziała Erienne, lekko rozdrażniona. - Wyrażaj się, proszę, jaśniej - powiedział Thraun. - Co dokładnie musi naruszyć jego strukturę, by uaktywnić zaklęcie? - Nie rozumiem. - W takim razie opisz dokładnie, jak działa standardowe zaklęcie ochronne - kontynuował Kruk. - Po co? - Po prostu mi ustąp, dobrze? - Ton wojownika stał się trochę natarczywy. - Zaklęcie ochronne to kształt skonstruowany z many statycznej, którego zadaniem jest chronić dany cel - wyrecytowała kobieta. - Formuła pozwala magowi na określenie jakiegokolwiek przedmiotu czy stworzenia jako neutralne dla zaklęcia - ich kontakt nie spowoduje jego aktywacji. Zadowolony? - Erienne była wyraźnie poirytowana. - Myślisz, że uda ci się utkać podobny kształt? - spytał Thraun. Erienne przygryzła wargę i wzruszyła ramionami. - Nie - powiedziała po chwili. - Wiązałoby się to z dużym ryzykiem. - W takim razie sugeruję, żebyś skoncentrowała się na odnalezieniu substancji dla niego neutralnych - powiedział Thraun cicho. Kobieta spojrzała na niego, jakby uderzył ją w twarz. Jej usta były rozchylone, a oczy szeroko otwarte. - Sugerujesz? - Erienne poczerwieniała na twarzy. - Nagle stałeś się jakimś specjalistą od konstrukcji zaklęć ochronnych? Nie, wiesz czym jesteś? Chodzącą górą mięśni, która nie powinna zabierać głosu na tematy, o których nie ma pojęcia. Jak śmiesz mnie pouczać? - Chciałem tylko pomóc. Mogłaś po prostu odmówić. - Wprawdzie głos Thrauna był cichy i spokojny, lecz poza wojownika zdradzała złość budzącą się w jego sercu. Will, który do tej pory przysłuchiwał się spokojnie rozmowie, podszedł bliżej, by ich uspokoić, czując rosnące z sekundy za sekundę napięcie. - Jeśli naprawdę nie jesteś w stanie utkać odpowiedniego kształtu, to muszę cię zapytać, czy masz jakieś inne pomysły? - Wystarczy jeden ruch mojej ręki. Co ty na to? - odpowiedziała Erienne lodowatym głosem, unosząc dłoń. - Miałem na myśli sensowne rozwiązania. Nie ma sensu zaprzepaszczać tego wszystkiego. - Może dla ciebie. Jeśli byś zapomniał, ja już dawno wszystko straciłam. - Kobieta zbliżyła dłoń do pierścienia. Na jej twarzy pojawił się drwiący grymas. - Spójrzcie na siebie. Wielki Thraun i mały Will. Wasze życie bądź śmierć należą teraz do mnie. Jakże łatwo stłamsić tę iskierkę życia... - Do oczu Erienne napłynęły łzy. Krucy wymienili spojrzenia. Thraun kiwnął głową. - Wiesz, jak bardzo żałujemy z powodu straty, którą poniosłaś - zaczął Will, podchodząc do niej. - Kochaliśmy twoich synów, tak jak kochaliśmy twojego męża. Wiemy, że nic nie jest w stanie zrekompensować ich śmierci, ale w tym momencie twoja pomoc jest naszą jedyną szansą. Musimy zdobyć ten pierścień, a nie mamy zbyt wiele czasu, zanim nasza obecność zostanie odkryta. - Mężczyzna objął jej ramię, by przyciągnąć ją do siebie. - Proszę cię. Po wyjściu stąd będziemy mieli dużo czasu na łkanie i rozpacz. Erienne spojrzała na Willa. Łzy w dalszym ciągu spływały po jej policzkach. Strząsnęła rękę towarzysza z ramienia i wytarła twarz. - Odpowiadając na twoje pytanie, tak jak większość dordovańskich zaklęć ochronnych, to także reaguje na aktywność ludzkiego mózgu oraz na każdy przedmiot, który naruszy jego strukturę. - Głos kobiety załamał się, lecz wyglądało na to, że jej złość już minęła. - Ta wiedza niezbyt nam pomaga, co? - Wręcz przeciwnie. To oznacza koniec twoich wysiłków - powiedział Thraun. - Kiedy już znajdę i wytrenuję jakieś zwierzę, tak. - Oczy kobiety ponownie zapłonęły gniewem. - Jeżeli jeszcze tego nie zauważyłeś, w kryptach nie ma zwierząt. - To nie do końca prawda - powiedział Thraun. - Jak to? - Thraun... - wojownik przypomniał sobie o obecności towarzysza. Will podszedł do Kruka. - Pamiętaj, że zachowujesz większość zmysłów i świadomości. To może oznaczać, że nie jesteś do końca zwierzęciem - syknął niski mężczyzna. - Nie mamy czasu na szukanie innych rozwiązań - powiedział hardo Thraun. - To nasza jedyna szansa. Erienne nie potrafi przecież poruszyć zaklęcia. - Wystarczy już tych zagadek. O czym dokładnie mówicie? - Jesteś tego pewien? - spytał Will. Wojownik kiwnął głową. - W takim razie powiedz jej. - Najwyższy czas - powiedziała Erienne, wyraźnie poirytowana. Thraun wziął głęboki oddech. - To dość prosta sprawa. - Wzruszył ramionami. - Jestem zmiennokształtnym. * * * Wewnątrz magicznej klatki chowaniec szalał i piszczał głośno niczym małpa. Przeskakiwał z nogi na nogę, rozwijał skrzydła najdalej jak potrafił, syczał, pluł i szydził. - Śmierć jest blisko, Dordovańczyku, śmierć jest blisko. Mag starał się mimo wszystko zachować spokój, ani na sekundę nie odrywając wzroku od drzwi. W jego umyśle kształt zaklęcia był prawie uformowany. Dokończenie go nie zajmie mu zbyt wiele czasu. Chowaniec zamilkł. - Teraz - syknęło stworzenie, a następnie odwróciło się i przykryło głowę skrzydłami. Mężczyzna nie widział tego. Gdyby spojrzał wtedy na demona, miałby może szansę się przygotować. Może. Za jego plecami szyba w oknie pękła, pokrywając podłogę kawałkami szkła i drewna z framugi. Sekundę później do pokoju wpadł Denser. Skrzydła-Cienia znikły, a mag stanął pośrodku pomieszczenia. Dordovańczyk, kompletnie zaskoczony usłyszanym zza pleców hałasem, odwrócił głowę i wtedy pięść Densera trafiła go prosto w szczękę. Trafiony cofnął się, zdekoncentrowany, tracąc zarówno możliwość rzucenia zaklęcia, jak i szansę obrony przed następnym uderzeniem w nos i kopnięciem w brzuch. Upadł na podłogę i potoczył się pod drzwi, którymi miał wejść Denser. Xeteskianin stanął nad leżącym i podniósł go. W jego oczach płonął niekontrolowany ogień nienawiści. - Zaraz nadejdzie pomoc. Wszystkich nas nie pokonasz - powiedział Dordovańczyk. Denser zaśmiał się, pełen pogardy. - Już za późno. - Uderzył czołem, rozcinając usta przeciwnika. Krew bryznęła na jego twarz. Xeteskianin pociągnął mężczyznę w pobliże klatki. - Nigdy jej nie otworzysz - powiedział wyzywająco mag. - Prędzej umrę, niż pomogę ci uwolnić to coś. - Jesteś głupcem - powiedział cicho Denser, przyciągając twarz Dordovańczyka blisko swojej. - Bardzo, bardzo zaślepionym. Jedna magia, jeden mag. - Upuścił ciało przeciwnika na podłogę i najzwyczajniej w świecie przekręcił zatrzask. Magiczna klatka zniknęła, uwalniając kłąb najczystszej furii. Rozdział 21 Jandyr stał w bramie i patrzył na budynek częściowo zakryty domami i koronami drzew. Wyglądało na to, że na terenie Kolegium Dordover panuje spokój. Przylegającą do niego ulicą przejeżdżały wprawdzie pojedyncze wozy czy jeźdźcy, ale na pewno nie była ona ruchliwa. Strażnik przy głównym wejściu nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Kruk zdawał sobie sprawę, że coś jest nie tak. Wiedział że o tej godzinie nie zostanie wpuszczony na teren kolegium, ale brak jakiegokolwiek poruszenia na dziedzińcu wskazywał na to, że poza pojmaniem kota nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Jedyne co mu pozostało, to czekać. Właśnie wtedy usłyszał za sobą wyraźne poruszenie, gdzieś w centrum miasta. Z początku były pojedyncze krzyki, które wkrótce zagłuszył zbliżający się tętent kopyt. * * * Przez czaszkę Erienne przetoczył się huragan bólu. Zatoczyła się, chwytając rękami za skronie. Wstrząs był tak silny, że pozbawił ją równowagi. Osunęła się na kolana. Była oszołomiona. Mocno zacisnęła oczy. Jakby z oddali usłyszała kroki Willa. - Co się stało? Dobrze się czujesz? - Na bogów, to zabolało - powiedziała, wypluwając ślinę i potrząsając głową, by pozbyć się pulsującego bólu. Po chwili uspokoiła się, podążając jednocześnie za nitkami many, które oplatały całą Wieżę. Szukała miejsca, w którym je przerwano. Znalazłszy je, wydała stłumiony okrzyk, szybko chwytając powietrze. Najwyższe piętro budynku. - W Wieży jest Xeteskianin - wycedziła, zdumiona śmiałością wyczynu. - To Denser? - spytał Will. - Któżby inny? - Erienne wstała. - Obudził pewnie wszystkich magów w Wieży. - spojrzała na Thrauna. - Cokolwiek masz zamiar zrobić, zrób to szybko. Kończy nam się czas. - Wcześniejsze wyznanie wojownika zaskoczyło ją, lecz z drugiej strony było idealnie logiczne. W jaki sposób widział w ciemności niczym elf? Skąd u niego iście zwierzęca umiejętność bezszelestnego tropienia i odnajdywania śladów? Skąd? Erienne nie wiedziała, czy powinna się bać, czuć zaciekawienie czy obrzydzenie. Tymczasem Thraun zaczął zdejmować ubranie. - Posłuchaj, Erienne. Zmiana trwa bardzo krótko, ale ludziom wydaje się odrażająca. Jeżeli zechcesz, możesz w każdej chwili odwrócić wzrok. Mnie to nie obrazi, bo nie będę zdawał sobie z tego sprawy. Will, weź mój sprzęt. Mogę nie mieć czasu powrócić do formy ludzkiej. Mężczyzna kiwnął głową. - Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. Powodzenia. Nagi Thraun położył się na podłodze. Zadrżał, gdy jego ciało dotknęło zimnego kamienia. Leżał na boku z ugiętymi kolanami i wyciągniętymi przed siebie ramionami. Zamknąwszy oczy, wyrównał oddech i sięgnął w głąb własnego umysłu, poszukując tego, czego nienawidził, kochał, obawiał się i wielbił. Jego myśli uległy błyskawicznej przemianie. Pojawiły się marzenia o stadzie, radości polowania i przyjemności zabijania. Jego nozdrza wypełnił zapach krwi, pomieszany z tysiącem woni lasu. Zapragnął szybkości i mięśnie jego kończyn stwardniały, kości przemieściły się, a na końcach rąk i nóg pojawiły się poduszki. Zapragnął potęgi, a jego szczęki rozrosły się, język spłaszczył, nozdrza rozchyliły się, kły wysunęły i wyostrzyły. Zapragnął słyszeć wszystkie dźwięki wokół siebie, a jego uszy wydłużyły się. Zapragnął siły i jego klatka piersiowa zaokrągliła się, płuca rozrosły, serce zaczęło bić szybciej. Ponad sobą czuł niebo. U jego stóp leżała upolowana ofiara, a z daleka dochodziły nawoływania braci. Wiedział, że wrócił do domu. Wtedy gdzieś głęboko w jego umyśle zabrzmiało echo wypowiadanego słowa - Pamiętaj. Zwierzę poderwało się błyskawicznie i zawyło głośno, czując, jak mięśnie wypełniają się energią. Przed sobą zobaczył cofającą się kobietę-przyjaciela i mężczyznę-brata, który gestem ręki pokazał, że wszystko jest w porządku. Zwierzę zainteresowało się pokrywą sarkofagu. Erienne zawsze była dumna ze zdolności obiektywnego patrzenia na świat. Okropieństwa, których doświadczyła podczas nauki w kolegium, uodporniły ją na wiele, lecz przemiana Thrauna to było coś niepojętego. Miał rację, była szybka, lecz wspomnienie tych kilku sekund na zawsze zostanie jej w pamięci. Przed nią stał mierzący ponad metr potężny wilk z rozchylonymi, masywnymi szczękami, a jego błyszczące, żółte oczy patrzyły prosto na nią. Jego futro było szaro-brązowe. Wzdłuż umięśnionego gardła szedł pas najczystszej bieli. Obok niej stał Will. Na jego znak zwierzę wskoczyło na sarkofag, minęło zaklęcie ochronne, podniosło językiem pierścień i zeskoczyło na ziemię. Wilk upuścił zdobycz i spojrzał Krukowi głęboko w oczy. Serce Erienne wypełniło uczucie ulgi. Gdyby Thraun uaktywnił zaklęcie, cała trójka zostałaby starta na proch. Fakt, że Will nie zdradzał strachu na widok zwierzęcia, uspokoił jej nerwy. Kobieta wyciągnęła dłoń, a wilk powąchał ją. - Powinnaś chyba znów przesunąć zabezpieczenia znajdujące się na drzwiach - powiedział Will. - Klucz pozostawiłem w zamku, wystarczy go przekręcić. - Gwizdnął, by przyciągnąć uwagę Thrauna. - Kiedy stąd wyjdziemy, musimy biec. Zmienisz formę dopiero w lesie. Może być niebezpiecznie. Idź za mną. - Mężczyzna postąpił krok naprzód i sięgnął po pierścień. Wilk warknął i położył na nim łapę. - Dobra, ty go weźmiesz. - Jak dużo z tego zrozumiał? - spytała Erienne, spoglądając na towarzysza przez ramię. Drzwi były otwarte. Kruk wzruszył ramionami. - Trudno powiedzieć. Wydaje mi się, że po prostu rozumie o co mi chodzi. Na pewno kojarzy też pewne słowa, choć sam nie wie jak. Tak już jest. Thraun podniósł łapę z pierścienia i schował go w pysku. Mężczyzna-brat powiedział, że będzie niebezpieczeństwo. Będą biec. Będzie las. Umysł wilka ponownie wypełniły nawoływania braci. Ponowne przesunięcie zaklęcia ochronnego było na szczęście proste. Konstrukcja kształtu z many uniemożliwiała naruszenie go od wewnątrz, lecz fakt, że było nadal aktywne, zmusił Erienne do zachowania ostrożności. Po kilku sekundach wszystko było gotowe. - Czy on pójdzie za nami? - Tak - odparł Will. - Musisz jednak pamiętać, że Thraun jest teraz całkowicie wolny. Nie będzie raczej nikogo słuchał, nawet mnie, co czyni go niebezpiecznym. - W stosunku do nas? - Nie. On wie, że jesteśmy jego przyjaciółmi. Thraun jest teraz dzikim zwierzęciem, więc jakiekolwiek zagrożenie przyciągnie jego uwagę. - Rozumiem - powiedziała kobieta, ruszając korytarzem. Kula-Światła nadal unosiła się nad jej głową. - Idziemy! - krzyknął Will w stronę wilka i ruszył za Erienne, słysząc, jak przyjaciel podąża za nimi długimi susami, muskając miękko lodowatą podłogę. * * * Demon błyskawicznie pokonał przestrzeń dzielącą go od maga I wbił swoje pazury w jego ramiona. Mężczyzna momentalnie stracił całą odwagę i pewność siebie. Głośno mamrotał i jęczał, próbując bezskutecznie odepchnąć śliniącego się stwora, który przywarł do jego twarzy. - Zabij go - rozkazał Denser. - Nie! - zawył mag. - Błagam. Stwór natychmiast go uciszył, zakrywając mu usta dłonią. - Twoja dusza należy do mnie - powiedział, a potem wygiął się, rozłożył szeroko ręce, zacisnął pięści i z całej siły uderzył nimi w głowę mężczyzny. Czaszka maga pękła niczym gliniany dzban trafiony kamieniem, a kawałki jego mózgu trysnęły na uradowaną twarz demona. Stwór zaczął jeść. Pożerał krwawą zawartość czaszki Dordovańczyka, podczas gdy Denser patrzył, spokojnie, bez emocji. Za drzwiami słyszeli odgłosy zbliżających się ludzi. Szybkie kroki i zdenerwowane głosy. - Wystarczy - powiedział Xeteskianin. Chowaniec spojrzał na pana z wyrazem niezadowolenia. - Ktoś nadchodzi. - Denser przygotował się do rzucenia Skrzydeł-Cienia, prawie wyczerpując własne rezerwy many. - Rozpędź ich, a potem znajdź Erienne. Jest na parterze. Sprowadź ich do bramy i dopilnuj, by nic się jej nie stało. Będę cię ochraniał. Chowaniec uśmiechnął się. Z jego brody nadal spływała krew. - Zawsze będziesz mnie chronił? - spytał. - Aż do dnia, w którym moja dusza opuści ten świat - odpowiedział mu Denser, a następnie odwrócił się i wzbił w powietrze, wyskakując przez strzaskaną framugę. Wysoko nad kolegium wzmocnił swój wzrok i skoncentrował się na budynku i jego okolicy. Nasycony i zadowolony, chowaniec podszedł do drzwi, lecz zdecydował, że pozwoli je otworzyć tym, którzy znajdowali się na zewnątrz. Uniósł się w powietrze, zawisając jakiś metr nad ciałem maga, i skrzyżował nogi. Jego skrzydła rytmicznie biły powietrze. Drewniane drzwi zostały strzaskane i do środka wpadło siedmiu mężczyzn, strażników z lśniącymi mieczami i magów gotowych do rzucenia zaklęcia. Jednak na widok swego brata z pękniętą czaszką wszyscy zatrzymali się w pół kroku. Na podłodze znajdowała się plama krwi, resztki mózgu i strzaskane kości. Sekundę później ich oczy ujrzały demona. Chowaniec zaśmiał się zimno, upajając się śmiercią i zniszczeniem, którego własnoręcznie dokonał. Po chwili był już między nimi. Jego pazury były wyciągnięte, skrzydła uderzały ich twarze, ogon skręcał się niczym wąż, a z pomiędzy zaślinionych szczęk wydobywał triumfalny skowyt. Napastnicy bezskutecznie próbowali bronić się przed ciosami. Krzyczeli ze strachu i błagali towarzyszy o pomoc. Demon zatrzymał się. Spojrzał z zadowoleniem na zakrwawione twarze wyrażające oszołomienie i dezorientację, wykonał małą pętlę i ruszył w kierunku holu. Jego śmiech wypełnił obwieszone portretami korytarze. * * * Jandyr wyszedł na ulicę i zobaczył Sola przedzierającego się na koniu przez tłum rozwścieczonych Dordovańczyków. Protektor zignorował ich, zatrzymał się przy elfie i zsiadł z konia. - Jedź do karczmy - powiedział. - Przyprowadź tu pozostałe konie. - Sol podał Krukowi cugle. - Na nim dojedziesz tam szybciej - mówił powoli, wymawiając słowa tak, jakby jego struny głosowe zardzewiały. - Proszę - dodał i ruszył w stronę bramy. Jego broń nadal znajdowała się na plecach. - Co się dzieje? - krzyknął za nim Jandyr. - Kłopoty. Elf wzruszył ramionami, dosiadł konia Protektora i odjechał szybko w kierunku karczmy. * * * Erienne wpadła na schody. Cały czas biegnąc, poczuła jak energia życiowa maga rozprasza się. Złość na Densera za to, co najprawdopodobniej zrobił, wypełniła ją, zagłuszając myśli o zachowaniu ostrożności. - Erienne, alarm! - krzyknął Will. Nadal nie przyzwyczajony do przesyconego maną powietrza, mężczyzna biegł w odległości paru dobrych kroków z Dordovanką. - Teraz to już nie ma znaczenia. Ten idiota i tak już wszystkich obudził. - Kto? - Wiesz kto. - W jej głosie dało się rozpoznać nutę rozczarowania, lecz w głębi umysłu odezwało się współczucie. Kula-Światła uaktywniła zaklęcie ochronne. Wieżę wypełnił przeszywający dźwięk, dzwoniąc głucho w uszach Willa. Za jego plecami Thraun zaskowytał i skoczył do przodu, wymijając towarzysza i przebiegając obok Erienne, gdy otworzyła już drzwi. Hol był pusty, ale gdy przeraźliwy dźwięk alarmu przycichł, zewsząd dało się słyszeć ruch i pełne gniewu głosy. Thraun podbiegł do drzwi wejściowych i bezskutecznie próbował przekręcić klamki łapami. Erienne była zaledwie kilka kroków za nim, więc żadne z nich nie napotkało chowańca. Gdy jednak z drzwi prowadzących do krypt wyłonił się Will, jego oczy ujrzały widok straszniejszy od najbardziej odrażającego koszmaru. Rozejrzał się po pomieszczeniu w poszukiwaniu ewentualnych przeciwników. Zobaczył, że Erienne otwiera jedno ze skrzydeł drzwi wejściowych i wtedy tuż przed nim pojawiła się umazana krwią twarz demona. Czaszka śmiejącego się dziko stworzenia pulsowała i poruszała się. Chowaniec uniósł pazury do ataku i wtedy rozpoznał twarz Kruka. Ohydny pysk zbliżył się jeszcze bardziej. - Chodź, chodź. Na zewnątrz. Na zewnątrz przy bramie. Will otworzył usta i zaczął krzyczeć. * * * Denser widział wszystko doskonale. Jandyr podążał w kierunku karczmy, tymczasem Sol podbiegł do strażnika przy bramie i powalił go jednym uderzeniem. Protektor wbiegł na teren kolegium, które powoli ogarniał chaos. Postać Erienne wyłoniła się z Wieży. Za nią pojawił się potężny wilk. Zanim jednak Denser zdążył pomyśleć, jak go zatrzymać i zapobiec śmierci kobiety, zwierzę odwróciło się i wbiegło z powrotem do budynku. Erienne także się zawahała. Ruszyła w kierunku bramy, jednocześnie odwracając wzrok w kierunku Wieży. Nagle potknęła się i upadła. - Nie, nie! - syknął Denser i zanurkował w stronę dziedzińca. Zewsząd pojawiali się magowie, strażnicy i adepci, powodując wokół Erienne piekielny bałagan. Jeden z nich nawet pomógł jej wstać. Denser zbliżył się do Sola. - Dopilnuj, by wyszła! - krzyknął mag ponad tumultem ostrzeżeń, złości i prób organizacji. - Znajdź też mojego chowańca. Ja pomogę Jandyrowi. - Sol kiwnął głową, a mag wzbił się w powietrze, podążając za elfem jadącym na szybkim wierzchowcu Protektora. Erienne uśmiechnęła się do maga, który pomógł jej wstać i pognała z powrotem do Wieży. - Co się stało? - spytał mężczyzna, ruszając za nią. - Na terenie kolegium jest Xeteskianin. - Kobieta wbiegła do budynku i znieruchomiała, rozglądając się po holu. Pośrodku pomieszczenia Thraun i stworzenie, które według niej było chowańcem Densera, okrążali się wzajemnie, otoczeni kołem czterech zdezorientowanych magów. Skrzydlaty demon umykał w prawo, lewo, w górę lub w dół, a pazury i potężne szczęki wilka raz po raz trafiały w pustkę. Na jego nosie było widać głęboką ranę. Nigdzie nie było Willa. Jedyną myślą, jaka przyszła kobiecie do głowy, gdy krzyknęła, by przestali, było przekonanie, że nie wyjdzie z tego cała. Nie było jednak czasu na nic innego. Skoczyła do przodu, stając przed Thraunem, który warknął rozwścieczony, nie widząc swego przeciwnika. Kobieta odwróciła się do niego plecami i wzdrygnęła się, napotykając wzrokiem twarz chowańca. Za plecami czuła furię. - Thraun, nie! - rozkazała, nie odwracając się. - Przyjaciel. - To było jedyne słowo, które według niej wilk mógł zrozumieć. Nic bardziej odpowiedniego nie przychodziło jej do głowy. - Natychmiast przestań! - rzuciła w kierunku demona, który uśmiechał się i chichotał, spoglądając ponad jej ramieniem na wilka. - Zostaw go, to Thraun - ostrzegła. Stworzenie błyskawicznie się cofnęło. Jego uśmiech zmienił się w wyraz zaskoczenia. - Zmiennokształtny... - powiedziało, z sykiem wypuszczając powietrze. - Tak, a teraz wynoś się razem ze swoim mistrzem i nigdy więcej nie próbuj splugawić tego kolegium swoją obecnością. - Tak, pani - odparł chowaniec i wyfrunął przez główne drzwi. Erienne odwróciła się i napotkała twarze czwórki magów, którzy otrząsnęli się już ze stanu oszołomienia. - Znasz te... stworzenia? - spytał jeden z nich. Wszyscy już dawno odczytali nitki many i wiedzieli, że jest Dordovanką. - Miałam z nimi do czynienia, to pewne - odparła szorstko. - Wkrótce będziecie już wolni od groźby skalania. Zajmę się tym osobiście. A teraz, proszę, musicie mi wybaczyć. Spieszę się. - Erienne ruszyła w stronę krypt i wtedy zauważyła zwiniętego w kłębek, trzęsącego się Willa. Nie było już potrzeby schodzenia na dół. - Will? Co do... Kobieta poczuła dłoń na ramieniu. - Wydaje mi się, że powinnaś pójść z nami. Stwór, z którym rozmawiałaś, był xeteskiańskim chowańcem. Nazwał cię panią. - Trzymający ją mężczyzna był w średnim wieku. Chociaż był już siwy i zaczynał łysieć, z jego ciemnych, ponurych oczu biła moc. Mag utkwił wzrok w jej twarzy. Nie znała go. - Tak, i jak widzisz, udało mi się wygnać go z kolegium. Teraz chciałabym pomóc mojemu przyjacielowi. - Jej serce biło coraz szybciej. Musiała grać na zwłokę. - Laik w Wieży, i to po zmroku - odezwał się mag groźnym, karcącym głosem. - Mniejsza o to, on potrzebuje pomocy. Spójrz na niego - ponagliła mężczyznę Erienne, spoglądając w stronę Willa, który się nawet nie poruszył. Co mu się stało? Mag jednak nie spojrzał w stronę Kruka. - Sprawa nie jest taka prosta, jak się zapewne domyślasz. - Puść mnie. - Nie. - Uchwyt na ramieniu stał się silniejszy. Pozostali magowie ruszyli w jej stronę. Erienne odwróciła nerwowo głowę, przeklinając w myślach upór Densera i pomysł wysłania chowańca, by na nią uważał. Thraun zawył donośnie i podszedł do kobiety. Wszyscy czterej magowie przenieśli wzrok na wilka. - Proszę cię, zrób to. Nie potrafię go kontrolować. - Zajmiemy się obojgiem - powiedział jeden z mężczyzn. - Wiecie, co robić. - O bogowie - powiedziała Erienne, wiedząc instynktownie, które zaklęcie rzucą. - Uciekaj, Thraun! Wilk nie słyszał jej słów. Mężczyzna-brat był ranny, a kobiecie-przyjacielowi groziło niebezpieczeństwo. Należało wyeliminować zagrożenie. Wołanie o pomoc błyskawicznie umilkło. Szczęki Thrauna zamknęły się na gardle maga, powalając go na ziemię. Erienne zatoczyła się, gdy uchwyt ramienia zelżał. Wnętrze holu pogrążyło się w chaosie. Kobieta krzyknęła do Thrauna, by nie zabijał swojej ofiary i w tym momencie do pomieszczenia wbiegł Sol, rozpychając magów i powalając jednego z nich uderzeniem w kark. Zdekoncentrowani mężczyźni uciekli do biblioteki, zatrzaskując za sobą drzwi. - Zostaw go, Thraun! - krzyknęła Erienne i skoczyła w kierunku wilka, oczekując, że znajdzie jedynie zakrwawione zwłoki. Zamiast tego jednak zobaczyła, że wilk rozgląda się, a pod jego pazurami leży przerażony, ale żywy mag. Na jego szyi dało się zauważyć niewielkie siniaki. Sol błyskawicznie ogłuszył Dordovańczyka, a Erienne zajęła się Willem. W dalszym ciągu siedział skulony, kiwając się w przód i w tył. Milczał, a jego ciałem wstrząsały dreszcze. Z trudem oddychał j przez zaciśnięte zęby. - Will? - Erienne dotknęła jego ramienia, ale mężczyzna gwałtownie odsunął się. - Musimy iść. Thraun podszedł powoli do towarzysza, obwąchał jego twarz i polizał ją. Will nie zareagował. Nowe poruszenie w polu many targnęło ciałem pochylonej kobiety. - Przygotowują zaklęcie! - krzyknęła i chwyciła Willa za rękaw. - Rusz się! Wstawaj! - Mężczyzna nie poruszył się. Wtedy tuż za nią pojawił się Sol. Protektor pochylił się i chwycił Kruka potężnymi ramionami. - Biegnij - powiedział. Tak też zrobili. * * * Jandyr pędził w stronę stajni, zastanawiając się, w jaki sposób uda mu się osiodłać i sprowadzić pod bramę kolegium cztery konie w tak krótkim czasie. Na miejscu zastał Densera wydającego polecenia młodemu stajennemu, który nie krył przerażenia. Z pleców maga wyrastały złożone teraz skrzydła. - Nie spieszyłeś się - powiedział Xeteskianin. Jandyr nie odpowiedział, zsiadł z konia i podbiegł do chłopaka. - Który następny? - spytał. Stajenny wskazał wierzchowca Thrauna. - P... przywiązany i osiodłany...w środku, zaraz po lewej, pierwszy h... hak - odparł służący i dodał w kierunku odchodzącego elfa - On tu wylądował. Latał. Nie powinien... - W porządku, synu. - Jandyr wyszedł z przegrody z siodłem i uzdą w ręku. - Nie zrobi ci krzywdy. - Kruk spojrzał przelotnie na maga. Jego cholerny kot wystawił głowę z kieszeni płaszcza i elf mógłby przysiąc, że zwierzę się uśmiechnęło. Denser naciągnął popręg i zapiął go. - Prowadź, ja będę tuż nad tobą - powiedział Xeteskianin. - Nie obawiaj się. Dopilnuję, by pozostałe konie pobiegły za tobą. - Skoro tak mówisz - powiedział Jandyr. - Pospiesz się. - Zamknij się. *** Erienne nie miała pojęcia, jakie zaklęcie powstawało za ścianą biblioteki, lecz była przekonana, że będzie to jakaś magiczna pułapka. Zbiegając w dół po schodach prowadzących do Wieży, usłyszała, jak drzwi zamykają się z hukiem, a powietrze syczy i wydaje odgłos podobny do bulgoczącej wody. Magiczny-Potrzask. Mieli szczęście. Sol parł do przodu, niosąc ciało Willa przewieszone przez ramię niczym worek. Erienne dotrzymywała mu kroku. Obok nich przemknął Thraun. Na dziedzińcu kolegium w dalszym ciągu panował chaos, lecz i tak zbyt wiele osób zwróciło na nich uwagę. Thraun zatroszczył się o to. Erienne wydawało się, że dotrą do bramy bez większych przeszkód, ale odwaga opuściła ją, kiedy za plecami usłyszała władczy głos. - Zatrzymać ich! * * * Jandyr wolałby załagodzić zajście w stajni przeprosinami, ale to zajęłoby zbyt dużo czasu. Zatrzymawszy się tylko, by rzucić chłopakowi kilka monet, dosiadł konia, uderzył go piętami i wypadł na ulice Dordover. Jakieś trzydzieści metrów nad nim znajdował się Denser. Z tyłu galopowały cztery rumaki bez jeźdźców. Był wczesny wieczór. Ulice były pełne wozów i przechodniów. Jandyr musiał torować sobie drogę ostrzegawczymi okrzykami, zdając sobie jednocześnie sprawę że podobna kawalkada zmierzająca w stronę kolegium musi zwracać na siebie uwagę. Większość ludzi uskakiwała im z drogi, lecz wiedział, że w końcu znajdzie się ktoś, kto oberwie kopniaka albo zostanie stratowany przez rozpędzone konie. Oddalając się od centrum miasta, Jandyr zbliżał się do dzielnicy parków i okazałych rezydencji, gdy nagle obok niego pojawił się Denser. - Droga na wprost nie jest bezpieczna! - krzyknął mag ponad łoskotem kopyt na wybrukowanej drodze. - Skręć w następną w lewo, a potem w prawo przy dużym magazynie. Dalej jedź prosto. Tam się spotkamy. - Xeteskianin ponownie uniósł się w powietrze. Jandyr nie miał ochoty dowiedzieć się, dlaczego droga przed nim była niebezpieczna. Ściągnął lejce i skręcił w lewo, zgodnie z otrzymaną instrukcją. Reszta koni ruszyła za nim, choć nie od razu. Moc Densera słabła wraz ze zwiększającym się dystansem. * * * Dwie rzeczy umożliwiły Erienne dotarcie do stosunkowo bezpiecznych ulic miasta poza terenem kolegium. Żaden z magów nie odważył się rzucić zaklęcia w obecności tylu niewinnych osób. Ponadto bliskość Sola i Thrauna nie działała nazbyt mobilizująco. Protektor przerzucił Willa przez lewe ramię, a prawym dobył topora i po prostu przedzierał się w stronę bramy, podczas gdy wycie Thrauna utrzymywało przeciwników z dala od ich tyłów. W ten właśnie sposób wypadli na ulice Dordover, pochłonięte narastającą wrzawą. * * * Denser szybko zbliżał się do kolegium. Mana ponad budynkami ponownie przybrała intensywnie pomarańczowy kolor i mag musiał skupić wzrok, by wypatrzyć Erienne i zmiennokształtnego. Wiedział, że pomiędzy nimi a ich końmi znajdował się kordon strażników miejskich, których z każdą chwilą przybywało. Na północnym krańcu dziedzińca zbierała się Gwardia Kolegium. Niektórzy z żołnierzy dosiedli już rumaków. W dole byli Sol, wilk i Erienne biegnący na oślep wzdłuż głównej ulicy. Goniło ich co najmniej dziesięciu Dordovańczyków z kolegium. Dopiero sekundę później Denser dostrzegł ciało Willa przewieszone przez masywne ramię Protektora niczym worek. Zmierzali prosto w pułapkę. * * * Jandyr skręcił przy ścianie magazynu i kontynuował morderczy galop. Jego oczy bezbłędnie przeszywały mrok i cienie, lecz konie były wyraźnie zdenerwowane. Denser był za daleko. Kilka kroków dalej elf zatrzymał się, by schwytać zwierzęta i przywiązać je do swojego siodła. Stojąc pośrodku kotłowaniny kopyt i pęcin, Kruk chwytał uzdy i cugle, wydając komendy, których zwierzęta słuchały jedynie częściowo. Jandyr połączył wodze w pary i przerzucił całość przez swoje siodło, zawiązując je w mocny węzeł. Dosiadał właśnie konia, gdy znieruchomiał, słysząc nieznany głos. - Chcesz może sprzedać te konie? Masz ich chyba za dużo jak dla jednego cz.... wybacz, elfa. * * * Denser zanurkował i zrównał się z Solem. - Biegniecie prosto w pułapkę. Skręć w prawo i podążaj za mną. - Mag poprowadził uciekinierów wąską alejką, z dala od głównej ulicy. Zaraz potem uniósł się wysoko, by odnaleźć Jandyra, i zobaczył, jak elf wycofuj e się, okrążony blaskiem pochodni. - Cholera. - Xeteskianin połączył umysł z chowańcem. - Podążaj za moim wzrokiem i sprowadź do mnie Sola. - Demon opuścił kieszeń jego płaszcza. * * * Było ich pięciu, zauważył Jandyr trzeźwo, po jednym na każdego konia. Trzech z nich miało pochodnie, każdy dzierżył miecz. Elf pochwycił swój gotowy do strzału łuk i przewiesił sobie przez ramię kołczan. Cofał się, utrzymując resztę koni za plecami. Wiedział, że musi grać na zwłokę, ale nie był pewien, czy uda mu się powstrzymać napastników wystarczająco długo. - Odsuń się od koni - powtórzył jeden z napastników. Mężczyźni powoli się zbliżali. Ich twarze miały surowy wygląd w skąpym świetle pochodni. - Nie mogę tego zrobić. - W takim razie będziemy cię musieli zabić. - Jeden z was zginie pierwszy. Który? - Jandyr wykonał półobrót, mierząc po kolei do każdego z przeciwników. - Ty - powiedział, celując do jednego z mężczyzn, spoglądając jednocześnie niespokojnie na pozostałych. - Jeszcze krok i będziesz martwy. Mężczyzna zatrzymał się, lecz jego kompani nadal się zbliżali, coraz pewniej. - Wszystkich nas nie powstrzymasz. Jandyr uniósł wzrok w kierunku kolegium i zauważył Densera pikującego niczym drapieżny ptak. Uśmiechnął się. - To nie będzie konieczne. Denser wpadł na jednego z mężczyzn, uderzając go w głowę uniesionymi kolanami i przewracając na innego z napastników. Obaj ciężko padli na bruk ulicy. Jandyr strzelił i trafił trzeciego napastnika prosto w klatkę piersiową. Elf błyskawicznie nałożył następną strzałę, napiął cięciwę i wycelował w dwóch pozostałych mężczyzn. - Jeżeli chcecie uciec, zróbcie to teraz. - Nie musiał dwa razy powtarzać. Ignorując tych, których powalił, Denser rozwiązał cugle i dosiadł jednego z koni. Skrzydła-Cienia znikły. Jandyr zatrzymał się, by wyciągnąć strzałę z ciała ofiary. - Pospiesz się, jedziemy. - Denser spiął konia. Reszta zwierząt ruszyła za nim bez oznaki sprzeciwu. Jandyr wskoczył na swojego wierzchowca i dołączył do morderczego wyścigu. * * * Erienne wydawało się, że jej płuca za moment pękną. Serce waliło jej boleśnie w klatce piersiowej, nogi były ciężkie jak kłody, a głowę wypełniał głuchy łomot. Zwalniała, a pościg był coraz bliżej. Tuż obok niej świsnęła strzała. Jeden z przechodniów także miał szczęście. Z tyłu słyszała okrzyki obwiniające goniących ją żołnierzy, które z pewnością trochę ich spowolnią. Obok Erienne biegł Thraun, spokojnie i bez wysiłku. Sol znajdował się bardziej z przodu. Na prawym ramieniu Protektora stał chowaniec, jedną ręką wskazując drogę, drugą obejmując głowę wojownika. Samym wyglądem odstraszał ludzi, oczyszczając im drogę ucieczki. Biegli w kierunku centrum Dordover, wzdłuż szerokiej ulicy, która prowadziła na główny targ. Po drodze minęli stary spichlerz, obecnie pełniący funkcję siedziby straży miejskiej. Podczas gdy ulice wokół kolegium pustoszały po zmroku, centrum miasta zaczynało tętnić życiem, w związku z czym strażników było wielu, zarówno w okolicach ulicznych pokazów, stoisk z jedzeniem, jak i uliczek, gdzie prostytutki oferowały swe wdzięki, a sztylet miał siłę nabywczą monety. Erienne chciała właśnie wykrzyknąć ostrzeżenie, gdy Sol skręcił w prawo, wbiegając w wąską uliczkę odchodzącą od targu. Wszelkie oznaki życia znikły, a na ich miejsce pojawiła się cicha i ponura atmosfera dzielnicy przemysłowej. Każdy zaułek mógł się okazać siedzibą rabusiów, a każdy cień pułapką dla nieuważnego przechodnia. Brak światła powodował, że cienie wyciągały się, grabiąc swoimi mackami coraz większe połacie ziemi. Erienne potknęła się, ale utrzymała równowagę. Biegnący za nią Thraun zawył. Przeszywający dźwięk odbił się od murów i zabrzmiał ponad miastem, niczym skowyt dochodzący z piekła. Erienne zastanawiała się, kto mógł ich gonić i czy wycie wilka go powstrzyma. Ją by powstrzymało, tego była pewna. Biegnąc dalej za Solem, skręciła w lewo, potem w prawo i wypadła na nieco szerszą aleję. Po obu stronach budynki sięgały bardzo wysoko, a ich ściany błyszczały czernią głębszą od mroku nocy. Thraun nadal biegł obok, a z tyłu w dalszym ciągu dochodziły ją okrzyki tłumu, przemieszane z dobrze rozpoznawalnym dźwiękiem kopyt uderzających o bruk i rozchlapujących błoto. Wtedy zobaczyła, jak wyłaniają się z mroku, ściągają lejce i zatrzymują się przed nimi. Sol biegł dalej, a chowaniec ponownie przybrał formę kota. Erienne zdała sobie sprawę, że dwaj jeźdźcy to Denser i Jandyr. Zatoczyła się, padając w ich ramiona. - Jesteś ranna? - spytał Xeteskianin. - Nie czas na rozmowę - zdołała z siebie wykrztusić. - Pościg jest blisko. Musimy się spieszyć. Jakby chcąc dodać wagi jej słowom, grupa około dwudziestu mężczyzn wypadła na ulicę. Zadźwięczały cięciwy i strzały zasypały pobliskie ściany domów. Dordovańczycy ruszyli do ataku. Sol przerzucił Willa przez swoje siodło i prawie uniósł Erienne, pomagając jej dosiąść konia. Potem wskoczył na własnego wierzchowca, zawrócił go i odjechał. Reszta ruszyła za nim przy wtórze rżenia, stukotu kopyt i ostrzegawczych okrzyków. Thraun odwrócił się i skoczył w stronę przeciwników. Jadąc na czele, Sol poprowadził konia obok magazynu i skręcił w lewo z powrotem na główną ulicę. Denser był tuż za nim, a obok jechała wyczerpana Erienne, ledwie trzymając się siodła. Z drugiej strony galopował Jandyr, trzymając w prawej ręce wodze konia Thrauna. Strzały poszybowały w kierunku jeźdźców ponad głową wilka, który skoczył na pierwszy szereg Dordovańczyków, powalając z impetem jednego z mężczyzn i zatapiając kły w szyi drugiego. Jeden ruch głowy rozdarł gardło napastnika, tłumiąc jego krzyki. W zaledwie kilka sekund szczęki i pazury Thrauna rozpędziły oszołomionych przeciwników. Część uciekła, inni wycofali się. Kilku leżało bez ruchu, a jeden czy dwóch nie miało poruszyć się już nigdy. Osiągnąwszy zamierzony cel, Thraun z triumfalnym wyciem popędził w stronę lasu. Rozdział 22 - Życie Kruka jest pełne wrażeń, co? - powiedział Hirad, opierając się plecami o drzewo i wyciągając nogi. - Teraz łatwo ci o tym mówić, prawda? - spytał Ilkar. - Nie. I tak wydaje mi się, że wykraczam poza swoje obowiązki. - No cóż, mylisz się. - Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Po obozowisku nie zostało śladów. Cały sprzęt był spakowany i przytroczony do siodeł trzech koni, które stały nieopodal przywiązane do drzewa. Barbarzyńca uśmiechnął się, przypominając sobie ponaglenia przyjaciela. Od momentu pospiesznego spakowania ekwipunku minęła już co najmniej godzina, którą Krucy spędzili, odpoczywając pod drzewami. Hiradowi wydawało się, że powinien martwić się o powodzenie misji w Dordover, lecz pomimo całej złości, jaką żywił do Xeteskianina, niespodziewanie czuł spokój. Być może dlatego, że nikt ze znajdujących się w kolegium nie należał do Kruków od początku, więc aż tak mu na nich nie zależało. Tak, to z pewnością to, lecz poza tym niektórzy z nich, w szczególności Thraun i Jandyr, wydawali mu się godni zaufania. Prawie tak jak kiedyś Bezimienny i Sirendor. Prawie. Myśli wojownika ogarnął smutek gęstszy od mroku nocy, a jego umysł wypełniły wspomnienia, wizje śmierci i uczucie straty, błyskawicznie rozpraszając wszelkie obrazy ze starych, dobrych czasów. Ras, umierający wśród nich na polu walki, Richmond, próbujący uratować życie obcego i płacący za nie własnym, Bezimienny, jego krew wsiąkająca w ziemię przed starą stodołą, i Sirendor... Sirendor, słabnący, podczas gdy on mógł jedynie patrzeć na jego śmierć. Pomimo obietnic pełnych wielkich słów, nie był w stanie uratować żadnego z nich. Teraz zaś odszedł Talan przepełniony strachem i przeczuciem, że jeśli zostanie, jego życie wkrótce dobiegnie kresu. Hirad otarł oczy i spojrzał na Ilkara. Niech go bogowie mają w opiece, jeśli straci i jego, straci ostatnie ogniwo łączące go z Krukami, których kochał i dla których żył. Serce Hirada zabiło mocniej, jego oddech stał się płytki. Nie był już w stanie kontrolować tego, co się wokół działo. Los nowych Kruków, może nawet los Balai, rozgrywał się tam, w Dordover, a on był daleko. Stał się kimś nieważnym, jego rola ograniczała się do siodłania koni i pakowania ekwipunku. Być może mieli rację te kilka tygodni wcześniej, jeszcze w poprzednim życiu, żartując, że jest za stary. To nie był żart. Nie był już przywódcą i, nie wiedząc nawet kiedy, stał się jednym z podległych. Denser. To wina Densera. Jedyną rzeczą, na którą nie mógł pozwolić, było przejęcie kontroli nad Krukami przez Xeteskianina. Nie po tym co zaszło z jego powodu. Hirad uniósł drżącą dłoń, by wytrzeć nos, wziął powolny, głęboki oddech i ponownie spojrzał na Ilkara, mając nadzieję, że jego towarzysz nie wyczyta z jego twarzy obaw, które wypełniały jego myśli. Elf nie patrzył na niego. Barbarzyńca zobaczył, jak unosi głowę, a zaraz potem kładzie obie dłonie na ziemi i przystawia do niej prawe ucho. Wyczuł napięcie. Wojownik właśnie wstawał, gdy Ilkar powiedział: - Ktoś nadjeżdża. - Mam nadzieję, że to oni. - Cóż, nie zamierzam tu stać, by się przekonać. - Obaj ruszyli w stronę koni, ale byli mniej więcej w połowie drogi, gdy za ich plecami niebo rozbłysło. Zupełnie jakby nagle wstał świt, rozpraszając mrok nocy i rzucając przed siebie gigantyczny cień. Sekundę później dało się słyszeć potężną detonację i odgłos przypominający plusk wartkiego strumienia. Konie stanęły dęba, szarpiąc wodze. Hirad pochwycił uzdę swojego wierzchowca i szybko pochylił się, unikając kopyta. Jego wzrok napotkał przerażone i dzikie oczy zwierzęcia. - Co to było, do jasnej cholery?! - krzyknął wojownik, bezskutecznie starając się uspokoić konia, który w dalszym ciągu wierzgał, próbując się uwolnić. - Nie czas na wyjaśnienia - odparł Ilkar, ciężko łapiąc oddech. - Jedziemy. - Rumak elfa był spokojniejszy, a zwierzę Densera, pociągnąwszy gwałtownie za wodze na widok poświaty, stało obecnie zupełnie nieruchomo. - Na tym? - Hirad odwiązał cugle, a jego rumak rżał, grzebiąc kopytami w cienkiej ściółce. - Już jedziemy! Zaraz! - Barbarzyńca włożył jedną nogę w strzemię, gdy nagle klacz zaczęła wierzgać i parskać, chcąc ruszyć, zanim jeździec znajdzie się w siodle. - Uspokój się, do cholery! - Hirad wreszcie dosiadł zwierzęcia i próbował je opanować. Gdy zawracał klacz, z lasu od strony blasku wybiegł wilk i wskoczył pomiędzy drzewa po przeciwnej stronie polany. Koń Hirada stanął dęba. Barbarzyńca nie był w stanie go kontrolować. Ponad wszechobecnym szumem dało się słyszeć odgłos kopyt i z lasu wypadł Denser. - Ruszajcie, szybko! - krzyknął mag i znikł pomiędzy konarami, podążając za wilkiem. Sekundę później przez polanę przegalopowała Erienne, zakrywając ręką twarz, by ochronić się przed uderzeniami gałęzi, a zaraz za nią miejsce obozowiska przeciął Jandyr, trzymając cugle rumaka bez jeźdźca. Kolumnę zamykał Sol, trzymając przewieszone przez siodło ciało Willa. Żadne z nich nie zatrzymało się ani na sekundę. Hirad ciągle próbował uspokoić swego konia, krążąc w kółko po polanie. Zwierzę stawało dęba i toczyło pianę, zbyt przerażone, by ruszyć w którąkolwiek stronę. W momencie gdy koń stanął spokojnie, zbierając siły, barbarzyńca spojrzał w kierunku poświaty i zrozumiał, dlaczego zewsząd otaczał go dziwny szum. Ogień. Zbliżający się w jego kierunku, pochłaniający drzewa, krzaki i trawę z niesamowitą szybkością. - Bogowie! - Hirad ściągnął wodze i mocno uderzył konia piętami. Zwierzę wreszcie zareagowało. Ogień oznaczał pewną śmierć. Kierunek, w którym pobiegł wilk, był ich jedyną szansą. Przedzierając się przez las, Hirad nie potrafił wymazać z myśli obrazu wilka. Jeżeli jego towarzysze go nie gonili, istniał tylko jeden powód, dla którego mieliby za nim jechać. Żołądek barbarzyńcy ścisnął potężny skurcz. * * * Ilkar zrównał się z Erienne i wspólnie wyjechali z lasu kilkaset metrów od miejsca obozowiska. Elf nie widział nigdzie Hirada i ledwie słyszał rżenie pozostałych koni, które na pewno były wokół niego. Ryk Kuli-Płomieni zagłuszał wszystko. Był przekonany, że zaklęcie było rodzajem Kuli-Płomieni, lecz to, jak udało się stworzyć coś tak ogromnego i potężnego, pozostawało poza sferą jego wiedzy. - Kiedy to się wreszcie skończy?! - krzyknął mag do Erienne. - To drzewa podsycają ogień, więc zatrzyma go granica lasu. - Jak oni tego dokonali? - Kumulacja-Mocy. Zaklęcie jest rzucane zbiorowo, ze wspólnej many. Wiedziałam, że nad tym pracują, lecz nie miałam pojęcia, że użyją tej techniki do Kuli-Płomieni. To ogromnie wyczerpujące. Wszyscy, którzy brali udział w jej stworzeniu, są teraz wykończeni. - Więc dlaczego nadal uciekamy? - spytał elf. Erienne ściągnęła wodze i zobaczyła, że znajdujący się z przodu Denser doszedł do podobnego wniosku. Kilkadziesiąt metrów dalej wszyscy zatrzymali się i zawróciwszy konie, obserwowali wypalającą się Kulę-Płomieni. - Gdzie on jest? - wyszeptał Ilkar. - Gdzie Hirad? - Żółta poświata zaklęcia rosła, cały czas zbliżając się do miejsca, w którym Krucy się zatrzymali. Ponad lasem wisiała gęsta chmura dymu, zakrywając gwieździste niebo. Cienie błyskawicznie wydłużyły się, zakrywając coraz większą część polany, a płomienie w dalszym ciągu trawiły las, zaledwie siedemdziesiąt metrów od nich. Długi jęzor ognia wyrwał się do przodu, mijając linię drzew, lecz sekundę później zbladł i znikł z głośnym sykiem. Poprzez kłęby ciemnego dymu Ilkar dojrzał sylwetkę zbliżającego siew kierunku polany jeźdźca. Z ulgą wypuścił powietrze, nie zdając sobie nawet sprawy, że tak długo trzymał je w płucach. Na jego twarzy pojawił się uśmiech. Spojrzał na pozostałych Kruków, napotkał wzrok Densera i kiwnął głową. Xeteskianin uniósł brwi. - Trudno go zgubić, co? - powiedział. - Trudno - zgodził się elf. Jego twarz spoważniała. - Dobra. Erienne, czego jeszcze możemy się spodziewać? - Magowie, którzy rzucali Kulę, muszą odpocząć, lecz pewnie nie wszyscy brali w tym udział. Poza tym, w goniącym nas oddziale było kilkunastu żołnierzy. Na pewno podążają za zaklęciem. - W dodatku nie są daleko - powiedział Jandyr. - Spójrzcie. - Ilkar odwrócił się w kierunku wyciągniętej ręki łucznika i zobaczył około dziesiątki mężczyzn wybiegających z lasu. Ponad drzewami szybowało dwóch magów. - Cholera - powiedział Ilkar. - Damy radę im uciec? - Erienne wzruszyła ramionami. W tym momencie podjechał do nich Hirad. Twarz barbarzyńcy była czerwona z wysiłku, a jego wierzchowiec trząsł się. - Niewiele brakowało - powiedział. - Naprawdę niewiele. - To jeszcze nie koniec. Musimy się jeszcze uporać z nimi - powiedział elf. Hirad odwrócił się, zmrużył oczy i spojrzał na kilku mężczyzn oświetlonych blaskiem płonących drzew i światłem gwiazd. Zsunął się z konia. - Załatwmy to tutaj. - W górze mają dwóch magów - powiedział Ilkar. Hirad wzruszył ramionami. - Więc nas chrońcie. Jesteście przecież najlepsi. - Barbarzyńca rozejrzał się. Jedynie Sol zdążył zeskoczyć na ziemię. Na bogów, trzeba będzie ich wyszkolić. Krucy dawno by już przyjęli szyk bojowy, gdyby jeszcze żyli. Protektor zrobił kilka kroków do przodu, dobywając miecza. Przynajmniej on wiedział, co robić. - Jandyr, osłaniaj lewy bok Sola. Ja wezmę prawą stronę. Gdzie Thraun? - Nie czas na wyjaśnienia, ale... - To zmiennokształtny. Na bogów! - powiedział barbarzyńca, starając się wypchnąć z umysłu myśli o wilku. - We trzech też damy sobie radę. Ilu ich jest? - Ośmiu żołnierzy, dwóch magów. - Ilkar zaczął już przygotowywać zaklęcie ochronne. - Czy któreś z was zna Pancerz-Ochrony? - Ja nie dam rady go rzucić - odparł Denser, wyciągając miecz. - Tak - powiedziała Erienne. - Dobrze. Umieść go nad nami. Ja zajmę się atakami magicznymi. Ty, Denserze,. lepiej schowaj miecz i wycofaj się razem z końmi. Jeśli zobaczysz Thrauna, przyślij go tu. - Spojrzenia elfa i Xeteskianina spotkały się. Po chwili Ciemny Mag schował broń, zagwizdał na wierzchowce i postąpił kilka kroków w tył. Przeciwnicy znajdowali się jakieś trzydzieści metrów od nich i w dalszym ciągu się zbliżali. Hirad poczuł nagły impuls energii, wywołany przez podnoszące się magiczne i fizyczne tarcze. Jandyr strzelił, eliminując jednego z napastników. Chciał wycelować w kolejnego, ale żołnierze byli już zbyt blisko. Wrodzy magowie wylądowali, przygotowując zaklęcia ofensywne. Sekundę później jedno z nich roztrzaskało się o tarczę w pomarańczowym rozbłysku. Hirad wziął głęboki oddech i ryknął dziko, by rozjaśnić swój umysł. Było tak jak za dawnych czasów, choć właściwie nie tak dawnych. Przeciwnicy rozdzielili się, próbując ich okrążyć. Barbarzyńca spojrzał na Sola. Zamaskowany mężczyzna patrzył prosto przed siebie, oceniając sytuację. Był skoncentrowany. Hirad niemal czuł jego napięcie. Dokładnie tak jak... Do uszu barbarzyńcy doszedł dźwięk. Spojrzał na Protektora, który rytmicznie uderzał czubkiem swego miecza o ziemię. Kruk prawie upuścił broń, chwytając ją sekundę później, odzyskawszy pełnię kontroli nad ciałem. Dokładnie tak jak za dawnych czasów. - Bezimienny! - wykrzyknął. Sol spojrzał na niego i przez ułamek sekundy barbarzyńca dostrzegł w jego oczach znajomy płomień. Protektor go poznał. - Walcz - powiedział głosem przepełnionym boleścią. - Ale... - zaczął Hirad. - Walcz - powtórzył Sol. Nagle znikąd pojawił się Thraun i skoczył na przeciwnika zbliżającego się z lewej. Rozgorzała walka. Nic nie było w stanie powstrzymać Hirada. Nikt nie mógł stanąć mu na drodze i barbarzyńca prawie poczuł współczucie dla ginących jeden po drugim, bezradnych Dordovańczyków. Serce wypełniała mu radość, a jego umysł, pomimo uczucia lekkiego zagubienia, upajał się myślą o zwycięstwie. Wraz ze śmiercią pierwszego z przeciwników, ich plan ataku wziął w łeb. Hirad roztrzaskał czaszkę najbliższego z żołnierzy, a stojący kilka kroków dalej Sol rozpłatał dwóch napastników, nie ruszając się nawet z miejsca. Wyczuwając obecność Jandyra, barbarzyńca ruszył do przodu, przebijając żołądek jednego z Dordovańczyków, parując uderzenie drugiego i wyprowadzając uderzenie na wysokości jego ud, które powaliło strażnika na ziemię. Pozostali dwaj odwrócili się i uciekli. Magowie ruszyli za nimi. - Opuszczam tarczę - powiedział Ilkar, spoglądając na Sola. - Wynośmy się stąd. - Żartujesz? - spytał rozpromieniony Hirad. Barbarzyńca wytarł miecz o ciało jednego z wrogów i schował go do pochwy. - To on, Ilkar! Nie wiem jak to możliwe, nie obchodzi mnie to, ale to on! - Proszę cię - powiedział Ilkar błagalnym tonem. - To nie jest najlepszy moment. - O co ci chodzi? - Uśmiech znikał powoli z twarzy Hirada. - Musisz po prostu zaczekać. Najpierw musimy się oddalić, a potem możemy pogadać. - Elf ruszył w kierunku koni. Mag spojrzał na twarz Xeteskianina i błyskawicznie zrozumiał, że Denser nie miał pojęcia o przeszłości Sola. - Czekaj no. - Barbarzyńca złapał Ilkara za ramię. - Czy to ma coś wspólnego z tym, że on jest Protektorem? Elf zatrzymał się i spojrzał na przyjaciela. - Niestety tak. - Gestem ręki powstrzymał następne słowa Hirada. - Denser nic o tym nie wiedział. On nie ma głosu w kwestii wyboru Protektorów. Proszę cię, ruszajmy. - Ilkar odszedł, pozostawiając barbarzyńcę samego. Hirad uniósł ręce do nieba. Obok niego przebiegł szybko Thraun. - A co z nim? - spytał - Co mamy z nim zrobić? - Nie obawiaj się go - powiedział Jandyr. - Zostaw go takim, jakim jest. - Nie możesz ot... - zaczął Hirad. W tym momencie minął go Sol. - Bezimienny, proszę. - Protektor nawet nie drgnął. - Czy ktoś może mi wytłumaczyć, co się tutaj dzieje? - Później - powiedział Ilkar. - Teraz. - Nie. Zrozum, nie możemy tu zostać. Dordovańczycy wrócą. Musimy znaleźć jakąś kryjówkę. - Elf wskazał palcem Densera. - Nawet jeżeli nie masz z tym nic wspólnego, czy zdajesz sobie sprawę, jak duży błąd popełnił Xetesk? Nie mogę uwierzyć, że nawet oni okazali się takimi głupcami! - Kruk pokręcił głową. - Ja także nie - powiedział Denser. Hirad zauważył, że mag spogląda na Sola, zamyka oczy i przykrywa twarz dłonią. - Ja też nie. Barbarzyńca zdołał wytrzymać zaledwie pół godziny szybkiej jazdy w kierunku Czarnych Szczytów. Gdy jego nerwy były już na wyczerpaniu, sprowadził drużynę ze szlaku i skierował między niskie wzgórza, zatrzymując się pod osłoną rozległego masywu skał. Nikt przejeżdżający drogą nie mógł ich zobaczyć. Hirad obserwował w milczeniu, jak Sol pomaga przytomnemu już Willowi zejść z konia. Złodziej usiadł, nie patrząc na nikogo, nie słuchając ich, spoglądając wewnątrz własnej duszy. Jandyr próbował z nim porozmawiać, ale niski mężczyzna nie zareagował. Sol odszedł kilka kroków i usiadł nieopodal, głaszcząc chowańca. Erienne zajęła miejsce obok Densera. Thraun odszedł w mrok i zniknął im z oczu. - Od początku - powiedział Hirad. - Co z Bezimiennym? - Czy to na pewno on? - spytał Denser, nabijając fajkę i stając pomiędzy elfem a barbarzyńcą. - Czy to nie ciebie powinienem zapytać? - odpowiedział pytaniem Ilkar. - Nie wiem. - To on. Wytłumacz mi, jak to możliwe. Jak to możliwe, że on nadal żyje i gdzie leży problem, który zdaje się widzicie? - Hirad ponownie spojrzał na Sola. - Bogowie, nie mam pojęcia, dlaczego się zamartwiacie. Powrót Bezimiennego może wiele zmienić. - Wojownik uśmiechnął się lekko. - No? Denser wziął głęboki oddech. - Właściwie to mogę wam to powiedzieć. Wiedziałem, że Bezimienny był Protektorem. W nocy, kiedy go pochowaliśmy, to ja byłem na warcie. Słyszałem, jak demony zabrały jego duszę. - I nie uważałeś, że należało nam o tym powiedzieć? - Ilkar był zaskoczony. - To nie zmieniłoby zbyt wiele, prawda? - warknął Denser. - I tak byliście w kiepskiej formie. Jedynie popsułbym wam wspomnienia, twierdząc, że wasz przyjaciel urodził się w Xetesku i później wyparł się swojego pochodzenia. Zastanówcie się, uwierzylibyście mi? - Nie, pewnie nie - odparł po chwili Hirad. - Ale skoro wiedziałeś... - W najśmielszych oczekiwaniach nie przypuszczałem, że to właśnie on zostanie mi przydzielony. Gdyby mi to choć na sekundę przyszło do głowy, natychmiast bym go odesłał. - Chciałbyś kogoś lepszego, co? - Hirad! - ostrzegł przyjaciela Ilkar. - Zresztą, co za różnica - powiedział barbarzyńca z ożywieniem, wskazując na Sola. - Zdejmijmy mu tę idiotyczną maskę i skończmy z tym wszystkim. - Cisza. - Co? - Nie mogę mu zdjąć maski - powiedział Denser. - W takim razie ja to zrobię. - Nie! - krzyknął mag i dodał ściszonym głosem - Nie. Nic nie rozumiesz. Jeśli zdejmiemy mu maskę, Sol zostanie zniszczony. Na zawsze. - Denser gryzł nerwowo ustnik fajki, a po chwili wyjął ją z ust. - Skoro uważasz, że umysł Bezimiennego jest w ciele Sola, wierzę ci. Lecz musisz zrozumieć, że to już nie jest Bezimienny, którego znałeś. Zmienił się. Teraz jest Protektorem. Na imię mu Sol. Nic nie mogę zrobić. - Właśnie, że możesz. Zmień go z powrotem. - Twarz barbarzyńcy była niczym z kamienia. - To niemożliwe - powiedział Ilkar. - To nie jest Bezimienny, już nie. - Nie? Przecież mnie rozpoznał. Widziałeś to. - Co zrobił? - Elf pochylił się do przodu. - Rozpoznał mnie. Odezwałem się do niego po imieniu, a on mnie rozpoznał. - Hirad pokręcił głową. - Przed walką uderzał mieczem o ziemię. Nikt inny tego nie robi. - Głos barbarzyńcy był pełen desperacji. - To on. Nikt inny. Ilkar zwrócił się do Densera. - Potrafisz to wytłumaczyć? Wydawało mi się, że wszelkie wspomnienia z życia zostają wymazane. - Xeteskianin utkwił wzrok w ziemi. - Powiedz, że to prawda - żądał elf. - Powiedz to. - Denser uniósł wzrok i patrzył wprost na Julatsańczyka. Jego oczy napełniły się łzami. Mag pokręcił przecząco głową. - O, nie - wydusił z siebie Ilkar i cofnął się o krok, a następnie odwrócił się do siedzącego Sola - Bezimiennego i spojrzał na jego zamaskowaną twarz. Prawie czuł ogrom jego samotności. - O bogowie, Bezimienny. Tak mi przykro. - Co jest? - Hirad położył dłoń na ramieniu przyjaciela. - On wszystko pamięta - powiedział elf. - Nie rozumiesz? Pamięta Kruków, Wronie Gniazdo, każdą naszą walkę, wszystkie wspólnie spędzone lata. Całe swoje życie! I nie wolno mu wypowiedzieć ani słowa, uznać wspomnień za swoje. Nigdy. - Jak to nigdy? - Jego dusza jest spętana, uwięziona w górze Xetesk. Jeżeli złamie jakikolwiek zakaz, oni sprawią, że męki, jakich doznaje obecnie, staną się dla niego najmilszą pieszczotą. Sprawią, że będzie umierał przez wieczność. Hirad powoli przetwarzał słowa przyjaciela. Potem podszedł do Bezimiennego i kucnął przed nim, spoglądając mu głęboko w oczy. Zobaczył w nich nadchodzące lata przepełnione bólem i samotnością. W tych samych oczach zobaczył wszystko to, co razem przeżyli. Wszystko. Zamknięte. Schowane pod maską xeteskiańskiego jarzma. - Wydostanę cię stamtąd, przyjacielu. - Hirad wstał i podszedł do Densera, nie zauważywszy najmniejszego drgnięcia pod maską Protektora. - Nawet gdyby go tu teraz nie było... - wykrztusił Ilkar. - Wiedziałeś, że samo bycie jednym z nich jest dla niego cholernie trudne. - Wiem! Nie potrafię jednak zanegować trzech tysięcy lat służby. Myślisz, że tego chciałem? - Denser wskazał na Bezimiennego, szukając zrozumienia w twarzach Hirada i Ilkara. - Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak mi jest przykro. Zrozumcie, proszę, że nie chciałem tego. - Wiesz co, mam dość twoich przeprosin - powiedział barbarzyńca groźnie, podchodząc do maga. - Całe zło, jakie spotkało Kruków, miało związek z twoją osobą. I nie chodzi mi tylko o wszystkich moich przyjaciół, którzy zginęli z twojego powodu. Mam też na myśli - pchnął maga palcem w pierś - momenty, w których wszyscy mogliśmy przez ciebie zginąć. Wszystko stało się z twojej winy, cały ten bałagan... Mam tego dość. Nie ruszę się stąd, dopóki nie pomożesz Bezimiennemu. Jasne? Denser wyjął fajkę z ust. - Zdaję sobie sprawę, że to dla ciebie trudne, ale ja... - Żadnego ale, magu! - Hirad popchnął Xeteskianina, który potknął się, lecz zdołał utrzymać równowagę. - Ryzykowałeś wszystko, przechodząc przez szczelinę, bo byłeś ciekaw. Chciałeś zabić Talana - chciałeś, by zrobił to Bezimienny - dlatego, że nie mógł już tego wytrzymać. W spotkaniu z Sha-Kaanem naraziłeś moje życie bez mrugnięcia okiem, a teraz ryzykowałeś życie czwórki ludzi, bo twój cenny koteczek znalazł się w tarapatach. Nie wspomnę już, że nie pomogłeś nam podczas ucieczki przed Kulą-Płomieni. - Wydaje mi się, że to niezbyt uczciwe. - Niezbyt uczciwe! Wszystkiemu winne twoje błędne posunięcia, twój pośpiech, twój upór i twoja arogancja. To przez nie tkwimy w tym po kolana. Mówiłem ci już, że to sprawy Kruków, lecz ty musiałeś działać po swojemu. Mówiłem ci, że tyle już przeszliśmy, bo działamy jako drużyna, ale ty mnie nie posłuchałeś. A teraz... - Hirad zbliżył twarz do oblicza maga. - Teraz ostateczna obelga. On. - Barbarzyńca wskazał na Bezimiennego. - Chcesz mi powiedzieć, że musisz pozostawić go na dnie tego piekła, ale nadal oczekujesz, że będziemy ci towarzyszyć? - Nic nie mogę zrobić. - Denser wzruszył ramionami. Hirad warknął, chwycił maga za kołnierz i uniósł do góry. - Powiem ci, co możesz zrobić, Xeteskianinie. Możesz połączyć się ze swoimi mistrzami i powiedzieć im, że dopóki nie uwolnią duszy mojego przyjaciela, nie ruszymy się z miejsca. Nie będzie Złodzieja Świtu, nie będzie zwycięstwa. Chyba zdołasz im to powtórzyć? - Puść mnie. - Zdołasz, Denser? - powtórzył barbarzyńca, wypluwając słowa i ślinę prosto w twarz maga. - To bez znaczenia. Oni tego nie zrobią. Hirad spojrzał na Sola. Uczucie smutku błyskawicznie zgasiło płomienie gniewu. - Musisz spróbować. Proszę. - Głos Kruka stał się niemal błagalny, a jego oczy wpatrywały się w twarz maga, przepełnione rozpaczą. Dłonie puściły kołnierz Ciemnego Maga. - To mój przyjaciel. Zrób coś. Denser pragnął mu powiedzieć, że Sol nie jest już jego przyjacielem. Że jest xeteskiańską machiną bojową, istotą obdarzoną naturalną odpornością na magię i nadnaturalną siłą, wspomaganą duszami wszystkich pozostałych Protektorów spoczywających w katakumbach Xetesku. Istotą pozbawioną umysłu, stworzoną, by chronić swego pana. Istotą pozbawioną także emocji, w tym strachu, której umiejętności rosły, jeśli w pobliżu znajdowali się inni, jej podobni. Chciał powiedzieć Hiradowi, że to już nie jest Bezimienny. Zamiast tego Denser kiwnął głową. Nie mógł zrobić nic innego. Poza tym sam chciał wiedzieć, dlaczego Nyer przydzielił mu właśnie tego Protektora, mając do dyspozycji setki innych spoczywających w kolegium. Dlaczego Styliann się na to zgodził? Coś było nie w porządku. Nyer musiał zrozumieć więzi, które łączyły Kruków. - Połączę się z nimi rankiem, jak tylko odzyskam siły - powiedział mag. Hirad kiwnął w podzięce głową. - Nie mamy wyboru - powiedział. - Po prostu nie potrafię nic więcej zrobić, wiedząc, że on nadal żyje jako Protektor. Wiem, że Balai grozi niebezpieczeństwo, lecz nie umiem zdradzić tego, w co zawsze wierzyłem. * * * Widok był naprawdę zadziwiający. Z drugiej strony, był też przerażający. Selyn była już raz w Parvie, może jakieś dziesięć lat temu. Jej poprzednia wizyta miała częściowo charakter pielgrzymki, rozeznania terenu i inicjacji jako szpiega. Wtedy miasto było opuszczone i zniszczone. Tumany kurzu przewalały się ponad rozsypującymi się ruinami, a w miejscach gdzie niegdyś stały świetne budynki, wył wiatr. Wtedy marsz przez Rozdarte Pustkowia nie przedstawiał żadnych trudności, przypominał spacer w kierunku zapomnianego miasta, spacer przez połacie wysuszonej ziemi, ozdobione jedynie kamieniami i kolczastymi krzewami. Xeteskiańscy magowie i Protektorzy dokonali trzysta lat temu dzieła całkowitego zniszczenia. W granicach Parvy ani jeden z budynków nie został zachowany. Z mechaniczną wręcz precyzją niszczono wszystko, co niegdyś służyło religii bądź magii. Drogi zostały rozkopane, mniejsze budowle starte w proch, targowiska zmiecione z powierzchni ziemi. Jedynym powodem destrukcji było pragnienie żywione przez Xetesk, by ostrzec wszystkich sprzeciwiających się kolegiom, że potęga magii nie ma sobie równych. Ziemia w promieniu około dziesięciu kilometrów od centrum Parvy nigdy już nie da plonów. Ogrom many i, jak mówią legendy, gniewu wiszącego nad miastem i jego okolicami, zatruły powietrze i glebę, powodując, że wszelka roślinność obumarła, a zwierzęta schroniły się wśród okolicznych lasów i wzgórz. Drzewa próchniały i padały, nasiona kurczyły się i umierały, korzenie krzewów wrastały głęboko w suchą glebę, by pozostać tam na wieki, nierozwinięte - tak oto powstały Rozdarte Pustkowia, wieczne świadectwo przerażającej potęgi magii ofensywnej. Zbliżając się do granic Pustkowi, Selyn prawie zignorowała wszelkie obawy, dochodząc do wniosku, że dotarcie do Parvy przez tak rozległy, otwarty teren, wymagałoby nadludzkiego Płaszcza-Ukrycia. Blask popołudnia powoli zanikał, ustępując mrokowi nadchodzącego zmierzchu, a na terenie miasta WiedźMistrzów płonęły setki ognisk i latarni. Pełne namiotów obozowiska rozsiane wokół metropolii tętniły życiem. Rozdarte Pustkowia były pełne zbrojnych Wesmenów. Miejsce obserwacji, które wybrała, znajdowało się zaraz za linią drzew rozciągających się wzdłuż wschodniej granicy Pustkowi. Po prawej, oddalony o jakieś dwieście metrów, znajdował się posterunek Wesmenów, usytuowany przy głównej drodze przecinającej lasy ze wschodu na zachód. Przy ogniu siedziało lub stało około piętnastu mężczyzn, przyglądających się nie kończącym się szeregom pobratymców maszerujących w kierunku Kamiennych Wrót. Selyn miała dwie możliwości. Albo Połączy się tu i teraz, co zmusi ją do spędzenia nocy na odpoczynku poza miastem, albo ruszy do Parvy o zmroku, co da jej większe szanse powodzenia. Zdawała sobie sprawę z tego, że jej raport spóźnia się - powinna go złożyć natychmiast. Z drugiej strony o wiele łatwiej będzie jej uniknąć schwytania, jeśli ukryje się na dachu jakiegoś budynku w zachodniej części Parvy, niż gdy pozostanie na otwartym terenie. Gdyby jednak Wesmeni pojmali ją, zanim zdąży przekazać to, czego świadkiem były jej oczy, Xetesk bezpowrotnie utraci informacje najwyższej wagi. Podjęcie decyzji nie zajęło jej zbyt wiele czasu. Selyn uśmiechnęła się i skupiła wzrok na celu swej podróży. Gdy zapadła noc, sprawdziła swój kamuflaż i, opuściwszy względnie bezpieczną kryjówkę pośród drzew, wyruszyła w kierunku ponurych Rozdartych Pustkowi. * * * - Zaiste, przykre - powiedział Nyer, wysłuchawszy raportu Densera dotyczącego odkrycia tożsamości Sola. - To oczywiste, że wymazanie pamięci nigdy nie jest absolutne. - Dlaczego wysłałeś właśnie jego, panie? - Zaistniała konieczność zbadania kwestii wpływu uśpionych zdolności na skuteczność działania. Denser zamilkł. Myśli płynęły z niesamowitą szybkością, a uczucie bliskości Nyera było wszechobecne. Próbował zachować spokój, lecz emocje wzięły górę. - Posłużyliśmy jako króliki doświadczalne? - Denser zdawał sobie sprawę, że jego przepełniona agresją myśl wywoła dyskomfort Nyera. - Czy zdajesz sobie sprawę z konsekwencji swego czynu? - Uspokój się - ostrzegł maga Nyer. - Moje działania nie wyrządziły żadnej szkody. Po prostu odwołam Protektora. - Na to jest już za późno. Krucy żądają, by dusza Sola została uwolniona spod kontroli Xetesku. - Doprawdy? - Ton głosu Nyera sugerował wesołość. - To rzeczywiście interesujący ludzie. Jaki będzie skutek ewentualnej odmowy? - Zagrozili, że odstąpią od misji. - Czy są gotowi dotrzymać słowa? - Bez wątpienia tak - odparł Denser. - Jedyną osobą, którą udało by mi się przekonać do pozostania przy mnie, jest dordoverański mag, Erienne. - Zdajesz sobie sprawę, że uwolnienie Protektora jest nadal możliwe jedynie teoretycznie. - Tak. - Denser przesłał Nyerowi myśl pełną irytacji. - Jednak jeżeli chcemy kontynuować naszą misję, taka próba musi zostać bezwzględnie podjęta. - Przyprowadź tu Protektora i swoich towarzyszy. Bądź jednak ostrożny. W kolegium grozi ci niebezpieczeństwo ze strony tych, którzy pragną Złodzieja Świtu dla siebie. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by uwolnić Sola. Pamiętaj, nie ufaj nikomu. Ilkar popatrzył na leżącego na trawie Densera. Na niebie pojawiły się pierwsze oznaki świtu, a ciało maga w dalszym ciągu nie poruszało się. Elf zauważył pojedyncze ruchy mięśni twarzy towarzyszące Połączeniu, jednak nie mogły one w żaden sposób sugerować wyniku rozmowy. Hirad zbliżył się do przyjaciela. - Już? - zapytał. Ilkar kiwnął głową. Bezimienny stał nieopodal z założonymi rękami, spoglądając na nich beznamiętnym wzrokiem. - Czy oni to zrozumieją? Ilkar parsknął. - Zrozumienie rzadko cechuje xeteskiańskich mistrzów. Możemy jedynie mieć nadzieję. Oczy Densera otworzyły się gwałtownie. Ciągle dygocząc, mag wziął głęboki oddech i powoli wstał, spoglądając na Hirada i Ilkara. - I co? - spytał agresywnie barbarzyńca. Denser zamknął oczy i westchnął, uśmiechając się nieznacznie. Rozłożył szeroko ramiona. - Osiodłajmy lepiej konie - powiedział, pochylając się. - Dokąd jedziemy? - zapytał Ilkar. - Do Xetesku. Rozdział 23 Podczas podróży do miasta Ciemnego Kolegium Ilkar doszedł do wniosku, że to jedyne rozsądne rozwiązanie. Wcześniej wolał się przekonywać, że Mistrzowie byliby w stanie w jakiś sposób przekazać Denserowi instrukcje na odległość. Denser wyglądał, naturalnie, na spokojnego i zadowolonego. Powrót do swojego kolegium był niewątpliwie doświadczeniem podnoszącym na duchu. Przypominał trochę powrót do rodziny, która czeka z wyciągniętymi rękami. Obserwując jednak Ciemnego Maga, rozmawiającego beztrosko z Erienne, elf wyczuł, że rychły powrót do domu nie jest jedynym powodem jego radości. Xetesk był już niedaleko. Ogólnie rzecz biorąc, kolegia nie były zbytnio od siebie oddalone. Gdy Krucy opuścili pospiesznie Dordover, czekały ich trochę ponad dwa dni drogi. Teraz znajdowali się zaledwie o pół dnia jazdy od zamkniętego miasta, a pozostało im jeszcze tak wiele spraw do omówienia. Na szczęście Dordovańczycy zaprzestali pościgu. Po kolejnym Połączeniu Denser potwierdził informację, że nad jeziorem Triverne zostało zorganizowane spotkanie przedstawicieli czterech kolegiów. Istnienie Złodzieja Świtu wkrótce przestanie być tajemnicą. Przy bramie Xetesku czekały ich jednak kłopoty. Spore kłopoty. Will kategorycznie odmówił wjazdu do miasta. Co więcej, nie chciał nawet jechać w pobliżu Densera i jego chowańca. Ręce nadal lekko mu się trzęsły. Jego nerwy - jego życie - w dalszym ciągu pozostały nadszarpnięte, a koszmary, które nawiedzały go co noc, nie martwiły go aż tak, jak pojawienie się na jego głowie siwych włosów. Poza tym Hirad. Nie chciał, by oba katalizatory przekroczyły mury miasta, ale nie podzielił się swoimi obawami z Denserem. Według barbarzyńcy cenne przedmioty mogły posłużyć jako karta przetargowa. Tutaj Ilkar raczej zgadzał się z przyjacielem. Sam Xeteskianin nie mówił zbyt wiele, całkowicie pochłonięty informacjami uzyskanymi podczas Połączenia. Ilkar był z kolei przepełniony obawami. Nigdy nie był w Xetesku - niewielu Julatsańczyków odwiedzało Ciemne Kolegium - lecz zdawał sobie sprawę, że tym razem to konieczne. Także w przypadku Erienne. Myśli Jandyra i Thrauna, który już był w formie ludzkiej, nie był w stanie odgadnąć. Prawdopodobnie czuli się zagubieni i przeklinali dzień, w którym przyszło im spotkać Kruków. Jedyną osobą, na której twarzy gościł uśmiech, była Erienne, i fakt ten martwił elfa w niewytłumaczalny sposób. Przez większą część czasu podróż minęła w milczeniu. Krucy, nie obawiając się już pościgu, trzymali się głównych, ubitych traktów i szlaków handlowych. Na przedzie jechał Hirad, który utkwił wzrok w Bezimiennym i od czasu do czasu zerkał w kierunku Densera. Wkrótce mężczyźni zaczęli rozmawiać. Ilkar, ciekaw ich słów, podjechał bliżej. - Zrozum, nie odwróciłem się od ciebie. Chcę tylko wiedzieć, po czyjej jesteś stronie. - Obawiam się, że nie do końca rozumiem. - Chcę wiedzieć, czy jesteś po stronie Kruków, czy swoich mistrzów? Denser zamyślił się. - Gdybyś zadał mi to pytanie tydzień temu, odpowiedziałbym z przekonaniem, że po stronie Xetesku, tak jak w momencie naszego pierwszego spotkania. Jednak w tym momencie nie umiem ci dać jednoznacznej odpowiedzi. Poczekaj, wysłuchaj mnie, zanim coś powiesz. Wierzę, że jeśli nie zdobędziemy kontroli nad Złodziejem Świtu i nie użyjemy go, by zniszczyć WiedźMistrzów, Balaię czeka zagłada. Zgadzam się też ze stanowiskiem mojego mistrza, że Krucy byli i nadal są największą gwarancją zwycięstwa. Jednak w przypadku Sola oszukali mnie i zagrozili powodzeniu naszej misji, wystawiając wasze zaufanie i przekonania na tak ciężką próbę. Tego im nie zapomnę. Zarówno wybór Sola, jak i decyzja wysłania go, były celowe. Ponadto chyba nie do końca wierzę w wytłumaczenie, które otrzymałem. - Czyli? - Hirad zmarszczył brwi. - Czyli, że komuś bardzo zależy na moim... naszym niepowodzeniu. - Ale... - Barbarzyńca był zdezorientowany. - Ale jeśli nam się nie uda... - Nie wszyscy mistrzowie Xetesku są zgodni, że rzucenie Złodzieja Świtu jest konieczne do powstrzymania ataku WiedźMistrzów. Wszyscy natomiast pragną wejść w posiadanie zaklęcia. W kolegium stale toczą się spory o władzę. Pojawienie się Złodzieja Świtu z pewnością je zakończy. Jestem przekonany, że Ilkar z przyjemnością wyjaśni ci, że w Xetesku polityka góry bierze górę nad rozsądkiem. - No dobra. - Hirad spróbował uporządkować myśli, drapiąc się jednocześnie w nos kciukiem i palcem wskazującym. - Kto cię w ogóle wysłał? - Mój mistrz, Nyer. - To już coś, prawda? - Tak - zgodził się Denser. - To z nim właśnie rozmawiam w trakcie Połączeń i to on ostrzegł mnie, bym miał się na baczności po przekroczeniu murów miasta. - Na czym więc polega problem? Możesz chyba liczyć na jego ochronę? - Możliwe. Lecz to właśnie on przydzielił mi Sola. Posłuchaj, wydaje mi się, że zanim dotrzemy do kolegium, wszyscy powinniśmy szczerze porozmawiać. Barbarzyńca skinął głową. Wkrótce zjechali z głównego traktu i rozbili obóz. Will rozstawił swój piec. - Xetesk różni się bardzo od Dordover - zaczął Denser, trzymając kubek kawy. - Mam taką nadzieję, do cholery - mruknął Thraun. Denser zignorował go. - Moja obecność nie tylko nie gwarantuje nam bezpieczeństwa, lecz może wręcz narazić nas na niebezpieczeństwo. Informacje o Złodzieju Świtu i WiedźMistrzach spowodowały rozłam, wielki niczym Kamienne Wrota. Musimy mieć mocne karty przetargowe. Oto co proponuję. Ja wraz z Solem musimy udać się do wnętrza góry i, aby zapewnić nam jak najsilniejszą pozycję, Ilkar oraz Erienne powinni mi towarzyszyć. Jako grupa przedstawicieli trzech kolegiów, posiadająca sprzymierzeńców w samym Xetesku, powinno nam się udać. Co wy na to? - Za nic bym tego nie opuściła - powiedziała Erienne, uśmiechając się. Kąciki ust Ciemnego Maga także się uniosły. - Zgoda. - Ilkar nie podzielał bynajmniej entuzjazmu Dordovanki. Jego obawy sprawdziły się. - Dla pozostałych mam wspaniałą nowinę. Uważam, że powinniście się trzymać z dala od Xetesku - powiedział Denser. - Niestety jest też zła nowina. To my musimy zadbać o bezpieczeństwo katalizatorów, prawda? - zapytał barbarzyńca. Ciemny Mag pokiwał głową. - Doskonale. Już się bałem, że tego nie zrozumiesz. - Ja także - mruknął Ilkar. - Cóż, nasze życie jest pełne nieporozumień - powiedział Denser. - Skoro tak chcesz to nazwać - odparł elf lodowatym głosem. - A już mi się wydawało, że zaczynamy dochodzić do porozumienia - westchnął Ciemny Mag. - Za każdym razem gdy musieliśmy współpracować, udawało nam się osiągać zamierzony cel. - Ilkar uważnie dobierał słowa. Xeteskianin pokręcił głową i przygryzł wargi. - Przecież tyle razem wycierpieliśmy. Czy te godziny spędzone w zamku Czarnych Skrzydeł nic dla ciebie nie znaczą? A nasza wspólna walka o życie Hirada? Co jeszcze muszę zrobić, by udowodnić, że mylicie się co do mnie? - Sprowadź Bezimiennego z powrotem. Wolnego. Wtedy uwierzę. Dopóki to jednak nie nastąpi, nie będę w stanie zapomnieć, gdzie zdobywałeś wiedzę magiczną i co to oznaczało przez setki lat. - Julatsa! - Denser gwałtownie podniósł ręce, wstał i odsunął się, wylewając resztkę kawy z kubka. - Spoglądacie w przyszłość, ale wasze korzenie mocno tkwią w mrokach przeszłości. I wiesz co? Spośród wszystkich tu zebranych to właśnie ty jesteś najbardziej zamknięty i nieufny. Nie ukrywam szacunku i sympatii, jaką żywię do ciebie pomimo twojego pochodzenia. Wydaje mi się, że zasługuję na podobne traktowanie. Może zapytamy pozostałych, co myślą? Co ty na to? Ilkar nie odpowiedział, patrząc beznamiętnie na Xeteskianina. - To z pewnością fascynująca debata - powiedział Thraun. - Ale powiedzcie mi, czy właśnie tak będzie wyglądać spotkanie nad jeziorem Triverne? Jeśli tak, to równie dobrze możemy od razu nadziać się na własne miecze, bo gdy WiedźMistrzowie wtargną do waszych cennych miast, wy nadal będziecie się kłócić. Denser i Ilkar spojrzeli na wojownika, jakby właśnie napluł im do misek z jedzeniem. - Zapewniam cię, że będzie ono w istocie przypominać tę debatę - powiedziała Erienne, zanim którykolwiek z magów zdążył odpowiedzieć. - Te utarczki do niczego nie prowadzą. Poza tym musimy odpowiedzieć sobie na znacznie ważniejsze pytanie - jaki jest dokładnie cel tego spotkania? - Cóż, to chyba oczywiste. - Denser zmarszczył brwi. - Niestety nie - odparła Erienne. - Jeżeli rozłam w Xetesku jest tak głęboki, jak wynika z twoich słów, to ogłoszone przez was informacje będą niejasne, co spowoduje jeszcze większą dezorientację. - Nie. - Mag pokręcił głową. - Informacje nie będą niejasne. Dostarczy je sam władca Xetesku. Przedstawiciele kolegiów zaakceptowali już fakt istnienia zagrożenia i zrozumieli, że Złodziej Świtu to jedyne rozwiązanie. - Mam nadzieję, że masz rację - powiedziała kobieta. - Ja także. Nie wolno nam doprowadzić do przerwania współpracy między czterema kolegiami. Jeżeli to nastąpi, będziemy zbyt słabi i Wesmeni zepchną nas aż nad wschodnie morza. - Pogodny jak zawsze, co? - powiedział Hirad. - Powracając do tej rozmowy, którą wszyscy mieliśmy odbyć - powiedział Jandyr. - Co nam grozi poza murami Xetesku? - Szczerze mówiąc, nie jestem pewien - odparł Denser. - Moja nieobecność przeciągała się, w związku z czym nie potrafię ocenić siły tych, którzy pragną Złodzieja Świtu dla siebie. Ilu by ich nie było, w momencie gdy dowiedzą się, gdzie przebywacie, staną się śmiertelnie niebezpieczni. - A ty zostawiasz nas bez jakiejkolwiek ochrony magicznej - powiedział Hirad. - Lecz nie bez możliwości porozumienia się - odparł mag. - Mój chowaniec zostanie z wami przez większą część czasu. - Chyba żartujesz - powiedział Jandyr. Łucznik siedział obok Willa, który w milczeniu wpatrywał się w Xeteskianina. Na twarzy mężczyzny malowało się niedowierzanie. - Ja... - zaczął Denser, lecz zaraz potem spojrzał na siedzącego obok Jandyra mężczyznę i westchnął. - To jedyny sposób. - Jak możesz proponować coś takiego po tym, co on mi zrobił? - Will odezwał się po raz pierwszy tego dnia. - Przykro mi z powodu tego, co się stało - powiedział Denser. - Ale tak naprawdę to on nic ci nie zrobił. - A to? To także nic? - wykrzyknął mężczyzna i wskazał na swoje siwiejące włosy. - A to? - Will uniósł dłoń z wyprostowanymi palcami. Drżała. - To jest właśnie twoje nic. Mając poszarpane nerwy, to ja jestem niczym. Twoje cholerne stworzenie jest temu winne. Denser spoglądał na mężczyznę. - Rozumiem twój strach. On minie. Porozmawiaj z Erienne, spróbuj dojść jego natury. Chowaniec nie zrobi ci krzywdy. - Gdy jesteś w pobliżu, wiem, że coś go kontroluje. Lecz gdy cię nie ma... Cóż, widziałem już, co potrafi. - Will podciągnął kolana pod brodę i objął je rękami. - On nie zrobi ci krzywdy - powtórzył Denser. - Załóżmy, że tak będzie - powiedział Jandyr, przerywając milczenie. - Wiem, że jest on w stanie porozumiewać się z tobą, lecz jak my się z nim dogadamy? - Ktoś będzie musiał zgodzić się go poznać - powiedział mag. - Z nieznanego mi powodu, on uznał Hirada za godnego towarzysza. Ilkar zachichotał. - Ja, niestety, nie odwzajemniam tego uczucia - warknął Hirad. - Zgadzasz się? - spytał Denser. Barbarzyńca wzruszył ramionami. - Nie rób tego - powiedział Will. - Nie mam zbyt dużego wyboru, co? - Świetnie - powiedział Denser. - Chodź ze mną. Należy was sobie przedstawić. - Jeszcze jedno. - Słowa Thrauna zatrzymały ich. - Gdzie się ukryjemy? - Znam dobre miejsce - powiedział Denser. * * * Ciemność odpowiadała jej. Oczy Selyn bezbłędnie odnajdowały wszelkie nierówności na jej drodze, ułatwiając podejście do niegdyś umarłego, lecz obecnie tętniącego życiem miasta WiedźMistrzów. Noc powoli zapadała nad Rozdartymi Pustkowiami, ukrywając jednocześnie mnogość obozowisk Wesmenów. Ze wszystkich stron otaczały ją jednak migoczące w oddali światła ognisk, a do jej uszu dochodziły odgłosy śmiechu, rozmów, krzyków, bójek, poszczekiwania psów i łopot płótna namiotów na wietrze, które przypominały jej o ryzyku, jakie podjęła. Wesmeni przygotowywali się do wymarszu. To pewne. Zanim ostatnie promienie słońca schowały się za horyzontem, Selyn spróbowała policzyć otaczające Parvę namioty, dodała do tego liczebność armii, którą widziała dwa dni temu na drodze w kierunku Kamiennych Wrót i pomnożyła wynik przez liczbę żołnierzy prawdopodobnie znajdujących się w namiotach, które zostały. Dwadzieścia tysięcy. I to w przybliżeniu. Raczej dwadzieścia pięć tysięcy. Selyn przeszedł dreszcz. Oznaczało to, że całkowita liczebność sił napastników wynosi grubo ponad osiemdziesiąt tysięcy. Osiemdziesiąt tysięcy Wesmenów ponownie podległych Wiedź-Mistrzom. Jedynym pytaniem bez odpowiedzi pozostawała kwestia aktywnego udziału WiedźMistrzów w nadchodzącej inwazji. Jeżeli włączą się do walki zbyt wcześnie, kolegia staną naprzeciw potężnej fali, która zepchnie wojska obrońców wschodniej Balai aż do ujścia Koriny. Selyn musiała jak najszybciej poznać odpowiedź na to pytanie. Przykucnęła za dużym, pokrytym mchem głazem. Przebyła może połowę drogi do najbliższych zabudowań Parvy, a jej nozdrza już wypełniała woń strachu. Nisko ponad jej głową przesuwały się ciemne chmury, oświetlone mnóstwem ognisk i pochodni. Żadne z nich jednak nie mogło równać się z blaskiem sześciu ogromnych zniczy, wieńczących piramidę, w której spoczywały rozpadające się ciała WiedźMistrzów. Zbudowana przez Xetesk i zamknięta jego magią, piramida miała służyć jako ostrzeżenie dla tych, którzy śmieli kwestionować potęgę Ciemnego Kolegium. Jednak głupota i zaślepienie przodków Selyn doprowadziły do tego, że gdy klatka many uległa zniszczeniu, piramida zaczęła skupiać rosnącą potęgę WiedźMistrzów i przyciągać ich żołnierzy oraz akolitów. Selyn pokręciła głową. Zbytnia pewność siebie i arogancja, choć nie były charakterystyczne dla obecnego władcy Xetesku, z pewnością odcisną na nim swoje piętno i spowodują, że będzie cierpiał. Rozejrzała się. Naprzeciw niej, w odległości jakiś trzydziestu metrów, znajdowała się grupa siedmiu namiotów, oświetlonych w środku i na zewnątrz. Pomiędzy nimi płonęło duże ognisko. Wokół ognia stali, siedzieli, klęczeli i leżeli mężczyźni o masywnych barkach, potężnych ramionach i byczych karkach - Wesmeni. Po lewej stronie znajdowało się podobne obozowisko, lecz tym razem pomiędzy sylwetkami wojowników Selyn dojrzała jednego z szamanów, których umysły potrafiły wykryć obecność innych magów. Po prawej rozciągały się rzędy namiotów ginące w mroku nocy. Odgłosy tysięcy mężczyzn wypełniały powietrze pełną życia energią. Spoglądając w stronę Parvy, Selyn oceniała swoje opcje. Szybko odkryła, że nie ma ich zbyt wiele. Właściwie żadnej. Poważnym problemem był fakt, że użycie Płaszcza-Ukrycia na tak dużą odległość może wyczerpać ją na tyle, że nie starczy jej many na Połączenie. Biorąc jednak pod uwagę ilość Wesmenów obecną na obszarze, który musiała pokonać, Selyn zdała sobie sprawę, że musi zaryzykować. Skoncentrowała się i skupiła proste ognisko many. Wypowiedziawszy pojedyncze słowo-komendę, Selyn ruszyła biegiem przed siebie. * * * Hirad obserwował zwiniętego w kłębek kota, śpiącego na jego udach. Zwierzę oddychało płytko i szybko. Nawet gdy pysk i oczy były zamknięte, czerń była tak nieprzenikniona, że można się było zgubić w jej odmętach. Hirad wzdrygnął się. Jak różne było zwierzę od bestii, którą pokazał mu Denser. Mimo że barbarzyńca był wtedy przygotowany, miał wielkie trudności z wytrzymaniem spojrzenia oczu demona, wwiercających się w jego twarz z głębi ohydnej, pulsującej czaszki. I pomimo całego trudu, jaki w to włożył, Hirad cofnął się odruchowo, gdy stworzenie położyło na jego ramieniu zakończoną pazurami dłoń i wypowiedziało swoje imię. Bez trudu pojął naturę przerażenia, które ogarnęło Willa. Strach towarzyszył mu już w trakcie poszukiwania pierścienia w kryptach Dordover, lecz gdy opuszczając podziemia, zobaczył tryumfującego, ohydnego demona, doznał szoku, z którego większość ludzi nie byłaby w stanie się otrząsnąć. Hirad nie miał na myśli jedynie wyglądu stworzenia. Do widoku, nieważne jak odrażającego, można się przyzwyczaić. Chodziło o coś jeszcze. Będąc w formie demona, chowaniec otoczony był aurą niewysłowionej pogardy, jakby w każdej chwili był w stanie zerwać jarzmo i zrobić cokolwiek tylko chciał. Odgłos otwieranych drzwi wyrwał Hirada z zadumy. Do pomieszczenia wszedł Jandyr. - Co myślisz? - spytał wojownik - O tym miejscu? - Tak. Przed udaniem się do kolegium w towarzystwie Ilkara, Erienne i Sola, Denser umieścił pozostałych na farmie znajdującej się jakieś trzy godziny drogi od Xetesku. Gospodarstwo rozciągało się na kilkadziesiąt hektarów i było głównym dostawcą mięsa i zboża dla leżącej nieopodal wioski. Sam budynek mieszkalny był oddalony od stajni i obór, lecz tak jak i one leżał w centrum pól uprawnych. Tereny dookoła były równinne. W promieniu co najmniej sześciuset metrów nie było niczego, co mogłoby posłużyć jako kryjówka. Dopiero dużo dalej pojedynczy zagajnik lub niskie wzgórze zasłaniały pole widzenia. Denser i gospodarz, Evanson, byli najwyraźniej w bardzo dobrych stosunkach, i mimo tego że początkowo Hirad zaproponował, by spali w stodole, farmer zdecydował się ugościć ich w domu. - Po pierwsze, będzie wam tu wygodniej i, co jest chyba ważniejsze, moi pracownicy nie będą wiedzieć o waszej obecności. To wszystko miejscowi wieśniacy i żaden z nich nie potrafi trzymać języka za zębami. Evanson był mężczyzną w średnim wieku. Jego harda, poorana zmarszczkami twarz miała kolor ciemnego brązu. Jego ramiona były umięśnione, a masywna klatka piersiowa wypychała luźną koszulę, którą miał na sobie. Oczy błyszczały mu radośnie i często się uśmiechał. Bardzo przypominał Hiradowi Tomasa, barmana z Wroniego Gniazda. W końcu Krucy zgodzili się zamieszkać w domu gospodarza, co okazało się bardzo wygodnym rozwiązaniem. Budynek był dwupiętrowy i wystarczająco duży, by każdy z nich znalazł dla siebie jakiś osobny kąt. Kucharki służyły im zawsze strawą i gorącym napojem, a gdy dłuższy odpoczynek spowodował nagły spadek poziomu adrenaliny, wszyscy zdali sobie sprawę, jak bardzo byli zmęczeni. W związku z tym dni mijały im spokojnie i poza donośnym chrapaniem i kilkoma partiami kart na farmie niewiele się działo. - Przychodzi mi do głowy kilka rzeczy - odparł Jandyr. - Łatwo je obronić. Teren jest czysty, każde zagrożenie widać z daleka jak na dłoni. No i te łóżka. Są boskie. Hirad uśmiechnął się i ułożył wygodnie, opierając głowę na ramionach. - Też tak sądzę. Gdzie reszta? - Will śpi, a Thraun czyta jakąś książkę Evansona. Nasz gospodarz zgromadził sporych rozmiarów bibliotekę. - Powiedz mi coś o Thraunie - poprosił Hirad. Zmiennokształtni kojarzyli mu się zawsze wyłącznie z mitami. Aż do tej pory. Teraz, gdy zobaczył jednego z nich na własne oczy, nie był pewien, czy powinien czuć lęk, odrazę czy podziw. Jandyr kiwnął głową. - On bardzo się stara, by to ukryć. - Jak do tego doszło? - spytał Hirad. - To jakby kac po starych magicznych badaniach Dordovańczyków. Thraun jest potomkiem magów, którzy starali się wzmocnić swoją siłę, zręczność, wzrok, słuch - cokolwiek - próbując wpleść esencję zwierzęcia do swego organizmu. Pradziadowie Thrauna musieli widać najbardziej pożądać siły i szybkości - stąd forma wilka. - Ale... - Wiem, co chcesz powiedzieć - przerwał Jandyr. - Problem tkwił w tym, że nie rozumieli do końca, co robią. Zamiast więc wzmocnić to, co już posiadali, zmienili to. Niektórzy z nich skończyli jako zwierzęta, których używali. Inni zrozumieli, że drugą naturę można kontrolować i ta wiedza była przekazywana z pokolenia na pokolenie. - Czemu Thraun otwarcie o tym nie mówi? - Barbarzyńca na własne oczy widział korzyści wypływające z drugiej natury zmiennokształtnego, widział siłę i szybkość wilka. - Z powodu stosunku innych ludzi - odpowiedział elf. - Wielu uważa wszystkich zmiennokształtnych za ohydne wynaturzenia, które powinny raz na zawsze zniknąć. Thraun obawia się takich ludzi. - Jandyr wstał. - Jest takim samym mężczyzną, jak każdy z nas. Ma niestety drugą naturę, choć wolałby, żeby tak nie było. Nie należy się go obawiać, zasługuje raczej na współczucie. Traktuj go jak człowieka. To jedyne, czego chce. - Rozumiem - powiedział Hirad. - Obawiam się, że tak naprawdę żaden z nas go nie rozumie - odparł Jandyr. * * * Denser otworzył drzwi w odpowiedzi na ciche pukanie. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że może to być niebezpieczne. Na korytarzu prowadzącym do ich pokoi stał Sol, więc nie było takiej potrzeby. Poza tym wiedział, kto stoi za drzwiami. Nie pomylił się. Pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy, gdy ją zobaczył, wolną od trudów podróży i odzianą w luźną, miękką szatę, to to, że jest bardzo atrakcyjną kobietą. Poczuł nagle mrowienie w okolicy podbrzusza i stłumił uśmiech. Zastanawiał się, czy była w stanie czytać z jego twarzy. To mogłoby być przyjemne. Otworzył szeroko drzwi. Erienne weszła do pokoju, uśmiechając się. - Dziś pocznę potomka. - Nie patrzyła na niego, a jej głos brzmiał beznamiętnie. Denser roześmiał się. - To naprawdę nie znaczy dla ciebie nic więcej? - Mieliśmy umowę. Teraz nastąpił czas zapłaty. To wszystko. - Jednak nieśmiały uśmiech zdradził ją. Denser zamknął drzwi i podszedł do niej. Jego oczy podążały za kształtem jej ciała, widocznym pod białą, migoczącą w świetle świec szatą. - Być może zapłata okaże się przyjemna - powiedział mężczyzna. Oczy mu błyszczały, źrenice poszerzyły się. - Nie po to zawarłam taką umowę - powiedziała Erienne szybko. - Ale sprawy czasem się... rozwijają. - Denser zauważył, że lekko się zaczerwieniła. Stał teraz bardzo blisko niej. Nie poruszyła się. - Zgodziłam się, ponieważ doceniam twoje umiejętności magiczne. - I moją moc - dodał Denser. W końcu spojrzała na niego. - To główny powód, dla którego wybrałam ciebie, a nie Ilkara. - Ale on ... - Jest z pewnością przystojniejszy od ciebie. - Erienne ponownie uśmiechnęła się. Denser wyprostował się, nadal stojąc blisko niej. - Przecież to elf! - Tak. Do tego Julatsańczyk. Dwa kolejne powody, dla których wybrałam twoje nasienie. - Jej uśmiech powiększył się. Miała naprawdę piękną twarz. - Cóż, schlebia mi fakt, że uznałaś moje kolegium za bardziej atrakcyjne - powiedział Denser. - Masz chyba raczej szczęście, bo w innym przypadku stałabym teraz przed Ilkarem. - Do końca pewna siebie, prawda? - Dotknął dłonią jej twarzy, a ona pochyliła głowę, opierając ją na jego dłoni. - To wypełnia pustkę - szepnęła. Zanurzyła dłoń w jego włosach, gładząc je aż do szyi. - Nadal odczuwasz ból? - spytał Denser. - Jakby w moim sercu cały czas tkwił nóż. - Chciałbym, abyś dziś w nocy zapomniała o nim. - Jego głos był ledwie słyszalny, mimo że zbliżył usta do jej ucha. - Wspólnie uda nam się zagoić twoje rany. Erienne chwyciła jego twarz obiema dłońmi i spojrzała mu głęboko w oczy w poszukiwaniu kłamstw. Nie znalazła nic i poczuła, jak w oczach zbierają się jej łzy. - Co się stało? - spytał. - Nic. - Pocałowała go delikatnie, a on lekko musnął językiem jej wargi. Dłonie Erienne przesunęły się na kark. Jego ramiona objęły ją mocno w talii i przyciągnęły bliżej. Pocałunki stały się bardziej intensywne. Ich języki spotkały się, badając się nawzajem. Dłonie błądziły po ciałach, oddechy stawały się coraz cięższe. Denser poczuł, jak dłonie Erienne oplatają mu szyję, by za moment opaść na piersi w poszukiwaniu guzików koszuli. Miała na sobie prostą, białą szatę, zapiętą na prawym ramieniu. Mężczyzna odnalazł zapięcie i po chwili materiał opadł bezgłośnie na ziemię, odsłaniając jej nagie ciało. Erienne westchnęła cicho. Denser był całkowicie pobudzony. Poprowadził ją w stronę łóżka i położył, a potem pochylił się nad nią, podpierając się rękami. Patrzył na jej twarz i na piersi, które unosiły się szybko w rytmie jej oddechu. Otoczył jedną z jej piersi dłonią i poczuł, jak twardnieje. - Nie chciałaś tracić czasu - powiedział. - Nie. I nadal nie chcę. - Erienne chwyciła go za pasek. Jej dłonie odnalazły zapięcie spodni i ściągnęły je w dół. Denser ściągnął przez głowę koszulę. Razem cisnęli spodnie na podłogę, gdzie rozrzucone były pozostałe ubrania. Erienne wzięła do ręki jego członka i poprowadziła go w kierunku swojego ciała. Denser spojrzał w dół i zobaczył trójkąt ciemnych włosków, wyraźnie zarysowany na jej białej skórze. Delikatnie rozchyliła nogi, a mężczyzna wszedł w nią powoli. Potem pochylił się i zaczął całować jej piersi. Kiedy zaczął delikatnie poruszać się w jej wnętrzu, ogarnęła go fala many. Błyski niebieskiego światła zamigotały mu przed oczami, kiedy wszedł w nią do końca. Świetliste nitki, które pozostawiali, rozchodziły się, falując i zanikając w pomarańczowej poświacie, pulsującej dookoła Erienne. W środku była miękka i delikatna, ale Denser prawie nie zwrócił na to uwagi, gdyż z każdym kolejnym pchnięciem otaczały go coraz ciemniejsze pasma many, stykające i łączące się z pomarańczowym blaskiem Dordovanki. Widok był tak piękny, że Denser wstrzymał oddech, a kiedy Erienne zaczęła się poruszać razem z nim, zupełnie stracił kontrolę. - Nie przestawaj - szepnęła i natychmiast odnalazł właściwy rytm. Erienne ich zbliżenie wydawało się cudem. Widziała, jak ich many topnieją i łączą się, czuła jego dłoń na piersi, jego usta na szyi i jego ruchy wewnątrz siebie, pewne i delikatne. Powstrzymywała moment ostatecznej rozkoszy, cały czas obserwując ich falującą manę. Kolory zmieszały się, tworząc w końcu pulsujący powoli kokon o barwie głębokiego różu. Teraz warunki były idealne. Pchnięcia Densera stały się mocniejsze, tempo szybsze. Czuła go głęboko w sobie, a po jej udach i plecach przechodziły dreszcze rozkoszy. Sięgnęła dłonią i objęła jego jądra. Denser westchnął, wypuszczając gwałtownie powietrze tuż obok jej ramienia. Erienne uniosła lekko biodra i szybko, lecz przy pełnej kontroli, zbliżała się do orgazmu. Ponad nią, Denser jęknął, także czując nadchodzący szczyt. Jego penis stwardniał jeszcze bardziej, potęgując jej doznania. Doszli jednocześnie, w świetlistej eksplozji many. Kokon pękł, rozsiewając wokół krople tęczowej poświaty. Erienne krzyknęła, przepełniona rozkoszą i uczuciem tryumfu. Denser pchnął mocno, po raz ostatni, i przestał się poruszać. Nadal jednak pozostawał głęboko w niej. Erienne położyła dłoń na podbrzuszu i wysłała pasma many, by ogrzały nasienie, podtrzymały je przy życiu i nasyciły zaczątkami potęgi, którą posiądzie jej dziecko. Denser uniósł głowę i spojrzał na nią. Uśmiechnęła się. Objęła dłońmi jego twarz i pocałowała go. - Powinniśmy teraz zasnąć - powiedziała. - Następnym razem możemy skoncentrować się wyłącznie na przyjemności. Rozdział 24 Podczas swojego biegu do Parvy Selyn dziękowała bogom za niezwykły porządek panujący w wesmeńskich obozach. Mimo tego, że z oddali namioty wydawały się stać bez jakiegokolwiek ładu, w rzeczywistości wszystkie tworzyły regularne półokręgi wokół dużych ognisk, co dawało Xeteskiance szansę uniknięcia blasku płomieni, wzroku wojowników oraz ich psów. Pomimo iż Płaszcz-Ukrycia całkowicie skrywał osobę, która go rzuciła, zaklęcie w najmniejszym stopniu nie tłumiło odgłosów ani zapachów. Selyn szczególnie obawiała się destrańskich ogarów bojowych najczystszej rasy, tak lubianych przez wesmeńskie plemiona. Ludzkie oczy potrafiły oszukać pozostałe zmysły, ale w przypadku tych psów było to niemożliwe. Nie mogąc się zatrzymać nigdzie, oprócz miejsc okrytych głębokim cieniem, Selyn biegła, szła, czołgała się lub podążała truchtem, w zależności od sytuacji, przez cały czas bacznie obserwując ziemię w poszukiwaniu jakiejś suchej gałązki lub kamienia. Jej serce wypełniało uczucie podniecenia. Przez całe swoje życie zdobywała umiejętności przydatne w takich jak ta misjach. Zadanie głęboko za liniami nieprzyjaciela, niesamowite wręcz ryzyko i śmiertelnie groźny przeciwnik - niczym lew wśród traw sawanny, Selyn bezszelestnie podążała w kierunku Parvy. W miejscach, w których ogniska oświetlały namioty szczególnie silnym blaskiem, zwalniała, by dokładniej przyjrzeć się obozowiskom. Wszystkie były do siebie podobne. Naprzeciw rzucającego blask ognia dumnie stał plemienny totem. Nad ogniem wisiały parujące garnki. Wokół ognisk stało w szeregu od sześciu do dziesięciu namiotów. Gdzieniegdzie dało się zauważyć zgrupowania mniejszych namiotów, w których spali ważniejsi rangą Wesmeni i prawdopodobnie szamani. To właśnie ich Selyn zdecydowała się omijać szerokim łukiem. Wszędzie wokół niej znajdowali się Wesmeni, wylegujący się dookoła ognisk, by uchronić się przed nadchodzącym chłodem nocy. Większość namiotów oświetlały latarnie. Z różnych stron ciszę nocy przeszywały jęki i krzyki kobiet - niektóre wyrażały przyjemność, inne wręcz przeciwnie. Nigdzie nie było strażników, patroli ani wart. Arogancko pewni siebie Wesmeni podziwiali odnowioną potęgę Parvy i wręcz pławili się we własnym poczuciu bezpieczeństwa. Rzeczywiście byli bezpieczni, choć to zapatrzenie we własną potęgę, cień i gwar obozu umożliwiały szpiegowi pewne, choć ostrożne przejście przez ich teren. Odległe przedmieścia miasta, nie tknięte jeszcze ręką WiedźMistrzów i ich akolitów, były ciche. Dziedzictwo przeszłości, strzaskanych kamieni i popękanego drewna nadal służyło jako świadectwo ran odniesionych w pradawnych bitwach. Jednak dla Selyn było one wyraźnym i przerażającym zarazem źródłem kontrastu z terenami, które leżały poza nimi - terenami odbudowanego miasta. Podążała poprzez ruiny w kierunku dzielnicy niskich, podłużnych budowli, służących za magazyny. Otaczające ją budynki z kamienia i żwiru miały płaskie dachy uwieńczone kominami, z których nie unosił się dym. W oddali, nieopodal centralnego placu, znajdowały się wyższe, skierowane ku nocnemu niebu budynki, będące świadectwem wysiłków Wesmenów i akolitów WiedźMistrzów, którzy w zaledwie kilka miesięcy przeobrazili przeklęte pustkowia pełne skał i piachu na nowo w tętniące życiem miasto. Minęła jeszcze kilka budynków, zanim wspięła się po ścianie jednego z nich i położyła się pośrodku dachu, by odpocząć. Płaszcz-Ukrycia rozproszył się. Jej tętno, pędzące z niesamowitą prędkością podczas podróży do Parvy, prawie nie zwolniło. Następnym zadaniem było dostanie się do samej piramidy. Wyczerpała już prawie cały zapas many, więc teraz schronienia mogła szukać jedynie w ciemności. * * * Zapadał zmierzch, okrywając cieniem górę Xetesku. Przebłyski nikłego światła wydostające się z komnaty przez okna stawały się coraz jaśniejsze, w przeciwieństwie do słabnącego blasku przemijającego dnia. Denser, Erienne i Ilkar siedzieli przy stole z Laryonem, bliskim współpracownikiem Stylianna. Mag zatrzymał ich przez drzwiami prowadzącymi do pomieszczeń mentora Densera i skierował ich do własnej siedziby, gdzie opowiedział im o ostatnim konflikcie Nyera z władcą Xetesku. Od tamtego czasu widywano Nyera w bliskim towarzystwie opozycyjnej frakcji magów i w związku z tym na Laryona spadł obowiązek oszacowania prawdopodobieństwa uwolnienia Bezimiennego. Sol stał w milczeniu na straży przy drzwiach do gabinetu. Denser odepchnął od siebie myśli dotyczące prawdziwych intencji Nyera i skoncentrował się na ich obecnym zadaniu. Reagując na kiwnięcie Laryona, ponownie napełnił kieliszki winem. - Ryzyko jest duże - powiedział xeteskiański mistrz, odchylając się w swoim krześle. Blask lampy oblał jego krótko przycięte, siwe włosy, wydamy nos i małe usta. - Ale jest to możliwe - rzekł Ilkar. - Teoretycznie - odparł ostrożnie Laryon. - Najpierw musisz zrozumieć proces, w wyniku którego dochodzi do stworzenia Protektora. - Wydaje mi się, że aż nadto go rozumiem - odpowiedział szybko elf. - Nie - odezwał się Denser. - Nie rozumiesz. I proszę, odłóżmy na bok kwestie moralne. To, co za moment usłyszycie, nie będzie przyjemne, lecz pamiętajcie, że wszyscy próbujemy pomóc Solowi. - Doprawdy? - zachichotał ponuro Ilkar. - Chciałbym w to uwierzyć, ale wydaje mi się, że wszyscy wiemy, iż robimy to jedynie po to, by Hirad nie uciekł gdzieś ze Złodziejem Świtu. - Nie uciekłby daleko - odezwał się Laryon lekceważąco. - Chcesz się założyć? - spytał zaczepnie elf. - Możemy to sobie darować? - cierpliwość Densera wyraźnie opadła. - Ta dyskusja do niczego nie prowadzi. Poza tym, mistrzu, odradzałbym ten zakład. Nie masz pojęcia, do czego Krucy są zdolni. Laryon otworzył usta, by sformułować odpowiedź, ale tylko westchnął głośno. - Protektor - zaczął. - To wskrzeszona, samowystarczalna istota, której ciało zostaje odtworzone na podstawie wspomnień zawartych w jego duszy. Bardzo istotną cechą tych wspomnień jest fakt, że są one o wiele dokładniejsze od obrazów przechowywanych w mózgu. Jeżeli dusza zostanie zabrana w przeciągu dwunastu godzin od śmierci, następuje całkowite odtworzenie ciała i zdolności umysłowych. - Na pewno jest tu gdzieś jakieś ale - powiedział Ilkar, kręcąc głową i spoglądając na Bezimiennego. - To prawda. Dusza nie jest ponownie umieszczana w obrębie ciała. - Co? - Erienne poderwała się do góry. - W takim razie jak... - zaczął elf. - Co z początku uważane było za jedyny sposób utrzymania trwałego poddania, stało się ostatecznym narzędziem służącym zachowaniu kontroli - powiedział Laryon. - Kiedy zaklęcie było jeszcze w fazie eksperymentalnej, jedyną metodą na przywrócenie funkcji życiowych było połączenie ciała i duszy za pomocą Demonicznego-Łańcucha, który zniewala zbiorową świadomość przy zaklęciach wielokrotnego przyzywania. Jak dotąd sprawdza się doskonale. Ponieważ demony pozostają pod naszą kontrolą, możemy rozkazać im, cokolwiek zechcemy. Zazwyczaj naszym życzeniem jest utrzymanie niezakłóconego połączenia pomiędzy ciałem a duszą. - Zazwyczaj - mruknął Ilkar, zdając sobie sprawę z przerażających konsekwencji takich działań. - Tak - powiedział Denser. - Ponadto mistrzowie mogą rozkazać demonom, by zrobiły z duszą i ciałem cokolwiek zechcą. Mogą im nawet dać zupełną swobodę i to właśnie oznacza wspomniane już wieczne potępienie. Teraz rozumiesz, dlaczego sam nie mogłem nic zrobić. - To nieludzkie - powiedział elf. - To za mało powiedziane - zgodził się Laryon. - Gdzie więc znajdują się dusze? - spytała Erienne. - Są w stanie zawieszenia, wewnątrz góry. Wszystkie są tu razem i to właśnie jest źródłem prawdziwej potęgi Protektorów. Wymiana informacji i reakcje następują natychmiastowo. Złożona z nich armia byłaby nie do powstrzymania. - Mistrz uniósł brwi. - Jak wygląda procedura uwolnienia Bezimiennego? - Ilkar wskazał na przypominającą posąg postać Sola. - Posłuchaj - powiedział poważnie Laryon. - Wyjaśniłem ci sposób tworzenia Protektora, abyś był w stanie zrozumieć istniejące ryzyko - przynajmniej na tyle, na ile jesteśmy je w stanie przewidzieć. Musisz zdać sobie sprawę z faktu, że jeszcze nigdy nie próbowano zrobić tego, co wspólnie z Denserem zamierzam. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by utrzymać Sola przy życiu, lecz niczego nie potrafię obiecać. - Jego śmierć byłaby nader wygodna, prawda? - Nie bardzo. Co bym wtedy zyskał? - Podstawę dla dalszego używania Protektorów - odparł Ilkar. - Mógłbyś udowodnić pozostałym kolegiom, że próbowałeś, lecz niestety nie udało ci się i dalej spokojnie twierdzić, że lepsza taka egzystencja niż nic. Wiedząc to, co wiem, osobiście poddaję pod wątpliwość stwierdzenie, że bycie Protektorem jest lepsze niż nic. - Rozumiem twój cynizm - powiedział Laryon. - I pomimo tego, że mi zapewne nie uwierzysz, zgadzam się z tobą. W Xetesku istnieje coraz silniejsze stronnictwo żądające przyspieszenia reform pewnych archaicznych i nieetycznych zwyczajów. Denser jest jego członkiem, a ja jestem chyba najwyższym rangą magiem popierającym te starania. Pragnę tego zarówno jako zwolennik zmian, jak i jako człowiek oddany nauce. Dlatego właśnie Denser będzie mi towarzyszył. Jemu z pewnością ufasz. - Tak jak każdemu Xeteskianinowi. Laryon uśmiechnął się. - Nie mogę obiecać nic więcej. - W takim razie musi mi to wystarczyć. Pozwól jednak, że najpierw coś ci powiem. Jeżeli Bezimienny umrze, a ty nie będziesz umiał wytłumaczyć jego śmierci Hiradowi w taki sposób, by to zrozumiał, to on zareaguje tak, jakbyś nam w ogóle nie pomógł. - Dzięki - powiedział Denser. - Dolać komuś wina? - Mag ponownie napełnił kieliszki. - Określ szansę powodzenia - odezwała się Erienne. - Określ to nieodpowiednie słowo. Lepszym będzie chyba przybliż - odpowiedział Laryon. - Po pierwsze, nadal istnieje jedynie teoretyczna możliwość przywrócenia ciału duszy, i to tylko i wyłącznie przy użyciu Demonicznego-Łańcucha. Nie wiemy, jakiego rodzaju obrażenia może to wywołać. Ponadto nie wiemy, czy dusza zechce powrócić i jakie mogą być konsekwencje przedłużonego pozbawienia świadomości. Możemy jedynie zgadywać, jaki uszczerbek poniesie ciało w wyniku przerwania Łańcucha, które przywróci mu kontrolę nad nim samym. Nie zapominaj, on umarł. Ilkar spojrzał na Bezimiennego, który utkwił w nich swój wzrok. A może to raczej Łańcuch, używając ciała Sola, obserwował ich i przysłuchiwał się ich rozmowie. Tak jak zwykle jego skryte za maską oczy nie miały żadnego wyrazu. - Śmierć wydaje się milsza od tego, czym go obdarowaliście - powiedział Ilkar. - Zgadzam się - odparł Laryon. - Denserze? Musimy się przygotować. Najpierw jednak powinniśmy rozwiązać kwestię naszego przyjaciela, Nyera. Czy mógłbyś skontaktować się ze swoim chowańcem? Denser kiwnął głową i zamknął oczy. * * * Kot przekręcił się na kolanach Hirada, budząc wojownika z drzemki. Kruk wyprostował się na krześle i wyjrzał przez okno. Było późne popołudnie i światło słoneczne stawało się coraz słabsze. Lekki powiew chłodził rozgrzane pola. W oddali Hirad dojrzał jednego z pomocników Evansona prowadzącego pług. Z pobliskich stodół i pomieszczeń gospodarczych dochodziły odgłosy pracy. Wojownik spojrzał przelotnie na kota i niemal poderwał się na równe nogi, napotkawszy wzrok demona. - Nie rób tego więcej! - wykrzyknął Hirad. Chowaniec uśmiechnął się i zachichotał, wydając z siebie głęboki i trzeszczący dźwięk, który z radością miał niewiele wspólnego. - O co chodzi? - Nadjeżdżają. Musimy zbierać się do drogi. - Czy to Denser? Chowaniec pokręcił przecząco głową. - To ci, którzy pragną Złodzieja Świtu tylko dla siebie. Musimy się zbierać. * * * Styliann zbierał w głowie myśli, spoglądając na wyrażające wrogość twarze mężczyzn siedzących przy stole. Wesmeni byli już niedaleko zatoki Gyernath i zbliżali się do Kamiennych Wrót, więc nie mógł sobie absolutnie pozwolić na utratę poparcia ze strony pozostałych kolegiów. I pomimo tego, że był wściekły z powodu kroków podjętych przez wysłannika Nyera, jednakową złość wywołało postępowanie dordovańskiego maga, który był bezpośrednio odpowiedzialny za jakże napiętą sytuację. - Niefortunne wydarzenia... - Vuldaroq parsknął. Styliann spojrzał mu głęboko w oczy, zanim dokończył swoją wypowiedź, dławiąc wewnątrz siebie odpowiedź, której żądało jego serce. - ...które miały miejsce w Dordover kilka dni temu, zmusiły nas do wyjawienia wam czegoś, co w naszej opinii powinno było pozostać w tajemnicy nieco dłużej. - Nie ufasz nam? - spytał Heryst, głosem pozbawionym najmniejszej nuty urazy. - Wydawało mi się, że pewne reakcje z waszej strony, gdyby miały miejsce zbyt wcześnie, mogłyby bezpośrednio zagrozić przyszłości Balai - powiedział Styliann. - I oczekujesz, że w związku z tym uznam skalanie mojego mauzoleum przez twojego wysłannika za uzasadnione? - Głos Vuldaroqa był cichy, lecz jadowity. Władca Xetesku zaczął skubać brew i po chwili odpowiedział, decydując się spojrzeć Dordovańczykowi prosto w oczy. - Odpowiedź na zadane przez ciebie pytanie musi być twierdząca, lecz pozwól, że ją uargumentuję. W każdym innym przypadku podjęte przez nas kroki byłyby z pewnością odmienne. Prawdą także jest fakt, że zanim wydaliśmy zgodę na podjęcie działań, które miały miejsce, dokładnie przeanalizowaliśmy ewentualne skutki tych działań. Głęboko żałujemy, że dowiedziałeś się o podjętych przez nas krokach w taki właśnie sposób. Ponadto doszliśmy do wniosku, że wcześniejsze poinformowanie cię o naszych zamiarach okazałoby się decyzją nierozważną, która mogłaby doprowadzić do poważnego rozłamu. Vuldaroq pokiwał powoli głową. Jego twarz była czerwona, a mięśnie szczęk napięte. Rozparł się w swoim krześle. Oparcie zacieniło mu twarz. - Dokładnie przeanalizowaliśmy - powiedział. - Głęboko żałujemy. - Jego twarz ponownie ukazała się w świetle. - Jeden z moich magów zginął. - Zapadła cisza. - Hmm. - Styliann poprawił się w swoim krześle, pociągnął łyk wody i przeczytał notatki przygotowane przez swoich pomocników. Były zbieżne z obraną przez niego linią obrony. - Powiedz mi, proszę, dlaczego zginął? - Ponieważ próbował zapobiec zbezczeszczeniu naszych krypt. - Doprawdy, to właśnie robił? Ja widzę to inaczej. Może zechciałbyś wytłumaczyć pozostałym tu obecnym, w jaki sposób porwanie i uwięzienie chowańca w celu przygotowania pułapki na jego pana miało mu pomóc w obronie krypt? - Nie jestem dzieckiem, które zostało przyłapane na jakimś niecnym występku - prychnął Vuldaroq. - Nie traktuj mnie w ten sposób. Nasz mag został zamordowany przez waszego zdziczałego chowańca, nie zapominajmy o tym. - No dobrze. Jestem gotów zgodzić się, że taki był w istocie rezultat końcowy zaistniałych wydarzeń. Jednak wydaje mi się, że Barrasowi i Herystowi należy się dokładne wytłumaczenie sytuacji, w wyniku której doszło do tej jakże niefortunnej śmierci. Nie chciałbym, by okazało się, że nie są w stanie nadal wspierać naszego rozejmu z powodu nieporozumienia. - Co nazywasz nieporozumieniem? - spytał Vuldaroq lekceważąco. - Trudno chyba nazwać tak morderstwo. W oczach Stylianna zapłonął ogień. Jeden z jego pomocników zauważył, że władca Xetesku zamierza wstać i położył szybko dłoń na jego ramieniu. Mag nieco ochłonął. - Obawiam się - powiedział powoli Styliann - że nasi koledzy mogą nie zdawać sobie sprawy z faktu, iż chowańca złapano poza murami waszego kolegium. - Był na terenie miasta - warknął Vuldaroq. - Czy to przestępstwo? - zrewanżował się Xeteskianin. - Miał zamiar... - Czy to przestępstwo? - powtórzył głośniej Styliann. Twarz Dordovańczyka przybrała jeszcze bardziej złowrogi wyraz. - Nie. To nie jest przestępstwo. - Dziękuję za wyjaśnienie. Czułbym się źle, gdybym nie poinformował tu zgromadzonych, że chowaniec był jedynie obserwatorem, a sam Denser znajdował się wtedy w lesie sporo oddalonym od Dordover, i gdyby porwanie chowańca nie miało miejsca, nie przekroczyłby nawet bram miasta. Nie oczekuję od was darowania nam aktu kradzieży, lecz zrozumienia konieczności podjęcia takiego kroku. Chciałbym też zaznaczyć, że zamierzaliśmy zdobyć pierścień inną metodą, bez użycia przemocy i obecności w mieście magów z innego niż Dordover kolegium. Do niefortunnych wydarzeń doszło tylko i wyłącznie z winy nierozważnego maga, który miał nieszczęście poznać nieuniknione konsekwencje uwięzienia chowańca, któremu później udało się odzyskać wolność. Pomieszczenie wypełnił chrobot nerwowego pisania. Przedstawiciele wszystkich stron zbliżyli się do swoich pomocników i szeptem rozważali usłyszane właśnie słowa. Styliann spoglądał prosto przed siebie. - Czy zgadzasz się z opisem wydarzeń przedstawionym nam przez Stylianna? - spytał w końcu Barras. - Chowaniec został złapany poza murami kolegium - zgodził się Vuldaroq. - Nie zapominajcie jednak, że w tym samym czasie na teren kolegium wdarły się bezprawnie dwie inne osoby. - Obawiam się, że przedstawiona przez ciebie chronologia zdarzeń może być cokolwiek zniekształcona. - Na twarz Stylianna wystąpił uśmiech. - Dwaj członkowie Kruków, o których wspomniałeś, byli świadkami porwania w czasie, gdy nadal znajdowali się poza murami kolegium. - I planowali właśnie, jak dostać się na jego teren. - Nie rozważamy tutaj ich poczynań - powiedział Heryst. Jego uprzejmy głos rozładował panujące wokół stołu napięcie. - Omawiamy kroki podjęte przez magów z twojego kolegium. - Przecież to my jesteśmy poszkodowanymi! - Vuldaroq wstał i uderzył obiema pięściami w stół. - Jeżeli chodzi o kradzież pierścienia, tak. Jesteście. - Heryst wzruszył ramionami. - Lecz podstawą dla twoich zarzutów wobec działań Xetesku jest śmierć jednego z twoich magów. Maga, który porwał chowańca znajdującego się poza murami kolegium. - Mężczyzna pochylił się do przodu. Na jego oblanej światłem twarzy dało się zauważyć lekki uśmiech. - Tamtego wieczora to Dordover popełniło pierwsze przestępstwo. - Co masz na myśli? - Twarz Vuldaroqa była czerwona, a jego ramiona nieznacznie opadły. Wytarł z czoła krople potu. - Chodzi mu o to, że rozmawiamy tu o dwóch oddzielnych wydarzeniach, które ty ze sobą powiązałeś. Styliann przyznał się do jednego z nich, a ponadto podał powody, dla których do niego doszło. Za drugie wydarzenie, pomijając jego niefortunność, wydaje się być odpowiedzialny Dordovańczyk, który sprowadziwszy na teren kolegium chowańca i Xeteskianina, co w innych okolicznościach nie miałoby miejsca, musiał następnie ponieść nieuniknione konsekwencje swojego czynu. - Nieuniknione? Czy morderstwo może kiedykolwiek być nieuniknione? - Dosyć! - Styliann ponownie wstał. - Doskonale zdajesz sobie sprawę z siły więzi pomiędzy chowańcem a jego panem, tak samo jak zdawał sobie z tego sprawę twój nierozważny uczeń. W innym przypadku być może udałoby mu się uwięzić obu, choć jego motywacja pozostaje poza sferą mojego zrozumienia. Na własne nieszczęście zdecydował się odebrać chowańca nader utalentowanemu magowi. Denser musiał go uwolnić i dlatego życie twojego ucznia dobiegło końca. Osobiście nie żałuję. Przejdźmy dalej. Dwa wydarzenia, jak Barras słusznie zauważył. Rozmawiamy teraz o kradzieży. Wyjaśniłem już, dlaczego doszło do niej w taki a nie inny sposób i dlaczego utrzymywaliśmy pewne fakty w tajemnicy. Od momentu poczynienia przeze mnie powyższych wyjaśnień Vuldaroq utrzymuje mnie w przekonaniu, że zatajenie tych faktów było decyzją słuszną. Jeżeli nie będziemy współpracować, czeka nas zagłada. Musicie mnie wesprzeć, a ponadto musicie, tak jak ja, uwierzyć, że Złodziej Świtu jest naszą jedyną szansą powodzenia. - Zgadzam się z tobą - powiedział Barras. - Choć osobiście za obrazę uznaję fakt, że informacje tej wagi były przede mną ukrywane. - Rozumiem... - Styliann podrapał się w ucho. - Dobrze, pozwólcie, że ujmę to w następujący sposób. Załóżmy na chwilę, że powiedziałbym wam o Złodzieju Świtu podczas naszego ostatniego spotkania i wspólnie, jako delegacja wszystkich czterech kolegiów, udalibyśmy się do Rady Dordover i poprosilibyśmy o wydanie nam Pierścienia Arteche. Jaka byłaby odpowiedź Rady, Vuldaroqu? - Dobrze wiesz jaka - wycedził mag. - Tak, wiem. Na początku by nam odmówili. - Styliann rozłożył szeroko ramiona. - Potem, pod wpływem silnej presji, zgodziliby się zapewne na wydanie pierścienia, lecz na pewno zażądaliby obecności starszego rangą Dordovańczyka przy każdej próbie użycia Złodzieja Świtu, a także jako konsultanta opiniującego dalsze działania. Jak długo zajęłoby nam uzgodnienie wszystkich szczegółów? Miesiąc, może dwa? Panowie, byłem przekonany, że nie dysponowaliśmy aż tak dużą ilością czasu, a zbliżająca się armia Wesmenów potwierdza jedynie moje obawy. Przepraszam was wszystkich za to, że ukryliśmy przed wami nasze rozwiązanie dotyczące kwestii WiedźMistrzów, lecz obecnie znajdujemy się na etapie, na którym mamy dość dużą szansę powodzenia. Teraz wiecie już, że wasze rady opóźniałyby poszukiwania zaklęcia, być może nawet uniemożliwiłyby je. Wiecie także, że na dzień dzisiejszy w szeregach Kruków znajdują się przedstawiciele trzech kolegiów, a fakt ten, jeżeli uzyskamy błogosławieństwo ze strony Herysta, stanowi odzwierciedlenie układu sił. - Heryst kiwnął głową. - Doskonale. Pozostało nam jedynie umożliwienie Krukom przedostania się na zachód. - I jak mamy zamiar tego dokonać? - spytał Heryst. - Zdobędziemy Kamienne Wrota - odpowiedział Styliann. Vuldaroq odezwał się z kpiną w głosie. - W okolicach przełęczy stacjonuje osiem tysięcy Wesmenów. Jak według ciebie, Styliannie, dokonamy tego cudu? Władca Xetesku uśmiechnął się. *** Skończywszy wysyłanie wiadomości, Denser odwrócił się do Ilkara i Erienne. - Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy. Chowaniec dopilnuje, by opuścili farmę i wyruszyli w kierunku Triverne. Potem powróci do mnie. - Zdążą? - spytał elf, czując się nieswojo na myśl o tym, że Krucy podróżują pozbawieni jakiejkolwiek ochrony magicznej. Denser kiwnął głową. - Wy także zdążycie, pod warunkiem, że wyjedziecie natychmiast. Jeden z Protektorów Laryona będzie was eskortował aż do bram miasta. Jeżeli będziecie jechać przez całą noc, dotrzecie tam nad ranem. Dołączę do was najszybciej, jak to będzie możliwe. - Gdzie dokładnie znajduje się Nyer? - Wzrok Ilkara błądził po ścianach korytarza. Wydawało mu się, że xeteskiański mistrz pojawi się nagle znikąd i zaatakuje ich. - Jest w drodze na farmę - odparł Denser i przygryzł wargę. - Nadal nie mogę uwierzyć, że mnie zdradził. - Denser! - Głos Laryona zabrzmiał z wnętrza komnaty zaklęć. - Muszę iść. - Xeteskianin pocałował Erienne i przytulił ją. - Bądź ostrożna. - Będę pamiętać. - Kobieta uśmiechnęła się i pogładziła go po twarzy. - Nie zawiedź nas - powiedział Ilkar. - Jeżeli okaże się to możliwe, to będę nad jeziorem Triverne przed wami, i to razem z Bezimiennym. - To byłoby godne podziwu. - W takim razie postaram się, by tak właśnie się stało. - Denser wyciągnął dłoń. Elf zawahał się na moment, a potem ją uścisnął. - Denser! - głos Laryona wyrażał zniecierpliwienie. Denser uniósł brwi, wszedł do komnaty i zamknął za sobą drzwi. Ilkar i Erienne usłyszeli szczęk metalowych sztab. Do komnaty nie wejdzie już nikt. - Chodźmy - powiedział elf. Erienne wpatrywała się jeszcze przez moment w drzwi, a potem ruszyła w kierunku wyjścia z katakumb i świeżego powietrza. Wewnątrz opancerzonej komnaty zaklęć, głęboko pod samą górą, Bezimienny, Sol, mrugnął oczami na widok zapalonej świecy. Denser i Laryon rozmawiali ze sobą u stóp ołtarza, na którym leżał Protektor. Pod jego głową znajdowały się poduszki, a ubrany był w tradycyjną ciemną tunikę i spodnie. - Twoim zadaniem będzie stworzenie kanału z many, który utrzyma Demoniczny-Łańcuch pod kontrolą aż do momentu, gdy J jego dusza powróci do ciała. - Laryon rozprostował palce. - Demony będą się opierać i w chwili, gdy dusza dokona przejścia, spróbują się uwolnić. Wiesz, co robić? Denser skinął głową. - W takim razie zaczynajmy. Martwię się o bezpieczeństwo Kruków. Laryon podszedł do głowy Sola, wzniósł dłonie nad jego oczami i wyszeptał krótką modlitwę. Ciało Protektora rozluźniło się, powieki opadły, a głowa osunęła się na lewą stronę. Nie oddychał. - Mamy niewiele czasu. Przygotuj kanał z many. Bądź gotowy i czekaj, dopóki Łańcuch będzie widoczny. Instynkt podpowie ci, co robić dalej. Zaufaj mi. Denser nabrał głęboko powietrza i zaczął tworzyć z many kształt kanału. Dostroił świadomość, by mogła odbierać spektrum many i dostrzegł otaczającą Sola ciemnoniebieską połyskującą powłokę - statyczną manę, podtrzymywaną przez Łańcuch-Demonów. Kształt kanału nie był skomplikowany. Był cylindryczny i poruszał się na sposób spirali w kierunku przeciwnym do Densera. Trudność polegała na utrzymaniu obu końców w stabilnym i otwartym stanie, by mogły wchłonąć i utrzymać Łańcuch. Pole many z lewej strony zafalowało, stało się ostrzejsze, a jego kolor pogłębił się. Laryon właśnie rzucał zaklęcie. Prawie natychmiast powłoka otaczająca Sola zafalowała. Coś przyciągało ją w kierunku utworzonego przez Laryona kształtu. Mana błyszczała i migotała, zlewając się w coś, co z początku przypominało bezkształtną masę. Lecz wkrótce kształt masy stawał się coraz bardziej wyraźny. Przybrała formę stożka, spłynęła z ciała Sola i znieruchomiała, dotykając jednym końcem piersi Protektora, a drugim uderzając o podłogę poniżej płyty. Wzdłuż stożka biegły w górę i w dół linie czystej energii. Nagle przed Denserem pojawił się Demoniczny-Łańcuch. Twarze, kończyny, ciała, usta, palce, włosy, wirujące razem wewnątrz stożka. Komnatę wypełniły syczące głosy. Ciała skręcały się i poruszały, lecz wszystkie były zlane w jedną, ohydną i chaotyczną masę. Ręce jednego z nich tkwiły w klatce piersiowej innego. Głowa kolejnego demona zlała się ze stopą jeszcze innego stwora. Połączone ze sobą na najróżniejsze sposoby, wszystkie były jednakowe i żywe. Rozwścieczone. Jeden ze stworów, znajdujący się w samym środku łańcucha, spojrzał prosto w oczy Densera i ryknął w nienawiści. Wzrok maga był jednak pozbawiony jakichkolwiek emocji. Xeteskianin zwrócił uwagę na stwora wielkości nowo narodzonego dziecka, o długich, sztywnych ramionach, zdeformowanych, grubych nogach i przepełnionej czystym złem twarzy. Z pozbawionych warg istoty spływała strużka niebieskiej śliny, a jego długi język co chwila oblizywał własne policzki. Jego pazury rozdzierały własne ciało. Wielkie oczy demona przypominały ciemne wyżłobienia przepełnione płonącą wrogością, a jego uszy wznosiły się ponad pulsującą czaszką, tworząc ponad nią coś na kształt iglicy. - Teraz - powiedział Laryon, wyraźnie zmęczonym głosem. - Zakryj - rozkazał Denser w odpowiedzi na słowa mistrza i jego kanał many ruszył w kierunku Demonicznego-Łańcucha. Na ułamek sekundy otworzył się na całej długości, a potem zamknął w mgnieniu oka, tłumiąc wściekłe wycie demonów. - Wspaniale - powiedział Laryon. Denser poczuł, jak mistrz zwalnia kontrolę nad Łańcuchem. Demony zwróciły uwagę na nowy, otaczający je kształt, próbując przebić go stopami, pięściami i kłami. - Nie są w stanie się wyrwać. Utrzymuj stały poziom koncentracji. One nie są wystarczająco silne - powiedział Laryon. - Rób dokładnie to, co mówię. Następna część będzie naprawdę trudna. Rozproszysz kanał dopiero na moją komendę. Laryon wciągnął powietrze głęboko do płuc i zaczął przygotowywać drogę dla duszy Bezimiennego. Rozdział 25 Chowaniec przysiadł na prawym ramieniu Hirada. Barbarzyńca skrzywił się i nerwowo zacisnął usta. - Jak nas znaleźli? - zapytał. - Ktoś nas zdradził. Ktoś potężny. - W głosie demona dało się wyczuć zaskoczenie i gniew. - Musicie wyruszyć w kierunku jeziora Triverne. Evanson was poprowadzi. - Nie mam zamiaru uciekać - powiedział hardo Hirad. Chowaniec zignorował tę uwagę. - Odciągnę ich uwagę. To pozwoli wam uciec. - Dlaczego nie zostaniemy tu i nie załatwimy tego po staremu? Demon spojrzał na wojownika pobłażliwie. - Nie rozumiesz. Są od was potężniejsi. Ode mnie również. Zabiją mnie. Hirad zmarszczył brwi, zirytowany. - Powodzenia Kruku. Opiekuj się moim panem. - Chowaniec wyleciał przez otwarte okno wysoko ku nocnemu niebu. * * * Ciałem Bezimiennego wstrząsnął silny spazm. Jego dusza przepłynęła przez Demoniczny-Łańcuch do ciała z niesamowitą wręcz prędkością. Laryon uśmiechnął się, ale był zupełnie nieprzygotowany na sprzężenie zwrotne. W ogóle nie rozważał możliwości jego wystąpienia. Powracająca do ciała dusza pokonała nacisk Łańcucha wiążącego istotę Bezimiennego, czego rezultatem było gwałtowne zerwanie połączenia. W akompaniamencie tryumfalnego wycia Łańcuch oderwał się od ciała Bezimiennego i wyleciał szerokim łukiem w kierunku obu magów, trafiając Laryona w skroń. Starszy mag uderzył mocno o ścianę i jęknął, osuwając się na ziemię. Spomiędzy jego warg sączyła się cienka strużka krwi. Młodszy i szybszy Denser zdołał uchylić się przed atakiem Łańcucha, czując jak mana tnie powietrze ponad jego głową. Chwilę później mag poczuł dobrze mu znany podmuch - demony zaczęły przybierać cielesną formę. Próbując się skoncentrować, Xeteskianin usiłował zamknąć jeden z końców utworzonego przez siebie kanału, ale widząc, jak Łańcuch rozdziera tworzące manę linie energetyczne, zrozumiał, że jego wysiłki są daremne. Podczas gdy Łańcuch skręcał się niczym wąż szykujący się do zadania kolejnego ciosu, Denser poczuł coś, czego nigdy tak naprawdę nie doświadczył. Strach. Strach spowodowany faktem, że nie dysponował mocą, która mogłaby powstrzymać Demoniczny-Łańcuch przed przybraniem formy cielesnej, strach z powodu tego, że nie umiał zapobiec własnej śmierci, ale nade wszystko strach przed własna niewiedzą, przez którą teraz przyjdzie mu zginąć. Łańcuch ponownie zwinął się, rozrywając konstrukt Densera. Mag usłyszał przepełnione nienawiścią obelgi. Demony obiecywały mu śmierć i męki trwające wieczność, śmiejąc się przy tym z jego bezradności. Łańcuch wystrzelił w kierunku maga, chybił go zaledwie o centymetr. Denser uskoczył w lewo i upadł ciężko nieopodal nieruchomego ciała Laryona. Mistrz nadal żył. Denser potrząsnął mocno jego ciałem. - Pomóż mi - powiedział. Mistrz jęknął. - Pomóż mi! - krzyknął młodszy mag, zauważywszy kątem oka, że znajdujący się nieopodal ciała Bezimiennego Łańcuch zmienił się w wirujące kłębowisko wściekłości. Wojownik, tymczasem, leżał nieruchomo, oddychając powoli, nieświadomy bliskości przerażających istot. Laryon coś powiedział, lecz Denser nie zrozumiał niewyraźnie wypowiedzianych słów. - Co? - Zweś... fawła - wymamrotał mistrz. - Nie rozumiem. Laryon otworzył oczy i spoglądając ponad ramieniem Densera, chwycił go obiema rękami i przyciągnął blisko do siebie. - Zwierciadło-Światła - wyszeptał i mocno przyciągnął głowę Densera do swojej piersi. Demoniczny-Łańcuch przetoczył się ponad głową młodszego mężczyzny i trafił w twarz Laryona. Jego pełen bólu okrzyk umilkł gwałtownie. Uścisk zelżał. Denser spojrzał za siebie. Demoniczny-Łańcuch nadal trzymał się podłogi komnaty, skręcając na wszystkie strony, a głoszący bliskie zwycięstwo śmiech odbijał się echem od ścian pomieszczenia. Denser wstał niepewnie i spojrzał na Laryona. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz. Mimo że ciało mistrza nie nosiło znamion jakichkolwiek obrażeń, w jego otwartych oczach dojrzał śmierć. Były puste, podobnie jak ciało. Dusza Laryona zniknęła. Denser ponownie odwrócił się w kierunku Demonicznego-Łańcucha i zaczął ogniskować manę Zwierciadła-Światła. W zaledwie kilka sekund energia przybrała nieskomplikowany, prostokątny kształt. Łańcuch nadal zwijał się, tańcząc niczym kawałek papieru w wodnym wirze. Nagle znieruchomiał, jednak bijąca od niego wściekłość nadal dudniła Denserowi w uszach. W momencie kiedy ruszył do ataku, Denser rzucił zaklęcie. Cienka, szeroka na ponad dwa metry pozioma struga jasności przecięła oświetloną świecami komnatę na poziomie podłogi. Łańcuch wystrzelił w kierunku Densera, który błyskawicznie uniósł ręce przed siebie. Zaklęcie rozwinęło się, jakby ktoś nagle odsłonił okno, wpuszczając do komnaty jasne promienie słońca. Wszystko wokół zalał promieniujący blask, obejmując płomienie świec i wzmacniając je po tysiąckroć. Demoniczny-Łańcuch zaskowytał z przerażenia, próbując odsunąć się, ale tworząca go niebieska mana już padała ofiarą zaklęcia. Denser przysłonił oczy. Poświata bijąca od Łańcucha rozproszyła się, a potężna moc zaklęcia ciągnęła demony ku jasności. Światło odbijało się od zwierciadła z rosnącą siłą i prędkością, a żerujące na manie stwory zawyły, gdy jasność zaczęła pochłaniać ich esencję. Po chwili wszystko ucichło. Wycie przerażających stworów odbijało się słabym echem po murach komnaty. Widmo many było spokojne, lekko niebieskie. Denser przestroił zmysły na normalne światło i zobaczył, jak Bezimienny podnosi się i siada na kamiennej płycie. * * * Światła na farmie zostawili pozapalane. Pomysł wyjazdu nie przypadł Hiradowi do gustu, ale nie był pozbawiony sensu. Triverne było jedynym miejscem, w którym nie tylko Krucy ale przede wszystkim znajdujące się w ich rękach katalizatory były bezpieczne. Mimo że wszystkie cztery kolegia wysłały tam swoich przedstawicieli, co znacznie obniżało ryzyko napaści, wojownik nie czuł się do końca pewnie. Potrzebował Ilkara. Ilkar zawsze wiedział, jak rozpocząć rozmowę, która złagodzi trudy podróży. Bez elfa i jego wiedzy Hirad czuł się bezbronny. Prowadzeni przez zaskoczonego, lecz posłusznego Evansona, Krucy pognali konie na północ w kierunku zapadającego zmroku. Hirad utkwił wzrok na niebie, poszukując chowańca, choć wiedział, że nie będzie w stanie go dostrzec. Tak też się stało. Poczuł żal. Demona nie można było polubić, ale szacunek to coś zupełnie innego. W przeciwieństwie do Ilkara, Hirad nie uważał stwora za coś z natury złego. Jego słowa, kiedy mówił, że zginie, odciągając uwagę pościgu, były wyrazem poświęcenia, którego Hirad nie mógł zignorować. Denser prawdopodobnie także znał zamiary chowańca. Barbarzyńca w końcu przekonał się, że mag w rzeczywistości pragnie użyć Złodzieja Świtu, by ocalić Balaię, a nie dać Xeteskowi przewagę nad pozostałymi kolegiami. Jego sumienie odezwało się, wypominając mu wcześniejszą nieufność. Uderzył piętami konia i zrównał się z Evansonem, zastanawiając się, jakie powitanie czeka ich nad jeziorem. *** Na jego twarzy pojawił się złowieszczy uśmiech - nikt go nie wyczuł. Znajdowali się w otwartym terenie z dala od wytyczonych szlaków, ciągle o jakąś godzinę drogi od farmy. Dwunastu podążających blisko siebie jeźdźców w trzyosobowych grupach, w każdej jeden mag i dwóch Protektorów, doskonale osłoniętych od ataku z ziemi, lecz absolutnie nie przygotowanych na napaść z powietrza. Wysoko, na zachmurzonym niebie, demon zatoczył koło, wysłał do swojego pana sygnał ostrzegawczy i wybrał cel, którego zaatakowanie wywoła najwięcej chaosu. Był dokładnie pod nim i na jego widok ciało chowańca przeszedł ciepły dreszcz lęku. Nyer, xeteskiański mistrz. Człowiek, z którym jego pan porozumiewał się już od tak dawna. Zdrajca, który za moment zginie. Demon wzniósł się jeszcze wyżej i pozostając niezauważonym, zatoczył kolejne koło, gotowy niczym cicha śmierć odebrać życie nieświadomej niczego ofierze. Zanurkował, tłumiąc chęć wybuchnięcia śmiechem i wycia z rozkoszy. Ze wzrokiem utkwionym w potylicy Nyera, pikował, tnąc powietrze. Złożone wzdłuż ciała skrzydła rozprostowały się w ostatnim momencie, aby złagodzić nieznacznie siłę uderzenia. Chowaniec wystawił do przodu zakończone pazurami stopy i zatopił je w odsłoniętej szyi mistrza. Nyer wydał z siebie krótki, gardłowy dźwięk, osunął się z konia i przetoczył po ziemi, by w końcu znieruchomieć na brudnej glebie. Protektorzy krzyknęli ostrzegawczo, lecz było już za późno. Mimo że zatrzymali się, zawrócili i otoczyli go, chowaniec wyprostował się i z całą mocą uderzył pięściami w głowę maga, miażdżąc mu czaszkę. Zaśmiał się i odwrócił, gotów do walki. Uderzając kilkakrotnie skrzydłami, poderwał się w powietrze i przeleciał obok oszołomionego Protektora, którego niezgrabny atak nie miał najmniejszych szans trafienia. Chichocząc z radości, ponownie wzbił się w powietrze, spoglądając na znajdujących się poniżej nieruchomych przeciwników. Pozostała trójka magów zaczęła przygotowywać zaklęcia, by ściągnąć go na dół. Chowaniec wiedział jednak, że będzie bezpieczny. Jego pan odpowiedział na wysłany sygnał i był już w drodze. Serce demona wypełniło ciepło, dostarczając mu nową energię i przyspieszając bicie serca. Wykonał w powietrzu powolne salto. Zaklęcie trafiło go w lewą nogę i osmaliło ogon. Ból. * * * Mknąc ponad ziemią na Skrzydłach-Cienia zmodyfikowanych tak, by zwiększyć prędkość lotu, Denser zawył, gdy w jego umyśle zadudnił ból spowodowany raną chowańca. Ledwie utrzymał koncentrację, uderzył mocno skrzydłami i ruszył do przodu. Obraz przed jego oczami był rozmyty, a po jego policzkach spływały łzy. Spojrzał za siebie. Bezimienny znajdował się tuż za nim i mag nadal nie mógł wyjść z podziwu dla łatwości, z jaką wojownik opanował Skrzydła-Cienia. Umiejętność przechowywania many znajdującej się wewnątrz własnego ciała była wrodzoną zdolnością Protektorów, ale on nie był już przecież jednym z nich. Kłopoty zaczną się w momencie, gdy Bezimienny zacznie myśleć i przywoływać wspomnienia. - Co się stało? - zawołał wojownik. - Sukinsyny, trafili go. Jest ranny. - Denser wziął głęboki oddech i uderzył mocno skrzydłami, przekraczając granicę szybkości bezpiecznego lotu. Za jego plecami, nie wiedząc nawet dokładnie w jaki sposób, Bezimienny zrobił to samo. Chowaniec słabł. Ból sprawił, że do oczu napłynęły mu łzy, a jego uniki stawały się coraz bardziej desperackie. Ogień w dalszym ciągu palił jego nogę i ogon. Jego pan zbliżał się, ale nie potrafił go dokładnie zlokalizować. Wewnątrz umysłu demona grożąca jego świadomości czarna pustka odpędzała wszelkie rozsądne myśli. Nadal kołował nad przeciwnikami, prawie lekceważąc fakt, że znajdujący się dokładnie pod nim mag szykował właśnie kolejne zaklęcie. Demon płakał, zdając sobie sprawę z rychło nadchodzącej śmierci. - Panie - wyszeptał. - Przyjdź po mnie. Pomścij mnie. Zaklęcie trafiło go w szyję. Ciało zwinęło się i gruchnęło o ziemię. Nic nie mogło go na to przygotować. Poczuł, jakby wbijano mu w oczy igły, jakby potężny kamień zmiażdżył mu mózg. Ostatni, przepełniony bólem szept chowańca i jego momentalne odejście rozproszyły ognisko many i odebrały Denserowi świadomość. Skrzydła-Cienia rozwiały się. Xeteskianin runął w dół. Bezimienny przeczuł to, zauważył, jak głowa Densera unosi się do tyłu, a jego ręce chwytają za twarz, jakby chciały rozerwać własną czaszkę. Widział, jak skrzydła zamigotały, rozbłysły jasno na tle ciemnego, nocnego nieba i znikły. Zwolniwszy w momencie, kiedy Denser zaczął spadać, Bezimienny zanurkował, minął maga, zatrzymał się, zawrócił i złapał go za drugim razem, zaledwie pięć metrów nad ziemią. Trzymając nieprzytomnego Xeteskianina w ramionach, wojownik poszybował do przodu, nabierając powoli prędkości. Spoglądając na twarz mężczyzny, wyraźnie bladą na tle ciemnego nieba i na jego targane wewnętrznym bólem mięśnie, Bezimienny poczuł się za niego odpowiedzialny. Wzruszył ramionami, przypominając sobie, jakże odległe już uczucie nienawiści. Nadeszły też inne wspomnienia, wyłaniając się powoli z mroków jego niedawno odrodzonego umysłu, lecz Bezimienny tłumił je, starając się utrzymać koncentrację na Skrzydłach-Cienia. Poczuł gniew. Gniew na tych, którzy zranili Densera. Gniew na Xetesk za to, że zrobiono z niego Protektora i odebrano mu własną śmierć. Pragnienie zemsty musiało jednak poczekać. Teraz należy zebrać Kruków. Bezimienny skierował się w stronę jeziora Triverne. * * * Selyn oceniła odległość, jaka dzieliła ją od piramidy. Gdy obliczyła, że zostało jej zaledwie jakieś osiemset metrów, po kręgosłupie przeszedł jej dreszcz, mącąc chłodne wyrachowanie. Nie obawiała się, czy uda jej się dotrzeć do celu. Nie. Niepokoiło ją coś innego. Powietrze wokół Parvy było przesiąknięte mocą, energią, strachem i napięciem. Zupełnie tak, jakby kamienne ściany odbudowanego miasta WiedźMistrzów wyczuwały nadejście czegoś nowego. W tajemnicy przed pozostałymi, Xetesk już od miesięcy zdawał sobie sprawę z groźby, jaką stanowili Wesmeni. Jednak niedawne wiadomości o ucieczce WiedźMistrzów przeraziły Ciemne Kolegium i zmusiły je do działań, nie zawsze otwartych. Misja Selyn polegała na znalezieniu odpowiedzi na kluczowe pytanie - nie chodziło już o jeśli, lecz o kiedy. Budynek, na którym odpoczywała przez ostatnią godzinę, był ze wszystkich stron otoczony ulicami. Z dachu wyłaniały się trzy długie kominy. Selyn znajdowała się bardzo blisko środkowego z nich. Jej ciało było nieruchome, jedynie głowa poruszała się powoli, dokonując sprawnej oceny pozycji. Za jej plecami rozpościerały się ginące w mroku nocy Rozdarte Pustkowia, ale miasto tłumiło wszelkie dochodzące stamtąd odgłosy. Po prawej stronie stały niskie, nieoświetlone budynki, a jakieś sto metrów dalej ziemię pokrywały już jedynie ruiny. Jednak ją interesowało to, co znajdowało się przed nią, trochę na lewo. Zaledwie o jedną przecznicę od niej rozciągała się jedna z czterech głównych ulic prowadzących do centralnie zlokalizowanego placu i stojącej na nim piramidy. Szeroka, prosta aleja dochodziła do placu w odległości jakichś ośmiuset metrów od Selyn i, jeżeli jej informacje były prawdziwe, dalej znajdował się zamaskowany i chroniony silnymi zabezpieczeniami magicznymi tunel, który prowadził do wnętrza piramidy. Samą budowlę otaczały kamienne posągi, przedstawiające sceny z wojen. Minęło już wiele czasu, odkąd xeteskiańscy szpiedzy odwiedzili ruiny Parvy, więc jedynie bogowie mogli wiedzieć, jak wiele zmian zaszło od tamtego czasu. Musiała sprawdzić, czy tunel jest otwarty, ponieważ to oznaczałoby, że nie pozostało im wiele czasu. Miasto było ciche. Wprawdzie była w stanie dojrzeć poruszające się po ulicach sylwetki ludzi, lecz brakowało jej wieczornego tumultu tak charakterystycznego dla Xetesku, a już na pewno dla Koriny czy Gyernath. Dotarcie do tunelu powinno być proste, lecz coś wewnątrz błagało Selyn, by była ostrożna. Nie poruszyła się więc i nadal obserwowała okolicę. Trzy godziny później, gdy czerń nocy stała się nieprzenikniona, jej wrodzona umiejętność wyczuwania niebezpieczeństwa została nagrodzona. Na granicy widoczności, na terenie placu gdzie prawdopodobnie znajdowało się wejście do tunelu pojawił się ruch. Mimo że z tak dużej odległości nie udało jej się dojrzeć szczegółów, wydawało się, że na tle oświetlonych płomieniami kamieni mignęły ciemne sylwetki oddziału Wesmenów. To na pewno efekt słabego światła. Oddział rozdzielił się na cztery grupy, które opuściły plac, podążając w kierunku Rozdartych Pustkowi. Zbliżające się postaci okazały się być jeźdźcami i dostatecznie wielu minęło ją, jadąc wschodnią ulicą, by zdała sobie sprawę z tego, kim byli. Szamani. Przynajmniej jedno z przypuszczeń zostało potwierdzone. WiedźMistrzowie sprawowali nad Wesmenami bezpośrednią kontrolę, używając do tego celu właśnie szamanów. To oznaczało, że będą dysponować silną magią. Gdy jeźdźcy opuścili miasto, Selyn ruszyła. Zeskakując na ziemię po przeciwległej stronie głównej ulicy, ukryła się w cieniu budynku i ruszyła w kierunku placu, poruszając się szybko, lecz ostrożnie. Plan ulic Parvy nie należał do wysoce skomplikowanych, prostopadłe skrzyżowania ułatwiały poruszanie się po niej nawet nieznajomym. Z drugiej strony topografia miasta utrudniała chowanie się, dlatego w czasie podróży Selyn dokładnie rozglądała się w poszukiwaniu otworów w ścianach, wąskich alejek i cieni, notując w pamięci wszystko, co mogło posłużyć jej za kryjówkę podczas ewentualnej ucieczki. Poza bezpośrednim sąsiedztwem głównych ulic miasto było ciemne i opuszczone, choć zarazem niegroźne. Patrole nie przemierzały nowych, ciasno wykładanych kamieniami uliczek, a w drzwiach i zakamarkach nie czaiły się cienie, gotowe zaatakować zabłąkanego pijaka. Panowała atmosfera pozbawiona... atmosfery. Jednak w momencie gdy Selyn zatrzymała się, by odsapnąć chwilę, w jej umyśle zaświtała nagle pewna myśl. Nie zatrzymała się z powodu otaczającej ją ciszy. Zatrzymało ją coś innego, coś co przykrywało Parvę niczym całun. Miasto było pogrążone w głębokim śnie, ale pragnęło się już obudzić. Przyspieszyła, przebiegając w poprzek szerokiej, wyłożonej kamieniami ulicy i wbiegła w cień znajdujący się zaledwie dwie przecznice od placu z piramidą. Zatrzymała się nieopodal szerokiego wejścia do jednego z domów, uspokoiła oddech i spowolniła tętno. Została zauważona i ktoś ją śledził. Mimo że niczego nie usłyszała i nie widziała, jej szósty zmysł dostarczył jej wszystkich informacji, których potrzebowała. . Mężczyzna wyłonił się ostrożnie zza rogu i powoli ruszył w jej stronę. Jego kroki były ledwie słyszalne. Selyn znieruchomiała, szykując się do ataku lub ucieczki. Z miejsca, w którym stała, doskonale widziała, jak sylwetka Wesmena skrada się wzdłuż przeciwległej ściany. Jej serce zamarło. To był szaman i, jeśli jego zmysły były wyostrzone, bez trudu ją zlokalizuje. Xeteskianka wzięła kilka krótkich oddechów i odbezpieczyła wyrzutnie bełtów umieszczone na nadgarstkach. Wzdłuż obu dłoni biegły skórzane dźwignie zakończone pętlami, które oplatały jej środkowe palce. Teraz wystarczyło zaledwie jedno gwałtowne szarpnięcie do tyłu. Szaman przesunął dłonią po gładkim kamieniu ściany i dalej poruszał się wzdłuż budynku, znikając jej wkrótce z pola widzenia. Na ulicy ponownie zapanowała cisza. Selyn czekała, gotowa do działania. Pięć minut. Dziesięć. Jej słuch przestroił się, rejestrując odgłosy ludzi i ognisk, dochodzące z placu, a także odległy dźwięk kopyt na kamiennej drodze czy otwierane gdzieś drzwi. Piętnaście minut. I nagle znalazł się dokładnie przed nią. Smród jego futer wypełnił jej nozdrza, jego ciemna twarz i zimne oczy zbliżyły się. Wyciągnął dłoń. - Myślałaś, że nie uda mi się cię wyczuć, Xeteskianko? - Jego głos był gardłowy, szorstki i niewyraźny. Selyn nie odpowiedziała. Odpychając ramię Wesmena swoją prawą ręką, niemal wbiła swoją lewą pięść w jego oczodół, jednocześnie szarpiąc nadgarstek. Bełt wystrzelił. Szaman zginął na miejscu, osuwając się na ziemię niczym ciężki worek. - A niech to szlag - wyszeptała kobieta. Obróciła ciało przeciwnika, wyjęła ostrze i wytarła je o futra Wesmena. Zaciągnąwszy z wysiłkiem ciało do cienia wewnątrz budynku, Selyn zaczęła się zastanawiać, czego mógł szukać tak daleko od swojego oddziału, i to pieszo? Miała niewiele czasu. Nieobecność szamana zostanie z pewnością wkrótce odkryta. Dotarła do placu w kilka minut później, próbując zachować spokój na widok tego, co napotkały jej oczy. Cały prostokąt o bokach długości jakichś czterystu metrów był wyłożony białym marmurem. Środkiem biegła błyszcząca ścieżka z zatopionego w kamieniu kwarcu, prowadząca do piramidy od wschodu. Wysoki na sześćdziesiąt metrów grobowiec WiedźMistrzów był prawie całkowicie gładki poza wyrzeźbionymi w nim schodami, które prowadziły na szczyt, gdzie płonęło sześć ogni, wskazując wszystkim siedzibę mrocznych sił. Widok zapierał dech w piersiach. Siedziba najgroźniejszych wrogów Balai. Wrogów, z którymi z pewnością przyjdzie im się jeszcze zmierzyć. Podczas gdy podświadomość Selyn rejestrowała szczegóły architektoniczne, jej umysł próbował pogodzić się z widokiem setek nieruchomych i milczących akolitów, klęczących przed otwartym wejściem do tunelu. Podnóże piramidy wyglądało jak przykryte dywanem z odzianych na czarno sług, którzy w milczeniu spoglądali w kierunku otoczonej światłem lamp pustki. Czekali. Po prostu czekali. Gęste, przesycone nastrojem oczekiwania powietrze, przygniatało ją niczym ciężar rzucony na plecy. Nad placem unosiła się aura nadchodzącego zła. Zła, które było niemal namacalne. Zebrane ponad szczytem piramidy chmury zaczęły wkrótce krążyć, otaczając ją płaszczem nieprzeniknionej ciemności i wilgoci. Selyn przeszedł dreszcz. Jedynym dźwiękiem, jaki słyszała poza biciem własnego serca, był powolny i miarowy oddech akolitów, prawie tak jakby i on był częścią ceremonii, która niebawem miała się rozpocząć. Selyn nie potrzebowała już więcej informacji. Przebudzenie było kwestią dni, może godzin. Powróciła na zajmowany wcześniej dach i przygotowała się do Połączenia ze Styliannem. * * * - To fascynujące - powiedział Styliann, przechadzając się wokół Bezimiennego. - Protektor bez maski. Bezimienny i Denser znajdowali się w Sześcianie nad jeziorem Triverne. Nie było już nawet śladu po odbytej konferencji kolegiów. Stoły i krzesła znikły wraz z delegacjami, które zdecydowały się szukać schronienia wewnątrz murów własnych miast. Do następnego spotkania miało dojść dopiero po zakończeniu wojny. Na miejscu eleganckich sprzętów ustawiono podtrzymywany na dwóch grubych nogach stół, pozbawione oparć ławy oraz ognisko, nad którym zawieszono kociołek z wodą. Za plecami władcy Xetesku siedzieli niedawno przybyli Ilkar i Erienne. Julatsańczyk nie potrafił ukryć swej radości na widok Bezimiennego i swego podziwu dla Densera. Wprawdzie otrzymał upomnienie od Barrasa, ale na jego twarzy nadal promieniał szeroki uśmiech. Leżące obok jego łokcia kanapki były nienaruszone. Erienne z miejsca podbiegła do Densera, by go pocieszyć i przynieść mu ukojenie, ale mag prawie w ogóle nie zwrócił na nią uwagi. Starsi magowie stali obok, nie mogąc wyjść z podziwu dla tego, za co Laryon zapłacił własnym życiem. Bezimienny spoglądał na Stylianna. Nawet postać władcy Xetesku bledła w porównaniu z ogromną sylwetką byłego Protektora. Wojownik pozostawił gdzieś topór używany przez Sola, wybierając dwuręczny miecz - znak rozpoznawczy Bezimiennego. - Nie jestem Protektorem - powiedział. - Nie jestem także wynikiem eksperymentu ani badania przeprowadzonego przez jednego z twoich magów. Jeśli Chcesz ze mną rozmawiać, stań tak, bym mógł cię widzieć. Styliann znieruchomiał. - Wybacz mi, Bezimienny. - Władca Xetesku uśmiechnął się. - Chcesz czy nie, na zawsze pozostaniesz kamieniem milowym w dziedzinie badań magicznych i krokiem na drodze korzystnych zmian. - Jestem trupem, który nadal oddycha - odpowiedział wojownik. - Wolałbym śmierć, ale Xetesk dokonał innego wyboru. Nigdy więcej nie będziecie stanowić o moim przeznaczeniu. - Wydajesz się być niewdzięczny. Pamiętaj, że oddaliśmy ci życie. Prawa dłoń Bezimiennego wystrzeliła do przodu, chwyciła szyję Stylianna i przybliżyła jego twarz do oczu Kruka. - O, nie. Ukradliście moją śmierć. - Ręce władcy zaczęły się poruszać. - Nie rób tego. Nie jesteś wystarczająco szybki. Jeśli mi nie wierzysz, spróbuj się przekonać. - Dłoń Bezimiennego zacisnęła się. Styliann zamilkł, a jego ręce uniosły się w błagalnym geście. - Wybrałem moment własnej śmierci. Niewielu ludzi dostaje podobną szansę. Wy odebraliście mi moją. - Żyjesz - wycedził władca. - Mógłbym wygrzebać z grobu własne zwłoki. - Denser, zrób coś. - Styliann chwycił rękę wojownika. Wydawało się, że mag dopiero teraz zauważył, co się dzieje. Jego wzrok kolejno przenosił się na pozostałych delegatów, gotowych do walki xeteskiańskich gwardzistów, i Ilkara, którego oczy utkwione były we władcy. - Proszę cię, Bezimienny, puść go. Bezimienny zwolnił uchwyt i zwrócił się do Densera. - Przepraszam - powiedział. Denser wzruszył ramionami. Styliann powstrzymał gestem gwardzistów, ale w dalszym ciągu spoglądał z wściekłością na wielkiego wojownika. - Nie jestem twoją własnością. Jestem Krukiem - powiedział Bezimienny. - Musimy pomówić, Denser. Na zewnątrz. - Styliann opuścił szybko namiot, używając prywatnego wyjścia. Denser westchnął i ruszył za władcą, ściskając po drodze ramię wojownika. Wychodząc z Sześcianu, zauważył szeroki uśmiech na twarzy Vuldaroqa. Zrobiwszy zaledwie kilka kroków, Styliann odesłał swoich pomocników. - W jakim jesteś stanie? Denser przetarł oczy, wyobrażając sobie, jakie są zapadnięte, czerwone i podkrążone. - Nie jestem w stanie odnowić rezerw many, nie potrafię się skoncentrować na bardziej skomplikowanych zaklęciach i nie mogę dostroić wzroku do widma many. - Styliann właśnie tyle powinien usłyszeć, choć nie mówiło to ani słowa o prawdziwym stanie młodszego maga. Uczucie pustki wdzierało się bezpośrednio do wnętrza kości i wypełniało ciało Densera chłodem. Jego umysł błyskawicznie wypełnił się obrazami, zupełnie jednak pozbawionymi emocji. Ta jego część, którą od tak dawna zajmował chowaniec, już nie istniała i Denser wyobrażał sobie, że gdzieś ponad jego prawym okiem znajduje się swędząca dziura. Niestety, gdy tylko mag przykładał dłoń do czoła, okazywało się, że nie potrafi stłumić podrażnienia, bo jego źródło schowane jest głęboko wewnątrz czaszki. Ale to utrata znajomego głosu i wyczuwalnego pod płaszczem bicia serca bolała go najmocniej, mocniej nawet niż fizyczny ból, który utrzymywał się od momentu śmierci demona. Głos uspokajał go, pocieszał, a bicie serca należało do niego, było częścią jego samego. Teraz, gdy ucichło, część jestestwa maga odeszła wraz z nim. - Twoje zdolności wkrótce powrócą. Musisz po prostu odpocząć. Niestety obawiam się, że żal, który odczuwasz, pozostanie. - Głos Stylianna złagodniał. - Przykro mi, że to tego doszło, ale nadal nie pojmuję, dlaczego zaatakował oddział Nyera. Co nie znaczy, że nie cieszy mnie śmierć tego zdrajcy. - Wydawało mu się, że musi odciągnąć jego uwagę. Sądził, że Krucy nie są dostatecznie daleko. - Denser wzruszył ramionami. - Oddział Nyera mógł ich dogonić, zanim dotarliby tutaj. - Pokręcił głową. - Chociaż nadal uważam, że nie musiał atakować. Sądzę, że chciał się po prostu wykazać. - Wykazać? - Styliann zmarszczył brwi. - To był chowaniec. Ludzkie wartości są im absolutnie obce. - Czy kiedykolwiek wziąłeś sobie chowańca? - spytał Denser. Władca Xetesku pokręcił przecząco głową. - W takim razie nie możesz mieć pojęcia o wartościach, jakie uznają. Ja to czułem. Rozumiałem. Styliann przygryzł wargę, myśląc intensywnie, a następnie spojrzał w górę, obserwując leniwe mgły przykrywające poranne niebo. - Pokaż mi katalizatory - powiedział po chwili. - Nie mam ich. - Gdzie więc... - Są w posiadaniu Kruków. Nie mogłem zabrać ich do Xetesku. Styliann wypuścił powietrze nosem. - Rzeczywiście, nie mogłeś. Nagłe poruszenie w innej części obozu przerwało dalszą rozmowę. Najpierw usłyszeli tętent kopyt, a chwilę później zza pobliskich krzaków wyłonili się Krucy pod przewodnictwem Evansona. Jeźdźcy zatrzymali się przy namiocie i zeskoczyli na ziemię. Hirad podszedł do Densera. Na jego twarzy malowała się niepewność. Jedno spojrzenie na twarz Xeteskianina rozwiało jednak wszelkie wątpliwości. Barbarzyńca skinął głową z szacunkiem i położył rękę na ramieniu maga. - Rozumiem twój ból - powiedział. - A ja twój gniew - odpowiedział Denser i zamilkł, uśmiechając się lekko. - Czeka na ciebie w środku. Gdy Hirad odsunął zasłonę i wszedł do pomieszczenia, Bezimienny siedział na ławie przy stole i rozmawiał z Ilkarem i Erienne. Na widok potężnego wojownika Hiradowi odebrało mowę. Patrzył na niego przez chwilę, dopóki nie upewnił się, że będzie w stanie przemówić bez zająknięcia. Ta sama mimika twarzy, te same stanowcze gesty towarzyszące rozmowie, ten sam sposób, w jaki przesuwał dłonią po czubku głowy aż do kierunku szyi, jakby chciał wygładzić jakąś nierówność. Wszystko takie samo. Tam, gdzie niegdyś był Sol, teraz siedział Bezimienny. Bez maski, obojętnych oczu i obosiecznego topora. - Na bogów, to naprawdę ty. - Głos Hirada załamał się. W jego oku zakręciła się łza. Otarłszy ją, ruszył do przodu. Bezimienny obszedł stół i uścisnął barbarzyńcę, który poklepał go po plecach. - Jak się czujesz? Wielki wojownik cofnął się. - Nie wiem - powiedział. - Wiem, że ja to ja. - Wzruszył ramionami. - Już wcześniej to wiedziałem... Rozpoznałeś mnie, kiedy byłem Solem. Ale nie mogłem się do ciebie odezwać. Coś wewnątrz mnie zabroniło mi odpowiedzieć na twoje słowa, ale ty wyczytałeś wszystko w moich oczach. Hirad, ja powinienem być trupem. - Ale nie jesteś i nie obchodzi mnie, jak to się stało. To ty. Na bogów, to ty! - Czy powiedziałbyś to samo, gdybyś wrócił teraz do domu Septerna? - Ja... - Hirad zamilkł, zbity z tropu. - Tak, dlaczego nie? - Bo ja nadal tam leżę, pod ziemią. Gdzie Denser? - Bezimienny rozejrzał się. - Na zewnątrz - powiedział niewyraźnie Hirad. - Czemu pytasz? - Powinienem być przy nim. - Wojownik odszedł, ale barbarzyńca ruszył za nim. - Zostaw go - powiedział Ilkar. - Napij się albo zjedz coś. Na pewno umierasz z głodu. Hirad wpatrywał się w Bezimiennego, dopóki nie opuścił namiotu. - Jestem w szoku - powiedział barbarzyńca. - O co mu chodzi? - Podszedł do stołu. Ilkar nalał mu puchar wina i posunął w jego kierunku talerze pełne mięsa i chleba. - Usiądź - powiedział elf. - Musisz zrozumieć, że trudno mu się z tym pogodzić. Hirad wpatrywał się w towarzysza, nie rozumiejąc. - Zrozum, nam wydaje się, że to ten sam Bezimienny. To jak wygląda, jak się zachowuje, jak mówi - wszystko jest takie samo. Nadal ma blizny na plecach i na udzie, ma też zgrubienie na kolanie i brakuje mu małego palca. To on, w każdym calu - jego dusza, umysł, wspomnienia, wszystko. Lecz on posiadł także wiedzę, której żaden z nas nigdy nie zdoła ogarnąć. Zdaje sobie sprawę, że może pojechać do swojego grobu i dosłownie wykopać własne zwłoki. Pomyśl o tym. Hirad zastanowił się przez chwilę. - Ale co to wszystko znaczy i dlaczego nagle tak się przejmuje Denserem? - Wydaje mi się, że obecnie Bezimienny jest całkowicie zagubiony. Erienne zgodzi się ze mną, że nie wszystko co mówi, brzmi sensownie. - Erienne kiwnęła głową. - W taki sposób tłumi wszystko to, z czym nie potrafi sobie poradzić. Stąd pragnienie ochrony Densera. Nie zapominaj, czym był jeszcze do wczoraj. On na pewno nie zapomniał. Być może nigdy mu się to nie uda. Tak naprawdę, to nie potrafimy tego przewidzieć. - Ale czy to on? - spytał Hirad. - Tak, na bogów. Tak. - Ilkar pochylił się w stronę barbarzyńcy. - Musi jednak dojść do ładu ze swoimi osobistymi sprawami, i to sam. Musisz mu po prostu dać trochę czasu. - To od początku było zbyt piękne, by być prawdziwe. - Uspokój się. Bezimiennemu wydawało się, że nie żyje, potem przebudził się jako Protektor, by wreszcie z powrotem stać się sobą. Pozwól mu to poukładać. - Elf wpatrywał się w oczy barbarzyńcy i widział w nich głęboki zawód. - W porządku? - Hirad poruszył nieznacznie głową, co w obecnej sytuacji Ilkar uznał za potwierdzenie. - To dobrze. Teraz zabieraj się do jedzenia. Mamy masę spraw do omówienia. * * * Selyn obudziły dobiegające zewsząd okrzyki. Zaskoczona i zdenerwowana, leżała spokojnie, nasłuchując. Było może godzinę po świcie, więc nie zregenerowała jeszcze całkowicie zapasów many. Z drugiej strony, nie była bezbronna. Dookoła prowadzono poszukiwania i sądząc po głosach, które słyszała, Wesmeni przeczesywali ulice Parvy. Więc znaleźli już ciało szamana. Selyn zmarszczyła brwi i zdjąwszy z oczu przepaskę, powoli otworzyła je, czując, jak w reakcji na ostre światło po jej policzkach spływają łzy. Doszła do wniosku, że miała pecha - ciało martwego mężczyzny znaleziono dosyć szybko. Biorąc pod uwagę sposób, w jaki zorganizowano poszukiwania, zwłoki szamana znaleziono na długo przed świtem. W dalszym ciągu leżąc twarzą do powierzchni dachu, Selyn podciągnęła się powoli do krawędzi budynku, bacznie nasłuchując, by ocenić skalę poszukiwań. Wiedziała, że bezpośrednio pod nią nie ma nikogo. Z tyłu i z okolic placu dobiegały głośne i częste krzyki, walenie w drzwi, odgłosy pękającego drewna i przeszukiwania budynków. Bardzo, bardzo szczegółowego. Zbyt szczegółowego jak na Wesmenów. W poszukiwaniach brał udział ktoś jeszcze - akolici WiedźMistrzów, którzy swoje obowiązki wypełniali nad wyraz sumiennie. Selyn zogniskowała manę na Płaszcz-Ukrycia, wypowiedziała komendę aktywującą, zeskoczyła na ziemię i ruszyła w kierunku Rozdartych Pustkowi. Szła szybko, ale ostrożnie. Wkrótce dotarła do ostatniego budynku - ani śladu pościgu. Wspięła się na dużą kupę gruzu i przykucnęła. Jej serce zamarło. Wschodnie obrzeża Parvy były otoczone pierścieniem stojących ramię w ramię Wesmenów. Natychmiast odwróciła się i pobiegła w stronę miasta. Osiągnąwszy pierwsze zabudowania, zauważyła ruch. Wesmeni i szamani byli na każdej ulicy, chodząc nerwowo, rozglądając się, szukając. Byli wewnątrz i na zewnątrz budynków. Byli na dachach i w piwnicach. Selyn znalazła się w gigantycznej sieci, której mocne nici coraz bardziej się zaciskały. Pobiegła truchtem w lewo, w kierunku głównej ulicy, cały czas spoglądając w prawą stronę, skąd nadchodzili Wesmeni. Byli zaledwie o dwie przecznice od niej. Zbliżywszy się do placu, Selyn zauważyła, że na głównej ulicy także znajduje się oddział Wesmenów pod wodzą jednego szamana. Wiedzieli, że tu jest, zdawali sobie sprawę, że prawdopodobnie będzie niewidzialna, byli więc w stanie wyczuć emanującą od niej manę. Do jej umysłu zakradł się strach. Fale zwątpienia skruszyły jej pewność siebie. Jeszcze poprzedniej nocy Styliann był z niej taki dumny, wspominał o tryumfalnym powrocie do Xetesku, o roli, jaką odegra w zwycięskiej batalii, i o należnym jej miejscu przy jego boku. Jej serce zabiło mocniej. Wykonała błyskawiczny obrót i nie zatrzymując się ani na moment, ruszyła szybko w przeciwnym kierunku. Znajdowała się wewnątrz prostokąta długiego na trzy przecznice i szerokiego na dwie, który zmniejszał się z każdą chwilą. Wydawało się, że Wesmeni zastawili wszystkie wyjścia. Wszystkie poza jednym. Spojrzała w górę. Trzysta metrów ponad nią chmury otoczyłyby ją nieprzeniknionym płaszczem i nikt by jej już nie zobaczył. Nie było to idealne rozwiązanie, ale nie miała wyboru. Selyn szybko rozejrzała się po okolicznych dachach w poszukiwaniu dogodnego miejsca, z którego mogłaby się odbić. Znalazła je na szczycie jednej z budowli stojących niedaleko krańca miasta. Wspięła się po ścianie płaskiego budynku i ruszyła biegiem w kierunku kominów znajdujących się po stronie miasta. Wesmeni byli jakieś sto metrów od niej. Po przeciwnej stronie ulicy kilku wspięło się na dach budynku i rozbiegło z szeroko rozłożonymi rękami. Selyn zastanawiała się, czy nie udałoby się jej prześlizgnąć pomiędzy nimi, gdy już dostaną się na jej dach, ale w tym momencie za ich plecami dostrzegła sylwetkę szamana. Nie miała czasu. Przytuliwszy się do osłoniętej od ich wzroku strony kominów, kobieta rozproszyła Płaszcz-Ukrycia i zaczęła formować kształt następnego zaklęcia. Nagle usłyszała dziki okrzyk. Otworzyła oczy i zrozumiała, że jeden z przeciwników musiał ją zauważyć, gdyż w jej stronę biegło kilku Wesmenów, cały czas wskazując w jej kierunku. Ponownie się skoncentrowała i zogniskowała manę do zaklęcia. Sekundę później wszystko było gotowe. - Rozwiń - powiedziała. Z jej pleców wyrosły migoczące w świetle dziennym skrzydła, ledwie widoczne gołym okiem. Zrobiła krok do przodu i uniosła się do góry, nabierając wysokości i zmierzając w kierunku Rozdartych Pustkowi. Pod sobą słyszała nerwowe rozkazy i wkrótce w powietrzu zaroiło się od strzał. Żadna z nich jej nie zagroziła. Selyn uśmiechnęła się. Nie tak planowała wyjechać, ale lepsze to niż nic. Wydawało jej się, że już czuje ciepło bijące z komnaty Stylianna. Coś uderzyło ją mocno w plecy, wybijając ją z objęć prądu powietrznego. Zaczęła spadać. Usilnie próbując wyrównać lot i odzyskać straconą wysokość, o mało co nie utraciła skrzydeł. Czuła się jak odlana z ołowiu. Spojrzała za siebie. Cienki promień białego światła łączył jej ciało z ciałem jednego z szamanów. Poniżej Wesmeni wiwatowali, wykrzywiając twarze w ohydnym, obnażającym zęby grymasie. Selyn ściągnęła skrzydła, szybując wolno do przodu, ale wtedy trafił ją drugi promień, tym razem w nasadę czaszki. Straciła równowagę i uderzyła bokiem o ścianę budynku. Gdy upadła na ziemię, Skrzydła-Cienia rozmyły się. - Cholera. - Xeteskianka pokręciła głową, słysząc radosne okrzyki i zbliżające się kroki. Starała się wstać, opierając się plecami o ścianę. W głowie czuła pulsujący ból, lecz obraz przed oczami nie był już rozmyty. Wesmeni nadbiegali ze wszystkich stron. Wydawało się, że były ich setki. Z umieszczonej na plecach pochwy dobyła miecz i przybrała pozycję do walki. Jeden z przeciwników zaśmiał się, chwytając topór. Na jego sygnał reszta cofnęła się o krok, robiąc mu miejsce. Mężczyzna był duży i krępy, miał niechlujną, czarną brodę i blisko osadzone oczy. Ruszył, wykonując toporem zamach na wysokości klatki piersiowej. Selyn zwinnie uchyliła się i błyskawicznie zadała cios, trafiając go w odsłonięty żołądek. Przeciwnik zacharczał, zatoczył się i upadł, chwytając się za ranę. Przez jego palce sączyła się krew. Zaskoczeni mężczyźni zamilkli, ale sekundę później ryk jednego z nich wyrwał ich z osłupienia i wszyscy ruszyli w jej kierunku. Selyn wyjęła schowany w bucie sztylet. Wokół niej zawirowały futra, stal i pięści. Pierwszy z przeciwników zginął ze sztyletem zatopionym w sercu. Drugiego trafiła w udo, ale wtedy pozostali pochwycili już jej ręce. Próbowała się uwolnić, lecz wyrwano jej z dłoni miecz. Wesmeni przygwoździli ją do ściany i dobyli mieczy i sztyletów. Jeden z nich ściągnął jej z głowy kaptur, odsłaniając twarz. Po raz drugi zaległa cisza. Okrzyki uznania wywołały u niej lodowate dreszcze. W momencie gdy uchwyt na jej ramionach zelżał, błyskawicznie wycelowała i zwolniła znajdujące się przy nadgarstkach bełty. Jeden z nich trafił najbliższego mężczyznę w szyję, drugi ześliznął się po czaszce innego i poszybował dalej. Obaj przeciwnicy upadli, ale zostało ich jeszcze wielu. Przewrócili ją na ziemię. Powietrze wypełniły zwierzęce wrzaski towarzyszące rozrywaniu i zdzieraniu z niej resztek ubrania. Szorstkie dłonie ocierały się o nią, drapały i raniły. Z wielu skaleczeń sączyła się krew. Selyn wiła się i nadal walczyła, próbując zachować milczenie, podczas gdy ich ciała przygniatały ją, pokonaną, nagą i przerażoną. Na odgłos pojedynczego rozkazu tłum uciszył się i rozstąpił, przepuszczając szamana. Mężczyzna był w średnim wieku, miał na sobie szatę z grubego materiału, a jego siwiejące włosy związane były w kucyk z tyłu głowy. Selyn otrząsnęła się, czując opuszczający ją strach i zajmujący jego miejsce spokój towarzyszący rosnącej pewności siebie. Przygotowywała się, by spojrzeć mu prosto w oczy. - Cóż, moja mała ślicznotko - powiedział szaman, poluzowując pas i klękając pomiędzy jej nogami. - Być może śmierć nie upomni się o ciebie tak szybko. Mężczyzna był brutalny. Wdarł się w nią siłą. Jego dłonie ściskały jej boki i piersi. Wykrzywiła twarz, kiedy szaman pchnął po raz kolejny. Zgraja Wesmenów okrzykami aprobaty reagowała na każdy jego ruch. Selyn zamknęła umysł na poniżenie i ból, podnosząc głowę, by raz jeszcze spojrzeć w twarz szamana. - Będą mnie musieli przeciąć na pół, by cię uwolnić - powiedziała, rozgryzając truciznę ukrytą w zębie. - Żegnaj, ukochany - wyszeptała. Środek paraliżujący zadziałał natychmiast, wywołując gwałtowne skurcze każdego mięśnia jej ciała. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętała, kiedy uwolnione strumienie many odpływały na wschód, był wrzask szamana. Rozdział 26 Pełen bólu i wściekłości krzyk Stylianna było słychać na drugim brzegu jeziora Triverne. Impuls many umierającej Selyn przebił go niczym drewniany kołek. Potrzeba było sześciu mężczyzn, by go unieruchomić, dwóch zaklęć, by go uspokoić, a nawet podczas snu po jego płonących gniewem policzkach spływały łzy. Kiedy się wreszcie obudził, blask w jego oczach zniknął. Nie chcąc tracić ani chwili czasu, natychmiast ruszył do Sześcianu. W namiocie z powrotem ustawiono krzesła, tym razem w lekki półokrąg po jednej stronie stołu, który przykryto obrusem, udekorowano świecami i zastawiono misami jedzenia oraz dzbanami wina. Styliann zasiadł obok Barrasa na jednym z krzeseł stojących pośrodku. Vuldaroq zajął miejsce po lewej stronie Julatsańczyka, a Heryst spoczął obok władcy Xetesku. Naprzeciw magów zasiedli Krucy. Na przystawionej ławie siedzieli Denser, Ilkar, Hirad i Bezimienny, ten ostatni nadal na krok nie odstępował Ciemnego Maga. Za nimi w charakterze obserwatorów siedzieli Will, Thraun, Jandyr i Erienne, zajmując krzesła i poduszki. Nikt nie przygotował planu rozmów. Jeszcze dzień wcześniej podobne spotkanie było nie do pomyślenia. Jednak w związku z niekorzystnym rozwojem sytuacji na wschód od Czarnych Szczytów i Kamiennych Wrót, Krucy zgodzili się poddać swoje następne posunięcie ogólnej dyskusji. Hirad siedział pochylony, opierając łokcie o blat stołu i podtrzymując dłońmi brodę. Denser przybrał zdradzającą znacznie mniej zdenerwowania pozycję, podczas gdy Ilkar siedział sztywno wyprostowany. Elf czuł głęboki respekt wobec mistrzów siedzących naprzeciwko. Nerwowo zaciskając dłonie, Styliann jednostajnym głosem poinformował zebranych o swojej decyzji. Postanowił pomóc Krukom w przedostaniu się przez Kamienne Wrota, nie chciał jednak wyjawić, jakiego rodzaju magii zamierzał użyć, aby zdobyć kontrolę nad przełęczą. Denser bacznie mu się przyglądał, próbując odgadnąć myśli władcy. Ten wyczuł to i posłał mu pełne smutku spojrzenie.. - Odebrali mi Selyn - powiedział. - Zapłacą za to. - Przykro mi, panie. Styliann pokiwał głową. - Tak - powiedział. - Teraz powiedzcie mi, co zamierzacie, gdy już znajdziecie się po drugiej stronie. - Nie - powiedział Hirad. - Co proszę? - parsknął Vuldaroq. Reszta delegatów milczała w napięciu. - Trochę obycia, Hiradzie, proszę. - Głos Ilkara był poważny. - Mój towarzysz chciał powiedzieć... - Niczego wam nie powiemy, bo po pierwsze nie musicie wiedzieć i tak będzie bezpieczniej dla nas wszystkich, a po drugie sami nie wiemy, i nie dowiemy się, dopóki nie zobaczymy, z czym mamy do czynienia. Gdy już przekroczymy przełęcz, skierujemy się, jak zapewne wiecie, prosto do świątyni Wrethsirów. Potem ruszymy w stronę Rozdartych Pustkowi. - Hirad napełnił swój puchar winem. - Co mogę dodać? Będziemy w kontakcie. Wokół stołu zapanowała cisza. Przedstawiciele kolegiów zamilkli z niedowierzania, a Krucy ze strachu. Jedynie barbarzyńca wydawał się być niewzruszony. - Co? - Wojownik rozłożył szeroko ręce i spojrzał na swoich przyjaciół. - O co chodzi? - Chodzi o to, Hiradzie Coldheart - wycedził Styliann - że nie masz najmniejszego pojęcia, o czym mówisz. Z uroczą beztroską opowiadasz o zabraniu w samo serce terenów kontrolowanych przez naszych najgroźniejszych wrogów najpotężniejszego zaklęcia, jakie kiedykolwiek zostało stworzone. Mówisz o tym w taki sposób, jakby czekała was tam najzwyklejsza w świecie przechadzka po lesie. Nie możemy sobie pozwolić na zaprzepaszczenie tej szansy. - Ostatnim słowom władcy Xetesku towarzyszyły odgłosy palców stukających o blat stołu. - Cóż, wydaje mi się, że od chwili, gdy nas wynająłeś, robiłeś wszystko co w twojej mocy, by spieprzyć całą sprawę. - Hirad pochylił się ku Styliannowi, prawie wstając ze swojego krzesła. - Doskonale wiemy, jak sobie z tym poradzić i uda się nam, jeżeli tylko dacie nam spokój. Powodem większości naszych kłopotów były próby waszej ingerencji. - Barbarzyńca usiadł, wyciągając wyprostowany palec w kierunku twarzy władcy Xetesku. - I nigdy, przenigdy nie mów mi, że nie wiem, co się wokół mnie dzieje. To, że siedzę tutaj obok Densera, podczas gdy tak wielu moich przyjaciół albo odeszło, albo się ukrywa, powinno dać ci do zrozumienia, iż doskonale zdaję sobie sprawę z powagi naszej misji. - Uspokój się - powiedział Ilkar. - To do niczego nie prowadzi. - Nie obchodzi mnie to. To naprawdę bardzo proste - jeżeli dacie nam załatwić sprawę po naszemu, to się nam uda. Jeżeli będziecie ingerować, czeka nas porażka. Styliann rzucił Hiradowi spojrzenie będące mieszaniną wściekłości i szacunku. Policzki władcy były delikatnie zaczerwienione, a jego wzrok ani na sekundę nie przeniósł się na delegatów pozostałych kolegiów. - Nie przywykłem do sytuacji, w których w podobny sposób podważa się mój autorytet. - Nie podważam twojego autorytetu - powiedział barbarzyńca. - Tylko tłumaczę ci, w jaki sposób możemy zwyciężyć. - Wydaje mi się, że czas pchnąć naszą dyskusję do przodu - odezwał się Heryst. - Jestem przekonany, że wszyscy zgadzamy się co do faktu, że Krucy sami najlepiej uporają się z Wrethsirami. Ale myślę, że oddanie nam - to jest delegacji czterech kolegiów - obu katalizatorów na czas waszej wyprawy po trzeci byłoby mądrym posunięciem. - Z pewnością tak właśnie myślisz. - W takim razie dlaczego się uśmiechasz? - Ponieważ pewnie uważasz mnie za idiotę, a przecież to właśnie idioci szczerzą zęby przez cały czas. - Hirad - powiedział Ilkar. - Powiedz mi, że nie zrobiłeś tego, co myślę, że zrobiłeś. Denser klepnął Barbarzyńcę w plecy i zaczął się śmiać, choć jego wcześniejsza mina nie zdradzała jakichkolwiek powodów do wesołości. - Znakomicie, Hirad, naprawdę znakomicie - powiedział mag. - Wyjaśnij to - powiedział Vuldaroq, którego twarz momentalnie poczerwieniała. -Nie znoszę sytuacji, w których zdaję się być obiektem drwiny. - W takim razie zapewniam cię, że powodem mojej wesołości jest tylko i wyłącznie wrodzony spryt Hirada. Hirad, powiedz nam, gdzie znajdują się katalizatory. Barbarzyńca wzruszył ramionami. - Są gdzieś pomiędzy tym miejscem a farmą, na której się zatrzymaliśmy. Szczegóły chyba jednak zachowam dla siebie. Zanim jednak wpadniecie w szał i zaczniecie krzyczeć, pozwólcie mi wyjaśnić, że mam już serdecznie dosyć ingerencji innych ludzi w moje życie i dlatego postanowiłem dać Krukom silną kartę przetargową na wypadek kolejnej zdrady. - Ale przecież wiesz, że zdrajcą okazał się żądny władzy xeteskiański mistrz. - Vuldaroq gwałtownie chwycił oparcia swojego krzesła. - A teraz dwa najcenniejsze dla Balai przedmioty leżą gdzieś pozbawione jakiejkolwiek ochrony. - Są też znakomicie ukryte - powiedział Hirad. - Poza tym nie obchodzi mnie, kto chciał nas zabić. Faktem jest, że na całym tym świecie jest zaledwie trzech magów, którym ufam, i cała trójka siedzi po stronie Kruków. Przejdźmy może do omówienia zdobycia Kamiennych Wrót. Mamy niewiele czasu. Jeżeli wiadomości od waszych szpiegów są zgodne z prawdą, Wesmeni dotrą do przełęczy za cztery dni, może mniej, a ja nie chciałbym natknąć się na nich gdzieś pośród Czarnych Szczytów. Hirad rozejrzał się. Denser nadal się uśmiechał, a wzrok Bezimiennego był w dalszym ciągu zwrócony w kierunku Ciemnego Maga. Ilkar wpatrywał się w barbarzyńcę z otwartymi szeroko oczami i rozchylonymi ustami, a pozostali delegaci siedzieli w milczeniu oniemiali z wściekłości. Wszyscy poza jednym. Heryst pokiwał głową i wstał jako pierwszy. - Moje gratulacje, Hiradzie Coldheart. Udało ci się przechytrzyć nas wszystkich. Na razie. Żałuję, że nam nie ufasz, ponieważ walczymy po tej samej stronie, po stronie Balai - powiedział mag. - Mam tylko nadzieję, że dla twojego własnego dobra twój umysł zachowa podobną sprawność w nadchodzących dniach. Właśnie zaczyna się gra, w której stawką będzie nasza ojczyzna, a jedynym atutem jaki posiadamy, jest Złodziej Świtu. Utrata zaklęcia byłaby katastrofą. - Mag zamilkł, a potem wyprowadził delegacje kolegiów z Sześcianu. - Do reszty zwariowałeś? - Ilkar zaczekał, aż wszyscy poza Krukami opuścili pomieszczenie. - Osiągnęliśmy zamierzony rezultat - odparł Hirad. - O co ci chodzi? - O co? - prychnął Ilkar. - Czy zdajesz sobie sprawę z potęgi Stylianna? Albo wszystkich innych członków delegacji? Musiałeś zrobić z niego durnia, a żeby tego było jeszcze mało, zakopałeś Złodzieja Świtu pośrodku jakiegoś cholernego pola. Co, wydaje ci się, że urośnie i zakwitnie, czy jak? Hirad uśmiechnął się i rzucił okiem na Densera, który ponownie zamknął się w sobie i patrzył w pustkę. - Uspokój się, Ilkarze. Posłuchaj... - Barbarzyńca zamilkł. - Będą podsłuchiwać? - Wojownik pokiwał głową w wymowny sposób. - Naturalnie - odparł elf. Hirad uniósł brwi. Ilkar westchnął, wypowiedział kilka słów i zatoczył w powietrzu krąg obiema rękami. Odgłosy dochodzące z zewnątrz umilkły. - Mów dalej - powiedział. - Gdzie dokładnie ukryłeś katalizatory? Uniósłszy prawą dłoń, Hirad rozwarł kciuk i palec wskazujący na jakieś dwa centymetry. Popatrzył na nie, kiwając wymownie głową. - No, niedaleko. - Że co? - Ilkar zamrugał oczami. Barbarzyńca wyciągnął spod koszuli łańcuszek, na którym zawieszona była odznaka dowódcy Straży Kamiennych Wrót oraz Dordovański Pierścień Władzy. - Urośnie i zakwitnie! Za kogo ty mnie masz? * * * Od momentu przybycia Darricka Kamienne Wrota zmieniły się nie do poznania. Uruchomiono kanalizację, dzięki czemu warstwa błota pokrywająca główną ulicę miała zaledwie dwa centymetry grubości. Wiejący bez przerwy silny wiatr i całkowity brak opadów dodatkowo przyspieszyły proces osuszania. Wokół osady wyrosła druga, złożona z namiotów i ustawionych w duży okrąg wozów, które stały się domem dla wysłanej przez kolegia kawalerii, ich koni i przybyłych ostatnio pięciu tysięcy piechurów, będących pierwszą częścią sił przeznaczonych do obrony wschodniej części Kamiennych Wrót przed armią Wesmenów. Po obu stronach wjazdu do przełęczy usytuowano stanowiska obronne. Panował spokój. Magowie, których Darrick wysłał pod ochroną Płaszczy-Ukrycia, nie wrócili. Wydawało się, że najeźdźcy czekali na coś więcej niż tylko dodatkowe oddziały. Generał poczuł się nieswojo, a zawsze kiedy tak się czuł, zanosiło się na użycie potężnej magii. Krucy dotarli do przełęczy w towarzystwie trzydziestu xeteskiańskich magów, dwa dni po opuszczeniu Triverne. Darrick czekał już na nich i podczas narady odbytej w wieczór poprzedzający próbę zdobycia Wrót, zapoznano go ze szczegółami nowego xeteskiańskiego zaklęcia bojowego. Potem, próbując wymazać z pamięci obrazy wywołane słowami magów, generał odbył na głównej ulicy przyjacielski sparing z Hiradem. Darrick natychmiast poczuł sympatię do Kruka. Zazdrościł mu roli w nadchodzącej walce i niesamowitej wprost determinacji, jaką dostrzegał w jego oczach. Następnego ranka Wesmeni znajdą się zaledwie o dzień drogi od przełęczy. Generał zdał sobie sprawę, że irytuje go fakt, iż magowie nie mogli poczekać z rzuceniem zaklęcia. Straty przeciwników mogłyby być wtedy znacznie większe. I nie chodziło jedynie o to, że Krucy musieli jak najszybciej dostać się na drugą stronę gór. Trzeba było też poczekać na odpowiedni układ wymiarów. Darrick miał nadzieję, że ktoś będzie kiedyś na tyle uprzejmy, by mu to wszystko wyjaśnić. * * * Wiatr wiał z południa, wzdłuż wybrzeża zatoki Gyernath. Na jasnym, popołudniowym niebie powoli zaczynały zbierać się grube, złowieszcze kłęby ciemnych chmur. Nad południowym oceanem już szalał sztorm, zamazując granicę między szarością nieba a powierzchnią wody. Burze dotrą nad ląd przed zmierzchem. Baronowie Blackthorne i Gresse stali na południowym wybrzeżu zatoki, gdzie plaża zmieniała się z kamienistej w piaszczystą, opadając stromo prosto w objęcia wzburzonej wody. Po ich prawej stronie prosto z oceanu wyłaniały się Czarne Szczyty, ciągnące się przez prawie tysiąc kilometrów aż do zatoki Triverne i północnego krańca Balai. Za ich plecami oddalone o dwie godziny jazdy na północny wschód znajdowało się chronione grubymi murami miasto Blackthorne. Siedziba najpotężniejszego w Balai barona była najważniejszą twierdzą, którą musiała zdobyć każda wesmeńska armia podążająca na północ w kierunku Wrót lub, co nie do końca było konieczne, na południowy wschód w kierunku Gyernath. Siedem tysięcy mieszkańców miasta trudniło się głównie górnictwem i rolnictwem, co dawało Blackthorne'owi możliwość dodatkowego wsparcia własnych oddziałów zbrojnych. Doliczając do tego czterystu żołnierzy i najemników barona Gresse, liczebność sił stojących na straży południowej Balai wynosiła tysiąc dobrze wyszkolonych rycerzy plus dwa tysiące rezerwistów. W walce mógł się przydać każdy z nich. Wiadomości z Kamiennych Wrót donosiły, że armia Wesmenów, podążająca w kierunku zatoki, może wynosić nawet sześć tysięcy żołnierzy. Nadchodząca bitwa miała być trudna i krwawa. Gresse i Blackthorne stali w towarzystwie doradców i magów, którzy za pomocą Wzroku-Sokoła przekazywali na bieżąco informacje o ruchach wojsk przeciwnika, widocznych w oddali po drugiej stronie zatoki. Spod natłoku łodzi i Wesmenów ledwo można było dojrzeć biel plaży. - Jest ich dużo więcej niż sześć tysięcy - powiedział Gresse. Jeden z magów spojrzał w jego stronę. - Trudno stwierdzić. Ich siły są rozciągnięte na ponad pięciu kilometrach plaży, lecz ich mobilność zależy od ilości łodzi, jaką dysponują. Przez cały czas nadchodzą posiłki z południowego zachodu. Gresse zmrużył oczy i ponownie spojrzał na drugi brzeg zatoki. Plaża wydawała się pełzać, falować, poruszać. Nie sposób było dojrzeć pojedynczych sylwetek, ale całość sił wroga była widoczna jak na dłoni. Stojący po lewej stronie Blackthorne chrząknął. Baron był mężczyzną w średnim wieku, wysokim, szczupłym, o ostrych rysach twarzy. Miał gęste brwi, czarne włosy i brodę. Rzadko się uśmiechał i nie znosił głupców. Jedynie z jego postawy można było wywnioskować, że coś go dręczy - poruszał się szybko, z pochyloną głową i opuszczonymi ramionami. Podobnie jak Gresse, na bryczesy, koszulę i skórzaną tunikę baron narzucił ciężki płaszcz, teraz targany wiatrem. - Czy ładują też sprzęt? - spytał Blackthorne znużonym głosem, dając do zrozumienia, że nie jest to problem, którym należałoby zaprzątać sobie głowę. - Tak, panie - odpowiedział jego Starszy Mag. - W takim razie możemy oczekiwać, że już wkrótce wypłyną. Pod osłoną mroku, jak sądzę? - Tak, panie. - Hmm. - Baron oblizał wargi i pogładził dłonią swoją brodę. - Chcę, by jak najwięcej z tych łodzi zostało zatopionych, ale nie kosztem nadwerężenia naszych możliwości. Ognisty-Deszcz, Kule-Płomieni, Lodowaty-Podmuch, cokolwiek. Weź połowę naszych magów i stu żołnierzy. Chcę, by w piasku znalazły się eksplodujące miny, chcę, by pierwsze łodzie, które dobiją do brzegu, stanęły w płomieniach i obróciły się, blokując pozostałym dostęp do lądu. Nie dajcie się złapać. Wracajcie do zamku, gdy tylko na plaży wylądują większe oddziały Wesmenów. Nie będą mieli koni, więc bez trudu im uciekniecie. Czy to jasne? - Mag kiwnął głową. - W takim razie Gresse i ja wracamy do miasta. Tam utworzymy naszą główną linię obrony. Baronie? Blackthorne odwrócił się na pięcie i ruszył w górę łagodnego, pokrytego trawą pagórka, gdzie obok jego konia czekał sługa. Na widok swego pana wyprostował się i podał mu wodze. Za plecami barona starszy mag już zaczął wydawać rozkazy. Gresse uśmiechnął się, próbując dotrzymać kroku młodszemu mężczyźnie. Wesmenom nie łatwo będzie dotrzeć do Gyernath i Kamiennych Wrót. - Co robi reszta Sojuszu? - zapytał Blackthorne, gdy w towarzystwie straży jechali z powrotem do zamku. - Jest albo zbyt zajęta walką o podział moich ziem, albo nadal zbyt uparta, by uwierzyć, że zagrożenie istnieje naprawdę. Nieufność wobec kolegiów stała się zwyczajem - odpowiedział Gresse. - Jest także słuszna z punktu widzenia historii. - Blackthorne spojrzał na towarzysza. - Co zrobiłeś ze swoimi ludźmi? - W Taranspike? - Baron kiwnął głową. - Nadal są w zamku, ale mają rozkaz nie stawiać oporu. Powiedziałem im, że nie warto. Obecność moich synów zapewni im bezpieczeństwo, ponadto są w posiadaniu moich insygniów władzy i mogą pozostać w Korinie na mój koszt, jeżeli okaże się to konieczne. Jeśli się poddadzą, nie spotka ich nic złego. - Ze strony Pontois? - Tak. - Hmm. - Blackthorne zmarszczył brwi. - Nie zapomnę tego, Gresse. - Tu nie chodzi tylko o ciebie, chodzi o Balaię - przypomniał mu towarzysz. - Lecz tylko ty okazałeś się jedynym na tyle odważnym, by stanąć u mego boku - powiedział Blackthorne. - Z największą przyjemnością ci się zrewanżuję, gdy zechcesz odebrać mu Taranspike. To szumowiny pokroju Pontois doprowadziły do upadku Sojuszu Handlowego Koriny i pozostawiły nas niemalże bezbronnych w obliczu obecnego zagrożenia. Chciwość przyćmiła mu umysł, ale odpowie za swoje czyny. Osobiście tego dopilnuję. - Baron zamilkł, a jego twarz, ku zdziwieniu jego towarzysza, złagodniała. - Zakładając, naturalnie, że przeżyjemy nadchodzącą bitwę. Teraz, mój przyjacielu, nadszedł czas, byśmy wyciągnęli stopy przy ogniu, otworzyli najprzedniejsze wino z moich piwnic i oczekiwali dźwięku rogów. Baronowie pognali konie w kierunku miasta Blackthorne. Rozdział 27 Pamiętny dla Kamiennych Wrót dzień był suchy, choć od strony Czarnych Szczytów nadciągały targane wiatrem ciężkie chmury. O brzasku kawalerzyści Darricka dosiedli rumaków i ruszyli w kierunku przełęczy. Na przedzie posuwającej się powoli kolumny szło trzydziestu xeteskiańskich magów w różnym wieku -na szatach każdego z nich widniały insygnia władcy Xetesku - korona uwieńczona spiczastą wieżą na czarnym tle, obszyta dookoła złotą nicią. Za plecami magów kawalerzyści ustawili się w szyku. Kolumnę zamykali Krucy. Wszelkie rozmowy ustały, ciszę wypełniał odgłos kopyt, nerwowe rżenie i łopot pięciuset płaszczy. Darrick jechał na swoim wierzchowcu, wyprostowany i dumny. W jego oczach widać było determinację. Jeszcze dwa miesiące temu możliwość otrzymania nominacji na pierwszego od ponad trzystu lat generała sił wszystkich czterech kolegiów wydawała mu się zaszczytem, którego nigdy nie dostąpi. Lecz teraz stało przed nim trzydziestu Xeteskian oczekujących na rozkazy, a za jego plecami czekało pięciuset kawalerzystów gotowych na jego znak ruszyć do ataku. Rycerze byli podzieleni na oddziały poszczególnych kolegiów. Każdy dysponował własnymi magami, odpowiedzialnymi za obronę przed atakami fizycznymi oraz magicznymi, a także za oświetlenie drogi wewnątrz przełęczy. Ponadto oddziały różniły się barwami: zielony dla Lysternu, ciemny błękit dla Dordover i Xetesku i żółty dla Julatsy. Wprawdzie doświadczony wojskowy uznałby ten podział za niewystarczający, ale jak na razie spełniał swoją rolę. Za kawalerzystami jechali Krucy. Hirad, Erienne i Bezimienny otaczali wprawdzie nadal bladego, lecz zdecydowanie bardziej już rozmownego Densera. Jandyr, Thraun i posiwiały już niemal zupełnie Will rozmawiali między sobą. Barbarzyńca uśmiechnął się, przypominając sobie identyczne zachowanie Talana, Richmonda i Rasa. Z pewnością wezmą bezpośredni udział w nadchodzących wydarzeniach. Pod warunkiem, że przeżyją, a tego Hirad nie był już w stanie zagwarantować. - Co dokładnie zamierzają zrobić? - spytał barbarzyńca. - To znaczy, co by to nie było, pewnie zrobi na nas wrażenie, nie? Jest ich tam trzydziestu. Denser wzruszył ramionami. - Będzie na co popatrzeć. - Ej, daj spokój. Na pewno stać cię na więcej - powiedział Ilkar. - Pracowali nad tym od dwudziestu lat... Musisz coś wiedzieć. - No cóż, Ilkarze - odparł Denser, podjeżdżając bliżej Erienne. - Wciąż zakładasz, że nasi magowie zajmujący się badaniami są tak otwarci jak wasi. Nie zapominaj, że w Xetesku stworzenie i opanowanie nowego zaklęcia prowadzi do uzyskania statusu Mistrza. - Jeżeli nie słyszałeś o nim absolutnie nic, to w tej chwili przestań mnie obejmować. - Erienne uśmiechnęła się. Denser ani drgnął. - Po prostu nie chcę wam zepsuć niespodzianki, a jeżeli to co słyszałem, okaże się prawdą, to będzie to coś, czego nigdy wcześniej nie widzieliście. - Wyjaśnij to - powiedział Bezimienny, który w dalszym ciągu mówił niewiele i nie odstępował Densera ani na krok. Mag wydął dolną wargę. - Niech wam będzie. Mogę powiedzieć, że zaklęcie ma coś wspólnego z innymi wymiarami, utrzymywanie nad nim kontroli jest piekielnie trudne i, jeśli się nie mylę, będzie mokre. - Mokre - powtórzył Hirad. Na moment zapadła cisza. - Mokre - odezwał się ponownie barbarzyńca. Denser uśmiechnął się. - Sami zobaczycie. Darrick wydał rozkaz. Dwudziestu jeden magów ruszyło do przodu, ustawiając się na trzech bokach kwadratu. Dowodzący nimi dał znak do rozpoczęcia ogniskowania many. Wszyscy jednocześnie opuścili głowy i wyciągnęli ramiona, jakby próbowali chwycić coś niezwykle ciężkiego. Zamknęli oczy i pochylili się, opierając o niewidoczny obiekt. Na chwilę zastygli w tej pozie. Widząc jak ognisko many rozrasta się, Denser chrząknął. - Jest potężne - powiedział. Magowie ruszyli w kierunku przełęczy. Poza nimi wszystko nadal trwało w bezruchu. - Pancerz-Ochrony. - Trzech julatsańskich magów otoczyło bezbronnych Xeteskian zaklęciem defensywnym. Gdy Xeteskianie znaleźli się w odległości dwudziestu metrów od niknącej w mroku gardzieli przełęczy, w powietrzu zaświstały strzały, odbijając się jednak od potężnej magicznej tarczy Julatsańczyków. Magowie zatrzymali się, ale w dalszym ciągu głęboko skoncentrowani rozbudowywali ognisko many. Denser dostroił swój wzrok do spektrum many i oniemiał na widok piękna zaklęcia. Jego struktura wydawała się z początku przypadkowa, lecz wkrótce odkrył przedziwną symetrię i regularność. Zawieszony majestatycznie w powietrzu kształt był ogromny - zakrywał przełęcz, drogę znajdującą się przed magami, a także wyrastające po obu stronach Wrót szczyty. - Nigdy... - wyszeptał. - To niewiarygodne - zgodził się Ilkar. - I niestabilne - powiedziała Erienne. - Mam nadzieję, że potrafią je utrzymać. - Jak wygląda? - spytał Will. Zaklęcie miało barwę pulsującego, ciemnego błękitu. Jego krawędzie falowały i załamywały się, naśladując linię grani Czarnych Szczytów, a wnętrze przypominało toń oceanu. Przez środek konstruktu biegły pomarańczowe pasma, migocząc, mieszając się ze sobą i rozdzielając na mniejsze. Dla maga ten widok wydawał się być uosobieniem piękna - zwykłym ludziom jawił się jako coś niezrozumiałego. Gdy tylko na wjeździe do przełęczy pojawił się pierwszy uzbrojony Wesmen, na powitanie wyszedł mu szereg łuczników. Przeciwnik znikł szybciej, niż się pojawił. Strzelcy nałożyli strzały, napięli cięciwy i oczekiwali nadchodzącego natarcia. Z ciemności wyłoniło się około dwudziestu Wesmenów odzianych w falujące na wietrze futra. Ich powiązane rzemieniami włosy opadały na ramiona, a dzikie okrzyki odbijały się echem od kamiennych ścian. W ich oczach płonęła wściekłość. Łucznicy wystrzelili. Okrzyki zamilkły. Kilku żyjących przeciwników odwróciło się i uciekło. - Rozwijać - powiedział sekundę później najstarszy mag. Ponad ziemią o jakieś dziesięć metrów od wjazdu do przełęczy pojawiła się zawieszona w powietrzu pozioma linia czerwonego światła. Chwilę później pojawiły się jeszcze trzy podobne linie, tworząc wiszący ponad drogą kwadrat o bokach długości piętnastu metrów. Krawędzie iskrzyły się i syczały, lecz były stabilne. Stojący za kwadratem magowie pochylili się do tyłu. Ich wyciągnięte ręce dalej opierały się o niewidoczny ciężar. Kąt, pod którym znajdowały się ich ciała, przeczył logice - wszyscy powinni byli upaść, ale podtrzymywał ich kształt z many. - Połączyć i otworzyć - rozkazał najstarszy mag. W powietrzu dało się słyszeć wibrujący dźwięk. Krawędzie kwadratu przybrały po kolei wszystkie barwy widma. Niewidzialna siła wypchnęła z szeregu dwóch magów i rzuciła ich ciała w błoto. Z ich ubrań, skóry i włosów unosił się dym. Potem zaległa cisza tak nieprzenikniona, że aż bolesna. Po chwili jednak pustkę wypełnił ryk wzburzonej wody. Sekundę później wszyscy ją zobaczyli. Z kwadratu, z niesamowitą wręcz szybkością wystrzeliła olbrzymia masa wody, rozbryzgując na wszystkie strony strugi piany. Płynąc nieprzerwanie, przetoczyła się ponad drogą, uderzając o ziemię kilka metrów za wjazdem do przełęczy. Fala wydawała się nie mieć końca. Z zachmurzonego nieba spadł na nieprzeniknioną ciemność ocean, niszcząc wszystko, co stanęło mu na drodze. Stojący poza zasięgiem fal magowie za wszelką cenę starali się utrzymać, opanować i wzmocnić kwadrat, którego zawieszone w powietrzu krawędzie wyginały się i napinały, wpuszczając do Balai hektolitry spiętrzonej wody. Jej siła miażdżyła kamienie, wyrywała korzenie roślin i zmywała leżące w spokoju od stuleci pokłady ziemi, rozsiewając wokół chmury malutkich kropel i dając początek tuzinom strumieni, które płynęły we wszystkich kierunkach. Ryczącemu wewnątrz przełączy echu spiętrzonych fal towarzyszył teraz nowy dźwięk, przypominający głuche uderzenia młota o metal. Przestrzeń przed wjazdem do Wrót wypełniły odgłosy obijających się o ściany oderwanych kamieni, pękających niczym gałązki drewnianych bel oraz ledwo słyszalnych krzyków ludzkich, tak nikłych, że mogących okazać się jedynie złudzeniem. Potęga oceanu była niesamowita. Ilkar zaklął pod nosem. - Ściągnęli ocean - powiedział cicho. - Ściągnęli tu cały, cholerny ocean. - Nawet gdyby krzyknął, nikt nie byłby w stanie usłyszeć jego głosu na tle ryku, który dudnił im w uszach, i widoku, który nie pozwalał nikomu zwrócić uwagi na cokolwiek innego. Wydawało się, że magowie utrzymywali zaklęcie godzinami. Ich twarze zdradzały krańcowe wyczerpanie, ich wysiłek był niemalże namacalny. Po ponad dwóch minutach strumień znikł tak niespodziewanie, jak się pojawił. Ponownie zapadła miażdżąca cisza, po której zewsząd dało się słyszeć podniecone szepty. Zmęczeni magowie nie mieli nawet siły sobie wzajemnie pogratulować. W ciszy osunęli się na ziemię. W ich ciałach nie ostała się najmniejsza nawet cząstka many. W powietrzu rozległy się gromkie brawa, lecz okrzyk Darricka natychmiast je uciszył. - Oczyścić przejście! Wśród szeregów kawalerzystów zapanowało poruszenie. Jeźdźcy ściągnęli cugle. Słychać było metaliczny odgłos napinanych uzd, stukot kopyt i pospieszne kroki julatsańskich i xeteskiańskich magów, którzy przyszli z pomocą swoim niezdolnym już do niczego kolegom, usuwając ich z drogi i przenosząc na łagodne stoki pobliskich wzniesień. Zabrano także zwłoki dwójki, dla których zaklęcie okazało się zbyt potężne. Darrick uniósł miecz, a Krucy dosiedli swoich koni. W powietrzu zabrzmiał dźwięk wyciąganych z pochew pięciuset mieczy. - Tarcze i oświetlenie! - Grupy magów rzucały zaklęcia szybko i bezbłędnie. Zewsząd odzywały się potwierdzenia uaktywnienia magicznej ochrony, a ponad głowami żołnierzy zabłysnęły dwa tuziny Kul-Światła. - Naprzód! Darrick opuścił swój miecz i uderzył piętami boki swojego konia. Kopyta uderzyły grząską ziemię, posyłając w powietrze grudki błota. Okrzyki dowódców oddziałów wymieszały się z rżeniem koni, brzękiem metalu oraz stukotem kopyt. Kawaleria ruszyła, nabierając szybkości. Z wielu pęknięć w kamiennych ścianach ponad wjazdem do przełęczy nadal wypływały strużki wody, kiedy jeźdźcy wpadli jak burza do Kamiennych Wrót. * * * Gresse i Blackthorne zdecydowali się oglądać początek Drugiej Wojny Wesmeńskiej z niskiego wzgórza, znajdującego się jakieś trzysta metrów od miejsca, w którym przeciwnicy dobiją do brzegu. O brzasku zagrzmiały rogi i rozbłysły rozmieszczone na plaży ogniska. Światło poranka zdradziło pozycje Wesmenów, próbujących pod osłoną ciemności zaskoczyć obrońców. Blackthorne spodziewał się takiego posunięcia, dlatego jego ludzie byli na plaży już na trzy godziny przed wschodem słońca. Baron ze srogą miną spoglądał na imponującą flotę, składającą się zarówno z poruszanych wiosłami łodzi zabierających na pokład najwyżej tuzin wojowników, jak i statków handlowych zdolnych pomieścić setki żołnierzy. Niezwykłemu, lecz niepokojącemu zarazem widokowi towarzyszyła cisza zakłócona jedynie łopotem żagli, wykrzykiwanymi komendami i odgłosami uderzających o spokojne wody wioseł. Według Blackthorne'a silny przeciwny wiatr oraz obfity deszcz, który spadł jeszcze poprzedniego wieczora, z pewnością opóźnił najeźdźców i pokrzyżował im plany. Baron był pewien, że o brzasku Wesmeni zamierzali lądować, a nie znajdować się jeszcze o trzy godziny od brzegu. Naprzeciw zbliżających się najeźdźców stało czterdziestu magów. Trzydziestu z nich miało dziesiątkować siły nieprzyjaciela, a pozostałych dziesięciu było odpowiedzialnych za magiczne zabezpieczenie swoich kolegów, a także oddziału żołnierzy, który miał rozgromić pierwszą falę Wesmenów. Ponadto, niewidoczne dla oka, w piasku znajdowały się trzy tuziny min, które zostaną odbezpieczone przez wycofujących się żołnierzy. Każda z nich mogła odebrać życie ponad dziesięciu przeciwnikom. Blackthorne stwierdził, że jest zadowolony. - To da im trochę do myślenia. Łodzie zbliżały się. Dzioby wypełnione były Wesmenami. Milczeli i czekali. Gresse nie wiedział, czego się spodziewać, ale na pewno nie ciszy. Jedynym odgłosem, jaki słyszał, był łopot jego własnego płaszcza na wietrze. - Muszą mieć jakieś czterysta łodzi. - Nie na długo - powiedział Blackthorne. - Nie na długo. Żagle łopotały na wietrze, wiosła uderzały taflę wody - flota najeźdźców zbliżała się do wschodniego wybrzeża Balai. Wprawdzie panował nienaturalny spokój, ale wkrótce nad pogrążoną w ciszy zatoką Gyernath miało rozpętać się piekło. Gdy siły przeciwnika znajdowały się jakieś czterysta metrów od brzegu, magowie ofensywni rozdzielili się na trzy grupy, z których każda była odpowiedzialna za inne zaklęcie, i wystąpili kilkanaście kroków do przodu w kierunku plaży. Magowie defensywni otoczyli wszystkie grupy magicznymi tarczami. Jednocześnie oddziały żołnierzy, z których większość niosła pochodnie, także ruszyły do przodu i zebrały się wokół ognisk. Wokół rozległy się głośne ostrzeżenia, rozchodząc się po tafli zatoki i odbijając od nagich, kamiennych ścian. Wesmeni mocniej napięli żagle i coraz szybciej uderzali wiosłami o wodę. Flota nabierała prędkości. Starszy mag odezwał się. - Oto wasze cele. Jeśli stracicie zaklęcie, nie czekajcie bezczynnie. Podobnie kiedy skończycie już rzucać. Za dwanaście godzin macie być z powrotem w zamku, wypoczęci i gotowi do następnego starcia. Zaczynać. Gresse słyszał niesione wiatrem wibrujące głosy magów, którzy zaczęli ogniskować manę i łączyć zaklęcia. Trwało to trochę ponad dwie minuty. Potem rozpętało się piekło. Nagle prosto z nieba wyłoniły się krople żywego ognia i runęły na łodzie, przykrywając powierzchnię prawie kilometra kwadratowego deszczem płomieni, który syczał, spadając w fale, wzniecał kłęby dymu, natrafiając na drewno, i błyskawicznie podpalał płótno żagli, a także futra i włosy najeźdźców. Ogniste krople odbijały się wprawdzie od magicznych tarczy otaczających większe jednostki, na których podróżowali prawdopodobnie szamani, lecz mniejsze łodzie nie miały żadnych szans. Ogień błyskawicznie przenosił się po każdej odsłoniętej desce. Tlące się żagle zaczynały płonąć, podobnie jak ciała Wesmenów. Wszelki porządek znikł. Jeden z kapitanów ostro skręcił, unikając w ten sposób bezpośredniego wystawienia jednostki na działanie Ognistego-Deszczu, jednocześnie jednak taranując mniejszą łódź. Sternicy starali się uniknąć bądź uskoczyć przed ogniem, przez co tracili kontrolę nad statkami, które poruszały się teraz we wszystkich kierunkach, gubiąc marynarzy stłoczonych przy ładowniach, na rufach, dziobach i sterburtach. Wrzące wody pełne były żywych, walczących z falami rozbitków, szumu wioseł panicznie uderzających we wzburzoną taflę zatoki i wybuchających co sekundę nowych pożarów, zostawiających za sobą spirale gęstego dymu. Ponad tym wszystkim dało się słyszeć jęki rannych, okrzyki umierających, trzask łamanego drewna i syk płomieni. Poprzez pierwszą falę spopielonych łodzi do plaży zbliżała się reszta floty. Ogromny natłok jednostek skutecznie uniemożliwiał zmianę kursu lub zatrzymanie się. Wszystkie po kolei wpływały w zasięg Ognistego-Deszczu, roztrzaskując kadłuby tlących się statków i miażdżąc ciała dryfujących w wodzie Wesmenów. Zaklęcie ustało tak nagle, jak się pojawiło, lecz ulga nie trwała długo. Nad dużą częścią zatoki wisiała chmura gęstego dymu, z której wkrótce zaczęły wyłaniać się nowe nienaruszone jednostki, w większości niosące na pokładzie szamanów. Marynarze wyli przepełnieni wściekłością i pragnieniem krwi. Na niebie rozbłysły Kule-Płomieni. Czerpiąc energię z połączonej many trzech lub więcej magów, miały o wiele większą siłę i szybkość. Tuziny żółtych i pomarańczowych, okrągłych brył ognia, wielkości dorosłego człowieka, spadły niczym ołowiane kule na chronione zaklęciami jednostki. Niektóre odbijały się, ale nie wszystkie. Gresse zauważył, jak jeden z pocisków przebija się przez tarczę i rozbryzguje na pokładzie statku, błyskawicznie zmieniając niosący trzystu przeciwników okręt w spopieloną skorupę. Baron odwrócił się. Przez wiele lat wypełnionych walką zarówno za pomocą miecza, jak i magii nie widział jeszcze podobnej rzezi. Błagalne okrzyki umierających, tonących i płonących Wesmenów z pewnością nigdy już nie ucichną. Tak, widział już kiedyś pękające tarcze i spustoszenie wywołane przez zaklęcia ofensywne, lecz nigdy jeszcze nie widział wrogów tak bezsilnych wobec potęgi i ilości użytych przeciwko nim zaklęć. Na plaży było przecież zaledwie czterdziestu magów. W zamku będzie ich dwa razy więcej. Blackthorne przyglądał się bitwie z satysfakcją, ale bez głębszych emocji. - Nie zapominaj, że przybyli tu, by nas zabić, zabrać nasze ziemie i na zawsze wymazać nas z historii Balai - powiedział. - Ich szamani okazali się zbyt słabi, ale to nie my powinniśmy płakać. - Dlaczego nie zdecydowałeś się zniszczyć całej floty, póki jeszcze znajduje się na wodzie? - spytał Gresse. - Nie miałem pojęcia, że nasze uderzenie okaże się tak skuteczne - przyznał Blackthorne. - Ponadto nie mogłem pozostawić zamku bez obsady. Co by się stało, gdyby nagle zmusili nas do odwrotu pod same mury? Wesmeni nadal nadciągali, ale obrońcy mieli jeszcze sporo sił. Szeroki na prawie kilometr pas wody znajdował się całkowicie w objęciach płomieni, a jednak wiele nienaruszonych statków brnęło do przodu przez tlące się bagno drewna i ciał. Nadpływały dziesiątki, setki łodzi. Pierwsze z nich zaryły dziobami w piach, a tam czekały już na ich załogi miecze i ogniste strzały żołnierzy Blackthorne'a. Do brzegu dobiło tuzin jednostek i na plażę wysypały się dziesiątki ryczących Wesmenów, dzierżących miecze i topory. Znajdujące się na wydmach szeregi łuczników barona wycięły w pień nadbiegających najeźdźców, wykorzystując ukształtowanie powierzchni i wysokie morale, spowodowane widocznymi ogromnymi stratami, zadanymi przeciwnikowi. Zgodnie z rozkazami Blackthorne'a pierwsze łodzie zostały podpalone i skierowane z powrotem na wodę, prosto pod nadpływające jednostki. Lecz na odcinku prawie dwóch kilometrów do plaży dobijały setki nowych statków. Wyczerpani magowie pobiegli w kierunku koni, a baron wydał rozkaz odwrotu, zdając sobie sprawę, że napór Wesmenów zagraża życiu jego niewielkiego oddziału. Ponosząc niewielkie straty, żołnierze Blackthorne'a wygrali pierwszą bitwę tej wojny. Niektórzy z najeźdźców zdecydowali się ruszyć w pościg, ale w piasku czekały na nich miny, które wybuchały pomarańczowymi, żółtymi i błękitnymi płomieniami, unosząc w powietrze chmury drobnych ziaren opadających potem migoczącym deszczem na ciała rannych i zabitych. Wesmeni, którzy przeżyli atak, a były ich tysiące, zaczęli organizować na plaży przyczółek. Obracając się w siodle, by móc się lepiej przyjrzeć, Blackthorne uśmiechnął się. - Nikt nie zdobędzie mego zamku - powiedział do siebie. - Nikt. Baronowi Gresse wydawało się, że usłyszał słowa przyjaciela, choć nie był tego pewien. Z pewnością odnieśli zwycięstwo, ale gdy dymy nad plażą rozwiały się, starszy mężczyzna spojrzał w kierunku brzegu na wciąż dobijające do niego łodzie i zdał sobie sprawę, że przypuszczenia odnośnie liczebności Wesmenów były chybione. Ponadto szamani nie dadzą się już zaskoczyć. Spotkanie przy bramach zamku Blackthorne będzie chwilą prawdy. * * * Kamienne Wrota powstały w wyniku projektu poszerzenia naturalnej szczeliny, biegnącej zygzakiem przez Czarne Szczyty, projektu, który, by zadowolić kilku baronów, założycieli Sojuszu Handlowego Koriny, pochłonął lata i tysiące istnień ludzkich. Rezultatem prac była możliwość bezpiecznego przejazdu przez najbardziej niedostępne pasmo gór Balai. Sklepienie przełęczy opadało zaraz po minięciu zdobionej płaskorzeźbami bramy i przez następne trzysta metrów znajdowało się na wysokości ledwie umożliwiającej przejazd krytym wozom. Szerokość przełęczy pozwalała na swobodne wyminięcie się dwóch zaprzęgów. Korytarz biegł przez niesamowitą plątaninę naturalnych jaskiń i rozpadlin, na dnie których bielały kości niefortunnych podróżników. W pozostałych miejscach nad głowami wędrowców znajdował się kamienny strop, a zewsząd dochodziły odgłosy biegnących pod skałami strumieni. Pokonanie przełęczy zajmowało galopującemu jeźdźcowi trochę ponad cztery godziny. Darrick wjechał do kamiennego korytarza, nie kryjąc podziwu dla potęgi xeteskiańskiego połączenia międzywymiarowego. Szybujące nad głowami kawalerzystów Kule-Światła rozpraszały cienie, ukazując żołnierzom mijane właśnie pozostałości po wesmeńskich fortyfikacjach. Niewiele pozostało dowodów na to, że nieprzyjaciel okopał się na pierwszym odcinku przełęczy. Gdzieniegdzie ze szczelin w ścianach, z których napór wody powyrywał spore fragmenty kamienia, zwisały resztki umocnień, a w innych miejscach z wielu pęknięć i rys sterczały pojedyncze deski lub kawałki drewna, wbite głęboko w zimny kamień. Nie było jednak śladu obrońców. Widząc znajdującą się przed nim jaskinię, Darrick przyspieszył, by sekundę później zwolnić na widok ostatecznych dowodów nieprawdopodobnej siły zaklęcia. W leżącej przed nim wysokiej i dość szerokiej pieczarze znajdował się główny punkt obrony Wesmenów. W ścianach wydrążono półki na stanowiska katapult, specjalne balkony dla łuczników oraz rynny, którymi miał spływać wrzący olej. Ponadto w kamiennych ścianach wyryto nawy, mające służyć za miejsce spoczynku dla liczącej od czterech do siedmiu tysięcy wojowników armii. Labirynt korytarzy i pokoi rozciągał się po obu stronach drogi na prawie kilometr. Grobowa cisza, zmącona jedynie odgłosem wartko płynących strumieni, sama w sobie była świadectwem doskonałości wyliczeń Xeteskian. Szczelina międzywymiarowa była szersza od pierwszego odcinka przełęczy. Napierające z tak ogromną siłą masy wody musiały najpierw spłynąć o wiele węższym korytarzem, co spowodowało, że uderzyły na znajdujących się wewnątrz pieczary absolutnie nieprzygotowanych Wesmenów z niesamowitą wręcz siłą i szybkością. Ich jedynym wyjściem byłaby ewakuacja. Woda gnałaby dalej, niszcząc po drodze wszystko, zalewając każdy pokój, korytarz czy posterunek, i zatarłaby wszelkie ślady bytności Wesmenów w Kamiennych Wrotach, wymywając także ich ciała. Darrick zauważył, że z wielu wyżej położonych pęknięć dalej ściekała woda i gdy ruszył w głąb pieczary, usłyszał westchnienia podziwu - jego kawalerzyści ujrzeli ociekające wodą pozostałości po fortyfikacjach nieprzyjaciela. Rozległe kałuże migotały w blasku Kul-Światła, rzucając roztańczone cienie na ściany i sklepienie, które nikło w mroku po drugiej stronie pieczary. - Nie mieli nawet dokąd uciec - wyszeptał Darrick, zaskoczony odrobiną współczucia, jaką czuł w stosunku do wojowników, którzy nie mieli szansy przeżyć. Żadnej szansy. - Czy mamy przeszukać koszary, generale? - zapytał jeden z oficerów. Darrick pokręcił przecząco głową. - Nie wydaje mi się, byście chcieli oglądać to, co tam zostało. - Mężczyzna rozejrzał się, nie zatrzymując konia. Potem podrapał się w głowę. - Jak daleko dotarła woda? - Według Xeteskian do jednej trzeciej długości przełęczy, czyli pierwszego poważnego spadku - powiedział adiutant generała. - Zastanawiam się, czy magowie zajmujący się podobnymi zaklęciami będą wiedzieli, kiedy przestać - powiedział Darrick. Gdy Krucy wjechali do pieczary i w blasku Kuli-Światła dostrzegli rozmiar klęski, jaką ponieśli Wesmeni, okazało się, że Ilkar podziela obawy generała. - Po prostu nie wiemy jeszcze, jaki wpływ ma międzywymiarowe przenoszenie materii na pozostałe rzeczywistości - powiedział elf. - Wszystko zależy od tego, jak często używamy zaklęcia - odpowiedział Denser. - Dziś "pożyczyliśmy" tak małą ilość wody, że nie będzie to miało większego wpływu na pozostałe wymiary. - Ale ubytek, jakkolwiek mały, doprowadza do zachwiania równowagi. Temu nie zaprzeczysz? - powiedział Ilkar. - Owszem, tyle że pojedyncze ziarenko piasku przeniesione z jednej szali na drugą nie robi zbyt wielkiej różnicy. - Może i tak, ale jeżeli dalej będziecie je tak przenosić tylko w jedną stronę, to któregoś dnia pojedyncze ziarenko przechyli szalę - ripostował elf. - Co wtedy? - Problem - zaczął Bezimienny - polega na tym, że mówicie o tym zaklęciu wyłącznie w kategoriach broni ofensywnej. Wyobraźcie sobie, czego można by dokonać, gdyby otworzyć je pod słodkowodnym jeziorem, a potem nad krainą ogarniętą suszą. Debata wkrótce ucichła i jedynym słyszalnym dźwiękiem stał się stukot kopyt wymieszany z dochodzącym z dołu pluskiem wody. Gdy na zewnątrz świtało, kawaleria czterech kolegiów natrafiła na pierwszy i niestety dość żałosny posterunek nieprzyjaciela, usytuowany niedaleko wylotu przełęczy. Najwyraźniej pogłoski dotyczące xeteskiańskiego zaklęcia dotarły już do zachodniego końca korytarza i obawa przed kolejnym użyciem spowodowała kompletną panikę w szeregach wroga. Wszędzie dookoła znajdowały się opuszczone stanowiska bojowe. Ich załogi, pozbawione własnej magii obronnej, uciekły. Dopiero po godzinie jazdy kawalerzyści natrafili na pierwsze ciało leżące zaraz przed pierwszym poważnym spadkiem, gdzie spoczywały też zapewne pozostałe zwłoki. Żołnierze zobaczyli poskręcane strzępy mięśni, powciskane w kamienne szczeliny, całe korpusy, kończyny, strzaskane czaszki i kałuże krwi wymieszanej z wodą. Potęga, której Xeteskianie użyli, by zdobyć przełęcz, wydała się Darrickowi odrażająca. Sześć godzin później generał natrafił na barykadę blokującą wjazd na terytoria Wesmenów, obsadzoną przez około dwudziestu przeciwników. Wrogowie byli uzbrojeni w łuki i kusze, a ich ogniska płonęły jasnym, niemal dumnym płomieniem. Darrick zatrzymał kolumnę kawalerzystów w zasięgu nieprzyjaciela, doskonale zdając sobie sprawę, że magiczne tarcze są nadal na swoim miejscu. Jeden z Wesmenów wystąpił na krawędź barykady i krzyknął w kierunku żołnierzy. - Wasze zaklęcia nas nie zatrzymają! Za nami stoi armia, która zmiecie was z powierzchni Balai! Władcy Pustkowi powracają, by objąć rządy! Nasza magia jest dla was zbyt potężna! Wracajcie i zacznijcie kopać własne groby! - Z drogi albo zginiecie - powiedział Darrick, ciągle mając przed oczami ogrom zniszczeń, jaki nastąpił po wydanej niedawno komendzie. - Nie możecie nas zranić. Chroni nas magia. Generał uśmiechnął się lekko i zwrócił się do grupy xeteskiańskich magów. - Nie mam czasu na pogawędki - powiedział, unosząc w górę trzy palce. - Piekielny-Ogień? - Magowie kiwnęli głowami i zaczęli przygotowywać zaklęcie. Darrick ponownie zwrócił się do Wesmenów. - Módlcie się do swoich bogów - powiedział i odjechał na kilka kroków. - Piekielny-Ogień! - powiedziało jednocześnie trzech magów. Blokada wraz ze stacjonującymi na niej wojownikami została starta na proch. Niecałe pół godziny później kawaleria wyjechała na świeże powietrze, po tym jak mag okryty Płaszczem-Ukrycia upewnił się, że w najbliższym otoczeniu nie ma sił przeciwnika. - Powiedziałbym, że złapaliśmy ich na gorącym uczynku - powiedział Darrick. Pod osłoną zachodniej ściany przełęczy Krucy w towarzystwie generała kawalerii kończyli właśnie pożegnalne toasty. - Szkoda, że twoja podróż okazała się bezowocna - powiedział Hirad, uśmiechając się. - Sami dalibyśmy sobie radę z tą barykadą. Darrick zaśmiał się. - Nie wątpię. - Ponownie puścił w ruch butelkę i wszyscy zgromadzeni napełnili swoje kubki. - Co teraz zamierzacie? - spytał Thraun. - Musimy utrzymać kontrolę nad Kamiennymi Wrotami przez kilka najbliższych dni, by móc zbudować stanowiska bojowe po tej stronie przełęczy. Najprostszą metodą powstrzymania Wesmenów będzie naturalnie obrona dostępu do korytarza. - To dość trudne. - Fakt - zgodził się Darrick. - Ale za kilka dni przyjdzie nam z pomocą pięć tysięcy piechurów i jeżeli uda się nam dziś solidnie wypocząć, to podejrzewam, że magowie poradzą sobie z Wesmenami bez większych problemów. - Mężczyzna upił łyk alkoholu. - A wy? To wy macie przed sobą prawdziwe zadanie. I to piekielnie trudne. - Tak - zgodził się Hirad. - Przydałby się nam ktoś dobrze władający mieczem. Może jednak przemyślisz moją propozycję wstąpienia do Kruków? - Myślę, że na razie zostanę w kawalerii. Barbarzyńca spojrzał w górę. Było wczesne popołudnie i chmury, które płynęły w kierunku Kamiennych Wrót, przemieściły się nad drugi koniec przełęczy, odsłaniając połacie czystego błękitu. Wiał lekki wiatr. I tylko daleko na zachodzie niebo stawało się ciemniejsze. - Widzisz tam coś? - spytał Hirad Ilkara, podążając za jego spojrzeniem. - Nic tylko wzgórza, drzewa i sielankowe, wiejskie krajobrazy. I tak zostanie, pod warunkiem, że nie zaroi się tu od Wesmenów. - Lepiej będzie, jeżeli wkrótce wyruszymy i znajdziemy jakieś bezpieczne miejsce na postój - powiedział Bezimienny. - Zbyt długi pobyt tutaj może niekorzystnie wpłynąć na nasze zdrowie. - Pozostanie tutaj byłoby w porządku - poprawił go Darrick. - Natomiast podejrzewam, że wyjazd dziś po południu lub jutro rano niósłby ze sobą pewne niebezpieczeństwo. - Tak czy inaczej... - Bezimienny podniósł się, ale zaczekał na Densera, zanim zrobił kolejny krok w kierunku swojego konia. - Thraun, jesteś pewien co do naszej trasy? Wojownik kiwnął głową i wskoczył na swojego rumaka. - Spędziłem nad mapami wystarczająco dużo czasu. Hirad uścisnął dłoń Darricka. - Pamiętaj, by Wrota były otwarte. Może wkrótce znów będziemy je musieli szybko pokonać. - To ty pamiętaj, żeby nie dać się zabić. Jeszcze z tobą nie skończyłem. - Cztery - dwa, tak? - Cztery - trzy. Powodzenia. Krucy odjechali i wkrótce znikli mu z oczu. Rozdział 28 Miasto Blackthorne leżało w płytkiej dolinie, u podnóża masywu Czarnych Szczytów, prawie dokładnie w miejscu, gdzie skały opadały łukiem do morza. Od początku swego istnienia był to niezmiernie ważny punkt strategiczny, kontrolujący szlaki handlowe na północ, do Kamiennych Wrót, i na południowy wschód, do Gyernath. Baron Blackthorne uważał, że głównym celem ataku Wesmenów na jego miasto było zdobycie przyczółka do wypadów na północ w okolice bronionej przez Darricka przełęczy i, w mniejszym stopniu, uzyskanie kontroli nad portem Gyernath. Przełęcz miała dla Wesmenów ogromne znaczenie, albowiem tylko kontrolując ją, mogli rozpocząć poważną ofensywę na kolegia. Kamienne Wrota były ich kluczem do absolutnej władzy nad Balaią. Siły, które broniły plaży, dotarły do zamku jeszcze wczesnym rankiem, pozostawiając za sobą zwiadowców mających obserwować ruch Wesmenów na lądzie. Dzień był chłodny i wietrzny. Czarne obłoki gnane bryzą przesuwały się z zachodu, zwiastując nadchodzący deszcz. Zorganizowanie obrony zamku było raczej proste. Biorąc po uwagę, że większość cywili dawno opuściła miasto, kierując się do Gyernath lub nawet do Koriny, Blackthorne zdecydował się na obronę dwustopniową. Mury miasta były solidne i dobrze zachowane, ale nie zostały zaprojektowane, by powstrzymać długotrwały atak takiej liczby oblegających, jaką mogli wystawić Wesmeni. Baron obsadził je trzema czwartymi swoich łuczników i pięćdziesięcioma pięcioma magami ofensywnymi, zapewniając im odpowiednie stanowiska obronne. Przy pierwszym wyłomie w murze mieli się natychmiast wycofać. Blackthorne planował okupić ewentualne poddanie miasta stosami trupów. Jednak głównym punktem oporu miał być oczywiście zamek. Zbudowano go w północnej części miasta, by odpierać ataki Wesmenów z Kamiennych Wrót. Same zewnętrzne mury zamku wznosiły się na prawie dwadzieścia pięć metrów ponad miasto, całkowicie otaczając wewnętrzną twierdzę. Sześć, położonych w równych odstępach baszt, zaopatrzonych było w stanowiska do obserwacji i strzelnice. Północne bramy zamku, zazwyczaj otwarte dla kupców - główny targ znajdował się za murami zamku - zostały zamknięte i wzmocnione stalowymi pasami. Nad nimi znajdowały się świetnie osłonione stanowiska strzelnicze, na dodatek wysunięte do przodu, co czyniło z okolic bram poligon dla łuczników i kuszników. Mury miejskie skonstruowane były pod tym względem bardzo podobnie. Przed północnymi bramami stacjonowała jazda, gotowa zepchnąć każdy atak z powrotem na plażę. Za murami znajdowali się mieszkańcy miasta. Na murach byli łucznicy i magowie. W samej zaś wewnętrznej twierdzy, okrągłej, ale zwieńczonej kanciastymi blankami, wyrastającymi ponad piętnaście metrów powyżej zewnętrznych murów, stacjonowali baronowie, medycy, ochroniarze, kucharze i wielu najemników sprowadzonych przez Gressego. Na blankach, zwanych Koroną z powodu lekko niesymetrycznego kanciastego wyglądu, znajdowały się stanowiska ciężkich kusz, rynny do zlewania wrzącego oleju i najlepsi spośród magów Blackthorne'a. Magazyny kryły zapasy żywności na trzy miesiące i baron zdawał sobie sprawę, że dłuższe oblężenie oznaczałoby upadek Darricka przy Wrotach, otwarcie Balai na wesmeńskie hordy i przegraną wojnę. Teraz jednak mogli tylko czekać. Wesmeni nie pozwolili im jednak czekać na siebie zbyt długo. * * * Styliann, nadal wściekły i kipiący żądzą zemsty, stanął przy wschodnim końcu Wrót na czele kolumny stu Protektorów. Było wczesne popołudnie. Strażnicy na przełęczy spojrzeli na niego przerażeni, ale wiedzieli, co muszą uczynić. Zagrodzili mu drogę. - W jakiej sprawie przybywasz, panie? - zapytał jeden z nich głosem pełnym szacunku. - Na rzeź Wesmenów - odpowiedział Styliann śmiertelnie poważnie, tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Mamy rozkazy, by zatrzymywać wszelki ruch do czasu nadejścia upoważnienia od generała Darricka. - Ton strażnika był nieomal przepraszający. - Wiesz, kim jestem? - zapytał Styliann. - Tak, panie. - Zatem wiesz, że to ode mnie pochodzą rozkazy dla twojego generała. Sam daję sobie prawo do przekroczenia przełęczy. Z drogi. Strażnik patrzył na niego pełen obaw i zwątpienia. Styliann uniósł jedną brew. - Gdzie jest Darrick? - zapytał. - Po drugiej stronie, panie. Zarządza budową umocnień. - W takim razie wypełniłeś swój obowiązek doskonale, żołnierzu - powiedział Styliann. - Kiedy spotkam się z generałem, osobiście mnie upoważni. Strażnik uśmiechnął się, przyjmując wygodną logikę władcy Xetesku. Odsunął się na bok. - Życzę szczęścia, panie. Styliann popatrzył na niego przez chwilę. - Nigdy nie polegam na szczęściu - wycedził i wjechał do przełęczy, a za nim setka Protektorów, milczących, zamaskowanych, niepokojących. Konie Xeteskian hodowano, by były szczególnie wytrzymałe, dlatego też podróż Stylianna przez przełęcz minęła nadzwyczaj sprawnie. Ledwie zwrócił uwagę na zniszczenia poczynione przez nowe zaklęcie Xetesku, a już na pewno nie miał ochoty upajać się tym sukcesem. Jechał dalej. Tuż przed zmierzchem opuścił Kamienne Wrota z zachodniej strony gór. Zatrzymał się dopiero, gdy zobaczył Darricka. Mężczyźni przez dłuższą chwilę mierzyli się spojrzeniami. Darrick pragnął odgadnąć myśli Stylianna, zaś on sam wprost kipiał żądzą zemsty na tych, którzy zgwałcili i zamordowali jego ukochaną Selyn. Generał nic nie powiedział, pokiwał jedynie głową, zjechał z drogi i gestem wskazał ją Styliannowi. Władca Xetesku i jego Protektorzy pogalopowali w głąb ziemi Wesmenów. Dzisiejszej nocy nie będzie postoju. Styliann miał kilka miejsc do odwiedzenia i coś, co musiał udowodnić pewnemu aroganckiemu barbarzyńcy. * * * Po przebudzeniu Hirad stwierdził, że pomysł Thrauna, by rozpiąć nad posłaniami skórzane płachty namiotu, okazał się doskonały. Mimo iż poprzedniej nocy cała operacja wydawała się być bezsensowną próbą nerwów, to słysząc krople deszczu bębniące o materiał, barbarzyńca uśmiechnął się. Podrapał się w głowę, usiadł i wciągnął nosem zapach ogniska. Will kucał przy piecu okryty skórzaną derką, w kapeluszu nasuniętym na twarz. Krople deszczu z sykiem spadały na rozgrzany garnek. Leżący obok Hirada Ilkar poruszył się i otworzył jedno oko. - Obudź mnie, jak będzie sucho - powiedział i przewrócił się na drugi bok. - Nie chciałbym być teraz pod Kamiennymi Wrotami - powiedział barbarzyńca. Ilkar burknął coś pod nosem. Obóz powoli budził się do życia. Cztery namioty ustawione były półkoliście na lekko zalesionym zboczu wzgórza, nieopodal rwącego strumienia. Na środku stał piec Willa. Hirad czuł się dziwnie nieswojo tak daleko od przełęczy i kawalerzystów Darricka. Mimo że otoczony był przyjaciółmi i ludźmi, którym całkowicie ufał, nie mógł pozbyć się podświadomego lęku przed nieznanym. Nieczęsto odwiedzał ziemie na zachód od gór, garstka informacji o celu ich podróży, głównie zdobytych na podstawie starych map i plotek, powodowała, że robił się nerwowy. Śniadanie zjedli w namiotach, skryci przed nieustającym deszczem, przedzierającym się przez korony drzew i monotonnie bębniącym o ziemię i skóry namiotów. Tereny na północy, po drugiej stronie strumienia, nad którym się zatrzymali, były pełne skalnych urwisk, ośnieżonych wzniesień i jałowych płaskowyży. Jednak ich cel znajdował się na południowym zachodzie, gdzie podróż była znacznie łatwiejsza. - Jak daleko stąd do Wrethsirów? - zapytał Hirad. Thraun i Will siedzieli na drugim końcu półkola utworzonego wokół pieca. Obok nich spoczęli Erienne i obejmujący ją ramieniem Denser, a tuż obok barbarzyńcy znajdowali się Bezimienny i Jandyr. - Nie dalej niż dzień drogi - odpowiedział Thraun z ustami pełnymi chleba. - Pod warunkiem, że nie spotkamy Wesmenów. - Oddalamy się od ich terenów, ponadto wielu opuściło osiedla, by ruszyć na wojnę. Jeśli będziemy dalej unikać przetartych szlaków, powinniśmy być bezpieczni - powiedział Bezimienny. - Poza tym słyszałem, że jesteś raczej niezły w ukrywaniu się - dodał po chwili z uśmiechem. - Raczej. - To szok, prawda? Kiedy odkrywasz, że jesteś czymś, czym nie chcesz być. - Głos Bezimiennego był tak przesycony żalem, że Hirad omal nie wypuścił kubka z kawą. Spojrzenia Thrauna i Bezimiennego spotkały się. Krucy czekali na reakcję tropiciela. Jednak Thraun pokiwał tylko głową. - Chyba tylko ty potrafisz teraz zrozumieć towarzyszący temu ból i przerażenie. Oddałbym wszystko, by nie być tym, kim jestem. - Ale tam, w kryptach, wydawałeś się... - zaczęła Erienne. - Tylko kiedy nie ma innego wyjścia. A nawet wtedy lękam się o wszystko, co znam i kocham. - Thraun wstał. - Osiodłam konie. Bezimienny odszedł za nim, pozostawiając resztę obozu w pełnej zmieszania ciszy. - To żadne błogosławieństwo - powiedział Will, gasząc ostatnie płomienie i rozkładając piec, by części ostygły na mokrej ziemi. - Za każdym razem boi się, że natura wilka zwycięży i nie będzie mógł już nigdy powrócić do ludzkiej postaci. Krucy wyruszyli dwadzieścia minut później, pozostawiając za sobą wzbierający powoli strumień. Deszcz nie ustawał. Thraun prowadził drużynę w milczeniu. Hirad i Ilkar podjechali z dwóch stron do Bezimiennego, który cały czas trzymał się za Denserem i Erienne. - Dlaczego Thraun uważa, że tylko ty możesz go zrozumieć? - zapytał barbarzyńca. Ilkar pociągnął nosem. - Delikatność nigdy nie była twoją mocną stroną, co Hirad? Bezimienny pokręcił głową. - Przynajmniej się nie zmienia - powiedział. - To, o co pytasz, jest złożone i mało przyjemne. W każdym razie dla mnie. - Spojrzał na Densera, ale Ciemny Mag nie słuchał, albo przynajmniej udawał, że nie słucha. - Obaj dorastaliśmy świadomi swej odmienności. Nie wiem, jak Thraun dowiedział się o swojej naturze, ale sęk w tym, że obaj staliśmy się czymś, czym być nie chcieliśmy, a przed czym nie mogliśmy uciec. Chociaż ja wierzyłem, że mogę. - Bezimienny przygryzł wargę. - Nie myśl, że... - zaczął Ilkar. - Nie. Przynajmniej w ten sposób dowiecie się prawdy, a Denser już i tak wie. W procesie selekcji Protektorów nie ma miejsca na przypadek. Jestem Xeteskianinem. Mój refleks, wytrzymałość i siła są efektem odwiecznych magicznych praktyk, dokonywanych na wybranych rodzinach. Bardzo wcześnie zaczęto mnie szkolić w posługiwaniu się bronią i w wieku trzynastu lat odkryłem swoje przeznaczenie. Z oczywistych powodów Protektorzy nie są od razu informowani o swej naturze. Sam myślałem, że szkolono mnie na członka Gwardii Kolegium. - Wzruszył ramionami. - Nie mogłem pogodzić się z tym, że moja dusza od początku zaprzedana została górze Xetesku, więc uciekłem. Teraz myślę, że zdarza się to za każdym razem, kiedy wybrany dowiaduje się o swoim losie. W końcu czemu nie? Przecież nawet śmierć nie jest w stanie uwolnić cię od przeznaczenia. - A więc wiedziałeś od początku? - Hirad poczuł przejmujący żal i rozczarowanie. Oto poznał sekret, który Kruk chronił przed nimi przez dziesięć lat. - Twoje imię... To dlatego? - Wiem. To żałosne. Nie mogłem uniknąć powołania, ale jednocześnie sam przed sobą nie chciałem się do niego przyznać. Próbowałem fałszywych imion, ale z jakiegoś powodu nigdy nie mogłem się przyzwyczaić. Dopiero, kiedy Ilkar wpadł na Bezimiennego, poczułem, że to właśnie to. Imię, które nie było imieniem. Doskonały pomysł. - Bezimienny znowu przygryzł wargę. Oczy mu błyszczały, a głos stał się szorstki i chrapliwy. - Poza tym, będąc Krukiem, wierzyłem, że będę żył wiecznie. Ale okazało się, że to na nic. - Chyba nie nadążam... - powiedział Ilkar. - Ja też nie - dodał Hirad. - Jeśli tak bałeś się śmierci, to dlaczego wtedy sam poszedłeś walczyć z destranami? - Bo kiedy dotarło do mnie, że i tak po mnie przyjdą, pomyślałem, że mogę chociaż umrzeć, ratując was. Wszystkich. A może także dlatego, że sądziłem, iż śmierć w takiej odległości od kolegium, i to w miejscu, gdzie mana była niestabilna, zdoła mnie w końcu wyzwolić. Miałem nadzieję, że mnie nie znajdą. - Zaraz, chwila. Cofnijmy się trochę. Co miałeś na myśli, mówiąc, że i tak po ciebie przyjdą? - zapytał Ilkar, mając nadzieję, że jego przypuszczenia były błędne. Bezimienny jednak pokręcił tylko głową i na powrót wbił wzrok w plecy Densera. Ciemny mag zawrócił konia i podjechał do elfa. - Chodzi mu o to, że demony upomniałyby się o jego duszę niezależnie od tego, czy byłby żywy, czy martwy. Jego czas dobiegał końca. W końcu jaki jest pożytek z czterdziestoletniego Protektora? - Głos Densera był szorstki, ale wyraźnie słychać było jego obrzydzenie. - Dlatego chciał umrzeć. Tylko tak mógł uratować i siebie, i nas. Ale one odnalazły go i odebrały mu nawet prawo do śmierci. - Popędził konia, z powrotem podjeżdżając do Erienne. - Teraz wiecie już wszystko. Także to, dlaczego ja i biedny Laryon chcieliśmy ich uwolnić. Zbyt wielu z nich nigdy nie miało wyboru. Hirad w milczeniu układał słowa. Spojrzał na Xeteskianina, a potem na Bezimiennego, nagle przerażony ogromem ciężaru, jaki jego przyjaciel dźwigał przez te wszystkie lata. Chciał zataić prawdę nie tylko przed towarzyszami, ale także przed samym sobą. Nie miał żadnej przyszłości, najmniejszego wyboru, a jednak nigdy nie otworzył się przed nimi, nie zdradził swego prawdziwego ja. Tego, czym był od urodzenia i czym miał na powrót zostać po śmierci. Bezimienny spojrzał na barbarzyńcę, jakby czytając w jego myślach. - Tak bardzo pragnąłem tego, czym byliśmy, że przez większość czasu sam w to wierzyłem. W emeryturę, spokój we Wronim Gnieździe, w to wszystko, co planowaliśmy. - A teraz możesz to zrobić! - Hirad poczuł nagły i niezrozumiały przypływ radości. - Kiedy to się skończy, będziesz mógł to wszystko zrobić. Bezimienny zgasił jego wybuch. - Nie powinienem zostać wyzwolony. Zbyt wiele utraciłem. - Wojownik z trudem tłumił żal. Denser spojrzał na niego przez ramię. Na twarzy maga malował się strach. Bezimienny pokiwał głową - Tak jak ty, Denser. Tak samo. - O czym ty mówisz? - Ilkar spanikował. - Dusze Protektorów łączą się ze sobą we wnętrzu góry. Jesteśmy jednością. Kiedy moja dusza została uwolniona, na zawsze straciłem cząstkę siebie, łączącą mnie z moimi braćmi. Żyję, oddycham, śmieję się i płaczę, ale wewnątrz mnie zieje pustka. Obyście nigdy nie doznali takiego uczucia. * * * Wesmeńska armia ruszyła na Blackthorne następnego ranka, wściekła, zdziesiątkowana i żądna zemsty. Przybyła dokładnie w momencie, gdy ustał deszcz i zatrzymała się daleko poza zasięgiem zaklęć. Baron Blackthorne stał na Koronie, spoglądając na miasto, na grube mury i na równinę poza nimi, zakrytą mrowiem Wesmenów. Obok niego stał Gresse, nerwowo poruszając palcami i obserwując, jak wróg formuje linie i szyki. Wesmeni przez ponad trzy godziny zapełniali puste pole nowymi jednostkami. Ich sztandary powiewały na wietrze. Z daleka słychać było skrzypienie wozów, okrzyki dowódców i ujadanie psów. Było ich tysiące - morze odzianej w futra nienawiści, gotowe rozbić się o mury miasta. Baron pokręcił głową, nie mogąc uwierzyć, że tak wielu przeżyło masakrę na morzu. A oni nadal nadchodzili. W odległości mili od zamku znajdowało się przeszło sto łopoczących proporców wesmeńskich jednostek. Nie próbowali otoczyć miasta. Skupili całe siły przy południowej bramie, powodując narastający lęk nielicznych obrońców twierdzy. Ze środka zgrupowania, które według rachunków barona liczyło ponad siedem tysięcy ludzi, wyruszyło sześciu szamanów w asyście tuzina wojowników. Futra Wesmenów falowały na wietrze. Ich wzrok był tak ostry i ciężki, jak trzymane w dłoniach miecze, kiedy objęli wzrokiem sylwetkę miasta. Magowie znajdujący się na zewnętrznych murach natychmiast zaczęli się przygotowywać. Lodowaty-Podmuch, Grad-Zniszczenia, Niewidzialna-Tarcza. Szamani zbliżali się. Kiedy podeszli na odległość dwustu metrów, Gresse pomyślał, że chcą negocjować. Po następnych pięćdziesięciu Blackthorne wydał rozkaz ataku. Wokół niewidocznej tarczy ochraniającej szamanów rozbłysły zaklęcia. Grad-Zniszczenia odbijał się, bądź roztrzaskiwał o magiczną barierę, która zapłonęła nagle białym światłem. Grad strzał popędził w stronę Wesmenów, jednak nawet te, które trafiły, odbijały się od fizycznej tarczy rozpostartej przez szamanów. Parli do przodu. Pięćdziesiąt metrów od miasta zatrzymali się, by rzucić własne zaklęcia. - Musimy mieć ludzi wewnątrz ich tarczy - powiedział Gresse. Blackthorne jednak wydał już rozkazy. Przy południowej bramie zrobił się ruch. Słychać było szczęk stali i skrzypienie powoli otwierających się wrót. Strzały i zaklęcia nadał nie były w stanie przebić magicznej osłony, podtrzymywanej teraz przez dwóch szamanów. Pozostała czwórka posuwała się naprzód, przygotowując zaklęcia. Przez uchyloną bramę wypadli żołnierze Blackthorne'a i jak burza popędzili w stronę szamanów. Za późno. Stojąc ramię przy ramieniu, szamani unieśli ręce i rozcapierzyli palce. Z ich dłoni wystrzeliły białe promienie energii, wijąc się niczym wężowe języki. Nad głowami Wesmenów cztery świecące pasma połączyły się, tworząc promień oślepiającego światła, który uderzył o mury miasta i rozprysł się w chmurę wyładowań, niczym potężny piorun. Przez chwilę nie widać było żadnego efektu. Nagle wewnątrz murów zabłysła biała, pulsująca siatka energii. Szamani uwolnili świetlisty promień i padli twarzą do ziemi, całkowicie ignorując znajdujących się już kilka kroków od nich żołnierzy barona. Siedemdziesiąt metrów murów najzwyczajniej w świecie eksplodowało na zewnątrz, posyłając w powietrze morderczą burzę kamiennych odłamków. Ludzie Blackthorne'a nie mieli żadnych szans. Wzięli na siebie całą siłę uderzenia. Plan barona upadł wraz z częścią muru. Magowie i łucznicy runęli na ziemię. Na blankach zapanował popłoch. Na nowo posypały się strzały, tym razem dosięgając nieosłoniętych szamanów, ale było już za późno. Siedem tysięcy Wesmenów z rykiem ruszyło w stronę wyłomu, którego obrońcy miasta nie mieli szansy zasłonić. - Bogowie - wyszeptał Blackthorne. Odwrócił się i spojrzał w twarz barona Gresse. Była trupioblada. - Będziemy musieli się bronić na ulicach. Ja... Niebo rozświetlił błysk. Kule-Płomieni z rykiem spadły na zbliżające się szeregi Wesmenów, wybuchając przy kontakcie i topiąc odzianych w futra wojowników w morzu płonącej many. Pośród okrzyków zagrzewających do walki rozległy się przeraźliwe wrzaski umierających. Kiedy Wesmeni podeszli bliżej wyłomu, biały ogień rozbłysł raz jeszcze, druzgocząc kolejny fragment muru wraz z południową bramą miasta. W odpowiedzi chmura zaklęć przecięła niebo. Na środek atakującego zgrupowania Wesmenów z hukiem spadł Kamienny-Deszcz, a Lodowaty-Podmuch rozerwał ich flankę. Piątka szamanów zginęła, trafiona kolumnami Piekielnego-Ognia. Szturmujący parli jednak naprzód. Pod murami zamku żołnierze i najemnicy szybko zajmowali pozycje, które planowo przeznaczone były do taktycznego odwrotu, a teraz miały stać się ogniskami desperackiej obrony. - Osiodłajcie wszystkie konie - rozkazał Blackthorne jednemu z doradców. - Kiedy nadejdzie czas, będziemy musieli przejść do wojny partyzanckiej na wzgórzach i wokół szlaków. Nie możemy pozwolić im uderzyć z południa na Kamienne Wrota. Wesmeni dotarli już do zniszczonej bramy i jak potop wlali się do miasta, zmiatając po drodze żałośnie kruchą obronę. Magowie i łucznicy na wewnętrznym murze zalewali ich deszczem ognia, lodu i stali, ale szamani zdążyli się już przegrupować i coraz częściej strzały i zaklęcia odbijały się od magicznych osłon. Ponadto, na miejsce każdego zabitego Wesmena pojawiał się tuzin nowych wojowników. Przetoczyli się przez miasto, podpalając budynki i wycinając w pień garstki obrońców, które stawiały im opór na każdym rogu ulicy. Stojący na murach zamku obserwowali przemarsz Wesmenów przez płonące miasto, atakując, gdzie tylko mogli. Wkrótce jednak sami stali się obiektem ataku, kiedy szamani, niespieszni w swej arogancji, wypuścili w ich stronę błyskawice białego ognia i jęzory ciemnych płomieni, które spadły na mury z ohydnym plasknięciem. Miasto Blackthorne stało w ogniu. - Przegraliśmy! - okrzyk barona Gressego zmieszał się z rykiem Wesmenów, hukiem płomieni, jękami rannych i trzaskiem rzuconych przez szamanów zaklęć. Blackthorne ponuro pokiwał głową. Usta miał zaciśnięte, a w jego oczach błyszczały łzy. Od chwili gdy szamani zniszczyli zewnętrzne mury, nie minęło nawet dziesięć minut. Baron wydał rozkaz odwrotu. Odgłos rogów ogłosił upadek miasta, a jego obrońcy i resztka mieszkańców ruszyli w stronę podnóża Czarnych Szczytów. Stamtąd mogli śledzić Wesmenów idących na północ, do przełęczy Kamiennych Wrót, i próbować jak najbardziej opóźnić ich pochód. Blackthorne wiedział jednak, że jeśli szamani nie zostaną wkrótce pozbawieni dostępu do magii WiedźMistrzów, to nic nie powstrzyma upadku wschodniej Balai. Gdyby miało nadejść najgorsze, baron pragnął tylko jednego - zobaczyć jak Wesmeni ćwiartują ciała Pontois i pozostałych członków Sojuszu Handlowego Koriny. Byłaby to niewielka satysfakcja, ale w obecnej chwili tylko to pragnienie utrzymywało go przy życiu. Wszystko inne, wszystko co miał, zdeptały stopy najeźdźców. Rozdział 29 Najwyższa Świątynia Wrethsirów położona była na pokrytej bujną roślinnością równinie, zasilanej przez górskie strumienie. Od wschodu sąsiadowała z jeziorem leżącym u stóp wzgórz Garan. Po dwóch stronach równiny wznosiły się złowieszczo strome skalne ściany, dopełniając wrażenia całkowitej izolacji. Sama świątynia miała formę niewysokiej kopuły o średnicy około siedemdziesięciu metrów, otoczonej czterdziestoma strzelistymi wieżycami. W centrum pokrytego dachówką drewnianego dachu wyrastała pojedyncza iglica. Mokre od deszczu marmurowe ściany błyszczały w promieniach słońca. Wrethsirowie różnili się między sobą w takim samym stopniu, w jakim magowie któregokolwiek z czterech kolegiów byli do siebie podobni. Ich świątynie były rozsiane po całej Balai, choć zdecydowana większość znajdowała się we wschodniej części kontynentu. Zakon wierzył w magiczną siłę płynącą ze śmierci i nie mającą nic wspólnego z energią many, zdobywając sobie w ten sposób szczerą nienawiść i pogardę magów. Nie było wątpliwości, że faktycznie posiedli pewien rodzaj mocy. Jednak skądkolwiek by ona nie pochodziła, okazała się być o wiele trudniejsza do kontrolowania niż mana. W ciągu dwustu lat istnienia zakonu kolegia zebrały stosy raportów mówiących o wypadkach i katastrofach spowodowanych przez Wrethsirów. Krucy dotarli na miejsce poprzedniego wieczoru. Podróż, choć odbyta w strugach ulewnego deszczu, minęła spokojnie. Za sobą zostawili zalesione wzgórza, strome doliny i wartkie strumienie, wypływające z gór. Gdyby nie ulewa, krajobraz mógłby być przepiękny. Przestało padać nad ranem i cisza, która zapadła po długich godzinach bębniącego o skały deszczu, okazała się prawdziwą ulgą dla uszu wędrowców. Wkrótce słońce zaczęło mocniej przygrzewać z bezchmurnego nieba, szybko osuszając ziemię, drzewa i trawy. Thraun zarządził postój trzy mile od świątyni, w środku gęstego lasu. W ciągu dnia nie mogło być mowy o dostaniu się w pobliże budynku bez zaalarmowania strażników. Co prawda Denser zgodził się rozejrzeć wokół kopuły z pomocą Płaszcza-Ukrycia, ale na razie wszelkie rozmowy skupiały się na samych Wrethsirach. - W sumie jako organizacja są raczej spokojni - powiedziała Erienne. - Ciekawe co się pod tym spokojem kryje - mruknął Denser. - Ale mają jakiegoś asa w rękawie? - zapytał Jandyr. - Można tak powiedzieć. - Xeteskianin wzruszył ramionami. - Daj spokój, Denserze - odezwał się Thraun. - Wszyscy mamy tam iść. Denser przyjął pogardliwy wyraz twarzy. - Są pseudomagiczną i psudoreligijną... no, nazwijmy to, organizacją. Oddają cześć własnym wyobrażeniom energii śmierci i twierdzą, że udało im się ją ujarzmić. Z tego też powodu nazywają siebie piątym kolegium. To oszuści. Ich magia jest skażona, a wszelkie pretensje do miana kolegium odrażające. Coś jeszcze? - Denser wydobył fajkę, nabił ją tytoniem z pękatego mieszka otrzymanego od delegatów z Lystern i zapalił płomykiem z kciuka. Hirad machinalnie grzebał patykiem w ziemi, wpatrując się z wrogością w Ciemnego Maga. - Na wypadek gdybyś już zdążył zapomnieć, Denserze - niepełne informacje doprowadziły do śmierci mojego najbliższego przyjaciela. Popatrz na siebie. Wszyscy popatrzcie na siebie, o wielce szanowni magowie. Cała wasza trójka aż się dławi pogardą dla tych tam, Wrethsirów. - Magowie poruszyli się nerwowo, ale Hirad, niezrażony, mówił dalej. - Nie mam pojęcia, czy wasz stosunek jest właściwy, czy nie, szczerze mówiąc, gówno mnie to obchodzi. Ja i ci z moich przyjaciół, którzy nie zadzierają nosa, chcielibyśmy po prostu wiedzieć, czego możemy się tam spodziewać. Jakie mają zaklęcia, jakich broni używają, ilu ich jest i takie tam inne. Jeżeli nie możecie mi tego powiedzieć, bo po prostu nie wiecie, to w porządku. Ale nie próbujcie mi wmówić, że coś jest mało ważne, bo wam się tak wydaje. Jasne? - Barbarzyńca pokręcił głową. - Cholerni czarownicy na swoich cholernych piedestałach. Denser ważył w myślach słowa Hirada. Uniósł brwi, kiedy zobaczył, że Ilkar próbuje powstrzymać uśmiech. - Przepraszam, Hiradzie - powiedział Xeteskianin po dłuższej chwili. - Masz rację. Ale oni nie używają magii, więc nie możesz nazywać ich rytuałów zaklęciami. - A co mnie obchodzi, jak się nazywają. Powiedz mi, co mogą zrobić, zanim naprawdę się wkurzę. - Zanim? - Ilkar nie wytrzymał i uśmiechnął się. - Dobra. - Denser klepnął się po udzie. - Prawdą jest, że nasze informacje na temat mocy Wrethsirów są wybiórcze. Wiemy, że ich podstawą są wypowiadane modlitwy i zazwyczaj dzieje się to w grupach. Im więcej uczestników, tym potężniejszy efekt. Ich moc płynie z siły i gwałtowności żywiołów takich jak wiatr, deszcz czy ogień, a także z czegoś, co nazywają energią śmierci. - Największym niebezpieczeństwem jest jednak niestabilność ich mocy. Efekty rytuałów bywają nieprzewidywalne i łatwo mogą okazać się fatalne zarówno dla nich, jak i dla nas. - W jaki sposób? - zapytał Jandyr. Denser wzruszył ramionami. - Czas trwania, przeładowanie, kierunek, losowość efektu, czy sprzężenie zwrotne jak niekiedy po nieudanym zaklęciu. To może być cokolwiek. Wrethsirowie wierzą, że gdy umierają, ich energia wzmacnia świątynię i że ich połączona moc pochodzi właśnie od tego pierwiastka śmierci. To dodaje im pewności siebie. - I mówisz, że nie potrafią jej w pełni kontrolować? - zapytał Will. Denser skinął głową. - Jesteś pewien? - Niemal zupełnie. - Xeteskianin uśmiechnął się do Ilkara, lekko zmieszany. Elf wydął wargi, ale nic nie powiedział. - Są agresywni? - Hirad przeniósł wzrok z Ilkara z powrotem na Densera. - Nie - odpowiedział Ciemny Mag. - Nie tak jak Wesmeni, choć ci z kolei z jakiegoś powodu pozostawiają Wrethsirów w spokoju. Albo tak nam się wydaje. - Rozejrzał się po twarzach Kruków. - Jeszcze jakieś pytania? - Ilu ich tam może być? - odezwał się Thraun. - Nie mam bladego pojęcia. - Ale w samej świątyni. Mówimy o trzydziestu, trzystu czy ilu? - Nie wiem. - Świetnie - powiedzieli jednocześnie Hirad i Bezimienny. - Świątynia może pomieścić nawet kilkuset, ale pamiętajmy, że to miejsce kultu. Bogowie tylko wiedzą, ilu jest tam Wrethsirów, a ilu wojowników. Może dowiem się czegoś podczas zwiadu. Niczego jednak się nie dowiedział. Thraun odprowadził go do granicy lasu, gdzie Xeteskianin rzucił Płaszcz-Ukrycia i cicho podkradł się do ozdobionego filarami wejścia. Było zamknięte, a mag nie mógł ryzykować szarpania za wielkie mosiężne pierścienie, przymocowane do dębowych drzwi. Okrążył więc świątynię, przypatrując się misternym mozaikom i płaskorzeźbom zdobiącym jej ściany. Ukazywały wspaniałe krajobrazy: lasy i góry, morze i skaliste klify, równiny i pustynie. Wszędzie pojawiała się symbolika ognia i wiatru szalejącego na niebie. Jedna, szczególnie ponura mozaika przedstawiała pochód umarłych. Z wewnątrz nie dochodził żaden dźwięk. Wszelkie otwory były zablokowane, boczne i tylne wejścia zamknięte. Wysokie na cztery metry, smukłe wieżyce wykonane były z pięknego czarnego marmuru. Ani śladu Wrethsirów. Denser wrócił do miejsca, w którym zostawił Thrauna, i razem ruszyli do obozu. - Powinniśmy być tym zaskoczeni? - zapytał Will, wysłuchawszy sprawozdania Xeteskianina. - Szczerze mówiąc, raczej nie - powiedział Denser. - Jak już mówiłem, to miejsce kultu. Mało prawdopodobne, by wielu z nich mieszkało tam na stałe. Poza tym jest jeszcze dość wcześnie. Chociaż... - W czym problem? - Hirad podniósł się i przeciągnął. - Uważam, że jeśli pójdziemy tam teraz, oszczędzimy sobie tylko wielu trudności. - Też tak pomyślałem - zgodził się Denser. - Ale z drugiej strony, gdyby to była moja świątynia, kazałbym jej strzec. Szczególnie w obliczu obecnych wydarzeń. - Nie rozumiem, o co ci chodzi - powiedział Hirad. - Jeśli spieprzyli sprawę, bo nie wystawili strażników, to tym lepiej dla nas. - No, nie wiem - zasępił się Denser. - Coś tu jest nie tak. - Intuicja? - Erienne przesunęła palcami po włosach Xeteskianina. Ciemny Mag pokiwał głową. - Coś w tym rodzaju. Powinniśmy być ostrożni. - Jak zawsze - wzruszył ramionami Ilkar. - A więc ruszamy teraz, czy trzymamy się starego planu? - zapytał Jandyr, patrząc na Hirada. Odpowiedział mu Bezimienny. - Podczas dnia ryzykujemy przybycie kolejnych Wrethsirów. Co innego w nocy. Nie widzę powodu, by się spieszyć, nic nam tu nie grozi. Hirad? Barbarzyńca popatrzył w puste oczy Bezimiennego, zastanawiając się, czy istnieje coś, co mogłoby je wypełnić. Po raz kolejny dotarło też do niego, jak bardzo tęsknił za rozsądnymi i rzeczowymi uwagami przyjaciela, wypowiadanymi pewnym głosem. Dokładnie tak jak teraz. - Zgadzam się - powiedział, rzucając uśmiech Bezimiennemu. - Po co się spieszyć? Odpocznijmy, omówmy szczegóły taktyczne i nade wszystko trzymajmy się planu. Potem możemy nie mieć czasu na pogawędki. Darrick jest dobry, ale pamiętajmy, że Wesmeni mają miażdżącą przewagę liczebną * * * Baron Blackthorne stał przed wejściem do swojej najcenniejszej kopalni, położonej jakieś osiemset metrów powyżej płonącego miasta, i patrzył na ruiny swojego świata. Wraz z zapadnięciem nocy łunę dopalającego się pożaru zastąpił blask setek ognisk obozujących Wesmenów. Wiatr niósł ich radosne okrzyki. Świętowali. Razem z Gresse'em mieli do dyspozycji niecałe dwa tysiące zbrojnych. Większość miała konie zabrane bądź to z miasta, bądź z okolicznych farm. Wesmeni nie ścigali wycofujących się obrońców, po raz kolejny pokazując swoją arogancję, pewność siebie i całkowitą wiarę w zwycięstwo. Niestety z tym ostatnim nawet Blackthorne'owi trudno byłoby się nie zgodzić. Bardzo wielu walczących zginęło w mieście, co skłoniło barona, by rozesłać słabiej wyszkolonych rezerwistów do obrony głównych skupisk ludności: Koriny, Gyernath, Kolegiów, a nawet ziem barona Corin, położonych daleko na północnym wschodzie. Okoliczne farmy były puste. Większość mieszkańców spakowała manatki i wyjechała na wschód. Blackthorne uderzył kilkakrotnie pięścią w zimną skałę kopalni. Czuł nieustający gniew. Co za straszliwe upokorzenie. A jednak gdzieś w głębi duszy był także dumny. Kiedy nakazał odwrót, a dźwięk rogów obwieścił to całemu miastu, widział, jak jego żołnierze na ulicach zdwajają wysiłki, by jak najdłużej powstrzymać wrogów. Zwarli szyki i na łukowatym rynku utworzyli ostateczną, twardą linię obrony. Blackthorne zastanawiał się, czy gdyby nie ich poświęcenie, w ogóle udałoby mu się ujść z życiem. Spojrzał na światła w oknach zamku. Tej nocy ktoś inny będzie spał w jego komnacie. Wróg. Syknął z wściekłości. Usłyszał jak Gresse podchodzi i staje za nim. - Nie mogłeś nic zrobić - powiedział starszy baron. - Liczy się to, że żyjemy i możemy dalej walczyć. - Jak długo jeszcze? - W głosie Blackthorne'a brzmiało rozgoryczenie. - Nie mamy żadnej ochrony przed magią szamanów. - Musieliśmy przeżyć, choćby po to, by ostrzec Darricka i kolegia. Jeżeli magom uda się osłonić tarczami mury, nadal możemy zwyciężyć. - Wtedy odsłonimy naszych ludzi na magiczne ataki - pokręcił głową Blackthorne. - Nie mamy pojęcia, ilu mają szamanów, a bez potężnego wsparcia magii ofensywnej nasi ludzie nie mają szans. Wesmenów jest zbyt wielu. Słyszałeś raporty. Osiemdziesiąt pięć tysięcy. Gdyby zebrać wszystkich żołnierzy ze wschodniej Balai, i tak nie osiągniemy nawet połowy tej liczebności. A Wesmeni są już pewnie w drodze do Kamiennych Wrót i Gyernath. Mieliśmy ich powstrzymać przez trzy dni, żeby dać Krukom szansę powodzenia. Wytrzymaliśmy dziesięć minut, Gresse. Jeśli podobnie będzie z przełęczą, Krucy nie będą już mieli do czego wracać. Będzie za późno. Gresse położył rękę na ramieniu Blackthorne'a. Niewątpliwie przemawiała przez niego rozpacz, ale jego ocena sytuacji wydawała się niepokojąco trafna. Utracił dom, a jego poddani rozproszyli się po kraju. Wielu już nigdy nie wróci. Nie istniały odpowiednie do tej chwili słowa pocieszenia, ale Gresse postanowił spróbować. - Nawet kiedy Wesmeni będą już pić wino z naszych piwnic w Korinie, to jeśli stracą magiczne wsparcie WiedźMistrzów, będziemy w stanie ich pokonać. Blackthorne odwrócił się i popatrzył na starszego barona, kręcąc przecząco głową. - Jeśli zajmą Korinę, nie będzie już nikogo, kto mógłby ich pokonać. Na bogów, Gresse, jeżeli złupią kolegia, to równie dobrze możemy odpłynąć na południe i zostawić im Balaię. Baron Gresse pochylił głowę. Blackthorne miał rację. A jeżeli siły Wesmenów w rejonie zatoki Triverne były tak liczne jak te, które obozowały teraz w Blackthorne, to najdalej za cztery dni znajdą się pod bramami Julatsy. * * * Popołudnie i wieczór minęły spokojnie. Thraun i Bezimienny spędzili większość czasu obserwując świątynię i drogę, która do niej prowadziła. Nie dostrzegli nikogo, co spotęgowało jedynie niepokój Densera. Przed wyruszeniem do świątyni, Krucy w dość ponurych nastrojach zjedli posiłek. Powoli zapadał zmierzch. - Jeśli się nam nie uda, musimy zniszczyć Złodzieja Świtu, zanim wpadnie w łapy WiedźMistrzów - powiedział Den-ser. - Jak? - spytał Will. - Wystarczy stopić katalizatory albo nawet jeden z nich - odpowiedział Xeteskianin. - To proste. - Więc nawet teraz moglibyśmy na zawsze unieszkodliwić to zaklęcie? - Tak, odrzucając w ten sposób jedyną szansę pokonania WiedźMistrzów. - Denser wzruszył ramionami. - Wyjaśnijmy sobie coś. Jeżeli zginę i będzie jasne, że nikt z nas nie dotrze z katalizatorami do Xetesku, chociaż jeden z nich musi zostać zniszczony. Bo jeśli zdobędą go WiedźMistrzowie, wszystkich czeka zagłada. Nawet Wesmenów. Krucy zgromadzeni wokół pieca wymienili spojrzenia. Hirad nalał sobie kawy. - No dobrze - powiedział Jandyr. - A załóżmy, że nam się powiedzie i WiedźMistrzowie zostaną zniszczeni. Co dalej? - Z pewnością nie zatrzyma to Wesmenów, ale odbierze im ślepą wiarę w zwycięstwo - odpowiedział Denser. - Myślę, że przygotowywali się do tego przez jakieś dziesięć lat. Są zjednoczeni, silni i zdeterminowani. Najważniejsze jednak, że wiedzą, jak bardzo podzielony jest Wschód. Wierzą, że mogą podbić Balaię, z WiedźMistrzami czy bez. A jeśli odbiją Kamienne Wrota, zanim nasze armie będą gotowe, to może im się udać. - Nie przesadzasz trochę, Denser? - uśmiechnął się Hirad. - Z tym wodnym zaklęciem wasi magowie mogą utrzymywać przełęcz w nieskończoność. - Ilkar westchnął ciężko, a Denser pokręcił głową i uśmiechnął się do Erienne. - Nienawidzę, kiedy wy, magowie, robicie te swoje miny - powiedział barbarzyńca. - Przepraszam, Hiradzie, nie mogłeś tego wiedzieć, ale dla nas twoje stwierdzenie to jak zastanawianie się, czemu nie można dobrze walczyć, nie mając rąk. - Oświeć mnie. - Widziałeś zaklęcie i widziałeś, w jakim stanie byli magowie po jego rzuceniu. Dwóch zginęło w trakcie. - Denser przygryzł wargę. - Nie wiesz jednak, co dzieje się na długo przed i po rzuceniu takiego zaklęcia. Tamci magowie spędzili dwa tygodnie na przygotowaniach, próbach i odpoczynku. Odseparowano ich od reszty kolegium, aby zachować jak największy stopień koncentracji. Po rzuceniu, przez jakieś trzy dni nie będą w stanie użyć żadnego zaklęcia, a Portalu-Wymiarów przez następne dwa tygodnie. A nawet wtedy wszystko zależeć będzie jeszcze od położenia i ustawienia wymiarów. - Ale Wesmeni tego nie wiedzą - powiedział Hirad zmartwiony, że zaklęcia nie można rzucić przynajmniej raz na parę dni. - Szamani są wystarczająco obeznani w sprawach magii, by wyciągnąć właściwe wnioski, jak tylko dowiedzą się o zaklęciu - powiedziała Erienne. - Pamiętaj też, że jest tylko jedno potężniejsze zaklęcie, którego nazwę doskonale znasz - dodał Ilkar. - Każdy niegłupi szaman domyśli się, że wykorzystaliśmy zaklęcie wymiarowe i będzie w stanie ocenić, ile wysiłku musi kosztować jego rzucenie. Mimo że noc była ciepła, Hirad poczuł lodowaty dreszcz. Pomyślał o mocach, z którymi mieli do czynienia, o tej, którą już widzieli, i o tej, którą sami zamierzali wyzwolić. Wydawało mu się, że to wszystko zaczyna szybko wymykać się spod kontroli. Jeżeli udałoby im się odebrać Wrethsirom Oko Śmierci, Denser stałby się najpotężniejszym człowiekiem w całej Balai. - Jest coś jeszcze, nad czym się zastanawiam. - Wszyscy spojrzeli wyczekująco na Willa. - Czy WiedźMistrzowie wiedzą, że tu jesteśmy? - Krucy? - Tak. - Nie. - W głosie Bezimiennego brzmiała pewność. - Mogą tylko wiedzieć, że zdobyliśmy Kamienne Wrota. Teraz będą się starali je odbić. Wiedzą, że trwają poszukiwania Złodzieja Świtu od czasu naszej wizyty w domu Septerna, ale mają za mało informacji, by nas zlokalizować. Przynajmniej na razie. - Aby rozwiać wszelkie wątpliwości, przypomnę wam, że WiedźMistrzowie najprawdopodobniej nie odzyskali jeszcze swoich cielesnych powłok, więc ich moce są ograniczone - powiedział Denser. - Dopiero kiedy to się stanie, zaczniemy się naprawdę martwić. - Ilu ich jest? - zapytał Will. - Sześciu - odpowiedział Ilkar. - Wstyd powiedzieć, ale nie pamiętam ich imion, choć powinienem. Denser? - Żartujesz? - Nie. WiedźMistrzowie nigdy przedtem nie znajdowali się w kręgu moich zainteresowań. - Bogowie, dla nas to było prawie jak mantra. Pamun, Arumun, Belphamun, Weyamun, Ystormun, Giriamun. - Robią wrażenie - uśmiechnął się kpiąco Ilkar. - Rzeczywiście nieszczególnie - powiedział Denser. - Dobre do straszenia buntowniczych magów. Szkoda, że przestali być już tylko postaciami z legend, co? Rozmowa urwała się. Ich strach został nazwany i każdy z Kruków zrozumiał nagle, co tak naprawdę próbowali osiągnąć. I jak niewielką mieli szansę. Złodziej Świtu w rękach WiedźMistrzów oznaczał pewną zagładę, a z drugiej strony, nawet ich zniszczenie za pomocą zaklęcia nie gwarantowało Balai zwycięstwa. Denser zapalił fajkę. Jego myśli nieustannie krążyły wokół chowańca. Odepchnął je i spróbował skupić się na olbrzymim grobowcu stojącym w sercu Rozdartych Pustkowi. Do samego środka piramidy prowadziły wielkie schody. Ściany i podłoga rozległej komnaty ozdobione były malowidłami i mozaiką. Za jedynymi drzwiami znajdowała się krypta. Wewnątrz powiernicy strzegli sześciu kamiennych sarkofagów, przygotowując starożytnym drogę powrotu do świata żywych. Cierpliwie czekali, aż reinkarnacja zostanie zakończona i duchowa esencja napełni kości WiedźMistrzów i zregeneruje ich ciała. Denser zadrżał. Modlił się, aby Krucy zdążyli na czas. Kiedy zapadła noc, drużyna ruszyła szlakiem prowadzącym prosto do Najwyższej Świątyni Wrethsirów. Thraun był przekonany, że okolica jest pusta, a Denser powoli zaczynał wierzyć, że świątynia również. Nie wiedział jednak, dlaczego ten fakt wywoływał u niego tak duży niepokój. Po godzinie byli na miejscu. Ciemna bryła świątyni wyglądała złowieszczo na tle nagich skalnych ścian. Panowała całkowita cisza, poza ledwie słyszalnym szumem jeziora. Spokój otoczenia nie udzielił się tylko Krukom. Wynurzyli się spośród drzew i wolno podeszli do wielkich, opiętych żelaznymi klamrami dębowych drzwi. Bezimienny stał na przedzie klina, który utworzyli, mając po prawej Hirada i Jandyra, a po lewej Thrauna i Willa. Trójka magów szła za nimi. Ilkar przygotowany był do uaktywnienia tarczy, Erienne miała zająć się światłem, a Denser czymś dużo bardziej niszczycielskim. Gdy stanęli przy drzwiach, Jandyr przyłożył do nich ucho. - Niczego nie słyszę, ale te drzwi wyglądają na dosyć grube. Za to na pewno nie ma tam trzech setek wrzeszczących wyznawców. - Jest tylko jeden sposób, by się upewnić - powiedział Hirad. Podszedł bliżej, złapał wielkie uchwyty i pchnął z całej siły. Zawiasy skrzypnęły i drzwi otworzyły się, wypuszczając z wnętrza ciężki odór rozkładających się zwłok. Hirad cofnął się kilka kroków i odwrócił do towarzyszy. - Co za smród. Musimy poczekać, aż się trochę przewietrzy. Miecze powróciły do pochew, a ogniska many zostały rozproszone. Ktokolwiek znajdował się wewnątrz świątyni, nie mógł ich już zaatakować. W środku panował nieprzenikniony mrok. Podczas gdy reszta spoczęła na kamiennych schodach, Ilkar stanął z prawej strony drzwi i zajrzał do świątyni. To co zobaczył, sprawiło, że musiał odwrócić głowę i zaczerpnąć świeżego powietrza. Dopiero potem powiedział towarzyszom. Wszędzie widać było pokrwawione ciała, rozrzucone na posadzce z czarnego, zielonego i białego marmuru. Elf spojrzał uważnie, starając się odtworzyć możliwy przebieg walki. Przy drzwiach leżało trzech uzbrojonych i odzianych w zbroje mężczyzn w zielonych szatach. Wokół nich znajdowało się czterech innych, prawdopodobnie napastników. Nie byli to Wesmeni, raczej najemnicy, bo z pewnością nie strażnicy świątyni. To, co znajdowało się dalej, wprawiło Ilkara w osłupienie. Po drugiej stronie sali, w jednej wielkiej kałuży krwi leżało przynajmniej sześciu Wrethsirów, łatwo rozpoznawalnych dzięki zielonym kapturom. Dwudziestu kolejnych spoczywało w różnych miejscach świątyni. Nie mieli broni ani pancerzy - byli bezbronni. Ktoś dokonał tu prawdziwej masakry. Wzrok Ilkara zatrzymał się dłużej na samym centrum świątyni. Na półtorametrowym piedestale, wewnątrz szkatuły zrobionej ze szkła i metalu, znajdowało się Oko Śmierci. Była to czarna kula pokryta siatką ciemnoczerwonych i szmaragdowozielonych nitek. Wokół kamienia leżało jakieś pół tuzina wygiętych, rozdartych i zmasakrowanych ciał. Wyglądało to, jakby ktoś dosłownie porąbał je na kawałki. Krew pokrywała niemal każdy centymetr podłogi, a także piedestał, na którym spoczywało Oko. Jednak to nie widok ciał najbardziej martwił Ilkara, ale fakt, że nie miał bladego pojęcia, kto lub co dokonało tej rzezi. Nic się nie zgadzało. Umarli wokół kamienia nie byli ani Wrethsirami, ani strażnikami świątyni, a jednak wyglądało to tak, jakby bronili się przed atakiem. Na dodatek, ktokolwiek był sprawcą tej masakry, najwyraźniej nie zależało mu na Oku, bo kamień pozostał na swoim miejscu. Nie dość na tym, atakujący nie stracili nikogo ze swoich i zniknęli bez śladu. To nie miało sensu. Hirad wciągnął głęboko powietrze, wstrzymał oddech i wszedł do świątyni. - Bądź ostrożny - powiedział. Ilkar odwrócił się i odetchnął. - Hiradzie, oni wszyscy nie żyją. - Od jak dawna? Elf kucnął i dotknął kałuży krwi. Była rzadka. - Trudno powiedzieć. W środku musiało być bardzo ciepło. Cuchną jak po czterech dniach, ale równie dobrze mogło to być wczoraj. - Chodźmy. Można już oddychać? - Ledwo, ledwo. - Dobrze - powiedział Hirad. - Wchodzimy do środka, zabezpieczamy salę i odsuwamy ciała od kamienia. Niech nikt na razie nie dotyka szkatuły. Erienne stworzyła Kulę-Światła tuż nad Okiem Śmierci, a Thraun zapalił znicze zawieszone wzdłuż ścian świątyni na wysokości twarzy. Will i Jandyr oczyścili okolice piedestału z ciał, opierając trupy o ścianę. Bezimienny pilnował wejścia, obserwując ciemną linię lasu, jakby czegoś szukał. Ilkar sprawdzał oddzielone zasłonami pomieszczenia na tyłach świątyni. Hirad dołączył do Densera, który studiował posągi umieszczone w niszach, wzdłuż całych ścian budynku. - Ciekawe, prawda? - zapytał Denser. Hirad spojrzał. Figury odziane były w kolczugi i zbroje płytowe oraz bogate, zielone szaty. Twarze zakrywały malowane maski, a w zgięciu ramienia każdy wojownik trzymał obusieczny topór. Posągi były wysokie na jakieś dwa i pół metra. - Trochę tu nie pasują, co? - powiedział Hirad. - Wręcz przeciwnie - powiedziała Erienne, podchodząc do nich. - Wrethsirowie mają udokumentowaną wojenną przeszłość, a na tych maskach przedstawione są schematy energii życia i śmierci, z których rzekomo czerpią moc. Denser spojrzał na nią podejrzliwie. - Czyżbyś była ekspertem? - zapytał. - Nie. Po prostu lubię wiedzieć, co się dzieje na świecie - odpowiedziała Erienne krótko. Ilkar wrócił i stanął pośrodku sali. - Rozumiesz, co się tu stało? - zapytał go Hirad. Elf przecząco potrząsnął głową. - Z tyłu jest jeszcze kilka ciał strażników, ale niczego nie tknięto. Nic nie rozumiem. Tamci obok kamienia wyglądają na najemników, a jestem pewien, że nie wynajęli ich Wrethsirowie. - Więc sądzisz, że nie ochraniali kamienia? - zapytał Denser. - Raczej nie. Przecież w końcu nadal tu jest, prawda? - Jakie to ma znaczenie? - powiedział Will. - Bierzmy go i chodźmy stąd. - Złodziej stanął nad szkatułą. - Nie dotykaj tego! - krzyknął Denser. - Przepraszam, Will. Chodzi o to, że nie sprawdziliśmy, czy nie jest zabezpieczony jakąś pułapką albo zaklęciem. - Przecież twierdziłeś, że Wrethsirowie nie mają nic wspólnego z magią. - Bo to prawda. Ale takie rzeczy można też zamówić. - Denser spojrzał na Erienne i Ilkara. - Zajmiemy się tym? Cała trójka dostroiła się do widma many i zbadała piedestał oraz szkatułę. Trwało to krótko. - Nie ma żadnych magicznych zabezpieczeń - powiedziała Erienne. - A co z mocami Wrethsirów? - zapytał Bezimienny, robiąc krok do wnętrza świątyni. Denser skrzywił się. - Nie potrafią kontrolować statycznej energii. - Jesteś pewien? - zapytał Hirad. - Wokół kamienia nic nie ma - wycedził Denser. - W każdym razie nic, co bylibyśmy w stanie wykryć - dodał Ilkar. - Dobra - powiedział Hirad. - Teren zabezpieczony? Bezimienny skinął głową, zwracając się z powrotem w stronę wyjścia. Will pochylił się nad szkatułą i niezwykle ostrożnie badał jej krawędzie i powierzchnie. Reszta Kruków patrzyła w milczeniu. Thraun uśmiechnął się widząc, że dłonie złodzieja przestały drżeć. - Jest zablokowana, ale z tego co widzę, niezabezpieczona. Mogę się do niej dobrać od góry, chyba że chcecie, żebym ja po prostu stłukł. - Nie - powiedział Denser. - Nie wolno nam narazić Oka na jakiekolwiek uszkodzenie. Nie spiesz się i podnieś wieko. Nawet zadrapanie przez odłamek szkła mogłoby mieć wpływ na działanie Złodzieja Świtu. Will pochylił głowę i wyciągnął narzędzia. Powoli przekładał skomplikowane urządzenia, aż w końcu wybrał zwykły, płasko zakończony, metalowy klin i delikatnie wsunął go pod wieko szkatuły. W świątyni rozległy się szepty. Nie wiadomo skąd zerwał się gwałtowny podmuch wiatru i zamknął drzwi. Huk rozniósł się po całym budynku. Bezimienny został uderzony, ale zachował równowagę. Znicze nagle zgasły, pozostała jedynie przywołana przez Erienne Kula-Światła. Cienie zakryły ścianę i zatańczyły na posagach, podkreślając ich rozmiary. Teraz wydawały się spoglądać wrogo spod masek na wnętrze budynku. Ciemność narastała, a blask magicznej kuli wydawał się powoli słabnąć. Szepty nabrały mocy. Głosy mieszały się ze sobą, gniewne, niezrozumiałe. Krucy dobyli mieczy i utworzyli szyk. Szept brzmiał teraz jak szum pędzącego wichru, choć w powietrzu nie było najmniejszego ruchu. Był natomiast zapach śmierci, który teraz jeszcze silniej zaatakował nozdrza Kruków. - Jakieś propozycje? - zapytał Hirad. Bezimienny szarpnął za uchwyty przy głównych drzwiach. Ani drgnęły. - Sprawdź resztę. I okiennice. Thraunie, ty po drugiej stronie! - Hirad musiał podnieść głos, by przekrzyczeć dochodzące złowieszcze głosy. Spojrzał na boki. Magowie byli zdekoncentrowani. Widział po ich twarzach, że próbują przygotować zaklęcia, ale przychodziło im to z wysiłkiem. Jandyr, przerażony, z szeroko otwartymi oczyma, rozglądał się dookoła. Will zawzięcie pracował nad szkatułą. Z daleka ledwie słyszał Bezimiennego i Thrauna, bezskutecznie łomoczących w drzwi i okiennice. Głuche odgłosy tonęły w morzu narastających szeptów. Erienne trzymała się za głowę, zupełnie nie mogąc się skupić. Ilkar także wypuścił ognisko many i poczuł, jak jego dostęp do energii się zamyka. Spojrzał na Kruków, otaczających majstrującego przy szkatule Willa. Poczuł nagły chłód. Szepty urwały się jak ucięte mieczem. Światło magicznej kuli zamigotało i zgasło. Zapadła kompletna ciemność. Lewarek Willa upadł z brzękiem na posadzkę. Panika. Erienne wpadła na Densera i oboje potoczyli się na ziemię. Z mroku dobiegały przekleństwa Bezimiennego, którzy uderzył głową o ścianę. Will wydobył miecze i dysząc ciężko, minął Hirada, kierując się w ciemność. Potknął się o leżące ciało i z krzykiem upadł na posadzkę. Hirad z bijącym sercem starał się odnaleźć najmniejszy choćby promyk światła. Bezskutecznie. - Ilkar, Jandyr i Thraun, mówcie, co widzicie. Erienne, więcej światła. Denser, co się dzieje? W świątyni rozległ się donośny zgrzyt metalu trącego o kamień. - Jesteście tam? - rzucił Hirad w ciemność. Po prawej wyczuł Densera podnoszącego Erienne. - Potrzebujemy światła. Co to za hałas? - Stopa poślizgnęła mu się w kałuży krwi, pochylił się, by złapać równowagę. Robiło się coraz cieplej. Odór zwłok uderzył go w twarz, kłując oczy. - Na litość boską, niech ktoś zapali świecę. - Tak, już. - Głos Willa był pełen desperacji. Wsunął miecze do pochew. Jego dłonie poszukiwały krzesiwa. Znowu zgrzyt, tym razem przy akompaniamencie serii głuchych uderzeń o posadzkę. - Nie... - W głosie Ilkara słychać było absolutne przerażenie. - Co? Co się dzieje?! - krzyczał Hirad. Brzęk metalu. Zgrzyt. Metaliczne stąpnięcie. - To posągi. Idą tu - odpowiedział Ilkar. - Wszyscy do mnie. Bezimienny, Thraun, na środek! Szybko. - Czyli gdzie, do cholery?! - krzyknął Bezimienny. Ilkar widział, jak potężny wojownik powoli stąpa mniej więcej w jego stronę. - Dalej przed siebie. Thraun, weź go za rękę. - Elf patrzył, jak tropiciel przeprowadza Bezimiennego między ciałami Wrethsirów. Hirad spojrzał w prawo i choć nie mógł niczego dostrzec, wyczuł obecność Erienne. - Erienne, gdzie to światło? - Nie mogę skupić many - odpowiedziała drżącym głosem. - Spokojnie - zabrzmiał pewny głos Densera. - Wszystko w porządku. - Nieprawda - powiedział Ilkar. - Coś zakłóca przepływ many. Nie mogę ogniskować. A oni będą tu za jakąś minutę. Will, wracaj na środek. Musimy mieć ten kamień. - Już - odpowiedział złodziej. - Jandyr, prowadź mnie. Jego głos był już spokojniejszy. Wkrótce Krucy byli w komplecie. Bezimienny stanął obok Hirada, tuż za nim zajął pozycję Ilkar. Po prawej stronie barbarzyńcy stali Jandyr, Denser, Erienne i Thraun. W środku znajdował się Will, obmacujący podłogę w poszukiwaniu opuszczonego narzędzia. Znalazłszy je, na nowo zajął się odblokowaniem wieka szkatuły. Brzęk metalu i zgrzyty zbliżały się z każdym uderzeniem serca Hirada. Barbarzyńca czuł obecność wrogów. Milczących, niewidzialnych olbrzymów. Uniósł miecz. - Ilkar... - Na bogów, to ta świątynia. - Nagły okrzyk Ilkara przestraszył barbarzyńcę. - Co? - spytał Denser. - Od początku byliśmy ślepi. Pomyśl Denserze, okrągły budynek, kopuła, całkowicie szczelny, iglice... - Ilkar urwał, dostrzegłszy zrozumienie i jednocześnie poczucie winy malujące się na twarzy Densera. - To Martwa Przestrzeń! - Hirad, musimy otworzyć jakieś drzwi albo okno. Zaufaj mi. Posągi dotrą tu za dwadzieścia sekund. Suchy trzask oznajmił Krukom, że obusieczne topory znalazły się już w okrytych kolczymi rękawicami dłoniach. Hirad potrząsnął głową, starając się pobudzić wszystkie zmysły. Wokół niego Krucy trwali w gotowości. Przynajmniej zginą, ratując sobie życie. Podjął decyzję. - Ilkar i Erienne, zobaczcie, co możecie zrobić. Pozostali, zamknąć koło. Musimy dać czas magom i Willowi. Uważajcie, gdzie stąpacie, krew jest jeszcze mokra. Thraun i Jandyr, mówcie, co widzicie. Bogowie, co za smród. Na lewo od Hirada Bezimienny stukał końcem miecza o kamienną posadzkę. Nadszedł czas. - Są prawie przy nas - powiedział Thraun. - Hirad, przed tobą dwóch, wzniesione topory, górna zasłona. Denser, jeden przed tobą. Bezimienny, dwóch. Uderzą jednocześnie, od lewej do prawej na ukos. - Jesteś gotowy, Bezimienny?! - Hirad starał się przekrzyczeć własne myśli. Poczuł, jak pot spływa mu po czole, przesiąka ubranie. - Na to nie można być gotowym. Niżej miecz. Zbijaj w bok, albo cię przewrócą. Nagle brzęki i zgrzyty zatrzymały się. Szepty. Szelest płaszczy poruszanych nieistniejącym wiatrem. Cisza sprawiła, że Hirad zadrżał. - Teraz - powiedział Jandyr. Uderzenia. W ostatniej chwili Hirad wyczuł zarysy posągów i ruch toporów. Trzymając miecz obiema rękami, odbił pierwszy cios i uchylił się przed kolejnym. Szczęk stali. Na całej długości koła posypały się iskry, na ułamek sekundy oświetlając koszmarne, zamaskowane twarze posągów. Potem znów zapadła ciemność. Przynajmniej wszyscy przeżyli pierwszą rundę. - Wolno reagują - mówił Thraun. - Topory ciągle nisko. Teraz się poruszyły. Wygląda na poprzeczne cięcie. Proponuję nie atakować. Zobaczmy, co potrafią. - To podstawowe wywołanie - powiedział Denser. - Jeśli kolejny cios spadnie tak samo, będzie to już wszystko, co potrafią. Wewnątrz kręgu Will pracował gorączkowo. Nie widząc nic, opuścił głowę tak nisko, że czuł zapach szkła i metalu szkatuły. Wokół Krucy walczyli w jego obronie. Skupił się, zapominając o strachu. Wyczuł palcami, że szkło było wzmocnione. By je rozbić, potrzebowałby młotka, poza tym Denser nie chciał ryzykować. Blokada była jednak całkowicie szczelna. Gdzieś tam musiał być mechanizm, nie wiedział jednak, jak dużo czasu podarują mu Krucy na jego odnalezienie. Ilkar chwycił Erienne za rękę, odruchowo uskakując przed uderzeniami. Wiedział jednak, że ciosy nie były przeznaczone dla niego. Posągi wybrały już swoje cele. Zdając sobie sprawę, że drzwi były za ciężkie, skierował się w stronę najbliższej okiennicy. Erienne, nadal widząc przed sobą jedynie ciemność, stanęła na ciele jednego ze strażników świątyni. Kark mężczyzny trzasnął pod jej ciężarem. Erienne potknęła się i by utrzymać równowagę, chwyciła się Ilkara. Cała drżała. - To ohydne! - Wytrzymaj Erienne, już dochodzimy. - Głos elfa uspokoił ją trochę. - A co możemy zrobić? - Erienne macała palcami, szukając krawędzi okiennicy. Bezskutecznie. - Pomyśleć. Bezimienny próbował siłą, my musimy odnaleźć zamek. - A jeśli jest magiczny? - Wierzę, że jesteśmy w stanie zniszczyć rytuał Wrethsirów. - Ilkar wzruszył ramionami, choć wiedział, że Dordovanka nie mogła go dostrzec. - Nie mamy wyboru. - Drugie uderzenie. Cięcie na podbrzusze, prawa do lewej. Do tyłu i blokujcie - powiedział Jandyr. - Teraz. Osiem toporów ze świstem minęło cele. Hirad był wściekły. Nie miał żadnej kontroli nad walką. Na dodatek śliska od krwi posadzka raz po raz pozbawiała go równowagi. Na szczęście repertuar posągów rzeczywiście okazał się ograniczony. Thraun potwierdził przypuszczenie Densera. - Jest dobrze. Przygotowują się z powrotem do pierwszego ciosu. Żaden nie zmienił pozycji. Wiecie, co robić. Teraz. Ciosy spadły tak samo, ale z dużo większą siłą. Hirad dał krok do tyłu i zaczepił nogą o Willa. Uderzenie topora minęło go po raz kolejny. - Denser? - Jestem obok ciebie. - Drugie uderzenie - ostrzegł Thraun. - Teraz. Hirad zdążył odzyskać równowagę. Obok niego Bezimienny stęknął i skulił się, blokując ciosy toporów. - Za szybko. - Hirad zdawał sobie sprawę, że jeśli siła i szybkość uderzeń będzie nadal postępować w takim tempie, walka będzie bardzo krótka. Nie chciał umierać, nie widząc nawet oczu przeciwnika. Will znalazł mechanizm. Mały otwór ukryty pod krawędzią wieka. Doskonała robota. Nie miał jednak czasu jej podziwiać. Z woreczka przy pasie wydobył cienki drut i bez trudu wprowadził go w otwór. Dziękował bogom, że wraz ze śmiercią chowańca powróciły jego żelazne nerwy. Gdzieś w otworze musiał znajdować się mechanizm odblokowujący. Wokół niego starcie nabierało gwałtowności, dekoncentrując go trochę. Hirad już dwukrotnie potknął się, wycofując w jego stronę, jego efektem ripost były jedynie snopy iskier. Denser zwijał się jak w ukropie. Uderzenia toporów spadały coraz szybciej i choć nadal był w stanie je policzyć, nieprzyzwyczajone mięśnie i ścięgna bolały go po każdym ciosie. Ohydny fetor gnijących ciał wdzierał się mu do ust i oczu, powodując nudności i jeszcze bardziej osłabiając wytrzymałość członków. Wkrótce nie będzie już w stanie się bronić. A potem nastąpi ból. Ilkar i Erienne dokładnie obmacywali okiennicę. Nic. Cokolwiek ją blokowało, nie było mechaniczne, a bez choćby minimalnego przepływu many nie mogło być mowy o złamaniu rytuału Wrethsirów. Byłoby to niczym gaszenie pożaru przy pomocy piórka. Jeśli nie uda im się wyłamać okiennicy, wszystko przepadnie. Ale jeśli Bezimiennemu się nie udało... Wyciągnął miecz i zaczął uderzać trzonem w grube drewno. Tylko to przychodziło mu do głowy. Tymczasem znajdujący się za nim przyjaciele słabli z każdą wymianą ciosów. Thraunowi szło całkiem nieźle. Co jakiś czas zmieniał uchwyt, pozwalając, podobnie jak Hirad, odpocząć zmęczonemu ramieniu. Jandyr natomiast słabł. Lekka klinga łucznika nie mogła się mierzyć z potężnymi uderzeniami toporów i jego garda obniżała się po każdym z nich. Któryś w końcu musiał go dosięgnąć. Will nieomal wykrzyknął z radości, kiedy poczuł, że drut dotyka ząbka zapadki. Teraz musiał tylko lekko pchnąć w dół. - Mam - powiedział. - Nic nie rób. - Bezimienny odbił kolejną parę ciosów i błyskawicznie podjął decyzję. - Jestem pewien, że kiedy otworzysz szkatułę, ruszą na ciebie. Musimy się przygotować. Jandyr? - Jestem - sapnął elf. Upał stawał się nie do wytrzymania, dusił i odurzał. Powietrze w świątyni zupełnie już przesycone było wonią gnijących zwłok. Wiedzieli, że długo nie wytrzymają. - Na mój sygnał Will podniesie wieko i wyjmie kamień. Ominiesz następny cios, złapiesz go za rękę i pociągniesz poza kordon, aż do końca świątyni. Zrozumiałeś? A ty, Will? - Tak. Kolejny cios. Szybszy i mocniejszy. Sapnięcie. - Reszta unik i do przodu. Nie pójdą za nami. Thraun, będziesz naszymi oczami, chociaż wszyscy już wiemy, gdzie stoją przeciwnicy. Czekajcie na mój sygnał. - Nadchodzi cios - powiedział Thraun. - Teraz, Will! Złodziej pchnął drut lekko do dołu i wieko szkatuły odskoczyło. Chwycił kamień. - Mam go. Bezimienny przyjął ciosy na ostrze, zanurkował i przedarł się przez lukę między przeciwnikami, wyczuwając jednocześnie, że Hirad zrobił to samo. Jandyr odwrócił się, chwycił Willa i pociągnął za sobą. - Will, biegnij! - Krzyk elfa odbił się echem w całej świątyni. Topory podniosły się i opadły, krzesząc iskry na marmurowej posadzce. Przez ułamek sekundy było widać Willa i Jandyra biegnących w stronę odległego końca świątyni. Znowu rozległ się zgrzyt i brzęk metalu. Posągi ruszyły. - Prowadź Willa, Jandyr - powiedział Bezimienny. - Powinniście ich łatwo omijać. Nie dajcie się schwytać w pułapkę. - Nie licz na to - odpowiedział Jandyr, ale w jego głosie słychać było wyczerpanie. - Otwórzmy wreszcie którąś z tych pieprzonych okiennic. Thraun, poprowadź mnie. - Dokładnie przed tobą. Wyciągnij ręce. O tak. - Masz coś, Ilkar? - zapytał Bezimienny. Głuche odgłosy stąpających posągów odbijały się echem od ścian, przerywane raz po raz obrzydliwym chlupnięciem, kiedy stopy olbrzymów miażdżyły rozrzucone po świątyni ciała swoich dawnych panów. Z daleka słychać było głos Jandyra, cichy i przyjemny, ale wskazujący na zupełne wyczerpanie. - Nie ma żadnego mechanizmu - powiedział Ilkar, widząc, że Bezimienny opukuje okiennicę. - Jestem pewien, że to część jakiegoś rytuału. - W takim razie musimy ją rozwalić. Thraun, zobacz, czy uda ci się przesunąć piedestał. Reszta niech schowa broń i stanie przy ścianie. Nie chcemy żadnych wypadków. Will pomyślał, że na każdym kroku napotyka nowy rodzaj lęku. Najpierw chowaniec, potem drżenie rąk, a teraz ciemność i chodzące posągi, które chciały schwytać go za wszelką cenę i odebrać mu Oko Śmierci. Nie próbował sobie nawet wyobrazić, jaka moc poruszała olbrzymich wojowników, tak efektywnie zmniejszając szansę Kruków na przetrwanie. Skoncentrował się wyłącznie na głuchym odgłosie kroków przemierzających świątynię. Nie widział nawet, skąd nadchodzili i mimo uspokajającego tonu głosu Jandyra, był przekonany, że przyjdzie mu zginąć w tym ciemnym, przesiąkniętym trupim zapachem miejscu. - Will, ty drżysz. - Dziwisz się? - Słuchaj mnie uważnie, a wszystko będzie dobrze. Zbliżają, się, więc za chwilę będziemy musieli ruszyć dalej, żeby zmusić ich do zmiany kierunku. Przesuniemy się w lewo. Chwyć moje ramię i nie zatrzymuj się. Nie musimy biec, oni nie zdołają tak szybko przebyć całej średnicy świątyni. Zrozumiałeś? - Tak. - W uszach złodzieja zabrzmiał zgrzyt i brzęk metalu. Zupełnie jak dzwony ogłaszające pogrzeb. Will wyobraził sobie osiem toporów opadających pod osłoną ciemności. - Ruszajmy. Trzymali się ściany. Jandyr dyszał przy każdym kroku, a Will, zdezorientowany, nie mógł wytrzymać tempa. Dwukrotnie wpadł na ciała, które wcześniej sami przesunęli pod ścianę, prawie wypuszczając ramię elfa. Jednak obawa, że zostanie sam, a topory olbrzymów porąbią go na kawałki, dodała mu sił. Mocniej zacisnął palce na ciele Jandyra. Nagle gwałtownie zmienili kierunek. Will potknął się. - Gdzie teraz? - Przepraszam, Will. Musimy dostać się na przeciwległy kraniec świątyni. To da nam więcej miejsca na następny ruch. Thraun zrzucił pustą szkatułę z piedestału i spróbował go poruszyć. Przez chwilę wydawało mu się, że marmurowa kolumna jest wbudowana w posadzkę, ale po chwili rozległ się trzask i słup drgnął. - Bezimienny? - Bogom niech będą dzięki. Mężczyźni przechylili marmurowy piedestał, a potem chwycili go mocno i unieśli z podłogi, stękając i dysząc ciężko z wysiłku. - Prowadź, Thraunie - powiedział Bezimienny. - Szybko. Will poślizgnął się i runął jak długi na posadzkę. Ręka złodzieja puściła ramię Jandyra i Will krzyknął rozpaczliwie. Przetoczył się i kucnął. Bezskutecznie starał się przebić panującą wokół ciemność. - Jandyr! - krzyknął. - Nie pozwól im... - Obok siebie wyczuł ruch i ręka elfa spoczęła na jego ramieniu. Wzdrygnął się odruchowo. - Trzymam cię, Will. Jestem tu. - Głos Jandyra promieniował spokojem. - Wszystko dobrze. Nie dostaną nas. Chodź, musimy się ruszyć. Will wstał. - W którą stronę? - Idź za mną. Potężne ramiona Bezimiennego zadrżały, kiedy marmur po raz pierwszy uderzył w okiennicę. Drewno poddawało się. Może i okiennica była magicznie zablokowana, ale drewno pozostało tylko drewnem. - Następnym razem - powiedział Thraun. - Gotowy? - Dawaj. Drewno zadrżało. Usłyszeli trzask, ale nie udało się przebić na zewnątrz. - Prawie - powiedział Thraun. - Jeszcze raz. - Dawaj. Marmurowa kolumna roztrzaskała drewnianą barierę. Thraun puścił swój koniec, a Bezimienny parł naprzód, wypychając w końcu prowizoryczny taran na ziemię przed świątynią. Przez poszarpany otwór w drewnianej konstrukcji wpadł do świątyni powiew świeżego powietrza, a z nim słaby snop światła i, co najważniejsze, strumień many. Struktura Martwej Przestrzeni została naruszona. - To wystarczy - powiedział Denser. Kilka chwil później wnętrze świątyni wypełnił delikatny blask. Erienne osłabiła nieco intensywność świeżo przywołanej Kuli-Światła, by nagłym rozbłyskiem nie oślepić towarzyszy. Jandyr i Will nadal uciekali przed posągami, kierując się teraz w stronę głównego wejścia. Elf paskudnie kulał. - Zajmijcie się tymi drzwiami - powiedział Hirad. - Już je mam - odpowiedział Ilkar, lokując Spiralę-Mocy dokładnie pośrodku wejścia. Zaklęcie wyrwało ciężkie wrota z zawiasów. Koziołkując po schodach, upadły na ziemię przed budynkiem. - Dalej! Wynośmy się stąd! - Hirad pierwszy wybiegł ze świątyni, łapczywie chwytając świeże powietrze, nieskażone zapachem śmierci. - Nawet jeśli wyjdą, nigdy nas nie dogonią. No dalej! Krucy wypadli ze świątyni. Jandyr i Will biegli na końcu. Posągi stanęły w drzwiach, niezdolne wyjść poza zasięg rytuału, który ich stworzył. Krucy zatrzymali się dopiero na skraju lasu. Najpierw z cieni między drzewami wyłoniła się jedna zamaskowana postać. W sekundę później pojawiła się druga. Oczy Kruków, ciągle jeszcze przyzwyczajone do ciemności, nie miały najmniejszego problemu z rozpoznaniem, kim byli nieznajomi. W ciągu kilku chwil otoczyło ich dziewięćdziesięciu Protektorów prowadzonych przez jednego jeźdźca. Krucy sformowali szyk. Stojący pośrodku Bezimienny wbił wzrok w szeregi stojących za jeźdźcem wojowników. Od samego początku wiedział, że tu są. Will pozostał przy Jandyrze. Elf leżał twarzą do ziemi, krwawiąc obficie z rany biegnącej od barku po biodro. - On potrzebuje pomocy. - My też - powiedziała Erienne. Will spojrzał w górę. - Witaj, Styliannie. Trochę za późno na odsiecz - powiedział Denser. - To nadzwyczajne - odezwał się władca Xetesku. - Wasze przeżycie było dla nas wszystkich kluczową sprawą. Balaia ma już bardzo niewiele czasu. Rozdział 30 Wesmeni zbliżali się i Darrick musiał szybko podjąć najważniejszą decyzję w swojej karierze dowódcy. Przeprowadził Kruków na zachód, a dzień później przez przełęcz przegalopował żądny zemsty Styliann na czele setki Protektorów. Generał nie zamienił słowa z władcą Xetesku. Wystarczyło jedno spojrzenie jego oczu. Nieomal współczuł Wesmenom, którzy będą mieli nieszczęście napotkać na swej drodze ten szwadron śmierci. Sytuacja była dość jasna. Dowodził wschodnią linią obrony, podczas gdy najwyraźniej prawdziwa bitwa miała rozegrać się na zachodzie z udziałem Kruków i, prawdopodobnie, Stylianna. Rozejrzał się. Zgromadził wokół siebie najlepszych dowódców Balai. Każdy z nich był w stanie kierować obroną przełęczy równie efektownie, co on sam. Na południu Gresse i Blackthorne musieli wycofać się z miasta. Był to silny cios dla obrońców Balai, jednak generał wierzył, że prowadzona przez baronów wojna podjazdowa zdoła opóźnić natarcie Wesmenów na północ. Miał także nadzieję, że druga flanka, czyli zatoka Triverne, broniona przez siły kolegiów, zdoła się utrzymać. Tam właśnie zgromadzono największy potencjał magiczny, by skutecznie przeciwdziałać operacjom szamanów. W głębi serca Darrick czuł, że nie może po prostu zostać przy Kamiennych Wrotach i czekać na wiadomości z Rozdartych Pustkowi. Potrzebował jedynie swoich pięciuset jezdnych, swoich pięćdziesięciu magów i całkowitej swobody. Pragnął prawdziwej bitwy i, na bogów, zamierzał sam się o nią upomnieć. *** Ilkar odszedł z powrotem w stronę świątyni. Cały drżał. Z tyłu dobiegł go głos Stylianna. - Naprawdę jest mi przykro. Elf wzruszył ramionami i odwrócił się. - Kiedy to się stało? Co z Triverne? - Nie mógł pojąć, jak sytuacja mogła się tak nagle pogorszyć. - Wczoraj. Dziś wieczorem odbyłem połączenie. Roznieśli nas. Sądziliśmy, że zdołamy się utrzymać choć kilka dni, ale ich magia okazała się zbyt potężna - powiedział Styliann. - Mają moce, o których nigdy nawet nie słyszeliśmy. Biały ogień, burzący najtwardsze mury i coś o wiele mroczniejszego, co pożera ciało. Kracy słuchali w milczeniu. Bezimienny stał przy Protektorach. Wzrok miał wpatrzony w pustkę. Magowie i wojownicy nad zatoką Triverne zostali zmasakrowani, wprost zmiażdżeni przez moce szamanów. Wesmeni znajdowali się trzy dni drogi od Julatsy i nie było żadnych wątpliwości co do obecnych możliwości obronnych kolegiów. Blackthorne i Gresse wycofali się, próbując nie dopuścić do okrążenia Kamiennych Wrót, a Darrick wyjechał na zachód i zniknął. Chyba tylko bogowie wiedzieli, co planował. Nagle ich starannie zaplanowana podróż do Parvy zmieniła się w morderczy wyścig z czasem, którego rezultat był już być może przesądzony. - A co ty zamierzasz, panie? - zapytał Denser, ciągle nie rozumiejąc, co władca Xetesku robi po zachodniej stronie gór. - Wiesz, po co przybyłem - odpowiedział Styliann. - Odebrali mi Selyn. Za to ja odbiorę im życie. Zabierzesz Złodzieja Świtu i pojedziesz ze mną. Krucy mogą wrócić do Kamiennych Wrót. Tam będą bardziej przydatni. Nastrój zmienił się momentalnie. Hirad wstał i oparł dłoń na rękojeści miecza. Bezimienny stanął obok niego, podobnie Thraun. Ilkar i Erienne przysunęli się do Densera, stojącego tuż przed koniem Stylianna. Will został przy rannym Jandyrze. Protektorzy zrobili krok do przodu. - Chyba nie do końca rozumiem - powiedział Denser, choć rozpacz i wściekłość zdążyły już rozlać się w jego sercu. Styliann uniósł brwi. - Musimy zmienić równowagę sił, Denser. Do nas musi należeć władza absolutna. Złodziej Świtu może należeć tylko do Xetesku. Teraz przynieś mi katalizatory, albo wyłuskam je z ciał twoich przyjaciół. - Dał znak ręką i Protektorzy dobyli broni. - Nie pozwól mu tego zrobić - syknął Ilkar. - On nie ma wyboru - powiedział Styliann. - Od początku wiedział, że to się tak skończy. Denser patrzył w milczeniu na władcę Xetesku. Mięśnie policzków lekko mu drżały. - I ty...? - Wskazał za siebie, w stronę świątyni. Styliann zmarszczył brwi. - Tak. Odnieśliście sukces tam, gdzie zawiedli moi Protektorzy. Przyznaję, jestem pod wrażeniem. Teraz jednak dzieło Kruków jest już zakończone. - Jak się tu dostałeś przed nami? - Nigdy nie byłem zbyt daleko za wami. Odpoczywaliście po drodze. Ja nie. - Wzruszył ramionami. - Szkoda tylko, że mi się nie udało. Wszystko byłoby dużo prostsze. - Właśnie - odezwał się Bezimienny. - A teraz to my mamy wszystkie atuty, zgadza się? Ilkar cofnął się i stanął za Krukami. Inkantacja była krótka. - Tarcza - wyszeptał. Krucy dobyli mieczy. Styliann roześmiał się. - Nie myślcie, że staniecie mi na drodze - powiedział lekceważącym tonem. - Rób, co mówię, Denser, albo będę zmuszony odebrać i twoje życie. - Nie zrobisz tego. - Denser cofnął się. Erienne stanęła za nim, czując, jak okrywa ich tarcza Ilkara. - A dlaczego nie? Protektorzy przyjęli postawę bojową. Bezimienny zmarszczył czoło. - Ponieważ moje istnienie oznacza jedyną realną szansę rzucenia Złodzieja Świtu i zniszczenia WiedźMistrzów tak, by nie ucierpiała na tym Balaia. - Słowa Densera nie zabrzmiały zbyt przekonywująco. - Żal mi cię, jeżeli naprawdę wierzysz, że jesteś jedynym magiem Złodzieja Świtu w Xetesku - odpowiedział Styliann. - Proponuję ci sławę. Razem zniszczymy WiedźMistrzów, a potem zasiądziesz obok mnie i wspólnie będziemy sprawować rządy nad Balaia. W Xetesku stoją dwie puste wieże mistrzów. Chodź ze mną. - Gestem przywołał go do siebie i Denser mimowolnie zrobił pół kroku do przodu. Powstrzymał go dopiero silny uścisk Erienne. Denser spojrzał na Kruków. Na Erienne, która nosiła w łonie jego dziecko i którą chciał chronić za wszelką cenę. Na Hirada, który dwukrotnie groził mu śmiercią, ale wielokrotnie ratował życie. Na Ilkara, który znał drogę zmian i dlatego go tolerował. Na Bezimiennego, który, choć wyzwolony, nadal pogrążony był we wspomnieniach swej duszy. I na Willa, Thrauna i Jandyra, którzy uwierzyli, ponieważ Krucy wierzyli. Ale przed nim był Styliann. Władca Xetesku. Człowiek, który z równą łatwością mógł sprowadzić na niego zaszczyty i śmierć. Denser zbliżył się do Hirada. - Ufasz mi? - szepnął. Barbarzyńca przyjrzał mu się uważnie. - Jesteś Krukiem - odpowiedział, wzruszając ramionami. - Ryzykowałeś życiem, by uwolnić Bezimiennego. To świadectwo bycia jednym z nas. - Daj mi więc łańcuch. - Hirad chciał natychmiast odmówić, ale Denser powstrzymał go. - Jeśli zechce, i tak je dostanie. Nie powstrzymamy go. - Nie możemy się tak poddać. - Hirad zacisnął dłoń na mieczu. Głos Densera był teraz ledwie słyszalny. - I nie poddajemy się. Zaufaj mi. Hirad przeniósł wzrok na Stylianna, który z jawną fascynacją obserwował Kruków. Za nim stało dziewięćdziesięciu Protektorów gotowych roznieść ich na strzępy. Cmoknął i zdjął z szyi łańcuch, na którym zawieszona była odznaka dowódcy Straży Kamiennych Wrót i Dordovański Pierścień Władzy. Usłyszał, jak Ilkar głośno wciąga powietrze, ale osłaniająca ich tarcza nawet nie drgnęła. - Will, oddaj Denserowi kamień. Umierając, nic nie zyskamy - powiedział barbarzyńca. Złodziej odwrócił na chwilę uwagę od Jandyra i podał Denserowi Oko Śmierci. Xeteskianin uśmiechnął się, ale nim podszedł do Stylianna, zatrzymał się przed Ilkarem, stając tyłem do władcy. - Cokolwiek by się nie stało, nie opuszczaj tarczy - wyszeptał, a potem odwrócił się i z katalizatorami w ręku podszedł do Stylianna. - Pomyśleć, że trzymam w dłoniach los Balai - powiedział. - To niebezpieczne - odpowiedział Styliann i wyciągnął rękę. - Nie traćmy więcej czasu. Ostatnio stał się szczególnie cenny. - To prawda - zgodził się Denser. - I dlatego teraz to ja zadecyduję o losie Balai. Denser zogniskował manę i wypowiedział komendę, zanim Styliann zdążył zareagować. Skrzydła-Cienia uniosły go w powietrze, daleko za świątynię i wysoko ponad skalną ścianę. Wszystkie twarze zwróciły się w tamtą stronę. Sylwetka Densera rysowała się na tle rozgwieżdżonego nieba. Krucy wstrzymali oddech. Serce Hirada waliło jak młot kowalski, a ciało oblał mu zimny pot. Skrzydła-Cienia poruszały się leniwie, utrzymując maga poza zasięgiem zaklęć Stylianna. - Nie mogę pozwolić ci na powrót do dawnych zwyczajów, Styliannie. Nie nadążasz za epoką. Złodziej Świtu zostaje u Kruków. Tak brzmiał kontrakt i będziemy go honorować, albo zginiemy, próbując. - Jesteś xeteskiańskim magiem i moim poddanym - odpowiedział lodowatym głosem Styliann. - Będziesz mi posłuszny. - Nie - powiedział Denser. - Jestem Krukiem. Uśmiech Hirada był szeroki jak Kamienne Wrota. Wyprostował się i rozluźnił. - Mój drogi Styliannie - powiedział. - Znowu poniosłeś klęskę. Może tym razem uznasz naszą wyższość i zejdziesz nam z drogi? Ale władca Xetesku nie słuchał. W jego oczach zapłonął gniew. Jego umysł ogniskował manę z szybkością i skutecznością, na jaką stać było tylko mistrzów. Trzy Kule-Płomieni uderzyły w tarczę Ilkara jedna po drugiej. Pasma energii w postaci niebieskiego i czerwonego światła rozeszły się po niewidocznej barierze. Elf jęknął i zadrżał od siły ataku, ale tarcza nawet nie drgnęła. Styliann patrzył. Krucy nie poruszyli się nawet o milimetr. - Ilkar jeszcze nigdy nie stracił tarczy podczas magicznego ataku - powiedział Hirad. - I zapewniam cię, że nie zrobi tego i tym razem. To koniec, Styliann. - Bardzo wątpię - wycedził przez zęby władca Xetesku. Spojrzał na Protektorów - Zabijcie ich. Wszystkich. - Protektorzy trwali w bezruchu. - Zabić ich! - wrzasnął. Twarz mu poczerwieniała, a w oczach pojawiła się wściekłość. Hirad przygotował się na śmierć. - Spokojnie, Hirad - odezwał się Bezimienny. Uśmiech nareszcie sięgnął także jego oczu. - A ty, Styliann, lepiej oszczędzaj oddech. - Słucham? - wyrwało się władcy Xetesku. - To coś, czego nigdy nie pojmiesz, ani tym bardziej nie zrozumiesz. Nie zaatakują nas, dopóki tu jestem, a my nie zagrażamy twojemu życiu. Z tego samego powodu ja nie pozwolę ich zaatakować Krukom. Ostrzegam cię też, jeśli zginę z twojej ręki, Protektorzy zwrócą się przeciw tobie. Styliann usłyszał za sobą ruch. Protektorzy patrzyli na niego. W czarnych maskach odbijało się światło gwiazd. - Możesz mi nie wierzyć, panie. - Bezimienny przesunął się do przodu, poza zasięg tarczy ochronnej. - Ale straciłeś już jedno zaklęcie. Po co masz tracić życie. Twarz władcy Xetesku pociemniała jeszcze bardziej. Obrócił się w siodle i spojrzał na Protektorów, niezdolny jednak określić skali potencjalnego nieposłuszeństwa. W końcu spojrzał z powrotem na Bezimiennego. - Przecież zostałeś uwolniony. Nie jesteś już jednym z nich. - Ja też tak sądziłem. Ale okazuje się, że więzy tworzone podczas łączenia dusz są niezniszczalne. Moja dusza może należeć do mnie, ale na zawsze pozostanie związana z Protektorami. Ja to akceptuję, a oni rozumieją. I tobie też to radzę. Władca Xetesku spojrzał za siebie po raz trzeci i skinął głową. Chciał zawrócić konia i odjechać, ale Bezimienny zatrzymał go. - Możesz dokonać zemsty i pomóc nam uratować Balaię - zaproponował wojownik. - Gdybyś na nasz sygnał zaatakował Parvę od południa czy południowego wschodu, mogłoby nam to ułatwić dostanie się do piramidy. Wtedy przynajmniej będziesz miał do czego wracać. Twarz Stylianna była obojętna. - Przekażcie Denserowi, że dopóki jestem władcą Xetesku, on jest bardzo niemile widziany w kolegium. Co do was, Krucy, to otrzymacie zapłatę po przekroczeniu Kamiennych Wrót. Uważajcie też, by nigdy więcej nie wejść mi w drogę. - Prześlę ci sygnał przez Protektorów. Jeśli będziesz blisko, usłyszą mnie. Styliann nie odpowiedział. Zawrócił konia i pokłusował przez szeregi Protektorów, którzy dopiero po chwili, zakończywszy duchowe spotkanie z Bezimiennym, ruszyli za swym panem. Przez kilka kolejnych minut Krucy trwali w szyku bojowym, podczas gdy Denser krążył nad ich głowami, sondując widmo many w poszukiwaniu podstępu, który mógłby szykować Styliann. Dopiero kiedy Ciemny Mag wylądował i rozproszył Skrzydła-Cienia, rozluźnili się. - Opuszczam tarczę - powiedział Ilkar. Hirad położył dłoń na ramieniu Densera, kiwając głową z wdzięcznością. Xeteskianin spojrzał mu w oczy. - W końcu mogę chyba powiedzieć, że zrozumiałem - powiedział Denser. - Styliann nam pomoże? - zapytał barbarzyńca. Bezimienny uniósł brwi. - Trudno powiedzieć. Może, pod warunkiem, że porządnie się zastanowi. - Thraun, mógłbyś sprawdzić drogę i przyprowadzić konie? - zapytał Hirad. Thraun pochylił głowę i bez słowa zniknął w lesie. Teraz cała uwaga skupiła się na Jandyrze. Elf nadal żył. Erienne dołączyła do zajmującego się nim Willa. Jandyr leżał tam, gdzie upadł. Skórzana zbroja została rozcięta przez topór posągu, a pod nią ziała głęboka i poważna rana. Ubrania i ziemia, na której leżał, były przesiąknięte krwią. Dopiero Erienne zatamowała upływ. - Bardzo źle? - zapytał Will. - Miał szczęście - odpowiedziała Erienne. - Ostrze topora nie uszkodziło żeber, więc serce i płuca są nietknięte. Martwię się tylko o jego bark i biodro. - Możemy go przenieść? - zapytał Bezimienny. - W każdym razie nie przed świtem. Spróbuję poprawić jego stan. Na pewno jednak przez pewien czas nie będzie mógł używać łuku. Mięśnie i ścięgna ramienia są poważnie uszkodzone. - Nie mamy tyle czasu - powiedział Ilkar. - Słyszeliście, co powiedział Styliann. Za trzy dni Wesmeni dotrą do Julatsy. - Więc Julatsańczycy będą musieli ich powstrzymać - powiedziała Erienne. - Jeśli ruszymy teraz, on umrze, Ilkarze. Proszę tylko, byśmy poczekali do świtu. Pięć godzin. Hirad rozważał sytuację. Popatrzył na las, jezioro i wreszcie świątynię, w której drzwiach nadal tłoczyły się ogromne sylwetki w malowanych maskach. Barbarzyńca zadrżał. - Jeżeli nie przeszkadza wam obecność tych tam - wskazał drzwi świątyni - to możemy chyba zostać tu do wschodu słońca. Will, rozstaw piec, proszę. Denser, będziesz mi potem potrzebny, Thraun również. Trzeba omówić drogę do Parvy. Będziemy musieli trzymać się z daleka od dróg do Kamiennych Wrót. Wszędzie pełno oddziałów Wesmenów. Na razie chciałbym porozmawiać z Ilkarem i Bezimiennym. W prowizorycznym obozie zrobił się spory ruch. Denser i Will ruszyli za Thraunem, Erienne zajęła się przygotowaniem zaklęcia leczącego, a trójka najstarszych Kruków zasiadła na stopniach świątyni. Hirad zerknął jeszcze raz w stronę posągów, zanim zaczął mówić. - Jest parę rzeczy, których nie rozumiem - oświadczył. - To nic nowego - uśmiechnął się Ilkar. Hirad zaczepnie trącił go w ramię. - Zabawny jesteś, Ilkar. Nie bardzo, ale całkiem zabawny. - Barbarzyńca roześmiał się. - A teraz wytłumacz mi, proszę, co to jest Martwa Przestrzeń i dlaczego nigdy wcześniej o niej nie słyszałem. - Z oczywistych powodów nie jest to coś, z czym kolegia chciałyby się obnosić. - Ilkar spojrzał w niebo. - Jak to wytłumaczyć? Może tak. Mana jest wszędzie, przepływa przez wszystko, co istnieje. Przenika skórę, kości, kamień, drewno, ocean, a nawet, jak się, mogliśmy przekonać, granice między wymiarami. Nikt nie zna rytmu ani wzoru, według jakiego przepływa. Można ją za to kierunkować, skupiać, tworząc ogniska zaklęć. Tak czynią magowie. Można też zupełnie zablokować jej dopływ i niektóre budynki są właśnie do tego celu budowane. - Elf wskazał kciukiem za siebie. - Mana płynie zawsze po linii najmniejszego oporu. Ta świątynia została bardzo starannie zaprojektowana i skonstruowana - zarówno kształt, jak i materiały, są bardzo istotne. Kiedy została odcięta, mana przepływała po prostu obok niej zamiast przez środek. - Wzruszył ramionami. - To wszystko. - Całkiem niezła pułapka na nieostrożnego złodzieja - powiedział Bezimienny. - Albo maga - mruknął Ilkar. - Przecież prawie nas dostali. - A te ciała, które znaleźliśmy, to byli Protektorzy? - zapytał Hirad. - Tak - potwierdził Bezimienny. - Czułem to od początku, ale wydawało się to absolutnie niemożliwe. To musieli być jedni z Protektorów Stylianna. - Ale przecież nie mieli masek - powiedział Ilkar. - Jestem pewien, że kiedy zagrożenie mija, posągi wracają na miejsce, a drzwi otwierają się. Protektorzy zawsze zabierają maski poległych braci. Styliann chciał zdobyć dla siebie Oko Śmierci. Był jednak na tyle ostrożny, że sam pozostał na zewnątrz, posyłając Protektorów, by zdobyli dla niego kamień. Gdyby mu się udało, wtedy dopiero miałby nad nami przewagę. - Więc czekał, aż my to zrobimy, tak? - zapytał Hirad. - Z pewnością miał taką nadzieję - odpowiedział Bezimienny. - Jestem przekonany, że od początku rozważał możliwość odebrania nam gotowego zaklęcia. Hirad pokręcił głową. - Przyznam szczerze, że kiedy zobaczyłem ich czekających przed świątynią, pomyślałem sobie, że już wkrótce będę trupem. Co się stało? - On. - Ilkar wskazał na Densera, który właśnie wracał na polanę z Willem, Thraunem i końmi. - A mógłbyś rozwinąć tę myśl? - zapytał Hirad. - Tak, z przyjemnością. Właśnie staliśmy się świadkami największego kroku ku nowoczesności, jakiego kiedykolwiek dokonało Kolegium Xetesku. Denser odrzucił władzę i zaszczyty w kolegium dla wspólnego dobra całej Balai. Sam ledwie mogę w to uwierzyć. - Ale to nie wyjaśnia sprawy Protektorów - stwierdził Hirad, spoglądając na obóz. Niedaleko nich Will ustawiał swój piec, starając się grzecznie ignorować ich rozmowę, ale prawdopodobnie słysząc każde słowo. Erienne mówiła coś do rannego elfa, głaszcząc go po włosach. Łucznik nadal leżał przodem do ziemi, ale był już przytomny. Denser i Thraun pochyleni nad mapą, zatopieni byli w rozmowie. Wojownik gestykulował żywo, wskazując coś Denserowi, a mag, uśmiechając się, niespiesznie pykał fajkę. Hirad poczuł przepełniającą go radość. Nareszcie Krucy znowu byli w komplecie. Po raz pierwszy od śmierci Rasa. - O to musisz zapytać Bezimiennego - powiedział Ilkar. - To trudno wytłumaczyć tak, byście pojęli - powiedział Bezimienny. - Po prostu wiedziałem, że władza Stylianna nie jest tak silna jak moja więź z nimi. Protektorzy nie mogą zaatakować jednego ze swoich, chyba że w obronie życia swego pana. A my nie zagrażaliśmy życiu Stylianna. - A gdyby cię zabił, naprawdę zwróciliby się przeciw niemu? - Nie. Jest tym, którego chronią, więc nie mogliby go skrzywdzić. Zresztą, co za różnica? Ważne, że Styliann w to uwierzył. Hirad znowu się roześmiał. - Dobra robota, Bezimienny. Chodźcie. Przyniesiemy Willowi wody z jeziora. * * * Spadli jak burza na całą linię Wesmenów maszerujących przez trawiastą równinę, upstrzoną niewielkimi zagajnikami. Atak poprzedziła salwa łuczników, Kamienny-Deszcz i Grad-Zniszczenia, zmuszając szamanów do zużycia części energii na fizyczne i magiczne tarcze ochronne. Tysiąc konnych wdarło się w szeregi wroga. Kopyta rozpryskiwały błoto, ziemię i krew, ostrza mieczy błyskały w słońcu. Hałas przypominał odgłos ulewy bębniącej o dachówkę. Ludzie Blackthorne'a odskoczyli po pierwszym ataku, by się przegrupować. Znów zabrzmiały rogi i na drugą flankę maszerujących uderzyły oddziały barona Gressego, siejąc popłoch i zamęt. Wdzierając się w szeregi wrogów, którzy stracili nagle wrodzoną pewność siebie, Gresse poczuł, jakby wracała mu młodość. Parł naprzód, tnąc na lewo i prawo. Rozszczepił czaszkę jednego wojownika, a drugiemu rozrąbał bark. Krew obryzgała mu nogi, siodło i zbroję. Zewsząd słyszał krzyki, szczęk mieczy i jęki umierających. Błyskawiczny atak uniemożliwił Wesmenom zorganizowanie skutecznej obrony. Popędził konia naprzód, odpychając jednego przeciwnika uderzeniem tarczy i parując jednocześnie pchnięcie oszczepu. Jego ludzie dokonywali masakry i szyk Wesmenów powoli wydawał się załamywać. Stracili odwagę. Gresse poczuł słodką woń zwycięstwa. Usłyszał dźwięk rogów i zawrócił konia. Tratując rannych i umierających, jego ludzie oderwali się od kolumny przeciwnika. Gresse z zadowoleniem stwierdził, że tylko garstka wierzchowców biegła bez jeźdźców. Większość przegrupowywała się w bezpiecznej odległości, poza zasięgiem wesmeńskich łuków. Na maszerujących znów spadły strzały i zaklęcia, jednak tym razem więcej zostało odbitych lub rozproszonych przez wzniesione tarcze. Rogi zabrzmiały po raz trzeci, dając sygnał do natarcia na szamanów, dotychczas bezpiecznych za szeregami wojowników. Jeźdźcy Blackthorne'a uderzyli przy wsparciu magów, chroniących tarczami kogo się dało. Jednak tym razem Wesmeni byli już przygotowani i zwarci. Oszczepnicy Blackthorne'a poczynili pierwszy wyłom w zewnętrznych liniach, a za nimi uderzyła regularna jazda. Gresse widział z daleka miecz Blackthorne'a, unoszący się i opadający. Krew tryskała na wszystkie strony. Nagle nad polem bitwy zabrzmiał niski buczący dźwięk. Konie parsknęły i prawie się spłoszyły. Z palców szamanów wystrzeliły długie ciemne nitki i zatopiły się w ciałach wierzchowców i jeźdźców. Agonia. Niewyobrażalny ból i przerażenie. Tam, gdzie zaklęcie dosięgło niechronione tarczami ciała, albo przedarło się przez magiczną barierę, ludzie i zwierzęta umierali dziesiątkami. Gresse patrzył, jak ciemna nitka trafia jednego z jeźdźców w brzuch, przecina skórzaną zbroję, żołądek i klatkę piersiową niczym najostrzejsza brzytwa. Wnętrzności żołnierza wypłynęły przez rozcięcie, ale nieludzki krzyk ucichł dopiero, gdy ciemna nić dosięgła gardła. Gdzie indziej czarne pasma przebijały ciała na wylot, paliły je i przeżerały jak kwas, przechylając szalę starcia w zastraszającym tempie. Blackthorne zakręcił krwawym mieczem nad głową i rogi zagrały sygnał do odwrotu. Gresse wykrzykiwał spieszne rozkazy i po chwili jeźdźcy galopem opuścili pole bitwy, pozostawiając za sobą obraz zniszczenia. Krew wschodu zmieszała się z krwią zachodu, wsiąkając w ziemię. Wesmeni wiwatowali. Zwycięstwo przypadło ciemności. Rozdział 31 Po ciepłej i suchej nocy przyszedł bezchmurny dzień. Deszcz stał się tylko odległym wspomnieniem. Denser odbył krótkie Połączenie z głównym magiem w Kamiennych Wrotach. Niestety okazało się, że Styliann nie przesadził w ocenie sytuacji. Wesmeni byli trzy dni na południe od przełęczy, a wszelkie wysiłki Blackthorne'a, by ich zatrzymać, owocowały jedynie przelaną krwią jego ludzi. Nie dość na tym, jakieś trzydzieści tysięcy Wesmenów dowodzonych przez szamanów znajdowało się o dzień drogi od zachodniego wylotu Kamiennych Wrót. - A mówiłeś, że WiedźMistrzowie nie odzyskali jeszcze pełnej mocy? - zasępił się Hirad. Denser skinął głową. - Kiedy odtworzą ciała i będą w pełni sił, nic nie zatrzyma szamanów. - Jakby teraz było inaczej - mruknął Ilkar. - Jak daleko do Rozdartych Pustkowi? - spytał Hirad. - Dwa i pół dnia do granicy, a potem jakaś godzina do piramidy - odpowiedział Thraun. - Na styk - zauważył Ilkar. - I pod warunkiem, że nic nas nie zatrzyma po drodze - dodał Thraun. Zapadła cisza. Hirad pomyślał, że pędzą prosto na spotkanie śmierci. Hordy Wesmenów mogły być wszędzie. - Przydałby się nam teraz twój kot, co? - zwrócił się Will do Densera. - Mnie by się przydał cały czas - odpowiedział mag z chłodnym uśmiechem. - Jak długo ludzie Darricka utrzymają Wrota? - zapytał Hirad. Bezimienny wzruszył ramionami. - A kto to wie? Nie znamy mocy szamanów. Jedyna nadzieja w tym, że wjazd jest bardzo wąski. Front będzie krótki, a to pozwoli naszym magom na skuteczną ochronę oddziałów. - Mmm. - Hirad oparł się o schody świątyni i opróżnił swój kubek. - Jandyr może już jechać? Erienne skinęła twierdząco. - Obudź go, kiedy zechcesz. Tylko nie karz mu walczyć ani strzelać z łuku. - Jak długo to potrwa? - W idealnych warunkach nie więcej niż dzień. Ale jeśli będziemy jechać, rany będą się trudniej goić. Jeśli nie dasz mi czasu, nie będziesz miał łucznika. - Świetnie - powiedział Hirad. - No cóż, chyba dość już tego czekania na koniec świata. Chodźmy i samy go sobie stwórzmy. - Poklepał Ilkara po ramieniu i wstał. Za pół godziny byli już w drodze na Rozdarte Pustkowia. * * * Dla Darricka sprawa była prosta. Dotrzeć bocznymi drogami do Parvy i uderzyć na strażników grobowca. Zabić wszystkich, którzy staną mu na drodze, a potem odprowadzić Kruków z powrotem do przełęczy. Lecz w dwie godziny po świcie trzeciego dnia jego pobytu na ziemiach Wesmenów wszystko było bardziej skomplikowane. Jedna trzecia jego ludzi nie żyła, kolejnych pięćdziesięciu było rannych, a wsparcie magiczne gwałtownie stopniało. Zatrzymał się, by w pełni ocenić straty. Cały trząsł się z gniewu i upokorzenia, ale nadal nie wiedział, skąd Wesmeni znali jego pozycję. Siedemdziesięciu łuczników ukrytych wzdłuż drogi zasypało go gradem strzał, kładąc na ziemię konie i jeźdźców, wprowadzając chaos i łamiąc szyk kawalerzystów. Po pierwszej salwie jeźdźcy wdarli się na łagodne stoki, gdzie pośród rzadkich krzewów zapadli Wesmeni. Wielu jego ludzi zginęło od strzał wypuszczonych z bliskiego zasięgu, zanim kawaleria nie wycięła w końcu w pień łuczników. Darrick mimo wszystko cieszył się, że pośród nich nie było żadnych szamanów. Spoglądał na żołnierzy i widział w ich twarzach strach i zniechęcenie. Najciężej rannych odesłał z powrotem na przełęcz, potem postanowił rozmówić się z przywódcą swoich magów. Pozostało ich już jedynie osiemnastu. - Jesteście w stanie utrzymywać fizyczne i magiczne tarcze w galopie? - Co planujesz, generale? Darrick pokręcił głową. - Musimy jechać dalej. Nie mamy jednak czasu, by korzystać z okrężnych dróg. Chcę jechać bez przerwy do końca dnia, jak najgłębiej w ich terytorium, tak by ich zaskoczyć. A jeżeli napotkamy kolejną zasadzkę, przejedziemy przez nią w pełnym galopie. - To bardzo ryzykowne - powiedział Xeteskianin. - Wiem, ale musimy przejąć inicjatywę. Zaskoczyli nas. Nie mieli prawa wiedzieć, którędy jedziemy. Nic z tych rzeczy. Mag uniósł brwi. - WiedźMistrzowie muszą być bliżsi przebudzenia, niż sądziliśmy. - Spróbujecie tych tarcz? - zapytał Darrick. Xeteskianin skinął głową. - Oczywiście, jeżeli tego chcesz. - Chcę. To będzie jeden wielki wyścig z czasem. - Generał uśmiechnął się. - Mamy dwa dni na uratowanie Balai. Gotowy? * * * Tessaya stał, otoczony szamanami, na wzgórzach naprzeciw Kamiennych Wrót. Zamierzał już wkrótce odzyskać utraconą przełęcz, a trzydzieści tysięcy jego rodaków, obozujących w odległości kilku godzin drogi od Wrót, miało zapewnić mu powodzenie. Wraz z tuzinem szamanów i trzema setkami wiernych wojowników, którzy przeżyli magiczny atak Xeteskian, zajął pozycje naprzeciw wjazdu do skalnego tunelu. Kolejne pięć tysięcy Wesmenów trwało w gotowości bojowej. To będzie słodka chwila. - Wyciąć ich co do ostatniego człowieka, oprócz Darricka. Jego chcę żywego. Przykuję go do tych skał, które chciał mi odebrać, i będę patrzył jak zdycha, wolno i w męczarniach. - Szamani pokiwali głowami. Jeden zaczął wydawać instrukcje. - Ile jeszcze potrwa, zanim zajmiemy pozycję? - Kiedy słońce będzie w zenicie, będziemy czekać na rozkazy, panie. Tessaya spojrzał na niebo. Dwie godziny. Może wtedy uda mu się wymazać z pamięci przerażone krzyki swoich ludzi, kiedy morze z nieba z hukiem przetoczyło się przez przełęcz. Echa wody tłukącej o ściany i zmywanych ludzi, ich krzyki, jęki, błagania, które cichły, kiedy spadali w przepaść. Tak wielu w ogóle nie odnaleziono. Tak wielu zginęło, nie mając nawet szans, by walczyć i stawić czoła wrogom. Lecz ten obrzydliwy akt tchórzostwa już wkrótce miał być pomszczony. Jego ludzie zaleją Wschód i dostaną to, czego pragną. Zemstę. Tessaya uśmiechnął się po raz pierwszy od kilku dni. - Osobiście poprowadzę moich wojowników tam, gdzie ich miejsce - powiedział. - Już wkrótce będziemy mogli kąpać się we krwi magów. * * * Krucy jechali przez ponurą, niewdzięczną okolicę. Odkąd opuścili świątynię, nie napotkali żadnych wrogów. Bezimienny nie wyczuwał już Protektorów i nie miał pojęcia, czy skierowali się na wschód, czy na zachód. Posuwali się szybko, chociaż teren był ciężki, konie szybko się męczyły i cały czas istniało ryzyko wypadku. Jednak największym zmartwieniem był Jandyr. Po nocy przespanej po rzuconym przez Erienne Dotyku-Ciepła, wstał i stwierdził, że może jechać dalej, chociaż jego ściągnięta, blada twarz świadczyła o ogromnym bólu. Przez godzinę trzymał się nieźle, ale potem zaczął coraz bardziej zwalniać, aż w końcu jechał tylko, mając po bokach Densera albo Ilkara oraz Erienne. Magowie z troską patrzyli na otwarte na powrót rany. Krew przesiąkła przez ubranie i skapywała po lewym ramieniu, które elf miał przywiązane do boku. Na pierwszym postoju Thraun i Will zajęli się nakarmieniem i napojeniem koni, a reszta Kruków skupiła się wokół Jandyra. Elf leżał oparty o pokryty mchem głaz i ciężko oddychał. Zatrzymali się ponad głęboką doliną. Przed sobą, w dole, mieli nagie, smagane wichrem wzgórza, rozciągające się na północ i zachód, w stronę Parvy. Za nimi las, który właśnie opuścili, kładł się niczym gęsty, zielony dywan. Jakieś trzysta metrów pod nimi biegł główny szlak z Parvy do Kamiennych Wrót, wiodący przez środek doliny Baravale. Od czasu do czasu wiatr niósł okrzyki maszerujących Wesmenów. Krucy tymczasem omawiali swoją pozycję. - Możesz jakoś złagodzić ból? - zapytał Hirad. - Spróbuję - odpowiedziała Erienne. Pomogła Jandyrowi przekręcić się na bok, tak aby mieć dostęp do rany. Rozpruła szew skórzanego kubraka i z pomocą Ilkara odsłoniła ranę. Zaklęła, zobaczywszy, że niemal cała praca z poprzedniej nocy poszła na marne. - Rana otwiera się podczas jazdy - powiedziała. - Nic na to nie poradzę. Mogę sprawić, by nie czuł bólu, ale wtedy nie będzie sobie zdawał sprawy z ewentualnych dalszych obrażeń. To może być niebezpieczne. - Jandyr? - zapytał Hirad. Elf odetchnął ciężko. Jego głos był chrapliwy. - Nie mogę tak dalej jechać. Ból staje się zbyt silny. Poza tym będę was spowalniał. Mamy wybór. Albo Erienne rzuci zaklęcie, albo zostawicie mnie tu i wrócicie, jak już będzie po wszystkim. - Nie możesz tu zostać sam - pokręciła głową Erienne. - Bez właściwej kuracji umrzesz. - W takim razie nie mamy wyboru - powiedział Hirad. - Co jakiś czas będzie potrzebował pomocy. Nie zawsze będzie w stanie sam utrzymać się w siodle - powiedziała Erienne. - Co chcesz rzucić? - zapytał Denser. - Uśpienie-Zmysłu. - To silne zaklęcie - stwierdził Ilkar. Erienne zawahała się. - O co chodzi? - Jandyr zmarszczył brwi. - Jest gorzej niż myślałaś, tak? Skinęła głową. - Krwawienie jest za duże. Ciało w ogóle się nie zasklepiło. Co prawda nadwerężyłeś się w siodle, ale i tak powinno być dużo lepiej. Muszę rzucić Uśpienie-Zmysłu, żebyś w ogóle mógł funkcjonować. Wieczorem spróbuję czegoś więcej. - A dożyję wieczora? - zapytał elf. - Nie mam pojęcia - odpowiedziała. - Nie jestem w tym ekspertem. Łzy pojawiły się w jej oczach i spłynęły po policzkach. Denser otoczył ją ramieniem i popatrzył na Hirada. - Czas już jechać - powiedział. * * * Zbliżywszy się do wioski, Styliann wyczuł obecność magii. Zwolnił i przesunął się na koniec kolumny Protektorów. Jechali blisko siebie, tak że ich wrodzone magiczne tarcze nakładały się na siebie, tworząc barierę, nad którą szamani musieliby się nieźle napocić. Po opuszczeniu okolic świątyni Wrethsirów, Styliann skierował się na południe. Był wściekły, że Krukom udało się go raz jeszcze upokorzyć. Wiedział, że plan Bezimiennego był dobry, ale postanowił nie spieszyć się zbytnio do Parvy. Jeżeli przybędzie na czas, by odwrócić uwagę Wesmenów, znaczy, że tak chciał los. Jako swój pierwszy cel wybrał wioskę położoną na ziemiach Wesmenów, niecałe dwa dni drogi od Rozdartych Pustkowi. Stamtąd wyruszali wojownicy idący do Kamiennych Wrót i zatoki Gyernath. Będzie to wiadomość dla WiedźMistrzów. Niech wiedzą, kto włada prawdziwą mocą. - Naprzód - rozkazał. - Nikogo nie oszczędzajcie. Wszyscy są winni. Protektorzy przeszli w galop, formując klin ze Styliannem z tyłu. Władca Xetesku ogniskował manę na ulubione zaklęcie niszczące. Uśmiechnął się okrutnie. Spadli na wioskę w zupełnej ciszy. Zbudowana na klasycznym wesmeńskim planie, miała formę okręgu ze środkiem w miejscu, gdzie znajdował się totem plemienny i ognisko. Liczyła jakieś trzydzieści budynków, zagrodę dla zwierząt i zadaszenia, pod którymi przechowywano zbiory. Dziewięćdziesięciu Protektorów podzieliło się na dwie grupy i otoczyło wioskę. Z wyciągniętymi mieczami uderzyli na Wesmenów, którzy z krzykiem rozbiegali się na wszystkie strony. Mężczyźni, kobiety i dzieci ginęli pod ciosami zamaskowanych wojowników. Styliann wjechał do środka wioski z gotowym zaklęciem. - Piekielny-Ogień. Dwanaście kolumn ognia spłynęło na budynki, niszcząc dachy i topiąc mieszkańców w morzu żywego ognia. Wybiegali z krzykiem, ciągle płonąc. Huk ognia był wszechobecny. Protektorzy jednocześnie i w ten sam sposób zsiedli z koni. Wolne ręce chwyciły za topory. Ruszyli. W wiosce panował kompletny chaos. Tuzin trafionych zaklęciem budynków płonął, posyłając w niebo chmury czarnego dymu. Ci z mieszkańców, którzy przeżyli płomienie i pierwszy atak Protektorów, uciekali albo szukali broni. Jeden ruszył w stronę samotnego Stylianna. Władca Xetesku zeskoczył z konia. Od chwili rzucenia Piekielnego-Ognia otaczała go magiczna tarcza. Wyciągnął miecz. Szaman rzucił zaklęcie. Dziesięć czarnych macek ruszyło w stronę Stylianna i uderzyło o tarczę. Linie energii zatańczyły wokół ciała Xeteskianina. Styliann dostrzegł zaskoczenie i lęk w oczach szamana. Najwyraźniej jego tarcza powinna była się załamać. - Ups - mruknął Styliann. Podszedł i uderzył Wesmena rękojeścią miecza. Wszędzie wokół Protektorzy szybko, cicho i skutecznie podpalali pozostałe budynki i zabijali każdego, kogo znaleźli, bez względu na wiek. Sami nie byli nawet draśnięci. Szaman zatoczył się i upadł na kolana. Silny kopniak w twarz posłał go na plecy. Krew zalała nos i policzki. Władca Xetesku kucnął przy nim. Szaman milczał, z przerażenie wpatrując się w twarz maga. - Będziesz moją wiadomością dla twoich panów. Twoja wioska stanie się kaplicą dla tych wszystkich, którzy idą za mną. Z budynków zostawię zgliszcza, a mieszkańców uczynię pokarmem dla padlinożerców. Zgniją tu, nie pochowani, na słońcu. - Kim jesteś? Styliann uśmiechnął się. - Nie zadzierajcie z potęgą Xetesku. Strącił dłoń szamana z nosa i położył własną rękę na jego ustach. Trzymając, rzucił Płonącą-Dłoń prosto w gardło Wesmena. Ogień buchnął z oczu i nosa szamana, paląc włosy. Umarł wijąc się w agonii. Styliann wstał, otrzepał się i wsiadł na konia. - W drogę! - rozkazał, rzucając ostatnie spojrzenie na wioskę i zastanawiając się, czy Parva będzie płonąć w taki sam sposób. * * * - Zewrzeć szyk! - krzyknął Darrick. - Rozwinąć tarcze! Kawaleria czterech kolegiów pędziła środkiem traktu łączącego Parvę i Kamienne Wrota. Przed nimi znajdował się zaskoczony i nieprzygotowany na atak oddział Wesmenów. Jeźdźcy uderzyli w nich z siłą huraganu. - Tarcze gotowe! - krzyknął główny mag w chwili, gdy pierwsi oszczepnicy wdarli się w szeregi wroga. Kawaleria przegalopowała przez sam środek wesmeńskiej formacji, rąbiąc na lewo i prawo. Magiczne tarcze raz po raz wybuchały energią, ale szamani nie byli w stanie przebić nakładających się zakląć xeteskiańskich magów. Jeźdźcy nie zwolnili, nie zawrócili ani nawet nie spojrzeli za siebie. A jednak siedemdziesięciu Wesmenów miało już nigdy nie dotrzeć do Kamiennych Wrót. Wkrótce potem zboczyli z głównego traktu i skierowali się na północ. Darrick wybrał drogę tak, by zbliżyć się do Parvy z tej samej strony, z której prawdopodobnie nadchodzili Krucy. Po pewnym czasie generał zatrzymał oddział i zarządził zasłużony odpoczynek. - Czy to było konieczne? - zapytał jeden z magów. - Nie - odpowiedział Darrick. - Ale coś wam powiem, to była cholernie dobra zabawa. Generał zobaczył, jak na twarze jego żołnierzy nareszcie powraca uśmiech. * * * Barras stał na jednej z baszt i patrzył, jak niebo ciemnieje i nadchodzi zmierzch przedostatniego dnia pokoju dla Julatsy. Za nim kolegium przygotowywało się do wojny, której nie mogli wygrać. Od czasu masakry nad zatoką Triverne minęło trzy dni. Zginęło już tak wielu magów, a obiecane posiłki nie nadchodziły. Xetesk zapowiedział nawet przybycie samego Stylianna na czele stu Protektorów, ale stary elf w głębi duszy wiedział, że władca Xetesku znajduje się zupełnie gdzie indziej. W oddali widział przesuwającą się, ciemną plamę. Wesmeni. Jutro o brzasku znajdą się w zasięgu zaklęć. Barras zadrżał, wyobrażając sobie, co biały i czarny ogień szamanów uczyni z jego piękną Julatsą. Strażnicy miejscy i gwardziści byli gotowi, a magowie znali swoje zadania i pozycje. Jednak Barras wiedział, że jeśli nie nastąpi cud, to za dwa dni o zmierzchu Julatsa znajdzie się w rękach Wesmenów. Po prostu nie mieli żadnej skutecznej odpowiedzi na magię szamanów. Mogli się oczywiście osłaniać tarczami, ale wtedy zabrakłoby magów i many na zaklęcia ofensywne. A ponieważ przeciwnik przewyższał ich liczebnością ponad czterokrotnie, a miasto nie było nawet otoczone murami, wynik bitwy był z góry przesądzony. Na dodatek szamani wydawali się w ogóle nie męczyć. Barras poczuł, jak oczy wypełniają mu łzy. Przypomniał sobie opowieści swego pradziadka, który jako młody mag był świadkiem pierwszej inwazji Wesmenów kontrolowanych przez WiedźMistrzów. Płonące miasta i miasteczka, równiny pełne trupów, dzieci bez ojców. Zbiedzy musieli ukrywać się w górach i leśnych ostępach, bo Wesmeni mordowali każdego, kogo znaleźli, a szamani, choć nawet w połowie nie tak potężni jak teraz, składali ofiary i odprawiali rytuały, obejmując w posiadanie wschodnią Balaię. To wszystko miało zdarzyć się na nowo i w żaden sposób nie można było temu zapobiec. I tym razem nie było maga zdolnego powstrzymać WiedźMistrzów ani armii mogącej rozgromić Wesmenów. Jedyną nadzieją byli Krucy, ale Barras miał wiele wątpliwości co do ich szans powodzenia. Schodząc z wieży, modlił się, by najemnicy zniszczyli Złodzieja Świtu, jeżeli nie będą mogli go rzucić. Przeszedł go nagły dreszcz, a potem poczuł dziwny spokój. Jeśli zaklęcie wpadłoby w ręce WiedźMistrzów, to przynajmniej cierpienia mieszkańców Balai byłyby bardzo krótkie. * * * Chwilowo bezpieczni, Gresse i Blackthorne siedzieli w milczeniu, zastanawiając się nad swoim losem. Wokół nich znajdowały się resztki obrońców zatoki Gyernath. Wielu najemników odeszło, niektórzy po prostu uciekli, niektórzy chcieli umrzeć, broniąc swoich rodzin. Baronom pozostało niewiele ponad czterystu ludzi, by spowolnić marsz Wesmenów na Kamienne Wrota. Gresse był ranny. Zabandażowane ramię nadawało się tylko do posługiwania widelcem. Ugryzł kawałek chleba, przepił go wodą i dopiero wtedy się odezwał. - Musimy dalej próbować. Jeśli ich nie zatrzymamy, będą przy Wrotach za niecałe trzy dni. - To samobójstwo - powiedział Blackthorne. Miał zakurzoną i brudną twarz, z której wyglądały zmęczone oczy. Pięć razy atakowali i pięć razy zostali odepchnięci dzięki połączeniu szamańskiej magii i narastającej zaciekłości Wesmenów. Mieli za mało koni, a odliczywszy rannych i wyczerpanych, pozostawało około trzystu pięćdziesięciu ludzi zdolnych do wałki. - Nie możemy pozwolić im zdobyć przełęczy - powiedział Gresse. - Musimy... Jak to nazwałeś? Dać im jakiś powód do zmartwienia, tak? Jeśli im się uda, będą kontrolować wszystkie drogi na wschód i kolegia będą całkowicie odsłonięte. - Co proponujesz? - Głos Blackthorne'a wyrażał znużenie. - Jutro o świcie zaatakujemy od przodu. Szamani idą na tyłach, wiec będziemy mieli trochę czasu. Potem postawimy tarcze. Tak przynajmniej ich zatrzymamy. - Zmasakrują nas. Gresse pokiwał głową. - Wiem. Ale trwająca godzinę bitwa opóźni ich w sumie o cały dzień. Będą musieli pochować zmarłych i sprawdzić, czy pozbyli się nas na dobre. Blackthorne spojrzał na przyjaciela. Z oczu starszego mężczyzny wydawała się promieniować niespożyta energia. Sam miał co prawda lepszy pomysł, choć tak samo ostateczny w skutkach. - Zaczekamy przy Sępich Skałach - powiedział. - Możemy tam rozmieścić magów i łuczników, którzy narobią zamieszania w centrum kolumny, podczas gdy my uderzymy frontalnie, chronieni tarczami. - Jak daleko? - Musimy ruszać natychmiast. Inaczej magowie nie będą mieli wystarczająco dużo czasu na odpoczynek. I musimy to zrobić cicho, tak żeby Wesmeni się nie zorientowali. - Blackthorne poczuł nowy przypływ energii. Może i umrą, ale przedtem rozleją morze krwi i many. - Możemy być gotowi w godzinę po wschodzie słońca. - Gresse wyciągnął rękę, a Blackthorne uścisnął ją serdecznie. - Bogowie poprowadzą nas do raju - powiedział starszy baron. - A Wesmenów i Pontois do piekła. * * * Był późny wieczór, kiedy Krucy znaleźli się na granicy Rozdartych Pustkowi. Na niebie wisiała ciemna chmura, a chłodny wiatr poruszał gałązkami suchych krzewów i rozwiewał włosy. Tak jak wcześniej Selyn, znajdowali się na lewo od zachodniego traktu, na brzegu lasu, jedenaście kilometrów od Parvy. Światło ognisk rozpalonych na szczycie piramidy było widoczne z daleka. Jednak w przeciwieństwie do xeteskiańskiego szpiega, Krucy nie spoglądali na morze wesmeńskich namiotów. Thraun bezbłędnie przeprowadził ich przez otaczający Pustkowia las. Teraz rozbili obóz jakieś pół kilometra od traktu. Denser uspokoił konie. Okolica okazała się prawie zupełnie pusta. Tu i tam widać było pojedyncze ogniska obozowisk. Przeważająca większość Wesmenów znajdowała się teraz w okolicach Kamiennych Wrót albo zmierzała w ich stronę. W tak bliskiej odległości od miasta WiedźMistrzów panowała niemal namacalna atmosfera tryumfu. Wydawało się, że promieniuje z ziemi i unosi się w powietrzu, atakując wszystkie zmysły. Hirad nie mógł w żaden sposób pozbyć się uczucia, że przybyli za późno. Nie mógł sobie jednak pozwolić na brak wiary. Nie w czasie, gdy inni walczyli i umierali za ziemię, którą kochał, nie kiedy Wesmeni maszerowali na jego miasta, i nie, dopóki Krucy byli razem. Podróż tu zajęła im półtora dnia i wszyscy byli zmęczeni, ale Erienne martwiła się poważnie o stan Jandyra. - No i jesteśmy - powiedział Denser. - Jedenaście kilometrów od piramidy. Jeden galop i jesteśmy. Hirad, który stał obok, opierając się o drzewo, nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Żałuję, że to nie takie proste - powiedział. - A co z wesmeńskim garnizonem, szamanami, akolitami na placu i strażnikami w grobowcu? - Ale zawsze można pomarzyć - powiedział Denser. - A poważnie, jak oceniasz obronę miasta? - Właśnie tak jak ją przed chwilą opisałem. - Czyli jako zbyt silną dla samych tylko Kruków - wyjaśnił Bezimienny. - Nawet gdyby Jandyr był sprawny, nasze szanse na dotarcie do piramidy i rzucenie zaklęcia byłyby minimalne. - Co z nim? - Denser zwrócił się do Erienne. Dordovanka wyciągnęła do niego rękę i Denser pomógł jej wstać. Krucy zebrali się wokół Jandyra, który leżał nieprzytomny po ostatnim Dotyku-Ciepła Erienne. Thraun stał obok głowy elfa. Will kucał i zwilżonym kawałkiem materiału chłodził czoło przyjaciela. Nawet w słabym świetle widać było, że twarz łucznika jest bardzo blada, a oczy ciemne i zapadnięte. - Nie za dobrze - odezwała się Erienne. - Oczyściłam i od nowa opatrzyłam ranę. Thraun obandażował ją ściśle, unieruchamiając tym razem także ramię. Zaklęcie naprawiło mięśnie i przyspieszyło regenerację skóry, ale podróż była dla niego zabójcza. Uśpienie-Zmysłu sprawiło, że nie poczuł wdającej się infekcji i teraz ma gorączkę. Mogę spróbować jeszcze Zasklepienia-Ciała, ale potem będę już wyczerpana. - Ale będzie żył? - zapytał Hirad. - Jeżeli nie będzie musiał galopować przez jedenaście kilometrów, a potem włamywać się do piramidy i walczyć z żywymi trupami, to tak, przeżyje. - Erienne uśmiechnęła się lekko. Hirad pomyślał przez chwilę. - Jak bardzo jesteś zmęczony, Denserze? - Bardzo - padła odpowiedź. - Jak my wszyscy. Barbarzyńca spojrzał na Ilkara i Bezimiennego. Pokiwali głowami. - Dobrze - powiedział. - W takim razie ratowanie Balai będzie musiało poczekać do rana. - A potem co? - zapytał Will. - Jak mamy to zrobić sami. Słyszeliście, co powiedział Bezimienny, nie mamy szans. - Więc zrobimy to, co zawsze wtedy robią Krucy - powiedział Hirad i stanął obok Ilkara i Bezimiennego. - Będziemy iść ostrożnie, sprytnie walczyć i mądrze uciekać. - A co to u diabła znaczy? Tym razem odpowiedział Bezimienny. - To znaczy, Willu, że jakieś dwie godziny przed świtem przekroczymy granicę Rozdartych Pustkowi. Jeżeli będziemy mieli szczęście, to dotrzemy do Parvy bez kłopotów i nasze szanse nieco wzrosną. Jeżeli nie, to będziemy walczyć i uciekać w miarę naszych możliwości. - A Darrick i Styliann? - Will zmarszczył brwi. - Nie możemy czekać - odpowiedział Hirad. - Poza tym nie wiemy nawet, czy tu jadą. Słyszałeś, co powiedział Styliann: Kamienne Wrota i Julatsa padną, jeśli nie zniszczymy WiedźMistrzów. Musimy spróbować albo przegramy wszystko. - Barbarzyńca podszedł do Willa i kucnął przy nim, spoglądając na niego wzrokiem, który już nie raz podrywał Kruków do walki. - Tak jest. Wszystko zależy od nas i mówię wam, że to zrobimy. Czuję to. - Wstał i rozłożył szeroko ramiona. - Zaszliśmy już za daleko i straciliśmy zbyt wiele. Nie możemy, ja nie mogę, się teraz wycofać. Nadszedł czas zapłaty. Rozdział 32 Świt sądnego dnia Balai przywitał ogień. Biały ogień. Zatańczył na pospiesznie wzniesionych umocnieniach z kamienia i drewna, które sięgały do połowy wysokości Kamiennych Wrót. Zbudowano je do obrony przed katapultami, oszczepami i mieczami i obsadzono łucznikami. Ale nic nie mogło ochronić fortyfikacji przed białym ogniem. Pożerał i miażdżył kamień, a bezsilni obrońcy, wystrzeliwszy strzały, szukali schronienia. Dwudziestu szamanów w milczeniu, pod osłonę magicznych i fizycznych tarcz, rozniosło mury na strzępy. Jednak tym razem obrońcy byli przygotowani. Dwa tysiące pieszych wypadło przez wyłom i ruszyło w stronę wroga. Za nimi posuwali się magowie, utrzymując zaklęcia ochronne. Tessaya podziwiał kunszt szamanów, ale mógł tylko patrzeć, jak giną wraz z chroniącymi ich wojownikami. Jego siły były za daleko, by im pomóc. Teraz jednak wydał rozkaz ataku i powietrze wypełnił szczęk stali i zapach krwi. Odniósłszy początkowy sukces, obrońcy przełęczy przegrupowali się, tworząc półokrąg wokół wejścia do Wrót. Katapulty i ciężkie kusze, stojące poza zasięgiem idących za Wesmenami szamanów, posyłały w powietrze chmury kamieni i bełtów, które druzgotały tyły wroga. Kule-Płomieni i Ognisty-Deszcz spadały na Wesmenów, i tam, gdzie przebiły tarcze ochronne szamanów, siały zagładę, topiąc wojowników w morzu ognia. Swąd spalonego ciała i kłęby dymu gryzły w oczy. Obrońcy trzymali linię. Dowodzący przełęczą generałowie nakazali magom za wszelką cenę ochraniać stojących na zewnątrz żołnierzy. Ci zaś walczyli dzielnie, wiedząc, że nie mogą zostać otoczeni. Linia ciągnęła się od ściany do ściany i nic nie miało prawa przedostać się poza nią. Przed nimi ponad trzydzieści tysięcy Wesmenów czekało na swoją szansę. Obrońcy nie pragnęli zwycięstwa, chcieli zyskać jak najwięcej czasu. Tessaya patrzył i podziwiał niezłomnego ducha obrońców. Widział też, jak jego ludzie giną od mieczy, zaklęć i pocisków. Straty były większe, niż oczekiwał. Jednak w przeciwieństwie do masakry dokonanej wodą, ten widok nie wzbudzał w nim wściekłości. To była prawdziwa bitwa, jego ludzie walczyli i przeżywali, bądź dzielnie umierali. Odwrócił się do swych generałów i szamanów. - Uwagi? - Będą się trzymać, dopóki nie wyczerpią rezerw many - powiedział stary szaman, wyraźnie szczęśliwy, że może doradzać wodzowi, zamiast stać w polu. - Zachodzące na siebie tarcze magiczne są skuteczne, ale męczące. Bądźmy cierpliwi, a wkrótce się przebijemy. - Ale ponosimy zbyt duże straty - powiedział inny. - Zabijają pięciu naszych za każdego swojego. Ich główny atak idzie z wnętrza przełęczy, którego nawet nie widzimy, więc nie możemy rzucać. - Nie możemy też pozwolić im odpocząć - powiedział Tessaya. - Możemy wygrać, czekając, aż się zmęczą, ale takie straty są niedopuszczalne. - Popatrzył na wejście do przełęczy, na łuk, który znajdował się jakieś dziesięć metrów nad polem bitwy. Wykuto go dawno temu, kiedy jeszcze wierzono, że te dwa narody mogą żyć w pokoju. Tessaya uśmiechnął się. Rozwiązanie pojawiło się samo. - Czas już chyba przebudować ten łuk. Podnieść trochę sklepienie, co wy na to? - Wystarczy pięciu szamanów - powiedział starzec, domyślając się pomysłu wodza. - Dopilnuj, by tak się stało - rozkazał Tessaya. Wiadomość szybko trafiła na pierwsze linie Wesmenów i wkrótce piątka szamanów zajęła pozycję w centrum pola bitwy. Natychmiast otoczyły ich tarcze i pośród ogłuszających odgłosów bitwy, nie zwracając uwagi na przelatujące nad ich głowami skały i bełty, rzucili zaklęcie, które miało zmienić losy bitwy o Kamienne Wrota. Biały ogień wystrzelił i objął szczyt łuku, z trzaskiem i sykiem pokrywając sklepienie z obu stron i sięgając do wnętrza tunelu. Kamień zaświecił jasnym światłem. Zaklęcie WiedźMistrzów wdarło się we wszystkie szczeliny i pęknięcia. Spłynęło po skalnej ścianie, wzbijając chmurę pyłu i kamiennych okruchów. Szamani wypuścili zaklęcie, głos rogów oznajmił odwrót i Wesmeni wycofali się, pozostawiając za sobą stosy trupów. Najpierw rozległ się huk, który wydawał się pochodzić z samego wnętrza gór. Łuk zadrżał, skalne ściany zadygotały i całe sklepienie runęło w dół. Spadające zwały kamienia siały panikę wśród obrońców. Niektórzy pobiegli do środka, inni w stronę stoków po obu stronach przełęczy, a pozostali po prostu stali w miejscu sparaliżowani strachem. Ziemia zadrżała, kiedy tony skał zawaliły się na długości prawie piętnastu metrów, miażdżąc wszystko pod sobą: ludzi, umocnienia i machiny bojowe. Stojący przed przełęczą Wesmeni wyczuli zwycięstwo. Przerażeni obrońcy usłyszeli dzikie okrzyki tryumfu. W powietrze uniosła się chmura pyłu i odłamków. Fragmenty skał raniły tych, którzy zdołali umknąć przed walącym się sklepieniem. Potem wszystko nagle ucichło. Pozostało tylko echo lawiny, odbijające się na stokach Czarnych Szczytów. Kiedy chmura pyłu opadła, widok, który ukazał się oczom Tessai, ucieszył jego serce. Linia obrony została złamana. Wszędzie leżały ciała. Słychać było jęki umierających i rozpaczliwe krzyki tych, którzy przeżyli, a teraz zostali sami, bez dowódcy, otoczeni przez wrogów. Albowiem za nimi nie było już przełęczy. Korytarz niemal w całości zablokowany był zwałami kamienia. Nikt nie mógł już tu dotrzeć ani się stąd wydostać. Tessaya uśmiechnął się, wiedząc, że jego szamani i wojownicy mogli usunąć skały z przełęczy tak samo szybko, jak spowodowali zawał. - Grać do ataku - powiedział. - Mamy sporo do zrobienia. Wesmeni natychmiast zabrali się do pracy. * * * Selyn zginęła w Parvie i żądny zemsty Styliann pragnął obrócić miasto na powrót w ruinę, z której się podniosło. Zatrzymał się, by nabrać sił i pozwolić Protektorom opatrzyć rany, które odnieśli, a o świcie jechali już w stronę Rozdartych Pustkowi. Jego rozkazy były proste. Dotrzeć do miasta najszybciej, jak się da, a tam zabić wszystko, co pochodziło z Zachodu i się ruszało, zaś wszystko inne podpalić. Jechał w środku kolumny, wiedząc, że w razie ataku Protektorzy osłonią go nawet kosztem własnego życia. Czuł impuls many przepływający mu przez ciało. Kiedy wzeszło słońce, ujrzał piramidę. Ognie na jej szczycie były słabiej widoczne w świetle dnia, ale ciągle płonęły. Styliann zobaczył spękaną ziemię Rozdartych Pustkowi i grupę wesmeńskich namiotów, jakieś trzy mile przed sobą, po prawej stronie. Będą pierwsi. W stronę obozu ruszyło dziesięciu Protektorów, oddzielając się sprawnie od kolumny i formując dwie linie po pięciu wojowników. Reszta jechała dalej. Dotarłszy do namiotów, Protektorzy wstrzymali konie, zsiedli z nich i zaczęli krok po kroku zrywać płachty namiotów. Wesmeni zbili się w grupę, organizując obronę, podczas gdy Protektorzy przesuwali się w jednej linii, zamaskowani, milczący i śmiertelnie niebezpieczni. W środku obozu zatrzymali się na miejscu dawno wygasłego ogniska, jakby na coś czekając. Przed nimi jakaś trzydziestka Wesmenów formowała szyk, trzymając miecze i topory w niepewnych rękach. Końce mieczy dziesięciu Protektorów stuknęły o ziemię. Raz, dwa, trzy razy. Za czwartym, jakby w odpowiedzi na nie wypowiedziany rozkaz chwycili miecze prawymi rękami, a lewymi dobyli toporów wiszących na plecach. Weszli do walki jak huragan morderczej stali. Wesmeni nie mogli się obronić. Nawet gdy już udało im się odnaleźć lukę w postawie i pchnąć, ich cios był blokowany przez ostrze innego przeciwnika. Miecze i topory niosły śmierć. Protektorzy szli naprzód, a każdy przed zadaniem własnego ciosu parował uderzenie wymierzone w stojącego obok brata. Jednolita i postępująca ściana wirującej stali nie dała Wesmenom żadnych szans. Krzyczeli, gdy walczyli, i krzyczeli, gdy umierali, a ich krzyki kontrastowały z nieludzkim milczeniem Protektorów. Ba, nie było nawet słychać cięższych oddechów zamaskowanych wojowników, chociaż rozrąbywali piersi, roztrzaskiwali karki i przebijali serca i mózgi. Po kilku minutach było już po walce. Protektorzy nawet nie rozejrzeli się dokoła. Pozwolili, by krew Wesmenów spokojnie wsiąknęła w ziemię Pustkowi, a sami dołączyli do swych braci i pana. Styliann jechał naprzód, zwalniając dopiero po ujrzeniu majaczących w oddali budynków Parvy. W odległości niecałego kilometra od pierwszego z nich zobaczył obrońców Parvy zwróconych w jego stronę: setkę Wesmenów, jakiś tuzin szamanów, a gdzieniegdzie także odzianych w czerwone szaty strażników i akolitów. Pokiwał głową z zadowoleniem. Nieważne ilu ich było. Każda zmiażdżona czaszka czy wyprute serce będzie jego ofiarą dla Selyn, każdy zabity przeciwnik oznaczał jednego mniej dla Kruków. Jakieś pół kilometra od linii obrony Styliann zatrzymał kolumnę, kazał Protektorom zsiąść i pomaszerować do ataku na Parvę. W umyśle kończył właśnie ogniskować manę na Kulę-Płomieni. * * * Pod osłoną kończącej się nocy Krucy powoli posuwali się przez Rozdarte Pustkowia. Oczy elfa i zmiennokształtnego obserwowały każdy ruch końskich kopyt. Wierzchowce szły wolnym tempem, nie było powodu do pośpiechu, chyba że drużyna zostałaby zaatakowana. O brzasku powinni dotrzeć do miasta WiedźMistrzów. - Są tutaj? - zapytał Hirad. Jechał z przodu obok Bezimiennego. Za nimi posuwali się Ilkar i Thraun, badając nadludzkim wzrokiem otaczającą ich ciemność i szeptem ostrzegając o każdym potencjalnym zagrożeniu. Krucy wiedzieli, że są bezpieczni, dopóki nikt ich nie dostrzeże. Wesmeni, którzy tu obozowali, byli pewnie w drodze do Julatsy albo pod Kamienne Wrota. Jandyr, blady i obolały, jechał między Denserem a Erienne, mając za sobą Willa. Elf odzyskał sporo siły podczas odpoczynku. Rana przestała krwawić, zaś ostatni Dotyk-Ciepła został rzucony ze szczególnym uwzględnieniem najpoważniej naruszonych mięśni barku i boku. Gorączka minęła i, choć ciągle osłabiony, Jandyr zdecydował się jechać bez uśmierzenia bólu, chcąc zachować jasność umysłu w przypadku ataku. Z drugiej strony, był zbyt słaby, żeby dobyć miecza. - Nie wyczuwam ich - odpowiedział Bezimienny. - Ale to nie znaczy, że ich tam nie ma. Jeśli wypełniają polecenia Stylianna, nie otworzą się na mnie. Nie zapominaj, że moja dusza jest wolna, więc więź z nimi jest bardzo słaba. - Sięgnął raz jeszcze, nie umysłem, ale tym, co wydawało mu się centrum jego istnienia. Nadal czuł pragnienie wspólnoty ze swymi braćmi. Wewnątrz jego duszy była pustka, choć powrót do Kruków i ich bezwarunkowa akceptacja znacznie ułatwiła mu powrót do tego świata. Nie sądził jednak, by kiedykolwiek wyzwolił się w pełni od wpływu Protektorów. Uczucie wyobcowania miało mu chyba towarzyszyć już na zawsze. Nie wyczuł żadnej odpowiedzi. Oczekiwał ciepła i uczucia ich obecności obok siebie, chciał, by go usłyszeli i uwierzyli mu, tak jak on wierzył. Jednak jak dotychczas był sam. Krucy jechali dalej i gdy zbliżający się świt rozjaśnił trochę Rozdarte Pustkowia, przeszli w kłus, powoli zbliżając się do Parvy. Wtedy Bezimienny to poczuł. Nagły przypływ energii, mówiący, że jego bracia szykowali się do ataku. Czuł ich jedność, połączoną siłę i niezachwianą wiarę. Czuł, że byli zadowoleni z jego obecności. Poprosił ich o jedną niewielką rzecz. Zgodzili się. Bezimienny spojrzał na Hirada uśmiechniętymi oczyma. - Są tutaj - powiedział. - Gdzie? - Barbarzyńca odruchowo rozejrzał się. - Na południowy wschód od miasta. Przybyli, by pomóc. - Więc niech się lepiej pospieszą! - krzyknął Ilkar z tyłu. - Spójrzcie przed siebie. Krucy wstrzymali konie. Obrzeża miasta otoczone były Wesmenami. Nie było ich bardzo wielu, ale dosyć, by zmiażdżyć Kruków. - Jakieś pomysły? - zapytał Hirad. Zanim jednak ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, usłyszeli cichy, ale narastający tętent końskich kopyt. Były ich setki. * * * Baron Blackthorne stał na płaskim głazie i mówił do swoich ludzi. Obok niego stał Gresse. Dotarli do Sępich Skał i zajęli pozycję przed Wesmenami, którzy musieli znajdować się jeszcze co najmniej o godzinę marszu stąd. Blackthorne popatrzył w dół i pokiwał głową, myśląc o tym, co zobaczył w świetle wstającego poranka. Tłum zmęczonych i przerażonych kobiet i mężczyzn, których pragnienie ratowania swojej ziemi było nadal niezłomne. - Nie będę was okłamywał. To, co zamierzamy zrobić, może kosztować życie nas wszystkich, ale wiem, że zdajecie sobie sprawę z wagi naszego zadania. Już zdołaliśmy opóźnić inwazję Wesmenów o dwa dni. Zanim umrę, chcę, aby ten był trzeci. - Chciałbym podziękować każdemu z was w imieniu barona Gresse, swoim i całej Balai, za wasz wysiłek i poświęcenie i oświadczyć, że nikt, kto teraz wycofa się z walki, nie może być uznany za tchórza. Albowiem w tej bitwie nie rozkażę odwrotu, ponieważ nie mamy się już dokąd wycofać. Jestem dumny z tego, że jeździłem i walczyłem u waszego boku i gdybyśmy wygrali tę wojnę, znalibyście wszyscy moją hojność aż do końca swych dni. - Ale muszę powiedzieć jedno. Jeżeli nie zatrzymamy tu Wesmenów choć na kilka godzin, okrążą Kamienne Wrota. Wkrótce ich siły zaatakują przełęcz i Kolegium Julatsy, a wtedy takie okrążenie może doprowadzić do upadku obydwu tych punktów obrony. Jeśli zaś one upadną, z nimi upadnie Balaia. - Jeżeli słyszeliście o Krukach i ich misji, to wiedzcie, że podziękują nam za każdą minutę oporu, jaką im podarujemy, aby mogli spełnić swoje zadanie. Pragnąłbym, żeby mieli do czego wrócić. Pragnę, abyście wy wszyscy mogli żyć i wychować swoje rodziny, nie obawiając się cierpień i prześladowań. A jeśli mi się nie uda, zginę próbując. - Podniósł rękę, by uciszyć wiwaty, zanim się jeszcze pojawiły. - Wiem, że chce wam się teraz krzyczeć, ale wróg jest niedaleko, a my potrzebujemy elementu zaskoczenia. I cudu. Zapamiętajcie dobrze twarze tych, którzy stoją obok was. Tego ranka każde z nich może uratować wam życie, podobnie jak wy im. Uważajcie na nich, a oni będą uważać na was. - Wiecie, co robić. Znacie sygnały. Wszystko, o co proszę, to żebyście walczyli jak lwy, nie tracili wiary w Balaię, i zabrali ze sobą tylu z tych sukinsynów, ilu tylko będziecie mogli! - Na pozycje. I bądźcie gotowi. Rozdział 33 Protektorzy uderzyli na Wesmenów na skraju ruin wyznaczających granice Parvy. Miecze i topory lśniły w świetle poranka. Styliann pozostawił przy sobie kordon dziesięciu zamaskowanych wojowników, aby chronił go przed atakami i wzmacniał jego tarczę. Dotychczas jednak szamani skupili swoje wysiłki na Protektorach, którzy wyrąbywali sobie drogę w szeregach zaciekłych, ale nielicznych Wesmenów. Władca Xetesku wszedł w zasięg zaklęć ze starannie przygotowanym ogniskiem many. Szamani zdążyli pociąć trzech Protektorów na kawałki. Ośmiu z nich kierowało czarnym ogniem, który przebijał tarcze, rozrywał zbroje, ciała i maski. Protektorzy umierali bezgłośnie, a reszta zacieśniała jedynie swoje szeregi i uderzała jeszcze mocniej, jeszcze szybciej. - Piekielny-Ogień - warknął Styliann. Osiem słupów ognia spadło z czystego nieba na szamanów, którzy zignorowali zagrożenie i nie osłonili się tarczami. Ogień rozerwał ich na kawałki, rozrzucając fragmenty ubrań i spalonych ciał pośród wojowników stojących przed nimi. W chwilę potem Styliann ulokował trzy Kule-Płomieni w samym środku walczących Wesmenów. Wystudiowane i wydajne zużycie many, utrzymywało jego energię na wysokim poziomie. Zaczynało mu się to podobać - patrzeć na Wesmenów i szamanów, jak smażą się i zdychają. Przed nim Protektorzy uformowali klin, żeby zapobiec okrążeniu, i na nowo wgryźli się w linię wroga, odpychając go do tyłu. Dla Stylianna następny ruch był oczywisty. Przesuwał się za klinem, patrząc, jak jego Protektorzy zatrzymują natarcie Wesmenów. Na pierwszy rzut oka wyglądali jak zwykli wojownicy uzbrojeni w miecze i topory. Dopiero kilkusekundowa obserwacja pozwalała zobaczyć o wiele więcej. Ich ruchy były płynne, ale błyskawiczne - nie pozwalały przeciwnikowi na nawet najdrobniejszy błąd w obronie. Nade wszystko jednak ciosy wykonywane przez każdego Protektora były dokładnym przeciwieństwem tych, których używali stojący obok bracia. Jedna broń nie plątała się z drugą, ciosy wzajemnie się dopełniały, żaden Protektor nie wchodził drugiemu w paradę, zarówno w przenośni, jak i dosłownie. Na Wesmenów spadał nieustający deszcz doskonałych i przemyślanych ciosów. Styliann patrzył dalej, spokojnie przygotowując zaklęcie, które miało złamać tylną linię wroga. Ilość zabitych Wesmenów była nieporównywalnie większa od ilości poległych Protektorów. Właśnie jeden z atakujących z prawej zablokował pchnięcie miecza Protektora, ale odsłonił szyję na cios topora i po chwili jego głowa spadła z ciała, które uderzyło o ziemię, obryzgując krwią towarzyszy. Na środku kolejny Wesmen upadł na plecy, z mostkiem przebitym mieczem. Protektor wyciągnął ostrze z ciała, zablokował cios w głowę płaską stroną topora, choć wyglądało, że w ogóle go nie zauważył, i rozciął gardło następnego przeciwnika, zanim ten zdołał unieść miecz. Przedzierali się, ale za wolno. Szamani, rozproszeni gwałtowną śmiercią ośmiu spośród siebie, przegrupowali się. Dwóch wyraźnie ochraniało tarczami siedmiu innych, którzy przygotowywali się do wywołania czarnego ognia. Ich szanse malały wraz ze zbliżającymi się Protektorami. Uformowawszy podstawowy zarys ogniska many, Styliann zatrzymał się i zwiększył koncentrację. Otaczający go Protektorzy przysunęli się bliżej. Odgłosy bitwy cichły, w miarę jak Styliann kończył ogniskować manę. Konstrukt zaczął się wolno obracać, na powierzchniach pojawiły się niebieskie i pomarańczowe błyski. Władca Xetesku poczynił ostatnie poprawki i dodatki, karmiąc się siłą płynącą z koncentracji i many. W końcu otworzył oczy i wiedząc doskonale, że Protektorzy zareagują właściwie, rzucił zaklęcie. Stosy gruzu dookoła Wesmenów zaczęły się trząść. Mniejsze kawałki potoczyły się po ziemi. Wibracje przeniosły się w glebę, poruszając warstwą piachu pod ich stopami, wielu wytrącając z równowagi, a o wielu więcej strasząc. Potem wstrząsy wniknęły jeszcze głębiej i z ziemi wydobył się pomruk. Znający zaklęcie Protektorzy walczyli dalej. Kiedy Styliann był już zadowolony z głębokości, jaką osiągnęła mana, zakończył rzucanie. - Młot - powiedział, gwałtownie przysuwając zaciśnięte dłonie do piersi. Rozległo się głuche, wibrujące uderzenie i Protektorzy złamali szyk, rozbiegając się na boki. Ciosy zaskoczonych Wesmenów uderzyły w pustkę. Grunt pod ich stopami wzniósł się na obszarze o średnicy jakichś dwudziestu metrów. Ziemia pękła i rozsunęła się, a z jej wnętrza wystrzeliły wielkie bryły kamienia, wyrzucając Wesmenów na wszystkie strony. W powietrze wzbiła się chmura pyłu i ziemi. Wesmeni i szamani rzucili się w poszukiwaniu stałego gruntu, ci ostatni tracąc ogniska tarcz i czarnego ognia. Kamienne płyty zadrżały i zastygły w bezruchu. Dał się słyszeć syk uwięzionego pod ziemią powietrza. Zanim jednak wszystko ucichło i Wesmeni mieli okazję zrozumieć, co się stało, Styliann i Protektorzy byli już pośród nich, wycinając w pień zdezorientowanych wrogów. Byli już tylko niecały kilometr od piramidy i władca Xetesku pomyślał, że nadszedł czas, by ułatwić Krukom ich zadanie. * * * Darrick przewalił się przez Rozdarte Pustkowia na czele kawalerii. Zupełnie nie wiedział, co znajdzie w Parvie. Krucy musieli być albo już na miejscu, albo o dwa dni drogi, albo już nie żyli. Jeżeli prawdą było cokolwiek prócz pierwszej możliwości, Balaia była skończona. Więc kiedy jego elfi zwiadowcy oznajmili, że dostrzegli Kruków na północnym wschodzie, poczuł ogromną ulgę. Dał znak do zmiany kierunku i ruszył prosto w ich stronę. Hirad uśmiechnął się, kiedy Ilkar potwierdził, że jadący w ich stronę jeźdźcy to kawaleria czterech kolegiów. - To właśnie nazywam szczęśliwym zbiegiem okoliczności - powiedział Thraun. - Dobry moment na odrobinę szczęścia - powiedział Hirad. - A to wcale nie taki przypadek, przecież wszyscy wiedzieliśmy, kiedy musimy tu dotrzeć. Darrick się po prostu spóźnił. Od momentu gdy spostrzegli Wesmenów na granicy Parvy, Krucy nie poruszyli się. Hirad był już gotów szarżować na ich linie, ale przybycie kawalerii dało mu więcej możliwości. Na lewo od nich ogień rozświetlił niebo i usłyszeli odgłos wybuchu. Potem zobaczyli jeszcze dwa błyski i znowu rozległa się głucha eksplozja. - Najwyraźniej Styliann ma pełne ręce roboty - powiedział Ilkar. - Jest genialnym magiem - stwierdził Denser. - No, na pewno ma nerwy. Tu się zgodzę. - Ilkar patrzył na poświaty Piekielnego-Ognia i Kul-Płomieni, blednące w świetle poranka. - Nie chciałbym być teraz w środku tego wszystkiego. Darrick i kawaleria zbliżyli się i zatrzymali konie. Generał zeskoczył na ziemię, by powitać Kruków. Hirad z uśmiechem zszedł z konia. - To wszystko tutaj się kończy - powiedział Darrick. - Wasz widok mówi mi, że zwyciężymy. Bogom niech będą dzięki, że żyjecie. - A czego się spodziewałeś? - Hirad chwycił kark generała i potrząsnął nim mocno, śmiejąc się. - Wiedziałem, że ci się uda. To miło, że jesteś tak pewny powodzenia, ale musimy jeszcze przedrzeć się do piramidy. - Co o tym myślisz, generale? - zapytał Bezimienny. - Styliann i Protektorzy są na południowo-wschodniej granicy miasta i walczą. Za jakieś pół godziny będą na placu pod piramidą. - A skąd to wiesz? - Darrick zmarszczył czoło. - Zaufaj mu. W tych sprawach się nie myli - odpowiedział Hirad. - Dobrze. W takim razie muszę wybić dziurę w ich obronie, żebyście mogli przejść dalej. To nie powinno być wielkim problemem. Jak już się tam znajdziecie, spróbuję zająć się ewentualnym pościgiem, ale w drodze do piramidy będziecie raczej zdani na samych siebie. Selyn twierdziła, że plac i grobowiec są pełne akolitów, więc uważajcie. Ja ruszę za wami najszybciej, jak będę mógł, ale chyba bardziej się przydam, wycinając Wesmenów. Zgoda? - Tylko powiedz, gdzie mamy jechać. - Na końcu kolumny. Kiedy zmienimy szyk, trzymajcie się środkowej części frontu. I raczej nie czekajcie długo, jak zobaczycie wyłom. Na rozkaz Darricka kawaleria lekkim truchtem ruszyła w stronę Parvy. Krucy trzymali się tyłów. Generał wciągnął do płuc chłodne powietrze. Takiej bitwy pragnął od początku. Dał znak, by przyspieszyć i ponad trzysta koni przeszło w galop. Pół kilometra od miasta zmienili szyk, tworząc linię głęboką na trzy i szeroką na sto koni. Magowie zajęli pozycje z tyłu, przywołując tarcze. - W nich! - wrzasnął Darrick i kawaleria czterech kolegiów przeszła w cwał, pędząc prosto na stanowiska przeciwnika. Spotkali się pierś w pierś i pierwsza linia Wesmenów runęła natychmiast pod naporem kopyt, oszczepów i mieczy. W centrum pola Darrick ustawił konia bokiem, jednocześnie przebijając pierś jednego z przeciwników. Wyrwał ostrze i Wesmen upadł na ziemię. Otaczał go szczęk stali, rżenie koni, krzyki i rozkazy, wrzaski przerażenia i jęki bólu. Stojący z tyłu szamani rzucili w kawalerię czarnym ogniem, rozdzierając jego ludzi i ich konie na kawałki, w tych miejscach pola, gdzie nie sięgała tarcza magów. Należało jak najszybciej pozbyć się tych pachołków WiedźMistrzów. Tuż obok jeden z jeźdźców został ściągnięty na ziemię przez dwóch Wesmenów. Darrick błyskawicznie ściągnął wodze, koń stanął dęba i kopytami uderzył w głowę jednego z nich. Drugi odwrócił się zaskoczony i wtedy poczuł, jak miecz kawalerzysty wbija mu się w plecy. Generał pochylił się i ciął mieczem. Chybił, ale zmusił kolejnego przeciwnika do cofnięcia się, dając w ten sposób swojemu człowiekowi czas, by wskoczył na konia. Na podziękowania nie było czasu. Z tyłu Krucy szukali słabego punktu w wesmeńskiej linii obrony. Hirad drżał z niecierpliwości. Po stokroć wolałby być już w ogniu walki i pomagać ludziom Darricka. Bezimienny przejechał obok niego i odjechał kilka metrów w prawo. - Tam - powiedział. - Przygotujcie się. Wskazywał punkt oddalony o jakieś dwadzieścia metrów od miejsca, gdzie walczył Darrick. Wesmeni wycofywali się tam gwałtownie pod naporem kawalerii, zaś szamani ukryli się po tym, jak ich zaklęcia odbiły się od tarcz wschodnich Balaianczyków. W pewnej chwili kawaleria skoczyła do przodu i Hirad zobaczył wyłom w wesmeńskiej obronie. - Tarcza gotowa - powiedział Ilkar. - Krucy! - wykrzyknął Hirad. - Krucy, za mną! * * * Na dźwięk rogu nad Sępimi Skałami pojawił się grad strzał i Ognisty-Deszcz. Ostre groty i fale ognia uderzyły w nieprzygotowanych Wesmenów, czyniąc poważne szkody i zatrzymując marsz. Momentalnie maszerujący rozbiegli się na boki i zaczęli wspinać się na skały, podczas gdy w dole szamani zaczęli przygotowywać tarcze i swoje potworne zaklęcia ofensywne. Na kolejny odgłos rogu Blackthorne i Gresse wypadli zza północnej krawędzi wzgórz i runęli na przód pochodu, z rozpędu wcinając się na siedem szeregów w głąb, zanim Wesmeni powstrzymali ich impet. Magowie na skałach rzucali zaklęcia ofensywne na lewo i prawo, więc nikt nie chronił szarżującej jazdy. Jeżeli nie uda się powstrzymać szamanów, będą mogli zabić, kogo będą chcieli. Ze skał spłynęła następna fala ognia, topiąc Wesmenów uwięzionych w wąskiej, trzydziestometrowej, stromej niecce. Po pierwszej salwie łucznicy skupili swoje wysiłki na szamanach, kładąc, ilu mogli, zanim pojawiły się tarcze. Część strzelała do wspinających się Wesmenów. Z przodu walka stawała się coraz bardziej zaciekła. Wesmeni przegrupowali się i natarli z nową mocą. Ranny w nogę Blackthorne poprowadził konia w lewo, po drodze nie przestając rąbać mieczem na wszystkie strony. Gresse został nieco z tyłu i teraz obserwował walkę, ciężko dysząc. Wtedy uderzył ogień. Na lewo i prawo wystrzeliły białe promienie, wbijając się w podstawy skał, a z przodu, z palców szamanów wysnuły się czarne pasma, poszukując ciał, które mogłyby rwać i palić. Oczy znajdującego się obok barona Gresse żołnierza eksplodowały, kiedy czarny ogień dotknął jego czoła. Ciało padło na ziemię w straszliwych konwulsjach. Wszędzie wokół niego przerażająca magia masakrowała ludzi i konie, ale front Wesmenów wycofał się. Gresse zmienił zdanie. Uderzył konia piętami, przywołał do siebie ludzi i ruszył za szamanami. Skały eksplodowały, zrzucając magów i łuczników i spuszczając w dół olbrzymie głazy. Szamani nieświadomie sprowadzili zagładę na siebie samych. Lawiny kamieni runęły na trakt, przewracając i miażdżąc ludzi. Z przodu ludzie Blackthorne'a zdwoili wysiłki, wyrąbując sobie drogę przez szeregi Wesmenów. Gresse i jego ludzie byli już bardzo blisko grupy szamanów, która, nieświadoma niebezpieczeństwa, rzucała nowe zaklęcia. Gresse powalił stojącego przed nim wojownika ciosem zza głowy w klatkę piersiową. Obok jeden z jego ludzi spadł na ziemię i zginął pod gradem ciosów. Baron popędził konia, tratując wszystko przed sobą, i ruszył w stronę rzucających zaklęcie szamanów. Kiedy wzniósł miecz, by uderzyć, słudzy WiedźMistrzów otworzyli oczy, a na ich dłoniach pojawił się czarny ogień. *** Krucy wjechali w pełnym galopie na ulice Parvy i ruszyli w stronę placu. Za nimi Darrick i jego ludzie spychali Wesmenów coraz dalej, sami jednak ponosząc ciężkie straty. Na przedzie galopowali Hirad i Bezimienny. Tylną straż stanowił Thraun, a reszta jechała w środku. Pędzili pustymi ulicami, kierując się w stronę ogni płonących na piramidzie i w chwilę później wpadli od północnej strony na centralny plac miasta. Był pełen akolitów. Ignorując trwającą bitwę, setki mężczyzn w czerwonych płaszczach intonowały coś w rodzaju mantry. Niski, buczący dźwięk odbijał się echem w centrum Parvy. Musiało ich być co najmniej pięciuset. Siedzieli w równych rzędach, z których pierwszy znajdował się dobre sto metrów od wejścia do tunelu. - Szybciej! - wykrzyknął Hirad, widząc, że Krucy zwalniają. Ruszył wzdłuż boku placu, skręcając w lewo w stronę piramidy, kiedy pierwszy z akolitów wydał z siebie ostrzegawczy krzyk. Pieśń urwała się, ustępując miejsca gniewnym wrzaskom. Krucy jechali dalej. Hirad zeskoczył z konia przy wejściu do tunelu i zatopił miecz w brzuchu jednego z pilnujących piramidy strażników. Drugi zginął od miecza Bezimiennego. Reszta Kruków szybko zsiadła z koni, które natychmiast odbiegły prowadzone przez rumaka Densera. Przez chwilę tłum zgromadzony na placu po prostu stał i patrzył, ale gdy pierwsi z Kruków zanurzyli się w ciemność świątyni, rozwścieczeni akolici ruszyli w ich stronę. Posuwali się niczym czerwona fala, krzycząc w furii i wymachując rękami. Z tysiąca oczu patrzyła żądza mordu. - Na bogów w niebiosach - szepnął Hirad. - Co teraz? - Ty i Denser biegnijcie do grobowca. Zatrzymamy ich, jak długo się da. Módlmy się tylko, żeby Darrick albo Styliann zjawili się, zanim ci fanatycy rozerwą nas na strzępy. - Nie, Bezimienny - zaprotestował Hirad. - Nie zo... - To walka o Balaię, Hirad. O jedyną rzecz ważniejszą od Kruków. Biegnij! - Odwrócił się w stronę akolitów. Po lewo miał Thrauna, po prawo Willa i Jandyra, a za sobą Ilkara i Erienne. - Lepiej wróć do mnie, Denser - ostrzegła Dordovanka. Na chwilę dotknęli swoich dłoni, a zaraz potem Xeteskianin i barbarzyńca pobiegli w głąb tunelu. Rozkazy Bezimiennego i rytmiczne stukanie miecza o posadzkę odbijały się echem w oświetlonym pochodniami korytarzu. * * * Czarny ogień trafił jego konia tuż pod pancerzem. Zwierzę wierzgnęło i upadło. Gresse został przygnieciony do ziemi, jego głowa uderzyła o kamień. Przed nim Blackthorne, z obwiązaną czerwoną szmatą nogą, zobaczył, jak starszy baron pada. Zwołując ludzi, wrócił do bitwy, podczas gdy wszędzie wokół szalał czarny ogień, rozrywając i pożerając zbroję i ciało. W polu panowało teraz kompletne zamieszanie. Przerażone konie bez jeźdźców biegały, grożąc stratowaniem wszystkim walczącym. Formacja Wesmenów została złamana i rozproszona przez lawinę głazów, ale ludzie Blackthorne'a nie mieli już magicznego wsparcia i szamani wydawali się przechylać szalę bitwy. Baron popędził konia, przysięgając sobie, że jeśli nie uratuje Gressego, to chociaż dokończy jego dzieło. Szamani muszą umrzeć. * * * Hirad i Denser biegli tunelem. Ściany były pokryte runami na całej długości korytarza. Z tyłu barbarzyńca słyszał, jak Krucy rozpoczynają walkę i modlił się, by mógł ich jeszcze zobaczyć żywych. Tunel miał dwieście metrów i kończył się zamkniętymi, dwuskrzydłowymi drzwiami. Były grube i ciężkie, z wielkimi, mosiężnymi uchwytami umocowanymi na wysokości piersi. Zbliżając się do nich, Hirad poczuł, że jego członki stają się ciężkie, tak jak podczas walki z Ismanem w zamku Czarnych Skrzydeł. Zło unosiło się w powietrzu, naciskało na jego mięśnie, odbierając odwagę. Coś chciałoby, by odwrócił się i uciekł. Moc WiedźMistrzów spływała ze ścian grobowca, podsycała pochodnie i unosiła się w powietrzu. Barbarzyńca czuł, jakby ręka olbrzyma naciskała mu na czoło, odpychając go. Kroki Densera podbiegającego do drzwi i jego ciężki oddech wyrwały barbarzyńcę z odrętwienia. Odzyskując siły, Hirad popchnął lewe skrzydło drzwi i wbiegł do środka. Denser był tuż za nim. Znajdowali się w piramidzie. Tu architektura była odmienna. Po dwóch stronach potężnych, kamiennych schodów wznosiły się olbrzymie kolumny z marmuru i kamienia. Schody były szerokie na jakieś osiem metrów i oświetlone parami pochodni zamocowanych w żelaznych trójnogach, stojących regularnie co czterdzieści stopni. Na ich szczycie stało dwóch strażników w czerwonych szatach i kolczugach. Dzierżyli długie, zakrzywione ostrza - ceremonialne, ale na pewno skuteczne. - Zostań za mną, Denser. - Tak planowałem. Strażnicy przesunęli się dokładnie na szczyt schodów i zamarli. - Przybyliście za późno. Mistrzowie już się budzą. Ukorzcie się albo zastaniecie zniszczeni. - Oszczędzaj oddech na modlitwę - warknął Hirad. Uderzył na prawego strażnika, pochylając się i mierząc w uda. Przeciwnik oczekiwał wyższego uderzenia, więc za późno opuścił miecz i ostrze Hirada cięło głęboko tuż ponad kolanem. Kiedy mężczyzna osunął się na ziemię, barbarzyńca przeskoczył nad nim i stanął przed drugim przeciwnikiem. Roześmiał się. - Chcesz spróbować? - Nie czekał na odpowiedź, tylko zamarkował wypad, odskoczył i ciął z obu rąk w pierś strażnika. Cios został zablokowany, ale mężczyzna stracił równowagę i musiał się cofnąć. Hirad uderzał teraz z góry, cios za ciosem, zbijając coraz niżej gardę przeciwnika, aż ten odsłonił twarz. Miecz barbarzyńcy wgryzł się w czaszkę strażnika, gruchocąc po drodze szczękę. Ciało bezgłośnie osunęło się na ziemię. Hirad odwrócił się i zobaczył, jak Denser wyciąga sztylet z piersi pierwszego strażnika. Schody kończyły się dziesięciometrowym marmurowym korytarzem. W świetle pochodni widać było ozdobną mozaikę przedstawiającą ludzi w czerwonych szatach, oddających cześć sześciu wysokim postaciom, których głowy otaczała jasność. Hirad zerknął tylko na mozaikę, a potem skupił się na otwartych drzwiach na końcu korytarza. Były niewielkie, jak drzwi do zwykłego domu, ale wewnątrz słychać było ruch. Barbarzyńca przylgnął do ściany i ostrożnie zajrzał do środka. To, co zobaczył, zaparło mu oddech w piersiach. Najważniejszym elementem oświetlonej świecami komnaty było sześć sarkofagów ułożonych promieniście, głowami do wewnątrz. Wokół nich zatopieni w modlitwie stali powiernicy. Było ich dwunastu, dwóch na każdy sarkofag. Z opuszczonymi głowami recytowali inkantację w niezrozumiałym dla Hirada języku. Nawet z miejsca, w którym stał, barbarzyńca czuł panujący w komnacie lodowaty chłód, taki jak zimą w Czarnych Szczytach. Z ust powierników wydobywały się kłęby pary, a w komnacie słychać było jakby odległe, głuche dudnienie. - Jesteśmy, Denser - syknął Hirad. Mag zbliżył się do niego. - Będę potrzebował paru minut. - No to zaczynaj, na co czekasz? Denser cofnął się o kilkanaście kroków, ułożył katalizatory na marmurowej posadzce i zaczął skupiać manę, tworząc ognisko najpotężniejszego zaklęcia, jakie kiedykolwiek stworzono. * * * Szamani zniszczyli kamienną zaporę i ludzie Tessayi wpadli do przełęczy po ciałach obrońców, którzy zostali przysypani lawiną. Ich oczom ukazał się obraz całkowitego zniszczenia. Wszędzie leżały ciała ludzi zmiażdżone tysiącami ton skały i walały się pozostałości roztrzaskanych katapult i barykad. Pasmo trupów ciągnęło się przez piętnaście metrów. Zawał musiał kosztować życie setki ludzi. Generałowie Darricka wycofali się z tymi, którzy przeżyli, na drugą stronę Kamiennych Wrót. Tam znajdowały się solidne umocnienia, które Darrick nakazał zbudować przed wyjazdem na ziemie Wesmenów. Wysokie wieżyczki dla balist, pozycje katapult, ostrokoły, barykady i otwory strzelnicze. Żadna z tych konstrukcji nie mogła oprzeć się magii szamanów, ale tym razem obrońców miało być też o wiele więcej. Po zaledwie trzech dniach kontrolowania przełęczy przez ludzi ze Wschodu, dziesiątki tysięcy Wesmenów maszerowały przez nią, kipiąc żądzą mordu. Wojownicy tłoczyli się w tunelu, marząc o wschodnim słońcu i krwi wrogów na mieczach. Za sobą mieli potężne, magiczne wsparcie szamanów, a przed nimi nie było nikogo, kto byłby w stanie ich zatrzymać. * * * - Tarcza gotowa - powiedział Ilkar. Bezimienny uderzał końcem miecza o kamienną posadzkę tunelu, patrząc na biegnących w ich stronę akolitów. Niektórzy byli uzbrojeni, ale nie wszyscy. Ci na przedzie zwolnili, jakby wahając się. - Musimy ostro zacząć - powiedział Bezimienny. - Jeżeli nie wystraszymy ich na początku, zaleją nas. Erienne, potrzebujemy fizycznej tarczy, na wypadek, gdyby sprowadzili łuczników. - Rozumiem. - Jandyr, do tyłu - rozkazał Bezimienny. - Ani myślę. - Jandyr. - Oszczędź sobie, Bezimienny. Pierwsi z akolitów wbiegli do tunelu. Bezimienny podniósł miecz i walka się rozpoczęła. Zrobił krok do przodu, by mieć miejsce na zamach, i roztrzaskał żebra pierwszego biegnącego. Akolita odleciał do tyłu, prosto na swoich towarzyszy, i umarł, zanim upadł na ziemię. Ilkar obserwował przyjaciół. Na lewo od Bezimiennego Thraun odbił cios pierwszego przeciwnika, drugą ręką błyskawicznie uderzył go w twarz, a potem rękojeścią miecza uderzył go w brzuch, poprawił ciosem głowy, i w końcu przebił mu żołądek mieczem. Zaryczał, szukając kolejnego przeciwnika. Dla Jandyra sytuacja była trudniejsza. Mimo swoich umiejętności, osłabiony, z tylko jedną sprawną ręką, zachowywał się ostrożnie. Na razie bronił się tylko, a pot już wystąpił mu na czoło. Will walczył krótkimi mieczami, tnąc przeciwników raz po raz, bezbłędnie parując i ripostując ciosy z niezwykłą szybkością i zręcznością. - Tarcza gotowa - powiedziała Erienne. Thraun walczył jak burza. Akolici nie byli w stanie powstrzymać błyskawicznych ciosów pięści i miecza. Doświadczenie i determinacja Kruków zwyciężały. Bezimienny rozpłatał właśnie twarz swojego przeciwnika, kiedy akolici cofnęli się w odpowiedzi na wykrzyczany rozkaz. Ich miejsce zajęli strażnicy. Zakrzywione ostrza przestawały lśnić, kiedy zagłębiali się w cieniach tunelu. - Dalej, Krucy! - krzyknął Bezimienny - Damy im radę! Z prawej strony placu dobiegł ich odgłos eksplozji. Przez chwilę widzieli rozbłysk niebieskiego światła. Akolici zamarli w bezruchu, bardziej nawet zaskoczeni niż przerażeni. Potem zaczęli uciekać. Na plac wkroczył Styliann. * * * Darrick roztrzaskał mieczem czaszkę szamana i wydał donośny okrzyk, by zagrzać swoich ludzi do walki. Magia zaklęcia prysła, a bezwładne ciało osunęło się na ziemię. Linia Wesmenów była przerwana w siedmiu miejscach i obrońcy Parvy zaczynali słabnąć. - Zewrzeć szyk! - krzyknął Darrick. - Mocniej na prawe skrzydło! Ruszamy na plac! Ruszył do przodu, tratując jakiegoś Wesmena. Za sobą słyszał, jak jego ludzie zacieśniają formację. Pozbywszy się niemal zupełnie zagrożenia ze strony szamanów, magowie Darricka przeszli do ofensywy i wkrótce na prawe skrzydło obrońców spadł Kamienny-Deszcz. Tego było za wiele dla Wesmenów. Cała linia załamała się i obrońcy rzucili się do ucieczki, część w stronę Pustkowi, a część z powrotem do Parvy. - Kawaleria, do mnie! - Oficerowie Darricka podchwycili szybko rozkaz i jeźdźcy z czterech kolegiów ruszyli w stronę piramidy, po drodze słysząc odgłos potężnej detonacji. * * * Drugi Kamienny-Młot rzucony przez Stylianna wyrwał wielkie połacie ziemi na głównym placu Parvy, wzbudzając panikę, o którą mu chodziło. Protektorzy rozstawili się w jedną długą na dziewięćdziesięciu ludzi linię i szli tyralierą w stronę piramidy. Topory i miecze wznosiły się i opadały, przerąbując się przez ciżbę akolitów, których żałosna obrona nie powstrzymywała atakujących nawet na sekundę. Ale władca Xetesku jeszcze nie skończył. Kolejna Kula-Płomieni spadła w tłum, wybuchając jęzorami ognia. Mężczyźni i kobiety ginęli na miejscu, a ci, którzy stali dalej, kończyli z rozległymi poparzeniami całego ciała. Akolici zaczęli w popłochu uciekać w stronę zachodnich i północnych części miasta, ale nagle zmienili zdanie i skierowali się z powrotem do piramidy. Mars Stylianna zamienił się w uśmiech, kiedy zobaczył galopujących na plac jeźdźców Darricka. Parva była prawie w ich rękach. * * * Powiernicy wyczuli działania Densera i dobyli sztyletów. - Niewierny - wysyczał jeden z nich, kiedy Hirad zagrodził drzwi do komnaty. Barbarzyńca skinął wyzywająco, czekając, aż podejdą. Za nim Denser zamknął oczy i przeniósł się w inny świat. W obecności katalizatorów było zupełnie inaczej niż przy próbnych testach. Wcześniej ognisko many Złodzieja Świtu było płaskie, dwuwymiarowe i szare. Teraz zyskało głębię i krwistoczerwoną barwę. Drżało delikatnie w powietrzu, powodując wstrząsy w polu many wokół głowy Densera. Mag próbował je ograniczyć, nadać mu formę, jakiej potrzebował. Wydawało się jednak, że zaklęcie żyje własnym życiem. Z każdą chwilą czerwony wielobok powiększał się, zyskiwał nowe ściany. Nie mógł na to pozwolić. Rzucenie Złodzieja Świtu w takiej formie mogłoby zniszczyć wszystko, co znajdowało się na zachód od gór, a wola przetrwania Xeteskianina była ciągle bardzo silna. Denser dodał do konstruktu komendy katalizatorów i ognisko many zaczęło pulsować tysiącem kolorów. W końcu uzyskał kontrolę. Parametry musiały być jednak absolutnie dokładne. Musiał być pewien siły, kierunku i dystansu. Od początku zaczął badać każdą linię, każdy odcień barwy i każdy ruch w polu many. A Złodziej Świtu cały czas próbował się uwolnić. Hirad dokonywał rzezi. Ponieważ całkowicie blokował drzwi, tylko jeden z powierników mógł go zaatakować naraz. A on ich zabijał. Piętnastocentymetrowe ostrza sztyletów nie mogły się równać z jego długim mieczem, a ponieważ nie przestawali atakować, on nie mógł przestać ich zabijać. Po tym jak sześciu leżało już na podłodze, musiał tylko uważać, by nie poślizgnąć się na krwi. Hirad przeszedł nad ciałami, by dotrzeć do ostatnich dwóch powierników. Zabił ich bez słowa, a potem z obrzydzeniem spojrzał na to, czego dokonał. Ich obrona była tak słaba, że równie dobrze mogliby być nieuzbrojeni. Nieważne, że byli akolitami WiedźMistrzów - myśl, że tak łatwo przyszło mu dokonać masakry, wydawała się odrażająca. Schował miecz i odwrócił się, by wyjść z komnaty, kiedy usłyszał zgrzyt kamienia trącego o kamień. Zrobiło się nagle bardzo zimno i barbarzyńca poczuł, że drży. Zmusił się, by spojrzeć za siebie. Pokrywa jednego z sarkofagów poruszyła się. Tylko trochę. Ale się poruszyła. Zaczął się cofać. Kamienne wieko znowu drgnęło. Nagle trafił na ciało, poślizgnął się na krwi i upadł do przodu, niedaleko jednego z sarkofagów. Pokrywa znowu ruszyła się, a za nią wszystkie inne, zgrzytając tak, że Hirad zadrżał i rzucił się do ucieczki. Odskoczył do tyłu, starając się wstać, ale podłoga była mokra od krwi. W końcu odwrócił się i na czworakach, odpychając tarasujące mu drogę ciała, ruszył w stronę drzwi. Wiedział, że musi je zamknąć, choć nie był pewien dlaczego. Pierwszy metaliczny stukot sprawił, że krzyknął, a serce o mało nie wyskoczyło mu z obolałej piersi. - Bogowie - szepnął. - Szybciej, Denser. Szybciej. Przez drzwi widział jednak, że Ciemny Mag ciągle się przygotowuje. Nie odważył się spojrzeć za siebie. Znowu stukot. I kolejny. Odrzucił ostatnie ciało zagradzające wyjście, wyskoczył z komnaty, chwycił klamkę i z hukiem zamknął drzwi. Przez ułamek sekundy jego wzrok spoczął jednak na wnętrzu komnaty. Zobaczył szkielety dłoni o długich palcach, trzymające za brzegi sarkofagów. Palce przesuwały się z metalicznym zgrzytem, jakby czegoś szukały. Ciałem Hirada wstrząsnęły nudności. Zło sprzed wieków zalało komnatę, odebrało mu oddech i siłę. Nogi uginały się pod nim, kiedy ściskał klamkę, próbując wmówić sobie samemu, że się pomylił. Wiedział jednak, że to nieprawda. Tam, w komnacie, widział zagładę Balai powstającą z grobu, uosobienie grozy tak straszliwej, że nie poddającej się zrozumieniu, godzącej w samą istotę człowieczeństwa. Potęgę zdolną miażdżyć góry, rozerwać niebo i przelać morze z krwi wszystkich mieszkańców Wschodu. Hirad ciężko chwytał powietrze. Zaczynał tracić czucie w palcach. Rozpaczliwie starał się nie stracić przytomności, która umykała mu z każdym uderzeniem przerażonego serca. Jak nieszczęśnik, który wymarzył sobie nie dopuścić, by zapadła noc, tak on trzymał drzwi, za którymi znajdowali się najpotężniejsi wrogowie jego świata. WiedźMistrzowie przebudzili się. * * * Strażnicy byli dobrze wyszkoleni, a wściekłość na tych, którzy zbezcześcili grobowiec ich panów, dodawała im tylko sił. Thraun i Bezimienny bronili się i zabijali, ale po prawej stronie sytuacja była niepewna. Jandyr rozpaczliwie bronił się przed sprytnym strażnikiem, który z miejsca zauważył jego słabość i uderzył z góry, zbliżając ostrze elfa do jego twarzy. Will, choć walczył dzielnie, nie potrafił zdobyć decydującej przewagi. Tylko raz ciął swojego przeciwnika po policzku. Erienne obserwowała walkę, utrzymując Pancerz-Ochrony, ale czuła, że to nie ma sensu. Ilkar bez wątpienia też tak uważał. Nagle zobaczyła, jak ramię Jandyra załamało się pod kolejnym ciosem i nim zdążył zareagować, strażnik przebił mu serce. Elf z jękiem osunął się na ziemię. - Nie! - Bezimienny z wściekłością roztrzaskał czaszkę swojego przeciwnika, a potem wbił miecz w biodro kolejnego. W chwilę później do tunelu wpadł Darrick na czele swoich kawalerzystów i magów. Okrążeni przez sprawnych szermierzy, pozostali strażnicy nie bronili się zbyt długo. Darrick spojrzał na ciało Jandyra, przy którym klęczał już Will, i pochylił głowę. - Cholera - powiedział. Odwrócił się do jednego z oficerów. - Chcę, by ten tunel był strzeżony. Kawaleria ma przeszukać miasto i oczyścić plac z wrogów. Natychmiast. - Potem spojrzał na Bezimiennego. - Gdzie jest Hirad? - W piramidzie. Z Denserem. - Wojownik oddychał ciężko. - Idźcie za nimi. Ja tu zostanę. Na zewnątrz jest Styliann, więc nie powinno być kłopotów. Bezimienny skinął głową w podziękowaniu. - Krucy! Krucy, za mną! * * * Styliann patrzył na plac z zadowoleniem. Wszędzie leżały zakrwawione ciała akolitów, tworząc czerwony dywan. Gdzieniegdzie grupki Wesmenów ścierały się z kawalerią i Protektorami, ale opór został złamany. Westchnął. Tak jak im udało się przez zaskoczenie zdobyć Parvę, czyniąc pośmiewisko z nielicznych obrońców, tak hordy Wesmenów musiały przetoczyć się przez cały Wschód. Podjechał do wejścia do tunelu i zsiadł z konia. Zmęczony, oparł się o mur. Wewnątrz trwała ostatnia bitwa, ale poczuł, że nie ma ochoty do niej dołączyć. Jego energia była na wyczerpaniu, a żądza zemsty została zaspokojona. Mógł zaczekać, aż Krucy wyjdą i Złodziej Świtu sam wpadnie mu w ręce. Usiadł i oparł głowę na dłoniach, pozwalając, żeby wiatr rozwiewał mu włosy. * * * Palce Hirada zbielały, zaciśnięte na klamce. Dźwięki dochodzące z komnaty spowodowały u niego przyspieszony oddech i wzmożone pocenie się. Było zimno. Nie, gorąco. Bardzo gorąco. Zimno. Mięśnie drżały mu z wysiłku, a nogi miał jak z waty. W umyśle barbarzyńcy panował chaos, oczy zakryła mgła. I wtedy poczuł nacisk na klamkę z drugiej strony drzwi. Najpierw lekki, a zaraz potem silniejszy. - Denserze, proszę. - Szept zamarł mu w gardle. Ręce zacisnęły się mocniej. Klamka lekko się poruszyła. Łomot pięści do drzwi zmusił Hirada do oparcia się o nie całym ciałem. Silne uderzenie i drzwi prawie się otworzyły. Z wewnątrz dobiegały odgłosy poruszenia. Barbarzyńca poczuł, że traci oddech. - Denser! - wrzasnął. - Teraz! Za sobą słyszał, jak oddech Xeteskianina robi się krótki i urywany. Nie był pewny, ale wydawało mu się, że Denser zmaga się z czymś lub kimś. Zaklęcie pozostawało nie rzucone. Drugie uderzenie roztrzaskało drzwi. Hirad upadł na marmurową posadzkę, czując straszliwy ból w nadgarstku. - Denser! W drzwiach pojawiła się sylwetka WiedźMistrza. Miał na sobie podartą szatę pogrzebową, a po odsłoniętych kościach pełzały fragmenty ciała. Pochylił się, by przejść przez drzwi, i Hirad zobaczył puste oczodoły ziejące w trójkątnej czaszce. Rozległ się szept. - Heretyk. - Głos WiedźMistrza brzmiał, jakby ktoś ciągnął ciało po żwirze. Barbarzyńca zobaczył, jak na nagim szkielecie zaczyna wyrastać ciało. Najpierw powoli, a potem coraz szybciej. Pojawiły się mięśnie i organy wewnętrzne. Ręce i nogi pokryły się tkanką. Wysoki WiedźMistrz spojrzał na Hirada. Ciało zrekonstruowało się już prawie zupełnie. W oczodołach wyrosły ciemne i zimne oczy. Oczy mordercy. Barbarzyńcy wydawało się, że pochłaniają esencję jego duszy. Z tyłu tłoczyły się kolejne postacie. WiedźMistrz zrobił krok do przodu i podarta szata zmieniła się w czyste, śnieżnobiałe ubranie, które zafalowało i zaszeleściło miękko w chwilę po stworzeniu. Stopy istoty pokryły się skórą. Hirad zerknął na Densera. Ciemny Mag walczył z zaklęciem. Krople potu wystąpiły mu na czoło, a wyciągnięte do przodu ramiona dygotały. Jego głos był cichy i chrapliwy, gdy wypowiadał niezrozumiałe dla barbarzyńcy słowa. - Pospiesz się, Denser - powiedział, dobywając miecza. - Szybciej. Hirad przyjął postawę do walki. WiedźMistrzowie zatrzymali się w drzwiach do komnaty grobowej, patrząc na niego. Wszyscy mieli ponad dwa i pół metra wzrostu. - No to chodźcie - powiedział barbarzyńca. - Zobaczymy, co potraficie. Podniósł miecz i przygotował się do ruchu. W odpowiedzi pierwszy z WiedźMistrzów wszedł do przedsionka. Jego bracia stanęli po bokach. Hirad oblizał wargi. Nawet jeśli miał umrzeć, to nie będzie to w samotności. Za sobą bowiem słyszał kroki i uderzenia miecza o posadzkę, rytmiczne, brzmiące, piękne. Poczuł przypływ euforii i nowej nadziei. Tylko tego potrzebował, by dać Denserowi czas na dokończenie Złodzieja Świtu. - Krucy! - krzyknął. - Krucy, do mnie! * * * Do Densera docierały tylko słabe sygnały. Był zupełnie odcięty od świata zewnętrznego. Słyszał echo kroków, okrzyki i zdawał sobie sprawę z emocji w głosie Hirada, ale nie mógł zareagować. Ognisko many Złodzieja Świtu było tak samo bogate, jak i trudne do kontrolowania. Głęboko w podświadomości Denser był wdzięczny swojemu mistrzowi za to, że podczas wielu lat nauki nie opuścił żadnego szczegółu, który teraz mógłby mieć znaczenie. Nigdy przedtem żadne zaklęcie nie próbowało go kontrolować, wykorzystać, by w pełni rozwinąć potencjał, ani wyczerpać z wszelkiej energii. Nie chodziło jednak o to, że zaklęcie było świadome, ale że konstrukt, który Denser sam stworzył za pomocą słów, gestów i myśli, miał jeden tylko cel - pochłonięcie rzucającego go, a wraz z nim całej Balai. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę z prawdziwej natury odkrycia Septerna. Prawda była taka, że po stworzeniu podstawowego ogniska many mógł się poddać reakcji łańcuchowej, która doprowadziłaby do zniszczenia wszystkiego. Zabójca światła. Złodziej Świtu. I dlatego właśnie teraz walczył. Odcinał każdy podejrzany rozbłysk, zatrzymywał każdy niezgodny ruch, blokował każdą próbę spadku statycznego i pilnował swoich rezerw energii. Ale zaklęcie i tak z nich czerpało, a wciąż nie był gotowy. Przed nim mana połączyła katalizatory w świetlisty trójkąt, uniosła je z podłogi i wtopiła w rdzeń zaklęcia. Moc wzrosła jeszcze bardziej. Ale nadal nie miał wszystkich elementów. Moc była zbyt niestabilna. Gdyby teraz rzucił zaklęcie, razem z WiedźMistrzami odeszliby w zapomnienie i Krucy. I choć rozum podpowiadał mu, że powinien zapłacić taką cenę, to nie chciał się poddawać. Potrzebował kanału dla energii Złodzieja Świtu i teoretycznie sam mógł go stworzyć. Jednak do jego umysłu docierały zniekształcone odgłosy toczącej się walki i wiedział, że ma już bardzo mało czasu. * * * Miecz Hirada wbił się w niechroniony bok WiedźMistrza imieniem Arumun. Znał ich imiona. Fala przerażenia, jaką zaatakowali wcześniej jego umysł, zawierała te sześć strasznych słów. Kiedy wypowiadał je Denser, wydawały się być tylko imionami, niczym więcej. Teraz, gdy Hirad stał oko w oko ze starożytnym złem, wydawały się drążyć mu umysł i grozić odebraniem sił. Arumun zawył i upadł. Z rany wypłynął jakiś ciemny płyn. Jednak okrzyk radości Hirada urwał się gwałtownie. Rana zagoiła się w kilka sekund i z pomocą innych Arumun wstał, wyprostował się i potrząsnął głową. - Na bogów - szepnął Hirad. WiedźMistrz dał krok do przodu i uderzył go ręką tak szybko, że Hirad ledwie zdołał się zasłonić. Uderzenie było tak silne, że zachwiał się. - Nie pokonamy ich - powiedział. - Pokonamy - powiedział Bezimienny. - Nie możemy tylko pozwolić im podejść. Uderzył na wysokości pasa, przecinając ciało i krusząc kości. Belphamun padł na ziemię. - Są nadal słabi. Nie pozwólmy im odzyskać sił. - Tarcza aktywna - powiedział Ilkar. Hirad zamarł. Atakowało ich trzech WiedźMistrzów. Pozostała trójka: Ystormun, Pamun i Weyamun, rzucała zaklęcie. - Pokażmy im, Krucy! - Hirad zablokował kolejny cios Arumuna i zatopił ostrze w jego piersi. Rana zaczęła się leczyć, zanim jeszcze wyciągnął broń. Barbarzyńca rozejrzał się. Belphamun wstał bardzo szybko. Bezimienny zanurkował pod jego pięścią i rąbnął po nogach, przecinając kość. WiedźMistrz zatoczył się, a Kruk nie omieszkał tego wykorzystać. Ciął straszliwie po gardle. Tym razem upadek był cięższy, a okrzyk bólu jeszcze bardziej nieludzki. - Tarcza. Objęłam Densera - powiedziała Erienne. Giriamun zaatakował Willa. Jego cios trafił złodzieja w bark. Will krzyknął i upadł. Thraun, czerwony z gniewu, ciął przez ramię WiedźMistrza, roztrzaskując łokieć. Giriamun, niewzruszony, odpowiedział ciosem drugiej ręki, trafiając go w czubek głowy. Młody wojownik zatoczył się i upadł bez czucia. - Kurwa - wychrypiał Bezimienny. - Szybciej, Denser - szepnął Hirad. Zaklęcia WiedźMistrzów spadły nagle i gwałtownie. Złowrogie czarne promienie uderzyły o tarcze Densera i walczących Kruków. Powierzchnie osłon zatrzeszczały i zaskwierczały, ale wytrzymały. Belphamun wstał. Z jego oczu wyzierało najczystsze zło. - Straciliśmy tarczę. - Ilkar ciężko oddychał. Bezimienny i Hirad popatrzyli na siebie przez ułamek sekundy. Barbarzyńca był całkowicie wyczerpany. Mięśnie domagały się odpoczynku, płuca przeszywał kłujący ból, a serce waliło mu jak młotem. Nie wiedział, jak długo jeszcze wytrzyma. - Zróbmy to - powiedział. Bezimienny rzucił się do szaleńczego ataku. Najpierw przykucnął i ciął po nogach Belphamuna, a potem błyskawicznie poderwał się i rąbnął w odsłoniętą szyję. WiedźMistrz nie był w stanie nadążyć za jego ruchami. Z prawej Hirad zmienił uchwyt i uderzył od góry i z lewej, trafiając Arumuna w szczękę i wytrącając go z równowagi. Nie kończąc ruchu, wyprowadził odwrotny cios z dołu, miażdżąc twarz kolejnego WiedźMistrza. Jednak uderzenie Weyamuna nadeszło zupełnie niespodziewanie. Belphamun upadł, ale Pamun i Ystormun natarli na Bezimiennego. Wojownik zawirował i podniósł gardę, ale Hirad padając na ziemię, widział, że ciosy przeciwników dosięgły potężnego Kruka. Bezimienny utrzymał się na nogach, ale to nie wystarczyło. WiedźMistrzowie przygotowywali kolejne zaklęcie. Hirad sięgnął po miecz i próbował wstać. Czuł ból w barku, a obraz przed oczami był zamglony. Wiedział, że nie może opuścić Bezimiennego. Prawie się podniósł, ale pięść Weyamuna przygniotła go z powrotem do ziemi. Bezimienny upadł obok niego z okrwawioną twarzą. - Wstawaj, Bezimienny. - Już... Próbowali wstać, wspierając się na sobie. W miejscach gdzie spadły pięści WiedźMistrzów, promieniował ból. Ciało Hirada sprzeciwiało się wszelkim ruchom, nogi drżały, stopy bolały, a ramię trzymające miecz trawił wewnętrzny ogień. Za nimi Ilkar wystrzelił Kule-Płomieni. Spadły w środek WiedźMistrzów, podpalając szaty i ciała, które jednak objęte przez ogień nie przestawały się regenerować. Nawet nie zatrzymali się, by zdusić płomienie. Hirad spojrzał w górę. Pośród dymu i ognistych języków zobaczył sześć twarzy. Tryumfowały w zwycięskim uniesieniu. - Żyjemy - wysyczał Arumun. - Złodziej Świtu! Słowa zadziałały jak uderzenie gromu. - Na ziemię! Padnij! - wrzasnął Ilkar. Hirad odruchowo próbował wstać, ale kopnięcie Bezimiennego powaliło go na posadzkę. - NIE! - ryknął Arumun i pozostali WiedźMistrzowie. Nad ich głowami pojawił się słup czystej ciemności, szeroki na tyle, by objąć WiedźMistrzów stłoczonych przed komnatą grobową. Spadł i odepchnął ich na ścianę, odrywając członki i szarpiąc ciało. Ich kości trzasnęły jak od gigantycznego uderzenia. Z przeraźliwym wrzaskiem Belphamun, Arumun i Giriamun wpadli na Pamuna, Ystormuna i Weyamuna, i szóstka WiedźMistrzów gruchnęła o ścianę komnaty grobowej niczym stos szmacianych lalek, bezradnie machając rękami. Rozległo się straszliwe wycie, jakby wiatru szalejącego po skalnej dolinie. Odgłos ranił uszy i przyprawiał o ból zębów. Nad Hiradem unosiła się czarna jak noc, połyskująca kolumna Złodzieja Świtu, a podmuch rozwiewał mu włosy. Barbarzyńca z wysiłkiem odtoczył się na bok, rzucając okiem na Densera. Ciemny Mag klęczał wyprostowany, z szeroko rozłożonymi ramionami. Złodziej Świtu promieniował z przestrzeni między jego dłońmi. Ciało Xeteskianina trzęsło się gwałtownie, ramiona wibrowały, a twarz miał ściągniętą i drżącą. Usta Densera były szeroko otwarte, a włosy rozwiewał mu wiatr. Oczy miał otwarte, ale przed sobą widział jedynie ciemność. Czarna mgiełka otaczała powoli jego sylwetkę, wirując i falując, karmiąc rdzeń Złodzieja Świtu potrzebną energią. Za magiem stała Erienne. Na jej twarzy malowała się groza, ale z oczu wyzierał podziw. - Rusz się! - krzyknął Bezimienny. - Ciemność się powiększa. Hirad ledwie go słyszał, ale uchwycił znaczenie gestu i poddał się uchwytowi na ramieniu. Mężczyźni odsunęli się od niebezpieczeństwa i natychmiast odwrócili się, by patrzeć na zagładę WiedźMistrzów. Hirad zobaczył, że leżący ciągle na podłodze Thraun i Will poruszają się. - Nie wstawajcie! - ryknął barbarzyńca, machając gwałtownie rękami. - Na ziemię! Jednak pośród skowytu zaklęcia i wrzasków miotających się rozpaczliwie WiedźMistrzów nie mogli go słyszeć. Thraun podniósł głowę i potrząsnął ją, nieświadomy tego, że kilkanaście centymetrów od niego czyhała śmierć. - Kurwa mać - wymamrotał Hirad i ruszył przed siebie, dając nura pod powiększającą się chmurę ciemności. * * * Ciało Densera opanowała najwspanialsza moc. Czuł, jak pulsuje mu w żyłach, wypełnia mięśnie, drażni ścięgna i odbiera mu oddech. Złodziej Świtu był w nim. WiedźMistrzowie zwijali się trawieni potęgą jego magii, a on śmiał się z ich żałosnych prób wyswobodzenia się. Uwięzieni jak szczury w potwornej klatce, miotali się rozpaczliwie, ale Złodziej Świtu trzymał ich bezlitośnie, wgryzając się w ich poranione ciała i odbierając im, wydawałoby się, niespożyte siły witalne. Denser zaś nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Nie zdecydował, gdzie odeśle swoich wrogów. Nie zdecydował, czy pozwolić Złodziejowi Świtu pochłonąć świat. Jego ramiona z trudem utrzymywały twór Septerna, który ciągle walczył, by zrzucić jarzmo jego kontroli. Wystarczyłoby, żeby opuścił ręce, a najciemniejsza z ciemności ogarnęłaby ich wszystkich. Mag toczył bitwę z samym sobą. Gdzieś głęboko w zakamarkach jego umysłu kołatało się uporczywe wspomnienie. Myśl, że odnalazł swoje miejsce poza Xeteskiem, miejsce, gdzie czekał prawdziwy szacunek, miłość i przyjaźń. Wolność wyboru własnej drogi. Krucy. Nadszedł czas, by otworzyć wrota zapomnienia. Rozerwać tkaninę wymiarów i złożyć to, co zostało z WiedźMistrzów w szalejącym wirze poza nią. Jednak Denser chciał czegoś widowiskowego, co sprawi, że nikt nie będzie wątpił w zniszczenie wrogów. Chciał, by ostatnia podróż WiedźMistrzów przez przestrzeń Balai była jak najbardziej widoczna w tym zapomnianym przez bogów mieście. Uśmiechnął się i wzniósł twarz do góry. Wiedział, co należy zrobić. * * * Ryk Złodzieja Świtu i wycie wiatru żywej many wypełniało uszy Hirada. Połową ciała leżał na Thraunie, przyciskając głowę zmiennokształtnego do ziemi. Ciągle ogłuszony po uderzeniu WiedźMistrza, wojownik próbował wstać, nieomal wpychając Hirada w szalejącą czerń zaklęcia. Dopiero dotyk dłoni i spokojne spojrzenie Willa, który zdał sobie sprawę z grożącego im niebezpieczeństwa, powstrzymały jego wysiłki. Barbarzyńca patrzył na Densera, który drżał pod ciężarem mocy Złodzieja Świtu. Mięśnie twarzy Xeteskianina drżały, a czarna mgła wokół jego postaci gęstniała. Nagle Denser rozluźnił się, a na jego twarzy pojawił się uśmiech. Wypowiedział krótką inkantację i zaczął wolno poruszać rękami do siebie i w górę. Kolumna ciemności cofnęła się, ciągnąc za sobą WiedźMistrzów. Ich wysiłki osłabły, a ciała przypominały splątaną parodię ludzkich kształtów: głowy wykręcone do tyłu, w stronę karku, ręce i nogi powykrzywiane pod niemożliwymi kątami do złamanych na pół ciał. Tylko płonące oczy wskazywały na obecność ich dusz. Ze Złodzieja Świtu spłynęła czarna mgła, podobna do tej, jaka otaczała Densera, i zakryła WiedźMistrzów, spowalniając ich spazmatyczne ruchy niczym morze smoły. Ciemność objęła ich ciała i po chwili niemal przestali być widoczni. Ich wycie, pełne strachu i rozpaczy, stało się teraz głośniejsze niż ryk samego zaklęcia. Denser przyciągnął kolumnę i jej ładunek do siebie, pochylając ją tak, by znajdowała się dokładnie nad nim, a pod szczytem piramidy. Ciemna sieć zadrżała, a Xeteskianin silnym pchnięciem dłoni w górę wypuścił słup czerni, który z rykiem wystrzelił w stronę sklepienia grobowca, pchając przed sobą kulę ciemnej mgły. - Bogowie... - wyszeptał Hirad. - Uciekajmy! Szybko. Hirad ruszył biegiem, jak najdalej od szczytu piramidy. Tuż za nim biegł Bezimienny, a dalej Thraun i Will. Ilkar i Erienne nie poruszyli się. Zanim barbarzyńca zdołał otworzyć usta, by ich ostrzec, Złodziej Świtu roztrzaskał sklepienie grobowca WiedźMistrzów. Olbrzymie fragmenty kamiennych płyt wyleciały w powietrze przy wtórze przeraźliwego wycia Złodzieja Świtu. Przez otwór w sklepieniu wpadło światło dnia i rozlało się wokół postaci Densera. Ciemny Mag trzymał ręce wzniesione ku niebu, miał szeroko otwarte oczy i szalony uśmiech na twarzy. Jednak podczas gdy Złodziej Świtu przedarł się przez materię wymiaru i zniknął w przestrzeni poza nim, towarzysząca mu chmura kamienia nie mogła podzielić jego losu. Wielkie bloki zawirowały w powietrzu i z hukiem spadły z powrotem na piramidę. Nierówne krawędzie wyrwanego przez zaklęcie otworu zawaliły się i na Kruków spadł deszcz kamienia. Hirad widział nadchodzącą śmierć i nie mógł nic zrobić. Złodziej Świtu zniknął i Denser powoli zatoczył się i upadł. Barbarzyńca odwrócił się, by nie patrzeć, jak kamienie uderzają... - Pancerz-Ochrony - powiedzieli jednocześnie Ilkar i Erienne. - Niech nikt się nie rusza. * * * Dla Densera było to spełnienie życiowego marzenia. Rzucenie Złodzieja Świtu i wszystkie jego złożone, wielopoziomowe aspekty okazały się tak ekscytujące, jak pragnął. Oparł się pokusie, podporządkował sobie moc, jakiej nie był nawet w stanie pojąć, i zwyciężył. Ponadto otworzył wrota zapomnienia i złożył tam zniszczone ciała WiedźMistrzów, a ich dusze wydał na pożarcie tworowi Septerna. Teraz nie miał już nic więcej do ofiarowania. Ślad Złodzieja Świtu pozostał w jego ciele i umyśle, uspokajając go i obiecując spoczynek. Czego więcej mógł pragnąć zbawca Balai? Czy nie za tym właśnie tęsknił? Denser zamknął oczy i poddał się rozkoszom nieświadomości. * * * Mozaika posadzki pękła i roztrzaskała się pod ciężarem spadających kamieni. Odłamki odbijały się od ścian. Hirad rzucił się na ziemię, zakrywając głowę, ale zaraz przetoczył się i usiadł. Pancerz-Ochrony, który ich okrywał, odbijał zarówno okruchy, jak i wielkie bloki. Barbarzyńca zobaczył, jak długa na półtora, a gruba na pół metra kamienna płyta leci wprost na leżącego w bezruchu Densera, jak ześlizguje się po niewidzialnej powierzchni i z głuchym hukiem uderza o posadzkę. Zewsząd spadał deszcz dużych i małych fragmentów grobowca, powodując straszliwy hałas i drżenie podłogi. Wszystko to w jasnej poświacie dnia, spływającej z otworu w sklepieniu. Wkrótce dudnienie kamiennych bloków i trzask pękającej posadzki ucichły. Hirad wstał ostrożnie i zmarszczył brwi, dostrzegając wyraz twarzy Erienne. Dordovanka drżała, próbując podtrzymać osłonę, a po jej twarzy spływały łzy. Wzrok miała utkwiony w leżącym obok ciele Densera. Zapadła cisza. - Skończyło się - powiedział Hirad. * * * Na polu bitwy zaszła nagła zmiana. Płynący z setek palców czarny ogień zgasł, magiczne tarcze opadły, a tryumf na twarzach szamanów zmienił się w niepewność, a potem w strach. Blackthorne dostrzegł tę zmianę. Zrozumiał, że Krucy odnieśli sukces i wrzasnął z radości. W jego ludzi wstąpił nowy duch, a sam baron pogalopował przez szeregi pozbawionych swych przerażających przywódców Wesmenów w stronę rannego przyjaciela. Zeskoczył z konia, szerokim cięciem otworzył gardło jednego z atakujących i klęknął. Gresse, choć z pokrwawioną głową, nadal oddychał. Blackthorne przywołał jednego ze swoich żołnierzy i we dwóch znieśli ciało nieprzytomnego barona z pola bitwy. Wokół rozlegały się zwycięskie okrzyki armii Wschodu. Wesmeni szli w rozsypkę. Bez mocy WiedźMistrzów szamani byli bezradni, a bez szamanów wojownicy nie potrafili się zorganizować. Mogli walczyć z dziką zaciekłością, ale los bitwy był już przesądzony i żołnierze barona zyskali nowe siły. Blackthorne otworzył usta i wydobył z siebie pełen radości ryk. Dzień zapowiadał się wspaniale. * * * - Opuszczam tarczę - wyszeptał Ilkar w ciszy. - Tarcza... nieaktywna. - Głos Erienne załamał się. Podbiegła do Densera, padła na kolana i uniosła jego głowę z posadzki. Przytuliła twarz do jego ramienia i kołysała się, płacząc i szepcząc czułe modlitwy. - Co się stało? - Hirad ruszył w jej stronę. Erienne spojrzała na niego z zapłakaną twarzą. - On nie żyje - jęknęła. - Nie oddycha. - Nie. - Hirad klęknął obok niej. - Ilkar, zrób coś. - Nie na wszystko jest zaklęcie, Hiradzie - odpowiedział elf, szybko podchodząc. - On nie ma ran. Nie ma czego leczyć. Hirad spojrzał na niego, a potem znów na ciało Densera. Nie było żadnych śladów uszkodzeń, ale usta Ciemnego Maga były sine. - Rozumiem. Połóż go, Erienne. Bezimienny, chodź tu i podtrzymaj mu głowę. Zajmiesz się ustami. - Jasne. Hirad skupił się na twarzy Xeteskianina. - Nawet o tym nie myśl, Denser - powiedział i zaczął naciskać klatkę piersiową maga tuż ponad sercem. - Nie waż się umrzeć. Słyszysz? Erienne głaskała włosy Densera. - Proszę cię, Denser - wyszlochała. - Noszę twoje dziecko. Nie zostawiaj mnie. Hirad zatrzymał się. - Co? Na bogów w niebiosach! - Barbarzyńca zaczął naciskać jeszcze mocniej. - Słyszałeś, Denser? Teraz za nią odpowiadasz, niech cię szlag. Oddychaj! Oddychaj! - Hirad uderzył Xeteskianina w twarz. Bezimienny cały czas rozmasowywał mu szyję i wtłaczał powietrze do płuc. - Oddychaj! Usta Densera otworzyły się, a płuca wciągnęły powietrze. Ciało poruszyło się i mag usiadł gwałtownie, przewracając Hirada na bok. Złapał się za pierś i ciężko oddychał. Erienne rozpłakała się na nowo, choć tym razem ze szczęścia. Denser odwrócił się do niej, ale osłabł nagle i musiała uchronić jego głowę przed uderzeniem o posadzkę. Palcami przeczesała mu włosy. - Myślałam, że umarłeś, draniu. Myślałam, że nie żyjesz. - powiedziała, ocierając kolejną łzę z policzka. Denser uśmiechnął się i pokręcił przecząco głową. - Ale próbowałem - powiedział. - Żebra mnie bolą. - Musieliśmy coś zrobić - powiedział Hirad. - Czuję, jakbyś się przywitał z moim sercem. - Nie, nie. Przekonałem je tylko, żeby biło. - Dziękuję. Hirad wzruszył ramionami. - Jesteś Krukiem. Nie mogę pozwolić ci umrzeć właśnie teraz, kiedy zniszczyłeś WiedźMistrzów. A gdzie zaszczyty? - Spojrzał za wzrokiem maga w górę, na niebo Balai, którego błękit zakłócała jedynie falująca brązowa łata. - No, cóż - powiedział Denser. - Nie jestem pewien, czy to się powinno stać. Hirad przyjrzał się przez chwilę nowo powstałej szczelinie wymiarowej, a potem spojrzał znów na Xeteskianina. - Jakoś to przeżyjemy - powiedział. Wstał i otrzepał ubranie z pyłu. Szczelina wgryzała się w niebo. - Jak się czujesz? - Zmęczony. I obolały. - Możesz tu odpocząć - powiedział Ilkar, nie spuszczając na długo oka z pęknięcia na niebie. - Na razie tak. - Denser zamknął oczy. - Obudźcie mnie za kilka dni. - Możecie zostawić nas samych? - zapytała Erienne, ciągle gładząc włosy Densera. - Oczywiście - odpowiedział Bezimienny. - Panowie... - Schował miecz do pochwy, zarzucił ją sobie na plecy i wskazał wymownie w stronę wyjścia. - O co chodzi, Ilkar? - zapytał Hirad, podchodząc do elfa. - O to - odpowiedział Julatsańczyk, wskazując na szczelinę. - Zastanawiam się, dokąd prowadzi. Mam nadzieję, że w jakieś niegroźne miejsce. - Cmoknął i westchnął. - Ciekawe, co narobiliśmy, prawda? Hirad objął go ramieniem i uścisnął. - Wygraliśmy. Chodź, z zewnątrz będzie to lepiej widać - powiedział i odwrócił Ilkara w stronę Bezimiennego, Willa i Thrauna. - Wygraliśmy. - Przynajmniej teraz odbierzemy pieniądze - stwierdził Ilkar. - Myślałem, że nie zamierzasz wziąć tych brudnych pieniędzy od Xetesku - zażartował Denser. Ilkar roześmiał się. - Nie opłaca się być zbyt dumnym, kiedy idzie o pieniądze - odpowiedział. - Słowa godne prawdziwego najemnika - powiedział Hirad. Erienne chrząknęła znacząco. - Przepraszam, Erienne. - Barbarzyńca odwrócił się i wskazał drogę na zewnątrz. - Krucy - powiedział cicho, zakrzywiając palec. - Krucy, za mną.